Pitigrilli KOKAINA 1 W klasztorze Ojców Barnabitów nauczył się łaciny, służenia do mszy, krzywoprzysięstwa. Trzy rzeczy, które w każdej chwili życia mogą się przydać. Kiedy skończył szkołę, zapomniał o nich. Przez parę lat studiował medycynę, ale podczas egzaminu z patologii, a właściwie patologii chirurgicznej, powiedziano mu: - Nie możemy pozwolić na to, aby pan zdawał egzamin z monoklem w oku. Albo wyjmie pan monokl, albo przerwiemy egzamin. - Nie będę więc zdawał - odpowiedział Tito i wstał. I zrzekł się egzaminu dyplomowego. Miał zwyczaj żuć gumę, którą przysyłał mu wuj z Ameryki, jako zadatek na spadek, i palić tanie papierosy. Kiedy wpadała mu w oko jakaś kobieta, zapisywał jej imię w notesie, w szeregu imion kobiet, które mu się już przedtem podobały; kiedy zaś ta, której imię zapisał, sprzykrzyła mu się, radził się swego dzienniczka - teraz kolej na Luizellę. I szedł do Luizelli: “Właśnie przyszedł czas na panią, i proszę się śpieszyć, bo czeka już Mariuccia”. Kiedy spotykał Mariuccię, mówił do niej: “Na ciebie kolej jeszcze nie przyszła. Najpierw Luizella” Ponieważ nie nosił wąsów, miał zwyczaj skubania brwi. - Dlaczego pan ciągle skubie brwi? - spytała go pewnego dnia młoda dama. - Każdy skubie takie włosy, jakie ma, zależnie od wieku i płci odpowiedział Tito. Młoda dama uważała go za bardzo dowcipnego i pokochała go. Panna ta była jego sąsiadką i miała dwadzieścia lat. Są to rzeczy, które zdarzają się młodym ludziom obojga płci, kiedy mają skończonych dziewiętnaście lat, a nie wkroczyli jeszcze w dwudziesty pierwszy rok życia. Ale ku tym latom spoglądamy później z żalem i myślimy o nich, jak o cudownych czasach, których nie użyliśmy należycie. Nazywała się Maddalena i chociaż chodziła do szkoły stenotypistek, była uczciwą dziewczyną. W czasie niedzielnych przechadzek matka własną piersią ochraniała dwudziestoletnią dziewiczość córki. Ojciec, jeden z tych staromodnych ludzi, którzy liczą jeszcze na talary i grosze, czekał co wieczór z cygarem w ustach i okularami zsuniętymi na czoło na jej powrót, a kiedy spóźniała się o dziesięć minut, badał ją, wymachując przy tym w powietrzu jak mieczem starym zegarem, który miał już sto lat, i który nakręcano za pomocą klucza. Wiedział, że dziewczyny zaczynają od spóźnienia pięciominutowego, a kończą na spóźnieniu czternastodniowym. Cała etyka seksualna polega w gruncie rzeczy na tym, aby uniknąć u młodych dziewcząt niebezpieczeństwa opóźnień. Podstawy moralne tego ojca i tej matki były nie do obalenia. Pewnego dnia, kiedy zauważono, że Maddalena całowała się z Titem, studentem medycyny, ich sąsiadem, posypał się z ust szlachetnej matki i rozbrzmiał na schodach grad wymysłów z dziedziny zoologii. Potem przeszła do wyrażeń z dziedziny medycyny sądowej (jak: zdegenerowany, deprawator, satyr), a kiedy repertuar i płuca wyczerpały się, chwyciła dziewczynę za ramię i pociągnęła do domu. Następnego dnia Maddalena wstąpiła do zakładu poprawczego dla upadłych lub zagrożonych dziewcząt, gdzie przebyła dziesięć miesięcy, to znaczy aż do pełnoletności, bo matka - chociaż uboga, ale uczciwa - i ojciec choć ubogi, ale bez skazy - nie mogli pozwolić na to, aby ich córka zeszła na manowce. W królewskim zakładzie poprawczym zetknięcie się z zepsutymi towarzyszkami zostało złagodzone codziennymi wizytami pobożnych arystokratycznych dam, które swą obecnością, słowami, i przykładem, ukazywały wychowankom kwiecistą drogę cnoty. Ale te wyschłe, brodate panie, bez piersi i bez jajników, oddziaływały na wychowanki w cudownie jednoznaczny sposób, kierując ich chwiejną wyobraźnię na drogę występku. Wielkim błędem jest powierzać nawracanie na drogę cnoty brzydkim, odpychającym kobietom. Reformatorzy kwestii kobiecej powinni wybierać najpiękniejsze kokoty i prosić je, aby zwiedzały domy poprawcze, dając wychowankom do zrozumienia, że kobiety te stały się tak piękne, pociągające i uwodzicielskie, żyjąc w skromności i cnocie. Podczas kiedy stare, brzydkie i brodate panie mogłyby służyć jako przykład, do jakiego nieszczęścia popycha występek i nieposkromiony sposób życia. Starsze koleżanki uczyły Maddalenę wszelkich sztuk, od sztucznie wywołanego poronienia aż do okradania gości. Przeszła też przygotowawczy, teoretyczny kurs prostytucji. A kiedy opuściła zakład, aby powrócić do domu, przebaczyła rodzicom nad wyraz surowy środek, do którego się dla jej dobra przed rokiem uciekli. Rodzice ze swej strony wybaczyli jej błąd młodości, ale wyjaśnili przy tym, że ich dobre imię nie pozwala na to, aby mieli z nią cokolwiek wspólnego. Wkrótce po powrocie do domu Maddalena nazwała się Maud, została kochanką wielkiego przemysłowca i bardzo bogatego duchownego. Jej rodzice, biedni, ale szlachetni, nie przeszkadzali w tej karierze, matka miała prawo dowiadywać się codziennie o jej zdrowie i zabierać resztki z kuchni. Ojciec oświadczył: “Nie, nie, nic nie przyjmę!” Ale przyjmował nawet pieniądze, palił cygara przemysłowca i pił likiery duchownego. Z płaszcza duchownego zrobił sobie wspaniały surdut, który nosił w czasie wielkich uroczystości i wizyt u córki. Ponieważ zaś ta nabrała zwyczaju wyrzucania zupełnie jeszcze nowych pantofli i pończoch, ojciec sprzedawał je korzystnie, a uzyskane pieniądze dzielił na dwie równe części: dla siebie i dla żony. Kiedy Tito dowiedział się, że Maddalenę zamknięto w domu poprawczym, wpadł zrozpaczony do pociągu jadącego do Francji i w osiemnaście godzin później wysiadł w Paryżu: W kieszeni miał niewiele stulirowych banknotów i żadnych listów polecających. Wszyscy ludzie, którzy utorowali sobie w życiu drogę, odjeżdżali bez listów polecających. Udał się zaraz do litografa i zamówił sto kart wizytowych, które tego samego dnia otrzymał. Prof. dr Tito Arnaudi Prof. dr Tito Arnaudi Prof. dr Tito Arnaudi Odczytał prawie każdą kartę... Kiedy doszedł do setnej, był przekonany, że naprawdę jest doktorem i profesorem; aby innych przekonać, należy przede wszystkim przekonać samego siebie. Pierwszą kartę posłał temu pedantowi, który rozkazał mu wyjąć monokl z oka i który tym samym przeszkodził mu w złożeniu końcowego egzaminu. Po cóż egzamin, skoro karta wizytowa oddaje te same usługi co dyplom? Włócząc się, trawiony melancholią pierwszych dni, po bruku bulwarów, patrzył w niebo, jak gdyby szukając odpowiedniego miejsca na stryczek, aby się powiesić, i wówczas to spotkał szkolnego kolegę. - Pamiętam cię doskonale! Uczyłeś się dat historycznych tak, jak gdyby to były numery telefonów. koronacja Karola Wielkiego 8-0-0, odkrycie Ameryki l4-9-2. - Czy od dawna tu jesteś? Gdzie jadasz? . - “Diners de Paris” - odpowiedział tamten. - Przyjdź i ty. Człowiek dobrze się tam czuje. - Czy bywasz tam codziennie? - spytał Tito. - Codziennie. - Ale trzeba mieć godną pozazdroszczenia wytrwałość, aby jadać zawsze w tej samej restauracji. - Nie - odpowiedział tamten - jeśli się robi to, co ja. - A co ty robisz? - Jestem kelnerem. Tito Arnaudi zaczął stołować się w “Diners de Paris”. - Co trzeba zrobić, by w tym lokalu znaleźć kochankę? - spytał przyjaciela. - Zaczepia się damę i proponuje jej coś do picia. Ona przyjmuje. Zapraszasz ją na obiad i ona, jeżeli nie ma zobowiązań wobec innego, idzie z tobą do łóżka. Na drugi dzień Tito Amaudi zbliżył się do młodej damy i zaproponowałjej, aby się z nim napiła, aby z nim zjadła obiad, i umówił się z nią na następny dzień przed teatrem. - Kupię bilety. - Niech pan kupi. - Czy pani przyjdzie? - Rozumie się, że przyjdę. - Na pewno? - Sans blague. Panienka była ładna. Opowiedziała, że jest manekinem u wielkiego krawca w dzielnicy Opery. Elegancka, żywa, efektowna, miała wszelkie warunki na idealną kochankę. Za granicą nie można żyć bez kochanki. Kiedy nie można zdobyć sobie kogoś takiego, jest się zmuszonym po miesiącu wrócić do kraju. Oto kobieta, dla której zapominasz o ojczyźnie, zmieniasz miejsce pobytu i wyrzekasz się swojej narodowości. Gdy tylko przyjeżdżamy do obcego miasta, ogarnia nas uczucie bezdennej samotności. Myśl powraca uparcie do krajobrazu, murów, ulic, które opuściliśmy. Ale kiedy spotykamy kobietę, która gotowa jest nam się oddać, staje się ona dla nas natychmiast nowym światem, nową ojczyzną, jej szczera lub udana czułość otacza nas niby ochronna tarcza. Staje się dla nas ostoją, przytułkiem. Kobieta jest dla cudzoziemca cząstką ojczyzny na obcej ziemi. Komitet emigracyjny powinien utworzyć na granicach stacje, na których kobiety byłyby przydzielane samotnym podróżującym. Tito był niezmiernie szczęśliwy. Znalazł kobietę, i na drugi dzień zobaczy ją znowu. Z tą pewnością w sercu, a raczej na ustach - gdyż powtarzał to sobie bez przerwy - rozpoczął wędrówkę po Paryżu, oglądając wystawy sklepowe. Paryż mu się podobał. Kobieta jest kryształowym pryzmatem, przez który rzeczy wydają się piękne. Po upływie trzech dni kelner spytał Tita: - Czy znalazłeś kochankę? - Nie mów mi o tym - odpowiedział Tito. - Kobiecie, którą spotkałem w kawiarni, ofiarowałem bilet na “La Pie qui chante”. Pół godziny przed rozpoczęciem widowiska byłem przed teatrem i czekałem na nią. O dziewiątej panienka jeszcze się nie zjawiła. Bilety kosztowały mnie pięćdziesiąt franków siedemdziesiąt centymów. Wejść samemu? Puste miejsce koło mnie zepsułoby mi widowisko. Nie wejść? Bilety w kieszeni zatrułyby mi krew w żyłach. Staję więc w drzwiach teatru, aby zwrócić uwagę ludzi, którzy nie mają jeszcze biletu. Jakiś starszy pan z żoną i lornetką zapłacił mi bez słowa, dodając pięć franków na piwo. Wziął mnie widocznie za handlarza biletów. Nie przyjąłem napiwku. Tamten pomyślał, że nie jestem zadowolony z pięciu franków i ofiarował mi dziesięć. Jąkając się, kiepską francuszczyzną, odmówiłem znowu, wielkopańskim ruchem Curiusa Dentatusa odtrącającego dary Samnitów. Wówczas człowiek ten, zgrzytając zębami i nazwawszy mnie złodziejem, ofiarował mi dwadzieścia franków. - A ty? - spytał przyjaciel. - Czułem się zmartwiony. - I rzuciłeś mu jego dwadzieścia franków w twarz? - Tak przypuszczasz? Gdyby to było pięć czy dziesięć franków... Schowałem je do kieszeni. - Doskonale! A tamta kobieta? - Więcej jej nie widziałem. Oto przeszły pierwsze dni i Tito przyzwyczaił się. Spotkawszy kobietę, którą się na jedną chwilę zachwycił, zapomniał o Maddalenie. A zapomniawszy o niej raz, więcej jej sobie nie przypominał. Głupio, ale prawdziwie. Kobiety są w naszych sercach, jak plakaty na murach. Aby zasłonić pierwszy, naklejamy drugi, który go zupełnie przykrywa. Może jeszcze dopóki klajster jest miękki, a papier wilgotny, przeświecają barwy dawnego plakatu. Ale wkrótce nie ma po nim śladu. Jeżeli zaś ostatnio przytwierdzony afisz odkleja się, wtedy zostają usunięte obydwa razem, a pamięć i serce stają się nagie, jak mur. Każdego wolnego wieczora kelner oprowadzal Tita po Paryżu. - Kiedy się człowiek włóczy po mieście, może znaleźć posadę mówił kelner. - Ale nigdy wtedy, kiedy się zwraca do biur pośrednictwa pracy. Gdybyś chciał być kelnerem jak ja, znalazłbym ci posadę. To nie jest ciężka praca. Wystarczy, abyś był uprzejmy dla klientów. Kiedy jesteś w kuchni, możesz nawet napluć w półmisek, ale ten półmisek musisz z gorliwym uśmiechem, zgięty w ukłonie, podać klientowi. Każdy pracownik ma potrzebę przekonania samego siebie, że nie jest parobkiem i że w pewnej mierze przewyższa osobę, której służy. Ostatni samodzielny urzędnik w biurze, dozorowany przez wielu wyższych od siebie urzędników, używa sobie na pierwszym podwładnym; najbiedniejszy woźny w sądzie znęca się nad gońcem, aby nie mieć poczucia, że jest ostatni pomiędzy ostatnimi. Goniec wymyśla publiczności. Najgorszy spośród ludzi znęca się nad dzieckiem, które mu wchodzi w drogę; dziecko maltretuje psa. Całe życie jest drabiną nikczemności. Musimy zawsze o tym pamiętać, że ktoś stoi niżej od nas i że jest od nas słabszy. Kelner plując w półmisek gościa wyobraża sobie, że poniża tego, który jego poniża, bo go tyka i daje mu napiwek. Może nie odpowiada ci, jesteś pełen przesądów, myśl, że będziesz komuś służył, ale wszyscy służymy tak czy inaczej. Nawet prezydent służy. Tak samo wielka kurtyzana, która bierze pięć tysięcy franków za to, że pozwala sobie podnieść koszulę. Albo giełdziarz, który jedną rozmową telefoniczną zarabia pół miliona. Artysta, lekarz, biskup, wszyscy służą... Czy chcesz mi towarzyszyć? Za kilka dni nauczę cię, jak trzymać osiem pełnych talerzy w lewej ręce i dwanaście w prawej, i doprowadzę cię do tego, abyś myśląc o czym innym, zapamiętał piętnaście rozmaitych potraw. Tito odpowiedział: - Nie, dziękuję. Kiedy będę miał ochotę pluć, będę pluł na ziemię. Tito mieszkał w małym hotelu na Montmartre, gdzie schody, do połowy zajęte przez windę, były tak wąskie i strome, że kufry na wyższe piętra trzeba było wciągać za pomocą sznurów. Pachniało tam gorszym mydlem, tytoniem, potem i tanimi perfumami. Dom był tak wysoki, ściany miał tak cienkie, że pokoje położone na najwyższym piętrze drżały przy byle wstrząsie jak wskazówki aparatu sejsmograficznego. Wystarczyło, aby ktoś na ulicy głośniej zaklął, a już łóżko Tita znajdujące się o trzydzieści metrów nad poziomem ziemi podskakiwało do góry. Co noc prawie policja robiła rewizję, i wytaczała sprawy. Ze stałych lokatorów mieszkał tam, prócz Tita, tajemniczy pan, mający około pięćdziesięciu lat, bez jednej nogi, którą zastępował drewnianą protezą, robiącą wiele hałasu. Wyglądał na handlarza bydłem, twarz miał tak opaloną, jak marynarz na statku. Nikt nie wiedział, czym się zajmował. Zarządzający hotelem powiedzial: - Nie wiem o nim nic ponadto, że mi regularnie płaci. O czwartej rano słychać było, jak ciągnął swą drewnianą nogę po schodach. Wszyscy inni byli przemijającymi gośćmi, którzy przychodzili we dwoje i nie zostawali nigdy dłużej niż pół godziny. Tito przyzwyczaił się słyszeć z sąsiednich pokojów szmery, cztery lub pięć razy w ciągu jednej nocy, i odgłosy, ktore zwykle towarzyszą aktowi płatnej miłości: drzwi się otwierają, zapala się światło, powolne kroki po pokoju, głos męski, głos kobiecy, odgłos pocałunku, sapiący, rytmiczny oddech, plusk wody, głos męski, głos kobiecy, gasi się światło, drzwi zostają zamknięte. I wkrótce potem otwierają się znowu, i znowu słychać te same dźwięki powtarzające się w tym samym porządku. Tito myślał: “Jak bardzo miłość jest podobna do siebie. Miłość bezinteresowna ma zawsze te same słowa. Miłość, którą się sprzedaje, ma zawsze te same formuły”. - Skąd pochodzisz? - Z Tuluzy. - Jak Się nazywasz? - Margot. - Od jak dawna prowadzisz to życie? - Od roku. - Czy nie jesteś chora? - Czy wyglądam na taką ? - No, rozbieraj się. W innych pokojach, położonych po drugiej stronie, inny mężczyzna z inną kobietą mówił zupełnie podobnie. - Jak się nazywasz? - Luiza. - z Paryża? - z Lyonu. - Czy od dawna już...? - Od ośmiu miesięcy. - Czy jesteś zdrowa? - Nigdy jeszcze nie spałam sama... - Ściągaj koszulę. W drzwiach przylegających do jego pokoju czyjeś ciekawe ręce wyżłobiły dziury, które zostały jednak z drugiej strony zalepione kulkami z papieru. Głos par połączonych ze sobą przypadkiem i takich, które przychodziły umyślnie, aby spędzlć noc miłosną, z początku podniecały Tita tak chorobliwie, że spędzał długie godziny, patrząc przez dziurkę do ich pokoju. Ale zawsze było to samo. Nawet najbardziej skomplikowane formuły, najniezwyklejsze praktyki były zawsze te same. Każdy mężczyzna myśli, że robi coś nowego, coś ekstrawaganckiego, a w istocie robi to samo, co przed pół godziną robił inny mężczyzna z inną lub tą samą kobietą - w przekonaniu, że wynalazł Bóg wie jaką nowość w dziedzinie animalistycznej ceremonii. Pewnego wleczoru Tito zobaczył wchodzącego młodego Japończyka z japońską dziewczyną, którą spotkał kiedyś na bulwarach. Młody Japończyk i jego towarzyszka zamienili ze sobą parę zdań. Tito słyszał zupełnie wyraźnie dźwięki wschodniego języka, oddzielne sylaby, tykające jak druty telegraficzne. Mężczyzna był zmieszany. Uśmiechał się dziwnym zamglonym uśmiechem. "O czym oni mówią?“ -myślał Tito. I sam sobie odpowiedział: "On” a ona mu mówi, że się pyta, czy ona od dawna uprawia zawód gejszy, dopiero od paru miesięcy, i że urodziła się w Jokohamie, że nazywa się Haru albo Wiosna, albo Ume, Kwiat Wiśni..." Montmartre, ta mamka, która ma szczęście żywić mózg Francji, jak powiedział Rudolf Salis, ojciec paryskich pisarzy humorystów. Mont-martre lub po prostu la Butte, ten pagórek, nad którym góruje Moulin de la Galette, rozciągający się pomiędzy placem Pigalle a placem Clichy, jak pomiędzy dwiema wielkimi fortecami; Montmartre, współczesny Babilon, zelektryfikowana Antiochia, mały Bagdad, przedziwny, czarujący zakątek, do którego wędrują wszyscy doświadczeni znawcy miłości; Montmartre, sfinks, sprzedajna meduza, pełna trucizn i niezliczonej ilości napojów miłosnych, nęci podróżnych czarem, który przekracza wszelkie granice. Komedie, powieści, pisma przenoszą wszędzie, na wszystkie lądy, zapach Montmartre: literacki, teatralny, dziennikarski powiew, do którego każdy artysta dorzucił własny atom. Montmartre promieniuje na wszystkie strony świata blaskiem swoich słynnych Łysin, wielkoksiążęcych dekoltów , królewskich drogich kamieni, książęcych gorsów od koszul, zębów naostrzonych nieposkromioną pożądliwością. Każdy z nas stworzył sobie z oddali swój sztuczny Montmartre, opierając się na paru nazwach ulic, nocnych restauracji, spelunek, moulins, tabarins. Ale kiedy przybywamy na Montmartre, czujemy rozczarowanie, do którego nie zawsze chcemy się przyznać. W istocie jednak każdy z nas myśli: “Więc to ma być wszystko?” - Więc to ma być wszystko? - spytał Tito Amaudi przyjaciela kelnera po zwiedzeniu najsłynniejszych miejsc rozrywki. - Przyznam ci się, że Quartier Latin i Montparnasse wydają mi się o wiele bardziej interesujące; tu ludzie udają, że się bawią, tam udają, że myślą. Od tych dwóch rodzajów wolę tych, co nie udają, że myślą. Ci robią najmniej hałasu. Tito znalazł źródło zarobku. - Przepowiedziałem ci - uśmiechnął się przyjaciel, któremu o tym zakomunikowal. - Powiedziałem ci, że kiedy się człowiek wałęsa po Paryżu, może znaleźć zarobek. - Tak - odpowiedział Tito. - Masz rację. Ale podczas gdy biegałem po Paryżu, znalazłem zajęcie w Nowym Jorku. - Jakże to? - Mój wuj w Ameryce... - A więc naprawdę istnieje wujaszek w Ameryce? - ... redaktor wielkiego dziennika, telegrafował, że będzie chętnie drukował artykuły, które mu przesłałem; mogę więc mieć małą, ale nie do pogardzenia pensję miesięczną. Do wspaniałomyślności wuja dochodzi korzystna różnica kursu. Kolejny artykuł napiszę o kokainie i o tych, którzy jej zażywają. Kelner zaprowadził go na Montmartre w poszukiwaniu jaskiń, gdzie zbierają się kokainiści. - To tutaj? - spytał Tito na progu kawiarni. - Tutaj - odpowiedział przyjaciel popychając go do środka. Z zewnątrz lokal wyglądał ponuro. Na ogół kawiarnie paryskie sprawiają z zewnątrz nieprzyjemne wrażenie: drzwi i okna mają za małe szyby, a za wiele drewna. A ta odrobina światła, która mogłaby wtargnąć, zostaje zaćmiona przez emaliowane litery z nazwami napojów i ich cenami. Gdy zatrzymali się na progu, zobaczyli człowieka z drewnianą nogą. - Ten człowiek mieszka w naszym hotelu - powiedział Tito i nikt nie wie, czym się zajmuje. - Czym się zajmuje? - odpowiedział przyjaciel. - Bardzo ożywionym handlem. Cały jego zarobek tkwi w tej drewnianej nodze. - Czy on żebrze? - spytał Tito. - Ale, gdzie tam! - Nogi z drewna nie można chyba inaczej zużytkować. - Tak myślisz? Ale on zużytkowuje ją znacznie lepiej. Zaraz zobaczysz. Gospodarz lokalu stał za kontuarem i podawał kilku szoferom, od których pachniało marnym tytoniem i przemoczonymi ubraniami, wielkie kufle piwa. Za nim błyszczały spojone girlandami chorągiewek butelki z likierem i odbijały się w lustrze stojącym naprzeciw. Na cynkowej ladzie stało kuliste akwarium, w którym pływały złote rybki; w oświetleniu łamiących się promieni światła i przez pomieszanie światła sztucznego z naturalnym rybki wyglądały jak dziwaczne chińskie smoki. - Są ludzie - mówił Tito, popijając przy kontuarze portwajn ze szklanki - którzy kładą się z bólami do łóżka, gdy padnie na nich kilka kropel deszczu. A ryby całe życie spędzają w wodzie i wcale nie obawiają się reumatyzmu. W tym momencie rozległ się metaliczny, przeraźliwy śmiech, jak gdyby stłukło się naczynie pełne szklanek. - Precz stąd, ty głupia gęsi! - krzyknął gospodarz. Dziewczyna, która się śmiała, ze szklistymi oczami i bladą twarzą, cofnęła się o parę kroków, jak gdyby chwycili ją nagle za gardło, i zniknęła za czerwonymi firankami zasłaniającymi przejście do dalszych pokojów. - Pas de petard ici! - wołał gospodarz w żargonie paryskim, ale widząc, że Tito jest cudzoziemcem, przetłumaczył: - Pas de bruit. - Czy pan do mnie mówi? - spytał Tito rozdrażniony. - A la móme - objaśnił gospodarz - a la poule... Kiedy szoferzy opuścili lokal, przyjaciel Tita szepnął gospodarzowi parę słów na ucho; zamiast odpowiedzi podniosła się czerwona portiera. Tito i jego przyjaciel weszli do środka tak, jak wchodzi się do muzeów , gdzie w wosku widoczne są anatomiczne preparaty, a wstęp jest tylko dla mężczyzn powyżej osiemnastu lat. Ich wejście zostało przyjęte z podejrzliwością. Żółte światło padało na stół okryty zielonym suknem, jakiego używają przy grze w karty lub przy egzaminach uniwersyteckich. Pokój nie był duży. wzdłuż ścian stały kanapa, osiem małych stolików i fortepian. Na stolikach leżało parę gazet, zawalanych likierem i brudnymi palcami. ścianę zdobiło porysowane lustro. Tito nie chcąc wzbudzać podejrzeń, musiał stwarzać pozory doświadczonego, świadomego tajemnic bywalca, więc usiadł ze swobodą obok swego przyjaciela i wziął do ręki gazetę. Trzy kobiety oglądały go z niedowierzaniem, szeptały coś, czego Tito nie rozumiał. Ale dziewczyna, która przed chwilą w sąsiednim pokoju śmiała się głośno z jego uwagi, zwróciła się do innych i oznajmiła, pokazując nowego gościa: - Pas bete, le type. Tito patrzył badawczym wzrokiem na kobiety i stwierdził, że wszystkie cztery mają na sobie suknie dobrze skrojone i uszyte z delikatnego materiału, ale stare i zniszczone. Poza tym zauważył, że noszą się niechlujnie: biała organdyna była pożółkła, jedwab podarty, pasek przekręcony, pantofle wykrzywione, niektóre z nich miały brudne szyje, u innych różowa emalia na paznokciach graniczyła z czarnymi obwódkami brudu. Kobiety, przytulone jedna do drugiej, wyglądały jak śpiewające ptaki w klatkach. Biodro przy biodrze, aby się wzajemnie ogrzać, nogi wyprostowane. Jedna z nich podciągnęła nogi tak, że wsparła podbródek na kolanach. Wszystkie cztery miały szkliste spojrzenia, usta bezlitośnie umalowane cynobrem sztucznie ożywiały ich blade twarze. Te cztery nieme (czy też z powodu wejścia nieznajomego oniemiałe) kobiety wyglądały tak, jakby oczekiwały jakiegoś tajemniczego wyroku, który miał nadejść zza czerwonej firanki. Spojrzenie jednej z nich, najmniej zniszczonej, zwracało się ciągle w tę stronę. Nikt się jednak nie ukazywał. Pod dużym lustrem grało w kości dwóch wychudłych mężczyzn. Obaj mieli miny obojętne, jak starzy urzędnicy, którzy w zakurzonych biurach pracują nie dla pieniędzy, ale dla spędzenia czasu. Jeden z nich podniósł kołnierz kurtki, aby ukryć brak krawata i brudną koszulę. Tito widział plecy i kark drugiego; zaniedbane włosy wisiały aż na szyi, tworząc coś na kształt warkoczyka. Gdy poruszył się, aby obejrzeć nowo przybyłych, Tito zobaczyl jego twarz. Była to jedna z tych twarzy, które spotyka się jedynie w czasie powszechnego strajku. Długa, wychudła, pożółkła, przypominała blade głowy służące za ozdobę gmachów i znane powszechnie pod nazwą wolich głów. Dziewczyna, która przedtem mówiła, podniosła się, aby porozmawiać z jednym z grających. Nachylając się nad nim, pogładziła go pieszczotliwie po uchu. Człowiek jednak grał niewzruszenie dalej. Wtedy podniosła mu kurtkę i wyjęła z tylnej kieszeni spodni papierośnicę. Z zapalonym papierosem wróciła do swoich przyjaciółek, podniosła nogę na wysokość ramienia i z łobuzerską bezczelnością opuściła ją na stół tak silnie, że zabrzęczały szklanki. - Bawi się pan? - spytała zwracając się do Tita, który dotąd nie przemówił ani słowa. - Nie jest tu tak bardzo radośnie. - Zdążyłem to zauważyć, w kostnicy jest weselej! - odpowiedział Tito. - A więc idź sobie tam! - syknęła kobieta. Ale jeden z grających odwrócił się do niej i zawołał groźnie: - Krystyno! Przyjaciel Tita powiedział: - Zapewne biorą nas za agentów policji lub kogoś w tym rodzaju. Tito zaśmiał się i zwracając się do kobiety o imieniu Krystyna, powiedział: - Pani przyjaciółki i ten grający w kości pan mają o nas, zdaje się, dziwne wyobrażenie. Wydaje mi się, że jesteście wszyscy skrępowani. Ale nie jesteśmy tymi, których się obawiacie. Ja jestem dziennikarzem, a to mój kolega. Nic niebezpiecznego, jak pani widzi. - Dziennikarz? - wmieszała się jedna z kobiet. - A co robicie tutaj? - To, co zwykle robi się w kawiarni. - A dlaczego wybraliście akurat tę, zamiast pójść do kawiarni na bulwary, gdzie się widzi przechodzące grues i trottins? - Bo ten lokal lepiej mi odpowiada do tego, czego szukam. - A czego pan szuka? - Koko! Wtedy obaj grający odłożyli kości i zbliżyli się do Tita. Jeden z nich przysunął sobie krzesło, usiadł na nim okrakiem, piersią opierając się o poręcz, i wyjął z kieszeni kamizelki srebrne pudełeczko. Otworzył je i podał Titowi. - Ah, canaille! - Vilain monstre! - Egoista! - I mówi, że już wcale nie ma! - I daje nam konać z pragnienia! Jedna z nich sięgnęła szybko do pudełeczka, ale mężczyzna uderzył ją ręką, krzycząc przy tym: - Precz! - Proszek! - Trucizna! - Koko! Z rozdętymi nozdrzami i płonącymi oczami kobiety wyciągały chciwie ręce po biały proszek. Czyniły to z takim zapamiętaniem, jak rozbitkowie na morzu, kiedy walczą o kąt w szalupie. Tito patrzył, ale nie widział nic prócz rąk, jakby zastygłych w bólu, rąk koscistych, o bladych, zakrzywionych palcach, które zaciskały się w pięści tak silnie, że paznokcie wpijały się w ciało, aby stłumić krzyk albo by ból inaczej uzewnętrznić i męczeństwo lub zdusić pożądanie, gdzie indziej umieścić. Nie sposób zapomnieć rąk kokainistów. Wydaje się, jakby miały swoje oddzielne życie, jakby przygotowywały się do tego, że umrą wcześniej niż reszta ciała, jak gdyby z trudem powstrzymywały skurcz, który w tej chwili ma nastąpić. Oczy, to matowe to ożywione męką bezsilne od strasznej melancholii spowodowanej czekaniem, i brakiem trucizny, miały niesamowity blask czegoś żywego walczącego ze śmiercią, podczas gdy nozdrza się rozszerzały, aby bodaj z powietrza chwytać pył kokainy. Zanim Tito zdążył wziąć proszek, cztery kobiety wsadziły swoje palce do pudełeczka, a potem ostrożnie, trzymając drugą rękę płasko pod spodem, posuwały się wzdłuż ścian, jak pies, który ukradł kość i szuka ustronnego kąta, aby ją obgryźć. Zaledwie jedna z kobiet zażyła proszek, rzuciła się na mężczyznę, który poczęstował przed chwilą Tita, i gdy ten wchłaniał resztę zawartości pudełeczka, chwyciła go za rękę i podniosła ją do swej twarzy, chłonąc z namiętnością proszek. Ten silnym ruchem uwolnił się od jej uscisku i wchłonął resztę. Ale kobieta objęła rękami jego głowę (ach, te bezkrwiste, zakrzywione palce!) i wilgotnymi, wibrującymi, drgającymi wargami chciwie wysysała jego górną wargę, aby zgarnąć okruchy, które na niej zostały. - Udusisz mnie - jęczał człowiek przeginając w tył głowę. Kobieta wyglądała jak bestia, która zanim rozerwie swą ofiarę, chce posmakować zapachu świeżego mięsa. Kiedy wreszcie oderwała się od niego, w rozchylonych ustach (miała zamglone oczy, wargi nie domykały się niczym sparaliżowane) błyszczały zęby, jak zęby w zastygłej masce - trupa. Kobieta zatoczyła się. Usiadła na stołku przed fortepianem. Głowę oparła na ramieniu, a ramię na klawiszach. Młodzieniec, który siedział okrakiem na krześle, wstał tak, jak gdyby schodził z roweru, i przeszedł się po pokoju. Czarny surdut wisiał na nim jak na kołku. Nogi, w kształcie litery “O”, przypominały dwie łodyżki wiśni. Jego przyjaciel, wybladły blondyn o chorowitym wyglądzie, usiadł na opróżnionym krześle i zwrócił się do Tita: - Te momes nie dały panu skosztować ani szczypty proszku. Są podstępne i dzikie. żałuję, że więcej nie mogę panu zaofiarować. Ale wkrótce przyjdzie kulawy. - Kulawy? - Nie zna go pan? - Ależ tak - wmieszał się kelner. - To człowiek, który mieszka w twoim hotelu. - Nim tu wszedłem, kulawy był w środku, przy kontuarze powiedział Tito. - Wiem, ale nie miał jeszcze proszków. Miał się spotkać z pewnym studentem w aptece. Zaraz tu będzie. - Oto jest - oznajmił człowiek o nogach jak łodyżki wiśni. Cztery kobiety rzuciły się na niego, jak gdyby miały na niego upaść. - Precz, szakale! - zagroził kulawy. - Uspokójcie się, bo inaczej nic wam nie dam. - Pięć gramów dla mnie - syknęła jedna z kobiet. - Chcę osiem - jęknęła druga. - To jest ohydne! - wołała trzecia przekrzykując inne. - Najpierw ja, przecież zapłaciłam ci z góry. Człowiek z drewnianą nogą spojrzał na Tita i kłaniając się, powiedział: - O, numer siedemdziesiąty pierwszy. - Czy poznaliście się w więzieniu? - spytał kelner. - To numer mojego pokoju. Jedna z kobiet położyła rękę na ramieniu człowieka, który wyglądał jak szkielet. - Tu as du peze? - zapytała. - Nie mam ani grosza - krótko i węzłowato oznajmił kochanek. - Tym gorzej. Sprzedam moją bransoletkę - zdecydowała kobieta. - Przygotować pieniądze! - rozkazał szyderczym tonem kulawy. Najpierw pieniądze, a potem rozkosze! Dziewczyna, która zażądała pięciu gramów, wyjęła z portmonetki pięćdziesiąt franków. - Daj mi reszty dwadzieścia pięć franków. - Nie mam drobnych. - To zatrzymaj pięćdziesiąt franków i daj mi dziesięć gramów. Handlarz schował banknot, włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej małe okrągłe pudełko. Tito przyjrzał się górnej części drewnianej nogi, w której, jak mu objaśniono, kulawy urządził sobie bezpieczną i nie wzbudzającą podejrzeń skrytkę. - Można pomyśleć, że w tym celu kazał sobie amputować nogę powiedział cicho Tito do przyjaciela. - Ile mi dajesz za tę złotą bransoletkę? - C'est du toc! - odpowiedział kulawy. - Neapolitańskie złoto. - Sam jesteś z Neapolu, ty łotrze! - zawołała kobieta. - Jeżeli chcesz pieniędzy zamiast bransoletki, to ci jutro zapłacę. - Zawsze prenumerando. Nigdy postnumerando - odparł handlarz podając pudełko Titowi. Ten wziął je i zapłacił dwadzieścia franków. Potem zwrócił się do kobiety, która chciała sprzedać bransoletkę: - Pani pozwoli? - spytał podając pudełko. - Dla mnie? - Ofiarowuję to pani. Dziewczyna nie wahała się; białymi, wychudłymi rękami chwyciła jego rękę i zaczęła żarliwie całować i rękę, i pudełko. - Och, mój mały, drogi, ukochany proszku, raju mego życia, moje ukochanie, moje światło... - jęczała podnosząc pudełko do czoła, jak w nabożnym obrzędzie dotyka się relikwii albo świętego symbolu. Szpilką do włosów przekłuła papier, który oblepiał pudełko, i ostrożnie podniosła pokrywkę. Potem odeszła wolno do jednego z oddalonych stolików. Usiadłszy, wyciągnęła z kieszeni niewielkie szylkretowe pudełko i malutką białą łopatkę, jakiej używają aptekarze, i z niebywałą ostrożnością przełożyła proszek ze zwykłego tekturowego pudełka do szylkretowego. Kiedy pierwsze pudełko zostało opróżnione, przewróciła je na dłoń, bębniąc palcem w jego dno, potem podniosła rękę do rozdętych nozdrzy i chłonęła resztki. I wciąż z taką samą uwagą, rozglądając się dookoła, zaczęła potrząsać pudełkiem w kierunku pionowym, aby proszek był równomiemie rozsypany. Podczas wdychania narkotyku jej oczy były wpółotwarte, jak w ekstazie. Potem wzięła jeszcze szczyptę proszku, włożyła do nosa i przytrzymała kciukiem; tę odrobinę, która została za paznokciem, dokładnie wyssała. Tito Arnaudi chwalił się przed wychudłym mężczyzną swoim zamiłowaniem do kokainy. Pomiędzy ludźmi obarczonymi nałogiem człowiek się wstydzi, że sam nie jest nałogowcem. Ci, co siedzą w więzieniu z powodu małego przewinienia, wyolbrzymiają swą winę, aby nie mieć mniejszego znaczenia od innych. Tito Arnaudi, który nigdy nie poznał zapachu kokainy, przysięgał, że nie może się bez niej obyć. I kiedy kobieta go poczęstowała, wziął od niej proszek. Wdychając go, miał uczucie cudownej aromatycznej świeżości, jak gdyby zażył mieszaninę tymianku, cytryny i oleju eterycznego. Pyłek, który mu osiadł w gardle, spowodował palenie i gorzki smak na języku. - Jeszcze jedną? I Tito wziął drugą dawkę. Potem pogrążył się w milczeniu. Zagłębił się w jakieś marzenie. W pewnej chwili doświadczył uczucia zimna w nosie, zastygnięcia twarzy. Nos stał się nieczuły, przestał zupełnie istnieć. Człowiek z magazynem w drewnianej nodze odszedł na chwilę, aby schować pieniądze i przełożyć do kieszeni nowe pudełeczka. Kobiety siedziały w milczeniu po zażyciu proszku. Obaj mężczyźni kazali sobie przynieść likieru i całą zawartość pudełka wsypali do małych kieliszków. - Dlaczego nie zażywacie przez nos? - spytał przyjaciel Tita. Zapytany, przechylając w tył głowę, pokazał zżarte przez wrzody ścianki nosowe. - Z kokainy? - spytał Tito. - Z kokainy. Zaczęło się od pryszczyka, który się coraz bardziej powiększał. Potem utworzył się wrzód, który powoli niszczył chrząstkę nosową; na szczęście nie naruszył kości. - A lekarze? - Rien a faire! - Czyżby? - Tak. Kazali zrezygnować z kokainy. Ale ja wolę zrezygnować z chrząstki nosowej. Tito zaśmiał się. Człowiek z wrzodem śmiał się również. Śmiał się nieumiarkowanym, gwałtownym śmiechem. Cztery kobiety, drugi mężczyzna i Tito wtórowali mu zgodnie. Tito schwycił się instynktownie za nos. Wydawało mu się teraz, że wcale nie ma nosa, ale jednocześnie bardzo mu on ciążył. - Takie nic, a tyle waży. I znowu zaczął się śmiać. Inni też się śmiali. . - Do widzenia - powiedział handlarz, jak gdyby zabierał się do odejścia. - Nie, jeszcze nie! - zawołał Tito, chwytając go za sztuczną nogę. - Zostań i napij się z nami. Handlarz usiadł przy Ticie, wyciągnął drewnianą nogę pod stołem, a drugą podkulił pod siebie. - Zarabiasz więcej niż żebraniną - zauważył żółty, wychudły człowiek. - Tak - odpowiedział handlujący kokainą. - Ale nie myśl, że żebranina jest rzemiosłem godnym pogardy. Wszystko zależy od miejsca, gdzie się żebrze. Zarabia się wszędzie, to prawda, ale są miejsca, gdzie zarabia się więcej. Przed drzwiami burdelu na przykład robi się świetne interesy. Nie tak wielkie, jak przed kościołem, co to, to nie! Ale zupełnie dobre. Ja stawałem najchętniej przed kościołami. Przez ulice, bulwary i kawiarnie przelewają się tłumy ludzi składające się z głupców i spryciarzy. Na stopniach kościoła natomiast prawie wszyscy są głupcami: dziewięćdziesiąt procent. Tam się zawsze udaje. Wprawdzie chodzą do kościoła i oszuści. Można powiedzieć nawet, że większość, ale przy wchodzeniu i wychodzeniu z domu bożego, z pied-a-terre Boga, pozują na litościwych. Handlarz wypił do końca, odstawił szklankę i podziękował. Kiedy był już na progu, jakaś kobieta kupiła od niego jeszcze jedno pudełko. - Do widzenia! Liczył na wrażenie, jakie wśród tych ludzi zrobi jego odejście. I naprawdę -jakby znikał wybawca - inne kobiety otoczyły go i dały mu pieniądze. Tito kupił także jeszcze jedno pudełeczko, otworzył je i zażył szczyptę proszku. - Do czego prowadzi dziennikarstwo - szepnął przyjaciel-kelner. - Aby robić studia nad kokainistami, musisz się sam narkotyzować. - Czegóż chcesz? Mogło mi się przydarzyć coś gorszego. Kiedy Pitagoras jechał do Egiptu, musiał dać się obrzezać, aby móc asystować przy obrzędach. - Do jakiego pisma piszesz? - spytał poufale blady człowiek. - Do amerykańskiego - odpowiedział Tito. - A ty - spytał - czym się zajmujesz? - Niczym - odrzekł ten swobodnie. - Krystyna na mnie pracuje. Gdybym mógł, tak jak ona, pracować bez wielkiego wysiłku, pracowałbym dla niej. Ale nie mogę... Przyjaciel Tita nie mógł ukryć zdumienia z powodu otwartości, z jaką ten człowiek objaśniał rzemiosło alfonsa. - Ten bourgeois - powiedział blady człowiek pokazując na kelnera - przyjaciel pana, jest zdziwiony. Ale czy jest w tym coś niezwykłego? Krystyna i ja byliśmy w jednej fabryce, gdzie pracowało pięćset kobiet. Wszystkie wpadły w suchoty lub co najmniej w ciężką anemię. Właściciel fabryki bezwstydnie je wyzyskiwał. Ponieważ nie mogłem zabrać stamtąd wszystkich robotnic, zabrałem tylko Krystynę. Teraz ja ją wyzyskuję. Nie wiem, dlaczego miałbym być godniejszy pogardy niż dyrektor fabryki, który wyzyskuje naraz pięćset kobiet. Tym bardziej że robota, którą teraz wykonuje, jest mniej męcząca, higieniczniejsza i przynosi większy dochód. Mówi, że plami sumienie. A co to szkodzi? Aby tylko rąk nie brudziła. - Która godzina? - spytał Tito, aby przerwać to opowiadanie. - Nie mam zegarka. Człowiek, który wynalazł zegarek, skrócił dni, a ten, który wynalazł kalendarz, skrócił lata. Ja nie mam ani zegarka, ani kalendarza. - Mój kalendarz mam tu - powiedziała Krystyna robiąc nieprzyzwoity ruch. - I nigdy się nie myli - dodał kochanek ze śmiechem. Tito zwrócił się do przyjaciela i szepnął: - Kokaina niszczy przede wszystkim wolę i wstyd. - Jakież poczucie wstydu może jeszcze być zniszczone u tych ludzi? - odparł kelner. - Są gorsi od przyzwoitych kobiet. 2 Artykuł o kokainistach miał wielkie powodzenie. Redaktor amerykańskiego pisma, zanim jeszcze artykuł się ukazał, przesłał siostrzeńcowi telegraficznie sto dolarów. Sto dolarów to dwa i pół tysiąca franków i oznacza, że się jest wybitnym dziennikarzem. Z tym przeświadczeniem w żołądku (żołądek jest siedliskiem poczucia wyższości i dumy) wsiadł Tito do samochodu, pojechał do małego, ciemnego hoteliku na Montmartre, zapłacił rachunek i spakował rzeczy. Potem ruszył na Place Vendome do hotelu “Napoleon”, jednego z najelegantszych hoteli Paryża. Wynajął tam pokój na czwartym piętrze, wychodzący na podwórze i bez ogrzewania. Tego samego popołudnia stawił się u dyrektora “Mknącej Chwili”, jednego z największych dzienników paryskich. Dyrektor był bardzo eleganckim panem. Tylko starzy profesorowie nie mogą zrozumieć, że można mieć rozum i jednocześnie dobrze się ubierać. Na palcu lśnił mu wielki rubin. - Tak, znam pańskiego wuja - mówił huśtając się w bujanym fotelu. Bujanie to można było porównać do sumienia dyrektora pisma, które musi być zawsze w równowadze, nawet podczas kołysania się okrętu. - Jeśli pan odziedziczył temperament dziennikarski po wuju dodał bawiąc się nożem z kości słoniowej do przecinania papieru - to zrobi pan świetną karierę. Gdzie pan pracował? - W “Corriere della Sera”. - W jakim charakterze? - Jako naczelny redaktor. - A jakie ma pan poglądy polityczne? - Nie mam żadnych. - Bardzo dobrze. Aby z przekonaniem wyrażać jakąś myśl, nie należy mieć poglądów politycznych. Ale trudność tkwi w tym - powiedział dyrektor wycinając nożyczkami notatkę z angielskiej gazety - że redakcja jest w komplecie, i nie wiem doprawdy, jaką mógłbym panu powierzyć robotę. Na wszelki wypadek zanotuję pańskie nazwisko, a gdy tylko będzie mi pan potrzebny, dam panu znać. Gdzie pan mieszka? Licząc na wrażenie, jakie ta odpowiedź wywoła, Tito wycedził uroczyście: - W hotelu “Napoleon”. Dyrektor, który już nacisnął guzik, dzwoniąc na portiera, aby odprowadził Tita do drzwi, i był w trakcie zapisywania w notesie adresu, odłożył pióro, odesłał odźwiernego i zwrócił się do Tita: - Angażuję pana na próbę, na miesiąc, z pensją tysiąca pięciuset franków miesięcznie. Jutro jest pierwszy. Zaczniemy od jutra. Kiedy pan przyjdzie do redakcji, niech się pan zaraz u mnie zamelduje. Przedstawię panu kolegów. Do widzenia. I znowu nacisnął dzwonek. Tego wieczoru poszedł Tito na obiad do “Poccardi”, a potem wziął tanie miejsce w teatrzyku, gdzie nauczył się najnowszych szlagierów. Gwiżdżąc je, wrócił do hotelu. "Pomyśl, mieszkasz w hotelu »Napoleon«. Wprawdzie na czwartym piętrze, bez ogrzewania, z oknem na podwórze, ale jednak... w hotelu »Napoleon«! No, no!" Kiedy już był w pokoju, rozpakował kufer, uporządkował na umywalni przybory do czesania, mycia i golenia, ułożył na półkach bieliznę i rozwiesił w szafie ubrania. Nawet telefon był w tym pokoju. "Jaka szkoda - myślał - że nie mam do kogo telefonować. Mieć telefon i nie wiedzieć, do kogo zatelefonować! To przykre. A jednak nie może to być wystarczającą przyczyną nieskorzystania z tego urządzenia" - podsumował swoje rozważania Tito. Potem wziął słuchawkę do ręki i powiedział pierwszy lepszy numer, który mu przyszedł do głowy. Nie czekał długo. Odezwał się jakiś kobiecy głos. - To pani? - spytał Tito. - Co? Pani... Bardzo dobrze, właśnie z panią pragnę mówić. Niech się pani ma na baczności, pani mąż wie o wszystkim. Więcej nie mogę powiedzieć. Niech pani mnie dłużej nie pyta. Wystarczy, aby pani wiedziała: małżonek wie o wszystkim. Nie, nie, nie! Nie jestem Giacomino... No, dobrze, tak. Skoro pani zgadła... Tak, jestem Giacomino. Dobrej nocy' . I odłożył słuchawkę. "Bóg wie, kim jest ten Giacomino - myślał śmiejąc się - i kto wie, kim jest ta kobieta?" Nagle zasępił się. "Biedna, nawarzyłem jej piwa! - pomyślał ze skruchą. - Przeze mnie będzie miała niedobrą noc... Może z mojej winy spotka ją przykrość. Zadzwonię do niej jeszcze raz i powiem jej, że... Ale niestety nie pamiętam już, jaki to był numer. Tym gorzej lub tym lepiej... Może wyświadczyłem jej przysługę". I zaśmiał się znowu. Rozbierając się położył na stoliku zegarek, pieniądze i pudełeczko z kokainą. Otworzył je. Było prawie puste: w antraktach pomiędzy trzema częściami przedstawienia zażył parę gramów proszku, aby uczcić wstąpienie do wielkiego dziennika “Mknąca Chwila”. Zostało trochę więcej niż jeden gram. Tito zgarnął proszek na rękę i wciągnął z rozkoszą. Wyjął z kufra wszystko, co w nim jeszcze zostawił: piżamę, Biblię i rewolwer. Piżamę włożył na siebie, a Biblię położył na nocnym stoliku. - W szyscy mówią, że ta książka musi leżeć na stole porządnego człowieka - mruczał sam do siebie. - Nigdy jej nie czytałem, ale leży zawsze na moim nocnym stoliku. Kiedy byłjuż w łóżku, podciągnął kołdrę aż do nosa i zgasił światło. Kokaina dotarła do płuc, napełniając je świeżym aromatem. - Ale jak mi zimno w nogi w tym hotelu - mruknął kurcząc się. Na poduszce chwytał uchem bicie własnego serca. - Moje serce w pościgu za nosem, który ode mnie ucieka... Dojdę do czegoś w tej gazecie. W ciągu roku zostanę dyrektorem. Potem ożenię się z córką ministra i zostanę posłem w Palais Bourbon. I stamtąd będę przemawiał: "Wierzaj mi, Alcybiadesie, że lepiej mieć do czynienia z jednym z tych nie opierających się młodzieńców niż z tymi heterami z Aten...“ - Skąd przyszło mi do głowy zdanie z "Uczty” Platona, którą Bóg wie kiedy w szkole czytałem? "Zimno w nogi!" Serce uspokoiło się. Ale w głowie kłębiły mu się najfantastyczniejsze myśli. Jego mózg był jak zabawa kamawałowa w domu wanatów. Zamknięte oczy widziały ciemności, wśród których zapalały się zimne iskry, i wybuchały. Każda iskra dzieliła się na dwie części, a z każdej połowy tworzyły się nowe, które znowu dzieliły się w błyszczących kręgach. Jedna z tych iskier rozpadła się na włókna, drgała w ciągłym ruchu, wsysała ciemności. Jego zamknięte oczy były pełne światła. A w tej ciemności zarysował się ruchliwy, elastyczny krąg, który przemienił się z wolna w kwadrat, potem w prostokąt, potem w równoległobok: czarny - z jedną, dwiema, trzema złotymi stronicami. To książka, Biblia. "Geneza... Cóż to za kawalarz, ten dobry Bóg, cóż to za wielki humorysta, ten pan Bóg - myślał Tito, gdy jego serce mocno biło. Cóż to za humorysta, ten pan Bóg... Bóg mówi: Niech się stanie światło, niech się stanie niebo, niech się stanie trawa, niech się staną drzewa, niech się stanie słońce, niech się staną gwiazdy, skoro nie ma gazu, niech się stanie gaz, skoro nie ma gwiazd, niech się staną płazy, niech się staną ptaki, niech się staną zwierzęta domowe, niech się staną zwierzęta drapieżne do menażerii, niech się stanie mężczyzna, niech się stanie kobieta... A potem poradził tym ostatnim, aby płodzili dzieci i dał im siłę, aby panowali nad rybami w wodzie, nad ptakami w powietrzu, nad zwierzętami na ziemi. Wystarczyło, że powiedział: niech będą gwiazdy, niech będą krokodyle, niech będą perliczki, niech będą węże grzechotniki, niech będzie dzika świnia - aby przy wymienianiu imion ukazywały się automatycznie gotowe zwierzęta. Jeżeli to się w ten sposób odbywa, to nie jest rzeczą trudną stworzyć świat. A mimo to ten lazzarone czuł siódmego dnia potrzebę odpoczynku. Jakiż to farceur, ten dobry Bóg! Niechaj będzie prawdą, że to on stworzył dary boże, jak wodę do podlewania trawy, trawę, aby karmić zwierzęta, kobietę, aby ją utrzymywał mężczyzna, węża, aby oboje poróżnić, trufle, aby ugarnirować homara, słońce, aby wysuszyć bieliznę, gwiazdy, aby przyświecać poecie, księżyc, aby śpiewać przy jego blasku neapolitańskie pieśni! Ale wydaje mi się dziwne, aby przedmioty powstały z nicości jedynie dlatego, że usłyszały swoje imię. Myślę, że Bóg lubił gry towarzyskie i że wszystko z góry wykombinował; jako dobry kuglarz spreparował skrzynki z podwójnym dnem i szklanki. W ciągu sześciu dni swych gościnnych występów tworzenia dokonał prawdziwie amerykańskiej sztuki - stworzenia całości z niczego. Ale był w tym jakiś kawał! Dając ludziom życie, tchnął im oddech w nos i gardło. Wydaje mi się, że zrobił to nie dlatego, aby dać im życie, ale by włożyć do ich ust sztucznie spreparowane zarazki. W istocie, Adam żył tylko 930 lat, chociaż mógł żyć znacznie dłużej. Ten dobry Bóg rozpoczął od wielkopańskiego gestu. Stworzył gwiazdy na nie kończącej się przestrzeni, słońce z wiecznego światła, niezliczone rodzaje roślin i zwierząt... Nie liczył się z kosztami. Ale kiedy miał stworzyć kobietę, zaczął być skąpy, gdyż wyjął Adamowi żebro. Cóż to za komik, ten wszechojciec! Wiedział z doświadczenia, że kiedy się czyta napis: palenie wzbronione, ma się nieprzepartą ochotę zapalić papierosa. Ponieważ żałował, że obdarzył tak wspaniałymi darami Adama i jego małżonkę, chciał im część tych darów odebrać, nie odgrywając przy tym roli złego. Zwrócił się więc do węża i wmówił mu ten słynny podstęp z jabłkiem, który wszyscy znamy. wąż zgadzał się z Bogiem. Owoc tego owocu był następujący: oczy Adama i Ewy otworzyły się i wtedy spostrzegli, że są nadzy. Wówczas uszyli sobie garnitury podług miary z liści figowych. Ale w jaki sposób mogli zauważyć, że są nadzy, skoro nigdy przedtem nie widzieli ubrań? Nazajutrz poszukał Pan Adama, który jak zawsze rycerski, zwalił winę na swą żonę. Bóg nie miał litości i kazał sobie drogo zapłacić za jabłko, wynajdując mdłości ciąży i bóle porodowe. Kobiety, które mają macicę umieszczoną głębiej, wiedzą, komu to zawdzięczają, bo Bóg powiedział: Będziesz w bólu rodziła dzieci; ziemia będzie rodzić ciernie i osty; w pocie twego czoła i w pocie czoła twego piekarza będziesz twój chleb jadał i zapłacisz za chleb drogo, bo kurs dolara jest bardzo wysoki. Potem wypędził ich z raju i postawił na progu wartę karabinierów z płonącymi mieczami, których nazwał cherubinami. Słowem, małżeństwo Adama i Ewy było nieszczęśliwe, tak jak wszystkie małżeństwa. Ale najbardziej razi mnie to, że Bóg udaje naiwnego. Jest wszystkowiedzący, wszystkowidzący, jest tym, który wytwarza najgorsze komplikacje, a potem idzie do Adama i pyta z podstępną dobrodusznością: »Cóżeś począł z jabłkiem?« Albo do Kaina: »Coś zrobił ze swoim bratem?« Gdybym ja był na miejscu Kaina, uderzyłbym go pięścią w oko. Oko boże! Oko boże, które widzi wszystko... On pewnie i wszystko słyszy... Może słyszy i moje bluźnierstwa? I jest w stanie mnie zmiażdżyć? O, jakże mi zimno w nogi! A jednak byłbym prawie szczęśliwy, gdybym mógł teraz umrzeć. Zabić się, nie! To nie! Ale spokojnie umrzeć. Wyjść z życia tak, jak się wychodzi z kąpieli. Jak dobrze jest umrzeć! Szczęśliwi są tylko ludzie zbawieni, a im dalej odsuwamy zbawienie, tym większe jest nasze szczęście. A gdybym miał nie umrzeć, to przynajmniej, żebym mógł tu leżeć bezczynnie jak kamień, bez woli, bez inicjatywy, bez wysiłku! Wszystko naokoło mnie niech się rusza jak chce, wszystko może się zawalić, abym tylko Ja palcem nie kiwnął! Tak się zachowywać, jak dawniejsze uczciwe kobiety, które robiły się stare, brzydkie, zużyte, i nie malowały sobie twarzy na biało i czerwono. Ale cóż to za niezwykłe działanie kokainy. Nogi zimne jak lód, w mózgu ogień, potoki niedorzeczności, serce stuka jak maszyna do szycia, i przy tym to spokojne zadowolenie z bezczynności. Sprawiłoby mi przyjemność, gdybym mógł przez kilka dni pozostać w łóżku, aż zapukaliby kelnerzy, poźniej właściciel hotelu, a potem przyszłaby policja. Nie odpowiadałbym nikomu, pozwoliłbym sobą potrząsać i poruszać, i wynieść, dokąd by chcieli i jak by chcieli... Jakie dziwne działanie kokainy. Koko, czarodziejskie koko!" Serce biło dalej mocno i całe ciało drżało, wibrowało, trzęsło się, jak stojący samochód o nie wyłączonym motorze. Ale podniecający i deprymujący wpływ trucizny przestawał działać. Tito przychodził do siebie. I zasnął. Obudził się, kiedy słońce było już wysoko. Jednak Tito tego nie zauważył, bo w Paryżu słońce jest zawsze wysoko, tak wysoko, że się go nigdy nie widzi. O dziesiątej miał być w redakcji. Redaktor powiedział do niego, podkręcając swe nieskazitelnie nastroszone wąsy. - Niech się pan u mnie zamelduje. - Muszę się więc starannie ogolić! Stojąc przed lustrem, obrabiając chude, namydlone policzki, myślał: "Jakie wstrętne jest życie! Jakie niepotrzebne! Co rano wstawać, wciągać buty, golić się, oglądać ludzi, mówić z nimi, kierować się wskazówkami zegara, wracającymi niezmordowanie do tych samych punktów, które oglądaliśmy już miliony razy. Jeść, zjadać kawałki trupów, jeść martwe owoce, gorzej jeszcze: zniekształcone przez gotowanie, zrywać piękne owoce, aby je przepuścić przez nasze ciało, i zmienić w gnój. Zjadać martwe rzeczy, w oczekiwaniu, że i my kiedyś będziemy martwym przedmiotem. Stwarzać nowe rzeczy, aby je potem używać i niszczyć, i z ich zniszczenia wytwarzać nowe. Wszystko, co nas otacza, jest martwe. Od czasu do czasu znajduje się coś żywego, ale wszystko inne jest martwe: wełna, z której jest zrobione moje ubranie, jest martwa, perła, która ozdabia szyję młodej kobiety, jest martwym schronieniem robaka... A jednak my, którzy dążymy do tego, aby być inni niż wszyscy, i nadkładamy drogi, aby nie iść zwykłym szlakiem, znajdujemy się w końcu w tym samym punkcie, gdzie wszyscy przeciętni, idący utartą drogą. Życie jest łukiem od A do B. To nie jest prosta linia, chyba że dla tych, którzy przychodzą na świat umarli, lub dla kretynów. Dla ludzi wybitnie inteligentnych wygięcie łuku jest największe, dla średnich odpowiednio mniejsze, a dla zwykłych ludzi łuk jest prawie linią prostą. Ludzie o wielkim rozumie, dziwacy, fantaści, szukający czegoś nowego przybywają - wprawdzie wolniej, ale z niesamowitą pewnością - do tego samego punktu, do którego bez nadkładania drogi, bez wahania, kierują kroki ludzie mali. Jedyna różnica między człowiekiem zwykłym a niezwykłym polega na napięciu łuku. Kto wyszydza małżeństwo, kończy pewnego dnia na tym, że, nasycony swobodą i przygodami, zazdrości temu, który ożenił się wcześnie i wydał na świat dzieci; kto prowadził życie, pełne nieprzewidzianych przygód, pomiędzy bogactwem a nędzą, pewnego pięknego dnia żałuje, że me został urzędnikiem. Myślę, że wielka aktorka zazdrości w gruncie rzeczy spokojnej żonie, która myje i karci swoje liczne pisklęta, a wielki polityk, który tworzy historię, żałuje, że nie jest ludowym nauczycielem lub zawiadowcą stacji. Zadowolony z siebie jest tylko stan średni, zadowolony jest buchalter, który goli się co drugi dzień, jeździ drugą klasą, dba o zbawienie duszy, wystarcza mu posag w wysokości pięćdziesięciu tysięcy lirów, mieszka na trzecim piętrze, był podoficerem, nosi przypinane mankiety, a przy mankietach srebrne, pozłacane spinki. Niech będzie błogosławiony średni stan! Po cóż ja przyjmuję posadę w redakcji, żywiąc ukrytą nadzieję, że zdobędę szczęście? Głupstwo! W istocie nie spodziewam się niczego. Nie mam ideałów. Ale mam trudny do usunięcia zarost i ta brzytwa nie jest dość ostra. No, teraz dosyć! Już dosyć się namęczyłem. Dyrektor »Mknącej Chwili« nie będzie mnie przecież obejmował i całował. Będę współpracownikiem, bardzo skromnym współpracownikiem. Nigdy nie będę się starał, aby być bożyszczem tłumu. Tłum lubi tego, kto go bawi i kto mu służy. Ale aby go zabawić, trzeba go kochać. Ja nie kocham nikogo, a najmniej tłum. Tłum jest jak kobieta: zdradza tego, którego kocha". Tito pochylił się i umył twarz. świeży chłód zimnej wody ożywił jego myśli. - Głupi jest mój pesymizm. Głupi i zakłamany. Chcę, aby mi się powiodło. I powiedzie mi się - powiedział sam do siebie. Szybko zszedł ze schodów i spotkawszy na dole boya w czerwonym, obcisłym jak trykot akrobaty uniformie, posłał go po taksówkę. Poinformowano go, że dyrektor “Mknącej Chwili” był akurat w sali fechtunkowej, gdzie krzyżował szpady z krytykiem teatralnym. Ale za trzy kwadranse wróci do biura. Tito Amaudi zdjął palto i kapelusz. Jest to wstępny akt znamionujący objęcie posady. - Czy pan jest owym nowym redaktorem? - spytał go jakiś pan podchodząc do niego z wyciągniętą ręką. Był cały w czerni (włosy i ubranie), zupełnie “prostolinijny” (przedziałek we włosach, zaprasowane fałdy spodni, wykrój ust, linia ramion); wydawało się, że jest zrobiony za pomocą linii prostych i chińskiego tuszu. -Jestem Menier, sekretarz redakcji. Pan będzie łaskaw. Prowadził go przez trzy olbrzymie sale ze ścianami obitymi materią i wykładanymi marmurem, zasłanymi wielkimi wschodnimi dywanami, z lekkimi biurkami i olbrzymimi fotelami, miękkimi i wygodnymi, które dogadzają wszystkim wgłębieniom i wypukłościom ciała. Różnica pomiędzy drobnymi biurkami a gościnnymi fotelami wskazywała na to, że praca jest uważana za coś zbytecznego, natomiast próżniactwo i lenistwo mają tu swe prawa. Kiedy przeszli te sale, znaleźli się przed amerykańskim barem. Barman w spodniach z białego płótna wyglądał jak starożytny kapłan egipski, który przez zapomnienie włożył płaszcz współczesnego Hiszpana. Zajęty był właśnie przygotowywaniem wysoce skomplikowanego trunku dla trzech czy czterech redaktorów, którzy siedzieli na wysokich barowych stołkach, jak majtkowie na bocianich gniazdach. - Dwa! - zamówił sekretarz redakcji. Człowiek w barze z precyzją chemika zmieszał w dużym szkle trzy różnorodne likiery, wsypał tam rozbity lód, wlał z trzech różnych butelek kilka kropelek Bóg wie czego i zamieszał łyżką. Potem wycisnął do szklanek pół cytryny, brzegi obsypał cukrem, tak że wyglądały jak oblepione szronem, i wlał do szklanek przygotowaną mieszaninę. Człowiek z geometrycznymi liniami, staranny i uroczysty jak pogrzeb milionera, patrzył z boku na Włocha i pragnął wyczytać na jego twarzy zdumienie z powodu tej niezwyklej operacji. Francuzi, a zwłaszcza paryżanie, myślą, że kiedy mają do czynienia z Włochem, odsłaniają mu Bóg wie jakie horyzonty i zawsze czekają, że Włoch ze zdumienia straci rozum, jak dzikie plemiona Ameryki, kiedy Krzysztof Kolumb pokazał im zapalniczkę czy pudełko z emskimi pastylkami. Nawet kokoty paryskie, kiedy dają się Włochom rozbierać, czekają, że ci będą się chwytać ze zdziwienia za głowę, widząc, że tu kobiety są inaczej zbudowane niż mężczyźni. Tito myślał: “W mojej ojczyźnie piją także koktajl, i preparują go w ten sam sposób. Gdybyś wypił wszystkie koktajle, które pochłonąłem w życiu, umarłbyś na delirium tremens”. - Czy mogę, panie redaktorze, przedstawić panu naszego współpracownika, który zajmuje się polityką niemiecką? Proszę, profesor... nasz redaktor, specjalista do spraw rosyjskich... medycznych. - I wskazując na Tita: - Pan Tito Arnaudi. - Tito Arnaudi - poprawił ten, którego przedstawili. - Tito Arnaudi, nasz nowy redaktor - uzupełnił sekretarz. Trzej panowie, z których nazwisk Tito pochwycił jedynie końcówki (niemieckiego korespondenta -ein, rosyjskiego -off i medycznego -ier), zeskoczyli ze stołków, aby uścisnąć rękę nowemu koledze. - A teraz zaprowadzę pana do biura - powiedział sekretarz redakcji. - Tam przedstawię panu pańskiego rodaka, który zajmuje się polityką włoską. C'est un charmant garqon. Tito postawił szklankę na stół, uścisnął rękę Niemcowi, Rosjaninowi i lekarzowi, po czym tamci trzej znowu wdrapali się na swoje obserwacyjne stołki. Z baru przeszli do sali bilardowej, a stamtąd do restauracji “Mknącej Chwili” przeznaczonej dla redaktorów i ich przyjaciół. Kiedy przemierzali korytarz, trzech czy czterech woźnych wstawało na ich widok i z powrotem siadało. Zza drzwi po obydwujego stronach słychać było stukot maszyn do pisania, brzęczenie aparatów telefonicznych i kobiece głosy. Sekretarz zapukał do drzwi. - Entrez! - zwołał ktoś donośnym głosem. Na kanapie leżało wiele kolorowych poduszek, a na poduszkach spoczywał człowiek. Na ich widok jedna jego noga ześliznęła się na ziemię i na tej nodze stanął Pietro Nocera. - 0, Tito Arnaudi! - zakrzyknął z niedowierzaniem. - Kogo widzę? Pietro Nocera! - Ty w Paryżu? - Od miesiąca. - A ty? - Od roku. - Jesteś tu przejazdem? - Bynajmniej! - Zostajesz w Paryżu? - Więcej! Zostaję w tej gazecie... I zanim Pietro Nocera ochłonął ze swego bezgranicznego zdziwienia, sekretarz dodał: - Będzie pan miał pokój obok. Drzwi łączące te pokoje zostawię otwarte. Nie będzie pan musiał przechodzić przez korytarz, aby rozmawiać z przyjacielem. - Ale jakim sposobem się tu dostałeś? - zapytał Nocera. - Opowiem ci. A ty? - I ja ci opowiem. Czy umówiłeś się już na śniadanie? - Nie. - Restauracja jest w tym domu. - Widziałem. - A więc zjesz ze mną? - Jeżeli zdajesz sobie sprawę ze znaczenia tych słów... - W zupełności! - A więc przyjmuję. - Dam ci ostrygi, które jeszcze mają w sobie zapach morza. Sekretarz redakcji opuścił pokój, żeby pozwolić przyjaciołom nacieszyć się sobą. Pietro Nocera zatelefonował do baru. - Dwa turyny - zadysponował i zwracając się do Tita, dodał: Polecam ci wermut, specjalność tego domu. Siadaj no tutaj, niech ci się przyjrzę. Zmieniłeś się trochę, zwłaszcza cera, ale ciągle jeszcze masz w sobie coś z dziecka. Jak przyjechaleś do Paryża? A twoja ciotka? - Nie mówmy o świństwach. Nocera zaśmiał się krótko. - A więc i ty poświęciłeś się dziennikarstwu? - zauważył. - Jak widzisz. - W jakim rodzaju? - Po prostu odnoszę się do dziennikarstwa tak, jak gdybym był operatorem filmowym albo majtkiem na okręcie, albo sztukmistrzem. - Masz rację - zgodził się Pietro Nocera. - Do dziennikarstwa człowiek bierze się tak jak do teatru, kiedy już wypróbowało się najróżnorodniejsze zawody. duchownego, dentysty, agenta ubezpieczeniowego. Niektórzy zakochują się w dziennikarstwie, bo z daleka pociągają ich błyskotliwe strony tego zawodu: tak samo jest, kiedy widzą w teatrze, że publiczność oklaskuje aktora - mówią wtedy: ja też będę grał Otella. - A grają służącego, który nic nie mówi. - Ilu takich służących, którzy nie mają nic do powiedzenia, jest w dziennikarstwie! Nie jesteśmy ludźmi, którzy żyją prawdziwym życiem. Stoimy nad brzegiem życia. M usimy popierać poglądy, których nie wyznajemy, a które musimy narzucać tlumowi; obrabiać kwestie, na których się nie znamy , a które musimy smacznie przyrządzać dla publiczności. Nie wolno nam mieć wlasnych przekonań, musimy mieć zapatrywania redaktora naczelnego, ale kierujący nawet największą gazetą nie ma prawa myśleć swoim wlasnym mózgiem, bo kiedy jest wezwany przez zarząd, musi ukryć swoje zdanie, jeżeli oczywiście je ma, i występować w imieniu akcjonariuszy. Ach, gdybyś ty wiedział ciągnąl Nocera jak strasznie wyglądają kulisy tej wielkiej sceny! Widziałeś wiele sal, wiele dywanów , wiele lamp, bar , salę fechtunkową, restaurację, ale nie znasz jeszcze ludzi. To środowisko tenorów. Ilu politycznych krzykaczy ćwiczy swoje glosy w tych salach! A ilu mających manię wielkości szczyci się powodzeniem, którego nigdy nie miało! Kto nie zajmuje się dziennikarstwem, myśli, że dziennikarz jest istotą uprzywilejowaną, bo ma wolne miejsca w teatrach, bo ministrowie przyjmują go przed prefektami i senatorami, a wielcy artyści go tykają. Ale publiczność nie przypuszcza, że wszyscy ci ludzie w gruncie . rzeczy pogardzają dziennikarzem. Począwszy od woźnego w szpitalu, który informuje reportera o zderzeniu tramwajowym, a skończywszy na prezydencie republiki udzielającym wywiadu, wszyscy myślą o dziennikarzachjak najgorzej. Są oczywiście d1a nich uprzejmi, bo się ich boją, boją się wielkich szantaży i drobnych świństewek; udzielają im chętnie wszystkich informacji albo dyktują je przezomie, obawiając się, że włożą im w usta głupstwo. Wybitny muzyk, ulubiony dramaturg lub popularny aktor traktują krytyka familiamie, ale dokładnie wiedzą, kim ten krytyk jest. Uważają mianowicie, że jest to indywiduum, które pomiędzy osiemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia wstąpiło do pisma - jakja czy ty tak jak się wstępuje do handlu tranem lub do cyrku. Przez długotrwały kontakt z literatami, aktorami, muzykami, malarzami i rzeźbiarzami dziennikarz uczy się niezbyt wiele, ale aż nadto, aby móc obrzucić genialnego człowieka stekiem wymysłów lub kretyna przesadnymi poch wałami. Nie chcę przez to powiedzieć, że dziennikarstwo jest nieodpowiednie i niekompetentne. w każdej redakcji znajduje się dwóch lub trzech inteligentnych ludzi, dwóch lub trzech szlachetnych i czasami jeden lub dwóch takich, którzy mają jednocześnie umiejętność trafnej oceny i sumienie. w tej całej zbieraninie, do której od kwadransa zacząłeś należeć, znajdziesz parę podziwu godnych osób: dyrektora, naczelnego redaktora, krytyka teatralnego, to bardzo surowy krytyk i autor dramatyczny... - Czy ma powodzenie? - wtrącił Tito. - Nigdy. Poza tym - stenografa, korespondenta niemieckiego. Ale inni?.. Płytcy ludzie, którzy mają w głowie katalog nigdy nie przeczytanych książek, i którzy mówią, mówią, urywkami, wytartymi zdaniami, chaotycznie, tak że kiedy się ich słucha, wydaje się, jakby się miało w ręku zwitek wycinków z gazet i jakby się przeczytało tu jedno, tam drugie zdanie, bez wiążącychje nici. Bywają i tacy, którzy nigdy nic nie mówią. I ci wydają się filozofami, gdyż chodzą ze spuszczoną głową, jak gdyby byli zahipnotyzowani przez bruk ulicy i oglądali każdą plwocinę. Przypuszczasz, że są pogrążeni w głębokich rozmyślaniach, ale oni nie myślą o niczym; są jak dorożkarskie szkapy , które stoją na rogu ulicy i też tak wyglądają, jakby nad czymś dumały, choć oczywiście mózgi ich wcale nie pracują. Mimo to sądzę, że będziesz się w tym piśmie dobrze czuł. Wszyscy tutaj chorują na gwizdanie na wszystko. I dzieje się tu to samo, co gdzie indziej - ci, którzy do czegoś doszli, pogardzają tymi, co dopiero dążą do czegoś; jak kobiety, które znalazłszy męża, szydzą z tych, które go dopiero szukają. Podczas gdy Nocera mówił, Tito oglądał gabinet. Duże okno z matową szybą, biurko, na nim niebywałej długości nożyce, kałamarz, guma arabska, zapalona lampa, popielniczka z wypalonymi zapałkami, która przypominala mu malutkie czaszki pomieszane z białymi piszczelami w domku zbudowanym z ludzkich kości (w mózgu Tita tkwilo jeszcze trochę kokainy), telefon, wycinki z gazet naklejone na tekturę, 1ekka półka z paroma porozrzucanymi na niej książkami. Wydawało się, że półka nie stała po to, aby było gdzie położyć książki, ale że książki po to leżaly, aby coś było na pólce. - Twój gabinet jest jak dwie krople wody podobny do mego powiedział Pietro Nocera. Wszystkie gabinety są tu jak kabiny na okręcie. Ktoś zapukaI, wszedl goniec. - Proszę tę panią wprowadzić - powiedzial Pietro do gońca i zwracając się do Tita, dodał: Jest to jedna z moich tymczasowych kochanek. Idź tam i obejmij w posiadanie twój apartament. Za godzinę cię zawołam. - Co? Przyjmujesz w tym gabinecie także kobiety? - A gdzie mam je przyjmować? Może w twoim gabinecie, ty przybyszu z prowincji! Tito wyszedI. Dama weszła. 3 Kokainiści tworzą coś w rodzaju wolnomularstwa. Porozumiewają się między sobą za pomocą specjalnych znaków, które jedynie im są dostępne. Mają swoje loże zarówno demokratyczne, jak i arystokratyczne. Przenoszą się z jednej loży do drugiej, z Quartier Latin do tawern M on tparnasse. Po paru miesiącach Tito Arnaudi był obeznany z kawiarniami mającymi swoje historie i legendy, z -teatrzykami Butte Sacree, z gatunkami likierów, z podziemnymi salami, które od piątej wieczór do samego świtu rozbrzmiewaly dźwiękami dętej muzyki. Bywal w tych wszystkich na pół tajemnych miejscach, punktach zbornych kokainistów. Znał mały światek kręcący się dookoła uniwersytetu: kobietki pomiędzy piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia, które uprawiały romantyczne .rzemiosło przyjaciółek studentów . Małe, nie wymagające przyjaciółki, które zadowalają się połową pokoju, połową łóżka i jedzeniem raz na dzień! Ulegając porywowi chwili, zakochują się w studencie, przywiązują do niego, i przechodzi rok, przechodzą dwa lata, przechodzi pierwsza miłość i przyjaciółka zostaje prawie wierna i prawie zakochana. A potem młodzieniec zdaje egzamin doktorski i opuszcza ją; a ona płacze, może szczerze, rozpacza, może prawdziwie, i aby się pocieszyć, przywiązuje się do innego studenta, młodszego od . poprzedniego, młodszego od mej samej. Kieruje nim, towarzyszy mu w jego głupstwach i mądrościach poprzez całe uniwersyteckie studia, w najrozmaitszych umeblowanych pokojach, które nie dla niej są nowością, w kawiarniach, gdzie grają w bilard i w jacqueta, w wielu bouillons, gdzie za pięć franków ma się złudzenie, że się we dwoje dobrze zjadło. I pewnego dnia młody człowiek studiujący medycynę częstuje wspaniałomyślnie swego przyjaciela cząstką białego proszku, który zdobył w laboratorium uniwersyteckim. Przyjaciel bierze proszek raczej dla żartu niż dla przyjemności, pierwsza dawka bowiem jest zawsze nieprzyjemna. Później staje się ona nieodzowna. I człowiek stacza się, otumaniony, przez wszystkie stopnie poniżenia aż do upadku. Przyjaciółka, która mu towarzyszy w umeblowanych pokojach, w barach, w bouillons, rozpoczyna również, tak jakby się po raz pierwszy pudrowała, a potem... I te małe kobietki zbliżają się do siebie, spotykają się, przypominają . sobie, że już się kiedyś widziały, poznają się i rozumieją wzajemme. Widzimy je po dwie, po trzy, w barach, w porze aperitifu; poruszają się pełne niepokoju, węszą dookoła jak foksteriery. , we dwie, we trzy wchodzą do toalety, do kabiny teleforiicznej, i po paru minutach wychodzą z błyszczącymi oczami, z promiennymi twarzami, ożywionymi ruchami, weselsze, rozmowniejsze, ładniejsze. w toalecie, w kabinie telefonicznej zażyły kokainę. Znajdują się w pierwszym stadium zatrucia. Próbują jeszcze się powstrzymać. Nie przyznają się do swego nałogu, dopóki nie są przekonane, że towarzyszka jest “renifleuse”. Trują się jeszcze po kryjomu, po paru miesiącach jednak te same kobiety ostentacyjnie kładą swoje pudeleczka na kontuarze baru, tak jak się wystawia na pokaz papierośnice z książęcą mitrą. w ich oczach pojawia się coś zastygłego, zgaszonego - ich wola zostala obezwladniona. A gdyby wola istniała jeszcze, do czegóż mogłaby służyć? Aby wyzwolić je z tej tępoty? Nie, nie, środek podniecający jest im już niezbędny. , N ie brak kokainy, a1e sama myśl, że może jej zabraknąć, denerwuje je i napełnia goryczą. Eiorą wtedy twoją rękę, przyciskają do swego serca, które wali w piersi jak młot. I opowiadają ci o swoich lękach. - Czy 'czujesz, jak bije? Jak prędko stuka? - mówią. - Teraz przestaje... Zdaje się, że ucichło... Oto znów zaczyna. Okropne dreszcze nie dają mi spać. Bezsenność trzyma mnie w swych szponach. To straszne, straszne, nie mieć trucizny, a jeszcze straszniejsze nie wiedzieć, skąd ją wziąć. Aby ją zdobyć, uciekają się do najwyszukańszych środków, niekoniecznie nieuczciwych, gdyż aby postępować nieuczciwie, trzeba mieć energię. Zaczyna się od sprzedawania rzeczy zbytkownych i stopniowo przechodzi się do najpotrzebniejszych. Opuszcza się swoje mieszkanie i wynajmuje umeblowany pokój, a1e i ten pokój zamienia się w końcu na pokoik na poddaszu. Sprzedaje się futro i biżuterię za śmieszne ceny, nieco później przychodzi kolej na suknie, a jeszcze później na cialo. l sprzedaje się wlasne ciało aż do chwili, kiedyjestjuż tak zużyte, że nikt nie chce go posiąść. I potem spotyka się źle ubrane, wynędzniale kobiety, które jeszcze przed paroma miesiącami lansowały modę w Auteuil i w Longchamp. A futro? - Pięćdziesiąt gramów koko. - A zlote bransoletki? - Pełne pudełko dwuwęglanu sodu i antypiryny. I kobieta zaśmiała się sztucznym śmiechem, może by nie zapłakać, a może nie wiedziała już, jak się płacze. Pośród tych istot, półkobiet, półwidm, kręcą się handlarze z kieszeniami pełnymi tekturowych pudełek o różnych etykietach: czerwonych, zielonych, żółtych. Każdy kolor jest oznaką mniej lub bardziej oszukańczych mieszanin. Nie sprzedają czystej kokainy, stanowi ona tylko małą cząstkę preparatu. Reszta to kwas borowy lub magnezja. Handlarz wie, że człowiekowi zażywającemu truciznę wystarcza bialy proszek, który wygląda jak kokaina; on po prostu musi mieć coś do zażywania, nie analizuje tego, co wchłania. W ostatnim stadium zatrucia nie odróżnia kokainy nawet od cukru, a w pierwszym z kolei interesuje się bardziej formą niż samą substancją, interesuje się sposobem zażywania. Zlotym piórem? Nożykiem z kości słoniowej? Własnym, wyhodowanym w tym celu paznokciem małego palca? W ten sposób kupiec wzbogaca się w ciągu paru miesięcy. Za sto gramów kokainy kupuje drobiazgi galanteryjne wartości dziesięciu tysięcy lirów, a kiedy klientki dają mu puste pudełka, bierze je z powrotem i płaci jednego solda za dziesięć sztuk. Dyrektor “Mknącej Chwili” z miejsca ocenił zalety Tita. w osiem dni po jego zaangażowaniu zatelefonowal do administratora i kiedy Tito przyszedł, aby odeprać swoją pensję, wypłacono mu o pięćset franków więcej. - Co to ma znaczyć? - spytal Tito dyrektora. - To ma znaczyć, że jest pan żdolnym chłopcem. - Tego mi pan jeszcze nigdy nie powiedział. - Ja nie mówię, lecz działam. Dyrektor powierzał mu różne nieprzyjemne misje. - Czy chce pan pojechać na kongresjako sprawozdawca? . - zapy- tał go kiedyś. - Nie - odpowiedział zwięźle Tito. - Dlaczege nie? - Nudzę się tam. Kongresy to zebrania osób dyskutujących o sposobie prowadzenia dyskusji. Osoby te wysyłają w końcu w hołdzie depesze do ministra. - Ma pan słuszność. Poślę jednego z pańskich kolegów. Redaktor naczelny wiedzial również, że Tito jest szczery i zaproponował, aby mówili sobie na ty. Odtąd ich rozmowy stały się bardziej bezpośrednie. Nasze społeczeństwo stwarza pocieszające przeciwieństwa i podnoszące na duchu sprzeczności: koniowi każe harować jak najniższemu proletariuszowi, i nazywa go “szlachetnym rumakiem”. Skrzywione kręgosłupy, pokręcone kości, fizyczne potworności nazywa dowcipnie “żartami natury”. Zakłady, do których się jedzie, aby umrzeć, nazywa “sanatoriami”. a mnicha z natury rzeczy skazanego na celibat nazywa “ojcem”. Pietro Nocera, przyjaciel z Włoch, otaczał Tita w czasie jego pierwszych miesięcy pracy w redakcji wielką serdecznośtią i zaznajamiał ze wszystkimi pracami dziennikarskimi. - Przyjdzie wkrótce czas, kiedy odwrócisz się do mnie plecami powiedział do niego pewnego razu Tito. - Dopóki moja pensja jest mniejsza od twojej, będziesz mi pomagał, protegowal mnie i będziesz opowiadał kolegom, że mam talent. Ale kiedy moje dochody zrównają się z twoimi, powiesz, żejestem kretynem. Jest to zresztą ludzkie. Nawet Ojciec Wszechświata żalował, że dał Adamowi dobre miejsce w raju i skorzystał z pierwszej okazji, aby go zrujnować. - Znowu zażyłeś kokainy - mówił Pietro Nocera z lekkim wyrzutem. - Kiedy robisz porównania biblijne, zazwyczaj znaczy to, że masz nieco tego proszku w nosie. - Nie odbiegajmy od tematu. Porzucisz mnie - odezwał się Tito. - Ależ nie, drogi przyjacielu - odpowiedział Pietro Nocera wtulając się w miękką kanapę “Cafe Richelieu”. - Nie możesz zrozumieć tego, że nie mam tych małych wad innych ludzi. Nie zazdroszczę ani tobie, ani dyrektorowi naszego pisma, ani prezydentowi republiki, ani największemu kupcowi kolonialnemu, Feliksowi Potinowi. Pracuję, bo co miesiąc potrzebuję trzech tysięcy franków, ale pracy jako takiej nie cenię; nie podnieca mnie w pracy ani natchnienie, ani zazdrość, ani współzawodnictwo. życie jest tylko pokojem, w którym oczekujemy nicości. Któż myśli o pracy w poczekalni? Rozmawia się, ogląda obrazy na ścianach, i czeka, aż na nas przyjdzie kolej. Ale pracować? To nie ma żadnego sensu, bo z chwilą kiedy będziemy po tamtej stronie, nie będziemyjuż nic więcej widzieli. Nie mogę zrozumieć, jak wszyscy ci ludzie mogą się przejmować, sprzeczać i współzawodniczyć. Jeden gra rolę bohatera, drugi walczy za lud, trzeci popisuje się jako pożeracz żelaza, ktoś rozwija idee, inny niweczy systemy, a jeszcze inny obala wartości. Ale w jakim celu? Pomyśl, że triumfator , który dziś ma władzę nad tłumami, jutro pójdzie do kawiarni i ze źle wymytej szklanki wchłonie kilka zarazków mających najwyżej jedną tysięczną część milimetra, i znowu trafi do swego stwórcy. Wracając do ciebie, gdybym pewnego dnia powiedział do kogoś, że jesteś kretynem, musiałbym tych innych uważać za inteligentnych. Tymczasem dokoła siebie widzę jedynie ludzi, którzy udają innych, niż są w rzeczywistości - rozwijają poglądy, których w istocie nie wyznają, wypowiadają przekonania, które nie są ich własnością, wykonują piękne gesty , mówią piękne słowa, aby ukryć swoją nieudolność i niższość. Kto zimą nie nosi palta i utrzymuje, że to ze względów higienicznych, włożyłby chętnie piękne futro, gdyby je miał; leżałby w nim nawet w łóżku. Kto gra rolę mizantropa, poszukiwacza samotności, ten w dziewięćdziesięciu przypadkach na stojest człowiekiem, z którym nikt nie chce przestawać. Kto ciągle milczy i usiłuje wywołać wrażenie, że jest pochłonięty rozmyślaniami, przeważnie nie jest skomplikowanym typen1 mózgowca ogarniętego sceptycyzmem, ale glupcem, który ma pustkę w głowie. Jeżeli ktoś mówi, że ogarnęła go laedium vitae, że wszystko wydaje mu się wstrętne, że życie przejmuje go obrzydzeniem, że jedynie śmierć jest szczęściem - dopiero wtedy zaczynam w to wierzyć, kiedy wpakuje sobie kulę w łeb i go pochowają. Ale dopóki nie przykrywa go gruba warstwa ziemi, myślę zawsze, że gra komedię. Tito obserwował przez szyby kawiarni życie bulwarów. Policjant wymachując białą pałeczką regulował ruch samochodów i pieszych w ogłuszającym hałasie niezliczonych odgłosów ulicy. Tito myślał: “O tych rzeczach mówił mi Pietro już pierwszego dnia, kiedyśmy się spotkali; w pierwszej półgodzinie rozmowy człowiek mówi ci zawsze najciekawsze rzeczy , które zna, potem powtarza się lub obrabia ten sam temat”. - O czym myślisz? - spytał Pietro. - Myślę, żejesteś szczerym przyjacielem. Ale redaktor naczelny nie przychodzi. Czyżby zapomnial? I tak jak to bywa w farsach, zaledwie Tito wymówił: “Chyba już nie przyjdzie”, redaktor wszedł. Redaktor naczelny był jednym z tych dobrodusznych ludzi, którzy, jeżeli coś ci wpadnie w oko, będą ci dawali cenne rady, abyś się tej rzeczy pozbył (niech pan wytrze sobie nos, niech pan patrzy w górę, niech pan chodzi tyłem, niech pan wyciągnie pierwiastek kwadratowy). Miał czterdzieści lat. Najgorszy wiek. Starzec nie ma już zmartwień, bo jest stary, umarły, bo już nie żyje. Kłopoty ma tylko ten, kto zbliża się do starości i do śmierci. Czterdzieści lat! w publicznych miejscach rozrywkowych widzimy podczas zabawy ludowej kolejki, które wjeżdżają stromo pod górę, zjeżdżają w dół, i potem znów w górę. Kiedy kolejka oddalona jest więcej niż o metr od najwyższego punktu, zwalnia tempo, gdyż cala energia została zużyta przy wspinaniu się, zmniejsza szybkość, tak jakby się bała, że runie w przepaść. Czlowiek czterdziestoletni znajduje się w okresie niepewności, strachu: jego bieg się zwalnia. Redaktor naczelny miał czterdzieści lat. - Pogardzam tabarins - powiedział opróżniając czwarty kieliszek koniaku. - Wszyscy ci ludzie tańczący w podziemiach, aby wzajemnie się drażnić i denerwować, myślą, że oddają się przyjemnościom. Nie przeczuwają nawet w swej rozkoszy, że są biernymi narzędziami w rękach natury , która udziela im tanecznego podniecenia. I znowu opróżnil kieliszek. Uśmiecham się z uprzejmości - mówił dalej. - śmieję się, aby ukryć moją melancholię. 1. ponieważ nie udaje mi sięjej ukryć pod maską śmiechu przed innymi, więc piję, aby ukryć ją przynajmniej ptzed sobą. Piję, aby wygładzić fałdy mojej duszy, ale fald duszy nie można i.lsunąć, można je wyprostować na chwilę, jak zmarszczki na twarzy, które panie wygładzają za pomocą masażu; znikają na godzinę, ale powracają znowu i zarysowują się jeszcze silniej niż przedtem. I znowu kieliszek. - życie w drukarni nauczylo mnie czytać pismo do góry nogami. To bardzo smutny dar. Dzięki niemu straciłem zaufanie do szczerości mego przyjaciela, którego bardzo kochałem; dzięki niemu zrozumiałem, że kobieta, która twierdziła, że mnie kocha, pogardzała mną i zdradzała mnie... I.teraz piję. Piję i staczam się na dno. Wiem o tym. Staczam się na dno, ale widzę wszyst.ko na różowo. Wystarcza mi to, że widzę na różowo. I potem, kiedy patrzę na świat, mam wrażenie, żejest naprawdę taki, jakim widzą go optymiści. - A kiedy nie pijesz? - spytał Tito. - Kiedy nie piję?.. Zróbmy takie porównanie. Ludzie wierzący, mistycy, gdy spoglądają na świat, nie widzą ładnych, czarujących kobiet, nie widzą mężczyzn szukających rozkoszy. Widzą szkielety, czaszki z zapadłymi oczodołami, usta bez języków, zęby bez podniebień, gołe głowy, piszczele, wyciągnięte ręce, które wyglądają jak szereg cybuchów od fajek. Ja zaś, kiedy patrzę na mężczyzn, widzę ich kręgosłup i mlecz pacierzowy wychodzące z rozgałęzień nerwów. 42 - To dotyczy mężczyzn - powiedział Tito. - Ale kobiety? - Kobiety? To chodzące macice. Nic więcej. Widzę chodzące macice, i mężczyzn, którzy je hipnotyzują, i którzy mówią między sobą o sławie, ideałach, ludzkości... I piję... Przez szyby, przesłonięte dymem, widać było dwa gęste, nieprzerwane strumienie ludzi. Głosy, huk, zgiełk, przelewanie się tłumu nadawało fantazji wyobrażenie barwy szarożółtawej, ziemistej, którą przecinal od czasu do czasu krzyk ulicznego sprzedawcy, parskający śmiech łobuza, skrzeczący głos kobiety, czerwone plamy, białe kropki, fioletowe zygzaki, srebrne parabole, szaroniebieskie kleksy, zielone światło, żółte hieroglify i niebieskie strzaly. Pośród tej ołowianej monotonii przebłyskiwaly elastyczne kobiece nogi, długie, wysmukle, szczupłe, muskularne, różowe i obciągnięte jedwabiem niby spiralną nicią obracającą się dookoła łydek i ud. Współczesna Wenus nie ma miękkiego, pulchnego wdzięku, którego szukali (rękami) nasi dziadkowie. Dzisiejsza Wenus musi być tak zbudowana, aby przypominała girl angielskiej trupy gimnastycznej. - I piję - mówił dalej człowiek, śmiejący się z uprzejmości. Zostalaby mi może miłość, ale zrozumiałem w końcu, czym onajest. To po prostu slodkie zatruwanie przez kobietę, która mi się podoba. Po pewnym czasie organizm przyzwyczaja się do trucizny, i później nie działa ona już wcale. Przedtem sprawiała, że widziałem swych przeciwników i starałem się ich zwalczyć. Ale teraz, kiedy jestem naczelnym redaktorem gazety, kiedy do czegoś “doszedlem ”, brak mi przyjaciół, bo nie mam już “wrogów”. A gdybym ich miał, nie zadawałbym sobie trudu, aby ich zwalczać. Zrozumiałem, że wrogowie są konieczni po to, aby iść naprzód. Od pierwszej chwili naszego życia powinniśmy zrozumieć tę elementarną prawdę: nasienie wymaga sprzyjającego prądu, ażeby móc dopłynąć do jajnika. - To jest paradoks! - powiedział Tito. - Nie wyrażam się nigdy paradoksami - odparł redaktor. Twierdzę, że wrogowie są wysoce pożyteczni, ale trzeba dobrze nimi kierować. Ty, jako lekarz, mógłbyś tego nauczać. Czy nie używa się w medycynie bakterii, aby zwalczyć chorobę wywołaną przez inne bakterie? Całe leczenie oparte na szczepieniach polega przecież na zużytkowaniu naszych wrogów dla naszego dobra. Czy pijawka nie jest pasożytem na ciele człowieka? A przecieżjest pożyteczna w rękach lekarza! Pietro Nocera powiedział: - Myślę, że przy takim talencie jak twój... A Tito dokończył: - ... jest grzechem zatruwać się alkoholem! Redaktor naczelny zwrócił się do Tita: - Słuchając ciebie, muszę myśleć o ludziach, którzy mówią:“ To głupio myśleć o znaczeniu siedemnastki. Siedemnastka jest taką samą liczbą, jak wszystkie inne. Trzynastka przynosi nieszczęście, to prawda, ale siedemnastka nie” . Tak samo i ty postępujesz, Arnaudi. Zabijasz się kokainą, a wydaje ci się szalen ' stwem, że ja się zabijam alkoholem. I nie chcesz zrozumieć, że przyczyna tego, że się ze sobą zgadzamy, leży w tym, że między nami jest różnica trucizn, która wywołuje podobieństwo idei. Redaktor naczelny uśmiechnął się do nich, wychylil kolejny kieliszek i mówił dalej: - Ty i ja mamy podobn~ :,forma mentis", którą w gruncie rzeczy ma także Nocera. Zgadzamy Się ze sobą, bo jesteśmy nastrojeni na tę samą nutę. Jesteśmy po prostu ludźmi naszych czasów, trzema typami, które zetknęły się ze sobą, aby utworzyć jedyny w swoim rodzaju trójkąt. Może się mylę, jeżeli mówię, że staliśmy się tacy przez zatrucie. Może tak jest, “bo tacy jesteśmy”? Jakkolwiek jest, jestem szczęśliwy, kiedy zażywam truciznę. I byloby bezsensowne, gdybym ją porzucil, bo daje mi jednak trochę radości. Jeżeli pół litra alkoholu wystarcza na to, aby rozwiać melancholię i przemienić w moich oczach ten świński świat, i jeżeli aby dostać te pół litra alkoholu, trzeba tylko nacisnąć guzik,to dlaczego mam się wyrzec alkoholu? Wiem dobrze o tym, że mi nie służy, ale mimo to piję, bo pięć lub sześć szklaneczek przyczynia się do zmiany mego samopoczucia na dobre i działa tak, że przykrości, których doznaję, wydają mi się przyjemnościami. Bóle,jeżeli nie przemieniają się w radości, przynajmniej stają się obojętne, i żyją poza rzeczywistością, patrząc na wszystko z tamtej, nowej perspektywy. Cóż może być piękniejszego, jak przechodzić obok swoich najbliższych, nie poznając ich, i żyć w nieświadomym oszołomi .eniu. Głupcy uważają, że się doszczętnie marnuję; moim zdaniem głupcami są ci, którzy starają się podtrzymać tę niepotrzebną i pogardy godną rzecz, jaką jest egzystencja. Również i dyrektor naszego pisma, człowiek o bystrej inteligencji, prosi mnie od czasu do czasu, abym koło niego usiadł, i radzi mi - starając się złagodzić miękkim glosem dumę swych wąsów va-t'en-guerre - abym przestał pić. Ale, biedny, nie wie, że kiedy jestem pijany, jestem gotowy do pracy, posłuszny, ustępliwy". Kiedy się upiję, może mi rozkazać, abym froterował podlogę, a zrobiłbym to... Do kawiarni weszła chuda i blada, czarno ubrana dama, obejrzała się i usiadła przy jednym ze stolików. De quoi ecrire et un Grand Marnier - zamówiła. Kelner przyniósł jej likier i przybory do pisania. - Pani Ter-Gregorianz - powiedział Pietro Nocera, ruchem głowy wskazując piękność, która zabierała się właśnie do pisania. - Jest Ormianką, mieszka w Port Maillot i wsławiła się swoimi “białymi mszami”. Dama miała na sobie kapelusz z czarnej gazy , przez którą przeświecały faliste, czarne włosy. Czarny rajski ptaszek zwieszał się z jej skroni na szyję i dotykając jej pieszczotliwie, dosięgał podbródka. Wydawało się, że jej twarz otoczona byla miękkim, rozkosznym, odwróconym znakiem zapytania. Kiedy dama skończyła pisać, zawołała chłopca w zielonej, błyszczącej od galonów liberii i wręczyła mu list. Chłopiec przyłożył prawą rękę do okrągłej, zielonej czapki bez daszka, obramowanej czarnym lampasem, i wybiegł na bulwary. Widać go było, kiedy się przemykał pomiędzy autobusami. - Pani pozwoli, że przedstawię pani moich przyjaciół? - spytał Pietro Nocera podchodząc do niej i zapraszając ją do swego stolika. Dama spojrzała na niego przez znak zapytania i uśmiechnęła się. Jej wąskie, proste usta były jak wyrzeźbione dłutem. Kiedy się śmiaIa, rozciągala usta z jednej i drugiej strony o centymetr, nie otwierając ich. Redaktor naczelny był kiedyś na służbie dziennikarskiej w Armenii. Pomiędzy nim a piękną Ormianką wywiązała się podwójna nić serdeczności. Dama opowiadała o obyczajach kraju, z którego pochodzi, o męczeństwie jego ludu, o barwach gór i zmysłowości kobiet. W czasie gdy zapalały się między nimi zimne płomyki wspomnień, Tito szepnął po włosku do Nocery. - Jakie cudowne podłużne oczy' . - Spróbuj jej to powiedzieć - odrzekł Nocera - a zobaczysz, że je zaraz puści w ruch. To jest dama, o której ci wczoraj mówiłem. To ta. Pietro Nocera powiedział: . - Myślę, że przy takim talencie jak twój... A Tito dokończył: . - ... jest grzechem zatruwać Się alkoholem! Tita: Redaktor naczelny zwrócił się do - Słuchając ciebie, muszę myśleć o ludziach, którzy mówią:“ To głupio myśleć o znaczeniu siedemnastki. Siedemnastka jest taką samą liczbą, jak wszystkie inne. Trzynastka przynosi nieszczęście, to prawda, ale siedemnastka nie” . Tak samo i.ty postępujesz, Arnaudi. Zabijasz się . kokainą, a wydaje ci się szaleństwem, że ja się zabijam alkoholem. I nie chcesz zrozumieć, że przyczyna tego, że się ze sobą zgadzamy, leży w tym, że między nami jest różnica trucizn, która wywołuje podobieństwo i .dei. Redaktor naczelny uśmiechnął się do nich, wychylil kolejny kieliszek i mówił dalej: - Ty i ja mamy podobn~ ~,forma mentis", którą w gruncie rzeczy ma także Nocera. Zgadzamy Się ze sobą, bo jesteśmy nastrojeni na tę samą nutę. Jesteśmy po prostu ludźmi naszych czasów, trzema typami, które zetknęły się ze sobą, aby utworzyć jedyny w swoim rodzaju trójkąt. Może się mylę, jeżeli mówię, że staliśmy się tacy przez zatrucie. Może tak jest, “bo tacy jesteśmy”? Jakkolwiek jest, jestem szczęśliwy, kiedy zażywam truciznę. I byłoby bezsensowne, gdybym ją porzucił, bo daje mi jednak trochę .radości. Jeżeli pół litra alkoholu wystarcza na to, aby rozwiać melancholię i przemienić w moich oczach ten świński świat, i jeżeli aby dostać te pół litra alkoholu, trzeba tylko nacisnąć guzik,to dlaczego mam się wyrzec alkoholu? Wiem dobrze o tym, że mi nie słUŻy, ale mimo to piję, bo pięć lub sześć szklaneczek przyczynia się do zmiany mego samopoczucia na dobre i działa tak, że przykrości, których doznaję, wydają mi się przyjemnościami. Bóle, jeżeli nie przemieniają się . w radości, przynajmniej stają się obojętne, i żyją poza rzeczywistością, . . patrząc na wszystko z tamtej, nowej perspektywy. Cóż moze być piękniejszego, jak przechodzić obok swoich najbliższych, nie poznając ich, i żyć w nieświadomym oszołomi .eniu. Głupcy uważają, że się . doszczętnie marnuję; moim zdaniem głupcaml są ci, którzy starają się . podtrzymać tę niepotrzebną i pogardy godną rzecz, jaką jest egzystencja. Również i dyrektor naszego pisma, człowiek o bystrej inteligencji, prosi mnie od czasu do czasu, abym koło niego usiadł, i radzi mi - starając się złagodzić miękkim głosem dumę swych wąsów va-t'en-guerre - abym przestał pić. Ale, biedny, nie wie, że kiedy jestem pijany, jestem gotowy do pracy, posłuszny, ustępliwy. Kiedy się upiję, może mi rozkazać, abym froterował podłogę, a zrobiłbym to... Do kawiami weszła chuda i blada, czamo ubrana dama, obejrzała się i usiadła przy jednym ze stolików. - De quoi ecrire et un Grand Marnier - zamówiła. Kelner przyniósł jej likier i przybory do pisania. - Pani Ter-Gregorianz - powiedział Pietro Nocera, ruchem głowy wskazując piękność, która zabierala się właśnie do pisania. - Jest Ormianką, mieszka w Port Maillot i wsławiła się swoimi “białymi mszami”. Dama miała na sobie kapelusz z czarnej gazy, przez którą przeświecały faliste, czarne włosy. czarny rajski ptaszek zwieszał się z jej skroni na szyję i dotykając jej pieszczotliwie, dosięgał podbródka. Wydawało się, że jej twarz otoczona byla miękkim, rozkosznym, odwróconym znakiem zapytania. Kiedy dama skończyła pisać, zawołała chłopca w zielonej, błyszczącej od galonów liberii i wręczyła mu list. Chłopiec przyłożył prawą rękę do okrągłej, zielonej czapki bez daszka, obramowanej czarnym lampasem, i wybiegł na bulwary. Widać go było, kiedy się przemykal pomiędzy autobusami. - Pani pozwoli, że przedstawię pani moich przyjaciół? - spytał Pietro Nocera podchodząc do niej i zapraszając ją do swego stolika. Dama spojrzała na niego przez znak zapytania i uśmiechnęła się. Jej wąskie, proste usta były jak wyrzeźbione dłutem. Kiedy się śmiała, rozciągała usta z jednej i drugiej strony o centymetr, nie otwierając ich. Redaktor naczelny był kiedyś na służbie dziennikarskiej w Armenii. Pomiędzy nim a piękną Ormianką wywiązała się podwójna nić serdeczności. Dama opowiadała o obyczajach kraju, z którego pochodzi, o męczeństwie jego ludu, o barwach gór i zmysłowości kobiet. W czasie gdy zapalały się między nimi zimne płomyki wspomnień, Tito szepnął po włosku do Nocery. - Jakie cudowne podłużne oczy. - Spróbuj jej to powiedzieć - odrzekł Nocera - a zobaczysz, że je zaraz puści w ruch. To jest dama, o której ci wczoraj mówiłem. To ta, która ma w swoim pokoju wspaniałą trumnę z hebanu, wyściełaną puchem, obciągniętą pięknym, starym adamaszkiem. - I to prawda, że... - Spytaj ją... - Jak to? Prosto z mostu? - To kobieta, której można zadawać takie pytania. I zwracając się do niej powiedział: - Czy to prawda, szanowna pani, że pani ma katafalk z czerwonego drewna... - Tak, to prawda - potwierdziła. - I że... - odważył się Tito, ale urwał niezdecydowany. - I że używam go do przygód miłosnych? - dokończyła dama. Rozumie się! Jest wygodny i rozkoszny. Kiedy umrę, zamkną mnie w tej trumnie i odnajdę tam najsłodsze wspomnienia mojego życia. - No tak, jeżeli to w tym celu... - powiedział Tito. - Nie tylko po to - odezwała się dama. - Trumna ta ma jeszcze inne dobre strony. Potem zostaję sama, zupełnie sama, mężczyzna musi odejść, mężczyzna wzbudza we mnie potem wstręt. Niech mi pan wybaczy, ale mężczyzna zawsze wzbudza potem wstręt: albo daje ujście swej nasyconej męskości i podnosi się pośpiesznie, jak z fotela dentysty, albo przez dobre wychowanie, przez delikatność zostaje obok mnie, wówczas jest odpychający, bo jest w nim coś już niemęskiego... Jak mam to panu powiedzieć? Coś, przepraszam pana, coś wilgotnego... I znowu powróciła do przerwanej rozmowy. - Kto jest obecnie jej kochankiem? - spytał Tito. - Jakiś malarz - odpowiedział Nocera. - Ale taka kobieta jak ona, ma zawsze pięciu lub sześciu zastępców. Następnej nocy Tito Arnaudi i Pietro Nocera zostali zaproszeni do willi pani Kalantan Ter-Gregorianz. Willa ta bielała pomiędzy Etoile i Port Maillot, pomiędzy Champs Elysees i Bois, w dzielnicy zamieszkanej przez arystokrację kokainistów. W luksusowych willach, gdzie zbiera się “tout Paris” (polityczny “tout Paris”, światowy “tout Paris”, artystyczny “tout Paris"), odbywały się posiedzenia, na których oszałamiano się tą trucizną. Zbiorowe zatruwanie się ludzi, których wiatr przywiał tu w jedno miejsce. Młodzi bywalcy premier, niedorośli lub dorastający właśnie do męskości mlodzieńcy, którzy poczytują sobie za obowiązek położyć na biurku najnowszy tom poezji, a do łóżka - świeżo lansowaną kokotkę; młodzi paryżanie, którzy zamawiają sobie piżamy u artystów z Vie Parisienne, żywią się podzwrotnikowymi ptakami w galarecie. W rozmowach "qui pullulent autour de nos tasses te the”, jak mówi Sully Prudhomme, opowiadają o modnych truciznach, o fantastycznych nastrojach, o wpływie eteru, chloralu, o białym boliwijskim proszku, który sprowadza halucynacje. I potem przychodzą razem, aby je wypróbować. I w ten sposób w domu normalnej rodziny powstaje gniazdo kokainistów. Mężczyźni i kobiety zapraszają się wzajemnie do “towarzystw kokainistów” tak, jak się zaprasza na obiad. W niektórych rodzinach zaraza szerzy się na całe pokolenia, od piętnastoletnich wnuków poczynając, a na siedemdziesięcioletnich dziadkach kończąc. Bardzo często zdarza się zażywanie kokainy we dwójkę, w małżeństwie. Często też, jeżeli mąż nie jest impotentem i zapładnia żonę, rodzi się dziecko, które od dzieciństwa będzie pożądać białego proszku, tak samo jak dziecko morfinistów, któremu od urodzenia zastrzykują morfinę. Alkoholicy mają jeszcze dość siły, aby zdawać sobie sprawę ze swego nałogu i aby radzić tym, którzy są jeszcze wolni, wstrzymanie się od trującego napoju. Kokainista, na odwrót, lubi pomnażać swych współtowarzyszy - nowa ofiara nie staje się znakiem ostrzegawczym, ale roznosicielem zarazy. 4 Willa pani Kalantan Ter-Gregorianz była biała, jak kostnica, i okrągła,jak starożytna grecka świątynia. Otaczał ją mały trójkątny, zawsze zielony ogródek, który wyglądal niby płatek weselnego kwiatu. Rzeklbyś - garsoniera wróżki, która nie występujejeszcze w żadnej znanej baśni, ale którą powinno się jak najprędzej wprowadzić, np. jako wróżkę występku. Tito Arnaudi i Pietro Nocera wsiedli późnym wieczorem do dorożki. Obok księżyca utworzyła się chmura w kształcie wstęgi, która wyglądała jak ramię trzymające latarnię; tu i tam zapalały się gromadki gwiazd, niby pył rozbitej platyny uniesiony przez wiatr. Z ciemności ogrodu jaśniały w altanach i na tle żywoplotów białe gorsy koszul w obramowaniu fraków. Powietrze przepojone było zapachem nocy, tej zawsze młodej i pięknej kokoty. Przedsionek przywoływał na myśl wizje starorzymskie: na ścianach, na czerwonym tle, mitologiczne freski pompejańskie, które wstydliwe dziewice angielskie uważały za shocking. Temperatura jak w tepidarium. Obydwaj Włosi oddali swoje cylindry i poszli za służącym - obwieszonym galonami niby turecki admirał - przez na pół ciemny korytarz do dużej sali. Była to sala pingwinów. Na wielkich lustrach, które ciągnęły się dookoła ścian, były namalowane krajobrazy polarne: nieskończone pola pokryte śniegiem, odłamy lodu, góry lodowe. I ponieważ jedynie dolna część lustra była pomalowana, górna, gładka jego część odbijała krajobrazy lustra przeciwległego. Olbrzymi dywan w białe, zielone i niebieskie hieroglify zajmował całą szerokość sali. Na półkolistych dywanach leżały skóry tygrysie i brokatowe poduszki. Żadnej lampy, żadnego okna, ale przez błękitnawy, szklany sufit wsączało się zamglone światło niewidzialnych kolorowych lampek. - Podziwiamy jaskinię czarodziejki - powiedział Tito, wychodząc naprzeciw Kalantan, która zbliżała się do nich wyciągając jedną rękę do niego, a drugą do Nocery. - Jesteśmy pierwsi. Czy nie za wcześnie? - Może. Ale ktoś przecież musi być pierwszy. Zaledwie służący spuścił wspaniałą skórę (przypominającą płaszcze królewskie), która służyła za portierę, podniósł ją znowu i zameldowal trzy tytuły i trzy nazwiska. Weszło trzech panów. Jeden z nich był bardzo wysoki, chudy, bez wąsów, o zupełnie białych włosach. Dwa równie białe faworyty nadawały mu surowy wygląd maitre d'hótel. Dama przedstawiła go: - Profesor Cassiopeja, dyrektor obserwatorium; jest w posiadaniu najsilniejszej lunety świata. Ukłony. - Malarz Triple-Sec. Wysoki, chudy blondyn, bardzo chudy. Ukłony. . - Doktor Pancreas, lekarz medycyny. Ukłony, uściski dłoni. Na znak dany przez gospodynię pięciu panów podeszło do kanapy. Dwaj Włosi zostali poproszeni o przepuszczenie przodem Francuzów. Kanapa była tak miękka i elastyczna, że kiedy się na niej usiadło, kolana znajdowały się na wysokości ramion. Aby nie siedzieć w brzydkiej pozycji, trzeba było albo się podnieść, albo wyciągnąć na niej. Służący meldował dalszych gości. Bogaty przemysłowiec, antykwariusz, u którego kupowało towary kilku wydziedziczonych królów, jakaś blondynka pomiędzy trzydziestym a sześćdziesiątym rokiem życia, kokota młodszej daty, inni panowie, panie. Jedna z ostatnich pań oznajmiła, że pan... przyjdzie dopiero później, bo musi grać w tragedii Corneille'a. Jakiś starszy pan tłumaczył swego kolegę, który musiał wyjechać z Paryża, aby dokonać operacji chirurgicznej w Marsylii. Malarz zrozumiał od razu, co oznacza owa operacja w Marsylii. Chirurg, wielki mistrz loży wolnomularskiej, był zawsze w czwartki zajęty. Przyszło wielu nowych gości. Kolejne przedstawianie, ukłony. nikt nie był zaskoczony tym, że spotyka innych. Czterech służących przyniosło setki poduszek we wszelkich kolorach i podłożyło je paniom siedzącym na kanapach. W wielkim kręgu sali utworzył się mały krążek - mieszanina panów i pań, poduszek, różowych kobiecych ramion, włosów, dymu papierosów. światło padające z góry zabarwiało wszystko na różowo i niebiesko, a cienie wydawały się zielone i fioletowe. Wielki umiar w ruchach nadawał temu ogólnemu używaniu poduszek, temu krzyżowaniu nóg, bliskiemu zetknięciu surowych fraków ze zdradliwymi kobiecymi tunikami pewną wytwomość. Kalantan, piękna Ormianka, znajdowała się jakby w ciemnej pochwie: ciemnozielona suknia z zielonkawymi i niebieskimi refleksami przylegała do jej ciala jak trykot. Nie było żadnych szwów łączących części sukni, pomiędzy nią a ciałem nie miała nawet jedwabnej koszuli. Nie nosiła żadnych ozdób oprócz zielonego pasa przewiązanego wokół talii, który był zakończony dwoma wielkimi szmaragdami. Stroju dopełniały zielone pończochy, zielone atłasowe pantofelki i zielona emalia na paznokciach. Kalantan przypominała statuę z brązu, ale gdy się poruszała, było w niej coś z miękkości wampira. Nagle otworzyło się w podłodze coś w rodzaju klapy. Wyszedł stamtąd blady młodzieniec z twarzą dziewczyny. W jednej ręce trzymał skrzypce, w drugiej smyczek. Dama dała mu znak i młodzieniec znikł. Klapa się zamknęła. Przez podłogę - dopiero teraz widać było, jak jest cienka i lekka rozległy się dźwięki powolnej i łagodnej muzyki, która dolatywała jak gdyby z dna przepaści. - Widzę pana nie pierwszy raz - powiedział malarz Triple-Sec do swego sąsiada. - wczoraj rano w Grand Palais powiedział pan, że jeden z moich obrazów jest pełen fałszu. Pańskie zdanie dotknęło mnie. - Jakże to... spytał pan o surowej twarzy maitre d'h6tel. - Czy stał pan w pobliżu swego obrazu? - Rozumie się - zaśmiała się dama z włosami o metalicznym połysku. Malarz zawsze stoi obok swego obrazu, tak jak za karawanem idą zawsze krewni nieboszczyka. Jeżeli się chce źle mówić o obrazie lub o zmarłym, trzeba odejść trochę na bok. - A pan lubi fałsz w sztuce? zapytał malarz astronoma. - Rozumie się, tylko w fałszu jest piękno. Zwyrodniałe zniekształcenia, koszmarne grymasy, najsilniejsze kontrasty to jedyne środki, za pomocą których malarz wprawia mnie w podniecenie. Mam dosyć rzeczy prawdziwych, ludzkich, prawdopodobnych, chciałbym, aby artysta zdołał stworzyć złudzenie, że chodzę po ulicach wybrukowanych gwiazdami, że na głowie mam parę kaloszy, którymi pluskam się w kałużach firmamentu, gdy słońce lub deszcz przenikają mnie od stóp do głowy. Zamiast podziwiać pączki roślin, chciałbym, aby kwiaty były pogrzebane w ziemi, a korzenie oddane na pastwę wiatru; zamiast rezultatów chciałbym widzieć przyczyny. zamiast następstw zarodki. Myślę, że korzenie stokrotek są ciekawsze niż korony kwiatów. - Dla astronoma, jak pan, to wszystko jest o wiele za silne, zauważył chirurg. - Astronomowie są tylko nieudanymi poetami. Zamiast badać skłonności ludzkie, poświęcają się badaniu zbiorowisk. I to jest głupie! - odrzekł astronom. - A jednak mają o was wysokie mniemanie... powiedziała Kalantan, piękna Ormianka. - Tak, bo mamy olbrzymie lunety , liczby o trzydziestu cyfrach, liczymy na sekstyliony i ćwiartki sekundy i piszemy wzory nie do odcyfrowania. Ale wlaściwie co za cel mierzyć gwiazdy na odległość? - Gdybyście się przynajmniej w tych miarach i obliczeniach mylili. Ale jesteście zabójczo dokładni - rzekła Kalantan, piękna Ormianka. Do salonu wszedł pan z twarzą chronicznego rogacza, który według przyjętych zwyczajów usiadł na ziemi, i zasnął z poduszką między nogami, jak wychodźcy ze swym bagażem. - Zawsze śpi - zauważyła Kalantan. - A kto to jest? - zapytała wycofana z interesu kokota. - Znany kupiec - odrzekła Kalantan. - Jak może pilnować swoich interesów? - zainteresował się Tito. - Ma wspólnika - poinformowała go Kalantan. - Kto może wiedzieć, jak ten wspólnik go okrada? - zauważyl sentencjonalnie chirurg. - Nie, ponieważ wspólnikjest kochankiemjego żony, a ona zna się na interesach i nie pozwala mu robić świństw. w sprawach interesów oczywiście! - powiedziała Kalantan, piękna Ormianka. Zaczęto się śmiać, trochę z powodu dobrego samopoczucia, a trochę z usłyszanej złośliwości. Służący przyniósł na srebrnej tacy dwadzieścia kielichów z szampanem, napełnionych po brzegi owocami, i częstował każdego gościa. Inny służący rozdawał złote łyżki. - Rozpusta owoców - objaśniał Nocera Tita wkładając do ust soczystą poziomkę, błyszczącą od kryształów lodu i przesyconą szampanem i eterem. Zapach eteru rozszedł się już po całej sali, powierzchnia kieliszków była zroszona skroploną parą. Trzeci służący ukazał się z małą srebrną skrzyneczką z wydrążonymi dziurkami, przez które wsypywał do każdego kieliszka biały proszek, natychmiast rozpuszczający się w płynie. Niewidzialny skrzypek grał tęsknie i żałośnie, jak trubadur zamknięty w więzieniu za przewinienia miłosne. Matowe, drżące światło, miękkie dywany, wygodne poduszki, wykwintni, czarno ubrani panowie, wykwintne, prawie zupełme oniemiałe ko biety - wszystko to robiło wrażenie obrazu pogaiiskiej ceremonii. Z wysokiego trójnoga wznosił się krzak fiołkowych goździków i czarnych róż (wyglądały jak wykute z żelaza), które pachniały ambrą. Dźwięki niewidzialnych skrzypiec przypominały krople rosy ześlizgujące się z błyszczącej w słońcu pajęczyny. - Któż to taki, ten typowy rogacz-rekonwalescent? Czym handluje? - dopytywał się Tito Arnaudi. - Jest antykwariuszem. A ten i tamci dwaj o twarzach nieuleczalnie sentymentalnych to dwaj kochankowie pani domu. Nazywają ich ga1erią mumii, ponieważ wulkaniczna kochanka zrobiła z nich zupełnie niezdatnych do miłości. Podobno dama ta powiedziala przy jakiejś okazji: "Cóż mnie to może obchodzić, że człowiek, który mnie się wysłużyI, nie może służyć więcej innym kobietom?" - powiedział Pietro Nocera. - Bzdury' . Czy rzeczywiście przypuszczasz, że nadmiar prowadzi... zaczął Tito Arnaudi. - Dlaczego nie? - wpadł mu w slowo chirurg. - Spójrz na żólwie. żyją sto lat, a1e tylko raz do roku dokonują aktu miłosnego. Nie zazdroszczę żółwiom. D1a mnie istnieje tylko jedna rzecz gorsza od nadmiaru - zauważył malarz. - Mianowicie? - zapytał chirurg. - Abstynencja. Człowiek, który zawsze śpi, budząc się, powiedział: Słyszalem, że mówiono o mnie. Powiedzieliście, że jestem rogaczem. Rogacz, prostytutka... słowa! w szystko jest kwestią słów. Slowo “rogacz” jest smieszne. Upadła kobieta bylaby również ośmieszona, gdyby na jej określenie istnialo takie słowo, jak rogacz. Niewierna żonajest dziwką. Niewierny mążjest tylko niewiernym mężem, bo nie ma określenia męskiej dziwki. A zresztą, co mnie to może obchodzić? Spędzam swój czas pomiędzy snem a marzeniem - kiedy mam w żylach morfinę, marzę; kiedy jej nie mam, śpię. l zasnął znowu. - Dlaczego on zawsze śpi? - zapytał Tito Arnaudi. - Morfina odrzekl krótko chirurg. Podniosła się portiera i weszlo dwóch służących, wysoko trzymając firanki, aby przepuścić parę tancerzy. Danse polynesienne' . - objaśnił tancerz obejmując partnerkę ramieniem. Ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Chirurg wyjął z kieszeni białej kamizelki złote pudełeczko i zażyl wielką dawkę kokainy. Jeden ze służących na znak Kalantan, pięknej Ormianki, napełnil znowu kieliszki eterem i szampanem. Ormianka uklękła i z kieliszka stojącego na ziemi napila się tak, jakby piła z jeziora. Podczas gdy piła, Tito Arnaudi przysunął swą twarz do jej czarnych, bujnych włosów, które pachniały podniecającym zapachem piżma, jak chiński tusz. Znowu ukazali się służący z malymi, białymi filiżankami, podobnymi do takich, z jakich Arabowie piją kawę. - Poziomki w chloroformie objaśniła jakaś dama w zielonej peruce. - Kto to jest? - spytał Tito. - Hetera w najnowszym stylu. Można by przypuścić, że urodziła się na dworze cesarskim, a tymczasem jeszcze w zeszłym roku była pokojówką u komisarza policji. Te kobiety są wytworem zwykłego mimetyzmu - jeszcze w zeszłym roku miały brudne nogi, a teraz wyciągają do ciebie zgiętą dłoń i są obrażone, kiedy jej nie pocałujesz; jeszcze w zeszłym roku nie wiedziały, czy liczby czyta się z lewej ku prawej, czy odwrotnie, a teraz rozmawiają z tobą o akcjach kolejowych od Senegalu do Zanzibaru, ze swadą dyskutują o nagrodzie Goncourtów i obrazach Cezanne'a. Do sali wpadła gromada kolorowych motyli; jedne uderzały o lustra, inne fruwaly między gośćmi, wykonując najdziwniejsze ruchy. Blyszczaly jak materie przetykane meta1em i purpurą, złotem i szklem, srebrem i lodem, powietrzem i miedzią. Lataly w rozpaczy tu i tam, tłukły się o błyszczący sufit, drżąc, siadaly na podłodze. Jeden rozłożywszy skrzydła, spocząl na morowych wyłogach fraka. Potem zacząl niezdecydowanie fruwać pomiędzy twarzą jakiejś damy a kieliszkiem, wreszcie oszołomiony wyziewami chloroformu i eteru, wpadł do kieliszka z szampanem. Część motyli opuściła się na kwiaty. - Jeden z moich przyjaciół przywiózł je z Brazylii. Są to najpiękniejsze motyle świata. Każdy statek przybywający z Rio de Janeiro przywozi mi klatkę napełnioną motylami. Chciałabym mieć dzikie zwierzęta, które by dla zabawienia państwa ryzykowały na arenie życie moich niewolników, ale niestety z egzotycznej fauny mogę państwu pokazać tylko motyle. - Ładna kanalia, ta kobieta - powiedział Tito do Nocery.Jeżeli wjej ojczyźnie wszystkie są takie, to zacznę pochwalać ormiańskie pogromy. - Dam państwu przedstawienie śmierci motyli. Umierają, odurzone delikatnymi truciznami i zapachem. Motyle cierpią od zapachu jak drogocenne kamienie. Czy państwo wiedzą, że drogocenne kamienie nie znoszą zapachów? Jest to godna zazdrości śmierć, gdyż motyle zachowują całą swoją piękność. Kiedy rozpięte, przekłute szpilkami, znajdują się w zbiorach owadów, wydaje się, że żyją, tak barwne są ich skrzydełka. Gdy umrę, musicie wszyscy przyjść, upudrować mnie, uszminkować, jak gdybym miała wystąpić na próbie generalnej jakiejś komedii. - Biedne zwierzęta! - zawołał nieuleczalnie sentymentalny pan. - Dosyć! -- ostrzegła Ormianka. - Zresztą uważam, że mój dom jest dość godnym grobem dla motyla, dom - dodała ze śmiechem - do którego przychodzą sławni ludzie, aby się powoli zabijać. - A gdzie jest pani trumna? -- spytał Tito. Nie żąda pan chyba, abym ją kazała obnosić, według egipskiego zwyczaju przyjmowania gości odpowiedziała Kalantan. Dlaczego nie? - powiedział Tito. Wśród nas nie ma nikogo, kto by się bał śmierci. - Jestem w poufałych stosunkach z trumnami - opowiadał chudy jak szkielet malarz. W czasach kiedy włóczyłem się jak cygan, było kiedyś tak, źe pozwolono mi nocować na słomie w fabryce trumien, połoźonej tuż koło urzędu celnego. Pierwszej nocy nie mogłem zasnąć. Nie pomagało, iż wmawiałem sobie, że te skrzynie są przeznaczone do przewożenia owoców lub damskiej bielizny. Ich dziwny kształt przeczył moim myślom. Drugiej nocy spałem z przerwami. Trzeciej nocy spałem doskonale. Nie dokuczało mi już duszenie w gardle, tylko wilgoć ciągnąca od podłogi przenikała mnie na wskroś i łaskotały źdźbła słomy. Pewnego wieczoru przygotowano wspaniałą trumnę dla biskupa. Trumna ta następnego dnia miała się stać jego wiecznym mieszkaniem. Było to arcydzieło pod względem ozdób i komfortu. W jej niższym końcu znajdowała się poduszka, aby nogi biskupie miały się na czym oprzeć, w wyższym poduszka pod głowę, aby jego czaszka miała na czym leżeć. Brakowało tylko trupa biskupa. Było tam nawet wgłębienie na pastorał. "To niesprawiedliwe, aby żywy artysta spał na słomie, a martwy biskup w takiej wygodnej trumnie" - pomyślałem. - I kiedy się przekonałem, źe stróż już śpi, połoźyłem się w trumnie. Na drugi dzień ją wyniesiono, ale co wieczór stała tam jakaś elegancka trumna, choć nie taka ładna jak tamta. Takie zdarzają się tylko wtedy, kiedy umiera biskup. Przyznam się państwu, że z początku było mi nieprzyjemnie codziennie zmieniać łóżko-trumnę. Potem przyzwyczaiłem się i nie zamieniłbym trumny nawet na łóżko Króla-Słońce w Wersalu. Przez dwa miesiące spałem w tej fabryce. Ale pewnego dnia ktoś zaprotestował, że trumny są używane. - Kto protestował? Nieboszczyk? - Jego rodzina. Cóż za głupi ludzie! - powiedziała Ormianka. - Nawet jeżeli trumna jest używana... - Ale pobożny strach zauważył astronom strach rodziny, kult umarłych... - Pietyzm krewnych nie ma z tym nic wspólnego - objaśnił malarz. - Fabrykant nie pozwolił mi więcej spać w swoim zakładzie nie dlatego, że jego klienci zaprotestowali w imię religii, ale dlatego, że rodziny zmarłych wykorzystały tę okoliczność, aby zażądać obniżenia cen. Para tancerzy ukazała się znowu i oznajmiła: - Taniec andaluzyjski. - I do jakiego lokalu nocnego przeniósł się pan wówczas? - spytał ktoś. - Zacząłem sprzedawać obrazy i wynająłem pokoik na poddaszu. Od tej chwili datuje się moje powodzenie... Przypominasz sobie - zwrócił się do damy o żółtych włosach - przypominasz sobie przyjęcia, jakie urządzałem w mojej norze, tam wysoko, w Butte? Miałem nawet srebrne nakrycia. Przypominam sobie twoje srebrne nakrycia - powiedziała dama z rudymi włosami. Na jednym widelcu było wyryte “Restauracja Duval”, a na łyżeczce do kawy “Bufet kolejowy”. - Ale myślałem o was serdecznie - objaśnił malarz. - Chciałem, aby moi goście mieli uczucie, że się znajdują w eleganckim, wytwornym miejscu. - Chodziłem wtedy do liceum Voltaire'a - odezwał się jakiś do tej pory milczący pan. - Nie, do liceum Ludwika Wielkiego - poprawił malarz. Ale to nonsens! Do liceum Voltaire'a! - Mówię panu, że nie! Do liceum Ludwika Wielkiego! - Malarz Triple-Sec ma rację - obstawał przyjaciel tego pana. Chodziłeś do liceum Ludwika Wielkiego. Chirurg zwrócił się do Tita: - Zanik pamięci. - Kokaina? - spytał Tito. - Morfina - odpowiedział chirurg. Pan pozostał z otwartymi ustami i nieruchomym wzrokiem, jak gdyby został zahipnotyzowany przez jakąś niezwykłą rzecz, którą zauważył na dywanie. Nagle wyciągnął z wewnętrznej kieszeni metalowe etui i ukłuł się igłą w łydkę. Po paru minutach zawołał jak obudzony. - Rozumie się, macie rację! Przeszedłem wszystkie kursy w liceum Ludwika Wielkiego i byłem kolegą szkolnym Iwana Groźnego i Scypiona Afrykańskiego. Odurzone eterem motyle fruwały tam i sam i walcząc ze śmiercią, padały na podłogę. Jeden został zmiażdżony pod nogami tancerzy. Inny, pochylony nad różą, jak gdyby chciał się przejrzeć w krQplach rosy, umarł w tej zalotnej pozycji. Jeszcze inny, o śnieżnobiałych skrzydełkach, usiadł na brzegu popielniczki, tak jakby się chciał upokorzyć przed śmiercią. Ormianka umoczyła swój mały palec w kieliszku i pokropiła głowę motyla, który natychmiast upadł. - Nie, nie, Kalantan, to jest niemądre okrucieństwo! - krzyknęła blondynka, jakby jej przekłuwali ręce szpilką. -To niemądre okrucieństwo! Jesteś zła i szalona, Kalantan! Głos tej kobiety brzmiał sucho i martwo, oczy miała szklane, palce rąk zakrzywione. Czyniła wrażenie osoby chcącej się rzucić na kogoś i wpić się w czyjeś ramię. Skrzypce jęczały. Zdenerwowana kobieta zachwiała się i upadła na ziemię w silnym ataku. Ormianka wyrwała chirurgowi z rąk pudełeczko z kokainą i przytknęła do nosa oszalałej kobiecie, która ze zmarszczonym czołem i oczami napełnionymi przerażeniem nie przestawała syczeć: - Źle, źle, źle! Tito Arnaudi podniósł się i zbliżył do klapy w podłodze. Przez otwór nie widział ani skrzypka, ani instrumentu; widoczny był tylko biały smyczek, który to się ukazywał, to znowu znikał. - Przychodzi do siebie - powiedziała Kalantan, piękna Ormianka, i oddała złote pudełeczko właścicielowi. Kokaina uzdrowiła blondynkę na chwilę, jej czoło się wygładziło, palce wyprostowały. - Jesteś dobra, moja mała Kalantan - szeptała. - Przebacz mi. I zaczęła płakać. Kalantan wzięła ją, jak małą dziewczynkę, pod obnażone pachy i posadziła obok siebie. Biedna małpko! Masz tak wyniszczoną twarzyczkę! Nie płacz więcej, a przede wszystkim nie śmiej się! Kalantan znała dobrze takie ataki. Wiedziała, że po płaczu przychodzi spazmatyczny śmiech, okrutniejszy niż rozpacz. Śmiech zrodzony ze szlochania. Ta kobieta śmiała się i płakała całym ciałem. Miała sine, zaciśnięte wargi, jej oczy wyrażały jednocześnie przerażoną wesołość i żałosną pogodę, jak gdyby spoglądała na trupa przebranego za błazna i tańczącego dziką pantomimę z jaszczurką. Wiecznie śpiący człowiek spał. Astronom wyciągnął z bukietu różę, umoczył w eterze i wdychał jej woń, oglądając oczyma pełnymi zachwytu. Jego lewa noga, wyciągnięta na podłodze, drżała. Galeria mumii milczała; jeden z nich po zrobieniu sobie zastrzyku nie miał siły odłożyć strzykawki, gdyż ogarnęła go natychmiast owa błogość. Chirurg pragnąc pokazać, że jego umysł jest jeszcze jasny, zaczął mówić o malarstwie. - Zauważam u van Dongena coś norweskiego. Według mnie jest u niego za dużo ciepłych tonów i za dużo bieli ołowianej, a w rozmieszczeniu płaszczyzn brak mu wypukłości. Co pan o tym sądzi? - Ja, szanowny doktorze, myślę, odpowiedział artysta, że nowa metoda leczenia arteriosklerozy powinna być taka: w ucho chorego wcisnąć końską nerkę, potem przemywać oczy gorącym witriolem. Ponadto radziłbym pomiędzy jedną a drugą kostką kręgosłupa zrobić zastrzyk z chloranu potasu i z pekakuany. - Co za głupstwa pan mówi? - spytał ze złością chirurg. - Chciałem się tylko zrewanżować za głupstwa, które pan mówił o malarstwie. I malarz wstał. - Taniec bengalski - oznajmił tancerz. Biały turban z jedwabiu, spięty brylantową agrafą, otaczał jego czoło. Całkowicie obnażona kobieta miała na głowie złotą czapkę, z której zwieszały się wzdłuż jej policzków dwa końce, akcentując owalną linię twarzy. Brązowa żółtość i błyszcząca wilgotność ciała wibrowała i drgała przy jej kocich ruchach, przypominających ruchy młodego jaguara, który wabi i rusza do ataku. Oczy rozszerzone antymonem błyszczały ciało pachniało drzewem sandałowym i żywicą, w ciemnej twarzy ukazywał się rząd białych zębów, giętkie ramiona obracały się, wykręcały, wyginały, otulały się dookoła szyi, ześlizgiwały wzdłuż bioder, oplatały dookoła brzucha jak dwa węże, których głowy tworzyły wygięte palce, a zimne kamienie błyszczące w pierścieniach dwoje magnetyzujących oczu. Ciało młodego jaguara walczyło z rozpaczą podczas tych spiralnych przeginań, a śmiech przemieniał się w pomruk pełen śmiertelnego strachu. Ten taniec w cudowny sposób dawał wyobrażenie wszystkich baśniowych tajemnic dżungli znacznie lepiej niż nieskończenie długi odczyt z przezroczami o Indiach. Tito zachwycony nogami tancerki, powiedział: - Proszę spojrzeć na te cienkie kostki! Najbardziej podniecają mnie u kobiet kostki nóg. Piersi, biodra, kobiece organy to dobre dla gimnazjalistów. Muzyka zamilkła. Tancerka znikła. W szklanym suficie otworzono klapę, aby oczyścić zatrute powietrze; przez otwór wdarł się ostry wiew poranka i błękit jasnego nieba. Z ogrodu słychać było śpiew ptaka, krótki, radosny i ironiczny, jak epigram. Śpiący wzdrygnęli się. Kalantan, piękna Ormianka, leżąc na dywanic, krzyknęła: Zamknąć okno! Zamknięto okno... Tylko Tito Arnaudi i malarz byli trzeźwi. Cenię pana sztukę bardzo wysoko i cieszę się, że publiczność podąża za panem. To nie publiczność podąża za nami, tylko my podążamy nieświadomie za publicznością, chociaż wydaje się, że jest odwrotnie. Czy nie był pan nigdy w budzie, gdzie wytresowane pchły ciągną aluminiowy wóz? Wygląda tak, jak gdyby pchła ciągnęła wóz, prawda? Ale w rzeczywistości wóz, który znajduje się na pochyłości, stacza się z niej i popycha pchłę ustawioną przed nim. Nigdy nie myślałem, że będę portretował prezydenta republiki i azjatyckiego władcę. Myślałem, że będę zawsze karykaturzystą w humorystycznym periodyku lub rysownikiem w ilustrowanych pismach, czy malarzem kabaretowym. I dlatego przybrałem ten zabawny pseudonim: Triple-Sec. Pseudonim jest jak tatuaż - robi się to z początku bez namysłu, a potem nosi przez całe życie. Mam wielu przyjaciół wśród dziennikarzy i jeżeli do czegoś doszedłem, to również i dzięki nim, bo robili mi reklamę. Zasługa nie wystarcza, jeżeli nie ma reklamy. - Wiem o tym - odpowiedział Tito, któremu zarysy przedmiotów zaczęły znikać sprzed oczu. - Reklama jest konieczna. Jezus Chrystus, kiedy został sławny, powinien był czuć wdzięczność dla apostołów, dla dwunastu agentów reklamy. Pietro Nocera słysząc imię Chrystusa, zebrał resztki sił i przystąpił do Tita. - Kiedy zaczynasz przytaczać przykłady z Biblii, to znaczy, że masz w mózgu więcej kokainy niż szarej masy. Usiądź! - I bardziej energicznym niż łagodnym szturchańcem rzucił go pomiędzy dwa stosy poduszek. Szumiał jakiś niewidoczny wentylator. Astronom rozejrzał się nieprzytomnie dookoła, badając, czy ten szmer nie jest przypadkiem wytworem jego halucynacji, ale wiecznie śpiący człowiek, który właśnie w tej chwili się obudził, powiedział o tym równomiernym szumie: - Te motyle lepiej by zrobiły, gdyby zostały u siebie w domu, w Orinoko. Malarz ukląkł obok Tita. - Kobiety też mi wiele pomogły - powiedział. -- Kobiety ułatwiają w dużej mierze powodzenie. Kiedy pan nie będzie wiedział, w jaki sposób wybrnąć z ciężkiej sytuacji, niech się pan zwróci do kobiety. - Wiem - powiedział Tito cedząc słowa, połykając sylaby i przechodząc z najgłębszego basu do skrzeczącego falsetu. Wiem. Od zdrady stanu, do której były używane międzynarodowe hetery, aby wydarły plany wojenne generałom wrogów, a właściwie od Ewy, która była pośredniczką między wężem a mężczyzną, po wszystkie czasy kobieta ma powodzenie w najbrudniejszych aferach. I nie dziwię się wcale, że przyczyniła się do powodzenia tak świńskiego malarza, jak pan! Artysta nie reagował. Nie miał już na to sił. Oprócz tego kokaina działała na niego tak, że obok uczucia błogości wytwarzała w nim silny optymizm, który obejmował również obelgi. Najgorsze zniewagl brzmiały w jego uszach jak wyszukane uprzejmości. Zaczął się śmiać. Wszystkie przedmioty na sali z wolna przybierały nieprawdopodobny, fantastyczny wygląd. Głos zatracił ton ludzkiej mowy; światło rzucające z różnych źródeł najróżnorodniejsze refleksy migało i drgało. Solidne, nieruchome przedmioty zaczęły falować, kołysać się, jak gdyby ożywił je jakiś dziwny powiew. I wszyscy ci ludzie o bezsilnych i powolnych ruchach, którzy leżeli, przykucali, rozkładali się na ziemi pomiędzy różnobarwnymi poduszkami, z rozczochranymi włosami, wilgotni i obnażeni, pośród rozbitych kieliszków - byli jak fauna w akwarium, gdzie każde poruszenie osłabia i łagodzi woda. Zielony i wilgotny od wylanych trunków dywan był niby błotniste dno morza; poduszki wyglądały jak muszle, a rozpuszczone włosy kobiet jak wodorosty lub egzotyczne rośliny rosnące na dnie. I znowu zabrzmiała muzyka, podniecająca, denerwująca. Grał niewidzialny skrzypek, który nie zdawał sobie sprawy z tego, że gra przed publicznością złożoną z trupów. Nikt już nie mówił. Od czasu do czasu rozlegał się jakiś niesamowity w tej scenerii dźwięk: ni to szczęknięcie noża na stole operacyjnym, ni to czyjś skarżący się głos. Czyżby ktoś walczył ze śmiercią? Cienka podłoga zdawała się poruszać i kołysać pod wpływem głębokich tonów, które ją przygniatały, i wysokich tonów, które ją podnosiły. Gdyby w tej chwili z jakiejś przypadkowej przyczyny zgasło światło, wszyscy ci ludzie oszaleliby, i gdyby znowu zrobiło się jasno, wielkie lustra byłyby spryskane krwią. Kalantan leżała na dywanie. Jedna jej noga była wyciągnięta i opierała się o łydkę innej osoby. Ułożenie jej ciała było niezwykle harmonijne, jak gdyby skomponowane przez artystę. Smukłe uda i gibkie łydki miały niewysłowiony zmysłowy urok i siłę mocnych muskułów. Wydawało się, że gdyby dotknąć tych łydek, zachrupałyby jak świeże pieczywo. Tito leżał w pobliżu, twarzą zwrócony ku jej nogom. Jego oczy były zatopione w zieloności, w mieniących się zielono jedwabnych pończochach. Na skutek tego, iż miał tuż przed oczami ów jedwab, pole jego widzenia zmieniało się w fantastyczny sposób - ten lśniący szmaragdowo zielony przedmiot, owiany kobiecym, ciepłym zapachem, zmienił się w pagórek cyklopa, od którego biła woń młodego ciała. Kobieta leżała, pogrążona we śnie prawie kataleptycznym. Tito, zmieszany, niepewnym ruchem podniósł ostrożnie jej suknię, aby napawać się widokiem do połowy obnażonych ud; pończochy były przytrzymywane łańcuszkami z platyny i pereł, zakończonymi sprzączką ozdobioną ormiańskimi cyframi. Ostrożnie, z namaszczeniem, jakby wyjmował ze skorupy migdał lub odstawiał relikwię. Odpiął pończochę, odsunął aż do połowy łydki i obejrzał delikatne wgłębienie pod kolanem. Wgłębienia u kobiet są o wiele bardziej podniecające niż wypukłości! Otoczone dwoma ścięgnami, delikatnymi jak struny skrzypiec. Był to cudowny puchar. W pobliżu stał skromnie na uboczu nienaruszony kielich z szampanem, parę kropelek gazu pryskało jeszcze ku górze. Tito schwycił kielich drżącymi palcami i wylał jego zawartość we wdzięczne zagłębienie; ani jedna kropla się nie wylała. Kobieta nie poruszyła się, zagłębienie pod kolanem było przestronne jak otwarte usta. - Kalantan! - jęknął Tito. Nachylił się nad jej ustami i z wyschłymi od gorączki wargami, z zamkniętymi oczami załkał: - Kalantan! Jak gdyby pił z magnolii. - Kalantan! Piękna, cudowna Kalantan! Kobieta nie drgnęła nawet, kiedy Tito, ogłuszony, upadł na nią, na jej ciało, wołając: - Kalantan! Ktoś znowu otworzył jedną ze szklanych prostokątnych szybek. Był już prawie dzień, z błękitnego nieba spadało jasne, przezroczyste śwlatło. Na Avenue des Champs Elysees rozległa się trąbka samochodowa. Dziś nie wystarczają już Aurorze jej rumaki: Lampos i Faeton. Aby zapoczątkować dzień, musi mieć osiemdziesiąt koni długiego torpeda mknącego na miękkich oponach, które sama prowadzi swymi “różowymi palcami” - jeszcze bardziej różowymi dzięki staraniom doświadczonej manikiurzystki. 5 - Kalantan... Kalantan... Kalantan... - mruczał Tito ArIiaudi. Na pół senny jechał autem Ormianki przez Place de la Concorde i rue Royal do swego hotelu na Place Vendome. 0 tej samej godzinie Paryż zapełniony był ludźmi śpieszącymi do pracy. Urzędnicy w wyczyszczonych butach, którzy podążali do dworców St. Lazare, Orleans i Invalides, robotnicy o świeżo umytych twarzach - wszyscy ci ludzie śpieszyli się tak, jakby chcieli wyprzedzić słońce. Przed “Chez Maxime” pies i żebrak przetrząsali kupę skorup z ostryg i skórek cytrynowych. - Kalantan... Kalantan... Kalantan... - Usta miał przykryte kołnierzem płaszcza, nastawionym podczas jazdy w świeżym powietrzu przez rue Saint-Honore. - Kalantan, słodkie imię dla kochanki, nie dla zatrutej i trującej kobiety... Kalantan... Kalantan, łagodne imię, które się wymawia nie poruszając ustami, jak gdyby się je mówiło duszą, imię wymyślone po to, aby je powtarzać powoli po tysiąc razy, patrząc w twarz bladej, czystej kobiety. Kalantan, imię, które ma ten sam dźwięk, co wiersz Dantego Gabriele Rossettiego. “0 mano mansueta in man d'amante...” - 0 miękka ręko w ręce kochanka... Kalantan... “In man d'amante...” Kalantan...Kalantan... Samochód zatrzymał się cicho: Boy hotelu “Napoleon” otworzył drzwiczki auta. Przy wysiadaniu Tito wsunął szoferowi w rękę pięćdziesiąt franków. Szofer nie chciał przyjąć. Niech pan weźmie. Daje panu te pieniądze człowiek sentymentalny. Wzbudzam wstręt. Ale niech pan to weźmie! Szofer włożył je z godnością do kieszeni i odjechał, zatrąbiwszy klaksonem. Dwa listy czekały na Tita. Jeden z Włoch, drugi od dyrektora pisma. List z redakcji przeczytał najpierw. "Jutro rano o czwartej zostanie zgilotynowany na bulwarze Arago Mariusz Amphossy, »zabójca guwernantek« z Jamajki. Niech pan napisze żywy, efektowny artykuł. Dwie szpalty. Od siedmiu lat nie mieliśmy we Francji żadnej egzekucji. Nowy prezydent nie zrobił użytku z przysługującego mu prawa łaski. Liczę na pana. Artykuł musi być o szóstej w drukarni. O ósmej dajemy dodatek nadzwyczajny. Pozdrowienia..." Rozerwał drugą kopertę. "Drogi Przyjacielu! Dostałam wczoraj Twoją kopertę. Jaki ty jesteś dobry. Pamiętasz jeszcze o Maddalenie? Ale nie jestem już więcej Maddaleną. Jestem Maud. Po dziesięciu miesiącach w zakładzie poprawczym wyszłam na świat i spotkałam wielu mężczyzn, między innymi jednego reżysera koncertów kawiarnianych. Ponieważ uważał, że z moimi nogami mogę daleko zajść, nauczył mnie tańczyć i pomógł w zaangażowaniu do najlepszych varietes. Za miesiąc przyjadę do Paryża do »Petit Casino«. Czy będziesz się cieszył, kiedy mnie zobaczysz? Maud". U windziarza, który go wiózł na czwarte piętro, zamówił odwar kwiatu lipowego z dodatkiem paru kropel kwiatu pomarańczy. Kelner, który mu przyniósł żądany napój, musiał trzy razy stukać, zanim zdecydował się wejść bez zaproszenia. Tito leżał w łóżku i spał. Kiedy się obudził, temperatura odwaru kwiatu lipowego spadła o osiemdziesiąt stopni, krople kwiatu pomarańczy wyparowały, a zegarek stanął... Dzwonek. Wszedł kelner. - Która godzina? - Czwarta rano. - Co pan powiedział? - Czwarta rano, proszę pana. - Jaki dzień? - Czwartek. - A o której godzinie przyszedłem do domu? - 0 siódmej rano. - Którego dnia? - W środę. - A dzisiaj jaki mamy dzień? - Czwartek. - Która godzina? - Czwarta rano. - To znaczy, że spałem... - Od ósmej wczoraj do czwartej dziś. - Razem... - Dwadzieścia godzin. - To dużo. - Zdarzały się już gorsze wypadki. Czy mogę zabrać tacę? Widzę, że kwiat lipowy dobrze panu zrobił. - Jak to? - Pan spał. - Ale nawet go nie skosztowałem. To niepotrzebne. To specjalność domu. - No, dobrze. Proszę wynieść tę specjalność. Tito przeczytał jeszcze raz list dyrektora i pomyślał: "0 tej porze powinienem być na Boulevard Arago i przypatrywać się, jak panu Mariuszowi Amphossy'emu obcinają głowę. Ale czy to konieczne, aby tam iść? Artykuł musi być napisany, to swoją drogą. Ale iść... Jaka piękna była ormianka... Kalantan... Imię, jak daleki dźwięk dzwonów. Dzwony dzwonią na śmierć Mariusza Amphossy'ego, mordercy z Jamajki, który wybrał sobie jako specjalność guwernantki. Jeżeli nawet pójdę, to co zobaczę w tych ciemnościach? Ale jednak musi być napisane. Dodatek nadzwyczajny o ścięciu głowy. O szóstej rękopis musi być w drukarni..." . Pogrążony w tych rozmyślaniach wstał z łóźka i opadł na krzesło przed biurkiem. Wielkie arkusze papieru czekały. Przypominał samobójcę, który zasiada do napisania ostatniej woli. "Nigdy nie mogłem zrozumieć - myślał - dlaczego egzekucje odbywają się zawsze o tak wczesnej porze. O tej godzinie przeszkadzać katowi, duchownemu, skazanemu, którzy by chętnie pospali jeszcze! Czy nie byłoby bardziej odpowiednie wyznaczać je w porze aperitifu?“ I napisał: "Egzekucja Mariusza Amphossy'ego, mordercy guwernantek z Jamajki”. Zamiast pisać sprawozdanie ze smutnej ceremonii, zaczął się zastanawiać, jakie to wstrętne być dziennikarzem w lecie, kiedy posłowie mają ferie, aktorzy objeżdżają prowincję, sąd przysięgłych jest zamknięty! Nie wiadomo, czym zapełnić gazetę. I w dodatku dyrektor zamówił dwie szpalty o tak głupim wypadku jak ten. We Włoszech byłoby jeszcze gorzej. Tam, kiedy nie mają materiału, piszą długie artykuły o śmierci Johanna Ortha, o inteligencji mrówek, o narodzinach trojaczków (specjalność kalabryjska), o dżumie w Mandżurii, o kaprysach błyskawic, kradzieży naszyjnika (Ameryka Północna), dyskutują o mieszkańcach Marsa, o wieku Ziemi, o prawdziwym nazwisku d'Annunzia (d'Annunzio czy Rapagnetta?) albo opisują połów “niezwykłego wieloryba”, nawet jeżeli jest to rekin lub delfin. Idioci! Zegar wskazywał kwadrans po czwartej. Jeszcze raz przeczytał tytuł, ale myśli nie przychodziły mu do głowy. Były obumarłe, zamknięte i ściśnięte jak w puszce od konserw. Gastronomiczne porównanie wywołało mdłości o czwarte.j nad ranem po dwudziestogodzinnym śnie! Myśli były jakby uwięzione w pudełku z kokainą, w tej pociągającej, pełnej wdzięku metalowej skrzyneczce, która stała tam, przed jego oczyma, obok przyborów do pisania. 0, diabelska mieszanino kokainy z atramentem! Stała i nęciła go, aby spróbował. Wiedział, że pod wpływem kokainy rozjaśniają się myśli, rozprostowują i wygładzają jak suche listki herbaty pod wpływem gorącej wody. Zażył. Zaczął pisać. Napisał jedną stronę, dwie, trzy, bez przerywania, bez wahania, bez poprawiania. Jego fantazja widziała ponure, okrutne sceny. Wspomnienia opisów egzekucji mieszały się z ironicznymi i współczującymi komentarzami: błysk strasznego narzędzia wśród mglistego, deszczowego poranka; nieliczni przechodnie zatrzymują się, aby obejrzeć pracę przygotowawczą kata i jego pomocników. szare więzienie tchnące czymś posępnym i uroczystym; żołnierze straży republikańskiej tworzący czworokąt na placu kaźni. Kiedy siedmiu czarno ubranych panów wkroczyło do celi, Amphossy leżał pogrążony w głębokim śnie. Aż do poprzedniego wieczora wierzył jeszcze, że go ułaskawią. Widok tych panów w surdutach i cylindrach odebrał mu ostatnią nadzieję. - Mariuszu Amphossyl - zadeklamował jeden z nich. - Niech pan będzie odważnyl Prośba o ułaskawienie została odrzucona. Wybiła godzina pokuty za grzechy. Niech pan będzie silny. , - Będę silny - odpowiedział z szyderczym śmiechem przestępca. Za skazańcem stał dyrektor więzienia i obrońca. Inni panowie nie mogli opanować głębokiego wzruszenia. Zegar więzienny głucho wybił czwartą. Pan, który przedtem przemawiał, wydawał rozporządzenia. Gdy skończył, dwaj pomocnicy kata wzięli skazanego pomiędzy siebie. Pozostali panowie utorowali miejsce, ustawiając się po prawej i lewej stronie. Mariusz Amphossy szedł pewnym, mocnym krokiem, z ironicznym uśmiechem patrząc na dziennikarzy, którzy oglądali ciemne zakątki zimnych korytarzy, gdzie znajdowały się cele. Z każdych drzwi patrzyły przez dziurkę od klucza zmartwiałe, jak zahipnotyzowane oczy - także skazańcy lub nieszczęśliwi, którzy oczekują takiego samego wyroku? Kat otwierał posępny pochód. Za nim szedł skazany i dwaj pomocnicy. Potem obrońca, dyrektor więzienia, inni urzędnicy, dzi en nikarze. Zeszliśmy parę stopni w dół i ruszyliśmy przez kryte przejście. Wśród grobowego milczenia echo odbijało odgłos naszych kroków. Weszliśmy do sali, gdzie był ksiądz z krucyfiksem w ręku, na stoliczku stały butelki z szampanem i likiery. Ksiądz obejmuje skazańca, dozorca więzienny częstuje go szampanem. Amphossy prosi o papierosa. Zapalają i ofiarowują mu. obaj pomocnicy obcinają skazanemu kołnierz od koszuli i golą włosy na karku. Potem wiążą mu ręce na plecach. Pochód rusza. Nagle przy schodzeniu ze schodów Amphossy ma chwilę niepewności. Nogi odmawia.ią mu posłuszeństwa. Byłby upadł, gdyby nie pomocnicy, którzy go podtrzymali. Niez1iczone oczy okien na podwórzu więziennym patrzyły na ten ponury pochód. Przeszliśmy podwórze. Przed bramą w ostrym powietrzu poranka czeka kareta zaprzężona w dwa siwe konie. Jest to panier a salade. Skazaniec wchodzi z katem, obu pomocnikami i adwokatem. O sto metrów dalej oczekuje na swą ofiarę gilotyna. Konie stąpają powoli, równo i obojętnie, jak gdyby wiozły pannę młodą. Lekki wstrząs. Wóz się zatrzymuje. Dwaj pomocnicy otwierają drzwiczki. Kat wyskakuje z powozu. Mariusz Amphossy wysiada z twarzą pełną przerażenia. Jego adwokat siedzi sztywno,jak skamieniały, jakby nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Pomocnicy kata prowadzą skazańca pod ręce. z powozu wyszli na wielki, pusty plac. Naokoło błyszczą zbro.ie i mundury. żołnierze straźy republikańskiej wyciągają szable z pochew. Obywatele zdejmują kapelusze. Skazanicc jest trupio blady. Usta zaciśnięte w szalonym strachu zdają się błagać ludzi o zmiłowanie. Ale czy ten nieszczęsny w ogóle co widział? Nie, nie, jego oczy nie widziały już nic, chociaż patrzyły na ciemną maszynę wznoszącą się wśród drzew bulwaru. Wysoka, smukła budowla, trzy belki dwie pionowe i jedna pozioma. Na skroniach skazańca błyszczą krople potu i spływają strużkami aż na policzki. Broda pokryta jest również kropelkami potu. Otwiera usta szeroko, jakby miał zamiar głośno krzyczeć, ale nie słychać żadnego dźwięku. Doszedł do stóp szafotu. Życie jego liczy się już na sekundy. Na wielkim placu cicho, nie słychać nawet szmeru spadających liści ani szelestu ptasich skrzydeł. Nawet deszcz pada jakby ciszej, poważniej. Nie zginając kolan, wspomagany przez pomocników kata, wchodzi na górę; śmierć ma go już w swoich szponach i wznosi wysoko ponad innych ludzi. Nogi wloką się jak blaszane pudełka, które dzieci ciągną na sznurku po ziemi. Ręce związane na plecach drgają konwulsyjnie. Pierś wznosi się, jakby miała pęknąć. Szyja nabrzmiała. Błysnęło ostrze. Okrągły otwór rozsuwa się coraz bardziej, aby przepuścić głowę i mocno zacisnąć się na szyi. Z drugiej strony jest kosz, w którym za parę sekund znajdzie się głowa mordercy. Skazany na widok gilotyny zrobił spazmatyczny wysiłek, aby się cofnąć. Nie zdołał. Wygiął górną część ciała, wyprężył szyję, jakby chciał coś ominąć. W powietrzu tęźało przeraźenie. Pomocnicy kata przycisnęli gwałtownie jego głowę i podstawili mu nogę. Upadł jak martwy na dźwignię. Kat wsadził mu głowę w półkolisty otwór, koło zamknęło się i ścisnęło głowę żelazną obręczą. Nastąpiła chwila, straszna chwila, nieskończona chwila. Człowiek rzucony na ziemię, z rękami związanymi na plecach, nieruchomy, jakby zamknięty w kleszczach, spostrzega kosz, który otwiera się jak trumna przed jego przerażonymi oczami. Krótkie uderzenie. Coś spada. Głowa stacza się, a za nią półkolista fala krwi. Sprawiedliwości stało się zadość. My, dziennikarze, mogliśmy podejść bliżej. Ciało włożono do sosnowej trumny. Oczy głowy są jeszcze otwarte, wyciągnięty język porusza się niewidocznie i zielona piana występuje na usta. Głowa zostaje również włożona do trumny, którą zabierają samochodem ciężarowym do instytutu medycyny. Plac zalewa jasne światło poranka. Straż republikańska odchodzi. Kat i jego pomocnicy rozbierają straszny przyrząd. W instytucie medycyny, dokąd udaliśmy się w parę minut po egzekucji, zapewniają nas, że serce biło jeszcze i że w otrzewnej zauważono bezsprzecznie ślady źycia. 0, bezlitosne ludzkie prawa! 0, uczeni pra wnicy, może... Ale artykuł Tita Arnaudiego nie zapełnił dwóch szpalt, trzeba więc było dodać trochę tołstojowskich refleksji na temat prawa, przemocy, śmierci i życia. A gdy to również nie wystarczyło parę uwag o gilotynie. Arnaudi przypomniał ostatnie słowa zaborczego, tłustego Ludwika XVI, który zawołał: “Franvais, je meurs innocent de tout!”. wspomniał o Marii Antoninie, której włosy zbielały przez jedną noc, i która potrąciwszy nieostrożnie kata, powiedziała: “Pardon, monsieur”. wymienił Elżbietę, siostrę Ludwika XVI, która leżąc z obnażonymi ramionami pod toporem, prosiła wstydliwie, aby ją przykryć; napisał o Baillym, któremu zęby szczękały na listopadowym zimnie. “Drżysz!” powiedział ktoś do niego. “To z zimna” - odpowiedział skazaniec. Wspomniał również Charlotte Corday, która również rumieniła się ze wstydu, gdy ją obnażono; Dantona ("Pokażesz moją głowę ludowi, jest tego godny"); Desmoulina, który prosił kata, aby oddał matce pukiel jego włosów. Adama Luxa, który pocałował przed śmiercią Jourdana Coup-Tete, który wszedł na szafot z gałązCharlotte Corday. ką bzu w ustach... A poniewaź dwie szpalty wciąż jeszcze nie były zapełnione, wrócił do historii Mariusza Amphossy'ego, okrutnego mordercy guwernantek. Mówił o Jamajce i jej sławie, objaśniał, dlaczego rząd pomimo prawa międzynarodowego nie zgadzał się z wyrokiem. Zajmował się dłużej brakami prawa międzynarodowego. Opisał osobę kata, dał krótki wywiad z tą niesamowitą osobistością, w gruncie rzeczy zupełnie poczciwą, “ale czasy są ciężkie, wszystko jest drogie, a trzeba żyć...” Objaśniał budowę gilotyny i dodał parę wzruszających szczegółów o stanie duszy skazańca. Opowiedział, w jaki sposób przez podstęp udało mu się, jedynemu paryskiemu dziennikarzowi, uzyskać pozwolenie wejścia do celi skazańca na parę godzin przed straceniem. Ale dlaczego pan zamordował wszystkie te guwernantki? - spytałem mordercę. - Były antypatyczne - odpowiedział śmiejąc się swobodnie Amphossy. - Skoro można zabić człowieka, który dokonał zamachu na twoje życie lub który posiadł twoją żonę, lub wtargnął do twego domu, aby kraść, dlaczego nie można zabić człowieka, który jest antypatyczny? Czyż antypatia nie jest lepsza od wszystkich innych powodów? Ponieważ mu się wydawało, że nie dość obszernie opisał zachowanie nieszczęsnego na gilotynie, dodał jeszcze jego ostatnie słowa: - Jestem niewinny. Przed Bogiem i ludźmi przysięgam, że nie zamordowałem dwudziestu siedmiu guwernantek. Ale to zdanie było zbyt retoryczne. Przekreślił je i napisał: - Zamordowałem dwadzieścia siedem guwernantek i nie żałuję tego. Gdybym raz jeszcze przyszedł na świat, zrobiłbym to samo. Ale zrozumiał, że tak cyniczne zachowanie się skazańca wywołałoby wściekłość tłumu. Raz jeszcze przekreślił słowa mordercy i zastąpił je nas tępującymi: - Matko, matko, ratuj mnie! Zegarek wskazywał szóstą. Zapisał ciasnym pismem trzydzieści kartek. Nie przeczytał tego, co napisał. Włożył kartki do koperty i zaadresował: “Pośpieszne. Zaraz do drukarni”, po czym przycisnął dzwonek. - Boy, proszę to szybko dostarczyć do drukarni, najlepiej samochodem! I gdy boy wyszedł, wskoczył do łóżka, zrzucając najpierw jeden, potem drugi pantofel na dywan. Pościel była jeszcze ciepła. W sześć godzin później obudził go przeraźliwy dzwonek telefonu. - Tak, to ja - ziewnął Tito. - Jestem pańskim dyrektorem! - Aha, dzień dobry, panie dyrektorze. - Pan rujnuje moje pismo. Egzekucja tego nędznika nie odbyła się. - Dobrze, panie dyrektorze. - w ostatniej chwili ułaskawiono go. - Doskonale, dyrektorze. - Jak to! Pańskie sprawozdanie... - Nie trzeba go publikować. - Umieszczono je na pierwszej stronie. - Trzeba je wycofać, dyrektorze. - Od czterech godzin sprzedają gazetę w Paryżu. - Ach, doprawdy? Któraż to godzina? - Dwunasta. - To dziwne! I co w tym złego? - Prezydent republiki ułaskawił go dziś rano o trzeciej! Czyż prezydent republiki nie ma o trzeciej nad ranem nic lepszego do roboty? Zresztą jesteśmy w porządku wobec własnego sumienia i wobec opinii publicznej. Nasz obowiązek dziennikarski spełniliśmy do końca. Czyż mieliśmy z powodu niemądrego aktu ułaskawienia pozbawić naszych czytelników tak zajmującego sprawozdania? Według współczesnej nauki prawa karnego egzekucja nie jest karą, ale odstraszającym przykładem. Przedstawiając przebieg egzekucji tak, jakby miała naprawdę miejsce, spełniliśmy nasz dziennikarski obowiązek, świadomi społecznej misji dziennika. Żadnej odpowiedzi z tamtej strony aparatu. Tito mówił bez przerwy, nie zauważywszy, że dyrektor odwiesił słuchawkę. Z dołu dolatywało do jego uszu głośne wykrzykiwanie tytułu gazety, która w dodatku nadzwyczajnym umieściła wszelkie szczegóły dotyczące stracenia Mariusza Amphossy'ego, mordercy guwernantek z Jamajki. 6 Pani Kalantan Ter-Gregorianz miała męża, właściciela niewyczerpanych źródeł ropy naftowej. - Przedstawiam ci doktora Tita Arnaudiego. - Pan zostanie u nas na obiedzie - powiedział mąż. Pomimo obfitych złóż ropy naftowej, małżonek był łysy. Mimo że był bogaty, był młody. Nie lubił Paryża ani żony, ale zarówno jedno, jak i drugie podobało mu się od czasu do czasu. Co dwa lub trzy miesiące przerywał swoje wędrówki po obcych miastach, opuszczał obce kobiety, aby znaleźć wytchnienie w występnym Paryżu u boku swej występnej małżonki. Jednakże piękna ormianka nie mogła mu się długo podobać, była za szczupła, za nerwowa. Jemu podobały się grube kobiety. Im były grubsze, tym bardziej go pociągały. Kierował się w miłości znanym prawem fizyki: siła przyciągania jest wprost proporcjonalna do masy. Żona miała dla niego jedynie urok chłodu. - Jutro moja żona i ja jedziemy do Deauville. Czy pan lubi morze? Zamówimy dla pana mieszkanie. Tito przyjął zaproszenie, a ponieważ dyrektor dał mu miesiąc urlopu, pojechał następnego dnia z małżeństwem Ter-Gregorianz do fascynującej miejscowości kąpielowej. Obaj mężczyźni zgadzali się w zupełności w wymyślaniu na Turków (Tito gwizdał na nich) i w chwaleniu zasad wegetariańskich (ormianin nie interesował się nimi za grosz). Grali w brydża, w bilard, robili długie wycieczki automobilowe wzdłuż morza, pływali, słuchali głosów fal, które mówiły o heksametrach i pentametrach, a noce spędzali przy bakaracie. Pan małżonek pływał kiepsko. Tito uczył go, nie na tyle, aby potrafił przepłynąć kanał, ale aby przynajmniej umiał się wyratować podczas katastrofy okrętowej. Nie udało mu się, a to zapewne z powodu zbytniej szczupłości ucznia, nauczyć go robić tzw. “truposza”. Tito podtrzymywał go na rękach, kazał mu zanurzać głowę na cztery palce pod powierzchnię wody i cicho leżeć z rozpostartymi ramionami. Wyjaśniał mu zasadę Archimedesa, że ciało zanurzone w płynie... Ale gdy tylko Tito go puszczał, ormianin opadał w dół. - Jak idą lekcje? - śmiała się Kalantan, kiedy wracali do hotelu. - Pływam już pod wodą, dwanaście metrów na minutę, ale nie udaje mi się zrobić “truposza”. Pewnego dnia pan Ter-Gregorianz zapragnął sam popływać w cichej zatoce. Niestety jakaś szelmowska fala uderzyła go i pogrążyła znienacka w wodzie. Próbował krzyczeć, ale woda zalała mu usta. Przez chwilę widać było dwie nogi wystające z wody, a potem już nic więcej. - No i co? - spytała Tita pani trzymając ręce w kieszeniach. Czy mąż mój nauczył się robić “truposza”? - Tak - odpowiedział Tito. Został pochowany w Paryżu na cmentarzu ormiańsko-gregoriańskim. W orszaku pogrzebowym podziwiano wszystkich byłych kochanków małżonki, a także i przyszłych. Pośród nich znajdował się w pierwszej linii Tito. W jaki sposób został kochankiem Ormianki, o tym czytelnik może przeczytać obszernie w każdej innej powieści. Polecam szczególnie te powieści, które po kolei przedstawiają wszystkie fazy miłości, i które z niepokalaną cnotliwością kończą się w tym momencie, kiedy po trzystu stronach nic nie mówiących zalotów kochankowie zamieniają między sobą pierwszy, pełen godności pocałunek. Ja jestem zdania, że powieść powinna się w tym momencie zacząć. A ponieważ doszliśmy prawie do setnej strony i główna bohaterka (która nie jest Ormianką, lecz Włoszką) jeszcze się nie ukazała, więc pozwólmy jej nareszcie wystąpić. 7 Maud, tancerka we fraku, przybyła do Paryża z małym czerwonobrunatnym pieskiem i ośmioma kuframi. Ubrana była w jasnoszarą sportową suknię z mankietami, ozdobionymi futrem małpy. Maud, tancerka we fraku, stanęła w hotelu “Napoleon”, gdyż Tito nie tylko oczekiwał jej na kolei, ale zamówił dla niej w swoim hotelu apartament składający się z dwu pokoi, salonu i łazienki. Istnieją wypchane pieski, które świetnie imitują żywe. Pies Maud doskonale imitował wypchanego psa. Gdy się go głaskało, Miało się uczucie, że jego sierść pokłuje palce, oczy ukryte pod grzywą, przekonywały, że wzrok jest zupełnie zbyteczny, gdyż piesek prowadzony był zawsze na smyczy, kierowany cudzą wolą. Był tak mały, że można go było schować do kieszeni, i zachwycająco głupi. Kiedy mu się uważnie przyglądało, można było ustalić, po której stronie znajdowała się jego głowa, a po której ogon: był ucieleśnieniem beaute de la laideur. - Jak się nazywa twój pies? - spytał Tito. Maud wydęła swe mocno czerwone wargi w ten sposób, że utworzyły mały kącik z małym otworem pośrodku (jak pół wiśni bez pestki) i gwizdnęła, co zabrzmiało prawie jak nuta G i powiedziała: Tak się nazywa. - Piękne imię! Przywiozła ze sobą z Włoch pokojówkę, która była doświadczona w ubieraniu, fryzowaniu i przyjmowaniu panów przychodzących w odwiedziny, i która, zależnie od humoru, słuchała swej pani, gdy ta ją wołała imieniem Pierina, albo nie. Pierinę, która nigdy nie była w Paryżu, dziwiło wszystko, co widziała. Jej pani, Maud, była równieź po raz pierwszy w Paryżu, ale nie dziwiła się niczemu... Tito natychmiast wyczuł w tej kobiecie zalążek międzynarodowej kokoty, która przystosowałaby się do mężczyzny każdej rasy. Nie należy chyba zaznaczać, że nie można było poznać w Maud, tancerce, Maddaleny sprzed dwóch lat, przyzwoitej uczennicy szkoły dla stenotypistek; że w tej eleganckiej osóbce nie można było odnaleźć miłej mieszczki, mieszkającej na czwartym piętrze z balkonem wychodzącym na podwórze. Wszystkie wielkie artystki, tancerki, kurtyzany pochodzą z czwartego piętra, i gdyby się ich przeszłość wzięło pod mikroskop, odkryłoby się, że ich pożywienie stanowiły przeważnie sałaty, pokarm duchowy - romanse Ponson du Terrail, a kształty godne dłuta Fidiasza lub Canovy, stworzone dla książęcych pieszczot miłosnych lub pożądań królewskich, obmywały w cynowej nasiadówce. Podobnie jak w każdym szynkarzu drzemie przyszły właściciel “Grand Hotelu”, tak w każdej dziewczynie z czwartego piętra, która przygotowuje kanarkowi świeżą wodę i hoduje kwiatki, tkwi materiał na piękną Cleo de Merode. Tito miał tyle taktu, że nie zapytał o jej rodziców. Pamiętał nieskazitelną matkę, która patrząc z wysokości swego nieustraszonego biustu, udzielała lekcji moralności; pamiętał nieskazitelnego ojca, który liczył jeszcze na talary i (jeżeli je miał) na dukaty, a za każdym razem, gdy córka spoźniała się o parę minut do domu, potrząsał, jak przy fechtunku, stuletnim zegarem kurantowym. Pamiętał ten ubogi, ale uczciwy dom, który był jednak bogaty w ozdobne przedmioty, pozostałości dobroczynnej loterii fantowej, w te wytwory złego smaku, wędrujące z domu do domu, póki nie znajdą takiego domu jak Maddaleny, i w nim nie zostaną. Ale w dniu, kiedy Maddalena przemienia się w Maud, wędrują znowu do dobroczynnej loterii fantowej. Maud była dla Tita istotą mającą tylko coś wspólnego z tamtą, prawie brzydką dziewczyną, którą ujrzał przed dwoma laty na balkonie. Dzisiaj ta kobieta nosiła rękawiczki ze skóry kangurów i używała trudnych słów w stylu: idiosynkrazja, eurytmia, źle je zresztą akcentując, jak ktoś uczący się ze słowników. Maud śmiała się z Maddaleny, traktując ją niby daleką przyjaciółkę. Jej przeszłość zaczęła się od pierwszego dnia, kiedy... krótko mówiąc, od pierwszego razu, kiedy... - To było tak - objaśniała Tita, gdy pokojówka rozpakowywała w drugim pokoju kufry. - To było tak. - I podczas gdy mówiła, oglądała kolumnę Vendome, nad którą wznosił się Napoleon z brązu; Tito, oparty o okno, odwrócony był plecami do placu. - Stało się to, kiedy pewnego letniego dnia zostałam sama w domu. Mama wynajęła pokój jakiemuś urzędnikowi banku. Było gorąco i czułam pożądanie, które sprawiało, że krew pulsowała mi w żyłach i udzielała się całej skórze. Byliśmy sami w domu, ale mama mogła wrócić w każdej chwili, bo miała klucze. Młodzieniec zaczął mnie całować, potem przyparł do drzwi i wziął mnie na stojąco, bez hałasu, tak jak się przekłuwa motyla upojonego słońcem. - Ale czy ci się ten człowiek podobał? Czy go kochałaś? - Nie - odpowiedziała Maud, z oczami zwróconymi na kolumnę Vendome. - Nie. Po prostu w tamtej chwili odczuwałam pożądanie. Nie wiedziałam, kim jest ten człowiek. Nie podobał mi się, ale był mężczyzną. Męczyło mnie pożądanie, a on mógł je zaspokoić. Kiedy się o tym dowiedziano, zaczęły się prawdziwe tragedie. Nigdy nie mogłam pojąć dlaczego. Dlatego że w tym momencie - wyobraź sobie, był sierpień! - dlatego że wtedy pożądałam mężczyzny, musiałam potem znosić krzyki mojej matki, wymysły ojca, przekleństwa obojga. - A ten człowiek? - Nigdy go więcej nie widziałam. Zanim się jemu oddałam, odtrąciłam dwóch czy trzech mężczyzn, którzy mnie kochali. - Zawsze tak robicie. Odmawiacie mężczyznom, którzy was kochają, aby pewnego dnia wziąć sobie kogoś, kto na to nie zasługuje. - Zasługiwać? Co to ma z tym wspólnego? My, kobiety, nie oddajemy się nigdy dlatego, aby wynagradzać Bóg wie kogo za zasługi. Oddajemy się, bo czujemy potrzebę oddania się... - Proszę pani! - zawołała pokojówka z sąsiedniego pokoju. W dużym kufrze jest... - Przepraszam cię na chwilę - powiedziała Maud opuszczając Tita. Arnaudi odwrócił się do okna, splótł ręce na karku i z twarzą schowaną pomiędzy łokciami patrzył na samochody wyjeżdżające z rue la Paix na wielki, szary plac i znikające w rue Castiglione. Szmer wydawany przez samochody przypominał mu odgłos nożyczek krających jedwab. Myślał: “Cóż to za inteligentna osoba! Z jaką prostotą, z jaką czystością opowiedziała, jak to się stało po raz pierwszy”. Było gorąco, mężczyzna stał do mego użytku, byłam podniecona, poruszona nieokiełznaną tęsknotą, oddałam mu się bez krzyku, bez oporu. Inne kobiety mówią: spotkałam strasznego łotra, byłam jeszcze dzieckiem, o niczym nie wiedziałam, nadużył mojego zaufania... Albo tak: dał mi coś do picia, nie wiem co. Zasnęłam. Kiedy się obudziłam z głębokiego snu... Albo: moja matka była umierająca, nie mieliśmy pieniędzy na lekarstwo, na pogrzeb, i wtedy oddałam się bogatemu człowiekowi... I dodają: O, gdyby pan wiedział, jaki wstręt, jaką nienawiść czuję do tego człowieka i jaką niechęć do samej siebie... A ta niezwykła Maud mówiła o »pierwszym razie«, jak o pierwszej komunii, jeżeli w ogóle opłacało się o tym mówić. Nie przywiązywała żadnej wagi do tego fizycznego aktu, do tego prostego wydarzenia, o którym tyle krzyczą po wszystkie czasy poeci, moraliści, sędziowie. To mało znaczące, drażniące nerwy zdarzenie, które w imię moralności wyrządza tyle krzywd i budzi tyle dyskusji filozoficznych, to naturalne zbliżenie dwóch ciał, które wydaje się tak różne - zależnie od tego, czy odbywa się przed udaniem się do urzędu stanu cywilnego, czy po które uważane jest za przyzwoite, jeśli odbywa się w tym łóżku, a uwłaczające, jeżeli w innym. Maud opowiada z piękną prostotą o tym, co ludzie nazywają grzechem. I przez prostotę swego opowiadania wychodzi bez skazy z tego bagna gnijącej moralności. Błędne ujmowanie tej sprawy - kontakt dwóch ciał - przyczynia się do dojrzewania przestępstwa. W dniu kiedy oddanie się dziewczyny nie będzie uważane za coś hańbiącego, przestaną istnieć sztuczne poronienia i morderstwa niemowląt, gdyż dziecko nie będzie uważane za owoc grzechu, a więc nie będzie już wówczas potrzeby ukrywania. Żydzi kamienowali dziewczyny, które oddawały się mężczyznom przed ślubem. Sam lud je zabijał. Być może, wśród tych, którzy rzucali w nią kamieniami, znajdował się i ten, który ją uwiódł. Dzisiaj zmusza się dziewczęta do spędzania płodu. Kiedy ludzie dowiadują się, że któraś wywołała sztuczne poronienie, zostaje potępiona. Jeśli tego nie zrobi, musi zabić noworodka, a jeżeli nie zabije, zostaje razem z dzieckiem wyrzucona z domu. Chciałbym, aby w każdym wypadku spędzenia płodu lub zabójstwa noworodka ukarana była nie dziewczyna, ale jej ojciec, matka, jej starsi bracia, sąsiedzi, i ci wszyscy, którzy przez plotki, opinię i wychowanie wszczepili jej mniemanie, że ciąża bez uprzedniego zameldowania się w urzędzie jest przestępstwem. Będziemy mieli w końcu to zadośćuczynienie, że dziewczyny-matki będą pozdrawiane na ulicy jak arcybiskupi i królowie. I to byłoby sprawiedliwe. Dziewczyna, która wydaje na świat dziecko, jest jedyną godną podziwu istotą. Jest ochotniczką macierzyństwa. Na czym polega zasługa innych matek, zamężnych? Wiedzą, że urodzenie dziecka lub obietnica urodzenia zapewni im pozycję, rodzinę. Wiedzą, że począwszy od pierwszych bólów, przez całe dwa tygodnie, póki wszystko nie będzie w porządku, ktoś zawsze przy nich będzie. Wiedzą, że akuszerka, chirurg, matka, teściowa, mąż, mamka będą robili wszystko, aby złagodzić mękę rodzenia i połogu. Wiedzą, że »radosne wydarzenie« będzie obchodzone jak święto. Dziewczyna w ciąży nie może na to wszystko liczyć. Przeciwnie, męźczyzna odwróci się od niej, rodzice będą nią pogardzać i przeklinać, ona musi się sama troszczyć o swoje maleństwo, a jej syn odwróci się od niej któregoś dnia i rzuci jej w twarz, że urodziła go jako bękarta. I to wszystko pomimo jej szlachetnego, naturalnego popędu. Taka, tylko taka jest prawdziwą matką! Inne są sklepikarkami macierzyństwa. Inne nie mają w porównaniu z nimi najmniejszej zasługi. Inne wytwarzają dzieci ze wszystkimi gwarancjami. Są jak ktoś, kto wychodzi śmiało na plac boju, wiedząc, że przeciwnik będzie strzelał kulami z papieru". Była piąta godzina. Plac ożywiał się coraz bardziej. To najpiękniejsza godzina Paryża: de cinq a sept. Mówią, że paryżanie są ludźmi nocy. Według mnie są to ludzie zmierzchu. - Wybacz - powiedziała Maud obejmując go obnażonym ramieniem. - Pierina umie świetnie pakować kufry, ale nie potrafi rozpakowywać. Ja zaś... - Ty nie umiesz ani pakować, ani rozpakowywać. I co dalej? Kiedy opuściłaś dom rodziców? - To cię naprawdę interesuje? Poznałam dwóch czy trzech mężczyzn, którzy byli dla mnie bardzo mili. Sędziego, który nie cierpiał księży, księdza, który źle mówił o prawnikach, hotelarza, który wynajmował pokoje umeblowane na godziny i chwalił zarówno duchownych, jak i prawników, gdyż jedni i drudzy byli jego najlepszymi klientami. Potem zaczęłam tańczyć. Objechałam całe Włochy. W Neapolu poznałam Amerykanina, siostrzeńca właściciela teatru “Metropolitan” w Nowym Jorku. Spotkałam w swoim życiu co najmniej dwadzieścia pięć osób obojga płci, które utrzymywały, że są siostrzeńcami lub siostrzenicami właściciela “Metropolitan”. Rodzeństwo tego człowieka musiało być niebywale płodne. W Ameryce nawet dzieci fabrykują seriami. Ale ten był naprawdę siostrzeńcem. - Wierzę, wierzę. To specjalność Amerykanów będących na obczyźnie mieć wuja-właściciela teatru. Rosjanie, których się spotyka poza Rosją, są przyjaciółmi Maksyma Gorkiego. Hiszpanie są na ty z braćmi Kwintero. Norwegów trzymał do chrztu Ibsen... Do pokoju weszli kelner i numerowy, obaj pełni szacunku (kelnerzy hotelowi są naszymi wrogami, pełnymi szacunku), aby wynieść łóżko. - Wystarcza mi siennik i dwa materace - objaśniła Maud przyjaciela. - Rozłożę na tym dywan, tureckie szale i płaszcz szynszylowy, który przywiozłam z Włoch. - Czy zjesz ze mną obiad? -- spytał Tito Arnaudi nakręcając zegarek. - Nie, dziękuję, jestem zmęczona. Każę sobie coś przynieść do pokoju. Jeżeli chcesz odejść, nie przeszkadzaj sobie. Kiedy się zobaczymy? - Jutro. - Nie dzisiaj wieczorem? - Wrócę późno do domu. - A więc do jutra! - Będziesz musiała odszukać swoich impresariów. Kiedy się zaczynają przedstawienia? - Za trzy dni. - Jeśli będziesz miała wolny czas, będę cię oprowadzał po Paryżu. Podając mu rękę, przechyliła głowę w tył, i Tito pocałował ją w szyję. Potem poszedł do swego pokoju. Kiedy stał przed szafą i namyślał się, co ma włożyć, czarne czy szare ubranie, przyniesiono mu list z poczty pneumatycznej. Wtedy zdecydował się na smoking, gdyż list był od Kalantan, pięknej Ormianki, która go zapraszała. Pisała, że czuje się samotna i smutna. Samochód tej damy czekał na niego, jak zwykle, przed wejściem do hotelu. Tito wsiadł. Wkrótce potem kazał zatrzymać na rue de Rivoli przed kwiaciarką, włożył kwiat gardenii do butonierki smokingu i pojechali dalej. Delikatny pył kwiatu zachował tęskny zapach “Cote d' Azur”. W powietrzu unosiły się fale, których nie rejestrują aparaty laboratoryjne, ale które chwytamy naszymi nerwami, kiedy przechodzimy o zmierzchu przez Champs Elysees: fale miłości i zdrady małżeńskiej. Tu i tam pary zakochanych wracające do domu. Skąd? Może z kawiarni, może z herbaciarni, może z galerii obrazów “Grand Palais” lub znad brzegów Sekwany. Ale w ich chodzie, w ich twarzach, w atmosferze, która ich otacza, jest coś tęsknego, wyczerpującego. Pary zakochanych... Zakochani! Zakochani! Najpiękniejsze słowo, jakie istnieje na świecie. Zakochani. Samochód podążył śladami tysiąca innych samochodów na mokrym asfalcie. Tam w dole, na końcu, biały łuk triumfalny przecinał ciemności. Latarnie na łuku drżały błękitnawym światłem. Skręcili do 'ogrodu. Opadające liście pieszczotliwie głaskały policzki i zostawiały krople na błyszczącej jak japoński lak maszynie. Służący zameldował Kalantan, że “pan” przyszedł. Kiedy jakiś pan był dla służby nie panem Arnaudi lub panem X, ale po prostu “panem”, znaczyło to, że znany jest oficjalnie jako jedyny lub przynajmniej najważniejszy kochanek pani. Możesz odejść, Csaky powiedziała piękna Ormianka, zanim podała rękę gościowi. Csaky, który stał wyprostowany, czekając na dyspozycje pani, majestatycznie opuścił pokój skrzypiąc swymi lakierowanymi butami. Kalantan rzuciła się w ramiona kochanka i przytuliła ciasno do jego piersi. Ręce Tita dotykały jej bioder, głowy, ramion, przesuwały się po plecach w drżącej pieszczocie. Ciało kobiety przeginało się i prężyło w przeczuciu zbliżającej się rozkoszy. Nie miała na sobie nic prócz peplum, greckiej szaty opadającej w miękkich fałdach i spiętej na ramieniu zieloną kameą. Miała obnażone nogi i ramiona, stopy w lekkich sandałach plecionych z palmy, włosy puszczone na plecy i związane skromnie wstążką. U dołu szaty przebiegał szlak według wzoru greckiego, barwiony ekstraktem roślinnym i koszenilą. Zatruwana dotąd sztucznymi środkami, stale w chorobliwym nastroju, dzisiaj oddała się czystej miłości. Czuła potrzebę prostoty mitologicznej, która wyrażała się w helleńskiej szacie. Szatę tę przysłał jej niejaki Raymond Duncan, półkupiec, półmarzyciel, który pomimo dwudziestoletniego pobytu w Paryżu zachował amerykański akcent. Był to brat Isadory Duncan, wielkiej, klasycznej tancerki. Raymond Duncan ma w Quartier Latin, obok kościoła Saint-Germain-des-Pres, klasztor o dziwacznym regulaminie i równie dziwacznych obrządkach. On i jego zwolennicy noszą długie włosy, chlamidy i sandały, na przekór ironicznym komentarzom bulwarowym, które ich przezywają bez cienia szacunku les hommes-nature. - To jest strój - mówią - który trzeba włożyć na długą podróż w poszukiwaniu ideału. Klasztor nie kryje żadnych tajemnych ceremonii. Na rue Jacob wychodzą duże szyby klasztoru, przez te szyby widać zdrowe. kwitnące dziewczyny, z obnażonymi do ramion rękami, na które nawijają motki jasnych nici. Pośród krosien wiszą barwne materie. nie bielone płótno, brązowe wełny, przypominające ubranie pasterzy. Wzdłuż filarów w stylu prymitywnej architektury greckiej umieszczono wielkie motki przędzy. Przy krosnach, z których zwisają grube warkocze żółtej wełny, splecione jak w dawnych czasach, młodziutka dziewczyna pochyla się nad tkackim czółenkiem. Wygląda jak Andromacha w negliżu. W tym klasztorze bez krzyży, bez świętych obrazów i ołtarzy znalazła pani Kalantan Ter-Gregorianz to, czego jej nie mogli dać wielcy krawcy z rue la Paix: powiewną, prostą szatę, harmonizującą z czystą, prymitywną miłością, którą odnalazła - po długich latach podniecających środków, chorobliwych komplikacji, hipnozy i sztucznie wywoływanych egzaltacji - w ramionach Tita, młodego Włocha o bladej twarzy i wilgotnym spojrzeniu niebieskich oczu. Jeszcze przed paroma tygodniami miała pani Kalantan dziwnych kochanków, mających niecodzienne wyobrażenia o miłości. Oddawała się, oszołomiona morfiną lub muzyką, silnym mężczyznom w trumnie, między miłością a śmiercią, szukając w tych szalonych komplikacjach największych rozkoszy. Od 5682 lat (kalendarz żydowski) kobieta oddaje się w sposób tradycyjny i zwykły. Kalantan Ter-Gregorianz szukała rozpaczliwie jakiejś nowej formy. Ale im zacieklej polowała na sztuczną rozkosz, tym bardziej czuła się od niej oddalona. I w końcu Tito, którego poznała jednej nocy w czasie orgii, w czasie jednej z “białych mszy”, słynnych na cały Paryż, nareszcie dał jej ów Tito swoją prostą miłość, jak się w obu dłoniach podaje drogi owoc. Tito, ten młody kokainista, którego kokaina wprawiała w stan niezwykłej pogody. - Jesteś jeszcze we właściwym okresie! rzekła Kalantan. Znam ten straszliwy zabójczy proszek. Jeszcze nie doszedłeś do okresu okropnych depresji i nieuleczalnych melancholii. Teraz uśmiechasz się tylko, gdy czujesz ten proszek we krwi. Jesteś w pierwszym okresie, kiedy przeżywa się wtórne dzieciństwo. Przemawiała doń jak do dziecka, a przecież byli rówieśnikami. Kokaina dokonuje okrutnego cudu: przestawia czas. Csaky, marszałek dworu, nakrył lekki okrągły stolik o tak małej średnicy, że wargi obojga z łatwością mogły się złączyć w pocałunku. Csaky - powiedziała po prostu pani domu. I Csaky podawał na srebrnym półmisku duże, różowe płaty ryby, przekładane zielonymi jak morze płatami ananasa. w prostej jak do wody karafce perlił się szampan. Podawać na stół szampana w butelce z etykietą, to taki sam nietakt, jak ofiarować komuś podarunek, na którym widniałaby jeszcze cena. Kot syjamski pieszczotliwie ocierał się o nogi Tita. Kalantan wyciągnęła obnażone ramiona przez stół, pogłaskała lekko włosy kochanka, przesunęła rękę po jego bladym policzku. Pieszczota była tak delikatna, że wydawała się prawie nieziemska. I Tito doświadczył więcej niż słodkiej rozkoszy - słodkiego dreszczu. Od czasu, kiedy ormianka zakochała się w Ticie, nie chciała widzieć nikogo ze swych starych przyjaciół; żałoba po mężu była świetnym pretekstem, aby nie przyjmować gości. Skończyły się orgie, podczas których upajano się trucizną, muzyką Strawińskiego i barwami motyli znad Amazonki. Teraz kochała miłością czystą i prostą. Oddała mu się bez perfum, bez pudru, tak jak wyszła z kąpieli. Jej ciało pachniało naturalnym zapachem, jakimś nieokreślonym zapachem soli, jak gdyby wsiąkło w nią powietrze kopalni soli jej dalekiej ojczyzny. Kalantan! Leniwe, ciemne, dźwięczne imię, jak wiatr, który ożywia przepaści Kaukazu. Kalantan! Przy swoich kolanach czuł ciepłe obnażone kolana Kalantan. Wyciągnął pod stołem rękę i pieścił coś okrągłego, gładkiego i ciepłego jak twarzyczka dziecka. Majordomus wchodził wiele razy. Po kawie i likierach jednak już więcej się nie pokazał. Pod ścianą małego jak kabina okrętowa pokoju stało niskie, czworokątne łoże, szerokie, głębokie, składające się z trzech lub czterech materaców, na których rozłożony był wielki dywan... Była to takhta, rodzaj ołtąrza lenistwa wschodnich kobiet, które ze skrzyżowanymi nogami spędzają na nim swój pełen próżniactwa czas, jedząc słodycze i słuchając starych legend. - I mają rację - powiedział Tito siadając obok Kalantan, która przykucnęła pomiędzy dwiema poduszkami. - Jaki sens ma podniecanie się? Jesteśmy jak dzieci.. które ciągną z trudem swoje małe wózeczki pod górę, aby potem mieć przyjemność zjeżdżania w dół. Mówisz, Kalantan, że jestem w szczęśliwym stadium zatrucia. Nie, ta chwila jest już poza mną. Jestem ciągle smutny. Nie wierzę już więcej w niebieskie marzenia... Istnieje choroba, która nie pozwala widzieć pewnego określonego koloru. To moja choroba. Nie widzę niebieskiego koloru. Wiesz co, malutka? Krzywda, jaką wyrządza kokaina, nie ogranicza się, jak myślą higieniści, do osłabienia płuc i serca. Największa krzywda jest natury moralnej. Kokaina rozrywa osobowość - powoduje wytworzenie się potężnej szpary w sumieniu. Wydaje mi się, że w każdym inteligentnym człowieku żyją dwie istoty o sprzecznych gustach i poglądach i wydaje mi się, że ten tylko człowiek jest artystą, w którym te istoty są odseparowane tak, że jedna może krytycznie sądzić drugą. Pod wpływem kokainy dokonuje się rozdwojenie osobowości, jakby wybuch antypatii: obie istoty znajdujące się we mnie pożerają się wzajemnie, czego rezultatem jest nienawiść do samego siebie. A potem poczucie bezużyteczności wszystkiego, co jest w życiu. Czuję bicie mego serca. Po co ono bije? Aby wprowadzić krew do płuc. W jakim celu? Aby napełnić je tlenem. Po co? Aby tlen spalił tkanki. I powraca znowu do płuc, aby uwolnić się od materiałów palnych. A potem? Potem dzieje się to samo dalej, nawet wtedy, kiedy śnię, kiedy chodzę, kiedy spoczywam w twoich ramionach, nawet wtedy, kiedy myśl moja jest nieobecna. Powiedz mi, powiedz mi, Kalantan, w jakim celu bije moje serce? Gdybyś wiedziała, jak często mu rekomenduję małego posła z ołowiu! - Dziecko! - powiedziała Kalantan. I zamiast mu mówić zwykłe słowa, którymi kobiety dodają otuchy, zamiast otwierać skrzynię, pełną środków pomocniczych zdrowęgo rozsądku, i na uzupełnienie czułych słów pocałować go w czoło, zamiast przekonywać, że nie ma racji - pocieszyła go najsłodszym pokrzepieniem serca, które naprawdę przynosi ulgę, niszczy ponure obrazy fantazji. Powiedziała jedno słowo: - Dziecko. Ale kiedy je szeptała przez zaciśnięte zęby, wzięła jego głowę, położyła na poduszki i przycisnęła twarz kochanka do swojej piersi. 8 Artykuł Tita Arnaudiego o egzekucji, która się nie odbyła, miał sensacyjne powodzenie. W przeciągu paru godzin nakład gazety rozchwytano, a z prowincji zatelefonowano po nową przesyłkę. Dodatek nadzwyczajny został wydany trzy razy. Wszystkie inne pisma paryskie, które ogłosiły wiadomość o ułaskawieniu mordercy przez prezydenta, zostały potępione, podczas gdy “Mknąca Chwila” w ciągu paru godzin uzyskała renomę najlepiej poinformowanego pisma Francji. Rozpoczęła się zażarta polemika pomiędzy “Mknącą Chwilą” a francuskim radiem, które utrzymywało, że instytucje republiki powinny działać w pełnym świetle i protestowało gromkim głosem przeciwko fałszywej wiadomości o ułaskawieniu dostarczonej pismom przez ministerstwo w tym celu, aby te nie posyłały swoich sprawozdawców na miejsce stracenia. Innymi słowy, żądano, aby egzekucje odbywały się na oczach wszystkich obywateli, zamiast ukrywać je pod fałszywą osłoną wiadomości o ułaskawieniu. Inne pisma w celu ratowania swojej reputacji utrzymywały, że były naocznymi śwladkami egzekucji, ale rozmyślnie - przez humanitaryzm - nie opisywały strasznego wydarzenia. I kiedy w dwa dni później minister sprawiedliwosci oświadczył prasie, że Mariusz Amphossy został rzeczywiście ułaskawiony, nikt mu już nie wierzył, gdyż sprawozdanie “Mknącej Chwili” było tak bogate w szczegóły, że niepodobieństwem byłoby wymyślić go sobie. Mało brakowało, aby sam kat uwierzył w sprawozdanie Tita Arnaudiego. - Pan jest cudownym mistyfikatorem - powiedział dyrektor pisma do Tita. - Uwolnię pana od kroniki i powierzę mu politykę wewnętrzną. Potem przejdzie pan do polityki zewnętrznej. Ale musi mi pan wyświadczyć przysługę. - Bardzo chętnie. - Nasz korespondent w Bordeaux umarł i dopóki nie znajdę nowego, będzie pan go musiał przez dwa lub trzy dni zastąpić. - Ależ ja nie byłem nigdy w Bordeaux. - To nic nie szkodzi. Jutro rzuci pan okiem na miejscowe gazety i przez telefon przekaże wiadomości, które według pana mogą zainteresować nasze pismo. Następnego dnia był Tito Arnaudi w Bordeaux, mocno zmartwiony, gdyż musiał zostawić w Paryżu dwie kochanki - piękną Ormiankę, obarczoną wieloma nałogami, i Maud, tancerkę we fraku. Przede wszystkim kupił trzy - czy cztery gazety, poszedł do telefonu i zażądał połączenia z Paryżem, z “Mknącą Chwilą”. - Cała rodzina zatruta grzybami - czytał na trzeciej stronie. I z myślami przy pięknej Ormiance i Maud zaczął dyktować stenografowi, który stojąc w odległości ośmiuset kilometrów, pisał posłusznie. Była to straszna historia o skromnej rodzinie mieszczańskiej, która zgromadziła się w celu uczczenia złotego wesela dziadków. Tam uraczyła się grzybami, które były zebrane przez niedoświadczone osoby. Nagle po zjedzeniu grzybów cała rodzina - dziadkowie, dzieci, wnuki, mamka jednego z wnuków - oddała Bogu swoje dusze. Ale notatka kończyła się wymienieniem ceny produktu, robionego na oleju (z gwarancją ludzi znających się na rzeczy) w pewnej fabryce w Bordeaux. Historia o zatruciu była zręczną reklamą. Tito oniemiał. - No, co dalej? - spytał paryski stenograf. - Co się stało? Dlaczego pan przerwał? Ile osób umarło? I Tito zdecydowanym głosem dokończył: - Dwadzieścia jeden. W wydaniu popołudniowym “Mknącej Chwili” podana została wiadomość na dwie szpalty, którą się nie mogło poszczycić żadne inne pismo: "Tragiczne złote wesele w Bordeaux. Dwadzieścia jeden osób umarło z zatrucia grzybami. Śledztwo ze strony władz. Zbiorowe samobójstwo czy zbrodnia?" Tito Arnaudi czułby się w Bordeaux bardzo dobrze, gdyby nie tęsknota za obiema kobietami. Bordeaux jest miastem, które sądząc po mieszkańcach, nie ma czego zazdrościć stolicy. Eleganckie panie mówią tam nawet gwarą paryską. O słynne wina z Bordeaux nie dbają tam wiele i nikt nie używa musztardy z Bordeaux, ale Ocean Atlantycki posyła tam swoje rozkoszne zapachy i tłuste ostrygi z Arcachon. Tito nie wysłał ich Maud ani Kalantan, ormiańskiej wdowie, obarczonej wieloma nałogami i ... wieloma kopalniami nafty. Praca dziennikarska w Bordeaux jest wyczerpująca, nie tyle z powodu wielkiej ilości materiału, ile raczej z jego braku. Żadnych sensacyjnych wydarzeń. Żadnych skandali. Ani jednej przyzwoitej zbrodni. Żaden sławny człowiek nie umiera. Dyrektor zatelegrafował mu: "Pańska praca jest niedostateczna. Niech pan nam przyśle sensacyjne wiadomości". - Dyrektor prosi pana przeze mnie - telefonował stenograf- aby pan przysłał więcej interesujących wiadomości. - Doprawdy? - mruknął Tito. To niech pan pisze: “Wielki fabrykant wędlin z południowej Francji, którego nazwiska nie możemy wymienić, dowiedziawszy się o stosunku miłosnym, jaki jego żona utrzymuje z pastorem, z którym miała dwoje nieślubnych dzieci, zabił ją i dzieci, i aby ukryć zbrodnię, pokrajał ich trupy na małe kawałeczki. Nocą, w jednej ze swoich oddalonych fabryk, wypchał tysiące kiełbasek i rozesłał je po całej Francji. Jutro będziemy w możności udzielić dalszych szczegółów”. Nazajutrz cena kiełbas w całej Francji spadła w niesłychany sposób. Nikt nie jadł już kiełbasy. Kupcy kolonialni nie nabywali już wędlin i cofali zamówienia. Fabrykant z Tuluzy, który z powodu uczciwości robił marne interesy, od tego dnia przestał w ogóle sprzedawać. A ponieważ był w przededniu bankructwa, zabił się wystrzałem rewolwerowym w serce. Największy akcjonariusz “Mknącej Chwili”, wielki kupiec wędlin na eksport, zwołał naradę w gazecie i zażądał usunięcia dyrektora. Wszyscy konsumenci chcieli poznać zbrodniczego fabrykanta. Wszyscy zbankrutowani kupcy wędlin żądali nazwiska zbrodniczego fabrykanta, który wypełnił kiełbasy mięsem żony i dzieci, zamiast wypchać je oślim mięsem. Dyrektor “Mknącej Chwili” odwołał Tita Arnaudiego do Paryża. Tito przyjechał pierwszym pociągiem. - Jestem zrujnowany. - rozpaczał dyrektor - żądają ode mnie, bym opublikował nazwisko fabrykanta. - Opublikuje je pan - powiedział Tito. - Fabrykant z Tuluzy odebrał sobie życie. Nazywał się Tomasz Salmatre. Dyrektor był szczęśliwy. W wydaniu wieczornym “Mknącej Chwili” ukazało się czarnymi literami uczciwe nazwisko samobójcy, T omasz Salmatre. I sytuacja została uratowana. Ponieważ kiełbasy jego wyrobu nie miały marki fabrycznej, nikt nie mógł wiedzieć, czy je jadł. Tita nie posyłali już więcej do Bordeaux. Mógł wrócić w objęcia pięknej ormianki i nie mniej pięknej Włoszki, sąsiadki z hotelu “Napoleon”. Zaczął kochać Maud od pierwszego dnia jej pobytu w Paryżu. "Dzień" jest niedokładnym określeniem. Początku i końca miłości niepodobna oznaczyć z astronomiczną dokładnością za pomocą godzin, minut i sekund. Jego miłość do Maud rozpoczęła się w chwili, gdy stojąc przy oknie (kolumna Vendome lśniła jak przezroczysty płyn), słuchał jej opowieści o tym, jak po raz pierwszy oddała się mężczyźnie. - Ledwo go znałam - mówiła - ale tęskniłam właśnie za pierwszym lepszym. Było lato. Letnie południe. Wziął mnie na stojąco, przycisnąwszy do drzwi, bez hałasu, tak jak się przekłuwa motyla. I na skutek niejasnej, niewytłumaczonej reakcji, jaką wywołało to opowiadanie, Tito poczuł gorący przypływ krwi, który go rozpalił. Jesteśmy zazdrośni o kobietę, której jeszcze nie kochamy. Poznał ją, kiedy była po prostu Maddaleną, bezbarwną dziewczyną, przeznaczoną do ostrożnej miłości neomaltuzjańskiego buchaltera czy może do nieprzemyślanych ataków mocnego, zorganizowanego metalurga. Była wówczas nieskazitelną osóbką, państwowy zakład poprawczy nie uczynił z niej jeszcze prostytutki. Czyściła na balkonie swoje rękawiczki benzyną, rzucała podwórzowemu grajkowi solda, aby powtarzał nieskończoną ilość razy refren ulicznej piosenki. z kuchen niższych pięter dochodził zapach smażonego mięsa i przypalonego cukru waniliowego. Maud była nie naruszona jak torebka od nasion wisząca na gałęzi. Jadała śniadanie stojąc, oparta plecami o żaluzję, trzymając wjednej ręce filiźankę, a w drugiej chrupiące pieczywo. Jadała na balkonie wiśnie i wypluwała pestki na balkony sąsiadów. Kiedy pestka trafiała w szybę, wbiegała do pokoju parskając śmiechem. I oto przestała być zamkniętą torebką bez skazy. Tito znalazł w niej kwiat (pozwólcie mi zrobić porównanie z dziedziny flory. , porównania z kwiatami i ptakami są tak oczyszczające!), który z butonierki przewędrował do alków i pokojów umeblowanych, i który nosił ślady palców zbyt wielu męźczyzn. To wystarczyło, aby rozbudzić w nim męczącą zazdrość o przeszłość Maud, żal, że nie był pierwszy, jedyny. Jednocześnie czuł nienawiść do męźczyzn, którzy ją posiadali, nienawiść do niej za to, że się im oddała, nienawiść do czasu, który skrystalizował rzeczywistość, nienawiść do rzeczywistości, której nie można zmienić, ale bardziej jeszcze do czasu, którego nie można cofnąć. Czas, którego nie można cofnąć! To najstraszliwsza męka! Pragniemy cudu przywrócenia młodości i dziewiczości kobiecie, którą wtedy zaczynamy kochać, gdy jest dojrzała i naruszona. I potem chwytamy obiema rękami uciekający czas, niby ostatni wagon odjeżdżającego pociągu. Połykamy resztę drogi, przysięgan'fY, że ją odbędziemy do końca. A wiemy przecież, że przyszłe dziesięć lat, że cała reszta życia nie da się porównać z paroma miesiącami młodości, które podarowała innemu. Dawne fotografie niezbicie dowodzą, że nie była tak piękna, tak wyrafinowana, tak uwodzicielska jak dzisiaj, a jednak tamta jej odmiana, dawniejsza, jest tą, której pożądamy. Kochanek (zakochany kochanek) najsławniejszej i najpiękniejszej aktorki wróciłby chętnie do tych czasów, kiedy ona jako prosta, mała komediantka jeździła od teatrzyku do teatrzyku ze swym kuferkiem, maszyną do szycia i ze swoją dziewiczością. Tito zakochał się w Maud tego późnowiosennego lub wczesnoletniego dnia, kiedy stojąc przy oknie hotelu “Napoleon”, słuchał jej króciutkiej historii. I kiedy wkrótce zostawił ją nad otwartymi kuframi, aby śpieszyć do willi Kalantan, pięknej Ormianki, nie zauważył, że ją kocha. Wysiadł na rogu rue Rivoli i kupił sobie do butonierki smokingu bladą gardenię, której płatki przypominały mu tęskny zapach “Cote d'Azur”. Jego miłość kiełkowała, rosła, kwitła, bo nie zatrzymał się, aby się nad nią zastanowić. Tito nie zauważył miłości, bo musiał śpieszyć do białej i okrągłej jak grecka świątynia willi, gdzie oczekiwała go Kalantan, zupełnie naga pod swoim peplum i coraz bardziej drżąca w swej prawie wstydliwej nagości. Po wytwornym jedzeniu Kalantan skuliła się na łożu przykrytym dywanem, słuchając Tita, który ze skrzyżowanymi nogami opowiadał jej o swojej melancholii. Kalantan z twarzą przytuloną do swoich kolan - w czułej pozie, jaką chętnie przybierają koty i kobiety - słuchała uważnie jego słów. Stamtąd przeszli do sypialni pięknej ormianki. Kiedy następnego ranka samochód pani odwiózł pana do hotelu, pan czuł się zupełnie wyczerpany; Kalantan oddawała mu się tej nocy pełna gorączkowego szału. - Wiesz - zwierzała mu się prawie zarumieniona - w ostatnich dniach tęskniłam szalenie za tobą, bo... słuchaj... wytłumaczę ci to. W czasie niektórych dni, w czasie tych dni, kiedy palimy się z pożądania, a nie możemy go zaspokoić dlatego, że są to dni... Ach, jakże trudno to wyrazić! Wybacz mi. Jąkam się jak głupia! Czy przypominasz sobie Marguerite Gauthier, damę kameliową, która przystrajała się zawsze w białe kamelie, ale każdego miesiąca przez dwa lub trzy dni pokazywała się z czerwonym kwiatem we włosach lub przy piersi? Oznaczało to, że w czasie tych dni... Ja nie mogę ozdabiać się nigdy czerwonymi kameliami. Morfina tak mnie urządziła. Marguerite nie przyjęłaby cię dziś w nocy w swej alkowie. Ja mogę cię przyjąć. Są to te dni najstraszliwszej, najprawdziwszej miłości. - Tak mówiła do niego ciemna ormianka w swoim niezaspokojonym pragnieniu. Kiedy Tito wrócił do domu, był bezsilny jak rekonwalescent, który pierwszy raz wychodzi po chorobie; zbytek miłości zabił w nim mężczyznę. Pomimo to był zmieszany wszedłszy do pokoju Maud, która zapinała na swych smukłych rękach rękawiczki z kangurów. - Jak spałaś, malutka? - Bardzo dobrze. A ty? - Spędziłem noc w klubie - odpowiedział Tito. Maud była dla niego niczym. Nie kochał jej. Nie kochali się. Nie można było zauważyć najmniejszych oznak przyszłego związku, a jednak Tito nie miał odwagi wyznać jej, że był u swej kochanki, gdyż wydawało mu się, że wyzna jej niewierność. Przy tym głupim, niepotrzebnym, ale instynktownym kłamstwie Tito po raz pierwszy zauważył, że lubi, bardzo lubi, maleńką Maud. 9 Maud, tancerka we fraku, miała w “Petit Casino” mierne powodzenie. Powróciła wieczorem po swoim występie do hotelu bez rozczarowania i bez niechęci, gdyż otrzymała takie właśnie hołdy, jakich się spodziewała. Tito Arnaudi, redaktor “Mknącej Chwili”, był innego zdania. Pełen oczekiwania, siedząc w pierwszym rzędzie, oklaskiwał ją gorąco. Ale oklaski Tita były odosobnione, nie znalazły innego echa jak wybuch lekkiej wesołości. Czarny frak Maud błyszczał wjego oczach błękitnymi światłami, jak gdyby był przetykany fosforem. Pod wpływem kokainy widział falujące włosy Maud jako splecione białoogniste metalowe nici. Zdawało mu się, że muzyka pochodzi z niewidzialnych dali, podłoga sceny przemieniała się w jego oczach w krajobraz rozświetlony słońcem, kołysany wiatrem. Kiedy mógł z nią mówić, powiedział jej: - Twoim tańcem odsłaniasz nieznane światy, niewidziane cuda. I powtórzył jej to raz jeszcze, kiedy wrócili do hotelu. I powtarzał jej to często tej nocy, podczas gdy błękitna wilgoć, spadająca z nieba kroplami, wdzierała się przez okno i skraplała ich nagie, parujące ciała. Następnego dnia Tito musiał jechać do Bordeaux, i wrócił dopiero po tygodniu. Po decydującej, dramatycznej rozmowie z dyrektorem pisma, rozmowie, która przypominała scenę z komedii Bemsteina, wrócił do hotelu “Napoleon” i znalazł Maud z jakimś nieznajomym w łóżku. - Czterdzieści! - powiedział nieznajomy, usiadł na łóżku i oglądał Tita, nie drgnąwszy i nie zakrywszy wstydliwie piersi. - Co oznacza ten numer? - spytała Maud. - Jest to czterdziesty mąż. - To nie jest mój mąż. - A kto to jest? - Mój kochanek. - A więc siedemdziesiąty szósty. Tito natychmiast rozpoznał nieznajomego. Był to Kerry, czarny bokser. Bywają typy, których się nie zapomina, jeżeli się je raz widziało. Jego skóra pokryta była tak grubą błyszczącą warstwą, że kule rewolwerowe odbiłyby się od niej jak od pancerza. Tito opuścił pokój z wielką godnością i poskarżył się tylko na zamki, które nie chciały się od zewnątrz zamykać. Przebrał się, włożył fioletowy krawat, piaskowe ubranie, i poszedł do willi Kalantan, pięknej Ormianki, willi, wyglądającej jak mała grecka świątynia przeniesiona na Champs Elysees. Nie mam zamiaru śpiewać hymnów pochwalnych na cześć bigamii, ale muszę zaznaczyć, że Tito żył w doskonałej równowadze pomiędzy dwiema kobietami. Nie kochał ani Kalantan, ani Maud, ale myślał, że obie kocha. Kiedy jedna z nich wyrządzała mu przykrość, znajdował pocieszenie na łonie drugiej. Kiedy jedna z nich go zdradzała, znajdował u drugiej czystość i wierność. Kiedy Maud była mu zbyt długo wierna, ożywcze działanie zazdrości słabło - i miłość jego do niej zaczynała ustępować. Wtedy zbliżał się do Kalantan. Ale gdy tylko zauważył, że do Maud przywiązuje się jakaś męska istota, zazdrość wybuchała z nową siłą. I wtedy opuszczał Kalantan, aby całą swoją namiętność skoncentrować na Maud. Aby wszyscy mężczyźni trzymali się od niej z daleka, utworzył dookoła niej pancerz miłości. Ale gdy widział, że inni mężczyźni przezwyciężają ten opór, biegł do Kalantan, aby na jej tapczanie z dywanów i poduszek, szukać zapomnienia. Ta biedna Maud zarabiała dziennie w “Petit Casino” piątą część tego, co jej było potrzebne na wydatki. Ale niektórzy bardzo bogaci panowie dawali jej dziesięć razy więcej, niż wydawała. Nasuwa się pytanie: ile zarabiała Maud? I ile wydawała? Ile dostawała od bardzo bogatych panów? Jaką rolę odgrywał przy niej ten półutrzymanek, Tito? Są to zagadnienia, które nie dają się rozwiązać za pomocą tablicy logarytmów, ale o wiele prostszą metodą. Wystarcza zrobić tak, jak Tito. Puka się do drzwi pokoju Maud. Jeżeli odpowiedź brzmi: “Nie można”, wówczas mówi się miłym głosem: “Pardon” i wraca się grzecznie po upływie trzech godzin. O, ileż razy ten bardzo cierpliwy i pobłażliwy Tito musiał czekać trzy godziny, zanim mógł wejść do jej pokoju! Oszukiwał oczekiwanie, zakładając fioletowy krawat do piaskowego ubrania i udając się do domu Ormianki, u której znajdował pociechę, bo przecież mogła codziennie ozdabiać białymi kameliami swe włosy pachnące piżmem. Kiedy potem wracał do pokoju Maud i odważał się na nieśmiały wyrzut, obejmowała go, rzucała mu się na szyję i odpowiadała: - Nie mów tak, kochanie moje! Teraz jestem twoja. Inni mężczyźni, nawet ten, który mnie przed pół godziną zostawił, należą do przeszłości. Ale przyszłość należy do nas. Chodź, chodź, zawrzemy zgodę! Dwaj mężczyźni zawierający zgodę idą na wódeczkę. Kobieta i mężczyzna idą do łóżka. Tito i Maud zawierali zgodę prawie co dzień, aby zapomnieć o najbliższej i dalszej przeszłości. W domu Kalantan była także przeszłość. Przeszłość ta składała się ze starej skrzyni z aksamitu i cyny, skrzyni zrobionej według kaukaskiego wzoru. - Co tam jest w środku? - zapytał pewnego wieczora Tito odwiązując fioletowy krawat. - Powiem ci kiedyś - obiecała Kalantan zrzucając z nogi mały, ozdobiony złotą klamerką pantofel. - Czy to kiedyś nie może być dzisiaj? - nastawał Tito zdejmując piaskową marynarkę. - Jeszcze nie! - decydowała Kalantan odwiązując pasek. - A dlaczego? - pytał wytrwale Tito odpinając kamizelkę. - Bo dzisiaj mam ci wiele innych, ważniejszych rzeczy do powiedzenia - żartowała Kalantan ściągając zieloną pończochę. - A co mi masz do powiedzenia ? - Że jeżeli się przy mnie nie położysz, zgubię się w tym wielkim łożu. Nie nakręcaj zegarka, połóż się. - A jak stanie? - Właśnie! Czekaj z nakręcaniem, póki nie stanie. I Tito nie dowiedział się, co kryła skrzynia z aksamitu i cyny, zrobiona według rzadkiego kaukaskiego wzoru, skrzynia, która była przeszłością Kalantan. Maud, tancerka włoska, znała urzędnika prefektury, bardzo wysokiej rangi i bardzo małego wzrostu, który wyprężał pierś i przechylał głowę, i który z profilu wyglądał jak łyżeczka do herbaty. Należał do policji obyczajowej. Znała również młodego chirurga, docenta Sorbony, autora cennego dzieła z dziedziny chirurgii. Młody chirurg, który odwiedzał piękną tancerkę nie ze względów naukowych, ale jako amator, zapewniał ją, że wszystko ma na swoim miejscu i w doskonałym porządku. Uprzedził ją również, że przy odrobinie dobrej woli i odrobinie nieostrożności mogłaby stać się doskonałą matką rodziny. Ale taniec i macierzyństwo nie dają się ze sobą pogodzić. Wysoki urzędnik z prefektury, który z profilu wyglądał jak łyżeczka do herbaty, i który dbał o swój spokój, błagał Maud, aby nie zaszła w ciążę. Ale ona pocieszyła go, oznajmiając, że ma na wszelki wypadek pod ręką młodego chirurga, autora książki z dziedziny chirurgii. Nikt by nie przypuszczał, że ten młody doktor, blondyn w typie trubadura z olejno malowanego obrazu, jest w stanie zrobić cesarskie cięcie, operować raka lub usunąć jajniki. A był to dzielny mały człowieczek. Wyspecjalizował się w operacji, którą się robi dość często w Wiedniu, Paryżu i Berlinie, a teraz zaczyna się robić także we Włoszech... Mała operacyjka, którą chirurg o łagodnych oczach pielęgniarki robi bez asystentów w ciągu jednej godziny, wliczając sterylizowanie instrumentów i rąk. I za tę maleńką operacyjkę zadowala się dziesięcioma tysiącami franków. W wypadku Maud zadowoli się podwójną sumą, gdyż wie, że jego honorarium zapłaci wysoki urzędnik prefektury, kochanek Maud, i wielbiciel spokoju. Człowiek ten zapłaciłby jeszcze wiele tysięcy więcej, aby tylko nie przyszło na świat dziecko, drzemiące w ciemnym łonie przyszłości. Urzędnik ten nigdy chyba nie był tak szczęśliwy, jak wówczas kiedy Maud mu powiedziała (gdy ją znowu prosił, aby nie zaszła w ciążę), że z pomocą młodego chirurga niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Młody chirurg zadowolił się małą sumą, osobistymi pochwałami i dziękczynną protekcją wpływowego urzędnika, przydzielonego do policji obyczajowej. Kiedy Tito dowiedział się, że jego Maud bohatersko poddała się operacji, aby móc sprzedawać miłość, nie narażając tego delikatnego towaru na niebezpieczenstwo macierzyństwa, poczuł, że traci zmysły, jak gdyby narzędzia chirurga nie wycięły Maud jajników, ale jemu serce. Nie zapomniał jeszcze tego, czego się nauczył w czasie studiów. Przez dwa lata chodził do kliniki ginekologicznej i prawdziwą przykrością przejmował go los kobiet, które z konieczności poddawały Slę takiej operacji, jaką teraz przeszła Maud, i które, trafione w praźródło życia, w nasienie kobiece, przestawały być na zawsze prawdziwymi kobietami. Wiedział, jak istotne znaczenie dla funkcji organów kobiecych mają służące do wewnętrznego wydzielania gruczoły płciowe, które ten zbrodniarz usunął przez chciwość, dla kilku tysięcy franków. Przypomniał sobie kwitnące dziewczyny, które po powrocie z kliniki do domu z wolna zaczęły zatracać wdzięk młodości, głos, śmiech i wszystkie oznaki kobiecości. Pojawiało się w nich coś z hermafrodyty, coś przedwcześnie starego, twarz pokrywała się męskim puchem, a ciało nabierało skłonności do tycia. Wszystko to przewidział Tito dla Maud. - Biedna, biedna Maud! - powiedział do niej powstrzymując łkanie. I ponieważ Maud go nie rozumiała, a on nie miał odwagi, aby jej wyjaśnić tę tragedię płci, nie pozostawało mu nic innego, jak upaść przed nią na kolana (jak w kiepskiej powieści) i wołać z rozpaczą: “Maud! Coś ty zrobiła, coś ty zrobiła, Maud!” Maud prosiła go, aby wytarł oczy i aby sobie poszedł, gdyż wysoki urzędnik mógł każdej chwili nadejść, a odkąd nie miała jajników, ceniła jego wizyty o wiele więcej. Ale zanim Tito wyszedł, zapytała go: - Dlaczego płakałeś? - Ja tylko tak sobie. - Ale miałeś oczy pełne łez. - My, pasjonaci, kiedy udajemy płacz, płaczemy naprawdę. Nie miał odwagi, by powiedzieć jej straszną prawdę. Młody, ale dzielny chirurg został udekorowany krzyżem legii honorowej. Tito biegał przez parę dni po Paryżu jak szalony. Ponieważ od czasu do czasu przypominał sobie, że jest współpracownikiem “Mknącej Chwili”, wstąpił parę razy do redakcji, aby się dowiedzieć, czy nie jest tam potrzebny. Zupełnie wyczerpany, zawlókł się do sali redakcyjnej. Był tak blady, jak gdyby wytarł twarz czystym amoniakiem. W sali redakcyjnej spotkał człowieka, o którym nikt nie wie, kim jest; z wyciągniętymi rękami i szerokim uśmiechem wyszedł on naprzeciw Tita. Człowiek, o którym nikt nic nie wie, jest osobistością, jaką można spotkać w każdej redakcji. Nikt nie może powiedzieć, co on tam robi, ani dlaczego wszyscy go znoszą, ale wszyscy, od woźnego aż do dyrektora, witają go z różnymi odcieniami serdeczności. Nie jest ani redaktorem, ani urzędnikiem, i nie ma żadnej specjalnej funkcji, a mimo to siada przy biurku, używa telefonu, czyta gazety (nie zdejmując kapelusza), używa finnowego papieru listowego i wydaje urzędnikom rozkazy. Człowiek, o którym nikt nie wie, kim jest, powiedział do Tita: - Prowadzisz zbyt nieregularne życie, mój drogi Arnaudi! Prawda - Nocera? - Te dwie kobiety rujnują cię, mój drogi Tito - dołączył się Nocera. - Powinieneś się ożenić - powiedział redaktor naczelny. - Niech cię diabli wezmą! - zawołał Tito. - Z kobietą uległą, która by cię pocieszała, kiedy twoje kochanki wyrządzają ci przykrości dodał redaktor naczelny. - Jeżeli chcesz, pomożemy ci znaleźć taką kobietę - zaproponował Nocera. - W gruncie rzeczy macie rację. Powinienem uciec się do małżeństwa tak, jak dałbym się wykastrować. - Trzeba się ożenić, aby zmienić rodzaj nudów powiedział człowiek, o którym nie wiadomo, kim jest. - Powinieneś ożenić się z wdową. Według mnie wdowa jest idealną żoną. Ale nie twoja ormiańska wdówka, której pierwsze pożądania są już zaspokojone. Mam właśnie taką pod ręką - zauważył redaktor naczelny. - Nie tak łatwo mi dogodzić. Moja żona musi być i inteligentna, i głupia, głupotą cielaka morskiego. A co do strony fizycznej... - Gruba czy chuda? - przerwał mu Nocera. - Ani zbyt podobna do amazonki, ani za pulchna. - Znam miłą, małą wdówkę, bardzo bogatą. Wdowa, dlaczego by nie? Kobieta używana, ale prawie jak nowa. Została wdową po sześciu miesiącach wykonywania swych obowiązków. W ogóle jestem zdania, że z kobietami należy postępować tak jak ten, który swoje nowe ubrania dawał najpierw służącemu do noszenia. Poza tym wdowa zwykle jest cnotliwa i tak oszczędna, że po upływie roku pakuje swoje żałobne suknie do naftaliny, mówiąc: “Mogą się jeszcze przydać dla drugiego męża” - rzekł redaktor naczelny. - Ja bym ci radził ożenić się z prostytutką -powiedział Nocera. Nie z dziewką uliczną, zrozum mnie dobrze, ale z taką, która bierze najmniej dwieście lirów za wizytę. Doświadczenie uczy, że są to najlepsze żony. Kiedy żenisz się z panną z dobrego domu, która ci wnosi jako posag rentę i zupełnie nienaruszoną błonę dziewiczą, ma ona prawo wymawiać ci to przez całe życie i żądać, abyś leżał u jej stóp. Gdy się ożenisz z prostytutką, da ci jako posag całkowicie urządzone mieszkanie ze wszystkimi wygodami, które w ciągu długich lat ozdabiała. Ma także szkatułkę z biżuterią i uciułany grosz. - Prostytutki nie oszczędzają - zauważył redaktor naczelny. - A ja ci mówię, że są oszczędne, prawie skąpe - zaprzeczył Nocera. - Potrafią namówić męźczyznę do kupienia za tysiąc franków czegoś zupełnie zbytecznego, jakiegoś kosza z kwiatami, który później wyrzucą przez okno, ale kiedy prostytutka dostanie list z nieostemplowanym znaczkiem, odklei go ostrożnie, aby zużytkować przy najbliższej okazji. - To robią i przyzwoite kobiety - powiedział Tito. - Kiedy kobieta ma wydać cztery sous, to są dla niej cztery sous. Ale sto lirów, które wydaje jej mąż, przedstawiają dla niej mniejszą wartość niż bilet tramwajowy. Najgorsze wypadki sknerstwa zauważyłem u kobiet. Ale mów dalej. - Prostytutka, z którą się ożenisz - ciągnął Nocera - jest w posiadaniu pewnej sumy pieniędzy. Nie jesteś obowiązany rozdawać ich biednym z twojej parafii- od czasu do czasu będziesz miał pokusę, aby to zrobić, ale gdy zaczniesz to robić, pokusa ustąpi. Pieniądze brudzą ręce, jeżeli jest ich niedużo, wielkie sumy mają moc oczyszczającą. Na szczęście na banknotach nie ma innych podpisów oprócz dyrektora i głównego kasjera; kto płaci kobiecie, nie daje już swego. I tak twoja godność zostaje uratowana. Ponieważ swoje pieniądze zarobiła słodkim... wysiłkiem, zrozumie, że i twoje pieniądze godne są pochwały. Okoliczność, której dobrze urodzona panna nie rozumie. żona, do której cię namawiam, poznała już wszelkie przyjemności związane z luksusem, zaspokoiła najbardziej szalone kaprysy. willa nad jeziorem Czterech Kantonów, jacht w Nicei, automobil z podwójną karoserią wcale jej nie nęcą. Będzie raczej odczuwać tęsknotę do wiejskiej prostoty. Zamiast ci codziennie proponować: “Wiesz, najdroższy, co mi masz kupić?”, poradzi ci: “Nie rób żadnych niepotrzebnych wydatków, kochanie”. Zarówno dziewczyna z najlepszej rodziny, jak i kurtyzana, będą ci przyprawiały rogi. Ale różnica polega na sposobie. Panna będzie cię oszukiwać w sposób hałaśliwy, zwracając uwagę, jeżeli nie twoją, to wszystkich innych, którzy litować się będą nad twoim nieszczęściem. Ponieważ ma małe doświadczenie, jak się obchodzić z mężczyznami, swego kochanka, idiotę (gdyż na pewno zakocha się w idiocie), będzie uważała za istotę wyższą. A kiedy ten jej wmówi, że jesteś durniem, uwierzy i będzie pomagała mu w ośmieszaniu cię przed wszystkimi znajomymi. Prostytutka zaś będzie cię zdradzała w sposób elegancki, metodycznie, z rezerwą, z taktem, i sprawiedliwie. Ponieważ zna mężczyzn, może przeprowadzić dokładne porównanie pomiędzy tobą a tamtym, podczas gdy te dziewicze córki przyzwoitych rodzin znają tylko dwóch mężczyzn: ciebie i jego. Młoda przyzwoita kobieta, która ci przyprawia rogi, będzie się śmiała z sytuacji, w jaką cię wplątała, gdyż sytuacja ta będzie jej się wydawać dziwaczna, niezwykła, jedyna w swoim rodzaju. Prostytutka nie będzie się śmiała, bo wie, że jest to naturalne, normalne, codzienne. Młoda dama będzie żądała, abyś jej kochankowi pożyczył pieniędzy a fonds perdu, abyś go poparł w ciężkiej sytuacji. Prostytutka niczego podobnego nie będzie od ciebie żądała, gdyż jest przyzwyczajona brać od mężczyzn pieniądze, a nie dawać. Twoja żona nie będzie bywała w dobrym towarzystwie, unikniesz więc nieprzyjemności przyjmowania gości, robienia znajomości, chodzenia z wizytami i to wszystko w środowisku ludzi o dobrych obyczajach. W twoim domu będą bywać tylko sympatyczni i wybrani ludzie, tacy jak my, którzy nie będą prowadzili rozmów pełnych pruderii czy zepsucia, gdyż przy eks-prostytutce nie musi się przesadnie dbać o dobór słów, a z drugiej strony nigdy nie jest się w stosunku do niej ordynarnym, bo jest ona bądź co bądź twoją żoną. Taka kobieta nie odmówi nigdy żadnym twoim pragnieniom. - Żadna kobieta nie odmawia - stwierdził Tito. - Tak ci się wydaje! Wiedz, że istnieją żony, które mają odwagę powiedzieć mężowi: “Nie, mój drogi, dzisiaj w nocy nie” wtrącił żywo człowiek, o którym nikt nie wie, kim jest. - Pod pretekstem, że jest zmęczona, nie odmówi ci nigdy, bo możesz jej przecież powiedzieć: “Jak to? Ty, która przyjmowałaś dwudziestu mężczyzn dziennie?” wrócił do swego wątku Nocera. Ale kiedy ogarnie ją pożądanie właśnie wtedy, kiedy ty będziesz zmęczony, możesz jej powiedzieć: “Czy po twojej poprzedniej pracy nie masz jeszcze dosyć?” Możesz mieć tyle kochanek, ile zechcesz. A kiedy spróbuje protestować, zamkniesz jej usta pierwszym lepszym męskim imieniem, jakie ci przyjdzie do głowy. Dziewczyna z dobrego domu nigdy nie będzie sobie zadawała trudu, aby ukryć swoje humory, swój spleen, będzie się popisywała przed tobą swoimi atakami nerwowymi, a kiedy będzie cię miała dosyć, zacznie okazywać ci obojętność lub nawet wstręt. Prostytutka przyzwyczajona jest oddawać się z uśmiechem, będzie z tobą postępowała jak z dawnymi klientami, będzie ci dawała złudzenie niecierpliwego pożądania i namiętności - nawet gdyby tego samego dnia umarli jej rodzice. Aż do późnego wieku będzie starała się zachować urodę, będzie znała wszystkie tajemnice konserwowania piękności. Mogłoby się zdarzyć, że ogarnie ją tęsknota za swoim rzemiosłem, jak aktorkę, która porzuciła scenę. Nikt się nie będzie dziwił, nikt nie będzie nią pogardzał. W gruncie rzeczy ćwiczy się tylko w swoim rzemiośle. W czasie nocy poślubnej doświadczasz dziwnego uczucia. Tu nie będziesz miał wrażenia, że leżysz w łóżku z żoną, ale z kobietą, która cię zatrzymała na ulicy. Czy nie wyda ci się to zabawne? Nie będziesz miał też kłopotu ze zrywaniem błony dziewiczej. Ale gdybyś był taki głupi, że chciałbyś ożenić się z panną z dobrego domu ze względu na jej dziewictwo, to wierz mi, przyjacielu, że u prostytutki znajdziesz to samo, bo tylko prostytutki znają tajemnicę udawania dziewictwa. - Masz rację, mój przyjacielu - rzekł Tito. - Po pierwsze musisz zerwać z obiema kobietami, nigdy więcej ich nie widzieć - powiedział Nocera. - Nigdy ich nie zobaczę. - Przysięgasz mi? - Przysięgam. Zadzwonił telefon. - Proszę pana Tita Arnaudiego. Tito podszedł do telefonu. - Tak, najdroższa, jestem. Do ciebie? Za pół godziny? Ale, jeszcze wcześniej! - Kto to był? - spytał Nocera. - Ormianka -odpowiedział Tito. - I wyszedł z pokoju. Przyszedł trochę spóźniony do willi Kalantan, gdyż przy wejściu do kolei podziemnej spotkał kelnera, szkolnego kolegę, który uczył się dat historycznych jak numerów telefonicznych (pokój w Campoformio 17-9-7) i który oprowadzał go po Montmartre, kiedy Tito robił studia nad kokainą. - Wracam do Włoch - powiedział przyjaciel wyciągając ręce obarczone walizkami. - Paryż mi obrzydł, mam dosyć usługiwania, dosyć zbierania napiwków. Środowisko, w którym żyję, i które mnie zatruwa, działa na mnie jak rycyna. Gdybym tu jeszcze dłużej został, rzuciłbym się do Sekwany, a Sekwana jest rzeką, do której połowa wody dopływa z bidetów prostytutek - jawnych i ukrytych. - Czy jedziesz do Włoch, aby szukać czystej rzeki? Może ją znajdziesz zresztą, bo włoskie kobiety nie lubią się myć. - Chcę zostać mnichem. W Turynie jest klasztor, gdzie przyjmują każdego, kto pragnie tam wstąpić. Jest to rodzaj mitycznego legionu. - Ale czy potrafisz być mnichem? - Nie przypuszczam, aby to było trudne. - A jesteś wierzący? - Nie. - Czy czujesz w sobie powołanie? - Nie. - A więc? - Jest tam ogródek, cele są ładnie położone, pracuje się mało, regulamin jest łagodny, odżywianie zdrowe, bogaty księgozbiór, nie trzeba wychodzić nawet wtedy, kiedy się umiera, bo cmentarz jest obok. Nadzwyczaj wygodnie. - Czy miałeś jaką nieszczęśliwą miłość? Czy twoja kochanka zdradziła cię ze swoim mężem? Kandydat na mnicha przymknął oczy i z rozpaczliwym uśmiechem, biorąc swoje walizki do ręki, odpowiedział: - Możliwe. Napiszę do ciebie, abyś mnie odwiedził w klasztorze, kiedy będziesz w tamtych stronach. żegnaj. Skrzynia z aksamitu i cyny, najwyszukańszy wyraz sztuki kaukaskiej, skrzynia kryjąca przeszłość Kalantan Ter-Gregorianz była pełna złotych monet. Jak baśniowy skarb ukryty w podziemiach czarodziejskich miast, które zniknęły. Jest pełna złota powiedziała mu Kalantan. Tito zaśmiał się jak z dobrego żartu i odpowiedział: Dziecko, takie rzeczy zdarzają się jedynie w fantastycznych powieściach albo w niemieckich filmach. Wtedy Kalantan opowiedziała mu swoją historię. - Mój mąż był bardzo bogaty. Posiadał niewyczerpane złoża ropy naftowej i składy ryb w całej Persji. - Wiem o tym. I przyszedł na świat z szaloną chęcią używania życia. Można powiedzieć, że się urodził z całym azjatyckim doświadczeniem we krwi. Nic go nie podniecało, niczym się nie interesował. Obojętny dla domu i rodziny, kazał sobie rozkleić w pokojach plakaty, takie jakie wiszą w hotelach, z ceną prania, śniadania, podanego do pokoju lub do sali jadalnej, i z uwagą, aby lokatorzy wyjeżdżający wieczornym pociągiem zwalniali pokój o drugiej po południu. Marzył o podróżowaniu, ale podróżował niewiele. Był jak paralityk przepełniony tęsknotą do dalekich krajów. Jego najdłuższe podróże odbywały się na trasach: Paryż-Berlin, Paryż-Londyn, Paryż-Bruksela. Po miesięcznej nieobecności wracał znowu do domu. Podobały mu się kokoty. Najsławniejsze grues przechodziły przez jego ręce. Miał je zawsze w pogotowiu w przenośnym domu, który przypominał obóz cygański, w domu, który wymagał doświadczonej ręki znającego się na rzeczy maitre d'hotel. Ja budziłam jego zainteresowanie od czasu do czasu. W początkach naszego małżeństwa bardzo mnie kochał, chociaż miałam tę wadę, że byłam jego żoną. Aby oszukać samego siebie, płacił mi za każdym razem, kiedy przyjmowałam go w swoim łóżku i wrzucał do tej skrzyni parę sztuk złota. Uważał, że w ten sposób uszlachetnia funkcję żony, podnosząc ją do godności kokoty. - Czy nigdy nie próbowano otworzyć tej skrzyni? - Mam wierną służbę, nikt zresztą nie przypuszcza, że tam jest złoto. Czy będzie tego ze sto tysięcy franków? - Może pół miliona. Tito podszedł do skrzyni i próbował ją podważyć: Z wysiłku nabrzmiały mu żyły na czole i na szyi. - Mok biedny, drogi - powiedziała Kalantan, przyciągnęła go do siebie na kanapę i zaczęła całować po pobladłej twarzy, gładząc pieszczotliwie jego ręce. Widzisz, Kalantan, ta skrzynia zawiera twoją przeszłość, która sprawia mi niewypowiedzlany ból, bo jestem o nią zazdrosny. Chciałbym cię był posiadać pierwszy. Każda z tych złotych monet jest oznaką namiętności, rozkoszy, którą dawałaś innemu. - Ale o cóż chodzi? - dziwiła się Kalantan, całując go w oczy. Moim prawdziwym panem jesteś ty. Mój mąż był tylko przedsiębiorcą. A moi kochankowie? Już ich nie pamiętam, bo w ich ramionach nie zaznałam nigdy takiej rozkoszy jak w twoich. Zresztą przeszłość już minęła i nie należy do nas! Tito wyswobodził dłonie z rąk kobiety. "Przeszłość nie należy do nas! To samo zdanie wypowiedziała Maud. Te dwie kobiety, jedna z doliny rzeki Po, druga z przepaści Kaukazu, produkty dwóch różnych kultur, używają tych samych słów, aby mnie pocieszyć. Rację miał przyjaciel kelner, który chciał pójść do klasztoru, a swój wstręt sformułował w słowach: »Mam tego całego otoczenia po uszy« I Tito był zły na Kalantan, arcybogatą Ormiankę, której w gruncie rzeczy było przyjemnie, gdy była traktowana jak prostytutka. W każdej kobiecie drzemie, w mniejszym lub większym stopniu, nieokreślona, ukryta tęsknota do burdelu. Tego dnia Tito nie mógł być czuły dla ormianki. - Przyjdę jutro - tłumaczył się. - Dzisiaj nie. Dziś jestem smutny, pozwól mi odejść. I poszedł do Maud. Ale gdy jeszcze przed paroma tygodniami wydawało mu się możliwe w ramionach Kalantan zapomnieć o niewierności Maud, a w łóżku Maud zapomnieć o przeszłości Kalantan - tego dnia czuł w sobie podwójną, olbrzymią miłość, czuł się, jak pomiędzy dwiema równymi, przeciwnymi siłami. Wiedział już wszystko o przeszłości Kalantan: fikcja miłości sprzedawanej mężowi, białe orgie w salonie pingwinów, środki podniecające, które wywołują stan upojenia, przygnębienie po zażyciu narkotyków, katafalk miłości, wrodzona tęsknota do burdelu, po której następuje tęsknota do czystości, wstręt, który morfina przetwarza w delirium czystości. Wiedział też wszystko o przeszłości i teraźniejszości Maud. Wiedział, jak i komu oddała się po raz pierwszy, komu się sprzedawała we Włoszech i w Paryżu, widział ją w łóżku z Murzynem o skórze nasyconej olejem, spotkał w windzie hotelowej urzędnika policji obyczajowej z oczkami napuchniętymi i błyszczącymi z rozkoszy, wiedział, że młody chirurg okaleczył ją u korzenia życia, pozbawiając organów rozrodczych, zatruwając jej młodość. Znał te tajne mieszkanka, garsoniery, w których się sprzedawała; w każdej dzielnicy Paryża mieszkał jeden zjej klientów. Maud i Kalantan to były dwie zupełnie różne istoty, istoty należące do dwóch kultur, ale w szaleństwie jego dręczącej zazdrości spotykały się. Obie, każda z innym wyrazem, ale z tym samym brakiem zrozumienia w spojrzeniu, mówiły. - Przeszłość nie należy do nas. Maud i Kalantan - dwa różne typy kobiece, które kochał z tą samą szaloną siłą, gdyż obie trzymały go w więzach. Jedna - zazdrością o teraźniejszość, druga - zazdrością o przeszłość. Skóra Maud pachniała tymiankiem jej zielonych gór, skóra Kalantan miała smak słony. Obie były młode, ale w każdej z nich tkwiło coś starczego, w każdej na inny sposób. Maud, o nienasyconej zmysłowości, szukała w miłości nieznanych form, obcych podnieceń, chorobliwych nałogów. Kalantan, czując wstręt do chorobliwych niezwykłości, szukała w miłości Tita czegoś czystego, prostego, prymitywnego. Dwa rodzaje przejawów starości w tych dwu młodych kobietach. Jedna przeszła przez najbardziej skomplikowane formy erotyzmu, aby szukać prostoty w niewyrafinowanych objęciach! Druga przeszła całą szkołę prostej miłości, aby skończyć na poszukiwaniu nałogu. Tito stał niezdecydowany pomiędzy tymi dwiema kobietami, pomiędzy dwiema namiętnościami. Nie wiedział, od której spłonąć. Znajdował się intra due fuochi distanti e moventi. Ach, ten Dante Alighieri! Osiągnął to, że i ja go cytuję! "Jak człowiek, ktory wynalazł gumowe obcasy, zbiera miliony, jak wynalazca jazz-bandu (gdy się naciska, słychać głos histerycznej żaby) stworzył sobie wygodne, niezależne życie - tak Tito przez swoje wybryki dziennikarskie zapewnił sobie pozycję w redakcji “Mknącej Chwili”. Podwyższyli mu pensję, ale otrzymał polecenie, aby nie pisać ani jednego wiersza. - Pan jest w stanie napisać, że papież kazał się obrzezać, aby poślubić Sarę Bernhardt - powiedział mu dyrektor. - Jeżeli pan chce, abyśmy nadal pozostali przyjaciółmi, niech pan bierze pensję, przychodzi do redakcji, gra w bilard, chodzi do baru, fechtuje się moją szpadą, pali moje cygara, ale niech pan nie pisze ani jednego wiersza, nawet jeżeli panu każę! Tito przychodził więc tylko raz na miesiąc, podpisywał kwit i chował kopertę z banknotami Banque de France. Spędzał czas na samotnych spacerach w oddalonych dzielnicach Paryża, czasami przebywał dwa lub trzy dni w domu Kalantan, gdzie pokój dla “pana” był stale przygotowany, potem opuszczał Kalantan na tydzień, i przez ten czas zajmował się wyłącznie Maud, ale od czasu do czasu porzucał obie i znikał im z oczu. Powracał do kawiarni Montmartre lub Montparnasse, do dwuznacznego świata nauczycieli bilardu i pokera, bożyszcz filmowych, pośredników w przygodach miłosnych, do szpicli policyjnych, debiutantów, mających wieczne nadzieje, do wygłodniałych dziewcząt ulicznych, które żyją z przekąsek i umaczanego w kawie rogalika. Kulawy handlarz sprzedał mu sześć szklanych tubek z doskonałą kokainą z Mannheimu. Tito wędrował przez Paryż z sześcioma tubkami w kieszeni, jak dzieci, które zasypiają z zabawkami pod poduszką. Wyszukiwal najskromniejsze uliczki Villette i Belleville, gdzie na murach rozklejone są plakaty teatralne z niesamowitymi tytułami sztuk, jak na przyklad: “Córka bękarta”, “Tajemnica kata”, “Zemsta powieszonego”. Spacerował alejami cmentarza pere Lachaise, chodził do rzeźni, gdzie oglądał łagodne baranki i oporne cielęta. “Ale przynajmniej nikt im nie mówi o ojczyźnie!” - pomyślal Tito. Jakiś na pół żywy z pragnienia i zmęczenia pies biegł za wózkiem wieśniaka, który sądząc ze stopnia zakurzenia, przybywał z daleka. "Chłopi - myślal Tito - należą do najniższego rodzaju ludzkiego, są gorsi od Murzynów. Ich uczynkami rządzi najbardziej śmierdzący egoizm, najbardziej niepotrzebne okrucieństwo, najbardziej uporczywy brak wiedzy. Byłbym szczęśliwy, gdyby grad niszczył co roku ich plony, gdyby mszyce zjadały winnice i ginęło bydło. Chłopi nie zasługują na nic lepszego". Długi szereg biało ubranych dziewcząt z gołymi nogami przechodzących przez park Butte Chaumont wzruszył go prawie do łez. Poszedł za nimi. Każda z nich miała już w sobie swój przyszły los. Twarzyczki subretek z operetki, spojrzenia wesołe, szelmowskie; okrągłe twarze przyszłych matek rodziny, które między jednym a drugim połogiem znajdują sposoby, aby spodobać się jakiemuś poważnemu panu. Wszystkie biało ubrane, jednakowe, prawie identycznej postaci, a w każdej z nich drzemie zarodek przyszłej kurtyzany, artystki - zwyczajnej lub niezwykłej kobiety. Zawierają w sobie małe jajeczka, z których pewnego dnia narodzą się wielcy ludzie lub wielcy przestępcy, może kryją w sobie zarodki raka lub zarazki gruźlicy... Jedna z nich będzie nową Maud, inna nową Kalantan, aby doprowadzić do rozpaczy małego Tita Arnaudiego, który w tej chwili w jakimś zakątku świata może dłubie palcem w nosie! To wałęsanie się po Paryżu sprawiało mu radość, jaką odczuwają wlóczędzy. Życie włóczęgi ma swoj urok; nie jest się niewolnikiem godzin, celów, umów, nie trzeba chodzić w żadnym wytkniętym kierunku. Czas pomiędzy sprawą sądową a wykładem uniwersyteckim można spędzać na ławce parku albo na brzegu rzeki, być świadkiem licytacji, patrzeć na zbytnio przeładowany wóz, którego nie mogą usunąć z toru, odwiedzać trupy w Morgue, widzieć, jak melancholijnie odchodzą wieczorne pociągi, rozmawiać z murami, przysłuchiwać się okrzykom gazeciarzy, na Quais przewracać stronice starych książek, drzemać na zielonym aksamicie muzeów, rzucać chleb cierpliwym niedźwiedziom i olbrzymim słoniom w Jardin de Plante. Chwilami na tle jasnego zwierciadła trotuaru lub w zagłębieniu ulicy ukazywał mu się obraz Maud. Aby odegnać to przywidzenie, wchodził do jakiejś kawiarni. Kiedy widział jakąś starą panią jedzącą tort, uważał, że ten tort się marnuje. Czasami wszystko irytowało go aż do złości. Ale pod pewnym względem żył od jakiegoś czasu w stanie coraz większej błogości, nie zauważając tego wcale. Kokaina, która w pierwszym stadium zatrucia wzbudzała w nim zmysłowy niepokój, prawie niezaspokojoną erotyczną ezgaltację (dwie kochanki nie wystarczały, aby ją zaspokoić), teraz zaczynała gasić płomień jego zmysłów. Przechodziły dni, a on nie odczuwał tęsknoty za nóżkami Maud i nie pragnął wdychać zapachu włosów Kalantan. Kiedy chwilami myśli jego powracały do miękkiego łoża, gdzie piękna Ormianka kuliła się w błogim stanie samouwielbienia, kiedy wspominał Maud, niezaspokojoną w poszukiwaniu nowych wrażeń - patrzył na obie, jak na obce istoty i sam czuł się przeżyty. Jego zmysłowość była płomyczkiem, który mógł lada chwila zgasnąć. Jednak nagły powiew zazdrości miał nadal moc ożywczego działania tlenu. Wyobrażał sobie Maud w objęciach innego w którymś domu dwudziestego arrondissement i zazdrość znowu budziła pożądanie. Wracał do domu, aby odszukać Maud i znajdował ją (jeżeli ją znajdował) gotową, by mu się oddać, drżącą na całym ciele, z bosko wilgotnymi wargami. - Kokaina! - mówił do niej Tito. - Kokaina! Ty nie jesteś Maud, ty jesteś kokaina, trucizna, której mi potrzeba. Uciekam od ciebie, przysięgam sobie, że cię już nigdy nie zobaczę, ale potem popycha mnie coś do ciebie, bo jesteś mi potrzebna, jak trucizna, która mnie ratuje i zabija. Uciekam od ciebie, bo czuję na twoim ciele ślady innych mężczyzn. Czuję je, widzę je, tak jak na gardenii widzi się odbicia palców. Uciekam od ciebie, bo nie jesteś tylko moja, bo doprowadza mnie do szału to, że dzielę się tobą z innymi mężczyznami. Czasami napełniasz mnie zgrozą, a mimo to wracam do ciebie, ty, jedyna, jedyna kobieto, którą mogę prawdziwie kochać! Ona siedząc na wielkim, rozrzuconym lóżku, słuchała jego palących słów z wesołym i prawie nieprzytomnym śmiechem. A ponieważ ręce, które Tito przycisnąl do ust, były zajęte, próbowała palcami nogi podnieść z podłogi szpilkę do włosów. Kokaina miała nogi, jak małpy, jak Annamici, jak dwadzieścia procent przestępców. Zazdrość jest uczuciem, które sprawia, że mężczyzna znajdujący się z kobietą w łóżku czuje się jej jedynym władcą. Żaden mężczyzna nie chce przyznać, że jest to zarozumiały absurd. Każda kobieta zdaje sobie z tego jasno sprawę. I wydaje się jej to taką groteską, że uważa za zbyteczne wszelkie przekonywanie mężczyzny. Inteligentna kobieta zostawia mężczyznę wijącego się z zazdrości, bo wie instynktownie, że nic go z tego nie może uleczyć. Mimo to Kokaina wyjaśniła mu pewnego dnia: - Nie jestem bogata. Jako tancerka nie mam wielkiej wartości, nie potrafię założyć sobie sklepu, handlować. Muszę więc brać pieniądze, jakie mi ofiarowują i przyjmować warunki, jakie mi stawiają. I Tito, wobec tego szczerego wyznania, zaczął płakać, jak mokry, zamknięty parasol. Zwykle, kiedy chciała go pocieszyć, proponowała, aby się położyli do łóżka, ale tym razem leżeli właśnie w łóżku, więc powiedziała: Ubierz się, wyjdziemy. Po upływie pół godziny byli na dworcu Invalides, skąd odchodzi pociąg do Wersalu. W końcu Paryż zaczął w niebywały sposób ciążyć Titowi. Wydawało mu się, że na każdej ulicy, w każdym samochodzie widzi ją z innym mężczyzną, że każda restauracja ma zarezerwowany stół lub gabinet dla niej z innym. W swoim pokoju w hotelu “Napoleon” miała Bóg wie ilu klientów, których przyjmowała również w swojej garderobie w “Petit Casino”, gdzie oddawała się na pół bezinteresownie różnym miłosnym hochsztaplerom. Od pewnego czasu ogarnęła Tita mania odnajdowania nowych zakątków, gdzie nikt inny jej jeszcze nie posiadł. Chciał od tej kobiety tego, czego inni od niej nie mieli, jakiegoś drobiazgu, słowa, jakiego nikt od niej jeszcze nie usłyszał, koszuli" którą on widział po raz pierwszy. Pewnego razu wsiadł do jednego z wagoników tego olbrzymiego koła, które można oglądać na wszystkich kartach z widokami Paryża, i kiedy znaleźli się w najwyższym punkcie, posiadł ją na ławce. "Tu przynajmniej - myślał - nikt jej jeszcze nie miał". Ale gdy byli znowu na dole, powiedziala z dziecięcą naiwnością: - Zdaje mi się, że kiedy tu byłam ostatnio, obracało się wolniej. Tito wyszukał maleńką gospodę, składającą się z czterech czy pięciu altanek i odwiedzaną niekiedy przez studentów i malarzy, zaprowadził tam Maud w nadziei, że przynajmniej tam jeszcze nigdy nie była. Ale kiedy stali na progu, obejrzała się tak, jakby sobie coś przypominała: - Nie siadajmy z tej strony, Tito. Tutaj jest kuchnia, a od ulicy rośnie krzak, który tak pachnie, że wywołuje migrenę. Gdzie ta kobieta nie była? Dokąd jej jeszcze nie zaprowadzili? A kiedy przyszli do Wersalu, do ogrodów gdzie płonęły złote jesienne liście, w melancholijnej i jednocześnie wesołej wspaniałości, opiewanej przez Musseta i Verlaine'a, ta prosta, mała, dziecinna Kokaina, która w gruncie rzeczy była zawsze tą samą Maud, która też w gruncie rzeczy została Maddaleną, wyznała mu: - Widzisz? Pod tym krzakiem bzu przed dwoma czy trzema miesiącami znaleźli mój pierwszy siwy włos. Od tego czasu Tito zaprzestał wszelkich prób. Dawniej mógł się schronić do domu Kalantan, aby tam na miękkiej azjatyckiej takhcie zagłuszać swoją zazdrość, ale teraz trzeba mu było kokainy, aby nie oszaleć. - Gdybyś co wieczór zarabiała tysiąc franków spytał ją po powrocie do Paryża - tysiąc franków co wieczór jedynie za taniec, czy wówczas zdecydowałabyś się rzucić tych wszystkich mężczyzn, którzy... - Którzy mi płacą? Rozumie się. I należałabym tylko do ciebie! Ale czy ci się wydaje, że to możliwe? To złudzenie! Czy nie widzisz, Tito, że tańczę jak żelazko do prasowania? Tito odpowiedział: - Mam cudowny plan, zobaczysz! Ponieważ dyrektor “Mknącej Chwili” wyjechał na walki wyborcze, a redaktor naczelny poddał się niewielkiej operacji palca u nogi, więc nikt nie przeszkadzał Titowi w przeszmuglowaniu do drukarni artykułu, który ukazał się na drugiej stronie pod olbrzymim tytułem. Tego wieczoru w kasie “Petit Casino” było pięć tysięcy, i Maud, “la grande beaute italienne”, została przywitana jako ta, o której jedno z najbardziej poczytnych pism, “Mknąca Chwila”, pisało jak o niezwykłej “odrodzonej Terpsychorze”. Na skutek tego artykułu wyniosła się Maud swymi nogami na najbardziej zawrotny szczyt filozofii, aby potem strącić widzów w przepaść absolutu. Metafizyka jej tańca była objawieniem wieczności, nieskończoności. Oszukana publiczność nie protestowała. Przyzwyczajona do najbezwstydniejszych wyskoków reklamy, zadowalała się takimi komentarzami, jak: “To się nazywa zuchwalstwo!” Mniej wykształceni mówili: “Po prostu ordynarne świństwo!” Ale wszyscy się śmiali. Śmiali się przedsiębiorcy, śmiały się inne pisma stolicy, śmiała się nawet Maud. Jedna tylko osoba się nie śmiała - dyrektor “Mknącej Chwili”. Natychmiast po powrocie do Paryża wezwał Tita do siebie. Kiedy autor artykułu o Maud czekał właśnie w przedpokoju, przestraszył go trzykrotny, gwałtowny dzwonek. Nie trzeba być teoretykiem muzyki, aby zrozumieć, jaka wściekłość mieściła się w tych trzech dzwonkach. Wchodząc do gabinetu, zobaczył wielką brodę rozłożoną na wielkim biurku. Dyrektor wyglądał groźnie, ale mówił spokojnie, umiarkowanie, jak ktoś, kto na skutek długotrwałego bólu wyrzucił z siebie całą złość,jaka mieści się w woreczku żółciowym... Aby to zrozumieć, proszę wyobrazić sobie biednego ojca, którego jedyna córka uciekła z linoskoczkiem, miała z nim dziecko, potem je zabiła, więc oczywiście siedziała w więzieniu, ale w końcu ją wypuścili i po sześciu miesiącach strasznego życia wróciła do domu rodziców. Biedny ojciec miał dość czasu na to, aby ją przekląć, pogardzać nią, nienawidzić jej, brzydzić się nią. I kiedy wraca do domu, zapasy rozpaczy i złości zostały już wyczerpane i ojciec może z nią mówić spokojnie, prawie łagodnie. Tak też mówił z Titem nieszczęsny dyrektor. - Zrujnował pan moje pismo - jęczał cichym głosem. - Ośmieszył mnie pan przed całą paryską prasą! Ten kawał był już zbyt szalony- mówił dalej złamany dyrektor przeszedłszy na włoski, aby mówić jeszcze łagodniej. - Mój ból jest zbyt gwałtowny, abym miał pana przeklinać. Przebaczam panu. Ale niech mi się pan nigdy więcej nie pokazuje na oczy. Ani żywy, ani umarły. Niech mi pan poda rękę, jeżeli pan chce, pozwalam panu również objąć mnie. Mam tu dwa bilety do Opery. Ofiarowuję je panu z całego serca. Więcej nic nie mogę zrobić. I opadł, dysząc ciężko, na fotel. Kiedy oprzytomniał, Tita Arnaudiego już nie było. 11 Tito już od dłuższego czasu się nie śmiał, ale z tego niepowodzenia musiał się śmiać. Stracił posadę, nie miał sił, aby rozejrzeć się za nową, pieniądze zaś, które miał, wystarczyły mu zaledwie na tydzień. Aby zacząć oszczędzać, kupił u antykwariusza na rue Saint Honore dwie okrągłe urny z popiołem, mieniące się jak bańki mydlane, i pozłacaną, srebrną monstrancję, pochodzącą z małego górskiego kościółka, która z biegiem czasu i pod wpływem pary kadzideł straciła piękną złotą barwę. Miejsce świętej hostii zajmował opłatek apteczny, aby srebrne i pozłacane promienie zachowały swój mistyczny blask. Wróciwszy do pokoju w hotelu “Napoleon”, wyrzucił opłatek profanujący święty przedmiot i na jego miejsce wstawił fotografię zupełnie nagiej Kokainy. Urny z popiołem włożył do szuflady, skąd wyjął buteleczkę “Avataru”, ulubionych perfum Kokainy. Umocował przy niej rozpylacz i wypełnił cały pokój zapachem, tak jakby pragnął uczcić po pogańsku fotografię. Kokaina weszła do pokoju właśnie w chwili, gdy Tito stał nieruchorno, oglądając w niemym zachwycie jej fotografię; nie powiedziała nic, ale była tak wzruszona, że rzuciwszy swoją czerwoną parasolkę na łóżko, ukryła twarz na jego szyi, a po chwili gorące łzy popłynęły po krawacie z zielonego trykotu. Wiecie, jaki zapach mają łzy spływające po świeżej kobiecej twarzy i jak pachną krawaty, kiedy kobiety na nich płaczą! Krawat Tita był wilgotny. Zrobiło mu się lżej na sercu. Kokainie też było jaśniej i lżej, jej dusza stała się leciutka jak szal andaluzyjski. Twój artykuł o moim tańcu przyniósł cudowne rezultaty. - Tak, wiem o tym - odpowiedział Tito z kwaśno-słodkim uśmiechem. - Rozmawiałam właśnie ze słynnym amerykańskim impresariem. Za osiem dni jedziemy do Buenos Aires. Czy twoja gazeta pozwoli ci, abyś mi towarzyszył? - Pozwoli - odpowiedział po prostu. - Czy da ci sześć miesięcy urlopu? - Nawet dwanaście. A na jakich warunkach? Na jak najlepszych. I pobiegła, aby zawiadomić o tym pokojówkę, która od czasu do czasu odpowiadała arogancko, gdy się na nią wołało imieniem Pierina. Kiedy majordomus Csaky zameldował, że pan Arnaudi (już nie "Pan") pyta o panią, Kalantan wcale się nie zdziwiła. Znała jego długie i krótkie okresy melancholii i smutku; wiedziała, że kierują nim humory i czuła, że przyprowadziło go do niej przyzwyczajenie lub niepowodzenie u innej. Ale Tito był dziwnie zmieniony; jego czułość miała coś przymuszonego, fałszywego, a w jego miłości nie było już poprzedniego oddania. Pokój pozostał taki, jaki był, kiedy go opuściłeś - powiedziała Kalantan pieszcząc jego włosy. - I moja miłość jest także nie zmieniona. I Tito czuł tego wieczoru, że piękna ormiańska kochanka oddaje mu się z tym samym pożądaniem co dawniej. Następnego ranka, kiedy obudził się w palisandrowym łożu, poznał te same meble, te same sztychy i tę samą liberię Csaky'ego, uroczystego majordomusa, który spytał “pana”, czy życzy sobie herbaty rosyjskiej, zielonej czy też cejlońskiej. - Chcę przejść do pokoju pani. I poszedł do pokoju Kalantan, która jeszcze spała, z rękami i kolanami przytulonymi do twarzy, zamknięta w sobie jak magnolia. Tito ubrał się powoli, zawiązał starannie zielony, trykotowy krawat w poprzeczne niebieskie pasy i poszedł do hotelu “Napoleon”, aby przenieść swoje rzeczy. - Wróć zaraz! - upomniała go Kalantan. Za pół godziny. - odpowiedział Tito. I rzeczywiście, po upływie pół godziny automobil pani Ter-Gregorianz obładowany dwiema dużymi, żółtymi walizkami wjechał do ogrodu. Tito spędzał niespokojne noce; wieczorami zażywał duże dozy narkotyków, aby odegnać bezsenność, ale z tej bezsenności w połączeniu z narkotykiem wywiązywał się znowu stan, w którym Tito łatwo ulegał halucynacjom i przez długie godziny ni to śnił, ni to czuwał. Willa, biała i okrągła jak świątynia, kochanka jak z rapsodii azjatyckiej, niewolnicza służba, całe to nagromadzenie zjawisk jak gdyby wyczarowanych z legendy kaukaskiej w sercu Paryża, i myśl o Maud, którą może zobaczyć po pięciominutowej jeździe samochodem, a która mimo to wydaje mu się obcą, daleką istotą - wszystko to tworzyło w jego mózgu obraz barwnego, gwarnego ula. W hotelu oddano mu list od przyjaciela, który został mnichem. Pisał, że co wieczór modli się za niego. Kokaina przymierzala właśnie zachwycającą bieliznę koloru mauve, z pięknymi plisami z organdyny. - Wiesz, Tito, że utyłam? - zawołała Maud ze śmiechem. - Wiem. Przewidział to. To była pierwsza oznaka upadku. Straszne okaleczenie, jakiemu się poddała, zaczęło się teraz, po roku, odzywać, zgodnie ze stwierdzeniem Virchowa, że “Kobieta jest kobietą tylko przez gruczoły płciowe”. Cały kobiecy wdzięk, miękkość linii, delikatność członków, rozwinięcie biustu, bogactwo włosów, dźwięk głosu - wszystko zależy od tych gruczołów. Po usunięciu jajników harmonijna linia przemienia się w warstwę tłuszczu, głos staje się niski, żywość ruchów ustępuje ociężałości, policzki pokrywają się zarostem, wzrok staje się mętny. I po paru latach widzimy przed sobą coś pośredniego między kobietą a mężczyzną. W całej obrzydliwości hermafrodyty. Ale mimo to Tito był w tej kobiecie do tego stopnia zakochany, że z utęsknieniem wyglądał dnia, kiedy Maud stanie się brzydka. “Nikt jej nie będzie wtedy pragnął - myślał. - I nareszcie, nareszcie, nareszcie będzie należała jedynie do mnie. I ja jedyny doznam szczęścia, o którym marzę - będę jej ostatnim kochankiem”. A kiedy go prosiła, aby się przekonał dotykając jej ręką, że naprawdę utyła, przycisnął ją do siebie z taką silą, że aż krzyknęla: - Uważaj! Zgnieciesz całe plisowanie! Pies zaczął szczekać w jej obronie. Na razie oczywiście tylko Tito widział to zaczynające się otłuszczenie, początek końca, który był dla niego sygnałem jej ostatecznego powrotu. Był to pierwszy promyk nadziei, który rozświetlił mękę jego miłości. Csaky, majordomus pani Ter-Gregorianz, obrzucił go pełnym szacunku spojrzeniem truciciela. - Pani wyszła. Pokój pana jest przygotowany. Codziennie po południu udawała się Kalantan do instytutu fizykoterapeutycznego, aby leczyć swe urojone choroby. Kiedy po zachodzie słońca wracała do domu z kwiatami za paskiem, wchodziła przede wszystkim do pokoju Tita, nie pytając się uprzednio slużby. Chciała cieszyć się jego zdumieniem. Kiedy go nie było, mówiła sobie: . - Przyjdzie jutro. I szła do swego pokoju, gdzie rozbierała ją Sonia - pokojówka w dawnym stylu. Pewnego wieczoru powiedział jej Csaky. - Pan wyjechał nagle do Włoch. - Czy zostawił listy? Nie, proszę pani. - Czy odprowadziłeś go na kolej? - Nie, proszę pani, do jego hotelu. - Czy jego rzeczy tu zostały? - Nie, proszę pani, pojechał z rzeczami. Ale parę ubrań zostawił. - To dobrze. Możesz odejść. Odłożyła kwiaty, zdjęła pasek i kapelusz i położyła woalkę na skrzyni z aksamitu i cyny, skrzyni, która zawierała “jej przeszłość”. Ta skrzynia kryła w sobie wspommenia oziębłych stosunków miłosnych z innym mężczyzną, skrzynia pełna złota, które płacił jej mąż, aby się łudzić, że jest czymś lepszym od zwykłej małżonki, że jest kurtyzaną. Ta skrzynia tak okrutnie męczyła biednego Tita, że doprowadziła go do zerwania obicia, dotarcia do jej tajemnicy, wypróżnienia zawartości i ukrycia w dwóch żółtych walizkach pomiędzy krawatami, jedwabnymi piżamami, chusteczkami i rękawiczkami ze skóry antylopy. Kalantan, która, jak wszystkie kobiety, nie była zdolna zrozumieć zazdrości, a zwłaszcza zazdrości o przeszłość, myśląc o tozpaczy Tita i aby go pocieszyć, mówiła: - Dziecko! Przeszłość nie należy do nas. Nie należy do nas, gdy się ją kradnie i wywozi w dwóch żółtych walizkach do Ameryki Południowej. Zaledwie statek wyruszył z przystani, już Maud zaczęła flirtować z pasażerami. A ponieważ morze podczas całej podróży było dziko wzburzone, Tito prawie wcale nie opuszczał kabiny. Ktoś mu poradził nie jeść, miał to być środek przeciwko chorobie morskiej. I Tito pościł. Inni radzili mu jeść. I Tito jadł. Jakaś starsza, bardzo pobożna dama ofiarowała mu krople z Santa Maria Novella przeciw histerii. Tito połknął “świętą” wodę. Pewien rastaquero, który wracał do pampasów, zaproponował mu sardele. Tito skosztował sardeli. Kto inny znów poradził mu leżeć na grzbiecie. Tito położył się na grzbiecie. Trzeci przysięgał, że trzeba leżeć na brzuchu. Ale nic mu nie pomagało i postanowil wezwać lekarza okrętowego. - Doktorze, co trzeba robić, kiedy się cierpi na chorobę morską? - Trzeba się jej poddać - stwierdził doktor, który był obojętnym sceptykiem, jak wszyscy kupcy mający do czynienia ze zmiennymi klientami. Na pokładzie Maud zawierała znajomości z przedstawicielami najdziwniejszych narodowości. Boliwijski dyplomata zapytał Maud, czy Tito nie rozpacza z powodu jej trwałej niewierności. Na co ona odpowiedziała, że serce mężczyzny reaguje na niewierność jak lakierowany pantofel: wszystko zależy od pierwszego razu. Jeśli od pierwszego razu nie pęka, to już później z pewnością wytrzyma. Widziano, jak Maud znikała w paru kabinach pierwszej klasy, ale ponieważ to nikogo oprócz Tita nie obchodziło, więc nie ma co zajmować się tak błahymi, przyjętymi na transatlantyckich parowcach świństewkami. Kiedy przebywali równik, Maud tańczyła i zdobyła wiele uznania i podarunków. Tito leżał w swej kabinie na brzuchu i jadł sardele maczane w “świętej” wodzie z Santa Maria Novella. A księżyc nad morzem wyglądał jak zapałka płonąca za porcelanowym talerzem. Tenor wagnerowski, jasny blondyn, który śpiewał en todos los grandes teatros de Europa y de America, szepnął jej, przyciskając melodramatycznie obie ręce do piersi, że ujej boku chętnie spędziłby na oceanie toda la vida, ponieważ jamas como en esta noche, el perfume del mar me ha parecido tan dulce. Pewnego dnia rastaquero z pampasów przekonawszy się, że wszystkie jego wysiłki nie pomagają temu biednemu Titowi (gdyż miał on wciąż le sueno agitado, la lengua sucia, y pastosa y el color pajizo ), postanowił zająć się Maud. Rastaquero wydawał jej się bardziej godny uwagi niż tenor wagnerowski, który oświadczył jej otwarcie, że nigdy w życiu nie przyszło mu per la cabeza dać jakiej mujer bodaj centavo, skoro las mujeres w całej Europie uważały sobie za zaszczyt, gdy mogły zdobyć jego capricho, czyli, jak się to mówi w Paryżu, beguin. Ale Maud dawno już przebyła okres beguins i caprichos. Rastaquero, dla tych, którzy nie znali tego rodzaju ludzi, był typem dorobkiewicza, co w uprzejmym eufemizmie nosi miano gentilhomme campagnard. Trzymał dobrze wypchany pugilares w węwnętrznej kieszeni kamizelki, jakby na samym ciele. Nosił płócienne kalesony ze wstążeczkami u dołu, które pięciokrotnie okręcał dokoła kostek. Jego oczy patrzyły w różne strony, jak drogowskaz dwu różnych miejscowości. Gdyby nie był tak bogaty, mógłby objąć posadę nadzorcy w wielkim magazynie, ponieważ jego oczy umiały zlustrować jednocześnie wszystkie oddziały. Kabina rastaquera przylegała do salonu muzycznego, toteż Maud mogła tańczyć przy dźwiękach walca tylko dla niego. W dowód wdzięczności pozwalał jej wyciągnąć z pugilaresu tkwiącego w wewnętrznej kieszeni, jak gdyby na ciele, mały upominek z podróży. Grzeczność za grzeczność, wdzięczność za wdzięczność! Maud pozwalała mu również wkładać ręce pomiędzy jej ciało a tunikę i brać wszystko, czego pragnął. Z sali muzycznej dolatywały dźwięki powolnego walca, gdy tymczasem statek z niezmienną szybkością szesnastu mil na godzinę mknął prosto w kierunku południowo-zachodnim. Kiedy rastaquero w kilka godzin później wracał do swego łóżka, znajdował na poduszce szpilkę do włosów pachnącą perfumami Maud. Były to perfumy o wykwintnym zapachu, którymi przepojona była bielizna z liliowego crepe de chine, ozdobiona plisami. z organdyny. Tito instynktownie czuł, wiedział nawet, że Kokaina składa pouczające wizyty w różnych kabinach statku. Ale zazdrość jego była teraz bezbolesna. Spróbujmy to objaśnić: był zazdrosny, ale nie odczuwał tego niepokoju, co w Paryżu. Zazdrość ta była niby walec, który przeszedł, nie zaczepiwszy o nic, co mogłoby sprawić ból. Gdy się cierpi fizycznie - choćby to była choroba morska - nie odczuwa się cierpień moralnych. Chciałbym zastosować nową metodę leczenia cierpień moralnych za pomocą cierpień fizycznych. Wyrzuty sumienia przez zastrzykiwanie influency. Zazdrość przez zarazki malarii. Miłość przez zastrzyki streptokoków. Myślę, że medycyna przyszłości powinna rozwijać się w tym kierunku. Statek przybył do Rio de Janeiro. Zaledwie Tito poczuł pod nogami stały grunt, od razu chciał jechać do Buenos Aires koleją. Ale kiedy się dowiedział, że Kokaina jedzie statkiem, zdecydował się znowu wejść do paszczy lwa - pędzącej z szybkością osiemnastu mil na godzinę i wyszedł z niej po pięciu dniach choroby morskiej. Przybyli do Buenos Aires. Nie będziemy opisywać wyjścia na ląd ani imponującego widoku Avenida di Mayo. Każdy, kto był w Buenos Aires, przypomina sobie ten widok. Kto zaś tam nie był, powinien się wstydzić i czym prędzej pojechać. Nie będziemy też opisywać niezmiernego powodzenia Maud. Jej piękność była u schyłku, ale elektryczne reflektory wielkich varietes i czarodziejskie sztuczki pudrów, czernideł i czerwonej szminki robiły z niej wciąż jeszcze piękną kobietę. Po paru miesiącach tańczenia w Buenos Aires pojechała w towarzystwie Tita, Pieriny i pieska do Montevideo. Montevideo. trzy miesiące. Rosario: dwa tygodnie. Bahia Blanca: propozycja małżeńska ze strony fabrykanta lakieru. Fray Bentos: wulkaniczna miłość dyrektora wielkiej fabryki konserw mięsnych. Po roku pobytu na ziemi amerykańskiej zawarła Maud korzystny kontrakt z “Casino Mar del Plata”, w jednym z najelegantszych i najbardziej luksusowych kurortów Ameryki Południowej. Owe pół miliona - z drogich wspomnień rodzinnych pani Kalantan Ter-Gregorianz - było już prawie na wyczerpaniu. Zdrowie Tita pogarszało się. To ciągłe przenoszenie się z hotelu do hotelu, z miasta do miasta, ze świadomością, że wszędzie na drodze Kokainy zakochani i kochankowie wyrastają jak grzyby po deszczu, podkopywało coraz bardziej jego nerwy, psuło mu krew. Przyjechał do Ameryki z nadzieją, że korzystne engagement oraz pieniądze zdobyte na oczyszczanie przeszłości pani Kalantan zapewnią mu wyłączne posiadanie ciała Kokainy. Ale rastaquero z parowca, ten czlowiek o twarzy gentilhomme campagnard, chodził za nim krok w krok wraz ze swym niewyczerpanym portfelem i pożądliwością dobrego samca. Kokaina rozdawała swoje naturalne dary po wysokiej cenie albo też za darmo. Nie chcąc marnować ani jednego dnia i ani jednej sposobności, rzuciła się ze świeżym głodem na nastręczające się rozkosze. Oddawała się również mężczyznom, którzy okazywali się tego niegodni. - Użyczasz im rozkoszy, a oni ci nawet nie dziękują. Czy przypuszczasz naprawdę, że ile razy im się oddaję, liczę na wdzięczność lub szacunek? Wdzięczność za co? Nie oddaję się dla ich przyjemności, tylko dla własnej, albo dla pieniędzy, które mi dają. Co mnie obchodzi jego zdanie, jeśli w ciągu tych pięciu minut, kiedy moje ciało stapia się z ciężarem jego ciała, odczułam napięcie rozkoszy? Szacunek? W dzięczność? Szaleństwo? Jeżeli myślisz, że takimi argumentami mnie przekonasz, to radzę ci, poszukaj sobie innych. Twoja piękność jest w stanie likwidacji! - zawołał nie panując nad sobą Tito, który poprzednio bezskutecznie groził, że ją opuści. Jesteś stara, chociaż masz dwadzieścia cztery lata, wyglądasz o wiele starzej. Kocham cię, ponieważ jestem ci cały zaprzedany, ponieważ trzyma mnie przy tobie jakieś powinowactwo, niezależnie od twojej urody. Jesteś stara. Mogą się tobą interesować mężczyźni, ale tylko dla czysto zwierzęcej rozkoszy posiadania, a nie dlatego, że pociągają ich twoje wdzięki. Taki będzie szukał w tobie kobiecych organów, ale nie piękności i młodości. Twój wdzięk mogę tylko ja odczuwać, ja, który znałem twoją minioną piękność. Jesteś niemal ruiną kobiety. Możesz jeszcze wprowadzać w błąd krótkowzrocznych za pomocą szminek i pudrów, ale nawet oni szybko odtrącą cię, jak źle podrobiony banknot. Masz jeszcze przed sobą pięciu, najwyżej sześciu mężczyzn, w najlepszvm wypadku parę przygód miłosnych. Tito przerwał na chwilę, patrząc na nią poważnym wzrokiem, po czym mówił dalej: - A więc, Kokaino, jeżeli chcesz, abym cię nie rzucił na zawsze, zrezygnuj z tych paru przygód. Będę Ci całe życie wierny. Kiedy już nikt nie zechce na ciebie spojrzeć, wówczas ja będę przy tobie, aby cię kochać, aby ci mówić, że jesteś piękna, aby cię utrzymać w mniemamu, że jesteś jeszcze godna pożądania. Daję ci utrzymanie, ale jako wynagrodzenia żądam od ciebie, abyś w tym okresie walki twojej piękności ze zniszczeniem dochowała mi wierności, którą zawsze łamałaś. Pomyśl, że grozi ci widmo samotności. Pomyśl, że przyjdzie czas, kiedy będziesz zmuszona spędzać samotne noce, stara i skostniała z zimna, a budząc się ze snu, ujrzysz swe pożółkłe ciało, którego nikt nie będzie pożądał. I wtedy jeszcze będę cię kochał, jeżeli dziś zdecydujesz się odprawić mężczyzn. którzy cię pragną. Kokaina słuchała go, wpatrzona weń suchymi oczyma, po czym odpowiedziała: - Przeraża mnie perspektywa rezygnacji. - Ale czy zdajesz sobie sprawę, co ci w zamian ofiaruję? - Tak. I wolę jutro i na zawsze być samotna i opuszczona, niż dzisiaj rezygnować z przyjemności. Widmo samotności mniej mnie przeraża niż bezpośrednia rzeczywistość rezygnacji. - Nieszczęsna! Czy przejrzałaś inwentarz tego, co ci pozostaje? Czy wiesz, że co rano będziesz wyrywała włosy z brody? Czy nie widzisz, że skóra obwisła ci na szyi i wygląda jak podgardle u indyka? - Tak, ale przygody wciąż mnie jeszcze nęcą. - Zastanów się, jutro będziesz stara. Tak. Ale pojutrze i ty się zestarzejesz. Żebym tylko płacił, to mogę mieć zawsze młode, piękne, świeże kobiety. - Ja również będę miała za pieniądze wielu zdrowych samców. - To zupełnie co innego odrzekł Tito. - Ja zawsze płaciłem. Mężczyzna płaci zawsze, nawet wtedy, gdy ma dwadzieścia lat, nawet wtedy, kiedy kobieta, jak sądzi, oddaje mu się z miłości. Natomiast ty, która się zawsze sprzedawałaś, przekonasz się, jak to smutno kupować, jak przykro jest opłacać miłość. - Nigdy jeszcze tego nie próbowałam. Kto wie, może i to ma swoje przyjemne strony. Poczekajmy. A teraz pozwól mi odejść, bo jest już dziewiąta. Mój numer taneczny w kasynie zaczyna się kwadrans po dziesiątej. Żegnaj! Po przedstawieniu nieliczne wolne miejsca koło ruletki zostały zdobyte z hałasem, podczas gdy główny krupier krzyczał ze swego wzniesienia: - Un peu de silence, s'il vous plait. Tito krążył dookoła czterech stołów. Typy międzynarodowych heter, mężczyzn, którzy nie wiadomo z czego żyją, damy w pewnym lub niepewnym wieku, meres encore aimables, obnażone, gdzieniegdzie tylko przykryte dziewice, kobiety o wielkich, białych czołach z narysowanymi brwiami, o twarzach zrobionych na okrutnie - pierwsze kobiety z takim makijażem wydawały się ładne, ale później stały się tak pospolite, jak wilki lub złote bransoletki w kształcie węża. Spokojni, skupieni mężczyźni. Gotowi do usług chasseurs, którzy podnoszą sztony i zdmuchują popiół z zielonego sukna. Miłe kobiety, które z biurokratyczną pilnością notują numery, ponieważ serie się powtarzają. Wierzą w powtarzanie się szczęśliwych wypadków, podobnie jak mężczyźni, którzy chcą zastosować doświadczenia, jakie poczynili z poprzednimi kobietami, w stosunkach z późniejszymi kochankami. Na pewno przegrywają, zarówno w grze, jak i w życiu. Tito nie znalazł miejsca. “Wystarczyłoby - myślał - aby jedna z tych osób nagle umarła. Wtedy opróżniłyby się przynajmniej trzy miejsca; usunięto by trupa, a dwaj sąsiedzi pomogliby przy wynoszeniu ciała. Lud~ie współczują bardziej umarłym niż żywym”. - Trente et un rouge impair et passe! - rozległ się głos krupiera. Jakaś stara kobieta, która wszystko przegrała, nie ruszała się nadal z miejsca. Byle tylko nie stracić miejsca. Jeden z siedzących przed nim panów odwrócił się. - Arnaudi? - zapytał Tita. Był to stary przyjaciel z lat młodzieńczych. Cóż to za straszna plaga, ci przyjaciele z dzieciństwa! Ponieważ miało się nieszczęście spotkać ich, gdy się jeszcze nie miało rozumu, trzeba ich później znosić przez całe życie we wszystkich częściach świata. - Przegram jeszcze ten tysiąc pesos - powiedział przyjaciel wskazując na dwa czy trzy stosy sztonów - a potem pójdziemy. Sala gry z jej nieokreślonymi szmerami, z emanacją jakichś ciemnych fluidów przypominała Titowi rysunki z fizyki eksperymentalnej przedstawiające układ żelaznych opiłków w polu działania magnesu. Czuł te kierunki działania w powietrzu na jasnozielonych dywanach i rozumiał, że są ludzie, którzy żyją i umierają dla gry. Gra jest zgęszczeniem bytu, a życie jest jedynie kwadranSĘm przy rulecie. Ludzie, którzy zrobili karierę, to są ci, co zwyciężają. Czego trzeba do zwycięstwa? żeby sąsiad z prawej strony odwrócił się, żeby dama po lewej stronie przeszkodziła ci zająć miejsce, któreś sobie upatrzył, żeby twoje krzesło stało w pobliżu niskich numerów, kiedy niskie numery wygrywają, żeby jakiś anonimowy głos szepnął ci do ucha numer, na który masz postawić. Gra nie jest radością wygrywania, lecz skondensowanym poczuciem życia. Szaleństwem jest powierzanie swego losu określonym numerom, tym wiórom i odpadkom ze stołu rachunku prawdopodobieństwa. Przechodzić od uczciwej pracy do kaprysów gry, to tak, jak porzucić wiedzę, aby próbować empiryzmu. Kto z powodzeniem stosował empiryzm cudownych napojów lub system gry “martingale”, ten z trudem powróci do podskórnych zastrzyków czy do ostrożnych handlowych interesów. - Zwykle wygrywasz? - spytał go przyjaciel. - Dzisiaj wieczorem nie grałem, ale zawsze przegrywam - odpowiedział Tito. - Jedynie kokoty grają, żeby wygrać. Dwaj przyjaciele pożegnali się. Tito poszedł drogą prowadzącą do hotelu. Była noc. Na promenadzie pod palmami wszystkie lawki były zajęte przez parki miłosne, zachowujące się tak cicho, jak owad w czasie aktu miłosnego. Od czasu do czasu szybko przejeżdżały samochody, rzucając na promenadę snopy świateł i odgłosy śmiechu. Wyminęło go dość liczne towarzystwo, składające się z dziewcząt pachnących potem i młodzieńców o minach zdobywców i oficerów. Jak we wszystkich towarzystwach, w których intelektualista zejdzie się z głupawym mydłkiem, rozmawiano o spirytyzmie i teozofii. Dziewczęta wtrącały do hiszpańskiego portugalskie słówka. We Włoszech ozdabiają swą mowę francuskimi słówkami, we Francji - angielskimi, w Rzymie Horacego wtrącają słowa greckie. W jakimkolwiek się kraju znajdziesz, napotykasz te same niebieskie pończoszki. Portier usłyszawszy skrzypienie żwiru pod nogami, otworzył drzwi, w hallu mały brzdąc zmagał się ze swą flegmatyczną niańką. Tito wszedl do windy i po chwili miał pod sobą trzy piętra hotelu. W pokoju zaczął biegać jak szalony po miękkim dywanie. Komar bzykał to tu, to tam, stawiając swe cienkie nóżki podobne do kończyn anemicznej dziewczynki. Przeleciał nad głową Tita i usiadł na jego ręce. Był to jeden z tych komarów, które roznoszą malarię. , Tito zgniotł go drugą ręką. Ale potem pomyślał zasępiony. "O ile niższy jest człowiek od owada! Owad, aby uśmiercić człowieka, musi go jedynie ugryźć; człowiek, aby zabić owada, musi go zgnieść". Maud wciąż jeszcze nie wracała do domu. Tito usiadł na łóżku, jego wzrok padł na budzik. Nakręcił go i odstawił. Pod lampą przybity był cennik. Tito czytał go, piłując sobie nerwowo paznokcie. Le prix de la chambre sera augmente dans le cas ou il ne sera pris aux moins un des repas principaux a I'Hotel. The prize ofthis room will be augmented ifone ofthe pritictpal meals (lunch or dinner) is not taken in the hotel. Der Zimmerpreis erfahrt Erhohung, wenn keine der beiden Hauptmahlzeiten (Lunch oder Diner) im Hotel eingenommen werden. od strony windy dobiegał go szmer wjeżdżania. - Ona! - rzekł Tito. Lecz winda zatrzymała się na niższym piętrze. Poczekał jeszcze parę chwil w nadziei, że winda zatrzyma się, aby wypuścić kogoś i zaraz pojedzie wyżej, ale wnet usłyszał, jak zaczęła powoli zjeżdżać w dół. Przeszedł przez pokój i otworzył okno. W oddali, niby poprzez fosforyzującą parę, świecił mętny blask miasta, jak gdyby odbity we wklęsłym zwierciadle nieba. Tito oglądał wygwieżdżony firmament Południa. Grupy gwiazd, odłamki gwiazd, małe okruchy gwiezdne, naiwne kombinacje prymitywnego złotnictwa, czuł, jak błękit nocy spływa na jego rozgorączkowaną twarz. Szukał na niebie dwu gwiazd, o których słyszał w dzieciństwie - Krzyża Południa i Hydry. Miał wszakże uczucie, że niebo tej innej części świata jest w takim samym dowolnym nieporządku, jak i jego własne. Wzdłuż brzegu elektryczne lampy, rozstawione w szerokiej alei w jednakowych odległościach, rzucały refleksy na ciemną taflę morza; wyglądały jak małe okienka wielkiego, rzęsiście oświetlonego statku majestatycznie płynącego swoją drogą. Z jakiejś willi dolatywały urywane dźwięki odległej muzyki. Wydawało mu się, że to nie wiatr przywiewał tę muzykę, lecz że muzyka przynosi mu powiew wiatru wśród gorącej parnej nocy. W gęstwinie czarnych wielkich drzew błyszczały migające światełka, niby klamry ze strasu w falistych ciemnych włosach. Tito wyciągnął ręce do otwartego okna, podobnie jak w upalny sierpniowy dzień w pociągu wysuwa się rękę przez okno, aby się trochę orzeźwić. Liczył piętra pod sobą. Około czterdziestu metrów nad ziemią. Morzem płynęła motorówka, z której dobiegały dźwięki gitar. Tito podniósł oczy, chcąc się przekonać, czy aby naprzeciw nie unosi się dym z Wezuwiusza. A jego Kokaina wciąż jeszcze nie wracała. Zamknął okno, poruszył klucz wentylatora stojącego na stoliku nocnym i zaczął się powoli rozbierać. - Nie jesteś jeszcze w łóżku? - spytała Maud, która nagle weszła z kapeluszem w ręku, drugą ręką przesuwając po czole. - Jak widzisz - chłodno odpowiedział Tito zawiązując w pasie sznur od piżamy. - Co ci jest? spytała Kokaina, która bezbłędnie odczytywała humory kochanka z jego twarzy. - Gdzie byłaś tak późno? - Stara piosenka. Gdzie miałam być? - Pytam cię o to. - Byłam na wycieczce samochodowej. - Z kim ? - Z Arguedosem. - Z tym studentem? - Tak. - Samochodem? Ale jeżeli ma pieniądze na to, aby jeździć autem, to dlaczego nie idzie do sanatorium? - Co ty o tym wiesz? - zaprotestowała. Skóra kobiety szybko reaguje na ukłucia, które godzą w jej kochanka. - A skąd ten nieszczęsny wziął samochód? - upierał się Tito. - Ponieważ ty mu nie pożyczyłeś, musiał pożyczyć od kogoś innego. - Nikt by mu nie powierzył nawet sznurowadła! - Prawdopodobnie wynajął samochód. - Za czyje pieniądze? - Za moje. Czy myślisz, że nikt mu nie udziela kredytu? Ja mu dałam kredyt. Pożyczyłam mu tysiąc pesos. - Z jakiego powodu? - Z przyjaźni. - Nigdy ci nie zwróci. - Wiem o tym. A więc zrobiłaś mu podarunek. - Nazwij to, jak chcesz. -- Mówiąc to, znikła w sąsiednim pokoju uderzając pierścionkami o drzwi. Spokojny, chłodny, boleśnie wrogi, wrócił Tito do okna, aby w nieskończoności czerpać ukojenie - bezmiar nocy nigdy nie odmawia go tym, którzy o to błagają. I, gdy tak stał z otwartymi ustami, chwytając powietrze (gramofon grał gdzieś daleko), pomyślał nagle, śmiejąc się gorzko: “Przedtem szła do łóżka z mężczyznami, aby dostać 6d nich pieniądze, a teraz płaci mężczyznom, aby z nią spali. Kiedy pewnego dnia stanie się tak potworna, że nie znajdzie już amatora, to będzie chyba czatować pod bramą więzienną na pierwszego lepszego wygłodniałego przestępcę wypuszczonego na wolność, który z braku lepszej rzuci się na nią. Ale mnie nigdy nie będzie wierna!” Gramofon przestał już grać. Słowik nie pozwalał zasnąć sennemu ogrodowi sąsiedniej willi. W innej znowu zamarł głos niewidzialnych skrzypiec. Skrzypce i słowik nie widziały się, ale opowiadały sobie wzajemnie swoje smutki. Zdawało się, że to te same skrzypce i ten sam słowik, który śpiewał w willi Kalantan w Paryżu. Jakże monotonny jest świat! I, gdyby pomiędzy tamtą willą w Paryżu a tym hotelem w Ameryce Południowej nie przepływał ocean, to drogi na całej szerokości byłyby pełne słowików i skrzypiec. Gramofon znowu zaczął grać. Zmieniono płytę. Został wprawiony w ruch, aby zagłuszał wszystkie inne odgłosy. Gramofon jest skrzeczącą żabą w wielkim bagnie, jakim jest każde duże miasto. Tej nocy Tito nie mógł spać. Słyszał hotelowe dzwonki: raz na kelnera, dwa razy na pokojówkę, trzy razy na numerowego. Słyszał szmer kroków w korytarzu hotelowym. Z portu dochodził dźwięk syreny zwiastującej przybycie statku (ach, jak smutno) lub odjazd (jakie rozczarowanie). Zapalił światło. Zwykły pokój hotelowy, zwykle napisy i uwagi, ceny, dyrekcja nie odpowiada za rzeczy nie zostawione w biurze. Znowu zgasił światło. Wydawało mu się, że się zdrzemnie, ale stanowczo nie mógł spać. Dręczyłv gojakieś majaki senne. Zdawało mu się, że się oparł plecami o wysoką balustradę, która się nagle załamała, a on spada w dół, gdzieś w pustą przestrzeń. Ale w trakcie budził się z rozprostowanymi ramionami. w szafie (w stylu Ludwika XV) stukał jednostajnie jakiś owad. Tito przypomniał sobie, że w jego ojczyźnie nazywają te stworzenia zegarkami śmierci, ponieważ ich głos jest jakby oznaką bliskiego końca życia. A naprawdę chodzi tu o miłość. Pojedynek miłosny, miłosne wezwania samca i samicy, którzy w tym celu uderzają głowami o drzewo garsoniery. "Ale ludzie tępią je, bo są pasożytami - myślał Tito. - Jak gdyby człowiek nie był najgorszym okazem zwierzęcego i roślinnego pasożytnictwa!" - Maud, Kokaina! - zawołał Tito sam do siebie. "Straszliwa, niezbędna maleńka kobietka, Kokaina! śmiertelna i życiodajna trucizna! Mała kobietka, której się czepiam jak pasożyt, jak diplozoon paradoxum" - myślał. Dawno zapomniane rzeczy, wiadomości, wspomnienia z czasów młodości zbudziły się nagle w jego pamięci. "Jak diplozoon paradoxum, zwierzątko, które znalazłszy towarzysza płci odmiennej, wsysa się weń swym narządem służącym do ssania, a tak dużym jak reszta ciała. I zostają tak na zawsze razem. Na zawsze. Wyrażenie, którego używają wszyscy kochankowie. Marzenie, które się spełnia jedynie dla tych małych żyjątek znanych nam z książek traktujących o pasożytach. Ja i Maud wczepiamy się w siebie wzajemnie taką bańką". Tak fantazjował Tito, gdy tymczasem owad w drzewie nieustannie stukał. Tito wolał o nim myśleć jako o zegarku śmierci. "Wszystko wokoło nas jest martwe. żyjemy kosztem p:róchna, to znaczy śmierci. Również nowe, wyprzedzające swój czas idee żyją z próchna idei obumarłych. życie,jakaż to straszna rzecz widzieć ludzi... Jak piękne mogłoby być życie, gdyby nie było ludzi! Widzieć ptaki rozmnażające się w zupełnej swobodzie, lasy rosnące w miastach, na kawiarnianych stolikach trawa, kury znoszące i wysiadujące jajka na ołtarzach opuszczonych katedr, grzyby na pergaminach bibliotek, pioruny bijące w opuszczone łoża małżeńskie... Człowiek usunął nawet pioruny. Ach, nareszcie konie mogłyby spokojnie uganiać się po parkach i pożerać fiołki!" Obudziło go zatrzaśnięcie windy. Położył rękę na sercu. “Serce, płuca, krew... Jestem aż do znudzenia przeświadczony, że moje ciało to laboratorium przeznaczone do tego, aby odświeżać i ożywiać moją protoplazmę. Nie jestem niczym więcej, jak połączeniem fosforu, tlenu, azotu, wodoru, węglowodanów. Dosyć już na siebie uważałem, patrzyłem na siebie z góry, jak gdybym miał oczy poza ciałem. Dosyć już kochałem, to znaczy przetrawiałem fosfor, azot, wodór, tlen i węglowodany”. Przez całą noc nie opuszczały Tita podobnie obłąkane myśli. Godziny biły na wieży, na szkole, na stacji kolejowej. Potem zapiał kogut, odpowiedział mu drugi, po chwili trzeci wtrącił się do rozmowy. - I skrzypce. Jakże te koguty i zegary, i słowiki, i gramofony, powtarzają się i małpują wzajemnie! Przewracał się na prześcieradle. Położył głowę w nogach łóżka, zwiesił nogę jedną z jednej, drugą z drugiej strony. Uruchomił wentylator, spojrzał na zegarek, zatrzymał wentylator, ubrał się. Zadzwonił dwa razy. Przyszła pokojówka. Zadzwonił cztery razy. Przyszedł portier. Kobiecie kazał przygotować kufer, tylko swój, jaśnie wielmożnej pani nie, mężczyźnie polecił zamówić kabinę na pierwszym parowcu, który płynie do Europy. - Dziś będzie nieco trudno - zauważył przezorny portier - Ale mogę zatelefonować do Buenos Aires. - Jeżeli nawet wszystkie kabiny na statku są sprzedane - odpowiedział Tito - portier wielkiego hotelu zawsze znajduje sposób na zdobycie jednej wolnej kabiny, która okazuje się najpiękniejsza na całym parowcu. Po paru godzinach, koło południa, Kokaina wszedłszy bez pukania do pokoju Tita zastała jakąś angielską damę, która namydlała swoje zbyt tłuste policzki. Maud bąknęła przerażonej i zdumionej kobiecie parę usprawiedliwiających słów i zawołała kelnera. - Pan opuścił hotel przed godziną. Maud milczała. - Ale ponieważ statek - dodał kelner-psycholog - odpływa dopiero wieczorem, mógłbym, jeśli pani sobie życzy, wezwać pana z powrotem. Mógłbym pojechać taksówką i za osiem godzin sprowadzić go do hotelu. - Proszę mi sprowadzić - odpowiedziała Maud - kanapkę. Kelner już wychodził. - I trochę miodu! - zawolała za nim Maud. 12 Morze było spokojne. Jeszcze zanim parowiec wyruszył z portu, Tito zawarł znajomość ze słynnym węgierskim uczonym, poliglotą, który miał zwyczaj pluć przy rozmowie, jak czynią to w celu obrony koniki polne, podrażnione gąsienice i stróżki. Uczony ów poświęcił się badaniom psychiki kobiet różnych narodowości w zestawieniu z wagą poszczególnych narządów. Niemka: serce 1 kg, mózg 825g, wzrost 1,70 cm... Austriaczka: serce 950, mózg 850, włosy 65 cm. Mieszkanka Ameryki Północnej: śledziona... Zawarł też znajomość z jedną Hiszpanką z Granady, która przez pomyłkę weszła do jego kabiny. Ta pomyłka kosztowała Tita dwieście pesos, gdyż tyle kazała sobie zapłacić Hiszpanka po stosunku. - Te Hiszpanki mają miedziane czoła! - Waga 250... - odpowiedział uczony. Miał on, jak król z bajki, dwie bardzo do siebie podobne córki; były na pewno córkami jednej matki. Jedna z nich była pulchna, rumiana, kwitnąca, druga nieco mniejsza i delikatniejsza, ale obie mieściły się w tym samym typie. Były podobne do siebie jak pomarańcza i mandarynka. Tito obrał obydwie z łupiny. Prowadził na statku zwykłe życie pasażera: starał się określić przybliżoną wysokość statku, pytał oficerów o stopień długości i szerokości geograficznej, o telegraf bez drutu i kompas, regulował własny zegarek według zegarów okrętowych, oglądał chmury targane wiatrem, odpoczywał na leżaku muskany powiewem jak pachnącymi włosami, zarzucał radiotelegrafistę głupimi pytaniami, słuchał opowiadań o katastrofach na morzu, które się nigdy nie zdarzały, kazał sobie przyrządzać najbardziej skomplikowane koktajle. Kiedy mijano Brazylię, szukał motyli, które fruwały w salonie Kalantan, pięknej Ormianki, z małej willi w Champs Elysees, w czasie przepływania równika brał udział w ogólnej uroczystości i na pamiątkę schował do kieszeni korek, a w Zatoce Senegalskiej wyszedł na parę godzin na brzeg, aby zwiedzić murzyńskie domy publiczne na wolnym powietrzu. Pierwszego dnia podróży kupił małpkę od chilijskiego handlarza, który na tyle okrętu sprzedawał wielojęzyczne papugi, onanizujące się małpy, bengalskie zięby, szczygły z fantazyjnymi kamizelkami. Pod koniec podróży oddał ją z powrotem handlarzowi. Wszyscy, którzy pierwszego dnia kupili małpy, oddawali je przed wylądowaniem. Opowiadano, że niektóre z nich odbywały w ten sposób po dziesięć razy tę samą drogę. Holenderska dama, córka wielkiego fabrykanta marmolady, która sporo podróżowała, opowiadała mu, że w Port Saidzie była świadkiem, jak pewna Egipcjanka “uległa zhańbieniu” -jak się wyrażają moraliści przez osła. - Są to te właśnie osły - powiedział Tito - które się cieszą największym powodzeniem u kobiet. - Ale ten - objaśniała Holenderka - nie był żadnym metaforycznym osłem, był to zwykły osioł na czterech nogach. - I gdzie się to odbywało, na łące? - Nie, w budzie. Płacilo się funta i było się świadkiem tego aktu. - A kto dostawał pieniądze? - spytał Tito. - Kobieta. - Ja bym dał je osłu. Przedstawiono go pewnej damie, uchodzącej za wzór moralności, z którą musiał prowadzić “przyzwoite” rozmowy, nieuniknione w takich wypadkach. - Ale szanowna pani ma naprawdę tak dużego syna. - Ach, byłam prawie dzieckiem, kiedy wyszłam za mąż. Holenderka przez pomyłkę przyjęła go w swej kabinie i ułatwiła mu przebycie równika. Gwizdała w łóżku, że aż Tito miał przykre uczucie, że leży z mężczyzną, chociaż była gorąca, okrągła i gładka, jak żarówka elektryczna. Również “przyzwoita” dama, mająca dużego syna, zstąpiła do wspólnej mogiły jego przelotnych kochanek. Tito jadł z wielkim apetytem, gdyż trawił go ból i niepokój z powodu rozłąki z Maud. Istnieją ludzie, którzy nie mogą jeść, kiedy mają zmartwienie. Czują moralny ból w trzewiach. Tito kiedy miał kłopoty miłosne, jadł z wielkim apetytem. Jakoś tym razem choroba morska go nie dręczyła. Może dlatego, że nie kołysało zbytnio. Często schodził do sali maszyn, aby przy ogłuszającym huku motorów patrzeć na nagie, brązowe, atletycznie zbudowane ciała palaczy. Na tych wspaniałych mężczyzn, na widok których dziewicom ślinka do ust spływa. Poznał też jedną damę, która dowiedziawszy się, że jest dziennikarzem (więc ma coś wspólnego z literaturą), prosiła go o motto, które by mogła wygrawerować sobie na zamku podwiązki. Przypomniał sobie znowu te tępe dni w Paryżu, kiedy wędrował samotnie do rzeźni, na cmentarz pere Lachaise, gdy jego przytępione zmysły podsuwały mu obraz nagiej Maud w objęciach innego, a jednak nie cierpiał z tego powodu. Teraz czuł w sobie wzmożone siły męskie. To morze tak podniecało. Zapach nieskończoności jest perfidnym środkiem pobudzającym. Pewnego wieczoru siedział w palarni naprzeciw jakiejś pani. Jej nogi w perlistoszarych pończochach wydawały blask dopiero co wyłowionej ryby. - Co pan robi? - spytała dama. - Modlę się - odpowiedział Tito. - Zdaje mi się, że pan patrzy na moje nogi - zaprotestowała dama bombardując go jednocześnie uwodzicielskimi spojrzeniami. - Jest to modlitwa ateistów - rzekł sentencjonalnie Tito. Tego wieczoru modlił się on w kabinie właścicielki nóg. Morze było spokojne. Wiadomo, że kobieta i mężczyna, nie złączeni węzłem małżeńskim, narażają się na wielkie przykrości, jeżeli zostaną przyłapani na pokładzie w podejrzanych pozach. Otóż jest to wysoce wyrafinowany wynalazek towarzystw okrętowych, które bogatym pasażerom nigdy nie skąpią rozrywek i zabaw, więc obok orkiestry cygańskiej (karykaturzyści muzyki), biblioteki, mszy świętej, pism codziennych z ostatnimi wiadomościami (które nadeszły przed odjazdem), sali gimnastycznej wymyśliły też karę za kontrabandę miłosną. A zrobiły to w tym celu, aby uczynić ją pikantniejszą dla pasażerów luksusowych kabin I klasy. I nawet II, ale już za odpowiedni napiwek. Dla klasy III - nie! To byłoby już zbyt niemoralne. - Zaleca się pan do wszystkich pań - odezwał się do Tita jego towarzysz przy stole, rabin z Warszawy, który wracał do domu z Ameryki w towarzystwie śpiewaczki, delikatnej jak irys, i z kupą pieniędzy uzbieranych na rzecz syjonizmu. - Tak - odpowiedział Tito. - Oficerowi poczytują pojedynek za przestępstwo, ale o wiele gorsze przestępstwo popełnia, jeżeli się nie bije. Tak samo rzecz się ma z adorowaniem kobiet. Jeśli wyznasz kobiecie, że jej pożądasz, obrazisz ją, ale obrażasz ją o wiele bardziej, jeżeli jej nie pożądasz. - Miał pan pewnie wiele kobiet? - rzekł rabin z Warszawy.Chyba gruntownie zna pan kobiety? - Miewałem kochanki - przyznał skromnie Tito. - Ale błędne jest mniemanie, że ten, kto posiadał wiele kobiet, zna je dobrze, tak samo jak to, że woźny w muzeum powinien pisać krytyki z dziedziny sztuki. A zresztą czego trzeba, aby zdobyć kobietę? Niczego. Wystarczy pozwolić się zdobyć. Mężczyzna nigdy nie wybiera. Myśli, że wybiera, ale to jego wybierają. Mężczyzna, który zaleca się do kobiety, nie usiłuje pociągnąć jej ku sobie, lecz po prostu wchodzi w zastawioną pułapkę. Pragnie pan dowodu? Niech pan obserwuje zwierzęta! Prawie zawsze samiec jest ładniejszy od samicy. Cóż to oznacza? Że samiec jest połowicą, która ma być wybrana. Samiec nie zaleca się do samiczki, toteż nie ma potrzeby się upiększać. Samiczka tak. Niech pan spojrzy na rajskiego ptaka, jaki jest wspaniały, a jego samica jakże stara! - To prawda - rzekł rabin skubiąc bródkę. - Najtrudniej jest nie zdobyć kobietę, lecz z nią zerwać. - Nieprawda! - zawołał Tito. - Mężczyzna nie opuszcza kobiety, czyni tak, aby ona go porzuciła. W tych wyjątkowych razach, kiedy mężczyzna chce zerwać kajdany, może to zrobić w elegancki sposób, mianowicie: przyłożyć kobiecie nóż do gardła i powiedzieć groźnym tonem: “Wiem o wszystkim”. - 0 czym? - zdziwił się rabin. - Niech mi pan wierzy, że nawet najniewinniejsza kobieta zawsze ma w dalszej czy bliższej przeszłości jakiś grzech na sumieniu, który może odgrywać rolę właśnie tego “wszystkiego”. Dwie młode Angielki siedzące naprzeciwko słuchały go, milcząc, z rozdętymi nozdrzami, z szeroko otwartymi oczyma, jak cielęta patrzące na przejeżdżający ekspres. Rabin był bardzo sympatycznym człowiekiem. Śmiał się z parodii Biblii, którą Tito pod wpływem kokainy wygłosił, wyjaśnił, że pieniądze zebrane w Ameryce mają być użyte na wskrzeszenie państwa Izrael w Palestynie, do której powinni wrócić wszyscy żydzi, rozsiani po świecie. - Czy pan tam również pojedzie? - spytał Tito. - Nie, ja nie - odpowiedział rabin. - Mnie jest zbyt dobrze w Warszawie. - Ale prześladowania, pogromy... - Bajki - odpowiedział rabin ze śmiechem. - To są pogłoski, które rozsiewamy my, polscy żydzi. To my opowiadamy, że żydom w Polsce dzieje się źle, aby zatrzymać napływ intruzów. W ciągu trzech tygodni podróży Tito zaspokoił swe wzburzone zmysły dziesięć razy z sześcioma różnymi kobietami; podniecało go morze, słońce, czar miłosny, który towarzyszy wszystkim statkom na oceanie. Metal ścian okrętowych, pomosty, obszerne sale, długie korytarze - wszystko to tchnęło miłosnym pożądaniem. Zaspokoił zmysły i prawie zabił wspomnienie o Maud, które niknęło z każdym obrotem śruby okrętowej. Miłość (erotyczna atrakcja) zmniejsza się, jak siła przyciągania proporcjonalnie do kwadratu oddalenia. Kiedy zbliżali się do Festlandu, Tito ubolewał, że musi się rozstać z holenderską damą o zgięciach tak słodkich i dojrzałych jak marmolada jej ojca; jak też z czcigodną damą, która miała już tak dużego syna, bo wyszła za mąż będąc jeszcze dzieckiem; i z obiema córkami profesora, które były tak podobne do siebie, i tak zarazem niepodobne, jak pomarańcza i mandarynka; i damą o błyszczących pończochach, poszukującą motta; i z kochanką tego pince-sans-rire żyda, rabina z Warszawy, która wprawdzie była delikatna jak irys, ale i cielęco głupia. Żal mu było tych wszystkich kobiet, których miał jUŻ nigdy nie zobaczyć. Nie opłakiwał Kokainy, swojej Kokainy, której nie pragnął już nigdy spotkać; Kokainy, leżącej w tej właśnie chwili w objęciach multimilionera, rastaquera, który całując ją, pachniał rycynowym olejem. A może leży na wąskiej piersi studenta Arguedosa, daremnie szukającego połówki wolnego miejsca w sanatorium. Z podróży pociągiem do Turynu zachował wspomnienie papierosa, którym poczęstował go jakiś rozrzutny pasażer, i zaczerwienioną od słońca skórę. Myśli jego pobiegły znowu do Kokainy, małej Kokainy, którą zostawil po tamtej stronie oceanu. Jego Kokainy, o zapachu, jakiego nie mógł znaleźć na ciele żadnej innej kobiety, jego Kokainy, o skórze reagującej w tak cudowny i jedyny sposób na wszelkiego rodzaju pachnące esencje. Kokaina, Maud, kobieta, od której się ucieka i do której się wraca, kobieta-trucizna, którą się kocha i której się nienawidzi, albowiem jest jednocześnie ruiną i ekstazą, cierpieniem i upojeniem, słodką śmiercią i straszliwym życiem. Zobaczył znowu Turyn, kolebkę odrodzonych Włoch, strzegącą Chrystusowego giezła; te same twarze, te same przedmioty. Tysiące jaskółek unosiło się nad wieżami Palazzo Madama, skłębiając i wyprostowując nie uporządkowane figury swych lotów. Widział te same co zawsze osoby, na tych samych co zawsze przystankach, o tej samej co zawsze godzinie, wsiadające do tego samego tramwaju. Spotkał przyjaciela, kobietę, która kiedyś do niego należała. Zdarza się czasami, że spotykamy kobietę, która przez godzinę, przez miesiąc była naszą kochanką i prawie nie możemy sobie przypomnieć, że to jej poświęciliśmy tę uroczystą ceremonię, którą święcił pracowity osioł z Egipcjanką z Port Saidu, tę pełną znaczenia ceremonię, która powinna automatycznie zapisać się w naszej pamięci. Ów akt miał więc tak nikłe znaczenie! Nic w nas nie pozostało z jej ciała, z jej oddechu, z gorączki zmysłów. Nic. Zaledwie akt został skończony, ona doprowadza do porząku swoją garderobę, my już zaczynamy mówić o innych obojętnych sprawach. Ta funkcja nie zostawiła w nas silniejszego posmaku, jak niedopałek papierosa, który wyrzucamy do popielniczki. A jednak kiedy dowiadujemy się, że nasza dzisiejsza kochanka należała choćby przez pięć minut do innego, czujemy, nawet po upływie wielu lat, nieznośny ból. Stosunek odbyty z innym mężczyzną, wydaje nam się plamą nie do wywabienia, jej krew splugawiona, jej ciało zbezczeszczone, znieprawione, zepsute przez ten akt, ten sam akt, o którym ledwie pamiętamy, gdy chodzi o kobietę spotkaną przelotme na ulicy. Zazdrość jest zjawiskiem, które bierze początek z głupiego, bezpodstawnego podniecenia naszego wyjałowionego mózgu. Zazdrość jest zjawiskiem autosugestii. Twoja kochanka położyła się z panem Y do łóżka. Nienawidzisz pana Y, nienawidzisz jej, widzisz wciąż przed sobą obraz ich obojga, jak zespoleni mają ze sobą stosunek, który cię przeraża. I ty przecie zdradziłeś pewnego dnia twoją kochankę, aby w łóżku pani Z zrobić to samo, co Y zrobił w łóżku twojej kochanki. I co pozostało na twoim ciele i twojej duszy z pani Z? Nic. Nie więcej niż z pieszczot pana Y na ciele twojej kochanki. Zjawisko autosugestii. Chcesz dowodu? Kiedy tego człowieka nie widzisz, wyobrażasz sobie, że jest wstrętny, okropny, odpychający i czujesz, że zabijesz go przy spotkaniu. Ale jeśli miałeś sposobność widzieć jego fotografię, zaczynasz rozumieć, że można go oglądać bez wstrętu. Kiedy przedstawią ci go osobiście, wierz mi, że będziesz się do niego uśmiechał, patrzył mu bez drżenia w oczy, a gdy dojdziesz do mojego stopnia doskonałości, to i poklepiesz go z sympatią po brzuchu, mówiąc: “Przemiły chłopak!” W niedalekiej przyszłości, dzięki wychowaniu i rozumnej perswazji, ogół męski uświadomi sobie całą bezsensowność zazdrości. Nastanie czas, kiedy nasze miłe chłopaczki (przyszli rogacze) będą się sposobić do rogów i bynajmniej nie będą odczuwać z tego powodu żadnych cierpień, albowiem zastrzykniemy im zdrowy ludzki rozsądek, szczepienia ochronne przeciwko rogaciźnie. Zazdrość Tita teraz, kiedy nie widział tych mężczyzn, była bardziej męcząca niż przed dwudziestu dniami, kiedy miał ich w pobliżu i mógł wywęszyć w powietrzu zapach ostatnich uniesień miłosnych, niewidzialnie wydzielanych z ciała Maud. Jakaś wałęsająca się kobieta poprosiła go, abyją wziął za dwadzieścia lirów. - To niedrogo. To nie pokrywa nawet kosztów własnych. Chodź. Ale przedtem muszę cię gruntownie wyperfumować. Prostytutka poszła do Tita i pozwoliła się skropić perfumami Maud marki “Avatar”. Próbował potem z wieloma kobietami o solidnych cenach. Były piękne, młode, doświadczone. Ale nie były Kokainą! Oblewał je perfumami Kokainy, drogocennym “Avatarem”, ale na ich ciele pachniało inaczej niż na ciele Kokainy. Każde ciało w inny sposób interpretuje te same perfumy, podobnie jak każdy artysta w inny sposób interpretuje muzykę. Usiłował wyczerpać zmysły, stracić siły męskie przez nadużywanie miłosci, przenosząc się z łóżka jednej kobiety do drugiej, ale gdy jego ciało obojętniało na wszelki urok kobiecy, jedna rzecz podniecała go niezmiennie: wspomnienie ostrego pożądania, jakie budziła w nim Maud. Doświadczenie to zrobił już w Paryżu, kiedy wyczerpany przez szaleństwa nienasyconej Kalantan, na widok ciała Maud czuł przypływ nowej namiętności. Błąkał się po przedmieściach Turynu, jak kiedyś w dniach melancholii po Paryżu. Ale w chodzeniu czuł już ciężar swego ciała. Jest to pierwszy znak zbliżającej się starości. Jest to wiek, kiedy mężczyźni zaczynają się ubierać na brązowo. W zapomnianej skrytce kufra znalazł ów krawat z zielonego trykotu w niebieskie pasy i włożył go tego ranka, kiedy poszedł odwiedzić swego prżyjaciela mnicha; ten klasztor był jak gdyby legią cudzoziemską dla ofiar nieszczęśliwej miłości. Promyk słońca wskrzesił na krawacie słabą woń perfum “Avatar”. Wiecie przecież, jak pachną łzy spływające po świeżych policzkach kobiecych i jak pachną krawaty, kiedy kobiety na nich płaczą! W ogrodzie klasztornym fruwały jaskółki, opuszczały się nisko, prawie dotykając ziemi, i wznosiły wysoko w powietrze, jak gdyby chcąc naostrzyć sobie dzioby o chmury. Biedny braciszek rzucał okruchy chleba biednym jak i on wróblom. Przyjaciel mnich przywitał go z szeroko otwartymi ramionami i pozdrowił jak brata w Chrystusie. Potem rzekł: - Tak, jestem zadowolony. I poradził mu również wstąpić do klasztoru. - Ale to nie jest takie proste... - Zupełnie proste. Czy jesteś wolnomularzem? - Nie. - To tak, jakbyś wstąpił do loży wolnomularskiej. Powiedział mu, że dobry Pasterz jest szczęśliwy, gdy zbiera swoje zbłąkane owieczki. - Wiem o tym - odrzekł Tito - bo gdyby ich nie zebrał, to mniej by miał do dojenia i strzyżenia. Odwiedził jego celę, bibliotekę, laboratorium, starego mnicha, który z zamiłowaniem studiował życie chrabąszczy i motyli. Potem przyjaciel zaprowadził go do kościoła. - Bardzo mi przykro - zwrócił się do Tita - że nie mogę cię poczęstować wermutem, jak wtedy, gdy byłem kelnerem w Paryżu. Za to mogę ci służyć mszą. - Dobrze - zgodził się Tito. - Może być msza. - Śpiewana czy zwykla? - Jaka jest najkrótsza? - To wszystko jedno. - Jeżeli ty ją będziesz śpiewał... - Rozumie się. - A więc śpiewaną. I słuchał mszy. - Czy chcesz także z błogosławieństwem? - Nie, dziękuję. I bez tego mi dobrze. Spacerowali długo po galerii, a potem weszli do refektarza. - Jakże się tu jada? - Przy table d'hote. A la carte jadają tylko chorzy. Mnich tłumaczył mu, że Chrystusa trzeba kochać, bo się poświęcił dla ludzkości. Na co Tito odpowiedział, że krety i króliki, poświęcone w laboratoriach na wypróbowanie nowych środków dla dobra ludzkości, mają taką samą zasługę. Mnich prosił go, aby nie bluźnił i wyjaśnił, że kret nikogo nie uratował, gdy Jezus Chrystus zbawił ludzi. - Wobec tego strażak, który umiera, aby uratować życie człowieka, jest bardziej godny podziwu niż Chrystus, bo większą zasługą jest poświęcić się dla jednego człowieka niż dla miliardów. Braciszek nie dał się przekonać (albo był już przedtem przekonany) i namawiał go, aby przyjął święcenia. Używał tak przekonywających argumentów, że Tito przy pożegnaniu nie odważył się nazwać go głupcem i przyrzekł mu: - Poradzę się swego sumienia. Odpowiedział tak, jak damy, które nic nie kupiwszy, wychodzą ze sklepu i mówią: “Przyjdę tu z moim mężem”. Przez dwa lub trzy wieczory chodził do kawiarni na Via Po, znanej mu z czasów studenckich, i odnalazł tam owego gwarowego poetę, który pił tak wiele czarnej kawy, i tego starego malarza, który wyspecjalizował się w krajobrazach z Marsa i fantastycznych kwiatach z Saturna, ponieważ nie umiał malować kwiatów i krajobrazów swej Ziemi. Wszyscy ci artyści! Świat jest hojny w nadawaniu tytułów. Gdy komuś udaje się zlepić trochę gliny i zrobić z tego nos, zaraz zaczyna uchodzić za rzeźbiarza, innemu wystarczy mieć parę książek i mikroskop, aby nazywano go uczonym. Ale na szczęście świat burzy tę sławę z taką łatwością, z jaką ją tworzy. Opowiedziano mu, że Pietro Nocera, jego kolega z gazety paryskiej, bawi również w Turynie. I rzeczywiście, w parę dni później spotkał go na ulicy. - Tak, dowiedziałem się, że ukradłeś pół miliona. Ale wcale się z tego powodu nie zdziwiłem. Nie ma się czego dziwić, gdy człowiek kradnie. Dziwię się, kiedy nie kradnie. Bo w każdym człowieku drzemie ukryty złodziej. Nie czynię żadnej różnicy między takim, co ukradł, a takim, co dopiero ma zamiar ukraść. - Okoliczności wpłynęły na to - tłumaczył się Tito. - Dotychczas byłem zawsze uczciwy. - Wiem o tym. Mój przyjaciel, Marco Rampetti, powiada, że uczciwość nie jest niczym innym, jak oszustwem na dłuższą metę. - A co teraz robisz? - Mieszkam w umeblowanym pokoju. Zostało mi jeszczę parę soldów. Kiedy je wydam, odbiorę sobie życie albo wstąpię do klasztoru. - Zaczynasz wierzyć? - Nie. Religia przypomina mi te wielkie, popierane przez rząd przedsiębiorstwa, mające na celu wyławianie min, których nikt nigdzie nie widział. Inne religie zwalczają je, ale niezbyt otwarcie, aby nie zauważono, że i one opierają się na nie istniejących minach. Ale ponieważ Bóg jest prezydentem honorowym, więc wszyscy biorą je poważnie. Być może i ja pewnego pięknego poranka potraktuję którąś z nich na serio, tym bardziej że nie będę miał nic do stracenia wobec nieudanej spekulacji. Ale co robiłeś w Paryżu po naszym rozstaniu? I po co przyjechałeś do Włoch? - Zakochałem się w bardzo zwyczajnej kobiecie, która mi się podobała właśnie z powodu niektórych swych wad, ale okazało się, że ma ich zbyt wiele, a niektóre wcale mi nie przypadały do gustu. Usiłowałem ją uszlachetnić pouczeniami i różnego typu wykładami, ale błędem jest sądzić, że kobietę można uszlachetnić dobrym słowem. To tak, jak gdyby się posypało kasztany cukrem, chcąc mieć marrons glaces. Dla przeciwwagi zakochałem się w kobiecie wyższego gatunku. Była wysoce wykwintna, pochodziła ze starego szlacheckiego rodu, była też piękna. Ale doszedłem do wniosku, że w każdej kobiecie, niezależnie od gatunku, zawsze znajdują się cztery części składowe: wytworność, zwyczajna baba, prostytutka i niewolnica. Dawki są różne, lecz składniki zawsze te same. W kobiecie wyższego gatunku znajdziesz dziewięćdziesiąt trzy części wytworności, ale pozostałe siedem... Nocera zawiesił głos spoglądając wymownie na Tita. - I tych siedmiu cząstek nie potrafi, niestety, ukryć - opowiadał dalej. - Przemawia do ciebie jak wielka dama, każda jej myśl jest wzniosła, czysta i piękna niby tęcza na niebie. Udaje, że jest wyższa ponad drobne niepowodzenia życiowe. Kiedy przebywa w towarzystwie mężczyzny, dorożki i samochody są zbyt wulgarne dla jej delikatnej osoby, ale kiedy jest sama, jedzie dla oszczędności tramwajem. Kiedy jesteś z nią w herbaciarni, napiwek, który dajesz kelnerowi, choćby nawet przewyższał cenę wszystkich trunków, wydaje się jej hojnym oczom zbyt skąpy, ale kiedy jest sama, zostawia na talerzu monetę, której nie śmiałbyś rzucić kataryniarzowi. Jeżeli ci się zdarzy zgubić pugilares, wyśmieje cię i zwymyśla, jeżeli okażesz strapienie, ale gdy kupuje dla siebie sznurowadła, targuje się o dwadzieścia centów, jak poseł pełnomocny na kongresie. - Wiem - powiedział Tito. - Tej wiedzy mógłbym cię nauczyć. Myślę, że wady tego rodzaju u kobiet wysoko postawionych budzą sympatię, ponieważ są to przepaści, które odpowiadają zawrotnym wysokościom. Proszę cię, skończ swe opowiadanie. - A więc zostawiłem tę kobietę w Paryżu i wróciłem do Turynu. Teraz zajmuję się pośrednictwem w sprzedaży gruntów. Czy nie chciałbyś kupić paru metrów łąki? - Chyba na cmentarzu. Ale trochę później. Czy masz tutaj kochankę? - Tak - odpowiedział Nocera. - Młodą dziewczynę, na pozór bardzo prostą, lecz pod skromnymi manierami kryje skarby najdelikatniejszej naturalności, a pod skromnymi sukniami najbardziej wyrafinowaną bieliznę. Tito przypomniał sobie natychmiast bieliznę z liliowego krepdeszynu ozdobioną pięknymi plisami z organdyny. - Niby domy mahometańskie - mówił dalej Nocera - z zewnątrz niepozorne, kwadratowe, pobielane wapnem, ale w środku kryją prawdziwe cuda mozaik, ogrodów i kwiatów. - I nie chcesz wracać do Paryża ? - Nie, Tito, tak samo, jak ty. Ty, ja, twój przyjaciel-kelner, twoja Maud, twoja... jakże ona się nazywa... Calomelan... - Kalantan. - Nas wszystkich prześladuje ten sam los! Jesteśmy jak zdychające psy, które chowają się pod stoły i łóżka, jesteśmy jak dzikie, wałęsające się koty, które wracają do swego kąta, aby tam zdechnąć. Jesteśmy ludźmi upadłego społeczeństwa - ty, ja, twój przyjaciel-kelner. Porzucamy z tych czy innych powodów Paryż, wielkie ulice, ponieważ zbliżamy się do śmierci naszych pragnień. Nie mieć żadnych pragnień... sądząc żadnej ciekawości - to tak, jakby umrzeć. Twoja Ormianka, z tego, co mi opowiadałeś, prędko przebyła wstecz drogę rozpusty, aby wrócić do czystej miłości, do “cnotliwego delirium”, jak ty to nazywasz. Twoja Maud w poszukiwaniu rozpusty przebiegła zwykłe stopnie czystych miłostek i aby wykorzystać wszelkie możliwości, jakie dają narządy, unicestwiła je. Nasze życie jest przewracaniem się idei. Twój przyjaciel-kelner, który był ateistą, zrobił się nagle mistykiem. - Czemu nie? Nosi szaty mistyka, ale śmieje się z tego. - Tym lepiej. Czując potrzebę wyrzeczenia się czegoś, lecz nie wierząc, wziął na siebie trudne zadanie; jak człowiek, który oskarża się, mimo że jest niewinny. Dzisiejsze życie jest polowaniem na namiętność. Przez długi czas wahałeś się między dwiema kobietami i z nadmiaru uczucia kochałeś obie jednocześnie. Opowiadałeś mi, że Maud stała się teraz prawie starą kobietą. I ona też dobrowolnie przyspieszyła swój koniec. Zabijamy się wszyscy, każdy na swój sposób i umieramy, chociaż nasze serce bije nadal. Czy przypominasz sobie, co powiedział ten sympatyczny redaktor naczelny, ten alkoholik bardziej z przekonania i metody niż z namiętności? Ale jak to, nie przypominasz sobie, co powiedział w “Cafe Richelieu” tego dnia, kiedy przedstawiliśmy cię Ormiance? "Dla mnie - powiedział - kobieta jest chodzącą macicą, za którą mężczyźni uganiają się, rozprawiając o sławie i o ideałach. Aby nie widzieć tej brutalności, piję, jako alkoholik z przekonania. I zabijam się. Zabijamy się wszyscy. My wszyscy, ludzie naszych czasów. Epidemia zażywania kokainy jest symbolem zatrucia, któremu wszyscy ulegamy. Kokaina nie jest alkaloidem rośliny koka, jest to słodka, dobrowolna śmierć, której wszyscy wzywamy różnymi głosami i różnymi słowami". - Mieszkam tutaj, na drugim piętrze. Jeżeli mnie zechcesz odwiedzić... - Do widzenia - powiedział Tito i poszedł sam do domu. W kufrze znalazł urny z popiołem i monstrancję. Urny były kuliste i mieniły się jak mydlane bańki, a w monstrancji tkwiła fotografia nagiej Kokainy. Wyjął fotografię i wsadził do kieszeni, aby zawsze mieć ją przy sobie. I znowu wyszedł. Po paru chwilach czy po paru godzinach wrócił znowu do domu z mocnym postanowieniem wstąpienia do klasztoru, w którym duchowi bankruci znajdują przystań. “Poświęcę się studiom nad motylami i chrząszczami, jak ów stary mnich - pomyślał. - Owad jest wytwomiejszy od najwytworniejszej kobiety. Pudełko z różnobarwnymi chrząszczami zawiera więcej przepychu niż wystawy paryskich ]ubilerów. Na balach dyplomatycznych widywałem wiele niegustownych ozdób, na skrzydłach owadzich - nigdy. Będę się zajmował ogrodem warzywnym, będę obserwował cud ziarna, które kiełkuje i wyskakuje z ziemi ze swoim delikatnym, zielonym uśmiechem. Jest to tak samo cudowne, jak misterium miłości, ale odbywa się bez świństw. Zapuszczę sobie dużą brodę. Olbrzymią brodę. Wzburzoną brodę, która będzie główną kwaterą moich motyli i chrząszczów. Nie będę więcej zażywał kokainy, nawet przy wyrywaniu zęba. Jutro o tej porze zapukam do furty klasztornej. Pojutrze będę nosił sandały. Nie wszystko od razu, ale coś niecoś mi dadzą, prawdopodobnie sznur do przepasania. Żołnierzom daje się przede wszystkim kubek i łyżkę do zupy. I po ośmiu dniach będzie mi się zdawało, że zawsze byłem mnichem”. - Czy można? - zapytała gospodyni, która, jak się okazało, przyniosła radiodepeszę. "Telegrafuję z pokładu »Caronii«, jadę do Genui, ale zostaję osiem dni w Dakarze, aby tańczyć w pałacu rządowym. Proszę cię, przyjedź do Dakaru, kocham cię Kokaina". Tito wziął kartkę papieru i napisał: "Maud Fabrege, tancerka, statek »Caronia«, linia Buenos Aires-Gen ua. Wyjeżdżam pierwszym statkiem do Dakaru, pożądam cię nieskończenie. Tito". I pobiegł zatelegrafować. 13 - Można jeszcze zobaczyć Genuę - powiedział do niego sąsiad przy stole, podając mu swoją lornetkę powiększającą dwanaście razy. Za pół godziny będziemy na pełnym morzu. Dokąd pan jedzie? - Do Dakaru. - A ja do Teresiny. - Kto to jest Teresina? - To miasto brazylijskie. Jestem właścicielem wielkiej fabryki produktów żywnościowych mojego własnego wynalazku. - Do czego służą pańskie produkty. - Jest to nowość, którą w ciągu sześciu miesięcy rozgłoszę po całym świecie. Powiadam panu, niezwykła, zdumiewająca rzecz! Pan wie, że istnieją esencje kwiatowe do sporządzania perfum, na przykład róż, werbeny czy goździków, znane są również ekstrakty owoców, na przykład malin, cytryn, mandarynek, do przyrządzania soków owocowych, ale w moim przypadku ani kwiaty, ani owoce nie mają z tym nic wspólnego. Są to, rozumie pan, chemiczne syntezy, preparaty z dziegciu. Wynalazłem specjalne esencje, którymi wystarczy skropić chleb lub mąkę, aby im nadać smak określonych potraw. Złudzenie jest zupełne. Ma pan ekstrakt kotleta a la milanaise z kartofelkami, krwistego rostbefu z truflami, kury garnirowanej szparagami. Wystarczy parę kropel. Morze nie było tak spokojne, jak w poprzedniej podróży. - Pozwoli pan, że pójdę do swojej kabiny - powiedział w pewnym momencie Tito blednąc i przyciskając pięść do brzucha, jak umierający Meleager. - Czy te rzeczy pana nie interesują? - spytał obrażony chemik z Teresiny. - Po jedzeniu robi mi się niedobrze, kiedy mówią o potrawach. Jestem jak owi mężczyźni, którzy od razu po stosunku odwracają się na drugi bok. - Jacy mężczyźni? - Wszyscy. I bez dalszych wyjaśnień zszedł do kabiny, którą opuścił dopiero po ośmiu dniach, kiedy lądowali w Dakarze - aromatycznej zatoce Senegalu. Na przystani między tłumami czarnych tragarzy błyskały białe szaty Arabów i lekkie uniformy europejskich oficerów, których jasne twarze przyciemniał nieco cień rzucany przez podzwrotnikowe hełmy korkowe. Kokaina? Nie było jej. Poznałby ją od razu po białej postaci, ozłoconej błyszczącym kręgiem parasolki. Po załatwieniu formalności związanych z wylądowaniem Tito poszedł prosto przed siebie. Na lewo ciągnęła się wioska Berberów, na prawo Europejczyków, w głębi zaś, na tle czerwonego nieba, wznosił się minaret otoczony jakby oazą. Żołnierze senegalscy ubrani w europejskie mundury khaki, arabskie bazary, wygalonowani podoficerowie, spokojna ludność, czarni nieokreślonego wieku, którzy siedząc na matach przed tukuem, palili spokojnie swe nargile. Dwaj Murzyni podeszli do Tita i zapytali go w zadziwiającej francuszczyźnie (podobnej do francuszczyzny Kalabryjczyków), czy pozwoli, że mu oczyszczą buty i że go ogolą. O parę kroków dalej zobaczył przyzwoicie ubranego człowieka, siedzącego na krześle i poddającego się operacji czyszczenia butów i golenia. Zdecydował się również, obserwując nadal otoczenie. Kobiety berberyjskie z opadającymi i zarzuconymi przez ramię piersiami zaspokajały głód i mecierpliwość małych Murzyniątek w powijakach. I te małe robaczki ssą mleko z piersi, raczej na plecach niż na piersiach matek, z taką samą obojętnością, z jaką ojcowie skuleni na matach palą swe nargile. Chłopczyk, cztero- czy pięcioletni, uczepił się jego nóg mówiąc szybko: - Mossie, moa avoar belle mere dormir avec, dix francs. Tito usiłował się odczepić. - Mossie, moa avoar tres belle soeur sept ans, dormir avec vous vingt francs. Jakiś Europejczyk, zesłany widać przez opatrzność, uwolnił go od natrętnego chłopaka. Był to właściciel herbaciarni, zaopatrzonej w bardzo młode berberyjskie dziewczęta, z których najstarsza miała szesnaście lat. W dalszej rozmowie opowiedział mu, że kobiety berberyjskie mają największy temperament na świecie, najbardziej wrzącą krew w żyłach, że golą się co rano brzytwą w formie półksiężyca i że oblewają się wodą różaną. - Skoro pan raz będzie miał stosunek z Berberyjką - zakończył pośrednik - nie będzie się panu podobała żadna inna kobieta. - W takim razie byłoby niedorzecznością przyzwyczajać się do tutejszych mieszkanek, bo w mojej ojczyźnie ich nie ma. Czy nie mógłby mi pan wskazać raczej, jaki jest najlepszy hotel w mieście? - Owszem. To “Hotel Republique Francaise”. A więc nie dojdziemy do porozumienia? Byłby pan na pewno zadowolony. Na wszelki wypadek zostawiam panu moją kartę wizytową. I kiedy pan tylko zechce mnie zaszczycić... Tito wziął kartę. Człowiek ten mimo natarczywości był tak uprzejmy , że Tito nie mógł mu kategorycznie odmówić. Rozstał się z nim tak samo, jak przed dwoma tygodniami z mnichem, który go chciał pojednać z Bogiem. - Pomyślę o tym - powiedział. Gadatliwy portier oznajmił mu, że miss Maud Fabrege rzeczywiście zaszczyca swą obecnością hotel i że zajmuje pokoje 9 i 17. Tito obliczał: dziewięć i siedemnaście to razem dwadzieścia sześć, podzielone przez dwa to trzynaście. Przynosi szczęście. - Mój drogi, przybywasz w złym momencie! - zawołala Maud na jego widok. - Za godzinę muszę być w kasynie oficerskim, gdzie odbędzie się przyjęcie na moją cześć, a czerwona szminka nie chce się trzymać na wargach. Tak strasznie gorąco w tym kraju! Pierino! W płaskim kufrze nie brak cieńszych pończoch! Czy nie widzisz, jakie te są grube? Nadają się na ślizgawkę. A więc daj mi, które chcesz, byle prędzej! Gdy Pierina klęczała przed nią i zdejmowala, i wciągała pończochy, Maud oglądała Tita. Widzę, że ci się dobrze powodzi. Jeszcze mnie nie pocałowałeś. Kiedy wrócę, dam ci wiele, wiele, ale teraz nie. Szminka nie chce się absolutnie trzymać. Czy bardzo zbrzydłam? - Ani trochę. - Nie chcesz mi tego powiedzieć, ale sama wiem. A mimo to patrz, na tym stoliku nocnym leży depesza. Tito wziął depeszę. Przeczytaj ją na głos. - Barbamus Falabios Tagiko Ramungo Bombaj 200 000 Vigaros Wolff - czytał Tito. - Czy to esperanto? - spytał. - Nie. Czy nie znasz słownika telegraficznych skrótów? Jest to książka używana przez kupców. Ten, który wysłał tę depeszę, jest bogatym kupcem dywanów w Bombaju, nazywa się Wolff. A Barbamus Falabios znaczy, że jeśli zaraz do niego przyjadę (Falabios to niby odczuwam gorącą potrzebę), zapłaci za moją Ramungo - to znaczy za mój drogocenny i pełen wdzięku towar, dwieście tysięcy franków, oczywiście oprócz kosztów podróży. - Co mu odpowiedziałaś? - Że Ramungo wycofuje się z interesu. Biedny, bardzo się tym przejmie, bo mnie kocha, ale nie mogę go znieść, jak w ogóle wszystkich mężczyzn. Jedyny, dla którego czuję trochę miłości, to ty. Ciebie kocham jak syna, jak brata. A wszystkich Barbamus Falabios posyłam do wszystkich diabłów. Odmówiłam mu, chociaż był nawet gotów zamieszkać ze mną we Włoszech. Powiedział mi, że z Bombaju pojedziemy do Persji, Arabii, Syrii, zwiedzimy północną zatokę Afryki, a potem pojedziemy do Włoch; taką trasę przebywają jaskółki, kiedy wracają do domu. Bo mój kupiec jest także poetą. Teraz jest czwarta. O pół do siódmej będę z powrotem w hotelu, zjemy razem obiad. Potem będę tańczyła we francuskim konsulacie. Pójdziesz tam ze mną. Do widzenia. Tito widział, jak przeszła przez zakurzoną i rozżarzoną od słońca ulicę, kołysząc pełnymi biodrami. - Pierina, czy myślisz, że za twoją protekcją będę mógł się wykąpać? - Przyszedłem, aby wypełnić pana rozkazy - zameldował prawie paryski służący. - Ale to musi chwileczkę potrwać, proszę pana. - Aby nagrzać kocioł? - Aby go ochłodzić. Kiedy blok lodu się roztopił, Tito wszedł do basenu i przebywał w nim godzinę. Potem ubrał się powoli, powoli, powoli, popijając od czasu do czasu zielony, chłodzący napój. Tancerka Maud Fabrege wróciła do domu zgrzana i obładowana różami. Sala koncertowa pałacu rządowego miała nad sobą ciemnogranatowe niebo tak gęsto usiane gwiazdami, jak gdyby zmieciono je z całego firmamentu, aby zebrać na tym małym, prostokątnym kawałku nieba. Kiedy Tito wszedł niepostrzeżenie, wszyscy zaproszeni goście byli już zebrani. Oficerowie europejscy, tak opaleni, że gdyby nie mundury khaki ozdobione złotymi galonami, to można by ich było brać za tubylców. Dygnitarze, uroczyście zawinięci w swe białe szaty - niektórzy z nich nosili jedwabne turbany, sznurowane kamasze i miecze w białych pochwach. Obnażone ramiona kobiet (część miała zasłony na twarzy) odcinały się od bogato drapowanych, szeleszczących jedwabi. Od wszystkich tych mężczyzn i kobiet bił nieznośny żar i unosił się w górę, jak gdyby ziemia pragnęła zwrócić niebu całą energię cieplną. Na małym wzniesieniu otoczonym palmami i strusimi piórami grała niewielka orkiestra składająca się z czarnych wiolonczelistów, którą dyrygował prawie biały kapelmistrz, w prawie modnym smokingu. Służba gubernatora uwijała się, roznosząc topniejące lody. Podzwrotnikowy upał i środowisko kolonialne przedstawialo się o wiele ponętniej w paryskich reprodukcjach, w podziemnych, nocnych tabarins. Tito przeczytał program, a ponieważ przed wystąpieniem Maud zapowiedziany był angielski sztukmistrz, egipski magnetyzer i niemiecka śpiewaczka, wyszedł na ulicę. Mały, ciemny placyk przesycony był zapachem zgniłych owoców i jarzyn. W kawiarni, gdzie zamówił mrożoną kawę, znalazł gazetę z Marsylii. Obok niego senegalski sierżant uginający się pod orderami i złotymi hieroglifami czekał na absynt. Żołnierz francuski, typ młodego fetniaka włóczącego się po bulwarach, wszedł do kawiarni i zuchwale, bez zażenowania rozparł się przy stoliku. Senegalski podoficer podniósł się i powiedział groźnie: - Pourquoi tu pas saluer moi? Żołnierz paryski rzucając pogardliwe spojrzenie na wysztafirowanego Murzyna, zawołał: - Foutez-moi la paix, vieux con. - Et ca, et ca? - protestował senegalski podoficer, pokazując na oznaki szarży na rękawach. Ca? Ca? C'est de la merde de pigeon - odpowiedział paryżanin i zamówił szklankę piwa. Podoficer z galonami i orderami nie znalazł stosownej odpowiedzi i wrócił do swego stolika, gdzie absynt zdążył się już rozpuścić. Więc wypił go z tropikalną powagą. Tito wyszedł na ulicę. Z małego domku przypominającego chatkę dochodziły go dźwięki gitary i kastanietów, akompaniujące do śpiewu hiszpańskiej dziewce: Dónde vas con mantón de Manila? Dónde vas con vestido chines? Pewne podobieństwo reżysera do kogoś znanego w Paryżu zapraszało go z oleistą natarczywością do varietes. Przedstawienie właśnie się rozpoczęło. Jakiś chłopiec sprzedał mu po drodze pomarańcze. W szystko w Afryce ma smak przegotowanych, spalonych rzeczy -kwiaty pachną jak wysuszone zioła z herbarium, ciało kobiet smakuje jak rosołowe mięso, a kiedy się wgryziesz w owoc, masz w ustach ciepły, słodki smak kompotu. Wrócił tą samą ulicą i znowu znalazł się w koncertowej sali palacu rządowego. Niemiecka śpiewaczka, jasnowłosa “Zabaglione”, śpiewała na melodię “Wesołej wdówki” melancholijne wiersze Alfreda de Musseta. Quand je mourrai, Plantez un saule au cimetiere. Publiczność - tubylcze intelektualistki dziękowały jej entuzjastycznymi, spoconymi oklaskami. Nastąpił numer Maud. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej. Wyginała się w nowym tańcu, którego rytm podkreślała uderzeniami drewnianych obcasów o podium. Całe jej ciało było jak gdyby obluźnione w stawach, jej miękkie, niemal bezkostne ramiona wznosiły się ku niebu, ku prostokątowi afrykańskiego nieba, gdzie zebrały się wszystkie gwiazdy wszechświata, aby ją oglądać. Ach, te ramiona Maud, wznoszące się w cudownej nagości do gwiazd. Miękki elastyczny przedmiot, przeginający się na prawo, na lewo, z giętkością linii, której kwiat jest tak ciężki, że otumanione zapachem ciało przegina się aż do ziemi. Na jej piersiach i ramionach błyszczały krople potu, z rozpuszczonych włosów wypadały róże i szpilki do włosów. Tańcząc, śmieje się i pokazuje swoje oślepiająco białe zęby, dwoje zdziwionych oczu patrzy spojrzeniem drapieżnego ptaka, z warg sączy się wraz z potem czerwona szminka, wygląda jak krew, czarne plamy wgłębień pod obojczykiem błyszczą jak nigdy dotąd, nawet w noce szalonych ekstaz. Tancerka nie przestawała się wyginać i kołysać, jak łodyga lilii smagana przez burzę. Przegięcia węża przenikały się z leniwymi ruchami zakochanego kóta, jej spojrzenie błyszczy złym połyskiem, a za chwilę uśmiecha się miękkim, słodkim uśmiechem. W jej oczach miga na przemian lubieżność, kaprys, okrucieństwo i występek. Tito przypomniał sobie taki sam taniec na “białej mszy” w willi Kalantan na Champs Elysees dawno, dawno temu. Jakże się wyszystko odnawia, jakże wszystko powraca! Kokaina klęczy, przerzuca się w tył, jak gdyby chciała zaofiarować swą płeć publiczności siedzącej w krzesłach. Podnosi się znowu, zasępia i znów się śmieje. Chwyta ją nagła złość, tupie wściekle obcasami i podnosi stopy do góry, jak gdyby zawalała się czymś brudnym, a potem przykuca, znowu się podnosi, wije się i śmieje do nieba. Przez krótką chwilę stoi nieruchomo i patrzy na gwiazdy , jak ukrzyżowana, jak przygwożdżona przez cud, stoi jak martwe ciało i podnosi się, aby podziękować publiczności i usmiechać się do tych ludzi, którzy oklaskują ją czarnymi rękoma i wydają niezrozumiałe okrzyki. Tito widział wokól siebie fioletowe paznokcie na setkach czarnych ruchliwych rąk. Na ulicy stał rząd samochodów, starych, niemodnych modeli. Z sali wypływały białe burnusy, turbany, obnażone ramiona, mundury khaki, muzykanci, egipski sztukmistrz, jasnowłosa śpiewaczka, otoczona rojem wygłodniałych oficerów, i na końcu Maud, zupełnie sama. Skwar złagodniał, od morza wiał rzeźwiący, wilgotny wiatr. Tito objął Kokainę wpół i poszli w kierunku białego punktu, w kierunku meczetu otoczonego jak gdyby oazą. Stamtąd brały początek dwie długie karawanowe drogi. Szli wśród nocy i samotności (mieli za sobą ostatnie chaty). Szli jak dwoje zakochanych, którzy wyznali sobie tego wieczoru po raz pierwszy miłość. Ale ciążyła na nich zasłona śmierci. Opuściłam Buenos Aires, aby wrócić do Włoch i dzisiaj tańczyłam po raz ostatni. Nie jestem już piękna. Uciułałam trochę pieniędzy i pragnę wrócić do mego domu, do tego mieszkania wychodzącego na podwórze, gdzie zapach dolatujący z kuchni bogaczy budził we mnie namiętne pragnienie dostatniego życia. Czy pamiętasz? Może znajdę jeszcze mężczyznę, któremu się będę podobała, może umrę samotna. Moje życie jest na rozdrożu. Popatrz, jak tu - dwie wielkie drogi prowadzące do Bóg wie jakich zakątków Afryki. Którąkolwiek z nich obiorę, obie prowadzą, wcześniej czy później, poprzez palące słońce ku śmierci. Tak mówiła Maud. Bez nadziei. Ale Tito nigdy nie wierzył w beznadziejność u ludzi. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy optymistami. Istnieją ludzie, którzy szukają w ogłoszeniach “prawdziwej miłości”. z biegiem czasu rozwija się w nas zdolność przystosowania się, podobnie jak u ślepych bardziej niż u innych rozwija się słuch i zmysł dotyku. W miarę jak się starzejemy, uczymy się przystosowywać. Artyści, którzy z powodu pierwszego siwego włosa uważają się za starych, mając siwą brodę twierdzą, że są jeszcze młodzi. Trzydziestoletnie kobiety, które szczerze zrezygnowały z małżeństwa, w trzydziestym piątym roku życia mają nadzieję, że jednak wyjdą za mąż. Przy pierwszej zmarszczce mówią: “Jestem brzydka, żaden mężczyzna nie patrzy już na mnie”, ale po dziesięciu latach są przekonane, że mogą jeszcze budzić namiętne uczucia. Nie sposób być ostatnim kochankiem kobiety, chociaż będzie brzydka i stara, nie przestanie ufać, że po tobie znajdzie jeszcze innego mężczyznę. A Kokaina mówila dalej: Prosiłam cię, byś przyjechał do Dakaru, ponieważ ostatnią część podróży chciałam odbyć z tobą. List, w którym opisywałeś twoje smutne życie w Turynie, sprawił mi wiele zmartwienia. Pisałeś o śmierci. Ja również byłabym gotowa umrzeć. Kokaina mówiła te słowa spokojnym, smutnym głosem, jedną z miękkich rąk oddając rozpalonej dłoni Tita. Szli przed siebie bez celu, puste przestrzenie są o wiele bardziej przygnębiające niż najbardziej kręte labirynty. Patrol żołnierzy wyłonił się z ciemności i zatrzymał się przed nimi. - Niech pan uważa - odezwał się kapral dość dobrą francuszczyzną. - Wkrótce będzie tędy przejeżdżał zachodnioafrykański ekspres, a państwo są bardzo blisko szyn. Ten pociąg wypada znienacka, przejeżdża człowieka, zanim się go usłyszy. Bo w tej zupełnej pustce nie ma rzeczy, od której by się odbijało echo. - Dziękuję - rzekl Tito. - Pas du tout, mon prince. Bonne nui a la dame. I patrol znikł. Tego wieczoru Kokaina wydawala się Titowi tak piękna i godna pożądania jak nigdy. Jej odrodzona uroda sprawiła mu radość i nowy ból. Czuł, że będzie musiał jeszcze długo czekać, nim zostanie jej ostatnim kochankiem. Kokaina uważała, że jest brzydka, czuła się staro, ale jemu wydawało się, że tego nie dosyć, aby przestała się podobać. Nie mógł jeszcze mieć tej satysfakcji, że jest ostatni. Ostatni! Jutro zaproszą ją chyba na przyjęcie u generalnego poborcy podatków, głównego celnika, w czwartek urządzą przyjęcie u angielskiego konsula, w sobotę oczekiwać ją będą w willi bogatego tubylczego kupca. Jutro lub pojutrze północny zapach jej ciała będzie wzbudzał nowe pożądania w mieszkańcach europejskich kolonii przesyconych aż do wstrętu egzotycznym zapachem Murzynek. I Tito był przekonany, że dopiero co wypowiedziane zdania o wyrzeczeniu rozwieją się przy pierwszym uśmiechu napotkanego Europejczyka. Tak myślał Tito. Ale Kokaina, ze zmęczonymi nerwami i chorą wolą, była bierną masą, która pozwoliłaby się teraz formować jakiejkolwiek nieco silniejszej woli. - Powiedziałaś, że jesteś gotowa umrzeć - szepnął Tito. - Powiedziałaś, że jako kobieta jesteś skończona, że nic przed sobą nie widzisz. Ja również jestem już tylko chodzącym trupem. I ja nie widzę przed sobą innej drogi poza śmiercią. Gdybym ci zaproponował, abyśmy tej nocy razem umarli, zgodziłabyś się? Kokaina milczała przez chwilę. Gwiazda spadła, kobieta wzdrygnęła się, jak gdyby ktoś jej dotknął. Oczy Tita błyszczały jak wtedy, gdy po raz pierwszy oszołomił go biały proszek, sprzedany mu przez kulawego handlarza w kawiarni Montmartre. - Czy była byś gotowa umrzeć? Tak. - Ze mną? - Tak. - Czy zaraz? - Nawet zaraz. - Proponuję ci najpiękniejszą śmierć, która wywołuje najszaleńsze podniecenie. Wkrótce będzie przejeżdżał tędy ekspres zachodnioafrykański. Ten pociąg jedzie już od wielu dni i wiele jeszcze dni będzie jechał, pędzi na oślep swoją drogą, nie rozglądając się. Maszyniści śpią przy hamulcach i jadą drogami wyciągniętymi jak struny, w dzień i noc... - I chciałbyś, aby cię ten pociąg poćwiartował? - Tak. - Ale czy nie widzisz, Tito, że mówisz nie jak człowiek z tego świata, ale jak bohater powieści? Jesteś egzaltowany. - Tak. Egzaltacja, oszołomienie jest tylko ręką, którą los ku nam wyciąga, pchnięciem, które nam wymierza, kiedy wola nasza przestaje działać. Afrykańska noc, twoje czoło zroszone potem, twój głos, wszystko to razem wznosi mnie ponad moją osobowość. I również twoje zwątpienie w życie daje mi odwagę do śmierci. Wyobraź sobie, jakie to podniecające: rzucić się na te nieskończone szyny, policzkami dotykać zimnej stali i po raz ostatni odczuwać zetknięcie naszych drżących ze strachu ciał. Każde światło, które zobaczymy z oddali, każdy szmer, który usłyszymy, będzie nas wprawiał w stan bliski szału, długi jak wieczność. I w końcu w zwartym uścisku naszych ciał, najbardziej szalonym w naszym życiu, usłyszymy odgłos nadchodzącego pociągu, zobaczymyjego zbliżające się cienie, przytulimy się do siebie jak zbite psy, ale czarny przedmiot jest już nad nami, miażdży nas i łączy na zawsze naszą krew. Pomyśl, że ani ja, ani ty nie spodziewamy się niczego od życia. Jesteśmy już jak martwi. Chodź, chodź, niech cię ucałuję! I wymawiając z bezgraniczną namiętnością te słowa, wyciągnął obie ręce do Maud i zmusił na pół omdlałą, aby uklękła, Usiadła, wyciągnęła się na ziemi. Niebo było doskonałą muszlą - jego brzegi opisywały dokładne koło, jakby widziane na pełnym morzu. Kokaina była blada, czoło miała zroszone potem, oczy szeroko rozwarte, rzekłbyś, że widzi jUŻ nad sobą oblicze śmierci. Była to twarz Tita, który leżąc na niej, całował ją z konwulsyjną siłą w usta i oczy. Pod jej grzbietem ciągnęły się nieskończone szyny. Ten wyrastający z ziemi żelazny przedmiot wpijał się boleśnie w plecy, ponieważ Tito przyciskał ją z całej siły ciężarem swego ciała. - Kokaina - szeptał gorączkowo Tito, nie przestając ani na chwilę całować jej policzków i miażdżyć ust. - Kokaina, to nasze ostatnie chwile. Powiedz mi jeszcze, że mnie kochasz. - Kocham cię! - jęknęła kobieta zamierającym głosem. - Pragnę cię! - Tito dusił ją swymi ustami i tak ściskał w objęciach, jakby ją chciał zabić. - Pragnę cię! Chcę umrzeć w chwili, gdy mi się będziesz po raz ostatni oddawała! Chcę być ostatnim twoim kochankiem! - Tak! - krzyczała. - Weź mnie! Tito rozdarł drżącymi rękami lekkie suknie, obnażył ją całkowicie, a gdy zobaczył ją nagą, zaczął jak szalony całować w piersi, w oczy, pod pachami, wyrywając zębami włosy, wpijając się w jej ciało, zlane potem i krwią. - Weź mnie! - jęknęła jeszcze raz. W mgnieniu oka oba ciała sprzęgły się ze sobą i stopiły w jedną masę. Widziała nad sobą obrzmiałą, zadyszaną twarz Tita w obramowaniu gwiazd i błękitu; czuła się zdruzgotana pomiędzy twardą szyną a ciężarem mężczyzny, który w chwili ostatecznej rozpaczy wyładowywał namiętność całego swojego życia, szaleństwo całej swej namiętności. Umierający cierpiał, jak jeszcze nigdy, albowiem było to ostatnie cierpienie. Twarz tego człowieka była. jednym skurczem mięśni, na ustach miał pianę, oczy błyszczały nienaturalnie, a jego rytm był gwałtowny, jakby ją brał nie zmysłami, lecz przeszywał nożem. Ale nagle jęknął przeciągle, siły opuszczały go, oczy zatraciły straszny blask, wszystkie mięśnie odprężyły się, ramiona zwisły. Podniósł się. Kokaina leżała jeszcze wyciągnięta w tej samej pozycji. Nie było nic bezwstydnego w jej nagości, w tej niezwykłej nocy pod czystym blaskiem gwiazd, pod błękitną kopułą nieskończoności. Jej kochanek, jej ostatni kochanek, wytężał wzrok ku południowi i zobaczył na błyszczących szynach zbliżający się czarny cień. Wówczas wziął nagą kobietę na ręce i posadził ją na suchej trawie, parę kroków od szyn. Wielki zachodnioafrykański ekspres nadjechał, przeleciał tuż obok nich, unosząc ze sobą strzępki podartej liliowej koszulki z organdynowymi plisami. Kokaina otworzyła oczy i przyglądała się, jak czarny potwór ze swymi światłami oddalał się i znikał, zostawiając za sobą błyszczące, nieskończone szyny. Tito nie mówiąc ani słowa, pomógł jej się ubrać, spiął szpilkami podartą suknię, po czym poszli drogą, prowadzącą do miasta i hotelu. Na progu swoich pokojów pocałowali się jeszcze raz. Nazajutrz po południu, gdy Maud na przyjęciu urządzonym na jej cześć zajadała bananowe lody, Tito znajdował się na statku odjeżdżającym do Genui. W chwili odjazdu, kiedy syrena zaczęla śpiewać melancholijnie pogodny romans pożegnania, Tito włożył rękę do kieszeni i znalazł kartę wizytową. - Czyja to karta? Kto mi ją ofiarował? I nagle przypomniał sobie. To ten Europejczyk, który zaraz po wylądowaniu Tita tak mu zachwalał tubylcze kobiety i oświadczył, że ma niektóre do dyspozycji i że najstarsza ma szesnaście lat. Tito patrzył z uśmiechem na wizytówkę. I pomyślał: “Gdybym go posłuchał, moje samobójcze myśli szybko by się rozwiały. Moja zazdrość była również w tym ostatnim wypadku owocem długiej wstrzemięźliwości, nagromadzonej pożądliwości”. I przypomniał sobie, że tamtej nocy, po stosunku z Kokainą na szynach kolejowych, czuł się o wiele lepiej i weselej. Myślał o tym, że jutro odda się ona może innym mężczyznom i myśląc tak, nie odczuwał bólu. Dakar leżał już daleko za nim. Tito stojąc na pokładzie, wspominał te czasy, kiedy w objęciach Kalantan zabijał w sobie zazdrość rozbudzoną przez Maud. Teraz jego zmysły były zaspokojone, bo zeszłej nocy pod tchnieniem dalekich wiatrów i pod grozą śmierci zgasła jego zazdrość na stalowych, nieskończenie długich szynach. Znowu spojrzał w kierunku Dakaru. Ale nie można było nic zobaczyć, gdyż statek znajdował się już na środku oceanu. Wysoko sklepione niebo, okrągły horyzont, wszystko jak poprzedniej nocy, kiedy trzymał w ostatnim uścisku śmiertelnie bladą, Kokainę. I Tito zawołał ku morzu słodkie imię: - Kokaina! I zrozumiał też, że jego zazdrość o Kokainę, dręczące pragnienie jej miłości i tęsknota wrócą. Kokaina, biała jak proszek, który upaja i zabija. Kokaina, kobieta bierna, nieodpowiedzialna jak przedmiot, jak koniuszek palca maczany w truciźnie i zabijający każdego, kto go dotknie. Kokaina, istota pozbawiona woli, która zgodziła się umrzeć, gdy jej zaproponował, i zgodziła się żyć, kiedy nie chciał już umierać. Kokaina, która się wszystkim oddawała, która nikomu nie odmawiała, ponieważ odmawianie sprawiało jej zbyt wiele trudu. Kokaina, wcielona w kobietę biała, cenna trucizna, trucizna naszych czasów, która nas wtrąca w słodką śmierć. Tito miał szczęście, że i tym razem morze było wzburzone, więc musiał do samej Genui siedzieć w kabinie. Jeżeli ktoś aż tak źle się czuje, najlepiej zostawić go samego, więc prosimy cię, czytelniku, abyś wyszedł z jego kabiny, zwłaszcza że mam ci coś do powiedzenia. Sprawa przedstawia się tak. Zachodnioafrykański ekspres, który przejeżdżał przez Dakar, w rzeczywistości nie istnieje. Ale to nie moja wina. Mnie było wygodnie, żeby istniał. I skoro już jesteśmy przy zwierzeniach, muszę wyznać, że hotel “Napoleon” na placu Vendóme, gdzie Tito i Maud dłuższy czas mieszkali, jest również moim wynalazkiem. Mogłem akcję powieści umieścić równie dobrze w hotelu “Bristol” lub w stereotypowym i snobistycznym “Ritzu”, ale nie chcę robić reklamy hotelom, chociażby dlatego, że hotelarzom moja reklama nie jest potrzebna. A teraz wróćmy do kabiny Tita, który właśnie układa swój bagaż, ponieważ do Genui jest już niedaleko. 14 Stało się tak, jak Tito przewidział. W parę dni po rozłące z Maud, opadły go na nowo wspomnienia. Co parę kroków zatrzymywał się na ulicy i zręcznie manewrując, aby nie zwracać na siebie uwagi, wyjmował z kieszeni fotografię nagiej Maud i przyglądał się jej. Jesteś znowu w Turynie? - spytał go Nocera. - Jak widzisz. - I co zamierzasz tu robić? - Umrzeć. - A nie mogłeś umrzeć tam? - Nie mogłem. - Masz rację, w Senegalu jest za gorąco. Już łatwiej tam żyć. Nocera żartował zwykle na ten temat, gdyż nie wierzył w samobójcze zamiary Tita. Za wiele o tym mówił. Człowiek, który postanowił odebrać sobie życie, milczy, aby otoczenie nie przeszkodziło mu w jego czynie. Kto chce się zabić, zabija się, nie mówiąc o tym przedtem nikomu. Pewnego dnia Tito wyraził się: - W szystkiego już w życiu skosztowałem: miłości, gry, środków podniecających, hipnozy, pracy, lenistwa i złodziejstwa. Widziałem kobiety wszelkich ras i mężczyzn wszystkich możliwych barw. Jednego tylko jeszcze nie znam: śmierci. Chcę i tego skosztować. Pietro Nocera, który usłyszał w tych słowach raczej chęć ułożenia zręcznego zdania niż istotne przekonanie, odpowiedział mu: - Nie graj tragedii, Tito! Nie mów o umieraniu. życie jest farsą, une pochade. - Wiem o tym, Nocera. Ale ponieważ się nie bawię, wymykam się przed końcem przedstawienia. - Twoja śmiertelna koszula jest utkana z literatury - powiedział Nocera.- Nie zabijesz się. Mówisz o tym ze zbyt wielką uporczywością. We własnych słowach szukasz punktu oparcia, chcesz przekonać samego siebie, że nie masz racji. Mówisz mi to, abym ci zaprzeczył i abyś mi mógł potem z triumfem odpowiedzieć: “Masz najzupełniejszą słuszność! Przekonałeś mnie, nie odbiorę sobie życia”. Ale zamiast tego odpowiem ci: Tak, mój drogi Tito! Ależ tak, masz rację! Odbierz sobie życie! - Brawo, Nocera! Właśnie chciałem od ciebie słowa zachęty. Jedyna rzecz, co do której nie jestem zdecydowany, to rodzaj śmierci. Otruć się gazem? To za długo potrwa. To nieuprzejmie trzymać tak długo śmierć w przedpokoju, skoro się ją zaprasza. Ideałem byłoby umrzeć na pełnym morzu. To najpiękniejsza śmierć. W salonie pierwszej klasy, w piękną, czarowną noc, podczas jednego z owych szalonych balów, które tchną gorączką muzyki, granatem rozgwieżdżonego nieba, dalą i szybkością. Dokoła piękne kobiety w dekoltowanych toaletach, miliarderki w brylantach i diamentach, które obciążają się biżuterią, a ujmują sobie lat. Panowie we frakach omawiają interesy pomiędzy dwoma kontynentami. Toasty, szampan, orkiestra gra ragtime, na scenie obwieszonej lampami i otoczonej palmami tancerka, która skręca swoje międzynarodowe ciało. Kosmopolityczny tłum: Chińczycy, Murzyni, Mulaci, wielcy kupcy i biznesmeni, dyplomaci, światowcy, kokoty, które przenoszą się z jednej części świata do drugiej, aby podnieść swą taryfę lub by zdobyć nową dziewiczość. Wszyscy ci ludzie zostali rzuceni przez los na ten statek pod rozmaitymi pozorami, ale dążą ku jednemu celowi - ku śmierci. Tito zawiesił dramatycznie głos, zapatrzony w stworzoną przez siebie wizję. - Nagle przez kadłub statku przebiega silny wstrząs. Tysiąc krzyków bucha w niebo, słychać płacz, modlitwy, strzały rewolwerowe... I oto woda wdziera się, spłukuje wszystko, dusi głosy, spławia stoły, wydyma dywany, gasi światła. I pogrążamy się, szybko zapadamy w dół, pod zasłoną z sinej wody, podczas gdy melodia ragtime'u brzmi ci jeszcze w uszach, jak marsz pogrzebowy. Wydaje mi się, że umarłbym, nie szukając ratunku. Gdy inni wiliby się zrozpaczeni w falach morza, ja byłbym spokojny, i nie mogąc zapalić papierosa, żułbym z wielką flegmą gumę. Ależ cóż z tego, mój drogi? Nie mogę wybrać tego rodzaju śmierci, ponieważ cierpię na chorobę morską. Muszę więc z tego zrezygnować. Ale wierz mi, że naprawdę elegancko jest zostać pochowanym na dnie oceanu, a nie być wpakowanym upokarzająco do trumny i pochowanym w ziemi. Tobie, Nocera, przyjdzie zaopiekować się moim ciałem. Chcę być spalony. - Co za głupstwo! - Wiem o tym. Jean Moreas powiedział: “Chcę być spalony, właśnie dlatego, że to idiotyczne”. - Co do mnie - rzekł Nocera - wszystko mi jedno, czy mnie wrzucą po śmierci w błoto, czy też pochowają w opactwie Westminsteru. - Ja przeciwnie, cieszę się, że zażyję z mańki całe to ziemne robactwo, które liczy już na ucztę z mego ciała. To wstrętne zostać zjedzonym po śmierci. Za życia to co innego. Spójrz na ostrygi, które się żywcem połyka. Cóż to za szlachetne stworzenia! Tobie więc zalecam misję spalenia mego ciała. To interesujące przedstawienie. Czy nigdy tego nie widzialeś? Wydaje się, że ciało jeszcze żyje, podnosi się, zwija, klęka, wyciąga ramiona, przyjmuje komicznie wyuzdane pozy. - To nieprawda. - Kiedy będą palili moje ciało, przekonasz się sam i przyznasz mi rację. Ale nie odbiegajmy od tematu. Poradź mi jakiś ładny rodzaj samobójstwa. - Rzuć się z piątego piętra. - Można spaść na cudzy balkon. - Rzuć się pod pociąg. - Próbowałem już. Ale nie podoba mi się. I te ciągłe opóźnienia... Nocera stracił cierpliwość. - Nie wiem, co ci poradzić. Kto ma takie usposobienie jak ty, nie pyta o radę i nie odbiera sobie życia, lecz żyje. Tito zaczął się sam nad tą sprawą zastanawiać i doszedł do następującego wniosku: Jeśli zażyję silnej trucizny albo wpakuję sobie w brzuch pięć kul rewolwerowych, umrę na pewno. Chciałbym jednak znaleźć sposób samobójstwa, który by mi zostawił otwartą furtkę albo wyrażając się dokładniej, chciałbym wynaleźć taki sposób, żeby los (jeżeli w ogóle istnieje i jeśli jest przeciwny mojej śmierci) mógł mnie uratować. Kiedy połknę kilka pastylek sublimatu, umrę z całą pewnością. Los nic tu nie wskóra. Gdy się rzucę z wieży, rozbiję mózg o bruk i ani los, ani przypadek, ani Bóg nie potrafią mnie zatrzymać w powietrzu. Pragnę zostawić przypadkowi możność uratowania mnie, jeżeli mu na tym zależy. Zastanawiał się nad tym jeszcze w drodze do szpitala, ale nic nie wymyślił. Przeczytał jakieś rozporządzenie, minął jakieś drzwi, zwrócił się do odźwiernego, wdychał zapach czystości przesyconej karbolem, wszedł na schody i znalazł się na korytarzu. Ładna pani doktor, której szukał, wyszła mu akurat naprzeciw. Miała na sobie laboratoryjny fartuch, który nie zniekształcał jej kobiecych wdzięków. Była jego koleżanką z uniwersytetu. Pracowali przy tym samym stole operacyjnym, odbywali razem drogę z jednej kliniki do drugiej. Był też krótki okres, kiedy Tito kochał się w studentce, kiedy indziej znów ona kochała Tita, ale była to miłość powierzchowna, która powstała raczej z kokieterii niż z głębokiego uczucia. Okoliczności nie sprzyjały obopólnym zwierzeniom. Kiedy opuścił uniwersytet, obiecał jej, że wkrótce się zobaczą. Z Paryża przysłał jej pocztówkę z wieżą Eiffla, na którą ona odpowiedziała mu pocztówką z widokiem Palazzo Carignano (dzieło Juvary) i zapytaniem: “Co pan porabia?” Na to pytanie nie odpowiedział jej nigdy. - Tak, Arnaudi, nasze drogi rozeszły się. Przypominam sobie, kiedy pewnego ranka szliśmy razem do kliniki chorób skórnych i wenerycznych. Z nieśmiałym podnieceniem powiedział mi pan parę miłych słów. Było zimno, drzewa w alejach stały nagie i rozgałęzione, jak oskrzela na tablicy anatomicznej. Nagle wszedł pan do trafiki, czekałam na ulicy. “Kiedy wyjdzie - myślałam - powiem mu, że go kocham”. Ale pan wyszedł i zaczął wygadywać na państwo czy tytoń, czy też na sklep i nasza rozmowa potoczyła się w innym kierunku. Klinika dermatologiczna była już blisko. Weszliśmy i nigdy już nie było o tym mowy. - Byłbym szczęśliwszy - wyznał Tito ze smutkiem. - Cała nasza egzystencja może zależeć od tego, czy wsiądziemy do tego, czy innego tramwaju, czy wejdziemy do sklepu z tytoniem, albo od tego, czy wyjdziemy z domu o minutę wcześniej czy później. Dodał, że wszyscy , którzy są zmuszeni zmienić zawód lub studia, opłakują porzucone książki i narzędzia pracy. Z tym jest tak, jak z pierwszą miłością - nie zapomina się jej nigdy, ponieważ wydaje się nam jedynie prawdziwa. Opowiadał jej, jak zbrzydło mu życie z tęsknoty do mikroskopu, do badań lekarskich, do poszukiwań, analiz i doświadczeń. I prosił, aby pozwoliła mu obejrzeć laboratoria, sale operacyjne i narzędzia. - Sprawia mi to naprawdę wielką przyjemność, że mogę się panu przysłużyć. Czy zaczniemy od sal, gdzie leżą chorzy? Wyszli z laboratorium, przeszli przez biały przedsionek o wielkich, czysto wymytych szybach okiennych. Milczące siostry. Zapach kuchni i środków dezynfekcyjnych. Przeszli między dwoma nie kończącymi się rzędami łóżek, wszystkie były jednakowe, różniły się jedynie tabliczki z nazwiskami. og1ądali tak przypadki najbardziej typowe, jak i rzadkie. Jakże wiele różnych chorób w tych jednakowych łóżkach, ile różnych losów w tych symetrycznych, takich samych korytarzach! Młoda kobieta prowadziła Tita to tu, to tam, zatrzymywała się przy najciekawszych pacjentach, wyjaśniając mu ostatnie metody diagnozowąnia i najnowsze sposoby leczenia. Na oddziale chirurgicznym, mocno przesiąkniętym jodoformem, siostra pocieszała bredzącego w gorączce chorego: “Pomyśl tylko mówiła - że jedna z twoich nóg jest już w raju i że się z nią wkrótce połączysz!” Przeszli do kolejnej sali. Inne łóżka, inne korytarze. Milczące pielęgniarki, białe koszule, bardzo wysokie okna z błyszczącymi szybami. W kostnicy na niskim łóżku leżał trup pułkownika z orderami i szpadą (koło głowy na poduszce leżała jego czapka). Kapelusz na łóżku przynosi nieszczęście - ostrzegł ze śmiechem Tito... - Co za nieszczęście może go jeszcze spotkać, skoro już nie żyje? - Może zmartwychwstać. Weszli do amfiteatru. Przed paroma laty Tito przesiadywał często na tych półokrągłych ławkach. - Siadywaliśmy zawsze na tym miejscu - odezwała się lekarka. Przypomina pan sobie? Ja tutaj, a pan po prawej stronie. Weszli o piętro wyżej, zwiedzili inne sale, wypróbowali działanie paru aparatów i wrócili do laboratorium. W wielkiej witrynie stały wysokie szklane naczynia wypełnione żółtym spirytusem, a każde z nich zawierało ludzki embrion: od trzymiesięcznego do ośmiomiesięcznego. Niektóre miały jeszcze błonę, otaczającą je jak pukiel włosów, twarzyczki innych były ironicznie lub pogardliwie uśmiechnięte, jak gdyby kpiły sobie z życia, którego nie udało im się rozpocząć. W następnej sali stały wielkie witryny z pełnymi próbówkami, z białymi, rokokowymi perukami z waty zamiast korków. - Czy to są wyhodowane bakterie? - Tak - odpowiedziała lekarka. - Dyfteryt, zapalenie płuc, malaria, tyfus... - i pokazywała przy tym różne próbówki, zaopatrzone w odpowiedni napis. W chwili, gdy mówiła mu o barwieniu bakterii do badań mikroskopowych, wyminął ich jakiś mężczyzna o olbrzymich stopach, wyglądających spod białego kitla. - Doktorze! - rzekła dziewczyna, odchodząc od Tita, który został sam przed próbówkami. - Telefonowano z instytutu anatomii. Żądają trupa kobiety, najlepiej młodej. - Chwilowo nie ma żadnej - odrzekł lekarz po krótkim namyśle. Ale chyba najpóźniej dziś wieczór sytuacja się zmieni. Kobietę, mówi pani? Będę miał, a jakże! Niech pani odpowie profesorowi, że prześlę mu dziś wieczór. - I przeszedł do innego pokoju. Tito skorzystał z chwilowej nieobecności lekarki, aby złapać jedną z próbówek i ukryć ją zręcznie w wewnętrznej kieszeni marynarki. Został jeszcze chwilę i słuchał w roztargnieniu i niecierpliwie objaśnień uroczej przewodniczki. Pożegnawszy się z nią, pobiegł śpiesznie do domu, gładząc pieszczotliwie z wierzchu próbówkę z bakteriami. - Tyfus, tyfus! Bakterie tyfusu! Wypiję wszystko od razu. Wyjdę naprzeciw śmierci. Oto rodzaj śmierci, jakiego szukam. Jeżeli los zechce mnie uratować, to da mi lekarza, który potrafi mnie uzdrowić. Wstrząsnął płynną i flegmistą substancją, wlał ją do szklanki i wypił. Miała słono-kwaśny smak. - Wyhodowane bakterie nie są znowu takim złym napojem - powiedział i zaraz potem wychylił kieliszek chartreuse. Wyjął z pugilaresu fotografię nagiej Kokainy, obejrzał ją, schował z powrotem, po czym położył na biurku arkusz białego papieru i napisał: "Zabijam się, bo czuję wstręt do dalszego życia. Każdy inteligentny człowiek doszedłszy do dwudziestu ośmiu lat, powinien zrobić to samo. Nie chcę mieć na pogrzebie duchowieństwa, ale ponieważ księża są nie dla umarłych, lecz dla żywych, więc jeżeli już koniecznie muszą być księża, to proszę również o rabina i kaznodzieję z Waldensee. Mam wiele sympatii dla duchownych wszystkich wyznań, bo albo wierzą naprawdę i wtedy uważam ich za godnych podziwu, albo nie wierzą i w tym wypadku są również godni podziwu, jak wszyscy zręczni oszuści. Pragnę, by mnie włożono do trumny w zielonej piżamie z rękami w kieszeniach. Żądam, by mnie spalono. Popiół proszę wsypać do dwu okrągłych kolorowych urn, jedną ma dostać na pamiątkę Pietro Nocera, drugą moja Maud Fabrege. Pietrowi Nocerze zapisuję wszystkie książki i ubrania, mojemu przyjacielowi mnichowi srebrną, pozłacaną monstrancję, Maud Fabrege (Maddalena Panardi) moją nieliczną biżuterię. Pieniądze, które zostawiam, zapisuję Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami". Złożył podpis, dodał datę, zamknął w tak wielkiej kopercie, że musiał zużyć podwójną dawkę śliny, a na wierzchu napisał: “Mój testament. Otworzyć natychmiast po mojej śmierci”. I aby rozproszyć melancholię, wyszedł na ulicę, rozglądając się przy tym uważnie na prawo i lewo, aby nie wpaść przypadkiem pod tramwaj. Wchłonął nosem małą dawkę białego proszku i wszedł do kina. Ale nic nie widział, gdyż przed oczyma jego duszy przewijała się zupełnie inna taśma. "Kiedy mówiłem matce, że boli mnie ząb, kazała mi go wyrwać; kiedy skarżyłem się, że mam wrzodziankę, wyciskała ją; kiedy wyznawałem, że cierpię z powodu kobiety, nazywała mnie głuptaskiem. Wkrótce po moim urodzeniu ojciec wezwał księdza, a ponieważ przypadkowo wezwał duchownego katolickiego, a nie innego, więc musiałem czcić jego Boga, a nie jego konkurenta. Kiedy zmieniłem religię, nazwano mnie renegatem, gdyż przestałem być wierny temu duchownemu, któremu podlegał mój ojciec. Edukowano mnie od czasów chłopięcych. Wychowanie jest tylko sztuką kłamania. Trzeba udawać, że się nic nie wie o danej rzeczy, bo komuś sprawi to przykrość, jeżeli będziemy wiedzieli, uśmiechać się do osoby, której najchętniej naplulibyśmy w twarz, mówić »dziękuję«, kiedy chce się powiedzieć »idź do diabła«. W parę lat później zbuntowałem się przeciwko wychowaniu i wywiesiłem sztandar szczerości. Później przekonałem się, że szczerość wychodzi mi tylko na złe. I tak znowu wróciłem do kłamstwa. Byłoby korzystniej słuchać się pierwszych pouczeń. Uczono mnie najpierw, że vox populi, opinia, jest prawdą. W pewnych wypadkach, które mnie bliżej dotyczyły, badałem tę sprawę na własną rękę i doszedłem do przekonania, że opinia się myli, ale później pogłębiłem moje badania i musiałem stwierdzić, że opinia ma rację. Gdy ten i ów powiada, że Tito jest łotrem, a Tizia dziewką, nie wierzysz. Rok czy dwa lata ręczysz za ich niewinność, ale w trzecim roku znajomości przekonujesz się, że w nim tkwi kawał łajdaka, a w niej wiele z dziewki. Lepiej było od razu wierzyć w to, co mówił vox populi. Gdy miałem dwadzieścia lat, kazano mi przysięgać na wierność królowi, który dlatego jest królem, że jego ojciec był królem, a przedtem jeszcze dziadek. Przysięgałem, bo mnie do tego zmuszono. Gdyby mnie nie zmuszono, nie przysiągłbym. A potem kazano mi zabijać ludzi, których nie znałem, którzy byli mniej więcej tak samo ubrani jak ja. Pewnego dnia powiedziano mi: »Widzisz, oto jest twój wróg. Strzelaj do niego«. Strzeliłem. Nie trafiłem. on strzelił do mnie. Zranił mnie. Nie wiem, dlaczego powiedziano mi, że jest to zaszczytna rana!". A tymczasem przesuwały się obrazy filmu. Po seansach następowały pauzy, publiczność się zmieniała, a Tito siedział na swoim krześle bez ruchu i fantazjował. Zażył całą kokainę z pudełeczka. Wszedł woźny, zwrócił mu uwagę, że widział film już trzy razy i kazał wyjść. Na ulicy nie przestawał myśleć o najodleglejszych i nie mających związku rzeczach. Myślał o tym, że ma dwadzieścia osiem lat, że jest to tragiczny wiek dla zakochanych mężczyzn, gdyż nie ma się już wigoru młodzieńczego kochanka, a nie posiada się jeszcze pieniędzy starego. Myślał o tym, że kobieta kochająca jest w stanie ponieść dla ciebie każdą ofiarę, ale gdy cię przestaje kochać, zdolna jest wyrządzić ci każdą krzywdę. Chcąc wyładować swoją zwierzęcość, oplącze cię oszczerstwami, uknuje spiski i sprzymierzy się z twoimi wrogami przeciwko tobie. Roześmiał się na myśl o ideałach - wiedział, że nawet w najszlachetniejszych dążeniach rozbrzmiewa metaliczny brzęk pieniędzy. Czuł, że wzbierają w nim wszystkie zamarłe już uczucia. Nie ma miłości bez zazdrości, tylko kobiety i stręczyciele uważają, że jest inaczej. Wymyślał nowe sposoby samobójstwa: rzucić się z drugiego piętra w teatrze na parterowe miejsca. Kobiety, które oddają się pierwszemu lepszemu, odmawiają zakochanemu mężczyźnie, ledwo przestały go kochać. Kiedy ci się oddają, zachowują się tak, jak gdyby ich ciało było darem niebios, ale gdy im zarzucasz, że się oddały innemu, odpowiadają, że nie miało to żadnego znaczenia. Mijał kawiarnię, w której bywali kupcy. - Nigdy nie rozumiałem, jak można żyć z handlu - mruknął sam do siebie. - To znaczy sprzedawać za sto, co się kupiło za dziesięć. Za każdym razem, gdy muszę coś sprzedać, oddaję za dziesięć to, co kosztowało mnie sto pięćdziesiąt! Postanowił sobie, że jeśli jeszcze raz się urodzi, to będzie włóczęgą lub żebrakiem. Pieniądze mają jakąś wartość, jeżeli można je wydać. Kiedy musisz pracować, to brak ci czasu, by wydać zarobiony pieniądz. Trzeba urodzić się bogatym albo kraść. Cóż to znaczy zabić czlowieka? W ciągu pięciu minut można się namyślić, wykonać, żałować i zapomnieć. I czym jest ta bolesna operacja, która nie trwa dłużej niż trzydzieści sekund, w porównaniu ze szczęściem całego życia? Przypominał sobie wciąż, że stoi u wrót śmierci. Bakterie rozpoczęły już swoje dobroczynne działanie. Odchodząc od życia, czuł się zmęczony i znudzony, jak gdyby wychodził z łóżka kurtyzany, i odczuwał z zadowoleniem, że zawsze się nudził. Szczęśliwi, którzy się nudzą, odejdą bez żalu. A ponieważ popędową siłą jego życia była kobieta, więc jego luźne myśli znów do niej wróciły. "Zastanawiacie się nad tym - myślał jakie są przyczyny psychologiczne, fizjologiczne czy patologiczne, które sprawiają, że zdradza was kochanka. Ale przecież kobieta oddaje się przeważnie przypadkowo, ponieważ ma ładne podwiązki i chciałaby, aby ją podziwiano". Przypomniał sobie, ale bez bólu, parę scen ze swych przeżyć miłosnych. Kokaina, jego daleka Kokaina dała mu rozkosz na jedną godzinę. Pamiętał, że gdy ją posiadł, czuł wściekłość twórczej siły, entuzjazm do życia, ale w godzinę później wtargnęła bezsilność, taedium vitae, zazdrość, lęk, że ją utraci, nieuleczalne przygnębienie. Ta kobieta i ten proszek wywołują w nim jednakowe zjawiska zatrucia, które musiały doprowadzić go do śmierci. Gdyby nie spotkał tej kobiety, byłby teraz lekarzem, patrzyłby w mikroskop, nic nie widząc, albo widziałby wszystko. Ślepe oczy takiego poety, jak Homer lub Milton widziały więcej niż najostrzejsze aparaty. Wyobraźnia podsunęła mu obraz jego Kokainy, starej i brzydkiej, ale zręcznie zrobionej na bóstwo. Moje nieszczęście wypływa z czerwonej pomadki do ust, błękitnego ołówka i pudełka pudru! Ogarnęło go niejasne uczucie skruchy, że nie przyjął propozycji przyjaciela mnicha. "Asceza powstała z tego, że człowiek niczego nie pożąda, jak eunuch, czy też z tego, że już więcej nie pożąda, jak święty Franciszek z Asyżu. W każdym razie zawsze jest oznaką słabej żywotności. Mógłbym zostać dziś mistykiem. Mistycyzm jest męskością w likwidacji. Chybioną spermą... - Ale dlaczego snuję takie fantastyczne refleksje. Pewnie mam gorączkę - rzekł do samego siebie i pomacał puls. W domu znalazł w szufladzie termometr, włożył go pod pachę: trzydzieści dziewięć. Wyjął termometr, zdjął jeden but, potem drugi, potem resztę ubrania i położył się do łóżka. Choroba zaczynała się symptomatami anginy. Gorączka, ogólne osłabienie... - Ale skąd angina? Połknąłem bakterie tyfusu. Będzie to więc nietypowy przypadek tyfusu - powiedział głośno. Znowu zaczął obmyślać program swej śmierci: “Pozostawię losowi najdalej idącą swobodę, będzie mnie mógł zabić albo uratować. Będę się więc zachowywał jak każdy chory. Wezwę lekarza, wyłożę mu objawy choroby i będę stosował się do jego wskazówek. Jeżeli los zechce, abym żył, będę żył. Nie będę się sprzeciwiał. Jeżeli zechce, abym umarł, nie będę bardziej się opierał niż każdy inny chory. Nie powiem, w jaki sposób nabawiłem się choroby. Jeżeli los zechce, aby lekarz poznał się na chorobie, to zrobi to beze mnie”. Parę godzin spał niespokojnie, gorączkując. Kiedy się obudził, zobaczył u wezgłowia Pietra Nocerę, gospodynię i Maud. Maud przed paroma godzinami przyjechała z Senegalu i od razu go odszukała. Na jej widok obudziło się w chorym słabe pragnienie życia. Przypomniał sobie, że przy tyfusie kładzie się lód na brzuchu. Na razie, póki lekarza nie było, sam zażądał lodu. - Czy mam mu zrobić zabaglione, panie Nocera? - Tak - zgodził się Nocera. - Nie - przeciwstawił się chory, przypomniawszy sobie, że przy tyfusie zaleca się jak najściślejszą dietę. - Post i lód na brzuchu. Lód na brzuchu i post. - Doktor przyszedł - oznajmiła Maud otwierając drzwi. Wszedł głośny profesor Libani, młody, utalentowany uczony o złocistych włosach, w złotych okularach i z wieloma złotymi przedmiotami na palcach i na brzuchu. Usiadł. Jego kliniczne oko spoczęło na chorym - pomacał mu puls, odrzucił koldrę, ściągnąl koszulę, opukał, posłuchał, obejrzał, i znowu usiadł, aby odpowiedź wiedzy przetłumaczyć na dostępne dla ogółu słowa. Gdy Tito spojrzał na usta uczonego, wydawało mu się, że widzi wiszące na nich słowo: tyfus. Ale zamiast tego uczony oświadczyl: - Pan pije kozie mleko. - Nie, panie doktorze. - Tak, pan pije kozie mleko. - To niemożliwe, panie doktorze. - Co pan może wiedzieć? Pan pije to, co przynosi mleczarz. - Mleczarz nic mi nie przynosi, bo nie piję wcale mleka, nie znoszę tych wstrętnych wydzielin. Jako dziecko do dziesięciu miesięcy piłem mleko, bo nie dawano mi nic innego, ale ledwo zaświeciło mi światło rozsądku... - To obojętne - przerwał z powagą lekarz. - Pan ma... I znowu Tito czekał na straszne słowo: tyfus. - Pan ma posocznicę, wywołaną przez bakterie okrężne - to znaczy zakażenie krwi. - Czy to niebezpieczne? spytała blednąc Maud. - Nie - uspokoił ją lekarz. - Leczenie jest następujące: przede wszystkim usunąć lód, potem trzeba zrobić irygację o wysokim ciśnieniu, aby opróżnić kiszki. - Irygację z czym? - wtrąciła się gospodyni. - Parę litrów fizjologicznego serum, to znaczy wody z solą. Kiedy gorączka opadnie lub gdy będzie zupełnie niska, można mu dać do jedzenia wszystko, czego zapragnie. Tito wytrzeszczył oczy. "Jak to? - myślał. - Tyfus wytwarza w kiszkach jątrzące się rany. Aby tych ran nie drażnić, nie rozrywać, zarządza się post. Ten zaś pozwala mi jeść, czego tylko zapragnę i każe robić irygację o wysokim ciśnieniu, która rozedmie mi kiszki jak gumę. Ale niech będzie i tak. Nie będę przeciwstawiał się przypadkowi. Przypadek oddał mnie w ręce lekarza, który nie poznał się na mojej chorobie i poddaje mnie leczeniu, które jest w sprzeczności z praktykowaną kuracją. Będę jadł, dam sobie zrobić irygację i pęknę". Na wszelki wypadek zaryzykowal hipotezę. - Przepraszam pana, panie doktorze, czy to nie może być przypadkiem tyfus? - To jest absolutnie wykluczone. Brak jakichkolwiek objawów tyfusu: bólów mózgowych, uczucia ogłuszenia, bólu we wszystkich kościach, śledzionę można ledwie wymacać, na brzuchu nie ma wysypki durowej, puls jest zbyt przyśpieszony w stosunku do temperatury. Pan wie, że przy tyfusie puls jest w odwrotnym stosunku do temperatury. Pan zaś, przeciwnie, ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki i sto uderzeń pulsu. Ale Jeżeli chce się pan upewnić, możemy zrobić analizę krwi. Przyjdę tu potem ze wszystkimi instrumentami. Umył sobie ręce, wysuszył je uroczyście i łaskawie wyszedł. W przedpokoju Nocera, Maud i gospodyni rozmawiali z nim półglosem, po czym wrócili do łóżka chorego, aby go zapytać, co woli na razie, pić czy jeść. - Wszystko jedno - odrzekł zrezygnowany Tito, gdyż znał prawdziwą istotę swej choroby i wiedział, że zarówno jedna, jak i druga rzecz musi mu zaszkodzić. - A więc zrobimy teraz tę hydrauliczną operację - powiedział Nocera - a tymczasem pani gospodyni przygotuje ci duży befsztyk a la milanaise. - Dobrze - zgodził się chory po stoicku. I zrezygnowany położył się na brzuchu, aby wchłonąć te dwa litry wody, które, bulgocząc, wlewały się do jego wrażliwych kiszek. Guma kokieteryjnie zwisająca ze ściany przypominala mu nargile, które widział w Dakarze u bogatych Murzynów, leżących na matach przed chatami. - Teraz obróć się i usiądź - zdecydował Nocera. - Teraz musisz jeść! Skazany obrócił się, usiadł i wziął w ręce befsztyk, jak Sokrates, który wziął z rąk wysłańca Rady Jedenastu czarę z cykutą. Po jedzeniu położył się na bok i z zamkniętymi oczyma wyobrażał sobie podróż, jaką odbywa befsztyk. "Przechodzi przez ujście żołądka, wchodzi do żołądka, radośnie powitany przez soki trawienne, maltretują go trochę ruchy robaczkowe, wychodzi z Pylorusa, dostaje się do dwunastnicy, a potem do jelita cienkiego, krąży tu i tam przez jelito kręte. Jeśli mam tyfus brzuszny - myślał - to ileż tam napotyka bakterii. Hop, hop! Oto jesteśmy przy wstępującej okrężnicy, przy ślepej kiszce. Ślepa kiszka z wyrostkiem robaczkowym. Uwaga przy tym przejściu, niebezpieczeństwo zapalenia ślepej kiszki, dalej naprzód przez okrężnicę poprzeczną, okrężnicę zstępującą. Czyli Colon. W Buenos Aires widziałem teatr, który się nazywał «Colon»... Ale czy to możliwe, aby befsztyk już tu dotarł? Spotkał na swej drodze parę ciał o wytwornych nazwach, które przeobraziły jego fizjonomię: żółć, trypsynę, leusynę i tyrolinę. A bakterie? Te wszystkie kochane bakterie, które kręciły się w wilgoci próbowki i które wypiłem, kto wie, jak go przyjęły? Pożrą go. Jeżeli tak, to nie zniszczy moich osłabionych kiszek. Teraz powinienem już nie żyć. Dlaczego nie umieram?" - uspokój się, uspokój się, najdroższy - zaklinała go Maud widząc jego zdenerwowanie. Lekka gorączka stwarzała te same fantastyczne obrazy, które po raz pierwszy nawiedziły jego mózg, gdy w hotelu na placu Vendóme oszołomił się kokainą. I teraz myślał o tym znowu: "Nie, Bóg nie jest wielkim humorystą. Jest małym nędznym humorystą o umysłowości mierniczego. Aby zabijać masy, posługuje się wojną i epidemiami. Nie ma nawet poczucia pięknej niesprawiedliwości. Jedyne jego ekstrawagancje, jakie zauważyłem, to kradzieże kieszonkowe w kościele, w chwili gdy okradziony się modli. Ale nie nawiedzają go nigdy oryginalne pomysły. Gdybym ja był na jego miejscu, zawiesiłbym nagle siłę przyciągania. Człowiek usiłowałby rzucić niedopałek papierosa i niedopałek zostałby w jego ręku. Usiłowałby wejść na schody i byłby zmuszony uklęknąć glową w dół, a przy pomocy rąk windować się na stopnie, oczywiście wchodzenie wymagałoby większego wysiłku niż schodzenie. Albo przyśpieszyłbym obrót ziemi. Zamiast obracać się w ciągu dwudziestu czterech godzin, obracałaby się w ciągu jednej. I wszystko w katastrofalnym nieładzie byłoby rozrzucone na niesłychane odległości. Japońskie pagody znalazłyby się na lodowcach Mont Blanc, mahometańskie minarety zmiażdżone jak biszkopty w kraterze Wezuwiusza, piramidy Cheopsa na Place de la Concorde. Bóg nie jest artystą. Aby zabijać ludzi, posługuje się nieskończenie małymi skrytobójcami, że nie wiadomo nawet, czy są roślinnego, czy zwierzęcego pochodzenia. Cóż to za ograniczona pała! I co za brak godności!" - Uspokój się, uspokój się, kochanie! - nie przestawała go zaklinać Maud. - Ma gorączkę, może mu zastrzyknąć morfiny, panie doktorze? - Nie trzeba. Teraz chodzi o analizę krwi. Tym sposobem - tłumaczył uczony zakładając mu na ramię dwie pętlice, aby żyły napełniły się krwią - osiągniemy pewność, że nie mamy do czynienia z tyfusem. Jestem o tym zresztą od początku przekonany. śledziona nie jest nabrzmiała i brak wysypki durowej... A Tito, który był jeszcze w stanie pochwycić parę zdań, i mimo gorączki miał chwilowe przebłyski przytomności, rzekł przy słowie wysypka: - Nie ma wysypki, ale są bakterie. Któż może wiedzieć, ile miliardów polknąłem? Tymczasem lekarz wkłuł igłę strzykawki, wysondował krew i napełnił wydrążoną rurkę. Potem zabrał ją do domu. Nazajutrz wrócił (Tito świetnie spał) i oświadczył, że analiza krwi dała wynik negatywny dla najrozmaitszych rodzajów tyfusu, paratyfusu A i paratyfusu B. - Na tym punkcie możemy więc być spokojni. Nie jest to tyfus. Dla większej pewności możemy jeszcze zrobić analizy uryny, tak zwany odczyn diazowy Ehrlicha. - Dobrze, zróbmy odczyn diazowy. - Zrobimy. A tymczasem niech się odżywia i róbcie mu irygacje. Tito myślal chwilami, że znajduje się jeszcze pod halucynacyjnym działaniem kokainy. Był przecież pewien, że ma chorobę, którą leczy się pozostawieniem organizmu w zupełnym spoczynku, a jednak chociaż go męczą lewatywami i zmuszają do jedzenia, nie umiera. Jest mu nawet lepiej. Robił wszystko wbrew kuracji tyfusowej i jego stan wcale się nie pogarszał. - Odczyn diazowy dał również wynik negatywny! - oznajmił z triumfem lekarz przy czwartej wizycie. - od początku wykluczyliśmy tyfus. Stwierdziłem już nawet istotną poprawę. - Tak - powiedziala Maud. - Rano i wieczorem jest podniecony. Po południu spokojny. - Można by przypuścić - zauważył Tito - że mikroby ucinają sobie po południu drzemkę? - Ale gorączka się trzyma. - I ona opadnie - obiecał lekarz wkładając palto. Kiedy tylko wyszedł, Nocera odezwał się do Maud: - Nie widzę żadnego postępu. Wydaje mi się, że nic się nie zmieniło od pierwszego dnia. - Może poradzimy się innego lekarza? - Myślę, że tak. Tito nie oponował. Gdyby mu zaproponowali, żeby sprowadził elektrotechnika albo żeby się napił witriolu, zgodziłby się. Przyszedł nowy lekarz. Był to typ starego diagnosty, poważnego medyka. Stanął przy łóżku skrzyżowawszy ręce na brzuchu, jakby się opierał o parapet okna. Macał puls, kazał sobie pokazać język, spojrzał na zegarek, na termometr, robił zwykłe hokus-pokus. - Kto pana leczy? Nocera wymienił nazwisko lekarza. Doktor zrobił grymas, który określał jego opinię. - I co powiedział? - Zakażenie krwi. Posocznica wywołana przez bakterie okrężne. - Czemu nie? - roześmiał się poważny lekarz. - Ten pan jest chory na... Chory widział na ustach poważnego lekarza krótki wyraz: tyfus. Zamiast tego lekarz powiedzial: - Na malarię. - Co pan mówi? - Maltańska gorączka. - Czy to poważna choroba? - Nie. Przy tej chorobie dokazuje cudów surowica lecznicza. Trzeba zrobić szczepionkę Wrighta. Ale trzeba do tego natychmiast przystąpić. Przede wszystkim należy porzucić dotychczasową metodę. Wychodzę po szczepionkę. Za godzinę jestem z powrotem. Ten poważny lekarz czytał medyczne czasopisma i zachwycał się ostatnimi metodami. Przed sześcioma miesiącami pacjent umarł mu na malarię i od tego czasu u wszystkich chorych dopatrywał się malarii. - To zupełnie proste - objaśnił Titowi. - Zaszczepiam panu parę milionów rozcieńczonych bakterii. Widzi pan te próbówki, tu są trzy miliardy. Chory zachował spokój męczennika. Dał sobie zaszczepić bakterie bez najmniejszego skrzywienia. Powiedział po prostu: - A więc doktorze, zaszczepił mi pań bakterie maltańskiej gorączki ? - Tak. - Gdybym, przypuśćmy, nie mial tej choroby, dostałbym jej teraz? - Rozumie się. - Jeżeli pan omyliłby się w swej diagnozie - no, powiedzmy, że jestem chory na tyfus - to teraz miałbym już dwie choroby? - Naturalnie. Ale pan nie ma tyfusu. - Wiem, wiem - dodał pośpiesznie chory. - Użyłem tylko prostego przykładu. Dla żartu. Teraz wiedział, że ma w swoim ciele nie jedną chorobę, lecz dwie: tyfus i malarię. “Na jedną z tych dwóch umrę” - pomyślal. Gorączka, która przedtem opadła, teraz podniosła się o parę kresek. Tito skarżył się na silne bóle w całym ciele. - To nie ma znaczenia - mówił poważny lekarz. - Przy maltańskiej gorączce szczepionka Wrighta wywołuje tę reakcję. Wszystko jest w zupełnym porządku i dowodzi, że moja diagnoza jest słuszna. Mogę z tego wyciągnąć tylko najkorzystniejsze wnioski. Maud i Nocera nie byli zadowoleni ani z pierwszej, ani z drugiej metody leczenia. - Pierwszy lekarz się mylił, to i drugi może się mylić. - Pierwszy lekarz poznaje się na chorobie, analizy przekonały go ostatecznie, że ma rację. Drugi odkrywa inną chorobę, robi analizę, i jemu się wydaje, że ma rację. Proponuję wezwać trzeciego lekarza. Zwrócę się wprost do najsłynniejszego lekarza w mieście. Jeszcze przed wieczorem do pokoju Tita przyszedł słynny, nieomylny lekarz, gwiazda medycyny, kapłan wiedzy. Potrząsnął z radością ręce obu lekarzy i powiedział: - Tyfus. Nawet dentysta poznałby się na tym. - Niemożliwe! - zaprzeczył pierwszy lekarz. - Czy zrobił pan analizę krwi Vidala? - Tak. - Ile razy? - Raz. - To nie wystarcza - zawyrokowała sława. - Niech pan zrobi po raz drugi. Tito znalazł wreszcie lekarza, zesłanego mu przez los, który miał go uratować. Dał sobie znowu pobrać krew. Tym razem analiza dała wynik pozytywny - 1 : 100. - Tyfus - zgodzili się wszyscy trzej. A Tito myślal: “Dotychczas nie wyleczyli mnie, bo nie poznali się na mojej chorobie. Teraz kiedy ją znają, zaordynują mi racjonalną kurację i wyzdrowieję”. - Przestać jeść - orzekł sławny lekarz. A Tito myślal: “Wiedziałem przecież, że przy tyfusie się nie je”. - żadnych irygacji. I Tito cieszył się po cichu: “Wiedziałem przecież, że kiszki trzeba zostawić w spokoju”. Istotna sława zwróciła się do obu lekarzy . - Irygacja zabija go. Zrozumiałaby to nawet akuszerka. "A przecież zrobili mi dwadzieścia cztery i nie umarłem - pomyślał Tito. - I były to istne wodospady Niagary". - Aby uspokoić gorączkę, trzeba mu zrobić zimną kąpiel. Czy państwo zrozumieli? - Tak, panie doktorze - odpowiedzieli Maud, Nocerai gospodyni. - Po kąpieli położyć go znowu do łóżka. Jutro rano wrócimy. I wszyscy trzej opuścili pokój. Chory czuł się przywrócony do życia. To nic dziwnego, że leczenie nie daje skutków, skoro pomylono się co do choroby. Ale kiedy diagnoza jest słuszna... I w tym wypadku diagnoza była słuszna, wiedział przecież, że wypił całą próbówkę bakterii, na której był napis: tyfus. Nie udało mu się wytłumaczyć samemu sobie, w jaki sposób te befsztyki i te lewatywy, jak je nazywała Maud - dwa litry dziennie - nie zabiły go dotychczas. W rękach tych trzech lekarzy czuł się tak, jak gdyby trzej akrobaci zawieszeni u sufitu podrzucali go do góry nogami. Zdawało mu się, że wirując zawrotnie, unosi się w powietrzu i za chwilę spadnie, ale zawsze w ostatniej chwili chwytają go dzięki przypadkowi. Z tych rozmyślań wyrwali go przyjaciel i przyjaciółka, którzy delikatnie zanurzyli go w lodowato zimnej wodzie. - To straszne! - ryczał Tito, rzucał się, zgrzytał zębami, ale nic nie pomagało. - Miej cierpliwość, mój kochany - mowiła Maud. - Miej cierpliwość, mój drogi - dodawał Nocera. - Jeszcze minutę - błagała gospodyni z zegarkiem w ręku. - To obniża gorączkę - powiedzial Nocera. - To cię uzdrowi - jęczała Maud. - Ja tu zamarznę - rzekła ofiara kąpieli szczękając zębami. Wysuszyli go szybko i zsiniałego zanieśli do łóżka. - Teraz się ogrzejesz, kochanie. Ale zamiast się rozgrzać, marzł w łóżku bardziej nawet niż w kąpieli. Poczuł przeszywający ból w prawej piersi. I zakaszlał. Po chwili zakaszlal ponownie. Potem splunął krwią. Pierwszy lekarz, który przyszedł w momencie, gdy go wydobywali z kąpieli, orzekł, że ten przeszywający ból pod żebrami jest tylko bólem międzykostnym. Słynny lekarz, gwiazda wiedzy medycznej, uspokajał wszystkich: - To bagatelka. To tylko wrzód tyfusowy. Zrozumie to nawet lekarz wojskowy. Ale Tito podejrzewał, że nabawił się w kąpieli zapalenia płuc. Kiedy Maud wyszła sprowadzić lekarzy, którzy odeszli przy pierwszych plwocinach, Tito ujrzał nagle przed sobą księdza. Czarnego, uroczystego, przemawiającego głosem nie z tego świata. - Kto go wezwał? - spytał pacjent. - Nikt - skłamała gospodyni. - Księży czuć nieboszczykiem - rzekł Tito głosem cienkim jak nitka. - To są niby-muchy składające jajeczka w dziurkach od nosa konających. Ale skoro już tu jest, niech sobie zostanie. Duchowny pokazał mu krucyfiks, chory miał odmawiać za nim modlitwę. - Niech wasza wielebność mnie posłucha - jęknął Tito. - Tam w skrzynce leży pudełko, a w pudełku jest fotografia. Proszę mi ją przynieść. Ksiądz przyniósł pudełko. Tito wyjął fotografię nagiej Kokainy. - Aby ją zniszczyć - upomniał go ksiądz z błyszczącymi oczami. - Nie, aby ją po raz ostatni zobaczyć - westchnął Tito z zadowoleniem w oczach. - Ale w tej najwznioślejszej chwili stoi przy pana łóżku Bóg - zagroził jego sługa. - Dobrze! A więc i on ją zobaczy. - A teraz będzie się pan spowiadał - rozkazał ksiądz wyrywając mu z rąk nieprzyzwoity przedmiot i chowając go pomiędzy stronicami brewiarza. - Spowiadać? Ta kwaśna lemoniada jest więc dla duszy nieunikniona? - Nie bluźnij, nieszczęsny. - To idź sobie do diabła, ty półgłówku! I położył się na boku, odwracając się do księdza częścią ciała, do której mu wstrzyknięto trzy miliardy rozcieńczonych bakterii (szczepionka Wrighta). Ksiądz odszedł. Na środku schodów otworzył, rumieniąc się, brewiarz. Wraz z Nocerą przyszła ciotka Tita, ohydna baba, którą bardzo rzadko widywał. W każdej rodzinie istnieje przynajmniej jedna wiedźma. W mojej również. Ciotka była szczęśliwa, że Tito umiera. A mimo to płakała gorzkimi łzami. - Kiedy płaczesz odezwał się do niej Tito - to znaczy, że wyzdrowieję. Gdybym umierał, śmiałabyś się ze szczęścia. Jakiś czlowiek przyniósł trzy balony z tlenem. - Trzy. Dlaczego trzy? - zapytała ciotka, jedna z tych wiedźm, które są w każdej rodzinie. W mojej również. - Po co kupił aż trzy? Czy aptekarz przyjmie z powrotem te, których się nie zużyje? - Tak. I zwróci pieniądze? - Słuchaj, Nocera! - krzyknął biedny Tito resztkami tchu, jakie mu jeszcze pozostaly. Zabierz stąd tę wiedźmę, bo zemszczę się, zrobię jej na złość i nie zdechnę. Wszedł kapłan wiedzy. - No, posuwamy się ku poprawie? - zapytał i pomacał puls Tita. Posuwamy się ku polepszeniu? - Tak, posuwamy się. I umarł. Nocera, Maud i gospodyni uklękli koło łóżka, wsparłszy czoła na koldrze, tak jak się to widzi na oleodrukach przedstawiających śmierć Anity Garibaldi lub Kamila Bensa, hrabiego Cavour. I tak oto zdarzyło się, że człowiek, który połknął bakterie tyfusu, jest leczony najpierw na zakażenie krwi, potem na malarię, a jednak żyje i może wyzdrowieć. Ale kiedy przy tyfusie przebywa klasyczną kurację tyfusu, wówczas umiera na galopujące zapalenie płuc. 15 Przy otwieraniu testamentu, której to czynności podjął się Pietro Nocera, obecna była tylko Maud z zaczerwienionymi od płaczu oczyma. Tito napisał wyraźnie: “Zabijam się”. I zabił się przez nią. Po raz pierwszy Maud odczuwała skruchę. - Gdybym była wierniejsza albo gdybym przynajmniej udawała wierność, byłby teraz... - Ale niech pani nie myśli o tym, panno Maud - pocieszał ją Nocera. - Skrucha jest najniepotrzebniejszą rzeczą na świecie. Niech pani pójdzie lepiej do domu i położy się spać. Ja się zajmę pogrzebem. Maud raz jeszcze pocałowała Tita w czoło, ubarwiła sobie wargi trochę na czerwono i poszła do domu, do swego dziecinnego pokoju wychodzącego na podwórze, gdzie z sąsiedniej klatki schodowej dolatywał taki przyjemny zapach doskonałej wielkopańskiej kuchni. Ojciec zapytał ją z szacunkiem, należnym ludzkiemu cierpieniu, czy wśród garderoby pozostawionej przez chorego, nie znajdzie się przypadkiem jakiś posezonowy płaszcz. Mieszkanie zmarłego odwiedził w celu dokonania oględzin zwłok lekarz, który szybko wyszedł, i ksiądz, który bawił tam pól godziny. - Mój biedny przyjaciel był ateistą - napomknął Nocera. - Zmarły niekoniecznie musi być wierzący - objaśnił ksiądz. Wystarczy, aby ci, którzy zostali, wierzyli. - Co do mnie... - Pan nie, ale... - Krótko mówiąc, ile to ma kosztować? - Każdy ksiądz dwadzieścia pięć lirów. - Ilu trzeba księży, aby orszak się godnie prezentował? - Najmniej ośmiu. - To wypada dwieście lirów. - I zakonnice. - Ile te kosztują? - Dwa liry z używanymi świecami, trzy ze świeżymi. - A ile trzeba świec? - Sto sztuk. - To wypada dwieście lirów. - Ale nie ze świeżymi świecami. - Wydaje mi się, że jeżeli mają być zapalone, to czy były już używane, czy nie... - Trzeba jeszcze doliczyć pięćdziesiąt lirów na kobierce, które się rozwiesi na drzwiach. - Czy to konieczne? - Nieodzowne. I msza, i błogosławieństwo. Może zrobjmy ogólny rachunek? Tylko to, co najpotrzebniejsze. - Msza, błogosławieństwo, dywany, razem sto lirów. Księża i zakonnice oprócz tego. - Zgadzam się. Czy nie mógłby mi pan dać zaliczki na pierwsze wydatki? Wystarczy dwieście? - Tak. Będzie pan o wszystkim myślał? O wszystkim. Jutro po południu, może być o czwartej? - Dobrze. O czwartej, wasza wielebność. Ale w jaki sposób można odprawić mszę o czwartej po południu, skoro do komunii przystępuje się na czczo? - Poszczący przystępują. Następnie przyszedł agent przedsiębiorstwa pogrzebowego, aby porozumieć się w sprawie karawanu i uprzęży koni. Nocera telefonował do krematoriurn, po czym przyjął urzędnika, który przyprowadził ze sobą jakiegoś pana, muzyka i dyrygenta w jednej osobie. Jestem pierwszym klarnecistą odznaczonej nagrodą kapeli “Musica in testa” i mogę dla pana ustalić niską cenę. Mamy stały repertuar pogrzebowych marszów. Gounod, Donizetti, Wagner, Patrella, Grieg i Chopin. Rozporządzamy zwiniętą chorągwią, której napisu nie można już odczytać. Ale ma się wrażenie, że to chorągiew dobroczynnego towarzystwa, które popierał biedny zmarły. Każdy ma na głowie beret, a za małą dopłatą przypina szpadę. - Ile kosztowałaby szpada? - Dwieście lirów. Zgoda. Do jutra. Czy wybrał pan kawałki? - Jakie kawałki? - Muzyczne kawałki. To pozostawiam panu. Najladniejsze, jakie pan zna. Przyniesiono trumnę. Nocera wyjął z szafy zieloną jedwabną piżamę i pomógł ubrać w nią nieboszczyka. Potem włożono go do trumny. - Czy zamknąć? - Tak, proszę zamknąć, jeżeli nie ma już nic do włożenia. Karawan stanął przed bramą. Karawaniarze znieślli trumnę na dół i wsunęli ją - ostrożnie i elegancko - do wozu. Orszak ruszył. Balkony napełnione były gapiami, a przed drzwiami trajkotały sklepikarki. Pochód otwierał przedsiębiorca pogrzebowy z bródką obciętą po amerykańsku. Potem szła kapela, która składała się z: jednej fujarki, ośmiu fletów, dwóch rogów, dwóch trąb, bębna i gongu, i jednego basa. Potem szły zielono ubrane zakonnice. Wyglądały jak wędrująca sałata. Potem szli księża śpiewający psalmy. Było ich ośmiu. Ale jeden kulał. Karawan witano z lękiem, pełnym szacunku. Był ozdobiony chryzantemami, które wyglądały powiewnie i pachnąco, jak strusie pióra. Konie w gali. Muad w czarnych welonach. Nocera. Ojciec Maud w płaszczu Tita, który leżał na nim jak ulany. Sporo kobiet, wielu mężczyzn. Ludzie, których Nocera nigdy w życiu nie widział. Niektóre stare kobiety żegnały się na widok przejeżdżającego karawanu. Jakiś chłopiec na rowerze zatrzymał się koło orkiestry, obie nogi miał po jednej stronie ramy, prawe udo oparł na siodle, lewą stopę na ziemi. Dwa psy, które akurat zabawiały się ze sobą, nie przerwały igraszek. - To siostra zmarłego - rzekł ktoś z orszaku pokazując na Maud. - Żona. - Kochanka. - Niebrzydka. - Ma ładny... - I ładną... - Jest stara. - Nie przypuszczam. Trzydzieści pięć. - Może więcej. - Czym się zajmuje? - ona jest... - O, była już od dawna. - A on? - On patrzył na to przez palce. - I otwierał portmonetkę. - Ale robił to ze smakiem. - Tak wszyscy mówili. - Siedział już w więzieniu. - Fałszowanie weksli. - A na co umarł? - Na suchoty. - Na syfilis. - Naprawdę? - Porządny. - Amerykański. - To i ona się zaraziła. - Przeciwnie, to ona jego zaraziła. - Naprawdę? - Wszyscy o tym wiedzą. - Znam lekarza, który oboje leczył. - To ci dopiero! Grajkowie, zakonnice, duchowieństwo, karawan, cały orszak wszyscy stanęli. Tragarze wyciągnęli trumnę i zanieśli do kościoła. Potem wynieśli ją stamtąd i wsunęli z powrotem. I znowu ruszyli. Powoli. Powoli. O wiele za wolno. Orszak pogrzebowy powinien się posługiwać pojazdami mechanicznymi. Zmarły w aucie, orszak na motocyklach, zakonnice na motocyklach, muzykanci na motocyklach, krewni, strapieni przedwczesną stratą, też na motocyklach. Nocera obejrzał się. Gromada ludzi trochę stopniała, ale wciąż jeszcze było ich wielu. Biedaczyna, któremu za życia nikt nie pożyczy dwóch lirów i nie pocieszy ani jednym dobrym słowem, bywa odprowadzany na cmentarz przez tłum gorliwców. Radca ministerstwa oświaty wygłasza mowę pogrzebową nad mogiłą nauczyciela szkółki powszechnej, adwokata żegna prezes sądu, gminnego lekarza, partacza, opłakuje się jako prawdziwą stratę dla wiedzy, a urzędnika, którego widywano zwykle czytającego gazetę na samotnej ławce, odprowadza na “miejsce wiecznego spoczynku” strapiony i uszeregowany ze stu “najbliższych” osób kondukt. Żywy człowiek jest istotą dwuznaczną, coś ukrywającą, może na przykład szkodzić, zdradzić, zmienić zdanie, zniszczyć testament, umarły zaś jest rzeczą dokonaną. Za trumną podążają zawsze zaufani wrogowie zmarłego, kochanek żony - za trumną jej męża, człowiek, który zginął w pojedynku, bywa odprowadzany przez swego przeciwnika, dłużnik przez swoich wierzycieli. A przechodnie zdejmują kapelusze. I orszak idzie dalej. - Boleśnie jest patrzeć na nią. - Pocieszy się. - Ale nie tak prędko. - Jak tylko znajdzie sobie innego. - Ma już pewnie kogoś pod ręką. - Więcej niż jednego. - Mężczyźni czepiają się byle jakiego fartucha. - I przy tym taka kobieta jak ona. - Z tak umalowaną twarzą. - I ze wstawianymi zębami. - I ta peruka. - I rzemiosło, jakie uprawia. - Co robi? - Pracę dla mężczyzn. Zbliżano się do cmentarza. Wznosił się już biały komin krematoryjnego pieca. Minęli ogrodzenie i stanęli przed krematorium. Trumnę wyciągnięto. Milczenie. Przemówieniejakiegoś pana, którego nikt przedtem nie widział. Czy ktoś jeszcze chce przemawiać? Nikt. Dwaj ludzie wzięli trumnę, weszli do bialej sali, położyli ją na wóz, który się natychmiast potoczył. Urzędnik przedsiębiorstwa oznajmił, że bliscy zmarłego mogą być obecni przy czynności spalania. Maud została w kaplicy, aby się modlić. Nocera zaś podszedł do wielkiego otworu, skąd mógł się przyglądać, jak płomienie pochłaniają ciało jego przyjaciela. - To trwa godzinę - powiedział urzędnik. Nocera dał mu dwadzieścia lirów. - Żeby był dobrze spalony - powiedział. - Niech pan na mnie polega. Nocera z początku nic nie widział. Naraz ukazał się zupełnie nagi trup, lecz płomienie nie chwyciły go. A jednak poruszał się, kurczył, obracał. "To prawda - myślał Nocera patrząc przez otwór - że się podnosi, klęka, kurczy, zwija, przybiera nieprzyzwoite pozy. Tito miał rację. Szkoda, że go tu nie ma, że tego nie widzi. Zabawiłby się setnie. Teraz podnosi rękę do czoła, jak przy salutowaniu. A teraz przyciska obie pięści do czoła, przypomina embrion". Trup zmienił barwę, wyostrzył się, czerniał, roztapiał, zwęglał, rozpadal w popiół. Kiedy ta czynność została ukończona, wyciągnięto wózek i zebrano popiół srebrną łopatką. Nocera miał ze sobą obie kuliste, opalizujące urny i teraz kazał je napełnić. Niektóre kawałki piszczeli zamknięto w przepisowej urnie z czerwonej terakoty i wstawiono do otworu w ścianie napełnionego małymi kamykami. Włożył do kieszeni jedną urnę, do drugiej - drugą i podał Maud ramię. Wszyscy uczestnicy konduktu zdążyli się już rozejść. - Dokąd teraz pójdziemy? - spytal Nocera pomagając jej wsiąść do dorożki, która stała przed cmentarzem. - Muszę pójść do krawcowej, aby sprawić sobie żałobną suknię. - Dobrze pani będzie w czarnym. - Spodziewam się. Ale nie w matowym czarnym. Dobrze mi w błyszczącej czerni. Zamówię sobie błyszczącą, to nie jest przecież głęboka żałoba. Dorożka pojechała w stronę miasta, chociaż nie podano adresu. - Nie mam apetytu - rzekł Nocera. - Nie mogłabym tknąć żadnej potrawy - powiedziała Maud. Nocera westchnął, Maud westchnęła. - Ach, tak! - Pomimo wszystko nie można przecież pościć cały miesiąc. - Czy pójdziemy do restauracji? - Ja nie będę nic jadła. - Ja też nie. - Trochę bulionu. - Jedno jajko. Nocera rzucił stangretowi nazwę restauracji. Maud pomyślała, że wypadałoby trochę popłakać, więc płakała trochę, podczas gdy milczący Nocera rozpamiętywał dantejską grę trupa w piecu. I ani spostrzegli, jak stanęli przed restauracją. Zebrana hierarchia kelnerów tłoczyła się, aby wskazać im miejsca i odebrać wierzchnią garderobę. Maud nie miała apetytu. Potrawy stawały jej w gardle. Nocera nie mógł przełknąć ani łyku. Pomimo to jedli. Zapłacił sto osiemdziesiąt lirów. To niedrogo, zważywszy, że były w to wliczone trunki, którymi musieli spłukać langusty i kuropatwy nadziewane truflami. - Jakże przeraźliwie smutno będzie teraz pójść do domu. - A gdybyśmy poszli do teatru? - Byłoby to dla mnie profanacją dzisiejszej uroczystości. - 0, przecież nie dla zabawy. Tylko po to, aby nie myśleć o naszym bólu. - Co dają? - “Pigułki Herkulesa”. - Czy to bardzo sprośne? - Tak. Po teatrze Nocera odwiózł ją dorożką do domu, otworzył drzwiczki i dał jej do wyboru jedną z obu urn. - Wszystko jedno - powiedziała i wzięła pierwsze z brzegu naczynie. Nigdy jeszcze podział spadku nie odbył się z takim spokojem. Nocera włożył drugą urnę do kieszeni i wsiadł z powrotem do dorożki. Biedna kobieta! Jakże ubogie wydało jej się to skromne mieszkanie! Przywykła przecież do wielkich hoteli w stołecznych miastach, do eleganckich willi w modnych miejscowościach kuracyjnych. Przed paroma tygodniami wróciła do Turynu, odtańczywszy pod senegalskim niebem swój ostatni taniec, a w jej krwi zostało coś z afrykańskiej gorączki. Wróciła do Turynu, aby odsunąć się od życia, zamknąć się w tym ubogim pokoju, gdzie przeżyła swoje dziewczęce lata. Znalazła wszystkie stare pocztówki z widokami, które pamiętała, puste pudełka od cukierków, nie skończone romanse, zeszyty ze stenografią, skrawki koszul, spłowiałe wstążki. Dawne wspomnienia ożyły. Miejsce, gdzie Tito po raz pierwszy ją pocałował, drzwi, o które opierała się pewnego sierpniowego popołudnia, kiedy została przekłuta jak motyl przez mężczynę, którego nie znała nawet z nazwiska. Prawie słodko, melancholijnie słodko było zamknąć się na zawsze w tym pokoju, żyć wspomnieniami i z nimi umrzeć. Tu zamknęła się, ubolewając, że nie dochowała wierności Titowi albo że przynajmniej nie udawała przed nim wierności. Ale teraz ofiarowała mu nieskończone oddanie. Wyłączne, na całą wieczność. Tito będzie jej ostatnim kochankiem, jak tego żądał. Rozpostarła na swoim łóżku szynszylowe futro, urządziła w kącie pokoju miękkie legowisko dla małego pieska, który do złudzenia sprawiał wrażenie wypchanego, i który nie mógł się pocieszyć po wyjeździe wszystkowiedzącej pokojówki Pieriny, wysłanej na nieograniczony urlop. Pokój był zastawiony kuframi, które na bokach i na pokrywach nosiły nazwy okrętów i hoteli. Futra i płaszcze wydzielały woń “Avataru”. Na stoliku, który służył za biurko, koło okna stała fotografia Tita, a na starej koronce kulista, opalizująca urna napełniona szarym próchnem. Ten szary proszek to był Tito. Noga? Głowa? Czy ramię? Kto wie, na jakie członki trafiła przy podziale. Teraz zresztą i tak zatracił cały swój kształt, rozpłynął się w tym żółtoszarym proszku, który wyglądał jak puder “Rachel”. "Pośród tych wspomnień - myślała - mogę się przygotować do śmierci". Nocera opłacił lekarzy, aptekarza, towarzystwo pogrzebowe i udał się na plebanię. - A więc ile to wynosi? Rachunek został wystawiony i pokwitowany. Nocera zapłacił całą sumę, nie domagając się nawet bonifikaty, chociaż jeden z ośmiu księży (dwadzieścia pięć lirów od osoby) kulał. Opłacił parę innych osób, które były zajęte przy pogrzebie. Gdy jakiś osobnik umiera, trzeba nie wiadomo dlaczego, zatrudniać tyle osób. Przyjdzie czas, kiedy trupy będzie się rzucało do kanałów, jak zdechłe koty. Spełnił ostatnie życzenie zmarłego, rozesłał parę kart z podziękowaniem, pozbierał ostatnie rzeczy należące do Tita. Pod łóżkiem stała jeszcze para butów. Ach, te buty nieboszczyka, cóż to za smutny widok! Te czarne przedmioty, zachowujące kształt istoty, która już nie istnieje! W Paryżu Nocera nigdy nie miał okazji zbliżyć się do Maud. Gdyby ją tam widywał wśród elektryzujących paryżanek, wydawałaby mu się małą prowincjonalną Włoszką w całej swojej lichocie. Ale gdy zobaczył ją w Turynie, czuł się zauroczony cudownym paryskim wdziękiem tej globtroterki. Jej przywiązanie do chorego kochanka wzruszało go, a od wzruszenia do pożądania jest tylko mały krok. Pewnego ranka, w trzy dni po pogrzebie, Maddalena piła mleczną kawę na balkonie wychodzącym na podwórze, gdy doręczono jej list. Przeczytała go tylko raz i napisała ołówkiem na pierwszym skrawku papieru, który jej wpadł w ręce: "Kochany Nocera! Pan mnie nie kocha. Panu się wydaje, że mnie pan kocha. Nie będę należała ani do pana, ani do nikogo innego. Tito musi być moim ostatnim kochankiem". Nazajutrz przyszedł nowy list od Nocery. Wyrażał pragnienie całowania jej cudnego ciała. Podeszła do lustra, które odbijało całą jej postać, i odpisała: "Kochany Nocera! Moje ciało jest zużyte. Nie mogę już więcej kochać i nie chcę już doznawać niczyjej miłości. Moim ostatnim kochankiem był biedny Tito, któremu na wieki dochowam wierności". Następnego dnia oczekiwała znowu listu, ale nie nadszedł. Czekała dwa, trzy dni, z cielesnym zniecierpliwieniem. "Czemu Nocera nie jest natarczywy?" - zastanawiała się. - List do ciebie, Maddaleno. - Dziękuję, tato. Był to kolejny namiętny list od Nocery. Błagał, aby przyszła do niego, na cichą uliczkę o poetycznej nazwie, leżącą w spokojnej dzielnicy. Maddalena trwała parę chwil w zamyśleniu, potem wzięła arkusik papieru i z pogodnym uśmiechem na twarzy napisała: "Będę u ciebie o czwartej. Całuj mnie". Szukała bibuły. Nie znalazła. Piasku do przesypania też nigdzie nie było. Ale oto błysnęła jej w oczy kula z perłowego, opalizującego szkła, napełniona żółtoszarym proszkiem, który wyglądał jak puder “Rachel”. Maddalena podniosła ją zręcznie do góry, wysypała proszek na mokry od atramentu list i wsypała z powrotem do urny, po czym złożyła arkusik na części. Zamknęła list w kopercie, wręczyła służącemu i stała tak przez chwilę, nie dłuższą od pauzy muzycznej, w głębokim zamyśleniu. Ugryzła się w dolną wargę, aby ją zwilżyć, osuszyła ją górną wargą i natarła obie, powoli i wciąż w zamyśleniu, czerwonym ołówkiem. Z pęku wybrała mały kluczyk, który pasował do płaskiego kufra. Sumienie jej było lekkie i jasne jak hiszpańska mantyla. Z zamkniętymi ustami zanuciła piosenkę i klęcząc przed niezliczoną ilością pończoch, wyszukała najcieńsze, przez które najlepiej przeświecało nagie ciało.