Lloyd C Douglas Szata Tytuł oryginału The Robe © Copyright 1942 by Lloyd C Douglas © Copyright for the Polish translation by Rafał Warszawa 1992 Projekt graficzny sern Adam Olchowik Ilustracja na okładce Marek Szal Redaktor Maria M Mogielnicka Redaktor techniczny Ewa Dębnicka ISBN 83-211-0966-7 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1998 Wydanie XII Ark druk 36/16 Druk i oprawa Łódzka Drukarnia Dziełowa S A Łódź, ul Rewolucji 1905 r nr 45 Książkę tę dedykuję z wyrazami uznania pani Hazel Mc. Cann, która była ciekawa, co się stało z szatą Rozdział 1 Łucja miała zaledwie piętnaście lat, toteż rzadko znajdowała choćby krótką chwilę na zastanowienie się nad innymi sprawami niż te, które wypełniają życie każdej dorastającej dziewczyny. Tego jednak ranka czuła się obciążona poważną odpowiedzialnością. Matka nigdy prawie nie poruszała w rozmowach z nią tematów niepokojących; przypominała tylko zwykle o tym, że warto mieć zawsze czyste ręce i czyste serce; poprzedniego wszakże wieczora zwierzyła się córce z troski, czy śmiałe uwagi, wypowiedziane przez ojca w senacie, nie pociągną za sobą przykrych skutków, a Łucja, której pochlebił ten dowód zaufania, odpowiedziała rozsądnie, że Gajusz nic nie może zrobić szanowanemu senatorowi. Ale gdy już leżała w łóżku, ogarnął ją niepokój. Gajusz rzeczywiście pewno by nie reagował na ostre zarzuty ojca, który krytykował rozrzutność i błędy w gospodarce władcy, gdyby już od dawna nie żywił urazy do rodu Gallio. O tej urazie nikt nie wiedział prócz Łucji i Diany. Trzeba teraz postępować bardzo ostrożnie, żeby uniknąć wszelkich kłopotów. Ptaki zbudziły ją o świcie. Nie przywykła jeszcze do ich trzepotu i świergotania, bo wróciły tego roku znacznie wcześniej niż w innych latach; wiosna zjawiła się z całym swoim orszakiem, nim skończył się luty. Kiedy Łucja otworzyła oczy, od razu poczuła ten sam niepokój, z którym zasnęła wczoraj wieczorem, nękający jak ból zęba. Ubrała się po cichutku, żeby nie zbudzić Tercji, która spała głębokim snem w sąsiedniej alkowie i która pewno się zlęknie, gdy spostrzeże nieobecność swojej młodej pani; starała się bezszelestnie stąpać w sandałach po pięknej mozaice posadzki, gdy z sypialni przez sąsiednią salę wyszła na długi korytarz. Stamtąd zbiegła schodami do obszernego przedsionka i dalej do wielkiego perystylu, gdzie zatrzymała się osłaniając dłonią oczy przed blaskiem słońca. W ostatnim roku czy nawet dawniej jeszcze uświadomiła sobie bardzo jasno, że rosnąc i dojrzewając, szybko przeobraża się z dziecka w kobietę, ale tutaj, na tym ogromnym, wyłożonym płytami dziedzińcu, zawsze czuła się maleńka, jak karlica wśród wysokich marmurowych kolumn podtrzymujących sklepione stropy, dostojnych posągów czuwających w majestatycznej ciszy na strzyżonym trawniku wokół tryskającej w górę srebrzystej fontanny. Tutaj niezależnie od wieku zawsze była małym dzieckiem. Nie poczuła się też bardziej dorosła, kiedy sunąc dalej po ułożonych w deseń płytach mijała Serwiusza, którego smagłą twarz żłobiły głębokie bruzdy już wtedy, gdy Łucja ledwie odrastała od ziemi. Skinieniem dłoni i uśmiechem odpowiedziała na pozdrowienie starego niewolnika, podnoszącego drzewce włóczni do pomarszczonego czoła, i skierowała się w głąb prostokątnego dziedzińca, ku obrośniętej winem pergoli. Oparta o marmurową balustradę obejmowała wzrokiem opadające tarasami ogrody, altany, wyłożony mozaiką basen, a dalej wspaniały widok na miasto i rzekę, i zastanawiała się, czy powiedzieć wszystko Marcellusowi. Brat z pewnością wpadnie w okropny gniew i albo będzie bezsilny wobec tej sytuacji, albo też pogorszy ją jeszcze jakimś zbyt pochopnym działaniem. Ktoś jednak w rodzinie powinien wiedzieć, jak wrogo jest nastawiony Gajusz, nim podejmie się dalsze ryzykowne kroki. Łucja wątpiła, czy będzie miała okazję przed południem rozmawiać w cztery oczy z bratem, bo Marcellus spędził wieczór, a zapewne nawet całą noc, na uczcie trybunów wojskowych i nie wstanie wcześnie. Ale teraz już musiała powziąć decyzję. Żałowała, że nie powiedziała całej prawdy Marcellusowi zeszłego lata, kiedy wszystko się zaczęło. Obejrzała się, usłyszawszy chrzęst rzemiennych sandałów. Zbliżał się majordomus Decymus, za którym stąpały dwie macedońskie bliźniaczki podtrzymując srebrne tace wzniesionymi wysoko dłońmi i rozcapierzonymi palcami. Decymus skłonił się nisko przed Łucją i zapytał, czy życzy sobie, aby jej tu, pod pergolą, podano śniadanie. — Czemuż by nie? — odparła myśląc o czym innym. Decymus krzyknął na bliźniaczki, które co prędzej zakrząt-nęły się koło stołu; Łucja śledziła ich wdzięczne ruchy z zaciekawieniem i przyjemnością, jakby patrzyła na figle bawiących się szczeniąt. Były to ładne dziewczątka, podobne do siebie jak dwa ziarenka grochu, trochę od niej starsze, choć nie tak wyrośnięte, zwinne i kształtne. Łucja po raz pierwszy widziała je pełniące jakieś obowiązki, bo bliźniaczki zostały kupione zaledwie przed tygodniem. Widocznie Decymus, do którego należało przyuczanie nowych niewolników, uznał, że młode Macedonki już nadają się do usługiwania państwu. Łucja była ciekawa, jak bliźniaczki uporają się z powierzonym im zadaniem, bo ojciec mówił, że wychowały się w zamożnym domu i prawdopodobnie nigdy jeszcze nie nakrywały do posiłku. Nie pozwoliły sobie ani razu zerknąć ukradkiem na obserwującą je dziewczynę i krzątały się szybko, ale spokojnie. Łucja zauważyła, że obie są bardzo blade, zapewne wskutek długiej podróży pod pokładem statku wiozącego jeńców. Ojciec lubił, nie szczędząc na to wydatków, mieć w domu cennych niewolników. Rodzina Gallio nie posiadała ich wielu, ponieważ ojciec ganił wulgarną, niebezpieczną próżność ludzi, rujnujących się na zgraję służby, która nie mając nic do roboty rozleniwia się, buntuje i knuje spiski. Wybierał niewolników z taką samą rozwagą jak piękne rzeźby i inne dzieła sztuki. Nie szukał ich na publicznych targach. Powracający z wypraw wojennych do cywilizowanych krajów dowódcy zwykle zawiadamiali kilku zamożnych przyjaciół, że pewna liczba szlachetnie urodzonych jeńców przeznaczona jest na sprzedaż; ojciec Łucji w takich wypadkach spieszył w przeddzień licytacji obejrzeć kandydatów, wypytać o historię każdego z nich, wybadać ich dokładnie, a jeśli któryś zdawał mu się godny należenia do grona jego domowników, ofiarowywał za niego odpowiednią cenę. Nigdy nie wyjawiał najbliższym, ile zapłacił, ale wszyscy wiedzieli, że gdy chodziło o ten towar, miał szczodrą rękę. Wiele znajomych rodzin nieustannie miało kłopoty z niewolnikami, to kupowało ich, to sprzedawało albo wymieniało. Ojciec Łucji bardzo rzadko pozbywał się któregoś ze swoich, a zdarzało się to jedynie wtedy, gdy człowiek ten nadużywał skromnej władzy, jakiej udzielono mu nad innymi. Z tego powodu przed rokiem oddalono z domu doskonałą kucharkę. Minna opryskliwie, a nawet okrutnie traktowała swoje pomocnice, krzyczała na nie i poszturchiwała je z lada powodu. Kilka razy upominano ją, aby zmieniła postępowanie. W końcu pewnego dnia uderzyła Tercję. Gdzie też podziewa się teraz Minna? — przemknęło przez głowę Łucji; dawna kucharka piekła wyśmienite miodowe placki. Ojcu trzeba przyznać, że trafnie osądza ludzi. Oczywiście niewolnicy to niezupełnie ludzie, niektórzy jednak prawie się nimi wydają. Na przykład Demetriusz, nadchodzący właśnie pod kolumnadą długim, regularnym krokiem. Ojciec kupił go sześć lat temu i dał Marcellusowi w podarunku na siedemnaste urodziny. Był to dzień niezwykle uroczysty, wszyscy przyjaciele zgromadzili się na Forum, żeby zobaczyć, jak Marcellus — po raz pierwszy w życiu ogolony — otrzymuje białą togę z rąk ojca i Korneliusza Kapito, którzy wygłosili stosowne przemówienia. Łucji serce biło mocno z dumy i radości, chociaż miała wtedy zaledwie dziewięć lat i nie mogła w pełni rozumieć znaczenia ceremonii, wiedziała tylko, że Marcellus powinien odtąd zachowywać się jak dojrzały mężczyzna; co prawda czasem zapominał o tym, gdy Demetriusza nie było u jego boku. Łucja wydęła pulchne wargi i uśmiechnęła się myśląc o stosunkach między swoim bratem a jego sługą. Demetriusz, o dwa lata starszy od Marcellusa, odnosił się do niego zawsze z powagą i szacunkiem, ani na chwilę nie wypadając z roli niewolnika. Marcellus natomiast, pozornie surowy i pełen godności, chwilami jakby zapominał o swojej pozycji pana 0 traktował Demetriusza niedorzecznie, jak zaufanego przyja ciela. Było to niekiedy bardzo zabawne. Łucja lubiła obser wować ich obu w takich momentach. Oczywiście sama podob nie traktowała Tercję, ale to uważała za zupełnie inną sprawę. Demetriusz pochodził z Koryntu. Jego ojciec, bogaty armator, zbyt otwarcie opowiedział się za polityką oporu wobec Rzymian, aż pewnego dnia nastąpiła katastrofa i cała rodzina została nagle rozbita. Ojca ukarano śmiercią, starszych braci oddano w niewolę nowemu namiestnikowi Achai, matka, kobieta ze znakomitego rodu, popełniła samobójstwo, a Demetriusza, smukłego, pięknego i silnego chłopca, przewieziono do Rzymu pod silną strażą, jako nie tylko cennego, lecz także krnąbrnego jeńca. Łucja pamiętała, jak na tydzień przed ceremonią uznania pełnoletności Marcellusa ojciec opowiadał matce o kupionym właśnie korynckim niewolniku. Słowa ojca zrobiły na niej wielkie wrażenie i trochę ją przestraszyły. — Trzeba będzie przez czas jakiś obchodzić się z nim bardzo ostrożnie — powiedział ojciec. — Los dotknął go brutalnie. Dozorca radził mi spać ze sztyletem pod poduszką, dopóki Koryntczyk nie ochłonie ze wzburzenia. Rzekomo pobił dotkliwie jednego ze strażników. W zwykłych okolicznościach uspokoiliby go prędko i raz na zawsze, mieli jednak 10 rozkaz dostarczyć żywego i całego do Rzymu. Odetchnęli z ulgą, kiedy się go pozbyli. — Ale czy nie jest niebezpieczny? — spytała zatroskana matka. — Czy nie wyrządzi jakiejś krzywdy naszemu synowi? — Wszystko będzie zależało od roztropności Marcellusa — odparł ojciec. — Musi zdobyć sobie jego wierność. Sądzę, że to potrafi. Demetriusz musi się przekonać, że jest traktowany sprawiedliwie. Nie spodziewa się szczególnych przywilejów. Wie, że jest niewolnikiem i buntuje się przeciw temu, ale podda się lojalnie rozsądnej dyscyplinie. — Potem ojciec opowiedział, że zapłaciwszy umówioną cenę i podpisawszy akt kupna, sam wyprowadził Demetriusza z ciasnej celi, a kiedy znaleźli się na otwartym placu, zdjął mu kajdany; zrobił to bardzo delikatnie, bo przeguby rąk młodzieńca były do krwi pokaleczone łańcuchami. — Ruszyłem przodem — ciągnął — nie oglądając się, czy nowy niewolnik idzie za mną. Aulus, który mnie podwiózł na miejsce, czekał w pobliżu, przy Bramie Appijskiej. Początkowo zamierzałem wziąć ze sobą Koryntczyka na wóz, ale w ostatniej chwili rozmyśliłem się i poleciłem mu iść pieszo do naszej willi, wytłumaczywszy, jak do niej trafi najkrótszą drogą. — Zostawiłeś go samego? — wykrzyknęła matka. — Czy to nie za wielkie ryzyko? — Owszem — przytaknął ojciec — ale więcej bym ryzyko wał, gdybym go przywiózł do domu zakutego w kajdany. Mógł uciec. Chciałem, żeby sam rozstrzygnął, czy woli spróbować losu naszego domownika, czy też narazić się na niebezpieczne przygody. Widziałem, że ten dowód zaufania zdziwił go i trochę rozbroił. Piękną greczyzną — bo otrzymał staranne wykształ cenie — zapytał: „Co mam zrobić, panie, kiedy przyjdę do twojej willi?" Powiedziałem, że ma się zgłosić do Marcipora, który nim pokieruje. Skinął głową i stał przede mną przebie rając w palcach zardzewiały łańcuch, zdjęty z jego rąk. „Odrzuć to" — powiedziałem. Wsiadłem na wóz i pojechałem do domu. — Ciekawe, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczysz — powiedziała matka i w tej samej chwili jakby na zawołanie w progu zjawił się Marcipor. — Panie, przyszedł jakiś młody Koryntczyk — oznajmił Marcipor, który także pochodził z Koryntu. — Mówi, że należy do ciebie. — To prawda! — odparł ojciec, rad z tej nowiny. — Kupiłem go dzisiaj rano. Będzie usługiwał mojemu synowi, ale na razie Marcellus nie powinien jeszcze nic o tym wiedzieć. Daj mu jeść, niech się wykąpie i przebierze w czystą odzież. Długo siedział w więzieniu. — Grek już wykąpał się, panie — powiedział Marcipor. — To dobrze, żeś o tym sam pomyślał — pochwalił go ojciec. — Nie, panie, to nie ja o tym pomyślałem. Byłem w dolnym ogrodzie nadzorując sadzenie różanych krzewów, kiedy ten Grek nadszedł. Przedstawił mi się, oznajmił, że należy do pana, i spostrzegł sadzawkę... — Czyżby ośmielił się wykąpać w naszej sadzawce? — przerwała mu matka. — Proszę mi wybaczyć — usprawiedliwiał się Marcipor. — Stało się to tak szybko, że nie zdążyłem go powstrzymać. Pobiegł ku sadzawce, zrzucił ubranie i skoczył do wody. Oczywiście natychmiast spuścimy wodę i dokładnie oczyścimy dno. — Zróbcie to — powiedział ojciec — ale nie karć Greka za ten postępek, zapowiedz mu tylko, żeby nigdy więcej nie pozwalał sobie na coś podobnego. Kiedy Marcipor odszedł, ojciec roześmiał się, a matka powiedziała: — Koryntczyk powinien wiedzieć, że nie wolno mu się kąpać w naszej sadzawce. — Zapewne wie — odparł ojciec. — Nie mogę jednak gniewać się o to na niego. Był okropnie brudny. Na widok wody stracił po prostu głowę. Niepotrzebnie obawiali się — myślała Łucja — że Marcipor okaże się zbyt surowy dla biednego Demetriusza; od pierwszego dnia pokochał go jak rodzonego syna. Ich wzajemne przywiązanie było tak serdeczne, że nowi, przybyli potem niewolnicy często pytali, czy Marcipor i Demetriusz są krewniakami. Demetriusz ukazał się znowu. Wyszedł z domu i zbliżał się po wyłożonej kafelkami posadzce w stronę pergoli. Łucja była ciekawa, jaką jej przynosi wiadomość, ale niewolnik zatrzymał się przed nią i w milczeniu czekał, żeby pozwoliła mu przemówić. — Mów, Demetriuszu — powiedziała cedząc słowa przez zęby. — Szlachetny trybun pozdrawia swoją siostrę i pyta, czy będzie mu wolno zjeść śniadanie w jej towarzystwie — oznajmił z godnością. 12 Łucja rozpromieniła się, ale prędko spoważniała znowu: — Powiedz swojemu panu — odparła — że jego siostra zgadza się z radością... Powiedz mu też — dodała mniej oficjalnym tonem — że śniadanie podadzą nam tutaj, pod pergolą. Demetriusz z niskim ukłonem odwrócił się, by odejść, ale Łucja wyprzedziła go o kilka kroków; szedł za nią w dyskretnej odległości, a kiedy oddalili się tak, że nikt nie mógł słyszeć ich rozmowy, Łucja okręciła się na pięcie i zatrzymała. — Jakim cudem wstał tak wcześnie? — spytała bardzo naturalnie, nie podnosząc głosu ani go nie ściszając. — Czy nie był wczoraj na uczcie? — Trybun wziął udział w uczcie — odparł z szacunkiem Demetriusz. — Myślę, że o tym właśnie chce jak najprędzej opowiedzieć swojej siostrze. — Och, Demetriuszu, czy to znaczy, że dał się wciągnąć w jakąś awanturę? — Starała się wyczytać prawdę z jego oczu, ale Demetriusz zachował nieprzenikniony wyraz twarzy. — Gdyby nawet tak było — odpowiedział powściągliwie — trybun zapewne nie chciałby o tym mówić w obecności niewolnika. Czy mogę odejść? — Oczywiście towarzyszyłeś swojemu panu, żeby mu usłu giwać? — zapytała Łucja, a kiedy niewolnik skinieniem głowy potwierdził jej domysły, ciągnęła: — Czy był tam Gajusz? — Demetriusz powtórnie skinął głową, a Łucja z wahaniem dodała: — Zauważyłeś może, czy władca był w dobrym humorze? — W jak najlepszym — odparł Demetriusz — póki nie usnął. — Upił się? — Łucja zmarszczyła nosek. — Może, ale nie przystoi o tym mówić. — Czy Gajusz odniósł się przyjaźnie do mojego brata? — wypytywała niezrażona Łucja. — Nie inaczej niż zwykle — odpowiedział Demetriusz przestępując z nogi na nogę i zerkając ku domowi. Łucja westchnęła z irytacją, potrząsnęła ciemną, kędzierzawą głową i wydęła wargi. — Bywasz czasem nieznośny, Demetriuszu. — Wiem — przyznał z żalem. — Czy wolno mi już odejść? Mój pan... — Idź, idź sobie — krzyknęła Łucja. — I to natychmiast. — Zawróciła ku pergoli energicznym ruchem. Coś niedobrego musiało zdarzyć się tej nocy, skoro Demetriusz odpowiadał tak zagadkowo. — Decymus, instynktownie wyczuwając zły humor młodej pani, wycofał się przezornie. Bliźniaczki już zdążyły tymczasem nakryć do stołu i stojąc jedna obok drugiej czekały na dalsze rozkazy. Łucja podeszła do nich. — Jak wam na imię? — spytała. W głosie jej brzmiała jeszcze nuta gniewu. — Mnie na imię Helena — pisnęła płochliwie jedna z dziew czyn — a siostrze Nesta. — Czy twoja siostra jest niemową? — Proszę wybaczyć, Nesta jest bardzo nieśmiała. Kiedy Łucja zbliżyła się, lęk rozszerzył ocienione długimi rzęsami oczy niewolnic, ale nie ruszyły się z miejsca. Łucja ujmując je łagodnie pod brody podniosła ku światłu ich twarze i powiedziała z uśmiechem: — Nie bójcie się, nie ugryzę was! — Potem, jakby się bawiła lalką, starannie poprawiła szarfę. Oczy dziewcząt zwilgotniały, a Nesta ukradkiem otarła wielką łzę, spływającą jej po policzku. — Nie płaczcie! — uspokajała je młoda pani. — Nikt wam tutaj nie wyrządzi krzywdy. — Nagle odruchowo zmieniła ton i prostując się oznajmiła z dumą: — Należycie do senatora Marka Lukana Gallio. Zapłacił za was drogo, ponieważ jesteście dużo warte, a skoro jesteście dużo warte, będziecie dobrze traktowane... Decymusie! — zawołała przez ramię. — Dopilnuj, żeby te ładne dziewczęta dostały nowe tuniki, białe z koralowym przybraniem — obejrzała uważnie ich ręce: — Czyste i piękne! — stwierdziła półgłosem. — To dobrze. — I znów zwróciła się do Decymusa: — Możesz odejść i zabierz ze sobą bliźniaczki. Niech przynoszą nam półmiski. Mój brat zje tutaj ze mną śniadanie. Ty nie będziesz nam już potrzebny. Łucja nie lubiła Decymusa; nie mogła mu zarzucić nic konkretnego, był wzorowym służącym, prawie przesadnie okazywał państwu szacunek, tak jednak chłodny, że nieomal arogancki. Zauważyła, że niewolnicy przywiezieni z innych krajów mają na ogół milszy sposób bycia niż urodzeni w Rzymie. Decymus urodził się w tym mieście i należał do familii senatora Gallio od bardzo dawna; Łucja od najwcześniejszego dzieciństwa przywykła do jego obecności w domu. Pełnił odpowiedzialne obowiązki: kupował prowianty do kuchni państwa, pertraktował z dostawcami, chodził na rynek, a gdy z odległych krajów nadchodziły karawany kupieckie, nabywał egzotyczne korzenie i przyprawy. Załatwiał te sprawy doskonale, do cudzych nigdy się nie wtrącał, był skryty i pełen godności. Pozostał jednak zawsze obcym człowiekiem. Nie budził w Łucji serdecznej sympatii, jak stary, zacny Marcipor, niezmiennie łagodny i zasługujący na pełne zaufanie. Marcipor zarządzał interesami rodziny od wielu już lat i prawdopodobnie więcej wiedział o jej majątkach niż sam senator Gallio. Odprawiony przez Łucję Decymus skłonił się nisko i odszedł w stronę domu, ale jego sztywne plecy wyrażały niezadowolenie z epizodu sprzecznego z ustalonym porządkiem, którego ten sługa z najgłębszym przekonaniem zawsze przestrzegał. Uszczęśliwione bliźniaczki błysnęły w uśmiechu białymi zębami i trzymając się za ręce pobiegły w podskokach za nim nie czekając na formalne pozwolenie. Łucja krzyknęła surowo: — Wracajcie! Zatrzymały się posłusznie, ale jakby zmarkotniały. — Nie spieszcie się tak — napomniała je. — Nie wolno brykać, kiedy usługujecie. Decymus gniewałby się za to na was. Spojrzały na nią nieśmiało spod długich rzęs i znowu rozpromieniły się widząc jej życzliwy uśmiech. — Teraz wolno wam już odejść — powiedziała tonem rozkazu. Półleżąc na długiej marmurowej ławie przy stole śledziła bliźniaczki idące już statecznie w ślad za Decymusem; wyciągnęły się jak struny i stąpały na sztywnych nogach podkreślając każdy krok kiwnięciem głowy; bezczelnie prze drzeźniały uroczysty chód zwierzchnika. — Małe diablice! — mruknęła Łucja parskając mimo woli śmiechem. — Należałaby im się chłosta ze te kpiny. Zaraz jednak spoważniała i zmarszczyła czoło patrząc z roztargnieniem na własne, kołyszące się rytmicznie stopy, obute w sandały. Lada chwila zjawi się Marcellus. Czy powinna przyznać się uwielbianemu bratu do swojej niemiłej przygody z Gajuszem? Czy powiedzieć mu całą prawdę, czy tylko jej część? Nie sposób nic zadecydować, póki nie wiadomo, co zaszło wczorajszej nocy na uczcie trybunów. — Dzień dobry, siostrzyczko! — Marcellus chwytając Łucję za włosy odchylił jej głowę i głośno cmoknął ją w czoło, a jednocześnie czarny owczarek Bambo wsunął wesoły pysk pod ramię dziewczyny merdając przyjaźnie ogonem. — Leżeć! Uspokójcie się obaj! — rozkazała Łucja. — Niezwykły humor masz tego ranka, trybunie Marcellusie Lukanie Gallio! Słyszałam, że spędziłeś noc na uczcie? — I to jaką noc! — Marcellus delikatnie obmacał swoją kształtną, krótko ostrzyżoną i obolałą dzisiaj głowę. — Ciesz — się, mała, że nie jesteś i nigdy nie będziesz trybunem. Było to bardzo długie i burzliwe zebranie! — Sądząc z twoich podpuchniętych oczu, suto także podlane winem. Opowiedz mi wszystko lub przynajmniej tyle, ile pamiętasz. Łucja stopą zepchnęła Bamba z marmurowej ławy, a Mar-cellus zajął miejsce obok siostry. Na wspomnienie wczorajszej uczty zaśmiał się niewesoło. — Obawiam się, że skompromitowałem rodzinę. Bogowie tylko raczą wiedzieć, co z tego wyniknie. Jego Dostojność zbyt był pijany, żeby coś zauważyć, ale z pewnością znajdzie się jakiś uczynny dworak, który mu o wszystkim doniesie, zanim słońce zajdzie. Łucja, zaniepokojona, pochyliła się ku bratu i kładąc dłoń na jego kolanie próbowała wyczytać prawdę z chmurnych oczu. — Doniosą Gajuszowi? — spytała z lękiem. — O czym? Co się stało? — Wszystko przez pewien poemat — odparł. — Stary senator Tuscus ułożył specjalnie na tę uroczystość długą, nudną, niewiarygodnie głupią odę, doszedł bowiem do wieku tak sędziwego, że już nie odróżnia czasu od wieczności... — Mam wrażenie, że ty popełniasz ten sam błąd — prze rwała mu Łucja. — Czy nie mógłbyś trochę się streszczać? — Nie popędzaj mnie, niecierpliwa młodzieży! — westchnął Marcellus. — Bardzo się dzisiaj słabo czuję. A więc, jak mówiłem, stary Tuscus napisał tasiemcową odę, żeby zaskarbić sobie łaski Gajusza, a syn sędziwego autora, Antoniusz, również spragniony faworów, odczytał ten napuszony panegiryk w obec ności władcy. — Gajusz musiał być zadowolony z pochlebstw — powie działa Łucja. — Spodziewam się, że wszyscy oklaskiwaliście tę odę. Ty i Tullus zwłaszcza. — Właśnie o tym chcę mówić — odparł ochryple. — Przez kilka godzin nieustannie podawano jedną po drugiej wspaniałe potrawy, wino lało się strumieniem, nie brakowało muzyki ani chórów greckich — bardzo pięknych — oraz magików popisu jących się — bardzo niezdarnie — sztukami; wygłaszano długie i nudne przemówienia. Jeśli mnie pamięć nie myli, uraczono nas także walką zapaśników. Noc tymczasem była już głęboka. Ręczę ci, siostrzyczko, że na długo przedtem, zanim Antoniusz wstał, by wyrecytować ojcowską odę, większość biesiadników marzyła tylko o tym, żeby wyciągnąć się wygodnie i zasnąć. Dzielny Tullus, o którego zdrowie i powodzenie 16 z niepojętych przyczyn zawsze się dopytujesz, spał naprzeciw mnie przy stole jak małe dziecko. — I wtedy Antoniusz zaczął czytać odę? — dość szorstko przywołała go do rzeczy Łucja. — Tak, Antoniusz zaczął recytację, a głos jego z każdą chwilą brzęczał bardziej monotonnie, cała postać zdawała się coraz dalsza, coraz mniejsza, mgła, przesłaniająca mi jego oblicze, gęstniała, coraz mniej rozumiałem ze skandowanych rytmicznie słów, oczy piekły nieznośnie, powieki ciążyły... — Na wszystkich nieśmiertelnych bogów! — krzyknęła Łucja. — Mówże prędzej, Marcellusie! — Cierpliwości, nie bądź taka zapalczywa. Nie mogę dziś myśleć prędko. Może na zawsze już pozostanę nudziarzem? Ta oda chyba uszkodziła mi mózgownicę. A więc recytacja ciągnęła się, a ja otrząsnąłem się z drętwoty i rozejrzałem po znakomitym gronie gości: niemal wszyscy byli pogrążeni w głębokim śnie, jedynie kilku dostojników skupionych najbliżej władcy czuwało, z uśmiechem przylepionym do warg i z zaciśniętymi zębami. Antypatyczny młodszy brat Antoniusza, Kwintus, aż posiniał ze złości. Nie znoszę tego aroganckiego szczeniaka, a on dobrze wie, że nim gardzę. — Ale co na to Gajusz? — krzyknęła Łucja prosto w twarz bratu tak gwałtownie, że Bambo warknął. — Chcę wreszcie wiedzieć, czym obraziłeś Gajusza? Marcellus zaśmiał się, ale płaczliwie, bo głowa bolała go okrutnie. Potem niespodziewanie zaniósł się histerycznym chichotem. — Gdyby Najdostojniejszy po prostu spał spokojnie, przy zwoicie wsparłszy tłustą brodę na piersi, jak większość jego wiernych poddanych, twój nieszczęsny brat z pewnością wytrzymałby ten widok. Ale naszemu boskiemu władcy głowa opadła w tył, usta, które nigdy nie grzeszą pięknością, roz dziawione były szeroko, język wystawał z nich, a bulwiasty nos drgał przy każdym hałaśliwym wdechu. W biesiadnej sali panowała cisza, którą mącił tylko głos Antoniusza i chrapanie Gajusza. — Obrzydliwość — mruknęła Łucja. — O wiele za słabe określenie, siostro. Powinnaś pilniej pracować nad swoim stylem. Otóż w tym właśnie brzemiennym w skutki momencie oda deklamowana przez Antoniusza osiąg nęła szczyt dramatycznego napięcia. Parnas musiał zadrżeć, kiedy rozbrzmiała ta apostrofa do władcy. Gajusz nazwany został źródłem wszelkiej wiedzy. Oczy jego jaśnieją boskim ********2 — Szata ,,• v' \ ' •" 17 IM — Nie zdawałem sobie sprawy, że Diana jest tak bardzo wrażliwa — mruknął Marcellus. — Zwykle dość żywiołowo okazuje, gdy coś jej się nie podoba. Miała nawet odwagę zażądać zmiany imienia. — Nie cierpiała, gdy ją nazywano Azynią — przyznała Lucja. — Diana brzmi ładniej, prawda? — Może! — Marcellus wzruszył ramionami. — Imię niedo rzecznej bogini. Ród Azyniuszów ma chlubną historię i jego nazwisko wiele znaczy. — Nie bądź pedantem, Marcellusie — ofuknęła go Lucja. — Chodzi o to, że Diana pewnie zgodziłaby się chętnie na epitet „twojej najmilszej", gdybyś... Marcellus, który od dłuższej chwili niecierpliwie biegał tam i z powrotem pod pergolą, zatrzymał się przed siostrą, nagle zainteresowany. — Czy chcesz dać mi do zrozumienia, że ta mała mnie lubi? — Oczywiście! I dziwię się twojej tępocie, żeś sam tego dotychczas nie spostrzegł. Ale teraz uspokój się i zajmij miejsce przy stole. Już niosą śniadanie. Marcellus zwrócił roztargnione spojrzenie w stronę domu, wytrzeszczył oczy, przetarł je kułakiem i spojrzał znowu marszcząc brwi. Lucja nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. — Z moją głową jest gorzej, niż myślałem — jęknął Marcellus. — Nie martw się, bracie — odpowiedziała Łucja. To naprawdę dwie dziewczyny, a nie jedna. — Dziękuję ci, pocieszyłaś mnie. Czy są równie sprawne w usługach;, jak ładne? — spytał, kiedy bliźniaczki zbliżyły się do nich. — Za wcześnie na ocenę. To pierwszy dzień ich służby. Nie płosz ich, Marcellusie. I tak są półprzytomne ze strachu. Nigdy dotychczas nie pracowały... Spokój, Bambo! Do nogi! Zarumienione z zakłopotania Macedonki zdejmowały ze srebrnych tac przyniesione dania starając się zachowywać tak, jakby nie czuły na sobie wzroku państwa śledzących każdy ich ruch. -— Bardzo milutkie — szepnął Marcellus. — Skąd je ojciec wytrzasnął? — Przestań! — odszepnęła Łucja. Wstała i podeszła do balustrady, a Marcellus stanął obok niej. Oboje teraz patrzyli na panoramę miasta. — Co myśli Tullus o twoim wybryku? — spytała nie spodziewanie — łucja. 20 — Wytłumacz mi — powiedział Marcellus, jakby nie słyszał jej pytania — czy masz jakieś szczególne powody do tak wielkiej delikatności wobec tych niewolnic? Łucja nie odwracając wzroku potrząsnęła przecząco głową i westchnęła. — Po prostu wyobrażam sobie — odparła wreszcie — jak ja bym się czuła w ich położeniu. — Spojrzała na brata smutno i wyczytała w jego oczach zdziwienie. — Tak, Marcellusie, zupełnie możliwe, że znajdę się w podobnej sytuacji... Nie chciałbyś tego, prawda? — Głupstwa pleciesz! — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Przesadzasz, nic wielkiego się nie stało i nic nam nie grozi. Już ja to wszystko załatwię. — Jak? — spytała Łucja. — Jak zażegnasz niebezpieczeństwo? — No wiesz... — Marcellus zawahał się wyraźnie. — Cóż mogę zrobić? Pójdę chyba do tego obrzydliwego gada i prze proszę. Łucja rozjaśniła się trochę i położyła dłoń na ramieniu brata. — Zrób to! — powiedziała błagalnie. — I to dzisiaj. Przejednaj go. Wytłumacz, że byłeś pijany. Przecież to prawda, byłeś pijany. — Wolałbym chłostę na środku rynku. — Wiem. Ale i chłosta może cię nie ominie. Gajusz to groźny człowiek. — Cóż mi może zrobić? Tyberiusz nie pozwoliłby swojemu przygłupiemu pasierbowi na ukaranie senatorskiego syna, potomka rodziny Gallio. Wszyscy wiedzą, że on gardzi tym półgłówkiem. — Tak, ale zgodził się powierzyć mu regencję na prośbę Julii. A z Julią trzeba się liczyć. Gdyby ten znużony starzec musiał wybierać między należnym rodzinie Gallio respektem a wolą Gajusza i żądaniami swojej jędzowatej małżonki, wątpię, czy chciałby nas bronić. Julia nie cofnęłaby się przed niczym. — Mściwa stara... —Marcellus w ostatniej chwili ugryzł się w język, żeby nie użyć zbyt grubego słowa. — Nie lekceważ tej sprawy — powiedziała Łucja, już weselsza, bo czuła, że przekonała brata. — Teraz zjemy śniadanie, a potem pójdziesz do Gajusza i wypijesz piwo, któreś nawarzył. Wychwalaj go! Schlebiaj mu! On nigdy nie ma dość pochlebstw. Powiedz mu, że jest piękny, że nikt w całym Imperium nie dorównuje jego mądrości, nazwij go boskim! I mówiąc to pamiętaj, żebyś się nie uśmiechał. Gajusz i bez tego wie dobrze, że masz poczucie humoru. 21 Skoro Marcellus zdecydował się pójść za radą siostry, pragnął jak najprędzej dopełnić przykrego obowiązku i mieć to już za sobą. Przezorność nakazywała raczej prosić o formalną audiencję i czekać, aż władca wyznaczy jej termin, ale młody trybun, zaniepokojony grozą sytuacji, postanowił nie zważając na dworską etykietę postarać się o rozmowę z Gajuszem bez zwłoki. Przy odrobinie szczęścia mógłby przed południem zetknąć się z władcą w cztery oczy, zanim ktokolwiek zdąży mu donieść o gorszącym epizodzie ostatniej nocy. Odrodzony po gorącej łaźni, energicznym masażu, jakim skrzepił go Demetriusz i orzeźwiającej krótkiej kąpieli w basenie, wrócił do swoich pokojów, ubrał się starannie i zbiegł na dół. Mijając otwarte wejście do biblioteki zatrzymał się, żeby pozdrowić ojca, którego nie widział od poprzedniego dnia. Postawny siwowłosy senator zajęty był pisaniem, ale podniósł wzrok i ujrzawszy syna skinął na niego z uśmiechem, żeby się przybliżył. — Jeżeli masz dzisiaj trochę czasu, chciałbym, mój synu, żebyś pojechał ze mną obejrzeć parę hiszpańskich klaczy. — Towarzyszyłbym ci, ojcze z największą przyjemnością, ale czy nie można by tych oględzin odłożyć do jutra? Dzisiaj mam do załatwienia pilną, nie cierpiącą zwłoki sprawę. Senator dosłyszał w głosie syna nutę niepokoju i przymrużył swoje mądre, doświadczone oczy. — Mam nadzieję, że to nic poważnego? — powiedział zapraszając trybuna gestem do zajęcia miejsca. — Ufam, że nie — odparł Marcellus przysiadając na szero kiej poręczy fotela i zastanawiając się, jak by zrobić, żeby wydać się szczerym, ale nie powiedzieć za wiele. — Z twojego zachowania — rzekł ojciec — wnoszę, że jesteś w kłopotach. Nie chcę wtrącać się w twoje osobiste sprawy, ale może mógłbym ci w czymś pomóc? — Obawiam się, że to niemożliwe, ale dziękuję ci, ojcze — odparł Marcellus. Po chwili wahania osunął się na siedzenie fotela i zwrócił na senatora poważną twarz. — Jeśli możesz mi poświęcić trochę czasu, pragnąłbym ci wszystko opowiedzieć. Gallio odłożył rylec i pochylił się ku synowi na znak, że gotów jest go wysłuchać. Marcellus mówił długo. Nie szczędził siebie, wyznał całą prawdę. W pewnej chwili zawahał się, czy nie wyjawić także sekretu Łucji, związanego z jego własnym problemem, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie trzeba ojca zasmucać aż dwiema złymi nowinami naraz. Na zakończenie oznajmił, że postanowił jak najprędzej iść do pałacu 22 i przeprosić Gajusza. Gallio, który przez cały czas słuchał z uwagą, lecz nic nie mówił, teraz potrząsnął dostojną głową i wykrzyknął: — Nie! — Wyprostował się i raz jeszcze potrząsając głową powtórzył: — Nie! Nie! Marcellus spodziewał się aprobaty swoich zamiarów; zaskoczony gwałtownym protestem ojca, spytał: — Dlaczego nie, ojcze? — Człowiek, który pragnie naprawić swoją zachwianą pozycję, nie mógłby użyć gorszego sposobu niż uniżone przeprosiny — odparł Gallio wstając i prostując się w całej okazałości, jakby zamierzał wygłosić dłuższe orędzie. — Na wet w najbardziej sprzyjających warunkach, kiedy chodzi o przejednanie urażonego przyjaciela, pokornie usprawied liwiając się możemy jeszcze bardziej pogłębić nieporozumie nie. Przyjaciel, który by takich usprawiedliwień żądał, nie zasługuje na nie i nie jest wart, by podtrzymywać z nim przyjaźń. Przepraszając zaś Gajusza, naraziłbyś się na zgubę, bo nie jest to człowiek szlachetny, lecz urodzony łajdak. Przepraszając go odwoływałbyś się do jego wspaniałomyślno ści, ale on uważa wspaniałomyślność za oznakę słabości. Obraziłby się na ciebie, że go posądzasz o zdolność do wybaczania uchybień. Nie bez powodu drży o swoją władzę. Wobec kogoś, kto sam czuje się zagrożony, nigdy nie należy przybierać uległej postawy. Dopatrzy się w tym dobrej okazji, żeby popisać się własną siłą. — Może masz słuszność, ojcze — przyznał Marcellus. — Nie „może", lecz na pewno — senator podszedł do drzwi, zamknął je bezszelestnie i wrócił na swoje miejsce. — Nie koniec na tym — ciągnął. — Pozwól, że przypomnę ci osobliwe stosunki panujące w rodzinie cesarskiej, abyś zro zumiał, dlaczego wobec Gajusza należy zachować czujność t wystrzegać się jego gniewu. Stary Tyberiusz pomiędzy jednym a drugim napadem szału butwieje w swojej ogromnej willi na Capri. To postać budząca litość i wstręt, czas wypeł niają mu praktyki czarnoksięskie i rozmowy z bogami... Wiedz, synu — wtrącił nawiasem — że bogacz lub władca popisujący się religijnością jest z reguły podejrzany. Bezradnym biedakom przystoi wzywanie bogów na pomoc. Od tego są bogowie, żeby odwracać uwagę nędzarzy od krzywd, których by ci inaczej nie umieli znosić cierpliwie. Ale cesarz przesadnie nabożny musi być albo oszustem, albo szaleńcem. Tyberiusz nie jest oszus tem, lecz szaleńcem, i łatwo wyjaśnić, co go wpędziło w obłęd. 23 Od dwudziestu lat zżera go uraza do matki, że kazała mu się rozwieść z Wipsanią, jedyną istotą, którą kochał w życiu... — Myślę, że kocha też Dianę — przerwał ojcu Marcellus. — Owszem, ale dlaczego? Bo to wnuczka Wipsanii. Nie zapominajmy, że Tyberiusz w pierwszych latach panowania umiał rządzić dobrze. Nawet w czasach Juliusza Rzym nie zaznał równej pomyślności. Ale utraciwszy Wipsanię cesarz załamał się zupełnie, sprawy Imperium przestały go inte resować, otoczył się świtą wróżbitów, szalbierzy, kapłanów i astrologów. Wszystkie te głupstwa tak mu wreszcie zamąciły umysł, że zgodził się poślubić Julię, którą od dzieciństwa gardził. — Senator zaśmiał się niezbyt wesoło i dodał: — Może dlatego wolał się pozbyć administracyjnych obowiązków. Uznał, że aby nienawidzić Julii tak, jak ta kobieta zasługuje, trzeba cały swój czas poświęcić wyłącznie nienawiści. A więc jest ta jędza i jej odrażający szczeniak, syn z poprzedniego małżeństwa. Tyberiusz nie tylko jej nienawidzi, ale też boi się śmiertelnie, i nie bez racji, bo Julia ma posępną duszę zbrodniarki i odwagę morderczyni. — Łucja mówiła mi, że cesarz nigdy przy stole nie tyka wina, dopóki jego małżonka nie upije ze swojego pucharu — powiedział Marcellus — ale myślała, że to jakiś żartobliwy rodzinny obyczaj. — Nie będziemy twojej młodziutkiej siostry niepokoili innym wyjaśnieniem — odparł senator — ale to nie są żarty. I nie dla zabawy Tyberiusz rozstawia dwunastu numidyjskich gladiatorów u drzwi i okien swojej sypialni... Sądzę, że Gajusz o tym wszystkim pamięta. Wie, że cesarz jest na pół obłąkany, a życie matki niepewne, i że gdyby jej przytrafiło się jakieś nieszczęście, jego regencja trwałaby tylko tyle czasu, ile potrzeba, żeby przygotować galerę, która uwięzie na Kretę obalonego dostojnika. — Gdyby tak się stało, kto objąłby władzę po Gajuszu? — spytał Marcellus. — Hm... — senator wzruszył ramionami. — To się nie zdarzy. Jeśli ktoś na dworze umrze, nie będzie to Julia. Możesz mi wierzyć. — Ale gdyby mimo wszystko... — nalegał Marcellus. — Gdyby przypadkiem z powodu choroby lub z ręki mordercy Julia zginęła, a w związku z tym Gajusz stracił władzę, czy Tyberiusz powierzyłby ją wówczas Azyniuszowi Gallusowi? — Może — odparł senator. — Cezar mógłby w ten sposób poniewczasie wynagrodzić Wipsanii krzywdę wynosząc jej 24 syna na tron. Gallus jest tego godny. Nie było w Rzymie męża cieszącego się większym szacunkiem niż jego uczony ojciec, Pollio. Wszystkie nasze legie, w kraju i poza nim, poparłyby Gallusa. Ale — dodał mówiąc jakby do siebie — nie zawsze dzielny żołnierz staje się mądrym władcą. Wódz walczy tylko z obcymi narodami. Do tego wystarczy znać strategię i mieć odwagę. Władca zaś toczy nieustanną wojnę z zazdrosnymi dworakami, krzykliwym senatem i sforą chciwych właścicieli ziemskich. Musi mieć czujny węch, by tropić spiski, umysł przebiegły, by udaremniać intrygi, skłonność do obłudy i skórę grubą jak krokodyl. — Tak grubą, aby odbiło się od niej ostrze sztyletu — uzupełnił Marcellus. — Zajęcie bardzo ryzykowne — przytaknął senator — ale wątpię, czy nasz zacny przyjaciel Gallus będzie kiedykolwiek na te niebezpieczeństwa narażony. — Ciekawe, czy Diana czułaby się szczęśliwa jako córka władcy — powiedział w zamyśleniu Marcellus. Zerknąwszy na ojca spostrzegł błysk zainteresowania w jego oczach. — Odbiegliśmy dość daleko od tematu — stwierdził senator i nagle zapytał: — Bardzo interesujesz się Dianą? — Nie więcej niż Łucja — odparł Marcellus sztucznie swobodnym tonem. — To nierozłączne przyjaciółki, toteż, oczywiście, widuję Dianę niemal co dzień. — Piękne dziecko i żywe jak iskra — zauważył senator. — Piękne, ale już nie dziecko — rzekł Marcellus. — Wkrótce skończy szesnaście lat. — Wiek stosowny do zamążpójścia... Czy to miałeś na myśli? Nie mógłbyś lepiej wybrać, pod warunkiem, że po trafiłbyś ją podbić. Diana ma w żyłach najszlachetniejszą krew. A więc kończy szesnaście lat... Dziwi mnie, że Gajusz nie zwrócił jeszcze na nią uwagi. Zyskałby uznanie cesarza — co bardzo by mu się przydało — gdyby zdobył łaski Diany. — Diana go nie cierpi! — Doprawdy! Czy ci o tym mówiła? — Nie, ojcze, ale słyszałem to od Łucji. Dość długo trwało milczenie, aż wreszcie senator odezwał się znowu, odmierzając powoli słowa: — Wobec napiętych stosunków z Gajuszem radzę ci, synu, staraj się nie okazywać publicznie, że Diana cię obchodzi. — Nie widuję jej, ojcze, nigdzie poza naszym domem. — Mimo to bądź ostrożny. Gajusz ma wszędzie swoich szpiegów. 25 — Nawet tutaj? W naszym domu? — Marcellus z niedowie rzaniem zmarszczył brwi. — Czemuż by nie? Myślisz, że honor nie pozwoliłby uciekać się do takich sposobów synowi Agrypy, w którego głowie nigdy w życiu nie postała ani jedna uczciwa myśl, i Julii, która urodziła się z uszami na kształt dziurek od klucza? — Senator z wprawą zwinął leżący przed nim papirus; oznaczało to, że nie zamierza więcej pracować tego dnia. — Sądzę, że wyczerpaliśmy na razie temat. Co do wybryku, na jaki pozwoliłeś sobie ostatniej nocy, ufam, że przyjaciele doradzą Gajuszowi, aby o nim zapomniał. Najlepiej zrobisz powstrzymując się od wszelkich zabiegów i usprawiedliwień; czekaj, jak się sprawy potoczą. — Wstał i wygładził fałdy togi. — Chodźmy! Pojedziemy do obozu Izmaela i obejrzymy te jego hiszpańskie konie. Spodobają ci się na pewno, bo sierść mają białą jak mleko, są ogniste, rozumne... no i oczywiście drogie. Stary łotr Izmael wie, że mam na nie ochotę, chociaż byłby to dla mojej szkatuły spory ubytek... Marcellus chętnie dał się przekonać optymizmowi ojca. Uspokoił się, jak gdyby roztropny Marek Lukan Gallio już naprawdę załatwił całą tę drażliwą sprawę z Gajuszem. Z szacunkiem przepuścił ojca przodem. W atrium wsparty plecami 0 kolumnę stał bezczynnie Demetriusz. Na widok senatora wyprostował się, sprezentował włócznię i zachowując odległość kilku kroków poszedł za oboma swoimi panami, póki nie znaleźli się pod wielkim zachodnim portykiem. — Trochę dziwne, że Demetriusz próżnuje w atrium — zauważył Marcellus ściszając przezornie głos. — Może stał tam, żeby nikt inny nie mógł się kręcić pod drzwiami — odparł senator. — Czyżby miał jakieś szczególne powody do takiej ostroż ności? — Bardzo prawdopodobne. Był przecież z tobą na uczcie, wie, że obraziłeś Gajusza; obawia się, że popadłeś w niełaskę, i biorąc pod uwagę całą sytuację uznał zapewne, że należy pilnie czuwać. — Może by go zapytać, czy podejrzewa, że w naszym domu są szpiedzy Gajusza? Senator potrząsnął głową przecząco. — Gdyby coś takiego spostrzegł, zawiadomiłby cię z własnej inicjatywy, mój synu. — Oho, ktoś nadjeżdża! — rzekł Marcellus wskazując jeźdźca, który właśnie skręcił z Drogi Aureliańskiej. — Spotyka nas wielki zaszczyt! — mruknął poznając go. — To Kwintus, 26 młodszy syn Tuscusa! Ostatnio, jak słyszałem, często widywany u boku Gajusza. Młody trybun, któremu towarzyszył drugi jeździec, zbliżył się i nie racząc pozdrowić gospodarzy wydobył zza paska tuniki złocony po brzegach zwój. — Z rozkazu Jego Dostojności pismo do rąk własnych trybuna Marcellusa Lukana Gallio — oznajmił wyniośle. Jego towarzysz zeskoczywszy z konia wbiegł na schody, aby zwój doręczyć Marcellusowi. — Szkoda, że Jego Dostojność nie użył grzeczniejszego wysłannika — mruknął Marcellus. — Czy będziecie czekali na odpowiedź? — Rozkazy władcy wymagają posłuszeństwa, a nie od powiedzi — krzyknął Kwintus. Zawrócił gwałtownie konia i ubódłszy go ostrogą, ruszył z miejsca galopem, a za nim służbiście podążył jego adiutant. — Gajusz działa szybko — stwierdził senator i z zadowole niem patrzył na syna, gdy ten pewną ręką i ze spokojną twarzą dobył sztyletu, aby nim przeciąć woskową pieczęć. Rozwinąw szy dokument trzymał go tak, żeby ojciec mógł również zapoznać się z jego treścią. Senator przeczytał cichym, nieco ochrypłym głosem: Gajusz Druzus Agrypa trybunowi Marcellusowi Lukanowi Galho — pozdrowienie. Męstwa trybuna wojskowego nie godzi się trwonić na ucztach. Powinno ono służyć naszemu Imperium na posterunkach, gdzie zuchwała odwaga jest szanowana i ceniona. Rozkazuję przeto, aby trybun Marcellus Lukan Galho przed zachodem słońca stawił się w pretorii najwyższego legata Marka Korneliusza Kapito, od którego otrzyma dalsze rozkazy. Marcellus zwinął pismo i niedbałym ruchem podał je Demetriuszowi, który wsunął zwój w wycięcie tuniki. — Mamy dość czasu, żeby obejrzeć konie Izmaela — zwrócił się Marcellus do ojca. Senator wyprostował się dumnie, skinął synowi głową z uznaniem i zszedł po marmurowych stopniach na dziedziniec, gdzie czekały wierzchowce. Nim ojciec dosiadł karego ognistego konia, Marcellus przywołał Demetriusza. — Słyszałeś, jaki dostałem rozkaz? — spytał. — Jeśli to sprawa poufna, jestem głuchy, panie — odparł niewolnik. — Chytra odpowiedź! — rzekł Marcellus. — Otóż, jak widzę, Gajusz chce sie mnie pozbyć ze stolicy. 27 — Tak, panie. — No cóż, sam ściągnąłem na siebie tę biedę. Nie mogę żądać od ciebie, żebyś narażał życie. Zostawiam ci wybór... — Pojadę z tobą, panie — szybko odpowiedział Demetriusz. — Cieszy mnie to. Przygotuj mój ekwipunek... swój także. — Marcełlus zbiegł ze schodów, ale raz jeszcze obejrzał się, by dorzucić surowo: — Wiesz chyba, że jedziesz po śmierć? — Tak, panie — odparł Demetriusz. — Będziesz potrzebo wał z pewnością grubszych sandałów. Czy mam je zapakować? — Tak, nie zapomnij też o kilku parach dla siebie. Zgłoś się do Marcipora, niech ci da na to pieniądze. Gniady koń niecierpliwił się, by pogonić za karym przyjacielem ze stajni, ale gdy go doścignął, obaj jeźdźcy ściągnęli cugle i dalej już jechali obok siebie truchtem. — Musiałem zamienić kilka słów z Demetriuszem — uspra wiedliwił się Marcellus. — Wezmę go z sobą. — Oczywiście. — Powiedziałem mu, że może zostać, jeśli woli. — Słusznie postąpiłeś. — Ostrzegałem, że może nie wrócić z życiem z tej podróży. — Bardzo możliwe — odparł posępnie senator — ale to pewne, że nie wróci żywy bez ciebie. — Demetriusz to człowiek szlachetny... jak na niewolnika. Senator nie od razu na to odpowiedział, ale surowy wyraz twarzy i wysunięta szczęka świadczyły, że zastanawia się głęboko: — Mój synu! — odezwał się wreszcie. — Przydałoby się nam w senacie kilku ludzi tak rozumnych i dzielnych jak Demetriusz. — Przeszedł z truchta w stępa i mówił dalej. — „Szlachetny jak na niewolnika", powiadasz. A przecież myśli, słowa i uczynki człowieka nie są więcej ani mniej warte dlatego, że jest on niewolnikiem. Przyjdzie kiedyś taki dzień, gdy niewolnicy obalą nasz zgniły rząd. Mogliby tego dokonać choćby jutro, gdyby byli zorganizowani. Zdawałoby się, że wspólne pragnienie wolności powinno wystarczyć, aby ich zjednoczyć, ale to jeszcze nie dosyć. Wszyscy ludzie pragną zdobyć więcej wolności, niż im przypadło w udziale. Niewol nikom rzymskim brakuje przywódców. Z czasem będą ich mieli, przekonasz się, synu. — I po tej zdumiewającej przepo wiedni senator umilkł na tak długą chwilę, że Marcellus poczuł się w obowiązku zabrać głos. — Pierwszy raz słyszę z twoich ust, ojcze, takie zdanie — powiedział. — Przewidujesz bunt niewolników? 28 — Na razie są to masy nie zespolone i nieświadome własnych dążeń — odparł senator. — Ale kiedyś sprecyzują się cele, zjawią się przywódcy, hasła i sztandary. Trzy czwarte mieszkańców tego miasta to niewolnicy albo wyzwoleńcy. Co dzień z wojennych wypraw nasze legie wracają z nowymi zastępami jeńców. Niezmiernie mądry i potężny musiałby być rząd, aby utrzymać w uległości rzeszę trzykroć liczniejszą i silniejszą niż sami Rzymianie. A tymczasem... spójrz na nich! To pusta łupina. Nie ma w niej zdrowego jądra. Żyją w zbytkach, lenistwie, rozrzutności, zużywając energię na przepych festynów ku czci niedorzecznych bóstw. Rządzi nami półobłąkany starzec i zapijaczony głupiec. Los Rzymu jest przesądzony, mój synu! Nie śmiem prorokować, kiedy i w jakiej postaci zjawi się Nemezis, ale to pewne, że jest już blisko. Cesarstwo Rzymskie zbyt jest słabe i zepsute, żeby mogło przetrwać. Rozdział 2 Marcellus zgłosił się w pretorii o trzeciej po południu, żeby poznać los, jaki mu Gajusz przeznaczył, ale nie zastał Korneliusza Kapito. Było to nieoczekiwane i trochę złowróżbne. Demonstracyjna nieobecność najwyższego legata, który załatwienie sprawy zlecił jakiemuś pośledniejszemu oficerowi, świadczyła wyraźnie, że Kapito wolał uniknąć przykrej rozmowy z synem dawnego przyjaciela. Ojciec i syn prowadzili konie stępa przez ostatnie dwie mile drogi powrotnej z obozu Izmaela. Senator nie zgodził się kupić hiszpańskich klaczy za wygórowaną cenę postawioną przez chciwego Syryjczyka. Było poza tym oczywiste, że starszemu Gallio — pod wpływem wydarzeń dnia — odeszła chęć nabycia pięknych koni. Myśli jego krążyły teraz wokół osoby Korneliusza. On jeden w Rzymie mógłby złagodzić decyzję Gajusza, który postanowił zesłać młodego trybuna na karną placówkę. Korneliusz jako najwyższy legat i dowódca gwardii pretoriańskiej miał ogromny wpływ na wyznaczanie oficerom posterunków. W pesymistycznym nastroju senator dał się porwać wspomnieniom i snuł żałosną historię gwardii pretoriańskiej, bolesną epopeję, którą obaj — ojciec i syn — znali na pamięć. Marcellus od dzieciństwa słyszał ją wielokrotnie, ale senator opowiadał 29 tak, jakby syn dopiero teraz zetknął się z nią po raz pierwszy. Zaczął od czasów Juliusza Cezara, który tę organizację powołał do życia dla własnej ochrony. Dobierał najlepszych żołnierzy, znanych z męstwa. Z biegiem lat gwardia pretoriańska stworzyła sobie bogatą tradycję. Zbudowano wspaniałą zbrojownię, żeby gromadzić wojenne trofea, a w wielkim atrium tego gmachu uwieczniano na spiżowych lub marmurowych tablicach pamiętne czyny bohaterów. Należenie do pretorianów było największym zaszczytem, jakim Cesarstwo mogło nagrodzić zasłużonych żołnierzy, w owych dawnych, dziś niemal zapomnianych czasach, kiedy ceniono odwagę i prawość. Później — opowiadał dalej zasępiony senator — August, którego próżność rozrosła się niby potworny, ropiejący rakowaty guz, zaczął rozdawać swoim ulubieńcom tytuł honorowego członka gwardii pretoriariskiej; obdarzał nim senatorów, którzy służalczo chwalili jego błędy, gotowi lizać rzemienie u sandałów władcy, ludzi wzbogaconych na pokątnej sprzedaży przywiezionych z dalekich stron łupów, pośredników w handlu niewolnikami i kradzionymi dziełami sztuki, poborców podatków w prowincjach, słowem wszystkich, którzy umieli mu schlebiać lub zaspokajać jego nie nasyconą nigdy chciwość. Tak zgasła aureola chwały, otaczająca gwardię pretoriańska. Chlubne miano jej członka stało się towarem na rynku. Tyberiusz doszedłszy do władzy początkowo próbował zahamować tempo, w jakim gwardia staczała się coraz niżej. Wezwał do Rzymu i mianował najwyższym dowódcą pretorianów Korneliusza Kapito, męża otoczonego legendą, bo wiele razy wraz ze swoim legionem wychodził obronną ręką z samobójczych bitew i straceńczych posterunków; wierzono, że bogowie szczególnie upodobali sobie wojownika, który tak tanio cenił własną głowę, a jednak zawsze wynosił ją całą z najstraszliwszych niebezpieczeństw. Korneliusz Kapito nie pragnął tego urzędu, ale usłuchał rozkazu. Z tą samą odwagą, jakiej dowiódł na wielu polach bitew, zaczął oczyszczać z chwastów szeregi pretorianów. Ale wkrótce Tyberiusz ugiął się pod naciskiem otoczenia i ostrzegł nieskazitelnego wodza, by nie zapędzał się za daleko w szlachetnej gorliwości i patrzył przez palce na to, co się dzieje w gwardii pretoriariskiej. — Wtedy to — opowiadał senator — zacny stary Kapito zrozumiał ku wielkiemu swojemu rozczarowaniu, w jakim celu Tyberiusz mianował go dowódcą pretorianów: miał swoim czystym imieniem po prostu osłonić zgniliznę. Marcellus wiedział, że dalszy ciąg ojcowskich wywodów 30 będzie dla nich obu kłopotliwy, teraz bowiem przyszła kole; na sprawy trybunów. — Niestety August nie poprzestał tylko na zniszczeniu gwardii pretoriańskiej — ciągnął senator zgodnie ze zwykłym porządkiem opowieści. — Gdyby mógł przewidzieć skutki swojej polityki, pewnie by nie uległ pokusom chciwości i nie ściągnął także instytucji trybunów z dawnych wyżyn, ale ty, Marcellusie, wiesz, co się stało! Marcellus rzeczywiście wiedział. Organizacja trybunów także była niegdyś otoczona szacunkiem. Kto chciał nosić jej godła, musiał być naprawdę trybunem i dowieść tego czynami. Podobnie jak gwardia pretoriańska, trybunowie mieli własną okazałą siedzibę w stolicy. Odpoczywając po trudach wojennych, lecząc się z ran odniesionych na polach bitew lub czekając na dalsze rozkazy młodzi oficerowie korzystali z biblioteki i łaźni, ufundowanych specjalnie dla nich na koszt cesarskiego skarbu. Ale August postanowił zwiększyć rzeszę trybunów włączając do niej wszystkich synów senatorów i wpływowych bogaczy, płacących wysokie podatki. Nie wymagano nawet, żeby kandydat umiał wykrzykiwać rozkazy lub spędził chociaż jedną noc pod namiotem. Wystarczyło, że jego ojciec miał pieniądze i wpływy polityczne, a już synowi wolno było nosić godła i odbierać honory wojskowe. Marcellus z satysfakcją myślał, że bardziej niż większość kolegów zasługuje na tytuł trybuna. Nie był tylko złotym młodzieńcem. Pilnie studiował historię kampanii wojennych, strategię i taktykę. Wyróżniał się sprawnością fizyczną, świetnie władał oszczepem, zebrał wiele laurów na zawodach łuczników. W pojedynku na miecze mógł się mierzyć z zawodowymi gladiatorami. Nawet chwil wolnych od pracy nie trwonił bezmyślnie. Na ogół młodzi patrycjusze, z racji urodzenia przeznaczeni do piastowania wysokich urzędów publicznych, nie uprawiali sztuk pięknych. Mieli się za znawców, krytycznie oceniali malowidła czy rzeźby, byliby jednak zawstydzeni, gdyby ich ktoś zastał z pędzlem czy też dłutem w ręku. Marcellus nie podzielał tej wzgardy dla pracy rąk, szczerze interesował się rzeźbiarstwem, ku uciesze ojca, który spostrzegłszy talent syna dostarczył mu dobrych nauczycieli. Czasem jednak Marcellus czuł się niezupełnie godny tytułu trybuna, a zdarzało się to, gdy w Domu Trybunów zjawiał się prawdziwy żołnierz, opalony, wychudły, z opatrunkiem na ranach, znużony wielu miesiącami służby w polu. Marcellus pocieszał sie, że w razie potrzeby sprostałby obowiązkom żołnierskim. Gotów był służyć na każdej placówce, jaką by mu wyznaczono. Niekiedy nawet marzył o okazji do sprawdzenia swoich wojskowych zdolności. Nigdy dotąd nie powierzono mu dowództwa nad jakimś oddziałem. Nie zabiegał o to, oczywiście, bo trzeba byłoby być głupcem i brutalem, żeby lubić wojnę, chętnie podzwaniać medalami, wymyślać podwładnym i tygodniami obywać się bez kąpieli. Wytrzymałby to, gdyby musiał, wolał jednak prowadzić inny tryb życia. Nigdy wszakże nie chełpił się swoim wojskowym tytułem. Ilekroć Decymus nazywał go trybunem — a zwykł to czynić podając mu śniadanie do łóżka — Marcellusa korciło, żeby trzepnąć kpiarza po głowie; opierał się tej pokusie, czując, że wtedy dopiero zasłużyłby naprawdę na drwiny. Senator wreszcie wyładował nurtującą go gorycz i jakiś czas jechali obaj w milczeniu. — Niekiedy — odezwał się po dłuższej chwili starszy Gallio — dzielny Kapito niby ślepy Samson z hebrajskiej legendy zrywa pęta i okazuje własną wolę. Mam nadzieję, że zechce bronić twojej sprawy, synu. Jeśli wyznaczą ci godny posterunek, nie będziemy się skarżyli, choćby był niebezpieczny. Gotów jestem wystawić cię na niebezpieczeństwo, byle nie na pohańbienie. Ufam, że mój stary przyjaciel zrobi wszystko, co w jego mocy, dla twojego dobra. Pamiętaj o tym, gdy będziesz rozmawiał z Korneliuszem. Ojciec był tak dobrej myśli, że jechali dalej niemal w wesołym nastroju. Marcellus przekonany, że szorstki, lecz prawy i zacny stary wojownik, który stał u jego boku, kiedy jako chłopiec po raz pierwszy przywdziewał uroczyście białą togę, nie dopuści, aby mściwy władca w porywie gniewu skrzywdził go naprawdę, z nadzieją w sercu wyruszył do imponującej siedziby najwyższego legata. W towarzystwie Demetriusza, który pięknie prezentował się w siodle, jechał coraz bardziej rojnymi ulicami zmierzając na ogromny kolisty plac, otoczony półkręgiem okazałych marmurowych budynków, zajętych przez pretorianów i wyższych dowódców wojskowych. Z lewej strony na otwartej przestrzeni, gdzie odbywały się zwykle parady wojskowe, cisnęły się teraz nieprzeliczone karawany jucznych wielbłądów i osłów. Jakiś znaczny oddział przygotowywał się do wyprawy, zapewne do odległej Galii. Było na co patrzeć! Łopotały na wietrze sztandary, młodzi oficerowie pięknie wyglądali w polowym rynsztunku. Legioniści krzątali się żwawo i sprawnie, najwyraźniej radzi, że ruszają w drogę. Kto wie — myślał Marcellus — może i we mnie rozbudziłaby się w takiej chwili ochota do wojaczki. Nie mogąc, z powodu tłoku, konno wjechać na plac, zeskoczyli z siodeł i Marcellus, zostawiając cugle wierzchowca w ręku Demetriusza, poszedł wąską uliczką ku pretorii. W szerokich korytarzach pełno było centurionów, czekających na rozkazy. Wielu z nich znało Marcellusa, więc pozdrawiali go z uśmiechem. Przypuszczali pewnie, że sprowadziły go tutaj te same sprawy co ich samych, a to trochę pochlebiało młodemu trybunowi. Cokolwiek można by myśleć o okropnościach wojny, niemały to zaszczyt być rzymskim żołnierzem, mniejsza, jakiej rangi. Przepchał się wreszcie do otwartych drzwi urzędu Korneliusza Kapito. — Legata nie ma — poinformował go szorstko zastępca legata. — Polecił mi doręczyć ci ten oto rozkaz. Marcellus wziął opatrzony pieczęcią zwój i zawahał się, mając ochotę spytać, czy Korneliusz Kapito wróci wkrótce do pretorii. Nie pozwolił sobie jednak na to, odwrócił się i wyszedł. Zbiegł po szerokich schodach na zatłoczony plac. Demetriusz spostrzegłszy pana podprowadził konie i podał mu cugle gniadej klaczy. Spojrzenia ich spotkały się i Marcellus pomyślał: W końcu Demetriusz ma prawo wiedzieć, jak sprawy stoją. — Jeszcze nie zajrzałem, co tam jest — powiedział stukając palcem w zwój. — Jedziemy teraz do domu. Ojciec czekał na niego w bibliotece. — No i cóż ci powiedział nasz stary przyjaciel Kapito? — spytał nie tając niepokoju. — Nie zastałem go w pretorii — odparł Marcellus. — Przyjął mnie jego zastępca. Położył zwój na stole i usiadł. Senator niecierpliwie przebił nożem grube pieczęcie. Synowi niezmiernie długa wydała się chwila, w ciągu której ojciec zmrużywszy oczy odczytywał tekst dokumentu. Wreszcie odchrząknął i spojrzał z troską na młodego trybuna. — Mianowano cię komendantem rzymskiego garnizonu w Minoi — powiedział. — Gdzież jest ta Minoa? — To mały, brudny, obrzydliwy port w południowej Pales tynie. — Nigdy o nim nie słyszałem — odparł Marcellus. — Wiem coś niecoś o naszych fortach w Cezarei i Joppie. Ale co mamy tam, w owej Minoi? — Tam się zaczyna stary szlak prowadzący nad Morze 33 Martwe. Z tych stron, jak ci zapewne wiadomo, pochodzi większa część zużywanej w Rzymie soli. Garnizon w Minoi czuwa nad bezpieczeństwem naszych karawan ciągnących tą drogą. — Zadanie chyba niezbyt interesujące — powiedział Mar- cellus. — Spodziewałem się bardziej niebezpiecznej misji. — Nie doznasz zawodu. To niebezpieczna placówka. Bedu- ini czyhający na solnym szlaku należą do najdzikszych plemion. Ponieważ są to niezależne bandy rozbójników, które mają kryjówki w skalistej, pustynnej krainie, nie przedsięwzięliśmy nigdy wojennej kampanii, żeby ich ujarzmić. Trzeba by użyć co najmniej pięciu legii. Senator widać dokładnie znał tę sprawę, a Marcellus słuchał go z uwagą. — A więc pustynni zbóje rabują sól naszym karawanom? — Nie o sól im chodzi. Napadają na karawanę, gdy ciągnie dopiero po sól, wioząc zapasy prowiantów i pieniądze na utrzymanie dobywających sól niewolników. Niejedna karawana, która wyruszyła tym szlakiem, nigdy nie powróciła i słuch 0 niej zaginął. Ale to nie wszystko jeszcze — mówił dalej senator. — Szkoda nam dobrych żołnierzy dla fortu w Minoi. Jego załoga to banda łajdaków. Są między nimi dawni oficero wie, zdegradowani za niesubordynację lub inne przestępstwa, są ludzie, którzy popadli w niełaskę u dworu. Nie brak też awanturników, którzy narazili się politycznymi błędami na niezadowolenie władz. — Myślałem, że Cesarstwo ma szybsze i tańsze sposoby pozbywania się niepożądanych ludzi. — W pewnych przypadkach — wyjaśnił senator — publicz ny proces lub skrytobójstwo mogłoby wywołać sprzeciwy. Wtedy zsyłka do Minoi jest sposobem równie skutecznym, a przy tym wygodniejszym. — A więc to równoznaczne z banicją! — Marcellus wstał 1 pochylił się nad stołem, ciężko oparty na pięściach. — Co jeszcze wiesz, ojcze, o tym okropnym miejscu? Senator skinął głową. — Wiem wszystko. Przez kilka lat do moich szczególnych obowiązków w senacie, dzielonych zresztą z czterema innymi senatorami, należał nadzór nad portem Minoa. — Umilkł i z wolna zaczął się podnosić z krzesła. Twarz zorana głębokimi zmarszczkami pobladła mu z gniewu. — Myślę, że właśnie dlatego Gajusz Druzus Agrypa... — wymówił to imię twardo, jakby je z wściekłością miażdżył 34 W zębach — wyznaczył tę placówkę dla mojego syna, bo wiedział, że rozumiem, co to znaczy. — Podniósł ramiona i gniewnie potrząsając pięściami krzyknął: — Żałuję, że nie wierzę w bogów! Wezwałbym ich pomsty na jego przeklętą głowę. Kornelia Wipsania Gallio — która zawsze akcentowała swoje długie imię, chociaż była tylko pasierbicą rozwiedzionej małżonki cesarza Tyberiusza — mogłaby błyszczeć w najwyższych kręgach rzymskiego towarzystwa, gdyby zechciała zadać sobie trochę trudu. Gdyby na jej życzenie Marek Lukan Gallio postarał się zdobyć łaski dworu, mógłby należeć do najbliższych przyjaciół władcy i wyjednywać dla siebie i swojej rodziny wszystko, czego by zapragnął. Albo też, gdyby Kornelia sama spróbowała przymilać się nieznośnej starej Julii, dom Gallio szybko wzniósłby się wysoko ponad inne. Ale Kornelii brakowało potrzebnej do takich zabiegów energii. Wciąż jeszcze, chociaż miała już czterdzieści kilka lat, była bardzo piękna. Wykształcona, z wdziękiem pełniła rolę pani domu, kochała męża, pobłażała we wszystkim swoim dzieciom i była najbardziej chyba leniwą istotą w całym Cesarstwie Rzymskim. Opowiadano, że niewolnicy często dopiero po kilku miesiącach służby w domu senatora Gallio dowiadywali się ze zdumieniem, że ich pani wcale nie jest kaleką ani kobietą ciężko chorą. Śniadanie kazała podawać sobie do łóżka w południe, resztę dnia spędzała w swoich pokojach lub w słonecznym ogrodzie drzemiąc nad dziełami klasyków, z roztargnieniem przesuwając smukłe palce po strunach lutni, a wszyscy domownicy usługiwali jej prześcigając się wzajem w gorliwości. Lubiono ją za łagodne usposobienie i wdzięk. Nigdy nie wydawała rozkazów, nie żądała niczego dla siebie prócz spokoju i wygód. Niewolnicy pod sprawiedliwą i umiejętną ręką Marcipora i pilnym, choć nieco twardszym nadzorem Decymusa w kuchni, prowadzili sprawnie całe gospodarstwo nie słysząc od pani domu zarządzeń ani krytycznych uwag. Z natury była optymistką, może dlatego, by nie utrudzić się zbytnio kłopotami. W rzadkich przypadkach, gdy zaskoczyło ją jakieś niepomyślne zdarzenie, płakała rzewnie, ale prędko ocierała łzy i odzyskiwała pogodę. Poprzedniego jednak dnia poważna troska zmąciła jej zwykły spokój. Jej mąż wygłosił w senacie przemówienie. Dowiedziała 35 się o tym późnym popołudniem od żony Gallusa, Pauli, która przyszła ją odwiedzić. Paula była wyraźnie strapiona. Kornelii wcale nie zdziwiło, że jej znakomity małżonek przestrzegał przed błędami, jakie dostrzegał w obecnym zarządzaniu sprawami Rzymu, bo nieraz, z irytacją przemierzając tam i z powrotem ozdobną posadzkę jej sypialni, wypowiadał podobne zdania; przeraziła się jednak, że wyraził swoje opinie wobec całego senatu. Zrozumiała też niepokój Pauli, która nie chciała, żeby senator Gallio popadł w niełaskę. Po pierwsze przyjaźń między Dianą a Łucją stałaby się kłopotliwa, gdyby ojciec przyjaciółki naraził się na gniew Gajusza. Po wtóre dwie matki od dawna po cichu marzyły, że w sercach Diany i Marcellusa obudzą się wzajemne uczucia i związek ich zbliży dwa szlachetne rody. Paula nie napomknęła o tych względach mówiąc Kornelii, że dostojny senator Gallio wszedł, jak się zdaje, na niebezpieczną ścieżkę, ale przypomniała, że Gajusz, znany z niedołęstwa w innych dziedzinach, odznacza się wyjątkową pomysłowością i zaradnością, gdy chodzi o ukaranie ludzi ośmielających się go krytykować. — Ale cóż ja mogę na to poradzić? — jęknęła bezsilnie Kornelia. — Nie spodziewasz się chyba, że będę mojego małżonka pouczała? Nie znosi, by mu ktokolwiek dyktował, co ma robić w senacie. — Nawet żona? — Zwłaszcza żona! Od początku zawarliśmy milczącą umo wę, że Marek bez mojej pomocy będzie służył sprawom publicznym, a do mnie należy tylko zarząd domem. Paula uśmiechnęła się z lekka. Wkrótce potem pożegnała się i wyszła, a Kornelia została sama z nowym trudnym problemem. Oczywiście wolałaby, żeby jej małżonek był trochę mniej szczery. Umiał przecież być bardzo uprzejmy, kiedy chciał. Wiadomo, że Gajusz to rozrzutny głupiec, ale bądź co bądź jest namiestnikiem cesarza, nie wypada go obrażać na publicznym zgromadzeniu. Jak nic można tym sposobem trafić na czarną listę. Paula, osoba ostrożna, nie dopuści, aby na Dianę padł choćby cień kłopotów rodziny Gallio. Jeżeli sprawa przybierze niepomyślny obrót, trzeba będzie wyrzec się wizyt Diany. Jakże się zmartwi Łucja! Mogłoby to zaważyć także na przyszłości Marcellusa. Wprawdzie nie zdradzał dotąd żywszego zainteresowania Dianą, lecz Kornelia nie traciła nadziei, że to się zmieni. Czasem ogarniał ją jakiś przelotny niepokój o syna. W ma- rzeniach widziała go na białym koniu, na czele zwycięskich wojsk ciągnących w tryumfie przez ulice miasta, z godnością przyjmującego oklaski nieprzeliczonych tłumów. Co prawda, żeby święcić tryumf, trzeba przedtem stawić czoło niebezpieczeństwom, ale Marcellus nie jest tchórzem. Po prostu nie miał dotychczas okazji do popisania się męstwem. W tych okolicznościach nigdy może nie będzie mógł wykazać, ile jest wart. Kornelia zapłakała gorzko, a ponieważ nie miała komu zwierzyć się z tych obaw, podzieliła się nimi z Łucją. Łucja, przejęta tak niezwykłym u matki wybuchem, próbowała ją pocieszać. Nazajutrz jednak Kornelia otrząsnęła się z niepokoju, nic w sytuacji nie zmieniło się na lepsze, ale z natury nie była zdolna myśleć dłużej o jakiejkolwiek sprawie, nawet o grożącej rodzinie katastrofie. Około czwartej, gdy Kornelia w swoich zbytkownie urządzonych pokojach czesała ulubionego kudłatego pieska, wszedł senator i w milczeniu, z chmurną twarzą, ciężko osunął się na krzesło. — Zmęczony jesteś? — czule spytała żona. — Oczywiście! Po tak dalekiej przejażdżce! W dodatku rozczarowały cię, jak myślę, te hiszpańskie konie. Co ci się w nich nie podobało? — Marcellusa powołano do czynnej służby — oznajmił posępnie Gallio. Kornelia zrzuciła z kolan pieska i wychyliła się z zainteresowaniem ku mężowi. — Ależ tak być powinno, nie sądzisz? Spodziewaliśmy się, że pewnego dnia go wezwą. Może to dobra nowina? Czy daleko ma jechać? — Tak — skinął głową poważnie. — Bardzo daleko. Mia nowano go komendantem fortu w Minoi. — Komendantem! To świetnie. W Minoi? Nasz syn będzie komendantem rzymskiego fortu! Możemy chyba być z tego dumni. — Nie! — zaprzeczył potrząsając siwą głową. — Nie ma powodów do dumy. Minoa, moja droga, to miejsce, gdzie zsyłamy ludzi, żeby się ich pozbyć. Niewiele tam mają do roboty prócz swarzenia się między sobą. Załoga składa się' z krnąbrnych rzezimieszków, a komendantów często trzeba zmieniać. — Umilkł na długą chwilę, po czym z namysłem dodał: — Tym razem nie zasięgano rady komisji senackiej do spraw Minoi, o nominacji rozstrzygnął rozkaz Gajusza. 37 Wyjaśnienia te musiały wstrząsnąć nawet pogodną Kornelią. Wybuchnęła głośnym, histerycznym płaczem. Gwałtownym gestem wpiła palce w swoje lśniące czarne włosy, które rozsypały się na kształtne ramiona i szlochając bełkotała coraz bardziej chaotycznie i niewyraźnie. Nie tylko senator, ale i ona sama była zaskoczona, kiedy wśród łkań obrzuciła męża wymówkami: — Dlaczegoś to zrobił, Marku? Dlaczego ściągnąłeś nie szczęście na naszego syna? Czy warto było wyzywać Gajusza, by zapłacić tak wysoką cenę, narazić Marcellusa i nas wszyst kich? Och, czemuż nie umarłam, zanim doczekałam tego dnia! Gallio spuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Nie próbował wyjaśnić, że w tej sprawie nie on zawinił. Marcellus i tak był ciężko strapiony, reakcja zrozpaczonej matki zgnębiłaby go ostatecznie. — Gdzie jest mój syn? — spytała Kornelia zdławionym głosem, starając się opanować wzburzenie. — Chcę go zo baczyć! — Pakuje zapewne manatki — odparł Gallio. — Ma rozkaz wyruszyć niezwłocznie. Galera dziś wieczorem zabierze go do Ostii, skąd jutro odbija statek na wschód. — Statek? Jaki statek? Jeśli musi tam jechać, niechby chociaż odbył podróż tak, jak przystoi trybunowi i synowi senatora. Trzeba nająć albo kupić żaglowiec, by Marcellus miał w drodze należne wygody. — Nie ma na to czasu, moja kochana. Dziś wieczorem muszą opuścić Rzym. — Muszą? Marcellus i kto jeszcze? — Demetriusz. — Dzięki bogom i za tę ulgę! — Kornelia rozpłakała się znowu. — Dlaczego Marcellus nie przyszedł do mnie? — Przyjdzie wkrótce, ale prosił, żebym cię najpierw powia domił o wszystkim. Mam nadzieję, że pożegnasz go tak, jak się godzi rzymskiej matronie — powiedział senator przybierając ton niemal surowy. — Bardzo zła nowina spadła na niego niespodziewanie. Przyjął cios spokojnie, mężnie, jak każą nasze najszlachetniejsze tradycje. Boję się jednak, że nie mógłby znieść widoku matki zabijającej się na jego oczach. — Zabijającej się? — powtórzyła ze zdumieniem Kornelia, zwracając na męża wylękniony wzrok. — Wiesz przecież, że tego nie zrobiłabym nigdy, cokolwiek nas spotka! — Nie trzeba wypijać trucizny ani wbijać sobie sztyletu w serce, by popełnić samobójstwo. Można zabić się i chodzić dalej po świecie — Gallio wstał i ujmując Kornelię za ręce podniósł ją także. — Otrzyj łzy, droga moja! — powiedział łagodnie. — Gdy przyjdzie Marcellus, zachowaj się tak, żeby mógł jak zawsze być dumny ze swojej matki. Czekają go trudne doświadczenia. Może w chwilach upadku ducha wspomnienie twego męstwa doda mu sił. — Postaram się, Marku — przyrzekła tuląc się do męża. Od dawna nie czuli się sobie nawzajem tak nieodzownie potrzebni, jak w tej chwili. Marcellus spędził pół godziny na rozmowie sam na sam z matką — chociaż wzdragał się przed tą ciężką próbą — po czym miał spotkać się z siostrą. Łucja, usłyszawszy od ojca smutną nowinę, zawiadomiła brata za pośrednictwem Tercji, że czeka pod pergolą na chwilę, którą on zechce jej poświęcić, gdy mu czas na to pozwoli. Marcellus jednak najpierw wstąpił do swoich pokojów, by tam zostawić jedwabną poduszkę, którą matka mu wcisnęła jako pożegnalny podarek. Demetriusz będzie musiał to zmieścić w tobołach już i tak mocno wypchanych. Byłoby okrucieństwem odrzucenie tego daru. Mogłoby to zranić matkę, która zdobyła się na bohaterską postawę w obliczu nieszczęścia. Wprawdzie oczy miała pełne łez, lecz trzymała w ryzach wzburzone, bolesne uczucia. Bagaże były spakowane i gotowe do drogi, ale Demetriusza młody trybun nie zastał przy nich. Marcipor, który zgłosił się pytając, czy nie mógłby w czymś usłużyć, powiedział, najwyraźniej niechętnie i z zakłopotaniem, że widział, jak Demetriusz przed godziną pogalopował za bramę co koń wyskoczy. Marcellus przyjął tę informację nie zdradzając zdziwienia. Możliwe, że Grek w ostatniej chwili zauważył jakieś braki w ekwipunku podróżnym i nie prosząc o pozwolenie, by nie tracić cennego czasu, wybrał się do miasta po zakupy. Nie wydawało się prawdopodobne, by korzystając z dramatycznych okoliczności spróbował ucieczki. Nie, o to Marcellus go nie podejrzewał. Zachowanie niewolnika było jednak zagadkowe, bo gdyby zamierzał coś jeszcze dodać do pakunków, nie związałby ich wszystkich tak solidnie. Łucja, oparta o balustradę, spoglądała w kierunku Tybru, na małe żagle lśniące w ostatnich, prawie poziomych już promieniach słońca, na galery sunące tak wolno, że zdawało się, jakby stały w miejscu, chociaż przeczył temu rytmiczny 39 ruch długich wioseł. Jedna z nich, większa od innych, kierowała się do przystani. Łucja osłoniwszy rękoma oczy zapatrzyła się w jej posępną ciemną sylwetkę tak, że nie usłyszała kroków nadchodzącego brata. Zbliżył się i bez słowa serdecznie objął siostrę. Nawzajem otoczyła go ramieniem, ale nie odwróciła głowy. — Może to twoja galera — powiedziała. — Ma trzy rzędy wioseł i dziób bardzo wysoki. Czy nie takich właśnie łodzi używa się, by dowozić ludzi z brzegu na okręty w porcie Ostii? — Masz słuszność — przytaknął Marcellus, rad, że rozmowa zaczyna się w tak rzeczowym tonie. — To zapewne moja galera. Łucja z wolna okręciła się w braterskich objęciach i miękką ręką pogładziła policzek Marcellusa. Patrzyła mu w oczy z uśmiechem, a chociaż wargi jej lekko drżały, trzymała się, musiał przyznać, bardzo dzielnie. Miał nadzieję, że ona odczyta z jego spojrzenia pochwałę. — Cieszę się, że bierzesz ze sobą Demetriusza — powiedziała spokojnie. — Czy chętnie ci towarzyszy? — Tak — odparł Marcellus i po krótkiej pauzie dodał: —- Tak, z ochotą przystał na wyjazd. Stali chwilę milcząc. Łucja w zadumie bawiła się jedwabnym sznurem ściągającym pod szyją tunikę brata. — Rzeczy już spakowane? — zapytała. Czuli oboje, że dobrze panuje nad swoim głosem. — Tak. — Skinął głową i uśmiechnął się, próbując przeko nać ją, że wszystko toczy się zwykłym trybem, jak gdyby wybierał się na łowy dla rozrywki. — Wszystko już gotowe do drogi. Znów zapadło na chwilę milczenie. — Oczywiście nie wiesz... jeszcze nie wiesz... kiedy będziesz mógł wrócić do domu — powiedziała Łucja. — Nie wiem... — i po krótkim wahaniu dodał: — Jeszcze nie wiem. Nagle Łucja głośno, przeciągle westchnęła, zarzuciła ramiona na szyję brata i przytuliła twarz do jego piersi, dygocąc od powstrzymywanych łkań. Marcellus starał się ją ukoić. — Cicho, cicho — szeptał. — Trzeba to znieść mężnie, siostrzyczko. Wiem, że ci niełatwo. Ale musimy przyjąć los jak Rzymianie. Łucja sztywniejąc odrzuciła wstecz głowę i spojrzała mu prosto w twarz załzawionymi i płonącymi z gniewu oczyma. — Jak Rzymianie! — powtórzyła szyderczo. — Przyjmować los jak Rzymianie! Jaką nagrodę dostaje Rzymianin za swoje 40 męstwo... za udawanie, że wszystko w Rzymie jest wspaniałe i szlachetne... że chlubi się swoimi wyrzeczeniami... że jest dumny mogąc cierpieć i umierać za Rzym. Za Rzym! Nienawidzę Rzymu. Widzisz, co Rzym robi z tobą... z nami wszystkimi! Dlaczego nie pozwoli nam żyć w spokoju? Imperium Rzymskie! Cóż mnie obchodzi Imperium Rzymskie? Ul rojący się od niewolników! Nie mówię o takich, jak Tercja i Demetriusz, ale o nas, o tobie i o mnie, my przecież także jesteśmy niewolnikami, przez całe życie musimy kłaniać się nisko, tańczyć, jak nam grają, przypochlebiać się władcy. Nasze legiony mordują i łupią inne kraje. Po co? Żeby Rzym był stolicą świata — powiadają. Ale dlaczego całym światem ma rządzić obłąkany starzec Tyberiusz i pijany brutal Gajusz? Nienawidzę Rzymu! Nienawidzę tego wszystkiego! Marcellus nie próbował tamować tego potoku słów sądząc, że siostrze będzie lżej, gdy wyładuje gniew, że to ją uspokoi. Zwisała teraz bezsilnie w jego objęciach i czuł, jak jej serce trzepocze niespokojnie. — No co, już trochę lepiej? — spytał ze współczuciem. Skinęła głową nie odrywając jej od braterskiej piersi. Marcellus instynktownie rozejrzał się wokoło i zobaczył Demet-riusza, który zatrzymał się w odległości kilku kroków, dyskretnie odwrócony w inną stronę. — Muszę dowiedzieć się, czego on chce — mruknął młody trybun rozluźniając uścisk. Łucja wysunęła się z jego ramion i znów stanęła przy balustradzie spoglądając na rzekę. Nie chciała, żeby doskonale spokojny grecki niewolnik widział ją tak złamaną na duchu. — Córka legata Gallusa przybyła, panie — zameldował Demetriusz. — Marcellusie, nie mogę teraz rozmawiać z Dianą! — szepnęła Łucja. — Pójdę do ogrodu, a ty sam ją przyjmij. — I podnosząc głos rozkazała: — Przyprowadź, Demetriuszu, naszego gościa tutaj! Po czym nie czekając na zgodę brata pobiegła ku marmurowym kolistym schodom, które prowadziły do altan i sadzawki. Demetriusz uznał milczenie trybuna za potwierdzenie rozkazu i ruszył, by go spełnić. Ale Marcellus zawołał za nim z cicha: — Czy myślisz, że córka legata wie? — spytał marszcząc brwi. — Tak, panie. — Dlaczego tak myślisz? • 41 — Widać po niej, że płakała, panie. Marcellus wzdrygnął się i potrząsnął głową. — Nie wiem, co jej powiedzieć — przyznał się właściwie sam przed sobą do kłopotu, w którym Demetriusz nie mógł mu pomóc. — Ale — westchnął — muszę chyba ją przyjąć. — Tak, panie — odparł Demetriusz odchodząc. Zwracając się ku balustradzie Marcellus śledził samotną sylwetkę Łucji oddalającej się wśród drzew i litość wezbrała w jego sercu. Nigdy dotąd nie widział siostry tak zgnębionej i wzburzonej. Nic dziwnego, że w tym nastroju wolała nie pokazywać się przyjaciółce. Przeczuwał, że rozmowa z Dianą będzie trudna. Rzadko zdarzało mu się widywać ją w cztery oczy, choćby przez krótką chwilę. Tym razem nie tylko spotka ją sam na sam, ale stanie się to w szczególnie napiętej sytuacji. Nie mógł się zdecydować, w jaki ton uderzyć. A tymczasem Diana już szła przez perystyl ku niemu, poruszała się, jak zawsze, swobodnie i z wdziękiem, lecz bez zwykłej żywości. Dlaczego Demetriusz, wbrew zwyczajowi, nie eskortuje gościa? Co prawda Diana dobrze zna drogę do pergoli... Ale dzisiaj Demetriusz zachowuje się dziwacznie. W obecności niewolnika łatwiej byłoby powitać Dianę w naturalny sposób, bez skrępowania. Marcellus zrobił kilka kroków spiesząc na spotkanie dziewczyny. Łucja miała słuszność. Diana rzeczywiście dorasta, a z nowym wyrazem zadumy jest jej bardzo do twarzy. Może pod wpływem złych nowin straciła zwykłą młodzieńczą żywość; czymkolwiek można by tłumaczyć zmianę, to pewne, że Diana z dnia na dzień przeobraziła się w dorosłą dziewczynę. Marcellusowi serce zabiło żywiej: braterski uśmiech, który przygotował na powitanie, wydał mu się teraz niestosowny czy może nawet nieszczery. Toteż gdy Diana zbliżyła się, spojrzenie Marcellusa było równie poważne jak jej własne. Skłonił się, a Diana wyciągnęła do niego obie ręce zerkając spod długich rzęs z nadzieją, że młody trybun nie zauważy śladu łez, i siląc się na uśmiech. Marcellus nigdy nie widział jej tak roztkliwionej i wzruszyła go poufność tego niemego przywitania. Patrząc w głąb jej ciemnych oczu odkrywał nową Dianę; po raz pierwszy dostrzegł kobiecą miękkość, szlachetną rzeźbę czoła, mocno zarysowaną brodę i pełne wargi, rozchylone w tej chwili w bolesnym uśmiechu, i zaciśnięte z uporem białe, równe zęby. — Cieszę się, że cię widzę — powiedział, ale wbrew jego intencji nie zabrzmiało to naprawdę po bratersku. 42 Chciał dodać: „Łucja zaraz przyjdzie", ale nie zdobył się na to i nie wypuścił też z uścisku rąk Diany. Nie rozumiał, dlaczego dziewczyna nie wyrwała mu ich i stoi tak długo bez ruchu. — Czy to prawda, że dziś wieczorem odjeżdżasz? — szepnęła zdławionym głosem. Marcellus patrzył w jej wzniesione oczy, zdumiony, że rozdokazywane, przekorne i nieobliczalne w kaprysach dziecko przeobraziło się nagle w czarującą młodą kobietę. — Skąd się dowiedziałaś? — spytał. — Kto zdążył cię o tym zawiadomić? Sam wiem o tym dopiero od trzech godzin. — Czy to ważne, skąd wiem? — zawahała się, jakby w rozterce, co dalej mówić. — Musiałam przyjść — oznajmiła odważnie — bo zrozumiałam, że nie będziesz miał czasu, aby przyjść do nas i pożegnać się ze mną... — Jesteś bardzo... — zamierzał powiedzieć: „uprzejma", ale ugryzł się w język; nie mógł użyć tej banalnej formułki patrząc w lśniące od łez oczy Diany. — Jesteś kochana — szepnął czule i mocniej ściskając jej ręce przyciągnął ją bliżej do siebie. Po ledwie dostrzegalnym odruchu oporu poddała się łagodnie. — Oczywiście nigdy bym tego nie zrobiła — szepnęła bez tchu — gdyby nie to, że zostało tak niewiele czasu. Będziemy wszyscy tęsknili do ciebie... — I trochę drżącymi wargami spytała: — Czy będziesz pisał do mnie listy? Mile zaskoczony, nie od razu znalazł słowa, żeby wyrazić swoje uczucia, więc Diana potrząsnęła głową i prędko dodała: — Nie, o to nie powinnam cię prosić. Będziesz tam miał pewnie dużo roboty. Będziemy nawzajem dowiadywali się o sobie za pośrednictwem Łucji. — Ależ ja chciałbym do ciebie pisywać! — odparł Marcellus. — I będę czekał na listy od ciebie... pisz jak najczęściej! Obiecujesz? Diana uśmiechnęła się przez łzy, dwa figlarne dołeczki zjawiły się na jej policzkach, ale znikły natychmiast. Marcellus czuł, jak serce w nim drgnęło, kiedy szepnęła: — Napisz do mnie jeszcze dziś wieczorem, dobrze? Przyślij list z Ostii przez galerę, która jutro wróci do miasta. — Tak, Diano. Nagle wyrwała mu ręce i zupełnie innym tonem spytała: — Gdzież się podziewa Łucja? — Jest w ogrodzie. Nim się obejrzał, Diana umknęła. U szczytu schodów 43 zatrzymała się i podniosła ramię pożegnalnym gestem. Chciał na nią zawołać, zawrócić ją, powiedzieć jej coś więcej, ale uprzytomnił sobie beznadziejność swojej sytuacji i zrezygnował. Cóż mógł jej wyznać, co przyrzec, czego zażądać od niej? Nie, lepiej zakończyć na tym pożegnanie. Przesłał tylko dłonią pocałunek. Diana zniknęła zbiegając ze schodów. Możliwe, nawet bardzo prawdopodobne, że nie zobaczy jej już nigdy w życiu. W zamyśleniu zaczął iść w kierunku domu, ale pod wpływem nagłego impulsu raz jeszcze wrócił pod pergolę. Łucja i Diana przechadzały się wśród róż trzymając się pod ręce. Pomyślał, że ukochaną młodszą siostrę zapewne także widzi po raz ostatni. Nie trzeba ranić jej powtórnym pożegnaniem. Niespodziewanie na schodach ukazał się wracający z ogrodu Demetriusz. Po co tam schodził? Marcellus nie chciał go wypytywać, ale spodziewał się, że wierny niewolnik sam mu to wyjaśni. Jego zachowanie dzisiaj było doprawdy niepojęte. Zbliżał się już swoim długim, wojskowym krokiem, któremu Marcellus nie zawsze mógł dorównać, kiedy we dwóch wyprawiali się na łowy. Demetriusz zdawał się niezwykle zadowolony, wręcz szczęśliwy. Nigdy jeszcze młody trybun nie widział go z tak promienną twarzą. — Czy każesz, panie, odnieść już teraz bagaże na galerę? — spytał Grek głosem zdradzającym podniecenie. — Jeśli wszystko już spakowane, tak — odparł Marcellus. Miał ochotę zapytać Demetriusza o coś więcej, ale w końcu postanowił nie zmuszać go do wyjaśnień. — Czekaj na mnie w przystani — powiedział tylko. — Czy wieczerzę zjesz, panie, jeszcze w domu? Marcellus w pierwszym momencie skinął głową, ale natychmiast zmienił plany. Pożegnał się już z rodzicami i siostrą, z każdym z osobna. Wszyscy zachowali się bohatersko. Za wiele jednak żądałby od nich — i od siebie — gdyby raz jeszcze, już wszyscy razem musieli przeżywać moment rozłąki. — Nie! — odparł szorstko. — Zjem wieczerzę na pokładzie galery. Postaraj się coś przygotować. — Tak, panie! — Demetriusz wyraźnie pochwalał decyzję pana. Marcellus z wolna poszedł ku domowi. Wiele spraw chciałby jeszcze załatwić przed wyjazdem, gdyby zostawiono mu choćby jeden dzień. Na przykład nie zdążył zawiadomić Tullusa. Trzeba napisać do niego kilka słów. 44 Spotkawszy się w ogrodzie, Łucja i Diana w pierwszej chwili wybuchnęły płaczem. Potem dopiero zaczęły rozmawiać urywanymi zdaniami o szansach powrotu Marcellusa, o złych przeczuciach jego siostry, o nadziejach Diany, że może ktoś zdoła wpłynąć na Gajusza i wyjednać zmianę wyroku. — Myślisz, że mój ojciec mógłby...? — spytała Łucja. — Nie! — Diana zaprzeczyła energicznie. — Twój ojciec nic nie wskóra. To trzeba inaczej... — I skupiając myśli przymrużyła oczy. .— Może twój ojciec mógłby coś pomóc — szepnęła Łucja. — Nie wiem. Może gdyby był w mieście, ale ważne sprawy zatrzymają go pewnie aż do zimy w Marsylii. W milczeniu przeszły dalej w głąb ogrodu, wreszcie Łucja odezwała się znowu: — Marcellus pożegnał się z tobą? — zajrzała pytająco w oczy przyjaciółki i musiała się lekko uśmiechnąć widząc na jej twarzy rumieniec. Ale Diana nic nie odpowiedziała, skinęła tylko głową i mocniej ścisnęła ramię Łucji. — Jakim cudem Demetriusz tak prędko się tutaj znalazł? — spytała żywo. — Przyjechał do mnie z wiadomością, że Marcellus dzisiaj opuszcza miasto i chce mnie widzieć, a teraz spotkałam go wracającego z ogrodu. Chyba ten niewolnik nie ośmielił się przyjść żegnać się z tobą, jakby był nam równy? — Dziwna rzecz — przyznała Łucja. — Demetriusz przez wszystkie te lata ani razu nie odezwał się do mnie poza tym, że odpowiadał na moje rozkazy. Nie wiem, jak sobie tłuma czyć jego dzisiejsze zachowanie. Przyszedł, ukłonił się jak zwykle przepisowo, a potem niespodziewanie wygłosił małą orację tak, jakby ją z góry przygotował i umiał na pamięć: „Wyjeżdżam z trybunem. Może nigdy nie wrócę. Pragnę więc pożegnać siostrę mojego pana i podziękować jej, że zawsze odnosiła się łaskawie do niewolnika swojego brata. Nigdy nie zapomnę jej dobroci". Wyjął z sakiewki pierś cień... — Pierścień? — powtórzyła z niedowierzaniem Diana. — Co mówisz? Pokaż. Łucja podniosła pierścień na otwartej dłoni, żeby przyjaciółka mogła go lepiej obejrzeć. — Nawet bardzo piękny — stwierdziła Diana. — Co jest wyryte na tym kamieniu? Statek? — „Chciałbym go powierzyć siostrze mojego pana", powie dział mi Demetriusz. „Jeżeli wrócę, odzyskam go z jej rąk, a jeśli nie wrócę, siostra mojego pana raczy go zatrzymać. Ten 45 pierścień mój ojciec podarował mojej matce. To jedyna rzecz, jaką udało mi się ocalić z całego rodzinnego dobytku." — Niesłychane! — szepnęła Diana. — Co mu odpowie działaś? — Cóż mogłam odpowiedzieć? — odparła Łucja takim tonem, jakby się usprawiedliwiała. — W końcu Demetriusz wyjeżdża z moim bratem narażając dla niego własne życie. Przecież to, bądź co bądź, człowiek! — Oczywiście, człowiek — niecierpliwie przytaknęła Diana. — Mówże szczerze, coś mu odpowiedziała. — Podziękowałam — ze sztuczną pewnością siebie odparła Łucja. — Powiedziałam, że wzruszył mnie jego pomysł... bo naprawdę wzruszył mnie, Diano!... powierzenia mi tak cennego klejnotu... powiedziałam... powiedziałam, że spodziewam się ich obu zobaczyć wracających do nas szczęśliwie... No i obie całam strzec jego depozytu. — Odpowiedziałaś, jak należało — przyznała z powagą Diana. — I co dalej? Zatrzymały się na wyłożonej taflami ścieżce. — No... — zająknęła się Łucja, wyraźnie zmieszana — nie odchodził, stał wciąż przede mną... więc podałam mu rękę... — Niemożliwe! — wykrzyknęła Diana. — Niewolnikowi? — Chciałam na pożegnanie uścisnąć mu rękę — tłumaczyła się Łucja. — Czemu nie? Demetriusz jest bardzo czysty, z pewnością czyściejszy od Bamba, który mi często podaje łapę! — Nie o to chodzi, czy ręce Demetriusza są czyściejsze niż łapy Bamba, nie udawaj, że nie rozumiesz. Demetriusz jest niewolnikiem, a z niewolnikami nigdy nie dość ostrożności! — Diana przemawiała bardzo surowo, ale ciekawość wkrótce wzięła górę nad zgorszeniem. — No i co dalej? — spytała już łagodniej — uścisnął twoją rękę? — Zrobił coś znacznie gorszego — powiedziała Łucja uśmiechając się z oburzonej miny przyjaciółki — wsunął mi pierścień na palec i pocałował moją rękę... Nie krzycz na mnie, Diano! Ostatecznie on wyjeżdża z Marcellusem, ryzykuje życie dla mojego brata... Jak miałam się zachować? Uderzyć go? Diana położyła dłonie na ramionach przyjaciółki i patrząc jej prosto w oczy spytała: — I co dalej? Co się potem stało? — Chyba wystarczy, czegóż ty więcej chcesz? — odparła Łucja, cofając się, zagniewana w końcu natarczywością Diany. — Rzeczywiście wystarczy! — Po chwili jednak spytała znowu: — Nie zamierzasz chyba nosić tego pierścienia na palcu? 46 Nie. Po co? Mogłabym go zgubić. Zresztą nie chcę robić przykrości Tercji. __ To Tercja kocha się w Demetriuszu? Świata za nim nie widzi. Dziś od południa oczy wy płakuje, biedaczka. Demetriusz o tym wie? Ślepy musiałby być, żeby nie zauważyć. — Odwzajemnia jej uczucia? — Traktuje ją tak samo grzecznie jak inne niewolnice w domu. Zobowiązałam go, żeby się z nią serdecznie pożegnał. — Łucjo, czy nie przyszło ci do głowy, że Demetriusz może w tobie kocha się skrycie, kto wie, od jak dawna? — Nigdy nic w jego zachowaniu nie upoważniało do takich podejrzeń — trochę niepewnie odpowiedziała Łucja. — Aż do dziś! — odparła nieprzekonana Diana. Łucja tym razem długo się namyślała, zanim odpowiedziała bardzo rzeczowo: — Demetriusz jest niewolnikiem, trudno zaprzeczyć. Ale to nie jego wina, to nieszczęście. Urodził się i wychował w szla chetnej, cywilizowanej rodzinie, a przywlekli go w kajdanach do Rzymu grubiańscy żołdacy, niegodni rozwiązać rzemyka u jego sandałów. — Głos jej drżał od powściąganego gniewu. — Oczywiście — ciągnęła drwiąco — jako Rzymianie mają zawsze rację! Rzymianin może być nieukiem, byle umiał grabić i rozlewać krew. Czy nie zdajesz sobie sprawy, Diano, że wszystko, co dzisiaj w Cesarstwie Rzymskim zasługuje na uwagę bardziej wybrednych ludzi, ukradliśmy Grekom? Dla czego w naszym kręgu mówimy chętniej po grecku niż po łacinie? Zastanawiałaś się kiedyś nad tym? Ponieważ Grecy prześcignęli nas znacznie na drodze rozwoju umysłowego! My w jednym tylko nad nimi górujemy: mamy lepszych rzeźników! Diana spochmurniała. Przytknąwszy usta do ucha przyjaciółki szepnęła lękliwie: — Jesteś szalona, że mówisz takie rzeczy! Nawet do mnie! To straszliwie niebezpieczne! Czy nie dość kłopotów ma wasza rodzina? Chcesz, żeby was wszystkich zesłano albo wtrącono do więzienia? Marcellus stał samotnie przy burcie na rufie. Zjawił się w przystani w ostatniej chwili przed wyznaczoną godziną odjazdu; najpierw zszedł do ciasnej i dusznej kajuty, sprawdzić, czy jego ciężkie bagaże umieszczono i przymocowano jak 47 należy, i nawet nie zauważył, że galera odbiła od brzegu, póki nie wrócił na pokład i nie rozejrzał się: długi rząd składów i nabrzeża już znikały w mroku, a głosy miasta dochodziły z bardzo daleka. Wysoko na stoku wzgórza zajętego przez rezydencje możnych rodów migotały dwa małe światełka. Marcellus rozpoznał w nich kaganki płonące we wschodnich narożnikach pergoli. Może tam, przy balustradzie stoi ojciec spoglądając na rzekę. Wkrótce jednak światełka zniknęły. Marcellus pomyślał, że oto pierwsza karta jego życia została do końca zapisana, odczytana, zwinięta i opieczętowana. Różowa łuna nad Rzymem przybladła, gwiazdy pojaśniały. Wpatrywał się w nie z dziwnym zainteresowaniem; wydały mu się tłumem obojętnych widzów; nie tak kamiennookie i zimne jak sfinks, śledziły wydarzenia spokojnie, mrugając niekiedy, żeby orzeźwić znużony wzrok. Ciekawe, czy umieją współczuć albo dziwić się ludziom i czy je w ogóle ziemia obchodzi. Dopiero po chwili Marcellus uświadomił sobie nieubłagane skrzypienie sześćdziesięciu wioseł poruszających się regularnie w rytm metalicznych uderzeń młotków, którymi nadzorcy bili w ogromne kowadła, dyktując tempo pracy niewolnikom: klik klak klik klak... Raz jeszcze serce Marcellusa ścisnęło się żegnając dom... życie... miłość... Zabrakło choćby krótkiej godziny, żeby pogadać z najserdeczniejszym przyjacielem, Tullusem, który nie wie jeszcze, co się stało. Ogarnął go żal, że nie wrócił uścisnąć powtórnie matki... i że nie pocałował Diany. Nie mógł odpędzić wspomnienia Łucji i wybuchu jej rozpaczy... Klik klak klik klak... Obejrzał się i zobaczył Demetriusza, który stał w mroku koło drabiny prowadzącej do kajut. Obecność wiernego niewolnika dodała mu otuchy i postanowił z nim porozmawiać; nieustanny dźwięk młotów dudniących gdzieś we wnętrzu kadłuba łodzi huczał mu w skroniach. Dał znak Demetriuszowi, który zbliżył się przybierając służbistą postawę. Marcellus niecierpliwie machnął ręką i skinął głową, co było przyjętym między nimi z dawna sygnałem i znaczyło: „Spocznij! Chcę z tobą mówić jak z przyjacielem". Demetriusz natychmiast zmienił pozę i stanął przy burcie obok młodego trybuna, czekając z jawną ciekawością, co pan zechce mu powiedzieć. — Czy wierzysz, Demetriuszu, w bogów? — spytał Marcel lus, szerokim gestem wskazując niebo. — Jeśli mój pan tego sobie życzy, wierzę — odparł lekko Demetriusz. 48 nie, nie, odpowiedz mi szczerze! — niecierpliwie zawołał Marcellus. — Nie myśl o moich życzeniach. Mów, co sądzisz oO bogach. Czy modlisz się czasem do nich? Kiedy byłem małym chłopcem, matka nauczyła mnie wzywać pomocy bogów. Była nabożną kobietą. W naszym grodzie stał posąg Priapa. Pamiętam, jak w piękny wiosenny dzień klęczała tam trzymając w jednej ręce małą motyczkę, w drugiej kosz z sadzonkami. Wierzyła, że Priap opiekuje się roślinami w jej ogrodzie... a co rano, kiedy szedłem wraz z braćmi do pokoju szkolnego, prowadzony tam przez nauczyciela, modliła się do Ateny... — Demetriusz umilkł i dopiero po chwili, zachęcony gestem swojego pana, podjął znowu: — Ojciec w dni świąteczne składał ofiary bóstwom, ale myślę, że robił to, aby sprawić przyjemność matce. — To ciekawe i bardzo wzruszające — stwierdził Marcel- lus — ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Demetriuszu. Teraz, gdy dorosłeś, czy wierzysz w bogów? — Nie, panie. — Czy to znaczy, że nie wierzysz, by chcieli oddawać jakieś usługi ludziom, czy też w ogóle wątpisz o ich istnieniu? — Myślę, że dla zdrowia naszego umysłu lepiej jest nie wierzyć w istnienie bogów. Ostatni raz modliłem się tego dnia, kiedy na dom nasz spadło nieszczęście. Ojca wyprowadzono zakutego w łańcuchy, a ja ukląkłem obok matki i modliliśmy się do Zeusa, ojca bogów i ludzi, o ocalenie mojego ojca. Zeus albo nie usłyszał naszych próśb, albo usłyszawszy nie miał władzy, żeby nam pomóc, albo też nie chciał nic dla nas zrobić. Po południu tego dnia matka odebrała sobie życie nie mogąc udźwignąć ciężaru klęski... Odtąd już nigdy nie mod liłem się, panie. Były chwile, że bluźniłem i przeklinałem bogów, ale bez wielkiej nadziei, że mnie słyszą i że dosięgną ich obelgi. Myślę, że przeklinając bogów człowiek głupio i daremnie traci czas. Marcellus zaśmiał się niewesoło. Żadne bluźnierstwa, jakie zdarzyło mu się w życiu słyszeć, nie mogły się równać z tą wyniosłą pogardą dla bogów. Demetriusz mówił to wszystko bez wzburzenia. Tak mało interesowali go bogowie, że obrażanie ich wydawało mu się po prostu głupotą. — Nie wierzysz, że istnieje jakaś nadprzyrodzona mądrość rządząca światem? — zapytał patrząc w niebo. — Na to pytanie sam sobie nie umiem całkiem jasno odpowiedzieć — odparł w zamyśleniu Demetriusz. — Trudno wytłumaczyć świat nie wierząc w jego stwórcę, ale odrzucam 49 myśl, że postępkami ludzi kierują jakieś nadprzyrodzone moce. Zamiast zwalać winę na bogów, wolę zachować przeświadczenie, że ludzie sami ponoszą odpowiedzialność za swoje występki i okrucieństwa. — Skłonny jestem przyznać ci rację, Demetriuszu. A jednak byłaby to wielka pociecha, gdyby człowiek, zwłaszcza w chwi lach najgorszego zamętu myśli, mógł żywić uzasadnioną na dzieję, że gdzieś istnieje jakaś dobroczynna moc, którą można wezwać na ratunek. — Tak, panie — przyznał Demetriusz. — Gwiazdy trzymają się jakiegoś z góry wyznaczonego im porządku. Wydają mi się uczciwe i rozumne. Wierzę Tybrowi, górom, owcom, bydłu i koniom. Jeśli rządzą nimi jacyś bogowie, są to bóstwa uczciwe i zdrowe na umyśle. Ale bogowie z Olimpu kierujący sprawami ludzkimi są przewrotni i szaleni. Demetriusz widać uznał, że za wiele już powiedział, bo wyprostował się i sprężył, dając do zrozumienia, że gotów jest wrócić do roli niewolnika. Ale Marcellus nie miał jeszcze dość tej rozmowy. — Może myślisz — rzekł — że cała ludzkość oszalała? — Nie wiem, panie — odparł Demetriusz oficjalnym tonem, udając, że nie widzi sardonicznego uśmiechu pana. — A więc — nalegał Marcellus — zacieśnijmy pytanie do granic Imperium Rzymskiego. Czy myślisz, że to jest twór szaleństwa? — Twój niewolnik, panie — stwierdził oficjalnie Deme triusz — podziela wszystkie sądy swojego pana. Marcellus zrozumiał, że filozoficzna dysputa została zakończona. Wiedział z doświadczenia, że jeśli Demetriusz postanowił zamknąć się w skórze niewolnika, nie ma sposobu, żeby go z niej wywabić. W milczeniu patrzyli obaj na ciemną wodę pieniącą się za rufą. Ten Grek ma rację — myślał Marcellus. — Cesarstwo Rzymskie jest chore, ogarnięte szaleństwem. Cały świat ludzki jest chory, obłąkany. Jeżeli kieruje nim jakaś Najwyższa Władza, to ona także jest obłąkana. Gwiazdy są szczere i rozumne. Ale ludzkość oszalała!... Klik klak klik klak... Rozdział 3 Mały, chwiejny stateczek minął Wyspy Liparyjskie przy najgorszej pogodzie, jaka się zdarzyła od roku, i przepłynął ostrożnie przez niebezpieczną Cieśninę Messyńską, potem zaś morze było tak spokojne, a wiatry pomyślne, że kapitan jyianiusz, nie widząc już powodów do nieustannego czuwania na posterunku, znalazł czas na swobodną pogawędkę. — Opowiedz mi coś o Minoi — poprosił Marcellus, gdy Maniusz skończył długą opowieść o swoich licznych rejsach z Ostii do Palermo, na Kretę, do Aleksandrii i Joppy. Maniusz roześmiał się basem. — Przekonasz się, trybunie, że Minoi w ogóle nie ma! — A ponieważ zdumiona twarz Marcellusa domagała się wyjaś nień, ogorzały od słońca i wiatru żeglarz udzielił młodemu pasażerowi lekcji historii, z której coś niecoś Marcellus już przedtem umiał. Przed pół wiekiem legiony Augusta oblegały starożytne miasto Gazę i zdobyły je po długich, zawziętych bojach, które kosztowały więcej, niż była warta zdobycz. — Taniej by wypadło zgodzić się na wysokie opłaty, jakich żądano za korzystanie z solnego szlaku — stwierdził Maniusz. — Ale czy Beduini przepuszczaliby karawany? — spytał Marcellus. — Beduinom mógł cesarz także okupić się mniejszą ceną, niż go kosztowała wojna. Straciliśmy dwadzieścia trzy tysiące ludzi na zdobycie Gazy. I Maniusz opowiedział dalszy ciąg historii. August kipiał gniewem na niezłomny opór obrońców Gazy — a była to zbieranina różnych nacji: Egipcjanie, Syryjczycy i Żydzi — którzy nie wzdragali się przed rozlewem krwi, nie brali jeńców i słynęli z wyrafinowania w okrutnej sztuce tortur. Zuchwalstwo ich urągało potędze Rzymu, toteż cesarz uznał, że Gaza, to gniazdo zarazy, zasłużyła, aby ją zetrzeć z powierzchni ziemi. Odtąd ma stać się rzymskim miastem Minoą. Ufajmy, że mieszkańcy, gdy zaznają dobrodziejstw cywilizowanego państwa, zapomną, że w ogóle kiedykolwiek istniała Gaza, brudne, cuchnące, wstrętne i swarliwe skupisko ludzkie. — Ale Gaza — ciągnął Maniusz — znana była od siedem nastu stuleci i edykt cesarski nie wystarczył, by odmienić jej nazwę. — I jej obyczaje — dodał Marcellus. — Ani też zapachy — przyznał oschle Maniusz. — Za skorupiałe białe wybrzeże starożytnego Morza Martwego jest tym, czym słona lizawka przy wodopoju w dżungli dla zwierząt wszelkich gatunków i rozmiarów, które tam się gromadzą i walczą ze sobą. Tak było od niepamiętnych czasów, dawniej niż sięga historia narodów. Niekiedy zjawiał się zwierz większy od innych i przepędzał wszystkich rywali. Niekiedy mniejsze sprzymierzały się przeciw wielkiemu i przepędzały go wspól nymi siłami, aby potem znowu walczyć między sobą o łup. Tak to jest z Gazą! — Jednakże słona lizawka nie znajduje się w Gazie, lecz dalej, nad Morzem Martwym. — Racja — przyznał Maniusz — ale nikt nie liźnie soli znad Morza Martwego bez pozwolenia Gazy. Przez długi czas lew Judy bronił dostępu wszystkim innym, wypłoszywszy najpierw hieny filistyńskie. Jego z kolei wypłoszył słoń egipski. Potem tygrys Aleksander skoczył na kark słonia. A po każdej wojnie drobniejsza zwierzyna zbiegała się znowu i szarpała pazurami nawzajem, podczas gdy wielcy rywale lizali od niesione w walce rany. — Kto wyparł tygrysa? — spytał Marcellus, chociaż dobrze znał odpowiedź. — Orzeł rzymski — rzekł Maniusz. — Stada, chmary rzymskich orłów zleciały się myśląc, że zastaną kości do obdziobania. Ale wielu współzawodników jeszcze żyło i wcale nie chciało potulnie oddać swoich kości na łup dziobom. — Tu Maniusz urwał i po chwili zakończył: — Tak się stało, że dwadzieścia trzy tysiące Rzymian zapłaciło życiem za lizawkę solną pod Gazą. — Bardzo interesująca historia — powiedział w zamyśleniu Marcellus; nigdy dotychczas nie słyszał jej ujętej w ten sposób. — Tak — skinął głową Maniusz — ale najciekawsze są skutki tych długich wojen dla starożytnego miasta. Po każdej inwazji część żołnierzy z obcej armii zostawała w Gazie, zarówno dezerterzy, jak inwalidzi, zbyt okaleczeni, żeby ryzykować długotrwałą wędrówkę do odległej ojczyzny. Osied lali się więc tutaj ludzie z różnych krajów i dalej wiedli między sobą wieczne zwady. — Kapitan pokiwał głową i skrzywił się gorzko. — Słyszy się o nieustannych kłótniach i bójkach w miastach portowych takich jak Rodos czy Aleksandria, gdzie żyje ludność mieszana o różnych odcieniach skóry i mówiąca wszystkimi językami świata. Za najgorsze piekło na wybrzeżach naszego morza uchodzi Joppa, ale ja bym palmę pierwszeństwa na zna} Gazie. To ostatnie miejsce na ziemi, gdzie człowiek Parowy na umyśle mógłby się z własnej woli osiedlić. z Może Rzymianie raz jeszcze zrobią w Gazie porządek — rzekł Marcellus. Nie, to niemożliwe! — odparł Maniusz. — Wszystko, co owiedziałem o Gazie, odnosi się także do całej tej krainy, aż Damaszek. Choćby cesarz wysłał tam wszystkie legie, jakie Rzym ma pod bronią, choćby sprawił rzeź, jakiej świat jeszcze nie widział, zwycięstwo nie będzie trwałe. Syryjczyka nikt nie pognębi na zawsze. Co dopiero mówić o Żydach! Można Żyda zabić i pogrzebać, ale on zawsze żywy z grobu wypełznie! — I widząc, że Marcellus uśmiecha się, kapitan jeszcze jaskrawiej ubarwił swoje wywody. — Tak, trybunie, wypełznie po stylisku łopaty i sprzeda grabarzom całun, w który go zawinięto. — Skoro jednak mamy fort w Minoi albo, jeśli wolisz, w Gazie, czy nie zapewnia to spokoju w mieście? — spytał Marcellus zainteresowany nade wszystko czekającym go za daniem. — Nie! — odparł Maniusz. — Fort nie ma nic wspólnego z miastem. Leży poza jego obrębem, dalej na wschód, na nędznym skrawku pustynnego piachu, pełnym kamieni, gdzie prawie nic nie rośnie. Zastaniesz tam około pięciuset żołnierzy, chociaż załoga fortu tworzy osobny legion. Fort jest po to, żeby beduińskich rabusiów hamować w zapędach. Zbrojne oddziały eskortują karawany, dla ochrony przed zbójcami. Od czasu do czasu — ale dość rzadko — karawana nie wraca z wyprawy. — Jak często się to zdarza? — spytał Marcellus starając się, żeby pytanie zabrzmiało jak najbardziej zdawkowo. — Ano policzmy — odparł Maniusz mrużąc jedno oko i rachując na spracowanych palcach. — W zeszłym roku słyszałem tylko o czterech takich wypadkach. — Tylko o czterech — powtórzył w zamyśleniu Marcellus. — Przypuszczam, że w takich przypadkach ginie również eskorta? — Oczywiście. — Może dostają się do niewoli? — To mało prawdopodobne. Beduini nie potrzebują niewol ników, po cóż by się nimi obarczali. To dzikusy, dzicy jak lisy, a podstępni jak szakale. Nie nacierają od czoła, ale skradają się za plecami i wbijają nóż między łopatki. — Ale czy załoga fortu nie mści się na mordercach swoich kolegów? — wykrzyknął Marcellus. 53 Maniusz potrząsnął głową i uśmiechnął się gorzko. | — Wybacz, trybunie, szczerość, ale ta załoga niewiele jest warta. Nic tych ludzi nie wzrusza. Nie ma dyscypliny, nie ma dobrego dowódcy, nie ma poczucia odpowiedzialności za fort i jego sławę. Od czasu do czasu wybucha bunt i ten czy ów ginie. Trudno spodziewać się wiele po załodze, która najwięcej krwi przelewa na placu musztry. Tego wieczora Marcellus doszedł do wniosku, że należy podzielić się z Demetriuszem uzyskanymi od kapitana informacjami. Kiedy więc leżeli już obaj w sąsiadujących ze sobą kojach, zaczął przyciszonym głosem opowiadać Koryntczykowi 0 warunkach, jakie zastaną w Minoi; mówił tak szczerze 1 swobodnie, jak gdyby niewolnik był na równi z nim od powiedzialny za plan postępowania, jaki obierze. Demetriusz w milczeniu wysłuchał całej tej przykrej relacji, a potem powiedział krótko: — Mój pan musi objąć komendę nad tym fortem. — Oczywiście! — odparł Marcellus. — Takie wyznaczono mi zadanie. Cóż innego mógłbym zrobić? — Ponieważ Demet riusz nic na razie nie odpowiedział, młody trybun zapytał niecierpliwie: — Co właściwie miałeś na myśli? — Myślę, panie, że jeżeli załoga jest niezdyscyplinowana i krnąbrna, mój pan powinien ją zmusić do posłuszeństwa. Nie przystoi niewolnikowi, żeby pouczał pana, jakim sposobem może tego dokonać, ale, moim zdaniem, bezpieczniej byłoby od pierwszej chwili wziąć władzę nad fortem w swoje ręce i to mocno. Marcellus podniósł się nieco i oparty na łokciu próbował zajrzeć w oczy Grekowi wśród mroku zalegającego ciasną kajutę. — Zdaje mi się, że rozumiem cię, Demetriuszu. Wiedząc, jaki duch panuje w tej placówce, uważasz, że nowy legat nie powinien zaczynać od starań o przypodobanie się załodze, lecz wejść tam pewnym krokiem i nie tracąc czasu na wstępne ceremonie dać po łbie każdemu, kto na to zasłuży. — Dobrze zrozumiałeś moją myśl, panie — przyznał Demet riusz. — Trzeba im z miejsca dać surową nauczkę, co? — Kiedy rybak zgarnia sieć, nie może jej ciągnąć łagodnie. Kto wie, może rozpróżniaczeni żołnierze chętnie dadzą posłuch dowódcy tak postawnemu i odważnemu jak mój pan. 54 Pochlebiasz mi, Demetriuszu. _— Prawie każdy ceni sprawiedliwość i odwagę, a ty, panie, jesteś sprawiedliwy... i śmiały. Właśnie dlatego wpadłem w tarapaty! — ironicznie zaśmiał się Marcellus. — Zgubiło mnie zuchwalstwo. Demetriusz najwyraźniej nie miał ochoty mówić o niefortunnym incydencie podczas uczty, ale czując się w obowiązku podtrzymywać rozmowę, powiedział: — Tak, panie. Poważny ton tej odpowiedzi rozśmieszył Marcellusa. Potem jednak nastąpiła długa pauza i młody trybun myślał, że Koryntczyk zasnął już, ukołysany leniwym ruchem statku. Ale sam leżał bezsennie jeszcze przez godzinę, układając w głowie plan działania zgodny z radą wiernego i rozumnego niewolnika. Demetriusz ma słuszność — myślał. — Jeśli mam być komendantem tego fortu, muszę objąć komendę od pierwszej chwili. Może mnie zabiją, ale przynajmniej zginę z honorem. Ósmego dnia marca późnym popołudniem kapitan Maniusz poprowadził swoją niezdarną łajbę przez pełną różnych statków redę Gazy i podciągnął ją bokiem do nabrzeża znalazłszy przy nim wolne miejsce. Miał w tym momencie wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków, ale nie poskąpił czasu, by pożegnać młodego trybuna, zatroskany, jakby rozstawał się z umierającym krewniakiem. Demetriusz jeden z pierwszych zszedł na ląd i wkrótce wrócił z pięcioma krzepkimi Syryjczykami najętymi do przeniesienia bagaży. W nędznej przystani nie było rzymskich żołnierzy, ale Marcellus nie odczuł rozczarowania, bo nie spodziewał się, żeby ktoś z fortu wyszedł go powitać. Nie uprzedzono załogi o przybyciu nowego komendanta. Będzie musiał zjawić się w forcie nie zapowiedziany. Gaza, może z powodu sędziwego wieku i licznych ran, nie ma zwyczaju śpieszyć się, toteż upłynęła godzina, zanim znaleziono dostateczną liczbę jucznych osłów. Sporo czasu zmitrężono przy ładowaniu juków, potem zaś karawana żółwim krokiem posuwała się przez wąskie, wyboiste uliczki, w których często rozlegały się krzyki kłócących się i przepychających w ciasnocie ludzi. Syryjczycy na widok ubioru trybuna domyślili się celu jego podróży i okazywali mu wyraźną uległość. Wydostali się Wreszcie na ruchliwy, zakurzony gościniec. Marcellus jechał 55 pierwszy na starym wyliniałym wielbłądzie, prowadzonym przez cuchnącego Syryjczyka, z którym Demetriusz na migi ustalił wysokość zapłaty. Te pertraktacje ubawiły Marcellusa, bo Koryntczyk, zazwyczaj spokojny i powściągliwy, wykrzykiwał i gestykulował nie gorzej od partnera. Nie mając pojęcia, ile wart jest w Gazie pieniądz i jakie są ceny podobnych usług, targował się zawzięcie; z oburzeniem odrzucił trzy kolejne żądania Syryjczyka, aż w końcu na czwarte przystał, mrucząc gniewnie i stękając. Marcellus nie poznawał go w tej nowej roli. Poprzez kłęby żółtego pyłu w dali ukazał się fort, ogromny prostokąt opasany wysokim murem z suszonej w słońcu cegły, z wieżami na czterech rogach. Zbliżając się dostrzegli w jednym z narożników rzymski sztandar, zwisający z pochylonego skośnie masztu. Niechlujny wartownik odłączył się leniwie od grupy siedzących w pyle, rozchełstanych legionistów i poczłapał do bramy, żeby ją otworzyć przed orszakiem nie pytając nawet, co to za jedni. Możliwe, że w swej bezmyślności wziął ich za karawanę zgłaszającą się po eskortę — tłumaczył sobie Marcellus. Kiedy znaleźli się na pustym, spieczonym od żaru słońca dziedzińcu, drugi wartownik zszedł ze schodów pretorii, zatrzymał się i czekał, aż wierzchowiec trybuna przyklęknął postękując i z trudem zginając sztywne ze starości nogi. Demetriusz, który zatrzymał pochód, zeskoczył ze swojego osła i podbiegł, aby stanąć u boku pana. Wartownik ożywił się nieco na widok insygniów trybuna i zasalutował niezdarnie, podnosząc w brudnej prawicy matowy, od dawna widać nie czyszczony miecz. — Trybun Marcellus Gallio! — ostro, dobitnie przedstawił się Marcellus. — Przybywam objąć komendę nad fortem. Prowadź mnie do najstarszego oficera. — Centuriona Paulusa nie ma w forcie — odparł wartownik. — Gdzie jest? — W mieście, szlachetny trybunie. — Kto go zastępuje? — Centurion Sekstus, ale śpi i zapowiedział, żeby go nie budzić pod żadnym pozorem. Marcellus postąpił o krok naprzód i spojrzał z bliska w chmurną twarz żołnierza. — Nie zwykłem czekać, aż moi podkomendni obudzą się z drzemki — huknął. — Wykonaj rozkaz! I umyj się, zanim mi się znowu pokażesz. Co to ma być? Rzymski fort czy chlew? Wartownik wzdrygnął się i cofnął kilka kroków, potem zrobił w tył zwrot i zniknął za ciężkimi drzwiami. MarcellusJ z każdą chwilą bardziej zniecierpliwiony, przechadzał się tam i z powrotem przed wejściem do pretorii. Po kilku minutach daremnego oczekiwania wszedł po schodach do mrocznej sieni; Demetriusz nie odstępował go ani na krok. Z mroku wyłonił się inny wartownik. .— Prowadź mnie do centuriona Sekstusa! — krzyknął Marcellus. — Z czyjego rozkazu? — spytał szorstko żołnierz. — Z rozkazu trybuna Marcellusa Gallio, obejmującego komendę nad fortem. Rusz się, a żywo! W tej samej chwili otworzyły się pobliskie drzwi i ukazał się w nich tęgi brodacz w zmiętej czerwonej tunice, z wyhaftowanym na prawym rękawie czarnym orłem. Marcellus odsuwając na bok wartownika podszedł do oficera. — Centurion Sekstus? — spytał, a kiedy tamten skinął w oszołomieniu głową, ciągnął: — Z rozkazu Gajusza obejmuję komendę nad fortem. Każ ludziom zanieść moje rzeczy do kwatery komendanta. — Zaraz, zaraz, nie pali się chyba — wycedził przez zęby centurion. — Chciałbym najpierw zobaczyć nominację. — Słusznie! — odparł Marcellus podając mu zwój. Sekstus bez pośpiechu rozwinął pergamin i podniósł go bliżej do oczu w nikłym wieczornym świetle. — Mógłbyś, centurionie, poczekać z przestudiowaniem dokumentu, póki nie znajdziemy się w pokojach legata — ostro powiedział Marcellus. — W państwie, którego jestem obywatelem, przestrzegamy zazwyczaj reguł grzeczności. Sekstus ze złośliwym uśmieszkiem wzruszył ramionami. — Jesteśmy w Gazie — odparł wzgardliwie. — W Gazie, jak się wkrótce przekonasz, pozwalamy sobie na więcej swobo dy i mamy więcej cierpliwości niż nasi wytworniejsi koledzy w Rzymie. A mówiąc nawiasem — dodał chłodno, wskazując drogę w głąb sieni — ja także jestem obywatelem rzymskim. — Od jak dawna centurion Paulus pełnił tu funkcję komen danta? — spytał Marcellus, rozglądając się po dużej izbie, do której go Sekstus wprowadził. — Od początku zimy. Przejął funkcje tymczasowo po śmierci legata Witeliusza. — Na co umarł Witeliusz? — Nie wiem. — A więc nie z ran? — domyślił się Marcellus. — Nie, chorował jakiś czas. Febra go zabiła. — Dziw, że wszyscy tu nie chorujecie — powiedział 57 Marcellus z obrzydzeniem otrzepując ręce z kurzu. Zwróciwszy się do Demetriusza polecił mu pilnować bagaży, póki nie zostaną wszystkie przeniesione na kwaterę. Sekstus wydał jakiś rozkaz wartownikowi, który natychmiast wyszedł. — Pokażę ci kwaterę, którą możesz zająć, póki centurion Paulus nie wróci — rzekł Sekstus idąc ku drzwiom. Marcellus poszedł za nim. W pokoju, który mu pokazanos był tapczan, stół i dwa krzesła. Izba zdawała się pusta i ponura jak więzienna cela. Przylegała do niej mała, niczym nie umeblowana komórka. — Każ przynieść jakieś łóżko do tej nory — powiedział Marcellus. — Będzie tu spal mój niewolnik. — Niewolnikom nie wolno sypiać w oficerskich koszarach — odparł stanowczo Sekstus. — Mój sługa będzie mieszkał ze mną. — To sprzeczne z regulaminem, szlachetny trybunie. — W tym forcie obowiązują tylko moje rozkazy — ostro oznajmił Marcellus. Sekstus pokręcił głową i zgryźliwy uśmiech człowieka znającego życie wykrzywił mu ukryte w gąszczu zarostu wargi. Zostawił Marcellusa samego. Ten wieczór na długo zapisał się w pamięci załogi. Przez wiele lat później jego historia przechodziła z ust do ust, obrastając legendą. Marcellus, z nieodstępnym sługą u boku, wszedł do sali jadalnej. Zebrani tam oficerowie nie wstali z miejsc, ale gdy szedł przez salę ku stojącemu pośrodku okrągłemu stołowi, wszyscy zwrócili na niego spojrzenia zaciekawione i wyraźnie wrogie. Jeden rzut oka na inne stoły przekonał Marcellusa, że jest najmłodszy w tym gronie. Demetriusz poszedł zaraz do kuchni dopilnować przygotowania posiłku dla swojego pana. W chwilę potem zjawił się centurion Paulus wraz z Seks-tusem, który widocznie czekał w przedsionku na zwierzchnika, żeby go powiadomić o nowinach dnia. Kiedy kroczyli w kierunku środkowego stołu, cichy szmer przebiegł po sali. Sekstus przedstawił Paulusa nowemu komendantowi mamrocząc opryskliwie. Marcellus wstał i wyciągnął rękę, ale Paulus, jakby nie zauważając tego gestu, zajął swoje miejsce przy stole. Nie był pijany, ale znać było po nim, że sporo wypił. Na wychudłej twarzy, zjeżonej trzydniowym zarostem, miał chorobliwe rumieńce, gdy sięgnął chciwie po jedzenie. Marcellus zauważył, że ręce mu drżą, a także, że są brudne. Mimo zaniedbania paulus zdawał się człowiekiem obytym w świecie, umyślnie udającym prostaka. Musiał kiedyś być kimś znacznym — pomyślał Marcellus. A więc mamy nowego legata! — powiedział Paulus. — Nikt nas nie zawiadomił o tej nominacji. Jednakże — dodał machając lekceważąco ręką i nabierając nową porcję gotowanego mięsiwa z brudnej miski — o tym pogadamy później, może jutro. Na dłuższą chwilę zajął się wyłącznie jedzeniem, żarłocznie pochłaniając mięso i hałaśliwie siorbiąc mocne miejscowe wino. Nasyciwszy wreszcie głód, oparł obficie owłosione przedramiona o stół i zwrócił uporczywe, zuchwałe spojrzenie na twarz młodego intruza. Marcellus śmiało spoglądał w jego przymglone od trunków oczy. Obaj zdawali sobie sprawę, że oceniają się nawzajem, szacując nie tylko wzrost i wagę przeciwnika — pod tym względem byli mniej więcej równi, chociaż centurion nieco tęższy i o kilka lat starszy od młodego trybuna — lecz także charakter i temperament. Paulus uśmiechnął się szyderczo. — Piękne nazwisko: Gallio — stwierdził z drwiącym szacun kiem. — Może krewny bogatego senatora? — Jestem jego synem — powiedział spokojnie Marcellus. — Aha! — zachichotał Paulus. — A więc jeden z tych trybunów wychowanych w rzymskich kasynach. Rozejrzał się. Przy innych stołach rozmowy nagle ucichły. — Można by się spodziewać, że Gajusz znajdzie przyjem niejszą placówkę dla senatorskiego syna — ciągnął Paulus podnosząc głos, żeby go wszyscy na sali słyszeli. — Na Jowisza! Już wiem — wykrzyknął poklepując Sekstusa po ramieniu. — Syn Marka Gallio musiał coś przeskrobać! — i zwracając się znów wprost do Marcellusa dodał: — Założę się, że to twój pierwszy występ w roli dowódcy, trybunie! — Zgadłeś — przyznał Marcellus. Na sali zaległa teraz śmiertelna cisza. — Nigdy w życiu nie wydawałeś dotychczas rozkazów, co? — drwił Paulus. Marcellus odepchnął stołek i wstał czując, że kilkadziesiąt par ciekawych oczu wpatruje się pilnie w jego surową twarz. — Właśnie teraz wydam rozkaz — oznajmił spokojnie. — Centurionie Paulusie, wstań i przeproś za niestosowne za chowanie się wobec zwierzchnika. 59 Paulus przerzucił ramię na oparcie krzesła i uśmiechnął się szyderczo. — Nie udał ci się rozkaz, mój chłopcze — odparł drwiąco, a spostrzegłszy, że Marcellus zdecydowanym gestem dobywa miecza z pochwy, zerwał się na równe nogi, przewracając ławę, i wyciągnął także miecz. — Rzuć no tę zabawkę, młokosie! — krzyknął. — Uprzątnąć salę — rozkazał Marcellus. Nikt już nie miał ani cienia wątpliwości co do zamiarów młodego trybuna. Obaj przeciwnicy zapędzili się za daleko, nie ! było już odwrotu. Oficerowie w mig odsunęli stoły pod ściany, uprzątnęli ławy. Zaczął się pojedynek. W pierwszej chwili świadkowie byli pewni, że Paulus zdecydowany jest rozstrzygnąć spór prędko i raz na zawsze. Nie cieszył się w forcie wielkim autorytetem, bo humor miał zmienny, a obyczaje rozwiązłe. Szybkie zwycięstwo nad nowym komendantem byłoby nauczką i przestrogą dla załogi. Paulus nie lękał się konsekwencji, bo niewiele miał do stracenia, a zresztą łączność z Rzymem była luźna i opieszała. Stanowisko komendanta było ryzykowne, nikt długo na nim się nie utrzymywał. Nikogo w Rzymie nie interesowało, co się dzieje w Minoi. Co prawda zabójstwo senatorskiego syna mogło centuriona narazić na niebezpieczeństwo, ale koledzy zaświadczą, że trybun pierwszy sięgnął po broń. Paulus natarł wściekle, młócąc mieczem tak, że każdy jego cios niechybnie rozłupałby na dwoje Marcellusa, gdyby nie to, że trafiał zawsze na jego miecz. Trybun umyślnie zrazu poprzestawał na obronie i cofając się pozwolił, aby Paulus zapędził go niemal pod ścianę w głębi długiej sali. Na twarzach młodszych oficerów, stojących wkoło, malowało się napięcie. Demetriusz zacisnąwszy pięści śledził niespokojnym wzrokiem swojego pana, przypartego już prawie do muru. Krok za krokiem Paulus sunął za cofającym się przeciwnikiem, cios za ciosem spadał na miecz, którym zastawiał się Marcellus. Centurion, rozgrzany powodzeniem, już widział swoją ofiarę w beznadziejnej sytuacji. Zaśmiał się i pewny zwycięstwa zwolnił nieco tempo natarcia. Ale Marcellus w jego gardłowym śmiechu dosłyszał, jak mu się wydało, nutę niepokoju, a złagodzenie impetu przypisał nie pewności tryumfu, lecz znacznie poważniejszej przyczynie: Paulus, cięższy i starszy, zmęczył się walką. Można było na jego twarzy dostrzec wysiłek, ilekroć podnosił miecz. Ręka zapewne bolała go już, bo nie miał zaprawy w szermierce. Rozleniwiło go życie w Minoi. W Gazie nikt się nie lubił trudzić... 60 Kiedy znaleźli się blisko kąta sali, Paulus dźwignął wysoko miecz w zesztywniałej ręce, gotów zadać potężny morderczy cios z góry. Tym razem Marcellus nie czekał, aż miecz spadnie, lecz całym rozmachem rąbnął niemal poziomo i tak blisko gardła przeciwnika, że Paulus odruchowo szarpnął głowę wstecz. Wtedy młody trybun błyskawicznie zabiegł go od tyłu sytuacja odwróciła się; teraz centurion cofał się, spychany pod ścianę i musiał bronić się zamiast atakować. Marcellus nie kwapił się z wykorzystaniem zdobytej przewagi- Paulus, zmęczony wysiłkiem, od którego zdążył odwyknąć) dyszał ciężko, a na wykrzywionych jego wargach zjawił się grymas strachu. Przestał młócić mieczem niby cepem, uciekając się do subtelniej szej taktyki i przypominając sobie zasady, których uczono go za młodu. Marcellus rozumiał, że ma do czynienia z wytrawnym szermierzem; w każdym razie niegdyś Paulus zdolny był zapewne zbierać wieńce na arenach. Młodemu trybunowi mignęła znów przed oczyma twarz Demetriusza i zdążył spostrzec, że nie ma już w niej poprzedniego straszliwego napięcia. Marcellus poczuł się pewniej na znajomym gruncie, skoro teraz miał się mierzyć z przeciwnikiem na zręczność, a nie tylko na brutalną siłę. To już było znacznie lepsze. Nigdy przedtem nie stawał do pojedynku z przeciwnikiem, który próbował go wręcz poćwiartować władając mieczem jak toporem. Teraz Paulus walczył jak rzymski centurion, nie jak rzeźnik rąbiący wołu. Przez chwilę wśród ciszy żelazo z gniewnym zgrzytem dzwoniło o żelazo. Marcellus z wolna posuwał się naprzód. W pewnej chwili Paulus obejrzał się przez ramię sprawdzając, ile miejsca zostało mu do odwrotu. Marcellus grzecznie cofnął się nieco. Dla świadków było jasne, że dobrowolnie daje przeciwnikowi szansę obrony. Z kilku piersi wyrwał się cichy, ledwie dosłyszalny okrzyk. Ten gest nowego legata, sprzeczny z grubiańskimi obyczajami panującymi w Minoi, przypomniał oficerom, jak walczyli ze sobą w dawnym Rzymie dzielni i szlachetni mężowie. Oczy Demetriusza rozbłysnęły dumą. Jego pan okazał prawdziwie patrycjuszowską wielkoduszność. — Eugenes! * — wykrzyknął Koryntczyk. Ale Paulus nie chciał przyjmować łask. Natarł z nową energią i korzystając z lepszej teraz pozycji starał się zmusić Marcellusa do dalszego odwrotu. Młody trybun jednak od tego momentu nie cofnął się już ani o krok. Centurion próbował 61 wszystkich kruczków, jakich niegdyś uczyli go fechmistrze — uników, przysiadów, fint, lecz z każdą chwilą ogarniało go coraz większe znużenie. Bronił się coraz słabiej, osłaniał niedbale. Dwa razy spostrzegli, że młody trybun mógł łatwo zwyciężyć ostatecznie, ale umyślnie przepuścił okazję. Wreszcie Marcellus, stosując zręczny manewr, zakończył pojedynek dramatycznym efektem. Wybrał sposobny moment, żeby koniec swojego miecza wbić pod pałąk rękojeści miecza, który Paulus dzierżył w zmęczonej dłoni, i wytrącił mu z niej oręż. Miecz ze szczękiem padł na kamienną posadzkę. W sali zrobiło się bardzo cicho. Paulus stał w miejscu. Czekał. Wszyscy patrzyli na niego z szacunkiem, że zachował godną postawę; twarz jego wyrażała wstrząs i zaskoczenie, ale nie była to twarz tchórza. Ostatecznie pokonany, okazał męstwo, jakiego nikt się po nim nie spodziewał. Marcellus schylił się, ujmując za koniec głowni podniósł miecz, chwilę ważył go w wyciągniętej do tyłu ręce, celował w skupieniu, wreszcie cisnął tak, że miecz koziołkując przeleciał całą długość sali, by utkwić ostrzem głęboko w grubych drewnianych drzwiach, które aż jęknęły pod tym uderzeniem. Żaden głos nie zakłócił ciszy, jaka potem zaległa. Marcellus podrzucił własny miecz, chwycił za koniec głowni, znów pilnie mierzył odległość i ciężki oręż furkocząc w powietrzu przemknął do tego samego celu, co poprzedni. Wbił się głęboko w deskę tuż obok miecza Paulusa. Dwaj przeciwnicy patrzyli sobie w oczy milcząc. Wreszcie Marcellus odezwał się stanowczo, ale bez arogancji. — Centurionie, teraz przeproś za zachowanie niegodne oficera. Paulus przestąpił z nogi na nogę i westchnął przeciągle, na pół obrócił twarz ku zacieśniającemu się kręgowi widzów, potem wyprężył się wyzywająco, skrzyżował ręce na piersi i uśmiechnął się szyderczo. Marcellus zdecydowanym gestem wyciągnął zza paska sztylet i zrobił krok naprzód. Paulus nie drgnął nawet. — Broń się, centurionie — ostrzegł go Marcellus. — Masz przecież sztylet, prawda? Radzę ci go dobyć. — Posunął się znów o krok naprzód. — Bo jeżeli nie usłuchasz mojego rozkazu, zamierzam cię zabić. Niełatwa była to sytuacja dla Paulusa, ale wybrnął z niej w końcu dość dobrze. Wspominając później ten incydent Demetriusz powiedział, że centurion Paulus nie jest najlepszym oratorem, a Marcellus serdecznie uśmiał się z tej oceny. 62 Kiedy Paulus z zasępioną twarzą wyjąkał zaimprowizowane przemówienie, młody trybun odparł: Przyjmuję twoje usprawiedliwienie, centurionie. Teraz, jak myślę* pora, żebyś powiedział kilka słów do grona swoich kolegów. Nie zostałem im jeszcze oficjalnie przedstawiony. jako oficerowi pełniącemu dotychczas funkcję komendanta fortu, należy ci się ten przywilej. Paulus teraz odzyskał głos i oznajmił energicznie: — Oto trybun Marcellus Gallio, legat naszej legii i komen dant tego fortu! Wszystkie miecze zgodnie zadzwoniły wyciągnięte w przepisowym salucie, tylko opasły centurion Sekstus udał, że mu się rzemień zaplątał i nie może z nim sobie poradzić. — Centurionie Sekstusie! — krzyknął surowo Marcellus. — Podaj mi mój miecz. Wszystkie oczy śledziły Sekstusa, gdy człapał niezgrabnie w kierunku drzwi i wyciągał miecz trybuna z grubej deski. — Przynieś także miecz centuriona Paulusa — rozkazał Marcellus. Sekstus wyciągnął z drzwi drugi miecz i ciężkim krokiem, z uparcie zaciętymi ustami podszedł do komendanta. Marcellus wziął z jego rąk oba miecze, oddał jeden Paulusowi i czekał, aby Sekstus zasalutował mu wreszcie. Tym razem Sekstus nie ociągał się długo. Paulus także sprezentował przed dowódcą broń, zanim ją schował do pochwy. — A teraz dokończymy wieczerzy — spokojnie powiedział Marcellus. — Odstawcie stoły na miejsca. Śniadanie dla oficerów będzie podane jutro o piątej rano. Wszyscy macie stawić się porządnie ogoleni. O szóstej przegląd na placu musztry, legion poprowadzi zastępca komendanta, centurion Paulus. Paulus dość służbiście poprosił o zwolnienie go z dalszego ciągu wieczerzy i Marcellus pozwolił mu odejść. Za nim, nie prosząc o pozwolenie, powlókł się Sekstus, a zapytany ostrym tonem, czy o czymś nie zapomniał, wymamrotał, że już się najadł. — Jeśli tak, centurionie Sekstusie, masz teraz czas, więc zajmij się uprzątnięciem kwatery komendanta, żebym mógł tam spędzić już dzisiejszą noc. Sekstus przyjął rozkaz i odmaszerował z tupotem. Nikt nie miał wielkiego apetytu, ale wszyscy nieźle odegrali komedię, udając, że kończą wieczerzę. Marcellus trochę marudził przy swoim stole; kiedy się wreszcie podniósł, inni oficerowie 63 wstali. Skłonił się im i opuścił jadalnię, a za nim wyszedł Demetriusz. W drodze do izby, którą im na razie przeznaczono, mijali kwaterę komendanta i zauważyli, że kilkunastu niewolników krząta się pilnie, przygotowując ją do zamieszkania. W kilka minut później przeniesiono także rzeczy Marcellusa do nowej kwatery. Kiedy młody trybun znalazł się tam również, sam na sam z Demetriuszem, usiadł przy wielkim stole. Koryntczyk stanął przed nim na baczność. — No co, Demetriuszu? — spytał trybun podnosząc brwi. — Co o tym wszystkim myślisz? Demetriusz zasalutował, podnosząc włócznię tak, że drzewcem niemal dotykał czoła. — Chcę ci powiedzieć, panie, że służbę niewolnika u komen danta Minoi poczytuję sobie za wielki zaszczyt. — Dziękuję ci, Demetriuszu. — Marcellus uśmiechnął się pomimo zmęczenia. — Dopiero się okaże, kto ma władzę nad tym fortem. To twardzi ludzie. Wstępna potyczka wygrana, ale zawrzeć pokój jest zawsze trudniej niż rozpocząć wojnę. Przez kilka następnych dni panowało w forcie nerwowe napięcie. Nowy legat dowiódł, że jest zdecydowany objąć mocną ręką władzę, ale nie było jeszcze wiadomo, czy ją utrzyma inaczej niż przez nieustanne wymuszanie posłuszeństwa. Paulus stracił nieco ze swojego prestiżu, należało jednak liczyć się z jego wpływem na załogę. Spełniał rozkazy poprawnie, lecz w milczeniu i z tak posępną twarzą, że trudno było zgadnąć, co się dzieje w jego duszy. Przyszłość dopiero miała okazać, czy to znaczy, że rany zadane jego ambicji nie całkiem się zagoiły, czy też knuje plany odwetu. Marcellus nie wyrobił sobie jeszcze opinii w tej sprawie. Demetriusz zawsze na noc ustawiał swoje łóżko w poprzek drzwi i sypiał ze sztyletem w ręku. Po tygodniu napięcie trochę zelżało, a załoga zaczęła się oswajać z nową dyscypliną. Marcellus dawał jednoznaczne rozkazy i wymagał bezwzględnego posłuszeństwa: nie zadowalało go przyjęte w Gazie ospałe, byle jakie wypełnianie obowiązków; żądał szybkiej energicznej reakcji, żywego tempa, bez straty czasu na niedorzeczne pytania czy nieszczere wykręty. Uznał, że postąpi rozumniej, jeśli pozwoli, aby bardziej osobisty kontakt z podwładnymi rozwinął się w sposób naturalny, bez zbytnich starań z jego strony. Nikogo nie wyróżniał, zachowywał godną postawę dowódcy, w rozmowach z oficerami 64 był bardzo powściągliwy. Starał się być sprawiedliwy, ludzki i dostępny, ale bardzo stanowczy. Ścisłe przestrzeganie regulaminu dawało się już odczuć w trybie życia załogi, ale nikt nie okazywał z tego powodu urazy. Żołnierze ruszali się bardziej sprężyście i zdawało się, że porządnie utrzymany ekwipunek sprawia im satysfakcję. Zarówno wygląd, jak nastroje kadry oficerskiej poprawiły się znacznie. Paulus, obecnie zastępca komendanta, co rano zgłaszał się do Marcellusa po rozkazy. Żaden z nich ani słowem nie wspomniał o dramatycznym epizodzie pierwszego wieczora. Rozmawiali w tonie chłodnym, oficjalnym, bardzo grzecznie, ale była to kurtuazja ściśle formalna. Paulus, wzorowo teraz czysty i przepisowo ubrany, meldował się u drzwi wartownikowi, ten z kolei natychmiast meldował o przyjściu zastępcy komendantowi i na jego rozkaz wpuszczał centuriona. Paulus wchodził i wyprężał się jak struna przed stołem, za którym siedział zwierzchnik. Salutowali sobie nawzajem i przystępowali do spraw służbowych. — Trzeba wymienić sześć wielbłądów, komendancie. — Dlaczego? — padało ostre jak dźwięk cięciwy pytanie. — Jeden okulał, dwa są chore, a trzy już za stare. — Zastąp je nowymi. — Rozkaz, komendancie. Paulus salutował i wychodził. Niekiedy Marcellus zastanawiał się, czy ta lodowa zapora między nimi nigdy nie stopnieje? Miał nadzieję, że to się jednak zmieni. Czuł się bardzo samotny na wyniosłym szczycie, na który wspiął się, ponieważ nie widział innego sposobu utrzymania karności. Miał wrażenie, że Paulus jest dobrym człowiekiem, rozgoryczonym pod wpływem wygnania, zdemoralizowanym przez nudę i bezczynność na tej placówce wśród pustyni. Młody trybun postanowił, że jeśli Paulus okaże choćby najlżejszą chęć zaprzyjaźnienia się z nim, on ze swej strony wyjdzie na jego spotkanie do połowy drogi, ale ani kroku dalej. I nie zrobi tego pierwszy. Z Sekstusem, który w hierarchii służbowej podlegał Paulu-sowi, komendant nie stykał się bezpośrednio. Nieokrzesany grubas skrupulatnie spełniał rozkazy, ale patrzył spode łba. Przy stole się nie odzywał, z chmurną miną zjadał swoją porcję i natychmiast wstawał prosząc, aby mu było wolno odejść. W dziesięć dni po objęciu komendy w forcie Marcellus wieczorem w jadalni zauważył, że miejsce Sekstusa jest puste. — Gdzie centurion Sekstus? — spytał. 65 — Złamał nogę, panie — odpowiedział Paulus. — Kiedy? — Dziś po południu. — Jakim sposobem? — Brama częstokołu zwaliła się na niego. Marcellus natychmiast wstał i wyszedł. Paulus dogonił go, gdy zmierzał w kierunku kwatery Sekstusa. Zrównali krok i szli dalej zgodnie, ramię przy ramieniu. — Są jakieś powikłania? — Nie. Zwykłe pęknięcie kości powyżej kolana. Noga nie bardzo zmiażdżona. Sekstus leżał na wznak, krople potu perliły mu się na czole. Ujrzawszy komendanta niezgrabnie spróbował zrobić ręką powitalny gest. — Bardzo boli? — spytał Marcellus. — Nie, komendancie — odparł Sekstus przez zaciśnięte zęby. — Szlachetne kłamstwo — wykrzyknął Marcellus. — Typo we kłamstwo Rzymianina. Nie przyznasz się, że cierpisz, choćby cię siekali na kawałki. Nie możesz leżeć na tym łóżku, wygiętym jak hamak. Znajdziemy jakieś wygodniejsze. Jadłeś wieczerzę? Sekstus potrząsnął głową i oświadczył, że nie chce mu się jeść. — Ano zobaczymy — szorstko odparł Marcellus. Zanim następnego dnia załoga stanęła do rannego apelu, cały obóz i wszystkie rozstawione na kilku akrach brunatne namioty obiegła wieść, że nowy komendant — który im daje tak surową szkołę i na długich nogach, z marsem na czole przemierza plac musztry — sam w oficerskiej kuchni pilnował przyrządzania bulionu dla Sekstusa, kazał go przenieść do przestronniejszej i lepszej izby i osobiście nadzorował niewolników, gdy według jego wskazówek klecili specjalne łóżko dla rannego. Tego dnia Marcellus został naprawdę komendantem fortu w Minoi. I tej nocy Demetriusz nie wziął ze sobą sztyletu do łóżka ani nawet nie zaryglował drzwi. Nazajutrz rano Paulus odsunął z drogi wartownika i wszedł do kwatery komendanta bez ceregieli, poprzestając tylko na zasalutowaniu przed zwierzchnikiem. Marcellus wskazał mu stołek i Paulus usiadł. 66 Gorący mamy dzisiaj dzień, centurionie — powiedział Marcellus. — Taki już klimat w Gazie, komendancie — odparł Pau- lus. — Podobnie jak tutejsi ludzie, nie zna umiarkowania. Albo skwar, albo ziąb! — Centurion przechylił się razem ze stołkiem i zatknął wielkie palce za pas. — U Żydów teraz wielkie święto. Obchodzą je przez cały tydzień podczas pełni księżyca w miesiącu, który nazywają Nisan. Możeś o tym słyszał? — Nie... Nic o tym nie wiem — przyznał się Marcellus. — Czy to w jakiś sposób dotyczy naszego legionu? — Doroczne Święto Wyjścia — tłumaczył Paulus. — Na pamiątkę ucieczki z Egiptu. — A cóż oni mieli do roboty w Egipcie? — bez większego zainteresowania spytał Marcellus. — Ostatnio nic — z uśmiechem odparł Paulus. — Wynieśli się stamtąd piętnaście wieków temu. — Ach, ta stara historia. Więc oni ją jeszcze pamiętają? — Żydzi nigdy niczego nie zapominają. Kto tylko może, podąża na te święta do Jerozolimy, żeby tam „spożyć Paschę", jak oni to nazywają. Naprawdę jednak wielu z nich pociągają inne sprawy; spotkania z krewnymi, różne gry i zawody, licytacje i widowiska, z daleka nawet przybywają karawany kupieckie, wioząc towary na sprzedaż. Tysiące ludzi cisną się w mieście albo obozują wśród otaczających je wzgórz. Jest na co popatrzeć! — A więc byłeś kiedyś w Jerozolimie podczas tych świąt? — Odkąd przysłano mnie do Minoi, to znaczy od jedenastu lat, ani razu nie ominąłem tej okazji — powiedział Paulus. — Prokurator z Jerozolimy, któremu, jak zapewne wiesz, szlachet ny trybunie, podlegają wszystkie władze i urzędy w Palestynie, życzy sobie, aby zbrojne oddziały z Kafarnaum, Cezarei, Joppy i Minoi były w tym okresie w mieście i pomagały utrzymać porządek. — Tłum się burzy? — Nie bardzo, ale tam, gdzie się gromadzi takie mnóstwo Żydów, zawsze krążą pogłoski o rewolucji. Ci ludzie zawodzą smutne pieśni, lamentują nad jakimś utraconym dziedzictwem. O ile mi wiadomo, nigdy nie doszło podczas tych zbiegowisk do poważnych rozruchów, wszystko się zwykle kończy na kilku ulicznych bójkach, ale prokurator uważa, że na wszelki wypadek lepiej, aby ludzie widzieli w mieście rzymskich żołnierzy, którzy w pobliżu ich świątyni odbywają musztrę 67 i ćwiczenia. — Paulus zaśmiał się, widocznie z przyjemnością wspominając te epizody. — Czy otrzymamy oficjalne wezwanie? — Nie, prokurator nie trudzi się przysyłaniem gońca, ale liczy, że oddział z Minoi stawi się niezawodnie. — Dobrze. Ilu ludzi trzeba wysłać i kiedy? — Jedną centurię, stu ludzi. Marsz zajmie trzy dni, więc oddział musi wyruszyć pojutrze. — Zajmij się tym, centurionie. Masz ochotę sam poprowadzić ten oddział, czy też sprzykrzyło ci się już jerozolimskie święto? — Czy mi się sprzykrzyło? Nic podobnego! To jedyna dostępna tutaj rozrywka. Jeśli wolno mi coś poradzić, nama wiałbym cię, szlachetny trybunie, żebyś także wziął udział w wyprawie; myślę, że to by cię zabawiło. — Skoro tak mówisz, centurionie, pojadę. Jaki ekwipunek wezmą z sobą żołnierze? — Nie będą zbytnio obciążeni. Przy tej odświętnej okazji występujemy w pełnej gali. Będziesz dumny ze swojego oddziału, komendancie. Przydzielenie do tej służbowej wy prawy jest nagrodą za zasługi, toteż legioniści gorliwie czyszczą pancerze i oręż. Nie bierzemy ze sobą nic prócz prowiantu na drogę i sprzętu potrzebnego do rozbijania namiotów. W Jeru zalem dostaniemy kwatery w wygodnych koszarach, a karmić nas będą wspaniale, bo wedle zwyczaju wiktu dostarczają jerozolimscy bogacze. — Nie do wiary! — zdziwił się Marcellus. — Myślałem, że jerozolimczycy nienawidzą rzymskiej władzy? Paulus roześmiał się ironicznie. — Tylko pospólstwo odczuwa ciężar rzymskiego jarzma. Bogacze, z których wielu jest poborcami podatków dla Tybe- riusza, zatrzymując dla siebie czwartą część wpływów, bardzo są zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy. Rozumie się, że ci spasieni kupcy i lichwiarze publicznie wielkim głosem roz paczają nad straconym królestwem, ale w rzeczywistości byliby wściekli, gdyby naprawdę doszło do buntu. Przekonasz się, że ojcowie miasta żyją w najlepszej zgodzie z prokuratorem, chociaż udają, że z nim wojują. — Zdumiewasz mnie, Paulusie. Zawsze myślałem, że Żydzi są gorącymi patriotami, nieprzejednanymi w nienawiści do Imperium. — Słusznie, takie uczucia żywi lud, i to najżarliwsze! Nie wyrzeka się nadziei, że odzyska dawną niepodległość. Słyszałeś chyba o starożytnym żydowskim micie Mesjasza? 68 — Nie. Co to za Mesjasz? — Ich wybawiciel. Prorocy przepowiadali od wieków, że przyjdzie pewnego dnia, zjednoczy koło siebie cały lud i wy zwoli go. — Nigdy o tym nie słyszałem — obojętnie powiedział ^iarcellus. — Nic zresztą dziwnego, skoro nigdy nie inte resowały mnie religijne przesądy. — Mnie też — odparł Paulus. — Ale podczas tygodnia paschy nasłuchałem się trochę o tym Mesjaszu. — Roześmiał się na to wspomnienie. — Trzeba ich widzieć! Zwykle gładcy, brzuchaci starzy mężczyźni paradują po ulicach spowici od stóp do głów w luźne czarne szaty, z zamkniętymi oczyma, z zadartymi brodami, biją się w piersi, wyją o straconym królestwie i wniebogłosy wzywają Mesjasza. Obłudnicy! W głę bi serca kochają tylko takie królestwo, które napełnia im sakiewki i brzuchy. Wcale nie tęsknią do Mesjasza, a gdyby istniało jakieś choćby nikłe prawdopodobieństwo, że wybuchnie bunt przeciw rzymskiej władzy, bogacze pierwsi by go zdławili. — Zgraja hipokrytów — mruknął Marcellus. — Racja, trybunie — przytaknął Paulus. — Ale kuchnię prowadzą pierwszorzędną. Młody trybun przez chwilę milczał kręcąc głową z wyrazem niesmaku. — Od dawna wiem, że świat pełen jest łajdactwa — powie dział wreszcie — ale to, co mi mówisz, w głowie się nie mieści. — Rzeczywiście odrażające — zgodził się centurion. — Zawsze mnie korci, żeby ciachnąć sztyletem te bogobojnie wzniesione do nieba ramiona, kiedy widzę, jak za takim starym nikczemnym obłudnikiem ciągnie się długa procesja biedaków, chorych, ślepców i kalek, nędzarzy przeświadczonych, że swoją świętą sprawę powierzyli w godne ręce. — Przerwał i obej rzawszy się na drzwi zobaczył Demetriusza, który stał w przed sionku tak blisko, że mógł słyszeć rozmowę oficerów. Marcellus także spojrzał w tym kierunku. — Mój Grek umie trzymać język za zębami — uspokoił centuriona. — Nie ma obawy, żeby komukolwiek powtórzył, jeśli nawet słyszy, co mówimy. — Zamierzałem dodać — podjął Paulus, ściszając głos — że ta polityczna sytuacja w Jerozolimie, chociaż budzi wstręt, nie jest wcale niezwykła. — Pochylił się nad stołem i ciągnął szeptem: — Na tym właśnie wspiera się Imperium! Gdyby w podbitych prowincjach nie było bogaczy, których chciwość jest silniejsza od patriotyzmu, Imperium musiałoby się rozpaść. 69 — Opamiętaj się, Paulusie! — ostrzegł go Marcellus. — Głosisz niebezpieczne teorie. Narażasz się mówiąc takie rzeczy. Paulus wyprężył się w nagłym porywie gniewu. — Już się naraziłem! — oznajmił z goryczą. — W swojej głupocie pozwoliłem sobie kiedyś na szczerość w obecności Germanika. W ten właśnie sposób — szepnął prawie niedo- słyszalnie — zasłużyłem na zesłanie do Minoi i degradację ze stopnia legata na centuriona. Ale bogowie świadkami, mówiłem prawdę. Imperium Rzymskie zostało zbudowane i po dziś dzień opiera się na zdradzie bogaczy w podbitych prowincjach, łotrów zawsze gotowych sprzedać własny lud. Oczywiście nie my wynaleźliśmy tę strategię. Rzym nauczył się jej od Alek sandra, on zaś od Persów, którzy byli uczniami Egiptu. Kup wielkich ludzi małego kraju, a całą resztę dostaniesz za darmo. — Paulus poczerwieniał z gniewu i wygłosiwszy tę buntowniczą mowę siedział chwilę w milczeniu, zaciskając pięści i bezgłośnie poruszając szczękami. Nagle spojrzał prosto w twarz młodego trybuna i warknął: — Potęga Rzymu! Pluję na potęgę rzymską. Potęga zdrady! Potęga złota! Potęga, która wypędza na pola bitew tłum biedaków, aby się nawzajem mordowali, podczas gdy bogacze siedzą w bezpiecznym kącie i handlują losami kraju. Wielkie i dumne Imperium Rzymskie! — Paulus walnął pięścią w stół. — Pluję na Imperium Rzymskie! — Jesteś bardzo nieostrożny, Paulusie — poważnie napo mniał go Marcellus. — Za takie bluźnierstwa możesz zapłacić własną skórą. Mam nadzieję, że nieczęsto pozwalasz sobie na podobne wybuchy. Paulus wstał i podciągnął szeroki pas na brzuchu. — Z tobą, szlachetny trybunie, nie boję się mówić otwarcie — powiedział. — Dlaczego jesteś taki pewny, że cię nie wydam? — spytał Marcellus. — Ponieważ — odparł ściszając głos centurion — wierzysz w prawdziwą siłę, w tę, która wymaga odwagi. Marcellus uśmiechnął się z uznaniem. — Zastanawiam się — powiedział — dlaczego prości ludzie nie próbują przejąć steru we własne ręce. — Cóż mogliby zrobić? — odparł Paulus z ironią wzruszając ramionami. — To stado owiec bez pasterza. Na przykład Żydzi: od czasu do czasu jakiś zapaleniec podnosi głos, protestuje przeciw jaskrawej niesprawiedliwości, ale ledwie skoczy na wóz i krzyknie kilka razy, już go ktoś ściąga i co prędzej zamyka mu usta raz na zawsze. 70 — Kto? Żydowscy bogacze? — No, nie własnymi rękami. Do brudnej roboty wolą nas używać. Jasne, że Rzymianie nie mogą dopuścić do powstania ludu, ale nie kto inny, lecz bogacze tłumią w zarodku każdą próbę buntu. — Łajdacy! — wykrzyknął Marcellus. — Tak, szlachetny trybunie — odparł Paulus, który wyła dowawszy wzburzenie ochłonął już teraz — przekonasz się jednak, że jerozolimscy łajdacy znają się na dobrym winie i hojnie dzielą się nim z rzymskimi legionistami. A to w tym celu — dodał szyderczo — abyśmy pilnie czuwali i nie pozwolili jakiemuś zuchwałemu patriocie pisnąć słowa o utraconym królestwie. Rozdział 4 Pierwszy dzień podróży z Gazy do Askalonu okazał się niezmiernie uciążliwy, bo zorany głębokimi koleinami gościniec tarasowały liczne karawany i przesłaniały gęste kłęby kurzu. — Jutro będzie lepiej — obiecywał Melas śmiejąc się z Demetriusza, który zabawnie wyglądał w zawoju okrywają cym twarz tak, że tylko oczy było widać. — Miejmy nadzieję! — jęknął Koryntczyk szarpiąc cuglami osła, który na widok kępy ostów chciał zboczyć z gościńca. — Nie wyobrażam sobie jednak, żeby mogło się coś poprawić, bo te wszystkie ślimaki pełzną przecież do Jerozolimy, prawda? — Prawda, ale my w Askalonie opuścimy gościniec i poje dziemy krótszą drogą przez wzgórza, gdzie karawany nigdy się nie zapuszczają. Boją się Beduinów. — A my nie? — Za dużo nas, żeby zaryzykowali napaść. Tracki niewolnik centuriona Paulusa, Melas, krępy, rudowłosy, na kabłąkowatych nogach, bardzo był zadowolony. Nieczęsto miał sposobność do udzielania informacji ludziom postawionym wyżej od niego w hierarchii społecznej, a za takiego człowieka uważał też Demetriusza; chętnie więc podtrzymywał rozmowę, rad zaprzyjaźnić się z roztropnym niewolnikiem nowego legata. — To nie wielbłądy wzbijają tyle kurzu — wyjaśnił, dumny ze swojego wieloletniego doświadczenia. — Wielbłąd zawsze wysoko podnosi nogi i stąpa lekko po piachu swoimi dużymi wyściełanymi miękko kopytami. To osły powłóczą nogami. Mimo wszystko nie cierpię wielbłądów. — Nie znam właściwie tych zwierząt — przyznał się Demet- riusz, starając się okazać, że interesują go wiadomości, jakich mu udziela Melas. — Nikt ich naprawdę nie zna — powiedział Melas. — Nawet jeśli masz z wielbłądem stale do czynienia przez wiele lat i obchodzisz się z nim jak z bratem, nie wolno mu zaufać. Widzisz ten ślad? — Wskazał swój zniekształcony nos. — Pamiątka po pewnej przygodzie, która mi się zdarzyła w Galii kilkanaście lat temu. Muchy i pchły doprowadzały do wściek łości starego wielbłąda, należącego do mojego pana; wabił się Meneptah. Dwa dni z rzędu po kilka godzin trudziłem się wcierając oliwę w świerzbiącą skórę zwierzaka. Stał jak mur i mruczał jak kot, bo to mu przynosiło ulgę. Ale kiedy skończyłem, odwrócił się i kopnął mnie w twarz! Demetriusz roześmiał się, bo wiedział, że tego po nim oczekuje Melas, i zapytał go, jak ukarał wielbłąda za ten niegodziwy uczynek. Melas ucieszył się, że będzie mógł opowiedzieć dalszy ciąg historii. — Taka mnie ogarnęła złość, że chciałem oddać mu kop niaka, ale Meneptah był szybszy ode mnie i złapał mnie pyskiem za nogę. Ugryzł cię kiedy wielbłąd? Osioł, na przykład, albo pies złapie cię za rękę czy nogę, skubnie, ale jeśli zamierza naprawdę ugryźć, zawsze cię przedtem ostrzeże. Wielbłąd gryzie znienacka. Meneptah tak mi stopę poharatał, że dwa tygodnie leżałem. Nie, nie lubię wielbłądów — zakończył, i Demetriusz musiał przyznać, że był to wniosek najzupełniej logiczny. — Trudno jednak mieć za złe wielbłądom, że próbują się na ludziach odegrać — powiedział. — Ciężkie mają życie. Wlekli się dalej, a Melas milczał i widocznie rozważał ostatnią uwagę nowego przyjaciela na swojej niezbyt czułej wadze, bo po chwili, obserwując pilnie z ukosa twarz Demet-riusza i krzywiąc wargi w gorzkim uśmiechu pozwolił sobie wyjawić coś z najskrytszych swoich myśli; zrobił to jednak ostrożnie, strzegąc się, żeby nie powiedzieć za wiele. — Jeśli ktoś próbuje się odegrać, zwykle nic dobrego z tego nie wynika. Na przykład niewolnik tym sposobem daleko nie zajdzie. Wielbłądom, osłom i niewolnikom lepiej się powodzi, kiedy starają się zadowolić swoich panów. — Demetriusz nic na to nie odpowiedział, więc Melas, żeby go zachęcić, spytał: — Jak myślisz, mam słuszność czy nie? Demetriusz obojętnie skinął głową. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję na ten temat. — Jeśli już trzeba komuś służyć, to rozsądek nakazuje służyć jak najlepiej — odparł niedbałym tonem. — Ja też tak zawsze mówię! — przytaknął Melas z tak przesadnie niewinną miną, że Demetriusz nie wiedział, czy Trak chełpi się swoją nieskazitelną lojalnością, czy też zuchwale i dość przejrzyście drwi. Koryntczyk pomyślał, że warto by tę wątpliwość wyjaśnić. — Oczywiście niewolnik jest w zupełnie innym położeniu niż wyzwoleniec — powiedział chcąc wysondować Melasa. — Wyzwoleniec, jeśli praca mu nie dogadza, może ją porzucić, lepiej odejść niż spełniać dalej obowiązki, których się nie cierpi. Ale niewolnik nie ma wyboru. Melas zaśmiał się z cicha. — Niektórzy niewolnicy są jak osły — odparł. — Próbują kąsać pana i dostają lanie. Lenią się, brykają, a zyskują za to chłosty i szturchańce. Głupio robią. Inni znów są jak wielbłądy: robią swoje, wszystko cierpliwie wytrzymują, choćby ich nie wiem jak wyzyskiwano. — Głos Melasa nabierał coraz tward szych metalicznych tonów, harmonizujących z gniewnym skrzywieniem warg. — Aż pewnego dnia, na przykład gdy pan jest pijany, biedne zwierzę odpłaca mu wszystkie doznane krzywdy z nawiązką. — I co potem? — zapytał Demetriusz. Melas posępnie wzruszył ramionami. — Potem najlepiej zrobi, jeżeli ucieknie — stwierdził. I po pauzie, jak gdyby nowa myśl przyszła mu do głowy, mruk nął: — Wielbłąd ma niewielkie szansę. Niewolnikom od czasu do czasu udaje się zbiec. Trzy lata temu... — ciągnął ściszając głos, bez potrzeby zresztą, bo zostali dość daleko w tyle za resztą kolumny; szepcąc tak nadawał rozmowie pozory spisku — ...trzy lata temu odbywaliśmy tę samą co dzisiaj podróż. Niewolnik komendanta Witeliusza, niejaki Sewenus, posłuszny i zadowolony, jak się zdawało, sługa, zniknął przedostatniego dnia naszego pobytu w Jerozolimie. Nikt nie wie, co się z nim stało. — Melas przybliżył się do Koryntczyka i kącikiem ust szepnął: — Nikt nie wie oprócz mnie. Sewenus uciekł do Damaszku. Namawiał mnie, żebym się do niego przyłączył. Czasem żałuję, że nie posłuchałem tej rady. To nawet dość 73 łatwe. W Jerozolimie mamy swobodę ruchów. Oficerowie hulają i nie lubią, żeby niewolnicy kręcili się wtedy między nimi. To mogłoby źle wpłynąć na dyscyplinę! — Melas mrugnął znacząco. — Centurionowie też chcą się trochę zabawić. Demetriusz słuchał tej przydługiej opowieści w milczeniu. Melas, z lekka zaniepokojony, starał się z oczu nowego przyjaciela wyczytać, czy może bez narażenia się na niebezpieczeństwo mówić dalej. — Oczywiście nie jest to sekret — oświadczył porzucając tajemniczy ton. — Wszyscy w Minoi znają tę historię... z wyjątkiem pewnych szczegółów, o których ci wspomniałem. Demetriusz zdawał sobie sprawę, że popełnia błąd zdradzając osobiste zainteresowanie, ale opowieść rzeczywiście obudziła w nim ciekawość. — Dlaczego ten Sewenus wyobraził sobie, że w Damaszku będzie mógł znaleźć wolność? Melasowi znów oczy rozbłysły. — Damaszek to miasto syryjskie. Syryjczycy nienawidzą Rzymu jak trucizny. Podobno w ich starej stolicy aż roi się od zbiegłych rzymskich niewolników, którzy żyją jawnie, nawet nie starając się ukrywać. Kto dostanie się do Damaszku, jest bezpieczny jak pchła w oślim uchu! Nazajutrz o świcie karawana zwinęła obóz i ruszyła przez nagie wzgórza krętą drogą, zwężającą się często w ciasnych wąwozach lub wyschłych korytach strumieni do ścieżki, po której oddział posuwał się gęsiego równie powoli jak pierwszego dnia na zatłoczonym przez pielgrzymki gościńcu. Jechali przez pustkowia niemal całkowicie nie zamieszkane. Stadka dzikich kóz, trudne do wypatrzenia na tle poszarpanych brunatnych skał sterczących z bezdrzewnych górskich zboczy, przyglądały się ze śmiesznym oburzeniem śmiałkom, którzy naruszyli granicę ich królestwa. W dolinach wiosenne deszcze zwabiły tu i ówdzie jakąś kępkę roślinności oszukańczą nadzieją, że można przetrwać na tej pustyni. Przy wyschniętym wodopoju kilka odważnych fiołków więdło z pragnienia. Dla Demetriusza ten etap podróży był bardzo przyjemny. Mimo posępności krajobrazu młody Grek cieszył się, że otacza go wolna przestrzeń i że znalazł się w znacznej odległości od nieokrzesanego Melasa, który zaniepokoił go swoimi zwierzeniami. Wydawało się, że tracki niewolnik knuje plany ucieczki 74 albo też ma jeszcze groźniejsze zamiary, chcąc uwikłać Korynt-czyka w spisek, aby go potem oskarżyć. Demetriusz zdawał sobie sprawę, że są to tylko podejrzenia, może krzywdzące Melasa, ale nie chciał ryzykować. Każde słowo dotyczące tak drażliwego tematu mogłoby stać się groźnym orężem w ręku gadatliwego Traka, gdyby zechciał szkodzić Koryntczykowi, czy to pod wpływem chwilowego rozdrażnienia, czy z zazdrości o przywileje, z jakich korzystał zaufany niewolnik komendanta. Demetriusz postanowił przestrzegać jak największej ostrożności w rozmowach z Melasem, a przede wszystkim unikać w miarę możności spotkań z nim bez świadków. Wolał zresztą być sam i rozmyślać o zasłyszanej poprzedniego wieczora dyskusji między komendantem a centurionem Paulusem; dwaj oficero wie zuchwale, bardzo zabawnie i wcale niepobożnie mówili o bogach. Niektóre ich uwagi grzeszyły brakiem szacunku dla świętości, ale były niewątpliwie dowcipne. Wczoraj późnym popołudniem oddział zatrzymał się w pobliżu źródła na polu należącym do miasta, o milę na północo--wschód od Askalonu. Demetriusz ucieszył się, gdy rozkazano mu stawić się na usługi do komendanta, bo czuł się trochę osamotniony i odsunięty. Zadziwił go wspaniały wygląd obozu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na polu wyrosły brunatne namioty, wyciągnięte w równe cztery rzędy; kwatermistrze wypakowali i rozstawili sprzęt biwakowy. Chorągwie powiewały z masztów. Wartownicy czuwali na posterunkach. Miejscowy przedstawiciel władz rzymskich — niepozorny, cherlawy, starszy już człowiek z czerwonym nosem, świadczącym o upodobaniu do trunków — zjawił się wraz z trzema uniżonymi żydowskimi kupcami, odczytał, a potem wręczył komendantowi ozdobny zwój, zawierający wielomówne (i kłamliwe) zapewnienia o radości mieszkańców Askalonu z powodu nadejścia oddziału sławnego legionu z Minoi, który raczył przyjąć skromną, lecz z serca ofiarowaną gościnę w mieście. Delegacja przywiozła z sobą cztery ogromne bukłaki najlepszego askalońskiego wina i została zaproszona na wspólną wieczerzę; przedtem jednak komendant, stojąc przed szeregiem wyprężonych na baczność podwładnych, odpowiedział oficjalnie na powitalne przemówienie, zapewniając, że Minoa przyjmie gościnę z taką samą radością, z jaką Askalon ją ofiarowuje. Oracja ta bardzo ubawiła Demetriusza. Po wieczerzy i uporaniu się z doraźnymi służbowymi obowiązkami Demetriusz wyciągnął się w cieniu namiotu swojego pana — a był to namiot bardzo okazały, większy niż 75 inne, obszyty purpurową falbaną, z czerwoną zasłoną u wejścia, nad którym rozpięto baldachim podparty skośnie wbitymi w ziemię włóczniami. Koryntczyk leżał na wznak splótłszy ręce pod głową i patrzył w gwiazdy, zachwycony ich niezwykłym blaskiem. Mimo woli słuchał przyciszonych głosów trybuna i centuriona, którzy rozsiedli się pod kolorowym baldachimem i rozmawiali. Temat nasunęła im wizyta miejscowych dygnitarzy, z którymi pożegnali się po wieczerzy. Paulus rozprawiał trochę niedbałym tonem domorosłego filozofa, dobrotliwego, tolerancyjnego i nieco pijanego. Demetriusz nadstawił uszu. W takich okolicznościach ludzie skłonni są do nieostrożnej szczerości, a warto by się dowiedzieć, jakie poglądy na pewne sprawy ma Paulus — i czy w ogóle ma jakieś sprecyzowane poglądy. — Dziwny naród ci Żydzi — mówił Paulus. — Sami to zresztą przyznają, a nawet chełpią się tym, że żaden inny lud w świecie nie może się z nimi porównać. Przede wszystkim cieszą się szczególną opieką Boską. Ich Bóg, Jehowa — a mają tylko tego jednego — interesuje się wyłącznie Żydami. Nie można by tej wierze nic zarzucić z moralnego punktu widzenia, gdyby nie to, że ten ich Jehowa stworzył świat i wszystkich jego mieszkańców; nie obchodzą go jednak inne ludy, tylko Żydzi są jego dziećmi. Uważa widocznie, że reszta ludzkości sama da sobie radę. Gdyby Żydzi twierdzili, że Jehowa jest po prostu lokalnym bóstwem... — Ależ my, Paulusie, głosimy bardzo podobne przekona nia — przerwał mu Marcellus. — Nasz Jowisz jest niejako najwyższym zarządcą świata i przysługuje mu nieograniczona jurysdykcja. — To zupełnie co innego — zaprzeczył bez zapału Paulus. — Jowisz nie interesuje się Egipcjanami, ale też nie uważa się za ich stwórcę i nie ma pretensji, że są tacy, jakimi ich stworzył, nie gardzi nimi dlatego, że nie są lepsi. Nigdy też nie nazywa Syryjczyków bandą wszarzy, ponieważ w dni jego świąt nie rozpalają ognisk na jego cześć. Jowisz nigdy nie obiecał Rzymianom, że będzie się starał, aby im zawsze przypadało wszystko, co świat ma najlepszego. — A Jehowa to Żydom obiecał? Demetriusz śmiał się w głębi duszy. Podejrzewał od dawna, że Marcellus niewiele wie o różnych religiach, ale nie spodziewał się aż tak śmiesznej, całkowitej ignorancji w tej dziedzinie. — Otóż właśnie! Tak — perorował Paulus. — Najpierw osadził ich w pięknym ogrodzie, gdzie rosły pewne owoce, 76 których zabronił im skosztować. Oczywiście Żydzi dobrali się do tych zakazanych owoców, nie z głodu, lecz z ciekawości. — Jehowa powinien by ich za to pochwalić — wtrącił się znowu Marcellus. — Przecież wszystkie najcenniejsze odkrycia zawdzięczamy czyjejś upartej ciekawości. — Może masz rację, ale Jehowa bardzo się rozgniewał — odparł Paulus. — Za karę wygnał ich na pustynię i dopuścił, żeby popadli w niewolę. Potem doradził im, jak mają z niej uciec, ale znów ich zostawił na pustyni. W końcu obiecał im własną ziemię... — I to jest ta ziemia obiecana! — zaśmiał się Marcellus. — Ta nędzna kraina! — Nie ma w świecie marniej szego skrawka ziemi niż ten — przyznał Paulus. — Ale i nad nią Żydzi teraz utracili władzę. Można by się spodziewać, że po piętnastu wiekach poniewierki^ biedy i niewoli te najulubieńsze dzieci Jehowy zaczną się zastanawiać, czy nie wiodłoby im się lepiej bez jego szczegól nych względów. — Tym zapewne tłumaczy się ich czekanie na Mesjasza, 0 którym wspominałeś przed paru dniami. Może stracili nadzieję, że im Jehowa pomoże, i myślą, że Mesjasz, gdy przyjdzie, poprawi ich los. Jak sądzisz, czy tego właśnie się spodziewają? To nie byłoby głupie. Z tego samego powodu i my, podobnie jak Grecy, nagromadziliśmy mnóstwo bogów. Jeżeli jeden zmęczy się i osłabnie, drugi, młodszy, przejmuje jego funkcje. Przecież stary Zeus kiedyś abdykował na rzecz swojego syna Apolla. — Ale nie na długo! — przypomniał mu Paulus. — Były jakieś kłopoty z pogodą, Apollo postanowił więc rządzić słońcem i zaplątał się w takie szaleństwa, że stary Zeus musiał syna ratować z tarapatów. Taka religia wydaje mi się rozsądna, szlachetny trybunie. Nasi bogowie zachowują się tak jak my, co jest naturalne, skoro to myśmy ich stworzyli. Każdemu wreszcie sprzykrzy się ojcowska dyktatura, a i ojcowie czują się zmęczeni władzą, toteż ustępują miejsca synom, którzy obej mują wyznaczoną dziedzinę, czy to uprawę dyni, czy ruch planet; ale stary zawsze uważa młodego za nie dość mądrego, wtrąca się w jego rządy i w końcu wybucha kłótnia. I dlatego znajdujemy w naszej religii tyle pociech — powiedział z wyraź ną ironią Paulus. — Nie jesteś bardzo pobożny — stwierdził Marcellus. — Jeżeli bogowie cię słyszą, z pewnością nie są zadowoleni. Może nawet podejrzewają, że wątpisz o ich istnieniu. 77 — Wprost przeciwnie! Właśnie dla takich jak ja bogowie są rzeczywistością. To autentyczni bogowie! Jedni z nich pragną wojny, inni pokoju, jeszcze inni nie wiedzą, czego chcą, oprócz dorocznego święta i wspaniałego festynu na swoją cześć. Jedni zsyłają na człowieka sen i spoczynek, inni obłęd. Jednych powinieneś wielbić, innych nienawidzić, a wszyscy nie spoczną, dopóki nie nastraszą cię i nie upewnią się, że się ich boisz. Wszystko to ma jakiś sens. To samo życie!... Ale ci Żydzi ze swoim jedynym Bogiem, który zawsze ma rację, jest wiecznie dobry, mądry i miłosierny! Oczywiście jest uparty, ponieważ oni są uparci; nie pochwala zabaw, ponieważ oni nie umieją się bawić, nie popełnia omyłek, ponieważ Żydzi nigdy się nie mylą. Jehowa musi być też oczywiście pesymistą, ponieważ pesymizm jest znamienną żydowską cechą. — Może Jehowa uważa, że cierpienie wyjdzie jego dziatkom na dobre — powiedział Marcellus — że ich zahartuje, uwolni od nadmiaru sadła, pomoże zachować bojową kondycję. Kto wie, Paulusie, czy nie ma słuszności! Czasem myślę, że w Rzymie lepiej by się działo, gdybyśmy my, rzymscy patryc- jusze, musieli ciężko pracować na życie zamiast okradać sąsiadów. W tym momencie świętokradczej dyskusji nastąpiła długa pauza i Demetriusz już zaczął przypuszczać, że dwaj oficerowie wyczerpali zarówno własną energię, jak temat. Okazało się jednak, że mieli coś jeszcze do powiedzenia. — Pewnego dnia, może już wkrótce, los sam rozwiąże ten problem Rzymu — złowieszczo szepnął Paulus. — Berło przechodzi z rąk do rąk. Przez jakiś czas Egipt pławił się w blasku słońca. Dariusz tratował ziemię i wszyscy trzęśli się przed nim ze strachu, dopóki trwała jego szczęśliwa godzina. Aleksander płakał, że już nikt nie pozostał do ujarzmienia. Cezarowie prowadzą swoje wojenne rydwany przez cały świat Aleksandra, tak pijani władzą, że nie mogą ścierpieć, aby biedni Hebrajczycy cieszyli się w spokoju swoim skrawkiem pola, gdzie nie rodzi się nic prócz chwastów i węży... Ooo! Demetriusz także ziewnął. Wolałby, żeby panowie poszli wreszcie spać. — Wkrótce przyjdzie kolej na kogoś innego — zakończył Paulus. — Kiedy? — spytał Marcellus. Koryntczyk z góry wiedział, że jego pan zada to pytanie. — No cóż... jeśli stanie się zadość sprawiedliwości, ktoś zajmie miejsce starego szaleńca Tyberiusza i jego rozpustnego przybranego syna. Może jutro... może za tydzień, ale nie później... Warto by jeszcze napić się wina, nie sądzisz, szlachetny trybunie? Demetriusz usiadł, gotowy zerwać się na pierwsze zawołanie. Rzeczywiście Marcellus wezwał go i niewolnik błyskawicznie zgłosił się na usługi. — Napełnij kubek centuriona Paulusa — rozkazał Marcel lus. — Ja więcej nie będę pił. Demetriusz wrócił pod ścianę namiotu i czekał dalej. Rozmowa tymczasem przybrała niespodziewany obrót. — A więc, Paulusie — powiedział Marcellus — sądzisz, że to ludzie stworzyli swoich bogów. Jeżeli wolno zapytać, ciekaw jestem, czyś ty także próbował tej sztuki? Następnego dnia wędrując przez ciasny wąwóz i prawie nie pamiętając o długim wężu ludzkim, sunącym przed nim, Demetriusz roześmiał się głośno na wspomnienie tego dziwnego pytania i niedorzecznej odpowiedzi centuriona. — Nie, ale myślę, że nie jest na to jeszcze za późno. Jeżeli chcesz, zaraz spróbuję. ' — Proszę cię zrób to! — zaśmiał się Marcellus. — Przewi duję, że twój bóg będzie jak dwie krople wody do ciebie podobny. — Nie, niezupełnie, bo ten bóg przeze mnie wymyślony jest dobry. Nie udaje dobrego, jest dobry naprawdę. Skupi wokół siebie garstkę mądrych ludzi, niekoniecznie Rzymian, Greków czy Gallów, ale rzeczywiście uczciwych i rozumnych; im powierza pewne doniosłe zadania. Jednego uczy, jak uzdrawiać trędowatych, innego — jak przywracać wzrok ślepcom i słuch głuchym. Dzieli się z nimi tajemnicami światła i ognia; mówi, jak chwytać światło dzienne i przechowywać je, by rozjaśniało noc; jak rozlewać wodę z bezużytecznych jezior na wyschnięte pola... — Paulus urwał na chwilę, zapewne, żeby napić się wina. — Świetnie, centurionie — w zamyśleniu powiedział Mar cellus. — Jeżeli sprowadzisz tego boga na ziemię i sprawisz, że zacznie działać tak, jak według ciebie powinien, gotów jestem być jego wyznawcą. — Może miałbyś ochotę przyczynić się także do stworzenia go — zaproponował przyjaźnie Paulus. Demetriusz był zaskoczony powagą tonu, jakim na tę propozycję odpowiedział jego pan. Podniósł się i wsparty na łokciu słuchał w napięciu. — Myślę, Paulusie — mówił poważnie Marcellus — że ten twój bóg, który wydaje mi się doprawdy znakomity, powinien 79 'I by wprowadzić jakiś inny sposób zabierania ludzi z naszego świata. Bo to wygląda mniej więcej tak. Człowiek poświęca okres dojrzałego życia na dokonanie kilku pożytecznych czynów i po jakimś czasie osiąga szczyt swoich możliwości; powiedzmy, że cieszy się wtedy ogólnym szacunkiem i świeci współobywatelom przykładem. Potem zaczyna się droga w dół: człowiek traci zęby, łysieje, porusza się już wolniej, oczy mętnieją, słuch tępieje. Taki uwiąd irytuje go, więc staje się popędliwy i gniewny jak stary pies. Wycofuje się wtedy w jakiś słoneczny kąt ogrodu; w wełnianej czapce na głowie, z derką na kolanach siedzi tam, a inni uważają go za zawalidrogę; wreszcie pewnego dnia dokuczliwe bóle w kościach przykuwają go do łoża i szkaradnie wykręcają jego członki. Kiedy już utraci wszystkie zaszczyty i godności i na żadne nie zasługuje, otwiera zaklęsłe usta i rzęzi przez kilka dni, nie zdając sobie sprawy, że zbliża się niechlubny koniec. Myślę, Paulusie, że ten twój bóg powinien by to zmienić. — Pogadamy z nim o tym — obiecał Paulus. — A jak, twoim zdaniem, należałoby to urządzić? Kwestia widocznie wymagała głębszego namysłu, bo Mar-cellus odpowiedział dopiero po długiej chwili. Z tonu jego zniknęły ostatnie ślady drwiny i zabrzmiała w nim najczystsza szczerość. — Kiedy Rzymianin naszego stanu osiąga pełnoletność, odbywa się wspaniała uroczystość poświadczająca, że odtąd wchodzi w wiek męski. Z pewnością, Paulusie, zapamiętałeś tak samo jak ja ten dzień, jeden z najdonioślejszych momentów naszego życia. Po dziś dzień nie mogę go wspominać bez wzruszenia. Rodzina i przyjaciele zgromadzili sie na Forum Julijskim. Ojciec zwrócił się do mnie witając w mojej osobie nowego rzymskiego obywatela. Miałem wrażenie, że dopiero wtedy urodziłem się naprawdę. Byłem tak przejęty, że łzy wezbrały pod moimi powiekami. Potem zacny stary Korneliusz Kapito zabrał głos i z wielką powagą tłumaczył mi, że Rzymowi jestem winien wierność, dla niego mam oddać wszystkie siły i okazać odwagę. Wiedziałem, że Kapito ma prawo mówić o tych obowiązkach, i czułem się dumny, że wziął udział w ceremoniach. Na skinienie starszych zbliżyłem się do nich. Ojciec włożył mi białą togę... i oto wszedłem w życie! Nastąpiła długa chwila ciszy. Demetriusz, mocno wzruszony tą opowieścią, wytężał słuch, żeby poprzez głośne bicie własnego serca dosłyszeć głos Marcellusa, który mówił prawie szeptem, jakby do siebie: 80 — Może twój bóg zechciałby zarządzić, aby w szczytowym momencie kariery dojrzałego człowieka, kiedy osiągnie naj wyższy punkt, znajdzie się u zenitu sił i ma już za sobą najlepsze swoje dzieła, odbywała się druga, analogiczna do pierwszej uroczystość z udziałem wszystkich ludzi, którzy znają i cenią jubilata. Któż z nas nie starałby się zasłużyć na tak wspaniały hołd? Powinien zgromadzić się na tę uroczystość lud, aby usłyszeć relację o uczynkach, którymi ów mąż zasłużył na uznanie. Jeśli jest godny pochwał, niech będą wyrażone jak najpiękniej. — A potem? — spytał Paulus. — Może on sam wygłosi pożegnalną mowę? — Nie — zdecydował po namyśle Marcellus. — On sam będzie milczał. Niech jego czyny mówią za niego, a jeśli były chlubne, nie wymagają komentarzy. Człowiek ten wstanie, a mężczyźni równi mu stanem zdejmą z niego togę, która ma być ze czcią przechowana, może kiedyś później ofiarowana komuś w nagrodę za jakiś szlachetny czyn. Ten, kto taką szatę dostanie, weźmie na siebie wraz z nią wielką odpowiedzialność. Znowu zapadła cisza. — Myślę, że twój bóg mógłby też zarządzić, aby ta uroczys tość odbywała się wiosną, w słoneczne popołudnie. Duży chór odśpiewa jakąś elegijną odę. I kiedy tryumfalna muzyka wypełni powietrze, a cała ludzka gromada w milczeniu i z sza cunkiem patrzeć będzie na niego, on zstąpi z trybuny i wy prostowanym, stanowczym krokiem odejdzie, zwrócony twarzą ku zachodzącemu słońcu. I tak niech zniknie. Niech już nikt nigdy go więcej nie zobaczy. Kiedy Demetriusz tej nocy leżał wreszcie w łóżku, i ciszy obozu nie mąciło już nic prócz stąpania straży i szczęku jej oręża, długo i głęboko rozważał ten dziwny pomysł stworzenia sobie nowego, lepszego boga. Nazajutrz posuwając się wśród pustych wzgórz w drepczącej gęsiego kolumnie głupich osłów, które tak samo jak on nie miały władzy nad własnym losem, Demetriusz zastanawiał się, co by powiedział, gdyby zapytano, jakie cechy pragnąłby dodać jeszcze owemu wyimaginowanemu bóstwu. Z pewnością życie na świecie byłoby milsze, gdyby, jak to proponował Paulus, bardziej sprawiedliwie rozdzielono światło i ciepło. Może też koniec ludzkiego życia miałby wspaniałą dramatyczną wymowę, gdyby — jak to pięknie wymarzył Marcellus — człowiek odchodził w glorii, przy akompaniamencie muzyki, zamiast powoli osuwać się w starcze niedołęstwo; a jednak 81 poniżenie u schyłku życia wydaje się odpowiednikiem niedorzecznej sytuacji istoty ludzkiej na początku życia. Jeżeli Marcellus pragnie otoczyć godnością zejście człowieka ze świata, warto by również pomyśleć o bardziej godnym wejściu na arenę życia. Ale wszystko to są mrzonki, szkoda by na nie tracić energii, gdyby się miało naprawdę możliwość udoskonalenia świata. Jest wiele innych, ważniejszych potrzeb. Niezwykle uczciwy bóg, którego wymyślił sobie Paulus i Marcellus, na pewno przede wszystkim zakazałby ludziom okrucieństwa i niesprawiedliwości w stosunkach z innymi ludzkimi istotami. Demetriusz zakipiał oburzeniem, gdy w pamięci stanęła mu scena, która się rozegrała w dniu, gdy rzymscy żołdacy wtargnęli do jego rodzinnego domu, brutalnie odepchnęli jego piękną matkę, a czcigodnego ojca wywlekli z biblioteki i związanego zabrali na egzekucję. Szlachetniejszy bóg — gdyby w ogóle troszczył się o sprawiedliwość na ziemi — powinien by w takim tragicznym momencie zjawić się i surowo oznajmić: „Nie, tego czynić nie wolno!" Demetriusz na głos powtórzył te słowa raz i drugi, coraz donośniej, aż wreszcie strome ściany wąwozu, jak gdyby przekonane jego argumentem, odpowiedziały echem. — Tego czynić nie wolno! — krzyknął Koryntczyk tak, że Melas, jadący dość daleko przed nim, obejrzał się i pytająco podniósł brwi. Zbliżali się już do celu podróży. Całą godzinę karawana wspinała się na wydłużone wzgórze. Z jego grzbietu ukazał się wspaniały widok, u ich stóp leżała Jerozolima, a jej wieże i kopuły zdawały się płonąć w blasku zachodzącego słońca. — Wspaniałe! — szepnął Marcellus. Demetriusz przez cały ten dzień jechał tuż za wielbłądem, który niósł jego pana; Koryntczyk był zadowolony, że nie kazano mu dłużej wlec się na tyłach pochodu. Wczesnym przedpołudniem dotarli do miejsca, gdzie droga z bezludnej doliny krzyżowała się z głównym gościńcem prowadzącym z Hebronu. Wszędzie wzdłuż gościńca karawany rozbiły obozowiska; panował w nich spokój, jak gdyby nikt tam nie wybierał się w dalszą podróż. — Dziwna rzecz! — powiedział Marcellus. — Czy rozumiesz, Paulusie, dlaczego ci wszyscy ludzie zatrzymali się tutaj zamiast jechać do miasta? 82 — Dziś mamy sabat, szlachetny trybunie, szósty dzień tygodnia — wyjaśnił Paulus. — Żydom nie wolno tego dnia podróżować. Byłoby to sprzeczne z ich prawem. — Nie wolno im się w ogóle ruszać? — Tak źle nie jest. Wolno im przesuwać się nie dalej niż o dwa tysiące łokci, nazywają ten dystans „sabatowym". Spójrz — dodał wskazując palcem jakiś punkt przy drodze. — Dwa tysiące łokci to mniej więcej odległość stąd do tamtej kępy oliwek. Na tyle tylko Żyd może się oddalić od swojego domu w dzień sabatu. — Bardzo niewygodny przepis — obojętnie zauważył Mar- cellus. — Dla biedaków rzeczywiście krępujący — zaśmiał się Paulus. — Bogaci, jak zawsze, mają sposoby, żeby się wykręcić sianemm. — Jak to robią? — W ich interpretacji za dom można uznać każde miejsce, gdzie dany człowiek złożył coś ze swojego dobytku. Jeżeli bogacz chce w sabat odwiedzić kogoś, kto mieszka o dziesięć mil dalej, wysyła w przeddzień służących i każe im przy drodze co dwa tysiące łokci rozmieszczać jakieś swoje rzeczy, zwykle nic niewarte drobne graty: jeden stary sandał, pęknięty garnek, przetarty dywan albo wałek do zwojów pergaminu. Tak przygotowaną drogą może potem w sabat wędrować bogobojny Żyd bez naruszenia praw zakonu. — Nie kpisz ze mnie? — spytał Marcellus. — Mówię serio i oni też serio traktują takie wykręty. Nikt w świecie nie dorówna bogatemu Żydowi, jeśli chodzi o skru pulatne przestrzeganie formalnych nakazów jego religii, choćby kosztem sporej fatygi. I ani okiem przy tym nie mrugnie! Byłoby wielkim błędem żartować z tego w obecności Żydów. Od tak dawna przywykli sami siebie oszukiwać, że w końcu naprawdę uwierzyli we własną uczciwość. Oczywiście — oschle dodał Paulus — żydowscy bogacze nie mają monopolu na oszukiwanie samych siebie; wszyscy możni tego świata, nieza leżnie od rasy i kraju, cierpią na tę przykrą chorobę. W tragi cznej sytuacji musi być człowiek, który ma oprócz ogromnego majątku także wrażliwe sumienie. Nigdy dotychczas nie za stanawiałem się nad tym problemem — ciągnął dalej, od biegając nieco od tematu — ale nie wątpię, że sofiści potrafiliby udowodnić, iż oszukiwanie siebie jest jedną z największych cnót. Tylko najszlachetniejsze istoty gotowe są podejmować 83 tak wstydliwe i obłudne wysiłki przez szacunek dla pozorów praworządności. — Widzę, że jesteś cynikiem, Paulusie, i to niezwykle zgorzkniałym — powiedział Marcellus. — Ale w takim razie cóż myślą ci ludzie obozujący przy drodze o nas, którzy gwałcimy ich święty sabat? — Ech, po nas nie spodziewają się niczego lepszego. Wcale nie jestem pewny, czy podobałoby się im, gdybyśmy przerwali na jeden dzień pochód przez szacunek dla ich wierzeń. Oni uważają, że gorzej znieważylibyśmy ich religię uznając ją, niż ignorując wszystkie jej nakazy. Nie chcą od nas niczego, nawet szacunku. Trudno zresztą mieć im to za złe — dodał. — Nie można żądać, żeby ktoś z czcią odnosił się do władcy, który mu odebrał wolność. Słysząc to ostatnie zdanie Demetriusz odwrócił głowę udając, że go niezwykle interesuje popasająca na sąsiednim zboczu karawana, zastanawiał się, czy uwaga centuriona wydała się jego panu słuszna i czy nie wolałby, aby niewolnik jej nie słyszał. Oddział z Minoi bardzo wcześnie następnego dnia zerwano ze snu, aby przygotował się do ostatniego etapu marszu i przekroczenia bramy miasta. Demetriusz z radością powitał wschód słońca. Odkąd służył Marcellusowi, po raz pierwszy spędził noc poza zasięgiem głosu swojego pana. Poprzedniego dnia, gdy oddział przed wieczorem rozbił obóz, legat i czterej najstarsi rangą oficerowie postanowili jechać niezwłocznie do miasta. Nie wzięli ze sobą żadnego z niewolników, tylko syryjskich poganiaczy wielbłądów. Demetriusz, zostawiony na straży rzeczy Marcellusa, spał sam w strojnym namiocie dowódcy. Wstał o brzasku, rozsunął zasłonę u wejścia i zdumiał się na widok tłumu ludzi i zwierząt ciągnącego już gościńcem; obładowane wielbłądy za każdym krokiem dumnie zadzierały pyski, juczne osły człapały w długich kolumnach dźwigając niezdarnie związane toboły; wszyscy — mężczyźni, kobiety, dzieci i niewolnicy — nieśli jakieś zawiniątka, kosze czy pudła rozmaitych kształtów i wymiarów. Kłęby cuchnącego kurzu wzbijały się wysoko w powietrze. Żołnierze z Minoi pośpiesznie, z wprawą zwinęli obóz, spakowali namioty i wszelki sprzęt, by zaraz wyruszyć w drogę. Na przenikliwy sygnał trąbki pielgrzymi rozpierzchli się pod kamienne murki po obu stronach gościńca, ustępując miejsca 84 maszerującemu dumnie zbrojnemu oddziałowi. W gorszej sytuacji znalazły sie osły objuczone bagażami oddziału; nie miały sztandarów, trąb, rzymskich pancerzy ani oręża, toteż nikt nie okazywał im więcej względów niż wszystkim innym jucznym zwierzętom ciągnącym gościńcem. Melas zawsze chętnie popisujący się przed nowicjuszami swoim doświadczeniem, śmiał się z Demetriusza, który z trudem utrzymywał w ryzach czwórkę osłów. Było oczywiste, że nieokrzesanego Traka bawią kłopoty Koryntczyka. Nareszcie mógł nad nim górować! Nie miał takiego wykształcenia jak niewolnik legata, ale radził sobie z jucznymi osłami w ciżbie prostaków znacznie lepiej niż on i gotów był mu udzielać dobrych rad. Toteż oglądał się wciąż na niego z protekcjonalnym uśmiechem. Dziwny był ten tłum. W Rzymie podczas świątecznych zgromadzeń często dochodzi do bójek i grubiańskich awantur. Bezczelni woźnice nie wahają się szerokimi żelaznymi kołami swoich wozów miażdżyć bosych dziecięcych stóp. Piesi przechodnie traktują się nawzajem z niewiarygodną niekiedy brutalnością. Żeby utorować sobie drogę w ścisku, niejeden zgarnia z ulicy pełne garście błota; z tak uzbrojonym rywalem nikt nie kłóci się o pierwszeństwo. Z pewnością pospólstwo rzymskie na publicznych festynach nie mogłoby zyskać nagrody za ogładę i grzeczność. Ale mimo jawnej brutalności rzymski tłum jest w takich warunkach zawsze wesoły. Śpiewa, śmieje się, wiwatuje. Jest złośliwy, bezlitosny, ordynarny, ale tryska radością. Tu, na tej drodze, w ciżbie pielgrzymów, nikt się nie śmiał. Ten tłum zdawał się pełen napięcia, pasji i fanatyzmu; unosił się nad nim ochrypły pomruk, jakby każdy człowiek z osobna lamentował nad własną niedolą nie zważając na skargi sąsiada. Stężałe twarze miały wyraz niemal przerażającej powagi i dziwnej nabożnej żarliwości, która mogła lada chwila przerodzić się w niepohamowaną histerię. Twarze te, zbyt wyraziste, zeszpecone grymasem, fascynowały Demetriusza. Koryntczyk za skarby świata nie obnażyłby tak najgłębszych osobistych cierpień i pragnień przed obojętnym wzrokiem świadków, na miejscu publicznym. Żydzi najwidoczniej nie wstydzili się okazywać światu swoich najskrytszych uczuć. A wzbudził te uczucia — pomyślał Grek — sam widok świętego miasta. Nagle — z jakiejś nie wiadomej Demetriuszowi przyczyny — dreszcz podniecenia przebiegł wśród tłumu. Jak gdyby ostry wiatr wzburzył gęsty, wezbrany potok żarliwych pielgrzymów. Mężczyźni odłączali się od rodzinnych grup ciskając 85 toboły w ramiona i tak już obciążonych dzieci i pędzili naprzód ku czemuś, co ich z nieodpartą siłą pociągało. Gdzieś przed nimi ze wzmagającej się wrzawy wyłaniał się żywiołowy okrzyk, jedno słowo powtarzane wciąż na nowo jak magiczne zaklęcie wprawiające cały tłum w gorączkowy szał. Demetriusz czując, że nie zdoła utrzymać się dłużej na nogach pod naporem ciżby, pociągnął krnąbrny zaprzęg na skraj drogi, gdzie stał już Melas, i grubą pałką okładał swoje osły. — Wal je po pyskach! — wrzasnął Melas. — Nie mam kija — odkrzyknął Demetriusz. — Weź je. i potrzymaj za mnie! Melas uradowany, że Koryntczyk uznał jego wyższość, chwycił postronki obu zaprzęgów w garść i z wprawą zaczął wszystkie osły ćwiczyć kijem. Tak był tym zajęty, że nawet nie spostrzegł, kiedy Demetriusz włączył się w nurt tłumu i pomknął z nim razem przepychając się naprzód, póki nie utknął w gęstszej jeszcze ciżbie, przez którą już nie mógł się przebić. Przyciśnięty do niego ramieniem stał obok i uśmiechał mu się prosto w twarz drugi Grek, starszy, ale niższy niż on. Po przekłutym płatku ucha łatwo można było w tym śmierdzącym potem człowieczku rozpoznać niewolnika; on zresztą też bez ceremonii przyjrzał się uszom Demetriusza i upewniwszy się, że ma do czynienia z równym sobie stanem młodzieńcem, zaśmiał się przyjaźnie. — Ateny — oznajmił, przedstawiając mu się w tej formie. — Korynt — szorstko odpowiedział Demetriusz. — Wiesz, co się tu stało? — Wrzeszczą coś o królu. Więcej nic nie zrozumiałem. — Znasz ich język? — Trochę. Tylko tyle, ile mogłem się nauczyć przebywając w tym mieście kilka razy, bo mój pan, kupiec korzenny, co roku na święta żydowskie przywozi swój towar. — Jak ci się zdaje, może tam na przedzie tłumu jest ktoś, kto chce zostać ich królem? — Chyba tak. Wykrzykują też jakieś drugie słowo, którego nie znam: Mesjasz. Pewnie imię tego człowieka. Demetriusz mimo woli odwrócił się i wparł ramię w rozkołysany tłum przepychając się ku skrajowi gościńca, niezadowolony, że niepozorny rodak sunie krok w krok za nim. Ludzie bezczelnie łamali gałęzie palm w ciągnących się wzdłuż drogi ogrodach, jakby nie słyszeli gwałtownych protestów właścicieli. Demetriusz biegnąc w grupie tych roznamięt- 86 nionych niszczycieli dostał się wreszcie na czoło pochodu i przyłączył do niego. Wspiąwszy się na palce zobaczył nad falującym morzem głów człowieka, który był niewątpliwie ośrodkiem powszechnego zainteresowania: urodziwego młodego mężczyznę z nie nakrytą głową o ciemnych włosach. Jechał z wolna na kudłatym białym ośle, a tłum rozstępował się tworząc wokół niego mały pusty krąg. Demetriusz od razu zrozumiał, że myśl obwołania tego człowieka królem zrodziła się w ciżbie żywiołowo i że ta scena nie była z góry zaplanowana. Wybraniec ludu nie przyozdobił się żadnymi insygniami monarszego dostojeństwa. Miał na sobie najzwyklejszy brunatny płaszcz, a garstka mężczyzn — z pewnością najbliższych przyjaciół — którzy go otaczali i próbowali bronić przed naporem tłumu — składała się z ludzi odzianych skromnie jak tutejsi wieśniacy. Wrzawa była ogłuszająca. Roznamiętnionych patriotów ogarnęło szaleństwo, to wydawało się Grekowi oczywiste. Paulus wiernie opisał nastrój panujący wśród rzesz żydowskich podczas uroczystych świat obchodzonych na pamiątkę ucieczki z niewoli przed wieloma wiekami. Demetriusz zdołał znów odzyskać zachwianą równowagę i wspiął się na palce, aby raz jeszcze spojrzeć na człowieka, który w jakiś niepojęty sposób wzbudził w tłumie taki szał uwielbienia. Nie, nie wyglądał na przywódcę zdolnego podżegać tłum do zuchwałych czynów. Na jego twarzy nie malował się tryumf czy choćby zadowolenie z namiętnej owacji; nie odpowiedział na okrzyki, siedział na białym ośle jakby zasmucony tym wybuchem entuzjazmu. Można by myśleć, że wolałby tej przygody uniknąć. — Widzisz go? — spytał mały Ateńczyk, który utknął o krok za Koryntczykiem w zbitej masie spoconych ludzkich ciał. Demetriusz nie odwracając się skinął głową. — Stary? — Nie... — odparł szczerze obojętnym tonem Demetriusz. —- Jak wygląda? — wrzasnął zniecierpliwiony Ateńczyk. Demetriusz potrząsnął głową i ręką na znak, że nie wolno mu teraz przeszkadzać, zwłaszcza pytaniami, na które zbyt trudno odpowiedzieć. — Wygląda na króla? — krzyknął mały Grek parskając hałaśliwym śmiechem. Demetriusz nic nie odpowiedział. Parł naprzód wyszarpując ze ścisku poły płaszcza. Nurt ludzki, przedtem cisnący od tyłu, teraz niósł go z sobą tak, że znalazł się w samym sercu 87 pochodu i mógł już sunąć brzegiem ciżby równając krok z powolnym stępem białego oślęcia. W wewnętrznym kręgu, wyraźnie odcinając się od rzeszy ludu, szło ze dwunastu mężczyzn, stanowiących jakby tajemną świtę człowieka jadącego na ośle. Zdawali się oszołomieni, jakby ich także ten wybuch zaskoczył. Wykrzykiwali wraz z innymi, ale z wahaniem; twarze ich wyrażały zdumienie i niepokój, może niepewność, czy ich czcigodny przyjaciel zdobędzie się na bohaterską postawę, jakiej po nim oczekiwano w tej niezwykłej chwili. Demetriusz nie miał już wątpliwości, że scena ta jest dziełem przypadku. Pamiętając drwiny centuriona Paulusa z uroczystych obchodów Paschy, Koryntczyk jasno pojmował, jak doszło do tego incydentu. Dumny, znękany biedą i niewolą lud, pielgrzymujący do swojej starożytnej świątyni, tylko czekał na jakiś choćby najlżejszy sygnał do buntowniczego zrywu przeciw drapieżnym ciemiężycielom. Wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Mesjasz!" — a wszyscy, nie tracąc czasu na pytania, zerwali się do czynu. Wszystko to łatwo wytłumaczyć — myślał Demetriusz. — Ale ktokolwiek rozpętał tę burzę, jedno jest pewne, że sam bohater nie pochwala tego szaleństwa. Patrząc na Jego twarz Demetriusz miał wrażenie, że ten zagadkowy człowiek dźwiga brzemię troski cięższej nad ludzką miarę. Zmrużonymi oczyma spoglądał, jakby pogodzony z nieuchronną katastrofą, prosto przed siebie, ku Jerozolimie. Może rozważał w tak wielkim skupieniu inne swoje, donioślejsze zadania, nie mające nic wspólnego z tą żałosną parodią koronacji i nawet nie słyszał otaczającego zgiełku. Demetriusz szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w oblicze młodego Żyda i pochłonęło ono całą jego uwagę tak, że wreszcie on również zapomniał o wrzaskach i zamęcie rozpętanym dokoła. Posuwał się z wolna, ledwie o cal za każdym krokiem, przechylony wstecz, by się bronić od naporu ciżby, i znalazł się bardzo blisko zamyślonego jeźdźca; gdyby wyciągnął ramię, mógłby go prawie dotknąć. Pochód trafił na jakąś przeszkodę i na chwilę zatrzymał się. Człowiek jadący na białym ośle wyprostował się, jak gdyby zbudzony nagle z marzeń, westchnął głęboko i powoli odwrócił głowę. Demetriusz z otwartymi ustami i bijącym mocno sercem wpatrywał się w Jego twarz. Zamyślone oczy przesunęły się po zgorączkowanej rzeszy z wyrazem tkliwej litości dla bezradnych ofiar przemocy, które spodziewały się od niego ratunku. Wszyscy krzyczeli — 88 wszyscy z wyjątkiem Koryntczyka, bo jemu gardło zaschło i nie mógłby dobyć głosu, choćby chciał. Ale nie był do tego skłonny, przeciwnie, pragnął, żeby wszyscy nareszcie ucichli. Chwila i miejsce zdawały mu się niestosowne do wrzasków. Powinna tu panować cisza. To nie był człowiek, którego się godzi czcić albo wzywać krzykiem. Cisza! Ta chwila zasługiwała na ciszę. Zamyślone oczy wodząc po tłumie zatrzymały się teraz na oszołomionej, napiętej twarzy Demetriusza. Może dlatego — tłumaczył sobie koryncki niewolnik — że on jeden wśród histerycznej wrzawy nie krzyczał. Wyróżnił się tym milczeniem. Oczy zdawały się oceniać go z wielkim spokojem. Nie rozszerzyły się i nie uśmiechnęły, lecz Demetriusz poczuł się w niepojęty sposób uchwycony przez jakąś siłę, która niemal fizycznie nim zawładnęła. W spojrzeniu tym było coś więcej niż współczucie; jakaś bardziej przyjazna i żywa troska; moc przywracająca porządek, przekreślająca niewolnictwo, nędzę, wszystkie cierpienia. Demetriusza przeniknął żar niezwykłego braterstwa. Ślepy od łez przepchnął się na skraj drogi. Nieokrzesany Ateńczyk, którego rozpierała ciekawość, zasypał go natarczywymi pytaniami. — Widziałeś? Widziałeś go z bliska? Demetriusz skinął głową i zawrócił, chcąc wrócić do swoich zaniedbanych na tak długą chwilę obowiązków. — Obłąkany? — pytał Ateńczyk człapiąc za nim. — Nie. — Król? — Nie — szepnął trzeźwo Demetriusz — nie król. — Więc co? — nalegał Ateńczyk, już urażony małomów- nością rodaka. — Nie wiem — szepnął Demetriusz w zamyśleniu. — Ale to ktoś ważniejszy od króla. Rozdział 5 Kiedy żołnierze rozbili obóz w pobliskim miasteczku zwanym Betania, Marcellus z kilkoma oficerami pojechał dalej zboczem góry w dół do Jerozolimy. Na ulicach ruch był niewielki, bo mieszkańcy święcili sabat. 89 Paulus nie przesadził mówiąc o szczodrości, z jaką to miasto gości przedstawicieli cesarza rzymskiego, ale młody komendant Minoi był zaskoczony, gdy po raz pierwszy ujrzał majestatyczną insulę prokuratora. Kiedy o zmierzchu zatrzymali zdrożone wielbłądy przed imponującą fasadą siedziby władz rzymskiej prowincji, Mar-cellus oniemiał z podziwu. Nikt nie musiał przybyszowi tłumaczyć, że ta wspaniała budowla nosi znamię cudzoziemskiego pochodzenia, tak jaskrawo odcinała się od ubogiego tła. Architektom, rzeźbiarzom i ogrodnikom planującym otoczenie z pewnością polecono, żeby nie liczyli się z kosztami. Jak wyjaśnił Paulus, płacić mieli Żydzi, więc cesarz nie myślał oszczędzać i gdy Herod — pierwszy prokurator — powziął ambitny zamiar odbudowania w marmurze tego ceglanego miasta, August zostawił mu wolną rękę. — Sam widzisz, jak Herod z tej swobody skorzystał — dodał Paulus, szerokim gestem wskazując rezydencję z taką dumą, jakby sam ją zbudował. Co prawda nie cała Jerozolima była z marmuru. Większa część miasta wyglądała nędznie i brudno, wyraźnie zaniedbana. Ale Herod Wielki wspaniale odbudował świątynię i wzniósł dla siebie rezydencję górującą nad miastem i dość odległą od świątyni, aby uniknąć za trudnej rywalizacji. Była to zbudowana na ogromnym prostokątnym placu warownia dominująca nad śródmieściem Jerozolimy. Od ulicy aż do kolumnady portalu pretorii wznosiły się stopniowo trzy rozległe tarasy wyłożone piękną mozaiką, połączone ze sobą marmurowymi schodami i odgrodzone balustradami, które ozdobiono ustawionymi na cokołach popiersiami znakomitych Rzymian. Po obu stronach mozaikowych tarasów ciągnęły się na stoku wzgórza ogrody pełne egzotycznych kwiatów i krzewów, zraszane obficie wodą z marmurowych basenów, pośrodku których tryskały fontanny. — Fontanny dodano później — powiedział Paulus, dyskret nie ściszając głos. — Dopiero siedem lat temu, kiedy pretorię objął Piłat. Wywołało to rozruchy i trzeba było ściągać wszystkie znajdujące się w pobliżu legiony na odsiecz nowemu prokuratorowi. — Brałeś udział w tej wyprawie, Paulusie? — spytał Mar- cellus. — O tak! Wszystkich nas tu przysłano i nieźle się ubawiliś my. Żydzi mają swoje wady, ale tchórzami nie są. Chlipią, kiedy się targują, ale nie na polu walki. Nienawidzą wojny 90 i gotowi są na wiele ustępstw, żeby jej uniknąć, ale — i tego właśnie Poncjusz Piłat nie wiedział — jest granica, poza którą nigdy się nie cofną i której lepiej w postępowaniu z nimi nie przekraczać. — Opowiedz coś więcej o fontannach — poprosił Marcellus, w którym widok wody obudził chęć wykąpania się co prędzej. — Zawiniła głównie żona Piłata. Przez kilka lat mieszkała na Krecie, gdzie jej małżonek był prefektem. Na Krecie można hodować wszystkie rośliny, jakich dusza zapragnie, toteż żona Piłata rozpaczała, kiedy znalazła się w kraju tak nieurodzajnym jak Judea. Chciała mieć ogrody, ale ogrody nie mogą się obejść bez wody, żeby zaś uzyskać tak wielkie jej ilości, trzeba było zbudować akwedukt, a to dużo kosztuje. Budżet nie przewidy wał tego wydatku, więc nowy prokurator sięgnął do skarbca świątyni po pieniądze, a wtedy... — Wtedy zaczęła się wojna — podpowiedział Marcellus. — Zgadłeś, szlachetny trybunie — z zapałem przytaknął Paulus. — Wybuchła wojna, która trwała przez siedem bardzo dla nas urozmaiconych miesięcy. Piłat o mało nie stracił urzędu. Poległo dwa tysiące Żydów i z tysiąc naszych żołnierzy. Moim zdaniem Tyberiusz lepiej by postąpił, gdyby był przeniósł Piłata do innej prowincji. Tu, choćby siedział tysiąc lat, nie pozyska u Żydów szacunku. Wszelkimi sposobami stara się o ich względy, pamiętając, jak mogą mu zaszkodzić, jeśli zechcą. Jego zadaniem jest utrzymanie w tym kraju spokoju. Piłat wie, że jeśli znów wybuchną rozruchy, będzie musiał pożegnać się z godnością prokuratora. — Dziwi mnie, że Żydzi nie podnieśli krzyku żądając, aby Piłata stąd usunięto — powiedział Marcellus. — Ależ oni wcale sobie tego nie życzą! — zaśmiał się Paulus. — Bogacze, chciwi kupcy i lichwiarze, którzy płacą lwią część podatków i rozporządzają wielkimi wpływami, wiedzą, że Piłat nie dość mocno czuje się na swoim stanowisku, aby mógł im dyktować zbyt ciężkie warunki. Nienawidzą go oczywiście, ale nie pragną, żeby stąd odszedł. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że gdyby cesarz odwołał Piłata i mianował na jego miejsce innego prokuratora, Sanhedryn wniósłby protest. — Co to jest Sanhedryn? — spytał Marcellus. — Rada starszych, żydowskie ciało ustawodawcze. Formal nie podlegają mu wyłącznie sprawy religijnego kultu, ale w rzeczywistości, gdy Sanhedryn mruczy, Piłat nadstawia uszu... — W tym momencie Paulus krzyknął na siedzących w kucki poganiaczy i wielbłądy apatycznie poczłapały dalej. — Nie myślę jednak, szlachetny trybunie — podjął znów — że Piłat jest zerem. Po prostu znalazł się tutaj w bardzo kłopotliwej sytuacji. Myślę, że go polubisz. Sympatyczny człowiek, szkoda, że nie trafiła mu się przyjemniejsza pre fektura. Za narożnikiem głównego budynku skręcili ku przestronnym koszarom przeznaczonym na kwaterę dla oddziałów z Minoi. trzy boki ogromnego prostokąta otaczały budynki wojskowe, których trzecią część tylko zajmowała miejscowa załoga. Tego wszakże dnia wszystkie miejsca była zajęte, a koszary kipiały życiem. Ogromny plac defilad, znajdujący się pomiędzy piętrowymi kamiennymi budynkami, mienił się od barw, jakimi wyróżniali się legioniści z rozmaitych palestyńskich fortów. Sztandary Cezarei, Joppy i Kafarnaum, każdy z cesarskim godłem na szczycie masztu, zdobiły plamami kolorów rojny dziedziniec. Marcellus był niezmiernie zadowolony z przydzielonej mu kwatery. Znalazł w niej nie gorsze wygody niż w rzymskim domu trybunów. Od dnia opuszczenia Rzymu nie zaznał tak miłej swobody jak tutaj. Po chwili zjawił się Paulus, by spytać, czy młody dowódca ma wszystko, czego mu potrzeba. — Zamierzam napisać kilka listów — powiedział. — „Vest- ris" ma jutro lub pojutrze zawinąć do Joppy, a przed końcem tygodnia odpłynie do kraju. Zauważyłeś pewnie, szlachetny trybunie, kiedy przejeżdżaliśmy przez Gazę, że statek ten właśnie wchodził do tamtejszego portu. — Dziękuję, żeś mi o tym przypomniał — odparł Marcel lus. — To dobry pomysł. Z Ostii, przed wyruszeniem w dalszą drogę, wysłał przez wracającą galerę list do Diany, ale potem nie pisa! do niej ani razu. Trudno mu było zdobyć się na to. Zanadto czuł się przygnębiony. W pierwszym liście próbował początkowo wyrazić smutek, że musiał się z Dianą rozstać, i niecierpliwość, z jaką oczekuje na ponowne spotkanie. W głębi duszy wątpił jednak, czy kiedykolwiek zobaczy jeszcze dziewczynę, więc w końcu zdecydował się poprzestać na kilku czułych pożegnalnych słowach. Nie pozwolił sobie ani na czcze obietnice, ani na posępne przepowiednie. Napisał, że zachowa w pamięci drogi obraz ślicznej Diany, i prosił, żeby się o niego nie martwiła. 92 Podczas długiej żeglugi do Gazy wiele razy zaczynał listy, ale żadnego nie dokończył. Niewiele miał do powiedzenia. Postanowił czekać, aż zdobędzie jakieś interesujące nowiny. Ostatniego dnia przed zejściem na ląd napisał do rodziców w zwięzłym stylu dziennika nawigacyjnego, przyrzekając, że wkrótce postara się im przesłać obszerniejszą relację. Pierwsze dni w Minoi obfitowały w interesujące wydarzenia i mogłyby dostarczyć tematu do listu, ale Marcellusa pochłaniały całkowicie nowe obowiązki. Teraz wreszcie może napisać do Diany. Szczerze jej wyzna, że jest w lepszej sytuacji, niż przewidywał. Wyjaśni, z jakiej okazji znalazł się w Jerozolimie, odmaluje okazałość kwatery, którą tu dostał, i wspaniałość insuli prokuratora. Nie będzie musiał upiększać rzeczywistości. Rany ambicji, zadraśniętej karną nominacją na komendanta placówki najgorszej sławy, teraz już się zabliźniły. Czuł się niemal dumny z godności obywatela rzymskiego i mógł pisać do Diany z wiarą we własne siły. Przez dwie godziny przy świetle trzech kamiennych lamp umocowanych do ściany snuł opowieść o najważniejszych wydarzeniach swojego życia w Minoi. Nie wspomniał, że stary fort i jego okolice są przygnębiające, pustynne i ponure, przemilczał też szczegóły przeżyć pierwszego dnia. Napisał tylko, że pełniący zastępczo funkcje komendanta centurion przyjął go niezbyt gościnnie, wręcz grubiańsko, później jednak podporządkował się jego władzy i stali się serdecznymi przyjaciółmi. Polubiłem centuriona Paulusa, a nawet wątpię, czy bym sobie bez niego poradził, on bowiem zna wszystkie tradycje fortu, wie, co, kiedy i jak w różnych okolicznościach wypada robić. Pisał ten list z przyjemnością. Serce w nim tajało na myśl, że opowiada Dianie o swoich losach prawie tak, jakby do siebie wzajemnie należeli, prawie tak, jak mąż z dalekiej podróży zwierza się czekającej w domu żonie. Kiedy sklei końcami arkusze papirusu, zwój będzie dość gruby. Zanim owinie go na wałku, powinien zakończyć list jakimś serdecznym zdaniem, ale niełatwo je dobrać. Marcellus długo zastanawiał się, jak należy je sformułować. Czy słuchając podszeptów serca wyznać Dianie bez zastrzeżeń, jak wiele o niej myśli, jak mu jest droga, jak gorąco pragnie znów ją zobaczyć. Czy to byłoby uczciwe? Diana jest młodziutka, rwie się do życia. Czy wolno mu rozbudzać w dziewczynie nadzieję, że zjawi się kiedyś w kraju i upomni o swoje prawa do niej? Czy może dać Dianie do zrozumienia, że on taką nadzieję żywi? Czy uczciwość nie nakazuje powiedzieć otwarcie, 93 że — według wszelkiego prawdopodobieństwa — nieprędko wróci do kraju, że wygnanie potrwa może wiele, wiele lat? Co prawda Diana wie, w jakich okolicznościach opuścił Rzym, a w liście umyślnie napomknął, że Paulus przybył do Minoi przed jedenastu laty i od tego czasu ani razu nie odwiedził ojczyzny. Diana mogła z tego sama wyciągnąć smutne wnioski. Ostatecznie Marcellus zdecydował się na zakończenie, które go prawie zadowoliło: Zgadujesz na pewno, Diano, co bym Ci powiedział, gdybyśmy byli razem. Ale ponieważ dzielą nas tysiące mil i nie wiadomo ile lat, muszę poprzestać na zapewnieniu Cię, że Twoje szczęście zawsze będzie także moją radością. Cokolwiek Ciebie zasmuca, martwi również mnie. Zameldowano mi, że statek „Vestns" zbliża się do Joppy, a ponieważ przedtem zawijał do Gazy i zostawił tam pocztę, chciałbym jak najprędzej być znowu w Minoi: może tam czeka na mnie list od Ciebie. Oby tak było! Jutro rano Demetriusz doręczy ten zwój gońcowi, który ma odwieźć korespondencję z insuli na pokład „ Vestris". Statek ten wkrótce pożegluje z powrotem do Italii. Jakżebym pragnął popłynąć z nim razem! Demetriusza nurtował dziwny niepokój. Oczywiście, zawsze gdy zastanawiał się nad sytuacją, dochodził do wniosku, że w istniejącym porządku rzeczy nie ma żadnych szans. Stopniowo'jednak oswoił się z losem. Był niewolnikiem, lecz na to nic nie mógł poradzić. W porównaniu z życiem ludzi wolnych jego dola była ciężka, lecz gdy myślał o innych niewolnikach, których większość żyła w okrutnym ucisku, musiał przyznać, że ma wyjątkowe szczęście. W domu senatora Gallio traktowano go z wszelkimi należnymi słudze względami. Życie jego zrosło się tak ściśle z życiem Marcellusa, że wolność — gdyby mu ją ofiarowano — oznaczałaby utratę przyjaźni może nie mniej cennej niż swoboda działania, którą by uzyskał. Wiedział, że Łucja nie odwzajemnia głębokiego uczucia, jakie żywił dla niej. Nigdy by jej nie zdobył, nawet gdyby był wolny jak ptak. Zdrowy rozsądek chronił go od szaleństwa i godził z losem. Teraz jednak cała ta filozoficzna rezygnacja już nie mogła mu wystarczyć. Zawalił się nie tylko jego osobisty mały światek, ale życie człowieka w ogóle wydało mu się nagle czcze, bezsensowne, puste, jak gdyby było parodią wielkich możliwości zaprzepaszczonych bezpowrotnie. 94 Próbował rozeznać się w zamęcie swoich uczuć i wykryć przyczyny tak głębokiego przygnębienia. Po pierwsze dokuczała mu samotność. Od przybycia do Jerozolimy żył z dala od Marcellusa, nie dlatego, że jego pan odprawił go z własnej woli, ale dlatego, że tutaj nie tolerowano obecności niewolników w oficerskich kwaterach; mogli usługiwać swoim panom, ale po spełnieniu określonych obowiązków musieli się usuwać. Demetriusz nie przywykł do takiej roli. Od dawna towarzyszył młodemu trybunowi jak nieodłączny jego cień, toteż boleśnie odczuwał rozłąkę. Powtarzał sobie wciąż, że Marcellus zapewne także cierpi z powodu tej sytuacji i może ubolewa nad koniecznością oddalenia wiernego przyjaciela. Mimo to Demetriusz po raz pierwszy, odkąd kupił go senator Gallio, zaznał goryczy niewolnictwa. Ale była też inna przyczyna tego stanu ducha. Demetriusz nie mógł zapomnieć błagalnego spojrzenia, które skrzyżowało się z jego wzrokiem na gościńcu pod miastem. Później wiele godzin rozmyślał o tych dziwnych oczach starając się określić ich wyraz i doszedł do wniosku, że główną cechą wyróżniającą człowieka, którego tłum nazywał królem, było osamotnienie. Garstka mężczyzn, którzy go otaczali i bronili przed naporem ciżby, niewątpliwie doznała zawodu. Demetriusz nie rozumiał, czego oczekiwali wrzeszczący fanatycy od tego młodego Żyda, ale wiedział, że popełniali jakiś gruby błąd. To po prostu biło w oczy. Niepojęte, że ci ludzie tego nie widzieli. Nalegali, żeby prowadził ich do jakiegoś celu, który go wcale nie interesował. To był człowiek samotny. Oczy jego szukały przyjaciela, zdolnego go zrozumieć. Samotność niezwykłego młodego Żyda w jakiś sposób wiązała się z samotnością Demetriusza. Jak gdyby mówił: „Wszyscy moglibyście coś poprawić w tym nieszczęśliwym świecie, gdybyście chcieli, ale nie chcecie". Upłynęły trzy dni bardzo do siebie podobne. Melas aż nazbyt gorliwie pełnił funkcje samozwańczego przewodnika oprowadzając Koryntczyka po mieście. Tryb życia skazywał ich na dotrzymywanie sobie wzajemnie towarzystwa. Obowiązków mieli mało i zajmowały im niewiele czasu. Tak jak przepowiadał Melas, niewolnicy usługiwali swoim panom przy posiłkach, czyścili ich oręż, pomagali rano wkładać, a wieczorem zdejmować skomplikowany rynsztunek. Poza tym mogli robić, co chcieli. Śniadanie podawano o świcie, po czym żołnierze zbierali się na placu defilad i odbywał się codzienny przegląd wojsk. Mały 95 oddział z każdego kontyngentu wracał do koszar, gdzie miał czekać w pogotowiu, a reszta pod dowództwem młodszych oficerów wyruszała na miasto; na czele maszerował najliczniejszy, chociaż nie wspanialej od innych prezentujący się legion prokuratora. Był to imponujący widok i Demetriusz po uporaniu się z rannymi obowiązkami lubił przyglądać się rzymskim legionistom, jak w różnokolorowych tunikach szli czwórkami, nieruchomieli niby posągi, gdy sztandary pochylały się przed bramą pretorii, a potem ruszali dalej aleją wiodącą do świątyni i mijali pretensjonalny marmurowy pałac arcykapłana Kajfasza. Ani świątyni, ani siedzibie Kajfasza nie oddawano honorów wojskowych. Dwukrotnie Demetriusz poszedł za tym pochodem mając u boku Melasa i słuchając jego nieproszonych wyjaśnień. W Rzymie przemarsz wojska przyciągnąłby setki ciekawych, ale tu nie budził zainteresowania ludności. Może Jerozolim czy cy są niemrawi, może za bardzo nienawidzą Rzymu, może po prostu brak im sił żywotnych, żeby wyciągając nogi dotrzymać tempa długim, szybkim krokom legionistów. Demetriusz widział w życiu niemało ludzi w łachmanach, wielu obdartusów, ślepych żebraków i straszliwie zniekształconych kalek, ale nigdzie dotychczas nie spotkał takiego nagromadzenia ludzkich strzępów i tak skrajnej nędzy. W jego ojczystym Koryncie nie brakowało biedy, ale można było ją zobaczyć niemal wyłącznie w dzielnicy portowej. W Atenach, które zwiedzał z ojcem i braćmi mając lat dwanaście, byli biedacy, ale były także piękne parki i olśniewające dzieła sztuki. Jerozolima, chociaż chełpiła się mianem świętego miasta, przedstawiała odrażający widok; ulice roiły się od zżartych przez choroby, kalekich, zawszonych żebraków. Inne miasta mają swoje wady, niekiedy zasługują na nienawiść, ale Jerozolima była najgorsza ze wszystkich. Nic dziwnego, że niezwykły młody Żyd jadący na białym oślęciu czuł się samotny. Wojsko wracało do insuli okrężną drogą przecinającą dzielnicę handlową, gdzie zarówno przekupnie, jak ich klienci umykali skwapliwie przed legionistami, którzy dumnie kroczyli ciasnymi uliczkami, całą swoją postawą głosząc, że pochód żołnierzy cesarza Tyberiusza nie da się powstrzymać, nawet gdyby musiał deptać po nogach mieszkańców prowincji. Jeśli jakiś krnąbrny wielbłąd, obojętny na chwałę Imperium, leżał pośrodku drogi, Rzymianie zamiast egzekwować swoje prawa rozstępowali się i omijali z dwóch stron upartego zwierzaka jak strumień wyspę. Podobnie też od czasu do czasu jakiś objuczony osioł zmuszał do ustępstwa armię Tyberiusza. Ludzie jednak wszyscy pierzchali pod bramy lub w zaułki. Kręta trasa obejmowała również konsulaty rzymskie, niezbyt okazałą grupę oficjalnych rezydencji; pochód przystawał na chwilę przed każdym z nich, żeby salutować raczej godłom Cesarstwa niż przedstawicielom Samarii, Decapolis lub Galilei. — Przyglądaj się uważnie — radził Melas — kiedy się zatrzymają przed domem Heroda. To będzie zabawne. Rzeczywiście było zabawne. Herod, mając powierzone dyplomatyczne sprawy między Rzymem a Galileą, błahe zresztą i nieliczne, jak powszechnie wiedziano, urządził się świetnie, ale wojsko rzymskie składało jego urzędowi hołd tak zdawkowy, że wręcz obelżywy. — Słyszałem, jak mówili, że ten Herod chciałby zostać tu prokuratorem — wyjaśnił Melas. — Dlatego legioniści Piłata salutując Herodowi przytykają wielki palec do nosa. Może taki mają rozkaz, nie wiem. Po powrocie na plac defilad żołnierzom pozwalano się rozejść. Grupkami, po dwóch lub trzech, włóczyli się po zatłoczonej dzielnicy handlowej; wykorzystując przywileje, jakie im dawał wspaniały rynsztunek i lśniący oręż, cieszyli się zarówno nieśmiałym zachwytem dziewcząt o oliwkowej skórze, jak otwartą nienawiścią kupców, których towary bezczelnie obmacywali czy też kradli ze straganów. Po południu większość żołnierzy ciągnęła ku małej arenie znajdującej się na południe od miasta, żeby przyglądać się igrzyskom — wyścigom pieszych, rzutom dyskiem lub oszczepem, zapasom siłaczy; była to licha rozrywka, ale bądź co bądź lepsza niż nic. W Jerozolimie zakazane były walki gladiatorów i wszelkie, najbardziej interesujące, krwawe widowiska. Tuż poza areną, ale w obrębie cyrku kwitło szalbierstwo w rozmaitych odmianach. Wielu szarlatanów przybyło tu z daleka: magicy z Indii, Pigmeje z Afryki, wróżbici z Syrii. Jawnie oszukańcze koło szczęścia i inne gry hazardowe pochłaniały niejednego ciężko zarobionego szekla. W niezliczonych straganach sprzedawano ciepławe, mdłe napoje podejrzanego pochodzenia, oblepione muchami figi i brudne smakołyki. Dla Rzymian, przyzwyczajonych w ojczyźnie do silniejszych wrażeń podczas świątecznych igrzysk, jerozolimska arena nie mogła mieć wielkiego uroku, ale dla przybywających z okolicy wieśniaków, zwłaszcza najmłodszych, były to widowiska oszałamiające. Starsi, zaabsorbowani interesami, woleli pozostawać 97 w rojnym śródmieściu i handlować, przywieźli bowiem na sprzedaż garnki, dywany, rozmaite samodziały, szale, sandały, siodła, bransolety, kolczyki, ozdobne drobiazgi ze skóry, drewna lub srebra. Marcellus, jego świta i wyżsi oficerowie z innych fortów nie mieli poza przedłużanymi zabiegami w łaźni innych rozrywek niż hazardowe gry. Pierwszego dnia złożyli ceremonialne wizyty u prokuratora i konsulów, trochę też rozejrzeli się po mieście, a potem spędzali czas próżnując w swoich luksusowych kwaterach. Wina dostarczano im bez ograniczeń i oficerowie raczyli się nim hojnie. Centurion Paulus już dwa razy nie zjawił się na wieczerzy, kilka innych miejsc przy suto zastawionych stołach w wytwornej jadalni także pozostało pustych. Demetriusz z zadowoleniem stwierdził, że jego pan okazuje nieco więcej powściągliwości, ale Marcellus także leczył nudę jedynym dostępnym tutaj lekiem. Demetriusz niepokoił się, czy w tych okolicznościach tydzień dobiegnie końca bez jakiejś awantury. Wszystko, co sprzyja wybuchowi kłótni, było pod ręką: wino, kości i próżniactwo. Marcellusa zawsze nawet niewielka dawka trunku pobudzała do zuchwalstwa. Paulus, gdy się upił, bywał ponury i obraźliwy. Toteż Demetriusz niecierpliwie liczył godziny do wyznaczonego terminu opuszczenia tego miasta. Minoa miała wiele złych stron, zdawała się jednak bezpieczniejsza i przyjemniejsza od Jerozolimy. Koryntczyka nurtowała też ciekawość, co się stało z człowiekiem, który nie chciał być królem tego kraju. Zagadnął nawet o to Melasa, ale on — zwykle wszechwiedzący — nic na ten temat nie wiedział, a nawet już nie pamiętał o manifestacji, której świadkami byli na gościńcu. — Pewnie go patrole wypłoszyły z miasta — przypuszczał. — Może zamknęli Go w więzieniu — powiedział Demetriusz. — Jeżeli tak, miał szczęście — zaśmiał się Melas. — Ludzie, którzy wywołują zbiegowiska, bezpieczniejsi są w tych dniach za kratkami niż na ulicy. — A gdzie tutaj jest więzienie? — spytał Demetriusz pod wpływem nagłego pomysłu. Melas zerknął na niego podejrzliwie. Nie, nie wiedział i nie chciał wiedzieć, gdzie w Jerozolimie znajduje się więzienie. Od takich miejsc lepiej trzymać się z daleka. Tylko głupiec odwiedza uwięzionych przyjaciół. Ani się człowiek spostrzeże, jak jego także przymkną. Melasa nikt na coś podobnego nie nabierze. Ma dość więzień na całe życie. 98 Po południu czwartego dnia pobytu w Jerozolimie Demet-riusz wybrał się samotnie na spacer drogą, która ich do Jerozolimy zaprowadziła, i wspiął się na wydłużone wzgórze, aż na miejsce, gdzie widział samotnego człowieka z błagalnymi oczyma. Rozpoznał to miejsce bez trudu, bo gościniec wciąż jeszcze był usłany gałązkami połamanych i zakurzonych palm — żałosnymi szczątkami krótkiej i wątpliwej apoteozy. Z wolna zawrócił i schodząc zboczem skręcił do publicznego ogrodu, gdzie głęboko wydeptane ścieżki wiły się pomiędzy starymi oliwkami, tak sękatymi i powyginanymi, jakby wraz z nieszczęsnym ludem żydowskim od wielu lat z uporem broniły się przed prześladowaniem. Demetriusz przesiedział godzinę w ich cieniu spoglądając z góry na Jerozolimę. Można by się spodziewać trochę większej mądrości po mieście mającym za sobą trzydzieści pięć wieków doświadczenia. Ale czyż cały świat potrafił nauczyć się czegoś pożytecznego przez wieki? Jerozolima pragnie wolności. Co z nią uczyni, jeśli ten cel osiągnie? Każdy człowiek łaknie więcej wolności... A jeśli ją będzie miał, co zechce robić, czym zechce być? Przypuśćmy — chociaż wydaje się to nieprawdopodobne — że Żydom uda się wypędzić Rzymian ze swojego kraju. Co dalej? Czy wtedy przestaną kłócić się między sobą, zapomną o starych waśniach między różnymi stronnictwami i zaczną zgodnie pracować dla wspólnego dobra? Czy bogaci właściciele ziemscy i lichwiarze podzielą się dobrami z ubogim ludem? Czy pozbywszy się Rzymian nakarmią głodnych, zaopiekują się chorymi, uprzątną brud z ulic? Przecież i teraz mogliby to zrobić, gdyby chcieli. Rzymianie by im w tym nie przeszkadzali, powitaliby życzliwie zmiany na lepsze, skoro pewna ich grupa musi tutaj mieszkać. Na czym polega w istocie niewola, którą Jerozolima tak boleśnie odczuwa? Wtedy, na gościńcu, krzykliwa banda fanatyków za sprawcę swoich nieszczęść uważała władzę Rzymu. Gdyby znalazł się przywódca dość mocny, żeby pokonać Rzymian, Żydzi powołaliby własnego króla. Ci ludzie wierzą chyba, że to wystarczy, aby naprawić cały porządek rzeczy. Czy mają słuszność? Czy taki przewrót zmieniłby dolę ludu? Gdy nowa władza umocni się, u steru państwa klika chciwców wkrótce zapanuje nad społeczeństwem. Samotny człowiek jadący na oślęciu zapewne to rozumiał. Tłum obdar-tusów chciał go zrobić królem, osadzić w insuli zamiast Piłata. Wówczas garstka ludzi, którzy go wynieśli do władzy, zajmie 99 wysokie stanowiska. Ale Jerozolima pozostanie tym, czym jest dzisiaj. Zmiana władców nie pomoże rzeszom ludu. Demetriusz wstał i wrócił na gościniec, dziwiąc się, że nie widać na nim prawie żadnego ruchu, chociaż do zachodu słońca brakuje jeszcze dwóch co najmniej godzin. Coś ważnego dzieje się pewnie w śródmieściu, skoro droga opustoszała. W mieście jednak panuje dziwna cisza. Z wolna, wciąż pogrążony w myślach, zszedł ze wzgórza. Jaka forma rządu rozwiązałaby trudności świata? Wszystkie istniejące obecnie zachłannie wyzyskują ludzi. Wszędzie lud cierpi i znosi swoich władców, póki nie nabierze dość siły, żeby ich obalić i wziąć na kark jarzmo nowej tyranii. Istota zła tkwi nie w stolicy, ale w otaczającym ją kraju, w rodzinach, w każdym człowieku. Demetriusz żałował, że nie może porozmawiać z tamtym samotnym wieśniakiem, który nie chciał być królem. Przyspieszył kroku decydując się odszukać grecką karawanę handlującą przyprawami korzennymi. W śródmieściu życie prawie zupełnie zamarło. Gdzież się podziali wszyscy ludzie? Nawet handlarze niemal całkowicie zniknęli z rynku. Demetriusz podszedł do brodatego starego Greka, który w pocie czoła zwijał dywany, i spytał, co się dzieje, gdzie są ludzie, zwykle wypełniający handlową dzielnicę. Zmęczony stary kupiec wzruszył ramionami i zamiast odpowiedzieć uśmiechnął się tylko. Najwidoczniej myślał, że młody człowiek żartuje. — Czy coś się stało? — nalegał zupełnie poważnie Ko- ryntczyk. Stary kupiec związał tobół i przysiadł na nim sapiąc ze zmęczenia. — Czy próbujesz mi wmówić, że naprawdę nie wiesz? — odparł wreszcie. — Przecież to wieczór żydowskiej Paschy. Wszyscy Żydzi zamknęli się w domach, a kto nie ma domu, poszukał sobie jakiegoś schronienia. — Na jak długo? — spytał Demetriusz. — Do rana. Jutro wcześnie wyjdą na miasto, bo to ostatni dzień tygodnia Paschy i będzie wielki ruch w interesach. Ale skąd się wziąłeś, że nic o tym nie wiesz? Ton starego kupca, zgorszonego niewiedzą rodaka, ubawił Demetriusza. — Jestem pierwszy raz w Jerozolimie — wyjaśnił. — Nie znam żydowskich zwyczajów. Ostatnie dwie godziny spędziłem za miastem na górze, w ogrodzie oliwnym. — Wiem — skinął głową stary Grek. — Nazywają go IOO Ogrodem Getsemani. Ale widok stamtąd nie bardzo ciekawy. Byłeś kiedy na Górze Aresa w Atenach? — O tak! Bardzo tam pięknie. — Tutejsi ludzie nie mogą stawiać posągów. Ich religia tego zabrania. W ogóle nie rzeźbią. — Na ścianach świątyni widać mnóstwo rzeźb — powiedział Demetriusz. — Tak, ale to nie jest robota Żydów. Stary kupiec wstał i zarzucił sobie na plecy zwój dywanów. — Może wiesz, gdzie mógłbym znaleźć karawanę z Aten, która przywiozła na sprzedaż korzenie? — spytał Demetriusz. — Aha, chodzi ci o Popygosa. Zatrzymał się koło starej wieży. Przechodziłeś koło tego miejsca wracając z Góry Oliwnej. A więc szukasz Popygosa? Radzę ci, pilnuj sakiewki, jak będziesz z nim rozmawiał. — Czy obrabowałby rodaka? — Obrabowałby nawet rodzoną babkę. Demetriusz uśmiechnął się i pożegnał siwobrodego kupca. Ruszył w kierunku insuli. Było już za późno, żeby szukać karawany z Aten. Odłożył tę sprawę do następnego ranka. Ludzie — myślał — wszędzie są do siebie podobni. Żydzi nienawidzą swoich władców. Grecy także. Zmiana władzy nic by nie pomogła. Nie w tym sedno sprawy. Nieszczęście polega na tym, że nie sposób zmienić innych ludzi ani siebie samego. Sprzedawca dywanów źle mówi o sprzedawcy przypraw korzennych. Popygos okradłby nawet rodzoną babkę. Tej winy nie można zrzucić na cesarza Tyberiusza. Tyberiusz jest złym władcą, to prawda, ale pod żadnymi innymi rządami babka Popygosa nie byłaby mniej narażona na krzywdę, niż jest dzisiaj. Samotny wieśniak na białym oślęciu zapewne to wiedział. Nie chciał być królem. Ktokolwiek zasiadłby na tronie, należy pilnować sakiewki przed rabusiami. Światu potrzeba czegoś nowego, ale tego nie da mu żaden nowy król. Nazajutrz Demetriusz nie czekał na poranny przegląd wojska. Obsłużył swego pana przy śniadaniu i natychmiast potem ruszył do miasta. Ulice już się roiły od ludzi. W okolicy targowiska musiał posuwać się wśród tłumu ostrożnie, żeby nie nadepnąć na jakiegoś przekupnia, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na wąskim chodniku rozłożywszy koło siebie żałosny towar, na przykład kilka niezdarnych glinianych dzbanów. Niekiedy Demetriusz w ostatniej chwili orientował się, że ma przed sobą nie bezładny tobół łachmanów, lecz starą kobietę, która przyniosła na sprzedaż trzy jajka i jeden melon. Drogę często tarasowały zwierzęta, z juków wyładowywano towary do małych kramów. Zewsząd wyciągały się do przechodnia chude ramiona żebraków. Nędzarze obnażali i wystawiali na pokaz odrażające rany, a błagalnym gestom towarzyszyły przymilne słowa, przechodzące stopniowo w zawodzenie, syk i potok przekleństw. Starzec z zapadniętą piersią, z oblepionymi przez muchy pustymi oczodołami, apatycznie wydobywał z lichej fujarki płaczliwe piski. Uliczka zwężała się w ciemną cuchnącą czeluść, z której prowadziły w dół oślizłe od różnych odpadków szerokie kamienne schody; obsiedli je tłumnie żebracy, a między nimi kręciły się zagłodzone, oparszywiałe psy. Według centuriona Paulusa Żydzi wierzą, że zostali stworzeni na obraz i podobieństwo swojego Boga. Demetriusz zatykając nos przemykał wśród tych wizerunków boskich uważając, aby się o nie nawet nie otrzeć ramieniem. Karawanę Popygosa znalazł bez trudu. Opodal starożytnej wieży, nad rzeczką Hebron, zobaczył otwarty plac, z którego brała początek droga na zachód. Ostre aromaty, bardzo odświeżające po zaduchu targowiska, posłużyły Demetriuszowi za drogowskaz. Zaraz też usłyszał głos witający go przyjaźnie: — Hej, adelphos! — krzyknął mały gadatliwy Ateńczyk. Demetriusz ucieszył się szczerze ze spotkania, chociaż w innych okolicznościach wolałby, żeby go ten natręt nie nazywał publicznie swoim bratem. Uścisnęli sobie ręce. — Miałem nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Zdaje się, że wtedy zapomniałem ci się przedstawić. Nazywam się Zenos. — A ja Demetriusz. Przyjemne wybraliście sobie miejsce. — Tak, przestronnie na tym placu i widzi się różne ciekawe rzeczy. Szkoda, żeś nie był tu wczoraj wieczorem. Mieliśmy sensację. Aresztowano tego Nazarenczyka. Złapali go w starym ogrodzie oliwnym. — Nazarenczyka? Nic o tym nie słyszałem. A cóż on takiego zrobił? — bez zainteresowania spytał Demetriusz. — Jakże! Przecież to ten sam człowiek, którego widzieliśmy jadącego na białym oślęciu, pamiętasz? Demetriusz ożywił się natychmiast i zasypał Ateńczyka pytaniami. Zenos był rad, że może mu udzielić mnóstwa nowin. Patrole z insuli szukały tego Jezusa już od niedzielnego południa. Wreszcie poprzedniego wieczora znaleźli go, ujęli i wraz z garstką jego przyjaciół sprowadzili do miasta. 102 — Co On takiego zrobił? ?— niecierpliwie dopytywał się Demetriusz. — Aresztowali go za podburzanie ludu i za to, że chciał ogłosić się królem. Popygos mówi, że skażą go za zdradę stanu i że to się dla niego źle skończy. — Zdrada stanu! — wykrzyknął gorąco Demetriusz. — Co za bzdura! Ten człowiek wcale nie chciał obalić panującego ustroju! Ani żadnego innego! Zdrada? Oni chyba wszyscy oszaleli! — Mylisz się, wcale nie oszaleli — zaprotestował Zenos. — Starszyzna rządząca w świątyni musiała pozbyć się go jakimś sposobem, inaczej popsułby im interesy. Czy nie słyszałeś, co zrobił tego właśnie dnia, kiedy go widzieliśmy na gościńcu? — Nic nie słyszałem. Co się stało? — Stało się, i to coś nadzwyczajnego. Wiesz, w świątyni Żydzi składają ofiary. Kupują zwierzęta na całopalenie; mnós two z tego zamieszania i smrodu, ale podobno ich Bóg to lubi. Dlatego w przedsionku, czy jak tam oni tę część świątyni nazywają, gromadzi się mnóstwo zwierząt i ptaków na sprzedaż, ludzie przynoszą pieniądze, a bankierzy usadowieni tuż przy wejściu zmieniają je na monety przyjmowane w świątyni. Słyszałem, że robią świetne interesy! — zaśmiał się głośno Zenos. — Czy rzeczywiście handlują zwierzętami we wnętrzu tej pięknej świątyni? — z niedowierzaniem spytał Demetriusz. — A tak, pod marmurowymi arkadami dziedzińca! — odparł Zenos z namaszczeniem kiwając głową. — Na posadzce z przepięknej mozaiki. Nie widziałem nigdzie, nawet w Ate nach, wspanialszej mozaiki niż na suficie i ścianach jerozolim skiej świątyni. I tam spędzają cielęta, owce, rozstawiają klatki z gołębiami. Możesz sobie wyobrazić, jak to wygląda i jak cuchnie! Wchodzisz i od razu smród ci dech zapiera. Ten Jezus przywędrował z daleka, podobno skądś z Galilei, wszedł do świątyni i oburzył się na ten widok. Powiedział, że to nie jest miejsce na targowisko bydlęce. Musiał też poznać się na złodziejstwach bankierów, bo ich także stamtąd wypędził. — Jakże to możliwe? — z powątpiewaniem spytał Demet riusz. Zenos roześmiał się serdecznie ze zdumienia rodaka. — Tak! Trudno uwierzyć, bo nie wygląda na człowieka zdolnego do takich śmiałych czynów, ale to fakt, że chwycił bicz i smagał nim wkoło rozpędzając przekupniów. — Zenos raz za razem machnął ręką, jakby strzelał z wyimaginowanego 103 bicza. — Zachował się tak, jakby był właścicielem całego tego gmachu. Ciach, mach, i tamci uciekli. Musiał to być nie lada widok! Cielaki, owce, kapłani i bankierzy — wszyscy wzięli nogi za pas, a od gołębi i pierza aż się kotłowało w powietrzu. Jezus poprzewracał też stoły bankierów. Szekle, drachmy, denary, monety duże i drobne, cenne i fałszywe, rozsypały się po posadzce. Tłum pielgrzymów rzucił się je zbierać na czworakach, wyrywając sobie nawzajem łupy. Co za scena! Nie mogę odżałować, że tego nie widziałem. — Zenos obejrzał się za siebie i szepnął: — Idzie mój stary. Wściekły dzisiaj, bo najlepsi jego klienci zamiast kupować korzenie zajmują się sprawą Jezusa. Płachta u wejścia do największego namiotu rozsunęła się i wyszedł z niego brzuchaty Grek z siwiejącą brodą i szpakowatymi włosami. Demetriusz od dawna nie widział osoby tak barbarzyńsko obwieszonej klejnotami. Kupiec miał na szyi ciężkie, sięgające do pasa srebrne łańcuchy, na palcach mnóstwo pierścieni, na rękach i nogach bransolety, w uszach kolczyki. Przystanął i zmierzył Demetriusza wzrokiem. — Koryntczyk — wyjaśnił wskazując nowego przyjaciela Zenos. — Poznaliśmy się na gościńcu. — Widzę, że chodzisz w rzymskiej tunice — gniewnie zauważył Popygos. — Mój pan jest komendantem fortu w Minoi — odparł grzecznie Demetriusz. — Rzymianie lepiej by zrobili zostawiając Żydom ich kłótnie do załatwienia — powiedział Popygos. — Dzisiaj w Jerozolimie, kto ma choć ze dwa szekle w sakiewce, zaprzątnięty jest sprawą tego Nazareńczyka. A ponieważ wtrąciły się do niej władze rzymskie, historia nie skończy się do wieczora. Jutro zaś mamy sabat. — A w sabat Żydzi nie handlują — stwierdził Demetriusz, byle coś powiedzieć. Stary Popygos w zamyśleniu głaskał brodę. — Od dwudziestu trzech lat przyjeżdżam zawsze na to święto do Jerozolimy — rzekł wreszcie — i nigdy jeszcze nie sprzedałem tak mało towarów jak tym razem. Z każdym rokiem jest gorzej. W tygodniu Paschy z reguły wybuchają jakieś zamieszki, które odciągają moich klientów od handlu, przeszkadzają im w kupowaniu goździków i cynamonu. — Popygos odwrócił do góry dnem łozinowy kosz i usiadł na nim dzwoniąc łańcuchami. — Pamiętam czasy — ciągnął dalej — kiedy nie było takich awantur. Weźmy na przykład ten wypadek 104 w świątyni, który zdarzył się w zeszłą niedzielę. Jeszcze kilka lat temu wszystko odbywało się spokojnie. Wieśniacy przychodzili do Jerozolimy święcić Paschę i trochę pohandlować. Najbiedniejsi przynosili gołębie w klatkach, a kogo było stać, przyprowadzał cielaka albo owcę na ofiarę do świątyni. Kapłani spalali ofiarowane ptaki czy zwierzęta, w każdym razie tak opowiadali i chyba nie kłamali, sądząc ze smrodu, który się dokoła unosił. Potem gospodarze świątyni zmądrzeli. Przyprowadzone przez wieśniaka jagnię kapłani badali skrupulatnie i znajdowali zawsze jakąś brodawkę na brzuchu albo inną skazę. Jagnię nie nadawało się na ofiarę. Proponowali więc wieśniakowi, że zamienią jego zwierzę na inne, lepsze, byle dopłacił gotówką różnicę wartości. Oczywiście to rzekomo skażone jagnię sprzedawali następnemu pielgrzymowi. — Niezbyt uczciwe interesy — powiedział Demetriusz. — Nic dziwnego, że oburzyło to Nazareńczyka. — Nic dobrego z tego nie wyniknie — wycedził przez zęby Popygos — a on sam na tym najgorzej wyjdzie. — Co z Nim zrobią? — zastanawiał się Demetriusz. — Wtrącą Go do więzienia? — Żeby tylko tyle! Jak mi wiadomo, zawlekli go wczoraj wieczorem do domu arcykapłana Kajfasza, żeby go sądził za wzniecenie rozruchów w świątyni. Oskarżyli go o skalanie świętego przybytku! — zaśmiał się szyderczo Popygos. — Jakby ktoś mógł gorzej skalać świątynię, zamienioną w oborę. Oczywiście znaleźli dość popleczników, żeby go skazać, więc pobiegli całą gromadą do insuli, wyciągnęli Piłata z łóżka, żeby rozpatrzył sprawę. Piłat im powiedział, że jeśli to jedna z wielu burd w świątyni, niech sami między sobą dojdą do ładu. Ale starzy bogacze żydowscy nie dali prokuratorowi wymigać się tak łatwo. Oświadczyli, że Jezus chciał zostać królem. Piłat, rozumie się, nie traktował tego poważnie. Doradził im, żeby go ukarali chłostą i odesłali do domu. — I wychłostali Go? — spytał ze zgrozą Demetriusz. — Wychłostali. Nawet dość okrutnie. Wtedy ktoś w tłumie wrzasnął: „Śmierć Galilejczykowi!" Piłat usłyszał to i oznajmił: „Jeśli jest Galilejczykiem, zaprowadźcie go do Heroda. Galilea należy do jego jurysdykcji". — Zaprowadzili Go do Heroda? — Tak. Herod zabawił się dręczeniem go, wiedząc, że w ten sposób przypodoba się starszyźnie ze świątyni i bankierom. Kazał żołnierzom, żeby raz jeszcze wychłostali Jezusa i ubrali w jakiś stary purpurowy płaszcz niby królewski, a potem 105 składali mu szydercze hołdy. Kilku pijanych drabów uwiło wieniec z cierni i wtłoczyło go zamiast korony na głowę Jezusa. Ale bogacze żydowscy nie zadowolili się tym. Żądali dla Jezusa kary śmierci... — Śmierci! — krzyknął Demetriusz. — Tak. Wiedzą też, że wyrok śmierci może wydać tylko Piłat. Wrócili więc znowu do insuli. — I co się potem stało? — zapytał Demetriusz. Popygos potrząsnął głową i lekko wzruszył ramionami. — Nic więcej nie wiem — odparł. — Tyle opowiedział mi złotnik Diafanos, który był świadkiem tych wydarzeń, ale potem wrócił do swojego kramu. — Może rozprawa jeszcze się toczy w insuli — powiedział z niepokojem Demetriusz. — Lepiej trzymaj się od niej z daleka — ostrzegł go Popygos. — Niebezpiecznie jest mieszać się w takie rzeczy. — Mój pan pewnie mnie potrzebuje — rzekł Demetriusz. — Muszę iść. Życzę wam szczęśliwej podróży do kraju. Żegnaj, Zenosie! Demetriusz wracał do insuli niemal biegiem i już z daleka dostrzegł tłum przed wejściem do pretorium. Wbiegł po stopniach i zatrzymał się na skraju zbitej gromady, obrzucany nieprzyjaznym wzrokiem przez bogatych Żydów, wśród których się znalazł. Biedaków tam nie było. Prokurator stał na odgrodzonym kolumnami krużganku mając u boku oddział pałacowej gwardii. Na najwyższym z trzech wyłożonych płytami tarasów czuwała wyciągnięta w czterech szeregach kompania legionistów, wyprężonych na baczność. Przed nimi stał samotnie więzień. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się w języku niezrozumiałym dla Demet-riusza. Domyślił się, że to aramejski, bo tego języka używał krzykliwy tłum na gościńcu. Demetriusz przesunął się jak najdalej w prawo, skąd mógł widzieć profil samotnego Galilejczyka. Miał na głowie cierniową koronę, o której wspomniał Popygos. Krew spływała strużkami na twarz. Ściągnięto Mu z ramion płaszcz i widać było na obnażonych plecach sine pręgi od biczowania. Niektóre krwawiły. Zdawało się jednak, że nie jest świadomy ran ani obelg. Prokurator zadawał pytania spokojnie, a więzień odpowiadał z nie mniejszym spokojem, z szacunkiem, lecz tonem bardzo pewnym. Od czasu do czasu szmer protestów przebiegał przez tłum, w którym ludzie 106 posępnie, zerkając spode łba, z otwartymi ustami chciwie słuchali zeznań oskarżonego. Demetriusz z takim skupieniem wpatrywał się w Jego twarz, że prawie nie zwracał uwagi na nic wokoło. Dopiero po chwili przypomniał sobie o Marcellusie i zaczął go szukać wzrokiem. Pierwszy szereg składał się z oficerów reprezentujących różne forty; między nimi stał Paulus, który starał się zachować postawę na baczność, ale chwiał się rytmicznie. Tuż za nim wyciągnęli się w jednej linii legioniści z Minoi. Marcellusa tam nie było. Prokurator teraz mówił coś podniesionym głosem. Tłum przyjął jego słowa zgodnym, krótkim pomrukiem gniewu. Demetriusz przepchnął się do przodu, żeby lepiej widzieć Piłata. Wreszcie dostrzegł Marcellusa wśród innych legatów po lewej ręce prokuratora. Młody trybun zapewne nie miał pojęcia, o co chodzi w tej rozprawie, chyba że znalazł się przy nim ktoś, kto podjął się roli tłumacza. Demetriusz umiał rozpoznawać nastrój swojego pana z najlżejszego drgnięcia jego twarzy. W tej chwili wyrażała ona oszołomienie i nudę. Marcellus z pewnością wolałby nie asystować przy tej scenie. Piłat zdawał się zbity z tropu. Wroga reakcja gromady wpływowych Żydów zirytowała go. Odwrócił się i rzucił rozkaz jednemu z gwardzistów. Ten wszedł przez szerokie drzwi do domu i zaraz wrócił niosąc ogromną srebrną misę. Piłat zanurzył w niej dłonie i strzepnął wodę z palców. Tym razem tłum odpowiedział mściwym tryumfalnym okrzykiem. Było jasne, że zapadła jakaś decyzja i że zadowoliła ona oskarżycieli. Demetriusz zrozumiał znaczenie gestu prokuratora: Piłat umywał ręce, nie chciał brać na siebie rozstrzygnięcia tej sprawy. Żydzi mogą zrobić, co zechcą, ale tylko oni będą odpowiedzialni za wyrok. Prokurator nie chce splamić rąk krwią oskarżonego. Demetriusz był przekonany, że jego pan także to zrozumiał. Nawet nie orientując się w całej sprawie musiał pojąć, że Piłat rozstrzygnął ją wbrew własnemu przekonaniu. Teraz zwrócił się do Marcellusa, który zrobił krok naprzód i zasalutował. Odbyła się między nimi krótka rozmowa, niedosłyszalna dla Demetriusza. Marcellus skinął głową, jakby potwierdzał otrzymany rozkaz i zasalutował znowu; zszedł na taras, zbliżył się do Paulusa, żeby z kolei przekazać mu swoje rozkazy. Na komendę centuriona oddział z Minoi sprawnie ustawił się dwójkami, zrobił w prawo zwrot i z Marcellusem na czele i Paulusem idącym tuż za nim pomaszerował przez 107 I I rozstepujący się tłum. Żołnierz z ostatniej dwójki zatrzymał się przy więźniu i chwycił koniec powroza, którym skazaniec miał spętane ręce. Brutalne, nieoczekiwane szarpnięcie zaskoczyło widocznie Galilejczyka, bo zachwiał się i omal nie upadł. Legioniści szli dalej wydłużonym wojskowym krokiem. Prawie nikt nie ruszył za pochodem. Ludzie zbili się w małe grupki szepcząc i kiwając głowami ze złośliwą satysfakcją. Demetriusz zastanawiał się, jaki los czeka tego Jezusa. Nie ulegało wątpliwości, że skazano Go na śmierć, żaden inny wyrok nie zadowoliłby żydowskich bogaczy. Może zaprowadzą Galilejczyka na dziedziniec więzienny i postawią pod murem naprzeciw oddziału łuczników. Po drugiej stronie ulicy garstka bladych, ubogo odzianych wystraszonych wieśniaków naradzała się, czy iść za więźniem. Po chwili kilku zrobiło to, ale bez pośpiechu, nie starając się dogonić eskorty i skazańca. To byli z pewnością przyjaciele Jezusa. Szkoda — pomyślał Demetriusz — że zachowują się tak bojaźliwie. Ten człowiek wart był bardziej lojalnego poparcia. Koryntczyk także nie mógł się zdecydować, czy pójść za pochodem, czy też czekać w koszarach na powrót pana. Gdy tak stał w rozterce, zbliżył się do niego Melas z nikłym kwaśnym uśmiechem na ustach. — Co oni z Nim zrobią? — spytał niepewnie Demetriusz. — Ukrzyżują go. — Ukrzyżują! — Demetriusz nagle ochrypł. — Dlaczego? Nie popełnił żadnej zbrodni, żeby zasłużyć na taką śmierć! — Może nie zasłużył — powiedział Melas — ale taki zapadł wyrok. Myślę, że prokurator nie chciał tego i obawia się jakichś przykrych konsekwencji dla siebie. Dlatego powierzył egzekucję oddziałowi z Minoi, wolał, żeby jego własny legion nie przykładał ręki do tej sprawy. Minoa jest daleko, a jej załoga słynie z brutalności. — Melas zaśmiał się, rad z przy należności do tej twardej załogi. Brutalność nie budziła w nim wstrętu. — Pójdziesz za nimi? — spytał Demetriusz. Melas skrzywił się i potrząsnął głową. — O nie, to mnie wcale nie pociąga. A ty wybierasz się może? Ostrzegam cię, to przykre widowisko. Widziałem kiedyś w Galii taką egzekucję. Żołnierz zasztyletował centuriona. Ża karę przybili go do krzyża. Konał przez cały dzień, jego krzyki słychać było na milę. Zanim umarł, wielkie czarne ptaki... Demetriusz potrząsnął głową, gestem ręki nakazał Melasowi, żeby nie mówił nic więcej, przełknął z trudem ślinę. Melas 108 uśmiechnął się gorzko i splunął z zakłopotania; zawrócił i odszedł powoli w kierunku koszar zostawiając Demetriusza, który wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować, co zrobić. W końcu ruszył sztywnym krokiem w ślad za Melasem. W pustej i cichej kwaterze swojego pana usiadł próbując się uspokoić. Serce waliło mu w piersi i głowa bolała. Wstał, żeby się napić wody. Przyszło mu na myśl, że Marcellus pewnie też zechce odświeżyć się łykiem wody, nim skończy swoje okropne zadanie. Napełnił mały dzbanek i poszedł, ale bardzo wolno, bo szedł wbrew własnej woli. Odkąd spojrzał w oczy Jezusa, myślał o Nim jako o człowieku samotnym, którego nie rozumie nikt, nawet najbliżsi przyjaciele. Dziś ten człowiek będzie naprawdę samotny. Rozdział 6 Na rannym przeglądzie brakowało jednej z dziesięciu kompanii legionu insuli. Marcellus spostrzegł to, ale nie przywiązywał wagi do nieobecności części sił zbrojnych podległych prokuratorowi. Jakiekolwiek zadania powierzono tak wczesnym rankiem tym oddziałom, nie dotyczyło to z pewnością fortu Minoa. Zaciekawił się dopiero wtedy, gdy Julian, komendant Kafarnaum, któremu przypadła z kolei służba tego dnia, oznajmił ponuro, że codzienna parada po mieście została odwołana: żołnierze mają w koszarach czekać na dalsze rozkazy. Wróciwszy do swojej kwatery Marcellus posłał więc po Paulusa, w nadziei, że w tym niewyczerpanym źródle plotek znajdzie wyjaśnienie zagadki. Po dość długiej chwili centurion nareszcie wszedł chwiejnym krokiem, z rumieńcami na policzkach i przekrwionymi oczyma. Zwierzchnik popatrzył na niego z nieukrywanym niesmakiem i wskazał mu stołek, na który Paulus, niezupełnie przytomny i rozchełstany, osunął się miękko. — Czy wiesz, co się tutaj dzieje? — spytał Marcellus. — Prokurator spędził noc niespokojnie — wybełkotał Paulus. — Ty także, sądząc z twojego wyglądu — stwierdził zimno Marcellus. — Jeśli to nie tajemnica, powiedz, co się stało. — Piłat ma kłopoty — odparł Paulus. Język mu się plątał, 109 I więc mówił powoli i niewyraźnie. — Ze wszystkimi dokoła. Nawet ze starym poczciwym Julianem, który dowodzi, że jeśli ten człowiek jest Galilejczykiem, strzec go powinien oddział z Kafarnaum, a sądzić Herod. — Bądź łaskaw wyjaśnić, o kim i o czym mówisz — ofuknął go Marcellus. — Co za człowiek? Jaki sąd? Zacznij od początku i pamiętaj, że ja nic o tej sprawie nie wiem. Paulus ziewnął szeroko, przetarł drżącymi palcami załzawione oczy i zaczął długą, zawiłą relację o zdarzeniach poprzedniego wieczora. Pewien nieostrożny Cieśla przybyły z jakiejś galilejskiej mieściny odpowiada przed sądem za zakłócenie porządku publicznego i podburzanie ludu do buntu. Przed paru dniami wywoła! awanturę w świątyni, wypędził z niej zwierzęta ofiarne i poprzewracał w przedsionku stoły bankierów, głośno nazywając święty przybytek jaskinią zbójców. — Miał rację — stwierdził Paulus — ale zachował się niezbyt rozsądnie. — To z pewnością wariat — powiedział Marcellus. Paulus w zadumie wydął spuchnięte wargi i potrząsnął głową. — Jest w nim coś dziwnego — mruknął. — Aresztowali go wczoraj wieczorem. Zaprowadzili najpierw do byłego arcykap łana, Annasza, potem do piastującego obecnie arcykapłańską godność Kajfasza, stamtąd do Piłata i od niego — do Heroda, wreszcie... — Widzę, że jesteś znakomicie poinformowany — przerwał mu Marcellus. Paulus uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Z kilkoma kolegami zwiedzałem święte miasto przy świetle księżyca — wyznał. — Wkrótce po północy natknęliśmy się na gromadę Żydów i przyłączyliśmy się do niej. Po prostu nie było innej rozrywki do wyboru. Nie uwierzysz może, szlachetny trybunie, ale mieliśmy trochę w czubach. — Owszem, uwierzę — odparł Marcellus. — Mów dalej, opowiedz wszystko, co zapamiętałeś. — No, byliśmy obecni na przesłuchaniach. Jak już wspo mniałem, stan naszych głów utrudniał zrozumienie, o co chodzi, tym bardziej że Żydzi wykrzykiwali po aramejsku. Ale było jasne, że starszyzna ze świątyni i kupcy zabiegają o wyrok śmierci na tego człowieka. — Za to, co uczynił w świątyni? — Tak, a także za to, że wędrował po całym kraju i prze mawiał do rzesz, które gromadziły się, żeby go słuchać. — O czym im mówił? 110 — Głosił nową religię. Rozmawiałem z pewnym legionistą Piłata znającym aramejski. Według niego Jezus nawracał prosty lud na religię, która nie ma wiele wspólnego ze świątynią. Niektórzy świadkowie pletli zupełnie od rzeczy. Jeden pod przysięgą zeznał, jakoby Galilejczyk zapowiedział, że zburzy świątynię i w trzy dni na nowo ją postawi. Brednie! Oczywiście Żydom zależało tylko na wyroku śmierci. Każde świadectwo było dla nich dobre, jeżeli prowadziło do tego celu. — A jak w tej chwili stoi sprawa? — Wysłuchałem rozprawy u Heroda i miałem już dość; wróciłem przed świtem na kwaterę, nóg już nie czując. U Heroda zapadła decyzja, że dzisiaj zaraz po śniadaniu znowu przyprowadzą Galilejczyka przed oblicze Piłata. Praw dopodobnie już są w insuli. Piłat będzie musiał spełnić ich żądania, a żądają... — Paulus zawahał się, nim dokończył — śmierci na krzyżu. Słyszałem, jak o tym mówili między sobą. — Czy pójdziemy do pretorii? — spytał Marcellus. — Co do mnie, to wybacz, szlachetny trybunie, ale mam już wyżej uszu tej historii — odparł Paulus. Wstał, nie bez trudu, i chwiejnym krokiem ruszył ku drzwiom. W progu jednak zastąpił mu drogę wartownik w barwach insuli, salutując ceremonialnie. — Prokurator pozdrawia was — wyrecytował metalicznym tonem. — Wyżsi oficerowie i dwudziestu ludzi z legionu Minoi ma się natychmiast stawić jako asysta prokuratora na dziedzińcu. — Znów zasalutował uroczyście, cofnął się i od- maszerował nie czekając na odpowiedź. — Ciekawe, na co jesteśmy Piłatowi potrzebni — powiedział nieco zaniepokojony Marcellus szukając odpojwiedzi w bystrych oczach centuriona. — Zdaje mi się, że wiem — mruknął Paulus. — To nie jest zaszczytne wyróżnienie Minoi. Piłat chce nam powierzyć zadanie zbyt haniebne i niebezpieczne dla miejscowego legionu; woli, żeby jego cenni legioniści nie byli w tę sprawę wmieszani. Oddział z Minoi jutro opuści miasto. Jeśli skutki okażą się przykre, my już będziemy daleko stąd. Podciągnął pas na brzuchu i wyszedł. Marcellus po chwili wahania ruszył za nim, aby mu zlecić wyznaczenie dwudziestu żołnierzy do dzisiejszej służby. Przez uchylone drzwi kwatery Paulusa zobaczył, że centurion łapczywie wychyla ogromny kubek wina. — Na twoim miejscu, Paulusie — rzekł surowo, wchodząc do pokoju — nie piłbym więcej. I tak za dużo już wypiłeś. III — A ja na twoim miejscu piłbym, ile wlezie — odparł zuchwale Paulus. Zataczając się nieco, zbliżył się i patrząc wyzywająco w twarz dowódcy dodał: — Będziesz dzisiaj krzyżował człowieka. Widziałeś kiedy taką egzekucję? — Nie — Marcellus potrząsnął głową. — Nie mam pojęcia, jak się to robi. Będziesz musiał mnie tego nauczyć. Paulus ostrożnie cofnął się ku stołowi, na którym leżał śmiesznie bezkształtny bukłak, napełnił duży kubek i rozchlapując trochę wino podał go młodemu trybunowi. — Nauczę cię na miejscu — powiedział. — Teraz pij. Do dna! Będziesz żałował, jeżeli nie posłuchasz mojej rady. Czeka nas robota, której trzeźwy człowiek nie wytrzymałby. Marcellus bez sprzeciwu wychylił kubek. — Nie chodzi tylko o to, że ten sposób zadawania śmierci jest obrzydliwy i okrutny. Ale to jest niezwykły człowiek. Wolałbym nie mieć nic wspólnego z tą historią. — Obawiasz się, że jego duch będzie cię straszył w snach? — spytał Marcellus odrywając usta od na pół opróżnionego kubka i siląc się na przekonujący ironiczny uśmiech. — Ano zobaczymy, jak będziesz się czuł potem — mru knął Paulus, zagadkowo kiwając głową — świadkowie mó wili, że w świątyni zachowywał się, jakby to był Jego własny dom. To ostrzeżenie wcale nie tak głupie, jakby się mogło zdawać. U starego Annasza, sam widziałem, robił wrażenie pana tego domu. A kiedy stanął przed Kaj faszem, można było myśleć, że wszyscy obecni są pod- sądnymi, ale nie ten Jezus. W całym tłumie zgromadzonym w insuli On jeden był spokojny. Pretoria także do Niego należy, Piłat to zrozumiał, jak sądzę. Kiedy któryś ze świa dków oskarżył Jezusa, że podawał się za króla, Piłat wychylił się i patrząc Jezusowi prosto w twarz spytał: „Tyś jest król żydowski?" Zauważ, że nie spytał: „Czy mówisz, że jesteś królem", ale: „Tyś jest król?" I wcale nie brzmiało to sarkastycznie. — Od rzeczy gadasz, Paulusie. Ponosi cię wyobraźnia nasiąknięta winem. — Marcellus podszedł do stołu i napełnił znowu swój kubek. — Sformujesz oddział i przyprowadzisz przed pretorię — rozkazał stanowczo. — Postaraj się trzymać na nogach stojąc na dziedzińcu insuli. Jesteś mocno pijany, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. — Pociągnął łyk wina i otarł usta wierzchem dłoni. — A cóż odpowiedział ten Galilejczyk, kiedy go Piłat spytał, czy jest królem? — Odpowiedział, że królestwo Jego nie jest z tego świata — 112 odparł Paulus i ręką zrobił niewyraźny gest, podnosząc ją spiralnie w górę. — Nie tylko jesteś pijany — stwierdził z niesmakiem Marcellus — ale, co gorsza, rozum ci się pomieszał. Idź lepiej teraz spać. Zamelduję, że zachorowałeś. — Nie, nie zostawię cię samego w tej ciężkiej godzinie, Marcellusie! — Po raz pierwszy centurion zwrócił się do zwierzchnika po imieniu. — Zacny z ciebie człowiek, Paulusie — powiedział młody trybun ściskając mu prawicę. Potem sięgnął znów po bukłak, ale Paulus wyjął mu kubek z ręki. — Masz w sam raz dość, szlachetny trybunie. Radzę ci iść już do Piłata. Będzie zły, jeśli się spóźnimy. Jak na jeden poranek miał dzisiaj tyle przykrości, że więcej nie zniesie. Ja tymczasem przyprowadzę oddział i spotkamy się na dziedzińcu. Demetriusz umyślnie wyruszył dość późno, a w dodatku z trudem dopytał się o drogę na miejsce straceń — było to pole na krańcach miasta, gdzie wyrzucano odpadki — liczył więc, że nie będzie świadkiem pierwszego etapu egzekucji. Wiedział, że jest już późno, ale wlókł się noga za nogą. Ogarnęło go dziwne przygnębienie, jakiego nie zaznał od dnia, kiedy wzięto go w niewolę. Z biegiem lat rany od kajdan zagoiły się na przegubach jego rąk, a przyzwoite traktowanie w domu senatora Gallio znacznie przyczyniło się do ukojenia serca; tego dnia jednak wydawało mu się, że na całym świecie nie ma miejsca dla cywilizowanego człowieka. Wszystkie ludzkie instytucje skaziło kłamstwo. Sądy są przekupne. Nie ma sprawiedliwości. Władców, wielkich czy małych, można zjednać pieniędzmi. Nawet w świątyniach lęgnie się oszustwo. Na długiej liście rzekomych autorytetów, roszczących sobie prawo do ludzkiego szacunku i czci, nie znajdzie się ani jednego, który by nie zasługiwał na pogardę uczciwego człowieka. Zwykle miał chód sprężysty i stawiał długie kroki, ale teraz marudził na brudnych ulicach jak nędzny włóczęga bez nadziei i bez celu. Chwilami wzburzone myśli domagały się ujścia i Demetriusz musiał panować nad sobą, żeby głośno nie złorzeczyć sędziom i trybunałom, królom i kolegiom kapłańskim na całym tym przewrotnym świecie. Patriotyzm! Jakże poeci i śpiewacy lubią deklamować o zaszczycie przelewania krwi za ojczyznę! Może ich także przekupiono? Kto wie, czy 8 — Szata 113 staremu Horacemu August nie przysłał nowego płaszcza i beczki wina, żeby dodać mu natchnienia, gdy układał odę: „Słodko jest i chwalebnie umrzeć za ojczyznę". Niedorzeczne! Czy człowiek zdrowy na umyśle może dopatrzec się radości i chluby w poświęceniu własnego życia dla zbawienia świata? Nie warto żyć na tym świecie, a tym bardziej nie warto za niego umierać. I nigdy nie będzie lepiej. Szalony Galilejczyk tak uniósł się gniewem widząc skalaną świątynię, że zaprotestował żywiołowo bezsilnym gestem. Z pewnością na dwudziestu ludzi dziewiętnastu w tym jałowym, uciemiężonym, zabiedzonym kraju przyklasnęłoby w duchu odwadze tego biedaka, ale w godzinie próby wszyscy ci ujarzmieni i znękani opuścili Go, pozwolili, by stanął sam — bez jednego bodaj przyjaciela — przed oficjalnymi przedstawicielami szalbierczej świątyni i szal-bierczego Imperium. Wierność? Któż by dbał o wierność? Niech każdy pilnuje tylko własnych interesów i własnej skóry, jak potrafi najlepiej. Czy jest sens w lojalnym trwaniu u boku pana, który na przemian to okazuje niewolnikowi zaufanie, to znów go upokarza? Czy naprawdę straciłby jakąś cząstkę szacunku dla siebie, gdyby opuścił tego rzymskiego patrycjusza? Stąd nietrudno dostać się do Damaszku. Czarny to był dzień dla Demetriusza. Nawet niebo zasnuło się posępnymi ołowianymi chmurami. Rankiem słońce świeciło jasno, ale w ciągu ostatniej godziny dziwny, prawie złowieszczy mrok gęstniał coraz bardziej. Zbliżając się do pola złej sławy, które łatwo było rozpoznać z daleka, bo słup cuchnącego dymu ze spalonych odpadków wzbijał się nad nim, Demetriusz spotykał co chwila mężczyzn spieszących z powrotem do miasta. Ludzie ci, przeważnie dobrze odżywieni, dostatnio ubrani, nadęci i pogrążeni w myślach, średniego wieku lub starsi, szli pojedynczo; widocznie każdy sam wybrał się na miejsce straceń. Demetriusz podejrzewał, że są to właśnie ludzie odpowiedzialni za popełnioną tego dnia zbrodnię. Przekonali sie na własne oczy, że publiczne morderstwo zostało rzeczywiście dokonane, i teraz mogą wrócić do swoich banków czy kramów. Niejeden z pewnością pójdzie do świątyni i będzie klepał modlitwy. Grek minął ostatnią z wielu rozproszonych grup lepianek i zobaczył przed sobą odrażające, zasypane śmieciami pole. Zdziwił się, że tyle tutaj wywieziono odpadków, skoro ulice w mieście wyglądają, jakby nikt nigdy nie próbował ich sprzątać. Wąska, stosunkowo czysta ścieżka prowadziła ku 114 małemu pagórkowi, którego, jak się zdawało, strzegli żołnierze. Demetriusz przystanął i patrzał. Na zielonym pagórku wznosiły się rzędem trzy krzyże. Czyżby w ostatniej chwili postanowiono razem z Galilejczykiem stracić dwóch jego przyjaciół? A może ci dwaj, zrozpaczeni grożącą ich przywódcy torturą, próbowali Go bronić? Nie, to nieprawdopodobne, nie byli to ludzie tego pokroju; nie odważyłby się też na to nikt z tłumu, który składał Jezusowi krzykliwe hołdy na gościńcu, ani z gromady, która tego ranka cisnęła się przed pretorią. Zmuszając oporne nogi do ruchu, Koryntczyk zbliżył się na jakieś dwieście kroków od straszliwej sceny. Potem się zatrzymał. Dwaj nieznajomi skazańcy wili się w męce na swoich krzyżach. Samotny człowiek na środkowym krzyżu był nieruchomy jak posąg. Głowa zwisała na piersi. Może już nie żył albo przynajmniej stracił przytomność. Demetriusz życzył mu tego z całego serca. Długo tak stał wpatrzony w tragiczne widowisko. Gorący gniew, który go przedtem niemal dławił, ochłódł teraz. Samotny człowiek zmarnował życie. Niczego nie osiągnął swoją szaleńczą odwagą. W dalszym ciągu świątynia będzie oszukiwała ubogich wieśniaków przynoszących na ofiary jagnięta. Herod będzie poniewierał biedakami i karał ich chłostą, jeśli wejdą w drogę bogaczom. Kajfasz będzie potępiał jako bluźnierców tych, którzy nie chcą, aby bogów wynoszono na targowisko. Piłat będzie sankcjonował niesprawiedliwość i umywał brudne ręce w srebrnej misie. Samotny człowiek drogo zapłacił za swoją krótką i bezowocną wojnę ze złem. A jednak przemawiał i działał. Jutro nikt nie będzie pamiętał, że oddał wszystko — własne życie — za dobrą sprawę. Ale może lepiej jest umrzeć niż żyć na świecie, gdzie takie zbrodnie są możliwe. Demetriusz także poczuł się samotny. Nie zastał tu takiego tłumu, jak się spodziewał. Ludzie zachowywali się spokojnie, może dlatego, że między nimi stali legioniści. Z postawy żołnierzy, niedbale podpierających się włóczniami, było oczywiste, że dotychczas nie doszło do żadnych zamieszek i nie przewidywano ich w ogóle. Demetriusz posunął się bliżej jeszcze i włączył w ostatni rząd kręgu widzów. Nie dostrzegł wśród nich bogaczy, którzy rano wypełniali taras insuli. Tu zgromadzili się ludzie ubogo odziani. Wielu płakało. Kilka kobiet spowitych w grube zasłony stało razem w pozach cichego bezgranicznego żalu. Pod krzyżami zostawiono szeroki pusty krąg. Przepychał się z wolna naprzód, niekiedy wspinając się na 115 palce i wypatrując Marcellusa. Zatrzymał się obok legionisty, który poznając go skinął mu głową i na wyszeptane pytanie odpowiedział, że komendant wraz z innymi oficerami znajduje się na drugim zboczu pagórka, za krzyżami. — Przyniosłem mu trochę wody — wyjaśnił Demetriusz pokazując dzbanek. Żołnierz w szerokim uśmiechu odsłonił szczerbate zęby. — Chyba do umycia rąk — powiedział. — Oni tu dzisiaj nie wodę piją. Prokurator przysłał im cały bukłak wina. — Czy ten człowiek już umarł? — spytał Demetriusz. — Nie. Przed chwilą coś mówił. — Co? — Powiedział: „Pragnę". — Dali mu wody? — Nie. Podali mu gąbkę zmoczoną w occie zmieszanym z jakimś balsamem, ale nie chciał tego pić. Nie wiem, za co go skazano, ale na pewno nie jest tchórzem. — Legionista przestąpił z nogi na nogę, popatrzył w niebo i stwierdził, że zanosi się na burzę, a potem przesunął się w tłumie ku przodowi. Demetriusz nie spojrzał już na samotnego skazańca. Cofnął się na otwartą przestrzeń i okrążając z dala krzyże przeszedł na drugą stronę pagórka. Marcellus, Paulus i kilku innych oficerów na pół leżeli w trawie; niedbale potrząsany skórzany kubek na kości przechodził z rąk do rąk. W pierwszej chwili Demetriusz oburzył się na ten widok. Ta brutalna nieczułość była czymś zupełnie u Marcellusa nienaturalnym. Przyzwoity człowiek musiał być bardzo pijany, żeby w tych okolicznościach zabawiać się z manifestacyjną, arogancką beztroską. Demetriusz osądził jednak, że skoro już tutaj przyszedł, wypada mu zapytać, czy nie mógłby w jakiś sposób usłużyć swojemu panu. Zbliżył się do grupki oficerów. Po chwili Marcellus podniósł tępe spojrzenie na Koryntczyka i przywołał go skinieniem ręki. Inni ledwie zerknęli na niego i zaraz wrócili do gry. — Czy masz mi coś do zameldowania? — spytał ochryple Marcellus. — Przyniosłem ci trochę wody, panie. — Dobrze. Postaw dzbanek. Napiję się potem. — Właśnie na niego wypadła kolej, więc leniwie potrząsnął kubkiem i wyrzucił kości. — Ależ masz dzisiaj szczęście! — mruknął Paulus. — Ograłeś mnie do szczętu. — Przeciągnął się i zaplótł palce na 116 karku. — Demetriuszu — powiedział wskazując skinieniem głowy brunatny kłąb tkaniny leżący opodal środkowego krzyża. — Przynieś to, chciałbym obejrzeć z bliska. Demetriusz podniósł szatę i podał ją centurionowi. Paulus zaczął ją oglądać jakby od niechcenia. — Wcale niezła — stwierdził rozpościerając szatę w wyciąg niętych rękach. — Utkana na tutejszą modłę, ufarbowana w soku orzechów. Jemu nie będzie już potrzebna. Wezmę ją, jeśli nie masz nic przeciwko temu, szlachetny trybunie. — Z jakiej racji? — spytał chłodno Marcellus. — Skoro jest coś warta, losujmy — dodał wręczając Paulusowi kubek. — Dostanie ją ten, kto będzie miał najwięcej punktów. Zaczynaj! Gdzieś od północy dobiegł cichy grzmot i język ognia liznął nagle czarne chmury. Paulus wyrzucił dwie trójki i z niepokojem popatrzył na niebo. — Nietrudno będzie cię pobić — zauważył siedzący obok niego Winicjusz i wytrząsnął z kubka piątkę i czwórkę. Kubek obiegł wkoło i nikomu nie udało się przewyższyć Winicjusza, dopóki nie przyszła kolej na Marcellusa. — Dwie szóstki! — wykrzyknął. — Demetriuszu, weź szatę i pilnuj jej! Paulus oddał zdobycz Koryntczykowi. — Czy mam tutaj czekać na ciebie, panie? — spytał Demet riusz. — Nie, tu już nie ma dla ciebie nic do roboty. Wracaj do insuli. Zacznij pakować rzeczy. Chciałbym jutro jak najwcześniej ruszyć w drogę. — Marcellus spojrzał na niebo. — A ty, Paulusie, skocz na drugą stronę i dowiedz się, jaka jest sytuacja. Nadciąga wielka burza. — Dźwignął się ciężko, chwiał się na nogach. Demetriusz chętnie by go wziął pod ramię i podtrzymał, ale wiedział, że młody trybun byłby urażony taką pomocą. Koryntczyk już ochłonął z oDurzenia. Zrozumiał, że Marcellus upił się, ponieważ na trzeźwo nie zniósłby tej haniebnej funkcji. Nagle ogłuszył ich huk pioruna i ziemia zadrżała pod ich stopami. Marcellus, żeby nie upaść, chwycił się środkowego krzyża. Odzyskał równowagę, ale na ręku miał krew. Otarł ją o tunikę. Grubas w bogatym czarnym płaszczu wysunął się z tłumu i z grubiańską arogancją zwrócił się do młodego trybuna: — Poskrom tych ludzi! — krzyknął gniewnie. — Gadają, że ta burza to kara niebios! W tym momencie znowu rozległ się trzask pioruna. — Może mają słuszność — odkrzyknął bez namysłu Mar cellus. 117 Grubas pogroził mu pięścią. — Do ciebie należy utrzymanie tutaj porządku — wrzasnął. — Czy chcesz, żebym uciszył burzę? — spytał Marcellus. — Ucisz bluźnierców! Oni krzyczą, że Galilejczyk jest Synem Bożym. — Może jest rzeczywiście — odparł Marcellus. — Ty przecież tego nie możesz wiedzieć. — Ręką macał rękojeść miecza. Grubas cofnął się co prędzej, mrucząc, że poskarży się prokuratorowi. Okrążając pagórek Demetriusz zatrzymał się, żeby ostatni raz spojrzeć na samotnego człowieka przybitego do środkowego krzyża. Jezus miał teraz głowę podniesioną i patrzył w czarne niebo. Nieoczekiwanie zawołał coś donośnym głosem, jak gdyby wzywał na pomoc dalekiego przyjaciela. Ubogo odziany brodaty mężczyzna średniego wieku, niewątpliwie jeden z przyjaciół Galilejczyka, wybiegł z gromady widzów i schodził po stoku płacząc głośno w niepohamowanym wybuchu rozpaczy. Demetriusz złapał go za rękaw, gdy się mijali. — Co on wołał? — spytał. Ale tamten wyrwał mu się i pobiegł dalej szlochając i zawodząc w niezrozumiałym języku. Konający Galilejczyk spoglądał teraz w dół na zebrany pod krzyżem tłum. Wargi jego poruszały się, oczyma wodził po gromadzie ludzkiej z takim samym wyrazem bolesnej troski, z jakim na gościńcu patrzył na ciżbę obwołującą go hałaśliwie swoim królem. Znów huknął piorun. Mrok wkoło zgęstniał. Demetriusz zwinął szatę i wsunął pod tunikę przyciskając do piersi. Dotknięcie miękkiej tkaniny sprawiało mu ulgę, czuł się mniej przygnębiony. Przyszło mu na myśl, że może Marcellus pozwoli mu tę szatę zatrzymać. Pragnął mieć coś, co przedtem należało do tego odważnego człowieka. Szanowałby tę suknię jak bezcenne dziedzictwo. Żałował, że nie było mu dane poznać bliżej Galilejczyka, zrozumieć istotnego sensu jego postawy. Ale jeśli za późno już, aby zawrzeć z nim przyjaźń, dobrze byłoby przynajmniej zachować tę pamiątkę. Odwrócił się i z wilgotnymi od łez oczyma zaczął schodzić ze wzgórza. Obejrzał się raz jeszcze przez ramię, ale ciemności już pochłonęły pagórek i krzyże. Nim znalazł się wśród ulic miasta, noc zapadła nad Jerozolimą, chociaż do wieczora było jeszcze dość daleko. W oknach błyszczały już kaganki, przechodnie poruszali się ostrożnie, przyświecając sobie łuczywami, i nawoływali się wzajem lękliwie. Demetriusz nie rozumiał słów, ale w glosach dźwięczał 118 strach; domyślał się, że nie pojmują przyczyny niezwykłych ciemności. Koryntczyk także nad tym się zastanawiał, lecz bez trwogi czy przygnębienia. Uczucie, że jest sam, nikomu niepotrzebny, w nieprzyjaznym świecie, zniknęło. Nie był już teraz osamotniony. Tulił do piersi szatę, jakby ona w jakiś niewytłumaczalny sposób zawierała balsam kojący zbolałe serce. Wchodząc do koszar zobaczył Melasa stojącego w korytarzu przed drzwiami kwatery swojego pana. Demetriusz nie miał ochoty na rozmowę, poszedł więc dalej ku pokojom komendanta, ale Melas z łuczywem w ręku podążył za nim. — Jak widzę, byłeś tam, co? — zagadnął posępnie niewol nik. — Jak ci się podobało widowisko? — Byli już w pokoju trybuna i Melas zapalał od łuczywa duże kamienne lampy. Nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje prostackie pytanie odezwał się znowu: — Jak myślisz? To chyba zaćmienie słońca? — Nie wiem — odparł Demetriusz. — Nie widziałem jeszcze tak długotrwałego zaćmienia. — Może to koniec świata — rzekł Melas z wymuszonym ordynarnym śmiechem. — Nie miałbym nic przeciw temu — powiedział Demetriusz. — Myślisz, że ten Jezus ma z tym coś wspólnego? — na pół serio zapytał Melas. — Nie, nie sądzę. Melas zbliżył się i chwycił go za ramię. — Zastanawiałeś się nad ucieczką do Damaszku? — szepnął. Demetriusz obojętnie potrząsnął głową. — A ty? — spytał. — Ja uciekam dzisiaj wieczorem — oznajmił Melas. — Prokurator zawsze ostatniego wieczora zaprasza oficerów na pożegnalną ucztę. Jak się skończy uczta i położę centuriona do łóżka — a będzie z pewnością pijany jak bela — wieję. Radzę ci, umykaj razem ze mną. Długo będziesz czekał na następną równie dobrą sposobność. — Nie, ja nie ucieknę — stanowczo odpowiedział Demet riusz. — Ale nie wydasz mnie, co? — Możesz być spokojny. -— Gdybyś się rozmyślił, daj mi znak podczas uczty. — Melas skierował się ku drzwiom, a Demetriusz, przekonany, że Trak już wyszedł, wydobył zza pazuchy szatę i rozwinął ją w świetle lamp. — Co ty tam masz? — zapytał od progu Melas. — Jego szatę — powiedział nie odwracając się Koryntczyk. 119 Melas wrócił i z zaciekawieniem przyglądał się splamionej krwią sukni. — Jakim sposobem dostała się tobie? — spytał tonem lękliwego szacunku. — Jest własnością komendanta. Oficerowie grali o nią w kości i mój pan wygrał. — Nie zechce jej chyba zatrzymać — powiedział Melas. — Na pewno nie zechce. Mogłaby mu przynieść nieszczęście. — Dlaczego? — zdziwił się Demetriusz. — Ta szata należała do uczciwego człowieka. Marcellus wrócił oszołomiony, pijany i bardzo zmęczony. Odpiął pas, rzucił go Demetriuszowi i osunął się na krzesło. — Podaj mi wino — rozkazał. Demetriusz spełnił polecenie, a gdy trybun pił, przyklęknął u jego nóg i rozsznurował mu zakurzone sandały. — Zimna kąpiel dobrze ci zrobi, panie — doradził. Marcellus z trudem otworzył ciężkie powieki i z zaintereso waniem obserwował swojego niewolnika. — Byłeś tam? — spytał ochryple. — O tak, przypominam sobie, byłeś. Przyniosłeś dzban z wodą. — A stamtąd przyniosłem Jego szatę — dopowiedział Demetriusz. Marcellus niezgrabnie przesunął dłonią po czole i wzruszył ramieniem, jakby chcąc z siebie strząsnąć okropne wspomnienia. — Pójdziesz, panie, na ucztę? — spytał Demetriusz. — Muszę! — jęknął Marcellus. — Inaczej oficerowie wy śmieliby mnie. W Minoi służą twardzi ludzie. Tamci drwiliby, że komendant Minoi mdleje na widok krwi, nie mogę do tego dopuścić. — Słusznie, panie — przyznał Demetriusz. — Zimny natrysk i masaż postawią cię na nogi. Przygotowałem już czystą tunikę i togę. — Dobrze — wybełkotał Marcellus. — Nigdy w życiu nie czułem się taki brudny, jak dzisiaj. Och! A to co? — zdziwił się trafiając palcami na wilgotną plamę ciemniejącą na rąbku jego tuniki. — Krew! — Mruknął. — Wielkie Cesarstwo Rzymskie żąda wielkich czynów! Zwycięża w krwa wych bitwach. Pijacki monolog przekształcił się w bezsensowny bełkot. Głowa Marcellusa opadała coraz niżej na pierś. Demetriusz 120 rozluźnił tunikę, umoczył ręcznik w zimnej wodzie i energicznie przyłożył kompres na obrzmiałą twarz i pulsujące gardło swojego pana. — Wstawaj, szlachetny trybunie — rozkazał dźwigając go z krzesła. — Musisz dzisiaj stoczyć jeszcze jedną bitwę. Potem będziesz mógł spać. Marcellus podniósł się z wolna, ale opierał się ciężko obiema rękami o ramiona niewolnika, gdy ten ściągał z niego wy-brudzoną odzież. — Brudny jestem — mamrotał do siebie — brudny z wierz chu i w środku. Brudny i zawstydzony. Rozumiesz, Demet- riuszu? Brudny i zawstydzony. — Wykonałeś tylko rozkaz — pocieszał go Demetriusz. — Byłeś tam? — spytał Marcellus z wysiłkiem skupiając na nim błędny wzrok. — Byłem. Bardzo przykra sprawa. — Co myślisz o Nim? — Odważny człowiek. Szkoda, że właśnie ty, szlachetny trybunie, musiałeś to zrobić. — Drugi raz nie zrobiłbym — wojowniczo oświadczył Marcellus — choćby mi nie wiem kto rozkazywał. Byłeś tam, kiedy prosił swojego Boga, żeby nam przebaczył? — Nie. Zresztą i tak nie zrozumiałbym, nie znam tutejszego języka. — Ja też, ale ktoś mi przetłumaczył. Patrzał wprost na mnie, kiedy to powiedział. Boję się, że trudno mi będzie zapomnieć Jego spojrzenie. Demetriusz objął go ramieniem i podtrzymał. Po raz pierwszy w oczach swojego pana zobaczył łzy. Piękną jadalnię insuli udekorowano na uroczystość mnóstwem kolorowych godeł, sztandarów i kwiatów rozmieszczonych w olbrzymich wazach. Orkiestra ukryta we wnęce grała dziarskie wojskowe marsze. Duże kamienne lampy na marmurowych cokołach jasno oświetlały przestronną salę. U głównego stołu, górującego nad innymi, zajął miejsce Piłat pomiędzy Marcel-lusem a Julianem, a komendanci Cezarei i Joppy znaleźli się nieco dalej. Wszyscy wiedzieli, dlaczego zaszczycono tak Marcellusa i Juliana: oddział z Minoi spełnił tego dnia trudne zadanie, a legata z Kafarnaum należało przejednać, ponieważ czuł się urażony. Piłat zdawał się posępny, zadumany i roztargniony. 121 Domowi niewolnicy prokuratora podawali wyszukane potrawy. Przyboczni służący oficerów stali pod ścianą, gotowi w razie potrzeby wesprzeć swoich panów, bo goście Piłata, według ustalonego od wielu lat zwyczaju, przyszli tu, żeby się spić na umór, a wielu z nich było już blisko tego celu. Oficerowie z Minoi byli bardziej hałaśliwi i zuchwali od innych, ale wszyscy uważali, że zasługują na pobłażliwość po wyjątkowo ciężkiej tego dnia służbie. Paulus spóźnił się, a chociaż Melas zrobił, co mógł, żeby go otrzeźwić, centurion przyszedł otępiały, z zawrotem głowy i w kwaśnym humorze. Wesołość kompanów irytowała go. Jakiś czas siedział w milczeniu, przerywanym tylko od czasu do czasu czkawką, i z niesmakiem spoglądał na współbiesiadników. Wreszcie koledzy, chcąc go rozruszać, napoili go szczególnie mocnym winem, które dodało mu nowego wigoru. Spróbował włączyć się do ogólnej zabawy, wrzeszczał i śpiewał, nikt jednak nie rozumiał ani słowa z jego bełkotu. W końcu przewrócił wysoki kielich i ryknął śmiechem. Był kompletnie pijany. Demetriusz z satysfakcją stwierdził, że jego pan zachowuje więcej godności. Marcellus rzadko się odzywał, ale małomówność Piłata usprawiedliwiała to całkowicie. Stary Julian, zupełnie trzeźwy, jadł ze smakiem i nie starał się nawiązywać rozmowy z prokuratorem. Przy innych stołach, w miarę jak uczta przeciągała się, wzrastał zgiełk i zamęt. Śmiano się na całe gardło, płatano sobie nawzajem grubiariskie figle, a chwilami z niewiadomych powodów wybuchały gwałtowne kłótnie. Służba wnosiła coraz to nowe góry mięsiwa albo egzotycznych owoców na ogromnych srebrnych tacach, kosztowne wina lały się strumieniem z pięknie zdobionych dzbanów do wielkich srebrnych kielichów. Niekiedy ten lub ów z centurionów zrywał się z sofy, na której spoczywał przy stole, a wtedy jego niewolnik mknął przez marmurową posadzkę na ratunek panu i wyprowadzał go z sali. Wkrótce oficer, w asyście służącego, wracał na miejsce, wyraźnie odświeżony, i ucztował dalej. Niektórzy zasypiali na sofach ku strapieniu swoich niewolników; dopóki bowiem pan mógł się jako tako utrzymać na nogach i wyjść, żeby na uboczu ulżyć żołądkowi, nie poczytywano tego za wstyd, ale jeśli chrapał przy stole, inni niewolnicy trącali się łokciami i drwili bez litości, a jego sługa czuł się głęboko upokorzony. Demetriusz stał wyprężony na baczność pod ścianą tuż za sofą, na której leżał Marcellus, i z zadowoleniem obserwował, że jego pan prawie nic nie je ani nie pije; świadczyło to, że nie 122 stracił resztek rozsądku. Koryntczyk wolałby jednak, żeby komendant okazywał trochę więcej zainteresowania ogólną zabawą. Nie byłoby dobrze, gdyby zaczęto podejrzewać, że jest przygnębiony wydarzeniami ostatniego dnia. Właśnie w tej chwili prokurator podniósł się nieco i nachylił w stronę Marcellusa, który zwrócił ku niemu pytające spojrzenie. Demetriusz wysunął się o krok naprzód i słuchał. — Nic nie jesz, szlachetny legacie — powiedział Piłat. — Jeśli te dania ci nie smakują, każę podać inne. — Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marcellus. — Może to dzisiejsze zadanie służbowe odebrało ci apetyt? — spytał Piłat. Na twarzy Marcellusa pojawił się gorzki grymas. — Rzeczywiście, mogłoby to każdemu zepsuć apetyt — powiedział. — No tak, bardzo przykra historia — zgodził się Piłat. — Ubolewam, że byłem zmuszony do wydania tego rozkazu. — Zmuszony? — Marcellus poderwał się i zuchwale zajrzał w twarz prokuratora. — Ten człowiek nie był winny żadnej zbrodni, sam to stwierdziłeś, prokuratorze. Piłat, dotknięty impertynencją gościa, zmarszczył brwi. — Czy to znaczy, że legat z Minoi kwestionuje sprawied liwość sądowego wyroku? — Tak! — szorstko odparł Marcellus. — Sprawiedliwość? Nikt lepiej od ciebie nie wie, że Galilejczyk został osądzony niesprawiedliwie. — Zapominasz się, Marcellusie Gallio! — surowo skarcił go prokurator. — Nie ja zacząłem tę rozmowę, szlachetny prokuratorze, ale jeżeli moja szczerość gniewa cię, mówmy o czym innym. Piłat trochę się rozchmurzył. — Wolno ci mieć własne zdanie — przyznał — ale z pew nością wiesz, że nie jest to zwyczajna rzecz, aby niższy rangą krytykował tak swobodnie władzę zwierzchnią. — Wiem — odparł Marcellus skłaniając z szacunkiem głowę. — Ale też nie była to zwyczajna sprawa. — Przerwał i spojrzał prosto w oczy Piłatowi. — Niezwyczajna sprawa, niezwyczajna decyzja i niezwyczajna kara, a skazaniec nie był zwyczajnym człowiekiem. — Istotnie, dziwny człowiek — przytaknął Piłat. — Co o nim sądzisz? — spytał ściszając głos. Marcellus potrząsnął głową. — Sam nie wiem — powiedział po namyśle. 123 — Fanatyk! — Bez wątpienia. Podobnie jak Sokrates i jak Plato. Piłat wzruszył ramionami. — Nie chcesz mi chyba wmawiać, że ten Galilejczyk był z tej samej gliny co Sokrates i Plato! Przerwano im rozmowę, zanim Marcellus zdążył coś odpowiedzieć. Pijany Paulus bowiem wstał ze swojego miejsca i krzyczał coś chaotycznie do komendanta Minoi. Piłat skrzywił się, uważając widać, że nawet na zebraniu towarzystwa tak niegodnego dostojnej pretorii ten gość przebrał miarę dopuszczalnej swobody. Marcellus potrząśnięciem głowy i gestem ręki próbował przywołać centuriona do porządku. Ale nie zrażony tym Paulus podszedł zataczając się do głównego stołu i opierając się na nim łokciami bełkotał natrętnie. Demetriusz nie mógł rozróżnić słów. Marcellus starał się odprawić Paulusa, lecz ten nie ustępował i wpadł już w ton wojowniczy. W końcu młody trybun, wyraźnie zakłopotany, odwrócił się i skinął na swojego niewolnika. — Centurion Paulus chce obejrzeć tę szatę. Przynieś ją. Demetriusz wahał się tak długo, że Piłat spojrzał na niego zdumiony i zgorszony. — Przynieś ją natychmiast — gniewnie rozkazał Marcellus. Koryntczyk żałował, że zrobił swojemu panu wstyd w obecności prokuratora, więc teraz chciał pośpiechem wynagrodzić opieszałość, z jaką usłuchał rozkazu. Serce waliło mu w piersi, kiedy biegł korytarzem do kwatery komendanta. Kaprysy człowieka tak pijanego jak Paulus bywają nieobliczalne. Wszystko mogło się zdarzyć, ale trzeba było jakoś centuriona ułagodzić. Złożył okrwawioną i podartą suknię, przewiesi! ją sobie przez ramię i ruszył z powrotem ku jadalni. Czuł się jak zdrajca, asystujący przy drwinach z przyjaciela. Ten Jezus z pewnością nie zasłużył na to, by Go jeszcze po śmierci narażać na wybryki pijanego żołnierza. Po drodze w pewnym momencie zatrzymał się w rozterce, czy wykonać rozkaz, czy też ulec namowom Melasa i uciec. Marcellus spojrzał na szatę, ale jej nie dotknął. — Podaj ją centurionowi Paulusowi — powiedział. Paulus, który tymczasem wrócił na swoje miejsce, wstał chwiejnie i niosąc przed sobą rozpostartą szatę ostrożnym krokiem skierował się znów do głównego stołu. Kiedy stanął tuż przed Piłatem, w sali zrobiło się nagle cicho. — Trofeum! — wrzasnął Paulus. 124 Piłat uśmiechnął się lekko i z wyrzutem zerknął na Marcel-lusa, jakby dając mu do zrozumienia, że powinien nauczyć swojego centuriona lepszych manier. — Trofeum! — powtórzył Paulus. — Minoa ofiarowuje trofeum insuli! — Iz rozmachem wskazał sztandary wiszące nad stołem prokuratora. Piłat z irytacją potrząsnął głową i gniewnym gestem wyraził całkowity brak zainteresowania dla tej pijackiej błazenady. Paulus, wciąż nie zrażony, przesunął się o parę kroków i zwrócił się do Marcellusa. — Insula odrzuca trofeum! — bełkotał głupio. — Dobrze! Minoa je zatrzyma. Legat Marcellus zawiezie zdobycz do Minoi. Włóż na siebie tę szatę, legacie! — Daj spokój, Paulusie — szepnął Marcellus. — Dość już tych żartów. — Włóż ją! — wrzasnął Paulus. — Hej, Demetriuszu, pomóż swojemu panu ubrać się w to. — I rzucił szatę w ręce Demetriusza. Ktoś krzyknął: — Włóż ją! — i wszyscy podjęli ten okrzyk stukając kielichami o stoły. — Włóż ją! Marcellus zrozumiał, że najprędzej wybrnie z kłopotliwej sytuacji ustępując bandzie pijaków, sięgnął więc po szatę. Demetriusz jednak przyciskał ją do piersi, jakby niezdolny z nią się rozstać. Młody trybun pobladł z gniewu. — Dawaj! — krzyknął surowo. Wszystkie oczy skupiły się na nich, w sali zaległa cisza. Koryntczyk wyprostował się przytrzymując wciąż szatę skrzyżowanymi ramionami. Mar cellus czekał długą chwilę dysząc ciężko. Nagle uderzył Demetriusza w twarz. Nigdy dotychczas nie ośmielił się go tak ukarać. Koryntczyk z wolna spuścił głowę i podał Marcellusowi szatę. Stał zgarbiony, kiedy jego pan wciągał ją na togę. Wybuchem śmiechu i burzą oklasków przyjęła sala to widowisko. Tylko Marcellus nie uśmiechał się nawet. Twarz jego miała wyraz półprzytomny. Widzowie z wolna przycichli. Młody trybun jakby we śnie szarpał sztywnymi palcami szatę próbując ją zedrzeć z ramion. Ręce mu się trzęsły. — Może pomóc, panie — spytał z niepokojem Demetriusz. Marcellus skinął głową. Kiedy Koryntczyk uwolnił go od szaty, opadł na sofę, jakby nogi nagle ugięły się pod nim. — Wynieś to na dziedziniec i spal — mruknął ochryple. Demetriusz skłonił się i wyszedł prędko. W pobliżu drzwi 125 stał Melas. Gdy Koryntczyk mijał go, zbliżył się i szepnął mu do ucha: — Spotkamy się o północy przy Owczej Bramie. — Dobrze, przyjdę — odszepnął w przelocie Demetriusz. — — Bardzo się przejąłeś, jak widzę — chłodno i drwiąco zauważył Piłat. — Czyżbyś był zabobonny? Marcellus nie odpowiedział, jakby wcale nie usłyszał tych sarkastycznych słów. Drżącą ręką sięgnął po kielich i napił się wina. Inni biesiadnicy już zapomnieli o nieoczekiwanej dramatycznej scenie, która się przed nimi rozegrała, znów śmiali się i żartowali hałaśliwie. — Myślę, że masz dość wrażeń jak na jeden dzień — dodał bardziej już łaskawie prokurator. — Jeżeli chcesz iść spocząć, nie wezmę ci tego za złe. — Dziękuję — niepewnie odparł Marcellus. — Podniósł się nieco z sofy, ale zaraz znów na nią opadł, bo kolana ugięły się pod nim. Już i tak stał się przed chwilą przedmiotem ogólnej uwagi, nie chciał ryzykować, że przewróci się wychodząc. Nie wątpił, że osłabienie wkrótce minie. Próbował wytłumaczyć sobie, skąd wzięła się ta niezwykła słabość. Od rana pił za wiele, cały dzień przeżył w silnym napięciu. Ale mimo zamętu w głowie umiał dość jasno myśleć, aby wiedzieć, że ani wino, ani tragiczne obowiązki, jakie musiał tego dnia spełniać, nie usprawiedliwiają tego niezwykłego bezwładu, który go poraził w momencie, gdy wsunął ramiona w rękawy szaty. Piłat szydził z jego zabobonności. Trudno o podejrzenie mniej uzasadnione. Marcellus nigdy nie był przesądny, nie inte resował się nadprzyrodzonymi istotami ani siłami, nie żywił najmniejszego szacunku dla tego rodzaju wierzeń. Wykluczone, żeby jego własna rozigrana wyobraźnia mogła nadać tej szacie jakąś magiczną moc. Spostrzegł, że Piłat przygląda mu się ze wzgardliwym zaciekawieniem. Sytuacja stała sie naprawdę kłopotliwa. Prędzej czy później będzie musiał wstać, ale nie był pewny, czy zdoła to zrobić. W tej chwili jeden z pałacowych gwardzistów wszedł do sali zmierzając ku głównemu stołowi. Zatrzymał się przed prokuratorem, zasalutował sztywno i oznajmił, że kapitan żaglowca „Vestris" przybył i pragnie doręczyć list do legata Marcellusa Lukana Gallio. — Przynieś to pismo — rzekł Piłat. 126 — Kapitan Fulwiusz chce je oddać do rak własnych legata, panie — odparł gwardzista. — Nonsens! — powiedział Piłat. — Niech odda list tobie. Dopilnuj, żeby kapitan dostał wieczerzę i wino. Jutro rano porozmawiamy z nim. — To jest pismo od cesarza, panie — z naciskiem wyjaśnił gwardzista. Marcellus, który dotychczas słuchał tej wymiany zdań bez większego zainteresowania, teraz podniósł się nieco i spojrzał pytająco na prokuratora. — A więc dobrze — powiedział Piłat do gwardzisty. — Wprowadź kapitana. Minuty oczekiwania wydały się Marcellusowi bardzo długie. Pismo od cesarza! Jakiej wieści można się spodziewać od szalonego Tyberiusza? Wreszcie ogorzały brodaty żeglarz na wygiętych w pałąk nogach zjawił się, poprzedzany przez gwardzistę. Piłat pozdrowił go wyniośle i gestem nakazał doręczyć zwój Marcellusowi. Kapitan czekał, a prokurator spod oka śledził młodego trybuna, gdy ten przełamywał pieczęcie, drżącą ręką wbijając sztylet w gruby wosk, a potem z wolna rozwijał papirus i przebiegał wzrokiem tekst, bardzo zresztą krótki. Zwinąwszy pismo z powrotem odezwał się do kapitana: — Kiedy zamierzasz odpłynąć do Italii? Spokojny głos niczym nie zdradzał, czy Marcellus otrzymał pomyślną, czy też złą nowinę. Pismo cesarskie — cokolwiek mu przyniosło — nie wyrwało go z apatii. — Jutro wieczorem zaraz po powrocie do Joppy. — Dobrze — powiedział niedbale Marcellus. — Będę gotowy. — Stąd musimy wyruszyć na godzinę przed świtem, szla chetny trybunie. Zarządziłem już wszystko, żebyś mógł na czas dojechać do portu. „Vestris" zatrzyma sie po drodze w Gazie, żebyś mógł wracając do Rzymu zabrać swoje rzeczy z fortu. — Jak się to stało, że zjawiłeś się z listem do legata Marcellusa Gallio tutaj? — spytał od niechcenia Piłat. — Szukałem go w Minoi, ale tam dowiedziałem się, że jest w Jerozolimie. Kapitan ukłonił się niezgrabnie i w asyście gwardzisty opuścił salę. Piłat, niezdolny dłużej pohamować ciekawości, spojrzał na Marcellusa, wyraźnie domagając się wyjaśnień. — Jeżeli okazja zasługuje na gratulacje — powiedział niemal z szacunkiem — pozwól, że pierwszy ci je złożę. 127 — Dziękuję — powściągliwie odparł Marcellus. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę teraz do swojej kwatery. — Oczywiście — odparł już chłodniej prokurator. — Może jednak potrzebujesz pomocy — dodał widząc, że młody trybun dźwiga się z wielkim trudem. — Czy zawołać twojego sługę? Marcellus oparłszy się o stół zdołał wstać. Przez chwilę chwytał równowagę, niepewny, czy nogi zechcą go nieść przez wielką salę. Zacisnął pięści i zmobilizował całą siłę woli, żeby zmusić się do marszu. Krótkimi, chwiejnymi krokami wyruszył w daleką drogę ku drzwiom, tak pochłonięty tym wysiłkiem, że nie pożegnał dostojnego gospodarza nawet spojrzeniem. Odetchnął z niezmierną ulgą, kiedy znalazł się w szerokim korytarzu, gdzie mógł jedną ręką trzymać się ściany. Przebrnął przez sień i wyszedł pod sklepioną bramą na rozległy dziedziniec. Nie miał sił iść dalej; powoli, ostrożnie jak starzec zwlókł się ze schodów. Na ostatnim stopniu usiadł ciężko i w ciemnościach zalegających pusty plac defilad zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze odzyska siły. Kilka razy w ciągu następnej godziny próbował się podnieść, ale nadaremnie. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie jest już przerażony swoim stanem. Letarg ogarnął nie tylko jego członki, ale znieczulił także duszę. Oto skończyło się wygnanie, grożące ruiną całemu jego życiu, a on nie mógł wykrzesać z siebie ani odrobiny radości. Powtarzał w kółko: Obudź się, Marcellusie! Jesteś wolny! Wrócisz do kraju, do rodziny, do Diany! Statek już czeka w porcie. Pożeglujesz jutro do Italii. Co się z tobą dzieje, Marcellusie? W pewnej chwili ocknął się z osłupienia na widok człowieka, który z tobołkiem na plecach ukazał się w ciemnej bramie. Sunął tuż pod ścianą, skradał się jak uciekinier. Młody trybun poznał niewolnika Paulusa. Mijając siedzącą na schodach postać Melas wzdrygnął się i nagle przyspieszył kroku mknąc jak spłoszona antylopa. Marcellusowi wydało się to trochę zabawne, ale nie zdobył się na uśmiech. A więc Melas ucieka. Cóż z tego? Zainteresowanie błysnęło w jego umyśle i natychmiast zgasło, jak świetlik migoczący w gęstwinie egzotycznych zarośli. Po pewnym czasie, który dłużył się w nieskończoność, usłyszał tupot sandałów w marmurowym korytarzu i gwar ochrypłych, zmęczonych głosów. To biesiadnicy wychodzili po uczcie. Marcellusowi przyszło do głowy, że może powinien zawołać na nich, ale nie był zdolny podjąć żadnej decyzji. Kroki i głosy dolatywały coraz cichsze, coraz dalsze, aż zginęły w głębi korytarza. Ciemności wokół Marcellusa stały się potem 128 jeszcze bardziej czarne. Nie czul się jednak opuszczony, nie czul w ogóle nic. Z wysiłkiem dowlókł się do marmurowej kolumny po prawej stronie luku i oparty o nią zapadł w sen bez marzeń. Demetriusz pilnie pracował przez godzinę w kwaterze pakując odzież i ekwipunek swojego pana przed zapowiedzianą nazajutrz rano podróżą powrotną do Minoi. Był zdecydowany wyrwać się z niewoli, ale że niełatwo pozbyć się wieloletniego nawyku, chciał raz jeszcze usłużyć Marcellusowi, zanim wyruszy w drogę ku wolności. Może go pochwycą, może go czeka wiele trudów i niebezpieczeństw, wszystko jednak warto zaryzykować, żeby być wolnym. Młody trybun, gdy wytrzeźwieje, pożałuje pewnie, że go upokorzył podczas uczty, a kto wie, czy nie przyzna w duchu, że niewolnik słusznie zrobił opuszczając go. Jeszcze nie osiągnął wolności, ale już czuł jej smak. Zaciągnąwszy rzemienie na pękatych tobołach przeszedł do własnej komórki znajdującej się w drugim końcu koszar, gdzie kwaterował oddział z Minoi. Zebrał swój skromny dobytek do worka, a na wierzch wrzucił starannie złożoną szatę Galilejczyka. Miękkość pięknej samodziałowej tkaniny działała na niego dziwnie kojąco, choć zdawał sobie sprawę, że to uczucie nie da się rozumowo uzasadnić. Przypomniała mu się zasłyszana w dzieciństwie baśń o pierścieniu z wyrytym godłem pewnego księcia. Książę darował pierścień legioniście, który ocalił mu życie odciągając go w ostatniej sekundzie z toru lecącej prosto na niego strzały. W wiele lat później, w ciężkiej potrzebie, żołnierz dzięki temu pierścieniowi uzyskał u księcia audiencję i ratunek. Demetriusz nie pamiętał szczegółów tej historii, ale myślał, że szata ma podobną wartość jak ów pierścień: zapewnia mu bezpieczeństwo i obronę. Do Owczej Bramy było dość daleko, ale Demetriusz znał drogę, bo wybrał się tam przed paroma dniami, podczas jednej ze swoich samotnych wędrówek po mieście, skuszony opowieścią Melasa. Mało kto tamtędy chodził prócz mieszkańców wiosek leżących na północ od Jerozolimy. Człowiekowi dążącemu do Damaszku, jeśli chciał wymknąć się niepostrzeżenie, Owcza Brama dawała największe szansę. Demetriusz zapragnął ją zobaczyć. Nie myślał jeszcze wtedy o ucieczce, ale zaciekawiła go ta droga do wolności. Melas mówił, że jest łatwa. 129 Brama była nie strzeżona, a nawet wręcz opuszczona. Melas jeszcze nie nadszedł. Demetriusz jednak nie zaniepokoił się tym wcale. Może sam stawił się za wcześnie na umówionym miejscu. Położył się na zeschniętej trawie w cieniu rozsypującej się wapiennej baszty i czekał. Po jakimś czasie usłyszał chrzęst rzemiennych sandałów i wysunął się na środek drogi. — Widział cię kto, jak wychodziłeś? — spytał trochę zdy szanym głosem Melas zrzucając z pleców worek, żeby przez chwilę odpocząć. — Nie, nikt. A tobie jak się udało? — Widział mnie legat — zachichotał Melas. — Napędził mi strachu! Wymykałem się pod ścianą koszar i na dziedzińcu natknąłem się na niego. — Cóż on tam robił? — żywo spytał Demetriusz. — Po prostu siedział samiuteńki w cieniu bramy. — Poznał cię? — Tak, jestem pewny, że mnie poznał, ale nie pisną! ani słówka. Chodźmy! Nie stójmy tu dłużej. Przekonamy się, jak daleko uda się nam zajść przed wschodem słońca. — I Melas ruszył pierwszy przez na pół rozwaloną bramę. — Legat był pijany? — spytał Demetriusz. — Nnnie... Chyba nie był bardzo pijany. Wstał od uczty wcześniej niż inni. Tylko oszołomiony, jakby niezupełnie przytomny. Zamierzałem czekać, aż będę mógł mojego starego pijaka położyć do łóżka, ale tak marudził, że w końcu zdecy dowałem się odejść. Paulus nawet nie zauważy mojej nieobec ności, nie widziałem go nigdy tak spitego jak dzisiaj. Brnęli w ciemnościach, z trudem rozpoznając drogę. Melas potknął się o jakiś kamień i zaklął siarczyście. — Mówisz, że zdawał się nieprzytomny? — spytał z niepo kojem Demetriusz. — Oszołomiony, jakby go ktoś walnął pałką po łbie. Kiedy tak siedział pod bramą, miał dziwny wyraz twarzy; chyba nie orientował się nawet, gdzie jest. Demetriusz zwolnił kroku i wreszcie stanął. — Wybacz, Melasie — powiedział zdławionym głosem — muszę do niego wrócić. — Co takiego? Ach, ty... — Melas nie znalazł dość mocnego epitetu. — Zawsze wiedziałem, że z ciebie mięczak! Boisz się uciec od pana, który dał ci w twarz przy całej bandzie oficerów, żeby się przed nimi popisać energią! Dobrze, wracaj i bądź jego niewolnikiem aż do śmierci. Ciężka czeka cię służba u człowieka, któremu pomieszało się w głowie. 130 Demetriusz już zawrócił i ruszył ku miastu. — Życzę ci szczęścia, Melasie! — zawołał spokojnie. — Radzę ci, pozbądź się tej szaty — krzyknął Melas głosem piskliwym ze złości. — To przez nią twój młody czupurny Marcellus zwariował. Od razu, jak tylko ją włożył na siebie, coś niedobrego z nim się stało, nic mu nie pomożesz. Ciąży nad nim klątwa. Galilejczyk zemścił się za swoją śmierć. Demetriusz szedł wśród nocy ścigany aż do starej bramy złorzeczeniami rozwścieczonego Melasa. Rozdział 7 Zima na Capri trwała krótko, dość jednak długo, żeby dać się we znaki, jak narzekał cesarz Tyberiusz, który jej nie cierpiał. Chmurne niebo przygnębiało go, od chłodnej wilgoci bolały skrzypiące w stawach kości. Nie ma — twierdził — gorszego miejsca w całym Imperium Rzymskim! Odkąd przekazał lwią część obowiązków administracyjnych Gajuszowi, najchętniej zajmował się budowaniem sobie coraz to nowych rezydencji. Liczne wielkie i ozdobne wille wzbogacały strzelistą sylwetkę wyspy, bogowie raczą wiedzieć, komu i na co potrzebne. Wiosną, latem i jesienią starzec spędzał całe dnie siedząc na słońcu — albo, gdy skwar zanadto dopiekał, pod płóciennym baldachimem — i przyglądał się pracy kamieniarzy wznoszących kolejną willę. Budowniczowie cenili sobie tę robotę, bo cesarz był rzeczywiście wytrawnym architektem, a przy tym jego estetyczne upodobania szły w parze ze zdrowym rozsądkiem. Wielkie cysterny, niezbędne do przechowywania wody w górzystym kraju, planował praktycznie jak doświadczony hydraulik, a maskował je ze zręcznością artysty oddanego ideałowi piękna. Już dziewięć wykwintnych rezydencji stało w imponującym szeregu na najwyższym wzniesieniu wyspy; między jedną a drugą ciągnęły się przestronne ogrody, a styl architektury świadczył niezbicie, że zawdzięcza swoje istnienie szkatule i umysłowi przesyconego, niespokojnego, gniewnego sędziwego cesarza, mieszkańca willi Jowisza, która nad wszystkimi innymi dominowała i której blasku dodawała jeszcze majestatyczna latarnia morska wznosząca się pośrodku rozległego, dzwoniącego echem atrium. Tyberiusz nienawidził zimy, bo wtedy nie mógł grzać się w słońcu i patrzeć, jak jego kunsztowne wizje przyoblekają się w widoczne, realne kształty. Niewiele miał już życia przed sobą, więc wściekał się, że policzone dni wymykają się z jego kościstych palców niby drobny piasek przesypujący się w klepsydrze. Kiedy pierwsze wiatry i deszcze nadciągały znad zatoki bębniąc o drzwi i okna licznych sal pałacu, cesarz chronił się w swojej górskiej samotni. Nie przyjmował gości, rodzinie zamykał wstęp do wspaniałych apartamentów, nie dopuszczał przed swoje oblicze żadnych deputacji z Rzymu i nie zajmował się sprawami państwowymi. Pogardzany przez niego Gajusz bardzo lubił okres brzydkiej pogody, bo kiedy cesarz zapadał w zimowy sen, Gajusz mógł bez kontroli wykorzystywać — a nawet przekraczać — powierzone mu pełnomocnictwa. Tyberiusz, wiedząc o tym, kipiał ze złości, ale doszedł już do tego stopnia starczej niemocy, że nie miał siły oburzać się przez dłuższy czas przy każdej z mnóstwa okazji do gniewu. Toteż gniew ten wybuchał straszliwie, lecz po godzinie przygasał. Podczas krótkiej zimy nikomu nie wolno było widywać zgrzybiałego władcy prócz garstki osobistej służby i zastępu znudzonych lekarzy, którzy rozgrzewali jego stare kości kata-plazmami z przyprawionego korzeniami octu i z uniżeniem wysłuchiwali z jego ust plugawych obelg. Jednakże pierwsze naprawdę ciepłe promienie słońca przeobrażały zawsze Tyberiusza. Kiedy blask słoneczny rozlewał się po jego łóżku i raził przekrwione oczy, stary cesarz odrzucał kompresy, wypędzał lekarzy, krzyczał na służbę, aby podano mu tunikę, togę, sandały i laskę; przyzywał fletnistę i naczelnego ogrodnika i dreptał do perystylu. Wydawał gromkie rozkazy, zaczynał się ruch jak w ulu. Cesarz oficjalnie inaugurował wiosnę krzykiem i groźnym wymachiwaniem laską. Od młodości nie odznaczał się cierpliwością, nikt też nie mógł się spodziewać, aby jakimś cudem nabył tej cnoty przekroczywszy osiemdziesiątkę. Willa Jowisza zmartwychwstawała z nagłością, która musiała gorszyć patronującego jej starego, statecznego boga. Macedońscy muzykanci, hinduscy magicy, jońscy śpiewacy, rodyjscy astrologowie i egipskie tancerki — wszyscy brutalnie wyrwani z błogiego zimowego lenistwa musieli stawać przed gniewnym władcą i kajać się, że żyli w tak obrzydliwym 132 próżniactwie na koszt uginającego się pod brzemieniem podatków, zubożałego Imperium. Dla zachowania pozorów cesarz wysyłał sługę do willi Dionizosa — bo taką nazwę wybrał, chichocząc ironicznie, dla rezydencji swojej postrzałej małżonki — z zapytaniem o zdrowie cesarzowej, choć naprawdę sędziwy władca wcale się nim nie interesował. Nie zmartwiłby się, gdyby wysłannik wrócił z wieścią, że Julia bardzo źle się miewa. Kiedyś przecież próbował ją zamordować i nie urzeczywistnił tego zamiaru jedynie dlatego, że Julia, w porę ostrzeżona o planowanym zamachu, umiała go uniknąć. Tego roku wiosna zawitała wcześniej niż zwykle i z dnia na dzień wyspa rozkwitła. Niebo zaroiło się od ptaków, w ogrodach pojawiło się mnóstwo kwiatów, na kwiatach pszczoły, a w sercu Tyberiusza radość życia. Zapragnął podzielić się tą radością z kimś młodym, kto odpowiedziałby na całe to nowe piękno szczerym zachwytem, a któż nadawał się do tej roli lepiej niż Diana! Toteż tego popołudnia goniec przeprawił się z Capri do Neapolu, skąd na ścigłym koniu pomknął do Rzymu; w godzinę potem w ślad za nim ruszył w drogę najwygodniejszy z cesarskich pojazdów, wyścielony puchowymi poduszkami; woźnica miał rozkaz pędzić tam i z powrotem co sił w koniach, chociaż droga była dość daleka. Dostojny gospodarz, skoro zaprosił gości, nie lubił na nich długo czekać. List zaadresowany do Pauli, żony Gallusa, był zwięzły i kategoryczny. Tyberiusz nie pytał, czy nic nie stoi na przeszkodzie, aby Paula przyjechała z Dianą na Capri, i czy może przysłać po nie swój pojazd; po prostu zawiadamiał, że pojazd ten jest już w drodze i pędzi galopem; polecał, żeby matka i córka czekały na jego przybycie w pogotowiu i niezwłocznie ruszyły do Neapolu. O zmierzchu trzeciego dnia forsownej podróży Paula i Diana zeszły z cesarskich łodzi w przystani na Capri. Tu czekały na nie wspaniałe lektyki i w nich szybko przeniesiono je obie stromą górską ścieżką do willi Jowisza. Stary cesarz powitał je ze wzruszającym entuzjazmem i miłosiernie zaproponował, żeby zaraz poszły wykąpać się i położyć; obiecał, że nie będzie zakłócał im odpoczynku aż do południa następnego dnia. Paula przyjęła ten natchniony pomysł niemal łzami wdzięczności i co prędzej z niego skorzystała. Diana jednak, znacznie odporniejsza na trudy podróży, została jeszcze z sędziwym 133 władcą, ku wielkiej jego radości. Wsunęła rękę pod jego ramię i dała się zaprowadzić do prywatnych apartamentów cesarza. Tyberiusz zasiadł w wygodnym fotelu, a dziewczyna przysunęła dla siebie niski stołeczek; złożyła kształtne ręce na wychudłych kolanach starca i podnosząc główkę spoglądała w jego zoraną zmarszczkami twarz tak serdecznie, że rozrzewniony chrząkał i pociągał sępim nosem ze wzruszenia. Jakież on ma dobre serce, jak to do niego podobne — mówiła — że do niej zatęsknił. A jak świetnie wygląda! Z pewnością cieszy go powrót wiosny. Będzie mógł znowu grzać się w słońcu codziennie i nadzorować jakąś nową budowę. Co zbuduje w tym roku? Czy jeszcze jedną willę? Diana z uśmiechem zajrzała mu w oczy. — Tak — odparł dobrotliwie. — Jeszcze jedną willę. Bardzo piękną... — urwał i odwróciwszy przymrużone oczy namyślał się przez chwilę. — Mam nadzieję, że będzie najpiękniejsza ze wszystkich. Przeznaczam ją — tu uśmiechnął się tajemniczo — dla mojej słodkiej, ślicznej Diany! — Nie wyjaśnił, że dopiero w tej chwili wpadł na ten pomysł. Powiedział to tak, jakby zwierzał się z planów od dawna snutych w sekrecie. Dianie oczy rozbłysły i zwilgotniały od łez. Tkliwie pogłaskała brunatną starczą dłoń cesarza. Drżącym głosem wyszeptała kilka czułych słówek: Nikt w świecie nie ma tak miłego dziadunia jak ona. — A ty, dziecinko, pomożesz mi w zaprojektowaniu tej nowej willi! — powiedział Tyberiusz. — Czy dlatego mnie wezwałeś? Starzec wydął spierzchnięte wargi w chytrym uśmieszku i skłamał przytakując z wolna rozczochraną siwą głową. — Pogadamy o tym jutro — obiecał. — W takim razie idę spać natychmiast! — zawołała zrywając się na równe nogi. — Czy pozwolisz mi zjeść razem z tobą pierwsze śniadanie? Tyberiusz zaśmiał się łaskawie. — Tak wiele nie wymagam od ciebie, moja miła — powie dział. — Z pewnością jesteś bardzo zmęczona, a ja pierwsze śniadanie jadam o świcie. — Stawię się punktualnie — oznajmiła Diana. Pogłaskała tkliwie jego głowę. — Dobranoc, najjaśniejszy! — Przyklękła na jedno kolano, złożyła mu uroczysty ukłon i wycofała się — wciąż zwrócona twarzą do Tyberiusza — aż do drzwi, gdzie zatrzyma ła się z uśmiechem i przesłała starcowi od ust pocałunek. Sędziwy cesarz promieniał. 134 Było południe i słońce świeciło jasno. Tyberiusz od dawna nie cieszył się równie dobrym nastrojem. W towarzystwie pełnej temperamentu młodziutkiej dziewczyny życie stało sie dla niego znowu interesujące. Nie do wiary, jak Diana rozkwitła od czasu, gdy ją widział po raz ostatni! Bijąca od niej siła żywotna budziła w starcu niemal młodzieńcze pragnienia. Gdyby powiedziała choćby słówko, że chciałaby mieć Capri na własność, bez namysłu ofiarowałby jej całą wysepkę. Po śniadaniu doszli aż do wschodniego końca uroczej promenady, Diana zachwycona, cesarz dumny z siebie, chociaż sunął krótkimi krokami, a oddech miał jeszcze krótszy i skrobał obcasami sandałów mozaikową posadzkę. Sapiąc orzekł, że na skraju szeregu budowli jest jeszcze dość miejsca na nową wspaniałą rezydencję. Nic nigdy nie przesłoni tego cudownego widoku! Zatrzymał się i uczepiony ramienia Diany, wskazał na północo-wschód laską, która trzęsła się w jego drżącej ręce. — Zawsze co rano powita cię stary Wezuwiusz. Czy widzisz, jak w słońcu błyszczą dachy Pompejów i Herkulanum? A tu bliżej, na drugim brzegu, Surrentum! Ze swojego okna możesz obserwować, co się dzieje w Surrentum. Diana spostrzegła, że Tyberiusz chwieje się na nogach, zaproponowała więc, aby skręcili do altany, która stanowiła granicę nowej, jeszcze nie zamieszkanej willi Kwiryna, i tam chwilę odpoczęli. Cesarz ciężko osunął sie na ogrodowe krzesło i otarł pot z czoła chudą, upstrzoną brunatnymi plamami, konwulsyjnie trzęsącą się ręką. Siedzieli w milczeniu, dopóki starzec nie odzyskał nieco sił. Jego kościstą twarz wykrzywiał grymas, dolna szczęka drgała w nerwowym tiku. — Wyrosłaś na piękną kobietę, Diano — powiedział słabym dyszkantem, lustrując jej wdzięki z bezceremonialnością do zwoloną osiemdziesięciolatkom. — Pewnie wkrótce wyjdziesz za mąż, co? Wesoły uśmiech zniknął z warg dziewczyny, gęste rzęsy przesłoniły blask oczu. Potrząsnęła czarnymi lokami i zza jej zaciśniętych zębów wydobyło się ciężkie westchnienie, prawie szloch. Tyberiusz parsknął gniewnie i stuknął laską o taflę posadzki. — Co ci jest? — spytał. — Kochasz się nieszczęśliwie? — Tak — szepnęła Diana bardzo poważnie. — Tobie, dziadziusiu kochany, mogę wyznać wszystko! — dodała ze łzami w oczach. — Jestem zakochana w Marcellusie. — I cóż w tym złego? — odparł schylając się i zaglądając w jej smutne oczy. — Dlaczego nie miałabyś wyjść za 135 Marcellusa? Bardzo stosowny dla ciebie małżonek. Nie ma w Imperium godniejszego człowieka niż Gallio. W dodatku przyjaźnisz się z Łucją. Wyjdź za Marcellusa! Czyżby coś stało na przeszkodzie temu małżeństwu? — Marcellusa wysłano bardzo daleko — szepnęła z roz paczą — na długie lata zapewne. Mianowano go komendantem fortu w Minoi. — W Minoi! — krzyknął Tyberiusz prostując zgarbione plecy w odruchu oburzenia. — W tej brudnej, pustynnej, śmierdzącej szczurzej norze? Któż wydał ten rozkaz, chciałbym wiedzieć? — Gajusz! — w nagłym porywie gniewu krzyknęła Diana. — Gajusz! — oparty łokciami o stolik cesarz dźwignął się z krzesła i laską przeciął ze złością powietrze. Łzawiące starcze oczy płonęły. — Gajusz! — wrzasnął. — Ten poroniony płód, ten pijak, ten niebezpieczny wariat! Jak śmiał postąpić w ten sposób z synem Marka Lukana Gallio! Zesłał go do Minoi! Ale już ja się tym zajmę. — Chwycił Dianę za ramię. — Chodźmy! Wracamy do willi. Gajusz usłyszy, co o nim myśli jego cesarz. Opierał się ciężko na ramieniu dziewczyny i tracił resztki sił na dzikie okrzyki oburzenia wlokąc się w kierunku willi Jowisza i przystając co chwila, żeby dać upust lawinie złorzeczeń tak urozmaiconych w bluźnierczej i sprośnej wymyślności, że Diana słuchała ich raczej z podziwem niż z zawstydzeniem. Nieraz już przekonała się, jak opryskliwy bywał stary Tyberiusz, gdy go coś podrażniło, ale pierwszy raz była świadkiem jednego z tych wściekłych wybuchów furii, z których słynął. Rozpowszechniło się przekonanie, że cesarz w atakach gniewu bywa niepoczytalny. Krążyły pogłoski — może oszczerstwa — że niekiedy w takich momentach szczeka, a nawet gryzie jak pies. Głuchy na prośby Diany, która namawiała go, żeby odpoczął, zanim podyktuje list do Gajusza, już wlokąc się przez perystyl wzywał krzykiem swojego przybocznego pisarza. Kilkunastu służących zjawiło się z różnych stron, a wszyscy udawali gotowość do usług, lecz przezornie i godnie trzymali się w bezpiecznej odległości od zagniewanego władcy. Diana doprowadziła go wreszcie do atrium i usadowiła na sofie powierzając dalszą opiekę troskliwemu majordomusowi, a sama pobiegła do swojej sypialni, padła na łóżko i wtuliła twarz w poduszkę tłumiąc histeryczny śmiech, który wkrótce zamienił się w płacz. W chwilę później, odświeżona i przyczesana przed lustrem, przemknęła korytarzem do pokoju matki i lekko zapukała do 136 drzwi. Gdy nikt nie odpowiedział, uchyliła drzwi i zajrzała: Paula poruszyła się na łóżku i otworzyła zaspane oczy. Diana podbiegła i przysiadła na brzegu posłania. — Wyobraź sobie, matko — szepnęła dramatycznie — on sprowadzi Marcellusa z powrotem do kraju! — To znaczy — odpowiedziała jakby z bardzo daleka Paula — że skłoniłaś go do tej decyzji tak, jak sobie z góry zaplanowałaś, prawda? — Prawda, ale czy to nie cudowne? — Będzie cudowne, jeżeli on zrobi to rzeczywiście — scep tycznie odparła Paula. — Radzę ci, nie odstępuj go na krok i pilnuj, bo gotów o całej tej sprawie za chwilę zapomnieć. — O nie, nie zapomni! Tym razem nie zapomni. Szkoda, żeś go nie widziała. Pienił się z wściekłości. — Wiem — ziewnęła Paula. — Widywałam go już w takim stanie wiele razy. — Mimo wszystko to jest kochany staruszek. — Stary wariat — mruknęła Paula. Diana przytuliła policzek do jej serca. — Marcellus wróci! — szepnęła w uniesieniu. — Gajusz będzie zły, że przekreślono jego rozkaz, ale nic nie może nam zrobić, prawda? — A gdy Paula nie odpowiedziała natychmiast, dziewczyna powtórzyła z niepokojem: — Prawda, mamo? — Na razie nic nie może zrobić. — W głosie matki za brzmiała nuta przestrogi. — Ale pamiętaj, że Tyberiusz jest bardzo stary. Krzyczy, tupie, roztkliwia się sam nad sobą, a potem prędko zapomina, co było przyczyną jego gniewu. Zresztą na pewno już wkrótce umrze. — A wtedy cesarzem zostanie Gajusz? — spytała Diana z lękiem. — Tego nikt z góry nie wie, dziecinko. — Przecież cesarz nienawidzi Gajusza! Żebyś słyszała, co 0 nim wygadywał! — Tak, ale to nie był głos władcy Imperium, tylko krzyki zgrzybiałego staruszka. Julia ze swoją kliką rozstrzygnie, kto będzie następnym cesarzem. Możliwe, że jej wybór nie padnie na Gajusza, często się z nim kłóci. — Czasem myślę, że Tyberiusz mógłby na swojego następcę wyznaczyć ojca. Wiem, że go lubi. — Twój ojciec nie ma żadnych szans! — odparła Paula 1 leniwym machnięciem ręki przekreśliła nadzieje córki. — Ojciec jest wielkim człowiekiem — lojalnie stwierdziła Diana. 137 Paula skinęła głową i uśmiechnęła się niewesoło. — Wielcy ludzie nie zostają cesarzami, Diano — powiedziała z goryczą. — To reguła. Twój ojciec nie ma odpowiednich kwalifikacji, brak mu talentu do matactw. Jest odważny i sprawiedliwy. Na dobitkę cierpi na epilepsję... Teraz lepiej nie odstępuj Tyberiusza, dopilnuj, żeby pismo cesarskie zostało naprawdę wysłane. Diana już zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi, ale rozmyśliła się i wróciła do matki. Usiadła na jej łóżku uśmiechając się tajemniczo. — No, co tam? Masz jeszcze jakiś sekret do zwierzenia? — Tyberiusz zbuduje dla mnie wspaniałą willę. Paula uśmiechnęła się z niedowierzaniem. — Nonsens! — mruknęła. — Do wieczora zapomni, że w ogóle coś podobnego mówił. W każdym razie mam nadzieję, że zapomni. Nie chcę nawet myśleć o tym, że mogłabyś tutaj mieszkać. — Razem z Marcellusem — wyjaśniła Diana. — Zdaje się, że on chciałby Marcellusa także mieć tutaj pod ręką. — Po co? — Nie było jeszcze o tym mowy. Paula łagodnie pogłaskała głowę córki. — Proszę cię, unikaj tego tematu rozmawiając z Tyberiu- szem. Poza tym daj mu się wygadać, ile zechce. Wszystko mu obiecuj, o co cię poprosi. On zapomni! Przecież wcale nie pragniesz tej willi na Capri. Nie pragniesz, żeby Marcellus żył w tutejszej okropnej atmosferze. Jest w gorącej wodzie kąpany, po tygodniu zostałabyś wdową. Idź już teraz, dziecinko. Postaraj się, żeby Tyberiusz rzeczywiście napisał ten list. Intuicja mówiła Łucji, że Marcellus znajduje się na pokładzie tej galery. Od godziny — od chwili kiedy zza zakrętu ukazał się czarny dziób, a wkrótce potem, dzięki pracy trzech rzędów wioseł, cały ciężki kadłub — Łucja stała samotnie pod pergolą i opierając się o balustradę nie spuszczała wzroku z rzeki. Jeżeli „Vestris" żeglowała bez przeszkód, mogła była już przedwczoraj zawinąć do portu w Ostii. Co prawda ojciec zalecał cierpliwość: woda długo ociąga się z kipieniem, jeśli kucharka zbytnio zagląda do garnka. Joppa leży daleko, a „Vestris" miała po drodze odwiedzić kilka portów. Ale nawet ojciec, choć udzielał tak rozsądnych rad, nie mógł sobie znaleźć miejsca i wymyślał różne zajęcia, żeby jakoś zabić dłużący się czas. 138 Wszyscy domownicy czekali w napięciu, żeby ujrzeć wreszcie Marcellusa, bezpiecznego w rodzinnym gronie. Szczególnie podniecona była Tercja, a to z dwóch powodów; oczywiście pragnęła powrotu młodego trybuna, ale nad wszystko tęskniła do Demetriusza. Łucja z żalem wspominała obojętność, z jaką Koryntczyk odnosił się do Tercji. Marcipor snuł się po wszystkich pokojach i sprawdzał, czy wszędzie panuje wzorowy porządek. Matka kazała zawiesić w pokojach Marcellusa nowe kolorowe draperie. Ona jedna nie straciła panowania nad sobą. Rozpłakała się ze szczęścia, gdy Diana przyniosła radosną nowinę, ale potem czekała spokojnie. Za to Łucja nawet nie próbowała udawać spokoju. Całe wczorajsze popołudnie spędziła pod pergolą i tego dnia wróciła tam od samego rana, żeby obserwować rzekę. Czasem opuszczała posterunek, żeby przejść się po różanym ogrodzie, lecz po kilku minutach nogi same niosły ją znowu do punktu obserwacyjnego po wschodniej stronie pergoli. Galera posuwała się po rzece i już skręcała ku przystani, więc serce Łucji biło coraz mocniej. Była pewna, że wśród pasażerów statku jest jej brat, który z równą niecierpliwością oczekuje chwili, kiedy zejdzie na ląd. Jeżeli intuicja jej nie zawodzi, wkrótce już Marcellus zjawi się w domu. Wynajmie w przystani powóz i zaraz przyjedzie. Ojciec będzie zaskoczony, nie spodziewał się dzisiaj syna i wybrał się na Awentyn obejrzeć nowego wierzchowca — powitalny prezent. Może Marcellus zdąży przybyć przed powrotem ojca. Szkoda, że Diana nie może już dziś powitać Marcellusa! Nieznośny stary Tyberiusz znowu przysłał po nią konie i musiała oczywiście zastosować się do życzeń cesarza. — Czy on będzie ją tak stale zanudzał? — spytała Łucja. — Diana nie może pozwolić sobie na urażenie go — odparł poważnie ojciec. — Tyberiusz umie być złośliwy, gotów by wydać Marcellusa na łaskę i niełaskę Gajusza, gdyby Diana okazała się nie dość uległa. — Po chwili gorzkiego zamyślenia szepnął: — Obawiam się, że to dziecko znalazło się w trudnej, a nawet niebezpiecznej sytuacji. Nie my bezpośrednio naraziliś my ją na te kłopoty, ale martwię się o nią. — Nie myślisz chyba, że cesarz mógłby skrzywdzić Dianę! — wykrzyknęła Łucja. — Ten zgrzybiały starzec? — Każdy cesarz — mruknął ojciec wzgardliwie — zdolny jest wyrządzać krzywdy aż do ostatniego tchu, nawet w godzinie śmierci... Chociaż oczywiście życzymy mu, żeby żył wiecznie. — Coś mi się wydaje, że nie bardzo lubisz Tyberiusza — 139 powiedziała żartobliwie Łucja, żeby poprawić ojcu humor. Odburknął gniewnie, ale musiał się uśmiechnąć. Teraz było już widać rufę galery cumującej w przystani. Łucja po tylu godzinach napięcia straciła resztkę cierpliwości. Nie mogła czekać ani chwili dłużej! Służba zdziwi się, że córka senatora spieszy do bramy, ale okoliczności są przecież wyjątkowe. Łucja przebiegła dom aż do okazałego portyku i dalej po marmurowych schodach w długą cienistą aleję wijącą się wśród akacji, akantów i gęstwy kwitnących krzewów. Kilku niewolników kończących dzienną pracę w wypielęgnowanym ogrodzie podniosło na nią z ciekawością oczy. Zarumieniona i podniecona siadła wreszcie opodal brązowej bramy na kamiennej ławce, żeby trochę ochłonąć przed wielkim momentem. Zdawało jej się, że bardzo wiele czasu upłynęło, nim z ruchliwej ulicy w bramę skręcił rozklekotany wóz zaprzężony w dwa zmydlone od pośpiechu konie. Obok woźnicy stał Demetriusz, wysoki, opalony i szczupły. Spostrzegł ją natychmiast; chwycił woźnicę za ramię i odprawił go wręczywszy zapłatę. Zeskoczył z wozu i ruszył ku dziewczynie, która już szła na jego spotkanie. Zauważyła powagę malującą się na twarzy Koryntczyka, chociaż oczy mu rozbłysły, kiedy wyciągnęła do niego ręce. — Demetriuszu! — krzyknęła. — Co się stało? Gdzie Marcellus? — W przystani był tylko ten nędzny wóz do wynajęcia — wyjaśnił. — Przyjechałem po wygodniejszy pojazd. — Czy brat mój źle się czuje? — spytała, wciąż jeszcze trzymając go za ręce i z niepokojem patrząc mu w oczy. — Nie... Mój pan zmęczony... podróż miał dość przykrą. — Ach, tak! — Odetchnęła z ulgą. — Myślałam, że dobrze znosi morskie podróże. Czy cały czas chorował? Demetriusz skinął głową bardzo powściągliwie. Było jasne, że coś ukrywa. Łucja znów się zaniepokoiła. — Powiedz mi prawdę! — poprosiła zdławionym głosem. — Co dolega mojemu bratu? Od dawna nie pisał do domu. Koryntczyk niepokojąco długo zwlekał z odpowiedzią. — W przeddzień wyjazdu mój pan przeżył coś bardzo przykrego — odparł wreszcie z wolna, ostrożnie dobierając słowa. — To długa historia, teraz nie mam czasu, żeby ją opowiedzieć. Mój pan czeka w przystani. Był głęboko przy gnębiony i jeszcze niezupełnie się z tego otrząsnął. Na statku źle sypiał. — Morze było wzburzone? — spytała Łucja. 140 — Gładkie jak lustro — beznamiętnie odparł Demetriusz. — Ale mój pan źle sypiał i mało jadł. — Karmili was marnie? — Nie gorzej niż zwykle na statkach, ale mój pan nie miał apetytu, więc osłabł... Czy mogę już odejść, żeby wystarać się o wygodny powóz dla niego? — Podejrzewam, Demetriuszu, że chcesz mi oszczędzić jakiejś smutnej nowiny — powiedziała Łucja, spojrzeniem domagając się całej prawdy. — Twój brat jest w melancholijnym nastroju — odparł stanowczym tonem Koryntczyk. — Niechętnie rozmawia, ale nie lubi być sam. — Ale chyba pragnął wrócić do domu? — żałośnie spytała Łucja. — Twój brat nie pragnie niczego! — Zerknął niecierpliwie ku ulicy. — Czy wolno mi już odejść? Łucja skinęła głową. Niewolnik zasalutował włócznią i ruszył ku domowi, a Łucja z nim. Zwolnił kroku, żeby iść, jak przystało, za nią, ona jednak nie chciała go wyprzedzić. Demetriusz stanął. — Proszę — rzekł — idź przede mną. Nie godzi się, żeby niewolnik szedł u boku siostry swojego pana. — Głupi przepis! — krzyknęła Łucja. — Ale przepis — odparł Demetriusz; zniecierpliwienie zaostrzyło ton jego głosu. Natychmiast spostrzegł, że ją uraził. — Przepraszam! — szepnął. — Nie chciałem zrobić ci przy krości. — Nie, to moja wina — przyznała. I zdecydowanym krokiem pospieszyła pierwsza do domu. Chwilę szli w milczeniu, potem Łucja, patrząc przed siebie, oznajmiła z gniewem: — Niena widzę całej tej instytucji niewolnictwa. — Ja także jej nie lubię — oschle odparł Demetriusz. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy coś go ubawiło. Łucja, odwracając się znienacka, przyłapała szeroki uśmiech na jego twarzy. Kąciki jej warg drgnęły, chociaż starała się zachować powagę. Wyprostowała smukłe plecy i przyspieszyła kroku. Demetriusz więc także wydłużył krok, z przyjemnością wpadając w rytm jej sprężystych, wdzięcznych ruchów. Zatrzymała się w miejscu, gdzie aleja rozgałęziała się prowadząc prosto do domu i w bok do stajen. Demetriusz wyprężył się w postawie na baczność. — Powiedz mi prawdę — zagadnęła tonem zwalniającym go z roli niewolnika. — Czy Marcellusowi rozum się zmącił? 141 Demetriusz przyjął to chwilowe wyzwolenie i odpowiedział tym razem bez ogródek: — Marcellus przeżył silny wstrząs. Może w rodzinnym domu wróci do siebie. Myślę, że będzie się starał okazywać zainteresowanie życiem. Obiecał mi to. Ale nie zdziw się, jeżeli nagle w pół słowa umilknie, jakby zapomniał, o czym roz mawialiście, a potem po długiej chwili nagle zada ci pytanie, zawsze to samo pytanie... — Demetriusz odwrócił wzrok i widać było, że wolałby nic więcej nie dodawać. — Jakie pytanie? — nalegała Łucja. — Zapyta: „Czy byłaś tam"? — Tam? Gdzie? — zmarszczyła brwi, zaintrygowana. Wzdrygnął się i potrząsnął głową. — Tego nie będę teraz próbował ci tłumaczyć — odparł. — Ale gdy cię zapyta, wystarczy, żebyś odpowiedziała: „Nie". Nie pytaj: „Gdzie?" — tylko po prostu mów: „Nie". On się prędko uspokoi i ocknie. Tak przynajmniej bywało podczas podróży na „Vestris". Niekiedy rozmawiał z kapitanem zupeł nie swobodnie, jakby nic mu nie dolegało. W jakiejś chwili nagle przestawał interesować się tematem rozmowy i zamykał się w sobie. Potem pytał: „Czy byłeś tam?" Kapitan Fulwiusz odpowiadał: „Nie", i Marcellus zdawał się zadowolony z tej odpowiedzi. Mówił: „Oczywiście, tyś tam nie był. To dobrze. Powinieneś się z tego cieszyć". — Czy kapitan wiedział, o co chodzi? — spytała Łucja. Demetriusz przytaknął, ale, jak jej się wydało, niechętnie. — Dlaczego mnie nie możesz wytłumaczyć? — szepnęła prawie poufnie. — To długa historia — wyjąkał. — Może ci opowiem... kiedyś... Zbliżyła się do niego i przyciszyła jeszcze bardziej głos. — A ty tam byłeś? Skinął głową, unikając spojrzenia jej oczu. Żywiołowo, wyzbywając się ostatnich oporów, odezwał się do niej, jakby do kogoś równego stanem. — Nie pytaj go, Łucjo. Traktuj go tak samo jak zawsze w przeszłości. Rozmawiaj z nim o wszystkim, byle nie o Jerozo limie. Bądź ostrożna, żeby nie trącić mimo woli bolesnej struny. Może się zagoi, nie wiem, ale to bardzo głęboka duchowa rana. Łucja zaczerwieniła się lekko. Demetriusz w pełni wykorzystał wolność, którą go na chwilę obdarzyła. Zwrócił się do niej po imieniu. Czemuż by nie? Kto miał do tego większe niż on prawo! Rodzina dużo zawdzięcza temu lojalnemu niewolnikowi. 142 — Dziękuję ci, Demetriuszu — powiedziała łagodnie. — Dobrze zrobiłeś, że mnie nauczyłeś, jak mam postępować. Demetriusz błyskawicznie wrócił do roli niewolnika. Wyprężył się, zasalutował bardzo oficjalnie, patrząc na Łucję, jak gdyby była przezroczysta, i odszedł. Łucja chwilę jeszcze stała niezdecydowana, rozrzewnionym wzrokiem obserwując pełen godności odwrót Koryntczyka. W pierwszych godzinach po przybyciu Marcellusa przestrogi, udzielone przez jego niewolnika, wydawały się niedorzeczne. Łucja po rozstaniu się z Demetriuszem pobiegła do domu niosąc rodzicom niepokojącą nowinę. Zanim opowiedziała matce o dziwnej i smutnej chorobie brata, nadszedł ojciec. Rodzice niewiele mieli do powiedzenia: byli ogłuszeni i przytłoczeni. Jak gdyby otrzymali wiadomość o śmierci Marcellusa i czekali na powrót do domu jego zwłok. Toteż doznali radosnej niespodzianki, kiedy wbiegł witając ich niezwykle serdecznie. Co prawda był niepokojąco chudy i mizerny, ale — jak zaraz z wielką ufnością głośno zapewnił ojciec — dobra kuchnia i wypoczynek wkrótce go pokrzepią. Demetriusz zupełnie fałszywie przedstawił stan umysłu swojego pana. Niepojęte, co Koryntczykowi strzeliło do głowy, że alarmował rodzinę bajkami o przygnębieniu i melancholii Marcellusa. Przeciwnie, młody trybun nigdy nie był tak ożywiony jak teraz! Nie tracił czasu nawet na przebranie się po podróży, okazywał wielką ochotę do rozmowy. Na jego propozycję zsunięto w mały krąg krzesła w apartamencie matki, ale sam Marcellus nie zasiadł z rodzicami i siostrą. Biegał po pokoju jak lis w klatce i mówił prędko, z jakimś niemal wesołym podnieceniem; czasem zatrzymywał się, żeby dotknąć jakiegoś drobiazgu na stoliku albo wyjrzeć przez okno, ale nawet wtedy nie przerywał relacji o statku, o portach odwiedzanych po drodze, o pustynnych okolicach Gazy i o surowym życiu w Minoi. W zwykłych okolicznościach rodzina pewnie podejrzewałaby, że wypił trochę za dużo wina. Nigdy nie gadał tak dużo i tak prędko. Teraz cieszyli się tylko, że swoim zachowaniem przeczy obawom, które w nich wzbudził Demetriusz. Marcellus — myśleli — jest po prostu uradowany z powrotu do domu! Słuchali go uważnie, z błyszczącymi oczyma. Śmiali się z jego żarcików i zachęcali go oklaskami. — Usiądźże, synu — powiedziała serdecznie matka, gdy 143 w pewnej chwili zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. — Jesteś zmęczony. Oszczędzaj sił! Tak więc Marcellus, który właśnie opowiadał o zbójcach grasujących na starym szlaku solnym, usiadł i podjął swoją relację głosem trochę ściszonym, mniej pospiesznie, robiąc pauzy i dobierając z namysłem słowa. Teraz poprzez sztuczną wesołość przebijało znużenie i nagle młody trybun umilkł, jakby ktoś przerwał mu tok opowieści. Zdawało się, że z szeroko otwartymi oczyma, z wyrazem skupienia na twarzy wsłuchuje się i wpatruje w coś, co pochłania całkowicie jego uwagę. Rodzice i siostra obserwowali go w milczeniu, zaskoczeni i niespokojni. — Co ci jest, Marcellusie? — spytała w końcu matka starając się opanować drżenie głosu. — Może chciałbyś napić się wody? Spróbował się uśmiechnąć, prawie niedostrzegalnie potrząsnął głową, oczy miał teraz zgaszone. W pokoju zrobiło się bardzo cicho. — Może lepiej połóż się, synu — zaproponował ojciec siląc się na swobodny ton. Marcellus jakby wcale ich nie słyszał. Dyszał ciężko. Ręce mu się trzęsły i stopniowo zaciskał je w pięści tak kurczowo, że kostki wyraźnie zbielały. Po chwili atak minął, ale młody trybun siedział zgarbiony i przygnębiony. Grzbietem dłoni tarł czoło. Z wolna obrócił rozdzierająco smutną twarz ku ojcu, popatrzył na niego dziwnie i westchnął przeciągle. — Czy byłeś... Czy byłeś tam, ojcze? — zapytał cicho. — Nie, synu — odpowiedział senator głosem bardzo starego człowieka. Marcellus zaśmiał się, jakby zawstydzony, pokręcił głową ubolewając nad własną głupotą, powiódł wkoło wzrokiem, próbując z ich twarzy odczytać, co myślą o jego dziwacznym zachowaniu. Głośno przełknął ślinę. — Oczywiście nie byłeś — powiedział, niezadowolony z sie bie. — Wiem, przez cały ten czas siedziałeś w Rzymie, prawda? — I dodał: — Jeśli pozwolisz, matko, pójdę już do siebie. — Tak będzie najlepiej — łagodnie zgodziła się matka. Bardzo starała się nie zdradzić, jak jest wstrząśnięta, ale na widok spuszczonej żałośnie głowy syna zasłoniła obiema rękami oczy i wybuchnęła płaczem. Marcellus popatrzył na nią błagalnie i westchnął. — Łucjo, zawołaj Demetriusza — szepnął ze znużeniem. 144 Łucja podeszła do drzwi zamierzając wysłać Tercję po Koryntczyka, ale okazało się to niepotrzebne. Demetriusz najwidoczniej czekał tuż za drzwiami, bo wszedł teraz bezszelestnie i pomógł swojemu panu dźwignąć się z krzesła. — Zobaczymy się... jutro rano... — wybełkotał Marcellus. Oparty całym ciężarem na ramieniu niewolnika opuścił pokój. jji Łucja z cichym jękiem wybiegła na korytarz. Senator milczał, kryjąc w dłoniach pochyloną głowę. Marek Lukan Gallio po głębokim namyśle i ciężkiej rozterce postanowił, że musi odbyć poufną rozmowę z Demetriuszem. Senator zawsze w odniesieniu do niewolników przestrzegał tych samych zasad sprawiedliwości, co w stosunkach z wolnymi ludźmi, ale uznawał też konieczność utrzymywania ścisłej dyscypliny wśród służby. Czasem irytował się widząc, że Łucja pozwala sobie wobec Tercji na serdeczne, niemal tkliwe odruchy, i kilka razy (co prawda przed wielu laty) przypominał synowi, że jeśli chce mieć dobrego niewolnika, musi zachować między nim a sobą właściwy dystans. Gallio szczerze szanował urodziwego i wiernego Koryntczyka, którego przydzielił do usług synowi. Gotów był mu we wszystkim zaufać, ale nigdy nie przekroczył granicy, dzielącej jasno i nieodwołalnie pana od niewolnika. Teraz musiał zdobyć się na odstępstwo od tej niezłomnej reguły, bo jakże inaczej mógłby się spodziewać, że Demetriusz powie mu całą prawdę o przyczynach żałosnego zamętu w umyśle syna. Upłynęły dwa dni. Marcellus nie opuszczał swoich pokoi. Ojciec odwiedził go kilka razy, a syn przyjmował te wizyty serdecznie, lecz z dziwnym onieśmieleniem. Był zakłopotany, wyraźnie zmuszał się do uprzejmości i jednocześnie wzdragał przed bliższym kontaktem, przed każdym gestem współczucia, który mógłby rozjątrzyć jakąś niezwykle wrażliwą, bolesną ranę; ten lęk w połączeniu ze wzruszającymi próbami okazania synowskiej miłości wytwarzał sytuację bez wyjścia. Gallio nie wiedział, jak rozmawiać z synem, bał się pogorszyć sprawę jakimś niezręcznym słowem. Demetriusz miał klucz do tej zagadki, trzeba tylko skłonić go do wyznania wszystkiego. Po południu tego dnia Gallio wezwał Koryntczyka do biblioteki Demetriusz wszedł i stanął przed nim na baczność. — Chcę z tobą porozmawiać bardzo poważnie o moim synu. Demetriuszu. Jestem głęboko zaniepokojony. Będę ci wdzięczny, jeśli powiesz mi wszystko, niczego nie przemilczając, 145 o przyczynach dziwnej zmiany w jego usposobieniu. — Wskazał stojące po drugiej stronie stołu krzesło. — Może zechcesz usiąść? Będzie ci wygodniej. — Dziękuję, panie — odparł z szacunkiem Demetriusz. — Jeśli pozwolisz, wolę stać. — Jak chcesz — trochę szorstko zgodził się senator. — Myślałem, że siedząc będziesz mógł swobodniej, bardziej naturalnie mówić. — Nie, dziękuję, panie. Nie jestem przyzwyczajony siedzieć w obecności osób wyższego stanu. Będę się czuł bardziej naturalnie stojąc. — Siadaj! — ostro rozkazał Gallio. — Nie chcę, żebyś prężył się przede mną odpowiadając służbiście tak czy nie. To sprawa życia albo śmierci. Musisz mi powiedzieć wszystko, co powinienem wiedzieć, nie zatajając niczego. Demetriusz położył ciężką skórzaną nabijaną metalowymi ćwiekami tarczę na posadzce, włócznię oparł o kolumnę i usiadł. — A teraz mów! — powiedział Gallio. — Co dolega mojemu synowi? — Pan mój na czele oddziału legionistów przybył do Jero zolimy, jest bowiem w zwyczaju, że wszystkie rzymskie forty znajdujące się w Palestynie wysyłają oddziały wojska do insuli prokuratora na doroczne święto żydowskie, aby pomóc w utrzy maniu porządku. W mieście gromadzą się wówczas tłumy ludzi z całego kraju. — Prefektem Jerozolimy jest, jeśli się nie mylę, Poncjusz Piłat? — Tak, panie. Tytułują go tam prokuratorem. W Jerozoli mie ma też siedzibę drugi gubernator prowincji. — Aha, pamiętam. Człowiek znany z próżności. Herod. Łajdak. — Bez wątpienia — szepnął Demetriusz. — Jak słyszałem, jest zazdrosny o Piłata. — Nikt nie ma czego zazdrościć Piłatowi, panie. Piłat jest posłusznym narzędziem w rękach starszyzny rządzącej w świą tyni. Przynajmniej był takim narzędziem w sprawie, o której muszę ci, panie, opowiedzieć. — Ta sprawa dotyczy mojego syna? — Gallio oparł ramiona na stole i wychylił się do przodu, żeby nie uronić ani słowa relacji Koryntczyka. — Jeśli wolno, chciałbym najpierw zapytać, panie, czy słyszałeś kiedyś o Mesjaszu. — Nie. Co to za Mesjasz? 146 — Żydzi od wieków czekają na przyjście bohatera, który ma ich wyzwolić. To jest obiecany im Mesjasz. Podczas dorocz nego tygodnia świąt zwanych Paschą najbardziej fanatyczni spośród Żydów są podnieceni, wypatrują Mesjasza z nadzieją, że właśnie wtedy się objawi. Od czasu do czasu wydaje im się, że rozpoznają w kimś obiecanego zbawcę, ale zawsze dotąd okazywało się to w końcu pomyłką. W tym roku... — Demet- riusz przerwał, w zamyśleniu spojrzał w otwarte okno i nie dokończył zdania. — Był tam młody Żyd z Galilei — podjął wreszcie — mniej więcej mój rówieśnik, jak sądzę, ale człowiek tak niezwykły, że wydał mi się bez wieku... jak gdyby poza czasem... — Widziałeś go? — Tłum prostych ludzi chciał Go przekonać, że jest Me sjaszem, ich królem. Widziałem panie, tę scenę. Stało się to pierwszego dnia, kiedy przybyliśmy do Jerozolimy. — Mówisz, że ludzie próbowali go przekonać? — Jego to nie interesowało. Podobno nauczał, głównie w swojej prowincji, wielkie rzesze ludu; po prostu wzywał do uczciwości i dobroci. Nie chciał władzy. — Może jednak tłumaczył ludziom, że ci, którzy mają władzę, rządzą źle — spytał Gallio. — Nie wiem, panie, ale myślę, że mówiąc tak nie rozminąłby się z prawdą. — Drobne zmarszczki wokół oczu senatora pogłębiły się nieco. — Wnioskuję, że twoim zdaniem, Demetriuszu, mamy zły rząd. — Tak, panie. — Może uważasz, że wszystkie rządy są złe? — Wszystkich nie znam, panie — odparł Demetriusz. — Ano, wszystkie są mniej więcej do siebie podobne — powiedział Gallio. — To godne ubolewania — poważnie stwierdził Koryntczyk. — A więc ten Galilejczyk odtrącił królewską koronę i zapew ne naraził się na gniew swoich zwolenników? — Także na gniew władz. Bogacze żydowscy, bojąc się wpływu tego człowieka na lud, postawili Go przed sądem oskarżając o zdradę stanu. Piłat, wiedząc, że Galilejczyk żadnego przestępstwa nie popełnił, próbował Go uniewinnić. Ale tamci domagali się skazania. Wbrew własnemu przekonania Piłat ustąpił i skazał Go na śmierć. — Demetriusz wahał się chwilę, nim ściszonym głosem dodał: — Na śmierć krzyżową. Komendant fortu Minoa dostał rozkaz wykonania egzekucji. I 147 — Marcellus? To okropne! — Okropne, panie. Na szczęście był bardzo pijany, kiedy spełniał to zadanie. Pewien doświadczony centurion z Minoi przypilnował, żeby mój pan przedtem spił się na umór. Zachował jednak dość przytomności, aby pojąć, że krzyżuje niewinnego i, jak sam widzisz, panie, nie może znieść tej myśli. Udaje mu się niekiedy na jakiś czas zapomnieć, ale potem wspomnienie powraca i dręczy go jak koszmar. Tamta scena staje mu przed oczyma z taką wyrazistością, że odczuwa niemal fizyczny ból. Wizja jest dla niego tak realna, że nie wierzy, aby wszyscy dokoła nic o niej nie wiedzieli; pyta więc ich o to, a potem wstydzi się, że pytał. Gallio szerzej otworzył oczy, nagle pojmując sens pytań syna: — Ach! — wykrzyknął. — „Czy byłeś tam?" O to mu chodzi! — Tak, panie, ale to jeszcze nie wszystko — odparł Demet- riusz. Przez chwilę milczał patrząc w okno i uderzając końcami palców jednej ręki o palce drugiej; namyślał się widocznie, jak wyrazić resztę tego, co miał do powiedzenia. Wreszcie spojrzał prosto w oczy senatora i podjął: — Zanim opowiem dalszy ciąg, chciałbym cię zapewnić, panie, że nie jestem zabobonny. Nigdy nie wierzyłem w cuda. Wiem, że ty, panie, także nie wierzysz w nadprzyrodzone siły i że trudno ci będzie wziąć poważnie to, co teraz usłyszysz! — Mówże, Demetriuszu! — Gallio niecierpliwie walnął pięścią w stół. — Galilejczyk idąc na ukrzyżowanie ubrany był w skromną brunatną samodziałową szatę. Przed egzekucją żołnierze zdarli ją z Niego i cisnęli na ziemię. Kiedy Jezus konał na krzyżu, oficerowie, a między nimi mój pan, siedzieli opodal na stoku pagórka i grali w kości. Jeden z nich podniósł szatę skazańca i postanowili losować, kto ją dostanie. Mój pan wygrał. Tego wieczora w insuli odbyła się uczta. Wszyscy pili bez umiar kowania. Pewien centurion namówił mojego pana, żeby przy wdział tę szatę. — Co za pomysł! I mój syn to zrobił? — Zrobił, ale bardzo niechętnie. Po południu był pijany, ale wieczorem już otrzeźwiał. Myślę, że otrząsnąłby się ze . zgrozy przeżyć tego dnia, gdyby nie incydent z szatą skazańca. Mój pan włożył ją i z tą chwilą stał się jakby innym człowiekiem. — A więc sądzisz, że ta szata była zaczarowana! — powie dział Gallio niemal wzgardliwie. 148 — Myślę, że z moim panem stało się coś dziwnego w chwili, kiedy ją na siebie włożył. Uwolnił się od niej pospiesznie i kazał mi ją spalić. — Bardzo słusznie. Po co przechowywać tak nędzną pa miątkę! — Ja zachowałem ją po dziś dzień, panie. — Wbrew rozkazowi? Demetriusz skinął głową. — Mój pan wydając ten rozkaz nie był sobą. Nieraz zdarzało mi się, że nie spełniałem jego rozkazów, jeśli byłem pewny, że tak będzie dla niego lepiej. Nie żałuję, że zatrzymałem tę szatę. Jeżeli ona stała się przyczyną zmącenia jego umysłu, może dzięki niej także wyzdrowieje. — Bzdura! — wykrzyknął Gallio. Zabraniam ci pokazywać ją mojemu synowi. Demetriusz siedział w milczeniu, podczas gdy senator, wzburzony, zerwał się z krzesła i przemierzał tam i z powrotem salę. Wreszcie przystanął i w zadumie trąc ręką dolną szczękę zapytał: — Jak to sobie wyobrażasz? Jakim sposobem ta szata mogłaby przywrócić mojemu synowi jasność umysłu? — Nie wiem, panie — przyznał się Demetriusz. — Wiele myślałem o tym, ale nie nasunął mi się żaden plan działania. — Wstał i spojrzał prosto w twarz senatora. — Przyszło mi tylko do głowy, że może byłoby dobrze, gdybyśmy na jakiś czas wyjechali z Rzymu. Kiedy będziemy sami, może nadarzy się jakaś sposobność. Tutaj mój pan wciąż musi przybierać obronną postawę. Jest skrępowany, wstydzi się swojej choroby. W dodatku zadręcza się myślą, że lada dzień wróci córka legata Gallusa i będzie oczekiwała, że on zaraz złoży jej wizytę. Mój pan boi się tego spotkania. Nie chce, żeby zobaczyła go w takim stanie. — Rozumiem go — powiedział senator. — Może masz rację. Jak sądzisz, dokąd powinniście wyjechać? — O ile wiem, młodzi Rzymianie często jeżdżą do Aten, żeby uzupełnić swoje wykształcenie. Nikt by się nie dziwił, gdyby mój pan zechciał tam spędzić jakiś czas studiując czy też kształcąc się w sztukach pięknych. Twój syn, panie, od dawna ? interesuje się rzeźbą. Wydaje mi się, że tutaj niełatwo byłoby mu pomóc. Nie mógłby siedzieć zamknięty w domu, a sam zdaje sobie sprawę, że nie powinien w tym stanie pokazywać się ludziom. Prędko rozeszłaby się wiadomość, że coś jest nie 149 w porządku z jego głową. Byłoby to bardzo kłopotliwe dla niego i dla całej rodziny. Jeśli zgadzasz się na mój projekt, panie, spróbuję go namówić na podróż do Aten. Nie spodziewam się oporu; mój pan czuje się tu bardzo nieszczęśliwy. — Tak, wiem — szepnął Gallio, na pół do siebie. — Jest tak nieszczęśliwy — tonem poufnego zwierzenia ciągnął Koryntczyk — że lękam się o niego. Jeżeli stąd nie wyjedzie, Diana wracając może nie zastanie go już żywego. — Chcesz przez to powiedzieć, że Marcellus mógłby się zabić, aby nie zobaczyła go w takim poniżeniu? — Tak. To dla niego bardzo ważna sprawa. — Na jakiej podstawie przypuszczasz, że mój syn myśli 0 samobójstwie? Demetriusz nie od razu odpowiedział. Wyciągnął spod tuniki sztylet o srebrnej rękojeści i ostrzem uderzył na płask o swoją otwartą dłoń. Senator Gallio poznał oręż należący do Mar-cełlusa. — Sądzę, że myśli o tym — powiedział Koryntczyk. — Zabrałeś mu ten sztylet? Demetriusz skinął głową. — Mój pan jest przekonany, że go zgubił gdzieś na statku. Senator westchnął głęboko; usiadł przy stole, sięgnął po papirus i trzciną zaczął pisać szybko, dużymi literami. Skończywszy przyłożył pieczęć. — Zawieź, Demetriuszu, mojego syna do Aten i pomóż mu odzyskać równowagę umysłu. Ale nikt nie może żądać od niewolnika, żeby przyjął takie zadanie na swoje barki! — Wręczył dokument Koryntczykowi. — Oto akt twojego wy zwolenia. Jesteś wolnym człowiekiem. Demetriusz w milczeniu wpatrywał się w pismo. Trudno mu było uprzytomnić sobie całą wagę tego aktu. Jest wolny! Tak samo wolny jak Gallio. Rozporządza sobą! Ma prawo odezwać się do każdego, nawet do Łucji, jak do równej stanem osoby. Czuł na swej twarzy spojrzenie senatora, który obserwował go z zaciekawieniem, jakby starał się odgadnąć jego myśli. Po długiej chwili Koryntczyk z wolna potrząsnął głową i zwrócił pismo senatorowi. — DOceniam twoją wspaniałomyślność, panie — powiedział drżącym głosem. — W innych warunkach przyjąłbym ją z niewysłowioną radością. Każdy człowiek kocha wolność. Sądzę jednak, że byłoby błędem, gdybyśmy teraz zmienili charakter stosunków łączących mnie jako niewolnika z moim panem. 150 — Odrzucasz szansę wyzwolenia dla dobra mojego syna? — zdławionym głosem spytał senator. — Wolność straciłaby dla mnie wartość, gdybym ją zdobył kosztem Marcellusa, narażając go na niebezpieczeństwo — odparł Koryntczyk. — Szlachetne masz serce! — Gallio wstał i podszedł do dużej szkatuły z brązu. Otworzył ją i w jednej z przegródek złożył akt wyzwolenia Demetriusza. — Na każde żądanie możesz ten dokument dostać — oznajmił. — To pismo będzie tutaj czekało na twoje słowo. — Wyciągnął rękę, ale Demetriusz udał, że nie widzi tego gestu i szybko sprezentował włócznię salutując służbiście. — Czy wolno mi już odejść, panie? — spytał, jak przystało niewolnikowi. Gallio skłonił się z szacunkiem jak przed wolnym człowiekiem. Najgłębiej z wszystkich domowników stroskany był Mar-cipor, który nie mógł ośmielić się na zadawanie pytań komukolwiek z wyjątkiem Demetriusza. Ale Koryntczyk nie miał czasu na rozmowy, toteż stary Marcipor cały dzień kręcił się po domu nie mogąc znaleźć sobie miejsca, gubiąc się w domysłach, jaką tragedię przeżywa jego uwielbiany Marcellus. Kiedy po długiej rozmowie między senatorem a niewolnikiem jego syna drzwi biblioteki otwarły się wreszcie, Marcipor, który z niepokojem czekał na tę chwilę w atrium, podszedł do Demetriusza. W milczeniu uścisnęli sobie ręce i usunęli się do zacisznej alkowy. — Co to wszystko znaczy, Demetriuszu? — spytał niepew nie. — Czy możesz mi powiedzieć? Demetriusz położył dłoń na ramieniu starszego rodaka i przyciągnął go bliżej. — Mogę, a nawet muszę — szepnął. — Przyjdź o północy do mojej sypialni. Teraz bardzo się spieszę. I tak za długo zostawiłem go samego. Kiedy późnym wieczorem w domu ucichło, Demetriusz, upewniwszy się, że jego pan śpi, przyszedł do sąsiedniego cubiculum, gdzie miał posłanie. Wkrótce usłyszał lekkie pukanie do drzwi i otworzył je Marciporowi. Usiedli blisko siebie i rozmawiali szeptem, dopóki na dworze nie odezwały się ptaki i brzask nie rozjaśnił nieba bladym błękitem. Demetriusz opowiedział swoją długą, dziwną historię. Marcipor pragnął zobaczyć szatę i oglądał ją z wielkim zaciekawieniem. — Nie wierzysz chyba, że w tym kawałku tkaniny ukryta jest jakaś szczególna moc? — spytał. — Nie wiem — szczerze przyznał się Demetriusz. — Gdybym powiedział: „Tak" — pomyślałbyś, że oszalałem, a gdybym zwątpił o równowadze własnego umysłu, nie czułbym się zdolny pomóc Marcellusowi, który z pewnością jest obłą kany i potrzebuje mojej opieki. Wolę więc odpowiedzieć, że w tej szacie kryje się tylko to, czym ją wyobraźnia każdego z nas obdarza. Co do mnie, widziałem Galilejczyka, więc... Nie mogę ci tego wytłumaczyć, ale wiem, że to nie był zwyczajny człowiek, Marciporze. Łatwo dałbym się przekonać, że było w Nim coś boskiego. — Bardzo mnie dziwi, że mówisz to ty, właśnie ty, Demet- riuszu — tonem nagany odparł Marcipor wpatrując się z nie pokojem w twarz młodszego przyjaciela. — Raczej po każdym bym się czegoś podobnego spodziewał niż po tobie! — Wstał i rozpostarł szatę podnosząc wysoko ramiona. — Czy nie masz nic przeciw temu, żebym ją na siebie włożył? — Proszę bardzo... On by się o to nie pogniewał — rzekł Demetriusz. — Kto! Kto by się nie pogniewał? — ze zdumieniem spytał Marcipor. — Marcellus? — Nie. Ten, do którego ta szata należała. Nie sprzeciwiał się, abym ja ją sobie wziął, a ty jesteś z pewnością nie gorszy ode mnie. — Bogowie! — westchnął Marcipor. — Obawiam się, że tobie też trochę pomieszało się w głowie od tej okropnej historii. Skąd wiesz, że Galilejczyk nie ma nic przeciw temu, abyś przechowywał jego szatę? Głupstwa pleciesz! — Może głupstwa, a może nie... bo kiedy dotykam tej szaty... — jąkał się Demetriusz — mam dziwne wrażenie. Jeśli jestem zmęczony, przywraca mi siły. Jeśli czuję się przybity, dodaje mi otuchy. Kiedy buntuję się przeciw swojemu niewol nictwu — godzi mnie z losem. Może dlatego, że biorąc ją w ręce, zawsze przypominam sobie Jego siłę... Jego męstwo, jeśli chcesz, włóż ją, Marciporze. Pomogę ci... Marcipor wsunął długie ramiona w rękawy szaty i usiadł. — Dziwnie mnie rozgrzewa — powiedział. — Pewnie to igraszki mojej wyobraźni. Mówiłeś mi, że on tak głęboko troszczył się o dobro innych ludzi, więc jego szata... — Marcipor daremnie szukał słów, żeby wyrazić swe myśli, toteż w końcu umilkł i uśmiechnął się nieśmiało do Demetriusza. 152 — A co? Czy wciąż jeszcze myślisz, że mam bzika? — Co to może być? — zdławionym szeptem spytał Mar- cipor. — Nie wiem, ale coś jest na pewno — odparł Demetriusz. — Spokój? — powiedział Marcipor, jakby sam sobie zadawał to pytanie. — I ufność — dodał Demetriusz. — Pewność, że nie warto się martwić niczym, że wszystko... wszystko dobrze się skończy. Rozdział 8 O zachodzie słońca w ostatnim dniu miesiąca, który Juliusz Cezar reformując kalendarz nazwał własnym imieniem, Marcellus i jego niewolnik z rozklekotanego pojazdu, zasługującego na miejsce w ateńskim muzeum starożytności, ujrzeli Parthenon. Demetriusz, pełen sprzecznych uczuć, odnawiał znajomość ze swoim ojczystym krajem. Gdyby były legat rzymskiego legionu Minoi spieszył do greckiej stolicy w jakichś pilnych sprawach i gdyby stan jego ducha był normalny, z pewnością irytowałaby go nieznośna powolność i nuda tej podróży. Wybrali grecki żaglowiec „Klitia" po prostu dlatego, że statek ten właśnie wyruszał w rejs, oni zaś nie chcieli ani dnia dłużej pozostać w Rzymie. Żadnych innych zalet „Klitia" nie miała. Jako statek handlowy, którego głównym zadaniem było dostarczanie pszenicy do Italii, drogę powrotną odbywał z pustą niemal ładownią we wnętrzu steranego kadłuba wioząc tylko trochę mebli i gospodarskich sprzętów przeznaczonych dla urzędujących w prowincjach reprezentantów Rzymu. Nie przewidziano wygodnych pomieszczeń dla pasażerów, musieli w dziewięciu zadowalać się jedną, wspólną kajutą i jednym pokładem. Na rufie urządzona pod gołym niebem kuchnia służyła do gotowania posiłków, o które sami mieli się troszczyć. „Klitia" dostarczała im jedynie surowych prowiantów po dość słonych cenach. Aż nazbyt blisko kuchni i przytykającej do niej jadalni w kilku niechlujnych przegrodach znajdowały się przeznaczone na ich stół nieszczęsne cielęta i owce oraz zamknięte w klatkach 153 półżywe kury. Pierwszego dnia było też kilka świń, lecz pewien żydowski kupiec z Cytery kupił je niezwłocznie i bez ceremonii złożył w ofierze Neptunowi, dołączając niezbyt wonną osobistą daninę, gdyż źle znosił kołysanie na morzu. Obok samotnego masztu ciasny pokład okolony niegościnnymi twardymi ławami stanowił miejsce spacerów i rozrywek. Tuż przy maszcie otwierał się wąski luk, w którym strome schody prowadziły do pasażerskiej kajuty; światło i powietrze dochodziły tam przez sześć miniaturowych okienek, które przy najlżejszym powiewie wiatru przezornie zamykano. „Klitia" nie rozpieszczała swoich pasażerów. Wątpliwe, czy wśród wszystkich statków kursujących między Ostią a Pireusem można by znaleźć drugi tak mało dbający o wygody podróżnych. Jedyną rzeczą, którą ta stara brudna łajba szafowała hojnie, był czas. Zawijała po drodze do wszystkich portów i w każdym stała długo, na przykład trzy doby u brzegów nic nie znaczącej wyspy Korfu, gdzie należało tylko wyładować skrzynię krzemionki zabierając w zamian belę szali z wielbłądziej wełny; cztery dni w Argostoli, gdzie uzupełniono zapasy słodkiej wody, zostawiono kilku pasażerów i kupiono skrzynkę cytryn. Zboczyła nawet ku Krecie po to jedynie, żeby tam dostarczyć trzy bloki kararyjskiego marmuru i nabyć trochę cuchnących byczych skór do wyrobu tarcz. W tym porcie „Klitia" przycumowała za pomocą zbutwiałej liny do galery stojącej u nabrzeża i dopiero po tygodniu zdecydowała się rozpocząć następny etap dłużącej się w nieskończoność podróży. Marcełlus w normalnym stanie ducha nie ścierpiałby tego marudzenia i tylu dokuczliwych niewygód. Teraz, pogrążony w apatii, wszystko znosił ze spokojem, który przerażał Demet-riusza. Młody trybun z natury był niecierpliwy, nawet drobne przeciwności wytrącały go zwykle z równowagi. Koryntczyk z lękiem obserwował, jak jego pan z każdym dniem coraz bardziej obojętnieje, nieczuły na brud i brzydotę otoczenia. Za to Demetriusz o mało ze skóry nie wyskoczył, zirytowany powolnością i niechlujstwem statku, znudzony monotonią żeglugi. Daremnie próbował wykrzesać choćby iskierkę zainteresowania w uśpionym umyśle Marcellusa. Senator Gallio zaopatrzył syna na drogę w mały, lecz starannie dobrany księgozbiór, przeważnie dzieła klasyków. Niewolnik starał się taktownie nakłonić swojego pana do lektury, nic jednak nie wskórał. Marcełlus całe niemal dni spędzał w milczeniu, wpatrując się tępo w wodę. Zaraz po pierwszym śniadaniu wychodził na 154 pokład, przemykał między zagracającymi go przedmiotami i przysiadał na zwojach liny kotwicznej w pobliżu dzioba; podparłszy łokcie o kolana, a brodę o dłonie, tkwił tam nieruchomo spoglądając pustym wzrokiem na morze. Demet-riusz czekał, aż jego pan usadowi się, potem ze zwojami pod pachą kładł się tuż obok niego na zamykających luk deskach. Czasem odczytywał głośno kilka zdań i zadawał Marcellusowi jakieś pytania. Młody trybun powoli, jakby wracając z daleka, zdobywał się zwykle na lakoniczną odpowiedź, ale było jasne, że woli, aby go zostawiono w spokoju. Koryntczyk nade wszystko pragnął zbudzić z letargu umysł swojego pana, ale przy tej sposobności sam znajdował tematy do refleksji. Nigdy dotychczas nie miał tyle czasu na czytanie. Szczególnie zainteresowały go pisma Lukrecjusza. Oto mędrzec! — myślał. — Czy znasz pisma Lukrecjusza, panie? — spytał pewnego popołudnia po godzinie milczenia. Marcellus z wolna podniósł głowę i zastanawiał się, co odpowiedzieć. — Trochę — odparł wreszcie. — Lukrecjusz sądził, że to strach przed śmiercią unie- szczęśliwia człowieka — powiedział Demetriusz. — Dąży! do wyplenienia tego strachu. — Niezły pomysł — przyznał sennie Marcellus. I po długiej pauzie zapytał: — Jaką znalazł radę na ten lęk? — Przeświadczenie, że nie ma pozagrobowego życia — wyjaśnił Koryntczyk. — Owszem, to mogłoby pomóc — zgodził się Marcellus — pod warunkiem, że teza ta dałaby się utrzymać. — Myślisz, panie, że pod naporem wichury mogłaby się zerwać z kotwicy? Marcellus lekko uśmiechnął się z tej żeglarskiej przenośni i skinął głową. Po dłuższym namyśle powiedział: — Niektórym ludziom może w strachu przed śmiercią przynieść ulgę wiara, że nie może ich spotkać już nic gorszego niż to, co wycierpieli w tym życiu. Ale Lukrecjusz chyba bezpodstawnie twierdził, że wszyscy ludzie boją się śmierci. Są przecież tacy, którzy jej pragną. Co do mnie, nie odczuwam przed nią lęku, wszystko mi jedno, co przyniesie... Czym Lukrecjusz pociesza tych, którzy lękają się życia? Demetriusz już żałował, że rozpoczął tę rozmowę, ale nie wypadało zakończyć jej zbyt nagle, zwłaszcza na tym rozpaczliwym pytaniu Marcellusa. 155 — Lukrecjusz przyznaje, że życie zawsze jest trudne, ale poprawia się stopniowo, w miarę jak ludzkość wyzbywa się pierwotnego barbarzyństwa, wznosi się do cywilizacji. Demetriusz starał się nadać temu twierdzeniu optymistyczny wydźwięk. Ale Marcellus zaśmiał się gorzko. — Ludzkość wyzbywa się barbarzyństwa! Gdzież Lukrec jusz to zaobserwował? — Z irytacją potrząsnął głową odrzucając pogląd filozofa. — Nie miał pojęcia, co się dzieje na świecie! Żył jak kret w jamie. Karmił się własnym sadłem niby niedźwiedź w zimie. Kiedy doszedł do czterdziestki, pomieszało mu się w mózgu i umarł. Wyzbyliśmy się barbarzyństwa! Nonsens! Wszystkie okrucieństwa dżungli są niczym w porów naniu z bestialstwem dzisiejszego naszego świata. — Podniósł głos, już nie mruczał do siebie, lecz przemawiał z uniesieniem. — Wyzbywamy się barbarzyństwa! — krzyknął. — Ty, Demetriuszu, powinieneś wiedzieć, jak jest naprawdę. Ty przecież tam byłeś. Demetriusz poważnie skinął głową. — To było okropne — przyznał — ale myślę, że niesłusznie wciąż robisz sobie z tego powodu wyrzuty. Nie miałeś wyboru. Marcellus, który już znów zapadł w otępienie, nagle ocknął się i zacisnął pięści. — To kłamstwo, Demetriuszu, dobrze wiesz, że to kła mstwo! Miałem wybór. Mogłem uwolnić Galilejczyka. Było dość bitnych żołnierzy z Minoi, mogłem z ich pomocą rozpędzić tłum. — Piłat oddałby cię, panie, pod sąd wojenny. Mógłbyś to przypłacić życiem. — Przypłacić życiem! — krzyknął Marcellus. — Co ono warte! Lepiej byłoby stracić je przynajmniej z honorem. — Starajmy się teraz zapomnieć o tym — próbował uspokoić go Demetriusz. — W Atenach, panie, inne sprawy oderwą twoje myśli od złych wspomnień. Czy nie cieszysz się ani trochę na studia, które będziesz mógł tam prowadzić? Marcellus nic nie odpowiedział. Odwrócony plecami do Koryntczyka, patrzał na morze. Nazajutrz Demetriusz — nieopatrznie, jak sobie później wyrzucał — znowu spróbował wciągnąć swojego pana w poważną dyskusję. — Zdaniem Lukrecjusza — powiedział — wiara, że bogowie troszczą się o nasze losy, nie dała ludziom nic prócz gorszych jeszcze cierpień. — Oczywiście — mruknął Marcellus. — Był głupcem, że 156 w ogóle wierzył w istnienie bogów. — „Klitia", kołysząc się leniwie z boku na bok, zdążyła przepłynąć parę staj, nim dodał: — Lukrecjusz oszalał. Za dużo wiedział o sprawach niedostępnych poznaniu. Żył samotnie i myślał... myślał, aż popadł w obłęd... Tak samo jak ja, Demetriuszu! Gdyby nie zamęt panujący w jego umyśle, Marcellus, znużony długą podróżą, pewnie by się ucieszył z miłego powitania, jakie zgotował mu właściciel ateńskiej gospody, zgodnie zresztą z przewidywaniami senatora. Marek Lukan Gallio jako dwudziestoletni młodzieniec spędził całe lato w Atenach kształcąc się w słynnej akademii Hipparkusa i mieszkając w dostępnym tylko dla wybrańców domu Eupolisa, który od pięciu pokoleń był w rękach tej samej rodziny. Stary Georgiasz Eupolis traktował klientów swojej gospody jak osobistych gości. Nie przyjmował nikogo bez poważnych rekomendacji, ale gdy ktoś raz znalazł się pod jego dachem, nie szczędził starań, by mu tam nie brakowało nawet ptasiego mleka. Chłodna wyniosłość, z jaką właściciele domu Eupolisa traktowali zgłaszających się obcych gości, nie wynikała tylko ze snobizmu. W Atenach roiło się od cudzoziemców. W mieście było przeszło sto zajazdów, ale z nielicznymi wyjątkami wszystkie miały złą sławę. Gospodarze ich rekrutowali się przeważnie ze stręczycieli, złodziei i rzezimieszków, a goście nie byli od nich lepsi. Ateńska gospoda dbająca o dobrą reputację musiała przebierać wśród klienteli. Młody Marek Lukan Gallio widocznie zasłużył na szacunek, bo kiedy opuszczał dom Eupolisa, stary Georgiasz rozciął srebrną drachmę na połowy i jedną wręczył Markowi, a drugą przymocował do tabliczki, która mu służyła za notatnik i którą starannie przechowywał. — Ktokolwiek zgłosi się z tą cząstką drachmy — powiedział — będzie mile przywitany w tym domu. Pilnuj, synu, abyś jej nie zgubił. Teraz Marcellus, przybywając o zmierzchu na cienisty dziedziniec pięknej starej gospody, podał w milczeniu połówkę drachmy surowemu odźwiernemu, który wynurzył się z mroku i zastąpił im drogę. Niewolnik natychmiast zmienił postawę i skłonił się z uszanowaniem. Drapiąc się w głowę pospieszył z talizmanem do swojego pana. Wkrótce po kamiennych schodkach z oplecionego winoroślą portyku wybiegł rozpromieniony 157 gospodarz — wytworny czterdziestoletni mężczyzna — z uśmiechem na ustach i wyciągniętymi do powitania rękami. Marcellus wysiadł ze staroświeckiego pojazdu i przedstawił się jako syn Marka Lukana Gallio. — A jak mamy cię tytułować, panie? — spytał gospodarz. — Jestem trybunem, a na imię mi Marcellus. — Ojciec twój, szlachetny trybunie, nie został w tym domu zapomniany. Mam nadzieję, że żyje i cieszy się najlepszym zdrowiem. — Tak, dziękuję ci. Senator Gallio przesyła pozdrowienia twojemu domowi. Wiele lat minęło od czasu, gdy tutaj bawił, spodziewa się jednak, że będę mógł złożyć od niego wyrazy przyjaźni sędziwemu Georgiaszowi. — Niestety, mój czcigodny ojciec od dziesięciu lat nie żyje. Ale witam cię w jego imieniu. Nazywam się Dion. Rozgość się jak we własnym domu. Wejdź, szlachetny trybunie. Widzę, że jesteś zdrożony. Zwrócił się do Demetriusza: — Odźwierny pomoże ci wnieść bagaże i zaprowadzi do izby, gdzie będziesz mógł sypiać. — Życzę sobie, żeby mój niewolnik dzielił ze mną kwaterę — powiedział Marcellus. — Nie jest to u nas w zwyczaju — nieco ozięble odparł Dion. — Ale ja mam taki obyczaj. Ostatnio przeżyłem ciężkie przygody i nie jestem jeszcze całkiem zdrowy — wyjaśnił Marcellus. — Nie chcę być sam. Demetriusz zamieszka razem ze mną. Dion po krótkim wahaniu wzruszył lekko ramionami i chociaż niechętnie, ustąpił i dał Marcellusowi znak, żeby wszedł przed nim do domu. — Odpowiadasz, szlachetny trybunie, za zachowanie swo jego niewolnika — stwierdził szorstko, gdy wchodzili po stopniach portyku. — Dionie — rzekł Marcellus zatrzymując się w drzwiach — ten Koryntczyk gdyby był wolny, mógłby godnie zająć miejsce w każdym, najwykwintniejszym towarzystwie. Jest wykształ cony i kulturalny, a w dodatku dzielny. Z pewnością nie przyniesie ujmy domowi Eupolisa. Sprzęty w obszernej sali dla mężczyzn — andromitis — do której wchodziło się bezpośrednio przez frontowe drzwi, nosiły ślady wieloletniego używania, ale świadczyły o zamożności, były wygodne i wytwarzały domowy nastrój. — Bądź łaskaw usiąść, trybunie Marcellusie — powiedział, 158 odzyskując humor, Dion. — Zawołam rodzinę, a potem niezwłocznie zaprowadzę cię do twoich pokojów. Widzę, że jesteś zmęczony. Jak długo zamierzasz u nas gościć? Marcellus zrobił ręką niezdecydowany gest. — Jakiś czas — odparł. — Może trzy, cztery miesiące, może pół roku. Sam jeszcze nie wiem. Pragnę spokoju. Potrzebne mi są dwie sypialnie, mały pokój dzienny i pracownia. Może przyjdzie mi ochota zabawiać się lepieniem w glinie. Dion odpowiedział, że rozumie jego życzenia i będzie mógł je zadowolić. — Będziesz miał widok na ogród — dodał idąc już ku schodom — a róże w tym roku kwitną wyjątkowo pięknie. Dion zniknął; w tej samej chwili nadszedł Demetriusz i stanął przed swoim panem. — Czy już wiesz, gdzie mamy mieszkać, panie? — spytał. — Gospodarz zaraz nas zaprowadzi do naszych pokoi — odpowiedział ze znużeniem Marcellus. — Zostań ze mną, póki Dion nie wróci. Wkrótce zjawił się Dion z rodziną. Marcellus wstał na powitanie kobiet — przystojnej żony gospodarza, która dowiedziawszy się, kim jest nowy gość, okazywała mu szczerą serdeczność, oraz owdowiałej starszej siostry Diona, imieniem Ino, która ucieszyła się spostrzegając podobieństwo między Marcellusem a zapamiętanym z dawnych lat i zawsze podziwianym młodym Markiem Lukanem Gallio. — Niegdyś myśleliśmy nawet, że nie skończy się na po dziwie — uśmiechnął się przekornie do siostry Dion. — Jednakże Grek czy Greczynka, nigdy nie czuje się dobrze poza ojczyzną — powiedziała Ino, a Marcellus z tonu jej wywnioskował, że musiała żywić do jego ojca głębsze uczucia. Nikt nie zwracał uwagi na Demetriusza, co było zresztą zupełnie naturalne, jeśli Dion powiadomił rodzinę, że Marcel-lusowi towarzyszy niewolnik. Ale gdy rozmowa urwała się w pewnej chwili, Ino zwróciła się do niego pytając, czy jest Grekiem. Potwierdził to przypuszczenie grzecznym ukłonem. — Skąd pochodzisz? — Z Koryntu. — I nigdy przedtem nie byłeś w Atenach? — Byłem raz. — Umiesz czytać? — Trochę. Ino zaśmiała się z cicha. Spojrzawszy na brata zrozumiała, że nie spodobało mu się jej zachowanie i że Marcellus też 159 wydaje się niezadowolony. Demetriusz cofnął się nieco i stał wyprężony jak na warcie. Po krótkiej chwili kłopotliwej ciszy ogólna rozmowa potoczyła się znowu. I wtedy właśnie do pokoju przez drzwi frontowe weszła smukła, niezwykle piękna dziewczyna. Wracała widocznie z miasta, bo miała na sobie zdobny we frędzle i naszycia różowy himation tak obcisły, że uwydatniał jej dziewczęce kształty. Żona Diona wyciągnęła do córki serdecznie ramiona. — Nasza córka, Teodozja — przedstawiła ją. — A to, moja córko, jest nasz nowy gość, Marcellus, syn Marka Lukana Gallio, o którym nieraz słyszałaś od ojca. Teodozja uśmiechnęła się do młodego trybuna, a potem z zainteresowaniem spojrzała przez ramię na Demetriusza. Koryntczyk odpowiedział na jej pytający wzrok zmarszczeniem brwi. To jeszcze bardziej spotęgowało jej ciekawość. Najwyraźniej dziwiła się, że nikt jej nie przedstawił tego drugiego gościa. Sytuacja była trudna. Młody trybun nie chciał Demetriusza urazić. Zdawało mu się, że rzucone zdawkowo wyjaśnienie: „Ten człowiek jest moim niewolnikiem" brzmiałoby zbyt okrutnie. Później gorzko żałował, że tak właśnie go nie określił. Zamiast tego powiedział bardziej po ludzku: — To jest Demetriusz. Teodozja zbliżyła się do Koryntczyka i patrząc mu w twarz dała wyraz sympatii, najpierw szczerym spojrzeniem, potem nieśmiałym uśmiechem. Demetriusz skłonił się poważnie, z godnością. W oczach dziewczyny malowało się zdziwienie. Zawahała się, bo niezamężne młode kobiety zwykle nie wymieniały uścisku dłoni z mężczyznami, chyba w kręgu najbliższych krewnych, i wreszcie podała mu rękę. Demetriusz patrzał prosto przed siebie udając, że nie widział tego gestu. — To niewolnik — szepnął Dion. — O! — wykrzyknęła Teodozja. — Nie wiedziałam! — Znowu spojrzała prosto w oczy Demetriusza. Tym razem nie odwrócił wzroku. — Przepraszam — szepnęła. I po krótkiej pauzie wyjąkała tonem niemal poufnym: — Szkoda... Szkoda, że to tak jest... Ale mam nadzieję, że... Nie chciałam przecież... Umilkła, a Demetriusz z wyrozumiałym uśmiechem skinął głową, jakby ją uspokajał, że nie powinna się martwić tym drobnym incydentem. — Pokażę ci teraz, szlachetny trybunie, twoje pokoje — odezwał się szorstko Dion. Marcellus ukłonem pożegnał kobiety i wyszedł z gospoda- 160 rzem. Demetriusz sztywnym krokiem ruszył w ślad za swoim panem. Teodozja długo spoglądała w stronę, gdzie zniknęli. Wreszcie westchnęła i zwróciła się do ciotki, jakby się przed nią chciała usprawiedliwić. — Nie myśl o tym dłużej, dziecinko — rozsądnie rzekła Ino. — Skądże mogłaś wiedzieć, że to niewolnik. Nie sposób tego poznać po jego ubiorze. Nigdy też niewolnicy w naszej gospodzie nie stoją cały czas za plecami swoich panów. — Nie powinno się to było zdarzyć — z gniewem powie działa Febe. — Teraz musisz bardzo ostrożnie postępować, Teodozjo. Gdyby ten człowiek próbował w jakikolwiek sposób wykorzystać twoją pomyłkę, osadź go na miejscu bardzo stanowczo! — Czyż nie został już bardzo stanowczo osadzony na miejscu? — spytała dziewczyna. — Słowami tak — odparła Ino z uśmiechem kobiety do świadczonej. Demetriusz liczył, że pobyt w Atenach obudzi jego pana z głębokiego przygnębienia, ale po tygodniu zaczął tracić tę nadzieję. W pierwszej chwili widząc, jak mile młody trybun przyjmuje dowody serdecznej gościnności Eupolisa, Koryntczyk łudził się, że dokonał wielkich postępów na drodze do rozwiązania bolesnego problemu. Miejsce zdawało się wymarzone. Słoneczne pokoje wychodziły wprost na ogród pełen różnobarwnych kwiatów. W małym wyłożonym kamiennymi taflami perystyłu wygodne krzesła zachęcały do spokojnej lektury. Żaden też miłośnik rzeźby nie pogardziłby pracownią, którą im oddano do rozporządzenia. Wszystko to jednak okazało się daremne. Nic nie mogło wyrwać Marcellusa z głębokiej melancholii. Na próżno Demetriusz starał się go zachęcić do zwiedzenia Akropolu, Wzgórza Aresa lub słynnych galerii. — Może przeszlibyśmy się po agorze — zaproponował nazajutrz po przyjeździe. — Widok rynku, gdzie ludzie z okolicy przynoszą na sprzedaż towary, zawsze jest inte resujący. — Czemuż się tam nie wybierzesz? — spytał Marcellus. — Nie chciałbym zostawić cię samego, panie. — To prawda, nie lubię być sam — przyznał trybun. 161 Nie zgodził się nawet obejrzeć świątyni Heraklesa, znajdującej się po drugiej stronie ulicy, tak blisko miejsca, gdzie siedział przyglądając się własnym palcom, że dosięgłaby jej strzała wypuszczona z łuku przez małego chłopca. Koryntczyk spodziewał się, że jego pan okaże więcej uprzejmości gościnnej rodzinie gospodarza. Dion składał mu dwukrotnie wizyty i nie umiał ukryć, że go zdumiewa małomówność i stroskany wyraz twarzy młodego trybuna. Pewnego ranka w głębi ogrodu zjawiła się Teodozja, lecz Marcellus, spostrzegłszy dziewczynę, wycofał się z perystylu do pokoju, żeby uniknąć spotkania. Demetriusz domyślał się, dlaczego jego pan trzyma się z dala od rodziny Eupolisa. Marcellus nigdy nie był pewny, czy za chwilę nie ulegnie jednemu z tych swoich zagadkowych ataków, podczas których pot zalewał mu czoło, a na usta cisnęło się niezrozumiałe dla postronnych osób pytanie: „Czy byłeś tam?" Nic dziwnego, że bał się nawiązać przyjacielską rozmowę z Teodozją. Co prawda łatwo było mu unikać kontaktów z rodziną gospodarzy, bo posiłki przynoszono do jego apartamentu, gdzie porządek utrzymywali niewolnicy domowi Eupolisa. Demetriusz nie miał nic do roboty, czekał tylko obserwując pana czujnym, chociaż zarazem dyskretnym wzrokiem. Było to przykre i Koryntczyk nudził się okropnie. Rankiem ósmego dnia postanowił przerwać tę bezczynność. — Jeżeli ty, panie, nie masz ochoty lepić w glinie, może mnie pozwolisz trochę się nią zabawić? — powiedział. — Rób, co chcesz — szepnął Marcellus. — Zdaję sobie sprawę, że ta sytuacja mocno ci dokucza. Oczywiście, lep z gliny wszystko, co ci się podoba. Tego więc popołudnia Demetriusz wyciągnął solidny, wysoki stół na środek pracowni i bardzo niezgrabnie zabrał się do modelowania w glinie małych figurek. Po chwili Marcellus ocknąwszy się z otępienia, w którym pogrążony spędzał długie godziny w perystylu, wszedł do pracowni i usiadł w kącie, żeby śledzić wysiłki Koryntczyka. Wkrótce parsknął śmiechem, a chociaż nie był to śmiech wesoły i miły, Demetriuszowi wydał się bądź co bądź lepszy niż całkowita apatia. Widząc, że jego niedołężne próby dostarczają pewnej rozrywki młodemu trybunowi, Koryntczyk wytrwale pracował dalej nad rozpoczętym popiersiem, chociaż wyniki były rzeczywiście warte tylko śmiechu. — Czekaj, pokażę ci — Marcellus podszedł do stołu i wziął w dłonie bryłę gliny. — Przede wszystkim jest za sucha — 162 stwierdził krytycznie. — Przynieś wody. Jeżeli w ogóle chcesz się tym bawić, rób to z sensem. Udało się nareszcie! — pomyślał Demetriusz, tak uszczęśliwiony, że z trudem panował nad sobą, aby nie zdradzić wyrazem twarzy triumfu; wiedział, że zirytowałby Marcellusa, gdyby okazał radość. Całe popołudnie pracowali razem, a raczej Marcellus pracował, Demetriusz zaś obserwował go pilnie. Tego wieczora młody trybun zjadł z apetytem wieczerzę i wcześnie położył się spać. Nazajutrz rano Koryntczyk z satysfakcją zobaczył pana wchodzącego do pracowni. Postanowił zostawić go tam samego. Może lepiej, żeby skupił całą uwagę na modelowaniu gliny, przez nikogo nie odrywany od roboty. W pół godziny później Marcellus opuścił pracownię i usiadł w perystylu. Był blady, krople potu perliły się na jego czole, ręce drżały. Demetriusz z ciężkim westchnieniem odwrócił głowę. Tego wieczora postanowił zaryzykować eksperyment, który od dawna obmyślił na wypadek, gdyby wszystkie inne sposoby zawiodły. Było to niebezpieczne lekarstwo, Marcellus znajdował się na krawędzi, wstrząs może go ocalić albo raz na zawsze zepchnąć w przepaść obłędu. Trudno, obecny stan nie może trwać dłużej, jest nie do zniesienia. Stawka jest wielka, warto zaryzykować. Kiedy Marcellus zasnął, Demetriusz poszedł do kuchni i spytał majordomusa Glykona, czy mógłby mu polecić jakiegoś biegłego w swojej sztuce tkacza, chce bowiem oddać do naprawy podarty płaszcz pana. Glykon jak najchętniej udzielił mu żądanej informacji. Oczywiście! Nie ma lepszego tkacza niż stary Beniamin, który mieszka w sąsiedztwie teatru Dioni-zosa. Byle dojść do teatru, tam już każde dziecko wskaże warsztat sławnego mistrza tkackiego. — Sądząc po imieniu musi to być Żyd — powiedział Demetriusz. — Tak — potwierdził Glykon. — Zacny człowiek i podobno uczony! — Glykon roześmiał się: — Wyjątkowy Żyd, który nie dba o pieniądze. Jeśli klient nie spodoba mu się, nie przyjmie zamówienia za żadną cenę. — Może nie zechce rozmawiać z niewolnikiem? — zaniepo koił się Demetriusz. — O nie, to dla Beniamina nie ma wcale znaczenia — odparł Glykon. — Jakże mogłoby być inaczej? Czyż jego lud nie dźwigał przez wieki kajdanów? 163 Następny dzień Marcellus aż do późnych godzin popołudnia przesiedział zgarbiony przed wejściem do swojego pokoju, patrząc tępo na ogród. Demetriusz w sąsiedniej pracowni bez zapału modelowa! miękką glinę nasłuchując każdego szmeru dolatującego z małego perystylu. Dwa razy wychodził z pracowni i udając dobry humor zadawał młodemu trybunowi jakieś pytania w nadziei, że zdoła wzbudzić w nim zainteresowanie dla swoich niezdarnych rzeźbiarskich wysiłków. Ale Marcellus nie reagował. Sytuacja była rozpaczliwa, toteż Demetriusz zdecydował się nie zwlekając podfąć niebezpieczną próbę, która wydawała mu się ostatnim desperackim środkiem ratunku. Serce biło mu przyspieszonym tętnem, gdy wstał od stołu i przeszedł do swojego pokoju; trzęsącymi się rękami sięgnął w głąb wielkiego worka z żaglowego płótna, gdzie przechowywał szatę Galilejczyka. Nie oglądał jej od kilku tygodni. Na pokładzie „Klitii" trudno było o chwilę samotności i odosobnienia, toteż zaczarowana szata, która tak głęboko przeobraziła Marcellusa, leżała od dnia wyjazdu z Rzymu nietknięta na dnie worka. Teraz, siadłszy na brzegu łóżka, rozłożył ją z szacunkiem na kolanach. Znów ogarnęło go to samo uczucie dziwnego spokoju, jakiego zaznał po raz pierwszy w Jerozolimie. Nie był to spokój bezwładu czy obojętności, lecz poczucie doskonałego panowania nad sobą, uciszenie i zarazem przypływ jakiejś wielkiej siły. Nigdy nie był skłonny do zabobonów. Z pogardą odtrącał myśl, że jakikolwiek martwy przedmiot może być obdarzony nadprzyrodzoną mocą. W magię mogli wierzyć, jego zdaniem, tylko skończeni głupcy albo też ludzie, którzy pod wpływem gwałtownych wzruszeń dawali się zwieść własnej rozigranej wyobraźni. Irytowały go osoby skądinąd rozsądne noszące przy sobie kamień, który rzekomo miał im przynosić szczęście. Cieszył się, że sam, chociaż jest niewolnikiem, umysł ma wolny od takich przesądów. Mimo to było niezbitym faktem, że z chwilą gdy ręce jego dotykały szaty Galilejczyka, wielki spokój wypełniał mu serce. Znikał lęk, cichło wzburzenie. Za pierwszym razem starał się wytłumaczyć sobie to dziwne zjawisko w sposób racjonalny i rzeczowy. Tę szatę nosił człowiek niezwykłego męstwa, bez wysiłku, z natury, z istoty swojej odważny. Demetriusz widział, jak Jezus przed sądem odpowiadał z niezmąconym spokojem, bardzo pewnie, chociaż cały świat sprzysiągł się przeciw niemu, 164 chociaż stał w obliczu śmierci, chociaż nie było w pobliżu ani jednego przyjaciela, który by próbował Go bronić. Nic dziwnego, że szata tego człowieka stała się symbolem niezłomnej odwagi. W ostatnich tygodniach mając aż za dużo wolnego czasu, Demetriusz wiele myślał o tej sprawie i znalazł rozsądne wyjaśnienie dla uczuć, jakie w nim budziła poszarpana cierniami suknia skazańca: była godłem moralnej siły, tak samo jak pierścionek matki stał się symbolem jej kochającego serca. Ale tego dnia, gdy trzymał szatę w nagle uspokojonych rękach, nie był już pewny słuszności swojej teorii. Samodziałowa suknia Galilejczyka promieniowała mocą, której nie dało się wytłumaczyć żadnym chłodnym, rzeczowym argumentem. Co więcej, próby analizowania wpływu tej szaty na własny stan duszy wydawały się zuchwalstwem. Złożył szatę, przewiesił ją przez ramię i pewnym krokiem wszedł do perystylu. Marcellus z wolna podniósł głowę i zwrócił na niego roztargnione, pytające spojrzenie. Nagle źrenice jego rozszerzyły się, twarz wykrzywił grymas zgrozy, zdumienia i lęku. Zachłysnął się, odchylił na poręcz krzesła, cofał się przed tym kawałkiem tkaniny, który zmącił mu spokój. — Dowiedziałem się, panie, o pewnym bardzo dobrym tutejszym tkaczu — oznajmił Demetriusz. — Jeśli nie masz nic przeciw temu, zaniosę tę szatę i każę ją zacerować. — Mówiłem ci — Marcellus z trudem wydobył z za schniętego gardła ochrypły szept — żebyś to spalił! — Nagle podniósł głos i przenikliwym, wysilonym dyszkantem zawołał: — Zabierz to! Spal! Popioły zakop głęboko! — Dźwignął się na chwiejnych nogach, jak ciężko chory, dowlókł się w kąt perystylu i trzymając się kolumny, którą oplótł ramieniem, krzyczał: — Nie spodziewałem się tego po tobie, Demetriuszu! Ty przecież znasz źródło mojego nieszczęścia! I przychodzisz, żeby tu z zimną krwią pokazać mi tę okropną pamiątkę! Tę zaczarowaną szatę! Tym razem przekroczyłeś wszelkie granice nieposłuszeństwa i bezczelności. I to ty, niewolnik, którego traktowałem jak przyjaciela! Ale dość tego! Sprzedam cię, sprzedam na targu! — W wybuchu gniewu zużył resztki sił i osunął się ciężko na kamienną ławę. — Zostaw mnie teraz samego — wyjąkał. — Nie zniosę tego ani chwili dłużej. Idź precz! Demetriusz w milczeniu, powoli, cofnął się do pokoju kręcąc zatroskaną głową. Eksperyment zawiódł. Stało się, co mogło się stać najgorszego. Poszły na marne długotrwałe, cierpliwe 165 starania, żeby pomóc Marcellusowi. Teraz młody trybun pogrążył się jeszcze głębiej w obłędzie i nie ma już mowy o jakimkolwiek porozumieniu. W swojej izdebce Koryntczyk usiadł na łóżku i wciąż przyciskając do piersi szatę zaczął się zastanawiać, co zrobić. Dziwna rzecz, ale reakcja Marcellusa nie wzbudziła w nim rozpaczy: był głęboko zmartwiony, ale zachował spokój. Nie przeraził się rzuconej w histerycznym wzburzeniu groźby, że młody trybun sprzeda go na rynku. Marcellus z pewnością tak nie postąpi, a on nie myśli obrażać się za ten dziki wybuch pana. Jest Marcellusowi bardziej niż kiedykolwiek potrzebny. Jasne było, że na razie nie należy nic robić. Trzeba Marcellusowi zostawić czas, aby ochłonął. W tym stanie wszelkie próby przemawiania do jego rozsądku byłyby daremne. Nie miałyby też sensu prośby o przebaczenie. Najlepiej zostawić Marcellusa w spokoju. Demetriusz starannie złożył szatę i umieścił ją na innych rzeczach w wielkim worku, a potem wymknął się przez frontowe drzwi i przez gaj cyprysów w kierunku ulicy. Zajęty swoimi myślami dopiero w ostatniej chwili spostrzegł siedzącą na hamaku Teodozję. Ona też zobaczyła go, wyprostowała się, odłożyła robótkę, którą się zabawiała, i skinęła na niego. Demetriusz czuł się bardzo samotny, toteż chętnie skorzystałby z przyjaznego zaproszenia, bał się jednak narazić ją na przykrości. Teodozja była najwidoczniej samowolna i lekceważyła przyjęte zwyczaje. Nie ukrywając wahania skręcił ku niej, lecz w odległości paru kroków zatrzymał się i w służbistej postawie czekał na jej słowa. Lękał się, że oboje mogą narazić się na kłopoty, nie mógł wszakże zaprzeczyć, że Teodozja ślicznie wygląda w białym peplos z szerokim pasem ze srebrnych płytek, ze szkarłatną wstążką nad czołem, które zdawało się przez kontrast jeszcze bielsze, w wyszywanych kolorowymi paciorkami sandałach, tak delikatnych, że mogły służyć raczej do ozdoby niż do dalszej przechadzki. — Dlaczego tak rzadko widujemy twojego pana? — spytała uśmiechając się mile. — Czy się na nas o coś obraził? Czy nie podoba mu się nasza rodzina? Mów, proszę cię, bo umieram z ciekawości! — Mój pan jest trochę niezdrów — poważnie wyjaśnił Demetriusz. — Ach, z pewnością kryje się za tym coś więcej! — Teodozja zmrużyła oczy i z wolna pokiwała strojną w czarne kędziory główką, z miną osoby doświadczonej. — Ty także jesteś 166 zatroskany. Nie wypieraj się, widzę przecież. Martwisz się o niego, prawda? Było jasne, że Teodozja przywykła stawiać zawsze na swoim 1 skłaniać wszystkich do uległości. Promieniowała od niej tak młodzieńcza energia, że każdy wybaczał jej nawet niedyskrecję. Demetriusz sam czuł się zaskoczony szczerością, z jaką od powiedział: — Prawda. Zamartwiam się o niego. — Czy nie moglibyśmy w jakiś sposób dopomóc? — spytała Teodozja, a jej oczy wyrażały niekłamaną życzliwość. — Nie — z przygnębieniem odparł Demetriusz. — Intryguje mnie twój pan. Kiedy was zobaczyłam pierw szego wieczora, wydało mi się, że to człowiek, który próbuje od czegoś uciec. Sam wiesz, że zmuszał się do rozmowy z nami. Był dość grzeczny, ale pragnął jak najprędzej rozstać się z naszą rodziną. Nie przypuszczam, żeby go coś raziło u nas. Widać było, że chce uciec. Oczywiście nie ukrywa się przed sprawiedliwością, nasza gospoda nie jest miejscem odpowiednim dla zbiegłego przestępcy. Demetriusz zwlekał z odpowiedzią, chociaż Teodozja kilka razy robiła pauzy, dając mu sposobność do zabrania głosu. Zastanawiał się głęboko. Słuchał domysłów bystrej dziewczyny i przyszło mu na myśl, że może umiałaby mu udzielić jakiejś rozumnej rady, gdyby wiedziała, na czym polega problem. Lepiej też byłoby, gdyby znała prawdę i nie podejrzewała Marcellusa o jakieś nikczemne uczynki. Teodozja czytała w jego oczach rozterkę i na pół świadomą chęć do zwierzeń, toteż starała się go ośmielić przyjaznym uśmiechem. — Powiedz mi, Demetriuszu — szepnęła. — Możesz mi zaufać, nie wydam waszego sekretu! — To długa historia! — odparł z namysłem. — A nikt nie powinien widzieć córki Eupolisa prowadzącej dłuższą rozmowę z niewolnikiem. — Przyciszył głos i dodał: — Twój ojciec i tak już jest niezadowolony, że pierwszego wieczora przez pomyłkę przywitałaś się ze mną zbyt swobodnie. Teodozja w zamyśleniu wydęła śliczne usta. — Myślę, że tutaj nikt nas nie podgląda — odparła zerkając ukradkiem ku domowi. — Jeżeli teraz pójdziesz szybkim krokiem, jak gdyby wysłano cię w jakiejś pilnej sprawie, i na pierwszym rogu skręcisz w prawo, a potem jeszcze raz w prawo, znajdziesz się w otoczonym wysokim murem ogrodzie na tyłach starej świątyni. Demetriusz z powątpiewaniem potrząsnął głową. 167 — Kapłani, jak wiadomo, lubią szpiegować — powiedział. — Tak przynajmniej jest w Rzymie i tak bywa w Koryncie. Z pewnością ateńscy nie są lepsi. Wydaje mi się, że świątynia to miejsce najmniej odpowiednie do poufnych rozmów. Mog libyśmy ściągnąć na siebie podejrzenie, że knujemy spisek. Teodozja zarumieniła się lekko i uśmiechnęła figlarnie. — Nikt nas nie posądzi o buntownicze knowania — zapew niła. — Już ja się o to postaram! Po prostu dwoje młodych przyjaciół spotka się w ogrodzie nie po to, żeby naradzać się nad sposobem otrucia prefekta, ale żeby w cztery oczy szeptać sobie nawzajem czułe słówka. Serce żywiej zabiło w piersi Demetriusza, ale zmarszczył brwi. — Czy nie za wiele ryzykujesz ufając uczciwości niewol nika? — spytał przezornie. — Ufam twojej uczciwości — odparła Teodozja. — A teraz idź, nie marudź. Przyjdę tam za chwilę. Demetriusz usłuchał, jednocześnie podniecony perspektywą tej rozmowy w cztery oczy i pełen niepokoju. Prawie męska bezpośredniość, z jaką Teodozja zaproponowała schadzkę, świadczyła, że nie jest to dziewczyna zdolna do pokątnych miłostek, ale niewątpliwie spoglądała na niego zalotnie. Ano, wkrótce się okaże, czy naprawdę pragnie pomóc Marcellusowi, czy też w nudne długie popołudnie szuka rozrywki. Niewykluczone, że kierują nią oba te motywy. Zbliżając się do starego muru stanowczym gestem zsunął szarą opaskę na przekłute ucho, bo to piętno wzbraniało mu rozmawiać na równej stopie z wolną kobietą. Wyglądał teraz trochę zawadiacko, w sam raz tak, jak należało, żeby nadać spotkaniu pozory miłosnej schadzki. Przez otwartą bramę wszedł do ogrodu i usiadł w głębi altany na wygodnej marmurowej ławce. Dobrze wypasiony kapłan w niechlujnym brunatnym chitonie skinął mu obojętnie głową i dalej motyką wykopywał chwasty z grządki. Nie czekał długo. Teodozja wyszła ze świątyni na krużganek, z podniesioną śmiało głową. Demetriusz zerwał się z ławki, a ponieważ trudno wyzbyć się w jednej chwili wieloletniego nawyku, wyprężył się służbiście. — Siadaj! — szepnęła. — I nie rób takiej surowej miny. Usłuchał i uśmiech jego nie by! sztuczny, bo rozkaz wydał mu się naprawdę zabawny. Usiadła tuż przy nim na kamiennej ławie i podała mu obie ręce. Kapłan, schylony nad motyką, usankcjonował ich schadzkę domyślnym uśmieszkiem. Zdawało 168 się, że coś rozważa. Nagle odłożył motykę, ściął piękną czerwoną różę i poczłapał ku młodej parze, a jego rozbiegane chytre oczka błyszczały z zainteresowania. Z niemal posępnym uśmiechem wręczył kwiat Teodozji. Podziękowała mu grzecznie i podniósłszy różę ku twarzy wdychała z lubością jej zapach. Kapłan cofał się, nie zaspokoiwszy ciekawości. — Obejmij mnie — szepnęła nachylona nad różą — i ściśnij mocno, jakbyś naprawdę tego pragnął. Demetriusz spełnił rozkaz delikatnie, lecz tak przekonująco, że kapłan kiwając kudłatą głową wrócił do pielenia chwastów. Wkrótce widać doszedł do wniosku, że dość się już napracował tego dnia; wlokąc za sobą motykę odszedł pod krużganek i zniknął; zostawił młodą parę samą w cichym ogrodzie. Teodozja wyprostowała się. Demetriusz z pewnym ociąganiem cofnął ramię i mrugnął do niej pytając: — Czy nie obawiasz się, że ten bogobojny łajdak śledzi nas dalej z jakiejś kryjówki? — Wydaje mi się to nieprawdopodobne — odparła tonem łagodnej nagany. — Jednakże nie ryzykujmy! — powiedział przytulając się do niej bliżej. Pozwoliła mu się objąć ramionami bez sprzeciwu. — Teraz — powiedziała z ożywieniem — mów wszystko, od początku i dokładnie. Trybun boi się czegoś... czy może kogoś. Ale czego? Kogo? Demetriuszowi trudno było rozpocząć opowieść, bo ciepło promieniujące od dziewczyny przeszkadzało mu skupić uwagę. — Jesteś dla mnie bardzo miła — szepnął. — Zawsze żałowałam, że nie mam brata — powiedziała. — Ty mi go zastąpisz, dobrze? Wiesz, wydaje mi się, że znamy się od bardzo dawna. Demetriusz opanował wzruszenie i zaczął opowiadać historię Marcellusa, co prawda nie od początku, lecz od końca. — Marcellus boi się pewnej szaty z brunatnej samodzia łowej tkaniny, splamionej krwią człowieka, którego na rozkaz prokuratora ukrzyżował. Ten człowiek był niewinny i Mar cellus to wie. — A cóż z tą szatą? — spytała Teodozja. Historia, tak jak z góry ostrzegał, była długa, ale opowiedział ją całą; o tym, jak żyli w forcie Minoa i jak pojechali na święta Paschy do Jerozolimy. Teodozja często przerywała mu pytaniami. — Nie rozumiem, Demetriuszu — powiedziała w pewnej chwili patrząc mu prosto w twarz — co takiego było w tym 169 Galilejczyku, że wydał ci się tak wielkim człowiekiem. Mówisz, że tego ranka, kiedy tłum chciał go obwołać królem, był samotny i rozczarowany, ale co zrobił, że pozyskał uwielbienie całej rzeszy ludu? Demetriusz musiał przyznać, że tego nie wie. — Trudno wytłumaczyć — wyjąkał. — Miałem wrażenie, że On lituje się nad tymi wszystkimi ludźmi. Może to brzmi głupio, ale patrzał na nich jak na gromadę małych osieroconych bezdomnych dzieci, które z płaczem domagają się czegoś... — Czego on im nie mógł dać? — podpowiedziała Teodozja w zamyśleniu. — Otóż właśnie! Nie mógł im tego dać, ponieważ byli za mali, za mało doświadczeni, żeby zrozumieć, co jest im naprawdę potrzebne. Pewnie pomyślisz, że oszalałem, ale zdawało mi się, że ten Jezus przybył z daleka, z kraju, gdzie ludzie są uczciwi, dobrzy i nie kłócą się między sobą, gdzie ulice są czyste, gdzie nie ma lichwiarzy ani żebraków, ani złodziei, gdzie nie ma wojen, sądów, więzień i żołnierzy, gdzie nie ma bogatych i biednych... — Wiesz chyba, że taki kraj nie istnieje — westchnęła. — Podczas rozprawy sądowej... zaraz ci o niej opowiem dokładniej... zapytano Go, czy jest królem. Odpowiedział, że królestwo Jego nie jest z tego świata. Teodozja zaskoczona podniosła wzrok i uważnie popatrzyła mu w oczy. — Nie mów, że wierzysz w takie T7.zcLy — szepnęła z roz czarowaniem. — Nie wyglądasz na człowieka, który by... — I nie jestem takim człowiekiem! — zaprotestował gorą co. — Sam nie wiem, co naprawdę myślę o tym Jezusie. Nigdy w życiu nie widziałem nikogo, kto byłby do niego podobny, tylko tyle mogę z całą pewnością stwierdzić. — To już dość dużo — westchnęła dziewczyna. — Bałam się, że go uważasz za jednego z bogów. — Wnoszę z tego, że ty w bogów nie wierzysz — uśmiechnął się drwiąco Demetriusz. — Oczywiście, że nie! Ale opowiadaj, co się potem działo. Nie powinnam była ci przerywać. Demetriusz podjął wątek opowieści. Chwilami mówił jakby do siebie wspominając wydarzenia, których był świadkiem w tamten bolesny dzień. Przeżywał znów dziwne zgnębienie, które go ogarnęło, gdy w pełni popołudnia noc zapadła nad Jerozolimą. Teodozja słuchała w milczeniu, ale serce biło mocno w jej piersi i oczy zamgliły się od łez. 170 — Nie próbował się bronić? Wcale nie próbował? — spytała zdławionym ze wzruszenia głosem. Demetriusz przecząco potrząsnął głową i opowiadał dalej, jak oficerowie grali w kości o szatę, i co później wieczorem zdarzyło się podczas uczty, gdy Marcellusa zmuszono, by przywdział tę szatę. Kiedy skończył, słońce chyliło się już ku zachodowi. Teodozja wstała z ławki i z wolna, trzymając się pod ręce, poszli w stronę krużganku. — Biedny Marcellus! — szepnęła dziewczyna. — Jakżebym chciała znaleźć sposób, żeby oderwać go od tych okropnych wspomnień! — Próbowałem wszystkiego, co mogłem — powiedział Demetriusz. — A teraz straciłem jego zaufanie! — On myśli, że ta szata jest zaczarowana? Demetriusz milczał, więc Teodozja niecierpliwie szarpnęła go za ramię i zmusiła, by się zatrzymał. Patrząc mu z ciekawością w oczy spytała ze zdumieniem. — Czyżbyś w to wierzył? Niemożliwe? — Mojemu nieszczęśliwemu panu wydaje się zaczarowana. On w to wierzy, więc dla niego tak jest. — Ale co ty myślisz? Czy dla ciebie jest zaczarowana? W pierwszej chwili odwrócił głowę unikając spojrzenia dziewczyny. — To, co powiem, wyda ci się pewnie głupie. W dziecińs twie, jeśli upadłem i skaleczyłem się, biegłem co prędzej do matki. Nie traciła czasu na wypytywanie mnie, jakim sposobem się przewróciłem, dlaczego nie uważałem, ale tuliła mnie w ramionach, póki nie przestałem płakać, i znów wszystko było dobrze. Podrapane kolano wciąż jeszcze bolało, ale łatwiej mogłem znieść ten ból. — Spojrzał z góry czule w oczy Teodozji. — Widzisz, matka zawsze była po mojej stronie, niezależnie od tego, czy z własnej winy naraziłem się na biedę, czy nie. — Mów dalej, słucham cię uważnie. — Często myślałem... — urwał, żeby wtrącić wyjaśnienie: — Niewolnicy są bardzo samotni, wiedz, moja przyjaciółko!... często więc myślałem, że dla dorosłych powinien także istnieć ktoś, do kogo mogą biec, kiedy cierpią... u kogo znajdą takie ukojenie, jakie dziecko znajduje w ramionach matki. Ta szata nie jest zaczarowana... dla mnie... ale... — Zdaje mi się, że rozumiem, Demetriuszu. Chwilę stali w milczeniu, potem pożegnali się i opuścili 171 ogród tak samo, jak do niego przyszli: Teodozja przez świątynię, a Demetriusz przez bramę w starym murze. Był pod silnym wrażeniem wydobytej tak dokładnie z pamięci tajemniczej historii. Wszystko wydawało mu się nierzeczywiste, jakby spędził poprzednią godzinę w świecie snów. Gdy Demetriusz wyszedł zza zakrętu, zgiełk ruchliwej ulicy wyrwał go nagle z rozmarzenia. Mimo woli Koryntczyk uśmiechnął się uprzytomniając sobie, że przez godzinę trzymał w ramionach śliczną Teodozję, prawie zapomniawszy o jej fizycznej bliskości. Wiedział też, że dziewczyna nie czuła się urażona tym braterskim potraktowaniem. Historia Jezusa, chociaż nieudolnie opowiedziana i dla samego narratora nie dość jasna, była tak wstrząsająca, że przytłumiła naturalne odruchy dwóch młodych serc. Widocznie epopeja Galilejczyka, nawet w pełni nie pojmowana, miała moc przenoszenia zwykłej przyjaźni na inny, wznioślejszy poziom. Dla Marcellusa stało się teraz oczywiste, że pora na jakiś rozstrzygający krok. Nie mógł dłużej znosić życia w takich upokarzających warunkach. Nigdy nie podzielał nadziei ojca, który ufał, że pobyt w Atenach, całkowita swoboda i wolność od wszelkich obowiązków rozluźnią straszliwe napięcie nerwowe i uzdrowią syna. Marcellus wiedział, że wszędzie, gdziekolwiek się uda, zabierze ze sobą brzemię przytłaczające mu duszę. Oczywiście można było się spodziewać, że czas zatrze tragiczny obraz wypełniający jego umysł. Był gotów podjąć tę próbę, zająć głowę jakimiś studiami, a ręce interesującą pracą, opanować natrętne myśli. Wszystko okazało się daremne. Nie mógł wykrzesać w sobie żadnego zainteresowania. Po przybyciu do Aten, zamiast doznać ulgi w bolesnym napięciu, poczuł się zupełnie zagubiony, stracił grunt pod nogami. Lęk przed kontaktem z ludźmi i koniecznością prowadzenia z nimi rozmów spotęgował się i przerodził w istną obsesję. Bał się wyjść z domu, unikał nawet spotkań z gospodarzami. Teraz załamał się ostatecznie. Nie panując nad sobą urządził żałosną scenę ośmieszając się w oczach wiernego niewolnika. Nie mógł już liczyć, że Demetriusz będzie dłużej cierpliwie znosił jego wybuchy i zachowa dla niego szacunek. Tego dnia wykrzykiwał pogróżki i obelgi, jutro, jeśli tak dalej pójdzie, posunie się do brutalnych, gwałtownych uczyn- 172 ków. Lepiej skończyć z tą męczarnią, zanim wyrządzi krzywdę innym ludziom. Rodzina z bólem przyjmie smutną wiadomość, ale łatwiej pogodzi się z żałobą niż z hańbą. Marcellus siedząc w perystylu ateńskiej gospody ukrył twarz w dłoniach i w duchu żegnał się z najbliższymi. Oczyma wyobraźni widział Łucję w cieniu pergoli leżącą z podwiniętymi smukłymi nogami i pogrążoną w lekturze. Odwiedził w bibliotece ojca. O niego był spokojny, senator Gallio nie będzie zaskoczony żałobną nowiną, może nawet odetchnie z ulgą, że na tym się skończyło. Marcellus przeniósł się duchem do pokoju matki i ucieszył się, gdy ją zastał śpiącą spokojnie. Dziękował własnej wyobraźni, że oszczędziła mu wizji rozdzierającego matczynego płaczu. Żegnał się także z Dianą. Stali razem pod pergolą tak, jak w wieczór jego wyjazdu do Minoi. Wtedy objął ją nieśmiało, bo nie wiedział, czy wróci, i uznał, że wszelkie obietnice byłyby w tych okolicznościach nieuczciwe. Teraz przytulił Dianę mocno do serca i ucałował. Demetriusz na pewno okłamał go w sprawie noża kupionego na Korfu. Sztylet ze srebrną rękojeścią, który Marcellus od lat nosił przy sobie, zginął rzekomo na pokładzie „Vestris". Młody trybun nie uwierzył w tę bajeczkę. Domyślał się, że Demetriusz, zaniepokojony melancholią pana, zabrał mu broń. Popełnił kradzież, ale oczywiście kierował się szlachetnymi pobudkami. Marcellus nie przyciskał niewolnika do muru, bez sprzeciwu przyjął wersję o zagubieniu sztyletu. Na Korfu kupił nowy, mniej ozdobny, ale równie, a nawet bardziej poręczny. Nazajutrz po opuszczeniu Korfu i ten drugi nóż zniknął. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby któregoś z towarzyszy podróży skusił przedmiot o tak małej wartości. Bez wątpienia wziął go Demetriusz. Trzeba przeszukać worek niewolnika, tam zapewne znajdą się obie zguby. Demetriusz mógł, co prawda, rzucić sztylety do morza, ale był tak skrupulatnie uczciwy, że chyba tego nie zrobił. Raczej schował je, aby zwrócić właścicielowi, gdy ten odzyska równowagę ducha. Marcellus odpiął i odrzucił zaciskający fałdy tuniki pas, wszedł do izdebki Koryntczyka i zobaczył leżący na posłaniu worek. Ręce mu się trzęsły, gdy po niego sięgał, bo nielekko jest człowiekowi, gdy patrzy w oczy śmierci. Nagle zdrętwiał. Palce jego dotknęły po omacku tej okropnej rzeczy. Z wolna odsunął się, oparł plecami o ścianę. Domyślny Demetriusz przewidział jego decyzję, między 173 nim a skradzionymi sztyletami położył szatę Galilejczyka. Marcellus jęknął zaciskając pięści. Musi wreszcie rozprawić się z tą okropnością. Wielkim wysiłkiem woli zmuszając nogi do posłuszeństwa skradał się powoli i wyciągnął drżącą rękę. Pot spływał mu po twarzy, kolana uginały się pod nim, tak że omal nie upadł. Nagłym gwałtownym ruchem opuścił rękę, jak gdyby chwytał jakieś wymykające się żywe stworzenie. Długą chwilę stał osłupiały z palcami zanurzonymi w fałdach szaty, która budziła w nim lęk i nienawiść. Potem przysiadł na brzegu posłania i z wolna ciągnął ją ku sobie. Wpatrywał się w nią oszołomiony, rozpostarł ją pod światło, delikatnie otarł się o nią nagim ramieniem. Nie umiał zanalizować doznawanych wrażeń, ale działo się z nim coś niezwykłego. Wzburzenie ucichło. Jakby się ocknął ze snu, wstał, przerzucił złożoną szatę przez ramię i zaniósł ją do perystylu. Usiadł i rozwiesił szatę na szerokiej poręczy fotela. Łagodnie gładził ją dłonią. Ogarnęło go dziwne uniesienie, niewysłowione uczucie ulgi, całkowitego wyzwolenia od cierpień. Ktoś zdjął z niego ciężkie brzemię. Niczego już się nie lękał. W oczach wezbrały łzy i spłynęły na policzki. Po jakimś czasie odniósł szatę do pokoju Demetriusza, na to samo miejsce w worku, z którego ją zabrał. Nie oswojony jeszcze z nowym wewnętrznym spokojem, nie wiedział, co dalej robić. Wszedł do pracowni i roześmiał się na widok niezdarnej figurki, dzieła Demetriusza. Dom zdawał się teraz młodemu trybunowi za ciasny. Narzucił togę i wybiegł do ogrodu. Tam wkrótce potem zastał go jego niewolnik. Demetriusz z lękiem zbliżał się do domu. Znał Marcellusa dość dobrze, by zdawać sobie sprawę, że nie zechce dłużej znosić tylu upokorzeń. Wszedł bezszelestnie, zajrzał do sypialni i do pracowni, potem do perystylu. Serce w nim zamarło z przerażenia. Nagle zobaczył Marcellusa przechadzającego się po ogrodzie. Pośpieszył ku niemu; od pierwszego spojrzenia poznał, że w jego panu dokonała się jakaś wielka przemiana. — Czujesz się lepiej, panie, prawda? — zapytał z niedowie rzaniem spoglądając na jego twarz. Wargi Marcellusa drżały, kiedy odpowiadał z uśmiechem, nieśmiało: — Przez długi czas byłem bardzo, bardzo daleko, Demet- riuszu. — Tak, panie. Nie muszę ci mówić, jak cieszę się z twojego powrotu. Czy mogę ci w czymś usłużyć? 174 — Wspominałeś o biegłym tkaczu, który umiałby zacerować tę szatę, prawda? Oczy Koryntczyka rozbłysły, bo w tym momencie wszystko stało się dla niego jasne. — Tak, panie. — Spróbujemy go odnaleźć po wieczerzy — powiedział Marcellus. Z wolna skierował się w stronę domu. Koryntczyk szedł za nim, a radość rozpierała mu pierś. Gdy znaleźli się w perystylu, nie mógł dłużej pohamować słów cisnących mu się na usta: — Czy wolno spytać, co się stało? Dotknąłeś jej, panie? Marcellus skinął głową uśmiechając się niepewnie. — Miałem nadzieję, że zrobisz to! — wyznał Demetriusz. — Dlaczego? Czyś ty także doświadczył jej dziwnego wpływu? — Co czułeś, powiedz! — Bardzo trudno określić — odparł jąkając się Korynt czyk. — Promieniuje z niej... jak gdyby zawarta w tkaninie... niezwykła siła... — Chyba zdajesz sobie sprawę, że to brzmi jak majaczenie szaleńca? — Wiem. Starałem się znaleźć rozsądne wyjaśnienie. Wi działem, jak Galilejczyk umierał. Był niezwykle mężny. Może to ja skojarzyłem z tą szatą moje uwielbienie dla Jego odwagi? Patrząc na nią wstydzę się własnych trosk, pragnę okazać się równie mężny... i... — urwał, nie znajdując odpowiednich słów. — Myślisz, że to zadowalające wytłumaczenie? — nalegał Marcellus. — Ttak — wyjąkał Koryntczyk. — Chyba tak... — Nie, Demetriuszu, w tym kryje się coś więcej. I dobrze to wiesz! — Tak, panie. Rozdział 9 Marcellus zbudził się o świcie i z ogromną radością uprzytomnił sobie, że pozbył się brzemienia, które go tak długo przytłaczało. Po raz pierwszy zrozumiał w pełni, czym jest wolność. 175 Zatrzymał się pod otwartymi drzwiami izdebki Demetriusza i z zadowoleniem stwierdził, że wierny niewolnik, dla którego miniony okres był równie bolesną udręką jak dla jego pana, śpi spokojnie. To dobrze! Należy mu się odpoczynek... trzeba go też po prostu przeprosić... Od czasu, gdy mając piętnaście lat wracał do zdrowia po ciężkiej chorobie, nie uświadamiał sobie tak jasno uroków życia jak tego ranka. Wtedy, osłabiony i mizerny po wyniszczającej gorączce, odbierał w okresie rekonwalescencji wszystkie wrażenia ze szczególną intensywnością. Zwłaszcza wczesnym rankiem kolory zdawały się świetliste, głosy spotęgowane, a zapachy, chociaż znajome i swojskie, odurzająco silne. Przedtem ptaki ćwierkały i pogwizdywały, każdy gatunek własnym, charakterystycznym głosem; rozsądny człowiek nie mógł tego nazwać śpiewem. Teraz głosy ptaków łączyły się w melodyjny chór. Ranny wietrzyk nasycony zmieszanymi aromatami świeżo skoszonej koniczyny, słodkawą wonią loni-cery, jaśminu i narcyzów zdawał się witać chłopca, wracającego do życia, do światła i wszystkich uroków świata. Niekiedy powiew chłodu bijący od zbutwiałych liści i rozkopanej ziemi otrzeźwiał z rozmarzenia rekonwalescenta, którego tym bardziej cieszyła myśl, że uniknął grobu. W ciągu tamtych kilku dni piętnastoletni Marcellus niezwykle silnie czuł się zespolony z przyrodą, a pewność tego związku uspokajała go i napełniała radością. W miarę jak odzyskiwał fizyczne siły, tracił tę wyostrzoną wrażliwość zmysłów. Cieszyły go barwy i zapachy kwiatów, śpiew ptaków i natrętne brzęczenie owadów, ale wszystko to przestało przemawiać zrozumiałym językiem roztapiając się w powszednich zajęciach i rozrywkach. Nie spodziewał się nigdy więcej doznać takiego stanu zachwycenia światem. Może był to stan możliwy jedynie wtedy, gdy promyk życia ledwie się tli, a człowiek, w swojej cielesnej wątłości, solidaryzuje się z wszystkim, co kruche i małe jak kwiat heliotropu. Tego ranka w Atenach, ku jego radosnemu zdumieniu, zjawiła się znowu ta spotęgowana świadomość i owładnęło nim dziwne podniecenie. W nocy lekki deszcz spłukał wysmukłe sykomory i na wesoło szeleszczących liściach krople błyszczały złotym odbiciem słońca. Zroszone róże pachniały odurzająco. W taki to poranek — myślał Marcellus — Arystofanes zapewne napisał swoją sławną apostrofę do ateńskich ptaków. Niezwykły wstrząs, jakiego trybun doznał poprzedniego 176 popołudnia, wywołał oczywiście cały łańcuch rozmaitych reakcji. W pierwszym momencie, kiedy Marcellus dotknął szaty, uczucie lęku i oszołomienia ustąpiło radości, graniczącej z euforią. Ale długie miesiące nieustannego napięcia nerwowego wyrządziły poważne szkody w organizmie Marcellusa i kiedy tak nagle pozbył się ciężaru, ogarnęło go niemal obezwładniające zmęczenie. Położył się bez kolacji do łóżka i zasnął jak małe dziecko. Obudził się rześki, z radosną świadomością całkowitego oczyszczenia i odnowy, i miał ochotę wznieść oczy i ręce w dziękczynnej modlitwie do jakiejś dobroczynnej mocy, która go tak hojnie obdarzyła. Siedząc w różanej altanie przypominał sobie całą długą listę bogów i bogiń, szukając wśród nich imienia zasługującego na hołd; żadne jednak z tych bóstw nie było godne intelektualnego uznania, a tym bardziej czci. Doznał niezwykłej łaski, lecz dobroczyńca pozostał bezimienny. Pierwszy raz w życiu Marcellus zazdrościł naiwnym duszom wiary w bogów. Sam nie był zdolny w nich uwierzyć. Nie mógł wszakże oszałamiającego przeżycia skwitować po prostu stwierdzeniem: „Nie rozumiem, a więc zapomnijmy o tym incydencie". Musiał tę zagadkę rozwiązać. Zastanawiał się nad nią bardzo poważnie. Szata przede wszystkim symbolizowała haniebną historię, która zdarzyła się w Jerozolimie. Człowiek, który tę szatę nosił, nie był winien żadnego przestępstwa. Osądzono Go niesprawiedliwie, wydano krzywdzący wyrok hańbiącej śmierci. Znosił mękę z męstwem godnym najwyższego podziwu. Czy słowo „męstwo" jest właściwym określeniem? Nie — odpowiedział sobie Marcellus — to było coś więcej. Męstwo pozwoliłoby Mu w najlepszym przypadku znosić bez skargi cierpienie. Ale Jezus nie tylko cierpiał bez skargi, On z podniesionym czołem przyjął swoją tragedię, a nawet wyszedł na jej spotkanie! Owej nocy w insuli Piłata Marcellus, stopniowo trzeźwiejąc po całodziennym pijaństwie, zaczął zdawać sobie sprawę, że on sam w obliczu tego nadludzkiego męstwa wykonywał brutalny żołnierski obowiązek, tak jakby skazaniec był pospolitym przestępcą. Nagle podczas uczty niby błyskawica olśniła młodego trybuna świadomość, że postąpił nikczemnie. Nie dość, że współdziałał z tchórzami i łajdakami w ukrzyżowaniu niewinnego. Zgodził się ośmieszyć Go jeszcze po śmierci przywdziewając skrwawioną szatę bohatera ku uciesze bandy pijaków. Nic dziwnego, że wspomnienie roli, jaką w tej zbrodni odegrał, dręczyło go, jątrzyło się w duszy i zatruwało ją. Ta 177 część historii była zrozumiała. A ponieważ szata stała się narzędziem udręki, wydaje się też naturalne, że znienawidził ją i odnosił się do niej z obłędnym niemal wstrętem. Wczoraj po południu doktnięcie jej uleczyło zranioną duszę. Jak wytłumaczyć ten zdumiewający fakt? Może sprawa jest prostsza, niż mu się wydaje, może niepotrzebnie sam ją komplikuje. Wzdrygał się z odrazy na widok tej szaty, bo symbolizowała jego własny błąd i nieszczęście, pod którym się uginał. Teraz, gdy w chwili ostatecznej rozpaczy dotknął szaty — obsesja nagle się rozwiała. Czy było to wrażenie czysto subiektywne, czy też w szacie kryje się rzeczywiście jakaś magiczna moc? To przypuszczenie było niedorzeczne! Śmieszne! Sprzeczne z wszystkimi zasadami, jakimi dotychczas zawsze się kierował. Przyjąć tę hipotezę znaczyłoby wyrzucić za burtę wszystkie rozsądne poglądy i wyobrażenia o bezosobowym, rządzącym się prawami natury świecie, przyłączyć się do gromady ofiar zabobonów. Nie, tego nie mógł i nie chciał zrobić. Nie ma w tym kawałku tkaniny żadnej czarodziejskiej siły, jest tylko to, co przypisała mu jego własna rozigrana wyobraźnia. Przez długi czas widział w szacie symbol własnej zbrodni i kary. Teraz zobaczył w niej symbol wyzwolenia. Po prostu dręczące jego sumienie wyrzuty nie mogły trwać wiecznie, nareszcie piasek przesypał się w klepsydrze i nadeszła chwila, żeby samemu sobie darować winę. Dotknięcie szaty stało się zewnętrznym znakiem, że upłynął już termin kary. Ale sama szata nie ma żadnych czarodziejskich własności, jego umysł nigdy by tego nie uznał. Dzisiaj odszuka tkacza i poleci szatę zacerować. W ten sposób okaże jej szacunek i wdzięczność. To po prostu kawałek tkaniny, ale godny poszanowania. Tak, tyle zrobi. Może z całą szczerością przyznać się, że czuje dla niej respekt. Pogrążonego w rozmyślaniach odnalazł Demetriusz, który przyszedł usprawiedliwić się ze spóźnienia. — Cieszę się, że spałeś dobrze — odpowiedział z uśmiechem Marcellus. — Miałeś tyle trosk przeze mnie. Byłem nieszczęś liwy i źle cię traktowałem. A ty, Demetriuszu, okazałeś mi dużo wyrozumiałości i zdobyłeś się na niezwykłą cierpliwość. Żałuję, że tak szorstko odnosiłem się do ciebie, zwłaszcza wczoraj. Przebrałem doprawdy miarę! — Nie mów tak, panie — poprosił Demetriusz. — Jestem szczęśliwy, że odzyskałeś zdrowie. 178 — Dzisiaj pójdziemy do tego tkacza, o którym wspominałeś. Może będzie umiał naprawić szatę. — Tak, panie. Czy mam teraz zarządzić, żeby ci podano śniadanie? — Czekaj jeszcze chwilkę... Powiedz mi — ale zupełnie szczerze — czy sądzisz, że ta szata jest zaczarowana? — To bardzo tajemnicza sprawa — odparł Demetriusz powoli, z namysłem. — Miałem nadzieję, że ty mi ją jakoś wyjaśnisz. Czy wolno wiedzieć, do jakich wniosków doszedłeś? Marcellus westchnął i potrząsnął głową. — Im dłużej się zastanawiam, tym trudniej mi coś z tego pojąć. Wstał i ruszył ku domowi. — Myślę, panie — powiedział idąc tuż za nim Koryntczyk — że nikt od nas nie żąda, abyśmy tę tajemnicę rozumieli. Jest wiele spraw dla człowieka niepojętych. To może jedna z nich! Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw głównej bramy szeroko zarysowanego pod otwartym niebem amfiteatru Dionizosa, ciągnął się rząd sklepików handlujących drobiazgami, które ludzie przed pójściem na widowisko chętnie tutaj kupowali, takimi jak różne słodycze, wachlarze czy poduszki. Ostatni w rzędzie był warsztat Beniamina, nieco odsunięty wyniośle od trudniących się mniej szlachetnym zawodem sąsiadów. Na drzwiach żaden znak nie określał charakteru jego usług, tylko imię, wypalone i to niezbyt czytelnie, widniało na cyprysowej desce; należało z tego wnioskować, że ktoś, kto nie wie, iż Beniamin jest tkaczem, najlepszym i najstarszym w mieście, nie byłby przez niego mile widzianym klientem. We wnętrzu było nieznośnie duszno. W niedużej izbie oprócz dwóch krosien — z których jedno rozmiarami zadziwiło Marcellusa — mieściło się niezdarne kółko do przędzenia, ogromne zgrzebło do gręplowania i zapasy surowca: kosze łozinowe pełne jedwabnych kokonów, olbrzymie bele bawełny, pękate worki z wełną. Resztę przestrzeni zajmował wygodny roboczy stół, na którym Beniamin siedział ze skrzyżowanymi nogami pogrążony w pracy; obrębiał właśnie precyzyjnie szeroki rękaw pięknego chitonu. Był nieprawdopodobnie chudy i przygarbiony, a jego łysa głowa zdawała się za duża w proporcji do wątłego korpusu. Długa siwa broda spływała mu na pierś. Nędzna odzież nie mogła być okazem doskonałości rzemiosła tego sławnego tkacza. 179 Za nim pod ścianą i parapetem okna leżały na półce zwoje, których lśniące wałki świadczyły o częstym używaniu. Beniamin nie podniósł głowy, póki nie skończyła mu się nić; wtedy dopiero, krzywiąc się z wysiłku, rozprostował plecy i spojrzał na nowych klientów z wyrzutem, marszcząc długi nos i ściągając górną wargę jak stary wielbłąd, gdy protestuje przeciw zbyt ciężkim jukom. Gdyby nie młodzieńczy błysk w głęboko zapadniętych oczach, wydałby się stary jak sam Jehowa i równie groźny, jeśli sądzić z gniewnego grymasu. Marcellus, z Demetriuszem u boku, zbliżył się pewnym krokiem. — Ta szata — oznajmił pokazując szatę Galilejczyka — wymaga reperacji. Beniamin brzydko wydął zeschnięte starcze usta, prychnął, polizał wielki palec i skręcił koniec nowej nitki w ostry szpic. — Mam coś lepszego do roboty — wycharczał — niż cerowanie starzyzny. — Podniósł igłę pod światło i zezując celował w oczko. — Zwróćcie się do mojego sąsiada, który robi żagle — dodał już nieco mniej opryskliwie. — Nie powinienem — przyznał nie zrażając się Marcellus — trudzić cię tak drobną sprawą. Wiem, że ta szata nie przedstawia większej materialnej wartości, ale to pamiątka, więc pragnąłem, żeby ją naprawił ktoś, kto dobrze zna swoje rzemiosło. — Pamiątka, hę? — Beniamin wyciągnął chudą rękę i ob macał wprawnymi palcami tkaninę szaty. — Pamiątka! — mruknął. — Jakim sposobem stała się dla ciebie pamiątką? Jesteś przecież Rzymianinem, prawda? — zerkną! spod oka na Marcellusa — a ta szata jest tak żydowska jak dziesięć przykazań. — Masz słuszność — zgodził się młody trybun. — Jestem Rzymianinem, a ta szata należała do Żyda. — Twojego przyjaciela zapewne? — z gryzącą ironią spytał Beniamin. — Nie, tak nie mogę go określić. Ale był to człowiek szlachetny, szanowany przez tych, którzy go znali. Jego szata znalazła się w moim posiadaniu i chcę ją zachować z należnym respektem. — Pochylił się, żeby z bliska śledzić, jak stary tkacz delikatnie skrobie żółtym paznokciem ciemną plamę. — Zginął chyba w walce — szepnął Beniamin. — Zginął śmiercią gwałtowną, ale nie w walce — odparł Marcellus. — Głosił pokój, ale osaczyli go wrogowie. — Jak widzę, dużo o nim wiesz — mruknął Beniamin. — 180 Jednakże... to nie moja sprawa, nie będę dociekał, jaką drogą ta szata dostała się do twoich rąk. Z pewnością nie wyrządziłeś temu Żydowi krzywdy, skoro tak cenisz jego starą suknię. — Trochę udobruchany oświadczył: — Wyreperuję ją. Za darmo. — Dziękuję — chłodno odparł Marcellus — ale wolę za tę robotę zapłacić. Kiedy mam przyjść? Beniamin wcale go nie słuchał. Zwróciwszy ku oknu starczą, zoraną głębokimi zmarszczkami twarz, oglądał uważnie szatę pod światło. Przez ramię skinął na klienta, żeby podszedł bliżej. — Proszę popatrzeć: utkana bez jednego szwu, cała z jednego kawałka. Nie ma drugiego miejsca na ziemi, gdzie tak się sporządza szaty, prócz okolicy jeziora Genezaret w Galilei. — Kiwał w zadumie głową. — Od lat nie miałem w ręku galilejskiego samodziału. Ta szata pochodzi gdzieś spod Kafarnaum. — Znasz tamten kraj? — spytał Marcellus. — Moje rodzinne strony to Samaria, trochę dalej na połu dnie, prawie na granicy — zaśmiał się niewesoło. — Samary tanie i Galilejczycy niezbyt się nawzajem lubią. Galilejczycy są bardzo gorąco przywiązani do świątyni, spędzają wiele godzin w synagogach, zaniedbują trzody i pola, bo muszą pielg rzymować do Jerozolimy i tam składać ofiary. Przez to popadli w biedę. My, Samarytanie, trzymamy się z dala od świątyni. — Dlaczego? — zdziwił się Marcellus. Beniamin spuścił ze stołu chude nogi, gotów wygłosić dłuższe przemówienie. — Oczywiście — zaczął — znasz historię Eliasza? Kiedy Marcellus zaprzeczył, stary tkacz popatrzał na niego z politowaniem i widocznie doszedł do wniosku, że szkoda dla takiego słuchacza tracić więcej czasu, bo z powrotem wciągnął nogi na stół, skrzyżował je i zabrał się znów do nawlekania igły. — Czy ten Eliasz to jeden z bogów Samarii? — spytał na swoje nieszczęście Marcellus. Stary tkacz odłożył robotę i spiorunował klienta wzgardliwym spojrzeniem. — Nie do wiary, żeby nawet wśród Rzymian znalazł się tak okropny ignorant! — powiedział. — Wszyscy Żydzi, czy to Galilejczycy, czy Samarytanie, czy Judejczycy, mają tylko jednego Boga. Eliasz był wielkim prorokiem. Elizeusz, który po nim odziedziczył płaszcz i posłannictwo, także był wielkim prorokiem. Żyli obaj dawno temu, w górach Samarii, wtedy gdy nikt jeszcze nie budował wielkich świątyń i nie było próżniaczych kapłanów. My, Samarytanie, zawsze oddawaliśmy Bogu cześć na szczytach gór i w gajach. 181 — To mi się wydaje całkiem rozsądne — żywo pochwalił Marcellus. — Nie bardzo to pochlebne dla naszej religii — mruknął Beniamin — ale miałeś, jak myślę, najlepsze intencje. Marcellus mimo woli wybuchnął śmiechem, a Beniamin, pocierając długi nos, uśmiechnął się sarkastycznie. — Widzę, młodzieńcze, że jesteś z natury łagodny — stwierdził. — Z moją łagodnością bywa różnie — odparł Marcellus, nie chcąc uchodzić za słabego człowieka. — Zależy, kto mnie wyzywa do walki. Jesteś ode mnie starszy o wiele, wiele lat. — Aha, uważasz więc, że starzec ma prawo być grubianinem? — Zdaje mi się, że podzielasz mój pogląd — wycedził przez zęby Marcellus, zadowolony z siebie. Beniamin schylił się nisko nad robotą i chichotał w gąszczu brody. — Jak się nazywasz, młodzieńcze? — spytał po chwili nie podnosząc głowy, a gdy Marcellus przedstawił się, zapytał znowu: — Na długo przyjechałeś do Aten? Pytanie ogromnie zainteresowało Demetriusza. Wobec zmiany okoliczności Marcellus mógłby przyspieszyć powrót do Rzymu. Nic dotychczas nie mówił o swoich planach i nawet nie zdradził się, czy w ogóle o tej sprawie myśli. — Sam nie wiem — odparł młody trybun. — Prawdopodob nie zostanę jeszcze kilka tygodni. Chciałbym tu wiele rzeczy zobaczyć. — A od jak dawna jesteś w tym mieście? — spytał Beniamin. Marcellus spojrzał na Demetriusza, który skwapliwie wyrę czył pana w odpowiedzi. — Byłeś na Wzgórzu Aresa? — Nie — z ociąganiem się odparł Marcellus. — A na Akropolu? — Jeszcze nie. — Partenon widziałeś? — Nnie... jeszcze nie. — Hm. To coś ty dotychczas robił? — Odpoczywałem po dwóch długich podróżach. — Zdrowy młodzieniec jak ty nie potrzebuje odpoczynku — ofuknął go Beniamin. — Dwie długie podróże, hę? Taki z ciebie podróżnik! A gdzież to bywałeś? Marcellus spochmurniał. Starzec przebierał miarę w dociekliwości. — Przybyliśmy tutaj z Rzymu — powiedział Marcellus w nadziei, że Beniamin tym się zadowoli. 182 — To jedna podróż, a druga? — nalegał stary. — Ano przedtem... wróciliśmy do Rzymu z Joppy. — Aha, z Joppy! — Beniamin szył pilnie i nie odrywał wzroku od roboty, ale głos jego zdradzał rozbudzone nagle zainteresowanie. — A więc byłeś w Jerozolimie. Dawno? Marcellus musiał chwilę się zastanowić, nim obliczył czas, jaki upłynął od jego jerozolimskich przeżyć, i odpowiedział starcowi. — Taak? To znaczy, że byłeś tam w tygodniu Paschy. Dziwne rzeczy działy się tam wtedy, jak słyszałem. Demetriusz drgnął, przestąpił z nogi na nogę i z niepokojem spojrzał na pana. Beniamin, który w tym momencie zerknął spod krzaczastych brwi na Koryntczyka, zauważył jego zmieszanie. — Zapewne — wymijająco odpowiedział Marcellus. — W mieście zgromadził się tłum ludzi, wszystko mogło się zdarzyć. — Poprawił na sobie pas i cofnął się o krok. — Nie będę ci dłużej przeszkadzał w pracy. — Przyjdź jutro przed zachodem słońca — powiedział Beniamin. — Szata będzie już zreperowana. Chciałbym wypić z tobą szklankę wina, jeżeli nie pogardzisz gościną w moim skromnym domu. Marcellus zawahał się, co odpowiedzieć, i szybko wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Demetriuszem, który przecząco potrząsnął głową na znak, że nie radzi ryzykować wskrzeszania w pamięci jerozolimskiej tragedii. — Dziękuję ci, jesteś bardzo uprzejmy — odparł Marcel lus — ale nie wiem jeszcze, czy jutro nie będę miał innych zajęć. Jeżeli nie przyjdę sam, przyślę w każdym razie kogoś po szatę. Czy pozwolisz, że zapłacę z góry? — Sięgnął pod tunikę po sakiewkę. Beniamin nie przerywał szycia i zdawało się, że nie słyszy. Po dłuższej chwili spojrzał badawczo w oczy młodego trybuna. — Myślę — powiedział głaszcząc łagodnie szatę — że nie chcesz ze mną rozmawiać o tym Żydzie. Marcellus zmieszał się i widać było, że pilno mu stąd odejść. — To bardzo bolesna historia — odparł krótko. — Wszystkie historie o Żydach są bolesne — powiedział Beniamin. — Czy mogę jutro spodziewać się twoich odwiedzin? — Ttak... — niepewnie obiecał Marcellus. — To dobrze — mruknął Beniamin. Podniósł kościstą rękę: — Pokój z tobą! — O... dziękuję — wyjąkał Marcellus nie wiedząc, czy 183 wypada mu nawzajem życzyć staremu Beniaminowi pokoju. Może byłoby to niewłaściwe? — Bywaj zdrów — rzekł w końcu, myśląc, że ta formułka jest stosowna w każdych okolicznościach. Przed warsztatem Marcellus i Demetriusz popatrzyli na siebie pytająco i przeszli na drugą stronę ulicy do pustego teatru. — Dziwny starzec — powiedział Marcellus. — Nie jestem pewny, czy mam ochotę spotkać się z nim po raz drugi. Jak myślisz, czy to wariat? — Nie! — zaprotestował Demetriusz. — Wprost przeciwnie. Bardzo mądry człowiek. — A jednak mam wrażenie, że twoim zdaniem popełniłbym błąd wracając jutro znowu do jego warsztatu. — Tak, panie. Lepiej zapomnieć o tej sprawie. — Nie musiałbym rozmawiać o tych nieszczęsnych wyda rzeniach w Jerozolimie. Mógłbym mu po prostu powiedzieć, że nie chcę na ten temat dyskutować. — Mówił takim tonem, jakby recytował przygotowaną na jutrzejszą okazję replikę. — To powinno wystarczyć. — Powinno, ale nie wystarczy — odparł Demetriusz. — Beniamina tak łatwo nie zadowolisz. Szli zarośniętym wysoką trawą przejściem ku opuszczonej scenie. — Czy wiesz coś, Demetriuszu, o żydowskich zwycza jach? — spytał w zamyśleniu młody trybun. — Bardzo niewiele. — Kiedy stary Beniamin powiedział: „Pokój z tobą", co należało odpowiedzieć? Czy jest jakaś utarta formułka? — Myślę, że „bywaj zdrów" jest zupełnie stosowną od powiedzią. — Tak właśnie odpowiedziałem! — odparł Marcellus wzdry- gając się, jakby nagle przywołany z bardzo daleka. — Tak, panie — rzekł Demetriusz, zaniepokojony, czy Marcellus nie ześlizguje się znowu w otchłań dręczących wspomnień. Zawrócili ku bramie teatru. — Ciekawe, co ten starzec wie o Galilejczyku? — zastanawiał się Marcellus. — Jutro przekonasz się, panie. — Ależ ja nie wybieram się jutro do niego! Nie chcę wskrzeszać tych wspomnień. Postanowiłem wymazać je z pa mięci. — Mądra decyzja — poważnie odparł Demetriusz. 184 Od razu było jasne, że to stanowcze postanowienie trzeba utwierdzić. Z teatru Dionizosa poszli przez agorę, gdzie Marcellus zatrzymywał się przy różnych kramach, żartował z rumianymi wiejskimi dziewczętami i wsuwa! miedziane denary w umorusane rączki ich młodszych braci lub sióstr, nie dowierzających swojemu szczęściu. Potem wspięli się na Wzgórze Aresa i spędzili godzinę w świętym gaju, wśród uwiecznionych w kamieniu wielkich mężów Grecji. Skręciwszy z głównej ścieżki w bok Marcellus usiadł na marmurowej ławce, a Demetriusz stanął opodal. Obaj milczeli, zajęci swoimi myślami. Po jakimś czasie Marcellus szerokim gestem wskazał dostojny szereg okaleczonych popiersi. — Wiesz, Demetriuszu, co właśnie zauważyłem? Nie ma wśród nich ani jednego wojownika! Wy, Grecy, umiecie się bić zawzięcie, jeśli trzeba, ale w ogrodach publicznych stawiacie pomniki wielkim ludziom, którzy poświęcali się pokojowej działalności. Przypomnij sobie rzymskie Forum! Sulla, An toniusz, Scypion, Kamillus, Juliusz, August. Wszyscy z mie czami i w hełmach. A spójrz na tę procesję Greków wspinają cych się na wzgórze: Sokrates, Epikur, Herodot, Solon, Arystoteles, Polibiusz. Ani jednego wojownika! — Ale wszyscy, panie, wyglądają, jakby wracali z wojny — zażartował Demetriusz. — Tak, ale to nasza sprawka — z gniewem powiedział Marcellus. — Zrobili to nasi dzielni legioniści, nasze waleczne nieuki! — Umilkł i przez chwilę siedział zachmurzony, zanim podjął znowu z niezwykłym uniesieniem: — Hańba ludziom, którzy wojują z pomnikami! Teraźniejszość należy do Im perium Rzymskiego, które podbiło ten kraj, ale na wszystkich bogów! Wara od przeszłości! Godny pogardy i tchórzliwy jest naród, który walczy z historią innego narodu! Nie trzeba wielkiej odwagi, żeby odrąbać uszy staremu Peryklesowi. Ten, kto mieczem odciął nos Hipokratesowi, musiał być brudnym pijanym brutalem! Założę się, że nie umiał czytać ani pisać. Niewiele godności zachowuje naród nie umiejący szanować słów i dzieł ludzi, którym nasz świat zawdzięcza tę odrobinę mądrości i piękna, jaką może się pochwalić. Wzburzony do głębi, wstał i podszedł ścieżką do wizerunku Platona. — Na przykład ten człowiek — powiedział. — Nie ma narodowości, nie ma ojczyzny ani rasy. Żadne królestwo... tego świata... nie może rościć sobie prawa do niego i nie ma prawa go unicestwić. — Nagle urwał, chociaż zdawało się, że 185 zamierzał wygłosić dłuższą orację. Stał przez chwilę w milczeniu, potem zbliżył się do Demetriusza i spojrzał mu prosto w oczy. —? Pamiętasz, Demetriuszu? Galilejczyk powiedział coś bardzo podobnego o sobie. — Tak — skinął głową Koryntczyk. — Powiedział, że Jego królestwo nie jest z tego świata, ale nikt nie zrozumiał, co to miało znaczyć. — Zastanawiam się... — rozmarzonym głosem odezwał się Marcellus. — Może kiedyś Jemu, tak samo jak Platonowi, będziemy stawiać pomniki?... Może chodźmy stąd! Postanowi liśmy być dzisiaj weseli, a kraczemy jak starzy filozofowie. Dopiero późnym popołudniem wrócili do gospody. Kiedy się do niej zbliżali, Marcellus oznajmił, że złoży wizytę rodzinie Eupolisa. — Wypadało zrobić to wcześniej — stwierdził lekko. — Chyba nie widziałem nikogo z nich od pierwszego wieczora. — Ucieszą się, panie — powiedział Demetriusz. — Często pytali o twoje zdrowie. — Wstąpię do nich teraz — zdecydował się bez namysłu Marcellus. — Ty, Demetriuszu, idź prosto do naszych pokoi. Wkrótce tam przyjdę. Rozstali się i Demetriusz z pewnym rozbawieniem pomyślał, że rodzina Eupolisa będzie zaskoczona tym odnowieniem znajomości po długim okresie tak dziwnego zachowania się gościa. Miał nadzieję, że Teodozja opowie mu, jak się ta scena rozegrała. I na wspomnienie Teodozji zadał sobie pytanie, co też dziewczyna myśli o nim teraz. Czyż nie byl tak zaniepokojony stanem swojego pana, że zwierzył jej się z męczącej go troski? A oto dziś Marcellus — rzekomo pogrążony w nieuleczalnej melancholii — zjawia się u gospodarzy wesół, jak gdyby nigdy w życiu nie zaznał zmartwień! Może Teodozja będzie podejrzewała, że koryncki niewolnik zmyślił całą historię? Nie, doprawdy nie umiałby nic podobnego wymyślić. Nikomu chyba nie przyszłoby to do głowy. Wkrótce potem jeden z zatrudnionych w kuchni niewolników przyniósł mu wiadomość, że jego pan zje wieczerzę w towarzystwie rodziny gospodarza. Demetriusz szczerzył zęby w szerokim uśmiechu wychodząc samotnie do pery-stylu. O czym będą rozmawiali przy stole gospodarze ze swoim gościem? Sytuacja wymagała od obu stron niemałego taktu! 186 Nazajutrz rano Marcełlus w grubej roboczej tunice, z powagą zawodowego rzeźbiarza, zabrał się w pracowni do ugniatania gliny. Demetriusz kręcił się w pobliżu, gotowy do usług, dopóki nie zrozumiał, że młody trybun nie potrzebuje od niego nic, prócz milczenia, a nawet wolałby zapewne być sam. Spytał więc, czy wolno mu wyjść do miasta. Teodozja zawiesiła kolorową tarczę w ogrodzie, blisko muru okalającego gospodę, i z przepisowego dystansu strzelała z łuku do tego celu. Ładnie wyglądała w białym chitonie bez rękawów, w szkarłatnej przepasce na czarnych kędziorach. Zbliżywszy się, Koryntczyk ze zdumieniem stwierdził, że Teodozja trzyma męski łuk, a chociaż nie naciąga cięciwy aż do ostatecznych granic, świst strzał i metaliczny dźwięk, z jakim wbijają się w tarczę, dowodzi niezwykłej jak na dziewczynę siły. Przy tym strzelała bardzo celnie! Demetriuszowi przyszło do głowy, że Teodozja, gdyby zechciała, mogłaby wyrządzić dużo szkód tymi długimi, zakończonymi kościanym grotem strzałami. Spytała go z uśmiechem, czy ma jej coś do powiedzenia. Zrozumiał zaproszenie, ale, podobnie jak przed paroma dniami, obawiał się zarówno dla niej, jak dla siebie, kłopotów, gdyby ktoś widział ich rozmawiających ze sobą, toteż nie zboczył ze żwirowej alei wjazdowej na trawnik. — Widzę, że strzelasz znakomicie i nie potrzebujesz rad — powiedział, zatrzymując się tylko na chwilę. Zarumieniła się lekko i wyciągnęła nową strzałę z kołczana, opartego o kamienną ławkę. Odwróciła się, wyraźnie urażona. Demetriusz więc, zapominając o ostrożności, podszedł do niej. — Czy nie masz czasu na spokojną rozmowę? — spytała nie patrząc na niego. — Właśnie o taką rozmowę chciałem cię prosić — odparł. — Ale tutaj oczywiście nie powinniśmy rozmawiać dłużej. Bzzz... Bang! Strzała utkwiła w tarczy. — Dobrze — powiedziała Teodozja. — Spotkamy się w wiadomym miejscu. Demetriusz pospieszył okrężną drogą do ogrodu świątyni. Kapłani byli zapewne zajęci jakimiś bogobojnymi obowiązkami, bo żadnego z nich nie zobaczył w ogrodzie. Serce mocniej zabiło mu w piersi na widok nadchodzącej Teodozji. Po raz pierwszy w życiu wolna kobieta potraktowała go jak równego sobie człowieka, ale Koryntczyk wahał się, jak ocenić ten przywilej. Pragnął i potrzebował przyjaźni Teodozji, nie był jednak pewny, jak należy tłumaczyć swobodę, z jaką córka Eupolisa tę przyjaźń mu ofiarowywała. Czy nie powinna 187 okazywać więcej ostrożności i nie spotykać się potajemnie z niewolnikiem? Zadawał sobie pytanie, czy ta przyjaźń przynosi jemu zaszczyt, czy też raczej ujmę Teodozji. Dziewczyna usiadła obok niego i nie witając się spojrzała na niego bardzo poważnie z tak bliska, że widział miniaturowe złote plamki w jej ciemnych oczach. — Opowiedz mi, jak się udała wczorajsza kolacja — za proponował, żeby przerwać kłopotliwe milczenie. — Bardzo dziwne, wiesz? — odparła bez cienia ironii. — On jest całkowicie uzdrowiony. Demetriusz skinął głową. — Bałem się, że zarzucisz mi fałszywe przedstawianie istotnego stanu rzeczy. Nie mógłbym ci mieć tego za złe. — Nie, Demetriuszu, wierzyłam i w dalszym ciągu wierzę twoim słowom. Ale coś się zmieniło, wydarzyło się coś bardzo ważnego. — Tak. Kiedy nie było mnie w domu, Marcellus znalazł w moim worku szatę i już jej się nie boi ani nie brzydzi. Z chwilą, kiedy jej dotknął, uwolnił się od koszmaru. Ostatnią noc przespał spokojnie. Przez cały dzisiejszy dzień zachowuje się jak dawny Marcellus. Myślę, że został wyleczony z obsesji. Nie twierdzę, że rozumiem, jak się to stało! — Oczywiście dzisiaj od rana nie mogę o niczym innym myśleć — wyznała Teodozja. — Jeżeli ta szata była przyczyną udręki Marcellusa, ona też — uzdrowiła go, kiedy przestał jej nienawidzić... Jak by to wyrazić? Wiesz, ja na przykład piszę dziennik... Co wieczór w kilku zdaniach notuję to, co chcę zapamiętać. Gdyby ktoś, kto mnie nie zna, przeczytał kartkę z dnia, kiedy czułam się szczęśliwa i życie do mnie się uśmiechało, miałby o mnie zupełnie inne wyobrażenie, niż gdyby trafił na następne wiersze, w których wypowiadam się jak zimny cynik czy zgorzkniały stoik. Otóż każdy z was dwóch zupełnie inaczej myślał o tej szacie. Ty ze smutkiem, ale bez gniewu. Marcellus kojarzył z nią wspomnienia, które go raniły. Umilkła i spojrzała na Demetriusza pytająco, niepewna, czy znalazła trafną analogię. Koryntczyk dał jej znak, żeby mówiła dalej. — Powiedziałeś mi, że Jezus wszystkim swoim zabójcom przebaczył i że to wywarło na Marcellusie wstrząsające wraże nie. Może w chwili, kiedy dotknął szaty, odnalazł to wrażenie tak silne, że wyzwoliło go z poczucia winy. Czy nie wydaje ci się przekonujące takie wyjaśnienie? 188 — Tak, ale czy nie sądzisz, Teodozjo, że po takim przeżyciu, po takim wyzwalającym olśnieniu Marcellus powinien wpaść w stan wielkiego uniesienia? Tymczasem on wprawdzie w pier wszej chwili promieniał ekstatyczną radością, ale trwało to krótko, przez resztę wczorajszego dnia zachowywał się, jakby nie spotkało go nic nadzwyczajnego. — Przypuszczam, że ukrywa wzruszenie — powiedziała Teodozja — myślę, że jest ono głębsze, niż ci się zdaje. — Nie ma powodu, żeby cokolwiek ukrywać przede mną — rzekł Koryntczyk. — Przedwczoraj wieczorem był tak wstrząś nięty, że niemal oburzył się, kiedy próbowałem jego przeżycie wytłumaczyć w sposób racjonalny. — Może właśnie dlatego woli z tobą dłużej o tym nie dyskutować. Uznał, że problem jest dla was obu za trudny, i postanowił nie mówić o nim. Powiadasz, że przez chwilę był jakby w ekstazie, ale potem zachowywał się, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło. Ale to chyba zupełnie naturalne! Człowiek nie może przebywać stale na górskich szczytach. Oczy Teodozji patrzyły gdzieś daleko, w głosie zabrzmiała nuta rozmarzenia. — Pewnego dnia — podjęła znowu — kiedy byłam smutna i czułam się okropnie samotna, ciotka Ino powiedziała mi, że nasze życie przypomina wędrówkę: droga jest łatwa, gładka i nudna, kiedy idziemy przez równinę, a trudna i mozolna, kiedy wspinamy się na stromą górę. Ze szczytu ukazuje się wspaniały widok i wtedy ogarnia nas uniesienie, mamy w oczach łzy szczęścia, chcielibyśmy śpiewać, żałujemy, że nie mamy skrzydeł. Nie możemy jednak zostać na szczycie, trzeba schodzić drugą stroną uważając tak pilnie, gdzie da się oprzeć stopę, że zapominamy, co przeżyliśmy na szczycie. — Jak ty to ładnie pomyślałaś! — szepnął rozczulony Demetriusz. — Ja tylko powtarzam, co mówiła ciotka Ino. — Zmartwiło mnie, że czujesz się czasem samotna i przy gnębiona — powiedział pocierając z roztargnieniem końcami palców małą białą bliznę na płatku ucha. — Nigdy bym nie przypuszczał, że bywasz smutna. Może chcesz o tym coś opowiedzieć? Obserwowała ruch jego ręki ze szczerym zaciekawieniem. — Nie wszyscy niewolnicy mają przekłute ucho — powie działa w zamyśleniu. — Jesteś w tragicznej sytuacji. Rozumiem cię. Bardzo niesprawiedliwy jest świat, który dopuszcza, żeby taki człowiek jak ty był niewolnikiem. Ale czy twoja pozycja 189 społeczna różni się w istocie od mojej? Jestem córką oberżysty. Nic nie znaczy, że wychowałeś się w kulturalnej rodzinie, że masz zdolności i wykształcenie, to nie przeszkodziło złym ludziom zrobić z ciebie niewolnika. A ja? Cóż z tego, że mój ojciec jest nieskazitelnie uczciwy, że zna literaturę i ma poczucie piękna, że umie z godnością żyć wśród innych Ateńczyków, tak samo jak przedtem jego ojciec Georgiasz. Jest oberżystą. Może byłoby mi łatwiej, gdyby nie nauczono mnie kochać rzeczy nieosiągalnych dla dziewczyny mojego stanu. — Ależ Teodozjo, dzięki temu wzbogaciło się twoje życie! — próbował ją pocieszać Demetriusz. — Masz wszystko, czego potrzeba do szczęścia! Książki, muzykę, niewyczerpane zasoby energii życiowej, piękne stroje... — Nie mam gdzie się w nich pokazać — odparła gorzko — a moja energia nie znajduje zastosowania. Córka oberżysty, jeśli chce być szczęśliwa, musi zostać wierna tradycji. A to znaczy, że powinna być krzykliwa, zuchwała i nie gardzić drobnymi oszustwami. Wówczas będzie miała mnóstwo przy jaciół w swoim środowisku. — Nagle zapłakała: — Demetriuszu — szepnęła ochryple — czasem myślę, że nie zniosę tego dłużej! Objął ją ramieniem i długą chwilę milczeli oboje. Wreszcie Teodozja wyprostowała się i poważnie spojrzała na Korynt-czyka. — Chcesz? — szepnęła. — Uciekniemy razem. Dawno bym sama to zrobiła, gdybym była mężczyzną. — Dokąd? — spytał z pobłażliwym uśmiechem. Teodozja zbyła tę drugorzędną kwestię niedbałym mach nięciem ręki. — Gdziekolwiek! — szepnęła. — Może na Sycylię? To podobno przepiękna wyspa. — Rojąca się od złodziei i rzezimieszków — powiedział Demetriusz. — W najpiękniejszych krajach zwykle najtrudniej żyć, Teodozjo. O ile mi wiadomo, trochę spokoju można znaleźć tylko na jałowych pustkowiach, gdzie ziemia nie rodzi niczego, co mogłoby nęcić chciwość ludzką. — A może do Damaszku? Kiedyś myślałeś o tym mieście. — Umarłbym tam chyba z samotności. — Mógłbyś mnie wziąć ze sobą! — Zaśmiała się, żeby go upewnić, że to tylko żart, ale potem oboje nagle spoważnieli. Teodozja, ocknąwszy się z marzeń, poprawiła przepaskę we włosach i prostując się oznajmiła, że na nią już czas. Demetriusz także wstał i patrzał za oddalającą się wdzięczną sylwetką dziewczyny. Kiedy zniknęła, usiadł znowu i pogrążył 190 się w myślach. Za bardzo już polubił Teodozję, a ona była zbyt zuchwała w swojej wspaniałomyślnej przyjaźni dla niego. Rozsądek radził unikać tych poufnych rozmów, jeśli udałoby się to bez urażenia dziewczyny. Jest śliczna i ujmująca w swej serdeczności. Wzruszała go głęboko jej ufność i niewymuszona prostota w zachowaniu; chwilami traktowała go niemal czule. Dotychczas Demetriusz całe uwielbienie, jakie w nim budziła kobieca uroda, ofiarowywał bez słowa i bez nadziei Łucji. Teraz, zastanawiając się nad swoimi uczuciami, rozumiał, że Łucję wielbił jak statuę wzniesioną na piedestale. Teodozja jest żywą, ciepłą rzeczywistością. Ale nie godzi się wykorzystywać jej samotności. Nie może jej w niczym pomóc. Oboje są i tak już dość nieszczęśliwi, wszelkie niemożliwe do spełnienia obietnice pogorszyłyby tylko ich sytuację. Jest niewolnikiem, ale nie złodziejem! Pora była jeszcze wczesna. Demetriusz miał cały dzień do rozporządzenia. Marcellus nie życzył sobie obecności wiernego sługi. Może wolał, aby nic nie rozpraszało jego uwagi, gdy eksperymentuje modelując glinę, a może chciał być sam, żeby zrewidować swoje poglądy na zjawiska nadprzyrodzone. Wyszedłszy z ogrodu Demetriusz posuwał się ulicami coraz bardziej ludnymi i hałaśliwymi w miarę, jak zbliżał się do agory. Bez celu wałęsał się po rozległym rynku wdychając zmieszaną woń zmielonych korzeni, dojrzałych melonów, prażonych orzechów i smażonych porów. Wielojęzyczny gwar cieszył jego uszy. Przyłączył się na chwilę do gromadki otaczającej ślepego lutnistę i jego przewodnika — psa. Potem przeszedł na drugą stronę brukowanej polnymi kamieniami ulicy, żeby posłuchać siwobrodego wróżbity, który przemawiał do apatycznej grupki w portyku opuszczonego teatru. Jakiś rozchełstany legionista zepchnął go z chodnika, który był nie dość szeroki dla zataczającego się podpitego żołnierza. Czas wlókł się powoli i Demetriusz, zastanawiając się, czym go wypełnić, wpadł na pomysł, żeby pod jakimś pozorem wstąpić na pogawędkę do Beniamina. Kupił mały koszyk świeżych fig i skierował się ku warsztatowi starego tkacza. Kiedy stanął przed jego stołem, Beniamin obrzucił gościa krótkim spojrzeniem i natychmiast wrócił do roboty. — A więc Rzymianin nie zdecydował się przyjść? A ty za wcześnie się zgłosiłeś. Szata jest nie gotowa. Jak widzisz, nad nią właśnie teraz pracuję. — Nie przyszedłem po nią — odparł Demetriusz podając koszyk. — Czas mi się dłuży, bo nie mam dzisiaj żadnych 191 obowiązków. Spacerowałem po mieście w tej dzielnicy. Może zechcesz skosztować fig? Beniamin dał Koryntczykowi znak, żeby postawił koszyk na stole obok niego; wziął jedną figę i żuł ją z wolna nie podnosząc oczu znad roboty. Dopiero po chwili uporał się z nią na tyle, że mógł powiedzieć: — Czy pomyślałeś: „Zaniosę trochę słodkich fig temu gniewnemu staremu Żydowi", czy też: „Mam ochotę zadać Beniaminowi kilka pytań, więc ofiaruję mu koszyk fig, żeby wyglądało to na zwykłą, przyjacielską wizytę"? — Figi są bardzo smaczne — odparł Demetriusz. — Owszem — rzekł Beniamin i wziął z koszyka drugą figę. — Proszę, poczęstuj się także — wymamrotał z pełnymi ustami. — Dlaczego nie chciałeś, żeby twój pan odwiedził mnie dzisiaj znowu? Bałeś się, że zmuszę go do opowiadania historii tego biednego zabitego Żyda? O co chodzi? Czy dumny młody Rzymianin może się lękać pytań starego tkacza... starego żydowskiego tkacza... w podbitych Atenach? — To tylko mój pan mógłby ci wyjaśnić. Nie dostałem od niego żadnych poleceń w tej kwestii. — Zdaje się, że mówisz prawdę, chociaż niecałą — z szyder czym uśmiechem stwierdził Beniamin. — Nie można ci zarzucić zbyt długiego języka. Proponuję ci uczciwą ugodę: ty zadasz mi kilka pytań. Po to przecież przyszedłeś. Potem z kolei ja tobie zadam kilka pytań. Wyłożymy wszystkie pytania na stół i spróbujemy potargować się o odpowiedzi. To będzie uczciwa wymiana, nie sądzisz? — Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli — powiedział Demetriusz. — Po pierwsze zauważyłem wczoraj, że byliście zaskoczeni i zmieszani, kiedy wspomniałem o niezwykłych wydarzeniach w Jerozolimie podczas ostatnich świąt Paschy. Mam wrażenie, że chciałbyś wybadać, co mi o nich wiadomo. Chętnie ci to powiem, jeżeli najpierw ty odpowiesz na kilka moich pytań. — Spojrzał na gościa z chytrym porozumiewawczym uśmieszkiem. — Zacznę od bardzo łatwych. Oczywiście byłeś ze swoim panem w Jerozoli mie. Czy widziałeś Galilejczyka, którego tam ukrzyżowano? — Widziałem — skwapliwie przyznał się Demetriusz. — Aha! Co to był za człowiek? — Beniamin odłożył robotę i wychylił się ku Demetriuszowi z żywym zaciekawieniem. — Jesteś, jak na niewolnika i poganina, bardzo bystry. Czy zauważyłeś w tym Galilejczyku coś niezwykłego? Czy widziałeś Go z bliska? Czy słyszałeś Go przemawiającego? 192 — Pierwszy raz zobaczyłem Go rankiem w dniu, gdy dojeżdżaliśmy do Jerozolimy. Ogromny tłum towarzyszył Mu, gdy jechał na ośle do miasta. Nie znając języka tego kraju, nie rozumiałem dobrze, co się działo, ale objaśniono mnie, że lud chce Go obdarzyć królewską koroną. Krzyczeli: „Mesjasz!" Dowiedziałem się, że ten naród od wieków czeka na wielkiego wodza, który by wyzwolił Żydów z politycznego ucisku. Tego upragnionego wodza nazywają Mesjaszem. A więc tego ranka tłum krzyczał: „Mesjasz!" i wywijał gałązkami palm na cześć Galilejczyka, jak gdyby był królem. r Beniamin słuchał z błyszczącymi oczyma; rozchylił zapadnięte usta, a wargi mu drżały. — Mów, mów dalej — mruknął ochryple, gdy Demetriusz umilkł. — Przecisnąłem się przez ciżbę i zobaczyłem Go z tak bliska, że niemal mógłbym Go dotknąć ręką. Wyglądał na bardzo niepospolitego człowieka mimo skromnej odzieży. — Miał na sobie to? — spytał Beniamin podnosząc w trzę sących się rękach szatę i wskazując ją Demetriuszowi, który skinął głową i podjął swoją opowieść. — Było jasne, że Galilejczyka nie cieszą te hołdy. Oczy miał zamyślone i smutne, zdawał się okropnie samotny. — Chwileczkę, przyjacielu! — Beniamin obrócił się do półki z księgozbiorem i zdjął z niej zwój, który nosił ślady częstego odczytywania; szybko odnalazł poszukiwany werset i głębokim dźwięcznym basem wyrecytował: „...mąż boleści i znający niemoc..." To proroctwo Izajasza. A teraz, proszę, mów dalej. Czy powiedział coś? — Nie słyszałem Jego głosu, w każdym razie nie wówczas. — Hm! Więc widziałeś Go później znowu? — Tak, po raz drugi widziałem Go w parę dni później, kiedy, oskarżony o zdradę stanu, przesłuchiwany był przez prokuratora w insuli. — Byłeś przy tym? Demetriusz skinął głową. — Jak się zachowywał? Czy błagał o litość? — Nie. Był zupełnie spokojny. Nie rozumiałem, co mówił, ale wyrok przyjął bez protestu. Beniamin w podnieceniu znów rozwinął starożytny zwój. — Słuchaj, przyjacielu! To także cytat z proroctwa Izajasza: „...jak owca na zabicie wiedziony będzie i jak baranek przed strzygącym go zamilknie, a nie otworzy ust swoich..." — Odpowiadał prokuratorowi — przypomniał Demetriusz 13-Szata 193 — ale bardzo spokojnie i pewnie. Zdumiewało mnie to, ponieważ przedtem ubiczowano Go okrutnie. Beniamin ze wzruszeniem odczytał inny werset proroctwa: — „...zraniony został za nieprawości nasze, starty został za złości nasze... a sinością jego jesteśmy uzdrowieni". — Za czyje nieprawości? — spytał Demetriusz. — Za winy Żydów? — Izajasz był prorokiem żydowskim, przyjacielu — odparł Beniamin — i przepowiadał żydowskiego Mesjasza. — A więc Mesjasz miał cierpieć dla zbawienia Żydów tylko? — dopytywał się z uporem Demetriusz. — Jeśli tak, to Galilejczyk nie był Mesjaszem. Przed śmiercią przebaczył rzymskim żołnierzom, którzy Go przybili do krzyża. Beniamin spojrzał na niego, wyraźnie zaskoczony. — Skąd to wiesz? — Mówili mi ludzie, którzy stali w pobliżu. Wszyscy to słyszeli. — Dziwne, bardzo dziwne! — szepnął Beniamin. I dopiero po dłuższej chwili, ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia, rzekł: — Teraz, jeżeli chcesz, możesz mi zadawać swoje pytania. — Na wiele z nich już odpowiedziałeś — stwierdził Demet riusz. — Chciałem od ciebie dowiedzieć się czegoś więcej o Mesjaszu i mówiłeś o Nim. Według przepowiedni miał się zjawić jako wódz i obrońca narodu żydowskiego. Człowiek, którego widziałem, nie chciał być wodzem, ci ludzie, którzy próbowali narzucić Mu królewską koronę, zadawali Mu ból. Na przesłuchaniu powiedział, że ma królestwo, ale to jest królestwo nie z tego świata. — Gdzież więc jest to królestwo, jeżeli nie na świecie? — wykrzyknął ochryple Beniamin. — Jesteś mądrzejszy ode mnie. Skoro ty tego nie wiesz, jakże ja, pogański niewolnik, ośmieliłbym się tłumaczyć tę zagadkę? — Pozwalasz sobie na ironię, przyjacielu — mruknął stary tkacz. — Nie. Mówię szczerze i sam gubię się w domysłach. Myślę, że On troszczył się o wszystkich ludzi. Myślę, że wszystkim współczuł. — Demetriusz umilkł i po pauzie szepnął: — Przepraszam, może mówię zbyt swobodnie. — Masz prawo mówić, co myślisz — odparł Beniamin. — Jestem Żydem, ale wierzę, że nasz Bóg jest Ojcem wszystkich ludzi. A więc Mesjasz, gdy przyjdzie i będzie panował nad Żydami, wprowadzi sprawiedliwość dla wszystkich. 194 — Szkoda, że nie mogę przestudiować pism waszych staro żytnych proroków — powiedział Demetriusz. — Dlaczego nie? — Beniamin wzruszył ramionami. — Pisma są tutaj, a ty jesteś zdolnym człowiekiem. Skoro masz dużo czasu, a mało roboty, naucz się je czytać. — Jakże się nauczę? — Ja ci pomogę — życzliwie ofiarował się Beniamin. Spuścił ze stołu chude nogi. — Muszę przygotować sobie obiad — oznajmił i bez pożegnania poczłapał z wolna w głąb warsztatu ku drzwiom, za którymi zniknął. Beniamin widocznie zakończył już przeznaczoną na ten dzień robotę, bo gładki blat stołu był pusty. W odległym kącie, za ogromnymi krosnami, drzwi, nie dostrzeżone przez Marcel-lusa podczas pierwszej wizyty, stały gościnnie otworem. Młody trybun przekroczył ich próg. W przeciwieństwie do ciasnego i zagraconego warsztatu mieszkalna izba Beniamina była urządzona ze smakiem, chociaż skromnie. Podłogę zaścielał pięknie tkany pomarańczowo-niebieski dywan, a na nim stały trzy wygodne fotele z podnóżkami, tapczan z dwoma wypchanymi wielbłądzią wełną workami zamiast poduszek oraz masywna okuta metalem skrzynia. Wokół pod ścianami i pod parapetem okna ciągnęły się głębokie półki zapełnione starożytnymi zwojami. Naprzeciw drzwi z warsztatu otwierały się drugie, prowadzące na cienisty dziedziniec, wyłożony kamiennymi płytami. Marcellus uznał, że postąpi zgodnie z życzeniem gospodarza, jeśli pójdzie dalej. Beniamin, nieoczekiwanie wysoki w długiej czarnej sukni i ozdobionej chwostem mycce, nakrywał stół pośrodku perystylu oplecionego winem. — Mam nadzieję, że nie wydam ci się natrętem — powie dział Marcellus. — Przejście przez otwarte drzwi nie uchodzi w Atenach za natręctwo — odparł Beniamin. — Jesteś pożądanym gościem. — Wskazał mu okryty dywanem fotel przy stole, na którym postawił dwa srebrne puchary. — Nie wiedziałem, że mieszkasz tutaj, za warsztatem — powiedział Marcellus, żeby jakoś rozpocząć rozmowę. — Mieszkam tutaj z dwóch powodów — wyjaśnił stary tkacz kładąc staroświecki nóż obok brunatnego bochenka jęczmiennego chleba. — Dla wygody i z przezorności. Nie można zostawić sklepu bez opieki w tym mieście. 195 — Podobnie jak we wszystkich miastach, które znam — powiedział Marcellus. — To znaczy, w których miastach? — spytał siadając w drugim fotelu Beniamin. — Na przykład w Rzymie. Są tam tłumy niewolników, a to z reguły złodzieje, bez źdźbła szacunku dla cudzego mienia. Beniamin wybuchnął gardłowym śmiechem. — Niewolnik jest rzeczywiście drapieżnym stworzeniem — stwierdził oschle. — Zabiera ci twoje najlepsze sandały, chociaż ty jemu nie odebrałeś nic oprócz wolności. — Podniósł puchar i skłonił się gościowi. — Może wypijemy za ten dzień, gdy żaden człowiek nie będzie własnością innego człowieka? — Bardzo chętnie! — Marcellus upił łyk wina. Było to szlachetne wino. — Mój ojciec — dodał — twierdzi, że Rzym kiedyś drogo zapłaci za obrócenie tylu ludzi w niewolników. — Twój ojciec nie pochwala niewolnictwa? A więc chyba sam nie ma niewolników? — spytał Beniamin, skupiając, jak się zdawało, całą uwagę na krajaniu chleba. Marcellus zaczer wienił się lekko. — Gdyby niewolnictwo zostało zniesione, mój ojciec pierw szy by tej zmianie przyklasnął — odparł próbując się uspra wiedliwić. — Ale w istniejącym dziś stanie rzeczy, oczywiście... — Oczywiście — powtórzył jak echo Beniamin. — Twój ojciec wie, że źle jest robić z ludzi niewolników, ale ponieważ jego rodacy równi mu stanem robią to, uważa, że lepiej postępować źle, niż uchodzić za dziwaka. — Pozwól, że przemówię w obronie mojego ojca — spokoj nie odparł Marcellus. — Nie sądzę, żeby sformułował sobie teorię, o którą go podejrzewasz, jest nieskazitelnie uczciwy i wspaniałomyślny. Niewolnicy w jego domu są dobrze trak towani. Prawdopodobnie u siebie jedliby i mieszkali gorzej... — Nietrudno mi w to uwierzyć — przerwał mu Beniamin. — Dostają więcej jadła, niż mieliby na wolności. To samo z pewnością można powiedzieć o waszych koniach i psach. Ale pytam cię, czy ludzie i zwierzęta należą do tej samej kategorii istot? Czy wartość jednych i drugich nie różni się pod względem jakości? Jeżeli zdrowego, nadającego się do ciężkiej pracy osła można kupić za dziesięć drachm, a za młodego silnego męż czyznę trzeba zapłacić aż dwa talenty — jest to czysto ilościowa różnica między dwiema wartościami. I właśnie dlatego niewol nictwo budzi we mnie taki wstręt. To jest obraza majestatu ludzkiego ducha. Jeżeli jakiegokolwiek człowieka pozwalamy sobie zaliczać do tego samego gatunku co juczne zwierzęta, to 196 odzieramy z godności cały rodzaj ludzki. A ja wierzę, że ludzie stworzeni zostali na obraz i podobieństwo Boga. — To jest założenie religii żydowskiej? — spytał Marcellus. — Tak. — A jednak bogaci Żydzi trzymają niewolników, prawda? — Marcellus rzucił to pytanie lekko, jak gdyby niezbyt interesował się, czy i co odpowie stary Żyd, ale Beniamin żywo zareagował na ukryty zarzut. — Dotknąłeś korzenia naszych nieszczęść! — Wykrzyknął. — Żyd głosi, że człowiek został stworzony na obraz i podobień stwo Boga, i tym samym stwierdza, że Bóg jest jego duchowym ojcem. Logicznie powinien uznać, że wszyscy ludzie są dziećmi Bożymi. Albo wszyscy, albo nikt! Ja wierzę, że wszyscy. Toteż czyniąc innego człowieka swoim niewolnikiem i zrównując go z bydłem, przekreśliłbym całą swoją wiarę. Marcellus ułamał kęs chleba, uprzejmie zgadzając się, że istotnie wydaje się niezupełnie słuszne, aby jeden człowiek uważał drugiego za swoją własność. Nikt nie powinien w ten sposób traktować ludzi, nawet jeżeli obchodzi się z nimi łagodnie. Nie jest dobrze, jeśli istota ludzka musi czuć się po prostu odmianą zwierzęcia i niczym więcej. — Co do tego — Beniamin niedbałym gestem chudego ramienia odtrącił pogląd młodego Rzymianina — mylisz się, bo nie zdołasz niewolnika pozbawić Boskiej natury, chociaż go kupisz i zaprzęgniesz do pługa razem z osłem i wołem. Niewolnik nie ma wyboru, to nie on poniżył godność ludzką. Ty to zrobiłeś! Jemu w dalszym ciągu wolno wierzyć, że Bóg jest jego Ojcem. Ale ty straciłeś do tego prawo. Weźmy za przykład tego dzielnego Greka, który ci usługuje. Niewolnictwo nie przeszkodzi mu, jeśli on sam zechce, uważać Boga za duchowego Ojca. Ale jego niewolnictwo ciebie ściąga do poziomu zwierząt, bo to ty wyznajesz teorię poniżającą wartość człowieka. — Nie jestem filozofem — beztrosko powiedział Marcel lus. — Może gdy spędzę trochę czasu w Atenach i będę obserwował na Wzgórzu Aresa, jak się przędzie pajęczyna sofistyki... — To nauczysz się kręcić bicze z piasku — dokończył za niego Beniamin tym samym tonem. — Ale nie mówmy o sztuce dyskutowania. Chodzi o sprawę praktyczną. Wasze wspaniałe Imperium Rzymskie na wszystkie strony wysyła potężną armię każąc jej łupić i ujarzmiać słabsze narody, kwiat ich młodzieży porywać i odwozić do Italii pod 197 pokładami cuchnących niewolniczych statków, a starsze pokolenie zmuszać do pracy nad siły, wyciskając nadmierne daniny. W końcu Imperium Rzymskie upadnie... — Mój ojciec to przepowiada — wtrącił Marcellus. — Mówi, że Rzymianie, wykorzystując pracę niewolników, sami z każdym dniem tracą hart, rozleniwiają się i obrastają sadłem, toteż przyjdzie czas... — Tak, przyjdzie czas, ale przyczyna upadku będzie inna — wykrzyknął Beniamin. — Nie sadło zgubi Rzymian, lecz przekonanie, że człowiek nie różni się od zwierząt. Obracając innych ludzi w niewolników, wyrzekli się własnej duchowej godności. Nic dziwnego, że inteligentniejsi Rzymianie kpią z własnych bogów. Na cóż bogowie potrzebni tym, którzy uważają ludzkość za stado bydła i chcą ją prowadzić na postronku? Czemuż mieliby czcić bogów, skoro ich pies obywa się bez tego? Beniamin przerwa! monolog, żeby na nowo napełnić puchary. Był wzburzony, ręce mu się trzęsły. — Jestem Żydem — podjął — ale interesują mnie religie innych ludów. Wasze rzymskie bóstwa cieszyły się kiedyś pewnym szacunkiem. Jowisz naprawdę coś znaczył dla twoich przodków. Potem Juliusz Cezar został uznany za boga waż niejszego od Jowisza. Już tylko rzesze uciemiężonych wierzyły w starożytne bóstwa, które rządzą słońcem i deszczem, wymie rzają nagrody i kary, zsyłają żeglarzom pomyślny wiatr, napełniają słodkim sokiem winne grona. A dlaczego, pytam, Cezar ośmieszył religię rzymską? Zrobił to wtedy, gdy Rzym osiągnął dostateczną potęgę wojskową, żeby zniewolić inne narody, kupować i sprzedawać ludzi, pędzić ich jak stada bydła. Tak postępując uczynkami swoimi głosili, że wszyscy ludzie — także Rzymianie — nie są»6pokrewnieni z bóstwami. Próżny nadęty Cezar był stosownym bogiem dla ludzi, którzy sami zrównali się ze zwierzętami. — Myślę, że nikt z rozsądnych Rzymian nie wierzył na prawdę w bóstwo Juliusza — zaprotestował Marcellus. — W głębi serca nie wierzyli — zgodził się Beniamin. — Przypuszczam, że sam Juliusz Cezar w to nie wierzył. — A więc sądzisz, że Rzymianie, gdyby znieśli niewolnictwo, nabraliby większego szacunku do swoich starych bogów, a przez to sami staliby się szlachetniejsi? Beniamin zaśmiał się szyderczo. — To „gdyby" jest tak wątpliwe — powiedział — że cała reszta zdania staje się niedorzeczna. 198 — Osobiście nie interesuję się bogami — Marcellus tonem dawał niedwuznacznie do zrozumienia, że znudził go ten temat. — Ani starożytnymi, ani współczesnymi. — Jak więc tłumaczysz sobie sens wszechświata? — spytał Beniamin. — Nie próbuję sobie tego tłumaczyć — odparł Marcellus. — O ile wiem, nikt tego ode mnie nie wymaga! — I spo strzegając, że odpowiedź brzmi raczej niegrzecznie niż dow cipnie, dodał szybko: — Chętnie bym uwierzył w jakąś nadprzyrodzoną istotę, gdyby przedstawiono mi kogoś, kto by rzeczywiście nadawał się do tej wzniosłej roli. Pomogłoby to wyjaśnić wiele zagadek. Wspomniałeś wczoraj, że twoi rodacy Samarytanie oddają cześć bóstwu na szczytach gór. Z przyjem nością naśladowałbym ich pod warunkiem, abym nie musiał personifikować zachodu słońca czy też drzew. — My nie personifikujemy zjawisk przyrody — rzekł Be niamin. — Wierzymy w jedynego Boga, który jest Duchem i Stwórcą wszystkich rzeczy. — Obiło mi się kiedyś o uszy — powiedział Marcellus unikając spotkania ze wzrokiem starego tkacza — że Żydzi czekają na przyjście wielkiego wodza, obrońcy i króla, który ma ich wyzwolić i utrwalić już na zawsze swoje panowanie. Czy Samarytanie w to również wierzą? — Tak! Wszyscy nasi wielcy prorocy przepowiadali nadejś cie Mesjasza. — Od dawna czekacie na Niego? — Od wieków. — I wciąż jeszcze macie nadzieję? Beniamin w zamyśleniu pogładził bujną brodę. — Nadzieja ma swoje przypływy i odpływy. W okresach narodowych klęsk mówi się wiele o Mesjaszu. W czasach ucisku i prześladowań Żydzi zawsze gorączkowo szukają wśród siebie mądrego i szlachetnego człowieka, który by przejawiał mesjańską siłę. — Nigdy nie znaleźli takiego człowieka? — Prawdziwego Mesjasza nie znaleźli. — Beniamin umilkł i zamyślił się na chwilę. — Dziwna rzecz — podjął wreszcie. — W godzinie, gdy potrzebny jest jakiś potężny wódz, lud, gubiąc się w chaosie i rozgoryczeniu, słyszy tylko przenikliwy krzyk zuchwalców, lecz staje się głuchy na głos mądrości, która, będąc mądrością, zachowuje umiar. Było wielu żarliwych pretendentów do godności Mesjasza. Wszyscy jednak zjawiali się na krótko i znikali bez śladu niby meteory. 199 — I wbrew tylu rozczarowaniom wierzycie wciąż, że Mesjasz przyjdzie? — Przyjdzie na pewno — szepnął Beniamin. — Oczywiście każde pokolenie uważa, że jego trudności są wyjątkowe i że musi przyjść Mesjasz, żeby jemu właśnie pomóc. Odkąd kraj zagarnęli Rzymianie, zaczęto się znowu żywiej interesować starymi proroctwami. Nawet starszyzna ze świątyni rzekomo tęskni do Mesjasza. — Rzekomo? — Marcellus podniósł brwi. — Starszyzna ze świątyni jest dość zadowolona z obecnej sytuacji. Rzymscy prefekci wyciskają nadmierne podatki z bie daków, ale starają się nie obciążać zbytnio kapłanów i możnych. Ludzie rządzący świątynią byliby w kłopocie, gdyby zjawił się Mesjasz. Mógłby przecież uznać, że trzeba coś niecoś zmienić. — Stary tkacz mówił jakby do siebie, nie trudząc się wyjaś nieniem swoich słów gościowi. — Mógłby na przykład rozpędzić handlarzy sprzedających biedakom zwierzęta ofiarne za niegodziwie wysokie ceny — powiedział bez zastanowienia Marcellus. Beniamin ocknął się z zadumy i powoli zwrócił pytające spojrzenie na młodego poganina. — Skąd wiesz o tym nieuczciwym handlu? — zapytał z chytrym uśmieszkiem. — Słyszałem, jak o tym mówiono w Jerozolimie — odparł Marcellus, siląc się na lekki ton. — Podobno ktoś trochę przeciw temu protestował. — Trochę? — ironicznie powtórzył Beniamin. — Musiał to być dość głośny protest, skoro doszedł do uszu bawiącego przejazdem w mieście Rzymianina. A coś ty tam właściwie robił, jeżeli wolno spytać? — Byłem w służbie Cesarstwa — oficjalnie wyjaśnił Mar cellus. Wstał, poprawił fałdy togi i grzecznie dodał: — Nie chcę nadużywać twojej gościnności. Dziękuję ci za miłe przyjęcie. Czuję się twoim dłużnikiem. Czy możesz teraz oddać mi szatę? Beniamin wyszedł i po krótkiej chwili wrócił z szatą. Młody trybun obejrzał ją uważnie w mierzchnącym już świetle. — Doskonała robota! — stwierdził. — Nikt by nie pomyślał, że kiedyś ta szata była porozdzierana. — Ale ty pomyślisz — poważnie odparł Beniamin. Marcellus zmieszał się i odsunął trochę, unikając wzroku starego Żyda. — Plamy zostały — dodał Beniamin. — Próbowałem je wywabić, ale na próżno. Nie opowiedziałeś mi dzisiaj nic więcej o tym biednym Żydzie. Wczoraj mówiłeś, że był mężny i że zginął z ręki wrogów. Czy był Galilejczykiem? — Tak, jeśli się nie mylę — odparł Marcellus, wyraźnie zmieszany. Złożył szatę, przewiesił ją sobie przez ramię i wyciągnął rękę pożegnalnym gestem. — Miał na imię Jezus? — Natarczywy głos Beniamina przycichł do szeptu. — Tak — niechętnie potwierdził Marcellus. — Skąd wiesz? — Dowiedziałem się o całym tym zdarzeniu od dawnego znajomka, niejakiego Popygosa, kupca korzennego. On był w Jerozolimie podczas ostatnich świąt Paschy. Ale proszę cię, powiedz mi, jakim sposobem odziedziczyłeś tę szatę? — To chyba nieważne — wyniośle odparł Marcellus. Beniamin skłonił się uniżenie zacierając kościste ręce. — Wybacz moją ciekawość — szepnął. — Jestem stary, nie mam rodziny, żyję z dala od ojczyzny. Te zwoje, ta historia mego ludu, słowa proroków są dla mnie wszystkim, młody przyjacielu, lampą, która kieruje moimi krokami, światłem, które wskazuje mi drogę. To całe moje dziedzictwo! Ważniejsze niż codzienna praca, bo ona tylko zajmuje palce i dostarcza chleba, ale dusza karmi się i żyje słowem, cennym i pięknym jak złote jabłko na srebrnym obrazie! — Beniamin podniósł głos, a na zoranej głębokimi zmarszczkami twarzy malował się zachwyt. % — Jesteś więc szczęśliwy — stwierdził Marcellus. — Ja także kocham dzieła przekazane nam w spuściźnie przez mędrców takich jak Platon, Pitagoras, Parmenides... Beniamin kiwał głową uśmiechając się pobłażliwie. — Tak, tak, z tych dzieł mogłeś nauczyć się, jak czytać, ale nie jak żyć. Hebrajscy mędrcy znali słowa życia. W proroct wach, mój przyjacielu, zawarta jest obietnica. Pewnego dnia zjawi się Mesjasz i będzie nad nami królował. Nazwą imię Jego Przedziwny, a Królestwu Jego nie będzie końca. Nikt nie zna czasu Jego przyjścia, ale przyjdzie. Czy myślisz, że z czczej ciekawości dopytuję się tak natarczywie o tego Jezusa, w którym rzesze ludu ujrzały Mesjasza? —- Chętnie zapoznałbym się bliżej z tymi przepowiedniami — powiedział po namyśle Marcellus. — Czemu nie? — Zapadnięte oczy Beniamina rozbłysły. — Lubię je rozpamiętywać. Z przyjemnością będę ci tłumaczył słowa proroków, ale najlepiej byłoby, gdybyś sam nauczył się je czytać. — Czy ich język jest trudny? — spytał Marcellus. Beniamin z uśmiechem wzruszył ramionami. — Równie trudny jest grecki, a przecież tym językiem władasz biegle. Naturalnie od łaciny dużo trudniejszy. — Dlaczego wydaje ci się to naturalne? — ostro spytał Marcellus, ściągając brwi. — Wybacz — usprawiedliwiał się stary tkacz — może greka żąda większego wysiłku od umysłu, ponieważ greccy pisarze... — Urwał, nie umiejąc wybrnąć dość grzecznie z rozpoczętego zdania. — Ponieważ myśl greckich pisarzy jest głębsza — wyręczył go Marcellus. — Czy to chciałeś powiedzieć? Jeśli tak, zgadzam się z tobą. — Nie chciałem cię urazić — tłumaczył się Beniamin. — Rzym ma swoich poetów, satyryków, panegirystów. Cycero napisał wiele interesujących, ale trochę naiwnych rozprawek. Ci autorzy zbierali kwiaty, ale nie sięgali nieba. — Beniamin chwycił z półki zniszczony od wielokrotnego czytania zwój i rozwinął go z wielką wprawą: — Słuchaj, przyjacielu: „Albowiem spoglądam na niebiosa twoje, dzieła palców twoich, księżyc i gwiazdy, któreś ty założył. Cóż jest człowiek, iż nań pamiętasz? Albo syn człowieczy, iż go nawiedzasz?" — To brzmi bardzo pesymistycznie — przerwał Marcellus — chociaż rozsądnie. — Czekaj! — wykrzyknął Beniamin. — Posłuchaj następ nego zdania. „Uczyniłeś go mało co mniejszym od aniołów, chwałą i czcią ukoronowałeś go." Ach, ile skarbów jest ukrytych w hebrajskiej mądrości! Powinieneś ją studiować. — Na razie zadowolę się fragmentami, które ty będziesz łaskaw wybrać i zacytować od czasu do czasu — odparł Marcellus. — Zająłem się rzeźbą i chcę skupić całą uwagę na tej gałęzi sztuki. — Położył na stole małą jedwabną sakiewkę ze srebrem. — Proszę cię, przyjmij to za naprawienie szaty. — Nie chcę za to pieniędzy — stanowczo zaprotestował Beniamin. — A więc oddaj je ubogim — niecierpliwie odparł Marcellus. — Dziękuję — skłonił się Beniamin. — Właśnie przyszło mi do głowy, że jeśli chciałbyś poznać starożytne żydowskie księgi, a sam nie masz czasu na studia, mógłbyś zezwolić, żeby twój grecki niewolnik uczył się ich języka. Chętnie wezmę go na ucznia, to zdolny człowiek. — Tak, Demetriusz jest bardzo bystry. Ale jakim sposobem to odkryłeś? — Rozmawiałem z nim dzisiaj co najmniej przez godzinę. 202 — Doprawdy? Z jaką sprawą przyszedł do ciebie? Beniamin wzruszeniem ramion skwitował błahe pytanie. — Przechodził w pobliżu i wstąpił na przyjacielską pogawęd kę. Przyniósł koszyk fig i zadał mi kilka pytań. — O co pytał? — Prawdopodobnie sam ci to powie, jeśliś ciekawy — oschle odparł Beniamin. — Jest przecież twoją własnością. — Nie jestem właścicielem jego myśli. Nie mam tak wspa niałego talentu do brutalności, jak ci się wydaje. Stary Beniamin uśmiechnął się niemal dobrotliwie, pokręcił z wolna głową i złożył wąską dłoń na szerokim ramieniu młodego trybuna. — Nie, wcale cię nie podejrzewam o okrucieństwo — powiedział łagodnie. — Na swoje nieszczęście reprezentujesz okrutny system. Zapewne nic nie mógłbyś na to poradzić, choćbyś chciał. — Chyba że twój Mesjasz znajdzie na to jakąś cenną radę — zadrwił Marcellus, bo protekcjonalny ton starca zapiekł go do żywego. Odwrócił się i chciał już wyjść, kiedy Beniamin, odprowadzając go do drzwi powiedział: — Jak długo po ukrzyżowaniu Jezusa pozostałeś w Jerozo limie? — Następnej nocy, jeszcze przed świtem opuściłem to miasto. — Aha! — Beniamin w zamyśleniu gładził siwą brodę. — Więc nie słyszałeś, co z Nim było potem? — Cóż mogło być? Umarł. — Czy jesteś... — starzec zawahał się, nim dokończył — zupełnie pewny, że umarł? — Tak, jestem pewny. — Byłeś tam? — Zapadnięte oczy Beniamina domagały się jednoznacznej odpowiedzi, na którą jednak musiał czekać dość długą chwilę. — Tak — wyznał wreszcie Marcellus. — Aby się upewnić, przebili Mu włócznią bok, zanim Go zdjęli z krzyża. Ze zdumieniem ujrzał, że pomarszczoną twarz Beniamina rozjaśnia uśmiech szczęścia. — Dziękuję ci, młody przyjacielu, dziękuję, żeś mi to powiedział. — Nie spodziewałem się, że ta przykra wiadomość może cię ucieszyć — odparł Marcellus oszołomiony. — Ten Jezus był szlachetnym człowiekiem. Miał prawo żyć! Dlaczego uradowała cię wiadomość, że bez wątpienia umarł? 203 — Krążą rozmaite pogłoski — rzekł Beniamin — głupie bajki, jakoby pijani rzymscy legioniści odeszli z miejsca kaźni, zanim Galilejczyk umarł, a wtedy jego przyjaciele uratowali Go i ocucili. — To są fałszywe pogłoski — bardzo stanowczo stwierdził Marcellus. — Żołnierze wykonujący egzekucję rzeczywiście byli pijani, ale zabili Galilejczyka i na pewno nie żył, kiedy odchodzili. Nie powtarzam pogłosek, wiem to z całą pewnością. — Twoje słowa są niezwykle doniosłym świadectwem. — Głos Beniamina drżał ze wzruszenia. — Co za szczęście, że przyszedłeś tu dzisiaj. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczy my. — Podniósł kościstą dłoń nad głową Marcellusa. — Niech cię Bóg błogosławi i strzeże! — powiedział uroczyście. — Niech Pan zwróci ku tobie swoje święte oblicze i okaże ci swoją łaskę. Niech Pan będzie z tobą i obdarzy cię pokojem! Długą chwilę trwała cisza, nim Marcellus poruszył się z miejsca. Zbity z tropu, nie wiedział, jak powinien się zachować, wreszcie ukłonił się starcowi z szacunkiem. Potem bez słowa wyszedł przez warsztat w zmierzch. Rozdział 10 Diana miała lada dzień wrócić z Capri, więc rodzina Gallio zastanawiała się, jak wytłumaczyć jej nagły odjazd Marcellusa. Do Tyberiusza niewątpliwie dotarła wiadomość, że „Vestris" zawinęła do portu w Ostii mając na swoim pokładzie trybuna Marcellusa Gallio jako najważniejszego pasażera. Diana oczywiście pragnie zobaczyć go co prędzej i ma prawo wierzyć, że on również czeka niecierpliwie na spotkanie z nią. Zdaniem Łucji należało powiedzieć, że Marcellus przybył w bardzo złym stanie zdrowia i natychmiastowa zmiana klimatu wydawała się konieczna. Co prawda Diana dopytywałaby się, na co Marcellus choruje, i dziwiłaby się, że właśnie klimat Aten uznano za szczególnie zbawienny. Kornelia nieśmiało wysunęła argument, że w Atenach są bieglejsi lekarze. Sądziła, że Diana zadowoli się tym wyjaśnieniem, a przynajmniej uda, że jej to wystarcza. Ale argument 204 był niedorzeczny, bo wszyscy wiedzieli, że większość najlepszych ateńskich lekarzy ściągnięto do Rzymu. — Nie! — zabrał głos senator Gallio. — Mylicie się obie. Kiedy trzeba wyjaśnić jakąś poważną sprawę, żaden wykręt nie dorówna uczciwej prawdzie. Powiemy Dianie prawdę. Jeżeli, jak mówicie, oni się kochają, dziewczyna ma prawo wiedzieć, co się stało z Marcellusem, a nam nie wolno przed nią tego zatajać. Nie będzie to wcale zbyt trudne. — I senator, rozstrzygnąwszy tak rozumnie wątpliwości, chciał wyjść z po koju żony, ale Łucja zatrzymała go. — Przypuśćmy, że na mnie spadnie ten obowiązek. Ile z tej całej historii mam Dianie wyjawić? Senatorowi pytanie wydało się tak błahe, że prztyknął lekceważąco palcami. — Możesz powiedzieć, że twojemu bratu kazano prze prowadzić egzekucję jakiegoś żydowskiego rebelianta i że Marcellus po tym wstrząsającym przeżyciu nie wyzbył się jeszcze głębokiej melancholii; uznaliśmy, że najprędzej uleczy go podróż i nowe, przyjemniejsze wrażenia. — A więc nie wspominać wcale o tych atakach okropnych wyrzutów sumienia... o półprzytomnych oczach... o dziwnym pytaniu, które wtedy powtarza? — Hm... — odparł senator. — Nie, to są szczegóły zupełnie zbyteczne. Wystarczy powiedzieć, że jest smutny i przy gnębiony. — Diana nie zadowoli się takim wyjaśnieniem — powiedziała Łucja. — Będzie to dla niej wielki zawód, jestem pewna, że nie zrozumie i że się oburzy. Pomijając nawet ich wzajemne uczucia, oddała Marcellusowi niemałą przysługę uzyskując u cesarza odwołanie ze zsyłki. Wyda jej się bardzo dziwne, że rzymski trybun wojskowy załamał się z powodu egzekucji jakiegoś żydowskiego skazańca. — Wszyscy się temu dziwimy — posępnie stwierdził sena tor. — Nie próbuję udawać, że rozumiem Marcellusa. Mój syn nigdy nie zdradzał braku męstwa. Nie do wiary, że rozchorował się na widok krwi. — Może lepiej — odezwała się jakby w nagłym natchnieniu Kornelia — nie wspominać nic o tym okropnym ukrzyżowaniu i powiedzieć tylko, że Marcellus chce kształcić się w rzeźbie, studiować... — I zapragnął tego tak gwałtownie, że nie mógł kilku dni poczekać na przyjazd Diany, której zawdzięcza powrót do domu! — przerwała jej z gniewem Łucja. 205 Kornelia westchnęła, zrobiła jeszcze kilka ściegów haftu, a potem szepnęła, że pomysł jej był rzeczywiście niemądry; mąż i córka nie zaprotestowali przeciw tej krytycznej ocenie. — Obiecał, że do niej napisze — przypomniała sobie Łucja. — Nie sposób czekać, aż przyjdzie ten obiecany list — odparł senator. — Mogłoby to trwać kilka tygodni. Diana będzie żądała wyjaśnień natychmiast. Lepiej już powiedz jej wszystko, Łucjo. Ona by i tak wydobyła z ciebie całą prawdę. Dziewczyna dość sprytna, żeby od naszego twardego władcy wyjednać tak cenne łaski, na pewno będzie umiała domyślić się wszystkiego, nawet jeśli spróbujesz coś przed nią ukryć. — Jeżeli go naprawdę kocha — szepnęła Kornelia — wyba czy mu każdą słabość. — Bez wątpienia — oschle przytaknął senator idąc już ku drzwiom. — Zdaje mi się, że nie znacie Diany — powiedziała Łucja. — Nie jest skłonna do pobłażliwości. Ubóstwia swojego ojca, który bez zmrużenia oka zabiłby tak samo człowieka jak mysz. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek w życiu miała okazję do wyba czania mężczyźnie słabych nerwów. — Co ty mówisz, Łucjo? — z łagodnym wyrzutem napo mniała ją matka. Senator już nie słyszał słów córki. — Można by myśleć, że nie współczujesz swojemu biednemu bratu. Niemożliwe, żebyś Marcellusa podejrzewała o słabość! — Och, sama już nie wiem, co myśleć — mruknęła z roz paczą Łucja. — Cóż tu można myśleć? — Zasłoniła obu rękami oczy i potrząsnęła głową. — Straciliśmy go, matko! — zapłakała. — Był taki dzielny! Kochałam go nad życie! Serce mi chyba pęknie! Trudna decyzja, jak oznajmić złą nowinę Dianie, wydała się jednak stosunkowo łatwa w porównaniu z kłopotem, który spadł na rodzinę Gallio nazajutrz po południu, kiedy zjawił się imponujący centurion przynosząc ozdobny urzędowy zwój zaadresowany do Marcellusa. Było to pismo od cesarza. Centurion oświadczył, że ma rozkaz czekać na polecenia i że cesarski pojazd wczesnym rankiem zajedzie przed willę senatora. — Niestety, mojego syna nie ma w Rzymie — powiedział senator Gallio. — Odpłynął do Aten. — Doprawdy? To się bardzo źle składa! — Domyślam się, że znasz treść pisma. — Tak, to nie tajemnica. Cesarz mianował trybuna Marcel lusa komendantem gwardii pałacowej. Wszyscy się z tego cieszymy. 206 — Niezmiernie żałuję, że nie zastałeś mojego syna, cen turionie. Chyba za twoim pośrednictwem poślę list do cesa rza. — Gallio namyślał się przez chwilę. — Nie... lepiej pojadę i osobiście mu wyjaśnię sprawę. — Doskonale, szlachetny senatorze. Czy będziesz gotów wyruszyć w drogę o świcie? Tak się też stało i o świcie ruszyli sprzed willi. Szybka jazda z Rzymu do Neapolu niezbyt była dla senatora przyjemna, zwłaszcza że jechał w tak trudnej i niemiłej misji. Wprawdzie dobrze znał taktykę rokowań i umiał przekonująco mówić podczas debat w senacie, lecz z góry wiedział, że rozmowa z cesarzem będzie przykra. Tyberiuszowi brakowało cierpliwości, a senatorowi w tym przypadku mocnych argumentów. Konie kłusowały po wyżłobionym głębokimi koleinami bruku, ciężki pojazd trząsł na wybojach, godziny uciążliwej podróży wlokły się, a senatora bolała głowa. Wszystko to nie dodawało uroku wyprawie, a gdy wreszcie o północy znaleźli się na szczycie Capri, senator nie marzył już o niczym innym niż 0 łóżku. Majordomus zaprowadził go do wspaniałych apartamentów, gdzie Gallio, wyczerpany trudami podróży, osunął się na krzesło. Dwaj świetnie wytresowani macedońscy niewolnicy zabrali się do rozpakowywania bagaży gościa i wyjęli dla niego czystą odzież. Jednocześnie inny niewolnik przygotowywał mu kąpiel, olbrzymi Nubijczyk klęcząc rozsznurowywał jego sandały, a Trak podał z szacunkiem upragniony dzban ochłodzonego wina. W tej samej jednak chwili wrócił majordomus. — Cesarz życzy sobie niezwłocznie rozmawiać z tobą, szlachetny senatorze — oznajmił takim tonem, jakby go przepraszał. — Teraz? — spytał z niechęcią Gallio marszcząc nos. — Tak, panie. Cesarz wydał przedtem rozkaz, żeby trybun Marcellus zgłosił się do niego natychmiast po przybyciu. Kiedy zameldowano, że przyjechałeś, panie, w zastępstwie syna, cesarz raczył powiedzieć, że przyjmie cię zaraz. — Dobrze! — westchnął Gallio. Skinął na Nubijczyka, żeby z powrotem zasznurował sandały, dźwignął się z trudem 1 sztywnym krokiem skierował się ku bogato urządzonym cesarskim apartamentom. Stary Tyberiusz siedział w łożu, podparty spiętrzonymi poduszkami, w nocnym czepku przekrzywionym na bakier. Kilku dworaków krzątało się gorliwie, wynajdując mniej czy bardziej potrzebne usługi, by przypodobać się władcy. 207 — Wynosić się stąd! — krzyknął na nich, gdy senator Gallio zbliżył się do jego łoża. Wszyscy zniknęli natychmiast z wyjąt kiem majordomusa. — Ty także! — wrzasnął cesarz zwracając się do niego. Majordomus pomknął na palcach ku drzwiom. Tyberiusz podniósł na senatora Gallio wzrok pytający i za gniewany. — Co to ma znaczyć? — zaskrzeczał. — Wyświadczam wielką łaskę twojemu synowi, który niczym, jak dotąd, na nią nie zasłużył, i okazuje się, że młodzieniec nie pytając nikogo o pozwolenie ulotnił się z Rzymu! Przybyłeś ty, jego ojciec, żeby go usprawiedliwić, a więc mów. Pora, żeby mi to ktoś nareszcie wyjaśnił! — Cezarze! — zaczął Gallio. — Syn mój będzie niepocie szony, gdy się dowie, że bezwiednie obraził władcę, któremu tak wiele zawdzięcza. — Dość tych wstępów! — fuknął Tyberiusz. — Do rzeczy! i proszę cię, żebyś się streszczał. Potrzeba mi spoczynku. Banda głupców, moja służba, obudziła mnie z tak błahego powodu, a ty okazałeś się również głupcem, żeś na to pozwolił. Zresztą także powinieneś już leżeć w łóżku. Odbyłeś uciążliwą podróż. Jesteś zmęczony. Siadaj. Nie stercz nade mną niby wartownik. Rozkazuję ci usiąść. Bardzo się zestarzałeś. Siadaj, bo gotów byś się przewrócić. Gallio usłuchał z wdzięcznością i zagłębiłszy się w miękkim fotelu, który stał obok szczerozłotego cesarskiego łoża, stwierdził z westchnieniem ulgi, że gniew władcy nieco ostygł. — Jak raczyłeś zauważyć, cezarze, pora jest późna i nie czas na dłuższe wyjaśnienia. Mój syn Marcellus był mianowany legatem fortu w Minoi... — Wiem, wiem — przerwał mu Tyberiusz. — Unieważ niłem rozkaz tego wartogłowa z Rzymu i sprowadziłem twojego syna z powrotem do kraju. Mów, co się z nim potem działo. — Z Minoi odkomenderowano go do Jerozolimy na czele oddziału, który miał pilnować porządku w tym mieście podczas dorocznych całotygodniowych świąt żydowskich. Doszło tam do rozruchów, wywołanych przez małą, lecz wojowniczą grupę rebeliantów. Jej przywódcę oskarżono o zdradę stanu i skazano na śmierć przez ukrzyżowanie. — Ukrzyżowali go, hę? Musiał być niebezpiecznym wich rzycielem. — O ile mi wiadomo, był to młody Żyd nie znany w szer szych kręgach, nieszkodliwy, łagodnego usposobienia, spokojny 208 przybysz z którejś prowincji, zdaje się z Galilei. Podobno naraził się starszyźnie jerozolimskiej świątyni. — Ach, tak! — Tyberiusz wychylił się ku gościowi, nagle zainteresowany. — A cóż im zrobił? — Według tamtejszego zwyczaju, cezarze, w przedsionku świątyni handluje się zwierzętami ofiarnymi. Kapłani grubo na tym zarabiają, zdzierając z biedaków niegodziwie. Ów Galilej czyk, oburzony tym wyzyskiem i świętokradztwem, chwycił bicz i wypędził handlarzy wraz ze zwierzętami na ulicę, potem zaś... — Hi, hi! — zaśmiał się Tyberiusz tak głośno, że zaniepo kojony majordomus wsunął głowę przez drzwi. — Ejże, ty! Podsłuchujesz, nicponiu? Przynieś lepiej wina dla senatora Gallio. Ja też się napiję. Hi, hi! Łagodnie usposobiony, spokojny Galilejczyk batem wygnał chciwych handlarzy na ulicę! Nic dziwnego, że go ukrzyżowali. Zuchwały człowiek! Ale cóż wspólnego ma z tą historią twój syn? — Jemu polecono wykonanie wyroku i Marcellus potem rozchorował się poważnie... — Gallio umilkł i powoli sączył wino. Stary cesarz tymczasem prychał i ślinił się nad kielichem, który majordomus podsuwał mu do ust. — Zachorował? — spytał Tyberiusz z kwaśnym uśmiechem i czknął. — Dostał rozstroju żołądka? — Nie, raczej rozstroju umysłu. Jeżeli życzysz sobie, cezarze, opowiem ci o tym bardziej szczegółowo — odparł Gallio, a gdy Tyberiusz skinął głową, senator opowiedział o melancholii i dziwacznym zachowaniu młodego trybuna, i o tym, jak rodzina postanowiła wysłać go do Aten w nadziei, że zmiana wrażeń przywróci mu zdrowie. — Hm! — mruknął Tyberiusz. — Jeśli ten młodzieniec jest tak wrażliwy, że choruje od zapachu świeżej krwi, nie będę się upierał przy powierzaniu mu straży nad moim osobistym bezpieczeństwem. Z tego, co słyszałem od córki Gallusa, miał to być dzielny mężczyzna. Ona go bardzo wysoko ocenia, to na jej prośbę sprowadziłem go do kraju i mianowałem komen dantem straży pałacowej. Dla dziewczyny lepiej, że jego słabość wyszła na jaw, zanim twój syn mógł na nią także ściągnąć wstyd. Tak gorzkiej pigułki senator Gallio nie mógł już przełknąć bez protestu. — Stawiasz mnie, cezarze, w trudnym położeniu — odezwał się ryzykując gniew Tyberiusza. — Nie godzi mi się wyrażać 209 sądu sprzecznego z twoim, najjaśniejszy, ale uznałbyś mnie za tchórza i nikczemnika, gdybym nie miał odwagi bronić rodzonego syna. Tyberiusz siorbał z dna kielicha przez chwilę, która senatorowi wydała się bardzo długa. Wreszcie zachłysnął się i podniósł głowę. — A więc dobrze! Mów! — Potarł mokrą brodę grzbietem ręki upstrzonej brunatnymi plamami. — Broń swojego syna. — Marcellus nie jest mazgajem. Jest dumny i odważny, godny miana obywatela rzymskiego i rangi trybuna. Nie rozumiem w pełni, dlaczego ukrzyżowanie tego Żyda tak nim wstrząsnęło, ale... — Ale co? Mów dalej! — Ale mój syn twierdzi, że Galilejczyk nie dopuścił się żadnego przestępstwa zasługującego na karę śmierci. Sam prokurator oświadczył, że nie znalazł w nim winy, i próbował go ocalić. — A potem skazał go na ukrzyżowanie? Więc to tak spra wiedliwość Cesarstwa wymierzana jest w Jerozolimie? Kto teraz piastuje urząd prefekta w tym mieście? Ten chytry oślizły wąż... jak mu na imię?... Herod? — Owszem, zaprowadzili Galilejczyka także przed sąd Heroda, ale ostatecznie skazał go Poncjusz Piłat, który jest prokuratorem. Tyberiusz roześmiał się sarkastycznie, zaniósł się kaszlem i splunął na jedwabny rękaw własnej tuniki. — Poncjusz Piłat! — zadrwił przypominając sobie sprawę skojarzoną z tym imieniem. — Dureń, który zbudował ten przeklęty akwedukt. Żonie zachciało się ogrodu. Potrzebna była woda. Obrabował świątynię, żeby zbudować akwedukt. Głupiec! Rozpętał bunt wśród Żydów. Uśmierzenie rebelii kosztowało nas kilka tysięcy żołnierzy. Jeżeli po raz drugi wywoła awanturę, będzie musiał sam radzić sobie z Żydami. Nigdy nie byłem o nim dobrego mniemania, bo daje się wodzić za nos niemądrej, rozkapryszonej żonie. — Umilkł, bo zabrakło mu tchu. — Zero! Impotent! — wysapał po chwili. — Boi się własnej żony! — I rzuciwszy tę ostatnią obelgę Tyberiusz, ku zdziwieniu gościa, wybuchnął przenikliwym, pijackim śmiechem. — Śmiej się także, senatorze! Zero! Impotent! Boi się własnej żony! Hi, hi! Gallio uśmiechnął się przez grzeczność, ale nie przyłączył się do hałaśliwej wesołości cesarza, zachwyconego dowcipem, który jemu samemu nie przynosił chluby. Tyberiusz był 210 pijany, ale senator wolał być ostrożny wiedząc, że cesarz po wytrzeźwieniu może sobie tę rozmowę przypomnieć. — Chytry wąż Herod! — Tyberiusz przetarł kułakiem załzawione oczy i znowu bełkotał: — Znam jego przewrotność. Wstrętna pijawka utuczona krwią swoich rodaków. Wiedz, Gallio, prowadziłem wojny w różnych krajach. Brałem do niewoli całe narody. Skazywałem na śmierć ich odważnych obrońców. Ale chociaż ich zabijałem, szanowałem tych ludzi za męstwo. Ale ten Herod! Sęp żywiący się padliną. Nikczemny szakal. Udaje, że broni interesów swoich podbitych przez Rzym współbraci Żydów, a liże sandały rzymskiego władcy, żeby wyjednać przywileje dla siebie. Co za podlec! Tak, tak, wiem, że Imperium na tym korzysta, gdy takich tchórzy osadza w prowincjach na wysokich urzędach, żeby zaprzedawali swój naród, zdradzali go... — Wyczerpany długim monologiem Tyberiusz urwał nagle, znowu pociągnął łyk wina tak łap czywie, że cienka strużka pociekła na wychudłą szyję, oblizał wargi niezdarnym językiem, czknął i wybełkotał jeszcze: — Nienawidzę zdrajców. — Nieraz zastanawiałem się, cezarze — powiedział senator Gallio, czując że wypada mu się odezwać — czy rzeczywiście Imperium wiele na tym korzysta, że pozwala takim chytrym łajdakom jak Herod zarządzać podbitymi prowincjami. Czy to nie ryzykowne? Czy to się opłaca? Można poddanych okradać, ale nie zamydli im się oczu. Nienawiść w ich sercach, chociaż tłumiona uciskiem, nie przestaje się tlić. — Niech nas nienawidzą, nic im to nie pomoże — mruknął Tyberiusz, wyraźnie już znudzony tematem. — Imperium Rzymskie nie potrzebuje ich miłości. Wymaga tylko posłuszeń stwa, natychmiastowego i bez zastrzeżeń. — Głos brzmiał gniewnie, coraz bardziej przenikliwie. — Niech nas nienawidzą! Niech nas cały świat nienawidzi! — Zacisnął sękate starcze pięści. Majordomus delikatnie gładził poduszki chcąc tym sposobem ułagodzić wzbierającą wściekłość cesarza, ale błyskawicznie kucnął umykając przed ciosem, gdy szpiczasty łokieć znienacka wystrzelił w jego kierunku. Ciężka głowa starca opadła na piersi. Majordomus ośmielił się błagalnie spojrzeć na senatora, który na wpół wstał z fotela, nie wiedząc, czy wolno mu bez rozkazu odejść. W tym momencie Tyberiusz ocknął się, przełknął głośno ślinę i wykrzywił wargi gorzkim grymasem. — Odbiegliśmy daleko od głównej na dziś sprawy — 211 wymamrotał. — Mówmy o twoim wątłym synu. Ukrzyżował niewinnego Żyda i wyrzuty sumienia przyprawiły go o chorobę. Upłynęły miesiące, a on nie otrząsnął się jeszcze z melancholii. Bardzo dziwne! Jak sobie to tłumaczysz? — W tej sprawie jest mnóstwo zagadek, cezarze — westchnął Gallio. — Nie wspominałem dotychczas o kilku niezwykłych szczegółach. Dotyczą one szaty owego Żyda. — Hm? — Tyberiusz znów wychylił się z ciekawością ku senatorowi. — Szaty? Co to za szata? Gallio wahał się, co dalej powiedzieć, i już trochę żałował, że napomknął o tym szczególe. — Mojemu synowi towarzyszył grecki niewolnik, człowiek wykształcony. Od niego właśnie usłyszałem tę historię. Według relacji Greka, szata ukrzyżowanego leżała porzucona opodal na ziemi, a oficerowie, między innymi także mój syn, zagrali o nią w kości, po prostu dla zabicia czasu. Marcellus wygrał. Tyberiusz opadł na poduszki rozczarowany nudną opowieścią. — Wieczorem tego dnia Piłat wydał ucztę w insuli — ciągnął dalej Gallio. — Jak twierdzi grecki niewolnik, mój syn był chmurny, ale nie zauważył w jego zachowaniu nic niezwykłego ani podczas egzekucji, ani potem. Dużo wypił, ale poza tym był zupełnie normalny. Podczas uczty jeden z oficerów legionu z Minoi, mocno pijany, natarczywie domagał się, żeby Marcel lus przywdział szatę ukrzyżowanego Żyda — Gallio umilkł, a na twarzy starego Tyberiusza odmalowało się raz jeszcze rozbudzone zainteresowanie. — No i co? — spytał niecierpliwie. — Marcellus to zrobił? Gallio skinął głową. — Tak, i z tą chwilą coś się z nim stało dziwnego. — Ha! — wykrzyknął cesarz. — Nareszcie coś ciekawego! Czy twój syn myśli, że szata była zaczarowana? — Trudno zgadnąć, co myśli mój syn, cezarze. Jest bardzo skryty. Oczy starca rozbłysły nagle. — Rozumiem! Dlatego wysłałeś go do Aten. Zasięgnie tam rady uczonych astrologów, wróżbitów i czarnoksiężników, którzy umieją nawiązywać łączność z umarłymi. Ale czemu do Aten? Na Rodos są lepsi specjaliści. Mogłeś też przysłać go tutaj. Nikt nie dorówna wiedzą tajemną mojemu Rodyjczykowi Telemarchowi. — Nie, cezarze, nie wysłałem Marcellusa do Aten po to, żeby szukał rady u jasnowidzów. Chciałem tylko wyprawić go 212 na jakiś czas z Rzymu, żeby nie był narażony na upokorzenia ukazując się przyjaciołom i znajomym w tak smutnym stanie umysłu. — A więc szata skazańca jest zaczarowana! — Tyberiusz cmoknął, zachwycony niesamowitością tej historii. — Żydzi to dziwny lud, nadzwyczaj pobożny. Wierzą w jednego Boga. Galilejczyk był z pewnością fanatykiem religijnym, skoro zadarł ze starszyzną świątyni. Może głosił jakąś nową religię. — Czy słyszałeś kiedy, cezarze, o żydowskim Mesjaszu? — spytał Gallio. Szczęka Tyberiusza z wolna opadła, przekrwione oczy otworzyły się szerzej. — Tak! — szepnął ochryple. — Słyszałem o Mesjaszu, który ma się zjawić. Żydzi, jak mówił mi Telemarch, wciąż go wypatrują. Czekają na niego od tysiąca lat; ma przyjść i założyć nowe królestwo! — Starzec zaśmiał się niewesoło. — Królest wo, powiada Telemarch, któremu nie będzie końca. Jego ramię rządzić będzie. Telemarch mówi, że to jest napisane w starożytnych księgach. Pozwalam mu gadać. Jest bardzo stary. Mówi, że Mesjasz zapanuje kiedyś w Rzymie. Hi, hi! Pozwalam mu gadać. Gdyby był o jakieś sto lat młodszy, kazałbym go oćwiczyć za bezczelność. Mesjasz! Królestwo! Brednie! — Tyberiusz urwał nagle monolog i zwrócił się do senatora: — Coś ty chciał powiedzieć o Mesjaszu? — Tylko to, że według mojego greckiego niewolnika, po spólstwo żydowskie widziało w tym Galilejczyku obiecanego Mesjasza. — Co takiego? — wrzasnął Tyberiusz. — Chyba ty w to nie wierzysz? — Ja, cezarze, nie jestem człowiekiem religijnym. — Co chcesz przez to powiedzieć? Wierzysz chyba w bogów? Tak czy nie? — Nie mam co do tego wyrobionego zdania, cezarze. Bogowie nie należą do dziedziny moich studiów. Tyberiusz surowo zmarszczył brwi. — Jeszcze chwila, a dowiemy się, że senator Gallio nie wierzy w boskość swojego cezara! Gallio spuścił głowę zastanawiając się, co odpowiedzieć. — No, co? — gniewnie nalegał Tyberiusz. — Czy cezar jest bogiem? — Gdyby cezar sam uważał się za boga, nie musiałby szukać potwierdzenia tej prawdy u jednego ze swoich pod danych — odparł śmiało senator. 213 Zuchwalstwo tych słów tak zaskoczyło Tyberiusza, że w pierwszym momencie nie znalazł repliki. W milczeniu wytrzeszczał na senatora oczy. Wreszcie oblizał zaschłe wargi. — Nieostrożny masz język, Gallio, ale przynajmniej szcze ry — mruknął. — Rozmowa z tobą działa orzeźwiająco. Ale dość na dzisiaj. Pogadamy rano. Żałuję, że twój syn nie może przyjąć nominacji. — Dobranoc, cezarze — powiedział Gallio i ruszył, cofając się, ku drzwiom. Znużenie, widoczne w jego postawie, obudziło odrobinę współczucia w złagodniałym starym cesarzu. — Poczekaj! — zawołał. — Znajdziemy jakieś stanowisko dla syna zacnego senatora Gallio. Niech na razie rzeźbi i słucha wykładów uczonych. Niech się zabawia sztuką i ślęczy nad dziełami filozofów. Powinien zwłaszcza uczyć się logiki i me tafizyki! Na naszym dworze potrzebni są nie tylko ludzie, którzy umieją podglądać przez dziurkę od klucza i paradować z mieczem u boku. Zrobię Marcellusa swoim preceptorem. Będzie się ze mną dzielił nabytą wiedzą. Znudzili mnie sędziwi nauczyciele. Chcę się dowiedzieć, co młodzi myślą o tajem nicach świata. Przekaż swojemu synowi moje rozkazy. — Jesteś niezwykle łaskawy, cesarze. Powtórzę synowi twoje wspaniałomyślne słowa. Może przyczynią się one do uzdro wienia zbłąkanego umysłu. — Jeżeli nie, to i tak nie szkodzi — ziewnął Tyberiusz. — Wszyscy filozofowie mają lekkiego bzika. — Z ironicznym uśmiechem wolno osuwał się na poduszki; wydął pomarszczone wargi, sapnął głośno. Cesarz Rzymu zasnął. Dowiedziawszy się od majordomusa, że najmiłościwszy cesarz jeszcze się nie zbudził, senator Gallio zjadł w swoich apartamentach śniadanie i wyszedł na przechadzkę. Od wielu lat nie był na Capri, od dnia inauguracji willi Jowisza, kiedy to cały senat uczestniczył w uroczystościach, pamiętnych raczej z powodu niesłychanych kosztów niż piękności widowiska. Gallio wiedział, że na wyspie prowadzi się wciąż na ogromną skalę roboty budowlane, nie wyobrażał sobie jednak dotychczas rozmachu tego przedsięwzięcia. To trzeba było zobaczyć, żeby uwierzyć! Tyberiusz może był szaleńcem, ale na architekturze znał się rzeczywiście doskonale. Szerokim mozaikowym chodnikiem senator szybko doszedł do wschodniego końca promenady i skręcił pod cienistą altanę, gdzie usiadł na wygodnym krześle, by w zamyśleniu patrzeć 214 na pióropusz niebieskawego dymu unoszący się leniwie znad Wezuwiusza. Nie wiadomo dlaczego złowroga góra skojarzyła się w jego myślach z Imperium Rzymskim. Straszliwa, sprężona pod wielkim ciśnieniem siła wyrzuca od czasu do czasu opary siarki i strumienie roztopionego metalu. Jej żar nie grzeje ani też nie pociesza, a lawa nie rodzi plonów. Wezuwiusz jest potężny tylko jako niszczyciel. Ci, którzy w jego cieniu żyją, drżą zawsze z lęku. To samo — myślał Gallio — można powiedzieć o Imperium Rzymskim. „Niech nas nienawidzą! — krzyczał Tyberiusz. — Niech nas cały świat nienawidzi!" Niegdyś, na długo przed epoką cezarów, podobna buta ściągnęła klęski na Persów, Egipcjan czy Greków. Nemezis śmiała się z tych przechwałek władców i zmiatała z powierzchni ziemi ich państwa, a klnących bezsilnie pyszałków spychała w niewolę. Gallio zastanawiał się, czy dożyje nieuchronnego upadku Imperium. Jaki los przygotowuje mściwa Nemezis Rzymowi? Jaka nowa dynastia przejmie władzę? Kto i skąd się zjawi, żeby zburzyć potęgę stworzoną przez cezarów? Poprzedniego wieczora odrażający stary pijak Tyberiusz zdawał się niemal przerażony, gdy powtarzał zagadkowe przepowiednie żydowskich proroków. „Ten, który przyjdzie..." Tak, Tyberiusz zdaje sobie sprawę, że zbliża się kataklizm. Może zabobonny starzec nigdy jasno nie sprecyzował we własnym umyśle, dlaczego tak głęboko interesują go wyrocznie, zaklęcia i pom-patyczne brednie skąpych w słowa jasnowidzów i astrologów. Ale przyczyna jest oczywista: Tyberiusz wie, że Imperium stacza się ku krawędzi przepaści. „Ten, który przyjdzie..." Ano, ktoś przyjdzie i ramię jego rządzić będzie, ale nie może to być jakiś Żyd, to wykluczone, po prostu śmieszne. Pogrążony w złowieszczych rozmyślaniach Gallio nie zauważył Diany, póki nie stanęła przed nim, wysoka, smukła, promieniejąca radością życia. Z uśmiechem wyciągnęła do niego rękę. Dotychczas wymieniał z nią tylko formułki powitalne lub pożegnalne, gdy odwiedzała Łucję; po raz pierwszy miał sposobność rozmawiać z nią sam na sam. Do niedawna Diana była małą dziewczynką, nieśmiałą i milczącą w obecności dostojnego senatora, mówiono mu jednak, że dziewczyna odznacza się żywym, niemal gwałtownym temperamentem. W ostatnich tygodniach, odkąd dowiedział się o uczuciu rodzącym się pomiędzy jego synem a córką Gallusa, myślał o niej często. Ale tego ranka-łia Capri miał wrażenie, że widzi 215 ją po raz pierwszy w życiu. Diana dorosła. Ruchy jej i sylwetka nabrały kobiecego wdzięku. Jakże wypiękniała! Gallio nie dziwił się, że Marcellus ją pokochał. Wstał, skłonił się nisko i serdecznie odwzajemnił mocny uścisk jej ręki. Patrzała mu prosto w twarz szeroko rozstawionymi oczyma, pięknymi w oprawie gęstych, podwiniętych rzęs, pod ślicznie zarysowanymi łukami brwi. Czerwona jedwabna wstążka podkreślała granatową niemal czerń włosów, biel patrycjuszowskiego czoła i różowość policzków. Z nieukrywanym zachwytem spoglądał w jej oczy spokojne, wzruszająco kobiece, a zarazem odważne i prawdomówne jak oczy mężczyzny. Odziedziczyła je pewnie po ojcu. Gallus był człowiekiem niezwykle ujmującym, błyszczał godną pozazdroszczenia towarzyską ogładą, ale wyczuwało się pod tym zewnętrznym polorem wielką silę, niby sprężynę pod przynętą w zastawionej pułapce. Opanowany uśmiech Diany i ufny gest jej ręki wzbudziły natychmiast respekt w senatorze, ale przez głowę przemknęła mu jednocześnie myśl, że ta urocza córka Gallusa jest uzbrojona we wszystko, czego potrzeba kobiecie, aby mogła zawsze postawić na swoim, i że wszelkie próby sprzeciwiania się jej woli spotkałyby się z twardym oporem. — Czy pozwolisz, że dotrzymam ci towarzystwa, szlachetny senatorze? — Diana miała usta dziewczęce, ale głos jej zaskoczył go dojrzałością brzmienia. — Proszę cię, usiądź, moja droga. — Nie uszedł jego uwagi swobodny wdzięk, z jakim skwapliwie skorzystała z zaprosze nia. — Właśnie pragnąłem z tobą porozmawiać — dodał wracając na swoje miejsce naprzeciw dziewczyny. Diana uśmiechnęła się zachęcająco, ale nic nie odpowiedziała, ciągnął więc, starannie dobierając słowa i tonem niemal mentorskim: — Marcellus przed kilku tygodniami wrócił z dalekiej podróży chory i przygnębiony. Jest, podobnie jak my wszyscy, głęboko wdzięczny za twoje wstawiennictwo, które mu umożliwiło powrót z wygnania. Z pewnością sam zechce ci powiedzieć, jak sobie ceni twoją dobroć. Ale na razie nie jest zdolny prowadzić normalnego trybu życia. Wysłaliśmy go do Aten w nadziei, że zmiana otoczenia uleczy jego melancholię. Gallio przerwał. Spodziewał się żywiołowego okrzyku zdumienia czy bólu, ale Diana siedziała naprzeciw niego w milczeniu, skupiona, napięta, przenosząc uważny wzrok to na jego usta, to na oczy. — Widzisz — spróbował wyjaśnić. — Marcellus przeżył wielki wstrząs. 216 Tak, wiem — stwierdziła krótko. <, — Doprawdy? Co wiesz? — Wszystko, co powiedziałeś cesarzowi. — Ależ... Cesarz podobno jeszcze się nie obudził? — Jeszcze z nim nie rozmawiałam. Wiem od Newiusza." — Newiusz? Kto to taki? — Majordomus. Gallio w zamyśleniu rozcierał ręką policzek. Newiusz musi być wielkim plotkarzem. Diana zrozumiała wymowę gorzkiego uśmiechu senatora. — I tak przecież zamierzałeś powiedzieć mi to wszystko, prawda? — przypomniała mu. — Newiusz nie jest na ogół gadułą, muszę mu oddać sprawiedliwość. — Iz naiwną szczerością dodała: — Bardzo trudno wycisnąć z niego infor macje o tym, co się w pałacu dzieje. Senatorowi wargi i plecy drgnęły od powstrzymywanego śmiechu. Omal nie zapytał jej, czy nie myślała nigdy o karierze dyplomatycznej, ale wobec powagi sytuacji nie pozwolił sobie na taki żarcik. Bardzo serio powiedział: — Skoro wiesz już wszystko, nie będę musiał powtarzać tej bolesnej historii. — Wydaje mi się to bardzo dziwne! — Diana odwróciła zamglone wzruszeniem oczy. — Według Newiusza przyczyną wstrząsu miała być egzekucja jakiegoś żydowskiego skazańca. — Wymowne spojrzenie znów badawczo zatrzymało się na surowej twarzy senatora. — Ale za tym z pewnością kryje się coś więcej. Marcellus widział w życiu niejedną okrutną śmierć. Kto z nas tego nie zna? Czyż na arenach krew nie leje się strumieniami? Dlaczego Marcellus wpadł w melancholię i roz pacz po wykonaniu wyroku śmierci na jakimś człowieku... wszystko jedno, na kim i w jaki sposób. Nie pierwszy raz patrzał na ludzką śmierć. — To było ukrzyżowanie, Diano — cicho powiedział se nator. — Niewątpliwie okropne, wstrętne widowisko — przyznała. — Newiusz mówił, że ten człowiek był podobno niewinny, ale przecież Marcellus nie ponosi odpowiedzialności za niesłuszny wyrok. Nie on go sądził i nie on wybrał sposób śmierci. Rozumiem, że wykonał rozkaz z przykrością, ale żal i zgryzota nie wskrzeszą tego biednego ukrzyżowanego Żyda. Myślę, że w tym kryje się jakaś tajemnica. Newiusz coś bredzi o za czarowanej szacie, o ciemnościach, które w pełni dnia zapadły nad Jerozolimą, o jakimś przepowiadanym przez proroków 217 Mesjaszu, czy coś w tym rodzaju, nie sposób tej zawiłej historii rozplatać. Może Marcellus myśli, że zabił jakąś niezwykle ważną osobistość? Może dlatego tak się tym gryzie? — Wiem bardzo mało, wszystkim jednak, co mi wiadomo, podzielę się z tobą, Diano, a sama wyciągnij wnioski. Co do mnie, nie znalazłem żadnego racjonalnego wyjaśnienia tej zagadki. — Gallio zmarszczył brwi zamyślając się głęboko. — Żydowscy prorocy od wieków zapowiadali przyjście zbawiciela, który wyzwoli ich naród. Ten nieustraszony wódz miał wskrze sić królestwo żydowskie. A nawet przekazane w tradycji proroctwa — jak mówił mi cesarz Tyberiusz, który zgłębił wszelkie arkana tajemnej wiedzy — mówią o czymś więcej, 0 królu panującym nad krainą znacznie bardziej rozległą niż mała uboga Palestyna. — Władca na miarę cesarzy? — spytała Diana. — Co najmniej — przytaknął Gallio z przelotnym wzgard liwym uśmiechem. — Otóż wielu Żydów przypuszcza, opierając się na jakichś znakach i pismach, że ten Galilejczyk, skazany za zdradę stanu i bluźnierstwa przez rzymskie władze prowincji zgodnie z wolą kapłanów rządzących świątynią, był obiecanym Mesjaszem. — Ależ niemożliwe — przerwała mu Diana — żeby Mar cellus wierzył w takie rzeczy! Kto jak kto, ale Marcellus z pewnością nie mógł w to wierzyć. — Masz słuszność. Mój syn nie jest zabobonny. Jednakże według opowieści Demetriusza, naocznego świadka tych zda rzeń, było w nich coś bardzo dziwnego. Galilejczyk przed sądem zachowywał się, najoględniej określając, niezwykle. Jak mówi Demetriusz, zdawało się, że wszyscy są podsądnymi, ale nie on. Na krzyżu umierał jak bohater. A Demetriusz ma trzeźwy umysł i zazwyczaj nie zmyśla bajek. — Co myślisz o tej szacie? — spytała Diana. — Nie wiem, co myśleć — wyznał senator. — Marcellus po przykrym, uciążliwym dniu był rozdrażniony, zawstydzony 1 wyczerpany. Może stał się ofiarą własnej wyobraźni. Jednakże coś dziwnego rzeczywiście stało się z nim, kiedy włożył tę szatę. Nie podobają nam się wnioski, które ten fakt nasuwa, ale nie sposób zaprzeczać faktom. Zapewne przypisywanie szacie Galilejczyka cudownych własności wydaje ci się głupotą? Mnie również. Nie cierpię takich niedorzecznych bredni. Nie wierzę, żeby martwy przedmiot mógł być obdarzony jakąkolwiek ukrytą mocą. Legenda o Mesjaszu nie interesuje mnie wcale. Czy Galilejczyk został stracony słusznie czy niesłusznie, jest to 218 sprawa raz na zawsze zamknięta i nie powinna mnie obchodzić. Ale gdy odrzucimy wszystkie wyjaśnienia, uznając je za bezsensowne albo nieaktualne, pozostaje problem Marcellusa, którego zgryzota doprowadza do granic obłędu. To jest prawda i to jedno wiemy na pewno. Gallio przetarł zmarszczone czoło i westchnął z rozpaczą. — Od Newiusza słyszałam, że cesarz chce sprowadzić Marcellusa na Capri jako nauczyciela — powiedziała po chwili milczenia Diana. — Nie życzymy sobie tego oboje, prawda? — Nie wyobrażam sobie mojego syna w tej roli — odparł Gallio. — Nigdy nie miał szacunku dla tej gałęzi nauk, której poświęca się Tyberiusz. — Sądzisz, że Marcellus na to by się zgodził? — Ano — odparł z bezradnym gestem senator — wątpię, czy będzie mógł wybierać. Na razie zostanie czas jakiś w Ate nach, ale gdy wróci do kraju, będzie musiał słuchać rozkazów cesarza, czy mu się spodobają, czy nie. Nagle Diana wychyliła się ku niemu, na twarzy jej malował się lęk. — Daj mu znać, żeby nie wracał — szepnęła. — Niech za żadną cenę nie wraca. — Zerwała się z krzesła, a Gallio, zdumiony, wstał także patrząc na nią z ciekawością. — Muszę ci coś powiedzieć — ciągnęła Diana gorączkowo. Chwyciła go za ramię wskazując długi rząd pali z powiewającymi chorągiew kami. — Tam cesarz zamierza budować nową piękną willę. Pracuje nad jej planami. Jest przeznaczona dla mnie. Gallio patrzył na nią osłupiały. — Chcesz mieszkać tu, pod ciężką ręką tego okrutnego, obłąkanego starca? Diana miała oczy pełne łez. Wciąż kurczowo uczepiona ramienia senatora, potrząsnęła przecząco głową i odwróciła twarz. — On mi to zaproponował, kiedy go błagałam o odwołanie Marcellusa z powrotem do kraju. Niby nie stawiał tego jako warunku, ale teraz rozumiem, że to miała być cena jego łaski. Łudziłam się, że zapomni, bo nie pamięta na ogół nic z tego, co kilka dni temu mówił. Ale, niestety, widzę, że chce ten zamiar urzeczywistnić. Dlatego próbował ściągnąć tutaj Mar cellusa. To ma być nasz dom. — No, to nic strasznego — uspokajał ją Gallio. — Jak słyszę, kochacie się wzajemnie z moim synem. Diana skinęła głową. — Gdyby Marcellus tutaj się zjawił, byłoby źle z nami — 219 szepnęła zdławionym głosem. Otarła łzy i patrząc prosto w oczy senatora powiedziała: — Muszę ci wszystko wyjawić. Błagam, nie próbuj w żaden sposób interweniować! Ostatnio był tu dwukrotnie Gajusz. Chce się ze mną ożenić. Cesarz nie pozwala mi stąd wyjechać. Pisałam do matki, ale wiem, że list nie doszedł do jej rąk. — Powiem jej, żeby natychmiast przyjechała do ciebie! — zapalczywie wykrzyknął Gallio. — Nie, nie! Jeszcze nie! Proszę cię! — Obiema rękami ściskała jego ramię. — Może znajdę jakąś inną radę. Nie chcę narażać matki na niebezpieczeństwo. — Ależ, Diano... Nie możesz zostać tu sama... w takich okolicznościach. — Proszę cię, nie mów nic nikomu i nie podejmuj żadnych kroków. Zauważył, że dziewczyna drży. — Czego ty się boisz, dziecinko? — Boję się... boję się Gajusza! — szepnęła. Rozdział 11 Pewnego jesiennego dnia o świcie ogrodnik wraz ze świeżymi jarzynami i owocami przyniósł do gospody Eupolisa wiadomość, że do portu w Pireusie zawinął żaglowiec „Vest-ris". Pewny, że statek przywiózł dla niego listy z Rzymu i nie chcąc czekać na marudne ich doręczenie za pośrednictwem insuli tetrarchy, Marcellus wynajętym powozem natychmiast wybrał się wraz z Demetriuszem do portu. Według zwyczaju niewolnik powinien zająć miejsce obok woźnicy, lecz Marcellus chciał mieć Demetriusza przy sobie, gdyż ostatnio wszystkie wolne chwile poświęcali rozmowom w języku aramejskim, żeby się w nim wprawić. Nie był to łatwy język, toteż wymawiali każde słowo starannie i nawzajem śledzili ruchy swoich warg. Tego ranka siedzieli więc ramię przy ramieniu w podskakującym na drodze powozie i postronny obserwator nie zgadłby, że jeden z tych młodych mężczyzn jest właścicielem drugiego. Co więcej, w rozmowie dominował niewolnik, krytykując od czasu do czasu akcent swojego pana. 220 Od kilku tygodni co dzień rano Demetriusz chodził na naukę do Beniamina i pozostawał w jego warsztacie do późnego popołudnia. Stary tkacz nie chciał zapłaty za nauczycielską pomoc. Twierdził, że lekcje te są dla niego przyjemnością. Demetriusz wkrótce stał się w warsztacie użyteczny, bo już po kilku dniach gręplował i prządł dość zręcznie. Wieczorami przekazywał nabytą znajomość aramejskiego Marcellusowi, który, nie chcąc nadużywać bezinteresowności Beniamina, ofiarował mu — wbrew jego protestom — dwie duże bele najlepszej egipskiej bawełny i kilka worków wyborowej wełny z Gór Cypryjskich, gdzie owce mają szczególnie bujne runo, jak bywa w krainach o surowym klimacie. Beniamin, chociaż z natury nieskłonny do pochlebstw, musiał po miesiącu przyznać, że Demetriusz robi zadziwiające postępy w nauce. Demetriusz odpowiedział, że jeśli tak jest rzeczywiście, to jedynie dzięki jasnym wskazówkom i zdolnościom pedagogicznym nauczyciela, a wówczas Beniamin z kolei stwierdził, że najlepszą metodą uczenia się jest udzielanie lekcji innym. Marcellus otrzymywał wiedzę niejako z drugiej ręki, ale bardzo gruntowną. Demetriusz taktownie, lecz zarazem nieubłaganie, nakłaniał go do pilności w nauce. W drodze do Pireusu toczyli ożywioną dyskusję o dziesięciu przykazaniach, które Marcellus chwalił, a Demetriusz krytykował zarzucając im niesprawiedliwość. Chwilami w zapale przechodził z aramejskiego na grekę, co bawiło jego pana. — Ejże, uważaj — wykrzyknął przy jednej z takich okazji Marcellus. — Nie wolno mówić pogańskim językiem o żydow skich przykazaniach! — Ależ te przykazania są okropnie stronnicze, panie — odparł Koryntczyk. — „Nie kradnij." Słusznie, ale dlaczego nie ma przykazania zalecającego bogaczom szczodrość wobec biednych, tak aby nie mieli pokusy kraść. Albo: „Nie pożądaj". Rada z pewnością dobra, ale czy to sprawiedliwe, że zabraniając ubogiemu zazdrościć mienia bogatym nie wspomina się ani słowem, że bogaci nie powinni ze swoich dóbr korzystać tak samolubnie? — Och, ty na wszystko patrzysz z punktu widzenia niewol nika — odparł Marcellus. — Nie jesteś bezstronny. Ja zarzucam przykazaniom tylko to, że zabraniają rzeźbić posągi. Jehowa nie jest, jak widzę, mecenasem sztuk pięknych. — Chodzi o to, żeby Żydzi nie tworzyli sobie bałwanów — wyjaśnił Demetriusz. — Wiem, ale nie rozumiem, co komu szkodzą posągi. 221 Zwykle są to niezłe dzieła sztuki. Skoro ciemni ludzie muszą oddawać cześć jakimś bóstwom, niechże będą one przynajmniej piękne. Stary Zeus nie grzmiał z gniewu, kiedy greccy rzeźbiarze tworzyli cały zastęp bogów i bogiń rozmaitych kształtów i wymiarów, do wyboru. Na Wzgórzu Aresa jest ich ze czterdzieści. Znalazło się nawet miejsce dla Boga Nieznanego. — Ciekawe, co o tym Bogu myśli Zeus? — powiedział Demetriusz. — Prawdopodobnie śmieje się z niego — odparł beztrosko Marcellus. — Bo Zeus śmieje się niekiedy. To właśnie najgorsza wada Jehowy, że on nigdy się nie śmieje. — Może ten świat nie wydaje mu się zabawny. — Ależ to jego wina! Skoro stworzył świat, mógł postarać się, żeby był choć trochę zabawniejszy! Demetriusz nic na to nie odpowiedział, więc Marcellus, poważniejąc, dodał: — To chyba najgłupsze zdanie, jakie w życiu wygłosiłem! — Och, panie, raczysz przesadzać! — oficjalnie stwierdził Demetriusz i obaj wybuchnęli śmiechem. Lekcje aramejskiego nie sprzyjały utrzymaniu należytego dystansu między panem a niewolnikiem. Kapitan Fulwiusz, który właśnie ryczał jakieś rozkazy do harujących w pocie czoła niewolników, w pierwszej chwili, gdy Marcellus zjawił się na pokładzie, spojrzał na niego jak na kogoś obcego. Zaraz jednak poznał go, rozpromienił się i serdecznie uścisnął mu rękę. — A więc wyzdrowiałeś, szlachetny trybunie! Jakże się cieszę! — wykrzyknął tubalnym głosem. — Ledwie cię mogłem poznać! A przecież często o tobie myślałem. Martwiłem się twoją ciężką chorobą. — Z pewnością wystawiałem twoją wyrozumiałość na ciężką próbę — powiedział Marcellus. — Ale teraz wszystko już jest w porządku. — Witaj, Demetriuszu. — Ku pewnemu zdumieniu Mar- cellusa kapitan podał rękę jego niewolnikowi. — Nie zapom niałem przysługi, którą mi oddałeś w drodze powrotnej z Joppy. — Nic o tym nie słyszałem — rzekł Marcellus i spojrzał pytająco na Koryntczyka. — Drobiazg bez znaczenia, panie — szepnął Demetriusz. — Ładny drobiazg! — wrzasnął kapitan. — Ocalił mi życie i uważa, że to nie ma wielkiego znaczenia! Za to, Demetriuszu, 222 warto by cię skuć łańcuchami. — Zwrócił się do Marcellusa: — Byłeś wtedy, panie, tak chory, że nie interesowało cię, co dzieje się na statku, więc nie chcieliśmy cię niepokoić. Pewien niewolnik w ataku szału — pod pokładem, w najniższej części, gdzie siedzi trzeci rząd wioślarzy, jest okropnie gorąco — zdołał uwolnić się z łańcuchów i w nocy, gdy staliśmy w Aleksandrii, zakradł się na pokład z kołkiem do owijania liny w ręku, żeby mi roztrzaskać głowę. Demetriusz w ostatniej chwili obezwładnił szaleńca. — Cieszę się, że byłem właśnie w pobliżu — rzekł Demet riusz. — Ja też się z tego cieszę! — gorąco zapewnił kapitan. — No tak, miło mi was obu widzieć znowu. Mam do ciebie listy, panie. Prosiłem trybuna, żeby ci je doręczył przy okazji, razem z pismem cesarza, ale to bardzo wyniosły młody człowiek, odpowiedział mi, że nie jest moim posłańcem. — Pismo od cesarza? — zaniepokoił się Marcellus. — A więc jeszcze go nie otrzymałeś? Prawdopodobnie rozminąłeś się z dostojnym trybunem na gościńcu. Czy ze chcesz zostać i przełamać się z nami chlebem przy obiedzie? — Zrobiłbym to z przyjemnością, Fulwiuszu, ale muszę co prędzej wracać. Trybun pewnie czeka na mnie w gospodzie. — Czeka i pieni się ze złości! To niecierpliwy młodzieniec i bardzo przejęty swoimi służbowymi obowiązkami. Ma się za niezwykle ważną osobę i lubi wszystkim dokoła rozkazywać. — Kapitan westchnął markotnie. — Będę go miał na karku przez co najmniej sześćdziesiąt pięć dni jeszcze, bo wiezie również pisma do Poncjusza Piłata, prokuratora Jerozolimy, a potem zamierza na „Vestris" wracać do Italii. — Nie mógłbyś go wyrzucić za burtę? — zażartował Mar cellus. — Mógłbym — z gorzkim uśmiechem odparł kapitan — ale wtedy żona pewnie by się nie doczekała mojego powrotu, a przyrzekłem jej w początkach zimy stawić się w Ostii... Czy nie mógłbyś, szlachetny legacie, obyć się się przez jeden dzień bez Demetriusza i zostawić mi chociaż jego? Marcellus już otwierał usta, żeby wyrazić zgodę, lecz rozmyślił się w ostatnim momencie. — Jutro ci go przyślę, Fulwiuszu, jeśli chcesz. Teraz wolę go wziąć z sobą. Nie wiadomo, czy pismo cesarza nie zmusi nas do zmiany planów na najbliższą przyszłość. — Dziękuję za zaproszenie, kapitanie — powiedział Demet riusz. — Przyjadę chętnie, jeśli będę mógł. 223 Marcellusowi bardziej spieszyło się do Aten niż spracowanym koniom w wynajętym zaprzęgu, ale choć wlekli się stępa, jazda była uciążliwa i nie pozwalała na spokojną lekturę korespondencji, bo wyboisty i zakurzony gościniec tarasowały ładowne wozy i karawany obciążonych nad miarę wielbłądów, tak że woźnica musiał często skręcać na bardzo niedogodne pobocze drogi. Marcelłus przeciął jednak ojcowską pieczęć na grubym zwoju i z zadowoleniem stwierdził, że zawiera on również listy od matki i Łucji. W bardziej sprzyjających okolicznościach zacząłby od listu Diany, datowanego, jak spostrzegł z pewnym zdziwieniem, z Capri. Obracał ten zwój w rękach, odkładając czytanie na później, gdy znajdzie się w zaciszu swojego pokoju. — Najwidoczniej córka Gallusa z jakiegoś powodu otworzyła powtórnie zwój po zapieczętowaniu — powiedział raczej do siebie niż do Demetriusza, który spod oka obserwował swojego pana, gdy ten oglądał list Diany. — Wosk na wierzchu jest trochę innego koloru niż na pierwszej pieczęci — zauważył Demetriusz. Marcellus uważnie zbadał raz jeszcze zwój dziobiąc końcem sztyletu drugą warstwę wosku. — Masz rację! — rzekł. — Ten list był przez kogoś otwierany. — Przez kobietę, sądząc z odcisku palca — dodał Demet riusz. Marcellus zmarszczył gniewnie czoło i schował zwój od Diany pod tunikę na piersi, zanim rozpoczął czytanie ojcowskiego listu. Senator zawiadamiał, że właśnie wrócił z Capri, gdzie udał się, by przed cesarzem usprawiedliwić nagły wyjazd syna. „Musiałem cesarzowi wyjawić całą prawdę — pisał — ponieważ nazajutrz po twoim wyjeździe, gdy znajdowałeś się już na pełnym morzu, otrzymaliśmy pismo z nominacją dla ciebie..." — Demetriuszu! — wykrzyknął Marcellus. — Słuchaj! Cesarz mianował mnie komendantem swojej gwardii pałacowej na Capri. Jak myślisz, co ma do roboty komendant gwardii na Capri? Poufały ton dawał do zrozumienia, że Koryntczyk został chwilowo wyzwolony i że pan miałby mu za złe, gdyby nie skorzystał skwapliwie z tego przywileju odpowiadając jak człowiek równy stanem Marcellusowi. 224 — Musi zapewne próbować przy stole potraw — odparł — i sypiać w pełnym rynsztunku z jednym okiem czujnie otwartym. — A jego niewolnik musi w dzień i w nocy otwierać oboje oczu — dorzucił tym samym tonem Marcellus. — Zdaje się, że masz słuszność. Ta wysepka to wylęgarnia intryg i spisków. Moje życie nie byłoby warte dziurawego denara! Podniósł znów list ojca i czytał dalej po cichu, a twarz mu pochmurniała coraz bardziej. — Nie, nie dostanę tej funkcji — poinformował Demetriusza odwracając na sekundę wzrok od pisma. — Ojciec pisze, że cesarz zamierza mnie powołać na inne stanowisko. Słuchaj, przeczytam ci ten fragment: „Cesarz niezmiernie zainteresował się twoimi przykrymi przeżyciami w Jerozolimie, o których byłem zmuszony mu opowiedzieć. A kiedy wyjaśniłem, że ukrzyżowany Galilejczyk uchodził w pewnych kołach żydows kich za Mesjasza..." Marcellus nagle umilkł i wpatrując się prosto w twarz Demetriusza spytał: — Jakim sposobem mój ojciec zrobił to odkrycie? — Ja mu powiedziałem — szczerze co prędzej odparł Demetriusz. — Senator Gallio nalegał, żebym mu zdał do kładny raport z wydarzeń jerozolimskich. Uznałem za swój obowiązek wyjaśnienie tej sprawy, skoro sam, panie, wówczas nie byłeś do tego zdolny. — Rzeczywiście — przytaknął posępnie Marcellus. — Mam nadzieję, że nie uznałeś za stosowne wyjawić senatorowi również całej historii szaty Galilejczyka? — Musiałem i to też opowiedzieć, panie. Szata przyczyniła się do twojej choroby, gdybym tę część prawdy przemilczał, reszta byłaby całkowicie niezrozumiała. — Myślisz, że uzupełniona incydentem z szatą historia stała się jasna? — Nie, panie. Jakaś jej część pozostanie chyba na zawsze tajemnicą. — No, zobaczymy, co tu jest dalej — zdecydował Marcellus i czytał głośno: — „Cesarz zapałał ciekawością, ponieważ zna wszystkie religie i wiele słyszał o mesjanistycznych pro roctwach w księgach żydowskich. Życzy sobie, żebyś w Ate nach studiował specjalnie nauki dotyczące religii, a po po wrocie masz być na Capri nauczycielem tego przedmiotu..." Ja nauczycielem! — Marcellus zaśmiał się szydząc sam z sie bie, ale Demetriusz nawet się nie uśmiechnął. — Tobie 225 nie wydaje się to śmieszne? — nalegał Marcellus. — Możesz sobie wyobrazić mnie wykładającego wśród tej menażerii na cesarskim dworze? — Nie, panie — bardzo poważnie odparł Demetriusz. — Nie wydaje mi się to zabawne. Uważam, że to byłaby katastrofa. — Zanudziłbym się na śmierć? — Gorzej! — wykrzyknął spontanicznie Demetriusz. — Jeśli pytasz mnie o zdanie, muszę powiedzieć, że znalazłbyś się w poniżającej sytuacji. Cesarz, jak słyszałem, otacza się tłumem astrologów, jasnowidzów, wróżów, wywoływaczy duchów i tłu maczy snów. Smutne byłoby, gdyby mój pan przyłączył się do tej kompanii. Marcellus za przykładem Koryntczyka spoważniał. — Twoim zdaniem cesarz chce, żebym nauczał tych zabo bonnych bredni? — Tak! — skinął głową Demetriusz. — Chce dowiedzieć się czegoś więcej o tajemnicy tej szaty. — Ależ to nie ma nic wspólnego z głupimi zabobonami — oburzył się Marcellus. — Nie, dla nas nie ma, ale stanie się brednią, kiedy Tyberiusz razem z swoimi astrologami zacznie tę sprawę roztrząsać. — Ciebie ta szata głęboko obchodzi, Demetriuszu — łagod nie stwierdził Marcellus. — Nie chciałbym, panie, żeby ją splugawił ten potworny starzec do spółki z bandą szarlatanów. Marcellus udał oburzenie. — Czy nie rozumiesz, Demetriuszu, że twoje uwagi o cesa rzu Rzymu mógłby ktoś poczytać za nie dość uprzejme? Obaj uśmiechnęli się i Marcellus wrócił do lektury ojcowskiego listu, czytając powoli na głos: „Nie sądzę, mój synu, byś w tej roli znalazł wiele satysfakcji. Cesarz ma dziwne, nieobliczalne usposobienie. Ale rozkaz jest rozkazem, musisz go usłuchać. Na szczęście wolno ci pozostać przez czas dość długi w Atenach i tam studiować. Wszyscy gorąco pragniemy zobaczyć cię jak najprędzej w domu, nie mogę jednak doradzać ci, żebyś przyspieszył powrót". Ani słówka o Dianie. Zdziwiło to Marcellusa, bo przecież Diana podczas wizyty senatora bawiła również w willi Jowisza. Niecierpliwił się, żeby wreszcie przeczytać jej list. Zaniepokoiła go wiadomość, że Diana gości na złowieszczej wysepce. Ktoś tam otwiera jej listy. Ktoś ją szpieguje. Capri nie jest dla Diany bezpiecznym miejscem. 226 W domu Eupolisa panowało gorączkowe podniecenie. Nie co dzień przecież zjawiał się w gospodzie imponujący trybun z pismem od cesarza Rzymu. Wszyscy domownicy, zazwyczaj tak powściągliwi, byli pod wrażeniem tej wizyty. Kiedy rozklekotany stary pojazd, wiozący Marcellusa, skręcił w bramę, Eupolis, z poważną miną, ociekający potem, przechadzał się tam i z powrotem w alei wjazdowej. — Prędko, Marcellusie! — błagał drżącym ze strachu gło sem, gdy pojazd zatrzymał się obok niego. — Jest pismo od cesarza do ciebie. Trybun, który je przywiózł, czeka i kipi z gniewu. Odgraża się, że jeśli nie zjawisz się natychmiast, wniesie do tetrarchy skargę na mnie i moją rodzinę. — Nie bój się, Dionie — rzekł spokojnie Marcellus. — Tyś przecież nic nie zawinił! — Odprawił woźnicę i ruszył pieszo aleją, mijając grupki wystraszonych niewolników, którzy pra cując w ogrodzie ścigali go wzrokiem pełnym szacunku i życz liwości. Żona gospodarza siedziała na huśtawce, sztywna i wylękniona, a obok niej stały Teodozja i ciotka Ino. Przed domem przechadzał się dumny i nadęty trybun. Marcellus błyskawicznie poznał go: Kwintus Lucjan! Nic dziwnego, że tak zadzierał nosa. Faworyt Gajusza! Oczywiście nie w smak była mu misja, którą musiał spełnić. Tym się tłumaczyło jego aroganckie zachowanie na statku. Gajusz z pewnością pieni się w furii, że stary Tyberiusz unieważnił jego rozkaz i odwołał legata Minoi do kraju, a potem wyprawił tego pyszałka Kwintusa jako kuriera; musieli obaj — Gajusz i Kwintus — wściekać się, że są bezsilni wobec rozkazów cesarza. — Jak długo każesz na siebie czekać wysłannikowi najjaś niejszego? — warknął Kwintus na widok Marcellusa, za którym w przepisowej odległości szedł Demetriusz. — Nikt nie uprzedził mnie, że mam czuwać dniem i nocą, bo poseł cesarza jest w drodze! — odparł Marcellus po wściągając gniew. — Ale skoro już jestem, spodziewam się, trybunie Kwintusie, że spełnisz swoje poselstwo z kurtuazją, jaka przystoi obywatelowi rzymskiemu wobec oficera równego mu rangą. Kwintus mruknął coś z irytacją i podał Marcellusowi bogato złocony po brzegach zwój. — Czy polecono ci czekać na odpowiedź? — spytał Ma rcellus. — Tak... ale radzę ci nie nadużywać mojej cierpliwości. Wysłannicy cesarza nie zwykli tracić cennego czasu w greckich -j 227 7 gospodach. — Pogardliwy ton był niewątpliwie zamierzoną obelgą. Demetriusz przysunął się o krok bliżej i sprężył na baczność. Marcellus pobladł z gniewu, ale wstrzymał się od repliki. — Przeczytam cesarskie pismo w samotności mojego pokoju, Kwintusie — rzekł — i napiszę odpowiedź. Możesz zaczekać albo zgłosić się po list za jakiś czas, co wolisz. — Zanim wyszedł, rozkazał jeszcze Demetriuszowi: — Ty zostaniesz tutaj. Kiedy Marcellus zniknął kierując się do swojej komnaty, Kwintus zbliżył się do Koryntczyka i stanął przed nim z cierpkim grymasem na ustach. — Jego niewolnik? — rzucił wskazując głową mniej więcej w kierunku, w którym odszedł Marcellus. — Tak, panie. — Co to za jedna ta ładna dziewczyna koło huśtawki? — kątem warg zapytał Kwintus. — Córka Eupolisa, panie — oficjalnie odpowiedział Demet riusz. — Ach, tak! Warto by zawrzeć z nią znajomość, skoro i tak muszę czekać. — Ominął Demetriusza i ruszył z wyniosłą miną na przełaj trawnikiem, podkreślając każdy krok aroganc kim potrząśnięciem głowy, okrytej hełmem. Dion, blady i zdenerwowany, pospieszył w kierunku huśtawki. Demetriusz z wolna poszedł za nim. Kwintus rozstawiwszy szeroko stopy obute w wytworne sandały i trzymając się pod boki stanął tuż przed Teodozją, jakby wcale nie widział jej matki i ciotki, i zmierzył ją od stóp do głów bezczelnym spojrzeniem. Z poufałym uśmieszkiem zapytał bez ceregieli: — Jak się nazywasz? — To moja córka, szlachetny trybunie — bezradnie próbo wał interweniować Dion. — Możesz sobie powinszować pięknej córki. Chętnie się z nią bliżej zapoznam — Kwintus wyciągnął rękę, ale Teodozja cofnęła się z przerażeniem w oczach. — Takaś wstydliwa? — Zaśmiał się pogardliwie. — Odkąd to córki greckich oberżystów skąpią gościom uśmiechów? — Błagam, szlachetny trybunie! — Głos Diona drżał. — Dom Eupolisa zawsze cieszył się powszechnym szacunkiem. Nie wolno ci znieważać mojej córki. — Nie wolno mi? — krzyknął Kwintus. — Za kogo ty się masz, że ośmielasz się pouczać cesarskiego posła, co mu 228 — Tak, tak! Ale dokąd? Gdzie możesz się schronić? — Nie wiem, panie. Postaram się zbiec z miasta gdzieś w góry, zanim rozejdzie się wieść o tym wypadku. — Czy Kwintus jest ciężko ranny? — z niepokojem spytał Marcellus. — Wyliże się, nie użyłem żadnej broni prócz własnych pięści — odparł Demetriusz. — Oczy ma tak podpuchnięte, że nie może ich otworzyć, a gębę za to ma otwartą; kiedy ostatni raz uderzyłem go w nos, miałem wrażenie, że dotykam nasiąkniętej krwią gąbki. — Odszedł już? — Nie, zostawiłem go w ogrodzie. Marcellus skrzywił się i przegarnął palcami włosy. — Idź, umyj ręce i spakuj najniezbędniejsze rzeczy — powiedział i przeszedł do swojej sypialni. Otworzył zamczystą szkatułkę, napełnił jedwabną sakiewkę złotymi i srebrnymi talentami, dosypał trochę drobniejszych monet. Usiadłszy przy stole napisał kilka zdań na kawałku papirusa, który zwinął i opieczętował. — Weź to — powiedział, kiedy wrócił Demetriusz. — Mając pieniądze łatwiej znajdziesz schronienie, a to jest akt wy zwolenia. Zostanę tutaj do wiosny, mniej więcej do id mar cowych. Potem ruszę do Jerozolimy. Nie wiem, jak długo będę podróżował po palestyńskich prowincjach; z pewnością do końca lata, może dłużej. Następnie mam wrócić do kraju, stawić się na Capri u cesarza. Nie cieszy mnie ta perspektywa, ale nie warto martwić się na zapas. — Jakżebym pragnął towarzyszyć ci, panie! — wykrzyknął Demetriusz. — Będzie mi ciebie brakowało, ale przede wszystkim musisz jak najprędzej zniknąć, ratować własną głowę. Postaraj się zawiadomić mnie, gdzie znalazłeś kryjówkę, gdy tylko będziesz mógł zrobić to nie narażając się na niebezpieczeństwo. Pamiętaj, że będę drżał z lęku, czy nie wpadłeś w ręce prześladowców. W każdej potrzebie zwracaj się do mnie. Gdyby cię schwytano, poruszę niebo i ziemię, żeby cię ocalić. — Wiem, panie! — rzekł Demetriusz łamiącym się ze wzruszenia głosem. — Jesteś dla mnie bardzo dobry. Pieniądze wezmę, ale aktu wyzwolenia teraz przyjąć nie mogę. — Odłożył zwój na stół. — Gdyby złapano mnie z tym dokumentem, wyglądałoby to, że nagrodziłeś mnie za pobicie Kwintusa. — Sprężył się i zasalutował włócznią. — Bądź zdrów, panie! Odchodzę z żalem. Kto wie, czy się jeszcze w życiu spotkamy... 231 Marcellus wyciągnął do niego rękę. — Bądź zdrów, Demetriuszu! — powiedział ochryple. — Będę do ciebie tęsknił. Byłeś wiernym przyjacielem. Moje myśli często będą przy tobie. — Proszę cię, panie, wyjaśnij Teodozji, dlaczego musiałem odejść niezwłocznie, bez pożegnania z nią. — Łączy cię coś z tą dziewczyną? — z zainteresowaniem spytał Marcellus. — W każdym razie tyle, że należy jej się pożegnalne słówko — przyznał się Demetriusz. W milczeniu uścisnęli sobie ręce i Koryntczyk wybiegł przez różany ogród. Marcellus z wolna wrócił do swoich pokoi, zaryglował znów szkatułkę z pieniędzmi i wyszedł przez frontowe drzwi. Dion zbliżył się do niego, blady i niespokojny. — Wiesz już wszystko, panie? — spytał lękliwie. — Jak on się miewa? — Podniósł się, ale wygląda okropnie. Odgraża się, że wszyscy poniesiemy ciężką karę. — Dion trząsł się ze strachu. — Opowiedz dokładnie, jak to się stało — rzekł Marcellus. — Trybun obraził Teodozję. Twój niewolnik wtrącił się, a wtedy trybun wyciągnął sztylet i rzucił się na niego. Ale Demetriusz wytrącił mu broń z ręki i zaczął pięściami walić go po twarzy. Bił brutalnie, panie. Nigdy nie spodziewałem się po twoim łagodnym słudze takiej zawziętości. Trybuna nie sposób poznać, tak jest zmasakrowany. Czy twój niewolnik ukrył się gdzieś w domu? — Uciekł — odparł Marcellus, a gospodarz odetchnął z ulgą. Wyszli do ogrodu, gdzie Kwintus, okrutnie sponiewierany, siedział skulony pod dużą pinią i zakrwawionym ręcznikiem obmacywał zmiażdżoną twarz. Spojrzał na nich gniewnie zaczerwienionymi oczyma spod opuchłych, sinych powiek. — Zawiadomię tetrarchę — oświadczył. — Wszyscy zgnije cie w więzieniu, a główny winowajca zapłaci głową. — Co zamierzasz powiedzieć tetrarsze, Kwintusie? — spytał szyderczo Marcellus. — I jakiej spodziewasz się odpowiedzi w insuli, gdy zameldujesz, że znieważyłeś młodą kobietę z godnej szacunku rodziny i próbowałeś zasztyletować niewol nika, który stanął w jej obronie, a później dałeś mu się rozbroić, pobić gołymi pięściami i zwalić z nóg? Idź, idź, Kwintusie, do insuli — drwił — pokaż się, niech wszyscy zobaczą, jak wyglądasz po pojedynku z bezbronnym greckim niewolnikiem. Tetrarcha zapewne ci powie, że bójka z niewol- 232 nikiem nie przynosi chluby rzymskiemu trybunowi, nawet gdy wyjdzie z niej zwycięsko. Chodź, pójdę razem z tobą do insuli, Kwintusie. Nie darowałbym sobie, gdyby mnie ominęło to widowisko. Kwintus ostrożnie dotykał palcami zranionej twarzy. — Obejdę się bez twojej asysty — mruknął. — Zechciej, trybunie, pozostać w mojej gospodzie, póki nie będziesz czuł się lepiej — próbował przejednać zagniewanego oficera Dion. — Świetna myśl! — pochwalił go Marcellus. — Dion w niczym ci nie uchybił, Kwintusie, to ty zachowałeś się u niego niegodnie, ale jeżeli mimo to ofiarowuje ci gościnę, radziłbym ci skorzystać z zaproszenia. O ile wiem, zamierzasz odpłynąć na „Vestris" pojutrze. Przeczekaj tu nie pokazując się ludziom, póki statek nie będzie gotowy do dalszej żeglugi, i wtedy jedź prosto do portu. W ten sposób nie dostarczysz swoim znajomym z insuli tematu do dykteryjek o tobie, którymi mogliby zabawiać towarzystwo podczas najbliższej wizyty w Rzymie. — Pasy każę drzeć żywcem z tego twojego niewolnika! — jęknął Kwintus. — Może zechcesz to zrobić osobiście? — odparł Marcel lus. — Czy mam go zaraz tu przywołać? Krótkie zimowe dni mijały szare, chłodne i nudne. Marcellus dopiero teraz przekonał się, ile dla niego znaczyły nie tylko usługi Koryntczyka, lecz także jego przyjaźń i towarzystwo. Demetriusz stał się niejako jego cieniem. Marcellus czuł się bez niego zagubiony i nieswój. Nie działo się nic ciekawego. Wszystkie dni były do siebie podobne. Rano Marcellus spieszył do warsztatu Beniamina na codzienną lekcję aramejskiego, która najczęściej odbywała się w formie rozmowy. W południe wracał do gospody i póki starczało dziennego światła, zabawiał się w pracowni rzeźbieniem w marmurze głowy Diany, ale bez większego zapału i bez powodzenia: portret z każdym dniem zdawał się mniej do modelki podobny. Była to oczywiście głowa młodej, pięknej Rzymianki, nikt by jednak nie rozpoznał w niej córki Gallusa. Może dlatego — tłumaczył sobie w duchu — że obraz Diany zacierał się stopniowo w jego pamięci. Była daleko, z każdym dniem odpływała dalej! Dostał od niej dwa listy. Pierwszy pisała w pośpiechu jeszcze na Capri. Wiedziała o cesarskim 233 rozkazie, aby Marcellus w dalszym ciągu studiował w Atenach, a potem udał się do Jerozolimy i północnych prowincji Palestyny, by tam zbierać dokładne informacje o tajemniczo ukrzyżowanym Żydzie. O sobie Diana donosiła, że zgodnie z życzeniem Tyberiusza musi jeszcze kilka tygodni pozostać na Capri. Nie chcąc tracić cennych łask cesarza zdecydowała się być posłuszna. Tyberiusz jest dla niej bardzo dobry, a że czuje się samotny, nie może mu odmówić swojego towarzystwa. Drugi list pisała w domu rodziców, ale Marcellus miał wrażenie, że Diana znów bardzo się śpieszy, jakby powóz czekał przed domem i jakby ktoś stojąc za nią śledził każde słowo. Ton listu był przyjacielski, Diana troszczyła się o jego zdrowie i powodzenie, ale Marcellus nie znajdował w nim nuty czułości lub tęsknoty. Jak gdyby ich wzajemna miłość została odroczona na jakiś bliżej nie określony termin, kiedy znowu rozkwitnie. Marcellus wiele razy odczytywał ten list rozważając i analizując każde zdanie, żeby rozstrzygnąć, czy Diana jest niezwykle ostrożna, ponieważ wie, że ktoś kontroluje jej korespondencję, czy też obojętnieje już w stosunku do niego. Jedno i drugie zdawało się możliwe, a mogły też grać pewną rolę obie te przyczyny jednocześnie. Nie przemawiała w tych listach poufnym szeptem, wypowiadała się życzliwie, ale pełnym głosem, a Marcellus odczytując jej słowa czuł się bardzo samotny. Toteż długi list od Demetriusza stał się w jego monotonnym życiu bardzo ważnym wydarzeniem. Tej nocy spadło trochę śniegu, a ciężkie chmury przesłaniały niebo. Marcellus długo stał w oknie pracowni wahając się, czy iść do Beniamina. Światło było zbyt nikłe, żeby ?wziąć się do rzeźbienia. Stary tkacz oczekuje na ucznia. W nastroju równie chmurnym jak niebo Marcellus poszedł więc do warsztatu, gdzie Beniamin przywitał go z błyszczącymi podnieceniem oczyma. — Jest list do ciebie! — Doprawdy? Dlaczego przyniesiono go tutaj? — Jest zaadresowany do mnie, ale przeznaczony dla ciebie. Przywiózł go niewolnik pewnego kupca, którego karawana zawędrowała do Jerozolimy, a mnie doręczył go sługa mojego przyjaciela Popygosa, gaduła Zenos. Demetriusz, jak się przekonasz z listu, przebywa w Jerozolimie. Tyle odczytałem. Twój niewolnik jest ostrożny. Obawiał się, że list, do ciebie adresowany, mógłby być przez kogoś przejęty i zdradziłby miejsce jego pobytu. Dlatego wysłał list na moje ręce. — 234 Beniamin ze śmiechem podał Marcellusowi zwój. — Będziesz miał okazję sprawdzić swoją znajomość aramejskiego. Bo list jest pisany w tym języku i to najzupełniej poprawnie — dodał z dumą. Marcellus przysunął stołek do roboczego stołu, rozwinął długi zwój papirusu i zaczął czytać na głos, wahając się od czasu do czasu i prosząc o pomoc, której Beniamin udzielał mu bardzo chętnie. Czcigodny mój Panie — czytał Marcellus — piszę w dzień żydowskiego sabatu, w starym domu na pięterku, skąd widać Kidron, niedaleko dzielnicy, gdzie znajduje się świątynia. Mieszkam tu razem z moim rówieśnikiem i rodakiem, którego Żydzi nazywają Szczepanem. Jest to człowiek bystry, wykształcony i życzliwy. W tej chwili nie ma go w domu, wyszedł w jakichś tajemniczych sprawach; podejrzewam, że w tych samych, które go wczoraj zatrzymały na mieście prawie do świtu. Jestem w Jerozolimie od trzech dni. Zapewne chciałbyś wiedzieć, jakim sposobem wydostałem się z Aten. Otóż ufając przyjaźni Fulwiusza pospieszyłem do Pireusu na pokład „ Vestris" i zwierzyłem się kapitanowi z moich kłopotów. Fulwiusz ukrył mnie w ładowni. Kiedy w dwa dni potem statek znalazł się już na pełnym morzu, mogłem wyjść na pokład i cieszyć się całkowitą swobodą. Mieliśmy co prawda pewnego dostojnego pasażera, leczącego się po nieszczęśliwym wypadku, z którego ocalał, lecz z mocno pokiereszowaną twarzą. Ten znakomity oficer nie opuszczał swojej kajuty, póki nie minęliśmy Aleksandrii. Wówczas zobaczył mnie, poznał i zażądał od Fulwiusza, aby kazał mnie zakuć w kajdany. Kapitan odmówił argumentując, że jestem jego pasażerem i zapłaciłem za rejs. Skłamał, bo chociaż ofiarowywałem zapłatę, nie przyjął jej ode mnie. Powiedział dostojnemu trybunowi, że jeśli chce, może aresztować mnie w najbliższym porcie. Wieczorem stanęliśmy na kotwicy w zatoce Gazy, gdzie Fulwiusz ukradkiem odesłał mnie w małej łodzi na ląd. Zaopatrzyłem się w Gazie w najniezbędniejsze rzeczy i piechotą ruszyłem tym samym szlakiem, którym niegdyś legion z Minoi wędrował do Jerozolimy. Na pustkowiu w wąwozie leżącym około dwunastu staj na północo-wschód od Aszkalonu napadli mnie i obrabowali Beduini, ale wypuścili mnie na wolność nie czyniąc żadnej innej szkody. Chłód jedynie dokuczał mi, bo zostałem w lekkiej tylko odzieży. Jak zapewne pamiętasz, okolice te są prawie zupełnie bezludne. Nieliczni mieszkańcy żyją w wielkim ubóstwie i wrogo odnoszą się do obcych. Nauczyłem się cenić ciepłe kozie mleko 235 i zmarzniętą kukurydzę, a raz obrzucono mnie kamieniami, kiedy kradłem zwiędłe pory z jakiegoś zaniedbanego warzywnego ogrodu. Odkryłem, że surowe jaja, wysysane ze skorupki, smakują wybornie i że senna krowa chętnie użycza swojego ciepła wędrowcowi, który szuka schronienia w jej obórce. Bydlęta w Judei są gościnne! Ostatniej nocy podczas tego marszu miałem przyjemną niespodziankę, gdy pozwolono mi przespać się w szopie pewnej gospody w miasteczku Betlejem. Rano gospodarz przez sługę przysłał mi kromkę pszennego chleba i miskę zupy. Sługa wyjaśnił, że wedle ustalonego zwyczaju ubodzy podróżni w tej gospodzie zawsze spotykają się z pomocą. Zauważyłem na rogu białej serwetki, w którą chleb był owinięty, wyhaftowaną rybę. Trochę mnie to zaciekawiło, bo taka sama ryba była wypalona żelazem w drewnie na drzwiach szopy. Wyszedłszy z Betlejem zobaczyłem dwukrotnie u rozstajnych dróg rybę narysowaną na piasku i wytłumaczyłem sobie, że ktoś idąc tym szlakiem zostawił tajemny ten znak dla przyjaciela, żeby mógł pójść jego śladem. Nie wiedząc, co ów rysunek znaczy — i niezbyt się nim interesując — wkrótce o tym zapomniałem. Kiedy dotarłem do Jerozolimy, głodny z obolałymi stopami, postanowiłem szukać domu jakiegoś tkacza w nadziei, że w zamian za usługi w warsztacie, dostanę dach nad głową i łyżkę strawy. Poszczęściło mi się wspaniale. Benjusuf przyjął mnie bardzo życzliwie. Szczepan, zatrudniony u niego, dowiedziawszy się, że jestem Grekiem i mam trochę pojęcia o gręplowaniu i przędzeniu, bo praktykowałem w Ate nach u Beniamina, którego imię i sławę znał, wstawił się za mną do Benjusuf a i dostałem pracę. Płaca jest bardzo skromna, ale za usługi, jakie oddaję, nie należy mi się więcej, a wyżyć z niej mogę na razie zupełnie dobrze. Szczepan podzielił się ze mną swoją izbą. Oczywiście pomógł mi przede wszystkim dlatego, że jestem Grekiem. Jego rodzina żyła niegdyś w Filippi, ale pradziadek uciekł do Jerozolimy, gdy Macedonię podbili Rzymianie. Okazuje się, że setki tutejszych Greków przeniosły się do Palestyny z tego samego powodu. Są to przeważnie ludzie ciemni, a Szczepan, który studiuje księgi starożytnych filozofów, tęsknił do towarzystwa człowieka wykształconego. Ucieszył się ogromnie, kiedy na jego pytanie odpowiedziałem, że trochę znam grecką literaturę. Pierwszego wieczora, kiedy wspólnie zjedliśmy wieczerzę i użalili się nad ciężkim losem Greków, Szczepan jakby od niechcenia naszkicował na kawałku papirusu rybę i podsunął mi ten rysunek przez stół, spoglądając na mnie pytająco. 236 Powiedziałem mu, że ten symbol nic mi nie mówi, chociaż widziałem go już kilka razy. Wtedy zapytał, czy słyszałem o Galilejczyku imieniem Jezus. Przyznałem się, że coś niecoś doszło do moich uszu, ale bardzo mało, i chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej. Powiedział mi, że ludzie, którzy uznają naukę głoszoną przez Jezusa, są okrutnie prześladowani i dlatego spotykają się w najściślejszej tajemnicy. Przyjęli symbol ryby, ażeby rozpoznawać się wzajem jako współwyznawcy. Nie wyjaśnił, dlaczego obrali właśnie ten znak. Jezus nie był rybakiem, lecz cieślą. Szczepan mówił mi, że Jezus opowiadał się za wolnością każdego człowieka. „Niewolnik z pewnością przyjmie taką naukę chętnie!" — powiedział. Odparłem, że jestem nią głęboko zainteresowany, więc obiecał, że przy sposobności opowie mi coś więcej o Jezusie. Odkryłem, że dom Benjusufa to nie tylko warsztat tkacki, lecz również miejsce spotkań ludzi, którzy przyjaźnili się z Jezusem. Ja pełnię funkcje tak skromne i jestem tak nic nie znaczącą osobą, że moja obecność nie krępuje poważnych mężczyzn, którzy nie przychodzą tu kupować ani sprzedawać, lecz wślizgują się chyłkiem i zasiadają obok starego Benjusufa, żeby mu coś szeptać do ucha, gdy on tymczasem stuka na swoich staroświeckich krosnach (Beniamin śmiałby się z nich, tak są prymitywne). Wczoraj pewien brodacz, wielkiej siły i olbrzymiego wzrostu, spędził całą godzinę na cichej rozmowie z Benjusufem i dwoma młodzieńcami w głębi warsztatu. Szczepan powiedział mi, że są to Galilejczycy. Olbrzyma nazwał Wielkim Rybakiem, a młodzieńców, którzy są braćmi, Synami Gromu. Wielki Rybak robi wrażenie niezwykle mocnego człowieka. Może to on jest przywódcą stronnictwa, ale nie rozumiem, po co tworzyliby jakieś tajne stronnictwo, skoro ten ich Jezus umarł i Jego sprawa jest raz na zawsze przegrana. Zachowują się, jak gdyby tłumili w sobie wielkie napięcie. Nie jest to wszakże napięcie strachu, raczej oczekiwanie pełne nadziei. Można by myśleć, że znaleźli jakiś skarb i ukrywają go. Po południu wszedł do warsztatu wysoki przystojny wieśniak, powitany bardzo serdecznie. Sądzę, że nie widzieli się z nim od dawna. Po pracy, kiedy razem ze Szczepanem wracaliśmy do wspólnego mieszkania, powiedziałem, że ten człowiek wydał mi się sympatyczny i przez wszystkich lubiany; na to usłyszałem, że to Barsaba Justus, który mieszka w Seforis, w Galilei. Po czym Szczepan tłumaczył mi, że Jezus wyznaczył dwunastu uczniów jako swoich specjalnych pomocników. Jeden z nich, Judasz 237 Iskariota, zdradził Jezusa i wydał Go kapłanom. Kiedy Mistrza uwięziono, Judasz powiesił się, dręczony wyrzutami sumienia. Później jedenastu zgromadziło się, żeby wybrać zastępcę na miejsce Judasza, choć nie wiem, na co im to było jeszcze potrzebne po śmierci Jezusa; tego Szczepan mi nie wyjaśnił. Głosowali na dwóch kandydatów spośród ludzi, którzy chodzili po kraju za Jezusem, żeby słuchać Jego nauk i byli świadkami wielu dziwnych zdarzeń; Szczepan obiecuje mi o tym kiedyś w wolnej chwili opowiedzieć. Myślę, że chce najpierw poznać mnie lepiej i upewnić się, czy zasługuję na zaufanie. Ostatecznie na miejsce zdrajcy Judasza wybrano niejakiego Macieja; drugim kandydatem był Barsaba Justus. Ośmielam się, Panie, radzić Ci, żebyś po przybyciu do Jerozolimy w poszukiwaniu wiadomości o życiu i nauce Jezusa starał się nawiązać znajomość z takim człowiekiem jak Barsaba. Nie będzie to łatwe. Przyjaciele Jezusa SĄ pilnie śledzeni, czy nie próbują rozszerzać i podtrzymywać Jego wpływu na lud. Starszyzna świątyni jest widocznie przeświadczona, że nauka Galilejczyka kryje w sobie ziarna przewrotu groźnego dla panującej religii; kapłani przekonali też zapewne władze rzymskie, że im prędzej wszyscy zapomną o Jezusie, tym pewniej da się uniknąć rozruchów politycznych w okresie następnych świąt Paschy. W ostatnich dniach przemyślałem pewien plan, który mógłby Ci, Panie, ułatwić wędrówkę po Galilei bez wzbudzenia podejrzeń. Mógłbyś zjawić się w Jerozolimie jako znawca samodziałowych tkanin, szczególnie zainteresowany wyrobami domowych galilejskich krosien. Dałbyś do zrozumienia, że te wyroby są obecnie wysoko cenione w Rzymie. Dopytuj się na bazarach o takie tkaniny i hojnie zapłać za kilka sztuk. Tu nie uważa się ich za wartościowy towar, ale staną się nim, jeżeli pozwolisz się oszukać paru handlarzom. Plotki szybko rozchodzą się w tym mieście. Szukając galilejskich samodziałów będziesz mógł oczywiście odwiedzić warsztat Benjusufa i tam wspomnisz, że wybierasz się w podróż po okolicach Kafarnaum, by zapoznać się z tamtejszym rzemiosłem tkackim. Mimochodem zapytasz, czy nie mogliby Ci polecić jakiegoś przewodnika znającego dobrze te strony. Myślę, że spośród Galilejczyków bywających u Benjusufa właśnie Barsaba Justus najchętniej podjąłby się tej funkcji. Wielkiego Rybaka zanadto pochłaniają jego tajemnicze zadania w Jerozolimie, a Synowie Gromu są obarczeni mnóstwem obowiązków, ale Barsaba Justus rozporządza, jak się zdaje, większą swobodą. Gdybyś go, Panie, zdobył na przewodnika, byłby idealnym dla Ciebie człowiekiem. 238 Myślę, że ta grupa rozproszy się przed tygodniem Paschy, wtedy bowiem insula zdwoi czujność, a nasi Galilejczycy nie zechcą chyba narażać się bez potrzeby. Jeśli wolno mi doradzić Ci, Panie, najlepiej byłoby, gdybyś tu przyjechał na jakiś miesiąc przed Paschą. Przedwiośnie jest piękne w tym kraju. Przezorność nakazuje, abyś nie przyznawał się, Panie, do znajomości ze mną, nawet gdybyśmy spotkali się twarzą w twarz; jeśli się nie mylę, Szczepan do tego czasu będzie mi już ufał bez zastrzeżeń, ale wszystko by przepadło, gdyby podejrzewał mnie o jakąś zmowę z Tobą. Nie wie, że byłem już kiedyś w Jerozolimie. Postaram się, jeśli to będzie możliwe, spotkać się z Tobą potajemnie, gdy tutaj przyjedziesz. Bardzo pragnąłbym rozmowy z Tobą, Panie, ale sądzę, że nie powinieneś mnie szukać ani pytać o mnie. Jeśli nadarzy się możliwość spotkania w sekrecie, znajdę sposób, żeby Cię jakoś zawiadomić i umówić się z Tobą. Marcellus z uśmiechem spojrzał na Beniamina. — Ten chłopak powinien był urodzić się Żydem — stwier dził stary tkacz. — Ma otwartą głowę i jest przebiegły. — Tak — oschle przyznał Marcellus. — Lekcje aramejs- kiego nauczyły go, jak widać, chytrości. Rada wydaje mi się rozsądna. — Wątpię, młody przyjacielu. Tę grę trzeba prowadzić bardzo ostrożnie — ostrzegł Beniamin. — Żydzi mają wszelkie powody, żeby nie ufać Rzymianom. Niełatwo ci będzie pozys kać ich zaufanie. — Myślisz, że mógłbym uchodzić za kupca? — powąt piewająco zapytał Marcellus. — Najlepiej sprawdzisz, jeżeli pójdziesz zaraz na bazar i kupisz coś od Dawida Szolema, a po drugiej stronie ulicy odsprzedasz to z zyskiem Aaronowi Barjonie — odparł przy mrużając oko Beniamin. Obaj się roześmieli. — Mówmy poważnie — rzekł Marcellus. — Czy mógłbym, twoim zdaniem, zastosować proponowany przez Demetriusza sposób, żeby rozejrzeć się po Galilei? — Szansa jest znikoma — powiedział kpiąco Beniamin. — A gdybym przewodnikowi zaofiarował hojne wynagro dzenie? Beniamin bardzo stanowczo potrząsnął głową. — Nie. Taki człowiek jak Barsaba Justus zapewne wie dużo o sprawach, które cię interesują, i mógłby ci swoje wiadomości dać w podarunku, ale z pewnością nie ma ich na sprzedaż. — Nie radzisz więc próbować szczęścia? Stary tkacz zezując i krzywiąc się nawlekał mozolnie igłę. 239 Gdy wreszcie dokonał tej sztuki, uśmiechnął się z tryumfem i wprawnie zawiązał supełek na końcu nitki. — Spróbować nigdy nie zaszkodzi — mruknął. — Kto wie, może ci Galilejczycy są bardziej naiwni, niż nam się wydaje. Rozdział 12 Niemal w milczeniu zjedli obiad w cieniu starego drzewa figowego, w pobliżu gościńca, a teraz odpoczywali. Justus wyciągnął się jak długi w trawie, podłożył splecione palce pod kudłatą głowę i spoglądał w prześwitujące między szerokimi liśćmi pogodne kwietniowe niebo, a zmarszczka ściągająca jego czoło świadczyła, że jest w rozterce. Marcellus, oparty o pień figi, był w złym humorze, niespokojny i znudzony. Chętnie by się wyniósł z tego kraju. Pesymistyczne przewidywania starego Beniamina sprawdziły się, a wyprawa do Samarii i Galilei jak dotąd nie przyniosła nic prócz rozczarowań. Marcellus przed dwoma tygodniami przybył do Jerozolimy i zastosował się ściśle do planu proponowanego w liście Demetriusza. Wynajął kwaterę w najlepszej gospodzie, w obszernym starym domu z ogrodem, stojącym w połowie wysokości wzgórza, skąd roztaczał się widok na Betanię. Przedstawił się jako Marek Lukan i umyślnie wywołał poruszenie między kupcami na śródmiejskim bazarze dopytując się o samodziałowe tkaniny i płaszcze, a w szczególności o wyroby pochodzące z Galilei. Chodził od sklepu do sklepu, naiwnie zachwycał się wszystkim, co mu pokazywano, lekkomyślnie kupował suknie i chusty po pierwszej wymienionej przez handlarzy cenie, okazywał radość, że może te rzeczy nabyć, choćby wielkim kosztem. A gdy kupcy z niekłamanym żalem wyznawali, że nie mają na składzie więcej galilejskich tkanin, zarzucał im brak przedsiębiorczości. Potem przyczaił się na kilka dni i spędzał czas w ogrodzie gospody czytając Księgę Izajasza, którą mu na drogę podarował stary Beniamin, i czekając, aby wieść o jego transakcjach, podawana szeptem z ust do ust, rozniosła się wśród kupców. Świadomość, że Demetriusz jest gdzieś bardzo blisko, ale że 240 nie może się z nim skomunikować, nękała go ustawicznie. Pewnego dnia prawie przekonał sam siebie, że skomplikowana intryga mająca mu ułatwić dostęp do Galilei i jej mieszkańców jest niepotrzebna; był niemal gotów iść do warsztatu Benjusufa i otwarcie powiedzieć, że pragnie porozmawiać z ludźmi, którzy znali Jezusa w jego ojczystym środowisku. W końcu jednak powstrzymała go myśl, że przyczyniłby kłopotów Demetriuszowi, opanował więc poryw niecierpliwości i w dalszym ciągu wykonywał ułożony z góry plan. Piątego popołudnia w drugim tygodniu wybrał się wreszcie do Benjusufa i wszedł do warsztatu niedbałym krokiem, jakby rzeczywiście sprowadzały go tam interesy handlowe. Zauważył bowiem, że w Jerozolimie poważny klient, zdecydowany coś kupić, z reguły stara się ukrywać swoje prawdziwe zainteresowanie. Używano w tym celu zabawnych podstępów. Klient wstępował do sklepu niby to mimochodem, pytając o jakiegoś przyjaciela, z którym chciał się spotkać, albo o ulicę, na którą nie mógł trafić. Wychodząc zatrzymywał się w ostatniej chwili i zaczynał oglądać jakiś upatrzony towar. Dziecinne te sztuczki nikomu oczywiście nie zamydlały oczu. Im bardziej klient udawał obojętność, tym czujniej handlarz krążył wokół niego. W świętym mieście kłamstwo towarzyszyło nieodłącznie wszelkim transakcjom, a człowiek otwarcie ujawniający swoje zamiary budził podejrzenie, że knuje jakieś grubsze oszustwo. Marcellus zawahał się w progu i rozejrzał po warsztacie Benjusufa, czy nie ma tam Demetriusza. Niełatwo byłoby mu zachować chłodny spokój, gdyby spotkał się twarzą w twarz z przyjacielem po tak długiej rozłące. Nie dostrzegłszy w zagraconym wnętrzu ani śladu Koryntczyka, sam nie wiedział, czy doznał zawodu, czy raczej ulgi, tak obawiał się tej trudnej próby. Kiedy zbliżał się do czcigodnego tkacza, domyślając się, że to jest Benjusuf, klekot staroświeckich krosien zwolnił tempo, a wreszcie ucichł zupełnie. Sędziwy Żyd niczym nie zdradził zaniepokojenia na widok wytwornego młodego Rzymianina. Nie wstał z ławy przy krosnach i przywitał gościa z wzorową uprzejmością, ale nie uniżenie. Marcellus zwięźle wyjaśnił, po co przychodzi, Benjusuf pokręcił długą siwą brodą. Pracuje wyłącznie na zamówienie — tłumaczył — gotowych wyrobów na sprzedaż nie ma. Jeśli klient potrzebuje płaszcza, chętnie mu go utka i będzie to z pewnością solidna robota. Samodziałów radzi szukać na targowisku albo, lepiej, na wsi. Udzieliwszy tych lakonicznych informacji, zręcznie przerzucił 16 — Szata 241 drewniane czółenko między rozwartymi nićmi osnowy i przybił wątek grzebieniem z takim rozmachem, że stare krosna zadrżały. Było jasne, że uważa rozmowę za skończoną. Czterej inni obecni w warsztacie mężczyźni okazali dość nikłe zainteresowanie, tylko smagły, ładny dwunastoletni chłopiec przerwał zabawę z psem, żeby posłuchać rozmowy majstra z Rzymianinem. Przy drugich, jeszcze bardziej rozklekotanych krosnach siedział młody Grek o szlachetnie rzeźbionych rysach. Marcellus przypuszczał, że jest to Szczepan, przyjaciel Demetriusza. Za krosnami pod ścianą siedzieli dwaj mężczyźni uderzająco do siebie podobni, jeden mniej więcej trzydziestoletni, drugi znacznie młodszy. Ogorzałe od słońca twarze, proste wieśniacze ubiory i grube, zdeptane sandały świadczyły, że ci dwaj nawykli do długich pieszych wędrówek. Łatwo było domyślić się, że to bracia zwani Synami Gromu, chociaż przezwisko kłóciło się z łagodnym wyglądem: zwłaszcza młodszy miał wyraz szczególnego uduchowienia w oczach. Czwarty mężczyzna siedzący w kącie na odwróconej do góry dnem beczce mógł mieć sześćdziesiąt lat. Ten też wyglądał na przybysza z prowincji w swojej prostej szacie, z bujnymi szpakowatymi włosami i potarganą długą brodą. Zdawał się nie na miejscu w ciasnocie czterech ścian. Podczas krótkiej wymiany zdań pomiędzy gospodarzem a klientem gładził lekko grzbietem ręki brodę, a jego brązowe oczy leniwie spoglądały to na starego Benjusufa, to na dziwacznego Rzymianina, który z niepojętych przyczyn chciał kupować galilejskie samodziały. Marcellus w pierwszej chwili pomyślał, że to może być Wielki Rybak, wzrostem i postawą pasował bowiem do opisu Demetriusza. Ale gdy przyjrzał mu się uważnie, doszedł do wniosku, że się pomylił. Wielki Rybak był człowiekiem niezwykłej energii, przywódcą stronnictwa, a ten brodacz, który siedział na beczce w niedbałej pozie i uśmiechał się przyjaźnie, to ktoś inny, może Barsaba Justus. Krosna znowu stukały pracowicie i Marcellus zawahał się, czy tu i w tej chwili warto pytać o przewodnika; skoro jednak Benjusuf sam wspomniał o możliwościach kupna samodziałów na wsi, okazja do zapytania po prostu sama się narzucała. Marcellus, jakby dopiero w tym momencie pomysł ten przyszedł mu do głowy, zwrócił się dobierając jak najpoprawniej-szych aramejskich słów do wszystkich obecnych, czy ktoś z nich nie zna przypadkiem człowieka, dobrze znającego 242 północną prowincję, który by zechciał towarzyszyć cudzoziemcowi w wędrówce po Galilei. Benjusuf przerwał na chwilę hałaśliwą pracę i ściągnął z namysłem brwi, ale nic nie powiedział. Starszy z braci przecząco pokręcił głową. Młodszy spokojnie patrzał w przestrzeń, ponad obcym klientem czy może poprzez niego, jakby nie dosłyszał jego pytania. Grek, którego Marcellus brał za Szczepana, z wolna obrócił głowę i spojrzał na siedzącego w kącie olbrzyma. — Ty, Justusie, mógłbyś się tego podjąć — rzekł. — I tak wybierasz się w drogę do domu, prawda? — Jak długo ma ta wyprawa trwać? — spytał po krótkim namyśle Justus. — Dwa, trzy tygodnie, może miesiąc — odparł Marcellus siląc się na swobodny ton. — Kiedy się w tamtych okolicach rozeznam, mógłbyś mnie zostawić samego, jeślibyś miał inne pilne sprawy. — A kiedy chciałbyś wyruszyć? — z żywszym zaintereso waniem spytał Justus. — Jak najrychlej. Na przykład pojutrze. — Pojutrze — wtrącił z wyrzutem Benjusuf — jest dzień Pański. Sabat. — Przepraszam — szepnął Marcellus. — Zapomniałem. — Czy wy, Rzymianie, nie przestrzegacie żadnego dnia odpoczynku? — spytał Benjusuf, rad z pretekstu do małej sprzeczki. — Rzymianie odpoczywają częściej niż my — powiedział Justus, ośmielony szerokim uśmiechem, z jakim Marcellus przyjął arogancką uwagę starego tkacza. — Ale nie częściej od ciebie! — mruknął Benjusuf zerkając z błyskiem w małych sprytnych oczach na Justusa. Żart spodobał się wszystkim. Nawet młodszy z braci uśmiechnął się odwracając twarz. Justus, jakby chcąc dowieść, że jest człowiekiem czynu, wstał i wyszedł przed dom, gdzie stała drewniana ławka. Marcellus skłonił się reszcie towarzystwa i pospieszył za olbrzymem, a dwunastolatek podreptał jego śladem i przysiadł obok nich obejmując ramionami kolana. Justus okazując więcej zmysłu praktycznego, niż się spodziewał młody trybun, zaczął natychmiast mówić o niezbędnych przygotowaniach do podróży. Będą potrzebowali kilku jucznych osłów do dźwigania namiotów i sprzętu, bo w małych osadach trudno o wygodną kwaterę. Cztery osły wystarczą — orzekł — żeby nieść wszystko, włącznie z kupowanymi po drodze tkaninami. — Może byś ty zajął się kupnem osłów i sprzętu? — 243 zaproponował Marcellus. — Z pewnością lepiej umiesz targować się o ceny. Ile to będzie kosztowało? — spytał sięgając po sakiewkę. — Ufasz mi, panie, tak że jesteś gotowy powierzyć mi te zakupy? — Oczywiście! Wyglądasz na uczciwego człowieka — odparł Marcellus, a spostrzegając, że olbrzym spochmurniał, dodał prędko: — Benjusuf nie przyjmowałby w swoim warsztacie kogoś nie zasługującego na zaufanie. Justus nie odwracając głowy rzucił mu spod oka przeciągłe spojrzenie. — Co wiesz o Benjusufie... i o jego warsztacie? — spytał szorstko. — Jego dom cieszy się dobrą sławą — powiedział lekko. — Benjusuf od dawna prowadzi swój warsztat. — To nic nie znaczy — odparł Justus. — Niejeden łajdak prowadzi przedsiębiorstwo przez wiele lat. Marcellus skinął głową i obojętnie mruknął: — Pewnie, bywa i tak. — Po co miałbyś kupować osły? Można je wynająć — oznajmił wtedy Justus — razem z chłopakiem, który będzie je popędzał. Namiot i sprzęt także możesz wypożyczyć. — Czy zechcesz się tym zająć? Chciałbym wyruszyć o świcie pierwszego dnia następnego tygodnia — rzekł Marcellus wstając z ławki. — Ile żądasz za swoje usługi? — Zapłacisz, panie, ile sam uznasz za stosowne. Słyszałeś, co mówił Szczepan. I tak zamierzałem w najbliższych dniach wracać do Galilei, do Seforis. Nie nadłożę wiele drogi i nie mam teraz nic pilnego do roboty. Mój czas nie jest zbyt cenny. Będę zadowolony, jeżeli dasz mi jeść i opłacisz noclegi. Przydałyby mi się też nowe sandały. — Należy ci się coś więcej! — zapewnił go Marcellus. — No, więc niech będzie jeszcze nowa suknia — powiedział Justus pokazując wystrzępione rękawy. — Kupię ci ją z przyjemnością! — I ściszając głos młody trybun dodał z wahaniem. — Wybacz, że pytam, ale jesteś przecież Żydem, prawda? Justus parsknął śmiechem i skinął głową głaszcząc brodę. Umówili się o świcie nazajutrz po sabacie przy Bramie Damasceńskiej i Marcellus rozstał się z Justusem przekonany, że czeka go owocna wyprawa. Poczciwy Justus powie mu wszystko, co go interesuje. Ludzie tego typu chętnie zwierzają się ze swoich wspomnień. 244 Rad z pomyślnego załatwienia sprawy i nie mając na razie nic więcej do roboty skierował się w stronę rojnego, cuchnącego placu targowego. Przechadzał się między straganami przystając niekiedy, żeby ze śmiechem lub z grymasem niesmaku posłuchać zażartych kłótni przekupniów i klientów targujących się o wędzoną płotkę czy też cielęcą nogę. Krzyki oburzenia rozdzierały powietrze. Klienci miotali obelgi na kupców, nie oszczędzając sławy ich przodków. Zniewagi, które w rzymskich koszarach tylko rozlana krew mogłaby okupić i wymazać z pamięci, tutaj nie wywoływały większego wrażenia i natychmiast były zapominane. Kiedy zatrzymał się przy jednym ze straganów, gdzie rozgrywała się nieprawdopodobnie dramatyczna scena z powodu spornej ceny owczej nerki, ze zdziwieniem spostrzegł tuż za swoimi plecami chłopca, którego przedtem widział w warsztacie Benjusufa. Wreszcie znużyło go widowisko na rynku i postanowiłwrócić do gospody. Droga była dość daleka. Na szczycie schodów, które prowadziły do bramy, obejrzał się i patrząc z góry na miasto zobaczył tego samego chłopca idącego ulicą. Fakt, że go śledzono, ubawił go raczej, niż zagniewał. Wydawało się usprawiedliwione, że ci ludzie chcieli, w miarę możności, dowiedzieć się czegoś o swoim cudzoziemskim gościu. Może chcieli sprawdzić, gdzie mieszka. Gdyby się okazało, że kwateruje w insuli, woleliby z pewnością nie mieć z nim więcej do czynienia. Wieczorem po wieczerzy w otoczonym murami ogrodzie gospody ślęczał nad starożytnym zwojem, który dostał od Beniamina, gdy nagle stanął przed nim Szczepan. — Czy mógłbym z tobą, panie, porozmawiać na osobno ści? — spytał po grecku. Przeszli w głąb ogrodu, gdzie Marcellus usiadł na ławce, gestem zapraszając Greka, żeby zajął miejsce obok niego. — Zdziwiłeś się, panie, nie zastając u Benjusufa Demet- riusza — zaczął Szczepan. — Otóż w dwa tygodnie po wysłaniu listu do ciebie Demetriusz, na swoje nieszczęście, natknął się na ulicy na owego trybuna, z którym miał zatarg w Atenach. Tamten go poznał. Na razie nie próbował go zatrzymać, ale Demetriusz obawia się zemsty, a w takim wypadku mógłby narazić na niebezpieczeństwo przyjaciół, którzy zbierają się u Benjusufa i którzy są zupełnie bezbronni. — Gdzie się schronił? — spytał z żywą troską Marcellus. — Nie wiem, panie. Wtedy natychmiast wrócił do domu i tam czekał na mnie. Naradzaliśmy się długo w noc. 245 Wiedziałem, że w warsztacie Benjusufa zebrało się tej nocy potajemnie kilku naszych przyjaciół. Przed świtem poszliśmy tam. Demetriusz pożegnał się ze wszystkimi i wymknął się, zanim słońce wstało. Wróci, gdy niebezpieczeństwo minie, to znaczy gdy tamten trybun opuści Jerozolimę. Możesz zostawić u mnie lub później przysłać na moje ręce list do niego, jeżeli znajdziesz godnego zaufania posłańca. Demetriusz powiedział mi, że przybędziesz, panie, i prosił, żebym usprawiedliwił jego nieobecność. Nikt prócz mnie nie został dopuszczony do sekretu. — I Szczepan dokończył szeptem: — Demetriusz wyjawił mi także powody, które skłaniają cię do zwiedzenia Galilei. — Ile z tego ci wyjawił? — Marcellus pilnie wpatrywał się w twarz Greka. — Całą prawdę, panie — z powagą oznajmił Szczepan. — Bardzo mu zależało na tym, żeby w podróży towarzyszył ci Justus. Wierzył, że ja mogę się do tego przyczynić. Kiedy próbował mi wyjaśnić, dlaczego ty, panie, interesujesz się Jezusem, zauważyłem, że się waha, i że w jego opowieści jest wiele zagadkowych przemilczeń, więc nalegałem, żeby był ze mną zupełnie szczery, i w końcu powiedział mi wszystko. Możesz mi ufać, panie, że dochowam sekretu. Marcellus, zaskoczony tym oświadczeniem, nie znalazł na nie odpowiedzi. Przez czas jakiś zastanawiał się w milczeniu. — Czy twoi przyjaciele z warsztatu Benjusufa podejrzewają mnie? — spytał wreszcie. — Byłem dziś po południu śledzony. — Mały Filip jest moim siostrzeńcem — wyjaśnił Szcze pan. — Musiałem dowiedzieć się, gdzie mieszkasz. Możesz być zupełnie spokojny, panie. Filip nic nie wygada. Nikt w warsztacie nie dowie się o naszej rozmowie. Dziś rano przez chwilę bałem się, że Jan cię pozna, ale tak się nie stało. Jan bywa bardzo roztargniony. — Jakim sposobem mógłby mnie poznać? — Jan stał pod krzyżem. Może zapamiętałeś, panie, mło dzieńca, który starał się pocieszać matkę Jezusa. — Matkę! A więc jego matka była tam! Jakież to okrutne! — Marcellus spuścił głowę ściskając palcami skronie. — Tak, panie — szepnął Szczepan. — Ja także tam byłem. Poznałem cię od razu, kiedy wszedłeś do warsztatu. Oczywiście spodziewałem się twojej wizyty. Możemy chyba być pewni, że Jan cię nie zapamiętał. — Okazałeś wiele dobroci, Szczepanie. Czym mógłbym ci się odwzajemnić? 246 — Mam prośbę — szepnął Grek. — Czy masz ze sobą szatę? Marcellus skinął głową. — Bardzo pragnę ją zobaczyć — powiedział Grek. — Dobrze, chodź ze mną — zgodził się Marcellus. Byli już od trzech dni w drodze, ale imię Jezusa ani razu dotychczas nie zostało wymówione. Mimo pozornej otwartości Justus okazał się bardzo w sobie zamknięty. Łatwy uśmiech obiecywał, że ulegnie jak dziecko każdemu życzeniu klienta. Okazywał szacunek należny zamożnemu, kulturalnemu Rzymianinowi, ale nadzieja, że zechce opowiadać mu o Jezusie, zawiodła. Marcellus przekonał się, że są pewne rzeczy, których nawet bogaty, wytworny Rzymianin nie uzyska ani uprzejmością, ani na rozkaz, ani za pieniądze i że do takich rzeczy należy też historia Jezusa. Nigdy dotychczas nie przyszło mu do głowy, że obywatelstwo rzymskie może stać się w pewnych okolicznościach przeszkodą. Wyobrażał sobie, że Rzymianin z pełną kiesą może mieć wszędzie w świecie wszystko, czego zapragnie. Drzwi i bramy otwierają się przed nim, zapory usuwają się z drogi, mosty zwodzone opadają, na jego skinienie obcy ludzie wysiadają z pojazdów, żeby mu odstąpić miejsca, kupcy pomijają innych klientów, żeby najpierw zaspokoić każdy jego kaprys. Jeżeli spóźni się do przystani, okręt na niego czeka. Jeżeli na statku jest tylko jedna wygodna kajuta, żydowski bogacz wyniesie się bez sprzeciwu, aby on mógł ją zająć. Kiedy zawoła: „chodź!", każdy skwapliwie podbiega, kiedy krzyknie: „wyjdź", każdy znika. Ale kiedy wędrował piechotą przez zubożałe małe prowincje na północ od Jerozolimy, rzekomo, by kupować samodziały, a naprawdę, żeby dowiedzieć się czegoś o biednym Cieśli, który niedawno żył w tych okolicach, obywatelstwo rzymskie było tylko zawadą, a pieniądze nic nie pomagały. Kiedy snuł plan tej podróży, wszystko zdawało mu się łatwe. Barsaba Justus, żarliwy wyznawca nowej nauki, płonie chęcią opowiadania o swoim Mistrzu. Może nawet zapragnie nawrócić klienta na własną wiarę. Będzie mu chętnie wskazywał wieśniaków, którzy osobiście znali niezwykłego Galilejczyka. Wprowadzi go do ich domów pod pozorem oglądania wyrobów wiejskich krosien i zanim gość zdąży usiąść, poczciwi ludzie zaczną powtarzać czarodziejskie słowa Jezusa i wychwalać Jego cudowne uczynki. 247 Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Co prawda wieśniacy witali go grzecznie w przydrożnych gospodach, pozdrawiali z szacunkiem, kiedy ich spotykał na gościńcu, pokazywali swoje tkaniny i uprzejmie odpowiadali, gdy rzucał jakieś chaotyczne pytania dotyczące ich rękodzieła. Nie mieli jednak nic do powiedzenia o Jezusie. Byli grzeczni, gościnni, życzliwi, ale Marcellus, chociaż nieraz w życiu bywał cudzoziemcem w obcych krajach, nigdy i nigdzie nie czuł się tak samotny jak tutaj. Ci ludzie mieli jakąś wspólną tajemnicę, którą nie zamierzali się z nim dzielić. Justus przedstawiał go w jakimś domu, wyjaśniał cel jego wizyty, a gospodarze natychmiast wyciągali ze skrzyń najlepsze okazy swojej tkackiej sztuki. Ojciec rodziny wymieniał z Justusem ukradkowe porozumiewawcze spojrzenie i obaj cichcem wymykali się z izby. W chwilę potem znikała również gospodyni zostawiając gościa ze starą ciotką i gromadką dzieciaków. Domyślał się, że spieszyła za mężem i Justusem, żeby uczestniczyć w ich poufnej rozmowie. Cała atmosfera tej krainy zdawała się przesycona tajemnicami. Na przykład w wielu miejscach spostrzegał obraz ryby czy to świeżo wycięty w korze sykomory, czy to nagryzmolony patykiem na piasku na poboczu gościńca, czy to wyrysowany kredą na kamiennym murze, czy wydrapany na desce stołu w gospodzie. Od Demetriusza wiedział, że jest to godło nowego ruchu zrzeszającego wyznawców Jezusowej nauki. Drugiego dnia wędrówki próbując skłonić Justusa do zwierzeń spytał, siląc się na swobodny ton: — Co znaczą te ryby wszędzie? A Justus odparł: — My tutaj głównie rybą się żywimy. Wymijająca odpowiedź uraziła Marcellusa tak, że postanowił nie zadawać już więcej pytań. Marcellus, oparty o drzewo figowe, obserwował smagłą twarz starego Justusa próbując odgadnąć jego myśli. Zastanawiał się też, jak długo Justus wytrzyma w tej pozie, z szeroko otwartymi i wpatrzonymi w niebo oczyma. Zdawało się, że wcale nie zauważa zniecierpliwienia swojego klienta. Po chwili Marcellus wstał z wolna i poszedł do osłów, które młody gapowaty poganiacz — śpiący teraz pod drzewem — uwiązał do palika, aby mogły się paść trawą. Z oburzeniem spostrzegł, że jeden z osłów ma za ciasno 248 ściągniętą uzdę, wskutek czego wędzidło rozdarło i do krwi poraniło mu pysk. Zdjął z kłapouchego łba to narzędzie tortur i siadłszy na trawie zabrał się do przedłużania rzemyków; musiał końcem sztyletu wywiercić w nich nowe dziurki, co nie było łatwe, ponieważ skóra zesztywniała ze starości. Zanim uporał się z tą robotą, poganiacz zdążył się obudzić i z głupkowatą ciekawością wytrzeszczał oczy na Rzymianina. — Chodź no tu, durniu — fuknął Marcellus. — Nie pozwolę ci traktować okrutnie tych zwierząt. — Wydobył sakiewkę i dał chłopakowi miedziaka. — Idź zaraz do tego domu... czy też, jeśli trzeba, do następnego i kup trochę maści. Nie wracaj bez niej, rozumiesz? Pachołek niezdarnie poczłapał ku najbliższym domom, a Marcellus beztrosko klepnął osła po nosie i zbliżył się znów do Justusa, który teraz już siedział i uśmiechał się, zainteresowany wyraźnie tym incydentem. — Lubisz, jak widzę, zwierzęta — stwierdził przyjaźnie. — Niektóre — odparł Marcellus. — Za osłami nie przepa dam, ale złości mnie, gdy ktoś źle się z nimi obchodzi. Tego przygłupka trzeba będzie pilnować. Justus z uznaniem skinął głową. Marcellus usiadł obok niego wyczuwając, że przewodnik przygląda mu się badawczo, jakby go pierwszy raz w życiu spotkał. — A kwiaty lubisz? — spytał ni z tego, ni z owego Justus po dość długiej i nieco kłopotliwej dla młodego trybuna obserwacji. — Oczywiście — wycedził przez zęby Marcellus. — Czemuż bym ich nie miał lubić? — W tych okolicach jest mnóstwo polnych kwiatów. Teraz najlepsza dla nich pora. Latem susza je spali. W tym roku szczególnie dużo ich kwitnie. — Szerokim gestem objął cały stok wzgórza. — Spójrz, panie, jakie bogactwo różnych gatunków. Ogorzałym palcem wskazywał kwiaty wyliczając ściszonym głosem nazwy, jakby dzielił się jakąś tajemną wiedzą: różowa i żółta gorczyca, niebieski ogórecznik, biała szałwia, baldaszek, babka, miodunka, nagietek i trzy odmiany maków. — Jesteś gorącym miłośnikiem przyrody, Justusie — po wiedział Marcellus. — Dopiero od paru lat. Dawniej przechodziłem koło kwia tów wcale ich nie widząc, jak większość ludzi. Oczywiście odróżniałem rośliny pożyteczne, len, pszenicę, owies, jęczmień i koniczynę, nigdy jednak nie interesowałem się kwiatami, póki nie poznałem człowieka, który o nich wszystko wiedział. 249 Justus znów wyciągnął się na ziemi i zdawał się rozmarzony wspomnieniami; Marcellus słuchał z zapartym tchem, bo przyszło mu na myśl, że teraz nareszcie przewodnik zacznie tym swoim łagodnym głosem opowiadać o utraconym przyjacielu. — Wiedział wszystko o kwiatach — powtórzył Justus i lekko potrząsnął głową, jakby wywoływał z pamięci obraz bezcenny i trudny do opisania. Marcellus miał ochotę zapytać, czy ten jego przyjaciel umarł albo opuścił rodzinne strony, że mówi 0 nim jak o niepowrotnej przeszłości. Wstrzymał się jednak, by nie zrazić przewodnika zbytnim naleganiem. — Można by myśleć, że jest w przyjaźni z kwiatami — ciągnął na pół do siebie Justus — kiedy o nich mówił. Kiedyś kazał nam, którzy szliśmy z Nim razem, zatrzymać się i przyj rzeć liliom polnym. „Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną: nie pracują ani nie przędą. A powiadam wam, że ani Salomon w całej chwale swojej nie był odziany jak jedna z tych." — Kochał piękno — rzekł Marcellus — ale nie był chyba człowiekiem praktycznym. Czy nie cenił pracy? — O tak, zalecał ludziom, żeby pilnie pracowali — skwap liwie wyjaśnił Justus. — Ale uważał, że zbyt dużo czasu tracą na troskę o swoje fizyczne potrzeby, ubranie, jedzenie, o ma jątek, o coraz większe spichrze, o gromadzenie różnych dóbr. — Wnioskuję z tego, że nie był oszczędny — powiedział Marcellus uśmiechając się przy tym, żeby uwaga nie wydała się wzgardliwa i krytyczna, ale Justus, patrząc w niebo, nie widział uśmiechu i zmarszczył brwi. — Nie był próżniakiem — odparł bardzo stanowczo. — Mógł mieć wiele rzeczy, gdyby chciał. Pracował jako cieśla 1 znał dobrze swoje rzemiosło. Przyjemnie było patrzeć, jak zgrabnie władał narzędziami. Drewno, kiedy On łączył z sobą deski, wyglądało jak zrośnięte. Zawsze gromada ludzi otaczała Jego warsztat, żeby przyglądać się robocie, a stale roiło się wokół Niego od dzieci. Miał taki dar, że porozumiewał się dobrze z dziećmi, ze zwierzętami i ptakami. — Justus zaśmiał się z cicha i westchnął z rozrzewnieniem. — Tak, miał ten dar. Kiedy z warsztatu wracał do domu, towarzyszyły Mu dzieciaki i nawet psy biegły za Nim. Wszystko do Niego się garnęło, ale niczego nie zagarniał na własność. Nieraz mówił, że lituje się nad ludźmi, którzy mozolą się, łamią sobie głowy, zamartwiają się, oszukują, żeby zdobyć jak najwięcej rzeczy, a potem muszą ich nieustannie strzec przed złodziejem, molami i rdzą. 250 — Wygląda to trochę na dziwactwo, jeśli nie chciał niczego mieć na własność — w zamyśleniu szepnął Marcellus. — Nigdy nie uważał się za biedaka. — Justus nagle ożywił się i dźwignął z ziemi, podparty na łokciu. — Posiadał ducha prawdy. Mało kogo na to stać. — Jakież to dziwne wyrażenie! — Marcellus z takim zdu mieniem wpatrywał się w twarz przewodnika, że ten musiał się wreszcie uśmiechnąć. — Wyda ci się, panie, mniej dziwne, jak się chwilę za stanowisz. Dar poznania prawdy to co innego niż majątek. Ludzie gromadzą się wokół człowieka, który bardziej kocha prawdę niż rzeczy. Prawie każdy chciałby być uczciwy, ale nikt nie może posiąść ducha prawdy, jeżeli serce oddał handlowaniu rzeczami materialnymi. Dlatego ludzie otaczali tłumnie tego Cieślę i słuchali wszystkiego, co mówił. On bowiem posiadał ducha prawdy. Obcując z Nim nie trzeba było zachowywać żadnych ostrożności, niczego udawać ani kłamać. Przy Nim ludzie czuli się wolni i radośni jak małe dzieci. — Czy na wszystkich oddziaływał w ten sposób? — poważ nie zapytał Marcellus. — Prawie na wszystkich — skinął głową Justus. — No, czasem ktoś próbował go zwieść, udając lepszego, niż był naprawdę. — Justus uśmiechnął się wspominając jakieś zda rzenie, które go ubawiło. — Ale on tak się wydoskonalił, że nikt nie mógł Go okłamać ani udawać, że jest czymś, czym w rzeczywistości nie był. To po prostu było niemożliwe, nikt nie mógł oszukać Go słowem, tonem czy gestem. Ludzie, gdy to odkryli, wyrzekli się oręża i tarczy, sami też zaczęli mówić prawdę. Dla wielu z nich było to zupełnie nowe doświadczenie, które im dało poczucie wolności. Za to Go kochali. Nie mogli przyNim kłamać, więc mówili prawdę, a prawda wyzwala. — Oryginalna myśl — powiedział Marcellus. — Twój przyjaciel musiał być filozofem. Czy studiował klasyków filozofii? Justus, w pierwszej chwili zaskoczony, przecząco potrząsnął głową. — Nie, nie sądzę. Po prostu wiedział. — Przypuszczam, że nie miał wielu zwolenników wśród zamożnych ludzi, skoro odradzał gromadzenie majątku. — Zdziwisz się, panie, ale słuchali Go także liczni bogacze. Kiedyś, pamiętam, pewien młodzieniec wysokiego rodu i bo gaty chodził za Nim całe popołudnie, a przed odejściem zbliżył 251 I się do Niego i zapytał: „Co powinienem czynić, żeby posiąść to, co Ty masz" — Justus umilkł na długą chwilę i patrzał w przestrzeń tak daleką, że Marcellus zastanawiał się, czy nie zgubił wątku i nie myśli już o czymś innym. — I cóż mu odpowiedział twój Cieśla? — Powiedział mu, że za wiele rzeczy go obciąża. „Sprzedaj wszystko, co masz, a daj ubogim i pójdź za mną." — Usłuchał go? — Nie, ale żałował, że nie może tego zrobić. Odszedł smutny i my wszyscy zasmuciliśmy się, bo to był naprawdę szlachetny młodzieniec. — Justus pokiwał głową i uśmiechnął się w zadumie. — Myślę, że po raz pierwszy w życiu zapragnął czegoś, na co go nie było stać. — Ten Cieśla wydaje mi się bardzo niezwykłym człowie kiem — rzekł Marcellus. — Miał chyba umysłowość poety, marzyciela, artysty. Czy rysował może albo rzeźbił? — Żydzi nie uprawiają malarstwa ani rzeźby. — Doprawdy? Jak więc wypowiadają swoje myśli i uczucia? — W śpiewie — odparł Justus — i w opowieściach. — W jakich opowieściach? — Przede wszystkim w legendach naszego narodu, o na szych wodzach i mędrcach. Nawet małe dzieci recytują z pamięci tradycyjne historie i proroctwa — uśmiechnął się dobrotliwie; widać było, że przypomina sobie jakieś radosne zdarzenie. — Mam wnuka, na imię mu Jonatan. Nazwaliśmy go tak, bo urodził się z krzywą stopą, jak Jonatan, syn Saula. Nasz Jonatan ma siedem lat. Chciałbym, żebyś usłyszał, jak opowiada historię stworzenia, potopu i wielkiego exodus. — Exodus? — Marcellus na próżno szukał w pamięci wyjaśnienia. — Nie znasz tej historii, panie? — Justus był pobłażliwy, ale nie taił zdziwienia. — Znam to słowo i jego znaczenie — próbował się bronić Marcellus. — Exodus znaczy odejście albo droga skądś wy prowadzająca. Ale nie wiem, co to za historia, którą twój wnuk opowiada. — Myślałem, że wszyscy znają historię ucieczki naszego narodu z niewoli egipskiej — rzekł Justus. — Ach, o tym mówisz! — przypomniał sobie Marcellus. — Nie wiedziałem, że to była ucieczka. Nasi nauczyciele historii twierdzą, że Żydów wypędzono z Egiptu. — To fałsz! — oburzył się Justus. — Faraon starał się 252 naszych praojców zatrzymać w niewoli, żeby dla niego orali ziemię i budowali pomniki! — Mniejsza z tym — odparł Marcellus. — Nie możemy na razie rozstrzygnąć sporu, ale ja chętnie przyjmuję twoją wersję, byłeś mi ją wreszcie opowiedział. — Mały Jonatan opowie ci ją, jak będziemy w Seforis. Zobaczysz, to bardzo bystry chłopczyk! — Justus już ochłonął z gniewu. — Łatwo zgadnąć, że kochasz go, Justusie. — Tak. On jeden został nam, mnie i mojej córce. Moja żona odeszła ze świata już wiele lat temu. Rebeka jest wdową. Jonatan to nasza pociecha. Zapewne wiesz, panie, jak to bywa w rodzinach, gdy dziecko jest chore albo kalekie. Wszyscy tym więcej nim się zajmują i tym czulej je kochają, żeby mu jakoś wynagrodzić upośledzenie. Tak właśnie my odnosimy się do Jonatana, chociaż teraz już nie kuleje. — Czyżby krzywa stopa wyprostowała się z czasem? Justus z wolna skinął głową i odwrócił twarz. — Ależ to bardzo niezwykły przypadek! — dziwił się Marcellus. Drobne zmarszczki na skroniach Justusa pogłębiły się, twarz miał bardzo poważną i nie patrzał na młodego Rzymianina. Było jasne, że nie życzy sobie dalszych pytań. Wreszcie ocknął się z zamyślenia, uśmiechnął się, przeciągnął długie smagłe ramiona i wstał. — Czas w drogę, panie — rzekł — żeby przed zachodem słońca dojść do Sychar. Nie ma tam dobrej gospody. Musimy rozbić namiot koło studni Jakubowej. Słyszałeś, panie, o Jaku bie? — uśmiechnął się dobrodusznie. — Nie, Justusie — przyznał się Marcellus. — To jakaś wyjątkowo dobra studnia? — Nie lepsza od wielu innych, ale to pamiątka z dawnych czasów, sprzed piętnastu wieków. Znów znaleźli się na gościńcu. Pachołek wygonił pasące się, oporne osły z chwastów. Justus, osłoniwszy stulonymi dłońmi oczy, oglądał się na przebytą już drogę. W Marcellusie ocknęła się ciekawość. Nie po raz pierwszy Justus przystawał i spoglądał za siebie. Na każdym rozstaju zatrzymywał się i rozglądał uważnie dokoła. Nie robił wrażenia, że lęka się jakiegoś niebezpieczeństwa. Z jego zachowania można by raczej wnosić, że umówił się z kimś na tych miejscach i patrzy, czy ten ktoś nie nadchodzi. Marcellus miał ochotę zapytać, czy trafnie odgadł, ale w końcu wolał nie wtrącać się niedyskretnie w cudze sprawy. 253 Przez trzy godziny z górą wlekli się w kurzu nie spotykając wielu podróżnych i mało rozmawiając. Późnym popołudniem na pół mili przed sobą dostrzegli kępę sykomor i kilka rozproszonych domów. — To już przedmieścia Sychar — powiedział Justus wy dłużając krok. Wkrótce dotarli do małego, sennego i nędznego przedmieścia, gdzie stało kilka bielonych domów o płaskich dachach. Pośrodku tuż przy drodze znajdowała się historyczna studnia. Dwie kobiety właśnie odchodziły od niej z dzbanami na ramieniu, a trzecia szła po wodę. Justus umyślnie zwolnił kroku, żeby jej dać czas na wyciągnięcie dużego wiadra i napełnienie dzbana. Spojrzała obojętnie w ich stronę, odstawiła dzban, zaczęła przyglądać im się pilniej; potem prędko napełniła dzban, z wielkiego pośpiechu rozchlapując sporo wody. W końcu wzięła ciężar na ramię i pobiegła ku jednemu z domów. — Czy nastraszyliśmy ją? — spytał z uśmiechem Marcel- lus. — Nie myślałem, że wyglądamy tak groźnie! — Nie, na pewno nie boi się nas — odparł poważnie Justus. Studnia była duża. Starodawne kamienne obmurowanie sięgało na wysokość owcy, a jego szerokość pozwalała usiąść wygodnie. Justus, nagle zamyślony, usadowił się na murku, plecami odwrócony od osady. Marcellus stał przez chwilę, zastanawiając się, jak długo przewodnik zechce odpoczywać, wreszcie usiadł także, ale po przeciwnej stronie, i czekał na znak do wymarszu. Od niechcenia śledził wzrokiem oddalającą się szybko kobietę, póki nie zniknęła w jednym z domów. Niemal natychmiast pojawiła się znowu, już bez dzbana, przebiegła w poprzek gościńca do sąsiadów, wyszła po chwili stamtąd w towarzystwie drugiej, młodszej i ładniejszej niewiasty. Stały patrząc w kierunku studni, potem ruszyły ku niej z wolna, często przystając i naradzając się, z wyrazem zakłopotania na twarzach. — Justusie, ta kobieta wraca i prowadzi z sobą sąsiadkę — rzekł Marcellus. — Z pewnością nie idą po wodę! Justus wzdrygnął się i obejrzał. Wstał i poszedł na spotkanie kobiet, które teraz przyspieszyły kroku. Rozmawiali szeptem, Justus poważnie kiwał brodą. Oczy młodszej wieśniaczki — a miała piękne oczy — błyszczały z ciekawości; najwyraźniej o coś się dopytywała, a Justus potrząsał głową, jakby powtarzał: Nie, nie, nie! Wreszcie ledwo dostrzegalnym gestem wskazał Marcellusa i wzrok kobiety natychmiast skierował się na młodego Rzymianina. Marcellus nie mógł zgadnąć, o czym mówili, ale zrozumiał, że Justus nakazuje kobietom ostrożność. 254 Wreszcie starsza odłączyła się i poszła do domu, ale młodsza jeszcze nalegała, póki Justus, z wyraźną niechęcią, nie skinął głową, jakby się w końcu na coś zgodził; potem zawrócił, marszcząc czoło, ku studni. Niewątpliwie obiecał jej, że porozmawia z nią później raz jeszcze. Wtedy, kiedy będzie mógł zrobić to nie budząc ciekawości Rzymianina. Justus rozpakował potrzebne do noclegu rzeczy i rozstawił namiot między dwiema sykomorami, potem zaś mruknął, że musi pójść do osiedla po chleb, ale Marcellus wiedział, że mają dość chleba na wieczerzę, i podejrzewał, że przewodnik użył tego pretekstu, żeby spotkać się z kobietą, która go o to przedtem prosiła. Wszystko wskazywało na to, że chciał iść do osady sam. Marcellus, zmęczony całodziennym marszem i zirytowany zachowaniem się przewodnika, położył się na derce, którą Justus rozpostarł przed wejściem do namiotu, i markotnie obserwował zachód słońca zniżającego się nad czuby drzew i dachy domów. Dlaczego Justus prowadzi jakieś tajemne rozmowy z tą kobietą? O czym ze sobą mówią? Najwyraźniej chodzi o jakieś ważne sprawy. Może o ich wspólną tajemnicę? Ale dlaczego robią z tego tajemnicę? Galilejczyk umarł. Któż chciałby prześladować tych ludzi za to, co mówił i czynił ów Cieśla? Za to, że wspominają Go z taką czcią? Marcellus czuł się urażony. Justus nie miał prawa podejrzewać go, że przybył do tego nękanego biedą kraju, by szkodzić prostodusznym wieśniakom. Z jakiej racji traktował go jak szpiega? Jeśli Justus nie ufa mu, zechce może ukradkiem przeszukać jego worki w poszukiwaniu dowodów złej woli. Jeżeli to zrobi, czeka go nie lada niespodzianka! Na dnie worka z żaglowego płótna leży szata z galilejskiego samodziału: nie można dopuścić, żeby Justus ją zobaczył! Rozdział 13 Słońce stało już bardzo nisko, kiedy zobaczyli Kanę po całodziennym męczącym marszu z miasteczka Nairrij gdzie Justus, przestrzegając sabatu, zatrzymał pochód na cały dzień, najnudniejszy i najbardziej bezpłodny chyba dzień w życiu Marcellusa. 255 Rano Justus pospieszył do małej synagogi. W zaniedbanym miasteczku nie było nic interesującego do oglądania czy robienia, toteż z braku rozrywki Marcellus chętnie dotrzymałby towarzystwa przewodnikowi, gdyby on mu to choćby słówkiem zaproponował. Justus jednak wyszedł sam zapewniwszy przedtem klienta, że w namiocie jest dość prowiantu na południowy posiłek. Mniej więcej w połowie wlokącego się bez końca popołudnia leżący przed wejściem do namiotu Marcellus zobaczył wracającego Justusa, a z nim starszą kobietę i wysokiego młodzieńca o poważnej twarzy. Szli wolno rozmawiając w skupieniu. o kilkanaście kroków od obozowiska zatrzymali się i dość długo dyskutowali bardzo serio. Potem kobieta i młodzieniec — zapewne jej syn — zawrócili trzymając się pod ręce ku miastu, a Justus, z marsem na czole, ruszył w swoją stronę. Marcellus rozumiał, że jego pretensje są trochę dziecinne, mimo to czuł urazę do Justusa, który najoczywiściej nie chciał go zapoznawać ze swoimi wiejskimi przyjaciółmi. Jeśli gdzieś były samodziały na sprzedaż, Justus natychmiast jak najuprzejmiej wprowadzał swojego klienta do domu tkaczy, ale dobitnie dawał do zrozumienia, że nie łączy go z młodym Rzymianinem nic prócz interesów. Wprawdzie Marcellus nie miał szczególnej ochoty do zawierania znajomości z siwowłosą kobietą i zamyślonym młodzieńcem, który ją wspierał ramieniem, ale czuł się rozgoryczony, że go tak odtrącono. Oczywiście lojalnie usprawiedliwiał Justusa, który zobowiązał się wprowadzić go do wiejskich tkaczy samodziałów, ale nie musiał przedstawiać mu wszystkich swoich znajomych. Nie wiedział przecież — i lepiej, żeby nawet nie podejrzewał — że klient w istocie wcale nie interesuje się tkaninami, lecz pragnie poznać ludzi, którzy zetknęli się osobiście z Jezusem, i posłuchać, co mówią o Nim. Justus z roztargnieniem skinął głową znudzonemu klientowi i usiadł w pobliżu, patrząc w milczeniu na dalekie wzgórza. Marcellus od czasu do czasu zerkał na niego, lecz przewodnik jakby zapomniał o jego obecności. Można było tylko zgadywać, czy ta cicha medytacja należy do zwyczajów obowiązujących w dzień sabatu, czy też małomówność Justusa ma jakieś szczególne przyczyny. Nazajutrz o świcie Justus zaczął gorączkowo popędzać do wymarszu. Śniadanie zjedli w wielkim pośpiechu. Osłom i mniej od nich okrzesanemu pachołkowi zapowiedziano, że tego dnia nie wolno im marudzić. Słońce prażyło, lecz przewod- 256 nik prowadził małą karawanę niestrudzonym, długim, sprężystym krokiem. Marcellus odetchnął z ulgą, gdy w samo południe Justus zboczył z gościńca i wskazując gaj oliwny spytał: — Może teraz odpoczniemy trochę i coś przegryziemy. — Świetny pomysł! — odparł zdyszany Marcellus ocierając pot z czoła. — Czy Kana jest wyjątkowo interesującym miastem, że omal nóg nie łamiemy, żeby tam dojść dzisiaj? — Daruj, panie, że tak gonię — przeprosił klienta Justus. — Nie wyjaśniłem ci tego, bo chciałem, żebyś miał miłą niespodziankę na zakończenie dzisiejszego marszu. W Kanie mieszka pewna młoda kobieta, która co wieczór śpiewa w ogrodzie. — Ach, tak! — powiedział bez zapału Marcellus. — Miejmy nadzieję, że przynajmniej śpiewa dobrze. — Śpiewa pięknie — zapewnił Justus rozpakowując pro wianty. — Mieszkańcy Kany wcześnie jadają wieczerzę, a po tem gromadą spieszą, zarówno starzy, jak młodzi, żeby słuchać koło fontanny tej kalekiej dziewczyny, śpiewającej ulubione pieśni naszego ludu. Krewni i sąsiedzi przynoszą ją razem z łóżkiem, a tłum siedzi i słucha, dopóki noc nie zapadnie. — To rzeczywiście niezwykłe! — powiedział Marcellus rozcierając obolałe mięśnie. — Mówisz, że to kaleka? Chętnie zawrę z nią znajomość. Jeżeli pomaszerujemy dalej w tym tempie, obawiam się, że do wieczora stanę się jej bratem w nieszczęściu. Justus skwitował ten żart uśmiechem, przełamał bochenek pszennego chleba, dał połowę Marcellusowi i usiadł na trawie. — Miriam jest piękna i młoda — opowiadał żując z apetytem chleb — ma teraz dwadzieścia dwa lata. Siedem lat temu poraził ją paraliż. Dla każdego byłby to cios, ale dla Miriam była to po prostu katastrofa. Lubiła biegać i bawić się, wodziła rej wśród dzieci, najzwinniejsza ze wszystkich. Nagle straciła władzę w nogach. Na domiar złego buntowała się straszliwie przeciw swojemu nieszczęściu, od rana do nocy lamentowała tak rozdzierająco, że rodzice odchodzili od zmysłów z rozpaczy, a cały dom był pogrążony w żałobie. — Widzę, że znasz dobrze i od dawna tę rodzinę — rzekł Marcellus niezbyt zainteresowany. — Nie, wtedy ich nie znałem — przyznał Justus — ale w swoim czasie historia Miriam stała się głośna w całej okolicy. Przez trzy lata dziewczyna leżała w łóżku nie pogodzona z losem, lamentująca, tak zgorzkniała, że odtrącała wszystkich, 257 którzy z dobrego serca próbowali ją pocieszyć czy rozerwać. Nie wpuszczała odwiedzających ją przyjaciół, zamknięta w swoim pokoju samotnie poddawała się rozpaczy i kipiała buntem. — A teraz śpiewa? Co ją tak odmieniło? — Teraz śpiewa — przytaknął Justus i po chwili zadumy dodał: — Nie wiem, jak to się stało. Myślę, że nikt nie wie. Miriam nie chce o tym mówić. Rodzice twierdzą, że także nie wiedzą. Kiedy ktoś ich przypiera do muru, odpowiadają: Zapytaj naszą córkę". — Może rzeczywiście nie wiedzą — rzekł Marcellus oży wiając się nareszcie. — Dlaczego mieliby odmawiać wyjaśnień, jakim sposobem ich córka odzyskała pogodę ducha? Justus pokiwał tylko głową. — Może sama Miriam nie wie — ciągnął dalej Marcellus z nadzieją, że to nie koniec historii. — Może po prostu wreszcie wyczerpała się cała gorycz i Miriam doszła do wniosku, że trzeba nawet w nieszczęściu znaleźć jakieś mo żliwe wyjście? — Umilkł spodziewając się, że Justus zaprzeczy jego nieprzekonującym argumentom, ale nie otrzymując od powiedzi zaczął snuć inne jeszcze domysły: — Może pewnego ranka obudziła się i powiedziała sobie: „Dość już wszystkim wokół nadokuczałam. Od dziś będę udawała, że czuję się szczęśliwa. Będę pogodna, będę śpiewała". Może po prostu zdecydowała się zmienić postawę widząc, że rozpacz do niczego nie prowadzi. — Może... — szepnął w zamyśleniu Justus. — Ale ty w to nie wierzysz! — stwierdził po dłuższej pauzie Marcellus. — Nie wiem — odparł Justus potrząsając energicznie głową. — Jedna z jej przyjaciółek, której Miriam od paru lat nie widziała, wychodziła za mąż. Najserdeczniej zapraszała Miriam na weselną ucztę, ale kaleka nie chciała uczestniczyć w tych uroczystościach. Od rana tego dnia gorzko płakała. Wieczorem, kiedy rodzice wrócili z godów weselnych, powitała ich radośnie i zaśpiewała. — Nie do wiary! — wykrzyknął Marcellus. — I ma na prawdę dobry głos? — Sam się przekonasz, gdy ją usłyszysz — rzekł Justus. — A jutro możesz ją poznać osobiście. Jej matka, Noemi, tka piękne samodziały. Zaprowadzę cię do tego domu. Może znajdziesz tam tkaniny, które cię interesują. A teraz, jeżeli odpocząłeś już, ruszajmy w drogę! 258 Rozbili namiot na skraju miasteczka, zjedli pospiesznie wieczerzę i poszli ku śródmieściu, prześcigając wielu ludzi, którzy dążyli w tym samym kierunku. Z pół setki osób siedziało już na ziemi otaczając półkolem źródło, z którego woda tryskała do wielkiego zbudowanego z cegieł basenu. — Czy to źródło dostarcza Kanie wody do picia? — spytał Marcellus, kiedy zbliżali się do upatrzonego wolnego miejsca na trawniku. — Ta woda jest gorąca — wyjaśnił Justus. — W tych okolicach mamy mnóstwo gorących źródeł. Usadowili się na ziemi krzyżując nogi. — Tej wodzie ludzie przypisują zapewne właściwości lecz nicze? — spytał Marcellus. — Tak, ale nie tutejsi mieszkańcy. Podróżni przybywają z daleka, żeby kąpać się w wodzie z tych źródeł. — Ach, tak! Więc Kana miewa cudzoziemskich gości? — Niezbyt wielu. Cudzodziemcy ciągną głównie do Tybe- riady, położonej nad jeziorem Genezaret. To większe miasto i bogatsze. Tylko bogacze kąpią się w leczniczych wodach. — Dlaczego? Czy biedni nie wierzą w dobroczynne właś ciwości tych źródeł? Justus wybuchnął basowym, spontanicznym śmiechem, tak szczerym i zaraźliwym, że siedzący w pobliżu ludzie zaczęli mu wtórować; wielu z nich poznało sąsiada z Seforis, obdarzonego potężnym, a zarazem miłym głosem. Marcellus odkrywał nowe cechy charakteru swojego przewodnika. Justus miał poczucie humoru! Nie spodziewał się tego po tak zwykle poważnym i obarczonym odpowiedzialnością człowieku. — Biedacy nie cierpią na choroby, które te źródła rzekomo leczą — wyjaśnił Justus. — Wody z naszych gorących źródeł potrzebne są tym, którzy za tłusto jadają i za dużo piją starego wina. Galilejczycy nie uskarżają się na dolegliwości wynikające z takich przyczyn. Dowcip spodobał się Marcellusowi, bo chociaż ironiczny, nie był złośliwy. Przyjemnie też brzmiał śmiech, jakim na ten żart odpowiedzieli podsłuchujący jawnie sąsiedzi. Marcellus nabrał do nich sympatii. Był pewny, że w tym miasteczku będzie się czuł jak wśród przyjaciół. — Spostrzeżenie nowe i trafne, Justusie — powiedział. — Nigdy dotychczas nie zastanawiałem się nad tym, ale masz rację: gorące źródła przeznaczone są dla żarłoków i opilców. Przypominam też sobie, że słyszałem coś o Tyberiadzie nad jeziorem Genezaret. 259 — Jezioro bywa czasem nazywane Morzem Galilejskim — odparł Justus — ale nie przez Galilejczyków. Tłum wokół nich przysłuchiwał się słowom Justusa z coraz większym zainteresowaniem, odwracając głowy i nadstawiając uszy. — To wielkie jezioro? — spytał Marcellus. — Tak wielkie, że czasem burzy się jak morze. Zdarzają się tam groźne wichury. — A łowi się w nim ryby? Justus skinął z roztargnieniem głową, a siedzący przed nimi mężczyzna średniego wieku odwrócił się i wyraźnie miał ochotę wmieszać się do rozmowy. Marcellus spotkał jego spojrzenie i podniósł brwi, żeby go zachęcić. — Ryby, panie, to coś, na co stać biedaków — odezwał się nieznajomy, wymawiając słowo „ryby" ze szczególnym nacis kiem, a wszyscy w pobliżu zaśmiali się radośnie. — Łowią ryby? — spytał Marcellus. — Taak — wycedził przez zęby Justus — już dawno wyłapali wszystkie. Ten żart także zyskał uznanie, a wesoły śmiech przyciągnął jeszcze liczniejszą grupę słuchaczy. Marcellus wyczuwał, że ci ludzie odnoszą się do niego przyjaźnie. Może dlatego, że patronował mu Justus, którego, jak się zdawało, wszyscy tu znali. Poza tym Marcellus bardzo już biegle mówił po aramejsku. — Mimo to łowią dalej? — spytał bez żadnej ukrytej intencji. Nieoczekiwanie z dość odległego miejsca na końcu rzędu rozległ się piskliwy dziecięcy głos: — A raz to złapali tyle, że sieci się rwały! — wrzasnął mały chłopiec. — Pss... — zgodnym chórem uciszali go siedzący najbliżej, pewno krewni. Wszystkie oczy teraz zwróciły się ku źródłu, gdzie kierowali się z ulicy mężczyźni z noszami. Siedziała na nich młoda kobieta, wysoko podparta poduszkami. W kształtnych nagich ramionach trzymała małą harfę. W Marcellusie natychmiast ocknął się rzeźbiarz. Delikatnie wymodelowana twarz dziewczyny świadczyła bladością o przeżytych cierpieniach, ale szeroko rozstawionych, ocienionych gęstymi rzęsami oczu nie mącił ból. W obramowaniu bujnych, rozdzielonych pośrodku włosów jaśniało rozumne czoło. Pełne wargi uśmiechały się niemal wesoło do tłumu. Za nią dwaj mężczyźni nieśli drewniane kozły, na których 260 ustawili nosze tak, żeby wszyscy mogli widzieć Miriam. W ogrodzie zaległa głęboka cisza. Marcellus, wzruszony tą niezwykłą sceną, pomyślał, że wolałby, aby Miriam nie śpiewała. Obraz był doskonały. Każda zmiana mogłaby go zepsuć. Miriam smukłymi białymi palcami dotknęła strun harfy. Twarz jej zdawała się przeistoczona. Przelotna wesołość znik-nęła, zastąpił ją wyraz wielkiej tęsknoty. Widać było, że zapomniała o wszystkim, co ją otacza, i samotnie rozpoczyna jakąś czarodziejską podróż. Świetliste oczy, wzniesione ku niebu, odzwierciedlały cudowną wizję. Po raz drugi dotknęła strun. Jej głos zaskoczył Marcellusa: głęboki, dźwięczny kontralt. Pierwszy ton, z początku prawie niedosłyszalny, stopniowo nabrzmiewał, urastał do wibrującej mocy dzwonu. Młody Rzymianin uczuł nagle skurcz w gardle, oczy przesłoniła mu piekąca mgła wzruszenia. Pieśń wzbijała się w górę, jakby na skrzydłach. „Czekając oczekiwałem Pana i skłonił się ku mnie, i wysłuchał próśb moich." Ludzie wokół Marcellusa spuścili głowy i ukryli twarze w dłoniach. Czasem ktoś zaszlochał lub też jak dziecko zachłysnął się hałaśliwym westchnieniem, wszyscy jednak starali się nie mącić ciszy. Marcellus nie odrywał od dziewczyny oczu, w których mimo jego woli wzbierały łzy. Ocierał je, żeby nie przesłaniały mu widoku. „I włożył pieśń nową w usta moje..." — śpiewała w uniesieniu Miriam. Justus z wolna odwrócił się do Marcellusa. Poorana zmarszczkami twarz była zmieniona, oczy pełne łez. Młody Rzymianin dotknął rękawa swojego przewodnika i skinął głową. Potem obaj znów wpatrywali się w dziewczynę, która w ekstazie wołała: „Oto idę! W nagłówku księgi napisano o mnie, abym czynił wolę twoją. Boże mój, pragnąłem, i zakon twój jest w sercu moim". Pieśń była skończona, ludzie, zbici w ciasną gromadę, westchnęli chórem. Ten i ów spoglądał teraz na najbliższych i nie znajdując słów, żeby wyrazić swoje wzruszenie, uśmiechał się tkliwie, przymykał oczy i kiwał głową. Po jakimś czasie Miriam znów odzyskała skrzydła. Marcellus chwytał uchem poszczególne wersy tryumfalnej pieśni i jednocześnie odnajdywał w sercu własne utajone tęsknoty. Ostatnie promienie słońca gasły na niebie, gdy pieśń dobiegła końca. 261 „Aby światło swoje dać siedzącym w ciemności, w cieniu śmierci — śpiewała Miriam — i wyprowadzić stopy nasze na ścieżkę pokoju." Zapadał mrok. Mężczyźni zabrali Miriam na noszach. Tłum rozpierzchał się w milczeniu, odchodząc gościńcem. Marcellus był wdzięczny Justusowi, że idzie u jego boku bez słowa i nie pyta, jak mu się podobał głos Miriam i jakie wrażenie zrobił na nim ten niezwykły wieczór. Siedziba Rubena i Noemi, na północnym krańcu miasteczka, wyglądała bardziej dostatnio od innych i otaczał ją większy ogród. Wysokie sykomory ocieniały bielone ściany domu, odsuniętego dość daleko od ulicy. Od frontu w sadzie kwitły właśnie drzewa owocowe, wypełniając powietrze zapachem, a od tyłu rozciągała się dobrze uprawiona winnica. Marcellus z trudem powściągał niecierpliwość, tak pilno mu było odwiedzić ten dom, gdzie spodziewał się spotkać kaleką dziewczynę o promiennej twarzy i złotym głosie. Zdawało mu się, że Justus umyślnie marudził w dwóch domach, do których go najpierw zaprowadził. Tylko przez ostrożność Marcellus oparł się pokusie, by dla skrócenia tych wizyt kupić po prostu bez targu wszystko, co mu pokazywano. — Najpierw porozmawiamy z Miriam — oznajmił Justus otwierając furtkę. — Widzę ją w ogrodzie. Po wypielęgnowanym trawniku przeszli do cienistej altany, gdzie siedziała samotnie Miriam. Ubrana była w biały chima-tion z koralowymi wyszyciami pod szyją i na szerokich rękawach; nie miała żadnych klejnotów, tylko na szyi cienki srebrny łańcuszek z wyciętą w kształt ryby muszelką. Na stole leżała harfa i mała skrzynka ze zwojami. Dziewczyna schylała pracowicie kędzierzawą głowę nad koronkowym medalionem, który dziergała. Kiedy zbliżyli się, podniosła wzrok i poznając Justusa przywitała go miłym uśmiechem. — Nie trudź się, Barsabo Justusie — powiedziała, gdy przewodnik zaczął tłumaczyć, że przyprowadził młodego Rzy mianina, który poszukuje galilejskich samodziałów. — Wszyscy w Kanie już o tym wiedzą! — I uśmiechając się do Marcellusa dodała: — Twoja wizyta, panie, wywołała sensację, bo rzadko tu do nas zaglądają kupcy. W jej niskim głosie brzmiał jakiś szczególny ton, którego Marcellus nie umiałby określić; wiedział tylko, że jest zupełnie swobodny i szczery. Zauważył, że młode kobiety, gdy się im 262 przedstawia, często wpadają nagle w podniecenie i odpowiadają figlarnie, piskliwym, niepotrzebnie zbyt podniesionym głosem. Głos Miriam był naturalny i bezbronny, tak samo jak jej uśmiech. — Czy twoja matka jest w domu? — spytał Justus. — Tak. Chcesz z nią rozmawiać? Zdaje mi się, że rodzice spodziewali się waszych odwiedzin. Justus odszedł w stronę domu, a Marcellus wahał się, czy iść za nim. Miriam wybawiła go z kłopotu wskazując krzesło i zapraszając, żeby usiadł. — Słyszałem twój śpiew — powiedział. — To było... — Urwał, nie znajdując słów. — Jak to się stało, że nauczyłeś się mówić po aramejsku? — zapytała uprzejmie. — Nie mówię zbyt dobrze tym językiem. Ale — ciągnął już nieco śmielej — nawet twoim rodakom z pewnością trudno znaleźć właściwe określenie dla twego śpiewu. Wzruszył mnie bardzo. — Cieszę się, że zechciałeś mi to powiedzieć. — Miriam odłożyła poduszeczkę, do której był przypięty koronkowy medalion i szczerze spojrzała gościowi prosto w twarz. — Zastanawiałam się, jak osądzisz mój śpiew. Widziałam, że przyszedłeś z Justusem. Nigdy jeszcze nie słuchał mnie żaden Rzymianin. Nie zdziwiłabym się, gdybyś się ze mnie śmiał, ale byłoby mi przykro. — Wiem, że nie cieszymy się dobrą reputacją w tej prowin cji! — westchnął Marcellus. — Oczywiście! — odparła Miriam. — Nie widujemy w Ka nie innych Rzymian prócz żołnierzy maszerujących ulicami tak dumnie, tak groźnie... — Wyprostowała się i naprężyła smukłe ramiona, zadarła głowę, naśladując marsz legionistów — ...jakby mówili... — Urwała i ze skruchą dodała: — Nie powinnam tego mówić ci, panie! — Och, wiem, co zdaje się wyrażać nasza postawa, kiedy paradujemy po ulicach — uspokoił jej skrupuły Marcellus. Wydął wargi i z przesadnie arogancką miną uzupełnił scenkę odegraną przez Miriam. — „Patrzcie na nas, my jesteśmy wasi panowie i władcy!" Roześmieli się oboje. Miriam znów podjęła robótkę i schylona nad nią zapytała: — Czy wielu jest takich Rzymian jak ty, Marku Lukianie? — Legion! Nie jestem pod żadnym względem wyjątkowy. — Nigdy dotychczas nie rozmawiałam z Rzymianinem, ale 263 myślałam, że wszyscy są do siebie podobni, bo wyglądają jednakowo. — Tak, bo widujesz ich w mundurach, ale pod hełmami i pancerzami kryją się zwykli ludzie, którym wcale nie sprawia przyjemności deptanie bruków w obcych miastach. Woleliby u siebie w domu, wśród rodziny, uprawiać własny ogród i hodować kozy. — Cieszy mnie to, co mówisz — odparła Miriam. — Przykro jest nosić w sercu niechęć do kogoś, a bardzo trudno myśleć dobrze o Rzymianach. Teraz będę sobie zawsze przypominała, że woleliby uprawiać własny ogród i hodować kozy, i będę się pocieszała nadzieją — uśmiechnęła się lekko — że te ich życzenia zostaną spełnione. A ty, panie, masz także ogród? — Tak, mamy ogród. — Ale kóz pewno nie hodujesz? — Nie ma dla nich miejsca. Mieszkamy w wielkim mieście. — A konie? — Konie trzymamy. — W Galilei — zażartowała — konie wymagają więcej miejsca niż kozy. Może mi coś opowiesz o swoim rodzinnym domu? — Chętnie. Rodzina składa się z ojca, matki, mojej siostry Łucji, no i ze mnie. — A kiedy podróżujesz, ojciec pielęgnuje ogród? — Nnie... Nie robi tego własnymi rękami — odparł po chwili wahania Marcellus, a gdy dziewczyna zerknęła na niego spod długich rzęs z kpiącym uśmieszkiem starszej siostry, spytał: — Bawi cię moja opowieść? Skinęła przyjaźnie głową. — Powinna bym z góry zgadnąć, że macie ogrodnika — powiedziała — a zapewne także służącą. — Tak — potwierdził krótko Marcellus. — Czy to są... — zająknęła się z obawy, żeby go nie urazić. — Czy to niewolnicy? — Tak — z zakłopotaniem przyznał Marcellus. — Ale możesz mi wierzyć, że nikt nimi nie poniewiera. — Wierzę — odparła bardzo łagodnie. — Ty nie umiałbyś nikogo traktować okrutnie. Dużo macie niewolników? — Nigdy nie liczyłem. Kilkunastu. Może trochę więcej, ze dwudziestu. — Dziwna sytuacja być właścicielem innych ludzkich istot! Czy zamyka się ich, gdy skończą codzienną pracę? — Nic podobnego! — Marcellus niecierpliwym gestem 264 odepchnął to przypuszczenie. — Poruszają się zupełnie swobodnieie. — Doprawdy? — zdziwiła się Miriam. — I nie uciekają? — Rzadko. Nie mają gdzie się schronić. — Jakież to smutne! — westchnęła. — Już lepiej żyć w kajdanach, nie sądzisz? Wtedy można mieć nadzieję, że uda się kiedyś zerwać łańcuchy. A tak — cały świat jest więzieniem. — Nigdy taka myśl nie przyszła mi dotychczas do głowy — odparł Marcellus — ale czyż w gruncie rzeczy świat nie jest dla każdego z nas więzieniem? Czy ktokolwiek czuje się całkowicie wolny? Na czym polega wolność? — Na prawdzie! — szybko odpowiedziała Miriam. — Prawda wyzwala. Gdyby nie to, czyż ja nie czułabym się spętana, Marcellusie? Moją ojczyzną rządzi obcy władca. Jako kaleka nie rozporządzam z pozoru wielką swobodą, ale mój duch jest wolny. — Jesteś wyjątkowo szczęśliwa. Dużo bym dał za poczucie wolności niezależnej od wszelkich fizycznych warunków. Czy sama doszłaś do takiej filozofii? Czy też jest ona owocem twoich cierpień? — Nie, nie! — Potrząsnęła energicznie głową. — Choroba zmieniła mnie w nieszczęśliwą niewolnicę. Nie zasłużyłam na wolność. Dostałam ją w darze. Kiedy umilkła, Marcellus nie odzywał się, lecz czekał z nadzieją, że Miriam wyjaśni to zagadkowe oświadczenie. Twarz jej nagle ożywiła się i dziewczyna zupełnie innym tonem powiedziała: — Wybacz, że cię wypytuję tak niedyskretnie. Spędzam całe dni samotnie i nic się tu nie dzieje. To dla mnie ważne zdarzenie, gdy mogę porozmawiać z człowiekiem, który przy bywa z dalekiego świata. Opowiedz mi o swojej siostrze Łucji. Czy jest od ciebie młodsza? — O tak, znacznie. — Ode mnie też? — Od ciebie o sześć lat młodsza — powiedział i uśmiechnął się widząc jej zdziwienie. — Skąd znasz mój wiek? — Justus mi mówił. — Mówił ci o mnie? Przy jakiej okazji? — Kiedy szliśmy do Kany, opowiadał mi o twoim śpiewie. Według niego nie wiedziałaś, że umiesz śpiewać, aż do dnia... kiedy nagle odkryłaś swój głos i zaczęłaś śpiewać. Justus mówi, że to się stało niespodziewanie. Jak ty to sobie tłumaczysz? Bardzo chciałbym wiedzieć, jeśli to nie jest sekret. 265 — Owszem, to jest sekret — szepnęła. Zza narożnika domu ukazała się w tym momencie Noemi z całym naręczem szat i chust, a za nią Ruben i Justus. Marcellus wstał i został przedstawiony gospodarzom. Ruben dość nieśmiało uścisnął jego wyciągniętą rękę. Noemi, wyraźnie ucieszona grzecznością Rzymianina, uśmiechnęła się przyjaźnie. Podobieństwo między matką a córką było uderzające. Noemi miała takie same dołeczki w policzkach jak Miriam. — Zwykle o tej porze roku wybieramy się na święta Paschy do Jerozolimy — powiedziała Noemi rozwieszając na oparciu krzesła swoje wyroby. — W tym roku nie pójdziemy jednak. Dlatego mam tak dużo rzeczy na składzie. Marcellus starał się jak najlepiej odegrać rolę kupca. Podniósł brunatną suknię i oglądał ją ze skrupulatnością zawodowca. — To — powiedział tonem znawcy — typowo galilejska szata, bez szwów. Doskonała robota. Widocznie masz wielką wprawę w tkaniu takiej odzieży. Zachęcony wdzięcznym spojrzeniem kobiety, mówił dalej z coraz większą swobodą: czuł, że przekonująco udaje znawcę samodziałów, więc odważył się wyjawić pewne szczegóły z własnej przeszłości, głównie po to, żeby zdobyć zaufanie Justusa. — O takich szatach słyszałem coś niecoś od znajomego tkacza w Atenach. Pochodził, jeśli się nie mylę, z Samarii i znał wyroby galilejskie. — Zerknął na Justusa i spotkał jego badawczy wzrok, jakby przewodnik szukał w pamięci faktów, które kojarzyły mu się ze słowami klienta. Marcellus dostrzegł błysk w jego oczach. — Niedawno u Benjusufa pracował przez krótki czas pewien młody Grek — powiedział Justus — który wspominał, że praktykował w Atenach u starego tkacza Beniamina i od niego nauczył się aramejskiego. Czyżbyś znał tego samego ateńskiego tkacza? — Ależ tak! — Marcellus starał się okazać, że uradował go ten zbieg okoliczności. — Beniamin cieszy się w Atenach najlepszą sławą. Jest człowiekiem wykształconym. — Zaśmiał się lekko. — Lubi rozmawiać po aramejsku z każdym, kogo podejrzewa o znajomość tego języka. — Z pewnością, panie, chętnie rozmawiał z tobą — rzekł Justus. — Zauważyłem, że w czasie rozmowy używasz wielu zwrotów charakterystycznych dla Samarytan. — Doprawdy? — Marcellus wziął do ręki chustę i zwrócił się do Noemi. — Piękna wełna — pochwalił. — Czy to z galilejskich owiec? 266 — Z owiec wyhodowanych na naszej własnej madbra — z dumą oznajmił Ruben. — Madbra? — powtórzył Marcellus. — Na pustyni? Justus wybuchnął śmiechem. — Słyszysz, Rubenie? — krzyknął. — Samarytanin, gdy mówi „madbra", ma na myśli pustynię, ale u nas tym słowem określa się pastwiska, a pustynię nazywamy „bara". — Dziękuję ci, Justusie — rzekł Marcellus. — Co dzień uczę się czegoś nowego! — Uznał drobny epizod za zakończony i znów skupił całą uwagę na chuście. — Doskonale też ufarbowane! — stwierdził. — W soku naszych własnych morw! — chełpiła się Noemi. — Gdybym był wiedział, że znasz Beniamina — upierał się przy poprzednim temacie Justus — opowiedziałbym ci o De- metriuszu, tym młodym, bardzo rozumnym Greku. Opuścił nas pewnego dnia zupełnie nagle. Podobno wpadł w jakieś tarapaty, był zbiegiem. Marcellus podniósł brwi dając grzecznie do zrozumienia, że zajmują go inne, pilniejsze sprawy. — Wezmę tę chustę — rzekł — i tę szatę. Zobaczmy, co mamy tu jeszcze... — Przeglądał wyroby Noemi i miał nadzieję, że nie wzbudził podejrzeń, okazując zbyt otwarcie niechęć do rozmowy o Demetriuszu. Justus w chwilę później wyszedł kierując się do winnicy, a za nim wymknął się zaraz Ruben. — Dlaczego nie pokazałaś, matko, tych ładnych przepasek swojej roboty? — odezwała się Miriam. — Och, takie drobiazgi! — odparła Noemi. — Z pewnością nie zainteresowałyby cię, panie. — Jednak chciałbym je zobaczyć — powiedział Marcellus. Noemi odeszła do domu po przepaski, a Marcellus z przesad nym skupieniem oglądał w dalszym ciągu samodziały. — Marcellusie! — zawołała na niego poufnym tonem Miriam. Podniósł wzrok i zobaczył w jej szczerych oczach pytanie. — Dlaczego okłamałeś Justusa? — spytała zniżając głos prawie do szeptu. — Skąd ci to przyszło na myśl? — odparł czerwieniąc się gwałtownie. — Nie chciałeś mówić o tym Greku. Nie przyznałeś się, że go znasz. Powiedz mi, Marcellusie, kim jesteś. Wiem, że nie jesteś kupcem. Nie interesują cię naprawdę tkaniny mojej matki. 267 i * Miriam czekała na odpowiedź, ale Marcellus nie ochłonął jeszcze ze zdumienia. — Powiedz! — nalegała cicho. — Po co przybyłeś do Galilei? Powiedz, jeśli to nie jest sekret. — To jest sekret — odparł siląc się na lekki ton. Rozdział 14 Nazajutrz Justus był nienagannie uprzejmy, ale chłodny. Zaczynał wątpić o prawdomówności swojego klienta. Poprzedniego dnia w domu Rubena zauważył kilka faktów, a chociaż każdy z nich zdawał się błahy, wszystkie razem składały się na niepokojący obraz. Aramejski język, jakim mówił Marcellus, wyraźnie zatrącał samarytańskim dialektem i młody Rzymianin sam beztrosko przyznał się do znajomości z ateńskim tkaczem Beniaminem, rodem z Samarii. Demetriusz, przystojny Grek, który niedawno pracował u Benjusufa, także znał Beniamina, u niego terminował i wtrącał do aramejskiego mnóstwo prowincjonalnych samarytańskich wyrażeń. Niewątpliwie istniała jakaś więź pomiędzy Marcellusem a tym zbiegłym niewolnikiem, chociaż Rzymianin nie przyznawał się do tej znajomości i nie zdradził zainteresowania, gdy mówiono o nagłej ucieczce Demetriusza z warsztatu Benjusufa. Na pewno już wcześniej dowiedział się o tym i miał jakieś powody, żeby unikać tego tematu. A jest to jeszcze jeden dowód, że żadnemu Rzymianinowi nie można ufać. Poprzedniego dnia o zachodzie słońca Justus odszedł z obozu ku miastu, wyraźnie nie życząc sobie, aby klient mu towarzyszył. Marcellus wahał się, czy wypada mu samemu iść na zebranie przy źródle; wreszcie chęć usłyszenia znów śpiewu Miriam przeważyła szalę. Wszyscy mieszkańcy Kany zgromadzili się już wokół źródła, gdy Marcellus dyskretnie zajął miejsce w cieniu za ostatnim rzędem publiczności. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, bo w tej właśnie chwili zjawiła się Miriam i wszyscy patrzyli na nią. Marcellus siedział na ziemi nieco odosobniony i przeżywał wzruszenia nie mniej silne niż pierwszego wieczora. Po rozmowie z Miriam lepiej rozumiał wymowę jej pieśni. Dziwnie 268 pociągała go ta dziewczyna. Wiedział, że jest nim nawzajem bardzo zajęta. Z obu stron było to uczucie zupełnie różne od przelotnego zadurzenia się dwojga młodych. W zachowaniu Miriam nie dostrzegł ani śladu nieśmiałej zalotności. Chciała tylko być z nim w przyjaźni; czuł się dumny, że ufając jego inteligencji, nie lękała się, aby fałszywie tłumaczy! sobie tę jej serdeczność, ofiarowywaną bez zastrzeżeń. W mroku, zasłuchany w głębokie, wibrujące i pewne tony jej głosu, które na przemian to koiły jego niepokój, to poruszały najżywsze uczucia, stwierdził, że pragnie poddać się rzeczywistości jej szczerej wiary. Cały jego sceptycyzm topniał w porywie jakiejś dziwnej tęsknoty, kiedy Miriam śpiewała: „...W cieniu skrzydeł twoich nadzieję mieć będę... Gotowe serce moje... będę śpiewał i grał... Powstań, chwało moja, powstań, harfo..." Miriam miała bezwładne nogi, ale skrzydła wznosiły ją pod niebo! Justus oschle zapowiedział, że nazajutrz wczesnym rankiem wyruszą w drogę do jego rodzinnego miasteczka Seforis, gdzie wzywają go pilne sprawy. — Czy będziemy wracali przez Kanę? — spytał Marcellus. — Możemy, jeśli tego sobie życzysz, panie, ale widziałeś już w Kanie wszystkich, którzy mają na sprzedaż samodziały. Marcellus nic na to nie odpowiedział. Nie znajdował przekonujących pretekstów, żeby raz jeszcze odwiedzić Kanę. Nie śmiał wyznać: „Muszę porozmawiać w cztery oczy z Miriam". Trudno, będzie musiał stąd odejść i zostawić Miriam w niepewności co do roli, jaką odgrywał. Gdyby rozporządzał choćby jednym dniem jeszcze i gdyby udało mu się spotkać z Miriam bez świadków, pewno by jej wyjaśnił uczciwie, czego szuka w Galilei. Kiedy przebrzmiała ostatnia pieśń, czekał w cieniu, aż tłum się rozproszy. Zauważył, że Justus przyłączył się do otaczającej nosze rodziny Rubena i razem z nią odchodzi ku ulicy. Pomyślał, że mógłby bez trudu dogonić tę sunącą z wolna grupę i pożegnać się z Miriam. Może by ją to ucieszyło. Po zastanowieniu doszedł jednak do wniosku, że postąpiłby nierozważnie, narażając zapewne i dziewczynę, i siebie na kłopotliwą sytuację. Kto wie, czy Ruben i Noemi tak samo jak Justus nie podejrzewają o jakieś skryte zamiary Rzymianina wędrującego piechotą po Galilei. Czekał więc w rozterce, póki ogród nie opustoszał, a potem powlókł się z powrotem do małego obozu, zły na siebie, że niepotrzebnie dał tym ludziom powody do nieufności. Rozumiał teraz, że rozsądniej byłoby 269 od początku powiedzieć Justusowi, dlaczego pragnie zwiedzić Galileę. Oczywiście Justus w takim wypadku odmówiłby może pomocy, ale stosunki, jakie wytworzyły się obecnie między klientem a przewodnikiem, były nad miarę przykre. Marcellus czuł się bardzo nieszczęśliwy. Ileż by dał, by móc tego wieczora pogadać z Demetriuszem. Koryntczyk na wszystko znajdował zawsze radę. Gdyby towarzyszył swojemu panu w tej podróży, na pewno umiałby przezwyciężyć opory skrytych Galilejczyków. Zbliżało się południe. Od godziny przeszło nie zamienili z sobą ani słowa. Teraz Justus, idący na przedzie, zatrzymał się i czekał na Marcellusa, a gdy się zrównali, pokazał mu dom stojący na pobliskim cienistym pagórku. — Wstąpimy tam — oznajmił — chociaż przypuszczam, że Amazjasz i Debora poszli do Jerozolimy. Robią doskonałe worki na juki i noszą je na targ jerozolimski w okresie Paschy. Ale kiedy skręcili w bramę, z domu wybiegła na dziedziniec tęga, niemłoda już kobieta; poznała Justusa i twarz jej rozpromieniła się od razu; wyjaśniła, że Amazjasza nie ma w domu, poszedł do Jerozolimy. — A ty, Deboro, dlaczego zostałaś? — spytał Justus. — Z pewnością domyślasz się, Justusie! — westchnęła. — Nigdy w życiu nie chcę już oglądać świętego miasta. Amazjasz także nie poszedłby, gdyby nie to, że trzeba sprzedać utkane worki. — Spojrzała pytająco na Marcellusa. Justus przedstawił swojego klienta oficjalnie i wyjaśnił, że interesują go samo działy. Debora z uśmiechem wyraziła żal, że nie ma nic do sprzedania. Amazjasz wszystko zabrał z sobą. — Z wyjątkiem małego czapraka, który zrobiłam specjalnie dla Jaspera — dodała. — Pokażę go wam. Zbliżyli się do domu, a Debora po chwili przyniosła gruby, kolorowy, pięknie utkany czapraczek. — Jasper może się bez niego obyć, jeśli zechcesz, panie, kupić ten drobiazg! — Wskazała maleńkiego srebrzystoszarego osiołka, który pasł się w cieniu. — Jasper jest pewnie waszym ulubieńcem? — lekko powie dział Marcellus. — Nie ma za co go szczególnie lubić — odparła Debora. — Mnie by nie udźwignął, za dużo ważę, a jako zwierzę juczne, zdaniem Amazjasza, nic niewart. — Chcielibyście go sprzedać? — spytał Marcellus. 270 — Któż by kupił takie bezużyteczne stworzenie? — uczciwie powiedziała Debora. — Za jaką cenę byłabyś gotowa go oddać? — spytał nie zrażony Marcellus. — Jak myślisz, Justusie? — Debora, trochę rozmarzona, zwróciła się do przewodnika. Justus podszedł do osiołka, zadarł jego kudłaty zanurzony w trawie łeb i zajrzał w zęby. — Wątpię, czy nadaje się na coś lepszego niż dla dziecka do zabawy. Wart co najwyżej dwanaście^ piętnaście szekli — orzekł. — Czy ma jakieś złe narowy? — spytał Marcellus. — Tylko ten, że lubi żreć — odparła kwaśno Debora. — Nie ucieka? — O nie, to już byłaby dla tego lenia za wielka fatyga! — Wszyscy roześmieli się z wyjątkiem Jaspera, który ciężko westchnął. — Dam piętnaście szekli za osła razem z czaprakiem — powiedział Marcellus. Debora uznała, że cena jest godziwa, i zaproponowała, żeby kupił jeszcze siodło i uzdę, specjalnie dla Jaspera zrobione. Pokazała im solidnie zrobione siodełko i.uzdę z ozdobnych czerwonych rzemyków, z małym dzwoneczkiem. — Dwadzieścia pięć szekli za wszystko razem! — zaoferował Marcellus. • Debora zarzuciła siodło na grzbiet osła i zapięła popręg. Marcellus rozsupłał sakiewkę. Justus śmiał się z cicha śledząc tę pantomimę, a jego dobry humor ucieszył młodego Rzymianina. Jasper niechętnie rozstał się ze znajomym kawałkiem łąki, ale nie okazał żalu przy pożegnaniu z Debora, która odprowadziła go aż do bramy. Marcellus ujął wodze i poszedł z nowym nabytkiem w stronę gościńca, ale Justus zatrzymał się jeszcze chwilkę, żeby zamienić na osobności kilka słów z gospodynią. Późnym popołudniem znaleźli się na zaniedbanych peryferiach Seforis, typowego galilejskiego miasteczka. Justus przyspieszył kroku, a miejscowi ludzie witali go przyjaznymi gestami, z daleka już poznając ogromną postać. Wkrótce doszli do rynku, położonego w sercu osady, jak we wszystkich tutejszych miastach. Z gromady dzieci bawiących się koło obmurowanej studni odłączył się chłopczyk i z radosnym krzykiem biegł na spotkanie Justusa. Ładny malec miał 271 delikatne rysy, czarną kędzierzawą czuprynę i zwinne ruchy. Justus chwycił go w ramiona i gorąco przytulił do piersi. Przystanął i obejrzał się, a oczy błyszczały mu dumą. — Mój wnuk Jonatan — wyjaśnił, chociaż i bez tego rzecz była oczywista. Chłopczyk raz jeszcze uścisnął dziadka z takim zapałem, że omal go nie udusił, a potem wymknął się z jego objęć. Zobaczył Jaspera. — Czy to twój osiołek? — wykrzyknął. — Może masz ochotę przejechać się na nim? — spytał Marcellus. Jonatan natychmiast wdrapał się na siodło, a Marcellus skrócił odpowiednio strzemiona. Cała banda dzieciaków przyglądała się temu piszcząc z podniecenia. Justus gładził brodę i nie wiedział, czy się uśmiechnąć, czy zmarszczyć brwi. — Jak on się nazywa? — spytał Jonatan, gdy Marcellus podawał mu wodze. — Jasper. Jeżeli chcesz, dam ci go na własność. To będzie twój wierzchowiec. — Mój własny? — z niedowierzaniem krzyknął Jonatan i spojrzał pytająco na dziadka. — To jest mój przyjaciel Marcellus Gallio — powiedział Justus. — Jeżeli mówi, że to twój osiołek, możesz mu wie rzyć. — Zwrócił się do swojego klienta przekrzykując wrzask zdumionych szczęściem Jonatana dzieciaków: — To bardzo wspaniałomyślny dar, panie. — Czy on należy do naszej gminy? — spytał Jonatan wskazując palcem swojego dobroczyńcę. Rzymianin zdziwiony, a Galilejczyk mocno zmieszany wymienili szybkie spojrzenia. — Na pewno tak! — zawołał Jonatan. — Inaczej nie oddawałby swoich rzeczy! Marcellus znów pytająco spojrzał na Justusa, ale nie otrzymał odpowiedzi. — Czy jesteś bogaty? — spytał z dziecinną bezpośredniością Jonatan. — Na to pytanie nikt nigdy nie odpowiada: „tak" — zaśmiał się Marcellus, podczas gdy Justus mruczał coś usiłując prze prosić klienta za zuchwalstwo wnuka. — Musisz być bogaty, jeśli dajesz innym swoje rzeczy — nie ustępował chłopczyk. — Czy to Jezus kazał ci tak robić? — Wyciągał szyję i zbliżając drobną twarzyczkę zaglądał badawczo w oczy Marcellusa. — Znałeś Jezusa, prawda? Czy dziadziuś 272 opowiedział ci, że Jezus wyprostował moją skrzywioną stopę i dlatego mogę teraz biegać i skakać? Wszystkie dzieci nagle ucichły. Marcellus czuł się tak, jakby zmuszono go do przemówienia wobec oczekującej na to publiczności i język plątał mu się, kiedy jąkał: — Ttak... Dziadek mówił mi o twojej krzywej stopie... cieszę się, że wyzdrowiałeś... To świetnie! — Chodźmy! — powiedział zakłopotany Justus. — Mój dom jest tuż. Przedstawię ci, panie, córkę. Marcellus usłuchał skwapliwie tej zachęty. Szli dalej ulicą w coraz liczniejszym orszaku. Sensacyjna wieść już obiegła miasteczko. Ludzie wylegli z domów i wytrzeszczali oczy na cudzoziemskiego gościa. Dzieciaki, starsze i młodsze, biegły za nimi gromadą. Mały chłopczyk, wsparty na kulach, z jedną nogą uschniętą i zwisającą bezwładnie, przyglądał się temu pochodowi z wyrazem zachwytu na mizernej twarzyczce. Kiedy go mijali, Justus zboczył z drogi, żeby pogłaskać głowę kulawego malca. Wreszcie doszli przed skromny domek z porządnie zamiecionym dziedzińcem. Przy wąskim chodniku kwitły na grządce tulipany. Rebeka, trzydziestopięcioletnia kobieta o niepięknych rysach, lecz miłym głosie, wyszła na ich spotkanie, zdziwiona zbiegowiskiem i zgiełkiem. Justus już w progu wyjaśnił jej krótko, co się zdarzyło, i przedstawił Marcellusa tonem tak serdecznym jak nigdy dotychczas. — Och, jesteś zbyt hojny, panie! — powiedziała Rebeka, ale oczy jej błyszczały z radości. — Taki kosztowny podarek dla chłopca! — Wydaje mi się, że zrobiłem świetny interes — odparł Marcellus. — Widzę, że osiołek spodobał się Jonatanowi! — Patrz, mamo! — wymachując ręką krzyknął Jonatan. — Mam własnego wierzchowca! Rebeka z uśmiechem skinęła głową. Hałaśliwy tłum oddalił się eskortując małego bohatera dnia. — Szczęśliwy dzień dla Jonatana — powiedziała Rebeka zapraszając gościa do skromnie urządzonego pokoiku. — Tak, tak! — westchnął siadając Justus; zmarszczy! czoło w zamyśleniu. — Szczęśliwy dzień, ale Jonatan jest jeszcze za mały, żeby udźwignąć taką wielką odpowiedzialność. — Ach, poradzi sobie z pewnością — rzekł Marcellus. — Ten drobny leniwy osiołek naprawdę jest stosowny tylko dla dziecka. Jonatan świetnie będzie umiał się z nim obchodzić. — O to jestem spokojny — odparł poważnie Justus. Gładził 18 —Szata 273 w zadumie brodę, kiwał głową i mruczał jakby do siebie: — Tak, tak, nie sposób za wiele wymagać od takiego malca. — Nagle z ożywieniem zwrócił się do córki: — Rebeko, postawimy dla Marcellusa Gallio namiot obok domu. I zaprosimy go do naszego stołu. — Oczywiście, ojcze. — Rebeka uśmiechnęła się przyjaźnie do gościa. — Czy są jakieś potrawy zabronione dla ciebie, panie? — Widząc, że Marcellus jest zaskoczony tym pytaniem, zaczęła się usprawiedliwiać nieśmiało: — Nie znam obyczajów Rzymian. Myślałam, że twoja religia, panie, tak samo jak nasza, zakazuje pewnych potraw. — Och, nie! — grzecznie odpowiedział Marcellus. — Moja religia nikomu, nawet mnie, w niczym nie przeszkadza. — Natychmiast pożałował, że tak lekko potraktował sprawę, bo zauważył, że Justus ściągnął surowo kąciki warg. — Czy to znaczy, że twoi rodacy w ogóle nie wyznają żadnej religii? — spytał z powagą. — Przeciwnie! Na każdym rogu ulicy stoi jakiś bóg! — zaprzeczył Marcellus. — Bożek — sprostował szorstko Justus. — Posąg — poprawił Marcellus. — Często nawet dość piękny. Sprowadzamy je przeważnie z Grecji. Grecy mają talent do rzeźby. — I twoi rodacy czczą tych... te posągi? — dziwił się Justus. — Zdaje się, że tak. Przypuszczam, że niektórzy są szczerze nabożni. — Marcellusa już zaczynała irytować ta indagacja. — A ty sam oddajesz cześć tym kamieniom? — dopytywał się w dalszym ciągu Justus. — Och, nie, z pewnością nie! — zaśmiał się Rzymianin. — Nie wierzysz w żadną wyższą siłę? — Justus był wstrząś nięty i zaniepokojony. — Widzisz, Justusie, wszystkie teorie, jakie dotychczas mi wykładano, są nieprzekonujące. Każdej chętnie słucham. A na wet cieszyłbym się, gdybym spotkał jakąś religię godną wiary. Rebeka przewidując, że rozwinie się za trudna dla niej dyskusja, kręciła się niespokojnie na brzegu krzesła i uśmiechała z zakłopotaniem. — Pójdę przygotować wieczerzę — powiedziała wreszcie, wstając. — Musicie być bardzo głodni po długim marszu. — Nie chciałem cię urazić, Justusie — ze skruchą rzekł Marcellus, gdy kobieta wyszła z pokoju. — Jesteś człowiekiem naprawdę religijnym, zawiniłem bezmyślnością odzywając się tak lekceważąco o tych sprawach. 274 — Nie stało się nic złego — łagodnie odparł Justus. — Pragniesz uwierzyć. To już coś warte. Czyż nie sprawdza się w naszym życiu na każdym kroku powiedzenie, że kto szuka, ten znajdzie? Masz dobrą wolę. I dobre serce. Zasługujesz na laskę wiary. Marcellus nie wiedział, co na to odpowiedzieć, milczał więc i czekał na dalsze słowa Justusa, lecz przewodnik po chwili trzepnął się dużymi śniadymi rękami po kolanach na znak, że odracza dysputę, wstał i skierował się ku wyjściu. — Teraz rozbijemy dla ciebie namiot, Marcellusie — zapropo nował życzliwie. Po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. Jonatan, zajęty osiołkiem, nie zjawił się na wieczerzę, ale wkrótce potem ukazał się u wejścia do brunatnego namiotu. Stał na szeroko rozstawionych nogach, ująwszy się pod boki, a jego wrażliwe usta przybrały wyraz niezwykłej powagi. Przeżycia tego dnia dodały dziecku dojrzałości. Marcellus, który właśnie pisał przy składanym stoliku, odłożył trzcinę i uśmiechnął się spoglądając z zainteresowaniem na małego gościa. Mylił się sądząc, że rozumie, co się dzieje w umyśle chłopca. Nieoczekiwany dar początkowo oszołomił Jonatana tak, że piszczał i skakał w podnieceniu. Teraz jednak, kiedy tłum rozproszył się, a Jasper odpoczywał w szopie obok krowy, nakarmiony z ręki pracowicie uzbieraną koniczyną, chłopczyk ochłonął. Uświadamiał sobie z wolna, że stał się nagle kimś innym, posiadaczem cennego zwierzęcia. Żaden z jego rówieśników w Seforis nie miał własnego osła. Nawet dziadek nie miał osła. Marcellusowi zdawało się, że każdy siedmioletni chłopiec zachowałby się w tych okolicznościach mniej więcej tak jak Jonatan. — No co, obrządziłeś go na noc? — spytał jak mężczyzna mężczyznę. Jonatan wydął wargi i poważnie skinął głową. — Wejdź i usiądź, dobrze? Jonatan usiadł krzyżując nogi stanowczym ruchem dorosłego młodzieńca. — Czy Jasper sprawuje się grzecznie? Jonatan kiwnął kilka razy głową, patrząc w ziemię. Marcellus, trochę stropiony milczeniem chłopca, nie zraził się jednak i pytał dalej. — Nikogo nie ugryzł? Nie wierzga? Nie kładzie się mimo uprzęży i nie zasypia na środku drogi? 275 Jonatan przecząco potrząsnął głową, ale nie podniósł: wzroku, a językiem wydymał tylko policzek. Marcellus od wielu lat nie miał sposobności do rozmowy z małym chłopcem i zaczynał dochodzić do wniosku, że jest to sztuka znacznie trudniejsza, -NS"świetnie! - wykrzyknął ze sztucznym ożywieniem. _ A cóż chciałbyś mi o nim powiedzieć? Jonatan zwrócił na niego zasępioną twarzyczkę i łzawe spojrzenie. Przełknął głośno ślinę. . - Tomasz prosił mnie, żebym pozwolił mu się trochę przejechać na moim ośle - mruknął zdławionym głosem^ - Coś mi się zdaje, że odmówiłeś? - spróbował zgadnąć Marcellus. Jonatan skinął głową z wyraźną skruchą. - Nie martw się, jutro to naprawisz - pocieszał go Marcellus. - Tomasz nie spodziewał się chyba, ze zaraz pierwszego dnia odstąpisz mu do zabawy osiołka. Czy przy,az- nisz się z tym Tomaszem? . , - Zauważyłeś, panie, chłopca o kulach, z uschniętą nogą? - Tego, z którym twój dziadek rozmawiał po drodze. Jonatan przytaknął. . . . . - No cóż, jutro wynagrodzisz Tomaszowi dzisiejszą przy krość - serdecznie powiedział Marcellus. - Najeździ się jeszcze na twoim osiołku. A jeżeli tak się tym trapisz, pobiegnij zaraz do domu jego rodziców i obiecaj, że jutro od samego rana będzie mógł użyć przejażdżki. - Oni jutro stąd odchodzą - z rozpaczą szepnął Jonatan. — Tomasz i jego matka nie mieszkają tutaj stale. Są z Kafar- naum. Przyszli tylko do Seforis, bo babcia-Tomasza była chora. Umarła, więc jutro pójdą z powrotem do Kafarnaum - Hm, to się źle składa - odparł Marcellus. - Ale to przecież nie twoja wina. Jeżeli tak cię martwi ta historia poradź się dziadka, co zrobić. Czy spałeś już kiedyś w namiocie? Jonatan potrząsnął głową i trochę poweselał. - Jest zapasowe posłanie, które moglibyśmy rozłożyć. Idź teraz/opowiedz dziadkowi o swoich kłopotach z Tomaszem i spytaj mamę, czy pozwoli ci przenocować w namiocie Jonatan uśmiechnął się z uznaniem dla tych dobrych rad Marcellus mimo woli słyszał całą rozmowę wnuka z dziadkiem, bo Justus siedział przy otwartym oknie ledwie:o krok od namiotu. Do uszu młodego Rzymianina dochodził na przemianto łagodny bas Justusa, to nieco płaczliwy dyszkant zatros- 276 I kanego chłopca. Zaciekawiony, jak Justus rozstrzygnie trudną sprawę, Marcellus odłożył trzcinę i słuchał pilnie. — Prawda, dziadziu, że Jezus, kiedy nakazywał dzielić się swoimi rzeczami z innymi ludźmi, miał na myśli bogaczy? — Tak, mówił o tych, którzy coś mogą oddać bliźnim. — A Marcellus jest bogaty? — Tak, bogaty i dobry. — Jezus kazał mu dzielić się z innymi tym, co ma? Nastąpiła dość długa pauza. Marcellus czekał z zapartym tchem. — Nie wiem, Jonatanie — powiedział wreszcie Justus. — Możliwe, że tak. Znów dość długo trwało milczenie, ale tym razem przerwał je chłopczyk. — Dziadziu, dlaczego Jezus nie uzdrowił nogi Tomasza? — Nie wiem. Może Go nikt o to nie prosił. — Szkoda! Jaka szkoda, że nikt Go nie poprosił! — lamen tował Jonatan. — Tak — westchnął Justus — szkoda, bo to by tobie ułatwiło sprawę, co? — Cieszę się, że mnie wyprostował krzywą stopę — szepnął Jonatan. — Tak, to był wielki cud — powiedział Justus. — Jezus wyrządził ci ogromne dobrodziejstwo! Jestem pewny, że gdybyś mógł czymś odwdzięczyć się Jezusowi, zrobiłbyś to z ochotą, prawda? — Ale przecież nic nie mogę zrobić dla Jezusa, sam wiesz, dziadziu! — Na przykład gdybyś myślał, że Jezus chciałby coś zrobić, a nie mógł, ponieważ nikt się z tym do Niego nie zwrócił, coś, czego i dziś pewnie by pragnął, gdyby jeszcze był z nami... — Coś dobrego dla Tomasza? — słabym głosikiem zapytał Jonatan. — Jak myślisz, czy mógłbyś zrobić coś dla Tomasza? Jonatan rozpłakał się, a sądząc z dochodzących szmerów Marcellus zgadywał, że dziadek wziął zrozpaczonego wnuka na kolana i tuli go w objęciach. Nie rozmawiali już potem. Dopiero w pół godziny później Jonatan, z czerwonymi od łez oczyma, zjawił się znowu w namiocie. — Będę dzisiaj spał w pokoju dziadka — oznajmił — bo on mnie o to prosił — wyjąkał. — Bardzo słusznie — pochwalił decyzję Marcellus. — 277 I Dziadek stęsknił się do ciebie. A jutro, jeżeli będziesz miał ochotę, pobawisz się w moim namiocie, dobrze? Jonatan nie spieszył się z odejściem, wykrzywiał w głębokim zamyśleniu usta i mrugał nerwowo. — Czy nie pogniewałbyś się, gdybym komuś oddał Jas- pera? — zapytał z wielkim wysiłkiem. — Tomaszowi? — domyślił się Marcellus. Jonatan nie podnosząc wzroku skinął głową. — Czy jesteś pewny, że chcesz to zrobić? — Nie, nie chcę. — Dzielny z ciebie chłopiec, Jonatanie. To musi ci każdy przyznać! — Gorąca pochwała przepełniła miarę i Jonatan uciekł. Zmierzch gęstniał, więc Marcellus rozsznurował sandały i położył się na posłaniu. Jezus musiał mieć niezwykłą, potężną władzę moralną. Umarł, od roku spoczywał w grobie, ale zostawił na rodzinie Justusa znamię tak niezatarte, że nawet mały Jonatan był nim naznaczony. Marcellus zastanowił się nad przenośnią, która mu się narzuciła. Można by powiedzieć, że Jezus młotkiem wykuł znak na kawałku metalu, w galilejskim złocie odcisnął wizerunek własnego ducha i przemienił je w pieniądz swojego królestwa. Ten człowiek powinien był żyć dłużej. Mógłby wtedy naznaczyć swoim znamieniem więcej istot ludzkich. Wpływ taki, gdyby dano mu się rozszerzyć, mógłby przeobrazić świat tak, by ludzie dobrej woli mogli żyć w spokoju. Ale Jezus umarł. Garstka prostych galilejskich wieśniaków będzie go pamiętała jeszcze przez kilka lat, a potem to wielkie światło zgaśnie. Co za strata! Mały Jonatan odda swojego osiołka kulawemu dziecku, ale tylko mieszkańcy Seforis będą o tym wiedzieli. Miriam będzie śpiewała w natchnieniu psalmy, ale tylko dla ludzi z małej, odciętej od świata Kany. Królestwo Jezusa jest z tego świata! Ale jego pieniądz ma wartość tylko w ubogich galilejskich osiedlach. Marcellus postanowił napisać o tym wszystkim w jutrzejszym liście do Demetriusza. Marcellus samotnie zjadł śniadanie. Rebeka dbała, żeby gościowi na niczym nie zbywało, ale nie była rozmowna. Próbował kilka razy zagadywać o tym czy owym; kobieta odpowiadała wprawdzie grzecznie, lecz półsłówkami. Tak, Jonatan zjadł śniadanie już wcześniej razem z dziadkiem. Nie, nie na długo wyszli z domu. 278 Marcellus wrócił do namiotu, żeby skończyć rozpoczęty poprzedniego dnia list do Demetriusza. Pisał po grecku i nie wiedział jeszcze, w jaki sposób zdoła przesłać zwój adresatowi. Wszyscy ludzie, którzy o tej porze roku wybierali się do Jerozolimy, już tam poszli. Wreszcie u wejścia do namiotu zjawił się Justus, Marcellus zaprosił go do wnętrza i podsunął składany stołek. — A więc — odezwał się po długiej chwili milczenia — Jonatan zdobył się na bardzo wspaniałomyślny uczynek i te raz... ma złamane serce! Przykro mi, że niechcący ściągnąłem na chłopca tak ciężkie zmartwienie. — Nie rób sobie wyrzutów, Marcellusie! Kto wie, czy wszystko to nie wyjdzie chłopcu na pożytek. Co prawda jest za mały na tak trudną próbę. Zobaczymy, jak się dalej będzie zachowywał. To ważny dzień w życiu Jonatana. Miejmy nadzieję, że wytrwa do końca. — Justus mówił to z dumą, ale zarazem z niepokojem. — Czy wytrwa do końca? — powtórzył Marcellus. — Ależ Jonatan już wyszedł z próby zwycięsko! Podarował przecież kulawemu Tomaszowi swojego osiołka? Nie spodziewasz się chyba, że pożałuje swojej szczodrości i odbierze biedakowi podarunek? — Nie, tego się nie obawiam, ale ludzie w całym miasteczku głoszą chwałę Jonatana, zachwycają się, jaki z niego szlachetny chłopczyk. Gdybyś słyszał, co gadali, kiedy Tomasz ze swoją matką wyruszał w drogę do Kafarnaum — Tomasz na osiołku, a matka obok niego piechotą, płacząc ze szczęścia. Wszystkie kobiety głaskały Jonatana po głowie i powtarzały: „Jak to ładnie z twojej strony! Jak szlachetnie! Jak dzielnie!" — Justus westchnął głęboko. — To było okropne, ale, oczywiście, nie mogłem im zamknąć ust. Po prostu odszedłem, żeby dłużej tego nie słuchać. — Nie rozumiem cię, Justusie! — zawołał Marcellus. — Ludzie słusznie chwalą Jonatana, wyrzeczenie się osiołka było dla malca ciężką ofiarą. Czyż nie należą mu się za to po chwały? — Tak, ale nie przesadne — powiedział Justus. — Masz rację, ten uczynek dużo Jonatana kosztował. Ma prawo do nagrody, ale nagrodą powinna być radość w głębi serca. Bardzo bym ubolewał, gdyby za tę wysoką cenę dorobił się tylko próżności. Nie ma gorszej rzeczy niż duma z własnych dobrych uczynków. Niech się chełpi siłą mięśni, zwinnością, urodą, celnością strzałów z łuku, zręcznością w pracy, wy trzymałością na trudy — to wspólna wszystkim nam słabostka. 279 Ale człowiek pyszniący się swoją dobrocią jest zgubiony. Moj wnuk jest mały, niedoświadczony jeszcze. Łatwo mógłby ulec zbytniemu zadowoleniu z własnej cnoty nie zdając sobie sprawy, jaka to niebezpieczna wada. — Tak, teraz cię rozumiem — przyznał Marcellus. — Masz słuszność. To przeżycie albo uczyni Jonatana ponad wiek silnym, albo zmieni go w małego zarozumialca. Justusie, zabierzmy go stąd, nim sąsiedzi zatrują dziecko pochwałami! Niech Jonatan wędruje z nami! Co ty na to? Justusowi oczy zabłysły. Z entuzjazmem przyjął ten pomysł. — Porozmawiam z jego matką — rzekł. — Zwiniemy namiot i wyniesiemy się co prędzej. — Bardzo rozumna decyzja — ucieszył się Marcellus. — Bałem się, że zechcesz zostawić Jonatana tutaj, żeby sprawdzić, ile potrafi wytrzymać bez szkody. — Nie, nie wolno za dużo wymagać od takiego małego chłopca. Zachował się rzeczywiście wspaniale, ale teraz trzeba mu podać pomocną rękę. Bądź co bądź obaj ponosimy część odpowiedzialności za to, co przeżywa. — Racja, racja! — przytaknął Marcellus zwijając ukończony już list. — To ja wciągnąłem Jonatana w te tarapaty i powi nienem teraz dopilnować, by nie poniósł trwałej szkody. Ledwie Justus zniknął za drzwiami domu, gdy u wejścia do namiotu ukazał się Jonatan z drżącym uśmieszkiem bohaterskiego cierpiętnika na ustach. — Witaj, Jonatanie! — wykrzyknął siląc się na jowialność Marcellus. — A więc wyprawiłeś Tomasza w drogę! To świetnie! W gruncie rzeczy osiołek jest niepotrzebny chłopcu, który ma najmocniejsze nogi w miasteczku! — Pilnie zwijając koce i ładując juki mówił dalej jakby do siebie. — Chłopiec, który kiedyś był kaleką i został uzdrowiony, powinien cieszyć się możliwością chodzenia i nigdy nie dosiadać żadnego wierzchowca. — Ale Jasper był bardzo miłym osiołkiem — powiedział Jonatan przygryzając wargi. — Wszyscy się dziwią, że go oddałem Tomaszowi. — Nieważne, co ludzie mówią! — ostro stwierdził Marcel lus. — Nie pozwalaj, żeby ci tym gadaniem zepsuli całą przyjemność. Jesteś silny i dzielny, oddałeś Jaspera i skończona historia. Teraz wytrzyj nos i pomóż mi zaciągnąć rzemyki. Justus nadszedł w samą porę, żeby usłyszeć ostatnie zdanie. Mrugnął do Marcellusa i uśmiechnął się z zadowoleniem. — Jonatanie — powiedział — zabieramy cię z sobą na kilka dni w podróż. Matka już pakuje twoje rzeczy. 280 — Weźmiecie mnie z sobą? Pójdę z wami! — pisnął uszczęś liwiony Jonatan. I pokrzykując z radości pędem wybiegł z namiotu. Justus i Marcellus spojrzeli na siebie poważnie. — Dość brutalnie z nim postąpiłem — szepnął Marcellus. — „Rany zadane przez prawdziwego przyjaciela uzdrawia ją" — zacytował Justus. — Jonatan odzyska równowagę. Już teraz myśli o czymś innym, cieszy się na tę podróż z nami. — Czas zastanowić się, dokąd pójdziemy — przypomniał Marcellus. — Myślałem, żeby iść do Kafarnaum. — Z tym lepiej zaczekać. Moglibyśmy na drodze dogonić Tomasza i Jaspera! Nie chcemy przecież spotkać się z nimi dzisiaj. Lepiej wróćmy do Kany. Dla Jonatana dobrze będzie, jeśli zobaczy Miriam. Justus gładząc brodę próbował ukryć szeroki uśmiech. — Może to będzie dobrze również dla ciebie, Marcellusie, ale czy nie szkoda tracić czasu? Widziałeś już wszystko, co jest w Kanie do zobaczenia. Marcellus, który właśnie wrzucał do łozinowego kufra obozowy sprzęt, wyprostował się nagle i spojrzał prosto w oczy przewodnikowi. — Sądzę, że już kupiłem dość samodziałów — oświadczył. — To, co usłyszałem dotychczas o Jezusie, tak mnie zacieka wiło, że chciałbym dowiedzieć się o Nim jeszcze więcej. Czy mógłbyś mi pomóc w nawiązaniu rozmów z ludźmi, którzy Go znali osobiście i którzy mogą mi o Nim coś powiedzieć? — To byłoby bardzo trudne — otwarcie wyznał Justus. — Nasz lud nie bez powodów lęka się rozmawiać swobodnie z Rzymianami, Galilejczycy nie potrafią zrozumieć, dlaczego przedstawiciel tego narodu wypytuje ich o Jezusa. Może nie wiesz, że to Rzymianie Go zabili i że żołnierze rzymscy, zwłaszcza w Jerozolimie, czujnie śledzą wszelkie oznaki, które mogłyby budzić podejrzenie, że przyjaciele Jezusa łączą się ze sobą i organizują. — Czy posądzasz mnie, Justusie, że jestem szpiegiem? — spytał wręcz Marcellus. — Nie, nie uważam cię za szpiega. Nie wiem, kim jesteś, Marcellusie, ale wierzę, że nie masz złych zamiarów. Chętnie opowiem ci różne historie o Jezusie. — Dziękuję ci! — Marcellus wyjął spod tuniki list do Demetriusza. — Poradź mi, jak wysłać to pismo do Jerozolimy. Justus zmarszczył czoło, nieufnie przyglądając się zwojowi. 281 — W Kafarnaum jest fort rzymski — mruknął. — Z pew nością gońcy kursują stamtąd regularnie co kilka dni do Jerozolimy i z powrotem. Marcellus podał mu zwój i wskazując adres wyjaśnił: — Nie chcę tego listu posyłać za pośrednictwem fortu w Kafarnaum, ani też jerozolimskiej insuli. Muszę znaleźć zaufanego posłańca, który doręczy pismo osobiście Szczepano wi, tkaczowi z warsztatu Benjusufa. — A więc znasz niewolnika Demetriusza — stwierdził Justus. — Domyślałem się tego. — Tak, jest moim niewolnikiem. — To przypuszczenie także przychodziło mi do głowy. — Doprawdy? I co jeszcze myślałeś o mnie? Skoro wybiła godzina szczerości, wygarnijmy sobie nawzajem wszystko. — Zastanawiałem się, jaki jest prawdziwy cel twoich węd rówek po Galilei — rzekł Justus, nieco już rozpogodzony. — No więc teraz już wiesz? — Nie jestem pewny, czy wiem. — Justus położył rękę na ramieniu Marcellusa. — Powiedz mi, czy widziałeś kiedyś Jezusa? Czy słyszałeś Go? — Tak — przyznał się Marcellus — ale nie rozumiałem, co mówił, bo wtedy jeszcze nie znałem aramejskiego. — Czy uczyłeś się aramejskiego po to, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie? — Tak, nie miałem innych powodów, żeby się uczyć waszego języka. — Pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie. — Justus zniżył głos. — Czy jesteś naszym współwyznawcą? — Sam szukam odpowiedzi na to pytanie — odparł Marcel lus. — Czy zechcesz mi pomóc? — W miarę moich sił — rzekł Justus — i o tyle, o ile okażesz się zdolny zrozumieć. Marcellus patrzył na niego zbity z tropu. — Czy to znaczy, że są jakieś tajemnice, których mój umysł nie zdoła pojąć? — spytał poważnie. — Umysł masz na pewno dość bystry, ale inteligencja nie wystarcza, żeby zrozumieć Jezusa. Niektóre jego słowa i uczyn ki trzeba przyjąć po prostu z wiarą. — Bardzo trudno mi zdobyć się na wiarę — szorstko odparł Marcellus. — Nie jestem skłonny do zabobonów. — Tym lepiej — rzekł Justus. — Im drożej zapłacisz, tym bardziej będziesz cenił to, co zdobędziesz. — Żywym ruchem zrzucił płaszcz i zaczął wyrywać z ziemi żerdzie namiotu. — 282 Porozmawiamy o tych sprawach później. Pora w drogę, jeżeli chcemy dojść do Kany przed zachodem słońca. — Nagle wyprostował się, olśniony nowym pomysłem: — Już wiem! — krzyknął. — Pójdziemy do Nazaretu! To bliżej niż do Kany. Nazaret jest rodzinnym miasteczkiem Jezusa. Jego matka żyje tam po dziś dzień. Z pewnością zgodzi się rozmawiać z tobą szczerze. Gdy dowie się, że ty, Rzymianin, widziałeś jej Syna i że nie możesz zapomnieć wrażenia, jakie na tobie zrobił, pragniesz więc dowiedzieć się o Nim jak najwięcej — powie ci wszystko! — Nie! — krzyknął wzdrygając się Marcellus. — Nie chcę się z nią spotkać! — I spostrzegając zdumienie Justusa, dodał: — Jestem pewny, że nie chciałaby rozmawiać o swoim Synu z Rzymianinem. Przez pierwsze trzy mile Jonatan hasał wokół małej karawany niby rozbawiony szczeniak, którego rozsadza nadmiar energii; wybiegał naprzód, niezgrabnie próbował rzucać kamieniami we wrony, zbaczał nie wiadomo po co z gościńca na pola. W miarę jednak jak słońce wznosiło się wyżej, nieokiełznany entuzjazm chłopca stopniowo przygasał. Jonatan teraz maszerował statecznie u boku dziadka wyciągając nogi i pyszniąc się rolą dorosłego mężczyzny. Po jakimś czasie chwycił dziadka za rękę i skrócił krok, bo zbolałe nogi upominały się o swoje prawa. Zaprzątnięty doniosłą rozmową Justus nie zauważył zmęczenia wnuka, póki chłopczyk nie potknął się i omal nie upadł. Dopiero wtedy karawana zboczyła z drogi na zacienione miejsce, gdzie przepakowano juki i tak je rozdzielono między osły, żeby jeden mógł wziąć małego jeźdźca. Jonatan bez sprzeciwu pozwolił się wsadzić na grzbiet zwierzęcia. — Żałuję, że nie zatrzymałem tamtego ślicznego siodełka! — ubolewał. — Nie, nie żałujesz — powiedział Marcellus. — Skoro dałeś komuś podarunek, nie wolno ci żałować. Bądź szczery! — Nasz przyjaciel ma rację — poparł go Justus. — Osioł będzie niósł cię bezpiecznie bez siodła. Jedźmy teraz, a kiedy słońce znajdzie się wprost nad naszymi głowami, zrobimy sobie popas. — Ja już teraz jestem okropnie głodny — szepnął Jonatan. — Tym lepiej będzie ci w południe smakował chleb — powiedział Justus. — Prawdę mówiąc, mnie także głód dokucza — rzekł 283 Marcellus litując się nad dzieckiem. Otworzył kosz z prowiantami i dodał po cichu: — Jest jeszcze taki malutki, nie bądź dla niego zbyt surowy, Justusie. Justus trochę narzekał na niepotrzebną zwłokę i naruszanie dyscypliny, ale widać było, że rozczuliła go wyrozumiałość okazana przez Rzymianina jego wnuczkowi. Zjedli coś niecoś naprędce i ruszyli znów w drogę. — Z pewnością urzekłaby cię, Marcellusie, umysłowość Jezusa — przyjaźnie odezwał się Justus. — Masz szczodre serce. Jezus często mówił o wspaniałomyślności. Uważał, że skąpstwo w obdarzaniu bliźnich jest nikczemną wadą. Czło wiek, który niechętnie kogoś obdarza, wyrządza krzywdę i sobie, i innym. Źle świadczy o naszym charakterze, jeśli oddajemy biednym tylko to, co i tak przeznaczyliśmy na śmietnik. Tobie, Marcellusie, łatwo byłoby przyjąć tę część nauki Jezusa. — Dziękuję ci za życzliwość, Justusie, ale przeceniasz mnie — odparł Marcellus. — Nigdy w życiu nie ofiarowałem nikomu podarku, który by mnie zubożył choć trochę. Nigdy nie oddałem drugiemu człowiekowi tego, co było mi potrzebne lub co pragnąłem zachować dla siebie. Przypuszczam, że Jezus dzielił się z ludźmi wszystkim, co miał. — Wszystkim! — potwierdził Justus. — Nie miał nic prócz odzieży, którą nosił. Mówił, że jeśli ktoś ma dwa płaszcze, powinien jeden oddać biednemu. W ostatnim roku życia chodził w pięknej szacie, ale z pewnością ją też by oddał, gdyby nie to, że sam dostał ją w szczególnych okolicznościach. — Może mi o tym opowiesz — poprosił Marcellus. — Była w Nazarecie nieszczęśliwa kobieta uchodząca za czarownicę. Karlica ze szpetną twarzą, samotna, zgorzkniała, przez nikogo nie lubiana. Dzieci biegły za nią i obrzucały ją wyzwiskami, jeśli pokazała się na ulicy. Krążyły pogłoski, że Tamar samym spojrzeniem może ściągnąć na ludzi zły urok. Kiedyś w sabat sąsiedzi usłyszeli stukot jej krosien i zgromili ją za łamanie przepisów o święceniu tego dnia. Niektórzy Żydzi bardziej szanują sabat niż swoich bliźnich. Tamar nie usłuchała napomnienia, więc doniesiono o jej przestępstwie władzom i w sabat rano zjawili się u niej przedstawiciele prawa, żeby porąbać krosna, które były jedynym narzędziem zarobkowania dla biedaczki. Może już zgadłeś, Marcellusie, dalszy ciąg tej historii? — Na szczęście dla Tamar Jezus był dobrym cieślą — powiedział Marcellus. — Ale co władze na to, że pomógł tej 284 kobiecie? Czy nie oskarżono z kolei jego, że sprzyja osobie łamiącej sabat? — Tak właśnie się stało — potwierdził Justus. — Kapłani wówczas czyhali, żeby go przyłapać na jakimś występku. Ludzie często błagali Jezusa, żeby do nich przemawiał w ma łych miejscowych synagogach, a to bardzo się nie podobało kapłanom. Sami wiecznie tylko przynaglali ludzi, żeby płacili dziesięcinę i składali ofiary. A Jezus głosił, że mają życzliwie i gościnnie przyjmować nawet cudzoziemców i wspierać ubogich. — Czy kapłani uważają, że nie trzeba być dobrym i mi łosiernym? — O tak, oczywiście, ale sądzę, że każdy bez ich nauk jest tego zdania. — Przynajmniej w teorii — uzupełnił Marcellus. — Otóż to właśnie: w teorii! W praktyce najważniejsze są daniny dla synagogi. Kapłani ustawicznie mówią o pieniądzach. Nie mają czasu, żeby zajmować się sprawami duchowymi. — Opowiedz mi, co się potem stało z Tamar. Domyślam się, że Jezus sporządził dla niej nowe krosna, a ona utkała na nich szatę dla Niego. — Zgadłeś. I tę szatę nosił do dnia swojej śmierci. — Czy byłeś tam... przy Jego śmierci? — spytał zmieszany Marcellus. — Nie, siedziałem wtedy w więzieniu. — Widać było, że Justus nie ma ochoty mówić więcej o tej sprawie, ale gdy Marcellus nalegał, opowiedział pokrótce swoją historię. Kilka dni przed postawieniem Jezusa przed sądem pod zarzutem zdrady stanu i zakłócenia spokoju publicznego, wypędził On handlarzy i bankierów ze świątyni. Kilku Jego przyjaciół aresztowano przy tej okazji i wtrącono do więzienia za to, że rzekomo podnieśli rozsypane z bankierskich stołów monety. Justus stanowczo stwierdzał, że oskarżenie było fałszywe, ale trzymano go w więzieniu przez dwa tygodnie. — Kiedy stamtąd wyszedłem — mówił ze smutkiem — było już po wszystkim. Co do szaty Jezusa, to wiem, że rzymscy żołnierze grali o nią w kości i zabrali ją ze sobą. Często zastanawiam się, co z nią zrobili. Dla nich przecież nie miała żadnej wartości! Nadeszło południe, więc karawana zatrzymała się w małym gaju koło źródła, gdzie osły mogły się paść na niewielkiej łączce. Rozpakowano prowianty: bukłak z winem, koszyk chleba, pęczek wędzonych ryb, gliniany garnek z jęczmienną 285 kaszą i skrzynkę suszonych na słońcu fig. Rozpostarto na ziemi derkę dla Jonatana, który, najedzony do syta i znużony podróżą, zasnął natychmiast. Justus i Marcellus półleżąc na trawie podjęli znów rozpoczętą w drodze rozmowę. — Niekiedy bezmyślni ludzie błędnie rozumieli Jego stosu nek do spraw pieniężnych — powiedział Justus. — Oburzali się, że gardził handlem, czy to wymiennym, czy to za gotówkę, że nie szanował cnoty zapobiegliwości i uczciwej gospodarności. — Ja też zastanawiam się nad tym — odparł Marcellus. — Słyszę wciąż, że Jezus nakłaniał ludzi, żeby rozdawali swoje mienie. Obawiam się, że łatwo przeciągnąć strunę. Gdyby człowiek beztrosko rozdawał swój dobytek między wszystkich ludzi, którzy się nawiną pod rękę, nie mógłby zapewnić godziwego bytu własnej rodzinie. — Żeby ci to wyjaśnić, powtórzę przypowieść, w której Jezus pewnego dnia poruszył ten temat — rzekł Justus. — Jezus zwykł układać różne opowiastki. Pewien człowiek — mówił wtedy — właściciel winnicy, chciał zebrać z niej plon, bo owoce już dojrzały. Poszedł więc wczesnym rankiem na rynek i zagadnął kilku bezczynnie stojących tam mężczyzn, czy nie chcieliby nająć się do tej roboty. Odpowiedzieli, że gotowi są przepracować w jego winnicy dzień, jeśli im zapłaci po denarze. — To dość drogo! — stwierdził Marcellus. — Tak, ale ów gospodarz nie mógł się targować, bo dojrzałe winogrona trzeba było zebrać co prędzej, toteż zgodził się na te warunki. W południe zorientował się, że ma jednak za mało robotników. Wrócił na rynek i spytał spotkanych tam ludzi, ile żądają za pracę przez popołudnie. „Dasz nam, ile uznasz za stosowne" — odpowiedzieli i poszli do jego winnicy. Wieczo rem ci, którzy ugodzili się z właścicielem na denara, dostali zapłatę według tej umowy. Potem przyszli ci, którzy pracowali krócej, a co do zapłaty zdali się na szczodrość pracodawcy. — No i co zrobił? — szczerze zainteresował się Marcellus. — Oni także dostali po denarze! Każdy z najemników, ilu ich było, dostał denara. Nawet paru takich, którzy zgłosili się do roboty na godzinę zaledwie przed wieczorem. — To mogło oburzyć innych — powiedział Marcellus. — I rzeczywiście oburzyło ich! Ci, którzy trudzili się przez cały dzień, zaczęli robić gospodarzowi gorzkie wyrzuty. Ale on im odpowiedział: „Nie czynię wam krzywdy. Czyż nie umó wiliście się ze mną za denara? Tamci niczego nie żądali, zaufali mojej dobrej woli". 286 — Doskonała odpowiedź! — wykrzyknął Marcellus. — Jeżeli ktoś targuje się ze mną zawzięcie i zmusza mnie do ustępstw, nie jestem zobowiązany wobec niego do wspaniałomyślności. Ale jeżeli mnie zostawia ocenę, ile mu się należy, zwykle słono mnie to kosztuje! — Otóż to! — przytaknął Justus. — Masz prawo rozliczać się co do grosza z człowiekiem, który wytargował cenę kłócąc się ząb za ząb z tobą. Ale jeżeli zdał się na twoją hojność, musisz mu dać miarę dobrze ubitą, utrzęsioną, przesypującą się przez brzegi. — Gdyby ludzie z reguły tak postępowali — powiedział Marcellus — nie byłoby tyle zgiełku na targowisku, prawda, Justusie? — Prawda! I wszystkim lepiej by się powodziło. Niepo trzebne byłyby patrole strzegące porządku. A gdyby ten zwyczaj rozpowszechnił się — dodał w rozmarzeniu — armie też nie byłyby potrzebne, można by żołnierzy zwolnić ze służby i odesłać do domu. Zdjęto by w ten sposób wielki ciężar z ramion ludu. Gdybyśmy zakosztowali lepszego życia, jakiego Jezus nas chciał nauczyć, nikt by nie zgodził się wrócić do starych obyczajów. Przez jakiś czas milczeli, każdy zajęty własnymi myślami. — Oczywiście to w praktyce niemożliwe — odezwał się wreszcie Marcellus. — Tylko garstka ludzi odważyłaby się na taki eksperyment, a jego koszta zrujnowałyby ryzykantów. Większość drwiłaby z nich i wykorzystywałaby ich zaufanie uważając, że są tchórzliwi i słabi, skoro nie bronią swoich praw. Wkrótce by ich obdarto z resztek mienia! — Tak! — przyznał Justus. — Straciliby wszystko prócz wielkiego ideału. Ale ten ideał, Marcellusie, jest jak ziarnko, nic niewarte, jeśli zależy ci na doraźnym zysku. Jeśli jednak posiejesz je i będziesz pielęgnował... — Myślę — przerwał mu Marcellus — że to tak, jakby na świecie zjawił się dobroczyńca z garstką ziarna, które zapew niałoby ludziom spokój i dostatek, gdyby zechcieli nim się karmić. — Dobrze mówisz — pochwalił go Justus — ale garstka ziarna nie dla wielu by starczyła. Najpierw trzeba by ziarno posiać, zebrać plon, znów częścią obsiać pola, i tak dalej. Jezus o tym także nauczał. Wiele nasion — ostrzegał — nigdy nie wzejdzie. Niektóre padną między ciernie lub chwasty. Niektóre trafią na skały. Ale jakaś cząstka przyniesie plony. — Czy naprawdę wierzysz, Justusie, że taka teoria ma jakąś 287 przyszłość w naszym chciwym świecie? — spytał bardzo poważnie Marcellus. — Tak, wierzę! — odparł Justus. — Wierzę, ponieważ Jezus w to wierzył. Mówił, że ta nauka będzie tak działała jak drożdże zmieszane z mąką, po cichu, z wolna ciasto rośnie, a gdy raz zacznie rosnąć, nic go już nie powstrzyma. Raz posianego ziarna nikt już nie zdoła zabić, wykopać z gleby czy wyrwać z korzeniami. — Ale dlaczego zaczęło się to właśnie tutaj, w ubogiej małej Galilei, tak daleko od głównych ośrodków, w których roz strzygają się sprawy świata? — No, gdzieś musiało się zacząć — rzekł po namyśle Justus. I patrząc w oczy Marcellusowi z chytrym uśmiechem zapytał: — Czy wyobrażasz sobie, że ziarno miałoby lepsze szansę na wykiełkowanie i wydanie plonu, gdyby je posiać na którejś z ulic Rzymu? — Odpowiedź jest oczywista! — przyznał Marcellus. Justus wyciągnął rękę i poklepał opalony policzek wnuczka, żeby go obudzić. — Czas w drogę, do Kany — rzekł wstając. W chwilę później byli znów na gościńcu. Justus szedł pierwszy długim, swobodnym krokiem i snuł głośno wspomnienia. — Ileż to razy odbywaliśmy tę drogę z Jezusem! Z wszyst kich miast Galilei najbardziej lubił Kanę. — Wolał Kanę od rodzinnego Nazaretu? — spytał Mar cellus. — Ludzie z Nazaretu nigdy Go nie doceniali — wyjaśnił Justus. — Wiesz, jak to bywa! Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Nazareńczycy mówili: „Skądże ten człowiek miałby posiąść mądrość? Czyż nie wyrósł wśród nas?" — Widocznie nie mają zbyt wysokiego mniemania o sobie — zaśmiał się Marcellus. — To dość naturalne — rzekł poważniejąc Justus. — Jezus wśród nich wychowywał się od dziecka. Nie robił im wyrzutów, że nie słuchają Jego nauk tak chętnie jak mieszkańcy Kany czy Kafarnaum. W Kanie właśnie po raz pierwszy objawił szcze gólną moc i o tym chciałbym ci teraz opowiedzieć. Nie słyszałeś jeszcze, co zdarzyło się pewnego dnia w Kanie na godach weselnych? — Nie — odparł z zaciekawieniem Marcellus. — Co się tam zdarzyło? Historia okazała się dość długa, a ponieważ Justus starał się 288 opowiadać ją bardzo szczegółowo, Marcellus od razu zrozumiał, że przywiązuje do niej ogromną wagę. Harif i Rachela wydawali córkę swoją Annę za mąż. Harif, pracowity garncarz, nie był bogaty i wyprawienie wesela dla córki stanowiło dla niego poważny wydatek. Chciał jednak uczcić zaślubiny Anny jak najgodniej. Dziewczyna miała wiele przyjaciół, a jej rodzice cały zastęp krewnych i powinowatych. Wszystkich zaproszono i nikt nie zawiódł. — Czy i ty byłeś tam, Justusie? — Nie, wtedy jeszcze nie znałem Jezusa. Wieść o tym, co się zdarzyło na godach, rozeszła się prędko i szeroko. Przyznam się, że nie wierzyłem, kiedy ją po raz pierwszy usłyszałem. — Proszę cię, mów dalej! — Jezus zjawił się tam później niż większość gości. Obrzędy zaślubin już się odbyły i wszyscy siedzieli przy stole biesiad nym, kiedy wszedł Jezus. Harif był ogromnie strapiony. Nie miał dość wina dla tłumu weselników. Ktoś szepnął Jezusowi do ucha o kłopocie biednego gospodarza. Justus urwał i czas jakiś szedł w milczeniu. — Może za wcześnie opowiadam ci tę historię, Marcellusie — szepnął w końcu. — Nie uwierzysz. Ja też nie uwierzyłem, kiedy mi ją pierwszy raz opowiadano. Jezus wymknął się zza stołu i na małym dziedzińcu przy kuchni zobaczył gliniane stągwie. Kazał sługom napełnić je wodą, potem czerpać z nich w dzbany i nalewać biesiadnikom do kubków. Wrócił do stołu, a gdy słudzy podali wodę, okazała się ona winem! — Nie, Justusie, nie! — zawołał Marcellus. — Nie psuj tą bajką historii Jezusa! — Obawiałem się, że nie jesteś jeszcze gotów do przyjęcia tej opowieści — z żalem wyznał Justus. — Z pewnością można to zdarzenie jakoś rozsądnie wy tłumaczyć — powiedział Marcellus. — Niezwykła osobowość Jezusa olśniewała wszystkich, kochali Go tak, że w Jego obecności woda smakowała im jak wino. Ludzie, powtarzając sobie z ust do ust wiadomości o tej weselnej biesiadzie, zbyt dosłownie je zrozumieli i w ten sposób powstała ta niedorzeczna bajka. — Myśl, co chcesz, Marcellusie — odparł łagodnie Justus. — Nie oburzają mnie twoje wątpliwości. Nawet odrzucając tę historię możesz uwierzyć w mądrość i dobroć Jezusa. Nie rozmawiając już więcej zaczęli wspinać się na wydłużony stok wzgórza; na szczycie Justus zatrzymał się, osłonił oczy wielkimi, smagłymi rękami i uważnie przepatrywał gościniec, 289 jak daleko mógł wzrokiem sięgnąć. Marcellus znał już ten zwyczaj swojego przewodnika, chociaż nie wiedział, o co mu chodzi. Te powtarzające się często obserwacje mogły znaczyć chyba tylko to, że Justus z kimś się umówił i liczy na jakieś spotkanie. Marcellus miał ochotę zapytać, czy odgadł trafnie, ale po namyśle postanowił czekać, aż przewodnik sam zechce mu to wyjaśnić. Stali na wzgórzu we dwóch, dopóki nie nadciągnęły juczne osiołki, i Marcellus skorzystał z tej chwili, żeby powiedzieć: — Jeżeli się nie mylę, wspominałeś, Justusie, że Miriam odkryła swój przepiękny głos pod nieobecność rodziców, gdy poszli na gody weselne, na które ona, mimo zaproszenia, pójść nie chciała. — Tak — potwierdził Justus — to było właśnie wesele Anny. — Jezus spóźnił się na tę uroczystość — przypomniał Marcellus. — Tak! — Justus skinął głową i wymienili porozumiewaw cze spojrzenia. — Ciekawe, co go po drodze zatrzymało — powiedział Marcellus. — Ja też się nad tym nieraz zastanawiałem — rzekł cicho Justus. — Czy myślisz, że prosił Miriam, aby nikomu o tym nie mówiła? — Możliwe, że tak. — Czy znasz jakieś inne przypadki — nalegał dalej Marcel lus — kiedy Jezus udzielając komuś wielkiej łaski zastrzegał sobie sekret? — Tak, robił to w wielu przypadkach. — Dlaczego? Jak to sobie tłumaczysz? — Bardzo surowo oceniał ostentacyjne popisywanie się dobroczynnością — odparł Justus. — Sądzę, że gdyby mógł, zachowałby w sekrecie wszystkie swoje wspaniałomyślne uczyn ki. Kiedyś, nauczając wielką rzeszę ludu na zboczu góry, powiedział: „Strzeżcie się, żebyście sprawiedliwości waszej nie czynili przed ludźmi, aby was widziano gdy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak to obłudnicy czynią... aby byli czczeni od ludzi... Ale gdy ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewica twoja, co czyni prawica twoja, aby jałmużna twoja była w skrytości; a Ojciec twój, który widzi w skrytości, odda tobie". — Nie rozumiem, Justusie, jak ojciec może go wynagrodzić, 290 jeśli nikt nie wie o tych dobrych uczynkach. Na przykład gdyby Jonatan ofiarował swój dar kulawemu chłopcu tak, żeby nikt o tym nie wiedział, czy otrzymałby w tajemnicy jakąś nagrodę? — Oczywiście! Gdyby nikt o tym wspaniałomyślnym wy rzeczeniu się nie wiedział, szczęście przepełniałoby serce Jonatana. Nie żałowałby wtedy, że nie zatrzymał sobie siodła. — Dziecko nie mogło przecież utrzymać tej sprawy w sekre cie! — wykrzyknął Marcellus. — Masz rację — przyznał Justus. — Nie była to wina Jonatana, ale okoliczności złożyły się dla niego niepomyślnie. — Jak myślisz, czy Miriam właśnie dlatego wydaje się taka promienna, że zachowała swój sekret? Jej sprawa jest co prawda inna, bo nie złożyła wielkiego daru, ale go otrzymała. — Tak, ale jeśli obdarowany dochowuje sekretu, jego dobroczyńca cieszy się nagrodą w głębi serca. W ten sposób obdarowany odwdzięcza się za doznaną łaskę. — Ale teraz, gdy Jezus nie żyje — argumentował oszoło miony Marcellus — Miriam ma prawo wyjawić tę tajemnicę? Justus w zamyśleniu gładził brodę. — Nie — rzekł w końcu — chyba nie, bo gdyby jej było wolno, pewnie by wszystko opowiedziała. Rozdział 15 Do Kany spóźnili się tak, że nie mogli usłyszeć śpiewu Miriam, ale Marcellus nie żałował tego, bo mały Jonatan ledwie oczy otwierał ze zmęczenia i senności. Nim rozbili namiot, obmyli się z kurzu, zjedli lekką wieczerzę i położyli chłopca spać, rozległ się na pobliskiej drodze tupot i gwar: gromada ludzi wracała od źródła, przy którym co dzień zbierano się wokół śpiewaczki. Justus wyszedł na drogę, a Marcellus wyciągnął się, zmęczony, na posłaniu, skąd słyszał, że przewodnik z kimś rozmawia. Po chwili Justus wrócił i oznajmił, że Jesse, syn Beoniego, wybiera się nazajutrz skoro świt do Jerozolimy. Dowiedział się tego od garncarza Harifa. Nadarza się więc dobra okazja, żeby wysłać list do Demetriusza. — To świetnie — ucieszył się Marcellus i wręczając 291 Justusowi zwój sięgnął po sakiewkę. — Ile wypada zapłacić za tę usługę? — Dziesięć szekli wystarczy — odparł Justus. Sądząc z wyrazu twarzy i tonu, był zadowolony, że Marcellus tak beztrosko zgadzał się powierzyć zwój proponowanemu goń cowi. Dowodziło to, że list nie zawiera żadnych sekretów spiskowca. — Jesse pewnie zaraz się zjawi. Harif obiecał go przysłać. Mieszka w bliskim sąsiedztwie Beoniego. — Sam z nim pogadaj — rzekł Marcellus. — Ja idę spać. Tak też zrobił, ale wkrótce zbudził go szmer cichej rozmowy. Uniósł się na łokciu, a ponieważ płachta u wejścia namiotu była odsłonięta, zobaczył w blasku księżyca Justusa oraz drugiego, krzepkiego i kudłatego mężczyznę, lat około trzydziestu, siedzących ze skrzyżowanymi nogami na ziemi. Jesse, syn Beoniego, chrapliwym szeptem mówił o interesach, które go wzywają do Jerozolimy. Chce być na licytacji wielbłądów, odbywającej się co roku pod koniec tygodnia Paschy. Liczne karawany z dalekich stron pozbywszy się towarów wolą sprzedać swoje juczne zwierzęta niż prowadzić je bez ładunku w daleką drogę powrotną. Jesse twierdził, że można przy tej sposobności kupić zdrową trzyletnią wielbłądzicę za osiemdziesiąt szekli. Zamierzał tym razem kupić sześć sztuk i w Ty-beriadzie uzyskać za każdą z nich sto szekli albo nawet więcej. Co roku chodzi do Jerozolimy w celach handlowych. Chętnie weźmie od Justusa list do Greka, który przez jakiś czas pracował w warsztacie Benjusufa. Na pytanie, ile żąda za fatygę, Jesse odpowiedział: — Nic, przecież to żadna dla mnie fatyga! — Ale to nie jest mój list — wyjaśnił Justus — tylko tego Rzymianina, Marcellusa Gallio, który w Galilei skupuje samodziały. Teraz śpi w namiocie. — Ach, ten człowiek! Matka opowiadała mi o nim. Dziwię się, że go interesują nasze skromne tkaniny. Nikt ich nigdy wysoko nie cenił. No, skoro to jego list, wezmę osiem szekli za odniesienie. — On przeznaczył dziesięć. Zadzwoniły przesypywane z ręki do ręki monety. — Osiem będzie dość. Dwa zatrzymaj dla siebie — propo nował Jesse. — Nie zapracowałem ich — odparł Justus. — Należą się tobie. Myślę, że Rzymianin woli zapłacić dziesięć szekli. Jesse parsknął złośliwym śmiechem. — Odkąd to Rzymianie mają takie miękkie serca? — mruk- 292 nął. — Mam nadzieję, że w tym zwoju nie kryje się jakaś pułapka? Ludzie mówią, że w jerozolimskim więzieniu roi się od robactwa. Ty najlepiej wiesz, czy to prawda, Justusie, kwaterowałeś tam przecież zeszłej wiosny dwa tygodnie! — Jesse zaśmiał się z własnego ponurego żartu. Marcellus nie usłyszał odpowiedzi przewodnika, który zapewne tylko uśmiechnął się albo skrzywił na ten prostacki dowcip. — Marcellusowi można ufać — odparł pewnym tonem Justus. — To człowiek dobrej woli. Nie każdy Rzymianin jest łotrem, powinieneś to wiedzieć. — Wiem, wiem! — przytaknął Jesse. — Jak to mówią, każdy Żyd ma swojego Rzymianina. Mój ma na imię Horten- sjusz. — Masz na myśli setnika z Kafarnaum, którego sługę Jezus uleczył z paraliżu? Czy handlujesz z nim, Jesse? — Sprzedałem mu cztery wielbłądzice, a było to na krótko przed uzdrowieniem jego sługi. Trzy sztuki po sto szekli. Powiedziałem mu, że czwartą może mieć za sześćdziesiąt, bo ta ma słabą pęcinę. „Nie kuleje jednak — odparł. — Ile za nią zapłaciłeś?" „Osiemdziesiąt, bo nie wiedziałem o tej pęcinie, póki mi wielbłądzica nie zaczęła w drugim dniu podróży kuleć." „Teraz wydaje się zupełnie zdrowa." „Bo wypoczęła — wyjaśniłem — ale w dalszej drodze nawet przy niewielkim obciążeniu będzie kulała." Wtedy setnik powiedział: „Mogłeś mi o tym nic nie mówić". I zapytał: „Czy znasz Jezusa?" „Tak." Wtedy on: „Tak też myślałem". I zaproponował: „Podzielmy twoją stratę na kulawej wielbłądzicy po połowie. Dam ci za nią siedemdziesiąt szekli". Zgodziłem się: „To mi się wydaje sprawiedliwe!" I zapytałem: „A ty, panie, znasz Jezusa?" „Nie, ale słyszałem kiedyś, co mówił." Wtedy zagadnąłem go po prostu, jak człowiek równy mu stanem: „Należysz do jego uczniów?" Zajęty obliczaniem pieniędzy nie odpowiedział, ale kiedy dawał mi zapłatę, rzekł — a było to cztery lata temu i wyglądałem wówczas młodziej niż dzisiaj: „Słuchaj, chłopcze, Jezusa! Nie wzbogacisz się nigdy, ale nie będziesz czuł się ubogi!" — Cieszę się, że opowiedziałeś mi tę historię, Jesse! — rzekł Justus. — Rozumiesz, jak to było? Hortensjusz słyszał, jak Jezus uczył, że ludzie powinni uczciwie postępować. Pewnie zastanawiał się, czy ktokolwiek w praktyce tę naukę stosuje. A ty powiedziałeś mu prawdę o ukrytej wadzie wielbłądzicy. Wtedy Hortensjusz zaczął wierzyć w wielką władzę Jezusa. — A więc twoim zdaniem — ze śmiechem odparł Jesse — 293 ta transakcja ma coś wspólnego z wiarą Hortensjusza, że Jezus może uzdrowić jego sługę? — Czemu nie? — z kolei Justus parsknął śmiechem. — Hortensjusz pomyślał, że ktoś, kto skłonił żydowskiego hand larza do wyjawienia klientowi ukrytej wady wielbłądzicy, potrafi też uleczyć paralityka. — Justus spoważniał: — Jakąkol wiek drogą Hortensjusz doszedł do wiary, uwierzył bardzo mocno. Byłem przy tym zdarzeniu, Jesse. Setnik, okazały mężczyzna w błyszczącym rynsztunku, podszedł i z wielkim szacunkiem zwrócił się do Jezusa mówiąc, że sługa jego jest śmiertelnie chory, i prosił, żeby go uzdrowił. „Nie jestem godny — powiedział — żebyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiony sługa mój." Jezus przyjął tę prośbę z widoczną radością. Nikt jeszcze, nawet żaden z nas, nie zwracał się do niego z taką ufnością. Rzekł setnikowi: „Idź, a jak uwierzyłeś, tak ci się stanie". — A wtedy, jak słyszałem — dodał Jesse — gromada ludzi, obecnych przy tej rozmowie, puściła się pędem do domu Hortensjusza. — Tak — potwierdził Justus — ale każdy potem trochę inaczej opowiadał o tym zdarzeniu. Jedni mówili, że uzdro wiony sługa już czekał w bramie na Hortensjusza. Inni, że siedział na łóżku, inni, że setnik zastał go siodłającego konia, żeby jechać do Kafarnaum. Jak to bywa w takich wypadkach, ludzie szerzą rozmaite pogłoski. A naprawdę zapewne nikogo z tych ciekawych nie wpuszczono do siedziby setnika, nawet na dziedziniec. — Jednakże sługa wyzdrowiał tego dnia i o tej godzinie? — dopytywał się z uporem Jesse. — Tak, słyszałem o tym z jego własnych ust — oświadczył Justus. — A skoro zgadało się o Hortensjuszu, wyobraź sobie, że podobno ma on być mianowany komendantem fortu w Ka farnaum, na miejsce starego Juliana, który awansował na stanowisko prokuratora, opróżnione przez Piłata. — Niestety, nie spotka Galilei takie szczęście — mruknął Jesse. — Wszyscy szanują Hortensjusza, to sprawiedliwy człowiek, sprzyjałby naszej sprawie. Stary chytry lis Herod postara się, żeby to stanowisko dostał ktoś twardszy od zacnego Hortensjusza. Zadziwia mnie powołanie sędziwego, leniwego Juliana, do jerozolimskiej insuli. — Może właśnie dlatego, że jest leniem, wydał się starszyź- nie świątyni pożądanym kandydatem na prokuratora — po wiedział Justus. — Im bardziej bezwolny i obojętny będzie 294 prokurator, tym większą władzę będzie miał najwyższy kapłan. Julian pozwoli Kajfaszowi robić, co mu się spodoba. Są takie okresy — w zamyśleniu ciągnął dalej Justus — kiedy leniwy, słaby i chwiejny człowiek, choćby ożywiony dobrą wolą, staje się groźniejszy od przebiegłego okrutnika. Przymyka oczy i dopuszcza, aby działy się krzywdy i aby prześladowano sprawiedliwych. W gruncie rzeczy lepiej byłoby dla naszej sprawy, gdyby Piłat pozostał na tym urzędzie. — A co się stało z Piłatem? — zapytał Jesse. — Podobno odesłano go z powrotem na Kretę. Tam klimat łaskawszy. Mówią, że Poncjusz Piłat choruje. Nie pokazuje się publicznie już od roku. — To znaczy od ukrzyżowania — rzekł Jesse. — Czy rzeczywiście od tamtego dnia Piłata ani razu nie widziano? — Tak słyszałem. Według Benjusufa to jakaś choroba umysłowa. — Jeśli tak, to zmiana klimatu niewiele mu pomoże — stwierdził Jesse. — Harif słyszał pogłoski, że w Kafarnaum komendę obejmuje dotychczasowy legat z Minoi. — Niemożliwe! — zaprotestował Justus. — Tego nie ośmie liliby się zrobić! Przecież to legion z Minoi ukrzyżował Jezusa! — Wiem — przytaknął Jesse. — Mnie się też zdaje, że to fałszywa pogłoska. Harif nie pamięta, gdzie ją zasłyszał. Ktoś powiedział mu, że Paulus z Minoi ma być nowym komendan tem w Kafarnaum. Jeśli to się sprawdzi, będziemy musieli zachowywać jeszcze więcej ostrożności niż dotychczas. Justus westchnął głęboko i wstał. — Nie powinienem zatrzymywać cię dłużej, Jesse, musisz jutro wyruszyć przed świtem. Pozdrów ode mnie Benjusufa i wszystkich naszych, którzy pewnie teraz, gdy Pascha kończy się, wrócili do Jerozolimy. — Dotknął ręką ramienia Jessego. — A w podróży miej oczy i uszy otwarte, bo nikt nie wie dnia ani godziny... — Przyciszył głos do szeptu. Uścisnęli sobie dłonie i Jesse odszedł. Marcellus, obrócony twarzą do ściany namiotu, udawał, że śpi, gdy Justus po cichu wsunął się do wnętrza. Długo jednak leżał bezsennie rozważając wszystko, co przypadkiem podsłuchał. A więc to przeżycie nie minęło dla Piłata bez śladu. Umył ręce w srebrnej misie, lecz krew Jezusa przylgnęła do nich. Julian został prokuratorem Jerozolimy, co znaczy, że Kajfasz będzie rządził, jak mu się spodoba. Julian nie wie i nie chce wiedzieć, że garstka ludzi, którzy pragną zachować żywą pamięć o Jezusie, cierpi prześladowania. Wkrótce Benjusuf 295 i jego potajemni goście będą musieli wyrzec się nocnych zebrań. Paulus może zostanie wyznaczony na stróża porządku w Galilei. Kto wie, może okaże się mniej groźny, niż obawiają się Galilejczycy. Nie jest złym cziowiekiem. Uczestniczył w ukrzyżowaniu pod przymusem, nie aprobował wyroku. Niewykluczone, że nawet zainteresuje się życzliwie przyjaciółmi Jezusa. Oni jednak nigdy nie odwzajemnią mu tej przyjaźni. Na sam jego widok odwrócą się ze wstrętem. Postawa Justusa jest zupełnie jednoznaczna. Człowiek, który brał udział w przybijaniu ich ukochanego Mistrza do krzyża, nigdy nie pozyska sobie ich serc, choćby odnosił się do nich jak najbardziej wspaniałomyślnie. Marcellus zrozumiał teraz, jak zwodnicza była nadzieja, że będzie mógł bez ryzyka zwierzyć Miriam całą prawdę, skoro szczerze pragnie poznać Jezusa i Jego naukę. Wmawiał sobie, że Miriam, tak niezwykle obdarzona zdolnością do zrozumienia i współczucia, wybaczy mu udział w tragedii, kładąc na drugiej szali jego obecne zainteresowania i szacunek dla Jezusa. Miriam wydała mu się istotą z natury skłonną do odpuszczania win. W dodatku polubiła go, jeśli nawet obudzą się w niej jakieś wątpliwości, życzliwość weźmie nad nimi górę. Może zresztą nie będzie musiał wyznać jej wszystkiego. Może wystarczy powiedzieć, że był obecny u Piłata przy przesłuchaniu Jezusa i widział Jego śmierć. Zależnie od tego, jak Miriam przyjmie tę częściową spowiedź, zdobędzie się na wyznanie reszty lub też przemilczy szczegóły swojej roli w tej okropnej tragedii. Tej nocy zrozumiał, że szczera rozmowa z Miriam jest niemożliwa. Justus, człowiek wielkiej prawości, któremu można z zaufaniem powierzyć niemal każdą tajemnicę, wzdrygnął się ze zgrozą na samą myśl, że oficer z Minoi mógłby zostać przysłany do Galilei, aby czuwać nad porządkiem w tym kraju. „Nie ośmielą się tego zrobić!" — mruknął przez zaciśnięte zęby. Nie, nie można Miriam wyznać prawdy. Przezorniej byłoby uniknąć w ogóle rozmowy z nią w cztery oczy. Garncarz Harif, który dla mieszkańców Kany był głównym źródłem wiadomości o wszelkich bieżących sprawach, wstał nazajutrz o świcie. Przypomniał sobie, że Ruben wspomniał niedawno, że ma niedostateczną liczbę dzbanów na wino. Wprawdzie do pory tłoczenia wina zostały jeszcze trzy miesiące, ale warto zawczasu wiedzieć dokładnie, czego będzie po- 296 trzebował Ruben. Przy okazji można go zawiadomić, że Barsaba Justus przybył do Kany poprzedniego wieczora wraz ze swoim wnukiem, małym Jonatanem, który urodził się z krzywą stopą, ale teraz ma najzdrowsze w świecie nogi, i z młodym Rzymianinem, skupującym z niepojętych powodów samodziały po cenach znacznie wyższych niż rynkowe. Może dorzuci jeszcze wiadomość, że Jesse, syn Beoniego, dostał od Marcellusa Gallio ważny list, który ma zanieść do Jerozolimy. A gdy już udzieli Rubenowi po kolei tych wszystkich nowin, wspomni też, że Justus zamierza przyprowadzić swojego wnuka do Miriam, żeby z nim porozmawiała. Toteż gdy trzej goście późnym przedpołudniem weszli na porządnie utrzymany trawnik Rubena, pewni, że zaskoczą gospodarzy, stwierdzili ze zdumieniem, że są oczekiwani i że wszystko zostało na ich wizytę przygotowane. Rozumiejąc, że Jonatan będzie czuł się swobodniej w towarzystwie bliższym mu wiekiem, Miriam sprowadziła z odległej o milę wioski swojego dziewięcioletniego kuzyna Andrzeja. Zaproszono też jego owdowiałą matkę, ciotkę Martę, która cieszyła się, że po kilku miesiącach znów spotyka Justusa, bo chciała od niego usłyszeć odpowiedzi na różne nurtujące ją pytania. Cała rodzina otaczała w altanie Miriam, zajętą jak zwykle haftem. Dziewczyna wyglądała ślicznie i wydała się Marcel-lusowi jeszcze piękniejsza niż poprzednio, prześwietlona wewnętrzną radością. Po przywitaniach i wstępnych formułkach wszyscy usiedli. Marcellusowi serce biło żywiej, bo Miriam naturalnie i szczerze ucieszyła się na jego widok. Do Jonatana wyciągnęła ręce z tak serdecznym uśmiechem, że chłopczyk, mimo onieśmielenia, podszedł od razu do niej. — Musisz być bardzo silny, Jonatanie — powiedziała — jeżeli dotrzymałeś kroku dwóm dorosłym mężczyznom w dłu giej podróży z Seforis do Kany! — Prawie cały czas jechałem na ośle — szepnął chłopczyk zmieszany, a potem śmielej już dodał: — Miałem własnego dużo ładniejszego osiołka. Nazywał się Jasper. — I nie patrząc na Marcellusa wskazał palcem w jego stronę. — Dostałem od niego osiołka, ale oddałem potem Tomaszowi, bo Tomasz jest kulawy. — Doprawdy? Pięknie postąpiłeś! — wykrzyknęła Miriam. Jej błyszczące oczy przesunęły się nad głową Jonatana na młodego Rzymianina, żeby wynagrodzić go ciepłym spoj rzeniem, a potem na twarz Justusa, który surowo ściągnął 297 w dół kąciki ust i ostrzegawczo zmarszczył brwi. — Z pewnością Tomaszowi bardziej był potrzebny wierzchowiec — powiedziała Miriam i rozumiejąc, co niepokoi Justusa, dodała: — Miałeś szczęście, że mogłeś oddać taką usługę kulawemu przyjacielowi, prawda? Jonatan z nikłym uśmiechem postawił jedną bosą opaloną stopę na drugiej i namyślał się przez chwilę nad trudną odpowiedzią. Żeby go wybawić z kłopotu, Miriam prędko zaproponowała: — Andrzeju, pokaż Jonatanowi króliki. Wiesz, Jonatanie, są między nimi niedawno urodzone, maluśkie, które jeszcze nie widzą. Chłopcy bardzo skwapliwie skorzystali z tej propozycji, a kiedy odbiegli w podskokach. Noemi z uśmiechem zwróciła się do Marcellusa. — Jak to było z tym osiołkiem? Marcellus założył nogę na nogę żałując, że nie mógł razem z dziećmi pójść do królików. — Właściwie Jonatan już wszystko opowiedział — rzekł niedbale. — Trafił się malutki leniwy osioł, którego nikt nie chciał, więc podarowałem go Jonatanowi, a on wspaniałomyś lnie odstąpił wierzchowca pewnemu kulawemu chłopcu, który właśnie przebywał w Seforis. Myślę, że to był niezwykle szlachetny gest jak na siedmioletnie dziecko. — Ale nie chcemy, żeby Jonatan dostał zawrotu głowy od własnej szlachetności — odezwał się stanowczym tonem Jus- tus. — Już i tak jest z tego zanadto dumny. — To przecież jeszcze dziecko, Barsabo Justusie — wstawiła się za chłopcem Miriam. — Oczywiście — poparła ją Marta. — Rozumiem to — rzekł Justus gładząc brodę — nie możemy jednak psuć chłopca. Chciałem cię właśnie prosić, Miriam, żebyś przy sposobności porozmawiała z moim wnu kiem... A jak się zapowiada urodzaj w winnicy, Rubenie? — Lepiej niż w innych latach! — Ruben bez pośpiechu wstał. — Może masz ochotę ją obejrzeć, Justusie? Odeszli we dwóch. Noemi przypomniała sobie nagle, że ma pilną robotę w kuchni, a Marta ofiarowała się jej z pomocą i obie kobiety, skinąwszy z uśmiechem głową gościowi, pospieszyły do gospodarskich obowiązków. Kiedy znikały za rogiem domu, Miriam pilnie schyliła głowę nad haftem. Po chwili milczenia, którego żadne z nich nie chciało zmącić jakimś zdawkowym banałem, Miriam odezwała się łagodnie: 298 — Dużo o tobie myślałam, Marcellusie. — Jak widzisz, pragnąłem wrócić do Kany — odparł przysuwając bliżej krzesło. — A skoro tu jesteś, o czym będziemy najpierw mówili? — spytała patrząc mu z przyjaznym uśmiechem w oczy. — Bardzo interesuje mnie historia tego Cieśli, który tak wiele dobrego zdziałał wśród tutejszych ludzi. Oczy Miriam rozbłysły z radości: — Wiedziałam, że tak jest! — zawołała. — Skąd mogłaś to wiedzieć! — Och, wnioskowałam z drobnych objawów, które razem wzięte dawały mi wiele do myślenia. Nie znasz się zupełnie na tkaninach, tak samo jak zacny stary Justus. Nie umiesz się targować. Jasne, że szukasz w Galilei czegoś innego! — To prawda, ale dlaczego przypuszczałaś, że interesuje mnie Jezus? — Wybrałeś na przewodnika Justusa, a nikt nie przestawał tyle z Jezusem co on, z wyjątkiem Szymona i synów Zebedeu- sza, którzy nie odstępowali Mistrza ani na chwilę. Intrygowała mnie twoja osoba! — potrząsnęła głową i roześmiała się z cicha. — Na ogół nie ufamy Rzymianom. Nie rozumiałam, dlaczego Justus zgodził się przyprowadzić cię tutaj. Potem wyszło na jaw, że znasz Greka zatrudnionego u Benjusufa. To on musiał postarać się, żebyś poznał Justusa, bo na pewno nie był to tylko przypadek. Ludzie odwiedzający warsztat Benjusufa są przyjaciółmi Jezusa. Wszystkie te poszczególne nitki splotły się razem i... — ...I odgadłaś, że nająłem Justusa na przewodnika po to, żeby dowiedzieć się od niego jak najwięcej o Jezusie — przerwał jej Marcellus. — Masz słuszność, ale Justus, jak myślę, wie znacznie więcej, niż chce mi powiedzieć. — A ty przyznałeś mu się, dlaczego tak cię interesuje Jezus? — Miriam czekając na odpowiedź wpatrywała się w oczy młodego Rzymianina. — Nie powiedziałem mu wszystkiego — odparł po chwili wahania Marcellus — dość jednak, by nie podejrzewał mnie o jakieś złe zamiary. — Może gdybyś powiedział Justusowi, co cię właściwie skłoniło do szukania tych informacji, rozmawiałby z tobą swobodniej — zauważyła Miriam, a gdy jej nie odpowiedział od razu, dodała: — Sama jestem tego bardzo ciekawa. — To długa historia — mruknął Marcellus. — Mamy mnóstwo czasu. Opowiedz mi wszystko! 299 — Przed rokiem znalazłem się w Jerozolimie... miałem tam pewne sprawy... — zaczął dość niepewnie. — Z pewnością nie kupowałeś jednak samodziałów — wtrą ciła, kiedy urwał. — Byłem w służbie Cesarstwa — wyjaśnił Marcellus. — Przebywałem w mieście tylko kilka dni. W tym czasie wiele tam się mówiło o aresztowaniu tego Galilejczyka pod zarzutem zdrady stanu. Byłem obecny, kiedy Piłat go przesłuchiwał i kiedy zapadł wyrok śmierci. Zdawało się oczywiste, że ten człowiek jest niewinny. Sam prokurator to stwierdził. Nie mogłem później zapomnieć o tej sprawie. Wszystko wskazywało, że Jezus był kimś bardzo niezwykłym. Tej wiosny, kiedy zdarzyła się sposobność, wróciłem do Jerozolimy i postanowiłem spędzić jakiś czas w Galilei, żeby dowiedzieć się o Nim czegoś więcej. — A co w Nim zrobiło na tobie tak głębokie wrażenie? — spytała Miriam tonem, który domagał się całkowitej szczerości. — Myślę, że przede wszystkim odwaga, na którą zdobywał się jak gdyby bez wysiłku — rzekł Marcellus. — Wszyscy sprzysięgli się przeciw Niemu. Władze rzymskie, starszyzna świątyni, kupcy, bankierzy, wpływowe osobistości, bogacze. Nikt nie odezwał się w Jego obronie. Przyjaciele opuścili Go. A przecież on — okrutnie zelżony, wiedząc, że sprawa jest z góry przegrana, że czeka Go nieuchronna śmierć, nie załamał się i nie uląkł. — Marcellus zamyślił się na chwilę. — Taki człowiek musi wzbudzić w każdym głęboki szacunek. Trawi mnie po prostu ciekawość, jaki był naprawdę. — Marcellus gestem dał do zrozumienia, że wyczerpał już temat. — Historia okazała się wcale niedługa — stwierdziła Miriam szyjąc pilnie. — Zastanawiam się, dlaczego tak niechętnie zgodziłeś się ją opowiedzieć. Czy tłumacząc powody swojego zainteresowania Justusowi, pominąłeś coś z tego, co mnie wyznałeś? — Nie, powiedziałem mu mniej więcej to samo co tobie. — Ale, jeśli mnie pamięć nie myli, wspomniałeś, że nie powiedziałeś mu całej prawdy? — Myślę, że to, co powiedziałem Justusowi i tobie, wystar cza, żebyście mogli uwierzyć w szczerość moich intencji — odparł Marcellus. — W każdym razie Justus zadowolił się tym wyjaśnieniem, jak mi się zdaje. Czasem wspomina pewne zdarzenia z życia Jezusa, o których nie chce mi opowiedzieć twierdząc, że nie dojrzałem jeszcze do ich przyjęcia. Wczoraj żałował, że opowiedział mi o uczcie weselnej, podczas której gościom wydało się, że woda ma smak wina. 300 — Nie uwierzyłeś! — Uśmiech przemknął przez usta dziew czyny. — Wcale się temu nie dziwię. Justus ma chyba rację. Nie jesteś gotowy do przyjęcia tej historii. — Zarumieniła się lekko pytając: — A z jakiej to okazji Justus zaczął mówić 0 weselu Anny? — Spodziewaliśmy się zdążyć do Kany, żeby posłuchać twojego śpiewu — żywo odparł Marcellus, zadowolony, że rozmowa zbacza na mniej niebezpieczne tory. — W sposób zupełnie naturalny, skoro była mowa o tym, wspomniał, że odkryłaś swój przepiękny głos nagle. Już przedtem kiedyś powiedział mi, że zdarzyło się to w dniu, gdy w sąsiedztwie odbywało się wesele; zaciekawił mnie ten zbieg okoliczności 1 na moje pytania Justus przyznał, że to były właśnie te same gody weselne. — Za trudno było ci uwierzyć w przemienienie wody w wino! — Zaśmiała się pobłażliwie Miriam. — Nic dziwnego! Jednakże — ciągnęła dalej już poważnie — uwierzyłeś bez oporu w to, że pewnego dnia nagle odkryłam w sobie zdolność do śpiewu. A śpiew przeobraził całe moje życie, w jednej chwili zrobił ze mnie zupełnie nową istotę. Byłam przybita, bezradna, zrozpaczona, rozżalona własnym losem, gniewna, bezrozumnie zbuntowana. A teraz — jak widzisz — jestem szczęśliwa, zadowolona z życia. — Z promiennym uśmiechem spytała cicho: — Czy to przeobrażenie łatwiej zrozumieć niż przemianę wody w wino? — Czy wolno z tego wnioskować, że w twoim życiu dokonał się cud? — Myśl, co chcesz — szepnęła po chwili wahania. — Wiem, że niechętnie o tym mówisz i nie będę cię dręczył pytaniami, ale jeśli przypuścimy, że Jezus jednym słowem nauczył cię śpiewać, jak wytłumaczyć, że nie dodał jeszcze drugiego słowa, które przywróciłoby ci władzę w nogach? Małemu Jonatanowi podobno wyprostował krzywą stopę. Miriam odłożyła robótkę, splotła ramiona i zwróciła do Marcellusa twarz, marszcząc w zamyśleniu czoło. — Nie mogę ci powiedzieć, w jaki sposób otrzymałam dar głosu, ale wiedz, że nie ubolewam nad swoim kalectwem. Myślę, że moje pieśni, kiedy śpiewam je na noszach, lepiej przemawiają do mieszkańców Kany, niż gdybym była w pełni zdrowia i sił. Każdy z nich ma swoje troski, niepokoje, porażki. Gdybym została uleczona, może by mówili: „Takiej Miriam łatwo śpiewać i radować się, nie ma żadnych kłopotów. Czemuż nie miałaby śpiewać?" 301 — Dzielna z ciebie dziewczyna! — rzekł Marcelłus. Potrząsnęła głową. — Nie zasługuję na pochwały, Marcellusie. Kiedyś kalectwo było dla mnie wielkim nieszczęściem, ponieważ uważałam je za katastrofę. Przygnębiało nie tylko mnie, ale także moich rodziców i przyjaciół. Teraz nie jest katastrofą, lecz narzędziem łaski. Ludzie są dla mnie dobrzy. Odwiedzają mnie, przynoszą drobne podarunki. Jezus nieraz powtarzał, że większym szczęś ciem jest dawać niż brać. Przypadł mi los wyjątkowo szczęśliwy. Żyję w atmosferze miłości. Ludzie w Kanie często się kłócą, ale nigdy ze mną. Dla mnie wydobywają z siebie to, co mają w sercu najlepszego. — Uśmiechnęła się nieoczekiwanie. — Czyż nie jestem bogata? Marcelłus zamiast odpowiedzieć odruchowo położył otwartą dłoń na brzegu łóżka, a Miriam uścisnęła ją z żywiołową ufnością dziecka. — Czy chcesz, żebym ci opowiedziała inną dziwną historię, Marcellusie? — spytała cicho. — Z pewnością słyszałeś od Justusa, że gdy Jezus dokonał kilku takich niezwykłych rzeczy w różnych galilejskich miasteczkach, wieść o tym rozniosła się prędko po całym kraju i tłumy zaczęły towarzyszyć mu, gdziekolwiek wędrował. Szli za nim wiele mil, dzień po dniu. Kiedy przechodził ze swoim orszakiem drogą, mężczyźni rzucali na polu motyki i przyłączali się do tłumu, niejeden przez tydzień nie wracał do domu, spał pod gołym niebem, znosił głód i chłód, zapominał o wszystkim. Nic nie miało znaczenia, byle być blisko Jezusa. Pewnego dnia Jezus wchodził do Jerycha. Tyś jeszcze nie był w Jerychu, prawda? Nie, wybrałeś drogę przez Samarię, a Jerycho to jedno z dużych miast Judei. Jak zwykle tłum ciągnął za Jezusem, a na wieść, że nadchodzi, całe miasto wyległo na główną ulicę, a był wtedy przełożonym nad celnikami w Jerychu pewien człowiek imie niem Zacheusz... — Grek? — przerwał Marcelłus. — Nie, Izraelita. Naprawdę imię jego brzmiało Zacchai, ale jako urzędnik rzymski... — Miriam zawahała się, lekki rumie niec zabarwił jej policzki, ale Marcelłus wybawił ją z kłopotliwej sytuacji i uśmiechnął się porozumiewawczo: — Nie musisz mi tego wyjaśniać. Prowincjonalni urzędnicy zwykle zmieniają imiona, żeby się przypodobać swoim cudzo ziemskim zwierzchnikom. Teraz w modzie są imiona greckie, bezpieczniejsze i wytworniejsze od rzymskich. Wiem coś niecoś o tym Zachaju czy Zacheuszu, chociaż go nie znam osobiście. 302 To bardzo pospolity typ łajdackiego poborcy podatków, nielojalnego zarówno w stosunku do władz rzymskich, jak i do własnych rodaków. Mamy takich ludzi wszędzie w podbitych prowincjach na całym obszarze Cesarstwa. Nie można by utrzymać Imperium bez tych łajdaków na prowincjonalnych urzędach. Czy wyobrażasz sobie, Miriam, że cesarz Tyberiusz mógłby władać daleką Hiszpanią czy też Akwitanią, gdyby niektórzy tamtejsi ludzie nie zdradzali własnych braci? Na pewno nie! Gdy prowincjonalni urzędnicy staną się uczciwi, Imperium rozsypie się w gruzy. Ale przerwałem ci, wybacz, Miriam, tę długą tyradę. Mów dalej o Zacheuszu! — Zacheusz był bardzo bogaty. Mieszkańcy Jerycha drżeli przed nim i nienawidzili go. Miał wszędzie szpiegów czyhają cych na każdy buntowniczy szept. Ludzi podejrzanych o szem ranie przeciw władzom obciążał nadmiernymi podatkami, a jeżeli protestowali, oskarżał ich o spiskowanie i zdradę. Zbudował sobie wspaniały dom na wzgórzu, na południowych peryferiach Jerycha, i żył jak książę. Miał ogromne ogrody, całe rzesze służby... — Ale nie miał przyjaciół — wtrącił Marcellus. — Ani wśród bogaczy, ani wśród biedaków, nie dbał jednak o to. Lekceważył nienawiść ludzką. Otóż tego dnia, kiedy dowiedział się, że Jezus zbliża się do Jerycha, pospieszył do miasta, żeby Go zobaczyć. Tłum czekał już na Jezusa tak gęsty, że Zacheusz musiał wysiąść z powozu i przepychać się przez ciżbę szukając jakiegoś miejsca, z którego by mógł dojrzeć Mistrza. Pewien legionista poznał go i podsadził na rozwidloną sykomorę, chociaż nikomu innemu nie pozwalano włazić na drzewa. Wreszcie Jezus nadszedł wraz ze swoim licznym orszakiem i zatrzymał się pod tym drzewem. Zawołał po imieniu, chociaż nigdy przedtem nie zetknął się z przełożo nym celników: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś potrzeba mi zamieszkać w domu twoim". — Cóż na to mieszkańcy Jerycha? — zdziwił się Marcellus. — Oburzali się oczywiście! A najbliżsi przyjaciele Jezusa byli bardzo strapieni. Jezus wyróżnił Zacheusza, znanego wyzyskiwacza, celnika! Niektórzy ludzie mówili: „Ten Galilej czyk jest nie lepszy od kapłanów, także płaszczy się przed bogaczami". — Wyobrażam sobie, że Zacheusz cieszył się rozgoryczeniem uczniów Jezusa! — wtrącił Marcellus. — Bardzo mu to wyróżnienie pochlebiło. Co prędzej zlazł z drzewa i dumnie kroczył u boku Jezusa na czele pochodu, 3O3 a kiedy doszli do jego pięknej posiadłości, rozkazał wpuścić tłum na dziedziniec, gdzie ludzie mieli czekać... — Póki on ze swoim znakomitym gościem nie zje wiecze rzy! — uzupełnił Marcellus. — Ludziom z pewnością to się nie spodobało! — Czuli się głęboko obrażeni, ale czekali. Widzieli, jak Jezus wchodził do marmurowego pałacu Zacheusza. Usiedli na dziedzińcu i czekali prawie godzinę, aż wreszcie Zacheusz wyszedł przed dom i dał znak, że będzie przemawiał. Ludzie podnieśli się, ciekawi, co im powie. Był bardzo wzruszony. Widać było, że coś go odmieniło. Wyniosłość i arogancja zniknęły z jego twarzy. Jezus stał nieco na uboczu, poważny i milczący. Tłum czekał, ludzie z zapartym tchem wpatrywali się w nowe oblicze Zacheusza. Zaczął mówić pokornie, głos mu się załamywał. Oświadczył, że postanowił oddać pół majątku na żywność dla ubogich i że z nawiązką zwróci pieniądze tym wszystkim, których oszukał. — Ale jak to się stało? — spytał Marcellus. — Co takiego powiedział mu Jezus? Miriam potrząsnęła głową. — Nikt nie wie! — szepnęła. Odwróciła rozmarzony wspo mnieniem wzrok i dodała jakby do siebie: — Może nic mu nie powiedział, może spojrzał mu tylko prosto w oczy i Zacheusz zobaczył jak w zwierciadle obraz człowieka, jakim powinien i mógł być. — Dziwne rzeczy mówisz — rzekł Marcellus. — Nie rozumiem! — Wiele osób przeżyło taki wstrząs — cicho odpowiedziała Miriam. — Kiedy Jezus patrzał prosto w twoje oczy... — urwała nagle i wychyliła się, żeby z bliska zajrzeć w oczy młodemu Rzymianinowi i ciągnęła dalej z głębokim przejęciem, zniżając głos niemal do szeptu: — Marcellusie, gdybyś spotkał Jezusa twarzą w twarz i gdyby On patrzał w twoje oczy, nie mógłbyś się nigdy już od Niego odwrócić i zrozumiałbyś bez trudu, że dla Niego wszystko... wszystko jest możliwe. Jeżeli kulawemu powie: „Odrzuć kule", kaleka odrzuci kule. Jeżeli powie celnikowi: „Zwróć ukradzione pieniądze" — celnik wyrzeknie się majątku. Przymknęła oczy i odpoczywała, wsparta na poduszkach. Jej ręka, którą Marcellus wciąż jeszcze trzymał w uścisku, drżała. — A gdyby powiedział: „Śpiewaj z radości" — szepnął — czy zaczęłabyś śpiewać? Miriam nie podniosła powiek, ale lekki uśmiech zjawił się na 304 jej ustach. W chwilę później wyprostowała się nagle zmieniając nastrój, cofnęła dłoń z jego dłoni i przygładziła włosy; było jasne, że teraz gotowa jest rozmawiać o zupełnie innych, nie tak osobistych sprawach. — Chciałabym dowiedzieć się czegoś o Greku, który pra cował u Benjusufa — poprosiła. — On z pewnością także interesuje się Jezusem, jeżeli ludzie, spotykający się w tym warsztacie, ufają mu i dopuścili go do swojego grona. — O Demetriuszu łatwo mi będzie mówić — rzekł Marcel- lus — bo to mój najbliższy przyjaciel. Jeśli chodzi o powierz chowność, jest wysoki, silny i przystojny. Umysł bystry, wykształcenie, dobra znajomość literatury. Serce wierne i męż ne. Nigdy nie widziałem, żeby w jakiejkolwiek sytuacji za chował się niegodnie. — Marcellus umilkł i dopiero po chwili zdecydował się dodać: — Kiedy skończyłem siedemnaście lat, ojciec dał mi go w urodzinowym prezencie. — Ale powiedziałeś, że to twój najbliższy przyjaciel! — wykrzyknęła Miriam. — Jak to być może? Czy mu nie ciąży niewola? — Nikt nie lubi być niewolnikiem, ale człowiek, który raz nim się stanie, nie ma właściwie co zrobić z wolnością, jeśli ją nawet osiągnie. Ofiarowywałem Demetriuszowi wolność. Zo stawiłem mu całkowitą swobodę ruchów. — Byłeś na pewno dobrym panem, Marcellusie — łagodnie stwierdziła Miriam. — Nie zawsze. Czasami, zwłaszcza w ubiegłym roku, za dręczałem Demetriusza. Byłem kapryśny, niespokojny, zgnę biony i chory. — Dlaczego? Czy nie chciałbyś mi o tym opowiedzieć? — Nie, dzisiejszy dzień jest za piękny na to — poważnie odparł Marcellus. — Zresztą przeszło, teraz czuję się zdrowy. Po cóż miałbym zasmucać się złymi wspomnieniami? — Jak chcesz — zgodziła się Miriam. — Ale wytłumacz mi, w jaki sposób Demetriusz został pracownikiem Benjusufa. — To długa historia. — Ach, wiecznie straszysz mnie długimi historiami — powiedziała oschle. Marcellus udał, że jest urażony, ale musiał się uśmiechnąć. — A więc, krótko mówiąc, byliśmy w Atenach. Tam Demetriusz nie ze swojej winy, lecz w obronie bezradnych ludzi wdał się w bójkę z człowiekiem, który reprezentował władzę i który nie wiedział, że cios tego Koryntczyka mógłby obalić wołu. Bitwa, chociaż dość jednostronna, toczyła się 20 — Szata 3O5 0 słuszną sprawę i trwała krótko. Przezorność nakazywała, żeby Demetriusz nie zwlekając ani chwili umknął jak najdalej od ateńskiego więzienia. Zawędrował do Jerozolimy, a ponieważ umiał trochę gręplować wełnę i prząść... — Gdzie się tego nauczył? — spytała Miriam wyszywając równiutkie ściegi. — U pewnego tkacza w Atenach. Brał od niego lekcje aramejskiego i odwdzięczał się za nie pomagając w warsztacie. — Ty, Marcellusie, z tego samego źródła zaczerpnąłeś swoją znajomość naszego języka, prawda? — Tak. — I także przy okazji nauczyłeś się prząść i gręplować wełnę? — Nie! — zaśmiał się Marcellus. — Nauczyłem się tylko aramejskiego i to, jak wiesz, nieświetnie. — Domyślam się, że było ci to potrzebne, ponieważ wybie rałeś się do Galilei. A kiedy już dowiesz się wszystkiego, co chcesz wiedzieć o Jezusie, jakie masz dalsze plany? — Sam jeszcze nie wiem. — Marcellus zmarszczył czoło, zastanawiając się nad kłopotliwą sprawą. — Powinienem wrócić do Rzymu, ale nie muszę się z tym śpieszyć. Oczywiście chciałbym zobaczyć rodzinę i przyjaciół, ale... Miriam zrobiła kilka drobnych ściegów, zanim podniosła wzrok znad haftu i ledwie dosłyszalnie spytała: — Ale co? — Mam wrażenie, że Rzym nie jest dla mnie odpowiednim miejscem — wyznał Marcellus. — Zanadto przesiąkłem nauką waszego Galilejczyka o stosunkach między ludźmi. Jego teorie wydają mi się słuszne i rozumne. Gdyby się rozpowszechniły, świat by się odmienił. A bardzo nam tego potrzeba! Takiego świata, jaki dziś mamy, nie sposób dłużej znosić. Coś musi się zmienić, i to wkrótce! Miriam odłożyła haft i całą uwagę skupiła na jego słowach. Nigdy dotychczas nie słyszała go mówiącego z taką powagą. — W ostatnich dniach — ciągnął młody Rzymianin — miałem sposobność przyjrzeć się światu z innego punktu widzenia. Już dawniej często zastanawiałem się nad niespra wiedliwością, marnotrawstwem i nieszczęściami panującymi na naszej ziemi. Ale dopiero tutaj, w tym cichym kraju, po nocach, gdy patrzę w gwiazdy, nagle staje mi przed oczyma Rzym, chciwość i zachłanność uprzywilejowanych, a nędza 1 poniżenie reszty ludzi, coraz gorsze w miarę jak zstępuje się po szczeblach drabiny społecznej aż do dna, aż do więziennych lochów, galer i kamieniołomów. A ten Rzym rządzi światem! 306 Na tronie cesarskim zasiada szaleniec. Jego namiestnikiem jest łajdak. W ich rękach skupia się władza nad całym światem! Ich armia rozstrzyga o losach milionów nieszczęśników! — Umilkł, otarł pot z czoła i szepnął: — Wybacz, Miriam, że znów nudzę cię długimi monologami. — Pomyśl, czy nie byłoby wspaniale, gdyby na tronie zasiadał Jezus! — wykrzyknęła Miriam. — To niemożliwe. — Kto wie? — powiedziała spokojnie. Przez długą chwilę patrzał w jej oczy próbując wyczytać, czy Miriam nie żartuje, i zdziwił go ich szczery, poważny wyraz. — Nie mówisz tego chyba serio! — zawołał. — Zresztą, Jezus przecież umarł. — Czy jesteś tego pewny? — spytała nie podnosząc wzroku. — Widzę, że Jego nauka żyje i że należałoby się postarać, aby ją poznało jak najwięcej ludzi na całym świecie. — Czy opowiesz o Jezusie swoim przyjaciołom po powrocie do Rzymu? Marcellus westchnął. — Wzięliby mnie za wariata. — Twój ojciec także? — O tak! Ojciec jest sprawiedliwy i szlachetny, ale gardzi ludźmi, którzy interesują się religią. Czułby się zakłopotany, no i zirytowany, gdybym o takich tematach rozmawiał z przy jaciółmi. — A może uznałby to za dowód twojej odwagi? — Odwagi? Nie, nie! Raczej za świadectwo złego smaku. Justus i Ruben ukazali się na ścieżce wracając z winnicy i z wielkim przejęciem kończąc jakąś cichą rozmowę. — Jak długo zamierzasz tu jeszcze zostać, Marcellusie? Czy zobaczymy się jutro znowu? — spytała Miriam nie ukrywając, że jej na tym zależy. — Jutro nie. Wybieramy się do Kafarnaum. Justus chce mnie tam zapoznać z pewnym staruszkiem, niejakim Bart łomiejem. Może o nim słyszałaś? — Oczywiście. Na pewno wyda ci się sympatyczny. Ale chyba wstąpicie do Kany w drodze powrotnej do Jerozolimy. — Bardzo bym tego pragnął. — Proszę cię, przyjdź znowu. A teraz chciałabym poroz mawiać sam na sam z Justusem, dobrze? — Justusie — rzekł Marcellus, kiedy przewodnik wszedł do altany — pójdę teraz do miasteczka i spotkamy się, kiedy będziesz sobie życzył. 307 Podał Rubenowi rękę, którą ten uścisnął serdecznie. Widocznie Justus przedstawił mu młodego Rzymianina w najlepszym świetle. — Do widzenia, Miriam! Zobaczymy się w przyszłym tygodniu. — Do widzenia, będę na ciebie czekała, Marcellusie. Brodaty przewodnik zauważył, że ci dwoje żegnając się długo nie odrywali od siebie nawzajem oczu. Ruben zmarszczył brwi, jak gdyby zatroskany. Bał się dla swojej córki nowego cierpienia. Rzymianin odejdzie w świat i zapomni, ale Miriam zostanie i będzie pamiętała. — A więc macie zamiar wracać przez Kanę? — powiedział do Justusa, gdy Marcellus odszedł. — Właśnie sam się o tym dowiedziałem — odparł z uśmie chem przewodnik. — Jeśli pozwolisz, zawiadomię Noemi, że zostaniesz na obiedzie i przełamiesz się z nami chlebem — powiedział Ruben. Justus znalazł się sam z Miriam, która wskazała mu krzesło obok swego łóżka. — Dlaczego nie mówisz Marcellusowi wszystkiego? — spytała. — On to głęboko odczuwa. Jak się zdaje, wie bardzo mało. Był w Jeruzalem u Piłata, gdy Jezusa przesłuchiwano i gdy skazano go na śmierć. Wie, że został ukrzyżowany i nic poza tym. Myśli, że historia Jezusa skończyła się w dniu Jego śmierci. Dlaczego mu nie powiedziałeś? — Chcę mu powiedzieć, ale dopiero wtedy, gdy będzie gotów przyjąć tę prawdę. Dziś jeszcze by nie uwierzył. — Justus przysunął się bliżej i przyciszył głos. — Myślałem, że może ty mu powiesz. — O mało tego nie zrobiłam. Powstrzymała mnie myśl, że może masz jakiś powód, o którym ja nie wiem, żeby nie wyjawiać mu tej tajemnicy. Ale mnie się wydaje, że Marcellus ma prawo dowiedzieć się wszystkiego. Ubolewa, że nikt nie stara się zainteresować ludzi nauką Jezusa. Nie mogłeś mu powiedzieć o działalności prowadzonej w Jerozolimie, w Joppie, w Cezarei? On nie ma o tym pojęcia. — A więc dobrze. Powiem mu wszystko — zgodził się Justus. — Powiedz dziś jeszcze! — Spójrz mi w oczy, dziewczyno — poważnie odparł Justus. — Czyś ty czasem nie oddała serca temu cudzo ziemcowi? 308 Miriam zrobiła kilka małych, precyzyjnych ściegów, nim podniosła wzrok na jego zatroskaną twarz. — Marcellus nie wydaje mi się cudzoziemcem — powiedziała miękko. Marcellus wrócił do namiotu; z braku lepszego zajęcia zaczął przeglądać nagromadzone samodziały i zastanawiać się, co z nimi zrobić. Teraz, gdy nie musiał już grać komedii i udawać kupca, tkaniny te nie miały dla niego żadnej wartości. Przyszło mu nagle do głowy i z radością chwycił się tego pomysłu — żeby zanieść te rzeczy do Miriam, która na pewno chętnie zajmie się rozdzieleniem ich między ubogich. Podniósł jakąś czarną suknię pod światło. Wełna była w dobrym gatunku, robota staranna. Zapłacił za tę suknię dwadzieścia szekli. Wystarczyłoby piętnaście, ale kobieta, od której ją kupił, była bardzo biedna. Poza tym chciał zrobić jak najlepsze wrażenie na Justusie dając hojne zarobki jego rodakom. Z suknią w ręku Marcellus usiadł na posłaniu i po prostu dla zabicia czasu bawił się rozważaniem, jak względna jest wartość tej rzeczy. Gdyby wziąć w rachubę ilość włożonej w nią pracy i ocenić godziwie czas i trud biegłego rzemieślnika, suknia byłaby warta co najmniej trzydzieści szekli. Ale nikt by za nią tyle nie dał w Seforis, gdzie mieszkała tkaczka, bo tam nie było popytu na odzież. W Seforis więc suknia była warta dwanaście szekli. Od obcego kupca kobieta zażądała piętnaście. On sam ocenił suknię na dwadzieścia. Teraz jednak nie była już dla niego nic warta. Odda ją Miriam, która też jej nie potrzebuje, i suknia nie będzie w dalszym ciągu nic warta, póki jej nie dostanie ktoś, komu stanie się przydatna. Z tą chwilą nabierze więc znowu wartości, ale nie sposób obliczyć, jakiej. Jeśli człowiek, któremu przypadnie w udziale ta porządna szata, zechce, zachęcony darem, umyć twarz i ręce, naprawić podarte sandały, a dzięki temu swoim wyglądem pozyska więcej szacunku u ludzi, może znajdzie lepiej płatną pracę, a w takim razie suknia dla niego będzie miała w końcu większą wartość, niż można było jej przyznać, gdy zeszła z krosien. Jeżeli dostanie się jednak leniwemu włóczędze, nowy właściciel sprzeda ją może za byle jaką cenę, bo przecież żaden zamożny, szanujący się człowiek nie kupi szaty od brudnego, pewnie zawszonego obdartusa. Można by wiele godzin zabawiać się rozważaniem zmiennej wartości przedmiotów. 309 W ostatnich dniach Marcellus często i zupełnie inaczej niż dotychczas myślał o problemach związanych z posiadaniem dóbr materialnych. Usłyszał od Justusa, że Jezus wiele razy mówił o odpowiedzialności, jaką ponosi człowiek posiadający takie dobra. Nagromadzony dobytek łatwo może wzbudzić we właścicielu poczucie zagrożenia; majątek bywa łupem ognia lub złodziei, wylęgarnią niszczycielskich moli czy robactwa, źródłem nieustannej troski. Ludzi zawsze nurtują różne niepokoje, ale czy nie jest głupotą stwarzać sobie dodatkowe powody do lęku przez gromadzenie martwych rzeczy? Jest to lęk niszczący charakter posiadacza. Nawet zwykły płaszcz, bezużytecznie wiszący w kącie, zamiast komuś służyć, przyczynia się do zatruwania życia właściciela. A życie powinno się przecież ocalić, ono jest nade wszystko cenne. Cóż by przyszło człowiekowi, gdyby posiadł cały świat, a stracił własne życie? — mówił Jezus. Oszołomiony tymi słowami Marcellus zapytał: — Co Jezus miał na myśli, Justusie, mówiąc, że trzeba ocalić życie? Miałem wrażenie, że wcale nie rozpaczał nad stratą swojego życia. Mógł je ocalić przyrzekając Piłatowi i kapłanom, że wróci do domu i nie będzie więcej przemawiał do ludu ani głosił swojej nauki. — Jezus mówiąc o życiu człowieka miał na myśli coś innego niż ty, gdy używasz tych samych słów — tłumaczył Justus. — Widzisz, Jezus nie stracił życia, gdy dał się ukrzyżować, ale straciłby je, gdyby zaparł się swojej nauki i wrócił do domu. Rozumiesz, Marcellusie? — Nie, nie mogę powiedzieć, że rozumiem. Mówiąc w ten sposób igrasz po prostu słowami przekręcając ich przyjęty ogólnie sens. Jeśli człowiek umarł, to oczywiście stracił życie; mogę uznać, że poświęcił je dla dobrej sprawy, a także, że będzie może przez jakiś krótki czas żył w pamięci tych, którzy wierzyli jego słowom i cenili sobie jego przyjaźń. Ale jeżeli nasza ludzka mowa zdolna jest wyrażać jakieś sensowne treści, to mówiąc, że ktoś umarł, stwierdzamy, że stracił życie. — Otóż nie zawsze! — zaprzeczył mu Justus. — Nie wtedy, gdy dusza jego żyje. Jezus nam mówił, żebyśmy nie bali się tych, którzy ciało zabijają, lecz duszy nie mogą zabić; bójcie się raczej tego, co może i ciało, i duszę zatracić... — Marcellus niecierpliwie wzruszył ramionami, lecz Justus ciągnął dalej: — Ciało nie jest ważne, to tylko naczynie albo worek z narzędziami służącymi duszy! — zaśmiał się widząc grymas niesmaku na ustach Rzymianina. — To dla ciebie brzmi niedorzecznie, prawda? 310 — Oczywiście! Z pewnością jesteś tego samego zdania! — rzekł Marcellus. — Ja tylko przyznaję, że niełatwo temu wierzyć — odparł Justus. Wtedy Marcellus przystanął — bo rozmowę prowadzili idąc z Seforis do Kany — i wygłosił przemówienie dłuższe, niż to było na ogół w jego zwyczaju. — Justusie, muszę ci oświadczyć otwarcie, że chociaż bardzo pociąga mnie rozumna filozofia twojego zmarłego przyjaciela, wolałbym, abyś mi nie powtarzał więcej takich Jego twierdzeń. Mam szczery szacunek dla Jego mądrości i nie chciałbym się rozczarować. Był prawie pewny, że Justus sposępnieje wobec tak ostrej repliki, lecz przewodnik z pobłażliwym uśmiechem skinął głową. — Nie chciałem cię obrazić — powiedział Marcellus. — Nie obraziłeś mnie wcale — odparł Justus przyjaźnie. — Moja wina! Zanadto się pośpieszyłem, częstowałem cię mięsem, gdy ty na razie potrzebujesz tylko mleka! Odłożył czarną suknię i wziął w ręce białą chustę z frędzlą. Jego matka nigdy by nie włożyła czegoś takiego, ale kobieta, która to utkała, była bardzo dumna ze swojego dzieła. Pamiętał, z jakim żalem spoglądała, gdy zabierał ten kawałek tkaniny z małego domku gdzieś na pograniczu Samarii. Powinien jej był zostawić chustę, cenniejszą dla niej niż dla kogokolwiek w świecie. Takiej rzeczy nie godzi się sprzedawać ani kupować. Marcellus przypomniał sobie, jakie wyrzuty sumienia ogarniały go zawsze podczas wspaniałych uczt, gdy pito wino chłodzone lodem, który z północnych gór przynosiła sztafeta niewolników; gońcy ci, biegnąc ile sił w płucach, nieraz umierali z wyczerpania. Uczciwego człowieka nie stać na takie wino. Za drogo kosztuje. Zaniesie ten stos odzieży do Miriam, a ona już będzie umiała zrobić z tych rzeczy dobry użytek. Ale czy nie postąpi niedelikatnie dając w ten sposób Miriam do zrozumienia, że tkaniny wyrabiane z wielkim staraniem przez jej ziomków nie są godne, aby je wywozić do Rzymu? „To jest dar — powie jej. — Ludzie, którzy dostaną te rzeczy, skorzystają na tym." Miriam miałaby prawo odpowiedzieć, chociaż z pewnością tego nie zrobi: „Cóż to za dar, Marcellusie, jeśli dla ciebie te 311 rzeczy są bezużyteczne i chcesz się ich pozbyć, żeby nie mieć z nimi kłopotu?" Gdyby Miriam to powiedziała, miałby gotowy argument: „Ale dla tych, którzy je dostaną, będzie to jednak dar, przyznaj!" „Nie — odparłaby — nigdy nie staną się darem." I znów tłumaczyłaby, jaki pogląd na te sprawy głosił Jezus! Odrzucił ciężką białą chustę z powrotem na stos samodziałów, a gdy podniósł wzrok, zobaczył u wejścia do namiotu wysokiego, szczupłego mężczyznę o nieregularnych rysach. Gość uśmiechnął się przyjaźnie, a Marcellus zaprosił go do wnętrza. Mężczyzna usiadł na składanym stołku, założył jedną długą nogę na drugą i oznajmił, że nazywa się Harif. — Przyszedłeś z pewnością do Justusa — grzecznie powie dział Marcellus. — Został u Rubena. Myślę, że po południu zastaniesz go tutaj. Harif skinął głową, ale nie kwapił się z odejściem; kołysząc z wolna nogą i ściskając łokcie w dłoniach, z nie ukrywaną ciekawością rozglądał się po namiocie, zainteresowany jego urządzeniem, stosem samodziałów i wytwornym przybyszem z Rzymu. — Przypominam sobie, że Justus mówił mi o tobie — rzekł Marcellus, doszedłszy do wniosku, że skoro gość zamierza jakiś czas posiedzieć, wypada zagaić rozmowę. — Jesteś garncarzem, prawda? Robisz dzbany na wodę czy wino i tym podobne naczynia. Harif przytaknął i uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Powiedz mi — spytał Marcellus z nadzieją, że zdobędzie jakieś wyjaśnienia — czy według zwyczaju używa się do wina tych samych dzbanów co do wody? — O tak! — odparł z dumą rzeczoznawcy Harif. — Wiele ludzi to robi. Woda czy wino, mała różnica! A także oliwa. Takie same dzbany. — Myślę jednak, że nie trzeba wlewać wina do naczynia, w którym przedtem była oliwa — dość rozsądnie, jak mu się zdawało, odparł Marcellus. — Tak, to byłby błąd — przyznał Harif. — Wino miałoby smak oliwy. — Nie trzeba też, jak sądzę, trzymać wody w naczyniu po winie — ciągnął Marcellus. — Woda mogłaby nabrać smaku wina. Rozkołysana noga Harifa zatrzymała się w miejscu. Garncarz zezował w stronę drogi, a drobne zmarszczki pogłębiły się na 312 jego skroniach. Marcellus zgadywał, że największy plotkarz Kany waha się, czy podtrzymywanie tego tematu nie jest niebezpieczne. Po chwili jednak Harif zwrócił znowu wzrok na młodego Rzymianina i ku jego radości spytał: — Justus ci opowiadał? — Tak. — Uwierzyłeś? — Nie! — stanowczo zaprzeczył Marcellus. — Bardzo jestem ciekawy, co ty o tym sądzisz. — Ano to było tak: na weselu mojej córki Anny zabrakło nam wina, ale Jezus przyszedł i zmienił wodę w wino. Nie wiem, jak to zrobił. Wiem tylko, że to zrobił. — Kosztowałeś tego wina? — Tak. Nigdy przedtem ani potem nie piłem takiego wina. — Mocne było? — Nnie... — Na twarzy Harifa odmalowało się wahanie. — Aromat miało bardzo delikatny. — Czerwone? — Nie, białe — przypomniał sobie garncarz. — Białe jak woda? — Tak — wzrok Harifa natknął się na sarkastyczny uśmiech Rzymianina i natychmiast uciekł w innym kierunku. Przez jakiś czas obaj milczeli. — Słyszałem, że wszyscy tu bardzo kochali Jezusa — ode zwał się wreszcie Marcellus. — To prawda, panie! — powiedział Harif. — Wtedy spóźnił się na ucztę. Trzeba było widzieć, co się działo, kiedy w końcu przyszedł! Ludzie witali Go, krzyczeli, wielu zerwało się z miejsc i cisnęło się do Niego. Zawsze tak było, kiedy się gdzieś zjawiał. Wszyscy tylko na Niego patrzyli. — Trzymałeś czasem w tych stągwiach wino, Harifie? — Owszem. Marcellus pokiwał z wolna głową i uśmiechnął się sceptycznie. — Dziękuję ci za te informacje — powiedział. — Byłem prawie pewny, że tę historię da się jakoś rozsądnie wy tłumaczyć! — Wstał dając gościowi do zrozumienia, że czas się pożegnać. — Cieszę się, że przyszedłeś. Co mam powiedzieć Justusowi? Kiedy ma cię oczekiwać? Harif nie podniósł się jednak ze stołka. Zdawał się zakłopotany. — Gdyby to było tylko to jedno zdarzenie — powiedział, wcale nie zrażony, że Marcellus tak wyraźnie zakończył już rozmowę — gdyby tylko to... 313 Marcellus usiadł z powrotem, przybierając postawę pełną szacunku i najżywszego zainteresowania. — Ale od tego dnia — ciągnął już pewnym tonem garn carz — zaczęły się dziać różne niezwykłe rzeczy... — Słyszałem — przyznał Marcellus. — Pozwól, że cię spytam, czy byłeś naocznym świadkiem któregoś z tych tajemniczych cudownych zdarzeń, czy też tylko inni ludzie opowiadali ci o nich. Wiesz, jak wiadomości podawane z ust do ust zwykle zmieniają się i rosną! — Czy ktoś już ci opowiadał, panie, jak Jezus nakarmił pięciotysięczną rzeszę mając tylko mały koszyczek chleba i dwie wędzone ryby? — Nie! Proszę cię, opowiedz. — Justus ci opowie, jeżeli go zapytasz. On przy tym był. Bliżej niż ja. — A więc ty byłeś tam również, Harifie? — Tak, ale siedziałem daleko od Jezusa, w tłumie. — Powiedz, co widziałeś. Bardzo mnie interesuje twoje osobiste wrażenie. Gdzie to się działo? — Wkrótce po weselu mojej córki, gdy Jezus chodził po Galilei nauczając, a wielki tłum ciągnął od wioski do wioski za Nim. — Żeby słuchać Jego nauki? — przerwał Marcellus. — Trochę po to, ale przede wszystkim dlatego, że rozeszły się wiadomości o uzdrowieniach wielu chorych, o ślepcach, którzy odzyskali wzrok... — Wierzysz w to? Wierzysz, że Jezus przywracał ślepcom wzrok? — Tak, panie. Spotkałem jednego z nich. Widział nie gorzej niż każdy z nas. — Znałeś go przedtem? — Nie, panie. Ale jego sąsiedzi mówili, że był przez wiele lat ślepy. — A tych sąsiadów znałeś dobrze? — Nie, panie. To byli ludzie z okolic Sychar. — Takie świadectwa nie znalazłyby wiary przed sądem — stwierdził pewny słuszności swojego rozumowania Marcel lus. — Ty wszakże musisz mieć jakieś podstawy do wierzenia im... No, mów dalej o tej dziwnej uczcie. — Zawsze towarzyszyły mu tłumy ludzi — ciągnął Harif, nie przejmując się sceptycyzmem Rzymianina. — Czasem trudno było z nimi sobie poradzić. Każdy chciał być dość blisko, żeby zobaczyć, jak Jezus dokonuje cudów; nigdy nie 314 dało się przewidzieć, kiedy to się zdarzy. Nie jest to zwykła rzecz, panie... — Harif przerwał relację, żeby wtrącić komentarz: — kiedy jeden z naszych, można by powiedzieć, sąsiadów, który wyrósł wśród rówieśników w rodzinnym miasteczku i pracował w warsztacie ciesielskim, zaczyna przemawiać tak, jak nikt przed Nim nigdy nie mówił; a czasem nauczając wskazuje nagle palcem jakiegoś starca, który w pierwszym rzędzie tłumu siedzi z otwartymi ustami i przytyka stulone dłonie do uszu, żeby mimo głuchoty coś jednak ze słów Jezusa pochwycić, i gdy ten stary człowiek niespodziewanie krzyczy: „Ja słyszę! Słyszę!" i powtarzając ten okrzyk tańczy z radości. A Jezus nawet nie przerywa kazania! Wystarczyło, że wskazał palcem tego starca i głuchy odzyskał słuch. — Widziałeś kiedy, jak Jezus to robił? — spytał Marcellus. — Nie, panie, ale wielu ludzi widziało, a były to osoby zasługujące na wiarę. — Przypuśćmy — pobłażliwie zgodził się Marcellus. — Mów o nakarmieniu pięciu tysięcy ludzi. To, jak powiadasz, sam widziałeś? — A więc to było tak. Zaczęło się w Kafarnaum. Działo się tam wiele dziwnych rzeczy i nowina rozniosła się prędko po okolicy, więc tłum zebrał się ogromny, a co gorsze bardzo niesforny, bo nikt nie powstrzymywał ludzi od popychania się, szturchania i tratowania nawzajem w tłoku. — Ciekawe, czemu nie wezwano legionistów; jest przecież fort z załogą w Kafarnaum — rzekł Marcellus. — Owszem, było tam wielu żołnierzy, ale myślę, że kap łanom i rządzącej miastem starszyźnie wcale nie zależało na utrzymaniu porządku. Mieli zapewne nadzieję, że w ścisku dojdzie do jakiegoś nieszczęśliwego wypadku i że wtedy Jezus zostanie aresztowany za zakłócenie spokoju publicznego. — Czy najbliżsi przyjaciele Jezusa nie mogli skłonić tłumu do zachowania porządku? — Jezus miał niewielu przyjaciół. Powołał dwunastu z nich, którzy byli Jego uczniami. Nie mieli oni jednak żadnej władzy, żeby rozkazywać tak ogromnym rzeszom. Prawdę mówiąc potracili głowy, nie wiedząc, jak sobie z tym poradzić. Ja poszedłem z Rubenem do Kafarnaum — tak jak wszyscy — żeby zobaczyć, co się będzie działo. Zastaliśmy tam wielką ciżbę kłębiącą się na głównym placu miasta. W życiu nie byłem w tak okropnym ścisku. Ruchliwy tłum brutalnie rozpychał kobiety i mężczyzn, niosących w ramionach chore dzieci, ślepców, półżywe kaleki przydźwigane na noszach przez 315 krewnych. Nie brakowało nawet trędowatych! — Harif zaśmiał się posępnie: — Tych przynajmniej nikt nie potrącał! — Nie rozumiem, dlaczego ich nie aresztowano? — zdziwił się Marcellus. — Ano — powiedział drwiąco Harif — trędowatego nawet legioniści rzymscy wolą nie tykać! Nie można też mieć za złe tym nieszczęśnikom, że się wmieszali w tłum. Mieli nadzieję, że zostaną oczyszczeni. — A więc Jezusowi przypisuje się także oczyszczanie trędo watych? — z wyraźnym powątpiewaniem spytał Marcellus. — Tak, panie... Kiedy więc tłum tak się burzył, że nikt nie mógł ująć go w karby, Jezus zaczął wycofywać się ku wybrzeżu. Kilku jego uczniów pobiegło przodem i wynajęło łódź. Zanim ludzie spostrzegli, co się dzieje, Jezus z dwunastoma najbliż szymi przyjaciółmi zdążyli odbić od brzegu. — Czy nie był to wobec tłumu dość bezwzględny po stępek? — zastanawiał się Marcellus. — Próbował przemówić do ludzi, ale zamęt przekroczył wszelkie granice. Rozumiesz, panie, ci ludzie tłoczyli się nie po to, żeby usłyszeć Jego nauki, ale żeby zobaczyć cuda. Nie chcieli ustąpić z drogi kalekom, ślepcom i ciężko chorym, dźwiganym na noszach. A przy tym Jezus właśnie wtedy usłyszał złą nowinę. Ścięto jednego z najbliższych Jego przy jaciół, którego Herod Antypas wtrącił był do więzienia. Wieść o tej śmierci doszła do Jezusa w chwili, kiedy starał się uspokoić rozpętany motłoch. Nie można ganić Go, że zapragnął się od niego odsunąć. — Przeciwnie, Harifie — odparł Marcellus. — Wzrusza mnie, że On także czasem borykał się z trudnościami. Co za szczęście, że ta łódka nawinęła im się pod rękę! Tłum musiał być wściekły? — Każdy zachował się zgodnie ze swoim usposobieniem — opowiadał Harif. — Jedni wygrażali pięściami i wykrzykiwali obelgi, inni kiwali głowami i odchodzili. Niektórzy płakali. Niektórzy stali spokojnie i w milczeniu patrzyli na malejącą już w oddali łódź. — A ty i Ruben? — Zdecydowaliśmy się wracać do domu, ale w tej właśnie chwili ktoś zauważył, że łódź skręca na północ. Tłum z krzy kiem puścił się plażą w kierunku Betsaidy, bo wyglądało na to, że Jezus gdzieś w tamtej okolicy wyląduje. — To daleko od Kafarnaum? — Dla łodzi około sześciu mil. Dla pieszych prawie dziewięć. 316 Dzień był upalny, a droga uciążliwa. Kraj tam jest przeważnie pustynny. Wszyscy jednak pociągnęli w kierunku Betsaidy. Dziwny to był widok, ta rzesza ludzi ciągnących brzegiem wśród kamieni i zeschłych chwastów. Znaleźliśmy znów Jezusa dopiero późnym wieczorem. — Czy Jezus zdawał się zagniewany, kiedy tłum Go dogonił? — Nie, tylko smutny, zmartwiony — szepnął Harif. — Ludzie byli okropnie zmęczeni. Po tym marszu nikt już nie popychał i nie szturchał innych! — zaśmiał się Harif wspomi nając tę scenę. — Czy skarcił ich za to, że w Kafarnaum tak źle się zachowywali? — Nie, panie. Dość długo milczał. Ludzie posiadali na ziemi, żeby odpocząć. Jak słyszałem od Justusa, Szymon nalegał, żeby Jezus przemówił, ale On czekał, by nadciągnęła reszta, ci, co zapóźnili się w drodze, bo nieśli chorych. Nie odezwał się ani słowem, póki wszyscy nie doszli na miejsce. Wreszcie wstał i zaczął mówić. Nie gromił nas za to, żeśmy go aż tam wytropili, ani też nie wyrzucał ludziom ich brutalno ści. Mówił, że wszyscy jesteśmy braćmi, tworzymy jedną, wielką rodzinę. Ludzie siedzieli bardzo cicho. Nie było słychać nic prócz głosu Jezusa, a pamiętaj, panie, że zebrało się nas tam pięć tysięcy! — Broda Harifa wbrew jego woli zadrgała, chrząknął. Marcellus badawczym wzrokiem śledził jego twarz. — Niełatwo płaczę, panie — podjął garncarz zdławionym głosem. — Coś jednak w słowach Jezusa było takiego, co wyciskało łzy. Siedzieliśmy jak wielka gromada zmęczonych, bezsilnych dzieci, i wśród tych kłótliwych, dokuczliwych i zachłannych dzieci On tylko zdawał się dojrzałym człowie kiem. Głos Jego brzmiał bardzo spokojnie, ale działał niby balsam na rany. Słuchając Go powtarzałem sobie: „Nigdy do tej pory nie żyłem naprawdę! Nie wiedziałem, jak żyć. Jezus zna słowa życia!" To było tak, jakby sam Bóg przemówił. Wszyscy wzruszyli się, mężczyźni mieli twarze napięte i łzy spływały im po policzkach. Harif wierzchem dłoni otarł oczy. — Potem Jezus umilkł — podjął rwącym się głosem — i skinął na ludzi, którzy z bardzo daleka przydźwigali ciężko chorego, a oni podeszli i postawili nosze u stóp Nauczyciela. Jezus powiedział coś do chorego, nie słyszałem co, ale chory wstał z noszy. I wszyscy też wstali, jakby Jezus nagle pociągnął nas, postawił na nogi. I wszyscy jednocześnie aż zachłysnęli się 317 z podziwu. — Harif uśmiechnął się w zadumie i spojrzał prosto w twarz Rzymianinowi błagającymi dziecinnie oczyma: — Czy wierzysz, panie, w to, co ci opowiadam? — Trudno mi uwierzyć, Harifie — powiedział dobrotliwie Marcellus — ale jestem przekonany, że mówisz w dobrej wierze. Może dałoby się te zjawiska jakoś racjonalnie wyjaśnić. — Może, panie — zgodził się grzecznie Harif. — Wiele, wiele ludzi, którzy podchodzili do Niego, Jezus wtedy uzdrowił, a nikt już się nie przepychał, każdy czekał spokojnie na swoją kolej. — Zawahał się na chwilę, onieśmielony. — Nie będę cię więcej nudził, panie, tymi historiami, jeśli w nie nie wierzysz. — Obiecałeś mi opowiedzieć, jak Jezus nakarmił tę rzeszę — upomniał się Marcellus. — Dobrze, już mówię, panie. Dzień miał się ku wieczorowi. Tak mnie wzruszyło to, co widziałem i słyszałem, że zapom niałem o głodzie. Obaj z Rubenem wiedząc, że na pustkowiu nie znajdziemy nic do jedzenia, zatrzymaliśmy się na rynku w Kafarnaum przy straganie, żeby kupić trochę chleba i wę dzonych ryb. W innych okolicznościach zjedlibyśmy po prostu nasze zapasy. Ale teraz, chociaż głód zaczął nas nękać, wsty dziłem się jeść na oczach głodnego tłumu. Jak wspomniałem, Jezus mówił, że jesteśmy jedną wielką rodziną i że wszystkim powinniśmy się między sobą dzielić. Chętnie bym poczęstował sąsiada siedzącego najbliżej, ale właściwie miałem niewiele prowiantów, ledwie tyle, ile dla siebie potrzebowałem. Więc nie jadłem; Ruben zachowywał się tak samo. — Przypuszczam, że w tłumie wiele osób znalazło się w takim samym kłopocie — rzekł Marcellus. — Uczniowie otaczający Jezusa radzili Mu, żeby odprawił rzeszę do domu, a wtedy oni będą mogli iść do pobliskiej wioski po żywność. Justus później opowiedział mi, że Jezus na te rady potrząsał przecząco głową, a w końcu oznajmił, że trzeba tłum nakarmić. Uczniowie przyjęli to z niepokojem i bardzo byli zatroskani. Ale podsłuchał tę rozmowę chłopiec siedzący obok; miał w koszyczku własny obiad, niezbyt obfity, tyle tylko, żeby zaspokoić głód jednego chłopca. Ten podszedł do Jezusa i podał mu swój koszyk mówiąc, że wszystko, co ma, chciałby z innymi podzielić. Oczy Marcellusa rozbłysły, wychylił się do przodu słuchając z zainteresowaniem. — Mów dalej! — poprosił. — To nadzwyczajna historia! — Tak, panie, naprawdę nadzwyczajna. Jezus podniósł do góry koszyk, żeby go wszyscy zobaczyli. Oznajmił ludziom, że 318 chłopiec ofiarował swoje zapasy do podziału. I patrząc w niebo dziękował Bogu za dar tego chłopca. Było bardzo cicho. Jezus zaczął łamać chleb i rozrywać ryby na małe kawałki. Dał je swoim uczniom i kazał tym nakarmić tłum. — Czy ludzie się śmiali? — spytał Marcellus. — Nie, panie. Nie śmialiśmy się, ale prawie wszyscy uśmiechali się z pomysłu, żeby tą odrobiną jadła nakarmić pięć tysięcy ludzi. Jak już mówiłem ci, panie, wstydziłem się przedtem wyjąć swoje zapasy, ale teraz wstyd mi było, że tego jeszcze nie zrobiłem. Rozpakowałem chleb i ryby, połamałem na kawałki i poczęstowałem sąsiada. — Wspaniale! — wykrzyknął Marcellus. — Czy się ucieszył? — Okazało się, że miał trochę własnych prowiantów — odparł Harif i szybko dodał: — Wiele osób nie miało nic ze sobą. Ale wszyscy tego dnia najedli się do syta. Potem zaś zebrano w tłumie pięć koszy resztek. — Jak się zdaje, prócz ciebie i Rubena wiele innych ludzi przezornie zaopatrzyło się w prowianty na drogę — rezonował Marcellus. — Mało kto odważył się ruszać na pustynię bez koszyka z zapasami. To rzeczywiście cudowna historia, Harifie. — Wierzysz w nią, panie? — pytał mile zaskoczony garncarz. — Ależ tak, wierzę. I uważam to zdarzenie za cud. Jezus natchnął samolubnych skąpców do przyzwoitego zachowania się wobec innych ludzi. Trzeba być bardzo niezwykłym człowiekiem, żeby przemienić taki tłum w zgodną rodzinę! Nie rozumiem uzdrowień, Harifie, ale wierzę w cudowne nakar mienie rzeszy! Dziękuję ci, żeś mi to opowiedział! Rozdział 16 Szli teraz z Kany do Kafarnaum. Przez cały dzień wąska droga pięła się pod górę, a chociaż czasami opadała w płytkie doliny, przybliżała ich coraz bardziej do wzniesionego płaskowyżu, gdzie oliwkowozielona ziemia spotykała się z lazurowym niebem usianym mnóstwem nieruchomych białych obłoków. Był to uciążliwy marsz i przerywali go wiele razy, żeby odpocząć, a kiedy skośne cienie wydłużyły się ku wschodowi, dwaj mężczyźni w milczeniu pokonywali coraz bardziej męczącą 319 stromiznę; mała karawana jucznych zwierząt została daleko za nimi. Wkrótce już mieli osiągnąć szczyt. Justus obiecał, że rozbiją obóz pod osłoną wielkiej skały, widocznej już od dwóch godzin. Opowiadał, że bije tam chłodne źródło i że jest dużo trawy dla zwierząt. Oby tylko zastali to miejsce nie zajęte przez innych podróżnych! Tak, Justus znał je dobrze, obozował tam wiele razy. Widok spod skały jest piękny. Jezus lubił się tam zatrzymywać. Podczas wędrówki po Galilei Marcellus nie zwracał prawie uwagi na fizyczne cechy tej prowincji. Krajobraz jak dotąd nie wyróżniał się żadnym urokiem, a umysł Rzymianina zajmowała wyłącznie dziwna sprawa, która go w te strony przyciągnęła. Jedno tylko interesowało go w tej niezbyt powabnej krainie kamienistych pól, maleńkich winnic, sennych miasteczek drzemiących w kurzu wokół starej studni. Nie obchodziło go nic prócz tajemniczego człowieka, który tak niedawno chodził tymi drogami otoczony przez tysięczne tłumy. Niełatwo było teraz na pustym gościńcu wyobrazić sobie liczbę i nastrój tego tłumu. Większość ludzi musiała przyjść z daleka, bo okolica była słabo zaludniona. Niełatwo też było wyobrazić sobie zamęt, ścisk i zgiełk. Galilejczycy, których Marcellus spotykał, zdawali się niezbyt pobudliwi, niezbyt wrażliwi, prawie flegmatyczni. Czy zmęczona kobieta o zniszczonej, ogorzałej twarzy, oparta na motyce w małym zaniedbanym ogródku, który właśnie mijali, także wybiegła z kuchni zostawiając zupę na ogniu, by przyłączyć się do tłumu ciekawych? Czy brodaty mężczyzna — zapewne jej mąż — niedbale tnący pradziadowskim sierpem kępy traw, pędził bez tchu za orszakiem i próbował się przebić przez spoconą ciżbę, żeby spojrzeć chociaż raz na Jezusa? Nieprawdopodobne, że ktoś tę cichą, spokojną, ociężałą prowincję potrafił zbudzić z wiekowego letargu wzniecając tyle podniecenia. Nawet Justus wspominając to kiwał tylko kudłatą głową i mruczał, że nie sposób tej historii zrozumieć. Można myśleć, co kto chce o cudach — mówił trzeźwo Justus; ludzie często mają histeryczne skłonności i opowiadają niestworzone historie o dziwnych wydarzeniach, których prawdziwość nigdy nie została dostatecznie potwierdzona. Justus przyznawał, że w tym kraju krążyły niezliczone fantastyczne pogłoski. Rzekomo jacyś Nazareńczycy pamiętający dzieciństwo Jezusa widzieli, jak będąc małym chłopcem lepił z gliny ptaszki, które ożywały i ulatywały ku niebu. Mnóstwo takich legend fałszowało obraz Jezusa i sprowadzało Go w oczach wielu rozumnych ludzi do poziomu szarlatana. 320 Ale to, że roznamiętnione tłumy ciągnęły za Nim dzień w dzień, nie zważając na głód i trudy — wiedziała cała Galilea, bo wszyscy w tym uczestniczyli. Można, nie bez podstaw, wątpić o prawdziwości niektórych cudów, ale ten cud był niezbitym faktem. Mała zacofana Galilea, tak ociężała i naiwna, że jej wieśniacze obyczaje i nieokrzesany dialekt wyszydzano w Judei, nagle ocknęła się ze snu. Otrząsnęła się z tępej nudy. Wszyscy zaczęli mówić naraz. Wszyscy wykrzykiwali pytania, na które nikt nie próbował odpowiadać. Porzucano wielbłądy zaprzężone do kół wodnych, zostawiano w krosnach czółenka w połowie szerokości rozwartej osnowy. Narzędzia leżały na podłodze warsztatu, tak jak wypadły z rąk cieśli. Pługi stanęły wśród niedooranej bruzdy. Ogień palił się w pustym ceglanym piecu garncarza. Wszyscy wylegli na drogi, pieszo, na osłach, na wozach czy o kulach. Niedołężne kaleki, których nie można było opuścić, ładowano na nosze i brano ze sobą. Nic już nie było ważne, wszyscy biegli za człowiekiem, który spojrzawszy w twoje oczy napełniał ci serce szczęściem — albo wstydem, albo ściskającą gardło tęsknotą do jego spokojnej siły i nieskalanej czystości. Teraz światło zgasło. Tłum się rozproszył. Natchniony młody Galilejczyk umarł. Galilea na nowo zapadła w sen. Był to kraj odcięty od świata. Może sami jego mieszkańcy uświadamiali sobie tę samotność dopiero teraz, po krótkim okresie bezprzykładnego ożywienia. Marcellus był ciekawy, jak żywy jest jeszcze wpływ Jezusa. Oczywiście garstka ludzi, którzy Go najlepiej znali i najwięcej Mu zawdzięczają, będzie Go pamiętała do śmierci. Na przykład Miriam. Może takich jak Miriam jest więcej? Justus mówił, że niektórzy Galilejczycy zostali całkowicie przeobrażeni, niemal jakby się na nowo narodzili. Jacyś ludzie niskiego stanu nauczyli się nowego zawodu. Jacyś żebracy wzięli się do roboty. Jacyś szynkarze stali się szanowanymi obywatelami. Jakieś kobiety, słynne dawniej ze złośliwości, poświęciły się teraz dobrym uczynkom. Ale większość zapewne nie wytrwała w szlachetnych postanowieniach. Marcellus obiecywał sobie, że wypyta o to Justusa dokładnie. Teraz, kiedy dochodzili do szczytu, z każdym krokiem rozszerzał się przed nimi widnokrąg. Na północy zobaczyli łańcuch ośnieżonych gór. Gdy posunęli się trochę dalej, ukazały im się w blasku zachodzącego słońca wieże i kopuły odległego miasta. Marcellus nie musiał pytać 0 jego nazwę: to była Tyberiada. Wyciągał nogi, żeby dotrzymać tempa Justusowi, który szybko zmierzał ku północnej 21 -Szata 321 krawędzi, rozglądając się pilnie na wszystkie strony, jak gdyby spodziewał się spotkać tutaj przyjaciela. Nagle otwarł się przed nimi widok zachwycający i Marcellus ujrzał po raz pierwszy ciemny błękit jeziora, którego nazwa tylekroć powtarzała się w opowieściach przewodnika. Nad tym małym Galilejskim Morzem Jezus spędzał wiele czasu. Justus ciężko usiadł na ziemi, skrzyżował ręce na piersi i milcząc wpatrywał się w krajobraz. Marcellus nieco na uboczu wyciągnął się i oparł na łokciach. W oddali widać było na jeziorze skośny żagiel. Wzdłuż wybrzeża nakryte płaskimi dachami domy sięgały aż nad samą wodę. Po długiej chwili Marcellus poruszył się i na pół do siebie rzekł: — A więc to jest Morze Galilejskie! Justus z wolna skinął głową. Wskazał najdalsze widoczne z tego miejsca skupisko domów i powiedział: — Kafarnaum. Osiem mil stąd. — O ile wiem, z tym jeziorem są związane dla ciebie, Justusie, pewne drogie sercu wspomnienia. — Szerokim gestem objął całą okolicę. — Bardzo jestem ciekaw, czy na ogół tutejsi ludzie zmienili się pod wpływem Jezusa. — Trudno to wiedzieć — odparł Justus. — Mało o tym mówią. Boją się, bo rzymski fort jest blisko. Zadając pytania można się narazić na przykrości. Wiadomo tylko, co się dzieje u najbliższych przyjaciół; zamierzam kilku z nich odwiedzić korzystając z pobytu w tych stronach. — Czy będę mógł ich poznać? — niepewnie zapytał Mar cellus. — Bardzo niewielu — szczerze powiedział Justus. — Obie całem ci, że poznasz starego Bartłomieja. — Odwrócił się do Marcellusa z uśmiechem, który wywołały jakieś związane widać z tym starcem wspomnienia. — Może zainteresują cię okoliczności, w jakich Jezus spotkał się z nim po raz pierwszy. Pewnego ranka, kiedy Jezus z Filipem przechodził koio jego domu, Bartłomiej siedział w swoim małym ogrodzie wśród drzew figowych. Jezus przyjaźnie pozdrowił go gestem i sło wami: „Pokój z tobą, Natanaelu!" — Zdawało mi się, że ten człowiek nazywał się Bartłomiej? — zdziwił się Marcellus. — To jest właśnie zabawny szczegół tej historii — ze śmiechem odparł Justus. — Nie ma u nas zwyczaju, by zwracać się do czcigodnych starszych osób nazywając je pierwszym imieniem. Myślę, że sędziwego Bartłomieja nikt od 322 co najmniej dwudziestu lat nie nazwał Natanaelem. I nag młody obcy przechodzień pozwolił sobie na taka. poufałość. — Bartłomiej obraził się pewnie? — z uśmiechem spytał Marcellus. . — No, chyba nie obraził się poważnie, ale z pewnością był zaskoczony. Skinął na Jezusa i może chciał Go zgromić za to rzekome uchybienie. Opowiadał mi tę scenę Fi"P- Bartłomiej z surową miną czekał, aby Jezus się zbliżył, potem oczy jego rozszerzyły się i zmiękły. Z uśmiechem powiedzial: »Znasz moje imię". „Tak — odparł Jezus — a ponieważ znaczy ono »Dany od Boga«, przystoi tobie, który jesteś prawdziwym Izraelitą i nie masz w tobie zdrady." — To musiało się spodobać starcowi — stwierdził Marcellus. — Rzeczywiście — z powagą przytaknął Jus*us- i a , ze stał się odtąd jednym z uczniów Jezusa. — Co mówisz! Poszedł za Nim? — Tak. Dziwna rzecz. Bartłomiej od da^na już tylko przesiadywał w ogrodzie uważając, że skończył się dla nieg okres czynnego życia. Ale wstał i poszedł za Jezusem. ie odstępował go przez następne trzy lata. — Odzyskał siły? — z niedowierzaniem spytał Marcellus. — Nie, był w dalszym ciągu starcem. Ci?żko m]\ by*° dotrzymywać kroku młodszym uczniom. Męczył się, oddyc a ze świstem, sapał jak każdy sędziwy człowiek PrzY ^^ ? wysiłku. — A jednak wytrwał? — Tak. Wytrwał. Nikt nie ośmielał się nazywać go Natana elem prócz Jezusa, który zawsze zwracał się tak do n g . I Bartłomieja to cieszyło. — Może Jezus w ten sposób zachęcał go do wytrwania — zastanawiał się Marcellus. — Może dzięki ten™ Bartłomiej czuł się odmłodzony. . , — Nie tylko Bartłomiej czul się odmłodzony [ niedojrzały w obecności Jezusa! — Justus zmarszczył czoł° i P°6 a zl brodę jak zwykle, gdy szukał w pamięci jakiegoś nieuchwy . *> wspomnienia. — Z wyjątkiem Jana wszyscy najbliżsi przyjacie e i uczniowie Jezusa byli od Niego starsi, ale Cn zdawał się o wiele, wiele od nich dojrzalszy. Czasem kiedy z&tTzymywa.ls~ my się na odpoczynek, budził nas po godzinie mówiąc: » Wstawajcie, dzieci, pora nam w drogę". Ni^1 z nas me uśmiechał się z tych słów ani też im się nie dziw71'- — Utrzymywał pewien dystans między sot*^ a in y ludźmi? — spytał Marcellus. 323 Justus zastanawiał się chwilę, nim odpowiedział potrząsając głową: — Nie, był bardzo przyjacielski! Każdy garnął się do Niego, jak gdyby szukając opieki. Myślę, że ludzie dlatego cisnęli się do Niego, tak że ledwie mógł się w ciżbie poruszać. — Musiało to być dla Niego bardzo męczące. Czy nie okazywał znużenia? — Tak, zdawał się bardzo, bardzo zmęczony, ale nigdy nie protestował. Czasem ludzie łokciami przepychali się przez tłum roztrącając czy nawet przewracając po drodze innych, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek kogoś za to zgromił. Czy widziałeś kiedy, Marcellusie, jak maleńkie kurczęta wspinają się jedno na drugie, żeby zdobyć miejsce pod skrzydłami matki? Kokosz, jak się zdaje, wcale tego nie zauważa, rozpo ściera tylko szeroko skrzydła, żeby wszystkie pisklęta mogły się bezpiecznie schronić. On zajmował taką właśnie postawę. I tak my garnęliśmy się do Niego. — Bardzo dziwne — w zamyśleniu mruknął Marcellus. — Zdaje mi się, że jednak rozumiem twoją myśl — dodał jakby wracając z daleka. — Nie — zaprzeczył Justus. — Zdaje ci się, że rozumiesz, ale nie możesz tego, co ci mówię, pojąć, jeśli nie znałeś Jezusa. Niektórzy z nas byli o tyle od Niego starsi, że mógłby być ich synem, a mimo to zachowywali się jak pisklęta. Na przykład Szymon, który zawsze był pierwszym wśród uczniów i prze wodził im. Mam nadzieję, że spotkasz się z Nim w Jerozolimie. To człowiek wielkiej energii i zaradności. Ilekroć Jezus zostawiał nas na jakąś godzinę samych, Szymon z natury rzeczy obejmował przewodnictwo i wszyscy słuchali go z sza cunkiem. Ale kiedy Jezus znów się zjawiał — Justus uśmiechnął się, wydął wargi i pokiwał głową — natychmiast Szymon zmieniał się w małego chłopca, pokornego i bezradnego. W pisklę! — Czy Bartłomiej także był pisklęciem przy Jezusie? — Z Bartłomiejem trochę inna sprawa. Nigdy tak śmiało nie wypowiadał swojego zdania jak Szymon, gdy Jezusa nie było między nami. Dla niego próg nie był tak wysoki jak dla Szymona. Nie do wiary, ile trudów potrafił znieść ten stary człowiek. Uczestniczył w ostatniej wieczerzy tego wieczora, kiedy Judasz miał zdradzić Jezusa. Ale kiedy dowiedział się, że Mistrz został aresztowany, załamał się i ciężko zachorował. Nim się dźwignął z łóżka, już było po wszystkim. — Justus zamknął oczy, westchnął głęboko, i twarz ściągnęła mu się 324 z bólu. — Było po wszystkim — powtórzyły bezgłośnie jego wargi. — Teraz Bartłomiej jest już chyba bardzo niedołężny — powiedział Marcellus, pragnąc rozproszyć posępny nastrój. — Nie, prawie się nie zmienił — odparł Justus. — Mało co się postarzał, niewiele mu ubyło sił. Ogarnęła go dziwna myśl, że nigdy nie umrze. Przesiaduje całymi dniami w swoim sadzie pod figowym drzewem, jeśli pogoda dopisuje. — Pewnie patrzy na drogę — rzekł Marcellus — z nadzieją, że Jezus przyjdzie znowu i odwiedzi go. Justus spoglądał na jezioro. Teraz odwrócił się szybko i popatrzył Marcellusowi w oczy z takim napięciem, że Marcellus zmieszał się pod tym spojrzeniem. Wreszcie przewodnik znowu skierował wzrok na jezioro. — Zgadłeś, Bartłomiej na to właśnie czeka — szepnął. — Całymi dniami nie spuszcza oczu z drogi. — Starcy miewają dziwne urojenia — stwierdził Marcellus. — Nie tylko starcy! — odparł Justus. Tymczasem mała karawana, którą zostawili w tyle na stromym zboczu, ukazała się wreszcie na grzbiecie wzgórza. Jonatan podbiegł do dziadka i osunął się obok niego na ziemię. — Kiedy będzie wieczerza? — spytał przymilnie. — Już wkrótce — zapewnił go Justus. — Teraz idź i pomóż pachołkowi w zdejmowaniu juków. Przyjdziemy do was za chwilę. Jonatan pobiegł w podskokach. — Malec jest, jak się zdaje, w doskonałym humorze dzisiaj — zauważył Marcellus. — Dzięki Miriam — powiedział Justus. — Długo wczoraj z nim rozmawiała. Myślę, że już nie musimy się o niego niepokoić. — Szkoda, że nie słyszeliśmy tej rozmowy — westchnął Marcellus. — Jonatan nic mi z niej nie powtórzył — rzekł Justus — ale widzę, że zrobiła na nim głębokie wrażenie. Zauważyłeś chyba, jaki był cichy przez cały wieczór. — Wątpię, czy znalazłaby się na świecie druga taka kobieta jak Miriam — poważnie oznajmił Marcellus. — Jest pewna wdowa z Kafarnaum — rzekł Justus. — Może będziesz miał sposobność poznać ją. Spędza życie chodząc do domów biedaków, gdzie ktoś chory potrzebuje pomocy. Na imię jej Lidia. Może zainteresowałaby cię jej historia. 325 — Proszę cię, opowiedz! — Marcellus usiadł, gotowy do słuchania z uwagą. — Lidia straciła męża, Ahirę, gdy była jeszcze zupełnie młodą kobietą. Nie wiem, jak to jest w waszym kraju, ale tutaj los młodej wdowy bywa ciężki. Żyje w zaciszu domu, nigdzie się nie pokazuje. Lidia uchodziła w Kafarnaum za wyjątkowo piękną dziewczynę. Ahira był bogaty, mieli dom odpowiedni do majątku. Wkrótce po owdowieniu Lidia zapadła na chorobę kobiecą i stopniowo uroda jej więdła. Rodzina opiekowała się nią troskliwie. Nie szczędząc kosztów wzywano najsłynniej szych lekarzy. Wożono ją do różnych leczniczych źródeł. Nic nie pomagało i choroba wyniszczała ją coraz bardziej. Wreszcie Lidia tak osłabła, że ledwie się snuła po swoim pokoju. W tym czasie kraj cały trząsł się od wieści o dziwnych uzdrowieniach dokonywanych przez Jezusa. Justus urwał, jak gdyby wahał się, czy opowiadać dalej. Marcellus czekał, a jego ciekawość z każdą chwilą rosła. — Mimo wszystko powiem ci, Marcellusie — zdecydował się Justus — że osobom bogatym nie było wcale łatwo uzyskać rozmowę z Jezusem. Ubodzy cisnęli się do Niego bez ceremo nii, nie bali się upokorzeń ani przeszkód. Większość biedaków nawykła do żebrania o łaskę i gromadziła się chętnie wszędzie, gdzie mogła spodziewać się jakichkolwiek korzyści. Ludzie z wyższych warstw, choćby szczerze pragnęli zobaczyć Jezusa, z trudem pokonywali dumę i niechętnie przyłączali się do hałaśliwej ciżby. Jezus im współczuł. Kilka razy zgodził się przyjąć jakąś ważną osobistość i porozmawiać z nią spokojnie w nocy, wyrzekając się odpoczynku, którego tak bardzo potrzebował. — Czy ci ludzie zabiegając o taką osobną audiencję szukali uzdrowienia z jakichś chorób? — spytał Marcellus. — Z pewnością, ale znam przypadki, gdy możni ludzie, których żadna choroba nie dręczyła, zapraszali Jezusa do swoich domów na długie rozmowy. Kiedyś na przykład czekaliśmy na niego aż do rannego piania kogutów przed domem Nikodema Ben Goriona, najsłynniejszego w kraju prawnika. A Nikodemowi nic nie dolegało, w każdym razie nie cierpiał na żadną cielesną chorobę. — Może chciał Jezusa przestrzec, odradzić mu dalszą działalność? Nie sądzisz? — spytał Marcellus. — Nie. Nikodem wówczas odprowadził Jezusa aż do bramy. Jezus mówił coś do niego z wielką powagą. Żegnając się położyli sobie wzajem ręce na ramionach. U nas taki gest 326 przyjęty jest tylko między dwoma mężczyznami równego stanu. Wracając do historii Lidii, powtarzam, że zamożna, delikatna kobieta musiała zdobyć się na wielką odwagę, żeby włączyć się w tłum otaczający Jezusa. — Oczywiście, to zrozumiałe — przyznał Marcellus. — Pewnego dnia, kiedy Jezus nauczał na placu publicznym w Kafarnaum, podszedł do Niego Jair, człowiek majętny i poważany w mieście. Przedostał się przez ciżbę, ponieważ ludzie rozstępowali się przed nim, gdy usłyszeli, kto to jest. Widać też było po nim, że jest ogromnie wzburzony. Stanąwszy przed Jezusem, bez żadnych wstępów powiedział, że córka jego zachorowała śmiertelnie, i prosił, żeby Jezus natychmiast do niej pospieszył. Jezus o nic więcej nie pytając zgodził się i zaraz ruszyli główną ulicą miasta, a tłum wokół nich gromadził się coraz większy. Lidia, kiedy mijali jej dom, zobaczyła Jaira, którego znała. — A gdzie ty byłeś wtedy, Justusie? — spytał Marcellus. — Jak się zdaje, znasz wszystkie szczegóły tych wydarzeń? — Przypadkiem włączyłem się w tłum właśnie koło domu Lidii. Niosłem Szymonowi wiadomość, że matce jego żony, która już od pewnego czasu chorowała, bardzo się pogorszyło; kiedy się to działo, byłem tak blisko Jezusa jak w tej chwili ciebie. Przypuszczam, że Lidia nie odważyłaby się na to, co zrobiła, gdyby nie spostrzegła Jaira wśród tłumu. To jej dodało odwagi. Zebrała resztkę sił, zbiegła ze schodów, roz paczliwie torowała sobie drogę w ciżbie, aż w końcu znalazła się tuż przy Jezusie. Wtedy widać odwaga ją opuściła, bo nie próbowała nawet przemówić do Niego, lecz dotknęła tylko rąbka jego szaty. Myślę, że była przerażona własnym zuchwal stwem. Odwróciła się i zaczęła uciekać, przeciskając się znów przez tłum. — Dlaczego ktoś z was nie powiedział Jezusowi o tej nieszczęśliwej kobiecie? — spytał Marcellus. — Cóż chcesz — bronił się Justus — w tym zamieszaniu... Ani się spostrzegliśmy, tak się to wszystko prędko stało i zaraz Lidia zniknęła nam z oczu. Ale Jezus przystanął i obejrzał się za siebie. „Kto się mnie dotknął?" — zapytał. — To znaczy, że poczuł przez szatę dotknięcie tej kobiety? — wykrzyknął Marcellus. Justus skinął głową i ciągnął dalej. — Szymon i Filip przypomnieli Mu, że ogromny tłum ciśnie się wokół, wiele ludzi wciąż się o Niego ociera. Ale Jezus nie zadowolił się tym wyjaśnieniem. I gdy tak stał wypytując 327 uczniów, rozległ się nagle przenikliwy krzyk kobiecy. Tłum rozstąpił się otwierając Lidii drogę z powrotem do Jezusa. Musiał to być dla niej bardzo trudny moment. Przywykła do życia w domowym zaciszu. Na ulicy zrobiło się nagle dziwnie cicho. Justusowi głos nieco drżał na wspomnienie tej sceny. — Widziałem w tamtym okresie wiele wzruszających zda rzeń, ale to wstrząsnęło mną szczególnie głęboko — podjął opowieść. — Lidia podeszła z wolna, ze spuszczoną głową, zasłaniając dłonią oczy. Uklękła na ziemi u stóp Jezusa i wyznała, że to ona dotknęła Jego szaty; podniosła ku Niemu wzrok, łzy płynęły jej po policzkach, kiedy mówiła, że została uzdrowiona z wieloletniej choroby. Nie mogąc dłużej bronić się przed wzruszeniem, Justus rękawem otarł oczy. Z wysiłkiem opanował głos i ciągnął dalej. — Wszyscy byli wzruszeni. Ludzie płakali, Jair szlochał jak dziecko. Nawet Jezusowi, tak zawsze spokojnemu, oczy zwil gotniały, gdy spoglądał z góry w twarz klęczącej Lidii. Ta kobieta patrzała w Niego jak w słońce. Łkanie wstrząsało jej ciałem, ale twarz promieniała zachwytem. Była niezwykle piękna. — Proszę cię, mów dalej — szepnął Marcellus, gdy Justus umilkł. — To była wzruszająca chwila! — powiedział Justus zdła wionym głosem. — Jezus podał jej obie ręce i podniósł ją z klęczek; przemówił do niej jak do spłakanej małej dziew czynki: „Córko, wiara twoja cię uzdrowiła, idź w pokoju"... — To najpiękniejsza historia, jaką w życiu słyszałem — poważnie stwierdził Marcellus. — Nie bardzo wiem, dlaczego ci ją opowiedziałem — mruknął Justus. — Nie mogę przecież spodziewać się, abyś uwierzył, że Lidia została uzdrowiona dzięki jednemu do tknięciu Jezusowej szaty. Czekał z ciekawością, prawie z upragnieniem na następne słowa Marcellusa. Co innego zachwycić się pięknością jakiejś historii, a co innego uznać jej prawdziwość. Opowieść o uzdrowieniu Lidii wzruszyła Rzymianina, ale teraz pewno zacznie rezonować i tłumaczyć to zjawisko jakimiś naturalnymi przyczynami. Jeśli tak długo milczy, to widać niełatwo mu znaleźć przekonujący argument. Justus obserwował pilnie jego twarz, zdziwiony powagą jej wyrazu. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy Marcellus tonem najgłębszej szczerości powiedział: — Wierzę, Justusie, w każde słowo tej twojej opowieści. 328 Mimo zmęczenia Marcellus długo nie mógł zasnąć tej nocy. Historia Lidii wskrzesiła jego własne wspomnienie o dziwnym przeżyciu związanym z szatą Jezusa. Od dawna już nie poruszał tej sprawy w swoich rozmyślaniach. Wynalazł argumenty tłumaczące zgodnie z rozsądkiem niezwykły wpływ, jaki szata wywarła na jego psychikę. Wyjaśnienie nie było całkowicie uzasadnione i przekonujące, ale przyjął je, ponieważ uwalniało go od bardziej kłopotliwej hipotezy, że szata jest zaczarowana. Rozpatrując rozsądnie swoją historię stwierdził, że wszystko zaczęło się od potężnego psychicznego wstrząsu. Widok śmierci na krzyżu jest tak okropny, że musi pozostawić ślady w duszy każdego szlachetnego człowieka. Jeśli ktoś musiał osobiście przeprowadzać egzekucję, okropność ta niepomiernie się potęguje. W dodatku ukrzyżowano niewinnego, więc wyrok i jego wykonanie było haniebną zbrodnią. Pamięć o tym musiała go dręczyć nieustannie, boleśnie jak cielesna rana. Nic dziwnego, że ogarnęło go przygnębienie, które wywołało straszliwy zamęt w jego umyśle. Była też nocna uczta w insuli, podczas której po pijanemu uległ żądaniom centuriona i włożył na siebie skrwawioną szatę. Widocznie miara zgryzoty z powodu tragedii, jakiej był świadkiem i uczestnikiem tego dnia, przepełniła się w tym momencie tak, że nie mógł już znieść nikczemności własnego gestu. Wstręt, który go wtedy niemal sparaliżował, wydał mu się zemstą wyższej siły odpłacającej za tę ostateczną zniewagę. Długo potem nie mógł się uwolnić od tej obsesji. Szata kryje w sobie jakąś klątwę. Drżał na samą myśl o niej. Stała się symbolem jego zbrodni i hańby. Potem pewnego popołudnia w Atenach nastąpiło pamiętne ozdrowienie. Psychiczna udręka osiągnęła punkt kulminacyjny. Nie mógł jej ścierpieć dłużej. Jedyne wyjście widział w samobójstwie. I w ostatniej rozstrzygającej chwili szata wstrzymała jego rękę sięgającą po sztylet. Przez kilka następnych godzin trwał w oszołomieniu; gdy próbował analizować niezwykłe zdarzenie, które tego popołudnia przeżył, rozum po prostu odmawiał mu posłuszeństwa. W ekstatycznej radości, że wyzwolił się nareszcie z pęt melancholii, nie był zdolny zastanawiać się nad przyczynamiwyzwolenia. Myśli, które snuł na ten temat, rwały się i były tak jałowe jak próby ocenienia jakiegoś fantastycznego, na pół zapomnianego snu. Z czasem skonstruował sobie teorię wyjaśniającą to nagłe 329 ozdrowienie tak samo, jak przedtem tłumaczył swoją chorobę. Jedno i drugie kojarzyło się z szatą Jezusa. Ale czy ona sama miała z tym coś wspólnego? Czy nie działało tylko jego subiektywne wyobrażenie z nią związane? Zdawało mu się, że rozumuje słusznie i trzeźwo. Głęboka rana, zadana jego psychice, zgoiła się w końcu. Tamtego popołudnia w ateńskiej gospodzie dokonało się to w chwili, gdy w udręce zdecydował się pozbyć raz na zawsze okrutnej obsesji. Sądził, że wnioskuje prawidłowo. Natura z reguły buntuje się przeciw wszystkiemu, co zakłóca jej ślepe, lecz uporządkowane procesy. Drzewo może przez wiele lat toczyć powolną cichą wojnę z murem, który przeszkadza mu w rozwoju, i nie można dostrzec żadnych pomyślnych wyników tej walki. Pewnego dnia mur rozsypuje się w gruzy nie dlatego, że drzewo nagle zaatakowało go z nadprzyrodzoną siłą, lecz dlatego, że długotrwała, cierpliwa samoobrona i przyrodzona żywej roślinie siła wzrostu w końcu dokonały swojego dzieła. Po długim uwięzieniu drzewo odzyskało wolność. Prawo przyrody zwyciężyło. Marcellus poprzestał na tym wyjaśnieniu. Przypowiastka 0 drzewie i murze tak mu się spodobała, że spróbował zastosować ją również na kolejnym wyższym etapie rozumo wania. Niezwykłe przeżycie zmusiło go do wiary w jakieś nadprzyrodzone moce. Ale umysł jego, z chwilą gdy odzyskał zdolność do normalnego funkcjonowania, zaczął sprzeciwiać się wyobrażeniom niezgodnym z rozsądkiem. Zdrowy umysł odrzuca niedorzeczne myśli o jakichś nadprzyrodzonych siłach. Choćby ich działanie objawiało się w sposób najbardziej przekonujący, umysł automatycznie, mimo woli człowieka, pracuje, żeby te pojęcia usunąć, tak jak korzenie drzewa napierają na przeszkadzający im mur. Północ dawno minęła, a Marcellus leżał na posłaniu bezsennie i rewidował swoje dotychczasowe wyjaśnienia tajemnicy szaty w świetle usłyszanej tego dnia historii Lidii. Nie mógł jednak poradzić sobie z tym problemem. Żywiołowo oświadczy! Justusowi, że wierzy w każde słowo jego opowieści. Nie miał prawa wątpić o prawdomówności zacnego przewodnika. Z pewnością jednak to dziwne zdarzenie dałoby się wytłumaczyć racjonalnie. Może po prostu proces chorobowy dobiegał kresu 1 moment niezwykłego uczuciowego napięcia ostatecznie przy pieczętował jego zakończenie. Marcellus powtarzał w myślach to zdanie starając się nadać mu przekonujące brzmienie i uwierzyć w jego sens. W końcu musiał przyznać, że jego teoria jest niedorzeczna, i nareszcie zapadł w sen. 330 Ocknął się w pewnej chwili i ostrożnie podniósł się opierając na łokciu, by spojrzeć w otwarte wejście namiotu. W szaro-niebieskim świetle przedświtu majaczyła wysoka, barczysta sylwetka brodatego mężczyzny. Nie mógł jednak rozróżnić twarzy intruza, było jeszcze za ciemno. Mężczyzna nie starał się ukryć. Sta! wyprostowany i zapewne bez powodzenia próbował zidentyfikować mieszkańców namiotu. Po chwili odszedł. Kiedy nieznajomy zniknął, Marcellus wstał, zasznurował sandały, zapiął pas i cichcem wymknął się z namiotu. Niespodziewany gość nie wydał mu się wcale groźny. Nie wyglądał na złodzieja ani na pospolitego włóczęgę. Jak można było sądzić z jego zachowania, nie zamierzał napastować podróżnych. Przypuszczalnie umówił się na tym miejscu z Justusem i spóźnił się na spotkanie. Gdy zastał obóz uśpiony, postanowił czekać, aż przyjaciel zbudzi się, i wtedy dopiero zgłosić się do niego. Zdawało się to tym bardziej prawdopodobne, że poprzedniego popołudnia, gdy znaleźli się na grzbiecie wzgórza, Justus rozglądał się wokoło, jakby spodziewał się nadejścia kogoś znajomego. Co prawda miał ten zwyczaj, że z każdego wysoko położonego miejsca, skąd roztaczał się szeroki widok, przepa-trywał całą okolicę; podobnie też zachowywał się na każdym rozstaju dróg, a ilekroć za jego plecami skrzypnęły otwierane drzwi, wzdrygał się i natychmiast odwracał głowę. Było jeszcze za ciemno, by zapuszczać się dalej w poszukiwaniu zagadkowego wędrowca. Marcellus z wolna doszedł na północną krawędź wąskiego płaskowyżu, gdzie poprzedniego dnia siedział z Justusem. W dole na wschodzie, za zasłoną gęstego mroku kryjącego jezioro, szarość już zaczynała rozjaśniać się odcieniem błękitu. Wkrótce na widnokręgu zjawiła się długa cienka smuga lśniącej bieli. Rozcapierzone palce światła sięgały coraz wyżej ku sklepieniu nieba za oślepiającym śnieżnym szczytem górskim. Śnieg roziskrzył się złotymi pasmami. Marcellus usiadł, żeby śledzić wstający brzask. O niespełna staję dalej, także zwrócony ku wschodowi, siedział nieznajomy, który nie spostrzegł jeszcze, że jest obserwowany. Nie poruszał się, trwał wciąż w tej samej pozie obejmując długimi ramionami kolana, pochłonięty wspaniałym widokiem nieba. Rozwidniło się już na tyle, że Marcellus mógł zauważyć ubogą odzież nieznajomego, który nie miał ze sobą żadnego bagażu; niewątpliwie mieszkaniec pobliskiej okolicy, zapewne rybak, o czym świadczyła grubo dziana włóczkowa 331 czapka, naciągnięta głęboko na uszy, taka, jakie nosili zwykle tutejsi rybacy. Nie chcąc go szpiegować, Marcellus chrząknął, jak mógł najgłośniej. Nieznajomy z wolna odwrócił się, wstał zwinnie i podszedł bliżej. Zatrzymał się o parę kroków od Rzymianina i czekał, aby on pierwszy się odezwał. — Kim jesteś i czego sobie życzysz? — spytał Marcellus. Wędrowiec przeczesał palcami brodę i uśmiechnął się szero ko. Zdjął czapkę odsłaniając bujne potargane włosy. — A więc przebranie lepiej mnie maskuje, niż myślałem! — powiedział ze śmiechem. — Demetriusz! — Marcellus zerwał się na równe nogi i uścisnęli sobie ręce. — Demetriusz! Jakim sposobem od nalazłeś mnie tutaj? Czy masz jakieś kłopoty? Może cię ścigają? Skąd wziąłeś te łachmany? Czyś niegłodny? — Wczoraj dowiedziałem się w Kanie, że wyruszyliście do Kafarnaum. Mam trochę kłopotów, ale niezbyt groźnych i na razie nikt mnie nie ściga. Co do odzieży — podniósł ramiona w wytartych rękawach — czy nie jest stosowna dla włóczęgi? Najadłem się do syta wczoraj wieczorem. Wasz poganiacz osłów poczęstował mnie wieczerzą i pożyczył derki. — Dlaczegoś od razu nie ujawnił, kim jesteś? — z wyrzutem spytał Marcellus. — Chciałem porozmawiać z tobą, panie, w cztery oczy, nim mnie zobaczy Justus. — A więc mów! Powiedz prędko wszystko, co masz na sercu, bo Justus zbudzi się lada chwila. — Wiesz, panie, od Szczepana, o mojej ucieczce z Je rozolimy... — Wróciłeś potem do tego miasta? — przerwał mu Mar cellus. — Nie, ale udało mi się przesłać wiadomość Szczepanowi, a on dokładnie opisał swoją rozmowę z tobą, panie — Demet riusz zmierzył swojego pana wzrokiem od stóp do głów. — Wyglądasz, panie, doskonale, chociaż trochę schudłeś. — Piesza wędrówka dobrze działa na tors — odparł Marcel lus — ale męczy nogi. Mówże dalej! Nie mamy dużo czasu. Demetriusz starał się opowiadać zwięźle. Uciekł do Joppy w nadziei, że tam spotka się ze swoim panem, gdy ten przypłynie z Aten. Przez kilka dni głodował i nie miał dachu nad głową, daremnie szukając pracy w porcie. — Pewnego ranka spostrzegłem starego mężczyznę tasz czącego po nabrzeżu duży pęk pozieleniałych surowych skór. 332 Tak rozpaczliwie potrzebowałem zarobku, że wziąłem na plecy ten cuchnący ładunek i wyniosłem na ulicę. Stary Żyd drepta! koło mnie i wykrzykiwał z oburzenia. Kiedy zrzuciłem to obrzydliwe brzemię, zaofiarował mi dwa grosze. Nie przyjąłem mówiąc, że nie najął mnie do tej roboty. Wtedy spytał, ile żądam za odniesienie skór do jego garbarni, znajdującej się o pół mili dalej przy nadbrzeżnej ulicy. Powiedziałem, że zrobię to w zamian za porządny obiad. — Nie wdawaj się w szczegóły, Demetriuszu — zniecierp liwił się Marcellus. — Mów, co było dalej! — Te szczegóły są ważne, panie! Stary Żyd dopytywał się, z której części Samarii pochodzę. Nasz aramejski, jak z pew nością już się przekonałeś, panie, mocno trąci samaryjskim dialektem. Mój garbarz miał krewnych w Samarii. Na imię mu było Szymon. Mówił dużo, chętnie i przyjaźnie, zadawał mnóstwo pytań. Powiedziałem mu, że praktykowałem u Be niamina w Atenach, i to go ucieszyło, ponieważ coś niecoś słyszał o tym ateńskim tkaczu. Wreszcie przyznałem się, że w Jerozolimie pracowałem u Benjusufa. Ucieszył się jeszcze bardziej. W swoim domu, tuż koło garbarni, pozwolił mi się wykąpać i dał czystą odzież, właśnie tę, którą na mnie widzisz, panie — Demetriusz z uśmiechem pokazał łaty. — Dostaniesz lepszą — oznajmił Marcellus. — Jestem kupcem towarów włókienniczych, mam do wyboru, co ze chcesz. Aż za wiele! No i co dalej z tym starym Szymonem? — Zainteresował się mną, ponieważ pracowałem u Ben jusufa, i spytał, czy należę do wiernych. A ja potwierdziłem. Czy rozumiesz, panie, co to znaczy? — dodał z nadzieją w głosie. Marcellus trochę niepewnie skinął głową. — Rzeczywiście należysz do tych wiernych? — spytał. — Staram się, panie — odparł Demetriusz. — To wcale niełatwe. Nie wolno na przykład walczyć. Trzeba po prostu znosić wszystko, co nas spotyka, tak jak On. — Ale wolno chyba się bronić? — zaprotestował Marcellus. — On się nie bronił — cicho powiedział Demetriusz. Marcellus wzdrygnął się i potrząsnął głową. Obaj przez chwilę milczeli. — Tego nakazu najtrudniej będzie przestrzegać — rzekł wreszcie Koryntczyk. — Opuszczając Jerozolimę o świcie przyrzekłem Szczepanowi, że dołożę starań, aby unikać bójek, ale w niespełna godzinę później złamałem słowo. Szymon Piotr, nazywany Wielkim Rybakiem i pierwszy wśród uczniów 333 Jezusa, ochrzcił mnie przed świtem w warsztacie Benjusufa, w obecności zebranych tam ludzi i... — Ochrzcił cię? Co to znaczy? — Zdumienie Marcellusa było tak zabawne, że Demetriusz mimo powagi tematu musiał się uśmiechnąć. — Ochrzcił mnie wodą — wyjaśnił. — Oni każdego nowego wyznawcę polewają wodą albo zanurzają w wodzie, jak w da nych okolicznościach jest wygodniej, i oznajmiają przy tym, że teraz został w imię Jezusa oczyszczony. Odtąd człowiek ten należy do grona wiernych i powinien żyć według nauki Jezusa. — Oczy Demetriusza posmutniały i Grek ze skruchą kiwając głową powiedział: — Zanim mi włosy obeschły, już wdałem się w bójkę! Marcellus starał się dostosować do nastroju swojego niewolnika, ale nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. — Cóż się stało? — spytał, próbując ukryć rozbawienie. Demetriusz posępnie wyspowiadał się ze swojej winy. Legioniści często zatrzymywali na drodze bezbronnych ludzi i zmuszali ich do dźwigania swoich bagaży. Rosły, tęgi żołnierz zażądał takiej usługi od Greka, który stanowczo mu odmówił. Został za to brutalnie uderzony włócznią. Usunął się na bok, ale legionista zamierzył się do nowego ciosu. — Wtedy odebrałem mu włócznię — opowiadał Demet riusz — i złamałem ją. — Na jego głowie, jak podejrzewam — z wyrzutem powie dział Marcellus. — Dość marna była ta włócznia — odparł Demetriusz. — Nawet zdziwiłem się, że rzymska armia nie uzbraja swoich żołnierzy w lepszy oręż. Marcellus roześmiał się głośno. — I co dalej? — nalegał. — Na tym się skończyło. Wziąłem nogi za pas. Jak myślisz, panie — spytał Demetriusz ze skruchą — czy mogę jeszcze uważać się za chrześcijanina, skoro złamałem przyrzeczenie? Może będę musiał oczyścić się przyjmując po raz drugi chrzest? — Nie mam pojęcia — wyjąkał Marcellus, zajęty własnymi myślami. — Po pierwsze nie wiem, co to znaczy być chrześ cijaninem. — To nowa nazwa wyznawców nauki Jezusa — tłumaczył Demetriusz. — Jezusa nazywają Christos, czyli Pomazaniec. — Ależ to greckie słowo! Przecież wszyscy jego wyznawcy są Żydami! — zdziwił się Marcellus. — O nie, panie! Ta nauka szybko i szeroko się rozpo- 334 wszechnia. Według garbarza Szymona, jest już co najmniej trzystu chrześcijan tworzących gminę w Antiochii. — Zdumiewające! — wykrzyknął Marcellus. — Jak sądzisz, czy Justus wie o tym? — Oczywiście. — Zaskoczyłeś mnie tymi nowinami, Demetriuszu. Uważa łem, że sprawa jest przegrana. Jakim sposobem Jego nauka może żyć, skoro Jezus umarł? Demetriusz spojrzał prosto w zdumione oczy Rzymianina. — Czy nie słyszałeś, panie... Czy Justus nic ci nie powie dział? — spytał poważnie. W tej chwili rozległ się nagle przenikliwy okrzyk i obaj odwrócili się szybko. — Co to za dzieciak? — spytał Demetriusz na widok pędzącego ku nim Jonatana. Marcellus w dwóch słowach przedstawił chłopczyka. Jonatan jednak zwolnił kroku, zerkając nieufnie na obcego człowieka. — Dziadziuś prosi na śniadanie — oznajmił, przysuwając się do Marcellusa, ale patrząc z ciekawością na nieznajomego w wylatanej odzieży. — Czy łowisz ryby? — spytał go. — Czy masz łódź? Może mnie przewieziesz trochę po jeziorze? — To Demetriusz — przedstawił swojego niewolnika Rzy mianin. — Nie jest rybakiem. Nie ma łodzi. A rybacką czapkę pożyczył od kogoś. Demetriusz uśmiechnięty szedł za nimi, gdy Marcellus prowadząc dziecko za rękę spieszył w stronę namiotu. Jonatan co chwila oglądał się na Greka, zdążającego miarowym krokie • w ich ślady. Justus krzątając się przy ognisku, które rozpalił w bezpiecznej odległości od namiotu, zerknąwszy na Demetriusza uśmiechnął się i powitał jak znajomego, wcale nie zdziwiony jego obecnością. — Czy mogę cię wyręczyć? — spytał go Koryntczyk. — Wszystko już gotowe, dziękuję — rzekł Justus. — Siadajcie, zaraz wam podam śniadanie. Demetriusz z ukłonem odsunął się o kilka kroków i stanął na uboczu. Tymczasem Justus postawił usmażone ryby i miodowe placki przed Marcellusem i Jonatanem, którzy zajęli miejsca przy niskim stole skleconym naprędce z drewnianych skrzynek. Jonatan wskazując Demetriusza spojrzał pytająco na młodego Rzymianina, wyraźnie zaniepokojony. — Dlaczego on nie przychodzi jeść razem z nami? — zapytał. 335 Marcellus nie mógł w pierwszej chwili znaleźć zadowalającej odpowiedzi. — Nie kłopocz się o Demetriusza, synku — powiedział wreszcie lekkim tonem. — On lubi jeść stojąc. Natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Justus, siedzący naprzeciw niego nad własną miską, zmarszczył gniewnie brwi. Miał ustalone poglądy na sprawę niewolnictwa. Chmurny wyraz jego twarzy był zupełnie jednoznaczny. Nie dość, że Koryntczyk jest niewolnikiem, jego właściciel na dobitkę pozwala sobie traktować tę oburzającą sytuację tak swobodnie, jakby nie było w niej nic zdrożnego! Rączką, w której ściskał miodowy placek, Jonatan przez ramię wskazał Demetriusza stojącego przy ognisku i jedzącego z apetytem swoją porcję. — On je stojąc, dziadziu — stwierdził chłopięcym dyszkan tem. — Prawda, że to zabawne? — Nie! — fuknął Justus. — To wcale niezabawne! — Wstał od stołu i z miską w ręku stanął obok niewolnika. Marcellus nie chciał podejmować dyskusji i prowadził dalej żartobliwą rozmowę z Jonatanem starając się odwrócić uwagę dziecka od Demetriusza. Koryntczyk tymczasem z uśmiechem obserwował zasępioną minę Justusa. — Nie powinieneś się tak przejmować, Justusie, sprawą niewolnictwa — powiedział. — Mój pan jest bardzo dobry i dba o mnie. Bez wahania oddałby za mnie życie tak samo jak ja za niego. Ale niewolnik nie siada do stołu razem z panem. To reguła! — Niesłuszna reguła — mruknął Justus. — Należy ją złamać. Miałem lepsze wyobrażenie o Marcellusie Gallio. — To przecież drobiazg bez znaczenia — spokojnie tłuma czył Demetriusz. — Jeżeli naprawdę chciałbyś ulżyć doli niewolnika, nie myśl już o tym dłużej. Twarz Justusa trochę się rozjaśniła. Nie miało sensu wtrącać się w nie swoje sprawy i protestować przeciw sytuacji, z której sam Demetriusz był zadowolony. Zjedli śniadanie, po czym Justus napełnił miskę, żeby ją zanieść poganiaczowi osłów. Jonatan dreptał obok dziadka, wciąż jeszcze podniecony niezrozumiałym incydentem. — Dziadziu! — wykrzyknął. — Marcellus Gallio traktuje tego Demetriusza nie lepiej niż ty naszego poganiacza osłów! Justus zmarszczył brwi, ale nie próbował tłumaczyć się wnukowi. Chłopczyk skierował jego myśli na zupełnie nowe 336 tory. Tymczasem Demetriusz podszedł do swojego pana ściągając w gęstwie brody wargi, żeby powstrzymać ironiczny uśmiech. — Myślę, że wszyscy lżej odetchną, jeśli pójdę osobno do Kafarnaum — powiedział. — Spotkamy się tam przed wieczorem. — Dobrze — zgodził się Marcellus. — Spytaj Justusa, gdzie zamierza się zatrzymać w mieście. Ale czy to nie będzie trochę ryzykowne, jeśli sam pójdziesz do Kafarnaum? Pamiętaj, że tam jest nasz fort. — Będę ostrożny — przyrzekł Demetriusz. — Weź przynajmniej to — rzekł Marcellus wysypując mu na rękę garść pieniędzy. — I trzymaj się z daleka od fortu. Nie obciążony żadnymi pakunkami Demetriusz szybko sunął ku dolinie wijącą się spiralnie ścieżką. Skwar dokuczał, więc Koryntczyk niósł swój lichy płaszcz i czapkę pod pachą- Brzegi jeziora były od tej strony jałowe i bezludne. Zrzuciwszy ubranie Demetriusz wszedł do wody i ochłodził się kąpielą; pływał radośnie bawiąc się jak delfin, to odpoczywając na wznak, to rozgarniając wodę długimi ramionami, z rozkosznym uczuciem oczyszczenia. Po kąpieli wyżął czuprynę i brodę w palcach, a piekące słońce osuszyło go, zanim doszedł do swoich porzuconych na ziemi wylatanych łachmanów. Tyberiada lśniła białymi ścianami w przedpołudniowym słońcu. Marmurowy pałac Heroda Antypasa, stojący na stoku i w należytej odległości od innych, mniej dostojnych, lecz nieoczekiwanie bogatych rezydencji, z daleka olśniewał blaskiem. Demetriuszowi zdawało się, że widzi rozedrgany obłok żaru spowijający tę dumną budowlę, i cieszył się, że nie on w niej mieszka. Nie zazdrościł Herodowi przywileju spędzania letnich miesięcy w tej wspaniałej siedzibie. Może jednak rodzina władcy w porze upałów wyjeżdża do miejscowości o łaskawszym klimacie, zostawiając w tyberiadzkim pałacu tylko zastęp służących, aby do woli pocili się, kradli i kłócili się, póki nie nadejdzie jesień i wraz z nią znośniejsza pogoda. Szedł już po chwili przez miasteczko trzymając się blisko wybrzeża, gdzie na piasku leżały liczne łodzie rybackie, a od straganów pobliskiego targowiska biły niezbyt przyjemne wonie. Grupki ludzi siedzących ze skrzyżowanymi nogami w cieniu brudnych jadłodajni budziły się na chwilę Z leniwego odrętwienia, żeby z ciekawością przyglądać się obcemu 22 — Szata 337 przechodniowi. Powietrze cuchnęło gnijącymi owocami i zjeł-czałą oliwą skwierczącą na zmatowiałych, nigdy nie czyszczonych patelniach. Od śniadania upłynęło sporo czasu, a Demetriusz miał za sobą kilka godzin wytężonego marszu. Zatrzymał się przy jednym z kramów. Śniady kucharz skrzywił się i machnął drewnianą chochlą, jakby się oganiał od obdartusa bez bagażu. — Zabieraj się stąd, człowieku! — krzyknął. — Nic tu nie dostaniesz. Demetriusz zadzwonił pieniędzmi i z szyderczym uśmiechem odparł: — I niczego tu nie da się kupić takiego, co by chociaż pies chciał jeść! Niechlujny handlarz błyskawicznie rozjaśnił twarz uniżonym uśmiechem i podniósł zgięte w łokciu ramiona, gotowy na usługi. Należał do tego typu Żydów, którymi Demetriusz zawsze gardził, aroganckich, krzykliwych i skorych do miotania obelg, ale płaszczących się, gdy ich uszu doszedł brzęk monet. Kto miał pieniądze, był od razu ich bratem, przyjacielem, panem. Teraz handlarz nie obraziłby się o żadne zniewagi, jakimi by go Demetriusz zechciał obsypać. Okiem by nie mrugnął i nie przestałby się przymilnie uśmiechać. Słyszał brzęk pieniędzy. — Och, nie, panie, mam dobre rzeczy! — wykrzyknął. — Te brzydkie zapachy — wskazał kciukiem sąsiedni kram, jakby zwierzał klientowi cenny sekret — ciągną od jego kramu, to on smaży nadgniłe płotki na zjełczałej oliwie. — Nachylił ku klientowi osmolony gar i mieszając jego dymiącą zawartość cmokał z lubością: — Mówię ci, panie, delicje! Od nabrzeża podszedł w tym momencie rozchełstany legionista z przekrwionymi oczyma; oparł się łokciem o wysoki stół i krzywiąc się węszył ciężką woń przypalonego tłuszczu. Tunikę miał poplamioną. Z pewnością przespał ranek tam, gdzie się po pijanemu zwalił, a teraz był głodny. Spode łba przyjrzał się Demetriuszowi. — Może dać miseczkę polewki, szanowny centurionie! — namawiał kucharz. — Najlepsze jagnięce mięso, a do przyprawy nie żałowałem najdroższych korzeni. Duża porcja za dwa grosze. Demetriusz z trudem powstrzyma! się od szyderczego uśmiechu. „Centurion", a jakże! Czemuż to handlarz nie użyczył pijanemu żołdakowi tytułu legata? Czyżby nawet on rozumiał, że nie trzeba przebierać miary w pochlebstwach? 338 Żołdak bluznął przekleństwem i brudną brązową przepaską otarł lepkie czoło. Kucharz tymczasem wziął w rękę pustą miskę i zachęcająco uśmiechnął się do Demetriusza, który z grymasem obrzydzenia przecząco potrząsnął głową. — Nie! — mruknął. — A ja zjem! — oznajmił legionista wojowniczo poklepując pustą kiesę. Uśmiech zniknął z twarzy przekupnia, który jednak nie śmiał odmówić darmowego poczęstunku groźnemu żołnierzowi. Litując się nad własną krzywdą wzruszył ramionami, chlapnął trochę zupy do miski i postawił ją na brudnym stole. — Kiepski interes — jęknął. — I twoja polewka kiepska — wybełkotał z pełnymi ustami legionista. — Nawet ten niewolnik jej nie chciał. — Niewolnik? — Handlarz wychylił się zza stołu, żeby raz jeszcze popatrzeć na rosłego Greka, który już się z wolna oddalał. — Ma trzos nabity pieniędzmi; sądząc z dźwięku: dobrymi pieniędzmi. Na pewno złodziej. Legionista odłożył łyżkę. Chytry uśmieszek wykrzywił jego wargi. Gdyby wracając z opóźnieniem do oddziału przyprowadził z sobą więźnia, może by go ominęła kara za to, że się nie stawił na noc w forcie. — Hej, ty tam, wracaj! — huknął. Demetriusz zawahał się, przystanął, przez chwilę coś rozważał, wreszcie podszedł do legionisty. Próba ucieczki nie miałaby wielkich szans tuż obok fortu. — Wołałeś mnie, panie? — spytał spokojnie. — Skąd się wziąłeś sam w Tyberiadzie? ?— Żołnierz po- skrobał nie ogolony podbródek. — Gdzie jest twój pan? Nie wypieraj się, jesteś niewolnikiem, masz przekłute ucho. — Mój pan jest w drodze do Kafarnaum. Wysłał mnie przodem, żebym wyszukał dobre miejsce do rozbicia namiotu. Brzmiało to przekonująco. Legionista niezdarnie nalał sobie drugą chochlę polewki do miski. — Kim jest twój pan? Co ma do roboty w Kafarnaum? — Jest obywatelem rzymskim i kupcem. — Wymyśl lepszą bajkę! — zadrwił legionista. — Jaki towar może znaleźć rzymski kupiec w Kafarnaum? — Mój pan kupuje samodziały. Galilejskie tkaniny i pła szcze. Legionista prychnął wzgardliwym śmiechem skrobiąc trzęsącą się łyżką dno miski. — Greccy niewolnicy zwykle umieją kłamać zręczniej — 339 mruknął. — Niewolnik w połatanych łachach szuka miejsca pod namiot dla Rzymianina, który zawędrował do takiej dziury jak Kafarnaum po stroje! — I ma worek pieniędzy przy sobie — podjudzał hand larz. — To rozbójnik! — Nie pyskuj, wieprzu — ofuknął go legionista. — Wziął bym i ciebie, gdybyś nie był tak obrzydliwie brudny. — Zawadiacko zsunął na bakier wyplamioną przepaskę, wstał, zapiął ciaśniej pas, czknął głośno i kazał Demetriuszowi iść za sobą. — Za co mnie aresztujesz, panie? — spytał Demetriusz. — Nie twój interes — warknął żołnierz. — Powtórzysz swoją bajeczkę w forcie! — Prężąc się z przesadną butą pomaszerował ulicą i nie oglądał się nawet, czy jeniec idzie za nim. Demetriusza korciło, żeby umknąć, ale rozumiał, że byłoby to szaleństwo w dzielnicy, po której gęsto krążą patrole. Lepiej iść do fortu i znaleźć jakiś sposób, żeby stamtąd przesłać Marcellusowi wiadomość o tej nieszczęsnej przygodzie. Za miastem na stoku nagiego wzgórza wznosiły się ponure stare koszary koloru piasku. Pośrodku prostokątnego dziedzińca stał, jak w każdym forcie, budynek pretorii. Legionista pomaszerował ku masywnej drewnianej bramie. Wartownik leniwym ruchem otworzył przejście w tej potężnej barykadzie. Znaleźli się na bezdrzewnym, prażonym przez słońce placu między regularnymi rzędami brunatnych namiotów, pustych w tej chwili, bo w południe legioniści zapewne jedli obiad w kantynie. Doszli do stosunkowo imponujących drzwi pretorii. Siwy strażnik wpuścił ich do wnętrza. — Zaprowadź tego niewolnika do piwnicy i zamknij na trzy spusty! — ryknął legionista. — Jak się nazywasz? — spytał strażnik Greka. Demetriusz powiedział mu swoje imię. — A jak się nazywa twój pan? — Lukan. Jest obywatelem rzymskim. — Gdzie mieszka? — W Rzymie. Strażnik obrzucił krytycznym spojrzeniem rozchełstanego legionistę. Demetriuszowi wydało się, że dostrzega na twarzy starego człowieka wahanie. — O co go oskarżasz? — spytał. — Podejrzewam go o kradzież — odparł legionista. — Zamknij go, będzie musiał się wytłumaczyć, co tu robił, 340 dlaczego włóczył się sam, z dala od swojego pana, przebrany za rybaka i z kieską pełną pieniędzy. — Wypisz więc jego imię na tabliczce — powiedział straż nik. — Centurion poszedł na obiad. Legionista przez chwilę obracał w palcach kredę, wreszcie podał ją Demetriuszowi. — Czy umiesz napisać swoje imię, niewolniku? — spytał ostro. Mimo grozy sytuacji Demetriusz omal się nie roześmiał. Było oczywiste, że żaden z tych dwóch Rzymian nie umie pisać. A z tego jasny wniosek, że nie umieją również czytać. Koryntczyk wziął kredę i wykaligrafował: „Demetriusz, grecki niewolnik Lukana, Rzymianina, chwilowo obozującego w Kafarnaum". — Czy to nie za długie imię jak na niewolnika? — podej rzliwie spytał legionista. — Jeżeli dopisałeś coś więcej... — Tylko imię mojego pana. — No, zabierz go wreszcie — rzekł legionista do strażnika i ruszył ku wyjściu. Strażnik stuknął kilka razy włócznią 0 posadzkę i na ten znak zjawił się jego młodszy kolega. Bez słowa, kiwnięciem głowy rozkazał Demetriuszowi iść za sobą 1 pomaszerował korytarzem ku wąskim schodom. Zeszli do więzienia. W małych prostokątnych otworach wyciętych w drzwiach cel ukazywały się brodate twarze, przeważnie żydowskie, ale było też kilku Beduinów, wyglądających na zbójów. Demetriusza wepchnięto do otwartej celi, położonej na końcu wąskiego korytarza. Skąpe światło sączyło się do niej przez prostopadłą szparę u góry zewnętrznej ściany. Jedyne umeblowanie stanowiła szeroka drewniana ława. Na ziemi leżał zakotwiczony w murze ciężki łańcuch z zardzewiałymi kajdanami. Strażnik jednak nie użył łańcucha, cofnął się na korytarz, zatrzasnął drzwi i zasunął rygle. Demetriusz siadł zgarbiony na ławie i rozglądając się po celi zadawał sobie pytanie, jak długo będzie musiał czekać na oficjalne rozpatrzenie swojej sprawy. Przyszło mu nagle do głowy, że zapijaczony legionista, który z taką podejrzliwością zauważył długość zapisu, mógł go wymazać na wszelki wypadek z tabliczki. W takim razie nowemu więźniowi groziłoby całkowite zapomnienie. Może jednak popełnił błąd nie próbując ucieczki, gdy miał do tego sposobność. A jeśli zostanie wkrótce wezwany przed sąd, jak powinien zeznawać? Niełatwo będzie wytłumaczyć, co jego pan robi w Galilei. Legat, stary Julian, z pewnością ma rozkazy, żeby twardą ręką tłumić wśród 341 Galilejczyków ruch chrześcijański. Nie sposób przewidzieć, jak by zareagował na wiadomość, że Marcellus przyjaźni się z uczniami Jezusa. Kiedy jego wzrok oswoił się z półmrokiem, Demetriusz spostrzegł w kącie celi półkę, a na niej glinianą miskę i mały dzbanek. Przed godziną był głodny, teraz nękało go pragnienie. Przykucnął pod drzwiami — bo zakratowane okienko było umieszczone w nich za nisko dla człowieka jego wzrostu — i zobaczył w okienku celi położonej naprzeciwko, po drugiej stronie wąskiego korytarza, parę oczu, spoglądających ku niemu z ciekawością. Były to oczy Rzymianina, mniej więcej jego rówieśnika, dość wesołe. — Kiedy tu dają jeść i pić? — spytał Demetriusz potoczną rzymską łaciną. — Dwa razy dziennie — odparł grzecznie Rzymianin. — Rano — ale na śniadanie spóźniłeś się — i o zachodzie słońca. Dzięki bogom na wieczerzy mnie już tutaj nie będzie, dziś po południu kończę tygodniową odsiadkę. — Nie doczekam wieczora bez wody — mruknął Demet riusz. — Założę się o dziesięć sestercji, że doczekasz — kpiąco odpowiedział Rzymianin. Zmęczony niewygodną pozycją wyprostował się i przy tej okazji Demetriusz zobaczył zwisającą z jego szyi na łańcuszku blaszkę ze znakiem rozpoznawczym. — Z której legii jesteś? — spytał widząc, że sąsiad skłonny jest do rozmowy. — Z tutejszej, siedemnastej. — A dlaczego nie zamknęli cię na odwachu, zamiast w tej norze razem z cywilami? — Odwach przepełniony — zaśmiał się żołnierz. — Był jakiś bunt czy co? — Nie, żadnego buntu nie było — wyjaśnił legionista. — Po prostu zabawa. Stary Julian został przeniesiony do Jerozo limy, a nowy legat przyprowadził ze sobą z fortu, którego był dotychczas komendantem, pół setki ludzi jako eskortę. Podczas powitalnej uroczystości sporo lało się wina, a także trochę szlachetnej rzymskiej krwi, bo legioniści z Minoi słyną z awan turniczego temperamentu... — Z Minoi! — wykrzyknął Demetriusz. — A więc to Paulus jest waszym nowym legatem! — Tak — potwierdził legionista. — Twardy komendant. Stary Julian był miększy. Ten Paulus nie zna litości. Co do 342 bójki, to nie była groźna, ten i ów ma skórę przeciętą sztyletem, kilku krew się puściła z nosów, a jeden legionista z Minoi stracił koniuszek ucha. — Uśmiechnął się na to wspomnienie. ?— Moja robota — dodał skromnie. — Nawet nie bardzo go bolało i wie, że zrobiłem to niechcący. — I po pauzie zauważył: — Tobie, jak widzę, też ktoś ucho poharatał. — I to wcale nie niechcący — odparł Demetriusz, pragnąc zjednać sobie legionistę, który zaśmiał się, uznając za dobry żart tę aluzję do niewolnictwa Greka. — Uciekłeś swojemu panu? — spytał. — Nie, miałem się właśnie z nim spotkać w Kafarnaum. — No, to on cię pewnie stąd wyciągnie, możesz się nie martwić. Twój pan, oczywiście, jest Rzymianinem? — Tak, ale bieda w tym, że nie wie, gdzie mnie szukać — rzekł Demetriusz. I przyciszając głos zaproponował: — A może ty byś się zgodził zanieść mu wiadomość? Chętnie bym cię wynagrodził za fatygę. Legionista roześmiał się drwiąco. — Jak na niewolnika niezwykle jesteś hojny! Ile mi zapłacisz? Może dwa denary? — Dam ci dziesięć szekli. — Mowy nie ma! — fuknął legionista. — Nie tknę takich pieniędzy! — Nie ukradłem ich. Mój pan dał mi na drogę. — Zatrzymaj je sobie — odparł legionista i z gniewną miną odsunął się od drzwi. Demetriusz zniechęcony usiadł na ławie. Pić mu się chciało okropnie. Rozdział 17 Oczywiście nie było sensu twierdzić, że ma się pełne zaufanie do uczciwości Natanaela Bartłomieja, i jednocześnie nie wierzyć temu, co staruszek opowiadał, jako naoczny świadek, o burzy na jeziorze Genezaret. Można by te sprzeczności pogodzić udowadniając, że Bartłomiej jest ofiarą starczych urojeń. Ale sędziwy Bartłomiej wcale na to nie wyglądał. Z pewnością nie był ani kłamcą, ani głupcem. Według jego relacji, którą snuł dość rozwlekle, gdy siedzieli 343 we trzech w jego figowym sadzie, Jezus uśmierzył burzę na Morzu Galilejskim, rozkazał wichurze ucichnąć i usłuchała go natychmiast. Powiedział kilka słów i burza w okamgnieniu zamilkła. „O, tak!" — tu Bartłomiej prztyknął kościstymi palcami. Nie powtarzał zasłyszanych pogłosek. Nie dowiedział się o tym od sąsiada, któremu tę historię opowiedział krewniak. Nie, Bartłomiej był tego wieczora w łodzi. Wszystko to na własne oczy widział i na własne uszy słyszał. Nie obrażał się, jeśli ktoś mu nie wierzył, ale to była najczystsza prawda. Skończył właśnie opowieść. Odpoczywając wachlował pomarszczoną szyję rozdzieliwszy na dwa pasma długą siwą brodę i odpiąwszy nieco szatę. Marcellus nie znajdował już nic do powiedzenia, nie nasuwały mu się żadne pytania, więc ze zmarszczonym czołem patrzał w zadumie na własne splecione palce, czując na sobie badawcze spojrzenie Justusa. Wiedział, że obaj oczekują na jego słowa, więc po długim milczeniu, które stało się w końcu kłopotliwe, wykrztusił: — Bardzo dziwne! Doprawdy zadziwiające! Bartłomiej opowiadał tę dramatyczną historię z przejęciem, ale bez podniecenia. Nie próbował słuchaczy przekonać ani nawrócić. Nie miał tu nic do zyskania. Justus prosił go, żeby opowiedział o tej pamiętnej burzy, więc spełnił prośbę przyjaciela. Może po raz pierwszy miał sposobność, żeby mówić o tym tak długo, nie pomijając żadnych szczegółów. Na pewno po raz pierwszy opowiadał tę historię komuś, kto dotychczas nic o niej nie słyszał. Tego ranka, wkrótce po odejściu Demetriusza, mała karawana ruszyła zstępując powoli ku dolinie wijącą się po zboczu drogą, potem idąc wzdłuż mało zaludnionych brzegów jeziora weszła do Tyberiady, gdzie wspaniałość rzymskich pałaców jaskrawo kontrastowała z nędzą nadbrzeżnej dzielnicy; potem ulicą nad plażą powędrowała przez miasto, minęła groźny stary fort i znalazła się na szeroko rozrzuconych przedmieściach Kafarnaum. Justus obiecał wnukowi krótką wizytę u Tomasza... i u jego osiołka, skręcili więc w boczną ulicę i nie bez trudu, wypytując przechodniów, znaleźli wreszcie mały domek, w którym przywitano ich z entuzjazmem. Na gorące prośby Tomasza i jego matki Justus zgodził się zostawić u nich Jonatana i zgłosić się po niego dopiero nazajutrz rano. Wszyscy cieszyli się, że osiołek poznał Jonatana, chociaż dorośli w głębi serca podejrzewali, że Jasper złożył ten miły dowód pamięci pod wpływem 344 kawałka topniejącego cukru, który Jonatan już na dwie godziny przed wzruszającym spotkaniem ściskał w rozgrzanej garści. Marcellus i przewodnik wrócili na główną ulicę i skierowali się ku śródmieściu, z którym Justusowi kojarzyło się wiele wspomnień o Jezusie. Zatrzymali się na chwilę przed domem Lidii i Justus miał ochotę złożyć jej krótką wizytę, ale Marcellus odwiódł go od tych zamiarów, bo zbliżało się już południe, pora do odwiedzin niestosowna. Główny plac miasta wydał się Marcellusowi znajomy. Synagoga — jak na ironię, bardziej rzymska niż żydowska w stylu, co zresztą było zrozumiałe, skoro większą część pieniędzy na budowę ofiarował setnik Hortensjusz — sięgała marmurowymi, w kształt wachlarza rozszerzającymi się schodami północnej granicy wielkiego prostokąta i wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie Marcellus wyobrażał. Z tych schodów Jezus przemawiał do wielotysięcznych tłumów; teraz były puste, tylko żebracy siedzieli na nich stukając o kamienie pustymi miseczkami. Kto miał jakiś dom w tym mieście, był teraz u siebie i jadł obiad. Marcellus miał wrażenie, że zna Kafarnaum od dawna. Przejęty odnajdywaniem charakterystycznych budynków i obrazów prawie zapomniał, że na tym placu wyznaczył spotkanie Demetriuszowi. Dopiero gdy Justus mu to przypomniał, młody Rzymianin zaczął się z niepokojem rozglądać wkoło. Znalazłby się w niemałym kłopocie, gdyby Demetriusza aresztowano. Nie miał ochoty na pertraktacje ze starym Julianem, zwłaszcza w tej podróży, poświęconej tak szczególnej sprawie. Justus trochę go uspokoił, mówiąc, że poinformował Demetriusza, gdzie zamierzają rozbić namiot, a mianowicie na terenie gospody Szaluma. Jaki jednak mógł być powód spóźniania się Koryntczyka? — Może źle mnie zrozumiał? — powiedział Justus. — Możliwe, ale nieprawdopodobne — odparł Marcellus. — Zwykle słucha uważnie wszelkich poleceń. Zostawiając na placu poganiacza osłów i nakazując mu uważać, czy nie zjawi się Demetriusz, zeszli na plażę, gdzie leżały na żwirze rybackie łodzie. Justus zaproponował, żeby zjedli obiad nad wodą. Pół godziny jeszcze czekali na Greka, potem spakowali resztki prowiantów i naczynia i ruszyli ku północy. Marcellus był niespokojny, ale nie tracił nadziei, że spotka wiernego niewolnika w gospodzie. Gospoda Szaluma była zaciszna, otoczona rozległym terenem, gdzie podróżni mający namioty mogli obozować. Nikt tu jednak nic nie wiedział o rosłym greckim niewolniku. Rozpakowali się 345 pospiesznie, postawili namiot w cieniu dwóch sykomor i wybrali się do Bartłomieja, który mieszkał nieco wyżej, na przedmieściu. Teraz starzec skończył opowieść, którą Marcellus chciał z jego ust usłyszeć. Poprzedził ją obszernym wstępem wyliczając różne epizody, które z burzą miały tylko tyle wspólnego, że wydarzyły się tego samego dnia co ona. Jezus był wieczorem zmęczony tak bardzo, że usnął wśród wycia wichru i uczniowie musieli go obudzić, gdy stało się dla nich oczywiste, że łódź tonie. Tak krańcowe zmęczenie należało wytłumaczyć, dlatego Bartłomiej opowiedział szczegółowo wszystko, co w tym dniu robił Jezus. Czasem na dość długą chwilę chrypliwy głos starca przyci-chał, ginął w siwej przerzedzonej brodzie i zmieniał się w ledwie dosłyszalny monotonny pomruk, a słuchacze wtedy wiedzieli, że Bartłomiej jest od nich daleko, że włączył się w tłum zgromadzony na pustynnym wybrzeżu, między znużonych, głodnych, smutnych, zamkniętych w sobie ludzi, których serca stajały w promieniejącym od Jezusa cieple tak, że zespolili się w jedną wielką rodzinę i podzielili się zgodnie chlebem i rybami. — Schludny, bystry chłopiec — mamrotał jakby do siebie Bartłomiej — siostrzeniec Lidii, która nie mając własnych dzieci kochała go, spędzał wiele czasu w jej domu. To Lidia dała mu ten koszyk z prowiantami na drogę. Nagle przypominając sobie o gościach, Bartłomiej ocknął się z marzeń i opowiedział Marcellusowi historię Lidii i jej niezwykłego uzdrowienia. Justus nie przerwał starcowi i nie poinformował go, że Rzymianin już wszystko o Lidii słyszał, więc Bartłomiej opowiedział i o tym, i o córce Jaira, cudownie tego dnia wskrzeszonej, a wreszcie zaczął znów wspominać przedziwną ucztę na pustkowiu. — Chłopiec siedział chyba u stóp Nauczyciela — mówił nie patrząc na słuchaczy — bo kiedy Jezus powiedział, że czas dać ludziom wieczerzę, ten chłopiec od razu stanął przed Nim, jakby spod ziemi wyrósł, i podał Mu swój koszyczek. Bartłomiej potrzebował sporo czasu, żeby opowiedzieć o wszystkim, jak Jezus łamał chleb, jak ludzie zawierali znajomości między sobą, jak nikt już się nie czuł obcy w tym tłumie, jak serdecznie dbano o starców i o dzieci... Potem przyspieszył rytm opowieści. Podmuchy zimnego wiatru chłostały zeschniętą trzcinę. Od północo-wschodu nadciągnęły ciemne chmury. Starzec szerokim gestem ramienia pokazał 346 niebo, przesłonięte nagle czarnymi chmurami. Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot. Ludzie przelękli się, wstawali, zwoływali krewnych, uciekali biegiem. Teraz tłumna procesja ciągnęła z powrotem ku miastu, każdy spieszył do domu. Zapadła ciemność, posępne czarne chmury, przeszywane zębatymi ostrzami rozgrzanych do czerwoności włóczni, zalały strumieniami deszczu gorący piach wybrzeża. Filip radził szukać schronienia w oddalonej o dwie mile Betsaidzie, Piotr nalegał, żeby wyciągnąć na brzeg dużą łódź i nakryć się jej dużym żaglem. A kiedy każdy już przedstawił jakąś propozycję, Jezus oznajmił, że wsiądą zaraz do łódki i popłyną do Kafarnaum. — Mówił, że nie powinniśmy się lękać — opowiadał Bart łomiej — ale myśmy się bali. Niektórzy z nas próbowali Go przekonać, żeby zaniechał tego zamiaru. Ja się nie odzywałem. Starzy ludzie są nieśmiali — wtrącił nawiasowo zwracając się do Marcellusa. — W godzinie niebezpieczeństwa starym przystoi milczeć, bo przecież nie są zdolni wiele pomóc. — Myślę, że ludzie wiekowi mają więcej od innych do świadczenia — odparł z szacunkiem Marcellus — więc w każ dych okolicznościach ich rada jest cenna. — Nie podczas burzy, młodzieńcze! — rzekł Bartłomiej. — Stary człowiek może ci służyć dobrymi radami w cieniu figowego drzewa, w słoneczne popołudnie, ale nie podczas burzy. Łódź stała w dość zacisznej zatoczce, ale z wielkim trudem doszli do niej brodząc we wzburzonej wodzie i wspięli się przez burtę. Zmęczony Jezus usnął na twardej drewnianej ławce na rufie łodzi, w pobliżu steru, a uczniowie nakryli go mokrymi kawałkami żaglowego płótna. Wiosłując wyprowadzili łódź z zatoki na otwarte wody; spróbowali wciągnąć mały żagiel, ale natychmiast zwinęli go, bo burza rozpętała się nagle ze zdwojoną siłą. Żaden z nich — mówił Bartłomiej — nigdy podobnej burzy nie przeżył na morzu. Łódź to wspinała się, to pogrążała gwałtownie, olbrzymie fale załamywały się nad ich głowami, zalewały ich, przewracały, wyrywały im wiosła z rąk. Szamotana okrutnie łódź szybko nabierała wody. Już tylko dwaj wiosłowali, inni gorączkowo wylewali z łodzi wodę. Ale wody wciąż na dnie przybywało. Jezus spał. W tym momencie Bartłomiej na chwilę umilkł i nawet przestał się wachlować palmowym liściem, by otrzeć kroplisty pot, który wystąpił mu na zorane zmarszczkami czoło, gdy 347 wspominał, jak ciężko pracował tamtej nocy z czerpakiem w ręku. Justus, korzystając z pauzy, wtrącił z uśmiechem pytanie: — A wy pewnie uważaliście, że Jezus powinien wstać i pomóc wam, co? Wargi staruszka drgnęły i twarz przybrała wyraz skruchy. — Tak — przyznał — myśleliśmy, że skoro z Jego woli naraziliśmy się na tę biedę, mógłby razem z nami wylewać wodę z łodzi. — Trzeba zrozumieć — tłumaczył skwapliwie — że nie mogliśmy wtedy myśleć rozsądnie. Drżeliśmy ze strachu. Śmierć zaglądała nam w oczy. A na dobitkę goniliśmy już resztkami sił, każdy oddech wydobywał się z piersi ze świstem i palił jak ogień. — Więc wreszcie krzyknęliście na Niego? — podpowiedział Justuss. — Tak, krzyknęliśmy! — Bartłomiej zwrócił się do Marcel- lusa. —To ja krzyknąłem: „Panie, giniemy! Łódź tonie! Czy to Cię nie obchodzi?" — Starzec spuścił głowę i wzdrygnął się na wspomnienie tych swoich słów. — Tak było — szepnął. — W ten sposób odezwałem się do Niego! Po chwili westchnął głęboko i podjął znowu opowieść. — Jezus ocknął się, usiadł, przeciągnął długie, silne ramiona i palcami przeczesał mokre włosy. — Nie był przerażony? — spytał Marcellus. — Nic nie mogło przerazić Jezusa! — z oburzeniem odparł Bartłomiej. — Wstał i wyciągając przed siebie ręce, żeby utrzymać równowagę, posuwał się w wodzie, nagromadzonej na dnie, w kierunku obudowy głównego masztu. Wspiął się na grube deski; chwilę tak stał, otoczywszy ramieniem maszt, i spoglądał na spiętrzone fale. Nam aż dech zaparło ze strachu, że Jezus spadnie za burtę. Podniósł wysoko oba ramiona. I przemówił. Nie krzyczał, mówił tak, jakby uspokajał spłoszone zwierzę. „Uspokój się! Ucichnij!" Bartłomiej tak wyraziście odtwarzał dramatyczne napięcie tej przełomowej chwili, że Marcellusowi serce biło w piersi jak po szybkim biegu. Wychylony naprzód, wlepił szeroko otwarte oczy w twarz starca. — I co? — spytał. — I burza ucichła — odparł Bartłomiej. — Ale chyba nie natychmiast! To niemożliwe! — protes tował Marcellus. Bartłomiej zdecydowanym gestem podniósł rękę i prztyknął kościstymi palcami. 348 — O, tak! W okamgnieniu! — wykrzyknął. — I na niebie pokazały się gwiazdy — uzupełnił Justus. — Tego nie pamiętam — szepnął Bartłomiej. — Filip mówił, że pokazały się gwiazdy — z uporem powtórzył Justus. — Możliwe, ale ja tego nie pamiętam — odparł Bartłomiej. — Słyszałem też, że łódź w jednej chwili obeschła — mruknął Justus z żartobliwym błyskiem w oczach, jakby umyślnie prowokował sprzeciw Bartłomieja. — Kto tak mówi, myli się — ostro zaprzeczył starzec. — Kilku z nas czerpało z dna wodę przez cały czas. Póki nie przybiliśmy do brzegu w Kafarnaum. A ten, co te bajki opowiada, widocznie lenił się nam pomóc. — A jak wy się zachowaliście, kiedy stała się taka niezwykła rzecz? — spytał Marcellus. — Prawie nic nie mówiliśmy — powiedział Bartłomiej. — Osłupieliśmy. Po takim okropnym zamęcie nagle nastał spokój. Jeszcze się piana tamtych fal nie rozpłynęła w wo dzie, a już jezioro było gładkie jak lustro. Pamiętam, że ogarnął mnie jakiś dziwny, błogi spokój. Jak gdyby słowa, które Jezus mówił do burzy, uciszyły także nasze serca. — A co On robił? — spytał Marcellus. — Wrócił na ławkę przy sterze i usiadł. Otulił się płaszczem, bo przemókł i zziąbł. Po chwili uśmiechnął się do nas z wy rzutem, jak do dzieci, i spytał: „Dlaczego baliście się tak bardzo?" Nikt nie zdobył się na odpowiedź. Zresztą Jezus chyba nie oczekiwał od nas żadnej odpowiedzi. Podłożył ramię pod głowę i znowu zasnął. — Jesteś pewny, że spał? — zapytał Justus. — Nie, ale leżał zupełnie cicho i oczy miał zamknięte. Może myślał. Nam wszystkim zdawało się, że śpi. Zebraliśmy się pośrodku łodzi i patrzyliśmy jeden na drugiego. Potem, pamiętam, Filip szepnął: „Kim On jest, że nawet burza i fale są Mu posłuszne?" Bartłomiej skończył opowieść. Marcellus, dla którego była przeznaczona, wiedział, że dwaj Galilejczycy czekają, by powiedział, czy w nią uwierzył. Siedział zgarbiony i patrzał na własne splecione ręce. Bartłomiej na pewno nie kłamie świadomie. Jest całkowicie zdrów na umyśle. Ale... Na wszystkich bogów!... Nie sposób przecież uwierzyć w taką historię! Człowiek przemawiający do burzy jak do rozbrykanego konia! Burza posłuszna jego rozkazom! Nie, w takie cuda nikt nie 349 uwierzy! Czuł na sobie pytające przyjazne spojrzenie Justusa. Wyprostował się i potrząsnął głową: — Bardzo dziwne! — szepnął nie patrząc na nich. — Doprawdy bardzo dziwne! Późnym popołudniem siwowłosy dowódca straży zszedł do lochu, żeby wypuścić na wolność legionistę, który obciął koniuszek ucha koledze z Minoi. Demetriusz patrzał przez szparę i nastawiał uszu, kiedy odciągano rygle w drzwiach sąsiedniej celi. Przypuszczał, że zwolnieniu będzie towarzyszyła jakaś oficjalna formuła, ale doznał rozczarowania. Nikt się ani słowem nie odezwał. Trzasnęły ciężkie drzwi i ukazał się legionista. Dowódca straży wyprowadził go idąc przed nim mrocznym korytarzem. Szelest ich sandałów ocierających się o kamienną podłogę przycichł w oddali. Wkrótce potem całe więzienie rozbrzmiewało ochrypłymi głosami, zgrzytem rygli, szczękiem grubych glinianych misek i dzbanów, a nade wszystko pożądanym pluskiem wody. Nadeszła pora wieczornego posiłku zwiastowana odgłosami, które przypominały stajnię; tupot podkutych kopyt, dzwonienie łańcuchów, jak gdyby rżenie koni. Demetriuszowi zaschło w ustach i w gardle, język zdrętwiał. W skroniach pulsował ból. Nigdy w życiu nie był chyba tak straszliwie spragniony, nawet przed laty, pod pokładem niewolniczego statku, który wiózł go z Koryntu do Rzymu. Zdawało mu się, że rozdający prowiant ludzie nigdy nie dojdą do końca korytarza i do jego celi. Bał się, że dla niego nie wystarczy wody, a jedynie jej pragnął. Na jedzeniu nie zależało mu wcale, tylko wody nie mógł się doczekać. Wreszcie stopy roznosicieli zaszurały pod jego celą. Zasuwa zgrzytnęła i drzwi otwarto z rozmachem. Za progiem stali dwaj krzepcy nieokrzesani syryjscy niewolnicy z przekłutymi uszami. Jeden, krępy i przysadzisty, dziobaty, z szeroką brodą i brudnymi łapami, zanurzył tykwę w pustym już niemal wiadrze cuchnącej polewki i gniewnie wskazał miskę na półce. Demetriusz, udręczony pragnieniem i niezdolny myśleć o niczym innym, czekał z dzbanuszkiem na wodę w ręku. Sięgnął jednak teraz po miskę, a ponury Syryjczyk napełnił ją obrzydliwą gorącą papką. Potem z dna brudnego worka wygrzebał mały bochenek czarnego chleba i cisnął go na drewnianą ławkę. Bochenek odbił się od niej i stuknął twardo niby kamień. 350 Krępy Syryjczyk wysunął się na korytarz ustęPując mieJsca wysokiemu, który niósł na ramieniu duży dzban z wodą. Półprzytomny z pragnienia Demetriusz podniósł wysoko swój dzbanuszek. Syryjczyk z szyderczym uśmiechem' Jakby go bawiła męczarnia Greka, chlusnął wodą umyślnie tak' że omijając dzban oblał odzież więźnia. Ocalało zaledwie kilka kropel. Syryjczyk cofnął się od drzwi. — Daj pić! — ochryple krzyknął Demetriusz. Tamten, złośliwie krzywiąc wargi, znów przechylił dzban tak, że resztka wody polała się na stopy Greka- Zarechotał z uciechy, ale ostrożnie wycofał się za próg. Dzbanuszek, chociaż mały, był ciężki, z grubej ?liny' toteż w ręku oszalałego z pragnienia i gniewu człowieka stanowił groźny pocisk. Ciśnięty z całych sił byłby strzaskał czaszkę Syryjczyka, gdyby jej nie chroniły gęste, kędzierzawe nisko na czoło opadające włosy. Oszołomiony niespodziewanym ciosem Syryjczyk uPuścił dzban, który roztrzaskał się na kamiennej podłodze PieniiąC sie z wściekłości zbir wydobył z brudnej pochwy sztylet! rzucił się na więźnia. Gdyby Demetriusz miał wybór, na pewno nie użyłby gorącej polewki, ale z braku innej broni chlusnął °ią w twarz napastnika. Nim zaskoczony Syryjczyk ochłonął, Grek błyskawi- cznie zadał mu drugi, poważniejszy cios. Podniósł ciężk miskę cznie zadał mu drugi, poważniejszy cios. Podniósł ciężką miskę i rąbnął nią w ramię łotra tak, że sztylet wypadł mu z garści. Syryjczyk, już bezbronny, zachwiał się i cofnął na korytarz, gdzie jego krępy towarzysz, nie mogąc przyjść mu z odsieczą z powodu ciasnoty pola bitwy, czekał biernie na jej wynik. Ale kiedy droga przed nim się otwarła, gotów był ze sztyletem w ręku ruszyć do ataku; spostrzegł jednak, że więzień także ma sztylet, i w ostatnim momencie zdecydował się na inną taktykę walki i spróbował zamknąć drzwi celi. Demetriusz zrozumiał, że znajdzie się w pułapce, gdzie przez okienko dosięgnie go ostrze długiej włóczni, więc całym ciężarem ciała powstrzymał zamykające się drzwi i wyskoczył na korytarz. Podnieceni starciem więźniowie narobili tyle hałasu zachęcając Greka okrzykami do walki, że zgiełk zaalarmował starego dowódcę, który wraz z trzema strażnikami zbiegł co prędzej po kamiennych schodach. Przedstawiciele władzy stanęli o kilka kroków od miejsca bitwy. Jeden z młodszych strażników chciał rozdzielić walczących, ale dowódca zagrodził mu drogę ramieniem. Nie co dzień ma się okazję obserwować tak zacięty pojedynek na sztylety. Dwaj mężczyźni w furii, z nożami w ręku, to widowisko nie do pogardzenia. 351 i rąbnął nią w ramię łotra tak, że sztylet wypadł mu z garści Przeciwnicy, skrępowani ciasnotą korytarza, czaili się oceniając nawzajem swoje siły. Syryjczyk sporo niższy od Greka, ale od niego cięższy, przysiadł, gotując się do skoku. Jeden ze strażników wysypał z chudej sakiewki na dłoń kilka monet. — Stawiam dwa szekle i dziewięć denarów na tego syryjs kiego wieprza — oznajmił. Inni jednak przecząco potrząsnęli głowami. Nikt nie chciał ryzykować pieniędzy, widząc, że Grek nie ma żadnych szans. Syryjczycy mistrzowsko władają długimi sztyletami o zakrzywionym ostrzu. Stosują najczęściej taką strategię, że napadają przeciwnika po ciemku i od tyłu, wbijając nóż między żebra poniżej i trochę w prawo od lewego barku. Do tego nadaje się właśnie ich długi sztylet. Demetriusz umiał posługiwać się sztyletem, nigdy jednak nie miał w ręku noża przystosowanego specjalnie do wbijania znienacka w plecy. Stwierdził też, że ta zdobyczna broń jest nieporęczna w wąskim korytarzu. Walczyli z bliska, na śmierć i życie. Wysoki Syryjczyk przyczaił się w mroku, dość daleko za swoim towarzyszem. Krępy, zwrócony twarzą do strażników i zachęcony ich przychylnością, nie zamierzał długo bawić się z Grekiem. Na razie rozgrzewali się, a zderzające się ostrza krzesały iskry w półmroku. Demetriusz stopniowo cofał się, widzowie mieli wrażenie, że się tylko broni. Strażnicy odsunęli się, robiąc miejsce dla walczących. Tempo rosło, Syryjczyk wyraźnie przyspieszał akcję. — Ha! — wrzasnął w pewnej chwili i czerwona smuga pojawiła się na ręku Greka ponad łokciem. Ale w sekundę potem sztylet Demetriusza rozpłatał na dość znacznej długości grzbiet dłoni Syryjczyka. Ten machnął ramieniem, żeby strząsnąć krew z ręki, lecz nie dość się pospieszył i drugi cios rozciął mu skórę na obojczyku, niebezpiecznie blisko gardła. Cofnął się o krok. Demetriusz wykorzystał moment swojej przewagi i raz jeszcze dosięgną! ostrzem ręki przeciwnika. — Greku! Uważaj! — krzyknął dowódca straży. Wysoki Syryjczyk za plecami Demetriusza podniósł skorupę dzbana i cisnął nią w Koryntczyka. Ostrzeżony w porę, Demetriusz uskoczył i uniknął morderczego pocisku, który tylko lekko drasnął z boku jego głowę. — Dość! — krzyknął dowódca straży. Chwycił Demetriusza za ramię i odciągnął go na bok, a młodsi strażnicy z po chylonymi do boju włóczniami stanęli między przeciwnikami. — Marsz za mną, łajdacy! — rozkazał dowódca. Syryjczycy, chociaż niechętnie, musieli usłuchać. Krępy przemykając koło 352 strażników oddał jednemu z nich skrwawiony sztylet. Przeszli korytarzem, a później schodami do ogromnej sieni i dalej na dziedziniec. Przyniesiono wodę, obmyto i naprędce opatrzono rany. Demetriusz dorwał się do dzbana i chciwie pił. Ramię miał rozcięte głęboko i boleśnie, szeroka rana na skroni piekła jak ogień, ale wszystko to nie miało znaczenia, skoro nareszcie mógł się napić do syta. Na rozkaz dowódcy wrócili do budynku pretorii i z sieni skręcili w lewo na marmurowe schody, które zaprowadziły ich na piętro. Wartownik czuwający przed zamkniętymi wspaniałymi drzwiami usłyszawszy, że dowódca straży Namiusz chce rozmawiać z legatem, zniknął i po chwili zjawił się znowu, by wpuścić całą grupę do okazałej sali sądowej, jasno oświetlonej dużymi lampami, zwisającymi na ozdobnych kutych łańcuchach. Rany wprawdzie bolały, lecz nie były tak ciężkie, by Demetriusz nie mógł się w duchu śmiać ze sceny, jaką tutaj ujrzał. W głębi sali na podium, pod baldachimem, przy bogato rzeźbionym stole siedział Paulus i potrząsał w skórzanym kubku kośćmi. W jego partnerze Grek poznał Sekstusa. A więc Paulus, mianowany legatem załogi w Kafarnaum, przywiózł ze sobą starego kamrata, z którym lubił grać w kości! Strażnicy, poprzedzani przez dwóch żołnierzy, wprowadzili więźniów, ale Paulus raz tylko zerknął na nich bez większego zainteresowania, pochłonięty ważniejszymi sprawami. Potrząsnął kubkiem i wyrzucił kostkę na błyszczący stół. Wzruszył ramionami. Sekstus z ironicznym uśmiechem przejął kubek, potrząsnął nim leniwie, wyrzucił kostkę i skrzywił się, zawiedziony. Paulus wybuchnął śmiechem, ale zaraz spoważniał i wyprostował się na krześle. Centurion Sekstus wstał i sprężył się służbiście. — Z czym przychodzisz, Namiuszu? — spytał ziewając Paulus. — Syryjczycy pobili się z tym oto Grekiem w więzieniu, szlachetny legacie — zameldował Namiusz. — O co? — z irytacją spytał Paulus. Dowódca straży tego nie wiedział. Syryjscy niewolnicy roznosili więźniom jedzenie i z jakiegoś powodu między nimi a Grekiem doszło do awantury. — Podejdź bliżej, Greku — rozkazał Paulus mrużąc oczy. Szukał czegoś w pamięci. Demetriusz wystąpił naprzód ścią gając usta, żeby powstrzymać śmiech. Sekstus wychylił się nad stołem i coś z cicha mruknął. Paulusowi oczy rozbłysły. Skinął głową i uśmiechnął się cierpko. — Na razie wyprowadź stąd Syryjczyków, Namiuszu. — 353 I Pogadam najpierw z Grekiem. — Czekał, póki strażnicy z Syryjczykami nie opuścili sali, i dopiero wtedy zwrócił się łagodnym tonem do więźnia: — Czy jesteś ciężko ranny? — Nie, szlachetny legacie — odparł Demetriusz, lecz nagle ściany zaczęły wirować wokół niego, w oczach mu pociemniało. Jak przez mgłę widział przed sobą rumianą twarz Paulusa. Usłyszał jego okrzyk i rozkaz. Ktoś podsunął mu krzesło i Grek opadł na nie bezwładnie. Jeden z żołnierzy przytknął mu do ust kubek wina, Demetriusz pociągnął kilka łyków i zawrót głowy minął. — Przepraszam, panie! — powiedział. — Skąd się tutaj wziąłeś? Albo nie... to nie najpilniejsze... Mów najpierw, gdzie jest twój pan. Demetriusz odpowiedział. — Jak to? W Kafarnaum? — wykrzyknął Paulus. — Cóż sprowadziło szlachetnego trybuna Marcellusa do tej nabożnej i arcynudnej dziury? — Mój pan interesuje się galilejskimi samodziałami. Po dróżuje po tym kraju w poszukiwaniu okazów miejscowej sztuki tkackiej — odparł Koryntczyk. Paulus zmarszczył brwi i spojrzał badawczo w jego oczy. — Czy jest zdrów... na umyśle? — O tak, szlachetny legacie, jak najzdrowszy. — Doszły mnie pogłoski... — Paulus nie dokończył zdania, ale było jasne, że czeka odpowiedzi. Demetriusz, nie przy zwyczajony rozmawiać z wyżej postawionymi osobami w po zycji siedzącej, dźwignął się na chwiejne nogi. — Trybun chorował, panie, przez kilka miesięcy. Cierpiał na głęboką melancholię. Ale wyjechał do Aten i tam wyzdrowiał zupełnie. — Jaka była przyczyna tej melancholii? — spytał Paulus, a gdy Grek milczał, dodał: — Czy ją znam, Demetriuszu? — Tak, panie. — Coś w nim załamało się, kiedy włożył tę szatę... wtedy, na uczcie w insuli. — Tak, panie. Coś się z nim wtedy stało. — Pamiętam. Ta historia zrobiła na nim dziwne wrażenie. — Paulus wzdrygnął się, jakby strząsając z siebie przykre wspomnienie. — Zajmiemy się teraz twoją sprawą Demet riuszu. Jakim sposobem znalazłeś się tutaj? Demetriusz zwięźle udzielił wyjaśnień, a kiedy Paulus spytał o bójkę z Syryjczykami, powiedział, że był okropnie spragniony, a ci ludzie odmówili mu wody. 354 — Zawołaj Namiusza — rozkazał legat ordynansowi, który po krótkiej chwili wprowadził strażników i Syryjczyków. Rozprawa nie trwała długo. Namiusz opowiedział przebieg walki w korytarzu. — Przerwałem bójkę, kiedy Syryjczyk podniósł skorupę stłuczonego dzbana i rzucił nią z tyłu w głowę Greka — zakończył. — Spuśćcie temu łajdakowi lanie bykowcem! — ryknął Paulus. — Trzydzieści dziewięć razów! A tego drugiego wieprza zamknij i nie staraj się go utuczyć! To wszystko, Namiuszu! — A Grek? — Grekowi dać łóżko i wezwać lekarza, niech go opatrzy. Namiusz wydał podwładnym rozkazy. Strażnicy wyprowa dzili Syryjczyków. — Czy mogę też odejść, szlachetny legacie? — spytał Demetriusz. — Pójdziesz z Namiuszem. Albo nie... poczekaj. Namiuszu, możesz odejść. Wezwę cię, kiedy będziesz potrzebny. — Kiedy stary dowódca straży znalazł się przy drzwiach, Paulus rozejrzał się po sali i powiedział spokojnie: — Wszyscy możecie odejść! — I przez ramię dorzucił: — Ty także, Sekstusie. Chcę zamienić kilka słów sam na sam z Demetriuszem. W drodze powrotnej do gospody niewiele mieli sobie do powiedzenia. Justus, zajęty własnymi myślami i jak gdyby podniesiony na duchu po odwiedzinach u Bartłomieja, maszerował pewnym, silnym krokiem. Opowieść sędziwego ucznia Jezusowego zrobiła na Marcel-lusie wielkie wrażenie i zaniepokoiła go. Gdyby nic nie wiedział o Jezusie i usłyszał od Bartłomieja: „Byłem świadkiem, jak Jezus przemówił do burzy i burza ucichła" — mógłby tę historię zlekceważyć jako niedorzeczną bajkę. Ale już przedtem nasłuchał się o wielu różnych dowodach nadprzyrodzonej mocy Jezusa, ze wszystkich stron dochodziły do niego te wiadomości. Im trudniej było uporządkować kłębiące się w głowie myśli, tym bardziej marudził w drodze. Justus, doceniając wagę problemu, uśmiechnął się wyrozumiale i ruszył przodem, pozwalając oszołomionemu klientowi iść za sobą tak, jak sam zechce. A problem przedstawiał się tak: jeżeli raz ustąpię i przyznam, 355 I I że w tej czy innej historii jest jakaś cząstka prawdy, nie będę miał żadnych racjonalnych podstaw, żeby wyznaczyć granice, poza które już moja łatwowierność nie wykroczy. Byłoby dziecinadą, gdybym mówił: „Wierzę, że Jezus mógł dokonać tej nadzwyczajnej rzeczy, ale nie wierzę, żeby mógł dokonać drugiego czy trzeciego cudu!" Niektóre opowieści dawały się rozsądnie wytłumaczyć. Na przykład naiwna relacja Harifa o godach weselnych w jego domu. Z łatwością można było to zrozumieć. Porowate gliniane stągwie zawierały przedtem wino. Oczywiście trzeba podziwiać wpływ Jezusa na weselnych gości, którzy Go kochali, czcili i darzyli bezgranicznym zaufaniem. Nie każdy umiałby sprawić, by woda smakowała ludziom jak wino. To Marcellus chętnie przyznawał. Najskromniejsze potrawy radują podniebienie, gdy się zasiadło do stołu z kochanym przyjacielem. Gdyby przemiana wody w wino była jedynym przejawem niepojętej władzy Jezusa, Marcellus nie musiałby łamać sobie głowy nad tą zagadką. Ale zetknął się przecież z Miriam, która nagle odkryła, że ma wspaniały głos do śpiewu, a stało się to tego samego dnia, gdy w domu Harifa działy się inne niezwykłe rzeczy. Marcellus wierzył w historię Miriam — uważał ją za oczywistą prawdę — czemuż by więc nie mógł uwierzyć także opowieści Harifa? Nakarmienie pięciotysięcznej rzeszy dwiema rybami i dwoma bocheneczkami chleba także mógł sobie wytłumaczyć bez trudu. Jezus tak przekonująco głosił braterstwo wszystkich ludzi, że słuchacze podzielili się własnymi zapasami z tymi, którzy nic nie mieli do jedzenia. W tym przypadku wystarczyło uznać potęgę osobowości Jezusa, a Marcellus był o niej głęboko przeświadczony. Demostenes porywał Greków do niezwykłych czynów swoimi namiętnymi przemówieniami. Nie trzeba cudu, żeby natchnąć ludzi odwagą i sprawiedliwością. Trudniej wyjaśnić przypadek małego Jonatana. Wszyscy mieszkańcy Seforis wiedzą, że chłopiec urodził się z koślawą stopą. Oczywiście można by myśleć, że Jezus jakimś zabiegiem chirurgicznym wyprostował i nastawił dziecku stopę. Gdyby to był jedyny niezwykły czyn Jezusa, można by się takim wyjaśnieniem zadowolić. Co prawda znaczyłoby to, że cała ludność Seforis wierzy w coś, co nie jest prawdą, ale to jeszcze nie podważa argumentu. Łatwowierność prostych ludzi nie ma granic. Lud ze szczególnym upodobaniem wierzy w nadprzyrodzone zjawiska. Pozostaje przypadek Lidii, którą dotknięcie Jezusowej szaty uleczyło z wieloletniej wyniszczającej 356 choroby. Po tym, co sam przeżył w Atenach, Marcellus nie mógł twierdzić, że ta historia jest nieprawdopodobna. Impulsywnie powiedział Justusowi, że wierzy w uzdrowienie Lidii, a wówczas przewodnik doszedł do wniosku, że można już Rzymianinowi opowiedzieć historię o uśmierzeniu burzy. Jeśli wierzę, że samo dotknięcie szaty Jezusa może wyleczyć z cielesnej lub psychicznej choroby, na jakiej podstawie odmawiam Jezusowi władzy nad burzą? Jeżeli uznaję Jego nadprzyrodzoną władzę, czy nie jest zarozumialstwem, że ośmielam się układać szczegółową listę niezwykłych rzeczy, które mógł zrobić, i innych, równie niezwykłych, których, moim zdaniem, dokonać nie mógł? Mimo wszystko cały jego umysł buntował się przeciw uwierzeniu w historię o burzy. To już nie wchodził w grę tłum ulegający sugestii genialnego mówcy, ale bezosobowa siła przyrody. Nikt, choćby obdarzony największym darem przekonywania, nie może uciszyć nawałnicy na morzu! Uwierzyć, że Jezus miał taką władzę, znaczyłoby uznać Jego bóstwo. Pozwoliłem sobie zamówić u Szaluma pieczoną rybę — oznajmił Justus, gdy Marcellus dowlókł się do namiotu. — Zjemy dzisiaj wieczerzę w gospodzie. Będzie to miła odmiana po moich występach w roli kucharza polowego. — Doskonale! — zgodził się w roztargnieniu Marcellus. — Czy są jakieś wieści o Demetriuszu? — Nie, chociaż wypytywałem tu o niego wszystkich. ~ Prawie zaP°mniałem o biednymi Demetriuszu — wyznał Marcellus. — Za wiele miałem tematów do rozmyślań dzisiejszego popołudnia. Gdyby go aresztowano, dałby nam z pewnością znać — uspokajał go Justus. — Wkrótce dowiemy się, gdzie się podział. Uwolnią go za odpowiednią cenę, niezależnie od przestępstwa, o jakie go posądzają. Cenni niewolnicy nigdy nie siedzą długo w więzieniu. Czy jesteś gotów pójść już na wieczerzę, panie? Jadalnia mogła pomieścić nie więcej niż dwudziestu gości, ale była urządzona ze smakiem. Ponieważ w małomiasteczkowych gospodach oświetlenie wieczorem było niedostateczne, podróżni wcześnie jadali wieczerzę. Trzej godni faryzeusze, którzy po południu rozbili duży namiot w sykomorowym gaju, zajęli środkowy stół. Pod wychodzącym na zachód oknem dwaj rzymscy setnicy popijali wino czekając na zamówione potrawy, azalum — szpakowaty, krzywonogi i bardzo ugrzeczniony — wskazał nowym przybyszom zaciszny stół w kącie i ukłonił się nisko, gdy Justus przedstawił go swojemu klientowi. 357 — Czy on też jest chrześcijaninem? — spytał Marcellus, gdy się oddalił. Justus wzdrygnął się zaskoczony, a Marcellus uśmiechnął się lekko. — Tak — potwierdził Justus ledwie dosłyszalnym szeptem, dającym do zrozumienia, że trzeba zachować jak największą ostrożność. — Nie przypuszczałeś, że znam to słowo, co? — szepnął Marcellus. Justus nie odpowiedział; skrzyżował ramiona na piersi i spoglądał w ogród. — Demetriusz poznał to określenie w Joppie — wyjaśnił po cichu Marcelłus. — Musimy być ostrożni — napomniał go Justus. — Fary zeusze mają serca małe, ale uszy wielkie. — Czy to przysłowie? — roześmiał się Marcellus. — Przysłowie, którego nie wymawia się głośno — ostrzegł go Justus rozłamując mały ciemny chlebek. Podnosząc nieco głos niedbałym tonem dodał: — Szalum piecze bardzo smaczny chleb. Skosztuj, panie. — Często tu bywasz? — Nie byłem od półtora roku — odparł Justus. — Wtedy ta sala ledwie mogła pomieścić gości. Szalum podejmował Jezusa, Jego uczniów i kilku przyjaciół. A przed domem zasiadło do stołu co najmniej sto osób. Szalum wszystkim dał jeść. — A więc nie było to zebranie otoczone tajemnicą? — Nie, wtedy wszystko działo się jawnie. Kapłani już spiskowali szukając sposobu, żeby Go pozbawić wpływu na lud, ale otwarcie jeszcze przeciw Niemu nie występowali. — Dziwne! — powiedział Marcellus. — Póki Jezus żył i rzeczywiście zagrażał interesom kapłanów, nikt nie próbował osłaniać Jego działalności sekretem. Dziś, kiedy umarł i zniknął, musimy o Nim rozmawiać szeptem. Justus spojrzał mu prosto w oczy i uśmiechnął się; Marcellus miał wrażenie, że przewodnik ma jakąś gotową odpowiedź, ale w ostatnim momencie zdecydował się ją przemilczeć. Stary sługa podał im wieczerzę: pieczoną rybę na dużym półmisku, soczewicę ze śmietaną, kompot z fig i dzbanek wina. Potrawy wyglądały apetycznie, a oni obaj byli głodni. Zajęli się więc jedzeniem i dopiero po dłuższej chwili Marcellus zagadnął: — Siedziałeś wtedy blisko Jezusa? — Nie, siedziałem razem z Mateuszem tam, koło drzwi. 358 — A Jezus? — Tu, na tym miejscu, gdzie ty w tej chwili. Marcellus drgnął. — Nikt nie powinien siadać na Jego miejscu — powiedział. Justusowi oczy zwilgotniały i przyjaznym uśmiechem po dziękował Rzymianinowi za tę delikatność uczuć. — Mówisz jak chrześcijanin, przyjacielu — szepnął i po krótkiej pauzie spytał: — Czy podobała ci się opowieść Bartłomieja? — „Podobała" nie jest tu właściwym słowem. Przyznam ci się, że jestem zupełnie zbity z tropu. Bartłomiej wydaje mi się szlachetnym, zacnym starcem. Jestem przekonany, że sam wierzy w to, co opowiada. — Ale ty nie uwierzyłeś — rzekł Justus. — Jedno zdanie w opowieści Bartłomieja trochę, jak myślę, wyjaśnia sprawę. Pamiętasz zapewne, powiedział, że uczuł dziwne uspokojenie, kiedy Jezus przemówił do burzy. Może w ten sposób Jezus pokonał burzę, może ją uśmierzył w sercach i umysłach uczniów? Przemówił do ich lęku i lęk ucichł. — Ciebie to wyjaśnienie zadowala? — spytał poważnie Justus. — Oczywiście, że nie! — przyznał się Marcellus. — Ale, zrozum, Justusie, nie sposób uwierzyć, że Jezus uśmierzył burzę. — Dlaczego? — łagodnie spytał Justus. — Dlaczego? Czyż nie rozumiesz, że musiałby na to być kimś więcej niż człowiekiem? Że taki czyn możliwy jest tylko dla Boga? — Z tego wniosek... że... — ...Że pozostaje ci jeszcze wiele rzeczy do wyjaśnienia. Jeśli mi powiesz, że Jezus miał Boską władzę, że był Bogiem, pytam, czy Bóg pozwoliłby, żeby Go ujęto, wleczono po nocy od sędziego do sędziego, biczowano i poniżano? Czy zgodziłby się na śmierć krzyżową? Jakże to? Bóg ukrzyżowany, zabity i pogrzebany? Justus przez długą chwilę milczał patrząc bez zmrużenia powiek we wzburzone oczy Rzymianina. Wreszcie pochylił się ku niemu, chwycił za rękaw, przyciągnął bliżej. Szepnął mu coś do ucha. — Nie! — szorstko odparł Marcellus. — Nie jestem głup cem. Nie wierzę temu, i ty, Justusie, także w to nie wierzysz. — Ależ ja Go widziałem — stwierdził stanowczo Justus. Marcellus głośno przełknął ślinę i potrząsnął głową. 359 — Dlaczego mówisz mi takie rzeczy? — spytał z irytacją. — Ja wiem, że to nieprawda. Może komu innemu mógłbyś to wmówić, ale nie mnie. Nie zamierzałem zwierzać ci się z tych niezmiernie przykrych wspomnień, ale wiedz, Justusie, że byłem przy Jego śmierci. Widziałem, jak włócznią przebito Jego serce. Widziałem, jak zdejmowano z krzyża bezwładne ciało martwego, ponad wszelką wątpliwość martwego czło wieka. — Wszyscy wiedzą, że tak było — spokojnie przyznał Justus. — Zabito Go i złożono w grobie. I trzeciego dnia zmartwychwstał, zobaczono Go chodzącego po ogrodzie. — Oszalałeś, Justusie! Takie rzeczy nie zdarzają się nigdy! — Uważaj, mogliby nas podsłuchać! — napomniał go Justus. Marcellus odsunął talerz i oparł ramiona na stole. Ręce mu się trzęsły. — Jeśli powiadasz, że Jezus żyje — szepnął — gdzież jest? Justus potrząsnął głową, bezradnie rozłożył ręce i westchnął głęboko. — Nie wiem — powiedział w zamyśleniu — ale wiem, że żyje. — I po chwili ożywiając się dodał: — Wciąż Go wypatruję w każdych drzwiach, które się otwierają, na każdym zakręcie drogi, na każdym rogu ulicy. Na każdym pagórku! Marcellus szerzej otworzył oczy i skinął głową ze zrozumieniem. — Zauważyłem, że nieustannie spodziewasz się jakiegoś spotkania. Jeśli nie pozbędziesz się tego zwyczaju, stracisz w końcu rozum. — Obaj na długą chwilę umilkli. Marcellus patrzał w kierunku drzwi. — O ile dobrze się rozumiemy, nie zdziwiłbyś się, gdyby Jezus teraz wszedł tutaj i poprosił Szaluma o wieczerzę? Justus z pewnym wysiłkiem powstrzymał się od uśmiechu na widok niemal chłopięcego oszołomienia, które malowało się na twarzy Rzymianina. — Zgadłeś — powiedział z przekonaniem. — Nie zdziwił bym się wcale. Wyznam ci, że kiedy Go zobaczyłem po raz pierwszy, byłem wstrząśnięty. Słusznie mówisz, że takie rzeczy nigdy się nie zdarzają. Są po prostu niemożliwe. Gdybym był wówczas sam, nie uwierzyłbym własnym oczom i uszom i podejrzewałbym sam siebie o obłęd. — Gdzie to się działo? — spytał Marcellus tak poważnie, jakby spodziewał się uwierzyć w tę historię. — W domu Benjusufa. Zebrała się tam spora nasza gromad ka w dziesięć dni po ukrzyżowaniu Jezusa. Jedliśmy skromną 360 wieczerzę. Słońce już zaszło, ale nie zapalono jeszcze lamp. Mówiło się wiele o tym, że Jezus znów się objawił. Kilku uczniów zapewniało, że Go widzieli. Ja w to nie wierzyłem, ale milczałem. Relacje były różne, niejasne. Rankiem trzeciego dnia kobiety poszły do grobu i zastały grób pusty. Jedna opowiadała, że widziała Jezusa przechadzającego się po ogrodzie i że z Nim rozmawiała. — Prawdopodobnie hist ery czka — wtrącił Marcellus. — Ja też tak myślałem — przyznał się Justus. — Mówiono też, że dwaj mężczyźni spotkali Go na gościńcu i uprosili, żeby z nimi zjadł wieczerzę w gospodzie. — Ludzie godni zaufania? — Nie znałem ich. Jeden ma na imię Kleofas i jest krewnym Alfeusza. Imienia drugiego nie znam. — Niezbyt wiarygodni świadkowie. — Mnie też się tak zdawało — rzekł Justus. — Kilku uczniów twierdziło, że tego samego wieczora Jezus wszedł do pokoju, w którym siedzieli. Ale byli tak przejęci, że — myślałem — mogli to sobie uroić pod wrażeniem krążących pogłosek. — Oczywiście! — przytaknął Marcellus. — Gdy ludzie opowiadają takie historie, zarażają innych i przywidzenia mnożą się szybko. Ale opowiadaj dalej. Zebraliście się u Benjusufa i co? — Jan właśnie opowiadał, jak Jezus wyglądał i co mówił... — Jan? To ten młody marzyciel? — Tak, ten — potwierdził Justus, wcale nie zrażony zawartą w tym pytaniu podejrzliwością. — A kiedy Jan umilkł, wstał Tomasz i powiedział, co o tym myśli, a myślał to samo, co ja: „Nie wierzę w to! Jeżeli nie zobaczę Go własnymi oczami i nie dotknę własnymi rękami ran Jego — nie uwierzę!" — Śmiały człowiek! — powiedział Marcellus. — Czy Jan obraził się na niego? — Nie wiem — odparł Justus z roztargnieniem. — Nie zdążył się chyba obrazić, bo w tej samej chwili Jezus stanął przed nami, tuż obok Tomasza. — Justusie! Nie mów takich rzeczy! — Stał i patrzył na nas z tym współczującym uśmiechem, który tak dobrze znaliśmy wszyscy. — Widmo? — Och, nie! Trochę może wychudły, naznaczony męką, którą wycierpiał. Miał długie szramy od cierni na czole; wyciągnął do Tomasza ręce... — Czy podbiegliście, żeby Go otoczyć z bliska? — spytał Marcellus zdławionym głosem. 361 — Nie, myślę, że wszyscy osłupieliśmy. Ja w każdym razie nie mógłbym się poruszyć, choćbym chciał. Było zupełnie cicho. Jezus uśmiechając się i patrząc w oczy Tomaszowi wyciągnął przed siebie ręce. Widziałem głębokie rany w przebi tych dłoniach. „Dotknij" — powiedział łagodnie, a Tomasz ukrył twarz w rękach i rozpłakał się jak dziecko. Tymczasem jadalnia gospody opustoszała. Zmrok zapadał. Szalum podszedł i zapytał, czy nie życzą sobie czegoś, a Mar-cellus wzdrygnął się, przywołany nagle do rzeczywistości. — Opowiadałem mojemu przyjacielowi o Jezusie — wyjaśnił Justus. — Tak, tak — kiwnął głową Szalum. — Pewnego dnia, kiedy zaszczycił mój ubogi dom, siedział na tym miejscu, gdzie teraz ty siedzisz, panie. — Czy podczas uczty wstał i przemówił? — zapytał Ma- rcellus. — Nie, mówił do nas nie wstając — przypomniał sobie Justus. — Opowiedział nam przypowieść — rzekł Szalum. — Ktoś, zdaje się, poprosił, żeby wytłumaczył, kto jest naszym bliźnim, którego zakon każe nam miłować. Wtedy Jezus opowiedział historię o człowieku, który w podróży z Jerozolimy do Jery- cha — a jest to niebezpieczna droga — został napadnięty przez Beduinów, pobity, obrabowany i półżywy porzucony na gościń cu. Zdarzyło się, że wkrótce tą drogą jechał pewien kapłan, ale minął rannego, chociaż go zauważył. Potem przechodził lewita i zatrzymał się przez chwilę patrząc na rannego, ale też poszedł dalej. Wreszcie nadjechał Samarytanin i ujrzawszy nieszczęsne go wzruszył się miłosierdziem. Opatrzył jego rany i zabrał go z sobą do najbliższej gospody. „Który z tych trzech zdaje ci się bliźnim tego, co wpadł między zbójców?" — spytał Jezus. — Nietrudno na to odpowiedzieć — rzekł Marcellus. — Gdybym był obecny przy tej rozmowie, zadałbym inne pytanie. Z tego, co słyszałem, sądzę, że Jezus zabraniał bić się, niezależnie od okoliczności. Gdyby poczciwy Samarytanin zaskoczył zbójców pastwiących się nad nieszczęsnym podróż nym, jak powinien by się zachować? Walczyć w obronie krzywdzonego czy też czekać, aż Beduini obedrą ofiarę ze wszystkiego i uciekną zostawiając ją półżywą na gościńcu. Szalum i Justus spojrzeli po sobie, jakby każdy z nich drugiego zachęcał do rozstrzygnięcia wątpliwości Rzymianina. — Jezus nakazywał opatrywać, a nie zadawać rany — uroczyście oznajmił Justus. 362 — Czy ta odpowiedź wystarcza ci, panie? — spytał Szalum. Nie — odparł Marcellus. — Chodźmy już, Justusie, robi się ciemno. — Wstali od stołu. — Ryba smakowała wyśmienicie, Szalumie. Przygotuj nam drugą na pojutrzejsze śniadanie. Justus wziął dostarczoną przez oberżystę latarkę i poszli przez porządnie utrzymany ogród do namiotu, gdzie zapalili własną większą latarnię i powiesili ją na środkowym słupie. Marcellus rozsznurował sandały, zdjął pas i półleżąc na posłaniu obserwował przewodnika, który przygotowywał drugie dla siebie. — I co się stało potem, kiedy Tomasz obejrzał Jego rany? — spytał. — Benjusuf podał Jezusowi jedzenie — odparł Justus. — Kawałek gotowanej ryby, kromkę chleba, trochę miodu w plas trze. Jezus przyjął poczęstunek i jadł. — A więc nie był to tylko duch — stwierdził Marcellus. — Nie wiem — szepnął niepewnie Justus. — Zjadł trochę. Zmierzch zapadał, więc Filip zaproponował, żeby zaświecić lampy. Andrzej, który siedział najbliżej drzwi do sąsiedniej izby, wyszedł i po chwili wrócił z zapalonym knotem. Stary Benjusuf trzymał lampę, kiedy Andrzej ją zapalał. Ale Jezusa już nie było. Zniknął? — Marcellus podniósł się, zaciekawiony. Nie wiem. W pokoju było już ciemno; mógł wyjść przez drzwi. Nikt jednak nie słyszał, żeby je otwierał i zamykał. — Wyszedł przez zamknięte drzwi? — Nie wiem. Nic nie słyszałem. Nagle zobaczyłem Go obok Tomasza. A potem, kiedy lampa oświetliła pokój, Jezusa nie było wśród nas. — Jak myślisz? Gdzie się podział? Nie wiem! — Justus potrząsnął głową. Dość długo milczeli. Widziałeś Go potem jeszcze? — spytał wreszcie Marcellus. Justus przytaknął. . Raz jeden, mniej więcej w miesiąc później. Inni ludzie widywali Go w tym czasie w Galilei. Tego wieczora, kiedy sądzono Jezusa, zdarzyło się coś niezmiernie przykrego. Gdy Jezusa wprowadzono do domu starego Annasza, Szymon Piotr czekał na dziedzińcu, gdzie legioniści rozpalili ognisko. Któraś ze służących zagadnęła Szymona: „I tyś był z Jezusem Gahlejskim!" A Szymon zaparł się Go mówiąc: „Nie znam Go!" Myślałem, że Szymon jest zwierzchnikiem nad wszystkimi uczniami Jezusa — zdumiał się Marcellus. 363 — Tak, dlatego było to okropnie zasmucające — westchnął Justus. — Zazwyczaj Szymon jest śmiały, nie brak mu odwagi. Ale jego zachowanie tamtej nocy nie przynosi mu chluby! Kiedy Jezusa prowadzili do insuli, szedł za Nim z daleka i zatrzymał się po drugiej stronie ulicy czekając na wynik rozprawy. Nie wiem, dokąd się udał, kiedy Jezusa jak spędził ten wieczór zaparł Jezusa, słyszałem żałował, że tak postąpił, prowadzono na miejsce kaźni, i następny dzień. Ale to, że się z jego własnych ust. Rozpaczał i wrócił zgnębiony do domu. — Nie był więc razem z innymi uczniami, kiedy Jezus ukazał im się po raz pierwszy? — Nie był, ale Jezus kazał im powiedzieć Szymonowi, że go widzieli. — Czy Jezus wiedział, że Szymon Go się zaparł? — O tak! Właśnie dlatego zależało Mu na tym, aby Szymo nowi powiedzieli, że wszystko znów jest dobrze. Nazajutrz synowie Zebedeusza i Tomasz postanowili odwieźć do domu starego Bartłomieja, który rozchorował się ciężko. Wsadzili go na osła i wyruszyli do Galilei, gdzie odnaleźli Szymona Piotra, gnębionego przez wyrzuty sumienia i strapienie; opowiedzieli mu, co się stało w Jerozolimie. Szymon Piotr chciał natychmiast wracać do miasta, ale przyjaciele odwiedli go od tego zamiaru radząc czekać czas jakiś; nowina bowiem o zmartwychwstaniu Jezusa już się rozeszła i kapłani, zaniepokojeni, tropili jego uczniów. Dom Benjusufa był stale śledzony. Wieczorem Szymon Piotr i jego przyjaciele wypłynęli na nocny połów. O świcie wracali ku wschodniemu brzegowi jeziora. Bartłomiej opowiada, że gdy byli o jakieś dwieście łokci od wybrzeża, zziębnięci i senni po całej nocy daremnych wysiłków, nagle rozległ się okrzyk i plusk: Szymon skoczył do wody i płynął. Nie rozumieli, co mu się stało, aż zobaczyli, że na samym skraju jeziora stoi Jezus. Szymon Piotr upadł Mu do nóg z płaczem, bo serce miał rozdarte bólem i skruchą. — I co potem? — niecierpliwie spytał Marcellus. — Znowu zniknął tak jak przedtem z wieczernika? — Nie zaraz. Rozpalili na brzegu ognisko i upiekli w popiele rybę na śniadanie. Jezus siedział z nimi i rozmawiał przez godzinę, szczególnie dużo uwagi poświęcając Szymonowi. — O czym mówił? — O zadaniach, które mają odtąd spełniać. Napominał, żeby pamiętali wszystko, czego ich nauczył. Powiedział, że wróci do nich, ale nie oznaczył dnia ani godziny. Kazał im 364 czuwać i czekać na swoje przyjście. Kiedy się posilili z nich zaproponował, żeby wrócić do Kafarnaurn Łódź wyciągnięta na piasku, więc wspólnymi siłami' - ale bS udziału Jezusa - zaczęli ją spychać na wodę. Bartłomiej na rufie narządzając żagiel. Inni wspięli się przez burtę i chwycili za wiosła. Ale gdy obejrzeli się ku brzegowi, żeby zawołać Jezusa, raz Go tam nie było. — Ukazał się jeszcze potem? — Kiedy ostatni raz ukazał się uczniom, byłem i ja między nimi - powiedział Justus. - Stało się to na szczycie góry w Judei, o parę mil na północ od Jerozolimy. Może powinienem najpierw wyjaśnić, że uczniowie i inni przyjaciele Jezusa byli pilnie śledzeni w tamtych dniach. Toteż spotykać mogliśmy się tylko po nocach, w miejscach ustronnych. Na żądanie kapłanów patrole z insuli krążyły po ulicach jerO2olimy szukając nas. Tu w Galilei, Herod Antypas i komendant fortu w Kafarnaum, Julian, grozili karą śmierci każdemu, kto by ośmielił się choćby wspomnieć imię Jezusa — Czy oni też wierzyli, że Jezus żyje? - spytał Marcellus — Chyba nie. Sam nie wiem W każdym razie rozumieli, że się Go me pozbyli. Spodziewali się, że ludzie prędko o Nim zapomną i wrócą do starego sposobu życia. Wkrótce jednak przekonali się, że Jezus uruchomił jakieś siły T ~ T° dla mnie nie)asne — przerwał mu Marcellus -Jakie siły? — Ano, po pierwsze dochody świątyni spadły. Setki ludzi płacących przedtem dziesięcinę, teraz omijały synagogi których kapłani prześladowali Jezusa. Nie było rozruchów ani starć u icznych, ale wszędzie w Judei, Samarii, Galilei kupcy, którzy dla przypodobania się władzom oskarżali Jezusa, nie znajdowali teraz popytu na swoje towary. Chrześcijanie woleli popierać swoich. Było jasne, że istnieje jakaś zmowa, jakieś tajne porozumienie. Ogłoszono edykt zakazujący zebrań zwolen ników Jezusa. Postanowiliśmy więc nie zbierać się w większych grupach, dopóki nie będziemy mogli tego robić bezpiecznie — Ilu wtedy było chrześcijan w Jerozolimie? Ze dwudziestu? — Około pięciuset zdeklarowanych wyznawców Pewnego popołudnia, mniej więcej w pięć tygodni od ukrzyżowania Jezusa, przyszedł do mnie Alfeusz z wiadomością, że Szymon Piotr wzywa nas. Mamy spotkać się za tydzień, zaraz po wschodzie słońca na górze, leżącej z dala od gościńca gdzie nieraz odpoczywaliśmy wędrując razem z Jezusem po kraju Niebezpiecznie było pokazywać się na drogach w kilku każdy 365 więc dążył na miejsce spotkania z osobna. Dzień był piękny. Kiedy znalazłem się na znajomej ścieżce prowadzącej ku górom, zobaczyłem w brzasku wczesnego świtu kilku mężczyzn, którzy mnie wyprzedzili, ale rozpoznać zdołałem tylko Szymona, po wyjątkowym wzroście. Ścieżka pięła się teraz stromo i wkrótce dogoniłem Bartłomieja, podpierającego się laską, bardzo już utrudzonego i zasapanego. — Przeszedł tę daleką drogę z Kafarnaum? — spytał Mar- cellus. — Tak, zajęło mu to cały tydzień. Ale zdawało się, że na górę nie będzie miał siły wejść. Starałem się namówić go, żeby nawet nie próbował, bo stare serce tego nie wytrzyma. Nie chciał słuchać. Więc w końcu wziąłem go pod rękę i tak wlekliśmy się razem powoli krętą ścieżką, która na każdym zakręcie stawała się trudniejsza. Od czasu do czasu spo strzegaliśmy innych mężczyzn, rozproszonych na zboczu, wspinających się stromo ku górze. Znajdowaliśmy się mniej więcej w połowie wysokości, gdy Bartłomiej zatrzymał się i wskazując laską krzyknął: „Patrz! Tam, na skale!" Podniosłem wzrok i zobaczyłem Jezusa w białej szacie, która w słońcu jaśniała olśniewająco. Stał na wielkim białym głazie tuż pod szczytem i czekał. — Zdziwiłeś się, Justusie? — Nie, tylko bardzo pragnąłem dostać się jak najprędzej na szczyt. Bartłomiej prosił, żebym go zostawił i biegł sam dalej. Zapewniał, że sobie poradzi. Ale biedny starzec był ledwie żywy ze zmęczenia, więc podpierałem go dalej aż do końca drogi. Wreszcie, gdy wyszliśmy przez cienisty gaj na mały płaskowyż, zobaczyliśmy Jezusa wyraźnie. Stał wyciągając ramiona gestem błogosławieństwa. Uczniowie klęczeli wkoło u Jego stóp. Szymon, z twarzą ukrytą w dłoniach, schylił się tak, że czołem dotykał prawie ziemi. Biedny stary Bartłomiej, wzruszony i wyczerpany, nie był zdolny zrobić ani kroku więcej. Padł na kolana, a ja poszedłem za jego przykładem, chociaż znajdowaliśmy się o jakieś sto łokci od reszty przyjaciół. Spuściliśmy głowy... — Głos Justusa załamał się z wielkiego wzruszenia. Marcellus milcząc czekał, aby przewodnik zapa nował znów nad sobą. — W chwilę później — podjął Justus z wysiłkiem — usłyszeliśmy szept i podnieśliśmy wzrok. Jezusa już nie było. — Dokąd odszedł? Jak myślisz? — ochryple spytał Mar cellus. — Nie wiem, ale jestem pewny, że On żyje, i wciąż czekam 366 z nadzieją, że Go zobaczę. Czasem mam wrażenie, że jest gdzieś bardzo blisko. — Justus uśmiechnął się, ale oczy miał pełne łez. — Człowiek wierząc w to musi być uczciwy. Nie kusi go, żeby kogoś oszukać, okłamać czy skrzywdzić, skoro myśli, że Jezus na niego patrzy, stoi przy nim. — Obawiam się, że takie uczucie czyjejś stałej niewidzialnej obecności musi być krępujące. — Nie, bo ta obecność pomaga człowiekowi bronić się przed samym sobą. To wielka radość, że ktoś jest ze mną j czuwa, żebym w miarę swoich możliwości postępował jak najlepiej. — Nagle Justus zerwał się na równe nogi i podszedł do wejścia namiotu. Wśród drzew posuwało się drgające światło latarni. — Ktoś tu idzie? — spytał Marcellus podnosząc się także. — Legionista — szepnął Justus. — Może przynosi jakąś wiadomość od Demetriusza! Marcellus razem z przewodnikiem stanęli w progu namiotu. Przed nimi zatrzymał się rosły rzymski żołnierz. — Przychodzę od legata Paulusa — oznajmił — z za proszeniem dla trybuna Marcellusa Lukana Gallio. — Trybun! — szepnął Justus. — Legat pozdrawia szlachetnego trybuna — recytował legionista — i pyta, czy jego dostojny przyjaciel trybun Marcellus Lukan Gallio zechce go zaszczycić przyjmując na dzisiejszą noc gościnę u niego w forcie. Jeśli tak, mam rozkaz wskazać ci, panie, i oświetlić drogę. — Zgadzam się z przyjemnością — odparł Marcellus. — Za chwilę będę gotów. Czekaj na mnie przy bramie. Legionista zasalutował włócznią i odszedł. — A więc Demetriusz jest bezpieczny! — wykrzyknął żywo Marcellus. — A ja zdradziłem swój naród! — jęknął Justus osuwając się na posłanie. — Wydałem przyjaciół w ręce prześladowców! — Nie, Justusie! — Marcellus położył mu dłonie na ramio nach. — Rozumiem, że to wydaje ci się niepokojące, ale możesz mi ufać, nie jestem szpiegiem. Kto wie, czy nie zdołam pomóc twoim przyjaciołom. Czekaj tu na mnie, wrócę jutro około południa. Justus nic nie odpowiedział. Siedział zgarbiony, kryjąc twarz w dłoniach, póki kroki Rzymianina nie ucichły w oddali. Dłużyła mu się ta noc, spędzona w lęku i poczuciu winy. Kiedy pierwsze blade światło rozjaśniło niebo, z ciężkim sercem spakował swoje skromne zawiniątko i pustymi jeszcze 367 ulicami, omijając stary fort, powlókł się na główny plac. Długo siedział w zadumie na marmurowych schodach synagogi, a gdy słońce wstało, pospieszył do małego domku, w którym zostawił Jonatana. Matka Tomasza krzątała się w kuchni przygotowując śniadanie. — Wcześnie przychodzisz! — powiedziała na widok Jus- tusa. — Nie spodziewałam się ciebie o tak rannej porze! Czy coś się stało? — spytała spostrzegając wyraz troski na jego twarzy. — Chcę niezwłocznie ruszyć w drogę do domu — odparł. — A gdzież twój młody Rzymianin i cała karawana? — Zostaje tutaj — powiedział Justus. — Ja z moim wnukiem wracam co prędzej do domu. Rozdział 18 Paulus dopiero od tygodnia objął stanowisko komendanta fortu w Kafarnaum, ale już wiedział, że nie polubi tego miejsca. Przez dwanaście lat nie tracił nadziei, że wydostanie się z Minoi. Wyznaczenie tej placówki oznaczało niełaskę i władze Cesarstwa dawały oficerom odczuć, że są zdegradowani. Budynki były tam brzydkie i zaniedbane, ekwipunek marny, a klimat nad wyraz przykry. Brakowało urządzeń zapewniających dostateczne ilości wody. Na spieczonym od słońca terenie fortu nie rosło nic — ani jedno drzewo, ani kwiatek czy źdźbło trawy, czy choćby chwast. W powietrzu zawsze unosił się żółty drażniący skórę pył. Człowiek tam nie mógł być czysty, choćby chciał, ale prawie nikt po kilku miesiącach pobytu w Minoi już o to nie dbał. Żołnierze w tym garnizonie byli leniwi, ponurzy, niechlujni i brutalni. Nie mieli nic do roboty, jeśli nie liczyć dzikich, krótkich wypadów na Beduinów, toteż w bezczynności roz-przęgała się dyscyplina. Nie było tu okazji do przyzwoitej rozrywki czy zabawy. Oficer, gdy nie mógł już ścierpieć nudy i niewygód, szedł do Gazy, gdzie pił na umór i mógł uważać się za szczęściarza, jeśli uniknął krwawej bójki. To stare, grzeszne miasto słynęło w całym świecie z pluga- 368 wych cuchnących rynsztoków, z ciasnych ulic, rozbrzmiewających krzykiem i klątwami szumowin kilku kłótliwych ras, ze spelunek, w których młodzi zarażali się ohydnymi chorobami, a nieostrożnych cudzoziemców odzierano ze wszystkiego w biały dzień. Gaza niewątpliwie miała swoje wady, ale miała też stocznie, nabrzeża i spory port. Małe przybrzeżne statki cumowały przy molach, większe stały zakotwiczone na redzie. Można tam było spacerować, obserwować statki i cieszyć się złudzeniem, że nie jest się całkowicie odciętym od szerszego świata. Czasem oficerowie z okrętu odwiedzali fort, gdzie urządzano na ich cześć hałaśliwą pijacką ucztę. Czasem jakiś znajomy z Rzymu, korzystając z postoju statku w porcie, przychodził pogadać. Niespodziewane przeniesienie do Kafarnaum Paulus zrazu przyjął z radością. Nie znał tego miejsca, ale słyszał o jego urokach. Staremu Julianowi zazdroszczono tej placówki. Przede wszystkim Kafarnaum sąsiadowało bezpośrednio z Tyberiadą, wspaniałą stolicą arcybogatego intryganta Heroda Antypasa. Paulus nie spodziewał się, że polubi tego pochlebcę; zawsze brzydził się prowincjonalnymi lizusami, gotowymi sprzedać rodzoną siostrę za jeden łaskawy uśmiech możnego Rzymianina. Herod jednak często podejmował interesujących gości, którzy gardząc nim w głębi duszy, musieli zachowywać pozory szacunku dla tetrarchy Galilei i Perei. Wszyscy też mówili, że Kafarnaum jest pięknym miastem, położonym wśród zielonych wzgórz, z widokiem na ośnieżone wysokie góry w oddali. Ozdobą miasta jest wielkie jezioro. Miejscowa ludność, z natury potulna, trochę podobno ubolewa nad śmiercią krzyżową Jezusa, ale nie okazuje wrogości. Tę sprawę sam czas wkrótce załagodzi. Taktyka stosowana przez starego Juliana — szpicle podsłuchujący przez dziurki od klucza wieśniaczych chat, czy tam nie wylęga się bunt; surowe edykty, chłosty i więzienia — prowadzi tylko do tego, że ci prości, nieszkodliwi ludzie zjednoczą się we wspólnej niedoli. Oczywiście, jeżeli zuchwali rybacy nie przestaną szerzyć kultu Jezusa, trzeba będzie ich karać surowo, bo inaczej Herod by protestował. Komendant Kafarnaum musi czuwać nad zachowaniem porządku i spokoju. Po przybyciu do Kafarnaum Paulus zastał tu aż za wiele spokoju jak na swój gust. Czyż bogowie kiedykolwiek przeznaczali mu tak ciche noce? Przez parę pierwszych dni nie ocenił w pełni tej przytłaczającej ciszy. Z przyjemnością urządzał się na nowej kwaterze, bez porównania lepszej niż 369 w Minoi. Z dumą oglądał statek, który Herod ofiarował do dyspozycji i zabawy legatowi. Rozkoszował się świetnie wyposażoną łaźnią i był za nią wdzięczny staremu Julianowi, którego nigdy przedtem nie lubił. Fort kipiał życiem. Paulus zabrał z Minoi stosunkowo liczną świtę. Podczas świąt Paschy uczestniczył w jerozolimskiej insuli w zwyczajowych ucztach, ale był małomówny i niewesoły, pragnął jak najprędzej wyrwać się stamtąd na nową placówkę. Świta towarzyszyła mu dla ochrony w podróży i po to, żeby uświetnić uroczystości związane z objęciem komendy nad fortem w Kafarnaum. Po oficjalnych ceremoniach odbyła się uczta, na którą Herod — reprezentowany przez swojego zastępcę — dostarczył hojnie mocnego wina. Ta noc nie była cicha. Rozbito kilka czaszek, zmiażdżono kilka nosów, rozstrzygnięto kilka spornych kwestii za pomocą sztyletu. Paulus najbardziej wojowniczych biesiadników oddał pod sąd i zapełnił nimi odwach, srożył się i wykrzykiwał przekleństwa nie znane miejscowym żołnierzom, po czym zadowolony z wypełnienia obowiązków, pierwszego dnia poszedł do łóżka pijany jak bela. Nazajutrz oddział z Minoi ruszył z powrotem do macierzystego fortu — z wyjątkiem Sekstusa. W ostatniej chwili Paulus zląkł się samotności i kazał Sekstusowi zostać, przynajmniej na jakiś czas. Kiedy ostatni żołnierz z Minoi zniknął za bramą, w forcie zaległa niesamowita cisza. Sekstus wcześnie poszedł spać, a Paulus długo wieczorem siedział przy oknie i spoglądał na lśniące w księżycowej poświacie jezioro. Tylko chrapanie Sekstusa mąciło głęboką ciszę. Może popełnił błąd zatrzymując Sekstusa? Nie był to właściwie zbyt miły kompan. Jak tu się rozerwać w tym Kafarnaum? Miasteczko śpi. Herod z rodziną wyjechał. Tyberiada zdawała się martwa. Jeśli tak wygląda tutaj życie, lepiej było tkwić dalej w Minoi. Dni wlokły się leniwie powłócząc sandałami, a niekiedy w ogóle przysiadały na kilka godzin, jak gdyby czas zatrzymał się w miejscu. Paulus przechodząc przez dziedziniec stanął obok słonecznego zegara, by przeczytać zwięzłą przestrogę: „Tempus fugit", i kwaśno powiedział do Sekstusa: — Wergiłiusz widocznie nigdy nie był w Kafarnaum. Po tygodniu nowy legat tak już się niecierpliwił, że myślał nawet, czyby pod jakimkolwiek pretekstem nie wybrać się do Jerozolimy, chociaż podczas ostatniej wizyty w tym mieście niewiele użył przyjemności; może dlatego, że panoszył się tam antypatyczny młody Kwintus, którego przysłano z Rzymu, żeby dokonał przesunięć na wysokich stanowiskach w pales- 370 tyńskiej prowincji. Paulus umiał nienawidzić, ale do nikogo jeszcze nie nabrał od pierwszego wejrzenia tak głębokiej pogardy jak do Kwintusa. To był próżny jak paw, butny, protekcjonalny pyszałek, bezczelny arogancki szczeniak, nadęty osioł. Paulus ścierpieć go nie mógł. Ale quintus chyba już odpłynął do Rzymu. Może to tylko jego obecność zatruła w tym roku wizytę w Jerozolimie. Miało się ku wieczorowi. Słońce zachodziło. Paulus i Sekstus leniwie wytrząsali ze skórzanych kubków kości na długi stół w sali trybunału. Sekstus ziewał szeroko i tarł kułakiem zaspane oczy. — Jeśli tak ci się chce spać — powiedział ironicznie Paulus — to zaświećmy lepiej lampy. — klasnął w dłonie. Zjawił się strażnik. Legat wskazał lampy. Strażnik zasalutował i skwapliwie spełnił rozkaz. — Dziewięć -— mruknął legat oddając kubek ospałemu przyjacielowi. W tym właśnie momencie zgłosił się Namiusz z trzema poturbowanymi niewolnikami. Paulus miał wrażenie, że skądsiś zna tego wysokiego Greka. Sekstus dopomógł Jeg° niepewnej pamięci. Ach, tak, Demetriusz! Zawsze go lubił, mimo chłodnej godności, jaką zachowywał Koryntczyk. Wyniosły, ale budził szacunek. Nagle Paulus przypomniał sobie, że w jerozolimskiej insuli widział wywieszony list gończy; obiecywano w nim nagrodę za ujęcie greckiego niewolnika należącego do trybuna Marcellusa Lukana Gallio. W ogłoszeniu tym stwierdzono, że ów Grek napadł w Atenach na rzymskiego obywatela i że prawdopodobnie ukrywa się w Jerozolimie. A więc to tak! Ktoś złowił ptaszka w Kafarnaum! Ale nie... po bliższym zbadaniu sprawy okazało się, że Demetriusza aresztowano pod jakimś innym, dość błahym pozorem. Włóczył sie P° mieście, był obdarty, a miał przy sobie pieniądze, dlatego wydał się podejrzany. W więzieniu pobił się z łajdakiem Syryjczykiem, który mu odmówił wody. Tylko tyle. Paulus chciał dowiedzieć się czegoś o Marcellusie, bo doszły do jego uszu pogłoski, że młody trybun popadł w obłęd czy też w melancholię; ucieszył się wiadomością, że przyjaciel jest właśnie w Kafarnaum. Nim jednak uwolni Demetriusza, musi zdobyć bliższe informacje o ciążącym na nim oskarżeniu. Jeżeli rzeczywiście napadł na Rzymianina i zbiegł, nie sposób go tak łatwo zwolnić. Dla pewności Paulus wyprawił z sali wszystkich, włącznie z Sekstusem, który poczuł się tym urażony. 371 — Demetriuszu — zaczął surowo legat — powiedz, ile jest prawdy w oskarżeniu, jakobyś był zbiegiem i jakobyś napadł w Atenach rzymskiego obywatela. To nie przelewki, chyba rozumiesz. — Niestety, to prawda — bez wahania przyznał się De- metriusz. — Byłem zmuszony ukarać dość surowo trybuna Kwintusa. — Kwintusa! — krzyknął Paulus. — Naprawdę pobiłeś Kwintusa? — Wychylił się zza stołu, oczy mu błyszczały z zadowolenia. — Opowiedz mi to dokładnie! — Trybun Kwintus przybył do gospody Eupolisa z pismem do mojego pana. Czekając na odpowiedź zachował się grubiań- sko i znieważył córkę gospodarza. Jest to rodzina powszechnie szanowana, córki Eupolisa nikt przedtem nie ośmielił się traktować jak ladacznicy. Ojciec był przy tym, ale nie śmiał bronić dziewczyny, bojąc się, że trybun wtrąci ich wszystkich do więzienia. — Więc ty stanąłeś w obronie znieważonej niewinności? — Tak, panie. — Czy wiesz, że za podniesienie ręki na rzymskiego trybuna grozi ci kara śmierci? — spytał poważnie legat, ale gdy Demetriusz powoli, ze skruchą skinął głową, Paulus roz chmurzył się i poufnym tonem spytał: — Coś zrobił z Kwin- tusem? — Uderzyłem go pięścią w twarz, a skoro to zrobiłem i skoro wiedziałem, że za to grozi mi kara śmierci, nie miałem już nic do stracenia... — Walnąłeś go po raz drugi i trzeci — domyślił się Paulus, coraz bardziej zainteresowany. — Czy ci oddał? — Nie, panie. Trybun nie spodziewał się pierwszego ciosu, a następny również go zaskoczył. — Ten następny także w twarz? — Paulus miał teraz oczy szeroko otwarte i rozbudzone. — Kilka następnych — wyznał Demetriusz. — Zwaliłeś go z nóg? — O tak, panie. Trzymałem za podpinkę hełmu i waliłem, aż musiał zamknąć podbite oczy. Wpadłem w straszny gniew, panie. — Tak, wierzę ci, Demetriuszu! — Paulus obiema rękami zasłonił wydymające się nagle policzki i stłumił czkawkę czy może chichot. — Potem uciekłeś? — Nie tracąc ani chwili, panie. Z portu wychodził statek, kapitan był mi życzliwy. Tym samym statkiem podróżował 372 trybun Kwintus i zażądał, żeby mnie aresztowano, ale kapitan pomogl mi uciec w szalupie, kiedy znaleźliśmy się w Gazie. Stamtąd poszedłem do Jerozolimy. — Czy kapitan nie zdawał sobie sprawy, że naraża się na ciężką karę? — spytał Paulus. — Jak się nazywa? — Nie pamiętam, panie — z żalem odpowiedział po chwili wahania Demetriusz. — Oczywiście kłamiesz, ale należy ci się pochwała za lojalność. A więc poszedłeś do Jerozolimy? Dlaczego? — Miał tam wkrótce przybyć mój pan. — Co robiłeś w tym mieście? Demetriusz powiedział, że dostał pracę w warsztacie tkackim. Paulus znowu się ożywił. — O ile mi wiadomo, w pewnym warsztacie tkackim spoty kają się przywódcy wyznawców Jezusa. Jak się ten twój tkacz nazywa? — Benjusuf, panie. — To ten właśnie! Jakim sposobem trafiłeś do tej kompanii, Demetriuszu? Może należysz do tych... jak ich tam nazywają... chrześcijan? Tak, panie — z pewnym ociąganiem się wyznał Grek. — Nie jestem dobrym chrześcijaninem, ale wierzę w to samo, co oni. — Niemożliwe! — krzyknął Paulus. — Człowiek tak roz tropny jak ty! Niemożliwe, żebyś wierzy} w te bzdury... w to, że Jezus wstał z grobu i że Go wielu ludzi widziało! — Jestem pewny, że to prawda, panie — odparł Demetriusz. — Zastanów się, co mówisz. Byłeś tam przecież tego dnia, widziałeś Jego śmierć. — Tak, panie. Jestem pewny, że umarł, i równie pewny, że żyje. — Widziałeś Go? — trochę drżącym głosem spytał Paulus. Demetriusz potrząsnął głową, a legat uśmiechnął się sarkas tycznie. — Nie przypuszczałem — powiedział oschle, że ty, Deme triuszu, dasz się zbałamucić takimi legendami. Umarli nie wracają. Bajki, dobre tylko dla głupców. — Paulus rozparł się wygodniej w fotelu. — Ale ty nie jesteś głupcem. Jak mogłeś w to uwierzyć? — Usłyszałem to z ust człowieka, który Go widział na własne oczy, a jest zdrowy na umyśle i nigdy nie kłamie. — Demetriusz umilkł, chociaż zdawało się, ze miałby jeszcze wiele do powiedzenia. 373 — Mów dalej! — rozkazał legat. — Mnie ta wiadomość wcale nie zaskoczyła — podjął Demetriusz. — To był przecież ktoś inny niż wszyscy ludzie, jacy kiedykolwiek żyli na tym świecie. Musiałeś to, panie, zauważyć także. W Nim było coś, czego w żadnym innym człowieku nie ma. Jestem przeświadczony, że to nie był zwykły człowiek. — Co przez to rozumiesz? Czy próbujesz mi wmówić, że nie był człowiekiem, lecz czymś więcej... Chyba nie myślisz, że to był Bóg? — Tak, panie, myślę, że to był i jest Bóg — z przekonaniem powiedział Demetriusz. — Nonsens! Czy nie wiesz, że wtrącamy do więzień ludzi, którzy w ten sposób mówią o zmarłym Galilejczyku? — Paulus zerwał się i zaczął spacerować w podnieceniu tam i z powrotem wzdłuż stołu. — Chcę wypuścić cię z fortu ze względu na twojego pana, ale... — zatrzymał się nagle i pogroził Korynt- czykowi palcem — musisz natychmiast opuścić Galileę i nie wolno ci opowiadać tych historii o Jezusie. A jeżeli wygadasz się przed kimkolwiek, żeś mi się przyznał do pobicia Kwintusa, i jeśli ja się o tym dowiem, każę cię zachłostać bez litości. Każę z ciebie pasy drzeć bykowcem! — Dziękuję, panie — powiedział Demetriusz. — Bardzo żałuję, że zbiłem Kwintusa. — W takim razie nie zasługujesz na moją łaskę — fuknął Paulus. — Przecież właśnie za to wypuszczam cię z więzienia, a ty mówisz, że tego żałujesz! I wierzysz, że umarły wstał z grobu! Oszalałeś, Demetriuszu! — Klasnął w ręce, a gdy zjawił się strażnik, rozkazał: — Zająć się tym Grekiem. Sprowadzić lekarza, żeby opatrzył jego rany. Dajcie mu też jeść i porządne łóżko. Nie wróci już do więzienia. Demetriusz krzywiąc się z bólu zasalutował podniesionym ramieniem i odwrócił się, by wyjść za strażnikiem. — Czekaj! — krzyknął Paulus na żołnierza. — Zrobisz, co ci kazałem z Grekiem, a potem zgłosisz się tu do mnie. Wyślę cię do gospody Szaluma z poleceniem... Idź i wracaj jak najprędzej. Marcellus z przyjemnością stwierdził, że Paulusowi awans nie uderzył zbytnio do głowy. Bez trudu odnaleźli swobodny ton dawnej przyjaźni. W małej, ale ładnie urządzonej kwaterze legata przygotowano na stoliku srebrną tacę z ciastem, misę świeżych owoców, 374 wysmukły dzban z winem. Paulus, starannie ogolony, w wytwornej białej todze, w czerwonej jedwabnej przepasce na krótko ostrzyżonych włosach, które przez kontrast zdawały się jeszcze bielsze, wyglądał bardzo okazale. Czekał w progu i przywitał gościa serdecznym uściskiem. — Witaj, zacny Marcellusie! — zawołał. — Witaj w Galilei, chociaż nie czuję się w tym kraju gospodarzem, bo podobno znasz już tę prowincję lepiej niż ja. — Cieszę się, że cię znów widzę, Paulusie — odpowiedział Marcellus. — Życzę ci powodzenia i szczęścia na nowej placówce. Wspaniały miałeś pomysł, że przysłałeś po mnie! Obejmując miłego gościa ramieniem, Paulus zaprowadził go do stołu, a gdy obaj zajęli miejsca naprzeciw siebie, napełnił kubki winem. — Trzeba oblać to radosne spotkanie! Opowiedz mi, co cię sprowadziło do mojej małej, cichej Galilei. Marcellus z uśmiechem podniósł kubek na wysokość oczu i ukłonił się gospodarzowi. — Nie starczyłoby godziny, żeby wytłumaczyć moją misję w tym kraju — odparł sącząc wino. — Długa historia i trochę fantastyczna. Krótko mówiąc cesarz kazał mi zebrać tutaj informacje o Galilejczyku, którego rok temu stracono w Jero zolimie. — Obawiam się, że to zadanie dla ciebie bardzo przykre — rzekł marszcząc brwi Paulus. — Po dziś dzień nie przestałem sobie wyrzucać, że tamtej nocy na uczcie u prokuratora postawiłem cię w tak niemiłej sytuacji. Nie widzieliśmy się od tego dnia, nie miałem więc okazji, żeby cię przeprosić. Jeśli sprawa nie jest przedawniona, proszę cię, daruj mi ten nietakt! Byłem pijany. — Jak wszyscy! Nie mam do ciebie żalu, Paulusie! — A jednak nie tylko wino zamroczyło cię, kiedy wy chodziłeś po omacku jak ślepiec z sali. Coś dziwnego stało się z tobą, gdy włożyłeś szatę ukrzyżowanego Galilejczyka. Na Jowisza! Myślałem, żeś zobaczył upiora! — Paulus wychylił kubek i otrząsnął się widać z posępnych myśli, bo twarz mu poweselała: — Po co budzić przykre wspomnienia? Podobno długo chorowałeś. Słyszałem o tym i martwiłem się o ciebie. Ale teraz wszystko jest znów w porządku. Cieszmy się z tego. Wyglądasz świetnie, Marcellusie. Pij, przyjacielu! Ledwie skosztowałeś wina, a jest naprawdę dobre! — Z tutejszych winnic? — spytał Marcellus sięgając po kubek. / 375 Paulus zaśmiał się, a potem nagle przybrał pozę oficjalną i wyniosłą. — Mój dostojny patron — deklamował z ironiczną emfazą — mój wspaniałomyślny monarcha, niezrównany Herod An- typas, tetrarcha Galilei i Perei, który łupi biedaków, ale liże stopy każdego Rzymianina piastującego jakieś wyższe stanowis ko, raczył mi przysłać to wino. Herod jest co prawda nikczem nikiem, ale wino ma szlachetne. — I porzucając błazeńską rolę Paulus już swobodnym tonem dodał: — Tutejszego wina jeszcze nie próbowałem. Wyobraź sobie, wśród ludu krąży legenda, że nasz Jezus, zaproszony na jakieś gody weselne, uraczył biesiadników niezwykle dobrym winem, wymawiając zaklęcia nad stągwią z czystą wodą. Mnóstwo podobnych bajek opowiadają tu o Nim. Może słyszałeś je wędrując po tym kraju. Marcellus skinął głową, ale nie przyłączył się do cynicznej wesołości legata. — Tak — odparł poważnie. — Słyszałem te historie. Trudno je zrozumieć. — Zrozumieć? — powtórzył Paulus. — Chyba nie wysilałeś się, żeby je zrozumieć. Czyż my, Rzymianie, nie mamy mnóstwa takich legend, którymi żaden rozsądny człowiek nre zaprząta sobie głowy? — Tak, Paulusie, wszystko to wiem — powiedział spokojnie Marcellus. — Znasz mnie, sam byłem pewny, że nie należę do ludzi skłonnych wierzyć w takie rzeczy... Urwał, a Paulus, zaniepokojony tą wymowną pauzą, wstał, dolał wina do kubków, podsunął gościowi ciasto, którego Marcellus jednak nie wziął, i wrócił na swoje miejsce, wyraźnie zirytowany. — Nie wmówisz mi, Marcellusie, że te galilejskie bajki wydają ci się wiarygodne — powiedział ozięble. — Ten Jezus był niezwykłym człowiekiem, Paulusie. — Nie przeczę! Z pewnością niepospolity. Odznaczał się szczególną odmianą męstwa i była w Nim jakaś wielka godność; ale nie wierzysz, mam nadzieję, że przemieniał wodę w wino! — Nie wiem, Paulusie — z namysłem odparł Marcellus. — Widziałem chłopca, który urodził się z krzywą stopą, a teraz ma zdrowe, proste nogi i biega jak wszyscy jego rówieśnicy. — Skąd wiesz, że urodził się kaleką? — Wszyscy w jego rodzinnym miasteczku to wiedzą. Po cóż by zmyślali taką bajkę? Odnosili się do mnie bardzo nieufnie, nie opowiadaliby mi tego, gdyby to nie był fakt powszechnie 376 znany. Przeciwnie, mój przewodnik, dziadek tego chłopca, niechętnie o tym ze mną rozmawiał. — Ręczę ci, że tę historię można by wyjaśnić zgodnie ze zdrowym rozsądkiem — ostro odpowiedział Paulus. — Ci ludzie są zabobonni jak nasi traccy niewolnicy. Przecież oni wierzą, że Jezus ożył i że ukazał się po śmierci wielu osobom. Marcellus z zadumą pokiwał głową. — Przed godziną usłyszałem po raz pierwszy tę historię, Paulusie. To zdumiewające! — To niedorzeczne! — krzyknął Paulus. — Niechby ci głupcy poprzestali na bajkach o wodzie zmienionej w wino i o czarodziejskich uzdrowieniach! — Paulus, siorbiąc głośno, łyknął wina. Jego czerwona twarz pałała z gniewu, gdy obserwował Marcellusa, który z roztargnieniem obracał w pal cach kubek i unikał spotkania ze wzrokiem legata. — Wiesz dobrze, że Galilejczyk umarł! — wrzasnął Paulus ze złością. — Ani tobie, ani mnie nikt nie może wmówić, że ożył! — Zawinął rękaw togi i położył palce na potężnie umięśnionym nagim ramieniu: — Potąd wbiłem mu włócznię w pierś! Marcellus spojrzał, skinął głową i znów spuścił wzrok nie odpowiadając ani słowem. Paulus schylił się ku niemu i walnął pięścią w blat stołu. — Na Jowisza! Marcellusie! Ty w to wierzysz! Długą chwilę trwała cisza pełna napięcia. Wreszcie Marcellus drgnął i podniósł wzrok, wcale nie zmieszany okrzykiem legata. — Nie wiem, co myśleć o tym, Paulusie — rzekł spokoj nie. — Oczywiście w pierwszej chwili zareagowałem tak samo jak ty. Ale kryje się w tym jakaś wielka tajemnica. Jeśli to zmyślona bajka, kłamstwo, to ludzie, którzy mi ją z narażeniem własnego życia opowiadali, są wariatami. Tymczasem wcale nie robią wrażenia wariatów. Twierdząc, że go widzieli, nie mają nic do zyskania, przeciwnie, ryzykują głową. — Owszem, przyznaję — wyniośle odparł Paulus — ale fanatycy często są gotowi lekkomyślnie narażać się na niebez pieczeństwa. Trudno tę ich odwagę zrozumieć, mimo to, Marcellusie, nie sposób wierzyć, że umarły wstał z grobu. Przecież człowiek, który by zwyciężył śmierć, mógłby... — Otóż właśnie! Mógłby zrobić wszystko, co by zechciał. Mógłby rzucić wyzwanie wszystkim potęgom świata. Mógłby, gdyby zechciał, panować nad całą ziemią jak król. Paulus łapczywie wychylił kubek, chlapiąc winem na stół. — Dziwne rzeczy mówisz — mruknął ochryple. — Podczas rozprawy w insuli wspominano o jakimś królestwie, pamiętasz? 377 Piłat zadał mu pytanie — dość głupie, moim zdaniem — czy jest królem. — Paulus zaśmiał się niewesoło. — Jezus to potwierdził, a Piłat zdawał się wstrząśnięty Jego odpowiedzią. Wszyscy byli przez chwilę oszołomieni spokojnym zuchwalstwem tego oświadczenia. Wieczorem podczas uczty rozmawiałem z Winicjuszem; podobno Jezus tłumaczył, że Jego królestwo nie jest z tego świata. Ale to chyba nie ma sensu. A może ma jakiś sens? — Z pewnością nie miałoby sensu, gdybym to ja powie dział — odparł Marcellus. — Ale człowiek, który po śmierci mógł wrócić stamtąd... gdziekolwiek przebywał... może też mieć królestwo poza światem. — Głupstwa pleciesz, Marcellusie — oburzył się Paulus. — Ale pomogę ci — dodał, wyraźnie już pijany. — Jesteś moim gościem, muszę być uprzejmy. Przypuśćmy, że umarły... który ma królestwo gdzieś poza światem... wraca z grobu... ja w to, rozumie się, nie wierzę, ale przypuśćmy... to wolałbym, żeby to był ten Jezus, a nie na przykład Kwintus albo Julian czy Piłat... czy ten półgłówek Gajusz, szczeniak starej Julii... — Tu legat wybuchnął hałaśliwym śmiechem z własnych niedo rzecznych pomysłów: — Albo stary Tyberiusz! Na Jowisza! Mam nadzieję, że Tyberiusz, jak wreszcie umrze, to już raz na zawsze. A skoro się o nim zgadało, czy zamierzasz wrócić do Italii i opowiedzieć historię Jezusa temu staremu wariatowi? On gotów uwierzyć i umrzeć ze strachu! Marcellus uśmiechnął się pobłażliwie spostrzegając, że warto zastanowić się nad tym, co legat powiedział, chociaż mówił po pijanemu. — Masz rację, Paulusie — odparł. — Gdyby miał zapanować nad nami król, zdolny przeżyć wszystkich innych władców, to lepiej dla świata, jeśli byłby to człowiek dobro czyniący, a nie złoczyńca. Widząc, że legat jakby nagle otrzeźwiał i słucha z żywym zainteresowaniem, Marcellus zdecydował się rozwinąć szerzej myśl, która mu tak niespodziewanie zaświtała w głowie. — Zastanów się, Paulusie, nad opowieściami, które krążą o Nim. Przywracał wzrok ślepcom, ale nikt nie słyszał, żeby komuś wyłupił oczy. Zamienił wodę w wino, ale nie odwrotnie. Uzdrowił kulawe dziecko, ale nikogo nie okaleczył. — Świetnie! — przyklasnął Paulus. — Królowie bywali niszczycielami i łupieżcami. Oślepiali, okaleczali, łamali lu dzi... — Urwał i resztę wymruczał jakby do siebie: — Ależ by się zadziwił świat, gdyby tym razem jego władcą został ktoś, 378 kto ratuje ślepych, chorych i kulawych! Na Jowisza! Chciałbym, żeby te bajki o Galilejczyku były prawdą! — Mówisz poważnie czy żartujesz? •— spytai bardzo serio Marcellus. — Ano — wykręcał się legat — o tyle poważnie, o ile można traktować poważnie taką bezsensowną historię. Zmarszczył czoło surowo: — Słuchaj no, czy ty nie zanadto interesujesz się tym Jezusem? Uważaj, to może być niebezpieczne. Marcellus zamiast odpowiedzieć wydął wargi przybierając zagadkowy wyraz twarzy. Legat uśmiechnął się sarkastycznie, wzruszył ramionami i napełnił znowu winem swój kubek. Widać było, że nie chce wdawać się w dyskusję o tym aspekcie sprawy. — Cóż jeszcze mówią o nim ludzie w Galilei? spytał niedbale. — O ile zrozumiałem, zbierałeś te informacje? — W Kanie — odparł równie swobodnym tonem Marcel lus — opowiadają o dziewczynie, która nagle odkryła w sobie talent do śpiewu. Ludzie myślą, że stało się to dzięki Jezusowi. — Nauczył ją śpiewać? — Nie. Pewnego dnia odkryła, że umie śpiewać. Mieszkańcy Kany myślą, że Jezus miał z tym coś wspólnego. Słyszałem ją, Paulusie. Nie wyobrażam sobie, żeby na świecie ktoś śpiewał tak pięknie jak ona. — Doprawdy? — krzyknął z zapałem legat. — Muszę o tym powiedzieć Herodowi. Do moich obowiązków należy pod trzymywanie dobrych stosunków z tetrarchą, chociaż to stary łajdak. Niech ją zaprosi, żeby swoim śpiewem umiliła jakąś ucztę. — Nie, Paulusie, proszę cię, nie rób tego! To dziewczyna z zacnej rodziny. W dodatku kaleka. Ma bezwładne nogi, nigdy nie opuszcza miasteczka. — Dał jej piękny głos, ale nie uzdrowił z kalectwa? — uśmiechnął się złośliwie Paulus. — Jak to sobie tłumaczysz? — Wcale nie tłumaczę, po prostu mówię ci, jak jest. Mam nadzieję, że nie wspomnisz o niej Herodowi. Sądząc z tego, co o nim słyszałem, pałac tetrarchy nie jest miejscem odpowiednim dla tej młodej kobiety. — Jeśli słyszałeś, że tetrarcha jest łotrem i że w jego pałacu dzieją się okropności, to masz dobre informacje — odparł cierpko Paulus. — Ale jeżeli tak się troszczysz o chrześcijan, pomyśl, czy nie mogliby na tym skorzystać, gdyby jedna z ich kobiet pozyskała łaski tego chytrego starego rozpustnika, zachwycając go swoim śpiewem. 379 — Nie! — gorąco zaprotestował Marcellus. — Ta dziew czyna i jej rodzice są moimi przyjaciółmi. Błagam cię, nie znieważaj ich zaproszeniem do Heroda Antypasa czy też do kogokolwiek z otoczenia tetrarchy. Paulus przyznał, że otoczenie Heroda to banda łajdaków, nie wyłączając niepoprawnej córki tetrarchy, Salome. Niebezpieczna żmija — mówił legat — z jej namowy Herod zamordował kilku ludzi; przy tym jej rozwiązłość nie zna granic. Paulus zaśmiał się nieprzyjemnie i dodał, że Salome przynajmniej może łatwo wytłumaczyć, skąd się wzięły jej talenty, bo jej ojca — jeśli Herod jest naprawdę jej ojcem — nawet Sanhedryn nie szanuje, a matka słynie z rozpusty. Prychnął pogardliwie i znów sięgnął po wino, żeby co prędzej wypłukać z ust niesmak, jakim go napełniło wspomnienie tych osób. Marcellus skrzywił się, ale powstrzymał od uwag. Czuł na sobie badawcze spojrzenie Paulusa, życzliwe, ale zarazem krytyczne. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Marcellusie, że twoja tak czuła troska o chrześcijan może ci przysporzyć poważnych kłopotów. Jeśli nie obrazisz się, chciałbym z tobą szczerze o tym pogadać. — Oczywiście, czemuż by nie, Paulusie — przyjaźnie odpowiedział Marcellus. — Czemu? Bo może ci się to wyda z mojej strony bezczel nością. Jesteśmy równi sobie rangą. Nie wypada, żebym ci udzielał rad, a tym bardziej nie godzi się, żebym cię strofował. — Wybacz — rzekł marszcząc brwi Marcellus — ale nie pojmuję, do czego zmierzasz. — Zaraz wyjaśnię. Przypuszczam, że wiesz, co się działo w Palestynie w ciągu ubiegłego roku. Przez parę tygodni po ukrzyżowaniu Galilejczyka wydawało się, że ruch, któremu On dał początek, został raz na zawsze stłumiony. Przywódcy rozpierzchli się, większość wróciła do rodzinnych wiosek. Możne osobistości w Jerozolimie były zadowolone. Co prawda krążyły pogłoski, że ten czy ów widział Jezusa po Jego śmierci żywego, ale nikt z rozsądnych ludzi nie traktował tych bajek poważnie. Spodziewano się, że cała sprawa prędko pójdzie w zapomnienie. — A tymczasem sprawa ożyła — powiedział Marcellus, gdy Paulus przerwał, żeby napić się wina. — Nie, nie ożyła, bo po prostu nigdy nie umarła. Różne grupy zbierały się potajemnie w wielu miastach. Przez kilka miesięcy nie dało się zaobserwować prawie żadnych wyników 380 tej działalności. Władze lekceważyły ją, bo grupy zdawały się nieliczne i skupiały ludzi prostych, nie mających wpływu na życie w kraju. Potem pewnego dnia kapłani zaczęli się niepokoić, bo synagogi opustoszały i skurczyły się dochody z dziesięcin. Z kolei kupcy spostrzegli rosnący zastój w interesach. W Jerychu więcej niż połowa mieszkańców jawnie wyznaje cześć dla Jezusa. W Antiochii chrześcijanie głoszą swoją naukę i zyskują coraz więcej zwolenników. I nie rekrutują się wyłącznie z rzeszy biednych i słabych ludzi, jak początkowo myślano. Nikt nie wie, ilu chrześcijan jest teraz w Jerozolimie, ale starszy świątyni pieni się ze strachu i gniewu, nalegając na władze rzymskie, żeby zastosowały najostrzejsze represje. Kapłani i kupcy zadręczają starego Juliana, dając mu jednoznacznie do zrozumienia, że straci urząd prokuratora, jeśli nie podejmie energicznych kroków przeciw chrześcijanom. — I co Julian zamierza zrobić? — spytał Marcellus. — Ano... — Paulus z zakłopotaniem rozłożył ręce. — Jasne, że nie można tego tolerować. Cudzoziemskiemu gościowi, na przykład tobie, ten ruch wydaje się nieszkodliwy, ale w oczach jerozolimskich potentatów jest zdradą, buntem, bluźnierstwem i zagrożeniem całego ustalonego porządku. Julian nie może dopuścić do krwawych rozruchów, tymczasem gra na zwłokę, ale cierpliwość ojców miasta ma swoje granice. — Nie sposób jednak dopatrzeć się czegoś złego w naukach Jezusa! — zaprotestował Marcellus. — Nakłaniał ludzi do wzajemnej życzliwości, do uczciwego postępowania, dobrej woli. Czy tutejsi potentaci nie życzą sobie przyzwoitych stosunków między ludźmi? — Nie o to chodzi, Marcellusie, i z pewnością sam rozu miesz, na czym sprawa polega — z irytacją odparł Paulus. — Chrześcijanie brużdżą kapłanom i kupcom w interesach. W coraz większym stopniu popierają tylko swoich. Nawet tu, w małym Kafarnaum, kupiec, który na drzwiach sklepu nie narysuje ryby, nie może liczyć na klientelę. — Spojrzał uważnie na ożywioną twarz przyjaciela i z uśmieszkiem spytał: — Wiesz zapewne, co znaczy to godło? Marcellus skinął głową i uśmiechnął się szeroko. — Nie, to wcale niezabawne — ostrzegł go posępnie legat. — Wiem, co mówię. Im dalej będziesz się trzymał od chrześcijan, tym lepiej dla... — zająknął się i dokończył prawie niedo słyszalnym szeptem: — ...dla nas wszystkich. — Ale w szczególności dla mnie, jeśli cię dobrze zro zumiałem — rzekł Marcellus. 381 — Myśl sobie, co chcesz — Paulus machnął ręką. — Nielekko mi, że muszę ci mówić takie rzeczy. Ale nie chcę, żebyś zaplątał się w wielkie kłopoty. Łatwo może ci się to zdarzyć. Represje, jeśli raz się zaczną, będą bezwzględne. Ranga rzymskiego trybuna niewiele ci pomoże, gdy ruszy lawina. Będziemy tępić chrześcijan nie oszczędzając nikogo, Marcellusie. Radzę ci, wyjeżdżaj stąd, póki czas. Zabierz swojego niewolnika i wyjeżdżaj! — Nie wiem, gdzie jest mój niewolnik — powiedział Marcellus. — Ale ja wiem! — uśmiechnął się Paulus. — W łóżku, gdzieś w tym forcie. — W więzieniu? — Nie, chociaż powinien bym go uwięzić. — Legat ze śmiechem opowiedział o zdarzeniach tego popołudnia, i w koń cu spytał: — Czyś może widział, jak on poskramiał Kwintusa? Marcellus, którego ta relacja bardzo ubawiła, potrząsnął głową. — Widziałem trybuna wkrótce potem — wyjaśnił. — Mogę cię zapewnić, że Demetriusz nie żałował pięści. — Ta nowina ucieszyła mnie — powiedział Paulus — bo nie szanuję Kwintusa i nie martwią mnie jego porażki, ale... — legat nagle spoważniał — to jest ciężkie przestępstwo i Demet riusz może jeszcze drogo za nie zapłacić. Wypuściłem go z więzienia, pod tym jednak warunkiem, że jak najprędzej opuści ten kraj czy przynajmniej granice mojej jurysdykcji. Ty, Marcellusie, także nie powinieneś tu zostać. Zastanów się nad sytuacją: twój niewolnik ścigany jest listami gończymi za napaść na rzymskiego trybuna, na dobitkę wiadomo, że w Jerozolimie związał się z grupą tamtejszych chrześcijan. Z obu tych powodów grozi mu aresztowanie. Łatwo dojść do wniosku, że wiesz o wszystkich sprawkach swojego niewolnika. Słowem, ukrywasz i chronisz przestępcę i chrześcijanina. Twoje przyjazne stosunki z tutejszymi chrześcijanami są okolicznością dodatkowo obciążającą. Cóż więc zamierzasz robić? — Miałem ochotę spędzić jeszcze kilka tygodni w Palestynie, zanim wrócę do Rzymu — odparł Marcellus.— Nie ustaliłem jak dotąd swoich planów. — Radzę ci posłuchać głosu rozsądku — surowo nalegał Paulus. — Twoje położenie jest bardziej niebezpieczne, niż sądzisz. Nie pomożesz swoim bogobojnym galilejskim przyja ciołom, jeśli staniesz w ich obronie. Mówię ci otwarcie, im wszystkim lada dzień grozi uwięzienie. Najlepiej zrobisz, jeżeli 382 o świcie spakujesz manatki i ruszysz cichcem bocznymi drogami do Joppy, a stamtąd pierwszym nadarzającym się statkiem do Italii. — Dziękuję ci za radę — odparł wymijająco MarcellUs Czy mógłbym teraz zamienić kilka słów z Demetriuszern? Paulus zmarszczył brwi i z irytacją odrzucił prośbę gościa. — Ten Grek jest człowiekiem godnym szacunku i twoim przyjacielem — powiedział szorstko — ale nie zmienia to w oczach mojej załogi faktu, że jest niewolnikiem. Poczekaj z tą rozmową do jutra rana. — Oczywiście, skoro tak sobie życzysz — odparł Marcellus spokojnie. Paulus wstał, nieco chwiejąc się na nogach. — Chodźmy teraz spać — zaproponował już bardziej przy. jaźnie — spotkamy się o świcie na śniadaniu. Potem — uśmie chnął się znacząco — jeśli będziesz się upierał, żeby mnie niezwłocznie opuścić, wyprawię cię w drogę. A nawet zrobię coś więcej: dam ci eskortę, kilku legionistów, którzy dobrze znają mniej uczęszczane drogi do Joppy, aby ci służył; za przewodników. — Nie, Paulusie — stanowczo oświadczył Marcellus. Nie wybieram się do Joppy. Nie opuszczę Palestyny, póki nie sprawdzę dokładnie tej historii o powrocie Galilejczyka do życia. — A jak się do tego zabierzesz? Będziesz wypytywał obała- muconych galilejskich rybaków? — Można ich i tak określić, jeśli chcesz — odparł Marcellus zdecydowany nie obrażać się na legata. — Chcę porozmawiać z kilkoma przywódcami tego ruchu. — Nie ma ich w Galilei. Najwybitniejsi przywódcy są teraz w Jerozolimie. — A więc pójdę do Jerozolimy. Paulus przez chwilę zacisnąwszy usta namyślał się, jak na to odpowiedzieć. Z wolna sarkastyczny uśmiech wykrzywiał mu wargi. — Jeśli wyruszysz jutro rano, zdążysz prawdopodobnie do Jerozolimy w porę, żeby ich wszystkich znaleźć w więzieniu oznajmił złowróżbnie. — A jeśli nie będziesz ostrożniejszy, njz teraz jesteś, wpadniesz w ciężkie tarapaty. — Klasnął w ręce, a gdy zjawił się gwardzista, rozkazał: — Zaprowadź szlachetnego trybuna do gościnnego pokoju. — Wyciągnął do Marcellnsa rękę i uśmiechnął się ze zwykłą swoją serdecznością. — Mam nadzieję, że będziesz spał dobrze! Zobaczymy się jutro rano. 383 Rozdział 19 Weszli do miasta bez przeszkód na dwie godziny przed zachodem słońca. Wartownik przy Bramie Damasceńskiej nie zapytał nawet Marcellusa, jak się nazywa i co wiezie w jukach, przytroczonych do grzbietów zmęczonych osiolków. Było jasne, że w Jerozolimie nie zarządzono żadnych specjalnych środków ostrożności. Podróż z Kafarnaum odbyli w pośpiesznym tempie, chociaż piechotą. Wstawali przed świtem i szli wytrwale do zmierzchu, nawet przez upalne doliny, gdzie przezorniejsi wędrowcy zwykli odpoczywać w cieniu, póki słońce stało wysoko na niebie. Tym sposobem przebyli drogę w ciągu trzech dni. Przejęty złowieszczymi proroctwami Paulusa, według których lada dzień miały spaść na chrześcijan groźne ciosy, Marcellus spodziewał się spotkać na drogach kraju butne oddziały wojska i wystraszonych okolicznych mieszkańców, ale wszędzie panowała cisza, a ludzie krzątali się około swoich codziennych spraw nie zdradzając zaniepokojenia. Jeżeli rzeczywiście przygotowywano jakiś potężny atak na chrześcijan, to sekret był dobrze strzeżony. Ostatnie godziny w Kafarnaum upłynęły bez godnych większej uwagi wydarzeń. Marcellus ze swoim greckim niewolnikiem wcześnie przybyli do namiotu, lecz nie zastali tam Justusa. Szalum nie umiał im wytłumaczyć zniknięcia przewodnika. Matka małego Tomasza, do której wstąpili w nadziei, że znajdą tu jakąś wiadomość, wiedziała tylko tyle, że Justus zabrał wnuka i z nim razem przed godziną wyruszył do Seforis. Marcellus w pierwszym odruchu chciał dogonić Justusa i rozwiać jego obawy, ale przypomniał sobie zdanie legata, że najlepszą przysługę odda chrześcijanom nie interesując się nimi dłużej, zdecydował się więc iść w swoją drogę, nękany złymi przeczuciami. Bolała go utrata przyjaźni Justusa. Miał też wielką ochotę zatrzymać się w Kanie i pożegnać z Miriam. Po namyśle wyrzekł się jednak i tych zamiarów. Pierwszego wieczora, gdy rozbili obóz na łące o pięć mil na południo-wschód od Kany, Marcellus zażądał od swojego niewolnika relacji o jego pobycie wśród jerozolimskich chrześcijan, a zwłaszcza o wszystkim, co dotyczyło ich wiary w zmartwychwstanie Jezusa. Grek bardzo chętnie opowiadał wszystko, 384 co wiedział. Nie miał wątpliwości, że Jezus rzeczywiście wstał z martwych. — Ależ, Demetriuszu! To przecież niemożliwe! — powie dział Marcellus bardzo stanowczo, kiedy Grek umilkł. — Tak, panie, wiem — przyznał Demetriusz. — Ty jednak w to wierzysz! — Tak, panie. — Nie sposób doszukać się w tym sensu! — zirytował się Marcellus. — Przyznajesz, że coś jest niemożliwe, i tym samym tchem mówisz, że w to wierzysz. Nie dyskutujesz logicznie. — Wybacz, panie, ale ja w ogóle nie dyskutuję — odparł Grek. — Spytałeś mnie, więc odpowiedziałem. Nie próbuję przekonać cię i skłonić, żebyś uwierzył. I zgadzam się z tobą, panie, że w tym, co mówię, nie sposób doszukać się sensu. — A więc cała ta historia jest nonsensem! — rzekł Marcellus. Czekał chwilę, a gdy Demetriusz milczał, spytał szorstko: — Tak czy nie? — Nie, panie. Historia jest prawdziwa. Coś, co jest niemoż liwe, stało się naprawdę. Stwierdziwszy, że taka rozmowa do niczego nie prowadzi, Marcellus mruknął „dobranoc" i udał, że zasypia. W następnych dniach podejmowali dyskusję, ale zawsze tak samo bezowocną. Jezusa widziano chodzącego po śmierci wśród ludzi. To jest niemożliwe, takie rzeczy nie zdarzają się nigdy. A jednak widziano Go, i to nie raz, lecz wiele razy; ukazał się nie jednemu człowiekowi, ale kilku dziesiątkom ludzi. Marcellus orzekł, że jego niewolnik stracił rozum. Demetriusz nie zaprotestował przeciw tej opinii, proponował tylko zmienić temat rozmowy. Wtedy usłyszał, że dał się oszukać i obałamucić. Przyjął to oskarżenie z uśmiechem i pobłażliwie skinął głową. Marcellus był głęboko rozgoryczony. Chciał o tej sprawie rozmawiać, chciał, żeby Demetriusz bronił swojej racji — jeśli można bronić tak niedorzecznych poglądów — i żeby jej dowodził z gorącym przeświadczeniem. Jak można dyskutować z człowiekiem, który nazwany głupcem, przytakuje z niezmąconym spokojem. — Nie spodziewałem się, Demetriuszu — powiedział siląc się na drwiący ton — że człowiek o tak trzeźwym umyśle jak ty może ulec dziecinnym zabobonom! — Prawdę mówiąc, panie, ja sam sobie się dziwię — wyznał Demetriusz. Szli drogą; Marcellus nieco wyprzedzał swojego niewolnika 385 kipiąc oburzeniem na jego upartą głupotę, gdy nagle olśniła go myśl, że toczy spór nie z Demetriuszem, lecz z sobą. Urwał w połowie jakieś gniewne zdanie, przystanął, obrócił się i w przyjacielskim uśmiechu Koryntczyka wyczytał potwierdzenie swojego odkrycia. Podjął znów marsz i przez chwilę szli obaj milcząc. — Przepraszam cię, Demetriuszu — rzekł wreszcie ze skruchą. — Bardzo niegrzecznie cię potraktowałem. Demetriusz uśmiechnął się szeroko. — Doskonale rozumiem, panie. Przeżywałem taką samą rozterkę przez wiele godzin, przez wiele dni. Trudno uznać za prawdę coś, co nasz instynkt stanowczo odrzuca. — A więc po prostu dla ułatwienia dyskusji zmuśmy instynkt do milczenia i przyjmijmy chwilowo, że to jest prawda. Zasta nówmy się, jakimi możliwościami rozporządzałby człowiek, obdarzony Boską naturą, który mógłby, gdyby zechciał, stanąć przed cesarzem Tyberiuszem i bez trwogi zażądać jego tronu. — Nigdy by nie zechciał — odparł Demetriusz. — Gdyby miał dążenia tego rodzaju, zażądałby stanowiska Piłata. Nie, on zmierza do władzy inną drogą, nie przez detronizację monarchów, ale przez natchnienie swoją nauką ludu. Nie zaczyna rządów od szczytu, lecz od dna, od prostych ludzi. — Ba! — oburzył się Marcellus. — Prości ludzie! Skąd ci przyszło do głowy, że prości ludzie umieliby stworzyć spra wiedliwy ustrój? Przyjrzyj się na przykład tej garstce pobożnych rybaków, którym brak mocnego kręgosłupa. Czy można spo dziewać się po nich wielkiej odwagi? Przecież gdy Jezus stał przed sądem i groziła Mu kara śmierci, bali się odezwać w Jego obronie. Z wyjątkiem dwóch czy trzech, wszyscy uczniowie opuścili Go i pozwolili Mu umierać samotnie! — To prawda, panie — przyznał Demetriusz. — Ale wtedy jeszcze nie wiedzieli, że Jezus jest mocniejszy niż śmierć. — Jego zwycięstwo nad śmiercią nie zapewnia im większego bezpieczeństwa, ich własne życie jest tak samo jak przedtem zagrożone. — O nie, panie! Jezus obiecał im, że będą mieli życie wieczne. Powiedział, że zwyciężył śmierć nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich, którzy w Niego wierzą. Marcellus zatrzymał się, wetknął wielkie palce obu rąk za pas i spojrzał na Koryntczyka z bezgranicznym zdumieniem. — A więc ci szaleńcy myślą, że będą żyli wiecznie? — spytał. — Tak, panie, wiecznie z Nim — spokojnie odpowiedział Demetriusz. 386 — To śmieszne! — Tak się wydaje, panie. Ale ponieważ w to szczerze wierzą, zachowują się zgodnie z tą wiarą, niezależnie od tego, czy mylą się, czy nie. Człowiek przeświadczony, że jest mocniejszy od śmierci, nie boi się niczego. — Dlaczego w takim razie ukrywają się? — spytał dość logicznie, jak sądził, Marcellus. — Mają zadanie do wykonania. Nie mogą lekkomyślnie narażać życia. Chcą spełnić obowiązek i opowiedzieć o Jezusie wszystkim ludziom, do których zdołają dotrzeć. Każdy z nich wie, że prędzej czy później zapłaci za to własnym życiem, ale nie lękają się tego. Będą żyli po śmierci gdzieś poza tym światem. — Wierzysz, Demetriuszu, w te bajki? — z politowaniem spytał Marcellus. — Czasami — szepnął Koryntczyk. — Kiedy jestem wśród nich, wierzę w to. — W zamyśleniu brnął dalej z oczyma utkwionymi w piaszczystą drogę. — Niełatwo wierzyć — dodał jakby do siebie. — Ja myślę, że niełatwo! — powiedział Marcellus. — Jednakże, panie — odparł Demetriusz — fakt, że jakaś idea jest trudna do pojęcia, nie dyskwalifikuje jej. Czyż nie otaczają nas zjawiska, których nie możemy zrozumieć? — wskazał stok wzgórza usiany kwiatami. — Nie umiemy wy tłumaczyć sobie nieprawdopodobnej różnorodności form i ko lorów i wcale nie trzeba jej uzasadniać. Jest po prostu niezbitym faktem. — To zupełnie inna kwestia. Trzymajmy się tematu — zaprotestował Marcellus. — Wszyscy zgadzamy się, że wszelkie życie jest tajemnicą. Rozwiń swoją tezę! — Słucham, panie. Uczniowie Jezusa szczerze wierzą, że w końcu Jego nauka zapanuje nad światem. Rządzić będzie jakaś powszechna władza oparta na dobrej woli wszystkich ludzi. Każdy, kto uwierzy i będzie według tej wiary postępował, ma zapewnione życie wieczne. Przyznaję, że trudno w to wierzyć, panie. — Równie trudno wierzyć, że dobra wola ludzka będzie rządziła światem — dodał Marcellus. — Dziś rządzi cesarz rzymski opierając swoją władzę na przemocy. To także niełatwe! Tysiące ludzi traci życie, aby utrzymać panowanie Rzymu. Germanik prowadził wyprawę wojenną do Akwitanii, obiecując swoim legiom bogate łupy i niewolników, jeśli pójdą za nim i będą walczyli narażając 387 życie. Zgodzili się ryzykować w imię tej szansy. Wielu z nich zginęło i nic nie zyskało swoim męstwem. Jezus obiecuje życie wieczne tym, którzy pójdą za Nim i usłuchają Jego wezwania, budując wraz z Nim pokój na świecie. Jego uczniowie zaufali Mu i... — Zgodzili się ryzykować w imię tej szansy! — dokończył Marcellus. — Nie ryzykują więcej niż legioniści idący pod przewodem cesarza na podboje — stwierdził Demetriusz. — Wiara w Jezusa jest trudna, ale to nie znaczy, żeby była niedorzeczna, jeśli wolno mi, panie, mówić szczerze, co myślę. — Mów, mów, Demetriuszu! — zachęcił go Marcellus. — Biorąc pod uwagę trudny do obronienia charakter twojej tezy, trzeba przyznać, że argumentujesz dość zgrabnie. Powiedz mi, czy ty osobiście też spodziewasz się żyć wiecznie w jakiejś widmowej postaci? — Nie — zaprzeczył Demetriusz. — Nie w widmowej postaci, lecz gdzie indziej. W Jego królestwie nie z tego świata. — I naprawdę w to wierzysz? — Marcellus badawczo wpatrywał się w twarz niewolnika, na której nigdy jeszcze nie widział wyrazu tak wielkiej powagi jak w tej chwili. — Czasami — odparł Demetriusz. Długą chwilę milczeli obaj, wreszcie Demetriusz przystanął nagle i patrząc w oczy pana powiedział z głębokim przekonaniem: — Ta wiara nie jest aktem stwierdzającym oficjalnie nasze prawo własności do jakiegoś domu, gdzie będziemy mogli spokojnie zamieszkać. To raczej cały zestaw narzędzi umoż liwiający zbudowanie sobie domu. Narzędzia są warte mniej albo więcej, zależnie od tego, co potrafimy nimi zrobić. Jeśli człowiek je odłoży, stracą wszelką wartość, a nabiorą jej dopiero wówczas, gdy je podejmie i zacznie pracować. Słońce już prawie skryło się za horyzontem, nim Demetriusz mógł pójść do warsztatu Benjusufa, dużo bowiem czasu stracili na zatłoczonych ulicach zmierzając do tej samej gospody, w której Marcellus poprzednio zatrzymywał się w Jerozolimie. Trzeba było rozładować juki, uporządkować ekwipunek podróżny i przywiezione samodziały, a także zapłacić właścicielowi wypożyczonych osłów. Marcellus chciał co prędzej wykąpać się i przebrać. Koryntczyk pomógł w tym wszystkim swojemu panu, sam także umył się i włożył czystą odzież, a potem ruszył na poszukiwanie Szczepana. Droga prowadziła koło warsztatu Benjusufa, postanowił 388 więc wstąpić tam w nadziei, że Szczepan może jeszcze siedzi przy krosnach. Wejście frontowe zastał jednak zamknięte na rygle. Demet-riusz spróbował kołatać do bocznych drzwi, prowadzących do mieszkania tkacza, ale nikt mu nie otworzył. Zdziwiło go to, bo sędziwa Sara rzadko wychodziła, zwłaszcza o tej porze, gdy rodzina zwykle zbierała się na wieczerzę. Zawiedziony Demetriusz pospieszył do starego odrapanego domu, gdzie przez czas jakiś kwaterował ze Szczepanem. Ale i ten dom był zamknięty i wydawał się pusty. W bliskim sąsiedztwie mieszkał pewien młody Żyd, Jan Marek, z owdowiałą matką i młodą ładną krewniaczką Rodą. Demetriusz spodziewał się tam dowiedzieć czegoś o Szczepanie, który przyjaźnił się z Janem Markiem; co prawda trochę podejrzewał, że przyczyną częstych wizyt Szczepana u sąsiadów była śliczna Roda. Zaskoczył ją, gdy zamykała wysoką łozinową furtkę wybierając się z pełnym koszykiem w ręku na miasto. Przywitała go serdecznie, a Demetriusz zauważył, że jeszcze wypiękniała, jak gdyby uroda jej osiągnęła dojrzałość od czasu, gdy ją widział po raz ostatni. Opowiedział jej, że daremnie pukał do drzwi dwóch już domów, i zapytał: — Gdzież się wszyscy podziali? — Nie wiesz? — Roda dała mu swój koszyk do dźwigania i oboje szli ku bramie. — Teraz jadamy wszyscy razem wieczerzę. Chodź ze mną, a zobaczysz. — Kto przychodzi na te uczty? — Chrześcijanie. Szymon to zarządził przed kilku tygo dniami. Wynajął na ten cel stary budynek, gdzie przedtem Natan miał halę targową. Co wieczór wszyscy przynoszą jedzenie i dzielimy się nim. A właściwie — dodała wzruszając ze zniecierpliwieniem ramionami — niektórzy przynoszą je dzenie, a wszyscy się nim dzielą. — Nie wydaje mi się to zbyt przyjemne — powiedział Demetriusz. — Widzisz, nie udało się tak, jak spodziewał się Szymon — wyjaśniła Roda potrząsając kędzierzawą główką. Szli szybko. Demetriusz musiał wyciągać nogi, żeby nadążyć za drobnym, lecz pospiesznym krokiem dziewczyny, który zdawał się wybijać rytm jakichś bardzo żywych myśli. Demetriusz nie chciał być niedyskretny, więc nie nalegał, by mu powiedziała coś więcej. — Jak się miewa Szczepan? — spytał z wymownym uśmie chem, którego Roda starała się nie dostrzegać. 389 — Za chwilę zobaczysz go i sam się przekonasz — od powiedziała wesoło. — Rodo — przemówił Demetriusz tonem sześćdziesięcio letniego wujaszka — twoje rumieńce świadczą, że podczas mojej nieobecności działy się tu różne ciekawe rzeczy. Jeśli trafnie się domyślam, to bardzo mnie to cieszy ze względu zarówno na ciebie, jak i Szczepana. — Za wiele chciałbyś wiedzieć, wujku Demetriuszu — odparła ze skromną miną. — Czy nie możemy przyjaźnić się po prostu ze Szczepanem, bez... — Nie, myślę, że nie — przerwał jej Demetriusz. — Kiedy wesele, Rodo? Czy zdążę utkać dla ciebie piękny obrus? — Mały obrusik! — powiedziała z uśmiechem. Obiecał, że jutro od rana wypożyczy krosna i weźmie się do roboty, jeśli pan zostawi mu trochę wolnego czasu. Coraz bardziej zaciekawiały go jednak te nowe wspólne uczty chrześcijan. — Dużo tam bywa osób? — zapytał. — Zdziwisz się, jak dużo! Trzy setki albo i więcej. Wiele ludzi sprzedało swoje posiadłości na wsi i osiadło tutaj. Powstała cała kolonia! Co najmniej stu jada wszystkie posiłki w Eklezji. — Eklezja? — powtórzył Demetriusz. — Tak to nazwaliście? Czy wiesz, że to greckie słowo? Tutejsi chrześcijanie rekrutują się przeważnie spośród Żydów, prawda? Dlaczego nazwaliście swoją główną kwaterę po grecku? — Szczepan tak ją nazwał — z dumą oświadczyła Roda. — Uważa, że to odpowiednie określenie. Zresztą co trzeci tutejszy chrześcijanin jest Grekiem. — Miło słyszeć, że Żydzi i Grecy chociaż w jddnej sprawie zgadzają się ze sobą — powiedział Demetriusz. — A więc tworzycie jedną wielką szczęśliwą rodzinę, czy tak? — dodał, nie bez pewnych wątpliwości w głębi serca. \ — W każdym razie wielką! — mruknęła Roda, ale natych miast zawstydziła się złośliwej uwagi. — Większość to ludzie naprawdę głęboko oddani sprawie, ale wystarczy kilku inaczej usposobionych, żeby wszystko zepsuć. — Kłócą się, co? Nie bardzo widzę, jak to się da pogodzić z nową ideą, że światu nade wszystko potrzebna jest dobra wola. — Szczepan też tak mówi — przyznała Roda. — Bardzo go boli to rozczarowanie. Jego zdaniem to był błąd, że zachęcano chrześcijan do życia w takiej wspólnocie. Uważa, że ludzie powinni zostać w swoich domach i pracować każdy w swoim zawodzie. 390 — O co się sprzeczają? — spytał Demetriusz. — Och, zawsze ta sama stara historia! — westchnęła Roda. •— Wy, Grecy, jesteście skąpi, podejrzliwi i przewrażliwieni, gdy chodzi o wasze prawa, i... — A wy, Żydzi, jesteście chciwi i podstępni — przerwał jej z ironicznym uśmiechem Demetriusz. — Nieprawda, nie jesteśmy chciwi! — krzyknęła. — A my nie jesteśmy skąpi! — odparł Demetriusz i oboje wybuchnęli śmiechem. — Oto próbka odwiecznych kłótni! — powiedziała Roda. — Biedny Szymon! Wiązał takie ogromne nadzieje z Eklezją. Wczoraj wieczorem tak mi go było żal, że prawie płakałam. Po wieczerzy Szymon przemawiał do nas, powtarzał słowa Jezusa o miłości bliźniego, pouczał, że trzeba kochać nawet tych, którzy są źli dla nas. Przypomniał, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga, wszyscy jesteśmy w Jego oczach równi, niezależ nie od stanu czy rasy. I wyobraź sobie, gdy Szymon to mówił, pewien stary człowiek, przybyły z prowincji, niejaki Ananiasz, wstał i ostentacyjnie wyszedł! Demetriusz nie znalazł słów, żeby wyrazić swoje uczucia. Ogarnęło go rozgoryczenie, gdy usłyszał, jak w ręku słabych ludzi poniżana jest wzniosła, wielka idea. Roda zauważyła jego nastrój. — Nie myśl, że ludzie lekceważą Szymona — tłumaczyła. — Cieszy się wielkim autorytetem. Ludzie mu ufają. Kiedy idzie ulicą, starcy i staruszki wołają go z okien, proszą, żeby z nimi porozmawiał. Szczepan opowiadał, że wystawiają łóżka z chorymi i kalekami, żeby Szymon przechodząc dotknął ich czoła. A Szczepan... Nie masz pojęcia, jak wszyscy go szanują- Czasem myślę, że gdyby z Szymonem coś się stało... — Urwała nie kończąc zdania. — Myślisz, że wówczas Szczepan mógłby zostać przywód cą? — spytał Demetriusz. — Na pewno jest tego godny! — zawołała. — Ale proszę cię, nie powtarzaj mu tego, co mówiłam. On by rozpaczał, gdyby coś złego spotkało Szymona. Zbliżali się już do wysokiego budynku starej hali targowej. Kilka kobiet wchodziło tam właśnie z koszykami. Przed otwartymi drzwiami kręciło się paru mężczyzn. Legionistów nie było widać w tej dzielnicy. Chrześcijanie mieli, jak się zdawało, całkowitą swobodę ruchu. Roda wprowadziła Demetriusza do ogromnej, niczym nie ozdobionej i słabo oświetlonej sali. Mnóstwo ludzi 391 — mężczyzn, kobiet i dzieci — siedziało przy długich stołach, na których składano przyniesione prowianty. Szczepan wyszedł na ich spotkanie z radosnym uśmiechem. — Witaj, bracie Demetriuszu! — krzyknął, wyciągając do Koryntczyka obie ręce. — Gdzieś ty go znalazła, Rodo? — Demetriusz szukał ciebie — wyjaśniła, zwracając się do Szczepana czułym tonem osoby pewnej swoich praw. — A więc chodźcie! — rzekł Szczepan. — Szymon z pew nością zechce cię poznać, Demetriuszu. Schudłeś, przyjacielu. Kto cię tak sponiewierał? Demetriusz mimo woli wzdrygnął się z bólu, kiedy Szczepan chwycił go za ramię. — Miałem małą przygodę, rana jeszcze się nie zagoiła — wyjaśnił. — Jak to się stało? — spytała Roda. — W przegubie też masz szramę, i to głęboką. Szczepan wybawił go z kłopotu i uwolnił od obowiązku odpowiadania, dając Rodzie znak, żeby nie zadawała niedysk-retnych pytań. — Biłeś się z kimś! — szepnęła z wyrzutem. — Chrześcijanin nie powinien wdawać się w bójki. — Iz przekornym uśmie chem patrząc na Szczepana dodała: — Chrześcijanin nie powinien się nawet irytować! Ale Szczepan, zajęty ważniejszymi sprawami, nie zauważył nawet przytyku i skinął na Demetriusza, żeby szedł za nim. Kiedy wracali z zebrania, rozmowa jakoś się nie kleiła. Jan Marek z matką wyprzedzali ich o parę kroków, a Roda pomiędzy dwoma rosłymi Grekami czuła się bardzo mała i niepotrzebna, bo z małomówności przyjaciół łatwo było się domyślić, że woleliby zostać sam na sam ze sobą. Roda nie miała o to urazy; tak głęboko kochała Szczepana, że wszystko, cokolwiek robił, wydawało jej się słuszne, nawet jeśli wykluczał ją z przyjaźni, która go łączyła z Demetriuszem. Dwaj Grecy na krótko tylko przystanęli przed domem Marka, żeby pożegnać się z Rodą, i we dwóch ruszyli dalej ulicą, w kierunku mieszkania Szczepana. Z początku obaj milczeli, każdy bowiem czekał, żeby przyjaciel pierwszy się odezwał, w końcu Szczepan zwolnił kroku i spytał bez ogródek: — Co sądzisz o tym, Demetriuszu? Proszę cię, odpowiedz mi szczerze. — Sam nie wiem — wymijająco odparł Koryntczyk. 392 — Wiesz, wiesz! — nalegał Szczepan. — Widziałeś, co się dzieje w naszej Eklezji. Jeżeli mówisz, że nie wiesz, to znaczy, że obraliśmy, twoim zdaniem, niewłaściwą drogę- — Zgadłeś! — przyznał Demetriusz uśmiechając się po błażliwie. — A skoro już wiesz, co ja sądzę, może mi teraz powiesz, co ty sam o tym myślisz. Ty miałeś lepsze podstawy, żeby wyrobić sobie zdanie. Ja widziałem Eklezję tylko przy jedzeniu! Czemu poza tym służy to zgromadzenie? Co do mnie, gdybym miał dobrać grupę ludzi, którym powierza się trudne i niebezpieczne zadanie, wymagające niezłomnej wiary i odwagi, nie wszystkie te osoby wydawałyby mi s^ godne takiej misji. — W tym właśnie sęk! — z ubolewaniem powiedział Szcze pan. — To wielki błąd! Jezus kazał nam prowadzić dalej rozpoczętą przez Niego misję, nie zważając na wyrzeczenia, cierpienia i niebezpieczeństwa, jakie się z tym łączą, a my założyliśmy bezpłatną jadłodajnię i karmimy W niej każdego podróżnika, który oświadczy, że wierzy w naukę Jezusa. — Szymon z pewnością ma najlepszą wolę — powiedział Demetriusz czując, że Szczepan oczekuje od niego jakiegoś komentarza. — Jak najlepszą! — przytaknął Szczepan. — Gdyby wszyscy garnący się do Eklezji ludzie byli tak odważni i dobrzy jak Szymon Piotr, ta instytucja stałaby się potęgą! Początkowo Szymon chciał stworzyć grupę najściślej wewnętrznie zespoloną i składającą się z ludzi gotowych poświęcić się tej działalności. Myślał, że żyjąc we wspólnocie, będą sobie nawzajem dodawali ducha. Pamiętasz, że w warsztacie Benjusufa całymi godzinami toczyli narady. Szymon zapragnął rozszerzyć krąg, wciągnąć do niego więcej ludzi oddanych sprawie, zespolić ich wszystkich w tym samym duchu i we wspólnym zadaniu. — I krąg stał się trochę za szeroki? — domyślił się Demet riusz. Szczepan przystanął i w zadumie potrząsnął głową. — Cały pomysł był chybiony! — stwierdził ze smutkiem. — Szymon ogłosił, że każdy chrześcijanin, który sprzeda swoje mienie i otrzymaną zapłatę odda Eklezji, będzie miał zapew niony w niej byt przez resztę życia. — Niezależnie od tego, ile to mienie jest warte? — spytał Demetriusz. — Właśnie! Jeden sprzedawał gospodarstwo rolne albo winnicę, zwykle zresztą za bezcen, i przynosił pieniądze Szymonowi. Inny miał tylko kilka kur, dojną kozę i osła, i to, 393 co dostał za ten swój dobytek, oddawał Szymonowi. Odtąd wszyscy mieli żyć w braterskiej wspólnocie. Szczepan posępnie opisał losy tego niefortunnego eksperymentu. Wieść, że każda chrześcijańska rodzina może sobie zapewnić spokojny byt włączającsię do Eklezji, rozeszła się szybko. Nie brakowało chętnych. Szymon Piotr cieszył się, że tak wielu ludzi wyznaje chrześcijańską wiarę. Podczas nocnej narady u Benjusufa z wielkim uniesieniem dawał wyraz swojej radości, że królestwo Jezusowe tak rośnie! — Tej nocy — ciągnął Szczepan — postanowiono, że Szymon zostanie w Jerozolimie, żeby kierować naszą Eklezją. Inni uczniowie mają zbadać, czy chrześcijanie w Antiochii, Joppie, Cezarei i innych dużych miastach są już gotowi do stworzenia podobnych wspólnot. Tak więc uczniowie — Jan, Jakub, Alfeusz, Mateusz i inni — Szczepan szerokim gestem objął ich wszystkich — rozproszyli się po świecie. Szymon jest z natury porywczy. Jeśli zapali się do jakiegoś pomysłu, urzeczywistnia go z wielką energią i nie traci czasu. — Tak więc Eklezja prędko się rozrosła — rzekł Demetriusz. — Liczebnie tak. Całe rodziny z mnóstwem dzieci, ale z pustą kieską ściągały do Jerozolimy, żeby żyć nie pracując, śpiewając z zapałem hymny i modląc się gorliwie, ale nic prawie nie rozumiejąc z nauki Jezusa poza tym, że jako jej wyznawcy dostaną trzy razy dziennie jeść i będą mile spędzali czas w licznym towarzystwie. — Co na to mówią inni, ci, którzy wyzbyli się znacznych majątków? — Z tymi jest inny kłopot: wywyższają się ponad ubogich. Sądzą, że kto dał więcej pieniędzy na Eklezję, ten ma prawo dyktować, jak ta instytucja powinna działać. — Szczepan uśmiechnął się smutno. — Dzisiaj rano wydało się, że pewien pyszałek, który głośno oburzał się na jakieś nauki Szymona, próbował oszukać Eklezję wpłacając pieniądze ze sprzedaży majątku, a kiedy Szymon zganił go za to, wpadł w taką wściekłość, że krew mu zalała mózg i umarł. Teraz pewnie znajdą się ludzie, którzy będą Szymona obciążać winą za tę śmierć. — To wszystko rzeczywiście może cię zniechęcić. — Nie koniec na tym! — westchnął Szczepan. — Zbieramy się co wieczór na wspólną biesiadę. Teraz przychodzą na nią również kupcy; owszem, przynoszą jedzenie, to trzeba im przyznać, ale nie ma wątpliwości, że popierają Eklezję tylko z wyrachowania, licząc na zrobienie dzięki temu jakiegoś dobrego interesu. Słowem, Eklezja stała się zanadto popularna. 394 — Jak na to zaradzić? — spytał Demetriusz. Szczepan pokiwał głową. — Dopóki Eklezja nie zaczęła ludzi karmić i przyjmować pod swój dach, gmina chrześcijańska w Jerozolimie była poważną siłą. Mężczyźni zarabiali na życie, każdy w swoim zawodzie, pracując czy handlując uczciwie, okazując bliźnim życzliwość, przestrzegając nakazów Jezusa i głosząc Jego historię wszystkim, którzy jej chcieli słuchać. Wieczorami zbierali się i wzajemnie utwierdzali się w wierze. Szymon przemawiał i zachęcał do jeszcze większych wysiłków. Przypo minał słowa Jezusa i pokrzepiał nimi wiernych. Mówił wspa niale! — Szczepan znów zatrzymał się i ze smutkiem popatrzał w oczy przyjaciela. — Słyszałeś go dzisiaj. Trwonił na marne swoje potężne siły, próbując ugłaskać gromadę samolubów i pieniaczy, ubłagać ich, żeby zaniechali małostkowych kłótni i przestali dokuczać sobie wzajemnie. Czy zauważyłeś ten słaby, błagalny uśmiech, gdy wzywał ludzi do hojności w dat kach na Eklezję? To nie był prawdziwy Szymon, Szymon, który umiał rozpłomieniać serca ludzkie podczas nocnych zebrań i wszystkich porywać do służby sprawie Chrystusa. Wstyd! — Szczepan z rozpaczą ścisnął oburącz kędzierzawą głowę. — Czy po to — krzyknął — Jezus cierpiał na krzyżu, umarł i zmartwychwstał? Demetriusz zostawił przyjacielowi długą chwilę, aby mógł się uspokoić, i dopiero potem zapytał: — Rozmawiałeś o tym z Szymonem? — W ostatnich dniach nie, ale kilka tygodni temu, gdy było już jasne, że lada dzień między Grekami a Żydami dojdzie do awantury, kilku z nas pytało Szymona, czy moglibyśmy mu w jakiś sposób dopomóc; wyznaczył wtedy siedmiu z nas do czuwania nad sprawiedliwym podziałem prowiantów i odzieży. Ale, Demetriuszu, moja miłość do Jezusa i wiara w Jego misję na tym świecie żądają ode mnie czegoś więcej niż cierpliwego wysłuchiwania skarg i rozstrzygania ordynarnych kłótni, czy Benio Issacher rzeczywiście dostał lepszy płaszcz niż mały Mikołaj Tomonodes, czy nie. Demetriusz wyraził szczere oburzenie i współczucie dla przyjaciela, radząc mu, żeby odmówił pełnienia tak trywialnych i nudnych obowiązków. — Zamierzam to zrobić — oświadczył Szczepan. — Dziś wieczorem powziąłem decyzję. Nie pójdę tam już nigdy więcej! — Możliwe — powiedział Demetriusz — że stary Julian wkrótce rozwiąże wszystkie problemy Eklezji. Czy nie słyszałeś, 395 że przygotowują się do ataku na chrześcijan? Mój pan obawia się, że insula lada dzień rozpocznie brutalną akcję. Szczepan zaśmiał się gorzko. — Jeżeli prokurator poczeka trochę, Eklezja sama się roz- padnie i oszczędzi mu fatygi, ale powiedz mi, co twój pan po dłuższym pobycie w Galilei myśli o Jezusie? — Jest pod silnym wrażeniem — odparł Demetriusz. — Trudno mu uwierzyć w zmartwychwstanie Jezusa, ale podziwia w Nim największego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na ziemi. Chciałby z tobą porozmawiać. Wzruszyłeś go, kiedy poprosiłeś, żeby ci pokazał szatę, i byłeś tak przejęty oglądając ją. — Jestem przejęty jej wspomnieniem po dziś dzień — szepnął Szczepan. — Czy myślisz, że twój pan zgodzi się znów mi ją pokazać? Ostatnio różne sprawy mnie gnębią. A tamtego wieczora, kiedy dotknąłem szaty Jezusowej, stało się ze mną coś dziwnego... Nie umiem tego wytłumaczyć, ale... — Chodźmy zaraz do gospody! — spontanicznie zawołał Demetriusz. — Trybun na pewno jeszcze nie śpi i ucieszy się z twojej wizyty. Myślę, że obu wam ta rozmowa dobrze zrobi. — Nie przypuszczasz, że go zgniewa moje natręctwo? — z niepokojem spytał Szczepan. — Nie, na pewno powita cię z radością. Obu wam to spotkanie przyniesie pożytek. Szczepan zdecydował się i ruszyli szybkim krokiem w kierunku gospody. — Demetriuszu, czy opowiesz trybunowi o Eklezji? — spytał Szczepan. — O nie! — odparł Demetriusz. — Marcellus skłania się, jak sądzę, do chrześcijaństwa. Jest zafascynowany historią Jezusa, o tym wyłącznie myśli i mówi. Jeżeli zostanie chrześcijaninem, będzie mężnym i wiernym wyznawcą. Za to ręczę! Ale nie trzeba go zrażać, póki się jeszcze waha. Gdyby wiedział, że za współbraci walczących o tę samą co on sprawę będzie miał kłótliwych próżniaków, mógłby się cofnąć, gardząc taką kompanią. — Ostry sąd, przyjacielu! — Toteż z przykrością go wyrażam. Znam jednak dobrze mojego trybuna. Co prawda wychował się w pogaństwie, ale jest bardzo wybredny w doborze przyjaciół. Zastali Marcellusa czytającego w samotności. Przywitał ich serdecznie i od razu poświęcił szczególną uwagę Szczepanowi, który zaczął od przepraszania za wizytę o tak późnej porze. 396 — Z żadnego gościa tak bym się w tej chwili nie ucieszył, jak z ciebie, Szczepanie! — powiedział trybun szczerze, wskazując mu krzesło. — Ty także usiądź, Demetriuszu. Wyobrażani sobie, że miło wam było spotkać się znowu. — A ty, panie, odbyłeś przezten czas interesującą podróż po Galilei, prawda? — nieśmiało spytał Szczepan. — Interesującą i oszałamiającą! — odparł Marcellus. — Justus okazał się dobrym przewodnikiem. Słyszałem wiele bardzo dziwnych historii. Trudno w nie wierzyć, ale i nie wierzyć trudno. Umilkł, wyraźnie czekając, że gość na to odpowie, ale Szczepan, skrępowany obecnością rzymskiego patrycjusza, skinął tylko głową i odwrócił wzrok. — Ogromnie zaciekawił mnie stary Natanael Bartłomiej — podjął znów Marcellus. — Tak... — zdołał wykrztusić po dość długiej chwili Szczepan. Demetriusz, zaniepokojony, uznał za stosowne wybawić nieśmiałego rodaka z kłopotu. — Szczepan, panie, chciałby zobaczyć szatę — powiedział. — Chętnie spełnię jego życzenie — zgodził się bez namysłu trybun. — Przynieś ją, Demetriuszu. Marcellus i Szczepan w milczeniu czekali, gdy Koryntczyk w sąsiednim pokoju szperał wśród bagaży. Wkrótce wrócił i starannie zwiniętą szatę złożył na kolanach przyjaciela. Szczepan pogładził ją delikatnie końcami palców, wargi mu drżały. — Pewnie chciałbyś zostać z nią na chwilę sam — powiedział łagodnie Marcellus. — My z Demetriuszem przejdziemy się trochę po ogrodzie. Szczepan jakby wcale tych słów nie słyszał; tuląc w ramionach szatę popatrzył najpierw na trybuna, potem na greckiego niewolnika, a jego oczy rozbłysły jakąś nową ufnością. — To szata mojego Mistrza! — oświadczył pewnym głosem, jakby przemawiał do rzeszy słuchaczy. — On miał ją na sobie, gdy uzdrawiał chorych i pocieszał strapionych, a także wtedy, kiedy szedł na Golgotę, żeby umrzeć na krzyżu... za mnie, biednego tkacza! — Śmiało spojrzał w twarz zaskoczonego Marcellusa: — I za ciebie, za bogatego rzymskiego trybuna! — Zwrócił się do Demetriusza: — I za ciebie, niewolniku! Marcellus, ściskając poręcze fotela, wychylił się naprzód zdumiony nagłym przeobrażeniem Greka, który wyzbył się dotychczasowej nieśmiałości i donośnym głosem składał to wyznanie wiary. 397 — Tyś zabił mojego Mistrza, trybunie — ciągnął zuchwale Grek. — Szczepanie! Proszę cię! — krzyknął Demetriusz. Marcellus gestem nakazał niewolnikowi milczenie. — Proszę, mów dalej, Szczepanie — powiedział. — Uczynek twój zasługuje na przebaczenie — rzekł Szcze pan wstając — ponieważ nie wiedziałeś, co czynisz. I ponieważ żałujesz, żeś to zrobił. Zabili Go ludzie rządzący w świątyni i w insuli. Oni też nie wiedzieli, co czynią, ale nie żałują swojego uczynku. Zrobiliby to jutro znowu, gdyby mogli! — Podszedł do Marcellusa, który wstał, jakby czekał na jego rozkazy. — Ty, trybunie Marcellusie Gallio, możesz swoją winę okupić. On ci przebaczył. Byłem tam. Słyszałem słowa przebaczenia. Stań się Jego przyjacielem, trybunie. On żyje, widziałem Go! Demetriusz stanął tuż za rodakiem i szeptał coś błagalnie do niego. Ostrożnie wziął z jego rąk szatę i odciągnął go z powrotem do krzesła. Wszyscy trzej usiedli i przez długą chwilę nikt się nie odzywał. — Przepraszam cię, panie — rzekł wreszcie ze skruchą Szczepan. — Pozwoliłem sobie mówić zbyt śmiało! — Nie rób sobie wyrzutów — odparł zdławionym głosem Marcellus. — Nie obraziłeś mnie niczym. Znów zapanowało kłopotliwe milczenie, którego żaden z nich nie decydował się przerwać. Szczepan podniósł się z krzesła. — Już późno — powiedział. — Czas do domu. Marcellus wyciągnął do niego rękę. — Rad jestem, że przyszedłeś — rzekł z powagą. — Będziesz zawsze mile witany, jeżeli mnie zechcesz znów odwiedzić. A z tobą, Demetriuszu, zobaczymy się tu jutro rano. Wstrząśnięty, nękany rozterką Marcellus przez godzinę siedział nieruchomo patrząc przed siebie na ścianę. W końcu zmogło go zmęczenie po całym tym trudnym dniu. Wyciągnął się na łóżku i zasnął. Nieco przed świtem obudziły go ochrypłe wrzaski i przenikliwe lamenty, którym akompaniowały wykrzykiwane rozkazy i głuche odgłosy padających pod ciosami ciał. Nie należało do rzadkości w gospodach, że podróżnym o różnych porach dnia lub nocy zakłócały spokój hałaśliwe skargi nieszczęsnego kuchennego niewolnika, karanego chłostą, ale tym razem zgiełk był niezwykły, jakby piekło rozpętało się na dziedzińcu. 398 Marcellus podszedł do okna i spojrzał w dół. Od razu zrozumiał, co się dzieje. Zapowiadany dzień gniewu Juliana dzisiaj nadszedł. Kilkunastu legionistów w bojowym rynsztunku zapędzało wszystkich niewolników, służących w gospodzie, w jeden kąt dziedzińca. Inni żołnierze, jak łatwo było zgadnąć, kręcili się we wnętrzu domu wyganiając z pomieszczeń służby coraz to nowe ofiary. Na całej dolnej kondygnacji panował zgiełk i zamęt: krzyki bitych ludzi, szuranie stóp, trzask wyłamywanych drzwi. Potem sandały załomotały na schodach. Żołnierz pchnął drzwi do pokoju Marcellusa. — Coś ty za jeden? — ryknął ordynarnie. — Obywatel rzymski — chłodno oznajmił Marcellus. — Mógłbyś zachowywać się grzeczniej, kiedy wchodzisz do pokoju trybuna. Nie mamy dzisiaj czasu na grzeczność, panie — odparł legionista. — Szukamy chrześcijan. — Doprawdy? — wycedził ironicznie Marcellus. — Czy legat Julian myśli, że biedni, bezbronni ludzie są warci tak groźnej wyprawy przed świtem? — Legat nie zwierza mi się ze swoich myśli, panie — odparł żołnierz — i nie ma zwyczaju, by szeregowcy zadawali mu takie pytania. Ja, panie, wykonuję tylko rozkazy. Mamy spędzić wszystkich chrześcijan, jacy są w mieście. Ty, panie, nie jesteś chrześcijaninem. Przepraszam, że cię niepokoiłem. Legionista cofał się już do sieni. — Stój! — krzyknął Marcellus. — Skąd wiesz, że nie jestem chrześcijaninem? Czy rzymski trybun nie może być chrześ cijaninem? Legionista parsknął śmiechem, wzruszył ramionami, zsunął na tył głowy ciężki hełm i otarł spocone czoło szorstkim rękawem tuniki. Wybacz, szlachetny trybunie, ale nie mam czasu na żarty! — Poprawił hełm, zasalutował włócznią i z tupotem odmaszerował. Zgiełk na dziedzińcu przycichł, widocznie wszystkich już wygarnięto z domu. Gromadka wystraszonych i poturbowanych niewolników kuliła się pod murem otaczającym teren gospody. Nieco na uboczu zebrała się garstka wylęknionych, ubogo odzianych gości. Stara małżonka oberżysty Lewiego kręciła się w ich pobliżu. Była blada, a głową jej wstrząsał ustawicznie nerwowy tik. Marcellus zastanawiał się, czy kobieta cierpi na tę przypadłość stale, czy tylko w momentach wielkiego strachu. 399 Wysoki przystojny setnik wysunął się naprzód, stanął, zwrócony twarzą do swoich ofiar, krzykiem nakazał im ciszę i rozwinąwszy zwój pokaźnych rozmiarów odczytał edykt suchym, szczekliwym głosem. Pismo to było zredagowane w napuszonym stylu. Surowo zabrania się zebrań bluźnierców, którzy mienią się chrześcijanami. Zabrania się zarówno publicznie, jak prywatnie wymawiać imię Galilejczyka Jezusa, który słusznie poniósł karę za zdradę stanu, bluźnierstwo i zakłócenie porządku w mieście. Niniejszy edykt stanowi pierwsze i ostatnie oficjalne ostrzeżenie. Nieposłuszeństwo będzie karane śmiercią. Setnik zwinął dokument i wrzasnął rozkaz; oddział sformował się i za przewodem oficera odmaszerował przez bramę na ulicę. W chwilę potem jeden ze starszych służących, któremu spod przerzedzonych siwych włosów krew spływała po skroniach, kapiąc aż na obnażone ramiona, osunął się cicho i bezwładnie na ziemię. Młoda niewolnica schyliła się nad nim z krzykiem. Brodaty Grek przyklęknął i przytknął ucho do piersi starego człowieka; ale zaraz podniósł się i kiwnął znacząco głową. Czterej mężczyźni podnieśli zwłoki i z wolna skierowali się z nimi do pomieszczeń dla służby; inni niewolnicy wlekli się za nimi zatroskani. Żona gospodarza odwróciła się powoli. Głowa jej drgała konwulsyjnie. Wskazała palcem leżącą w kącie miotłę. Któryś ze służących, kulawy i garbaty, zaczął nieudolnie zamiatać wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec. Poza tym nie było już przed domem żywej duszy. Marcellus z gorzkim grymasem na ustach odszedł od okna. — Dzielny stary Julian — mruknął. — Dzielne wspaniałe Imperium Rzymskie! Ubrał się i zbiegł na dół. U stóp schodów Lewi przywitał go niskimi pokłonami i gestykulując żywo przepraszał za hałasy. Miał nadzieję, że szlachetnemu trybunowi nie dokuczył zbytnio ten cały zamęt. Czy raczy zaraz zjeść śniadanie? Marcellus skinął głową. — Nie będziemy mieli więcej kłopotów z tymi chrześ cijanami — powiedział Lewi, starając się zapewnić gościa, że całym sercem jest po stronie władz rzymskich. — Czy miałeś z nimi jakieś szczególne kłopoty? — nie dbałym tonem spytał Marcellus. Lewi przygarbił się, rozcapierzył palce i uśmiechnął się głupawo. — Wystarczy, że ta sekta nie podoba się władzom — odparł dyskretnie. I 400 — Nie o to cię pytałem — fuknął Marcellus. — Czy ci chrześcijanie, których tu dziś przed świtem spędzono na dziedzińcu, dali ci jakieś powody do niezadowolenia? Czy kradną, kłamią, wszczynają bójki? Czy się upijają? Awanturują? Powiedz mi, co to za ludzie. — Prawdę mówiąc — rzekł Lewi — nie mogę się na nich uskarżać. Spokojni ludzie, uczciwi i wierni. Ale władze z insuli, panie, zdecydowały, że nie wolno dłużej tolerować błuźnierstw. — Bluźnierstwa? Bzdura! — zadrwił Marcellus. — Cóż rzymskiego prokuratora obchodzą wasze bluźnierstwa? Czy on coś wie o waszej religii? Jakież to bluźnierstwa głoszą chrześ cijanie? — Nie szanują świątyni i jej kapłanów, panie. — Trudno się temu dziwić, skoro świątynia sama nie szanuje swojej godności. Lewi lekko wzruszył ramionami, ale jednocześnie uśmiechnął się, żeby, nie pochwalając opinii młodego trybuna, zachować jednak należną mu uprzejmość. — Musimy chronić religię naszego narodu, panie — szepnął bogobojnie. Marcellus skrzywił się trochę i wyszedł na słoneczny krużganek, gdzie właśnie nakrywała dla niego stół ta sama dziewczyna, która na dziedzińcu pochylała się nad zabitym starym mężczyzną. Oczy miała zapłakane, ale spełniała sprawnie swoje obowiązki. Nie podniosła wzroku na niego, kiedy zajmował miejsce przy stole. — Czy ten stary człowiek był twoim krewnym? — spytał przyjaźnie. Nie odpowiedziała, łzy nagle spłynęły jej na policzki. Wybiegła prędko do kuchni pod pozorem, że musi stamtąd przynieść potrawy. Do gościa zbliżył się Lewi. — Czy dziewczyna jest krewną zabitego dzisiaj mężczyz ny? — spytał Marcellus. — To był jej ojciec — niechętnie wyjaśnił oberżysta. — I kazałeś jej dzisiaj usługiwać przy stole? Lewi obronnym gestem podniósł jednocześnie ramiona, łokcie, brwi i otwarte dłonie. — Dziewczyna robi, co do niej należy. Czy to moja wina, że zabito jej ojca? Marcellus wstał i zmierzył gospodarza pogardliwym spojrzeniem. — I ty masz pełne usta religii! Małoduszny z ciebie czło wiek! — rzek! kierując się ku wyjściu. 401 — Ależ, panie, proszę zostać! Sam ci usłużę, szlachetny trybunie! Bardzo mi przykro, jeśli cię uraziłem, panie! — I Lewi podreptał do kuchni. Marcellus, zagniewany, wrócił jednak do stołu; nękała go obawa, że nikczemnik zbije dziewczynę, która mimo woli spowodowała ten indcydent. Demetriusz wstał o świcie, chciał bowiem załatwić polecenie Marcellusa w Eklezji, zanim stawi się na jego usługi w gospodzie. Starał się ubierać bezszelestnie, żeby nie zbudzić Szczepana, który noc spędził niemal bezsennie, ale Szczepan usiadł na łóżku i tarł pięściami zaspane oczy. — Zobaczymy się wieczorem — szepnął Demetriusz, jakby wciąż jeszcze obawiał się zakłócić sen przyjaciela. — Będziesz w domu? — Nie, w Eklezji — mruknął Szczepan. — Mówiłeś, że już tam więcej nie pójdziesz? — Nie mogę zawieść zacnego starego Szymona. Teraz, kiedy uczniów rozesłał po kraju, jest sam. Demetriusz na palcach wyszedł z domu i pośpieszył do Eklezji w nadziei, że uda mu się zamienić kilka słów w cztery oczy z Szymonem. Czuł się trochę nielojalny w stosunku do Szczepana, że nie zasięgnął w tej sprawie jego rady, ale Marcellusowi zależało na sekrecie. Młody trybun pragnął porozmawiać z Szymonem. Demetriusz miał to spotkanie wyjednać u starego rybaka. Poprzedniego wieczora nie było sposobności, żeby zagadnąć Szymona. Koryntczyk spodziewał się, że rankiem, nim w Eklezji rozpocznie się codzienna krzątanina, łatwiej będzie pogadać sam na sam z Szymonem. W Eklezji już panował ruch. Składano łóżka, żeby zrobić miejsce do rozstawienia stołów. Rozczochrane półnagie dzieciaki, większe i mniejsze, hasały po sali. Niemowlęta kwiliły, starcy, przycupnąwszy po kątach, medytowali o czymś, gładząc patriarchalne brody. Kobiety kursowały pomiędzy znajdującą się w głębi kuchnią a stołami, które rozstawiali ich mężowie. Demetriusz podszedł do najbliższej grupy i zapytał o Szymona. Jeden z chrześcijan rozejrzał się po sali i wskazał na okno, pod którym Szymon stał z dala od innych pogrążony w lekturze jakiegoś wystrzępionego zwoju. Od olbrzymiego Galilejczyka mimo jego swobodnej pozy bił dziwny majestat. Demetriusz pomyślał, że ten człowiek, gdyby mu dać odpowiednie warunki i grupę odważnych zwolenników, mógłby odegrać ogromną 402 rolę. To był urodzony przywódca, o niezwykłej sile żywotnej i wybitnej indywidualności. Nic dziwnego, że ludzie wynosili na ulice chorych, aby Szymon dotknął ich czół. Zbliżając się Demetriusz oczekiwał, że Szymon go pozna. Galilejczyk rzucił na niego wzrokiem, skinął mu poważnie głową i przywołał do siebie. — Mój pan, Marcellus Gallio, bardzo pragnie, żebyś z nim porozmawiał, a porę i miejsce wybierzesz wedle własnej woli — rzekł Demetriusz. — To ten Rzymianin, który z Justusem wędrował po Galilei? — spytał Szymon. — Interesował się rzekomo samo działami. — Mój pan rzeczywiście kupił tam dużo samodziałów. — I cóż tam poza tym robił? — spytał głębokim basem Szymon. — Bardzo się zainteresował życiem Jezusa. — Myślę, że interesował się Nim już wcześniej, przed tą podróżą — rzekł Szymon, badawczo patrząc w oczy Korynt- czyka. — Myślę, że właśnie dlatego wybrał się do Galilei. — Tak, panie — przyznał Demetriusz. — To był istotny cel tej wyprawy. Marcellus jest pod silnym wrażeniem, ale ma wiele wątpliwości. Obecnie mieszka w gospodzie Lewiego. Czy mogę zanieść mu wiadomość, że zgadzasz się porozmawiać z nim sam na sam? — Tak, porozmawiam z nim... jutro po południu — rzekł Szymon. — A skoro chce spotkać się ze mną na osobności, powiedz mu, żeby przyszedł na wysypisko odpadków, na pole położone na północnym krańcu miasta, nazywane Golgotą. Przez pole biegnie ścieżka aż na mały wznoszący się pośrodku wzgórek. — Wiem. Znam to miejsce. — Więc wskaż mu drogę. Proś, żeby przyszedł sam — Szymon zwinął zwój i nie słuchając podziękowań Koryntczyka odszedł ku stołom. Szept przebiegł po ludzkiej gromadzie, chrześcijanie uciszali jeden drugiego i natychmiast wrzawa umilkła; tylko jakieś niemowlę płakało wśród ogólnej ciszy. Ci, którzy dotychczas siedzieli, wstali. Mocnym, dźwięcznym głosem Szymon czytał: „Lud, który chodził w ciemności, ujrzał światłość wielką, mieszkającym w krainie cienia śmierci światłość wzeszła... Albowiem Maluczki narodził się nam i Syn jest nam dany, i stało się panowanie na ramieniu Jego, i nazwą imię Jego Przedziwny..." 403 Nagle zgiełk rozległ się u wejścia i wszystkie oczy z lękiem zwróciły się w tę stronę. Padł jakiś gromkim głosem rzucony rozkaz. Niepewność przerażonych chrześcijan nie trwała długo, bo oto drzwi się rozwarły i oddział legionistów wtargnął do wnętrza. Żołnierze rozwijali szyk w kształcie wachlarza, posuwając się stopniowo w głąb sali. Włócznie mieli nachylone poziomo na wysokości piersi; parli szybko naprzód zmuszając gromadę do cofania się aż pod ścianę. Co sędziwsi wśród chrześcijan przewracali się w popłochu. Legioniści jednym szarpnięciem podnosili ich i popychali w ślad za tłumem, który cisnął się już pod murem w drugim końcu sali. Demetriusz, stojący z dala pod bocznym oknem, znalazł się w roli widza. Żołnierze szli naprzód nieubłaganie, Szymon, ogromny i majestatyczny, nie ustąpił ani o krok. Został zupełnie sam, wszyscy jego podopieczni kulili się pod odległą ścianą. Setnik krzyknął komendę, żołnierze zatrzymali się w miejscu. Oficer arogancko podszedł do Szymona i spojrzał mu w twarz z szyderczym uśmiechem. Byli równi wzrostem, obaj stanowili wspaniałe okazy rodzaju ludzkiego. — Ty jesteś tym, którego nazywają Rybakiem? — zapytał setnik. — Tak — śmiało odparł Szymon.— Dlaczego przerywasz spokojne zgromadzenie? Czy ktoś z nas popełnił jakieś prze stępstwo? Jeśli tak, postaw go przed sądem, który rozpatrzy sprawę. — Spełni się twoje życzenie — warknął setnik. — Skoro chcesz być sądzony za bluźnierstwo i. zdradę, prokurator nie odmówi ci tej satysfakcji... Bierzcie go! Szymon odwrócił się twarzą do zrozpaczonej gromady. — Bądźcie dobrej myśli! — zawołał. — Nie stawiajcie oporu. Wrócę do was. — Na to nie licz! — huknął setnik. Na jego komendę i na znak dany mieczem dwaj krzepcy legioniści rzucili się na Wielkiego Rybaka, chwycili go za ramiona, obrócili twarzą ku wyjściu i powlekli do drzwi. Pozostali żołnierze napierali na bezbronny tłum. Setnik nakazał ciszę. Wybladłe kobiety zasłoniły rękami usta płaczącym dzieciom. Setnik przeczytał edykt. Prokurator zabrania odtąd gromadzić się bluźniercom, którzy mienią się chrześcijanami. Demetriusz zaczął ostrożnie sunąć pod ścianą ku drzwiom frontowym. Do jego uszu dochodziły strzępy ogłaszanych przez setnika surowych zarządzeń. Ludzie mają niezwłocznie opuścić budynek. Każdy, kogo by tu zastał patrol, będzie 404 aresztowany. Nie wolno wymawiać imienia Jezusa, bluźnieFcv i zdrajcy. — Precz stąd! — ryknął oficer. — Wracajcie do SWOICH domów. Nie próbujcie dopytywać się o losy Rybaka. }^ nie zobaczycie go już nigdy! Demetriusz tymczasem był blisko drzwi, a rozumiejąc, że przemówienie skończyło się i oddział teraz odmaszeruje przyspieszył kroku, wydostał się na ulicę, przebiegł na je.j drugą stronę. Dawszy nurka w wąską przecznicę, dopiero za jej zakrętem zwolnił nieco, idąc śmiało i swobodnie w kierun.ku gospody. Zastał tu spokój i ciszę. Kiedy wchodził na schody by udać się do pokojów Marcellusa, czujny gospodarz przywo -łał go z powrotem na dół. — Twojego pana nie ma — oznajmił. — Nie wiesz, dokąd poszedł? — spytał zaniepokojony Demetriusz. — Skąd miałbym wiedzieć? — odparł Lewi. Przypuszczając, że trybun zostawił w swoim pokoju jakąś^ wiadomość dla niego, Demetriusz, za pozwoleniem gospodarza poszedł na górę; w pokoju Marcellusa zastał sprzątającą grecką niewolnicę. Poznała go i uśmiechnęła się nieśmiało. Wyjaśnił jej, po co przyszedł, więc pomogła mu szukać listu. — Widziałaś dzisiaj rano mojego pana? — spytał Demet. riusz. Potrząsnęła głową. — Nie, mieliśmy tu przed paru godzinami za dużo zamie szania. Demetriusz domagał się bliższych szczegółów, więc opowie. działa mu o wydarzeniach tego ranka. Długo stał pod oknem patrząc na dziedziniec i wyobrażając sobie, jak Marcellus odczuł okrutną scenę, która rozegrała się przed jego oczyma Na pewno ogarnął go wielki gniew. Może zapragnął przeciw, działać nagonce na chrześcijan? Niewykluczone, że zechce pójść do Juliana, aby go odwieść od tej akcji. Im dłużej Demetriusz zastanawiał się nad tą możliwością, tym bardziej wydawała mu się prawdopodobna. Byłaby to zuchwała próba ale Marcellus, z natury porywczy, mógł podjąć to ryzyko Bądź co bądź słowo trybuna ma swoją wagę. Odwrócił się od okna i spotkał spojrzenie greckiej niewolnicy przyjazne, ale zarazem bardzo poważne. Zerkając lękliwie ku otwartym drzwiom, przysunęła się bliżej do Demetriusza i szepnęła: — Ty jesteś... z nami? 405 Skinął głową. Dziewczyna uśmiechnęła się z uznaniem. W nagłym przypływie gorliwości wzięła się znów do pracy, składając derki i wygładzając pościel na łóżku, jakby się bała, że ją ktoś przyłapie na próżnowaniu. — Lepiej nie kręć się dzisiaj po ulicach — poradziła z cicha, ledwie poruszając wargami. — Idź do kuchni. Tam będziesz bezpieczny. — Dziękuję ci — rzekł Demetriusz. — To dobra rada, zwłaszcza że jestem głodny. — Kiedy zmierzając ku drzwiom przechodził koło niej, Greczynka zatrzymała go, kładąc rękę na jego ramieniu. — Czy twój pan wie, że jesteś z nami? — spytała szeptem. Demetriusz nie był pewny, czy na to pytanie należy odpowiedzieć, więc zbył je zagadkowym uśmiechem, który dziewczyna mogła zrozumieć tak lub inaczej, i opuścił pokój. Wszędobylski Lewi znów spotkał go u stóp schodów i udzielił mu nieoczekiwanej informacji, że poranek jest bardzo ładny. -— Piękny! — zgodził się Demetriusz domyślając się, że właściciel gospody zagaduje o pogodzie, bo jest ciekawy nowin z miasta. — Czy twój pan zostawił ci jakieś polecenia? — spytał Lewi uprzejmie. — Tak, mam tutaj zjeść śniadanie i czekać na niego. — Doskonale! Idź do kuchni, dadzą ci jeść — odparł Lewi drepcząc za Demetriuszem aż do drzwi. — Myślę, że na ulicach było rano spokojnie, co? — Bardzo wcześnie wyszedłem z domu — odpowiedział wymijająco Grek. Po śniadaniu, złożonym z mleka, chleba i suszonych na słońcu fig, Demetriusz przechadzał się po ciasnym dziedzińcu między budynkami dla służby. Nikt jakoś nie miał ochoty do rozmowy. Dziewczyna, która mu podawała jedzenie, płakała. Wreszcie Koryntczyk postanowił iść na miasto i czekać przed insulą. Intuicja podszeptywała mu, że Marcellus tam właśnie poszedł. Gdzież mógłby być, jeśli nie w insuli? Marcellus zjadł śniadanie, obsługiwany przez odrażająco uniżonego oberżystę; nurtował go coraz większy niepokój o losy Demetriusza, który powinien już dawno zgłosić się w gospodzie; spóźnienie mogło znaczyć, że spotkała go jakaś zła przygoda. Trybun nie wiedział, gdzie mieszka Szczepan, ale mógłby 406 otrzymać tę informację w warsztacie Benjusufa. Przyszło mu jednak do głowy, że legioniści zapewne nie ominęli domu starego tkacza. Musieli wiedzieć, że to jest miejsce spotkań uczniów Jezusa i surowo potraktowali ludzi, których tam zastali. Przezorność nakazywała trzymać się z dala od tego ośrodka burzy. Jeśli Demetriusza aresztowano, rozsądniej będzie czekać, aż wróci spokój, i dopiero wtedy odszukać Koryntczyka i podjąć starania, by go wydostać z więzienia. Służalczość Lewiego przyśpieszyła decyzję młodego trybuna. Kiedy bowiem przechadzał się tam i z powrotem po dziedzińcu, gorączkowo rozmyślając, jak postąpić, właściciel gospody ukazał się w drzwiach, wyraźnie bardzo zainteresowany rozterką znakomitego gościa. Nic wprawdzie nie powiedział, ale stał w progu mrugając błyszczącymi ciekawością oczyma. Po chwili cofnął się do sieni i zaraz wrócił niosąc krzesło, jakby chciał w ten sposób dać do zrozumienia gościowi, że powinien siedzieć cicho w gospodzie, zamiast narażać się tego dnia na kłopoty. Marcellus skrzywił się, przyspieszył kroku i nie spojrzawszy nawet na gospodarza zbiegł po schodach na ulicę. Droga do warsztatu Benjusufa prowadziła skrajem rojnej dzielnicy handlowej, gdzie nędzne budy najuboższych mieszkańców miasta ciasno skupiały się w wąskich, cuchnących uliczkach. Ludzie tu zdawali się podnieceni, gadali ze sobą gorączkowo, gestykulowali żywo. Marcellus zwolnił kroku mijając jakąś hałaśliwą grupę obdartusów i dowiedział się z ich krzyków, że wojsko wypędziło chrześcijan z domu, w którym się gromadzili, i zamknęło go na trzy spusty. Przywódców wtrącono do więzienia. Rybak Szymon ma dać głowę pod topór. Pospieszył dalej. Na ulicy, gdzie mieścił się warsztat Benjusufa, zobaczył zbiegowisko. Za plecami tłoczących się ludzi stał oddział legionistów, jakby czekając na rozkazy; żołnierze niedbale opierali się na włóczniach. Pośrodku tłumu ktoś wygłaszał namiętne przemówienie. Marcellus wkrótce znalazł się dość blisko, żeby poznać głos mówcy. To był Szczepan. Z obnażoną głową, w brunatnej tunice, którą nosił pracując przy krosnach, został widocznie wyciągnięty z warsztatu na przesłuchanie. Tłum słuchał w posępnym milczeniu i zdawało się, że czyha na jakieś nieostrożne słowo, którym zuchwały Grek sam skompromituje się i zgubi. Marcellus, wyższy niż większość słuchaczy, przyglądał im się z zainteresowaniem. Bez trudu zrozumiał, co to za ludzie. Prawie wszyscy byli dostatnio ubrani, reprezentowali zamożniejszą część mieszkańców handlowej dzielnicy. Nie brakowało 407 też między nimi młodszych kapłanów. Twarze mieli gniewne, słuchali w wielkim napięciu. Szczepan nie przebierał w słowach. Stał wyprostowany w pustym kręgu, który wokół niego utworzył tłum, i wyciągał długie ramiona apelując do rozsądku, lecz na pewno nie do miłosierdzia tych ludzi. Nie rzucał wyzwania, ale też nie lękał się ich. Nie była to mowa demagoga, który chce poruszyć uczucia ciemnego motłochu. Szczepan bezlitośnie oskarżał starszyznę jerozolimskich Żydów, odrzucającą jedyny lek zdolny uzdrowić to skażone miasto. — Uznaliście się za naród wybrany — mówił śmiało. — Wasi ojcowie wyzwalali się z jednej niewoli tylko po to, by wkrótce popaść w następną, przez niezliczone wieki czekając wciąż na wybawcę i nigdy nie słuchając wielkich nauczycieli, którzy głosili słowa mądrości. Wciąż zjawiali się między wami natchnieni przywódcy, ale wyście ich prześladowali i lżyli, a nie czynił tego ubogi, gnębiony lud, tylko tacy jak wy obłudnicy. Gniewny tłum odpowiedział pomrukiem oburzenia. — Którego z proroków nie prześladowali ojcowie wasi? — zapytał Szczepan. — A wy staliście się zdrajcami i zabójcami Sprawiedliwego! — Bluźni! — krzyknął ktoś władczym głosem. — Wy — zawołał Szczepan — otrzymaliście wasz zakon z rąk aniołów i jak go zachowaliście? Rozległ się ryk wściekłości, ale nikt jeszcze nie zaatakował mówcy. Marcellus zadawał sobie pytanie, czy ludzie ci długo będą zdolni powściągać furię, rozjątrzoną tymi oskarżeniami. I w tej chwili z tylnych szeregów ciżby ktoś rzucił kamień. Rzut był celny. Szczepan, trafiony w policzek, zachwiał się na nogach. Odruchowo podniósł rękę, żeby otrzeć krew. Drugi kamień, ciśnięty z wprawą i rozmachem, zranił go w łokieć. Z tłumu buchnął wrzask. Marcellus w pierwszym momencie łudził się, że to protest przeciw temu okrutnemu bezprawiu, ale natychmiast jasno pojął, że te ochrypłe krzyki skierowane są przeciw mówcy, a nie przeciw tym, którzy go kamienują. Mściwy wrzask był posępną owacją na cześć celnego rzutu, bo trzeci kamień uderzył prosto w twarz Greka. Dwa następne, ciśnięte mniej zręcznie, przeleciały nad jego głową w stojący za nim tłum. Dygnitarze, depcząc sobie wzajemnie po nogach, cofnęli się przerażeni, szukając osłony pod ścianami i płotami. 408 Szczepan osłonił ramieniem skrwawioną głowę i cofał się przed wrogim motłochem, ale grad kamieni nie ustawał. Setnik ryknął rozkaz i legioniści ruszyli naprzód, brutalnie roztrącając tłum, odpychając w prawo i w lewo ludzi bez względu na rangę społeczną. Marcellus znalazł się obok wysokiego żołnierza i razem z nim przedzierał się przez ciżbę; ze zdumieniem zobaczył, jak legionista dźgnął łokciem twarz jakiegoś przysadzistego kapłana, któremu otyłość i poczucie własnego dostojeństwa nie pozwoliły umknąć w porę. Legioniści zatrzymali się tworząc półkole przed pierwszym rzędem widzów. Włóczniami zagrodzili pusty krąg pośrodku. Kamienie sypały się coraz gęściej, coraz bardziej mordercze. Marcellus zrozumiał teraz, że to nie był spontaniczny, nieprzewidziany atak. Dostojnicy sami nie rzucali kamieni, ale bez wątpienia postarali się, żeby zostały rzucone. Wykonanie pozostawili wprawniejszym w tej sztuce ludziom. Szczepan upadł, klęczał skulony podpierając się na łokciach i próbował osłaniać głowę jedną zakrwawioną ręką. Druga zwisała bezwładnie. Motłoch ryczał. Marcellus znał ten zwierzęcy ryk, słyszał go nieraz w rzymskim cyrku. Utorował sobie w ścisku drogę, żeby stanąć obok wysokiego legionisty, który zerknąwszy na niego, zrobił mu miejsce przy sobie. Kilku młokosów postanowiło wysunąć się z wrzeszczącego tłumu i wziąć czynny udział w egzekucji. Setnik udał, że nie widzi, jak przemykają pod zasiekiem z włóczni. Twarze mieli zaczerwienione, wykrzywione grymasem wściekłości. Nic więcej już nie mogli zrobić Szczepanowi, skulonemu na ziemi, ale ciskając kamienie dawali dowód, że chcą dzielić odpowiedzialność za tę zbrodnię. Marcellusowi serce ściskało się z bólu. Czuł się zupełnie bezradny. Gdyby tu był sam Julian, mógłby do niego zaapelować, ale próby interwencji u setnika nie miały sensu. Ten człowiek po prostu spełniał rozkaz. Biedny Szczepan leżał martwy czy co najmniej nieprzytomny, ale żydowscy dostojnicy dalej miotali w niego kamieniami. Tuż przed Marcellusem po drugiej stronie zapory z włóczni stał młody mężczyzna z inteligentną twarzą, niskiego wzrostu, ale krzepkiej budowy; sądząc z mycki ozdobionej chwastem, uczeń rabinackiej szkoły. Zaciskał pięści, gniew malował się na jego smagłym obliczu. Widać było, że pochwala każdy cios spadający na bezwładne ciało Szczepana. Marcellus, obserwując tego młodzieńca, nie mógł pojąć, że człowiek bystrego umysłu 409 i wykształcony może cieszyć się widokiem tak nieludzkiej brutalności. Tęgi mężczyzna dał nurka pod włóczniami legionistów, ściągnął .kosztowny czarny płaszcz i złożył go u stóp niskiego młodzieńca prosząc, by popilnował tej cennej rzeczy. Drugi dostojnik, za przykładem przyjaciela, także powierzył swój płaszcz w opiekę krzywonogiemu badaczowi świętych ksiąg, a sam zaczął wyłuskiwać kamień z bruku. Marcellus, górujący wzrostem nad młodym krótkonogim Żydem, wychylił się ku niemu i spytał: — Co on tobie zawinił? Tamten odwrócił się i błysnął bezczelnym uśmiechem prosto w oczy Rzymianina. Miał twarz tak charakterystyczną, że kto ją raz zobaczył, musiał zapamiętać. Wyglądał na człowieka zawziętego, lecz na pewno niegłupiego. — To bluźnierca! — krzyknął. — Czy bluznierstwo jest gorszą zbrodnią niż zabójstwo? — mruknął Marcellus. — Jako uczony powinieneś to wiedzieć. — Przyjdź jutro do rabinackiej szkoły — odparł niski Żyd, nagle odzyskując spokój, jakby z zadowolenia, że będzie miał okazję popisać się teologiczną wiedzą. — Wszystko ci wy tłumaczę. Pytaj o Szawła z Tarsu. — Iz dumą dodał: — Jestem obywatelem rzymskim, tak samo jak ty. Teraz nikt już nie ciskał kamieni. Tłum zdawał się syty widowiska. Młody teolog oddał płaszcze właścicielom i torował sobie łokciami drogę przez rzednącą ciżbę. Legioniści jeszcze utrzymywali kordon, ale przestępowali z nogi na nogę i widać było, że chętnie by stąd co prędzej odeszli. Setnik szeptał coś kątem ust do długobrodego Żyda w imponującej czarnej szacie. Ludzie rozpraszali się pośpiesznie. Marcellus ze smutkiem patrzał na sponiewierane ciało odważnego Greka. Nagle dostrzegł, że Szczepan porusza się, dźwiga, wsparty na łokciu. Zrobiło się bardzo cicho, wszyscy wpatrywali się w niego, gdy ukląkł, podniósł zakrwawioną twarz ku niebu z ekstatycznym uśmiechem na zmiażdżonych wargach. Wyciągnął ramię, jakby chwytał podaną rękę przyjaciela. — Widzę Go! — zawołał tryumfalnie. — Widzę Go! Panie Jezu, przyjmij ducha mojego! Oczy zamknęły się, głowa zwisła. Szczepan opadł na bruk między kamienie. Ludzie, w pierwszym momencie osłupieli, teraz odwracali 410 się i rozchodzili prędko. Nikt nie tracił czasu na zadawanie pytań. Zdawało się, że uciekają w popłochu. Marcellusowi serce waliło w piersi, gardło mu zaschło. Mimo wszystko ogarnęło go jakieś niezwykłe uniesienie. Oczy wypełniły się łzami, ale usta uśmiechały się mimo woli. Odwrócił się i spotkał oszołomiony wzrok rosłego legionisty — Dziwne — szepnął żołnierz. — Dziwniejsze, niż myślisz! — wykrzyknął Marcellus. — Przysiągłbym, że ten Grek był już martwy! Wydało mu się, że ktoś przychodzi go wybawić. — Widział Tego, kto przyszedł go wybawić! — zawołał Marcellus. — Może ten ukrzyżowany Galilejczyk? — z niepokojem spytał legionista. — Galilejczyk nie umarł, przyjacielu — oznajmił Mar cellus. — Żyje, jest bardziej prawdziwie żywy niż ktokolwiek z nas. Głęboko wstrząśnięty, drżący ze wzruszenia Marcellus ruszył w ślad za rozpierzchającym się tłumem. Myśli kłębiły się w jego głowie. Doszedłszy do pierwszego zakrętu, zawrócił jednak. Nikt już nie interesował się teraz Szczepanem. Oddział legionistów maszerując czwórkami znikał w głębi ulicy. Żaden z przyjaciół nieustraszonego Greka nie ośmielił się tutaj pokazać. Nieprędko zapewne któryś z nich odważy się przyjść Przyklęknął na jedno kolano obok zmasakrowanych zwłok delikatnie odgarnął zlepione krwią włosy i spojrzał na spokojną twarz. Usta wciąż jeszcze rozchylał radosny uśmiech. W jakiś czas później stary Benjusuf przykusztykal ze swego warsztatu. Oczy miał zaczerwienione i spuchnięte od łez. Zbliżał się nieśmiało i przystanął o kilka kroków od martwego Szczepana. Marcellus dostrzegł go i skinął, żeby podszedł. Stary tkacz usłuchał, ale pobladł ze strachu. Opierając pomarszczone ręce o słabe kolana przycupnął i z bliska popatrzał w martwą twarz ukamienowanego. Potem zwrócił na Marcel-lusa badawczy wzrok, ale go nie poznał. — Okrutną miał śmierć — jęknął. — Szczepan nie umarł — powiedział Marcellus. — Odszedł z Jezusem. — Proszę cię, panie, nie drwij z naszej wiary — błagalnie szepnął Benjusuf. — Nieszczęśliwy to był dzień dla nas, którzy wierzymy w Jezusa. — Czyż nie obiecał wam, że ci, którzy w Niego wierzą, nie umrą na wieki? 411 Starzec pokiwał głową, nieufnie spoglądając w oczy Rzymianina. — Tak, ale ty, panie, przecież w to nie wierzysz — wyjąkał. Marcellus położył dłoń na jego chudym ramieniu. — Może Jezus nigdy nie przyjdzie do mnie — rzekł spokojnie — może nie przyjdzie do ciebie, nie wiem, ale przyszedł po Szczepana. Idź, sprowadź młodszych mężczyzn do pomocy; zaniesiemy zwłoki do twojego warsztatu. Wciąż jeszcze bladzi ze strachu sąsiedzi gromadzili się wokół zmasakrowanych zwłok, które złożono na długim stole w warsztacie Benjusufa. Wszyscy płakali. Nic nie mogło ukoić żalu Rody. Niektórzy mężczyźni podejrzliwie zerkali na Marcellusa, obawiając się, że jest może nasłany, aby ich szpiegować. Nie pora było tłumaczyć, że czuje się im bliski. W pewnej chwili spostrzegł u swego boku Demetriusza i poprosił go, żeby został w warsztacie i pomógł tym ludziom pogrzebać przyjaciela. Ujął pod rękę starego i zapłakanego Benjusufa, odprowadził go w kąt izby. — Nic tutaj nie mogę wam pomóc — rzekł wciskając w rękę tkacza kilka złotych monet. — Ale mam do ciebie prośbę. Jeśli Justus przyjdzie znów do Jerozolimy, powiedz mu, że widzia łem, jak Szczepan wstępował do królestwa Jezusowego, i jestem głęboko przeświadczony, że wszystko, co mi opowiadał w Ga lilei, jest prawdą. Dzień bardzo się dłużył Szymonowi siedzącemu w ciemnościach i zakutemu w ciężkie łańcuchy. W południe przyniesiono mu kromkę spleśniałego chleba i dzbanek wody, ale Szymon nie tknął jedzenia; zanadto czuł się zgnębiony. Kiedy znalazł się w ciemnicy, przez pierwszą godzinę szydercze głosy z sąsiednich cel pytały go o imię, popełnioną zbrodnię i termin egzekucji. Z hałaśliwą butą rzucali plugawe dowcipy na temat czekającej ich kaźni, a gdy nowy skazaniec milczał, szydzili z niego, że oniemiał ze strachu. Nie odpowiadał im, aż wreszcie znudzili się i dali mu spokój. Drewniana ława, na której siedział, służyła też za łóżko i była za szeroka, by mógł oprzeć plecy o ścianę. Niewygodna poza bardzo go męczyła. Chwilami próbował wyciągać swoje ogromne ciało na ławie, lecz nie przynosiło to wielkiej ulgi. Mur był równie wilgotny jak podłoga. Ogromne szczury skubały zębami jego sandały. Ciężkie kajdany kaleczyły przeguby rąk. 412 Myślał, że łatwiej byłoby mu znosić te udręki i groźbę śmierci, gdyby zostawiał dobrze ugruntowaną organizację i gdyby miał pewność, że rozpoczęte dzieło będzie się dalej rozwijało pomyślnie. Nie podołał swojemu zadaniu. Może zbłądził zakładając Eklezję. Za wcześnie ją powołał do życia. Był zbyt niecierpliwy. Trzeba było czekać, pozwolić, by królestwo rosło powoli, w ciszy, niby ciasto zaczynione drożdżami, do którego kiedyś porównał je Nauczyciel. Co się teraz stanie ze sprawą chrześcijaństwa, gdy wszyscy przywódcy rozproszyli się lub kryją się przed więzieniem? Kto stanie u steru? Filip? Nie. Filip jest zacny i wierny, ale brak mu śmiałości. Przywódca musi być aż do zuchwalstwa odważny. Jan? Nie. Jakub? Nie. Ci uczniowie mają wielkie serca, lecz brak im głosu. Szczepan? Tak, Szczepan udźwignąłby to zadanie, ale nie w Jerozolimie. Żydzi domagają się, żeby przewodził im Izraelita, i może mają słuszność: chrześcijaństwo jest dziedzictwem Izraela. Dlaczego Pan dopuścił do tej katastrofy? Czy zmienił plan budowania swojego królestwa? Czy stracił zaufanie do przywódcy, którego sam mianował? Szymon wspomniał dzień, gdy Jezus powiedział do niego: „Tyś jest Piotr — opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój". Szymon Piotr zamknął oczy i pokiwał głową, porównując tamtą chwilę radosnego uniesienia ze swoją obecną beznadziejną klęską. Kiedy noc zapadła, strażnik z migoczącym w ręku łuczywem przeszedł wzdłuż cel; każdą z nich kolejno otwierał ze szczękiem rygli i napełniał dzbanki wodą. Widząc, że Szymon Piotr nie zjadł południowej kromki chleba, nie dał mu teraz drugiej. Nic nie powiedział, być może nie zdziwił się temu, bo skazańcy czekający na śmierć często nie mieli ochoty jeść. W porze rozdawania wieczornego posiłku więzienie wypełnił szczęk łańcuchów i tupot kroków, później jednak zaległa cisza. Szymona ogarnęła senność, oparł więc głowę i plecy o wilgotny mur i mimo niewygodnej pozycji zasnął. Wkrótce nawiedził go dziwny sen; dziwny nade wszystko dlatego, że nie wydawał się snem, chociaż Szymon Piotr wiedział, że musi nim być, bo w rzeczywistości nic takiego nie mogłoby się zdarzyć. W tym śnie wstał z ławy i ze zdumieniem stwierdził, że kajdany zsunęły się z jego rąk i leżą otwarte na ławie. Poruszył nogami: ciężki łańcuch już ich nie krępował. Wyprostował się i chwilę nasłuchiwał. Ciszę mącił tylko głośny rytmiczny oddech śpiących więźniów. Szymon nigdy w życiu nie miał jeszcze snu tak wyraźnego i realnego. 413 Przeciągnął się, zrobił kilka kroków w kierunku drzwi celi, wymacując w ciemnościach drogę i ostrożnie stawiając obute w sandały stopy na kamiennej podłodze. Sandały nie stukały na kamieniach i to był jedyny nierealistyczny szczegół tego snu, wszystko poza tym zdawało się niewiarygodnie prawdziwe. Wyciągnął rękę i dotknął grubych, nabitych ćwiekami drzwi. Ustąpiły bezgłośnie. Dotknął ich drugi raz i otworzyły się przed nim. Zrobił znów krok naprzód, potem drugi i trzeci. Co za sen! Szymon nie spał, czuł, że serce wali mu w piersi, krew pulsuje z przyspieszonym tętnem w szyi, a jednocześnie był pewny, że leży na ławie w swojej celi. Trzymając się ręką wilgotnej ściany szedł dalej ostrożnymi, bezszelestnymi krokami. U wylotu długiego korytarza przez żelazne kraty drzwi przeświecało nikłe światło. Kiedy się zbliżył, drzwi otworzyły się, a powolność i cichość, z jaką to się stało, upewniły go, że wszystko dzieje się we śnie. Pewnym krokiem przeszedł próg. W mdłym świetle zobaczył dwóch strażników: siedzieli na ziemi obejmując ramionami kolana, głowy zwiesili na piersi i spali głęboko. Żaden nie drgnął nawet. Szymon zmierzał ku potężnej bramie i widział ciężkie rygle łączące jej dwa skrzydła; spodziewał się, że sen każe im się rozstąpić, ale pozostały nie wzruszone. Położył dłoń na zimnym żelazie i pchnął, ale nadaremnie. Wtedy zrozumiał, że sen się skończył i że zaraz ocknie się zakuty w łańcuchy na więziennej ławie. Dygotał z chłodu, więc otulił się szczelniej płaszczem i ze zdumieniem spostrzegł przy tym, że ręce ma w dalszym ciągu wolne od kajdan. Rozejrzał się dokoła, zbity z tropu tym pomieszaniem jawy ze snem. Nagle wzrok jego padł na małą furtkę w jednym skrzydle ogromnej bramy. Furtka była otwarta. Kiedy Szymon przeszedł przez nią, zamknęła się za jego plecami bezszelestnie. Znalazł się na ulicy. Szybko ruszył naprzód. Na skrzyżowaniu potknął się w ciemności o wysoki krawężnik. Pewny, że ten wstrząs obudzi go wreszcie, stał długą chwilę w miejscu; spojrzał w górę, zobaczył gwiazdy i roześmiał się z radości. Nie śpi! Został wyzwolony z więzienia! Co teraz robić? Dokąd pójść? Przyspieszył kroku i ruszył do warsztatu Benjusufa, ale zastał dom pogrążony w ciemnościach. Poszedł nieco dalej, do domu Jana Marka. W oknie na piętrze błyszczało słabe światełko. Szymon zapukał do wysokiej plecionej z łoziny furtki. Po chwili uchyliło się małe okienko w bramie i ukazała się w nim wystraszona twarz Rody. Dziewczyna krzyknęła i uciekła ku otwartym drzwiom domu. 414 — To Szymon! — wołała. — Szymon wrócił po śmierci! Znów pobiegła do bramy, odsunęła rygle. Oczy miała zapuchnięte od płaczu, ale twarz jej promieniała szczęściem. Zarzuciła ramiona na szyję Wielkiego Rybaka, uścisnęła go w uniesieniu. — Szymonie! — krzyknęła. — Jezus cię wskrzesił! Czy widziałeś Szczepana? Czy on także wróci? — To Szczepan umarł? — ze smutkiem spytał Szymon. Roda wypuściła go z objęć i osunęła się na ziemię, szlochając rozpaczliwie. Szymon podniósł ją łagodnie i oddał w opiekę matce Jana Marka. — Doszła do nas wieść, że cię zabili — powiedział Marek. — Nie — odparł Szymon. — Zostałem wyzwolony z wię zienia. Z wolna szli ku domowi. Roda wciąż płakała rozdzierająco. W mieszkaniu zebrała się gromada chrześcijan. Wszyscy wytrzeszczali oczy i pobledli na widok Szymona, bo byli pewni, że ich pasterz nie żyje. W milczeniu rozstąpili się przed nim. Na chwilę zatrzymał się wśród nich. Zdawał się przeobrażony wydarzeniami ostatnich godzin. Biła od niego jakaś nowa powaga i moc. Z wolna podniósł rękę, a ludzie wokół niego schylili głowy. — Módlmy się — powiedział Szymon Piotr-Opoka. — Błogosławiony niech będzie Pan, który wskrzesił w nas na dzieję. Chociaż nas ciężko dzisiaj doświadcza, radujmy się, bo wiara nasza, cenniejsza niż złoto, wyjdzie z tej próby umoc niona, abyśmy stali się godni ujrzeć Pana, gdy do nas powróci. Demetriusz przez godzinę przechadzał się tam i z powrotem po drugiej stronie ulicy naprzeciw wejścia do insuli, aż wreszcie niepokój wziął górę nad cierpliwością, i Grek doszedł do wniosku, że pomylił się w swoich domysłach: Marcellus najwidoczniej wcale nie próbował wstawiać się u Juliana za prześladowanymi chrześcijanami. Koryntczyk opuścił więc posterunek przed insulą i pospieszył do warsztatu Benjusufa. Był jeszcze dość daleko od celu, gdy zauważył, że w przeciwną stronę ciągnie stamtąd wielu dostatnio odzianych mężczyzn z zasępionymi twarzami, jakby pod wrażeniem jakiegoś przykrego wypadku. Potem dostrzegł blask słońca odbity w tarczach nadchodzącego oddziału legionistów, uskoczył więc w najbliższą uliczkę i okrężną drogą podążał do domu starego tkacza. 415 Pomimo edyktu, zakazującego chrześcijanom gromadzenia się, co najmniej dwadzieścia osób otaczało w warsztacie stół, na którym złożono umarłego. Demetriusz ze zdumieniem ujrzał wśród zebranych swojego pana, który, jak się zdawało, wszystkim tutaj zarządzał. Koryntczyk przecisnął się przez grupę żałobników. Przy zmarłym klęczała Roda płacząc rozpaczliwie. Trudno było uwierzyć, że to Szczepan, z którym ledwie przed kilkoma godzinami rozmawiał, leży martwy i zmasakrowany. Kiedy Demetriusz ochłonął z pierwszego wstrząsu, Marcellus odciągnął go w kąt izby. — Zostań tu z nimi, Demetriuszu — powiedział. — Pomóż im w pogrzebie. Moja obecność tylko ich krępuje. Nie rozu mieją, dlaczego zajmuję się tą sprawą i podejrzewają mnie o złe zamiary. Wracam do gospody. — Widziałeś, panie, jak to się stało? — spytał Demetriusz. — Tak! — Marcellus zbliżył się do swojego niewolnika i szepnął mu do ucha: — Stało się więcej, niż można by sądzić z pozorów. Ale wszystko to opowiem ci później. Przyjaciele pogrzebali biednego Szczepana bez przeszkód ze strony władz, po czym Demetriusz odprowadził Marka do domu myśląc, że teraz już będzie mógł pospieszyć do gospody, gdzie na niego czeka Marcellus. Ale Maria, matka Marka, i Roda tak gorąco prosiły, żeby został z nimi, że nie śmiał odmówić. Po wieczerzy, której zresztą nikt jeść nie chciał, gdy zapadł mrok zaczęli się schodzić pojedynczo, parami lub w małych grupkach krewni i przyjaciele, wypełniając izbę na dole. Nikt nie zabrał głosu w imieniu milczących i smutnych uczestników tego zebrania. Szeptem powtarzano sobie wieść o widzeniu, jakie miał przed śmiercią Szczepan, ale nikt z obecnych nie stał dość blisko kamienowanego, żeby dokładnie widzieć, co się zdarzyło. Demetriusz nie przywiązywał większej wagi do tych pogłosek. Najbardziej przejęta tymi opowieściami była Roda. Niespodziewanie, ku ogólnemu zdumieniu, zjawił się Szymon, bardziej dostojny i poważny niż kiedykolwiek. Nie miał, jak się okazało, chęci opowiadać szczegółowo o okolicznościach swojego wyzwolenia. Jedno było oczywiste: to przeżycie umocniło w nim ducha. Zdawało się, że jeszcze urósł. Ludzie wyczuwali w nim nowy autorytet i nikt nie miał odwagi zagadnąć go pierwszy czy wypytywać o cokolwiek. Zadziwili się też, gdy bardzo spokojnie oznajmił im, że odtąd mają go nazywać Piotrem. Demetriusz odwołał na bok Marka i podsunął mu myśl, 416 żeby zaprosił Piotra na nocleg. Chętnie gotów był ustąpić Rybakowi miejsca w gościnnym pokoju i wrócić do gospody. Propozycja została przyjęta i Koryntczyk mógł wymknąć się niepostrzeżenie. Była już prawie północ, kiedy zapukał do drzwi Marcellusa, który jeszcze czuwał i czytał. Rozmawiali szeptem do białego dnia zapominając zupełnie o tym, że jeden z nich jest panem, a drugi jego niewolnikiem, przejęci powagą dyskusji o wstrząsających zdarzeniach ostatniej doby. — Ja także jestem chrześcijaninem — oznajmił Marcellus, gdy skończył relację o ukamienowaniu Szczepana, a Korynt- czykowi wydało się, że jego pan powiedział to z większą dumą, niż zwykł mówić: „Jestem Rzymianinem". Bardzo dziwna była ta całkowita kapitulacja Marcellusa Gallio wobec wierzeń i reguł życia tak obcych jego wychowaniu i temperamentowi. Wczesnym popołudniem Demetriusz odprowadził go na skraj wzgardzonego pola nazywanego Golgotą. Szli w milczeniu. Kwaśny dym snuł się leniwie nad wysypiskiem palonych odpadków. Zielony pagórek w oddali wyglądał jak oaza wśród pustyni. — Pamiętasz to miejsce, panie? — spytał Demetriusz przy stając. — Dość mgliście — odparł Marcellus. — Z pewnością sam bym tu nie trafił. A ty je zachowałeś wyraźnie w pamięci? — Tak. Przyszedłem tu później niż ty. Stąd zobaczyłem już wzniesione krzyże, a dokoła tłum ludzi. — Co ja robiłem wtedy? — Grałeś w kości z kilkoma oficerami. — O jego szatę? — Tak, panie. Obaj umilkli na długą chwilę. — Nie widziałem, jak przybijali Go do krzyża — rzekł wreszcie Marcellus zdławionym głosem. — Paulus odciągnął mnie na bok. Byłem wdzięczny, że mi oszczędził tego widoku. Przeszedłem na drugie zbocze pagórka. Gorzko mi to wspomi nać, Demetriuszu. — Stąd, panie, masz już wyraźną ścieżkę — powiedział Demetriusz. — Będę na ciebie czekał w gospodzie. Mam nadzieję, że nie doznasz zawodu, ale wydaje się mało praw dopodobne, żeby Szymon Piotr mógł stawić się na to spotkanie. — Myślę, że jednak przyjdzie — odparł Marcellus. — Dzisiaj mniej mu grozi aresztowanie niż wczoraj. Zarówno władze z insuli, jak i starszyzna ze świątyni starają się przekonać szerszy ogół, że chrześcijanie nie mają ani prawnych, ani — 27 — Szata 417 moralnych uzasadnień dla swojego ruchu. Ujęli przywódcę, licząc, że jego śmierć odstraszy tragicznym przykładem następców, a teraz są pewnie wstrząśnięci, że ofiara w tajemniczy sposób zniknęła z więzienia. Myślę, że ani Julian, ani Herod nie zechcą wyjaśnić tej zagadki. Prawdopodobnie sądzą, że im mniej będzie się o sprawie Wielkiego Rybaka mówiło, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych; nie spróbują więc go szukać. Dlatego mam nadzieję, że Szymon Piotr przyjdzie na to spotkanie, jeśli nie zapomniał w tym zamęcie o swojej obietnicy. Piotr nie zapomniał. Marcellus z daleka spostrzegł go, jak nadchodził z podniesioną głową, sprężystym krokiem, świadczącym o zdecydowaniu i energii. To jest urodzony przywódca — pomyślał obserwując go z szacunkiem Marcellus. Ale zbliżając się do zielonego pagórka Wielki Rybak zwolnił kroku i przygarbił się nieco. Przystanął i drżącą ręką otarł wysokie czoło. Marcellus pospieszył na jego spotkanie, gdy Piotr wspinał się na małe wzniesienie, powłócząc ociężale nogami. Piotr wyciągnął do Rzymianina swoją wielką dłoń, ale nie odezwał się ani słowem. Usiedli na trawie w pobliżu trzech głębokich dołów, które zostały tu po wbitych w ziemię krzyżach, i czas jakiś obaj milczeli. Wreszcie Piotr ocknął się z bolesnej zadumy, spojrzał na Marcellusa spod ciężkich powiek i zaraz znowu spuścił oczy. — Nie byłem tutaj tamtego dnia — rzekł niskim, gardłowym basem. — Nie stałem u Jego boku w godzinie męki. — Piotr westchnął ciężko. Marcellus nie wiedział, co powiedzieć, i czy w ogóle powinien coś odpowiadać. Ogromny Galilejczyk ze smutkiem patrzał na swoje ręce, pogrążony w żalu tak głębokim, że wszelkie próby pocieszania go zdawały się niepotrzebnym zuchwalstwem. W końcu Piotr spojrzał na Marcellusa z krytycznym zainteresowaniem, jakby go dopiero teraz zobaczył. — Twój grecki niewolnik mówił mi, że chcesz poznać historię Jezusa — rzek! z powagą. — Słyszałem, że wczoraj pomagałeś życzliwie przenieść zwłoki biednego Szczepana. Benjusuf miał wrażenie, że wyznajesz wiarę chrześcijańską. Czy to prawda, Marcellusie Gallio? — Jestem przeświadczony, że Jezus jest Bogiem — odparł Marcellus. — Wierzę, że Jezus żyje i że ma wielką moc. Ale muszę dowiedzieć się o Nim jeszcze wielu rzeczy. — Zaszedłeś już na drodze wiary dość daleko — powiedział Piotr serdecznie. — Jako Rzymianin przywykłeś do zupełnie 418 innego sposobu życia niż ten, którego uczył Jezus. Z pewnością masz na sumieniu wiele złych uczynków, za które musisz odpokutować, zanim znajdziesz pełnię łaski. Ale nie mogę od ciebie żądać skruchy/ póki ci nie wyznam własnych win. Jakiekolwiek popełniłeś grzechy, nie mogą one dorównać mojej zdradzie, którą mi Jezus jednak przebaczył. Był moim najdroższym przyjacielem, a ja w dniu, kiedy mnie potrzebował, przysiągłem, że Go nie znam. Piotr zasłonił wielkimi rękami oczy i zwiesił głowę na pierś. Po długiej chwili podniósł znowu wzrok na Rzymianina. — A teraz powiedz mi, co wiesz o Jezusie — rzekł. Marcellus nie od razu odpowiedział, a gdy się wreszcie odezwał, szepnął bardzo cicho trzy tylko słowa i sam usłyszał swój głos, jakby to ktoś inny mówił: — Ja go ukrzyżowałem. Słońce już się chyliło ku zachodowi, kiedy wstali, żeby ruszyć z powrotem do miasta. Przez te dwie godziny Marcellus usłyszał wzruszające szczegóły historii, którą przedtem poznawał fragmentarycznie i w okresie, gdy jeszcze nie dojrzał do przyjęcia jej. Dziwnie zbliżyły ich wyrzuty sumienia, lecz Piotr, podniesiony na duchu wspomnieniem Mistrza, oznajmił, że teraz nade wszystko trzeba myśleć o przyszłości. Snuł śmiałe plany dalszego działania. Wybierał się do Cezarei, Joppy, a może nawet do Rzymu. — A co ty zamierzasz robić, Marcellusie? — spytał takim tonem, jakby go wzywał do współzawodnictwa. — Wrócę do kraju. — I zdasz cesarzowi sprawę ze swojej misji? — Tak. Piotr położył ciężką dłoń na kolanie Marcellusa i poważnie spojrzał mu w oczy. — Jak wiele powiesz mu o Jezusie? — zapytał. — Powiem mu, że Jezus, którego uważał za zmarłego, żyje i zakłada swoje nowe królestwo. — Będziesz potrzebował niezwykłej odwagi, młody bracie. Cesarz nie będzie zadowolony dowiadując się, że nadchodzi nowe królestwo. Może cię ukarać za to zuchwalstwo. — Trudno! — odparł Marcellus. — Muszę mu powiedzieć prawdę. — Spyta cię, skąd wiesz, że Jezus żyje. Co mu odpowiesz? 419 — Opowiem o śmierci Szczepana, o wizji, jaka mu się ukazała. Jestem pewny, że on wtedy widział Jezusa. — Cesarz Tyberiusz zażąda bardziej konkretnych dowodów. Marcellus zamyślił się nad tymi słowami. Piotr miał rację, takie świadectwa nie przekonają ludzi, którzy nie są skłonni uwierzyć. Tyberiusz wydrwi jego argumenty. Któż by je potraktował inaczej? Senator Gallio powiedziałby: „Widziałeś umierającego człowieka, któremu ukazał się Jezus. Skąd wiesz, co ten człowiek widział? Czy to jedyna podstawa, na której opierasz swoją wiarę w to, że Galilejczyk żyje? Mówisz, że dokonywał cudów, ale przecież sam nie byłeś świadkiem tych wydarzeń". — Chodźmy — rzekł Piotr wstając. — Wracajmy do miasta. Szli prawie nie rozmawiając, każdy zatopiony we własnych myślach. Kiedy znaleźli się w rojnym i gwarnym śródmieściu, Piotr oświadczył, że idzie do domu Jana Marka. Marcellus wracał do gospody. Przechodzili właśnie koło świątyni. Słońce zachodziło i marmurowe schody, gdzie zwykle siedziało mnóstwo żebraków, już prawie opustoszały. Na najniższym stopniu przycupnął kaleka z powykręcanymi i skurczonymi kończynami; nieszczęśnik stukał miseczką i ochrypłym głosem błagał o jałmużnę. Piotr zwolnił kroku. Marcellus, który go zrazu nieco wyprzedził, zawrócił spostrzegając, że Wielki Rybak rozmawia z żebrakiem. — Od dawna cierpisz to kalectwo, bracie? — pytał go. — Od urodzenia, panie — jęknął tamten. — Na miłość Boską, wspomóż mnie jałmużną. — Nie mam pieniędzy — wyznał Piotr, a potem jakby pod wpływem jakiejś nowej myśli dodał: — Ale dam ci, co mam! — Wyciągnął do zaskoczonego żebraka obie ręce i rozkazał: — W Imię Jezusa mówię ci, wstań i chodź! Chwycił kalekę za wychudłe ramiona i podniósł go na nogi. I żebrak wstał! Oszołomiony, skomląc żałośnie, na pół płacząc, na pół śmiejąc się, przesuwał sandały po kamiennych płytach, stawiał niepewnie krótkie, nieśmiałe kroki, ale szedł, niewątpliwie szedł o własnych siłach! Teraz już nie chlipał, lecz krzyczał ze szczęścia. Ludzie zaczęli się gromadzić. Sąsiedzi, którzy od dawna znali kalekę, cisnęli się do niego i w podnieceniu zasypywali go pytaniami. Piotr ujął Marcellusa pod ramię i oddalili się szybko; przez długą chwilę nic nie mówili. Wreszcie Marcellus odzyskał głos, co prawda trochę drżący: — Piotrze! Jak ty to zrobiłeś? 420 — Mocą ducha Jezusowego. — Ależ to niemożliwe! Ten człowiek był kaleką od urodze nia. Nigdy w życiu nie zrobił ani jednego kroku! — A teraz będzie chodził — uroczyście zapewnił Piotr. — Powiedz mi, Piotrze — prosił Marcellus. — Czy wie działeś, że masz taką władzę? Czy już kiedyś dokonałeś czegoś podobnego? — Nie, nic takiego nie zdarzyło mi się przedtem. Ale coraz wyraźniej czuję obecność Jezusa. On mieszka we mnie. Ta władza nie jest moja, to Jego duch działa przeze mnie. — Może nie ukaże się już nigdy więcej inaczej niż w głębi ludzkich serc — powiedział Marcellus. — Tak — potwierdził Piotr — zamieszka w sercach ludzi i da im moc swojego ducha, ale to nie wszystko. On przyjdzie znowu! Rozdział 20 Wiadomo było, że nie ma na świecie tak hałaśliwego miasta jak Rzym, ale żeby to w pełni ocenić, trzeba tam wrócić po roku spędzonym w innych, cichszych krajach. Z wyjątkiem dwóch głównych ulic przecinających się na Forum — Via Sacra i Via Nova — wyłożonych gładkim numidyjskim marmurem, wszystkie ważniejsze arterie miasta były wybrukowane polnym kamieniem różnych rozmiarów — od śliwki do jabłka granatu. Żeby zmniejszyć zatory na tych ciasnych i krętych arteriach i jeszcze węższych bocznicach, zabroniono na nich już od wieku ruchu ciężkich wozów handlarzy, furgonów naładowanych towarami i w ogóle wszelkich pojazdów od świtu do zachodu słońca; zakaz nie obowiązywał jedynie powozów cesarskich i defilad urządzanych z okazji oficjalnych uroczystości. Toteż w dzień po ulicach handlowej dzielnicy kłębił się tłum pieszych, w którym torowali sobie bez ceregieli drogę uprzywilejowani obywatele jadący konno lub niesieni w lektykach, ale z zapadnięciem zmierzchu rozlegał się turkot i zgrzyty ciężkich żelaznych kół toczących się po kocich łbach i zaczynała się straszliwa kakofonia, złożona z przenikliwego skrzypienia 421 nie smarowanych osi, chlaśnięć batów, wrzasku ludzi kłócących się o pierwszeństwo przejazdu; zgiełk ten nie ustawał aż do wschodu słońca. Tak działo się co noc przez wszystkie pory roku. Ale szczyt hałaśliwości osiągał Rzym w lecie przy pełni księżyca, gdy wszyscy budujący nowe gmachy i domy, a także ci, którzy mieli jakieś ciężkie materiały do przewiezienia, korzystali z jasnych nocy. Tysiące mieszkańców, nie mogąc zasnąć, wylęgały na ulice potęgując wrzawę i zamęt. Kupcy otwierali sklepy ze słodyczami i napojami dla błąkających się po nocy klientów. Przekupnie głośno zachwalali swój tandetny towar, śpiewacy brzdąkali na lirach i walili w bębny, obładowane wielbłądy brnęły uparcie naprzód depcząc po nogach protestujących krzykliwie ludzi i drąc na nich odzież; ciężkie platformy z drewnem budulcowym lub ciosanym kamieniem spychały na boki ciżbę, tarasowały ulice w poprzek, gdy skręcały ku murom czy otwartym bramom. Rzym nocą był straszny, a im piękniejsza noc, tym bardziej niebezpieczna. W tę czerwcową noc, kiedy Marcellus wracał do kraju, na długo nim galera opłynęła zakręt i odsłonił się widok na miasto, młody trybun usłyszał piekielny zgiełk, który wydał mu się bardziej niż kiedykolwiek ogłuszający. Usłyszał go bowiem uszami człowieka, który spędził letni miesiąc żeglując po spokojnym morzu. Hałas ten miał teraz dla niego nowe znaczenie. Symbolizował zbiorowy wrzask skłóconego świata, gdzie życie było twarde i nikczemne i skąpo wynagradzało ludzki trud i ludzkie namiętności. Ten świat nie znał, nigdy nie zakosztował spokoju, a nawet, jak się zdawało, wcale go nie pragnął. Galera zręcznie i łagodnie przybiła do nabrzeża, witana przez rój wrzeszczących tragarzy. Demetriusz jeden z pierwszych zbiegł z pokładu na ląd i po chwili wrócił prowadząc kilku krzepkich Traków, którzy zabrali bagaże Marcellusa. Młody trybun ze swoim niewolnikiem wsiadł do najętego powozu, który wkrótce utknął w ciżbie i posuwał się w tak żółwim tempie, że zniecierpliwiony Marcellus zdecydował się zapłacić woźnicy i dalej iść piechotą. Zapomniał, jak brutalny i okrutny może być tłum. Ludzie zbici w ciżbę tracą inteligencję, nie są zdolni zrozumieć, że mogliby łatwiej osiągnąć cel, gdyby zachowali porządek i ustępowali sobie nawzajem. Nawet dzikie zwierzęta cisnące się w dżungli do wodopoju wykazują więcej rozsądku niż ten ponury, samolubny, pchający się bezmyślnie motłoch. 422 Marcellus przypomniał sobie z goryczą własne słowa wypowiedziane w dyskusji z Paulusem. Twierdził wówczas, że królestwo dobrej woli nie rozpocznie panowania na szczytach społeczeństwa, nie zostanie ogłoszone przez monarchę, lecz narodzi się wśród prostych ludzi. Oto miał teraz wokół tych prostych ludzi! Wejdź, Marcellusie, na wóz i przemów do nich apelując do ich dobrej woli! Wezwij ich do wzajemnej miłości, pomocy, ustępstw wobec bliźnich! Przekonaj, by postępowali według nakazów Chrystusa! Ale uważaj, bo gotowi cię obrzucić błotem z rynsztoka. Nie ma żartów z prostymi ludźmi, Marcellusie! W godzinę później dom senatora Gallio stał się widownią najszczęśliwszego w życiu rodziny wydarzenia. Rok temu Marcellus pożegnał ich roztrzęsiony, mizerny, ze zmąconym umysłem, a rodzice i siostra płakali nad nim jak nad umarłym. Co prawda przychodziły w tym czasie listy z zapewnieniami, że młody trybun miewa się już zupełnie dobrze, ale brakowało w nich jakichkolwiek szczegółów o jego podróżach, a mgliste wzmianki, że pragnąłby wrócić jak najprędzej do domu, brzmiały niezbyt przekonująco. Między wierszami odczytywali potwierdzenie złych przeczuć i podejrzewali, że Marcellus przeżywa wciąż jeszcze jakieś wstrząsy psychiczne. Ostatni list, który dostali przed miesiącem, Marcellus zakończył słowami: „Wiozę dla cesarza nieuchwytną tajemnicę. Tyberiusz lubi bawić się tajemnicami. Ale ta zapewne okaże się czymś więcej niż rozrywką". Senator wzdychał i kręcił ze smutkiem głową odkładając zwój z pismem syna. A teraz Marcellus zjawił się zdrów i silny jak gladiator, uwolniony od melancholii, tryskający inteligencją, humorem i zapałem jak dawniej. A nawet wzbogacony o jakąś trudną do określenia, dziwną wewnętrzną radość. Promieniowała od niego nowa żywotna energia, elektryzująca wszystkich domowników. Czuło się ją w jego głosie, w spojrzeniu, w gestach. Najbliżsi nie chcieli zrazu pytać, co znaczy ta zmiana, a nawet woleli nie zdradzać się, że ją zauważyli. Nie mówili też o tym początkowo między sobą. Byli jednak pewni, że Marcellus wrócił z podróży naznaczony jakimś szczególnym znamieniem. Senator do późnej nocy pracował tego dnia w bibliotece. Właśnie skończył, odłożył przybory do pisania i wstał od stołu, gdy usłyszał w sieni energiczne kroki. Marcellus zostawił Demetriusza u bramy polecając mu czekać na bagaże, sam zaś, rozpoznany przez dwóch uszczęśliwionych starych niewolników czuwających pod drzwiami 423 domu, szybko przebiegł wielkie atrium. Drzwi biblioteki były na wpół otwarte. Wpadł bez ceremonii i chwycił ojca w objęcia, ściskając go do utraty tchu. Senator, chociaż zachował mimo podeszłego wieku postawę i pełnię sił męskich, niemal załamał się ze wzruszenia. — Synu mój! Synu! — powtarzał drżącym głosem. — A więc jesteś znów zdrowy! Silny! Pełen życia! Chwała bogom! Marcellus tuląc policzek do twarzy ojca pogładził go po ramieniu. — Tak, ojcze! — wykrzyknął. — Czuję się żywy jak nigdy! A ty, ojcze, z każdym rokiem piękniejesz! Dumny jestem z ciebie! Łucja w swoim pokoju ocknęła się ze snu, usiadła w łóżku, chwilę nasłuchiwała, a potem odrzuciła jedwabną kołdrę i znów nadstawiła uszu, z otwartymi ustami i bijącym sercem. — Och! — krzyknęła. — Tercjo! Podaj mi suknię! Zbudź się, Tercjo, prędko! Gdzie moje sandały? Marcellus przyjechał! Zbiegła do biblioteki i rzuciła się w ramiona brata, a kiedy podniósł ją całując serdecznie, zawołała: — Marcellusie! Więc znów jesteś sobą! — A ty, siostrzyczko, bardzo wyładniałaś! Nawet trochę urosłaś, prawda? — Musnął palcami jej lśniące czarne włosy. — Śliczna! Senator oboje otoczył ramieniem ku wielkiemu ich zdumieniu, bo nie miał zwyczaju okazywać swoim bliskim czułości. — Chodźcie teraz do matki — powiedział. — Jest bardzo późno — odparł Marcellus. — Może lepiej jej nie budzić? — Ależ nie, idziemy! — stanowczo rozstrzygnęła Łucja. Trzymając się pod ręce przecisnęli się wszyscy troje naraz przez drzwi. W słabo oświetlonym atrium zebrała się gromadka najstarszych sług; z potarganymi włosami, z zaspanymi oczyma, czekali z niepokojem, jak zachowa się młody panicz, który podczas ostatniej wizyty w rodzinnym domu był tak zgnębiony i dziwny. — Hej, Marciporze! — krzyknął Marcellus, chwytając wyciągniętą rękę niewolnika. — Witaj, Decymusie! — Sztywny, małomówny majordomus rzadko się rozkrochmalał, ale w tej chwili uśmiechał się szeroko, ściskając dłoń młodego trybuna. — Jak się masz, Tercjo! — zwrócił się Marcellus do ładnej, smukłej dziewczyny zbiegającej po schodach. Wszyscy otoczyli Marcellusa, a sędziwemu Serwiuszowi bezzębne usta drżały i łzy spływały po zmarszczonej twarzy, kiedy młody pan serdecznie poklepał go po ramieniu. 424 — Witaj! Witaj! — szeptał staruszek. — Niech bogowie błogosławią ci, panie! — O, jest i Leniusz! — Wykrzyknął Marcellus. — Jak miewają się moje konie? — A kiedy Leniusz ośmielił się powiedzieć, że Isztar oźrebiła się przed trzema miesiącami, wszyscy roześmiali się, jak z dobrego żartu. Marcellus spro wokował nowy wybuch śmiechu mówiąc: — Przyprowadź mi natychmiast tego źrebaka, Leniuszu! Chcę go co prędzej zobaczyć. Do atrium tymczasem zbiegło się co najmniej dwadzieścioro niewolników podnieconych radośnie. Nigdy jeszcze w domu senatora Gallio nie pozwolono sobie na takie rozluźnienie dyscypliny. Służba, od lat nawykła poruszać się bezszelestnie i z szacunkiem, śmiała się głośno i wesoło, i to w atrium! W obecności senatora! A on uśmiechał się wyrozumiale! Oczy rozbłyskiwały radością, gdy Marcellus każdego poznawał i witał po imieniu. Przyszły też trzymając się za ręce macedońskie bliźniaczki ubrane jednakowo, podobne jak dwie krople wody. Młody trybun przypomniał sobie, że je widział kiedyś przed dwoma laty, ale nie pamiętał ich imion. Spojrzał na nie i wszystkie oczy zwróciły się w ich stronę, a nieśmiałe dziewczęta zarumieniły się z zakłopotania. — A wy jesteście chyba siostrami? — spytał. Ten dowcip spodobał się jeszcze bardziej niż poprzedni i atrium zatrzęsło się od ogólnego śmiechu. — Decymusie! — zawołał senator, gdy śmiech umilkł. — Za godzinę podasz wieczerzę. W wielkiej sali! Na złotych półmiskach! Marciporze, dopilnuj, żeby zaświecono wszystkie lampy. W całym domu! Także w ogrodzie! Marcellus przemknął wśród rozpraszającej się gromadki służby i wbiegł po schodach na piętro. Kornelia już na niego czekała w korytarzu przed drzwiami swojego pokoju. Objął ją stęsknionymi ramionami. Nie znajdowali słów, stali tylko tuląc się do siebie. Matka miękką dłonią głaskała krótko obcięte włosy syna i płakała jak dziecko, a senator z wilgotnymi od łez oczyma patrzał z boku na to powitanie przebierając palcami frędzle szerokiego pasa. Łucja, intuicyjnie rozumiejąc, że trzeba zostawić przez chwilę Marcellusa samego z matką, tak łatwo ulegającą wzruszeniom, zatrzymała się u stóp schodów, żeby dać jeszcze Decymusowi kilka poleceń co do wieczerzy. Wszyscy inni służący już się rozeszli do swoich obowiązków i nawet szelest rzemieni u ich 425 sandałów brzmiał wesoło, świadcząc, że noc przyniosła radość i że ludzie dobrze czują się w tym domu. — Nie trzeba żadnych ciężkich potraw, Decymusie — mówiła Łucja. — Trochę świeżych owoców, zimnego mięsa i wino wystarczy... ciasto z orzechami, jeżeli jest w spiżarni. Nic już teraz nie gotujcie. Jest późno, senator byłby zmęczony i śpiący, zanim byście przygotowali jakieś wymagające czasu dania. Tak jak senator kazał, nakryj stół w wielkiej sali i podawaj wszystko na złotych półmiskach. Ogrodnikowi powiedz, żeby naciął róż, czerwonych róż. Mojemu bratu niech usługują bliźniaczki. A poza tym... W tej właśnie chwili do atrium wszedł Demetriusz — wysoki, opalony, poważny i przystojny. Łucja urwała w pół zdania i szerzej otworzyła oczy. Skinieniem głowy odprawiła major-domusa i w powitalnym geście podniosła rękę tak, że szeroki rękaw tuniki opadł ukazując nagie ramię nad kształtnym łokciem. Nie uszło to uwagi Decymusa, który ze zgorszoną miną oddalił się sztywnym krokiem. Demetriusz podszedł bliżej i zastygł w żołnierskiej postawie, a potem ukłonił się nisko i z wolna zasalutował przepisowo włócznią, ale Łucja impulsywnie podbiegła do niego i położyła obie dłonie na smagłych ramionach Koryntczyka. — Stokrotne dzięki, Demetriuszu, że przywiozłeś Marcel- lusa z powrotem zdrowego i silnego jak dawniej — powiedziała ze wzruszeniem. — A nawet w lepszej formie niż dawniej! — Nie należą mi się te podziękowania — odparł. — Trybun Marcellus nie potrzebował niczyjej opieki, żeby wrócić do domu. Jest teraz w pełni panem własnej osoby. — Podniósł na nią wzrok ze szczerym zachwytem: — Czy wolno mi powie dzieć, że siostra trybuna wygląda bardzo, bardzo pięknie? — Oczywiście wolno, jeżeli naprawdę tak uważasz. — Łucja przebierając w palcach bursztynowe korale uśmiechnęła się, jak umiała najpowściągliwiej. — Nie pytam o twoje zdrowie, Demetriuszu, bo wystarczy na ciebie spojrzeć! Czy mieliście jakieś ciekawe przygody w tej podróży? — Zmrużyła oczy przyglądając się długiej świeżej bliźnie na jego ramieniu. Grek zerknął także na tę bliznę z ironicznym grymasem. — W jaki sposób dorobiłeś się tej okropnej szramy? — spytała udając zgrozę. — Zawarłem bliższą znajomość z pewnym Syryjczykiem — wyjaśnił. — To są niezbyt uprzejmi ludzie. — Mam nadzieję, że dałeś mu lekcję dobrych greckich manier. Przyznaj się... czy go zabiłeś? 426 — Syryjczycy mają twarde życie — lekko odpowiedział Demetriusz. — Umierają tylko ze starości. Łucja wzruszyła ramionami dając do zrozumienia, że ma dość żartów, i poważniejąc zmarszczyła brwi. — Co się stało z moim bratem? — spytała. — Wydaje się tak niezwykle naładowany energią... — Może trybun zechce sam wytłumaczyć to swojej siostrze we właściwym czasie. — Ty się także zmieniłeś, Demetriuszu. — Mam nadzieję, że na lepsze — odparł. — I w nim, i w tobie wyczuwa się jakąś nową siłę — stwierdziła Łucja. — Co to jest? Czy może Marcellus otrzymał jakąś zaszczytną misję? Demetriusz z entuzjazmem przytaknął. — A czy nie narazi go ona na niebezpieczeństwa? — zatroskała się Łucja. — O tak, jest niebezpieczna! — z dumą oznajmił Ko- ryntczyk. — Marcellus, jak się zdaje, nie martwi się tym wcale. Nigdy go nie widziałam w tak radosnym usposobieniu. Od pierwszej chwili zaraził cały dom wesołością. — Wiem, słyszałem, jak się wszyscy śmiali — powiedział z uśmiechem Demetriusz. — Byle to nie przewróciło ludziom w głowach — z godnością przemówiła Łucja. — Nie są przyzwyczajeni do takiej swobody, no, ale w tak wyjątkowych okolicznościach, może im ten jeden jedyny raz nie zaszkodzi. — Chyba nie zaszkodzi — oschle potwierdził Demetriusz — że przez chwilę czuli się naprawdę szczęśliwi... ten jeden, jedyny raz. Łucja podniosła brwi. — Obawiam się, że nie zrozumiałeś mnie — powiedziała chłodno. — Obawiam się, że rozumiem aż za dobrze — westchnął. — Czy zapomniałaś, pani, że jestem także niewolnikiem? — Nie! — Potrząsnęła głową. — Ale zdaje się, żeś ty o tym zapomniał. — Wybacz, nie chciałem być zuchwały — odparł ze skru chą. — Ale to są bardzo poważne sprawy: dyscyplina, niewol nictwo, panowanie, stosunek człowieka do człowieka, kwestia, kto ma prawo innym ludziom pozwalać na chwilę radości albo też zabraniać im tego. Łucja marszcząc brwi popatrzyła mu badawczo w twarz. 427 — Miejmy nadzieję, że łaskawość, jaką mój brat okazał służbie, nie spowoduje w naszym domu rozprzężenia — powiedziała szorstko. — Myślę, że tak źle nie będzie — odparł Demetriusz. — Trybun po prostu wierzy w inną metodę kierowania ludźmi, o wiele skuteczniejszą niż surowe rozkazy. A także przyjem niejszą dla wszystkich. W dodatku można dzięki niej mieć lepszą, gorliwszą służbę. Marcellus z piętra zawołał siostrę. — Przykro mi, Demetriuszu, że tak ostro odezwałam się do ciebie — powiedziała wchodząc na schody Łucja. — Bardzo cieszymy się, że wróciłeś do nas. Spotkał spojrzenie jej szczerych oczu i zobaczył w nich uśmiech. Podniósł włócznię do czoła. Łucja wydęła wargi, - potrząsnęła głową i niedbale skinęła ręką. — Zwalniam cię z przepisowego salutowania... ten jeden jedyny raz! — powiedziała. Kiedy Łucja zniknęła, do Demetriusza zbliżył się Marcipor, który niecierpliwie czekał w pobliskiej alkowie na koniec tej rozmowy, i obaj wyszli przez perystyl na zalany światłem księżycowym dziedziniec. — Nadziwić się nie mogę — rzekł Marcipor — że nasz trybun odzyskał tak wspaniałe zdrowie! Jak to się stało? — Opowiem ci wszystko szczegółowo przy pierwszej okazji, może jeszcze dzisiejszej nocy. Marcellus stał się żarliwym wyznawcą Jezusa. Wędrował po całej Galilei... — A ty? — przerwał mu Marcipor. — Nie towarzyszyłeś mu w tych wędrówkach? — Nie przez cały czas. Kilka miesięcy spędziłem w Jerozo limie. Chciałbym ci wiele opowiedzieć o tym pobycie. Wyobraź sobie, Marciporze, Galilejczyk żyje! — Wiem, słyszeliśmy o tym. — My? To znaczy kto? — Demetriusz chwycił starszego rodaka za rękę i zatrzymał. — Chrześcijanie w Rzymie — odparł Marcipor uśmiechając się ze zdumienia przyjaciela. — A więc nowina doszła już do Rzymu! Tak prędko! — Przed kilkoma miesiącami. Przynieśli ją kupcy z An- tiochii. — A ty, jak się dowiedziałeś? — Ludzie szeptali o tym na targowisku. Decymus, który zawsze drwi z Greków, z satysfakcją powiedział mi, że zabo bonni handlarze z Antiochii przywieźli wiadomości o zmart- 428 wychwstaniu jakiegoś żydowskiego cieśli. Pamiętałem, coś ty mi o tym mówił, więc paliła mnie ciekawość, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. — I poszukałeś kupców z Antiochii? — podpowiedział Demetriusz. — Zaraz następnego dnia. Opowiadali bardzo chętnie tę historię i brzmiała przekonująco. Usłyszeli ją od naocznego świadka wielu cudów, od niejakiego Filipa. Kilku z nich, żeby sprawdzić te wiadomości, wybrało się do Jerozolimy; tam rozmawiali z innymi godnymi zaufania ludźmi, którzy widzieli Jezusa po Jego zmartwychwstaniu. Wspominając, coś mi mówił, i słysząc świadectwo tych kupców, uwierzyłem. — A więc jesteś chrześcijaninem! — Demetriuszowi oczy błyszczały z radości. — Musisz to powiedzieć trybunowi, ucieszy się ogromnie! Marcipor zasępił się nagle. — Jeszcze nie teraz, Demetriuszu. Poczekajmy, aż się sytuacja wyjaśni. Decymus zdążył senatora zawiadomić o tym nowym ruchu, przedstawiając go jako bunt przeciw prawo witym władzom. — Co na to senator? — Nie wiem, ale z pewnością nie jest chrześcijaństwu przychylny. Kojarzy z nim nieszczęścia syna. Jeżeli Marcelim dowie się, że w Rzymie jest liczna grupa chrześcijan, mógłby popełnić jakąś nieostrożność. Swoją porywczą naturą ściągnąłby na nas wszystkich niebezpieczeństwo. Chrześcijanie tu muszą się ukrywać. Już i tak patrole węszą miejsca naszych tajnych spotkań. Nie chcę też, żeby z naszego powodu doszło do starcia między Marcellusem a jego ojcem. — A więc dobrze, Marciporze — zgodził się Demetriusz — ręczę ci, że nic mu nie powiem, ale on to sam odkryje. Konflikt między nim a ojcem jest nieuchronny. Marcellus nie wyrzeknie się swojej wiary, a mało prawdopodobne, żeby senator dał się przekonać o jej słuszności. Starzy ludzie nie są skłonni do zmiany poglądów. Ale nasza sprawa nie może czekać, aż wszyscy uparci starzy ludzie ją zaaprobują. Nauka Jezusa to jedyna dla świata nadzieja, że zapanuje kiedyś wolność i spra wiedliwość. A jeśli chcemy, żeby ta nadzieja spełniła się, trzeba naszą prawdę głosić już dzisiaj, nie tracąc czasu. — Wierzę w to — odparł Marcipor — ale mimo wszystko nie chciałbym, żeby Marcellus zranił serce swojego ojca. Senator niewiele ma już życia przed sobą. — A wiesz, że podobny przypadek kiedyś przedstawił 429 pewien młody człowiek Jezusowi? Opowiadał mi to znajomy Galilejczyk, który był obecny przy tej rozmowie. Młodzieniec, przeświadczony, że powinien stać się jawnym wyznawcą nowej nauki, rzekł do Jezusa: „Mój ojciec jest stary i przywiązany do starego zakonu. Gorszy go ta nowa religia. Ale gdy pogrzebię ojca, wrócę i pójdę za Tobą". — Mnie się wydaje, że mówił dość rozsądnie — oznajmił Marcipor, który miał siedemdziesiąt sześć lat. — Jezus inaczej to osądził — odparł Demetriusz. — Pora, żeby świat poznał nową prawdę i zmienił postępowanie. Nie można z tym zwlekać, aż wymrą starzy ludzie, a z nimi razem stare poglądy. Ci, co je wyznają, już za życia umarli. Niechaj umarli grzebią swoich umarłych! — Czy On tak powiedział? — spytał Marcipor. — Nie pamiętam dosłownie, ale taki był sens Jego wypo wiedzi. — Surowe słowa w ustach tak łagodnego Nauczyciela! Demetriusz serdecznym gestem ujął przyjaciela pod ramię. — Marciporze, byłoby wielkim błędem, gdybyśmy myśleli, że nauka Jezusa, ponieważ głosi pokój i odwołuje się do dobrej woli ludzkiej, jest religią słabą i nieśmiałą, która czeka cierp liwie, aż każdy będzie mógł ją przyjąć bez trudu i wyrzeczeń, a tymczasem gotowa jest ustępować pokornie z drogi i kryć się w zaroślach, póki wszystko inne nie przejdzie. Ci, którzy poniosą w świat tę pochodnię, będą musieli wiele wycierpieć. Już teraz znoszą chłosty i wtrącani są do więzień. Wielu przypłaciło życiem swoją wiarę. — Wiem — szepnął Marcipor. — Kupiec z Antiochii mówił, że był świadkiem ukamienowania pewnego młodego Greka przez jerozolimski motłoch. Ten Grek nazywał się Szczepan. Może go znałeś? — Szczepan — ze smutkiem odparł Demetriusz — był moim najserdeczniejszym przyjacielem. Marcellus jeszcze nie skończył śniadania, gdy nadszedł Marcipor z wiadomością, że senator Gallio jest w bibliotece i spodziewa się, że syn wkrótce znajdzie czas, żeby z nim porozmawiać. — Powiedz senatorowi, że przyjdę za chwilę — rzekł Marcellus. Wolałby odwlec o kilka dni zasadniczą rozmowę z ojcem, któremu na pewno trudno będzie wysłuchać cierpliwie i z szacunkiem tej dziwnej historii. Przez kilka minut patrzał w otwarte okno, w roztargnieniu obierając pomarańczę, chociaż nie 430 miał ochoty jej zjeść, i zastanawiając się, jak przedstawić ojcu sprawę Galilejczyka Jezusa. Rozumiał, że będzie nie tylko obrońcą ukrzyżowanego, ale sam stanie jak podsądny przed trybunałem. Marek Lukan Galłio nie był człowiekiem skorym do kłótni. Zyskał sławę jako wytrawny dyplomata; wiedział, kiedy i w jakich granicach trzeba pójść na ustępstwa, kogo i czym ułagodzić; znał subtelną sztukę polubownego załatwiania spraw. Nigdy przez samą próżność nie upierał się przy swoim zdaniu. Ale szczycił się swoją intelektualną uczciwością. Jeśli, na przykład, wiedział, że woda zawsze i wszędzie spływa z góry na dół, nie dałby się nikomu przekonać, że pewnego dnia w jakimś kraju woda na rozkaz jakiegoś człowieka popłynęła pod górę. Nie trwonił czasu na słuchanie legend 0 zjawiskach sprzecznych z prawami przyrody. Samo słowo „cud" wystarczyło, żeby go oburzyć. Nie znosił takich bajek, a tym bardziej osób, które w nie wierzyły. A ponieważ jego zdaniem wszystkie religie opierają się na wierze w nadprzyro dzone istoty i zjawiska, nie tylko gardził każdą religią, lecz otwarcie brzydził się ludźmi religijnymi. Uważał, że są to albo głupcy, albo oszuści. Jeśli ktoś obdarzony zdrowym rozsądkiem popisuje się nabożnością, trzeba się takiego człowieka wy strzegać, bo oczywiście chce on wyzyskać naiwnych, którzy mu zaufają widząc jego bogobojność. Nie brak bowiem osób przeświadczonych, że pobożność z reguły idzie w parze z uczciwością, chociaż wystarczy rozejrzeć się trzeźwo po świecie, aby dostrzec, że jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Stary Serwiusz może naprzykrzać się bogom modłami, bo jest ciemnym niewolnikiem. Można nawet wybaczyć cesarzowi Tyberiuszowi obsesyjne zainteresowanie religią, bo wiadomo, że to wariat. Ale zdrowego, wykształconego człowieka nic nie usprawiedliwia, jeśli pozwala sobie na takie głupstwa. Kiedy Marcellus przed rokiem wrócił do domu, ojciec potraktował go z głębokim współczuciem. Biedak przeżył okropny wstrząs i chwilowo rozum mu się zmącił. Senator nie mógł się gniewać, nawet gdyby jego chory syn bredził bez sensu. Teraz jednak Marcellus był zdrów na ciele i na umyśle. t miał tego ranka opowiedzieć ojcu historię człowieka, który uzdrawiał kaleki i chorych, umarł na krzyżu, został pogrzebany, a po trzech dniach wstał z grobu i by! widziany przez wielu świadków. Senator na pewno oburzy się i z odrazą krzyknie: „Ależ to nonsens!" 431 Przewidywania, że senator Gallio tak właśnie zareaguje na historię Jezusa, okazały się niestety trafne. Była to bardzo przykra rozmowa. Od pierwszej chwili Marcellus wyczuł silny sprzeciw. Chciał zacząć opowieść od niesprawiedliwego oskarżenia i wyroku, żeby wzbudzić współczucie dla skrzywdzonego Galilejczyka, ale ojciec nie pozwolił mu naświetlić sprawy od tej strony. — To już słyszałem, synu — przerwał mu szorstko. — Nie potrzebujesz raz jeszcze do tego wracać. Opowiedz mi o po dróży, którą odbyłeś po ojczystym kraju tego człowieka. Marcellus opowiedział więc o swoich wędrówkach z Jus-tusem, o małym Jonatanie, którego krzywą stopę naprostował Jezus, o Miriam, która otrzymała od Niego wspaniały głos, o Lidii uzdrowionej przez samo dotknięcie Jego szaty, o starym Natanaelu Bartłomieju i o uśmierzeniu burzy na jeziorze; przez cały czas ojciec wpatrywał się w syna spod ściągniętych krzaczastych brwi nie robiąc żadnych uwag ani też nie zadając pytań. Wreszcie nadeszła chwila, gdy Marcellus musiał powiedzieć o zmartwychwstaniu Jezusa. Powtórzył dokładnie wszystko, co mówili mu ludzie, którym Jezus ukazywał się po swojej śmierci. Bruzdy wokół warg senatora pogłębiły się i ułożyły w szyderczy grymas. — Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie — przyznał młody trybun — a jednak jestem przeświadczony, że to prawda. — Chwilę wahał się, czy wspomnieć o cudzie dokonanym w jego obecności przez Piotra, ale bał się przeciągać strunę. O innych cudach ojciec może powiedzieć, że Marcellus dał się zbałamucić ludziom, którzy go okłamali. Ale jeśli zapewni, że był świadkiem takiego zdarzenia, ojciec jego samego nazwie kłamcą. — Wierzysz świadectwu kilku zabobonnych rybaków — drwiąco stwierdził senator. — Niełatwo mi było uwierzyć, ojcze, i nie próbuję ciebie przekonać. Pytałeś, czego dowiedziałem się o Jezusie wędrując po Galilei, więc mówię całą prawdę. Jestem przekonany, że Galilejczyk żyje. Myślę, że jest istotą wieczną, Boską, że ma władzę, jaką nie rozporządza żaden król ani cesarz; wierzę też, że On w końcu zapanuje nad światem. Senator Gallio zaśmiał się ironicznie. — Czy zamierzasz powiedzieć Tyberiuszowi, że ten Galilej czyk będzie rządził światem? •— Może nie będę musiał cesarzowi o tym mówić. Powiem 432 tylko, że Galilejczyk, którego ukrzyżowano, znowu żyje. Tyberiusz sam wyciągnie z tego wnioski. — Radzę ci, bądź ostrożny zdając sprawę temu staremu wariatowi. Jest dostatecznie szalony, żeby ci uwierzyć, ale nowina nie ucieszy go. Czy nie rozumiesz, że gotów ukarać cię za to, że przyniosłeś mu tak złe wiadomości? — W najgorszym razie może mnie zabić, ale nie zrobi mi nic więcej — spokojnie odparł Marcellus. — Masz rację, ale nawet tak lekka kara jak śmierć nie jest dla młodego ambitnego mężczyzny łatwa do zniesienia. Marcellus skwitował ten ponury dowcip uśmiechem. — Mówiąc poważnie, ojcze, nie boję się śmierci. Poza grobem jest życie wieczne. — Tą nadzieją ludzkość łudzi się od najdawniejszych cza sów — przyznał Gallio. — Mówią o tym napisy nagrobne sprzed trzech tysięcy lat. Piękne marzenie, ale niestety nie poparte żadnymi dowodami. Nikt nie wrócił, żeby o tym zaświadczyć. — Jezus wrócił! — stwierdził Marcellus. Gallio westchnął głęboko i pokiwał głową. Długą chwilę rozmyślał w milczeniu, potem odepchnął krzesło i obszedł wkoło wielki stół. Kiedy zbliżał się do Marcellusa, ten wstał. — Synu — błagalnie powiedział senator, kładąc dłonie na szerokich ramionach młodego trybuna. — Jedź do cesarza i zdaj mu sprawę z tego, co słyszałeś o tym galilejskim proroku. Zacytuj mu słowa mądrości Jezusa. Wiele jego nauk brzmi rozumnie i dobrze byłoby, gdyby Tyberiusz zechciał je stosować. Jeśli koniecznie chcesz, opowiedz także o jego magicznych sztukach. Stary Tyberiusz uwierzy, a im bardziej są nieprawdopodobne, tym lepiej go zabawią i tym pewniej zyskasz sobie jego łaski. Ale na tym, moim zdaniem, należy poprzestać. — Nie radzisz, ojcze, wspominać o Jego zmartwych- wstaniu? — spytał z szacunkiem Marcellus. — Po co? Zastanów się trzeźwo nad swoją sytuacją. Bez własnej winy zostałeś narażony na bardzo niezwykłe przeżycie i teraz musisz je zrelacjonować cesarzowi. Tyberiusz od kilkunastu lat, czy może dawniej jeszcze, jest obłąkany, każde dziecko w Rzymie o tym wie. Otoczył się chmarą zwariowanych filozofów, astrologów, magów i wróżbitów. Są wśród nich pospolici szarlatani, są też ludzie niezrównoważeni psychicznie. Jeżeli powtórzysz Tyberiuszowi to, co mnie mówiłeś, staniesz się jedną więcej małpą w jego menażerii. 28 — Szata 433 Pigułka była gorzka, ale Marcellus przełknął ją z uśmiechem. Ojciec widząc, że jego argumenty trafiają w sedno, próbował w dalszym ciągu przekonywać syna. — Masz przed sobą piękną przyszłość, jeśli zechcesz się o nią postarać. Ale przekreślisz ją upierając się przy swoich zamiarach. Czy rozumiesz, jakie nieszczęście możesz ściągnąć na siebie, na nas wszystkich? Dla twoich rodziców i siostry byłaby to tragedia, gdyby przyjaciele za naszymi plecami szeptali, że straciłeś rozum, że powiększyłeś bandę cesarskich uczonych błaznów. A co na to powie Diana? — dodał bardzo serio. — Ta śliczna dziewczyna jest w tobie zakochana. Czy cię to nie obchodzi? — Obchodzi mnie bardzo, ojcze! — wykrzyknął Marcellus. — Rozumiem, że może się gorzko rozczarować do mnie, ale nie mam wyboru. Przyłożyłem rękę do tego pługa, już go nie porzucę. Gallio cofnął się, oparł o stół i rzekł z uśmiechem: — Poczekaj, aż zobaczysz Dianę, zanim zdecydujesz się wyrzec jej miłości. — Pragnę zobaczyć ją jak najprędzej, ojcze. — Obiecaj, że postarasz się spotkać z nią na Capri przed złożeniem raportu cesarzowi! — Tak, jeśli to będzie możliwe, postaram się, ojcze. — Czy wydałeś już zarządzenia co do swojej podróży? — Tak. Demetriusz tym się zajął. Wyruszamy dzisiaj wieczorem galerą do Ostii, a potem „Kleo" zawiezie nas na Capri. — Dobrze! — pochwalił weselszy już nieco senator. Klepnął syna po ramieniu. — A teraz przejdźmy się po ogrodzie. Nie byłeś też jeszcze w stajni! — Chwileczkę, ojcze. Zanim wyjdziemy, chcę ci coś wyjaśnić — rzekł Marcellus z wielką powagą. — Masz wrażenie, że wszystko zostało uzgodnione po twojej myśli; byłbym szczęś liwy, gdybym mógł zastosować się do twoich rad, ale, niestety, nie mogę. — Nie możesz? Co to znaczy? — spytał Gallio patrząc w oczy syna. — Czuję się zobowiązany powiedzieć cesarzowi o zmart wychwstaniu Jezusa. — No, trudno — ugodowo odparł senator. — Jeżeli musisz o tym mówić, powiedz, że takie pogłoski krążą wśród galilejs kiego ludu. Nie musisz chyba Tyberiuszowi wyznawać, że sam w to wierzysz. Jeżeli powiesz, że kilku rybaków rzekomo go widziało, spełnisz dostatecznie swój obowiązek. Przecież osobiś- 434 cie tego faktu nie stwierdziłeś. Tyś nie widział zmartwychwstałego Galilejczyka! — Widziałem człowieka, który na Niego patrzył — oświad czył Marcellus. — I uważasz, że to jest niezbity dowód? — zadrwił senator. — W tym przypadku tak. Widziałem Greka ukamienowa nego za chrześcijańską wiarę. To był dzielny człowiek, gotowy umrzeć za prawdę. Znałem go, zasługiwał na zaufanie. Kiedy wszyscy myśleli, że już nie żyje, podniósł się, uśmiechnął i krzyknął: „Widzę Go!" Jestem zupełnie pewny, że Go w tej chwili widział. — Nie musisz jednak tego mówić Tyberiuszowi! — z irytacją odparł senator. — Muszę, ojcze! Skoro to słyszałem i widziałem, byłbym tchórzem, gdybym nie dał świadectwa prawdzie. Ja też jestem chrześcijaninem, ojcze. Nie mogę postąpić inaczej. Senator nic nie odpowiedział. Wyszedł z pokoju ze spuszczoną głową, nie obejrzał się nawet za siebie. Marcellus, smutny, że zawiódł nadzieje ojca, wyszedł pod pergolę wiedząc, że Łucja czeka tam na niego. Dziewczyna zobaczyła go z daleka i wybiegła na spotkanie. Biorąc brata pod rękę, wesoło pociągnęła go ku miejscu, gdzie najbardziej lubili dawniej rozmawiać. — Co się stało? — zapytała. — Czy posprzeczałeś się z ojcem? — Zrobiłem mu wielką przykrość! — wyznał Marcellus. — Mam nadzieję, że nie opowiadałeś mu znów o tym okropnym zdarzeniu w Jerozolimie, które tak ciężko od chorowałeś? — Nie o tym wydarzeniu, siostrzyczko, ale o człowieku ukrzyżowanym wówczas. Bardzo chciałbym także tobie o Nim opowiedzieć. — Pięknie dziękuję, braciszku — drwiąco odparła Łucja — ale nie chcę o nim słyszeć ani słowa! Ty byś mógł również zapomnieć o nim nareszcie!... Do nogi, Bambo! Widzisz, pies cię nie poznał! Ja też z trudem cię poznaję — szepnęła wydymając wargi.— Czy nigdy już nie będziesz wesoły jak dawniej? Wczoraj wieczorem byliśmy pewni, że wyzdrowiałeś całkowicie. Z radości nie mogłam usnąć do rana! A dzisiaj znów jesteś smutny i zamyślony! — Miała łzy w oczach. — Proszę cię, Marcellusie! — Wybacz, kochanie! — Marcellus objął wpół siostrę. — Chodźmy obejrzeć róże. Bambo, pójdź no tu, piesku! Bambo zbliżył się z wolna i pozwolił się pogłaskać. 435 Cesarz od kilku tygodni niedomagał. W pierwszych dniach kwietnia, chełpiąc się swoim hartem, staruszek powędrował w rzęsistym deszczu do nie gotowej jeszcze willi, aż na wschodni kraniec promenady, i przeziębił się, a to wystarczyło, żeby podkopać już i tak wątłe siły. W zwykłych okolicznościach Tyberiusz, bardzo dbały o swoje zdrowie, nie zaryzykowałby takiej przechadzki, a gdyby zdarzyło mu się zmoknąć, natychmiast położyłby się do łóżka, wściekły i zaniepokojony, kazałby się okładać gorącymi kata-plazmami i kurować wszelkimi sposobami, jakie znali nadworni lekarze. Tym razem jednak cesarz czuł się odmłodzony — w rzeczywistości raczej był zdziecinniały — i przemoknięty do nitki długo przesiadywał z Dianą w świeżych, wilgotnych murach nowej budowli. Wróciwszy potem do willi Jowisza udawał, że bardzo lubi deszcz, i odtrącał próby pomocy, chociaż było oczywiste, że trzęsą nim dreszcze i kichał prosto w nos ochmistrzowi dworu, zapewniając ochrypłym głosem, że jest zdrów. Wszyscy domownicy zgadzali się w opinii, że to młodziutka córka senatora Gallusa — wprawdzie mimo woli — zachęciła starego cesarza do tej niebezpiecznej lekkomyślności, a także do wielu innych ryzykownych szaleństw. Piękna Diana stała się dość kłopotliwym gościem na wyspie. Kiedy przed rokiem zjawiła się tutaj, w pierwszych tygodniach wszyscy mieszkańcy Capri — z wyjątkiem żony cesarza, Julii, głęboko i zawzięcie zazdrosnej — cieszyli się z wpływu dziewczyny na Tyberiusza, kiedy przy niej nabrał nowego wigoru. Zadurzenie w Dianie odmieniło go po prostu; żeby jej się przypodobać, zachowywał większą powściągliwość nie tylko w jedzeniu i piciu, lecz również w słowach i uczynkach. Rzadko teraz widywano go pijanego. Nie tak często i nie tak gwałtownie szalał z gniewu. Co prawda w chwilach rozdrażnienia ciskał ciężkimi przedmiotami w swoich ministrów, ale od dawna nie szczekał i nie gryzł ich. Przedtem gorszył dworaków wałęsając się po wyspie zarośnięty i obdarty jak żebrak; teraz kazał się golić codziennie i dbał o elegancję. Cieszyło to ogromnie ludzi, których losy i stanowiska były w jakiś sposób związane z jego osobą, czyli wszystkich niemal na Capri: ministrów, muzykantów, lekarzy, tancerzy, ogrodników, piwnicznych, krawców, astrologów, historyków, poetów, kucharzy, gwardzistów, cieśli, kamieniarzy, rzeźbiarzy, kapłanów i co najmniej trzy setki służących, czy to niewolników, 436 czy wolnych. Im dłużej uda się utrzymać cesarza przy życiu, tym lepiej dla ich kariery, a im jest on weselszy, tym mniej uciążliwe są obowiązki jego otoczenia. Nic więc dziwnego, że Diana cieszyła się wielką popularnością. Dworscy poeci w wymyślnych odach sławili jej piękność, a także — z mniej głębokim przekonaniem — słodycz jej charakteru i łagodność; Diana bowiem była z natury porywcza, a jeśli ją coś gniewało, nie próbowała tego taić. Z czasem jednak zaczęto na dworze szemrać, że wątły starzec, udając wobec Diany młodzieńca, wyniszcza do reszty zdrowie. Od rana do wieczora starał się dotrzymywać kroku zwinnej dziewczynie; nie zważał na niepogodę, wytrwale dziobał laską żwirowane ścieżki wokół całej wyspy, sapiąc i świszcząc przemierzał to w górę, to na dół schody wspaniałej nowej willi, której ukończenie wydawało się równie odległe jak przed pół rokiem, chociaż setka biegłych robotników pracowała ciężko przez wszystkie dni tygodnia. Nic w oczach cesarza nie było dość piękne dla Diany, wciąż zrywano i na nowo murowano gzymsy, zdzierano i raz jeszcze układano mozaikowe posadzki. Pewnego dnia zirytowany starzec wykrzyknął, że nie wierzy, aby ta willa kiedykolwiek była gotowa do zamieszkania, a chociaż powiedział to pod wpływem chwilowego gniewu i bez namysłu, miał się okazać w tym przypadku dobrym prorokiem. Przez dłuższy czas wiele osób współczuło Dianie. Dziewczyna była za mądra, żeby zwierzać się komukolwiek w tym kłębowisku plotek, intryg i obłudy, podejrzewano jednak, że ta piękna, urocza istota przebywa na Capri wbrew swojej woli. Potwierdzał to płacz Diany za każdym razem, kiedy matka jej wyjeżdżała po krótkich, składanych co kilka tygodni wizytach. Rola istoty bezgranicznie uwielbianej przez cesarza dawała oczywiście pewne korzyści, ale na stałe była dość uciążliwa. Stopniowo rodziły się i rozrastały legendy o szansach Diany na przyszłość. Podpity ochmistrz zwierzył dowódcy pałacowej straży sekret, że córka legata Gallusa kocha się w synu senatora Gallio i prawdopodobnie jest to uczucie beznadziejne, bo młody trybun ma bzika i został wysłany gdzieś za granicę. Plotka rozeszła się lotem błyskawicy po wyspie. Najbardziej interesowała się szansami Diany stara Julia, która znalazła sposób, żeby kontrolować wszystkie listy wysyłane lub otrzymywane przez młodą dziewczynę. Szeptano na dworze, że Julia kopie całej korespondencji przekazuje 437 Gajuszowi; zawsze po otwarciu i przeczytaniu listów Diany wysyła do cesarskiego zastępcy zwój przez umyślnego. Zimą Gajusz nie odwiedzał Capri, ale w końcu kwietnia, powiadomiony o niedomaganiu Tyberiusza, zjawił się wraz ze świtą złotej młodzieży i spędził na wyspie tydzień, udając wielką troskę o zdrowie cesarza, lecz bawiąc się wesoło co noc na ucztach, wydawanych przez starego władcę. A Tyberiusz, żałosna karykatura cesarskiego majestatu, ledwie mógł utrzymać głowę na chwiejnej szyi podczas tych biesiad; na przemian to drzemał, to budził się i zmuszał do uśmiechu twarz, podobną do trupiej czaszki, aby zaraz potem usnąć znowu. Po jego prawej ręce, ale nie zwracając wcale uwagi na zgrzybiałego małżonka, spoczywała Julia w peruce, grubo uszminkowana, błyszcząca od klejnotów, odrażająca w swej starczej kokieterii, gdy mizdrzyła się do Gajusza. Żaden z pięćdziesięciu dworaków ucztujących przy suto zastawionych stołach nie pozwolił sobie na zmrużenie oka lub uśmieszek, wszystkich jednak bawiło widowisko na pół uśpionego cesarza i zalotnej cesarzowej, czepiającej się haftowanych złotem rękawów Gajusza, który znosił te karesy ze wzgardliwą obojętnością i wyciągał szyję, by patrzeć na leżącą po drugiej stronie obok cesarza Dianę; nie odrywał od niej wyłupiastych oczu, ale dziewczyna odpowiadała tak chłodnym spojrzeniem, jakby czytała epitafium na starożytnym pomniku. Wszyscy w skrytości serca bawili się tym z wyjątkiem Celii, pięknej, lecz pustogłowej żony Kwintusa, bratanicy Sejana, wieloletniego zausznika i doradcy Tyberiusza. Celia nie umiała zamaskować irytacji i niepokoju. Zabiłaby chyba Dianę, gdyby córka legata Gallusa choćby najlżejszym gestem lub uśmiechem zachęciła Gajusza, ale niemal równie oburzająca wydawała jej się zimna obojętność tej dziewczyny na zaloty władcy. Za kogo się ma ta Diana, że pozwala sobie na taką wyniosłość? Może jeszcze pożałować tych impertynencji. Stary wariat, który za nią chodzi potulnie niby pies na smyczy, nie pożyje już długo, a gdy umrze, jaka będzie sytuacja jego ulubienicy? Tydzień ten przyniósł Celii wiele goryczy. Odkąd Kwintus wyjechał do odległej prowincji w ważnej misji państwowej, jego żona — jak zawsze — była ośrodkiem powszechnego zainteresowania na wszystkich urządzanych przez Gajusza imprezach, pełniąc funkcje pani domu i z przyjemnością przyjmując jawne i dość grubiańskie hołdy cesarskiego namiestnika. Początkowo myślano, że Gajusz zwykł okazywać względy Celii, żeby zjednać sobie przychylność Sejana, który wtedy 438 trzymał ciężką rękę na cesarskiej szkatule. Z czasem jednak, gdy Gajusz stał się codziennym gościem w jej willi, odurzona tymi faworami Celia popełniła gruby błąd traktując lekceważąco dawnych przyjaciół, a ci, chociaż przez dyplomację znosili potulnie jej niegrzeczność, snuli plany zemsty, gotowi z nawiązką odpłacić za upokorzenie przy pierwszej sposobności. Celia miała nadzieję, że Gajusz wymyśli dla jej małżonka jakąś nową misję, która zatrzyma Kwintusa z dala od kraju, ale ku swemu rozczarowaniu dowiedziała się, że Kwintus lada dzień wróci do Rzymu. Jakby nie dość było tego zawodu, Gajusz nagle zainteresował się Dianą. W ostatnim dniu jego pobytu na Capri Celia postarała się o spotkanie z nim bez świadków — jak gdyby na tej wyspie cokolwiek dało się ukryć przed wścibstwem dworzan — i ze łzami zaczęła mu wyrzucać oziębłość. — Myślałam, że mnie lubisz! — powiedziała płaczliwie. — Nie wtedy, kiedy masz zaczerwieniony nos — mruknął. — Proszę cię, przestań się ośmieszać. — Czy nie mógłbyś Kwintusa znowu wyprawić gdzieś daleko? — Tego osła? Zaszczyciliśmy twojego małżonka godnością cesarskiego posła, a ten dureń dał się stłuc na kwaśne jabłko nie uzbrojonemu niewolnikowi w jakiejś greckiej gospodzie. — Nigdy w to nie uwierzę!— krzyknęła piskliwie Celia. — Ludzie zmyślili tę historię, żeby go oczernić! Miałam cię za przyjaciela Kwintusa. — Jedynym przyjacielem Kwintusa jest lustro! Gdybym kochał twojego męża, czy przyprawiałbym mu rogi? Celia szlochała histerycznie. — Lubiłeś mnie, póki nie przyjechałeś tutaj i nie zobaczyłeś córki legata Gallusa! A przecież to bije w oczy, że ta bezczelna dziewczyna gardzi tobą! — Radzę ci, nie próbuj przeciw niej intrygować! — ofuknął ją Gajusz, brutalnie ściskając jej ramię. — Zapomnij o niej, ciesz się z powrotu męża. — Parsknął złośliwym śmiechem. — W sam raz dobrana para, ty i twój Kwintus! — Nie możesz tak ze mną postąpić! — krzyknęła, bo wściekłość dodała jej odwagi. — Co powie cesarz, kiedy mu się poskarżę, żeś mnie znieważył? Gajusz wzruszył ramionami. — Co tobie powie, jeśli mu się przyznasz, jak się prowa dzisz? — odparł z drwiącym uśmiechem. Wtedy Celia zdecydowała się złożyć pożegnalną wizytę 439 małżonce cesarza, przypominając sobie o należnej Julii kurtuazji, chociaż reszta świty Gajusza zapomniała o tym w zamęcie przed wyjazdem. Julia przyjęła ją z nieoczekiwaną serdecznością, a Celia, spłakana i obrażona, łatwo uległa współczującym pytaniom dostojnej starszej kobiety. — Biedny Gajusz!— westchnęła Julia. — Taki wrażliwy! Taki osamotniony! Tak obciążony troskami! Musisz mu okazać wyrozumiałość, moja droga. Myślę, że naprawdę zakochał się w córce Gallusa. Byłoby to zresztą zupełnie stosowne małżeń stwo. Gallus cieszy się ogromną popularnością wśród żołnierzy, zarówno w kraju, jak w prowincjach. Można by powiedzieć, że kto ma po swojej stronie Gallusa, ten ma i armię. Jeżeli mój syn ma odziedziczyć cesarską władzę, będzie potrzebował przychylności legionów. W dodatku Tyberiusz, jak sama musiałaś zauważyć, stracił głowę dla tej dziewczyny, więc Gajusz żeniąc się z nią zapewni sobie przyszłość. — Ależ Diana go nie cierpi — krzyknęła Celia. — Wcale tego nie ukrywa! — Hm... Jej się zdaje, że kocha zbzikowanego syna senatora Gallio — Julia wydęła wąskie wargi z miną osoby wszech wiedzącej. — Ale to jej przejdzie. Jeżeli masz ochotę poracho wać się z czarującą Dianą, nie trudź się zaprzeczaniem pogłos kom o obłędzie trybuna Marcellusa. Na tym skończyła się rozmowa. Małżonka cesarza pocałowała Celię i odprawiła ją władczym gestem. Celia, energicznie wycierając usta po tym pocałunku, wróciła do willi Jowisza, gdzie świta Gajusza zgromadziła się, czekając na lektyki, w których niewolnicy mieli znieść znakomitych gości z góry do przystani. Nie traciła jeszcze nadziei, że Gajusz pożałuje swojego grubiaństwa i w powrotnej podróży znów obdarzy ją łaskami. — Gdzie Gajusz? — siląc się na wesoły ton spytała swoją kuzynkę Lawillę, córkę Sejana. — Nie wraca razem z nami do Rzymu — odparła Lawilla ze złośliwą satysfakcją. — Przypuszczam, że pozbywszy się nas chce swobodniej starać się o względy Diany. — Jeśli zechce, może ją mieć, oczywiście! — rzekła z gnie wem Celia. — Nie jest to wcale takie oczywiste — wtrąciła się siostra Lawilli, Minia, choć mogłoby się zdawać, że nie słyszała tej wymiany zdań, zajęta rozmową z Oliwią, córką Warusa, siedzącą już obok niej w lektyce. 440 — Diana czeka na powrót Marcellusa Gallio — dorzuciła Oliwia. — Nie będzie miała z niego pociechy — drwiąco powiedziała Celia. — Marcellus dostał pomieszania zmysłów. Dlatego rodzina wyprawiła go z kraju. — Bzdury! — zaprzeczyła Lawilla. — Cesarz wysłał go z jakąś misją do Aten czy do jakiejś wschodniej prowincji. Czy cesarz powierzałby państwowe zadania wariatowi? — Czemuż by nie? — zachichotała Minia. — Kto ci to powiedział? — zwróciła się do Celii Oliwia. — Małżonka cesarza! — odparła z godnością Celia. — Nie jest to sekret, jak sądzę. — Rzeczywiście! A jeśli nawet dotychczas ta sprawa była sekretem, to w tej chwili przestała nim być — stwierdziła z ironią Lawilla. — Co cię to obchodzi, Lawillo? — niechętnie spytała Minia. — Po prostu lubię Marcellusa — oznajmiła Lawilla. — Lubię także Dianę. Takie plotki mogą im bardzo zaszkodzić. Ale ja w nie wcale nie wierzę. — Sama Julia mi to powiedziała! — z oburzeniem zaprotes towała Celia. Lawilla podniosła brwi, wydęła usta i wzruszyła ramionami. — Ciekawam, dlaczego? — mruknęła. Po południu oczom podróżnych ukazała się wyspa Capri, a w godzinę później „Kleo" zawinęła do przystani. Dzień był bardzo piękny. Marcellus nigdy nie widział Zatoki Neapolitań-skiej równie błękitnej. Demetriusz został na nabrzeżu, żeby dopilnować transportu bagaży.do willi Jowisza. Marcellus niesiony w lektyce najpierw po marmurowych schodach, potem krętą ścieżką, wreszcie znowu po schodach, rozglądał się wokół z przyjemnością; Tyberiusz stworzył sobie tutaj piękne otoczenie szafując na ten cel olbrzymimi sumami. Może był szaleńcem, ale z pewnością był artystą. Kiedy młody trybun znalazł się na płaskowyżu, olśniła go w czerwcowym słońcu biel potężnej willi Jowisza, górującej nad czarodziejskim miastem Tyberiusza. W altanach medytowali starzy wychudli filozofowie i starzy spasieni kapłani, po żwirowanych ścieżkach okrążających sadzawki przechadzali się inni starzy uczeni, ze spuszczonymi głowami i splecionymi na plecach rękami. Czy grono cesarskich doradców składa się wyłącznie z ludzi w podeszłym wieku? Co prawda, wydaje się 441 to dość naturalne. Na samą myśl, że może będzie musiał włączyć się w ten krąg zgrzybiałych dziadów, Marcellus miał wrażenie, że mu przybywa lat. Zaskoczyło go przyjemnie, że nie musiał przed nikim usprawiedliwiać swojej wizyty. Wystarczyło, że wymienił imiona, a patrol przepuścił go nie stawiając żadnych więcej pytań. Odźwierny, gdy Marcellus przedstawił się, wysłał ordynansa do komendanta pałacowej straży, a ten natychmiast zjawił się, by wprowadzić gościa przez rozległy perystyl do chłodnego, wysokiego atrium. Tu z wielkim szacunkiem powitał go ochmistrz dworu. — Cesarz śpi, ale gdy się zbudzi, zawiadomimy go nie zwłocznie o przybyciu szlachetnego trybuna. Na razie może trybun raczy rozgościć się w przeznaczonym dla niego apar tamencie. — Czy to znaczy, że spodziewano się tutaj mojego przyby cia? — spytał Marcellus. — O tak! — odpowiedział Nawiusz. — Najjaśniejszy cesarz wiedział, panie, że wróciłeś do Rzymu. Apartament okazał się wspaniały, uzupełniony własnym małym, wykwintnie urządzonym perystylem, wychodzącym na ogród pełen kolorowych kwiatów. Kilku Nubijczyków krzątało się przygotowując kąpiel. Rosły Macedończyk przyniósł dzban wina, drugi niewolnik podał na srebrnej tacy świeże owoce. Marcellus wszedł do perystylu marszcząc w zamyśleniu czoło. Nie spodziewał się tak szczodrej gościnności. Jego ranga zasługiwała na pewne względy, ale kurtuazja, z jaką go przyjęto, musiała wynikać ze szczególnych powodów; pochlebiało mu to, lecz zarazem niepokoiło. Tymczasem nadszedł Demetriusz i przyniesiono bagaże. Nawiusz zjawił się z meldunkiem, że kąpiel gotowa, i dodał: — Córka legata Gallusa przyjmie cię, panie, jeśli sobie życzysz, w ogrodzie swojej willi. Nawiusz ofiarował się, że go zaprowadzi, ale Marcellus wolał iść sam, spytał tylko o drogę do willi Diany. Willa Diany! Na co jej willa tutaj? Czy sama zapragnęła mieć willę na Capri? Czy też był to pomysł starego Tyberiusza? Zbliżał się już do celu i mimo woli zwolnił kroku, żeby podziwiać wdzięk i proporcje tej budowli. Dom był duży, ale nie przytłaczał masywnością. Doryckie kolumny portyku zdawały się lekkie, a rzeźbione ornamenty nadproża subtelne niby koronka. Wyglądało to jak ogromny dom dla lalek, trochę też jak kunsztowne dzieło zbudowane z lukru przez cukiernika. 442 Na wyłożonym kafelkami tarasie spotkał go gwardzista i zaprowadził przez nie urządzone jeszcze atrium z szafirowym, złotymi gwiazdami usianym stropem, do perystylu, gdzie rój robotników bez większego zainteresowania spoglądał z rusztowań na gościa. Dalej rozciągał się na terasach zaplanowany, jeszcze nie zagospodarowany ogród. Przewodnik wskazał per-golę na południowej krawędzi płaskowyżu i cofnął się, a Mar-cellus szedł dalej przyspieszonym krokiem, pełen radosnego oczekiwania. Diana stała przy balustradzie patrząc w morze. Wyczuła, czy też usłyszała, że Marcellus nadchodzi, bo odwróciła się z wolna i oparta łokciem o szeroką kamienną poręcz czekała z twarzą poważną i szeroko otwartymi oczyma. Z wyrazu jej twarzy zgadł bez trudu, że dziewczyna z głębokim lękiem zadaje sobie pytanie, czy ukochany całkowicie wyleczył się z zaburzeń umysłu i czy żaden cień nie padnie na radość tego spotkania. W oczach jej czaił się lęk i odruchowo przycisnęła dłoń do ust. Marcellus nie miał czasu, żeby ocenić wszystkie szczegóły wykwintnego stroju — wdzięcznie udrapowaną białą jedwabną stole, rozcięte rękawy luźno spięte złotymi guzikami, ciemno-szkarłatny haft pod szyją, szeroką szarfę opinającą biodra, ozdobiony perłami szkarłatny diadem, spod którego wysuwały się na białe czoło ciemne kędziory — ale cała postać od razu go oczarowała. Diana przez okres rozłąki dorosła i uroda jej rozkwitła. W pamięci zachował obraz ślicznego dziewczątka, czasem jednak, przebywając w dalekich krajach, podejrzewał, że idealizuje zbytnio tę wizję w swoich wspomnieniach. Teraz przekonał się, że Diana jest w rzeczywistości jeszcze piękniejsza, i zachwyt rozpromienił mu twarz. Szła z wolna na jego spotkanie, wysmukła i dostojna w opływającej białej szacie, z ustami rozchylonymi uśmiechem zrazu nieśmiałym, z każdą sekundą nabierającym ufności. Kiedy Marcellus był już dość blisko, wyciągnęła ręce, nie spuszczając z jego twarzy wzroku, w którym malowała się nadzieja i tęsknota. — Diana! — wykrzyknął radośnie. — Moja najdroższa Diana! — Chwycił ją za ręce i z zachwytem spoglądał we wzniesione ku sobie jej oczy. — A więc naprawdę wróciłeś do mnie, Marcellusie? — szepnęła. Kiedy ją objął, poddała się ufnie jego ramionom i delikatnie pogłaskała go po policzku. Spuściła powieki i Marcellus 443 ucałował je czule. Zarzuciła mu ręce na szyję, a kiedy ustami dotknął jej warg, uścisnęła go niemal namiętnie. Westchnęła mimo woli i czuł przyspieszone bicie jej serca, gdy żarliwie odwzajemniała mu pocałunki. Długą chwilę tulili się do siebie, głęboko oboje wzruszeni. — Moja cudna! — szepnął gorąco Marcellus. Diana znów westchnęła ze szczęścia i dziecinnym gestem przytuliła policzek do piersi ukochanego. Drżała w uścisku jego ramion. Wreszcie wysunęła się z nich łagodnie i uśmiechniętymi, zamglonymi oczyma spojrzała mu prosto w twarz. — Usiądźmy tutaj — powiedziała cicho. — Musimy omówić bardzo wiele spraw. — Brzmienie jej głosu także zmieniło się przez te dwa lata, było teraz głębsze, dojrzalsze. Usiedli na marmurowej ławce, z której roztaczał się przepiękny widok na morze. Diana zwróciła ku Marcellusowi zamyśloną i stroskaną twarz. — Czy już widziałeś się z cesarzem? — spytała, a gdy przecząco potrząsnął głową, z roztargnieniem, jak gdyby audiencja u władcy nie miała wielkiego znaczenia, powiedziała bardzo serio: — Chwilami myślę, że byłoby lepiej, gdyby nie doszło do rozmowy między tobą a Tyberiuszem. Wiesz, jaki on zawsze był dziwaczny, jak go interesują magia, cuda, gwiazdy, duchy i wszelkie takie sprawy. Ostatnio stało się to jego istną obsesją. Podupadł na zdrowiu. Mówi wyłącznie o zjawiskach nadprzyrodzonych. — Nie ma w tym nic dziwnego — zauważył Marcellus biorąc ją za rękę. — Czasem całymi dniami i do późna w noc — ciągnęła Diana swoim nowym głębokim głosem, który każdemu słowu nadawał jakieś poufne brzmienie — zadręcza tymi sprawami swoją biedną głowę, a ci zbzikowani mędrcy siedzą w krąg przy jego łóżku i wygłaszają nie kończące się tyrady, których staruszek stara się pilnie słuchać, jakby to było jego obo wiązkiem. — Może on się przygotowuje duchowo na śmierć — powie dział Marcellus. Diana skinęła głową; oczy miała chmurne. — Tyberiusz nie mógł doczekać się twojego powrotu. Spodziewał się chyba, że powiesz mu coś nowego. Och, ci starcy! — Przekreśliła ich wszystkich gniewnym gestem. — Męczą go i drażnią; okrutnie wykorzystują jego manię! Naj gorszy jest ten straszny stary Dodyniusz, który zajmuje się wróżbiarstwem. Zawsze w święto nowiu zarzyna owcę, celeb- 444 ruje jakieś niedorzeczne obrzędy i twierdzi, że objawia mu się przyszłość. Nie wiem, jakim sposobem. — O ile mi wiadomo, wróżbiarze liczą brodawki na brzuchu owcy i badają jej wnętrzności. Jeżeli jakiś skręt jelit otwiera się w kierunku na wschód, to znaczy, że wyrocznia odpowiedziała na pytanie twierdząco, a kosztuje taka wróżba pięćset sester- cji — przypomniał sobie Marcellus. — Mniejsza z tym, jak to się robi — Diana machnięciem drobnej ręki zlekceważyła szczegóły — w każdym razie ten wstrętny Dodyniusz uprawia takie praktyki i podobno udało mu się kilka razy trafnie przepowiedzieć jakieś zdarzenia. Na przykład zawsze wcześniej niż ktokolwiek przepowiada burzę. — Pewnie przeczuwa zmianę pogody we własnych skrzy piących stawach — domyślił się Marcellus. — Zatwardziały sceptyk z ciebie, Marcellusie! — Spojrzała na niego z ukosa udając zgorszenie. — Nie wolno żartować ze świątobliwych mężów. Największy podziw zyskał Dodyniusz, kiedy obwieścił, że Anneusz Seneka żyje, chociaż poprzedniego dnia doszła do Rzymu wieść o śmierci starego poety. Bogowie tylko wiedzą, jak on to zgadł, ale miał rację, bo Seneka, jak się okazało, zapadł w omdlenie tak głębokie, że uznano go za zmarłego, ale potem ocknął się i wyzdrowiał. Znasz praw dopodobnie tę historię. — Może przekupił Senekę, żeby zagrał komedię udając zmarłego — rzekł parskając śmiechem Marcellus. — Nie, mój drogi, gdyby Anneusz Seneka chciał knuć jakieś spiski, z pewnością nie wybrałby na wspólnika tego starego cymbała Dodyniusza — stanowczo stwierdziła Diana. I porzucając żartobliwy ton ciągnęła bardzo serio: — Dziesięć dni temu wyrocznia objawiła Dodyniuszowi — tak w każdym razie głosi ten dureń — że cesarz Tyberiusz będzie żył wiecznie. Niełatwo mu przyszło wmówić to cesarzowi, bądź co bądź wiele precedensów zdaje się zaprzeczać takiej możliwości, ale najjaśniejszy ogromnie się tym proroctwem zainteresował. Chciałby uwierzyć Dodyniuszowi, wzywa go do siebie co dzień od samego rana i każe powtarzać tę przepowiednię. Dodyniusz, chytry gad bez skrupułów, upewnia cesarza, że wyrocznia jest jednoznaczna i niewątpliwa. Przyznaj, że to przewrotny pomysł, żeby dręczyć starca w ostatnich dniach jego życia takimi obietnicami, zamiast dać mu spokojnie umrzeć. Marcellus odwróciwszy wzrok skinął głową bez przekonania. — Wiesz, chwilami aż kipię z gniewu, wstydu i wstrętu — 445 wyznała Diana porywczo — że muszę tu żyć wśród obrzydliwych szarlatanów, ciągnących zyski z oszustw. Na tej zwariowanej wyspie słyszy się wciąż tylko okropne, niedorzeczne historie, nad którymi nikt zdrów na umyśle nie zastanawiałby się ani chwili. Jakby nie dość było tych głupich bajd, Dodyniusz teraz próbuje Tyberiuszowi wmówić, że będzie żył wiecznie! Marcellus nic na to nie odpowiedział; przez długą chwilę ściągnąwszy brwi patrzał w zadumie na morze; wreszcie ocknął się, zwrócił-znów twarz ku Dianie i objął ją ramieniem. — Nie wjem, co zamierzasz opowiedzieć cesarzowi — podjęła, chętnie tuląc się w objęcia ukochanego — ale jestem pewna twojej uczciwości. Tyberiusz z pewnością zapyta, co sądzisz o tym wariackim pomyśle, który Dodyniusz wbił mu do głowy. Będziesz musiał zdobyć się na wiele taktu. — A co ty radzisz? — spytał Marcellus. — Sam z pewnością znajdziesz najlepszą odpowiedź. Tybe riusz jest stary i schorowany. Oczywiście nie wygląda dziś na bohatera, ale w swoim czasie był odważnym i silnym człowie kiem. Może, jeśli mu o tym przypomnisz, odnajdzie w sobie coś z dawnego męstwa. Nie bał się śmierci, kiedy był w pełni sił i miał po co żyć! — Diana końcami palców pogłaskała lekko ramię Marcellusa. — Jak to się dzieje, że stary zmęczony człowiek pragnie żyć wiecznie? Wydawałoby się, że powinien chętnie zrzucić wreszcie ciężkie brzemię, że bez żalu rozstanie się z bandą dworskich intrygantów i półobłąkanych proroków, żeby znaleźć spokój w nicości. Marcellus nachylił się i ucałował jej usta, poddające się najczulszej pieszczocie. — Kocham cię, moja najmilsza! — szepnął z przejęciem. — Więc mnie zabierz stąd! — odszepnęła. — Zabierz mnie gdzieś, gdzie nie ma szaleńców, gdzie nikt nie rozprawia o cudownościach, nie usiłuje przeniknąć tajemnic przyszłości ani przeszłości, gdzie można po prostu cieszyć się dniem dzisiejszym! — Przytuliła się jeszcze mocniej do niego. — Wywieziesz mnie z tej wyspy, Marcellusie? Cesarz chciałby, żebyśmy tutaj zamieszkali. Dlatego buduje tę szkaradną willę! — Głos jej drżał: — Nie mogę tu zostać! Nie mogę! Zwariuję, jeśli tu dłużej posiedzę! — szeptała mu do ucha. — Czy nie moglibyśmy uciec? Przekupić jakiegoś kapitana i odpłynąć cichcem? — Nie, kochanie! — odparł Marcellus. — Zabiorę cię stąd, ale nie po kryjomu. Musimy poczekać. Nie chcemy przecież żyć jak zbiegowie na wygnaniu! 446 — Czemu nie? Pojedziemy gdzieś daleko stąd, zamieszkamy w małym domku z ogródkiem nad jakimś strumieniem i bę dziemy żyli w spokoju. — To piękne marzenie — przyznał — ale wkrótce po czułabyś się osamotniona i zapragnęłabyś czegoś innego. Zresztą mam ważne zadanie do wykonania, a to się nie da zrobić w dalekim cichym ogródku. Pamiętaj też, że mamy rodziny! Diana westchnęła i zamyśliła się głęboko. — No dobrze, będę cierpliwa — obiecała — ale nie każ mi za długo czekać. Nie jestem tutaj bezpieczna. — Co mówisz?! — wykrzyknął Marcellus. — Czego się boisz? Zanim zdążyła odpowiedzieć, drgnęli oboje słysząc zbliżające się kroki i odsunęli się od siebie. Od strony willi nadchodził ten sam gwardzista, który przedtem wskazał Marcellusowi drogę do pergoli. — Tyberiusz jest za słaby i zbyt zajęty swoimi troskami, żeby mógł mnie skutecznie obronić — przyciszonym głosem tłumaczyła Diana. — Julia w coraz większym stopniu rządzi naszym życiem na Capri. Gajusz często przyjeżdża do niej na narady i... — Czy ten łajdak nie napastuje ciebie? — przerwał jej Marcellus. — Jak dotąd uniknęłam spotkania z nim sam na sam — odparła Diana — ale Julia nie szczędzi starań, żeby... Gwardzista zatrzymał się o parę kroków przed ławką. — Z czym przychodzisz, Atreuszu? — spytała go Diana. — Cesarz jest już gotów przyjąć trybuna Marcellusa Gallio — oznajmił z szacunkiem gwardzista. — Dobrze — skinął głową Marcellus. — Zaraz się stawię. Gwardzista zasalutował i odmaszerował sztywnym krokiem. — Kiedy i gdzie się spotkamy? — spytał Marcellus wstając niechętnie z ławki. — Może przy obiedzie? — Wątpię. Cesarz pewnie zatrzyma cię do wieczora wyłącz nie dla siebie. Jak będziesz wolny, przyślij mi wiadomość do moich pokojów w willi Jowisza. Jeśli nie będzie jeszcze bardzo późno, spotkamy się w atrium. W przeciwnym razie czekam na ciebie jutro rano tutaj, w tej pergoli. — Podała mu rękę, którą Marcellus ucałował czule. — Czy Atreusz należy do twojej służby? — spytał. — Nie! — potrząsnęła głową Diana. — Przywiozłam ze sobą tylko dwie pokojówki. Poza tym usługują mi tutejsi, 447 pałacowi niewolnicy. Atreusz należy do gwardii pełniącej straż w willi Jowisza. Nie odstępuje mnie, gdziekolwiek idę. — Czy można mu ufać? — zaniepokoił się Marcellus. Diana wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się sceptycznie. — Nie sposób wiedzieć, komu można ufać w tym gnieździe spisków! Atreusz okazuje mi szacunek i służy gorliwie. Czy zaryzykowałby dla mnie cokolwiek? Nie wiem. Może właśnie pospieszył do Julii z doniesieniem, że podpatrzył, jak się całowaliśmy? Nie wiem. Nie założyłabym się ani że tak, ani że nie. — Diana wstała i wsunęła rękę pod ramię młodego trybuna. — Idź już! — szepnęła. — Stary Tyberiusz czeka, a cierpliwość nie należy do jego cnót. Jak tylko będziesz wolny, przyjdź do mnie. Marcellus wziął ją w ramiona i ucałował raz jeszcze. — Nie będę mógł myśleć o niczym innym, tylko o tobie — szepnął. Marcellus widział ostatnio cesarza jedenaście lat temu,- i to z daleka, w dniu otwarcia igrzysk z okazji świąt bogini kwiatów, Flory. Wtedy Tyberiusz po raz ostatni w ogóle pokazał się publicznie w Rzymie. Marcellus zapamiętał surowego, siwiejącego już mężczyznę 0 nieregularnych rysach i ciężkiej postaci, niewiele poświęca jącego uwagi dygnitarzom, którzy go otaczali w cesarskiej loży, a jeszcze mniej widowisku, które rozgrywało się na arenie. Nie zdziwiła go wtedy posępna obojętność cesarza ani jego kwaśna mina, wszyscy bowiem wiedzieli, że Tyberiusz, który nigdy nie lubił tłumu i kosztownych festynów ludowych, z czasem coraz bardziej pogrąża się w ponurym nastroju. Starsi ludzie — jak senator Gallio — wspominając próżność 1 rozrzutność Augusta i ciesząc się z zaprowadzonych przez Tyberiusza oszczędności, dzięki którym w Rzymie zapanowała nigdy dotąd nie znana zamożność, ze współczuciem i żalem obserwowali rosnące wciąż przygnębienie władcy. Młodzi nie doceniali jego cnót, uważali go za zgryźliwego skąpca, który żałuje innym zabaw, toteż z całego serca życzyli mu rychłej śmierci. Tyberiusz nie spełnił tego ich życzenia dosłownie, ale w pewnym stopniu sprawił im satysfakcję, bo wkrótce potem osiedlił się na Capri, z dala od Rzymu, ośrodka władzy i wszystkich spraw Imperium, co równało się niemal abdykacji. Wszystko to stało się już dawno temu. Teraz Marcellus — 448 w pełnej gali — znalazł się w ogromnym mrocznym atrium i czekając, aby go wezwano do cesarskiej sypialni, przygotowywał się na spotkanie z bardzo starym człowiekiem. Nie był jednak przygotowany na to, co zobaczył: zaskoczył go ten starzec, w którym, jak się zdawało na pierwszy rzut oka, dogasała już ostatnia iskra życia, ale który, jeśli go coś poruszyło, umiał jeszcze mobilizować zdumiewająco wielkie rezerwy psychicznej i fizycznej energii. Nie widział wyraźnie cesarza, podpartego wysoko spiętrzonymi poduszkami, bo słońce już zachodziło i wielka sypialnia pogrążyła się w zmroku. Zdawało się, że nie ma tu nic żywego prócz pary zapadniętych oczu, które wbiły się spojrzeniem w Marcellusa, gdy ukazał się w drzwiach, i nie oderwały się od niego ani na sekundę, gdy szedł przez pokój w stronę łóżka. Na tle poduszek twarz władcy zdawała się rusztowaniem ze sterczących kości obciągniętych cienkim, pomarszczonym pergaminem. Szyję miał chudą i żółtą, pod przerzedzonymi siwymi włosami na zaklęsłej skroni tętnica pulsowała z wolna, ale mocno, uparcie, jak uderzenia zmęczonego wiosła u celu wyścigów. Koścista ręka, która gościowi wskazała krzesło — kłopotliwie blisko przysunięte do łoża — przypominała szpony starego orła. — Witaj, cezarze! — Marcellus skłonił się nisko. — Siadaj! — fuknął gniewnie Tyberiusz. — Mam nadzieję, że dowiedziałeś się czegoś o tej zaczarowanej szacie! — Umilkł dysząc astmatycznie. — Tkwiłeś tam dość długo, żeby odkryć Styks i żydowski raj! Drogę powrotną odbyłeś chyba na trojańskim koniu, podścieliwszy sobie złote runo zamiast czapraka! Starzec obrócił głowę, żeby obserwować wrażenie tych złośliwych żartów, więc Marcellus pozwolił sobie na uśmiech, sądząc, że władca oczekuje tego dowodu uznania dla swoich cierpkich dowcipów. — Śmieszne, co? — burknął starzec. — Nie, jeżeli mówisz to serio, czcigodny cezarze — odparł poważnie Marcellus. — Ze mną nie ma żartów, młodzieńcze! — I cesarz, wbijając ostry łokieć w poduszkę, przesunął się bliżej krawędzi łoża. — Twój ojciec opowiedział mi długą historię o ukrzyżowaniu w Jerozolimie jakiegoś galilejskiego szaleńca. Ten dureń Piłat, który wiecznie dawał się wplątywać w jakieś awantury z Żyda mi, kazał ci ukrzyżować fanatyka, a tobie pomieszało się w głowie od tego wydarzenia. — Urwał, oblizał zaschłe wargi i nagle spytał: — A jak teraz z twoją głową, co? 449 — W porządku, najjaśniejszy! — Żywo zapewnił go Mar- cellus. — Hm. Każdemu wariatowi tak się wydaje. Im gorzej wariuje, tym się czuje zdrowszy na umyśle. — Tyberiusz uśmiechnął się złośliwie, jak wariat do wariata, i dodał: — Może myślisz, że twój cezar oszalał? — Szaleńcy nie żartują, cezarze — odparł Marcellus. Tyberiusz ściągnął usta, przypominające otwór starej pustej sakiewki, i przez chwilę rozważał w skupieniu tę pocieszającą myśl. — Skąd wiesz? — zapytał. — Nie znasz wszystkich wariatów na świecie, każdy z nich jest inny. Ale — dodał nagle wpadając w rozdrażnienie — dlaczego trwonisz cenny czas cezara na czczą gadaninę? Mów, co masz do powiedzenia!... Nie, czekaj! Doszło do naszych uszu, że twój grecki niewolnik napadł z gołymi pięściami na syna starego Tuskusa. Czy to prawda? — Tak, najjaśniejszy, prawda. Zrobił to w wielkim i słusz nym wzburzeniu, ale to go oczywiście nie usprawiedliwia i szczerze ubolewam nad tym wypadkiem. — Kłamiesz! — mruknął Tyberiusz. — Teraz już wiem, że nie można ci wierzyć. No, opowiadaj swoją historię! Chytre stare oczy roziskrzały się, w miarę jak Marcellus posłusznie opisywał scenę, która się rozegrała pod drzewami w ogrodzie gospody Eupolisa, a kiedy odmalował oblicze Kwintusa zniekształcone pięściami Greka, Tyberiusz, oparty na łokciu, zwrócił ku niemu twarz rozpromienioną uśmiechem. — Masz po dziś dzień tego niewolnika? — spytał. — Należałaby mu się kara śmierci! Ile za niego chcesz? — Nie mam ochoty sprzedawać go, ale tobie, najjaśniejszy, chętnie pożyczę mojego Koryntczyka na tak długo, jak... — Jak pożyję, co? — zarechotał Tyberiusz. — Czyli na parę tygodni. Ale kto wie, czy nie pożyję dłużej! Kto wie, może cezar nigdy nie umrze! — wyzywająco wysunął naprzód kościstą dolną szczękę. — Wydaje ci się, że mówię głupstwa, tak? — Nie, najjaśniejszy .^Człowiek może żyć wiecznie — oznaj mił Marcellus. — Bzdura! — mruknął starzec. — Co ty wiesz o tych sprawach! — Ten Galilejczyk, cezarze, będzie żył wiecznie — spokojnie odpowiedział Marcellus. — Ten, którego zabiłeś? Będzie żył? Co to ma znaczyć? — Galilejczyk, cezarze, wstał z martwych. 450 — Nonsens! Pewnie spartaczyłeś ukrzyżowanie! Twój ojciec mówił, że byłeś wtedy bardzo pijany. Doczekałeś na miejscu kaźni do końca? A może wino zamroczyło cię i nie pamiętasz? Marcellus oświadczył, że był na miejscu aż do końca i że pewien centurion dla pewności przeszył włócznią umarłego skazańca. Nie mogło być wątpliwości, że Galilejczyk umarł. Trzeciego dnia wstał z grobu i ukazał się wiele razy różnym grupom ludzi. — Niemożliwe! — wrzasnął Tyberiusz. — Gdzie on jest teraz? Tego Marcellus nie wiedział. Był jednak pewny, że Jezus żyje, że jadł śniadanie ze swoimi przyjaciółmi nad Jeziorem Tyberiadzkim i odwiedzał ich domy. Tyberiusz podpierał się na obu łokciach i broda mu drgała konwulsyjnie. — Jego stopy zostawiają ślady na ziemi — ciągnął relację Marcellus. — Zjawia się nieoczekiwanie. Mówi, je, pokazuje rany, które z jakichś niepojętych przyczyn nie zagoiły się wcale. Kiedy wchodzi, nie potrzebuje otwierać drzwi. Ludzie czują Jego obecność, podnoszą wzrok i oto On stoi przed nimi. Tyberiusz zerknął na drzwi i klasnął w wyschłe dłonie. Ochmistrz dworu wsunął się bezszelestnie i natychmiast, jak gdyby przez cały czas czekał za progiem na wezwanie. — Zapal światła, głupcze! — krzyknął piskliwie starzec. Opadł na poduszki drżąc z chłodu i naciągnął kołdrę na wątłe ramiona. — A ty mów dalej. Więc wchodzi przez zamknięte drzwi, powiadasz? — Dwaj Jego uczniowie idąc późnym popołudniem drogą rozmawiali o Nim — ciągnął dalej nieugięty Marcellus — i nagle zobaczyli, że idzie obok nich. Zaprosili Go na wie czerzę do gospody znajdującej się o jakieś dwadzieścia mil od Jerozolimy. — A więc nie był to duch! — wtrącił Tyberiusz. — Nie duch, ale tym razem nie jadł nic, podzielił się tylko z nimi chlebem odmawiając modlitwę dziękczynną i zniknął. W kilka minut później wszedł do pewnego domu w Jerozolimie, gdzie zastał przyjaciół przy wieczerzy i jadł w ich gronie. — A więc może się pojawiać wszędzie, co? — zastanowił się Tyberiusz i dodał jakby do siebie: — Może jednak nie w miejscach dobrze strzeżonych? — A gdy Marcellus nie wypowiedział swojego sądu o tym przypuszczeniu, spytał wręcz: — Co o tym myślisz? — Myślę, że nic Mu nie może przeszkodzić. Wchodzi, gdzie zechce. Przywraca wzrok ślepcom i słuch głuchym, 451 oczyszcza trędowatych, uzdrawia paralityków i opętańców. Nie wierzyłem w to, najjaśniejszy cezarze, ale wreszcie nie mogłem oprzeć się niezbitym świadectwom. Wszystko jest dla Niego możliwe. — Dlaczego w takim razie pozwolił się ukrzyżować? — zapytał Tyberiusz. — Znasz, najjaśniejszy, różne religie, z pewnością pamiętasz, że Żydzi mają zwyczaj składania krwawych ofiar na odkupienie win. Mówią ludzie, że Jezus siebie ofiarował jako okup. — A jakież on miał winy do odkupienia? — spytał Tybe riusz. — On był bez winy. Złożył ofiarę za grzechy całego świata. — Hm. Oryginalny pomysł. — Tyberiusz zamyślił się głęboko, spoglądając na sufit. — Za grzechy innych, za grzechy wszystkich ludzi! A dokonawszy ofiary zmartwychwstał i chodzi po świecie. Jeśli mógł okupić winy wszystkich ludzi, to należy z tego wnioskować, że je znał i wie, kto jaki grzech popełnił. Postać na miarę kosmiczną! Wie wszystko o całym świecie! A ty jesteś na tyle głupi, że w to wierzysz? — Wierzę, najjaśniejszy cezarze — Marcellus ostrożnie ważył każde słowo — że ten Jezus może uczynić wszystko, co zechce... gdzie... kiedy zechce i z każdym, kogo wybierze. — Nie wyłączając rzymskiego cezara? — spytał Tyberiusz, a z jego tonu Marcellus zrozumiał, że musi mieć się na baczności. — Wydaje się, panie, że Jezus mógłby także nawiedzić rzymskiego cezara, ale gdyby to uczynił, przyszedłby z pew nością w przyjaznych zamiarach. Mógłby cię, najjaśniejszy, obdarzyć wielkimi pociechami. Upłynęła długa chwila, nim Tyberiusz ocknął się z zamyślenia i zaczął znów wypytywać o te pojawienia się i znikania Jezusa. — Toż to absurd! Pokazuje się i znów się staje niewidzialny, według własnej woli! Co się z nim dzieje, kiedy jest niewidzial ny? Przestaje istnieć? — Gwiazdy nie przestają istnieć, cezarze, kiedy ich nie widzimy. — Więc, według ciebie, mógłby w tej chwili być obecny tu, w mojej sypialni, chociaż my nie możemy go zobaczyć? — Tak, ale nie miałbyś, cezarze, powodów do lęku — odparł Marcellus. — Jezus nie pragnie tronu. — To dość bezczelne twierdzenie, młody człowieku! Nie pragnie tronu! Za kogo on się ma? 452 — Za Syna Bożego — spokojnie wyjaśnił Marcellus. — A ty za kogo go uważasz? — spytał Tyberiusz patrząc pilnie w oczy młodego trybuna. ?— Myślę, cezarze, że jest Bogiem, że w końcu cały świat stanie się Jego królestwem i że temu królestwu nie będzie końca. — Głupcze! Myślisz, że on obali Imperium Rzymskie! — wrzasnął starzec. — Nie będzie Imperium Rzymskiego, gdy Jezus zapanuje nad światem. Imperia zniszczą się nawzajem albo też same siebie rozbiją. On to przepowiedział. Wojny, niewolnictwo, nienawiść i zdrady pochłoną resztkę sił świata, a wtedy nastanie Jego królestwo, królestwo dobrej woli. — Bzdura! — krzyknął Tyberiusz. — Nigdy dobra wola nie może rządzić światem. — Czy kiedykolwiek już próbowano tego? — spytał Mar cellus. — Oczywiście, że nie! Oszalałeś! A jesteś za młody, żeby pozwalać sobie na takie szaleństwo! — zaśmiał się z przymu sem. — Nikt jeszcze nie ośmielił się pleść takich głupstw w mojej obecności. Otaczają mnie uczeni wariaci, którzy całymi dniami obmyślają najdziwniejsze bajki, żeby mi je opowiadać. Ale tyś ich wszystkich prześcignął. Dość, nie chcę więcej o tym słyszeć. — Czy wolno mi odejść, cezarze? — spytał Marcellus zsuwając się już na brzeg krzesła. Tyberiusz powstrzymał go jednak gestem. — Czy widziałeś się już z córką legata Gallusa? — spytał. — Tak, cezarze. — Czy wiesz, że ona cię kocha i od dwóch lat wyczekuje twojego powrotu? — Wiem, najjaśniejszy. — Była głęboko zraniona, kiedy przed rokiem przyjechałeś do Rzymu, ale wstydziłeś się jej pokazać w stanie obłędu. Nie straciła nadziei, że wyzdrowiejesz, i nie chciała nawet patrzeć na żadnego innego mężczyznę. A teraz wróciłeś zarażony tymi niedorzecznymi ideami! Gadasz z takim zapałem o miłości i dobrej woli, a czy zastanowiłeś się, co pomyśli o tobie Diana? Czyś jej się przyznał do swojego ogłupienia? — Nie rozmawialiśmy, cezarze, o Galilejczyku — odparł Marcellus zasępiony. — Może ciebie nie obchodzi szczęście tej dziewczyny, ale ja muszę się o nie troszczyć — powiedział cesarz niemal 453 z roztkliwieniem. — Pora, żebyś zdobył się wobec niej na lojalną decyzję. Dość już tych szaleństw! Marcellus miał łzy w oczach, ale milczał, chociaż starzec pytająco zaglądał mu w twarz. — Rozkazuję ci dokonać wyboru — piskliwym z irytacji głosem oznajmił Tyberiusz. — Albo wyrzekniesz się tych bajek o Jezusie i zajmiesz poczesne miejsce, które należy ci się jako synowi czcigodnego senatora, albo wyrzekniesz się córki Gallusa. Nie zgodzę się, żeby poślubiła wariata. Wybieraj! — Czy zechcesz zostawić mi czas do namysłu, cezarze? — niepewnie spytał Marcellus. — Ile czasu? — Do południa jutrzejszego dnia. — A więc dobrze. Jutro w południe odpowiesz. Do tej pory nie wolno ci spotkać się z Dianą. Zakochana dziewczyna jest niepoczytalna. Mógłbyś ją obałamucić słodkimi słówkami i namówić do małżeństwa. Potem by gorzko tego żałowała. Nie ona ma podjąć decyzję, lecz ty, młody człowieku... a teraz dość, możesz odejść. Oszołomiony nieoczekiwanym obrotem sprawy i surowym zakończeniem audiencji Marcellus z wolna wstał, skłonił się i ruszył ku drzwiom, lecz starzec zatrzymał go w pół drogi gniewnym okrzykiem: — Stój! Gadałeś o wszystkim, ale nie o tej zaczarowanej szacie! Powiedz coś o niej, zanim odejdziesz. Nie wiadomo, czy się jeszcze zobaczymy! Marcellus usiadł z powrotem i z przekonaniem opowiedział o własnym niezwykłym uzdrowieniu, w którym szata odegrała tak zagadkową rolę. Widząc, że cesarz słucha z zainteresowa niem, wspomniał o innych tajemniczych zdarzeniach w Kafar- naum i w okolicach tego miasta, o sędziwym Natanaelu Bartłomieju — którego historia szczególnie zaciekawiła Tybe- riusza, bo starzy ludzie chętnie słuchają o swoich rówieśnikach; dość duże wrażenie zrobiła też na cesarzu opowieść o uśmie rzeniu burzy na Jeziorze Tyberiadzkim. Kiedy Marcellus mówił, że rybacy zdecydowali się obudzić Jezusa, Tyberiusz usiadł w łóżku; a kiedy opisywał, jak Jezus brnąc w wodzie doszedł do głównego masztu, wspiął się na mały pokład i uciszał burzę jakby uspokajał spłoszone zwierzę, cesarz opadł znów na poduszki wrzasnąwszy: — Kłamiesz! Marcellus nie znajdując na ten zarzut odpowiedzi umilkł; wtedy cesarz mruknął ze złością: 454 — Mów, mów, co dalej. To kłamstwo, ale bądź co bądź nowe kłamstwo. Muszę ci to przyznać. Wielu bogów umie rozpętywać burze, ale ten twój potrafi ją uciszać! Ale przy okazji powiedz, co się stało z tą szatą? — Mam ją po dziś dzień, cezarze. — Masz ją tutaj ze sobą? Chciałbym ją zobaczyć! — Zaraz po nią poślę, cezarze. Tyberiusz wezwał ochmistrza i kazał mu sprowadzić Deme-triusza. Koryntczyk stawił się po chwili, wysoki, piękny i poważny. Młody trybun poczuł się dumny ze swojego niewolnika, ale jednocześnie trochę się zaniepokoił, bo było oczywiste, że stary cesarz żywo się Grekiem zainteresował. — To ten, który gołymi pięściami kładzie na łopatki rzyms kich trybunów? — spytał. — Nie wyręczaj go, Marcellusie, niech sam odpowie! — fuknął na młodego trybuna, który już jąkał jakieś wyjaśnienia. — Wolałbym walczyć innym orężem, najjaśniejszy cezarze — odparł poważnie Demetriusz. — A jaki oręż cenisz najbardziej? Miecz? Sztylet? — mruk nął Tyberiusz. — Prawdę, najjaśniejszy cezarze — oznajmił Grek. Cesarz ściągnął brwi, uśmiechnął się sarkastycznie i zwrócił do Marcellusa: — Jak widzę, twój Grek jest takim samym wariatem jak ty — stwierdził z ironią. Potem rzekł do Demetriusza: — Chciałem zatrzymać cię u siebie w przybocznej straży, ale... — Parsknął śmiechem. — Niezły pomysł! Prawda! Nikt już na tej wyspie nie umie posługiwać się tym orężem. Tak, zostaniesz na moim dworze. Demetriusz nie zmienił wyrazu twarzy. Cesarz dał znak Marcellusowi, który rzekł: — Demetriuszu, przynieś szatę Galilejczyka. Niewolnik skłonił się nisko i wyszedł. — Jak myślisz, jaki cud dokona się dla rzymskiego cesa rza? — spytał Tyberiusz wyzywająco. — Nie wiem, najjaśniejszy — poważnie odparł Marcellus. — Może sądzisz, że lepiej byłoby nie próbować eksperymen tów z tą szatą? — Tyberiusz udawał obojętność, ale chrząkał nerwowo. — Nie ośmielam się udzielać rad cezarowi — powiedział Marcellus. — Ale gdybyś był na moim miejscu... — Głos Tyberiusza brzmiał niepewnie. 455 — Wahałbym się to czynić — odparł Marcellus. — Zabobonny głupcze! — fuknął cesarz. W tej chwili wszedł Demetriusz niosąc starannie złożoną brunatną szatę. Tyberiusz przymrużył oczy. Marcellus wstał i wziął z rąk niewolnika szatę, żeby ją podać cesarzowi. Starzec z wahaniem wyciągnął rękę. Potem cofnął ją z wolna i schował pod kołdrę. Głośno przełknął ślinę. — Zabierzcie ją stąd — szepnął. Rozdział 21 Niejeden dostojny Rzymianin czułby się szczęśliwy i zaszczycony, gdyby cesarz go zaprosił do swojego wezgłowia na poranne śniadanie, ale Diana przyjęła to wyróżnienie ze smutkiem. Od poprzedniego popołudnia liczyła niecierpliwie godziny dzielące ją od spotkania z Marcellusem. Teraz ta szczęśliwa chwila oddalała się, a może w ogóle nie nadejdzie, jeżeli wczorajsza wieczorna rozmowa w cesarskiej sypialni skończyła się dla młodego trybuna niepomyślnie. Poprzedniego dnia Diana, aż do północy w roztargnieniu nakłuwając nierównymi ściegami haft i nasłuchując kroków w korytarzu, czekała na jakąś wiadomość od ukochanego. Wreszcie doszła do wniosku, że jest już za późno i Marcellus nie pozwoli sobie niepokoić jej o tej porze. Spędziła noc bezsennie i z radością powitała świt. Stojąc w oknie czekała znów z napięciem na chwilę, gdy będzie mogła bez zbytniego ryzyka wymknąć się z willi Jowisza i pobiec do pergoli. Ale zamiast wieści od Marcellusa przyniesiono zaproszenie od cesarza. Diana starała się nie zdradzić wobec służby rozczarowania. Natychmiast zaczęła się przygotowywać do wizyty u władcy. Kiedy pokojówki krzątały się pomagając jej ubrać się w jasny, kolorowy strój, bo to wprawiało zwykle starego Tyberiusza w dobry humor, Diana zastanawiała się, co mogło zajść poprzedniego wieczora między cesarzem a Marcellusem. Może cesarz zaproponował młodemu trybunowi stanowisko, które by go uwięziło na tej okropnej wyspie? Marcellus wiedząc, jak Diana pragnie stąd się wydostać, mógł odmówić. W takim razie cesarz mógłby zażądać od niej — 456 która tak wiele mu zawdzięczała — aby użyła swego wpływu i skłoniła Marcellusa do uległości. Intuicja ostrzegała ją, że śniadanie z Tyberiuszem może być bardzo ciężką próbą. Wyprawiła Atreusza do młodego trybuna z zawiadomieniem, że nie może stawić się na spotkanie, a potem przed lustrem wypróbowała kilka uśmiechów, by wybrać najbardziej czarujący i z nim na ustach pospieszyć do cesarza. — Jak to łaskawie z twojej strony, najjaśniejszy, żeś mnie wezwał! — wykrzyknęła. — Mam nadzieję, że nie dałam ci za długo czekać. Czy jesteś okropnie głodny? — Zjadłem śniadanie godzinę temu — burknął Tyberiusz. Dźgnął ostrym paznokciem wielkiego palca między żebra ochmistrza, który gorliwie poprawiał pod nim poduszki. — Nalej do pucharu soku pomarańczowego dla córki legata Gallusa i wynoś się stąd! Wynoście się wszyscy! — Nie czujesz się dziś najlepiej, cezarze? — zaszczebiotała Diana. — Nie mam dziś ochoty na żarciki! — ofuknął ją i wrzasnął na ochmistrza: — Dość tego marudzenia! Wynoś się i zamknij za sobą drzwi. — Czy mogłabym w czymś pomóc, cezarze? — spytała czule Diana, gdy zostali sami. — Może będziesz mogła pomóc, zobaczymy. Właśnie dla tego cię wezwałem. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, najjaśniejszy! — Ściskała oburącz duży puchar z sokiem, żeby ukryć drżenie rąk. — Miałem wczoraj długą rozmowę z tym twoim przystoj nym wariatem. — Tyberiusz przesunął obolałe ciało na krawędź łoża i krzywiąc się popatrzał w wylęknione oczy Diany. — Twierdziłaś, że Dodyniusz ma bzika. W porównaniu z twoim Marcellusem Dodyniusz jest wzorem rozsądku! — Jakże mi przykro! — szepnęła Diana. — Rozmawiałam z nim wczoraj godzinę i wydał mi się najrozumniej szy w świecie. — Zapewne nie poruszyliście tematu, który wyzwala w nim szaleństwo. Czy wiesz, co on twierdzi? Że ten Jezus jest Bogiem i że zamierza objąć władzę nad całym światem. — Och, nie! — w odruchu przerażenia szepnęła błagalnie Diana. — Spytaj go, jeśli mi nie wierzysz. Wymów tylko imię Jezusa, a przekonasz się, co usłyszysz. — Ależ to zupełnie naturalne, że Marcellus opowiadał ci, cezarze, o tym Galilejczyku — lojalnie broniła ukochanego. — 457 Wysłałeś go przecież, najjaśniejszy, żeby zebrał informacje y tym biednym ukrzyżowanym Żydzie. — Biedny Żyd! Ha! — wykrzyknął Tyberiusz. — Ten Galilejczyk wstał z martwych. Znowu chodzi po całym kraju. Chodzi, mówi, je razem z ludźmi. W dalszym ciągu, jak słychać, krąży po świecie. Każdej chwili może się zjawić tu czy tam, wszędzie. — Może go nie zabili naprawdę? — powiedziała Diana. — Zabili go jak najdokładniej! — fuknął cesarz. — Marcellus wierzy, że on wrócił po śmierci? Czy go widział? — Nie widział, ale wierzy. Uważa Jezusa za Boga i mówi, że obejmie on władzę nad światem i będzie rządził bez legionów czy pretorian! Diana wzdrygnęła się i pokiwała głową. — A więc nie wyzdrowiał całkowicie! — powiedziała z roz paczą. — Sądząc z tych jego wypowiedzi, jest z nim gorzej niż kiedykolwiek. Co robić? — Jeżeli w ogóle jest coś do zrobienia, to tylko ty możesz to zrobić. Pamiętaj, że interesuję się tym zwariowanym mło dzieńcem jedynie przez wzgląd na ciebie. Na twoją prośbę sprowadziłem go z powrotem z Minoi do kraju. Dla twojego też dobra wyznaczyłem mu misję w prowincji palestyńskiej, żeby miał czas wyleczyć się z zaburzeń umysłowych. Teraz widzę, że posłałem go w niestosowne dla niego okolice, ale jest za późno, by ten błąd naprawić. Trybun Gallio wie, że bardzo wiele ci zawdzięcza. Poza tym kocha cię. Może zdołasz na niego wpłynąć, żeby przestał zajmować się ukrzyżowanym Galilejczykiem. — Stary cesarz umilkł, z wolna pokiwał głową 1 dodał: — Wątpię, czy coś wskórasz. On w to naprawdę wierzy! — A czemuż byśmy nie mieli mu na to pozwolić? Niech sobie wierzy, w co chce, ja go i tak będę kochała. Mnie nie będzie zanudzał swoimi szalonymi poglądami, jeśli mu stanow czo powiem, że mnie te sprawy nic nie obchodzą. — To nie takie proste! — poważnie odparł Tyberiusz. — Gdyby Marcellus podróżując przypadkiem po Galilei zasłyszał tę historię i uwierzył w nią, można by się nie przejmować. On sam traktowałby ją jak ósmy cud świata i na tym by poprzestał. Ale w istniejących okolicznościach czuje się zobowiązany do jakiegoś działania. Przecież to on ukrzyżował Jezusa. Może chce spłacić dług. Dług o wiele ważniejszy i większy niż ten, który u ciebie zaciągnął. — Czy on tak powiedział? — Diana poczuła się zraniona do żywego. 458 — Nie, nie powiedział tego. Ale twój Marcellus jest niestety człowiekiem silnej woli i niezłomnej uczciwości. Te cnoty ściągną wiele kłopotów na niego... a zapewne także na ciebie. Będzie miał sobie za obowiązek uczestniczyć w tym ruchu, któremu Jezus dał początek. — Co to za ruch? — spytała zaintrygowana Diana. — Ruch, w którym tkwią zarodki rewolucji. W prowincji palestyńskiej już tysiące ludzi głoszą, że Jezus jest Chrystusem- -Pomazańcem — a siebie nazywają chrześcijanami. Ruch ten szybko się rozszerza w jedną stronę przez Macedonię, a w drugą przez Mezopotamię, rośnie po cichu, nabiera jednak coraz większej siły. Diana słuchała otwierając szeroko z niedowierzania oczy. — Czy to znaczy, że chciałby obalić Imperium? — Nie siłą. Gdyby jakiś zuchwały szaleniec wylazł na wóz i zaczął wrzaskliwie wzywać podbite ludy do broni przeciw władcom, nikt by go nie słuchał wiedząc, że to beznadziejne. Ale zjawia się człowiek, który nie ma i nie chce mieć armii, nie ma ambicji politycznych i nie pragnie tronu, nie ma urzędów do rozdawania, nigdy nie stoczył ani jednej bitwy, nigdy nie nosił miecza, nie ma nic z atrybutów, które by kwalifikowały go na wodza, z wyjątkiem — tu stary cesarz przyciszył głos do gardłowego pomruku — daru przywracania ślepym wzroku, a paralitykom władzy w nogach, z wyjątkiem też faktu, że ukarany śmiercią za zakłócanie spokoju cudami, wrócił z grobu i powiedział: „Idźcie za mną, a ja was wyzwolę". Dlaczegóż by ludzie nie mieli pójść za nim, jeśli mu uwierzyli? — Starzec zaśmiał się niewesoło. — Istnieje niejedna forma odwagi, moje dziecko, a najpotężniejsza ze wszystkich jest nieustraszona odwaga ludzi, którzy nic nie mają do stracenia. — I myślisz, cezarze, że Marcellus stał się chrześcijani nem? — spytała Diana. — Oczywiście! Wcale się z tym nie ukrywa. Miał czelność w oczy mi oznajmić, że Imperium Rzymskie jest skazane na upadek! — Jak można mówić coś tak potwornego! — krzyknęła Diana. — W każdym razie niebezpiecznie o tym mówić — mruknął Tyberiusz — a skoro Marcellus ośmielił się powiedzieć to cesarzowi, można spodziewać się, że nie zachowa ostrożności wobec innych osób. — Mógłby się narazić na sąd za zdradę! — zawołała z przerażeniem. 459 — Tak, ale to go nie odstraszy. Właśnie to najgorsze w idei Galilejczyka. Ludzie, którzy w nią wierzą, są po prostu opętani. Jezus był sądzony i skazany na śmierć za zdradę stanu, ale zmartwychwstał i wybawi wszystkich, którzy dla jego nauki złożą ofiarę z własnego życia. Niczego więc się nie boją. Jeśli raz taka idea rozejdzie się po świecie, nie będzie nigdy końca temu ruchowi. — Ale co może Marcellus zyskać na przepowiadaniu upadku Imperium? — zastanawiała się Diana. — To absurd, jak mi się zdaje. — Myślisz, że Imperium Rzymskie będzie trwało wiecz nie? — zarechotał Tyberiusz. — Właściwie to nigdy w ogóle o tym nie myślałam — przyznała się Diana. — Tak, zapewne tak — w roztargnieniu mruknął starzec. Jakiś czas milczał leżąc i patrząc w wysoko sklepiony sufit. — Mogłoby to być interesujące — szepnął do siebie — obser wować, jak się ta dziwna idea rozwija; gdyby w dalszym ciągu rosła tak jak dotychczas, nic by już tego ruchu nie po wstrzymało. Ale tak nie będzie. Załamie się po pewnym czasie. Wkrótce zdobędzie mocną pozycję. Nabierze takiej siły, że będzie dyktować warunki. Wtedy zaczną się kłótnie o wysokie urzędy i łupy — władza i posiadanie wielkich terytoriów uderzą ludziom do głowy. Chrześcijanin maszerujący piechotą jest groźny, ale gdy dorobi się konia... — Tyberiusz nagle parsknął śmiechem. — Cha cha cha! Kiedy dosiądzie wierz chowca... cha cha cha! Chrześcijanin na koniu nie będzie się różnił od wszystkich innych jeźdźców! Armia Jezusa powinna maszerować piechotą, jeżeli chce czegoś dokonać! Diana słuchała bełkotu starego cesarza z szeroko otwartymi oczyma, wahając się między litością a odrazą. Z początku mówił zupełnie do rzeczy, teraz znów bredzi. Z doświadczenia wiedziała, że po tym wybuchu ponurego humoru nastąpi za chwilę nie uzasadnione niczym rozdrażnienie. Zsunęła się na brzeżek krzesła, jakby pytając, czy wolno jej już odejść. Starzec jednak dał ręką znak, żeby została. — Twój Marcellus ma się u mnie stawić w południe na jeszcze jedną audiencję. Powiedziałem mu, że nie dopuszczę, abyś zmarnowała sobie życie wiążąc się z człowiekiem, który ma coś wspólnego z niebezpiecznym ruchem wyznawców Jezusa. Jeżeli wda się w tę sprawę poważnie — a niewątpliwie takie są jego zamiary — straci przyjaciół i straci także życie. Niech robi, co chce, ale nie pozwolę, żeby ciebie wciągnął za 460 sobą w nieszczęście. Powiedziałem mu, że musi wybrać. Jeżeli nie porzuci chrześcijan, oddam cię za żonę Gajuszowi. — Och, nie... błagam, nie! — jęknęła Diana. — Przyznaję — zachichotał Tyberiusz — że Gajusz ma pewne wady, ale zrobi z ciebie pierwszą damę Rzymu. Rozu miem, że nie uśmiecha ci się to małżeństwo, ale szczęśliwsza będziesz jako małżonka władcy, niż gdybyś zaślubiła wariata zakochanego w widmie. — Co on na to, kiedy powiedziałeś mu, najjaśniejszy, że wydasz mnie za Gajusza? — szepnęła Diana. — Zażądał czasu do namysłu... termin upływa dziś w połu dnie — starzec uniósł się na łokciu, żeby śledzić wrażenie, jakie na Dianie zrobiła ta wiadomość. Uśmiech z wolna znikał z jego warg, bo zrozumiał, jak głęboko zranił dziewczynę. — Potrzebował czasu do namysłu — wyjąkała rwącym się głosem — żeby zdecydować, czy się zgadza odstąpić mnie Gajuszowi! — Tak, i jestem przekonany, że pozwoli, aby to się stało. Chociaż kocha cię, moje dziecko, nie wyrzeknie się Jezusa. — Tyberiusz długim kościstym palcem pokiwał tuż przed jej twarzą: — To właśnie miałem na myśli mówiąc, że chrześ cijaństwo jest groźne. Ludzie, którzy w nie wierzą, gotowi są wyrzec się wszystkiego. Dla Marcellusa nic już poza Jezusem nie jest ważne. Nawet ty! — W takim razie nie ma sensu, żebym próbowała z nim rozmawiać — z rozpaczą powiedziała Diana. — Byłby to dla nas obojga tylko niepotrzebny ból. — No, warto mimo wszystko spróbować. Zabroniłem mu spotykać się z tobą, póki mi nie oznajmi swojej decyzji, ale poślę mu wiadomość, że cofam zakaz. Może ty pomożesz mu dokonać właściwego wyboru. Diana wstała i skierowała się ku drzwiom. — Nie wspominaj lepiej o pogróżce, że cię wydam za Gajusza! — zawołał za nią stary cesarz. — On myśli, że nic nie wiesz o tych planach! Siedzieli przytuleni do siebie na marmurowej ławce patrząc w milczeniu na pogodne letnie morze. Już tylko pół godziny brakowało do południa, za chwilę więc Marcellus będzie musiał odejść, żeby o wyznaczonej godzinie stawić się u starego cesarza, bo starcy, chociaż mają swoje przywary, cenią cnotę punktualności. 461 Wszystko, jak się zdawało, zostało powiedziane. Diana, wyczerpana uczuciowym napięciem, oparła głowę na ramieniu Marcellusa. Od czasu do czasu mimowolny szloch wyrywał się z jej piersi, a wtedy młody trybun mocniej obejmował ją opiekuńczym ramieniem. Kiedy spotkali się przed trzema godzinami, Diana miała nadzieję, że miłość przezwycięży wszystkie trudności. Marcel-lus, silny i tkliwy, powitał ją z namiętnością, której głębia olśniła ich oboje. Nic ich teraz nie mogło rozdzielić. Byleby mieli siebie nawzajem, cały świat ich nie obchodzi. Niech Imperium kwitnie albo upada! Niech Jezus wybawia ludzi i wprowadza królestwo dobrej woli albo też odniesie porażkę, a świat dalej wojuje i przymiera głodem, jak od wieków, oni mają nawzajem siebie i żadna siła nie może ich rozłączyć. Diana gorąco oddawała pocałunki. Marcellus czuł bicie jej serca przy swoim, stali się jednym tętniącym sercem. — Usiądźmy teraz — szepnęła bez tchu — musimy ułożyć plan na przyszłość. Siedli obok siebie, świadomi wzajemnej bliskości, lecz po chwili Diana odsunęła się nieco i potrząsnęła głową. Oczy jej błyszczały, ustom starała się nadać stanowczy wyraz. — Proszę cię — szepnęła — porozmawiaj ze mną. Naradzi my się, co powiedzieć cesarzowi. On pragnie mojego szczęścia i wie, że cię kocham. Może poprosić go, żeby dał ci jakieś funkcje w Rzymie. — Spodziewa się, że będziesz stale mieszkała tutaj, na Capri — przypomniał jej Marcellus. — Może uda mu się to wyperswadować — optymistycznie powiedziała Diana. — Willa nie jest wykończona. Tyberiusz jest chory i rozumie, że w tym stanie nie będzie mógł kierować budową. Myślę, że to go gnębi. Może odetchnie pozbywając się tego trudu. Powiemy mu, że chcielibyśmy wrócić do Rzymu, przynajmniej na jakiś czas, odwiedzić naszych rodzi ców i zawrzeć małżeństwo. Kto wie, może się zgodzi. — Może — przyznał Marcellus jakby wracając z daleka. — Nigdy nie wiadomo, co cesarz orzeknie w jakiejkolwiek sprawie. — A potem — ciągnęła Diana z dziewczęcym entuzjaz mem — będziesz spędzał czas tak, jak zawsze lubiłeś, odnowisz dawne znajomości, będziesz chodził do Domu Trybunów... Marcellus zmarszczył brwi. — Co ci się nie podoba w Domu Trybunów? Spędzałeś tam przecież pół dnia w gimnazjonie i w termach. 462 Marcellus pochylił się, oparł łokcie o kolana i w zamyśleniu spoglądał na swoje splecione palce. — Lubiłem to dawniej, gdy nie uświadamiałem sobie, ile kosztowało wzniesienie tego marmurowego gmachu — powie dział bardzo serio. — Och, ukochany, czy nigdy nie przestaniesz dręczyć się sprawami, na które nic nie możesz poradzić? Przygnębia cię myśl, że niewolnicy wydobywali i obciosywali ten marmur. Ale to samo można powiedzieć o marmurowej ławce, na której siedzimy, i o marmurach w willi twoich rodziców. Przyznaję, to niesprawiedliwe, że niektórzy ludzie są niewolnikami, ale czy możesz to zmienić sam, o własnych siłach? Marcellus westchnął głęboko i potrząsnął głową. Potem nagle wyprostował się i zwrócił ku Dianie twarz ożywioną, z błyszczącymi oczyma. — Diano, od dawna ciśnie mi się na usta historia, którą chciałbym ci opowiedzieć o pewnym człowieku... bardzo niezwykłym człowieku... — Jeśli trafnie się domyślam, o kim chcesz mówić, to wolałabym, żebyś dał temu spokój — odparła, nagle przyga- szona. — Ściągnął na ciebie wiele cierpień i pora już, abyś o nim zapomniał. Miał na ciebie niedobry wpływ. — Dobrze! — Uśmiech zniknął z oczu Marcellusa. — Jeżeli nie chcesz, nie będę mówił. — I umilkł. Diana, już żałując, że zrobiła mu przykrość, przysunęła się do niego bliżej. — Nie powinnam tak mówić — szepnęła. — Proszę cię, opowiadaj! Marcellus był od dawna przygotowany na tę sposobność. Nieraz obmyślał, co powie Dianie o Jezusie, gdy nadejdzie stosowna chwila. Niełatwo będzie jej to wytłumaczyć. Wszystkie instynkty zbuntują się w niej przeciw tej nowinie. Jest z góry nieprzychylnie nastawiona. Układał więc sobie historię, którą jej opowie, przedstawiając Jezusa jako Boskiego wyzwoliciela wszystkich uciemiężonych na tym świecie. Teraz jednak, czując ciepło bijące od przytulonej do niego dziewczyny, zmienił plan i zamiast filozofować zaczął najprościej opowiadać o Jonatanie i jego osiołku. — Jak można wyrządzać taką przykrość małemu chłopcu! To nikczemne! — krzyknęła, gdy opisał żal, z jakim Jonatan wyrzekł się osiołka odstępując go Tomaszowi. — Była to bardzo ciężka próba — przyznał Marcellus — ale Jonatan dzięki niej stał się małym mężczyzną. 463 — Po cóż miał w tym wieku stawać się już mężczyzną? — powiedziała Diana dając jednoznacznie do zrozumienia, że wprawdzie zgodziła się wysłuchać historii Galilejczyka, ale zastrzega sobie prawo do komentowania jej zgodnie z własnymi poglądami i stawiania pytań. — Myślę — ciągnęła dalej niewinnie — że Jonatan byłby milszy, gdyby został chłop czykiem. Marcellus przyznał, że niezbyt zręcznie wyraził się nazywając Jonatana małym mężczyzną, i postanowił opowiedzieć Dianie, jak dzieci garnęły się do Jezusa w Jego ciesielskim warsztacie, jak — według relacji Justusa — towarzyszyły Mu całą gromadą, kiedy wracał po pracy do domu. Nawet psy biegły za Nim! — O, cieszę się, że psy go lubiły — zawołała drwiąco Diana. — Z tego, co mówisz o jego dobroci, sądziłam, że psy czuły się raczej zakłopotane w jego obecności. — Natychmiast zorien towała się, że jej lekki ton zranił Marcellusa. Wzdrygnął się, jakby go uderzyła. — To nie była dobroć negatywna — rzekł — ani też zadowolona z siebie. I nie wynikała ze słabości. Czy pozwolisz, że naszkicuję ci Jego portret? — Tak, proszę — szepnęła Diana z roztargnieniem. Po prawiła węzeł jedwabnego sznura ściągającego jej tunikę pod szyją, zajrzała spod długich rzęs z uśmiechem w jego poważne oczy, a jej śliczne usta wyraźnie zapraszały do pocałunku. Ale Marcellus przełknął głośno ślinę i braterskim gestem pogłaskał policzek dziewczyny. Westchnęła i znów spokojnie przytuliła się do jego ramienia. Opowiedział jej historię Miriam, która w darze dostała piękny głos, a także o godach weselnych w Kanie. — Nigdy przedtem nie śpiewała? — Nie, nie miała ochoty śpiewać. — Rozmawiałeś z nią? Słyszałeś jej śpiew? Myślę, że ją lubiłeś! Czy jest ładna? — Bardzo ładna. — Żydówka? — Tak. — Żydówki bywają piękne — przyznała Diana. — Szkoda, że Miriam jest kaleką. — Ona się tym już nie martwi. Dar głosu wszystko jej wynagrodził. — Dlaczego Jezus nie wrócił jej władzy w nogach? — Mówisz tak, jakbyś wierzyła, że to było w Jego mocy — stwierdził Marcellus nabierając otuchy. 464 — Ty w to wierzysz, więc chwytam cię za słowo! — odparła. — Miriam myśli, że może więcej dobrego zrobić nieszczęś liwym ludziom ze swojego rodzinnego miasta, jeśli widzą, że ona też cierpi... — I że śpiewa mimo kalectwa — dokończyła Diana. — Musi to być szlachetna dziewczyna. — Nie była bardzo szlachetna, póki nie zdarzyło się w jej życiu coś niezwykłego. — Czy kochała Jezusa? — Tak, wszyscy Go kochali. — Ale ja pytam w innym sensie. — Nie, w tym sensie nie. Diana w zamyśleniu ocierała się policzkiem o rękaw Mar- cellusa. «. — A Jezus nikogo nie kochał? — Jezus kochał wszystkich. — Może uważał, że źle jest kochać jakąś jedną wybraną osobę ponad wszystkich? — Myślę, że uważałby to za niewłaściwe dla siebie. Widzisz, Diano, nie był zwykłym człowiekiem. Miał niezwykłą władzę i Jego życie należało do wszystkich. — Powiedz, co jeszcze zrobił! — Diana teraz zdawała się poważniej zainteresowana. — Jonatanowi wyprostował krzywą stopę, a Miriam dał głos... — Opowiem ci o Lidii. — Zdecydował się jednak przedtem opowiedzieć swoje dziwne przeżycie związane z Jezusową szatą, z tą samą szatą, której dotknięcie uzdrowiło Lidię. Wspomniał tragiczną noc w jerozolimskiej insuli, gdy Paulus zmusił go do przywdziania szaty Galilejczyka. Diana oburzyła się szczerze: — Biedny Jezus dosyć wycierpiał — krzyknęła. — Nikt nie miał prawa drwić z jego szaty. Zachował do końca wielką odwagę i nie popełnił żadnego przestępstwa. Zachęcony tą jej reakcją Marcellus opowiedział całą historię tamtego wieczora w Atenach, kiedy zrozpaczony stanem swojego umysłu, postanowił skończyć z życiem. — Tobie, kochanie, trudno zapewne zrozumieć, że człowiek może zdecydować się na samobójstwo. — O nie! — zaprzeczyła Diana. — Rozumiem. Sama mogłabym taką decyzję podjąć... w pewnych okolicznościach. — Trzeba czuć się bardzo samotnym, żeby się na to zdobyć — szepnął Marcellus. — Właśnie dlatego łatwo mi to zrozumieć — odparła Diana. — Dobrze znam samotność. 30 — Szata 4^5 Marcellus opowiedział, jak przypadkiem znalazł wtedy szatę Jezusa i jak szczególny wywarła na niego wpływ. Diana podniosła na niego oczy pełne łez. — Daremnie próbowałbym ci to wytłumaczyć, Diano. Wziąłem szatę do rąk i nagle dusza we mnie ozdrowiała. — Może dlatego, że należała, jak wiedziałeś, do innego samotnego człowieka — powiedziała Diana. — Ciekawe, że to mówisz, bo to właśnie odczułem trzymając ją w ramionach. Jakby jakaś dziwna nowa przyjaźń, krzepiąca przyjaźń zjawiła się na ratunek. Bolesne napięcie zniknęło, znowu było warto żyć. — Poważnie zajrzał w jej zamyślone oczy. — Czy wierzysz w to, co mówię? — Tak, kochanie, wierzę, a biorąc pod uwagę poprzedni wstrząs, który przeżyłeś w związku z tą szatą, nawet nie bardzo się dziwię. — Umilkła i dopiero po dłuższej chwili poprosiła: — Opowiedz teraz historię Lidii. Historia była długa, nieoczekiwanie rozrosła się i połączyła z mnóstwem innych obrazów. Diana zauważyła, że Lidia musiała zdobyć się na niezwykły wysiłek, gdy torowała sobie drogę w ciżbie obcych ludzi na ulicy. Wtedy Marcellus przerwał tok opowieści, żeby opisać tę ciżbę; mówił o prostych, biednych ludziach, którzy porzucali sierpy w polu, odbiegali od warsztatów, żeby wędrować z Jezusem, śpiąc na ziemi pod gołym niebem, głodując, nie szczędząc obolałych nóg, byle być jak najbliżej Jezusa. Diana z zapartym tchem, mrużąc oczy i rozchylając usta, słuchała historii Galilejczyka aż do końca. — Naprawdę myślisz, że On wciąż jeszcze żyje? — spytała z przejęciem. Marcellus skinął głową i zaczął opowiadać o tym, jak Jezus po zmartwychwstaniu ukazywał się wielu różnym osobom. — I naprawdę myślisz, że Szczepan Go widział? — Czy tak trudno ci w to uwierzyć po tym wszystkim, co usłyszałaś o Nim przedtem? — Chcę wierzyć w to, w co ty wierzysz. Wziął ją w ramiona i ucałował. — Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy, że mogłem z tobą podzielić się swoimi myślami — powiedział serdecznie. — Wiedząc, jak obce ci są wszelkie sprawy nadprzyrodzone, nie spodziewałem się, że wysłuchasz mnie z tak wielką wyro zumiałością. — Ależ to coś zupełnie innego! — odparła Diana i wysuwając się z jego objęć spojrzała mu prosto w twarz. — Bałam się, że 466 ta sprawa w jakiś sposób zaciąży na twoim, a więc także na moim życiu. Ale to jest piękna, tajemnicza historia. I niech pozostanie tajemnicą. Nie musimy jej rozumieć i nie musimy z jej powodu nic robić, prawda? Ułożymy sobie wspólną przyszłość, będziemy żyli dla siebie nawzajem tak, jakby nic nadzwyczajnego się nie stało. Długo czekała na odpowiedź. Twarz miał napiętą, wzrok utkwił gdzieś daleko na widnokręgu. Diana smukłymi palcami pogłaskała jego rękę. — Zrozum, kochanie — odezwał się wreszcie bardzo stanow czym tonem — że ta sprawa wywarła ogromny wpływ na całe moje życie. Nie mogę odtąd żyć tak, jak gdyby nic niezwykłego się nie zdarzyło. — Jakie więc są twoje zamiary? — spytała drżącym głosem. — Sam jeszcze nie wiem — odparł, jakby głośno myślał. — Wiem tylko, że mam obowiązek do spełnienia. Nie jest dla mnie jasne, co powinienem zrobić. W każdym razie nie mogę wrócić do dawnego trybu życia. Choćbym chciał, już bym nie mógł tak żyć. Z głęboką powagą, która oszołomiła Dianę, zaczął jej zwierzać się ze wszystkiego, co od miesięcy wypełniało jego myśli, ze swojego przeświadczenia, że stało się coś niesłychanie doniosłego. To nie jest epizod, który olśnił garstkę prostych ludzi w Galilei i który zostanie wkrótce zapomniany. To zdarzenie, które wstrząsnęło całym światem. Od tysięcy lat prości biedni ludzie wszędzie na ziemi żyli bez nadziei, znosząc pracę nad siły, niewolnictwo, nędzę. Zawsze jacyś drapieżni władcy zabijali i ograbiali bezbronnych. — Zastanów się nad naszą historią! — wykrzyknął z ros nącym wzburzeniem. — Imperium Rzymskie obróciło w nie wolników połowę ludności świata. Chlubimy się, że podbiliśmy tyle małych bezbronnych krajów. Spójrz na posągi naszych bohaterów, na tablice z brązu upamiętniające wielkie czyny cesarzy i wodzów, wojowników, prefektów, legatów i trybunów, którzy wymordowali tysiące ludzi tylko za to, że ci nieszczęś nicy nie byli zdolni obronić siebie i swojego kraju. Uważaliśmy to za chwałę naszego Imperium, za dowód naszego męstwa! „Broń i męża opiewam" — głosił stary Publiusz Wergiliusz. To brzmi wspaniale, prawda? Wiesz, kochanie — ciągnął dalej z powagą — płynąc z powrotem do Italii rozmyślałem o Rzy mie, o jego wspaniałości, o pomnikach na forum i o mar murowych pałacach. I przypomniałem sobie, że wszystkie te piękne, imponujące rzeczy albo zostały ukradzione innym, 467 bardziej od nas utalentowanym ludom, albo też zbudowane za pieniądze z haraczu wyciśniętego od ludzi głodujących i okrytych łachmanami. Znienawidziłem rzymskie bogactwa! Znienawidziłem to, co nazywaliśmy rzymskim bohaterstwem. — Ale nie możesz na to nic poradzić, Marcellusie! — niepewnie próbowała go przekonać Diana. Marcellus po tym wybuchu przycichł, już nie rzucał gromów, lecz mruczał gniewnie, z gorzką ironią: — Niezwyciężony stary Rzym pędzi życie próżniacze i zbytkowne kosztem ludów Akwitanii, Anglii, Hiszpanii, Galii, a na wschodzie Krety, Kapadocji, Pontu, Tracji, wielu krajów, gdzie dzieci płaczą z głodu. O tak, nasi dzielni wojacy będą na pewno drwili z nie uzbrojonego Jezusa. Wzgardzą Jego słabością, bo nie rozlał niczyjej krwi prócz własnej. Przyjdzie jednak czas, kiedy Jezus zwycięży. — Cóż więc chcesz robić? — spytała z westchnieniem Diana. — Na razie wiem tylko, czego nie będę robił! — odparł w uniesieniu. — Nie będę trwonił czasu w Domu Trybunów udając, że zapomniałem o spotkaniu z Człowiekiem, który może zbawić świat. Skończyłem z tą nikczemnością. Uwolniłem się od tej hańby! — Czy to znaczy, że zerwiesz z wszystkimi dawnymi przyjaciółmi i będziesz przestawał z biednymi niewolnikami? — spytała Diana. — To my jesteśmy biednymi niewolnikami — stwierdził z bólem Marcellus. — Nędzarze, którzy idą za Galilejczykiem, obrali drogę wolności. — Myślisz, że zjednoczą się i podniosą bunt? — Nie, Diano, może będą mieli w dalszym ciągu skute kajdanami ręce, ale nie dusze. — Nie zamierzasz chyba przyłączyć się do nich? — Diana pobladła nagle. — Już to zrobiłem — szepnął Marcellus. Diana zerwała się na równe nogi i krzyknęła, zaskoczona i przerażona. — Na mnie w takim razie nie licz! — Ukryła twarz w dłoniach i płacząc rozpaczliwie jąkała: — Jeśli chcesz sam siebie zgubić... stać się wyrzutkiem społeczeństwa... narazić na śmieszność... trudno, rób, co chcesz... ale... Nagle, tak samo gwałtownie jak przed chwilą, wyrwała się z jego objęć, osunęła się na ławę i zarzuciła ręce na szyję ukochanego. 468 — To są mrzonki! — mówiła wśród łkań. — Chcesz stworzyć nowy, inny świat z ludzi i rzeczy, których nie ma! Sam wiesz, że to niemożliwe. Gdyby ludzie przestali walczyć, gdyby żyli tak, jak uczył Jezus, gdyby wszyscy byli uczciwi i dobrzy — wtedy mógłby powstać taki inny świat. Nikogo by nie zabijano! Wszystkie dzieci byłyby syte! Tak, ale takich ludzi nie ma, może kiedyś nadejdą czasy, gdy nikt nie będzie krzywdził słabszych, gdy nie będzie chwastów, gdy lwy nie będą gryzły, ale nie w naszej epoce! Dlaczego mamy sami siebie unieszczęsliwiac? Czy nie można pogodzić się ze światem takim, jaki jest? Dlaczego marnować własne życie! — Diana przytuliła mokry od łez policzek do jego ramienia: — Marcel- lusie! — jęknęła — czy nie rozumiesz, że łamiesz mi serce? Czy to cię nie obchodzi? — Obchodzi tak bardzo, najmilsza, że wolałbym umrzeć, niż widzieć cię nieszczęśliwą, ale muszę iść drogą, którą On mi wskazał. Nie mam wyboru. Nic już nie zostało do powiedzenia. Zbliżało się południe i Marcellus musiał za chwilę pójść do cesarza. Diana podniosła głowę i zerknęła na zegar słoneczny. Oczy miała podpuchnięte, drobne kędziory na czole wilgotne od łez. Marcellus ze skurczem litości w gardle patrzał na jej spłakaną twarz. Uśmiechnęła się do niego smutno. — Wyobrażam sobie, jak szkaradnie wyglądam — wes tchnęła. Marcellus ucałował jej oczy. — Idź już, nie daj mu na siebie czekać — szepnęła. — I wróć do mnie, jak tylko będziesz mógł... opowiedzieć, jak cię przyjął. Przytulił ją do piersi, raz jeszcze ucałował drżącymi wargami. — Nasze szczęście było za słodkie, aby mogło trwać długo, Marcellusie. Idź już, kochanie. Będę się starała zrozumieć. Wiem, że to dla ciebie równie trudne jak dla mnie. Zawsze będę cię kochała. — I szeptem dodała: — Mam nadzieję, że twój Jezus będzie się tobą opiekował. — Wierzysz w to, co ci o Nim opowiedziałem? — Tak, najmilszy, wierzę. — A więc ufam, że tobą także będzie się opiekował. Ochmistrz czekał na niego w atrium i natychmiast poprowadził go do pokojów cesarza. Otworzył przed nim drzwi, odsunął się przepuszczając go z szacunkiem i bezszelestnie znów zamknął drzwi. Kiedy Marcellus szedł przez pokój i zbliżał się do ogromnego 469 łoża, Tyberiusz, wsparty o poduszki, obserwował go przenikliwym, chmurnym wzrokiem. Młody trybun złożył niski ukłon, a potem wyprężył się służbiscie, czekając, żeby cesarz pierwszy się odezwał. Starzec długo w milczeniu wpatrywał się w poważną twarz gościa. — Nie muszę nawet pytać — powiedział wreszcie surowo. — Widzę, że postanowiłeś związać swój los z losem tego twojego Jezusa. Byłem z góry przekonany, że tak będzie. Marcellus schylił głowę, nic jednak nie odpowiedział. — No, to już wszystko — mruknął Tyberiusz. — Możesz odejść. Marcellus zawahał się chwilę. — Wyjdź! — krzyknął stary cesarz piskliwym głosem. — Głupcze! Głupcze! Osłupiały i niemy wobec wybuchu starczego gniewu Marcellus cofał się niepewnie ku drzwiom, które otwarły się przed nim. — Głupcze! — krzyczał Tyberiusz. — Zapłacisz życiem za swoje szaleństwo. — Drżący głos przeszedł w gardłowy ryk: — Jesteś bardzo odważnym głupcem! Oszołomiony tą sceną Marcellus wszedł do atrium powoli i niepewnie. Tu ochmistrz, kłaniając się uniżenie, wskazał mu wyjście do sklepionego wysoko perystylu. — Jeśli jesteś gotów do podróży, szlachetny trybunie, lektyka czeka, żeby cię zabrać do przystani — oznajmił. — Twoje bagaże już zaniesiono na pokład. — Nie, nie jestem gotowy do podróży — szorstko odparł Marcellus. — Nim wyjadę stąd, mam jeszcze jedno umówione spotkanie. Ochmistrz z lodowatym uśmiechem potrząsnął głową. — Rozkaz cesarza, szlachetny trybunie. Masz wyjechać niezwłocznie. — Czy mógłbym porozumieć się z moim niewolnikiem? Gdzież on jest? — Twój Grek, panie, znalazł się chwilowo w areszcie. Tak gwałtownie sprzeciwiał się pakowaniu i wynoszeniu twoich rzeczy, że trzeba go było unieszkodliwić. — Stawiał opór? — Jeden z naszych Nubijczyków dość długo nie odzyskiwał przytomności. Twój niewolnik jest bardzo brutalny. Ale Nubijczycy nauczą go lepszych manier. Ochmistrz skłonił się z przesadnym szacunkiem i wskazał wspaniałą lektykę. Czterech krzepkich Traków stało wokół 470 niej czekając na pasażera. Marcellus wahał się, lecz w tej chwili za jego plecami zjawił się cicho oddział pałacowej straży. — Żegnaj, szlachetny trybunie — powiedział ochmistrz. — Szczęśliwej podróży! Rozdział 22 Na pokładzie widocznie wiedziano, że barka odbije od brzegu natychmiast, gdy zjawi się jeszcze jeden oczekiwany pasażer, bo wśród podróżnych dało się zauważyć żywe poruszenie, gdy tragarze postawili lektykę tuż obok kładki. Ten i ów zdradzał nawet irytację; zniecierpliwienie malowało się zwłaszcza na patrycjuszowskich obliczach kilku senatorów, nie przywykłych czekać na niepunktualnych młodych trybunów. Piękna barka wypłynęła cicho z przystani. Pasażerowie, których było około dwudziestu, rozsiedli się w wygodnych fotelach pod kolorowym płóciennym daszkiem. Dwa rzędy długich wioseł poruszały się zgrabnie i rytmicznie w takt metalicznych uderzeń młotka nadzorcy: klik, klak! Szkarłatny żagiel z wolna wspiął się na przedni maszt, przez chwilę trzepotał niepewnie, a potem zdecydował się ulżyć w pracy wiosłującym niewolnikom. Marcellus znalazł sobie miejsce nieco na uboczu i w zadumie śledził odległe nabrzeże Puteoli na italskim lądzie. W jakiś czas później spod pokładu wynurzyło się kilkunastu prawie nagich Nubijczyków, niosących wysoko nad ogolonymi głowami srebrne tace, i rozproszyło się w kształt wachlarza między podróżnymi. Posiłek, ofiarowany przez cesarza, był suty, ale Marcellus nie miał apetytu. Płynąc z tą prędkością „Augusta" powinna trzeciego dnia pod wieczór zawinąć do Rzymu. Po raz pierwszy w życiu Marcellus z niechęcią myślał o powrocie do domu. Będzie musiał bez końca wyjaśniać swoją sytuację; sprawi zawód ojcu, zrani go i rozdrażni, matka wybuchnie płaczem, Łucja będzie starała się okazać mu zrozumienie, ale w rzeczywistości będzie czuła tylko litość dla brata. Próbował wyobrazić sobie rozmowę z Tullusem. Niegdyś łączyła ich przyjaźń i wzajemne zaufanie. O czym by mówili, gdyby spotkali się teraz? Tullus spytałby ostrożnie, co się z nim działo przez te dwa lata. Jak odpowiedzieć na to pytanie? 471 W miarę jak mijało popołudnie, w umyśle Marcellusa coraz jaśniej krystalizowała się decyzja, żeby nie wracać do Rzymu. Rozważał już tylko, co innego mógłby zrobić. O zachodzie słońca poszedł do kapitana i spytał lekkim tonem, czy „Augusta" zawinie do jakiegoś portu, nim dopłyną do Ostii. Okazało się, że barka nie będzie zatrzymywała się po drodze nigdzie, nawet w Ostii. W porze wieczerzy Marcellus był już głodny. O zmierzchu zerwał się chłodny wiatr i pokład opustoszał. Marcellus zszedł do kajuty, otworzył największy worek, wyjął z niego szatę Galilejczyka i złożył ją jak mógł najciaśniej. Owinął w nią sakiewkę i ścisnął pakunek rzemieniem. Sakiewka była ciężka. Kiedy opuszczał Rzym, ojciec przysłał do przystani Mar-cipora z pożegnalnym prezentem dla syna. Marcellus, zaprzątnięty innymi sprawami, nie zajrzał do sakiewki, póki nie znalazł się wraz z Demetriuszem na pokładzie „Kleo". Był zaskoczony jej zawartością. Senator Gallio, jakby chciał synowi wynagrodzić surowość pożegnania, obdarzył go na drogę wielką sumą pieniędzy. Były to same złote monety dużej wartości. Hojność ojca wzruszyła, ale zarazem zasmuciła Marcellusa, jak gdyby senator dał mu do zrozumienia, że odtąd ma już iść 0 własnych siłach przez świat. Zdjął togę, zwinął ją i włożył do worka na miejsce szaty. Wyciągnął się na koi i czekał. Myślał ze smutkiem, że utracił Dianę. Co chwila spoglądał na stojącą obok koi klepsydrę. Cztery razy przesypał się w niej piasek. Jeżeli nie omylił się w rachubach, „Augusta" około północy okrążać będzie przylądek Capui. Samotny wartownik czuwał na pokładzie, gdy Marcellus niedbałym krokiem podszedł ku rufie, z zawiniątkiem ukrytym 1 umocowanym pod szerokim pasem ściągającym w talii tunikę. Wartownik prawie nie zwracał na niego uwagi, gdy trybun stał przy burcie. Nie zdziwiło go, że pasażer nie mogąc widać zasnąć wyszedł popatrzeć na gwiazdy. Przyszło mu tylko do głowy, że ofiarowując usługi może coś zarobić. Właśnie przed nimi, w odległości mniej więcej jednej mili, błysnęło światło. — Latarnia morska w Capui, panie — poinformował pasa żera wartownik. — A tak — obojętnie potwierdził Marcellus. — Może przynieść ci, panie, jakieś krzesło? — Tak, proszę. Woda nie była zbyt zimna. Marcellus opuścił się nogami naprzód i wśliznął w morze bez pluśnięcia. Na szczęście 472 minęła dość długa chwila, zanim wartownik podniósł alarm; widocznie szukanie wygodnego krzesła dla szlachetnego trybuna zajęło mu sporo czasu. Potem na statku rozległy się krzyki, nadzorca przestał wybijać rytm na swoim kowadle. „Augusta" nie mogła być dalej niż o dwa stadia, ale Marcellus nie widział nic prócz rzędu nikłych świateł; sylwetka statku roztapiała się w ciemnościach. Zwrócił twarz w kierunku wybrzeża i płynął, starając się długimi pociągnięciami ramion przybliżać jak najprędzej do Capui. Po jakimś czasie przewrócił się na wznak i rozejrzał, ale dostrzegł już tylko światło latarni na maszcie „Augusty". Barka najwidoczniej szła swoim kursem naprzód. Nigdy jeszcze nie próbował przepłynąć tak wielkiego dystansu. Preszkadzała mu odzież, sakiewka pełna złota była ciężka. W pewnej chwili zastanawiał się poważnie, czy nie zrzucić jedwabnej tuniki, krępującej ruchy ramion, ale nie chciał pokazać się w Capui w samej subucula i przepasce na biodrach. Chciał chociaż rozluźnić rzemienie sandałów, ale nie dał sobie z tym rady. Światło latarni morskiej zdawało się większe i jaśniejsze. Miał nadzieję, że nie jest to tylko złudzenie, bo czuł się już mocno zmęczony. Wreszcie burzliwe krótkie fale zaczęły się wydłużać i wygładzać. Wzdłuż wybrzeża tuż nad ziemią błyskały światła. Przybór był silny, Marcellus słyszał, jak uderza z łoskotem o nabrzeżny wał. Skręcił nieco w lewo, żeby ominąć skałę latarni i ruchliwy port. Ciężko walczył z cofającymi się od brzegu falami, dokuczał mu już ból w płucach. Potężna fala uniosła go dość daleko naprzód i zanim się cofnęła, zdołał na chwilę znaleźć grunt pod nogami. Z wielkim trudem oparł się ciągnącemu go znów na pełne morze nurtowi. Resztką sił rzucił się ku brzegowi i w końcu padł na plażę pod osłoną jakiegoś rybackiego czółna. Szczękał zębami z zimna. Przyszło mu na myśl, że powinien cieszyć się z pomyślnego końca niebezpiecznej przygody, ale nie mógł wykrzesać z siebie żadnych uczuć. Wyżął ubranie, chwilę machał dla rozgrzewki ramionami, a potem brnąc w głębokim piachu ruszył na poszukiwanie suchszego miejsca, które zachowało po słonecznym dniu trochę ciepła. Gdy je znalazł, pozostał tam na resztę nocy, drzemiąc 1 czekając z upragnieniem poranka. Kiedy wstało słońce, rozpostarł na piachu mokrą szatę. Wyschła prędko i gdy włożył ją na trochę jeszcze wilgotną tunikę, zrobiło mu się zaraz cieplej. Nabrał otuchy i wreszcie umiał się cieszyć 473 z ocalenia życia. W najbliższej chacie rybackiej poprosił o coś do jedzenia, ale dwoje mieszkających tam starych ludzi przyglądało mu się podejrzliwie i oświadczyło, że nic takiego nie mają w domu. Nieco dalej w gospodzie marynarskiej dano mu dość niechętnie kromkę czarnego chleba i tłustą polewkę; gromadka niechlujnych zabijających tam czas mężczyzn otoczyła go i zasypała pytaniami, na które odpowiadał zdawkowo. Kiedy rozsupłał sakiewkę, żeby zapłacić, zbliżyli się jeszcze bardziej i oczy im rozbłysły chciwością. Ale zdawał się od każdego z nich silniejszy i nie zdradzał lęku, więc nie próbowali go zatrzymywać. Przez brudne, zakurzone miasteczko przeszedł na wschód, na pusty gościniec. Sandały podeschły i mniej mu już dokuczały, ale wyglądały nędznie. Zgubił w morzu przepaskę na włosy i głowę miał niczym nie osłoniętą. Nikt by w nim nie rozpoznał rzymskiego trybuna. Cenna sakiewka raziła przy tak skromnym stroju, więc ukrył ją pod tuniką. W pierwszej wiosce, do której trafił uszedłszy trzy mile w głąb lądu, kupił za kilka miedziaków zniszczony woreczek z koziej skóry i przesypał do niego pieniądze, a sakiewkę wrzucił do jakiejś opuszczonej cysterny. Przed wejściem do następnej wioski zdjął tunikę, owinął nią woreczek ze złotem, które omal nie pociągnęło go na dno morza tej nocy, i wytargował za dziesięć sestercji inną, prosto ze sznura suszącej się po praniu odzieży. Wieśniak, zadowolony z ceny, śmiał się wraz z żoną głośno za plecami odchodzącego Marcellusa. Brunatna tunika była grubo utkana i mocno wysłużona, ale przynajmniej czysta. Słońce stało już wysoko, więc Marcellus niósł szatę Galilejczyka złożoną i przerzuconą przez ramię. Często odpoczywał w cieniu nad strumykiem, który płynął coraz bystrzejszym nurtem, w miarę jak teren podnosił się ku podnóżom dalekich jeszcze, oproszonych śniegiem Apeninów. Marcellus nie miał żadnego planu na najbliższą przyszłość, ale nie czuł się przygnębiony ani samotny. Dziwnie dobrze było mu wśród pięknego krajobrazu, drzew okrytych bujnymi liśćmi, między którymi krzątały się wesoło ptaki; polne kwiaty na brzegu wartkiego strumienia zachwycały swoją nietrwałą urodą. Marcellus odetchnął z głębi piersi, uradowany, a jednocześnie zdumiony własną beztroską. Bawiła go zmiana, jaka się dokonała w jego powierzchowności. Nigdy w życiu nie wyglądał tak jak teraz. Obmacując zjeżoną zarostem szczękę zastanawiał się, czy w którejś z pobliskich wiosek będzie mógł kupić brzytwę. 474 Jeśli nie dostanie, obejdzie się bez niej, trudno. Tej nocy, gdy okryty szatą Galilejczyka zasypiał pod gołym niebem, przypomniał sobie, co Justus mówił mu o bezdomności Jezusa: „Lisy mają nory, ptaki mają gniazda, ale Syn Człowieczy nie ma gdzie złożyć głowy". Otulił się szczelniej szatą. Była lekka, a jednocześnie ciepła i miękka. Usnął myśląc o Dianie z żalem, lecz nie bez nadziei. Rano zbudził się wypoczęty, wykąpał w strumieniu i posilił poziomkami. Kamienie milowe oznajmiały podróżnym, że pnąc się tą drogą pod górę, są coraz bliżej miasteczka Arpino. Marcellus próbował przypomnieć sobie, z czym mu się ta nazwa kojarzy. Ach, tak, z wyśmienitymi małymi melonami! Melony z Arpino! O tej porze roku powinny być już dojrzałe. Droga rozszerzyła się i widać było na niej ślady ludzkich starań, choćby w porządnie ostrzyżonych żywopłotach. Po obu stronach ciągnęły się winnice — z zielonymi jeszcze winogronami — dobrze uprawne i nawodnione. Na gościńcu ruch się ożywił. Ukazały się plantacje melonów, całe ogromne pola dojrzewających melonów. Sznury wozów, których wysokie skrzynie naładowane były melonami, dziesiątki mężczyzn, kobiet i dzieci rozproszonych po plantacji, schylonych nad ziemią i zbierających melony. Marcellus usiadł na kamiennym ogrodzeniu przy otwartej bramie, przez którą co chwila wjeżdżały wozy lub wchodzili ludzie, i rozejrzał się wkoło. Miasteczko na szczycie wzniesienia zdawało się zbudowane na stosunkowo płaskim kawałku terenu i składało się — przynajmniej w tej części, którą młody trybun widział ze swojego punktu obserwacyjnego — z ciasno skupionych małych chat. Od wschodu osłaniała je stroma ściana skalnego cokołu, z którego wyrastał jeden z najwyższych szczytów łańcucha wzgórz. Na północy, nieco górując nad skupiskiem chat, czerwony dach dość okazałej willi przeświecał między otaczającymi ją drzewami — niewątpliwie siedziba zamożnego właściciela melonowych plantacji. Po chwili Marcellus zdecydował się iść dalej, do wioski. Opalony nadzorca, z ważną miną zapisujący przejeżdżające przez bramę wozy na łupkowej tabliczce, którą trzymał na zgiętej w łokciu ręce, zatrzymał go pytając, czy szuka roboty. — A jaką robotę mógłbym tu dostać? — zainteresował się Marcellus. Nadzorca wskazał kciukiem plantacje. 475 — Dwie sestercje — oznajmił szorstko — miejsce do spania i jedzenie. — Dzień już się kończy — rzekł Marcellus. — Wystarczyła by chyba jedna sestercja, zwłaszcza że nie mam wprawy w zbieraniu melonów. Nadzorca, zaskoczony, oparł ciężką tabliczkę o biodro, splunął i wytrzeszczył oczy na nieznajomego. Zbity z tropu, najwidoczniej nie miał pojęcia, jak się zachować w tej bezprzykładnej sytuacji. Marcellus tymczasem sięgnął po jeden z dużych łozinowych koszy, spiętrzonych obok bramy, i chciał zaraz iść do swojej nowej roboty. — Czekaj no, człowieku! — krzyknął nadzorca. — Umiesz może czytać i pisać? Marcellus przyznał się do tych umiejętności. — A liczyć? Marcellus znowu przytaknął. — Kaeso właśnie odprawił swojego pisarza. — Kto to jest Kaeso? — spytał Marcellus, a zdumiony tą ignorancją nadzorca szerokim gestem wskazał okoliczne pola oraz miasteczko i uroczyście oznajmił, że Apiusz Kaeso jest właścicielem wszystkiego tutaj, jak okiem sięgnąć. Potem wskazał willę i powiedział: — Idź tam i zgłoś się do Apiusza Kaeso. Powiedz, że przysyła cię Vobiscus. Jeśli nie najmie cię na pisarza, wrócisz tu, do roboty przy melonach. — Wolałbym pracować przy melonach — odparł Marcellus. Nadzorca zatrzepotał powiekami, niepewny, czy go słuch nie omylił. — Pisarz dostaje wyższą płacę i lepsze jedzenie — wyjaśnił, nieco już zirytowany głupotą wędrowca. — Domyślałem się tego, ale wolałbym zbierać melony — z niewzruszonym uporem odpowiedział Marcellus. — Wszystko ci jedno, czy zarobisz dwie sestercje, czy dziesięć? — wykrzyknął nadzorca. — Nie zależy mi tak bardzo na pieniądzach — wyznał Marcellus. — A tu, na plantacjach, jest bardzo pięknie, zwłaszcza ta góra wygląda niezwykle majestatycznie. Vobiscus osłonił dłonią oczy, spojrzał na szczyt wznoszący się nad miasteczkiem, zmarszczył brwi, spojrzał raz jeszcze, uśmiechnął się lekko i potarł brodę kułakiem. — Jesteś wariat, co? — zapytał rzeczowo, ale gdy Marcellus zapewnił go, że czuje się zdrowy na umyśle, kazał mu iść do willi. 476 Kaeso odznaczał się arogancją typową dla ludzi małego wzrostu rozporządzających wielkim majątkiem i władzą. Ten pięćdziesięcioletni przysadzisty i wojowniczy właściciel dóbr, dokładnie ogolony, kosztownie ubrany, ze starannie uczesanymi szpakowatymi włosami i zadziwiająco zdrowymi zębami, był przyzwyczajony zadawać pytania gromkim i niecierpliwym głosem i zagłuszać nieśmiałe odpowiedzi potokiem sarkastycznych uwag. Marcellus stał spokojnie i czekał, gdy nerwowy, pewny siebie pan domu ciężkim krokiem przemierzał tam i z powrotem obszerne chłodne atrium wykrzykując niepochlebne sądy o pisarzach w ogóle i o swoim ostatnim pisarzu w szczególności. Wszyscy jednacy: leniwi, nieuczciwi i niedouczeni. Darmozjady. Mijając nowego kandydata Kaeso za każdym razem przystawał i wpatrywał się w niego wyzywająco. Z początku Marcellus obserwował to hałaśliwe widowisko z kamienną twarzą, ale gdy się przeciągało, nie mógł dłużej powstrzymać szerokiego uśmiechu. Kaeso stanął nagle i skrzywił się gniewnie. Marcellus parsknął śmiechem. — Tobie się to wydaje śmieszne, hę? — warknął Kaeso wysuwając dolną szczękę. — Tak — odparł Marcellus. — Mnie się to wydaje śmieszne, ale pewnie bym się nie śmiał, gdybym by! głodny i gdybym bardzo potrzebował zarobku. Ty, panie, zapewne traktujesz w ten sposób tych, których nie stać na to, żeby ci odpowiadać podobnym tonem. Kaeso zamknął oczy i otworzył usta ze zdumienia. — Proszę cię, panie, mów dalej — rzekł Marcellus niedbale machając ręką. — Będę cię słuchał, pozwól tylko, że usiądę. Całe przedpołudnie maszerowałem i jestem zmęczony — osunął się z westchnieniem na wygodny fotel. Kaeso podszedł i stanął przed nim na szeroko rozstawionych nogach. — Coś ty za jeden? — spytał. — Co prawda — odparł z uśmiechem Marcellus — pytanie zadane takim tonem nie zasługuje na odpowiedź, ale wyznam ci, panie, że jestem po prostu wędrowcem bez zajęcia. Twój nadzorca Vobiscus nalegał, żebym ofiarował ci, panie, swoje usługi jako pisarz. Wiedząc, że o tej porze roku masz najwięcej na głowie, myślałem, że może oddałbym ci przysługę, poma gając przez kilka najgorętszych dni. Kaeso przeczesał krótkimi palcami siwiejące włosy i usiadł na brzeżku pobliskiej ławy. 477 — Ale ty, panie — ciągnął Marcellus — zamiast pozwolić, żebym ci wyjaśnił, z czym przychodzę, zacząłeś od razu wymyślać. — Powiódł wzrokiem po pięknie urządzonym atrium. — Ośmielę się powiedzieć, że niewart jesteś tej pięknej willi. Sposób, w jaki witasz nie znanych przechodniów, nie pasuje do tego domu. W tak uroczym otoczeniu można się spodziewać pogody, uprzejmości i dobrej woli. Kaeso zrazu osłupiał wobec zuchwalstwa nieznajomego i słuchał ze zdumieniem jego słów. Wreszcie zerwał się z ławy, a gniew wykrzywił mu twarz. — Jak śmiesz tak mówić do mnie! — krzyknął. — Za kogo ty się masz? Znieważasz mnie w moim własnym domu, ty, który wyglądasz na pospolitego włóczęgę i żebraka! — Nie, panie, nie jestem żebrakiem — spokojnie odparł Marcellus. — Wynoś się stąd! — wrzasnął Kaeso. Marcellus wstał, ukłonił się z uśmiechem i z wolna przeszedł do otwartego perystylu, a stąd po szerokich marmurowych stopniach na dziedziniec, eskortowany przez gospodarza aż do portyku. Przez miasteczko wrócił na plantacje; zauważył, że w pewnej odległości idzie trop w trop za nim rosły macedoński niewolnik. Vobiscus powitał jego powrót z żywym zainteresowaniem. — Kaeso nie przyjął cię na pisarza? — zapytał. Marcellus kiwnął głową i wziąwszy kosz powędrował przez pole, póki nie spotkał pierwszej małej grupki robotników. Zerknęli na niego z niechętną ciekawością. Stary mężczyzna, prostując grzbiet z bolesnym grymasem, obejrzał nieznajomego bez ceremonii od stóp do głów. Marcellus grzecznie zagadał o pięknym dniu. — W sam raz dzionek do siedmiu potów i bólu w krzyżach — zadrwił stary. Replika wywołała sarkastyczny śmiech pracujących najbliżej, a skrzywiona i stara mimo dwudziestu lat dziewczyna z rozgoryczeniem poradziła nowicjuszowi, żeby najpierw przeharował kilka godzin i dopiero potem zachwycał się słoneczną pogodą. Przyznał jej rację tak wesoło, że mimo wszystko rozjaśniła się nieoczekiwanie wzruszającym, dziecinnym uśmiechem. Zwinął starannie szatę i położył ją razem z woreczkiem na ziemi, po czym z zapałem wziął się do roboty. — Nie tak ostro, nie tak ostro! — przestrzegł go stary. — Kaeso ci nie dopłaci ani sestercji, jeżeli się na śmierć za pracujesz! 478 — A Vobiscus nas będzie poganiał, żebyśmy się uwijali tak samo jak ty — dodał pracujący opodal kulawy człowiek. — Nie ma w świecie lepszych melonów! — stwierdził Marcellus ocierając pot z czoła. — Przyjemnie pracować przy czymś, co jest najlepsze w świecie! Nie każdemu zdarza się takie szczęście. Słońce, błękitne niebo, wspaniałe góry i wspa niałe melony! — Zamknij się wreszcie! — ofuknął go gburowaty chłopak. — Daj mu spokój, niech mówi — odezwała się stara dwudziestolatka. — Melony są naprawdę dobre. Nie wiadomo dlaczego wszyscy się roześmieli na różne tony i nastrój wśród strudzonych robotników trochę się poprawił. W tej samej chwili od strony bramy ukazał się nadzorca, więc zbieracze melonów z ostentacyjną gorliwością zajęli się pracą. Vobiscus zatrzymał się przy Marcellusie i ruchem głowy wskazując willę oznajmił szorstko: — On cię wzywa. Marcellus podniósł swój naładowany kosz i przerzucił kilka melonów do kosza starego mężczyzny, a kilka da! wynędzniałej dziewczynie, która odpłaciła mu niemal ładnym uśmiechem. Przechodząc wzdłuż szeregu robotników rozdawał swoje melony, a kilkanaście ostatnich podarował grubiańskiemu chłopakowi, który przedtem drwił z niego. Ponury gbur przyjął podarek z zakłopotaniem. — Wrócisz do nas? — spytał stary. — Mam nadzieję, że mi się to uda, panie — odparł Marcellus. — Spodobała mi się i robota, i towarzystwo. — Oho, awansowałeś na pana! — zakpił gbur. Hałaśliwy wybuch śmiechu skwitował ten dowcip. Tylko dziewczyna nie przyłączyła się do ogólnej wesołości. — Co cię ugryzło, Metello? — spytał ją dowcipniś. — Przykro mi, że wyśmiewacie człowieka, który okazał nam trochę szacunku. Odchodząc Marcellus mrugnął do niej z uznaniem; twarz dziewczyny rozjaśniła się i rumieniec oblał jej spalone od słońca policzki. Kilkanaście par oczu odprowadzało go spojrzeniem, kiedy oddala! się wraz z Vobiscusem, który stojąc nieco na uboczu ze zniecierpliwieniem obserwował całą tę scenę. — Myślałby kto, że przyszli tu na zabawę — mruknął. — Zbiorą więcej melonów, jak trochę przy tym pożartują — odparł Marcellus. — Czy nie uważasz, że ludzie pracują lepiej, kiedy są zadowoleni? 479 — Nie wiem — rzekł Vobiscus. — Nigdy nie widziałem, żeby ktoś harując był zadowolony. — Przyspieszył kroku. — Radzę ci nie marudzić. Kaeso nie lubi czekać. — Tak samo jak ja nie lubię być poganiany — sucho odparł Marcellus. — Nie znasz naszego Kaeso — ze złowieszczym chichotem powiedział Vobiscus. — On woli głaskać konie niż ludzi. — Trudno mi w to uwierzyć — rzekł Marcellus. Zarzucił stary worek na ramię i wyszedł na gościniec; raz jeszcze popatrzał na piękny szczyt górski, nim ruszył ku willi. Marcellus zastał Apiusza Kaeso pochylonego nad stołem; właściciel plantacji ostentacyjnie udawał, że jest pogrążony w pracy, i nie raczył podnieść wzroku. Marcellus stojąc przed nim czekał, jak mu się zdawało, bardzo długo, aby Kaeso go zauważył, wreszcie podszedł do okna i wyjrzał na kwiatowy ogród. — Więc powiadasz, że jesteś pisarzem? — szorstko krzyknął Kaeso. — Nie, panie! — Marcellus z wolna wrócił przed stół. — Twój nadzorca pytał, czy umiem pisać, czytać i rachować; to umiem, ale nie jestem z zawodu pisarzem. — Hm. Ile żądasz? — Sam, panie, ocenisz, ile będą dla ciebie warte moje usługi. Przyjmę płacę, jaką uznasz za słuszną. — Twojemu poprzednikowi płaciłem dziesięć sestercji, no i dawałem mu utrzymanie. — Wydaje mi się to bardzo mało, ale jeśli nie stać cię, panie, na więcej... — Nie o to chodzi, na co mnie stać — przerwał mu Kaeso z emfazą — ale o to, za ile zgodzisz się pracować. — Myślę, że dumny i bogaty człowiek, taki jak ty, panie, nie chciałby przyjąć części mojej pracy w prezencie. Sądząc z tego, co przedtem mówiłeś, gardzisz żebrakami. Może cię źle zrozumiałem? Kaeso, opierając się splecionymi ramionami o stół, wychylił naprzód głowę i spojrzał gniewnie w spokojną twarz Marcel-lusa. Zdawało się, że wybuchnie, ale w ostatniej chwili zmienił taktykę. — Dam ci dwadzieścia sestercji — mruknął — ale muszę cię uprzedzić — stopniowo podnosił głos do krzyku — że nie będę tolerował nieróbstwa ani błędów, ani... 480 — Przepraszam, panie, ale ja też muszę cię o czymś uprze dzić — chłodno przerwał mu Marcellus. — Masz zwyczaj krzyczeć na ludzi. Nie wierzę, aby terroryzowanie słabszych, którzy nie mogą się bronić, sprawiało ci przyjemność. Po prostu przyzwyczaiłeś się do tego, ale to wstrętny zwyczaj. Nie zniosę go. Umówmy się, że w stosunku do mnie, panie, nie będziesz sobie na krzyki pozwalał. Kaeso grzbietem dłoni potarł dolną szczękę. — Nikt nie ośmielił się nigdy odzywać do mnie w ten sposób — mruknął tłumiąc gniew. — Nie pojmuję, dlaczego tobie na to pozwoliłem. — Chętnie ci to, panie, wyjaśnię! — Marcellus położył płasko obie dłonie na stole i nachylił się z poufnym uśmiechem. — Zgromadziłeś wielki majątek i masz władzę, ale nie czujesz się zadowolony. Czegoś ci brak, czegoś więcej pragniesz. Nie jesteś pewny, co to takiego, ale podejrzewasz, że ja wiem. Dlatego wezwałeś mnie tu z powrotem. — Posłałem po ciebie — odparł Kaeso potrząsając wojow niczo głową — bo pilnie potrzebuję pisarza. — Ja nie jestem pisarzem, a ty, panie, znowu krzyczysz — odparł Marcellus odsuwając się ku drzwiom. — Daruj, ale chciałbym wrócić na plantację melonów. Spotkałem tam bardzo sympatyczne towarzystwo. — Towarzystwo? Co ty gadasz? Banda brudnych, leniwych złodziei! — Nie są tacy z natury — powiedział Marcellus. — Gdyby nie skrajna bieda i ciężka, nudna praca, byliby zapewne schludni, pracowici i uczciwi. Tak samo jak ty, panie, mógłbyś być uroczym człowiekiem, gdybyś nie miał okazji do tyranizo wania ludzi. — Powiedz no, przybłędo — huknął Kaeso — czy masz zamiar bałamucić tych próżniaków i wmawiać im, że są niesprawiedliwie traktowani? — Nie! Człowiekowi, który w pocie czoła haruje od świtu do wieczora za trzy sestercje, nie trzeba tłumaczyć, że dzieje mu się krzywda, bo sam wie to najlepiej. — Aha! Więc uskarżają się, co? — Nie przede mną, panie. Kiedy odchodziłem, byli nawet w dość wesołym nastroju. — Hm... Z czegóż mogli się cieszyć? — Kaeso wstał odpychając krzesło. Otworzył stojącą w kącie wysoką skrzynię, wyjął z niej gruby plik papirusów i całe naręcze zwojów. Cisnął to wszystko na stół i wskazując Marcellusowi rozkazał: — Siadaj! Weź do ręki trzcinę, a ja będę ci dyktował, jak masz odpowiadać na te listy. To są zamówienia od kupców i wielkich domów w Rzymie. Na melony, winogrona i gruszki. Czytaj mi je, a ja ci powiem, co masz na każde odpisać. Ale uważaj! Nie umiem czytać, wiem jednak, co jest w każdym z listów. Nie mając ochoty do dalszej dyskusji, zaciekawiony, co wyniknie z tej nowej dla niego roli, Marcellus zaczął głośno odczytywać listy. Kaeso zdawał się uradowany jak małe dziecko. Jego melony miały powodzenie! Sprzedaje niezliczone ilości! Po najwyższych cenach. Swoje wyborne melony z Arpino! Napływają już teraz zamówienia na winogrona, które dojrzeją dopiero w sierpniu. Wreszcie Marcellus trafił na list pisany po grecku i zaczął go czytać głośno. — Ach, greka! — mruknął Kaeso. — Nie rozumiem tego języka. O co w tym liście chodzi? — A gdy Marcellus przetłumaczył mu treść pisma, zapytał jak gdyby z pewnym respektem: — Umiesz także pisać po grecku? To świetnie! — Zatarł ręce z zadowoleniem. Pokaże wielkim klientom, że stać go na wykształconego pisarza. Kiedy Marcellus skończył list, Kaeso ni z tego ni z owego oznajmił: — Dostaniesz lepszą tunikę. — Mam drugą lepszą tunikę — odparł Marcellus nie podnosząc wzroku. — Zdaje się, że lubisz kwiaty? — spytał Kaeso, kiedy cała bieżąca korespondencja została załatwiona. Marcellus skinął głową, a wówczas jego pracodawca powiedział łaskawie: — Pisarzowi wolno przechadzać się po ogrodzie naszej willi. Jeżeli lubisz także konie, możesz zwiedzić moje stajnie. — Bardzo jesteś łaskawy, panie — odparł chłodno Marcellus. Antonia Kaeso była co najmniej o piętnaście lat młodsza od swojego małżonka. Gdyby nie kwaśny wyraz ściągniętych ust i zgaszone oczy, można by ją nazwać ładną, bo rysy miała regularne, postać kształtną i głos kulturalny. Marcellus spotkał ją krzątającą się z nożycami i koszykiem wśród róż i doszedł do wniosku, że ta kobieta zgorzkniała pod wpływem mężowskiego despotyzmu. Pozdrowiła go niedbale i monotonnym matowym głosem spytała, czy jest nowym pisarzem, a gdy Marcellus potwierdził, wyrażając radość, że znalazł pracę w tak pięknym otoczeniu, zerknęła na niego z ukosa i oczy jej uśmiechnęły się, chociaż wargi nie drgnęły nawet. 482 — Masz na myśli kwiaty i góry — powiedziała. — Tak, tu jest pięknie! — Chciał odejść, bo pozwolenie na przechadzki po ogrodzie nie obejmowało zapewne rozmów z panią tego domu, lecz zagadkowa małżonka pracodawcy zatrzymała go pytając: — Jak się nazywasz? Mąż mi tego nie powiedział. — Marcellus Gallio. — Jest w Rzymie senator Gallio. Obcinała na pół rozkwitłe róże na długich łodygach i rzucała je byle jak do kosza. Marcellus schylił się i zaczął kwiaty układać starannie. — Tak — przyznał. — Może jesteś jego krewnym? — spytała, całą uwagę poświęcając swojemu zajęciu. Marcellus roześmiał się z tak pochlebnego posądzenia. — Czy skromny pisarz może być krewnym senatora? — Rzeczywiście mało prawdopodobne — zgodziła się chłodno — ale ty nie jesteś skromnym pisarzem. Można w tobie od razu poznać patrycjusza! — Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. — Wystarczy popatrzeć na twoją twarz, na postawę, i usłyszeć twój głos. A ręce! — Wskazała je nożyczkami i błysnęła w uśmiechu ładnymi zębami. — To nie są ręce nawykłe do jakiejkolwiek roboty. Ale nie bój się! — wzruszyła ramionami. — Ja cię nie wydam. Może cię za to zdradzić ta jedwabna tunika. Nieostrożnie postąpiłeś, żeś się w nią przebrał. Rano widziałam cię z okna w brunatnej. Skąd ją wziąłeś? — Schyliła się nisko szczękając nożycami. — Czy cię bawi ta maskarada i rola pisarza, Marcellusie Gallio? Czy na pewno senator nie jest twoim krewnym? — To mój ojciec. — Wierzę ci! — zwróciła ku niemu twarz ze szczerym uśmiechem. — Ale dlaczego mi to powiedziałeś? — Bo lubisz, jak mi się zdaje, szczerość, a także dlatego, że miałem ochotę powiedzieć ci prawdę. Nie oszukiwałem twojego męża. On mnie wcale nie pytał, jak się nazywam. — Myślę, że wygodniej ci, aby Kaeso nie wiedział. — Tak, wolałbym, żeby się tego nie dowiedział. — Szkoda! — westchnęła z ironią. — Pozbawiasz go wielkiej przyjemności. Jakżeby się chełpił przed całym światem, że ma senatorskiego syna za sekretarza! — Może nie rozumiesz Apiusza Kaeso, pani — próbował ją ułagodzić Marcellus. 483 — Ja go nie rozumiem! — wykrzyknęła. — Na wszystkich bogów! Rozumienie Apiusza Kaeso to moje wyłączne zajęcie! — Myślę, że warto by nim zręcznie pokierować — odparł Marcellus. — Kaeso jest bezgranicznie dumny ze swojej władzy nad wszystkimi w Arpino. Ludzie słuchają go ze strachu. Miałby nad nimi jeszcze większą władzę, gdyby go słuchali z miłości. — Nie wyobrażam go sobie starającego się o ich miłość! — powiedziała sarkastycznie. — A ja wyobrażam to sobie doskonale! — odparł Marcellus ze spokojem. — Gdyby udało się go nakłonić do takiego eksperymentu, atmosfera bardzo by się poprawiła w Arpino. Czy zechciałabyś, pani, współdziałać w tym celu ze mną? — Za późno — stwierdziła. — Kaeso już nigdy nie pozyska ich życzliwości, choćby teraz nie wiem co dla nich zrobił. Zresztą pamiętaj, że robotnicy w Arpino to banda brudnych, ciemnych łajdaków. — Brudni są rzeczywiście — przyznał Marcellus. — Ludzie brudni nie mogą zachowywać się przyzwoicie. Każdy z nich sam sobą pogardza, nic dziwnego, że gardzi także innymi. Zastanawiałem się nad tym dzisiaj rano. Trzeba im umożliwić kąpiele. Nikt nie ma ochoty myć się w lodowatym górskim potoku. Można by niewielkim trudem zbudować duży basen, w którym słońce nagrzewałoby wodę. Zauważyłem w pobliżu kamieniołomy. Ludzie sami mogliby taki basen zbudować w przerwie między zbiorem melonów a winobraniem, chodzi tylko o to, żeby ich do tego zachęcić. — Nie znasz ludzi z Arpino — powiedziała, wciąż jeszcze nie przekonana żona Apiusza Kaeso. — Jeśli są gorsi niż gdzie indziej, muszą być jakieś po temu przyczyny — rzekł Marcellus. — Ciekaw jestem, jakie? — Dlaczego troszczysz się o to, Marcellusie Gallio? W tej chwili rozmowę przerwało pojawienie się młodego kilkunastoletniego chłopca. Od pierwszego rzutu oka Marcellus zgadł, kto to jest, i musiał uśmiechnąć się, tak bardzo syn był podobny do matki. — Twój syn, pani? — zapytał. — Antoniusz — szepnęła z westchnieniem zachwytu. — Mój jedyny skarb. Antoniusz chciałby zostać rzeźbiarzem, ale jego ojciec nie pochwala tych zamiarów i nie zgadza się, żeby chłopiec kształcił się w tym kierunku. Biedne, samotne dziec ko... Podejdź bliżej, Antoniuszu, przedstawię ci nowego pisarza, Marcellusa Gallio. 484 — Słyszę od twojej matki, że lubisz lepić glinę — powiedział Marcellus, gdy chłopiec wymamrotał powitalną formułkę. — Może zgodzisz się pokazać mi swoje próby? Antoniusz ściągnął wyraziste wargi. — Znasz się na rzeźbie? — spytał z zaskakującą bezpośred niością, odziedziczoną widać po matce. — Trochę, dość chyba, żeby ci udzielić jakichś rad. Antoniusz nie czekał do następnego ranka, lecz zaraz po obiedzie przyszedł do pokoju pisarza niosąc swoją ostatnią pracę: grupę dwóch gladiatorów przygotowujących się do walki. Postawił dzieło na stole, cofnął się onieśmielony i szepnął, że zdaje sobie sprawę z jego niedoskonałości. — Wcale nieźle, Antoniuszu! — pochwalił Marcellus. — Kompozycja dobra, ale ten tu zawodnik wydaje mi się lekko myślny, w takiej pozie naraża się na ciosy. Jakie nadałeś im imiona? Antoniusz sądząc, że nowy pisarz kpi z niego, uśmiechnął się i odpowiedział, że jego gladiatorzy nie mają imion. — Bardzo ci pomoże w pracy — poważnie odparł Marcel lus — jeżeli staną się dla ciebie określonymi indywidualnoś ciami. Myśl o nich jak o prawdziwych ludziach, musisz o nich wszystko wiedzieć. Zaraz się tym zajmiemy, dobrze? — Przysunął stołek dla Antoniusza i usiedli obaj przed glinianym modelem. — Ten, widzisz, to Cypriusz. Legioniści wzięli go do niewoli na Krecie, spalili mu dom, zrabowali stado bydła, zabili żonę i syna — chłopca w twoim wieku, a jego pod pokładem niewolniczego statku wywieźli do Rzymu. Doskonale władał mieczem, dali mu więc do wyboru: albo będzie walczył na arenie, albo wiosłował na galerze. Wybrał arenę i teraz ma walczyć o życie, spodziewa się zabić tego drugiego człowieka, którego nigdy dotąd nie spotkał. — Och, ty po prostu zmyślasz całą historię — oskarżył go zachmurzony Antoniusz. — Zmyślam, ale w ten sposób naprawdę urządzane są w rzymskich cyrkach walki gladiatorów. Każdy z nich wie, że musi drugiego zabić albo sam zginie. Jego przeciwnik to chłop z Tracji, nazywa się Galenzo. W swojej ojczyźnie miał kawałek ziemi, małą winnicę, kilka kóz, żonę i troje dzieci. Żona próbowała go ukryć w sianie, ale legioniści zabili ją na oczach dzieci, a Galenza wywlekli z kryjówki, zakuli w łańcuchy i zabrali. Bronił się tak dzielnie, że sprzedali go drogo pretorowi, który szukał gladiatorów na igrzyska z okazji świąt Izydy. Cypriusz i Galenzo będą ze sobą walczyli, a widzowie 485 w cyrku zakładają się, kto kogo zabije. Na którego z nich stawiasz, Antoniuszu? Ja zaryzykuję sto sestercji na Galenza. Nie podoba mi się postawa Cypriusza. — Nie myślałem o zakładach — powiedział zasmucony Antoniusz, wydął usta i spojrzał w twarz Marcellusowi. — Nie lubisz walki, prawda? — Takich walk nie lubię. — Może nigdy nie walczyłeś? — wyzywająco zapytał An toniusz. — Może bałbyś się walczyć? — Może — odparł Marcellus, nie wzruszony zuchwalstwem chłopca. — Nie, odwołuję to, co powiedziałem! — wyjąkał An toniusz. — Wcale nie myślę, że boisz się walki. Założę się, że umiałbyś się bić. Walczyłeś kiedy? — Nie na arenie. — A zabiłeś kogoś? Marcellus tak długo zwlekał z odpowiedzią, że Antoniusz sam się jej domyślił. Oczy mu zabłysły z ciekawości i oczekiwał jakiejś sensacyjnej historii. — Czy tamtem człowiek walczył zawzięcie? — Nie jest to przyjemne wspomnienie — rzekł Marcellus i umilkł na długą chwilę. — Szkoda, że nie wybrałeś do swojej rzeźby innego tematu, Antoniuszu. Ten nie bardzo mnie pociąga. — Zajrzał badawczo w zadumane oczy Antoniusza: — Ciebie także! Nie wyglądasz na chłopca, który lubuje się w krwawych widowiskach. Nie przemawiają do ciebie, nie lubisz ich, a gdybyś musiał brać w nich udział, dostałbyś mdłości. Prawda? Antoniusz wydął językiem policzek i skinął głową. — Nawet gorzej! — wyznał. — Bałbym się walczyć. Może właśnie dlatego rysuję sceny walk i lepię z gliny gladiatorów. Dla niepoznaki! — Zwiesił głowę zgnębiony. — Nie mam ani źdźbła odwagi. Okropnie się tego wstydzę. — Nie jestem wcale pewny, czy masz się czego wstydzić — pocieszył go Marcellus. — Są różne rodzaje odwagi. Przed chwilą dałeś dowód najszlachetniejszej z nich wszystkich: miałeś odwagę powiedzieć prawdę. To wymaga większego męstwa niż podbicie komuś oka pięścią! Antoniusz podniósł głowę i nieco poweselał. — Weźmy się do wymodelowania jakiejś innej grupy — zaproponował. — Chętnie! Wymyślę coś takiego, co nas obu będzie bawiło. Przyjdź do mnie jutro rano. Jeżeli pożyczysz mi trochę gliny, spróbuję przygotować szkic i jutro ci go pokażę. 486 Antoniusz śmiał się radośnie. Marcellus zrobił mały model prostokątnego basenu, a na jego kamiennej krawędzi tu i ówdzie umieścił figurki kąpiących się mężczyzn, kobiet i dzieci. Chudy stary mężczyzna miał niedorzecznie długą brodę przerzuconą przez ramię. Niemowlę na czworakach już prawie wpadało do basenu, a jego matka pędziła mu na ratunek. Z wody sterczały ogromne stopy i cienkie łydki nurkującego. — Niemożliwe, żebyś to wszystko zdążył zrobić dziś rano! — powiedział Antoniusz. — Nie, pracowałem niemal całą noc. To dopiero początek. Trzeba będzie wprowadzić dużo więcej osób, jedne niech siedzą na brzegu, inne się kąpią albo skaczą do wody. Chciałbyś to uzupełnić? — To byłaby zabawna robota! — Możesz dodać mnóstwo szczegółów. Jeżeli zrobisz więk szy model, zmieści się też jakiś krajobraz. Pamiętasz tę białą skałkę koło mostu, gdzie strumień tworzy naturalny basen? Mógłbyś przedstawić most, skałkę i kilka akacji. Każdy by od razu poznał, gdzie znajduje się ta pływalnia. — A wiesz, dobrze byłoby naprawdę zbudować taki basen! W ciągu tygodnia Marcellus dokładnie poznał swoje obowiązki pisarza i mógł się z nimi uporać do wczesnych godzin popołudniowych. Antoniusz wtedy już na niego czekał w atrium, przechadzając się niecierpliwie pod drzwiami biblioteki. Kaeso nie bez satysfakcji zauważył sympatię swojego syna dla nowego skryby. — Słyszę, że pomagasz zabawiać mojego syna — powiedział do Marcellusa. — Nie przymuszaj się, jeżeli cię to męczy, masz bez tego dość roboty. Marcellus zapewnił go, że bardzo lubi towarzystwo Antoniusza, że chłopiec ma talent i należy go zachęcać do rozwijania wrodzonych zdolności. Ale Kaeso gardził artystycznymi zawodami i wywiązała się dyskusja. — Nie rozumiem, jak prawdziwy mężczyzna może trwonić czas na babranie się w błocie — oznajmił z gniewem. — W glinie — poprawił go spokojnie Marcellus. — Między rzeźbiarską gliną a błotem jest równie wielka różnica jak między melonami z Arpino a zwykłymi melonami. Człowiek z natury pragnie tworzyć piękne rzeczy. Antoniusz może zostać znakomitym rzeźbiarzem. — Rzeźbiarzem! — wykrzyknął Kaeso. — A na co komu potrzebny rzeźbiarz? 487 Marcellus nic na to nie odpowiedział. W dalszym ciągu porządkował rachunki i układał na stole przybory do pisania, ale uśmiechał się, jakby do siebie, co podnieciło ciekawość pracodawcy, a gdy Kaeso zaczął go wypytywać, Marcellus wyjaśnił, że upodobania Antoniusza są prawdopodobnie dziedzictwem po ojcu. — Ty, panie, stworzyłeś kwitnące przedsiębiorstwo, tak doskonałe, że twój syn nie marzy, aby w nim coś ulepszyć. Ale on też pragnie coś stworzyć. Odziedziczył po tobie tę ambicję. A ty gniewasz się, że twój syn jest do ciebie podobny. Kaeso, mile tym połechtany, kręcił palcami młynka na brzuchu i czekał na dalsze komplementy. Marcellus mu ich nie skąpił. Wielu artystów umiera z głodu, zanim zdobędą uznanie i mogą sztuką zarobić na życie. Ale Antoniusz nie będzie musiał klepać biedy. Ma bogatego ojca, który powinien szczycić się zdolnościami syna. Apiusz Kaeso zasłynął w świecie kupieckim, Antoniusz Kaeso zdobędzie może równie wielki rozgłos w świecie sztuki. — Nie chcesz przecież, panie, żeby Antoniusz czuł się nieszczęśliwy i zawiedziony, skoro mógłby odnosić sukcesy i przynieść ci chlubę jako artysta. Poświęć mu, panie, trochę więcej uwagi, a przekonasz się, jak wiernego i kochającego masz syna. — Ach, ten chłopak zawsze był wyniosły i zimny jak jego matka — powiedział tonem skargi Kaeso. — Daruj, panie, ale muszę ci zaprzeczyć — odparł Marcel lus. — Antoniusz ma gorące serce i mógłbyś zdobyć jego miłość, gdybyś zechciał. Może, na przykład, pójdziesz teraz ze mną obejrzeć dziełko, nad którym twój syn właśnie pracuje? Mrucząc, że takie głupstwa wcale go nie interesują, Kaeso poszedł jednak z pisarzem do pokoju Antoniusza. Stali chwilę w milczeniu przed wymodelowaną w glinie scenką; chłopiec wyraźnie był zdenerwowany i bał się drwin ojca. Kaeso uważnie przyglądał się wielofigurowej kompozycji, tarł brodę, śmiał się pod nosem i kiwał głową. Antoniusz obserwował go ze wzruszającym niepokojem i wzdychał ciężko. — Miejsce źle wybrane — orzekł Kaeso. — W porze topnienia śniegów wiosenne potoki spadają do tej kotlinki. Rozmyłyby ci całą budowlę! Trzeba ją umieścić trochę wyżej. W tym momencie Marcellus przypomniał sobie, że ma jakąś pilną sprawę do załatwienia, przeprosił i zostawił ojca sam na sam z synem. Wybiegł przez sień i perystyl z tak szerokim uśmiechem na twarzy, że zdumiona Antonia, którą spotkał, 488 zapytała go, co się stało. Z niedowierzaniem patrzała na niego, kiedy jej odpowiedział, że ojciec i syn naradzają się nad miejscem najodpowiedniejszym do zbudowania dużego basenu kąpielowego. — Czy powinnam pójść do nich? — spytała dziecinnie. — Nie, teraz zostawmy ich samych — odparł Marcellus. Była już połowa lipca. Marcellus co dzień o zachodzie słońca chodził na najbliższą plantację melonów i siadał przy bramie, gdzie robotnicy z wszystkich pól dostawali dniówkę. Z początku ludzie pozdrawiali go tylko gestem i z uśmiechem mijali, idąc w swoją drogę. Potem ten i ów zaczął przystawać i nawiązywać rozmowę. Wszyscy zgadzali się, że pisarz jest dziwakiem, ale ma w sobie coś ujmującego. Wyczuwali, że stoi po ich stronie. Rozeszły się pogłoski, że dostaną kąpielisko. Kiedy zbiorą ostatnie melony, każdy, kto zechce, będzie mógł pracować przy budowie wspólnego basenu. Nikt nie wiedział, jaka będzie płaca za tę robotę, ale jakiś zarobek będą z tego mieli. Domyślali się, że pisarz maczał palce w tym przedsięwzięciu. Co śmielsi pytali go o to, ale odpowiadał, że niewiele mu o tych planach wiadomo, bo to jest pomysł Apiusza Kaeso; dowiedzą się szczegółów we właściwym czasie. Pewnego popołudnia, gdy otoczyło go ze dwadzieścia osób, Marcellus opowiedział im o człowieku, którego poznał w dalekim kraju i o tym, co ten człowiek miał do powiedzenia ludziom biednym dźwigającym ciężkie brzemię, jak nauczał, że majątek nie jest najważniejszy w ludzkim życiu i że nikomu nie trzeba zazdrościć jego mienia, bo to nas uchroni od wielu cierpień. Kto chce być szczęśliwy, niech stara się o szczęście bliźnich. Marcellus umilkł i spotkał utkwione w jego twarzy spojrzenie Metelli; ucieszył go wyraz jej oczu łagodnych i zainteresowanych. — A co ten Jezus zrobił dla szczęścia innych ludzi? — spytał stary mężczyzna. Marcellus wytłumaczył, że Jezus nie był zwykłym człowiekiem, dokonywał cudownych rzeczy: przywracał wzrok ślepcom i uzdrawiał chorych. Od samego dotknięcia Jego szaty ludzie odzyskiwali zdrowie. Tego wieczora robotnicy dopiero późną nocą, już w ciemnościach, powlekli się na górę do miasteczka. Marcellus miał wyrzuty sumienia, że tak długo przetrzymał strudzonych ludzi, więc żegnając się z nimi, powiedział: — Jeżeli chcecie posłuchać więcej historii o Jezusie, 489 spotkajmy się jutro w miasteczku, jak już będziecie po wieczerzy. I tak ustalił się zwyczaj, że co wieczór Marcellus siadał wśród gromadki słuchaczy na trawiastym kopcu u stóp góry. Mówił im o wielkich rzeszach, które chodziły za Jezusem, o cudach, o naprostowaniu krzywej stopy Jonatana i o tym, jak chłopczyk odstąpił ulubionego osiołka kulawemu koledze, o pięknym śpiewie Miriam, o połamanych krosnach, które Jezus naprawił, i o szacie utkanej dla Niego przez biedną wdzięczną tkaczkę. Siedzieli bez ruchu, wstrzymując niemal oddech, póki nie zapadły ciemności. Wszyscy ludzie z Arpino czekali co dzień z upragnieniem na te wieczorne opowieści i rozprawiali o nich rano podczas pracy w polu. Nawet Vobiscus przychodził ich posłuchać. Któregoś dnia, gdy Marcellus opowiadał o nakarmieniu pięciu tysięcy ludzi prowiantami z koszyczka małego chłopca, spostrzegł na skraju gromadki słuchaczy Antonię 1 Antoniusza. W tej historii były rzeczy wesołe i smutne, ludzie to śmiali się, to płakali. Potem nastąpiła opowieść o burzy, którą Jezus uśmierzył na jeziorze Genezaret. — Podobno zabawiasz ludzi jakimiś dziwnymi historiami — powiedział do niego nazajutrz Kaeso. — Opowiadam im, panie, o wielkim Nauczycielu — wyjaśnił Marcellus — o tym, co czynił, żeby ulżyć doli ludzkiej w rzymskiej prowincji Palestynie. — A cóż on takiego robił? — zainteresował się Kaeso, a kiedy Marcellus opowiedział mu o kilku cudach, zapytał: — Czy ten Jezus zadawał się tylko z biedakami? — Ależ nie! — zaprzeczył Marcellus. — Miał także przyja ciół wśród bogaczy, którzy Go zapraszali do swoich domów. Z pewnością zaciekawi cię, panie, co zdarzyło się w domu pewnego bogatego celnika imieniem Zacheusz. — Rozdał połowę majątku? Niewiele doznał za to wdzięcz ności, jak myślę! — powiedział Kaeso, wysłuchawszy historii do końca. — Nie wiem — odparł Marcellus. — Żeby się przekonać, jak ludzie zachowaliby się w takim przypadku, jest tylko jeden sposób... — Aha, podzielić się z nimi majątkiem, a wtedy się okaże, co? — mruknął Kaeso. — Mógłbyś, panie, spróbować małego eksperymentu, który by cię niewiele kosztował — rzeczowo zaproponował Marcel lus. — Każ, na przykład, Yobiscusowi od jutra do końca 490 zbioru melonów płacić robotnikom zamiast po trzy sestercje — cztery. — Awanturowaliby się potem, jak przywróciłbym dawną płacę — powiedział Kaeso. — Bardzo prawdopodobne — przyznał Marcellus. — Może nie warto tego robić. Zapewne wywołałoby to wzburzenie. — Vobiscus pomyślałby, że zwariowałem! — wykrzyknął Kaeso. — Nie myślałby tak, gdybyś, panie, jemu także podniósł płacę. To cenny pracownik i wierny. Za mało mu płacisz, panie. — Skarżył ci się? — fuknął Kaeso. — Nie, to do niego niepodobne. — Nigdy nie prosił o więcej. — To nie dowód, że płaca jest godziwa. — Ty pewnie byś także chciał podwyżki — zaśmiał się złośliwie Kaeso. — Vobiscus dostaje sześć sestercji. Wypłacaj mu dziesięć, a ja poprzestanę na szesnastu zamiast dwudziestu. — Zgoda! Robisz głupstwo, ale jeśli tak sobie życzysz... — Z jednym tylko zastrzeżeniem, panie. Vobiscus nigdy się nie dowie, skąd wzięła się ta podwyżka. Niech myśli, że ty sam, panie, dodałeś mu cztery sestercje. Zobaczymy, jak się zachowa. Kaeso chlubił się nowym basenem i głośno wyrażał zadowolenie, że ten świetny pomysł przyszedł mu do głowy. Ludzie nie rozumieli, co się z ich panem stało, ale przypuszczali, że dokonuje się w nim taka sama zmiana jak i w nich. Przyznał nawet Marcellusowi, że może jest jakiś związek między podwyżką płacy a znacznym ostatnio zmniejszeniem się strat na melonach obtłuczonych wskutek niedbalstwa robotników. Marcellus nie wspomniał pracodawcy, że nazajutrz po podwyżce przemówił do robotników nakłaniając, aby w uznaniu tej hojności okazali większą dbałość o interesy właściciela. Winogrona już dojrzewały i Kaeso chętnie przechadzał się po winnicach. Czasem starsi z pracujących tam ludzi odwracali ku niemu głowy i uśmiechali się, ale dość nieśmiało. Pewnego popołudnia nadchodząc usłyszał śpiew. Kiedy ukazał się w bramie, robotnicy umilkli. Zagadnął Vobiscusa. — Myśleli, że może rozgniewasz się o to, panie — odparł włodarz. — Niech śpiewają! Niech śpiewają! — z oburzeniem 491 wykrzyknął Kaeso. — Skąd im przyszło do głowy, że nie zechcę słuchać ich pieśni? Vobiscus, porządnie ogolony, zachowywał się teraz z godnością. Poprzedniego dnia Antonia odwiedziła jego żonę, żeby jej pokazać pewien wzór haftu, a w zamian spytać, w czym tak ładnie ufarbowała chustę, którą się okrywała wczoraj wieczorem. Kiedy po południu Marcellus oznajmił, że wybiera się do winnicy, Antoniusz spytał, czy może mu towarzyszyć. W bramie Marcellus wziął ze stosu dwa kosze i podał jeden z nich chłopcu. — Zrób to dla mnie — powiedział — i nazrywaj trochę winogron. — Po co? — zdziwił się Antoniusz. — Co ludzie o nas pomyślą? — Nie będą myśleli o nas gorzej, ale o sobie i swojej pracy lepiej — odparł Marcellus. W chwilę potem natknęli się na starą kobietę, której trudno było podnieść ciężkie kosze na wóz. Woźnica, oparty o koło, leniwie przyglądał się jej wysiłkom. — Pomóż jej, Antoniuszu — szepnął Marcellus. Wszyscy dokoła przerwali na chwilę pracę, żeby obserwować niezwykły widok. Wytworny syn pana Kaeso, który — jak dotychczas sądzili — traktuje robotników nie lepiej niż proch gościńca pod swoimi delikatnymi stopami — z własnej woli wyręczał starą kobietę w dźwiganiu ciężaru. Kiedy Marcellus i Antoniusz ruszyli dalej, gonił ich zgodny szmer uznania. — Dziękuję ci, Antoniuszu — z cicha powiedział Marcellus. — Chętnie jej pomagałem — odparł chłopiec czerwieniąc się, bo spostrzegł, że robotnicy uśmiechają się z wdzięcznością. — Myślę, że pomogłeś wszystkim, także sobie — powiedział Marcellus. Sierpień dobiegał końca, napływ zamówień zmniejszył się tak, że sezonowy pisarz nie czuł się już potrzebny, oznajmił więc pracodawcy, że wybiera się dalej w świat. — Może byś został, żeby pomagać Antoniuszowi w jego rzeźbiarskich próbach? — zaproponował Kaeso. — Przekazałem mu już wszystko, co sam umiem — odparł Marcellus. — Bzdura! — huknął Kaeso. — Na pewno mógłby jeszcze wiele nauczyć się od ciebie. Poza tym masz na niego dobry 492 wpływ. To teraz inny chłopak niż dawniej. Zrobiłeś z niego mężczyznę. — To twoja zasługa, panie — powiedział przyjaźnie Mar- cellus. — Czy nie zauważyłeś, jak Antoniusz słucha każdego twojego słowa? Syn podziwia cię, panie. Do ciebie wyłącznie należy miły obowiązek wychowania go na prawdziwego męż czyznę. — Wrócisz do Arpino na przyszłe lato? — spytał Kaeso niemal błagalnie. Marcellus podziękował za zaproszenie, ale nie wiedział, gdzie znajdzie się następnego lata. Skończywszy robotę, uporządkował jeszcze staranniej niż zwykle dokumenty i przybory do pisania. Kaeso przyglądał się temu w zamyśleniu. — Kiedy zamierzasz nas opuścić? — spytał. — Jutro o świcie, panie. Pójdę do Rzymu. Kaeso wyszedł razem z nim do ogrodu, gdzie spotkali Antonię. W jej obecności pan domu zaprosił pisarza na wspólną wieczerzę przy rodzinnym stole. Antonia uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Marcellus opuszcza nas jutro — oznajmił Kaeso. — Gdzie jest Antoniusz? Muszę mu o tym powiedzieć. — I zawrócił ku domowi. — Nie czujesz się tu dobrze, Marcellusie? — po chwili milczenia spytała łagodnie Antonia. — Czy nie spełniliśmy wszystkich twoich życzeń? — Tak, i właśnie dlatego odchodzę. Zrozumiała go, skinęła głową i uśmiechnęła się w zamyśleniu. — Czy pamiętasz, Marcellusie, historię, którą nam opowia dałeś o godach weselnych w Kanie, gdzie, jak ludzie wierzą, Jezus przemienił wodę w wino? — Trudno ci było w to uwierzyć, pani? — Nie! — szepnęła. — Wcale nie jest to bardziej cudowne niż zmiany, których ty dokonałeś w Arpino! Tego wieczora, zgodnie z ustalonym w ostatnich tygodniach zwyczajem, ludzie zgromadzili się na kopcu, czekając na Marcellusa i jego opowieści. Zjawił się w towarzystwie Apiusza Kaeso, jego żony i syna. Zasiadłszy w kręgu na wolnym miejscu, które dla niego zostawiono, długo namyślał się i wahał, zanim przemówił. — Byliście wszyscy bardzo dobrzy dla mnie i zawsze będę o was myślał przyjaźnie, gdziekolwiek się znajdę. 493 Przez tłum przebiegło lekkie westchnienie żalu. — Opowiadałem wam wiele historii o niezwykłym Ga lilejczyku, który był przyjacielem ubogich i bezradnych. Na dzisiaj zachowałem najdziwniejszą, to ma być mój po żegnalny dar dla was. Była to smutna historia o człowieku nie zrozumianym, opuszczonym w końcu nawet przez przyjaciół, rozdzierająca historia o niesprawiedliwym sądzie i okrutnej śmierci, a Mar-cellus opowiedział ją tak dramatycznie, że większość słuchaczy płakała. — Ale nie ma w tym nic dziwnego — podjął zupełnie już innym tonem. — Mędrcy często spotykają się z brakiem zrozumienia i prześladowaniami; niejednego zamordowano tak jak Jezusa. Tylko że jeden jedyny Jezus wstał z martwych. — Co mówisz? Niemożliwe! — krzyknął jakiś stary męż czyzna drżącym głosem. Inni uciszyli go i czekali, by Marcellus opowiadał dalej. — Nie trzeba nad Nim płakać — oznajmił Marcellus. — Jezus nie żąda od was litości. Jeżeli chcecie coś zrobić dla Niego, pomóc Mu — pomagajcie sobie nawzajem i oczekujcie Jego przyjścia. — A gdzie on teraz jest? — przenikliwie krzyknął stary mężczyzna. — Tego nikt nie wie — odparł Marcellus. — Może się zjawić w każdej chwili, na każdym miejscu. Niechże nie zastanie żadnego z nas czyniącego coś, co by Go zasmuciło, jeżeli przyjdzie nagle, gdy nie będziemy się Go spodziewali. Czy będziecie o tym pamiętać? Zmierzch zapadł już wcześnie, a z nim razem spadła rosa. Pora była rozejść się do domów. Marcellus wyciągnął zza tuniki złożony, zniszczony od częstego odczytywania papirus i podniósł go w gasnącym już świetle. — Pewnego dnia — powiedział — gdy wielka rzesza zebrała się wokół Niego na pewnej górze, Jezus przemówił do nich i wygłosił osiem błogosławieństw. Mój przyjaciel Justus zapa miętał je co do słowa i powtarzał mi, a ja spisałem to, co od niego słyszałem. Pozwólcie, że wam je przeczytam, zanim się rozstaniemy. „Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni 494 dostąpią miłosierdzia. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni pokój czyniący, albowiem nazwani będą synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy wam będą złorzeczyć i będą was prześladować i mówić przeciw wam wszelakie zło kłamliwe ze względu na mnie. Radujcie się i weselcie, albowiem zapłata wasza obfita jest w niebiosach". Wstał przed świtem i wymknął się po cichu z willi. Nie spotkał nikogo... prócz Metelli, która znienacka wysunęła się z zarośli koło bramy, gdzie czekała, aby mu drżącym słabym głosem życzyć szczęśliwej drogi. Potem chciała zaraz odejść, ale Marcellus zawołał ją po imieniu, uścisnął jej zniszczoną od ciężkiej pracy rękę i powiedział serdecznie: — Metello, jesteś wierną przyjaciółką. Będę o tobie zawsze pamiętał. — Proszę cię — wyszlochała — bądź ostrożny i dbaj o siebie, Marcellusie. Wyrwała mu rękę i umknęła, znikając w mroku. Z dziwnym uniesieniem w sercu schodził ścieżką w cieniu góry, za którą różowe słońce już rozjaśniło niebo. Poprzedniego wieczora, kiedy rozstał się z rodziną Kaeso — która bardzo starała się namówić go, żeby został — położył się do łóżka nękany złymi przeczuciami. W Arpino był szczęśliwy. Zdawał sobie sprawę, że spełnia określoną misję. Jednakże wewnętrzny głos mówił mu, że ta praca jest skończona i że teraz powinien iść do Rzymu. W nocy, gdy dźwięczały mu w uszach prośby młodocianego Antoniusza, pytał sam siebie: „Dlaczego idę do Rzymu?" Rano wszystkie te niepokoje pierzchły. Nie wie, dlaczego musi iść do Rzymu, ale z pewnością zrozumie to we właściwym czasie. Nigdy nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego, kiedy fala wyrzuciła go na plażę w Capui, skierował swoje kroki do Arpino, dlaczego zatrzymał się na plantacjach melonów Apiusza Kaeso, dlaczego przyjął u niego pracę pisarza. Miał niemal dosłownie wrażenie, że prowadzi go jakaś niewidzialna ręka. Po południu kręta droga odbiegła od łańcucha gór i rozszerzyła się, wchłaniając liczne boczne ścieżki. Marcellus znalazł się teraz na ruchliwym gościńcu, na który co chwila przez bramy i polne dróżki żyznej doliny wjeżdżały ładowne wozy. Dzień był gorący, powietrze gęste od kurzu. Woźnice, 495 z twarzami wykrzywionymi gniewem, smagali okrutnie swoje osły i klęli najplugawszymi słowami, kłócąc się o prawo przejazdu. Z każdą milą potęgował się ruch i coraz bardziej rozjątrzały się brutalne spory między dążącymi do Rzymu podróżnymi. Można by myśleć, że stolica Imperium na różne strony wyciąga macki, by chwytać i kazić swoim cuchnącym oddechem wszystkich, którzy wkraczali w jej orbitę, oni zaś, wstydząc się wiejskiego prostactwa, wymyślnymi obelgami próbują udowodnić swoją wielkomiejską ogładę. Posuwając się poboczem gościńca obok tej piekielnej kawalkady, Marcellus zastanawiał się, czy w Rzymie znajdą się ludzie gotowi słuchać o Jezusie z Galilei. O zachodzie słońca dotarł do sporego miasta Alatri i zastał jedyną tutaj gospodę huczącą od gwaru podniesionych głosów. Tłum kłębił się na dziedzińcu. Do izby trudno się było wcisnąć. Marcellus przepchał się do wnętrza i zapytał stojącego obok w ciżbie wysokiego mężczyznę o powód zbiegowiska. Okazało się, że niedawno nadeszła z Rzymu wieść o śmierci princepsa Gajusza. W tym momencie właściciel gospody wlazł na stołek i gromkim głosem zażądał, aby ci, którzy nie zamierzają jeść u niego wieczerzy, opuścili izbę, robiąc miejsce dla jego klientów. Większość ludzi nędznie ubranych wycofała się w posępnym nastroju. Pośrodku obsiedli stół spokojni i zamożni rzymscy handlarze wełną, by winem spłukać kurz gościńca. Wokół nich tłoczyli się gapie, ciekawi usłyszeć więcej szczegółów o rozegranej w stolicy tragedii. Marcellus także przysunął się bliżej i nastawił ucha. Poprzedniego wieczora trybun Kwintus i jego małżonka Celia wydali w swoim pałacu ucztę na cześć przybyłego właśnie z Galii do Rzymu młodego Kaliguli, syna Germanika. Princeps Gajusz, obecny wśród gości, nagle zasłabł przy stole i po godzinie skonał. Kupcy, chociaż świadomi, że słucha ich tłum ciekawych, coraz swobodniej gadali, w miarę jak w drugim już dzbanie ubywało wina, i rozprawiali z minami wtajemniczonych o tym wydarzeniu, prawie tak, jakby osobiście uczestniczyli w owej fatalnej uczcie. Zdawali się rzeczywiście dobrze zorientowani w krążących na Palatynie plotkach, jak każdy zresztą w Rzymie, kto umiał zjednać sobie niedyskretną służbę możnych. Princeps, zdaniem tych kupców, niewątpliwie zginął od trucizny. Cieszył się dotychczas najlepszym zdrowiem. Choroba spadła na niego nagle i gwałtownie. Nikogo specjalnie nie 496 podejrzewano. Trybun Tullus — świeżo ożeniony z córką senatora Gallio, siostrą trybuna Marcellusa, który przed kilku tygodniami utonął w morzu — wcześniej tego dnia dość ostro posprzeczał się z Gajuszem, ale obaj byli tak pijani, że nie przywiązywano wagi do tej kłótni. Gospodarz pragnąc okazać, że on też wie coś niecoś o świecie możnych, wyraził zdziwienie, że trybun Kwintus ma pałac i urządza wspaniałe uczty, skoro jego ojciec, stary Tuscus, nie jest wcale bogaty. — Skąd Kwintus zdobył majątek? Nie dowodził przecież żadną wyprawą wojenną? Kupcy zamienili porozumiewawcze spojrzenia i wyniośle wzruszyli ramionami. — Kwintus był w przyjaźni z princepsem — wyjaśnił grubas, który przewodził w piciu. — To raczej żona Kwintusa przyjaźniła się z princepsem — zuchwale roześmiał się inny, który przepaskę na włosach ozdobioną miał srebrnymi amuletami. — Aha! — domyślnie wykrzyknął oberżysta. — To może jest wyjaśnienie całej sprawy. — Nie wyciągaj wniosków zbyt pochopnie — napomniał go najstarszy z kupców. — Kwintusa nie było wcale w domu podczas uczty. W ostatniej chwili musiał wyjechać na Capri. — No więc kto to zrobił? — spytał oberżysta. — Wszyscy chcieliby się tego dowiedzieć — powiedział grubas i podniósł pusty dzban: — Dolej no wina, zamiast stawiać tyle pytań. — Rozejrzał się po milczącej gromadce słuchaczy i zatrzymał wzrok na Marcellusie. — Trochę zanadto rozpuściliśmy języki — mruknął. Marcellus oddalił się, a z nim razem oberżysta, którego zagadnął o kąpiel i nocleg. Sługa zaprowadził go do ciasnej i ponurej izdebki, gdzie mógł zrzucić z siebie zakurzoną odzież. A więc Dianie już nie grożą zaloty Gajusza — pomyślał z ulgą. Kto teraz będzie rządził Rzymem? Może stary cesarz mianuje tymczasem jakiegoś regenta. Gajusza ktoś otruł. Może Celia? Gajusz pewnie ją porzucił i upokorzył. Nikomu nie umiał być długo wierny. Ale nie, Celia tego by nie zrobiła. Bardziej prawdopodobne, że Kwintus wydał odpowiednie rozkazy któremuś słudze, a sam znalazł sobie jakiś pilny interes na Capri, żeby mieć alibi. Służącego potem mógł się łatwo pozbyć. Ciekawe, czy na Capri Kwintus spotkał się z Demetriuszem? Nawet jeśli to się zdarzyło, Demetriusz umie radzić sobie w każdej sytuacji. 497 Łucja wyszła za mąż. To dobra nowina. Od dawna kochała się w Tullusie. Nagle Marcellusowi przyszło do głowy, że Łucja mogła opowiedzieć mężowi o tym, jak Gajusz brutalnie zabiegał o jej względy, gdy była jeszcze niedorosłą dziewczynką. Jeśli Tullus to wiedział i był podniecony winem... Nie, nie, Tullus nie jest zdolny do takiego uczynku, już prędzej mógłby w gniewie pchnąć Gajusza sztyletem. Znów myśl jego zatrzymała się na Celii. Starał się przypomnieć sobie wszystko, co o niej wiedział, jej niespokojne, namiętne oczy, przebiegły i zatroskany uśmiech, który ją postarzał, mimo że zachowała smukłą, dziewczęcą sylwetkę. Tak, Celia byłaby zdolna to zrobić, jest równie chytra jak niegdyś jej stryj Sejan. Jakikolwiek był powód nagłej choroby Gajusza, niebezpieczny łotr zniknął z widowni. Zdarzenie dla świata pomyślne. Rzymowi świta nadzieja, że będzie lepiej rządzony. Trudno wyobrazić sobie gorszego władcę niż Gajusz Druzus Agrypa. Rozdział 23 Kiedy goniec, pędząc co koń wyskoczy, przywiózł na Capri meldunek o śmierci Gajusza, stara Julia oświadczyła stanowczo, że cesarz jest zbyt ciężko chory, aby mógł znieść tak wstrząsającą wiadomość. Było to twierdzenie całkowicie niedorzeczne i Julia musiała sobie z tego zdawać doskonale sprawę, bo Tyberiusz serdecznie nie cierpiał Gajusza i jego śmierć mogła raczej pokrzepić starego cesarza, zamiast mu zaszkodzić na zdrowiu. Ale zakładając, że tragiczny zgon namiestnika wypada uznać za katastrofę zbyt okropną, żeby o niej zawiadamiać ciężko chorego cesarza, wszyscy zgadzali się, że Julia ma prawo ukryć ją przed swoim cierpiącym małżonkiem, chociaż zazwyczaj nie okazywała tak wielkiej troskliwości o jego zdrowie. Mniej miłosierdzia okazała Julia centurionowi, który żałobną nowinę przywiózł, bo znużonemu pospieszną podróżą wetknęła do ręki list i kazała natychmiast wracać z tym pismem do Rzymu. Centurion, rozgoryczony, że nie dano mu ani godziny odpoczynku i nie poczęstowano choćby kubkiem wina, poganiając do opuszczenia wyspy, nie czuł się zobowiązany do 498 dyskrecji i pokazał adres na liście swojemu dawnemu przyjacielowi, ochmistrzowi, który go żegnał w przystani. Pismo przeznaczone było dla Kaliguli. — Dla Bucika! — z pogardą mruknął centurion. — Dla tego smarkacza! — zawtórował mu ochmistrz, który miał okazję poznać Germanikowego syna, gdy chłopiec miał dziesięć lat. Julia, której, można by rzec, los zawsze w porę zsyłał pożądane zdarzenia, pragnęła w tym rozstrzygającym momencie ujrzeć niezwłocznie swojego wnuka. Jeszcze dwa dni temu nie spieszyła się tak do spotkania z nim, gdy niespodziewanie zjawił się Kwintus i w możliwie najbardziej dyplomatycznej formie zaproponował, żeby małżonka cesarza natychmiast zaprosiła młodzieńca na wyspę. Wtedy Julia zaśmiała się niemal wesoło. — Gajusz ma go już dość, co? — powiedziała. — Niech się pomęczy jeszcze miesiąc czy dwa, trudno. — Gajusz sądzi, że ty, pani, bardzo stęskniłaś się do Kaliguli, i kazał mi zapewnić cię, pani, że nie będzie go zatrzymywał w Rzymie wbrew twoim życzeniom... — Mogę jeszcze trochę poczekać — ze śmiechem odparła Julia. Teraz sytuacja się zmieniła. Julii pilno było zobaczyć Kaligulę. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że wrócił do Rzymu w tak doniosłej chwili! Mężnie, jak przystało Rzymiance i żonie cesarza, zniosła żałobną wiadomość i liczyła tylko godziny, czuwając przy wychodzących na północ oknach swojego apartamentu. Omal nie wpadła w furię na widok licznej delegacji senatorów, których niesiono w lektykach na górę do willi Jowisza; wysilała osłabłe ze starości oczy szukając na zatoce czarnej barki — swojej barki — która miała z Puteoli przywieźć oczekiwanego gościa. Gdy Kaligula zjawił się, nikt na Capri nie przypuszczał, że ambitna babka chce dla niego wyjednać coś więcej niż regencję na krótki okres przejściowy, a i to pod kontrolą — tak, jak pozwala się dziecku trzymać końce lejców, które mocno dzierży wytrawny woźnica, aby miało złudzenie, że powozi. Może nawet sama Julia nie ośmielała się marzyć o tym, co miało wkrótce nastąpić. Kaligula mając szesnaście lat był już zniszczony i cherlawy. Chodząc zarzucał jedną nogą w bok. Jego bladą obrzmiałą lisią twarz ustawicznie wykrzywiały nerwowe tiki, a palce bez 499 przerwy małpim ruchem coś skubały czy skrobały. Nie był jednak głupi. Za rozbieganymi, blisko siebie osadzonymi oczkami kryła się złośliwa wyobraźnia niestrudzenie poszukująca sposobów, by inwencją zrównoważyć fizyczne ułomności. Germanik właśnie z powodu złego stanu zdrowia tego dziecka chciał je mieć zawsze przy sobie, nawet podczas kampanii wojennych. Oficerowie rozpieszczali chłopczyka i schlebiali mu, toteż wkrótce zaczął się wyróżniać bezczelnością i nieprawdopodobnym okrucieństwem. Jego bestialskie wybryki traktowano jak zabawne dziecinne figle. Ktoś zrobił dla niego małe buciczki wzorowane na butach, jakie nosili oficerowie otaczający Germa-nika, i podobno chorowity chłopczyk często podczas przeglądu wojsk kusztykał przed oddziałem i wykrzykiwał rozkazy. Żartobliwe przezwisko Kaligula-Bucik — przylgnęło do niego i nikt już nawet nie pamiętał, że w rzeczywistości nosił na cześć stryja imię Gajusz. Póki był małym chłopcem, zachwycano się wszystkim, cokolwiek robił, nawet kiedy przejawiał niszczycielskie i brutalne skłonności. Kiedy skończył szesnaście lat, trudno już było podziwiać jego pomysłowość, jeśli, zarzucając w bok jedną nogę, podbiegał do setnika, żeby go bić po twarzy. Nawet Germanik zauważył, że jego syn stał się nie do zniesienia przykry i że pora przenieść chłopca w inne środowisko. Wyprawił go więc z powrotem do Rzymu pod opiekę stryja Gajusza w nadziei, że ten utemperuje niesfornego chłopca. Jakiego cudu spodziewano się po Gajuszu, nie wiadomo, ale oficerowie Germanika na wieść o śmierci princepsa mówili podobno, że usunął się ze świata bardzo w porę. Kaligula przybył na Capri późnym popołudniem. Julia — pouczywszy wnuka dokładnie, jak ma się zachować — natychmiast zaprowadziła go do mrocznej sypialni cesarza, gdzie kilkunastu senatorów stojąc na uboczu czekało, aby Tyberiusz dostrzegł wreszcie ich obecność. Półprzytomny starzec ocknął się i zobaczył klęczącego u wezgłowia i płaczącego młodzieńca. Julia zbolałym głosem wyjaśniła, że biedny Gajusz umarł, a jego bratanek Kaligula rozpacza nad tą stratą. Tyberiusz z trudem zebrał resztki przytomności i złożył bezsilną rękę na głowie Kaliguli. — Syn Germanika? — wymamrotał. Kaligula przytaknął i głośno szlochając pogłaskał czule wychudłą rękę starca. — Czy masz może dla mnie jakieś polecenia, najjaśniejszy? — spytał wśród łkań. 500 — Tak... — ledwie dosłyszalnie szepnął zmęczony Tybe- riusz. — Masz na myśli Imperium? — spytała Julia, mocno podniecona. — Tak... Imperium... — szepnął bezsilnie starzec. — Słyszeliście? — wyzywającym, przenikliwym tonem zwró ciła się Julia do senatorów, którzy stali całą gromadką przy łożu, oszołomieni tą sceną. — Kaligula ma rządzić Cesarstwem! Potwierdź swoją wolę, Tyberiuszu! — Tak — szepnął umierający. Zapadła noc. Cesarz był w agonii. Wiele razy znajdował się już, jak się zdawało, na progu śmierci, ale tej nocy nikt nie mógł wątpić, że istotnie zbliża się koniec. Uczeni lekarze wyczerpali już wszystkie środki i teraz kolejno czuwali przy cesarzu trzymając jego wyschniętą rękę. Kapłani, którzy od wielu godzin bezczynnie czekali w atrium, mogli teraz wejść i odprawiać swoje obrzędy. Senatorów po nieprawdopodobnej scenie, której świadkami byli o zachodzie słońca, wyproszono z sypialni cesarza, lecz w nocy, gdy już zdawało się pewne, że konający nic więcej nie powie, dopuszczono ich znów do niego. Jeszcze nie ochłonęli po ciosie, jaki im zadano, i zastanawiali się, jak oznajmią senatowi, że władcą Imperium ma być cherlawy syn Germanika. Senat, oczywiście, gdyby zdobył się na odwagę, mógł sprzeciwić się decyzji Tyberiusza, ale trudno było liczyć, że ośmieli się narazić legionom Germanika. Rzecz była więc przesądzona, na szczęście czy nieszczęście Rzymu jego cesarzem będzie Kaligula! Diana od dwóch tygodni nie widziała Tyberiusza. Julia wydała rozkazy, by nie dopuszczano córki legata Gallusa do chorego. Co dzień rano i wieczorem Diana przychodziła pod drzwi cesarskiej sypialni i za każdym razem dowiadywała się, że nie może wejść, bo stan chorego nie pozwala na żadne wizyty. Demetriusz wkrótce po przybyciu na Capri został przydzielony do jej służby jako osobisty strażnik. Stało się to z woli Tyberiusza, który widać przeczuwał, że nie będzie mógł długo sam zapewnić ulubienicy bezpieczeństwa, i uznał nieustraszonego niewolnika Marcellusa Gallio za najodpowiedniejszego opiekuna. 501 W miarę jak stan cesarza pogarszał się, a Julia umacniała swoje wpływy na wyspie, Demetriusz coraz bardziej niepokoił się o losy Diany, chociaż starał się nie zdradzać przed nią tych obaw. Po cichu, na własną rękę przygotowywał plany ratunku na wypadek, gdyby sytuacja stała się groźna dla córki Gallusa. Po przymusowym wyjeździe Marcellusa Diana żyła w niepewności i smutku, bardzo osamotniona. Nikomu na tej wyspie nie mogła zaufać. Prawie cale dnie spędzała pod pergolą próbując czytać albo haftować, nic jednak jej nie interesowało. Czasem brała z sobą dla towarzystwa którąś z pokojówek. Najczęściej przesiadywała sama, ale Demetriusz czuwał w zasięgu jej głosu, gotów na każde wezwanie. Zawsze głęboko i szczerze szanowała tego Greka. Teraz sta! się jej najbliższym powiernikiem i przyjacielem. Kiedy na Capri doszła pogłoska, że Marcellus utopił się, Demetriusz, pewny, że to nieprawda, pocieszał Dianę przekonującymi argumentami. Marcellus nie mógł popełnić samobójstwa i nie miał do tego powodu. Był przeświadczony, że ma do spełnienia ważny obowiązek. Wiadomość, że młody trybun utopił się, gdy „Augusta" przepływała zaledwie o milę od przylądka Capua, śmieszyła Koryntczyka, który nie wątpił, że jego pan po prostu skorzystał z okazji, aby uciec. Diana także w to wierzyła, ale Demetriusz musiał ją wciąż na nowo zapewniać, że Marcellus żyje, bo w samotności załamywała się czasem i poddawała przygnębieniu. Rozmowy ich z każdym dniem stawały się swobodniejsze. Demetriusz siadywał na bocznych schodach pergoli i odpowiadał Dianie, która zasypywała go pytaniami o pobyt w Atenach, gospodę Eupolisa, Teodozję, ucieczkę po starciu z Kwintusem, którym zawsze gardziła. — Dlaczego nie wracasz do Teodozji? — spytała kiedyś. — Ona pewnie czeka na ciebie. Czy masz jakieś wiadomości od niej? Demetriusz przyznał, że pisał do Teodozji i otrzymał odpowiedź, ale już dość dawno temu. Nie wiadomo, co się tymczasem mogło wydarzyć. Ale gdyby był wolny i niepotrzebny już na nic Marcellusowi, wróciłby na pewno do Aten. Popołudnia szybciej mijały, gdy Demetriusz, zaspokajając ciekawość Diany, opowiadał jej nie kończące się historie o warsztacie Benjusufa, o Szczepanie i Galilejczykach, którzy schodzili się u starego tkacza i szeptali o tajemniczym Cieśli z Nazaretu, zmartwychwstałym i na wieki żywym. Diana słuchała w skupieniu, schylona nad haftem czy też 502 medalionami z koronki. Ręce Demetriusza także nie próżnowały: z wprawą skręcał i splatał z pozbieranych w przystani konopnych włókien grube, mocne liny. Materiały do tej roboty przechowywał w skrytce pod pergolą, od strony morza, co trochę bawiło Dianę. — Jesteś podobny do wiewiórki, Demetriuszu — żartowa ła. — Dlaczego chowasz w dziupli te swoje rzeczy, jeśli, jak sam mówisz, nie są nic warte? — Pewnego dnia schyliła się nad nim i przyglądając się, jak drewnianym szydłem zręcznie łączy włókna, wykrzyknęła: — Ależ to lina! Na co ci to, Deme triuszu?! — Szukając początku liny znalazła pod pergolą cały ogromny jej zwój. — Zdaje mi się, że to nie jest tylko zabawa — stwierdziła poważniejąc. — Czymś trzeba zająć ręce — odparł. — Ty, pani, masz swój haft, a ja splatam sznur. Wieczorami, po odprowadzeniu Diany do jej apartamentu w willi Jowisza, wolny już od obowiązków służbowych, przechadzał się do późna w noc po wyspie. Wartownicy, oswojeni już z tym jego zwyczajem, nie zwracali na niego uwagi. Wędrował krętymi ścieżkami, czasem przystawał, żeby pogawędzić ze znudzonym samotną wartą gwardzistą, a wreszcie długimi schodami zbiegał do przystani, gdzie wszyscy wioślarze i robotnicy wkrótce już byli jego przyjaciółmi. Niekiedy pomagał im cerować żagle, splatać liny albo uszczelniać łodzie smołą i pakułami. Często prosił Dianę, żeby zamawiała na wieczorny posiłek więcej, niż sama mogła zjeść, i przynosił znajomym z nabrzeża różne przysmaki czy słodycze. — Widzę, że bardzo lubisz tych ludzi z przystani — powiedziała kiedyś Diana, więc wytłumaczył jej, że ci biedacy rzadko mają coś dobrego do jedzenia, a zresztą ich przyjaźń jest dla niego cenna. Co noc wracając z nabrzeża niósł tyle konopnych włókien, ile zdołał ukryć pod tuniką. Nikt mu tego nie miał za złe. Lubiano go, mógł robić, co mu się podobało. Czasem pożyczał stojącą bezczynnie łódkę i przez godzinę pływał w niej wokół skalistego brzegu wyspy, twierdząc, że potrzeba mu trochę ruchu i gimnastyki. Leniwi wioślarze dziwili się temu, ale nie przeszkadzali mu w zaspokajaniu tych niepojętych kaprysów. Co dzień wczesnym rankiem towarowa barka płynęła na drugi brzeg, do Puteoli, po prowianty dla wyspy, dostarczane tam przez rolników, ogrodników i rzeźników. Pewnego wieczora, gdy Demetriusz zjawił się w przystani, tragarze portowi przywitali go ze szczególnym podnieceniem. Przed południem 503 przywieziono duży ładunek melonów z Arpino, a jeden melon — rzecz nieprawdopodobna! — byl specjalnie zaadresowany do Demetriusza. Dali mu tę przesyłkę i otoczyli go, przyglądając się z ciekawością, kiedy otwierał małą z deszczułek sklejoną skrzyneczkę. — Masz znajomych w Arpino? — spytał któryś z wioślarzy. — Na pewno ma tam dziewczynę! — ze śmiechem wy krzyknął inny. Demetriusz nie miał pojęcia, kto mógłby mu przysłać taki prezent z Arpino. W zamyśleniu obracał melon w rękach. Na jego skórce zauważył wydrapany końcem noża mały uproszczony rysunek. — To pewno imię nadawcy? — domyślił się któryś z wioś larzy. Wszyscy cisnęli się wokół Demetriusza, zaintrygowani tajemnicą, zionąc z bliska zapachem czosnku. — Jakiś żart, figiel! — mruknął odwracając się jeden z naj starszych. — Głupi Umbryjczyk, który wiosłuje na towarowej barce, chciał sobie zażartować z ciebie! Demetriusz ze śmiechem obiecał, że odpłaci żartownisiowi podobną monetą, ale z trudem ukrywał silne wzruszenie. Wiedział już, że nie jest to żart któregoś z przewoźników. Wydrapany na melonie znak, niezgrabny i trudny do rozpoznania, przedstawiał rybę. A więc Marcellus zajmuje się teraz handlem melonami! Nazajutrz rozmawiając w pergoli z Dianą Demetriusz zapytał, czy słyszała o melonach z Arpino. Oczywiście pamiętała, jak jej te owoce smakowały w domu rodzinnym. — Wczoraj — powiedział Demetriusz — barka przywiozła z Puteoli duży ładunek takich melonów i jeden z nich był przeznaczony dla mnie! Wstał i podał Dianie melon. Przyjrzała mu się z zainteresowaniem. — Dziwna historia! Znasz kogoś w Arpino? Co to za znak? Wygląda jak ryba. Czy ten rysunek coś ci mówi? — Chrześcijanie w Judei i Galilei — wyjaśnił Demetriusz, siadając znów na schodach — jeśli chcą zawiadomić przyjaciół, gdzie ich mają szukać, albo którą drogą poszli, rysują taką rybę na piasku przy drodze albo na kamieniu u rozstajów czy też na drzwiach. Jeśli dwaj ludzie, którzy się nie znają, zasiądą w gospodzie do wspólnego stołu, często któryś z nich od niechcenia kreśli palcem ten znak, żeby dowiedzieć się, czy drugi jest także chrześcijaninem, czy nie. — Dlaczego właśnie ryba? — spytała Diana. 504 — Grecka nazwa ryby składa się z inicjałów słów: Jezus Chrystus Syn Boży Odkupiciel. — Ależ to szalenie interesujące! — wykrzyknęła Diana. — Myślisz, że w Arpino są jacyś chrześcijanie? — Myślę, że jest tam co najmniej jeden chrześcijanin, nasz wspólny znajomy. — Marcellus! — szepnęła ze wzruszeniem Diana. Po południu wielkie podniecenie ogarnęło mieszkańców Capri na wieść o przybyciu Kaliguli. Demetriusz zobaczył go z daleka, gdy Kaligula, zamiatając w bok jedną nogą, wchodził wraz z Julią do willi Jowisza. W godzinę później wyspa trzęsła się od pogłosek, że ten odrażający młokos będzie rządził Cesarstwem. Jednocześnie rozeszła się wiadomość, że stary cesarz zapadł w omdlenie, z którego już się zapewne nie obudzi. Z Tyberiuszem nikt już się nie liczył, a Julia, zapewniwszy władzę swojemu potwornemu wnukowi, mogła pozwolić sobie na każdy, najokrutniejszy nawet kaprys. Demetriusz obawiał się, że w swej nikczemności stara cesarzowa może zażądać od Diany, żeby okazała się łaskawa dla młodego Kaliguli. Obawy potwierdziły się, gdy wieczorem Diana otrzymała zaproszenie na cichą rodzinną kolację w towarzystwie Julii i jej wnuka. Cesarz wprawdzie rzęził w agonii, ale jego młodemu następcy należy się jakaś rozrywka. Diana, mimo niechęci, musiała przyjąć zaproszenie, które równało się rozkazowi. Demetriusz eskortował ją do willi Dionizosa, a potem czekał na nią przez dwie godziny, z niepokojem spacerując tam i z powrotem po wykładanym mozaiką tarasie. Kiedy wreszcie Diana nadeszła przez perystyl i ukazała się w blasku księżyca, poznał od razu z jej twarzy i postawy, że jest niezwykle wzburzona. Drżącym głosem opowiedziała mu, że nikczemny Kaligula zachowywał się wobec niej bezwstydnie. Nawet Julia uznała za stosowne napomnieć go surowo. — A więc nie ma co wahać się dłużej! — stanowczo stwierdził Demetriusz. — Nie możesz tu zostać ani dnia dłużej. Jeszcze dziś w nocy spróbuję wywieźć cię z tej wyspy. — Ależ to niemożliwe, Demetriuszu! — Zobaczymy. Oczywiście będzie to niebezpieczne przed sięwzięcie, ale trzeba zaryzykować. — Zwięźle przedstawił jej swój plan. Diana drżała. — Nie będziesz się bała, powiedz? — spytał, badawczo wpatrując się w jej oczy. 505 — Naturalnie, że będę się bała — wyznała szczerze. — Nie wyobrażam sobie, jak zdołam to zrobić. Ale spróbuję. Wolę utonąć niż być znowu obmacywana obrzydliwymi lepkimi łapami tego potwora. — A więc godzinę przed północą wymknij się z willi Jowisza do pergoli. Pożegnał ją pod drzwiami jej apartamentu i ruszył jak co wieczór na włóczęgę po wyspie. Najpierw zaszedł do pergoli, wyciągnął z kryjówki długą linę, przymocował jeden jej koniec do pinii, a drugi spuścił z prostopadłego niemal urwiska w dół. Chwilę spoglądał w fale bijące o skałę u stóp stromej ściany i wzdrygnął się na myśl, że Diana będzie musiała zdecydować się na tę niebezpieczną drogę ucieczki. Wymagało to doprawdy niezwykłej odwagi. Nie był pewny, czy sam zdobyłby się na czyn, którego miała dokonać młoda dziewczyna. Wrócił prędko do własnej kwatery po przygotowane z dawna zawiniątko z przebraniem dla Diany; był tam gruby fartuch kamieniarza, grube owijacze na nogi i włóczkowa czapka, jaką nosili tragarze portowi. Po drodze wszyscy wartownicy zatrzymywali go, żeby pogadać o sensacyjnych wydarzeniach dnia, i nie mógł im odmówić, bo chociaż nie miał ani chwili do stracenia, nie chciał pośpiechem i niecierpliwością wzbudzić podejrzeń. W przystani wybrał najlepszą z przycumowanych tam łodzi, odczepił ją z łańcucha, przygotował wiosła, machnął przyjaźnie ręką kręcącym się na nabrzeżu ludziom i z wolna wypłynął na zatokę. Gdy oddalił się nieco i nie bał się, że ktoś zauważy jego manewr, zaczął wiosłować forsownie. Ciężko pracował, nim opłynął wschodni występ skalny masywu wyspy. Wiatr zadął od pełnego morza i fala nagle wzmogła się znacznie. Serce waliło jak młotem w piersi Koryntczyka, nie tylko z fizycznego wysiłku, lecz nade wszystko z lęku, że Diana może wpaść w ręce pałacowej straży. W zwykłych okolicznościach na pewno nie mogłaby o tej późnej porze dojść do pergoli nie zatrzymana przez wartowników, ale tej nocy na Capri panował szczególny nastrój. Cesarz umierał. Wartownicy rozluźnili kontrolę, bo wszyscy krzątali się między willami w podnieceniu. Diana miała szansę przemknięcia niepostrzeżenie na umówione miejsce, ale nawet jeśli to jej się uda, czeka ją następny, niezmiernie groźny etap przygody. Wreszcie w poświacie księżyca zobaczył przed sobą urwisko i zawieszony nad nim taras pergoli. Manewrując ostrożnie mało zwrotną ciężką łodzią, podpłynął jak mógł najbliżej do 506 stóp skalnej ściany i wytężając wzrok, spojrzał w górę. Z trudem panował nad łodzią, na którą potężnie napierały fale. Każda minuta przeciągała się w nieskończoność, gdy z lękiem wpatrywał się w majaczącą, wzniesioną w górze o sto pięćdziesiąt stóp nad wodą krawędź urwiska. Nagle serce drgnęło mu gwałtownie w piersi: spod szczytu zsuwała się po linie drobna, szaro odziana postać. Zdawała się bardzo mała i bezbronna. Demetriusz zaniepokoił się szybkością jej ruchów. Ostrzegł Dianę, żeby nie zsuwała się za prędko. Łatwo może poranić dłonie i wypuścić z rąk linę. Mniej więcej w połowie drogi zachybotała się niebezpiecznie i ześliznęła o kilka stóp, nim znowu mocniej oplotła nogami sznur. Demetriusz struchlał: działo się coś dziwnego. Diana zsuwała się coraz wolniej, zatrzymała się, po sekundzie zaczęła wznosić się z powrotem ku górze. Przeniósł wzrok na krawędź urwiska. Zobaczył sylwetki dwóch mężczyzn podciągających linę. Demetriusz rzucił wiosła i obiema dłońmi osłonił usta. — Skacz! — krzyknął. Diana zawahała się, przez tę krótką, pełną napięcia chwilę znów podniosła się o parę stóp wyżej. — Diano! Skacz! — krzyknął znowu. Łódź, zostawiona sama sobie, obróciła się tymczasem bokiem do fali, która omal nie roztrzaskała jej o skałę. Nagle Diana puściła linę i spadła. Ogromna fala cofając się porwała ją ku pełnemu morzu. Na długą chwilę dziewczyna zniknęła Demet-riuszowi z oczu. Schylony nad wiosłami starał się oddalić łódź od urwiska i jednocześnie z rozpaczą przeszukiwał wzrokiem czarną wodę dokoła. Nagle dostrzegł na grzbiecie fali głowę Diany. Płynęła. Wychylił się przez burtę, dosięgną! jej, objął ramieniem. Była wystraszona, z trudem chwytała oddech; wychylił się jeszcze bardziej i gdy dziewczyna objęła go za szyję, wciągnął ją wreszcie do łodzi. Skuliła się na dnie, doszczętnie wyczerpana i ociekająca wodą. Demetriusz obrócił ciężką łódź i mozolnie zaczął płynąć wokół wyspy, trzymając się w cieniu skały. Niełatwe to było zadanie. Chwilami zdawało się, że łódź stoi w miejscu. Oboje milczeli, póki nie znaleźli się na spokojniejszych wodach od strony zatoki. Demetriusz, straszliwie zmęczony, skręcił w ciemny otwór groty; odłożywszy wiosła oparł łokcie o kolana i ukrył twarz w dłoniach. — Jesteś bardzo dzielna — powiedział zdławionym głosem. — Nie czuję się wcale dzielna — szepnęła. — Trzęsę się z zimna. 507 — Na rufie w schowku mam dla ciebie suchą odzież. — Wziął ją za rękę i pomógł przejść nad ławką wioślarza. — Podnieś klapę, znajdziesz tam zawiniątko. — To ma być przebranie, żeby mnie nikt nie poznał? — spytała w chwilę później. — Przede wszystkim, żeby ci było cieplej. — Dlaczego Akteusz i ten drugi gwardzista nie strzelali do mnie z łuków? — Bo nie chcieli cię zranić. Mieli rozkaz zatrzymać cię na wyspie, ale nie kazano im zabijać córki Gallusa. Wiedziałaś, że Akteusz cię śledzi? — Spostrzegłam to dopiero wchodząc już do pergoli. Usły szałam jego kroki, a kiedy mnie zawołał, poznałam głos. Najgorszy był moment, kiedy poczułam, że wciągają mnie z powrotem pod górę. — Diana zadrżała na samo wspomnienie tej chwili. — Trudno było zdecydować się na skok. — Wierzę! Czy już ci trochę cieplej? — Demetriusz znów chwycił za wiosła. — Znalazłaś czapkę? — Tak. Szkaradna! Dokąd teraz płyniemy, Demetriuszu? — Ku lądowi. Potem wzdłuż brzegu, póki nie trafimy na jakąś łatwo dostępną plażę. — A potem? — Ukryjemy się i przeczekamy, a wieczorem ruszymy dalej. Gdzieś w pobliżu Fornii zostawimy łódź i pójdziemy piechotą. Ale nie troszcz się na razie o dalsze plany. Najważniejsze, że uciekłaś z tej okropnej wyspy. Diana milczała czas jakiś. Demetriusz skupił wszystkie siły na swojej pracy. Wiosła poruszały się rytmicznie i mocno, łódź sunęła wśród wzmagającego się szybko wiatru. Niekiedy fala, rozbijając się o burtę, obryzgiwała ich kroplami wody. — Demetriuszu! — zawołała Diana.— Jak daleko jest z Fornii do Arpino? — Pięćdziesiąt mil na północo-wschód — odkrzyknął między jednym a drugim pociągnięciem wioseł. — Byłeś tam? Mam wrażenie, że znasz te strony? — Nie... nigdy... ale przestudiowałem mapę. — Pójdziemy do Arpino? — Chciałabyś? Diana nic nie odpowiedziała. Wiatr dął coraz mocniej, Demetriusz wytężał siły. Fala znów plusnęła przez burtę. — Weź ze schowka... skórzany czerpak — zawołał Deme triusz. — Nie boisz się, co? — Nie, teraz już nie — odpowiedziała wesoło. 508 — Pilnuj, żebym trzymał kurs na światła Puteoli. — Musisz skręcić bardziej w prawo. Wiesz, Demetriuszu, mam wrażenie, jakby ktoś opiekował się nami dzisiejszej nocy. — Tak, Diano. — Wierzysz w to? Naprawdę? — Tak. — Myślisz, że On nas obroni, nawet gdyby nadciągnęła burza? Demetriusz wydźwignął nieporęczną łódź z bruzdy między falami i przez chwilę wiosłował w milczeniu. Potem rwącymi się w takt pociągnięć długich wioseł słowami odpowiedział: — Zdarzyło się już... że kiedyś... uratował przyjaciół... wśród burzy. Kaligula tak spieszył się objąć zaszczytne stanowisko, że pogrzeb Tyberiusza —• w którym zresztą następca pod pretekstem jakiejś niedyspozycji nie wziął udziału — odbył się niemal niepostrzeżenie wśród przygotowań do wspaniałej inauguracji nowych rządów. Podobnie jak Gajusz, stary Tybe-riusz pożegnany został bez pompy i wydatków, towarzyszących zwykle pogrzebom władców. Gdyby Tyberiusz był bardziej popularny, opinia publiczna domagałaby się może uroczystszych objawów szacunku dla zmarłego, ale od kilkunastu lat nie słyszało się prawie nic w Rzymie o starym cesarzu i nikt nie interesował się już, czy żyje, czy umarł. Nawet w senacie, gdzie zasiadali najwymowniejsi rzymscy mężowie, wyćwiczeni w głoszeniu słów nie mających nic wspólnego z ich uczuciami i myślami, oracje ku czci Tyberiusza brzmiały dziwnie słabo. Nie odczekano nawet zwyczajowego okresu oficjalnej żałoby. Przez całą noc robotnicy pospiesznie zdzierali pogrzebowe dekoracje na Corso i wzdłuż Via Sacra — na szlaku, którym tego popołudnia zmarły cesarz odbył ostatnią swoją podróż. Starsi senatorowie gorszyli się tym brakiem szacunku, chociaż żaden z nich nie płakał po Tyberiuszu, przeciwnie, sądzili, że dla dobra państwa powinien był umrzeć znacznie wcześniej; wydawało im się jednak złą wróżbą dla Rzymu, że młody następca tak bezczelnie lekceważy zasady przyzwoitości. Kaligula równie mało zważał na tradycje, jak i na rady wystraszonych dostojników. Po mieście lotem strzały rozeszły się nowiny o jego chorobliwym egocentryzmie, atakach furii i całkowitym braku poczucia odpowiedzialności. Festyny z okazji wstąpienia na tron nowego władcy trwały 509 tydzień i wyróżniły się rozrzutnością, jakiej nie znała nigdy przedtem stolica żadnego państwa w świecie. Setki tysięcy ludu karmiono, pojono winem i zabawiano igrzyskami, które brutalnością i bezmyślnym rozlewem krwi zaćmiły wszystko, co kiedykolwiek oglądano w Rzymie. Zamożni obywatele rzymscy patrzyli na to w osłupieniu, ale milczeli. Wiecznie głodny motłoch wielbił Kaligulę. Byle rozdawał żywność i otwierał dla wszystkich bramy cyrków, nikt z tych ludzi nie troszczył się, czy rachunki zostaną uregulowane i skąd wezmą się na to pieniądze. Bucik umiał ich przekonać, że jedzą i bawią się dzięki jego osobistej szczodrości; otwarcie oskarżał bogaczy, że nędza pospólstwa jest ich winą. Chytra Julia przybyła do Rzymu spodziewając się, że będzie przyjęta z honorami należnymi cesarskiej wdowie i babce nowego cesarza, lecz Kaligula bez ceremonii odprawił ją natychmiast z powrotem na Capri. W pałacu ucztowano po całych nocach i dniach. Nikt już nie liczył się z przyjętymi powszechnie obyczajami. Setki nie zaproszonych ludzi wtargnęły do wnętrza. Bezcenne dzieła sztuki rozbite i zdeptane poniewierały się na mozaikowej posadzce. Rozhulani goście potykali się i staczali ze śliskich marmurowych schodów. Nigdy jeszcze nie było w Rzymie tylu pijanych co w tych dniach. Z okazji jakichś prawie zapomnianych już świąt, bez uprzedzenia zjawiały się na ulicach tryumfalne pochody, a na ich czele w złotym rydwanie i wspaniałym stroju jechał pijany, rozchełstany młody cesarz, z twarzą drgającą od nerwowych tików, i garściami rozrzucał w szalejący z uciechy tłum sestercje, czerpiąc je z wielkiego worka, który Kwintus trzymał w ramionach; motłoch jak sfora psów walczył zaciekle o łup, tarzając się w brudnych rynsztokach, a Kwintus, faworyt nowego władcy, śmiał się wyniośle z tego widowiska, chociaż wargi miał jeszcze rozcięte i opuchnięte od siarczystego policzka wymierzonego zdobną w pierścienie ręką kapryśnego wnuka Julii. Patrycjusze nie opuszczali swoich willi, kipiąc bezsilną i niemą wściekłością. Nic nie mogli w tej sytuacji zrobić. Nie zaprotestowali, kiedy Kaligula kazał strącić głowy posągom czczonych rzymskich bohaterów i na ich miejscu osadzić z całym ceremoniałem swoje własne marmurowe wizerunki. Nie zaprotestowali też, kiedy w pałacu urządził ze złota i kości słoniowej stajnie dla swojego ulubionego konia Incitatusa i kiedy go obdarzył godnością konsula. 510 Motłoch śmiał się bezczelnie, kiedy Kaligula ogłosił, że Incitatus jest bogiem. Zagniewany tym lekceważeniem władca wydał edykt nakazujący oddawanie w świątyniach boskiej czci temu niezwykłemu rumakowi; z niemałym zakłopotaniem przyjęli ten rozkaz kapłani, których powaga i tak już była mocno zachwiana wskutek poprzednich wybryków młodego władcy. Niemal co dzień cesarz gniewnie wypytywał Kwintusa, czy natrafił na jakiś ślad pięknej Diany, i wpadał w furię dowiadując się, że poszukiwania dotychczas nie dały żadnych rezultatów. Pretorianie pełnili stale straż w willi nieobecnego w Rzymie legata Gallusa. Pilnie śledzono każdy krok jego małżonki, chociaż nieszczęśliwa Paula prawie nie opuszczała swego pokoju. Służbę wzięto na spytki, pogróżkami i torturami próbowano wycisnąć zeznania. Na Capri Akteusz i trzej wartownicy z przystani głową przypłacili swój brak czujności. Cesarz niedwuznacznie groził Kwintusowi, że gorzko pożałuje, jeśli wkrótce nie dostarczy władcy pomyślniejszych wiadomości w tej sprawie. Nie można by jednak przypisać niepowodzeń w pościgu za Dianą zbyt małej gorliwości Kwintusa; był osobiście zainteresowany w odnalezieniu córki Gallusa. Przede wszystkim spodziewał się wraz z nią odnaleźć Demetriusza. Miał z nim przecież nie uregulowane porachunki. Wściekał się, że nie powiedziano mu o obecności Koryntczyka na Capri, kiedy przybył tam jako wysłannik Gajusza, który pragnął, żeby Julia uwolniła go od towarzystwa Kaliguli. Oczywiście nie było wykluczone, że Diana i Demetriusz utonęli. Ich pustą łódź znaleziono dryfującą po morzu. W dniu ucieczki pogoda była burzliwa. Na całym wybrzeżu między Capuą a Fornią nikt nie widział zbiegów. Kaligula pienił się i wrzeszczał. Nikt nigdy nie patrzał na niego z tak jawną pogardą jak Diana. Sądząc z okoliczności jej ucieczki z wyspy, odznaczała się niepospolitą odwagą. Taką dziewczynę złamać i zmusić do uległości — to byłaby nie lada satysfakcja. Kwintus słuchał cesarza ze służalczym uśmiechem, ale ściągał brwi i przestrzegał: — Zanim ujmiemy córkę Gallusa, trzeba usunąć tego grec kiego niewolnika, który jej pomógł w ucieczce, cezarze. — Dlaczego? — fuknął Kaligula. — Czy ten niewolnik kocha się w niej? Mówiłeś, że ona durzyła się w zwariowanym trybunie Gallio, który ukrzyżował Żyda, a potem zbzikował i kajał się, że zabił boga. — Oczy Kwintusa rozbłysły ze zdumienia, że Kaligula tak dobrze zapamiętał, co mu opowiadał o Galilejczyku i o wielkiej rzeszy jego wyznawców. Zdawało się, że cesarz był wtedy pijany i wcale nie słuchał, a tymczasem ta historia utkwiła mu w pamięci. — Tak, najjaśniejszy — przyznał Kwintus. — Grek był niewolnikiem Marcellusa, syna senatora Gallio. Pewnie przy siągł swojemu panu, że będzie strzegł Diany. — Jeśli mu się to uda! — szyderczo zauważył Kaligula. — Jeśli mu się to nie uda i porwiemy Dianę, Grek nie zawaha się narazić życia, żeby ją pomścić. — Wolne żarty! Cóż on nam może zrobić! Jesteś tchórz liwym głupcem, Kwintusie! Czy myślisz, że niewolnik ośmielił by się podnieść rękę na cesarza? — To niebezpieczny człowiek — ostrzegał Kwintus. — Odważył się rzucić z gołymi pięściami na rzymskiego trybuna! — I mimo to żyje? — krzyknął Kaligula. — Nawet się potem nie ukrywał. Służył w pałacowej straży w willi Jowisza na Capri. — Czy Tyberiusz wiedział o jego przestępstwie? — Musiał wiedzieć, bo ja sam opowiedziałem o tym cesars kiej małżonce. — A co to za trybun, ten, którego Grek pobił? Kwintus zmieszał się, a Kaligula, przyglądając mu się badawczo, wybuchnął śmiechem. Kwintus poczerwieniał i uśmiechnął się głupawo. — Cesarz Tyberiusz nigdy mnie nie lubił... — wymamrotał. — Staruszek pewnie wziął Greka do swojej straży pałacowej w nagrodę za ten wyczyn — śmiał się Kaligula. — A więc teraz masz szansę ukarać tego dzikusa. Znajdź go i przeszyj mieczem! — Kaligula poparł słowa wymownym gestem. Kwintus wydął wargi i ostrożnie wzruszył ramionami. — Nie chciałbym pojedynkować się z niewolnikiem, cezarze. Kaligula śmiał się do rozpuku. — W każdym razie nie chciałbyś pojedynkować się z tym niewolnikiem. — Nagle spoważniał i z gniewem powiedział: — Radzę ci, pospiesz się i znajdź wreszcie tego Greka. Jeżeli boisz się z nim spotkać, odstąp to zadanie komuś odważniej - szemu. Nie życzę sobie, żeby ten Grek chodził swobodnie po świecie. A teraz powiedz mi jeszcze coś więcej o trybunie Marcellusie, który skoczył ze statku do morza. Został wyznawcą ukrzyżowanego Żyda, co? Czy córka Gallusa podziela jego przekonania? 512 Na to pytanie Kwintus nie umiał odpowiedzieć, ale Greka podejrzewał, że jest chrześcijaninem, bo Demetriusz w Jerozolimie przestawał z uczniami Galilejczyka. — Jednakże walczy — powiedział Kaligula. — O ile zro zumiałem, ten ich dziwaczny mistrz Jezus zabraniał swoim czcicielom walczyć. — Masz rację, najjaśniejszy — przyznał Kwintus — ale ten Grek, gdy wpadnie we wściekłość, nie pyta nikogo o po zwolenie. Istna dzika bestia. Kaligula nerwowo drapał pryszcze na twarzy. — Co sądzisz, Kwintusie, o mojej straży pałacowej? — Twoi pretorianie są czujni i wierni, cezarze. — Morderca nie mógłby wedrzeć się do mojej sypialni, prawda? — Straż nie wpuściłaby go, najjaśniejszy. Ale ten Grek, gdyby postanowił zabić władcę, nie próbowałby dostać się do pałacu. Mógłby na przykład skoczyć na koło cesarskiego wozu ze sztyletem w ręku. — Lud zatłukłby zuchwalca natychmiast na śmierć — odparł Kaligula, ale broda trochę mu się trzęsła. — Oczywiście — zgodził się Kwintus — ale mogłoby już być za późno dla cesarza. Co do Greka, to gdyby postanowił zemścić się, żadna cena nie wydałaby mu się za wysoka. Kaligula drżącą ręką podniósł pusty kielich i Kwintus skwapliwie nalał mu wina. — Odtąd muszę mieć lepszą ochronę, kiedy występuję publicznie — rzekł Kaligula. — Po obu stronach cesarskiego wozu będzie szła podwójna kolumna gwardii. Dopilnujesz tego, Kwintusie. — Twój rozkaz, najjaśniejszy, będzie ściśle wykonany. Ośmielę się jednak zauważyć, że można w ogóle uniknąć tego niebezpieczeństwa. Zostaw w spokoju córkę Gallusa, która- zresztą może już nie żyje. Nie miałbyś z niej wielkiej pociechy, a gdybyś ją trzymał w łańcuchach, wojsko mogłoby się wzburzyć, bo legiony bardzo szanują legata Gallusa. Kaligula wychylił kielich, czknął i uśmiechnął się złośliwie. — Jak będę potrzebował twoich rad, Kwintusie, to cię o nie poproszę. Cesarze Rzymu nie zwykli pytać, czy ich decyzje podobają się wszystkim legionistom. — Mówił coraz głośniej, coraz bardziej piskliwie: — I nie przejmuję się tym, co szepczą sobie spasieni starzy senatorowie. Ja mam lud po swojej stronie! Kwintus uśmiechnął się potulnie, nic jednak nie powiedział. — Mów, głupcze! — wrzasnął Kaligula. — Mam za sobą lud czy nie? — Tak, najjaśniejszy, dopóki go karmisz — ośmielił się odpowiedzieć Kwintus. — Będę go karmił, dopóki zechcę! — warknął młody władca. Kwintus nie replikował. Spostrzegł, że duży srebrny puchar jest znowu pusty, więc go napełnił. — A jeżeli przestanę rozdawać żywność, to co? — wojow niczo spytał Kaligula. — Jeśli będą się burzyć, zapędzę ich biczem z powrotem do psiarni. — Głodni ludzie — spokojnie odparł Kwintus — stają się czasem bardzo dokuczliwi. — Rzucą się na rabunek? Niech kradną! Kupcy na tar gowisku są bogaci. Tym się nie będę martwił. Ale nie dopuszczę do rozruchów ani zgromadzeń ulicznych. — Nietrudno, najjaśniejszy, uśmierzyć rozruchy. Wystarczy aresztować przywódców, a motłoch sam się rozproszy. Trudniej zwalczać tajne zebrania. Kaligula odstawił kielich i spochmurniał. — Kto śmie urządzać jakieś tajne zebrania? Kwintus, z marsem na czole, namyślał się, nim odpowiedział: — Nie wspominałem o tym dotychczas, bo cezar ma bez tego dość trosk na głowie. Podobno nowy kult Galilejczyka ma już bardzo wielu zwolenników. — Aha, ci ludzie, którym nie wolno walczyć. Nie szkodzi, niech się zbierają; niech szepczą. Ilu ich może być? — Nikt nie wie dokładnie. Mamy jednak informacje, że to stronnictwo rośnie. Obserwowaliśmy kilka domów, gdzie się jacyś ludzie gromadzą. Niekiedy nawet patrol wchodził tam, ale uczestnicy zebrania nie byli uzbrojeni, nikt nie wygłaszał podburzających przemówień, wszystko odbywało się w spokoju. Zwykle po takiej kontroli w danym domu nie było już więcej zebrań. Prawdopodobnie zmieniano miejsce spotkań. Z rozkazu Gajusza tropiono chrześcijan przez wiele miesięcy, ale bez wyników. — To nic ważnego — mruknął Kaligula sennie. — Co szkodzi, że się zbierają i gadają. Jeśli podoba im się wierzyć, że ten ukrzyżowany Jezus był Bogiem, cóż z tego? Incitatus jest bogiem — zarechotał pijackim śmiechem — i nikt się tym nie przejmuje. — Chrześcijanie twierdzą, że Galilejczyk nie umarł — wyjaśnił Kwintus. — Opowiadają, że po ukrzyżowaniu widziało go żywego wiele osób. Uważają go za swojego króla. — Za króla! — Kaligula nagle ocknął się z otępienia. Wybijemy im to z głowy. Mogą opowiadać wszystko, co chcą, 0 tym Żydzie, ale nie będę tolerował gadania o jego królestwie. Gdziekolwiek wy kry jesz tych głupców, pakuj wszystkich do więzienia. Zdusimy ten ruch w zarodku. — Ruch już się rozpowszechnił — poważnie odparł Kwin- tus. — Cała Palestyna roi się od chrześcijan. Ostatnio tak się poczuli silni, że w Koryncie, w Atenach i w różnych innych greckich miastach jawnie uprawiają swój kult. — Co na to nasze władze? — zapytał Kaligula. — Śpią? — Nie, najjaśniejszy. Uwięziono wielu przywódców, nie których skazano na śmierć, ale ci ludzie mają odwagę fanaty ków. Wierzą, że jeśli umrą za swoją sprawę, wstaną z martwych. — Ejże! — krzyknął Kaligula. — Nie znajdzie się dużo naiwnych, którzy uwierzą w takie bzdury. A mała garstka wierzących nie będzie groźna, zwłaszcza że to ludzie biedni 1 bez wpływów. Kwintus długą chwilę milczał i odwracał wzrok od cesarza. — Jednakże Korneliusza Kapito niepokoi ta sprawa — powiedział wreszcie. — Ocenia, że teraz już w Rzymie jest około czterech tysięcy chrześcijan. — A co robi, żeby zwalczać ten zdradziecki spisek? — zapytał Kaligula. Kwintus pokiwał głową. — To jest dziwne stronnictwo, cezarze. Walczy jedną tylko bronią: przeświadczeniem, że nie ma śmierci. Korneliusz Kapito nie rozporządza środkami, które mogłyby zniszczyć coś, co nawet zabite nie umiera. — Głupstwa pleciesz, Kwintusie — mruknął Kaligula. — Każ temu staremu tchórzliwemu niedołędze zgłosić się do mnie jutro z raportem. I postaraj się bez dalszej zwłoki złapać tego greckiego niewolnika. Dostarcz mi go żywego. — Cesarz bełkotał już teraz półprzytomnie. — Zawołaj och mistrza, idę spać. Gdyby podczas dalekich podróży ktoś zagadnął Marcellusa, czy dobrze zna Rzym, odpowiedziałby, że czuje się w tym mieście jak u siebie w domu, bo tu przecież urodził się i wychował. Teraz jednak odkrył, że z wyżyn bogatego trybuna, syna wpływowego senatora, oglądał zupełnie inny Rzym niż ten, który poznawał jako skromnie odziany wędrowiec bez 515 I określonego zajęcia, kwaterujący chwilowo w gospodzie, uczęszczanej przeważnie przez handlarzy i poganiaczy bydła, położonej przy ulicy brukowanej polnym kamieniem, zaśmieconej i rojnej, w dzień i w nocy rozbrzmiewającej zgiełkiem i kłótniami przekupniów z ciągnących się wzdłuż Tybru cuchnących publicznych targowisk. Jeszcze nie wiedział, dlaczego wewnętrzny głos kazał mu wrócić do Rzymu. Przebywał tu już od dziesięciu dni; poszturchiwany w ulicznym tłumie, ze zdumieniem i odrazą obserwował drapieżną chciwość, niechlujstwo i jawny bezwstyd tysięcy ludzi z nizin społecznych, którzy nie żyli lepiej niż szczury żerujące w dzielnicy portowej. Wieśniacy z Arpino byli biedni i także brudni, obdarci i grubiańscy, ale gotowi skwapliwie korzystać z każdej szansy wydżwignięcia się wyżej. Ten upośledzony wielkomiejski lud z pewnością był ulepiony z tej samej gliny! Marcellus zastanawiał się nad tym problemem. Może źródeł tak powszechnej degradacji szukać należy w warunkach bytowania wśród tłumu, w ciasnocie, w nieustannym hałasie, bez możliwości odosobnienia w ciszy i spokoju? Żeby być człowiekiem przyzwoitym, trzeba być rozumnym. Żeby być rozumnym, trzeba myśleć, a któż może skupić myśli w tym nie milknącym nigdy rejwachu? Zamęt w ciasnych mieszkaniach nie sprzyja wyrobieniu w istocie ludzkiej poczucia własnej godności. Marcellus sam już się zaniedbywał: nie ogolił od trzech dni zarostu. Miał co prawda wiele na swoje usprawiedliwienie. W gospodzie Apulejusza niełatwo było dbać o schludność. Nikt nie golił się, nie mył i nie przejmował swoim wyglądem. W dniu pogrzebu starego cesarza Marcellus stał w spoconej, cuchnącej ciżbie na placu naprzeciw Forum Julium, gdy nadciągała uroczysta procesja. Doznał wstrząsu, ujrzawszy w niej swojego ojca, bo senator dziwnie się zestarzał w ciągu kilku ostatnich tygodni. Oczywiście dźwigał wielkie brzemię trosk. Na twarzach wszystkich dostojników malowało się przygnębienie, zrozumiałe wobec stanu spraw w Imperium. Ale senator Gallio, który zawsze był wzorem majestatycznej godności, teraz ugiął się pod ciężarem rozpaczy. Syn patrzał na niego ze ściśniętym sercem. Przez następne dwa tygodnie włóczył się co dzień po ulicach zatrzymując się niekiedy, by posłuchać jakiejś zapalczywej kłótni albo spytać o coś grzecznie sąsiada; ludzie zwykle odwracali się od niego, gdy próbował nawiązać rozmowę. Ton głosu i sposób bycia zdradzał, że nie należy do tego środowiska, 516 więc mu nie ufali. Wciąż stał mu przed oczyma obraz ojca, jego smutna twarz i chwiejny chód. Pewnego wieczora, nie mogąc obronić się od przygnębienia, wysłał list do Marcipora zawiadamiając, gdzie mieszka, i prosząc o poufne spotkanie w miejscu i o godzinie, jakie będą dla starego sługi dogodne, ale nie w gospodzie Apulejusza. Wysłaniec w dwie godziny później wrócił z odpowiedzią; Marcipor wyznaczał mu spotkanie nazajutrz po południu przy starym żydowskim cmentarzu, do którego można było dojść Drogą Appijską. Marcellus pamiętał to miejsce i związaną z nim ciekawą historię. Przed dwustu laty, kiedy Antiochus podbił Palestynę, życie w tym kraju stało się dla Żydów tak trudne, że tysiące ich wyemigrowało, a znaczna część uchodźców osiadła w Rzymie. Władze Rzymu, zaniepokojone tym masowym napływem, ogłosiły liczne ograniczenia praw dla nowych przybyszy. Wolno im było mieszkać jedynie na Zatybrzu, wyznaczono zawody, które mogą uprawiać, odmówiono im rzymskiego obywatelstwa; z czasem niechęć do Żydów wzrosła jeszcze bardziej i zaczęły się srogie prześladowania. Żydzi tradycyjnie odnoszą się z wielkim szacunkiem do swoich zmarłych, toteż byli zrozpaczeni, kiedy na cmentarz przydzielono im teren położony daleko na południe od miasta, gdzie tylko cienka warstwa ziemi okrywała tufową skałę, sięgającą co najmniej na sto stóp w głąb. Motłoch rzymski po nocach bezcześcił żydowskie groby. Strapieni Żydzi z niemałym trudem wydrążyli pochyły tunel w litej skale. Na najniższym poziomie zbudowali długi labirynt korytarzy; w jego ścianach wykuwali nisze i krypty dla swoich zmarłych, a także wielkie komory, gdzie zbiegowie mogli się ukrywać przed prześladowaniem. Mijały lata i ucisk zelżał. Liczni bogaci Żydzi hojnie łożyli na budowę gmachów publicznych i pomników, zyskując w zamian obywatelstwo rzymskie. Dzięki ich wpływom poprawiła się również dola mniej uprzywilejowanych rodaków. Przestano grzebać żydowskich zmarłych na starym cmentarzu. Mało kto teraz odwiedzał te katakumby, prócz uczonych badaczy starożytności. Marcellus zdziwił się, że Marcipor, człowiek w podeszłym wieku, wybrał tak odległe miejsce spotkania. Trzeba było przejść spory kawałek Drogi Appijskiej, aby tam się dostać. Przyszedł przed umówioną godziną, ale Marcipor już czekał 517 w cyprysowym gaju, który rósł przy ruchliwym gościńcu na dobre ćwierć mili przed opuszczonym podziemnym cmentarzem. Marcipor zerwał się z ziemi i z wyciągniętymi rękami szedł na powitanie młodego pana, a jego zryta zmarszczkami twarz wyrażała najgłębsze wzruszenie. Marcellus, także wzruszony serdecznością starego sługi, gorąco uścisnął mu dłonie. Nie był w tej chwili dorosłym trybunem, czas cofnął się dla nich obu. Mały chłopiec, który tak często biegł do spokojnego, roztropnego Koryntczyka szukać rady na skaleczony palec lub zepsutą zabawkę, objął teraz starego niewolnika i przytulił do serca. — Myśleliśmy, że nie żyjesz — rwącym się głosem powie dział Marcipor. — Rodzina opłakiwała cię! Dlaczego tak ich zasmuciłeś? — spytał odsuwając się nieco i badawczo spog lądając w twarz młodzieńca. — Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał. Chodź, usiądziemy, jestem bardzo zmęczony. — Niestety musiałem wybierać między dwoma sposobami zmartwienia rodziców i siostry. Myśląc, że umarłem, cierpieli, ale mogli mnie wspominać z miłością. Gdybym wrócił do domu i poświęcił się sprawie, wymagającej całkowitego ze rwania z trybem życia, jakie, zdaniem ojca, powinien pędzić syn senatora, zasmuciłbym moich bliskich jeszcze bardziej. Nie wiedząc, że żyję, płakali, ale nie czuli się upokorzeni. — A dlaczego mnie się zwierzyłeś? — spytał Marcipor. — Ciężko zachować taki sekret niewolnikowi, który chce być lojalny wobec swojego pana. — Widziałem, Marciporze, mojego ojca w orszaku po grzebowym cesarza. Piękna twarz senatora tak mi się wydała mizerna, oczy pełne rozpaczy, plecy zgarbione; zniknęła jego dawna dostojna postawa! Jakby ktoś zgasił w nim iskrę życia. Próbowałem zapomnieć, ale ten obraz prześladuje mnie i za dręcza. Dlatego chciałem poradzić się ciebie. Czy powinienem wrócić do domu? Jak mógłbym ojcu pomóc? Marcipor ze zwieszoną na piersi głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię, długo namyślał się, co odpowiedzieć. — Pewnie mi powiesz — ciągnął dalej Marcellus — że powinienem wyrzec się misji, którą podjąłem, i zająć swoje dawne miejsce w ojcowskim domu. Nie spodziewam się, abyś mógł zrozumieć obowiązki, które zostały mi powierzone, bo nie miałeś sposobności zetknąć się... — Nie, synu — przerwał mu Marcipor. — Rozumiem, że nie mógłbyś wyrzec się swojego powołania, nawet gdybyś tego chciał. Wiem o tych sprawach więcej, niż przypuszczasz. 518 Człowiek raz przekonany, że Jezus jest wcielonym Synem Boga Żywego i przyszedł założyć swoje królestwo sprawiedliwości i dobrej woli dla wszystkich ludzi, taki człowiek nigdy już nie porzuci tej wiary. Jeśli dla jakichkolwiek względów zaprze się jej, to znaczy, że nigdy nie wierzył naprawdę. Marcellus pochylony ku niemu słuchał ze zdumieniem. — A więc ty, Marciporze, jesteś chrześcijaninem! — wy krzyknął. — Kiedy ostatni raz przybyłeś do domu, Demetriusz uważał, że powinienem ci powiedzieć o tym i o moich stosunkach z innymi chrześcijanami w Rzymie... — Są w Rzymie chrześcijanie? — zapytał oszołomiony Marcellus. — Tak, synu, i grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Wie działem, że gdybym cię zawiadomił, że w Rzymie są chrześ cijanie i że jest ich coraz więcej, chciałbyś natychmiast z nimi nawiązać kontakt. Ci ludzie, w większości prości, nikomu nie znani, mogą zbierać się małymi grupkami nie zwracając niczyjej uwagi. Rzymskiemu trybunowi to by się nie udało. Sądziłem, że przezorniej będzie, jeśli pozostaniesz z daleka od tych zebrań. Właśnie przed kilku dniami nowy władca ogłosił edykt grożący śmiercią każdemu, kogo patrol przyłapie na zgroma dzeniu chrześcijan. Nie wiadomo, co będzie dalej z naszą sprawą w Rzymie, czas to okaże. Młody Kaligula jest podobno okrutny i zawzięty. — Młody Kaligula jest obłąkany — mruknął Marcellus. — Wszystko na to wskazuje — przyznał spokojnie Marci- por — ma jednak dość rozumu, żeby zaspokoić swoją żądzę krwi. Kiedy dostałem twój list, zrozumiałem, że przebywając w mieście wkrótce trafisz na ślad chrześcijan i przyłączysz się do nich. Namyśl się dobrze, zanim podejmiesz to ryzyko. My, ludzie bez znaczenia, możemy działać w tajemnicy. Ale ty się nie ukryjesz długo! Cesarz ucieszyłby się z okazji, żeby dla przykładu i odstraszenia innych ukarać cię surowo. — Nie radzisz mi chyba, żebym uciekł? — wyzywająco spytał Marcellus. — Nikt, kto cię zna tak dobrze jak ja, nie użyłby tego słowa — odparł Marcipor. — Ale twoje życie jest cenne. Narazisz je na wielkie niebezpieczeństwo i niewiele pomożesz wystraszonym, ukrywającym się ludziom. Jeżeli opuścisz miasto i poczekasz, aż obłąkany władca znajdzie sobie inną okrutną rozrywkę, będziesz mógł wrócić i zdziałać wiele dobrego. Nie ma sensu poświęcać na darmo życia. 519 Marcellus serdecznie poklepał starego sługę po kolanie. — Marciporze, mówiłeś, jak przystało wiernemu słudze senatora Gallio, troszczącemu się o los jego syna. Za to jestem ci wdzięczny. Ale nie takie rady daje chrześcijanin drugiemu chrześcijaninowi. Czy Demetriusz... albo ktoś inny... opowiadał ci o ostatniej podróży Jezusa do Jerozolimy? Jego uczniowie, świadomi, jakie niebezpieczeństwo Mu grozi, próbowali na kłonić Go, żeby nie szedł do tego miasta na tydzień Paschy. Tłumaczyli Mu, że Jego życie jest cenne, że nie powinien tracić go daremnie, że musi je zachować dla dobra całego ludu. — I co im odpowiedział? — zaciekawił się Marcipor. — Powiedział, że nie są to godziwe rady, że nie wolno powstrzymywać przyjaciela, który chce spełnić niebezpieczny obowiązek, że czasem człowiek musi stracić życie, aby je ocalić, a ten, kto chce za wszelką cenę zachować życie, utraci je niechybnie. Wiem, Marciporze, masz najlepsze chęci, ale ja zostanę w Rzymie. Czy nie rozumiesz, że nasza sprawa przepadnie, jeśli będziemy jej skąpili własnej krwi? Marcipor z wolna skinął głową i z trudem podniósł się z ziemi. — A więc chodź — powiedział — zaprowadzę cię do nich. — Dokąd? — Do katakumb — wyjaśnił Marcipor wskazując pomiędzy drzewa. — Około trzydziestu ludzi naradza się dzisiaj nad planami przyszłości. — Czy jest aż trzydziestu chrześcijan w Rzymie? — spytał ze zdziwieniem i radością Marcellus. — Jest ich w tym mieście blisko cztery tysiące. Ci, których dziś spotkasz, to tylko wyznaczeni zwierzchnicy. Marcellus dość długo milczał, rozważając tę niemal nieprawdopodobną nowinę. — Jego królestwo się zbliża, Marciporze! Rośnie w siły szybciej, niż się spodziewałem. — Cierpliwości, synu — przestrzegł go Marcipor wskazując wejście do podziemi. — Droga przed nami jeszcze daleka i trudna. Na wąskich nierównych schodach, które prowadziły w głąb tunelu, panował mrok jak w nocy. W dole nikłe światełko migotało nad wejściem w boczny korytarz na lewo. Marcipor skręcił tam pierwszy pewnym krokiem człowieka znającego dobrze drogę. Na jego spotkanie wysunął się rosły mężczyzna w roboczej odzieży i podnosząc wysoko słabą latarnię, zajrzał w twarz Marcellusa. 520 — Co to za człowiek, Marciporze? — spytał. — Nasz człowiek, Laeto — uspokoił go Marcipor. — Trybun Marcellus Gallio. — Co nam po rzymskim trybunie? — szorstko mruknął Laeto. — Marcellus wielu rzeczy wyrzekł się dla wiary — odparł łagodnie Marcipor. — Więcej wie o Galilejczyku niż my wszyscy, z wyjątkiem oczywiście Piotra. — Skoro za niego ręczysz, niech wejdzie — zgodził się Laeto niechętnie. Szli dalej korytarzem po omacku. Marcellusa dziwiły rozmiary tych podziemi. Stary niewolnik zatrzymał się i wziął go pod ramię. — Laeto uważa naszą sprawę za ruch jednoczący biedaków — tłumaczył szeptem. — Wielu chrześcijan podziela ten pogląd. Nie można mieć im tego za złe, od dawna cierpią wielki ucisk, ale źle byłoby, gdyby królestwo Jezusa stało się schronieniem wyłącznie dla ubogich. — Może jednak nie należało wyjawiać, kim jestem — rzekł Marcellus. — Nie, chrześcijanie w Rzymie powinni się dowiedzieć, że człowiek mający dość pełną kiesę może być dobrym wyznawcą Jezusa. Za dużo wciąż słyszymy o zaletach ubóstwa. Skręcili pod ostrym kątem w prawo i znaleźli się w następnym, węższym korytarzu ciągnącym się bez końca; na ścianach kamienne tablice z imionami i datami urodzin i śmierci dawno zmarłych Żydów. Migocące światełko w końcu korytarza błyszczało nad grubymi drewnianymi drzwiami. Z mroku wynurzył się znów wartownik i zastąpił im drogę. Marcipor przedstawił mu swojego towarzysza. Wartownik wskazał Mar-cellusowi mały rysunek na nadprożu, oświetlając go łuczywem. — Czy wiesz, co to za znak? — To tajny znak chrześcijan — odpowiedział Marcellus. — Ktoś cię o tym pouczył czy też widziałeś już przedtem taki znak? — Widziałem go w wielu różnych miejscach w Galilei i w Jerozolimie. — A czy umiesz wytłumaczyć, dlaczego na ten znak wybrano właśnie rybę? Czy w rybie jest coś szczególnie świętego? Marcellus odpowiedział na to pytanie z szacunkiem i zadowalająco. — Możecie wejść — zdecydował wartownik i usunął się na bok. 521 Duża prostokątna sala mogłaby pomieścić znacznie więcej osób, niż w tej chwili siedziało w odległym kącie, otaczając ciasnym półkolem ogromnego brodatego mężczyznę, który przemawiał do nich niskim, gardłowym głosem. Marcipor szedł pierwszy i posuwali się w milczeniu, aż zbliżyli się na tyle, że słyszeli już wyraźnie poważny głos. Marcellus poznał go i pociągnął Marcipora za rękaw. — Znasz go? — spytał z uśmiechem stary sługa. — Oczywiście! — szepnął uradowany Marcellus. To był Wielki Rybak! Rozdział 24 Już od wczesnego ranka dzień ten zapowiadał się upalny. Ogorzały włodarz winnicy, chwilowo bezczynny, stał oparty o słup bramy i poziewając obserwował kilkudziesięciu robotników — mężczyzn, kobiety i podrastające dzieci — którzy obcinali wielkie fioletowe grona, bardzo ostrożnie, bo te owoce miały być wysłane do szczególnie wybrednego klienta. Nieco dalej na gościńcu smuga kurzu wzbijała się spod kopyt kudłatego szarego osiołka zaprzężonego do lichego wózka o wysokich kołach, pełnego siana. Obok maszerował smukły chłopak i niecierpliwie szarpał długimi lejcami. Od czasu do czasu osioł przystawał, a poganiacz we włóczkowej czapce, zapierając się mocno nogami w ziemię, ciągnął zwierzę co sił; widać było, że jest już mocno tym uporem zwierzęcia zirytowany. Vobiscus śledził jego zmagania z uśmiechem. Chłopak nie umiał obchodzić się z osłami i nie uzbroił się, jak należało, w pęk kolczastych gałęzi. Kto to może być? Vobiscus znał wszystkie osły i wozy w okolicach Arpino, a także wszystkich chłopskich synów, ale tego zaprzęgu i jego woźnicy nie mógł rozpoznać. Przyglądał mu się z coraz większym zainteresowaniem, w miarę jak wózek zbliżał się do bramy winnicy. Nikt by takim wózkiem nie taszczył siana na targ; chłopak nie wyjechał też na gościniec z żadnej pobliskiej łąki. Ubrany był w długą, grubą tunikę i w owijacze, jakie noszą kamieniarze, żeby chronić nogi od ostrych odprysków kamieni. Wydęta na jego głowie czapka należała chyba do jakiegoś rybaka i wyda- 522 wała się o wiele za ciepła w ten gorący dzień. Vobiscus dziwił się, że chłopak jej nie zdjął. Tuż przed otwartą bramą osiołek znów stanął w miejscu, a chłopak, ani spojrzawszy na Vobiscusa, który wyszedł na gościniec, szarpnął lejcami tak niecierpliwie, że stary rzemień pękł. Uwolniony osioł powędrował na skraj drogi, żeby skubać tam trawę, a zagniewany chłopak ruszył za nim, podnosząc z ziemi zerwane lejce i oglądając je z obrzydzeniem. Rzucił je i otrzepał ręce z piachu o rąbek za obszernej na niego tuniki. Ręce miał delikatne, z cienkimi, zwężającymi się u końca palcami. Rozejrzał się w końcu, obrzucił włodarza niezbyt przychylnym wzrokiem, po czym drobnym, energicznym krokiem zbliżył się do łba osła. Vobiscus w zadumie pogładził dolną szczękę i uważnie obejrzał od stóp do głów nieszczęsnego obcego wyrostka. Potem wypchnął językiem policzek i uśmiechnął się z wszechwiedzącą miną. Podniósł stare, skruszałe lejce i odpiął sprzączki. — Wziąłem cię w pierwszej chwili za chłopaka — powiedział przyjaźnie — ale dziewczynie pomogę naprawić uprząż. Usiądź sobie w cieniu przy bramie i poczęstuj się winogronami z koszyka. Jesteś, jak widzę, zmęczona. Smukła dziewczyna zatrzymała na nim chłodne spojrzenie, ale po chwili usta jej rozchylił uśmiech, który wzruszył serce Vobiscusa. Znużonym gestem otarła czoło i ściągnęła z głowy dziwaczną wełnianą czapkę wyzwalając kaskadę kruczych włosów, które w kędziorach spływały na jej ramiona. Vobiscus zaśmiał się dyskretnie i z uznaniem, a dziewczyna zawtórowała mu, ale żałosnym śmiechem, podobnym do łkania. — Dziękuję ci — powiedziała — skorzystam z zaproszenia, zgrzałam się i chce mi się pić. Krnąbrny osioł zaczepił teraz kołem wózka o kamienny murek i szamotał się, nie mogąc pokonać przeszkody. Vobiscus podszedł do wozu od tyłu, żeby wziąć naręcz siana i zabawić nim zwierzę, póki nie naprawi uprzęży. — Och, nie, proszę, nie dawaj mu siana! — krzyknęła dziewczyna. — Nie służy mu. — W oczach jej Vobiscus dostrzegł strach, więc marszcząc brwi, zanurzył rękę w sianie. Spytał szorstko: — Co tu masz na wozie? — Proszę cię, nie ruszaj! To mój brat. Jest chory, daj mu spokój! — Co takiego? — odkrzyknął Vobiscus. — Chorego brata schowałaś w sianie? Nie opowiadaj bajek! — wyrzucał siano z wozu na drogę. — Ach, więc to jest ten brat! 523 Dziewczyna podbiegła i położyła dłoń na ramieniu Vobiscusa w chwili, gdy Demetriusz podniósł się z zachmurzoną twarzą z dna wozu. — Jesteśmy w wielkich kłopotach — powiedziała. — Przy szliśmy tu, bo szukamy Marcellusa Gallio, który by nam z pewnością dopomógł. — Marcellus opuścił nas przed tygodniem — odparł z roz jaśnioną już nieco twarzą Vobiscus. — Czy jesteście jego przyjaciółmi? Oboje skinęli głowami. Vobiscus nieufnie przyjrzał się najpierw dziewczynie, a potem jej rzekomemu bratu. — Ty, człowieku, jesteś niewolnikiem — stwierdził wska zując przekłute ucho Greka. Nagle oczy mu rozbłysły. — Aha! — wykrzyknął. — Już wiem wszystko. Jesteście ścigani. Oboje. Wczoraj w willi byli legioniści z Capri pytając o córkę legata Gallusa i o greckiego niewolnika, zbiegłych prawdopodobnie w kierunku Rzymu. — Masz rację — przyznał Demetriusz. — To jest córka legata Gallusa, narzeczona Marcellusa Gallio, który jest moim panem. Nazywam się Demetriusz. Vobiscus wzdrygnął się na dźwięk tego imienia. — Tak, tak, to imię coś mi przypomina — mruknął do siebie i zwracając się do Greka spytał: — Czy miałeś przed paroma tygodniami jakąś przesyłkę od Marcellusa? — Tak, dostałem mały melon w skrzynce. — Było tam coś napisane? — Był to rysunek przedstawiający rybę. Demetriusz z niepokojem popatrzył na gościniec i zlazł z wozu. Z głębi winnicy toczył się ku bramie inny wózek naładowany winogronami. — Nim cię ten człowiek zobaczy, zajmij się osłem i zejdź ludziom z oczu. Radzę wam zatrzymać się w Arpino. — Zwrócił się do Diany. — Myślę, że będziesz bezpieczna w willi. Idź tam, ale bez pośpiechu. Pytaj o Antonię, żonę Apiusza Kaeso. Powiedz jej, kim jesteś. Nie pokazujcie się razem z Demetriuszem. Wszyscy w Arpino wiedzą, że władze was poszukują. — Antonia będzie się bała ukrywać mnie w swoim domu — zatroskała się Diana. — Jeśli tak, niech ci to sama powie — odparł Vobiscus. — Idźcie, nie powinniście tu stać pod bramą. 524 Wysoki Macedończyk w bramie willi obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. — Dlaczego chcesz się widzieć z małżonką Apiusza Kaeso? — spytał ostro. — Lepiej zgłoś się do samego pana, chłopcze. — Nie, chcę rozmawiać z jego żoną — upierała się Diana. — Nie jestem żebrakiem — dodała. Macedończyk przechylił głowę i uśmiechnął się po namyśle. — Chodź ze mną — powiedział cicho, tonem spiskowca. Zaprowadził ją do ogrodu, a spostrzegłszy tam Antonię, wskazał ją Dianie i zawrócił do bramy. Antonia wyglądała jak młoda dziewczyna w jasnej sukni i słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Nadzorowała ogrodnika, który z ogrodniczym nożem w ręku pracował w rosarium. Na odgłos kroków obejrzała się i przez chwilę uważnie patrzała na zbliżającą się postać. — Możesz odejść — powiedziała do niewolnika, który także obejrzał się i obserwował pilnie nieznajomego gościa. — Idź stąd natychmiast! — rozkazała Antonia. — Proszę mi wybaczyć, że tu weszłam nie proszona — odezwała się Diana. — Przepraszam też za swój wygląd! Musiałam przebrać się za chłopaka. Antonia ukazała w uśmiechu rząd równych, pięknych zębów. — Może próbujesz udawać chłopca, ale nie bardzo ci się to powiodło! — zażartowała. — A tak się starałam! — westchnęła Diana. — Czym się zdradzam? — Wszystkim! — szepnęła Antonia. Podeszła do kamiennej ławki stojącej przy alejce. — Siądźmy tutaj i wytłumacz mi swoją sprawę. Domyślam się, że ktoś cię ściga? Zwięźle, ale jasno, w szybkim potoku słów Diana zwierzyła Antonii całą swoją historię, pewna, że może tej kobiecie zaufać. — Nie chciałabym narazić cię, pani, na przykrości — zakoń czyła — ale byłabym ogromnie wdzięczna, gdybyś pozwoliła mi wykąpać się i przespać w jakiejś kryjówce. Nabrałabym sił, żeby iść dalej. — W jej zmęczonych oczach wzbierały łzy. — Możemy coś zaryzykować dla dziewczyny, która kocha Marcellusa — odpowiedziała Antonia. — Chodź ze mną do domu. W atrium spotkały Apiusza Kaeso, wychodzącego z biblioteki. Stanął jak wryty i z niedowierzaniem zamrugał oczyma. Antonia przedstawiła mu dziwnego gościa. — To jest córka legata Gallusa, o którą wczoraj pytali żołnierze... Diano, to mój mąż. 525 — Odejdę stąd natychmiast, jeśli każesz, panie — powie działa Diana ze smutkiem. — Co takiego zrobiłaś, że chcą cię aresztować? — spytał Kaeso patrząc na nią surowo. — Uciekła z Capri — wyręczyła ją w odpowiedzi Antonia — ponieważ bała się młodego cesarza. Zawziął się, żeby ją schwytać. — Aha! — mruknął Kaeso. — Ten podły Bucik! — Tss! — uciszyła go Antonia. — Czy chcesz, żeby nas wszystkich wpakowali do więzienia? Co zrobimy z Dianą, Apiuszu? To narzeczona Marcellusa. Kaeso z okrzykiem radości uścisnął ręce dziewczyny. — Zostaniesz u nas — oświadczył. — I tak nie oddam cię nikomu bez walki. Czy jesteś sama? Żołnierze pytali także o greckiego niewolnika, który uciekł razem z tobą. — Grek jest w winnicy z Vobiscusem — wyjaśniła An tonia. — Trzeba coś postanowić, Apiuszu. — Co ze służbą? Czy ci ludzie coś wiedzą? — Nie próbujmy przed nimi niczego ukrywać — radziła Antonia. — Powiedzmy im całą prawdę. Kiedy usłyszą, że Diana jest narzeczoną Marcellusa, a Demetriusz jego niewol nikiem, nikt w Arpino nie zechce... — Nie bądź tego taka pewna! — przerwał żonie Kaeso. — Pamiętaj, że za wydanie zbiegów obiecano wysoką nagrodę. — Wskazał na perystyl. — Macedończyk chętnie by zarobił ten tysiąc sestercji. Zapowiem i jemu, i wszystkim innym, że kto słowo piśnie, dostanie chłostę. Albo coś jeszcze gorszego! — Zrobisz, mój drogi, co uznasz za stosowne — łagodnie odparła Antonia. — Ja jednak myślę, że okazując im zaufanie uzyskasz więcej niż groźbami. Sądzę, że tak by nam radził Marcellus, gdyby tutaj był. — Marcellus zawsze szacował ludzi wyżej, niż są naprawdę warci — przypomniał sobie Kaeso i pytająco spojrzał na Dianę. — Czy ty także jesteś chrześcijanką? — Niestety, nie — westchnęła Diana. — Ta nauka jest dla mnie za trudna, nie mogę jej pojąć... Czy Marcellus... — zerknęła na Antonię — wiele wam o tym mówił, kiedy tu przebywał? — Całą wioskę odmienił — zaśmiał się Kaeso. — Antonia ci opowie wszystko, ona także została chrześcijanką. — Marcellus nam wszystkim wyświadczył wiele dobrego — szepnęła Antonia i uśmiechając się do męża dodała: — Nie wyłączając pana, który rządzi w Arpino. 526 Antoniusz, pochłonięty modelowaniem w glinie, cały dzień tkwił w swojej pracowni i nic nie wiedział, że pod jego rodzinnym dachem znalazła się uciekinierka. Wpadł wieczorem do sali jadalnej przepraszając za spóźnienie i nagle stanął w drzwiach jak wryty, spotykając spojrzenie najpiękniejszych w świecie oczu ślicznej dziewczyny w różowej jedwabnej stoli; olśniony, nie poznał nawet, że to suknia jego matki. Trzy razy już rodzice zabierali go z sobą na kilka dni do Rzymu z okazji wielkich uroczystości. Widział wtedy z daleka piękne młode patrycjuszki, niesione w lektykach albo siedzące w lożach podczas igrzysk w cyrku, nigdy jednak nie zdarzyło mu się oglądać z bliska takiej dziewczyny jak Diana. Patrzał na nią z tak żywiołowym i bezgranicznym zachwytem, że Kaeso, zerkając przez ramię na syna, zaśmiał się z cicha. — Nasz syn, Antoniusz — oznajmiła z roztkliwieniem Antonia. — Przywitaj gościa, Antoniuszu, to jest Diana, córka legata Gallusa. — O! — zachłysnął się Antoniusz. — Jesteś ścigana! — Zajął miejsce naprzeciw niej, wciąż nie odrywając wzroku od jej twarzy. — Jak się tutaj znalazłaś? — Diana spodziewała się tutaj spotkać Marcellusa — wyjaś niła matka. — A więc znasz Marcellusa? — wykrzyknął radośnie chłopiec. — To jego narzeczona — oznajmił Kaeso i wśród ciszy, która po tych słowach na chwilę zapadła, dodał: — Szczęściarz z naszego Marcellusa! — O tak! — zgodził się Antoniusz z taką żarliwością, że rodzice wybuchnęli śmiechem. Diana uśmiechnęła się mile widząc zachwyt w oczach chłopca, ale nie śmiała się z jego szczerego uwielbienia. Nie wydało jej się to tematem odpowiednim do żartów. — Cieszę się, że wszyscy tak polubiliście Marcellusa — szepnęła. — Musiał tu czuć się szczęśliwy. A ty, Antoniuszu, jesteś rzeźbiarzem, prawda? Słyszałam o tym od twojej ma tki. — A gdy Antoniusz, zmieszany, tłumaczył, że, jak dotąd, nie zrobił jeszcze nic godnego uwagi, poprosiła: — Pozwolisz mi obejrzeć swoje prace, dobrze? — Głos miała, jak na młodą dziewczynę, wyjątkowo niski. Inne dziewczęta, które znał dotąd Antoniusz, wydawały mu się krzykliwe. Słuchając głosu Diany miał wrażenie, że ją zna od bardzo dawna. Skinął głową z nieśmiałym uśmiechem i wzruszył lekko ramionami, ostrze gając ją w ten sposób, żeby nie spodziewała się ujrzeć jakichś wielkich dzieł sztuki. 527 — Marcellus nauczył go wszystkiego, co sam umie — powiedziała Antonia z wdzięcznością, jak gdyby część jej należała się Dianie. — Marcellus powinien być rzeźbiarzem, a nie żołnierzem — stwierdziła Diana. — Racja! — zawołał Antoniusz. — On nie cierpi walczyć. — Ale umie walczyć bardzo dzielnie — co prędzej odparła Diana. — W Rzymie zasłynął jako jeden z najlepszych szer mierzy. — Doprawdy? — zdziwił się Kaeso. — Nie posądzałem go o upodobanie do niebezpiecznych zabaw. Nigdy z nami o takich rzeczach nie rozmawiał. — Kiedyś spytałem go, czy zabił w życiu jakiegoś człowie ka — wtrącił Antoniusz. — Okropnie wtedy posmutniał i po wiedział, że nie chce mówić o tym. Twarz Diany nagle przygasła i Antoniusz zrozumiał, że niezgrabnie poruszył jakieś bolesne wspomnienie. Zmieszał się jeszcze bardziej, gdy Kaeso zwrócił się do Diany: — Zapewne wiesz. Nie podnosząc oczu skinęła głową i westchnęła. — Czy lubisz konie? — spytał Kaeso wyczuwając, że trzeba zmienić temat. — Tak, bardzo lubię — odpowiedziała, nie mogąc jednak ukryć, że co innego wypełnia jej myśli. Powiodła wzrokiem po twarzach otaczających ją osób i ciągnęła dalej: — Może jednak nie pozostawimy tej sprawy bez wyjaśnienia. Byłoby to nielojal ne wobec Marcelłusa. Przed dwoma laty dostał rozkaz prze prowadzenia egzekucji pewnego skazańca. Przekonał się potem, że ten człowiek był niewinny, nie popełnił żadnego przestęps twa, wiele ludzi czciło Go głęboko. Marcellus nie mógł przeboleć tego zdarzenia. — Oczywiście! — ze współczuciem powiedziała Antonia. — Marcellus jest taki łagodny i szlachetny! Zawsze stara się pomagać innym ludziom dokoła. Kaeso, chcąc pocieszyć zgnębioną Dianę, zaczął opowiadać, jak wszyscy w Arpino kochają jej narzeczonego, a ponieważ z satysfakcją stwierdził, że dziewczyna słucha z wielką uwagą, wyliczał z wszystkimi szczegółami dobre uczynki Marcelłusa, a nawet jemu przyznał zasługę obdarzenia wioski nowym wspaniałym basenem. — Bardzo jest przebiegły — śmiał się z cicha Kaeso — umie nakłonić człowieka do robienia takich rzeczy i wmówić mu, że to był jego własny pomysł! 528 Antoniusz zdumiony tym wyznaniem ojca zerknął z ukosa na matkę, a widząc, że jest równie jak on zaskoczona, mrugnął do niej porozumiewawczo, aby lepiej powstrzymała się od komentarzy. — Marcellus to z pewnością niepospolity człowiek — ciągnął dalej Kaeso. — Mógł mieć wszystkie przywileje, jakich by zechciał, żyć wygodnie, a z własnej woli pracował na plantacjach melonów, ramię w ramię z najemnikami, jakby byli mu równi. A jak się ci ludzie z tego cieszyli! Co wieczór gromadzili się wokół niego na łące i słuchali opowieści o tym Jezusie z dalekiej żydowskiej prowincji, który wędrował po kraju i czynił mnós two różnych cudów. Ale musiałaś od niego słyszeć te wszystkie historie, Diano? — Tak — skinęła poważnie głową. — A potem Jezusa skazano na śmierć — powiedziała Antonia. — Marcellus twierdzi, że Jezus zmartwychwstał — rzekł Kaeso. — Ale myślę, że zaszła jakaś pomyłka. Antoniusz od dłuższej chwili nie brał udziału w rozmowie, lecz przysłuchiwał jej się z napięciem. Wreszcie matka zauważyła dziwny wyraz w jego szeroko otwartych oczach. Kaeso i Diana spostrzegli jej zaniepokojenie i także zwrócili wzrok na chłopca. — O czym tak się zamyśliłeś, synu? — spytał Kaeso siląc się na żartobliwy ton. Jakby nie słysząc słów ojca Antoniusz zwrócił się do Diany. — Wiesz, kto ukrzyżował Galilejczyka? — zapytał bardzo poważnie. — Wiem — przyznała się Diana. — Teraz wszystko rozumiem! — oznajmił Antoniusz. — Marcellus zabił człowieka, który przez całe swoje życie czynił dobrze i troszczył się o biednych, cierpiących ludzi. Nie mógł inaczej zmazać swojej winy, musiał naśladować przykład Jezusa — głos chłopca drżał. — Nie mógłby inaczej żyć, musi naprawiać niesprawiedliwość wyrządzoną Jezusowi. Apiusz i Antonia oniemieli i tylko wpatrywali się w syna, jakby w nim nagle odkryli jakąś nową mądrość. — Tak, Antoniuszu — odparła Diana — ale to jeszcze nie wszystko. Marcellus wierzy, że Jezus żyje i pozostał wśród ludzi na zawsze, że wprowadzi swoje królestwo, którym rządzić będą ludzie dobrej woli, nie będzie więcej przemocy ani grabieży. — Szlachetne marzenia! — przerwał jej Kaeso. — Któż nie — 34 — Szata 529 tęskni do pokoju? Któż nie cieszyłby się, gdyby rządzili na świecie ludzie dobrej woli? Nie ma nic nowego w tych pragnieniach. Doprawdy, każdy rząd byłby lepszy od naszego. Ale nie ma nadziei, żeby mogło się to spełnić, i rozumny człowiek, taki jak Marcellus, powinien to wiedzieć. Zmarnuje życie dla mrzonek! — Może jednak nie! — odparł Antoniusz. — Może Jezus nie na próżno swoje życie poświęcił. Jeśli kiedyś świat ma się stać lepszy, zmiana musi się przecież zacząć w jakimś miejscu, o jakiejś godzinie... I może właśnie teraz już się zaczęło. Co 0 tym myślisz, Diano? — Nie wiem, Antoniuszu — Diana zasłoniła dłońmi oczy 1 kręciła głową. — Wiem tylko, że wolałabym, aby to wszystko wcale się nie wydarzyło! Trzy tygodnie upłynęły w spokoju i Diana już zastanawiała się, czy nie mogłaby, bez narażania się na niebezpieczeństwo, wrócić do Rzymu, do rodziców. Może młody cesarz zapomniał 0 swoim kaprysie i zrezygnował z dalszego ścigania jej? Kaeso jednak nie podzielał optymizmu dziewczyny. — Kaligula miał ostatnio wiele zajęć — powiedział. — Pogrzeb Tyberiusza, objęcie władzy, cały tydzień igrzysk 1 zabaw... Nie miał czasu myśleć o innych sprawach. Poza tym pretorianie musieli pełnić służbę podczas świątecznych po chodów i w cyrkach, nie mógł ich rozsyłać na poszukiwanie zbiegów. Ale nie zapomniał na pewno. Radzę ci jeszcze poczekać. Antonia serdecznie objęła Dianę ramieniem. — Widzisz, kochanie. Apiusz pragnie cię zatrzymać, a ja i Antoniusz także chcielibyśmy cieszyć się tobą jak najdłużej. Diana czuła, że są szczerzy. Ich gościnność nie znała granic. Pokochały się wzajemnie z Antonią, a jej syn uwielbiał narzeczoną Marcellusa. — Wszyscy jesteście dla mnie bardzo dobrzy — powiedzia ła. — Ale matka moja zamartwia się z pewnością. Naturalnie u niej przede wszystkim Kaligula szukał informacji o mnie. Matka wie tylko, że uciekłam z Capri w małej łódce. Nie mogę nawet przesłać jej wiadomości, że żyję, bo cesarscy szpiedzy trafiliby po nitce do kłębka i przysłano by po mnie pretorianów do Arpino. Czasem wieczorem Demetriusz, który pracował w winnicy i mieszkał u Yobiscusa, przychodził do Diany po nowiny. 530 Nakłaniała go do cierpliwości, ale wiedziała, że trawi go niepokój i że chciałby jak najprędzej odnaleźć Marcellusa. Pewnego wieczora przy stole Kaeso był niezwykle stroskany i Diana od razu zgadła, że coś musiało się stać. Po wieczerzy, kiedy wyszli do atrium, zastali tam Vobiscusa z listem do Diany. Było to zaledwie kilka słów napisanych w pośpiechu po grecku. Demetriusz zawiadamiał, że wyrusza do Rzymu, gdzie ma nadzieję odszukać swojego pana. Moja obecność tutaj — pisał — potęguje tylko Twoje zagrożenie! Kaeso aprobuje moje zamiary. By i dla mnie bardzo hojny. Słuchaj jego rad. Nie próbuj kontaktować się z rodziną. Jeśli okaże się to możliwe, postaram się przekazać wiadomość Twojej matce. Vobiscus stał w perystylu blisko wyjścia. Diana podeszła do niego, żeby spytać, czy Demetriusz wybrał się piechotą, czy też na ośle. — Pojechał na najściglejszym koniu naszego pana i w odzie ży, którą on mu podarował — odpowiedział włodarz. Wróciła do atrium, gdzie rodzina Kaeso skupiła się przy fontannie. Rozmawiali szeptem i domyśliła się, że mówią o jej sprawach. — Okazaliście wiele życzliwości Demetriuszowi — powie działa cicho. — Wiecie z pewnością, jak bardzo jestem wdzięcz na za wszystko, co zrobiliście dla niego... i dla mnie... i dla Marcellusa. Kaeso machnął lekceważąco ręką, ale oczy miał przymglone ze wzruszenia. — Grek nie był tutaj bezpieczny — stwierdził rzeczowo. — Właściwie nikt już nie jest bezpieczny tutaj ani gdzie indziej. Dwaj nasi woźnice wrócili dzisiaj z Rzymu. W mieście panuje zamęt. Pijany motłoch grabi sklepy i napada statecznych obywateli. Cesarz, choć z pewnością sam w to nie wierzy, głosi, że mącicielami i sprawcami zamieszek są chrześcijanie; kazał ich wtrącać do więzienia i karać chłostą. Diana pobladła. — Co się dzieje z Marcellusem? — szepnęła. — Boję się, że nie zachowuje wcale ostrożności. — Moi ludzie mówią, że wznowiono poszukiwania zbiegłego Greka — powiedział Kaeso. — Ciebie, Diano, także szukają. Podobno na Demetriuszu od dawna ciąży oskarżenie, że pobił jakiegoś trybuna. Ma być dostawiony do stolicy, żywy czy umarły. Co do ciebie, cesarz szuka cię pod pretekstem, że niepokoi się o twoje bezpieczeństwo! Grecki niewolnik porwał cię i uprowadził, trzeba cię odnaleźć. 53 — Biedny Demetriusz! — westchnęła Diana. — Czy ma jakąś szansę ratunku, jeśli go tak gorliwie tropią? — Demetriusz dobrze wie, że gra idzie o jego głowę — posępnie odparł Kaeso. — Nie sprzeda tanio życia, ręczę, że ci, co go zechcą ująć, nie zdobędą łatwo obiecanej za to nagrody. — Czy ma przy sobie broń? — spytała Diana. — Tylko sztylet — rzekł Kaeso. — Apiusz rozstawił straże w najwyższych punktach obu naszych gościńców — powiedziała Antonia. — Jeśli zobaczą żołnierzy, dadzą natychmiast znać. — Poprzednim razem dokładnie przeszukali willę, ale nie interesowali się wioską i nie spojrzeli nawet na robotników w polu — rzekł Kaeso. — Nie spodziewali się znaleźć córki legata Gallusa pracującej w winnicy. — A więc tam jest najlepsze dla mnie miejsce! — wykrzyk nęła Diana. Antonia i Apiusz wymienili porozumiewawcze spojrzenia. — Apiusz nie śmiał ci tego zaproponować — powiedziała Antonia. — To nawet może być zabawne! — odparła Diana. — A więc jutro rano — z ulgą odetchnął Kaeso — Antonia da ci jakąś odpowiednią odzież. Wolałbym ukryć cię, Diano, w jakiś inny sposób, ale u nas w willi nie jesteś bezpieczna. Prawdopodobnie, gdyby cię znaleźli, potraktowaliby cię z wszel kimi należnymi ci względami. Działają jednak z rozkazu cesarza, a po Kaliguli nie można spodziewać się niczego dobrego. Mniej więcej w dwie godziny po północy stary Lencjusz, śpiący kamiennym snem na swoim sienniku w pustej przegrodzie stajni, ocknął się nagle i podniósł głowę, wsparty na łokciach, nasłuchując pilnie: Bambo, który zawsze sypiał obok niego, także nadstawił uszu i zawarczał groźnie. Z dziedzińca dobiegał tupot kopyt i stuk sandałów. Ktoś szedł prowadząc konia za uzdę. Lencjusz zdjął z kołka latarnię i odryglował drzwi. Bambo ujadając gniewnie wyskoczył na dziedziniec, ale natychmiast zmienił ton i zaczął poszczekiwać radośnie. Lencjusz człapał w ślad za psem, podnosząc wysoko latarnię. — Dość, dość tego, Bambo! — odezwał się zmęczony męski głos. — Ucisz go, Lencjuszu, bo obudzi cały dom. — Demetriusz! — Stary, przygarbiony niewolnik spojrzał w bladą twarz Greka. 532 — Wytrzyj konia, Lencjuszu, bardzo go zgoniłem. Daj mu wody, ale ostrożnie, jest okropnie zgrzany. — Demetriusz przyjaźnie poklepał wierzchowca po szyi. — Wprowadź go tutaj — Lencjusz wskazał swoją sypialnię w stajni. — Ależ ty byłeś ścigany! — szepnął ochryple zamykając z powrotem bramę. — Patrz! Koń jest ranny! Ma krew na łopatce i nogach! — To moja krew — mruknął Demetriusz ściągając tunikę z ramion. — Ścigali mnie na Drodze Appijskiej trzej jeźdźcy... przez jakieś pięć mil. Dwaj zostali daleko w tyle, ale trzeci dopadł mnie i ciachnął mieczem, zanim go ściągnąłem z siodła. Daj mi, Lencjuszu, trochę wody i bandaże. Stary niewolnik obejrzał głęboką ranę i ze świstem wciągnął oddech. — Niebezpieczne cięcie! — stwierdził. — Straciłeś dużo krwi. Cała tunika skrwawiona. Popatrz na swoje sandały. Kładź się zaraz na moim legowisku. — Chyba to zrobię — słabym głosem odparł Demetriusz i osunął się na siennik. Lencjusz krzątał się koło niego z pełną wody miską i gąbką. Bambo węszył z zainteresowaniem, ale wkrótce zwrócił się do konia i zaczął oblizywać jego przednią nogę. — Lencjuszu — spytał Grek — czy trybun Marcellus pokazywał się w ostatnim czasie w domu? Lencjusz przerwał obmywanie rany i wytrzeszczył oczy na Greka. — Trybun Marcellus? Nic nie słyszałeś? Nie żyje już od kilku miesięcy. Biedny nasz panicz utopił się w morzu! — Byłeś do niego przywiązany, a on bardzo cię lubił. Dlatego powiem ci coś w sekrecie, Lencjuszu. Nie powtarzaj tego nikomu, pamiętaj! Trybun żyje i jest w Rzymie. — Niemożliwe! — wykrzyknął z radością stary niewolnik. — Dlaczego nie wrócił do domu? — Wróci... kiedyś. Słuchaj, zastanawiam się, czy nie mógł byś obudzić Marcipora nie alarmując wszystkich mieszkańców willi. — Łatwiej byłoby obudzić Decymusa, bo on śpi na pierw szym piętrze. — Nie chcę widzieć Decymusa. Pomóż mi wstać, sam pójdę do Marcipora — Demetriusz dźwignął się z wysiłkiem, ale natychmiast znów opadł na posłanie. — Jestem słabszy, niż mi się zdawało — przyznał. — Postaraj się sprowadzić Marcipora. Rzuć kamyczek do jego pokoju, a jak Marcipor podejdzie do okna, powiedz mu, że chcę natychmiast z nim rozmawiać. Nie 533 wymawiaj jednak mojego imienia! I poproś, żeby przyniósł jakieś bandaże. Zdaje się, że źle ze mną. Napój potem konia. Idź sobie, Bambo! Marcipor przyszedł natychmiast, przejęty i zdyszany. — To ciężka rana, synu — szepnął. — Trzeba wezwać lekarza. — Nie, Marciporze — sprzeciwił się Demetriusz. — Z dwoj ga złego wolę umrzeć od tej rany niż ryzykować, że mi głowę utną... Lencjuszu, jeżeli masz jakąś wolną przegrodę, wprowadź tego zacnego konia i wyczyść go. Zabierz także stąd psa. Marcipor zostanie przy mnie. Lencjusz ociągając się wyprowadził zmęczonego wierzchowca, a Bambo poszedł za nim. Marcipor zasunął rygiel we wrotach i ukląkł na słomie obok Demetriusza, żeby opatrzyć ranę. — Jesteś w niebezpieczeństwie! — szepnął drżącym głosem. — Na razie nic mi nie grozi. Powiedz mi, co słychać, czy masz jakieś wiadomości o Marcellusie. — Marcellus jest w katakumbach. — Dziwną obrał sobie kryjówkę! — Lepszą, niż sądzisz. Chrześcijanie zgromadzili tam zapasy na kilka miesięcy. Teraz przebywa tam więcej niż stu ludzi. Wszyscy ci, których jako chrześcijan poszukują pretorianie. — Wyciągną ich stamtąd jak zające z pułapki, jeśli patrol wytropi miejsce, gdzie się schronili. — Nie, to wcale nie takie łatwe, jak ci się zdaje — odparł Marcipor. — Labirynt korytarzy ciągnie się pod ziemią na kilka mil. Żołnierze nie zechcą zapuszczać się w te ciemne nory, gdzie mogą posuwać się tylko gęsiego. Znają wiele opowieści o patrolach, które niegdyś tam weszły w pogoni za żydowskimi zbiegami i nikt ich już więcej nie zobaczył!... No, jak się czujesz, Demetriuszu? Czy nie za ciasno prze wiązałem ranę? Grek nic nie odpowiedział, więc Marcipor przytknął ucho do jego nagiej piersi, chwilę słuchał, potem łagodnie potrząsnął rannym i przerażonym głosem zawołał go kilka razy po imieniu, a wreszcie prysnął mu w twarz wodą. Demetriusz ani drgnął. Stary przyjaciel jakiś czas stał nad nim, nie wiedząc, co zrobić, potem, dysząc ciężko, pobiegł ku domowi, wahając się, kogo wezwać na pomoc. Kiedy znalazł się w atrium, zobaczył senatora Gallio schodzącego ze schodów. — Co się dzieje? Co to za ruch na dziedzińcu, Marciporze? — spytał senator. 534 — Demetriusz przyjechał, panie. Ciężko ranny... umiera... tam w stajni. — Czy posłałeś po lekarza? -— spytał Gallio przyspieszając kroku. — Nie, panie. Demetriusz nie chciał. On musi się ukrywać. — Wyślij natychmiast konnego po Sarpedona. I zawołaj ludzi, żeby pomogli przynieść Demetriusza do domu. Nie może umierać jak pies... w stajni. Lencjusz przyświecił latarnią, gdy senator wszedł spiesznie do stajni. — Demetriuszu! — zawołał Gallio. — Demetriuszu! Ranny odemknął ciężkie powieki i westchnął boleśnie. — Słucham, panie — szepnął, ledwie poruszając zbielałymi wargami. — Uwaga! — krzyknął ostro Gallio na grupkę wystraszonej i zaciekawionej służby, która zgromadziła się przed wrotami stajni. — Nieście go, ale ostrożnie, do domu. Położymy go w sypialni Marcellusa. Trzeba ściągnąć z niego zabrudzoną odzież, Marciporze, i owinąć go w nagrzane koce. Pewną sensację na dziedzińcu wywołał widok jednego z młodszych niewolników, który co koń wyskoczy ruszył po lekarza. Kilku stajennych i ogrodników otoczyło nosze, na których leżał ranny, i podniosło je delikatnie. — Powinieneś był zawołać mnie natychmiast, Marciporze — surowo rzekł Gallio, gdy szli za noszami ku domowi. — Czy uchodzę wśród was za człowieka bez serca, że nie śmiecie zawiadomić mnie, gdy wierny sługa jest śmiertelnie ranny? — Nie wiedziałem, co robić — wyjąkał Marcipor. — Demet riusz jest ścigany. Nie wróciłby tutaj, gdyby nie to, że chciał dowiedzieć się czegoś o swoim panu. — O mnie? — Gallio przystanął nagle zagradzając drogę Marciporowi. — Nie, panie, o trybunie Marcellusie. — Jak to? Demetriusz nie słyszał, że... — Demetriusz, panie, twierdzi, że Marcellus żyje — słabym głosem wyznał stary sługa — i że jest w mieście. Wyprzedzili niewolników dźwigających nosze i weszli po schodach na piętro. — Powiedziałeś mu prawdę? — ze smutkiem spytał senator. — Prawdą jest, że Marcellus żyje, panie — szepnął Marcipor i szybko wyciągnął ramię, żeby podtrzymać senatora, który zbladł i zmienił się na twarzy. — Dlaczego ja o tym nie wiem? — spytał zdławionym głosem. 535 — arcellus jest chrześcijaninem, panie, a wyznawcy Jezusa są pilnie tropieni. Nie chciał narazić rodziny na niebezpieczeń stwo przychodząc do domu. — Gdzie on jest, Marciporze? — Gallio ciężko opierał się o balustradę schodów i zdawał się w tej chwili zgrzybiałym starcem. — W katakumbach, panie. — Co? Mój syn? W tych lochach, w tym gnieździe szumo win, awanturników i rabusiów? — Nie, panie — śmiało zaprzeczył Marcipor. — Nie zbierają się tam szumowiny, lecz uczciwi, spokojni ludzie, którzy muszą się ukrywać przed prześladowaniem, przed okrutnym szaleńcem nazywającym się cesarzem! — Ciszej, Marciporze — szepnął ochryple senator. Mijali właśnie pokoje Łucji, która na kilka dni zamieszkała znów u rodziców, ponieważ jej mąż Tullus powołany został przez cesarza do specjalnej służby. — Jakim sposobem mógłbym przesłać kilka słów synowi? — Naraziłbyś, panie, wszystkich domowników, gdyby po tropie Marcellusa patrol trafił do twojej willi. — Nie myślę się z tym liczyć. Sprowadź natychmiast Marcellusa do mnie! Tymczasem niewolnicy położyli już Demetriusza na łóżku jego młodego pana i właśnie wychodzili z sypialni. — Trzymajcie języki za zębami! — napomniał ich Marcipor. Zamykał za nimi drzwi, gdy zjawiła się Tercja, bardzo wystraszona. — Co się stało, Marciporze? — Zajrzała do pokoju i ze stłumionym okrzykiem podbiegłszy do łóżka, uklękła przy wezgłowiu rannego. — Demetriuszu! — jęknęła. — Co ci źli ludzie z tobą zrobili? Marcipor dotknął jej ramienia. — Wstań — rzekł łagodnie. — Musisz nam pomóc. Przynieś więcej koców i ogrzej je. — Nie mogę, panie, wysłać nikogo ze służby po Marcel lusa — powiedział do senatora Marcipor ściągając z przyjaciela skrwawioną tunikę. — Nie wpuszczą do katakumb żadnego z twoich ludzi... oprócz mnie. — A dlaczegoż to ciebie wpuszczą? — ostro spytał Gallio. — Czyżbyś był chrześcijaninem? Marcipor poważnie skinął głową, zabierając się do rozpinania rzemieni u sandałów Demetriusza. — W takim razie osiodłaj dwa wierzchowce i ruszaj w dro- 536 gę — rozkazał Gallio — a przy rannym ja cię wyręczę. I zakasał rękawy schylając się, by rozsupłać zesztywniałe rzemienie na nogach niewolnika. Tercja wróciła niosąc koce, a za nią przyszła Łucja z kubkiem gorącego wina. Gallio wziął od niej kubek i łyżeczką wlał trochę ożywczego napoju między rozchylone wargi Demet-riusza. Ranny przełknął bezwiednie, więc senator podniósł jego głowę i przytknął kubek do ust, lecz Koryntczyk na to już nie zareagował. Tercja szlochała. Łucja trąciła ją lekko i wskazała drzwi. — Twój brat żyje — oznajmił senator, gdy został sam z córką przy umierającym. Łucja drgnęła, zasłoniła twarz rękoma, otworzyła w zdumieniu usta, nie mogąc wydobyć z nich ani słowa. Chwyciła ojca za rękaw. — Marcipor pojechał po niego — szepnął Gallio, wlewając łyżeczkę wina w usta Demetriusza. — Mam nadzieję, że zdąży go przywieźć... — Marcellus żyje! — z niedowierzaniem szepnęła Łucja. — Gdzie jest? Gallio spochmurniał. — W katakumbach — mruknął. — Och, nie! Tam nie powinien się ukrywać! — krzyknęła Łucja. — Wszyscy ci ludzie są skazani na śmierć. Ojcze — jęknęła. — Tullus został wysłany na czele oddziału pretorianów do katakumb, żeby stamtąd wygarnąć chrześcijan! Gallio dotknął dłonią czoła, jakby ktoś wymierzył mu cios między oczy. W tej samej chwili Tercja otworzyła drzwi wpuszczając do pokoju Sarpedona, który w milczeniu zbliżył się do łoża i wprawnie odchylił wielkim palcem powiekę Demetriusza. Przycisnął mu grzbiet dłoni do gardła, by wyczuć nikłe tętno. Kręcąc głową położył rękę na sercu rannego. — Przynieście gorącą wodę — zarządził. — Zrobimy okład. Nic to pewnie już nie pomoże, ale trzeba spróbować. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, dlaczego Diana pracuje teraz w winnicy. Wszyscy w Arpino znali jej historię i gadali o niej od trzech tygodni. Kaeso nie próbował zatajać jej obecności w willi, a wieśniacy, dumni, że im zaufano, czuli się współopiekunami ściganej dziewczyny. Kaeso szczycił się swoją wioską. Wydawało mu się to dowodem wielkiej szlachetności, że w całym Arpino nikt nie 537 myślał o wydaniu uciekinierki, chociaż władze ofiarowywały wysoką nagrodę za pomoc w jej odnalezieniu. Ta jednomyślna lojalność wynikała z kilku przyczyn. Po pierwsze uzyskanie nagrody było wątpliwe, nawet gdyby ktoś na nią naprawdę zasłużył. Czy władcy kiedykolwiek dotrzymywali ludowi obietnic? Ludzie z Arpino wiedzieli, że im mniej mają do czynienia z władzami, tym lepiej na tym wychodzą. Zaczynając od cesarza, poprzez możnych jego urzędników aż do leniwego zapijaczonego poborcy, który raz na rok przyjeżdżał z Alatri zbierać podatki, wszyscy oszukiwali i krzywdzili. Mieszkańcy Arpino nie żywili ani źdźbła szacunku dla władz, czy to centralnych, czy miejscowych, uważając wszystkich rządzących za łajdaków i głupców. Nawet gdyby ktoś był dość nikczemny, by wydać Dianę, nie mógłby liczyć, że nagroda przypadnie jemu, a nie któremuś ze sprytnych urzędników czy żołnierzy. Tak rozumowali młodzi odpoczywając wieczorem na łące i rozmawiając bez zapału o tym, co można by kupić za tysiąc sestercji. Ale zdaniem Antonii ludzie dochowując sekretu kierowali się też szlachetniejszymi motywami. Wspominali z wdzięcznością Marcellusa, bo doznali od niego wiele dobrego. Stał się już w Arpino postacią trochę legendarną. Nigdy nie znali człowieka, który by do niego był podobny. Wieśniacy, skłonni do zabobonów, wierzyli na ogół, że Marcellus cieszy się szczególną opieką nowego galilejskiego Boga, który głosił pokój i dobrą wolę, umiał przez zamknięte drzwi wchodzić niespodziewanie do mieszkań ludzkich; nikt nie chciał ryzykować, że pewnej nocy budząc się w ciemności ujrzy przy swoim łóżku Jezusa i będzie musiał odpowiedzieć Mu na pytanie, dlaczego sprzedał Kaliguli narzeczoną Jego przyjaciela Marcellusa. Pierwszego dnia, w którym Diana miała rozpocząć pracę, Vobiscus zatrzymał rano kilku starszych mężczyzn i kilka kobiet przy bramie winnicy, by im powiedzieć, że narzeczona Marcellusa przyjdzie za chwilę do roboty, i wytłumaczyć, dlaczego tak musi być. Polecił im, żeby powtórzyli tę wiadomość innym robotnikom, i prosił, by wszyscy traktowali córkę legata Gallusa tak samo jak każdą wiejską dziewczynę, nie okazywali jej żadnych szczególnych względów, nie zadawali pytań i nie przyglądali się jej natarczywie, a także, by się od nie; nie odsuwali, gdyby w winnicy zjawili się żołnierze; wszyscy niech pracują dalej spokojnie i nie próbują osłaniać Diany, bo wtedy ściągnęliby na nią uwagę prześladowców. 538 Kiedy nadeszła Metella, Vobiscus ją też zatrzymał w bramie i kazał czekać na Dianę, a potem zaprowadzić nową robotnicę do odległej od gościńca części winnicy i pouczyć, co ma robić. — Nie musi naprawdę pracować — dodał z uśmiechem — ale powinna znać robotę na wszelki wypadek, gdyby ją ktoś obcy obserwował. — Nie rozumiem, dlaczego mnie właśnie wybrałeś na niańkę dla niej — z niezadowoleniem odparła Metella. — Czy mam za nią dźwigać kosze i pilnować, żeby sobie nie zabrudziła białych rączek? — Z pewnością nie zechce cię wykorzystywać — powiedział Vobiscus. — Myślałem, że będzie ci przyjemnie zaprzyjaźnić się z dziewczyną z wielkiego świata. Lubisz przecież Marcel- lusa, prawda? — Zaprzyjaźnić się! — krzyknęła szyderczo Metella. — Wyobrażam sobie, jak ta wielka dama pragnie przyjaźni chłopki z Arpino! — Nie złość się bez przyczyny! — napomniał ją włodarz. — O, już nadchodzi Diana! Nie rób takiej zakłopotanej miny, traktuj ją, jakby była najzwyklejszą, nic nie znaczącą dziew czyną. — Nic nie znaczącą jak ja — z goryczą mruknęła Metella. — Jestem, Vobiscusie — oznajmiła Diana. — Proszę cię, powiedz, dokąd mam iść i co robić. — Metella zajmie się tobą — odparł włodarz, wskazując wielkim palcem za siebie, gdzie stała z chmurną i kwaśną miną Metella. Podała Dianie kosz i ruszyła przodem, ale Diana zrównała się z nią i szły ramię w ramię. — Mam nadzieję, że nie sprawię ci za wiele kłopotu, Metello — powiedziała. — Może wystarczy, jeśli pokażesz mi, co mam robić... — Nie będą ci potrzebne żadne pouczenia — szorstko odparła Metella patrząc prosto przed siebie, kiedy przechodziły między rzędami robotników przyglądających się z ciekawością Dianie. — Będziesz tylko udawała, że pracujesz. — Och, nie! Chcę porządnie pracować — zaprotestowała Diana, a każde słowo wypowiadane jej niskim głosem brzmiało jak poufne zwierzenie. — Zniszczyłabyś sobie ręce — kwaśno ostrzegła ją Metella po dość długiej chwili namysłu. — Och, Metello, czy powiedziałam albo zrobiłam coś takiego, że mnie uważasz za próżną lalę z miasta? — spytała Diana. — Wytłumacz mi, a zobaczysz, że się poprawię! 539 Metella mimo niechęci musiała się uśmiechnąć, ale po chwili znowu spochmurniała i milcząc uparcie posuwała się naprzód. — Z góry postanowiłaś sobie nie lubić mnie — powiedziała Diana — a to mi się wydaje niesprawiedliwe. Dwie młode dziewczyny powinny traktować się nawzajem przyjaźnie. — Ale z nas niedobrana para, bo ty jesteś kimś, a ja nikim — odparła Metella. — Masz rację, jestem kimś. Myślałam, że ty także, sądząc z pozorów. Skoro jednak mówisz, że nie, to widać się omyliłam. Metella zerknęła na nią z ukosa, wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się lekko. — Zabawna dziewczyna — powiedziała jakby do siebie. — Wcale nie czuję się zabawna — odparła Diana. — Jestem wystraszona i bardzo chciałabym być w domu, przy matce. Metella zwolniła kroku i spojrzała na Dianę niemal ze współczuciem. — W winnicy nie będą cię szukali — powiedziała. — Ale mogliby cię przyłapać w nocy w willi. — Ja też się tego obawiam, ale nie mam gdzie podziać się na noc. — A to bieda — mruknęła Metella i postawiła kosz na ziemi. Dała Dianie krótkie, ciężkie nożyce. — To bardzo proste. Obcinaj grona tuż u nasady, o, tak, i uważaj, żeby nie uszkodzić owoców. Jakiś czas pracowały obok siebie w milczeniu. — Może u ciebie w domu znalazłaby się jakaś wolna izba? — spytała wreszcie Diana. — Niestety! — powiedziała Metella. — Mamy bardzo małą chatę, dwie ciasne izdebki do spania, jedną zajmują rodzice... — urwała i dopiero po długiej pauzie dokończyła: — Nie zechciałabyś na pewno dzielić ze mną mojej klitki. — Dlaczego nie? — zawołała Diana. — Czy mnie przyj miesz? — Byłabym szczęśliwa, gdybyś się zgodziła — ze wzrusze niem powiedziała Metella. — Oczywiście zapłacę ci... — Och, proszę, nie psuj mi całej radości! — szepnęła Metella. Diana serdecznym gestem położyła rękę na jej ramieniu patrząc prosto w oczy dziewczyny. — Chciałaś mi wmówić, że nie jesteś kimś! — powiedziała z cicha. — Wstydź się, Metello. 540 Metella zaśmiała się, zmieszana, i opalonym palcem otarła kąciki oczu. — Zabawna jesteś, Diano! — mruknęła. Marcipor jechał szybko, zdając sobie sprawę, że każda sekunda może się liczyć w tej misji. Noc była chłodna. Konie rwały naprzód, zwłaszcza prowadzony luzem kary wałach senatora. Stary niewolnik, który w ostatnich latach nieczęsto dosiadał koni, żałował, że nie wybrał tego wierzchowca, bo wtedy łatwiej by go mógł opanować. Przebył Tybr po kamiennym moście, który Juliusz Cezar zbudował dla Drogi Appijskiej i skręcił z tego sławnego gościńca w prawo, w polną drogę biegnącą ukosem na południe ku opuszczonym kamieniołomom. Uznał, że zbyt niebezpiecznie byłoby zajeżdżać przed wejście do katakumb, z którego zwykle korzystali. Jeżeli tunel w gaju oliwnym jest śledzony, pretorianie z daleka spostrzegą jeźdźca i dwa konie i niewątpliwie zatrzymają go. Nigdy sam nie używał tajnego wejścia i wcale nie miał pewności, czy zdoła je odszukać, było bowiem zręcznie zamaskowane w jednym z porzuconych kamieniołomów. Spodziewał się, że trafi mimo wszystko do właściwego wykopu, pamiętając, że znajduje się on tuż za starą szopą na narzędzia, stojącą przy drodze. Znalazłszy się na tym miejscu uwiązał konie i ruszył z wolna, schodząc stromą ścieżką na dno kamieniołomu. Ostrożnie idąc potem wzdłuż ściany w nikłym świetle wąskiego księżycowego sierpa zatrzymał się nad płytką sadzawką i przypomniał sobie, że kiedyś przez nią przechodził w bród. Na drugim jej brzegu otwierała się w występie skalnym szczelina. Wcisnął się w nią i sunął niepewnie w gęstych ciemnościach, gdy nagle wstrzymał go ostry rozkaz wartownika. Powiedział swoje imię, a wartownik, który go znał, pozwolił mu iść dalej. — Przyjechałem po Marcellusa Gallio — wyjaśnił. — Jego grecki niewolnik, także chrześcijanin, umiera z ran. Trochę za ciężka droga dla starego człowieka, Trasonie. Może byś mnie wyręczył i zaniósł tę wiadomość Marcellusowi? — Chętnie, jeżeli ty, Marciporze, zastąpisz mnie tu na warcie. Czas mu się dłużył, kiedy czekał w przytłaczających ciemnościach, gdzie w ciszy słyszał tylko bicie własnego serca. Wytężał słuch, czy w korytarzu nie szeleszczą na szorstkim tufie podeszwy sandałów. Wreszcie daleko w głębi pochyłego tunelu błysnęło nikłe światełko. Gdy się zbliżyłp, rozpoznał idących za Trasonem dwóch mężczyzn: Marcellusa i Wielkiego Rybaka. Chwilę naradzali się ściszonymi głosami. Postanowiono, że Marcellus i Piotr wezmą konie, a Marcipor przenocuje w ka-takumbach. — Powiedziałeś mojemu ojcu, gdzie jestem? — spytał Marcellus. — Powiedziałem — odparł Marcipor — ale z radości, że żyjesz, panie, wcale nie zaniepokoił się twoją przyjaźnią z chrześcijanami. Na pewno zachowa to w sekrecie. Spiesz się, panie, Demetriuszowi niewiele zostało życia. Lencjusz odprowadził zgrzane konie. Łucja, która czekała w portyku, zbiegła po schodach i z płaczem rzuciła się w ramiona brata, drżącymi palcami czepiając się jego rękawów. — Czy Demetriusz żyje jeszcze? — gorączkowo spytał Marcellus. — Jeszcze oddycha — powiedziała Łucja — ale Sarpedon mówi, że życie z niego uchodzi szybko i nie przetrwa już nawet godziny. Marcellus odwrócił się i skinął na swojego towarzysza. — To Szymon Piotr, Łucjo. Niedawno przybył z Galilei. On także zna Demetriusza. Olbrzymi brodaty cudzoziemiec skłonił się przed córką senatora Gallio. — Twój sługa, siostro — rzekł dźwięcznym, niskim głosem. — Witaj — odpowiedziała spłakana Łucja. — Chodźcie, nie ma chwili do stracenia. Senator Gallio, postarzały i zmęczony, przywitał ich u szczytu schodów i w milczeniu uścisnął syna. Kornelia, wstrząśnięta zdarzeniami tej nocy, osunęła się bezsilnie w objęcia Marcellusa szepcząc wśród łez najczulsze słowa. Piotr czekał na uboczu. Senator zwrócił na niego pytający wzrok. Łucja przedstawiła gościa zdawkowym tonem. — Przyjaciel Marcellusa. Przepraszam, nie pamiętam imienia. — Piotr — powiedział basem. Senator skłonił chłodno głowę, całą postawą dając do zrozumienia, że ten nieokrzesany cudzoziemiec nie jest w jego domu na swoim miejscu. Ale Piotr, zniecierpliwiony przedłużającą się zwłoką, sprawił senatorowi niespodziankę. Olbrzymi Galilejczyk wysunął się naprzód i spojrzał na dostojnego Rzymianina z góry, jak człowiek nawykły do rozkazywania. 542 — Prowadź mnie, proszę, do Demetriusza — rzekł. Na dźwięk dziwnie natarczywego głosu Kornelia wymknęła się z ramion Marcellusa i z ciekawością spojrzała na nieznajomego. Gallio, który wydawał się mały przy Galilejczyku, posłusznie ruszył do pokoju, gdzie leżał Demetriusz, wskazując gościowi drogę. Wszyscy poszli za nim i stanęli przy łóżku, a Marcelłus położył dłoń na potarganych włosach Greka. Na znak dany przez senatora, któremu najwidoczniej zaimponowała stanowczość Galilejczyka, Sarpedon wstał z krzesła ustępując olbrzymowi miejsce u wezgłowia rannego. Piotr ze spokojną pewnością siebie ujął bezwładną rękę Demetriusza w swoje ogromne smagłe dłonie i potrząsnął nią. — Demetriuszu! — zawołał, jakby go wzywał z wielkiej odległości, jak gdyby umierający Grek był o milę stąd. Demetriusz nie zareagował nawet drgnięciem powieki. Piotr znów zawołał grzmiącym głosem, który można by chyba dosłyszeć na drugim końcu ulicy. — Demetriuszu! Wróć! Wszyscy wstrzymali oddech w piersi. Stali nieruchomo jak posągi, w napięciu oczekiwania. Nagle Piotr wyprostował swą olbrzymią postać, obrócił ku nim twarz i odprawił ich gestem: — Wyjdźcie stąd. Zostawcie mnie z nim. Ulegle, w milczeniu wyszli na korytarz. Marcelłus ociągał się niepewny, czy rozkaz Piotra odnosi się także do niego. Wielki Rybak potwierdził to skinieniem głowy. Opuszczając pokój Marcellus, nim zamknął drzwi, zobaczył, jak Piotr ściąga z siebie samodziałowy płaszcz. Zatrzymali się na podeście schodów i jakiś czas stali tam nasłuchując głosu Galilejczyka, który objął władzę w ich domu. Marcellus spodziewał się szemrania i protestów, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Czekali w pełnej napięcia ciszy. W pokoju Demetriusza panowała głucha cisza. Wreszcie senator przerwał ten nastrój i zaczął zstępować po schodach ostrożnym krokiem znużonego starca. Zasępiony Sarpedon poszedł za jego przykładem, a na dole w atrium rozsiadł się w fotelu. Kornelia wsunęła rękę pod ramię syna i pociągnęła go do swojej sypialni, a Łucja przyłączyła się do nich. W korytarzu została tylko Tercja i na palcach zakradła się pod drzwi Demetriusza. Przycupnęła tam nasłuchując, ale nie słyszała nic prócz własnych stłumionych łkań. W pół godziny później Marcellus wyszedł z pokoju matki i spytał Tercję szeptem o nowiny. Ze smutkiem potrząsnęła głową. Pośpieszył więc do biblioteki, gdzie zastał ojca siedzącego bezczynnie przy stole. Senator wskazał synowi krzesło 543 i po długiej chwili milczenia odchrząknąwszy zagadnął z ironicznym uśmiechem: — Czy ten twój nieokrzesany przyjaciel jest cudotwórcą? — Piotr ma niezwykłe dary — odparł Marcellus, mocno zakłopotany. — W każdym razie ma niezwykłe maniery. Przejmuje samowolnie opiekę nad chorym, odprawia lekarza, wyprasza nas wszystkich za drzwi! Czy spodziewasz się, że dokona tam jakiejś nadprzyrodzonej sztuki? — Nie zdziwiłbym się, gdyby tak się stało — wyznał Marcellus. — Piotr rzeczywiście bywa szorstki, ale to człowiek na wskroś uczciwy. Może wstrzymamy się z osądem, aż zobaczymy, co z tego wyniknie. — Wyniknie oczywiście śmierć Demetriusza — powiedział senator. — Ale to i tak musiało się stać. Gdyby istniał choćby cień nadziei, że Demetriusz, odpowiednio leczony, będzie żył, nie dopuściłbym do tej niedorzecznej próby. Ciekaw jestem, jak długo ten Galilejczyk każe nam czekać, aż skończy swoje inkantacje czy magiczne zaklęcia. — Nie wiem — szepnął Marcellus i po dłuższej chwili spytał: — Czy wiesz, ojcze, w jakich okolicznościach Demet riusz został ranny? Gallio potrząsnął głową. — Słyszałeś z pewnością, że pomógł Dianie uciec z Capri? Podobno ścigają go pod zarzutem, że kiedyś w Atenach pobił jakiegoś rzymskiego trybuna. Marcellus zerwał się z krzesła i nachylił poprzez stół ku ojcu. — Diana uciekła! Nic o tym nie wiedziałem! Gdzie jest? — Tego, jak się zdaje, nikt nie wie. Nie ma jej w rodzinnym domu. Cesarz rzekomo niepokoi się o jej los i rozsyła patrole, żeby jej szukały. — Dlaczego tak się nią interesuje? — z oburzeniem spytał Marcellus, a nie otrzymując od ojca odpowiedzi, dodał: — Może Demetriusz zna jej kryjówkę, może w jej obronie naraził życie... Gallio rozłożył bezradnie ręce. — Jeżeli Demetriusz coś wie — powiedział — zabierze tajemnicę do grobu, mój synu. Niespokojny, strapiony Marcellus wrócił do pokoju matki, ale Kornelia już spała. Łucja leżała skulona na sofie. Usiadł przy niej i wziął ją za rękę. Szaroniebieski świt już rozjaśniał mroczne kąty sypialni. — Czy ten człowiek jest wciąż przy Demetriuszu? — szepnęła Łucja. 544 Marcellus ze smutkiem skinął głową, podszedł do drzwi, uchylił je i wyjrzał na korytarz. Tercji już tam nie zobaczył. Zamknął drzwi, cofnął się w głąb pokoju i znów usiadł przy siostrze. Tercja ocknęła się na szczęk zasuwy w drzwiach. Wysunęła się z nich na korytarz brodata głowa Galilejczyka. — Przynieś trochę gorącego bulionu, ale cicho, żebyś nikogo nie zbudziła — szepnął Piotr. — O! — westchnęła Tercja. — Więc będzie żył? Piotr nie odpowiedział i zamknął z powrotem drzwi. Tercja zrozumiała, że nie wolno jej teraz jeszcze wzywać nikogo i na palcach zbiegła ze schodów. Kiedy wróciła i delikatnie zapukała do pokoju chorego, Piotr wpuścił ją, ale natychmiast zamknął znowu drzwi. Demetriusz, bardzo blady, oparty na wysoko spiętrzonych poduszkach, nie spał, ale zdawał się oszołomiony. Spojrzał na nią wzrokiem bez wyrazu. — Nic do niego nie mów — łagodnie pouczył ją Piotr. — Wrócił z bardzo daleka i jeszcze nie jest całkiem przytomny. — Okrył się swoim samodziałowym płaszczem. — Nakarm go bulionem, niech wypije, ile zechce, ale nie przymuszaj. Zostań przy nim. Nie wołaj Marcellusa, póki sam Demetriusz o niego nie zapyta. Inne osoby niech poczekają, aż chory nabierze więcej sił. Ja już odchodzę. — Och, nie! — zaprotestowała Tercja. — Chcesz odejść, nie żegnając się z gospodarzami domu? Z pewnością pragną ci podziękować! — Nie chcę odpowiadać na ich pytania — odparł ochrypłym głosem Piotr. Tercja widziała, że olbrzym jest bardzo zmęczo ny. — Nie chcę rozmawiać, nie mam już na to sił. W drzwiach odwrócił się i raz jeszcze spojrzał na Demet-riusza. — Odwagi! — powiedział cicho, lecz rozkazującym tonem. — Pamiętaj, że złożyłem za ciebie obietnicę, której musisz dotrzymać. Masz wrócić do swojej ojczyzny i świadczyć o Chrystusie, który cię uzdrowił. Zmarszczka przecięła białe czoło Demetriusza, ale nic nie odpowiedział. Kiedy drzwi zamknęły się za Piotrem, Tercja podała rannemu do ust łyżeczkę gorącego bulionu. Przełknął apatycznie, patrząc w twarz Tercji, jakby starał się ją sobie przypomnieć. Karmiła go cierpliwie dalej, uśmiechając się z jego zakłopotania. 545 — Poznałeś mnie wreszcie? — spytała szeptem. — Tercja — wymówił z pewnym trudem jej imię, a potem dodał: — Zawołaj Marcellusa. Tercja odstawiła kubek i pobiegła po trybuna. Wszyscy otoczyli ją i zasypali natarczywymi pytaniami, ale oświadczyła bardzo stanowczo, że na razie Demetriusza może odwiedzić tylko jego pan. Marcellus pośpieszył więc z bijącym sercem do pokoju chorego i ściskając jego ręce powiedział z głębokim wzruszeniem: — Piotr przywołał cię z powrotem. Demetriusz oblizał wargi zdrętwiałym jeszcze trochę językiem. — Daleką odbyłem drogę — wyjąkał. — Pamiętasz coś? — Trochę. — Widziałeś kogoś? — Niejasno... ale słyszałem wiele głosów. — Chciałeś wrócić? Demetriusz z westchnieniem potrząsnął głową. — Gdzie jest Piotr? — spytał Marcellus. — Odszedł. Tercja podejrzewając, że Grek odpowiada tak lakonicznie, ponieważ nie chce mówić więcej w jej obecności, wymknęła się z pokoju. Demetriusz wyraźnie się ożywił. — Diana jest w Arpino, w willi Apiusza Kaeso... w dobrych rękach... ale pojedź lepiej do niej. Cesarz jej szuka. Grozi jej niebezpieczeństwo. — Czy już czujesz się dość silny, abym mógł cię opuścić i wyjechać... niezwłocznie? — spytał gorączkowo Marcellus. — Tak, panie. Ja także wyjadę. Piotr złożył za mnie ślub. Mam wrócić do Grecji. — I pracować dla nowego królestwa! — Marcellus z szacun kiem spojrzał na swojego niewolnika. — Powierzono ci wielkie i niebezpieczne zadanie. Dziś jeszcze dam ci akt wyzwolenia. — Żal mi rozstawać się z tobą, panie — westchnął Demet riusz. — Ja też wolałbym mieć cię przy sobie — odparł Marcel lus. — Ale skoro odzyskałeś życie za cenę tego ślubu, musisz go spełnić, choćby największym kosztem. Tercja uchyliła drzwi, najwidoczniej zatroskana, że rozmowa przeciąga się i może zanadto zmęczyć chorego. Marcellus dał jej znak, żeby weszła. Podała znów Demetriuszowi kubek z bulionem i tym razem Grek wychylił go chciwie aż do dna. 546 — Świetnie! — stwierdził Marcellus. — Robisz szybkie postępy! Uznał, że pora już zawiadomić o wszystkim rodziców i siostrę, poszedł więc najpierw do pokoju matki. Tam zastał ich troje. Oznajmił jednym tchem, że Demetriusz jest przytomny i właśnie je z apetytem śniadanie. — Niemożliwe — wykrzyknął senator Gallio i pośpieszył ku drzwiom. Marcellus zatrzymał go jednak: — Chwileczkę, ojcze! Demetriusz jest jeszcze bardzo słaby i rozmowa go męczy. — Ależ ja nie z nim chcę rozmawiać, lecz z tym Galilej czykiem! — odparł Gallio. — Zdarzyła się rzecz niesłychana. Demetriusz był w agonii. Stwierdził to Sarpedon. — Piotr odszedł, ojcze. Tercja mówi, że był zmęczony i nie chciał widzieć się z nikim. — Co myślisz, synu? Jak on to zrobił? — spytała Kornelia. — To chrześcijanin — rzekł Marcellus. — Niektórzy z naj bliższych przyjaciół Jezusa mają dziwną moc. Mnie wcale nie zaskoczyło, że uratował Demetriusza. Złożył za niego obietnicę, której Demetriusz musi dotrzymać. Ma wrócić do Grecji i tam pracować wśród swoich rodaków. — Jaka praca go czeka? — zainteresowała się Łucja. — Będzie gromadził zwolenników nowego królestwa — powiedział Marcellus. — Czy nie narazi się na niebezpieczeństwo, jeśli będzie opowiadał o jakimś nowym królestwie? — Z pewnością tak. Ale to nie powstrzyma Demetriusza. — Może nawet ma ochotę wrócić do Grecji — powiedziała Łucja. — Wspominałeś, że polubił w Atenach jakąś dziew czynę. Miała na imię Teodozja. Senator oznajmił, że idzie do biblioteki, gdzie każe sobie podać śniadanie, i zaprosił na nie syna. Kornelia postanowiła przespać się jeszcze trochę. Łucja poszła do swoich pokoi, ale w chwilę później zapukała lekko do drzwi Demetriusza. Tercja wpuściła ją i zostawiła samą z rekonwalescentem. — Jesteśmy wszyscy szczęśliwi, że czujesz się lepiej — powiedziała Łucja. — Marcellus mówi, że wybierasz się do Grecji. — Położyła na jego otwartej dłoni pierścień. — Przechowałam to dla ciebie. Teraz powinieneś go już wziąć. Demetriusz ze wzruszeniem spoglądał na pierścień i pieszczotliwie pocierał go między złożonymi dłońmi. Łucja uśmiechnęła się figlarnie. 547 — Może zechcesz go dać Teodozji? Odpowiedział uśmiechem, ale natychmiast znów spoważniał. — Mógłby ją ten mój dar za drogo kosztować — odparł. — Nie wiem, czy wolno mi prosić Teodozję, żeby dzieliła niebezpieczeństwa, które mi grożą. W tym momencie do pokoju wszedł Sarpedon i zatrzymawszy się w nogach łóżka wytrzeszczył na pacjenta zdumione oczy. Demetriusz był wyraźnie zaskoczony tą wizytą. — To lekarz — wyjaśniła Łucja. — Nie pamiętasz, że był tutaj u ciebie w nocy? — Nie — zaprzeczył Demetriusz. — Nie pamiętam. — Co robił ten olbrzym... ten Galilejczyk? — spytał Sar pedon obchodząc wkoło łóżko. — Modlił się — rzekł Demetriusz. — Do któregoś z bogów? — Jest tylko jeden — odparł Demetriusz. — Żydowski? — Nie. Ojciec wszystkich ludzi, wszystkich narodów. Każdy może się do Niego modlić w imię Jezusa, który przyszedł na ziemię, żeby założyć królestwo sprawiedliwości i pokoju. — Aha, to ta nowa sekta chrześcijańska! — rzekł Sar pedon. — Czy twój przyjaciel z Palestyny wie, że w każdej chwili może znaleźć się w więzieniu za rzekome leczenie chorych takimi sztuczkami? — Rzekome? — wykrzyknęła Łucja. — Uzdrowił przecież Demetriusza naprawdę! — Należy donieść władzom o niedozwolonych praktykach tego człowieka — oświadczył Sarpedon, kierując się sztywnym krokiem ku drzwiom. — Myślałam, że lekarz powinien cieszyć się z ocalenia chorego, niezależnie od tego, jakie lekarstwo mu pomogło. Sarpedon nie odpowiedział na tę uwagę Łucji. Trzasnąwszy drzwiami, zszedł po schodach do biblioteki, gdzie senator i Marcellus jedli śniadanie. Nie siląc się na zwykłą grzeczność, lekarz dał wyraz oburzeniu. — Uspokój się, Sarpedonie, i zjedz z nami śniadanie — uprzejmie zaprosił go senator. — Nie dziwi mnie wcale, że przejąłeś się tym zdarzeniem. To rzeczywiście niezwykły przypadek. Zrobiłeś dla chorego wszystko, co było w twojej mocy. Z pewnością cieszysz się, że Grek wyzdrowiał, chociaż kuracja była... hm... jak by ją nazwać?... nieprzepisowa. Sarpedon nie sięgnął po owoce, które Decymus podał mu z uniżonym ukłonem, i stał, purpurowy z gniewu. 548 — Ta historia mogłaby się źle skończyć — powiedział — gdyby dowiedziano się, że senator Gallio wezwał do chorego domownika jednego z tych chrześcijańskich spiskowców. Marcellus zerwał się na równe nogi i spojrzał Sarpedonowi prosto w twarz. — Składałeś przysięgę Hipokratesa! — krzyknął. — Powinno ci zależeć na uratowaniu człowieka! Czy tak już nisko upadł zawód lekarza, czy tak silna jest zawiść i złość w sercach jego przedstawicieli, że nie chcą, aby ktoś został ocalony od śmierci innymi środkami niż ich bezsilne leki? Sarpedon cofnął się ku drzwiom. — Pożałujesz tych słów, trybunie Marcellusie — oznajmił opuszczając pokój. Ojciec i syn przez chwilę jeszcze stali w milczeniu, potem znów zajęli miejsca przy stole. — Miałem nadzieję, że jakoś go ułagodzimy — rzekł senator. — Jego ambicja została ciężko zraniona. Może ściągnąć na nasze głowy wiele kłopotów. Jeżeli doniesie, że ukrywamy w domu Demetriusza... — Tak, trzeba Demetriusza natychmiast stąd zabrać. — Czy będzie miał siły, żeby dziś jeszcze ruszyć w drogę? — Musi na to się zdobyć. Jadę do Arpino, wezmę go ze sobą. Nie, to niemożliwe! — zaprotestował senator. — Nie sposób dzisiaj sadzać go na siodło. Już wiem, co zrobimy. Wyślemy go powozem do Pescary. W tym adriatyckim porcie nie będą go szukali. — Wstał i przechadzając się po pokoju ciągnął: — Pojadę razem z nim. Moja obecność w powozie uchroni chyba Greka od zbytniej gorliwości patroli. Poza tym pomogę mu dostać się do Grecji. Jeżeli w Pescarze nie znajdziemy statku, który by w najbliższych dniach w tym kierunku odpływał, wynajmę łódź, aby go dowiozła do Brun-disium. Tam bez trudu wybierze sobie statek płynący do Koryntu. — Jesteś niezwykle wspaniałomyślny, ojcze — z szacunkiem rzekł Marcellus. — Gdyby wszyscy tak odnosili się do swoich niewolników. No, wiesz — zaśmiał się senator — na ogół nie mam zwyczaju użyczać niewolnikom własnego powozu i osobiście ich eskortować, gdy wybierają się w zagraniczną podróż. Przypadek Demetriusza jest wyjątkowy. Odzyskał życie niezwykłym sposobem i musi dotrzymać obietnicy złożonej w jego imieniu. W przeciwnym razie nie miałby prawa żyć. — Byłbyś dobrym chrześcijaninem — powiedział Marcellus 549 i natychmiast zrozumiał, widząc skrzywienie ust ojca, że go uraził tą niewczesną uwagą. — Ludzie honoru dotrzymywali słowa, mój synu, zanim jeszcze wymyślono tę twoją chrześcijańską religię... A teraz chodźmy przygotować się do drogi. Dzień zdaje się szczególnie stosowny. Dziś nikt nie będzie myślał o ściganiu uciekinierów. Całe miasto interesuje się tylko świętem. Ludi Romani! Każ Lencjuszowi zaprząc konie do powozu. Rozdział 25 Powóz i jadący za nim w pewnej odległości jeźdźcy okrążyli miasto po jego obwodzie i przebyli kilkanaście mil w kierunku wschodnim, unikając najruchliwszych arterii i przez nikogo nie zaczepiani. Potem zatrzymywały ich niekiedy zatory na gościńcu, na który z bocznych dróg ciągnęli tłumnie ludzie na wozach, konno czy pieszo, ale nikt nie interesował się podróżującymi w powozie. Senator słusznie przewidział, że plan uda się bezpiecznie urzeczywistnić. Jeśli ktoś chciał niepostrzeżenie wymknąć się z Rzymu, nie mógł wybrać bardziej sprzyjającego dnia. Zbliżały się Ludi Romani, najbardziej szanowane i popularne święta, a chociaż doroczne uroczystości ku czci Jowisza miały się rozpocząć dopiero za trzy dni, panowało już wszędzie radosne podniecenie. Motłoch w karnawałowym nastroju wypełniał ulice hałaśliwą wesołością, mieszkańcy stroili domy kolorowymi flagami i girlandami. Goście przybywali z odległych stron. Z każdą godziną rósł zgiełk i zamęt, wszystkie drogi do miasta roiły się od podróżnych, którzy ciągnęli użyć zabawy lub wracali do miasta na święta; nie brakowało też w tłumie śpiewaków, akrobatów, magików, tancerzy, handlarzy i złodziejaszków, a także wędrownych menażerii, wrzeszczących małp i tresowanych niedźwiedzi. Wszyscy jakby się zarazili lekkomyślnością. Porzucono na razie inne, nawet ważniejsze sprawy, rozluźniono dyscyplinę. Rozniosły się wieści, że tegoroczne święta będą obchodzone szczególnie wesoło. Młody cesarz nie jest kutwą. Ponury stary Tyberiusz, który krzywym okiem patrzał na kosztowne igrzys- 550 ka, umarł i został pogrzebany. Nie żył już Sejan, który pilnował cesarskiej kasy i skąpił każdej sestercji Gajuszowi, nie żył i Gajusz, a po żadnym z nich lud nie płakał. Tego roku będzie na co popatrzeć. Ludi Romani odbędą się z pewnością wspaniale. Kaligula postara się zabawić lud jak należy. Nawet ścigani chrześcijanie liczyli na kilka dni ulgi, bo władcy będą zbyt pijani, żeby ich prześladować. Pod Avezzano powóz senatora zatrzymał się w cieniu w pobliżu rozstaju dróg. Marcellus podjechał i zeskoczył z konia, żeby pożegnać się z ojcem i Demetriuszem, tu bowiem musieli się już rozstać. Uścisnął rękę ojca zapewniając go, że wkrótce znów się spotkają, a potem zwrócił się do Demetriu-sza, wciąż jeszcze osłabionego i do głębi wzruszonego tą rozłąką. Marcellus także z trudem panował nad drżeniem głosu. — Szczęśliwej drogi, Demetriuszu! — powiedział. — Życzę ci powodzenia w przyszłej pracy! Nieprędko pewnie się zobaczymy. — Może prędzej, niż myślisz, panie — szepnął Grek ze smutnym uśmiechem. — Prędzej czy później na pewno się w końcu spotkamy, wierzysz w to, prawda? — Całym sercem! Marcellus znów dosiadł niecierpliwiącej się Isztar i ruszył w cwał; skręcając na południe, w kierunku Arpino, raz jeszcze gestem pozdrowił siedzących w powozie. Tutaj na drodze ruch był mniejszy i jeździec mógł szybciej posuwać się naprzód. Dopiero gdy droga zaczęła wspinać się stromo pod górę, Isztar nieco ochłodła w zapale i zwolniła kroku. Uspokojony, że Demetriusz ma już za sobą najbardziej niebezpieczną część podróży, Marcellus poweselał. Zobaczy Dianę! Nic poza tym go nie obchodziło. W Alatri na dziedzińcu gospody nakarmił klacz, podczas gdy niewolnik za kilka miedziaków gorliwie wycierał ją z potu. Opuściwszy miasto, przez godzinę prowadził Isztar za uzdę, a później skoczył na siodło i znów ruszył dobrym kłusem. W popołudniowym słońcu lśniły już przed nim szczyty Apeninów. Późnym wieczorem dojechał do Arpino. Wartownik u bramy willi poznał go i wpuścił od razu. — Nie budź nikogo — powiedział Marcellus. — Odprowa dzę klacz do stajni i znajdę sobie jakieś miejsce na nocleg. Mógł właściwie polegać na wytrawnych stajennych Apiusza Kaeso, ale wolał osobiście dopilnować ostrożnego pojenia 551 zgrzanej Isztar, głaszcząc ją i przemawiając z tak braterską czułością, że niewolnicy śmiali się słuchając tego. Powiedzieli, że dawny jego pokój stoi pusty, więc mógł tam zaraz położyć się i zasnąć, wyczerpany przeżyciami ostatniej doby. Apiusz Kaeso uznał, że w dniach bezpośrednio poprzedzających Ludi Romani i w tygodniu świątecznym Diana nie musi pracować w winnicy; ludzie cesarscy na pewno przerwą poszukiwania córki Gallusa, zajęci służbą i zabawą w świętującej stolicy. Toteż poprzedniego wieczora Diana wróciła do willi, a ponieważ był to od dłuższego czasu pierwszy dzień, gdy mogła czuć się bezpieczna, Antonia zarządziła, by pozwolono dziewczynie odpocząć i wyspać się do późnego ranka. Kaeso wkrótce po świcie odwiedził stajnie i dowiedziawszy się o przyjeździe Marcellusa, poszedł zaraz do jego pokoju. Marcellus już nie spał i przez następne pół godziny rozmawiali, informując się nawzajem o wszystkim, co zaszło od wyjazdu młodego trybuna. Marcellus zauważył, że Kaeso stracił wiele ze swej krzykliwej buty, ale po staremu lubi udzielać trochę natarczywie dobrych rad. — Dlaczego nie miałbyś ożenić się natychmiast z Dianą? — zagadnął go Kaeso. — Póki wszyscy myślą, że nie żyjesz, Kaligula może rościć sobie prawa do opieki nad nią. Jeżeli zostanie twoją żoną, nie będzie miał pretekstu, żeby się nią interesować. Marcellus siedząc na pół ubrany na brzegu łóżka tak długo zastanawiał się nad odpowiedzią, że Kaeso zniecierpliwiony spytał: — Kochacie się przecież, nie? — Tak — ze smutkiem powiedział Marcellus — ale nie jest wcale pewne, czy Diana zgodzi się wyjść za mnie. — Nie jest pewne?! — wykrzyknął Kaeso. — Oczywiście, że się zgodzi! Po cóż by inaczej przedstawiała się nam wszystkim jako twoja narzeczona? — Uważa się za moją narzeczoną? — Marcellus wyprostował się nagle. — Ależ tak! Czy to nie jest prawda? — Kiedy z nią rozmawiałem ostatnim razem, powiedziała, że nasze małżeństwo byłoby wielką pomyłką, skoro jestem chrześcijaninem. — Ech! Diana jest nie gorszą od ciebie chrześcijanką. Jeżeli dobrego chrześcijanina ocenia się według życzliwości i przyjaźni 552 dla ludzi niższego stanu, Diana zasługuje na najwyższą nagrodę. Szkoda, żeś jej nie widział w winnicy! Przez tydzień czy nawet dłużej mieszkała w jednej izdebce z Metellą i bardzo się z nią zaprzyjaźniła. Metella tak się pod jej wpływem zmieniła, że trudno ją poznać. — Cieszę się, że Diana przeszła przez taką próbę — powiedział Marcellus ze wzruszeniem. — Ale co innego stosować wobec bliźnich zasady Jezusowej nauki, a co innego zobowiązać się, jak ja to zrobiłem, do działania w ruchu zakazanym przez władze, i przestawać z ludźmi ustawicznie zagrożonymi karą śmierci. Temu Diana jest przeciwna. — Trudno jej to mieć za złe! — mruknął Kaeso. — Ale i mnie trudno mieć za złe moje zamiary — odparł Marcellus. — Nie mam wyboru! Zostali sam na sam w chłodnym atrium. Antonia, która tam siedziała obok Marcellusa, nagle urwała rozmowę w pół zdania i odeszła. Na marmurowych schodach ukazała się Diana. Marcellus wstał i poszedł na jej spotkanie. Spostrzegłszy go zawahała się na sekundę, a potem szybko, z promiennym uśmiechem, podbiegła prosto w jego ramiona. — Moja jedyna — szepnął przytulając ją do piersi. Długą chwilę stali spleceni uściskiem, złączeni pocałunkiem. Wreszcie Diana, z przymkniętymi oczyma, oddychając szybko jak spłakane dziecko, odchyliła głowę i szepnęła: — A więc przyjechałeś po mnie! — Chciałbym cię na zawsze zabrać z sobą, kochanie. Wolno, nie otwierając oczu, skinęła głową. — To było nam od początku przeznaczone — szepnęła. — Diano! — łagodnie przytulił policzek do jej policzka. — Mówisz to poważnie? Chcesz być moją żoną... mimo wszystko? Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go w usta. — Weźmiemy ślub już dzisiaj? — spytał ze wzruszeniem. Cofnęła się i spojrzała na niego oczyma błyszczącymi od łez. — Czemuż by nie? — Odsunęła się nieco i biorąc go za rękę zawołała wesoło: — Chodź! Zaraz im o tym powiemy! Wiesz — dodała — byli dla mnie bardzo dobrzy! Ucieszą się z nowiny. Antonia siedziała razem z Apiuszem w ogrodzie i oboje rozpromienili się na widok młodej pary, która trzymając się pod ręce szła ku nim aleją. Wstali na powitanie i Antonia zaskoczyła Marcellusa serdecznością pocałunku, którym go 553 obdarzyła winszując nowego szczęścia. Diana równie serdecznie ucałowała Apiusza, ku jego wielkiemu zadowoleniu, a potem z entuzjazmem zaczęła ściskać Antonię. — Apiuszu — zwróciła się do gospodarza — jako pan tej wioski możesz nam dać ślub, prawda? — I zrobię to z ogromną przyjemnością! — odparł Kaeso, chełpliwie uderzając się pięścią w pierś. — Dziś jeszcze? — spytał Marcellus. — Oczywiście! — Siądźmy — zaproponowała Antonia — i naradźmy się chwilę. Moglibyśmy urządzić cichy ślub w atrium, w ścisłym gronie rodzinnym... Ale skoro mowa o rodzinie, gdzież to podziewa się Antoniusz? — Jeszcze śpi — odparł Marcellus. — Dowiadywałem się już o niego. — Albo też — snuła dalej plany Antonia — moglibyśmy zaprosić wszystkich, całą wieś! Ludzie tutaj kochają was oboje. Sprawilibyśmy im ogromną radość... — Tak, tak! — zawołała Diana. — Niech uroczystość odbędzie się na łące! — Na wzgórku, gdzie Marcellus opowiadał im co wieczór o Jezusie — dodał Apiusz. — O zachodzie słońca! — powiedziała Antonia. — A więc to już postanowione — rzekł Apiusz. — Zaraz dam znać Vobiscusowi, żeby na dzisiaj zwolnił ludzi od pracy. Niech się przygotują i ustroją na wesele! — Piękny gest z twojej strony! — pochwalił go Marcellus. — Nareszcie śpioch się obudził! — wykrzyknęła Antonia z czułością patrząc na Antoniusza, który zbliżał się ze spusz czoną głową, głęboko zamyślony. Nagle podniósł wzrok, na sekundę przystanął, potem puścił się biegiem witać Marcellusa, który go uścisnął jak młodszego brata. — Dlaczego nie zawołaliście mnie wcześniej? — spytał z wyrzutem chłopiec. — Czy na długo do nas przyjechałeś, Marcellusie? — Postaramy się zatrzymać ich oboje jak najdłużej — odpowiedziała mu matka. — Dowiedz się, synu, że dziś odbędzie się ślub Diany z Marcellusem. Antoniusz oniemiał z wrażenia i dopiero po chwili uroczyście uścisnął prawicę przyjaciela, a później zwrócił się do Diany nie bardzo wiedząc, jak jej powinszować. — Pannę młodą wypada ucałować — pouczył go ojciec. Antoniusz zaczerwienił się i stropił, aż w końcu Diana 554 wybawiła go z kłopotu całując tak serdecznie jego zarumienione policzki, że odzyskał humor. Kaeso odszedł, żeby wyprawić posłańca do winnicy. An-tonia oznajmiła, że musi zająć się przygotowaniami do wieczornej uczty i nie ma chwili do stracenia, a jej syn, czując, że powinien także wymyślić sobie jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę, wspomniał, że nie jadł jeszcze śniadania, i odszedł. Marcellus i Diana usiedli na ogrodowej ławce trzymając się za ręce. — Teraz opowiedz mi, jak cię Demetriusz odnalazł w Rzy mie — poprosiła Diana. Była to długa i wzruszająca historia, która obojgu wycisnęła łzy z oczu. Biedny Demetriusz, tak odważny i wierny! A jakże tajemnicze to jego uzdrowienie! Co za szczęście, że jest teraz wolny i w drodze do ojczyzny! A także do Teodozji! — Niewiele będzie mógł jej ofiarować — powiedział Mar cellus. — Niełatwe jest życie krzewiciela chrześcijaństwa. Taki człowiek jak Demetriusz nie będzie unikał niebezpieczeństwa. Myślę jednak, że Teodozja nie przestanie go z tego powodu kochać. Jeżeli do niej wróci, Teodozja zostanie jego żoną na dobrą czy złą dolę. — Mówiąc to, myślisz także o mnie, prawda? — szepnęła Diana. — Tak, Marcellusie, będę ci wierna w dobrej czy złej doli. Przytulił ją i ucałował. — Kaeso sądzi, a ja się z nim zgadzam — powiedział po dość długim milczeniu — że teraz mógłbym już bezpiecznie odwieźć cię do twoich rodziców. Nie ciążą na tobie żadne zarzuty, a skoro będziesz moją żoną, Kaligula nie znajdzie pretekstu, żeby ratować cię z rąk porywaczy. — Ale czy tobie nic nie grozi? — spytała z niepokojem Diana. — Jeśli wrócimy do Rzymu, wywoła to sensację, bo myślano tam, że utonąłeś. Czy nie dojdzie do uszu cesarza wiadomość, że jesteś chrześcijaninem? — Prawdopodobnie tak, ale trzeba zaryzykować. Kaligula często zmienia kaprysy. Może coś innego odwróci jego uwagę od chrześcijan. Ponieważ twój ojciec ma poważne wpływy, nasz młodociany władca nie pozwoli sobie może zbyt pochopnie na aresztowanie mnie. W każdym razie ty nie możesz bez końca żyć w ukryciu. Musimy wreszcie wrócić do świata, zobaczymy, co z tego wyniknie. — Kiedy pojedziemy? — Kaeso i Antonia odczuliby boleśnie, gdybyśmy zanadto 555 się spieszyli. Poczekamy do pojutrza. Wtedy już w Rzymie Ludi Romani będą rozpoczęte. Dzięki temu liczę, że w podróży nic nam nie grozi. — Nie musimy nawet unikać patroli? — Pojedziemy otwarcie. Gdyby nas zatrzymali w prze braniach czy próbujących się kryć, mogłoby to źle się dla nas skończyć. Diana objęła go ramionami. — Niczego się nie boję — szepnęła — kiedy ty jesteś ze mną. Przez całe popołudnie ludzie z Arpino grabili łąkę. Vobiscus kierował budową małej altany, którą dziewczęta ustroiły liśćmi paproci i kwiatami. W kuchni willi od rana trwała krzątanina. Piekły się miodowe placki, na palenisku żarzył się węgiel drzewny i obracały się nad nim rożny, od których bił smakowity aromat pieczonych jagniąt i kaczek. Piwniczy myślał, że Kaeso oszalał, gdyż rozkazał mu wydać najlepsze wino dla całej wsi. Gwar na łące ucichł, gdy w bramie willi ukazał się orszak weselny. Potem z wszystkich piersi buchnęły radosne wiwaty: „Niech żyje Diana! Niech żyje Marcellus! Niech żyje Apiusz i Antonia!" Państwo młodzi stanęli pod małym zaimprowizowanym portykiem i wśród ogólnego milczenia Kaeso — bardziej niż kiedykolwiek pełen godności — złączył ich ręce, oni zaś głośno potwierdzili, że chcą się związać węzłem małżeństwa. Kaeso grzmiącym głosem obwieścił więc wszystkim obecnym, że odtąd Diana i Marcellus są sobie zaślubieni. Państwo młodzi zwrócili się twarzami do gromady wieśniaków i znowu wzbiły się pod niebo okrzyki na cześć nowych małżonków. Apiusz i Antonia złożyli im najserdeczniejsze życzenia i ucałowali ich. Przez chwilę ludzie z Arpino nie bardzo wiedzieli, jak się zachować, potem jeden ze starszych mężczyzn ośmielił się wysunąć z tłumu, żeby uścisnąć ręce państwu młodym i skłonić się nisko przed nimi. Vobiscus podszedł, trochę nadęty, jak przystało włodarzowi, z żoną ustrojoną w piękną barwną chustę. Za ich przykładem ruszyli inni mężczyźni, drapiąc się z zakłopotania za uszami, ciągnęli jeszcze bardziej wstydliwe żony, uśmiechające się nieśmiało. Marcellus prawie wszystkich witał po imieniu. Diana ucałowała Metellę, która rozpłakała się ze wzruszenia. Marcellusa chciała potraktować sztywnym skinieniem głowy, ale on chwycił dziewczynę w ramiona i ucałował w oba policzki, co stało się 556 najbardziej sensacyjnym wydarzeniem tego wieczora. Wszyscy huknęli wiwat na cześć Metelli, tak że biedaczka omal się pod ziemię nie zapadła ze wstydu. Wreszcie Apiusz Kaeso dał Vobiscusowi znak, że chce przemówić, więc włodarz energicznie zarządził ciszę. Kaeso zaprosił wszystkich na ucztę. Z bramy willi już nadciągnął imponujący pochód niewolników z półmiskami i dzbanami. — No, jak myślicie, wrócimy już do domu? — spytał państwa młodych Kaeso. — O nie! — zawołała Diana. — Zjedzmy wieczerzę tutaj, razem ze wszystkimi. — I jak tu ciebie nie kochać, najmilsza! — szepnął Mar- cellus. — Ale w domu czekają lody! — protestował Kaeso. Diana wsunęła rękę pod jego ramię. — Lody mogą poczekać! — szepnęła mu na ucho. Kaeso uśmiechnął się i wyrozumiale pokiwał głową. — Popatrz na Antoniusza! — ze śmiechem powiedziała Antonia. Ich syn, przepasany fartuchem, gospodarował za stołem i krając pieczeń jagnięcą usługiwał gorliwie wieśniakom z Arpino. Sarpedon złożył donos. Głęboko zraniony w zawodowej ambicji, nie mając już nic do stracenia w opinii senatora Gallio, zdecydował się spełnić pogróżkę, rzuconą w gniewie Marcellusowi. Ale nie tylko żywiołowa żądza zemsty za doznane upokorzenie skłoniła go do zdrady bogatego rodu, którego lekarzem był przed nim jego sławny ojciec. Gdyby ten nieszczęśliwy dla Sarpedona przypadek zdarzył się o kilka tygodni wcześniej, lekarz przełknąłby gorycz w milczeniu, teraz jednak nastały inne czasy. Nic już nie można było zyskać na łaskach starych, konserwatywnych patrycjuszów. Pod panowaniem nowego władcy przyjaźń z nimi mogła nawet zaszkodzić; rozsądek radził pozbyć się jej jak brzemienia, które mogłoby wciągnąć na dno lekarza razem z jego klientelą. Młody Kaligula nie cierpiał sędziwych mężów stanu, zatroskanych o sprawy gospodarki państwowej i krzywym okiem spoglądających na zuchwałą rozrzutność cesarza. Wszyscy wiedzieli, że Kaligula przy pierwszej sposobności pozbędzie się siwowłosych opozycjonistów. Sarpedon znał Kwintusa, chociaż nie widział go od czasu, 557 gdy trybun zajął wysokie stanowisko na dworze Kaliguli. Stary Tuscus, na swoje szczęście, umarł poprzedniej wiosny, a Sarpedon, który leczył sędziwego poetę i zarazem polityka, nie stykał się już z jego domownikami po zgonie ojca rodziny, nie wiedział nawet, czy może się w dalszym ciągu uważać za jej stałego lekarza. Z pewnością mógłby coś skorzystać przekonując Kwintusa, po czyjej stronie stoi w sporach Kaliguli z senatem. Mimo wzburzenia i szczerej chęci odwetu Sarpedon był zbyt rozważny, aby po prostu złożyć donos na rodzinę Gallio na ręce dostojnego Kwintusa. Z całą godnością poprosił 0 audiencję i niecierpliwie czekał przez trzy dni, zanim go dopuszczono przed oblicze dygnitarza. Zwłoka jednak po zwoliła mu wzbogacić jeszcze raport, bo jego służący dowie dział się od Decymusa, że senator i Marcellus wyjechali razem z rekonwalescentem Demetriuszem w jakąś tajemniczą podróż. Z trudem przecisnął się przez otaczające cesarski pałac tłumy i przybył tam spocony, w poszarpanej odzieży. Musiał, z braku wolnych miejsc, stać długo w wielkiej sieni lśniącej od marmurów, złota i kości słoniowej, wypełnionej przez rój prowincjonalnych potentatów, przybyłych w nadziei na uzyskanie jakichś łask u faworyta nowego cesarza. Mimo wczesnej przedpołudniowej godziny ci strojni dygnitarze byli już wszyscy mniej lub bardziej pijani; niektórzy osiągnęli dopiero etap grubiańskiej błazenady, inni nie mogli już opanować mdłości. Wreszcie lekarza dopuszczono przed oblicze Kwintusa, ostrzegając, że nie wolno mu zająć zbyt wiele cennego czasu trybuna. Kwintus zamierzał zbyć go krótko, póki nie usłyszał, że Sarpedon przynosi wiadomości o greckim niewolniku Marcellusa Gallio, niejakim Demetriuszu. Wówczas zainteresował się szczerze. A więc do willi senatora Gallio sprowadzono pewnego Żyda, chrześcijanina, żeby odprawił jakieś szalbiercze 1 plugawe obrzędy nad lekko rannym greckim niewolnikiem. Trybun Marcellus — jak się okazuje, żywy i zdrowy — spro wadził tego chrześcijańskiego znachora do willi i jawnie przyznał się do przyjaźni z chrześcijańskimi buntownikami. Senator Gallio wywiózł cichaczem z domu syna i jego niewol nika, niewątpliwie po to, żeby ich gdzieś ukryć. Kwintusa bardzo te informacje zainteresowały, ale Sarpedon zamiast podziękowań usłyszał stek obelg za zwłokę w złożeniu donosu. — Zawsze byłeś durniem, Sarpedonie! — wrzasnął Kwin- 558 tus. — Gdyby nie pamięć o twoim mądrym ojcu, nikt by ci nie powierzył nawet psa do wyleczenia z robaków. Tak więc Sarpedon dowiedział się, jak go ocenia faworyt nowego cesarza, i nie pozostało mu nic innego, jak skłonić się nisko i wycofać z powrotem do sieni. Trudno było w tych czasach zgadnąć, co wypada robić, żeby mieć jakąś szansę zdobycia łask Kaliguli. O jednym tylko nikt nie mógł wątpić: Imperium stacza się ku przepaści, ale Kaligula, nim zostanie zmiażdżony, postara się zmusić do milczenia i złamać każdego, kto ma jeszcze jakieś uczciwe zasady. Kwintus nie zawiadomił natychmiast Kaliguli o dostarczonych przez Sarpedona informacjach, wolał bowiem najpierw złowić ściganą zwierzynę. Marcellus żyje i na pewno wie, gdzie się ukrywa Diana. Wyznaczył mały oddział wytrawnej pretoriańskiej gwardii, który miał stale śledzić willę senatora Gallio i meldować o wszystkim, co się tam dzieje. Nazajutrz otrzymał wieść, że senator wrócił sam w swoim powozie. W pałacu panowało jednak tego dnia takie zamieszanie, że Kwintus postanowił odwlec akcję do stosowniejszej chwili. Na cesarskim dworze ucztowano i bawiono się, nikt nie miał czasu zająć się czymkolwiek. Należało trochę poczekać ze sprawą senatora Gallio. Na razie Kwintus kazał swoim ludziom nie spuszczać z oka willi, i gdyby zjawił się Marcellus, aresztować go natychmiast. Dumny Tullus będzie miał sporo przykrości, nim się ta afera do końca wyjaśni, ale czy chce, czy nie chce, przełknie gorzką pigułkę. Kwintus nienawidził go tak samo jak Marcellusa. Śmiał się w duchu na myśl, że wysłał właśnie Tullusa na czele oddziału, który miał przyłapać chrześcijan w katakumbach. Byłoby bardzo zabawne, gdyby Tullus osobiście musiał aresztować Marcellusa, swojego najserdeczniejszego przyjaciela, a teraz na dobitkę także szwagra. Ależ by mieli obaj głupie miny! Późnym wieczorem trzeciego dnia świąt Ludi Romani Kwintus otrzymał meldunek, że Diana wróciła do domu swoich rodziców w towarzystwie Marcellusa. Kaligula po całodziennej pijatyce wpadł w wojowniczy nastrój, klął i bił po twarzach dworaków, którzy namawiali go, żeby wreszcie poszedł spać. Zwykle po tak spędzonym dniu najjaśniejszy pozwalał spokojnie ułożyć się do snu. Ale tej nocy pod oknami pałacu i w jego wnętrzu panował tak piekielny zgiełk, że cesarz nie mógł zasnąć i głowa pękała mu z bólu. 559 Nawet Kwintusowi nie oszczędził wymyślania. Oskarżył go, że to z jego winy biesiadnicy tak hałasują i wyrządzają szkody w pałacu. Plączącym się językiem pomstował, że uroczystości na Forum Julium wcale się nie udały. Któż był za to odpowiedzialny, jak nie Kwintus? Tasiemcowa oda do Jowisza znudziła wszystkich śmiertelnie, chóralne recytacje przebrały miarę cesarskiej cierpliwości. — Daruj, najjaśniejszy, musieliśmy przecież trzymać się starożytnego rytuału — tłumaczył Kwintus miodowym głosem. Ledwie skończył zdanie, już pożałował, że próbował się usprawiedliwić. To był błąd. Kaligula w takim humorze nie znosił, by mu odpowiadano „tak, ale" — choćby najsłuszniej w świecie. Najjaśniejszy zaczął wrzeszczeć i zapluwać się w ataku furii. Krzyczał, że otaczają go wyłącznie głupcy, że pora, by ich wyrzucić i dać pole do popisu komuś mądrzejszemu. W żadnej sprawie Kwintus nie umiał mu dotychczas usłużyć jak należy! W tym momencie Kwintus postanowił rzucić na stół swoje atuty i odzyskać uznanie cesarza, wyprosił więc z sypialni władcy wszystkich świadków i gdy zostali sam na sam, oznajmił: — Odnalazłem córkę legata Gallusa, najjaśniejszy. — Ha! Nareszcie! — wykrzyknął Kaligula. — Więc twoje ślimaki dogoniły ją w końcu? Gdzież jest ta piękna statua z lodu? — W domu rodziców. Przybyła tam godzinę temu. — Czy to ten twój ulubiony Grek odwiózł ją do rodziców? — Nie, panie. Greka ukrywał senator Gallio. Dianę przy wiózł trybun Marcellus, o którym mniemano, że utonął. „— A więc Marcellus znowu pojawił się w Rzymie! Jej kochanek! Gdzież to przebywał i co robił przez ten czas, gdy rzekomo był topielcem? — Ukrywał się, najjaśniejszy! Podobno jest chrześcijaninem. — Co takiego? — wrzasnął Kaligula. — Chrześcijaninem? Jak to możliwe, żeby trybun rzymski bratał się z wich rzycielami? Czy ten głupiec myśli, że zostanie wodzem re wolucji? Aresztować natychmiast za podżeganie do buntu! Sprowadzić natychmiast tutaj, do mnie! — Jest bardzo późno, najjaśniejszy, a jutro czeka cię praco wity dzień. — Zmęczyły mnie śmiertelnie dzisiejsze ceremonie. Jakie tortury każe mi jutro znosić znowu stary Jowisz? — Przed południem będziesz, najjaśniejszy, oglądał igrzyska. 560 Potem przyjmiesz gwardię pretoriańską i senat, a wieczorem wydajesz ucztę dla nich i ich żon. — Znowu będą przemówienia! — jęknął władca. — Tak każe zwyczaj, najjaśniejszy. Po uczcie procesja uda się do świątyni Jowisza, gdzie o zmierzchu senat złoży ofiary. — Okropne nudy, Kwintusie! Czy tej uczty dla starych ramoli nie dałoby się urozmaicić czymś weselszym niż popisy oratorskie? — Będziesz miał, panie, miłe towarzystwo przy stole: córkę Heroda Antypasa, tetrarchy Galilei i Perei. — Mówisz o tej chudej, obwieszonej klejnotami jędzy Salome? — krzyknął Kaligula. — Mam jej już wyżej uszu! — Zdawało mi się, żeś się z nią dobrze bawił, najjaśniejszy — Kwintus pozwolił sobie na znaczący uśmieszek. — Czy nie dość starała ci się przypodobać, cezarze? Kaligula skrzywił się, nagle jego podpuchnięte oczy rozbłysły. — Zaproś córkę Gallusa! Będę miał ją po prawej ręce, a Salome po lewej. Zachęcę Salome, żeby powtórzyła swoje najpiękniejsze opowiastki — zaśmiał się, ściskając oburącz zbolałą głowę. — Czy legat Gallus nie uzna tego za zniewagę swojej córki? — Zasłużyła na nauczkę — mruknął Kaligula — rezerwując najsłodsze uśmiechy dla trybuna Marcellusa, który chciałby w Cesarstwie zaprowadzić nowe porządki. Poślij po niego natychmiast pretorianów i zamknij go w pałacowym więzieniu. Kwintus żachnął się mimo woli. — Traktować go masz z należnymi trybunowi względami — dodał skwapliwie Kaligula. — Zapewnij mu wszelkie wygody. A Dianę zaproś na ucztę. Wręczysz zaproszenie osobiście jutro rano. Gdyby się wzdragała, powiedz, że uświetniając swoją obecnością tę ucztę, wyjedna może u mnie pobłażliwość dla chrześcijańskich przyjaciół. — Myślałem, że córka Gallusa podoba ci się, najjaśniejszy, i że chciałbyś zdobyć jej serce. Czy to nie byłoby lepsze niż przymuszać ją pogróżkami? Może gdybyś jej okazał szacunek i uwielbienie, zapomniałaby o swojej sympatii dla trybuna Marcellusa? — Nie! — wrzasnął Kaligula. — Tej dumnej dziewczynie należy się chlaśnięcie biczem, a nie pochlebstwo. A co do wybrańca jej serca... — przechylił głowę ze złośliwym uśmie chem — ...dla niego ułożyłem sobie już pewien plan. — To syn senatora Gallio — przypomniał Kwintus. — 56l — Tym gorzej dla niego! — wrzasnął Kaligula. — Dam staremu po nosie, a senat zapamięta tę przestrogę. Dostojny Kwintus we własnej osobie, eskortowany przez ekwitów w pełnej gali, przyniósł Dianie zaproszenie na ucztę. Wywołano ją mimo wczesnej godziny z sypialni i zeszła do atrium blada, z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, ale wyprostowana i dumna jak zawsze. Paula, zaskoczona i przerażona, stanęła u boku córki. Kwintus z ceremonialnym ukłonem wręczył Dianie ozdobny zwój. Żeby oszczędzić trochę cennego czasu, bo każda chwila w tym pracowitym dniu była droga, nie czekał, aż dziewczyna upora się ze wspaniałymi pieczęciami i od razu wyjaśnił, z czym przyszedł. Diana mimo woli krzyknęła z cicha. — Bądź łaskaw powtórzyć najjaśniejszemu — przemówiła Paula, starając się opanować drżenie głosu — że córka legata Gallusa jest zanadto strapiona, aby mogła mu dotrzymać towarzystwa przy wesołej uczcie. — Cesarskie zaproszenie dotyczy córki legata Gallusa, a nie jego małżonki — odparł kłaniając się sztywno Kwintus — a ponieważ córka jest tutaj, niechże sama odpowie. — Matka powiedziała prawdę — szepnęła Diana. — Niech mi cesarz wybaczy, czuję się chora. — Może powinnaś wiedzieć — ozięble rzekł Kwintus — że twój przyjaciel trybun Marcellus Gallio znajduje się w pałaco wym więzieniu i jutro będzie sądzony za podburzanie do buntu. Cesarz byłby zapewne skłonny złagodzić wyrok, jeśli córka Gallusa okaże mu względy. — Dobrze! — ledwie dosłyszalnym szeptem powiedziała Diana. — Przyjdę na ucztę. — Gdyby mój mąż był w domu — oznajmiła zapominając o ostrożności Paula — krew by się polała, nim by dopuścił do takiego okrucieństwa. — Mówisz, pani, w uniesieniu — stwierdził Kwintus. — Pozwolę sobie zauważyć, że mogłyby cię drogo kosztować te nieopatrzne słowa. Nie powtórzę ich cesarzowi, ale doradzam ci, pani, większą powściągliwość. Ukłonił się nisko, zrobił w tył zwrot i odmaszerował przez perystyl wraz ze swoją uroczystą świtą. Marcellusa dziwiły względy, jakie okazywali mu aresztujący go pretorianie, a potem dozorcy więzienia. Prawdopodobnie zawdzięczał to swojej randze trybuna. Wyrwany z głębokiego 562 snu w willi Gallusa, zszedł do atrium i stanął oko w oko z oficerem, któremu towarzyszyło dwudziestu szeregowców. Zrozumiał, że wszelki opór przeciw tak wielkiej liczebnej przewadze byłby daremny, więc tylko spytał, czy wolno mu wrócić do pokoju po osobiste rzeczy. Oficer zgodził się bardzo uprzejmie. Bolesne było pożegnanie z Dianą, która tuliła się do niego płacząc rzewnie. — Bądź dzielna, kochanie — prosił ją. — Może chcą mnie po prostu upokorzyć. Cesarz pewno mnie złaje i wypuści na wolność, poprzestając na naganie. Nie wpadajmy jeszcze w rozpacz. Wyrwał się z żalem z jej objęć i posłusznie wyszedł za oficerem. Dano mu konia, a potem pretorianie otoczyli go ze wszystkich stron; nikt z pijanych, hulających po ulicach tłumów nie mógłby się domyślić, że to konwój prowadzący więźnia. W pałacu zamknięto go wprawdzie w podziemiu, ale w celi jasnej, pełnej powietrza i przyzwoicie urządzonej. Oficer powiedział, że wolno mu zawiadomić przyjaciół, gdzie się znajduje; listy, które napisze, zostaną adresatom doręczone. Będzie też mógł przyjmować wizyty. Usiadł więc natychmiast przy stole i napisał: Marciporze! Jestem w pałacowym więzieniu, zatrzymany pod zarzutem zdrady stanu. Zawiadom o tym moją rodzinę. Będziesz mógł mnie odwiedzić, ale wolałbym, żeby senator oszczędził sobie tak przykrej wizyty. Traktują mnie tu bardzo dobrze. Przynieś mi szatę. Marcellus. Wkrótce po świcie zjawił się Marcipor, pełen powagi zmęczonego starego człowieka. Dozorcy wpuścili go do celi i zaraz wycofali się, a ich zachowanie wskazywało, że nie będą próbowali podsłuchać rozmowy. Marciporowi ręce drżały, w oczach malowała się głęboka troska. — Wolałbym umrzeć niż dożyć, że ciebie spotyka takie prześladowanie — wyszeptał. — Czasem, Marciporze, wielkie sprawy wymagają ofiary z życia swoich sług. Martwię się bardzo, nie o siebie jednak, lecz o tych, którzy mnie kochają. — Pozwól, żebym wezwał Piotra — prosił Marcipor. — Ma wielką moc, kto wie, czy nie umiałby wyzwolić cię stąd. Marcellus potrząsnął głową. — Nie, Marciporze, życie Piotra jest zbyt cenne, nie można go narażać. — A Chrystus? Czy nie mógłby przyjść na ratunek i tobie, i Piotrowi? — ze łzami spytał stary niewolnik. 563 — Nie wolno od Chrystusa żądać cudów — powiedział Marcellus. — Przyniosłem Jego szatę — Marcipor wydobył zza tuniki samodziałową galilejską szatę. Marcellus wziął ją w ręce i przytulił do piersi. — Nie smuć się, Marciporze — powiedział, kładąc dłoń na jego zgarbionych plecach. — Odwiedź mnie jutro znowu, może będę miał dla ciebie lepsze nowiny. Dianę, kiedy zajęła miejsce obok pijanego Kaliguli przy cesarskim stole, najboleśniej zraniło zdumione i rozczarowane spojrzenie senatora Gallio. Sam przyszedł na ucztę, ponieważ musiał. Wyznaczono mu miejsce przy jednym z najdalszych stołów, ale dostrzegł zaraz Dianę i było jasne, że jej obecność wziął za dowód, że opuściła Marcellusa w godzinie niebezpieczeństwa. Bardzo pragnęła podejść do starego senatora i wytłumaczyć mu wszystko, ale było to niemożliwe, już i tak znaleźli się w sytuacji aż nadto groźnej. Kaligula poświęcał na razie uwagę córce Heroda. Nie udało mu się jej namówić do popisywania się nieprzyzwoitymi dowcipami. Salome zrozumiała, że cesarz chce się nią posłużyć do jakichś własnych celów, i przybrała pozę skromnisi. Kaligula, który jej nigdy w takiej roli nie widział, był zbity z tropu. Plan urozmaicenia nudnej uczty zawiódł. Po prawej ręce miał Dianę, oziębłą, dumną i milczącą, a po lewej Salome, która nie zgodziła się do spółki z nim upokorzyć Diany. Wypił już sporo, dość w każdym razie, by zbudziła się w nim ponura złośliwość, chcąc więc wzmocnić swoją pozycję, odezwał się do Salome tak głośno, że Diana musiała jego słowa wyraźnie słyszeć. — Złapaliśmy właśnie jednego z tych chrześcijan, którzy chcieliby obalić władzę Imperium. Przypadek szczególnie ciekawy, bo ten spiskowiec jest trybunem rzymskim. Może zabawiłoby cię, moja piękna, gdybym go tu zawołał i kazał wyprzeć się tych szalonych przekonań w obecności pretorianów i senatorów? Salome uśmiechnęła się do niego zagadkowo przez ramię. — Jeśli nie jesteś, cezarze, gotów na wszelkie ostateczności, nie radzę ci ryzykować tej próby. Chrześcijanie nigdy nie wypierają się swojej wiary. Mój ojciec chciał kiedyś upokorzyć pewnego chrześcijanina przed całym dworem. Człowiek ten, zamiast odwołać własne bluźnierstwa, wygłosił przemówienie 564 zniesławiające mnie i naszą rodzinę. Zwłaszcza mnie! Szkoda żeś nie słyszał, co o mnie mówił! Nie można było tego puścić płazem. Musieliśmy go ukarać. Chytre, blisko siebie osadzone oczka Kaliguli rozbłysły. — Dostał chłostę? — spytał starając się, żeby Diana go słyszała. — Ucięto mu głowę — szorstko odparła Salome. — No, tak! — powiedział Kaligula. — Ukarałaś go, jak należy. A więc w Galilei surowo traktujecie ludzi, którzy opowiadają o was kłamstwa. Co? Zaśmiał się hałaśliwie i łokciem trącił Salome w żebra. Potem odwrócił się, żeby sprawdzić, jak Dianie podoba się ta rozmowa. Była śmiertelnie blada. Kwintus pełniący funkcje pretora zapowiedział przemówienie Korneliusza Kapito, który natychmiast rozpoczął najgorszą orację, jaką w życiu zdarzyło mu się wygłosić; musiał bowiem sławić Kaligulę, chociaż był uczciwym człowiekiem. Na salę weszli śpiewacy i chór odśpiewał odę. Z kolei zabrał głos pewien egipski książę i omal nie uśpił Kaliguli. Potem cesarz skinął na Kwintusa, który szeptem powtórzył rozkaz jednemu z oficerów straży pałacowej. — Teraz — rzekł Kaligula zwracając się do Salome — sprawdzimy lojalność naszego chrześcijańskiego trybuna. Ka załem go przyprowadzić. — Pamiętaj, najjaśniejszy, że cię ostrzegałam. Ci ludzie nie znają strachu. — Może się założymy? — O co chcesz, cezarze — odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami. Kaligula odpiął szmaragdową bransoletę opasującą jego nadgarstek, położył ją na stole. Salome odczepiła z łańcuszka złoty medalion i otworzyła go. — Hm! — mruknął Kaligula. — Co tam masz? Pukiel włosów? — Z głowy najuczciwszego człowieka, jakiego spotkałam w życiu — wyjaśniła Salome. — I najodważniejszego także. Kaligula wstał i natychmiast wszyscy biesiadujący dygnitarze podnieśli się i skłonili przed nim. Wspaniałomyślnym gestem pozwolił im spocząć przy stołach. Wyraził wzruszenie z powodu zapewnień wierności, jakie mu tutaj składano. — Oczywiście — ciągnął ochrypłym głosem — senat i pretorianie doceniają znaczenie jednomyślnej lojalności wobec cesarza i Cesarstwa. — Zgromadzeni uczcili te słowa krótką owacją. 565 — Ostatnio jednak — oznajmił cesarz — powstało tajne buntownicze stronnictwo, którego członkowie nazywają siebie chrześcijanami i szerzą legendy o nowym królu, a ma nim być Jezus, żydowski awanturnik, ukarany w Jerozolimie śmiercią za podburzanie, zakłócanie spokoju publicznego i zdradę stanu. Jego uczniowie, garstka ciemnych, zabobonnych rybaków, rozpuszczają pogłoski, że Jezus ożył i zamierza ustanowić swoje królestwo. — Te niedorzeczne bajki — mówił Kaligula — nie za sługiwałyby na naszą uwagę, gdyby ich wyznawcami byli tylko bezrozumni fanatycy i awanturnicy, którzy podsycają przesądne wierzenia z chęci osobistego zysku. Doszło jednak do naszych uszu, że trybun rzymski Marcellus Gallio... Wszystkie oczy zwróciły się z wolna na senatora Gallio, który nie drgnął nawet, lecz z poszarzałą twarzą patrzał na Kaligulę. Usta miał zacięte, oczy niewzruszone. — Nie chcę wierzyć tym wiadomościom — powiedział Kaligula. — Zgodnie z naszymi przepisami, trybun Marcellus ma prawo stanąć przed wami i bronić swojej sprawy. Diana była z niego dumna, bardzo dumna, kiedy wszedł z podniesioną głową, otoczony czworobokiem pałacowych gwardzistów, którzy zatrzymali się przed wzniesionym pośrodku sali cesarskim stołem. Gwardzistów dobierano spośród najbardziej urodziwych młodzieńców, wszyscy byli wysportowani i opaleni, mieli mocne szczęki i szerokie bary. A jednak Marcellus wydał jej się od nich piękniejszy. Jeśli ten Jezus, który własnym bohaterstwem natchnął jej ukochanego odwagą, by stawił czoło tej próbie, jeśli ten Jezus potrzebował godnego siebie rzecznika, nie mógłby znaleźć lepszego niż Marcellus. Bała się, że ukochany nie zrozumie powodów jej obecności u boku cherlawego, pijanego, obrzydliwego łotra, o cerze jak z łoju, małych chytrych oczkach i okrutnych ustach. Ale obawy okazały się płonne. Marcellus zrozumiał natychmiast. Spojrzenia ich spotkały się, jego oczy przesłały Dianie czuły uśmiech, a wargi ułożyły się jak do pocałunku. Serce w niej zatrzepotało, pod powiekami zapiekły łzy. Na rozkaz Marcellus wystąpił naprzód i stanął przed cesarzem. Wszyscy podnieśli się z miejsc. W sali zaległa ciężka cisza. Na placu przed pałacem już się formował pochód, który miał towarzyszyć procesji senatorów do świątyni Jowisza. Z kilkunastu oczekujących wozów grzmiała tryumfalna muzyka 566 nie zestrojonych ze sobą trąb; spocony tłum zgromadzony na ulicy wrzeszczał w pijackim podnieceniu. W sali wszakże, gdzie odbywała się uczta, panowała cisza pełna napięcia. — Trybunie Marcellusie Gallio — zaczął siląc się na majestatyczny ton Kaligula — oskarżono cię o przynależność do tajnego wywrotowego stronnictwa, tak zwanych chrześcijan. Podobno przywódcy tego spisku — gromadzącego przeważnie niewolników i złoczyńców — zapowiadają królestwo niejakiego Jezusa, Żyda z Palestyny, ukaranego śmiercią za zdradę i bluźnierstwa, zakłócanie porządku i podżeganie do buntu. Co na ten zarzut odpowiesz? Diana wpatrywała się w spokojną twarz ukochanego. Nie znalazła w niej strachu. Przeciwnie, sądząc z jego postawy, można by myśleć, że cesarz wyrządza mu zaszczyt. Jakże pięknie wyglądał w stroju trybuna! Ale dlaczego trzyma w skrzyżowanych na piersi rękach jakiś brunatny płaszcz? Diana ze ściśniętym gardłem poznała szatę. Gorąca łza spłynęła na jej policzek. Błagam Cię, Chrystusie! Marcellus ma z sobą Twoją szatę! Kocha Cię tak bardzo! Tak wiele już dla Ciebie złożył ofiar. Tak szczerze stara się zadośćuczynić za wyrządzoną Ci krzywdę! Błagam Cię, Chrystusie, obroń mojego Marcellusa. — Tak, to prawda, cezarze — odparł Marcellus głosem pewnym i tak donośnym, że wszyscy na wielkiej sali słyszeli każde słowo. — Jestem chrześcijaninem. Ale nie buntownikiem. Nie należę do żadnego spisku zmierzającego do obalenia Cesarstwa. Jezus, którego ukrzyżowałem, jest prawdziwie królem, ale królestwo Jego nie jest z tego świata. Jezus nie pragnie władzy doczesnej. Jego królestwo to stan umysłów i serc, które pragną pokoju, sprawiedliwości i dobrej woli wszystkich ludzi na całym świecie. — Powiadasz, żeś ukrzyżował tego Żyda? — krzyknął Kaligula. — Dlaczego więc ryzykujesz własne życie występując jako jego rzecznik? — Słuszne pytanie, cezarze. Jezus był niewinny, nie popełnił żadnego przestępstwa. Prokurator apelował do Jego prze śladowców, aby zostawili Go na wolności. Jezus nauczał prostych ludzi, żeby byli dla siebie nawzajem życzliwi, uczciwi, prawdomówni, miłosierni i wyrozumiali. Uzdrawiał chorych, przywracał wzrok ślepym, pocieszał strapionych. Ludzie — tysiące ludzi — ciągnęli za Nim tłumnie, słuchali Jego nauk i szukali u Niego pociechy. Opuścili synagogi, bo kapłani dbali tylko o dziesięciny i ofiarne zwierzęta; ludzie zmówili się, żeby 567 handlować tylko z uczciwymi kupcami, którzy nie oszukują na wadze... — Marcellus przerwał swoje długie przemówienie. — Mów dalej! — rozkazał cesarz. — Zdolny z ciebie obrońca. — Uśmiechnął się wzgardliwie: — Mało brakuje, a nawrócisz mnie na chrześcijaństwo. — Dostałem rozkaz przeprowadzenia egzekucji — podjął ze skruchą Marcellus. — Rozprawa w sądzie odbywała się w języku, którego nie znałem. Zdałem sobie sprawę z ogromu tej zbrodni, dopiero gdy ją popełniłem. — Zbrodnia, powiadasz? — krzyknął Kaligula z gniewem. — A więc posłuszeństwo rozkazom władz Cesarstwa uważasz za zbrodnię? — Cesarstwo składa się z omylnych ludzi, którzy czasem popełniają błędy. A to był najgorszy z wszystkich błędów. — Aha! Więc Cesarstwo błądzi! — oburzył się Kaligula. — Czy w swoim zuchwalstwie ośmielisz się twierdzić, że cesarz może się mylić? — To ja stoję dzisiaj przed sądem, a nie cesarz — odparł z ukłonem Marcellus. Odpowiedź zaskoczyła Kaligulę. Ciemny rumieniec oblał jego twarz. Usłyszał cichy śmiech Salome i to jeszcze bardziej roznieciło w nim gniew. — Co ty tam trzymasz w rękach? — spytał wskazując palcem. — To Jego szata, cezarze — odparł Marcellus i podniósł szatę, by cesarz mógł ją dobrze obejrzeć. — Miał ją na sobie idąc na ukrzyżowanie. — To bezczelność, że przyniosłeś tę szmatę tutaj! Oddaj ją dowódcy straży. Marcellus spełnił rozkaz. Oficer niechętnie wyciągnął rękę, ale szata upadła między niego a więźnia na posadzkę. Oficer wyniośle czekał, żeby więzień ją podniósł, lecz Marcellus stałbez ruchu. — Podaj to komendantowi! — krzyknął na niego Kaligula. Marcellus schylił się, podniósł szatę i znów podał oficerowi, który skinął na najbliższego gwardzistę, aby ją wziął. Gwardzista wziął szatę i natychmiast wypuścił ją z rąk. Wszyscy na sali wstrzymali oddech. — Przynieś to mnie! — krzyknął z brawurą Kaligula. Wysunął rękę rozcapierzając palce. Marcellus zbliżył się, żeby wykonać rozkaz, ale w ostatniej sekundzie cesarz spotkał spojrzenie Salome i dostrzegł jej ostrzegawczy sygnał. Zmienił nagle rozkaz: — Daj to córce legata Gallusa! Niech zachowa tę... pamiątkę. 568 To była najbardziej przejmująca chwila. Marcellus wyciągnął ramiona, a Diana wychyliła się skwapliwie z podium, na którym cesarski stół górował pośrodku; patrzyli sobie w oczy z poufnym, czułym uśmiechem, jakby nikogo prócz nich dwojga nie było na sali. Potem Marcellus cofnął się na swoje miejsce obok oficera, a wzrok wszystkich biesiadników skierował się na Dianę, która z rozpromienioną twarzą tuliła w objęciach szatę, patrząc na nią z niemal macierzyńską tkliwością. Niełatwo było wprawić Kaligulę w zakłopotanie, ale i on musiał wyczuć, że sytuacja skomplikowała się dziwnie. Za-inscenizował to widowisko, żeby dać lekcję senatorom. Niech dostojni mężowie dowiedzą się, że nowy cesarz żąda bezgranicznej lojalności i bezwzględnego posłuszeństwa zarówno od nędzarzy, jak od bogaczy i ludzi piastujących wysokie stanowiska. Efekt zawiódł jego oczekiwania. Inni aktorzy źle odegrali rolę i zepsuli zabawę cesarzowi. Wzbierała w nim wściekłość, z twarzą wykrzywioną gniewnym grymasem zwrócił na Marcellusa oczy pałające nienawiścią: — Jak się zdaje, przywiązujesz wielkie znaczenie do tego starego płaszcza! — Tak, cezarze — spokojnie odparł Marcellus. — Czy jesteś tak głupi, że przypisujesz tej szacie jakąś magiczną siłę? — Ma ona szczególną moc, cezarze, dla tych, którzy wierzą, że nosił ją Syn Boży. Szmer przebiegł po wielkiej sali, jakby wszyscy mimo woli jednocześnie zachłysnęli się oddechem, cichy pomruk niedo wierzania i metaliczny szczęk mieczy ocierających się o pochwy, gdy żołnierze poruszyli się, by spojrzeć pytająco jeden na drugiego. , — Bluźnierco! — wrzasnął Kaligula. — Masz czelność tutaj, podczas święta ku czci Jowisza, głosić z całym spokojem, że ten twój ukrzyżowany Żyd jest Synem Boga? — Nie uchybiam w niczym Jowiszowi, cezarze. Wiele pokoleń naszego ludu modliło się do Jowisza i mój Król nie zazdrości mu tych hołdów. Lituje się nad tęsknotą każdego człowieka, który pragnie znaleźć schronienie pod jakimś opiekuńczym skrzydłem. Nie przyszedł na świat, żeby to pragnienie potępić, ale żeby wezwać wszystkich, którzy łakną prawdy i miłosierdzia, do słuchania Jego nauki i naśladowania Jego uczynków. Diana czuła się dumna, bardzo dumna z Marcellusa. To me on był oskarżonym, to raczej wszyscy inni na sali stanęli przed 569 sądem. Kaligula wściekał się, ale nie miał argumentów. Ach! — pomyślała Diana. — Jakim wspaniałym cesarzem byłby Marcellus. Miała ochotę krzyknąć: „Senatorowie! Dajcie wła dzę Marcellusowi! On sprawi, że nasze Imperium będzie naprawdę wielkie!" Z placu dobiegała coraz głośniejsza muzyka. Wrzaski tłumów brzmiały niecierpliwie, nagląco. Procesja powinna już ruszyć do świątyni. — Trybunie Marcellusie Gallio! — surowo przemówił Kaligula. — Nie chciałbym skazywać cię na śmierć w obecności twojego sędziwego ojca i innych czcigodnych mężów, którzy tak samo jak on wiernie służą Cesarstwu w senacie. Namyśl się więc dobrze, zanim odpowiesz na ostatnie, rozstrzygające pytanie. Czy gotów jesteś odwołać swoje słowa i raz na zawsze wyrzec się błędnej wiary w Galilejczyka Jezusa, który mienił się królem? Znowu szmer przebiegł salę. Zauważono, że Salome z przekornym uśmiechem i lekkim wzruszeniem ramion podniosła ze stołu szmaragdową bransoletę cesarza i zapięła ją na własnej ręce. — Cezarze — powiedział Marcellus — jeżeli Imperium pragnie pokoju, sprawiedliwości i dobrej woli w stosunkach między ludźmi, mój Król będzie sojusznikiem Cesarstwa i jego cesarza. Jeżeli Imperium i cesarz obstaje przy niewolnictwie i rzeziach, szerząc strach, cierpienia i rozpacz w całym świecie... — głos Marcellusa nabrał spiżowych tonów — ...jeżeli lud nie może spodziewać się z rąk cesarza niczego prócz kajdan i nędzy, to mój Król wystąpi przeciw Cesarstwu i naprawi krzywdy. Nie jutro, cezarze! Nie będziesz miał szczęścia dożyć nowego królestwa, ale kiedyś nadejdzie ono z całą pewnością. — To twoje ostatnie słowo? — spytał Kaligula. — Tak, cezarze. Kaligula wyprostował się dumnie. — Trybunie Marcellusie Gallio! — oznajmił. — Rozkazuję mojej gwardii, żeby wyprowadziła cię na Pole Łuczników i wykonała natychmiast wyrok śmierci. Jesteś skazany za zdradę stanu. Jeszcze nie przebrzmiały słowa tego wyroku, gdy wszystkich obecnych zaskoczyło nowe wydarzenie. Diana opuściła swoje miejsce za cesarskim stołem, pewnym krokiem, z podniesioną głową zeszła po stopniach z podium i stanęła u boku Marcellusa, który objął ją ramieniem. — Nie, kochanie — błagał, nie zważając na to, że wszyscy 570 go słyszą. — Proszę cię, nie! Nie rób tego! Ja chętnie umrę, ale ty nie powinnaś narażać życia. Pożegnaj mnie i odejdź! Diana z uśmiechem spojrzała mu w oczy, a potem zwróciła się do cesarza. Głosem dziwnie u tak młodej dziewczyny głębokim, bardzo wyraźnie i tak donośnie, że każdy na sali musiał ją słyszeć, oświadczyła z wielkim spokojem: — Cezarze! Ja także jestem chrześcijanką, a Marcellus jest moim mężem. Pozwól, że razem z nim pójdę na śmierć. Zewsząd odezwały się stłumione okrzyki protestu. Kaligula nerwowo przebierał palcami i potrząsał głową. — Córka legata Gallusa jest bardzo odważna — przyznał protekcjonalnym tonem. — Ale nie ciąży na niej żadne oskarżenie i nie mam ochoty jej karać. Kochasz męża, ale twoja miłość na nic mu się nie zda po śmierci. — Owszem, cezarze, zachowam nawet po śmierci moją miłość, jeśli umrzemy razem. Nigdy nie będziemy rozłączeni, oboje będziemy żyli wiecznie w królestwie miłości i pokoju. — W królestwie! — zaśmiał się sarkastycznie Kaligula. — A więc ty także wierzysz w te niedorzeczne bajki o królestwie! Ano, w każdym razie — niedbale strzepnął ręką — odsuń się od skazańca. Nie byłaś sądzona i nie wydałem na ciebie wyroku. — Pozwolisz, cezarze, że ci zaraz dostarczę dowodów swojej winy i podstawy do skazania. Nie chcę ani godziny dłużej żyć w Cesarstwie tak już bliskim upadku, że zgadza się znosić rządy władcy, którego wcale nie obchodzi los poddanych. Okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi słuchaczy. Kaligula oniemiał i stał z otwartymi ustami. — Sądzę — ciągnęła nieustraszona Diana — że wyrażam myśli wszystkich obecnych rozumnych ludzi, którzy wiedzą, że naszemu państwu grozi zguba, i wiedzą, co jest tego przyczyną. Ja mam innego Króla i pragnę razem z moim mężem pójść do Jego królestwa. Twarz Kaliguli zsiniała z wściekłości. — Na bogów! Pójdziesz tam! — wrzasnął. — Oboje pój dziecie do tego swojego królestwa. Gwałtownym gestem dał znak komendantowi straży. Ten wykrzyknął rozkaz. Rozległ się przenikliwy sygnał trąbki i przeciągły warkot bębnów. Pretorianie czekali sprężeni na słowo komendy, które padło w tej samej chwili. Marcellus i Diana, trzymając się za ręce, otoczeni czworobokiem żołnierzy, ruszyli szerokim przejściem między stołami ku wspaniałej sklepionej bramie. Stary Gallio, drżąc na całym ciele, próbował przecisnąć się ku nim przez tłum, ale ręce przyjaciół i ich ostrzegawcze szepty powstrzymały go. Skazańcy wraz z eskortą zniknęli za sklepioną marmurową bramą i nagle ciszą na sali wstrząsnął ochrypły pijacki śmiech Kaliguli. Zanosząc się histerycznie cesarz krzyknął na cały głos: — Idą do lepszego królestwa! Ha ha ha! Idą na spotkanie ze swoim królem! Nikt jednak nie podzielał tego szyderczego humoru. Ani na jednej twarzy nie było uśmiechu. Wszyscy stali w posępnym milczeniu. Kaligula spostrzegł wreszcie, że jest odosobniony w swej wesołości, i nagle spochmumiał. Bez słowa pożegnania zaczął chwiejnie złazić ze stopni podium; Kwintus podbiegł skwapliwie podeprzeć go ramieniem. Przed pałacem trąby grzmiały na cześć Jowisza. Diana i Marcellus trzymając się za ręce szli rytmicznym krokiem pomiędzy pretorianami, oboje bardzo bladzi, ale uśmiechnięci. Minęli długi korytarz, po marmurowych schodach zeszli na rojący się od tłumów dziedziniec. Ludzie, nie wiedząc, co się stało na zakończenie uczty, myśleli, że to pierwsi z jej dostojnych uczestników spieszą, by włączyć się w procesję do świątyni Jowisza, więc powitali ich potężnymi wiwatami. Z tłumu wysunął się zapłakany stary Marcipor. Marcellus szepnął coś Dianie. Skinęła głową z uśmiechem. Przemykając pomiędzy dwoma pretorianami rzuciła szatę w wyciągnięte ramiona starego niewolnika. — Oddaj ją Wielkiemu Rybakowi! — powiedziała.