Pedro Antonio de Alarcon TRÓJGRANIASTY KAPELUSZ Historia prawdziwa, wielekroć opiewana w romancach, a dziś wiernie i wedle rzeczywistych zdarzeń spisana Pedro Antonio de Alarcón (1833—1891) reprezentuje w literaturze hiszpańskiej okres przejściowy między powieścią romantyczną i realistyczną. Urodził się w Granadzie, w mieście Guadix (gdzie też prawdopodobnie rozgrywa się akcja „Trójgraniastego kapelusza"). Po kilku latach studiów w seminarium duchownym zrzucił sutannę i poświęcił się karierze dziennikarskiej, by w ciętych artykułach głosić poglądy antymonarchistyczne i antyklerykalne. W roku 1859 wziął udział w wyprawie marokańskiej, którą później opisał w swoim „Dzienniku uczestnika wojny afrykańskiej" („Diario de un testigo de la guerra de Africa"). W okresie Restauracji poglądy Alarcona uległy radykalnej przemianie: były rewolucjonista i antyklerykał przechodzi do obozu konserwatystów i odtąd będzie bronił tradycji z tym samym zapałem, z jakim dawniej ją zwalczał. Wyrazem tej zmiany przekonań są jego późniejsze dzieła, jak „El escandalo", ,,La prodiga", „El Nino de la Bolą". Od tych powieści, mniej lub więcej wzorowanych na literaturach obcych, zwłaszcza francuskiej, jaskrawo odbijają rdzennie hiszpańskie „Historietas nacionales", zawierające głównie epizody z wojen napoleońskich i karlistowskich (wśród nich interesujące dla nas opowiadanie o żołnierzu polskim „El extranjero" — „Cudzoziemiec") oraz „Trójgraniasty kapelusz" uznany za najlepszy utwór Alarcona. Ta maleńka książeczka, połyskująca wszystkimi barwami słonecznej Andaluzji, zyskała sobie ogromną popularność, zarówno w Hiszpanii, jak i poza jej granicami, jako prawdziwy klejnot sztuki narratorskiej. Pełna napięcia akcja, wszechobecna subtelna ironia autora i niezrównany, soczysty koloryt lokalny czynią opowieść o corregidorze i młynarce obrazkiem niezwykle uroczym i jedynym w swoim rodzaju dziełem mistrza na wskroś hiszpańskiego, który pióro Quevedy macza chwilami w farbach z palety Goyi PRZEDMOWA Pośród Hiszpanów, nawet najmniej światłych i uczonych, niewielu znaleźć można takich, którzy nie znaliby sławnej opowiastki, służącej za podstawę niniejszemu dziełku. Po raz" pierwszy dane nam ją było usłyszeć z ust zwyczajnego pastucha, koziarza, który nigdy nie wyjrzał poza granice swej zapadłej wioski rodzinnej. Był to jeden z tych prostaków bez najmniejszego wykształcenia, lecz z natury bystrych i obdarzonych wyobraźnią, którzy pod nazwą „picaros" tak wielką rolę odegrali w literaturze naszego narodu. Ilekroć we wsi przypadała jakaś uroczystość, chrzciny, wesele czy odwiedziny dziedzica, jego to obowiązkiem było zabawiać zgromadzoną publiczność bądź to jakąś farsą lub ucieszną pantominą, bądź recytacją poezji. Właśnie przy jednej z takich okazji (od tego czasu upłynęło już prawie całe jedno życie... czyli przeszło trzydzieści pięć lat) wypadło mu pewnego wieczora olśnić i zadziwić naszą niewinność (względną oczywiście) wierszowanym opowiadaniem o corregido i i mły-narce (czy też o młynarzu i żonie corregidoia); opowieść tę przekazujemy dziś czytelnikowi pod bardziej transcendentalnym i filozoficznym (jak tego żąda powaga naszych czasów) tytułem „Trójgraniastego kapelusza". Dla wyjaśnienia trzeba nam tu wspomnieć, iż opowieść koziarza, tak dla nas zabawna i wdzięczna, wywołała rumieniec na policzkach młodych dziewcząt, co z kolei oburzyło ich matki i ściągnęło istny grad wymówek na głowę opowiadającego. Biedny Repela (tak się nazywał ów pastuch) nie dał się wszakże zbić z tropu i odrzekł, że jego opowieść nikogo nie powinna zgorszyć, jako że nie ma w niej nic zgoła, o czym nie wiedziałyby nawet mniszki i nieletnie dziewczątka. —Rozważmy — powiedział koziarz — cóż takiego wychodzi na jaw w historii corregidora i młynarki? Że małżonkowie sypiają w jednym łóżku i że żaden mąż nie życzy sobie, aby inny mężczyzna spał z jego żoną? Ta rzecz, jak mniemam, dla nikogo nie jest sekretem. — To prawda — przyznały matki wśród śmiechu córek. — Wuj Repela ma słuszność — rzekł na to ojciec pana młodego — a najlepszym tego dowodem jest to, że wszyscy tu obecni, zarówno dzieci jak i dorośli, wiedzą, że tej nocy po skończo-nych tańcach Juanełe i Manolilla wykorzystają po raz pierwszy piękne łoże małżeńskie, które ciotka Gabriela przed chwilą pokazała naszym córkom, by mogły podziwiać hafty i koronki. — Nie koniec na tym — wtrącił dziadek oblubienicy. — Nawet Pismo święte wspomina o tych rzeczach, tak naturalnych, a na kazaniach i w szkole księża opowiadają dzieciom o długoletniej bezpłodności świętej Anny, o cnocie świętego Józefa, o bohaterskim uczynku Judyty i wielu innych cudach, których sobie w tej chwili nie przypominam. A zatem, moi państwo... — Dobrze, dobrze, wuju Repela — wołały dziewczęta. — Opowiedz nam jeszcze raz swoją historię, bo jest nader pocieszna. — A także nader obyczajna — dodał dziadek — jako że nie tylko nie doradza złych rzeczy ani ich nie uczy, ale jeszcze pokazuje, jak bywa ukarany ten, kto je popełnia. — Niechże ją wuj Repela powtórzy — zgodziły się w końcu matrony. Koziarz zaczął więc ponownie recytować swoją romancę i, rozważywszy jej treść, matki dorastających córek uznały, iż mogą jej słuchać wszyscy; mówiąc innymi słowy, udzieliły jej prawa publikacji. Z biegiem lat słyszeliśmy wiele różnych wersji tej samej przygody młynarza i żony corregidora, zawsze z ust okolicznych wiejskich wesołków, wzorujących się na opowiadaniu nie żyjącego już wuja Repeli; prócz tego czytywaliśmy je, ogłoszone drukiem, w rozmaitych „Romancach ślepca", a nawet w słynnym zbiorze poezji, opracowanym przez niezapomnianego don Agustina Durdn . Główny wątek historii pozostał niezmieniony: tragikomiczny, przesycony satyrą i tchnący epigramatem, jak wszystkie dramatyczne lekcje moralności, w których kocha się nasz naród: forma wszakże, sposób powiązania zdarzeń oraz ich interpretacja odbiegają bardzo, bardzo daleko od ludowej romancy wuja Repeli, tak daleko, iż dzisiaj nie mógłby on w swojej wsi rodzinnej recytować żadnej z tych wersji, nie poprosiwszy wprzód dziewcząt o zatkanie uszu, lub też naraziłby się na wydrapanie oczu przez ich matki. Do tego stopnia wypaczono i odarto z uroku opowiastkę, tak soczystą, a jednocześnie pełną dyskrecji w klasycznej wersji wuja Repeli. Z tej to przyczyny od dawna już postanowiliśmy naprawić krzywdę wyrządzoną opowiast-ce, przywracając jej pierwotny charakter, który zawsze uważaliśmy za najlepszy j zgodny z nakazami obyczajności. Jakże bowiem wątpić? Tego rodzaju utwory, znalazłszy się w niepowołanych rękach motłochu, nigdy nie stają się piękniejsze, subtelniejsze i przyzwoitsze, przeciwnie, wszelkie takie zetknięcie wynaturza je i kaleczy. Tak się przedstawia historia tej książeczki... A teraz zabierzmy się do robienia ciasta z tej mąki, czyli rozpocznijmy opowieść o corregidorze i młynarce, nie bez wiary w twój zdrowy rozsądek, o szanowny czytelniku, i w nadziei, że „przeczytawszy ją i uczyniwszy więcej znaków krzyża, niż gdyby ukazał ci się szatan we własnej osobie — jak powiedział Estebanillo Gonzalez rozpoczynając opowieść swego życia — uznasz ją za godną zaszczytu, jakim jest oglądanie światła dziennego". ROZDZIAŁ I ZAWIERAJĄCY KRÓTKI RZUT OKA NA EPOKĘ, W KTÓREJ RZECZ SIĘ DZIAŁA Rozpoczynał się właśnie nasz długi wiek, który w chwili obecnej ma się już ku końcowi. Dokładna data nie jest znana, wiadomo tylko, iż działo się to między czwartym i ósmym rokiem tegoż stulecia. W Hiszpanii panował jeszcze Karol V Burbon, „z łaski Boga", jak głosił napis wyryty na monetach, według zaś opinii gazet francuskich z łaski Bonapartego, który raczył o tym fakcie zapomnieć. Inni władcy europejscy, potomkowie Ludwika XIV, utracili już byli koronę (a najstarszy z nich także i głowę) w okrutnej zawierusze, która wstrząsała tą skostniałą częścią świata od roku 1789. Nie na tym kończy się osobliwość położenia, w jakim znalazła się w owych czasach nasza ojczyzna. Żołnierz rewolucji, syn skromnego adwokata korsykańskiego, zwycięzca spod Rivoli, spod Piramid, spod Marengo i w stu innych bitwach, uwieńczył już swe skronie koroną Karola Wiel-kiego i dokonywał dzieła zupełnego przeobrażenia Europy, tworząc nowe i niszcząc stare narody, usuwając granice, powołując na tron dynastie i do całkowitej zmiany form życia, imienia, położenia geograficznego, obyczajów, a nawet stroju zmuszając te kraje, przez które przeszedł w swym pochodzie wojennym niby trąba powietrzna lub Antychryst, jak nazywały go narody Północy. Niemniej przodkowie nasi (niechże ich Bóg zachowa w swojej świętej chwale!), dalecy od nienawiści i lęku o własną skórę z lubością rozprawiali o jego zwycięstwach i sławie, jakby chodziło o bohatera którejś z ksiąg rycerskich lub o wydarzenia rozgrywające się na innej planecie, bynajmniej nie podejrzewając go o zamiar wtargnięcia do Hiszpanii i popełniania tu takich samych okrucieństw, jakich dopuścił się we Francji, Włoszech, Niemczech i w innych krajach Europy. Raz w tygodniu (najwyżej dwa) przybywała poczta z Madrytu do wszystkich niemal ważniejszych miejscowości na naszym półwyspie i dostarczała ten czy ów numer „Gazety" (która również nie wychodziła codziennie), i z niej to dostojne osobistości dowiadywały się (jeśli w „Gazecie" była o tym mowa), czy po drugiej stronie Pirenejów powstało jakieś nowe państwo, czy stoczono nową bitwę z udziałem kilku królów i cesarzów i czy Napoleon znajduje się w Mediolanie, w Brukseli, czyli też w Warszawie. Poza tym nasi przodkowie nadal żyli na dawną hiszpańską modłę, bez pośpiechu, wierni odwiecznym, skostniałym obyczajom, w pokoju i łasce Bożej, zachowując swą Inkwizycję i swoich mnichów, swoją malowniczą nierówność wobec prawa, swoje przywileje i uprawnienia osobiste, swój brak wszelkich swobód municypalnych i politycznych pod rządami prześwietnych biskupów i potężnych corregidorów (władzę jednych i drugich niełatwo było rozgraniczyć, gdyż zarówno jedni jak drudzy rządzili jednocześnie w sprawach duchownych i świeckich) i płacąc Kościołowi dziesięciny, prebendy, daniny, ofiary, jałmużny, subsydia, renty i najprzeróżniejsze inne podatki, których nazwy trudno tu wyliczać. Do tego ogranicza się wszystko, co historia nasza ma wspólnego z politycznym i militarnym aspektem owej epoki, jedynym zaś celem, jakim kierowaliśmy się mówiąc o tym, co się podówczas działo w świecie, jest stwierdzenie, iż w roku, o którym mowa (załóżmy, że był to rok 1805), panował jeszcze w Hiszpanii „dawny ład" we wszystkich dziedzinach życia publicznego i prywatnego, jak gdyby wśród tylu zmian i przeobrażeń Pireneje także przedzierzgnęły się w nowy mur chiński. ROZDZIAŁ II W KTÓRYM JEST MOWA O TYM, JAK ŻYLI ÓWCZEŚNI LUDZIE W Andaluzji, na przykład (gdyż właśnie w pewnym mieście w Andaluzji wydarzyło się to, o czym zaraz usłyszycie), szanujący się ludzie w dalszym ciągu wstawali o wczesnej godzinie poranka, by udać się na mszę do katedry, nawet w dni, kiedy to nie było pod groźbą grzechu nakazane, o dziewiątej spożywali na śniadanie jajko sadzone i filiżankę czekolady z grzankami, na obiad, między pierwszą i drugą w południe, rosół i pieczyste, jeśli było polowanie, a jeśli nie, tylko rosół; po obiedzie następowała drzemka, potem spacer w polej o zmierzchu szło się na różaniec do swego parafialnego kościoła; gdy zadzwoniono na Anioł Pański, znów piło się filiżankę czekolady, tym razem z biszkoptami; ci, co najwyżej się nosili, szli na wieczorną pogawędkę do domu corregidora, dziekana lub innej miejscowej znakomitości i wracali po dzwonku wzywającym do modlitwy za dusze zmarłych; na hasło stróża nocnego: „Strzeżcie ognia!" zamy- kało się bramy i zasiadało do wieczerzy, złożonej z sałaty i mięsa duszonego z jarzynami, jeśli nie było „dania wstępnego" w postaci świeżych sardynek, po czym niezwłocznie szło się do łóżka ze swą małżonką (jeśli się ją posiadało) nie zapomniawszy uprzednio, przez dziewięć miesięcy w roku, wygrzać pościeli. O, po stokroć szczęśliwe czasy, w których nasza ojczyzna mogła z niezamąconym spokojem zażywać rozkoszy posiadania wszystkich pajęczyn, moli i historycznego kurzu, wszystkich wierzeń, przywilejów i nadużyć, uświęconych przez stulecia! Szczęśliwe czasy, kiedy w społeczeństwie ludzkim istniała różnorodność warstw, afektów i obyczajów! Szczęśliwe czasy, powiadam... dla poetów zwłaszcza, którzy na każdym kroku znajdowali temat do wesołego kupletu, komedii, dramatu czy epopei, zamiast nieustannie mieć przed oczyma ową prozaiczną jednolitość i mdły realizm, który nam przekazała, w ostatecznym rachunku, rewolucja francuska. Szczęśliwe czasy, o tak! Ale oto znów popadamy w stare błędy! Dosyć już wstępnych rozważań i dygresji, rozpoczynamy nieodwołalnie opowieść o trójgraniastym kapeluszu. ROZDZIAŁ III DO UT DES W owych czasach więc znajdował się w pobliżu miasta X... sławny młyn (dziś już nie istniejący), położony o ćwierć mili od wsi, między niewielkim wzgórzem, porosłym wiśniami i czereśniami, i bogatym ogrodem warzywnym rozciągającym się na brzegu (a niekiedy pod powierzchnią) niestrudzonej i zdradliwej rzeki, od której miasto owo bierze swoją nazwę. Z licznych i rozmaitych powodów od dawna już młyn ów był ulubionym miejscem przechadzek najdostojniejszych osobistości wspomnianego miasta. Po pierwsze, prowadził tam bity trakt, nastręczający mniej przeszkód do pokonania niż inne drogi okoliczne. Po drugie, przed młynem znajdował się brukowany dziedzińczyk osłonięty winoroślą rozpiętą na ogromnym trelażu, gdzie latem nader miło było wypoczywać w cieniu, a zimą wygrzewać się w słońcu. Po trzecie, młynarz był człowiekiem niezwykle dobrze ułożonym, roztropnym i dyskretnym, posiadającym W wysokiej mierze to, co się nazywa darem obcowania z ludźmi. Możne osobistości, które zaszczycały go swymi odwiedzinami o przedwieczornej godzinie, zwykł był przyjmować jakimś poczęstunkiem, zmieniającym się w zależności od pory roku. Czasem składały się nań wiśnie i czereśnie, czasem bób zielony bądź sałata prosto z grządki, niczym nie przyprawiona (która wyśmienicie smakuje podana z sucharkami i oliwą; dostojni goście zwykli przysyłać te sucharki zawczasu), innym razem melony lub winogrona z tego samego trelaża, który im służył jako baldachim; w zimie zaś prażona kukurydza, kasztany pieczone w popiele, orzechy i migdały, a od czasu do czasu, w szczególnie chłodne popołudnia, kieliszek wina domowego wyrobu (wypijany już wewnątrz domu i przy zapalonym świetle), a do tego, w okresie wielkanocnym, jakieś ciasteczko z miodem, rogalik lub plasterek szynki z Alpuhary. — A więc tak bogaty był młynarz, czy też tak natrętni jego goście? — spytacie zapewne. Ani jedno, ani drugie. Młynarz miał tylko tyle, ile trzeba na skromne życie, zaś owi panowie byli uosobieniem dumy i delikatności. Ale w czasach, kiedy płacono kilkadziesiąt rodzajów podatku Kościołowi i państwu, człowiek tak bystry jak nasz młynarz w lot pojął korzyści, jakie mógł zyskać zjednując sobie przychylność owych dostojników kościelnych i świeckich. Toteż nie brakło takich, którzy utrzymywali, że wuj Lucas (tak się nazywał ów młynarz) zaoszczędza co roku niemałe sumy na swej gościnności. „Wasza Wysokość zechce mi podarować stare drzwi z tego domu, który właśnie kazał pan zburzyć" — prosił jednego. „A Wasza Dostojność — zwracał się do drugiego — postara się łaskawie, żeby mi obniżono taki a taki podatek, kontrybucję lub daninę z mego ogrodu". „Wasza Wielebność pozwoli mi narwać w ogrodzie klasztornym trochę liści morwy dla moich jedwabników". „Wasza Ekscelencja zechce wydać polecenie, żebym mógł nazbierać chrustu na wzgórzu". „Wasza Przewielebność napisze dwa słowa, żeby mi pozwolono wyciąć trochę drzew w lesie. Potrzebna mi pisemna umowa, żeby mnie to nic nie kosztowało". „W tym roku nie mogę uiścić czynszu". „Mam nadzieję, że wyrok w tym procesie wypadnie na moją korzyść". „Dzisiaj dałem po twarzy temu a temu. Sądzę, że powinien pójść do więzienia za to, że mnie sprowokował". „Czy nie ma Wasza Wysokość takiej a takiej rzeczy na zbyciu?" „Czy potrzebne waszmość panu to a tamto?" „Czy nie mógłby mi pan pożyczyć swego muła?" „Czy jutro będzie panu potrzebny wóz?" „Czy mogę jutro przysłać po osła?" Ta piosenka powtarzała się co dzień i zawsze spotykała się z życzliwą i przychylną odpowiedzią. Widać z tego, że wuj Lucas bynajmniej nie był bliski ruiny. ROZDZIAŁ IV KTÓRY SŁAWI WDZIĘKI NIEWIEŚCIE Ostatnią i najważniejszą.być może, przyczyną, która skłaniała Ich Wysokoście z miasta do owych popołudniowych odwiedzin w młynie wuja Lucasa, było to, że zarówno osoby duchowne jak świeckie, począwszy od Jego Ekscelencji biskupa i pana corregidora, mogły tam do woli sycić oko oglądaniem jednego z najpiękniejszych, najdoskonalszych i najbardziej godnych uwielbienia dzieł, jakie kiedykolwiek wyszły z rąk Boga, zwanego w owym czasie Najwyższą Istotą przez Jovellanosa i wszystkich filozofów francuskiego stronnictwa w naszym kraju. Dziełu temu na imię było... Frasquita. Stwierdzam na samym początku, iż sena Frasquita, prawowita małżonka wuja Lucasa, była niewiastą cnotliwą, o czym wiedzieli wszyscy znakomici goście bywający w jej domu. Powiem więcej: żaden z nich nie objawiał w niczym, iż patrzy na nią oczyma mężczyzny, z jakąkolwiek ukrytą i zdrożną myślą. Niemniej przeto podziwiali ją i wielbili, od czasu do czasu pozwą-lając sobie na komplement (w obecności małżon ka, rzecz jasna), zarówno mnisi jak i świeccy kawalerowie, księża i członkowie palestry, jako cud piękności, przynoszący zaszczyt swemu Stwórcy, lub jako figlarnego chochlika, który najsmutniejsze dusze napełnia niewinną radością. „Ładne zwierzątko" — mawiał o niej czcigodny biskup. „Istny posąg grecki!" — zachwycał się pewien niezwykle wykształcony adwokat, członek-korespondent Akademii Nauk Historycznych. „Najprawdziwszy wizerunek Ewy" — wtrącał przeor franciszkanów. „Królewski specjał!" — oblizywał się pułkownik gwardii narodowej. „Wąż, syrena, szatan wcielony" — dodawał corregidor. „Ale to wierna żona, anioł cnót, niewinna jak czteroletnia dziecina" — zgodnym chórem stwierdzali wszyscy, kiedy wieczorem, objedzeni orzechami i winogronami, wracali z młyna do swych ponurych ognisk domowych. Tymczasem „czteroletnia dziecina" — czyli sena Frasquita — dobiegała już trzydziestki. Miała niespełna sześć stóp wzrostu i do tego odpowiednią tuszę, może nawet zbyt obfitą w stosunku do swej nieprzeciętnej postury. Rzekłbyś, ogromna Niobe, która nie miała potomstwa, rzekłbyś, Herkules w spódnicy, rzymska matrona z tych, jakie dotąd można jeszcze spotkać na Zatybrzu. Najbardziej wszakże zdumiewała w niej ruchliwość, lekkość i żywość potężnej postaci. Na to, by przypominać statuę grecką, jak chciał uczony akademik, brak jej było chłodnego spokoju posągów. Przeginała się jak trzcina, kręciła jak fryga, tańczyła jak kulka na sznurku. Jeszcze bardziej ruchliwa, a więc mniej posągowa, była twarz senii Frasquity. Zdobiło ją aż pięć dołeczków: dwa w jednym policzku, dwa w drugim, jeden, bardzo niewielki, w lewym kąciku uśmiechniętych ust i wreszcie ostatni, największy, w środku okrągłego podbródka. Dodajcie do tego filuterne miny, ko-miczne gesty i przechylenia główki, ożywiające jej mowę, a będziecie mieli pojęcie o tej uroczej twarzyczce, promieniejącej radością i zdrowiem. Ani seńa Frasquita, ani wuj Lucas nie byli rdzennymi Andaluzyjczykami: ona pochodziła z Nawarry, a on z Murcji. Wuj Lucas przybył do miasta X w piętnastym roku życia jako paź, a jednocześnie lokaj biskupa, poprzednika tego, który był duszpasterzem owej diecezji w czasie przez nas opisywanym. Biskup ów kształcił go na księdza i może w trosce o przyszły dobrobyt swego wychowanka zapisał mu młyn w testamencie. Wuj Lucas wszakże, który z chwilą śmierci swego protektora nie doszedł w hierarchii kościelnej do stopnia wyższego niż godność ministranta, na tym zakończył swoją karierę duchowną i, bardziej żądny przygód i poznania świata niż odprawiania mszy i mielenia zboża, zaciągnął się do wojska. W roku 1793 odbył kampanię w Pirenejach Zachodnich jako ordynans walecznego generała Ventura Caro, brał udział w ataku na Castillo Pińon, po czym długi czas bawił w prowincjach północnych, gdzie też porzucił żołnierskie szeregi. W Estelli poznał senię Frasquitę, która w owym czasie zwała się po prostu Frasąuitą, pozyskał jej serce, ożenił się i przywiózł ją do Andaluzji, w poszukiwaniu owego młyna, który miał im obojgu zapewnić dostatek i spokój aż do kresu wędrówki przez tę dolinę płaczu i śmiechu, jaką jest nasze życie. Seńa Frasquita, przywieziona z Nawarry na to odludzie, nie przejęła żadnego z obyczajów andaluzyjskich i różniła się wielce od niewiast tutejszych. Ubierała się z większą prostotą, swobodą i elegancją, staranniej się myła i pozwalała słońcu i powietrzu pieścić swe odkryte ramiona i gors. Strój jej był strojem dam z owej epoki, kobiet z portretów Goyi i królowej Marii Luizy: nosiła wąskie spódniczki, niezwykle krótkie, ukazujące drobną stopę i część niezrównanej łydki, okrągłe i głęboko wycięte dekolty, według mody panującej w Madrycie, gdzie bawiła przez dwa miesiące ze swym Lucasem, zanim przybyła do Andaluzji, włosy upięte wysoko do góry, co uwydatniało cały wdzięk ruchów jej głowy i szyi, wiszące kolczyki w uszach i liczne pierścionki na palcach niezbyt delikatnych, lecz zawsze czystych rąk. Wreszcie głos senii Frasquity posiadał wszystkie tony najsubtelniejszego instrumentu muzycznego, a śmiech był tak dźwięczny i radosny, że przypominał dzwoneczki rozbrzmiewające w czasie rezurekcji w Wielką Sobotę. A teraz skreślmy portret wuja Lucasa. ROZDZIAŁ V W KTÓRYM ROZWAŻANE SĄ DEFEKTY URODY I ZALETY DUCHA MĘŻCZYZNY Wuj Lucas natomiast szpetny był jak siedem grzechów głównych. Liczył już czterdzieści lat i nigdy nie był ładniejszy, ale mało ludzi na tym świecie wyposażył Bóg tak hojnie w urok osobisty i umiejętność wzbudzania sympatii. Oczarowany jego żywością, roztropnością i wdziękiem, ówczesny biskup zabrał go do siebie z domu rodziców, którzy byli pasterzami nie dusz, ale prawdziwych owieczek. Gdy po śmierci Jego Ekscelencji chłopak opuścił seminarium duchowne i przywdział mundur żołnierza, generał Caro wyróżnił go spośród całej armii, czyniąc go swym ordynansem, a właściwie adiutantem i powiernikiem. Po skończonej kampanii, porzuciwszy stan żołnierski, Lucas zjednał sobie łaski pięknej Frasquity równie łatwo, jak biskupa i generała. Hoża Nawarryjka, która liczyła wówczas dwadzieścia wiosen i była przedmiotem westchnień wszystkich chłopców z Estelli, wśród nich niejednego syna bogatych rodziców, nie mogła oprzeć się upartym zalotom, dowcipnym słówkom i czułym spojrzeniom zakochanej małpy, ani drwiącemu, a jednocześnie pełnemu dobroci uśmiechowi, który nigdy nie schodził z ust dzielnego Murcjanina, ten zaś okazał się tak śmiały, wymowny, sprytny i tak wytrwały w swych strzelistych afektach, że w końcu zawrócił w głowie nie tylko powabnej ślicznotce, ale także jej rodzicom. Lucas był w owym czasie, podobnie jak w tym, do którego odnosi się nasze opowiadanie, mężczyzną małego wzrostu (przynajmniej w porównaniu ze swą małżonką), miał nieco przygarbione plecy, ciemną skórę, ogromne uszy i nos, skąpy zarost i twarz zeszpeconą śladami po ospie. Usta natomiast były dość ładne, a zęby wręcz olśniewające. Rzekłbyś, iż tylko zewnętrzna powłoka tego człowieka była szpetna i chropawa, wewnątrz zaś, w miarę jak przenikało się w głąb jego istoty, ukazywały się same zalety, a zalety rozpoczynały się od zębów. Potem był głos, dźwięczny, męski, przyciągający, niekiedy poważny i uroczysty, słodki jak miód, ilekroć o coś prosił, a zawsze taki, że trudno mu się było oprzeć. Dalej następowało to, co wypowiadał ów głos, rzeczy mądre, piękne, przekonywające, wypowiedziane zawsze w porę i z wielką dyskrecją. Dodajmy wreszcie, że w duszy wuja Lucasa mieszkało męstwo, uczciwość, szlachetność, wierność, pragnienie wiedzy i znajomość instynktowna oraz empiryczna wielu rzeczy, głęboka pogarda dla głupców, do jakiejkolwiek by należeli kategorii społecznej, a także pewien duch przekory, drwiny i sarkazmu, który kazał uczonemu akademikowi widzieć w nim drugiego Francisca Quevedo w nieociosanej bryle. Tak wyglądał od zewnątrz i wewnątrz wuj Lucas. ROZDZIAŁ VI KTÓRY UKAZUJE TALENTY OBOJGA MAŁŻONKÓW Seńa Frasquita kochała całym sercem wuja Lucasa i uważała się za najszczęśliwszą kobietę na świecie, doznając wzajemnych uczuć z jego strony. Jak już powiedzieliśmy, nie mieli dzieci, toteż troszczyli się i dbali o siebie nawzajem z najwyższą czułością, ale bez tej przesadnej i ckliwej adoracji, którą możemy zaobserwować we wszystkich niemal bezpotomnych stadłach. Przeciwnie, stosunek ich był pełen prostoty, zaufania i wesołości, przepadali za sobą jak dzieci, które łączy wspólna zabawa i które miłują się z całej duszy, nigdy o tym nie mówiąc, a nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Żaden młynarz na świecie nie był lepiej uczesany, ubrany, lepiej obsłużony przy stole i otoczony większymi staraniami niż wuj Lucas. Żadna młynarka ani żadna królowa nie była przedmiotem tak troskliwej opieki i serdecznej tkliwości jak seńa Frasąuita. Ani też nigdy nie było w żadnym młynie tylu rzeczy użytecznych, wygodnych, przyjemnych, a nawet zgoła zbyt-kownych, jak w tym, w którym rozegra się prawie cała nasza historia. W znacznej mierze przyczyniały się do tego talenty senii Frasquity, pięknej, gospodarnej, zdrowej i silnej Nawarryjki, która umiała, chciała i mogła szyć, haftować, sprzątać, gotować, wypiekać najprzeróżniejsze smakołyki, prać, prasować, bielić ściany, tkać, robić pończochy, śpiewać, tańczyć z kastanietami, grać na gitarze, oraz wiele innych rzeczy, które wyliczać można by w nieskończoność. Nie mniejszą rolę odgrywały umiejętności wuja Lucasa, który umiał, chciał i mógł zajmować się młynem, uprawiać ziemię, polować, łowić ryby, pracować jako murarz, kowal i cieśla, pomagać swojej żonie we wszelkich robotach domowych, czytać, pisać, rachować, i tak dalej, i tak dalej. Do tego dodać należy dziedzinę zbytku, czyli uzdolnienia specjalne. A więc na przykład: wuj Lucas ogromnie lubił kwiaty (tak samo jak jego żona) i był tak utalentowanym ogrodnikiem, że udało mu się, dzięki mozolnemu krzyżowaniu gatunków, wyhodować nowe odmiany. Miał także wrodzone zdolności inżyniera, o czym świadczyła zbudowana przez niego tama na rzece, kanał nawadniający i podziemny akwedukt, który potroił dopływ wody do młyna. Nauczył tańczyć psa, oswoił węża i wytresował papugę tak, że wykrzykiwała godziny według zegara słonecznego, narysowanego na murze, podając czas z całą dokładnością nawet w dni pochmurne i w nocy. Na zakończenie powiedzmy, że przy młynie był ogród warzywny i sad, a w nich wszelkiego rodzaju jarzyny i owoce, maleńki stawek ukryty jakby w altanie z jaśminów, gdzie w skwarne dni letnie kąpał się wuj Lucas i seńa Frasquita, ogród kwiatowy, cieplarnia na egzotyczne rośliny, studnia z wodą do picia, dwie oślice, na których małżonkowie jeździli do miasta lub pobliskich wsi, gołębnik, kurnik, ptaszarnia, akwarium z rybami, hodowla jedwabników, pasieka pełna pszczół, które spijały soki z jaśminów, miniaturowa tłocznia i piwnica na wina, piec piekarski, warsztat tkacki, stolarski, kuźnia i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to mieściło się w ośmiu izbach domu i na dwóch fanegach ziemi i oceniane było przez poborców podatkowych na dziesięć tysięcy reali. ROZDZIAŁ VII GŁĘBIA SZCZĘŚCIA Kochali się więc do szaleństwa, młynarz i młynarka, a nawet można by przypuszczać, że ona kocha go więcej niż on ją, mimo że on był tak brzydki, a ona tak urocza. Mówię to, ponieważ seńa Frasquita była zazdrosna i żądała od swego męża skrupulatnych tłumaczeń, ilekroć później wracał do domu z miasta czy wsi okolicznych, dokąd jeździł po zboże. Wuj Lucas natomiast rad patrzył na zachwyty, jakimi darzyli senię Frasquitę panowie odwiedzający młyn, cieszył się, że jego małżonka wszystkim przypada do gustu, tak samo jak jemu, i choć rozumiał, że niektórzy zazdroszczą mu jej w głębi ducha, pożądają jej jak zwykli śmiertelnicy i wiele daliby za to, by mniej była cnotliwa, zostawiał ją samą na całe dni bez najmniejszej obawy i po powrocie nigdy nie pytał, co robiła i kogo gościła w czasie jego nieobecności. Nie znaczy to wszakże, by serce wuja Lucasa mniej gorącym pałało afektem niż serce Frasquity. Rzecz była w tym, że on więcej ufał w jej Cnotę niż ona W cnotę mężowską, że przewyższał ją bystrością spojrzenia i przenikliwością umysłu, wiedział, do jakiego stopnia jest kochany i jak wiele szacunku ma jego żona dla siebie samej; w tym wreszcie, iż wuj Lucas był mężczyzną, mężczyzną na miarę szekspirowską, o niewielu i niepodzielnych uczuciach, niezdolnym do zwątpienia, człowiekiem, który wierzył lub ginął, kochał lub zabijał i nie uznawał gradacji ani stanów przejściowych między najwyższym szczęściem i otchłanią rozpaczy. Był to jednym słowem Otello z Murcji, Otello w alpargatach i pasterskiej spiczastej czapce, Otello z pierwszego aktu tragedii. Ale skąd te ponure nuty w wesołej piosence? Skąd te złowróżbne błyskawice w tak pogodnej atmosferze? Po co te melodramatyczne akcenty w obrazku rodzajowym? Zaraz się o tym dowiecie. ROZDZIAŁ VIII CZŁOWIEK W TRÓJGRANIASTYM KAPELUSZU Była godzina druga pewnego październikowego popołudnia. Dzwony katedralne biły na nieszpory, co oznaczało, że najważniejsze osobistości w mieście są już po obiedzie. Księża udawali się do kościołów, a dostojnicy świeccy do swych komnat sypialnych na popołudniową drzemkę, ci zwłaszcza, co z racji swego urzędu, jak na przykład przedstawiciele władzy miejskiej, pracowali przez całe rano. Było więc czemu się dziwić, iż o tej właśnie godzinie, tak nieodpowiedniej do spacerów ze względu na dokuczliwy żar słoneczny, z miasta wyszedł pieszo i w towarzystwie jednego tylko alguacila pan corregidor we własnej osobie, której to osoby niesposób było pomylić z żadną inną, zarówno z powodu olbrzymich rozmiarów trój graniastego kapelusza i z daleka rzucającej się w oczy szkarłatnej peleryny, jak i z powodu groteskowej powierzchowności ich właściciela. O szkarłatnej pelerynie i trójgraniastym kapeluszu wiele osób mogłoby jeszcze dotychczas mówić z pełną znajomością rzeczy. Jeśli o nas chodzi, to podobnie jak wszyscy urodzeni w tym mieście pod koniec panowania JKM Ferdynanda VII, przypominamy sobie, iż widzieliśmy niegdyś wiszące na gwoździu — jedynej ozdobie nagich ścian w na pół zburzonej wieży domu zamieszkanego ongi przez Jego Corregidorską Wysokość (wieży, która w tym czasie była ulubionym miejscem dziecinnych igraszek jego wnuków) — owe dwa zabytkowe rekwizyty, pelerynę i kapelusz: czarny kapelusz na wierzchu, a pod spodem czerwona peleryna. Było to jakby widmo absolutyzmu, śmiertelny całun godności corregidora albo karykatura jego dawnej potęgi, wymalowana węglem i ochrą — jak tyle innych karykatur na ścianach — przez nas, nieletnich obrońców konstytucji z roku 1837, którzyśmy się tam zbierali. Straszydło na ptaki, które w swoim czasie musiało być straszydłem na ludzi! Dziś jeszcze ogarnia mnie groza na wspomnienie tych dni karnawałowych, kiedyśmy po ulicach historycznego miasta obnosili owe szaty na kiju od szczotki lub przystrajali w nie wariata, który rozśmieszał tłum! O, nieszczęsne principium władzy, tak zelżone podówczas przez tych samych ludzi, którzy dziś tak je wielbią! Co się tyczy wyżej wspomnianej śmieszności wyglądu pana corregidora, to według zebranych przez nas informacji trzeba stwierdzić, że miał on mocno zgarbione plecy, bardziej może niż wuj Lucas; żeby postawić sprawą jasno, był prawie garbaty, wzrostu mniej niż średniego, chuderlawy i słabowity, miał kabłąkowate nogi i chód sui generis (kołysał się z jednego boku na drugi i od tyłu do przodu), który można by najdokładniej opisać niedorzecznym określeniem, że zdawał się kuleć na obie nogi. Twarz pana corregidora natomiast, jak głosi fama, była dość urodziwa, aczkolwiek pokryta zmarszczkami, których przyczyną był brak zębów. Skórę miał smagłą z oliwkowym odcieniem, jak prawie wszyscy synowie Kastylii, duże, czarne oczy, pełne despotyzmu, gniewu i zmysłowości, i ostre, skrzywione grymasem rysy, które nie zdradzały żadnej siły charakteru, tylko chytrą złośliwość, brak skrupułów, a także pewnego rodzaju zadowolenie arystokraty i libertyna, świadczące o tym, że w latach młodości człowiek ten musiał być sympatyczny i cieszyć się względami płci pięknej pomimo garbu i krzywych nóg. Don Eugenio de Zuńiga y Ponce de Leon (tak bowiem brzmiało nazwisko Jego Wysokości) urodził się w Madrycie i pochodził ze znakomitej rodziny; liczył wówczas lat około pięćdziesięciu pięciu, a od czterech piastował urząd corregidora w mieście, o którym mowa, gdzie też ożenił się wkrótce z najdostojniejszą panną, o czym powiemy więcej w następnych rozdziałach. Pończochy don Eugenia (jedyna część stroju, którą prócz trzewików pozwalała dostrzec purpurowa peleryna) były białe, a trzewiki czarne ze złotymi sprzączkami. Później jednak, kiedy ciepło skłoniło go do zdjęcia peleryny, można było ujrzeć także ogromny batystowy żabot, gołąbkową kamizelkę z atłasu, bogato haftowaną w zielone gałązki, krótkie, jedwabne pantalony, długi frak tego samego koloru co kamizelka, ozdobną szpadę, laskę z chwastem i parę wzbudzających szacunek rękawiczek z jasnożółtej, koźlęcej skóry, których pan corregidor nigdy nie wkładał, tylko trzymał w ręku na kształt berta. Alguacil, który szedł o kilka kroków za Jego Corregidorską Mością, zwał się Garduńa i w zupełności zasługiwał na to miano . Chudy, ruchliwy, rozglądający się na wszystkie strony i spostrzegający wszystko we właściwej porze, o długiej szyi i drobnej, szpetnej twarzy, z rękoma niby dwie rózgi, wyglądał jednocześnie jak szpicel wypatrujący przestępców, sznur, który miał ich związać, i instrument, na którym mieli zawisnąć. Pierwszy z corregidorów, który go ujrzał, powiedział od razu: „Oto strażnik, jakiego mi potrzeba", a don Eugenio był z kolei czwartym, przy którym Garduńa pełnił straż przyboczną. Miał czterdzieści osiem lat i nosił również trójgraniasty kapelusz, znacznie mniejszy niż jego pan — bo jak już wspomnieliśmy, tamten był rozmiarów niezwykłych — pelerynę czarną, podobnie jak pończochy i reszta stroju, laskę bez chwastów i rodzaj rożenka, zamiast szpady, przy boku. Owo czarne straszydło wydawało się cieniem swego okazałego pana. ROZDZIAŁ IX ŻYWO, KŁAPOUCHU! Gdziekolwiek ukazywała się dostojna osobistość i jej satelita, chłopi pracujący w polu przerywali robotę i zdejmując kapelusz kłaniali się w pas, z większym przestrachem niż szacunkiem, po czym mrugali do siebie porozumiewawczo: — Oho! Wcześnie wybiera się dziś pan corregidor w zaloty do senii Frasquity. — Wcześnie... i sam! — dodawał ten i ów, gdyż zazwyczaj widywano go odbywającego ten spacer w licznym towarzystwie. — Patrz, Manuel, czemu to pan corregidor idzie sam do młyna? — zwróciła się do swego małżonka jakaś wieśniaczka jadąca na ośle. Energiczny szturchaniec, który towarzyszył pytaniu, świadczył, jak bardzo była przejęta. — Tylko sobie nie wyobrażaj nic złego, Josefa! — wykrzyknął dobroduszny małżonek. — Seńa Frasąuita nigdy by sobie nie pozwoliła... — Temu nie przeczę. Ale to nie znaczy, że pan corregidor nie pozwala sobie smalić do niej cholewek. Powiadają, że ze wszystkich, co cho-dzą do młyna, najwięcej na nią nastaje ten fircyk z Madrytu, co tak lata za spódniczkami. — A ty skąd wiesz, lata czy nie lata? — natarł na nią mąż. — O, nie mówię tego o sobie! Już ja sobie dam radę, choćby dziesięciu corregidorów ośmieliło się do mnie umizgaćl (Niewiasta, która to mówiła, brzydka była nad wszelkie pojęcie.) — Daj spokój i nie wtrącaj się w cudze sprawy — przerwał mężczyzna imieniem Manuel. — Wuj Lucas nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Nie radziłbym nikomu wchodzić mu w drogę. — Kiedy jemu to widać w smak, bo dobrze na tym wychodzi — powiedziała ciotka Josefa tłumiąc czkawkę. — Wuj Lucas jest uczciwym człowiekiem — odparł jej mąż — a uczciwy człowiek nie może godzić się na pewne rzeczy. — Jeśli tak, to masz rację. Niechże każdy patrzy swego nosa. Ale gdybym ja była na miejscu seni Frasquity... — Żywo, kłapouchu! — krzyknął małżonek, żeby zmienić temat. I oślica ruszyła truchtem, przez co dalszy ciąg rozmowy stał się nieuchwytny dla ucha. ROZDZIAŁ X W CIENIU WINOGRADOWYCH LIŚCI Podczas gdy tak z sobą rozmawiali wieśniacy, których spotkał na drodze pan corregidor, seńa Frasquita starannie zamiatała i polewała wodą brukowany dziedziniec, który był jakby przedsionkiem młyna, i ustawiała pół tuzina krzeseł w miejscu, gdzie padał najgęstszy cień winorośli. Wuj Lucas tymczasem, siedząc na samym wierzchołku trelaża, ścinał co najpiękniejsze grona i układał je artystycznie w koszyku. — Tak, tak, Frasquito — przemawiał wuj Lucas ze swych wyżyn. — Pan corregidor zaleca się do ciebie nie na żarty. — Mówiłam ci to już dawno — odpowiedziała seńa Frasąuita. — Ale niechże się biedak trudzi, niewiele mu z tego przyjdzie. Uważaj, Lucas, żebyś nie spadł. — Bądź spokojna, trzymam się mocno. Wpadłaś też w oko panu... — To mi dopiero nowiny! Sama wiem dobrze, komu się podobam, a komu nie. Chciałabym rów-nie dobrze wiedzieć, czemu to nie podobam się memu mężowi. — To jasne! Bo jesteś bardzo brzydka! — odpowiedział wuj Lucas. — Tak? Więc słuchaj: brzydka czy nie brzydka, potrafię wdrapać się tam za tobą i zrzucić cię na ziemię. — Ale wtedy sama nie zejdziesz, bo wpierw pożrę cię żywcem. — Właśnie! A jak przyjdą moi zalotnicy i zobaczą nas oboje na tych wysokościach, pomyślą, że to para małp. —I będą mieli rację, przynajmniej w połowie, moja ty śliczna turkaweczko, bo mnie łatwo można wziąć za szympansa z tym moim garbem. — Który mi bardzo przypada do gustu! — W takim razie jeszcze bardziej musi ci się podobać garb pana corregidora, bo jest większy od mego. — Och, och! Czcigodny don Lucasie, niechże pan nie będzie taki zazdrosny! — Zazdrosny o tego starego niedołęgę? Przeciwnie, bardzo mnie cieszą jego amory. — Dlaczego? — Dlatego, że każdy grzech pociąga za sobą karę. Ty się przecie w nim nie zakochasz, a tymczasem to ja jestem prawdziwym corregidorem miasta. — Widzieliście pyszałka! A więc wyobraź sobie, że przypadkiem i ja się w nim zakochałam. Najdziwniejsze rzeczy zdarzają się na świecie. — Wtedy też nie wziąłbym sobie tego do serca. — Bo co? — Bo wtedy ty to nie byłabyś już ty, a nie będąc osobą, którą jesteś albo za którą ja cię uważam, jakże chcesz, żeby mnie obchodziło, co robisz? — No dobrze, ale jak ty byś postąpił w takim wypadku? — Ja? Skąd mam wiedzieć? Wtedy ja także byłbym kimś innym niż teraz, więc nie mogę sobie wyobrazić, co bym myślał. — Ale dlaczego byłbyś wtedy kimś innym? — nacierała nieustępliwie seńa Frasquita odkładając miotłę i biorąc się pod boki, żeby spojrzeć w górę. Wuj Lucas podrapał się po głowie, jakby chciał z niej wydobyć jakąś głęboko ukrytą myśl, i rzekł poważniej niż zwykle: — Byłbym kimś innym, ponieważ teraz jestem człowiekiem, który wierzy w ciebie tak jak w siebie samego i dla którego ta wiara jest życiem. A gdybym przestał wierzyć w ciebie, umarłbym albo stałbym się inny, żyłbym inaczej, tak jakbym się narodził na nowo. Wszyst-ko we mnie byłoby inne. Toteż nie wiem, co zrobiłbym wówczas z tobą. Może roześmiałbym się i odszedł. Może nawet nie poznałbym, że ty to ty. Może... Ale co za przyjemność bez potrzeby psuć sobie humor! Co nas to obchodzi, choćby kochali się w tobie wszyscy corregidorowie świata? Czyż nie jesteś moją Frasquitą? — Ależ tak, tak, głuptasie — odpowiedziała za śmiechem. — Ja jestem twoja Frasquita, a ty mój Lucas najmilszy, brzydki jak strach na wróble, ale najlepszy ze wszystkich ludzi, najmądrzejszy i najukochańszy. Zejdź tylko na ziemię, a zaraz się przekonasz, jak cię kocham! Dostaniesz tyle szturchańców, ile masz włosów na głowie. Ale czekaj, czekaj... Cóż to widzę? Pan corregidor idzie zupełnie sam. I tak wcześnie! Coś w tym jest, zdaje się, że miałeś rację. — Sza! Zachowaj się spokojnie i nie mów mu, że tu jestem. Przychodzi porozmawiać z tobą w cztery oczy, bo myśli, że śpię o tej godzinie. Chcę posłuchać, co też ci powie — rzekł wuj Lucas podając żonie koszyk z winogronami. — Świetny pomysł! — wykrzyknęła Frasquita, znów wybuchając śmiechem. — Co sobie wyobraża ta madrycka wywłoka! Że mnie onieśmiela jego corregidorska godność? Ale już się tu zbliża. Na pewno Garduńa szedł za nim, a teraz ukrył się gdzieś na drodze za drzewami. Co za bałwan! Schowaj się dobrze między liście, bo wygląda na to, że uśmiejemy się jeszcze lepiej, niż przypuszczasz. To powiedziawszy piękna Nawarryjka zaczęła nucić fandango, które nauczyła się śpiewać tak dobrze, jak piosenki ze swych rodzinnych stron. ROZDZIAŁ XI BOMBARDOWANIE PAMPLONY Bóg niech cię strzeże, Frasquito — rzekł półgłosem pan corregidor ukazując się spoza zasłony winogradowych liści i podchodząc na palcach do pięknej młynarki. — Pan corregidor! Co za miła niespodzianka! — odpowiedziała seńa Frasquita najzupełniej naturalnym tonem, składając gościowi głęboki ukłon.— Wasza Wysokość tutaj o tak wczesnej porze? I w taki upał? Proszę, proszę spocząć tu w chłodzie. Dlaczego nie czekał pan na resztę gości? Przygotowałam już krzesła dla wszystkich. Oczekujemy dziś Jego Ekscelencji biskupa, który obiecał Lucasowi, że przyjdzie skosztować naszych pierwszych winogron. Jakże się miewa Wasza Wysokość? A jak zdrowie małżonki? Corregidor zmieszał się. Tęsknie wyczekiwana chwila, kiedy miał się znaleźć sam na sam z piękną młynarką, wydawała mu się teraz czymś nierealnym, jakąś zasadzką, którą szykuje srogi los, aby wtrącić go w otchłań rozczarowania. Ograniczył się więc do odpowiedzi: — Nie jest tak wcześnie, jak ci się wydaje. Będzie już pół do czwartej. W tym momencie papuga gwizdnęła. — Jest kwadrans po drugiej — powiedziała seńa Frasquita patrząc prosto w oczy corregidorowi. Ten zamilkł niby oskarżony przed sądem, który rezygnuje z obrony. — A Lucas? Śpi? — zapytał po chwili. (Musimy tu zaznaczyć, że pan corregidor, jak wszyscy ludzie bez zębów, seplenił i miał świszczącą wymowę, tak że kiedy zabierał głos, zdawało się, że zjada własne wargi.) — Oczywiście — odpowiedziała seńa Frasquita. — O tej godzinie musi się zdrzemnąć, gdziekolwiek złapie go sen, choćby siedział nad brzegiem przepaści. — Czekaj... Nie budź go — zawołał stary libertyn i twarz mu zbladła jeszcze bardziej niż dotychczas. — Niech sobie śpi. A ty, moja droga Frasquito, posłuchaj... Chodź bliżej, usiądź koło mnie. Mam ci wiele rzeczy do powiedzenia. — Już siedzę — rzekła młynarka biorąc niski stołeczek i siadając naprzeciw corregidora w pełnej szacunku odległości. Usiadłszy seńa Frasąuita skrzyżowała nogi, pochyliła się naprzód, łokieć oparła na kolanie, a hożą, urodziwą twarz na dłoni, i tak, z głową nieco przechyloną, z uśmiechem na ustach, pięcioma dołeczkami w pełnej akcji i oczyma utkwionymi w corregidora, oczekiwała deklaracji Jego Dostojności. Można by ją porównać do Pamplony oczekującej na bombardowanie. Biedny corregidor na próżno silił się, by wydobyć z siebie głos, i siedział długą chwilę z otwartymi ustami, oszołomiony blaskiem tej urody, bogactwem wdzięków, alabastrową karnacją ciała, uśmiechem ukazującym wspaniałe zęby i błękitem niezgłębionych oczu tej olśniewającej kobiety, którą zdawał się stworzyć pędzel Rubensa. — Frasquito... — szepnął wreszcie zamierającym głosem, a jego pomarszczone oblicze, na które wystąpiły grube krople potu, wyrażało niewypowiedzianą mękę. — Frasquito... — Do usług — odpowiedziała córa Pirenejów. — I co dalej? — Wszystko, czego chcesz — wyjąkał starzec z nieopisaną tkliwością. — Czego chcę — rzekła młynarka — o tym Waszej Wysokości doskonale wiadomo. Chcę, żeby pan mianował sekretarzem miejskim mego siostrzeńca z Estelli, który wtedy będzie mógł opuścić to górskie pustkowie, gdzie ma tak ciężkie życie. — Mówiłem ci już, Frasquito, że to niemożliwe. Obecny sekretarz... — Jest złodziejem, pijakiem i głupcem. — Wiem o tym. Ale ma wielkie wpływy i nie mogę mianować innego bez zgody radnych miasta. Inaczej narażam się... — Narażam się! Narażam I A my? My narazilibyśmy się bez wahania dla Waszej Wysokości, wszyscy w tym domu nie wyłączając kotów. — Pokochałabyś mnie za tę cenę? — wybełkotał corregidor. — Nie, Wasza Wysokość, ponieważ kocham Waszą Wysokość za darmo. — Przestańże z tymi tytułami! Mów do mnie po prostu pan, czy jak ci się podoba. A więc będziesz mnie kochała? Mów. — Czy nie powiedziałam, że pana już kocham? — Ale... — Nie ma żadnego ale. Zobaczy pan, jaki śliczny i dobrze ułożony jest mój siostrzeniec. — To ty jesteś śliczna, Frascuela! — Podobam się panu? — I jak jeszcze! Nie ma drugiej takiej na świecie. Seńa Frasquita zawinęła do góry rękaw sukni i rzekła ukazując ramię godne kariatydy i białe jak płatek lilii: — Więc proszę się przyjrzeć: nie ma tu żadnego fałszerstwa. — Podobasz mi się nad wyraz — ciągnął corregidor. — Dzień i noc, wszędzie i o każdej porze myślę tylko o tobie. — Jakże to? Więc nie kocha pan pani corregidorowej? — spytała seria Frasquita z tak źle udanym żalem, że rozśmieszyłaby największego śledziennika. — Co za szkoda! Lucas mi opowiadał, że ją widział i rozmawiał z nią, kiedy naprawiał zegar w pańskiej sypialni. Mówił, że jest bardzo ładna, bardzo dobra i miła. — Nie tak bardzo! Nie tak bardzo — mruknął corregidor z pewną goryczą. — Za to inni powiadają — ciągnęła Frasquita — że jest zła jak osa i zazdrosna i że pan drży ze strachu przed nią. — Nie tak bardzo — powtórzył don Eugenio de Zuńiga y Ponce de Leon czerwieniąc się z lekka. — Nie jest ani tak dobrze, ani tak źle. Ma swoje przywary, to pewne, ale od tego do drżenia ze strachu jeszcze bardzo daleko. Jestem przecież corregidorem. — Więc ostatecznie kocha ją pan czy nie kocha? — Powiem ci... Kocham ją bardzo albo raczej kochałem, zanim poznałem ciebie. Ale od chwili, kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, nie wiem, co się ze mną dzieje, i ona sama widzi, że coś mi jest. Wystarczy ci powiedzieć, że dziś... kiedy na przykład głaszczę po policzku moją żonę, nie czuję najmniejszych wzruszeń, tak jakbym głaskał sam siebie. Widzisz, że nie mogę kochać jej więcej, ale jej bliskość nie robi na mnie żadnego wrażenia. Tymczasem za to, by pogłaskać tę twarzyczkę, to ramię, tę kibić, oddałbym wszystkie skarby tego świata. To mówiąc corregidor usiłował zawładnąć nagim ramieniem, które Frasquita wręcz podsuwała mu pod nos; ona jednak, nie tracąc zimnej krwi, odepchnęła go ruchem tak energicznym, że biedak runął na ziemię razem z krzesłem. — Matko Najświętsza! — zawołała piękna Na-warryjka śmiejąc się do rozpuku. — Czyżby krzesło było złamane? — Co się tu dzieje? — rozległ się nagle głos wuja Lucasa, a jego szpetne oblicze wyłoniło się z gąszczu winogradowych liści. Corregidor leżał jeszcze rozciągnięty na ziemi i utkwił przerażony wzrok w tej twarzy, która nagle ukazała się nad nim w powietrzu. Wyglądał jak diabeł, powalony nie przez Michała Archanioła, lecz przez swego pobratymca, drugiego wysłannika piekieł. — Co się ma dziać? — pospieszyła z odpowiedzią seńa Frasquita. — Pan corregidor źle ustawił krzesło, stracił równowagą i upadł. — Jezus, Maria, Józef! — wykrzyknął młynarz. — Wasza Wysokość potłukł się mocno? Może wody z octem? —Nic mi się nie stało — powiedział corregidor, z trudem usiłując wstać. Po czym dodał po cichu, ale tak, żeby Frasquita mogła go usłyszeć: — Zapłacicie mi za to! — Mnie natomiast Wasza Wysokość uratował życie — rzekł wuj Lucas nie opuszczając swego punktu obserwacyjnego. — Wyobraź sobie, żono, siedziałem tu wysoko na górze, kiedy nagle sen mnie zmorzył, akurat w miejscu, gdzie krata jest tak rzadka, że z łatwością można przelecieć przez pręty. Toteż gdyby Wasza Wysokość nie obudził mnie w samą porę, byłbym spadł i rozbił sobie głowę o kamienie. — W rzeczy samej... Jeśli tak, to się cieszę — odpowiedział corregidor. — Szczerze rad jestem z mego upadku. Zapłacisz mi za to — szepnął znowu, spoglądając na młynarkę. Spojrzenie jego wyrażało taką wściekłość, że seńa Frasquita posmutniała. Widziała jasno, że corregidor z początku zląkł się myśląc, iż młynarz wszystko słyszał, przekonany jednak o bezpodstawności swych obaw (gdyż spokój i naturalny ton wuja Lucasa wprowadziłby w błąd każdego) wpadł w furią i zaczął snuć plany zemsty. — Zejdźże wreszcie — zawołała do męża — i pomóżmy Jego Wysokości otrzepać z kurzu ubranie. I podczas gdy wuj Lucas ostrożnie schodził na ziemię, szepnęła wprost do ucha corregidora, czyszcząc fartuszkiem jego kamizelkę: — Biedaczysko, nic nie słyszał, spał jak suseł. Słowa te, a raczej ton, jakim zostały wypowiedziane, poufny i tajemniczy, wywarły magiczny efekt. — Ach, ty psotnico, przewrotne stworzenie — wybełkotał don Eugenio z zachwytem, choć jeszcze niezupełnie udobruchany. — Czy będzie się pan na mnie gniewał? — spytała zalotnie. Corregidor widząc, że jego surowość daje dobre wyniki, zamierzał rzucić młynarce groźne spojrzenie, lecz na widok jej kuszącego uśmiechu i niezrównanych oczu, wpatrzonych w niego błagalnie, zmienił zamiar i rzekł świszczącym głosem, bardziej niż kiedykolwiek zdradzającym braki jego uzębienia: — To od ciebie zależy, kwiatuszku! W tej samej chwili wuj Lucas zeskoczył na ziemię. ROZDZIAŁ XII DZIESIĘCINY I NOWALIJKI Gdy pan corregidor siedział już, na nowo usadowiony w swym krześle, seńa Frasquita zerknęła na swego małżonka i przekonała się, że jest nie tylko tak spokojny jak zwykle, ale nawet z trudem hamuje śmiech, przesłała mu więc z daleka pocałunek, wykorzystując chwilę nieuwagi don Eugenia, i odezwała się swym syrenim głosem, którego mogła jej pozazdrościć Kleopatra: — A teraz Wasza Wysokość skosztuje moich winogron. Trzeba było widzieć hożą młynarkę (i w tej właśnie pozie malowałbym ją, gdybym miał pędzel Tycjana) siedzącą naprzeciw corregidora, jaśniejącą całym blaskiem swych wdzięków, w obcisłej szacie, głęboko dekoltowanej i uwydatniającej wspaniałe kształty, z wysoko upiętymi włosami, z nagimi ramionami uniesionymi nad głową, gdy trzymając w obu rękach po kiści winogron mówiła do Jego Wysokości: — Jeszcze ich nie próbował ksiądz biskup. To pierwsze w tym roku. Wyglądała jak Pomona, podająca owoce któremuś z leśnych bożków, satyrowi na przykład. W tej chwili na końcu brukowanego dziedzińca ukazał się czcigodny biskup tutejszej diecezji w towarzystwie uczonego jurysty i dwóch pra- łatów w podeszłym wieku. Za nimi kroczył sekretarz biskupa, lokaj i dwóch paziów. Jego Ekscelencja zatrzymał się na chwilę, podziwiając ów rodzajowy obrazek, tak wesoły i miły dla oka, po czym rzekł donośnym głosem, jakim posługiwało się ówczesne duchowieństwo: — Będziesz opłacał dziesięciny i składał pierwsze plony w ofierze Kościołowi Bożemu; tak nas poucza piąte przykazanie kościelne. Ale pan, jak widzę, panie corregidorze, nie zadowalasz się samą administracją dziesięcin i próbujesz także spożywać pierwsze plony. — Ksiądz biskup! — wykrzyknęli równocześnie wuj Lucas i seńa Frasquita i porzucając corregidora pobiegli ucałować ręce dostojnika kościelnego. — Niech Bóg odpłaci Waszej Ekscelencji zaszczyt, jakim są te odwiedziny dla naszego ubogiego domu — rzekł wuj Lucas tonem szczerego uwielbienia, pierwszy całując pierścień czcigodnego duszpasterza. — O, jakiego ślicznego mamy biskupa — zawołała seńa Frasquita, z kolei pochylając się nad ręką Jego Ekscelencji. — Niechże go Bóg błogosławi i pozwoli nam cieszyć się nim dłużej, niż Lucas cieszył się swoim opiekunem. — Nie wiem, na co ci jestem potrzebny, skoro sama udzielasz mi błogosławieństw zamiast o nie prosić — odpowiedział śmiejąc się dobrotliwy duszpasterz. I wyciągając rękę pobłogosławił senię Frasquitę, a potem resztę obecnych. — Oto są pierwsze plony dla Jego Ekscelencji — rzekł corregidor biorąc jedną gałązkę winogron z rąk młynarki i podając ją biskupowi gestem pełnym kurtuazji. — Jeszcze ich nie skosztowałem. Przy tych słowach rzucił krótkie i cyniczne spojrzenie na piękną młynarkę. — Mam nadzieję, że nie dlatego, by okazały się zielone, jak te z bajki — zauważył uczony akademik. — Te z bajki — odparł biskup — nie były zielone, panie licencjacie, tylko nieosiągalne dla lisa. Być może ani jeden, ani drugi nie zamierzali robić przytyku do uczuć pana corregidora, niemniej obydwa zdania tak doskonale dawały się zastosować do wszystkiego, co się tu przed chwilą rozegrało, że don Eugenio de Zuńiga zbladł ze złości i rzekł całując pierścień biskupi: — A więc mam przez to rozumieć, iż jestem lisem. Czy tak, Ekscelencjo? — Tu dixisti — odpowiedział duchowny surowo i łagodnie zarazem, jak święty, którym według opinii współczesnych był istotnie. — Excu-sałio non petita, accusałio manilesta. Qualis vii, tałis oratio. Ale sałis iam dictum, nullus ultra sit sermo. Czyli mówiąc innymi słowy, porzućmy łacinę i skosztujmy owych sławetnych winogron. To rzekłszy urwał jedno grono z gałązki, którą mu podawał corregidor. — Wspaniałe — rzekł patrząc na nie pod światło i podając je z kolei swemu sekretarzowi. — Żałuję, iż jestem dziś niedysponowany. Sekretarz również przyjrzał się gronu, zrobił uprzejmy gest wyrażający podziw i wręczył je jednemu ze służących. Służący powtórzył gest biskupa i sekretarza, urozmaicając go jeszcze powąchaniem owocu, po czym ostrożnie i skrupulatnie złożył go z powrotem w koszyku, półgłosem informując zebranych: — Jego Ekscelencja dziś pości. Wuj Lucas, który nie spuszczał oka z wędrującego grona, ukradkiem wyjął je z koszyka i zjadł nie zauważony przez nikogo. Potem wszyscy usiedli. Mówiono o tegorocznej jesieni (która nadal była niezwykle sucha, mimo że minęło już porównanie dnia z nocą), dyskutowano o możliwości nowej wojny Napoleona z Austrią, przy czym wyrażano niezłomne przekonanie, że wojska cesarskie nigdy nie poważą się wtargnąć na terytorium Hiszpanii; uczony prawnik ubolewał nad klęskami i burzliwością współczesnej epoki i zazdrościł swoim rodzicom spokojnych czasów, w których wypadło im żyć (tak jak rodzice zapewne zazdrościli dziadkom). Potem papuga oznajmiła godzinę piątą i na znak dany przez biskupa jeden z paziów poszedł do powozu (który został na drodze pod drzewami, w tym samym miejscu co Garduńa) i wrócił z ogromnym tortem, przed godziną zaledwie wyjętym z pieca. Wyniesiono z domu stolik, wokół którego zasiedli goście, podzielono tort, ofiarowując część wujowi Lucasowi i senii Frasquicie, pomimo sprzeciwu z ich strony, i w ciągu pół godziny prawdziwie demokratyczna równość panowała przy podwieczorku w cieniu winogradowych liści, poprzez które sączyły się ostatnie blaski zachodzącego słońca. ROZDZIAŁ XIII PRZYGANIAŁ KOCIOŁ GARNKOWI... W półtorej godziny później wszyscy dostojni biesiadnicy byli już z powrotem w mieście. Biskup i jego świta dzięki powozowi dotarli tam najwcześniej i znajdowali się już w pałacu, gdzie też ich zostawimy w tej chwili, pogrążonych w modlitwie. Sławny uczony (który odznaczał się niezwykłą chudością) i dwaj prałaci (obaj równie imponującej tuszy) odprowadzili corregidora do bram ratusza (gdzie, według zapewnień Jego Wysokości, czekała go jeszcze praca), po czym ruszyli do swych domostw, kierując się światłem gwiazd jak żeglarze lub błądząc po omacku jak ślepcy, ponieważ zapadła już noc i nie było księżyca, a oświetlenie miejskie pozostawało jeszcze w sferze nierealnej. Za to raz po raz ukazywała się w mroku ulicy ręczna latarnia, którą uniżony sługa oświetlał drogę swym dostojnym panom, śpieszącym z codzienną wieczorną wizytą do domu przyjaciół lub krewnych. Niemal pod każdym balkonem można było ujrzeć, a raczej natknąć się na jakąś milczącą czarną postać. Byli to zalotnicy, którzy słysząc zbliżające się kroki przerywali na chwilę gruchanie. — Zaiste, prowadzimy hulaszcze życie — mówili do siebie dwaj księża i uczony jurysta. — Co sobie pomyślą u nas w domu? — A co powiedzą ci, którzy nas spotkają na ulicy po siódmej wieczorem, skradających się niby złoczyńcy pod osłoną ciemności? — Nie ma co, trzeba się poprawić! — O, tak! Ale ten rozkoszny młyn! — Moja żona krzywym okiem patrzy na te wizyty — powiedział akademik tonem, w którym wyraźnie przebijał niepokój na myśl o czekającej go rozprawie z małżonką. — A moja siostrzenica! — wykrzyknął jeden z księży, który pełnił funkcję penitencjarza katedry. — Moja siostrzenica twierdzi, że kapłani nie powinni odwiedzać niewiast z gminu. — A przecież — wtrącił jego towarzysz, który cieszył się sławą złotoustego kaznodziei — trudno o bardziej niewinną rozrywkę. — Rzecz jasna! Skoro bywa tam Jego Ekscelencja biskup we własnej osobie. — A poza tym, moi drodzy, w naszym wieku... — zauważył penitencjarz. — Wczoraj skończyłem sześćdziesiąt pięć lat. — Oczywiście! — przerwał kaznodzieja. — Ale mówmy o czym innym. Jak zachwycająco wyglądała dziś seńa Frasquita. —Och, co do tego... Ze ładna, to ładna — rzekł akademik usiłując przybrać ton obojętny. — Niczego sobie — mruknął pod nosem penitencjarz. — A kto by wątpił — dodał kaznodzieja — niech zapyta corregidora, co o tym myśli. — Biedaczysko, rozkochał się w niej na umór. — Wyobrażam sobie! — zawołał penitencjarz katedry. — To widać — dodał członek-korespondent akademii. — Wobec czego żegnam, drodzy przyjaciele. Pójdę krótszą drogą, bo chciałbym jak najwcześniej znaleźć się w domu. Dobranoc. — Dobranoc — odpowiedzieli dwaj duchowni i szli dalej w milczeniu. — Temu też zawróciła w głowie młynarka — mruknął po chwili kaznodzieja szturchając łokciem penitencjarza. — Ba! — pdparł tamten zatrzymując się przed bramą swego domu. — A przecież szpetny jest jak nieboskie stworzenie. Więc do jutra, księże prałacie. Oby nie zaszkodziły Waszej Wielebności winogrona. — Do jutra, jeśli Bóg pozwoli. Dobrej nocy. — Daj Boże dobrą noc nam obydwom — wes-tchnął penitencjarz juz w progu swoich drzwi, nad którymi wisiała latarnia i wizerunek Matki Boskiej. I potrząsnął kołatką. Pozostawszy sam na ulicy drugi ksiądz, który był szerszy niż dłuższy, tak że zdawał się raczej toczyć niż chodzić, ruszył bez pośpiechu w stronę swego domu; po drodze jednak przystanął na chwilę pod murem, by popełnić przestępstwo, które w przyszłości miało stać się przedmiotem specjalnego zakazu policyjnego, i rzekł myśląc zapewne o swym towarzyszu: — Tobie też wpadła w oko seńa Frasquita. Bo i prawda — dodał po chwili — co tu dużo gadać! Że ładna, to ładna. ROZDZIAŁ XIV RADY GARDUNII Pan oorregidor tymczasem, zamknąwszy się wraz z nieodstępnym Gairdunią w wielkiej sali posiedzeń na górnym piętrze ratusza, od kwadransa prowadził ze swym sługusem rozmowę bardziej intymną, niż przystało człowiekowi z jego sfery i na jego stanowisku. — Niech Wasza Wysokość wierzy staremu wyżłowi, który zna się na polowaniu — mówił Garduńa. — Seńa Frasquita zakochana jest w panu do szaleństwa, a sądząc z tego, co od Waszej Wysokości słyszałem, cała sprawa wydaje mi się jasna jak to światło — tu wskazał mosiężny kandelabr z Luceny, który oświetlał zaledwie ósmą część sali. — Nie jestem tego tak pewien jak ty, Garduńa — westchnął corregidor. — Nie wiem dlaczego! Zresztą, mówmy szczerze: Wasza Wysokość (przepraszam, że o tym wspominam) posiada pewien defekt w budowie swego ciała, nieprawdaż? — I owszem — odparł don Eugenio. — Ale od tego samego defektu nie jest wolny także wuj Lucas. Ma większy garb od mego. — Ba! Sto razy większy I Bez żadnego porównania. Ale za to (i do tego właśnie zmierzałem) Wasza Wysokość ma piękną twarz, niezwykle urodziwą, podczas gdy wuj Lucas podobny jest do małpy. Corregidor uśmiechnął się nie bez pewnej chełpliwości. — Prócz tego — ciągnął dalej alguacil — seńa Frasquita gotowa jest w ogień skoczyć, byle otrzymać tę nominację dla swego siostrzeńca. — Tu się z tobą zgadzam. Ta nominacja to moja jedyna nadzieja. — A więc do dzieła, Wasza Wysokość! Już panu przedstawiłem mój plan. Trzeba tylko wprowadzić go w życie jeszcze dzisiejszego wieczora. — Mówiłem ci już, że nie potrzebuję żadnych rad! — krzyknął don Eugenio przypominając sobie nagle, że rozmawia z podwładnym. — Zdawało mi się, że Wasza Wysokość ich żądał — wyjąkał stropiony Garduńa. — Nie sprzeczaj się ze mną. Garduna skłonił się w milczeniu. — A więc powiadasz — rzekł corregidor łagodniejąc znowu — że jeszcze dziś wieczorem da się wszystko załatwić. To dobrze, mój drogi, to bardzo dobrze. Co, u diabla! Nareszcie pozbędę się tej okrutnej niepewności. Garduńa milczał. Corregidor podszedł do stołu i napisał kilka słów na arkuszu papieru z pieczęciami, i opatrzywszy go jeszcze jedną pieczęcią, złożył starannie i schował do kieszeni. — Nominacja dla tego chłopca już gotowa — rzekł biorąc szczyptę tabaki. — Jutro porozmawiam z radnymi i jeśli jej nie zatwierdzą od razu, gorzko tego pożałują. Nie zdaje ci się, że dobrze robię? — Znakomicie — zawołał Garduńa pakując łapę do tabakierki corregidora. — W sedno Wasza Wysokość utrafił. Pański poprzednik także nie bawił się w ceregiele. Kiedyś, pamiętam.., — Dość gadania — zawołał corregidor odpychając natrętne łapsko. — Mój poprzednik był głupcem, najlepszy dowód, że zrobił cię swoim strażnikiem przybocznym. Ale wracajmy do sprawy. Mówiłeś mi, że młyn wuja Lucasa podlega jurysdykcji sąsiedniej wsi, nie miasta. Czy jesteś tego pewien? — Jak najpewniejszy. Okręg miejski kończy się akurat przy tym parowie, gdzie dziś po południu czekałem na Waszą Wysokość. Gdybym ja był na pańskim miejscu... — Dosyć! — krzyknął don Eugenio. — Jesteś bezczelny! Znowu skreślił kilka słów na świstku papieru, złożył go i wręczył Gardunii. — Masz tu — powiedział — list do alkada z tamtej gminy. Wytłumaczysz mu ustnie wszystko, co ma robić. Jak widzisz, trzymam się ściśle twego planu. Biada ci, jeśliby miały z tego wyniknąć dla mnie jakieś nieprzyjemności. — To nie podobna — odparł Garduńa. — Pan Juan Lopez ma nieczyste sumienie i jak zobaczy podpis Waszej Wysokości, zrobi wszystko, co mu każę. Winien jest co najmniej tysiąc faneg ziarna do skarbca królewskiego i drugie tyle kościołowi. Nie ma nic na swoje wytłumaczenie, bo nie jest żadną wdową ani ubogim rolnikiem, żeby miał dostawać bezzwrotne zapomogi i nie płacić podatków. Każdy wie, że to pijak, hulaka i bezecny uwodziciel, który sieje zgorszenie w całej wsi. I taki człowiek reprezentuje władzę! Co za upadek! — Mówiłem ci, że masz milczeć! Rozpraszasz mnie swoim gadulstwem!—huknął corregidor.— A więc wracamy do rzeczy — dodał po chwili zupełnie innym tonem. — Jest dokładnie kwadrans po siódmej. Teraz musisz najpierw iść do domu i uprzedzić panią corregidorową, że nie wrócę ani na wieczerzę, ani na noc. Powiedz jej, że będę tu pracował, póki straże nie zawołają na gaszenie ognia, a potem wyjdę z tobą na tajną inspekcję albo na obławę przeciwko złoczyńcom. Wymyśl zresztą, co zechcesz, byle się położyła spokojnie do łóżka i nie czekała na mnie. Po drodze wstąp do kuchni i powiedz, żeby mi przyniesiono kolację. Nie odważę się pokazać na oczy pani corregidorowej, bo zna mnie tak dobrze, że potrafi czytać w moich myślach. Szepnij kucharce, żeby mi przysłała trochę tych ciasteczek na miodzie, które dziś upieczono, a Juanete niech mi przyniesie z oberży pół kwaterki białego wina, ale tak, żeby go nikt nie widział. Potem pójdziesz prosto do wsi, gdzie musisz być najpóźniej o pół do dziewiątej. — O ósmej punktualnie tam będę! — zawołał Garduna. — Nie sprzeciwiaj się! — ryknął corregidor, znowu wspominając na swą godność. Garduna znowu się skłonił. — A więc ustaliliśmy — podjął corregidor normalnym tonem — że o ósmej punktualnie będziesz w gminie. Ze wsi do młyna jest... sądzę, że będzie jakieś pół mili. — Niecałe. — Nie przerywaj! Nowy ukłon alguacila. — Niecałe pół mili — ciągnął don Eugenio. — A zatem, o dziesiątej... myślisz, że o dziesiątej? — Przed dziesiątą! O pół do dziesiątej może Wasza Wysokość bezpiecznie zastukać do młyna. —Człowieku! Nie uczże mnie, co mam robić! Ty, oczywiście, będziesz już na miejscu. — Będę wszędzie. Ale moja kwatera główna będzie w parowie. Aha, byłbym zapomniał! Niech Wasza Wysokość idzie piechotą i nie zabiera z sobą latarni. — Nie potrzebuję twoich głupich przestróg! Co sobie wyobrażasz, że to pierwszy raz wybieram się na oblężenie? — Przepraszam Waszą Wysokość. Ale jeszcze jedno: proszę nie dobijać się do głównej bramy od strony dziedzińca, tylko obejść naokoło i zastukać w małe drzwiczki nad samym kanałem. — Nad kanałem są drugie drzwi? Popatrz, nigdy by mi to nie przyszło do głowy. — Tak jest. Te drzwiczki nad kanałem prowadzą prosto do sypialni i wuj Lucas nigdy tędy nie wchodzi ani nie wychodzi. Tak że nawet gdyby wrócił trochę za wcześnie... — Rozumiem, rozumiem! Nie trajkocz mi wciąż nad głową. — I wreszcie ostatnia rzecz: niech Wasza Wysokość tak się urządzi, żeby wrócić stamtąd przed świtem. Teraz świta o szóstej. — Znowu niepotrzebna rada! O piątej będę z powrotem w domu. Ale dosyć już tych poufałości. Teraz wynoś się i zejdź mi z oczu. — A zatem... powodzenia! — zawołał Garduńa i patrząc w sufit nadstawił corregidorowi wyciągniętą dłoń. Don Eugenio położył na niej peseta, a niecny doradca ulotnił się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Do diaska! — mruknął corregidor po jego odejściu. — Zapomniałem powiedzieć temu cymbałowi, żeby mi przyniósł talię kart. Mógłbym położyć sobie pasjansa i zabić jakoś czas do pół do dziesiątej. ROZDZIAŁ XV PROZAICZNE POŻEGNANIE Około godziny dziewiątej tego samego wieczora wuj Lucas i seńa Frasquita, ukończywszy wszystkie zajęcia w młynie i w domu, zasiedli do wieczerzy, na którą składało się mięso duszone w pomidorach, sałata z endywii i resztka winogron, pozostałych we wspomnianym uprzednio koszyku, a także trochę wina i wiele śmiechu z niefortunnych zalotów corregidora. Potem małżonkowie popatrzyli sobie w oczy, jak dwoje ludzi nader zadowolonych z losu i z siebie samych, i powiedzieli, po kilku ziewnięciach, objawiających cały spokój i pogodę, jakie panowały w ich sercach: — Kładźmy się spać, bo jutro będzie nowy dzień. W tej samej chwili dało się słyszeć energiczne stukanie do bramy. Mąż i żona spojrzeli na siebie zaskoczeni. Nigdy jeszcze nikt nie nachodził ich o tak późnej godzinie. — Pójdę otworzyć — rzekła nieustraszona Nawarryjka kierując się do wyjścia. — Zostaw! To moja rzecz! — zawołał wuj Lucas z taką stanowczością, że seńa Frasquita cofnęła się i puściła go przodem. — Powiedziałem, żebyś nie wychodziła — dodał twardo, widząc, że uparta młynarka chce iść za nim. Usłuchała więc i nie ruszyła się z izby. — Kto tam? — spytał wuj Lucas wychodząc na dziedziniec. — Otworzyć w imieniu prawa! — odezwał się głos z drugiej strony bramy. — Jakiego prawa? — Rozkaz z gminy! Proszę otworzyć panu alkadowi! Wuj Lucas tymczasem przyłożył oko do zamaskowanego judasza w drzwiach i w świetle księżyca rozpoznał stróża porządku publicznego z sąsiedniej wsi. — Powiedz raczej: otworzyć alguacilowi i to pijanemu — rzekł młynarz odsuwając rygiel. — To na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź z zewnątrz — bo mam rozkaz na piśmie od pana alkada. Dobry wieczór, wuju Lucasie — dodał żandarm wchodząc, tonem znacznie mniej oficjalnym i uroczystym. — Bóg niech cię strzeże, Tońuelo — powiedział Murcjanin. — Pokażże ten rozkaz. Prawdę rzekłszy, pan alkad mógł sobie wybrać odpowiedniejszą porę na przysyłanie rozkazów przy-zwołtym ludziom. To na pewno twoja wina. Musiałeś po drodze wstąpić do karczmy, jakbym cię widział. Chcesz jeszcze się czegoś napić? — Nie, panie. Nie mam czasu. Musi pan zaraz iść ze mną, proszę przeczytać ten rozkaz. — Jakże to, iść z tobą? — zawołał wuj Lucas biorąc z rąk żandarma papier z rozkazem. — Frasquita, światło! Seńa Frasquita upuściła na ziemię coś, co trzymała w rękach, i zdjęła kaganek ze ściany. Wuj Lucas rzucił okiem na przedmiot upuszczony przez żonę i rozpoznał w nim swój stary, ogromny muszkiet, który ładowało się półfuntowymi kulami. Wówczas objął ją spojrzeniem pełnym niewymownej tkliwości i rzekł gładząc ją po twarzy: — Jakaś ty dzielna! Seńa Frasquita, blada i niewzruszona jak posąg z marmuru, podniosła w górę kaganek i trzymając go mocno, bez najmniejszego drżenia ręk, rzekła sucho: — No, czytaj. Rozkaz brzmiał: ,,W trosce o utrzymanie spokoju i ładu publicznego, za który odpowiedzialni jesteśmy przed Jego Królewską Mością (oby Bóg zachował go w swojej opiece!), zawiadamia się Lucasa Fernadeza, młynarza tej wsi, że natychmiast po otrzy- maniu niniejszego pisma ma się stawić przed władzami gminy. Żadne tłumaczenia i usprawiedliwienia nie bądą brane pod uwagą. Ze względu na poufność sprawy zabrania się wspominać o tym komukolwiek. Wszelkie uchybienia niniejszemu rozkazowi traktowane będą jako nieposłuszeństwo wobec władz i karane sądowwnie. Alkad gminy — Juan Lopez". Na dole figurował krzyżyk zamiast podpisu. — Słuchaj no, co to ma znaczyć? — spytał wuj Lucas alguacila. — O jaką sprawę tu chodzi? — Nie wiem — odpowiedział zapytany, mężczyzna lat około trzydziestu, którego złośliwie uśmiechnięta twarz, typowa twarz przestępcy, nasuwała pewne podejrzenia co do jego szczerości. — Zdaje się, że chodzi o jakąś historię z czarami czy fałszerstwem pieniędzy. W każdym razie to się pana nie tyczy, wzywają pana tylko jako świadka czy też biegłego. Nie pytałem o szczegóły, pan alkad wyłuszczy panu całą rzecz dokładnie. — Bardzo dobrze — rzekł młynarz. — Powiedz mu, że stawię się jutro rano. — Niemożliwe. Musi pan iść natychmiast razem ze mną, nie zwlekając ani chwili. Tak ml rozkazał pan alkad. Przez moment panowało milczenie. Z oczu senii Frasquity sypały się iskry. Wuj Lucas nie odry-wał wzroku od podłogi, jakby tam czegoś szukał. — Zgodzisz się przynajmniej — rzekł wreszcie podnosząc głowę — zaczekać, póki nie osiodłam mojej oślicy. — Po diabła panu oślica? — odpowiedział alguacil. — Pół mili na piechotę to fraszka. Noc jest bardzo pogodna i księżyc już wyszedł. — Widziałem. Ale nogi mnie bolą. — Jeśli tak, to nie traćmy czasu. Pomogę panu osiodłać to bydlę. — Cóż to, boisz się, żebym ci nie uciekł? — Ja się niczego nie boję — odpowiedział Tońuelo z miną człowieka, któremu obce są wszelkie ludzkie uczucia. — Jestem przedstawicielem Sprawiedliwości. To mówiąc stanął na baczność, odsłaniając przy tym ruchu pistolet, który ukrywał pod peleryną. — Słuchaj no, Tońuelo — odezwała się młynarka — skoro już idziesz do stajni... gdzie właściwie bardziej jesteś na miejscu niż w urzędzie... bądź tak grzeczny i osiodłaj drugą oślicę. — Po co? — spytał młynarz. — Dla mnie. Jadę z wami. — Nie może tak być, seńa Frasquita — zaprotestował alguacil. — Mam rozkaz przyprowadzić pani męża i przypilnować, żeby pani nie jechała za nim. „Idzie tu o twoją skórę" — tak mi powiedział pan alkad. Chodźmy, wuju Lucasie. — Dziwna rzecz — rzekł półgłosem młynarz nie ruszając się z miejsca. — Bardzo dziwna — potwierdziła seńa Frasquita. — Coś się za tym kryje... coś, o czym nie wiem — mówił wuj Lucas szeptem, żeby nie usłyszał go Tofiuelo. — Chcesz, żebym pojechała do miasta — również szeptem spytała młynarka — i uprzedziła corregidora? — Nie — odparł głośno wuj Lucas. — Co to, to nie. — Więc co mam zrobić? — zapytała gwałtownie. — Spojrzeć na mnie. Małżonkowie popatrzyli na siebie w milczeniu i tak uradował ich spokój, energia i stanowczość, jakie każde z nich wyczytało w oczach drugiego, że w końcu oboje wzruszyli ramionami i roześmieli się. Wuj Lucas zapalił latarnię i skierował się do stajni mówiąc do Tońuela, nie bez ironii: — Chodź, pomóż mi, skoro już jesteś tak uprzejmy. Tofiuelo poszedł za nim, pogwizdując przez zęby wesołą piosenkę. W kilka minut później wuj Lucas wyruszył z młyna na grzbiecie dorodnej oślicy, pod eskortą idącego pieszo alguacila. Pożegnanie małżonków ograniczyło się do kilku słów. — Zamknij dobrze bramę — powiedział wuj Lucas. — Owiń się peleryną, bo zimno — rzekła seńa Frasquita zamykając bramę na dwa spusty i zasuwając rygiel. Nie było żadnych zaklęć pożegnalnych, pocałunków, uścisków ani spojrzeń. Po co? ROZDZIAŁ XVI ZŁOWRÓŻBNY PTAK Pośpieszmy i my śladem wuja Lucasa. Przebyli już ze ćwierć mili nie mówiąc do siebie ani słowa, wuj Lucas na swoim wierzchowcu, a Tońuelo pieszo, poganiając od czasu do czasu oślicę laską, stanowiącą oznaką jego władzy, kiedy nagle na szczycie wzgórza, przez które biegła droga, ukazało się coś jakby cień olbrzymiego ptaka, lecącego w ich kierunku. W pewnej chwili cień ów zarysował się tak wyraźnie i dokładnie na niebie rozjaśnionym poświatą księżyca, że młynarz wykrzyknął: — Patrz, Tońuelo, to Garduńa w swoim trójgraniastym kapeluszu, na swoich drucianych nogach! Ale zanim Tońuelo zdążył odpowiedzieć, cień, najwidoczniej pragnąc uniknąć tego spotkania, zboczył z drogi i zaczął biec na przełaj przez pola z chyżością prawdziwej łasicy. — Nie widzę nikogo — odezwał się wreszcie Tońuelo tonem najzupełniej naturalnym. — Ja też nie — odparł wuj Lucas przygryzając wargi. I podejrzenie, które przemknęło mu przez głową już w młynie, zaczęło nabierać kształtu w bystrym umyśle garbusa. ,,Ta pilna sprawa — rzekł sobie w duchu — to nic innego tylko jakaś zasadzka ze strony corregidora. Wszystko, co słyszałem dziś po południu z ukrycia, dowodzi, że stary lis nie może wytrzymać z niecierpliwości. Dziś w nocy na pewno wybiera się do młyna próbować szczęścia na nowo i dlatego zaczął od usunięcia mojej osoby z placu boju. Ale co mnie to obchodzi? Frasquita to Frasquita i nie otworzy bramy, choćby mieli spalić dom. Ba! Choćby nawet otworzyła, choćby corregidorowi udało się ją podejść dzięki jakiejś chytrej sztuczce, stary rozpustnik nic nie wskóra. Frasquita to Frasquita. Jednakże — dodał po chwili — dobrze byłoby wrócić do domu jak najprędzej". Tak rozmyślając dojechał do wsi, wciąż pod eskortą Tońuela, i obaj razem udali się do domu alkada. ROZDZIAŁ XVII PAN ALKAD Z SĄSIEDNIEJ GMINY lmć Juan Lopez, który zarówno w życiu prywatnym jak i publicznym był uosobieniem tyranii, bezwzględności i dumy (kiedy miał do czynienia z ludźmi zależnymi od siebie), raczył jednakże o tej porze, po ukończeniu swych zajęć urzędowych i gospodarskich i po zaaplikowaniu swej małżonce codziennej porcji kijów, zasiadać do kieliszka w towarzystwie pisarza gminnego oraz zakrystiana miejscowego kościoła. Tego wieczora opróżniał właśnie drugą połowę dzbana, kiedy wuj Lucas stanął przed jego obliczem. — Hola, wuju Lucasie — rzekł alkad skrobiąc się w głowę, zapewne po to, żeby pobudzić ją do żywszego działania. — Jakże zdrowie? Panie pisarzu, nalej pan kubek wina wujowi Lucasowi. A seńa Frasquita? Zawsze taka ładna? Dawno jej nie widziałem. Ale, ale! Słyszę, że młyn idzie znakomicie. Żytni chleb z pańskiej mąki wygląda jak bułka. Wobec tego... hm... niechże pan siada i odpocznie, bo, chwała Bogu, nie śpieszy nam się. — Mnie na pewno nie — odpowiedział wuj Lucas. Wysłuchał w milczeniu powitań alkada, ale to serdeczne przyjęcie po tak groźnie brzmiącym wezwaniu umocniło jeszcze jego podejrzenia. — A zatem, wuju Lucasie, ponieważ nic nas nie nagli, prześpi się pan tutaj, a jutro z samego rana załatwimy naszą sprawę. — Nie mam nic przeciwko temu — odpowiedział wuj Lucas z doskonale zamaskowaną ironią, która w niczym nie ustępowała dyplomacji pana alkada. — Wobec tego, że sprawa nie jest pilna, mogę śmiało spędzić noc poza domem. —Ani pilna, ani w żadnej mierze dla pana niebezpieczna — dodał alkad oszukany przez tego, którego sam chciał oszukać. — Może pan być zupełnie spokojny. Tońuelo, przysuń tę baryłkę, bo wuj Lucas nie ma na czym usiąść. — Skoro tak, to chętnie napiję się z panem — rzekł młynarz siadając. — Służę — odpowiedział alkad i podał gościowi wypełnioną po brzegi szklankę. — Po panu! Podzielimy się. — A zatem, pańskie zdrowie — rzekł imć Juan Lopez opróżniając szklankę do połowy. — Pańskie, panie alkadzie — rzekł wuj Lucas wypijając drugą połowę. — Manuela! — krzyknął alkad na służącą. — Powiedz pani, że wuj Lucas zostanie tu na noc, niech mu przygotują posłanie na strychu. — Nie, nie! Za nic w świecie. Prześpię się na słomie jak król. — Weź pan pod uwagę, że mamy w domu dosyć pościeli. — Nie wątpię. Ale po co sprawiać subiekcję pańskiej żonie? Mam swoją pelerynę, to wystarczy. — Jak pan woli. Manuela! Powiedz pani, że nie potrzeba. — Jedno, o co proszę — rzekł wuj Lucas ziewając przeraźliwie — to żebym mógł się zaraz położyć. Wczoraj pracowałem całą noc w młynie i dotychczas nie zmrużyłem oka. — Zgoda — majestatycznie odparł alkad. — Możesz pan odejść, kiedy zechcesz. — Chyba i na nas już pora — rzekł zakrystian zapuszczając żurawia do dzbana, żeby się przekonać, ile w nim jeszcze zostało. — Musi już być dziesiąta albo niewiele wcześniej. — Dziesiąta za kwadrans — oświadczył pisarz gminny rozlewając do szklanek resztą wina. — A więc spać, panowie! — zawołał amfitrion wychylając swoją szklankę. — Do jutra — dodał młynarz idąc za jego przykładem. — Niech pan zaczeka, poświecą panu. Tońuelo, zaprowadź wuja Lucasa na strych. — Tędy, wuju Lucasie — rzekł Tońuelo zabierając z sobą dzban, w nadziei, że zostało w nim jeszcze parę kropel. —Do jutra, jeśli Bóg pozwoli — westchnął zakrystian. Powypijał skrzętnie resztki ze wszystkich szklanek i odszedł chwiejnym krokiem, wesoło pogwizdując „De profundis". — Dobra nasza — rzekł alkad do pisarza, gdy zostali sami. — Wuj Lucas nic nie podejrzewa. Możemy się kłaść spokojnie i życzyć powodzenia panu corregidorowi. ROZDZIAŁ XVIII Z KTÓREGO WYNIKA, ŻE WUJ LUCAS MIAŁ LEKKI SEN W pięć minut później jakiś mężczyzna wyskoczył przez okno ze strychu pana alkada; okno to wychodziło na zabudowania gospodarskie i znajdowało się na wysokości niecałych czterech łokci od ziemi. Na środku podwórza, pod dachem, opartym na czterech słupach, stało pół tuzina wierzchowców różnych gatunków, ale wszystkie płci słabej. Konie, muły i osły rodzaju męskiego zajmowały osobne miejsce oddzielone przegrodą. Człowiek ów odwiązał jedną z oślic, która była już osiodłana, poprowadził ją za uzdę do wyjścia z okólnika, odsunął zasuwę i otworzywszy ostrożnie furtkę znalazł się w szczerym polu. Tutaj wskoczył na oślicę, ścisnął ją piętami i puścił się jak strzała w kierunku miasta, ale nie zwykłą drogą, tylko na przełaj przez pola i bocznymi ścieżynkami, jak ktoś, kto chce uniknąć niepożądanego spotkania. Był to wuj Lucas, który wracał do swego młyna. ROZDZIAŁ XIX GŁOSY WOŁAJĄCE NA PUSTYNI Nie dam się wodzić za nos alkadom — mówił do siebie głośno Murcjanin. — Jutro rano pójdę do Jego Ekscelencji biskupa, żeby zawczasu przeszkodzić nieporozumieniom, i opowiem mu wszystko, co mnie spotkało dziś w nocy. Wzywać mnie do gminy z takim pośpiechem i o tak niezwykłej godzinie, robić z tego taką tajemnicę, zastrzegać, że mam iść sam, opowiadać bajeczki o służbie królewskiej, o fałszerstwie pieniędzy, o czarownicach i o duchach, po to, żeby mnie poczęstować szklanką wina i położyć spać! Sprawa jest jasna jak słońce: Garduńa przyniósł instrukcje do gminy i o tej porze pan corregidor próbuje już na pewno wziąć szturmem moją żonę. Kto wie, czy go nie zastanę dobijającego się do bram młyna albo nawet już wewnątrz mego domu. Kto wie! Ale cóż to za przypuszczenia? Śmiałżebym powątpiewać o wierności mojej żony? Obrażać Boga? To niemożliwe, żeby ona... żeby moja Frasquita... Niemożliwe! Ale cóż ja mówię? Czy jest coś niemożliwego na tym świe-cie? Czyż ona nie wyszła za mnie, choć jest taka śliczna, a ja tak brzydki? I na tą ostatnią myśl gorzko zapłakał biedny garbus. Zatrzymał więc oślicę, by się uspokoić, otarł łzy i westchnął głęboko. Potem wydobył z kieszeni kapciuch z tytoniem, hubkę i krzesiwo, Skręcił papierosa i po kilku daremnych próbach udało mu się skrzesać ognia. W tej samej chwili usłyszał tętent na drodze, w odległości jakichś trzystu kroków od miejsca, gdzie się znajdował. ,,Co za nieostrożność — rzekł do siebie. — Jeśli zbiry mnie szukają, to zdradziłem się tym krzesaniem ognia". Osłonił więc ręką płonącą hubkę, zeskoczył na ziemię i kucnął kryjąc się za oślicą, ta jednak najwidoczniej zgoła inaczej pojmowała sytuację, gdyż wydała głośny ryk zadowolenia. — A niech cię wszyscy diabli! — zaklął po cichu wuj Lucas usiłując zamknąć jej pysk obydwiema rękami. Po chwili, niby pełna kurtuazji odpowiedź na pozdrowienie, rozległ się drugi ryk ośli. „Ładna historia — powiedział sobie młynarz. — Dobrze mówi przysłowie, że źle z nami, gdy do czynienia mamy z bydlętami." To rzekłszy wdrapał się znowu na grzbiet oślicy i popędził w kierunku przeciwnym niż niewidzialny jeździec. A najdziwniejsze z wszystkiego było to, że osoba jadąca na drugim rozmownym zwierzęciu musiała przestraszyć się nie mniej od wuja Lucasa. Mówię tak, gdyż ów domniemany żandarm czy zbir opłacony przez don Eugenia także zjechał z drogi i rzucił się do ucieczki przez pola po przeciwnej stronie gościńca. Tymczasem nasz młynarz dalej rozmawiał sam z sobą: „Co za noc! Co za świat! Co za życie pędzę od godziny! Alguacile szpiegują mnie na drodze, alkadowie knują spisek na mój honor, osły ryczą, kiedy trzeba, żeby były cicho, a tu, w piersi, bije nędzne serce, które ośmiela się podejrzewać najszlachetniejszą kobietę, jaka kiedykol-wiek istniała pod słońcem. O mój Boże, mój Boże! Spraw, żebym prędko dotarł do mego domu i znalazł tam moją Frasquitę!" Tak rozprawiając młynarz jechał dalej bez przeszkód, aż wreszcie, około jedenastej, stanął przed bramą swego młyna. Przekleństwo!!! Brama otwarta była na oścież. ROZDZIAŁ XX PODEJRZENIA I DOWODY OCZYWISTE Otwarta! A przecież odjeżdżając słyszał, jak jego żona zamyka ją na dwa spusty i zasuwa rygiel. Któż więc inny, jeśli nie jego własna żona, mógł ją otworzyć? Ale jak? Kiedy? Dlaczego? Czyżby ją oszukano? Czy musiała usłuchać rozkazu? Czy też zrobiła to dobrowolnie, z własnej chęci, porozumiawszy się wprzód z corregidorem? Co miał zobaczyć? O czym się dowiedzieć? Co go czeka w ścianach własnego domu? Czyżby Frasquita uciekła? A może ją porwano? Miałże znaleźć ją martwą? Czy w ramionach swego rywala? „Corregidor liczył widocznie na to, że nie wrócę tu przed świtem — stwierdził ponuro wuj Lucas. — Alkadowi, gdybym próbował uciec, polecił zakuć mnie w kajdany. Czy wiedziała o tym wszystkim Frasquita? Czy brała udział w tym spisku? Czy też sama padła ofiarą podstępu, gwałtu, infamii?" Refleksom tym poświęcił nieszczęsny młynarz tylko tyle czasu, ile trwało przejście przez bru-kowany dziedziniec pod osłoną winogradowych liści. Drzwi domu, przez które, jak we wszystkich wiejskich domach, wchodziło się prosto do kuchni, także stały otworem. W kuchni nie było nikogo. Mimo to wielki ogień płonął na kominku, wygasłym w chwili, gdy młynarz wychodził, gdyż zaczynano w nim palić dopiero w drugiej połowie grudnia. Prócz tego na jednym z haków nad kominkiem wisiał zapalony kaganek. Co to wszystko miało znaczyć? W jaki sposób te ślady obecności ludzkiej i czuwania godziły się z grobową ciszą, która panowała w domu? Co się stało z jego żoną? Wtedy i dopiero wtedy zobaczył wuj Lucas ubranie rozwieszone na kilku krzesłach ustawionych przed kominkiem. Przywarł do nich wzrokiem i nagle z piersi jego wydarł się ryk tak gwałtowny, że uwiązł mu w gardle i zmienił się w bezgłośny, dławiący szloch. Myślał, nieszczęsny, że się dusi, i objął rękoma szyję, siny, z twarzą wykrzywioną konwulsyjnym grymasem, szeroko otwartymi oczyma wpatrzony w ubranie przed ogniem, zdjęty grozą jak skazaniec na widok czarnej szaty, w której mają go poprowadzić na śmierć. Ujrzał bowiem nie co innego, tylko szkarłatną pelerynę, trój-graniasty kapelusz, fraczek i kamizelkę koloru gołąbkowego, czarne, jedwabne pantalony, białe pończochy, trzewiki ze sprzączkami, a nawet laską, szpadę i rękawiczki nienawistnego corregidora. Ujrzał czarną szatę swej hańby, śmiertelny całun swego szczęścia i honoru. Straszliwy muszkiet leżał na podłodze w tym samym miejscu, gdzie przed dwoma godzinami porzuciła go młynarka. Wuj Lucas skoczył jak tygrys i pochwycił broń. Sprawdził, że jest nabita i że skałka znajduje się na swoim miejscu. Odwrócił się i spojrzał na schody wiodące na górę, do izby, w której przez tyle lat spał z senią Frasquitą. — Tam są — szepnął głucho. Uszedł kilka kroków w tym kierunku, ale zaraz zatrzymał się i rozejrzał, czy nikt go nie obserwuje. — Nikogo — rzekł. — Tylko Bóg... a On tego chciał. Przekonany o nieodwołalności boskiego wyroku, miał już ruszyć dalej ku schodom, kiedy nagle wzrok jego błądzący dokoła padł na, świstek papieru na stole. Ujrzeć go, skoczyć i pochwycić w drżące ręce było dziełem jednej sekundy: nominacja siostrzeńca senii Frasquity, podpisana przez don Eugenia de Zuńiga y Ponce de Leon. „A więc to jest cena, za którą się sprzedała— pomyślał wuj Lucas wkładając papier do ust, by zdławić krzyk i dostarczyć pokarmu furii szalejącej w sercu. — Zawsze podejrzewałem, że jej przywiązanie do rodziny silniejsze jest niż afekt, jaki żywiła dla mnie. Ach, nie dał nam Bóg dzieci! W tym leży przyczyna wszystkiego!" I nieszczęsny, zdradzony małżonek gotów był znowu zapłakać, lecz ogarnęła go nowa fala gniewu i rzekł cicho, zaciskając pięści: — Chodźmy na górę! Zaczął więc wspinać się po schodach, pomagając sobie jedną ręką, w drugiej trzymał muszkiet, a zatruty papier w zębach. Podejrzenia jego utwierdziły się, gdy ujrzał zamknięte drzwi sypialni i światło, które sączyło się przez szpary w deskach i przez dziurkę od klucza. — Tam są — powtórzył znowu. Zatrzymawszy się na sekundę, jak gdyby po to, by wychylić jeszcze jeden puchar goryczy, szedł dalej w górę, póki nie znalazł się przed samymi drzwiami sypialni. Z wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy. „A jeżeli tam nie ma nikogo?" — nieśmiało podszepnęła mu nadzieja. Ale w tej samej chwili usłyszał, że ktoś kaszle za drzwiami. Poznał astmatyczny kaszel corregidora. A więc nie było już cienia wątpliwości. Nie było deski, której mógłby się uchwycić nieszczęsny rozbitek. Młynarz uśmiechnął się w ciemnościach strasznym uśmiechem. W oczach jego zapaliły się błyskawice. Dlaczego nie pierzchła przed nimi ciemność? Czymże jest ogień na stosach Inkwizycji w porównaniu z tym, który płonie czasem w sercu człowieka? Wuj Lucas wszakże — tak rogata była jego dusza (o czym już wspomnieliśmy w poprzednich rozdziałach) — otrzeźwiał usłyszawszy ów nienawistny kaszel. Łatwiej znosił najgorszą pewność niż podejrzenia. Jak to powiedział swej żonie jeszcze tego samego popołudnia, z chwilą gdy stracił jedyną wiarę, która była życiem jego duszy, zaczął się zmieniać w innego człowieka. Niby w Maurze z Wenecji, z którym porównywaliśmy go na początku, rozczarowanie jednym ciosem zabiło w nim miłość, dokonując przeobrażeń w jego umyśle i ukazując mu świat pod postacią jakiejś obcej zupełnie krainy, w której nagle się znalazł. Różnica polegała tylko na tym, że wuj Lucas miał w sobie znacznie mniej naturalnych skłonności do tragedii, mniej ponurości i więcej egoizmu niż opętany morderca Desdemony. Rzecz dziwna, acz charakterystyczna w takich sytuacjach, że zwątpienie (a raczej nadzieja, co w tym wypadku oznaczało jedno i to samo) powróciło znowu, by dręczyć go jeszcze przez chwilę. ,,A jeżeli się pomyliłem? Jeśli to Frasquita kaszlała?" Zapomniał, biedaczysko, w swym oszołomieniu i rozterce, że widział ubranie corregidora przed kominkiem, że zastał drzwi swego domu otwarte, że czytał wypisany czarno na białym dokument swej hańby. Pochylił się więc, drżąc z lęku i niepewności, i spojrzał przez dziurkę od klucza. Pole jego widzenia ograniczało się do małego trójkąta obejmującego część łóżka od strony wezgłowia, ale właśnie w tym trójkącie widać było poduszkę, a na poduszce głowę corregidora. Po raz wtóry twarz młynarza wykrzywił straszny uśmiech, jak gdyby widok ten przywrócił radość jego sercu. — A więc teraz znam całą prawdę — szepnął spokojnie, wyprostowując się. — Trzeba się zastanowić, co dalej. I zaczął schodzić z powrotem ze schodów, równie ostrożnie jak się po nich wspinał. „Sprawa jest delikatna, muszę to dobrze rozważyć" — myślał schodząc. Znalazłszy się znów w kuchni, usiadł przy stole i ukrył twarz w dłoniach. Długo tak siedział, aż wreszcie wyrwało go z odrętwienia lekkie uderzenie w nogę. Był to muszkiet, który zsunął się z kolan i w ten sposób przypominał mu o swej obecności. — Nie! Mówię ci, że nie — szepnął wuj Lucas głaszcząc starą broń. — Nie ciebie mi tu trzeba. Wszyscy będą się litowali nad nimi. A mnie powieszą. Chodzi przecie o corregidora, a zabić corregidora to, jak dotychczas w Hiszpanii, przestępstwo niewybaczalne. Powiedzą, że go zabiłem w porywie bezpodstawnej zazdrości, a potem ściągnąłem z trupa ubranie i położyłem go we własnym łóżku. Powiedzą, że zamordowałem własną żonę kierując się nieuzasadnionymi podejrzeniami. I powieszą mnie, jak dwa a dwa cztery. A zresztą, dałbym dowód małoduszności i wielkiej głupoty, gdybym u kresu mego życia miał wzbudzić litość. Stałbym się pośmiewiskiem wszystkich. Powiedziano by, że to, co mnie spotkało, to rzecz zupełnie naturalna, skoro będąc garbatym pojąłem za żonę tak śliczną dziewczynę. O nie, nigdy! Czego mi trzeba — to zemsty. Najpierw muszę się pomścić, a potem triumfować, pogardzać, śmiać się, śmiać się ze wszystkich. A wtedy nikt nie ośmieli się szydzić z mego garbu, który w ten sposób uczynię czymś godnym pozazdroszczenia, a który tak śmiesznie wyglądałby na szubienicy. Tak rozmawiał z sobą wuj Lucas, może na pół przytomnie. Pod wpływem tych refleksji powiesił muszkiet na dawnym miejscu i zaczął przechadzać się po kuchni tam i z powrotem, z rękoma założonymi w tył i spuszczoną nisko głową, jak gdyby szukał zenity na podłodze, wśród tego, po czym się depcze, wśród brudów życia, w jakimś niegodnym żarcie, który okryłby śmiesznością jego żonę i corregidora. I nawet przez myśl mu nie przeszło szukać satysfakcji w sprawiedliwości, w pojedynku, w przebaczeniu lub w religii, jakby uczynił na jego miejscu ktoś inny, mniej skory do buntu i bardziej posłuszny wszelkim nakazom, jakie narzuca mu społeczeństwo, natura i własne uczucia. Nagle wzrok jego zatrzymał się na ubraniu corregidora. Wtedy zatrzymał się sam wuj Lucas. Zwolna jego twarz zaczęła przybierać wyraz pogodny, radosny, triumfujący, i w końcu zaczął się śmiać straszliwie z całych sił, a jednak po cichu, by go nie usłyszano na górze, trzymając się za boki, żeby nie pęknąć, trzęsąc się jak w konwulsjach, tak iż w końcu musiał opaść na krzesło i czekać, póki nie minie atak tej szatańskiej wesołości. Był to najprawdziwszy śmiech Mefistofelesa. Ledwie się uspokoił, zaczął ściągać z siebie ubranie z gorączkowym pośpiechem i wdziewać szaty corregidora, począwszy od pantofli ze sprzączkami, a skończywszy na trójrożnym kapeluszu. Przypasał szpadę, zarzucił szkarłatną pelerynę, po czym, rozwiesiwszy swoje własne ubranie na tych samych krzesłach, na których przedtem wisiał strój nikczemnego rywala, wziął do ręki laskę i rękawiczki i wyszedł z młyna. Ruszył drogą do miasta, naśladując kołyszący się chód don Eugenia i od czasu do czasu powtarzając zdanie, w którym streszczały się jego zamysły. — Pani corregidorowa także warta grzechu! ROZDZIAŁ XXI BACZNOŚĆ, KAWALERZE! Porzućmy teraz wuja Lucasa i zainteresujmy się tym, co zaszło w młynie od chwili, gdy zostawiliśmy tam samą senię Frasquitę, aż do powrotu jej małżonka. Mniej więcej w godzinę po odejściu wuja Lucasa z Tońuelem, stroskana młynarka, która postanowiła nie kłaść się spać, póki nie powróci jej mąż, siedziała w sypialni na górze, zajęta robieniem pończochy, kiedy nagle do uszu jej dotarły krzyki rozlegające się za młynem w pobliżu śluzy kanału. — Ratunku! Tonę! Frasquito! Frasquito! — krzyczał rozpaczliwie jakiś męski głos. „Czyżby to był Lucas?" — pomyślała młynarka z przerażeniem, którego nie potrzebujemy opisywać. W sypialni znajdowały się małe drzwiczki, o których nam już wspominał Garduńa i które wychodziły wprost na kanał. Frasquito otworzyła je bez wahania, choć nie poznała głosu wołającego o pomoc, i znalazła się oko w oko z cor-regidorem, który w tym momencie wyłaził na brzeg, ociekając wodą. — Boże, ratuj mnie! Zmiłuj się nade mną! — bełkotał niegodziwy starzec. — Już myślałem, że utoną. — Co to? Pan tutaj? Co to ma znaczyć? — wykrzyknęła Frasquito raczej z gniewem niż ze strachem, ale cofając się instynktownie. — Jak się pan ośmiela? Po co pan tu przychodzi o tej porze? — Cicho! Milcz, kobieto — wyjąkał corregidor wsuwając się za nią do izby. — Wszystko ci wytłumaczę. O mały włos nie utonąłem, woda unosiła mnie jak piórko. Spójrz, spójrz tylko, jak wyglądam. — Precz stąd! — zawołała gwałtownie Frasquito. — Nie potrzebuje mi pan nic tłumaczyć. Rozumiem wszystko aż nadto. Co mnie obchodzi, choćbyś się pan miał utopić? Czy to ja pana wzywałam? Ach, co za nikczemność! To dlatego kazałeś pan uwięzić mego męża! — Kobieto, słuchajże... — Nie chcę słuchać! Niech się pan stąd zabiera, panie corregidorze! Proszę odejść natychmiast albo nie odpowiadam za pańskie życie. — Co mówisz? — To, co pan słyszysz. Mego męża nie ma w domu, ale ja sama potrafię nakazać dla siebie szacunek. Odejdź pan zaraz, skąd przyszedłeś, jeśli nie chcesz, żebym cię własnymi rękoma wrzuciła z powrotem do wody. — Dziecko, nie krzycz tak, bo nie jestem głuchy! Jeśli tu przychodzę, to po to, żeby ci oddać przysługę. Przychodzę uwolnić wuja Lucasa, którego alkad przez pomyłkę kazał uwięzić. Ale najpierw musisz mi wysuszyć to ubranie. Przemokłem do kości. — Mówiłam, żeby się pan stąd wynosił! — Cicho, głuptasie! Co ty możesz wiedzieć? Patrz, przynoszę ci nominację dla twego siostrzeńca. Rozpal ogień i pogadamy. A tymczasem, póki nie wyschnie ubranie, położę się w tym łóżku. — Ach, więc to tak? Więc przyznajesz się pan, żeś przyszedł do mnie? Przyznajesz, że dlatego kazałeś uwięzić mego męża? I dlatego przynosisz pan nominację? Wszyscy święci i chóry anielskie! Co sobie o mnie myśli to czupiradło? — Frasquito! Jestem corregidorem! — Choćbyś pan był samym królem Hiszpanii, co mnie to może obchodzić? Jestem żoną mego męża i panią mego domu. Myśli pan, że się boję corregidorów? Potrafię dotrzeć do Madrytu, a choćby i na koniec świata, i żądać kary dla starego rozpustnika, który szarga w błocie włas-ną godność! A przede wszystkim potrafię zaraz jutro rano znaleźć drogą do pańskiego domu i opowiedzieć wszystko pani corregidorowej. — Nie zrobisz tego — rzekł don Eugenio tracąc cierpliwość czy też zmieniając taktykę. — Nie zrobisz, bo strzelę do ciebie, jeśli się przekonam, że nie rozumiesz perswazji. — Strzeli pan? Do mnie? — wykrzyknęła Frasquito głuchym głosem. — Tak jest, strzelę... i nikt mi za to nic nie zrobi. Akurat powiedziałem w mieście, że wyruszam na obławę przeciwko bandytom. Widzisz więc, nie bądź głupia i kochaj mnie, tak jak ja cię ubóstwiam. — Ach, więc będzie pan strzelał, panie corregidorze — powtórzyła pochylając się całym ciałem naprzód, jakby zamierzała rzucić się na swego przeciwnika. — Tak zrobię, jeśli będziesz się upierała. W ten sposób uwolnię się jednocześnie od twoich pogróżek i od twojej urody — rzekł corregidor przestraszony, dobywając z kieszeni parę pistoletów. — Ach, więc są i pistolety? A w drugiej kieszeni nominacja dla mego siostrzeńca? — rzekła seńa Frasquito i potrząsnęła głową. — Skoro tak, to wybór nie nastręcza żadnych wątpliwości. Proszę zaczekać chwilę, pójdę rozpalić ogień. To rzekłszy wybiegła na schody i w trzech susach znalazła się na dole. Corregidor zabrał kaganek i wyszedł za młynarką w obawie, że mu ucieknie, ale musiał schodzić znacznie wolniej, toteż w drzwiach kuchni omal się nie przewrócił wpadając na senię Frasquitę, która wracała już na górę. — Chciałeś pan do mnie strzelać! — wykrzyknęła nieustraszona młynarka. — A zatem baczność, kawalerze, bo najpierw ja strzelę! To mówiąc przyłożyła do skroni straszliwy muszkiet, który tak ważną rolę odgrywa w naszej historii. — Wstrzymaj się, nieszczęśliwa! Co robisz? — krzyknął corregidor ledwie żywy ze strachu. — Ja tylko tak sobie żartowałem. Patrz, pistolety nie są nabite. Za to nominacja jest najprawdziwsza w świecie. Masz, weż ją sobie. Daję ci ją w podarunku i nic za to nie żądam, absolutnie nic. I drżącą ręką położył papier na stole. — Bardzo dobrze — powiedziała Frasquito. — Jutro przyda mi się na rozpałkę, kiedy będę gotowała śniadanie dla mego męża. Od pana nic już nie chcę, choćbyś mi przyniósł gwiazdkę z nieba. A jeżeli mój siostrzeniec przyjedzie tu kiedy z Estelli, to tylko po to, żeby napluć na tę plugawą rękę, która wypisała jego imię na tym podłym świstku. Czy nie dosyć panu powiedziałam? Proszą wyjść z mego domu. Niech pan ucieka, prędko, zanim przestanę panować nad sobą. Corregidor nie odpowiedział ani słowem. Zbladł, a raczej zsiniał, oczy niemal wyszły mu z orbit, a ciałem wstrząsały dreszcze. Zaczął dzwonić zębami i upadł na ziemię w ataku konwulsji. Przestrach, jakiego doznał, kiedy wpadł do kanału, przemoczone ubranie, gwałtowna scena w sypialni i wreszcie widok wymierzonej w niego straszliwej broni w rękach młynarki doszczętnie wyczerpały siły słabowitego starca. — Umieram! — jęknął. — Zawołaj Gardunię. Musi być gdzieś na drodze, w parowie. Nie mogę umrzeć w tym domu. Dalej mówić nie był w stanie. Zamknął oczy i leżał jak martwy na podłodze. — Gotów naprawdę umrzeć, jak powiada! — zawołała młynarka. — No, proszę, to już szczyt jego wyczynów! I co ja teraz pocznę z tym człowiekiem w moim domu? Co powiedzą o mnie, jeśli tu umrze? Co powie Lucas? Jak się przed nim wytłumaczę, skoro sama mu otworzyłam drzwi? Och, nie mogę tu z nim zostać, muszę poszukać mego męża. Wolę zrobić skandal, niż narazić się na niesławę. Powziąwszy to postanowienie, seńa Frasquito odrzuciła muszkiet, wybiegła na podwórze, do stajni, odwiązała jedyną pozostałą tam oślicę, osiodłała ją naprędce, otworzyła bramę i skoczywszy na grzbiet zwierzęcia, z niewiarogodną lekkością, pomimo swej tuszy, pogalopowała w stronę parowu. — Garduńa Garduńa! — wołała z daleka. — Jestem — odpowiedział alguacil wyłaniając się nagle zza jakiegoś płotu. To pani, seńa Frasquito? — Tak, to ja. Biegnij co tchu do młyna i ratuj swego pana, bo umiera. — Co pani mówi? A to ci historia! — To, co słyszysz, Garduńa. — A pani, moja duszko, dokąd to o tak późnej porze? — Ja? Puść mnie, ty głupcze! Nie widzisz, ze jadę do miasta po medyka — odpowiedziała seria Frasquito odtrącając Gardunię nogą i popędzając oślicę. I pomknęła drogą, nie w kierunku miasta, wbrew swemu zapewnieniu, lecz do sąsiedniej wsi. Garduńa nie zauważył tego, sadził już bowiem wielkimi susami do młyna, mrucząc pod nosem: — Jedzie po medyka! Biedaczka, nic lepszego nie mogła zrobić. Ale ten nieszczęśnik w porę wybrał się z chorowaniem! Że też Bóg daje cukierki takim, co nie mają czym ich schrupać! ROZDZIAŁ XXII GARDU?A W OPAŁACH Garduńa przybiegł do młyna w chwili, gdy corregidor odzyskał już przytomność i próbował dźwignąć się z ziemi. Na podłodze obok niego stał zapalony kaganek, który Jego Wysokość zabrał z sypialni. — Poszła już? — brzmiało pierwsze pytanie don Eugenia. — Kto taki? — Diabeł! Chcę powiedzieć, młynarka. — Tak, Wasza Wysokość. Poszła i zdaje się, że niezbyt była z tego zadowolona. — Aj, Garduńa! Umieram! — Ale na rany Boskie, co się stało? — Wpadłem do kanału i przemoczyłem ubranie. Kości mnie łamią i trzęsę się z zimna. — Hm, hm... dziwna historia! — Garduńa! Uważaj, co mówisz! — Ależ ja nic nie mówię, Wasza Wysokość. — To dobrze. Teraz mnie wydostań z tej matni. — Biegnę, lecę! Zobaczy Wasza Wysokość, że zaraz się wszystko ułoży. To powiedziawszy alguacil poskoczył, chwycił kaganek w jedną rękę, a drugą ujął ramię corregidora, zaprowadził go do sypialni, rozebrał i położył do łóżka, potem pobiegł do dre-wutni i wrócił z wiązką drew, rozpalił w kuchni wielki ogień, przyniósł ubranie swego pana ł rozwiesił je na kilku krzesłach, zapalił kaganek i wrócił znów do sypialni. — Jak się czuje Wasza Wysokość? — zapytał don Eugenia podnosząc wysoko kaganek, by oświetlić jego twarz. — Znakomicie. Zaraz zacznę się pocić. Jutro cię każę powiesić, Garduńa. — Za co, Wasza Wysokość? — Jeszcze śmiesz pytać? Widzisz, dokąd zaprowadziły mnie twoje rady. Myślisz, że spodziewałem się sam leżeć w tym łóżku, przyjąwszy po raz drugi sakrament chrztu? Jutro pójdziesz na szubienicę. — Ale proszę mi wytłumaczyć, co się stało? Seńa Frasquito?... — Seńa Frasquito chciała mnie zamordować. To wszystko, co zyskałem słuchając twoich rad. Powiadam ci, że jutro będziesz wisieć. — Ejże, tak źle może nie będzie! — Czemu to mówisz, bezwstydniku? Dlatego, że mnie widzisz rozciągniętego bez sił na tym łożu? — Nie, Wasza Wysokość. Mówię, bo seńa Frasquito nie musiała być tak okrutna, jak to Wasza Wysokość powiada, skoro pojechała do miasta szukać medyka dla Waszej Wysokości. — Boże miłosierny! Jesteś pewien, że pojechała do miasta? — wykrzyknął corregidor z nieopisaną grozą. — Tak mi przynajmniej powiedziała. — Ach, Garduńa! Biegnij, pędź do miasta co sił w nogach! Ach! Jestem zgubiony bez ratunku! Wiesz, po co Frasquito pojechała do miasta? Żeby wszystko opowiedzieć mojej żonie, zdradzić jej, że tu jestem! O Boże, Boże! Czy mogłem sobie coś takiego wyobrazić? Myślałem, że pojechała do gminy szukać swego męża, i nic sobie z tego nie robiłem, bo wiem, że go tam dobrze strzegą. Ale do miasta! Garduńa, biegnij, ratuj! Masz dobre nogi, wyciągnijże mnie z tej opresji! Zrób coś, żeby młynarki nie wpuszczono do mego domu. — A nie powiesi mnie Wasza Wysokość, jeżeli mi się to uda? — drwiąco spytał alguacil. — Nic podobnego! Podaruję ci parę trzewików, prawie nowych, nie noszę ich, bo są na mnie za duże. Podaruję ci, cokolwiek zechcesz. — Jeżeli tak, to już biegnę. Niech Wasza Wysokość śpi spokojnie. Za pół godziny będę z powrotem i dopilnuję, żeby młynarkę zamknięto w więzieniu. Kiedy trzeba, potrafię wyciągnąć nogi niegorzej od muła. To rzekłszy Garduńa jednym skokiem zbiegł ze schodów i znalazł się za drzwiami. Nie potrzeba tłumaczyć, że to właśnie w czasie nieobecności alguacila wuj Lucas wrócił do młyna i zajrzawszy przez dziurkę od klucza zobaczył corregidora w swoim łóżku. Zostawmy więc Jego Wysokość stękającego w cudzej pościeli, a także Gardunię biegnącego co tchu do miasta (gdzie wkrótce miał za nim podążyć wuj Lucas w trójgraniastym kapeluszu i szkarłatnej pelerynie), i pożyczywszy sobie rączych nóg alguacila pośpieszmy śladem dzielnej młynarki. ROZDZIAŁ XXIII ZNOWU PUSTYNIA I WYŻEJ WSPOMNIANE GŁOSY Senii Frasquity nie spotkała w drodze żadna przygoda, jeśli nie liczyć przestrachu, jakiego doznała słysząc, że ktoś krzesze ogień w szczerym polu. ,,A jeśli to jaki zbir corregidora? Może ma rozkaz mnie zatrzymać?" — pomyślała młynarka. W tej chwili właśnie dał się słyszeć ryk osła, dochodzący z tej samej strony co trzask hubki. ,,Osły w polu o tej godzinie? — myślała seńa Frasquito. — Nie ma przecież żadnej zagrody. Widać krasnoludki tej nocy urządziły sobie święto. Bo chyba to nie może być oślica mego męża. Co by robił Lucas o północy tak daleko od drogi, na pustyni?Niemożliwe! Ani chybi, to szpieg". W tym momencie oślica, na której jechała sena Frasquito, uznała za stosowne odpowiedzieć na rzucone jej pozdrowienie. — Cicho, ty niepoczciwe bydlę — szepnęła młynarka wbijając jej w ucho szpilkę od włosów. I w obawie jakiegoś niepożądanego spotkania także zjechała z głównego gościńca na boczne ścieżki. Bez żadnych dalszych przeszkód dotarła do bram wioski około jedenastej w nocy. ROZDZIAŁ XXIV JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ Pan alkad chrapał w najlepsze, obrócony plecami do żony (który to widok przypominał dwugłowego orła korony austriackiej, jak mówi nasz nieśmiertelny Quevedo), kiedy do drzwi małżeńskiej alkowy zastukał Tońuelo i zameldował swemu panu i władcy, że pragnie z nim mówić seńa Frasquito, „ta z młyna". Nie będziemy tu powtarzać złorzeczeń i stękań towarzyszących, jak zazwyczaj, czynności wstawania i ubierania się pana alkada, przytoczymy tylko jego rozmowę z młynarką, przed którą stanął przeciągając się niczym atleta, próbujący sprawności swych mięśni. — Niechże panią Pan Bóg kocha, seńa Frasquito! — wykrzyknął alkad ziewając w sposób mrożący krew w żyłach. — Czemu mam zawdzięczać ten zaszczyt? Czy Tońuelo nie polecił pani zostać w domu? Jak widzę, lekceważy pani sobie rozporządzenia władz. — Muszę natychmiast zobaczyć mego Lucasa — powiedziała młynarka. — Muszę się z nim rozmówić. Proszę go zawiadomić, że jest tu jego żona. — Muszą, muszę! Proszę nie zapominać, że mówi pani do człowieka, który reprezentuje króla. — Zostaw pan królów w spokoju, seńor Juan, bo nie jestem usposobiona do żartów. Dobrze pan wie, co mnie tu sprowadza i w jakim celu kazano panu uwięzić mego męża. — Nic nie wiem, seria Frasquito. A co się tyczy pani męża, to nie jest uwięziony, tylko śpi sobie spokojnie w tym domu, gdzie zawsze jest mile widziany i podejmowany tak, jak zwykłem podejmować moich gości. Ej, Tońuelo! Skocz na strych i obudź wuja Lucasa. Powiedz mu, żeby tu przyszedł. A teraz proszę mi wytłumaczyć, o co chodzi. Bała się pani zasnąć sama? — Powinien się pan wstydzić, seńor Juan! Pan dobrze wie, o co mi chodzi. Chcieliście mnie zgubić na spółkę z corregidorem! Ale sztuczka nie udała się. Mój honor nie doznał najmniejszego szwanku, a pan corregidor leży w młynie umierający. — Corregidor! Umierający! — wykrzyknął alkad. — Co pani tu opowiada? — To, co pan słyszy. Wpadł do kanału i omal nie utonął. Może nabawił się zapalenia płuc, czy ja wiem zresztą. Tym niech się martwi pani corregidorowa. Ja tu przyszłam po mego męża, a jutro rano jadę do Madrytu na skargę do króla. — A niech to wszyscy diabli — mruknął alkad. — Ej, Manuela! Biegnij, dziewczyno, osiodłać mego muła. Biada pani, seńa Frasquito, jeśli ośmieliła się pani podnieść rękę na corregidora. — Panie alkadzie, panie alkadzie —- zawołał Tonuelo wchodząc do izby blady jak upiór. — Wuja Lucasa nie ma na strychu. Jego osła też nie ma, a brama od podwórza otwarta na oścież. Wymknął się nam ptaszek. — Co znowu gadasz? — ryknął imć Juan Lopez. — Matko Najświętsza, co się będzie działo w moim domu! — zawołała sena Frasquito. — Biegnijmy, panie alkadzie, nie traćmy czasu! Mój mąż zabije corregidora, jeśli go tam zastanie. — Więc pani myśli, że wuj Lucas jest teraz w młynie? — Wcale nie myślę, wiem dobrze! Powiem więcej: jadąc tu spotkałam go w drodze i nie poznałam. To na pewno on krzesał ognia w polu. Mój Boże, pomyśleć, że zwierzęta mają więcej rozumu niż ludzie! Bo musi pan wiedzieć, seńor Juan, że nasze dwie oślice poznały się i przywitały, a mnie i Lucasowi nawet przez myśl to nie przeszło. Przeciwnie, uciekliśmy od siebie co prędzej, bo jedno wzięło drugiego za szpiega. — Dobry gagatek z tego pani Lucasa — powiedział alkad. — No, w drogę, a potem się zobaczy. Oboje za to odpowiecie. Ze mną nie ma żartów. Tutaj ja jestem królem i to nie takim, jak ten, co teraz siedzi w Madrycie czy na zamku Pardo, ale takim, jak ten, który żył w Sewilli i zwał się don Pedro Okrutny. Ej, Manuela! Przynieś laskę i powiedz twojej pani, że wychodzę. Służąca (która była niewątpliwie o wiele ładniejsza, niżby sobie życzyła pani alkadowa i zasady moralności) spełniła polecenie, a że muł był już osiodłany, ruszyli nie zwlekając do młyna oboje, pan alkad i seria Frasquito, a za nimi nieodstępny Tonuelo. ROZDZIAŁ XXV GWIAZDA GARDUNII Wyprzedzimy ich, jako że mamy przywilej szybszego przebywania przestrzeni niż ktokolwiek inny. Garduńa był już z powrotem w młynie, obiegłszy na próżno wszystkie ulice miasta w poszukiwaniu senii Frasquity. Chytry alguacil wstąpił był po drodze do pałacu corregidora, gdzie panował niezmącony spokój. Drzwi stały otworem niczym w biały dzień, jak to jest w zwyczaju, ilekroć namiestnik królewski wykonuje swe podniosłe obowiązki poza terenem swej siedziby. W przedsionku i na podeście schodów drzemało kilku alguacilów i pachołków miejskich w beztroskim oczekiwaniu na powrót pana. Dwóch czy trzech obudziło się jednak, usłyszawszy kroki Gardunii, który był ich bezpośrednim zwierzchnikiem. — Czy Jego Wysokość już wraca? — Jeszcze nie. Bądźcie spokojni i nie ruszajcie się stąd. Przyszedłem tylko sprawdzić, czy są jakieś nowiny. — Żadnych. — A pani? — Zamknęła się w swoich komnatach. — Czy nie weszła tu niedawno, tymi drzwiami, pewna kobieta? — Nikogo nie było przez cały czas. — To dobrze. Nie wpuszczać tu nikogo, ktokolwiek by się zjawił i cokolwiek by mówił. Choćby sam Archanioł Gabriel przyszedł pytać o pana corregidora, zamknijcie go do więzienia. Zrozumiane? — Jak widzę, urządzacie dziś polowanie — zauważył jeden z pachołków miejskich. — Na grubego zwierza — dodał drugi. — Królewskiego — oświadczył uroczyście Garduńa. — Rozumiecie, że sprawa jest delikatna, skoro pan corregidor i ja osobiście kierujemy obławą. A zatem do widzenia, mili braciszkowie, i oczy miejcie otwarte. — Z Bogiem, seńor Bastian — odpowiedzieli kłaniając się nisko. — Moja gwiazda przygasa — mruczał Garduńa wychodząc z pałacu. — Już nawet kobiety potrafią mnie przechytrzyć. Młynarka pojechała do gminy po swego męża, a nie do miasta. Biedny Garduńa! Co się stało z twoim niezrównanym węchem? Tak rozmawiając sam z sobą, ruszył w drogę powrotną do młyna. Nie bez kozery ubolewał biedny Garduńa nad utratą swego węchu, nie zauważył bowiem mężczyzny, który w tej samej chwili skrył się w szuwarach nie opodal parowu, mrucząc pod nosem: — Baczność! Garduńa idzie. Oby tylko mnie nie wypatrzył. Był to wuj Lucas w trój graniastym kapeluszu i szkarłatnej pelerynie, który śpieszył w tym samym czasie do miasta, powtarzając od czasu do czasu swoje szatańskie hasło: — Pani corregidorowa także warta grzechu! Wkrótce potem alguacil znalazł się z powrotem w młynie, jak już stwierdziliśmy na początku rozdziału. ROZDZIAŁ XXVI PAN CORIEGIDOR ODDYCHA SPOKOJNIEJ Pan corregidor leżał nadal w łożu małżeńskim, tak jak go widział wuj Lucas przez dziurką od klucza. — Uff, jak mi ciepło, Garduńa — wykrzyknął na widok wchodzącego alguacila. — Uratowałeś mnie od choroby. A seńa Frasquito? Spotkałeś ją? Prowadzisz ją z sobą? Widziała się z moją żoną? — Wasza Wysokość — odpowiedział Garduńa stroskanym głosem — młynarka wystrychnęła mnie na dudka. Nie pojechała wcale do miasta, tylko do gminy na poszukiwanie swego męża. Proszę mi wybaczyć moją niezręczność. — Tym lepiej, tym lepiej — zawołał don Eugenio z oczyma błyszczącymi gorączką. — Jeśli tak, to wszystko uratowane. Nim dzień zaświta, młynarka i jej mąż będą już zakuci w kajdany i w drodze do więzienia Inkwizycji, gdzie zgniją nie mając komu zwierzyć się ze swoich dzisiejszych przygód. Dai mi ubranie, Garduńa, bo pewnie już wyschło. Przynieś je na górą i ubierz mnie. Kochanek zmienia się w corregidora, Garduńa zbiegł do kuchni, by spełnić polecenie. ROZDZIAŁ XXVII W IMIENIU KRÓLA! Sefia Frasquita, imć Juan Lopez i Tońuelo w tym czasie śpieszyli do młyna, gdzie też stanęli w kilka minut później. — Ja wejdę pierwszy — oświadczył pan al-kad. — Nie zapominajcie, że ja tu reprezentuję władzę. Tońuelo, pójdziesz za mną, a pani, seńa Frasquito, zaczeka za bramą, dopóki pani nie zawołam. Imć Juan Lopez wszedł więc pod baldachim winogradowych liści i tu, w świetle księżyca, ujrzał garbatego mężczyznę ubranego tak, jak zwykł się ubierać młynarz, w kamizelkę i pantalony z brunatnego sukna, przepasane czarną szarfą, w niebieskie pończochy, czarną, aksamitną spiczastą czapeczkę, jakie noszą w Murcji, i krótką pelerynę góralską, zarzuconą na ramiona. — To on! — krzyknął alkad. — W imieniu króla, poddaj się pan, wuju Lucasie! Mężczyzna w aksamitnej czapeczce nic nie odpowiedział, tylko cofnął się, usiłując wejść do domu. — Poddaj się! — krzyknął z kolei Tońuelo. Przyskoczył do niego, chwycił go za kołnierz i potężnym kopniakiem poniżej pleców powalił domniemanego młynarza na ziemię. W tej samej chwili jakaś drapieżna bestia z innego gatunku skoczyła na Tońuela i, uczepiwszy się jego pasa, pociągnęła żandarma na środek dziedzińca, przewróciła go i zaczęła okładać kułakami. Była to seńa Frasquito. — Łotrze nikczemny! Puść mego Lucasa! — krzyczała. Na to jeszcze jeden mężczyzna, który właśnie nadszedł prowadząc oślicę, rzucił się między walczących usiłując ratować Tońuela. Był to Gardufia, który wziął swego kolegę za don Eugenia de Zuńiga. — Seńa Frasquito, proszę puścić mego pana! — wołał do młynarki próbując odciągnąć ją od nieszczęsnego alguacila. Seńa Frasquito, wzięta we dwa ognie, odepchnęła Gardunię tak potężnym ciosem w żołądek, że biedak runął jak długi, pociągając za sobą tamtych dwoje. Tak więc cztery osoby tarzały się w tej chwili po brukowanym dziedzińcu, na próżno usiłując wstać. Imć Juan Lopez przygwoździł do ziemi rzeko-mego wuja Lucasa, stawiając mu swoją ciężką stopę na siedzeniu. — Gardufia! Na pomoc! Jestem corregidorem! W imieniu króla! — krzyknął wreszcie don Eugenio czując, że stopa alkada w ciężkim juchtowym bucie gruchocze mu kości. — Corregidor! Na Boga, to prawda! — zawołał oszołomiony alkad. — Corregidor! — powtórzyli wszyscy zrywając się na nogi. — Do więzienia, wszyscy! — ryczał don Eugenio de Zuńiga. — Na szubienicę! — Ależ, Wasza Wysokość — tłumaczył się imć Juan Lopez padając na klęczki. — Proszę mi wybaczyć to brutalne obejście! Jakże mogłem rozpoznać Waszą Wysokość w tym prostackim przebraniu! — Łajdaku — rzekł corregidor — coś przecież musiałem na siebie włożyć. Nie wiesz, że skradziono mi moje szaty? Nie wiesz, że banda złodziei pod komendą wuja Lucasa... — Kłamstwo! — krzyknęła młynarka. — Proszę posłuchać, seńa Frasquito — rzekł Garduńa odwołując ją na bok. — Za przeproszeniem Waszej Wysokości i reszty obecnych. Jeśli pani nie weźmie tej sprawy w swoje ręce, wszyscy będziemy wisieć, poczynając od wuja Lucasa. — Ale co się dzieje? — spytała seńa Frasquito. — Wuj Lucas krąży w tej chwili po mieście w szatach corregidora i Bóg jeden wie, czy korzystając z tego przebrania nie dotarł już do sypialni pani corregidorowej. I w kilku słowach opowiedział młynarce to, o czym już wiemy. — Jezus Maria! — wykrzyknęła seńa Frasquita. — Więc mój mąż myśli, że ja ściągnęłam hańbę na nasz dom! Więc poszedł do miasta szukać zemstyl Biegnijmy za nim, rabujmy, na miłość Boską! Musicie mnie oczyścić z zarzutów, usprawiedliwić w oczach mego Lucasa! — Chodźmy do miasta i nie pozwólmy, żeby ten człowiek wtargnął do mego domu i opowiedział mojej żonie wszystkie brednie, które wylęgły się w jego głowie — rzekł corregidor usiłując wgramolić się na jedną z oślic. — Pomóż mi pan, panie alkadzie. — Tak, prędko do miasta — dodał Garduńa. — i prośmy Boga, żeby wuj Lucas w corregidorskim stroju zadowolił się samą tylko rozmową z pańską małżonką! — Co mówisz, nieszczęsny? — zawołał don Eugenio de Zuńiga. — Sądzisz, że ten hultaj byłby zdolny... — Do wszystkiego — odpowiedziała seńa Frasquita. ROZDZIAŁ XXVIII HEJ, PANOWIE GOSPODARZE, JUŻ DWUNASTA NA ZEGARZE! Tak wołali na ulicach miasta stróże nocni z halabardą, kiedy młynarka i corregidor, jadący na dwóch oślicach z młyna, imć Juan Lopez na swoim mule i dwóch żandarmów, podążających za nimi piechotą, stanęli przed bramą corregidorskiego pałacu. Brama była zamknięta. Wszelka działalność urzędowa namiestnika królewskiego zawieszona została do następnego ranka. ,,Źle" — rzekł sobie w duchu Garduńa. I zastukał kilka razy kołatką. Nikt jednak nie kwapił się z otwarciem ani jakąkolwiek odpowiedzią na stukanie. Seńa Frasquito blada była jak pergamin. Corregidor zdążył już ogryźć paznokcie u obu rąk. Nikt nie odzywał się ani słowem. Dwaj alguacile i pan alkad kolejno dobijali się do bramy. Żadnej reakcji, żadnego ruchu wewnątrz budynku. Słychać było tylko szum fontanny na dziedzińcu. Mijały minuty długie jak wieczność. Wreszcie koło pierwszej otworzyło się małe okienko na górze i głos kobiecy zawołał: — Kto tam? — Głos piastunki — szepnął Garduńa. — To ja! — odpowiedział don Eugenio de Zuńiga. — Otwierać! — A któż pan jesteś? — zapytał ten sam głos po chwili milczenia. — Cóż to, nie poznajesz mnie? To ja, twój pan, corregidor. — Idźże pan z Bogiem — odpowiedziała zacna niewiasta. — Mój pan wrócił przed godziną i położył się do łóżka. Kładźcie się i wy, panowie, żeby wywietrzało wam z głowy to wino, którego, jak się zdaje, trochę za dużo wywabiliście. I okienko zamknęło się z trzaskiem. Seńa Frasquito ukryła twarz w dłoniach. — Nianiu! — zagrzmiał corregidor wychodząc z siebie. — Nie słyszałaś, że kazałem ci otworzyć? Nie słyszałaś, kto jestem? Chcesz, żebym ciebie także kazał powiesić? Okienko otworzyło się ponownie. — Ciszej — powiedziała piastunka. — Kto pan jesteś i czemu tak krzyczysz po nocy? — Jestem corregidorem! — Koszałki-opałki! Powiedziałam już, że pan corregidor wrócił przed dwunastą i widziałam na własne oczy, jak zamykał się z panią corregidorową w sypialni. Cóż to, żarty pan sobie ze mnie stroi? Dobrze, zaraz pan zobaczy, jak się to skończy. W tej samej chwili znienacka otworzyła się brama i chmara służących uzbrojonych w pałki rzuciła się na przybyszów z głośnym krzykiem. — Hola, gdzie jest ten człowiek, co się podaje za corregidora? Ten obwieś, ten drapichrust, pijanica! Zrobił się piekielny rozgardiasz, nikt nikogo nie słyszał ani nie rozróżniał w ciemnościach, tak że zarówno pan corregidor jak i pan alkad oraz dwaj alguacile oberwali porządnie pałkami. Były to już drugie cięgi, którymi musiał opłacić don Eugenio swą niefortunną przygodę miłosną, nie licząc kąpieli w zimnej wodzie kanału. Seńa Frasquito, stojąca na uboczu, płakała po raz pierwszy w swoim życiu. — Lucas! Lucas! — szlochała. — Jak mogłeś zwątpić o mnie! Jak mogłeś ściskać inną w swoich ramionach! Ach, nie ma już ratunku w naszym nieszczęściu! ROZDZIAŁ XXIX POST NUBILA... DIANA Co to za awantury? — odezwał się wreszcie ponad całym tym zgiełkiem jakiś spokojny głos, dźwięczny i majestatyczny. Wszyscy zadarli głowy i ujrzeli czarno ubraną postać niewieścią przechylającą się przez poręcz balkonu. — Nasza pani! — zawołali służący zaprzestając bijatyki. — Moja żona — wymamrotał corregidor. — Proszę wpuścić tych ludzi. Pan corregidor pozwala im wejść — powiedziała corregidorowa. Słudzy rozstąpili się, don Eugenio i jego towarzysze weszli do przedsionka i po schodach na górę. Żaden skazaniec nie wstępował na rusztowanie krokiem bardziej niepewnym i z bardziej zmienioną twarzą niż don Eugenio na schody swego domu. Myśl o własnej hańbie dręczyła go tak dotkliwie, że zapomniał o wszystkich kłopotach, które spadły na niego i na innych za je-go przyczyną, a nawet o śmieszności położenia; w jakim się znajdował. „Przede wszystkim — myślał — nazywam się Zuńiga y Ponce de Leon. Biada tym, którzy o tym zapomnieli! Biada mej żonie, jeśli okryła niesławą moje nazwisko!" ROZDZIAŁ XXX DAMA WYSOKIEJ KLASY Pani corregidorowa przyjęła swego małżonka i jego towarzyszy w wielkim salonie swego pałacu. Stała pośrodku, sama, nie odrywając oczu od drzwi. Była to dama nader wysoko urodzona, jeszcze dość młoda, obdarzona spokojną i nieco surową urodą, zdolną natchnąć raczej chrześcijańskiego niż pogańskiego malarza, ubrana z całą skromnością i powagą, na jaką pozwalała kapryśna moda owej epoki. Miała na sobie suknią z czarnej alpagi, o wąskiej spódnicy i krótkich, bufiastych rękawach; szal z białych, nieco pożółkłych koronek okrywał jej piękne ramiona, a długie rękawiczki z czarnego tiulu osłaniały do łokcia alabastrowe ręce. Wachlowała się majestatycznie olbrzymim wachlarzem przywiezionym z Filipin, a w drugiej ręce trzymała koronkową chusteczkę, której cztery rogi zwisały symetrycznie w sposób pełen harmonii, charakteryzującej całą postać i najdrobniejsze ruchy. Piękna ta niewiasta miała w sobie coś z kró-lowej i mniszki zarazem, tak że we wszystkich, którzy na nią spoglądali, budziła onieśmielenie i szacunek. Jej strój, w którym mimo niezwykłej pory nie widać było żadnych śladów niedbałości czy pośpiechu, wyniosłość jej postawy i rzęsiste oświetlenie salonu świadczyły o tym, że pani corregidorowa starała się nadać tej scenie patos teatralny i uroczysty nastrój, kontrastujący z niewybrednym, grubiańskim charakterem przygody jej męża. Dodajmy wreszcie, iż dama owa zwała się dońa Mercedes Carrillo de Albornoz y Espinosa de los Monteros i pochodziła z rodziny od dwudzie-stu pokoleń zamieszkałej w tym mieście, wywodząc się w prostej linii od jego sławnych zdobywców. Rodzice, ulegając podszeptom światowej próżności, wydali ją za mąż za starego i bogatego corregidora, ona zaś, choć wolałaby wstąpić do klasztoru, dokąd wzywały ją naturalne skłonności, zgodziła się posłusznie na tę bolesną ofiarę. W owym czasie była już matką dwojga dzieci starego libertyna, a nawet, jak szeptano sobie po kątach, wkrótce należało spodziewać się nowych chrzcin w corregidorskim pałacu. To powiedziawszy, wracamy do naszego opowiadania. ROZDZIAŁ XXXI PIĘKNYM ZA NADOBNE Mercedes! — wykrzyknął corregidor stając przed obliczem swej małżonki. — Muszę wiedzieć natychmiast... — Hola, wuju Lucasie! Pan tutaj? — przerwała mu dońa Mercedes. — Czy stało się coś w młynie? — Pani! Nie pora na żarty — z furią odparł don Eugenio. — Zanim przystąpię do jakichkolwiek wyjaśnień z mej strony, muszę wiedzieć natychmiast, czy nie ma plamy na moim honorze. — Dlaczego mnie pan o to pyta? Czy mnie powierzyłeś pan swój honor? — Tak jest! Pani! Żony są strażniczkami honoru swych mężów! — W takim razie, drogi wuju Lucasie, proszę zapytać o to własną żonę. Jest tu w tej chwili, jeśli się nie mylę. Z ust senii Frasquity, która została przy drzwiach, wyrwało się coś na kształt groźnego pomruku. — Proszę, niech pani wejdzie i usiądzie — zwróciła się corregidorowa do młynarki z wielką dostojnością. I sama usiadła na sofie. Szlachetna Nawarryjka od razu potrafiła ocenić całą wspaniałość postawy tej znieważonej małżonki, znieważonej, być może, podwójnie. Toteż wznosząc się natychmiast na te same wyżyny, stłumiła burzę szalejącą w jej sercu i zachowała pełne godności milczenie. Nie trzeba podkreślać, iż se?a Frasquito, ufna w swą niewinność i siłę, nie śpieszyła się do obrony. Przeciwnie, skłonna była oskarżać — i jak jeszcze! — ale z pewnością nie corregidorowa. Nie, gniew jej kierował się przeciwko wujowi Lucasowi, a wuja Lucasa nie było. — Se?a Frasquito — rzekła dostojna dama widząc, że młynarka nie rusza się ze swego miejsca. — Prosiłam, żeby pani podeszła bliżej i usiadła. To powtórne zaproszenie wypowiedziane było tonem cieplejszym i serdeczniejszym niż poprzednie. Rzekłbyś, iż se?a Mercedes także instynktownie odgadła, widząc spokojne zachowanie i urodę Frasquity, że ma do czynienia nie z wulgarną, godną pogardy istotą, lecz ze skrzywdzoną małżonką, równie nieszczęśliwą, jak ona sama — i także ofiarą corregidora. Te dwie kobiety, które mogłyby uważać się za podwójne rywalki, skrzyżowały z sobą spojrzenia pełne pokoju i pobłażliwości i ze zdumieniem spostrzegły, że ich dusze czerpią jedna z drugiej jakiś łagodny spokój, niby dwie siostry w chwili spotkania. Nie inaczej dostrzegają się i witają z daleka czyste śniegi na szczytach gór. Posłuszna tym błogim wzruszeniom, młynarka majestatycznym krokiem weszła w głąb salonu i usiadła na brzeżku krzesła. Przed wyjściem z młyna, przewidując, że w mieście czekają ją ważne wizyty, doprowadziła do porządku swą toaletę i okryła głowę czarną mantylą z długimi frędzlami, w której było jej ogromnie do twarzy. Wyglądała jak wielka dama. Co się tyczy corregidora, to nie odzywał się ani słowem. Groźny pomruk se?ii Frasquity i jej wkroczenie na scenę przyprawiły go nieomal o palpitacje serca. Bał się tej kobiety więcej niż własnej żony. — A więc prosimy, wuju Lucasie — powiedziała dona Mercedes zwracając się do swego męża. — Oto jest se?a Frasquito. Może pan wprost do niej skierować swoje pytanie. — Mercedes, na rany Chrystusa! — krzyknął corregidor. — Uważaj, co czynisz, bo nie wiesz, do czego jestem zdolny! Raz jeszcze cię zaklinam, żebyś dała spokój krotochwilom i wyznała mi wszystko, co tu zaszło w czasie mojej nieobecności. Gdzie jest ten człowiek? — Kto taki? Mój mąż? Mój mąż wstaje z łóżka i za chwilą tu będzie. — Wstaje z łóżka! — ryknął don Eugenio. — To pana dziwi? A gdzież powinien się znajdować o tej porze uczciwy człowiek, jeśli nie w swoim domu, w swoim łóżku, obok własnej żony, jak Bóg przykazuje? — Merceditas! Licz się ze słowami I Nie zapominaj, że ludzie nas słuchają! Nie zapominaj, że jestem corregidorem. — Proszę nie podnosić głosu, wuju Lucasie, bo każę alguacilom odprowadzić pana do więzienia. — Mnie do więzienia! Mnie! Corregidora tego miasta! — Corregidor tego miasta, przedstawiciel Sprawiedliwości i prokurator królewski — odpowiedziała do?a Mercedes z surowością i energią, które oszołomiły rzekomego młynarza — wrócił do domu o właściwej godzinie, by odpocząć po wypełnieniu zbożnych obowiązków, jakie nań wkłada jego urząd, i by móc jutro, jak co dzień, stać na straży honoru i życia obywateli tego miasta, świętości domowego ogniska, czci niewiast, nie dopuszczając, by ktokolwiek, w przebraniu corregidora czy jakimkolwiek in-nym, mógł wedrzeć się do komnat cudzej żony i zakłócić cnotliwemu człowiekowi zasłużony odpoczynek i sen. — Merceditas! Co mi tu opowiadasz! — zawołał corregidor sepleniąc przeraźliwie. — Jeżeli istotnie taki wypadek zdarzył się w moim domu, to powiem, że jesteś swawolną niewiastą, złą, wiarołomną żoną. — Do kogo mówi ten człowiek? — pogardliwie przerwała do?a Mercedes wodząc wzrokiem po wszystkich obecnych. — Kto jest ten obłąkaniec, ten pijak? Nie mogę uwierzyć, żeby to był nasz zacny młynarz, wuj Lucas, mimo że nosi jego szaty. Se?or Juan Lopez, proszę mi wierzyć — zwróciła się do oniemiałego alkada — mój mąż, corregidor, wrócił do domu dwie godziny temu, w swoim trójgraniastym kapeluszu i szkarłatnej pelerynie, ze swoją szpadą i laską, godłem jego władzy. Obecni tu słudzy i alguacile widzieli, jak wchodził na górę, do komnat. Potem zamknięto bramę i od tej chwili nikt więcej nie wszedł do mego domu aż do waszego przybycia. Czy tak było? Odpowiadajcie wszyscy! Czy to prawda? — Prawda! Najszczersza prawda! — odpowiedzieli chórem służący, pachołki miejskie i alguacile, którzy zgromadzili się przy drzwiach salonu i byli świadkami tej niezwykłej sceny. — Precz stąd, wszyscy! — krzyknął don Eugenio pieniąc się z wściekłości, — Garduńa! Zaprowadź do więzienia tych nędzników, którzy znieważają swego pana! Wszyscy do lochów! Na szubienicę! Ale Garduńa znikł jak kamfora. — Zresztą, mój panie — do?a Mercedes zmieniła ton, racząc wreszcie spojrzeć na swego męża i uznać jego tożsamość, w obawie, by żart nie posunął się za daleko — przypuśćmy, że istotnie jesteś pan moim małżonkiem. Przypuśćmy, że don Eugenio de Zu?iga to pan... — To ja!!! — Przypuśćmy nawet, że popełniłam omyłkę, biorąc za pana tego człowieka, który wszedł do mej sypialni w ubraniu corregidora... — Łajdak nikczemny! — ryknął don Eugenio na próżno szukając szpady u pasa młynarzowego ubrania. se?a Frasquito zasłoniła twarz rogiem mantyli, by ukryć zazdrość płonącą w jej oczach. — Przypuśćmy, cokolwiek pan zechce — ciągnęła do?a Mercedes z niewzruszonym spokojem. — Ale proszę mi teraz powiedzieć, mój panie, czy masz pan jakiekolwiek prawo mnie oskarżać? Czy masz prawo zarzucać mi niewierność? Potępiać mnie jako sędzia, przedstawiciel Sprawiedliwości? Czy przychodzisz pan tu z ko-ścioła, po kazaniu, po spowiedzi? Skąd pan wracasz w tym stroju? I w towarzystwie tej pani? Gdzież to spędziłeś pan połową nocy? — Za pozwoleniem! — wykrzyknęła se?a Frasquito zrywając się z krzesła jak za naciśnięciem sprężyny i stając między corregidorową i jej mężem. Don Eugenio, który zamierzał właśnie coś powiedzieć, skamieniał i pozostał z otwartymi ustami, widząc, że młynarka przystępuje do ataku. Ale do?a Mercedes uprzedziła ją, mówiąc: — Pani, proszę się nie trudzić wyjaśnieniami. Bynajmniej ich od pani nie żądam. Oto właśnie nadchodzi ktoś, kto ma do tego prawo. Proszę się z nim rozmówić. W tej samej chwili otworzyły się drzwi od przyległego gabinetu i stanął w nich wuj Lucas w stroju corregidora od stóp do głów, z laską, szpadą i rękawiczkami w ręku, jakby wchodził na salę posiedzeń w ratuszu. ROZDZIAŁ XXXII WIARA GÓRY PRZENOSI Dobry wieczór państwu — rzekł nowoprzybyły uchylając trójgraniastego kapelusza i naśladując sepleniący głos don Eugenia de Zu?iga. Po czym przeszedł przez salon kołyszącym się krokiem corregidora i zatrzymał się przed donią Mercedes, by ucałować jej rękę. Wszyscy osłupieli ze zdumienia. Podobieństwo wuja Lucasa do prawdziwego corregidora było tak łudzące, że cała zgromadzona służba, a nawet sam pan alkad nie mogli powstrzymać śmiechu. Don Eugenio odczuł tę nową zniewagę i rzucił się na wuja Lucasa jak rozjuszony zwierz. Ale se?a Frasquito odepchnęła go energicznym ruchem ramienia, a Jego Wysokość, chcąc uniknąć nowych koziołków i przewracania się po ziemi, a także uciechy, która by niewątpliwie z tego wynikła, ani pisnął i pozwolił się odsunąć. Było oczywiste, że ta kobieta urodziła się na zgubę nieszczęsnego starca. Wuj Lucas na widok Frasquity zbladł jak upiór, wkrótce się jednak opanował i ze śmie-chem tak straszliwym, że musiał położyć rękę na sercu w obawie, by mu nie pękło, rzekł naśladując wciąż sposób mówienia corregidora: — Bóg niech cię strzeże, Frasquito. Posłałaś już swemu siostrzeńcowi nominację na sekretarza? Trzeba było widzieć w owej chwili piękną Nawarryjkę! Odrzuciła w tył mantylę, podniosła głowę dumnym ruchem lwicy i rzekła utkwiwszy w rzekomym corregidorze oczy jak dwa sztylety: — Gardzę tobą, Lucasiel Wszyscy odnieśli wrażenie, że plunęła mu w twarz, taki gest i postawa towarzyszyły tym słowom wypowiedzianym tonem bezgranicznej pogardy. Twarz wuja Lucasa przeobraziła się w mgnieniu oka na dźwięk głosu żony. Jakieś ożywcze tchnienie, niby ekstaza modlitwy, przeniknęło do jego duszy wypełniając ją światłem i radością. Zapomniał na chwilę o tym, co widział — czy zdawało mu się, że widział w młynie — i wykrzyknął ze łzami w oczach i szczerością w głosie: — A więc jesteś jeszcze moją Frasquitą? — Nie — odpowiedziała z oburzeniem. — Już nie jestem twoją Frasquitą. Jestem... zapytaj twoich chwalebnych czynów, popełnionych tej nocy, a one ci powiedzą, co zrobiłeś z sercem, które cię tak kochało. I pogrążyła się we łzach niby góra lodowa, która zaczyna topnieć. Pani corregidorowa zbliżyła się do niej i nie mogąc stłumić wzruszenia, czule objęła ją ramionami. Wtedy se?a Frasquito, również nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, zaczęła ją ściskać i wołać wśród łkań jak dziecko, które szuka pociechy u matki: — O pani! pani! Jakże jestem nieszczęśliwa! — Nie tak bardzo, jak pani myśli — odpowiedziała do?a Mercedes, także szlochając. — To ja jestem nieszczęśliwy — jęknął wuj Lucas przykładając pięści do oczu, bo wstydził się swoich łez. — A ja? — wykrzyknął don Eugenio czując, że i jego ogarnia zaraźliwe wzruszenie, czy też w nadziei, że płacz go uratuje. — Ach, to ja jestem prawdziwym winowajcą, hultajem, utracjuszem, którego spotyka zasłużona kara. I zaczął chlipać żałośnie, obejmując ramionami brzuch imć Juana Lopeza. Wtedy zapłakała także cała gawiedź i wszyscy zdawali się pojednani, mimo że nikt się przed nikim nie wytłumaczył. ROZDZIAŁ XXXIII A TY? Wuj Lucas pierwszy wynurzył się z tego oceanu łez. Obraz, który widział przez dziurkę od klucza, znowu ukazał się przed jego oczyma. — A teraz, proszę państwa, musimy uregulować nasze rachunki. — Nie ma żadnych rachunków, wuju Lucasie — zawołała do?a Mercedes. — Pańska żona to anioł. — Dobrze... tak... ale... — Nie ma żadnego ale! Pozwól pan jej mówić, a zobaczysz, że oczyści się z zarzutów. Od pierwszej chwili gdy ją ujrzałam, serce szepnęło mi, że to szlachetna istota, wbrew temu, co mi pan opowiedział. — Dobrze, więc niechaj mówi — zgodził się wuj Lucas. — Nic nie powiem! — wykrzyknęła młynarka. — Ty pierwszy powinieneś się wytłumaczyć. Bo to ty przecież... Tu se?a Frasquito urwała, dalej bowiem nie pozwalał jej mówić głęboki respekt, jaki czuła dla pani corregidorowej. — Dobrze, ale ty... — zaczął wuj Lucas, którego znów ogarnęło zwątpienie. — Teraz nie chodzi o nią — wmieszał się corregidor, także wpadając w szał zazdrości. — Chodzi o pana i o tę panią! Ach, Merceditas, któż by pomyślał, że ty... — A ty? — odpowiedziała corregidorowa piorunując go wzrokiem. I przez kilka minut obie pary małżeńskie powtarzały po sto razy: — A ty? — Ale ty? — Nie, to ty... — Właśnie, że ty... — Dobrze, ale ty... Etc, etc. Byłoby się to ciągnęło w nieskończoność, gdyby nie do?a Mercedes, która przyoblekając się w całą swą godność rzekła wreszcie do męża: — Teraz milcz. Naszą osobistą sprawę rozważymy później. W tej chwili rzecz najpilniejsza to przywrócić pokój sercu wuja Lucasa, co moim zdaniem nie przedstawia żadnych trudności, gdyż widzę tu pana alkada i To?uela, którzy pałają chęcią usprawiedliwienia senii Fras-quity. — Nie potrzebuję, żeby ujmowali się za mną mężczyźni — odpowiedziała se?a Frasquito. — Mam tu dwóch świadków bardziej wiarogodnych i o tych nikt nie może powiedzieć, że ich przekupiłam czy zbałamuciłam. — Gdzież są? — zapytał młynarz. — Na dole, w bramie. — Więc powiedz im, żeby tu przyszli, za pozwoleniem pani corregidorowej. — Biedaczki, nie mogą wejść po schodach. — Ach, więc to dwie kobiety! Zaiste, wiarogodni świadkowie! — To nie kobiety. Ale są płci żeńskiej. — Coraz gorzej! Dwie dziewczynki! Może mi przynajmniej powiesz ich nazwiska! — Jedna się nazywa Pi?ona, a druga Liviana. — Nasze dwie oślice! Frasquita, kpisz sobie ze mnie! — Nie, mówię poważnie. Mogę ci dowieść niezbicie, powołując się na świadectwo naszych oślic, że nie było mnie w młynie, kiedy widziałeś tam corregidora. — Na Boga, wytłumacz się jaśniej! — Słuchaj, Lucas, i umrzyj ze wstydu, że mogłeś zwątpić w moją uczciwość. Kiedy wieczorem wracałeś z gminy do domu, ja jechałam w przeciwną stronę, z domu do gminy, i spotkaliśmy się w drodze. Ale ty zboczyłeś z gościńca, a raczej zatrzymałeś się, żeby skrzesać ognia. — Prawda, że się zatrzymałem. Mów dalej. — Wtedy Lnriana zaryczała. — W samej rzeczy! Ach, jakże jestem szczęśliwy! Mów, mów, bo każde twoje słowo wraca mi rok życia. — I zaraz odpowiedziała jej moja oślica. — Tak, tak! Niech cię Bóg błogosławi! Zdaje mi się, że słyszę ją jeszcze w tej chwili! — To Liviana i Pi?ona poznały się i wymieniły pozdrowienie, jak dwie dobre przyjaciółki, podczas gdy my aniśmy się nie poznali, ani nie pozdrowili. — Nie mów więcej! Wszystko rozumiem! — Nie tylko nie poznaliśmy się — ciągnęła se?a Frasquito — aleśmy się przestraszyli i umknęli co prędzej w dwóch przeciwnych kierunkach. Widzisz więc, że nie było mnie w młynie. A jeżeli chcesz wiedzieć, dlaczegoś zastał corregidora w naszym łóżku, dotknij ubrania, które masz na sobie i które powinno jeszcze być wilgotne, a ono ci to lepiej wyjaśni niż ja. Jego Wysokość wpadł do kanału, a Gardu?a rozebrał go i położył w naszej sypialni. Jeśli cię interesuje, dlaczego otworzyłam bramę, dowiedz się, że myślałam, że to ty toniesz i wzywasz pomocy. Wreszcie, co się tyczy nominacji... Ale teraz nic więcej nie powiem. Wytłumaczę ci to, jak będziemy sami, to i wiele innych rzeczy, o któ-rych nie powinnam wspominać przed tą szlachetną panią... — To wszystko świata prawda! — krzyknął imć Juan Lopez pragnąc zaskarbić sobie łaski donii Mercedes, gdyż przekonał się, że to ona rządzi w corregidorskim pałacu. — Tak jest, wszystko! — zawtórował To?uelo idąc w ślady swego pana. — Jak dotąd, wszystko — wtrącił corregidor, zadowolony, że młynarka nie posunęła się dalej w swoim tłumaczeniu. — Ach, więc jesteś niewinna! — wykrzyknął wuj Lucas poddając się wobec tak oczywistych dowodów. — Moja Frasquito! Moja gołąbka najmilsza! Przebacz mi te niesprawiedliwe podejrzenia i uściskaj! — To już inna piosenka — odpowiedziała młynarka cofając się przed pocałunkiem, — Zanim cię uściskam, muszę usłyszeć twoje wyjaśnienia. — Ja ich udzielę za niego i za siebie — powiedziała corregidorowa. — Czekam na to od godziny — zauważył corregidor usiłując ratować resztki honoru. — Ale nie zrobię tego — ciągnęła do?a Mercedes odwracając się pogardliwie plecami do swego małżonka — dopóki ci dwaj panowie nie zamienią się ubraniami, a nawet i wtedy powiem to, co mam do powiedzenia, tylko tym, którzy na to zasługują. — Chodźmy, chodźmy się przebrać — rzekł Murcjanin do corregidora, szczerze zadowolony, że go nie zamordował, niemniej spoglądając nań jeszcze z nienawiścią, prawdziwie godną jego mauretańskich przodków. — Palą mnie szaty Waszej Wysokości. Byłem bardzo nieszczęśliwy przez cały czas, kiedy je miałem na sobie. — Bo nie jesteś godzien ich nosić — odparł corregidor. — Ja, przeciwnie, gorąco pragnę przywdziać je z powrotem, żeby powiesić ciebie i jeszcze połowę służby na dodatek, jeśli nie zadowolą mnie wyjaśnienia mej żony. Do?a Mercedes, która usłyszała te słowa, uspokoiła służących jednym z tych łagodnych uśmiechów, jakimi obdarzają ludzi czuwający nad nimi aniołowie. ROZDZIAŁ XXXIV PANI CORREGIDOROWA TAKŻE WARTA GRZECHU Ledwie corregidor i wuj Lucas opuścili salon, pani corregidorowa zajęła miejsce na sofie, usadowiła obok siebie senię Frasquitą i zwracając się do służby i alguacilów stłoczonych przy drzwiach, rzekła z ujmującą prostotą: — A teraz, chłopcy, opowiedzcie tej miłej pani o wszystkich moich grzechach, których byliście dziś świadkami. Wszyscy wysunęli się naprzód i dziesięć osób na raz chciało mówić, ale piastunka, najmocniejsza w języku i ciesząca się największymi przywilejami z całej służby, kazała wszystkim milczeć i pierwsza zabrała głos: — Musi pani wiedzieć, se?a Frasquito, że tej nocy ja i moja pani czuwałyśmy przy dzieciach, czekając na powrót pana, i właśnie odmawiałyśmy trzeci dziesiątek różańca (bo Gardu?a nam powiedział, że pan corregidor poszedł łapać jakichś strasznych bandytów i niesposób było się kłaść, póki nie wróci zdrów i cały), aż tu nagle słyszymy hałas w sąsiedniej komnacie, to jest w sypialni moich państwa. Bierzemy lampą i ledwie żywe ze strachu idziemy zobaczyć, co się święci, aż tu — aj, Panno Najświętsza! — widzimy, że jakiś mężczyzna, ubrany jak mój pan (ale to nie był mój pan, tylko pani mąż), włazi pod łóżko. „Ratunku! Złodziej" — krzyczymy wniebogłosy i zaraz przybiega na pomoc tłum ludzi i wyciąga tego niby corregidora spod łóżka. Moja pani, jak wszyscy, od razu poznała wuja Lucasa, ale widząc go w tym stroju zlękła się, że zabił mego pana, i zaczęła płakać, tak że kamienie by się wzruszyły. „Złodziej! Morderca! Powiesić gol" — krzyczą wszyscy, a wuj Lucas stoi przyparty do ściany, blady jak nieboszczyk i nie może wykrztusić ani słowa. Ale wreszcie, widząc, że go chcą zaprowadzić do więzienia, mówi to, co zaraz powtórzę, choć po prawdzie lepiej byłoby to przemilczeć: „Pani — powiada — nie jestem złodziejem ani zabójcą. Złodziej i zabójca... mego honoru jest w tej chwili w moim domu i śpi z moją żoną". — Biedny Lucas! — westchnęła seria Frasquita. — Biedna ja — szepnęła pani corregidorowa. — Właśnie to powiedzieliśmy wszyscy: biedny wuj Lucas i biedna nasza pani. Bo prawdę rzekłszy, se?a Frasquito, wszystkim było wiadomo, że pani wpadłaś w oko naszemu panu, i kto mógł sobie wyobrazić, że... — Milcz, nianiu! — wykrzyknęła surowo do?a Mercedes. — Nie tędy droga! — Ja powiem dalej — wtrącił jeden z alguacilów wykorzystując tę sposobność, by dojść do słowa. — Wuj Lucas zakpił sobie z nas nielicho, bo przez ten chód i ubranie taki był podobny do naszego pana, żeśmy wszyscy zbaranieli i wpuścili go na górę, myśląc, że to pan corre-gidor. Ale on tu przyszedł w nie bardzo pobożnych zamiarach i gdyby nie to, że pani corregidorowa jeszcze była na nogach, może pani sobie łatwo wyobrazić, co by nastąpiło. — Ty też zamknąłbyś lepiej gębę — przerwała mu kucharka — bo pleciesz nie wiedzieć co. Więc to było tak, se?a Frasquito: wuj Lucas, żeby wytłumaczyć, skąd się wziął w sypialni mojej pani, musiał zdradzić swoje zamiary. Jasne, że moja pani, jak to usłyszała, nie mogła pohamować gniewu i prask go po pysku, tak że urwał w pół słowa. Ja sama też nieźle mu naurągałam i mało nie wydrapałam mu oczu. Bo też, rozumie pani sama, se?a Frasquito, chociaż to pani mąż, ale żeby tak wejść bez pytania... — Baj baju, będziesz w raju! — wykrzyknął odźwierny przerywając kucharce i wysuwając się naprzód. — A jakbyś chciała? Co miał robić? Ale dość tego przelewania z pustego w próżne. se?a Frasquito, proszę słuchać: nasza pani powiedziała i zrobiła to, co się należy, ale kiedy gniew przeszedł, żal się jej zrobiło wuja Lucasa i myśląc o szpetnym uczynku pana corregidora, powiedziała tak albo bardzo podobnie: „Chociaż oburza mnie niegodziwość pańskich zamiarów i chociaż nigdy panu nie wybaczę takiej bezczelności, trzeba, żeby pańska żona i mój mąż myśleli przez pewien czas, że wpadli we własne sidła i że pan, wykorzystawszy to przebranie, odpłacił im pięknym za nadobne. Lepszej zemsty nie zdołamy obmyślić niż ta komedia, którą możemy przerwać, kiedy nam się spodoba". Powziąwszy to postanowienie, z któregośmy się wszyscy szczerze ucieszyli, wuj Lucas i nasza pani pouczyli nas, co mamy mówić i robić, kiedy wróci Jego Wysokość. I jeśli o mnie chodzi, to Sebastianowi Gardunii sprawiłem takie lanie, że długo popamięta dzień świętego Szymona Apostoła! Kiedy odźwierny skończył swoje opowiadanie, pani corregidorowa i młynarka od dawna już szeptały coś do siebie, całując się i obejmując jedna drugą, i co chwila wybuchając śmiechem. Historia nie podaje, niestety, treści tej rozmowy. Sądzimy jednak, że bez trudu domyśli się jej czytelnik — a już na pewno czytelniczka. ROZDZIAŁ XXXV DEKRET CESARSKI Wuj Lucas i corregidor wrócili do salonu, przebrani już, każdy we własne szaty. — A teraz moja kolej — powiedział wchodząc dostojny don Eugenio de Zu?iga. Trzykrotnie zastukał laską w podłogę, niby Anteusz, który czuł się silny tylko wtedy, gdy dotykał ziemi, i rzekł do corregidorowej z nieopisaną emfazą i zuchwałością: — Merceditas! Czekam na twoje wyjaśnienia! Tymczasem młynarka podniosła się z kanapy, uspokojona już i uśmiechnięta, i podchodząc do wuja Lucasa wymierzyła mu policzek tak siarczysty, że biedak ujrzał wszystkie gwiazdy. Ale w jej pięknych oczach nie było już gniewu i cała scena miała charakter wyraźnie pokojowy. Corregidor, który obserwował ich oboje, osłupiał, nie mogąc sobie wytłumaczyć tego nieuzasadnionego pojednania. Zwrócił się więc ponownie do swej małżonki, mówiąc cierpkim tonem: — Pani, jak widzę, wszyscy dochodzą do porozumienia prócz nas. Raczże wreszcie rozpro-szyć moje wątpliwości. Rozkazuję ci to jako mąż i jako corregidor — tu jeszcze raz zastukał laską w podłogę. — Odchodzi pani? — zawołała do?a Mercedes zbliżając się do senii Frasquity i nie zwracając najmniejszej uwagi na swego małżonka. — A więc proszę odejść bez najmniejszej obawy, ten skandal nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji. Rosa, poświeć państwu, bo odchodzą. Z Bogiem, wuju Lucasie. — O, nie — wmieszał się don Eugenio. — Wuj Lucas nie odejdzie! Wuj Lucas jest aresztowany i pozostanie w areszcie, dopóki nie dowiem się całej prawdy. Do mnie, alguacile! W imieniu króla! Ale nikt się nie ruszył na wezwanie corregidora. Wszyscy spoglądali na donię Mercedes. — Nie przeszkadzaj — powiedziała ta ostatnia odsuwając swego męża i żegnając wszystkich pełnym wdzięku i dystynkcji ukłonem, który wchodził podówczas w modę. — Ale ja... Ale ty... Ale my... Ale ci ludzie... — bąkał starzec ciągnąc ją za spódnicę, którą trzymała koniuszkami palców. Próżny trud, nikt nie zwracał uwagi na Jego Dostojność. Kiedy wszyscy odeszli i poróżnieni małżonkowie zostali sami w salonie, do?a Mercedes ra-czyła wreszcie odezwać się do swego męża tonem, którym zapewne posługiwała się carowa Wszechrosji, by zakomunikować upadłemu ministrowi, że czeka go dożywotnie zesłanie na Syberię: — Choćbyś żył tysiąc lat, nie dowiesz się nigdy, co zaszło tej nocy w mojej sypialni. Gdybyś się w niej wtedy znajdował tak, jak to było twoją powinnością, nikogo nie potrzebowałbyś o to pytać. Co do mnie, to nie ma i nigdy nie będzie żadnej przyczyny, która mogłaby mnie skłonić do zaspokojenia twej ciekawości, ponieważ gardzę tobą do tego stopnia, że gdybyś nie był ojcem moich dzieci, dziś jeszcze wypędziłabym cię za drzwi tego domu, tak jak wypędzam cię na zawsze z mojej sypialni. A zatem, dobrej nocy, kawalerze. Wyrzekłszy te słowa, których Jego Wysokość wysłuchał nie mrugnąwszy okiem, bo kiedy byli sami, lękał się swej żony, do?a Mercedes przeszla do sąsiedniego gabinetu, stamtąd do swej alkowy i zaryglowała za sobą drzwi. Biedny don Eugenio pozostał sam na środku salonu, mrucząc nie tyle przez zęby, ile przez bezzębne dziąsła, z niewiarogodnym cynizmem: — Dalibóg, nie spodziewałem się, że tak tanim kosztem uda mi się z tego wykaraskać. Garduńa obmyśli mi jakąś pociechę... ROZDZIAŁ XXXVI KONIEC HISTORII, MORAŁ I EPILOG Świergotały już ptaszki witając różową jutrzenkę, kiedy wuj Lucas i se?a Frasquito wyszli za bramy miasta i ruszyli gościńcem do młyna. Małżonkowie szli pieszo, a przodem dreptały dwie rozsiodłane oślice. — W niedzielę musisz koniecznie iść do spowiedzi — mówiła młynarka do swego męża — żeby się oczyścić ze wszystkich złych zamiarów i grzesznych myśli, które cię nawiedziły dziś w nocy. — Dobrze — zgodził się młynarz. — Ale ty ze swej strony zrób mi tę przyjemność i podaruj biednym materace i całą pościel z naszego łóżka. Za nic w świecie nie położę się tam, gdzie leżał ten stary rozpustnik. — Nie wspominaj mi o nim! — odpowiedziała se?a Frasquito. — Mówmy o czym innym. Chciałabym cię prosić jeszcze o jedną rzecz. — Proś! — Na przyszłe lato zawieziesz mnie do Solan de Gabras na kąpiele. — Po co? — Żebyśmy mogli mieć dziecil — Przednia myśl! Zawiozę cię, jeśli Bóg pozwoli dożyć. Wkrótce potem znaleźli się przed bramą młyna, w chwili gdy słońce, jeszcze niewidzialne, złociło już dalekie szczyty gór. Tego samego dnia po południu, ku wielkiemu zdziwieniu małżonków, którzy po skandalu z ostatniej nocy nie oczekiwali już żadnych zaszczytnych wizyt, w młynie zjawiło się towarzystwo tak liczne, jak nigdy dotychczas. Czcigodny biskup, kilku prałatów, uczony jurysta, dwóch przeorów zakonnych i wiele innych znamienitych osobistości (które, jak później się wyjaśniło, zostały tam specjalnie wezwane przez Jego Ekscelencję) ledwie pomieściło się na małym dziedzińcu pod osłoną winogradowych liści. Brakowało tylko corregidora. Gdy wszyscy zasiedli już wokół stołu, Jego Ekscelencja biskup zabrał głos i oświadczył, że bez względu na pewne godne ubolewania incydenty, jakie zaszły w tym domu, zarówno on sam jak i duchowni, podlegający jego pasterskiej władzy, będą bywali tu jak przedtem, nie chcąc ani zacnych gospodarzy, ani innych gości narazić na obmowę i potępienie opinii publicznej, na które zasługują tylko ci, co swoim niegodnym zachowaniem się zakłócili tak miłe i nienaganne zebrania. Po ojcowsku napomniał senię Frasquitę, by na przyszłość mniej była zalotna w słowach i gestach, staranniej zakrywała ramiona i nosiła mniej dekoltowane suknie; wujowi Lucasowi zalecił więcej rozwagi, skromności i poszanowania dla władz, po czym wszystkim obecnym udzielił swego błogosławieństwa i oznajmił, że tego dnia nie pości, wobec czego zjadłby chętnie trochę winogron. Co się tyczy tego ostatniego szczegółu, to wszyscy okazali zdumiewającą jednomyślność, tak że trelaż został niemal doszczętnie ogołocony. Wuj Lucas oceniał spożytą ilość co najmniej na dwie arroby. Jeszcze przez trzy lata bez mała ciągnęły się owe wdzięczne podwieczorki, dopóki wbrew przewidywaniom wszystkich nie wkroczyły do Hiszpanii wojska napoleońskie i nie rozgorzała wojna o niepodległość. Jego Ekscelencja biskup, wielebny kaznodzieja i penitencjarz zmarli w roku 1808, a uczony adwokat i reszta współbiesiadników bywających w młynie, w latach 1809, 10, 11 i 12, nie mogąc ścierpieć widoku Francuzów, Polaków i innych rabusiów, którzy wtargnęli na naszą ziemią i palili fajki w zakrystiach kościołów w czasie mszy polowej. Corregidor, który nigdy więcej nie pokazał się w młynie, został złożony z urzędu przez marszałka francuskiego i umarł w więzieniu dworskim, gdyż ani na chwilę nie chciał (oddajmy mu tę sprawiedliwość) uznać panowania cudzoziemskiego na hiszpańskiej ziemi. Do?a Mercedes nie wyszła za mąż powtórnie. Wychowała przykładnie swe dzieci, a na starość usunęła się w klasztorne zacisze, gdzie dokonała swych dni, poważana i czczona jak święta. Gardu?a przeszedł na stronę Francuzów. Imć Juan Lopez wstąpił do partyzantki i został dowódcą oddziału; zginął razem z nierozłącznym To?uelo w sławnej bitwie pod Baza, położywszy trupem wielu Francuzów. Wreszcie wuj Lucas i se?a Frasquito (choć nie doczekali się potomstwa mimo licznych nowenn i pielgrzymki do Solan de Cabras) kochali się zawsze równie gorąco i dożyli późnego wieku; dane im było oglądać zmierzch absolutyzmu w latach 1812 i 1820 oraz jego powrót w 1814 i 1823, dopóki, po śmierci despotycznego króla, ustrój konstytucyjny nie ugruntował się na trwałych podstawach. Przenieśli się do lepszego świata dopiero w chwili wybuchu siedmioletniej wojny domowej. Nigdy jednak cylindry, choć weszły już podówczas w powszechny użytek, nie zatarły w ich pamięci tych szczęśliwych czasów, których symbolem był trójgraniasty kapelusz.