ALISTAIR MACLEAN SIMON GANDOLFI Złota Dziewczyna Tytuł oryginału Golden Girl Przełożył: JULIUSZ Garztecki 1992 Podziękowania Chociaż czytelnikom, którzy odwiedzili Belize, geografia kraju może wydać się znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobraźni. Topograficzne podobieństwa między wymyślonym i realnym są czysto przypadkowe lub wynikają z ubóstwa wyobraźni; także wszystkie postacie tej książki są fikcyjne. Podkreślam to, ponieważ została ona napisana w Belize. Belize jest krajem godnym zazdrości z powodu jego wolności rasowej, społecznej i politycznej, jak również z powodu piękna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Spośród wielu Belizan, którzy okazali mi gościnność, chciałbym specjalnie podziękować Lucy i Mickowi Flemingom, jak również ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdzież indziej na świecie mógłbym oglądać i słuchać ponad stu różnych gatunków ptaków z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wiosłując w dół rzeki, o brzegach porośniętych deszczowym lasem? Pete Hendrik leżał uśpiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknął się na dźwięk budzika. Oba silniki pracowały równym rytmem. Choć budzik nastawił osobiście, sprawdził też godzinę na swym lotniczym zegarku. Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez otwarte drzwi kokpitu. Żadnych zmian na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny księżyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazała się prawidłowa. Pete zaczął swą karierę zawodową jako drugi pilot transportowców Air Force w Korei. Teraz woził kokainę z Kolumbii do Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał się za amatora mocnych trunków i zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposób, aby to wpływało na jego zdolność pilotowania. Ale uwielbiał balangi. Gdyby nie one, mógłby latać w służbie którejś z solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzić do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze złotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete był sześć razy żonaty i miał jedenaścioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu aż po trzydziestosześcioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obrońców z Urzędu w Nebraska City. Żony były tym, co wysysało pieniądze Pete'a i spowodowało, że latał dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego - żony i pieriestrojka. W okresie pomiędzy pracą dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latał głównie dla Air America i innych linii, które były przykrywką dla działań CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonując zrzutów dla nikaraguańskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracił tę pracę, a groziło też, że połowa CIA stanie się zbędna. Wyszła z mody zarówno konfrontacja, jak ludzie, którzy z niej żyli. Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt wiele, by sypiać skulonym na nadmuchiwanym materacu - uznał Pete podnosząc się i próbując rozgimnastykować zesztywniałe ramiona. Napełnił dwa kubki kawą z termosu, czarną z podwójnym cukrem. Przecisnąwszy się przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na przyrządach, a dopiero potem wcisnął się na fotel pilota. Zużycie paliwa czternaście galonów, kurs 358, wysokość pięćset, ciśnienie oleju czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące czterysta, przypuszczalny czas lądowania - wszystko w najlepszym porządku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak właśnie było planowane. Zadowolony z wyników, wręczył kubek kawy młodemu drugiemu pilotowi. Pete uważał szczupłego, ciemnoskórego i młodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w myśli nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak potrafił utrzymać się na założonej wysokości i kursie, ale Pete nie zaryzykowałby życia, powierzając mu lądowanie w ciemności na nieznanym pasie, oznakowanym światłami, błyskającymi tylko na parę sekund. Dla Pete'a takie lądowania były po prostu sposobem na życie. Nie miał pojęcia, jak Dzieciak dostał się do tej roboty. Owszem, lubił prochy i być może był winien pieniądze komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w hierarchii. Może też zwyczajnie chciał zgromadzić kapitał. Pete'a to nie obchodziło. Sam zgodził się na jeden kurs, dwadzieścia tysięcy dolarów. To wystarczy jego szóstej żonie na zapłacenie hipoteki własnościowej mieszkania na Florydzie. A potem będzie musiał już tylko zarabiać na utrzymanie ich chłopca - dzięki Bogu, że mieli tylko jednego. I żadnych żon więcej. Dla numeru sześć był za stary - w każdym razie to, a nie jego balangi, określiła jako powód wyrzucenia go za drzwi. Pete nie lubił kokainy i nie lubił Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą, musiał przyznać w myśli, że działali sprawnie. Załaduj pięćset galonów paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć nisko, aby góry zasłaniały cię przed radarem, wywal koks z ładowni nad pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan na tankowanie, a stamtąd prosto do Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i dwadzieścia patyków. Szybkie pieniądze. Pete nigdy nie był w Belpan. Tego rodzaju kraj można było odwiedzić tylko przez pomyłkę. Stumilowy, wąski pasek nad oceanem, w większości bagnisty; łańcuch górski odcinający pasek od zaplecza Ameryki Środkowej oraz łańcuch piaszczystych wysepek, osłoniętych rafą koralową. Pete nie mógł sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale w każdym razie do początku lat sześćdziesiątych, Belpan należało do Brytyjczyków. A potem się go pozbyli. Celem lotu Pete'a był prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie światło w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na końcu pasa. Na podejściu do lądowania żadnych drzew, może więc lecieć tuż nad powierzchnią morza. Pełnia księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów. Dzieciak pokazał w dół na kępę palm stojących przy smudze piasku i z wielką pewnością siebie tknął palcem w mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył, ani nie zaprzeczył. Daleko w przodzie i na zachód widział rozrzucone światła czegoś, co musiało być Belpan City. W Belpan nigdzie indziej nie było tyle świateł. Pod nimi widać było nieregularną linię piany na skraju rafy. Za dziesięć minut znajdą się nad wysepką San Paul, a po dalszych pięciu zapali się niebieskie światło. Jedno okrążenie, i ląduj - tak brzmiały instrukcje Pete'a. Jeśli nie liczyć zdarzających się od czasu do czasu szałasów rybackich, San Paul było pierwszą zamieszkaną wyspą na ich trasie przelotu: pół tuzina hotelików z elektrycznością z własnych generatorów oraz jakieś pięćdziesiąt domów. Ponieważ hotele wyłączały generatory o północy, przy odrobinie szczęścia okaże się, że wszyscy są już w łóżkach. Pete po raz ostatni spróbował rozgimnastykować zesztywniałe ramiona, po czym zapiął pasy i sięgnął po okulary. Nie zadał sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczyło, że kiwnął mu głową i przejął stery. W chwili gdy dokończył kawy i poczuł, jak reaguje samolot, wysepka San Paul leżała przed nimi, odrobinę na lewo. Na plażę wyciągnięto kilka skiffów z przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocną rosą. Były też tam światła i tłumek tańczących. Wyglądało to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjęcie. Gdyby on tam był i usłyszał samolot, nisko lecący w stronę wyspy Canaka, trudno byłoby mu oprzeć się chęci porwania skiffa i pomknięcia za nim, by sprawdzić, co robi samolot o tak późnej porze. Ale Pete wiedział, że jeśli którykolwiek z bawiących się popłynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony. Do niego samego strzelano więcej razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej strony też się nastrzelał, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabić jakiegoś na pół pijanego dzieciaka z powodu ładunku kokainy, to nie było coś, co Pete... Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewała ku czci pełni Księżyca muzyka reggae. San Paul było największą z tamtejszych wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się plaga Karaibów: chmura maleńkich moskitów. W gwarze Belpan nazywano je "niewidymki" i nie była dla nich żadną przeszkodą siatka przeciw moskitom. Ponieważ zapowiadała się bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko ze skorup orzechów kokosowych i przypiekał nad żarem langusty. Większość jego gości stanowili studenci amerykańskich college'ów lub świeżo upieczeni absolwenci. Główną atrakcją Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposażenie hoteli odstrasza rodziców młodych turystów. Rum kosztuje dolara butelka, a biały rum zmieszany pół na pół ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Południowej na stałym lądzie uprawiają marihuanę. Są potomkami zbiegłych niewolników; ścigają się na żaglowych dłubankach, tańczą przez większość nocy i z radością pozostawiają zajmowanie się polityką Latynosom i Kreolom. Złota Dziewczyna, pięćdziesięciostopowy katamaran z ożaglowaniem, stała na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pół mili stamtąd. Jej smukłe, lakierowane kadłuby ledwie były widoczne z plaży. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany był linką do rufy katamaranu, a z tylnych żurawików zwisał purpurowy motocykl BMW R100 GS Enduro. Złota Dziewczyna została zaprojektowana i zbudowana przez stocznię jachtową Rod MacAlpine-Downey z prasowanej na zimno sklejki okrętowej, jako wyścigowy statek I pełnomorski. Szybkość katamaranów jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza dziobom, by uniknąć nurkowania, dobry konstruktor stara się zapewnić szczególną lekkość. Na Złotej Dziewczynie pokład średniówki, łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy stopy przed centralną nadbudówką. Od tego miejsca aż do dziobów kadłuby połączone były siecią z calowych taśm nylonowych. Leżał na niej, wygodnie rozwalony, mężczyzna, przyglądając się zabawie na plaży przez lornetkę Zeissa. Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał też inne nazwiska, ale prawdziwego nie mógł nigdy już użyć, ponieważ naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick Mahoney został zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w każdym razie doniosły gazety, wraz ze zdjęciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padał wówczas taki deszcz, że twarze żałobników były ledwie widoczne w szarym, zimowym świetle, a do tego na wpół ukryte w podniesionych kołnierzach płaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed złą pogodą, ociekających wodą rondach kapeluszy. W Belpan znany był jako Trent, to nazwisko uznał za wygodne. Liczył sobie lat trzydzieści pięć; ubrany był w ciemnoniebieskie bawełniane spodnie od piżamy i tego samego koloru podkoszulek. Miał czarne włosy, długie i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą brodę - nawet wyszkolony obserwator miałby trudności z opisaniem rysów jego twarzy. Oczy miał ciemne, prawie czarne; ciało elastyczne, z silną muskulaturą. Może w niezbyt stosowny sposób przyozdobił szyję obrożą z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczył tak daleko od brzegu, by uchronić się przed "niewidymkami". Nad rafą przelała się nieduża fala, łagodnie kołysząc wielkim katamaranem. Cofając się, woda wysysała koral, a jej siorbanie i chłeptanie przypomniało Trentowi, jak jego irlandzki dziadek ssał swój półkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni kamizelki, obok ciężkiego, złotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka była źle dopasowana. Warkot samolotu odwrócił uwagę Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z południa, nisko, kursem równoległym do wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspiął się na maszt. Z wysokości siedemdziesięciu stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne maszyny. Z samolotami był dobrze obeznany. W przeszłości wyczekiwał na trawiastych pasach w ciemności, starając się usłyszeć pomimo ryku silników, czy nie nadciąga groźba w postaci mężczyzn i nagłego światła reflektora, który miał go uczynić widocznym w celowniku kałasznikowa. Zbliżający się samolot był dwusilnikowy, leciał powoli. Trent wyobraził sobie mapę. Jedyny pas na wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City, został zbudowany na wyspie Canaka o pięć mil od San Paul przez amerykańskiego miliardera, właściciela firmy kosmetycznej. Mieszkał tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim białym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent miał mały drewniany domek rekreacyjny przy plaży. W Anglii nazwano by go domkiem z łaski królewskiej, gdyby miliarder występował w roli królowej brytyjskiej. Zsunąwszy się z masztu, Trent przedostał się do schowka na żagle, umieszczonego w przedniej części lewego kadłuba. Wszystkie foki miał tam zwinięte i umocowane w przewiązkach. Wybrał lekki latacz i wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie zawisł w swym oplocie jak długa, biała kiełbasa na tle nocnego nieba. Aby jeszcze bardziej zmniejszyć obciążenie dziobów, Trent używał do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie paroma metrami łańcucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia przed przetarciem oraz przyciśnięcia łapy kotwicy płasko do dna morskiego, by pazury łatwiej się w nim zagłębiły. Dla uniknięcia brzęku łańcucha, Trent wciągał cumę tak długo, aż pokazały się pierwsze ogniwa. Przymocował koniec łańcucha do cumy pontonu, odszaklował łańcuch od linki nylonowej i pozwolił zodiakowi oddryfować. Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą od dolnego liku żagla aż do kokpitu, uwolniło latacz z przewiązu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkości i lekkości w całym ożaglowaniu jachtu. Poza rafą i po wyjściu spod osłony wyspy, Trent znalazł akurat tyle wiatru, ile potrzeba było, aby wypełnić żagiel. Katamaran nabierał szybkości, a Trent słuchał cichego plusku, dochodzącego od dziobów unoszących się nad powierzchnią wody. Z uniesionymi mieczami Złota Dziewczyna miała zanurzenie dwóch stóp. Pomiędzy dotychczasowym kotwicowiskiem i Canaka nie było raf tak bliskich powierzchni, nie musiał więc zaglądać do mapy. Podwójny rumpel umocował taśmami z gumy gąbczastej, pozwalając Złotej Dziewczynie żeglować swobodnie, sam zaś znów wspiął się na maszt. Samolot zrobił pełne okrążenie i znowu znalazł się na poprzednim kursie. Trent usłyszał, że pilot przymyka przepustnicę silnika dokładnie w chwili, gdy maszyna znalazła się nad wyspą. W tym momencie ujrzał także, a przynajmniej tak mu się wydało, błysk trzech czerwonych świateł na Canaka. A potem błysnęło białe światło tak jaskrawe, że nawet z odległości czterech mil prawie oślepiło Trenta. Silniki samolotu zgasły. Rozległa się seria uderzeń i trzasków, jakby ciężki mężczyzna, potknąwszy się na nasypie kolejowym, spadł na warstwę suchych gałęzi i starych puszek. Aby zminimalizować opór powietrza, fały do podnoszenia żagli biegły na Złotej Dziewczynie wewnątrz aluminiowego masztu, a koło topu znajdowały się małe drzwiczki kontrolne. Trent otworzył je, zahaczył palcem o nawoskowaną linkę i wyciągnął walthera PPK z dwoma zapasowymi magazynkami, zapakowanego do polietylenowej torebki. Przebywszy połowę drogi od kotwicowiska do Canaka, usłyszał, jak w stronę stałego lądu ucieka z wyspy pełnym gazem motorówka. Dotarcie do wysepki zajęło mu godzinę. Zrzucił żagiel, za burtę na rufie opuścił małą kotwicę zawoźną, bardzo ostrożnie, by nie plusnęła zanurzając się w wodzie; poluzował cumę rufową i trzymając na kotwiczce skierował Złotą Dziewczynę na plażę, tak aby dzioby ledwie dotknęły piasku. Wyskoczył za burtę, przeciągnął cumę za pień palmy na brzegu, wrócił na pokład i odbił katamaranem na dziesięć stóp od plaży. Obawiał się, że poczuje smród benzyny. Rzeczywiście był, ale bardzo słaby. Samolot musiał lecieć na resztkach paliwa. Na otwartej przestrzeni, zwłaszcza w nocy, Trent był bardzo ostrożny. Pobiegł cichym truchtem pod osłoną palm wzdłuż pasa startowego, z waltherem w dłoni, gotową do zapalenia silną latarką i miniaturowym aparatem fotograficznym w kieszeni. Samolot leżał na drugim końcu pasa, z dziobem wbitym między dwa drzewa. Skrzydła leżały z tyłu, oderwane uderzeniem o pnie, co wyhamowało szybkość maszyny i utrzymało kadłub w pozycji poziomej - pilot albo miał wielkie szczęście, albo był niezwykle sprawny. A może jedno i drugie, pomyślał Trent. Odczekał jeszcze pięć minut w cieniu, nasłuchując, z pistoletem opuszczonym wzdłuż boku. Potem obszedł samolot od przodu i ujrzał pilota - ciemny kształt za roztrzaskanym wiatrochronem. Drzwi w prawej burcie, prowadzące do kabiny towarowej, były otwarte. Wspiął się do środka. Większość przestrzeni od drzwi do ogona zajmował zbiornik paliwa. Od niego w stronę dzioba biegł pręt z żebrówki, do którego przymocowano szereg stalowych pojemników, dwukrotnie większych od butli sprężonego powietrza, używanych przy nurkowaniu z akwalungiem. Przez zaścielające pokład szczątki Trent pobrnął do kokpitu. W jego drzwiach leżał w kałuży krwi młody, ciemnowłosy mężczyzna, zapewne drugi pilot. W świetle latarki Trent dostrzegł odłamek szkła, wbity głęboko w szyję młodzieńca. Szkło przecięło tętnicę. Siła bezwładności cisnęła pilota do przodu, na drążek sterowy; ciemię miał roztrzaskane od zderzenia z wiatrochronem. Ułożywszy ciało na fotelu, Trent znowu zapalił latarkę i w jej świetle ujrzał szeroką, mięsistą twarz z nieco obwisłymi policzkami, zmiażdżonym nosem i oczami wyblakłymi od słońca i używania alkoholu. Krótko przycięte włosy zalane były krzepnącą krwią. Awanturnik z barów - pomyślał Trent, zobaczywszy pokryte bliznami knykcie dłoni - po sześćdziesiątce, zbyt stary do takiej roli. Znał tego człowieka - nie osobiście, ale jako typ: jeden z Byczych Starych Chłopów. Piloci w służbie towarzystw naftowych, w aerofoto, pracujący dla Air America lub zatrudniani w maleńkich, półoficjalnych operacjach, jakie umiały sobie wydumać najpaskudniejsze z wydziałów CIA. Życie Trenta bardzo często zależało od współpracy z nimi, a z tych doświadczeń wyniósł przekonanie, że Bycze Stare Chłopy nie stają się Byczymi Starymi Chłopami praktykując nocne lądowania z odpiętymi pasami bezpieczeństwa. Pochyliwszy się nad nieboszczykiem oświetlił latarką rozbity wiatrochron. W miejscu w które pilot uderzył głową, obluzował się mały kawałek szkła. Trent otworzył swój nóż bosmański i wyważył odłamki z oprawy, uważając, by nie zabrudzić ich krwią. Do jednego z nich przylepił się płatek czegoś srebrnoszarego. Trent wytarł nóż do czysta, zeskrobał płatek, znalazł tablicę nawigacyjną pilota i potarł płatek o czyste miejsce na mapie. Zostawił szarą kreskę. Kieszenie pilota były puste, a w kokpicie nie było innych dokumentów, niż mapy lotnicze południowych Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Ameryki Środkowej. Drugi pilot również miał puste kieszenie. Trent przyjrzał się uważniej ranie jego gardła. Sfotografował obu nieboszczyków, a potem przecisnął się na powrót do ładowni i zbadał stalowe pojemniki. Było ich piętnaście, wszystkie z przykręcanymi pokrywami i ważące po jakieś dwadzieścia kilo. Trent otworzył jeden, zanurzył zwilżony palec w białym krystalicznym proszku wewnątrz i potarł nim dziąsło. Natychmiastowa utrata czucia w tym miejscu oraz smak wystarczyły mu w zupełności. Pięć kilogramów stali, reszta kokaina. Piętnaście razy piętnaście, dwieście dwadzieścia pięć kilo. Trzy i pół miliona dolarów w hurcie, trzynaście po podzieleniu na gramy i w sprzedaży ulicznej. Trent zamknął pojemnik i podkoszulkiem wytarł swe odciski palców. Zeskoczywszy na ziemię obejrzał piasek w poszukiwaniu śladów stóp. Były jego własne, wyraźne, i to wszystko. Z pistoletem gotowym do strzału zanurzył się na sto jardów między drzewa, robiąc koło. Wreszcie natrafił na ślady, których oczekiwał. Jeden człowiek, mocno obciążony, dwukrotnie przeszedł z plaży i z powrotem. Ślady rozdzielały się o jakieś pięćdziesiąt jardów od samolotu. Trent poszedł wzdłuż lewego. Kończył się w głębi lądu o sto jardów od końca pasa startowego. Cofnąwszy się, podążył prawym odgałęzieniem. To samo, z jedyną różnicą, że kończyły się wśród drzew w odległości sześćdziesięciu Trenta ogarnęła zimna, przejmująca wściekłość. Poszedł środkiem pasa, szukając śladów poślizgu w miejscu, gdzie samolot zetknął się z ziemią. Zmierzył krokami odległość od śladów do plaży. Sto piętnaście jardów, lądowanie bliskie doskonałości, jak przystało na łabędzi śpiew Byczego Starego Chłopa. W osiemnaście minut później Trent podniósł kotwicę, zrzucił i zwinął żagiel, i włożył walthera z powrotem do skrytki. Z kokpitu prowadziła zejściówka do wielkiej, jasnej i przewiewnej nadbudówki na pokładzie średniówki. Na prawo od schodków stał stół z mapami morskimi. Przednią część salonu wypełniała ogromna, półksiężycowata kanapa z szaroniebieskim obiciem, otaczająca stół jadalny z politurowanego mahoniu, przymocowany do gniazda masztu. Z salonu prowadziły schody do wnętrza każdego z kadłubów, gdzie mieściły się dziobowe i rufowe kabiny, każda z dwiema kojami, umywalką i osobną toaletą. Kabiny prawego kadłuba rozdzielał dobrze zaopatrzony kambuz. Symetrycznie, w lewym kadłubie, znajdował się prysznic, wielki zlewozmywak, warsztat i magazyn sprzętu fotograficznego. Trent wywołał i porobił odbitki z filmu zrobionego wewnątrz samolotu. Potem wyciągnął śpiwór na pokład. Obudził go ryk zbliżającego się pięćdziesięciokonnego silnika przyczepnego Johnstona. Do Belpan importowano silniki Johnston, Mercury i Yamaha, a Trent szybko nauczył się je odróżniać po odgłosie rur wydechowych. Otworzył jedno oko i zaraz je przymrużył, spojrzawszy na słońce, wznoszące się nad cienką warstwą porannej mgiełki, stojącą nad stalowobłękitnym Morzem Karaibskim. Od strony słońca pojawił się dwudziestostopowy, biały, bezpokładowy skiff do połowu langust. Sternik zakręcił kołem sterowym i skiff zakończył ślizg, przysuwając się burtą do Złotej Dziewczyny. Jego fala rufowa, trafiwszy między kadłuby katamaranu, wyprysnęła w górę, zalewając Trenta i jego śpiwór. Sternik chwycił za reling Złotej Dziewczyny, utrzymując skiff z dala od niepokalanego lakieru katamaranu. Był to mniej więcej dwudziestopięcioletni Latynos, niski, muskularny, ze sklepioną klatką piersiową nurka. Codzienne przebywanie na słońcu spaliło jego skórę prawie do czerni, a sól morska wybieliła końce jego ciemnych włosów na blond. Błyszczące czarne oczy i szeroki uśmiech wskazywały, że był zadowolony z siebie, zachwycony całym światem i tym wszystkim, co mu może przynieść przewidywalna przyszłość. Trent zazdrościł młodemu marynarzowi jego pewności siebie. Otarłszy sól z oczu, odezwał się po hiszpańsku: - Carlos, pewnego dnia wpadniesz na mnie od strony słońca, a ja ci odstrzelę łeb. Trent mówił z kastylijskim akcentem i nieco zbyt precyzyjnie, biorąc pod uwagę, że jego głos dochodził ze śpiwora o piątej rano, w pewnym oddaleniu od wybrzeża Ameryki Środkowej. Marynarz nazwał go maricon i oświadczył: - Vega, zarobimy sobie na śniadanie... Mając rozłożone na dnie oceanu dwieście pułapek na langusty, Carlos zarabiał o wiele więcej niż koszt śniadania. Wydatki miał minimalne: samochodu nie posiadał, bo na San Paul nie było szosy, a gdyby nawet była, to nie miałby dokąd nią pojechać. Nowe dżinsy, jedne szorty, kilka podkoszulków - i to wszystko na całe sześć miesięcy sezonu połowów. Był właścicielem dwóch mieszkań własnościowych w Miami i w połowie zapłacił już za trzecie. Trent, nurkując swobodnie, pomógł mu opróżniać pułapki - podnoszenie ich zabrałoby dwa razy tyle czasu. O dziesiątej skończyli robotę. Trent chciał ponownie rzucić okiem na Canaka przy świetle dziennym, ale nie chciał też zwracać na siebie uwagi, podpływając tam Złotą Dziewczyną. Wobec tego poprosił o wypożyczenie skiffa, obiecując go odstawić do nabrzeża Spółdzielni Rybackiej. Gdy Carlos wyładowywał tam langusty, Trent przespacerował się do baru Jimmy'ego, gdzie spotykali się wszyscy na San Paul. Po drodze musiał obejść czterech młodych Amerykanów, siedzących pośrodku ścieżki i, jak się zdawało, dyskutujących, co zrobić z resztą dnia. Jimmy, Kreol po pięćdziesiątce, zaczynał tyć z braku wysiłku fizycznego. Połowy langust dostarczyły mu środków na wybudowanie baru i restauracji, a nad hangarem na łodzie nadbudował dziesięć pokoi z łazienkami, które nawet od czasu do czasu działały. Zarówno bar, jak restauracja prosperowały, a Jimmy sprowadził ze Stanów odtwarzacz video, na którym pokazywał filmy fabularne - pirackie kopie, przegrywane przez teściową kuzyna, która wyszła za mąż za lekarza i mieszkała w południowej Kalifornii. Z honorariów za tę czynność teściowa opłacała swe brydżowe przegrane. Doszedłszy do średniego wieku, Jimmy zmienił zainteresowania z wyspiarskiego przedsiębiorcy na plażowego filozofa. Trent znalazł go siedzącego na leżaku pod palmą, przed frontem baru. Nieco wcześniej Jimmy zaczął zwijać papierosa z zawartości leżącego mu na kolanach kapciucha, w którym jednak nie było tytoniu. Przylizawszy cztery bibułki z podgumowanym brzegiem połączył je w całość, ale następnie albo wyczerpał całą energię, albo przeszkodziła mu w dalszych czynnościach nowa myśl. Myślenie było głównym zajęciem Jimmy'ego. Całą resztą zajmowała się jego żona i czworo dzieci. Trent przysiadł, oparłszy się plecami o ścianę, i zaczął czekać, aż Jimmy powróci stamtąd, gdzie w tej chwili przebywał. Wreszcie Jimmy odezwał się. - Słyszałeś, że tej nocy na Canaka rozbił się samolot? Powiedzieli o tym w radiu o dziewiątej. Trent odparł, że łowił na oceanie. - A co złowiłeś? - spytał Jimmy. - Wyciągaliśmy langusty z młodym Carlosem - odparł Trent. Jimmy stracił zainteresowanie tą sprawą. Na wyspie San Paul langusty były tańsze od kurzych jaj i znacznie łatwiej było na nie trafić. - Trent, mój chłopcze, jeśli trafią się okonie morskie, to je przynieś. Trent obiecał, że tak zrobi. Ryby łowione kuszą dla restauracji Jimmy odliczał z jego rachunku barowego. Jimmy pokazał palcem na drewniane molo. - Prezydent łowi tam ryby. Cholerny matros zapomniał, co miał go zabrać. Trent spytał, czy prezydent ma odpłynąć na wyspę Canaka i Kreol potwierdził skinieniem głowy. - Mógłbym go zawieźć skiffem młodego Carlosa - powiedział Trent. Jimmy z roztargnieniem pomacał trawkę w swym kapciuchu. A potem potrząsnął głową, jakby oganiał się przed muchami. - Trent, mój chłopcze, no nie wim, ale ten tam człowiek powiada, że prezydent wącha się z Colombianos. - Podniósł leżącą na piasku gazetę i cisnął Trentowi na kolana. Był to Belpan Independent, cztery strony zamazanego druku, ale i tak najlepsza gazeta w Belpan. Ona i Belpan Times. Trent słyszał, że w ostatnich dwóch miesiącach obie zmieniły właścicieli. Przeczytał artykuł, który należał do klasyki rodzaju: najpierw obelżywe przypuszczenia, rozbudowane następnie w oskarże nie, że prezydent jest na liście płac kolumbijskich handlarzy kokainą, pozwalając im na tankowanie paliwa na pasach startowych w dżungli Belpan i na głównej szosie. W zeszłym tygodniu dwusilnikowy de havilland otter, wyładowany kokainą, zwalił się do przepustu podczas nocnego lądowania na nie ukończonym odcinku nowej szosy, biegnącej przez nie zaludnioną, północną część kraju. A obecna, kolejna katastrofa na wyspie Canaka doleje oliwy do ognia w chwili, gdy Belpan zbliża się do wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Trent zwrócił gazetę Jimmy'emu i powędrował w stronę przystani. Czterech młodych Amerykanów siedzących na ścieżce zmieniło się w pięciu, przesunęli się też o parę jardów, by pozostać w cieniu. Jeden z nich powiedział "cześć", co Trent uznał za mniej więcej stosowne. Prezydent Republiki Belpan zbliżał się do siedemdziesiątki. Kreol, ze znacznie większą domieszką krwi czarnej niż białej, był wysokiego wzrostu i szczupły, choć z maleńkim brzuszkiem, siwowłosy i łysiejący na czubku głowy. Nosił długie spodnie khaki, taką samą koszulę, okrągłe okulary w stalowej oprawce i niebieskie płócienne pantofle bez sznurowadeł. Łowił ryby na wędkę z włókna węglowego, zarzucając muszkę lekko jak piórko na nieruchomą wodę, z której wystawały czarnymi trójkątami płetwy ogonowe ryb, płynących przez płyciznę. Trent pomyślał, że starszy pan wygląda na zmartwionego; ale mogło go martwić to, że ryby nie dawały się złowić lub że jego marynarz zapomniał go zabrać. Trent uznał, że Belpan jest jedynym krajem na świecie, gdzie osobisty marynarz prezydenta może o nim zapomnieć. Był to też jedyny znany mu kraj, którego prezydent mógł łowić ryby z końca publicznego molo lub chodzić po trotuarach stolicy w poszukiwaniu taksówki, bez goryla z ochrony osobistej. Młoda kobieta - starsza nastolatka lub młoda dwudziestolatka - siedziała na molo przyglądając się. Z jaśniejszą cerą niż prezydent, miała taką samą jak on szczupłą budowę, choć bez jego brzuszka. Wargi miała pełne i pięknie wykrojone, oczy ogromne. Bujne włosy, zaczesane w kopiastą fryzurę afro i podwiązane złożoną czerwoną apaszką; a do tego dżinsy z obciętymi nogawkami i opalacz w kolorze apaszki. Patrzyła na prezydenta takim wzrokiem, jakby był on najwspanialszym człowiekiem na świecie, a jego obrona należała do jej obowiązków. Trent przeszedł spacerkiem wzdłuż molo i ukłonił się. - Dzień dobry, panie prezydencie. Starszy pan obejrzał się zdziwiony, prawdopodobnie tym, że rozpoznał go cudzoziemiec - Trent, sir. Jimmy z baru powiedział mi, że może pan potrzebować podwiezienia na wyspę Canaka. - Jest pan Anglikiem... - Brytyjczykiem, sir - sprostował Trent. Starszy pan odpowiedział uśmiechem ciepłym, miłym i pełnym zrozumienia, przypominając Trentowi jego własnego ojca. Napięcie, które najpierw wyczuł u prezydenta, rozproszyło się. - Celt? - Tak, sir. - My także stanowimy wielką mieszankę rasową, mister Trent. - Starszy pan skierował wzrok w stronę dziew czyny. - Moja wnuczka studiuje politologię i ekonomikę w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej. Ach - przerwał ujrzawszy trzydziestostopową, błękitną motorówkę, opływającą przylądek. - Z opóźnieniem, lecz nie zapomniany. Serdeczne dzięki za ofiarowaną mi pomoc... Trent podejrzewał, że starszemu panu potrzeba o wiele większej pomocy, niż oferta ze strony biura pośrednictwa pracy co do nowego marynarza osobistego... Dwudziestomilowy pas szykownych hoteli, nocnych klubów, restauracji, domów z własnościowymi mieszkaniami oraz prywatnych rezydencji - jednym słowem Cancun w prowincji Quintana Roo, Meksyk, z punktu widzenia turystyki był najbardziej odległym miejscem od wysepek Belpan. Płynący stamtąd Złotą Dziewczyną Trent napotkał niemal idealny wiatr i takież morze. Przy średniej szybkości trzynastu węzłów podróż zabrała mu dwadzieścia cztery godziny. Przycumowawszy pewnie katamaran w przystani, Trent wyładował swoje BMW na nabrzeże, a potem kupił niedzielny numer New York Timesa i znalazł uliczną kafejkę, gdzie podawano świeżo mieloną kawę. Zerkając znad gazety zauważył idącego w jego kierunku przez promenadę wysokiego, szczupłego mężczyznę z szerokimi barami, ubranego w płowy płócienny garnitur. Na szyi miał zawiązany krawat Klubu Krykietowego Marylebone MCC - Marylebone Cricket Club, ekskluzywny klub, uznawany za najwyższy autorytet w tym sporcie. Na głowie nosił panamę, obuty zaś był w wypucowane do połysku brązowe pantofle, wyglądające jak szyte na miarę. Przez chwilę mierzył Trenta spojrzeniem chłodnych, szarych oczu - w rzeczywistości aż wyblakłych. Twarz pasowała do oczu: gęste szpakowate brwi, nad krótko przyciętym wąsem blade, zaciśnięte nozdrza, twarde usta i kwadratowy podbródek. Wszystko to w nieodparty sposób ujawniało, że właściciel twarzy reprezentuje mieszaninę absolutnej pewności swej pozycji społecznej z niezachwianym poczuciem władzy, właściwym brytyjskim oficerom gwardii lub kawalerii, z urodzenia i zawodu przyzwyczajonym do natychmiastowego i ślepego posłuszeństwa. Jako syn swego ojca, Trent przez całe dzieciństwo odczuwał łagodną pogardę, którą darzyli go tacy ludzie. Złożywszy gazetę Trent przeszedł na drugą stronę promenady i skręcił w pierwszą ulicę na prawo. Wychodziła na dwujezdniową arterię, prowadzącą z Cancun przez most na stały ląd meksykański. Słońce prażyło czarną asfaltową powierzchnię, a jego żar łamał światło w migoczące fale. Dla pieszych było zbyt gorąco, nawet samochodów było niewiele. Zarząd Autostrad posadził akacje wzdłuż centralnego trawnika i po obu stronach arterii. Niektóre z drzew uschły, jeszcze więcej objadły kozy. Pozostałe przy życiu skarłowaciały i nie dawały dość cienia, nawet jak na potrzeby twardych chłopów Majów, poszukujących miejsca na sjestę. Skręciwszy teraz w lewo, Trent zobaczył, że człowiek w płóciennym garniturze zbliża się po drugiej stronie podwójnej jezdni. Fale gorąca przecięły Anglika w pasie na pół, tak że wyglądało, jak gdyby jego nogi kroczyły dumnie i niezależnie od górnej połowy ciała. Trent nie spuszczał go z oczu. Człowiek zawrócił i przeszedł na jego stronę, aż skręcił w boczną ulicę w kierunku promenady. Trent przyśpieszył kroku, skierowawszy się w tę samą ulicę. Anglik obejrzał się przez ramię, Trent upuścił gazetę. Schyliwszy się, by ją podnieść, zauważył, jak Anglik wchodzi przez boczne wejście do hotelu Rena Victoria - dwunastopiętrowej, betonowej wieży w kolorze pastelowego różu, tanio wybudowanej, z myślą o zbiorowych wycieczkach, które tu miały kończyć swe trasy. Farbę do fasady też kupiono tanio. Wróciwszy na promenadę, Trent wszedł do hotelu głównym wejściem. Z trzech wind działała tylko jedna. Pojechał nią do baru na szczycie budynku i u sennego barmana zamówił piwo Corona. W dziesięć minut później zjechał na trzecie piętro, następnie schodami dla służby zszedł na pierwsze. Szczupły Meksykanin w czerwonym podkoszulku pracowicie pokrywał białą farbą ścianę podestu. W głębi korytarza silniej zbudowany Meksykanin, tym razem w podkoszulku zielonym, klęczał koło skrzynki narzędziowej, ze śrubokrętem w ręku, udając, że coś majstruje przy gniazdku elektrycznym. Gdyby chciał rzucić śrubokręt i sięgnąć po pistolet w skrzynce, Trent zdążyłby wsadzić mu trzy pociski w czaszkę. Trent zastanawiał się, gdzie Anglik ich wynalazł. Jak większość urzędników wywiadu, których znał, człowiek ten musiał być nałogowym czytelnikiem powieści Johna le Carre i lubować się w teatralnych efektach pracy tajnego agenta. Trent nie potrafił oprzeć się pokusie strzelenia do Meksykanina z dwóch palców, ten zaś obdarzył go szerokim uśmiechem i wzruszeniem ramion. Agent zdmuchnął rzekomy dym z końców palców i poszedł korytarzem do pokoju 111. Drzwi nie były zamknięte. Pułkownik Smith, dyrektor nowej jednostki antyterrorystycznej, powołanej przez Wspólnotę Europejską, stał o stopę od okna, wyglądając przez siatkowe firanki, które dzięki całym latom zaniedbań i skąpstwa dym tytoniowy zabarwił na żółtawy brąz. Rzuciwszy Trentowi spojrzenie przez ramię, wskazał gestem jeden z dwóch foteli, krytych kremowożółtym plastykiem, ustawionych po dwóch stronach stolika do kawy. Takim samym popękanym i odłażącym plastykiem pokryto biurko oraz coś, co w planie dekoratora było zapewne zaznaczone jako damska toaletka. Zapadnięte, podwójne łóżko przykryto brudną białą kapą, dywan był z przeplecionego metalową nitką draylonu w szkocką kratę, w trzech odcieniach brązu. W powietrzu unosił się zastarzały zapach tanich kosmetyków i dymu tytoniowego. W swym garniturze z Savile Row [Savile Row - ulica w Londynie, przy której znajdują się najwytworniejsze zakłady krawieckie; tradycyjny synonim kosztownej elegancji] i krawacie MCC pułkownik wyglądał tak nie na miejscu, jak członek Ku Klux Klanu w białym chałacie i kapturze, przywołujący gestem taksówkę na rogu ulicy w Harlemie. Trent wiedział, że wszystko to jest zamierzone i obliczone, by irytować. W pierwszych latach swej służby długo zastanawiał się nad przyczynami, by wreszcie dojść do wniosku, że takie właśnie wrażenie pułkownik chciał wywierać. Był bowiem mistrzem manipulowania emocjami innych ludzi. Trent znał go przez całe życie, a w jego londyńskim domu mieszkał od czasu, gdy miał dwanaście lat. Ojciec Trenta i pułkownik Smith służyli w tym samym pułku kawalerii - pułkownik z wyróżnieniem, natomiast Trent senior zmuszony został do złożenia prośby o dymisję, gdy odkryto poważne, choć nieudolnie dokonane, manko w kasie jego szwadronu - pułki kawaleryjskie nie lubią skandali. - Uważasz więc, że odkryłeś coś złego - powiedział pułkownik tonem spokojnym i pozbawionym jakichkolwiek emocji, prócz prawie niedostrzegalnego znudzenia - cechy znamionującej ludzi nieustannie dźwigających odpowiedzialność za bezpieczeństwo współobywateli. Wszystkie problemy, trafiające na biurko pułkownika Smitha, były złe, różniły się tylko stopniem zagrożenia. - Być może to nie nasza sprawa - zaczął ostrożnie Trent. - Belpan znajduje się w amerykańskiej strefie interesów, a rzecz dotyczy narkotyków... albo też ma wyglądać, jakby dotyczyła narkotyków. Czekał na odpowiedź pułkownika, ale ten po prostu kontynuował przyglądanie się ulicy. Jego milczenie było grą, jaką prowadził z podwładnymi - o tym Trent wiedział od dawna. - Najpierw samolot ląduje na szosie północ-południe. Żaden z przepustów nie został jeszcze zasypany. Obaj piloci martwi, i sto kilo kokainy na pokładzie. - Przemytnicy marihuany mogli pogrążyć się zbyt głęboko we własnym świecie narkotycznych snów, aby sprawdzić stan szosy, ale handel kokainą był w rękach zawodowców. - Obejrzałem to miejsce - kontynuował Trent. - Przepust ma piętnaście stóp głębokości. Pionowe ściany. Nie mieli żadnych szans. Choć oceniał sam siebie, jako człowieka o nader żywej wyobraźni, Trentowi nie udało się wymyślić pretekstu dla odwiedzenia kostnicy, gdzie leżały ciała. - A potem samolot wiozący kokainę ląduje na jednej z wysepek, gdzie prezydent ma domek plażowy. Pas startowy ma dostateczną długość, ale światła lądowania były umieszczone o sto jardów od jego początku, a końcowe o sześćdziesiąt jardów za daleko, wśród drzew. Pilot rozpoczyna przyziemienie i ktoś oślepia go potężnym reflektorem. On był prawdziwym zawodowcem. - Trent położył na stoliku zdjęcie, które zrobił pilotowi. - Ame rykanie będą go mieli w kartotekach. Jakimś sposobem trafił samolotem między dwa drzewa. Skrzydła go wyhamowały, więc przeżył. Podobnie drugi pilot. - Wstrząsające. - Pułkownik wyglądał na tak wstrząśniętego, jak rzeźnik, któremu zaproponowano pudełko stęchłych dorszy. Znowu gra, pomyślał Trent. Na początku ich współpracy zachowanie pułkownika robiło na nim wrażenie. Teraz miał to w nosie. - Jeśli to było zamierzone, wykonano błyskotliwie. Wątpię, czy był nawet ogłuszony. Trent opisał przebieg wydarzeń. Pilot zdał sobie sprawę, że został wystawiony, i tak długo, jak siedzi w samolocie, jest łatwym celem. Oślepiony światłem reflektora, nie miał wiele szans, by rzucić się do ucieczki. A ucieczka była jego jedyną szansą. Gdy zeskoczył na ziemię, ktoś zmiażdżył mu czaszkę ołowianą rurką. - Był bardzo doświadczonym człowiekiem. Jednym z Byczych Starych Chłopów - powiedział Trent, przez chwilę nie potrafiąc opanować złości. Szybko potrząsnął głową, by zapomnieć natrętny widok. Pułkownik pochodził z twardej szkoły, gdzie emocje należały do bezużytecznych i niebezpiecznych luksusów, szkodliwych z punktu widzenia skuteczności działań, i z tego powodu były absolutnie zakazane. Morderca użył tej samej rurki, by rozbić wiatrochron. - Znalazłem płatek ołowiu na szkle. Kimkolwiek był, poderżnął także gardło drugiemu pilotowi i wepchnął w ranę odłamek szkła. Zawodowiec. Wszystko bardzo proste, ale wystarczające dla zmylenia lokalnej policji. - Czy ich poinformowałeś? - Pułkownik zachowywał się odrobinę zbyt niedbale, jak gdyby raczej zainteresowany niż zaniepokojony, pomyślał Trent. Teraz Trent ze swej strony odegrał scenkę milczenia. Pułkownik podszedł do stołu i wziął fotografię. Trent uznał, że wygrał jeden punkt. - Oczywiście tego nie zrobiłeś. - Pułkownik wsunął fotografię do skórzanego portfela i powrócił do obserwowania ulicy. - Co masz jeszcze? Trent wzruszył ramionami. - Takie dziury jak Belpan są wszystkie jednakowe. Każdy wracający do domu dzieciak z dyplomem z literatury zakłada gazetę. Ale są dwie mniej więcej poważne. Ostatnio zmieniły właścicieli i oskarżają rząd, że jest wmieszany w handel narkotykami. Trent przerwał. Pułkownik nie pochwalał mieszania się do cudzych spraw, ale tym razem nie było innego wyboru. - Tam na wyspach trudno mieć kontakty - podjął Trent. - Wobec tego popłynąłem do Belpan City i po prosiłem przyjaciela, żeby coś sprawdził. Temat został podjęty przez Washington Post. New York Times uczynił podobnie, stawiano też pytania w Izbie Reprezentantów. - Dla Trenta wszystko było jasne. - Ktoś przygotowuje scenariusz. Pułkownik Smith odwrócił się twarzą do niego. W kącikach jego ust pojawił się krzywy uśmieszek, któremu jednak przeczył nagły wyraz zmęczenia w oczach. To zmęczenie wydało się Trentowi podejrzane. Ulicą z hałasem przemknęła ciężarówka. Czekając, aż jej dźwięk ucichnie, pułkownik z wewnętrznej kieszeni wyjął płaską, złotą papierośnicę, z niej zaś owalnego papierosa "Abdullah". Zapalił go pasującą do papierośnicy zapalniczką. Papierośnica była prezentem od ojca Trenta. Jej wydobycie było dla niego przypomnieniem - nawet jeśli założyć, że nieświadomym - iż pułkownikowi zawdzięczał ocalenie ojca przed sądem wojennym, przez swój udział w dochodzeniu i wpłacenie brakujących funduszów. "Cholerny głupiec poszedłby do więzienia - powiedział pułkownik Trentowi w roku, w którym ten zdał maturę. - Wstrząs zabiłby twoją matkę". Zamiast tego zginęła w trzy tygodnie po śmierci męża w katastrofie samochodowej. Pułkownik Smith zatrzasnął papierośnicę. - Czemu nie ująłeś tego na piśmie? Trent przypomniał sobie pilota - Byczego Starego Chłopa, któremu wnętrzności skręciły się ze strachu, gdy oślepił go reflektor, a umysłem wstrząsnęło zaskoczenie, kiedy włączywszy światła lądowania wbił samolot pomiędzy drzewa. Bezsilna wściekłość na myśl, że został wystawiony, nie rozumiejąc czemu, i brak czasu na zrobienie czegokolwiek innego niż wyskoczenie z maszyny. Przy świadomości, że wydostanie się z niej i tak mu nie pomoże. Nic nie widząc w nocnych ciemnościach, wiedząc, że ktoś tam na niego czeka i nie chcąc tego wiedzieć. Jeszcze nie utraciwszy nadziei, choć zrozumiał, że żadnej nadziei już nie ma. Trent zastanawiał się, co by pomyślał pułkownik o czołowym swym agencie, który stanął po stronie przemytnika kokainy. Jeśli w ogóle jeszcze jest czołowym agentem? A może został wysłany na zieloną trawkę? Czy pułkownik uważał, że Trent wypalił się przez trzy lata życia w podziemiu w Irlandii - wypalany w środku codziennym strachem, gdy krok po kroku pozyskiwał zaufanie komórki terrorystów, aż wreszcie jego odwaga załamała się w zasadzce? - Siedem miesięcy na Karaibach i tytuł własności pięćdziesięciostopowego katamaranu to kupa pieniędzy, jak na stworzenie nowej tożsamości - powiedział Trent. - Czy to jest zażalenie? - Nazwijmy to podejrzeniem. - Zawsze byłeś podejrzliwy, nawet jako mały chłopiec - odparł chłodno pułkownik. A po chwili, jakby przyszło mu coś nowego do głowy, dodał: - Czemu, do diabła, musisz nosić te cholerne koraliki wokół szyi? Trent przeżył dzięki swej podejrzliwości. Przeżył też dzięki nożowi do rzucania, przymocowanemu za pomocą koralików między łopatkami. Nie mógł pozbyć się wyobrażenia oślepionego i spanikowanego pilota, jego skoku z samolotu. Nie mógł też pozbyć się myśli o podobieństwie między śmiercią pilota i tym, jak sam został zdradzony w Irlandii. - Czterech ludzi zostało zabitych przez zawodowca. Mnie płaci się za ryzyko. Utrzymywanie mnie w pełnej nieświadomości jest oczywistą głupotą. Pułkownik krótko parsknął w udawanym rozbawieniu. - Tu i ówdzie zacieraliśmy twój trop - przyznał. Więc o to chodziło! Trent już myślał, że jest wolny od strachu, który był jego nieodłącznym towarzyszem ostatniego roku pobytu w Irlandii. Strachu, że nie ma nikogo, komu mógłby ufać lub oprzeć się na nim; strachu, że został złożony w ofierze wyższemu dobru, w które już przestał wierzyć. Wiedział, że ów strach i utrata wiary zrobiły z niego człowieka zbędnego. I tak strach karmił się sam sobą - strach, że został wystawiony, ponieważ stał się zbędny. - Przynęta. - Jego uśmiech był niedbały i sztuczny, wyraz rozbawienia w oczach był drwiną zarówno z pułkownika, jak z samego siebie. Wiedział, że dobrze to zagrał i otrzymał nagrodę w postaci ledwie wyczuwalnego odcienia irytacji w głosie pułkownika. - Jeśli sprawia ci przyjemność myślenie o sobie, jako o robaku. Pułkownik Smith zdusił papierosa w stojącej na toaletce popielniczce reklamowej piwa Corona. Następnie, podjąwszy decyzję, zwrócił się do Trenta, po raz pierwszy tego dnia patrząc mu prosto w oczy. - Mieliśmy trochę nadziei, że ktoś zaproponuje ci mały przemyt broni. Że przyjmiesz ich propozycję. Upewnij się, że dobrze ci zapłacą. I pamiętaj - ostrzegł - że będziesz musiał wyliczyć się z pieniędzy. Czego nie był w stanie zrobić ojciec Trenta. Punkt dla pułkownika, pomyślał Trent, gdy ten spojrzał na zegarek. - Oczekuję przybycia Amerykanina. Będziesz z nim pracował. Amerykanie są dobrzy... bardzo dobrzy - powtórzył z naciskiem pułkownik, odpierając z góry zarzut, że naturalne uprzedzenie wobec nouveau riche głównego udziałowca Paktu Atlantyckiego mogło w jakikolwiek sposób wpłynąć na jego ocenę. Należał bowiem do tej generacji pracowników brytyjskich służb wywiadowczych, która nigdy nie wybaczyła Amerykanom wyrugowania ich z konkurencji po aferze Philby'ego. Ale pułkownika nigdy nie odepchnięto. Wręcz przeciwnie, jego bliskie powiązania z Langley [Langley - siedziba CIA.] stały się dla niego podstawą własnej potęgi. Trent zaś, do chwili otrzymania przydziału w Irlandii, był czynnym narzędziem tych stosunków. Ale nabrał poważnych wątpliwości co do tej sprawy, jeszcze przed swym zadaniem w Irlandii. - Chciałbym mieć nieco więcej informacji. - Do diabła, ja sam nie mam żadnych - warknął pułkownik, nagle dając upust złości. - To nie nasza operacja. Cholerni Komisarze Wspólnoty Europejskiej. Robimy komuś przysługę. - Wbił dłonie do kieszeni, jakby chciał się powstrzymać przed uduszeniem kogoś. Był zbyt stary, by służyć nowym panom; popatrzył więc groźnie na Trenta, jak gdyby ten był winien, że zmuszono go do hołdu lennego nowym panom: Wspólnocie Europejskiej, pokoleniu Trenta, Paneuropejczykom. - Przemyt broni może mieć, a może nie mieć związku... informacje są z innego źródła - dodał, na chwilę ujawniając Trentowi komplikacje, wynikające z pracy pod nową, może nawet sprzeczną co do interesów flagą. - Zachowaj to dla siebie. Meldunki składasz bezpośrednio Amerykaninowi i nikomu innemu. Facet nazywa się Caspar... ohydne imię. Był kiedyś w Agencji. Obecnie jest w DEA [Agencja - CIA. DEA - Drug Enforcement Agency - służba do walki z narkotykami, USA.] Trent miał nadzieję, że jego przeniesienie do jednostki WE będzie końcem bezpośredniego powiązania z Amerykanami. Zaczęły napływać do niego wspomnienia zadań, jakie dla nich wykonywał z rozkazu pułkownika. Mokre roboty - tak Amerykanie je nazywali. Mokre od krwi. Ale gdy raz się w to wlazło, nie było drogi odwrotu - a przynajmniej takiej drogi nie znalazł. Przyjaciół miało się tylko w świecie podziemnym, ponieważ tylko oni wiedzieli i rozumieli, co robisz. Tylko z nimi mogłeś podzielić się swymi odczuciami i doświadczeniami, a bez nich byłeś skazany na izolację. A ponad wszystko był dłużnikiem pułkownika. Pułkownik ocalił jego ojca od więzienia, a matkę od towarzyskiego piekła, do którego wtrąciłoby ją małżeństwo ze zwykłym kryminalistą. Przed ich spotkaniem pułkownik sporządził sobie wykres jego myśli i reakcji tak dokładnie, jak Trent wykreślał na mapie kurs przez rafy koralowe, nim podniósł kotwicę. Trent zdawał sobie z tego sprawę, ale teraz istniał też głębszy poziom jego myślenia, ukryty przed przełożonym; myśli, które musiały pozostawać ukryte. Uśmiechnął się tak leniwie, jak którykolwiek z wczasowiczów w Cancun, umawiający się na randkę. - Z Casparem mam się spotkać tutaj? - Dalej na południe - odparł pułkownik. - W Bacalar. Restauracja zwana Cenote Azul. Zjesz tam jutro lunch, a potem udasz się do fortu. Zwiedzać. Caspar będzie tam o trzeciej. To jest plus, pomyślał Trent. Spotkanie z kimkolwiek w Cancun, w towarzystwie pułkownika i z dwoma błaznami za drzwiami jako ochroną, byłoby równie tajne, jak nadanie o tym wiadomości w dzienniku Radia Moskwa dla zagranicy. W przeszłości pułkownik często używał Trenta jako przynęty. Tej roli Trent nie lubił, bo wydarzenia toczyły się wówczas poza jego wpływem. Ale w poprzednich wypadkach wiedział, kogo lub co ma złapać. Jadąc swym BMW z Cancun na południe do Bacalar był nieszczęśliwy. Bacalar położone jest o trzysta sześćdziesiąt kilometrów od Cancun, droga prosta jak strzała, z krzakami po obu stronach. Prócz odgałęzień do Chichen-Itza i Merida, jedyne odchodzące od niej przecznice kończyły się ślepo przy takim czy innym kąpielisku morskim, sfinansowanym przez optymistycznych inwestorów - optymistycznych, biorąc pod uwagę talent Meksykan do wywłaszczania. Śledzenie Trenta przez kogoś jadącego z przodu czy z tyłu byłoby tak łatwe, jak podążanie za słoniem, wożącym na grzbiecie dzieci wokół małego, miejskiego zoo. Jednym z fenomenów pasa nadbrzeżnego prowincji Quintana Roo są jaskinie, wydrążone w miękkim wapieniu sączącą się przez tysiąclecia wodą. Sklepienia niektórych z nich pozapadały się, tworząc jeziora i stawy niezwykłej przezroczystości, których głębiny zabarwiało na żywy błękit siarczanu miedzi odbijające się w wapiennej wodzie niebo. Zgodnie ze swą nazwą restauracja Cenote Azul stała w Bacalar nad brzegiem jednego z takich stawów. Stoły z surowego drewna ocieniało kilka drzew, rosnących poprzez luźną strzechę. Krzesła były równie szorstkie, jak stoły, natomiast menu stanowiła mieszanina wszystkiego, co poławia się w morzu, z różnorodną dziczyzną, która wywołałaby ataki nienawiści i zgrozy u każdego skłonnego do fanatyzmu i braku rozsądku działacza ochrony przyrody z Pierwszego Świata. Tego rodzaju działaczy Trent spotykał w Belpan, gdzie zamieszkiwali na stałe. Wielu z nich korzystało ze stypendiów, pozwalających im na prowadzenie życia na poziomie dostępnym jedynie bardzo nielicznym Belpańczykom. Ich widocznym celem było zamknięcie miejscowej ludności w zoo, gdzie mężczyzn by wykastrowano, a kobiety wy-sterylizowano, przekształcając w ten sposób Belpan w raj dla ekoturystów z Pierwszego Świata. Program sterylizacji doprowadziłby wreszcie do niedostatku kelnerów i pokojówek. Ale to oznaczałoby wybieganie myślą w przyszłość, w której działacze ochrony przyrody wycofaliby się już stamtąd, by prowadzić życie na jednym z uniwersytetów Środkowego Wschodu, z pełnym komfortem klimatyzacji oraz trzech samochodów na rodzinę. Trent przypuszczał, że ochroniarze denerwują go, ponieważ ryzykował życie broniąc systemu, który oni uważali za z gruntu zły. On zaś uznawał, że społeczeństwo jest niedoskonałe, ale i tak najlepsze z oferowanych. Tymczasem jednak, pomimo istnienia ochroniarzy, klienci Cenote Azul świetnie się bawili. Trent był tam jedynym cudzoziemcem - Bacalar było zbyt odległe, by interesować motłoch z Cancun. Im starsze było pokolenie, które reprezentowali, tym mniej ciała pokazywali Meksykanie. Dziadkowie nosili długie spodnie od garniturów i koszule z długimi rękawami; babcie bluzki z długimi rękawami, spódnice, pończochy i pantofle na wysokich obcasach. Rękawy ludzi w średnim wieku były krótkie, niektórzy ubrani byli w szorty. Młodzi, w kostiumach bikini lub majteczkach kąpielowych, pomiędzy popijanymi margaritas, wskakiwali i wyskakiwali ze stawu. Było samo południe, zbyt wcześnie na prawdziwy lunch, który musiałby się przeciągnąć do późnego popołudnia, ale na każdym stole znajdowały się antojitos: półmiski z maleńkimi krewetkami, małże, ceviche, młode kałamarnice. Trent zamówił potrawę z dzika, ponieważ jej cena zirytuje pułkownika - na wyspach nigdy nie bywało mięsa. Oczekując na podanie posiłku popijał świeży sok z limony. Dzik okazał się kruchy i smakowity. Nagle zapanowała cisza. Podniósł wzrok znad talerza. Przy barze stało sześcioosobowe towarzystwo. Jak na Cenote Azul, mężczyźni byli nieco zbyt ordynarni i hałaśliwi, kobiety nazbyt bezczelne. Mężczyźni zestawili dwa stoły obok miejsca, gdzie siedział Trent, i wrzasnęli, by podano im tequilę. Jeden z nich zapytał Trenta, czy jest Amerykaninem, ten odparł, że Brytyjczykiem. - Brytyjczyk dobry - powiedział człowiek i nalał do jego szklanki trzy cale tequili. - Gracias, Seńor, salud - powiedział Trent, pijąc tequilę. Odmowa mogłaby wywołać bójkę. Trzy kobiety zrzuciły wierzchnią odzież. Wszystkie miały obfite biusty, szerokie biodra i niewielką fałdę ciała nad górną krawędzią majteczek bikini. Chichotały głośno, podążając chwiejnym krokiem na zbyt wysokich obcasach w stronę stawu. Człowiek, który nalał tequilę, rzucił Trentowi złośliwe spojrzenie. - Ty lubisz meksykańskie kobiety, tak? - Mówił głośno, a inni obecni słuchali. Gdyby Trent przyznał, że lubi meksykańskie kobiety, obraziłby ich czystość. Ale gdyby powiedział, że nie lubi, odmawiałby im tym samym czaru i piękności. Wstał z miejsca i odparł tak głośno, by usłyszano go w całej restauracji: - Donos y Donnas, czy skromny irlandzki turysta może powiedzieć, że Meksyk jest najbardziej urozmaiconym i najpiękniejszym krajem, a jego naród najgościnniejszym i najuprzejmiejszym. Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem, gdy byście przyjęli moje podziękowanie za najwspanialsze wakacje, pozwalając mi na postawienie wam wszystkim kolejki. Powiedział "irlandzki", gdyż Irlandczycy byli katolikami i cierpieli ucisk mocarstwa kolonialnego - fakt, który w powszechnej opinii oznaczał ich podobieństwo do Latynosów, wierzących, iż większość ich nieszczęść jest skutkiem działań protestanckiej elity Stanów Zjednoczonych. - Brawo! - zawołał jakiś mężczyzna z głębi restauracji, inicjując w ten sposób ogólny aplauz. Trent podszedł do baru, by zamówić drinki, i równocześnie nie zwracając niczyjej uwagi zapłacić swój rachunek. Wyślizgnąwszy się tylnymi drzwiami, kopnięciem zapalił silnik, minimalnie otwierając przepustnicę, i po cichu odjechał. Na spotkanie z Casparem w forcie przyjdzie zbyt wcześnie, ale tak właśnie zamierzał. Cytadela Bacalar miała kształt pięcioramiennej gwiazdy z kamiennych murów obronnych, otoczonej fosą, a za nią palmami i mangowcami. Z blanków armaty wystawiły czarne ryje w stronę niewiarygodnie wręcz błękitnej laguny pod niskim pagórkiem, na którym stała forteca. Kamienny most, przerzucony nad fosą, prowadził do dwóch wąskich wejść na dziedziniec wewnętrzny. Dostęp do niego zamykały żelazne wrota. O ledwie dwanaście jardów od mostu, koło wielkiego mangowca, kępa oleandrów rosła tuż przy parkingu. Trent zaparkował BMW w cieniu drzewa, stawiając motor pod takim kątem, by natychmiast został zauważony przez każdego, kto przybędzie tu szosą. Nim wszedł na most, owinął łańcuch wokół pnia drzewa, przez oba koła i ramę motocykla. Między wejściami do fortecy spał stary dozorca, dzieląc się cieniem z prawie pustą butelką tequili. Czas na sjestę, a turystów nie było. Jedno z wejść było otwarte; na klamce wisiała mosiężna kłódka. Trent wsunął ją do kieszeni. Wszedłszy na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec nie budząc dozorcy, wspiął się wyżej, skąd miał widok na całe wnętrze fortu. Nie spodobało mu się to, co ujrzał. Obszedł całą budowlę po parapecie fortecznym, poszukując drzewa, rosnącego blisko muru. Nie było żadnego. A ze szczytu fortecy istniała tylko jedna droga: długi, ciężki upadek do fosy, z której nie można było wydostać się inaczej jak za pomocą drabiny. Powróciwszy do motocykla po własną kłódkę, skrył się w oleandrach i zaczął czekać. Wyobraził sobie pułkownika, przeglądającego broszurę dla turystów z opisem Jukatanu. Chichen-Itza? Zbyt wielu odwiedzających, by mieć pewność co do identyfikacji oraz bezpieczeństwa. Tulum? To samo. A więc na południe. Ale pułkownik nie zauważył niczego, co by mu się spodobało, póki nie natrafił na Bacalar z jego fortem, zbudowanym w 1633 roku przez Hiszpanów - a nic nie jest milsze staremu żołnierzowi, niż forteca. Dodaj do tego parę linijek wychwalających Cenote Azul i już słyszysz, jak pułkownik z zadowoleniem pomrukuje do siebie, szukając dostatecznie sarkastycznego komentarza do spodziewanego rachunku wydatków Trenta. On zaś będzie miał w pogotowiu własny sarkazm. Do fortecy było tylko jedno wejście przez most. Postaw przy nim strażnika i masz miejsce do perfekcyjnego morderstwa. Przybyli, jak tego oczekiwał, trzej mężczyźni z restauracji. Kierowca zaparkował ich VW jettę koło BMW Trenta. Na ich miejscu uszkodziłby motocykl, lecz oni byli zbyt pewni siebie. Z kształtu dłoni, które trzymali zanurzone w kieszeniach, wiedział, że mają przy sobie noże. Co znów wskazywało na nadmierną pewność siebie. Noże są dobre w walce wręcz przy elemencie zaskoczenia, ale bezużyteczne na dystans i przeciw broni palnej. Trent wiedział. Przez nieomal piętnaście lat co dzień trenował użycie niedużego, matowo-czarnego noża do rzucania, spoczywającego w zamszowej pochewce, zawieszonej na karku za pomocą jego obroży z czerwonych korali. Dwójka mężczyzn weszła do fortu, trzeci pozostał przy wejściu. Trent odczekał trzy minuty. A potem cicho jak kot przekradł się przez dziesięć jardów wyasfaltowanego parkingu i most. Schwycił człowieka od tyłu, dłonią na ustach stłumiwszy wrzask i nacisnąwszy karotydę na jego szyi. Żadnych zbędnych uszkodzeń. Dzięki scenie w restauracji jego osobę powiązano by z tymi trzema, a w Meksyku cudzoziemcowi o wiele łatwiej było dostać się do więzienia, niż znaleźć przyzwoity befsztyk. Mając Złotą Dziewczynę przycumowaną na przystani w Cancun, nie mógł też prześlizgnąć się przez granicę do Belize. Położył mężczyznę na ziemi i zamknął żelazne drzwi za pomocą kłódki od własnego motocykla. Podniósłszy maskę jetty wyciągnął palec przerywacza. Odjeżdżając usłyszał, jak dwóch mężczyzn zamkniętych w forcie wrzeszczy i wali pięściami w drzwi. Tuż przed wjazdem na główną szosę zjechał z drogi do cytadeli. Konfrontacja okazała się stanowczo zbyt łatwa, by go uspokoić. Pułkownik powiedział: o trzeciej. Pięć minut przed tą godziną w stronę fortecy skręcił biały bronco. Był w nim tylko kierowca, z pewnością Amerykanin: rumiana twarz, obwisłe policzki porośnięte, do-diabła-z-goleniem, jednodniową szczeciną, zaciśnięte w zębach cygaro, okulary przeciwsłoneczne Raybans, podkoszulek z reklamą piwa Budweiser i baseballowa czapeczka z nylonowej siatki, z nazwą toru golfowego na Florydzie. Trent wyszedł z zarośli i dał mu znak do zatrzymania. - Caspar? Agent DEA odrzekł: - Miałeś być w forcie. - Nie spodobał mi się - odparł Trent. - Zawróć do szosy na Cancun. Na czterdziestym piątym kilometrze znajduje się pleciony szałas, gdzie sprzedają zimne piwo i tacos. Zaparkuj za szałasem. Pojadę tuż za tobą. - Piwo ma być zimne i chcę, aby było naprawdę zimne. Usiedli przy stole, zbitym z desek porzuconych na jakiejś budowie. Niezdarnie spleciona palapa chroniła od słońca, ale nie od upału; tylko klimatyzacja byłaby do tego zdolna. Ale piwo było zimne. Caspar pił, pocił się i czekał, Trent zaś popijał wodę sodową. Obaj chcieli się dowiedzieć, co ten drugi wie i co się dzieje, ale struktura dowodzenia była skomplikowana. Pułkownik polecił Trentowi zameldować się u agenta DEA i pracować z nim - co nie oznaczało pracować dla niego. Przez całe lata Trent nie pracował dla nikogo, prócz pułkownika. Ale i wówczas, wedle nieustannie powtarzanych skarg pułkownika, przez połowę czasu Trent pracował tylko dla siebie. Wtedy Trent odpowiadał, że dzięki temu jeszcze żyje. Caspar był potężnie zbudowany i pomimo brzucha wylewającego się nad pasem z wytłaczanej skóry, pozostał też silny. Pozornie włączył się w sprawę z powodu pilota, zamordowanego na wyspie Canaka - jednego z Byczych Starych Chłopów. Ale to był tylko pozór. Wystarczyłoby zdjąć okulary Raybans, by ujrzeć parę stalowobłękitnych oczu, zimnych jak lód. Caspar był przyzwyczajony do wydawania rozkazów, nie do ich słuchania. Nim otrzymał zadanie w Irlandii, Trent dostatecznie często pracował z podobnymi do Caspara, by wątpić w jego inteligencję, energię i zdolności organizacyjnew pracy terenowej. Caspar należał do ludzi zdolnych poprowadzić na górskiej ścieżce szarżę przeciw przeważającym siłom, równie bezwzględnie i skutecznie, jak wyszkolić i dowodzić grupą najemników w walce w dżungli. Dzięki niemu i jemu podobnym, Trent miewał zabezpieczone tyły. Wciągali go w trudne sytuacje i wyciągali z nich. I nigdy go nie zawiedli. Nigdy się nie wahali, nigdy nie spóźniali, gdy trzeba było porozumieć się z Langley, by uzyskać dyrektywę z takiego czy innego komitetu - jak to bywało z brytyjskimi odpowiednikami Caspara. Wreszcie odezwał się Trent. - Pułkownik powinien ci był podać, co ja wiem. Obaj zdawali sobie sprawę, że to oznacza, iż pułkownik miał powiedzieć Casparowi tyle, ile sam zechciał na temat wstępnego raportu Trenta. Caspar wypluł na ziemię kawałek cygara i powiedział: - Wyciągnąłem twoje akta. Powiedziano tam, że od początku okazałeś się we współpracy sukinsynem, ale że wykonujesz swe zadania. - Dziękuję. Caspar roześmiał się. - Każ się wypchać. Przechodzi moje pojęcie, dlaczego taka jednoosobowa maszyna do niszczenia przeciwników, jak ty, może pracować dla tego nadętego skurwysyna. - On ma swoje dobre strony - odparł Trent. - Ano, cóż, to twój szef. - Pstryknął palcami, by podano mu kolejne piwo. - Chcesz drinka, czy trzymasz się wody? - Jestem na dwóch kółkach - odrzekł Trent, a agent DEA wzruszył ramionami. - Rób, jak chcesz. - Pułkownik powiedział mi, że mam ci składać meldunki. - Co oznacza, że będziesz mi mówił, co sam zechcesz. Trent uznał, że kłamstwo nie miałoby sensu, więc nic nie odpowiedział. - Ale chcesz, bym chronił ci tyły. - To by na pewno pomogło - odrzekł Trent. A ponie waż była to prawda, dodał: - Mam przeczucie, że jesteś w tym dobry. Caspar wyszczerzył zęby. - Nigdy nie było na mnie skarg, chyba że Waszyngton coś spieprzył, ale i wówczas umiałem wyciągnąć moich ludzi z kłopotów. - Wierzę ci. - Dobrze. Wobec tego podam ci numer i częstotliwość radiową. Na jednym i drugim będzie stały nasłuch. Jeśli zażądasz spotkania, będzie to o dziesiątej rano lub o dziesiątej wieczorem. Trent to nazwa jakiejś brytyjskiej rzeki, tak? Trent skinął głową. - Wobec tego "rzeka" oznacza rano, a "strumień" wieczorem. Pojutrze to dzisiaj. Za trzy dni oznacza jutro, i tak dalej. Proste, ale skuteczne. Jeszcze coś? - Nie. - Tylko nie zbliżaj się do cholernej ambasady - ostrzegł go agent DEA. - Jestem tam wyłącznie jako doradca. Jakakolwiek akcja wykluczona. Wystarczy, że cię zobaczą, a ja wracam do kraju jako zamiatacz ulic. - Tego bym sobie nie życzył - rzekł Trent. Nie chciał także zostać osamotniony jak ptak na gałęzi, szczególnie, że nie miał pojęcia z jakiego drzewa wyrasta ów konar. Jeśli Caspar chciał występować jedynie w roli doradcy, Trent zdawał sobie sprawę, że po pomoc będzie musiał udać się poza własny aparat. Jego nawyk takiego postępowania doprowadzał pułkownika do wściekłości, ale to go nigdy nie powstrzymało. Dzięki kontaktom, a także wiedzy jak i kiedy posługiwać się nimi, Trent jeszcze żył. Ale teraz współpracował z nową organizacją, być może mniej skłonną do odpłacania za usługi, a wiele z jego dawnych kontaktów było albo przestarzałych, albo skompromitowanych przez nowe stosunki między USA i ZSRR. Bojownicy Zimnej Wojny wyszli z mody. W sklepie z zabawkami w śródmieściu Cancun, Trent przejrzawszy półki z tańszym towarem, kupił za pięć tysięcy pesos tajwański czołg. Napędzany baterią czołg strzelał iskrami. Pięciolatek zepsułby go w dziesięć minut. Przy stoisku gotówkowym kupił paczkę landrynek i poszedł ulicą do stojącej na skrzyżowaniu budki telefonicznej. Drzwi zostawił otwarte, by dochodził tam hałas uliczny, włożył do ust dwie landrynki i uruchomił czołg, zanim nakręcił numer. Odezwała się automatyczna sekretarka. Trzymając czołg blisko mikrofonu powiedział: - Cześć, jestem w Cancun. Cztery szwedzkie dziwki chcą się zabawić... potrzebuję pomocy. Mógłbyś przylecieć? Spotkałbym cię jutro na lotnisku. Odłożył słuchawkę mając pewność, że hałas uliczny, dziecięcy czołg oraz landrynki spowodują, że identyfikacja wzoru akustycznego jego głosu zabierze przynajmniej dwadzieścia cztery godziny. Wyszedłszy na chodnik podarował czołg sześcioletniemu chłopcu Maja, zbyt tym zaskoczonemu, by powiedzieć gracias. Amerykanin przybył porannym lotem American Airlines z Dallas. Był szczupły, ale szeroki w barach, do sześciu stóp brakowało mu ledwie ćwierć cala, blond włosy nosił przycięte na półdługo, oczy skrywał za okrągłymi okularami przeciwsłonecznymi Amari. Ruchy miał swobodniejsze niż północni Europejczycy, postawę znamionującą pewność siebie, choć nie arogancję. Ubrany był w sięgające do pół kolan prawie białe szorty, sportową koszulę Aertex w niebieską kratę na białym tle, indiańskie sandały i panamę z szerokimi kresami. Jego biżuterię stanowił płaski złoty zegarek na płóciennej bransolecie. W ręku miał skórzaną teczkę grubości mniej więcej cala, z daleka śmierdzącą pieniędzmi, oraz płaski neseser z niebieskiego gobelinu Yardby, z wytkanym po jednej stronie wizerunkiem słonia. Płaskość teczki wskazywała, że jest człowiekiem zbyt ważnym, by nosić więcej niż niezbędne minimum papierów, neseser Yardby mówił o dobrym guście i solidnej zamożności. Nie wiedząc, z kim ma do czynienia, Trent uznałby go za przedstawiciela starej arystokracji pieniężnej Wschodniego Wybrzeża albo handlarza kokainy dla lepszego towarzystwa - być może za jedno i drugie. Przy ladzie Budget Amerykanin wynajął volkswagena. Trent odjechał przed nim z parkingu i wyprzedzał go przez pierwsze pół mili. Potem pozwolił mu się wyprzedzić. Jeszcze pół mili dalej Amerykanin zawrócił na rondzie, skręcił w pierwszą przecznicę w lewo i znów w lewo, trafił na kolejne rondo i po raz drugi zawrócił. Skręcił w prawo, przejechał dwieście jardów i zatrzymał się. Trent zawrócił w miejscu i wjechał w cień rzucany przez tulipanowiec. Stamtąd przyglądał się, jak Amerykanin zamyka na kluczyk volkswagena i spacerowym krokiem cofa się o pięćdziesiąt jardów do kawiarni na otwartym powietrzu, trzymając teczkę w ręce. W teczce będzie urządzenie nagrywające z włączonym zegarem. Trent wolałby, aby Amerykanin pozostawił ją w samochodzie. Przymocowawszy BMW łańcuchem do pnia tulipanowca, przespacerował się do kawiarni i usiadł koło Amerykanina. - Dziękuję za przybycie. - Bardzo mi przyjemnie. - Amerykanin złożył okulary i wsunął je do teczki, by włączyć aparaturę elektroniczną, po czym położył ją na stole między sobą i Trentem. Nie próbował tego ukrywać. - Ponieważ możemy się znaleźć w trudnej sytuacji, prosiłbym, abyś krótko opowiedział, gdzie teraz jesteś i czemu mnie wezwałeś. - Jednostka Antyterrorystyczna Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej - powiedział Trent. - Byłem na Karaibach, tworząc sobie, od chwili przeniesienia tam siedem miesięcy temu, nową tożsamość. Nasza jednostka jest nowa, a ja jestem tam od niedawna, nie mam więc żadnych oficjalnych kontaktów i nie znam parametrów działań. Trafiłem na scenariusz, który mi się nie podoba, a niektórych jego fragmentów nie rozumiem. To jest strefa wpływów Stanów Zjednoczonych. Gdybym pracował dla mojej starej organizacji, wiedziałbym, którymi kanałami się posłużyć. Pracowałem z Langley. Oficjalnie. Tutaj współpracuję z człowiekiem z DEA, Casparem. Kiedyś był w Agencji. - Złożyłeś raport? - spytał Amerykanin. - Tak, i to się okazało poważnym błędem. Mój prowa dzący zwrócił się na zewnątrz o pomoc i obserwację. Ktoś z tego zespołu musiał mnie wystawić. Meksykanie. Muszę się dowiedzieć co to za jedni i kto ich przysłał. - Poproś twego prowadzącego. - Wskutek meldunku do niego omal mnie nie zabito; zresztą wrócił do Brukseli. - Caspar? - Jest tylko doradcą, co oznacza, że może pomóc tylko jeden raz. Jeśli użyję go zbyt wcześnie, zostanę sam... a nie jestem pewien, czy to ten sam scenariusz. - Dlaczego ja? - Spotkaliśmy się na konferencji o międzynarodowym terroryzmie. W windzie - dodał Trent, do tej pory niepewny, czy to spotkanie było przypadkowe, czy zamierzone. - Wypiliśmy parę drinków. Wyglądało, że mamy takie same poglądy. Wymieniliśmy numery telefoniczne. - Kiedy była ta konferencja? - Nieco ponad rok temu, we Frankfurcie. - Przed twoim przeniesieniem. - Zgadza się. - I wzywasz mnie pierwszego, gdy wpadłeś w tarapaty? - A kogo, według ciebie, miałbym wezwać? - W twoim położeniu? Do diabła, wezwałbym mnie tydzień temu. - Uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. - Steve... We Frankfurcie nazywał się Robert i był ubrany w szary flanelowy garnitur. - Trent - odparł Trent. Steve prowadził volkswagena po drodze dojazdowej na parking z czterema miejscami, stając koło jasnobłękitnego forda i białego dżipa Cherokee. Dżip miał opuszczony dach, płócienne pokrowce na siedzeniach, ogromne zderzaki i stos sprzętu do swobodnego nurkowania na tylnym siedzeniu. Przez miasto przejechali w milczeniu. Wprowadzając Trenta do środka tylnym wejściem, Steve powiedział: - Muszę to załatwić przez naszego człowieka tutaj. Grzeczność tego wymaga. Będzie z nim pewien Mex. Trent zauważył, że Steve pozostawił teczkę w samochodzie. Wobec tego spotkanie będzie nieoficjalne. Bawialnia wychodziła na ogród z tyłu domu, otoczony żywopłotem z hibiskusów i ocieniony przez kępę akacji. Umeblowanie wyglądało jak kupione z drugiej ręki, typowo dla konspiracyjnych kwater. W pokoju było dwóch mężczyzn. Miejscowy przedstawiciel Agencji stał przy wielkim oknie w głębi. Miał nieukształtowane rysy twarzy, odpowiednie raczej dla jakiegoś licealisty, może odrobinę zbyt zdenerwowanego czekającym go egzaminem. Wiek:po trzydziestce, wzrost średni, tusza średnia. Na białej tenisowej koszulce nosił świeżo odprasowany garnitur z marszczonej indyjskiej bawełny w niebieskie paseczki - jakby nie potrafiąc się zdecydować, czy ubrać się wizytowo, czy sportowo. Meksykanin stanowił zupełny z nim kontrast. Leżał rozwalony w fotelu z taką miną, jakby przez dwadzieścia najbliższych lat nic nie miało się wydarzyć. Był wielki, bardzo wielki - jak domyślał się Trent około sześciu stóp wzrostu - z szeroką twarzą Indianina Maja i gęstymi czarnymi włosami, które nie znały grzebienia ni szczotki od czasów jego pierwszej komunii. Ubrany był w biały podkoszulek z ostrzegawczym czerwonym napisem na szerokiej piersi: "Przejście wzbronione pod karą zgwałcenia". Rękawy podkoszulka miał odcięte, by pozwolić zmieścić się bicepsom. Na czarnych spodenkach kąpielowych, grożących pęknięciem, jeśli poruszy którymkolwiek muskułem, świeciły złote palmy. Na nogach miał gumowe sandały wielkości płetw dla nurków. Przerośnięty licealista pozdrowił Steve'a kiwnięciem głowy i powiedział do Trenta: - Jestem Dick, a ten tam, to Pepito. Mój dobry przyjaciel. Trent wątpił, czy są to ich prawdziwe imiona. - Miło mi was poznać. Dick przeszedł przez pokój i stanął koło fotela Meksykanina, by podkreślić, że on i ten wielki człowiek reprezentują tę samą stronę. - Reprezentuję tutaj Agencję - powiedział Trentowi. - Steve zadzwonił do mnie z Waszyngtonu, by zorgani zować to spotkanie. Wobec tego wyciągnąłem z komputera twoje akta. Zarobiłeś sobie na niezgorszą reputację morder cy do wynajęcia. To nie jest coś, co byśmy szczególnie lubili. Określenie niezbyt spodobało się Trentowi, ale milczał. Meksykanin uśmiechnął się, aby zrobić cokolwiek. Gdyby był palaczem, zapaliłby papierosa. - Spokojnie, Dick - powiedział Steve. - Spokojnie! - Niepokój, wyczuwany w nim przez Trenta nagle wybuchnął. - Nie było zezwolenia na to spotkanie. Pakując mnie w to, narażasz moją cholerną posadę. Steve przeszedł przez pokój i objął Dicka za ramiona w sposób, w jaki Amerykanie wymuszają bliskość, zanim ona naprawdę zaistnieje. - Może poczułbyś się lepiej, gdybyśmy cię z tego wyłączyli. - Jak jasny gwint, poczułbym się lepiej - odrzekł Dick. - No to czemuż by tego nie zrobić? - zaproponował Steve. - Złożyłeś meldunek o spotkaniu? - Co ty sobie wyobrażasz? Że zwariowałem? - spytał Dick. - Świetnie, wobec tego rozegramy to następująco - rzekł Steve. - Jeśli ktoś zapyta, powiedz, że pożyczyłeś mi ten dom. Baw się dobrze, Dick, i pamiętaj, że jestem twoim dłużnikiem. - Zapamiętam jak ciężka cholera. - Dick popatrzył na Meksykanina. - Pójdziesz coś zjeść? Meksykanin nie przestawał się uśmiechać. Dick miał nieco zakłopotaną minę. - Ano, to się jeszcze zobaczymy. Steve odprowadził go do drzwi, uśmiechając się i poklepując go po plecach. Nim wrócił do Trenta, poczekał aż odjedzie ford. - Przepraszam cię za to. W Waszyngtonie mamy drobne trudności. - Lekkie uniesienie brwi przy tych słowach dawało do zrozumienia, że uważa Trenta za dorosłego, który wie, co jest grane. - Skończyło się zagrożenie ze strony Rosjan, są więc kongresmani, którzy chcą się dowiedzieć, co Agencja robiła, gdy Rosjanie byli za grożeniem. Grzebią się w aktach. Szukają sobie paru głów do ścięcia. Zarabiają na dobrą opinię w TV. A materiał tylko czeka, by go znaleźć - kontynuował Steve, jak gdyby sądził, że Trent z trudem mu uwierzy. - Być może to się zaczęło w epoce Kennedy'ego... no, więc to był święty, z wyjątkiem spraw seksu... ale był też trochę zapalczywy i młody i śpieszyło mu się. Negocjacje nie skutkują, wyeliminujcie tego człowieka. Ludzie, którzy zajmowali się eliminacją, mieli ogromne poparcie od samej góry, a w Agencji wielkie wpływy. Mamy w Agencji ludzi, którzy stają po jednej lub po drugiej stronie. I są ludzie tacy jak Dick, którzy znaleźli się gdzieś pośrodku. Miła żona, troje dzieci. Służbowe mieszkanie, emerytura, ubezpieczenie zdrowotne, uzasadnione perspektywy kariery zawodowej. - Steve wzruszył ramionami na znak, że rozumie stanowisko Dicka. - Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Jak dzieci, które lubią obozować w lesie, ale nie chcą wychodzić z namiotu po zapadnięciu ciemności. Ty się pojawiasz mając taką opinię i Dick trochę się denerwuje. Pułkownik jest do szpiku kości bojownikiem Zimnej Wojny, a ty jesteś jego chłopcem, wypożyczanym na pół roku prawdziwym bandziorom w Langley. A tu zjawiam się ja i mówię: Hej, chwileczkę, Dick; spotkałem tego człowieka w windzie i on jest w porządku. Był w Irlandii, miał przeżycia religijne, jak święty Paweł spadłszy z konia w drodze do Damaszku. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Jezu! Można powiedzieć, że teraz j a zaczynam się zastanawiać, prawda? I j a jestem zdenerwowany. Trent miał przeczucie, że oczekiwano po nim, iż odpowie uśmiechem i oświadczy, że rozumie - ale rozumiał tylko, że znalazł się w samym środku czegoś, czego nie rozumiał i co mu się nie podobało. Meksykanin wyglądał, jakby zasnął. - Pracowałem tylko w terenie - powiedział Trent. - Chcesz przez to powiedzieć, że nie obchodzi cię polityka wewnątrzbiurowa. - Uśmiech Steve'a przybrał ton lekkiego zasmucenia. - Nie poczuj się dotknięty, ale z mojego punktu widzenia to cię trochę upodabnia do Dicka. Bo z czym mamy tu do czynienia? Z sytuacją, w której jedni wierzą, że w dowolnym kraju wystarczy zmienić człowieka stojącego na czele, aby pozbyć się tamtejszych problemów. Inni z nas są zdania, że na dłuższą metę może to sytuację tylko pogorszyć. Musimy być grzecznymi chłopcami, a nie mówić, że nimi jesteśmy. Przestać bawić się w r e a l p o l i t i k, zacząć zabawę we współpracę. Zaprzestać prób przekupywania najwyższych honchos, a zacząć pomagać zwykłym ludziom. My jesteśmy fachowcami. My pisujemy sprawozdania. Być może nadszedł czas, abyśmy zaczęli wywierać trochę nacisku. Ale na to potrzeba czasu i mnóstwa przekonywania. To nie sprawa moralności - zapewnił Trenta, jak gdyby fakt, że sprawa nie dotyczyła moralności, dowodził, iż jest ona w porządku. - Tamtego sposobu już próbowano i okazało się, że nie daje wyników. Kiwnął głową w stronę drzemiącego Meksykanina. - Pepito, ty i ja zajmujemy się terroryzmem. Łapiemy parę osób, pozwalamy, by inni je zastrzelili dla nas, być może sami je zabijamy. W ten sposób tworzymy kolejną paczkę męczenników, a dla siebie kolejną paczkę terrorystów. Ale możemy coś zrobić z przyczynami terroryzmu. Nie twierdzę, że mamy przestać łapać skurwysynów; mówię o dodatkowych, długofalowych priorytetach. A to jest mniej więcej to samo, co mówiłeś o Irlandii. I dlatego dałem ci numer telefonu. - Tak - powiedział Trent, ponieważ t o właśnie wów czas powiedział i zgadzał się z punktem widzenia Steve'a. Co nie oznaczało, by Amerykaninowi ufał albo chciał włączyć się do walki o władzę w aparacie wywiadowczym, co mu Steve w okrężny sposób proponował. Jeśli nie zastawiał pułapki. Mogła to też być sytuacja albo-albo: zależnie od wyników Amerykanin zdecyduje, do której ze stron przyłączyć się, a Trent znajdzie się na zielonej trawce. - Tak - powtórzył, ponieważ Steve ani Meksykanin niczego nie dodali. "Tak" było bezpieczne w granicach rozsądku. A ponieważ potrzebował pomocy, dodał: - Zgadzam się. - No to świetnie - odparł Steve z radosnym uśmiechem. - Pepito i ja jesteśmy kawalerami, więc zdecydowaliśmy się zabawić w to i owo - kontynuował, jak gdyby jego słowa miały głębokie znaczenie, a nie stanowiły zaszyfrowanych bzdur. - Czasami Dick o tym wie, czasami nie. Czy mu mówimy, czy nie, to w jakimś stopniu zależy od tego, co robimy. Muszę wracać do kraju, ale Pepito będzie twoim przewodnikiem. Cancun to jego działka. Będziesz potrzebował więcej pomocy, to wrzeszcz. Będziesz chciał pojawienia się ciężkiej brygady, to machaj żółtą chustką, żeby ci nie odstrzelili tyłka. - Cisnął Trentowi kwadrat w kolorze jaskrawej żółcieni. - Jeszcze się zobaczymy... Steve nie powiedział, co to za ciężka brygada. Jak dotąd wszystko idzie zbyt gładko i czysto, pomyślał Trent. Przez hol przeszedł do frontowych drzwi i patrzył, jak odjeżdża volkswagen. Gdy wrócił do bawialni, Pepito otworzył jedno oko. Po chwili drugie, uśmiechnął się, wydobył z fotela i powłócząc nogami wyszedł przez tylne drzwi. Podwójne puknięcie palcami w dach dżipa spowodowało, że spośród hibiskusów wypełzł doberman. Pies wskoczył na tylne siedzenie wozu. Pepito pokazał Trentowi palcem siedzenie obok kierowcy i zapalił silnik. Cofnąwszy się aż na drogę, podwiózł Trenta do jego motocykla, nie pytając, gdzie został zaparkowany, a potem wskazał palcem w kierunku przystani. Jadąc za Pepitem swym BMW, Trent zobaczył, jak wielki mężczyzna strzela na niby do szczupłego, lecz muskularnego meksykańskiego chłopca, wałkoniącego się u wejścia na nabrzeże, przy którym zacumowała Złota Dziewczyna. Pepito zaparkował dżipa przy samej schodni. Drugi podobny chłopiec opalał się leżąc na dachu kabiny Złotej Dziewczyny. Jego slipy były tak wąskie, że mogłyby służyć striptizerce za cache-sexe, ale prawą dłoń miał przykrytą ręcznikiem kąpielowym. Trent przypuszczał, że pod ręcznikiem kryje się pistolet. Nie sądził, by był wystawiony na aż tak wielkie ryzyko, ale Pepito oczywiście musiał być tego zdania. W przeciwnym razie nie dałby katamaranowi opieki i ochrony. Obok Złotej Dziewczyny leżała dwudziestoośmiostopowa łódź do nurkowania z dwoma stukonnymi silnikami Mercury. Pepito wrzucił do niej sprzęt do nurkowania, z podręcznej torby wyjął elektroniczny wykrywacz i podśpiewując do siebie, aby w ten sposób włączyć wszelkie uruchamiane głosowo mikrofony, omiótł łódź detektorem od dzioba po rufę. Zanim gestem zaprosił Trenta na pokład, uruchomił oba silniki. - Popłyniemy sobie ponurkować, Senor - odezwał się frapująco głębokim głosem. Trent odrzekł, że tego już się domyślił i dodał, że zastanawia się, czy ostatecznie będą się komunikować pisząc na tabliczkach sto stóp pod powierzchnią Morza Karaibskiego. - Ostrożność pozwala przeżyć, Senor - powiedział Meksykanin. - Gringos! - Splunął za burtę. - Traktują politykę z taką powagą, jaką Meksykanin przywiązuje tylko do kochania się z kobietą. Patrząc, jak Pepito steruje łodzią w stronę otwartego morza, Trent pomyślał, że temu człowiekowi może zaufać. - Potrzebuję pomocy - powiedział. - Wokół mnie dużo się dzieje, a ja nie wiem, ani co to jest, ani kto za tym stoi. - Jedynym tropem, jaki posiadał, było dwóch Meksykanów, stanowiących ochronę pułkownika Smitha w hotelu Rena Victoria. - Małe rybki pojawiają się tam, gdzie żerują duże - zgodził się Meksykanin, szczerząc zęby z całkowitą pewnością siebie. - Znajdziemy ich, Senor. Była jedenasta w nocy i Cancun szalało. Patrolujących chodniki turystów bombardowała rycząca z barów muzyka; nad dyskotekami błyskały neony z napisami: "Wejdź tutaj i przynieś ze sobą forsę". Młodzi chłopcy i dziewczęta kręcili tyłeczkami, dając rytualne sygnały; handlarze narkotykami wałkonili się pod obsypanymi kwieciem drzewami. Wielki Meksykanin krążył po ulicach, jakby był właścicielem tego miasta. W dżipie było ich siedmioro: Pepito, Trent, cztery szwedzkie dwudziestolatki oraz doberman. Cztery Szwedki stanowiły milczące ostrzeżenie dla Trenta, że Pepito słuchał nagrania wiadomości, która posłużyła Trentowi do wezwania Steve'a. Meksykanin zauważył dziewczyny, gdy opalały się w toplesach na plaży Isla Mujeres, dokąd popłynęli nurkować. Wbiwszy dziób łodzi w brzeg, Pepito poszedł pospacerować po plaży i zagarnął wszystkie jak pasterze zaganiający owce do owczarni. Na Trencie wrażenie zrobiło przede wszystkim to, że Meksykanin potrafił odgadnąć narodowość kobiet, patrząc przez lornetkę z odległości stu jardów. Kolację zjedli w restauracji, gdzie podawano unowocześnione, wymyślne dania tradycyjnej kuchni Majów: na pierwsze szyjki langust z rusztu, następnie dzikiego indyka w czarnym sosie z prażonego pieprzu, na deser sorbet z mango. Do każdego dania margaritas - a to przynajmniej piły Szwedki. Trent i Pepito pili na sposób barowych dziewczyn do towarzystwa: margaritas bez alkoholu. Następnie rozpoczęli poszukiwania dwóch Meksykanów, którzy chronili spotkanie Trenta z pułkownikiem w hotelu Rena Victoria. - Tym ludziom zapłacono - oświadczył Pepito. - Teraz będą na mieście. Takie są zwyczaje tutaj, w Cancun, Senor. Jak dotąd odwiedzili tuzin barów i trzy dyskoteki. Margaritas zaczęły pozbawiać Szwedki resztek zahamowań. Jedna usiadła na masce dżipa, przodem do kierunku jazdy, obejmując za sobą wiatrochron, zadarłszy spódniczkę i rozpiąwszy bluzkę do pępka. Druga usiadła na kolanach Pepitowi, trzecia na Trencie. Czwarta znalazła się na stosie złożonych ręczników między oboma mężczyznami, obejmując ich za szyje. Ze sposobu w jaki zerkała na Pepita, Trent zyskał pewność, że młoda pani na jego kolanach uznała, iż w tym towarzystwie wyciągnęła przegrywający los. Status Pepita w Cancun znalazł jeszcze jedno potwierdzenie, gdy dwóch policjantów z pieszego patrolu energicznie zasalutowało w chwili, kiedy wielki Meksykanin podjechał, by zaparkować dżipa pod znakiem "Zakaz parkowania" przy dyskotece Clarissa. Dziewczyna siedząca na kolanach Trenta wmanipulowała się pod jedno z ramion Meksykanina, co pozostawiło Trenta ze Szwedką na masce oraz tą, która siedziała na ręcznikach. Zaśmiał się, ponieważ śmiały się dziewczyny. Nie umiał tego robić tak dobrze jak Pepito, którego basowy grzmot pobiegł przed nimi aż do środka stroboskopowo oświetlonej dyskoteki, jak preludium tropikalnej burzy. Muzyka była tego rodzaju, że każdy tańczy samotnie. Czarni i Latynosi byli w tym dobrzy, ale biali poruszali się niezdarnie. Pepito wskazał coś nad głowami tłumu. Trent nie potrafił dostrzec, kogo lub co wskazuje. Meksykanin objął Trenta dłońmi w pasie i podniósł do sufitu, jakby był workiem luźno wrzuconego gęsiego puchu. Pepito wskazywał człowieka, który grał rolę goryla udając, że naprawia gniazdko elektryczne na hotelowym korytarzu przed pokojem pułkownika. Trent pokazał Pepitowi uniesiony do góry kciuk. Meksykanin opuścił go na parkiet i przeszedł przez tłum tancerzy, jakby ich w ogóle nie było. Powrócił z fałszywym elektrykiem, przewieszonym przez ramię jak połówka wieprza w rzeźni - z tym tylko wyjątkiem, że elektryk nie był martwy, choć wyglądał, jakby spodziewał się nim zostać. Pepito wrzucił go na tylne siedzenie dżipa. Na elektryku położył się doberman, trzymając zęby o cal od jego gardła. Dwie Szwedki wyszły za nimi z dyskoteki, z takimi minami, jakby nie wiedziały, jaką grają tu rolę, ale Pepito uśmiechnął się radośnie i rozłożył dłonie wielkością przypominające rękawice do baseballu. - Proszę przyjąć moje przeprosiny, Senoritas, najpierw załatwimy maleńki interes. A potem mucho przyjemności. Trent już siedział w dżipie. Pepito posadził mu jedną z dziewczyn na kolanach, nim zdołała się sprzeciwić. Drugą pocałował w oba policzki i w usta, sadzając na ręcznikach złożonych między przednimi siedzeniami. Poklepawszy dobermana, wsunął się za kierownicę i gestem przywołał policjanta. Ten wbiegł do dyskoteki i zaraz wypadł, niosąc dla dziewczyn nowe margaritas w półlitrowych kubkach-termosach. Policjanci zasalutowali. Dziewczyny zachichotały, uspokojone tym widokiem - co dowodziło ich całkowitej ignorancji odnośnie latynoamerykańskich policjantów. - Rozsądnie jest mieć świadków! - zawołał wesoło po hiszpańsku Pepito do Trenta, wyjaśniając w ten sposób, czemu zabrał dziewczyny. - Najlepszymi świadkami są cudzoziemcy. Mogą składać zeznania zgodne z prawdą, ufając w bezpieczeństwo, jakie zapewnia im własny kraj, podczas gdy naszych ludzi łatwo skłonić do dania takiego świadectwa, jakiego potrzebują ci z największą władzą. Przejechawszy przez groblę, Pepito skręcił na podwórze za centralnym komisariatem policji Cancun. Wydobywszy więźnia spod dobermana, wprowadził go do gmachu tylnymi drzwiami. Po kwadransie pojawił się znowu z zadowoloną miną. Powróciwszy do dzielnicy turystów, zatrzymał się na chwilę po nowe margaritas, następnie dwujezdniową magistralą, biegnącą wzdłuż wybrzeża, dojechał do miejsca, w którym kończyły się hotele, a zaczynały rezydencje superbogaczy. Podjechał do krawężnika, na wstecznym biegu wycofał się między drzewa, zgasił światła i zatrzymał się naprzeciw żelaznej bramy po drugiej stronie magistrali drogowej. - Teraz, Senoritas, ujrzycie kankuńską wersję serialu Policjanci z Miami, odegraną specjalnie dla was - powie dział Pepito. Pokazał gestem palmę na lewo od dżipa. - Siadajcie tutaj i popijajcie margaritas, Senoritas. Tylko dziesięć minut i jedziemy do mego domu, gdzie popływamy sobie w świetle księżyca. - Jest pierwsza kwadra i księżyc już zaszedł - zauważył Trent. - Romantyczna opowieść nie musi być prawdomówna, Senor Trent - pouczył go Pepito. Wskazał na bramę. - Dom człowieka, który dostarczył twemu pułkownikowi dwóch goryli. Don Roberto Fleming. Urodzony w Lon dynie, Anglia, drugiego lutego 1922, jako Robert Charles Richard French. Cukrzyk. Zwolniony od służby wojskowej. Studia wyższe, dyplom z języków nowożytnych. Wstąpił do MI 6. Wydział Ameryki Łacińskiej, szczególne zainteresowania: Chile, Gwatemala, Argentyna, Urugwaj. Na wcześniejszej emeryturze od 1974. Od chwili przejścia na emeryturę w służbie różnych towarzystw ubezpieczeniowych jako negocjator w sprawach porwań w całej Ameryce Łacińskiej. Doradca wielu koncernów międzynarodowych w sprawach bezpieczeństwa osobistego. Dostarcza personelu ochrony osobistej oraz potrzebnego wyposażenia poprzez PSLA Inc., prywatne towarzystwo, zarejestrowane na Kajmanach. Bogaty, stary, zdeprawowany i posiadający, w niebezpiecznym stopniu, dobre powiązania. - Czemu wczesna emerytura? - spytał Trent. - Sprzeczność interesów, Senor. Wiele sprzeczności interesów. - Wolny strzelec? - Zarówno na rzecz rządów, jak w sektorze prywatnym, Senor. - Jeśli jest aż tak dobry, czemu dostarczył parę wszawych amatorów? - I czemu, pomyślał Trent, napuszczono na niego samego trzech bandziorów w Bacalar? Albo rzekomych bandziorów; każdy agent z jego doświadczeniem potrafiłby zabić wszystkich trzech, zanim by nawet po myśleli, że trzeba wysiąść z samochodu. - To jest pytanie, które powinniśmy postawić Don Robertowi, Senor. - Pepito machnął kawałkiem papieru. - Nakaz przesłuchania w związku z usiłowaniem morderstwa na cudzoziemskim turyście. Jesteś turystą, Senor. - Pepito uśmiechnął się z zadowoleniem. - Na szczęście ja też mam dobre kontakty. Mój kuzyn Ricardo jest sędzią. Umówiłem się, że będzie na nas czekał w komisariacie policji. Trent chciał wysiąść z dżipa, ale Pepito go powstrzymał. - Zadzwonimy do drzwi, Senor. Don Roberto zatele fonuje do Mexico City. Ricardo jest młodym sędzią. - Z odrobiną smutku w głosie Pepito wyjaśnił: - Wśród jego starszych kolegów znajdują się tacy, którzy uważają, że Ricardo ma nieco awanturnicze usposobienie. Trent podejrzewał, że jest to cecha rodzinna. - Jeśli będziesz tak uprzejmy, by to dla mnie potrzymać, Senor... Podał Trentowi mały bezkurkowy rewolwer Smith and Wesson kalibru 38, a potem przypiął się pasem samochodowym. Trent zrobił to samo. Pepito wrzucił pierwszy bieg, pomachał ręką młodym Szwedkom i nacisnął gaz do końca. Gdy wjeżdżali na środek jezdni, robili dwadzieścia mil na godzinę; gdy zderzyli się z samym środkiem bramy, czterdzieści. Dżip wyrwał oba skrzydła bramy z betonowych słupów i przejechał po nich. Podjazd zakręcał łagodnym łukiem do pałacu w podrabianym hiszpańskim stylu kolonialnym. Szerokie schody prowadziły do wielkich dwuskrzydłowych drzwi z rzeźbionego drewna. Były niskie, stosownie do wieku i jakoby słabego zdrowia Don Roberta. Dżip wjechał na schody, nie przestając przyśpieszać. Zderzakami rozwalił wejście, a Pepito zatrzymał go poślizgiem w wielkim holu z różową marmurową posadzką. Trent odpiął pas bezpieczeństwa i zwalił się na marmur. Wielki Meksykanin zrobił to samo po drugiej stronie, trzymając w prawej dłoni potężne magnum . Na prawo znajdował się głęboki na trzydzieści stóp salon. Ciężkie hiszpańskie meble były autentykami. To samo można było powiedzieć o osiemnastowiecznych portretach angielskiej szlachty, choć nazwiska na tabliczkach pod nimi były fałszywe. Pod oknem stał koncertowy fortepian Bechsteina, na jego błyszczącym korpusie ustawiono fotografie w srebrnych ramkach. Don Roberta nie było. Na lewo od holu znajdowała się jadalnia, udekorowana jeszcze większą liczbą portretów. Długi, wąski stół i otaczające go krzesła z wysokimi oparciami były warte majątek. Biblioteka pełna była książek, wyglądających na czytane. Wspaniałe orzechowe biurko było osiemnastowiecznej angielskiej roboty, a klubowe fotele obite skórą. Nad zupełnie zbędnym kominkiem wisiał przepiękny pejzaż Canaletta w oryginalnej ramie, ukazujący fragment Tamizy w Londynie. Wmurowany w ścianę sejf był otwarty, a Don Roberto martwy. Leżał koło sejfu na czerwonym bucharskim dywanie w ogromnej kałuży krwi, która wypłynęła z jego szyi. Krew już wyschła, ale ciało dzięki klimatyzacji zachowało świeżość. Don Roberto był niedużym, chudym człowieczkiem z długim nosem, krótko przyciętymi szpakowatymi włosami i wąsikiem, wąskimi wargami oraz prawie przylepionymi do czaszki uszami. Pod kaszmirowym szlafrokiem miał jedwabną piżamę w paski - wszystko dla osłony przed chłodem klimatyzacji; na stopach czerwone aksamitne ranne pantofle z wyszytym herbem. Trent znał go jako Richarda Fallona. Służył jako kontakt Trenta z pułkownikiem i ludźmi z Langley. Chociaż, wedle tego, co powiedział Pepito, Don Roberto porzucił służbę państwową w roku 1974. Od chwili skierowania do Irlandii w osiemdziesiątym siódmym, Trent go nie spotkał. Przysiadłszy koło zwłok, Pepito najpierw podniósł powieki Don Roberta, a potem prawą rękę, by zbadać staw łokciowy. - Ubiegłej nocy? - Prawdopodobnie. Obaj wiedzieli, jak Don Roberto został zabity. Sposób był niecodzienny. Trent sięgnął ręką po swój zawieszony na plecach nóż. Meksykanin wsunął klingę do rany w szyi Don Roberta. Pasowała absolutnie. Popatrzył na Trenta. - Nieprzyjemność, Senor. - Tak. - Zeszłej nocy był pan sam. - Tak. - Nie przesłuchuję pana - wytknął mu Pepito. Wstawszy powoli rozejrzał się po pokoju. - Pańskie odciski palców są tutaj, Seńor... - Tak - powiedział Trent. Szklanka, książka, kawałek papieru - wszystkie nie do rozpoznania, ponieważ nie miał pojęcia, dlaczego został wrobiony, ani kto to zrobił. Dlatego też nie był w stanie dociec, z jakiego okresu jego przeszłości pochodziły podrzucone tu dowody. Dwuosobowy zespół goryli doprowadził go do Don Roberta. Oni ze swej strony byli powiązani z trzema bandziorami z Cenote Azul - wszystko to stanowiło kolejne ogniwa łańcucha, ukutego, by powiązać go z morderstwem. Na chwilę nawiedził go obraz pilota. Byczego Starego Chłopa, oślepionego reflektorem, wyskakującego z samolotu w ciemność... Powiedział: - Tak. Tak. Tak. Tak - i uśmiechnął się do Meksykanina, z wysiłkiem oswobadzając się od wizji pilota i zmuszając do przemówienia. - Przykro mi, Pepito. Będę wyglądał na kretyna, ale nie rozumiem, co tu się, u diabła, dzieje. Na litość boską, jestem tajnym agentem. I pracuję dla nowej organizacji. Nie jestem dość ważny, aby ktoś zabijał człowieka tylko po to, by mnie wrobić. Może w przeszłości... ale nawet wówczas... - Nie mógł w to uwierzyć. - Nie, to się po prostu nie trzyma kupy... - Dla ciebie - poprawił Pepito. - Trzyma się dla tego, kto zabił Don Roberta. Jak ci powiedziałem, Senor, Don Roberto zjednywał sobie potężnych przyjaciół. Będą zagniewani. - Na mnie - rzekł Trent. - Oraz na mnie, Senor - powiedział Pepito bez cienia uśmiechu. - Jeśli spróbuję cię osłaniać, nasza wspólna dzisiejsza działalność zostanie zinterpretowana jako przy jaźń. Prawda, mogę przedstawić jako świadka twej niewin ności mojego człowieka, który pilnował cię zeszłej nocy. Ale sam fakt, że jest przeze mnie zatrudniony, podważy jego świadectwo. Teraz zapewne zrozumiałeś, do czego potrzebne były szwedzkie Seńoritas. Gdybyś naprawdę korzystał z towarzystwa tych czterech, którymi przechwalałeś się przed Amerykaninem, miałbyś alibi, którego zmuszony byłbym bronić. Ale tak, jak jest... - Wzruszył ramionami dość potężnymi, by unieść byka. - Byłoby wielką uprzejmością, Senor, gdybyś zechciał wycelować do mnie z rewolweru i odebrał swój nóż. Następnie, być może, zmusisz mnie do odwiezienia siebie i Seńoritas do swego jachtu. Skraj Isla Mujeres byłby stosownym miejscem, by nas tam wysadzić. - A ja mam popłynąć z powrotem do Belpan i czekać na nakaz ekstradycji - powiedział Trent. Meksykanin znowu wzruszył ramionami. - Zabójca musi bardzo ostrożnie ujawniać swe dowody przeciw tobie, Senor, bowiem w przeciwnym wypadku mógłbym odkryć jego tożsamość. Z mego punktu widzenia to cała nasza nadzieja. Twoją zaś jest pozostać wśród żywych tak długo, póki ta sprawa nie wyjdzie na światło dzienne, abyśmy mogli zobaczyć, czym ona jest. Albo uciekać - pomyślał Trent. Ale potrafił się domyślić, jacy są przyjaciele Don Roberta. Bogactwo zgromadzone przez niego dowodziło ich potęgi i wpływów. Ukrycie się Trenta przed ich psami gończymi byłoby równie niemożliwe, jak ukrycie Everestu przed Szerpami z Nepalu. Gdy wracali przez salon, tego przynajmniej był już świadom. Stojące na fortepianie fotografie były uszeregowane według wpływów, jakie posiadali sportretowani: bankierzy, prezesi wielkich towarzystw, szefowie rządów, ministrowie, mniej ważni członkowie rodzin panujących, arystokraci oraz wysoki blondyn z wąsami - młody oficer w mundurze Brytyjskiego Pułku Lansjerów, rozwalony w pozie znamionującej leniwą pewność siebie, u stóp młodej kobiety w wieczorowej sukni, siedzącej na trawiastym zboczu w Glyndebourne. Nieco drżącymi palcami Trent wyjął fotografię z ramki. Gdy się odwrócił, Pepito spoglądał na niego, stojąc w drzwiach. - Moja matka - powiedział Trent. Pepito doradził Trentowi, by wrócił do Belpan i tam poczekał, aż sprawy zaczną wychodzić na jaw. Trent wiedział, że Pepito ma rację. Ale był człowiekiem czynu i oczekiwanie było dla niego czymś zarówno frustrującym, jak denerwującym. Wracając pod żaglami z Cancun na wyspę San Paul, Trent wszystko, co wiedział, przelał na papier, w nadziei, że ujawni się w tym jakiś porządek. Aby uprościć swe myśli, ułożył je pod dwoma nagłówkami. W pierwszym znalazło się wszystko, co bezpośrednio dotyczyło Belpan. Fakt pierwszy: Ktoś tworzył scenariusz wydarzeń, którego celem było zdyskredytowanie rządu Belpan oraz jego prezydenta. Fakt drugi: Pułkownik Smith oczekiwał przemytników broni. Dodać jedno do drugiego i pojawia się odpowiedź, którą Trent uznał za najoczywistszą: zamach stanu. Siły potrzebne dla tego celu były minimalne. W Belpan mało było przestępstw, kraj nie miał wrogów, niczego wartego kradzieży oraz żadnych ambicji terytorialnych. W rezultacie siły policyjne kraju były małe i niedoświadczone, zaś Siły Obrony Narodowej Belpan służyły przede wszystkim do wystawiania kompanii honorowej dla tych rzadkich gości, na tyle ważnych, by uzasadniały taką ceremonię. Ale zamach wymagał czegoś więcej niż siły. Musiała w tym celu istnieć akceptacja polityczna, zarówno wewnątrz kraju, jak - co ważniejsze - poza nim, bo od chwili zakończenia Zimnej Wojny przejmowanie władzy na drodze zbrojnej coraz częściej spotykało się z natychmiastowym zamrażaniem pomocy zagranicznej. A samo istnienie Belpan zależało od pomocy zagranicznej. Prócz tego potrzebne było uzasadnienie zamachu. O ile Trent orientował się, takiego uzasadnienia nie było. Stopa podatkowa w Belpan była niższa niż w średniej wielkości europejskim mieście handlowym; z tego powodu problem kierowania krajem był jednym wielkim finansowym koszmarem. Z powodu rafy Belpan nie miało portu, a to wykluczało utworzenie w nim bazy wojskowej. A nawet, w związku z zakończeniem Zimnej Wojny, mocarstwa likwidowały swe bazy. Koszty przekształcenia Belpan w raj podatkowy byłyby niebotyczne, zresztą w regionie Morza Karaibskiego już istniało pod tym względem ogromne współzawodnictwo. Z tych samych przyczyn Trent nie potrafił sobie wyobrazić Belpan jako Mekki gier hazardowych. Wykluczywszy zamach stanu, Trent musiał przyjąć założenie, że broń miała dalsze przeznaczenie i jej przemyt nie był związany ze scenariuszem narkotykowym. Ale jaki cel miał ten scenariusz? Wielkość zaangażowanych w to funduszów, bezwzględność i stopień zorganizowania były stanowczo za wysokie, by można je wytłumaczyć istnieniem opozycji politycznej wobec prezydenta, zamierzającej zdyskredytować jego rząd, zanim dojdzie do wyborów. Następnie Trent wyliczył fakty, odnoszące się do jego własnej roli. Został wysłany przez pułkownika Smitha do Belpan jako przynęta dla przemytników broni. Belpan leżało poza strefą interesów WE, wobec tego pułkownik oddawał komuś przysługę. Całą swą karierę pułkownik zbudował na przysługach oddawanych CIA - ale kontaktemTrenta był Caspar z DEA. To, z punktu widzenia Trenta, było sensowne. Zakończenie Zimnej Wojny spowodowało, że w aparatach wywiadowczych pojawiły się nowe priorytety. Obecnie na szczycie listy znalazły się narkotyki i terroryzm. Oddając przysługę DEA, pułkownik kontynuował swój zwyczaj tworzenia nowych obszarów wpływów. Smith wezwał go do Cancun na spotkanie w hotelu Rena Victoria. Don Roberto dostarczył pułkownikowi goryli. Goryl pułkownika doprowadził Trenta i Pepita do Don Roberta. Don Roberto został zabity takim samym nożem, jaki nosił przy sobie Trent. Trzech ludzi próbowało niefachowego ataku na Trenta w Bacalar. Jedyną przyczyną tego ataku, jaką potrafił wymyślić Trent, była próba powiązania go z morderstwem Don Roberta - z tego wynikałoby, że tych trzech mężczyzn było w służbie Don Roberta. Ale kto przekonał lub zapłacił Don Robertowi, aby dostarczył mu tych ludzi, i pod jakim pretekstem? W biznesie wywiadu i bezpieczeństwa Don Roberto był wolnym strzelcem, odnoszącym wielkie sukcesy i posiadającym wielkie wpływy. Kimkolwiek był morderca Don Roberta, musiał albo być mu znany, albo miał pierwszorzędne listy polecające, ponieważ prócz rany od noża, nie było innych oznak użycia przemocy, a Don Roberto na ten dzień zwolnił swą służbę. Czemu Don Roberto został zabity? Zapewne po to, by zamknąć mu usta. Ale o czym mógłby mówić? Czemu Trent został wystawiony jako rzekomy morderca Don Roberta? Wiedział o sobie, że nie jest dość ważny, aby być celem bezpośrednim. Wobec tego musiało tu istnieć dalsze powiązanie. Jedynym, jakie potrafił dostrzec, była osoba pułkownika Smitha. Don Roberto pracował z pułkownikiem i służył jako łącznik między nim i CIA w operacjach podejmowanych przez Trenta na rzecz Amerykanów. Czy ktoś próbował zdyskredytować Smitha poprzez Trenta? A jeśli tak, co go zmusiło do zastosowania tak bezwzględnych środków? To doprowadziło łańcuch logicznego myślenia Trenta do Amerykanina, który przedstawił się w Cancun jako Steve, a we Frankfurcie jako Robert. Trent chciałby wiedzieć, czy ich spotkanie we Frankfurcie było ze strony Amerykanina zamierzone. Ale ponad wszystko chciałby się dowiedzieć, czemu fotografia, którą zabrał z domu Don Roberta, w ogóle się tam znalazła. I dlaczego właśnie ta? Przez wszystkie lata działalności Don Roberta jako prowadzącego Trenta, gdy wypożyczano go CIA, ani razu nie wspomniał o jego matce. Ponieważ w obecnej sytuacji pozostało mu tylko czekać, Trent zgodził się objąć funkcję bosmana na piaskowej lichtudze podczas coniedzielnych regat Belpan. Czterdziestostopowe lichtugi, bezpokładowe, z ożaglowaniem gaflowym siup i płytkim zanurzeniem, były budowane do przewożenia piasku rzecznego, ze stałego lądu na wyspy, jako materiału budowlanego. Trent był w załodze Baccy'ego, mierzącego sześć stóp i cztery cale czarnoskórego celnika, należącego do Adwentystów Dnia Siódmego. Gdy nie brał udziału w regatach, Baccy był kapitanem jedynej w Belpan łodzi patrolowej. Adwentyści Dnia Siódmego byli poszukiwani jako szyprowie regatowi - nie pili, czego nie można było powiedzieć o załogach lichtug. Na lichtugach znajdował się ruchomy balast w postaci dwustufuntowych worków mokrego piasku, a załoga pracowała ciężko, szczególnie na regatach torowych. Za każdym razem, gdy lichtuga miała zmienić hals, balast trzeba było przenosić na nawietrzną. Załoga napędzana była paliwem, złożonym z rumu i świeżego soku pomarańczowego. Na dziobie dwie młode Kreolki nieustannie wyciskały pomarańcze, Baccy zaś wrzeszczał na swą załogę, jak gdyby byli to skazańcy na galerach, a nie banda na wpół pijanych amatorów, próbujących zabawić się w niedzielę. Ale Baccy nigdy nie przeklinał, ani też nawet na chwilę nie wyjmował z ust wrzoścowej fajki, choć palenie porzucił, gdy mając lat osiemnaście wstąpił do swego Kościoła. Łódź Baccy'ego nazywała się Maria Magdalena. Stary Eddy stał u steru Królowej Karaibów. Tor został wyznaczony od przystani Jimmy'ego na San Paul, wokół Canaka i z powrotem. Pięćdziesięciostopowy jacht motorowy miejscowego piwowara służył jako statek komisji regatowej. Regaty lichtug odbywały się bez żadnych reguł, a istnienie statku komisji wynikało jedynie ze szczodrobliwości piwowara, który zaopatrywał wszystkich uczestników w transportery piwa i skrzynie białego rumu. Załogi dostarczały własnych pomarańczy. Maria Magdalena i Królowa Karaibów opłynęły Canaka w odległości trzydziestu jardów od brzegu; odstęp między nimi wynosił nie więcej, niż długość bukszprytu. Meta leżała w prostej linii przed nimi, wobec tego Baccy polecił swej załodze wyrzucić balast za burtę. Następnie wzięto się serio do picia. Trent dostrzegł prezydenta i jego wnuczkę na końcu przystani przy prezydenckim domu plażowym. Na wyspie plotkowano, że prezydent trzyma się z dala od kampanii wyborczej z obawy, aby wieści rozprzestrzeniane na temat jego powiązań z kolumbijskim handlem kokainą nie zaszkodziły wynikom jego partii przy urnach. Trzysta jardów przed linią finiszu Maria Magdalena Baccy'ego miała jedną długość straty do Królowej Karaibów. Rozkazał, aby ci z członków jego załogi, którzy jeszcze są w stanie pływać, skoczyli do wody. Wraz z półtuzinem innych Trent skoczył za burtę, a Maria Magdalena do przodu. Trent szedł spacerkiem po ścieżce wiodącej do baru Jimmy'ego. Jimmy przyglądał się regatom nie wstając z leżaka. Gestem przywołał Trenta. - Trent, chłopcze, cudzeziemce się pytają o ciebie. Nad ramieniem wskazał kciukiem wnętrze baru. Trent przeszedł przez przybudówkę kuchenną i stanął w drzwiach, skąd widział wnętrze restauracji. Było ich czterech: jeden chudy, jeden gruby i dwóch nijakich. Latynosi, w wieku od połowy trzydziestki do wczesnej czterdziestki. Ubrani w standardowe mundury zamożnych Amerykanów po godzinach pracy: sportowe koszule Lacrosse, jasnobrązowe, szerokie bawełniane spodnie, skórzane mokasyny. Ich biżuteria na którymkolwiek gringo wyglądałaby zbyt krzykliwie: grube obrączki ślubne i zegarki Omega na ręku w dwóch odcieniach złota. Mieli też jedwabne skarpetki, których widok wywołałby wyraz dezaprobaty w lepszych klubach wiejskich w okolicach Hampton, stan Wirginia. Na oparciach ich krzeseł wisiały kaszmirowe sportowe marynarki, noszone na wypadek spotkania z klimatyzacją. Obok stołu leżał stosik ich bagażu, wszystko w dobrym gatunku. Biznesmeni, pomyślał Trent, wyraźnie to okazujący. Zapewne badający możliwości inwestycyjne Belpan. Będą mieli przy sobie portfele z krokodylowej skóry na karty kredytowe oraz fotografie dzieci. Zamówili półkwaterki miejscowego piwa z beczki, nie śpiesząc się z ich opróżnianiem. Przyciszone głosy i kubańskie cygara. Amerykanie ze Stanów i z tej samej grupy społecznej podkreślaliby swą męskość, wypijając duże szklanki rumu i robiąc za dużo hałasu. Chudy wyglądał na najważniejszego. Był wysoki, z zapadniętą piersią gruźlika, haczykowatym nosem oraz oczami, które, chociaż ukryte za ciemnymi powiekami, były zbyt wielkie dla jego twarzy - nadając mu wygląd wygłodzonego poety, natychmiast podbijający serce skłonnych do poświęceń kobiet. Przeziębił się albo, co prawdopodobniejsze, cierpiał na alergię - pomyślał Trent. Powieki osłaniające oczy chudego były zaczerwienione; kapało mu też z nosa, który wtykał co pół minuty do lnianej chusteczki ruchem wygłodzonego ptaka, poszukującego pożywienia nad brzegiem wody. Grubas był masywny, miał szeroką twarz, ale jego tłuszcz był tylko przejrzystą osłoną kryjącą potężne ciało byłego zapaśnika, któremu obecne zajęcia ograniczyły treningi w ośrodku rekreacyjnym do dwóch tygodniowo. Spokojny i cichy. Trent uznał go za doradcę technicznego, towarzyszącego wyprawie, ale nie ponoszącego bezpośredniej odpowiedzialności za jej wynik. Nieokreśleni byli obserwatorami, należącymi do grupy urzędników bankowych, pracujących od dziewiątej do piątej: ubrani z elegancją sięgającą doskonałości, cudownie uprzejmi i do kupienia przez oferującego najwyższą stawkę, pod warunkiem że będzie trzymał gębę na kłódkę. Albo będzie trzymała, poprawił się Trent w duchu. Miły przesąd, pomyślał i pełen zadowolenia wszedł do baru. Najpierw skinął głową synowi Jimmy'ego, a potem podszedł do stolika nieznajomych. Przedstawił się z lekkim ukłonem pod adresem wysokiego. - Trent, Senores. Pytaliście o mnie. Chudy na moment odsłonił oczy. Były ciemne, ale bez cienia ciepła. Oczy człowieka przyzwyczajonego do posłuszeństwa innych. To samo można było powiedzieć o jego głosie - cichym, jak przystało na kogoś, kto przez całe lata nie musiał się uciekać do przekonywania. - Życzymy sobie zbadać rafę, Seńor. Trent czekał, ale wysoki powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Szczegóły miał ustalać gruby. Przedstawił się. - Gomez. Pedro Gomez. - W języku angielskim byłoby to tyle, co John Smith. - Ma pan katamaran. Może pan podpływać blisko plaż oraz przepływać nad rafą, gdy to będzie potrzebne. Osobiste doświadczenie czy wiedza nabyta - zastanawiał się Trent. Palec wskazujący prawej dłoni Gomeza miał niewielkie zgrubienie skóry. Trent wyobraził sobie, jak trzyma się kij golfowy, ale zgrubienie było w niewłaściwym miejscu. - Aby pływać bezpiecznie, potrzebuję dwóch stóp wody pod kilem - odpowiedział. - Jest pan do wynajęcia? - zapytał Gomez. Trent odpowiedział z lekkim wzruszeniem ramion: - Senor, to, czy człowiek jest do wynajęcia, zależy od okoliczności. - Powieki chudego uchyliły się na ułamek sekundy, ujawniając spokojne rozbawienie. - A ważną ich częścią jest wysokość sumy - gładko dodał Gomez. - Oraz trudności - rzekł Trent. Przyglądał się uważnie dłoniom chudego. Długopalce i kościste, spoczywały zupeł nie nieruchomo na chropowatym blacie stołu. Jakby czekały na rozkaz, by ożyć, pomyślał Trent. Znał Irlandczyka z podobnymi dłońmi; dłońmi, które zdawały się występować jako istoty niezależne od człowieka; działać na jego rzecz, ale zostawiać jego sumienie wolne od odpowiedzialności za ich czyny. Irlandczyk posługiwał się pistoletem, lecz pióro wieczne mogłoby być równie niebezpieczne. - Chcemy spać na pokładzie i chcemy trzymać się blisko rafy. Jaki inny statek do tego się nadaje? - spytał gruby. Mówił po hiszpańsku chropowato i nieco gardłowo. Trent nie potrafił odgadnąć z jakim akcentem. - Komfortowo? Tego tam nie ma - powiedział Trent. - Proszę mi dać godzinę. Wziąwszy z baru butelkę rumu i papierowe kubki, a z kuchni torbę pełną pomarańczy, Trent przespacerował się do spółdzielni poławiaczy langust. Zastał tam kilku rybaków usadowionych pod palmami u wejścia na molo spółdzielcze. Przysiadłszy, Trent ponalewał rumu i soku pomarańczowego do kubków. Był zaprzyjaźniony z irlandzkimi rybakami z zachodniego wybrzeża. Tam skarżono się na pogodę, na nowe przepisy połowowe Komisji Europejskiej oraz nieuchronne bankructwo. Tutejsi omawiali inwestowanie w nieruchomości na Florydzie oraz głupotę spółdzielni, która sprowadzała na powrót do Belpan całe ich zarobki w Stanach. Znaczna ich część znów była kierowana do USA w celu zainwestowania; w rezultacie musieli dwukrotnie płacić Narodowemu Bankowi Belpan za transfery. Przysłuchując się rozmowie, Trent równocześnie śledził wzrokiem trzy ptaki fregaty, żeglujące w powiewie wiatru od morza nad nabrzeżem. Czekały na przybycie langustowców, spodziewając się, że cisną im bezpłatny obiad - co wymagało mniej pracy, niż łowienie na własną łapę. W tym streszcza się całe życie na wyspach, pomyślał Trent. Słońce, sen, dobry ochlaj, pusta gadanina i minimum wysiłku. Jedynymi niepożądanymi intruzami był tu hałas i spaliny z wielkiego dieslowskiego generatora w zamrażalni. Choć dla rybaków nie aż tak niepożądanymi, poprawił się w myśli. Nie chciało mu się myśleć o Latynosach. Ale czekali na niego i gdy rozmowa na chwilę zamarła, wtrącił, że spotkał ich u Jimmy'ego. Rybacy już wiedzieli o czterech cudzoziemcach. Na małej wysepce wiadomości rozchodzą się szybciej niż światło. Najstarszy z rybaków, posiwiały, noszący sztuczne zęby uwiązane na szyi sznurkiem, splunął w piasek i powiedział: - Trent, chopcze, ty weź onych ludzi, ale ty się całkiem upewnij, że zapłacą gotowymi pieniędzmi. Lewymi pieniędzmi, które trzeba będzie ukryć przed pułkownikiem Smithem, pomyślał Trent. Pozostali rybacy kiwnęli głowami, chwaląc rozsądną radę. - A ty, chopcze, pilnuj się przed tą babą Gildą - ostrzegł stary, mając na myśli huragan, który w tej chwili już był nad południowym skrajem Karaibów. Popatrzył podejrzliwie na północny nieboskłon, czysty i spokojny. - Te cholerne radioty się zawsze spóźniają. Ona Gilda nadchodzi, ptaki ci to mówią. Nie właź w kłopoty, chopcze. Wpływaj w strumienie i przycumuj na amen. Reszta rybaków pomrukiem wyraziła zgodę. Jeden z nich poradził Trentowi, aby zabrał kanister na nabrzeże spółdzielni i napełnił benzyną z pompy spółdzielczej. Tam benzynę sprzedawano bezcłowo. Trent podziękował mu i nalał następną kolejkę rumu. Ci ludzie byli bogaci, rum był gestem grzeczności, a nie próbą przekupstwa; szczególną zaś grzeczność stanowił wysiłek przy wyciskaniu świeżego soku pomarańczowego. I w ten sposób uzyskał zezwolenie na czarter... Wróciwszy do baru, kiwnął głową Gomezowi, stojąc na werandzie. Gomez wyszedł do niego. Bez słowa poszli przez zarośla drzew palmowych w stronę plaży i Złotej Dziewczyny. Milczenie Trenta było rozmyślne, a wyglądało, że Gomez chętnie poczeka. Trent robił to, by móc ocenić człowieka. Jak pies, badający zapach drugiego psa. Małe pieski szczekają, duże nie odzywają się. Gdy dotarli do katamaranu, Trent gotów był założyć się o całą kwotę czarteru, że domyśla się zawodu Gomeza. Przez wodę pobrnął do łodzi i przytrzymał dzioby, Gomez zaś zrzucił pantofle oraz skarpetki i podwinął spodnie. Schwycił oburącz sztag foka tak wysoko, jak zdołał sięgnąć, i wydobył się z wody na przedni pokładnik kadłuba ruchem tak płynnym, jak delfin wyskakujący, by zaczerpnąć powietrza. Do pilnowania łodzi Trent zostawił starego człowieka. Czarny Pete spał pod tentem kokpitu. Trent podziękował mu kiwnięciem głowy, dał dolara, a potem cofnął się, by przepuścić Gomeza do salonu w nadbudówce. - Mi casa es su casa, Seńor. Mój dom jest pańskim domem... Krótki uśmiech grubasa był równoznaczny z nazwaniem Trenta kłamcą, chociaż bez złośliwości, więc Trent uśmiechnął się również. - Oczywiście za określoną cenę i na pewien okres. Gomez roześmiał się cicho. - Czy mogę obejrzeć pomieszczenia? - Z przyjemnością. Gruby nie śpieszył się. Trent tego właśnie się spodziewał. Czekając w kokpicie przyglądał się, jak para młodych, opalonych Amerykanów ściga się wzdłuż rafy na deskach z żaglem. Pojawił się Gomez i wskazał na elektronikę nawigacyjną nad stołem z mapami, na prawo od głównej zejściówki salonu. - Wielkie wyposażenie, Seńor. - Zabawki - odrzekł Trent. - Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę za pomocą sekstansu i kawałka ołowiu, uwiązanego na końcu liny. - Ameryka to wielki cel. - Prawda - odparł Trent i czekał na dalsze słowa. - A z pańskimi zabawkami, capitano Trent, w jak mały cel potrafi pan trafić? - Nocą czy dniem, z odchyleniem do stu stóp, prosto w cel. - Dobre zabawki. - Kosztowne - zauważył Trent. Znowu szybki uśmiech. - Wobec tego pomówmy o pieniądzach, capitano. Trent popukał w barometr. Igła stała nieruchomo na czterdziestu dwóch milibarach. - Dolary amerykańskie. Tysiąc dziennie, gotówką z góry - powiedział. - Bez pokwitowania. Jedzenie i picie na mój koszt, tak długo, jak będziecie jeść ryby. Trent słusznie odgadł, że portfel będzie z krokodylowej skóry, ale nie było w nim, kart kredytowych. Gomez wysunął z niego trzy banknoty tysiącdolarowe. Były prosto z mennicy. Trent powiedział - Gracias, Seńor - i złożył banknoty w tylnej kieszeni spodni. - De nada. Wejdziemy na pokład jutro. O drugiej. - Gomez wyciągnął dłoń. Ma zdecydowany sposób jej podawania, pomyślał Trent, gdy uściskiem przypieczętowali umowę. Byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby Latynos przynajmniej udawał, że się targuje o cenę czarteru. - Jedno zastrzeżenie do umowy - powiedział. - Na południu jest huragan. Meteorologowie twierdzą, że jesteś my bezpieczni. Ale jeśli przyjdzie mu do głowy skręcić na północ, uciekamy do schronienia. Trent leżał na powierzchni morza, przyglądając się barrakudzie. Pomimo bawełnianego podkoszulka, czuł na plecach żar słoneczny. Kuszę trzymał przed sobą, odbezpieczoną, a ruchami płetw utrzymywał się wprost przed rybą. Była duża, długa na cztery stopy, wagi dwudziestu pięciu do trzydziestu funtów. Stalowoszare boki, wielkie, nie mrugające oczy i gęba jak ciemna rana. Ryba wyglądała na to, czym była: maszyną do zabijania, zgodnie z doświadczeniami Trenta niebezpieczniejszą od rekina. Rekiny trzymały się poza rafą, natomiast Trent znał arabskich rybaków sieciowych w Zatoce Perskiej, którym barrakudy powyrywały łydki, kiedy stali na rafach koralowych, gdzie woda nie sięgała kolan. Trent, trzymając się między nimi i wielką rybą, już zasygnalizował swym najemcom, by wracali na katamaran. Pomyślał, że jeśli trafi barrakudę tuż za głową, ryba wyskoczy nad wodę kłapiąc szczękami. Otwarte szczęki wielkiej barrakudy wystarczyły, aby większość ludzi trzymała się z dala od wody. A jego towarzystwo przez ubiegłe trzy dni nie okazywało na to wielkiej chęci. Pomyślał też, że będą o wiele lepiej czuli się pod tentem kokpitu, niż pozostając w wodzie. Lodówka była pełna piwa, on zaś przygotował sałatkę z langusty, którą zostawił na lodzie. Jeśli jego plan powiedzie się, będzie miał dla siebie godzinę czy dwie na powłóczenie się wzdłuż rafy, co było o wiele lepszym sposobem spędzania popołudnia, niż niańczenie czterech Latynosów. Chociaż, jak na wynajmujących, nie byli aż tacy źli. Nie musiał im mówić, by przed wejściem na pokład z przystani spółdzielczej zdjęli obuwie, a podczas trzydniowego rejsu za każdym razem, gdy wracali z wycieczki na plażę, opłukiwali stopy z piasku. Uważnie wysłuchali jego pouczeń co do używania toalet morskich - przetykanie ich należało do prac najmniej lubianych przez Trenta. A co najważniejsze żaden z nich jeszcze nie pływał pod żaglami, cóż dopiero na wielkim katamaranie. Nie zamierzali też uczyć się żeglarki, a Trent nie próbował ich instruować. Pod okiem Trenta barrakuda zatoczyła dwa pełne koła. Przez pewien czas po prostu unosiła się w wodzie, nie ruszając nawet końcem płetwy. Ale zbliżała się do Trenta, za każdym razem odrobinę bliżej. Wątpił, czy ryba zaatakuje, choć z barrakudami nigdy nie można było mieć pewności. Duża stanowiła oceaniczny odpowiednik lwa z sawanny czy tygrysa w dżungli. Te ryby nie znały strachu, bo nie miały wrogów. Łowca czy łowiony? Wiedział, że jeśli ryba zaatakuje, a on chybi z kuszy, szanse wydostania się z wody w całości będzie miał zerowe. Napinanie kuszy z ośmiopasmową cięciwą trwało zbyt długo, by polujący miał do dyspozycji więcej niż jeden strzał. A jeśli ryba chwyci go za brzuch, Trent wiedział, że będzie trupem. Zdając sobie sprawę, że barrakuda rzuci się naprzód w momencie strzału, Trent wycelował w pół drogi poniżej dolnej szczęki. Szarpnięcie gumy poderwało mu ramię i odezwało się w prawej połowie klatki piersiowej. Na chwilę smuga baniek powietrza, pozostawiona przez strzałę, zasłoniła mu widok. Grot trafił rybę dokładnie w środek ciała, cal za zawiasą szczęki. Wyskoczyła wysoko kłapiąc szczękami, z ciałem zwiniętym tak ciasno, że Trent pomyślał, iż może usłyszeć, jak trzaska jej kręgosłup. Siła jej wyskoku wyrzuciła Trenta z wody do połowy piersi. Na chromowanym końcu grotu i na rybie błysnęło słońce. Cztery skoki i była martwa. Żona Jimmy'ego dumna była z przyrządzanej przez siebie barrakudy w sosie curry, co byłoby miłą odmianą po langustach. Trent popłynął do katamaranu, holując rybę za sobą. Podał kuszę Louisowi, najwyższemu z Latynosów, którego uważał za ich przywódcę. Louis wciągnął rybę na pokład. Trent zaproponował, by Latynosi powrócili do wody. ale nie mieli ochoty. - No to bawcie się dobrze - powiedział. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, złowię nam coś na kolację. W wodzie siedział dalsze dwie godziny. Większość tego czasu spędził na nurkowaniu za wielkim, czerwonym okoniem morskim, wzdłuż wyrwy w rafie. Przepływała tędy cała masa wielkich ryb. Pomiędzy poszczególnymi zanurzeniami Trent zastanawiał się nad swymi najemcami. Spędzili na rafie trzy dni i sfotografowali każdą z nadających się do zamieszkania wysp pod wszelkimi kątami; jeden z urzędników bankowych robił przy tym notatki w urzędowo wyglądającym bloku. Nigdy nie wypijali więcej niż po dwa piwa na głowę, nigdy nie podnosili głosu i zawsze chwalili Trenta za ryby, które smażył im co wieczór. Dziś podczas lunchu oświadczyli mu, że ich badania są ukończone, ale mają jeszcze wolny dzień i dobrze się bawią. Gomez wydobył kolejny ze swych świeżutkich tysiącdolarowych banknotów. Trent powiedział mu, że może go zachować; czy byliby na pokładzie, czy nie, on i tak spędziłby popołudnie na rafie, a ich towarzystwo sprawiało mu przyjemność. To właśnie im powiedział, a teraz oni czekali. Miał uczucie, że czekali na coś od samego początku wycieczki. Tuż obok przepłynął trzydziestofuntowy tuńczyk, kierując się na pełne morze. Trent go przepuścił. O trzydzieści stóp niżej błysnęło czerwienią i srebrem. Trent zdryfował za bryłę korala, wystającą ze ściany wyrwy, i wziął sześć głębokich oddechów, by uzyskać hiperwentylację płuc, nim spikuje w głąb. Po czym wyrzucił stopy pionowo do góry i ześlizgnął się w głębinę nie plusnąwszy. Na głębokości pięćdziesięciu stóp wyrównał, odbezpieczył kuszę i powoli opłynął wystającą bryłę koralowca. Nad nim znajdowała się ławica okoni. Wycelował w największego. Grot przebił rybie brzuch. Dwa machnięcia wielkimi płetwami wystarczyły, by Trent zaczął płynąć w kierunku powierzchni, drgającej w ostrym świetle słońca jak warstwa płynnej rtęci. Wykręcił grot, zsunął rybę z trzonu strzałki i włożył zdobycz do siatki na połów. Dwa okonie na człowieka to dobra kolacja. Holując siatkę popłynął powoli do Złotej Dziewczyny. Morze było nieomal oleisto gładkie. Jak zawsze bywało, piękno wielkiego katamaranu zrobiło na Trencie ogromne wrażenie. Było to piękno bardzo odmienne od piękna keczów Alden czy szkunerów Herres-hof z dziobami kliprów, tak podziwianych przez tradycjonalistów. Te jachty, z ich płynnymi wzniosami pokładów, były łabędziami. Złota Dziewczyna, pomyślał Trent, przypomniawszy sobie wielką rybę opływającą go z nieuchwytnymi ruchami płetw, jest barrakudą. Wyglądała tak samo groźnie nawet na kotwicy, tak samo obiecywała natychmiastowe przyśpieszenia do szybkości, o której żeglarz na jednokadłubowcu mógł tylko marzyć. Dotarłszy do poprzecznicy, uwiązał siatkę z połowem do steru u lewej burty. Pedro Gomez wyciągnął rękę po kuszę. Trent podał mu ją wraz z pasem obciążającym, zsunął płetwy i maskę, przerzucił je przez reling rufowy i wciągnął się do kokpitu. Opłukawszy i złożywszy sprzęt do połowów w schowku na rufie, sięgnął do lodówki po chłodne piwo. Dwaj urzędnicy leżeli podrzemując na siedziskach po lewej i prawej stronie kokpitu. Louis rozwalił się swobodnie na jednym z dwóch pokładowych leżaków. Gomez siedział na wiadrze, plecami do zejściówki. W jego dłoni pojawił się pistolet: dziesięciostrzałowa Beretta 9 mm. Nie była wycelowana w Trenta. Nie było żadnej potrzeby, by celować. Jak Trent wiedział z góry, odcisk na palcu wskazującym Gomeza dokładnie pasował do języka spustowego i górnego skraju kabłąka. Zgrubienie było skutkiem całych godzin codziennego treningu na strzelnicy. Gomez uśmiechał się leciutko, jak człowiek przekonany, iż grzeczność wymaga, by wykonując swą pracę zachowywał się z pewnym skrępowaniem. Trent nie był ani zaskoczony, ani też, ku swemu zdumieniu, przestraszony. Na strach miał zresztą masę czasu. - Chce pan piwa? - zapytał. - Nie w tej chwili - odparł Gomez jak zawodowiec do zawodowca: bez osobistych animozji. Trent usadowił się na rufowym relingu. Uniósłszy puszkę piwa w stronę Louisa, przed jej wypiciem powiedział: - Salud. Biorąc pod uwagę pana umiejętności żeglarskie, Senor Louis, jeśli każe mnie pan zastrzelić, będziecie tu dryfować do końca życia. Była to sprawa, którą Louis już musiał rozważyć. Podniósł do nosa zawsze obecną lnianą chusteczkę. - Chcielibyśmy, aby oddał pan nam przysługę. - No to pokaż pan dolary - odrzekł Trent. - Im więcej pan pokaże, tym przychylniej zareaguję. Louis ukrył rozbawienie podniósłszy chusteczkę. - Broń jest tylko po to, aby przekonać pana o powadze naszej propozycji. - To proszę mnie uważać za przekonanego - odrzekł Trent. Widział, jak w oddali stado mew leci w stronę stałego lądu. A wielkie ryby kierowały się do głębokiej wody. Wystawiwszy koniec języka, jakby oblizywał wargi po piwie, Trent próbował wyczuć wiatr. Ani tchnienia... - Życzymy sobie spotkania ze statkiem - powiedział Louis. - Wiem o tym od pierwszego dnia, gdy Gomez wszedł na pokład i sprawdzał, czy działa loran. Wysiadacie, czy mamy coś przyjąć na pokład? Louis pociągnął nosem. - Przyjąć. Dwudziestu ludzi. Półtorej tony. - Dużo bagażu? - Siedemset kilo. - Wiatr się wzmaga - zauważył Trent. - Będziemy musieli połowę tego holować w zodiaku. Czternastostopowy ponton udźwignie taki ciężar i będzie wystarczająco łatwy do holowania. Louis starannie złożył chusteczkę w kwadrat i położył na pokładzie obok leżaka. Jego dłonie wróciły na dawne miejsce, złożone równolegle na kolanach. Przygląda się im spod zaognionych powiek, jakby sprawdzał, czy należą do niego - pomyślał Trent. Powieki Latynosa uniosły się na moment. Trent poczuł, że Louis bada w taki sam sposób, jak przed chwilą badał swe ręce: jako byt abstrakcyjny; co najwyżej jako narzędzie, przez chwilę użyteczne, ale do wyrzucenia bez dalszej myśli po użyciu. Trent miał absolutną pewność, że był to wyrok śmierci, wydany na niego przez kogoś, kto był zarówno człowiekiem inteligentnym, jak psychopatą. Wspomniał cienie Irlandii: pułkownika Smitha i jego grę o władzę, która utrzymywała jego najemników w całkowitej niewiedzy niebezpieczeństw, w które ich wmanipulowywano i którym mieli stawiać czoło. Weź parę miesięcy urlopu. Odpręż się. Opal się. Stwórz sobie nową tożsamość. Jako trup... Trent pomyślał o fotografii, znalezionej na fortepianie Don Roberta. Młody jasnowłosy oficer lansjerów, rozwalony u stóp jego matki, z miną na opatrzonej świetnie utrzymanym wąsikiem twarzy, wyrażającą pełne samozadowolenia poczucie własności. Trent również był jego własnością. Może nie w codziennej praktyce, lecz dzięki temu, że akceptował stosunki z pułkownikiem jako nieodłączną część swego życia. Były to jego jedyne więzy; nawyk oczywistej lojalności, zapoczątkowany w dzieciństwie, a potem umocniony przez zależność tajnego agenta od swego prowadzącego, i nigdy nie zakwestionowany... Być może dlatego, że zgadzając się na wejście pułkownika w rolę swego ojca, chronił sam siebie przed wszystkim, co się wiązało ze śmiercią ojca prawdziwego. Do diabła z nimi obydwoma, pomyślał Trent, z brytyjskim pułkownikiem i latynoskim mordercą. A morderca czekał na wyjaśnienia Trenta. - Katamarany są budowane, by rozwijać wielkie szyb kości - powiedział Trent. Nie po to, by dźwigać ciężary. Pod uderzeniem szkwału zwykły jacht wchodzi w chwilowy przechył, w ten sposób tracąc wiatr z żagli. Natomiast katamarany natychmiast zwiększają szybkość, tłumiąc w ten sposób siłę wiatru. - Obciąż go nadmiernie, a pierwszy szkwał wyrwie mu maszt - ostrzegł. - Weź zodiaka na hol, a Gomez niech usiądzie na rufowym relingu z maczetą w ręce. Szkwał uderza, a on odcina hol. Gomez wyszczerzył zęby na samą tę myśl. - Ale tracimy ładunek - zauważył zimno Louis. Trent pokręcił głową. Miał tysiąc metrów nylonowej linki przy wędce na marliny, zamocowanej przy prawym sztagu. Wytrzymałość na zerwanie trzysta kilogramów. - Wracamy pod wiatr i zabieramy zodiaka. - Tak łatwo, capitano? Trent podniósł do góry puszkę piwa. - Łatwo, i nie będziecie musieli tyle płacić. Wiatr nadleciał małymi podmuchami, ledwie marszczącymi powierzchnię morza. Pomimo braku wiatru, przez ubiegłą godzinę za rafą zaczął tworzyć się rozkołys - dziwna, niemal oleista martwa fala, wstająca długimi wałami, które natychmiast zapadały się, jakby wyczerpane takim wysiłkiem. Upał był wielki, a wilgotne powietrze tak ciężkie, że zachodzące słońce przypominało kawałek przygniecionej przez góry, pomarańczowej plasteliny. Przez całe popołudnie wielkie ryby dążyły ku głębokiej wodzie, a przez całą godzinę Trent nie widział ani jednego ptaka. Siedząc przy prawej burcie kokpitu ucierał czosnek, świeży imbir, ziarna czarnego pieprzu, sól i oliwę na jednolitą pastę. Zwinął już i schował tent kokpitu oraz ustawił rożen. Jeden z urzędników wypatroszył ryby - Pedro Gomez skonfiskował nóż rybacki Trenta. W tej chwili urzędnicy i Louis znajdowali się na dole, natomiast Gomez, wszystko leniwie obserwując, siedział na dachu salonowej kabiny. Nie było pośpiechu. Spotkanie miało nastąpić na pełnym morzu sześć mil od rafy, o godzinie 01.00. Powiedzmy, dwadzieścia minut na przeładunek ludzi i bagażu; dwie godziny żeglowania do lądu stałego i jeszcze pół do osiągnięcia punktu wyokrętowania w górze rzeki. Chociaż utrzymywano w tajemnicy przed Trentem, która to ma być rzeka, był pewien, że idzie o północną odnogę Belpan, gdzie skarpa osłoni ich przed mostem drogowym. Rozładują bagaż. A wtedy Gomez przestrzeli mu głowę. Gomez ani nie będzie cieszył się z tego, ani nie czuł niechęci. Była to jego praca - jak dla urzędnika chodzenie do biura. W tylnej kieszeni dżinsów Trent miał osiem złożonych, nowych banknotów tysiącdolarowych. Pierwsze trzy za czarter, dodatkowe pięć za wyrażenie zgody na spotkanie. Myśl o tym, że banknoty wrócą do krokodylowego portfela Gomeza była niemiła, ale mniej niemiła niż myśl o tym, że przestrzelą mu głowę. Od tak dawna Trent chciał wyjść z tego - wyjść z izolacji i tajnych działań. Po raz pierwszy od lat ostatnie parę miesięcy, podczas których tworzył sobie nową tożsamość, pozwoliły mu się odprężyć. A teraz znowu trzymano go na muszce. Strach był użyteczny, jeśli miał zwiększyć dopływ adrenaliny, ale niebezpieczny, gdy mu się pozwoliło zakłócić jasność myśli. Jak dotąd Trentowi udawało się trzymać go pod kontrolą, lecz w gardle czuł jego kwaśny smak, odczuwał go w żołądku i z tyłu ud - znajome mrowienie, choć niewidoczne dla obserwatora. Chciał sprawdzić stan barometru. Ale by to zrobić, musiał poprosić Gomeza o pozwolenie, a to mogłoby u Latynosa wzbudzić podejrzenia. Zresztą i tak wiedział, co nadchodzi. Ważne było kiedy - huragan był o wiele bliższym sprzymierzeńcem, niż Caspar w Ambasadzie Stanów, czy Steve w Waszyngtonie wraz z jego obietnicą ciężkiej brygady. Wepchnąwszy pastę czosnkowo-imbirową do okoni i rozsmarowawszy na ich skórze, rzucił trzy pierwsze ryby na ruszt i zawołał do Latynosów na dole, by z kambuza przynieśli talerze i sztućce. Zajadając kolację, Trent przyglądał się, jak Louis przesuwa nożem wzdłuż rybiego kręgosłupa ze skupieniem i obsesyjnie staranną precyzją chirurga. Dla takiego człowieka jak Louis omyłka była czymś niewybaczalnym, zarówno własna, jak wspólników czy pracowników. Dla możliwości przeżycia Trenta najważniejsze było, aby Louis wierzył, że Trent nie zdaje sobie sprawy z wyroku śmierci, który już zapadł. W takim bowiem wypadku Trent będzie pod obserwacją, to oczywiste, ale może wydarzyć się i tak, że Latynosi na moment rozluźnią się, albo zainteresują czymś innym. Sięgnąwszy po piwo do lodówki, Trent otworzył puszkę i niedbałym tonem zapytał: - Czemu nie przerzucacie ich drogą lotniczą? Odpowiedź znał z góry. Latynosi byli przyzwyczajeni do wysyłania ładunków narkotyków samolotami i wiedzieli, że zawsze istnieje ryzyko, iż ktoś, choćby przypadkowo, znajdzie się w pobliżu pasa startowego. Przemycanie narkotyków to operacja krótka, przylot-odlot. Wylądować, odnowić zapas paliwa i wystartować, nim ktokolwiek się pojawi. Ale ci ludzie zaangażowali się w operację długofalową, a dla jej wyników sprawą podstawową było absolutne utrzymanie tajemnicy. Louis popatrzył na niego, podnosząc na moment zaczerwienione powieki. Pojawiła się chustka, nos został otarty. Po czym minimalny ruch rozpostartych palców. - Lubimy morze, capitano. Ale nie macie z nim żadnego doświadczenia, pomyślał Trent. To był jedyny błąd, jaki popełnili: wejście na nieznany teren - jego teren. A ponieważ teren był jego, Trent zachował nadzieję mimo strachu przed Louisem. Tak, jak zachowywał nadzieję w Irlandii, gdy badał go przywódca komórki terrorystycznej, do której przeniknął. Terrorysta miał dłonie identyczne jak Louis i też był psychopatą. Podmuchy wiatru stały się silniejsze, choć nie częstsze. Nie były to jeszcze uderzenia szkwału, ale miały już dość siły, by przeciągnąć Złotą Dziewczynę na całą długość linki kotwicznej. Odgłos martwej fali na rafie też się zmienił, był teraz ostrzejszy. - Muszę przygotować żagle - powiedział Trent. Czerni nad głowami nie rozjaśniały gwiazdy ani nie przerywały zarysy chmur. Tak wyglądał cały nieboskłon aż po równie czarny ocean. Wiatr był porywisty. Fale, długie i oleiste, unosiły Złotą Dziewczynę nie załamując się na jej lekkich kadłubach; w ich bliźniaczych kilwaterach tylko z wysiłkiem dostrzec było można odrobinę fosforescencji. Mniej więcej co dziesięć minut z ciemności wynurzała się większa martwa fala. Ich kołysanie powodowało, że podniesiona genua na chwilę traciła wiatr. Zaraz potem wielki i lekki fok znów się wydymał, a sztagi śpiewały pod nagle wznowionym napięciem. Przybliżanie się tych wielkich fal Trent potrafił wyczuwać. Nie wiedział jak - może inaczej odczuwał rumpel, a może to dzioby inaczej się zachowywały. Wszyscy dobrzy żeglarze mają tę zdolność; jest to ich szczególna właściwość, pozwalająca stawiać czoło morzu bez względu na warunki, tak że ich statki pływają prosto, a nie długimi zygzakami, jak u sterników ślepo posłusznych wskazaniom kompasu i reagujących tylko na odchylenia jego igły. Trent prawie nie patrzył na kompas. Znajdował się tam tylko po to, by potwierdzać wybrany przez niego kurs, a nie jako zawsze obecny przewodnik. Tym były powoli zmieniające się cyfry na małym ekranie loranu, umocowanym do grodzi obok zejściówki. Przed podniesieniem kotwicy wgrał dane miejsca spotkania do komputera loranu; teraz system radionawigacyjny podawał pozycję Złotej Dziewczyny względem miejsca spotkania z dokładnością do stu metrów. Było to żeglowanie łatwe, ale nieprzyjemne, z groźbą bez przerwy zaczajoną w ciemności i wśród dusznego nocnego powietrza. I to pomimo komunikatu meteorologicznego i wskazówki barometru znieruchomiałej na czterdziestce. Pedro Gomez wyczuł napięcie Trenta, zanim jeszcze zaczęli żeglować. - Czy ty to czujesz? - Co? - zapytał Trent, ciągle jeszcze mając nadzieję na podstęp. - Huragan - oświadczył stanowczym głosem Laty nos. - Przez ostatnie cztery godziny nawet nie popatrzyłeś na barometr. Trent wzruszył ramionami, a bandyta uśmiechnął się do niego. Białe zęby błysnęły w świetle wpadającym od strony zejściówki salonu. - Lubię cię, Trent. Co nie robi żadnej różnicy. - Co nie robi żadnej różnicy - zgodził się Trent. Na pół godziny przed wyliczonym przez Trenta czasem dopłynięcia do celu na pokładzie pojawił się Louis. - Seńor capitano, czy ma pan lekki sznur? - Jak lekki? - Dość lekki, by mógł pan go nosić. - Powieki uniosły się. Zimne oczy. - Jakże zasmuciłoby nas, Senor capitano, gdyby morze nam pana zabrało. Wobec tego Trent miał obecnie na szyi pięćdziesięciostopową smycz ze sznura. Zawiązał mu ją Gomez. Jego lekki uśmieszek i wzruszenie ramion powiedziały Trentowi, że i to nie jest sprawą osobistą, po prostu częścią jego pracy... Wzięty na smycz, Trent stracił ostatnią nadzieję ucieczki. Towarzyszył mu strach, nadal ukryty, ale nieunikniony. Jeszcze trzy godziny życia. Trzy godziny, podczas których mógł myśleć o wszystkim, czego nie zdobył. Miłości. Jedynie miłości. Fantazja o życiu z kobietą w stanie otwartości i zaufania. Nie mieć sekretów, nie żyć w przesadnym lęku, nie mieć tajnego rozkładu zajęć. Być jak inni ludzie: praca w ogródku podczas weekendu, zapach świeżo skoszonej trawy, dzieci bawiące się na trawniku; żona w bawełnianej sukience, długonoga, z uśmiechem dzieląca z nim ich prywatne wspomnienia; zapewniona przyszłość. Nawet te należne prawem urodzenia, możliwości skradziono mu, choć sprawcami nie byli ci Latynosi. Złodziejem był pułkownik Smith, a wspólnikiem kradzieży przyzwyczajenie Trenta do lojalności. Latynosi byli tylko narzędziem, pomyślał Trent, spoglądając na gruby cień Pedra Gomeza, usadowionego po nawietrznej stronie kokpitu. Przez trzy dni ich czarteru, spośród czterech Latynosów tylko z Gomezem nawiązał nikły cień porozumienia. Nawet polubił bandytę w abstrakcyjny sposób, pomimo przyszłej roli Gomeza jako jego kata. I właśnie to uczucie spowodowało, że Trent w niemiły sposób stał się świadom podobieństwa ich zajęć. Obaj byli zawodowcami, z tą tylko różnicą, że Trent działał po stronie prawa. Z gęstych ciemności nadpłynęła ku nim ciężka fala. Trent spotkał ją lekkim ruchem rumpla i wielki katamaran uniósł się gładko. Morze prześlizgnęło się wzdłuż kadłubów z odgłosem rozdzieranego papieru. Jacht na chwilę przechylił się na zboczu fali, żagle straciły wiatr, płótno zaklaskało. Szybki rzut oka na wskaźnik loranu. Do spotkania jedna mila. Dwie godziny i pięćdziesiąt minut życia. - Jesteś żonaty, Gomez? - Si, Seńor. - Bandyta roześmiał się z zadowole niem. - Trzech chłopców, trzy dziewczyny. Jeden chłopiec będzie prawnikiem, jeden księgowym, jeden policjantem... No i tyle na temat emancypacji kobiet, pomyślał Trent. - Zabezpieczasz się na wszystkie boki. Znowu Gomez roześmiał się cicho. - Jeszcze ma się urodzić lekarz. - A dla córek jako mężowie posłuszni milionerzy. - Ależ oczywiście... - Pamiętaj - ostrzegł Trent - Bóg jest z nami. Niestety on wierzy, że polepszamy się w miarę karania. Grubas wyszczerzył zęby, trzymając pistolet swobodnie na kolanach. - Przygnębiająca filozofia, Seńor capitano. - Nie wątp w nią - powiedział Trent. Dwie godziny i czterdzieści pięć minut życia... Gardłowy pomruk bliźniaczych diesli odezwał się do nich z ciemności. Przez moment Trent pozwolił sobie wierzyć w ocalenie. Ale statek płynął bez świateł. Stanąwszy na dziobie jeden z urzędników dwukrotnie zaświecił latarką. odczekał pięć sekund i powtórzył sygnał. W odpowiedzi zapaliło się światło niebieskie, a po nim zielone. - Weź ster - powiedział Trent do Gomeza. - Trzymaj statek na kursie, a ja zrzucę genuę. Ostrożnie, by nie zahaczyć o smycz, Trent przedostał się naprzód. Usunąwszy machnięciem ręki urzędnika opuścił wielki fok, zwinął go i włożył do pokrowca. W polu widzenia pojawił się statek o białym kadłubie. Był to smukły, dziewięćdziesięciostopowy jacht motorowy Baglietto. Dwa miliony dolarów za najwspanialszą, mistrzowską włoską robotę. Tysiąc koni mechanicznych w każdym silniku - na spokojnej wodzie wyciągnie trzydzieści węzłów - i campari z wodą sodową popijane w cieniu aluminiowego tentu na pokładzie rufowym. Tylko to, co najlepsze dla morderczych świń z kokainowego interesu, pomyślał Trent, czując, jak kwas w gardle, rosnącą wściekłość i lęk. Baronowie narkotykowi - tak ich nazywały gazety, przydając świniom blasku, w którym się lubowały. Ale jacht zaskoczony na wzburzonym morzu zmieniłby się w ryczące piekło. Szyper będzie pilnie się starał, aby przeładunek nastąpił szybko. O tym Trent, wracając do kokpitu, dobrze wiedział. Po rozładunku baglietto będzie miał dość siły i szybkości, by przegonić nadciągający sztorm. Odciążywszy Złotą Dziewczynę tak, że została tylko pod grotżaglem, Trent przyglądał się, jak jacht motorowy lekko kołysze się na boki na martwej fali. Miał do rozwiązania problem sztuki marynarskiej. Choć próba nie była trudna, wystarczyła, by na chwilę odwrócić jego uwagę od strachu. Na tylnym pokładzie pojawili się ludzie. Dwóch z nich nosiło białe mundury. Pozostali byli tylko ciemnymi kształtami. Louis wyszedł z salonu. Stał oparty o grodź z rękami złożonymi spokojnie na dachu kabiny. Maszyna licząca, pomyślał Trent. Louis, El Jefe, szef... Trent poczuł, że jego nienawiść do tego człowieka nagle stała się nie do zniesienia. Nie mogąc na niego patrzeć, zwrócił się do Gomeza. - Nie chcę, by ten statek przewalił się na nas. Muszą mieć drabinę rufową. Podejdziemy od rufy i przyjmiemy linę na pokład. Załadunek z drabiny. Bandyta, kiwnąwszy głową ze zrozumieniem, krzykiem przekazał rozkazy obu urzędnikom, którzy znaleźli się teraz na dziobach. Trent skierował Złotą Dziewczynę o kilka stopni bliżej wiatru w chwili, gdy jacht motorowy uniósł się na fali, która opłynęła go jak kaskada fosforescencji. Jego rufa uniosła się, a potem zanurzyła, gdy fala przepłynęła. Teraz miało podnieść Złotą Dziewczynę. Jej dzioby znalazły się na równym poziomie z tylnym pokładem baglietta. - Rzucaj! - wrzasnął Trent. Ujrzał, jak jeden z marynarzy chwyta rzutkę. Naparłszy z całej siły na rumpel, wyskoczył zza osłaniającego go przed wiatrem jachtu motorowego. Główny szot wysunął się z bloku. - Głowa w dół - ostrzegł Gomeza, gdy bom zaczął się obracać. A potem Trent wskoczył na dach kabiny i zwolnił główny fał. Żagiel natychmiast opadł. Trent zebrał go i przywiązał do bomu, a potem pobiegł naprzód, by podnieść kliwer sztormowy. Ustawiona bokiem do wiatru, Złota Dziewczyna już zaczęła oddryfowywać od cięższego jachtu motorowego. - Wybierajcie linę - rozkazał Trent urzędnikom. - Powoli - ostrzegł i napiął maleńki kliwer sztormowy, mocując go tak, by napór wiatru utrzymywał katamaran z dala od rufy baglietta. Część jego umysłu wypełniały niemal do mdłości drwiny z samego siebie; gorzkie drwiny wywołane lękiem, który go teraz ogarnął; drwiny z doskonałości swej sztuki żeglarskiej. Zostało mu jeszcze dwie godziny i trzydzieści minut życia, po cóż przejmować się tym, co się stanie ze Złotą Dziewczyną! Ale to go obchodziło. I obchodziło go też, aby marynarze na baglietcie uznali jego mistrzostwo. Gdy Trent podniósł głowę i ujrzał, jak kapitan jachtu motorowego przygląda mu się uważnie znad błyszczącego lakierem rufowego relingu, spadły mu na twarz pierwsze kropelki deszczu. Na kapitańskiej czapce z daszkiem i epoletach połyskiwało złoto. Trent ocenił, że ów człowiek ma sześćdziesiąt lat i wygląda nie inaczej, jak każdy szyper superbogaczy - doświadczony, wypróbowany pracownik za sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, zapewniony fundusz emerytalny oraz najlepsze z dostępnych ubezpieczenie zdrowotne. Ale szefowie tego kapitana byli inni i dlatego sam kapitan był inny. Świnie mają prosiaki, pomyślał Trent i zawołał: - Co pan sądzi o pogodzie?! - Barometr bez zmian - brzmiała odpowiedź. - W radiu nic nowego. Obyś nadal pozostał pewny siebie i obyś się utopił - pomyślał Trent. Obok kapitana stał marynarz, a za nimi kilkunastu ludzi w tropikalnych mundurach polowych i czarnych beretach. Na szyjach mieli zawieszone wojskowe buty i byli uzbrojeni. Kałasznikowy, ocenił Trent. Zawsze były to kałasznikowy. - Najpierw przyjmiemy sześciu ludzi jako obsługę, a potem ładunek! - zawołał. - Ruszać się! Ludzie zeszli drabinką rufową. Niscy, krępi mestizos. Nie próbowano ani ich przebrać, ani nawet nie było takiej możliwości - w przeciwieństwie do tych, którzy wynajęli katamaran. Co do jednego mordercy, niebezpieczne bandziory ze slumsów Medellin, terroryści w służbie mafii kokainowej, podkładający bomby na dworcach autobusowych, mordujący każdego, kto krytykował prawo ich panów do rządzenia Kolumbią, jak królowie z własnego mianowania. I miał rację co do kałasznikowów - jeszcze jednego dowodu nieudolności brytyjskiego eksportu broni. Przemoc była częścią ich codziennego życia, więc zwracali tak mało uwagi na smycz Trenta, jak poświęciliby jej pospolitemu widokowi zakrwawionego trupa, rozciągniętego w rynsztoku ich ojczystego kraju. Trent postawił dwóch z nich na dziobach, by odbierali bagaż; dwóch dalszych na pokładzie wzdłuż burty po nawietrznej. Przy pomocy dwóch ostatnich odwiązał i z dachu kabiny wyrzucił za burtę gumowy ponton, przywiązawszy go mocno za dziób i rufę. Wróciwszy na dziób, zawołał do góry: - Opuszczać ładunek. - Zobaczył, jak metalowa skrzynia amunicyjna zniża się kołysząc. - Trzymajcie ją z dala od pokładu - rozkazał. Zza jego pleców odezwał się Louis: - Skrzynie są w trzech wymiarach, Seńor capitano. Sześć spośród małych do salonu i po dwie z długich. Trent nie słyszał, jak Louis wychodzi na pokład. Na dźwięk chłodnego i spokojnego głosu Latynosa powrócił strach, na chwilę zapomniany. Odwróciwszy się twarzą do Louisa, powiedział: - Ostrzegłem pana. Bagaż musi iść na zodiaka, albo będziemy przeciążeni. Louis odpowiedział obojętnym tonem: - Proszę wsadzić na zodiaka trzech ludzi. Trent, który ze strachu już teraz miał koszulkę przylepioną potem do ciała, wyobraził sobie długi, paniczny strach, jaki przeżyją ci ludzie; ludzie bez żadnego doświadczenia morskiego, unoszeni na łasce fal w zupełnej ciemności, w deszczu, na coraz wyższej fali i przy coraz głośniejszym grzmocie przyboju, łamiącego się na rafie przed nimi. Ale dyskutowanie z Louisem było równoznaczne z wchodzeniem na terytorium nieprzyjacielskie, więc śmiertelnie niebezpieczne. - To pańscy ludzie. Dam im latarkę. Louis odsłonił oczy. Oczy jadowitego węża. Jego głos był tak cichy, jak syk węża. - Latarka nie będzie im potrzebna, Senor capitano. Bo w razie czego, spanikowani, mogą zacząć wymachiwać światłem. - Jak pan sobie życzy - powiedział Trent i odwrócił się, by pokierować załadunkiem. Amunicja do kałasznikowów i do pistoletów Beretta, granaty, kilkanaście ręcznych wyrzutni rakiet wraz z pociskami. Teraz pojawił się dowódca tych ludzi, Mario. Był niski, szczupły i zwinny. Miał małe, szeroko rozstawione oczka, błyszczące jak u fretki. Na jego lewym policzku jaśniała blizna od noża. Lekko sepleniąc powitał Louisa z szacunkiem, ale bez uniżoności. On i wszyscy jego ludzie mieli przyszyte na ramionach mundurów odznaki Sił Obronnych Belpan. Za nim pojawili się inni, wszyscy należący do tego samego gatunku morderców. Dwudziestu zabójców, wypuszczonych na maleńki, bezbronny kraj, który Trent pokochał za jego prostotę i niewinność, a także za bogactwo jego naturalnego piękna. Trzech ludzi na zodiaku, po dwóch do przednich, czterech w bliźniaczych kabinach tylnych, pięciu do salonu. Spojrzał w górę i zobaczył, jak ostatni z nich przerzuca obutą nogę nad rufowym relingiem baglietta. - Zaczekać tam w górze! - wrzasnął Trent. Człowiek popatrzył w dół ze sztucznym zakłopotaniem. - Czy ktoś do mnie mówi? - Ja do ciebie mówię. Zdejmij te buty. Człowiek wydał wysoki chichot. - Hej, ludzie, tam jest gadający pies gringo na śmyci. Byście uwierzyli? - zapytał swych rodaków w filmowej amerohiszpańszczyźnie, z rozmyślną drwiną. Przerzucił drugą nogę. Usiadłszy na relingu splunął na Trenta, a potem odrzucił głowę do tyłu i zaszczekał wrzaskliwie jak pekińczyk. - Pilnuj swego tyłka, grińgo, u naś w domu jadamy peśki na kolację. Zeskoczył, butami prosto na pokład. Lądując, rozmyślnie poszorował obcasami po jasnym teaku. Dwie czarne smugi, błyszczące w lekkim, teraz już nieustannym deszczu, ukazały się na drewnie. Mężczyzna zachichotał. Był niższy niż pozostali. Szerokie, wystające kości policzkowe świadczyły o jego indiańskiej krwi. Znowu zachichotał i znów splunął na Trenta z szaleństwem w czarnych oczach. - Dobri pesiek grińgo, pomachaś ogoniem do Miguelita? Opanowanie Trenta już się wyczerpało w wysiłku dławienia lęku. Ogarnęła go ślepa wściekłość. Uderzył z całej siły. Człowiek zrobił unik w lewo i pięść Trenta trafiła go w prawy policzek. Upadł na plecy, ale ledwie się zetknął z taśmami łączącymi dwa kadłuby, już cię po nich przetoczył. Trent rzucił się na niego, celując prawą stopą w krocze, ale tamten już znów się przetoczył, trafił więc tylko w udo. Mężczyzna zerwał się z kocią zręcznością i przysiadł z szeroko rozstawionymi nogami. Blade światła motorowego jachtu odbiły się w trzymanym przez niego nożu, w pianie w kącikach ust i szalonych oczach. Trenta chwyciły z tyłu dłonie, przyciskając mu ręce do boków. Bandyta wyszczerzył wszystkie zęby i błyskawicznie rzucił się na Trenta, z nożem wycelowanym w jego brzuch. Wtedy rozległ się głos Louisa, zimny jak suchy lód, zupełnie opanowany i nieskończenie nienawistny. - Rzuć to. Człowiek zamarł w pół ruchu, jakby zatrzaśnięto mu przed twarzą stalowe drzwi. Jego palce rozwarły się, nóż odbił od elastycznej siatki i wpadł do morza. Ale mężczyzna nie spuszczał oczu z Trenta, oszalały z nienawiści. Splunął pienistą flegmą. - Ziabiję cię, grińgo. - Była to obietnica tak pewna, jak polisa ubezpieczeniowa Lloyda. - Ziaciekaj, grińgo. Ziaciekaj. Ziabiję cię. Ja, Miguelito... Trent strząsnął z siebie przytrzymujące go dłonie i odwrócił się plecami do Miguelita. Jego wściekłość nie przeminęła. Drżały mu od niej ręce. Strach przestał istnieć. - Każ pan tej świni ściągnąć buty - powiedział Louisowi. - Ściągnąć buty i zejść pod pokład, albo wpędzę was wszystkich na rafę. Louis dotknął nosa chusteczką. Musi mieć całą walizkę chusteczek, pomyślał Trent, patrząc prosto w zimne oczy Latynosa, przyglądające mu się zza barykady czystego płótna. - Ze sznurem na szyi będzie pan długo umierał, Seńor capitano. A póki życia, poty nadziei. Jeśli nie brać pod uwagę, że Trent już nie miał żadnej nadziei. Dwie godziny i dwadzieścia minut życia... Odcumowawszy zodiaka, poprowadził wyładowany ponton w stronę rufy i tu przywiązał cumkę do rufowych rożków kotwicznych. Trzej przydzieleni do pontonu ludzie czekali w kokpicie. Przypatrywali się Trentowi z nie ukrywanym niepokojem, już przemoczeni przez lekki deszczyk. Wkrótce będą mokrzy od morskiej wody i chorzy na morską chorobę. Trent pomyślał, że mógłby jednemu z nich pokazać, jak trzymać zodiaka dziobem pod wiatr, na wypadek, gdyby musiał ich odciąć. Ale Louis stał obok. - Opóźnianie nas byłoby niebezpieczne, Senor capitano. Ze schodków przy prawej burcie Trent wydobył kamizelki ratunkowe. Gdy ludzie je wkładali, on popuścił linkę swej wędki na marliny, przymocowanej do prawego sztagu rufowego. Przywiązał ją do rożków na dziobie zodiaka, a hamulec na kołowrotku nastawił na dwieście kilo. - Siedźcie spokojnie, nie wpadajcie w panikę, a wszystko, będzie w porządku - powiedział Trent, pomagając im wsiąść do pontonu. Pod okiem Louisa tylko kiwnęli głowami w niemym cierpieniu. - Jeśli uderzy w nas szkwał, będzie masa roboty - ostrzegł Louisa i dowódcę oddziału zabójców, Maria. - Im mniej ludzi na pokładzie, tym lepiej. Wchodziliby w drogę. - Rejs już zaplanował w myśli. - Gomez mi się przyda, już się trochę nauczył... i jeden człowiek na maszcie. - Zwrócił się do Maria: - Jeden z twoich ludzi, zręczny i znający się na linach. Louis skrył się w salonie, a Trent przeszedł do przodu. Wybrał kliwer numer dwa, zatrzasnąwszy strzemiona szekli na przednim sztagu. Nawet pod lekką bryzą większy żagiel spowodowałby, że holowanie zodiaka stałoby się niebezpiecznie nie kontrolowane. Jeden z żołnierzy wspiął się na dach kabiny. - Znasz się na linach? - zapytał Trent. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Soy vaquero, Senor. - Kowboj... - No to się przypatrz - polecił Trent. Zrzuciwszy kliwer sztormowy, podniósł numer dwa. - Linę puść! - zawołał do marynarza na baglietcie. Szybko zwinąwszy cumę dziobową podniósł grot i wrócił do kokpitu. Wybrawszy szoty odsunął katamaran od jachtu motorowego. Marynarz pomachał mu ręką jak żeglarz żeglarzowi, a Trent pożegnalnym gestem podniósł dłoń. Dwie godziny życia... Szarpnięcie liny holowniczej zodiaka ustawiłoby Złotą Dziewczynę bokiem do wiatru, ale Trent trzymał w pogotowiu szot kliwra, wybierając linę z całej siły, by utrzymać katamaran w równowadze pod dwoma żaglami. Gdy tylko zodiak ruszył z miejsca, Trent mógł już poluzować szot. Wielki dwukadłubowiec płynął gładko, choć ospale. - Trzymaj kurs - powiedział Gomezowi i wdrapał się na dach kabiny. Pokazał Vaquero fały grota i kliwra. - Gdy wrzasnę, zrzucasz żagle - powiedział mu. - Postaraj się, aby opadały szybko, i zbierz je z pokładu. Choć wyraźnie nieszczęśliwy z powodu nałożonej odpowiedzialności, vaquero kiwnął głową na znak, że rozumie. Opór naładowanego pontonu opóźniał katamaran do tego stopnia, że robili ledwie pięć węzłów. Przez ostatnie pół godziny fala nieustannie rosła. Trent słyszał, jak przed nimi przybój rozbija się o rafę, ciężki i groźny. Deszcz padał jednostajnie. Wiatr był słaby, ale porywy silniejsze i coraz częstsze. Dziesięć minut do przerwy w rafie, trzy kwadranse do stałego lądu, dwadzieścia minut w górę rzeki do punktu wyokrętowania... W powietrzu czuło się napięcie, jakby żeglowali wewnątrz szklanej kuli milimetrowej grubości, która zaraz miała się rozprysnąć. A w owej chwili ze wszystkich stron zwali się na nich piekło. Gomez to wyczuwał. Siedział przygarbiony na rożkach rufy z nożem w gotowości do odcięcia zodiaka. Palił papierosa za papierosem, osłaniając je stulonymi dłońmi przed deszczem. Co jakieś pół minuty zerkał na loran - jakby patrzenie na ekran mogło spowodować, że cyfry wskazujące ich pozycję będą się szybciej zmieniały - a potem na niebo, jakby można było wywróżyć z jego matowej czerni coś, co by ostrzegło przed zbliżającą się zgubą. - Czy już nadchodzi? - spytał po raz piąty od chwili, gdy oderwali się od baglietta. - Jeszcze nie - odrzekł Trent. - Może za parę godzin. Może później. Najpierw przyjdą szkwały. I wtedy uderzył w nich pierwszy, nadlatując z ciemności. Głos jego zbliżania się zatonął w grzmocie przyboju przed nimi i dlatego biała smuga piany ogarnęła ich bez ostrzeżenia. Gdy tylko wiatr uderzył w żagle, Trent wrzasnął: - Tnij! - i zobaczył błysk noża Gomeza. Wielki katamaran skoczył do przodu z żaglami napiętymi jak przegrzany bęben i sztagami piszczącymi z wysiłku. A wtedy Gomez wstał na nogi, czy to ze strachu, czy aby coś zrobić; tego Trent nie wiedział. Skok wielkiego katamaranu wybił bandytę z równowagi. Zachwiał się i rozrzucił szeroko ręce. Linka od wędki na marliny owinęła mu się wokół nóg. Ciężar zodiaka wyrwał go z kokpitu jak pestkę z dojrzałej oliwki. Padając do wody wrzasnął ze strachu przed utonięciem. - Żagle rzuć! - ryknął Trent do vaquero przy maszcie i ostro pchnął rumpel, aby ustawić Złotą Dziewczynę pod wiatr. Wyrwał oba szoty z bloków i płaskim szczupakiem skoczył do wody. Dziesięć zamachów ramion, i już trzymał Gomeza za koszulę na plecach. Zapomniał o smyczy. Myślał, że szarpnięcie zerwie mu głowę z ramion. Udało mu się chwycić smycz jedną ręką, ciągnąc za nią ze wszystkich sił, drugą uczepiwszy się koszuli Gomeza. Woda chlusnęła mu do ust i oczu, oślepiając i dusząc, a młócące na oślep ręce bandyty groziły ciosem pozbawiającym przytomności. - Przestań panikować! - ryknął. Fala uniosła go do góry i zobaczył ludzi w kokpicie. Lina wokół jego szyi rozluźniła się. Zaczerpnąwszy haust powietrza dał nurka, szukając linki owiniętej kilkakrotnie wokół nóg Gomeza. Chwycił ją między bandytą i zodiakiem, owinął koniec wokół prawego nadgarstka i młócąc nogami popłynął do góry. Gdy próbował zaczerpnąć powietrza, woda wypełniła mu usta, a sól sparzyła płuca. I nagle przerażony Gomez chwycił go za szyję, co groziło ponownym wciągnięciem w głębię. Trent nie miał wyboru. Z całej siły wbił kolano w brzuch Gomeza, pozbawiając go tchu. Gdy bandyta zgiął się wpół, Trent walnął go w podbródek. - Przepraszam - powiedział, choć Gomez był już półprzytomny. Wypuściwszy go, Trent zwinął w pętlę sznur ze swej szyi i złączył ją z linką wędki, zostawiając dość luzu, aby ulżyć zaciskowi na nogach Gomeza. Chwycił go, odwrócił na plecy, tak że usta i nozdrza bandyty znalazły się nad wodą. Zanurzywszy głowę próbował wyswobodzić Gomezowi nogi, ale linka była tak spętana, jak "kocia kołyska". Trent wynurzył się i wrzasnął do ludzi w kokpicie, by mu rzucili kamizelkę ratunkową. Nie wyglądało, by któremukolwiek z nich zależało na wypełnieniu polecenia, a Trent wątpił, czy wystarczy mu dość sił, aby doholować Gomeza obciążonego do tego zodiakiem. Ryk przyboju był coraz bliższy. Trentowi przeleciała przez głowę myśl, by pozwolić całej tej cholernej bandzie osiąść na rafie. Mógł się odciąć wykorzystując krawędź koralu. Ale wiedział, że to czysta fantazja. Moc już załamujących się fal rozdarłaby go na kawałki w kilka sekund. Lepiej żyć z nadzieją - i lepiej dostać czysto kulę w łeb, niż zostać zmiażdżonym przez przybój i obdartym z ciała do kości przez ostre jak nóż krawędzie koralu. Krzyknął do ludzi w kokpicie, aby przymocowali sznur do jego szyi. Uniósłszy Gomeza na swych barkach, przytrzymywał go tam lewą ręką, prawą zaś ciągnął bez przerwy do przodu. Jedną tylko ręką, obciążony holowaniem Gomeza i naładowanego zodiaka, posuwał się do przodu rozpaczliwie wolno. Rafa była już mniej niż o ćwierć mili przed nimi. Za każdym razem, gdy fala unosiła go do góry, widział coraz bliższą ścianę piany. Wystarczy jeszcze kilka fal... Trent wyobraził sobie, jak przybój chwyta Złotą Dziewczynę i ciska nią, by wywrócić i roztrzaskać na szczątki. Zmęczenie prawego ramienia doszło do granic wytrzymałości. Nie miał już siły, by wywrzaskiwać polecenia ludziom na katamaranie. A wody morskiej połknął tyle, że chciało mu się wymiotować. Jakaś jego część marzyła o tym, by się poddać, ale był już blisko celu i wyciągano do niego ręce. Fala rzuciła go do przodu, a jeden z umundurowanych terrorystów chwycił go za nadgarstek. Ostatkiem tchu kazał ludziom wyciągnąć Gomeza. I znalazł się w kokpicie. Vaquero nadal stał przy maszcie. - Podnieś żagle - udało się wyjąkać Trentowi. Nie było czasu na chwycenie oddechu, gdyż rafa znajdowała się ledwie o dwieście jardów na ich kursie. - Najpierw duży. Żagiel chwycił wiatr. Trent wybrał szoty, a gdy żagiel wydął się całkowicie, przełożył ster, aby zatoczyć koło w stronę zodiaka. - Niech ktoś ciągnie za linkę wędki - polecił. - Nie mocno, bo pęknie. Ja muszę widzieć kierunek. Gdy żagle zwisły, kazał jednemu z umundurowanych odciąć linkę na nogach Gomeza i dowiązać ją do tej na wędce. - Nie przestawaj nawijać - powiedział. - A reszta niech wraca na dół. Dopiero wówczas dostrzegł chudą postać Louisa, opartą o grodź salonu. Trent zapomniał o Latynosie. Ciemne sylwetki ludzi Maria jedna po drugiej znikały w salonie, pozostawili tylko człowieka przy wędce, drugiego przy maszcie oraz Gomeza. Louis położył rękę na bomie, by mieć oparcie, i przeszedł przez kokpit do miejsca, gdzie na dnie leżał Gomez, jak wyrzucona na plażę ryba. - Spóźnimy się, Senor capitano. - Jesteśmy żywi - powiedział Trent. Louis kopnął Gomeza w brzuch i bandyta zwymiotował. - Czas jest istotny, Seńor capitano. Trent nie potrafił dłużej opanowywać swej nienawiści do Latynosa. - A ty jesteś psychopatą - powiedział. - Ktoś powinien cię zamknąć w szpitalu dla obłąkanych kryminalistów i wyrzucić klucz. Pojawiła się zawsze gotowa biała chusteczka. Louis siąknął, a potem dotknął nią końca nosa ruchem tak precyzyjnym, jak dentysta osuszający miejsce pod plombę. Wsunął chusteczkę do rękawa. - Gdy się ma sznur wokół szyi, Senor capitano, błędem jest obrażanie tego, kto trzyma jego koniec - pouczył bez cienia emocji. - Miguelito - zawołał w głąb salonu - zechciej dotrzymać towarzystwa Senorowi capitano...! Trent wątpił, czy zdoła przy wietrze odpychającym przeładowany ponton poholować go jak należy, nim ludzie znajdą się na rafie. Wyobraził ich sobie, ubranych w kamizelki ratunkowe, z twarzami napiętymi od śmiertelnego przerażenia, wzmożonego ich bezradnością. Skupią całą uwagę na wielkiej białej ścianie grzmiącego przed nimi przyboju. Było zbyt ciemno, by dostrzec linkę, Trent zawołał więc do człowieka przy wędce, by trzymał ją wycelowaną w zodiaka. Hamulec na bębnie nastawił na dwieście kilo, zostawiając sto jako zabezpieczenie przed zerwaniem. Dwustukilogramowy opór wystarczył, aby zwolnić dryf zodiaka, ale był o wiele za mały, by zbliżyć ponton do katamaranu. Gdy Trent odszedł od rafy pod wiatr, linka zapiszczała. - Zrobię zwrot przez sztag! - krzyknął do vaquero. - Pilnuj małego żagla. Jeśli się zahaczy, uwolnij go. - Si, Seitor - nadleciała odpowiedź. Jeśli zderzą się dziobami z zodiakiem, człowiek przy wędce nie będzie w stanie dość szybko kręcić kołowrotkiem. - Rzuć wędkę i ciągnij ręką - powiedział Trent. - Szybko, ale nie gwałtownie, bo zerwiesz linkę. Stań na dziobach. Wołaj, jaki jest kierunek. Przed nimi rafa ryczała jak lew głodny pokarmu. Czterysta jardów, trzysta, dwieście, sto... Trent wiedział, że zodiak jest stracony, zodiak i trzech ludzi. Nagle człowiek przy wędce wrzasnął, z ręką wyciągniętą prosto przed siebie w stronę przyboju. Trent krzyknął z całych sił, że robi zwrot. Pchnąwszy rumpel do oporu, postawił katamaran dziobami wprost pod wiatr. Spojrzawszy do tyłu zobaczył szaleńczo wymachujących rękami, śmiertelnie przerażonych ludzi na tle ściany białej piany. Zodiak był o pięćdziesiąt jardów od unicestwienia. Trzydzieści dzieliło go od katamaranu. Trent trzymał kliwer odwrócony, żeglując rufą do przodu. Obok niego jakiś człowiek wybierał linę. Nie było czasu, by go rozpoznać. Jeszcze dziesięć jardów. Lina padła w poprzek jachtu. Trent ujrzał, że jeden z ludzi zaczyna ją ciągnąć. - Umocuj ją! - zawołał Trent, ale tamten był zbyt przerażony, by zrozumieć. - Przywiąż ją! - krzyknął znowu Trent. Ale nie miał czasu, by przyjrzeć się, czy mężczyzna wykonał polecenie. Zwolnił szot kliwra i podniósł grot. Wielki katamaran zaczął wchodzić w inny hals, ale fala podbiła mu dzioby, odrzucając do tyłu. Pięćdziesiąt jardów do rafy. Jej grzmot zagłuszał głos Trenta, gdy krzyczał do człowieka przy wędce, aby trzymał kliwer z dala od sztagów. Grotżagiel chwycił wiatr i wielki katamaran przyśpieszył. Dwadzieścia jardów do rafy... Nie nabrał jeszcze tyle szybkości, by uzyskać pewność, że Złota Dziewczyna zrobi zwrot. Dziesięć jardów... Teraz! - pomyślał i przerzucił ster. Katamaran zadrżał, gdy jego dzioby chwyciły falę. Uniósł się, fala podnosiła go i podnosiła przy wściekłym łopocie żagli. Tak trzymać - ostrzegł siebie Trent. Jedna sekunda, dwie sekundy, trzy... I już Złota Dziewczyna szła z wiatrem. Szoty napięły się. Żagle wypełniły. O zodiaku nie myślał - albo został uratowany, albo nie. Poczuł szarpnięcie holu. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć przez ramię. Przez moment widział tylko wielką ścianę przyboju, ciemną u podstawy jak odrosty tlenionej blondynki. A potem dostrzegł ciemniejszą masę pontonu na tle białej piany. Hol trzymał równo, ale jego ciężar powodował, że katamaran coraz bardziej odpadał od wiatru. Jeszcze minuta i stanie bokiem do fali. - Uważajcie na siebie! - wrzasnął, choć wątpił, czy ludzie go usłyszą. - Robię zwrot. Przerzucił ster. Znów fala przez okropną chwilę trzymała dzioby. Trent ujrzał, jak ciemna postać chwyta za dolny lik kliwra, ciągnie z całej siły i zmusza do ustawienia się pod wiatr. Dzioby katamaranu stanęły przeciw fali i po chwili jacht szedł już z wiatrem zmieniwszy hals. Żagle zaczęły znów ciągnąć. Ale przy tym manewrze stracili dziesięć jardów i zodiak prawie zanurzył się w fali przyboju. Trent zerknął na loran. Luka w rafie była o dwieście jardów przed nimi, naprzeciw prawego dzioba. Potrzebował więcej żagli, ale nie mógł ruszyć się od steru. Popatrzył na Gomeza, nadal rozciągniętego na dnie kokpitu. Stąd żadnej pomocy. Obok pojawił się mały, szalony nożownik Miguelito, chichocząc jak podniecona pensjonarka na przyjęciu urodzinowym. Trent zobaczył, że człowieczek wpycha sobie do nosa biały proszek. Miguelito parsknął jak koń roboczy, chwytający oddech po zaoraniu długiej skiby. Jego nozdrza otaczała biała obwódka. - Hej, mali peśku - zachichotał, spoglądając na Trenta szalonym wzrokiem. - Ta malutka siuczka ziagielek nic ci dobrego nie zrobi. Co on może o tym wiedzieć? - pomyślał Trent z wściekłością, pompującą mu z całej siły adrenalinę do krwiobiegu. Miguelito wtarł knykciami białe obwódki do wnętrza nosa, szeroko szczerząc białe zęby. Wysoki chichot wwiercał się Trentowi w uszy, ale usłyszał wariackie zdanie, wypowiedziane przez mestizo w amerykańszczyźnie z drugorzędnych filmów. - Hej, mali peśku, chciesz pomoci od Miguelito, to tylko powiedź słowo. Jakby maniakalny morderca mógł w czymkolwiek pomóc... - Cłowieku, Miguelito wie wsistkie cholerne rzeci. Lepi w to wiesz! - Mestizo skoczył na nogi, podtańcowując w kokpicie. - Gdzie ziagiel, ćłowieku? Powieć Miguelito, on zrobi dobzie. Nagle coś zaskoczyło w mózgu Trenta: przestawienie kliwra. Choć nie do wiary, musiał to zrobić mały mestizo. - Schowek na żagle pod prawą burtą. Czarna torba z wymalowaną białą jedynką. - Fala szarpnęła katamaranem jeszcze o jard w stronę rafy. - Robię zwrot przez sztag - powiedział Miguelitowi, ale człowieczek już odtańcował do przodu. Następna fala podniosła Złotą Dziewczynę, posłużywszy się więc jej zboczem dla zwiększenia szybkości, Trent przerzucił rumpel, utrzymując szot kliwra naciągnięty, dopóki dzioby nie ustawiły się z wiatrem. Bom przeleciał na drugą stronę. Mocno ściągnął szoty obu żagli i zerknął do tyłu. Zodiak uniósł się wysoko na grzbiecie załamującej się fali. Linka holownicza napięła się, pociągając ponton za sobą, a fala załamała się do końca i pomknęła do przodu w stronę koralowej bariery. Na dziobach żółta płaszczyzna genui uwolniła się z pokrowca. Miguelito pomknął po bocznym pokładzie, ciągnąc prawy szot genui do kołowrotka szotu. - Hej, Miguelito robi dobzie, ha - zachichotał drobiąc stopami, nim pognał do przodu po lewy szot. Po chwili szczekał jak piesek wskakując znów do kokpitu z gotowym szotem. - Wciągniemy siukinsina teras na ten maśt, mali peśku. Ty gociów? - Gotów - powiedział Trent patrząc, jak mestizo, podparłszy się jedną ręką, wskakuje na dach kabiny, by zamienić słówko z vaquero przy maszcie. Żółta genua wleciała wzdłuż forsztagu, Trent przełożył szoty i kliwer opadł. Katamaran zerwał się do przodu pod wzmożonym ciągiem wielkiego żagla. Zodiak skoczył za nim. Lukę w rafie widać teraz było jako ciemną plamę o mniej niż dwieście jardów na ukos od ich prawej burty. W każdej chwili mógł uderzyć szkwał. Ocierając wodę deszczową z oczu, Trent próbował obliczyć szybkość i odległość, uwzględniając dryf zodiaka. Dla pełnego bezpieczeństwa potrzebował minimum pięćdziesięciu jardów. - Idę do zwrotu! - krzyknął i patrzył ze zdumieniem, jak sprawnie mały kokainista wskakuje do kokpitu, by naciągnąć szot genui. - Hej, mali peśku, ty fajnie liciś dyśtańś - zachichotał mestizo, wpychając do nosa szczyptę białego proszku. - Ty ich śtrasiś jak diabli! - Lepiej się bać, niż umierać - powiedział Trent. - Gdzie się nauczyłeś żeglarstwa? - Miguelito zieglował ź jedną grińgo-lady, dwa miesiącie. Potem ona wsiadziła Miguelito do kicia. Niedobry ciaś. - Zachichotał. - Teraz El Jefe robić Miguelito prezient. Anio, mali peśku, ty ten prezient. - Pociągnął urojonym nożem po gardle. - Jeden martwi grińgo... Trent prawidłowo odgadł, że ich celem będzie północna odnoga Belpan River. Gdy tylko znaleźli się pod osłoną zarosłego mangrowcami ujścia, zdjął ludzi z zodiaka, poleciwszy im złożyć ładunek wzdłuż bocznych pokładów Złotej Dziewczyny, a potem zejść na dół. Mając wiatr prosto z rufy, zastąpił genuę drugą, znacznie większą i lżejszą. Z grotem wydętym nad lewą burtą i genuą nad prawą, ślizgali się po gładkiej wodzie rzeki jak ogromny biały motyl. Na niebie ukazała się pierwsza szara smuga wstającego świtu. Wzdłuż brzegów ciemnozielony gąszcz mangrowców ustąpił miejsca wysokopiennej dżungli. Blade pnie gigantycznych drzew chlebowych wyrastały ponad piętrowe podszycie palm wachlarzowatych i pnączy. Brzeg ocieniały bawełnice. Palmy cohune, ze strąkami orzechów podobnymi do ogromnych gniazd os, stały wyprostowane jak wartownicy. Nad południowym brzegiem rozrastały się czerwone uroczyny i pięły po szarym klifie wapiennym. Kwiaty dzikiej kawy, jak białe gwiazdki zaścielały brzegi, a kapok, podobny do pierzastej spódniczki baleriny, błyszczał kroplami deszczu. Powinny też być papugi przelatujące z drzewa na drzewo w poszukiwaniu śniadania; tukany, czaple białe, kormorany, czaple szare, trogony. Ale nic się nie poruszało, żaden dźwięk nie mącił ciszy, żaden zimorodek nie przelatywał niebieską błyskawicą nad wodą; nie słychać było zwykłego o świcie głosu cykad. Wszystko zdławił ciężar złego przeczucia, a deszcz padał nieustannie. Requiem dla mnicha, pomyślał Trent, śledząc spojrzeniem kokainistę mestizo, przykucniętego na dachu kabiny. Przez ubiegłe pół godziny człowieczek chichotał pod nosem, wecując ostry jak brzytwa nóż myśliwski na wewnętrznej stronie swego pasa. Trent nie miał wątpliwości, że Miguelito go zabije i zrobi to z przyjemnością - przez zemstę za wszystko, co go spotkało w amerykańskim więzieniu oraz za wtrącenie go tam przez gringo-lady. Gomez przyszedł do siebie i z poważną miną usiadł koło Trenta w kokpicie. Przez długą chwilę milczeli, aż wreszcie bandyta podniósł głowę i powiedział: - Nic nie mogę zrobić. Trent nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Nie istniała żadna odpowiedź. Obaj byli zawodowcami, obaj znali reguły gry. Ale dzieliła ich istotna różnica: wybór przełożonych. Bez względu na to, pod jakim żył naciskiem, Gomez swobodnie dokonał swego wyboru. Dobro albo zło... W społeczeństwie, które utraciło ster moralny, te określenia uznano za staromodne - pomyślał Trent bardziej ze smutkiem niż goryczą. Ale dla niego pozostały podstawowymi, może dlatego, że tak często ryzykował życie. Chciałby wiedzieć, co zaplanował Louis, choćby po to, by dowiedzieć się, dla jakiej sprawy pułkownik Smith poświęcił jego życie i ile informacji przed nim ukrywał. Ale najbardziej ze wszystkiego Trent chciałby poznać, jakie siły i jakie mózgi kryły się za Louisem. Jakiekolwiek plany mieli ci ludzie, Trent był pewien, że są one zbyt skomplikowane, by mogli je stworzyć mordercy z kolumbijskiej mafii kokainowej. Mordercy... Trent uważał, że ważne jest, aby trzymał się tego określenia; podobnie ważne dla niego było, aby nigdy nie używać słowa "lojaliści", gdy mówił lub meldował o protestanckich terrorystach w Irlandii Północnej. Gdy ryzykuje się życie, dokładność wysłowienia ma kluczowe znaczenie. Dla Trenta, z urodzenia katolika, użycie terminu "lojaliści" w stosunku do protestanckich odpowiedników IRA było obelgą dla społeczności katolickiej. Jej większość sprzeciwiała się zarówno złu terroryzmu, jak niesprawiedliwości wynikłej z wiekowych przesądów, na których wyrósł irlandzki terroryzm. Terroryzm był skutkiem, a nie przyczyną. Tę lekcję Trent dobrze sobie przyswoił dzięki toczonej z nim walce. Ale chore, złe, zdeprawowane umysły używały terroryzmu jako narzędzia, i tego nie można było wybaczyć. Przez lata, w których zajmował się infiltrowaniem takich grup, Trent zmuszony został do wysłuchiwania wszelkiego rodzaju usprawiedliwień. Były od początku do końca kłamliwe, a Trent był o tym tak samo przekonany teraz, gdy miał za chwilę umrzeć, jak wtedy, gdy planował klęskę grup, do których przeniknął. Ubiegłej nocy były chwile, gdy jego strach stawał się nie do opanowania. Teraz jednak, o świcie, gdy śmierć była tuż, ogarnęła go spokojna ufność - jakby sam stał się istotą abstrakcyjną, obserwującą z daleka ostatni rozdział swego życia. Z salonu wyszedł Louis. Szatan - pomyślał Trent i poczuł, że się uśmiecha. Zrozumiał, że nieustanny strach podziałał na niego jak narkotyk, uwalniając od nacisku rzeczywistości. W podobny sposób maratończycy przełamują barierę bólu, osiągając stan niemal halucynacyjnego spokoju. Patrząc na Trenta, Louis przejawiał mniej emocji, niż gdyby przyglądał się kanapce. Dotknął nosa kolejną, nieskalanie świeżą chusteczką, którą następnie starannie złożył i wetknął do rękawa. - Gdy opłyniemy następny zakręt, Seńor capitano, proszę dobić do lewego brzegu. - Modlę się do Boga, by ktoś cię zastrzelił - odrzekł Trent. Louis zignorował go, ale Miguelito rozchichotał się z radości. - Hej, grińgo, ź ciebie dzielni mali pesiek. Okrążywszy zakręt ujrzeli prowizoryczną przystań z surowych bali i prowadzącą od niej do głównej szosy i mostu błotnistą, ziemną drogę. W pobliżu czekały dwa dżipy i jedna ciężarówka Sił Obronnych Belpan. Kierowcy ustawili je przodem do szosy, aby móc ruszyć z miejsca natychmiast, gdy załadują się ludzie, broń i amunicja. Tak precyzyjna organizacja spowodowała, że Trent poczuł lęk o losy Republiki Belpan. Nic nie mógł zrobić, nie mógł w żaden sposób przesłać wiadomości Casparowi w Ambasadzie USA. Oddając ster, dobił Złotą Dziewczyną do brzegu. Vaquero zrzucił żagle, a Miguelito cisnął cumę jednemu z czekających tu kierowców. - Przydałby mi się kubek kawy - powiedział Trent do Gomeza. Ale Louis był na pokładzie i Gomez mógł tylko przepraszająco wzruszyć ramionami. - Muszę dopilnować załadunku samochodów. A także muszę cię poprosić... - Nie krępuj się - odparł Trent i wręczył mu wyjęte z tylnej kieszeni spodni osiem tysięcy dolarów. Następnie zaczął się przyglądać, jak Gomez organizuje przeładunek. Gomez zdobył swą pozycję zarówno wagą spokojnej osobowości, jak siłą fizyczną i precyzyjną celnością strzałów. To, że był bliski utonięcia, w oczach Louisa stanowiło akt samokastracji, utratę twarzy, powodującą upadek z drabiny pozycji społecznej na poziom niewiele wyższy niż peona. Peoni byli przeznaczeni na odstrzał, a ludzie już przewąchali, jaką pozycję ma Gomez. Dlatego jego władza nad nimi stała się dyskusyjna. Takie jest ryzyko zawodowe każdego bandyty. Ale Mario nie podejmował ryzyka. Dowódca oddziału uderzeniowego wolał raczej trzymać się w cieniu, niż narazić się na stawianie czoła Louisowi albo dopuścić, by jego ludzie ujrzeli go jako służalca przywódcy Latynosów czy człowieka, który się go boi. Natomiast Miguelito umacniał swą pozycję im bliższa była chwila działania - być może dlatego, że w tak oczywisty sposób zabijanie sprawiało mu przyjemność. Tak przynajmniej ocenił to Trent, przyglądając się, jak Miguelito wpycha do nozdrzy kolejną porcję kokainy. Ci ludzie zaraz zaczną zabijać, tego Trent był pewien. Mestizo podniósł wzrok, spotykając spojrzenie Trenta. - Ty chcieś kafy! Pewnie, ciemu nie? Najpierw źwiąziemi ci ręcie, mali peśku. Pod okiem Gomeza związał Trentowi z przodu nadgarstki, tak by mógł utrzymać kubek z kawą. Ludzie w mundurach wsiedli do ciężarówki, Mario na końcu. Urzędnicy już siedzieli w jednym z dżipów, drugi czekał na Louisa i Gomeza. Miguelito wrócił na swe miejsce na dachu kabiny. Nie bacząc, że patrzy na to Louis, Gomez wyciągnął do Trenta dłoń w niemej prośbie o rozgrzeszenie. - Dziękuję ci za moje życie, Senor. - Proszę bardzo. Trent, z pozycji zewnętrznego obserwatora, przyglądał się sobie, jak ściska dłoń bandyty własnymi związanymi rękami. Czuł, że zaraz wybuchnie histerycznym śmiechem, i walczył, by odzyskać opanowanie. - Bez urazy - powiedział. A potem, ponieważ pozostało mu już tylko sianie nieufności między tymi dwoma, kiwnąwszy głową w stronę Louisa, dodał: - Jeśli będziesz miał okazję, zastrzel go. Jeśli tego nie zrobisz, on zabije ciebie. Ujrzał, jak wzrok Louisa twardnieje, i poczuł nerwowe drgnięcie ręki Gomeza. Skazał jednego z tych ludzi na śmierć - którego, przyszłość pokaże. Gomez przeskoczył przez reling. Trent patrzył za wyprostowanym jak świeca bandytą podążającym do czołowego dżipa. Louis siąknął w chusteczkę. Jego zimne spojrzenie na chwilę spoczęło na Trencie. - Był pan w najwyższym stopniu sprawny, Senor capitano. - Podniósł głowę patrząc na mestizo. - Pozbądź się go. - No pewnie, wezmę go do dziungli, Jefe. - Człowieczek zachichotał w oczekiwaniu przyjemności i pociągnął nożem po wyimaginowanej szyi Trenta. - Ziośtawiam jego ciało, wielki kot go zje. Louis wyraził swą aprobatę leciutkim ruchem chusteczki. - Gdy skończysz, dołącz do zapory na drodze przy moście. Kiedy pojazdy odjechały, Miguelito zeskoczył z dachu kabiny. - Chcieś ostatni kubek kafy, mali peśku? - Proszę - powiedział Trent, by odsunąć chwilę swej śmierci choćby o parę minut. Mestizo wsadził kciuk do kapciucha na kokainę i zaklął widząc, że na paznokciu pojawiło się tylko parę ziarenek. - Hej, my lepiej ićmy do sialonu, mali peśku. Tu zia duzio deściu, a Miguelito musi siobie naciąć tlochę koksiu. Przywiązał koniec smyczy Trenta do poręczy obok zejściówki, prowadzącej w stronę dzioba prawego kadłuba. Trent usiadł na pokładzie salonu, trzymając w stulonych dłoniach kubek. Miguelito siadł przy stole. Z jakiejś osobistej skrytki wydobył kilka kostek prasowanej kokainy i zaczął skrobać jedną na lusterku do golenia należącym do Trenta. Ponieważ Louisa już tu nie było, mestizo zupełnie się nie śpieszył - tak przynajmniej przypuszczał Trent. A także dlatego, że jego nałóg kokainisty wymagał znacznego zapasu. Gdy już wyjdzie na deszcz, przygotowanie go byłoby bardzo trudne. - Hej, to Belpan ciałkiem źwaliowane miejście - oświadczył Miguelito, przekrzywiwszy głowę i patrząc na Trenta. - Oni mają ziąd, jakby myśleli, zie to plawdziwy klaj, tylko zie mają wsiśkiego palęsiet ty sieci ludzi. - Odkroił z kostki ćwierć cala i znów zaczął je siekać na miałki proszek. - Tak, mali peśku. Źwaliowany. I oni mają wiboli, tak zie politici sią po ciałym cholernym klaju. Ziadnych golyli. Nić. Ćłowieku, oni naplawdę waliaci. My ich źbieziemy jak dojrzałe avocados. - Podniósłszy głowę znad lusterka zerknął na Trenta. Z ust kapała mu ślina. - Tak, mali peśku: plop, plop, plop. - Zachichotał, małpując ruchy wrzucania avocados do koszyka. - My będziemi zbielali tych polityków, mali peśku, i my będziemy ich wsiadziali do wielkiej dziuli, zięby nie wlócili. Wtedy Senor Louis ziaćnie ziądzić tym malim klajem, jakby to jego hacienda. My będziemy mieli siamoloty lądujące tu tak, jak muchy będą lądować na twoim tlupie, kiedy Miguelito cię ziabije. Tak - stwierdził z zadowoleniem, odcinając kolejny ćwierćcalowy płatek z kostki. - My żłobimy dobzie i my śkońcimy, każdy cholelny siamolot z koksiem będzie latać psieź Belpan. Będzie ciała wielka gola koksiu, mali peśku. - To wielka operacja, jak na jednego człowieka - powiedział Trent. Miguelito uniósł brwi zdumiony taką głupotą Trenta. - Hej, ty miśliś Louis wielki Jefel Ty ciałki waliat, grińgo. Louis, on kto, ty myśliś? Opelacja Desiantowa; tak, to te ślowa. - Mestizo powtórzył je kilkakrotnie, dumny ze swej znajomości języka. - Tak, Opelacja Desiantowa... - Wsa dziwszy sobie kokainę do nosa zachichotał. - Louis ciały waliat twaldziel, ale on jest nić. My mamy siefów zewsiąd, mali peśku. My mamy siefów z Colombia. My mamy Louisia Nicaraguanos. My nawet mamy jeden grińgo sief, cio go nikt nie widział. On mózg, mali peśku. Ciały wielki mózg. A więc Trent miał rację. Ale informacja była dla niego bezużyteczna. Wyobraził sobie prezydenta Belpan takim, jak go widział po raz ostatni, bosego, próbującego łowić ryby z końca pomostu na wyspie San Paul. A przy nim żadnej ochrony, chyba żeby brać pod uwagę jego wnuczkę... Inni ministrowie, w tej chwili rozproszeni po swych okręgach wyborczych, będą równie łatwym łupem. Lecz w tym scenariuszu jeszcze czegoś brakowało... Trent odstawił opróżniony kubek po kawie. - I wy naprawdę wierzycie, że Stany i że Narody Zjednoczone pozwolą by wam to uszło na sucho? - Belpan? - Miguelito zachichotał radośnie. - Ty waliat, ty myśliś, że kogoś to gófno obchodzi? My almia Belpan, ćlowieku, my mamy munduli, plawda? Ale to nie było aż takie proste, w każdym razie już nie. Cała różnica w tym, że skończyła się Zimna Wojna. Dni istnienia egzotycznych przymierzy, opartych na obietnicach podtrzymywania czy to kapitalizmu, czy komunizmu już się skończyły. Mózg kryjący się za operacją musiał zdawać sobie z tego sprawę. - Chcieś splóbować niucha koksiu, mali peśku? - za proponował mestizo zadzierając głowę i maniacko szczerząc zęby. - Śtuplocentowy. Trent nie przyjął propozycji. - Ćlowieku, nie wieś, cio dla ciebie dobie. - Zsypał sproszkowaną kokainę do kapciucha i wstał. Za pas miał wetknięty pistolet, w prawej ręce trzymał nóż. - Telaz pójdziemy na spacielek, mali peśku. Nie źlobiś Miguelito kłopotów. A potem Miguelito dobzie psietnie ci galdło, ziebyś nić nie ciuł. Kazał Trentowi odsunąć się od poręczy przy zejściówce, by odwiązując sznur pozostawać poza jego zasięgiem. Trent po raz ostatni rozejrzał się po salonie. - Tak, mali peśku, ładna łóć - zachichotał Migueli to. - Adios... - Przeszedł za Trentem przez reling, ponaglając go ukłuciami noża. - Mi tylko pójdziemy tlochę głębiej w dziunglę, mali peśku. Nie było tu żadnej ścieżki; Trent musiał przepychać się przez zwartą ścianę roślinności. Co parę sekund koniec noża kłuł go w plecy, wiedział więc, że mestizo postępuje tuż za nim. Przed nimi pojawiła się polanka, oddzielona od Trenta tylko wachlarzem liści palmowych. Rozsuwając je usłyszał znajomy odgłos niuchania; to Miguelito wpychał sobie kokainę do nosa. Trent padając kopnął do tyłu prawą nogą. Stopa trafiła w cel: uginający się od ciosu brzuch człowieczka. Mestizo zgiął się wpół, a Trent, znalazłszy się na ziemi, z całej siły kopnął lewą, trafiając Miguelita w podbródek. Mestizo padł na kolana, ale nóż nadal trzymał w ręce. Wypuściwszy koniec sznura otaczającego szyję Trenta, zaczął na oślep szukać za pasem pistoletu. Potoczywszy się po ziemi, a potem zerwawszy na nogi, Trent rzucił się przez polankę i wpadł w podszycie, trzymając związane ręce przed twarzą, by ochronić oczy. Ostre liście i kolce szarpały mu ramiona i cięły po policzkach. Pnącza chwytały go za nogi i za sznur na szyi. Potknął się i przewrócił w gęste zarośla. Przejęty strachem, przepychał się naprzód, pełzając na łokciach i kolanach pod niskim baldachimem zieleni. Słyszał, jak przeklina Miguelito. Pot zalewał mu oczy. Tuż przed nim pojawił się strumyk płynący do rzeki. Wyplątał nogi z pnączy i stoczył się do wody. Ciągnący się z tyłu sznur prawie go zadusił. Brnąc z biegiem strumyka, ujrzał przed sobą stawek, składający się bardziej z płynnego błota, niż wody. Wskoczył do niego, a gdy próbował zgruntować, błoto zamknęło się nad jego głową. Jego panika jeszcze wzrosła, gdy poczuł, jak zatyka mu nozdrza. Panika była jego wrogiem. Zmusił się do myślenia. Jego stopy oparły się o dno. Wynurzył się na powierzchnię; podniósł ręce, by otrzeć błoto z oczu. I wtedy zobaczył węża. Miał trzy stopy długości, był jak zielonkawo-brązowa wstęga z żółtym rombem na gardle. Fer-de-lance. Śmiertelnie jadowity... Za plecami usłyszał wołanie mestizo: - Hej, grińgo, ti bzidki mali pesiek. Miguelito naplawdę źły! Trent powoli obrócił się w miejscu, by móc chwycić sznur w ręce. Wąż podniósł głowę, sycząc ze strachu lub złości i wysuwając języczek. - Hej, grińgo, ja cię widzie - zaśpiewał Miguelito jak dziecko drażniące się z drugim podczas zabawy w chowanego. Wąż zasyczał. Mestizo zachichotał. - Miguelito teraz cię sibko złapie, mali peśku. Moskit usiadł Trentowi na nosie i ukłuł. Błoto na wargach smakowało gnijącymi roślinami, jego smród zapychał mu nozdrza. Pociągnął sznur ku sobie. Wąż uderzył, zatapiając zęby głęboko w sznurze. A potem umknął; widać było tylko, jak koniec jego ogona znika w zaroślach, z których wypełzł. Trent usłyszał, jak mestizo ujrzawszy węża klnie ze strachu. - Hej, grińgo, mozie ja cię tu ziośtawię, ziebyś umierał powoli. Jeszcze raz trzeszczenie krzaków pod stopami, a potem niuchanie kokainy: niuch, niuch. I wreszcie głos, jakby mówiący sam do siebie: - Tak, grińgo, tak ja żłobię. Ty umzieś naplawdę powoli w dziungli. Śkulwisin. Miguelito powie El Jefe, zie ty ciałkiem zimny tlup. Trent podejrzewał podstęp. Słyszał, jak z lewej strony Miguelito przedziera się przez zarośla. Wróci na Złotą Dziewczynę? Czy dołączy do ludzi w zasadzce na drodze koło mostu? Ilość kokainy, jaką ten człowiek wpychał sobie do nosa, musiała wpływać na jego rozsądek... ale w jakim kierunku? - zastanawiał się Trent. Czy on może zaryzykować okłamanie Louisa? Z biegiem strumyka Trent przedostał się do Belpan River, przez cały czas pełznąc, przepychając się bezszelestnie przez błoto i gnijącą roślinność. Leżąc w wodzie płasko na brzuchu, wysunął związane ręce przed siebie, a twarz uniósł z podszycia. W ten sposób mógł obejrzeć, co się dzieje w górze rzeki, pozostając w ukryciu nawisłego nad nim krzewu dzikiej kawy. Deszcz padał już od przeszło czterech godzin. Rzeka wezbrała o prawie dwie stopy, a prąd, niemal niewyczuwalny, gdy zbliżali się do przystani, zaczął tworzyć okolone pianą wiry przy brzegu. Trent miał nadzieję, że zdoła zaobserwować Złotą Dziewczynę, ale strumyk wpadał do rzeki niżej i jacht leżał zasłonięty w górze przez zakręt. Na miejscu Miguelita Trent schowałby się w zasadzce, w dżungli koło katamaranu. Ponieważ szosa była pod obserwacją, jedyną nadzieję ucieczki Trenta stanowił jacht, a mając dostęp do radia, mógłby ostrzec Caspara i Belpańczyków oraz wezwać ciężką brygadę Steve'a. Ale mestizo jest gangsterem, a więc kimś lojalnym przede wszystkim wobec samego siebie. Bezpieczniej skłamać, niż przyznać się do nieudolności? Owinąwszy smycz wokół pasa, Trent zsunął się do rzeki jak krokodyl. Poniżej zakrętu i blisko brzegu woda była jeszcze wystarczająco płytka, by Trent mógł zgruntować. Ale w miarę jak brnął pod prąd, było coraz głębiej. Próbował posuwać się do przodu chwytając za gałęzie, ale mając związane ręce, tracił grunt pod nogami za każdym razem, gdy zmieniał chwyt. Musiał albo przepłynąć na tamten brzeg, albo wrócić między krzaki. Wyobraził sobie, jak wygląda to miejsce. Prąd rzeki ściął zbocze pagórka powyżej zakrętu; wobec tego Trent musiałby wspinać się na strome zbocze, wysokie na około pięćdziesiąt stóp. A bezgłośne zsunięcie się z niego w pobliżu mostu będzie niemożliwe. Jeśli popłynie rzeką, musi pchać się pod prąd znacznie powyżej jachtu, będąc widocznym z mostu. Inaczej prąd zepchnie go daleko w dół. Ale Louis po to ustawił na drodze posterunek, by zatrzymywać wszystkich przedstawicieli władzy, wracających do Belpan City. Jego ludzie będą raczej obserwować drogę, a nie rzekę, chwytając polityków w sieć - jak przechwalał się Miguelito - tak łatwo, jak zrywa się dojrzałe avocados. Trent odepchnął się od brzegu, płynąc ze związanymi rękami sposobem, stanowiącym niezdarną i mało wydajną adaptację stylu bocznego. Wydostawszy się spod osłony brzegu zauważył, że wiatr się wzmógł. To też mogło utrudnić mu ucieczkę. Z drugiej jednak strony, gdy tylko wypłynie z ujścia rzeki, będzie mógł pożeglować prosto na Canaka. Musiał uchronić prezydenta przed schwytaniem przez ludzi Louisa. Obraz sytuacji stawał się coraz jaśniejszy, jak układanka z coraz większej liczby części. Kluczem do całej sprawy był prezydent. Jako przywódca kraju, jeszcze przed uzyskaniem niepodległości, prezydent był jedyną osobistością znaną poza granicami Belpan. Jeśli pozostanie na wolności, będzie mógł wezwać pomoc z zewnątrz - więc dla zabezpieczenia przywódca zamachu próbował zniszczyć jego reputację przez powiązanie go z handlem kokainą. Zza zakrętu dostrzegł Złotą Dziewczynę. Leżała tak, jak ją zostawił, przycumowana dziobem i rufą do przystani. Ale teraz, gdy rzeka przybrała, przystań była prawie na równi z lustrem wody, a cuma dziobowa sztywno naciągnięta. Z twarzą omywaną wodą, Trent przepychał się pod prąd. Wiatr i siekący rzekę deszcz kryły jego ruchy. Teraz już widział most. Zatrzymał się i zaczął przyglądać. Ludzie Louisa zablokowali drogę po przeciwnej stronie mostu. Barykadę zbudowali z ustawionych na sztorc skrzyń amunicyjnych i leżących na nich pni, wyciętych na skraju dżungli. Na barykadzie znajdowała się kwadratowa biała tablica, na której widać było czerwone litery. Ale napis był dla Trenta nie do odczytania, bo tablica stała pod zbyt ostrym kątem. Ludzie ubrani byli w gumowe peleryny, a czarne berety zmienili na mocno naciągnięte dla osłony przed deszczem tropikalne kapelusze wojskowe. Trent nie potrafił więc dostrzec, czy Miguelito znajduje się wśród nich. Natarł czoło i policzki błotem, trzymając się tuż pod ociekającym wodą deszczową baldachimem liści, osłaniającym brzeg rzeki. Płycizna zmusiła go do uklęknięcia, więc posuwał się beznadziejnie powoli. Kierowca dżipa Toyota zmienił bieg i powoli przejechał przez most, zatrzymując się przy barykadzie. Dwaj ludzie, odwróciwszy się plecami do wiatru i siekącego deszczu, zaczęli sprawdzać papiery kierowcy. Siódma rano. Niedzielny poranek... Do Belpan City prowadziły tylko trzy drogi i Louis z pewnością zablokował wszystkie. Gdyby na zamach wybrano dzień powszedni, ruch na drogach byłby duży o tej porze i wieści o pojawieniu się blokady rozeszłyby się po kraju, być może ostrzegając któregoś z ministrów, nim zostałby schwytany... Jeszcze jeden dowód wzorowego planowania. Będąc już powyżej Złotej Dziewczyny, Trent spojrzał do tyłu. Żadnego ruchu na brzegu ani na katamaranie. Ale jeśli Miguelito czeka, będzie dobrze ukryty. Obserwując suchą gałąź, wypływającą spod mostu i znoszoną prądem w stronę jachtu, Trent liczył sekundy. Około czterech minut na przepłynięcie rzeki, dwieście jardów spływu. Dla bezpieczeństwa będzie musiał wypłynąć w kierunku przeciwległego brzegu z miejsca znajdującego się o mniej niż pięćdziesiąt jardów poniżej brzegu. A prąd przybierał na sile. Jeden z ludzi przy barykadzie, znudzony, zrzucił do wody patyk i patrzył, jak spływa pod przęsłem. Dołączył do niego drugi. Znaleźli nowe patyki. Choć nie mógł ich stąd dosłyszeć, Trent wiedział, że zrobili sobie wyścigi. To było jasne: wypuszczali patyki w tym samym momencie i przebiegali w poprzek mostu na jego skraj patrząc w dół rzeki, by widzieć, kto zwyciężył. Gdy poszli szukać następnych patyków, dołączył do nich trzeci. Trent odczekał, aż wszyscy zgromadzili się po przeciwnej stronie, a potem, nie zważając na nic, rzucił się do przodu. Kiedy wrzucili patyki i wrócili z powrotem, zamarł w miejscu. Widział już ich twarze. Miguelita wśród nich nie było. I tak to szło - za każdym razem Trent zyskiwał dziesięć jardów, ale wiedział, że jak długo będą trwały te wyścigi, nie ma szans na przebycie rzeki niepostrzeżenie. Znieruchomieć i skoczyć, znieruchomieć i skoczyć. Pół godziny, godzina... Trent dotarł do miejsca, które sobie wyznaczył, ale prąd był teraz o wiele silniejszy, więc musiał znaleźć się przy moście. Ani śladu Miguelita... Przez most przejechał amerykański ford, a za nim dżip Discovery. Trent zaryzykował i pobiegł chyłkiem, by ukryć się pod przęsłem. Gdy miał jeszcze dziesięć jardów do przebycia, usłyszał, jak kierowca discovery przyśpiesza, odjeżdżając od barykady. Na moście ktoś krzyczał. Trent padł do wody na brzuch, pod osłoną krzaka, rosnącego obok betonowego filara. Przewrócił się na plecy i leżał nieruchomo jak trup, wystawiwszy tylko twarz nad powierzchnię wody. Usłyszał sprzeczkę dwóch mężczyzn, ale plusk wody w uszach nie pozwalał mu odróżnić słów. Rozległy się męskie kroki po betonie - przyciszone, dzięki miękkim podeszwom wojskowych butów. Głosy zatrzymały się wprost nad nim. Ponowna kłótnia. A potem Trent usłyszał łamanie gałęzi i przekleństwo, gdy jeden z mężczyzn skoczył z mostu na brzeg rzeki, o trzydzieści stóp powyżej niego. Trent wstrzymał oddech, zanurzając twarz pod błotnistą powierzchnię rzeki. Zagryzł zęby - jego płuca o mało nie pękały z wysiłku. Dziesięć sekund, dwadzieścia, trzydzieści... Dech z płuc wypełnił mu usta. Czuł, jak policzki wydymają mu się jak balony na gorące powietrze. Wystawił nozdrza nad wodę, powoli wypuszczając oddech. W połowie wysokości brzegu jakieś stopy obsunęły się po błocie. Potoczył się kamień i z pluskiem wpadł do wody nie dalej, niż o jard od nóg Trenta. Cisza. A potem prawie szeptem: - Hej, ti tam, mali peśku? - Ponowny poślizg stóp szukających oparcia, a wraz z tym stłumiony chichot: - Miguelito miśli, zie on cię widzi. Fakt, że mestizo tak bardzo zniżył głos, był dla Trenta dowodem, że człowieczek skłamał meldując, iż wykonał wyrok. A poza tym Miguelito nie mógł go widzieć z brzegu. Jeszcze nie. Aby dostrzec coś pod mostem, mestizo musiałby wejść do wody. Kawał brzegu podmytego deszczem oderwał się pod ciężarem człowieczka i zwalił do wody. Dla Trenta plusk ten był tak głośny, jak wybuch bomby. Mestizo stracił równowagę i Trent usłyszał, jak klnąc ześlizguje się. Gdy Miguelito spadł do wody, fala od jego upadku zalała krzak, pod którym leżał ukryty Trent. Wiedział już, że jest skończony: nie było możliwości, by mestizo mógł go przeoczyć. Wystarczyło, by wstał, zrobił jeden krok do przodu i rozsunął gałęzie. Usłyszał męski śmiech, dobiegający z mostu. Miguelito odpowiedział wiązanką w gardłowej hiszpańszczyźnie. A potem dodał po cichu: - Gófno. Trent, nie mogąc oderwać od niego wzroku, ujrzał, jak człowieczek wytrząsa wodę z pistoletu. Rozpiął kurtkę polową i wytarł magazynek o swą trykotową koszulę. - Co ty tam robisz w dole?! - zawołał mężczyzna z mostu. - Łapiesz ryby? Miguelito odwrzasnął, że jego rozmówca może sam sobie zrobić coś niewymawialnego. Zatrzasnął magazynek w kolbie pistoletu i zrobił krok do przodu. Jego buty polowe zbełtały błoto o cal od stóp Trenta. Z pistoletem w dłoni rozgarnął liście. W górze na drodze rozległy się klaksony. Człowieczek zadarł głowę. Jeszcze więcej klaksonów, wygrywających werbel. - Hej, ćłowieku, co zia gófno się dzieje? - Wygląda jak procesja! - odkrzyknął człowiek z mostu. - Plakaty jakiegoś cabron z wielkimi wąsami. Musi to być politico... Miguelito zaklął i wypuścił gałęzie. - Ćłowieku, tutaj nić. Wlaciam na golę. - Ano, pośpiesz się. I nie utop. Klaksony ryczały w rytmicznym unisono, a przez megafon męski głos wyśpiewywał inicjały Partii Prezydenckiej i nazwisko ministra turystyki i transportu: Głosujcie na P.P., głosujcie na George'a Vincente Browna. Miguelito zaklął i zaczął wdrapywać się na brzeg. Trent dygotał. Czekając, co nastąpi, próbował oddychać wolno, by się uspokoić. Pochód agitacyjny znajdował się na moście. Wszyscy wrzeszczeli, klaksony ryczały, a hymn P.P. powtarzał się w kółko, jak zepsuta płyta. W kawalkadzie było z pięćdziesiąt ciężarówek i wozów osobowych. Trent wyślizgnął się spod krzaka i wziął głęboki oddech. Trzymając wyciągnięte ręce, jak taran i młócąc nogami, popłynął pod wodą ku przeciwległemu brzegowi, czując, jak spycha go prąd. Dwukrotnie wynurzył się, napełnił płuca powietrzem i znów zanurkował. Wreszcie zobaczył katamaran. Na moment obejrzał się na kawalkadę ministra, zatrzymaną przy barykadzie. Dla uratowania George'a Vincente Browna nie mógł nic zrobić. Znów zanurkował, kopiąc wodę z całej siły. Gdy się wynurzył, prąd już poniósł go w bezpieczne miejsce. Miał ochotę przewrócić się na plecy i dać się unosić bez dalszego wysiłku. Dodał sobie bodźca wyobrażeniem starzejącego się prezydenta, siwowłosego i kruchego. Musiał dostać się na wyspę Canaka przed ludźmi Louisa. Deszcz bębnił po wodzie, wiatr tężał. Prąd rzeki zaniósł Trenta między dwa kadłuby Złotej Dziewczyny. Chwyciwszy hol zodiaka, przez chwilę opierał się rzece, by odzyskać oddech. A potem wspiął się ponad prawym pływakiem zodiaka i przetoczył na deszczułki podłogi. Zapomniał o sznurze, którym owinął się w pasie. Gdy nań upadł, prawie dech mu zaparło. Marzył o chwili odpoczynku, ale wiedział, że nie wolno mu się zatrzymywać. Ciągnąc za linkę holowniczą przełożył wreszcie ręce nad relingiem i jednym skokiem znalazł się w kokpicie. Skierował się prosto do umieszczonego nad stołem z mapami radia. Ktoś powyrywał kable - jeszcze jeden dowód dbałości o szczegóły. Zeskoczywszy do kambuza po nóż kuchenny, przeciął pętlę na szyi. Uwolnienie rąk było trudniejsze. Ustawił nóż pionowo w szufladzie na sztućce, równocześnie przyciskając ją kolanem. Nóż obsunął się dwukrotnie, raniąc go w nadgarstki, ale wreszcie mu się udało. Kapiąc krwią popędził na pokład i wyskoczył na brzeg. Przystań była już o stopę pod wodą. Odwiązał cumę rufową i owinąwszy nią pal przystani, wrzucił do kokpitu. Następnie zwolnił cumę dziobową, wskoczył na pokład i pobiegł kokpitem do tyłu. Z rufą przytrzymywaną w miejscu, prąd przesunął dzioby Złotej Dziewczyny od przystani. Trent odczekał, aż katamaran ustawił się dokładnie w dół rzeki, a wówczas zwolnił cumę rufową, zwijając ją w kokpicie. Trzymał kurs po wewnętrznych stronach zakrętów, gdzie prąd był szybszy i silniejszy niż wiatr od morza. Żagle mogłyby tylko zawadzać. Gdy rzeka przybrała prosty bieg, zaryzykował spojrzenie na barometr. Ciśnienie spadło do sześćdziesięciu. Pomyślał przelotnie, by przedostać się do Belpan City i Caspara w Ambasadzie USA. Ale nie miał pewności, że agent DEA będzie się tam znajdował, a Louis z pewnością miał ludzi pilnujących przystani na wypadek, gdyby któryś z członków rządu wracał tędy z kampanii wyborczej na wyspach - tego był pewien. Co do możliwości posłużenia się telefonem, to biorąc pod uwagę drobiazgową organizację zamachu stanu, Trent był pewien, że centrala znajduje się w rękach Louisa i do tego nieczynna, szczególnie jeśli szło o połączenia z zagranicą. To wykluczało zaalarmowanie Steve'a w Waszyngtonie. Pułkownika Smitha Trent nie brał pod uwagę. Pozostawała więc tylko Canaka. Kto miał prezydenta, miał asa w rękawie. Gdy prąd wyniósł Złotą Dziewczynę za ostatni zakręt przed otwartym morzem, wciągnął zodiaka na pokład. Kiedy podnosił lornetę do oczu, wiatr uderzył go prosto w twarz. Już zdążył wzburzyć płytką wodę za rafą w krótkie fale z białymi grzbietami, zdolne zastopować katamaran w miejscu, gdyby spróbował żeglować w stronę odległego przylądka i Belpan City. Na Canaka sześć mil żeglugi półwiatrem - a on był sam. Bez względu na to, jak nagliła sytuacja, wciągnięcie innych żagli, niż kliwer numer trzy oraz grot, byłoby głupotą. Umocowawszy rumpel podniósł grot i pod biegł do przodu, by podnieść kliwer. Siła żagli uniosła jacht tak bardzo, że zostawił za sobą dwie długie smugi ciemnego błękitu w białej pianie. Przez moment Trent rozkoszował się szybkością i potęgą. Ale miał zadanie do wykonania. Zablokował rumpel, za pomocą żurawików wciągnął do środka ciężkie BMW i przepchnął przez kokpit aż do salonu, gdzie przywiązał motocykl do dolnej części masztu. Następnie odkręcił pokrywę ściekową, mierzącą stopę kwadratową, w podłodze salonu. Odrzuciwszy na bok poduszki, otworzył pokrywę schowka w kanapie. Nacisnął mocno u samej góry na tylną ściankę schowka, przesunął ją w bok. Ścianka opadła. Za nią, w wyściełanych zaciskach sprężynowych, spoczywały dwie półautomatyczne jednolufowe strzelby, dwunastki Greenera, w nieprzemakalnych pokrowcach, każda z ośmiostrzałowym magazynkiem. Pudełka amunicji ustawione były dwiema warstwami. Na nich leżał pas na naboje i dwa bandoliery. Pas i bandoliery były już wypełnione czerwonymi nabojami Ely z grubym śrutem; jeden strzał w brzuch rozrywał człowieka na strzępy. Trent przerzucił bandoliery przez ramię i chwycił obie strzelby i dwa pudełka amunicji. Powróciwszy do kokpitu sprawdził kurs, a potem załadował magazynek jednej ze strzelb. Wprowadził nabój do lufy i położył strzelbę na kanapce po prawej stronie kokpitu, przykrywając ją koszulą i obciążając zwiniętą cumą rufową, by wiatr jej nie porwał. Patrząc do tyłu, zauważył szarą smugę o milę przed Belpan City. Przez lornetę ujrzał jedyną łódź patrolową Belpan, z wielkimi odkosami piany przy dziobie. Baccy! Przeskoczywszy przerwę w rafie, patrolówka wpadła na falę i wyskoczyła do połowy z wody jak wielki szary miecznik. Trent prawie roześmiał się z ulgi, wyobraziwszy sobie mierzącego sześć stóp i cztery cale celnika przy sterze, z pustą fajką zaciśniętą w zębach. Baccy był chyba jedynym człowiekiem, którego ani huragan, ani Louis nie potrafiliby zatrzymać. Załadował drugiego greenera. Mniej niż dwie mile do wyspy Canaka. Zabrać prezydenta bezpiecznie na patrolówkę i skontaktować się przez radio z ambasadą amerykańską. Rzucił okiem na wiatromierz. Siła wiatru cztery, i rosnąca, a Złota Dziewczyna frunie. Szybkość bezwzględna szesnaście węzłów. Sam jeden, żeglując szybciej niż trzydzieści milionów dwunastometrowców z pełną załogą w regatach o Puchar Ameryki. Ale trzeba też wziąć pod uwagę, że nie musiał ciągnąć dziesięciotonowego, ołowianego kilu, zanurzonego w wodzie. Ani też sprawdzać kursu na mapie. Złota Dziewczyna miała zanurzenie dwudziestu dwóch cali. On żeglował zaś na tych wodach przez sześć miesięcy i znał każdą rafę i każdy występ koralowca dość bliski powierzchni wody, by stanowić zagrożenie. Nie spuszczając z oka szybkościomierza, popuścił grot-żagiel o parę cali, a następnie zrobił to samo z kliwrem. Piętnaście węzłów. W tej chwili, po strachu minionych dwudziestu czterech godzin, był bezpieczny i bliski zwycięstwa. Do diabła z Louisem i jego Nikaraguańczykami. Do diabła z Mariem i jego Kolumbijczykami. Do diabła z mózgiem gringo, stojącym za próbą przewrotu. I do diabła z pułkownikiem Smithem. Odrzuciwszy głowę do tyłu, z twarzą wystawioną na bijący deszcz, Trent roześmiał się, prawie szaleńczo szczęśliwy z odzyskanej wolności. To uczucie znał od dawna - gdy działał poza wszelkimi przepisami i w ukryciu przed nadzorem przełożonych. Nim zmienił hals, przepłynął koło domku plażowego prezydenta. Nie przejmując się przystanią czy kotwicą rufową, zrzucił żagle i wpakował Złotą Dziewczynę na piasek. Gdy będzie gotów, wiatr zdejmie go z plaży. Miał na sobie jeden bandolier przerzucony przez ramię, w ręku trzymał greenera. Zeskoczywszy na piasek z cumą dziobową, zawiązał ją na pętlę wokół pnia palmy. Unikając ścieżki prowadzącej do domu prezydenta, pobiegł zygzakiem nisko schylony między palmami, ze strzelbą w pogotowiu. Na tarasie nie było nikogo, a drzwi zostawiono otwarte. Złapał kamień i przeskakując po trzy schodki na taras, cisnął go do środka i dał szczupaka w ślad za nim, padając płasko na podłogę bawialni i przetaczając się po niej dwukrotnie. Z prawej strony usłyszał wrzask kobiety. Wnuczki prezydenta. Zakryła usta dłonią, jakby próbowała stłumić własny krzyk. Nie było nikogo więcej. Celując z greenera w stronę dwojga drzwi, prowadzących na tyły domu, zapytał: - Jesteś sama? Kiwnęła głową. Pomimo to sprawdził dwie sypialnie, łazienkę i kuchnię. Były puste. Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca. Nie spuszczała z niego czarnych oczu, tak wytrzeszczonych ze strachu, że białka wyglądały jak dwa półksiężyce. Miała włosy podwiązane czerwoną apaszką w tak samo wysoką fryzurę afro jak wówczas, gdy Trent ujrzał ją po raz pierwszy na przystani. Czarny podkoszulek bez rękawów, czarne szorty, bosa. Zastanowił się, czyjej powiedzieć, że jest przyjacielem. Ale przyjaciele nie wpadają szczupakiem przez drzwi wejściowe; nie mają krwi na nadgarstkach ani cięć na całej twarzy; nie mają szyi otartej od sznura i noszą koszule, w każdym razie dopóki nie zostaną w należyty sposób przedstawieni. A przede wszystkim nie trzymają w rękach broni palnej, a na sobie bandolier. Winien jej był wyjaśnienie. - Trent - przedstawił się. - Z Jednostki Antyterrorystycznej WE. - Dodał: - Brytyjskiej - ponieważ jasne było, że pojęcie Wspólnoty Europejskiej nie jest jej znane. - Oddelegowany. Pewni ludzie zmontowali zamach stanu. Gdzie jest twój dziadek? Nie chciała mu powiedzieć. Nie miał jej tego za złe, ale brakowało czasu na spory. - Nie masz powodu, by mi ufać, ale zdaje się, że jestem jedynym człowiekiem zdolnym ocalić prezydenta. Zostałem do tego wyszkolony. Nienawidziła wszystkiego, do czego został wyszkolony. To było widać po jej spojrzeniu. CIA, MI 6, Deuxieme Bureau - to byli antybohaterowie mitologii politycznej wszystkich studentów uniwersyteckich. Szczególnie zaś gdy student uczył się politologii i ekonomiki w Londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej, pochodził z Trzeciego Świata i był ciemnoskóry. Studencki przesąd wykluczał z tej listy KGB, co zależnie od dnia tygodnia albo doprowadzało Trenta do wściekłości, albo do śmiechu. - Powiedz mi tylko jedno - powiedział. - Czy jest tutaj na wyspie, czy jest bezpieczny? Zawahała się, więc dodał: - Proszę. - Jest bezpieczny. - Bogu dzięki. - Jeszcze ostatni wysiłek i będzie mógł odpocząć. Otarłszy twarz wierzchem dłoni, Trent spryskał lakierowane deski podłogowe potem i wodą deszczową. - Z drugiej strony wyspy nadpływa łódź patrolowa. Mają tam radio. Baccy, bosman patrolówki, zna mnie; braliśmy razem udział w regatach lichtug - wyjaśnił. - Mam kontakt z Ambasadą USA. Powołanie się na ambasadę było błędem. Stany Zjednoczone były równoznaczne z demonologią: United Fruit Company, zamordowanie prezydenta Allende w Chile, Contras... Odczytał w jej oczach całą tę litanię. - Zostań tutaj - powiedział. - Wkrótce wracam. Przebiegł w poprzek wysepki z bandolierem poklepującym go po klatce piersiowej i strzelbą trzymaną w pogotowiu. Do plaży dotarł w chwili, gdy Baccy przepychał się patrolówką przez lukę w rafie. By zyskać na czasie, Trent oparł strzelbę o pień palmy, zawiesił na niej bandolier i pobiegł wzdłuż przystani milionera. Płaskim nurkiem skoczył do wody, płynąc pod wiatr. Odpłynąwszy od brzegu o pięćdziesiąt jardów zatrzymał się i tylko utrzymywał na wodzie, by złapać oddech. Ujrzał, że łódź patrolowa zarzuca kotwicę o całe dwieście jardów od brzegu. W normalnej sytuacji Baccy podszedłby bliżej, ale wiatr wiał od morza, a sztorm nie mógł być odleglejszy niż o godzinę. Na bocznym pokładzie było sześciu marynarzy. Trent pomachał im ręką i wrzasnął: - Baccy...! Fala uderzyła go w usta. Zakaszlał i potrząsnął głową, by usunąć słoną wodę z oczu. Marynarze pobiegli w tył, do wiszącego na rufowych żurawikach tendra. Choć patrolówka znajdowała się pod osłoną rafy, morze było na tyle wzburzone, że łódź przechylała się na boki do sześćdziesięciu stopni. Jeśli tender miał pozostać cały, opuszczenie go na wodę wymagało uwagi i cierpliwości. Rozkazy wydawał niski, gruby mężczyzna. Żaden z ludzi na pokładzie nie był czarny, żaden nie miał sześciu stóp i czterech cali wzrostu na bosaka, żaden nie trzymał fajki w ustach. Trent zawrócił i popłynął na wyspę. Gdy dotarł do przystani, marynarze opuszczali do tendra drabinkę rufową. Ponieważ tender, zawieszony na żurawikach, kołysał się mocno, mieli z tym duże trudności. Trent rzucił się do biegu wzdłuż przystani i w tym momencie dostrzegł wnuczkę prezydenta. Stała w cieniu obok jego strzelby. Strzelba była mu bardzo potrzebna. Machnął dziewczynie ręką, by się cofnęła. Zamiast tego wyszła z cienia na jego spotkanie. Usłyszał gwizd pocisków, zanim dobiegło szybkie postukiwanie ręcznego karabinu maszynowego. Od chwili opuszczenia szkoły nie grał w rugby, ale chwycił dziewczynę, jakby był zawodnikiem kadry narodowej Irlandii, występującym przy Landsowne Road. Gdy ją przykrył swym ciałem próbowała go skopać, ale trzymał ją mocno i wraz z nią przetoczył się za osłonę drzew. - Leż na brzuchu - rozkazał, chwytając greenera. Nie zadał sobie trudu sprawdzania, czy strzały padały z patrolówki czy tendra. Oba stanowiły dla strzelca wyborowego równie chwiejną podstawę, ale to nie wykluczało możliwości, że jedno z nich dwojga zostanie zabite przypadkowym trafieniem. - Powiedziałem ci, żebyś została w domu. -I w tym momencie zdał sobie sprawę, że ona nie rozpoznała odgłosu strzałów karabinowych. Jak zostać zabitym - tego przedmiotu nie wykładano dyplomantom politologii i ekonomiki w Londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej. A to wielka szkoda, pomyślał, biorąc pod uwagę, ilu przywódców Trzeciego Świata kształciło się w podobnych szkołach. - Na litość boską, strzelają do nas! A przynajmniej strzelają do mnie. - Ponieważ jej najbliższym pytaniem byłoby "dlaczego?" - uzasadnił natychmiast: - Jeśli będą mieć ciebie, będą też mieć twego dziadka. Bo on cię kocha - dodał, zanim zapytała czemu. - Muszę cię wydobyć z wyspy. Z wyrazu jej twarzy odczytał, że dziewczyna nie ruszy się z własnej inicjatywy. Ściągnąwszy brwi na znak zdecydowania, oświadczyła: - Powiedział mi, że mam tu czekać. Belpan nie jest kolonią. Nie masz prawa mi rozkazywać. - Tak się złożyło, że nie chcę, aby cię zabito. - Nie potrafił stłumić irytacji w głosie. - To twoja wina - żachnęła się. - Panie Boże, wybacz mi. - Chwyciwszy ją za ramię poderwał na nogi. - Mogę cię ciągnąć albo mogę cię ponieść. Z tym tylko wyjątkiem, że wówczas zostanę zabity. Zrozumiała, że mówi poważnie. - Nie popychaj mnie. - No, to sama biegnij - odrzekł, usłyszawszy zapuszczany silnik tendra. Trent zepchnął Złotą Dziewczynę z plaży, obracając dziobami na morze, a potem wdrapał się na pokład. Gdy podnosił żagle, wiatr już odpychał ich od brzegu. Barometr spadł o dalszych dziesięć kresek. - Trafi nas huragan - powiedział dziewczynie, zwaliwszy się do kokpitu i ująwszy ster. Ze schowka pod prawą burtą wyciągnął kamizelki ratunkowe i rzucił jej jedną. - Załóż to. Jeśli coś się zdarzy, nie zadawaj sobie trudu, by płynąć. Po prostu odpręż się. Wiatr zapędzi cię na brzeg. Wtedy wejdź między drzewa i wydostań się na wyższe miejsce. Umocował linę sztormową z przodu i z tyłu kokpitu i zatrzasnął na niej linkę bezpieczeństwa kamizelki dziewczyny. Jeszcze się nie zdecydował, dokąd popłynąć, ale potrzebne mu było schronienie. Najchętniej pożeglowałby do Meksyku, ale miał tu coś do roboty, a poza tym nie mieli szansy, by przetrwać tak długo w wyścigu z huraganem. Wykluczone było zarówno Belpan City, jak Belpan River. Zaraz na północ od Belpan znajdowała się Makaa. Wyobraziwszy sobie mapę obliczył, że odległość do ujścia rzeki Makaa wynosi około dwunastu mil. Zmienił kurs o pięć stopni i popatrzył w tył, by sprawdzić, jak jest ze szkwałami. Ktokolwiek dowodził łodzią patrolową, nie zaczekał, by wciągnąć tender. Patrolówka okrążyła wyspę z silnikiem włączonym na pełną moc. Spod jej dzioba piana tryskała tak wysoko, że Trent nawet przez lornetę ledwie widział mostek. Trzydzieści węzłów, domyślił się. Za dziesięć minut Złota Dziewczyna znajdzie się w zasięgu ich działka dziobowego. Musiał pomyśleć. Ale bliski był wyczerpania - fizycznego, umysłowego i emocjonalnego. - Będą strzelać, prawda? - spytała. Uznał dziewczynę za wielkość matematyczną, którą ma uwzględnić w równaniu. Spokojowi jej głosu odpowiadał wyraz fatalizmu, który zauważył w jej spojrzeniu. Deszcz spływał jej po policzkach, Trent nie mógł więc stwierdzić, czy płakała. - Nie zrobią ci krzywdy - powiedział. - Chcą cię mieć żywą. Ale ona już wybiegła myślą dalej. - Staranują nas. - Zapewne. Albo oddadzą strzał ostrzegawczy. Kiwnęła głową na znak zgody z własnymi myślami. - Oddasz mnie im... Pomyślał, że to jest oskarżenie, ale ona popatrzyła mu w oczy. - Zabiją cię - powiedziała. - Nigdy nie można wiedzieć. - Ty wiesz - odrzekła, tym samym spokojnym, obojętnym głosem. - Przecież to powiedziałeś. Do tego zostałeś wyszkolony. Zamiast odpowiedzieć, poprawił ustawienie kliwra. - Co to za jedni? - Handlarze kokainą. Chcą wykorzystywać Belpan jako stację pośrednią. Widział, że mu nie uwierzyła. Mógł unieruchomić rumpel opaskami gumowymi, ale zamiast tego polecił jej przejąć ster. Zawsze lepiej mieć coś do roboty, niż siedzieć bezczynnie i czekać na pierwszy granat z działa. Pokazał jej małą przerwę w łańcuchu górskim, o trzydzieści mil w głębi lądu. - To jest twój kierunek. - Ja nigdy jeszcze... - zaprotestowała. - Powoli i łagodnie - powiedział jej. - Skoncentruj się i nie reaguj gwałtownie. Dał nura do salonu. Barometr opadł jak ołowianka na dno morza. Wykreślił na mapie linie równoległe i wprowadził do loranu szerokość i długość geograficzną. Przez chwilę patrzył, co robi dziewczyna, a potem zawołał, by zmieniła kurs odrobinę na lewo. - Tak trzymaj. Przedostawszy się na przód, zaczął wyciągać pokrowce na żagle, póki nie znalazł wreszcie ogromnego, lekkiego jak piórko balonu spinakera. Z powodu jego ogromu i trudności z kierowaniem nim przy żegludze w pojedynkę, rzadko używał spinakera i dlatego odnalazł go wreszcie na samym dole i w tylnym końcu schowka na żagle. Jego plan był z pewnością wariacki i prawie na pewno skazany na porażkę, ale nie miał innego wyboru. Pochowanie pozostałych żagli dało mu czas potrzebny na przemyślenie wszystkich szczegółów. Wytrząsnąwszy spinaker z pokrowca, ułożył go na siatce łączącej kadłuby, sprawdzając równocześnie oplatający go przewiąz. Zaczepił róg fałowy żagla o przedni wolny fał foka, aby żagiel znalazł się przed kliwrem. Następnie przeciągnął szoty spinakera do kokpitu w tyle i przywiązał do rufowych rożków, pozostawiając dużo luzu. Dziewczyna zbyt była zajęta sterowaniem, by zwracać na niego uwagę. - Jesteś urodzonym żeglarzem - powiedział, ona zaś prawie że się uśmiechnęła na tę pochwałę. Zachęcony jej reakcją kontynuował: - Prezydent przedstawił mi ciebie jako swą wnuczkę, ale nie wymienił twego imienia. - Mariana - powiedziała. - Ładne - odrzekł i zaraz pomyślał, że jest to najgłup sza uwaga, jaką kiedykolwiek zrobił. Sądząc z jej miny, myślała tak samo. Popatrzył do tyłu. Morze, zamiast obniżać się w stronę horyzontu, zawijało się ku górze jak krawędź półmiska. Przez chwilę Trent myślał, że coś jest nie w porządku z jego wzrokiem. Ale zaraz zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu ogląda front huraganu. Łódź patrolowa zbliżyła się do nich na milę. Na przednim pokładzie było dwóch marynarzy, obsługujących działko. Trent miał nadzieję, że gdy łódź bryka na krótkich falach jak nie ujeżdżony koń, nie będą oddawać strzału ostrzegawczego. Bo jeśli ci ludzie mieli niewielkie doświadczenie, pocisk mógł upaść gdziekolwiek. Na loranie sprawdził położenie. Chciał jeszcze raz przyjrzeć się mapie, ale na to nie miał już czasu. - Będę teraz sterował przez parę minut - powiedział do Mariany. - Trzymaj ręce na rumplu, by czuć jak reaguje. Trent zmienił kurs o parę stopni na prawo nie wybierając żagli i Złota Dziewczyna utraciła jeden węzeł ze swej szybkości. Trzymał ją na tym kursie przez dwie minuty, a potem odszedł od wiatru o dalsze dwa stopnie, znowu nie zmieniając położenia żagli. Daleko przed nimi ukazał się cypel białego piasku. Ryk potężnych silników benzynowych patrolówki zahuczał mu w uszach. Obejrzał się przez ramię. Złota Dziewczyna miała już tylko ćwierć mili wyprzedzenia. Znów sprawdził namiar i pokazał palcem piaszczysty cypel. - To twój kurs, Mariano. Ja czegoś popróbuję. Zapewne nie uda się, ale może... Jeśli tak się stanie, niemal z pewnością stracimy maszt, ale nie zatoniemy. Mariana nie podniosła głowy, wobec tego uśmiech, jakim obdarzył ją Trent, okazał się stratą czasu. Ale nie przyszło mu na myśl nic, co mógłby jej powiedzieć, ani nic, co by miało jakieś znaczenie. Wobec tego powiedział: - Dobrze, zostawiam ci tę robotę. - Potem skoczył na dach kabiny. Morze było tak wzburzone, że upłynęło trochę czasu, nim zauważył rafę. Ostatnim razem, gdy z niej nurkował, szczyty koralowców znajdowały się równo z poziomem morza. Teraz, gdy nadlatujący sztorm wzniósł wysoko wodę, były ledwie widoczne. Ale znajdowały się na swym miejscu, wprost przed nimi - jak śmiertelnie niebezpieczny, z ostrzami jak brzytwy, falochron. Jeśli na niego wpadną, rozedrze dno Złotej Dziewczyny w czasie krótszym niż jedna sekunda. Trent schwycił fał spinakera. Spojrzał do tyłu. Wyprzedzali łódź patrolową już tylko o dwieście jardów. Mógł już rozróżnić odrzucane na boki przez dziób oddzielne pasma piany i cień sternika w sterówce. Do rafy pozostało mniej niż pięćdziesiąt jardów. Między młotem i kowadłem... Spojrzał na Marianę, posłał jej kolejny uśmiech, który miał jej dodać odwagi. Patrzyła wprost przed siebie, z oczami wlepionymi w piaszczystą łachę. Zacisnęła dłonie na rumplu z taką siłą, że pobielały jej knykcie. Trent pomyślał, czyby nie zawołać, aby się odprężyła. Ale to byłoby równie bezsensowne, jak próba ponownego uśmiechu. Zmierzył rafę spojrzeniem. Trzydzieści jardów. Już widział koralowe zęby rekina, gotowe ich pożreć. - Trzymaj kurs! - wrzasnął do Mariany i jednym ruchem podniósł spinaker na maszt. Ogromny czerwony żagiel wyrwał się z przewiązu; wiatr wypełnił go tak, że pochylił się do przodu ogromną, szkarłatną krzywizną, na której błyszczącym złotem wymalowany był portret Złotej Dziewczyny we własnej osobie - ufryzowanej w loczki, z odętymi wargami - Marilyn Monroe. - Zrób to dla mnie - błagał gwiazdę filmową. Czuł, że się uda. Siła nośna luźno uwiązanego żagla podziałała jak ogromny latawiec. Kadłuby niemal zupełnie wynurzyły się z wody, maszt zgiął w łuk. I byli już nad rafą, i już za nią. - Leć! - zawołał do Złotej Dziewczyny i zwolnił fał spinakera. Gdy żagiel oderwał się od topu masztu, pognał do tyłu, by zwolnić jego szoty. Splątane węże czerwieni i złota zaczęły się wić, a żagiel, obracając się i kręcąc w powietrzu, odfrunął z wiatrem. Trent popatrzył do tyłu, prosto na dziób łodzi patrolowej. Przez sekundę widział wszystkie szczegóły twarzy ludzi przy dziobowym działku. A potem rozległ się przeraźliwy trzask: koral oderwał dno patrolówki. Zobaczył, jak maska działa przecina marynarzy prawie na pół, a ich rozdarte ciała koziołkują w stronę fiołkoworóżowego czoła zbliżającego się huraganu. Przez sekundę łódź zdawała się wisieć nieruchomo, jak na stopklatce filmowej. A potem oderwała się od rafy, z przetrąconym grzbietem; trzydzieści stóp części dziobowej zanurkowało. Przez chwilę widać było ziejącą, czarną dziurę: wnętrzności statku. Rozległ się grzmot wybuchających zbiorników benzyny. Świecące na tle czoła burzy, rubinowe pasma płomieni wyskoczyły do nieba, a fala termiczna eksplozji uderzyła w katamaran. Trent zmiótł Marianę na podłogę kokpitu, osłaniając własnym ciałem przed deszczem ostrych odłamków. Kawałek stalowej płyty przebił grotżagiel Złotej Dziewczyny, przecinając olinowanie u lewej burty, jakby to były nitki. Maszt zadrżał i przegiął się, a Trent rzucił się do szotów grota i kliwra, wyrywając je z szotringów. Wskoczywszy na dach kabiny, zrzucił żagle. Nie troszczył się o wkładanie ich do worka, wepchnął kliwer do schowka na żagle, a grot przywiązał do bomu. Dopiero wtedy popatrzył na siedzącą z tyłu Marianę. Nie zdziwił go obłędny strach, widoczny w jej oczach. Ale miał nadzieję, że wywołało go przejęcie się losem nieżywych, a nie widok jego, jako sprawcy ich zgonu. - Zamordowałeś ich - powiedziała. Jej osąd był nieodwołalny, nie zostawiał miejsca na powoływanie się na okoliczności. A Trent nie miał czasu, by się tym zajmować. Widział, jak nadlatuje ku nim pierwszy szkwał, z deszczem zbitym w kurtynę nad białą linią grzywaczy. Jeszcze dwadzieścia minut i huragan obejmie ich swym uściskiem. Rzeka Makaa była teraz o dwie mile wprost przed dziobem. Zawiązawszy linę wokół salingu, podniósł kliwer sztormowy, mocując szot do prawej burty w nadziei, że w ten sposób większość obciążenia przejmą sztagi prawoburtowe. Nadleciał ku nim świeży szkwał. Wiatr zmienił powierzchnię morza w pióropusze piany, twardy jak ściana deszcz uderzył Marianę w twarz. Wzdrygnęła się od jego siły. Nie ruszyła się z podłogi kokpitu, siedziała tam skulona, patrząc do tyłu jak zahipnotyzowana wznoszącym się wysoko czołem burzy. - Gdy uderzy - powiedział Trent - stracimy maszt. Będziesz bezpieczniejsza na dole. Mariana nie odpowiedziała. - Proszę... - powiedział i znów żadnej odpowiedzi. Widzieli już, że front był wklęsły. Miał szczyt zagięty do przodu, jak gigantyczna fala na chwilę przed załamaniem się. Podobnie jak morze, szczyt frontu poszarpany był na smugi - smocze języki liżące przestrzeń przed sobą, gorączkowo pragnące posmakować zdobyczy, nim ją pożrą. We froncie niemal nieustannie grały błyskawice, a nad katamaranem przetaczały się grzmoty. Trent wiedział, że Mariana czeka, aż huragan zwali się na nich. I wierzyła, że gdy to się stanie, zostaną całkowicie unicestwieni, odejdą w nicość jak muszki od klapsa wymierzonego przez giganta. Małe muszki. Nieskończenie małe... Przerażenie sparaliżowało jej pierś do tego stopnia, że oddychała jak umierający astmatyk, krótkimi, suchymi, bolesnymi łykami powietrza. Trent wiedział, że musi coś zrobić. W wiktoriańskich powieściach czytywał o matkach, policzkujących swe histeryzujące córki. Kopnął Gomeza kolanem w brzuch, aby przerwać panikę, w którą wpadł ze strachu przed utonięciem. Ale to było pod presją konieczności działania oraz po to, by uratować zarówno siebie, jak Gomeza. Pomyślał, że powinien jej dotknąć, pocieszyć ją jakoś. Lecz wyszkolono go do działania, a nie do pocieszania. Tłumaczył sobie, że to nie jest trudne: łagodnie położyć jej dłoń na ramieniu i przyciągnąć do siebie opiekuńczym gestem. Zrobi to, gdy uderzy następny szkwał. Ogarnął ich głęboki, dudniący ryk gromu. Błyskawica oświetliła twarz Mariany. A potem uderzył w nich szkwał. Jego potęga uniosła rufę Złotej Dziewczyny i przez chwilę Trent obawiał się, że katamaran zapadnie się dziobami w wodzie i przekoziołkuje. Przerzucił ster tak, by kliwer sztormowy podniósł dzioby. Katamaran rzucił się do przodu na grzbiecie fali, lecąc na froncie szkwału. A potem szkwał ich wyprzedził, zostawiając za sobą drżący jacht. Trent nie dotknął dziewczyny. Deszcz był teraz tak gęsty, że nie widział wyrazu jej twarzy. Potężna, zakrzywiona grań huraganu zawisła nad nimi, a jego czoło ciągnęło się już od horyzontu po horyzont. Bezustannie przelatywały przez nie błyskawice, a grzmot trwał nieprzerwanie. Musiał wrzasnąć, aby mogła go usłyszeć: - Mariana, popatrz...! Ale przecież próbował ją powstrzymać przed patrzeniem, a przynajmniej chciał, aby przestała patrzeć. Znów stanął mu przed oczami obraz wiktoriańskiej matki, policzkującej córkę. Rozwścieczony własną bezradnością, prawie bezwiednie ryknął do niej w desperacji: - Mariana, czy czytałaś Jane Austen?! Czy czytałaś Jane Austen? Idiotyzm czy też bezsens wywrzeszczanego pytania wyrwał Marianę z osłupienia. Gdy popatrzyła na Trenta, prawie oślepiona deszczem, piorun wstrząsnął katamaranem. Wskazał palcem miejsce na pokładzie między swymi nogami, ona zaś dopełzła tam na siedząco, by znaleźć choć częściową osłonę. Morze stało się pokrytym pianą, czarno-zielonym stawem o średnicy poniżej stu stóp, przez który Trent sterował na wyczucie. Nie mógł już odczytać ich pozycji na loranie, cóż dopiero zobaczyć brzeg czy ujście rzeki Makaa, które było ich celem. Deszcz, wylewający się jak wodospad z frontu chmur, spowodował, że nawet błyskawice wywoływały tylko niewielką zmianę natężenia otaczającej ich ciemności. Wiatr uspokoił się, ale nie jak podczas ciszy przed burzą; raczej było to napinaniem muskułów szykującego się do skoku tygrysa. Trent przypuszczał, że do ujścia rzeki mieli mniej niż dwie mile. Jako ostatnie przygotowanie do spotkania sztormu zamknął studzienki zęzowe kokpitu. Uderzył wiatr. Nadleciał skrzecząc z ciemności, i nawet grom nie potrafił zagłuszyć jego groźnego wrzasku. Trent zwolnił szot oraz fał kliwra i ciężki żagiel zerwał się, znikając za zasłoną deszczu, jakby był lżejszy niż bibułka. Fale rozbijały się o plecy Trenta, wiatr i woda zrzuciły go z miejsca na podłogę kokpitu. Objął Marianę nogami; jedną ręką otoczył jej pierś, drugą przytrzymywał rumpel. W ciągu paru sekund kokpit zalany był aż po listwy uszczelniające luku. Fale przelatywały nad ich głowami i wlewały się przez otwarte drzwi do salonu. Masa wody obciążyła Złotą Dziewczynę tak, jak to Trent zaplanował; już wystawała niewiele ponad powierzchnię. Teraz nie mogła przekoziołkować, a że zbudowano ją z zapasem dodatniej pływalności, nie mogła też zatonąć. Fale biły w Trenta i Marianę prawie bez przerwy. Grzmoty ryczały nad nimi i wokół nich ze wszystkich stron, tak że Trent poczuł się, jakby siedział we wnętrzu przeogromnego bębna, w który giganci walili otoczywszy go wokoło. Błyszczały ostrza i zygzaki błyskawic. Wiatr wył nieustannie. Pękły przewiązy utrzymujące zodiaka i gumowy ponton odleciał wirując jak ringo. Górny odcinek masztu złamał się przy salingu tak łatwo, jakby był słabszy od wykałaczki. W chwilę później odcięło jego trzon przy podstawie i rąbnął w dach kabiny wraz z plątaniną porwanych fałów i wantów. Nie mogąc ich rozszarpać, fale zaczęły przewalać pogięte rury aluminiowe po przednim pokładzie. W każdej chwili mogły zostać zmyte do kokpitu i przebić Trenta i Marianę. - Musimy przedostać się do salonu! - wrzasnął Trent do ucha Mariany. Nie był pewien, czy usłyszała. Chwyciwszy ją w ramiona, przekręcił się nad nią i odbił nogami od schowka rufowego, popychając oboje przez całą długość kokpitu. Gdy sięgał do zejściówki salonu, przewaliły się przez nich fale, wyrywając z jego objęć Marianę. Zanurkowała w pełną wody ciemność wnętrza nadbudówki, a Trent wciągnął się za nią. Znów wziąwszy ją w ramiona, odpiął linkę bezpieczeństwa jej kamizelki ratunkowej i podniósł dziewczynę na kanapę salonu, gdzie przed uderzeniami fal chroniło ją jego BMW. Oba kadłuby były zalane. Woda przelewała się naprzód i do tyłu przez pokład salonu, w miarę jak bałwany unosiły najpierw jeden, a potem drugi kadłub. Biły w nie nieustające fale spod średniówki, tryskając fontanną przez właz w pokładzie salonu, którego pokrywę Trent odśrubował. Morze zmieniło wszystkie jego przedmioty codziennego użytku: prześcieradła, koszule, sandały, książki, mapy, solniczkę, w unoszące się na wodzie szczątki. Fale, przelatujące przez kokpit do salonu, wylewały się przez otwór włazu za każdym razem, gdy średniówka na chwilę się wynurzała. Wiatr kwiczał jak stado świń w rzeźni. Maszt i sztagi młóciły w dach kabiny. Wybuchały grzmoty, rycząc nieprzerwanie i rycząc, tak że zdawało się, że nie ma między nimi żadnej pauzy, a tylko jedno nieustanne bombardowanie. Huragan zaniesie Złotą Dziewczynę, gdzie zechce. Na pokładzie Trent nie miał już nic do roboty. - Wszystko będzie dobrze! - wrzasnął do Mariany. - Obiecuję... Byli o jakieś półtorej mili od ujścia rzeki, gdy huragan uderzył w nich pełną siłą. Morze zaczęło szybko podnosić się, zalewając bagniska mangrowe, zatapiając brzeg pod dziesięcioma, dwudziestoma, może i trzydziestoma stopami wody. Trent słuchał opowieści o huraganie z roku 1961. Być może dzięki rafom koralowym nie było, podobnie jak dziś, fali pływowej; ale siła wiatru wpędziła morze w głąb lądu, zalewając Belpan City na wysokość trzydziestu stóp. Tratwy z powiązanych pni, czekające na wysyłkę, wyrwało z więzów i cisnęło o betonowe budynki, przebijając je tak łatwo, jakby to były domki z kart. Odcięta zostanie elektryczność, zerwane wszystkie linie telefoniczne, zamknięte pasy startowe. Wezbrana fala powodziowa, wywołana nieustannym deszczem w górach, wściekle uderzy w doliny, wyrywając mosty drogowe z przyczółków. Przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny sprawcy zamachu stanu będą uwięzieni przez burzę. Płynąc na spotkanie z bagliettem, Trent myślał, że huragan będzie jego najlepszym sprzymierzeńcem. Teraz już wiedział, że miał rację. Prawda, większość, jeśli nie wszyscy członkowie rządu, została schwytana. Ale jeśli jemu uda się przeżyć sztorm, miał szansę dotarcia do prezydenta przed ludźmi Louisa. Wiatr był nadal tak samo wściekły, ale strefa piorunów ich wyprzedziła, a głos morza zmienił się i fale załamywały nad katamaranem z mniejszą siłą. Gdy wiatr pchał Złotą Dziewczynę w głąb lądu, na grzbiecie fali podniesionej huraganem, Trent słyszał, jak gałęzie ocierają się o pokład. Chwytając się poręczy dotarł zejściówką do kokpitu. W deszczu widoczność spadła do mniej niż stu stóp. Wyglądało to, jakby byli uwięzieni w szklanym kubku, którego ścianki stawiały czoło ciemnościom burzy. Pod falującą plątaniną wyrwanych gałęzi mangrowca, liści, trzcin, trawy żółwiowej i wodorostów pieniło się morze. By odblokować studzienki zęzowe, Trent zmuszony był na wpół płynąć, na wpół czołgać się przez kokpit. Gdy woda spłynęła, rufa Złotej Dziewczyny uniosła się, a wiatr obrócił katamaran, pędząc go w głąb lądu rufą do przodu. Osłoniło to zejściówkę przed podmuchami, i tylko fale przelewające się przez dach kabiny wpadały do salonu. Wróciwszy do zejściówki Trent zasunął i zaryglował drzwi, a potem zszedł do prawego kadłuba. Na grodzi znajdowała się pompa zęzowa. Pompował równo przez pięć minut, przeszedł do lewego kadłuba, pompował przez dalsze dziesięć minut, a powróciwszy do prawego, jeszcze przez pięć. Gdy woda w każdym kadłubie opadła do mniej niż stopy, przecisnął się koło motocykla do kanapy, gdzie siedziała Mariana. Z kambuza przyniósł zapałki zawinięte w celofan i zapakowane do słoika z zakręcaną pokrywką. Zapalił zawieszoną kardanowo lampę naftową i w jej łagodnym, żółtym świetle przekonał się, że Mariana była teraz bardziej oszołomiona niż przestraszona. - Powiedziałem ci, że się nam uda - oświadczył, trzymając usta blisko jej ucha. - Zaniosło nas daleko w głąb lądu. Łobuziaki nie ruszą się, dopóki nie minie burza. Mariana nie zareagowała, ale tego nie oczekiwał. Zszedłszy do kambuza zapalił zapałką kuchenkę w kardanowym zawieszeniu, nie otwierając puszki zupy pomidorowej włożył ją do szybkowaru, dodał na cal wody i zakręcił pokrywkę. Podgrzewał zupę przez pięć minut, zdołał otworzyć puszkę nie kalecząc się i podzielił zawartość między dwa półkwartowe kubki. - Haute cuisine, dobrze ci zrobi - powiedział Marianie, wpychając jej kubek do ręki. Nie chciała go przyjąć. Nie chciała ani się ruszyć, ani mówić. A nade wszystko nie chciała myśleć. Trent rozpoznał symptomy. Takie rzeczy robił z ludźmi strach. Odciąć się od świata... Jeśli potrafi wyrwać ją z tego stanu, Mariana poczuje się dobrze. Musiał to zrobić, bo potrzebował informacji. - Będziesz miała wspaniałą opowieść dla swoich dzieci. Na małej łódce, w huraganie, a wariat pyta cię, czy czytałaś Jane Austen. Ani odpowiedzi, ani nawet cienia uśmiechu. - Gdy tylko twoje dzieci powiedzą, że już to słyszały, to pamiętaj, że cię ostrzegałem. - Opróżnił swój kubek i rzucił go przez ramię do wody przelewającej się po kambuzie. - Nic lepszego, niż huragan, do mycia naczyń. Objął dłonie Mariany własnymi, podnosząc zupę do jej ust. Przechylił kubek. Teraz mogła albo wypić, albo odwrócić głowę. Trentowi wszystko jedno było, co zrobi; chciał wywołać u niej jakąkolwiek reakcję, i to wszystko. Zaczęła pić jak automat, co jeszcze nie było dobrym znakiem, ale lepszym niż katatonia. - Do diabła - powiedział, jakby nagle przypomniał sobie o czymś bardzo pilnym. - Trzymaj, zaraz wracam. - Cofnął dłonie. Mariana prawie upuściła kubek, ale w ostatnim momencie włączył się jej mózg. Trent zszedł do kambuza i bez pośpiechu, zaczął szukać puszki herbatników imbirowych. Mariana dokończyła zupę. Opuściła kubek działając świadomie, a Trent wyjął go z jej dłoni. - Peak Freen - oświadczył, pokazując markę na puszce z herbatnikami. - Jakiż większy dowód miłości może mężczyzna dać kobiecie? Siłą wcisnął jej herbatnika do ręki. - Wiem, nie jestem zabawny. Powtarzają mi to od czasu, gdy byłem małym chłopcem. - Uśmiechnął się. - Bądź wdzięczna. Gdybyś tylko słyszała, jak śpiewam! Opuściła wzrok na herbatnika, jakby zaskoczona widokiem. A potem podniosła do ust i odgryzła kawałeczek. Spojrzała na Trenta z takim wyrazem, jakby widziała go po raz pierwszy. - Utonęłabym, gdybyś mnie zostawił na wyspie. - Nonsens. Patrolówka by cię zabrała. - Czy to byłoby lepsze? - A więc uważała Kolumbijczyków za wrogów. - Myślisz o oku cyklonu? To prawda, co mówią o huraganach. Gdy do nas dotrze, będziemy mieli pół godziny ciszy. To jest nasza szansa. Dał jej spokój, by miała czas sobie pomyśleć, i zdjął pokrowiec z BMW. Z pokrywy gaźnika starł parę kropel wody morskiej, stwierdził puknięciem, że komora pływakowa jest pełna, i wzruszywszy ramionami pod adresem Mariany na znak przeprosin, kopnął starter. Za czwartym razem silnik zapalił, a Trent uśmiechnął się zwycięsko do dziewczyny. W zamkniętej kabinie hałas był nie do wytrzymania. Zgasił silnik i otworzył drzwi salonu, by wywietrzyć spaliny. Jedyną zmianą na zewnątrz było to, że teraz z pianą płynęło więcej trawy, a mniej liści. Znowu zamknął drzwi i z zejściówki zaczął przyglądać się Marianie. Nie śpieszyło mu się. Wieczny pośpiech był nieproduktywny. Gdy się czeka, aż jeż się rozwinie, szturchanie go nic nie pomaga. Mariana dokończyła herbatnika. Trent podał jej puszkę. Podjęcie decyzji, czy przyjąć, zabrało jej całą minutę. Trent wziął jednego dla siebie. Postanowił jej nie okłamywać. Przy skrzeku wiatru rozmowa w ogóle była trudna, a on musiał wszystko bardzo krótko wytłumaczyć. - Mariano, ludzie kierujący tym zamachem ustawili dziś rano barykady na drogach, aby wyłapać wszystkich zmierzających do Belpan City członków rządu. Jeden z ich ludzi przechwalał się przede mną, że mają zamiar pozabijać ministrów. Nie przypuszczam, by mieli w rękach twojego dziadka. Nie próbował budzić w niej złudnych nadziei, a po prostu mówił prawdę. Chociaż nie całą prawdę. - Nic nie jest pewne, a ja nie znam całości sprawy, więc nic nie mogę obiecywać - powiedział Marianie. - Ale jestem absolutnie pewien, że oni nie mogą wygrać, nie mając w swych rękach twego dziadka. Jeśli zdołam do niego dotrzeć, jest szansa, że będę mógł ocalić ministrów. Z gniewu, który ponownie zapalił się w jej oczach, zrozumiał, że Mariana uważa, iż ją szantażuje. - Wybór należy do ciebie - dodał, z rozmysłem zwiększając presję. - Nie mogę za ciebie wybierać. Opuściwszy się do prawego kadłuba, zaczął szukać suchej odzieży w swej kabinie. Wełniane swetry z rękawami, nie używane przez ostatnie trzy gorące miesiące, leżały w mocnych torbach plastykowych, owinięte wokół pakietów osuszających. Podobnie było z jego długimi spodniami, koszulami wizytowymi oraz tym, co uważał za swój strój roboczy: spodniami maskującymi i kurtkami polowymi. Dla Mariany wybrał niebieską koszulę bawełnianą i lekkie wełniane spodnie sportowe. Wyciągnął też śpiwór, otwierając go z zamka błyskawicznego, aby mogła usiąść na czymś suchym. Ręczniki pływały w wodzie. Zszedł do swej kabiny na czas, gdy się przebierała. Dał jej na to dziesięć minut. W suchym ubraniu poczuła się pewniej. Miał wrażenie, że próbuje go ocenić. Zgodziwszy się na to, czekał, trzymając się jedną ręką podpory masztu. Katamaran kołysał się pod jego stopami, wiatr skrzeczał, wanty i kawałki masztu waliły w pokład. - Nie zrobisz mu krzywdy? - zapytała. Trent nie oczekiwał takiego pytania. Ale było właściwe, odważne i godne podziwu. Odpowiedział dopiero po pewnym czasie. Mariana musi wiedzieć, że najpierw zastanowił się i że będzie się czuł zobowiązany do dotrzymania słowa. Popatrzył w dal, jakby badając własne myśli. A potem z rozmysłem popatrzył jej w oczy, aby wiedziała, że podjął decyzję. Pogodził się z nią, lekko wzruszywszy ramionami. - Nie, Mariano. Nie zrobię mu krzywdy. Wiedział, czego od niej żąda: aby wydała dziadka w jego ręce. I był pewien, że prezydent polecił jej nie mówić nikomu, dokąd się udaje. Walkę wewnętrzną Mariana toczyła skrycie, bo jej twarz niczego teraz nie wyrażała. Spojrzała w dal, podobnie jak Trent przed chwilą. Fala podbiła maszt do góry i z trzaskiem opuściła na dach kabiny. Mariana skorzystała z hałasu, by ukryć poczucie, iż zdradza zaufanie dziadka. - Jest na Pine Ridge. Trent przeskoczył na kanapę, by nie musiała do niego krzyczeć. - Gdzie na Pine Ridge? - Ma tam chatę - powiedziała - w górze, koło opuszczonego kamieniołomu. Tam się udaje, gdy ma pisać swoje przemówienia... - Odwróciła wzrok, aby Trent nie mógł w nim dostrzec jej męki. - Powiedział mi, abym nikomu nie mówiła. - Wiem - odrzekł Trent. - Z nieprzemakalnej torby przy motocyklu wyjął i rozwinął mapę. - Czy możesz mi pokazać, gdzie jest ta chata? Katamaran płynął lekko, pędzony wiatrem coraz głębiej przez pas nadmorski. Studiując mapę, Trent przypominał sobie topografię po obu stronach rzeki Makaa. Za mangrowe znajdowały się niskie zarośla, laguny, a dalej wąskie pasy równin, na których uprawiano trzcinę cukrową. Przypływ wpędzi ich w głąb lądu co najmniej na dwie mile, być może nawet trzy, nim osiądą na pierwszej niskiej półce, która milion lat przed narodzeniem Chrystusa stanowiła linię brzegową. Za nią będzie się znajdował pofałdowany obszar zarośli, o glebie wyjałowionej przez wieki corocznym wypalaniem i stosowaniem przez Majów upraw, zawsze tych samych w tym samym miejscu. Teraz te ziemie były porzucone. Za nimi wznosiły się góry. Niższe partie ich zboczy pokrywał tropikalny las deszczowy, niegdyś porastający całą nizinę nadbrzeżną, ale teraz stanowiący już tylko języki, wysunięte ku brzegom rzek Belpan i Makaa. Najwyższy grzbiet górski był działem wód między zlewiskami Belpan i Makaa. Pod nim gęsty baldachim lasu deszczowego ustępował smukłym sosnom, a czyste strumienie biegły od stawu do stawu wśród granitowych skał. Od wczesnego okresu inwazji Hiszpanów, na tym łańcuchu górskim eksploatowano las sosnowy, ale obecnie z większości jego obszaru stworzono rezerwat. Trent wyobraził sobie zarys gór. Ponad pięćset stóp od dolnego skraju rezerwatu pewien Amerykanin wybudował domek myśliwski, gdzie można było wynajmować konie do przejażdżek po górskich ścieżkach i starych, wyłożonych pniami drzew drogach - ale to działo się w sezonie turystycznym, który oficjalnie otworzony zostanie dopiero za miesiąc. Chata prezydenta znajdowała się o trzy mile w głąb rezerwatu, cztery mile na północ i dobre osiemset stóp powyżej domku Amerykanina, od którego oddzielał ją niewielki dopływ Makaa. Tak więc Trent nie mógł oczekiwać pomocy z tej strony, nawet jeśli właściciel będzie u siebie. O jakieś dwanaście mil na północ od Makaa, od szosy północ-południe odchodziła droga do chaty. Niegdyś zbudowali ją drwale, a około czterdziestu lat temu ulepszyło towarzystwo eksploatujące kamieniołom. Kilka pierwszych mil prowadziła przez gęsty las deszczowy, następnie wzdłuż zbocza długiej, zwężającej się doliny wspinała się aż do strefy porastających góry sosen. Jedno z wielu rozgałęzień Makaa płynęło doliną, ale nie było nad nim mostów. Tam gdzie droga przecinała dopływające strumienie, były szerokie brody o wybetonowanym dnie. Jedenasta rano i huragan - pomyślał kwaśno Trent. Nie spał, niemal się utopił, był bliski poderżnięcia mu gardła, strzelano do niego i prawie staranowała go łódź patrolowa. Zapowiadał się długi dzień. - Muszę spróbować przepchnąć nas trochę dalej na północ - powiedział Marianie. Z przemoczonych koi wziął sześć podwójnych prześcieradeł, złożył je na połowę i zostawił przy zejściówce. Sprawdziwszy swą linkę bezpieczeństwa wypełzł na brzuchu do schowka rufowego, gdzie złożył zwinięty sznur, który Gomez zawiązał mu na szyi. Groziło, że jak dojrzałą pomarańczę z drzewa zerwie go z pokładu wiatr. Gdy odwrócił się przodem do niego, fale zaczęły bić go po twarzy, ale splątane wanty zaczepiły się o stewę dziobową, utrzymując miotające się kawałki masztu. Wróciwszy do salonu Trent pociął sznur na cztery odcinki, przywiązując każdy do czterech rogów złożonych prześcieradeł. Zwinął je i związał, by wiatr nie wyrwał mu ich z dłoni w chwili, gdy będzie próbował je ustawić. Następnie wciągnął je do kokpitu, przywiązując jeden róg do głównej windy szota na dachu kabiny, a drugi do windy kliwra na prawej burcie. Wszystkie jego ruchy były hamowane przez atakujące żywioły. Wiatr skrzeczał mu w uszach, prawie uniemożliwiając ciągłość myślenia. Musiał więc toczyć nie tylko desperacką walkę z warunkami, lecz równolegle walczyć o własną koncentrację. Każdy ruch musiał być z góry obliczany. Jeden błąd, i zostanie oderwany i wyrzucony za burtę, gdzie go zadusi siekąca piana. Leżąc płasko na brzuchu prześlizgnął się w kokpicie, by poprowadzić dwie pozostałe linki ponad relingiem burtowym i z powrotem przez rufowe rożki kotwiczne aż do windy prawej burty. Naciągnął je mocno i zwolnił powiąż złożonych prześcieradeł. Ich nachylenie i kąt w stosunku do dachu kabiny powinny wystarczyć, by pociągnąć katamaran na północ. Trent nie spodziewał się, że dwunasto-krotna grubość bawełnianych prześcieradeł długo wytrzyma, ale każda minuta ich istnienia zyskiwała bezcenny kawałek drogi. Zwalił się do salonu. Rozciągnięty na jego pokładzie, leżał wyczerpany na plecach pod wodospadem fal, łamiących się na dachu kabiny. Nie miał siły zamknąć drzwi. Nie mógł się ruszyć. Nie obchodziło go to. Jedynym, co go obchodziło w tej chwili, była świadomość, że prześcieradła ciągną Złotą Dziewczynę na północ. Wpół do dwunastej rano, huragan. Trent spodziewał się, że huragan potrwa od ośmiu do dziesięciu godzin. Byli blisko oka cyklonu. Ostatnie prześcieradło, poszarpane na wstążki, zostało wyrwane; ale Trent był przekonany, że już przedostali się daleko na północ w górę Makaa. Marianie udało się zamknąć drzwi. Teraz patrzyła, jak przygotowywał swe narzędzia pracy. Dopasował pasy płóciennych toreb greenerów w taki sposób, by móc nieść jedną strzelbę zawieszoną na piersiach, a drugą na plecach. W tylnej kieszeni miał żółty kwadrat jedwabiu otrzymany od Steve'a; w obu jukach motocykla po osiem pudełek naboi z grubym śrutem; w kieszeni kurtki polowej lornetę; do tego dwie rolki mocnej taśmy samoprzylepnej calowej szerokości; pięćdziesiąt stóp lekkiej linki; stalowy młotek i pół tuzina stalowych haków; zapasową kurtkę polową i dwie pary spodni maskujących. Do pracy nocnej czarny bawełniany golf, czarne spodnie od dresu i czarne bawełniane rękawiczki. Dla Mariany luźne spodnie i lekki sweter z długimi rękawami. Patrzyła, jak dopasowuje sobie naszyjnik z czerwonych korali, przytrzymujący zamszową pochwę na nóż do rzucania. Przewiązał szyję koralami tak, by nóż wisiał ukryty między jego łopatkami. Do prawej łydki przypasał dziesięciocalowy nóż myśliwski. Do kieszeni włożył półtora metra miedzianego drutu z drewnianymi uchwytami na końcach oraz pudełko naboi do walthera na wypadek, jeśli uda mu się wydobyć go z górnego odcinka masztu. Stałem się Nietykalnym - pomyślał z nagłą goryczą Trent, widząc prawie śmiertelny strach na twarzy Mariany. Świadom był, że musi w jej oczach wyglądać na zawodowego zabójcę, przygotowującego się do działania. Jego zaś nauczono, by uważał to za przygotowania do obrony niewinnych ludzi. Nawet gdyby udało się doprowadzić do tego, by ujrzała jego działania w taki sam sposób, jak on, zawsze pozostanie dla niej narzędziem śmierci. - Na Złotej Dziewczynie będziesz bezpieczna - powiedział. - Gdy tylko wiatr ustanie, postaraj się przedostać za granicę. - Na wypadek, gdyby ci się nie udało? - Pomimo tego żelastwa nie jestem niezwyciężony. Sięgnąwszy nad jej głową, zdjął z grodzi fotografię swej matki. Mariana zobaczyła, że wkłada ją dla ochrony do złożonej mapy. - Idę z tobą - powiedziała. Było to stwierdzenie faktu, a nie początek sporu, i Trent tak to przyjął. Nauczył się już rozpoznawać małą zmarszczkę między ściągniętymi brwiami Mariany jako sygnał niewzruszonego uporu - albo absolutnego zaangażowania. Czy było tak, czy inaczej, zależało od punktu widzenia obserwatora. - Wiesz, że nie jestem bezużyteczna, a ty nie możesz zrobić wszystkiego w pojedynkę. - Zmieniwszy nagle głos z macierzyńskiego na ton nadąsanego dziecka dodała: - Zresztą będę ci potrzebna, by potwierdzić to, co powiesz dziadzi. Trent roześmiałby się, gdyby nie to, że cisnęło go o motocykl, gdy huragan wpędził Złotą Dziewczynę na brzeg. Rufa katamaranu uderzyła w skałę i ponad rykiem wiatru usłyszeli, jak pryskają stery. Trent gorączkowo rzucił się do pompy zęzowej przy prawej burcie, by opróżnić kadłub z wody, nim jego ciężar przełamie statek. - I nie mów mi, że to będzie zbyt ciężkie jak na kobietę! - wrzasnęła Mariana, patrząc na niego groźnie z salonu. W minutę później usłyszał, jak rytmiczny głos pompy lewej burty dołącza się do jego pompowania. Wiatr ustał tak nagle, a cisza stała się tak głęboka w porównaniu z nieustającą kakofonią ubiegłych godzin, że na chwilę Mariana i Trent znieruchomieli. Pchnął drzwi na oścież. Odwiązawszy motocykl, przepchnął go przez salon do kokpitu. Dopiero wówczas popatrzył na otaczający ich teren. Złota Dziewczyna spłynęła ze skał, na których początkowo uwięzła. Lżejszy obecnie katamaran, pod naciskiem wiatru wślizgnął się bokiem na trawę, rzadko porastającą spłukaną tu przez wodę, piaszczystą glebę dawnej linii brzegowej. Deszcz padał tak gęsty jak poprzednio, ale wiatr nie zbijał go już w twardą kurtynę. Chmury burzowe kładły się ogromnym kołem po ziemi, sięgając do nieba. Wyglądały jak unieruchomione przez ciszę wewnątrz potężnego, fiołkowo-różowego wirującego lejka. Przez jego ściany Trentowi udało się dostrzec na południu cienką ciemniejszą linię, która, jak wiedział, musiała być lasem deszczowym, porastającym brzegi rzeki Makaa. Zagnało ich o wiele dalej na północ, niż oczekiwał. Szosa leżała na zachód. Przerzucił schodnię przez rufę i przetoczył po niej motocykl. Odnalazł walthera, spokojnie tkwiącego w topie masztu. Wsadziwszy go do jednego z juków, podniósł głowę i ujrzał Marianę z greenerem przewieszonym przez ramię. Podała mu drugą strzelbę. Przewiesił ją sobie przez pierś. Na chwilę zawahał się, nie chcąc przerywać dziwnej ciszy, która zapanowała nad bezludnym krajobrazem. Poczuł się tak, jakby wylądowali na obcej planecie, on zaś bał się zbudzić jej mieszkańców, ogromnych i groźnych. U Mariany wyczuł podobne zdenerwowanie. Uśmiechnął się do niej, przełamując urzeczenie, które ich opanowało. Gdy kopnął starter, maszyna z rykiem ożyła. Przerzucił nogę przez siodełko, Mariana ulokowała się za nim. Byli już blisko środka leja chmur. Za dziesięć, najwyżej piętnaście minut dopadnie ich wiatr, wyrywając z siodła. Dziesięć, może piętnaście minut na dotarcie pod osłonę lasu - choć nawet tam będzie im groziło zmiażdżenie przez drzewa, wydarte z rozmiękłego od deszczu gruntu. 146 Front huraganu szarpał dolne partie zboczy górskich, wyrywając z lasu deszczowego wielkie drzewa i odrzucając je na bok jak patyczki. Ale w centrum huraganu nadal panowała cisza. Oko miało piętnaście mil średnicy - schronienie, przez które Trent i Mariana mknęli w stronę szosy północ-południe. Był to desperacki wyścig z sięgającymi nieba, wirującymi ścianami fioletowoczarnej chmury. Póki udawało im się pozostawać w oku cyklonu, byli bezpieczni. Na jego skraju panował chaos i zniszczenie. Choć wielkie BMW R100 było zaprojektowane zarówno do jazdy terenowej, jak po szosie, w szarej, przesiąkniętej wodą ziemi koła buksowały i wpadały w poślizg. Trent walczył z kierownicą, jadąc krętym szlakiem między krzakami i kępami trawy hagara. Raz już utracił panowanie nad maszyną i jej koła wyślizgnęły się spod niego, gdy wziął wiraż, by wydostać się ze stromego łożyska potoku. Stracili bezcenne sekundy, teraz nie mieli już nic w zapasie. Przymrużył oczy od oślepiającego deszczu, pochylił się do przodu wspinając na półkę, z tylnym kołem szarpiącym muł i błoto. Z góry widać było szosę o ćwierć mili przed nimi. Przecinała ich trasę jak wąż z czarnej smoły, zlany deszczem i nie osłonięty. Przycisnąwszy policzek do jego pleców, Mariana przywarła do Trenta, jakby tylko siła uścisku chroniła ich przed zniszczeniem. By jej dodać odwagi Trent wrzasnął, że mają przed sobą szosę. Ze smolistej wstęgi widać było dalej, Trent zdał więc sobie sprawę, że wir, w którym się poruszali, cofa się od gór. Do tej pory uciekali przed goniącym ich frontem chmur, teraz mieli przyjąć od czoła jego atak. Ale zmieniając kierunek, huragan udzielił im dziesięciu dodatkowych minut zwłoki. Gdy dotarli do szosy, prowadzącej za ich plecami do rzeki Makaa, Trent zakręcił. Otwarłszy do końca przepustnicę ruszył przeciw wiatrowi. Mariana schyliła się nisko na tylnym siedzeniu. Spod kół tryskała piana. Strzałka szybkościomierza krążyła przy kresce stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Chmury sięgały nieba ze wszystkich stron, a atakujący ich z lewej strony front, oddalony był o niecałą milę. Trent próbował sobie przypomnieć, jak wygląda teren przed nimi. Pamiętał, że w pewnej odległości, na prawo od szosy, znajduje się bagno z odpływem do laguny. Jeśli mógł sięgać wzrokiem aż tak daleko, oznaczało to, że w tym miejscu droga biegła na nasypie. A jeśli istniało bagnisko, musiał też być strumień albo strumienie zasilające je. Powinny biec przepustem pod szosą. Zdawał sobie sprawę, że powinien zwolnić i poszukać schronienia. Już od dziecka, gdy był w stresowej sytuacji, zaczynał liczyć w myśli. Teraz zrobił to samo. Trzydzieści sekund, i zjedzie z drogi. Mariana zaczęła sztywnieć, a Trent poczuł, że odwróciła głowę, by nie widzieć ściany chmur z lewej strony, odległej o mniej niż pół mili. W ich stronę trzaskały stamtąd ciemne bicze. Nagły boczny szkwał zalał szosę wodą. Motocykl zatrząsł się. Trent ze wszystkich sił próbował utrzymać BMW. Widział już nasyp. Zmieniając biegi stopą zszedł na niższy. Nagły przechył, i motocykl przeskoczył żwirowe pobocze, zsuwając się bokiem. Próbował złapać kołami przyczepność. Kolejny szkwał zerwał warstwę wody z szosy i cisnął kaskadą w dół. Teraz jechali przez środek wodospadu. Trent parł naprzód pod osłoną nasypu. Daleko w przodzie dostrzegł ciemniejący skosem wylot wielkiego przepustu. Szkwały ryczały już nad ich głowami, pędząc jedną za drugą kurtyny deszczu przez niski, bagienny teren w stronę morza. Gdy zza siekącego deszczu ukazało się łożysko rzeki o stromych brzegach, Trent zbyt późno pchnął motocykl w poślizg. BMW zsunęło się z brzegu, pociągając za sobą Trenta, a Mariana wyleciała z siodełka. Wpadając do wody nie głębszej niż na stopę, Trent podparł się lewą nogą i wyprostował motocykl. Otworzył przepustnicę, wpędzając motor bokiem do przepustu. Zeskoczył, ustawił motocykl na bocznej podpórce i odwrócił się w sam czas, by ujrzeć jak Mariana ześlizguje się z brzegu. Chciał ją wziąć za rękę i pomóc wejść do przepustu, ale nie potrzebowała, ani nie chciała pomocy. To okazała jasno, odtrącając jego rękę. Brnąc w wodzie pod szosą, Trent przekonał się, że łożysko rzeki biegnie zgodnie ze skosem przepustu. Miało ze trzydzieści jardów szerokości i pionowe brzegi. Środkiem płynęła płytka i błotnista woda. Przyjrzawszy się mapie zrozumiał, że kiedyś było to odgałęzienie rzeki Makaa, obecnie zaś woda płynęła ku dolinie poniżej ścieżki, prowadzącej do chatki prezydenta. Zapewne paręset lat temu osunięcie się ziemi przegrodziło rzekę, zmuszając ją do popłynięcia nowym korytem. Teraz w starym pojawiał się silniejszy prąd wody tylko wówczas, gdy przelewała się poza nowe koryto. Z biegiem czasu nie zasilane stare ujście zamuliło się, tworząc lagunę i bagnisko. Tu zaś, gdzie przecinało drogę, strome brzegi dadzą im obojgu osłonę przed całą siłą huraganu. Trent nie potrafił odczytać z mapy, jak daleko brzegi są nadal strome. Ale jeśli stare łożysko jest zablokowane, to jego brzegi muszą być strome aż do miejsca, gdzie odgałęziło się nowe. Trent popatrzył na zegarek. Samo południe... Znajdując się pod kątem do kierunku, w którym posuwał się huragan, betonowa rura przepustu stała się gigantyczną piszczałką organową. U jej wylotu huragan wył i jęczał jak oszalały z wściekłości, że umknęli jego dzikiej sile. Woda deszczowa, zdmuchiwana z nawierzchni drogi, spadała litą ścianą, odcinając im widok świata zewnętrznego. Podniósłszy głowę znad mapy, Trent ujrzał, że Mariana mu się przygląda. Widoczna w jej spojrzeniu złość miała na celu tylko ukrycie strachu. Przeszła już zbyt wiele. Pod osłoną przepustu poczuła się bezpieczna. Przepust był jednak śmiertelną pułapką. Gdy Trent wrzasnął do niej, by przekrzyczeć organowe wycie, zobaczył, że dziewczyna znów zaczyna oddalać się od rzeczywistości. - Jest możliwość, że przedostaniemy się w górę rze ki. - Z ustami tuż przy jej uchu dodał: - Przepraszam, ale muszę tego popróbować. Nacisnął starter i kopnięciem złożył boczną podpórkę. Nie patrząc na Marianę obrócił BMW przodem w kierunku gór. Upłynęło parę sekund. Wreszcie poczuł, że usadowiła się na tylnym siedzeniu. Nie dotknęła go, nie objęła w pasie ani nie przytuliła się. Zerknął na nią i ich spojrzenia spotkały się. Chciała odwrócić głowę, ale schwycił ją za ramię. Jej jedyną obroną przed światem była złość. Wobec tego z całym rozmysłem ją podsycając, Trent wrzasnął: - Skończ z tą zabawą, Mariano! Albo współpracujesz, albo tu zostajesz. Wściekłość jakby przywróciła jej życie. - Nienawidzę cię! - wrzasnęła. - Przez chwilę myślał, że go uderzy. Zwolnił sprzęgło. I wtedy otoczyła go ramionami z taką siłą, jakby chciała mu zmiażdżyć żebra. Gdy otworzył przepustnicę, ryk silnika BMW dołączył się do wycia i jęczenia wiatru u wylotu przepustu. Trent położył się na kierownicy i motocykl wyskoczył z tunelu. Trent jechał z szeroko rozstawionymi nogami, zamiatając butami łożysko rzeki. Gdy walczył, by utrzymać motocykl i skryć się dla ochrony pod zawietrznym brzegiem, wiatr bił go po twarzy jak batem. W parę sekund buty Trenta wypełniła woda. Nic nie widział. Wiatr wył, huragan miotał kamienie i gałęzie. Przez chwilę wydawało mu się, że utracił kontrolę nad maszyną, gdy brzeg wynurzył się tuż przed nim. Niespodziewane przycichnięcie wiatru miało taki skutek, jakby nagle puścił hamulec: BMW skoczyło do przodu. Podparłszy się na prawej nodze, Trent ostro zakręcił. Do ściany łożyska miał ledwie parę cali, górny skraj o cztery stopy nad głową. Z oczami zmrużonymi, ile tylko się dało, nie widział dalej niż na dziesięć jardów w górę rzeki. Gdy wpadł na kamień, motocykl ześlizgnął się w lewo. Nim zdążył się wyprostować, przednie koło uderzyło w ścianę łożyska. W następnej chwili oboje leżeli rozciągnięci w błocie i wodzie, a motocykl na nich. Od wyjazdu z przepustu wywalczyli mniej niż sto jardów. Trent dźwignął motocykl. Mariana zaczęła bić go po ramionach, wrzeszcząc, że chce wracać. To by oznaczało nie tylko poddanie się i igranie ze śmiercią, ale także wydanie narodu, choćby tak małego, w ręce morderców. Trent wiedział, że ludzie Louisa, jeśli zdołają, uderzą zaraz przed świtem. Musiał dotrzeć do chaty prezydenta mając w zapasie przynajmniej godzinę światła dziennego na przygotowanie obrony. A następnie na skomunikowanie się przez prezydenckie radio z Casparem. Trzydziestostopowy przypływ zatamował rzekę Makaa. Przez ostatnie sześć godzin nawałnica nie ustawała. W nowym łożysku Makaa przybrała o piętnaście stóp, a nie mając odpływu, zaczęła się przelewać do starego, którym jechał Trent i Mariana. Gdy napłynęło więcej wody, zaczęła powoli rozmywać stujardowe osuwisko ziemne, które niegdyś zmusiło rzekę, by popłynęła bardziej na zachód. Z każdą minutą wody przybywało więcej i szybciej i to, co było cienką strugą, zmieniło się w potok, a potem w płytką rzekę. Z powierzchni osuwiska zaczęły odpadać wielkie bryły ziemi, a głazy, gdy wymyło przytrzymującą je ziemię, zaczynały drgać, poruszać się, aż odpadały. Na osuwisko naciskało teraz ponad sto tysięcy ton wody, a każda stopa oderwana od jego powierzchni podcinała jego zdolność przeciwstawiania się tak wielkiemu ciężarowi. By obliczyć, w którym momencie przegroda skapituluje, należało znać jej spoistość. Bo gdy puści, twarda ściana wody, wysoka na dwadzieścia stóp, pomknie starym łożyskiem i uderzy drogę z szybkością pociągu ekspresowego. Nie będzie potrzebowała nawet sekundy, by wyrwać w szosie wyłom szerokości całego rzecznego łożyska. Huragan ponownie zawrócił w głąb lądu, jakby rozwścieczony porażką, którą poniósł w górach. Gdy wyjąc zmienił kierunek, brzeg rzeki nie chronił już Trenta i Mariany przed jego najdzikszym okrucieństwem. Wręcz przeciwnie, przez pewien czas łożysko posłużyło jako kanał dla całego bestialstwa sztormu. Trent obliczył, że odległość między przepustem i miejscem połączenia starej i nowej rzeki wynosi mniej niż cztery mile. Od chwili gdy opuścili schronienie w przepuście, upłynęło pół godziny. Miał słabe pojęcie, jak daleko zdołali się przedostać, i już przestał liczyć, ile razy przewracali się. W tej chwili leżał rozciągnięty u podnóża brzegu, z całym ciężarem BMW na nogach, wciśnięty między wiatr i coraz większy napór wody jak mucha między stronice książki. Szkwał, który cisnął Trenta o brzeg łożyska, uderzył w nich z szybkością ponad stu pięćdziesięciu mil na godzinę. Wyłuskał Marianę z tylnego siedzenia, puszczając ją przeciw prądowi jak kamyk płasko rzucony na powierzchnię stawu. Od czasu do czasu, gdy niesiony wiatrem deszcz stawał się rzadszy, Trentowi udawało się dostrzec Marianę, obejmującą rękami pień przewróconego drzewa, o jakieś dwadzieścia jardów wyżej od niego. Wyobraził sobie, jak jest przerażona. Tak jak trzymał go ścierający się nacisk wichru i wody, Trent podobnie został schwytany między chęć dotarcia do Mariany i uspokojenia jej oraz potrzebę oszczędzania resztek swoich sił. Ale zdawał sobie sprawę, że to oszczędzanie ma zasadnicze znaczenie dla ich przeżycia. Poczuł, jak huragan zmienia kierunek. Wkrótce przeciwny brzeg zacznie ich osłaniać. Ale to, co niedawno było powoli cieknącym strumyczkiem, nie szerszym niż na parę jardów, teraz stało się wartką, ciemną od błota rzeką, sunącą całą trzydziestojardową szerokością łożyska. Gdy na chwilę ulewa zelżała, Trent ujrzał, że drzewo, za którym leży Mariana, znalazło się już na równi z powierzchnią wody. Trent zamknął oczy, starając się wyczuć wiatr, złapać jego zapach, wysłuchać jego dźwięku. Zebrawszy wszystkie siły wydobył lewą nogę spod BMW i oparł motocykl o ścianę koryta rzeki. Usiadł na siodełku i kopnął starter. Bezskutecznie. Kopnął jeszcze dwukrotnie. Dobry Boże, modlił się, wsparty ramieniem o ziemną ścianę, próbując złapać oddech. Wydało mu się, że przez krótką chwilę coś poczuł, prawie nieuchwytne drżenie ziemi. Kopnął po raz czwarty. Silnik zaskoczył. Oparł się o brzeg wyczekując; i tym razem był pewien, że coś wyczuwa. Uderzenie szkwału rzuciło nim o ścianę. Przeszło. Trent spojrzał w górę rzeki, gdzie Mariana leżała ukryta za pniem. Teraz widział ją wyraźnie, a wrzask wiatru zaczął przycichać. Zmiana kierunku huraganu znów przybliżyła ich do oka cyklonu. Dodawszy gazu, Trent wrzucił pierwszy bieg i skosem pojechał przez wodę w górę rzeki. Koło pnia woda miała dwie stopy głębokości. Chwycił Marianę za ręce i zmusiwszy do powstania, wrzasnął: - Ruszaj się! Szybko! Gdy poczuł jej ciężar na tylnym siedzeniu, skierował motocykl w dół rzeki. Otworzył przepustnicę, trzymając się środka wody, gdzie nie było przeszkód, i brnął na drugim biegu prosto tam, skąd przyjechali. Gorączkowo rozglądał się za miejscem, pozwalającym wdrapać się po zboczu łożyska. Dwa razy musiał walczyć z siłą szkwałów, ale wiatr szybko ustawał, wycie przycichało. A wtedy usłyszał to... Stłumiony, niski głos wielkiej armaty gdzieś w oddali. Ale tu nie było armat... Dostrzegł, że nieco dalej, po lewej stronie, z brzegu osunął się trójkątny kawał ziemi. Podjechał do niego, zahamował, ściągnął Marianę z siodełka i wrzasnął na nią, każąc się wspiąć do góry. - Biegnij! - krzyknął. - Biegnij, jeśli ci życie miłe! Zawrócił BMW w miejscu i pognał na drugą stronę rzeki. Potem znowu zawrócił, twarzą do klinowatej bryły i odpowiadającego jej, trójkątnego wcięcia w brzegu łożyska. Mariana była w połowie drogi do góry. Obejrzała się. Pogroził jej pięścią, jakby siła jego gestu mogła podnieść ją o brakujące pięć stóp, i wrzasnął, choć wiedział, że nie jest w stanie go usłyszeć. Jej głowa była jeszcze o stopę od krawędzi. Trent popatrzył w górę rzeki. Nadchodziła. Ogromna, rycząca ściana zniszczenia i śmierci. Wrzucił sprzęgło, uniósł przednie koło i pojechał wprost ku przeciwległemu brzegowi, na ziemny klin. Biegnąca przed ścianą wody piana uderzyła go po twarzy. Poczuł jej pęd i jej zimno. Wjechał na osuwisko i rzucił się ciałem do przodu, zmuszając BMW do jazdy po stromym skłonie i przez wyrwę w brzegu. Mariana była już do połowy na górze. Rozpacz dodała mu siły. Chwycił ją za kołnierz i przez błoto wyciągnął na wierzch, jak naturalnej wielkości szmacianą lalkę. Ogłuszył ich ryk wody. Usłyszeli, jak z hukiem gromu jej siła wybucha w zderzeniu z szosą. Zobaczyli z dala, że droga złamała się i uniosła w dwóch odcinkach, jak dwie połacie mostu zwodzonego. A potem już nie było nic; tylko rzeka płynęła szeroka, mocna i ciemna, jakby szosa nigdy nie istniała. Na chwilę Trent i Mariana znieruchomieli, ogłuszeni manifestacją niewiarygodnej potęgi, przed którą ledwie uciekli. Trent przełamał urzeczenie. W oku cyklonu byli bezpieczni, ale mieli tylko dziesięć, może piętnaście minut na dotarcie pod względną osłonę ścieżki, wiodącej przez las deszczowy do chaty prezydenta. Wrzeszcząc przeraźliwie nad głowami, huragan szarpał liściastym baldachimem lasu deszczowego, wyrywając w nim wielkie dziury. Dróżka zmieniła się w płytką rzeczkę. Z nierównej powierzchni z łamanych kamieni i żwiru została wypłukana glina i przednie koło motocykla, podskakując, uderzało nieustannie o kierownicę. Trent jechał na pierwszym biegu. Reflektor rysował przed nimi w leśnym mroku tunel, do którego wlewały się potoki deszczu. Ścieżka wiła się w przód i w górę, przylepiona do zbocza górskiego grzbietu jak blada, śliska stonoga. Przyroda nakreśliła linię demarkacyjną o wiele precyzyjniej, niż człowiek potrafi rysować granice. Na wysokości dziewięciuset stóp Trent i Mariana nagle przeskoczyli spod lasu deszczowego na porośniętą sosnami wyżynę. Prawie przegonili huragan, albo też sam huragan stracił nieco czasu, szukając odwetu na zboczach górskich, które poprzednio spowodowały jego porażkę. Za nimi, we froncie burzy, iskrzyły się błyskawice i wybuchały gromy, jedne po drugich, wzdłuż całego łańcucha górskiego, jak kładzione gigantycznym wałkiem do farby. Sosny rosły rzadko, jakby umyślnie posadzone. Nie było podszycia z krzaków i palm, powiązanych pnączami. Dróżka była więc słabo osłonięta od szkwałów, bijących w zbocza górskie z wrzaskami potępieńców, aż wiotkie pnie gięły się prawie do ziemi. Gdy przejechali mały grzbiecik, las się skończył. Trent ujrzał przed sobą na stromym zboczu łąkę, a na niej plamę bieli. Ścieżka pobiegła w dół, wijąc się przez zalesioną kotlinkę. Dojechali do rozwidlenia, Mariana wskazała kierunek w lewo. Po pięciu minutach dotarli do skraju łąki. Trent zahamował i wycofał BMW pod osłonę sosen. Kopnąwszy podnóżek, zsiadł i spróbował przeciągnąć zesztywniałe ramiona. Zdjął z piersi strzelbę w pokrowcu i otwierając jej zamek błyskawiczny, uśmiechnął się do Mariany. - Udało nam się - powiedział i nie patrząc na dziewczynę zdjął z jej ramion drugą strzelbę. Sprawdził działanie obu i wprowadził do zamków strzelb naboje, a potem zaczął się przemykać między drzewami do góry. Łąka miała trzysta jardów szerokości i nieco więcej długości. Pośrodku stała chata. Wyglądała jak jeden z domków rysowanych przez dzieci: drzwi na środku, po obu stronach jednakowe okna, stromy dach i wystający z niego komin. Dach był strzechą z liści palmy wano; białe ściany, lakierowane drewno - wszystko skromne, jak przystało na reputację prezydenta. Poczuł dotknięcie Mariany na swym ramieniu. - Coś nie tak? - zapytała. - Zapewne nic, ale to tak, jak przechodzenie przez jezdnię - odrzekł. - Rozejrzyj się, a nie będziesz zabity. Z kieszeni na piersiach wyjął lornetę. Chatę ocieniały cztery drzewa yemery, a na zboczu powyżej rosło około dziesięciu luźno rozrzuconych sosen. Trent domyślił się, że łąka była swego czasu oczyszczona z drzew, ponieważ jej gleba była żyźniejsza niż piaszczysta glina, występująca na grzbieciku. Oczywiście w porównaniu z wiotkimi sosnami lasu, te drzewa wyglądały na znacznie masywniejsze. Zbocze górskie, stromo wspinające się od szczytu łąki, było wklęsłe i tworzyło naturalny amfiteatr, otaczający ścianę kamieniołomu. Trent nie widział, czy ścieżka biegnie aż do kamieniołomu, czy kończy się przy chacie. Nie było widać żadnego pojazdu. Okna chaty nie miały zasłon ani okiennic. Z komina nie unosił się dym. Przyglądając się leżącemu przed nim terenowi, Trent pomyślał o Czerwonym Kapturku Na Motocyklu. Gdy odwrócił się do Mariany, by zapytać, gdzie prezydent trzyma swego land rovera, huknął grom. Wśród drzew rozległ się ryk szkwału, pędzącego zasłonę deszczu w górę łąki. Zamiast krzyczeć, Trent zrobił gest naśladujący jazdę na motorze i pytająco podniósł brwi. Mariana odpowiedziała przytulając się do jego pleców. Otoczywszy ręką jej ramię, przysiadł i patykiem narysował na ziemi plan łąki. Zaznaczył chatę, kamieniołom oraz ścieżkę, prowadzącą w górę do chaty, a w dół aż do rozwidlenia. Wskazał prawe i podał patyk Marianie. Dziewczyna zakreskowała stromy skłon aż do rzeki na prawo od nich i wyryła rowek biegnący po nim z prawej strony łąki, a potem w stronę gór, z odgałęzieniem pod kątem prostym nad górnym skrajem kamieniołomu. Trent pokazał palcem drogę do kamieniołomu. Zanim wsiadł na motocykl, zatarł mapę butem. Mariana wskoczyła na miejsce za jego plecami. Prawe odgałęzienie, nim zaczęło się wspinać na spotkanie drogi do kamieniołomu, zataczającej łagodny łuk wzdłuż wklęsłej ściany zbocza górskiego, przebiegało przez sosnowy las znacznie poniżej poziomu łąki. Sosny u dolnego jej skraju przeszkadzały w obserwacji; Trent więc po raz pierwszy ujrzał wyraźnie tyły chatki, gdy osiągnęli szczyt kamieniołomu. Stamtąd stroma drożyna prowadziła w stronę łąki. Trent ponownie zahamował w cieniu drzew i przez lornetę zaczął przyglądać się chacie. Land rover county stał tyłem do sągu drewna opałowego, pod osłoną wiaty z plecioną strzechą. Drewno przykryte było arkuszem plastyku. Na przednich drzwiach pojazdu znajdowała się niewielka tarcza z godłem prezydenckim, a na masce Trent mógł nawet dostrzec srebrzysty maszcik dla proporca. Do wiaty na samochód prowadziło tylne wyjście z domu, a po obu jego stronach były okna, dokładnie jak od frontu. Na lewo od drzwi stała wielka skrzynia. Parking pod wiatą i land rover zasłaniały Trentowi widok okien. Kamieniołom miał większą szerokość niż głębokość; wynosiła około sześćdziesięciu jardów. Tylna jego ściana opadała pionowo do małego jeziorka o wodzie zabarwionej na czerwono przez wypłukiwane deszczem błoto. Blisko czoła kamieniołomu z wody wystawało kilka głazów, a od strony łąki nad wodą widać było półksiężyc piasku i dwie wielkie sosny, ocieniające prawy róg wykopu. Przy dobrej pogodzie było to wspaniałe miejsce na pikniki. Pomiędzy linią lasu i chatą ciągnęło się dwieście jardów zupełnie otwartej łąki. Żadnego ukrycia. Ustrzelenie człowieka na tym terenie byłoby łatwiejsze niż trafienie do tarczy strzeleckiej. Gestem poprosił Marianę, by mu narysowała wnętrze chaty. Od frontu duża ba wialnia z dwojgiem drzwi. Jedne prowadziły do kuchni, drugie do sypialni prezydenta, za którą znajdowała się łazienka. Łazienkę kolejne drzwi łączyły z kuchnią, z niej zaś było tylne wyjście na parking. Trent poszedł do tyłu i zanim ponownie wsiadł na motocykl, uważnie przyjrzał się śladom stóp na ziemi. Dał znak Marianie, by poszła za nim piechotą i wręczył jej jedną ze strzelb. Na pierwszym biegu, hamulcu ręcznym i nożnym, zaczął ześlizgiwać się po niepewnej ścieżce z gliny i otoczaków, wijącej się między sosnami. Dwa razy prawie utracił kontrolę nad maszyną i musiał zatrzymać się, by zebrać siły. Wiedział, że zmęczenie jest kusicielką, umiejącą poprowadzić nieostrożnych na skróty, gdzie czyhała śmierć. Ze skraju łąki widział tylne okna chaty. Żadnego ruchu. Położył strzelbę na kolanach. W górę łąki przeleciał ciężki szkwał przygniatając drzewa, a potem oddalając się z wyciem ku zboczu gór. Z wysoko wzniesionej ławicy chmur uderzył piorun. Gdy grzmot rozległ mu się nad głową, Trent zwolnił sprzęgło. Potęga gromu była tak wielka, że wcisnęło go w siodełko, gdy pośpiesznie zygzakował po gładkiej trawie w kierunku chaty. Zahamował i chwycił strzelbę. Położył motocykl na boku, a sam skoczył pod osłonę sagi drewna. Na czubkach palców i łokciach popełzł wokół land rovera. Jedne drzwi, dwoje okien... Ileż razy to robił, ale za każdym było trudniej, a nie łatwiej. Ból w żołądku, kleista gorycz w głębi przełyku, uda drżące od napięcia, ale dłonie pewne. Zamknął oczy, by pozwolić rozszerzyć się źrenicom. Do pochylenia, atak. Skoczył i lewym barkiem wysadził okno do sypialni prezydenta. Padł na podłogę, przetoczył się i leżał płasko ze strzelbą gotową do strzału. Prezydent siedział przy prostym drewnianym biurku na prawo od drzwi, prowadzących do frontowego pokoju. Miał na sobie spodenki bokserskie od Marksa i Spencera, parę gumowych sandałów, a na policzkach półtoradobową srebrną szczecinę. Wydawało się, że potrzebuje nieskończenie wiele czasu, by popatrzeć w dół na Trenta. W jego oczach nie było ani lęku, ani zaskoczenia. Szklanka w jego prawej dłoni była prawie pusta. Podobnie jak butelka "Famous Grouse" na blacie biurka. Na podłodze leżało ubranie, łóżko było nie zasłane. Trent przetoczył się do drzwi bawialni i otworzył je. Pusta. Sprawdził łazienkę i kuchnię i dopiero wtedy wyprostował się, by wyjrzeć przez okna dla upewnienia się, że nikt nie ucieka w stronę drzew. Nie czuł żadnego skrępowania. Dzięki ostrożności zachował dotychczas życie. Obszedł chatę, poszukując śladów kół. Następnie pomachał ręką, wzywając Marianę. Wolałby ją powstrzymać przed przyjściem tutaj, ale to mogłoby ją przestraszyć, że stało się coś złego. Wróciwszy do sypialni prezydenckiej powiedział: - Dzień dobry, sir - co natychmiast uderzyło go jako nieco zbyt oficjalne, biorąc pod uwagę okoliczności. Prezydent nie zadał sobie trudu, by na niego popatrzeć. Zamiast tego sięgnął po butelkę z whisky. Trent ją zabrał. - Przyprowadziłem z sobą Marianę - powiedział. - Będzie tu za parę minut. Dając prezydentowi czas na wzięcie się w garść, Trent wygładził pościel na łóżku. Z podłogi podniósł ubranie i powiesił je w szafie, następnie zaś, zanim wziął się za zamiatanie potłuczonego szkła, znalazł dla prezydenta czystą parę spodni i koszulę. Prezydent siedział wpatrzony w szklankę. To, że była pusta, nie zaskoczyło go, a Trent odniósł wrażenie, że gdyby istniała taka możliwość, prezydent nalałby sobie znowu whisky i wypił ją, raczej, by się czymś zająć, niż z pragnienia alkoholu. Trent nigdy nie słyszał, aby prezydent był pijakiem, ukrytym czy jawnym. Tego rodzaju nałogu nie udałoby się ukryć w kraiku wielkości Belpan. - Przepraszam, sir - zauważył - ale musi pan wziąć prysznic. Nie może pan pozwolić, by pańska wnuczka ujrzała pana w takim stanie. Nie uzyskawszy odpowiedzi, przeszedł do łazienki i odkręcił do końca kran z zimną wodą. Wrócił po prezydenta, wyciągnął go zza biurka, chwytając od tyłu za łokcie i popychając pod prysznic odzianego w bokserskie spodenki i sandały. Prezydent szedł całkiem nieźle i nie stawiał oporu. Trent przytrzymał go pod zimną wodą w nadziei, że mężczyzna uczyni wysiłek, by utrzymać się o własnych siłach. Ale nie miał takiego szczęścia. - Teraz pana wypuszczę, sir, musi więc pan albo wyprostować się, albo pan upadnie. Przyszło mu do głowy, że to było najgłupsze, co w życiu powiedział. Nie potrafił dowiedzieć się, o czym prezydent myśli. Oparł jego dłonie o ścianę, wypuścił i podziękował Bogu, że tamten pozostał na nogach. Trent sprawdził, czy jest tam ręcznik, po czym dodał: - Zrobię teraz kawy, sir. Przepraszam, ale dla dobra pańskiej wnuczki naprawdę musi się pan wyprostować. Idąc po drewno złożone koło parkingu, Trent ujrzał Marianę wynurzającą się z lasu. Pomyślał, czy nie byłoby dobrze spotkać ją w połowie drogi i ostrzec, ale doszedł do wniosku, że wlanie kawy w jej dziadka musi mieć pierwszeństwo. W kuchence rozpaliło się bez trudności. Trent napełnił garnek wodą i postawił na płycie, następnie przeszedł do pokoju frontowego, zamknął okiennice i spróbował nadać radiogram do ambasady amerykańskiej w Belpan City, na częstotliwości, jaką podał mu Caspar. Nie oczekiwał, że przez zakłócenia spowodowane sztormem przebije się do niego odpowiedź, ale nadał ostrzeżenie i własne koordynaty, w nadziei, że ambasada ma sprzęt, pozwalający go odebrać. Powróciwszy do kuchni znalazł emaliowany dzban. Dwanaście łyżek stołowych kawy na kubek wrzątku uznał za właściwe proporcje w nagłej sytuacji. Dolał do kubka na cal mleka skondensowanego i dosypał cztery łyżki cukru, następnie zamieszał kawę, nim ją przelał znad fusów. Tę śmiertelną lub leczniczą dawkę zaniósł prezydentowi. Miał nadzieję zastać go przy próbie ubrania się, ale prezydent nadal stał pod prysznicem, oparty dłońmi o ścianę. - Przepraszam, sir. Przyniosłem panu kawę. Prezydent odwrócił głowę. Alkohol pozbawił siły mięśnie jego szczęki i skóra twarzy zaczęła zwisać fałdami, nadając mu wygląd żółwia. Trent odniósł wrażenie, że mężczyzna tak głęboko zamknął się w sobie, że jego oczy utraciły jakikolwiek wyraz. Tak to wyglądało, ale miał nadzieję, że część tej martwoty spojrzenia wynika z tego, że prezydent nie miał na nosie swych okularów. - Kawa, sir - powtórzył i podniósł kubek, ale trzymając go poza zasięgiem rąk prezydenta. - Może pan wyjść spod prysznica, sir. Prezydentowi udało się skupić uwagę na pustej dłoni, wyciągniętej ku niemu przez Trenta. Odepchnąwszy się od ściany próbował ją chwycić, nie trafił i prawie upadł. Trent złapał go za przedramię. Prezydent zachwiał się wychodząc z brodzika. Kolana prawie się pod nim ugięły, ale zmusił się do wyprostowania, a nawet udało mu się skupić spojrzenie na Trencie. Nagle w jego oczach zaświtał przestrach. - Kim pan jest? - Trent, sir. Europejska Wspólnota Gospodarcza, Jednostka Antyterrorystyczna. Jestem tu na czymś w rodzaju urlopu. Obawiam się, że zorganizowano pewnego rodzaju zamach. Staram się być pomocny. - Komu? - Panu, sir. Pańskiemu rządowi. - Trent zamknął palce prezydenta wokół kubka. - Mariana idzie tu przez łąkę. Będę ją trzymał z dala tak długo, jak się da. Myślę, sir, że kawa może pomóc. I może też wymioty... Gruba, czarna zasłona chmur okryła teraz góry, a w niej błyskał pokaz reflektorów o natężeniu miliarda amperów. Zgięta prawie wpół, przyciskana przez burzę, Mariana brnęła, potykając się, przez wiatr i deszcz. Gdy wściekła siła piorunu wybuchła nad łąką, uderzył szkwał, a ona była jeszcze o pięćdziesiąt jardów od chaty, prawie się załamała. Uderzenie burzy zbiło ją z nóg i obróciło, wdmuchując w górę zbocza jak toczącą się piłkę. Trent już biegł w jej stronę. Popychany wiatrem pod górę, zdawał się ledwie tykać ziemi stopami. Mariana drapała trawę, desperacko poszukując punktu oparcia. A potem już był przy niej, przypadłszy do ziemi, by osłonić własnym ciałem. Wrzasnął jej do ucha, że muszą popełznąć, ale wiatr zerwał mu słowa z warg. Mogli się porozumieć tylko na migi. Przyciskając Marianę do ziemi odwrócił ją głową do wiatru. Piętnaście minut na przepełźnięcie pięćdziesięciu jardów. Trent przytrzymał Marianę za ramiona, blokując jej widok dziadka, który klęczał jak w modlitwie przed muszlą klozetową. Znalazłszy się bezpiecznie w kuchni, krzyknął do Mariany, że jej dziadek odpoczywa. Ściany chaty trzęsły się, a wiązania dachu uginały pod naporem wiatru, próbującego go zerwać. Trent zajrzał do bawialni. Pomimo założonych okiennic oba frontowe okna implodowały do pokoju, zasiewając podłogę szkłem. Przez huk pioruna dało się słyszeć, jak jedno z wielkich drzew yemery poszło w drzazgi. Zalawszy najpierw wodą już raz zaparzone fusy, Trent zaprowadził Marianę do bawialni i posadził na sofie. - Nie ruszaj się - polecił. - Wszędzie szkło. Spadnij, a potniesz się na wstążki. Zapalił lampy sztormowe, osadzone w mosiężnych kinkietach, i odnalazł lampę karbidową do stawiania na stole jadalnym. Wróciwszy do kuchni nalał kawy, dodając jako szybko działającą odżywkę mleko skondensowane. Gdy wrócił do bawialni, Mariana podniosła głowę. Mokra jak szczur wodny, siedziała obejmując kolana. Zasłoniła w ten sposób swoje kształty i wyglądała jak bezbronna piętnastolatka. Włosy miała spłaszczone przez deszcz do tego stopnia, że Trentowi przypominały zgniecioną czapkę karakułową. Pod oczami miała ciemne podkowy zmęczenia - oczami, w których dostrzegł wdzięczność i zalążki zaufania. Nie chciał ani jednego, ani drugiego. Była elementem równania, niczym więcej, zabranym w podróż, ponieważ tak musiało być. - Przyniosę szczotkę do zamiatania. - Przeszedłszy pośpiesznie przez kuchnię przekonał się, że prezydent zwalił się na podłogę łazienki. Trent przyklęknął, by zbadać jego puls, i przekonał się, że prezydent nie jest nieprzytomny, a tylko nic go nie obchodzi. Otarł twarz starszego pana chustką i pomógł mu wstać. - Lepiej się pan poczuje na leżąco, sir - oświadczył i podtrzymując zaprowadził do sypialni. Nim ściągnął prezydentowi spodenki bokserskie zawahał się, ale to też było częścią jego pracy. Pchnął go na łóżko i przykrył prześcieradłem. Gdy Trent powrócił do bawialni ze szczotką i śmietniczką, Mariana zrobiła ruch, jakby chciała mu pomóc. Trent odpędził ją machnięciem ręki. Nie planował walki we wnętrzu domu, ale mogło się to zdarzyć, więc zamiecenie całego szkła z podłogi było czymś takim samym, jak czyszczenie broni: zadaniem, którego nie można było powierzyć nikomu innemu. A zresztą Mariana potrzebowała wypoczynku. Skończywszy, znów spróbował uruchomić radio. Trzaski i wybuchy zakłóceń słychać było przez ryk burzy na zewnątrz. Trent powtórzył swą wiadomość dla Caspara i wzruszył ramionami pod adresem Mariany. Wyłączył radio. Przyniósł juki motocyklowe i rozłożył ich zawartość na stole. Wiedział, że Mariana przygląda mu się, jak rozkłada strzelby, oliwiąc je przed ponownym załadowaniem. To samo zrobił z waltherem. Najgorsze z piorunów już odeszły, wściekłość burzy przycichła. Trent podszedł do okna, wyglądając przez wycięte w okiennicy serduszko. Cały teren wyobrażał sobie bardzo jasno. Za dziesięć minut zacznie przygotowywać potencjalne pole bitwy. Gdy wrócił do stołu i wsunął walthera za pas, Mariana zadrżała. Przyglądała się swym dłoniom. - Powinnaś się przebrać w coś suchego - powie dział. - Ja muszę na chwilę wyjść. Podniosła głowę i spojrzała na niego. Przez chwilę nie patrzył jej w oczy, ale powiedziała jego imię. - Trent... - A po chwili dodała: - Czy to wszystko, co według ciebie potrafisz? Zabijać ludzi? Słowa dobrała z rozmysłem. Ich znaczenie wstrząsnęło nim, jak czujnikiem przeciwpożarowym, do którego wpłynął dym. - A co chcesz, abym robił? - Przytul mnie. Proszę... - A potem powiedziała: - Do diabła - i jej twarz skurczyła się. - Idź sobie, niech cię diabli! Zaraz po pierwszym blasku przedświtu ukażą się ludzie Caspara lub Louisa, przychodząc po prezydenta. Którzykolwiek to będą, Trent był pewien, że przyjdą pieszo i przez otwarty teren. A on potrzebował czasu na przygotowania; tego najbardziej. Pokroiwszy przykrywającą drewno opałowe plastykową płachtę jako dodatkowe zabezpieczenie przed wodą, otulił nią i zalepił plastrem strzelby, które teraz niósł zawieszone na jednym ramieniu. W skrzyni koło parkingu znalazł piłę łańcuchową i zapas paliwa do niej. Kusiło go, aby posłużyć się land roverem prezydenta, ale pozostałyby ślady kół. Znalazł się na skraju lasu sosnowego u podnóża łąki. Przebył tę przestrzeń krótkimi skokami pomiędzy uderzeniami szkwałów. Ponieważ do końca dnia pozostawała tylko jedna godzina, zabrał latarkę - choć nie wierzył, by bardzo mu pomogła w deszczu lejącym się takimi strumieniami, jakby Bóg Deszczu Majów zegnał tu wszystkie chmury z Ameryki Środkowej i wyciągnął ich zatyczki. Ułożywszy strzelby w bezpiecznym miejscu, uruchomił piłę. Wiatr, bijący w górę doliny, zdecyduje, w którą stronę drzewa będą padały. Po kolei wyciął głębokie kliny w pniach po obu stronach ścieżki i patrzył, jak wiatr je łamie. Ciął dalej, aż przewrócone sosny utworzyły gruby, paruwarstwowy trójkąt, zagradzający drogę na skraju łąki. Kontynuując pracę za wzniesieniem, położył kilka sosen w poprzek drogi na dnie kotlinki. Wybierał małe drzewka, bo chciał, aby je usunięto. Następnie skierował się do prawego rozwidlenia drogi, przeszedł nim sto jardów i zablokował je tak, że pośpieszne usunięcie barykady wymagałoby użycia spychacza. Lasem przeszedł na przełaj do miejsca, gdzie zostawił strzelby, i dalej wzdłuż skraju lasu na lewo, aż trafił na płytki wąwozik niemal naprzeciw chaty. Padające do wąwozu deszcze wymyły żyzną ziemię, tak więc zamiast trawy rosły w nim chuderlawe krzaki i karłowate drzewka. Na brzegu wąwozu Trent znalazł wielki głaz, który obluzował do tego stopnia, aby lekkie pchnięcie posłało go poza wzniesienie. Tutaj, u stóp samotnie stojącej sosny, ukrył jedną ze swych strzelb. Przeszedłszy przez górną część wąwozu poszedł dalej, na łąkę, trzymając się skraju lasu dla ochrony i posługując latarką. Dotarł do jeziorka u stóp kamieniołomu. Gdy szedł jego brzegiem, dwukrotnie szkwały obalały go do wody. Piła łańcuchowa zdawała się ważyć tonę. Drugą strzelbę ukrył pod opadłą gałęzią u stóp jednej z ocieniających plażę sosen. Oparł się plecami o drzewo, zgasił latarkę i czekał, aż źrenice mu się rozszerzą, nim ruszy w dół łąki. Przed opuszczeniem chaty postawił lampę karbidową na masce land rovera, ale nie widział jej przez deszcz. Szedł prosto pod wiatr, a jego siła miotała nim na boki, aż zupełnie utracił poczucie kierunku. Przyszło mu do głowy, by usiąść i czekać, aż nastąpi przerwa w burzy. Ale to mogło potrwać przez całą noc. Pobrnął więc w dół skłonu, kierując się nieco w lewo, aż u stóp łąki trafił na brzeg lasu. Wtedy zwrócił się na prawo, trafił na ścieżkę i poszedł nią do góry. Obszedł chatę do parkingu i odłożył piłę do skrzyni. Lampa zużyła już większość swego ciśnienia, podpompował ją więc i nim wszedł przez tylne drzwi, nabrał pełne ręce pniaków do kuchenki. Popatrzywszy na zegarek przekonał się, że przebywał poza chatą nieco ponad trzy godziny. Zrzucił drewno na podłogę kuchni, parę sztuk dołożył do kuchenki i postawił na niej garnek. Poszukał prezydenta. Starszego pana nie było w sypialni. Trent zawrócił do kuchenki i stał przy niej grzejąc się i próbując zebrać siły. Musiał pozbyć się myśli o Marianie. Ona nie była ważna... nie z punktu widzenia konstrukcji tej sprawy, jeśli te słowa cokolwiek oznaczały. Przypomniał sobie, że jest odpowiedzialny za prezydenta, przypomniał sobie także sposób, w jaki Mariana patrzyła na starszego pana owego dnia, gdy spotkał ich po raz pierwszy na przystani, a prezydent zarzucał wędkę na ryby. W jej oczach widział dumę i podziw oraz miłość... To była owa opiekuńczość wynikająca z miłości, gdy młodzi odczuwają ją wobec starych. Pomyślał, że teraz musi ona odczuwać wielki ból, a on nic na to nie może poradzić. I do tego, jeśli jego podejrzenia sprawdzą się, jej ból będzie o wiele większy... Lecz ponad wszystko pragnął przebrać się w suche ubranie i zasnąć. Ale jego ubranie znajdowało się w bawialni, tam gdzie Mariana i jej dziadek. Aby mieć co robić, gdy wejdzie do bawialni, nalał trzy kubki kawy i postawił je na tacy. Otwierając drzwi pomyślał sobie, że to jest podobne do wchodzenia do pokoju, w którym czekają w zasadzce terroryści. Prezydent siedział przy stole. Włożył nowe spodenki bokserskie, albo też stare wyschły. Znalazł też szklankę i nową flaszkę "Famous Grouse", z której jednak wypił co najwyżej dwa małe łyki. Miał minę starego człowieka, oczekującego przed gabinetem lekarskim w szpitalu dla biedaków: posłano po niego, a nie przybył tu z własnego wyboru; był rad z apatycznego oczekiwania na to, co powie mu lekarz, bo dobre wiadomości przestały od dawna istnieć, a złe nowiny od dawna nie były złe. bo po prostu stanowiły podstawowy składnik jego egzystencji. Patrząc przez szerokość pokoju na Marianę, Trent pomyślał, że wygląda to, jakby wróciły czasy jego młodości i wspomnienia o ojcu. Dziewczyna siedziała na sofie w takiej pozycji, jak ją zostawił, obejmując rękami kolana. Przebrała się w zapasowe spodnie i sweter, które zabrał ze Złotej Dziewczyny. Co do bólu miał rację. Czego natomiast nie wziął pod uwagę, ani nawet nie próbował, była głębia jej troski. Z wielką złością w głosie Mariana zapytała: - Gdzie byłeś? Prezydent podniósł głowę, a Trent był przekonany, że starszy pan wie, kim on jest. Ostrożnie, bo prezydent tego słuchał, odpowiedział: - Na zewnątrz... chodziłem sobie. - Wręczył Marianie kubek i zaniósł tacę na stół. - Dobry wieczór, panie prezydencie. - A potem, zbyt wyczerpany, by się bawić w delikatność, wziął go za łokieć. - Powinien pan być w łóżku, sir. Proszę ze mną... Gdy znaleźli się w łazience, zapytał: - Czy chce pan umyć zęby? Prezydent patrzył na niego przez chwilę, aż Trent pomyślał, że starszy pan wraca do formy. Ale powiedział tylko: - Nie są moje. - Wobec tego może powinien pan włożyć je do szklanki - podsunął Trent. - Rano poczuje się pan lepiej... albo mniej okropnie. Prezydentowi udało się lekko uśmiechnąć, a w jego oczach na chwilę pojawił się błysk życia. - Jest pan bardzo delikatny, panie...? - Lekko seplenił przy niektórych spółgłoskach. - Trent - odparł Trent. - Staram się. - Niewątpliwie wynika to z pana zawodu. A odwaga powinna wynikać z prezydentury, pomyślał Trent. Podtrzymując starszego pana zaprowadził go do łóżka, a następnie przyniósł z kuchni szklankę osolonej wody do sztucznych zębów. Prezydent o własnych siłach dostał się do łóżka i przykrył prześcieradłem. Popatrzył na wchodzącego do pokoju Trenta. - Zjawią się tu rano... - Tak, sir, policja lub przestępcy - odparł Trent. - Być może jedni i drudzy. Jeśli tak będzie, sytuacja może stać się paskudna. - Postawił szklankę na nocnym stoli ku. - Osoliłem wodę, sir. - Jest pan uprzejmym człowiekiem, mister Trent. - Prezydent zrobił ruch w stronę dłoni Trenta, ale wysiłek okazał się zbyt wielki. - Czy będzie pan chronił Marianę? Trent spodziewał się takiego pytania i zrozumiał, czemu zostało zadane. Nie zamierzał kłamać. - Mój najważniejszy obowiązek dotyczy pana, sir, ale zrobię wszystko, co możliwe. - Jestem zupełnie pewien, że pańskie "możliwe" okaże się najskuteczniejsze, mister Trent - odpowiedział spokoj nie prezydent. Gdy spotkały się ich spojrzenia, Trent wyczuł, że prezydent stara się z niego wyciągnąć, jak wiele Trent wie. - Tak, z pewnością - dodał prezydent. - Dobranoc, mister Trent. - Dobranoc, sir. Trent przeszukał kuchnię. Były tam podstawowe artykuły żywnościowe, były puszki z jarzynami, ale żadnych z mięsem. Prezydent był zapalonym wędkarzem, a Trent domyślał się, że także myśliwym, chociaż Pine Ridge było rezerwatem przyrody. Prezydencki przywilej... Posiekawszy cebulę wrzucił ją do rondla, by trochę poddusić w oliwie, a potem wyszedł na zewnątrz, by skontrolować stan land rovera. Między dwoma przednimi siedzeniami stała, pionowo umieszczona w uchwycie, dubeltówka dwunastka. W skrzyni znalazł piłkę do metalu. Powróciwszy do kuchni dosypał ryżu do cebuli, dodał wody i kostkę bulionową. Na patelnię wrzucił dwie puszki czarnej fasoli, dodał pół łyżeczki chili, czarny pieprz i puree czosnkowe. Wolałby świeży czosnek, ale go nie było. W ciągu niewielu minut, które zajęło mu przygotowywanie kolacji, woda kapiąca z ubrania utworzyła kałużę wokół jego stóp. Unikał Mariany i wiedział o tym. Wiedział też, że na dłuższą metę nie będzie mógł jej unikać; a przynajmniej bez narażania się na zapalenie płuc - pomyślał i uśmiechnął się z własnego żartu. Gdy pchnął drzwi do bawialni, okazało się, że nie ruszyła się z sofy ani nie podniosła głowy. Uśmiechnął się tak, jakby nie zdarzyło się nic niezwykłego i oświadczył: - Kolacja za pięć minut. Przebiorę się w suche ubranie. - Podszedł do stołu, by wziąć zapasowe spodnie i kurtkę polową. Zza jego pleców odezwała się Mariana: - Jest pijany. - Butelka jest prawie pełna. - Na dowód Trent podniósł ją do góry. - Nie okłamuj mnie! - Nie kłamię. - Omijasz prawdę, a to na jedno wychodzi. Mnóstwo rzeczy omijasz. Spójrz na mnie, do cholery. Robisz to, prawda? - Nie znalazł odpowiedzi, co sprawiło jej widocz ną przyjemność. - Zresztą on nie był pijakiem. - Nie słyszałem, by nim był - odparł Trent. - Co mu zrobiłeś? - Nic. Jego odpowiedź nie zadowoliła Mariany. - Powiedziałeś, że nie zrobisz mu krzywdy. - Obiecałem - poprawił spokojnie Trent. - Nie łamię obietnic. - Nigdy? - Mariano, jeśli musisz zadawać takie pytania, nie ma sensu bym odpowiadał. Zabrawszy swą odzież, Trent sprawdził stan prezydenta. Starszy pan chrapał przez sen. Stwierdził z zadowoleniem, że wszystko w porządku i poszedł do łazienki, by się przebrać. Mokre ubranie rozwiesił na krześle przed kuchenką, a ryż i fasolę nałożył na dwa talerze. Mariana siedziała przy stole, na którym pozostawił mapę. Znalazła fotografię. Spojrzała na Trenta w poszukiwaniu podobieństwa. - Jest bardzo przystojna. To twoja matka, prawda? - Tak. Znów przyjrzała się fotografii. - I twój ojciec? - W jej głosie słychać było powątpiewanie. - To człowiek, dla którego pracuję - odrzekł Trent. - On i mój ojciec byli razem w wojsku. Przyjaciele. To stare zdjęcie - dodał, niezdarnie odpowiadając na niezadane pytanie. - Ach, rozumiem - powiedziała, jakby nie uważała za oczywiste, że zdjęcie jest stare. Odwróciła wzrok, a Trentowi wydało się przez chwilę, że porzuci temat. Ale znów popatrzyła na niego i zapytała szybko, by dowiedzieć się prawdy: - Czy twoja matka rzuciła go dla twego ojca? Postawiwszy kolację na stole, Trent sięgnął po fotografię i przyjrzał jej się któryś tam raz od chwili znalezienia jej na fortepianie Don Roberta. Jego matka i pułkownik jako młody człowiek. Zrozumiał, że mina pułkownika, zadowolonego z siebie posiadacza, podsunęła Marianie to pytanie. A twarz jego matki, niewidoczna dla rozwalonego na trawie u stóp kawalera, wyrażała rezerwę i lekkie zaambarasowanie stosunkiem, wynikające z samego faktu robienia takiego zdjęcia. Mylnie uznawszy milczenie Trenta za odmowę odpowiedzi, Mariana powiedziała: - Przepraszam. Nie powinnam była pytać. - Wszystko w porządku. - Trent poczuł coś w rodzaju ulgi, że Mariana postawiła pytanie, potwierdzające jego własne podejrzenia. - Nie znam odpowiedzi - dodał. - Moi rodzice umarli, gdy miałem dwanaście lat. Fotografię znalazłem w zeszłym tygodniu w czyimś domu. Była w ramce - dodał, ponieważ to było istotne. Kontrast między uczuciami wyrażanymi przez fotografowanych, oto co niepokoiło na tym zdjęciu. Nie było przecież czymś wartym przechowywania przez blisko czterdzieści lat, a cóż dopiero oprawiania w srebrną ramkę i wystawiania na pokaz w salonie. W spojrzeniu Mariany odczytał, że jej myśli biegną identycznym co jego torem. Fotografia nie zblakła przy brzegach, co musiałoby nastąpić, gdyby była trzymana w ramce przez te wszystkie lata. - Dziwne - powiedział. - I przemyślane - dodał w myśli. Wiadomość? Ostrzeżenie? Ale przed czym i dla czego? Jego stosunki z Don Robertem były ściśle zawodowe, a nawet i te urwały się od chwili skierowania Trenta do Irlandii. - Twoja matka była bardzo piękna - powtórzyła Mariana przerywając milczenie. - Jak umarła? - Wypadek samochodowy... W sześć tygodni po śmierci ojca jego matka wjechała kupionym przez nich z drugiej ręki jaguarem na betonową ścianę. Piętnaście lat później odwiedził to miejsce. Droga przez dwadzieścia mil biegła prosto przez pustynię. A potem był zakręt, gdzie droga szła wokół otoczonego murem terenu stajni wyścigowej szejka. Ściana oddalona była od drogi o dwadzieścia jardów. Może matka zasnęła za kierownicą. - Jechała bardzo szybko - powiedział, owijając zdjęcie mapą i wsadzając je do wewnętrznej kieszeni nieprzemakalnego juku. Podczas śledztwa na temat wypadku wyrażono opinię, że szybkość wynosiła prawie sto mil na godzinę. - Jedz, póki gorące - ponaglił Marianę. - Pewnego dnia ugotuję ci coś jak należy na Złotej Dziewczynie. - Rozmawiając o fotografii Trent zapomniał na chwilę, że Złota Dziewczyna stoi o całe mile w głębi lądu. - Jeśli nie zdołam jej sprowadzić znów na morze, będę musiał zostać farmerem. Złota Dziewczyna to wszystko, co mam. - Prócz twojej pracy... Także Mariana odezwała się nie pomyślawszy. Ale to zostało powiedziane, i znów pojawiła się między nimi bariera, stworzona przez podejrzenie, którego żadne z nich nie chciało ujawnić... choć Trent zamierzał zapytać ją o dziadka. Lecz odpowiedni moment przeminął. Zabrał do kuchni swój talerz, umył go i napełnił garnek wodą. Usiadłszy przy stole kuchennym zaczął długą, mozolną robotę: chciał uciąć lufy prezydenckiej dwunastki, zostawiając tylko po osiem cali długości. Nie sprawiało mu to przyjemności. Dubeltówka była ręcznej roboty, firmy Holland and Holland w Londynie, przepięknie wyważona i grawerowana. Rusznikarz zamordowałby go za to lub sam dostał ataku serca. W drzwiach stanęła Mariana. Przez chwilę tylko patrzyła, a potem odezwała się ze ściśniętym gardłem: - To jest strzelba dziadka. - Próbuję go obronić - odrzekł Trent. - Wierz mi, Mariano. Oberżnięta strzelba myśliwska to najlepsza broń w zamkniętym pomieszczeniu... w przeciwieństwie do gra natu ręcznego - dodał dla ścisłości i uśmiechnął się. - Używając granatów trzeba samemu znajdować się na zewnątrz. - Ach, rozumiem - powiedziała i przeszła do łazienki. Drzwi w przepierzeniu były cienkie i źle dopasowane. Aby umożliwić jej odosobnienie, Trent powiedział w stronę zamkniętych drzwi: - Zobaczę, co słychać z radiem. Zawołaj mnie, gdy skończysz, to napijemy się kawy. Nadał wiadomość do Ambasady USA, powtarzając ją kilkakrotnie. Nie odstraszały go zakłócenia atmosferyczne. W porównaniu ze skomplikowanym sprzętem, jakim dysponowała DEA, radio prezydenckie było odpowiednikiem pieszego gońca, biegnącego pod górkę z kartką zatkniętą w rozszczepionym patyku. Zawołała go Mariana. Właśnie nalewała kawę. Usiadł przy stole kuchennym i wziął do ręki piłę. Postawiła przed nim kubek. - Gdy tu wszedłeś, dziadzio był już pijany, prawda? - Tak. - Trent zaczął piłować. - Nie rób tego - powiedziała, więc przestał. - Kogo ty miałeś chronić? - Prezydenta. - Ale tego nie robiłeś, prawda? Chroniłeś mnie. - Staram się robić jedno i drugie. - Okłamując mnie? - Nigdy cię nie okłamywałem, Mariano. - Nie powiedziałeś mi prawdy. - Nie wiem, co jest prawdą. Znał pewne jej oderwane fragmenty i miał podejrzenia, które uważał za trudne do przyjęcia i w które nie chciał uwierzyć pomimo coraz większej liczby dowodów... Ale nie znał całości. Jeszcze nie. Chociaż wyczuwał, że zbliża się do swego celu: mózgu gringo, kryjącego się za zamachem. Miguelito przechwalał się, że ktoś taki istnieje. Trent wiedział, że powinien pomówić z Marianą o dziadku, ale ciągle bał się ją zranić, a przynajmniej być narzędziem, które ją zrani. - To skomplikowane... - zaczął. Pomyślał, że to właśnie dorośli mawiają dzieciom: Jesteś za młoda, by zrozumieć. I w ten sposób stracił z nią kontakt. - Nie potrzebuję twej cholernej obrony - powiedziała. - Potrafię sama sobie dawać radę. Daj mi święty spokój. Rób swoją mokrą robotę. Mokrą, bo właśnie taką się zajmujesz. - Złapała kawę i zatrzasnęła drzwi za sobą. Trent rozumiał przyczyny jej gniewu. Zrodził się z lęku o dziadka - pomyślał, wracając do torturowania prezydenckiej dubeltówki. Gdy skończył, rozłożył swego walthera. Wysypawszy naboje na kawałek starej gazety, wziął się do roboty z nożem. Usłyszał, że prezydent potyka się w łazience. Załadował pistolet i poczekał, aż dobiegnie odgłos spłuczki, a potem poszedł pomóc starszemu panu dostać się na powrót do łóżka. Wsadził mu walthera pod poduszkę. - Na wszelki wypadek, sir... - A potem znowu próbował nadawać przez radio. Mariana zasnęła na sofie. Przykrył ją kocem i owinąwszy budzik ręcznikiem nastawił na budzenie za godzinę. Zasnął na siedząco przy stole, z głową na ręczniku. Obudziwszy się, znowu nadał wiadomość do Caspara. Mariana spała niespokojnie, zwinięta w kłębek jak dziecko. Patrząc na nią, Trent przypomniał sobie, jak jeszcze poprzedniego ranka żeglował ku swej spodziewanej śmierci... Jak wówczas czuł się okradziony, obrabowany ze swego prawa do normalnego życia. Przez pułkownika. Otworzył juk i wyciągnął fotografię. Chociaż większa część huraganu odsunęła się na północ, ziejące złością szkwały szarpały zbocza górskie, zbijając nieustającą ulewę w gigantyczne bicze wodne, chłoszczące łąkę. Trent leżał na dachu pod znalezioną w kuchni gumową peleryną. Był tam już od półtorej godziny. Wiatr i wilgoć wyssały resztkę ciepła z jego ciała, więc trzęsły nim dreszcze. Pragnął, aby deszcz trwał nadal. Jeśli nadejdzie atak, napastnicy będą pewni swej przewagi liczebnej. A pragnąc uniknąć deszczu, przyśpieszą atak - nie o wiele, lecz dość, by zapewnić mu nieco elementu zaskoczenia. Obserwację rozpoczął pół godziny przed pierwszymi oznakami nadchodzącego świtu. Teraz nadciągały siły porządku, przysłane przez Caspara. Nawet bez lornetki Trent mógł odczytać napis POLICJA na przednich drzwiczkach dwóch land roverów, bo ostre zakręty ścieżki zmusiły kierowców do ustawienia się bokiem do chaty. Przy lekkiej barykadzie na dnie kotlinki znajdą się za dziesięć minut. Pięć minut na usunięcie drzew. Następne pięć na dojazd do trójkątnej barykady, przy której będą musieli opuścić samochody, a potem jeszcze pięć minut spaceru pod górę przez łąkę. Zsunąwszy się po pochyłości dachu, ukryty przed obserwacją ze ścieżki, Trent zeskoczył na ziemię. Wrócił do kuchni, rozdmuchał żar w kuchence, dodał kilka polan i postawił garnek na ogniu. Mariana nie ruszyła się z sofy. Poprzednio spała niespokojnie, ale teraz jej szczupłe ciało pod kocami leżało nieruchomo. Trent domyślił się, że się obudziła. - Dobrzy ludzie zwyciężyli - powiedział. - Policja. Będą tu za dwadzieścia minut. Garnek stoi na ogniu. Wróciwszy do ogrzanej kuchni rozebrał się i nałożył odzież, którą nosił na motocyklu. Była wilgotna, ale ciepła. Przerzucił na ukos przez ramiona oba pasy amunicyjne i do dwóch kieszeni kurtki włożył po rolce grubej taśmy samoprzylepnej. Następnie zaparzył kawę. Dzbanek i trzy kubki zaniósł do frontowego pokoju. Mariana już siedziała. Ciągle jeszcze trwał w niej gniew, zachowany od poprzedniego wieczoru, gdy zatrzasnęła przed nim drzwi. Śpiąc spłaszczyła sobie z boku fryzurę afro, a na czoło wydostał się jeden lok. Pomyślał, że mógłby podejść do niej i wsunąć go na miejsce, ale nie był pewien, jak dziewczyna zareaguje. Zapewne odgryzie mi dłoń - pomyślał i wobec tego tylko się uśmiechnął. - Wyglądasz jak jednorożec - powiedział. Wepchnęła lok pod opaskę, a potem sięgnęła do leżącej u jej stóp torby i wyciągnęła hebanową zapinkę do włosów. - Nie musisz się gapić. Podszedł do okna. Przez wycięte w okiennicy serduszko zobaczył, jak dwa land rovery znikają w kotlince, gdzie ściął mniejsze drzewka. - Powiedziałeś, że to policja - odezwała się Mariana. Miała na myśli to, że założył pasy amunicyjne. - Uważaj je za urzędowy garnitur - odrzekł. - Obu dzę twojego dziadka. Wziął z tacy trzeci kubek i zaniósł do sypialni. Starszy pan wyglądał jak człowiek zupełnie rozbity. Gdy brał kubek, trzęsły mu się ręce. Trent pochwycił w jego spojrzeniu zaskakująco znajomy wyraz: połączenie poczucia winy, złości i goryczy. Takie spojrzenie miał jego ojciec za każdym razem, gdy zbliżał się do kolejnego kamienia milowego swej podróży w dół. Sekretarz Jockey Club, sekretarz Polo Club - klubów coraz mniejszych i w coraz odleglejszych miejscowościach, coraz mniej liczących się w sporcie jeździeckim. Ta odyseja dała Trentowi znajomość wielu języków i dialektów oraz wykształcenie, zdobywane zarówno w towarzystwie dzieci z elity społecznej, jak motłochu stajennego. Kapitan Hamilton Mahoney, pomimo ponoszonych klęsk finansowych, był kochającym, wyrozumiałym i fantastycznym ojcem. Ale skłonnym do luk pamięci po pijaństwie... Niepewny, ile prezydent zapamiętał z wydarzeń poprzedniego dnia, Trent ponownie przedstawił się. - Trent, sir. Jednostka Antyterrorystyczna. Brytyj ska. - Jego zleceniodawca, Wspólnota Europejska, nie robił imponującego wrażenia. Prezydent szukał okularów, macając po nocnym stoliku. Trent znalazł je na podłodze, podał, a starszy pan założył sprężynowe zauszniki. - Przez dolinę nadjeżdża policja, panie prezydencie - napomknął w formie aluzji, że starszy pan powinien doprowadzić się do porządku. - Wydaje się, że jest pan już bezpieczny, ale na wszelki wypadek proszę mieć mój pistolet pod ręką. Starszy pan przez chwilę nie rozumiał, o czym mowa. Następnie jednak, przypomniawszy sobie, wymacał walthera pod poduszką. Zrozumiał, jak dziwacznie musi wyglądać siedząc na łóżku ze srebrzystą szczeciną na policzkach, z kubkiem kawy w jednej dłoni i pistoletem w drugiej. Z odcieniem ironii odrzekł: - Dziękuję, mister Trent. Już się lepiej czuję. Politycy są mistrzami szybkiego odzyskiwania przytomności, pomyślał Trent, wróciwszy do frontowego pokoju. - Czuję się doskonale - powiedział Marianie i ponownie podszedł do okna, spoglądając na zegarek. Oczekiwał, że policjanci znów się pojawią. Wreszcie pierwszy land rover przetoczył się przez wzniesienie i zatrzymał przy barykadzie. Drugi musiał utknąć na pierwszej, albo kierowca nie zadał sobie trudu, by objechać przeszkodę. Trent patrzył, jak policjanci wyskakują z wozu. Było ich czterech. Nie widział twarzy. Ich mundury khaki okrywały peleryny tego typu, jaką osłaniał się na dachu. Jeden z nich pomachał na powitanie ręką w stronę chaty. Sierżant - domyślił się Trent. Rozluźniwszy nieco szyk zaczęli wspinać się na zbocze, pchani wiatrem i deszczem, czasem potykając się od ich siły. Pistolety maszynowe mieli przewieszone przez piersi - czterech przyjaciół na małym polowaniu. - Są już tutaj - powiedział do Mariany, a potem zawołał do sypialni: - Panie prezydencie...! I wtedy przypomniał sobie inny poranek. Poranek spędzony w Siłach Specjalnych USA w południowo-wschodniej Azji. Rangersi wyskakujący z helikoptera i niedbale, w podobny sposób rozluźniający szyk; jak wielu amerykańskich żołnierzy, nieco zbyt pewni siebie, pełni wyniesionej z telewizji i filmów nieuzasadnionej wiary we własną wrodzoną wyższość. Natomiast policja belpańska, jeśli w ogóle otrzymała jakieś wyszkolenie, to zgodne z brytyjskimi tradycjami policyjnymi. Czterech u stóp zbocza, reszta u góry, trzymając na muszce tyły chaty. Opóźnienie miało na celu danie czasu drugiej grupie na zajęcie pozycji. Trenta zaskoczyło nieco, że zupełnie się nie bał. Ale gdy już się ujrzało nieprzyjaciela, na lęk pozostawało niewiele miejsca. Od tego momentu była już tylko robota do wykonania. Albo się wygrywało, albo przegrywało. Obejrzał się na Marianę. Od przebudzenia prawie się nie poruszyła. Widząc ją siedzącą na sofie, trzymającą się kurczowo własnej złości, Trent nagle przypomniał sobie pewną matkę w obozie dobroczynnym, trzymającą w objęciach zmarłe z głodu dziecko, zastygłą w cierpieniu. Gdyby rozluźniła ramiona, już nic by jej nie pozostało. Dlatego pomimo wszelkich wyjaśnień, jakich mógł udzielić, Trent musiał pozostać jej wrogiem. W tej chwili alternatywa była dla niej zbyt bolesna. - Przykro mi, Mariano - powiedział. - Pomyliłem się. Ci dobrzy ludzie, to przebrani źli ludzie. Przesunął stół na środek pokoju i przewrócił na bok, a potem dosunął do niego sofę, z której Mariana nie ruszyła się, tworząc w ten sposób rodzaj fortu z mebli. Położył oberżniętą strzelbę na sofie obok dziewczyny. Wyraz twarzy Mariany nie zmienił się. - Nie wstawaj. Nie ruszaj się. Nie wyglądaj. Jeśli wejdą, zabij ich... jeśli chcesz. - Wyboru sama musiała dokonać. Siłą otworzywszy zamykane podmuchem wiatru drzwi, pomachał do policjantów i wyszedł na zewnątrz, by widzieli, że nie jest uzbrojony. Obserwując go nie widzieli się wzajemnie, mogli więc jedynie domyślać się, w jaki sposób został ostrzeżony. Bez broni, i sprawiając wrażenie człowieka, który wpadł w panikę, nie machając rękami ani nie kryjąc się, pobiegł przez łąkę aż do skraju lasu. Skacząc pod osłonę krzaków usłyszał strzały. Niewielkie były szanse, że zostanie trafiony, niemniej naumyślnie poślizgnął się, dając szczupaka do przodu. Padł na bark i szybko stoczył się do wąwozu, gdzie ukrył pierwszą strzelbę. Raz, dwa, trzy razy przetoczył się, drapiąc rękami błoto, aż wreszcie gniotąc słabe krzaki, osiągnął bezpieczne miejsce wśród drzew koło wąwozu. Leżał tam przez chwilę, chwytając oddech. Potem wstał i wyważył głaz z miejsca. Nie słuchał, jak kamień spada w dół, bo wątpił, czy napastnicy usłyszą to lub zobaczą. A gdyby nawet tak się stało, czy będą przekonani, że spowodował to upadek jego ciała. Ale to, kosztem ledwie paru sekund, zwiększało odrobinę jego szanse. Zerwał plastyk z automatycznej strzelby, otworzył zamek błyskawiczny pokrowca i między sosnami skierował się w górę zbocza. Wszystko zaplanował starannie, dokonawszy w myśli próby generalnej każdego ruchu. W chwili gdy skakał za osłonę, grupa rozlokowana u góry powinna się znajdować na wyłożonej pniakami drodze powyżej naturalnego amfiteatru. Sądził, że napastnicy tam pozostaną, ponieważ dróżka dawała im szeroki wgląd i dogodną linię strzału. Powinni mieć radia. Przepełznął dróżkę na brzuchu i posuwał się jeszcze sto jardów pod górę, zanim zaczął zataczać krąg. Musiał przede wszystkim wyeliminować człowieka, znajdującego się najdalej i najmniej na to przygotowanego. Sprzyjały mu deszcz i wiatr, kryjące jego ruchy. Była to stara gra, znana mu z przeszłości, a on był w niej specjalistą. Jego zwierzyna przysiadła na kamieniu u szczytu lekkiego wzniesienia drogi, z której miała wgląd w obie strony. Mężczyzna trzymał broń w pogotowiu - jeden z kałasznikowów, które Trent przemycił na ląd. Miał na głowie tropikalny kapelusz polowy, z ronda spadał wodospad na jego pelerynę. Trent odczekał aż do uderzenia szkwału, a potem szybko ruszył, padając na ziemię i pełznąc przez ostatnie parę jardów. - Ola, amigo mio - szepnął. Zobaczył, że łopatki człowieka podskoczyły, jakby trafione dziesięciotonową ciężarówką. - Ani dźwięku, ani ruchu - ostrzegł. - Strzelba dotykająca twoich pleców jest naładowana grubym śrutem. Wystarczy jedna twoja głupia myśl, a wydmuchnę ci kręgosłup przez pępek. Gdyby szło o karabin, człowiek mógłby zaryzykować skok między drzewa. Ale gdy to była strzelba... - Pokaż mi swą twarz. Powoli i trzymając ręce tak, bym je widział - ostrzegł Trent. Uspokoił go brak nienawiści w ciemnych, uważnie spoglądających na niego latynoskich oczach. Człowiek był niski, szczupły, miał około trzydziestu pięciu lat. Dość stary, by już zdążyć udowodnić, że jest odważny i podobnie jak Trent, zawodowcem. - Ty i ja jesteśmy szeregowcami - zwrócił mu uwagę Trent, popierając to twierdzenie lekkim, porozumiewawczym uśmieszkiem. - Niech Wielcy umierają... jeśli mają na to dość charakteru. Masz jakieś imię? - Jose - szepnął człowiek, prawie nie poruszając ustami. - Dobrze - powiedział Trent. - Możesz sobie popatrzeć na górę. Ilu was tam jest? - Trzech. - Pozycja? Jose kiwnął głową w kierunku drogi na prawo. - Ten najbliższy ciebie, czy on też ma imię? - Juanito. - A trzeci? - Nazywamy go Węgorzem... - Wezwiesz Juanita przez radio - rozkazał Trent. - Powiedz mu, że przypuszczasz, iż niżej ktoś się rusza. I bądź ostrożny rozmawiając. Zabicie ciebie nie sprawiłoby mi przyjemności. Przy szumie deszczu bijącego w drzewa i gwiździe wiatru, Jose nie miał możliwości posłużenia się tonem głosu jako ostrzeżeniem. Zadowolony Trent kazał mu wycofać się między sosny. Kantem dłoni wyrżnął go w szyję, chwytając na ręce, gdy padał. Zlepienie mu plastrem ust, rąk i kostek u nóg zabrało mniej niż minutę. Następnie Trent rzucił się do biegu. Było ważne, aby zatrzymał Juanita daleko od miejsca, gdzie powinien się znajdować Jose, bowiem jego nieobecność na posterunku stanowiłaby ostrzeżenie. Droga biegła skrajem naturalnego amfiteatru. Nie było drzew przesłaniających z niej widok na osiemdziesięciostopowe urwisko nad małym jeziorkiem; tak więc Trent z miejsca zasadzki miał wgląd poprzez dróżkę na leżącą poniżej łąkę. W deszczu chata była prawie niewidoczna. Nie było słychać z tamtej strony żadnych strzałów. Trent się ich nie spodziewał, ale to, że okazało się, iż miał rację, nie sprawiło mu przyjemności. Budowa Juanita stała w sprzeczności ze zdrobnieniem, którego używał jako imienia. Był wyższy i znacznie cięższy niż Jose, miał złamany nos i był bezmózgim mordercą; tym niebezpieczniejszym, że jego zachowania nie mogły być przemyślane. Trent skoczył na niego z tyłu. Ostry zamach prawej ręki, kant dłoni uderzający w szyję wielkoluda, to powinno zwalić Latynosa. Ale pod peleryną miał wysadzaną ćwiekami skórzaną obrożę. Ćwieki wbiły się Trentowi w dłoń. Juanito potrząsnął głową i zrobił zwrot do Trenta. Irlandczyk musiał pozostać w zwarciu, by nie zostać zastrzelony, a wielkolud miał przewagę wagi i siły. Trent kopnął go w prawe kolano. Juanito był na to przygotowany i kałasznikowem uderzył w łydkę przeciwnika. Trent chwycił za lufę i padł nie wypuszczając jej; w ten sposób siła wielkoluda zwiększyła jego własną. Padając Trent skręcił się, a ciężar jego ciała wyrwał kałasznikowa z rąk Latynosa. Z rykiem furii Juanito rzucił się na niego, celując butem w głowę. Broń leżała na ziemi między nimi. Trent znów przetoczył się i but obsunął się bokiem po jego czaszce. Wielkolud ponownie stracił równowagę pod własnym ciężarem. Trent uderzył prawą ręką, sztywną jak żelazo, między nogi przeciwnika. Juanito wrzasnął, padając z rękami wyciągniętymi ku szyi Trenta. Trent złożył nogi kolanami w górę jak dźwignię i gdy wielkolud na nie wpadł, chwycił go za spodnie w pasie, ciągnąc z całej siły. Juanito przewalił się do przodu ponad skrajem drogi. Przez jego krzyk słychać było spadające kamienie, a potem plusk wody, gdy rozbijał się o osiemdziesiąt stóp niżej. Trent przetoczył się na drugą stronę drogi, wyciągając ręce po swą strzelbę. - Nawet nie drgnij, gringo. Węgorz, pomyślał Trent. Wysoki, chudy, małe czarne oczka błyszczące wrodzoną złośliwością, krople deszczu połyskujące na ciemnej, tłustej skórze, kałasznikow w dłoniach nieruchomy jak głaz. - Rzuć broń. Trent rzucił. - Ręce za głowę. Trent usłuchał. Węgorz splunął nad urwiskiem. - Świnia... dobrze, żeśmy się go pozbyli. Jose? - Żywy - odparł Trent. - Między drzewami. - Zaprowadź mnie do niego. Idź ostrożnie - ostrzegł Węgorz. Niedaleko przed nimi, o piętnaście stóp niżej, ze ściany amfiteatru wyrastała sosna. A jeszcze niżej sześćdziesiąt pięć stóp spadku do wody. Zabije się, nawet jeśli nie trafi na kamień, choć zeszłego wieczoru widać ich było o wiele więcej. Deszcz padał nieustannie, z góry do amfiteatru spływały całe wodospady. Trent próbował odgadnąć, jaka jest obecna głębokość jeziorka. Za sosną i odrobinę niżej, z szerokiej szczeliny skalnej wyrastała kępa krzaków. Jeszcze niżej półka skalna, a potem czterdzieści stóp pionowej skały do poczerwieniałego od gliny jeziorka. To, albo strzał w tył głowy. Wybór nie był wielki. Trentowi przypomniał się zamordowany pilot. On przynajmniej nie był oślepiony. I będzie musiał trzymać oczy otwarte, przez całą drogę na dół. Odłamek krzemienia na drodze oznaczał właściwe miejsce. Jeszcze siedem kroków, pomyślał Trent. Jego umysł oderwał się od ciała, był tylko widzem własnych działań. To także było dobrze mu znane: zdolność wydawania swemu ciału rozkazów w chwili niebezpieczeństwa, jakby było osobną istotą. Teraz! - pomyślał i dał szczupaka w stronę drzewa. - Obrót! - wrzasnął na siebie, gdy jego ramiona zderzyły się z sosną, nie po to, by się jej przytrzymać, lecz by ciężar własnego ciała wyniósł go na następny łuk trajektorii. Nie myśl, patrz - wrzasnął ponownie, tłumiąc pragnienie zamknięcia oczu, by nie widzieć przerażającego upadku. Prawym biodrem uderzył w ścianę skalną nad krzewami. A potem przywarł do nich, chociaż czuł, że wyrywa je z korzeniami. I na półkę poniżej, ostra krawędź rozdziera dłonie, ramiona prawie wyrwane ze stawów, buty na jedną setną sekundy płasko oparte o ścianę urwiska. Odepchnąwszy się z całej siły od skały, zrobił salto do tyłu, obracając się w powietrzu tak powoli, że był w stanie obserwować jak na zwolnionym filmie najpierw przesuwanie się nad głową ciemnych chmur, następnie gór, przeciwnego krańca doliny, łąki, chaty i wreszcie poczerwieniałego od błota jeziorka. Zwinął się w ciasną kulę, a w ostatnim momencie przekręcił na bok, unikając grożących pod powierzchnią wody kamieni. Zderzenie z powierzchnią odebrało mu oddech. Gliniasta zawiesina wypełniła mu usta, a potem poczuł, jak naniesione deszczem błoto łagodzi jego końcowe zetknięcie z podwodnymi kamieniami. Ale trafił na nie żebrami, co znów zmusiło go do otwarcia ust. Płynne błoto zdawało się spływać do płuc; zalepiało mu oczy, gdy walczył o powrót na powierzchnię. Urwisko zasłaniało go przed stojącym na górze Węgorzem. Trent miał prawą nogę bez czucia, prawy bok rozdarty i krwawiący. Wiedział, że parę żeber ma złamane, problem w tym, ile. Teraz Węgorz, skomunikowawszy się przez radio z czterema kompanami, powinien pobiec w dół ścieżką, którą zeszłego popołudnia Trent przejechał na motocyklu. Irlandczyk popatrzył na drugi koniec jeziorka. Nawet gdyby miał na to dość siły, przepłynięcie oznaczało utratę osłony urwiska. Zaczął się zaciekle przesuwać wzdłuż podstawy urwiska, ciągnąc prawą nogę po kamieniach i czując, jak spadające ze ściany skalnej wodospady ciskają mu na głowę kamyki i żwir. Pięćdziesiąt jardów. Nie przestawał sobie powtarzać, jak mało ma do przebycia. Przyjął, że każdy kolejny chwyt rękami stanowi pół kroku. Dodawał sobie odwagi obietnicami, że po dziesięciu krokach będzie mógł odpocząć, następnie zażądał od siebie jeszcze pięciu i jeszcze dalszych pięciu, aż utracił rachubę, ile przebył i ile jeszcze ma do przebycia. Wydało mu się, że przez szum deszczu słyszy chrzęst kroków Węgorza na żwirowej ścieżce. Wyobraził sobie, że zostaje zastrzelony w wodzie, że zanurzy się pod jej powierzchnię, a ona wypełni mu usta i płuca, by w ostatniej chwili życia zdążyć go udusić. Skowyt i śmierć, pomyślał Trent. Maleńka plaża, gdzie Mariana bawiła się jako dziecko, leżała na lewo. Poczuł, że żwir pod jego nogami jest coraz płycej. Chwiejąc się wypełznął z wody. Popatrzywszy ku dołowi w stronę chaty, nie dostrzegł pozostałych czterech, ale Węgorz był bardzo blisko. Trent sięgnął prawą ręką do karku, a potem padł na piasek i znieruchomiał rozciągnięty na nim, z prawą ręką odrzuconą do tyłu i zlepionymi gliną włosami przesłaniającymi oczy. Węgorz wynurzył się zza krzaków, ujrzał go i krzyknął triumfalnie. Miał dziwaczny chód, kołysał się w biodrach. Wysoki i chudy, złośliwy i nieludzki. Kałasznikowa trzymał oburącz, ale nie mierzył w Trenta; nie było takiej potrzeby. Gringo był skończony. Dla pewności kopnął dwukrotnie podeszwę jego prawego buta. A potem powiedział do radia: - Mam go. Teraz! - pomyślał Trent. Szybkim i płynnym ruchem zamachnął się prawą ręką. Latynos wypuścił broń, ręce wzniósł ku gardłu, ale jego kolana utraciły siłę. Padał powoli, z wyrazem zdumienia w zamarłych, czarnych oczach. Podpełzłszy, Trent wyciągnął z gardła człowieka swój matowoczarny nóż. Nim go włożył na powrót do pochwy między łopatkami, oczyścił klingę. Pomyślał, czyby nie wziąć broni Latynosa, ale wiedział, że jest dla niego zbyt ciężka i nie będzie miał dość sił, by z niej celować. Podczołgał się do miejsca, gdzie pod wielką sosną leżała opadła gałąź, znalazł swą drugą strzelbę i rozpakował ją. Utracił jeden z pasów amunicyjnych, zerwany w upadku z ramienia, a naboje w drugim były zbyt napęczniałe od wody, by pasować do komory nabojowej. Osiem strzałów, pomyślał Trent. Z trudem wstał, dźwignął się, oparł o wielką sosnę i zaczął czekać. Nie był pewien, czy tamci tu przyjdą, ale przypuszczał, że tak będzie. Nadeszli: mała, zwarta grupa, z bronią w zagięciu ramion, gawędząc i śmiejąc się, jak myśliwi zdążający na przegląd pokotu po pięknym dniu spędzonym w polu. Trent zaczekał, aż podeszli blisko. Był zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad moralną stroną sprawy. Miał zadanie do wykonania. Wyszedł spod drzewa, strzelając z biodra. Odrzut kopnął go boleśnie w rozdarte mięśnie prawego ramienia i barku. Przez chwilę pomyślał, że trzeba zachować jeden nabój, ale prawdę powiedziawszy, mało go to obchodziło. Nie oglądając się na trupy poszedł w dół po zboczu. Szedł powoli, z trudem i bólem. Ujrzał, że w jego stronę wspinają się prezydent i Mariana, ale wydało mu się, że dzieli ich wielka odległość. Nie chciał mówić. Chciał spać - najchętniej pod czystymi, białymi prześcieradłami, we własnym łóżku, na górnym piętrze własnego domku nad Hamble. A potem przypomniał sobie, że domek został sprzedany, a pieniądze wpłacone w depozyt na rzecz matki jego ojca. Z procentów opłacane były koszty jej pobytu w domu starców, gdzie siedziała, całymi dniami kołysząc się w fotelu inwalidzkim. Choroba Altzheimera. Sprzedaż domku i zorganizowanie depozytu były dziełem pułkownika Smitha. Trent niegdyś był właścicielem tego domu, niegdyś w nim mieszkał jako Patrick Mahoney. A Patrick Mahoney nie żył. Zmęczony tym wszystkim usiadł na rzadkiej, mokrej i krótkiej trawie. Mariana pierwsza do niego dotarła. Trent pozwolił, by wzięła jego strzelbę. - Czy zrobili ci krzywdę? - zapytał. - Nie. - Nie... - A potem dodał: - Nie przypuszczałem, by to mieli zrobić. - I podniósłszy głowę spojrzał w otwór lufy własnego pistoletu, trzymanego pewną ręką prezydenta. Nowy szkwał rozpłaszczył jak żelazko do prasowania szczyty drzew u dolnego skraju łąki. Nagła przerwa w pokrywie chmur przepuściła promienie słoneczne. Światło zabłysło na prawie jednolitej ścianie deszczu na czole szkwału; zbocza gór spiął jasny łuk tęczy. Przerwa zamknęła się i Trent z żeglarskiego nawyku przyglądał się, jak deszczowa zasłona pędzi w górę po zboczu, a chata niknie za nią z oczu. Zobaczył, że palec prezydenta zaciska się na spuście. Odruchowo wyliczył moment uderzenia frontu deszczowego. Szkwał zachwieje prezydentem. Trent wiedział, że w tym momencie może wytrącić pistolet z rąk starca. Wiedział, że byłoby to wyświadczeniem mu uprzejmości. Ale był zbyt zmęczony... zmęczony opiekowaniem się. Szkwał uderzył. Dla Mariany był jak wymierzony policzek, przywracający przytomność. Wymierzyła strzelbę w brzuch dziadka. - Tylko zrób mu krzywdę, a zabiję cię. Naprawdę zabiję - powtórzyła, jak upierające się małe dziecko, grożące, że będzie niegrzeczne. Wściekłość Mariany była tak skoncentrowana, że uderzyła starca jak cios pięści. Stracił wszystkie siły. Poddając się nienawiści swej wnuczki, wzruszył lekko ramionami, opuścił pistolet i zawrócił, kierując się w dół łąki do chaty. Jego beznadziejnie opuszczone ramiona były znakiem dobrze znanym Trentowi. Chciał zawołać w ślad za starszym panem, ale zamiast wydobyć głos, zatonął we wspomnieniach. Wspomnieniach o ojcu, sekretarzu Jockey Club w Bahrajnie. Trent miał wówczas dwanaście lat. Matka płakała. Przerażony jej łzami wsiadł na rower i pojechał do biura ojca koło stajni. Bez pukania otworzył drzwi i zobaczył ojca przy biurku. Ojciec obejrzał się, a Trent ujrzał i zapamiętał na zawsze wyraz zupełnej pustki w jego spojrzeniu, pustki, którą zastąpił wyraz błagania. Chciał podbiec do niego, rzucić mu się w ramiona, objąć go i pocałować, powiedzieć, jak bardzo go kocha. Chciał się rozpłakać, ale łzy nie pojawiały się, a nogi miał ołowiane. Stał w miejscu z nieruchomą twarzą. Wielki, staromodny wachlarz sufitowy kołysał się w ciszy między nimi. Tak mała przestrzeń ich dzieliła. I rewolwer w dłoni ojca... Trent zawrócił na pięcie i poszedł wzdłuż werandy - stukając podeszwami sandałów po płytkach podłogi, w rytmie wielkiego szafkowego zegara, stojącego w domu jego wuja. Honorowego wuja. Pułkownika Smitha, DSO, MBC, MC, który wystąpił z wojska i pracował w Londynie w czymś niejasnym, w biurze przy Curzon Street. W chwili gdy pułkownik Smith zrobił mu propozycję, Trent miał za sobą lekturę dostatecznej liczby powieści szpiegowskich, by skojarzyć Curzon Street z wywiadem wojskowym. Umknąwszy chłopcom stajennym, Trent schował się za skrzynią na obrok, gdzie przysiadł z kolanami przyciśniętymi do piersi. Nawet dzisiaj pamiętał dotyk słomy, woń świeżego nawozu i słodki aromat koni... i to, że oczy miał suche, ale przepełniał go strach, co może zrobić ojciec. Nie nazwał tego, ale wiedział, że jeśli ojciec to uczyni, wina będzie jego, bo nie powiedział ani nie zrobił nic. Chciał coś zrobić, chciał objąć ojca i błagać go. Ale nie znajdował na to słów ani dość zrozumienia, prócz tego, że ojciec chce opuścić jego i matkę na zawsze, co oznaczało, że nie kochali go dostatecznie. Uznanie, że ich miłość nie była dostateczna, uniemożliwiło Trentowi przebycie odległości między drzwiami i biurkiem. Jeśli ojciec chciał go opuścić, to dowodziło, że on nie potrafił przekroczyć dzielącej ich odległości. Usłyszał strzał. Podniósł głowę, by popatrzeć na Marianę. Spływający po policzkach deszcz, ukrywał jej łzy. Przez chwilę chciał wyciągnąć do dziewczyny dłoń, pocieszyć ją. Ale przypomniał sobie własny lęk przed załamaniem się. Siedział za skrzynią na obrok, przyciskając kolana do piersi ze strachu, że się załamie; przerażony, że ktoś mógłby go znaleźć, bo najsłabszy kontakt z innym człowiekiem mógłby spowodować osłabienie jego panowania nad sobą. Zmusił się do wciśnięcia się głębiej, by kąt utworzony przez dwie ściany nie pozwolił mu upaść. Nawet dziś nie potrafił sobie przypomnieć, kto go odnalazł, ani w jaki sposób; ale pamiętał lot powrotny do Londynu, z zawieszonym na szyi pakietem zawierającym bilet i paszport. Na bahrajńskim lotnisku tak zacisnął ramiona wokół własnego ciała, że matka nie potrafiła mu wcisnąć jego wypchanego lwiątka, by mu dotrzymało towarzystwa podczas lotu. Wiedział, że jego ciepła obecność w ramionach wywołałaby wybuch nieopanowanego płaczu. I odepchnął jej próby pocałowania go. Pamiętał przerażającą dobroć stewardesy, chcącej na siłę go pocieszać. Gospodyni pułkownika Smitha spotkała go na Heathrow. W domu pułkownika był bezpieczny: nie było tam żadnych uczuć, zagrażających jego opanowaniu. Trent pomyślał, jak łatwo było pułkownikowi polecić mu stworzenie sobie nowej tożsamości; jak gdyby ostatni, pełen lęku rok w Irlandii był ważniejszy niż te parę chwil w biurze ojca. Wolałby, aby deszcz przestał padać. Już nie potrzebował ani jego, ani wiatru. Był zbyt zmęczony, by otrzeć oczy z wody. - Na górze jest człowiek - powiedział Marianie. - Związany. - Opisał, jak ma znaleźć Josego. - Przetnij mu więzy na nogach. Zostaw mi strzelbę. - Nie ma potrzeby, aby Mariana dowiedziała się, iż strzelba, którą groziła swemu dziadkowi, jest pusta. - Nie będziesz jej potrzebować. To zawodowiec. Trent pogodził się z niechęcią Mariany. W młodości łatwo stawać po którejś ze stron. W miarę przybywania doświadczeń granice zaczynają się zacierać, trudniej jest formułować oceny. Z góry Jose zszedł pierwszy. Z rękami zlepionymi za plecami szedł niezdarnie, potykając się na kamienistej ścieżce. Mariana podążała za nim w bezpiecznej odległości. Teraz część jej złości była skierowana na Latynosa. Znalazła gruby kij, który trzymała oburącz na ramieniu jak palant do baseballu. Jeden fałszywy ruch Josego, i walnie go w głowę. Jose obszedł leżące ciała swych towarzyszy. Obejrzał się w stronę jeziorka i ujrzał Węgorza, rozciągniętego na brzegu wody. Trent kiwnął głową w stronę ziemi i Latynos usiadł naprzeciwko. W jakimś sensie łączyło ich koleżeństwo. Obaj ryzykowali życie, a teraz, gdy minął przypływ adrenaliny, obaj odczuwali znajomy spokój fizyczny, zawsze następujący po takich wydarzeniach. Jakby oddzielenie od swych ciał, pomyślał Trent. Odezwał się do Mariany: - Uważam, że łatwiej się dogadamy, jeśli zostaniemy sami. Oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko temu... Miała. Trent rozumiał jej niechęć do spotkania się z dziadkiem. Ale wiedział także, że poczucie, iż kogoś ochrania, dawało jej cel, punkt zaczepienia w środku chaosu. - Być może będę musiał grozić - dodał. - Robić różne rzeczy. To trudniejsze, gdy ktoś się przygląda. - Przez co rozumiało się, że jest młodą kobietą o delikatnej psychice i należy ją chronić przed widokiem przemocy. Popatrzyła znacząco na martwe ciała, z których płynęła po zboczu zmywana deszczem krew. - Nie odchodź daleko - powiedział Trent. - Być może będę cię potrzebował. Co dało jej honorowe wyjście z sytuacji. Mężczyźni patrzyli, jak odchodzi o pięćdziesiąt jardów na lewo, pod osłonę rosnącego tam świerka. Usiadła oparłszy się o pień, mając ich na oku, trzymając kij na kolanach. Jej chęć opiekowania się Trentem wzruszyła obu mężczyzn. - Muy peligrossa, la chiquita - powiedział Latynos. Bardzo niebezpieczna młoda dziewczyna. Był to żart powiedziany nie po to, by zamaskować własne uczucia, ale by potwierdzić, że z Trentem rozumieją się dobrze. - Et tan linda - dodał. Piękna... Podobnie jak cała czwórka, wynajmująca pod przewodem Louisa katamaran, oraz Węgorz, Jose mówił z ostrzejszym i mniej melodyjnym akcentem, niż kolumbijscy bandyci Maria, których Trent przewiózł z jachtu motorowego na brzeg. Kolejny kawałek łamigłówki wpasował się na miejsce. Przechwalający się Miguelito skierował Trenta na właściwy trop. - Jesteś z Nikaragui? - Si, Senor. - A Louis był w Contras - podsunął Trent takim tonem, jakby to było oczywiste i nieważne. Jose skinął głową. - Jak my wszyscy, Senor. - Wyszkoleni przez Amerykanów - dodał Trent, znów w taki sposób, jakby to było nieistotne. - Odgadłem to ze sposobu, w jaki tamci podchodzili przez łąkę. Spojrzenia obu mężczyzn skierowały się na chwilę ku ludziom zastrzelonym przez Trenta. Tak więc padli martwi w walce, a Jose powiedział: - Louis był naszym Commandante, Senor. - Życie jest twarde dla nas, szeregowców, i dla tych, których kochamy - powiedział spokojnie Trent i popatrzył na Marianę. - Czy masz córkę? - Piętnastoletnią - odparł Latynos. - I dwóch synów, osiem i dwa lata... - Masz szczęście. - Gestem wskazał zabitych. - Przyjaciele? - Koledzy. Martwi byli martwi, punkty w meczu przegranym przez jego drużynę. Być może Trent doliczy go do rachunku zabitych, to zależało od Trenta. Latynos niczego nie mógł zrobić. Ale było ważne dla niego, by zachowywać się z godnością. Twarz, pomyślał Trent. Arabowie z czasów jego dzieciństwa przywiązywali do niej taką samą wagę, jak to robili amerykańscy Latynosi i narody Indochin. Nie arabscy mieszkańcy miast, lecz ludzie pustyni. Jeśli musisz umierać, no to musisz, ale zrób to jak mężczyzna. Było to pojęcie obce Amerykanom, nawet w kręgu jego znajomych. Brak zrozumienia tej sprawy powodował, że często popełniali błędy polityczne w stosunkach z Trzecim Światem. Trent próbował to kiedyś wytłumaczyć majorowi Sił Specjalnych. "Pomyśl o meksykańskim chłopie - powiedział. Miejscowy obszarnik chce jego ziemi. Posyła swych ludzi. Chłop wie, że go zabiją, a nie ma żadnej broni, którą mógłby walczyć. Jedyne, co może zrobić, to stać wyprostowany i plunąć w oczy dowódcy bojówki. Zachować twarz..." "Cholernie romantyczne" - skomentował major. Teraz Trent odezwał się do Josego: - Dziewczyna cierpi z powodu zdrady jej dziadka. - Politycy... - Jose splunął na ziemię między swymi nogami. - Świnie, co do jednego. - W Afryce - kontynuował Trent - Nigeryjczycy mawiają, że politycy to ludzie, którzy mówią: "Głosuj na mnie, abym mógł stać się ważniejszy od ciebie". Przez chwilę wspólnie smakowali żart; przez wąskie wargi Josego przewinął się nikły uśmieszek. Przez łąkę przeleciał szkwał, bijąc deszczem w twarz Trenta. Zadrżał. Wolałby znaleźć się pod dachem, ale lepiej było rozmawiać tutaj, gdzie i Latynos nie był osłonięty. Nie powinien się spieszyć. - Masz papierosy? - zapytał Josego. - W kurtce. Pochyliwszy się, sięgnął do kurtki i znalazł w kieszeni na piersiach blaszane pudełko. Koło papierosów leżały zapałki. Zdjął Latynosowi kapelusz, otrząsając wodę z ronda. Następnie zapalił papierosa i włożył w usta Josego. Pozwolił mu przez całą minutę rozkoszować się dymem tytoniowym, a potem zapytał: - Potrafisz wydostać się z tego kraju? - Jeśli Bóg pozwoli. - Dym wpadł do oczu Latynosa, który zamrugał i zakaszlał. Trent wziął papierosa i ukrył przed deszczem w dłoni, dopóki Jose nie kiwnął głową na znak, że już dobrze. Włożywszy mu z powrotem papierosa do ust, Trent powiedział: - Gdy odjedziemy, zostaniesz uwolniony. Była to obietnica bez ukrytych warunków i tak też została odebrana. - To będzie duża uprzejmość. Trent ponownie potrzymał Latynosowi papierosa, walcząc ze zmęczeniem, które groziło mu zmąceniem myśli. A potem zwrócił go Josemu, aby unikać wrażenia, że targuje się lub grozi. Popatrzył na Marianę, wiedząc, że Jose pójdzie za jego przykładem. - Wymuszenie informacji od starszego pana sprawiłoby ból dziewczynie. Może nawet szkodę - dodał spokojnym głosem, nie odwracając od niej spojrzenia. - Umysł młodej kobiety, jej uczucia... - Są delikatne - zgodził się Latynos. - Przez naszą pracę zostaliśmy postawieni w sytuacji nie przez nas wybranej - powiedział Trent, słowami "naszą" i "nas" podkreślając, że są sprzymierzeńcami. Przeniósł wzrok na Josego, powtarzając jego słowa: - To byłaby duża uprzejmość... Trent wstał z wysiłkiem. Zniknęło odrętwienie prawej nogi. Muskuły uda już zesztywniały, stłuczenie było głębokie, a do tego Trent musiał stać bardzo prosto, aby panować nad przeszywającym bólem w prawym boku. Ale przesadzał z okazywaniem słabości, chcąc pokazać Josemu, że nawet posiadając informacje, nie byłby zdolny do podjęcia działań. Popatrzywszy na Latynosa, dodał z krzywym uśmieszkiem kpiny z samego siebie: - Muszę spróbować uwolnić tych członków rządu, którzy zostali złapani. - Są na finca - odparł Jose. - Z ludźmi Maria? - spytał Trent, równocześnie pomagając wstać Josemu, a potem opierając się na jego barkach całym ciężarem. - Jeśli pozwolisz. - Przyjemność po mojej stronie. Tak, z ludźmi Maria. La Punta del Colonel Ingles - dodał spokojnie Jose. - Tak nazywa się finca. - Cypel Angielskiego Pułkownika. Trent podziękował mu. - Nawet jeśli zostanę złapany, nikt się nie dowie, skąd mam tę informację. - To też będzie uprzejmość. - Może pomożesz mi dostać się do chaty? Przyłączyła się do nich Mariana, niosąc w jednej ręce strzelbę, a drugą podtrzymując Trenta. Josego zostawili pod daszkiem parkingu, znów wiążąc mu nogi plastrem. W chacie Mariana ostrożnie ściągnęła z Trenta koszulę i zalepiła mu żebra plastrem. Z sypialni prezydenta dobiegł metaliczny trzask, a po nim drugi. Na koniec łoskot padającego na drewno metalu. Otwierając drzwi, Trent z góry wiedział, jaki widok tam zastanie. Starzec siedział przy biurku, zagapiony w ścianę z belek. Po policzkach spływały mu łzy. Bez szlochu, bez skomlenia, po prostu łzy, płynące powolnym, nieustannym strumieniem po zapadniętych policzkach. Zapadniętych tak głęboko, że w miejscach gdzie dotychczaS były tylko zmarszczki, teraz pojawiły się ciemne rowy, z lekka przysypane srebrem brody starego człowieka. Walther leżał na podłodze koło prezydenckiego fotela, a dwa naboje, z których zeszłego wieczoru Trent wysypał proch, były na dywanie. Trent podniósł pistolet, wyciągnął magazynek, wysunął z niego pozostałe osiem naboi i ponownie załadował ostrą amunicją z trzymanego w kieszeni pudełka. - Przepraszam - powiedział i o mało nie położył dłoni na ramieniu prezydenta. Ale usłyszał za sobą Marianę i obejrzawszy się dostrzegł w jej spojrzeniu złość, która była dla niej obroną. Spróbował zasłonić przed Marianą widok dziadka, choć nie był pewien, kogo w tym wypadku osłania. Odprowadził ją do bawialni i zamknął drzwi za sobą. - Załadowałeś swój pistolet pustymi nabojami. Trent skinął głową. Patrzył, jak dziewczyna próbuje zrozumieć własne uczucia. Ściągnęła lekko brwi, u nasady jej nosa pojawiły się dwie pionowe linie. - Nie uratowałam ci życia - orzekła, jakby to broń, a nie jej wybuch pogardy, zapędziła dziadka z łąki do chaty. - Zeszłego wieczoru wiedziałeś. - Podejrzewałem - poprawił ją Trent. - Ten, kto się za tym wszystkim kryje, potrzebował marionetki. Stłumienie Zimnej Wojny zmieniło sytuację tutaj, jak w całej Ameryce Łacińskiej. By rząd mógł być uznany, potrzebny był pozór jego legalności. Wszystko to było prawdą, i to łatwą do wypowiedzenia. Ale bezużyteczną jako balsam leczący cierpienie, wywołane gorzkim obrzydzeniem i poczuciem, że została zdradzona. Wyszkolenie zrobiło z niego specjalistę od emocji, motywujących postępowanie ludzi. Jego życie często zależało od trafności takiej analizy. Czując ból kryjący się za gniewem Mariany, rozumiejąc, jak łatwo zranić dwudziestolatkę, pomyślał, że pocieszanie jest o wiele trudniejsze od analizowania. Potrzebna jej była ulga, jaką przynoszą łzy; on zaś walczył z całej siły z wpojonym przez wyszkolenie nawykiem, by nie odsłaniać się przed nią. Mariana skuliła się z bólu, zagryzła wargi; jej fryzura spłaszczyła się od deszczu. Patrząc w ciemność wyglądającą z jej oczu, Trent obawiał się, że w każdej chwili Mariana może się rozlecieć na szczątki, których już nie da się poskładać. Ryzykując odrzucenie, otworzył przed nią ramiona. Ich spojrzenia spotkały się na moment. To Trent stał się nagle tym słabszym. Pojąwszy, że ich role odwróciły się, Mariana rozchyliła zaciśnięte wargi, a jej oczy rozjaśniły się. Zrobiła pół kroku do przodu i ukryła twarz na jego piersi. Obejmując Marianę, Trent spojrzał nad jej głową na zamknięte drzwi. Znów przypomniał mu się ojciec, jego poczucie małej wartości, zmuszające do kupowania kosztownych prezentów dla Trenta i jego matki, za pieniądze pożyczane z rachunków bankowych Jockey Club czy Polo Club. Miały być zwracane pod koniec miesiąca, ale nie były. Przypomniało mu się uczucie winy własne i matki, współodpowiedzialnych jako przyjmujących dary. Winy spychającej ich coraz głębiej - ojca w pijaństwo z rozpaczy - gdy oczekiwali na nieuchronny dzień zapłaty, nigdy o tym nie wspominając, jak gdyby milczenie mogło dzień ten oddalić lub spowodować, że nie nastąpi. Potem pomyślał o starym człowieku w sąsiednim pokoju. Prezydencie śmiesznego, zbankrutowanego kraiku, choć głosującego w ONZ; ale mimo wszystko prezydencie. O dzieciach i wnukach, których oczekiwania starał się zaspakajać: studia zagraniczne, praca, apartamenty, ubrania, samochody - aż nazbyt łatwo potępić niemal nieuniknione, bierne osunięcie się w korupcję. - Staraj się nie osądzać - powiedział, łagodnie głaszcząc ją po głowie. Mariana odsunęła się, zadzierając głowę, by na niego popatrzeć. Miała łzy w oczach j kapiący nos. Pocałował ją w czoło. Ich wargi lekko się zetknęły. Łatwo jest całować, pomyślał, znów biorąc ją w ramiona; miłość fizyczna jest łatwa, ale bez znaczenia, jeśli pozbawiona słów potrzebnych Marianie - i których potrzebowały inne kobiety w jego przeszłości. Zastanowił się, czy wypowiadanie słów nie zostało zablokowane latami jego szkolenia w konspiracji i grania ról? Czy też sam był zawsze skłonny do skrytości, a właśnie owa skrytość okazała się zaletą lub chorobą, która doprowadziła do jego zwerbowania? Jajko czy kura? Szepnął w jej zmoczone deszczem włosy: - Jestem bardzo sprawny w pisywaniu raportów. - I zabijaniu ludzi. - Mariana z uśmieszkiem oswobodziła się z jego uścisku. Nagłe zmiany nastroju są dobrodziejstwem młodości. - Już się dobrze czuję. - Naprawdę? - Tak uważam. - Pociągnęła nosem. - Nie przypusz czam, żebyś miał ligninową chusteczkę? Odruchowo poszukał w kieszeniach swej przemoczonej kurtki polowej: naboje, taśmy, nóż. - Przykro mi... - Wiem. Wszystko w porządku - odrzekła i wytarła nos w mankiet. - Muszę z nim pomówić - powiedział Trent. Popatrzył na zegarek. - Piętnaście minut... Starszy pan był od dwudziestu lat prezydentem. Przedtem zaś, pod panowaniem brytyjskim, premierem. Człowiekiem o wiele mocniejszego charakteru, niż mój ojciec - pomyślał Trent, patrząc, jak prezydent pod jego spojrzeniem niemal fizycznie otula się płaszczem swego urzędu. - Muszę wiedzieć, jak do tego doszło - rzekł bez żadnych wstępów Trent. Zaczęło się od pieniędzy, pojawiających się na koncie prezydenta w banku Chase Manhattan. Początkowo zupełnie drobnych kwot. Potrafił udawać sam przed sobą, że przez własne przeoczenie, omyłkę w rachunkach. - Być może - powiedział - nie powinienem mieć rachunku za granicami swego kraju, ale to było wygodne. - Wydał te pieniądze. Kwoty stawały się coraz większe. - Pięć tysięcy dolarów, dziesięć tysięcy. - Przez jaki okres? - zapytał Trent. - Ubiegły rok... W obliczu większych sum prezydent przekonał siebie, że jest zbyt późno, by tego zaprzestać, i że jakoś to wszystko się ułoży. O nic go nie proszono. Nie podjęto żadnego kontaktu. - Wie pan, jak to jest? A potem, podczas oficjalnej wizyty w Londynie, wrócił do swego apartamentu w hotelu Savoy po spotkaniu z wiceministrem w Foreign Office. Z nocnego stolika znikły fotografie rodzinne, które zabrał w podróż. Jedna z dwóch wielkich, czarnych waliz Samsonite została wyniesiona z szafy na ubrania i postawiona na ławeczce na bagaż. Zamki były otwarte. Prezydent otworzył walizkę. W środku były fotografie, a za rozciętą wewnętrzną wyściółką widać było podwójne dno, załadowane eleganckimi celofanowymi paczuszkami z białym, krystalicznym proszkiem. Choć nigdy w życiu nie widział kokainy ani heroiny, wiedział, że musi to być jedno albo drugie. - Odwiedzali nas przedstawiciele amerykańskiej Agencji do Walki z Narkotykami - powiedział prezydent. - I czytało się o takich sprawach. Wie pan? Oraz oglądało filmy sensacyjne na video. Jedna z paczuszek była otwarta. Prezydent dotknął proszku zwilżonym końcem palca, bo tak robili detektywi na filmach. I na filmach detektywi kosztowali proszku. Przeraził się. - Przeprowadziliśmy u nas kampanię "Narkotyki zabijają", z plakatami. To było dwa lata temu - powiedział Trentowi. Ale detektywi zawsze kosztowali, więc ostatecznie zebrał się na odwagę. Kryształy były gorzkie i od dotknięcia zdrętwiał mu koniec języka., Prezydent stał w rozterce pośrodku pokoju hotelowego, rozumiejąc, że ma ostatnią szansę. Wiedział, że powinien kogoś zawołać; ale nie wiedział kogo i jak wytłumaczyć całą resztę. Musiałoby to wyjść na jaw... te pieniądze. Oczywiste było, że ten, kto go wrobił, porobił zdjęcia wnętrza walizki, ukazujące jego fotografie rodzinne oraz narkotyki. Prezydent wyobraził sobie pierwsze strony gazet. Trent, oczami duszy, widział tę scenę ze zrozumieniem, nawet odrobiną sympatii. Szczur w pułapce. Ale kto ją zastawił? Kto przyszedł po wyłożonym dywanem korytarzu z paczką pod pachą? Gość hotelowy, obeznany z tamtejszą praktyką. I mający dostęp do narkotyków lub kogoś drugiego, kto taki dostęp miał. Choć Trent nigdy nie mieszkał w Savoyu, znał ten hotel zupełnie nieźle. Podczas każdych wakacji szkolnych pułkownik zabierał go tam na herbatę, traktując to jako ucztę świąteczną. Jako dorosły jadał tam od czasu do czasu lunch, w salach River Room lub Buttery, i popijał drinki w Barze Amerykańskim. Stoisko z podarunkami znajdowało się u szczytu schodów na lewo, a naprzeciw niego wielka witryna, w której były wystawione błękitne gobelinowe torby podróżne z utkanymi średniowiecznymi wizerunkami zwierząt. Amerykanin Steve miał jedną z nich na lotnisku w Cancun. Teraz, pomyślał Trent patrząc na prezydenta, brakowało tylko powiązania wszystkich faktów. - Wrzucił pan paczuszki do klozetu i spuścił wodę? Zawstydzony prezydent kiwnął głową. - To jedyne, co mogłem zrobić - powiedział, kryjąc zaambarasowanie uśmieszkiem. Zachowanie małego chłopca, pomyślał Trent, nagle zdegustowany, lecz okrywając złość. Przypomnieli mu się bowiem jego katoliccy współwyznawcy w Irlandii Północnej, tłumaczący się, czemu nie zawiadomili władz o IRA: "Chłopcze, oni też są katolicy, sam wiesz, jak jest..." - Zasłaniając się swym katolicyzmem dla ukrycia tchórzostwa, które rzuciło ich kraj na pastwę zdeprawowanych morderców. Protestanci byli tacy sami. - Co pan zrobił z walizką? Dla własnego bezpieczeństwa prezydenci, nawet najmniejszych krajów, byli stale pod eskortą. Prezydent spędził godzinę w księgarni Foyle'a, poszukując książek, które spodobałyby się Marianie. Mając jeden wolny dzień podczas całej wizyty, wsiadł do pociągu do Cambridge, gdzie Mariana uczyła się na letnim kursie. Książki wiózł w walizce. Swej eskorcie z oddziału ochrony dyplomatów powiedział, że będzie z Marianą w jej pokoju przez całe popołudnie i wobec tego policjant może się zwolnić na ten czas. Udając, że nagle zmienił zamiar, prezydent złapał wcześniejszy pociąg do Londynu i tam pozostawił walizkę w schowku na stacji Charing Cross. - Upewniłem się, że nie ma na niej żadnych odcisków palców - oświadczył, znów się uśmiechając. Jakby ocze kiwał gratulacji za swój spryt, pomyślał Trent. Jedyna instrukcja dla prezydenta nadeszła tak anonimowo, jak pieniądze na konto i narkotyki w walizce. Narysowane ołówkiem wielkie litery: SPĘDŹ SOBOTNIĄ NOC W TWOJEJ GÓRSKIEJ CHACIE. ZOSTAŃ TAM. ZOSTANIESZ ODEBRANY. Bardzo ostrożnie i bardzo rzeczowo, jak przystało na zawodowców, pomyślał Trent, ze wszystkich sił opanowując wściekłość. Prezydent powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Trent czekał. Trent wiedział, że starszy pan nie miał w tej sprawie najmniejszych szans. Gdyby prowokacja z narkotykami nie poskutkowała, zabraliby się do niego w inny sposób. Był głupi, sprzedajny, a na koniec tak przerażony i zdesperowany, że doszedł do chęci popełnienia morderstwa, a potem próby samobójstwa. Trent nie osądzał go. - Obiecałem Marianie, sir, że nie zrobię panu krzywdy. - Lekkie wzruszenie ramionami. - Jeśli przeżyję i będę w stanie pisać, nic z tego nie znajdzie się w moim raporcie. Nie ma pan za co mi dziękować - kontynuował szybko, przerywając prezydentowi. - Zabieram ze sobą Marianę. Jeśli rano będzie chciał się pan przespacerować, znajdzie pan palec rozdzielacza jednego z policyjnych land roverów przywiązany do drzewa przy drodze o dziesięć mil stąd. Oparty o drzwiczki z prawej strony policyjnego land rovera, Trent patrzył jak Mariana walczy z kierownicą. Deszcz zmienił gruntową drogę w trzęsawisko, przez które dżip przeciskał się na pierwszym biegu z kołami ślizgającymi się w błocie i wyrzucającymi za siebie kamienie, a wycieraczkami nieustannie chlastającymi przednią szybę. Tam gdzie huragan powyrywał ogromne szczerby w lesie, z podszycia wystawały poszarpane białe ostrza złamanych pni drzewnych. Porwane liście nurkowały i unosiły się nad polankami i drogą jak walczące latawce. Ryku wezbranej rzeki i dudnienia głazów oraz pni drzewnych, przewracanych spienioną wodą, nie zagłuszało bębnienie deszczu na aluminiowej karoserii land rovera ani wycie silnika czy zgrzytanie kół. Prowadząca do chaty prezydenta górska ścieżka, przecinała biegnącą u stóp gór ziemną drogę. Nim zbudowano szosę północ-południe, ta właśnie droga była kręgosłupem sieci komunikacyjnej Belpan. Biegła równolegle do nowej szosy, z którą łączyły ją drugorzędne drogi dojazdowe, prowadzące od leśnych obozowisk drwali i trafiających się niekiedy żyznych dolin lub małych płaskowzgórzy, podobnych do tego, na którym stała prezydencka chata. Niektóre z owych dróg, przeciąwszy główną drogę ziemną, a następnie szosę, prowadziły dalej, wijąc się między licznymi lagunami i bagniskami Belpan, aż do nieustannie nawiedzanych przez moskity wiosek rybackich, ukrytych wśród porastających wybrzeże mangrowcowych zarośli. Gdy zbudowano nową szosę, droga ziemna została porzucona. Wiła się bowiem zgodnie z przebiegiem podnóża łańcucha górskiego, a koszty związane z jej przebudową i wyprostowaniem były zbyt wielkie. Lecz nim ją porzucono, pięćdziesięciomilowy odcinek najbliższy Belpan City został wysmołowany. Z tego właśnie odcinka tarmaku prowadziła odnoga do Cypla Angielskiego Pułkownika, położonego u szczytu wąskiej dolinki, około dwudziestu mil na północ i czterdziestu w głąb lądu od stolicy. Ponieważ rzeka już zrobiła jedną wyrwę w szosie, Trent zamierzał posuwać się drogą ziemną. W normalnych warunkach przebycie tej odległości zabrałoby im mniej niż trzy godziny. Ale teraz było bardzo możliwe, że w ogóle nie uda im się dotrzeć do ziemnej drogi. Trent był pewien, że ludzie Louisa zajęli centralę telefoniczną, by kontrolować połączenia ze światem zewnętrznym, natomiast huragan zniszczył sieć krajową. Zamierzał wysłać Marianę land roverem do Belpan City w nadziei, że uda jej się dotrzeć do Brytyjskiej Wysokiej Komisji. Bez pomocy Mariany i nie bacząc na jej argumenty, że nie będzie w stanie jechać na motocyklu, po desce wtoczył BMW do wnętrza land rovera, upierając się, że będzie to stanowić ich ubezpieczenie na wypadek, gdyby droga okazała się zablokowana lub nieprzejezdna. Miguelito przechwalał się, że zabiją ministrów. "Wsiadzimy ich do jednej wielkiej dziuli" - tak mały kokainista określił ich zamiary. Ale Jose uważał, że ministrowie są żywi. Jeśli tak, to ich życie musiało mieć zasadnicze znaczenie dla powodzenia zamachu, ponieważ zawsze istniało ryzyko, choćby i niewielkie, że któryś z nich może uciec i zorganizować opór. Wielki mózg gringo, o którym wspomniał Miguelito, należał do człowieka, który nigdy nie ryzykował bez powodu. Trent przypuszczał, że nieobecność prezydenta musi przeciągnąć realizację zamachu. Ani Jose, ani nawet sam prezydent nie wiedział, jaką rolę mu wyznaczono. Trent był zdania, że kluczową dla powodzenia zamachu stanu - taką, która nie tylko zachowa w jego rękach pozory władzy, ale nawet podniesie reputację na międzynarodowej scenie politycznej. Trent nigdy nie uważał, by kolumbijscy baronowie narkotykowi wyróżniali się inteligencją. Swe ogromne fortuny zbudowali posługując się terrorem, morderstwami, przekupstwem i wymuszeniem. Wszystkie te elementy zastosowano dla przeprowadzenia zamachu w Belpan. Ale w samej jego koncepcji Trent jasno dostrzegał istnienie subtelności, znacznie przekraczającej zakres takich działań: długofalowe planowanie operacji; zrozumienie, że konieczne jest zachowanie pozorów prawnych, dla których kluczowe znaczenie miało podporządkowanie sobie prezydenta; przejęcie belpańskich dzienników; umieszczanie artykułów o zaplanowanej tematyce w prasie amerykańskiej; spowodowanie pytań w Izbie Reprezentantów i Senacie USA; poświęcenie samolotów i pilotów. I na koniec - obecność Tren ta w Belpan. Ulokowanie go tam zabrało dwa miesiące, a przebywał w republice dalszych siedem. Jeśli dodać do tego dwa miesiące na negocjacje i planowanie, zanim wybór padł na niego - to okazywało się jasno, że pułkownik Smith był świadom całej sprawy zamachu od samego jej zarania. Początkowo Trent dziwił się, czemu wybrano właśnie jego. Czemu agenta Wspólnoty Europejskiej, a nie Amerykanina, biorąc pod uwagę, że Belpan leżało w strefie interesów Stanów Zjednoczonych. Teraz już wiedział, że o jego wyborze zdecydowało nie to, w jakim aparacie obecnie pracował, lecz to, kim był. Wyjaśnienie całej tajemnicy leżało w łańcuchu powiązań: zamach, Steve, pułkownik, Caspar, zamordowanie Don Roberta, fotografia, skierowanie Trenta do Belpan. Powiązania i przyjęcie prawie niewiarygodnie bezwzględnego trybu postępowania. Mariana ostro zahamowała i land rover wpadł w boczny poślizg na połamanych gałęziach wielkiej bawełnicy, której pień przegradzał drogę. Trent z bólem chwycił powietrze. Było to już czwarte drzewo, które ich zatrzymało. Wypracowali już stałą procedurę radzenia sobie z takimi sprawami; wynikała ona z obrażeń cielesnych Trenta. Mariana wrzuciła wsteczny bieg, a potem zawróciła w taki sposób, by wyciągarka na przodzie dżipa skierowana była ku opadającemu zboczu. Oboje rozebrali się do bielizny, naciągnęli gumowe peleryny i z wysiłkiem wysiedli z wozu na deszcz. Trent napełnił zbiornik piły łańcuchowej benzyną i oliwą, a następnie zaczął obcinać boczne gałęzie drzewa na odcinki poręcznej długości. W tym czasie Mariana zaniosła na dół zbocza druciany pas oraz wielokrążek. Pasem otoczyła pień wielkiego cedru, a następnie wróciła do samochodu po kabel wyciągarki, który przepuściła przez wielokrążek i z powrotem, do blokującego im przejazd końca obalonego drzewa przy zboczu. Trent obciął kolejną gałąź i spojrzał na Marianę. Właśnie wyciągnęła z tyłu land rovera zwój liny i wspinała się po zboczu do góry, by zakotwiczyć wóz do drzewa. Poślizgnęła się i osunęła w błoto. Jej dłonie krwawiły od porwanych drutów kabla oraz cierni i ostrych jak noże liści podszycia. Waleczna - pomyślał. Słowo było staromodne, ale odpowiednie dla niej. Trent podniósł piłę, pociął jeszcze kilka gałęzi, wreszcie piłę wyłączył i odłożył. Gdy pociągnął jeden z konarów, ból przeszył mu płuca tak mocno, iż zaparło mu dech. Usiadł w błocie, niezdolny do żadnego ruchu, póki ból nie zelżał. Mariana poślizgnęła się znów na zboczu i parę ostatnich stóp, dzielących ją od drogi, przebyła na własnym siedzeniu. Któraś gałąź zaczepiła i zdarła z niej pelerynę. Podeszła bliżej, ciągnąc pelerynę za sobą. Jej ciemnoskóre ciało usmarowane było śliskim, czerwonym błotem. Stanęła, patrząc na Trenta. Podejrzewał, że to, co spływa po jej twarzy, to pomieszane z deszczem łzy, łzy wyczerpania. - Wygodnie? - zapytała. Zmusił się do uśmiechu. Nie zwracając uwagi na błoto, usiadła koło niego i wzięła jego prawą dłoń w swoją, trzymając otwartą do góry, jakby chciała mu powróżyć. - Zabijasz się - powiedziała. - Dziękuję - odparł Trent i wyobraził sobie, że przygląda im się pułkownik Smith... jak Bóg w chmurze, pomyślał. Mściwy Bóg Starego Testamentu... ale w kapeluszu panama, trzymający parasol... a na nogach ma okropne skarpetki. Chciał się roześmiać, ale powstrzymała go obawa przed bólem. Ciekaw był, czy Mariana roze śmiałaby się, gdyby jej o tym powiedział... ale przecież znała pułkownika tylko z fotografii jako młodego człowie ka. Natomiast mogłaby się roześmiać, gdyby jej powiedział, że jest waleczna. Zmilczał więc i skoncentrował się na uspokajaniu swego oddechu, by powstrzymać ból. W po dmuchu wiatru zawirowały wokół nich mokre liście. Mariana uścisnęła mu dłoń. - Myślę, że zostanę prawniczką... albo inspektorem podatkowym. - Znudzisz się. - Z pewnością nie. - Oparła mu głowę na ramieniu. - Jak jeszcze daleko do drogi? - Około czterech mil - ocenił Trent. - Trzy kwadranse. Oboje wiedzieli, że po drodze mogą natknąć się jeszcze na tuzin blokujących drzew albo na zerwany most. Dróżka, wybudowana do transportu drewna, biegła wzdłuż zbocza długiego grzbietu skalnego. Przecinające ją strumyki były niewielkie, mosty zaś zbudowano tak, by wytrzymywały przejazd dużych ciężarówek. Szczęście mogło im więc dopisać. Trent zamknął dłoń Mariany w swojej i podniósł do ust. - Lepiej ruszajmy. Pomogła mu wstać, a on uruchomił piłę. Za każdym razem, gdy odpadał kolejny konar, ciężar piły w rękach powodował uderzenie bólu w boku. Mariana odciągała gałęzie. Po półgodzinie byli gotowi do przeciągnięcia kablem pnia poza brzeg dróżki. Drzewo ześlizgnęło się, przez chwilę chwiało na skraju drogi i wreszcie poleciało po zboczu jak ogromny taran, wyrywając z ziemi podszycie. Aż wreszcie wpadło do rzeki. Nim wgramolili się pod osłonę land rovera, zeskrobali z siebie błoto. W ciasnym wnętrzu dżipa wytarli się ręcznikami do sucha. Zbyt wyczerpani, by krępować się nagości, zrzucili brudną bieliznę, nim ubrali się na nowo. Mariana prowadziła jeszcze przez milę, aż znów musieli się zatrzymać, by wyciągarką usunąć z drogi wielki głaz. Potem następne drzewo, a tymczasem zaczęło się szybko ściemniać. Mariana chciała włączyć przednie światła, ale Trent ją powstrzymał. Zaczął się wczuwać w sposób myślenia przywódcy zamachu. Nie analizując, lecz utożsamiając się z nim tak, jakby to była centralna postać powieści. Trent zwykle tak postępował. Było to niedogodne, bo tłumiło własną osobowość. Ale podobnie bywało z powolnym tworzeniem nowej tożsamości, poddawaniem się opętaniu przez nią, aż w końcu musiał dokonywać świadomego wysiłku, by odróżnić tożsamość z legendy od tej, którą uważał za własną. Czasami ogarniała go obawa, że nie jest już prawdziwą osobą, lecz piłką do krykieta, którą bez przerwy składa i przerabia pułkownik Smith, zmieniając kierunek szwów i warstwy korka, by odpowiadały jego celom. Polecił Marianie zatrzymać się, a potem przypomniał jej, że gdy zakończyła się wycinka drzew, tylko prezydent i jego goście korzystali z dróżki. Gdyby on sam był przywódcą zamachu, dla pewności założyłby zasadzkę u zbiegu tej drogi z główną drogą ziemną. Wystarczy przewrócone drzewo i dwóch ludzi z kałasznikowami. Trent powtórzył jej dokładnie, jaki ma mieć udział w roli, którą zamierzał sam odegrać. Mariana słuchała nie podnosząc oczu. - Czemu? - zapytała. - Nie mogę tego dokonać w pojedynkę. - Wiesz, że nie to mam na myśli. - Ale ja mam. - Dać się zabić? A jeszcze tego ranka on sam był zabójcą... trudno uznać taką zmianę roli za wielki zysk, pomyślał Trent. Mariana oparła czoło na kierownicy. - Ty nawet nie masz własnego nazwiska. Twoja matka nie nazywała cię Trentem. - Otarła nos wierzchem nad garstka i nie podnosząc wzroku poszukała jego dłoni. - Nienawidzę cię... Pułkownik Smith przez całe lata przekonywał go, że powinien palić fajkę. "Tyle przy niej grzebania, że daje to czas do namysłu..." - Jeśli powiesz, że ci przykro, to zacznę wyć - ostrzegła Mariana. - To z powodu naszej sytuacji - odrzekł. Niebez pieczeństwo podsycało emocje. Wysiadł na deszcz i przeciągnął do tylnych drzwi land rovera motocykl o tyle, by nie mogły się zamknąć. Taśmą zakleił ich włącznik wewnętrznego światła... Mariana jechała z włączonymi przednimi reflektorami i szperaczami na dachu. Za każdym podskokiem wozu, otwarte tylne drzwi kołysały się i łomotały. Skręciła na skrzyżowaniu i ujrzała drzewo. Zakręciła w dół zbocza, szybko cofnęła wóz i nacisnęła nożny hamulec tak ostro, że land rover bocznym poślizgiem zatrzymał się w poprzek drogi, mając tył wysunięty poza jej skraj, a tylne drzwi szeroko otwarte. Natychmiast otworzyła boczne drzwi. Zapaliło się wewnętrzne światło. Jeśli ktokolwiek na to patrzył, widział tylko, że w środku znajduje się dziewczyna, i do tego sama. - Wyglądaj na bezbronną - uprzedził ją Trent. - Nie krępuj się być przestraszoną. Jesteś samotna na górskiej ścieżce. Będą się spodziewać, że się boisz. Nim wysiądziesz, nastaw szperacze tak, by oświetlały część barykady przy zboczu biegnącym pod górę, i zostaw zapalone przednie światła. Weź ze sobą latarkę. Jeśli kogokolwiek zobaczysz, połóż rękę na ustach, jakbyś się śmiertelnie przelękła, i wrzeszcz. Przestawiła szperacze na górny skraj drzewa, zapaliła latarkę i wysiadła. Dała im dość czasu, by zauważyli, że nie jest uzbrojona. Dopiero potem założyła pelerynę na ramiona. Deszcz bił ją po twarzy. Pociągnęła nosem, otarła go i podeszła do drzewa, przesuwając po nim promieniem światła z latarki. Drzewo nie było ścięte. Trent uprzedził ją, że mając wybór, wybiorą drzewo obalone przez huragan. Nie uwierzyła mu... nie chciała uwierzyć. Przysłuchiwała się, jak szumi wiatr, deszcz bębni po drzewach, a w dole ryczy rzeka. Nie słyszała, by ktokolwiek się poruszał. Była pewna, że to nie jest zasadzka. Ale nawet gdyby była, a ona i Trent nie zostaną zabici, i tak muszą opiłować drzewo z gałęzi, a potem kablem odciągnąć je na bok. Potem jeszcze jedno drzewo i jeszcze, i jeszcze. Jeśli kiedykolwiek przedostaną się do głównej drogi, mosty będą zmyte. Coś w niej pękło. Kopnęła drzewo. Podskoczyła z bólu. Drugą nogą zaczepiła o gałąź, potknęła się i usiadła w kałuży. Rozległ się męski śmiech. Mariana nie potrzebowała udawać. Zakryła usta ręką i wrzasnęła. Wynurzył się z ciemności, cicho jak kot podchodzący ptaka. Jego gumowana peleryna błyszczała w świetle szperaczy. Miał na sobie policyjny mundur khaki i tropikalne buty polowe. Był niski i krępy. Mariana spojrzała mu w oczy. Były jak gładkie, czarne kamyki na dnie płytkiego strumyka. Zamarła ze strachu. Mężczyzna postawił but między jej piersiami, przewracając na wznak w błoto. Lufą kałasznikowa rozsunął jej pelerynę. Zwisające nad jego górną wargą wąsy nie ukrywały pogardliwego uśmiechu. Mariana leżała bezsilnie. Deszcz bił jej klatkę piersiową; tak zimny, że czuła, jak w zetknięciu z mokrą bawełną sztywnieją jej sutki. - Będzie ich dwóch - ostrzegł Trent. - Jeden na górze zbocza, osłaniający drugiego na trakcie. Załatwię najpierw tego u góry. Ty mów. Chcę, żeby wysilił słuch, aby zrozumieć, co mówisz. - Był wypadek - zabełkotała Mariana. - W górze drogi. Drugi land rover... mój dziadek... proszę. - Przeszła na hiszpański. - Un accidente... - Słowa uwięzły jej w wyschniętym gardle. Gorączkowo próbowała przełknąć ślinę. - Udawaj bezradność - powiedział jej Trent. Miała ochotę wykrzyczeć jego imię. Trent leżał tam, gdzie się stoczył: o dziesięć stóp poniżej skraju drogi. Otwarte drzwi land rovera zakrywały go. Reflektory powinny oślepić ludzi, czekających w zasadzce. Sam trzymał oczy zamknięte. To sobie zaplanował. Natomiast nie zaplanował, że uderzy o drzewo połamanymi żebrami. Wierzch dłoni i twarz wysmarował błotem. Mariana wrzasnęła. Z kieszeni na piersi wydobył ciemne okulary, nałożył i wtedy otworzył oczy. Łzawiły z bólu, ledwie coś widział. Zamrugał i znowu popatrzył. Lepiej. Usłyszał, jak Mariana mówi Un accidente. A potem cisza. Musiał przedostać się na nasyp, a potem przez drogę. Ostrożnie wysunął do przodu rękę, po omacku szukając spadłych gałęzi, a potem wbił palce w błoto. Gdy wciągał się na brzuchu po nasypie, ból wywołał nowe łzy. Żądając w myśli od Mariany, by nie przestawała mówić, szukał kolejnego punktu oparcia. - El Presidente. El Land Rover Secundo. El rio... - przekrzykiwała ryk rzeki. Strach wciągał ją jak czarny wir. Nad nią unosił się pogardliwy uśmiech mężczyzny. Kot z Cheshire, pomyślała, szukając ucieczki we wspomnieniach z dzieciństwa. Poczuła na udzie chłód lufy, unoszącej jej koszulę. - Mała kurewka - powiedział mężczyzna i splunął jej na twarz. Wrzasnęła. Nie patrz - rozkazał sobie Trent. Leżał płasko na brzuchu w połowie drogi. - Kurwa - powtórzył mężczyzna. - Mów prawdę, albo umrzesz. Koniec lufy wbił jej się w ciało. Zaskomlała jak zbity pies. - Przysięgam panu. Senor, proszę. Błagam pana... - Błagaj - zadrwił mężczyzna. Czubkiem buta przewrócił Marianę na brzuch. Przesunął but na jej kark, wgniatając twarzą w błoto. Z najwyższym lekceważeniem wepchnął jej koniec lufy. Nienawiść eksplodowała w niej jak ładunek wybuchowy; było to tak, jakby tym pchnięciem przebił się do jądra ognia. Płomienie nienawiści przepłynęły jej żyłami; w gardle poczuła gorycz żółci. Nie poddając się, obróciła twarz bokiem, by móc oddychać. Błoto grubą warstwą okrywało jej usta, zapychało nozdrza. Nie musiała wołać Trenta. Czuła jego obecność w ciemnościach; jego wola zemsty okrywała ją jak płaszcz, podtrzymując ogień nienawiści, jakim płonęła jej krew, gdy skomlała z błota do mężczyzny i wiedziała, że jego but unosi się. Powlokła się w kółko na kolanach, twarzą do niego, błagalnie patrząc mu w oczy. Chwyciła palcami dolny skraj swej koszulki, uniosła go, oddając się jego oczom i skomląc błagalnie, by ją wziął. Wiedziała, że drugi z mężczyzn będzie na to patrzył; czuła jego żądzę, czuła Trenta, czuła Trenta.... Leżąc płasko na brzuchu, Trent szukał wzrokiem ruchu na zboczu. Z podszycia wyżej drogi, zza powalonego drzewa, wstał człowiek. Trent wiedział, że będzie ich dwóch. Wsunął okulary przeciwsłoneczne do kieszeni, podniósł się na nogi, pewnie stawiając stopy. Mężczyzna stał w miejscu i był tak wyraźny, jak cel na strzelnicy. Stłumiwszy świadomość bólu Trent pochylił się nisko, naprężył stopy, trzymając nieruchomo w obu rękach walthera. Lufa skierowała się na pierś mężczyzny, palec wskazujący raz nacisnął spust. Człowiek potknął się, palec nacisnął spust ponownie. Nie zmieniając pozycji stóp, Trent obrócił się w biodrach. Gładko i spokojnie - ostrzegł sam siebie - jak to zwykł robić na strzelnicy. Człowiek na drodze znalazł się w celowniku. Trent najpierw przestrzelił mu prawy bark, a potem tył głowy. Człowiek padał bardzo powoli. Dopiero gdy upadł, Trent pozwolił sobie popatrzeć na Marianę. Klęczała półnaga, ubłocona, zaciskając koszulkę w dłoniach. Zsunąwszy się po nasypie, Trent zerwał z siebie kurtkę polową, okrył nią jej ramiona i uklęknął naprzeciw dziewczyny. Objął ją, czując, jak drży, a jej szloch powoli cichnie. Łagodnie podniósł ją na nogi, szepcząc pieszczotliwe słowa, jakby była nerwowym źrebięciem, i głaszcząc po głowie poprowadził pod osłonę land rovera. Ale ona nie chciała osłony. Szepnęła - Proszę - i wysunęła się z jego objęć. Spojrzała na mężczyznę leżącego w błocie. Trent patrzył, jak Mariana starannie ogląda wszystkie szczegóły, by je na zawsze zachować w pamięci. Musiała to zrobić. Nienawiść i strach powoli ją opuszczały, aż poczuła się całkiem pusta w środku. Odwróciła się do Trenta i przytuliła, by zapełnić pustkę jego ciepłem. - Przyniosę piłę łańcuchową... - powiedział. Ziemna droga przecinała rzekę pod kątem prostym. Wyrwane drzewa, zniesione tutaj prądem wody, spiętrzyły się pod mostem jak tama budowana przez bobry. Ale w jakiś czas po przejściu mostu przez ludzi Louisa, udających się, by przywieźć prezydenta z jego chaty, potężny napór wody wyrwał most z posad. Nie podtrzymywane niczym przęsła przewalały się w nurcie, aż beton się rozprysł, a kawały tarmakowej nawierzchni zostały odrzucone na boki tak lekko, jak kawałki smołowanej tektury. Bezpośrednie trafienie bombą lotniczą byłoby mniej niszczycielskie. Po wydostaniu się z zasadzki Trent zasiadł za kierownicą. Choć pełna dziur, to jednak ta droga w porównaniu z traktem, którym przybyli, wydawała się gładka jak bechstein Don Roberta. Zwinięta w kłębek Mariana spała obok, złożywszy mu głowę na kolanach. Świecił szperaczami w górę rzeki, aż znalazł zakręt, zbliżający się do drogi. Otwierając drzwi wozu usłyszał ryk wody, szarpiącej resztkami filarów mostowych; ale deszcz przestał padać i nawet poziom wody nieco opadł. Na powierzchni było mniej piany, a rzeka toczyła się gładko ciemnymi jak lukrecja, śliskimi falami. Nie budząc Mariany, Trent wziął latarkę i poszedł w górę nurtu aż za zakręt. Siedemdziesiąt stóp szerokości, ocenił na podstawie widoku kępy karłowatych drzew na przeciwnym brzegu. Cisnął na środek nurtu gruby patyk i patrzył, jak prąd go porywa. Do środka zakrętu czterdzieści sekund. Niebezpieczne, ale możliwe. Powróciwszy do land rovera, znalazł w skrzynce narzędziowej łyżki do opon, nożną pompkę, podnośnik i krzyżowy klucz do kół. Zdjął zapasowe koło, wypuścił z niego powietrze i wyważył oponę z obręczy, by móc wyciągnąć dętkę. Napompował ją do oporu i zostawił na land roverze. Poluzował nakrętki na tylnym prawym kole, wymontował obejmę, przywiązał do końca sznura i pociągnął całość w górę rzeki. Pozbierawszy trochę kamieni, zaczął trenować ciskanie nimi w karłowate zarośla na przeciwległym brzegu. Gdy już był pewien, że właściwie ocenia odległość, starannie przewinął sznur, by się nie zahaczył, i uniósł obejmę, ważąc ją w dłoni. Pierwszy rzut był za wysoki, ciężarek trafił na wierzchołki drzewek i zsunął się. Drugi za krótki, trzeci trafił dokładnie w rozwidlenie pnia. Trent całym swym ciężarem zawisnął na sznurze. Zakotwiczenie trzymało. Szarpał sznurem w górę i w dół, i nadal wszystko wytrzymywało. Zadowolony z wyniku otoczył sznurem pień drzewa po swojej stronie rzeki, naciągnął go sztywno, by nie zaczepił o coś spływającego rzeką, na koniec przywiązał go podwójnym węzłem marynarskim. Zwinąwszy wolną resztę sznura, zaczął przyglądać się rzece. Niosła głównie martwe gałęzie i lekkie krzaki. Wracając pomyślał o Marianie. Byłaby bezpieczniejsza przy samochodzie, ale uznał, że lepiej będzie się czuła mając już za sobą odnogę, prowadzącą do Cypla Angielskiego Pułkownika. Jej uczucia przeszły ciężką próbę, a oczekiwanie zawsze trudno wytrzymać. Obudził ją łagodnie i trzymał w ramionach, póki nie doszła do siebie. Gdy wyjaśniał, jak zamierza przedostać się przez rzekę, słuchała w milczeniu. A potem odepchnęła go i zaczęła przypatrywać się skłębionemu nurtowi. - To zależy ode mnie - powiedziała. Spojrzała na niego, ale nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy. - Zawsze tak będzie. To znaczy, między nami... Pomyślał, jak łatwo byłoby wziąć ją znów w ramiona. Ale to nie było w jego stylu, a wobec niej nie byłoby w porządku. - Uważam, że ministrowie żyją - powiedział - i myś lę, że potrafię ich uwolnić. - Pójdę z tobą. - Przez rzekę, ale nie do farmy. Muszę to wykonać samodzielnie. - Wiem. To twój zawód. - Była zbyt wyczerpana, by wyrazić tonem głosu gniew czy choćby gorycz. - Przepraszam - powiedział i zapalił silnik. Zawróciw szy na drodze przejechał przez rów, a potem skierował się w górę rzeki aż do zakrętu. Podlewarował dżipa. Mariana przysiadła na brzegu, wpatrując się w wodę. Zdjąwszy już obluzowane tylne koło, wypuścił powietrze, wyciągnął dętkę i znów ją napompował. Przeciął sznur przy podwójnym węźle na drzewie i przywiązał jego koniec do dętki. Uzyskany dodatkowy sznur jednym końcem przywiązał do drzewa, by wiatr go nie porwał, drugim zaś do drugiej dętki. Przysiadł koło Mariany. Nie dotknął jej. - Gotowa? Kiwnęła głową. - Skocz tak daleko, jak potrafisz - poradził. - Sznur podziała jak wahadło, a prąd przeniesie cię na drugi brzeg. '- Wiem. Chciał na tym skończyć, ale Mariana przypatrywała się już od pięciu minut niesionym przez wodę szczątkom. I nie była głupia. Trent przyniósł z land rovera obie peleryny i złożył z nich poduszkę. Nurtem przeleciała sucha gałąź, ciężka, gruba i zaostrzona. Trent przytrzymał dętkę i Mariana weszła do niej. Nie patrzyła na niego. - Płynąc na dętce trzymaj się tak wysoko, jak ci się uda - polecił. - Zabezpiecz twarz pelerynami. Chwyciła je i skoczyła przed siebie, zanim Trent zdołał jej powiedzieć, by zaczekała. Patrzył, jak chwyta ją nurt. Jej sznur w połowie szerokości rzeki o coś zaczepił. Trent spojrzał w górę rzeki. W świetle szperaczy widać było grubszy koniec pnia drzewa w dwóch trzecich odległości do drugiego brzegu. Drzazgi w miejscu złamania wyglądały jak pęk białych, rzeźnickich noży. Sznur Mariany musiał zaczepić się o drzewo, a ona sama została wystawiona na ciosy zębatego tarana. Trent wyobraził sobie, jak szpice drewnianych noży wbijają się w twarz Mariany, w jej oczy. Krzyki nie miały żadnego sensu; ryk wody zdolny był zagłuszyć nawet róg mgłowy. Chwycił drugą dętkę i rzucił się do rzeki. Nogami kopał powietrze, nim jeszcze zetknął się z wodą. Nie sądził, by potrafił się ocalić, ale prąd już pchał drzewo w jego stronę. Pierwsza gałąź uderzyła go w ramię. Chwycił ją, podciągnął się do przodu i udało mu się zahaczyć dętką o postrzępione ostrza złamanego drzewa. Spodziewał się, że albo sznur pęknie, albo dętka zostanie przedziurawiona. Zaczął gramolić się wśród gałęzi w górę, ciągnąc za sobą ostatnie metry luźnego sznura, i udało mu się zawiązać pętlę na kikucie złamanej gałęzi. Inna gałąź uderzyła go w twarz jak batem, spychając w dół. Za chwilę drzewo miało zacząć całą swą szerokością płynąć z prądem. Wtedy gałęzie przytłoczą Marianę do samego dna, bez ratunku w ucieczce. Walczył z prądem, wpychał się między gałęzie i z całej siły starał się trzymać ciało sztywno wyprostowane, aby działając jak ster kierowało pień w stronę przeciwległego brzegu. Nurt obrócił drzewo koroną w kierunku land rovera. Sznur naciągnął się pod ciężarem pnia, działając jak ramię wahadła; woda przelała się nad głową Trenta. Złamany koniec osunął się po przeciwległym brzegu, Marianie nic już nie groziło. Sznur pękł i równie nagle, jak przed chwilą się napiął, teraz zwisnął luźno. Ale drzewo już się zakręciło w nurcie, który wypychał jego ulistnioną koronę na środek rzeki. Jakaś gałąź zaczepiła o dno, spychając Trenta w dół. Chwytając kolejno gałęzie, przepychał się uparcie w stronę pnia. Nie wiedział, czemu jeszcze walczy. I nagle drzewo obróciło się w wodzie, wynosząc jego głowę nad powierzchnię. Na sekundę ujrzał drugi brzeg. Mariana ze wszystkich sił trzymała się korzenia jakiegoś drzewa. Usta miała szeroko otwarte; Trent wiedział, że woła go po imieniu. A potem przeleciał obok niej, unoszony przez drzewo, pędzące ku resztkom mostu. Gdy dostrzegł szczątki stalowej konstrukcji podpór, grożących, że rezerwą mu ciało na strzępy, chciał krzyczeć z przerażenia. Drzewo znów się zaczepiło, wynosząc go jeszcze wyżej, a potem prąd znowu je pochwycił. Jeszcze dwadzieścia jardów w dół, i Trent ujrzał inne drzewo, naderwane wiatrem, ale ciągle trzymające się korzeniami. Woda kłębiła się nad nim i wokół niego, gładka jak oliwa. Trent pomyślał, że czekają tam na niego kikuty po złamanych gałęziach, na które zaraz się nabije, i wypuścił trzymaną gałąź, pozwalając unieść się prądowi. Uderzył płasko brzuchem w pień przewróconego drzewa. Ból połamanych żeber odebrał mu oddech. Desperacko drapał palcami w poszukiwaniu uchwytu, zrywając sobie paznokcie. Na moment udało mu się stanąć stopami na pniu. Skoczył na brzeg, chwytając za rosnące tam młode drzewka. Z bólu zrobiło mu się czarno przed oczami, był prawie gotów się poddać. Prąd zniósł jego nogi równolegle do brzegu, stopy oparły się o błoto. Ostatkiem sił wpełznął między drzewka i upadł wśród nich, nie czując już nic prócz bólu. Z omdlenia obudziło go rozpaczliwe wołanie Mariany. Przeszukawszy brzeg rzeki, weszła na główną drogę. By nie używać jego imienia, wołała tylko: Gdzie jesteś? - powtarzając to bez przerwy, jakby chcąc się upewnić, że Trent żyje, a ona tylko nie wie, gdzie się zapodział. Tuż pod nim rzeka bez przestanku groźnie ryczała; fale biły w przewrócone drzewo, a piana, gdy leżał wśród drzewek, chłostała go po twarzy. Chciał odczołgać się od brzegu, nim odpowie na jej wołanie. Dźwignął się na kolana, ale palący ból prawej dłoni zmusił go do powstania. - Tutaj! - zawołał. Kulejąc poszedł w jej kierunku, z chlupotem stóp zapadających się w błotnistą łąkę. Do odnogi w stronę Cypla Angielskiego Pułkownika miał około mili i nie był pewien, czy zdoła tam dojść. Mariana zatrzymała się o jard od niego. Ciemność skrywała wyraz jej twarzy. Trent nie chciał, by zaczęły przemawiać przez nią uczucia. Obawiał się, że jeśli to się stanie, on się jej uczepi i już nie zdoła się poruszyć. I myślał także, że jest za stary na łzy, które kręciły mu się w oczach. Próbował sobie przypomnieć, kiedy płakał po raz ostatni. Nie wówczas, gdy ukrył się za skrzynią z obrokiem po ujrzeniu ojca. I nawet nie wówczas, gdy usłyszał strzał. Nie płakał też, gdy pułkownik Smith zawiadomił go o śmierci matki. Nie odczuł wówczas bólu, a tylko jałową pustkę rozpaczy. Był też pewien, że nie płakał ani razu od tej pory. A więc musiało to być, gdy był zupełnie małym dzieckiem. Pomyślał, że wyczerpanie potrafi płatać człowiekowi zabawne kawały. - Halo! - powiedział. Mariana nie odpowiedziała, więc dodał: - Dobrze, z tobą wszystko w porządku - i popatrzył na zegarek. - Musimy ruszać. Świt za parę godzin, a ja chcę wyjść do nich z ciemności. - Nie - powiedziała. Prawie odpowiedział: Co nie? - ale się powstrzymał. Tak jakby usłyszała te słowa, dodała: - Wiesz... nie zaczynaj gry. Zrobiła krok do przodu. Stojąc tuż przy nim, chwyciła za przód jego kurtki polowej. Trent wiedział, iż za chwilę powie mu, że go kocha. Odezwał się spokojnym głosem: - Przez ostatnie osiem miesięcy byłem Trentem, mało ważnym żeglarzem. Za miesiąc mogę być Ibrahimem Mohammedem z trzema żonami i dwoma tuzinami dzieci... albo wesołym barmanem Pepe, w jedwabnej koszuli i ba lowych ciuchach. - Czuję się bezpieczna - odrzekła Mariana z cichutkim chichotem, który od razu stłumiła, jakby w obawie, że przerodzi się w atak histerii. - Bezpieczna? - spytał Trent. Jak na te dwa wspólnie spędzone dni, to określenie było wyjątkowo niestosowne. - Przy tobie - rzekła. - Wiesz, co mam na myśli. - Oparła się policzkiem o jego pierś. - Jesteś takim tchórzem. Odwrócił ją twarzą w stronę drogi, opierając się na jej barkach. - Będziesz musiała pomagać mi na nierównym grun cie - powiedział. - Na tarmaku dam sobie doskonale radę. Przebycie mili do odgałęzienia, prowadzącego ku Cyplowi Angielskiego Pułkownika, zabrało im prawie godzinę. Dwukrotnie, gdy Trent próbował opanować ból, musieli przystawać. Chwilami myślał, że będzie musiał zrezygnować. Chmury zaczęły się rozchodzić, miejscami pokazywały się gwiazdy, a wiatr zmienił się w zaledwie lekki powiew. I to pozwoliło Trentowi posuwać się naprzód. Zatrzymali się o sto jardów przed odgałęzieniem. - Nie wiem, jak dostaniesz się do miasta - powiedział Marianie - ale nie wolno ci ryzykować. Jesteś wiejską dziewczyną. Drzewo przygniotło nogę twemu mężowi. Włożyłaś ją do gliny. Tak to się robi w głębi kraju: glina wzmocniona pasami siatki przeciw moskitom. Idziesz do szpitala po antybiotyki. Przyklęknąwszy na skraju drogi, wziął adidasy Mariany i obciął im noski, wystrzępiając przy tym brzegi. Ostrym kamieniem odciął metalowe skuwki jednego z jej sznurowadeł, rozciął je na pół i związał tak, by węzeł był na wierzchu, a sznurowadło wyglądało na używane od roku. Drugie zastąpił brązowym wiązadłem jednego ze swych butów polowych. Wszystko to robił powoli, mając zranioną rękę, a końce palców zlepione zaschłą krwią. - Na to właśnie zawsze patrzą zawodowcy: obuwie. I nie próbuj się ukrywać. Idź środkiem drogi, aby mieli mnóstwo czasu, by cię obejrzeć. I mów tylko kreolskim, żadnym innym językiem. - Wyszczerzył do niej zęby. - To by było wszystko, jeśli idzie o Londyńską Szkołę Ekonomiczną. Jeśli dotrzesz do Brytyjskiej Wysokiej Ko misji, powiedz im, co się wydarzyło. Jeśli ci się nie uda, nie przejmuj się. Najważniejsze, żeby nic ci się nie stało. Wiedział, że powinien jej powiedzieć: Nie chcę, aby coś ci się stało. W słabym świetle gwiazd nie widział wyrazu jej twarzy. Chciał jej dotknąć, ale obawiał się tego, co wówczas mogłoby nastąpić. - Jeśli ci się nie uda... - powiedziała. - Uda się. Będę z nimi rozmawiał, i to wszystko. Strzelanie się skończyło... Patrzył za nią, gdy odchodziła środkiem drogi. Wyglądała na maleńką i bezbronną. W odróżnieniu od dróżki do chaty prezydenta, ciągnącej się wzdłuż grzbietu skalnego, droga do Cypla Angielskiego Pułkownika biegła pod górę dnem doliny. Barykada podobna do tej u góry powinna być u wejścia do doliny. Trent nie widział sensu w unikaniu jej; na to nie miał dość siły. A gdyby nawet ominął zaporę, nie miał siły, by dojść do farmy. Blef był jego jedyną nadzieją. Niewielką wprawdzie, ale musiał spróbować. U wylotu od strony głównej drogi dolina miała prawie milę szerokości. W poprzek jezdni leżały dwa drzewa, ich końce sięgały po obu stronach poprzez rowy aż na pola. Trzymając ręce nad głową, trent, kulejąc, szedł powoli przed siebie. Światło latarki uderzało go w twarz. Zatrzymał się zamykając oczy. Usłyszał kroki. Nadal trzymał ręce w górze. Odezwał się męski głos, mówiący cichą, śpiewną hiszpańszczyzną: - Oye, to ten gringo. - Tak nazywaliście mnie dotychczas - powiedział Trent. Ale chciał już to mieć za sobą. - W rzeczywistości jestem gliniarzem. Usłyszał, jak mężczyzna ze świstem wciąga powietrze. Wiedział, że ma wycelowane w siebie lufy i wiedział też, jak łatwo zdenerwowany człowiek potrafi strzelić bez namysłu. - Przyszedłem tutaj z własnej woli - powiedział tonem tak niedbałym, jakby ich spotkanie nastąpiło podczas spaceru do kościoła wzdłuż rzeki Hamble, w niedzielny poranek. - Mogę być gliną, ale nie jestem durniem. Chcę rozmawiać z waszym szefem. Nie z szefem gringo - dodał pogardliwie. - I nie mówię o Louisie, szefie contras, czy jak tam się oni obecnie nazywają. Chcę mówić z waszym szefem, Mariem, El Jefe de Los Colombianos. Usłyszał, że za barykadą szepcze dwóch ludzi. Było więc ich co najmniej trzech, wliczając w to człowieka z latarką. - Posłuchajcie mnie - ostrzegł głosem rozmyślnie obojętnym, bo to życie tamtych było wystawione na zgubę. - Posłuchajcie mnie, albo zostaniecie pokarmem dla sępów. Zostaliście wrobieni... Tak jak prezydent został wrobiony za pomocą kokainy w hotelu Savoy, jak wrobiono pilotów dwóch samolotów. Jak wrobiono samego Trenta, zarówno jako mordercę Don Roberta, jak i rzekomego przemytnika broni użytej do zamachu stanu. A jeszcze przedtem wrobiono go w Irlandii, by móc go zastrzelić przy pomocy czekających w zasadzce brytyjskich żołnierzy. Ten sam modus operandi. Ten sam umysł, planujący posunięcia. Tego Trent był pewien, przypominając sobie, jakie otrzymywał instrukcje od pułkownika Smitha, stojącego w pokoju hotelu Rena Victoria - wysokiej, wyprostowanej sylwetki na tle okna. A teraz był już pewien, że sam zamach także był prowokacją. Od samego początku Trent był przekonany, że zamach może udać się tylko wówczas, gdy uzyska międzynarodowe poparcie. Fakt, że planista tej operacji zapewnił sobie za pomocą szantażu kontrolę nad prezydentem, był dowodem, że prezydent miał w przyszłości odgrywać rolę szefa rządu. Aby jednak tak się stało, zamach musiał ponieść porażkę. Jeśli zaś jego porażka została też zaplanowana, jakież można było wymyślić doskonalsze rozwiązanie niż to, w którym prezydent był jej sprawcą? Prezydent jako bohater światowego teatru politycznego stałby się władcą swego kraju... Dwóch ludzi pozostało na straży barykady. Trzeci powiózł Trenta w górę doliny niebieską toyotą kombi z napędem na cztery koła. Gdy wiązali mu ręce na plecach, jeden z nich gwizdnął, ujrzawszy zerwane paznokcie. Trent oparł się o drzwi pojazdu, zgięty wpół, by nie urazić dłoni. Dolina zwężała się ostro. Przez ostatni odcinek droga biegła zygzakiem pod górę, aż dotarła do wysypanego żwirem dziedzińca. Po obu jego stronach stały otwarte stodoły, naprzeciw zaś ściana z kamieni bez zaprawy. Trent zauważył traktor, pługi i brony. Z ciemności wynurzył się wartownik z bronią wycelowaną w toyotę. Trent go rozpoznał. Był to jeden z tych, których zawiózł w górę rzeki. Wiedział też, że w jednej ze stodół znajduje się drugi, gotów w razie czego osłaniać kolegę ogniem. Kierowca pozdrowił wartownika. - Mam tego gringo z żaglowca. Przyszedł z własnej woli. Chce rozmawiać z Mariem. - Zabierz go - brzmiała odpowiedź, potwierdzona ruchem lufy. Z dziedzińca prowadziły kamienne schody przez bramę z kutego żelaza, wyrwaną siłą huraganu z górnych zawiasów. Teraz prawie nie było wiatru, chmur niewiele, za to więcej gwiazd. Trzy godziny do świtu, domyślił się Trent. Kierowca wyciągnął go z toyoty, a gdy wchodzili po schodach trzymał go za ramię. Trent nie był pewien, czy ten człowiek chce mu pomóc, czy okazać swoją przewagę. Dom, znany jako Cypel Angielskiego Pułkownika, stał w głębi trawiastego tarasu. Z obu boków i od tyłu chroniły go przed wiatrem zbocza kończącej się tu doliny. Był to długi bungalow, zbudowany z bielonej, suszonej na słońcu cegły, pokryty czerwoną blachą falistą. Przez całą szerokość frontu biegła przykryta weranda. Opierała się na pniach palmowych, odartych z ogonków liściowych, wygładzonych, naoliwionych i wypolerowanych. Palmowe słupy porośnięte były pnączami, ale wiatr je zerwał i teraz wiły się w lekkich podmuchach po terakotowej posadzce werandy jak młode, cienkie węże. Z domu na werandę prowadziło sześcioro podwójnych drzwi balkonowych, pośrodku zaś znajdowały się podwójne arkadowe drzwi z mahoniu. Okna zasłaniały kotary z bielonej juty; z boków przeświecało żółte światło lamp naftowych. Na werandzie stało dwóch mężczyzn, trzymając gotowe do strzału kałasznikowy. I tych także Trent pamiętał z wyprawy po przemycaną broń. Kolumbijczycy. A więc miał rację, przynajmniej do tej chwili. - Gringo ze statku! - zawołał do nich eskortujący. - Zaczekaj - polecił jeden z nich. Uchylił skrzydło podwójnych drzwi. Na płytki podłogowe padła smuga światła jak język jaszczurki. Ukazała się smukła postać ich przywódcy Maria i drzwi zamknęły się za nim. - A więc powróciłeś do nas - powiedział. Jego lekko sepleniący głos był równocześnie groźny i zniewieściały. - Jak gołąb. - Jak gliniarz - poprawił spokojnie Trent. Przemoczony, zabłocony i zmizerowany, z rękami związanymi na plecach, miał znaczne trudności z przybraniem władczej postawy. Ale od tego zależało jego życie. - Wy, Kolumbijczycy, zostaliście nabrani - powiedział spokojnym i szczerym tonem. - Jesteście ofiarami spisku gringo. - Kłamiesz - wyseplenił Mario. Trent wzruszył ramionami. - Po co miałbym się na to wysilać? - By ich ocalić. - Mario splunął na drzwi, za którymi znajdowali się uwięzieni ministrowie Belpan. - Mam ich ocalić... bez broni? Z połamanymi żebrami? - zadrwił Trent. - Z wyrwanymi paznokciami? Chyba wierzysz, że jestem Batmanem, jeśli oczekujesz po mnie takich cudów. To gdzie jest Robin? Może już stoi za tobą? - Trent zaśmiał się cicho i złośliwie. - Zastanów się, Seńor Mario. Zastanów się uważnie... - Nad czym miałbym się zastanawiać? - Choć Kolumbijczyk próbował mówić z lekceważeniem, nie udało mu się pozbyć tonu wątpliwości, który jego ludzie natychmiast wychwycili. Trent poczuł, że dłoń strażnika zaciska się na jego ramieniu. Milczenie było pełne napięcia. Wiedział, że przysłuchują mu się ludzie stojący poniżej werandy i przemówił głośniej, by go dobrze usłyszeli. - Czemu was, Kolumbijczyków, trzymali oddzielnie od tych, wyszkolonych przez Amerykanów? - zapytał. - Faszy stów z Nikaragui? Contras, jak ich kiedyś nazywano; ale ich wojna już się skończyła. I do czego zostałby użyty prezydent, gdyby można go wydostać z gór, gdzieśmy go zostawili? - Zostawili? - Zostawili - powtórzył z naciskiem Trent. - W to warzystwie dziewięciu trupów. A wszyscy contras. Ale jest ich znacznie więcej. Podczas gdy wy... Trent lekkim, lekceważącym ruchem głowy wskazał leżącą niżej dolinę. - Rano przybędą contras w mundurach policyjnych. Wy ich powitacie. Oni was zabiją. Zabiją waszych więźniów. Zaproszą dziennikarzy, by porobili zdjęcia dla zagranicznych gazet. Pokażą, że z ciał polityków jeszcze płynie krew. Was wymienią jako morderców i wyjaśnią, naturalnie z wielką skromnością, jak Bóg im dopomógł wyzwolić Belpan od kolumbijskich przemytników narkotyków. Będzie tu także prezydent ze swym uśmiechem polityka, a oni opowiedzą, jak on kierował ich atakiem. Świat uwierzy, że jest bohaterem i zbawcą demokracji. Trent wiedział, że to wszystko prawda, i wiedział też, że Kolumbijczycy muszą mu uwierzyć. Będą dyskutować między sobą, ale w końcu mu uwierzą. - Prezydent będzie miał całą władzę - kontynuował. - Ogłosi stan wyjątkowy i będzie rządził dekretami, obiecując równocześnie nowe wybory, które jednak zostaną odłożone do chwili, gdy uwagę świata odwróci kolejna klęska głodowa, zamach stanu albo rozgrywki futbolowe. Ci, którzy kiedyś nazywali się contras, będą władali tym krajem dla amerykańskiego gringo, który ich wyszkolił - spokojnie kontynuował Trent. - Wasi pracodawcy, którzy sfinansowali tego gringo, będą się skarżyć, ale nie na to, że ty i twoi ludzie są martwi, Senior Mario; dla nich jesteście mniej ważni niż moskity; lecz na to, że gringo ich oszukał. Niemniej będą płacić tyle, ile zażąda, za korzystanie z lotnisk. A za rok, może dwa, gringo zniknie, by się cieszyć milionami ukrytymi na tajnych kontach bankowych. Raczej poczuł, niż zobaczył, że człowiek z barykady i dwóch bandytów stojących u stóp tarasu, podsuwają się bliżej, by lepiej słyszeć. Trzech plus dwóch na tarasie równało się pięciu z dwudziestu, a doliczając Maria, sześciu. Mniejszość, ale wystarczająca, a Trent wiedział, że już nad nimi panuje. Jego uśmiech był rozmyślnie urągliwy. - Czy myślisz, Senior Mario, że gringo przed odjazdem zakupi marmur na wasze groby? Kto wie? Może nawet wierzyłeś, że wśród złodziei panuje honor? - Trent potrząsnął głową w zdumieniu nad naiwnością Kolumbijczyka. - Powinniście pójść do więzienia, bo jesteście zabójcami - dodał. - Ale biorąc pod uwagę taką naiwność, być może powinienem wam wybaczyć. Szeregowcy mnie nie interesują. Chcę kogoś innego. Szefa gringo... Wystarczyło. Jeden z bandytów zaklął, drugi zaczął się sprzeczać, aż Mario kazał im się zamknąć. Człowiek zaprotestował. Słuchając ich, Trent poczuł, że z jego nóg ucieka resztka siły. - Musicie mi wybaczyć - powiedział. - Jestem nieco zmęczony... Ciemność była absolutna, a w niej wiele bólu. Trent leżał na łóżku, brzuchem do dołu. Ręce miał nadal związane, i do tego spętano mu też nogi. Niczego nie pamiętał, ale to Kolumbijczycy musieli go wnieść do domu. Nie słyszał otwierania drzwi ani niczyjego oddechu, ale wiedział, że ktoś jest w pokoju. W takich sprawach się nie mylił. Trzasnęła sprężyna otwierająca ostrze noża. Był to solidny nóż, prawdopodobnie komandoski. Ostrze odnalazło i przecięło sznur na nogach Trenta. W chwilę później miał wolne ręce. Drzwi otworzyły się i zamknęły bezgłośnie. Był sam. Otwierał i zamykał dłonie, z drżeniem oczekując na mękę, która wraz z przywróconym krążeniem krwi powróci do jego zerwanych paznokci. Ból pojawił się. Trent usiadł na łóżku i wsadził dłonie pod pachy, kiwając się w miejscu. Zagryzł wargi, by nie krzyczeć. Po policzkach pociekły mu łzy. Wreszcie ból stał się znośniejszy. Pomacał wezgłowie łóżka i trafił na ścianę za nim. Idąc wzdłuż niej na lewo, natrafił na okno z okiennicami zamkniętymi na płaską żelazną sztabę. Odsunął ją trochę i otworzył okiennicę do wnętrza pokoju. Błyszczały gwiazdy, pierwsza jasność przedświtu zmiękczała cienie. Na zewnątrz była wolność... albo śmierć. Tak jak na Fajnego Starego Chłopa, pilota, czekała śmierć na wyspie Canaka. Trent wdrapał się na parapet. Wahał się krócej niż sekundę, nim opadł na ziemię. Nie czekała na niego żadna ołowiana rura, by zmiażdżyć mu mózg. Chciał pobiec, ale prawa noga nie była w stanie unieść ciężaru jego ciała, a żebra zachowywały się tak, jakby chciały zemleć mu płuca na krwawy budyń. Próbował myśleć. Ten, kto przeciął mu więzy, zrobił tak dlatego, że uwierzył w jego relację o spisku. A kimkolwiek był, działał z własnej inicjatywy, inaczej bowiem nie byłoby potrzeby utrzymywania wszystkiego w tajemnicy. Gdy inni odkryją, że Trent zniknął, zaczną go szukać. Będą się spodziewać, że spróbuje uciekać w dół doliny. Ale mogli też wyliczyć sobie, że on właśnie będzie oczekiwał, iż tak pomyślą. A jak to rozegra Caspar? Dotarł do małego gaju cytrusowego. Chwytając się drzew zaczął podciągać się ku górnemu skrajowi doliny. Deszcz zmiękczył glebę i dzięki temu jego buty znajdowały oparcie. Dotarł do płotu z bramą. Zbocze stawało się bardziej strome, pokryte głazami, krzaczkami, a jeszcze wyżej wtórnym lasem. Usłyszawszy jakiś ruch z lewej strony zamarł w oczekiwaniu. Cykada zająknęła się krótko, a potem wybuchnęła głośną pieśnią. Odpowiedziała jej druga, trzecia, a potem czwarta, coraz szerzej rozlewającym się dźwiękiem, obwieszczającym koniec burzy. Po zboczu pagórka nadpłynęła mgła. Okryty jej szarością Trent, kulejąc, podążał pod skąpą osłoną, wyczuwając butami obecność połamanych gałęzi i luźnych kamieni. Czaczakale ryczały na siebie, jakby były osłami, a nie ptakami; ich dziwaczne ii-an-aa, ii-an-aa niosło się echem wśród drzew. Chichot papugi aztek mieszał się z popiskiwaniem i świergotem muchołówek, wróbli i kiskadi; a dalej na prawo dzięcioł kuł pień martwego drzewa. Leciutki powiew porwał mgłę na chmurki, przez chwilę przylepione do zbocza, nim zaczęły się rozpływać w miękkim, szarym świetle świtu. Za Trentem i poniżej niego słychać było ludzkie wołania. Odkryto jego ucieczkę - dowiedział się o tym, wycelowawszy lornetę na werandę Cypla Angielskiego Pułkownika. Był tam Mario, machaniem rąk kierując ludzi na oba zbocza u czoła doliny. Ludzie słuchali niechętnie, posuwali się leniwie, z opuszczonymi ramionami. Trent pewien był, że przez ostatnią część nocy wykłócali się między sobą, a jego opowieść poderwała ich determinację. Mgła przetarła się. Obejrzał przez lornetę całą dolinę, zapamiętując wszystkie szczegóły terenu: najpierw dom otoczony cytrusowym gajem, następnie szeroki dolny dziedziniec ze stodołami i garażem na traktor, od którego wiodły w dół zygzakowate ślady kół między wąskimi wygonami, zasianymi prosem, gdzie pasło się stadko bydła zebu. Wygon poniżej Trenta osłonięty był przed morskimi wiatrami stromym występem skalnym zbocza. Droga ostro okrążała ów występ, a następnie zakręcała w lewo, wokół plantacji bananów. Ciągnąca się na długość osiemdziesięciu jardów wzdłuż drogi plantacja została zbita wiatrem w groteskowy kłąb poszarpanych liści i potrzaskanych pni. Za nią leżał dalszy wygon. Za występem zaś długie, o kształcie żagla pole kukurydzy, leżącej teraz na ziemi, ciągnęło się na prawo od drogi na przestrzeni pięćdziesięciu akrów, może nawet większej. Następnie stał rząd drzew, a za nim po obu stronach jeszcze więcej kukurydzy, aż po otwarte pola farmy, sięgające do odległej szosy. Nim zbliżająca się doliną ciężarówka znajdzie się w zasięgu skutecznego ognia z domu i tarasu, będzie zasłonięta najpierw przez plantację, następnie przez występ. Na miejscu Maria, Trent ustawiłby strzelca wyborowego wysoko na występie, po jego otwartej na dolinę stronie, by trzymać pod ostrzałem martwe pole. Dwaj ludzie wysłani przez Maria na zbocza niewiele posunęli się naprzód. Trentowi nie przeszkadzali. Przeciskając się między krzewami i drzewami, szukał pozycji, z której byłoby widać dół zbocza i martwe pole. Dotarłszy do szczytu występu stwierdził, że skała zakręca. Jedyne miejsce, zapewniające wgląd na całą długość zbocza, znajdowało się na otwartej przestrzeni, u szczytu występu. Pełzając na brzuchu, przedostał się na otwarty szczyt, skąd miał widok zarówno na tyły domu, jak wzdłuż zbocza. Ukryty w cieniu skały uważnie przestudiował całe zbocze przez lornetę. Nie było posterunku, a więc Mario był albo niedbały, albo głupi. O dwadzieścia jardów na lewo od Trenta koliber znalazł ukwiecony krzew. Ptak miał ledwie trzy cale długości i był smukły jak pocisk. Piórka na grzbiecie miał szmaragdowozielone, czubek opalizująco błękitny. Błyskawicznie przeskakiwał od kwiatu do kwiatu, zawisając w powietrzu, gdy zagłębiał długi dziobek w nektarze. Louis, pomyślał Trent... Louis, psychopata z niewyczerpanymi zapasami czystych chusteczek do nosa. Upłynęło dziesięć minut, nim dostrzegł w oddali jakiś ruch. Jeszcze pięć minut i już mógł odróżnić kształty wielkiego amerykańskiego kombi z napędem na cztery koła, kilka land roverów i siedem wojskowych ciężarówek. Kolumna wolno zbliżyła się w górę doliny z kombi na czele, a potem znikła zasłonięta plantacją bananów. Jeszcze pięć minut i kombi znów się pojawiło, przepychając się drogą jak tłusty, błyszczący żuk gnojowy. Przy kierownicy siedział Caspar. Przez lornetę Trent widział cygaro, sterczące spomiędzy jego czerwonych warg. Na głowie miał jedną z owych czapeczek, które noszą Amerykanie, by pochwalić się, na jaki kurort mogą sobie pozwolić. Ta była podzielona na cztery, czerwone i niebieskie, części. Obok niego siedziała Mariana. Trent wysunął się z cienia rzucanego przez skałę i ruszył w dół tak, by być zakrytym przed obserwacją z domu. Za minutę dach kombi zasłoni go przed Casparem; więc pośpiesznie wstał, wymachując frenetycznie rękami jak pomocnik bukmachera na torze wyścigowym. Ale ten odrobinę wyższy punkt obserwacyjny ukazał mu lufę karabinu, sterczącą spod czegoś, co teraz rozpoznał jako nawis, o trzydzieści stóp poniżej. Zostało mu co najwyżej sześćdziesiąt sekund. Do tego był zmęczony, rozpaczliwie zmęczony. I głupi. Własna głupota zabolała go najbardziej. Zrobił krok w prawo, by znaleźć się dokładnie nad nawisem. Pod jego prawym butem przesunął się kamień i noga ugięła się. Próbował się ratować. Na pół ślepy od bólu zdartych paznokci, zsunął się bezradnie po krawędzi występu. Naprzeciw niego stał Miguelito. Musiał to być Miguelito. Trent uderzył go barkiem, wyrzucając człowieczka z małego zagłębienia, w którym się ukrywał. Karabin wypadł z jego rąk. Trent widział, jak przełamuje się, uderzywszy o kamień daleko w dole. Trzymali się nawzajem w ramionach, ślizgając się, zsuwając, padając. Zobaczył lub poczuł pistolet w dłoni Miguelita i już sam trzymał jego kolbę w dłoni, ściskając tak mocno, jakby w całym wszechświecie to jedno mogło go uratować. Między nimi znalazł się krzak. Człowieczek chwycił się gałęzi, a Trent zsunął na dół. Ocaliła go deszczówka w rowie. Wpadł do niego całą swą długością, rozpryskując fontannę wody. Z największym trudem wstał na nogi, zachwiał się, prawie upadł, chwycił za maskę stojącego w miejscu samochodu i odzyskał równowagę. W oczach Mariany ujrzał przerażenie. Caspar przesunął się na siedzeniu, otwierając drzwi po jej stronie. Jedną ręką wciągnął ją sobie na kolana, a potem, nie wypuszczając dziewczyny, wypadł na jezdnię. Pistolet przyłożył do jej głowy, a lewą ręką zaciskał gardło. Patrząc Marianie w oczy, Trent odczuł jej ból jak wręcz fizyczne uderzenie. Ból, że go zawiodła, choćby i przez pomyłkę. Trent wiedział, że może wygrać. Szczupaka, pistolet do góry, pierwszy strzał w pierś Caspara, drugi w głowę. Mariana umrze, ale i tak umrze bez względu na to, co zrobi Trent. Casparowi nie była już do niczego potrzebna i wiedziała zbyt wiele... - Rzuć broń! - rozkazał Caspar, prawie nie poruszywszy cygarem. Błysnęło słońce w jednej jedynej łzie, spływającej z dolnej powieki Mariany. Ciemnobrązowe oczy wypełnił wyraz lęku o niego. Miłość, pomyślał Trent. Zawsze wiedział, że w jego zawodzie nie ma na nią miejsca. Będzie musiał skoczyć na prawo, gdzie linię strzału Caspara zasłoni głowa Mariany. Uczucie fizycznej pustki przejęło go tak głęboko, że niemal dusząco. Teraz! - kazał sobie Trent. Uśmiechnął się do Mariany i wypuścił pistolet Miguelita. Lufa zderzyła się z kamykiem i ten dźwięk rozległ się w ciszy jak huk. Uśmiech Caspara wyrażał zarówno złośliwość, jak świadomość zwycięstwa. - Jesteś głupim jak świnia Irlandczykiem, Mahoney - powiedział. - Powinieneś był zostać na moczarach. Szalony kokainista zachichotał z rozkoszy. - Hej, siefie, poźwoliś Miguelito ziabić siukinsina? Rzuciwszy spojrzenie Kolumbijczykowi, stojącemu wyżej nich na zboczu, Caspar wyszczerzył zęby. - Oczywiście, zrób sobie tę przyjemność. Twarz, pomyślał Trent. Nie mógł plunąć Casparowi w oczy. Amerykanin stał pod wiatr, a między nimi była Mariana. Nie mógł też wytrzymać bólu i strachu o niego, wypełniającego oczy Mariany. Wobec tego tylko uśmiechnął się, gdy Miguelito zsunął się ze zbocza, by zabrać pistolet, upuszczony przez Trenta na jezdnię. Pomyślał, że to głupi uśmiech; ale nie miał nic więcej do ofiarowania Marianie, by wiedziała, że nie bał się i ona też nie powinna. To już nie potrwa długo. Minuta, może dwie, i koniec. Ale trzeba to właściwie rozegrać. Pomimo wyczerpania nie przestawał się uśmiechać Casparowi w twarz, gdy Miguelito podnosił pistolet. - Jesteś bystry, Caspar - powiedział - ale jesteś szumowiną. - Ano, a ty straciłeś odwagę wtedy w Irlandii - zadrwił Amerykanin, nie wypuszczając z ust cygara. I w ten sposób ostatni kawałek łamigłówki trafił na swoje miejsce. Trent z całej siły starał się opanować wściekłość. Miguelito był za jego plecami. - Hej, mali peśku - zachichotał - ty stań tlochę na lewo, by ślićna pani nie miała kiwi na majtećkach. Trent posłuchał, robiąc dwa kroki. Uśmiechaj się, rozkazał sobie, uśmiechaj i nie przestawaj uśmiechać. - Źlobić to telaź, siefie? - spytał Miguelito. Jego szalony chichot odbijał się echem od skał. - Zrób, kiedy tylko będziesz miał na to cholerną ochotę - odparł Caspar. - Nic gorszego, niż tępy Ajrysz - dodał i opuścił swój pistolet. - Tak, zabij go. - A ty myślałeś, że zarabiasz sobie na fundusz emerytal ny - powiedział Trent. Było za późno na emeryturę. Caspar miał absolutnie zaskoczoną minę. Otworzył usta i wypadło z nich cygaro. Bo Miguelito strzelił, a w czole Caspara pojawiła się dziura, dokładnie pośrodku. Zakręcił się w miejscu jak uczeń we wstępnej klasie dla weekendowych tancerzy baletowych. Trent skoczył na Marianę, chwycił ją i cisnął do rowu. Poleciał za nią, przykrywając własnym ciałem. Miguelito wylądował o parę kroków dalej, twarzą w ich stronę. Zgarnął pistolet Caspara. Cisnął go Trentowi. Leżeli dalej, Miguelito trzymając na muszce drogę od strony domu, Trent podejście przez dolinę. Z oczu Kolumbijczyka znikło narkotykowe szaleństwo. Na jego miejsce pojawiło się chłodne spojrzenie zawodowca, które Trent pamiętał z własnego okresu szkolenia. I to wyszkolenie sprawiło, że Miguelito automatycznie zajął w rowie taką pozycję, by z Trentem mogli się wzajemnie osłaniać ogniem. Miguelito uwolnił go z więzów w domu. Nieprzypadkowo i nie przez niedbalstwo pozwolił Trentowi uciec z brzegu rzeki po zakończeniu przemytu broni. Było to równie przemyślane, jak początkowe starcie z Trentem na pokładzie Złotej Dziewczyny. Trent zsunął się z Mariany i pełznąc na łokciach cofnął się w dół rowu. - Trzymaj się przy ziemi - polecił, gdy podniosła głowę, by na niego spojrzeć. W ubłoconej twarzy miała smugi od łez. - Czy dobrze się czujesz? - szepnął. Miguelito parsknął, rozśmieszony absurdalnością pytania Trenta. - Oczywiście ona czuje się dobrze. - Znów w jego oczach błysnęło szaleństwo, jego zaślinione wargi obwisły od narkotyków. - Grińgo, mi w Amelice Łacińskiej - syknął. - Ti leziś na dziewcinie, ti się ź nią zieniś, albo jej blacia polźną cię na małe kawałki. Znakomicie - pomyślał Trent, patrząc jak człowieczek gra swą rolę. Miguelito? Ale miał już pewność, że te wystające kości policzkowe, czarne oczy i czarne włosy są dziedzictwem innej rasy. Popatrzyli sobie w oczy. Miguelito potwierdził odkrycie Trenta nieśmiałym uśmiechem i przepraszającym wzruszeniem ramion. - Kto cię przysłał? - zapytał po rosyjsku tatarskiego agenta KGB. - Własna inicjatywa - odparł Miguelito w tym samym języku. - Zasady się zmieniają, a politykom nie można ufać. My, młodzi, potrzebujemy siebie wzajemnie. Pamiętaj, przyjacielu, jesteś mi winien kolejkę. - Dwie - poprawił go Trent. - Dziękuję, towariszcz. - Cała przyjemność po mojej stronie. Miguelito zmrużył oczy, patrząc pod słońce. Trent dostrzegł ruch w miejscu, gdzie poniżej ich pozycji stała kępa drzew. Wystrzelił w tamtą stronę, raczej by zniechęcić przeciwnika niż w nadziei, że trafi któregoś z contras. Popatrzył na Miguelita. Rosjanin wysunął magazynek z pistoletu. Pokazał Trentowi sześć palców. W pistolecie Caspara Trent miał siedem naboi. To zresztą było bez znaczenia. Jeśli pozostaną w rowie, wypatrzą ich Kolumbijczycy z jednego czy drugiego zbocza. Jeśli z rowu wyjdą, zastrzelą ich contras z plantacji. - Wyciągnijmy stąd dziewczynę - odezwał się Trent po rosyjsku. Miguelito kiwnął głową. - No to do plantacji - zaproponował Trent. - Przy krycie jest gęste, a contras zbyt wielu, by mogli być pewni, kto się tam porusza. Położywszy wolną rękę na udzie Mariany, Trent poczuł, jak jej mięśnie nagle się kurczą. - Posłuchaj, przestrzelę bak tego kombi. Gdy wybuch nie, właź w kukurydzę. Leż płasko na brzuchu - ostrzegł. - Gdy dotrzesz do środka pola, wpełznij pod rośliny i nie ruszaj się, póki nie zawołamy. Nie czekając na jej odpowiedź, wsadził dwa pociski nisko przy tylnym błotniku wozu. Miguelito oderwał rękaw swej koszuli, porwał bawełnę na paski i owinął nimi kamień. - Gotowe - powiedział Trent do Mariany, gdy Ros janin zbliżył zapalniczkę do materiału. Zamachnął się, i wszyscy troje przypadli płasko w rowie. Przez chwilę Trent obawiał się, że Miguelito mógł spudłować. Ale zaraz potem ryk płomiennego wybuchu benzyny przetoczył się nad ich głowami. - Start - warknął Trent i natychmiast potoczył się do rowu po przeciwnej stronie jezdni. Padł tam wyczerpany bólem żeber i dłoni, ale Rosjanin już był w ruchu, a duma zmusiła Trenta do pójścia za nim. Dwieście jardów wężo wego pełzania, chwytów i pchnięć ciałem, na łokciach i czubkach palców u nóg. Ostre kamienie cięły mu kurtkę i nim dotarł do połowy trasy, już spływał krwią. Ale miał na sobie kurtkę polową, a Rosjanin tylko bawełnianą koszulę bez jednego rękawa. Miguelito wyprzedzał go o trzydzieści jardów i był tylko o dwadzieścia od drzew. Już czas. - Oyel - wrzasnął Trent po hiszpańsku. - Tu Anglik. Chcę się wam poddać. Gringo nie żyje. - Rzucił swój pistolet tak wysoko, by contras widzieli, jak spada na środek drogi. - Słuchajcie mnie! - krzyczał. - Słuchajcie, chcę się poddać. Możecie mnie użyć jako zakładnika w targach z władzami. - Miguelito o dziesięć jardów od drzew. Teraz, pomyślał Trent. Zrób to, rozkazał sobie. Leżąc w rowie, uniósł ręce wysoko nad głową, czekając na serię pocisków, które odstrzelą mu dłonie. Nie potknij się, ostrzegł sam siebie, żadnych nagłych ruchów. Wstał z rękami w górze i wyszedł z rowu na sam środek drogi. - Podejdź do nas! - zawołał ktoś. Gomez, pomyślał Trent, wykonując polecenie. Nie patrzył na drzewa, gdzie czekali contras, ani na rów. Contras będą patrzyli na niego, wszyscy co do jednego. Zaczął liczyć kroki; powolne, krótkie, ociężałe kroki wyczerpanego człowieka. Opuścił ręce na wysokość szyi, zbyt zmęczony, by trzymać je wysoko. Nie było najmniejszej nadziei, by obaj mogli się ocalić. Trent wiedział, że Miguelito to rozumie. Rosjanin musi dotrzeć poza plantację. Istniała nawet mała szansa, że uda mu się ukraść ciężarówkę albo land rovera. Za każdym krokiem Trent wyobrażał sobie, ile cali zyskał przez ten czas Miguelito. Wiedział też, że Mariana przysłuchuje się i wyobraził ją sobie leżącą wśród kukurydzy. Musiała ze strachu poczuć pustkę w brzuchu; Trent prawie czuł palący smak gorzkiej żółci, zalewającej jej gardło. - Biegiem! - wrzasnął Gomez. A więc Kolumbijczycy już ich obeszli po zboczu. Trent spróbował pobiec, ale załamała się pod nim prawa noga. Seria z kałasznikowa przeszyła bananowce; pociski cięły liście na strzępy i wyrywały kawałki miękkich pni. Przynajmniej jeden z Kolumbijczyków uwierzył w jego opowiadanie. Contras odpowiedzieli takim ogniem, jakby mieli dość amunicji na wydanie małej wojny. Drugi Kolumbijczyk dał serię ze szczytu występu. Pociski wybijały krzemień z powierzchni drogi. Trent stoczył się przez jezdnię do rowu po stronie plantacji. - Pełznij - popędzał Gomez głosem łamiącym się z niepokoju. Z wdzięczności za uratowanie przez Trenta życia? Czy też uważając go za swe ubezpieczenie? Trent określił pozycję Gomeza: dwadzieścia jardów drogą wzdłuż skraju plantacji. Jeśli wyminie drzewa, będzie bezpieczny przed Kolumbijczykami na przeciwległym zboczu. Ale w chwili, gdy opuści rów, wystawi się na strzały człowieka czy ludzi na szczycie występu. Przepełznął jeszcze dziesięć jardów i zawołał do Gomeza, aby osłonił go ogniem. Gdy bandyta zaczął strzelać, Trent wytoczył się z rowu. Tocząc się dalej usłyszał, że Gomez klnie straszliwie, a przez stukot automatów przebijają się dwa głośniejsze wystrzały pistoletowe. Leżąc płasko na brzuchu, Trent wślizgnął się pod osłonę plątaniny drzew. I wtedy zobaczył Louisa. Nikaraguańczyk trzymał rewolwer kalibru 45. Szczupły morderca kołysał się jak wąż, wyglądając przez drzewa w poszukiwaniu celu. Jeszcze cztery naboje w rewolwerze... Dostrzegł Trenta i uśmiechnął się. Trent z wysiłkiem usiadł, trzymając ręce na karku i wzrokiem błagając zmiłowania. Louis z przyjemnością wysiąkał nos w czystą chusteczkę. Uniosły się różowe powieki i ukazały zimne oczy. Uśmiechnął się szerzej, wystawiając koniec języka między cienkimi wargami. Powoli uniósł rewolwer, by przedłużyć sobie przyjemność zabijania. Ryknął diesel ciężarówki. Latynos utracił koncentrację na ułamek sekundy. A potem wystrzelił. Dwukrotnie. Pierwszy pocisk padł o parę cali za blisko i tylko na buty tropikalne Trenta trysnęła maleńka fontanna błota. Drugi trafił w mokrą ziemię między stopami Louisa i rewolwer wypadł mu z dłoni. Ugięły się pod nim kolana i upadł bokiem na drzewo, z rękami wyciągniętymi bezwładnie, jakby jedną chciał objąć pień, a drugą wyszarpnąć małą, płaską rączkę noża do rzucania, wystającą mu z gardła. Osunął się bezwładnie, zachwiał i padł na twarz. Silnik ciężarówki zawył, gdy kierowca zaszarżował na drzewa. Kolumbijczycy i contras wściekle strzelali. Trent odzyskał swój nóż, a potem odnalazł Gomeza. Bandyta leżał na boku z krwawą pianą na wargach. Louis strzelił mu w plecy. Gomez wcisnął Trentowi w dłoń kawałek papieru. Oczy umierającego patrzyły błagalnie. Patykiem umoczonym we własnej krwi Gomez nakreślił cyfry nad pięcioma połączonymi krzyżykami z literą Z w środku. - Union Banque, Zurych? Gomez próbował coś powiedzieć, ale jego słowa utonęły we krwi. Miał krwotok płucny. Dusząc się walczył, by przemówiły jego oczy w rozpaczliwym błaganiu nie o siebie, lecz o swą rodzinę. Trzech synów, trzy córki. - Dopilnuję, by się nimi zaopiekowano - obiecał Trent. - Ale potrzebuję moich ośmiu tysięcy dolarów. - Portfel z tylnej kieszeni bandyty przełożył do własnej. Na lewo od niego ciężarówka zmiażdżyła drzewo bananowe, zakręciła na skraju plantacji i znów zaszarżowała. Trent zaryzykował wstanie z miejsca i Miguelito go zobaczył. I jeszcze dał się słyszeć inny dźwięk: wycie silników odrzutowych i mielenie wirników helikopterów. Trent chwycił drzwiczki ciężarówki i wciągnął się na przednie siedzenie. - Zwariowany idiota! - wrzasnął na Miguelita, nacis kającego gaz do dechy. Mały Tatar zachichotał. - Hej, mali peśku, wsiśtko na twe uślugi. Twoi ludzie? - Prawdopodobnie. - Zmywajmy się stąd, nim nam odstrzelą dupy. Rosyjski agent na pełnych obrotach i pierwszym biegu przebijał się przez bananowce, które padały jak kręgle. O mniej niż dziesięć jardów przed nimi z zieleni powstało dwóch contras. Trzymali gotowe do strzału kałasznikowy. Rosjanin włączył klakson i z całej siły skręcił kierownicę. Tył ciężarówki zatoczył łuk i Trent ujrzał, jak contras uskakują przed mielącymi ziemię kołami. Samochód wypadł spomiędzy drzew przez drogę na pole kukurydziane. Trent machał przez okno żółtym kwadratem jedwabiu, otrzymanym od Amerykanina w Cancun. Helikopter zawisł nad ich głowami, przyciskając powiewem wirników kukurydzę do ziemi. Dalsze cztery wyganiały contras z plantacji, a jeszcze dwa zniżały się nad występem skalnym w kierunku Cypla Angielskiego Pułkownika. Trent wyskoczył na ziemię, trzymając żółtą chustę nad głową. Powiewając nią poczuł się jak głupiec. Miguelito zachichotał. - Człowieku, a ja właśnie zacząłem się troszkę bawić. - Durny wariat - powiedział Trent. - Dziękuję. - Przyjemność po mojej stronie. Przyślę ci pocztówkę. Trent w blasku słońca siedział na stopniu ciężarówki. Z powodu którego sam dobrze nie rozumiał, rozpostarł żółtą chustę na kolanach, położywszy na niej ręce. Obok stała Mariana. Byli blisko siebie, ale nie dotykali się ani nie patrzyli na siebie, Załoga helikoptera stanęła trochę dalej, rozmawiając po cichu między sobą i umyślnie nie patrząc w ich stronę. Przypominali Trentowi lekarzy na obchodzie szpitalnym, zbitych w grupkę i deliberujących nad stanem pacjenta w agonii. Ciekaw był, czy zaczyna unosić się nad nim zapach śmierci. Znał majora Sił Specjalnych, z którym tak się działo. Nie śmierci, poprawił się, ale zabijania. Zapach zabójcy. Nigdy nie rozumiał, czemu piloci myśliwców tak uparcie malują na swych samolotach ofiary zestrzeleń. Być może odległość i szybkość, z jaką rozgrywały się walki powietrzne, powodowała, że zabijanie odczuwało się mniej bezpośrednio i osobiście, bardziej abstrakcyjnie. Mniej krwawo... Właśnie to, pomyślał Trent, patrząc na swe zlepione krwią dłonie. Jego własną krwią, krwią Louisa, krwią Gomeza. I to jeszcze się nie skończyło. Jeszcze nie... Nic dziwnego, że nie ośmielał się dotknąć Mariany. - Przepraszam - powiedziała. - Tam był wóz poli cyjny. Zaproponowali, że mnie podrzucą, a ja powiedzia łam, że chcę się dostać do Brytyjskiej Wysokiej Komisji. - Zabrali cię do Caspara? Mariana skinęła głową. - To już nie ma znaczenia. Wysoki żołnierz, starszy niż załoga helikoptera, podszedł drogą do ciężarówki i kiwnął im głową. Tamci nie zasalutowali ani nie stanęli całkiem na baczność, ale przyjęli bardziej wyprostowaną postawę. Brak odznak stopnia powiedział Trentowi, że człowiek był z SAS. Żołnierz nie przedstawił mu się, ale tylko przyjacielsko kiwnął głową. - Trent? Byliśmy w stanie gotowości w Belize. Przykro mi, że jesteśmy spóźnieni. Zatrzymała nas pogoda. - W porządku. Kto was zawiadomił? - Prezydent za pośrednictwem Wysokiego Komisarza. Stary ma charakter - powiedział żołnierz z podziwem. - Bliski siedemdziesiątki, a przedostał się przez rzekę i potem dwadzieścia mil górami w ogonie huraganu do amerykańskiego obozu jeździeckiego. Użył radia. Trent usłyszał, że Mariana pociąga nosem. Z całej męki ostatnich dni ten ból, pomyślał, jest najgorszy... Ból, że siedzi spokojnie w słońcu, niezdolny ująć jej dłoni. Wyciągnęła mu żółtą chustkę spod ręki i wytarła nos. - Kim był twój kumpel? - spytał żołnierz, kiwnąwszy głową w stronę akrów zgniecionego i skotłowanego pola kukurydzy. - Jaki kumpel? - odpowiedział pytaniem Trent. Żołnierz wyszczerzył zęby. - Ten nie istniejący, na polu kukurydzy. - Nie istnieje nawet w twoim raporcie - odrzekł Trent. - Twoja sprawa. - Żołnierz obejrzał Trenta jak weterynarz badający konia, który miał upadek na wyścigach Becher's Brook. - Lepiej weźmiemy cię do szpitala. Cywilnego czy wojskowego? - Wojskowego - odrzekł Trent. - Merida, w Mek syku. Będziesz musiał mieć zezwolenie na przelot. - Trent podał mu częstotliwość i podniósł wzrok na Marianę. Pomyślał, że musi to załatwić szybko, szybko i czysto. Ale nie potrafił znaleźć słów. Dotknęła lekko dłonią jego przedramienia. - W porządku, Trent. Wiem. Jest ci przykro... - Tak - powiedział. - To znaczy... Pocałowała go w policzek, prawie przelotnie. - Rób swoje. - Masz rację - odpowiedział i próbował stanąć, ale prawa noga nie chciała go unieść. Żołnierz gestem przywołał dwóch ludzi z załogi helikoptera, którzy ujęli go pod pachy. Jeden z nich był młody, może przed dwudziestką. - Przepraszam za tę krew - powiedział Trent. - Wszystko w porządku, sir. Wykonuje się zadanie... Idąc głównym korytarzem szpitala wojskowego w Meridzie, pułkownik Smith był w okropnym humorze. Stukot jego skórzanych obcasów na wykładanej płytkami podłodze był tak ostry, że poprzedzający go młody ordynans śpieszył przed siebie, jakby gonił go rottweiler. Pułkownik nienawidził szpitali. Nienawidził ich zapachu środków dezynfekcyjnych i wczorajszej gotowanej ryby. Nienawidził sposobu, w jaki wszyscy tu przemawiali: z przyciszoną powagą papistowskiego kapłana, słuchającego spowiedzi. Nienawidził wdzięczących się pielęgniarek, które uważały się za coś lepszego, ponieważ wiedziały, jak się podciera tyłek mężczyzny albo goli go z przodu. I nienawidził zniewieściałych ruchów męskiego personelu szpitalnego; młody ordynans był typowym przedstawicielem tego gatunku, mając gładkie policzki, wymagające golenia ledwie raz w tygodniu. Ale najbardziej pułkownik nienawidził lekarzy. Każda choroba była albo złośliwą symulacją, albo dowodem słabej woli; zwykle jednym i drugim. Szpitale popierały działania symulantów, a lekarze byli ich sprzymierzeńcami, do tego obrzydliwie bogacąc się takim postępowaniem. A jeszcze trzeba dodać, że każdy z nich, aż do ostatniego, to cholerny kłamca, udający posiadanie wiedzy, której nie ma, i tajemnic, do których nie ma prawa. Ordynans otworzył przed pułkownikiem drzwi i wycofał się skulony, kłaniając się w pas. Pułkownik groźnie na niego popatrzył i wkroczył do gabinetu głównego chirurga. Był to mężczyzna gigantycznej postury, około trzydziestopięcioletni, odziany w czysty, biały kitel z piórem i latarką z nierdzewnej stali w kieszeni na piersiach. Jakby był weterynarzem od pudli i kotów, pomyślał pułkownik. Chirurg miał czarne włosy wypomadowane i zaczesane do tyłu. Jego zegarek był jednym z owych wulgarnych wyrobów na ciężkiej bransolecie z dwóch odcieni złota. Nosił kwadratowe okulary bez oprawki. Siedział na obrotowym fotelu z wysokim oparciem, obitym imitacją czarnej skóry, za wielkim biurkiem z fałszywego czarnego drewna z marmurowym blatem - wszystko, by robić wrażenie na głupcach, którzy zaufali jego nożom. Dwa krzesła przed biurkiem były z tego samego fałszywego czarnego drewna. Były małe, bez poręczy, z pionowym oparciem i z rozmysłem niewygodne, by podkreślać przepaść społeczną między pacjentem i lekarzem. Z prawej strony pokoju jedyne okno wychodziło na kawałek trawnika, ocieniony drzewem uroczynu. Przez całą szerokość ściany za fotelem ciągnął się ekran do podświetlania zdjęć rentgenowskich. Był zgaszony. Na innych ścianach wisiały obrazy, oprawione w chromowane listwy na matowoczarnym tle, takim samym jak kolor biurka i krzeseł. Przedstawiały zachodzące na siebie plamy nieokreślonych kolorów. Tak zwana sztuka nowoczesna była jeszcze jednym przedmiotem nienawiści pułkownika. Dywan w plamki przypominał mu odchody myszy. - Smith, pułkownik. Pan jesteś Gonzales - wyszczekał pułkownik. - Major Gonzales - powiedział chirurg bardziej z przyzwyczajenia, niż po to, by poprawić Anglika. Uniósł się lekko z fotela, z ogromną ręką wyciągniętą nad biurkiem. - Miło mi pana poznać, pułkowniku Smith. Pułkownik zignorował podawaną dłoń, więc chirurg zmienił gest w zaproszenie do skorzystania z jednego z niewygodnych krzeseł. - Zechce pan usiąść? Mówił głębokim basem, a akcent miał kalifornijski, co jeszcze bardziej poirytowało pułkownika. Czemu, do licha, cudzoziemcy przejmują akcent i słownictwo narodu imigrantów? - Wolę stać - powiedział pułkownik. - Siedziałem w cholernym samolocie przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. - Może filiżankę herbaty? - Herbaty! - Meksykański lekarz musiał być obłąka ny! - Wielki Boże, człowieku, jest dopiero druga po południu. Chcę wiedzieć, co brakuje Anglikowi, którego tu macie. Chirurg rozłożył opalone, potężnie umięśnione ręce. - Sądziłem, że wyjaśniłem przez telefon... - Nie życzę sobie medycznego bełkotu. Żądam prawdy, jasno wyłożonej w prostym języku. Ten człowiek pracuje dla mnie. Jego ojciec był starym przyjacielem. Ja go wychowałem. Chirurg westchnął i by odzyskać autorytet usadowił się w swym dyrektorskim fotelu. Fotel jęknął pod jego ciężarem. - Pacjent cierpi na złamanie czterech żeber po prawej stronie ciała - wyjaśnił skrupulatnie, oparłszy łokcie na biurku i złożywszy pionowo palce. - Chociaż to niedogodne, nie powinno być niebezpieczne dla pacjenta o jego budowie i sprawności fizycznej, pułkowniku. Niestety wydaje się, że przez pewien czas, po pierwszym wypadku, pacjent kontynuował nadmierną aktywność. Bez wątpienia nastąpiły dalsze wypadki. Pułkownik mruknął z irytacją: - Człowieku, mówże dalej. Chirurg obrócił się z fotelem w stronę ekranu, a mebel odpowiedział głosem protestu. Zawiesił na ekranie trzy zdjęcia rentgenowskie klatki piersiowej i białą pałeczką dyrygencką wskazał połamane żebra. - Proszę zauważyć, pułkowniku, że pod wpływem pierwszego uderzenia żebra przebiły prawe płuco. Pałeczka chirurga zatrzymała się teraz na szeregu ciemniejszych miejsc w prawym płucu. - Widzi pan tutaj, pułkowniku, rozległe uszkodzenia, jakich doznało płuco podczas kolejnych upadków oraz gdy pacjent, jak na to wskazują dowody, poddawał się nieustan nie gwałtownym wysiłkom. Czubkiem pałeczki chirurg nakreślił kółka wokół czarnej masy, która na każdym ze zdjęć wypełniała prawą stronę klatki piersiowej. - Ciężki krwotok, pułkowniku. - Zgasił ekran i przekręcił fotel przodem do pułkownika Smitha. - Przetaczamy mu świeżą krew, pułkowniku. Brwi pułkownika uniosły się jak skrzydła jastrzębia. - Chcesz mi pan powiedzieć, że krwotok nadal trwa? - Wolałbym powiedzieć, że nie byliśmy zdolni po wstrzymać krwotoku - odparł chirurg lodowatym tonem. - Co za różnica? - odwarknął pułkownik. - Pierwsze implikuje nieudolność, pułkowniku. Drugie, że pomimo umiejętności i najlepszego wyposażenia nie odnieśliśmy sukcesu. Główną trudność sprawia nam serce. Pacjent doznał szoku w połączeniu z intensywnym wysiłkiem. Bicie serca jest słabe. W obecnej chwili pacjent nie jest w stanie wytrzymać następnej operacji. - Co robicie? - Czekamy, pułkowniku. - Czy on może mówić? - Nie w tej chwili, pułkowniku. Cztery słowa, gdy wystarczyłoby zwykłe "nie". - Być może mógłbym posiedzieć przy nim chwilę. Lubię chłopca - dodał pułkownik i natychmiast zirytował się na siebie za to, że wypadł z roli. - Ma pan jego rzeczy? Chirurg wręczył mu zwitek banknotów dolarowych. W oczach laika Trent wyglądał jak trójwymiarowa mapa systemu komunikacji podziemnej w Londynie, z dorzuconym dla dobrej wagi układem sterowania. Pułkownik śledził wzrokiem słabo pulsujący wykres pracy serca na ekranie. To znał. Widział w telewizji. I rozpoznał torebki z plazmą krwi. Pomimo brody całkiem niezła twarz, pomyślał pułkownik, patrząc z góry na Trenta. Ale zbyt wiele w nim z matki. Piękna kobieta i wspaniała amazonka. Ale straszliwie rozrzutna. On by miał dla niej pieniądze. Uznawszy, że doszli do porozumienia, kupił dla niej klacz, by mogła brać udział w polowaniach z gończymi. Było to na rok przedtem, jak otrzymał awans na kapitana, co zgodnie z pułkową tradycją pozwalało mu zawrzeć związek małżeński. Opłacił jej krawcową, a nawet kupił jej szaroniebieski samochód MG. Po czym poprosił ją, by wyszła za niego za mąż, a ona odmówiła. Powiedziała, że go lubi, ale... Wszyscy się dowiedzieli. Był pośmiewiskiem pułku. Przeniósł się do ministerstwa. W rok później wyszła za jego najlepszego przyjaciela. Wspaniały człowiek, Mahoney. Cudownie lojalny, serdeczny i wesoły towarzysz. Ale kawał gałgana, żadnej odpowiedzialności w sprawach pieniężnych, i poza pensją ani grosza przy duszy. Pułkownik ostrzegł Mahoneya, że z tego małżeństwa nic dobrego nie wyniknie. Tylko śmiał się i nalegał, by Smith został jego drużbą. Po sześciu miesiącach pułkownik musiał złożyć za niego kaucję, by go wyciągnąć z kłopotów z kasą szwadronu. Ile lat miał chłopiec, gdy zgodził się nim zaopiekować? Dwanaście? Ta cholerna baba zadzwoniła do niego z Bahajnu, zawiadamiając o samobójstwie Mahoneya, żądając pomocy, i to nie po raz pierwszy od czasu skandalu z rachunkami. Sama w to wpędziła biednego Mahoneya swoją rozrzutnością, pomyślał i powiedział, żeby sobie szła do diabła. Ale zgodził się wziąć chłopca. Gotów był go pocieszać. Przygotował się na to, przepowiadał sobie stosowne słowa, nawet wypróbowywał obejmowanie chłopca przed lustrem swej sypialni. Wiedział, że to ważne, bo sam nie był dobry w kontaktach fizycznych. Pułkownik pamiętał surowe opanowanie na twarzy chłopca, wchodzącego do holu z jedną tylko, małą walizeczką letniego odzienia. Stanął tam, jakby nic się nie stało, z obojętną miną, odrzucając go swym chłodem. Zadrżał zupełnie jak jego matka, gdy pułkownik spróbował objąć go za ramiona. Oczywiście pułkownik się rozzłościł, co było w tych okolicznościach naturalne. I chociaż próbował, nigdy nie mógł chłopca ścierpieć. Skryty, niewrażliwy, ale dobry do nauki. Być może pułkownik zrobił błąd, nie pozwalając mu iść na uniwersytet, ale chłopak miał zadatki na pierwszorzędnego agenta; pułkownik zaś pragnął odciąć go od towarzystwa, zanim jego twarz stanie się zbyt znana. Pomyślał o czasach, kiedy się nim posługiwał, przekształcając go w znakomitą broń. Ale on zmiękł. Zaczął stawiać znaki zapytania. Pierwszym błędem było danie jego matce obietnicy, że wyśle go do jednej ze szkół, prowadzonych przez tych cholernych mnichów w sutannach. Oraz skierowanie go na robotę do Irlandii, pomyślał z irytacją pułkownik. Cholerni katolicy. Nieustannie zarażający się na nowo sprawami, należącymi do minionych dziejów, o których lepiej zapomnieć. Gadający o głodach ziemniaczanych i rugowaniu Irlandczyków z ziemi, jakby zdarzyły się po drugiej wojnie światowej, a nie przed pierwszą. Domagający się zrozumienia, jakby było cokolwiek do rozumienia prócz tego, że terrorysta to wściekły pies, którego trzeba położyć kulką w łeb. Ale przez pewien czas chłopak był mu użyteczny. Chociaż zawsze nieposłuszny, to oczywiste... Pułkownik przeczesał dłonią krótkie szpakowate włosy. Był zmęczony. Zbyt wiele podróży. Tam i z powrotem do Brukseli, jakby samolot był autobusem, a teraz znowu tutaj. I nadal pozostało mu coś do zrobienia, nim znajdzie się w swym łóżku hotelowym... Pomimo różnicy czasów pułkownik spał dobrze. Śniadanie zjadł w łóżku: kawa oraz tosty z masłem i meksykańskim miodem z Juka tanu, który okazał się zaskakująco smaczny. Po kąpieli ogolił się, jak zawsze w skupieniu, używając ostrza Wilkinson Sword, świeżo z opakowania, założonego do maszynki z masywnego srebra otrzymanej od ojca w roku, w którym wstąpił do szkoły wojskowej w Sandhurst. Był zadowolony, choć nie zaskoczony, gdy stwierdził, że rękę ma pewną jak skała. Starannie ubrał się w kremowy płócienny garnitur, świeżo odprasowany przez hotelowego służącego, który również wypolerował brązowe mokasyny pułkownika do należytej doskonałości. Zawiązał krawat pułkowy, jeden ze swych ulubionych. Nosił go pomimo przeniesienia do ministerstwa ze stopniem wojskowym, nadanym jako niezbędna przykrywka w jego pracy, nie zaś uzyskanym w służbie pułkowej. W recepcji oczekiwała na niego paczka. Teczka nie należała do rzeczy, które nosił dżentelmen, ale dziś była mu potrzebna. Nałożywszy panamę na głowę jak należy, czyli prosto, przywołał taksówkę i polecił kierowcy jechać do szpitala wojskowego. W stanie zdrowia pacjenta nie nastąpiły żadne zmiany. Pułkownik powiedział, że posiedzi z chłopcem przez godzinę. Chirurg oświadczył, że polecił umieścić w pokoju pacjenta wygodniejsze krzesło, i wezwał ordynansa, by odprowadził pułkownika. Pułkownik przyjrzał się chłopcu, ale nie było w nim nic więcej do zobaczenia niż wczoraj. Odesławszy ordynansa, powiesił kapelusz na haku na drzwiach i usiadł. Pomyślał, że rozsądnie będzie poczekać chwilę, by zorientować się, co się dzieje w szpitalu, i przyzwyczaić do odgłosu kroków na korytarzu za drzwiami. Przyglądając się Trentowi znów pomyślał, że z chłopcem dobrze się pracowało. Wszyscy jego ludzie dobrze pracowali. Rzucili komunistów na kolana. A teraz były te komisje, badające metody, jakich używali. Oczywiście Amerykanie. Udawał, że lubi Amerykanów, i wyszkolił chłopca, by robił dla nich brudną robotę. Ale teraz niech go diabli wezmą, jeśli pozwoli im się ściągnąć. Jak oni śmieli wzywać brytyjskiego oficera przed którąś ze swych nędznych komisji? Pohańbiony, wyrzucony poza nawias towarzystwa, nie śmiałby pokazać się w swym klubie. Gdyby to się zdarzyło, równie dobrze mógłby być martwy. Ale to się nie zdarzy. Przygotowany był od początku, zawsze pracując z chłopcem przez Boba Frencha jako pośrednika. A French nazwał się w końcu Don Roberto! Ojciec Frencha nie był niczym więcej, niż pochopnie awansowanym urzędniczyną. A French nieźle sobie na tym zarobił, pomyślał pułkownik, wspomniawszy wielki dom nad plażą w Cancun, służących, ogrodników, mercedesa z kierowcą. Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy musiał robić takie rzeczy, pomyślał, zakładając okulary do czytania ze sprężynowymi zausznikami. Z teczki wyciągnął torebkę plazmy krwi, skażonej antykoagulantem, i podszedł do bożonarodzeniowej choinki ze zwisających rurek, zawieszonej nad łóżkiem. Nie minęło nawet trzydzieści sekund i już znowu siedział na krześle. Torebki zamienił bez kłopotów. Oczywiście przedtem to przećwiczył. Mając jeszcze przed sobą dwadzieścia minut oczekiwania, wyciągnął z teczki Sunday Times. Spod zmrużonych powiek Trent przyglądał się czytającemu pułkownikowi. Myślał początkowo, że go to obejdzie, ale leżąc w łóżku zdążył się przyzwyczaić do tej myśli. Przedtem był zbyt zajęty pozostawaniem przy życiu. Przez trzy dni nie powiedział nic, poza wyszeptanymi instrukcjami dla Pepita, więc odkaszlnął, by oczyścić głos. Pułkownik zerknął nad swą gazetą, a Trent powiedział: - Obawiam się, pułkowniku, że popełnił pan błąd. Jak na człowieka w swym wieku pułkownik poruszał się szybko; ale Trent go ostrzegł: - Proszę nie robić głupstw, mam broń. I został pan nagrany na video. Okno jest zakratowane, a na zewnątrz czeka pół armii meksykańskiej. Usiadł na łóżku i odwinął bandaż z prawej ręki, uwalniając rurki. Nie było przy nich żadnych igieł. Pułkownik padł na krzesło. Zbladł jak ściana. Ale siedział sztywno wyprostowany, z chłodnym i czujnym wyrazem szarych oczu. Trent na chwilę wyobraził sobie, że słyszy, jak w głowie pułkownika galopują myśli, szukające wyjścia z sytuacji. - Nigdy nie był pan dobry w terenie, pułkowniku. Jest pan człowiekiem zza biurka, zbyt zajętym manipulowaniem, by dostrzec, jak sam jest manipulowany. - Manipulowany? Co ty, u diabła, opowiadasz? - Od samego początku - odparł spokojnie Trent. - Ma pan urojenia na temat swej królewskiej wspaniałości. A faktycznie był pan pionkiem. Wbił pan sobie w głowę, by oczyścić starą gwardię w Langley, pańskich przyjaciół, pułkowniku. I o to w tym wszystkim szło. - Nie gadaj cholernych bzdur - warknął pułkownik. - Za kogo, u diabła, ty się uważasz? To ja cię wyszkoliłem, chłopcze. Jesteś mój. Złamię cię... o tak. - Pstryknięcie palcami rozległo się w małym pokoju tak głośno, jak strzał z pistoletu. - Ciebie i tego, kto cię do tego wynajął. Nie wyobrażaj sobie, że już ze mną skończyłeś. Każdą robotę, jaką wykonałeś, mam w aktach, a także, dla kogo ją wykonywałeś. Jeśli ja padnę, padnie cała wasza cholerna paczka. Na Boga, ja ich nauczę... - Nie słucha pan, pułkowniku - powiedział Trent. - Zabawa skończona. Próbował mnie pan zamordować. To jest na filmie, a my jesteśmy w Meksyku. Ten wielki człowiek, którego pan uważał za naczelnego chirurga, jest pracowni kiem meksykańskiego wywiadu i moim przyjacielem. Na ułamek sekundy w oczach Smitha zabłysło zwątpienie. - Nie szukam zemsty - kontynuował Trent. - Ciągle jestem pańskim dłużnikiem, pułkowniku, pomimo tego, co pan zrobił. Dlatego wybrałem Meksyk. Uważam, że tutaj może pan zrobić lepszy interes, niż to byłoby w domu czy w Stanach. Będą pana trzymali za usiłowanie morderstwa, póki interes nie zostanie ubity. - Wzruszył ramionami. - Może to nie brzmi zbyt zachęcająco, ale będzie pan bezpieczny i w miarę w wygodnych warunkach. Połowa wszystkich aparatów wywiadowczych szuka pana, jak pszczoły miodu, co oznacza, że miód jest coś wart: nego cjacji, zanim druga połowa urżnie panu język. Było to najlepsze, co mógł zrobić. I tyle był winien pułkownikowi w zamian za miłość, jaką okazał jego matce, ocaliwszy ojca przed pierwszym skandalem, a jemu dawszy dom i wykształcenie. Trzymanie w domu chłopca, nieustannie przypominającego mu utraconą miłość, nie mogło być łatwe do zniesienia. - W tym kraju - dodał - mógłbym pana wsadzić do końca pańskiego życia. Przez policzek pułkownika przebiegł lekki skurcz. - Przykro mi - powiedział Trent, bo mimo wszystko było mu przykro za tego starego człowieka. Ale nie stracił czujności. Były bowiem sprawy z jego przeszłości, wymagające wyjaśnienia. Bolało go gardło, więc sięgnął po stojącą na nocnym stoliku szklankę wody, a potem zapytał spokojnie: - Nigdy nie zostałem przeniesiony do Wspólnoty Europejskiej? Przypuszczam, że nie żyję? Pułkownik nie był w stanie ukryć swego zadowolenia. - Tak, mój chłopcze, obawiam się, że tak jest. - To właśnie przypuszczałem - odrzekł Trent. - Ale sprzedał pan domek? Moja babcia finansowo ma się dobrze? - Oczywiście tak jest. To było uboczne zadanie... - Starszy pan znowu potrząsnął głową, jakby był straszliwie zmęczony. - Niestosowne dla mężczyzny. Gdyby od urodzenia miał mniej pieniędzy i inne pochodzenie społeczne, byłby doskonałym aktorem - pomyślał Trent. - Musiał pan wierzyć, że ochronił pan siebie i Departament. Wszystkie te usługi, które pan oddawał swym amerykańskim przyjaciołom w Langley, odłożono ad acta jako prywatne operacje, wykonywane przeze mnie bez pańskiej zgody, a moje wynagrodzenie przekazywano przez Don Roberta Fleminga, czy jak on tam się nazywał. - French - powiedział pogardliwie pułkownik. - Robert Charles Richard French. Nie jeden z nas. Chciał powiedzieć, że nie dżentelmen. Trent dobrze znał starego człowieka. - Kazał go pan zabić. - Powiedział, że jedzie do Waszyngtonu, by zeznawać przed jakąś ohydną komisją Kongresu. Naciskali go od miesięcy. To byłaby nowa afera Philby'ego, i wszystko zostałoby wywrócone do góry nogami. Politycy, wtykający nosy tam, gdzie nie mają prawa. Już pytali o ciebie, ale schowałem cię w Irlandii. A ja byłem następnym na ich cholernej liście. Przez moment Trent ujrzał w oczach pułkownika nieskrywaną nienawiść. Tyle sam się już domyślił, ale potrzebował dowodów. O śmierć Frencha oskarżono by jego. Jego nóż; zbuntowany tajny agent, za którym rozesłano listy gończe najwyższej pilności: "Strzelać bez ostrzeżenia". Kolejna część kombinacji starannie zakończona. - Zapłacił pan za katamaran w taki sposób, by ślad prowadził do mnie? - Tak. - Z funduszów zarządzanych przez Frencha? Lekki uśmieszek pogardy wykrzywił wargi pułkownika. - French znał się na takich sprawach. French znał się na pieniądzach, ale tego słowa dżentelmeni nigdy nie używali. - Z dokumentów wynika, że sfingowałem własną śmierć w Irlandii? W lekkim deszczu szli przez pole w stronę domu na farmie: Trent i pięciu członków komórki terrorystycznej, do której przeniknął. Sztruksowe spodnie wpuszczone w gumiaki, grube swetry z rękawami, tweedowe marynarki, strzelby pod pachami, dwa króliki i zając w torbie na zwierzynę, mieszaniec labradora i seter irlandzki przy nodze - dowody, że nie mieli najmniejszych złych zamiarów. Wzdłuż pola biegła niska, żyzna grzęda, porośnięta trawą nieco zieleńszą niż na polu. Tego dnia wyczuł u terrorystów nadmierną przyjacielskość. Klepali go po plecach i śmiali się odrobinę za głośno, podejrzewał więc, że go przed nimi zdradzono. Uratował go wysoki poziom adrenaliny we krwi. Przygotowany na wybuch przemocy, dał nura nieomal zanim uderzyła w nich pierwsza salwa zza muru bez zaprawy po lewej stronie i ze stodoły przed nimi. Jeden pocisk trafił Tren ta w ramię, drugi w udo, ale właśnie adrenalina zapewniła mu dodatkową siłę i szybkość,by dopaść rowu przed murem. Pamiętał swe przerażenie, gdy leżał w błocie, świadom, że zdradził go ktoś, będący po jego stronie. I nie wiedział dlaczego. Wiedział, że schwytano go w pułapkę operacji "Strzelaj, by zabić" - żadnych jeńców. Wahał się, czy krzyknąć hasło, z obawy, że mogło zostać anulowane. W każdej chwili zza muru mógł upaść na niego granat ręczny. Czuł, że żołnierz odlicza czas rzutu, więc wypowiedział je spokojnie, by go nie przestraszyć. Usłyszał, jak mężczyzna klnie. Granat przeleciał wielkim łukiem nad jego głową i wybuchł na niskiej, żyznej grzędzie, znaczącej miejsce, gdzie cała ludność gminy, ponad trzysta osób, znalazła wieczny spoczynek podczas głodu. Złożył ich tam jeden człowiek, tak słaby, że nie był w stanie kopać szpadlem grobów, więc tylko zasypał ich ziemią, nie chowając głębiej. Usłyszał, że żołnierz mówi z miękkim northumberladzkim akcentem przez radio, a potem dowódca zasadzki krzyczy, by Trent wyszedł z rowu z rękami w górze. Do żołnierza za murem Trent powiedział własnym głosem i z akcentem, którego nie używał od dwóch lat: - Powiedz temu cholernemu głupcowi, że nie mogę się ruszyć. Jeden z was trafił mnie w nogę. Mam zmiażdżone ramię i krwawię jak zakłuta świnia. Żołnierz odpowiedział: - Tak, sir - a Trent zapamiętał ogarniające go poczucie winy, które trwało, dopóki nie stracił przytomności. Winy, że mówi innym głosem, głosem wyższych sfer brytyjskich, inaczej, niż mówiło pięciu młodych mężczyzn zabitych na polu. Popatrzywszy na pułkownika, powiedział: - Zdradził mnie pan przed IRA i przed armią. Nadmiarowe zabójstwo. - Nic dziwnego, że przez ostatnie miesiące prześladowała go paranoja. Pułkownik zadarł głowę. Blade oczy, skóra pobielała na kościach policzkowych. - Czytałem twoje raporty. Kupa sentymentalnych pomyj. Byłeś gotów do zdrady. - Bzdury - powiedział Trent. - Chciałeś mieć mnie martwego, abym nie mógł zeznawać przed komisją Kongresu. Musiałeś dostać cholernego szoku, gdy przeżyłem. Pułkownik parsknął. - Popierałeś Caspara - kontynuował Trent - by być pewnym, że jego operacja rozpocznie się od wmieszania mnie jako przemytnika broni i zabójcę Frencha. W ten sposób pozbywałeś się nas obu. Kurtyna miała zapaść w chwili, gdy na głowie będziesz miał wieniec laurowy za wysłanie SAS z Belize na ratunek demokracji. Błyskotliwe! Komisja Kongresu nic nie zyskuje politycznie, znęcając się nad bohaterem. Ale popełniłeś jeden błąd. Don Roberto zostawił mi ostrzeżenie, a ty go nie zauważyłeś. - Trent wyciągnął spod poduszki fotografię i cisnął przez pokój. Padła u stóp pułkownika, który ją podniósł. - Musiałeś ją bardzo kochać... i nienawidzić mego ojca. - W tym momencie ujrzał minę pułkownika i wiedział już, że nie miał racji. - Nie mogłem wytrzymać tej cholernej kobiety - po wiedział pułkownik, z zaciśniętymi dłońmi i pobielałymi kłykciami, wlepiając oczy w Trenta. - A ty jesteś synem swojej matki. Twój ojciec się zabił, a ty nie przelałeś ani jednej łzy. - Z goryczy słowa więzły mu w gardle. - Jesteś zimny jak ryba. Właśnie dlatego cię wyszkoliłem. Zapowiadałeś się nieźle od samego początku. A więc wszystkie wspomnienia o matce były kolejną manipulacją pułkownika. - Widziałem tatę - powiedział Trent. - Na krótką chwilę, zanim się zabił. Nie mogłem mu pomóc. - Wielki Boże! - Po raz pierwszy w życiu Trent ujrzał pułkownika naprawdę wstrząśniętego. Potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób uporządkować myśli. - Powinieneś był mi powiedzieć. Powiedziałem twojej matce, że stworzyłem ci dom ze względu na twego ojca. Jedynego człowieka, z którym potrafiłem rozmawiać... - Przykro mi - powiedział Trent. I było mu przykro. - Idź do diabła, nie potrzebuję twego współczucia! - warknął pułkownik, rozwścieczony faktem, że się odsłonił. Trent przełożył nogi na podłogę. Bolała go prawa, czuł też pomimo opatrunku ostry ból w boku, a palce prawej dłoni miał zabandażowane. - Czy mogę dostać twój portfel? Pułkownik wyjął go z kieszeni na piersiach. Świńska skóra, wypolerowana przez całe dziesięciolecia używania, brak jednego złotego narożnika. Pułkownik wyciągał z niego kieszonkowe w szkolnych latach Trenta; nominał pojedynczego, nowego i szeleszczącego banknotu wzrastał w miarę zarówno inflacji, jak wieku Trenta. - Zawsze odprowadzałeś mnie do pociągu szkolnego - zauważył Trent. - Z obowiązku - odparł pułkownik. - Z przyjemności, że odjeżdżam - poprawił Trent, wiedząc, że mówi prawdę. Odczuwał to, gdy stali obok siebie na peronie stacji King's Cross. Zajrzał do portfela. Jego osiem tysięcy dolarów było w osobnej przegródce na prywatne fundusze pułkownika. Trent pokazał banknoty do obiektywu kamery video nad drzwiami. Z powodu stanu palców z wysiłkiem naskrobał za pomocą miniaturowego złotego ołówka pułkownika pokwitowanie na wąskim notesie i zwrócił portfel. - Dziękuję - powiedział pułkownik i wsunął portfel na miejsce w kieszeni. Zawsze tak robił po wręczeniu Trentowi kieszonkowego. Poszukał papierośnicy, otrzyma nej od ojca Trenta. Trent pokazał palcem wiszący nad łóżkiem napis "Palenie wzbronione" i w szpitalnej piżamie, kulejąc, podszedł do drzwi. Ale przekonał się, że nie może po prostu wyjść. Odwróciwszy się powiedział: - Nie rób żadnych głupstw. - A kim ja, według ciebie, jestem? - mruknął pułkownik. - Cholernym głupcem? Wynoś się. W korytarzu czekało trzech mężczyzn. Meksykanin miał na sobie mundur; tweedowy garnitur z zaprasowanymi jak brzytwa spodniami musiał należeć do Anglika; Amerykanin zaś wyglądał, jakby w tej chwili pojawił się nagle na świecie i nie był pewien, jak się ma zachować. Trent kiwnął do nich głową i powiedział: - Jest wasz. Zajmijcie się nim. Ubrany w biały chirurgiczny kitel Pepito przyzwał go gestem, stojąc w drzwiach pokoju w dalszej części korytarza. Trentowi uprano, wylatano i uprasowano ubranie. Pepito umocował na nim sprzęt, a potem ordynans pomógł mu się ubrać i poprowadził korytarzem do biura komendanta szpitala, jakby Trent był ważną osobistością. On sam nie czuł się aż tak ważny. Rzygać mu się chciało na to wszystko, nawet zastanawiał się, czy nie przejść obok gabinetu komendanta i dalej na dwór. Ale był winien pułkownikowi jeszcze ostatnią przysługę; winien ją też był sobie samemu i światu; choć światu nie robiło to większej różnicy. Spotkali Amerykanina idącego pośpiesznie korytarzem. We Frankfurcie był Robertem w szarym, flanelowym garniturze, w Cancun Steve'em. Teraz miał na sobie płócienny garnitur, zapinaną od góry do dołu koszulę i klubowy krawat. Jedyne, co się nie zmieniło, to jego uśmiech. - Świetnie, że się spotykamy - powiedział. - Właśnie przyleciałem z Waszyngtonu. Trenta zupełnie nie zdziwiłoby, gdyby dowiedział się, że Amerykanin przez ostatnie dwie godziny krążył nad Meridą, czekając przed lądowaniem na potwierdzenie przez radio, czy w ostatniej chwili w szpitalu nie zdarzyło się nieszczęście. Amerykanin wyciągnął dłoń. Trent pokazał mu zabandażowane palce. - Hej, to fatalnie - powiedział Amerykanin i zamiast uścisku dłoni otoczył ramiona Trenta ręką. - Słyszałem, że zrobiłeś naprawdę wielką robotę - kontynuował, wpychając go do gabinetu komendanta. Jego uśmiech promieniował totalną przyjaźnią i absolutnym poparciem. - Świetnie. Naprawdę uważam, że świetnie. Świetnie. Po prostu świetnie. - Potrząsając w podziwie głową do dwóch znajdujących się w pokoju mężczyzn, powiedział: - Uwierzylibyście temu człowiekowi? To znaczy, Jezu Chryste... Trent zrozumiał. Waszyngton był zadowolony. Jednego z obecnych mężczyzn Trent znał z widzenia. Brytyjczyk, o dwadzieścia lat młodszy od pułkownika, ale o takim samym pochodzeniu i wykształceniu. Ponieważ był młodszy, zapewne poglądy miał bardziej liberalne - albo mniej skłonne do przesądów, co jednak nie było tym samym. Mężczyzna powiedział: - Dobra robota. - Dziękuję. Drugim był Meksykanin, ubrany w drogi granatowy garnitur. Palił cienkie cygaro, a na nadgarstkach miał zbyt wiele złota. Uśmiechnął się, pokazując jeszcze więcej złota. - Z wielką przyjemnością oddaliśmy tę przysługę, Senor. - Przepraszam - odrzekł Trent. - Powinienem był najpierw o to spytać. Ale Meksykanin i Amerykanin zajęli się już bez reszty ściskaniem rąk i wymianą zaproszeń na lunch, z serdecznością starych kolegów szkolnych. Amerykanin wyprowadził Meksykanina z pokoju; chociaż, biorąc pod uwagę sposób, w jaki obejmowali się ramionami, mogło być odwrotnie. Zaraziwszy się panującym nastrojem, Anglik wyciągnął dłoń. - Charles Benson, prawdę powiedziawszy, nie znamy się jeszcze. Trent pokazał swe bandaże i Benson zrobił zakłopotaną minę. - Tak, oczywiście. Przykro mi z tego powodu. - Machnął zaskakująco muskularną i pokrytą odciskami dłonią w stronę jednego z foteli przed biurkiem komendanta. - Proszę siadać. Na górze nie było chyba zbyt przyjemnie. Wygląda pan na całkiem skonanego. - Dziękuję - powiedział Trent. Nie spodziewał się takiego zrozumienia. Dopiero teraz przyjrzał się Bensonowi. Oczy piwne, włosy kasztanowate, twarz wąska, budowa szczupła. Lok nad czołem, sprawiający wrażenie, że zaraz opadnie, nadawał mu, wbrew jego wiekowi, wygląd chłopię cy i mężczyzna, choć zmęczony, był w jawnie dobrej formie. Trent przypuszczał, że Benson przyleciał via Waszyngton. - Czy gra pan w polo? - zapytał. Benson zdziwił się. - Co? - A potem popatrzył na swe dłonie i uśmiechnął się. - Tak. Prawdę mówiąc, tak. Jest pan bystry. - Chciałbym porozmawiać z Amerykaninem w cztery oczy. Czy zgadza się pan? - Tego się spodziewałem. - Benson zamyślił się na chwilę. - Wolałbym, aby pan poszedł na urlop. Może pan to zrobić teraz, mam na myśli urlop. Mam prawo udzielić go panu. Trent nie zdawał sobie sprawy, że nadal pozostaje w służbie. - Nikt pana nie określał żadnym nazwiskiem - ciągnął Benson. - Czy chce pan nadal nazywać się Trent? Co znów uderzyło Trenta, jako dowód niezwykłego zrozumienia. Zastanawiał się, kim jest ten człowiek. - Dobrze - powiedział Benson, gdy Amerykanin wrócił do gabinetu. - John, dałem Trentowi parę miesięcy urlopu. Nim odjedzie, chciałby zamienić z tobą kilka słów. - Popatrzył na swój zegarek, stary, na skórzanej bransoletce. - Muszę wracać na lotnisko. - Uśmiechnął się do Trenta z odrobiną figlarności w spojrzeniu. - Być może pańscy przyjaciele, czekający na dworze, podrzucą mnie, gdy skończycie. Amerykanin odwrócił drugi fotel przodem do Trenta i usiadł, swobodny i odprężony. - John Volkstadt - przedstawił się z uśmiechem, który powiedział Trentowi, że Amerykanin porzucił pseudonimy i teraz należy do gatunku posiadających nazwiska, a nie jest jednym ze stada wieloimiennych lub bezimiennych. - Fajny chłop, ten Benson. Będzie ci się z nim dobrze pracowało. Bystrzak, i myśli jak trzeba. - Żółta chustka... - powiedział Trent i w zakłopotaniu wzruszył ramionami. - Chciałem powiedzieć... Volkstadt wiedział, co Trent chciał powiedzieć. Machnięciem ręki zaprzeczył potrzebie podziękowań. Ale Trent kontynuował: - Uratowałeś mi życie. Nie wiem, jak tego dokonałeś. - Ciągle jeszcze nie powiedział tyle, ile było potrzeba. Niechętny rozgrywkom politycznym wewnątrz urzędów, Trent podczas ich spotkania w Cancun był powściągliwy. Teraz musiał się otworzyć. - Wygraliśmy, prawda? - Z całą pewnością. - Uśmiech dopowiedział, że robota była dobra. - I jestem bezpieczny... - Wiele czasu minęło od chwili, gdy był bezpieczny. - Do diabła, tak - powiedział Volkstadt potwierdzając swe poparcie dla Trenta pełnym władczości uśmiechem. Trent oblizał wargi. - Chciałbym powiedzieć... Wiesz? W każdej chwili... To było to: oferta jego usług... Z twarzy Volkstadta zniknął uśmiech. Z chłodnym, kalkulującym wzrokiem czekał, aż oceni do jakiego stopnia Trent gotów jest się zaangażować. - Prezydent Republiki Belpan - rzekł Trent, ale krępował się posunąć za daleko. - Wiesz. W Savoyu... Volkstadt wiedział. - Tego typu rzeczy - powiedział Trent. - Będę o tym pamiętał - odrzekł Amerykanin. Boże, ależ to było trudne. - Nie rozumiałem - ciągnął Trent. - Wiedziałem, że nie zrobił tego pułkownik. Nie mógłby. Nie w Anglii. I miałby trudności z wydostaniem narkotyków. Caspar nie miał dość władzy... Lekki błysk w oczach Volkstadta powiedział Trentowi, że jest na dobrej drodze. Władza, to było ukochane słowo Amerykanina, szczególnie gdy odnosiło się do niego. - To wymagało wielkiej odwagi - kontynuował Trent. Podziw tajnego agenta był wielką pochwałą i Amerykanin zaśmiał się. Nie szerokim, radosnym, wyćwiczonym uśmiechem, ale lekkim uniesieniem kącików ust. Trent potrząsnął głową w podziwie. - I skontaktowanie Caspara z Kolumbijczykami. - Ten sukinsyn. Natychmiast chwycił okazję. - Volkstadt wyszczerzył zęby, teraz już nie udając. - Gdybym tego nie wymyślił, sam by na to wpadł. - Nie miał do tego głowy - zaprzeczył Trent. - To był twardziel, ale to nie to samo. - Twardziel... i oblatany. - Volkstadt nie był w stanie całkowicie ukryć swej dumy. - Ale nadal uważam, że nie miał głowy. Nie mówię, że był głupi. Ale pomysł... - Popatrzył Volkstadtowi prosto w oczy. - Dlatego chciałbym pracować z tobą. Większość ludzi nie jest tak inteligentna. - Trent wiedział, że to było właściwe sformułowanie. Volkstadt uśmiechnął się, nie całkiem ze skrępowaniem, ale udając odrobinę nieśmiałości. Dobrze to przemyślał. - To raczej rodzaj talentu, a nie inteligencja - powie dział. - Rozmyślam nad problemem i wówczas widzę guziczki do naciśnięcia, jakby je wymalowano na mapie. Tu trochę popchnąć, tam parę pociągnięć, dodać kilka składników, i potem wszystkie części wskakują na swoje miejsce. - Ale skontaktować Caspara z pułkownikiem... - powiedział Trent, znowu potrząsając głową. - Pułkownik był naprawdę oblatany. - Grubo za długo. Gdybyś ty nie załatwiał poleceń Agencji, byłby na zielonej trawce od wielu cholernych lat. - Volkstadt był pewien siebie, pławił się w podziwie Trenta i chciał go jeszcze więcej. - To ty trzymałeś go przy życiu, byłeś jego kanałem do Firmy w Langley. - Bojownicy Zimnej Wojny musieli cholernie się prze straszyć, gdy naciskałeś Frencha, by złożył zeznania - rzekł Trent. - Przestraszyć! Szkoda, że ich nie widziałeś - zaśmiał się Volkstadt. - Już zagrzebywali wszystko, co robiłeś dla nich przez ubiegłe piętnaście lat, jakby mieli doczynienia z epidemią wąglika, a ja im przyniosłem nowiny o Frenchu. Popatrzył na Trenta, by się upewnić, czy ten rozumie doskonałość jego metod działania. - Byłem na tym zebraniu, kiedy oni wpadli w panikę, a ja powiedziałem: "Jezu, to fatalne. Może powinniście go wyeliminować". I zaraz wysłali tego świra ze Stanów. Twój nadęty pułkownik wpuścił go do domu Frencha. Sam nie miał dość jaj, by to zrobić. Mamy to na filmie. Nóż taki, jak sobie wieszasz na plecach. - Pułkownik będzie gadał... - Gadał? Będzie śpiewał na taki cholerny ton, jaki mu zagram. Współsprawca morderstwa i usiłowanie morderstwa, a tu jest Meksyk. Albo da sobie radę, albo ukrzyżuję skurwysyna. - Biedny stary - powiedział Trent. - Skurwysyn próbował cię zabić! - zaprotestował Volkstadt, nagle patrząc czujnie, z wyćwiczonym uśmiechem znów na twarzy. - Po której stronie ty jesteś? - Nie jestem po niczyjej. Wykonuję moją robotę. Uśmiech zgasł. - Jak jasna cholera. Mam na ciebie takie materiały, że włosy ci staną dęba. - Volkstadt wstał z miejsca. Miał twarde, matowe oczy, a Trentowi na chwilę przypomniał się psychopata Louis. - Spróbuj ze mną grać, to będziesz musiał pilnować swego tyłka. Trent odepchnął się, by wstać z fotela. Nie miał wiele siły, ale uważał, że zapewne jej wystarczy. - Pilnowałem mego tyłka - powiedział. - Nagrywałem cię, i jesteś trupem. - Walnął Amerykanina w twarz tak mocno, jak tylko potrafił, i poczuł, że łamie mu nos. - Cholera - powiedział Trent i schował dłoń pod pachę. W przeciwieństwie do Volkstadta nie miał żadnego bagażu. Wyszedł ze szpitala. W cieniu akacji stał biały dżip Cherokee. Benson opierał się o maskę. Pepito leżał obok dżipa na gwatemalskim kocu. Trzymał głowę na kolanach ciemnej, przystojnej kobiety tuż po trzydziestce. Ubrana była w dżinsy i podkoszulek bez rękawów; na ręce miała dwa dobre pierścionki i kosztowny zegarek. Trochę z boku siedziała druga kobieta, czytając książkę. Spódniczka-portfel i biała bluzka. W talii była naga. Krótkie włosy, krótki nos, szerokie usta i okulary w szylkretowej oprawie. Z głośników dżipa rozlegały się dźwięki Figara. Meksykanin wyglądał na śpiącego. Trent podszedł bliżej. Bolała go ręka. Kobieta zamknęła książkę; Of Love and Shadows Izabeli Allende, co może wskazywać, że jest po właściwej stronie, pomyślał Trent. - Manuella Fuentes - przedstawiła się. - Trent - powiedział Trent. - Muy cantado, Seńorita. Pepito ziewnął i otworzył jedno oko. - Uderzyłeś go? Trent pokazał rękę. Przez bandaże przesiąkała krew. - Wobec węży - powiedział Meksykanin - zawsze należy posługiwać się butem. - Machnął ręką nad głową w stronę kobiety, której kolan używał. - Tina jest inżynierem, z Wenezueli. Pomyśleliśmy, że się przejedziemy do Belpan i wymyślimy, jak uczynić twoją łajbę znów żeglowną. - Niedziela byłaby okay - odrzekł Trent. Pepito znowu ziewnął, przeciągnął się i wstał. - Zaprosiliśmy Bensona. Zwariowany gringo, twierdzi, że musi wracać do biura. Pomimo garnituru Benson czuł się zupełnie swobodnie, jakby należał do paczki. - Może za następnym razem - powiedział. - Dziękuję, że pan zaczekał - powiedział mu Trent. - Mam wszystko na taśmie. - A do Pepita: - Czy zdejmiesz ze mnie ten magnetofon, czy muszę go nosić do końca życia? KONIEC