Juliusz Dankowski Europa nie pozwoli Projekt serii Jan Bokiewicz Ilustracja na obwolucie Wiesław Wałkuski Opracowanie typograficzne obwoluty, okładki i stron tytułowych AndrzejLudwik Włoszczyński Copyright by Juliusz Dankowski, Warszawa 1988 ISBN 83—06—01704—8 Już około godziny trzeciej na Rynek Starego Miasta wkroczyła niewielka grupa studentów. Rozeszli się między stragany i grzecznie, choć stanowczo kazali je zwijać, tłumacząc, że dzisiaj jest narodowe święto, tutaj odbędzie się uroczystość i nie wypada, by dobry Polak handlował w takiej chwili jak w dzień powszedni. Przekupki i przekupnie, przyzwyczajeni, że ostatnio ciągle coś dzieje się niezwykłego, nie protestowali, posłusznie upychali swój towar do koszy i worków i zdejmowali lady ze stojaków. Widocznie ktoś jednak zawiadomił komisariat, bo przed upływem kwadransa spiesznie nadeszło kilku policjantów; rozbiegli się po Rynku i kazali z powrotem ustawić stoiska. Zbywano ich wzruszeniem ramion albo gniewną odpowiedzią. Któryś chwycił przekupkę za ręce, ta odepchnęła go, a pozostałe podniosły jazgot. Straganiarze przerwali robotę i nie wypuszczając z rąk fragmentów rozbieranych konstrukcji, wiedzeni ciekawością zbliżyli się do miejsca zdarzenia. Wyglądało to raczej dość groźnie i policjanci tak oceniwszy zbiegowisko wycofali się z Rynku. Po kilku minutach rejterada urosła w przechwałkach przekupniów prawie do zwycięstwa. Nie wiadomo jak, lecz w mgnieniu oka rozeszła się wieść po Warszawie, jakoby na Starym Mieście rozpędzono policję i opanowano Rynek. Jedni drugim powtarzali, że mnóstwo ludzi już tam przybyło, by bronić przystępu, i czeka na rozpoczęcie uroczystości, chociaż ma ona odbyć się dopiero o pół do szóstej. Wprawdzie daleko było do tej godziny, lecz podnieceni warszawiacy zaczęli spiesznie nadciągać ku Rynkowi. Rzemieślnicy i kupcy, czeladnicy i subiekci, studenci i gimnaziści, urzędnicy i domokrążcy, żebracy i nadwiślańskie urwisy, modnie ubrane panie i ich służące, baby w chustach i obdarte żebraczki — wszyscy oni wkrótce zapełnili rozległy plac. Ci, którzy przyszli pierwsi, byli zdziwieni, że Rynek 5 jest prawie pusty i wygląda nie tak, jak się spodziewali, lecz tłum wciąż wzrastał i już następni nie doznawali zawodu. Podczas czekania na chłodzie wdawano się w przygodne rozmowy, padały patriotyczne słowa, podchwytywali je inni i dokładali swoje. Każdy zgadzał się z każdym i każdy był przeciwko znienawidzonym władzom. Poczucie wspólnoty wzmagało pewność siebie tłumu, toteż gdy wkroczył oddział policji, ludzie nie okazali lęku, przeciwnie, przyjęli wyzywającą postawę. Na Zamku odbywała się narada. — Wasza książęca mość — mówił Trepów — już od dłuższego czasu narasta w mieście nastrój buntu. Manifestacja, która ma dzisiaj się odbyć, nie jest pierwszą. Pozwolę sobie przypomnieć dzień dwudziestego dziewiątego listopada i to, co działo się tydzień później. Bezkarność ośmiela do czynów coraz zuchwalszych. Ekscesy wymierzone przeciwko władzom stały się czymś powszednim. Jeżeli nie położymy temu kresu, Warszawa zarazi buntem cały kraj. Doszło do tego, że podżegacze rozsyłają takie ulotki, proszę posłuchać: „Wzywamy was, bracia, do jak najliczniejszego zebrania się w dniu 25 lutego, w poniedziałek, o godzinie pół do szóstej wieczorem, na Rynku Starego Miasta w celu uroczystego obchodu trzydziestej rocznicy zwycięstwa Polaków na polach Grochowa." To bezczelne wezwanie odniosło skutek: Rynek jest pełny, a policja nie może sobie dać rady... — Rozejść się! — krzyknął oficer. Odpowiedziano mu gwizdem. — Wyłuskujcie pojedynczych z tłumu! — dał rozkaz. Policjanci niemrawo ruszyli do przodu i rozproszyli się, by jak najwięcej spośród stojących skłonić do opuszczenia zbiegowiska. Przezornie upatrywali młodych i biednie ubranych, ale ci właśnie okazywali się hardzi i odpowiadali szyderczo na upomnienia. Nawiązywał się dialog między przedstawicielem władzy i obdartusem: — Po co tu stoisz? — głos policjanta. — A ty po co tu stoisz? — kpiąca odpowiedź. — Ruszaj się, ale już! Tu stać nie wolno! — Nie wolno stać na ulicy? A gdzie to jest napisane? — Zaraz inaczej z tobą pogadam! — Spróbuj! — Trzeba wysłać wojsko i rozpędzić tłum siłą — kontynuował Trepów. Książę Gorczakow spojrzał na leżący na biurku list, który dziś rano nadszedł od wicekanclerza. Przypomniał sobie fragment: „Z lokalnych nieporządków nie robić kwestii, która może przekształcić się w problem polityczny i dyplomatyczny..." — Nie — zdecydował. — Proszę, żeby pan osobiście sprawdził, co się tam dzieje. Przy rogu Freta i Długiej, w zakrystii kościoła ojców Paulinów grupa młodzieży kończyła gorączkową dyskusję. Słychać już było głos celebransa śpiewającego: „Ite, missa est." Godlewski w pośpiechu odpowiadał na czyjeś zastrzeżenia: — Nie wystarczą same hasła polityczne. Czymś takim można trafić tylko do części inteligencji. Wpada w entuzjazm, ale co z tego? To tak, jakbyśmy wywołali pożar stogu siana: wybuchnie i szybko zagaśnie. Zresztą ilu jest inteligentów? Mało. To żadna siła. Rewolucję robią masy, trzeba je tylko poruszyć. Ale masy jeszcze są nieuświadomione i nie rozumieją haseł czysto politycznych. Trzeba dorzucić inne, takie, które chwycą. A co wzbudza powszechną emocję? Prześladowanie Kościoła i w ogóle katolicyzmu. To boli wszystkich, także prostych ludzi. Byłoby głupotą nie wykorzystać tego. Aż się prosi, żeby hasło obrony wiary połą czyć z hasłem obrony ojczyzny. Jeśli spleciemy te dwie sprawy, to mówię wam, panowie, ludzie poderwą się, by walczyć o Polskę tak jak o wiarę. Chodźmy, już późno, czekają na nas. Bracia Frankowscy podnieśli dużą skrzynię i cała grupa przeszła do zapełnionego kościoła. Otworzono wieko i zaczęto rozdawać białoczerwone chorągiewki. W rozległej sali Namiestnikowskiego pałacu, rozjarzonej światłem gazowych żyrandoli, obradowali członkowie Towarzystwa Rolniczego. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. Około tysiąca osób słuchało słów prezesa. Hrabia Andrzej przemawiał: — Mnożą się manifestacje. To bardzo źle, panowie! Trzeba się przeciwstawić nieodpowiedzialnym demagogom. Tymczasem widzę tutaj sporo pustych krzeseł i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niektórzy wolą brać udział w pochodach niż w naszych obradach. No tak, tam się wznosi okrzyki, a tutaj rozważa przyziemne sprawy. Tam wszystko wydaje się łatwe, tu omawiamy każde za i przeciw. Są tacy, którzy w tych namysłach i wahaniach widzą tylko niemoc i beznadziejność. Mylą się. My po prostu znamy swój obowiązek, my wiemy, że losu narodu nie wolno wystawiać na hazard. Odwołuję się do waszego rozumu i odwagi cywilnej, panowie! Jesteśmy moralną reprezentacją kraju. Chrońmy naród przed zgubnymi wpływami tych, którzy rozniecają nierealne nadzieje. Uświadamiajmy ludowi, w czym leży jego prawdziwy interes. Dzisiaj znowu jest jakiś wiec czy pochód. Ludzie wyżywają się w takich imprezach. Trzeba się zastanowić, jak ująć w karby tę potrzebę aktywności, i co robić, by przerodziła się w jakieś poważne działanie. To jest nasz obowiązek. Obyśmy tylko nie popełnili błędu, który by ściągnął na nas zasłużone nieszczęście. Trepów demonstracyjnie kazał wjechać powozem w tłum i wysiadł dopiero wtedy, gdy konie nie mogły posuwać się dalej z powodu gęstej ciżby. Szedł śmiało ku środkowi Rynku, w kierunku fontanny, z oczami jakby nie widzącymi, a ludzie ścieśniali się robiąc mu przejście. Doszedłszy do celu, wspiął się na krawędź obejmującą wodotrysk i głosem donośnym zawołał: — Rozejść się! Usłyszał głuchy pomruk, śmiechy i gwizdy. Zatrzymał wzrok na pierwszej z brzegu twarzy. Bezczelny student szyderczo śmiał mu się w nos. Trepów zeskoczył z podwyższenia i podszedł do młokosa. — Ty swołocz — wycedził grożąc palcem. Uśmiech tamtego znikł jak starty i nagle dłoń studenta plasnęła z całej siły w lewy policzek Trepowa. Pułkownikowi spadła czapka, ktoś ją kopnął, drugi zdeptał. Trepów się schylił i poczuł kopniak poniżej krzyży. Śmiech gruchnął znowu. Pułkownik rozdygotany i blady, łapiąc spazmatycznie oddech, z gołą głową przeciskał się do powozu. Dochodziły go głosy tych, co stojąc dalej, nie widzieli zajścia: — Dostał po pysku przy fontannie. — Kto? — Policmajster. — Sam policmajster? — Tak, policmajster. A gdy już opadł na skórzane poduszki, usłyszał przenikliwy dyszkant wyśpiewujący w mig zaimprowizowaną piosenkę pod katarynkową melodię: Na Starym Mieście przy wodotrysku Pan policmajster dostał po pysku... Buchnęła salwa śmiechu, a Trepowowi krew odpłynęła z twarzy i świat zawirował w oczach. Z kościoła ojców Paulinów wyszła procesja. Żandarmi dowodzeni przez pułkownika Rozpopowa, którzy stali przed wejściem, rozstąpili się i przepuścili ludzi. Po chód, śpiewając „Święty Boże, Święty, Mocny i Nieśmiertelny...", skierował się ku ulicy Gołębiej. U jej wylotu, na placu przed Podwalem, stał naprzeciwko jatek wóz woziwody przykryty plandeką i zniszczoną burką. Ktoś zrzucił burkę, zerwał płótno i oto nagle wzniósł się nad głowy tłumu amarantowy sztandar z Orłem i Pogonią. Rozległ się krzyk uniesienia. Coraz więcej ludzi zapełniało chodniki i dołączało do pochodu. Młodzież zaczęła dobywać z wozu białoczerwone chorągiewki i rozdawać każdemu, kto zdołał się po nie docisnąć. Godlewski rozwinął wielką chorągiew z Matką Boską Częstochowską. Z domu zwanego „Gdańska Piwnica" wybiegł Leon Frankowski z płonącą pochodnią. Uczniowie gimnazjum sięgnęli po łuczywa, ukryte pod paltami, i wkrótce mnóstwo płomieni zamigotało na wietrze. Ktoś zaintonował: „Boże, coś Polskę..." i pochód ruszył ku Rynkowi Starego Miasta. Trepów wbiegł do gabinetu, w którym czekał na wieści namiestnik, otoczony licznym gronem wyższych oficerów. — Wasza książęca mość — powiedział załamującym się głosem — proszę spojrzeć na mnie, Rosjanina i oficera. Znieważono mnie czynnie, zelżono mundur; tak się skończyła próba uspokojenia tłuszczy! Odpowiadam za to, co mówię: sytuacji nie da się opanować bez użycia siły. Namiestnik powiódł starczymi oczami po obecnych. Byli poruszeni, patrzyli na niego wyczekująco. — Majorze Żidikow — rozkazał — weźmie pan konnych żandarmów i rozpędzi tłum. Oddaję pana pod komendę pułkownika Trepowa. Czoło długiego pochodu wychynęło z Nowomiejskiej i wchodziło na Rynek. Na widok sztandaru, chorągwi, pochodni zebrany tam tłum umilkł, odkrył głowy i pokonując szloch, dołączył swe głosy do pieśni. Pochód pęczniał wszerz i wzdłuż wchłaniając ludzkie mrowie i sunął 10 w kierunku ulicy Piwnej. Potężniejąca pieśń zgłuszyła stukot żelaznych podków. Z mrocznej uliczki nagle wypadli jeźdźcy w błyszczących kaskach. Rozwinęli szyk w półkole i wbili się w tłum piersiami koni. Pułkownik Trepów stanął w strzemionach i przekrzykując hałas zawołał: — Rozejść się! Lecz tył pochodu tworzył już taka gęstwę, że jego pierwsze szeregi nie mogły się cofnąć i pchane do przodu parły na konie, które zaczęły się ślizgać w przysiadzie i krzesać iskry na bruku. Major Żidikow zawrócił oddział i wydał ponowną komendę: — Szable w dłoń! Płazować! Oddział zerwał konie do szarży, a wtedy nad głowy kłębiącego się tłumu ktoś nagle wysoko podniósł białoamarantowy sztandar i zaczął śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła..." Generałowie siedzieli w milczeniu. Zdawało się im, że książę Gorczakow przysnął. Miał głowę spuszczoną i oczy przymknięte za dwoma krążkami szkieł. Nie spał, udawał tylko, że drzemie. Kłopotał się o przebieg dzisiejszych zajść i o to, jak je przedstawić w jutrzejszej depeszy, by nie rozgniewać cesarza i nie narazić się innym. Bo w Petersburgu była wpływowa koteria, która pragnęła liberalizacji i cierpliwie popychała Aleksandra do reform. Ci ludzie nie wybaczą nikomu, kto w jakiejś części imperium skutecznie zastosuje mikołajowskie metody i swym przykładem, choćby i mimo woli, skusi wahającego się monarchę do ponownego wciągnięcia całej Rosji w tryby takich rządów. Są dostatecznie zręczni, by utrącić wielkorządcę. Z drugiej zaś strony cesarz... Generałowie z niesmakiem patrzyli na starca, przygarbionego w fotelu. Nagle Gorczakow otworzył oczy i wyprostował się. — Gdzie jest Trepów? — warknął zniecierpliwiony. — Co się tam dzieje? 11 Na Rynku Starego Miasta obskoczony przez konnych żandarmów tłum kotłował się bezładnie pod razami płazujących szabel. Ludzie zaczęli wymykać się i uchodzić, ale był ścisk i większość nie mogła się szybko rozproszyć. Usiłowano się bronić, straszono konie pochodniami, które gasły jedna po drugiej. Osmolonymi łuczywami próbowano odbijać ciosy i uderzać jeźdźców po udach. W tumulcie zgubiono obie chorągwie, tę z Orłem i Pogonią i tę z Matką Boską. Tłum rzednął. W głębokich ciemnościach rozbrzmiewających wrzawą ludzie pierzchali w boczne uliczki. Stojąc na podium przemawiał Węgleński: — Hrabia Zamoyski ma rację. Zamiana pańszczyzny na czynsze jest sprawą naprawdę pilną. Musimy zaraz przystąpić do zawierania dobrowolnych umów. Niechże chłopi zobaczą na własne oczy, że właśnie my troszczymy się o ich los. Byłoby bardzo źle, proszę panów, gdyby tą sprawą zajęli się obcy. Nie możemy dać się ubiec. Chłopi powinni wszystko zawdzięczać nam. Najwyższy czas, żeby raz na zawsze zlikwidować ich nieufność do szlachty. Wiem, że z początku będzie trudno przestawić się na nowy system gospodarowania, ale nowoczesne narzędzia, selekcja ziarna, umiejętne wykorzystanie obornika... Mówcy przerwał trzask otwieranych drzwi. W rozpiętym futrze wbiegł zdyszany mężczyzna. Zatrzymał się na środku i łapiąc oddech zawołał: — Panowie! Wy tu debatujecie o gnoju, a tam naszych mordują! Żandarmi biją ludzi na Rynku! Zrobiło się zamieszanie: — Chodźmy! — ktoś krzyknął. — Gińmy razem! — i część zebranych zerwała się z krzeseł. Pan Andrzej energicznie potrząsnął dzwonkiem i gwar przycichł. — Naszym obowiązkiem jest pozostać tutaj — powiedział stanowczo — a pan — zwrócił się do przybyłego — powinien być z nami, a nie spacerować po ulicach. Niechętnie zajęto ponownie miejsca i słychać było szmer 12 niezadowolonych głosów. Zamoyski uznał, że zebranie należy zakończyć; panował nastrój podniecenia i mogło dojść do poważnych rozdźwięków, zagrażających zwartości Towarzystwa. Odroczył więc obrady pod pretekstem, że sekcje muszą przygotować wnioski. Sala zaczęła się opróżniać i hrabia też zbierał się do wyjścia, lecz gdy już zmierzał ku drzwiom, obstąpiła go grupa młodych ziemian. Byli to znani mu delegaci kół wojewódzkich. Domyślił się, co mu powiedzą, bo wiedział, o czym od kilku dni rozprawiali w swoim gronie. I rzeczywiście, chodziło im o to, by wobec nastroju napięcia w mieście i kraju wystąpić z adresem do Aleksandra II o reformę rządów w Królestwie. Pan Andrzej przyrzekł, że da odpowiedź jutro, i niezwłocznie pchnął gońców, by jeszcze dziś w nocy zgromadzić u siebie czołowych działaczy Towarzystwa na obrady. Rynek i uliczki Starego Miasta opustoszały. Major Żidikow rozesłał patrole i z resztą konnego oddziału zawrócił w kierunku Zamku. — Dobrze poszło — powiedział z zadowoleniem Trepów, jadąc z majorem strzemię w strzemię. Żidikow milczał. — I co? — spytał książę Gorczakow, nerwowo wstając zza biurka. — W porządku, wasza książęca mość — zameldował policmajster. — Motłoch dostał nauczkę, aresztowano trzydzieści osób, ulice są puste, miasto śpi. Uważam, że teraz będzie spokój. — To dobrze — odetchnął namiestnik. Ulice rzeczywiście były puste, ale miasto nie spało. W większości mieszkań omawiano w podnieceniu wydarzenia dzisiejszego wieczora i snuto przewidywania, co przyniosą następne dni. Niektórzy byli strwożeni, inni czuli się podniesieni na duchu, że tam, na Rynku, ludzie potrafili zachować się tak odważnie. 13 Karol Majewski zasłonił okno wychodzące na ulicę Chmielną, by światło nie sprowokowało patrolu do wtargnięcia. Niewielki pokój był siny od papierosowego dymu. Grupka młodzieży, której udało się tu przedostać, skupiła się przy stole i gorączkowo omawiała wypadki. — Kochani! — entuzjazmował się Gołębierski. — Udało się! Nie wolno zaniechać dalszych manifestacji. Ludzie byli wspaniali! Pełni patriotyzmu! Nie możemy zawieść naszych warszawiaków. Jeżeli zrobimy przerwę, opadną nastroje i potem trudno będzie je rozhuśtać. Sami wiecie, ile trzeba wysiłku, żeby poruszyć masy. Kujmy żelazo, póki gorące, rozpalajmy emocje, mnóżmy demonstracje... — Dobrze, dobrze — przerwał zniecierpliwiony Majewski. — Wszystko to wiemy. Chodzi o rzeczowy plan. Mam na przykład konkretne pytanie: pojutrze kończą się obrady Towarzystwa Rolniczego. Brzuchaci wąsacze spokojnie rozjadą się do domów. Mamy do tego dopuścić? — Rozjadą się z nienaruszonym autorytetem ojców narodu — dorzucił ironicznie Roman Frankowski — pogadawszy sobie o pracy organicznej, o poprawie materialnego bytu i o innych mądrych rzeczach. — Tylko rewolucja może wyzwolić kraj! — zawołał Leon Frankowski. — Ale oni nie chcą rewolucji, robią wszystko, żeby odwrócić od niej uwagę mas. Boją się. Boją się nawet wystąpić z adresem do cara. Żądaliśmy przecież tego. — Do rzeczy, panowie — włączył się znowu Majewski. — Powtarzam pytanie: co robić? — Zmusić tych, pożal się Boże, wodzów narodu do jakiegoś stanowczego kroku — krzyknął rozwścieczony Leon Frankowski. — Niech się nie wymigują od ryzyka. Niech pokażą, czy w ich żyłach płynie krew, czy woda. Jutro nie zdążymy, ale proponuję, żeby pojutrze, zanim się porozłażą, dotrzeć pochodem do Pałacu Namiestnikowskiego, wkroczyć na salę obrad jak tłum paryski na posiedzenie Konwentu i zmusić tych trutniów do połączenia się z manifestującym ludem. A potem niech piszą adres do cara. Jeśli od 14 mówią, cała Polska zobaczy, kim są! Będziemy ich mieli z głowy. — Czy musisz do nas przemawiać jak na wiecu? — spytał Majewski. — Daj spokój — zmitygował go Asnyk. — Pomysł jest dobry, tylko czy zdążymy zgromadzić tysiące ludzi? Nie da się tego zrobić za pomocą plakatów. Policja je pozdziera. Będą czujni po tym, co było dzisiaj. — Nie trzeba plakatów — odparł Leon Frankowski — wystarczą gromady moich smarkaczy. Rozbiegną się po mieście, powiadomią ludzi, a ci z kolei przekażą wiadomość innym. Ręczę za skutek. — Stare Miasto będzie obsadzone przez żandarmów — zauważył Majewski. — Toteż trzeba wyznaczyć inny punkt zbiórki — powiedział Gołębierski. — Ale jaki? — Kościół Karmelitów na Lesznie — zaproponował Leon Frankowski. Uprzejmym gestem margrabia wskazał gościowi fotel. Radca stanu Enoch skłonił się lekko i zajął miejsce. Wielopolski podkręcił knot naftowej lampy i usiadł naprzeciwko. — Miło mi pana widzieć — zagaił. — Spotykamy się rzadko, a znamy od niepamiętnych czasów. — Od dzieciństwa — potwierdził gość. — Mój ojciec często zabierał mnie do państwa. — Jakiż to był znakomity lekarz! Kuro wał nas wszystkich — powiedział margrabia. — A uzdrowisko w Busku.? Przecież to jego dzieło. Odznaczał się szerokimi poglądami i rozsądkiem. Rozsądek jest u nas rzadką cnotą. — Niestety — westchnął Enoch. — Pan ją na szczęście ma, a ja pragnę to wykorzystać — uśmiechnął się Wielopolski. — Mamy podobne poglądy i sposób myślenia. — Istotnie, i bardzo mi to pochlebia. 15 — Jest pan człowiekiem dokładnie zorientowanym, zasiada pan w Radzie Administracyjnej i cieszy się zaufaniem namiestnika. Chcę zasięgnąć pańskiej opinii. Zgodzi się pan zapewne, że to, co się dzieje co najmniej od roku, te manifestacje i ekscesy, to narastające wrzenie, nie rokuje niczego dobrego. Trzeba temu nadać jakiś polityczny sens. Wykorzystać na tyle, na ile się da, a potem ująć w karby i ukrócić. Według mojej oceny jedyną racjonalą myślą, która przewija się w irracjonalnych frazesach, jest pomysł adresu do cesarza. Czy nie uważa pan, że uspokoiłoby to rozpalone emocje i stworzyło szansę wymuszenia reform od władz? Przecież w statusie prawnym Królestwa nic się nie zmieniło od czasów Paskiewicza. Jest to stan nie do zniesienia na dalszą metę. O ile wiem, w Petersburgu mówi się o reformach w cesarstwie. Warto wykorzystać tę koniunkturę. Rosji zależy na spokoju tutaj. Wprowadzenie w Królestwie autonomicznych instytucji rozwiązałoby kwestię. Co pan sądzi o tym? — Adres nie jest mile widzianą formą — zauważył radca stanu — ale zważywszy na specyfikę sytuacji, można by zaryzykować taki krok. Tylko kto miałby go zrobić? Przecież nie osoba prywatna. — Towarzystwo Rolnicze. — Załóżmy, choć nie sądzę, by pan Andrzej miał na to ochotę. — Towarzystwo Rolnicze to nie tylko Zamoyski. — Podstawową rzeczą jest treść adresu, zakres postulatów. — Właśnie — przytaknął Wielopolski. — Opracowałem projekt i chciałbym, żeby go pan przeczytał. Jest na stole. Enoch zawahał się. — Panie margrabio — powiedział po chwili — ja także uważam, że trzeba coś zmienić w tym kraju, a do pana mam zaufanie i chętnie podzielę się różnymi informacjami, ale... — Ale piastuje pan urząd — podchwycił Wielopolski — i nie może pan jawnie włączyć się w żadne pozaoficjalne akcje. To jasne, panie Juliuszu. 16 Enoch już bez słowa przesiadł się na krzesło w pobliżu lampy i przysunął do siebie arkusze zapisanego papieru. Margrabia patrzył na drobną figurkę gościa, jego wysokie czoło, bystre oczy i długi nos. Radca stanu czytał: „Najjaśniejszy Panie! Kongres wiedeński wypowiedział się w sprawie losu rozmaitych części dawnej Polski i uprzywilejował ustrojowo oraz politycznie Królestwo podległe obecnie berłu Waszej CesarskoKrólewskiej Mości. Według postanowień traktatu wiedeńskiego wszyscy Polacy, którzy zostali poddani rządom bądź rosyjskim, bądź austriackim, bądź pruskim, mieli otrzymać narodowe reprezentacje i instytucje, a Królestwo ponadto odrębną Ustawę Konstytucyjną. I rzeczywiście, Polacy, którzy dzisiaj żyją pod panowaniem Austrii i Prus, korzystają ze swobód politycznych, obecnie jeszcze rozszerzonych, i z własnych instytucji narodowych. Błagamy pokornie Waszą CesarskoKrólewską Mość, ażebyś raczył zachować swobody, którymi Najjaśniejszy Cesarz Aleksander I obdarzył nas zgodnie z wolą wielkich mocarstw. Mocarstwa te okazały tak wielką dbałość o zabezpieczenie nam wspomnianych praw, że podczas prowadzonych na kongresie rokowań niektóre, a mianowicie Anglia, Francja i Austria, okazały się skłonne do przywrócenia pełnej niepodległości naszej ojczyźnie. Ze swej strony Najjaśniejszy Cesarz Aleksander I, pragnąc przekreślić krzywdy przeszłości, oznajmił zamiar wskrzeszenia Polski pod swoim berłem, złączonej z Litwą oraz innymi częściami dawnej Rzeczypospolitej, które zostały poprzednio przyłączone do cesarstwa. O tym szlachetnym zamyśle świadczą następujące ustępy traktatu: «Jego Cesarska Mość zastrzega sobie prawo nadania temu krajowi, który otrzymuje swój odrębny rząd, takiego obszaru, jaki uzna za stosowny.»" — Panie margrabio — powiedział Enoch skończywszy lekturę — mam kilka zasadniczych uwag. Po pierwsze sądzę, że powołanie się na międzynarodowe gwarancje obruszy cesarza, a przypomnienie, iż Anglia, Francja i Austria planowały przywrócenie Polsce niepodległości, zostanie odczytane jako zawoalowana groźba odwołania się do obcej interwencji. 2 — Dankowski 17 Wywrze to fatalne wrażenie. Wiadomo przecież, że te mocarstwa szykowały się wówczas do wojny z Rosją. Po drugie myślę, że sugestia dotycząca Konstytucji oraz spełnienia obietnic Aleksandra I jest niestrawna dla wszystkich odłamów opinii publicznej Rosji. — W takim razie o co prosić? — zapytał chmurnie margrabia. — O reformy w samym Królestwie — odpowiedział Enoch. — Na przykład o wprowadzenie w życie Statutu Organicznego. — Co to, to nie! — zaprotestował energicznie Wielopolski. — Statut Organiczny był od samego początku martwym płodem. To zakurzony akt archiwalny. Nie wyciągajmy go na światło dzienne. Wolę płynną sytuację prawną, w której można przynajmniej żeglować w kierunku konstytucji, niż utrwalony prawnie stan bezkonstytucyjny. — Bardzo dobry program — podchwycił Enoch. — Jaki program? — spytał margrabia. — Domagać się reform nie powołując się na Statut ani na konstytucję, uzyskiwać reformy po kawałku i milczkiem sterować ku konstytucji. W pewnym momencie jej nadanie okaże się bezbolesną formalnością sankcjonującą stan rzeczy, który i tak już będzie faktycznie istniał. — Panie Juliuszu — powiedział serdecznie margrabia — przerobię projekt adresu. Litwa i Ruś muszą poczekać. Zresztą niech same się dobijają podobnych praw. — Byle nie równocześnie z nami — wtrącił Enoch — bo wzbudzi to podejrzliwość Petersburga. — Tak, tak, etapami, etapami — mruknął w zadumie Wielopolski. jj — Ale, panie margrabio — rzekł radca stanu — przypo i minam moją wątpliwość. O ile wiem, hrabia Zamoyski nie chce słyszeć o adresie. Proponowano mu to. Odrzucił. — Przekonam Tomasza Potockiego. Potrafi skaptować dostateczną ilość zwolenników i wywrzeć skuteczny nacisk. — Pański szwagier istotnie cieszy się wielkim autorytetem, ale i on nie będzie miał łatwego zadania. 18 — Zobaczymy — rzekł Wielopolski. Podszedł do okna i odsunął firankę. Ulica Wierzbowa była ciemna i pusta. — Już noc — powiedział. — Nasz prezes przejrzyście zreferował sprawę — zabrał głos Konstanty Górski. — Ja jednak widzę ją w ciemniejszym kolorze. Nie oszukujmy się: spiskowcy osiągnęli sukces, przeciągnęli na swoją stronę masy rzucając chwytliwe hasła. Dowodem tego tłumne manifestacje. Władza okazuje brak zdecydowania i to ich ośmiela. Młokosy prą do awantury i mogą sprowadzić nieszczęście. Naród pójdzie za nimi, bo go otumanili, a my zostaniemy zepchnięci na bok. Staniemy się politycznym trupem. Jedyny sposób, żeby utrzymać ster w dłoni, to przejąć te hasła, a zrobiwszy to, działać roztropnie i ostrożnie. Wytrącimy tamtym broń z ręki i ludzie się uspokoją. Oczywiście nie możemy zawieść wszystkich oczekiwań. To byłaby gra na krótką metę. Rozemocjonowane miasto domaga się adresu do cara i uwłaszczenia chłopów. Chcą tego również niektórzy członkowie naszego Towarzystwa. Trzeba wystąpić z takim adresem i domagać się autonomii Królestwa, przypomnieć postanowienia traktatu wiedeńskiego. Trzeba również podjąć uchwałę o uwłaszczeniu; nie ma w tym ryzyka, bo władze upoważniły nas do wyrażenia opinii w tej kwestii. W każdym razie nie można zignorować panujących nastrojów i pojutrze rozjechać się jak gdyby nigdy nic. — Jestem tego samego zdania — oświadczył Tomasz Potocki. — Ja również — dołączył Stawiski. W obszernej bibliotece oświetlonej ogniem kominka i płomykami świec zrobiło się gwarno. Trzydziestu panów w surdutach zaczęło z sobą zawzięcie polemizować. Andrzej Zamoyski odczekał chwilę, po czym wstał na znak, że chce przemówić, a gdy się uciszyło, powiedział: — Panowie! Po co pisać adresy? Czy adres wzruszy rząd, który nienawidzi Polaków i nigdy im nie zaufa? Poza tym wszelkie 19 konkretyzowanie polskich żądań, jest zdradą polskiej sprawy. Czegokolwiek będziemy się domagać, to będzie i tak za mało. Zresztą adres to nie żądanie, lecz prośba, a prośba jest jakby wdawaniem się w konszachty z wrogiem. To jest zakucie własnego sumienia w kajdany, to jest po prostu kompromis z istniejącym stanem rzeczy. — Celem adresu jest żądanie zmian — odezwał się ktoś z głębi sali. — Żądać nie mamy prawa, a prosić nie powinniśmy — odparł Zamoyski. — Niczego nie żądać, o nic nie prosić, oto jest najgodniejsze i najuczciwsze postępowanie Polaka. — Czy bierze pan pod uwagę, panie hrabio, że nasze małe robespierki postawiły nam ultimatum? — spytał Konstanty Górski. — Uprzedzili, że jeśli bez względu na sprzeciw namiestnika nie wystąpimy z adresem, z żądaniem reform, to nie zaprzestaną manifestacji i będą je mnożyć nie oglądając się na nic. A jeśli spadnie nieszczęście, winą za nie obciążą nas. Wyraźnie powiedzieli, co będą rozgłaszać: ano to, że my wyżej cenimy swoje dobre stosunki z Rosją niż szczęście ojczyzny, a oni niosą krajowi w ofierze swą przyszłość, swą wolność i życie. — Powtarzam, że adresem niczego się z rządem rosyjskim nie załatwi — odparł Zamoyski. — Ma on w ręku siłę i niczego prócz siły nie rozumie. Polski nie odzyska się również za pomocą ulicznych manifestacji. — Zgadzam się, że Polski nie odzyska się manifestacjami — zabrał ponownie głos Tomasz Potocki — ale są one faktem. Rząd wreszcie się ocknie i zdusi je, ale czy będzie wtedy skłonny o cokolwiek z nami pertraktować? Nie! Trzeba więc coś zrobić, póki trwa nacisk na rząd. — Właśnie! — przytaknął Górski. — Panowie! — odparł Zamoyski z trudem hamując zdenerwowanie. — Adres zostałby potraktowany jako polityczna prowokacja, za którą postarano by się nas ukarać. Jak? Rozwiązaniem Towarzystwa Rolniczego. Czy mamy prawo narażać jego byt? Kto będzie wtedy reprezentował ekonomi 20 i czne i agrarne interesy kraju? Uczniowie i studenci? Nikt! Zahamowane zostaną reformy. Na razie rząd jest do nich zmuszony zbiegiem różnych okoliczności, również postawą rosyjskiej inteligencji, ale nasza niezręczność może zmienić przychylne nastroje. Niemało przyczyniłem się do powstania naszej organizacji i jestem jej prezesem. Mam moralny obowiązek troszczyć się o jej los zgodnie z własnym niezachwianym przekonaniem i sumieniem. Oświadczam w sposób stanowczy: jeżeli zapadnie uchwała o wysłaniu adresu, ustąpię ze stanowiska prezesa. A teraz chcę wiedzieć, czy jutro na walnym zebraniu będę miał wasze poparcie. Głosujmy! — A co ze sprawą uwłaszczenia włościan? — spytał Kłobukowski. — To jest odrębne zagadnienie — uciął Zamoyski. — Zdaje się, że udało mi się wykazać, iż te dwie kwestie są ze sobą związane politycznie — powiedział Górski. — Jeżeli obie załatwimy negatywnie, stracimy zaufanie szerokich kręgów i będziemy reprezentować nie kraj, lecz siebie samych. — Sposób rozstrzygnięcia jednej nie przesądza o sposobie rozstrzygnięcia drugiej — odparował Zamoyski. — Załatwmy najpierw kwestię adresu. Od tego zależy, czy będę waszym prezesem. Głosujmy! — Pan stawia ultimatum — oburzył się Górski. — Tak, stawiam ultimatum. — No dobrze — włączył się Tomasz Potocki — ale niezwłocznie po głosowaniu zajmiemy się kwestią włościańską. — Jest późna noc, zbliża się ranek — rzekł Zamoyski. — Mamy więc negatywnie załatwić jedną sprawę, a drugą zostawić otwartą, czyli wcale jej nie załatwić, a prawdę mówiąc, też załatwić ją negatywnie? — spytał Górski. — Tego nie powiedziałem. Jest późna noc, trzeba się wreszcie przespać. — W takim razie zbierzmy się jeszcze jutro po południu — zaproponował Tomasz Potocki. 21 — Dobrze. A teraz głosujmy. Podniosły się ręce, Zamoyski policzył i z satysfakcją oznajmił: — Adresu nie będzie! Edward Jurgens źle spał tej nocy. Dręczył go niepokój o następstwa wczorajszych wydarzeń. Nie miał złudzeń, znał młodych zapaleńców, wiedział, że po wczorajszym starciu pomnożą swoje wysiłki i zdołają porwać rozgoryczone masy do czynów, które mogą przerodzić się w zbrojną walkę bez szans powodzenia. Znał również poglądy hrabiego Andrzeja i przewidywał, że będzie on chciał się wymigać od jakiejś większej akcji, żeby uchronić swą organizację. Szerokie znajomości dawały Jurgensowi dobrą orientację w nastrojach różnych kręgów społecznych Warszawy. Nie bez znaczenia była też praca w Komisji Spraw Wewnętrznych. Dziś postanowił nie pójść do urzędu. Wstał wcześnie i wyszedł na miasto, by ściągnąć swych politycznych przyjaciół na wspólną naradę. Zazwyczaj zbierali się w Hotelu Europejskim w cukierni Contiego, w małej salce za pokojem bilardowym. Około południa było w niej pełno. Oprócz innych przybyli również najznamienitsi: bankierzy Kronenberg i Rożen, kupiec Szlenkier, pisarz Kraszewski, winiarz Fukier, doktor Chałubiński i popularny w Warszawie szewc Hiszpański. Zagaił Jurgens. — Panowie! — powiedział. — Wypadki toczą się coraz szybciej, o wiele za szybko i w niebezpiecznym kierunku. Miasto jest dzisiaj bardziej wzburzone niż wczoraj. Gromady wyrostków biegają po ulicach i wzywają ludzi do ponowienia manifestacji jutro. Szczują na Towarzystwo Rolnicze, rozpowszechniają zmyślone pogłoski, że car depeszą pochwalił obradujących ziemian. Z kolei ci potracili głowy, czują się sterroryzowani i przemykają się chyłkiem w obawie przed afrontem. Dowiedziałem się, że marszałkowie szlachty udali się na Zamek, żeby wyjednać zwolnienie aresztowanych. Namiestnik odmówił, a oni podali się do dymisji. Wiem również, że w nocy postanowiono u pana Andrzeja nie 22 występować z adresem do cara. Wyobraźcie sobie, panowie, co będzie się działo, gdy się rozejdzie ta wiadomość. Wzburzenie tłumu może doprowadzić do starć na większą skalę niż wczoraj, do zamachu na szlachtę, do ogólnego chaosu i do zbombardowania miasta. Armaty Cytadeli nie są atrapą. Utoniemy w potokach krwi, rozdzieli nas wzajemna nienawiść, staniemy się rozproszkowaną masą niezdolną przez długie lata do oporu. Kraj będzie rządzony jak za Paskiewicza. Skoro jedni są szaleńcami, a drudzy kunktatorami, my musimy zacząć działać. Skrajne pomysły ludzi pokroju Majewskiego i zamykanie oczu na rzeczywistość przez takich jak pan Zamoyski nie doprowadzą do niczego dobrego. — Sądzę, że nie zauważył pan mojej obecności — odezwał się spod drzwi Karol Majewski. — Czy mam wyjść? — Ależ nie, panie Karolu — odparł nie zmieszany Jurgens. — Rzeczywiście nie dostrzegłem, że pan przyszedł, ale dobrze, że pan jest. — Ja także jestem — odezwał się zza czyichś pleców adwokat Zaściński. — Usłyszałem, że panowie rozmawiacie, i pozwoliłem sobie wejść. Obawiam się, że jako stronnik pana Andrzeja jestem tu intruzem. — Nic podobnego, panie mecenasie. Niechże pan zostanie. Skorzystam z panów obecności i jeszcze raz złożę swoje polityczne wyznanie wiary, żeby nie było nieporozumień, bo różne rzeczy mówi się o mnie z prawa i z lewa. Jedni nazywają mnie rewolucjonistą, drudzy ugodowcem. W pewnym sensie jestem i tym, i tym. — A to ciekawe! — zauważył głośno Majewski. — Zaspokoję pańską ciekawość i proszę, żeby pan wiernie powtórzył moje słowa swoim przyjaciołom. Otóż jestem rewolucjonistą, bo uważam, że każdy Polak ma obowiązek dążyć do wskrzeszenia Polski drogą rewolucji. Ale ja nie należę do polityków serca, ja kieruję się rozumem. Według mnie rewolucja powinna być starannie przygotowana długotrwałą i usilną pracą. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zbrojny zryw wywołany nie w porę jest zbrodnią. Tak, panie Karolu, jestem rewolucjonistą. Ale jestem i ugodo 23 wcem, bo uważam, że tylko stopniowe wymuszanie na rządzie ulg i ustępstw, tylko wyzyskiwanie we właściwym czasie każdej nadarzającej się okazji jest odpowiednim sposobem patriotycznego działania. Tylko tak można przygotować grunt do osiągnięcia ostatecznego celu, gdy pojawi się pomyślna koniunktura. Nie należy bojkotować władzy, przeciwnie, warto dochodzić do jakiegoś godziwego z nią porozumienia. Władza jest silna i jawna z nią walka jest albo całkowicie beznadziejna, albo co najmniej niezwykle trudna. Ale tę władzę da się kosztem niewielkiego wysiłku wyzyskać na korzyść narodu. To kwestia umiejętnej taktyki. Dlatego jestem zdania, że nie należy odrzucać proponowanych stanowisk, co robią pańscy koledzy z Towarzystwa Rolniczego, panie mecenasie, lecz nawet starać się o nie we wszystkich gałęziach służb publicznych. Nie sabotować i nie opóźniać ofiarowywanych reform, ale o ile się da, przyśpieszać je i ułatwiać wdrażanie. Tak postępując nie zapominać, że ostatecznym celem jest zbrojne powstanie, wzniecone wtedy, gdy skumulują się sprzyjające okoliczności. — Za tysiąc lat! — zawołał Majewski. — Nie wiem, za ile. Dzisiaj nie czas na prorokowanie. Trzeba niezwłocznie coś postanowić, żeby zapobiec przedwczesnemu wybuchowi. — Czy ma pan jakąś propozycję? — spytał Kronenberg. — Tak — oświadczył Jurgens. — Co wywołuje największe emocje? Sprawa adresu do cara i kwestia uwłaszczenia. Jeśli rozejdzie się wieść, że oba problemy zostały załatwione zgodnie z oczekiwaniem, opadną fale wzburzenia. Skoro pan Andrzej nie dopuszcza, by ziemianie wystąpili z adresem, my to musimy zrobić. — Czy sądzi pan, że nasz adres będzie miał taką samą wagę? Kto go podpisze i w czyim imieniu? — spytał Aleksander Ciszek. Jurgens powiódł oczami po obecnych. — Widzę tutaj najbardziej poważanych obywateli miasta — oświadczył. — My złożymy podpisy w imieniu stolicy Królestwa, a więc niejako w imieniu całego kraju. Czy będzie 24 miał wagę? W odczuciu mieszkańców Warszawy — tak. Czy taką samą? Nie wiem. Lecz jaki mamy wybór? Możemy nic nie robić, ale sami sobie nie wybaczymy tego w przyszłości. — Niewykluczone, że wiadomość o naszym postanowieniu wpłynie na zmianę decyzji hrabiego Andrzeja — powiedział Leopold Kronenberg. — Trzeba opracować projekt, zanieść hrabiemu Andrzejowi, zaproponować, by go firmował imieniem własnym i szlachty, no i uprzedzić, że w razie odmowy adres wyślemy sami. — To dobry pomysł — zgodził się Jurgens. — A co do kwestii uwłaszczenia włościan, jestem optymistą. Sądzę, że na plenaYnym zebraniu Towarzystwa zapadnie taka uchwała nawet wbrew panu Andrzejowi. O ile wiem, przybywa jej zwolenników, a bieżące wypadki pomnożą ich liczbę i wzmogą energię. Zakrawa na to, że większość będą stanowić oni. My skoncentrujmy się na sprawie adresu. Trzeba wybrać komitet redakcyjny i rzecz załatwić szybko, rajdalej jutro. Proszę o zgłaszanie kandydatów. — Doktor Chałubiński! — Ksawery Szlenkier! — Józef Kraszewski! — Redaktor Kenig! — Generał Lewiński! — Ksiądz Stecki! — Ksiądz Wyszyński! — A Jurgens? — Oczywiście Jurgens. To się rozumie samo przez się. — Jutro udostępnię panom Resursę Kupiecką, tam będziecie mogli spokojnie pracować — zapewnił Kronenberg. — Jutro adres będzie gotów — obiecał Jurgens. W Akademii Medycznej, w holu na parterze Pałacu Staszica, tłum studentów słuchał patetycznej tyrady kolegi, który stojąc na stopniu kamiennych schodów właśnie kończył przemówienie. 25 — Po uciśnionych ludach — wołał — przebiega tajemniczy dreszcz odrodzenia. Budzą się i ponad głowami ciemiężycieli podają sobie dłonie. Czy mamy spać, bracia, kiedy rozbłyska wielka jutrznia odnowy świata, a pod włoskim niebem wznosi się purpurowy sztandar rewolucji? Nie, nie, i jeszcze raz nie! Jeśli prześpimy tę chwilę dziejów, jeśli się damy zastraszyć, jeśli spotulniejemy, będziemy niegodni wolności, za którą ginęli nasi ojcowie. Trzeba rozpłomieniać masy, by święte drżenie ogarnęło cały naród, a w jego sercu zapłonął ofiarny ogień miłości ojczyzny. Nastanie wreszcie dzień, że z ziemi włoskiej do Polski na czele szyków przybędzie zmartwychwstały wódz i spotężniały garnącym się ludem zada cios po ciosie, jak anioł rewolucji, staremu porządkowi świata. Niech żyje Mierosławski! Niech żyje Garibaldi! Do jutra, koledzy! Zszedł ze schodów i wtopił się w gromadę, a już następny stanął na podwyższeniu i czekał, aż umilkną okrzyki, by zabrać głos. — W mieście jest niespokojnie — powiedział generał Jołszyn. — Na jutro szykuje się manifestacja. Może dojść do rozruchów. Należy przeciwdziałać. — Niech pan nie wpada w panikę — odparł namiestnik. — Trzeba być przygotowanym, ale zachować spokój. Może wszystko rozejdzie się po kościach. Jołszyn z trudem powstrzymał wzruszenie ramion. — Warszawskie mieszczaństwo przygotowuje adres — powiedział margrabia. — Jedź do Kraszewskiego i postaraj się, żeby przyjęto mój. Hrabia Zygmunt spojrzał zdziwiony na ojca: — Chcesz wiązać się z tą hołotą? — zapytał. — Z nikim nie chcę się wiązać. Chcę im podsunąć swój projekt i uzyskać ich podpisy. Posłuchaj: postanowiłem forsować własną koncepcję. Myślałem, że będę musiał po 26 służyć się Towarzystwem Rolniczym. No cóż, Zamoyski jest prezesem, więc gdyby się w to zaangażował, automatycznie zająłby pierwsze miejsce, a ja dopiero krok za nim. Liczyłem co prawda, że wkrótce wysunąłbym się do przodu, bo w sferze polityki Zamoyskiemu już przed podjęciem działania opadają ręce. Formalnie jednak on stałby na czele. Teraz pojawia się zupełnie inna możliwość. Spróbuję odwrócić role. — Nie rozumiem — wyznał hrabia Zygmunt. — To proste — rzekł margrabia. — Przedstawiciele Warszawy przygotowują adres bez udziału Zamoyskiego. Jeśli przyjmą mój projekt, to w tej akcji ja automatycznie zajmę pierwsze miejsce. — Hm — mruknął hrabia. — Tak, pierwsze miejsce z dwóch oczywistych powodów: primo — autorstwo, secundo — moja pozycja. — Nadal nie rozumiem, ojcze. Chcesz pertraktować z cesarzem stojąc na czele grupy jakichś nieznanych kupców i kancelistów? — Nie, mój drogi, oczywiście nie — odparł margrabia. — Moja kombinacja jest bardziej wyrafinowana. Wiesz, na co liczę? Na bzika, którego ma Zamoyski na punkcie popularności. Założę się, o co chcesz, że gdy nasz melancholijny prezes dowie się, że miasto uznało za możliwe obejść się bez niego i zrobiło krok, który wywołał owacje, spuści z tonu i szybko przyjdzie z piórem w dłoni. Ogarnie go lęk, że po oklaskach rozlegnie się tupanie na tych, którzy się zdystansowali. A gdy już złoży podpis, podpiszą inni działacze Towarzystwa. Nie stanę więc na czele grupy nieznanych indywiduów, mój drogi, ale na czele prawdziwej reprezentacji kraju. Co za szczęśliwy traf! Nie ja do Zamoyskiego, lecz Zamoyski będzie musiał przyjść do mnie. Jedź do Kraszewskiego, to człowiek niegłupi, i przekonaj go. — Ojcze! Nie bierzesz pod uwagę dwóch rzeczy. — Jakich? — Po pierwsze, że ci z Resursy mogą mieć własne ambicje i wcale nie zechcą tobie odstąpić oklasków. Po drugie... — Poczekaj — przerwał margrabia — to są osły, ale 27 nawet osioł zrozumie, że pod adresem do monarchy musi widnieć podpis kogoś o wielkim nazwisku, jeżeli dokument ma trafić gdzie trzeba, a nie do kosza na śmiecie. Ja proponuję im taki podpis. Wytłumacz to Kraszewskiemu. Nie mają wyboru, skoro Zamoyski się uparł. — Pozwól, ojcze! Nie dokończyłem myśli. — To dokończ. — Liczysz na pierwsze miejsce, bo zgłosisz się wcześniej, lecz zapominasz, że oni są tak wpatrzeni w swego pana Andrzeja, iż nawet gdy się spóźni, ustąpią mu honorowego fotela. — Słuchaj — zirytował się margrabia — wiem, że nie kochają mnie różne pismaki i szewcy, więc może się stać, jak mówisz. Kto nie gra, nie przegra, lecz i nie wygra. Zresztą co ryzykuję? W najgorszym razie uzyskam to, co planowałem poprzednio: drugie miejsce o krok za Zamoyskim. Ale przynajmniej nie będę się pętał po jego salonach jako suplikant. Dobre i to. A może uda mi się tak usadowić, że nie dam się zepchnąć? Skąd wiesz, że nie? Niewykluczone, że Zamoyski ozdobi sobą prezydialny fotel, ale działać nie będzie, bo nie ma serca do całej tej akcji. A ja będę działał i wtedy wszyscy zobaczą, kto jest kapelmistrzem. — Może masz rację, ojcze. — Zobaczymy. Weź tę kopertę i jedź do Kraszewskiego. Pośpiesz się, by zdążyć, zanim opracują własny projekt. Wiesz, jak to jest: przywiążą się do niego i nie zechcą słyszeć o zmianach. I wracaj zaraz. Czekam. W prywatnym gabinecie Leopolda Kronenberga zasiedli w fotelach warszawscy rabini Mayzeles, Kramsztyk, Jastrow i Feinkind, bankierzy Rożen i Frenkiel oraz hurtownik Landauer. Długa narada dobiegała końca. Mówił Rożen: — Nie wiem, czy uda się wymusić jakieś ustępstwa dla Królestwa, oby! Ale tak czy owak, ten ruch to okazja. Właśnie teraz trzeba się dobijać o równouprawnienie Żydów. Pan 28 Kronenberg ma rację: rząd najłatwiej ustąpi w tym punkcie, bo to najmniej go będzie kosztować. Tylko że najpierw ktoś musi wysunąć tę kwestię. Jesteśmy wdzięczni panu Kronenbergowi, że nam powiedział o adresie. — Załatwię to — obiecał Kronenberg. — Prośba na papierze to za mało — zwrócił uwagę Frenkiel. — Potrzebne jest powszechne poparcie, nacisk na rząd, bez tego cała rzecz się rozpłynie. — Słusznie, ale jak to osiągnąć? — zatroskał się Landauer. — Jest jedna rada — powiedział Kronenberg. — Żydzi muszą pokazać, że się solidaryzują z polskim ruchem. Polacy są trochę jak dzieci. Dam głowę, że gdy zobaczą Żydów tłumnie manifestujących wraz z nimi, wpadną w zachwyt. Wspomnicie moje słowa: hasło równouprawnienia stanie się patriotyczną modą. — Tak będzie — zgodził się Frenkiel. — Zresztą dlaczego Żyd, nie wyrzekając się wiary, nie miałby zostać dobrym Polakiem? — ciągnął Kronenberg. — Trzeba iść z duchem czasu. Po co ta izolacja? Doktor Jastrow popatrzył na gospodarza. — To, że się wychrzściłem, nie ma nic do rzeczy — zastrzegł się Kronenberg, podchwyciwszy spojrzenie Jastrowa. — Jesteśmy wdzięczni, że pan o nas pamięta — wtrącił szybko nadrabin Mayzeles. — Dużo zależy od was, panowie — zwrócił się do rabinów Rożen — od waszego wpływu na żydowską ludność. — Zrobimy, co w naszej mocy. Hrabia Zygmunt wbiegł do hotelowego pokoju, spojrzał na ojca siedzącego z książką w fotelu i milcząc położył na stole rękopis. Margrabia wstał. — Zrezygnowali z adresu w ogóle czy tylko nie chcą mojego? — spytał. — Nie chcą twojego. Nie kochają nas. — Do diabła z nimi! Jadę natychmiast do Tomasza. — O ile wiem, Potocki jest u Zamoyskiego, ojcze. — To niedobrze. Będę musiał odłożyć sprawę do jutra. 29 Tomasz Potocki w milczeniu przysłuchiwał się słowom Zamoyskiego. Postanowił nie replikować. Niech inr zbijają argumenty pana Andrzeja; jeżeli im samym uda sij przełamać opór, tym lepiej; kiedy przy następnej okazji padnie rzucić swój głos na drugą szalę, nie będzie wyglądało," że jest nieustannym oponentem prezesa. Przemówienie Zamoyskiego dobiegało końca. — Dla chłopa będzie lepiej — podsumowywał — gdy najpierw zostanie dzierżawcą, a nie właścicielem. Nie będzie obciążał gruntu długami i tracił majątku; nie będzie rozdrabniał gospodarstwa działami rodzinnymi i ubożał. Chłop powinien powoli przyzwyczajać się do samodzielnego gospodarowania. Zresztą uwłaszczenie musiałoby iść w parze z przyznaniem pełnych praw politycznych, a chyba nie macie wątpliwości, panowie, że do tego chłopi jeszcze nie dorośli. Uważam, że należy zacząć od oczynszowania na modłę angielskich długoterminowych dzierżaw. Zgodnie z przewidywaniem Potockiego pierwszy zabrał głos Feliks Zieliński. — Panie hrabio — powiedział — to byłoby dobre, gdybyśmy żyli w Anglii, ale my mamy obcy rząd, który nie będzie chętnie patrzył na konsolidację narodu. Czy sądzi pan, że pozwoli, żeby stosunki między polską szlachtą i polskimi chłopami ułożyły się przyjaźnie? Ja w to nie wierzę. System dobrowolnych dzierżaw czasowych nie załatwi sprawy. Przecież wszyscy dobrze wiemy, że interes dzierżawcy jest sprzeczny z interesem właściciela. Powstaje ogromne pole do nieustannych konfliktów, które rząd może wygrywać i wygrywać. Co innego uwłaszczenie. — Demonizuje pan — odparł chmurnie Zamoyski. — Jeżeli umowy będą zawierane na zasadach korzystnych dla obu stron, nie powstaną konflikty. — Słusznie, panie hrabio — podchwycił Zieliński — ale jaką ma pan gwarancję, że właśnie tak będą zawierane? Popełnia pan błąd wynikający z pańskiej szlachetności. Ziemiaństwo wcale nie jest takie ofiarne i nie będzie dobrowolnie zawierać umów na sprawiedliwych warunkach. Czy napra 30 wdę pan sądzi, że ogół szlachty zechce przełożyć moralne zasady i obywatelską powinność nad swoje interesy tak jak pan? Ja nie mam złudzeń. Zamoyski bezradnie rozłożył ręce, a Potocki spojrzał z uznaniem na Zielińskiego i postanowił szybko wykorzystać efekt jego dyplomatycznych talentów. Zaświtał mu pomysł pozornie kompromisowej formuły. — Można by — powiedział — ustawowo określić wysokość czynszów i prawnie zobowiązać jakąś instytucję finansową, by zryczałtowała te czynsze i wykupiła od ziemian za gotówkę, którą chłopi zwracaliby jej w oprocentowanych ratach, przejąwszy ziemię na własność. — Przecież to jest odwrócenie projektu hrabiego Andrzeja do góry nogami! — wykrzyknął Węgleński. — W projekcie prezesa — zauważył Kurtz — jest także przewidziany skup czynszów. My proponujemy tylko przyśpieszenie całej operacji. — Tylko! Cała idea polega na tym, by reformę przeprowadzić w dwóch etapach. Chodzi o to, żeby miała przebieg długofalowy i harmonijny. — Długofalowy i harmonijny? — sarkastycznie spytał Kłobukowski. — W naszej sytuacji? Czyżby pan nie widział, co dzieje się w mieście i kraju? Wypadki toczą się jak lawina, a my co? Wczoraj odstąpiliśmy od myśli o adresie, dzisiaj mamy porzucić myśl o uwłaszczeniu? Ładnie na tym wyjdziemy! Nie! Przynajmniej tę sprawę trzeba załatwić za jednym zamachem, żeby Moskale nie mogli kuć z niej miecza na kark całego narodu. Powtarzam: wypadki toczą się szybko. Jutro my, którzy uważamy się za moralną reprezentację kraju, możemy osiąść na mieliźnie. — Nie chcę się powtarzać — odezwał się Konstanty Górski — aczkolwiek nie zmieniłem zdania. Nadal uważam, że sprawa adresu i sprawa uwłaszczenia są ze sobą związane. Odmowne załatwienie obu to śmierć polityczna. Pragnę zadać panu, panie hrabio, pytanie: Co będzie, jeżeli na najbliższym ogólnym zebraniu większość opowie się za uwłaszczeniem? Czy nie sądzi pan, że kategoryczna odpo 31 wiedź „nie" doprowadzi do rozbicia Towarzystwa Rolniczego? Wprawdzie nie będzie ani adresu, ani uwłaszczenia, ale nie będzie również i Towarzystwa. Kto pozostanie? Politycy bez wąsów! Oczy wszystkich zwróciły się na Zamoyskiego. Pan Andrzej milczał posępnie, przeprowadzając w myślach szybką kalkulację. Istotnie, przybywało zwolenników uwłaszczenia; kto wie, czy nie będą stanowili większości. Jeśli w atmosferze rozpalonych emocji postąpi despotycznie, może to rzeczywiście doprowadzić do rozpadnięcia się Towarzystwa, a przecież dlatego uparł się w kwestii adresu, by je za wszelką cenę zachować. — No cóż — powiedział niechętnie — będę bronił swego poglądu, lecz jeśli większość się sprzeciwi, poddam się woli,j większości. Jestem prezesem, nie dyktatorem. Rozległy się oklaski, nastąpiło odprężenie, narada była, skończona. Teraz, przed rozejściem się, już na stojąco, w mieniano luźne uwagi: — Ciekawe, jak na to wszystko patrzą w Petersburgu? Czy są jakieś wiadomości z Paryża? — Drogi Gorczakow — powiedział Aleksander przechadzając się po jasno oświetlonym gabinecie w Pałacu Zimowym — twój brat stryjeczny niemrawo sobie poczyna w Warszawie, chociaż mu nakazuję stanowczość. Przyznaj się, że do moich instrukcji dołączasz własną interpretację i powstrzymujesz go przed zastosowaniem radykalnych środków. — Istotnie, najjaśniejszy panie — uśmiechnął się wicekanclerz — pozwalam sobie objaśniać myśli waszej cesarskiej mości w kontekście polityki zagranicznej. — Inaczej mówiąc, zalecasz mu inne postępowanie niż ja? — Nie ośmieliłbym się. Dbam tylko, żeby wykonywał rozkazy waszej cesarskiej mości roztropnie i żeby wskutek braku rozeznania w sytuacji międzynarodowej nie poplątał nici naszej polityki. Aleksander zatrzymał się i spojrzał na Gorczakowa. — Nie dopuszczę do podważania władzy w Królestwie i nie pozwolę, żeby polityka wewnętrzna była uzależniona od zewnętrznych wpływów. — To oczywiste, najjaśniejszy panie. — Wiem, że chcesz uniknąć zadrażnień z Francją, ale cena nie może przekraczać korzyści. Słowa monarchy dotknęły wicekanclerza. — Najjaśniejszy panie — powiedział — pozwolę sobie zauważyć, że dotychczasowe korzyści są niebagatelne. Właśnie dzięki zbliżeniu z Francją wyszliśmy obronną ręką w sprawie Księstw Naddunajskich i zyskaliśmy poparcie Napoleona dla Czarnogóry. W zeszłym roku niewiele brakowało, a mielibyśmy układ z Paryżem w sprawach Bliskiego Wschodu. — Otóż to — rzekł Aleksander — a rzecz utknęła. Wicekanclerz z trudem ukrył irytację. — Wasza cesarska mość — powiedział — przegraliśmy wojnę właśnie o Bliski Wschód, a Francja wraz z Anglią były w obozie naszych wrogów. Teraz chcemy przy pomocy tejże Francji odzyskać utraconą na Bliskim Wschodzie pozycję, czyli pozbawić Anglię owoców zwycięstwa. Dla Londynu ten rejon świata ma kluczowe znaczenie. Sprawa jest naprawdę niezwykle skomplikowana i nie da się załatwić za jednym zamachem. Nie widzę nic lepszego niż sojusz z Francją, skoro jej także jesteśmy potrzebni. Jestem głęboko przekonany, że idę dobrą drogą. Osiągnę cel i zasłużę na pochwałę waszej cesarskiej mości. Aleksander dostrzegł zdenerwowanie ministra i złagodniał. — Doceniam pańskie starania, Gorczakow — oświadczył pojednawczo. — W końcu polityka, którą pan realizuje, jest moją polityką. Zresztą odbiegliśmy od tematu. Mnie chodzi o to, powtarzam, żeby nasze wewnętrzne sprawy, mówię o Królestwie, były tylko naszymi wewnętrznymi sprawami. Warszawskie wydarzenia są oburzające i jestem zdecydowany ukrócić je siłą bez względu na to, co o tym pomyśli Napoleon. Zapamiętaj! — Ale przyzna wasza cesarska mość, że jeśli uda się osiągnąć to samo bez użycia siły, to będzie lepiej? 32 — Dankouski 33 — Nie jestem krwiożerczy — uśmiechnął się car. — A co do Napoleona, najjaśniejszy panie, nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie tylko nie podżega Polaków, lecz przeciwnie, stara się wpłynąć na nich uspokajająco. Aleksander skrzywił się niechętnie, a wicekanclerz, widząc to, powtórzył: — Tak, najjaśniejszy panie, jestem pewien, że Napoleon stara się wpłynąć uspokajająco na Polaków. — Rosyjski ambasador skarżył się, że polscy emigranci podburzają francuską opinię przeciw jego krajof wi — oznajmił bardzo oficjalnym tonem minister Thouve nel. — W związku z tym muszę się zwrócić do pana z przykrą j prośbą, książę. Zechce pan użyć swego wpływu na rodaków, by nie wykorzystywali naszej gościnności. Rząd nie do puści — kontynuował kończąc ostentacyjnie rozmowę — by; ich polityczne intrygi podkopywały sojusz Francji z Rosją. Usłyszawszy tak ostre słowa, Czartoryski natychmiast wstał i milcząco pożegnał się z ministrem. Thouvenel spojrzał na zegar i stwierdził, że czas udać się do cesarza. Napoleon III siedział przy biurku i odłożywszy raport, zastanawiał się nad szansą powstrzymania biegu wydarzeń w Warszawie. Nurtowała go obawa, że wreszcie dojdzie do tego, iż Rosjanie zastosują tam krwawe represje. Czuł w głowie pustkę: nie nasuwał się żaden pomysł działania na wypadek takiego obrotu rzeczy. Spojrzał na wskazówki zegara. Za chwilę przyjdzie Thouvenel z mądrą radą: oficjalnie nie zajmować stanowiska, by nie urazić cara, a zakulisowo łagodzić kurs Petersburga wobec Polaków. „Ale pan nie bierze pod uwagę, panie Thouvenel — odpowiadał w myślach cesarz — że ja muszę pamiętać jeszcze o czymś takim, jak opinia publiczna oraz interes dynastii; że jeżeli będę w milczeniu przyglądał się, jak gniotą Polaków, to republikanie rozwrzeszczą na całą Francję, iż idee bonapartyzmu są oszustwem, a klerykałowie rozedrą szaty nad uciskiem 34 katolicyzmu w Polsce, by zaatakować moją politykę wobec Kościoła." Zmęczony wyimaginowaną przemową, rozdrażniony własnymi argumentami, których nie wypadało głośno ujawniać, i brakiem koncepcji rozwiązania dylematu, położył głowę na miękkie oparcie fotela i tak trwał w bezruchu z przymkniętymi oczami. Minister spraw zagranicznych wszedłszy do gabinetu spostrzegł, że cesarz ma twarz koloru wosku i apatyczne spojrzenie. — Przeprowadziłem rozmowę z księciem Czartoryskim — poinformował. —. Z przykrością, ale z rozmysłem byłem brutalny. Przypuszczam, że zrozumiał ostrzeżenie. — Książę będzie dzisiaj u mnie wieczorem — powiedział Napoleon. — Nie pozostawię mu żadnych złudzeń. Musi wykorzystać wszystkie swoje wpływy, żeby powstrzymać Polaków. Bardzo mnie niepokoi rozwój wydarzeń w Warszawie. — Mnie również, sire. Nie jest to chwila, w której moglibyśmy sobie pozwolić na choćby przelotne ochłodzenie stosunków z Rosją. Londyn nie jest zachwycony wkroczeniem naszych wojsk do Syrii. — Wiem — rzekł cesarz. — Sprawa polska staje się ciężarem — westchnął minister. — Problem polega na tym, by utraciła antyrosyjski charakter — odparł Napoleon. — Wtedy jej ostrze skieruje się przeciwko Prusom i Austrii. Oczyściłoby to nasze stosunki z Rosją. Właściwie Francja nie ma z nią sprzecznych interesów. Możemy być sobie wzajemnie użyteczni. — To prawda, sire. — Granice Francji trzeba będzie kiedyś przesunąć nad Ren — kontynuował cesarz. — Austria i Prusy będą się sprzeciwiać. Byłoby dobrze, gdyby zarzewie polskiej irredenty przeniosło się do nich. Można by wtedy zagrozić, że wywołamy i poprzemy powstanie w Galicji i Wielkopolsce. Albo wystarczyłaby sama groźba, albo... 35 Napoleon umilkł, zamyślony. Po dłuższej chwili ocknął się i powiedział: — No tak, ale wszystko uwarunkowane jest pogodzeniem się Polaków i Rosjan, a tymczasem pierwsi zachowują się wyzywająco, a drudzy ociągają się z pójściem na ustępstwa. Przywrócenie Królestwu autonomii zaspokoiłoby częściowo polskie aspiracje i spacyfikowało nastroje. Powoli wycisnęlibyśmy od Rosji autonomię, już uzyskaliśmy wiele, ale do tego potrzebny jest czas, a Polacy nam go nie dają. Mogą wszystko popsuć. Liczę na Czartoryskiego i jego kontakty z Zamoyskim. Nie wiem, co jeszcze można byj zrobić. — Sądzę, że nic, sire. Ale wydarzenia nabrały takiegoj tempa, że trzeba wziąć w rachubę najgorsze. Myślę, że w razie czego najlepiej zachować powściągliwość i zakulisoj wo... — Rozumiem, ale to nie takie proste — przerwał NapoJ leon uśmiechając się niewesoło. — Nadmierna powściągliwi wość może sprawić na Rosjanach wrażenie, że zostawiamy im wolną rękę. Wtedy nie zreformują rządów w Królestwie! i ostrze sprawy polskiej nadal będzie skierowane nie tamJ gdzie trzeba. Aleksander I doceniał problem, lecz AleksanJ der II... Napoleon znowu umilkł. Był zmęczony, bolały go nerki. —1 Trzeba poczekać — powiedział po chwili. — Dzisiaj nic już! nie wymyślimy. Czy ma pan do mnie jeszcze jakąś pilną sprawę? Minister widząc, że cesarz jest w złym stanie, zawahał się,; lecz odpowiedział: — Tak, sire. Pośrednio wiąże się ona z naszym polskim kłopotem. — Nowe wiadomości? — Nie, sire: natarczywość rosyjskiego ambasadora. Myślę, że jest to efekt nacisku cara na Gorczakowa. Kisielew znowu poruszył sprawę Cieśnin i w ogóle klauzul traktatu paryskiego. Mówił o usługach, jakie oddała nam Rosja, gdy prowadziliśmy wojnę z Austrią. Z zaskakującym brakiem taktu wypomniał, że jego monarcha, choć nie był uwikłany w zbrojny konflikt, wysłał wtedy nad granicę galicyjską korpus wojsk, by odciągnąć z naszego frontu część austriackich sił. Napomknął również, że właśnie dzięki Rosji mogliśmy wówczas zignorować sprzeciw Berlina i Londynu i przyłączyć do Francji Sabaudię oraz Niceę jako honorarium od Włoch, tak się wyraził, za ich zjednoczenie i za wyparcie stamtąd Habsburgów. Zareagowałem ostro i wytknąłem niestosowność takich sformułowań, a on mnie przeprosił. Niemniej słowa te padły i zostały wypowiedziane nieprzypadkowo. — Tak, nieprzypadkowo — mruknął cesarz. — Znamienne — ciągnął minister — że ambasador zaczął rozmowę od skarg na polskich emigrantów, a zakończył przypomnieniem, jak wielką wartość ma dla nas rosyjska przyjaźń. To była przestroga, sire: macie naprężone stosunki z Anglią, więc szanujcie przyjaźń z Rosją i nie ważcie się mieszać do jej polskich spraw, bo tego Rosja nie będzie tolerować. Napoleon słuchał z półprzymkniętymi oczami, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, tylko czasami jakby przechodził po niej ledwo dostrzegalny dreszcz bólu. Nie wypowiedział żadnej uwagi, gdy Thouvenel umilkł, po chwili zaś wstał trochę zgarbiony z fotela i żegnając ministra, obiecał: — Porozmawiam dzisiaj z Czartoryskim. — Po czym dodał z bladym uśmiechem: — No cóż, zobaczymy, co przyniesie jutrzejszy ranek. Ranek był chmurny, bezwietrzny i jak na tę porę roku niezwykle ciepły. Przed kościołem Karmelitów na Lesznie zaczęto gromadzić się już od godziny dziewiątej. Gdy za piętnaście dziesiąta Trepów, załadowawszy policjantami trzy dorożki, zajechał przed kościół, zastał ulicę zapełnioną tłumem. Na widok oberpolicmajstra ktoś nagle krzyknął: — Niech żyje zwycięzca! — i rozległ się śmiech. Podjęto okrzyk: — Niech żyje! 36 37 Ujrzawszy, iż tłum jest duży i nastrojony zaczepnie, pułkownik zawrócił oddział i pojechał na Zamek. Odwrót policmajstra skwitowano burzą oklasków. O dziesiątej rozpoczęła się msza za poległych w 1831 roku. Namiestnik wysłuchał Trepowa i powiedział: — Niech się modlą za swoich, my się módlmy za swoich. Nic złego się jeszcze nie dzieje. Trepowa zatkało. — Jak to, wasza książęca mość — zaprotestował — przecież po nabożeństwie ruszą pod Zamek i do Pałacu Namiestnikowskiego. — Tłumu nie wolno tu dopuścić — poparł go generał Zabołocki. Po krótkim namyśle namiestnik polecił: — Proszę ściągnąć na plac Zamkowy batalion piechoty i sotnię kozaków. Pan, pułkowniku, wyśle na Leszno oddział żandarmów, a pan, generale, pluton piechoty. Komendę nad całością obejmie komisarz Jachimowski. Panowie zostaną na razie ze mną. Żandarmi i żołnierze mają pilnować porządku i nie interweniować. — A jeśli tłum okaże się niesforny? — spytał Zabołocki. — Zobaczymy — uciął namiestnik. Nabożeństwo skończyło się o jedenastej i ludzie wysypali się z kościoła. Ktoś krzyknął: „Niech żyje Polska!", i zaczął formować się pochód. Uczniowie przebiegali wzdłuż szeregów, rozdając krzyżyki i obrazki z wizerunkami Kościuszki i Kilińskiego. Pod Kilińskim widniał napis: „Szewc i Pułkownik". Wyniesiono kościelne chorągwie i wąsaci rzemieślnicy ujęli ich drzewca. Ogromna procesja ruszyła przez Przejazd na ulicę Długą. Na chodnikach przybywało ludzi i także robiło się ciasno. W szeregach sunących jezdnią zaczęto skandować: „Chodźcie z nami! Chodźcie z nami!" Studenci idący wzdłuż trotuarow wołali do przechodniów: „Panowie, prosimy, prosimy do środeczka!" Tuż 38 za ostatnim szeregiem maszerował w milczeniu oddział żandarmów i piechoty. Gdy pochód skręcił w ulicę Gołębią, szło już prawie sześć tysięcy osób. Mijając kościół oo. Paulinów ludzie zaczęli śpiewać „Święty Boże..." Mężczyźni pozdejmowali czapki i kapelusze. Na widok umundurowanego oddziału ktoś nagle krzyknął z chodnika: — Kaski z głów! — Podjęto ten okrzyk: — Kaski z głów! — Z wahaniem, rozglądając się na boki, żołnierze i żandarmi obnażyli głowy. Pochód sunął dalej ku Staremu Miastu. Namiestnik odebrał meldunki i rozejrzawszy się po obecnych, zdenerwowany spytał: — Co robić? — Zagrodzić drogę i rozpędzić — poradził ostro Zabołocki. Gorczakow zabębnił palcami po biurku. — Tak — powiedział wreszcie. — Wezwać Zawarowa! Gdy pochód wychynął z Świętojańskiej, esauł Zawarow nadjechał z półsotnią kozaków i stanął naprzeciw wylotu ulicy. Drugą półsotnię powierzył dowództwu Czernobrowego i wysłał na przeciwną stronę placu Zamkowego, gdzie zebrał się tłum. Sam ruszył koniem do przodu i wzniósłszy rękę, zakrzyknął: — Stać! — lecz pochód parł niewstrzymanie w kierunku Kolumny Zygmunta. Esauł zawrócił i wydał rozkaz: — Bić nahajkami! Zastukotały kopyta i zaświstały rzemienie, lecz ludzie zwarli szeregi i zasłaniając rękami twarze, w milczeniu przyjęli ciosy. Nie rozbiegali się, nie uciekali. Kozacy odskoczyli, by nabrać rozpędu, i uderzyli ponownie, lecz także bez skutku. Pochód zatrzymał się, ale nie cofnął i nie rozproszył. Po drugiej stronie placu tłum śpiewał „Boże, coś Polskę". Jakaś żebraczka, widząc, co się dzieje naprzeciwko, nagle poderwała się z progu kościoła Bernardynów i przekrzykując 39 śpiew, zawołała przenikliwym głosem: — Ludzie! Tam są kamienie! — Śpiew ucichł i wszyscy zaczęli się rozglądać. Za kościołem leżały cegły przeznaczone na budowę Resursy Obywatelskiej. Gromada bab kościelnych ruszyła pędem i zaraz wróciła niosąc w fartuchach stosy cegieł. Gdy Czernobrowy dał rozkaz do szarży, rozwścieczone kobiety wysunęły się do przodu i przeraźliwie krzycząc „hura!", obrzuciły kozaków cegłami. Wielu zostało trafionych. — Wasza książęca mość — powiedział Zabołocki wróciwszy do gabinetu — mam świeży meldunek: sotnia nie wystarcza, nie może rozpędzić tłumu. Szarżowano siedmiokrotnie. Trzeba posłać posiłki. — Proszę skierować na plac jeszcze pluton kozaków — padła odpowiedź. W Pałacu Namiestnikowskim trwały plenarne obrady dobiegającej końca sesji Towarzystwa Rolniczego. Sala była zapełniona, lecz z wyżyn prezesowskiego fotela Zamoyski widział gdzieniegdzie puste krzesła. Nietrudno było się domyślić, że ci, dla których je przeznaczono, poszli na miasto, by przyłączyć się do manifestacji. Wielu obecnych było ubranych w czamarki i palone buty z cholewami. Pan Andrzej patrzył na nich z niesmakiem. Niepokoiła go ta nagła patriotyczna maskarada. Jeden z takich panów właśnie przemawiał. — Jeżeli chcemy zaskarbić sobie sympatię mas — wywodził — musimy choćby chwilowo uwzględnić ich nastroje i zaspokoić pragnienie rozpalone przez agitatorów. Musimy wstrząsnąć umysłami jakimś wspaniałym, wielkodusznym gestem, który wywoła podziw i wdzięczność. Wtedy wszyscy obdarzą nas zaufaniem i nikt nie zaprotestuje, gdy kierownictwo nad wypadkami przejmiemy w swoje ręce. Czego oczekują masy i co musimy natychmiast wykonać? To jasne: ogłosić uwłaszczenie chłopów. 40 Zamoyski przestał słuchać i sięgnął po notatki. Tak, większość opowiadała się za uwłaszczeniem. Postanowił, że w tej sprawie tymczasem ustąpi. — Wasza książęca mość — rzekł Zabołocki wchodząc — pluton to za mało. Zawarow nadal nie może dać sobie rady. W oczach namiestnika błysnął niepokój. — Jak to? — zapytał. — Przedwczoraj wystarczył oddział żandarmów, a dzisiaj nie starcza sotnia kozaków wzmocniona plutonem? To w takim razie co tam się dzieje? — Tłum jest bardziej agresywny — odparł generał. — Na placu toczy się walka. Musimy opanować sytuację. Trzeba tam pchnąć piechotę. Namiestnik wstał zza biurka i zaczął krążyć po pokoju. — Proszę wezwać Hartounga — rozkazał przystając. — Skoro już mamy uchwałę o uwłaszczeniu — oświadczył Zamoyski — trzeba powołać komisję dla opracowania zasad skupu czynszów i wprowadzenia uchwały w życie. Jeżeli panowie pozwolą, to korzystając, że jestem przy głosie, wskażę od razu kilka kandydatur. Dwie kompanie piechoty pod dowództwem pułkownika Hartounga okrężnym marszem dotarły do Bednarskiej i posuwały się w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, by zajść od tyłu ucierający się z kozakami tłum. W pobliżu kościoła oo. Bernardynów powitał żołnierzy grad kamieni rzucanych z dzwonnicy i zza otaczających ją sztachet. Przyśpieszyli kroku, by szybciej wydostać się z wąskiej uliczki, lecz gęsta ciżba ludzi zakorkowała jej wylot. Znów posypały się kamienie. Na dany rozkaz żołnierze ruszyli jak do ataku i kolbami karabinów zaczęli wypierać tłum. 41 Zamoyski był zaniepokojony: podczas przerwy dotarły niejasne wiadomości o zajściach ulicznych, wywołując powszechne poruszenie. Znów mogła wypłynąć kwestia adresu, którą zepchnęły na bok debaty nad uwłaszczeniem. Na trybunę wstąpił kolejny mówca. — Rozprawiamy 0 ważnych rzeczach — rozpoczął — ale nie udawajmy, że nie wiemy, co dzieje się na ulicy. Jeszcze przedwczoraj rozpędzić tłum zdołali sami żandarmi, dzisiaj nie udaje się to nawet kozakom. Co będzie jutro? Do akcji wkroczy wojsko 1 dojdzie do starć. Obawiam się, moi panowie, że znajdą się tacy, którzy zechcą uznać, że w kraju wybuchło powstanie. Nastąpią represje, Gorczakow odejdzie, przyjdzie ktoś gorszy, reformy zostaną cofnięte i wrócą paskiewiczowskie czasy. Co wtedy zrobimy? Wyjdziemy na ulicę i będziemy śpiewać „Boże, coś Polskę"? Nie, proszę panów, nie można czekać, należy działać już. Nawiasem mówiąc, szkoda, panie prezesie, że tak niedokładnie wiemy, co dzieje się w mieście. Bezładne grupki wzburzonych ludzi krążyły tam i z powrotem po Krakowskim Przedmieściu i placu Zamkowym, głośno złorzecząc. Od czasu do czasu przez jezdnię przebiegał konny patrol kozaków. Oficerowie mieli twarze pobladłe i pełne napięcia. Wyczuwało się, że jeszcze coś się wydarzy. — Wyślijmy na Zamek delegację — ciągnął mówca. — Niechaj przedstawi, czego ludność oczekuje od rządu, o co właściwie chodzi tym, którzy wyszli na ulicę. Taki krok uspokoi miasto, pokaże, iż nie lekceważymy powszechnych nastrojów, odizoluje skrajne żywioły, a jeśli będzie zrobiony z zachowaniem dyplomatycznych form — nie obrazi ani Gorczakowa, ani Petersburga. Gorczakow był roztrzęsiony. Działo się to, czego najbardziej się bał. Nadeszły meldunki, że na ulicach zaczęto wznosić barykady. W gabinecie było pełno oficerów, generałów, urzędników. W ogólnym bałaganie ciągle ktoś wchodził i wychodził. Wszyscy byli zdenerwowani. Oficerowie patrzyli z konsternacją na zwierzchnika, który wyglądał jak dotknięty paraliżem woli. Bełkotał niezrozumiale i nie mógł się zdobyć na żadną decyzję. Prysnął respekt. Oficerów ponosił gniew. Wymieniając pogardliwe uwagi, przestali ściszać głosy. — Co my tu jeszcze robimy? — Czekamy, aż nas wyrżną. — Brak tu Paskiewicza. Generał Zabołocki z obrzydzeniem patrzył na drepczącego bezradnie Gorczakowa. Miał dość bezczynnego wystawania w przepełnionym pokoju. Zakręcił się na pięcie i wybiegł z Zamku. Zamoyski energicznie zaprotestował: — Nie wolno nam wywoływać wrażenia, że wiążemy się z ekstremistami. Uliczne demonstracje, ta bezkarna zuchwałość, są zjawiskiem przejściowym. To się skończy, panowie. Jeżeli nie zdobędzie się na stanowczość Gorczakow, zrobi to Petersburg. Zapewniam panów, że te wszystkie Orły i chorągwie, portrety Kilińskiego i Kościuszki wkrótce znikną. Jeżeli my skompromitujemy się teraz współpracą z demagogami, kto pozostanie na placu? Kto będzie rzecznikiem narodu? — To są strachy na Lachy — odezwał się z głębi ktoś ubrany w czamarkę. — Gorczakow robi to, co mu każe Petersburg, z czego prosty wniosek, że Petersburg podchodzi do sprawy tak samo jak Gorczakow. — Nie ma pan racji — zareplikował Zamoyski. Wstał chcąc dalej mówić, lecz wstrzymał go rumor za drzwiami. Otworzyły się i do sali wkroczyło dwóch młodych, podtrzymując zakrwawionego mężczyznę. Zrobiło się poruszenie. Wstawano, by zobaczyć, kto to jest. 42 43 — Narzymski! — ktoś wykrzyknął. — Ten literat? — Tak, Józef Narzymski! Narzymski, w rozchełstanej czamarce i rozdartej koszuli, opadł na podsunięte krzesło, zwieszając rozczochraną głowę na nagą pierś. — Pobili go! — zawołał jeden z przybyłych. — Kozacy szarżują na tłum! Biją, tratują! Na sali podniósł się gwar. Zamoyski uciszył głosy podniesieniem dłoni. — Czego panowie chcecie? — spytał z ostentacyjnym spokojem, zwracając się do przybyłych. — Żądamy wysłania delegacji do namiestnika — odpowiedział kategorycznym tonem ten z prawej strony. — Złożenia skargi na wojsko, że napada na bezbronnych. Kaleczy spokojnych przechodniów. Żądamy zaprzestania takich napaści. — To nie należy do kompetencji Towarzystwa Rolniczego — oświadczył chłodno Zamoyski. — Nie będziemy mieszać się do takich spraw. — Narzymski jest ziemianinem i członkiem naszego Towarzystwa — zawołał ktoś z sali. — Skoro jest członkiem Towarzystwa — odparował ostro Zamoyski — powinien od samego początku być tu, a nie włazić ze smarkaczami w awanturę. — Chodźmy stąd! — krzyknął porywczo ten z lewej. — Zabierzmy go! Wolę męczeństwo niż taką nikczemność! Wracajmy na ulicę. Lepiej niech nas skatują i zastrzelą! Generał Zabołocki w asyście kilku kozaków dotarł szczęśliwie do Miodowej, gdzie przed Pałacem Prymasowskim stało wojsko. Objął dowództwo nad kompanią piechoty i omijając kościół Bernardynów poprowadził okrężną trasą przez Mariensztat do Bednarskiej. Ulicę zagradzała barykada utworzona z wyprzęgniętych dorożek i wozu załadowanego cegłami. Żołnierze ominęli nie strzeżo 44 ną przeszkodę i maszerowali w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Gdy byli w połowie drogi, nagle posypały się na nich kamienie, ciskane z bram i z górnych okien przez zaczajonych ludzi. Kolumna nie zatrzymała się, maszerowała dalej, aż wyszła na Krakowskie Przedmieście. Tutaj musiała stanąć: jezdnia była zagrodzona na całą szerokość skrzyniami, połamanymi meblami, wozami. Generał kazał kozakom rozebrać tę barykadę. Poszli śmiało, ale gdy byli już blisko, nagle nad nią ukazały się głowy, a zza niej poleciały brukowce. Jeden z kozaków padł ciężko ranny, inni zawrócili pędem. Kamień rzucony z wielką siłą trafił Zabołockiego w plecy. Generał skręcił się z bólu. — Bagnet na broń! — rozkazał. — Oczyścić ulicę! Żołnierze ruszyli do ataku. Za Narzymskim i jego towarzyszami zamknęły się drzwi. Nastała cisza. Po chwili podniósł się z krzesła pan w średnim wieku i zwracając się do Zamoyskiego, powiedział: — Pragnę być dobrze zrozumiany. Nie pochwalam histerycznych okrzyków, którymi nas uraczono, lecz nie pochwalam i pańskich słów, panie hrabio. Są granice w stosunkach z obcą władzą, których nie wolno przekroczyć żadnemu porządnemu Polakowi. Są obowiązki, których nie może przekreślić obawa przed kompromitacją. I są czasy, które wymagają ofiar od każdego patrioty bez względu na jego przekonania. Powinniśmy wszyscy o tym pamiętać. — To rzekłszy, usiadł. Twarz Zamoyskiego zbielała. Wstał wolno i odpowiedział ze sztucznym spokojem: — Nie sądzę, drogi panie, by potrzebna mi była pańska lekcja patriotyzmu. Myślę, że ci, którzy mnie znają, zgodzą się, że była zbędna. Nie boję się kompromitacji, nie lękam się narazić władzom. Do odrzucenia żądań tych panów zmusza mnie poczucie odpowiedzialności za kraj. Byłoby łatwo i przyjemnie spełnić ich życzenie i zyskać powszechny aplauz, ale prawdziwa odwaga nie polega na kuszeniu losu, lecz na pełnieniu obowiązku. Jeżeli 45 okoliczności tak się ułożą, że delegacja będzie naprawdę coś mogła osiągnąć, natychmiast ją wyślę. Teraz nie ma takiego układu okoliczności. Chcecie — zakończył podniesionym głosem — żebym się włączył w awanturę? Stanął na czelej ulicznej burdy? Nigdy! — Słusznie! — poparto go z prawa. — O nie, to są frazę sy! — zawołano z lewa. Znowu powstał harmider. Zamoyski potrząsnął dzwon1 kiem. Barykada broniła się zaciekle. Pod gradem kamieni żołnierze podali tył. Na widok tej rejterady ludzie ? wybiegali zza szańca, by śmiać się i gwizdać, i szydzić. Zabołocki wysunął się do przodu — Ludzie! — zawołał. — Odejdźcie, bo każę strzelać. — Spróbuj! Napoleon ci odpłaci! — odkrzyknięto. — Twój car całuje go w dupę! — Naładuj broń! — zakomenderował generał. — Kamieniami w Ruska! Poleciały kamienie. Któryś z żołnierzy, trafiony, padł, a inny krzyknął: — Strzelają! — Spokojnie, panowie. Zachowajmy rozsądek — nawoływał Zamoyski, lecz salę ogarnęło wzburzenie — Mordują naszych — wykrzykiwano. — Chodźmy na Zamek ze skargą! Chodźmy wszyscy, jak tu jesteśmy! Hrabiemu udało się wreszcie opanować harmider i w sposób formalny zamknąć obrady. Niczego nie postanowiwszy, wychodzili teraz w rozgwarze, ale ten rozgwar urywał się nagle w pobliżu schodów. Tam w towarzystwie kilku kolegów stał barczysty student z szczoteczką w jednej i z giętką trzciną w drugiej ręce. Prosił wymownie: — Panowie, oznaczcie cylindry żałobą po żywcem pogrzebanej ojczyźnie! — Zaskoczeni, trochę wstydliwie podczesywali pod włos dolne części cylindrów, osiągając efekt, jaki daje opaska z krepy. — I tak oto przekazaliśmy inicjatywę spiskowcom — za 46 uważył smętnie Konstanty Górski. Dołączył wraz z Zielińskim do grupy, która zmierzała do Hotelu Europejskiego na obiad. Od strony Trębackiej dochodziła wrzawa. Upłynęło jeszcze kilka minut i z Pałacu wyszedł Zamoyski z synem Władysławem i z Węgleńskim. Czuł niesmak, że niedawno tylu poważnych ludzi pozwoliło zrobić z siebie błaznów. Cała trójka zatrzymała się koło kamiennych lwów, nasłuchując. — Co to? — spytał po chwili hrabia. Generał Zabołocki zakomenderował: — Ognia! Gruchnęła salwa i zanim przebrzmiał huk, wszystko i tym, i tamtym wydało się jakby nierzeczywiste, jakby ujrzane w męczącym śnie, jakby ujęte w zastygły obraz. Mgnienie oka i obraz ożył: pięciu osunęło się na bruk, ranni wydali jęk, inni rzucili się do ucieczki. Naprzeciwko barykady stał nieruchomo milczący szereg żołnierzy. Przed barykadą leżało pięć trupów. — To karabinowa salwa — odparł Węgleński. — Chyba strzelają na postrach. — Chodźmy — powiedział pan Andrzej. Skręcili w lewo w kierunku Nowego Światu. Uciekali w panice: po drodze brama, więc do bramy, otwarty sklep, więc do sklepu, a tam już Kozia, już Trębacka. Serce pod gardłem, brak tchu, tędy, tędy, na Koziej pusto, Trębacka pusta, zwolnić, złapać oddech, zatrzymać się. Szli spacerowym krokiem, przystając i nasłuchując. — Uspokoiło się — powiedział Zamoyski. — Już po wszystkim. 47 Gdy ścichło echo, Zabołocki jeszcze trwał w bezruchu, powoli wracając na jawę, jak człowiek ledwie zbudzony z koszmarnego majaku. Czuł wielkie zmęczenie i pustkę. Dopiero po chwili wróciła jasność widzenia, myśl otrzeźwiała i ogarnęła to, co się stało. Przeszył go zimny dreszcz. Nagle zaczęło mu się bardzo śpieszyć, niech będzie, co ma być, postąpił, jak musiał, teraz szybko, póki gabinet namiestnika jest pełen oficerów, póki Gorczakow nie jest sam. Dał rozkaz odmarszu. Podążali w kierunku Zamku, podobnie jak pozostałe oddziały ściągające z opustoszałych ulic. Generał układał w myśli treść meldunku. Nie słychać tupotu butów, głosów komendy, szczęku broni, huku strzałów. Skąd ta cisza? Ludzie wychylali głowy z bram, ostrożnie podchodzili z bocznych uliczek do Krakowskiego Przedmieścia, gotowi do ucieczki. Wszędzie pusto. Dawali znać innym, przybywało coraz więcej, wkrótce Krakowskie Przedmieście znowu się zaroiło. Kilku odważnych pobiegło do barykady. Huk strzałów zatrząsł szybami okien, a gdy zamarło echo, w salonie zapadła cisza. Wtem ktoś powiedział: — Buntownicy otworzyli ogień do wojska — i nagle nie wiadomo czemu wszyscy w to uwierzyli. Powstał rozgardiasz, nad który wzbijał się głos namiestnika: — Generale Weselicki, proszę pójść i zobaczyć, co się tam dzieje. — Po chwili: — Generale Semeko, poprowadzi pan oddziały na pomoc wojsku. — Po trzech minutach: — Kapitanie, proszę zawrócić generała Semekę. Wszyscy czekali w napięciu, patrząc na drzwi. Otworzyły się: na progu stanął generał Zabołocki. Ludzi przybywało coraz więcej. Kobiety zajęły się rannymi: Maria Ciszek kazała ich nieść do swego 48 mieszkania i ściągnąć lekarzy. Czterech poległych złożono w dorożce. Nikt jeszcze nie znał ich nazwisk. Piątego rozpoznała gromadka uczniów: Michał Arcichiewicz, kolega, zamieszkały na stancji w kamienicy Zamoyskiego przy Nowym Świecie. Ponieśli go bocznymi uliczkami tam, gdzie mieszkał. Dorożka z martwymi ciałami ruszyła wolno jak karawan Krakowskim Przedmieściem. Tłum wzrósł do tysiąca osób i szedł za marami, uformowany w kondukt. Mężczyźni zdjęli kapelusze. Do tych, którzy stali na chodnikach, wołano: — Czapki z głów! Cześć ofiarom! — A potem ktoś wzniósł okrzyk, powtórzony przez setki ust: — Hańba mordercy! Niech będzie przeklęty zbir Zabołocki! Zabołocki, pobladły z emocji i fizycznego bólu, składał namiestnikowi pośpieszny i chaotyczny meldunek, trzymając się faktów, lecz dramatyzując sytuację. Mówił 0 obelżywych okrzykach, o prowokacyjnych drwinach, o pogróżkach, o zaatakowaniu wojska kamieniami, o ciosie, który go ugodził, o daremności perswazji, o niebezpieczeństwie, iż tłum napierający na wojsko rozbije szeregi i rozbroi żołnierzy, o tym, że jedynym sposobem powstrzymania naporu było użycie broni palnej, że zmuszony biegiem wypadków, nie znajdując innego wyjścia, kazał strzelać, że są trupy 1 ranni, ale że ulice są teraz puste, a w mieście znowu panuje spokój. Ta ostatnia wiadomość odwróciła uwagę od poprzedzającej ją relacji i rozładowała napięcie. — Od dawna należało obsadzić wojskiem miasto i ogłosić stan wojenny! — wybuchnął rzeczywisty radca Kozaczkowski, dając upust złości wezbrałej po doznanym strachu. Również namiestnik uznał meldunek, że w mieście jest spokój, za najważniejszy. Ulga po godzinach nerwowego miotania się wyparła inne odczucia. — Parfaitement fait! — bez namysłu skwitował raport i odszedł do gabinetu. Zabołocki zaś, uspokojony, odprężony, skierował się do sali audiencjonalnej, gdzie powtórzył licznie zgromadzonym t — Danfera ski 49 swoją opowieść, a potem, asekuracyjnie przejaskrawiając objawy bólu, udał się do domu kurować plecy. 1 Gdy kondukt żałobny zbliżył się do Królew skiej, współwłaściciel Hotelu Europejskiego, WambachJ skierował dorożkękarawan przed wejście. Wniesiono! zwłoki na drugie piętro do narożnego salonu, ułożono na stołach, zapalono świece, rozesłano młodzież po czarną materię i wkrótce obito ściany kirem. U wejścia stanęła straż honorowa: studenci. Uczniowie przynieśli kilka skrzyń krepy: dar kupców bławatnych. Pocięto ją na opaski i przybierano nimi rękawy. Zatrzymywano przechodniów, pytając: — Czy jest pan Polakiem? Tak? Więc proszę dać lewe ramię — i zakładano oznakę żałoby. Warszawę ogarnął podniosły nastrój: byli zabici i ranni, lecz wojsko się wycofało, policji nie widać, miasto zdawało się wolne. Coraz więcej ludzi. Chodzili tu i tam, wypatrywali bliskich, przyjaciół, znajomych: — Żyjesz? — Żyję. — Nie j jesteś ranny? — Nie. Rzemieślnicy zbijali się w grupki, coś między sobą mówili,; a twarze mieli zawzięte; wkrótce ruszyli jezdnią, głośno wołając: — Nie dajmy się, bracia, mordować! Wytłuczmy bandytów! Pogruchoczmy kości! — Błysnęły rzeźnickie topory, zalśniły noże, wzniosły się pałki. Ludzie stawali jak wryci, patrząc w milczeniu. Nagle ktoś krzyknął: — Nie mamy wodza! Zamoyski z Węgleńskim i synem minął róg Świętokrzyskiej i przez przechodnią bramę czynszówki wszedł na dziedziniec pałacu. Obszerne podwórze roiło się od ludzi, na środku zaś leżał trup chłopca. Ujrzawszy hrabiego podbiegli, rzucili się na kolana i z płaczem zaczęli wołać: — Ojcze! Brak nam wodza! Prowadź! Mordują nas! Adwokat Węgleński spontanicznie wystąpił do przodu i głosem trybuna uroczyście przemówił: — Przyjmujemy tę 50 niewinną ofiarę pod swoją opiekę. Wierzcie, nie opuścimy naszej wspólnej sprawy! Zamoyski kazał wnieść ciało do parterowej sali, ustawić katafalk, okryć go kirem, zapalić świece, ułożyć kwiaty. Ludzie nie wypuszczali hrabiego z podwórca, roztaczali żale, zanosili prośby, stawiali żądania: — Idź na Zamek! Upomnij się o nas! Przedstaw nasze skargi na popełniony gwałt! Po odejściu Zabołockiego komentowano wydarzenia i przychylnie oceniono wyczyn generała. Rozmowy toczyły się tak, iż nikt by nie poznał, że jeszcze niedawno wszyscy potracili głowy. Lecz nie minęła godzina i atmosfera znów się zmieniła: książę Gorczakow wszedł z wiadomością, że ludność Warszawy wyległa na miasto, jest uzbrojona i rwie się do walki. Huśtawka nastrojów do reszty rozstroiła zebranym nerwy: pochody, procesje, śpiewy, manifestacje to nie to samo co zbrojny bunt. W pierwszym wypadku skuteczność ostrych środków mogła wydawać się oczywista, w drugim — podjęcie walki przez szczupły garnizon związane było z ryzykiem. Warszawa miała sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, a wojska było nie więcej niż pięć tysięcy. Jeszcze się nie zatarła pamięć klęsk zadanych armiom rządowym przez lud Berlina, Wiednia, Paryża. W ciasnocie walk ulicznych, gdy każdy dom jest twierdzą, okno — strzelnicą, a bruk — arsenałem, kończy się zwykle przewaga nie dość liczebnych formacji nad źle uzbrojonym ludem. W całym Królestwie było zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy rozrzuconego po całym kraju żołnierza, roztopy zaś utrudniały szybkie ściągnięcie posiłków. Była godzina czwarta. W zmęczonych umysłach, bombardowanych od rana sprzecznymi i ekscytującymi wieściami, ta ostatnia, przyniesiona przez roztrzęsionego namiestnika, zrodziła zbiorową psychozę, że oto nadchodzi czas apokalipsy. Wszystkie pretensje skierowały się nagle przeciw 51 Zabołockiemu: to on samowolnym rozkazem oddania strzałów obudził drzemiącą bestię buntu, wywołał groźbę ataku zbrojnego tłumu na wojsko, szturmu na Cytadelę i Zamek, rzezi i zawieruchy wojennej. Jak opanować wypadki, doraźnie zażegnać niebezpieczeństwo, zyskać na czasie, aż się osiągnie przewagę? Debatowano nad tym bezładnie, gdy nagle ktoś z obecnych, palnąwszy się dłonią w czoło, wykrzyknął: — Andrucha! Namiestnik zmarszczył brwi i spojrzał pytająco. — Zamoyski! Andrzej Zamoyski! — wyjaśniono mu z kilku stron. Tak, to było jakieś wyjście, przynajmniej szansa wyjścia. Gorczakow kazał posłać po Zamoyskiego. W restauracji „Tivoli" między Królewską i placem Zielonym również toczyły się spieszne obrady. — Warszawa rwie się do boju — wołał Leon Frankowski — rzeźnicy z Pragi ostrzą noże, metalowcy z Powiśla dobywają ukrytej broni, wszyscy gotowi są powstać, czekają tylko na znak! Z nagła opanujemy koszary, zagarniemy karabiny, wytłuczemy załogę! Wybiła godzina zemsty! — Zwariowałeś! — odezwały się liczne protesty. — Nic nie jest przygotowane, nie mamy broni palnej, nie mamy planu, organizacji, łączności! To, czego żądasz, jest zwykłym szaleństwem! — To, czego żądam, nazywa się rewolucją! — Chcesz decydować o losie narodu z minuty na minutę? — zapytał drżącym głosem Karol Majewski. — Samopas iść na armaty? Znasz się na dowodzeniu? Masz choćby mapę Warszawy? Posłuchajcie, koledzy: przedstawiciele miasta chcą podjąć rokowania z rządem. Odczekajmy, zobaczymy, przygotujmy się! — Nie! Trzeba działać już! — wykrzyknął Frankowski. — Ale jak, z kim, z czym, kto, gdzie, kiedy na te koszary i Cytadelę — rozległy się głosy. — Konkretnie! Konkretnie! — Nastąpił zamęt i chaos. Wstawano z miejsc, miotano się po pokoju, gardłowano. Stanęło na niczym. 52 — A więc znów listopadowy błąd! — powiedział gorzko Leon Frankowski wychodząc. — Nie! Właśnie go uniknęliśmy — zareplikował Majewski. W Resursie Kupieckiej przy placu Rymarskim było tłumnie i gwarnie, wchodził każdy, kto chciał. Leopold Kronenberg uwijał się po sali, poleciwszy w bufecie, żeby wszystkim bezpłatnie podawano na jego rachunek trunki, cygara i papierosy. Z szacunkiem rozstępowano się przed kanonikami Wyszyńskim i Steckim, przed nadrabinem Mayzelesem, poufale ściskano fotografa Bajera i szewca Hiszpańskiego, radośnie witano doktorów Tytusa Chałubińskiego i Zbigniewa Walko, z sympatią poklepywano po plecach inżyniera Ciszka. Przybyli Jurgens, Denel i Rożen, a także inni cieszący się wielkim uznaniem ogółu. Panował podniosły nastrój jak w przeddzień uroczystego święta, nastrój oczekiwania na coś. Przygodni mówcy wchodzili na krzesło i wtedy trochę się uciszało. Słuchano słów gorących, że dość ucisku i poniewierki, że trzeba razem, że w jedności potęga, że nikt jej nie złamie, że się polała krew, że tę ofiarę przyjął Bóg, że lud jest gniewny, że nie topory i noże, że zwarte szeregi, że nagie piersi, że moc moralna, że z sercem rozum, że Europa... Bito brawa, szumiało, chwiały się blade płomyki świec. Twarze były rozjaśnione, oczy gorejące. Teraz przecisnął się Jurgens do przodu i wszedł na podwyższenie. Po chwili zapadła zupełna cisza. Jurgens zaczął mówić. Zamoyski stał w ciasnym kręgu napierających ludzi, skrywając zmieszanie. Miał wrażenie, że widzi siebie jakby oczami kogoś z boku: człowieksymbol, opiekun prostego ludu, nadzieja narodu. Popularność! Czuł jej słodycz i czuł lęk przed jej utratą. Nie wiedział, co robić: 53 powiedzieć, że nie, nie pójdzie na Zamek? Odwrócą się i przeklną. Im większa ufność, tym większy zawód i większa nienawiść. Milczał zakłopotany, wahając się między dwoma skrajnymi impulsami: postawić na jedną kartę, spełnić prośbę tych mężczyzn i kobiet, zachować ich miłość, pójść i rzucić Gorczakowowi w twarz żale, pretensje, żądania i groźbę. Tak, właśnie groźbę! Lecz jeśli władza okaże się twarda? Zdecydowana na wszystko? Jeżeli jutro nie karabiny już zagrzmią, lecz działa? Jeżeli zniszczy szansę zreformowania kraju? Sprowadzi prześladowania? A wszystko z powodu słabości? Jak to oceni historia? Jak jego oceni historia? Nie można było przedłużać milczenia. Zamoyski zbierał się, żeby powiedzieć coś łagodzącego, co można by tłumaczyć i tak, i siak, gdy nagle usłyszał tętent. Spojrzał ku bramie: z gwałtownie osadzonego konia zeskoczył kozak i biegł z kopertą w dłoni. Hrabia wyjął pismo, przeczytał i odetchnął: namiestnik zapraszał go na rozmowę, sugerując, by dobrał sobie na tę wizytę kogoś z ludzi poważnych i rozumnych. Pan Andrzej odprawił kozaka i mocnym głosem przemówił: — Mili moi! Nigdy was nie opuszczę. Zaraz jadę na Zamek. A teraz spokojnie rozejdźcie się do domów i pokładajcie ufność w Bogu! Wszedł do pałacu i posłał dwóch lokajów z listami do arcybiskupa Fijałkowskiego i do Tomasza Potockiego. Obaj przybyli wkrótce i po odbyciu spiesznej narady wsiedli w trójkę do arcybiskupiej karety i pojechali na plac Zamkowy. Po drodze minęli powóz, którym do Potockiego na Foksal właśnie zdążał Wielopolski, a przed Królewską — grupy ziemian wchodzących do Namiestnikowskiego pałacu. Był już wieczór. W atakach na Zabołockiego Trepów dostrzegł niebezpieczeństwo dla siebie: w drugiej kolejności właśnie on się nadawał na ofiarnego kozła. Wyszedł na korytarz i nerwowo spacerując wypatrywał polskiej delegacji. Ujrzawszy nadchodzących, spiesznie 54 zabiegł im drogę, lecz został zignorowany i tylko Zamoyski rzucił mu ostro w przechodzie: — Co wyrabiacie! Strzelacie do ludzi jak do kaczek! Pułkownik powściągnął obrazę. Dogonił Polaków i powiedział: — Prosimy o radę, jak zapobiec rozruchom. — Nie mam obowiązku udzielania wam rad — usłyszał suchą odpowiedź hrabiego, który nawet nie zwolnił kroku. — Kto ma policję i wojsko, zawsze może zapobiec zbiegowiskom. Zbiegowiska zdarzają się wszędzie, ale żaden przyzwoity rząd nie morduje ludzi, nie pozwala strzelać do nich jak do zwierząt! Za delegatami zamknęły się drzwi gabinetu. Trepów postał, postał i pełen obaw wrócił do sali audiencjonalnej. Gorczakow miał czas obmyślić taktykę rozmowy z Zamoyskim i jego towarzyszami. Wiedział, że boją się reakcji władz nie mniej niż on ulicznych walk. Postanowił do reszty skruszyć ich groźbą, a własny lęk przed jej spełnieniem przesłonić gniewną gwałtownością słów. Gdy tylko drzwi zamknęły się za przybyłymi, namiestnik, stojąc na środku pokoju, nie przywitawszy się, wybuchnął: — Jeżeli w mieście nie nastanie spokój, rozkażę dać ognia z wszystkich dział Cytadeli! Ale zaledwie umilkł, już ujrzał przed sobą sędziwego metropolitę, który nagle wyprostowawszy plecy i mierząc go nieulękłym wzrokiem, zareplikował ostro i z pogróżką: — A ja uderzyć każę we wszystkie dzwony! Gorczakow zbladł. — Dam się raczej posiekać, a nie ustąpię przed buntownikami! — zawołał. Nie sprawiło to spodziewanego wrażenia. Do przodu wysunął się o kulach Tomasz Potocki. — Jakim prawem nazywa nas pan buntownikami?! — zapytał podniesionym głosem. — Nie myśmy sprowokowali tragedię. Gorczakow spuścił z tonu. — Buntownikami nazywam nie panów, lecz motłoch, który targnął się na wojsko. — Nie lud strzelał do wojska, lecz wojsko do ludu — usły 55 szał nieustępliwą odpowiedź. — Są trupy, ale nie ma wśród nich żołnierzy. Ktoś musi ponieść odpowiedzialność za zbrodnie! Nadzieja, jaką wiązał z rozmową, zaczęła rozwiewać się jak mgła. Polacy nawet rozsądni bywają nieobliczalni. Gorczakow zmienił taktykę. — Nie wydałem rozkazu strzelania — zastrzegł się. — Generał, który to zrobił, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. — Tylko tyle? — ostentacyjnie zdziwił się Potocki. — Pozwolę urządzić pogrzeb zabitym, byleby to nie spowodowało nowych rozruchów. — To chyba oczywiste, że odbędzie się pogrzeb — zauważył z przekąsem arcybiskup Fijałkowski. Gorczakow poczuł zmęczenie i bezradność. — Więc co mam robić? — zapytał. Odezwał się Zamoyski. — Co robić? — powiedział. — Zaniechać represji, wycofać wojsko z ulic, ukarać winnych przelanej krwi, wypuścić aresztowanych, wysłuchać pragnień narodu. — Panowie — odparł znużonym głosem Gorczakow. — Rozumiem was lepiej, niż wam się wydaje. Ja, Rosjanin, kocham rosyjski naród i nie mogę mieć za złe, że wy, Polacy, kochacie swój. Ale czy miłość ojczyzny musi przejawiać się w ulicznych burdach? Jaki rząd może je tolerować? Tylko silna władza jest w stanie zagwarantować spokój. Czy widzicie inny sposób zapewnienia pomyślności temu krajowi niż poprzez spokój, porządek i łaskę monarszą? Usłyszawszy tak pojednawcze słowa, Zamoyski uznał, że wbrew dotychczasowym obawom może wypuścić bez większego ryzyka próbny balon. — Jeśli już mowa o łasce monarszej — powiedział — uważam, że cesarz powinien być powiadomiony o nadziejach, jakie pokłada w niej naród. Dlatego trzeba, książę, by pan zezwolił na adres do cesarza. W Gorczakowa jakby piorun strzelił. — Nie będę dyskutował na żadne polityczne tematy! — krzyknął. — Chcę uspokoić kraj, to wszystko! Reszta jest rzeczą monarchy. Postąpię sprawiedliwie, ale muszę mieć zapewniony porządek i pana, hrabio, czynię odpowiedzialnym za postawę rodaków. Skłonił się sztywno, dając znak, że rozmowa skończona. Wyszli. Gorczakow przez chwilę żałował swej porywczości, lecz wreszcie, zrezygnowany, machnął ręką: nie, nie mógł rozmawiać inaczej. Po obejściu ulic spora grupa ziemian wróciła do Pałacu Namiestnikowskiego i zszokowana wrażeniami, zaczęła obradować bez ładu i składu. Nikt nie przewodniczył. Przekrzykiwano się, dając wyraz oburzeniu. Nawoływano do gremialnego pójścia na Zamek z żądaniem satysfakcji; proponowano natychmiastowe wysłanie skargi do Petersburga i adresu do cesarza bez względu na ewentualne zastrzeżenia pana Andrzeja; zgodzono się, że trzeba wywrzeć na niego presję i zignorować ewentualny sprzeciw. O treści adresu nikt nie pomyślał. Czas płynął. Był późny wieczór, zbliżała się godzina dziesiąta. Zebrani wysłali do Zamoyskiego trzech kolegów, by przedstawili uzgodnione dezyderaty. W pałacu przy Nowym Świecie zaskoczył Zamoyskiego gwar rozgorączkowanych głosów. Członkowie Komitetu Towarzystwa sami wprosili się do sali bibliotecznej i w permanencji obradowali nad tym, jakie zająć stanowisko wobec aktualnych wydarzeń. Ledwie pan Andrzej wszedł, pojawił się lokaj i oznajmił, że obok w pokoju od pół godziny czekają panowie z Resursy Kupieckiej. Hrabia, nie zdążywszy usiąść, opuścił zebranie, by powitać nieoczekiwanych gości. Byli to Kronenberg, Szlenkier, Chałubiński, Walko i Ciszek. — Panie hrabio! — powiedział Kronenberg wstając. — Przedstawiciele miasta postanowili wysłać delegację do 56 57 namiestnika ze skargą na wojsko i z żądaniem ukarania winnych zabójstwa pięciu obywateli Warszawy oraz okaleczenia kilkunastu. Chcemy również wymóc gwarancje, że w przyszłości bezbronni ludzie nie będą narażeni na brutalne traktowanie. Niezależnie od tego zdecydowaliśmy wystosować adres do cesarza z propozycjami reform w Królestwie. Oto szkic projektu. Prosimy, ażeby pan, panie hrabio, jako prezes Towarzystwa Rolniczego i przywódca ziemiaństwa przyłączył się do naszej akcji. Zamoyski z politowaniem popatrzył na przybyłych. — Panowie — powiedział — adres do monarchy to nie bagatelka. Potrzebna jest zgoda władz. — Czy starał się pan o nią? — spytał Chałubiński. — Tak, starałem się i namiestnik odmówił. — W takim razie nie będziemy oglądać się na namiestnika — oświadczył Aleksander Ciszek. — Nie pozwala na U sytuacja w mieście. Jeżeli nie będzie adresu, jeśli na Zamku, nie uzyskamy konkretnych obietnic, jutro nastąpią rozruchylj — Namiestnik przyrzekł wycofać z ulic wojsko i wdrożyć śledztwo — poinformował Zamoyski. — Trzeba się raczej! zastanowić, jak opanować nastroje. Przedsiębiorcy chyba mają wpływ na robotników, a kupcy na subiektów? — To na nic się nie zda — odparł doktor Walko. — Zre; sztą postanowienia już zapadły i to na tłumnym zebraniu! najpoważniejszych obywateli miasta. Zależy nam na pańskim1 udziale, panie hrabio. Pana akces byłby symbolem narodowej jednomyślności. — Nie, doktorze — stanowczo odmówił pan Andrzej. — To, co chcecie zrobić, jest nierozważne i ryzykowne. Zastanówcie się. Ja w każdym razie do tego ręki nie przyłożę. — Szkoda, panie hrabio — westchnął Szlenkier. — Tak czy owak, natychmiast powiadomimy pana o rezultacie naszej wizyty na Zamku — zapewnił Kronenberg. — Dziękuję panom — powiedział Zamoyski, żegnając gości. Wrócił do sali bibliotecznej i zastał w niej więcej ludzi niż poprzednio. Z Pałacu Namiestnikowskiego przybyło 58 oprócz trzech wysłanników jeszcze kilkunastu podenerwowanych panów, nie mogących usiedzieć na miejscu. Pan Andrzej musiał wysłuchać, że powstała nowa sytuacja, że trzeba odejść od dotychczasowych schematów, że teraz nie da się uniknąć politycznych kroków, że byłoby niepojęte, gdyby Towarzystwo nie złożyło przynajmniej ustnego protestu, że należy wysłać delegację i wystąpić z adresem, że wczorajsze zastrzeżenia dzisiaj utraciły rację bytu, że naród nie wybaczyłby szlachcie... Zamoyski przerwał te chaotyczne wywody, informując, iż był u Gorczakowa z arcybiskupem i Tomaszem Potockim. Słowa hrabiego zostały przyjęte źle. — O ile rozumiem — powiedział jeden z przybyłych — na Zamek panowie zostaliście wezwani. Obdarzamy panów szacunkiem i zaufaniem, ale chodzi o zasadę: to nie jest pora, żeby wyłącznie namiestnik decydował, czy chce rozmawiać, z kim chce rozmawiać i kiedy. Nie możemy się zgodzić na takie lekceważenie powagi chwili. Do Gorczakowa powinni pójść przez nas upełnomocnieni delegaci i sądzę, panie hrabio, że zechce pan stanąć na ich czele. Zamoyski poczuł się bardzo dotknięty. — Możecie, panowie, wysyłać delegację, ale beze mnie — odpowiedział ostro. — Nie będę chodził raz po raz. Uważam za korzystne, że mogłem namiestnikowi wyłożyć to, co chciałem, nie ubiegając się o audiencję. Byłem tak dalece lojalny wobec panów, że wbrew sobie poruszyłem również sprawę adresu. Gorczakow kategorycznie odmówił. Przed chwilą dowiedziałem się, że mieszczaństwo wysyła własną delegację. Zostanę powiadomiony o rezultacie. Przypuszczam, że ta delegacja dotrze tylko do namiestnikowskiego przedpokoju. Czy chcecie, panowie, iść w drugiej turze? — Powinniśmy byli pójść razem z nimi — odezwał się ktoś z obecnych. — Byłaby to reprezentacja narodu... — Uznana za nielegalny organ zbuntowanego kraju — dokończył hrabia. — Dzięki Bogu ci z miasta robią głupstwo wyłącznie na swój rachunek. W tym właśnie nadzieja, że nic nie popsują, bo chyba nie wierzycie, panowie, że coś osiągną. 59 Po wyjściu delegacji nastrój w Resursie odmienił się całkowicie. Co innego szumne słowa, a co innego wprowadzenie ich w czyn. Teraz wziął górę lęk: a może aresztują delegatów? Skażą i wyślą na Sybir? Może otoczą Resursę i wszystkich wtrącą do więzienia? Nikt nie śmiał opuścić gmachu. Czekano z trwogą. Namiestnik wiedział, że miasto nie śpi, że ludzie wylegli z domów, że na ulicach panuje bojowa atmosfera. Doniesiono mu również o tym, co dzieje się w Resursie. Informacje nadchodziły jedna po drugiej, ostatnia — o wybraniu delegatów i o pretensjach, które chcą mu przedstawić. Strwożony rozwojem wydarzeń, brzemiennych groźbą nie kontrolowanej eksplozji, postanowił przyjąć wysłanników i jeśli inaczej się nie da, zgodzić się na konieczne ustępstwa w zamian za współdziałanie w uspokojeniu miasta. Zrozumiał, że sam Zamoyski jako sojusznik już nie wystarczy. Powziąwszy taką decyzję, pełen napięcia czekał. U Tomasza Potockiego było nie mniej gwarnie niż u pana Andrzeja. Tutaj, w pałacyku przy ulicy Foksal, debatowało dwudziestu czterech mężów zaufania kół wojewódzkich Towarzystwa. W końcu uzgodniono sprawę zasadniczą: adres jest nieodzowny. Wtedy gospodarz przeprosił zebranych i przeszedł do przyległego gabinetu. — Zreferowałem twój projekt — oznajmił — i jadę z nim teraz do Zamoyskiego. Wielopolski uniósł ciężkie powieki. — Nie! — odparł. — Sam nie pojedziesz. Ja i mój adres jesteśmy nierozłączni. Potocki przeciągle popatrzył na gościa. — Nie rozumiem — wycedził lodowato. — Czyżbyś się obawiał, że ci ukradnę twój elaborat? — Nie ty! — sprostował margrabia. — I także nie Zamoyski — ostro zareplikował Potocki. — Słuchaj! — powiedział po chwili już spokojnie. — Stosunki między wami są złe. Jeżeli nie przygotuję gruntu, rzecz 60 spali na panew cc Nie możesz zaskakiwać Zamoyskiego swoją wizytą i nieocckiwaną propozycją. Muszę najpierw jechać sam, bez ciebie, rozumiesz? Wiem, że się boisz, by ktoś nie przechwycił twego opracowania i nie wylawirował cię z akcji, ale na straży tego, ażeby tak się nie stało, będę stał ja. Czy to nie dostateczna gwarancja? — Dostateczna, Tomaszu — odpowiedział Wielopolski podając mu rękę. — Masz rację, jedź sam. — A ty czekaj tu na mnie — rzekł Potocki. — Jeżeli rozmowa mi się powiedzie, przyślę po ciebie powóz, jeżeli nic z niej nie wyjdzie, sam wrócę. Godzinę przed północą przed Zamek zajechały cztery dorożki, a z nich wysiadło czternastu mężczyzn. Stanąwszy przed drzwiami, poczuli się niepewnie. Niemal wypchnięci z Resursy, nie zdążyli ułożyć planu działania, rozdzielić ról, wyznaczyć mówców ani też przygotować tekstu wystąpienia. Mieli w głowie chaos, a nie było już czasu na naradę. Nie wypadało wystawać u wejścia, przekroczyli więc próg, licząc po cichu jeden na drugiego i mając nadzieję, że w końcu jakoś to będzie. U stóp schodów zatrzymał ich oficer dyżurny. Kronenberg oznajmił, kim są i w jakim przyszli charakterze. — Zechciejcie, panowie, zaczekać — usłyszeli nadspodziewanie grzeczną odpowiedź — zamelduję namiestnikowi 0 panów przybyciu. Oficer wrócił szybciej, niż się spodziewali. — Książę namiestnik prosi panów do siebie — oznajmił. Weszli do małej sali przed gabinetem. Na mgnienie oka oślepił ich blask żyrandoli i kinkietów. Po chwili ujrzeli przed sobą trzy postacie w galowych mundurach: pośrodku, wsparty o poręcz krzesła, stał książę Gorczakow, wysoki 1 chudy, po jego lewej ręce — powszechnie znany i znienawidzony dyrektor warszawskiego okręgu naukowego i Komisji Spraw Wewnętrznych, opasły Muchanow, po prawej zaś — zastępca namiestnika, generał Kotzebue. 61 Delegaci spojrzeli po sobie: ubrania codzienne i wymiętoszone w ścisku Resursy, spocone i nie ogolone twarze. Ustawili się w dwóch rzędach w przypadkowym porządku. Do przodu wysunęli się Szlenkier, Chałubiński i ksiądz Stecki. Hiszpański pozostał przy drzwiach. Gorczakow powiódł oczami po przybyłych. Czekali, co powie. — Doprawdy, panowie — powiedział z nie ukrywaną irytacją Zamoyski — jak często będziemy wracali do sprawy adresu? Myślałem, że mamy to już za sobą. — W nowej sytuacji nie można trzymać się starych koncepcji — odparł Tomasz Potocki — a dzień dzisiejszy jest niepodobny do wczorajszego. Dwudziestu czterech delegatów kategorycznie opowiada się za adresem. Ja również. Przypuszczam, że większość członków Komitetu podziela nasz pogląd. Jaki jest sens opierać się powszechnemu żądaniu? I tak zostanie spełnione, bo taka jest wola ogółu. Adres będzie, to pewne! Ale zredagowany może być mądrze lub głupio. Naszym obowiązkiem jest sprawić, by był rozumny. — Przecież byliśmy u Gorczakowa, nie chce słyszeć o adresie — rzekł Zamoyski. — Teraz poszli tam delegaci z Resursy i spodziewam się wiadomości od nich. Na Zamku przekonają się, co można, a czego nie można. Zaczekajmy na nich. Margrabia czekał z wzrastającą niecierpliwością na znak od Potockiego. Próbował czytać jakąś książkę leżącą na biurku, odkładał ją, spacerował po pokoju, siadał, znowu czytał i znowu spacerował. Czekał. — Stało się nieszczęście! — przemówił ostrym głosem Gorczakow. Spośród delegatów chyba najbardziej speszony był Szlen 62 kier i właśnie w niego, gdy usłyszał ten władczy głos, nagle jakby diabeł wstąpił. — Nieszczęście?! — wykrzyknął bardzo głośno i agresywnie. — o nie! Została popełniona zbrodnia! Zaskoczony namiestnik spuścił z tonu. — Z czym panowie przyszliście do mnie? — spytał łagodniej. — Wasza książęca mość! — ciągnął Szlenkier zachłystując się w podnieceniu słowami. — Przychodzimy tu przepełnieni bólem, przejęci grozą! Polała się krew niewinnych. Religia została zelżona, krzyż znieważony, kapłani sponiewierani... — Jak to religia, krzyż, kapłani? — przerwał zaniepokojony namiestnik. — Kiedy? — Dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj, zawsze! — odkrzyknął Szlenkier, tracąc wątek swej improwizacji i kontrolę nad myślami. — Lud nie ufa rządowi! Policja, bagnety, żandarmi już nie zastraszą Warszawy! — Nie zastraszycie nas! — zawołał Jakub Piotrowski. — Ależ, panowie, nikt tego nie chce, bądźcie spokojni — zapewnił pośpiesznie namiestnik. — W imieniu miasta żądamy natychmiastowego wszczęcia śledztwa — wysunął się do przodu Chałubiński. — Ukarania generała Zabołockiego! Zdymisjonowania oberpolicmajstra Trepowa! To on, Trepów, powinien był zapobiec tym tragicznym wypadkom! Nie zrobił tego. Jest albo nieudolny, albo ma nikczemne zamiary. Pułkownik Trepów jest znienawidzony i musi odejść! — Wasza książęca mość ma złych doradców — wtrącił z naciskiem ksiądz Stecki. — A prezydent miasta? — włączył się Karol Bayer. — Czy nie powinien wiedzieć, co czują mieszkańcy? Czy nie miał obowiązku odradzić księciu użycia tak gwałtownych środków? — Rząd musi zaskarbić sobie zaufanie narodu! — wpadł mu w słowo August Trzetrzewiński. — Dzisiaj lud maczał białe chustki w krwi niewinnych ofiar! — poderwał się Józef Kenig. — Nadstawiał piersi pod kule i bagnety! Kule i bagnety już nie zastraszą ludu! My 63 mamy Boga w niebie i on nas osądzi. Niech Europa patrzy na nasze nieszczęście i na was, którzy strzelacie do bezbronnych! Ta nieoczekiwana lawina bezładnych zdań i okrzyków oszołomiła Gorczakowa. Nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy i zagubił się w sytuacji. Przestraszyły go słowa o kulach, bagnetach i krwi. — Panowie — powiedział pojednawczo — nikt tego nie chciał, źle zrozumiano rozkazy... — Ja jestem szewcem — huknął spod drzwi Hiszpański, bezceremonialnie przerywając namiestnikowi i energicznie przepychając się do przodu — mam warsztat i czeladników! Jeżeli z mego warsztatu wypuszczę złe buty, nikt nie powie, że winien czeladnik, ale że majster Hiszpański winien! — To znaczy, ja jestem winien? — spytał z uśmiechem Gorczakow. — A oczywiście! Generał Kotzebue spojrzał nagląco na namiestnika, jakby mu dawał znak, że już najwyższy czas usadzić tę bezczelną hołotę, lecz książę jakoś nie czuł się urażony słowami szewca. Muchanow stał w milczeniu, starając się żadnym ruchem nie ściągać na siebie uwagi, świadom, że jest znienawidzony nie mniej niż Trepów i że w dodatku Gorczakow go nie lubi i chętnie by się go pozbył. — Panowie! — rzekł namiestnik. — Powołam specjalną komisję, ona rozpatrzy całą sprawę, kto winien, kto nie winien. Ale i ja mam do was prośbę: jako starsi i rozumni powstrzymajcie młodych od ekscesów. — Mamy piękną młodzież, wasza książęca mość — znowu przerwał Hiszpański, wpatrując się z niedobrym uśmiechem w Muchanowa. — To właśnie panu Muchanowowi zawdzięczamy, że wychował dla Polski taką piękną, patriotyczną młodzież. Twarz Muchanowa pokryła się krwistym rumieńcem. — Panowie — powiedział namiestnik chcąc zakończyć rozmowę — powtarzam, że powołam komisję. Chyba porozumieliśmy się, prawda? 64 — Wystąpimy z adresem do cesarza — oświadczył Trzetrzewiński. — Ani słowa o tym! — uniósł się Gorczakow. — Miastu trzeba przede wszystkim zapewnić spokój. — Miasto się nie uspokoi — odparł stanowczo Trzetrzewiński — jeżeli nie uzyska zezwolenia na uroczysty pogrzeb poległych ofiar, jeżeli na czas pogrzebu nie zostanie wycofane wojsko i policja, jeżeli pułkownik Trepów nie zostanie zdymisjonowany, a na jego miejsce mianowany generał Paulucci i jeżeli nie zezwoli się, by osobna delegacja udała się do Petersburga dla doręczenia adresu cesarzowi. — Czy panowie nie rozumiecie, co do was mówię? — powiedział ostro namiestnik. — Żadnego adresu! Monarcha nie życzy sobie takich poufałości! A co do pogrzebu... — Spróbujcie nam przeszkodzić! — wściekł się Kenig. — Cały rzeźniczy cech uderzy na wasze działa! Będziecie brodzili w naszej krwi po kolana! Usłyszawszy tę groźbę i wiedząc, że ma ona pokrycie w nastrojach ludności, Gorczakow struchlał. Zapragnął za wszelką cenę rozładować niebezpiecznie napiętą atmosferę. — Uspokójcie się, panowie — przemówił ojcowskim tonem. — Wszystko będzie dobrze, zapewniam was. Zrobię, co w mojej mocy. Przy pierwszym zbiegowisku sam się ukażę mieszkańcom i osobiście wysłucham skarg. — A co z adresem? — spytał Kenig patrząc namiestnikowi prosto w oczy. — Pozwólcie mi się zastanowić — zająknął się Gorczakow — przecież nie mogę niczego robić na gorąco. Pożegnajmy się teraz. — Dobrze — zgodził się Hiszpański — pożegnajmy się, ale proszę pamiętać o adresie, bo my nie zapomnimy. — Zaufajcie mi — rzekł namiestnik. — Zrobię, co będę mógł. Do widzenia, panowie! Delegaci wyszli, a zaraz po nich do salki wsunęli się generał Paniutyn, prezydent miasta Androult oraz radcowie stanu Karnicki i Enoch. Ujrzawszy ich, Gorczakow rozłożył ręce i powiedział: — Dankouski 65 — Nie da rady, trzeba poświęcić Trepowa i Zabołockiego. j Oberpolicmajstrem niechaj zostanie Paulucci. Muszę mieć spokój w mieście chociaż przez trzy tygodnie. Po opuszczeniu Zamku delegaci rozdzielili się: Kronenberg, Szlenkier i Chałubiński udali się wprost do Zamoyskiego, pozostali zaś — do Resursy. W Resursie było gęsto od tytoniowego dymu. Nikt nie miał ochoty przemawiać ani słuchać przemówień; rozmawiano przyciszonymi głosami. I oto nagle otworzyły się drzwi i do sali dziarsko wkroczyli delegaci. Już ich miny świadczyły o sukcesie. Odetchnięto z ulgą, a gdy przybysze zdali sprawę z wyników powierzonej misji, wybuchła owacja. Podrzucano delegatów w górę, krzyczano „hura!", wzajemnie ściskano się z radości. Wreszcie trochę ucichło, a wtedy Kenig wszedł na krzesło i powiedział: — Panowie, trzeba powołać straż obywatelską! Od jutra my panujemy nad miastem. Gdy Kronenberg, wspierany przez Szlenkiera i Chałubińskiego, skończył relację, wszyscy spojrzeli na pana Andrzeja. Był bardzo blady i patrzył jakby oczami ślepca. Nastała niezręczna cisza, którą przerwał Ostrowski, zwracając się do Zamoyskiego z większą niż zwykle rewerencją: — Dobrze się stało, że na Zamek udali się najpierw przedstawiciele miasta. Nasza delegacja będzie teraz mogła zapobiec wycofaniu się Gorczakowa z obietnic lub nawet uzyskać ich rozszerzenie. Gdyby wizyty nastąpiły w odwrotnej kolejności, mogłoby to się okazać mniej korzystne. Prosimy pana, panie hrabio, żeby pan zechciał dobrać sobie towarzyszy i porozmawiać z Gorczakowem. Nikt lepiej tego nie zrobi. W Zamoyskim wszystko się gotowało: szewcy, krawcy i cyrulicy uzyskali więcej niż on z arcybiskupem i Potockim. Czuł urazę do całego parszywego świata, a słowa Ostrowskiego właśnie dlatego, że były tak pełne taktu, rozdrażniły go bardziej, niż gdyby zawierały wyraźny wyrzut, na który można ostro odpowiedzieć i rozładować wewnętrzne napięcie. — Nie! — oświadczył stanowczo. — Niech pójdzie ktoś inny. — Słusznie! — poparł go Tomasz Potocki, wczuwając się w nastrój i pragnąc Zamoyskiemu pomóc. — Myśmy już byli, niech idą następni. W ten sposób wywrzemy większą presję na Gorczakowa. Zamoyski zrozumiał dobrą intencję i spojrzał na Potockiego z ledwo skrywaną złością. — Proponuję, żeby poszedł pan — ciągnął tamten, zwracając się do Ostrowskiego — i ty, Henryku. — Dobrze — zgodził się Henryk Potocki — a pan Górski jako trzeci. — Idźcie i szybko wracajcie, a my tu sobie porozmawiamy. Słuchaj — poprosił Zamoyskiego — jestem umówiony z Wielopolskim, czeka u mnie. Czy pozwoliłbyś, żebym go ściągnął tutaj? Oszczędzisz mi fatygi. — Mój gabinet jest do twojej dyspozycji — rzekł chłodno Zamoyski. — Wielopolski opracował projekt adresu i chce ci go pokazać. — Dobrze wiesz, że jestem przeciwny adresowi — odparł nieprzyjaźnie pan Andrzej. — O ile zrozumiałem, Gorczakow wcale nie wyraził zgody, po prostu spławił tych panów. — O nie, panie hrabio — zaprotestował Kronenberg — to nie było tak. — Jeżeli nawet było inaczej, to jego zgoda nie odzwierciedla stanowiska Petersburga. Cesarz będzie wściekły. — Ale my zasłonimy się zgodą namiestnika — zauważył Stawiski. — Spotkasz się z Wielopolskim? — spytał Tomasz Potocki. 66 67 — Nie! O czym miałbym rozmawiać? O adresie? Chyba wypada, żeby tę sprawę najpierw przesądzić we własnym gronie. Potem albo nie będzie o czym dyskutować, albo... Proszę, gabinet jest do twojej dyspozycji. — Czy zgodziłby się pan — spytał Kronenberg — żebym posłał do Resursy po generała Lewińskiego i Jurgensa? Miasto będzie usatysfakcjonowane. — Usłyszał niezbyt uprzejmą odpowiedź: — Dobrze, niech pan posyła! Wyślemy adres do cesarza, czy panu się to podoba, czy nie. Naród tego żąda i tak się stanie. Jeżeli pan się oprze, nie ręczę za skutek. — Nie mogę przyjąć adresu, nie mam do tego prawa. Jeżeli panowie na własną odpowiedzialność wystosują adres, to cóż mogę poradzić? Przecież go nie wrzucę do kosza. — To nam wystarcza — oświadczył Górski. — Żegnamy pana, książę. Adres będzie panu doręczony. U wylotu bramy na Nowym Świecie minę się dwie karety: w jednej siedział Wielopolski, w drugiej j Ostrowski, Górski i Henryk Potocki. — Powiedział, że najpierw musi porozumieć się z innymi — rzekł Tomasz Potocki. Wielopolski spojrzał na niego z gniewem. — Przyszedłem do rabina, nie do kahału — odwarknął. — Po co mnie w takim razie tutaj wezwałeś? — Bo chcę, żebyś był pod ręką — wyjaśnił Potocki. Bądźże cierpliwy. Wkrótce przyjadą z Zamku i sprawaj adresu zostanie przesądzona. Przeglądałem projekt Jurgensa nie umywa się do twojego. Nie wolno się obrażać, to jest polityka. No, mój drogi, muszę wracać na zebranie. Zrzud pychę z serca, siedź i czekaj, przyjdę do ciebie. Gwałtowna rozmowa dobiegała końca. — Aż do dnia dzisiejszego nazwisko Gorczakow było czyste — podniósł głos Henryk Potocki. — Pan jest pierwszym Gorczakowem, który swą tarczę herbową zbryzgał niewinną krwią. — Powtarzam panu po raz dziesiąty — odparł zdenerwowany namiestnik — że nie wydałem rozkazu strzelania. Winni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. — Sprawy zaszły za daleko — włączył się Ostrowski. — 68 — Uważam — mówił Zamoyski wzruszony jak nigdy — że najpewniejszą drogą do niepodległości jest praca nad rozwojem wewnętrznym kraju. Jeżeli w tej dziedzinie osiągnie się potężny efekt, Polska dojrzeje jak owoc i odpadnie od rosyjskiego drzewa. Poważna polityka to nie widowiskowe gesty. Wielkim, panowie, jest nie ten, kto robi to, co chce, lecz ten, kto umie robić to, co może. W kraju, w którym jest zakazana wszelka polityczna działalność, należy każdej sprawie nadawać polityczny sens. Trzeba wolno kroczyć, nie trzeba biec. Mamy czas, proszę panów. Nie bójcie się, Rosja nas nie połknie, górujemy nad nią cywilizacyjnie. Nie my na niej, ona na nas będzie się wzorować. Wiecie, przed kim czuję strach? Przed Niemcami. Oni rzeczywiście mogą nastąpić nam na kark. A Rosja? Cóż, może kiedyś sama zrozumie, że jeżeli dobrowolnie nas wyjarzmi, zyska w Polsce oddaną sojuszniczkę. Oby to stało się na drodze wyznaczonej przez Opatrzność, nie zaś na tej, po której dotychczas stąpaliśmy schlebiając miłości własnej. Konspiracje, spiski, powstania, to porywające i romantyczne, lecz co to dało? Nie trzeba się śpieszyć, trzeba solidnie budować fundamenty pod gmach przyszłości. Czekać na koniunkturę, na międzynarodową koniunkturę, to ważne, to bardzo ważne. Tak, ale kraj musi stać się wewnętrznie mocny, by zdołał ją wykorzystać. Na słabych nikomu nie zależy, nikt im nie zaufa, najwyżej posłuży się dla własnych celów. A my jesteśmy słabi, bardzo słabi, a już chcemy stawiać polityczne żądania. Żądania polityczne teraz? Wzmo 69 cnijmy się najpierw. Panowie, nie tłuczmy jajek, zanim je kury zniosą. Adres, powiadacie. Przecież to wbrew pozorom zwykła żebranina. Tak, sprzeciwiam się temu, bo nie wierzę, by Polskę można było wyżebrać jakimś adresem. Nie wierzę i boję się, ponieważ wiem, że słabość rzucająca wyzwanie sile wzmaga jej srogość. Nie chodzi tylko o Towarzystwo Rolnicze, chodzi o coś więcej. Mogą nam w ogóle uniemożliwić organiczną pracę, zamknąć drogę do oświaty, odebrać to, co już zdołaliśmy cichcem osiągnąć. Właśnie cichcem. A wy głośno chcecie domagać się więcej. Krzykiem! To błąd. Zamoyski umilkł zmęczony i zdyszany. Po chwili ciszy odezwał się Kronenberg. — Uznaję słuszność pańskiej doktryny — powiedział. — Sam jestem gorącym jej zwolennikiem. Ale doktryna to jakby busola, przydatna w normalnej żegludze. Lecz cóż po busoli podczas cyklonu? Wtedy trzeba chwytać za ster i płynąć tak, jak każą okoliczności. A zbliża się cyklon, panie hrabio, i wszyscy to widzą. Adres to jakby wylanie oliwy na fale. Lud, gdy się dowie, przestanie się burzyć i pójdzie za nami. Adres to także szansa zyskania ustępstw od cara. Dlaczego pan z góry zakłada, że nic nie zyskamy? Ryzyko! Boi się pan, że nas w odwecie stłamszą za to, iż ośmielamy się stawiać żądania. Ale co będzie, jeżeli nie postawimy ich? Rozruchy w kraju! Czy wtedy gniew Petersburga i odwet nie będą większe? Ja bardziej tego się boję. — Powiedzieliśmy sobie chyba już wszystko — rzekł znużonym głosem Zamoyski. — Nie mam możliwości powstrzymać was, niechaj więc każdy robi tak, jak uważa. W drzwiach ukazali się Henryk Potocki, Ostrowski i Górski. Po minach można było poznać, że są zadowoleni. Usiedli. — I co? — spytał Tomasz Potocki. — Gorczakow dał do zrozumienia, że adres przyjmie i dalej przekaże — poinformował Górski. — Trzeba wziąć się do pisania. — A więc, panie hrabio? — zwrócił się do Zamoyskiego Kronenberg. — Umywam ręce — odparł Zamoyski. — Mam nadzieję, że nie jest to pańskie ostatnie słowo — 70 rzekł Tomasz Potocki. — Tak czy owak, powstaje problem, co napisać. Projekt pana Jurgensa jest tylko szkicem propozycji. Otóż, drodzy panowie, istnieje gotowe i pełne opracowanie. Miałem okazję zapoznać się z jego treścią, jest godna uwagi. Elaborat wyszedł spod pióra Aleksandra Wielopolskiego i margrabia czeka w pokoju obok. — Zaprosił go pan? — zdziwił się Zieliński nachylając się do pana Andrzeja. — Nie! — żachnął się Zamoyski. — Przyszedł na spotkanie z panem Potockim. — Pan Wielopolski nie jest nawet członkiem Towarzystwa Rolniczego. — Są tutaj nie tylko sami członkowie — zauważył Tomasz Potocki. — Ci, którzy nimi nie są, reprezentują miasto, mają społeczny mandat — oburzył się Zamoyski. — Jaki mandat ma Wielopolski i kogo reprezentuje? Zresztą róbcie, panowie, co chcecie! Był wściekły: oto jest wdzięczność i sprawiedliwość! Od prawie dwudziestu lat oddawał całe swoje siły na usługi kraju. Spał zaledwie po trzy, cztery godziny. Towarzystwo Rolnicze, Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, redakcja Roczników Gospodarstwa Krajowego, Spółka Żeglugi Parowej, fabryka sprzętu mechanicznego, Rada Główna Opiekuńcza nad zakładami dobroczynnymi, familijne rady opiekuńcze, komitety budowy kościołów — wszystko powołał do życia, zorganizował i prowadził, gdy wokół był marazm i martwota. A teraz Wielopolski! — Nie chcemy z tym panem mieć nic wspólnego! — usłyszał nagle. Mówił Chałubiński. — Nam także składał ofertę. Odrzuciliśmy! — Nie zapoznając się z jej treścią? — uniósł brwi Tomasz Potocki. — Jeżeli propozycja jest rozumna, nieważne, kto ją składa. Zresztą... — Ważne! — przerwał doktor. — Interesu kraju nie może reprezentować człowiek moralnie skompromitowany. — O, proszę pana! — zaprotestował Tomasz Potocki. — Tak, moralnie skompromitowany! — włączył się 71 Szlenkier. — Nie zapomnieliśmy, jak ten pan publicznie płaszczył się przed carem w wiernopoddańczym Liście szlachcica pohkitgo. Pamiętamy proces o zbiory muzealne i bibliotekę po Świdzińskim, które patriota Wielopolski zagarnął zamiast je oddać ogółowi do użytku. Widujemy codziennie synalka margrabiego, pana hrabiego Zygmunta, jak paraduje w rosyjskim mundurze. Nie życzymy sobie komitywy z jaśnie panem margrabią. Jak to? Miałbym zasiąść z tym człowiekiem przy jednym stole i rozmawiać o wielkiej sprawie narodu? Jeżeli się tu pojawi, ja wyjdę! — Ja również! — zapewnił Chałubiński. — Potrzebny jest ktoś o moralnym autorytecie, a nie taki, taki... Ja jeszcze ciągle mam nadzieję, że hrabia Zamoyski zmieni zdanie. Pan Andrzej czuł, że mięknie i że jeżeli będą go prosić, może ulegnie. W wyobraźni mignęła mu twarz Wielopolskiego, który za ścianą samotnie antyszambrował, i jednocześnie przemknęła myśl, że jeśli podpisów będzie bardzo, bardzo dużo, na przykład kilkadziesiąt tysięcy... — Pozwólcie mi przynajmniej odczytać projekt — usłyszał głos Tomasza Potockiego. — Tekst jest tylko tekstem. Jeśli jest dobry... — Proszę nam tego oszczędzić — przerwał Szlenkier. — Pójdźmy na kompromis — zaproponował Górski. — Może zechce pan zreferować swoimi słowami? — Będę odczytywał fragmenty. — Trudno! Potocki zaczął czytać: — „Panowanie cesarza Aleksandra II wszyscy Polacy powitali z uczuciem nadziei jako zwiastujące epokę łaski, ufności i pojednania." — Epokę łaski! — powtórzył ironicznie Szlenkier. — „27 maja 1856 r. padły słowa monarsze, wyrzeczone do szlachty, o zachowaniu nadanych nam instytucji." — Pamiętamy aż za dobrze! — mruknął Chałubiński. — „Wszakże od lat czterech — ciągnął Potocki — władze Królestwa jeszcze nie ziściły uroczystych słów Waszej Cesarskiej Mości..." — Uroczystych słów! 72 — „...a zwłoka ta, zdawać się może, przedłuża na czas nieograniczony tymczasowy stan rzeczy, w jakim kraj pozostaje od lat trzydziestu pod względem prawa publicznego. Odczuwa się brak jakiegoś organu prawnego, za pomocą którego kraj byłby upoważniony zbliżyć się do swego władcy. Prosimy pokornie, by z uwagi na to Jego Cesarska Mość raczył wybaczyć nielegalność i niezwykłość naszego kroku. Co do nieszczęsnych wypadków z 1831 roku, rzucamy na nie zasłonę w prawości uczuć naszych oraz w przekonaniu, że odpowiemy tym samym wzniosłym widokom Waszej CesarskoKrólewskiej Mości. Wszak po tych wydarzeniach nastąpiła trzydziestoletnia spokojna i cierpliwa uległość..." — Co takiego?! — wrzasnął Szlenkier. — Haniebne i bezczelne! Proszę przestać! — Panowie, nie musimy aprobować każdego sformułowania — powiedział Tomasz Potocki. — Wysłuchajcie całości. Powszechne oburzenie, bezładne protesty nie pozwoliły kontynuować. Z wszystkich stron padały okrzyki: — Wypiera się powstania listopadowego! Poniża godność narodową! — Gdzie reszta Polski: Litwa, Wołyń, Podole, Ukraina?! — To zdrada kraju! — Jeżeli ktoś chce się zastanawiać nad tym plugastwem, nic tu po mnie! — Sami załatwimy, co trzeba, bez was, panowie szlachta, zgodnie z wolą narodu! — Niech ręka uschnie temu, kto podpisze to świństwo! — Na miłość boską! — zawołał Stawiski. — Nikt nie podpisze! — Uciszyło się trochę. — Dziwię się — zwrócił się do Tomasza Potockiego — że pan nam to przyniósł. — Nie przewidziałem, że panowie będą się kierowali tylko emocją — odpowiedział zdenerwowany Potocki — i że nienawiść... — To nam wystarcza — przerwał Stawiski. — Nie chcemy mieć tego pana między sobą. Jego nazwisko to zła rekomendacja wobec narodu. 73 — A pod innym adresem też nie pozwolicie mu się podpisać? — Owszem, niech się podpisze, ale jako ostatni na liście. — Panowie, jest bardzo późno — przerwał Górski. — Trzeba się zabrać do roboty. Musimy omówić ogólne wytyczne i wybrać komitet redakcyjny. Ktoś musi tym pokierować. Wszyscy umilkli i z zakłopotaniem spojrzeli na Zamoy skiego. — Ojcze — odezwał się jego syn, Władysław — wygląda na to, że kiedy inni biorą na siebie odpowiedzialność, ty uchylasz się, jakbyś się bał o własny interes i bezpieczeństwo. — Nie myślimy tak — zapewnił Węgleński. Zamoyski patrzył przez chvilę przed siebie. — Nie pochwalam tego kroku — powiedział wreszcie — ale skoro bezapelacyjnie chcecie go zrobić, nie odmówię rady. — Bardzo dobrze, panie hrabio — rzekł Kronenberg. — Jesteśmy wdzięczni i liczymy na pana. Wszyscy się ucieszą. Zamoyski z powagą skinął głową. — Jeżeli już mamy podawać adres — powiedział — niechże przynajmniej ma formę jak najbardziej ogólnikową. Byłoby błędem stawiać jakieś konkretne dezyderaty, gdy nie wiemy, jak w Petersburgu będą się zapatrywać na warszawskie wypadki. Może dadzą nam więcej, niżbyśmy żądali? Wystarczy, gdy napiszemy, że źle jesteśmy rządzeni i że taki stan rzeczy nie może trwać dłużej. — Słusznie! — rzekł Stawiski. — Myślę, że do komitetu redakcyjnego — ciągnął pan Andrzej — powinni wejść wszyscy tu obecni panowie z Resursy, a więc generał Lewiński, pan Szlenkier, Chałubiński i Kronenberg, a od nas... Tomasz Potocki podniósł się z krzesła i powiedziawszy, że zaraz wróci, wspierając się o kule, ciężko poszedł cl drzwi. Margrabia był skonany. Wielogodzinne wyczekiwanie wyżłobiło mu bruzdy na twarzy. Trzęsła nim złość: Zamoyski nie raczył nawet zajrzeć, by się przywitać. On, Wielopolski, siedział w pokoiku jak jakiś dzierżawca lub kancelista. Miał ochotę trzasnąć drzwiami i wyjść. Hamował się: Potocki wie, co robi. Skoro trwa to tak długo, widocznie... Zobaczył siebie, jak wchodzi tam, rozsiada się na podsuniętym fotelu i wpiera oczy w twarz Zamoyskiego, która blednie z upokorzenia. Pan hrabia nie przyszedł się przywitać! Nie, niech pan nie liczy, że mnie w ten sposób wyprosi. To nie salonowe faramuszki, to poważna gra, do której pan nie dorósł, panie, jak panu tam, aha!, panie Andrzeju. Już trzecia nad ranem. Czyżby... Nareszcie otwierają się drzwi: Potocki! Rzut oka i wszystko jest jasne. Tamten umyka spojrzeniem: — Robiłem, co mogłem — wydusza z przymusem. — Nic z tego nie wyszło. Wybacz, że naraziłem cię... — Nie ma o czym mówić — margrabia słyszy własny głos jakby zza grubej kotary. — Daj adres. — Co masz zamiar robić? — pyta Potocki. — Iść spać, wypocząć i wracać do Chrobrza. — A może jednak... — Żegnaj! O piątej nad ranem projekt adresu był już gotowy. Główny redaktor, Stawiski, głośno go czytał ockniętym z drzemki słuchaczom: — „Wydarzenia, które miały miejsce w Warszawie, wzburzenie umysłów, jakie je wywołało i jakie trwa w ich następstwie, głęboki ból, przejmujący wszystkich, skłaniają nas, by w imieniu kraju zanieść do tronu Waszej CesarskoKrólewskiej Mości prośbę, w nadziei, że jego szlachetne serce wysłucha głosu nieszczęśliwego narodu. Te wydarzenia, od których opisu wstrzymujemy się, nie są wybuchem społecznych namiętności tylko jakiejś jednej 74 75 warstwy, lecz jednomyślnym, gorącym objawem tłumionych uczuć i nie zaspokojonych potrzeb wszystkich mieszkańców. Długoletnie cierpienie narodu rządzącego się od wielu wieków za pomocą wolnych instytucji, pozbawienie go nawet jakiegokolwiek legalnego organu, dzięki któremu mógłby bezpośrednio przemawiać do tronu i wyjawiać swoje życzenia oraz potrzeby, postawiły kraj w taką sytuację, że tylko ofiarami może podnieść swój głos i dlatego poświęca ofiary. W duszy każdego mieszkańca tego kraju istnieje mocne poczucie odrębności narodowej w rodzinie europejskich ludów. Tego poczucia ani czas, ani wpływ rozlicznych wypadków nie zdołał zniszczyć ani osłabić. Wszystko, co je obraża i nadweręża, do głębi wstrząsa i niepokoi umysły. Kraj widzi z bólem, że niezaspokojenie jego potrzeb spowodowało brak zaufania nieodzownego pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. Zaufanie to nie powróci, dopóki nie ustanie użycie gwałtownych, lecz bezskutecznych środków represyjnych. Kraj ten, dorównujący niegdyś poziomem cywilizacji innym krajom Europy, nie będzie w stanie rozwinąć swych moralnych i materialnych zasobów tak długo, jak długo zasady płynące z ducha narodu, jego tradycji i historii nie będą respektowane w kościele, w prawodawstwie, w wychowaniu publicznym i zgoła w całym społecznym organizmie. Życzenia tego kraju są tym gorętsze, że tylko on jeden w rodzinie ludów europejskich jest pozbawiony tych koniecznych warunków bytu, bez których żadne społeczeństwo nie może osiągnąć poznania celu, dla którego je powołała do życia Opatrzność. Składając u stóp tronu ten wyraz naszych cierpień i gorących życzeń, ufni we wspaniałomyślność Monarchy, odwołujemy się z zupełną wiarą do głębokiego poczucia sprawiedliwości Waszej CesarskoKrólewskiej Mości." — Zręczne i godne — skomentował Szlenkier. — Jutro podpisze całe miasto, pojutrze — cały kraj. — Raczej już dzisiaj — zauważył Kronenberg spoglądając na zegarek i tłumiąc ziewanie. — Boże, już wpół do szóstej! 76 — Tak — powiedział Zamoyski — a teraz przetłumaczę to na francuski i o dziewiątej ty, mój kochany — zwrócił się do syna — pójdziesz z brulionem do pana Segur i poprosisz, ażeby zechciał poprawić moją francuszczyznę. — Na miłość boską, ojcze, po co? Raczej ty mógłbyś poprawiać jego. — Po co? Ponieważ warto stworzyć chociażby cień pozoru, że stoi za nami Francja. Niech przed wysłaniem adresu jej konsul przynajmniej go przeczyta. Będzie wyglądało, że wziął niejako udział w całej tej sprawie. Pan Andrzej podszedł do okna. — Szarzeje — powiedział. — Nastaje nowy dzień. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Na ulicach rojno od samego rana. Przed kawiarniami przemawiają z wysokości krzeseł Chałubiński, Walko, Jurgens i Ciszek. Obwieszczają nowinę, wzywają do składania podpisów, nawołują do spokoju i posłuszeństwa narodowej straży obywatelskiej — konstablom. Oto oni, konstable: studenci, uczniowie i rzemieślnicza młodzież, ozdobieni zaimprowizowanymi emblematami. — Boże! — Starcowi, który zapewne pamięta Najjaśniejszą Niepodległą, łzy pociekły z oczu. — Gdyby ten chłopaczek kazał mnie obić batogiem, tobym mu dobrowolnie nadstawił grzbietu! Turkot kół. Oczy wszystkich zwracają się w tamtą stronę. W bocznej szybie karety ascetyczna twarz arcybiskupa. Mężczyźni odkrywają głowy, wiele kobiet klęka. Konie idą wolno, tłum sunie za karetą. Drzwi do pałacu Zamoyskich stoją otworem. Pan Andrzej wychodzi przed próg i pod ramię wprowadza dostojnego gościa. Ludzie tłoczą się do środka. Cała dolna część mieszkania zalana ciżbą. Konstable formują kolejkę do stolika z wyłożonym adresem. Pierwszy składa podpis arcybiskup, drugi — Zamoyski, po nich — członkowie Komitetu Towarzystwa Rolniczego i delegaci miejscy. 77 Zbliża się Beer Mayzeles w wysokiej lisiej czapie. Gwar cichnie. Hrabia podchodzi z wyciągniętą ręką i ściskając dłoń nadrabina, mówi głośno: — Cieszę się, że przyjął pan zaproszenie, by podpisać adres w imieniu własnym i swoich rodaków. W tym dokumencie uciśniony naród odsłania swe rany. Uważamy Żydów za naszych braci, za dzieci wspólnej ojczyzny. — Z radością podpiszę w imieniu polskich Żydów — odpowiada z ukłonem Beer Mayzeles. — Czujemy się Polakami i kochamy Polskę tak samo jak wy. Jesteśmy wdzięczni, że przyjmujecie nas do wspólnoty i braterstwa. — Niebo się wypogadza nad nami — mówi z uśmiechem Zamoyski. — Zbliża się wiosna — rzecze na to Beer Mayzeles — już czas przystąpić do wymiatania śmieci. Na ulicach wystawione stoliki. Ludzie cisną się, by złożyć podpisy na wyłożonych arkuszach. Nagłe poruszenie. Najświeższe wiadomości! Tłum faluje. Gazety zostają rozchwytane w mig. Jedni głośno czytają drugim: — „W celu wykrycia winnych tego nieszczęśliwego starcia zarządziłem śledztwo. Nie będę tolerował gwałtów bez względu na to, kto je popełnił." — Kto nie będzie tolerował? — Namiestnik, książę Gorczakow. — Hura! Dobrze ci tak, Zabołocki! — Cicho! Słuchajcie dalej! — „Pogrzeb pięciu poległych odbędzie się 2 marca 1861 roku. W imię miłości kraju, w imię najświętszych, najdroższych nam obowiązków wzywamy wszystkich mieszkańców miasta, by cześć, jaką oddamy ofiarom podczas pogrzebu ich ciał, odznaczała się najwyższą godnością, najwyższym spokojem. Mieszkańcy Warszawy, usłuchajcie tych słów waszych braci!" — Czyich słów? Kto to podpisał? — Delegacja Miejska! — Patrzcie, rozlepiają plakaty! Co tam? — „My niżej podpisani delegaci miasta Warszawy zawiadamiamy, że ktokolwiek jutro pokaże się z orężem w dłoni, będzie uznany za zdrajcę ojczyzny." Po ulicach krążą księża Stecki i Wyszyński, obchodzi je Ruprecht i inni. — Strzeżcie się prowokatorów — upomi 78 nają. — Oddawajcie broń, żeby nie posłużyła za pretekst do wystąpienia przeciwko nam. Na Zamek jadą karetą Zamoyski, Fijałkowski, Małachowski i Szlenkier. Namiestnik dwukrotnie czyta adres. — Nie powinienem tego przyjmować, ale przyjmuję — powiada. — Jeszcze dzisiaj poślę go do Petersburga i w miarę możliwości poprę. Biorę na siebie wielką odpowiedzialność. Zapada zmrok. Miasto kipi, pulsuje euforycznym poczuciem swobody, jakby wróg był na zawsze wygnany. Policji i wojska nie widać. — Niech żyją konstable! — Książę Gorczakow już w piętkę goni — mówią rosyjscy generałowie. — Zwariował i oddał Warszawę Polakom. Młody junkier wchodzi do przepełnionej kawiarni. Zwracają się ku niemu wrogie twarze. Gwar cichnie. — Precz, Moskalu! — rozlega się czyjś głos. — Junkier dobywa z pochwy szablę, desperackim ruchem łamie ją o kolano i rzuca na podłogę. Krzyk uniesienia: — Tyś nasz brat! Niech żyją bracia Rosjanie! W głównej nawie kościoła Świętego Krzyża pięć prostych trumien, jedna pośrodku, cztery po jej rogach. Trumny są czarne, a na ich czarnym tle białymi gwoździami wypisane nazwiska zmarłych. Na wiekach — palmy i cierniowe korony. Wokół — mnóstwo zapalonych świec. Wnętrze kościoła obite żałobnym kirem. — Na co on czeka? — mówią rosyjscy generałowie. — Uderzyć z dział Cytadeli! Zgnieść bunt w zarodku! Kamerdyner melduje Zamoyskiemu, że przyszła grupa oficerów. Pan Andrzej wchodzi do salonu, patrzy: jest ich kilkunastu, wszyscy młodzi, mundury galowe. Najstarszy rangą wysuwa się do przodu, staje na baczność i mówi: — My, rosyjscy oficerowie, przychodzimy oświadczyć, że potępiamy mord bezbronnych jako niegodny naszego honoru i naszych sztandarów. Chcemy, by o tym potępieniu dowiedział się polski naród. Dlatego zwracamy się z prośbą o udzielenie nam zaszczytu niesienia na naszych barkach trumien z ciałami ofiar w dniu ich pogrzebu. 79 Zamoyski oblicza straty i zyski, jakie wyniknąć by mogły z przyjęcia oferty. — Dziękuję, panowie — oświadcza. — Chlubę przynosi wam sama gotowość, jaką okazujecie. Nie umknie ona naszej uwadze. Jednak wasz udział w pogrzebie przyniósłby szkodę i wam, i nam. Nie wątpię, że rozumiecie, co mam na myśli. Dziękuję raz jeszcze w imieniu własnym i moich rodaków. Zadowolony wraca do gabinetu: dotychczasowa rozgrywka przebiega nadspodziewanie dobrze. Towarzystwo Rolnicze uniknęło politycznej kompromitacji, ponieważ nie ono wystąpiło z adresem, lecz przedstawiciele wszystkich stanów. — Lud rozbrajają! — wścieka się Leon Frankowski. — Mamią go pustą nadzieją! Trzeba poderwać masy, tłumaczyć, że... — Trzeba odczekać — stopuje go Nowakowski. — Niechaj opadną nastroje dnia! Jutro, pojutrze okaże się nicość obietnic, a wtedy my... Hrabia Zygmunt przechodzi ulicą. — Małpia komedia — mówi półgłosem, mijając uczniówkonstabli. — Renegat! Zdrajca! Płatny pachołek! Synalek brudnego wieprza — złodzieja Wielopolskiego! Syn margrabiego przyśpiesza kroku, uchodzi. — Wasz adres jest dla mnie za ciasny — mówi margrabia — a jednocześnie aż tak obszerny, że błądzę w nim jak we mgle. — Odmawia swojego podpisu. Nad telegramem biedzi się książę Gorczakow: — „W normalnych warunkach — dyktuje — odrzuciłbym prośbę i aresztował autorów. W obecnej sytuacji nie jest to jednak możliwe. Jedynie fakt, że adres przyjąłem i że czekają tutaj na Twoją decyzję, Sire, wstrzymuje Warszawę od buntu. Gdybym ogłosił, że cesarz zakazał przyjęcia adresu, powstanie wybuchłoby w ciągu doby w Warszawie, następnie zaś w całym kraju." Zamoyski! Nazwisko hrabiego na wszystkich ustach. A oto refren wiersza na jego cześć: 80 ...wśród głosów tysięcy Jedno śpiewam z kolei: Daj nam Boże, a więcej Takich jak ten Andrzei... — Hrabia Zamoyski — mówi do sekretarza francuski konsul Segur — jest bardziej panem kraju niż cesarz i cieszy się większym autorytetem niż namiestnik. — Arystokracja to osad i pleśń narodu — woła Leon Frankowski. — Na szafot z nią! — Idź i poprowadź na szafot — wzrusza ramionami Karol Majewski — jeśli potrafisz. Frankowski milknie. Z konsulatów mkną depesze wyprzedzane przez doniesienia prasowych korespondentów. Jeszcze dziś o wypadkach warszawskich dowiedzą się rządy, a także opinia publiczna Zachodu. Noc. Ulice się wyludniają, pusto. Miasto zasypia. Przez kilka następnych dni, aż do drugiego marca, Warszawa była jak odmieniona. W Śródmieściu nadal zbierano podpisy przy wystawionych na ulice stołach, a na przedmieściach zbierano w mieszkaniach: agitatorzy docierali wszędzie. Dwa razy dziennie obradowali w Ratuszu delegaci, a ich obradom przewodniczył generał markiz Paulucci, pozdrawiany przez gawiedź okrzykiem: „Niech żyje Garibaldi!", na który odpowiadał uśmiechem i skinieniem ręki. Tłoczno było co wieczór w Resursie Kupieckiej, gdzie delegaci miejscy publicznie odczytywali kopie protokołów swych zebrań. Wyżsi urzędnicy, Polacy, demonstracyjnie podawali się do dymisji, za radą pana Andrzeja warunkowej, oznaczającej według składanych oświadczeń odmowę pełnienia funkcji dopóty, dopóki publicznoprawna sytuacja kraju nie zostanie zmieniona zgodnie z żądaniem narodu. Radykalna młodzież zbierała się nadal to tu, to Dankowski 81 tam, najbardziej zaś zapalczywy Leon Frankowski powtarzał bez przerwy: — Trzeba przypomnieć imię Polski Europie! W Petersburgu Aleksander II, wzburzony depeszą o przyjęciu adresu, odtelegrafował natychmiast: „Nie należało tego robić. Czekam na wyjaśnienia. Nie czas na ustępstwa i nie zezwolę na nie." Poseł pruski nad Newą, pan Otto von Bismarck, dowiedziawszy się o wzburzeniu rosyjskiego monarchy, powiedział do swojego sekretarza: — Polacy mają wilcze zęby i ośle uszy. Niepotrzebnie w Berlinie się niepokoją. Jestem dobrej myśli. Liczę na głupotę Polaków i urażoną dumę cesarza Aleksandra. Spokój w Warszawie nie leży w interesie Prus. W Wiedniu minister spraw zagranicznych, Rechberg, po przeczytaniu raportu konsula rzekł: — Ruch w Polsce może oddziałać w sposób nieobliczalny na sytuację polityczną całej Europy, wstrząsnąć ludami od Bałtyku po Morze Czarne! — Zastanowiwszy się jednak, dodał: — Ten medal ma również dobrą stronę. Niepokoje w Królestwie usztywnią stanowisko Rosji wobec Polaków, w następstwie zaś i wobec Francji. Ponadto, jeśli wyniknie ogólna pożoga, sparaliżują swobodę ruchów Petersburga. Nie, spokój w Warszawie nie leży w naszym interesie. W Paryżu książę Napoleon zwany PlonPlon, ekstrawagancki kuzyn cesarza Napoleona, na wieść o krwawych wypadkach w Warszawie entuzjastycznie wykrzyknął: — Dzięki nim zyskali więcej siły, niż gdyby uzbroili sto tysięcy żołnierzy i wystawili liczne baterie dział! 82 Na co pan Thouvenel odparł z sarkazmem: — Polacy dali już tyle dowodów odwagi, że mogliby wreszcie choć raz przez cierpliwość okazać swe męstwo. Napoleon III przeczytał raport swego ambasadora, pana Montebello, i zaniepokoił się reakcją cesarza Aleksandra. Postanowił zaryzykować dyskretną, lecz stanowczą interwencję, zanim car publicznie podejmie kroki, których potem nie będzie mógł wstrzymać bez utraty prestiżu. Wezwał więc w trybie pilnym Kisielewa i zaraz na wstępie oświadczył rosyjskiemu dyplomacie: — Nie chcę się mieszać do spraw wewnętrznych innych państw, lecz nie mogę przyglądać się obojętnie warszawskim wypadkom. Dokładnie pamiętam, że złamanie przez Rosję zobowiązań traktatowych wobec Polski, któremu nie zapobiegł i które ścierpiał rząd Ludwika Filipa, przyczyniło się do osłabienia jego moralnej powagi i politycznej siły. Dzisiaj Francja nie może powtórzyć tamtego błędu. Spodziewam się, że ten wzgląd wpłynie na postanowienia cesarza Aleksandra. Mam dla niego głęboki szacunek i wierzę w jego szlachetne intencje. Całkowicie ufam dobrym zamiarom pańskiego władcy. — Nie omieszkam przekazać mojemu monarsze oświadczenia waszej cesarskiej mości — odpowiedział z ukłonem nieprzyjemnie zaskoczony ambasador. Tymczasem w Warszawie co godzina działo się coś ekscytującego: wyjazd Trepowa, powołanie komisji śledczej do sprawy Zabołockiego, przygotowania do wielkiej uroczystości pogrzebowej. Wszyscy jakby zapomnieli o władzach, policji, wojsku i namiestniku. Namiestnik zaś wbrew zdaniu niektórych swych oficerów nie gonił w piętkę. Pragnąc przeforsować inną, niż oczekiwał car, koncepcję rozstrzygnięcia konfliktu i mając dla swego ugodowego postępowania niejakie alibi w opinii szefa sztabu 83 I Armii generała Kotzebue, że przed ukończeniem dyslokacji wojsk lepiej unikać starcia z ludnością Warszawy, usprawiedliwił się wobec monarchy drugą depeszą: „Elementy wywrotowe tak się rozpleniły, że przeciwdziałanie im tylko siłą oręża byłoby niewystarczające. Uznałem za konieczne nie pominąć żadnego z możliwych środków, by nie dopuścić do walki zbrojnej. Może mi się to uda, jeżeli nie — rozpocznie się poważny bój." Z miasta raz po raz nadchodziły na Zamek panikarskie wiadomości. Namiestnik wezwał szefa sztabu. — Co z posiłkami? — spytał. — Dzisiaj tu wkroczą trzy nowe bataliony, w drodze jest sześć następnych. — No tak, ale w ten sposób ogołacamy prowincje. — Na razie panuje tam spokój — poinformował szef sztabu — ale... — Zwrócę się do cesarza, żeby nam zwiększył kontyngent wojska — przerwał namiestnik żegnając generała. — Źle, źle, źle, coraz gorzej! — przywitał Enocha. — Poszedłem na ustępstwa w nadziei, że ludzie wreszcie się opamiętają, że zmęczą się tymi manifestacjami i uspokoją. Ale gdzie tam! Dokazują jak dzieci, a biorą w tym udział już wcale nie młokosy. Okropność! Nie wiem, co robić. Co z tego wyniknie? — Wasza książęca mość — powiedział Enoch — żadne reformy nie zaspokoją mas. Pragną jednego: całkowitej niepodległości, a co najmniej personalnej unii Polski z cesarstwem rosyjskim. Ale Polski w jej dawnych granicach. — To bzdura i bezczelność — rzekł ostro Gorczakow. — Jeżeli tak, to po co reformy? Nie będzie reform! — Pozwoli wasza książęca mość, że będę innej zdania — odparł Enoch. — Pomimo wszystko uważam, ii reformy są nieodzowne i mają sens. — Nie rozumiem pana — stwierdził chłodno namiestnik — Mogą spełnić ważne zadanie — wyjaśnił radca stanu przeciwstawić masom klasę posiadaczy. Właściciele ziemsc urzędnicy i w ogóle zamożna część społeczeństwa to warstwa wprawdzie nieliczna, ale bardzo wpływowa dzięki pozycji, fortunie i wyższości kulturalnej. — Chcą tego samego co wszyscy — zauważył z goryczą Gorczakow. — To prawda — przyznał radca — ich także nie da się zaspokoić całkowicie. Jestem pewien, że oni również marzą o niepodległości, ale przynajmniej wiedzą, co mają do stracenia, jeżeli porządek zostanie gruntownie zburzony. Zdają sobie sprawę, że zostaną zmyci jak przez powódź. Otóż oni przyłączą się do ruchu radykalnego tylko wtedy, gdy nie będą mieli innego wyjścia, tylko wtedy, gdy będzie to dla nich jedyna szansa utrzymania się na powierzchni własnego społeczeństwa. — Zachowują się tak, jakby już się przyłączyli — wtrącił namiestnik. — Pozory, pozory, wasza książęca mość — uśmiechnął się Enoch. — Tych panów warto zainteresować nadzieją poprawy sytuacji w kraju. Mądrymi reformami można ich wstrzymać od sprzymierzenia się z ruchem kierowanym przez ekstremistów. Prawdopodobnie nie trzeba by nawet zbyt dużych reform. — Te dwa dni: dwudziestego piątego i dwudziestego siódmego lutego dały mi dużo do myślenia — mruknął namiestnik. — Właśnie te dwa dni! — podchwycił radca. — Dla mnie stało się jasne: te dwa dni to dowód, że koła radykalne też zrozumiały, iż najważniejszą sprawą jest pozyskanie właścicieli ziemskich. Proszę zwrócić uwagę: manifestacje przeprowadzono w czasie posiedzeń Towarzystwa Rolniczego. Chodziło o nacisk. Jeżeli radykałom uda się wciągnąć szlachtę, nie pozostanie nic poza użyciem siły. — A na czym miałyby te reformy polegać? — Na rozwiązaniu petersburskiej komisji kodyfikacyjnej dla spraw Królestwa — zaczął wyliczać Enoch — na restytucji Rady Stanu; na zniesieniu zależności Warszawskiego 84 85 Okręgu Naukowego od Ministerstwa Oświaty w Petersburgu; na rozwoju szkolnictwa wyższego przy szczególnym uprzywilejowaniu studiów zawodowych; na wprowadzeniu wybieralnych rad miejskich, najpierw na próbę w Warszawie... — Ho, ho! — wstrzymał tę wyliczankę namiestnik. — Rozpędził się pan! — Wasza książęca mość — nie stropił się Enoch. — Pożytek każdego z tych punktów potrafię uzasadnić. Moje argumenty są następujące: na zagranicznych uniwersytetach, także rosyjskich, młodzież zaraża się hasłami źle pojętego liberalizmu. Własne szkoły wyższe pozwolą tego uniknąć. Rady miejskie umożliwią skierowanie aktywności burżuazji na tory legalne. Powiem więcej: warto powołać jakiś organ wybieralny, który miałby prawo przedstawiania rządowi życzeń i pragnień kraju. Oczywiście — dodał szybko, widząc, że Gorczakow marszczy brwi — specjalnie wyznaczone władze kontrolowałyby zakres tych petycji. Trzeba by także usatysfakcjonować kler katolicki i na dyrektora Komisji Spraw Wewnętrznych i Duchownych mianować katolika zamiast Muchanowa, który jest prawosławnym. Gdyby się udzieliło takich koncesji, można by całkiem bezpiecznie zastosować surowe represje wobec niepoprawnych. — Niech pan przedstawi na piśmie te swoje myśli — przerwał namiestnik. — Na razie trudno powiedzieć, co i o ile jest z tego realne. Zresztą gdzie można znaleźć naprawdę lojalnego Polaka do takiej współpracy! — Zastanowię się i nad tym, wasza książęca mość — zapewnił Enoch i pożegnawszy Gorczakowa pojechał wprost na Wierzbową do margrabiego. Nie zastał go już: w recepcji powiedziano, że opuścił hotel niedawno i zostawił wiadomość, iż wraca do Chrobrza. Wielopolski zaś w tymże czasie jechał karetą przez ulice Warszawy i gdziekolwiek spojrzał, wszystko było mu wstrętne: bezmyślnie rozradowany tłum, studenci, księża, głupawi ziemianie w pajacowatych czamarkach. Urażona duma syciła się pogardą. W pamięci stanęło 86 kilka upokarzających epizodów z ostatnich dni. Nagła fala wściekłości uderzyła do głowy. — Boże! — wycedził przez zęby. — Czemu mnie pokarałeś przynależnością do tego narodu idiotów! Drugiego marca było słonecznie i wyjątkowo ciepło. Już od wczesnego rana miasto zalegały tłumy. Tłoczno było zwłaszcza na ulicach, którymi miał przechodzić pogrzebowy kondukt. Największy ścisk panował na Krakowskim Przedmieściu w pobliżu kościoła Świętego Krzyża, dokąd śpieszyli wszyscy na zapowiedziane nabożeństwo. Ludzie poubierali się w czerń, kobiety poupinały żałobne welony. Nie kursowały dorożki, pozamykane były sklepy, z balkonów i okien zwisały czarne flagi z białymi krzyżami pośrodku. Punktualnie o godzinie dziewiątej w przepełnionej świątyni rozpoczęła się msza, którą celebrował biskup Dekert. O dziesiątej pogrzebowy kondukt ruszył na ulicę. Na czele szedł siwy, przygarbiony arcybiskup Fijałkowski z pastorałem, w infule, w purpurowozłotych szatach, mając po bokach biskupów Dekerta i Platera. Za nimi — kanonicy w fioletach, księża w komżach, słuchacze Akademii Duchownej, zakonnicy. Konstable wezwali ludzi, by zrobili przejście. Tłum ścieśnił się, cofnął na chodniki, a straż porządkowa, wziąwszy się za ręce, utworzyła przegrodę oddzielającą oba trotuary od opróżnionej jezdni. Orszak duchowieństwa zatrzymał się opodal kościoła. Ze schodów na barkach zniesiono trumny i uformował się pochód. Najpierw, za biskupami, szły, pod przewodem sióstr miłosierdzia, długie szeregi sierot i starców w szarych ubraniach pensjonariuszy przytułków. Za tą kolumną biedaków maszerowali uczniowie oraz studenci wszystkich warszawskich szkół i uczelni. Za nimi — w czarnych strojach — bractwa kościelne z zapalonymi świecami. Następnie — cechy, niosąc chorągwie przybrane krepą. Potem — członkowie Towarzystwa Rolniczego z Andrzejem Zamoyskim na 87 czele. Dalej — w biretach i togach — superintendenci i pastorzy wyznań protestanckich. Teraz dopiero niesiono na barkach pięć czarnych trumien. Tuż za trumnami szła grupa kobiet z ogromnym wieńcem cierniowym. Za nimi jechało pięć karawanów pustych. Za ostatnim szła grupa rabinów w wysokich lisich czapach. I wreszcie wielka, niekończąca się rzesza mieszkańców Warszawy. Sto tysięcy ludzi sunęło w długim, milczącym pochodzie, a z wieżyc wszystkich kościołów jęczały dzwony. Na placu Saskim wojsko sprezentowało broń, a dobosz uderzył żałobny werbel. Szli Wierzbową, Bielańską, Nalewkami do Powązek. Gdy pierwszą trumnę wniesiono w cmentarną bramę, ogromna chmura zakryła słońce. Świat zmroczniał. Kondukt zatrzymał się nad otwartą mogiłą i otoczył ją kręgiem. Cały cmentarz wypełniony był ludźmi głowa przy głowie. W głębokiej ciszy spuszczano trumny. Kiedy ostatnia znalazła się w dole, nagle zza chmury wyjrzało słońce. W głowie poety zrodził się wiersz, który już w dniu następnym obiegł Warszawę: I spojrzał z niebios na ziemię Pan Na te pięć trumien z tymi godłami, Co na wzór pięciu Chrystusa ran Poniosły Bogu skargę nad nami Artyści opery odśpiewali marsz Nideckiego i dół zasypano ziemią. Uczniowie rozdali cząstki wieńca z cierni i fotografie poległych. Uroczystość była skończona. Wszyscy powoli zaczęli opuszczać cmentarz i po drodze spokojnie rozchodzili się do domów. Na drugi dzień gromadki chłopców przebiegały ulice z plikami ulotek. Czytano z przejęciem: „Niech ludność wszystkich dzielnic odwiecznej Polski przywdzieje na czas nieograniczony żałobę. Dziś i od lat wielu naszym godłem jest cierniowa korona..." Spiesznie wracano do domów, by zmienić strój. Czerń wyparła inne kolory z ulic Warszawy. 88 Rozgestykulowane grupy Żydów w podnieceniu komentowały inną odezwę: „W imię Wiekuistego Boga i za zgodą najznakomitszych członków naszej Gminy do braci Izraelitów, dzieci Polski! Od wielu lat szatańscy wrogowie rzucali na nas oszczerstwa tak czarne, jakich nie znano od czasów Hamana, by rozpalić nienawiść i w ten sposób rozdzielić ludność kraju w celu osłabienia jego żywotnych sił. Poznajcie prawdziwego ducha polskiego narodu: oto zaledwie trochę swobodniej oddycha, już jego kapłani zwracają się do nas we wszystkich kościołach słowami miłości i braterstwa, uznając nas za dzieci wspólnej ojczyzny, w której mieszkamy od ośmiu wieków. Bracia Izraelici! Odwagi i męstwa! Przyjmijmy podaną nam dłoń! Błagamy was, abyście wspólnie okazali gorliwą wdzięczność naszym ziomkom, abyście ich wspierali w szlachetnych staraniach, bo ich dobro jest i naszym dobrem." Namiestnik wiedział, co dzieje się w mieście, i nie ulegał naciskom wojskowych. Robili wszystko, żeby przełamać starczy — zdawało się — upór. Znów wysłuchiwał zuchwałych uwag i rad. — Robimy głupstwo za głupstwem! — Trzeba ogłosić stan wojenny, rozesłać patrole i obsadzić Resursę. — Rozwiązać Towarzystwo Rolnicze i Delegację Miejską. — Nie! — odpowiadał. — Musimy przeczekać. Prosiłem cesarza o zbrojne posiłki. — A gdy nadejdą? — padło pytanie. — Zobaczymy! Zaciskali zęby patrząc, jak ich opuszcza i przechodzi do sali audiencjonalnej, by przyjąć przedstawicieli Warszawy. Ci, po rozmowie, wyszli zadowoleni: namiestnik zezwolił na dalsze funkcjonowanie Delegacji Miejskiej i na zwiększenie jej składu do liczby dwudziestu czterech członków. Mało tego! Uwzględnił drugi postulat: utworzenie Dyrekcji straży bezpieczeństwa pod kierownictwem Józefa Kwiatkowskie 89 go. — Dwa tysiące własnych konstabli to nie byle co cieszyli się idąc ulicą. W zatłoczonej Resursie tym razem szybko ukonstytuowały się oba organy i prawie bez dyskusji podjęto decyzję: niech delegacja uda się do Zamoyskiego. Nic bez pana Andrzeja! Namiestnik przywitał radcę jak zwykle przyjaźnie. — Przeczytałem pański memoriał — powiedział. — Są w nim pomysły, które nadają się do dyskusji. Ale powtarzam: gdzie znaleźć Polaka mającego odpowiednią pozycję, wpływy i zdolności, który by zdecydował się służyć rządowi w tak niespokojnych czasach? Służyć szczerze! Enoch uśmiechnął się. Był zbyt inteligentny, by wprost forsować własnego kandydata. Wolał, żeby Gorczakow mniemał, że sam dokonuje wyboru. — Mam dwóch — oznajmił. — Kogo? — Tomasza Potockiego i Aleksandra Wielopolskiego. — Potockiego znam — zamyślił się namiestnik. — Tak, to człowiek poważny i wykształcony. Dobry kandydat. Enoch z lekka się zaniepokoił. — Ale przecież jest chory — przypomniał sobie Gorczakow. — Bardzo chory! — Och, rzeczywiście, wasza książęca mość! — przyznał radca akcentując przykre zaskoczenie. — Zupełnie o tym zapomniałem. Istotnie, jest schorowany. No cóż, w takim razie Wielopolski. Też wykształcony, prawnik, mówca, dyplomata, wszystko, co kto chce. Ma jeszcze jedną zaletę: jest niepopularny i skłócony z Andrzejem Zamoyskim. Można się nie obawiać, że nastąpi między nimi zbliżenie. Nie byłoby to korzystne dla rządu, ale taka ewentualność w ogóle nie wchodzi w rachubę. 90 Namiestnik z zainteresowaniem spojrzał na Enocha. — Do radykałów odczuwa wstręt — ciągnął tamten — a sprzymierzyć się z Resursą nie pozwoli mu pycha. Zresztą cóż to jest ta sławetna Resursa? Fatamorgana, którą rozwieje pierwszy blask słońca. Tak naprawdę to trzeba się liczyć tylko z kołami związanymi z Towarzystwem Rolniczym i tam szukać zwolenników. — Przed chwilą pan mówił, że Wielopolski jest skłócony z tym środowiskiem — zauważył namiestnik. — Z Zamoyskim — sprostował Enoch. — Myślę, że niektórzy działacze dołączyliby do margrabiego. Byłby w sam raz: nie za silny i nie za słaby. Jednocześnie taka secesja osłabiłaby Zamoyskiego. — Pański margraf kontaktował się z emigracją, z Hotelem Lambert. — Ale zerwał te kontakty, wasza książęca mość. — Czy można mu wierzyć? — Można! Jest szczerym zwolennikiem Rosji i to nie od dzisiaj. Oddał syna do wojska, syn odbył kampanię krymską jako oficer ułanów. — Wielu było takich — mruknął namiestnik. — Ale niewielu miało odwagę nawoływać rodaków do pojednania z Rosją, a Wielopolski zrobił to publicznie. — O! — zdziwił się Gorczakow. — Przyniosłem starą gazetę z 1846 roku. Proszę przeczytać tę stronę. Namiestnik spojrzał na pożółkłą płachtę papieru, którą radca wetknął mu do ręki. — Dużo tego — powiedział. — Przejrzę później. — Proszę zrobić to teraz — uparł się Enoch. — Trzeba się szybko zdecydować na kogoś, w przeciwnym razie pańska koncepcja runie. Gorczakow westchnął i zaczął półgłosem czytać: — „Europa przywykła czcić w Panu, Panie Kanclerzu, podporę i ojca porządku europejskiego i dlatego ma prawo oczekiwać od Pana wyjaśnienia przyczyny ruchu chłopskiego, by móc osądzić, w jakiej mierze jest on wynikiem chara 91 kteru narodowego, przestarzałych stosunków międzyklasowych, a co trzeba przypisać wpływom Pańskiego reżimu i podniecie Pańskich agentów..." — O czym on pisze, na Boga! — przerwał lekturę namiestnik. — O jakiego kanclerza chodzi? — O Metternicha, wasza książęca mość, i chodzi o rzeź galicyjską. — Coś sobie przypominam, ale co to ma do rzeczy? — Zaraz się wszystko wyjaśni. — „Okólnik z 7 marca 1846 r...." — czytał dalej Gorczakow. — Jaki okólnik? — przerwał znowu. — No dobrze — mruknął widząc powściągane zniecierpliwienie Enocha. — „...przesądza rzecz na niekorzyść Austrii. Jako rzecznik tej szlachty, zgładzonej bez kata i wyroku, bez obrony, bez oskarżenia i bez popełnienia zbrodni, pozywam Pana na publiczną rozprawę przed trybunałem kulturalnym narodów, potomności i historii..." — To jeszcze jeden wasz poeta, a nie poważny polityk — powiedział z niesmakiem namiestnik, odrywając oczy od gazety. — To tylko początek. Następne fragmenty poprawią wrażenie waszej książęcej mości. — „U schyłku długiej i chwalebnej kariery — czytał Gorczakow — przed zstąpieniem do grobu, poślizgnął się Pan na krwi szlacheckiej. Te wypadki spowodują śmiertelną nienawiść całej Słowiańszczyzny do Niemców, nienawiść, która po galicyjskiej masakrze obróci się przeciwko Austrii..." Nie lubi Austrii — uśmiechnął się namiestnik. — Nie on jeden. „Podczas wkraczania Rosjan do Krakowa w dniu 3 marca 1846 roku nastąpiło po raz pierwszy zbliżenie narodu polskiego do rosyjskiego. Miasto witało j owacyjnie żołnierzy rosyjskich, których bagnety stały się; symbolem ładu, zabezpieczenia życia i mienia przed czernią. Te powszechne oklaski, te radosne okrzyki czy nie zabrzmią ły w Pańskich uszach jak pieśń wesela, z którego ma się narodzić całkiem nowa przyszłość? Rząd rosyjski jest surowy dla polskiej szlachty, ale Romanów jest z krwi i kości szlachcicem, który nigdy nie posłużył się polityką typu austriackiego..." To znakomite zdanie! — wykrzyknął namiestnik. — A nie mówiłem? — rzekł z satysfakcją Enoch. — „Wszystko zmierza do tego, by Polacy zmienili swój stosunek do Rosji — czytał już głośno namiestnik. — Trzeba nam powziąć decyzję wobec nowej przyszłości. Bezładny i awanturniczy pochód, w którym do dzisiaj kroczymy, należy zamienić, choć może to nam zakrwawić serce, na zachowanie się podyktowane chłodnym rozsądkiem i wskazane przez bieg wydarzeń. Zamiast wyczerpywać się żebraniną na Zachodzie o należną nam pozycję, możemy, skupiając swe siły, stworzyć naszą przyszłość w przeciwnej stronie świata i utorować sobie drogę w samym wnętrzu niezmiernego państwa rosyjskiego...." Tak, tak, bardzo rozsądne — pochwalił namiestnik i czytał dalej: „Oba słowiańskie narody powinny zaniechać antagonizmu i bratobójczych wojen i budować swój wspólny los we wzajemnym zjednoczeniu. Surowość reżimu, któremu podlegamy, jest w połowie spowodowana przez nas samych." Stwierdzenie rozumne — skomentował namiestnik. — „Czy nie lepiej dobrowolnie pogodzić się z tym — czytał — czemu dotychczas ulegaliśmy tylko pod przymusem, i z własnej woli uznać tę konieczność, która dzisiaj nas pęta, bo trwamy w atmosferze buntu? Gdy przestaniemy ustawiać się sami w roli zniewolonych, to pan nasz wbrew własnym zamysłom stanie się naszym bratem..." Bratem? O kim on mówi? O cesarzu? — spytał zgorszony namiestnik. — O Rosji, wasza książęca mość — wyjaśnił Enoch. — Mówi w sposób metaforyczny. — Trochę niefortunnie — skrzywił się Gorczakow i czytał dalej: „Historyczną rolę Polaków można porównać z rolą starożytnych Greków, którzy podbici przez Rzym, potrafili wywrzeć olbrzymi wpływ na cywilizację i rozwój imperium. Polska szlachta będzie wolała iść razem z Rosjanami na czele cywilizacji słowiańskiej, młodej, prężnej i mającej Przyszłość, niż wlec się, spychana, pogardzana, znienawidzo 92 93 na, znieważana, w ogonie zachodnioeuropejskiej cywilizacji, zgrzybiałej, zrzędnej i zarozumiałej..." — Niech pan ściągnie Wielopolskiego — powiedział namiestnik odkładając gazetę. — Chcę z nim porozmawiać. — Nie ma go w Warszawie. Odmówił podpisania adresu i wyjechał do swego majątku. — To niech go pan stamtąd wezwie. A tę gazetę trzeba natychmiast wysłać do Petersburga. Tam nie znają tego tekstu. Odmówił podpisania adresu? To jeszcze jeden atut. Adres! Mój Boże! Głowę mi urwą w stolicy. W dodatku dzisiaj poszedłem na nowe ustępstwa. W Petersburgu nie orientują się w sytuacji. Co robić? Powinien ktoś stąd natychmiast pojechać i wytłumaczyć to wszystko, czego się nie da wyjaśnić pisemnie. Może pan by pojechał? Wybadałby pan nastroje i dostosował do nich propozycje reform. Enoch poczuł przyjemną falę ciepła: Pałac Zimowy, cesarz, salony i on. A potem nagły chłód: przypomniał sobie, że jest wychrztą i że salony... — Myślę, że do tej misji lepiej nadawałby się radca Karnicki — rzekł umykając oczami. — Jest bystry, zręczny, inteligentny i ma tam znajomości. — Ma pan rację — pośpiesznie zgodził się namiestnik, który także przypomniał sobie o pochodzeniu Enocha. — Pan bardziej przyda się tutaj. Wyślę Karnickiego. A teraz pożegnam pana. Mam pilne zadanie: depesza do cesarza. Muszę obszerniej wyjaśnić, dlaczego postępuję tak, a nie inaczej. Chcę także wysondować, czy najjaśniejszy pan zgodziłby się przyjąć polską delegację z Królestwa. Na przykład Wielopolskiego i jeszcze kogoś. Co pan na to? Najpierw jednak niech jedzie Karnicki. Liczę, że przyjdzie pan do mnie szybko z margrabią. Zamoyski zachował swą zwykłą chłodną minę, lecz czuł się jak odurzony szampanem. Przed chwilą pożegnał i członków Delegacji Miejskiej, którzy przyszli, by oddać się uroczyście pod jego komendę. Nie odmówił i na łącznika 94 między sobą a Resursą wyznaczył mecenasa Wrotnowskiego. Teraz z kolei zameldowano mu przybycie delegacji Żydów. Czekali w holu. Wyszedł do nich wyniosły i łaskawy. Z grupy wystąpił znany mu bankier Matias Rożen. — My, Żydzi polscy — przemówił — pragniemy wspólnie z wami dźwigać wszelkie ciężary, które uznacie za słuszne nałożyć na miasto. Dysponuj nami i naszym mieniem, nasz wspólny ojcze! — Głos się załamał bankierowi, w oczach stanęły mu łzy i Matias Rożen schylił się nisko i ucałował rękę pana Andrzeja. Namiestnik pocił się nad pismem do swego monarchy. „Przyjęcie adresu wręczonego przez arcybiskupa Fijałkowskiego jest koniecznością — kreślił z namysłem. — Odmowa grozi wybuchem potężnego powstania w Warszawie, a następnie w całym Królestwie. Większość wyższych i średnich warstw dostrzega ze strachem, że biorą nad nimi górę gwałtowni demagodzy. Ten strach należy wykorzystać stosując pewną giętkość. W przeciwnym razie rząd nie znajdzie nikogo, kto by zechciał z nim współpracować. Pozostanie do dyspozycji tylko siła wojskowa. Ale siła ta, jakkolwiek byłaby wielka, nie może być dostateczna do dalszego rządzenia krajem przy obecnym nastawieniu umysłów w Europie. Od dość dawna krążą w Polsce pogłoski, że w Sekretariacie Stanu opracowuje się projekty reformy różnych działów administracji. Pożytek ulepszeń nie ulega wątpliwości. Byłoby warto zezwolić na wysłanie kilku miejscowych notabli do Petersburga. Delegacja taka mogłaby przedstawić potrzeby kraju i w ten sposób przyczynić się do przygotowania reform. Poddaję pod rozwagę następujące nazwiska: Aleksander Wielopolski, Andrzej Zamoyski, Leopold Kronenberg wielki przemysłowiec i ewentualnie jeszcze ktoś spośród średniego ziemiaństwa." Skończywszy, namiestnik kazał wyekspediować pismo natychmiast. Zaledwie wykonano ten rozkaz, sekretarz Przyniósł telegram z Petersburga. Gorczakow wyczytał, że 95 z Rosji już do Królestwa zdąża pełna brygada huzarów, cała dywizja piechoty i cztery pułki kozaków. Wiadomość była i dobra, i zła. Dobra, bo pozwalała prowadzić tutaj rozmowy z lepszej niż dotąd pozycji; zła, bo świadczyła, że cesarz liczy na opanowanie sytuacji przede wszystkim siłą i nie będzie zachwycony sugestiami zawartymi w wysłanym do niego piśmie. Rozmyślania namiestnika zostały raptem przerwane. Podniecony sekretarz przyniósł meldunek, że hrabia Zamoyski właśnie objął patronat nad Delegacją Miejską i łączącymi się z nią Żydami. Szlachta, mieszczanie, Żydzi! W wyobraźni księcia Gorczakowa pojawiło się widmo scentralizowanego ośrodka wrogich rządowi sił. Spojrzał na cesarski telegram i wściekł się. — Proszę natychmiast wezwać Zamoyskiego — rozkazał. Hrabia Andrzej wkroczył na Zamek z bardzo dobrym samopoczuciem. Uchronił Towarzystwo Rolnicze od oficjalnego zaangażowania w politykę, władza okazała się słabsza, niż przypuszczał, on sam zaś stał się przedmiotem powszechnej czci. Czuł jeszcze na ręce pocałunek Matiasa Rozena. Przykro go zaskoczyło przyjęcie, jakiego doznał. Gorczakow stał blady na środku pokoju i zaraz na wstępie wybuchnął: — Słyszałem, że podjął pan szeroką działalność! Nie szkodzi! Nareszcie was się nie boję. Mam dosyć wojska. Na szczęście zdążyłem je ściągnąć. Z Rosji idą posiłki. Zamoyski zesztywniał usłyszawszy ten ton. — Wobec tego może nas pan ufetować po raz drugi mordowaniem księży i kobiet. Jesteśmy przygotowani na wasze kule — odparł wzgardliwie. — A więc będziemy się bić? — prowokacyjnie spytał namiestnik. — Nie, nie będziemy się bić. Po prostu wy nas będziecie mordować. — Mordować? — powtórzył ironicznie Gorczakow. — Dlaczego? Jeżeli nie macie broni, to ja wam dostarczę. — Dziękujemy za ten rycerski gest. Nie posłużymy się waszą bronią właśnie dlatego, że to jest broń wasza. Namiestnik z trudem się opanował i rzekł z wyniosłym spokojem: — To są puste frazesy, których nawet nie próbuję zrozumieć. Powiem coś panu o sobie: ja jestem Gorczakow spod Sewastopola. Kieruję się nie sentymentami, lecz rozkazami jego cesarskiej mości. Cesarz rozstrzyga, co mam robić. Póki będę miał wojsko, poty zostanę tutaj, choćby to Królestwo miało być obrócone w popiół i zgliszcza! Teraz Zamoyski zbladł. — Tak — odpowiedział oddychając ciężko — cesarz rozstrzyga i rozstrzygnie. Albo będzie wielkim mężem stanu, który rozumie ducha czasu i ten kraj, albo — jak pan powiada — obróci Warszawę w perzynę, pokryje ziemię trupami i stanie się katem przeklętym przez ludy. — Pan nie ma prawa mówić w ten sposób o swym monarsze! — wykrzyknął oburzony namiestnik. Zamoyski przeciągle popatrzył mu w oczy i spytał z ostentacyjnym chłodem: — Czy mam złożyć piastowane urzędy? Gorczakow zachłysnął się. Ujrzał w wyobraźni manifestacje, pochody, tłumy, barykady, strzały. Ochłonął. — Nie — powiedział tonem stanowczym, niemal rozkazującym. — W obecnej sytuacji jest pańskim obowiązkiem zachować nadzór nad spokojem miasta do czasu nadejścia decyzji z Petersburga. Rosyjski cesarz jest także pana monarchą. Proszę nie zapominać o tym! Zamoyski milcząc skłonił się i wyszedł. Był późny wieczór, a właściwie noc, lecz w Hotelu Angielskim był ktoś, kto mimo zmęczenia podróżą nie spał. Margrabia miał spotkać się jutro z Gorczakowem. Jeszcze raz przeglądał notatki. — Sejm! — mruczał. — Nie, nie ma szansy. Nie szkodzi, może nawet i lepiej. Rozczochrani demagodzy zamieniliby go w przybytek, gdzie uprawiano by polityczny onanizm. Storpedowaliby każdą konstrukty 96 7 — Dankowski 97 wną inicjatywę, byle się popisać patriotycznym krasomówstwem. Dorosnąć, dorosnąć! Kształcić się! Sejm — nie, ale senat — tak. W Rosji przecież jest. — Margrabia zabębnił palcami po blacie stołu. — A więc senat. Dożywotni, z władzą ustawodawczą i z prawem do ustawodawczej inicjatywy. — Zamyślił się. — Rada Stanu? Tak: przygotowywanie projektów ustaw i zarządzeń oraz jakieś inne sprawy, które powierzy monarcha. Jeżeli senat i Rada Stanu, to — rzecz prosta — zniesienie petersburskiej komisji kodyfikacyjnej. A więc byłaby już odrębna władza ustawodawcza: senat i Rada Stanu. A wykonawcza? — Oderwał spojrzenie od notatek, wstał, przeszedł się po pokoju i znowu zasiadł przy stole. — Pozostawmy istniejącą Radę Administracyjną — mamrotał do siebie. — Wystarczy ją trochę zreformować i spolszczyć obsadę. Dobrze by było wprowadzić tytuły ministrów w miejsce tytułów dyrektorów komisji. Czy warto się przy tym upierać? Nie. Istota rzeczy jest ważna. Natomiast nazwa „województwo", a nie „gubernia", to co innego. Podkreślenie odrębności. Kwestia zasady. Powiedzmy — popatrzył w sufit — osiem województw. Nie zapominajmy o radach: wojewódzkie i miejskie, oprócz tego — zgromadzenia okręgowe i gminne, ewentualnie także sejmiki prowincjonalne. Może to przejdzie, zakres kompetencji przecież czysto lokalny, więc rzecz niewinna. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Ale doniosła: szkoła wychowania obywatelskiego, realistycznego myślenia. Uczyć się, uczyć, patetyczne bałwany! A propos nauki. W Radzie Administracyjnej Wydział Wyznań i Oświecenia Publicznego musi zostać wyodrębniony w osobny resort. Przy tym się uprzeć. Oświata, oświata od góry do dołu. Uniwersytet z pięcioma fakultetami. Tak. Tyle, z grubsza biorąc, co do władzy wykonawczej. A sądownicza? — Znowu wstał i zaczął chodzić. — Cała powinna skupiać się tu, w kraju. W kraju, w kraju, w kraju — powtórzył zatrzymując się. — A więc własny Sąd Najwyższy, a nie jakieś zebrania ogólne departamentów X i XI Senatu Rządzącego w Petersburgu. Bez odrębności jurysdykcyjnej nie ma autonomii. Nie ustępować. Następnie, nowelizacja kodeksu karnego. Tyle. Teraz sprawy gospodarcze. — Usiadł i zajrzał do notatek. — Na początek osobny zarząd komunikacji lądowej i wodnej. Społeczne: oczynszowanie włościan, równouprawnienie Żydów. Prestiżowe, chociaż nie tylko: pieczęć z herbem Królestwa; dla urzędników mundury w barwach narodowych; korespondencja urzędowa między Warszawą i Petersburgiem w języku francuskim; w Królestwie — język polski... — Odłożył notatki i splótł ręce na brzuchu. Zadumał się. „Wojsko polskie. Nawet marzyć o tym nie warto. Będzie wielkie rozczarowanie, że nic z tego. — Twarz ściągnął mu gniew. — Wojsko polskie teraz? Po co? Żeby kilku zasmarkańców podpaliło jakąś szopę i zrobiło powstanie? A potem poematy na gruzach i poszukiwania winy w każdym, tylko nie w sobie. Ależ skąd! Myśmy nie popełnili błędu! Byliśmy mądrzy i mądrzy jesteśmy. Ponieśliśmy klęskę, bo wróg był podstępny i silny, choć miał obowiązek być głupi i słaby, i dać się pokonać. — Szyderczy uśmiech wykrzywił mu wargi. — Czy zresztą ponieśliśmy klęskę? Nic podobnego! Wprawdzie nas zgnietli, ale moralnie nasze na wierzchu! W nieszczęściu odrodził się naród. Duchowo! Kraj popadł w apatię? Kłamstwo! Ludzie nie tracą zapału, czekają na znak. A dużo ich? Mrowie! Tylko takich spotykamy. A wyściubiacie nos poza własne kółeczko? Polska to wy?..." Żyły nabrzmiały na czole margrabiego. Gwałtownie poderwał się z krzesła, aż z trzaskiem poleciało na podłogę, w przypływie wściekłości rzucił z rozmachem książką. — Zasrańcy! Przygłupy! Zbrodniarze! Już prowokują awanturę! Dać im wojsko! W Petersburgu na głowę musieliby upaść, żeby się na to zgodzić, a ja musiałbym zmysły postradać, by prosić o takie coś. — Wysapał się i znowu usiadł. Odpoczywał dłuższą chwilę. Twarz mu się wygładziła, oczy złagodniały. Przymknął powieki: wykwitły granatowe mundury, amarantowe wyłogi, ułańskie czaka. Zapulsowała krew. W uszach werble, ni stąd, ni zowąd słowa piosenki: Słuchaj, Basiu, oto nasi biją w tarabany." Nowy obraz: na ganku płaczący starzec z dziewczyną o płowych warko 98 99 czach. Przed dworkiem przeciąga szwadron. Oficer salutuje. Wspomnienie melodii: Szopenowski mazurek. Dość! — Margrabia ocknął się, oprzytomniał. Zamyślił się, wpatrzony przed siebie. „Kiedyś, w przyszłości można się będzie starać, by nasi poborowi odbywali służbę w kraju. Byłoby to trochę jak własne wojsko, tyle że w obcych mundurach. A potem... Jeżeli... — Zmarszczył brwi. — Ten naród musi zmądrzeć, zstąpić z obłoków, chodzić po ziemi tak jak Anglicy lub Niemcy, trzeźwo obliczać, stać się normalnym, wtedy dopiero..." Ciężko podniósł się z krzesła, uporządkował papiery, wyjął zegarek, spojrzał: późno. Za oknem gęstniała noc. Szachowski zamknął okno, gdy chłodne powietrze ranka oczyściło pokój z tytoniowego dymu. — Trzeba rozlewu krwi — podjął swą myśl Leon Frankowski. — Te kilka trupów, które padły w lutym, przyniosło niesłychane korzyści polityczne. — Zamoyski stawia na pracę organiczną — zauważył Karol Majewski. — Ma za sobą nie tylko szlachtę, lecz i mieszczaństwo. — Praca organiczna! — powtórzył z pogardą Nowakowski. — Cóż to takiego jest? Nic innego jak materializowanie narodu, zajęcie jego myśli troską o chleb powszedni, dobry obiad, ładną żonę i wygodne łóżko. To zatrata miłości ojczyzny i zguba kraju. Handel nie zbawi, nie wznieci ducha ofiary. — Masz rację — zgodził się Gołębierski. — Wszystko, co w kraju zbudujemy, co nagromadzimy, co zasiejemy i zbierzemy, stanie się łupem zaborcy. Nie warto starać się o miód dla carabartnika. — Polskę trzeba wyzwolić przez rewolucję — zabrał ponownie głos Frankowski — przez zbrojne powstanie. Przeciwstawimy Rosji straszną potęgę: chłopa, pracowitego spadkobiercę naszej ojczyzny. Porwiemy go obietnicą darowania gruntów. 100 — Towarzystwo Rolnicze powzięło uchwałę o uwłaszczeniu — zwrócił uwagę Karol Majewski. — To fatalna wiadomość! — zmartwił się Frankowski. — Dlaczego? Przecież zawsze mówiłeś, że chcesz szczęścia ludu. — Czy ty niczego nie rozumiesz? — Frankowskiemu zaiskrzyły się oczy. — Pragnę, by lud był szczęśliwy, ale pragnę też wolnej Polski, a wolność i niepodległość można odzyskać tylko zbrojnie. Jeżeli szlachta teraz zaspokoi chłopa, chłop nie pójdzie do powstania, bo nic już na tym nie zyska. Uwłaszczenie to koniec nadziei na zbrojny zryw. Bez poderwania chłopskich mas nie ma co o tym marzyć. — Szlachta nie chce zbrojnego zrywu — rzekł Nowakowski z goryczą. — Boi się o majątki. Pragnie zapewnić sobie spokój jałmużną chleba i kartofliska. Skaptowała mieszczan. — Nie możemy pozwolić, by ktoś nas ubiegł w pozyskaniu chłopa — rzucił Frankowski. — Nie możemy pozwolić, ale jak? — wzruszył ramionami Majewski. — Wiadomość o uchwale jeszcze się nie rozeszła — powiedział z namysłem Gołębierski — i nieprędko się rozejdzie. Zanim to nastąpi, trzeba przyśpieszyć bieg wydarzeń. — Wziąć inicjatywę w swoje ręce — podjął myśl Frankowski. — W Resursie każdą szansę, która się pojawi, uśmiercają gadaniem. — To prawda — odezwał się Szachowski. — Gadają i gadają. Tylko gadają. Żądaliśmy, by Delegacja Miejska objęła kierownictwo nad ruchem w całym kraju. Odmówiono nam. Lublin się zwrócił z taką samą prośbą, nic z tego, nie chcą ryzykować. Do diabła z taką Delegacją! — Rozpędzić siłą i ustanowić prawdziwe ciało rewolucyjne! — zawołał Frankowski. — Najłatwiej jest wykrzykiwać — skrzywił się Majewski. — Najłatwiej jest ironizować jak ty — odparł ze złością Nowakowski. — Jeżeli chcecie, jutro zbiorę tłum uczniów i czeladników, wtargnę do Resursy i rozpędzę to bractwo. Klnę się na Boga, że tak zrobię! 101 — Jesteś wspaniały! — poderwał się z krzesła Frankowski. — Dość kunktatorstwa! Niech żyje rewolucja! „Adres jest bezczelny. Każ odebrać broń mieszkańcom Warszawy i całego Królestwa. Nie opuszczaj miasta pod żadnym pozorem. Zbombarduj je, gdy zajdzie potrzeba." — O Boże! — westchnął namiestnik odkładając depeszę na biurko. — Cesarz naprawdę nie zdaje sobie sprawy z sytuacji. Odebrać broń! Jak to zrobić? Przeprowadzić nagłą rewizję we wszystkich mieszkaniach jednocześnie? Śmieszne! A może obwieścić rozkaz? Kto go wykona? Oddadzą broń ci, którzy i tak nie mają zamiaru jej użyć, inni — ukryją. Zniechęcony zamknął się w prywatnych apartamentach, porzucając wszystkie bieżące sprawy. — Mam tego dość — skarżył się żonie. — Jestem stary, chcę przejść na emeryturę. Wyjedziemy do Szwajcarii, zamieszkamy w górskiej chatce i będziemy z tej emerytury spokojnie żyć. Księżna, zaniepokojona stanem nerwów męża, postanowiła sama zorientować się w sytuacji i zaprosiła do siebie hrabinę Zamoyską na damskie pogaduszki. Przedtem Zamoyscy dość często bywali gośćmi na Zamku, przyjmowani przez namiestnika i jego żonę z wielką estymą, która drażniła rosyjskie towarzystwo. Gorczakow, arystokrata, potomek starego rodu, książę nie z nominacji cesarskiej, lepiej czuł się w towarzystwie wielkiego pana polskiego niż w otoczeniu świeżo upieczonych dostojników pokroju Muchanowa. Tak się złożyło, że krótko przed przybyciem Zamoyskiej do Zamku odwiedziła namiestnikową będąca wówczas przejazdem w Warszawie pani ŁazarowaStaniszczewa, żona wysokiego dygnitarza, której nie sposób było nie przyjąć. Księżna, powitawszy wchodzącą do salonu Zamoyską, zwróciła się do pani Łazarowej, która siedziała na kanapie: — Czy nie zechciałaby pani ustąpić swego miejsca hrabinie? — A wtedy stała się rzecz, której namiestnikową, przyzwyczajona do hołdów składanych w Warszawie przez rosyjskie żony 102 podwładnych męża, nie przewidziała: pani Łazarowa wstała i lodowato rzekła: — Myślę, że pani życzy sobie, bym opuściła jej salon — i nie żegnając się wyszła. Namiestnikową tak się skonsternowała, że przysporzy mężowi wroga w Petersburgu, iż nie była w stanie prowadzić z panią Andrzejową rozmowy w sposób, w jaki zamierzała. Pożegnały się też wkrótce i księżna niczego nie wywiedziawszy się wróciła do męża, by znowu słuchać o chatce w Szwajcarii. Jednakże po dwóch dniach nadeszła nowa depesza i nastrój w apartamentach namiestnikostwa znacznie się poprawił. Cesarz telegrafował: „Stanowczo nie zgadzam się, byś przysyłał mi tu jakąś deputację. Nie rozgłaszaj tego zakazu, dopóki nie otrzymasz ode mnie oficjalnej odpowiedzi, którą ci przekażę w obszerniejszym piśmie." Namiestnik przeczytał jeszcze raz słowa: „Nie rozgłaszaj tego zakazu", które wydały mu się najważniejsze z całej depeszy, i odetchnął: cesarz nareszcie zaczął się liczyć z tutejszymi nastrojami. Widocznie, przynajmniej na razie, w stolicy przeważyły wpływy kół liberalizujących, których opinii monarcha nie mógł tak całkowicie ignorować, choć raczej wyglądało, że mimo skłaniania się ku odgórnym reformom, bliższe mu były poglądy zwolenników tradycyjnego samodzierżawia. Książę odzyskał nadzieję związaną z misją Karnickiego, rachując, że w bezpośrednich rozmowach zręczny radca wyjedna u cesarza większe zrozumienie koncepcji polityki kompromisu w Królestwie. Wychynął z prywatnych apartamentów i wrócił do pracy. Przede wszystkim zabrał się do studiowania memoriału Wielopolskiego, który doręczył tnu Enoch. Zaniepokoiła go rozległość postulowanych reform. Obawiał się, że tak daleko idące propozycje mogą zostać w Petersburgu wykorzystane przez przeciwników wszelkich zmian, by urażonemu zuchwałością Polaków monarsze obrzydzić myśl, z którą i tak niełatwo mu się pogodzić, o poczynieniu ustępstw nawet dużo skromniejszych. Zdawał sobie wprawdzie sprawę, że poważne okrojenie 103 projektu znacznie poprawiłoby szansę zaakceptowania go przez cesarza, lecz wiedział, iż zbyt szczupłe reformy zostaną tu powszechnie uznane za oszukańczą kosmetykę i jeszcze bardziej rozdrażnią ludność, a więc nie tylko nie poprawią sytuacji, ale ją nawet pogorszą. Zastanawiając się nad sposobem rozwiązania tej kwadratury koła, namiestnik po długich wahaniach powziął wreszcie decyzję, której trafności nie był zresztą wcale pewny. Wykreślił kompetencje prawodawcze senatu oraz projekt powołania sejmików prowincjonalnych, uważając, że jedno i drugie za bardzo trąci parlamentaryzmem, negatywnie odniósł się do zmiany tytułów dyrektorów komisji na tytuły ministrów jako zbyt akcentującej polityczną odrębność Królestwa oraz zakwestionował nadanie proponowanej wyższej uczelni nazwy uniwersytetu, sugerując, by nosiła miano Szkoły Głównej. Były to poprawki merytorycznie mało istotne, lecz ważne ze względu na wrażenie, jakie projekt Wielopolskiego miał wywrzeć na cesarzu. — I co pan na to? — spytał Enoch. — No cóż — odparł margrabia — hasło „albo nic, albo wszystko" jest hasłem tych, którzy nigdy do niczego nie dochodzą. Upierałem się, lecz ustąpiłem. Na początek warto przyjąć to, na co się zgadza namiestnik. Później, rzecz prosta, należy zabiegać o więcej. Od czegoś jednak trzeba zacząć. Sęk w tym, jakie stanowisko zajmie cesarz. — Bądźmy dobrej myśli — powiedział radca. — Namiestnik polecił Kretkowskiemu zawieźć pański memoriał do Petersburga. Jest tam Karnicki, obaj są zręczni, potrafią wyszukać wpływowych sojuszników. Oby się udało! Kroi się rzecz naprawdę doniosła. W Resursie nadal bywało tłumnie, przychodzono, dyskutowano, wysłuchiwano sprawozdań Delegacji Miejskiej, entuzjastycznie podejmowano uchwały w sprawach, które rozpłomienionym wnioskodawcom wydawały się 104 doniosłe i na czasie. Ostatnio uchwalono, że we wszystkich kościołach odbędą się uroczyste nabożeństwa żałobne w oktawę pogrzebu pięciu poległych, oraz powołano komitet budowy ich pomnika. Patriotyczne panie zbierały na ten cel datki, porozsiadawszy się w kościelnych nawach. Nad grobami pięciu poległych nieustannie gromadzili się ludzie, paląc świeczki i pokrywając kwiatami nagrobne płyty. Szkoły były czynne, lecz raczej świeciły pustkami, ponieważ uczniowie poświęcali swój czas problemom większej wagi niż nudne lekcje. W rzemiośle i handlu nastąpił niejaki zastój, bo młodzież z warsztatów i sklepów miała inne sprawy na głowie. Trzeba było wybijać szyby i urządzać kocią muzykę ludziom znienawidzonym: Muchanowowi, Ignacemu Abramowiczowi i innym, by podnosić ducha w narodzie. Lepiej niż kiedykolwiek powodziło się krawcom i czapnikom, ponieważ nastała powszechna moda na czamarki i białe oraz czerwone krakuski. Coraz więcej mężczyzn ubierało się w te stroje, a zakasował wszystkich Aleksander Miniszewski, poprzednio rewolwerowy dziennikarz, obecnie płomienny rewolucjonista, paradujący po ulicach w zgrzebnej sukmanie przepasanej rzemieniem. W niedzielę po nabożeństwie pokaźna grupa młodzieży zatrzymała się pod kościołem. Przyglądano się im z daleka, spodziewając się jakiegoś nowego patriotycznego spektaklu, w którym koniecznie trzeba wziąć udział, jakichś śpiewów, przemówień, haseł. Nie wydarzyło się nic takiego i gapie wkrótce rozeszli się do swoich niedzielnych spraw. Młodzież ruszyła zwartą, lecz nie uporządkowaną masą, na której czoło wysunęli się Nowakowski i Szachowski. W pobliżu Resursy, w której jak zwykle obradowano mimo święta, w rękach młodych ludzi nagle pojawiły się wydobyte spod Palt kije. Z hukiem rozwarły się potężnie pchnięte drzwi, aż tynk osypał dębowe futryny. Do wypełnionej sali z wrzaskiem wtargnęła uzbrojona gromada, łokciami rozpychając zgro 105 madzonych ludzi. Nowakowski i Szachowski otoczeni uczniowską gwardią energicznie parli do podłużnego stołu, za którym siedzieli członkowie Delegacji Miejskiej. Za plecami prowodyrów widać było wzniesione pałki. Mieszczuchów ogarnęła trwoga. Zaskoczeni, porwali się z miejsc, ścieśnili, niczego nie rozumiejąc, i stali nieruchomo jak sparaliżowani. — Precz! — krzyczał Szachowski przepychając, się do delegatów. — Precz! Bo rozpędzę siłą! — Wynocha! — piał histerycznie Nowakowski. — Zdradzacie rewolucję! Niedołęgi, safanduły! — Do domów! Pod pierzyny! — wtórowali rozognieni uczniowie i rzemieślnicy. — Obejdziemy się bez was, stare szlafmyce! Delegaci siedzieli bladzi, jak przyrośnięci do krzeseł. Wtem sytuacja błyskawicznie się zmieniła. Z sąsiedniej sali, gdzie równolegle obradowała Dyrekcja Straży Obywatelskiej, wbiegli na odgłos hałasu konstable z Piotrowskim, Trzetrzewińskim i Ruprechtem na czele. Nowakowski i Szachowski stanęli jak wryci, a za nimi ich gwardziści. Przez salę przebiegło westchnienie, ludzie się poruszyli. Piotrowski wysforował się do przodu. — Ani kroku dalej! — krzyknął groźnie. — Odrzucić kije! Kim jesteście?! Coraz więcej konstabli wkraczało na salę, a twarze mieli pełne determinacji. Utworzyli kordon osłaniający stół prezydialny i zapełnili nadchodzącymi posiłkami całą przestrzeń za nim. Po gromadzie przybyszy przebiegł nieprzyjazny szmer. — Spokój! — zawołał Trzetrzewiński. — Jakim prawem ośmielacie się targnąć na Delegację, warchoły! — Naszym prawem jest szczęście ludu, o które walczymy, i jego wolność! — zagrzmiał Nowakowski zachłystując się słowami. — Sejmikujecie, obradujecie, nic nie robicie! Tam, w Cytadeli, jęczą w kajdanach nasi bracia! Co uczyniliście, by ich uwolnić? Jesteście kłodą na drodze, trzeba was usunąć! Odejdźcie! 106 I — Jak oswobodzić więźniów? — spytał donośnym głosem Ruprecht. — Gdzie broń? Z czym pójdziemy na Cytadelę? — Z gołymi pięściami! — odkrzyknął jeden z przybyłych. — Trzeba uspokoić tych wariatów — szepnął Szlenkier do Ruprechta. — Niech pan do nich przemówi. Po chwili wahania Ruprecht wszedł na stół. Zapadła cisza. Patrzyli na jego postać szczupłą, wyprostowaną, ubraną w czarny surdut, na twarz pociągłą, bladą i cierpiącą. Ciszę przerwał Nowakowski: — Tobie ufam. Byłeś pod szubienicą i w kopalni na Sybirze. Ciebie będziemy słuchać! — Bracia! — zaczął Ruprecht głosem łagodnym i cichym. — Nie można stawiać sprawy na jedną kartę po to, żeby uwolnić kilku więźniów. Oni i tak zostaną wypuszczeni. To prawda, nie wydobyliśmy ich z aresztu, bo pracujemy nad oswobodzeniem milionów ludzi, którzy dotychczas nie posiadali żadnych praw. Zarzucacie nam, że Delegacja nic nie robi. Robi! Opracowuje projekt zorganizowania życia miast na zasadzie równouprawnienia Żydów, zbratania obywateli wszystkich wyznań. — Moskale nie dopuszczą do tego! — wpadł mu w słowo Nowakowski. — Być może — zgodził się Ruprecht. — Ale sam fakt naszych starań pozyska wszystkich innowierców dla narodowej sprawy. Wzmocnimy przez to polskie siły. A gdyby chodziło o uwolnienie ciebie — zwrócił się wprost do Nowakowskiego. — Tak, właśnie ciebie, czy zgodziłbyś się, żeby wyłącznie dla ciebie poniechano tak ważnych rzeczy? Odpowiedz! Odpowiedz uczciwie, tu, wobec wszystkich. Nowakowski, trupio blady, rozdygotany, stał nieruchomo, jakby przykuty spojrzeniem Ruprechta. Czuł skierowane na siebie dziesiątki par oczu. — Nie! Nigdy! — krzyknął zdławionym głosem, nie wytrzymując napięcia — i wybuchnął płaczem. W głębokiej ciszy Ruprecht zszedł ze stołu. Nowakowski Podbiegł i łkając rzucił się mu w ramiona, a potem rozegzaltowany, odstąpiwszy o krok, wzniósł okrzyk: — Niech żyje Delegacja! Niech żyją konstable! — i na czele swojej groma 107 dy, milczącej, ogłupiałej, opuścił Resursę. Na ulicy rozeszli się zaraz, nie patrząc sobie w oczy. Posiedzenie Rady Państwa było w toku. Mówił teraz hrabia Strogonow: — Czy ktokolwiek z nas potrafi sobie wyobrazić bardziej poniżającą satyrę na cały system naszych rządów w Polsce? Wojsko, policja i sam namiestnik po prostu usunęli się od władzy. Nie można znaleźć w historii bardziej jawnego przyznania się do niedołęstwa, do słabości i do bankructwa wszystkiego, co przez trzydzieści lat robiono. To, co się dzieje w Warszawie, jest gorsze niż rewolucja w Berlinie i Wiedniu w 1848 roku. Jak to się mogło stać, że w bezczelnym adresie do samodzierżcy autorzy piszą to, czego żaden naród nie ośmieliłby się powiedzieć swojemu monarsze? — Najbardziej niebezpieczne są ich aspiracje konstytucyjne — podjął temat wicekanclerz Gorczakow. — Ci, którzy pragną konstytucji w Rosji, pilnie śledzą, jaką zajmiemy postawę wobec Królestwa. Liczą, że przyznanie takiego przywileju Polakom musiałoby doprowadzić do rozciągnięcia go na całe cesarstwo. — To oczywiste — wtrącił z niesmakiem generał Czewkin. — Nie można by odmówić rosyjskim poddanym tego, co by przyznano zuchwałym Polakom. — A to uszczupliłoby władzę cesarza — rzekł hrabia Strogonow. — Nawiasem mówiąc, nie rozumiem treści adresu. Przecież oni nie żądają niczego konkretnego. — I to jest właśnie najgorsze — skomentował car Aleksander. — Problem polega na znalezieniu najskuteczniejszej! metody osłabienia rewolucyjnych ruchów w Polsce — zabrał I ponownie głos wicekanclerz Gorczakow. — Rozwiązanie! militarne nie jest najszczęśliwszym sposobem. — Dlaczego? — spytał generał Czewkin. — Bo może ujemnie oddziałać na nasze stosunki wewnętrzne — wyjaśnił Gorczakow. — Wywołać odruch współczu 108 cia, a nawet rozpętać niepożądane namiętności. Poza tym trzeba mieć wzgląd na politykę zagraniczną: Francja! — Wrócimy jeszcze do tego! — odezwał się chmurnie cesarz. — Jestem za wprowadzeniem w Królestwie nawet szerokich reform — powiedział hrabia Błudow — ale o charakterze czysto administracyjnym, takich, które zaspokoją przynajmniej część społeczeństwa. — Którą część? — spytał generał Czewkin. — Warstwę posiadaczy. — To błąd! — odparł generał. — Naszą stawką powinien być polski chłop. Jest ciemny, nie rozbudzony, niechętny panom. Powinniśmy dobrodziejstwami skaptować go przeciwko szlachcie i właśnie w ten sposób sparaliżować jej odśrodkowe dążenia. — To niebezpieczna metoda — zaprotestował hrabia Adlerberg. — Chłopski ruch w Polsce może przerzucić się do cesarstwa. — Słuszna uwaga — mruknął hrabia Nesselrode. — Generał Czewkin wspomniał o dążeniach odśrodkowych — nawiązał Wałujew. — Warto poszukać sposobu na wytworzenie w Królestwie sił dośrodkowych w stosunku do Rosji. Przypomnę dewizę Talleyranda: na bagnetach można się oprzeć, lecz nie da się na nich usiedzieć. Utrzymać Królestwo musimy. — To prawda! — przytaknął Gorczakow. — Sprawa polska jest tak ważna, że od trafnego jej załatwienia zależy bieg naszej polityki. — Sztuka sprawowania rządów to coś więcej niż posługiwanie się tylko policją i wojskiem — ciągnął swą myśl Wałujew. — Same represje, zamiast kraj uspokoić, wzmagają dążenia do niepodległości. — Czyżby pan proponował zaniechać tych środków? — gniewnie zapytał generał Czewkin. — Czy pańskim zdaniem rosyjska władza wtedy utrzyma się w Polsce? — Tego nie powiedziałem — zastrzegł się szybko Wałujew. — Twierdzę jedynie, że nie można poprzestać wyłącznie 109 na nich. Należy wypracować ideę, która zgalwanizuje w Królestwie siły dośrodkowe. — Czy ma pan konkretną koncepcję? — zainteresował się hrabia Strogonow. — Mam — oświadczył Wałujew. — Dość ogólnikową, ale można ją przecież rozwinąć. — Jakaż to koncepcja? — Utworzenie organów przedstawicielskich i udzielenie koncesji w dziedzinie życia narodowego. — Organy przedstawicielskie? — uniósł brwi Strogonow. — Nie pojmuję. Konstytucja, sejm, senat? — Nie to miałem na myśli — skrzywił się Wałujew. — W takim razie co? — spojrzał na niego Czewkin. — Organy lokalne. Rady miejskie i tak dalej. A poza tym nauka, szkolnictwo... — Wszystko to pięknie, ale najpierw trzeba stłumić bunt siłą — przerwał minister sprawiedliwości Panin. — Nie możemy pozwolić, by wymuszano na nas ustępstwa. Nie jestem zresztą za szerokimi reformami. — Panin ma rację — zabrał głos cesarz. — Przede wszystkim nie używajmy słowa „ustępstwo", to brzmi obraźliwie, zastąpmy je słowem „ulepszenie". Ustępstw nie będzie, ulepszenia — ewentualnie tak. Panowie! Zostałem postawiony wobec pewnego faktu. Michał Gorczakow, namiestnik, samowolnie wdał się w pertraktacje z przedstawicielami polskiej szlachty i mieszczaństwa. Zrobił im jakieś nadzieje i pośrednio zaangażował w to mnie. Nie chcę kompromitować starego księcia. Ostatecznie nie widzę powodu, żeby nie wprowadzić w Królestwie administracyjnych ulepszeń, ale stawiam warunki, od których nie odstąpię: pierwszy — reformy mogą być wdrażane wyłącznie z pozycji siły; drugi — muszą zostać przyjęte jako akt dobrej woli i łaski monarchy; trzeci — nie mogą naruszyć podstawowej formy rządu, a więc nawiązywać do jakichś konstytucyjnych tradycji. Proszę, ażebyście, nie wychodząc poza te ramy, opracowali stosowny projekt. Możecie porozumieć się z Kretkowskim i Karnickim. Przyjechali z konkretnymi propozycjami. Trzeba rozważyć, co jest w nich do przyjęcia. Aha! Jeszcze jedna kwestia. Nie chcę, żeby reformy były oparte na jakiejś nowej, specjalnej ustawie. Nie życzę sobie, żeby w Królestwie i Rosji myślano, że Polakom udało się zyskać akt normatywny wyższego rzędu niż porządkowe przepisy. To pańskie zadanie, Panin. — Wiem, jak je wykonać, najjaśniejszy panie — zapewnił minister. — Po prostu powołamy się na Statut Organiczny. Został nadany przez ojca waszej cesarskiej mości po odebraniu Królestwu konstytucji i był wyrazem represji wobec pokonanych. Nie wprowadzono go w życie, lecz i nie uchylono. Formalnie istnieje. Jeżeli ten statut wskażemy jako podstawę nowych przepisów, to nabiorą one cech odgórnej interpretacji jego postanowień, tych, które się nie zdeaktualizowały. Będzie to wyglądało, że troszczący się o dobro swoich poddanych monarcha dotrzymuje przyrzeczenia swego poprzednika. — Doskonale! — pochwalił cesarz. — A swoją drogą napiszę do namiestnika, żeby się ocknął i przestał być miękki. Radzę panu, Gorczakow, zrobić to samo. Jeżeli nie zmieni postępowania, odwołam go. Na razie wyślę tam Meyendorffa i Gieczewicza, żeby zorientowali się w sytuacji. Nie chcę być informowany jednostronnie. I jeszcze jedno, Gorczakow. Twój Napoleon pozwolił sobie na taką wypowiedź wobec Kisielewa, nad którą nie można przejść do porządku. Poza tym w Paryżu istnieją ośrodki, które ostentacyjnie nas prowokują. Należy do nich PalaisRoyal. Proszę się tym zająć. Nasza reakcja musi być stanowcza i ostra. Oczekuję, że raport Kisielewa znajdzie się na moim biurku w ciągu kilku najbliższych dni. To wszystko. Na dzisiaj koniec, panowie. Żegnam. — Gabinet mojego monarchy — oświadczył Kisielew — dowiedział się, że w Paryżu istnieje komitet polski i że ten komitet znajduje się pod opieką osoby, której imienia nie ośmieliłbym się wymienić, gdyby mój najdostoj 110 111 niejszy monarcha, polegając bez reszty na serdeczności stosunku, jaki między nim a waszą cesarską mością zachodzi, nie nakazał mi mówić z tobą, najjaśniejszy panie, szczerze i bez żadnych obsłonek. Zalecił przedstawić ci, sire, że rezydencji PalaisRoyal przypisują udział w polskiej agitacji. Niech otwartość tych słów będzie dowodem, że mój monarcha pragnie żyć z waszą cesarską mością w najlepszej zgodzie. Szczere wyjaśnienia bardzo często usuwają powody nieporozumień. Napoleon III przypomniał sobie z irytacją, że w przemówieniu, jakie ostatnio wygłosił książę Napoleon w senacie, znalazły się słowa: „Bądźcie pewni, że cesarz zrobi coś dla Polski. Co i w jaki sposób, nie wiem i nie mogę powiedzieć." Powstrzymał westchnienie i rzekł: — Proszę w moim imieniu podziękować swemu monarsze za tę otwartość, panie ambasadorze. Ja również pragnę żyć w zgodzie z cesarzem Aleksandrem. Skoro wypowiedzi mojego kuzyna zostały tak zrozumiane przez gabinet petersburski, jak pan to przedstawia, to mogę stwierdzić, że są one sprzeczne z moimi intencjami i że będzie najlepiej, gdy mój kuzyn odwiedzi pana, bo jestem przekonany, iż po prostu wyraził się niezręcznie. Po zakończeniu tańca księżna Matylda odprowadzona przez lekko zdyszanego ambasadora uprzejmie wskazała mu wolny fotel obok. Orkiestra zaczęła teraz grać polkę. — To taniec dla szaleńców — uśmiechnęła się księżna. — Czeski, ale dzięki nazwie kojarzy się z Polakami. Może również dlatego, że Polacy są narodem wariatów. Kisielew zaczął podejrzewać, że orkiestra dokonała nieprzypadkowego wyboru i że księżna ma do spełnienia jakąś misję. Spojrzał pytająco na kuzynkę Napoleona. — To niepoprawni, lekkomyślni podżegacze — ciągnęła rozmówczyni. — Cesarz nie pozwoli, by z ich powodu został zakłócony spokój w Europie. 112 Ambasador zrozumiał, że jego poranne demarche odniosło pożądany skutek. — Panuje przekonanie — powiedział chwytając w lot okazję — że książę Napoleon nie ośmieliłby się wygłosić swojej mowy w senacie bez wiedzy i zgody cesarza. — Jest to przekonanie błędne — odparła księżna. — Opinie, jakie wygłasza książę Napoleon, są z reguły jego osobistymi opiniami. W innym miejscu balowej sali Napoleon III wiódł rozmowę z księżniczką Janiną Czetwertyńską. — Jestem szczęśliwy, ża panią widzę — zwrócił ku niej swą woskową twarz. — Czy pozostanie pani jakiś czas w Paryżu? — Tak, najjaśniejszy panie, może dwa miesiące. Nie pora wracać do kraju. — Była pani w Warszawie. Gzy rzeczywiście daje się tam zauważyć tak zadziwiająca solidarność narodu? Czy jest to zjawisko powszechne? — Tak, wasza cesarska mość. — Niestety, chwila nie jest dobrze wybrana — westchnął cesarz. — Nie spodziewałem się, że wydarzenia będą u was biegły tak szybko. Nie została wykorzystana wielka okazja w czasie wojny krymskiej. Gdyby mnie posłuchano, bylibyście już wolni. — I teraz wasza cesarska mość może zrobić dla Polski to, co wtedy chciał zrobić. — Nie, księżniczko. W tej chwili — nie. Na przeszkodzie stoją ważne i zagmatwane interesy europejskie. Do załatwienia waszej sprawy potrzebna jest pomoc również innych państw. Ale zaręczam pani, że Polska będzie wolna. Pragnę tego gorąco. — Dlaczego wasza cesarska mość nie powie o tym głośno? — Nie mogę. Potrzebny mi traktat z Rosją. Teraz nie jestem w stanie nic dla was zrobić. — A jednak nie utracimy nadziei, jaką w tobie pokładamy, najjaśniejszy panie. — Zachowajcie nadzieję, będę ją wspierał. ° — Dankowski 113 — Uprzedzam waszą cesarską mość, że tę wypowiedź przekażę do kraju. — Przekaż, księżniczko. Nadzieja i wiara przenoszą góry. — Dziękuję, najjaśniejszy panie. Mój dzielny naród ufa ci bezgranicznie. — Lecz proszę pamiętać — zakończył rozmowę Napoleon — że polityka to rzecz bardzo zagmatwana. „Twoje postępowanie było za mało ostrożne i zarazem za mało stanowcze — czytał namiestnik list Aleksandra II, przywieziony przez barona Feliksa Meyendorffa. — Jestem szczególnie niezadowolony z powodu przyjęcia przez ciebie adresu, który wprawdzie nie zawiera żadnych jasnych żądań, ale jest pełen niewłaściwych, nieprzystojnych, a nawet wręcz idiotycznych frazesów. Powinieneś był zwrócić ten dokument jego autorom i surowo ich upomnieć. Ja także pragnę uniknąć nieporządków i rozlewu krwi, ale nie kosztem powagi rządu. Pamiętaj, że to nie rok 1830, kiedy Polacy mieli jeszcze armię. Teraz masz przed sobą bezbronny tłum, podniecany przez obcych emisariuszy, demagogów i rzekomych patriotów, zasiadających na twoich oczach w Towarzystwie Rolniczym. Obserwuj ich i aresztuj każdego, kto podburza umysły. Przesyłam ci odpowiedź na adres. Zawiera ona obietnicę rozpatrzenia, które przepisy Statutu Organicznego można by przywrócić w Królestwie. Zaproś do dyskusji nad tym kilka osób, także spoza sfer urzędniczych, osób cieszących się poważaniem w kraju. W razie nowych rozruchów użyj wojska. Przyślę ci posiłki. Pamiętaj, że każde ustępstwo w Polsce może wywołać bardzo szkodliwe konsekwencje w Rosji, ponieważ istnieje tu także powszechny ferment umysłów." Nachmurzony namiestnik sięgnął po list swego kuzyna, dołączony do cesarskiej poczty. Wicekanclerz pisał: „Oczywiście, jeżeli trzeba, należy zastosować ostre środki, ale tylko w ostateczności. Lepiej zacząć od perswazji. W poufnych wynurzeniach możesz wyjść poza treść cesarskiego 114 reskryptu. Zręcznie hamując przesadne aspiracje, daj wyczuć, że istnieje możliwość nadania nowego statutu organicznego, i to w niedługim czasie. Jeżeli polityczni awanturnicy wezmą górę, na nich spadnie odpowiedzialność. Odrzucając obietnicę reform dowiodą, że nie chcą pojednania, do którego my otwieramy szerokie wrota. Wtedy przekonamy się namacalnie, że Polakom nie zależy na innych stosunkach z Rosjanami niż takie, jakie łączą zdobywców ze zwyciężonymi. W takim wypadku tylko jedną dać możesz odpowiedź. Jej treści nie trzeba zgadywać." Namiestnik odłożył list i zamyślił się. Ważne było, czy Meyendorff i Gieczewicz, którzy właśnie przyjechali do Warszawy, przedstawią cesarzowi tutejszą sytuację podobnie jak on w swoich raportach wysyłanych monarsze. Obaj przybysze zwiedzali miasto. Widzieli pozamykane sklepy, żałobne stroje ludności, tłumy ciągnące do kościołów, w których ustawione były katafalki ozdobione cierniowymi wieńcami, palmami i wizerunkami złamanego krzyża. Zaszli do katedry Świętego Jana: mszę odprawiał prałat Białobrzeski, a arcybiskup Fijałkowski i biskup Dekert siedzieli w pontyfikalnych szatach na biskupich tronach. W kościele Świętego Krzyża pierwszy tenor opery, Dobrski, śpiewał hymn: Wszechmocny Boże, ojców naszych Panie, W tobie nadzieja nasza i odwaga; O Twoje wsparcie, a swe zmartwychwstanie Twój lud Cię błaga. Krwi nie wołamy, zdobyczy nie chcemy, Do mściwych mordów, do łupiestw niezdolni, Tylko ojczyznę odzyskać pragniemy, Tylko być wolni. Niech przed Twym ludem wrogi się ustraszą, W młodzieńców serca wlej rycerzy męstwo, Za chwałę Twoją i za wolność naszą Daj nam zwycięstwo. 115 Ze zdumieniem patrzyli na Żydów w jarmulkach, którzy uczestniczyli w mszach. Na ulicach mijali grupy ludzi zgromadzonych przed figurami świętych i śpiewających „Boże, coś Polskę..." Wrócili do Zamku wstrząśnięci. Namiestnik był zadowolony z wrażenia, jakie na nich wywarła Warszawa. Poradził Gieczewiczowi, żeby odbył rozmowę z Zamoyskim. Gieczewicz skorzystał z tej rady i złożył hrabiemu wizytę. — Cesarz się zastanawia, jak ma postąpić — zwrócił się w pewnej chwili do Zamoyskiego. — Niech pan mu pomoże w powzięciu słusznej decyzji. Pan Andrzej odstawił filiżankę i odparł: — Gdyby cesarz dał nam ubiegłej jesieni Radę Stanu, samorząd i reformę szkolną, mógłbym go zapewnić o trzech lub czterech latach spokoju. Ale wy zmuszacie nas do wyrywania wam wszystkiego po kawałku, zamiast uprzedzać pragnienia narodu i iść na ustępstwa z własnej inicjatywy. — Proszę pana o radę, nie o krytykę — zwrócił uwagę gość. — A więc przede wszystkim konstytucja i armia polska. — Wykluczone! Domaga się pan powrotu do stanu sprzed 1830 roku? — Niczego się nie domagam — stwierdził sucho Zamoyski. — To wy prosicie o radę, ja wam ją daję. — Sam pan widzi — rzekł namiestnik wysłuchawszy relacji Gieczewicza. — Sytuacja jest mniej prosta, niż się wydaje z perspektywy Petersburga. — Istotnie, ale mnie uderzyła w słowach Zamoyskiego wzmianka o Radzie Stanu, samorządzie i szkolnictwie. Odnoszę wrażenie, że zadowoliliby się spełnieniem tych postulatów. Reszta to są żądania na wyrost. — Zgadzam się z panem — odparł namiestnik — ale jest to minimum i trzeba je uwzględnić, jeżeli chcemy mieć tutaj spokój. 116 — Myślę — powiedział Gieczewicz — że cesarz da się przekonać. — Mam trudne zadanie — poskarżył się Gorczakow. — Muszę odczytać tym panom cesarski reskrypt. Jest bardzo ostry i wywoła duże rozczarowanie. — Cóż można na to poradzić? — uśmiechnął się petersburski wysłannik. Arcybiskup Fijałkowski, Zamoyski, Małachowski, Kronenberg i Szlenkier weszli do gabinetu namiestnika. — Panowie! — powitał ich Gorczakow. — Z polecenia jego cesarskiej mości odczytam wam reskrypt najjaśniejszego pana. Ale uprzedzam: macie tego wysłuchać bez robienia jakichkolwiek uwag. W razie niezastosowania się do moich słów natychmiast zarządzę stan oblężenia miasta. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno. Proszę zająć miejsca. Zasiedli w fotelach, a namiestnik wziął z biurka dokument i stojąc odczytał: „Petycję powinienem uznać za niebyłą. Widzę w niej tylko przejaw emocji. Garść indywiduów przywłaszcza sobie pod pozorem hamowania ulicznych nieporządków prawo potępiania wszelkich poczynań rządu. Poświęcam wiele starań ważnym reformom, jakich wymaga duch czasu i rozwój potrzeb w moim państwie. Poddani zamieszkujący Królestwo są przedmiotem mojej troski w nie mniejszym stopniu niż inni. Mam prawo liczyć, że te uczucia zostaną docenione. Ostrzegam jednak, że w żadnym razie nie będę pobłażał nieporządkom." Skończył, odłożył papier i spojrzał marsowym okiem. Delegaci wstali, skłonili się i w milczeniu ruszyli ku drzwiom. Nie takiego zakończenia wizyty pragnął Gorczakow. — Chwileczkę, panowie — powiedział nerwowo. — Zaczekajcie! Nie ma powodu, żebyśmy jednak nie porozmawiali. — Panie hrabio — zwrócił się do Zamoyskiego biorąc go za rękę — proszę ze mną na moment. — Czy pan nie potrafi 117 i odcyfrować prawdziwych intencji cesarza? — spytał przyciszonym głosem odciągając pana Andrzeja pod okno. — Przecież to oczywiste, że najjaśniejszy pan zamierza nadać wkrótce Królestwu nowy statut organiczny. — Zwrot „garść indywiduów" jest obraźliwy — przerwał ostro Zamoyski. — Pan doskonale wie, książę, iż adres został podpisany przez cały naród. — Ten zwrot podyktowała konieczność zachowania powagi władzy — wyjaśnił pojednawczo Gorczakow. — Cesarz jest nieprzyzwyczajony do krytyki, ale ma dobre intencje. Chce reform. Właśnie mówiłem hrabiemu — głośno poinformował pozostałych zbliżając się do nich z Zamoyskim — o możliwości uzyskania nowego statutu organicznego. — To są ogólniki, książę — odpowiedział chłodno Zamoyski. — Nadal nie mamy pojęcia, czego możemy oczekiwać. — Reformy szkolnictwa, przywrócenia Rady Stanu, samorządu miejskiego — wyliczał zachęcająco namiestnik. — Wątpię, czy takie koncesje zadowolą naród — powstrzymał go hrabia. Pozostali delegaci w milczeniu przysłuchiwali się tej wymianie zdań, stojąc, gotowi do wyjścia. — Można by rozważyć kwestię pańskiego wyjazdu do Petersburga w roli reprezentanta interesów Królestwa — podsunął Gorczakow, zdając sobie sprawę, że przynajmniej na razie jego słowa nie mają pokrycia. — Takiej misji mógłbym się podjąć wyłącznie jako wysłannik narodu — oświadczył Zamoyski. — Nie postanawiajmy niczego na gorąco — nie ustawał namiestnik. — Najważniejsze, byśmy razem szukali najlepszych rozwiązań. Wierzę, iż je znajdziemy. — Jego słowa pozostały bez odpowiedzi. Goście jeszcze raz się skłonili i wyszli. 118 — Czuję Polskę w powietrzu — powiedział z rozjaśnioną twarzą Zamoyski. Przystanęli na placu Zamkowym. — Carski rząd idzie na ustępstwa — ciągnął pan Andrzej — jest słaby. Można stawiać mu dalsze wymagania. Warto przyjmować nawet rzeczy drobne, byle nie zrzekać się całej reszty. — Jakiej reszty? — spytał Małachowski. — Opuszczenia naszych granic aż po linię sprzed rozbiorów — wyjaśnił hrabia. — Na razie trzeba dążyć, by reformy zostały rozciągnięte na obszar za Bugiem. Jest ważne, że rząd pozwolił, byśmy z nim pertraktowali. Podjechała kareta, arcybiskup pożegnał się, a reszta towarzystwa ruszyła spacerkiem w kierunku Nowego Światu. — Nie zadowolimy się powrotem do tego, co mieliśmy przed 1831 rokiem — podjął przerwaną rozmowę Szlenkier. — Tak, teraz już nie — przyznał Zamoyski. — Na razie czekajmy nie angażując się w żadne przetargi. Bierzmy, co dają, ale nie kwitujmy. — Słusznie — pochwalił Kronenberg. — Nie należy się śpieszyć. — Nie należy — powtórzył machinalnie pan Andrzej. — Rosyjski cesarz niech nawet pozostanie naszym królem, byleby cała Polska aż po Dniepr dostała własny rząd i prawa — kończył swą myśl. — Wtedy będziemy mogli cierpliwie wyglądać dnia, gdy Europa uzna, że wszystkie trzy zabory powinny zostać złączone w jedno niepodległe państwo. Pobyt obu emisariuszy w Petersburgu przeciągał się, ale Karnicki był zadowolony z rezultatów swoich zabiegów, natomiast Kretkowski, który przywiózł ambitniejszy memoriał, opracowany według projektu Wielopolskiego — mniej. Po wielodniowych naradach, w których ścierały się przeciwstawne poglądy, cesarz Aleksander, po zapoznaniu się ze sprawozdaniem Meyendorffa i Gieczewicza, w zasa 119 dzie zaakceptował propozycję namiestnika, będącą uskromnioną wersją projektu margrabiego, skreśliwszy dodatkowo punkt dotyczący senatu. Tak więc w Komitecie Ministrów zapadła wreszcie decyzja, że w Królestwie zostanie przywrócona Rada Stanu, powstaną pochodzące z wyborów rady gubernialne i powiatowe oraz w główniejszych miastach rady miejskie, w Radzie Administracyjnej zaś wyodrębniona będzie w osobny resort Komisja Wyznań i Oświecenia, a wyższe i niższe zakłady naukowe ulegną gruntownej reorganizacji. Był to ogólny zarys zatwierdzonych reform, których szczegóły miały być opracowane w Warszawie pod kierunkiem Wielopolskiego. Cesarz Aleksander bowiem, przestudiowawszy przesłany mu List szlachcica polskiego... i dowiedziawszy się, że autor odmówił podpisania adresu, uwzględnił gorącą namiestnikowską rekomendację i mianował margrabiego głównym dyrektorem Komisji Wyznań i Oświecenia, a Muchanowa odwołał. — Zobaczymy, co z tego wyjdzie — powiedział bez entuzjazmu na zakończenie obrad Komitetu Ministrów, rejestrując w pamięci niezadowolenie części uczestników tego kolegium, po czym, pożegnawszy doradców, niezwłocznie przystąpił do redagowania kolejnego monitu, by wysłać go namiestnikowi jednocześnie z nominacją Wielopolskiego oraz z pismem określającym ramy dopuszczalnych zmian systemu rządów w Królestwie. „Uważam — czytał namiestnik — że senat byłby czymś niebezpiecznym zarówno dla Królestwa, ponieważ stanowiłby instytucję o charakterze zbyt konstytucyjnym, jak i dla Rosji, gdzie takie urządzenie wzbudziłoby chęć naśladownictwa. Jeżeli na skutek tej decyzji powstaną jakieś rozruchy, należy je zdusić siłą. To moje ostatnie słowo. Gdyby Zamoyski ośmielił się okazać ci sprzeciw, aresztuj tego zuchwalca i odeślij go tutaj natychmiast. Znasz jego stosunki z Czartoryskimi, których wrogość do 120 nas nie stanowi tajemnicy. Nie jest to zresztą mocny człowiek, który w momencie krytycznym potrafiłby zapanować nad ludźmi i zdarzeniami. Już teraz zdegradował się do roli narzędzia i musi szukać brakującej mu siły w aprobacie mas." Gorczakow przysunął do krótkowzrocznych oczu drugą depeszę. Cesarz telegrafował: „Dalsze istnienie Delegacji Miejskiej uważam za szkodliwe. Żądam, żeby została natychmiast rozwiązana." Namiestnik zamyślił się. Rozwiązanie Delegacji Miejskiej ot, tak, po prostu to w konsekwencji rozruchy w Warszawie, zwłoka zaś w wykonaniu rozkazu to... — Trzeba jakoś tak postąpić — westchnął — by wilk był syty i koza cała. — Spojrzał na zegar: za chwilę przybędzie Wielopolski. Zamoyski czytał list z Paryża. Książę Adam Czartoryski pisał: „Utrzymanie waszych poczynań w granicach rewolucji moralnej uważam za rzecz mądrą. Nie należy schodzić z tej linii. Słuszną jest zasada przyjmowania wszelkich ustępstw i słuszne jest docelowe dążenie, by cała Polska odzyskała niepodległość. Uznajemy, że jesteście prawdziwą reprezentacją kraju, i poddajemy się waszej władzy." Pan Andrzej wstał i podjął spacer po pokoju. Zatrzymał się przed szafą biblioteczną, potem przed lustrem. Własna twarz wydała mu się jakaś inna. Wrócił za biurko. Czuł się mocniejszy niż kiedykolwiek. — Wielki Czwartek to dzień kościuszkowskiej insurekcji, dzień, w którym i my powinniśmy sprawić krwawą łaźnię najeźdźcy! — nawoływał Karol Nowakowski. — Trzeba poderwać masy, uderzyć w wielki dzwon i z nagła ruszyć na wroga! — Nie jesteśmy przygotowani — mitygował Majewski. — Działa Delegacja Miejska, lud jej ufa. Nowakowskiego to nie przekonało. — Jeżeli damy hasło, 121 H II I II lud pójdzie za nami — zareplikował. — Tak, nie jesteśmy przygotowani, ale zaskoczenie to nasza siła. Wielopolski wysłuchał namiestnika zachowując kamienną twarz. Radość z otrzymanej nominacji i zapowiedzianych reform skrył głęboko. — Książę — powiedział stanowczym tonem — domagam się, by jednocześnie z ogłoszeniem tych pomyślnych wiadomości wykorzystał pan wrażenie, jakie wywołają, i ogłosił stan wojenny choćba na kilka dni. Chcę, by w tym czasie rozwiązał pan Towarzystwo Rolnicze i Delegację Miejską, zniósł tworzone po miastach komitety bezpieczeństwa, zamknął co najmniej na sześć tygodni warszawską Resursę i podjął energiczną akcję represyjną wobec spisku. Trzeba uruchomić policję i zlikwidować tajne organizacje, agitatorów zaś aresztować. Gorczakow spojrzał na margrabiego z respektem i niepokojem. — Dobrze — oświadczył — ale nie w Wielkim Tygodniu. Nie prowokujmy ludności. Przecież to właśnie wtedy wybuchła ta insurekcja w 1794 roku. Przeczekajmy te kilka krytycznych dni. — Spojrzał na depesze. — Zresztą nie wszystko naraz — dorzucił. — Najpierw rozwiążę Delegację i powołam tymczasową radę miejską. Delegatów włączę w jej rozszerzony skład. Zostaną tam zmajoryzowani, lecz jakoś to przełkną, zanim się zorientują, a wkrótce nadejdą wybory i sprawa się sama rozwikła. — Moja praca nie przyniesie żadnych owoców — zagroził margrabia — jeżeli Towarzystwo Rolnicze będzie nadal istnieć i bruździć. — Rozwiążę je — przyrzekł namiestnik. — Kiedy? — Zaraz po świętach. — Trzymam pana za słowo, książę. — Ma je pan. — To dobrze, bo nie odstąpię od swego postulatu. 122 Margrabia wracał pieszo, bo dzień był ciepły i pogodny. Na ulicach panował ruch, lecz nie był to ruch typowo przedświąteczny. Ludzie przystawali w grupkach, rozmawiali głosami podnieconymi, potem jakby coś uzgodniwszy, szli razem w tym samym kierunku. Z zasłyszanych półsłówek Wielopolski zorientował się, że z Zamku przeciekła wiadomość o zamiarze rozwiązania Delegacji Miejskiej i że gęstniejący strumień mężczyzn śpieszy do Resursy. Do uszu margrabiego dochodziły strzępy zdań: — Nie pozwolimy... Nie damy rozwiązać... Niech spróbują... — Ktoś wyjął z kieszeni palta starą gazetę, rozpostarł i dziobiąc palcem głośno odczytywał: — „Garść indywiduów..." — Przerwano mu okrzykami: — Pokażemy, czy garść, czy pięść! — Szedł wolno, spoglądał spode łba, słuchał i myślał: „Czy ci ludzie nie mają za grosz instynktu samozachowawczego? Poczucia rzeczywistości? Czy to jest pora na prowokowanie Rosji? Czy to są czasy Żółkiewskiego? Co oni sobie właściwie wyobrażają? Czy w ogóle zatracili zdolność przewidywania?" Potoczył oczami po uczniowskich i studenckich mundurkach, po czamarach, po żałobnych strojach kobiet. Z kościoła dobiegł go śpiew: „Święty Boże..." „Nie — pomyślał. — Są przewlekle chorzy, wymagają długiej i surowej kuracji. Ech, Polacy, Polacy! Dzisiejsi, wczorajsi, przedwczorajsi! Czasami można dla was coś dobrego zrobić, lecz z wami — nigdy! Nie popieszczę ja was, o nie, a wasi wnukowie będą mi za to wdzięczni." Przejeżdżał powóz i margrabia odruchowo uniósł rękę, by uchylić cylindra, lecz wstrzymał się w porę: Zamoyski ostentacyjnie patrzył w przeciwną stronę. Wielopolskiemu załopotało serce z przyjemnej emocji: w kieszeni miał akt nominacyjny, jutro pan hrabia dowie się o tym z prasy, w pierwszy zaś dzień po świętach zaskoczy hrabiego jeszcze coś: wiadomość o reformach, a kilka dni później pan hrabia o smętnym obliczu stanie nad grobem Towarzystwa Rolniczego. „I co ty na to, hetmanie narodu? Na jakim polu teraz będziesz działał? Kto przyjdzie do kogo? — Pokraśniał z uciechy. — Ja przyjdę do ciebie — powziął nagłe 123 I II postanowienie. — Z całą hałastrą, rankiem w pierwszy dzień świąt, na wesołe Alleluja!" Nucąc pod nosem, przyśpieszył kroku. Londyn nasiąkał chłodnym deszczem. Minister spraw zagranicznych, lord Russell, przesunął szczypcami płonące w kominku polana. — Jak miewa się pański wuj, książę Adam Czartoryski? — kurtuazyjnie spytał odkładając szczypce. — Doskonale, jak na swój wiek — odpowiedział generał Władysław Zamoyski poprawiając się w fotelu. — Czy ma pan jakieś wiadomości od brata? — Tak. Andrzej koresponduje z wujem i ze mną. To nasza jedyna forma kontaktu. On tam, ja tu. Taki nasz polski los. — Nie mogę się połapać w tym, co dzieje się w Warszawie. Wygląda, jakbyście szli na całego. — Bo u nas nikt, także stronnictwo umiarkowanych, nie chce półśrodków — wyjaśnił generał. — Wszyscy pragną niepodległości. Europa ma w naszej sprawie tylko dwie kwestie do rozstrzygnięcia: granice i dynastia. Traktat wiedeński z 1815 roku nie zadowala nas. Gwarantował tylko istnienie narodu polskiego, a to za mało. — A więc nie będę się powoływał na traktat — oświadczył minister — ale sądzę, że gdyby Polacy i Rosjanie wykazali więcej wzajemnej wyrozumiałości, doprowadziłoby to w Królestwie do politycznych ulepszeń. Tak, do ulepszeń korzystnych dla obu stron. — Nie możemy liczyć na wyrozumiałość. — Więc na co liczycie? — Na siebie i na przyjaciół. W tym także na Anglię. — Ba! — powiedział lord. — A przede wszystkim na Francję? — Zależy mi na tym — rzekł Witold Czartoryski, syn księcia Adama — by wasza gazeta zamieściła najświeższe wiadomości z Warszawy. Przygotowałem krótki 124 tekst. Przyniosłem również trochę płatnych ogłoszeń. Czy wręczyć pieniądze panu, czy wpłacić do kasy? — Tekst jest za długi — odpowiedział niedogolony redaktor podciągając wyświechtane rękawy. — Ale proszę zostawić, coś z tego wydrukuję. Będzie pan miał w paryskiej prasie te pięć centymetrów sympatii do Polski. — Przykro mi, sire — powiedział Kisielew — że ostatnio, ilekroć mam zaszczyt być przyjęty przez waszą cesarską mość, tylekroć tak się składa, iż mam powody do wyrażenia jakiegoś żalu i przedstawienia jakiejś skargi. — Nie ma takiej sprawy, której przy dobrej woli stron nie można by załatwić ku obopólnemu zadowoleniu — odparł uprzejmie Napoleon III. — O cóż tym razem chodzi? — Rosyjska opinia publiczna jest przykro dotknięta tonem francuskiej prasy — poinformował z westchnieniem ambasador. — Polityka mojego rządu w stosunku do poddanych zamieszkujących Królestwo Polskie jest naświetlana w sposób jednostronny, tendencyjny i nieprzyjazny. Pozostaje to w sprzeczności z duchem porozumienia, jakie łączy Francję z Rosją. — W naszej prasie odzwierciedlane są różne poglądy — zwrócił uwagę Napoleon. — Rząd natomiast określa swe stanowisko w wystąpieniach oficjalnych. Faktem jest jednak, że właśnie francuska opinia publiczna została niemiło poruszona surowością, z jaką są traktowane nawet najniewinniejsze aspiracje Polaków. Na przykład adres. O ile wiem, nie było w nim nic, co uwłaczałoby powadze monarchy i naruszało interesy Rosji. — W każdym państwie istnieją określone obyczaje polityczne — odpowiedział Kisielew. — Istotnie, mój monarcha nie przyjął warszawskiego adresu, ale mam dostateczną podstawę, by zapewnić waszą cesarską mość, iż cesarz Aleksander nie zamierza sięgać po surowe środki i nie odstąpił od zamysłu wprowadzenia reform w Królestwie. — Jest to bardzo dobra wiadomość — oświadczył Napo 125 leon. — Każdy widoczny przejaw tej decyzji zostanie u nas przyjęty z dużym zadowoleniem. Niewątpliwie znajdzie to również odbicie w prasie. Pisują do niej także ludzie bardziej politycznie miarodajni niż dziennikarze. Tak, wiadomość o reformach spotka się tutaj we wszystkich kręgach społecznych z wielkim uznaniem. — Sprawa oświaty i wiary znowu powraca do naszej kompetencji — kończył margrabia przemowę do wpatrzonych w niego urzędników Komisji. — Zmiany, których mamy dokonać, są podstawą wszystkich innych przyszłych ulepszeń. Na co bowiem zdałyby się jakiekolwiek reformy, gdybyśmy nie potrafili wykształcić młodego pokolenia na obywateli zdolnych do korzystania z tych reform? Nasza praca jest ważna i trudna. Aby jej z Bożą pomocą podołać, podajmy sobie ręce. — Schował kartkę do kieszeni surduta i obszedł salkę ściskając każdemu dłoń. Z gromadki wysunął się teraz do przodu jeden z urzędników, wizytator szkół i przewodniczący komitetu egzaminacyjnego, pan Sztender, by w imieniu kolegów odpowiedzieć na wystąpienie nowego dyrektora. Rozpoczął po francusku, lecz zaraz przerwał, bo margrabia zrobił minę, jakby go nie rozumiał. Zdetonowany mówca przypomniawszy sobie, że zwierzchnik studiował w Getyndze, pośpiesznie przeszedł na niemiecki, lecz Wielopolski uniósł brwi, jakby nigdy nie słyszał tego języka. Sztender zaplątał się, zająknął i umilkł bezradnie. Margrabia odczekał chwilę, a potem spytał świetną francuszczyzną i tonem przyjaznym: — Czy wolno wiedzieć, dlaczego nie zwraca się pan do mnie po polsku? — Nie umiem — usłyszał ochrypłą odpowiedź. — A ile lat służy pan w Polsce? — Dwadzieścia dziewięć. — Dwadzieścia dziewięć? To bardzo smutne, że był pan tak długo wizytatorem polskich szkół nie umiejąc po polsku. Ale te czasy już się skończyły. Daję panu dymisję. 126 Zapadła martwa cisza. Wszyscy jakby skamienieli. — No cóż, do biurek, panowie — powiedział swobodnie margrabia. — Spotkanie uważam za skończone. Gdy salka się opróżniła, zwrócił się do sekretarza: — Panie Vidal, proszę wprowadzić urzędników cenzury. — O, dużo panów! — powitał ich. — Widzę, że w naszym kraju więcej jest skreślających aniżeli piszących. Po dokonanej prezentacji spytał: — To pan nazywa się Kozicki? — Tak, panie margrabio. Wielopolski wziął z rąk sekretarza korektę i palcem wskazał zaznaczony ustęp: — Dlaczego pan kwestionuje ten fragment? — Bo go nie rozumiem — wyjaśnił zmieszany cenzor. — No tak, pan go nie rozumie, ja go nie rozumiem, a zatem nikt go nie zrozumie. O co więc chodzi? Potoczył oczami po zebranych. Nikt się nie odezwał. — Jutro dostaniecie panowie instrukcję, jak postępować w takim wypadku. — Przez ramię zwrócił się do Vidala: — Przygotować dymisję tego pana. Znowu chwila ciszy. — A więc już zapoznaliśmy się. Do roboty, panowie! Wyszli. Za drzwiami popatrzyli po sobie w milczeniu. Któryś mruknął z niewesołą ironią: — Nadchodzą Święta, wesołych Świąt. — Wesołych Świąt! — krzyżowały się głosy w sali przyjęć pałacu Zamoyskich. Tłoczno było jak w paryskim omnibusie. W pierwszy dzień Wielkanocy przyszli tu wszyscy, cała Warszawa. Pan Andrzej przyjmował i odwzajemniał życzenia, wyniosły, nienagannie grzeczny, lecz stopniujący grzeczność według zaleceń podkomorzego z Pana Tadeusza. Do krewnych mówił po imieniu, do równych sobie — drogi hrabio lub drogi panie, do średniego szlachcica — sąsiedzie albo panie dobrodzieju, do bankiera lub przemysłowca — szanowny 127 panie, do oficjalisty — panie Sójka czy jak mu tam było, do rzemieślnika lub kupca — mój dobry człowieku, zgodnie z maksymą, która kiedyś wyrwała mu się w ścisłym kółku, że hołotę można nawet wyściskać i wycałować, byleby zawsze pamiętać, iż jest to hołota. — Patrz! — szepnęła Maria Ciszek wspinając się na palce. — O Boże! — odszepnął mąż, spojrzawszy w tamtą stronę. Do gospodarza przepychał się Wielopolski, przysadzisty, buldogowaty, w popielatym żakiecie. W miarę zbliżania się margrabiego cichł gwar. Uderzony tym hrabia obejrzał się nie przerywając przygodnej rozmowy i nagle dostrzegł nieoczekiwanego gościa, a także oczy wszystkich wlepione w nich obu. Zesztywniał i przybladł. Nie mieściła się w głowie taka bezczelność. Dopiero co udało się z trudem ochłonąć z bulwersującego wrażenia, jakie wywarła wiadomość o zaskakującym wyniesieniu tego tam, a teraz ten tu wpycha się po to, żeby... właściwie, żeby co? Margrabia doszedł do Zamoyskiego, lekko się skłonił i w zapadłej ciszy przemówił dość głośno z uprzejmym uśmiechem: — Miło mi skorzystać z tak uroczystej okazji, by złożyć panu, panie hrabio, najserdeczniejsze życzenia wesołych Świąt i wszystkich dni, które po nich nastąpią. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł liczyć na pańską bezcenną współpracę dla dobra kraju. Pańskie doświadczenie sięgające klemensowskich zjazdów i owocna działalność w Towarzystwie Rolniczym stanowią nieprzebraną skarbnicę przykładów. Zamoyski rzadko tracił panowanie nad sytuacją, ale teraz, słuchając tych słów pod obstrzałem spojrzeń, po prostu się zagubił. Nie poruszywszy się, patrzył chwilę w twarz margrabiego. — Alleluja — powiedział wreszcie i odwrócił się plecami. Wielopolski ruszył do wyjścia. Przed drzwiami zatrzymał go Tomasz Potocki. — Po co go drażnisz? — spytał z wy 128 rzutem. — Po co go prowokujesz? Chcesz, żeby ci bruździł na każdym kroku? — Nie martw się — odparł margrabia. — Mnie nie tak łatwo ruszyć, jestem za gruby. Pan Andrzej jest dużo szczuplejszy. — Skierował wzrok w stronę, gdzie stał Zamoyski. — Alleluja! — wycedził zjadliwie. — Uścisnął dłoń Potockiego i wyszedł. Po trochu wychodzili też inni. Gromadka przyjaciół szła spacerkiem przez Nowy Świat na świąteczny obiad do Ciszków. — Pan Andrzej postąpił nieładnie — odezwała się pani Rysia, żona adwokata Zaścińskiego. — Czy Wielopolski uczestniczył w zjazdach klemensowskich? Czy był członkiem Towarzystwa Rolniczego? — spytała w zamyśleniu pani Maria Ciszek. — Skądże! — zaprzeczył doktor Walko. — Zamoyski nie dopuścił do tego. — No właśnie — powiedziała pani Maria — a dzisiaj margrabia wychwalał i jedno, i drugie. Zastanawiające. — Masz rację — zgodziła się żona doktora, pani Grażyna. — Nie podoba mi się to wszystko. — Wiecie? — zmieniła temat pani Maria. — Dostałam list z Petersburga. Aniela pisze, że Trepów dostał awans na generała. — No tak — rzekł mecenas. — A tutaj umorzono śledztwo w sprawie Zabołockiego. Może też go awansują. W zwarzonych humorach weszli w bramę pod numerem czterdziestym pierwszym. Zaraz po świętach w gazetach ukazała się wiadomość o planowanych reformach oraz odezwa namiestnika. „Polacy! — nawoływał Gorczakow. — Teraźniejsze ważne okoliczności skłaniają mnie do przemówienia do was raz jeszcze słowami pokoju i rozsądku. Instytucje najłaskawiej nadane Królestwu Polskiemu przez Najjaśniejszego Cesarza 9 — Dankowski 129 III I II i Króla są rękojmią dobra waszego kraju, najdroższego waszemu sercu dobra religii i narodowości. Jest wolą Najjaśniejszego Pana, by instytucje te zostały wprowadzone w życie jak najrychlej i szczerze. Ażeby umożliwić urzeczywistnienie tego, zachowajcie porządek i spokój, unikajcie rozruchów, gdyż rząd nie będzie ich tolerował, albowiem każda władza ma obowiązek je powściągnąć." Pan Andrzej zebrał swoich politycznych przyjaciół. Przemyślał sprawę: to całkiem nieźle, że Wielopolski został członkiem Rady Administracyjnej, dyrektorem Komisji. On, Zamoyski, i tak nie przyjąłby tej funkcji, nawet gdyby mu ją zaproponowano. Reformy są niewystarczające, ale na początek dobre i takie. Ta nadęta ropuchgj będzie je forsowała i przeforsuje, a masy będą zawiedzione! że za mało dostały. Nie przysporzy to WielopolskiemM popularności, przeciwnie. On zaś, Zamoyski, pozostanie nieskalany na uboczu i wejdzie na urzędową scenę dopiero wtedy, gdy się rozpocznie akt drugi. — Akceptujcie reformy, panowie — przemówił do członków Komitetu Towarzystwa. — Przyjmujcie nominacje choćby na burmistrzów i policjantów. — A pan? — padło pytanie. — Nie oglądajcie się na mnie. Ja ze względów taktycznych zachowam rezerwę do chwili, gdy zmiany systemu zostaną rozciągnięte na Litwę i Ukrainę. Musimy rozdzielić między siebie role. — Ta, którą powierza pan nam, jest mniej powabna. Zamoyski spojrzał z wysoka. — Czy ma pan lepszą propozycję? — spytał. — Potrafi pan wskazać kogoś, kto mnie wyręczy? Chętnie mu ustąpię. — Nie, nie mam. — Panowie, moja sytuacja jest także niełatwa — podjął.— Nie mogę zrażać rządu, bo cofnie reformy, i nie mogę zrażać ludności, bo z rąk nam wytrąci ster przyszłych wydarzeń. 130 — Miasto jest niespokojne — powiedział Górski. — Groźba starć z policją i wojskiem nadal istnieje. — Nie wolno do tego dopuścić — oświadczył pan Andrzej. — Zbrojny konflikt byłby Rosjanom na rękę. Rozgłosiliby wszędzie, że sami udaremniliśmy reformy. I jeszcze jedno: w razie takiego konfliktu, chcąc nie chcąc, musielibyśmy stanąć po stronie ludności. — Tak — włączył się Kurtz — w przeciwnym wypadku nastąpiłby rozbrat między nami i nią. Wtedy adieu, przodująca rolo! — A więc, panowie? — zadał pytanie Zamoyski. Nikt już nie podniósł zastrzeżeń, zdawało się, że zebranie jest zakończone, ale Zieliński poprosił jeszcze o chwilę uwagi i poruszył nowy temat. — Proszę panów — rzekł — w obwieszczeniu o reformach jest punkt dotyczący zniesienia pańszczyzny i oczynszowania wsi. Czy nie obawiacie się, iż chłop pomyśli, że wszystko, co dobre, zawdzięcza carowi? Nie tak dawno ta kwestia była przez nas rozważana. — Toteż uchwałę naszą o uwłaszczeniu ogłosiliśmy przecież — odparł hrabia. — Tak, ale komu? Tekst został zamieszczony w prasie. — No właśnie. — Chłop nie czyta prasy. Jeżeli chcemy przyciągnąć go do siebie, trzeba do niego dotrzeć. — Jak? — A choćby za pośrednictwem księży. — Słusznie! — potaknął Kurtz. — Racja! — poparły go inne głosy. Zamoyski, nadal nie przekonany do idei uwłaszczenia, niechętnie zgodził się rozesłać okólnik do wszystkich parafii w kraju. — Reformy! — wykrzyknął Franko wski potrząsając gazetą. — Masy mogą się na to nabrać. — A więc trzeba zrobić coś, żeby się nie nabrały — zirytował się Szachowski. Uwagę Nowakowskiego zwrócił inny fragment. — Oczyn 131 szowanie, a nie uwłaszczenie — powiedział. — Uchwała Towarzystwa Rolniczego bierze w łeb. To dobrze. Chłop będzie rozczarowany. Gdy wybije godzina, stanie po naszej stronie. Należy rozpocząć agitację już. Agitację na wsi. — Tak, ale dzisiaj ważna jest przede wszystkim Warszawa — rzekł Gołębierski. — Wszystko rozpocznie się tu. — Trzeba poderwać warszawski lud! — zawołał Frankowski. — Opluć, podeptać carskie reformy! Niechaj powszechna pogarda... — Jak? — przerwał Szachowski. — Dosłownie! — Musimy mieć jednak jakiś konkretny plan. — Słusznie! Zamilkli, a potem zaczęli omawiać, co, gdzie i kiedy. Czarne sutanny księży odcinały się od bieli ścian. Na czele stał biskup Dekert. Niejednokrotnie bywali już tutaj wzywani, lecz dziś po raz pierwszy zaprosił ich nowy dyrektor, katolik i Polak. Bez względu na to, co o nim mówiono — katolik i Polak Margrabia wkroczył na salę i zaczął bez wstępu: — Jestem członkiem rządu najjaśniejszego pana. O ile tylko będzie w mojej mocy, nie dopuszczę, w zakresie powierzonej mi władzy, żadnych innych rządów obok tego, który został oparty na prawie. Nikomu nie pozwolę naruszać ustaw, natomiast będę uważnie wysłuchiwał zażaleń. Oczywiście okażę szacunek Kościołowi rzymskokatolickiemu. Wiara katolicka jest wiarą moją i moich przodków. Ale swoją życzliwość potrafię utrzymać na wodzy. Tak jest, dostojny księże biskupie, szanowni prałaci i ojcowie. Jestem dyrektorem Komisji Wyznań i Oświecenia. Wszystkich wyznań, nie jednego. Nie zboczę z toru tolerancji, tej wielkiej zdobyczy naszego wieku. Słuchali zdumieni: w ten sposób i takim tonem nie zwracał się do nich nawet nieznośny Muchanow, Rosjanin i prawosławny. Na twarzach księży zastygł kamienny spokój. 132 Margrabia skończył i czekał, lecz nikt nie wystąpił, by odpowiedzieć na jego mowę. Zapadła cisza. Skinął więc wreszcie głową i wyszedł. Wezwał Vidala do gabinetu. — Jeżeli księża już wyszli, proszę wprowadzić Żydów do sali. — Witam! — z uśmiechem zwrócił się do przybyłych i bardzo serdecznie uścisnął dłoń nadrabina. Odstąpił kilka kroków, wyjął z kieszeni kartkę i spoglądając na nią, przemówił: — Dziękuję panom za zaufanie. Jako zwierzchnik nad organizacjami wyznaniowymi i jako prawnik podzielam wasze legalne i uzasadnione dążenia do usunięcia tego, co was w ustawach dyskryminuje. Zapewne wiecie, że jestem zwolennikiem napoleońskiego kodeksu cywilnego, który od pół wieku stanowi ogniwo spajające nasz naród z europejską cywilizacją. Duchowi tego kodeksu obce są przepisy wyjątkowe i obca nierówność wobec prawa. Nie obawiajcie się, panowie, że jestem tego samego zdania co ci, którzy uważają, iż powinniście przestać zajmować się tym, czym głównie się zajmujecie, to znaczy przemysłem i handlem, i zaprząc się do pługa. Zawód rolnika jest godny szacunku i pragnę, byście także i wy go uprawiali. Ale rolników, moi panowie, zawsze mieliśmy pod dostatkiem. Ja sam, jak wiecie, jestem z zawodu rolnikiem. Naszemu krajowi zawsze brakowało silnego stanu trzeciego, poważnego mieszczaństwa. Opatrzność obdarzyła was odpowiednimi zdolnościami, które wskutek lekceważenia ich nie mają dostatecznego pola do popisu. Dołóżmy wspólnych starań, ażeby nasz naród ożywił się i rozwinął. W tym upatruję waszą społeczną godność. W znacznym stopniu będzie to zależało od waszego rozumu i przezorności. Te zalety cechują was od dawna. Oby się stały udziałem nas wszystkich. — Co nowego na mieście? — spytał sekretarza, pożegnawszy delegację i wróciwszy do gabinetu. — Niespokojnie — odparł krótko Vidal. 133 — To znaczy? — Młodzież przebiega ulice, drze gazety, rzuca do rynsztoków, agituje, by nie chodzić do teatrów i nosić żałobę. Spotyka się to z aplauzem, ludzi ogarnia jakaś psychoza. — Ho, ho! A więc panuje studentokracja — powiedział drwiąco margrabia. — Ten rodzimy fenomen warto odnotować w podręczniku historii doktryn politycznych świata. Pamięta pan takie przysłowie? Quae pessimi et stultissimi decrevere, ea bonis et sapientibus facienda sunt. Po polsku to będzie chyba tak: Co najgorsi i najgłupsi wymyślili, uczciwi i rozsądni robić muszą. Presja opinii. Widzę, że pan się przejął, panie Vidal. Niepotrzebnie. Pocieszę pana innym przysłowiem: Fortuna meliores seąuitur. Szczęście jest po stronie dzielniejszych. A ja jestem dzielniejszy. Dam krajowi reformy i wszystko się uspokoi. Wydrę, skąd trzeba, i dam. Zobaczy pan. Co jeszcze? — Nic pocieszającego. Hrabia Zamoyski rozesłał po parafiach okólnik o uwłaszczeniu. Wielopolski spurpurowiał. — Co on wyczynia?— wysapał. — Bezmyślny, nieodpowiedzialny człowiek. Sam jest za tym, by chłopów oczynszować, i właśnie będą oczynszowani, a wbija im do głowy, że dostaną więcej, niż dostaną. Własnymi rękami przygotowuje rzeź szlachty. Nie, to się musi skończyć, albo on, albo ja. O jednego z nas za dużo i wiem, o kogo. Idę na Zamek. Uporządkował na biurku papiery i wstając z fotela zadysponował: — Proszę natychmiast przygotować obwieszczenie o oczynszowaniu i rozesłać również po parafiach. — Przy drzwiach przypomniał sobie o jeszcze jednej sprawie: — Aha! Niech pan będzie łaskaw osobiście przypilnować, żeby mój list do Zygmunta Helcla nie błąkał się po Galicji, ale dotarł do adresata jak najszybciej. Helcel jest albo w Krakowie, albo we Lwowie. Sprawa bardzo pilna. — Upomnę Zamoyskiego, zakażę tego rodzaju praktyk, wezwę go jeszcze dzisiaj — przyrzekł namiestnik. 134 — Nie, książę! — zaprotestował Wielopolski. — To nie zda się na nic. Pan mi obiecał, że zaraz po Wielkanocy rozwiąże Towarzystwo Rolnicze, i proszę dotrzymać obietnicy. — Odczekajmy! — Powtarzam: nie! Objąłem stanowisko w rządzie po to, by realizować reformy według koncepcji, którą pan zna. Nie mogę się zgodzić na istnienie politycznego ośrodka, który mi rzuca kłody pod nogi i forsuje zupełnie co innego niż ja. Nie sądzę, by likwidacja wywołała niezadowolenie cesarza. Gorczakow wyczuł w podtekście nutkę szantażu i kwaśno spojrzał na rozmówcę. — Spowodujemy rozruchy — ostrzegł — które mogą sprowadzić nieobliczalne następstwa. — Ulica ma nam narzucać sposób postępowania? — spytał ostro margrabia. — Nie będę przyjmował rozkazów ulicy! Lekarstwo wpycha się dzieciom niekiedy siłą. Proponuję raz jeszcze: niech pan ogłosi stan wojenny, książę. — Nie! — odparł namiestnik. — Nie dano powodu do tego. — Jak to nie dano powodu, skoro paraliżują nam ruchy? Gorczakow spojrzał znużony w nieustępliwe oczy. — Dobrze — westchnął — rozwiążę Towarzystwo. Muszę uzyskać uchwałę Rady Administracyjnej. To trochę potrwa. — Nie! — uparł się Wielopolski. — To trzeba załatwić już. Proszę mi dać do ręki projekt, a ja pozbieram niezbędne podpisy. — Pan jako prawnik wie, że taka uchwała zapaść powinna na posiedzeniu Rady. — O praworządność będę się martwił wtedy, kiedy stworzymy warunki, by mogła funkcjonować — twardo oświadczył margrabia. — Członkowie mogą odmówić podpisu... — Niech pan to zostawi mnie, książę. Gorczakow zacisnął szczęki. Czuł, że jeśli nie skończy rozmowy zaraz, wybuchnie. — Dobrze! — powiedział z nie ukrywaną złością. — Dam panu projekt uchwały. Niech pan się bierze do swego dzieła! 135 — Oto widzicie, jak się rzecz ma — przemawiał ksiądz z ambony. — Rząd chciał was oczynszować. Chciał, żebyście z gruntów, które dziś uprawiacie i z których odrabiacie pańszczyznę, opłacali czynsz. Wy, wasze dzieci, wnuki i praprawnuki. A panowie postanowili inaczej. Zebrali się w Warszawie i uradzili, żeby chłop nie płacił czynszu po wiek wieków, lecz żeby został uwłaszczony. Dziedzice chcą wam odprzedać te grunty, na których siedzicie, na raty. Będzie je można spłacać na przykład przez czterdzieści lat. Staniecie się nie jakimiś tam dzierżawcami, czynszownikami, ale właścicielami gospodarstwa, sąsiadami dotychczasowego pana, sami będziecie u siebie panami, niezależnymi od nikogo, bo nikomu już nie będziecie musieli opłacać czynszu. — Wzywam was — czytał z ambony ksiądz obwieszczenie rządowe — żebyście korzystali z troskliwości rządu i z dobrych chęci właścicieli i dobrowolnie zawierali umowy o czynsze. Dopiero potem, w swoim czasie, dojdzie i do skupu ziemi. Zachowujcie się spokojnie, ufajcie rządowi i właścicielom, bo wspólnie chcą waszego dobra! Dziedziniec kościelny. Chłopi i baby wychodzą z kościoła. Pierwszy chłop: — Zrozumieliście coś? Raz tak, raz owak. Drugi chłop: — Chcą nas panowie znów wykołować. Trzeci chłop: — W Rosji car daje ziemię darmo. Nie będę płacił, nie będę odrabiał, niech dzieje się, co chce! — To, co się dzieje w Warszawie, przechodzi wszelkie wyobrażenie — kończył referować Gieczewicz. — Łagodność przynosi odwrotne efekty. Zapowiedź reform wcale nie rozładowała napięć. — Najjaśniejszy panie — zabrał głos senator Płatonow — tylko pozornie odbiegnę od tematu, jeśli opowiem o pewnym 136 zdarzeniu tu u nas, w Petersburgu. Przed kilkoma dniami w katolickim kościele odbyło się nabożeństwo za pięciu, którzy zginęli podczas rozruchów w Warszawie. Na mszę zwalił się tłum Polaków, a także, niestety, Rosjan. Stroje żałobne, mnóstwo akademickiej młodzieży. I popłynęła pieśń „Boże, coś Polskę..." Śpiewali również Rosjanie. Aresztowano kilkunastu polskich studentów, ale szybko ich wypuszczono. A dlaczego? A dlatego, że na ścianie uniwersyteckiej biblioteki pojawiła się deklaracja, którą podpisało trzystu studentów rosyjskich. A brzmiała ona, ta deklaracja, mniej więcej tak: My, niżej podpisani, byliśmy na nabożeństwie żałobnym i także śpiewaliśmy polski hymn narodowy. Prosimy, by nas uważano za równie winnych jak studentów Polaków. — Niesłychane! — zżymnął się Aleksander II. — Zaraza szybko się rozprzestrzenia — spuentował swoją opowieść Płatonow. — Powiększa się liczba tych, którzy nie wstydzą się głośno pochwalać polskich ekscesów — odezwał się generał Chrulew. — Robią prosty rachunek — zauważył senator. — Konstytucja w Królestwie, parlament w Królestwie, swobody w Królestwie, a potem to samo tu w Rosji, bo jakże inaczej. — Polska jest zanarchizowana — dodał Gieczewicz. — Nikt nie panuje nad sytuacją. Zdarzyć się może tam wszystko. Gorczakow słuchał i milczał. Wypowiedzi uczestników narady uzmysłowiły mu, że bałagan i rozkład władzy w Królestwie, towarzyszące reformom, uzbroją przeciwników zmian ustrojowych w Rosji w sugestywny argument: oto do czego prowadzi popuszczenie cugli. A wicekanclerz był zwolennikiem umiarkowanych zmian. — Najjaśniejszy panie — powiedział — dotychczas doradzałem, by się nie śpieszyć z zastosowaniem surowych środków. Obecnie radzę ich użyć. Sytuacja dojrzała do tego. Okazaliśmy wyrozumiałość i cierpliwość, wprowadzamy reformy, a Polacy odwdzięczają się nieustannymi zamiesz 137 kami. Co innego pozostaje aniżeli poskromić ich siłą? Łatwo nam będzie odeprzeć wszelkie kalumnie, jeśli w Królestwie pomimo wszystko nie odstąpimy od reform. Jest rzeczą ważną, żeby porządek przywrócić szybko, jednym zamachem. Lepiej uderzyć mocno, lecz raz. Nie wolno zostawiać czasu na jakieś dyplomatyczne interwencje. Sądzę, że to jest sposób na uniknięcie komplikacji w stosunkach z Zachodem. — Stajemy się pośmiewiskiem — z gniewem rzekł Aleksander. — Moje polecenia są rozmieniane na drobne, ignorowane. Tak dłużej być nie może. Nie widzę innej rady: będziesz musiał, Gieczewicz, wrócić jutro do Warszawy. Płatonow i Chrulew, pojedziecie z nim obaj. Przypilnujecie, żeby namiestnik raz wreszcie powziął stanowczą decyzję i wykonał ją z całą energią. Słuchajcie uważnie... Margrabia sięgnął po obszerną ulotkę, którą wraz z gazetami położono mu na biurku, i zaczął czytać: „Panie Dyrektorze! Mowa, którą Pan wygłosił do przedstawionego sobie duchowieństwa w dniu 2 kwietnia b.r., przejęła nas zdumieniem i bólem. Wszyscy kapłani katoliccy w Polsce potraktowali ją jako niczym nie spowodowaną groźbę, jako niesprawiedliwie wyrządzoną zniewagę i uważają za swój święty obowiązek zaprotestować przeciwko temu, co jest w niej sprzeczne z tradycją naszego kraju, co obraża nasze sumienia i poniża godność." Przerwał i zajrzał na ostatnią stronę szukając podpisu. Nie było go. Uśmiechnął się wzgardliwie i czytał dalej: „Po pierwsze, forma Pańskiego przemówienia odznaczała się niezwykłą surowością słów oraz tonem wyniosłym i rozkazującym, do którego nie przywykliśmy, na który nie zasługujemy i którego w Pańskim przemówieniu do przedstawicieli innych wyznań nie można się doszukać. Po drugie, treść przemówienia zawierała zarzut, jakobyśmy łamali ustawy; sugerowała istnienie jakichś niesnasek pomiędzy nami a poprzednim rządem i te niesnaski w groźny sposób potępiała. Istotnie, Panie Dyrektorze, bywało i tak, ale to wyłamywanie się spod ustaw to była 138 ciężka i bolesna praca nad zniweczeniem złowrogich skutków tych przepisów, które miały na celu zdemoralizowanie i znikczemnienie naszego narodu. W archiwach rządowych odnajdzie Pan wyraźne dowody. Te nieporozumienia i niesnaski to była trzydziestoletnia krwawa walka z przemocą i tą potęgą, która chciała pozbawić nasz kraj jego świętej wiary i tożsamości narodowej, aby go zlać w jedną całość z narodem obcym nam religią i przeszłością, kulturą i uczuciem. Te konflikty są dla nas źródłem chluby i dumy oraz zachętą do wytrwania bez względu na zagrożenie. Wątpimy, Panie Dyrektorze, czy ma Pan prawo jako Polak i katolik, powołujący się na przodków polskich i katolickich, wymawiać nam tę walkę, wyłamywanie się spod praw i rzucać na nas kamieniem potępienia. Po trzecie, nie rozumiemy tego fragmentu mowy, w którym Pan zapowiada, że nie uzna rządu obok rządu, którego jest Pan członkiem. Czyżby to miało oznaczać, że Pan Dyrektor jest wrogiem tych szczątków naszej samodzielności, dzięki której nasz kraj broni się od całkowitej zagłady i ma możność podejmowania oraz prowadzenia ustawicznej walki przeciw wszelkim zamachom na religię i naszą narodową tożsamość? Czyżby to miało również oznaczać, że Pan Dyrektor, wykonując zamiary rządu, chciałby zmienić naszych duchownych przełożonych w urzędników swojej kancelarii, a nas w ślepe narzędzia władzy uległe jej woli niezależnie od tego, jaką ta władza jest? Panie Dyrektorze, Pański poprzednik miał w stosunku do nas te same zamiary, ale brakło mu odwagi, by głośno je wyjawić wobec całego kraju i wobec całego cywilizowanego świata. Pan go przewyższa pod tym względem. W obliczu zmartwychwstającej Ojczyzny, łez nie obeschłych, broczącej krwi i ran nie zagojonych po walce trzydziestoletniej w obronie wszystkiego, co nam najdroższe na ziemi, Pan jako Polak i katolik przyrzeka, powołując się na swoje stanowisko, że spełni to, czego tamten nie mógł dokonać. Pańskie postanowienie jest sprzeczne z najświętszym interesem naszego kraju, ze starożytną tradycją naszej historii i niepodobna, żeby Pan tego nie czuł 139 w swym sercu. Na tej drodze napotka Pan taki sam opór, takie samo dążenie do wyłamania się spod ustaw jak Pański poprzednik." „Zręczny apokryf — przyznał w myśli margrabia, odkładając ulotkę. Potrząsnął dzwonkiem i w gabinecie zjawił się sekretarz. — Panie Vidal — rzekł Wielopolski — w jutrzejszych gazetach niech się ukaże artykuł o podszywaniu się jakichś szubrawców pod episkopat, artykuł piętnujący nadużywanie autorytetu Kościoła. To skompromituje autorów paszkwilu, kimkolwiek są. — Obawiam się, że nie — odparł Vidal. — Proszę przeczytać, panie margrabio, lwowski „Głos". Leży na samym wierzchu. Margrabia rozłożył dziennik, odszukał stronę, szybko ją przebiegł oczami i osłupiał: pod tekstem identycznym z treścią ulotki widniał podpis biskupa Dekerta. — Przecież nie otrzymałem z kurii żadnego pisma — zwrócił się do Vidala. Sekretarz rozłożył ręce. Wielopolski zastanowił się i oświadczył: — Nie wierzę, ażeby na moją mowę biskup odpowiadał nie wprost, ale na łamach zakordonowej gazety. Trzeba się zwrócić do niego o publiczne zdementowanie fałszerstwa. Proszę przygotować pismo. Lwowski „Głos" oddał mi przysługę: zaprzeczenie biskupa dorżnie hultajów. Zamoyski rozpoczął dzień pracy jak zwykle od przejrzenia gazet. Wziął leżący na wierzchu egzemplarz, rzucił okiem na pierwszą stronę i serce mu zamarło. Przeczytał jeszcze raz, już wolno i uważnie. Na czoło wystąpił pot. Hrabia odłożył gazetę, wyprostował się w fotelu i zapatrzył w ścianę jak zahipnotyzowany. Upłynęło sporo czasu, zanim się ocknął. Wezwał sekretarza i starając się nie dostrzegać jego skonsternowanej miny, wydał dyspozycję. Gońcy rozbiegli się po mieście. Wkrótce zaczęli się schodzić członkowie Komitetu. 140 Biskup Dekert nie wyglądał na zmartwionego. — Na dobrą sprawę — powiedział odkładając lwowski „Głos" — margrabia otrzymał odpowiedź taką, na jaką zasłużył. Żąda ode mnie wyjaśnień? No cóż, trzeba mu udzielić. Przygotujesz projekt, mój synu. — Co ma zawierać, ekscelencjo? — spytał sekretarz. — Prawdę. Młody ksiądz popatrzył bezradnie. — Prawda jest taka — wyjaśnił biskup — że nie jestem autorem ani ulotki, ani artykułu. Stwierdzisz to i dodasz, że nie widzę powodu, dla którego miałbym publicznie dementować jakieś anonimowe teksty. To będzie dotyczyło ulotki. Ksiądz gorliwie notował słowa zwierzchnika. — A co do artykułu — biskup zastanawiał się przez chwilę — zapewnisz, że przypisywane mi autorstwo zamieszczonej tam wypowiedzi zdementuję w redakcji gazety, która tę wypowiedź wydrukowała. Ksiądz spuścił nos na kwintę. Biskup spojrzał spod oka i dorzucił: — A w piśmie do redakcji poprzestaniesz na wyrażeniu zdziwienia, że samowolnie posłużyła się moim nazwiskiem. Kropka i nic więcej. Wystarczy. — Ksiądz wyraźnie poweselał. — Opracujesz w odpowiedniej formie oba pisma i przedstawisz mi do podpisu. Margrabiemu odpowiedzieć trzeba szybko, natomiast pismo do lwowskiej redakcji wyślemy dopiero za kilka... No, zastanowię się jeszcze, kiedy. — A więc, panowie — kończył Zamoyski — sprawę można podsumować tak: rząd rozwiązał Towarzystwo Rolnicze, a my dowiedzieliśmy się o tym dopiero z komunikatu prasowego. Zastanówmy się, czy można coś zrobić, czy można wymóc cofnięcie tej decyzji. Zapadło milczenie. — Moglibyśmy gremialnie pójść do Gorczakowa — po chwili odezwał się Kurtz. — Po co? — cicho spytał Górski. 141 — Za późno, panowie, za późno! — wybuchnął Zieliński. — Gorczakow nie cofnie dekretu, nie może! Jakże to? Miałby kompromitować siebie i Radę Administracyjną? Przecież to polityczne samobójstwo! — Co za sposób załatwienia sprawy! — wtrącił Węgleński. — Nie w stylu Gorczakowa. — Wiadomo, w czyim stylu — odparł Zieliński. — Wielopolski się kłania. Wie, że takie metody spodobają się tam — machnął ręką w nieokreślonym kierunku — i wie, że namiestnik to wie. Gorczakow nie ma odwrotu. Pan Górski spytał, po co mamy chodzić na Zamek. Ja pytam o to samo. — Choćby po to — wyjaśnił Kurtz — żeby zaprotestować. — Dobrze — zgodził się Zieliński — można iść, można pisać, można zrobić jedno i drugie, ale to wszystko, co można. I pomyśleć, żeśmy chronili Towarzystwo przed wplątaniem w cokolwiek, co pachniało ryzykiem! Pamiętacie, panowie, sprawę adresu? O Boże! — Przynajmniej nie mamy do siebie pretensji, że sprowokowaliśmy to, co się stało — ze smutkiem powiedział pan Andrzej. — Delegacja Miejska rozwiązana, Towarzystwo rozwiązane — ciągnął Zieliński — ten człowiek jest jak buhaj, który obala wszystko, co spotka na drodze. — W dodatku nie wiemy, na jakiej — uzupełnił Kurtz. — Każe wsiadać do karety, nie mówiąc, dokąd powiezie. — Program jest znany — mruknął Tomasz Potocki. — I ma nas zadowolić? — To inna sprawa. — Pan Tomasz poprawił się w fotelu. — Czy wiecie, panowie, że do Warszawy wrócił Gieczewicz i że zjechali Platonów i Chrulew? Źle! Zamoyski słuchał coraz mniej uważnie i wreszcie przestał słuchać. Nie warto. Było jasne: Towarzystwo Rolnicze przepadło. Zgadzał się z nimi, mieli rację, i czuł do nich żal. Chciał zostać sam, odpocząć. — Zbaczamy z tematu — przerwał bezpłodną dyskusję. — Zaprosiłem panów, by się naradzić, czy da się coś zrobić. O ile rozumiem, nie widzicie 142 takiej możliwości. Ja chyba też nie. — Zamilkł, szukając jakiegoś grzecznego zwrotu, jakichś kilku słów, którymi mógłby zakończyć spotkanie. W głowie miał pustkę. — No cóż — wydusił wreszcie — pożegnajmy się teraz. — Bezwiednie zwilżył wyschłe wargi. Nastała niezręczna cisza. Nikt się nie ruszył. Po chwili przemówił Górski: — Panie hrabio — rzekł — stało się nieszczęście, ale może nie takie wielkie, jak się na pozór wydaje. Spójrzmy na rzecz od innej strony. Towarzystwo Rolnicze zostało rozwiązane, formalnie przestało istnieć, ale czy to oznacza, że również faktycznie rozpłynęło się w nicość? Co nam przeszkadza zachować więź, nawet strukturę wzajemnych stosunków? — Zdelegalizowano naszą organizację — odpowiedział apatycznie pan Andrzej. — Czy mamy zejść do podziemia? Spiskować? To nie dla mnie, proszę pana, i chyba nie dla panów. — Co innego miałem na myśli — zapewnił Górski. — Czy spotkania w Klemensowie to było podziemie i spisek? Nie! A przecież ile wtedy zostało zrobione! Pod pana kierunkiem, panie hrabio. I w jakich czasach! Proszę przypomnieć sobie: najważniejsze osiągnięcia to owoc tamtej pracy. Towarzystwo powstało później. — Nie docenia pan jego roli — powiedział zgaszonym głosem pan Andrzej. — Doceniam. Powiadam tylko, że można zachować to, co w nim najistotniejsze: wzajemną więź i wpływy. Oczywiście, nie będzie oficjalnych zjazdów i zebrań, lecz kto nam przeszkodzi prywatnie się spotykać, rozmawiać ze sobą, korespondować, uzgadniać poglądy, wytyczać wspólną drogę postępowania? Powiem więcej: pod pewnym względem znajdziemy się nawet w korzystniejszej sytuacji. — Zagalopował się pan — mruknął Zieliński. — Nie sądzę. Proszę posłuchać: czasy są takie, że Towarzystwo nie mogłoby dłużej uchylać się od zajęcia wyraźnego stanowiska w sprawach jak najbardziej politycznych. Raz, mam na myśli adres, mogło się udać, ale drugi czy trzeci 143 raz nie! Sami głosiliśmy, że jesteśmy moralną reprezentacją kraju. W końcu musielibyśmy się zdeklarować albo po stronie rządu, albo przeciw niemu. Jako oficjalna organizacja polskiego ziemiaństwa, panowie! Narazilibyśmy się albo władzy, albo masom. Czy byłoby to korzystne dla interesu narodu? A tak: jesteśmy reprezentacją i nie jesteśmy. Faktycznie tak, formalnie — nie. Wygodne położenie: zachowujemy wpływy i nie ponosimy odpowiedzialności jako zbiorowość. Możemy działać bardziej elastycznie i bardziej śmiało, w zależności od potrzeby. Wywód Górskiego wszystkich ożywił. Rozwiała się atmosfera klęski. Z lewa i prawa rozległy się głosy: — Słuszne rozumowanie! — Przekonujące! — Trzeba zawiadomić delegatów kół wojewódzkich. — Bez wątpienia. Niech nawiążą kontakty w terenie i wytłumaczą. — Porzućmy nazwę: Towarzystwo Rolnicze, tak będzie bezpieczniej. Wystrzegajmy się jej. — Trafna uwaga! Pan Andrzej odprężył się trochę, lecz w głowie nadal czuł zamęt. Uciszył zebranych dając znak, że chce zabrać głos. — Trzeba wszystko dokładnie przemyśleć — oświadczył. — Kontakty oczywiście należy utrzymać, ale ich forma... Tak, to wymaga zastanowienia. Myślę, że wkrótce znów się spotkamy i wtedy spokojnie omówimy tę sprawę. Co do jednego nie zgadzam się z panem Górskim: ponieśliśmy wielką stratę. — No i patrzcie — perorował Godlewski odwracając się plecami do okna, przez które widać było wczesnowiosenną mgiełkę zieleni okrywającej gałązki drzew w Saskim Ogrodzie — czego się można spodziewać po naszych doświadczonych, wytrawnych, rozważnych mężach stanu; ile są warte koncepcje tych starych, naiwnych dzieci. My — ci szaleni, oni — ci mądrzy. I co? Tak się bali, tak chuchali na to swoje wypieszczone Towarzystwo Rolnicze i gdzie ono? W trumnie. Ale nie łudźmy się, niczego się nie nauczyli: nadal ostrożność i praca organiczna. 144 A potem zdumienie: „władza im nie pozwala na to". A ten drugi, Wielopolski? Ugoda! Ale kogo z kim? Chyba tylko jego samego z carem, bo innych odepchnął od siebie i od... — Innych odepchnął i nam ich wepchnął, w ramiona wepchnął nam — zanucił Asnyk. — Bądź poważny — żachnął się Godlewski. — Trzeba się zastanowić, jak to rozegrać. — Jak rozegrać? — Asnyk zadumał się. — Urządzić pogrzeb — powiedział po chwili.— Głośno zaszlochać nad mogiłą, do której spuszczono zwłoki. Rozgoryczyć naród, oburzyć i wzburzyć. A że nie miłowaliśmy zmarłego, gdy żył? Ba! Skoro został okrutnie zamordowany... De mortuis nil nisi bene. Dawno nie było manifestacji. — To jest myśl! — przyklasnął Leon Frankowski. — Manifestacja! Zrobimy taką, że całe miasto zawrze! Okazja znakomita, a czas najwyższy, bo opadają nastroje. — Ale przysporzymy popularności Zamoyskiemu — wniósł zastrzeżenie Nowakowski. — No to co? Wykorzystamy ją dla siebie — odparował Szachowski. — Cóż Zamoyski! Został z pustymi rękami i nieprędko się pozbiera. Główny przeciwnik to teraz margrabia z pakietem reform. Ugoda, porozumienie! Na czyich warunkach? Na naszych? Nie, a więc nic z tego! Przygotuj się na konfrontację sił, ropucho! Obraziłeś kler. I bardzo dobrze! Oczywiście dla nas. Z namiętnością wiary, z szaleństwem krzyża nie taka łatwa walka. Przegrasz! — Umilkł rozpłomieniony i zdyszany. Wpatrywali się w niego jak w tęczę, słuchali w uniesieniu. Po długiej ciszy pierwszy odezwał się Nowakowski, przekonany już bez reszty: — Leon, dasz radę zmobilizować swoich smarkaczy jeszcze dzisiaj? — Zrobi się! Kiedy manifestacja? Jutro? Niedziela to dobry dzień. — Jutro! — Rozgłoszą to w mieście. — Ja zajmę się uczelniami — zaofiarował się Karol Majewski. — Przydałoby się trochę duchownych. Kto to załatwi? 10 — Dankowski 145 — Ksiądz Mikoszewski — rzekł Szachowski. — Zobaczę się z nim. Przyjdą, zwłaszcza młodzi. Są oburzeni na margrabiego. Ta ulotka... — A jej autentyczność? — Nieważne. Treść jak spod serca. — A więc jutro? — Jutro! Chmury przytłoczyły miasto. Niedziela wstała mokra. Siąpiło. Pomimo złej pogody ludzie wcześnie wyruszyli z domów. Od wczoraj już wiedziano, że się zanosi na nową manifestację, i każdy chciał wziąć udział w tym zbiorowym przeżyciu przynajmniej jako statysta lub choćby tylko widz. Sporo było czasu, by zdążyć na mszę, więc przystawano, tu grupka, tam grupka, poszeptywano, a z kopulastych parasoli ściekał deszcz. Znów krok za krokiem, niespiesznie, bo kościół coraz bliżej. Lecz nagle... Co to? Z tyłu gwar, okrzyki. Obróciły się głowy, jeszcze niczego nie widać, ale po chwili... Tak, to studenci, ciemnozielone mundury, niebieskie kołnierze, zwarta gromada sunąca środkiem jezdni, słychać skandowanie: — Oddaj draniu Towarzystwo! Oddaj draniu Towarzystwo! — A potem chóralny okrzyk: — Niech żyje Polska! — i pojedynczy głos: — Z nagimi piersiami przeciw bagnetom! — I znów skandowanie: — Razem! Razem! Za ojczyznę! —Przerwa i ten sam głos: — Damy się zabić! Damy się powiesić! — I zgodne: — Za ojczyznę! Za ojczyznę! Ludzie znieruchomieli, spazm ścisnął gardła i w drżących rękach zadygotały parasole, a krople deszczu zmieszały się z kroplami łez. W kościele było tłoczno: ramię opierało się o ramię, pierś opierała się o plecy, trudno klęknąć. Tu i ówdzie mężczyźni w kapeluszach i czapkach: Żydzi. Ksiądz wstąpił na ambonę i zaczął cicho. Słuchali, co mówi, czekali, co powie. A kaznodzieja natężył głos. Przy 146 pomniał ofiarę z pięciu poległych, pochylił się przez barierę i jakby ich dostrzegł wśród żywych, cisnął pytanie: — Powiedz, rodaku, kto cię zamordował?! — A przeczekawszy szloch, który targnął nawą, mówił, że do łańcucha krzywd doszło nowe ogniwo: śmierć Towarzystwa Rolniczego, podstępnie zadana, ażeby naród pozbawić wszystkiego, co własne, ażeby zwątpił w swe siły, osłabł i popadł w rozpacz. Kończąc zawołał: — Nie traćcie ducha, wierni synowie i wierne córy Kościoła i Ojczyzny! Miejcie nadzieję w umęczonym Bogu! Ludzie opuszczali świątynię w milczeniu, powoli, z pobladłymi twarzami. Rozdeszczyło się na dobre, znów wyrosły parasole. — Nie rozchodzić się! Nie rozchodzić! — nawoływała młodzież. — Na cmentarz! Na Powązki! Procesją nad mogiły ofiar! Niech żyje Polska! — Ktoś zaintonował: „Pod Twoją obronę...", deszcz padał, iść, nie iść, coraz więcej głosów podejmowało śpiew. Na środek jezdni przecisnęło się trzech bernardynów, ten w środku wzniósł krzyż. — „Ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze zachować... — Za bernardynami Żydzi ustawili się w szereg. — „Panno Święta, Pocieszycielko nasza, Orędowniczko nasza..." — śpiewali wszyscy, włączając się w pochód. Procesja ruszyła na Powązki. — Na razie tylko się modlą — powiedział Gorczakow. — Zmokną i rozejdą się do domów. — Nie, książę, nie zanosi się na to — odparł Płatonow. — Relacje są zgodne. Księża podburzają z ambon. Na cmentarzu padły wezwania do popołudniowej manifestacji. Jego cesarska mość życzy sobie, żeby z tym skończyć. Nie można przyglądać się bezczynnie. — Oczywiście, oczywiście — potaknął namiestnik. — Nie można bezczynnie. Wydam rozkaz, by wojsko było w pogotowiu. 147 Po południu przestało padać. Ludzie, odpocząwszy, znów wylegli na ulice, posłuszni wezwaniu: zmusić władzę do odwrotu, odratować Towarzystwo Rolnicze! O czwartej godzinie plac Ewangelicki już nie mógł pomieścić tłumu. Zapełnione były sąsiednie ulice: Mazowiecka, Królewska, oraz plac Zielony. Gmach Towarzystwa ustrojono gałęziami osypanymi zielonymi liśćmi. Dwóch uczniów wdrapało się na balkon i czarną chustą z białym krzyżem zakryło tarczę z dwugłowym orłem, zawieszając nad nią tarczę z Orłem Białym, a obok — obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Karol Nowakowski wraz z dwoma kolegami złożył u stóp gmachu wielki wieniec nieśmiertelników z długą, białoczerwoną wstęgą, na której wił się napis: „Towarzystwu Rolniczemu". Ludzie odkryli głowy. Po chwili rozległ się śpiew: „Jeszcze Polska nie zginęła...", a potem „Pod Twoją obronę..." Gdy pieśń dobiegła końca, Szachowski zakrzyknął: — A teraz pochodem na Nowy Świat! Pod pałac pana Andrzeja! Idziemy! Idziemy! Ustawiajcie się! — i ruszył pierwszy. W tym momencie nadjechał konno osiemdziesięcioletni generałgubernator Paniutyn. Kozak, który mu towarzyszył, wystraszył się i wstrzymał konia na skraju placu. Generał zaś wjechał śmiało w tłum. Warszawianie lubili go, on wiedział o tym i nie bał się. Stanąwszy w strzemionach, zawołał: — Co wy tu robicie, dzieci! — Obchodzimy żałobę po zamordowanym Towarzystwie Rolniczym — odkrzyknięto. — A skąd wzięliście tyle kwiatów o tej porze? — Z wszystkich polskich prowincji: z Mazowsza, Litwy, Białorusi, Ukrainy, Podola, Wołynia i z innych. — No ładnie, ładnie. Ale rozejdźcie się do domów. Nie trzeba robić zatorów. Ludzie omijali go i dołączali do pochodu, którego czoło sunęło już Świętokrzyską w kierunku Nowego Światu. Paniutyn zawrócił konia i kłusem odjechał, by powiadomić namiestnika o tym, co dzieje się w mieście. 148 — Co pan zamierza, książę? — spytał Płato now. — Nic — odparł namiestnik. — Zamoyski jest rozważny, skłoni do rozejścia się. — A jutro wszystko zacznie się od nowa — zauważył kwaśno senator. — Nie ubiegajmy faktów — powiedział namiestnik. — Zaczekajmy. Zamoyski patrzył z wysokości balkonu na pałacowy dziedziniec wypełniony po brzegi wiwatującymi ludźmi. Czuł satysfakcję. Smakował to, co zrobi: zmilczy 0 sobie, zażegna burzę, żeby ratować załogę. Kiedy ucichły okrzyki, przemówił: — Serdecznie dziękuję za współczucie 1 za pochlebną dla mnie pamięć. A teraz proszę was: rozejdźcie się spokojnie i zachowajcie się tak, jak powinni zachować się ci, którzy się troszczą o dobro ojczyzny. Świat podziwia naszą postawę. Umiejmy to uszanować i nie psujmy dobrej o nas opinii. Jeszcze raz dziękuję, ale, na miłość boską, zaprzestańcie tych zbiegowisk. — Nie będziemy siedzieć bezczynnie, gdy nas poniewierają! — krzyknął ktoś z dołu. — Bezczynnie? — odparł Zamoyski. — Nigdy nie byłem bezczynny. Działam i wiem, co chcę osiągnąć, ale co wy — nie wiem. Czemu służą te manifestacje? Wiecie? Umilkł, nie oczekując odpowiedzi, pewny, że usłuchają wezwania. Omylił się. Do przodu przesunął się pejsaty wyrostek w chałacie. Zadarł ku balkonowi mizerną twarz, którą zdobiła ledwo sypiąca się bródka, i natężając wątły głos, odkrzyknął: — Ja jestem biedny i głupi Żydek. Nie umiem jaśnie panu hrabiemu mądrze odpowiedzieć. Ale wiem, że jeśli za Polskę zginę od kul, to dobrze się przysłużę ojczyźnie! Ledwie skończył, ludzi ogarnął patriotyczny amok. Zawrzało. Padały okrzyki: — Za Polskę! Za ojczyznę! Zamoyski próbował przemówić. Daremnie. Ktoś nagle 149 zawołał: — Pod Zamek! Wszyscy pod Zamek! — Tłum cisnął się do bramy. Buchnęła pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła..." i dziedziniec opustoszał. Pan Andrzej samotnie stał na balkonie między niebem i ziemią. Do gabinetu wbiegł adiutant. — Wasza książęca mość — zameldował — tłum ciągnie na plac Zamkowy. Ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. Gorczakow zesztywniał. Płatonow, Chrulew i Gieczewicz patrzyli wyczekująco. Po chwili wahania wstał. — Generale — zwrócił się do Chrulewa — proszę odgrodzić Zamek wojskiem. Ostre naboje i bagnet na broń. Czekać na rozkaz. Wyjdę tłumowi naprzeciw, przemówię. — Po co, książę — zaprotestował senator. — Proszę tego nie robić. — Sprawę załatwi wojsko — poparł go Chrulew. — Dałem słowo, że tak postąpię, i słowa dotrzymam. — Słowo? Kiedy i komu, książę? — spytał Płatonow. — W lutym. Delegacji Miejskiej. — Już nie istnieje — zauważył Gieczewicz. — Nic z niej nie pozostało. — To prawda, lecz pozostałem ja i moje słowo. Gęsty tłum prący pod Zamek z trudem się zdołał zatrzymać tuż przed szeregiem piechoty. Wojsko dzierżyło broń w pogotowiu. Garstka wyrostków podbiegła bliżej. — No i co, będziecie strzelać? A kuku! Kilka kobiet dołączyło do nich. — Strzelajcie do nas! Lepsza śmierć niż niewola! Żołnierze pospuszczali oczy, miny mieli niewyraźne. Z tłumu wyskoczył student. — Hej, sołdaty! — krzyknął. — Chodźcie z nami na Zamek! Aresztujemy starego durnia i zrobimy rewolucję! — Milczeć! — wrzasnął rozwścieczony oficer. — A ty mnie pocałuj tu! — odwrzasnęła tłusta przeku 150 pka, wypinając się do niego tyłem i zadzierając kieckę, spod której zabielił się goły zad. Tłum gruchnął śmiechem w zwężone złością oczy żołnierzy. Namiestnik był świadkiem tej sceny. W palcie na ramionach, z laseczką, otoczony sztabem, mając po bokach generałów Chrulewa i Kotzebuego, wyszedł właśnie z Zamku i wyminąwszy rozwinięty szyk piechoty, stanął przed tłumem. Wyprostowany, spytał donośnie: — Po coście przyszli?! Czego chcecie?! Odpowiedziano mu: — Chcemy Polski! — Wolności! — Konstytucji i wojska polskiego! — Chcemy praworządności! — Delegacji Miejskiej! — Towarzystwa Rolniczego! — Dość! — przerwał gniewnie. — Precz! Precz! Spać! Ludzi ogarnęła wściekłość. Przestali się liczyć ze słowami. Zaczęły padać okrzyki: — Sam idź spać, dziadygo! — Pod pierzynę, bo dostaniesz kataru! — Naspaliśmy się przez trzydzieści lat! — Nam się spać nie chce! Na pergaminową twarz namiestnika wystąpiły ciemne wypieki. — Precz! Precz! — powtórzył załamującym się dyszkantem. — Do domu! — To ty idź z wojskiem do domu! — Za Dniepr i Dźwinę! — My jesteśmy w domu! Książę Gorczakow dużo przeżył w ciągu swoich sześćdziesięciu ośmiu lat, lecz nie zdarzyło mu się, by jakaś hołota ośmieliła się zwracać do niego per ty i lżyć go. Nie był w stanie opanować dygotu rąk. Półprzytomny z obrazy zawołał raz jeszcze: — Rozejść się! — A gdy usłyszał zuchwałą odpowiedź: — Nie ruszymy się, póki jest tu wojsko! — gwałtownie się odwrócił i spiesznie odszedł. Żołnierze stali jak wryci, a tłum huczał. Po kilku minutach namiestnik wrócił konno. Z daleka widać było, jak przywołuje Chrulewa i coś do niego mówi, a Chrulew po chwili rzuca piechocie jakąś komendę. I oto nagle linia wojska odsunęła się sprawnie piętnaście kroków w tył, a lufy karabinów pochyliły się prostopadle. Ludzie zamarli. Namiestnik szarpnął cugle i ruszył do 151 przodu. Zatrzymał się o krok przed zwartą ciżbą. — Do domu — krzyknął — bo każę strzelać! Ten, który stał na wprost, gwałtownym ruchem obu rąk szarpnął na sobie odzież i obnażywszy pierś, zawołał: — Strzelaj! Zastygły tłum znów ożył. — Strzelaj! — wołano. — Strzelaj! — Kilkudziesięciu mężczyzn także rozpięło kurtki i koszule. Nikt się nie cofnął. Gorczakow był trupio blady. Przedarli się do niego Ruprecht, Szlenkier i Wyszyński. — Wasza książęca mość, tylko nie to! — błagali. — Tylko nie rozlew krwi! Prosimy o cierpliwość! Do tłumu podbiegł policmajster Rozwadowski, a za nim generał Paniutyn. — Panowie! — Rozwadowskiemu drżał głos. — Rozejdźcie się! Ja proszę! Ja bardzo was proszę! — A Paniutyn: — Ludzie! Ludzie kochani! Dzieci moje! Rozejdźcie się, uspokójcie! — Uspokoimy się — ktoś odpowiedział — jeśli nam nie będziecie przeszkadzać! — Nie będziemy, ale rozejdźcie się! Niech Bóg nas chroni przed nieszczęściem! — Podszedł Paniutyn do mężczyzny, który stał z obnażoną piersią, objął go i ucałował. Wokół rozległ się płacz. Paniutynowi też łzy pociekły z oczu. Gorczakow przyglądał się. Miał usta zacięte, a brwi zmarszczone. Usłyszał tętent i odwrócił głowę. — O co chodzi?! — spytał ostro, gdy jeździec osadził konia. — Pułkownik Penekert nie żyje — wydyszał młody porucznik. — Jak to? Przecież przed chwilą był. — Zastrzelił się. — Generale Chrulew, gdzie Penekert? — Gdzie Penekert, panowie? — powtórzył Chrulew. — Odszedł — powiedział jeden ze sztabowców. — Tak — potwierdził drugi. — Kiedy? — Gdy padł rozkaz „gotuj broń". — Chyba wtedy. Wiadomość o samobójstwie rozprzestrzeniła się błyskawicznie. Oficerowie byli nią poruszeni, a namiestnik — zaskoczony ich nastrojem oraz widokiem generała i policmajstra bratających się z tłumem. Gorczakowa opuściła determinacja, którą zrodził gniew. Wzięła górę wrodzona niechęć do podejmowania nieodwracalnych decyzji. — Proszę 152 mi nie zawracać głowy! — warknął z wściekłością do Ruprechta, Szlenkiera i Wyszyńskiego, którzy czekali, aż skończy rozmowę ze sztabowcami. — Generale! — zwrócił się do Chrulewa. — Proszę dać wojsku rozkaz odmarszu. — Wasza książęca mość... — zaczął Chrulew. — Wykonać! — uciął Gorczakow. Piechota sformowała kolumnę i ruszyła miarowym krokiem. Ludzi ogarnął szał. Powietrzem targnął krzyk triumfu zmieszany z gwizdem. Szeregi maszerowały przed frontem szalejącej ciżby żegnane suchym odgłosem szyderczych oklasków. Żołnierze mieli twarze stężałe nie wyładowaną chęcią odwetu. A w te twarze tłum ciskał obelgi jak grudy łajna. — Hej, śmierdzące kapuśniaki, wykąpcie się w dziegciu! — I wytrzyjcie pyski onucami! — Do budy! Huzia do budy! Wojsko odeszło do koszar. Znowu siąpiło. W zapadającym zmroku ludzie zaczęli się wreszcie rozchodzić. Plac p ustoszał i cichł. W Resursie Kupieckiej było ciasno i gwarno tak jak w ostatnich dniach lutego. Z miasta napływały t.owe wieści. Debatowano. Rozwiązanie Towarzystwa, demonstracje, odwrót wojska — oto tematy. Psioczono na Wielopolskiego. — Nie dajmy się nabrać! — wywodził ktoś stojąc na krześle. — Reformy to oszustwo! Rząd mydli oczy. Gdyby naprawdę dbał o interesy kraju, nie likwidowałby samorządnych, pożytecznych organizacji. Nie wygra z nami! Jesteśmy zjednoczeni jak nigdy. Czy kiedykolwiek było jak teraz? A choćby to: Żydzi w kościołach, Żydzi w pochodach, Żydzi deklarujący daninę krwi. Czy taki widok nie podnosi na duchu? Jakże potężną jest idea, która porywa wszystkich, wlewa odwagę w serca! Któż nam się zdoła oprzeć? Rząd zawieszony w próżni? Oklaski nagrodziły mówcę i jednocześnie uczciły Żydów 153 obecnych na sali. Nadrabin Mayzeles, nie podnosząc się z miejsca, podziękował poważnym ukłonem. Na opróżnione krzesło wszedł Miniszewski już nie w siermiędze, ale w czamarze. — Rząd zawieszony w próżni? — zaczął. — A wojsko, policja i cały aparat władzy to nic? A Rosja? Ładna mi próżnia! Trzeba znać miarę w żądaniach. Można uzyskać wiele, ale nie wszystko. Liczyć, że Rosja zwinie swe interesy tutaj, bo nam się tak podoba, to obłęd! Miałaby się cofnąć za Dźwinę i Dniepr? Bez druzgocącej klęski? Dlaczego? A kto jej tę klęskę zada? My wraz z Żydami? Coś wam powiem: jest szaleństwem lepienie z nimi sztucznego braterstwa. Co za głupota tulić te pijawki ssące krew narodu! Żydzi robią wszystko, żeby nas podniecić do powstania. A wiecie dlaczego? Żeby rząd miał kłopoty. Wtedy kupi przychylność tych spryciarzy płacąc im emancypacją i przywilejami. A gdy ich kupi, przejdą na jego stronę, a nas porzucą i sprzedadzą. Miejmy własny rozum, nie dajmy się omamić... Przerwał mu ryk dobywający się z dwustu ust, przez który przebijały poszczególne głosy; — Ty łobuzie! — Kto cię nasłał? — Komu służysz?! — Precz z Resursy! — Nie przychodź! Nigdy! — Wykopać jak psa! — Skreślić z listy! Porwali się na nogi. Miniszewski zeskoczył z krzesła i rozejrzał się strwożony. Lecz burza, która się nagle zerwała, raptem ucichła. W tej głuchej ciszy ruszył do drzwi. Rozstępowali się przed nim. Szedł coraz spieszniej środkiem szpaleru wrogo milczących ludzi. Namacał klamkę jak ślepiec. Wchłonęła go chmurna noc. — Zwycięstwo! Gorczakow boi się ludu! — perorował namiętnie Frankowski. — Teraz nie wolno ustawać! — Prowokować! Prowokować! Nie dopuścić do ugody! Do pozornych reform! — wtórowali. Młodzieńcze oczy błyszczały. — A więc jutro akt drugi — podsumował Szachowski. Była noc. Za oknem szumiał deszcz. 154 Generałowie niecierpliwili się. Namiestnik bezpłodnie przeciągał naradę i gmatwał każdą podsuwaną koncepcję. Od wielu godzin przelewali z pustego w próżne, a była już późna noc. Gorczakow zaś kipiał oburzeniem. Mąciły mu się myśli. Zdawał sobie sprawę, że nie panuje nad nimi, i lękał się podjęcia decyzji. Dostrzegał zniecierpliwienie generałów, świadków upokorzenia przez motłoch, i raz po raz wybuchał, stawiając im bezsensowne zarzuty, a oni nawet nie odpowiadali, tak jakby to, co mówi, zasługiwało tylko na wzruszenie ramion. Ni stąd, ni zowąd ostro zaatakował Chrulewa: — Pan nie potrafił rozpędzić zbiegowiska! Dlaczego pan nie rozkazał, by wojsko użyło broni? Chrulew już miał na końcu języka nie mniej ostrą replikę: przypomnienie faktów. Powstrzymał się jednak: po co wywoływać awanturę? I tak wiadomo, kto zawinił, kto okazał karygodną lekkomyślność, a potem godną pogardy indolencję. Zamiast drażnić, lepiej go doprowadzić do jakiej takiej przytomności i wykorzystując nastrój wydębić decyzję, która w efekcie może wywołać pożądaną zmianę politycznego kursu. Błyskawicznie przeprowadziwszy tę kalkulację, odpowiedział ulegle i z szacunkiem: — Chciałem, wasza książęca mość, wyczerpać wszystkie inne możliwości. Dzisiaj tłum przecież się rozszedł — dodał perfidnie. — Za cenę obelg, jakie nas spotkały — warknął Kotzebue, nie bawiąc się w dyplomację. Chrulew zręcznie podchwycił sprowokowaną uwagę. — Otóż to, książę! — podjął. — Za cenę obelg. Jeśli więc jutro dojdzie do zaburzeń, a my użyjemy broni, będziemy mieli czyste sumienie. Cesarz dał mi wyraźną instrukcję: w miarę możliwości masz unikać krwawych starć i sięgniesz po środki ostateczne dopiero wówczas, gdy łagodniejsze zawiodą. I właśnie zawiodły! Dlatego jutro trzeba Warszawę przywołać do porządku, nie wzdragając się nawet przed upustem krwi. Jedynie wtedy powściągliwość, którą pan dzisiaj okazał, książę, nie zostanie poczytana za słabość. To, co 155 stało się dziś, cesarz oceni z perspektywy jutra. Pomyśli: namiestnik pozwolił rozpasanej tłuszczy pohasać, chciał tego widowiska, i może miał rację, bo teraz każdy musi przyznać, że nie da się tu zaprowadzić ładu inaczej niż siłą. Ale, wasza książęca mość, nie wolno z tym zwlekać! Zresztą nie leży to nawet w interesie tego ogłupiałego narodu, bo im bardziej się rozzuchwali, tym surowiej będzie musiał być ukarany. Opluto dziś wszystko, obrażono namiestnika, namiestnik zastępuje tu monarchę, przecież to tak, jakby monarchę obrażono! Radzę, książę, wykorzystać najbliższą okazję, by zatrzeć wrażenie, jakie wywarł dzisiejszy dzień. Jeśli się tego nie zrobi, to... — Zawiesił głos i nie dokończył. Wszyscy zrozumieli nie dopowiedzianą alternatywę: jeśli Gorczakow przestanie się patyczkować, będzie mu wybaczone dzisiejsze niedołęstwo, jeżeli nie przestanie — fora z Warszawy. To ich ośmieliło. Namiestnik zaś nie miał złudzeń: nie były to czcze pogróżki. Jeśli odrzuci radę, cesarz nie puści mu tego płazem. Gieczewicz, Płatonow i Chrulew nie po to zostali przysłani, żeby się biernie przyglądać; gorliwie wypełnią swą misję. Pohamował wybuchy gniewu. — Trzeba ogłosić stan wojenny — usłyszał głos Weselickiego i przypomniał sobie o Wielopolskim. — Tak! — powiedział. — Jutro zwołam Radę Administracyjną. — To znaczy, że stan wojenny jeszcze nie będzie ogłoszony jutro — zauważył Merchelewicz. — A jeśli zamieszki właśnie jutro wybuchną, czy wszystko ma się potoczyć jak dzisiaj? Gorczakowowi zrobiło się gorąco. Zmilczał. Ostro zwrócił się do niego Liprandi: — Chyba nie dopuści pan, książę, do ponownej obrazy munduru? — Wojsko tego nie zniesie — ostrzegł Czernicki. — Dziś ledwo dało utrzymać się w ryzach. Czy nie dostrzegł pan tego.książę? Gorczakow nie odważył się przywołać generałów do porządku. Nie okazywali mu respektu i był to groźny sygnał. 156 Nie mogło być mowy o zwłoce w wydaniu decyzji. Ale dlaczego komplikować stosunki z Radą Administracyjną, ignorować ją, oddać się w ręce grupy wojskowych, nie obarczonych odpowiedzialnością za całość polityki wobec Królestwa, w którym reformy... Właśnie! Reformy. Wielopolski. — Zwołam Radę Administracyjną natychmiast — oświadczył. — W nocy? — zdziwił się Karłowicz. — W nocy! — potwierdził ze sztuczną energią. — Niech zerwą się z łóżek i przyjdą. Rada nie musi być w pełnym składzie. — A jeśli się będzie sprzeciwiać decyzji? — spytał Semeka. — Wielopolski poprze decyzję i skłoni innych. — Nie rozumiem — wtrącił się Chrulew. — Wprowadzenie stanu wojennego należy przecież do kompetencji namiestnika, po cóż więc Rada Administracyjna i łaskawa zgoda Wielopolskiego? Czy waszej książęcej mości nie wystarczy opinia, którą my wyrażamy? Gorczakow jednak już oprzytomniał i nie myślał ustępować. — Proszę posłuchać, generale — odparł. — Chcę nie mniej niż pan okiełznać motłoch i ugruntować spokój. Zapewnię po temu warunki jeszcze dzisiejszej nocv. Ale nie tylko to jest moim zadaniem. Zgodnie z wolą najjaśniejszego pana mam rządzić tym krajem, wprowadzić reformy. Pan chyba to wie. A jakie reformy? Zmianę struktury administracji, wciągnięcie do współpracy tych, którzy tutaj coś znaczą i są lojalni. Im więcej ich będzie, tym lepiej. Królestwo trzeba związać z nami czymś więcej niż węzłem przymusu. Cesarz zaakceptował ten program. Pan pyta, po co mi Wielopolski i Rada Administracyjna. To jasne: do realizacji programu. Oni i wielu innych. Niepotrzebnie ich zrażać? Nie, to bez sensu. Przeciwnie, niech ujrzą się w nowej roli i niech się przyzwyczajają do tego, że przyjdzie im pływać pod prąd opinii publicznej. Stan wojenny to dobry początek. Tak, będzie ogłoszony. O co więc jeszcze chodzi? 157 Chrulew nie był zachwycony tym, co usłyszał. Wciąganie do współpracy, wiązanie czymś więcej... Wiadomo, czym się najlepiej wiąże. Lecz cesarz... I po co te obce figury, gdy sprawę powinni załatwić wojskowi? Wielopolski. Do licha! Gdzie są ci dwaj? Spojrzał Gorczakowowi prosto w oczy i rzekł: — Skoro się mamy znaleźć w gronie cywilów, warto zaprosić Płatonowa i Gieczewicza. Gorczakowowi nie było to w smak, lecz co miał robić? — Zaproszę ich obu — oświadczył. Wezwał oficera dyżurnego i wydał rozkazy. Przybywali kolejno: Gieczewicz, Płatonow, Wielopolski, Wołowski, Karnicki, Enoch i inni. — To, co stało się dzisiaj, powtórzyć się nie może — zagaił namiestnik. — Myślałem, że stać Polaków na rozsądek i że potrafią zdobyć się na to, żeby docenić wielkoduszność i dobrą wolę. Omyliłem się. Byłbym złym wielkorządcą, gdybym tolerował narastającą anarchię. Dość tego! Moja cierpliwość się wyczerpała. Jutro ogłoszę stan wojenny z wszystkimi konsekwencjami. Wojsko odpowie salwą na każdy przejaw prowokacji. Jest pan chyba zadowolony? — zwrócił się do Wielopolskiego. Spod przymrużonych powiek margrabia zlustrował obecnych: mundury, mundury, mundury i trochę surdutów. Chrulew, Gieczewicz, Płatonow. — Nie! — odparł krótko. Gorczakow zdębiał. — Jak to? Pan przecież się tego domagał! — Zostałem źle zrozumiany. — Źle zrozumiany? Pan chyba kpi ze mnie! — Nie, książę. Proponowałem stan wojenny, nie wątpiąc, że będzie oparty na przepisach ustanowionych odrębnie dla Królestwa. — Nie mówił pan o tym. — Bo wtedy pan uznał, i może słusznie, że jeszcze nie pora na wprowadzanie stanu wojennego. Po co więc miałem się wdawać w szczegóły? Sądziłem, że wrócimy do tego tematu we właściwym czasie. Gorczakow zbladł z hamowanej pasji. Wielopolski robił 158 z niego durnia w obecności generałów oraz przybyszów z Petersburga. — Wezwałem panów — rzekł autorytatywnie — żeby oznajmić swoją decyzję. — Poprawił okulary i spojrzał na Wielopolskiego. — Podstawa prawna istnieje: przepisy, które obowiązują w całym cesarstwie. — W cesarstwie — powtórzył Wielopolski. — Właśnie w tym rzecz. Czyżby pan chciał potraktować Królestwo tak, jakby było zwykłą gubernią? — A składa się ono z kilku — wtrącił złośliwie Płatonow. — Pan doskonale wie, książę — ciągnął margrabia, ostentacyjnie ignorując Płatonowa — że zgodziłem się objąć urząd pod warunkiem, iż będzie realizowany mój program reform. Nie ukrywałem, o co mi chodzi: o wprowadzenie w Królestwie instytucji, które będą wyrazem poszanowania narodowych aspiracji. Za pomocą takich instrumentów podjąłem się uspokoić nastroje i uzdrowić stosunki społeczne. I właśnie teraz pan chce przenieść do Królestwa prawo obowiązujące w cesarstwie. Przecież to sprzeczne z duchem reform, z zasadą odrębności systemowych uregulowań. — Odrębność, odrębność — znów wtrącił Płatonow. — Jakoś mi to się kojarzy z wydarzeniami 1830 roku. — Nie wiem, do czego pan zmierza — odparł chłodno margrabia. — Cesarz zaaprobował mój program, choć zna tę datę. Czyżby zmienił zdanie? W takim razie nic tu po mnie. Płatonow zamilkł, a głos zabrał Chrulew. — Nie można — powiedział — wprowadzać reform, gdy trwa bałagan. Pan doskonale wie, margrabio, co się codziennie dzieje. Opanować sytuację może jedynie wojsko. Bez rozlewu krwi i ostrych represji nie zaprowadzi się porządku. — Zgadzam się z panem — przyznał margrabia. — Wojsko powinno wkroczyć do akcji i w razie potrzeby użyć broni. Wobec podżegaczy należy zastosować ostre represje. Mam więc propozycję: niech Rada Administracyjna Królestwa Polskiego wyda postanowienie o zakazie zbiegowisk. Wojsku przyzna się prawo do ostrzelania niesfornego tłumu. 159 — No cóż, można i tak — mruknął namiestnik. Płatonow słuchał podejrzliwie. — Podczas stanu wojennego — zwrócił uwagę — oskarżonych o przestępstwa polityczne sądzą sądy wojskowe. Jak będzie w tym wypadku? — My wojska własnego nie mamy, więc wasze wojsko stłumi zamieszki — odpowiedział margrabia — natomiast sądy i więzienia mamy własne i sami poradzimy sobie z karaniem winnych. — Nareszcie rozumiem! — wycedził Płatonow.— Proszę się na to nie godzić, książę! — ostrzegł. — Tylko swojemu wojsku może pan w pełni zaufać. — Dobrze, że pan senator napomknął o zaufaniu — podchwycił margrabia. — Zapewniam więc, że sądownictwo polskie wywiąże się z zadania, i proszę, książę, by pan mi właśnie zaufał, w przeciwnym razie... — A co na to pozostali członkowie Rady? — przerwał szybko namiestnik, grając na zwłokę. Radcy krótko rozważali alternatywę: stan wojenny lub zakaz zbiegowisk; wszyscy opowiedzieli się za propozycją Wielopolskiego. W grupie generałów widać było poruszenie, wymieniali półgłosem krytyczne uwagi, a Gorczakow wodził oczami po obecnych i wahał się. Wtedy margrabia rzucił na szalę ostatni argument. — Książę! — powiedział. — Prawdopodobnie poleje się krew. Będą trupy i ranni. Wzburzenie ogarnie naród, na Zachodzie opinia publiczna uderzy w dzwon. Czy nie upatruje pan żadnej korzyści w tym, że za to, co tu nastąpi, odpowiedzialność przejmą władze polskie? Ja gotów jestem osobiście wziąć całe odium na siebie. Proszę się zgodzić! Wszyscy zamilkli. — Dobrze! — oświadczył po chwili Gorczakow. cali razem, polski. 160 Na schodach margrabia spotkał syna. Wra? Udało mi się — uśmiechnął się starszy Wielo — Wiem — powiedział syn. — Mówił mi Meyendorff. Ale nic z tego nie rozumiem. Przecież przed dwoma tygodniami wcale nie zależało ci, ojcze, na odrębnych przepisach. Jie stawiałeś takiego warunku. Przyznaj, że w ogóle o tym nie myślałeś. — Zgadza się. — Więc? — Widzisz, wtedy miałem do czynienia z samym Gorczakowem, który nie ma zamiaru sabotować reform. Ogłosiłby stan wojenny, a potem cofnął, gdybym zażądał. Mógłbym spokojnie czekać na nową kodyfikację. Co innego Płatonow, Gieczewicz i Chrulew i ośmielona przez nich generalicja. Oni nie chcą reform ani tu, ani u siebie. Zrobiliby wszystko, żeby, przejąwszy władzę, przedłużać w nieskończoność wojskowe rządy. Sprawowaliby je w taki sposób, żeby nie ustał ferment, i tym fermentem uzasadnialiby, że trzeba rządzić właśnie tak jak oni. Argument nielogiczny? Mój Boże, cóż z tego! Osaczyliby Gorczakowa, znaleźliby sojuszników w Petersburgu i mogliby odwieść cesarza od myśli o reformach. Odniosłem zwycięstwo. Zresztą Gorczakow niezbyt się opierał. Przypuszczam, że podejrzewa ich o to samo i wcale nie jest zachwycony. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Chodźmy szybciej, już jest jutro. — Tak, już poniedziałek. Od samego rana policjanci rozlepiali na murach plakaty z obwieszczeniem. Brzmiało ono: 1 Wszelkie zbiegowiska są zakazane. 2 Jeśli wezwanie urzędnika do rozejścia się nie poskutkuje, każe on uderzyć w bęben i powtórzy wezwanie; po trzecim bezskutecznym wezwaniu zostanie użyta siła zbrojna. 3 Wykonanie niniejszego postanowienia, które będzie zamieszczone w Dzienniku Praw, poleca się dyrektorom Komisji Spraw Wewnętrznych i Komisji Sprawiedliwości. Przechodniom rozdawano ulotki tej samej treści. Prawie nikt nie zwracał uwagi na plakaty i nie przyjmował ulotek, 161 a jeśli przyjął, rzucał nie czytając do rynsztoka. Jacyś tajemniczy osobnicy rozpuszczali pogłoskę, że rząd dokonał zbiórki pieniędzy i postanowił je rozdać ubogim właśnie dzisiaj przed Zamkiem. Żebracy zaczęli nadciągać pod Kolumnę Zygmunta. Wielopolski dość wcześnie wybrał się na miasto, lecz szybko zawrócił i kazał zaprzęgać konie. Na Nowym Świecie zatrzymał powóz przed kamienicą Zamoyskich i posłał lokaja do pałacu z prośbą, by hrabia zechciał wyjść przed bramę czynszówki na krótką i pilną rozmowę w niezwykle ważnej sprawie. Zamoyski przyszedł i stanął w bramie. Margrabia wysiadł z powozu i uchyliwszy cylindra podszedł bardzo zdenerwowany. — Panie hrabio — powiedział — proszę wybaczyć tę dziwną wizytę i jej formę, ale sytuacja jest groźna. Lud gromadzi się znowu, a wiem, że wojsku wydano ostre ładunki. Może dojść do nieszczęścia. Trzeba temu zapobiec. — Jak? — spytał Zamoyski. — Niech pan wsiądzie do mego powozu i przejedzie się ze mną po mieście. Gdy nas zobaczą razem, uspokoją się. Zamoyskiemu ściągnęła się twarz. — Pan mi rozwiązał Towarzystwo Rolnicze — odpowiedział. — Nie mam z paf nem nic wspólnego. — I bez kiwnięcia głową odwrócił sie. i odszedł. Setki ludzi uczestniczyło w kolejnych pogrzebach: polskiego zesłańca i żydowskiego rabina. Ten sam kondukt towarzyszył pierwszemu na cmentarz, drugiemu na kirkut. Polacy i Żydzi wracali zbratani, śpiewając wspólnie „Boże, coś Polskę..." Wielka gromada w podniosłym nastroju powoli zbliżała się do śródmieścia. 162 Na placu Zamkowym przybywało żebraków. Niecierpliwili się i szemrali, bo była godzina szósta, a nic się nie działo. Ten dziwny rój łachmaniarzy ciekawił przechodniów; przystawali i przyglądali się. U wylotu Krakowskiego Przedmieścia i na obrzeżu placu wyrastały grupki ludzi. Ich widok przyciągał innych. Zaczął gromadzić się tłum. Panował spokój, normalnie kursowały pojazdy. Nikt nie zwrócił uwagi na pocztowy dyliżans, wtem nagle pocztylion, mijając Zamek, podniósł do ust złocistą trąbkę i zatrąbił „Jeszcze Polska nie zginęła..." Dźwięk tej melodii zelektryzował wszystkich. Nagrodzili trębacza rzęsistymi oklaskami i okrzykami: brawo! A wtedy, jakby na sygnał, rozwarły się bramy zamkowe: kolumna wojska wmaszerowała na plac; zza murów nadjechali truchtem konni żandarmi; jeden ich oddział stanął na prawym, drugi na lewym skrzydle rozwiniętego szyku piechoty; za jej plecami nagle wyrosła sotnia kozaków. Ledwie widzowie oprzytomnieli, nowa kolumna uformowała za sotnią następną linię. Przed pierwszy szereg wystąpił adiunkt policji w asyście dobosza. Adiunkt obwieścił: — Na mocy postanowienia Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego nakazuję wam rozejść się! Nikt się nie ruszył. Zapowiadała się pyszna powtórka wczorajszego widowiska. Przez tłum przebiegł miły dreszczyk emocji. — To się rozejdź! — ktoś odkrzyknął i rozległy się zewsząd chichoty. Adiunkt skinął ręką i dobosz uderzył w bęben. Głuchy odgłos przyciągnął jeszcze więcej ludzi. Urzędnik powtórzył wezwanie. Chwila ciszy i okrzyk: — Hej, doboszu, zabębnij mu po łbie, bo pusty! — i salwa śmiechu. Znów zabrzmiał werbel, a potem głos adiunkta: — Jeżeli nie usłuchacie trzeciego wezwania, wojsko użyje broni! Moment napięcia i niepewności. W mig rozładował je gimnazista: wyskoczył do przodu, stanął o krok przed tłumem 163 i zawołał jak na boisku podczas pauzy: — Hej, wy tam! Boicie się czarnego luda?! — Nieeee! — zgodnie z regułą gry chórem odwrzasnął tłum, przemieniony nagle w rozbawioną gromadę uczniaków, która płata z rozkoszą psikusa. Nikt nie zwrócił uwagi, że w grupie oficerów otaczających generała coś się zaczyna dziać. Jeden porucznik pogalopował w lewo, drugi zaś w prawo. I raptem z obu stron jazda ruszyła krótkim galopem. Zaskoczeni ludzie zbili się w stado jak owce i pod naporem koni, depcząc sobie po nogach, cofali się na chodniki. Namiestnik stanął z kilkoma oficerami w otwartym oknie i patrzył. Plac był już pusty, lecz trotuary pełne. Konie bezradnie dreptały przed wąskim, ale głębokim rowem ściekowym, który odgradzał chodnik od jezdni; nie mogły przeskoczyć przeszkody: po drugiej stronie brak było miejsca na postawienie kopyta. — Szable! Do diabła, szable! — półgłosem klął Weselicki. Namiestnik milczał. Tłum rechotał, bezpieczny za rowem; płoszył konie dźgnięciami lasek i krzykiem; ten i ów znienacka dosięgał cugli i nagłym szarpnięciem w dół powalał wierzchowca na pysk. Jeździec wylatywał z siodła i koziołkując lądował na bruku. Publiczność bawiła się lepiej niż w cyrku. — Chyba już dosyć! — denerwował się Weselicki. — Co robi Chrulew?! Chrulew wydał komendę: — Odwołać żandarmów! — Donośnie zabrzmiał dźwięk trąbki. Ściągali cugle i odjeżdżali truchtem, a ci zza rowu szydzili: — Hej, dżygici! Nie tak szybko, bo pospadacie na mordy! — Twarze wy1 drwionych zbielały. Chrulew sformował powracający oddział przed pierwszą linią piechoty. Już tam czekała przegrupowana sotnia kozaków. Dał rozkaz. Dowódcy wyrwali szable z pochew: — Szable w dłoń! — Zachrzęściło, zamigotało. — Zaaa mną! — Ruszyli w skok. Było już ciemno. Łagodne światło naftowej lampy zakreślało niewielki krąg, wydobywając z mroku twarze mężczyzn. Helcel mówił ostro i bez osłonek. Teraz podsumowywał: — Nie przyjmę żadnej propozycji, nie obejmę żadnego urzędu, nie będę firmował pańskich metod. Wyznam otwarcie: gdy w drodze do Warszawy dowiedziałem się, że zniszczył pan Towarzystwo Rolnicze, chciałem natychmiast zawrócić. Zamiar zmieniłem dosłownie w ostatniej chwili. Przybyłem, żeby powiedzieć panu w oczy, co myślę. — Odstawił filiżankę. Enoch i hrabia Zygmunt milczeli. Byli raczej świadkami niż uczestnikami rozmowy. Wielopolski odczekał minutę, nim odpowiedział: — Posądza mnie pan, że dałem się ponieść ambicji, że kierowała mną mściwość. Ambicja i mściwość? Może! Ale nie one zaważyły na mojej decyzji. Zniszczyłem Towarzystwo Rolnicze? Tak. Ale czym ono ostatnio było, proszę pana? Organizacją społeczną ziemian? O nie! To była de facto partia polityczna o wciąż wzrastającej liczbie członków. Wiem, wiem, wypierali się tego: skądże, broń Boże i tak dalej! Musieli. A na zebraniach raz po raz: jesteśmy reprezentacją narodu. Narodu, proszę pana, nie szlachty. Powtarzam: to była partia. A gdy się nastręczyła okazja, by narodowi polepszyć polityczny byt, to ona, ta partia, nie miała nic do zaoferowania oprócz frazesów. Adres! Pan przecież zna jego treść. Frazesy, frazesy, frazesy. Program żaden, a zarazem ho! ho! — pod publiczkę, czyli wszystko lub nić. Lepiej nic niż trochę, bo trochę... Jakże? Pozwolić, żeby ulica przelicytowała patriotyzmem? Nigdy! Więc byłoby huzia na tego, który się godzi na trochę i umie je uzyskać. Musiałem usunąć tę groźbę. Zdaje pan sobie sprawę? Ja i mój 164 165 program, a przeciw mnie legalna organizacja tych, którz przodują w narodzie, którzy naprawdę się liczą, z którymi liczą się inni. Więc jaką miałbym pozycję w przetargach z cesarzem? Szyków mi nie pomiesza tłum, który wrzeszczy dyrygowany przez durniów. Stado baranów potrafię spędzić albo rozpędzić. Lecz tamci? Nawet w ustroju parlamentarnym stronnictwa bywają rozwiązywane. — Ależ z pana sofista i demagog! — odparł Helcel. — Zręczny adwokat swojej racji. Gdy się na Towarzystwie, którego już nie ma, wiesza psy, to nic prostszego jak uzasadnić resztę. Adres, powiada pan? Można mieć o nim krytyczne zdanie, ale nie Towarzystwo go uchwaliło. Nie chcieli żadnego? No dobrze, błąd, ale od tego błędu nie prowadzi droga do insynuacji, że psuliby panu przetargi z cesarzem. Nie występują o trochę? I to ma oznaczać, że wolą nic? Działają pod publiczkę? Ejże! Przeciwstawiając się manifestacjom? Jestem zorientowany co nieco, margrabio. Huzia na pana? Na Zamku czy w Petersburgu? Gdzie panu podstawili nogę? — Doszłoby do tego w takiej czy innej formie — powiedział Wielopolski. — Nie było tu pana w nocy dwudziestego siódmego lutego. Petersburgowi trzeba przedstawić jedno żądanie, konkretne, realistyczne, forsować je konsekwentnie, w przeciwnym razie... Nie czas na rywalizację. — Dopiero teraz pan będzie ją miał — zapewnił Helcel. — Tak, ale z panem Iks, z panem Igrek, z panem Zet, a nie z partią zwaną skromnie Towarzystwem. Z każdym z osobna dojdę do porozumienia. Nie od razu, lecz dojdę. No, może nie z każdym. — Życzę szczęścia, choć nie rokuję sukcesu. Na razie jest pan głową stronnictwa, które składa się z samej głowy. W historii nie znam przypadku, by ten, kto nie miał żadnego zaplecza i nawet się o nie nie starał, osiągnął coś politycznie trwałego. Nie, margrabio! Mądry program to jeszcze nie wszystko. Ktoś musi go realizować, ktoś musi zachęcić, ktoś, komu naród ufa. Jest w Polsce taka siła: Kościół. Jego się nie da rozwiązać. 166 I — Kościół? — powtórzył margrabia. — Szanuję Kościół. — Obrażając kler? — Kogo ma pan na myśli? — spytał ze złością Wielopolski. — Wielebnych manifestantów? Kościelnopolitycznych śpiewaków? Śpiewając lepiej się szło w szeregu niż hurmą, więc szli w szeregu, śpiewając. Na czele tych, co wracali z cmentarza, kroczył kapucyn. W ręku niósł krzyż. Dotarli do placu wtedy, gdy zaświstały szable i gdy kto mógł, rwał do ucieczki. W patriotycznej ekstazie zakonnik rozpostarł ramiona: — Stójcie! Stójcie! Jeżeli ginąć, to razem! — Rzucił się na kolana, zaintonował: „Święty Boże, Święty Mocny! Święty a Nieśmiertelny!" Przypadli do kapucyna, zbili się w ciasną gromadę, klęknęli, podjęli śpiew. Krzyk, jęk i stukot kopyt. Rozdęte chrapy, jeźdźcy Apokalipsy, już! Krótki błysk, kapucyn zasłonił się krzyżem i legł stratowany. Żyd, który klęczał obok, chwycił krucyfiks, wzniósł go i padł z rozpłataną głową. A wtedy nad lament i śpiew wzbiły się głosy: — Brońmy się, bracia! — Mężczyźni porwali się z klęczek i do żandarmów!, i do kozaków!, z koni! Błysk od prawego, błysk od lewego, krew, krew, lecz tłum napiera, jeźdźcy w opałach, każdy osobno, ten tu, ten tam, ścisk, cios w prawo, cios w lewo, jęk, płacz, krzyk, lecz z tyłu... skręt ciała, cios, lecz z przodu, lecz z boku... Tumult zbudził ulice, ludzie wylegli z domów, gęsto na Senatorskiej, Miodowej, na Nowym Zjeździe, na Mariensztacie. A na Podwalu, na Starym Mieście młodzi chwycili pałki, chwycili kije i co kto mógł. Z dorożek — barykady. Kozacy, żandarmi, rzucani tu i tam, dwoili się i troili, ciała skrwawione pod kopytami, ale i oni... Poległo dwóch oficerów, żandarmów dziesięciu, raniono wielu. Cywilów nie liczył nikt. 167 — Wasza książęca mość, stracimy jazdę! — ostrzegł Liprandi. — Na co czeka piechota? Wyrastają barykady. To nie przelewki. Już czas! — Raca! — rzucił Gorczakow. Adiutant wybiegł. Semeka zaczął: — Wasza książęca... — Nie skończył: zadrżały szyby, a w górze znad Zamku jasna kometa z sykiem toczyła krąg sypiąc po granatowym niebie skrzące promienie. Zaledwie zgasły, targnął powietrzem huk: to z Cytadeli grzmiały armaty salwą mierzoną w powietrze. — Panowie! — powiedział Gorczakow. — Oddziały stacjonujące w mieście wychodzą z koszar i obsadzają plac Saski, Trzech Krzyży, Bankowy, Krasińskich oraz Nalewki i Grzybów. Opanowane są strategiczne punkty Warszawy. Miasto ujęte jest w kleszcze. Wydałem rozkaz, by wytoczono baterie i zapalono lonty. Wczorajszy dzień nie powtórzy się dzisiaj. Chrulew odwołał kozaków i konne oddziały żandarmów. Do akcji włączył piechotę. Gruchnęła salwa i tłum na moment oniemiał, zastygł w bezruchu, by już po chwili wydać jęk bólu i zgrozy. Kilkanaście skrwawionych ciał legło w znieruchomiałej pozie, a drugie tyle pełzało znacząc czerwony ślad. — Naprzód! Hura! — Atak piechoty. Na Senatorskiej kobiety rzuciły się na kolana, za nimi reszta. Zaczęli głośno skandować: — Je—zus Ma—ria! Je—zus Ma—ria! Dopadli ich, walili kolbami, lecz nie zmusili do ucieczki. Znowu porwali się z klęczek mężczyźni i zawrzał bój. I teraz dopiero przeciwko pięściom i kijom poszły bagnety w ruch. Z tyłu wydłubywano kawały bruku, by ciskać nimi w żołnierzy. Po obu stronach ścielił się trup. Ranni wzywali pomocy, bito się o nich i o poległych, by nie dostali się w ręce wroga. U Kapucynów w kościele płonęły wszystkie świece. Płacz się przeplatał z głośną modlitwą i śpiewem: „Racz nas, Panie, zachować..." 168 W domu Reslera nerwowo obradowali notable. — Trzeba nakłonić ludzi, by się rozeszli! — Nie! — krzyknął Jarmułd. — Niech krew się leje, czerwone wino rewolty! Wykorzystajmy tę noc, wezwijmy Mierosławskiego! Wóz albo przewóz! Triumf lub zgon! Niech zginie miasto, byleśmy byli wolni! — Czy pan oszalał?! — zawołał Jurgens. — Pański dyktator zdąży tu przybyć wtedy, gdy nie zostanie nic oprócz zgliszczy! Zresztą nie w tym jest rzecz. Walka bez broni, walka bez armii, walka pięściami przeciw armatom to zbrodnia przeciwko swoim! Trzeba uchronić ludzi, błagać, żeby wstrzymano masakrę! — Znowu tchórzostwo i mędrkowanie! — odkrzyknął Jarmułd. — Lepiej w kajdanach, byleby żyć? Nie stać nas na to, na co stać było Rosjan, kiedy wzniecali pożary w Moskwie, by Napoleon... — Milcz pan i precz! — wrzasnął nieswoim głosem Ciszek. — Patrzcie go! Herostrates! Won do własnego mieszkania i tam podpalaj sam siebie! — Panie Jarmułd — powiedział Ruprecht — niech się pan stąd wynosi. My musimy ratować ludzi. Ufają nam i oglądają się na nas. — Bezradnie zwiesił głowę. — Co robić? — Iść do Gorczakowa! — Nie, to na nic! — Do pana Andrzeja! Niech on tam idzie! — Też nie! Tym razem nic nie załatwi, ponieważ zrzucą odpowiedzialność na niego. — Tak. Przecież wczoraj i dzisiaj tłumy wyległy, bo rozwiązano... — Dziś nie dlatego! — Margrabia! — strzelił pomysłem Chałubiński. — Tylko on może. Jego wysłucha Gorczakow. — Margrabia? Ten kat i wyrzutek? — Nieważne, wyrzutek czy diabeł! Trzeba ratować ludzi. Kto pójdzie ze mną? — Nie ja. Pędzę na Zamek, noszą tam rannych — podniósł się doktor Walko. 169 — Nie przedrzesz się! — Przedrę się! Tytus! Przyjdź tam, gdy tylko załatwisz sprawę. — Do margrabiego proszę iść sam, doktorze — rzekł na to Szlenkier do Chałubińskiego. — W panu widzi lekarza, a my dla niego — czerwona płachta na byka. Niech pan go zmusi. — Idę! Do sali wdarł się huk nowej salwy i wrzawa. — Boże! — ktoś jęknął. — Gdzie nasze żony! Stadko wystraszonych kobiet zapełniało cukiernię Beliego. Chciały przeczekać to, co się działo na mieście, ale tej nocy nie było spokojnych miejsc. Słaniając się dowlekali się ranni, innych, ledwo dyszących, wnosili zdrowsi. Zasłabło kilka pań na widok krwi. Wszystkie pytały o mężów, synów lub braci. Cukiernia zmieniła się w szpital bez pielęgniarek i bez lekarzy. Pierwsza oprzytomniała Maria Ciszkowa. — Zasłońcie mnie sobą! — Za parawanem krynolin uniosła swoją i energicznym szarpnięciem ściągnęła halkę. — Bandaże! Róbmy bandaże! Nie stójmy bezczynnie! — Druga — Rysia Zaścińska, trzecia — Grażyna Walko, a po nich inne. Opatrywały rannych, słuchając z trwogą grzechotu strzałów i drżąc o swoich. — Tam coś strasznego się dzieje — zaniepokoił się Helcel. — Słyszycie, panowie? — U nas to nie nowina — odparł margrabia. — Ale te strzały! Co to? Powstanie? — Jakie powstanie! Tłum rozpędzają. Zaciągnij story, synu. W Warszawie jesteśmy przyzwyczajeni do takich rzeczy. — Podjął przerwany wątek: — Kościół, powiada pan. Liczę na Kościół. Niech umoralnia, niechaj oświeca, lecz do polityki... 170 Rumor za drzwiami. Do gabinetu wpadł pchnięty lokaj, a Chałubiński za nim. Czterej panowie spojrzeli zdumieni znad filiżanek herbaty. Twarz margrabiego skamieniała. — Błagam pana — wydyszał doktor — niech pan powstrzyma przelew krwi. Jest wielka ilość rannych i zabitych. — Cóż mogę poradzić? — obruszył się Wielopolski. — Nie mam wpływu na motłoch. To raczej pan... — Margrabio! Pan nic nie wie! Masakra! Salwa za salwą, bagnety, szable, trupy, trupy! Niech pan coś zrobi, na miłość boską! — Gdyby się ludzie rozeszli, nie byłoby tego wszystkiego. — Na Zamek, do namiestnika, niech wstrzyma rzeź! Margrabia wstał. Minę miał nieprzystępną, odpychającą, wyniosłą, spojrzenie lodowate. — Każ zaprzęgać! — rzucił otumaniałemu lokajowi. — Pojadę z tobą, ojcze — wstał również hrabia Zygmunt. — I ja — oświadczył Enoch. — Trzeba się przedrzeć przez tłum — uprzedził Chałubiński. — Ludzie mogą pana... Usiądę na koźle obok stangreta. Znają mnie. Margrabia uśmiechnął się wzgardliwie. — Jeśli nie wrócę — popatrzył na Helcla — proszę powiedzieć żonie, że wypełniłem swój obowiązek. Boczne ulice opustoszały, lecz na Krakowskim Przedmieściu, zablokowanym przez wojsko, był tłok. Z krętych zaułków Starego Miasta, z Miodowej i Senatorskiej dochodziła wrzawa i huk karabinowych strzałów. Warszawa tonęła w ciemnościach. Kareta wyjechała z Pałacu Namiestnikowskiego i skręciła w prawo. Rozpoznano ją. — To on! — Poleciały kamienie, prysnęła szyba, szkło przeorało twarz hrabiego Zygmunta, brukowiec ugodził margrabiego w pierś, a drugi zgniótł cylinder doktora. Stangret zaciął konie. — Wielopolski! Wielopolski! Chwytaj! 171 Z tyłu pościg, z przodu zabiegający drogę tłum. Kareta stanęła. Na stopień, od strony, po której siedział Enoch, wskoczył zdyszany mężczyzna. — Gdzie margrabia?! — Zygmunt pochylił się i zasłonił sobą ojca; radca przysunął twarz do okna: — Panowie, jedziemy na Zamek wstrzymać rzeź. — Gdzie margrabia?! Pobladłemu Enochowi głos uwiązł w gardle. — Nie ma go tutaj — odezwał się z kozła Chałubiński. — Ejże! — Przysięgam na miłość Ojczyzny! — Ach, to pan, doktorze! — Mężczyzna zeskoczył. — Panu wierzę. Możecie jechać. — Do tłumu: — Nie ma go! Ktoś jednak znowu wskoczył na stopień i zajrzał. Smagnięte konie szarpnęły karetą i poderwały się w cwał. Potknął się; podtrzymali. — Coś widział? Kim był ten trzeci? — Ciemno było. Dostrzegłem wielką mordę na grubej bryle cielska. Margrabia siedział nieporuszony jak posąg. Nawet nie spojrzał na syna, nie odzywał się. Zygmunt tamował krew chusteczką, zwiotczały Enoch osunął się na oparcie i dyszał. Plac Zamkowy; kordon wojska. — Zatrzymać się! — W prostokącie okienka twarz oficera; pytanie, odpowiedź, rozkaz: — Przepuścić! Kareta zajechała przed Zamek. Weszli i rozdzielili się: Chałubiński pobiegł do sali, gdzie jęczeli ranni, Zygmunt skręcił do prywatnych apartamentów Meyendorffa opatrzyć twarz, a margrabia i Enoch udali się do namiestnika. Do cukierni Beliego wpadł pieszy patrol. — Mężczyźni, wychodzić! Wychodzić! — To są ranni! — wysunęła się do przodu Maria Ciszkowa. — Zabierać ich! 172 I — Nie możecie... — zaczęła pani Rysia. — Możemy! Proszę się odsunąć, madame! A pani co tu robi? — zwrócił się młody porucznik do Grażyny Walko. Spojrzała na niego. — To, co pan widzi. Nie wstyd panu? Żołnierze brutalnie wywlekali leżących. — Wypełniam rozkaz. Rannych zabieramy na Zamek. Tam jest pani mąż. — Podszedł bliżej. — Przeprowadzę panią do domu, jeśli to blisko — powiedział po francusku. — Mam mało czasu. — A inne kobiety? — Nic im się nie stanie. Prędzej, proszę się decydować. Nie mogę dalej niż do połowy Nowego Światu, żołnierze... — spojrzał znacząco. — Nic tu po nas — szepnęła pani Maria. — Ty i Rysia chodźcie do mnie. Wyszli w gęstą ciemność. Hurkotały koła armat przetaczanych baterii, zgrzytliwie stukotały kopyta koni, miarowo dudnił wybijany krok piechoty. Chwiejne płomyki zapalonych lontów rzucały krótkie błyski na lufy dział, na zjeżone ostrza bagnetów, na głownie szabel. Wojsko z nagotowaną bronią przemierzało miasto. W górze prześwitywały jakby dalekie łuny pożarów: na placach rozbito biwaki, rozniecono ogniska i raczono żołnierzy wódką. Z daleka — odgłos strzałów i wrzawa. — To tu — powiedziała Maria Ciszkowa, zatrzymując się przed bramą oznaczoną numerem czterdzieści jeden. Porucznik milcząc zasalutował. Wyszedłszy od namiestnika, margrabia natknął się na Jana Wołowskiego. — Co pan tu robi o tej porze? — zapytał. Wołowski był roztrzęsiony. — Przedarłem się przez miasto, by złożyć dymisję natychmiast! Nie chcę być dyrektorem Komisji Sprawiedliwości i żadnej komisji! To, co się dzieje... 173 — Wracam od Gorczakowa — przerwał margrabia. — Wydał rozkaz, by wojsko przerwało akcję. — Co będzie jutro? Co z rannymi? Co z aresztowanymi? — Aresztowani będą sądzeni przez sądy polskie za złamanie polskich przepisów o zakazie zbiegowisk. Przecież pan wie. — Otóż to! Przepisy zostały uchwalone w nocy z siódmego na ósmego, a mocy obowiązującej nabiorą dopiero wtedy, gdy zostaną ogłoszone w Dzienniku Praw. Czyli jutro, margrabio, jutro! Dziewiątego! Dzisiaj jest ósmy kwietnia, pozwolę sobie przypomnieć! Dziennik Praw nie wyszedł, nieprawdaż? Jutro ma wyjść! Dziewiątego! Dziewiątego! — Rozplakatowano postanowienie... — zaczął margrabia, ale rozwścieczony Wołowski przerwał mu w pół zdania: — Proszę mnie nie traktować jak półgłówka! Jestem prawnikiem. Jak pan to sobie wyobraża? Do czynów popełnionych ósmego mają być stosowane przepisy, które jeszcze w tym dniu nie obowiązywały? To łamanie kardynalnej zasady: prawa nie stosuje się wstecz! Składam dymisję. Wielopolski wziął go za ramię. — Proszę zaczekać. Chodźmy, usiądźmy, porozmawiajmy spokojnie. W korytarzu była kanapka. Przysiedli. — Drogi panie — rzekł Wielopolski — formalnie pan oczywiście ma rację. Mamy pecha. Gdyby to całe nieszczęście stało się jutro, nie dziś, nie byłoby problemu. Ale jest, jak jest. Kochany panie, ten jeden raz: do diabła z zasadą prawną! Przestrzegać będziemy jej potem. Dyrektorze drogi! Nie pozwólmy... Ja wiem, to cena wysoka, ale... Chodzi o przyszłość, o inną zasadę, o precedens. Pan przecież wie: w kodeksie karnym Królestwa nie ma przepisów o przestępstwach politycznych, sprawcy są więc sądzeni według praw wojennych cesarstwa i odbywają kary na Sybirze. Na miłość boską! Niech podlegają polskim sądom, niech odsiadują wyroki tu, w twierdzach Królestwa Polskiego. Wczoraj udało nam się to wymóc. Już mamy własne przepisy w postanowieniu o zbiegowiskach. Nie zwlekajmy! Spieszmy się! — Nie! — odparł wzburzony Wołowski. — Dzisiejszy 174 J dramat wyniknął właśnie z zastosowania uchwały, którą pan wymógł na Radzie... — Dzisiejszy dramat nie ma z uchwałą nic wspólnego — przerwał margrabia. — Gdyby nie ona, zostałby ogłoszony stan wojenny. Czyżby zawiodła pana pamięć? Czy podczas stanu wojennego wojsko inaczej by się zachowało? Wołowski dygotał ze zdenerwowania. — Wszyscy mówią, że użyto broni, bo Rada Administracyjna wydała taki nakaz. — Wszyscy mówią? To znaczy kto? — Całe miasto. — Całe miasto! Ale pan przecież wie, że tak nie jest. — Wiem, że zastosowano prawo, które jeszcze nie obowiązuje. Margrabia zacisnął zęby i zmobilizował swe niewielkie zasoby cierpliwości. — Zataczamy błędne koło — powiedział. — Wyjdźmy z niego. Ludzie plotą, co im ślina na język przyniesie. Nie mają pojęcia, jak jest naprawdę. Niech plotą, nie zważajmy, róbmy swoje. Przecież wiemy, że dobrze robimy, dobrze dla nich, dla narodu, dla kraju. Uchwała Rady to błogosławieństwo nawet dla tych, którzy dzisiaj... Proszę pomyśleć: gdyby nie ona, odpowiadaliby przed sądami wojennymi, zostaliby zesłani. — Nie można stosować jej wstecz — z uporem odrzekł Wołowski. — Złamanie zasady, tej czy innej, prowadzi do permanentnego łamania zasad. Zawsze znajdzie się dobro, dla którego, w czyimś pojęciu, warto złamać zasadę. Dzisiaj na korzyść aresztowanych, jutro w imię wyższego interesu — na ich niekorzyść. A poza tym ws2yscy słyszeli, że wojsko użyło broni dopiero po odczytaniu postanowienia Rady. I za to, co się stało, ja mam brać odpowiedzialność? Świecić oczami? Skazać się na ostracyzm? Nie! Składam dymisję! Wielopolski wstał. Oczy miał zimne, na ustach — grymas pogardy. — I bardzo dobrze! — powiedział. — Niech pan składa. Chodźmy do namiestnika. Natychmiast! A jeśli pan się rozmyśli, pójdę sam. Albo, albo! Z panem nie będę współpracował. Pan, panie, jak panu tam, aha!, Wołowski, nie 175 dorósł do zadań, jakie nam stawia dziejowa chwila. Drobne sprawy w sądach policyjnych to coś w sam raz dla pana. Niech pan podejmie praktykę adwokacką na taką miarę. Po co oczami świecić? Skazywać się na ostracyzm? Niech pan się wdzięczy do panu podobnych, a oni się odwzajemnią. Dobrze wam będzie z sobą. Chodźmy! Niech Gorczakow natychmiast przetelegrafuje do Petersburga pańską prośbę i uzyska dla pana dymisję. Niezwłoczną! Przedepeszowaną jeszcze dziś wraz z nominacją dla kandydata na pańskie miejsce. Bo jest kandydat. A wie pan, kto to taki? No, panie Wołowski? Jak pan myśli? Kto ma odwagę cywilną? Kto nie jest fagasem głupawej opinii publicznej? Kto przyjmie odpowiedzialność, przed którą pan drży? Odpowiem panu: ia! — Wystrzelono czterysta osiemdziesiąt cztery kule — meldował Chrulew. — Poległo dwóch oficerów, dziesięciu żołnierzy, czterdziestu odniosło rany. Cywilów zginęło około dwustu, rannych jeszcze nie policzono. Gorczakow przetarł ręką czoło. — Czyżby użyto ostrych ładunków? Kto dał taki rozkaz? Chrulew zachłysnął się. — O nie, wasza książęca mość! Ze mną ta sztuczka nie przejdzie! Ja nie Zabołocki! Zabezpieczyłem się! Kto dał taki rozkaz? Pan dał taki rozkaz! Mam wielu świadków. Strzelać ślepymi nabojami? W tej sytuacji? Pan chyba żartuje! Namiestnik umknął oczami w bok. — Trzeba zatrzeć ślady krwi — powiedział. — Natychmiast. W nocy. Niech zrobią to murarze przy świetle latarń. Pościągać ich z domów! Trupy pozbierać i zaraz pochować. Zataić liczbę zabitych. Nie wycofywać wojska do koszar. Niech nie opuszcza placów i patroluje ulice. — A jeśli jutro znowu powstaną zamieszki? Strzelać? Nie strzelać? Proszę o ścisłe rozkazy. — Jutro pan je dostanie. — Na piśmie, wasza książęca mość! 176 Chrulew wyszedł, a Gorczakow, wysapawszy złość, dumał: „Jeszcze jedna teka dla Wielopolskiego? A więc będzie miał dwie. Za dużo, ale... Chce wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za to, co dzisiaj... No tak, jako dyrektor Komisji Sprawiedliwości... Dobrze! Niech ściąga nienawiść na siebie, zamiast... Cóż Wołowski! Ot, jeden z wielu, jemu by nikt... Chyba jasno wyłożyłem wszystko w telegramie." Spojrzał w okno. — Boże! Świta! Rano Warszawa wyglądała jak miasto zdobyte przez wroga, który rozwścieczony poniesionymi stratami stosuje terror, żeby sparaliżować ducha oporu. Przez całą szerokość ulic wojsko wykonywało demonstracyjne przemarsze, żołnierze kolbami spychali przechodniów, żandarmi zdzierali z nich emblematy żałobne, strącali oznaczone krepą cylindry, obcinali poły czamarek, ciągnęli kobiety ubrane w czerń do aresztów. Z Resursy Kupieckiej poszła na Zamek delegacja: Szlenkier, Jeske i ksiądz Wyszyński. — Namiestnik nie przyjmie panów — oznajmił oficer dyżurny. Poszli do margrabiego. Nie było go jeszcze. A gdy tak stali bezradnie, pojawił się w holu Płatonow. Zabiegł mu drogę Szlenkier. — Przyszliśmy prosić, by rząd wycofał wojsko i policję. Podejmujemy się uspokoić ludność. Proszę pozwolić na restytucję Delegacji Miejskiej. Potrafiła z łatwością utrzymać ład. Przez usta senatora przewinął się niedobry uśmiech. — Delegacja Miejska? O nie! Z tym koniec! To właśnie ona rozgrzała nastroje. Wprowadzimy taki porządek, że dobrzy nabiorą śmiałości, a zadrżą źli! Odszedł, a oni czekali nadal. Wreszcie ukazał się Wielopolski. Nie wyjął rąk z kieszeni, nie skinął głową, zatrzymał się i rzekł: — Władza musiała przywrócić spokój siłą. Nie było innego wyjścia. Trzeba wybierać mniejsze zło. To był jedyny 12 — Dankowski 177 sposób, by zlikwidować anarchię i zacząć wdrażać reformy. Wczorajsze zajścia są godne pożałowania, ale nie rząd je spowodował. Szlenkierowi zwilgotniały oczy. — Pan jest Polakiem, panie margrabio, i czego innego kraj się po panu spodziewał: choćby wyrazów współczucia. Czy po tym, co pan powiedział, może pan oczekiwać popularności? Wielopolski lekceważąco wzruszył ramionami. — Popularność, popularność. Dzisiaj jest, jutro nie ma. Mnie na niej nie zależy. — Wykręcił się na pięcie i także odszedł. Wracali milcząc i patrząc, jak na ulicach policja rozlepia plakaty. Zatrzymali się przed jednym. Gubernator wojenny obwieszczał: „Po dziesiątej wieczorem każdy przechodzień ma obowiązek nieść zapaloną latarnię; publiczne lokale mogą być czynne tylko do ósmej; mężczyznom zabrania się nosić lasek." Ruszyli dalej ulicą pełną żandarmów i wojska. — Spójrzcie — nagle zaszeptał zdumiony Jeske: lotem ślizgowym opadła pod nogi niewielka ulotka. Podnieśli ukradkiem i w bramie czytali: „Po takich krwawych i przerażających scenach stosunki pomiędzy rządem a narodem zostały zerwane nieodwołalnie. Dziś tylko przemocą rząd może przemawiać, lecz to nie potrwa długo." Podpis: „Polacy". Skręcili szybko w stronę Resursy. W pałacu Zamoyskich stronnicy hrabiego obradowali od kilku godzin, ale pytanie, co robić, wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Wreszcie pan Andrzej zakończył bezpłodną debatę mówiąc z goryczą: — Niech tym, co popełnili tę zbrodnię, Bóg nie pamięta! Dzisiaj, choćby nam dali konstytucję z 1815 roku, nie zadowolą nas. Ludzie błąkają się jak sieroty. Nie ma już Towarzystwa Rolniczego i nic go nie zastąpi! Teraz mogę działać tylko we własnym imieniu. Napiszę list do Gorczakowa. „Krew, krew, krew! Zawsze krew! — czytał namiestnik list od Zamoyskiego. — Oto cała odpowiedź temu nieszczę 178 1 śliwemu, rozdartemu, prześladowanemu, pozbawionemu ojczyzny narodowi! Pan dobrze wie, książę, iż nie jestem ani konspiratorem, ani rewolucjonistą i że skutecznie starałem się uspokajać wzburzone umysły. Ale czy może je ułagodzić tyle przelanej krwi? Nie, książę! Krew domaga się krwi, krew utrwala nienawiść. W imię wszystkiego, co jest ci drogie, proszę cię, książę: nie popychaj tego dobrodusznego i umiarkowanego ludu do zbrodni i zemsty." Wieczór. Wcześnie zatrzasnęły się bramy domów. Warszawianie jeszcze nie otrząsnęli się z szoku. Przez wymarłe ulice pędem przebiegały konne patrole, a na placach płonęły ogniska i dźwięczały struny bałabajek. Rano zaproszono funkcjonariuszy Komisji Sprawiedliwości do małej salki na ceremonię powitania nowego zwierzchnika. Przygnębieni czekali w milczeniu. Margrabia wszedł, ogarnął wszystkich spojrzeniem, wyjął z kieszeni kartkę i popatrując na nią, przemówił: — Panowie! Porządek publiczny został ocalony, chociaż, niestety, po krwawym starciu. Przybywam, żeby powierzyć go waszym rękom, zbrojnym obecnie w oręż nowego prawa. Od was zależy, czy owo dobro społeczne będziemy w stanie zachować w spokoju. Porządek publiczny nie może być ciągle od nowa wyżebrywany. Musi on być oparty na własnej sile, niezłomny i pewny. Gdy pozostaje na łaskawym chlebie samowoli, lekkomyślności i chaosu, wszystko w narodzie nikczemnieje, wysycha źródło obywatelskiej odwagi, zanika swoboda myśli i wypowiedzi. Wskutek łaskawych nadań najjaśniejszego pana czeka nas ważna praca. Po zlikwidowaniu komisji kodyfikacyjnej sami będziemy tu, u siebie, zajmować się nowelizacją i ulepszaniem prawa. Wymaga tego szczególnie prawo karne. To ulepszenie już jest widoczne w rozporządzeniu o zbiegowiskach, w którym postanowiono, że orzeczone na jego podstawie kary będą wykonywane w kraju, a nie gdzie indziej. Nie będę mógł uczestniczyć we wszystkich pracach legislacyjnych. Nie pozwolą mi na to obowiązki związane 179 z kierowaniem Komisją Wyznań i Oświecenia Publicznego. Ogniwem łączącym obie komisje, na których czele stoję, jest doniosłe zadanie utworzenia fakultetu prawa. Myślę, że jednak zdołam podczas naszej koleżeńskiej współpracy rozpatrzeć przygotowane projekty poprawy dotychczasowego ustawodawstwa i uzupełnić je. Liczę na waszą pomoc, panowie, na doświadczenie sędziów, prokuratorów i adwokatów, których ogólne wykształcenie i wiedzę fachową miałem okazję poznać. — Pieniacząc się po sądach — szepnął ktoś z tyłu sąsiadowi w ucho. — Całości dzieła dokona mój stały zastępca — ciągnął margrabia. — Spodziewam się, że będzie to ktoś z was. Moje życie jest w ręku Boga. Nie wątpię, że pozostawię po sobie dobrą pamięć, jeżeli z waszą pomocą dokonam choćby tylko tego, iż na podstawie nowego prawa wprowadzę i utrwalę porządek publiczny, ten kardynalny warunek wszelkiego narodowego postępu. Skończył, schował kartkę do kieszeni i czekał, aż ktoś wystąpi, by go powitać w imieniu zebranych i zwyczajowo zadeklarować gotowość lojalnej współpracy. Nikt się nie ruszył. Skinął więc głową i przeszedł do gabinetu. Zasiadł za biurkiem i zaczął przeglądać nagromadzoną korespondencję. Na wierzchu leżały podania. Wielu z tych, do których przed chwilą przemawiał, żądało dymisji. Zadekretował: zwolnić. Pod podaniami — raport: w Piotrkowie, w Płocku i w innych miastach zamieszki na wieść o wczorajszej masakrze. Wezwał Vidala. — Zamknąć pocztę, odciąć Warszawę od kraju. Proszę o projekt zarządzenia. Aha! I Resursę Kupiecką, wylęgarnię mętniactwa o politycznych ambicjach rodem z księżyca, siedlisko kancelistów z wyświechtanymi rękawami, dependentów bez perspektyw, grafomanów z zadęciem na literatów. Tak, panie Vidal! Trzeba być bezwzględnym, inaczej niczego się nie osiągnie. I do roboty! Żądać mało, a z tego, co się dostanie, zrobić wiele. Wybory! Do rad gubernialnych, do rad powiatowych, do rad miejskich, do obywatelskich komitetów rolnych. Szybko! A propos! W gazecie artykułoferta o takiej mniej więcej treści: 180 Liczymy, że działacze rozwiązanego Towarzystwa zechcą zasilić szeregi nowych instytucji i wzbogacić je swoim : doświadczeniem. Jakoś tak. A w ogóle przydałby się własny organ prasowy. Proszę rozejrzeć się za kandydatem na redaktora: cięte pióro i odporność na grymasy gawiedzi. I jeszcze coś: projekt dekretu o Radzie Stanu. Wszystko puścić szybko w ruch. Gra idzie o wysoką stawkę. Nie pozwolę zaprzepaścić szansy. Nie pozwolę nikomu i nic mnie nie wzruszy, nawet jęki bitych. Muszę ukrócić anarchię za wszelką cenę, bo jakże... Jeśli nie można perswazją, trzeba siłą. Panie Vidal! Za kilka lat nasz kraj... Zobaczy pan! No, to na razie! A ja przejrzę resztę papierów. Wziął kolejne pismo i przeczytał: „Kacie narodu polskiego! Wszyscy przeklęli ciebie i cały twój ród. Do twego nazwiska pasuje tytuł zdrajcy i szpiega." Zmiął i wrzucił do kosza. „Wielopolski to demon ambicji — kończył Gieczewicz list do Wasyla Dołgorukowa, szefa żandarmerii w Petersburgu. — Podwójna nominacja dała mu zbyt mocną pozycję. Nie wiadomo, jak zechce ją wykorzystać i czy nie knuje czegoś. Nie radzę mu ufać." — Na placach — obóz wojenny: namioty, armaty, broń ustawiona w kozły — meldował wojenny gubernator — generał Paniutyn. — W porządku! — skwitował namiestnik. Platonów uśmiechnął się sarkastycznie i rzekł: — Skończyły się polskie czasy! Wiadomość o wydarzeniach warszawskich szybko dotarła do stolic Zachodu. Berlin i Wiedeń zajęły postawę wyczekującą, inną natomiast Londyn i Paryż. 181 Russell wszedł z plikiem gazet do gabinetu premiera. — Czytałem, czytałem — powitał go Palmerston. — Chodzi o warszawskie wypadki? Prasa trąbi o nich nieustannie. — Opozycyjna, panie premierze, opozycyjna! — uściślił minister siadając. — Rozchwytywana w mig. Gdziekolwiek się obrócę, zewsząd słyszę, że w sercu Europy... Panuje powszechne rozdrażnienie. W dziennikach pełno napomknień o honorze Anglii, który nie pozwala... i tak dalej. Oddźwięk jest żywy. My udajemy głuchych, nasze gazety poprzestają na powściągliwych relacjach, a opozycja zbija polityczny kapitał. Palmerston w zadumie potarł czoło. — W ostatnim głosowaniu — powiedział — zdobyliśmy ledwie tyle mandatów, że... Zbija kapitał, mówi pan... Mogą nas zmusić do przyśpieszenia wyborów. — Właśnie! — podchwycił Russell. — Stronnictwo traci popularność. Ludzie oburzają się na Rosję i chcą, by w ich imieniu dać temu wyraz. Przemyślałem problem, panie premierze, i doszedłem do wniosku, że mają słuszność. Trzeba to zrobić. — Ja również przemyślałem i doszedłem do tego samego wniosku — oznajmił z zadowoleniem Palmerston. — Co ryzykujemy? Nic! Stosunki z Rosją i tak są złe. Nie dość, że flirtując z Francją zerka na Dardanele i Bałkany, to jeszcze pcha się na Daleki Wschód: Chiwa, Kraj Przyamurski i Ussuryjski, Sachalin, koncesje w północnych Chinach... — Indie, panie premierze; powoli pełzną w kierunku Indii — dorzucił Russell. — A w Europie zarysowuje się kontur bloku rosyjskofrancuskiego. Gdyby taki twór powstał, znaleźlibyśmy się w opałach nie mniejszych niż przed pięćdziesięciu laty. Na linii Paryż—Petersburg drażliwym punktem jest Polska. Wypadki w Warszawie... Napoleon milczy... Zmuśmy go do zabrania głosu. — Jak? Ma pan propozycję? — Mam, panie premierze: ostry artykuł w półoficjalnym organie ministerstwa spraw zagranicznych. 182 — „Daily News"? — „Daily News". Surowe napiętnowanie cara i sporo pogróżek. Aluzja, że Francja podziela nasze stanowisko. — Bardzo pomysłowe — przyznał Palmerston. — O ile znam Francuzów, nie zechcą zostać w tyle. Wybuchnie wrzawa. Napoleon będzie musiał przerwać milczenie. Jeżeli ujmie się za Polakami — nadweręży stosunki z Rosją, jeżeli się nie ujmie — wzburzy opinię, a to utrudni mu prowadzenie prorosyjskiej polityki. — Utrudni wewnątrz i zewnątrz — uzupełnił Russell. — Moje rachuby są takie: gdy w Petersburgu odnotują rozdźwięk między polityką Napoleona i opinią francuską, zaczną się zastanawiać, czy mogą liczyć na trwałość kursu wytyczonego przez cesarza Francuzów. Bonaparte dba przecież o renomę u swych rodaków. Kto wie, czy nawet Gorczakow nie zacznie przyjmować z większą rezerwą awansów robionych Rosji przez Francję. — A więc artykuł — podsumował Palmerston. — Taki, żeby przelicytować opozycyjną prasę. Odbierzemy tym panom propagandowy atut. — Myślę — rzekł Russell wstając — że „Daily News" dotrze również do Polski. Polacy mogą nabrać otuchy i znów... — rozłożył ręce. — Ba! — uniósł brwi Palmerston. — Nieszczęsny naród — westchnął. — Bardzo mu współczuję. — O tak. Ja również — zapewnił Russell ściskając dłoń premiera. — Pozwoli pan, że dokończę lektury — powiedział uprzejmie Napoleon. — Proszę spocząć, drogi ministrze. Pan Thouvenel skłonił się i usiadł. Napoleon rozpostarł gazetę i czytał: „Reformy, jakie przed kilkoma tygodniami przyrzekł Aleksander II nieszczęśliwym Polakom, są w świetle ostatnich wydarzeń zwykłym oszustwem. Chciano tylko zyskać na czasie, nic więcej, a dzisiaj zrzucono już maskę. Od tej chwili zaliczamy Aleksandra II w poczet tyranów 183 i ciemiężycieli rodzaju ludzkiego. Obowiązkiem każdego cywilizowanego narodu w Europie, każdego rządu respektującego wolność jest przeszkodzić okrutnym i barbarzyńskim zamiarom tyrana, który rozmyślnie obraża opinię publiczną Europy. Anglia i Francja długo się przyglądały w milczeniu zbrodniom popełnianym na polskim narodzie, lecz teraz minął czas bezkarności. Rosja może być pewna, że zachodnie mocarstwa nie ścierpią, by się podobne zbrodnie powtórzyły." Napoleon odłożył „Daily News", podniósł ciężkie powieki i rzekł: — Chcą nas sprowokować. — Tak, cel jest wyraźny — przytwierdził minister. — Dwudziestego siódmego lutego — oznajmił cesarz —I zamiast reform w Królestwie były trupy w Warszawie. Wezwałem wtedy Kisielewa i ostro wyraziłem swoje oburzenie. Teraz nie zrobię tego. Są reformy i ważne jest właśnie to. Pochwalimy Aleksandra za nowy kurs wobec Polski. — Uśmiechnął się blado. — Wypadnie to szczególnie ujmująco na tle angielskich gróźb i obelg. — Przysunął gazetę. — Przypuszczam, że Aleksander nie zechce nas zrazić nagłą zmianą orientacji. — Znów się uśmiechnął. — I tak oto Anglicy umocnili szansę sensownego rozwiązania sprawy polskiej. To dobrze. — Pomilczał chwilę. — Istnieje wszakże problem: opinia publiczna Francji. Ludzie są wstrząśnięci, a teraz jeszcze to! — wskazał „Daily News". — Tak, sire, perfidnie pomyślane. Dwa ostatnie zdania to nic innego jak sugestia, że Anglia i Francja porozumiały się przeciwko Rosji. Artykuł zmyli naszą opinię publiczną i obudzi podejrzliwość Petersburga. Oczywiście, można porozmawiać z Kisielewem i zaprzeczyć, ale czy uwierzy? — A poza tym — dodał cesarz — rozmowa w cztery oczy nie oświeci opinii publicznej. W parlamencie znajdziemy się pod obstrzałem stronnictw. Filipiki przeciwko Rosji roznamiętnią umysły, utrudnią politykę zbliżenia. — I podniecą nadzieję Polaków, sire. Bóg wie, do czego może dojść. Car się zniechęci do reform. 184 — Tak, ma pan rację. Te awantury w Polsce! Co prawda nie brak tam ludzi rozsądnych: Wielopolski, Zamoyski... — Skłóceni, sire. — Wiem. Mówił mi Czartoryski. Skłóceni, ale Zamoyski i jego stronnicy nie chcą awantur. Popadli w bierność, bo są zdezorientowani. Trzeba powiedzieć im, czego nie pochwalamy i czego oczekujemy. — Może za pośrednictwem Czartoryskiego? — Tak, za pośrednictwem Czartoryskiego. Ale to nie wystarczy. Informował mnie pan o raportach pana Segur. Podobno podczas antyrosyjskich manifestacji pada moje imię. Wykorzystują je skrajne elementy, by dodać odwagi manifestantom. Należy z tym skończyć. — A więc będziemy musieli, sire, publicznie zająć stanowisko. — Niestety! — westchnął cesarz. — Również ze względu na opozycję. Skoro zaś tak, warto zrobić to w takiej formie, by jednym pociągnięciem załatwić trzy sprawy: po pierwsze — ostudzić polskie głowy; po drugie — uspokoić własną opinię publiczną, to będzie trudne; po trzecie — rozwiać podejrzliwość Rosji i pogłaskać jej ambicje. — Przemówienie w parlamencie, sire? Cesarz zastanawiał się dość długo. — Nie! — zdecydował. — Panowie Palmerston i Russell użyli innego sposobu. Posłużymy się takim samym. Postąpi pan tak... Rozespany Kisielew ofuknął lokaja i wygrzebał się z pościeli. Dopiero teraz na dobre oprzytomniał: poczuł lekki dreszczyk emocji. Nałożył szlafrok, przygładził włosy i szybko podążył do salonu, przywołując na usta obowiązkowy uśmiech. — Witam, panie ministrze — powiedział wchodząc — i przepraszam, że przyjmuję pana w takim stroju. — To ja proszę o wybaczenie, że zakłócam panu ranek tak wczesną wizytą — odpowiedział pan Thouvenel. — Przyjeżdżam wprost od cesarza i na jego rozkaz. Chcę panu po 185 kazać, panie ambasadorze, artykuł przygotowany do „Monitora" i spytać, czy nie ma pan krytycznych uwag. Kisielew ukrył zaskoczenie, wskazał gościowi fotel, usiadł w drugim i w milczeniu czytał wręczony tekst: „Wydarzenia w Warszawie zostały jednomyślnie ocenione przez wszystkie dzienniki francuskie z tradycyjną sympatią, jaką Polska zawsze budziła na zachodzie Europy. Jednakże te dowody współczucia źle przysłużyłyby się sprawie, gdyby zmyliły opinię publiczną, dając podstawę do przypuszczenia, że rząd francuski podnieca nadzieje, których nie byłby w stanie spełnić. Szlachetne zasady, jakim cesarz Aleksander daje wyraz od czasu wstąpienia na tron, wielka reforma, polegająca na zniesieniu w Rosji poddaństwa włościan, są rękojmią, że ten monarcha pragnie dokonać ulepszeń w statusie Polski, i życzyć sobie należy, by nie stanęły mu na przeszkodzie demonstracje, które by mogły wywołać sprzeczność między godnością i politycznymi interesami rosyjskiego cesarstwa a wspaniałomyślnymi zamiarami władcy tego państwa..." Kisielew uniósł powieki i spojrzał na ministra. — Nie sposób wyrazić się jeszcze surowiej o wydarzeniach warszawskich — wyjaśnił pan Thouvenel — ze względu na odwieczne sympatie Francji do Polski, a także z powodu wspomnień o braterstwie broni. Ambasador pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech. — Wydaje mi się — odparł — że w artykule zostały dość przejrzyście wyrażone przyjazne uczucia cesarza Napoleona do monarchy rosyjskiego. Przypuszczam, że tak to zrozumieją również w Rosji. — I o to właśnie chodzi — oświadczył minister wstając z fotela. — O! — powiedział Palmerston odkładając „Monitor". — Lecz co na to paryżanie? Lord Russell zrobił nieokreślony gest dłonią. — A Warszawa? — Spokój — odparł minister. — Rząd chyba opanował sytuację. Jest trochę zamieszek na prowincji. Premier zastanowił się i spytał: — Kto jest nowym konsulem? — Edward Stanton. — Właściwy człowiek na właściwym miejscu? — Tak. — Niech pilnie się przygląda i codziennie przysyła panu raporty. Trzeba odczekać. W Warszawie niewiele się zmieniło. Wojsko nadal biwakowało na placach, zbrojne oddziały patrolowały ulice, policjanci zaś i żandarmi nie zaprzestali szykanowania przechodniów z powodu narodowego stroju, oznak żałoby lub choćby nie dość pokornej miny. Wydawało się wielu, że cel, do jakiego zmierzały władze, został osiągnięty: nie było już pochodów, wieców i demonstracji, ludzie mieli twarze wylękłe i nie stawiali oporu. Warszawa była w szoku. A skoro wojskowy i policyjny terror okazał się tak skuteczny, władze postanowiły stosować tę metodę dłużej, w głębokim przekonaniu, że tym sposobem wreszcie utrwalą w Polakach pożądaną postawę uległości. Tymczasem mieszkańcy stolicy zaczęli przywykać do odmienionej sytuacji, a ponieważ otaczający świat był wrogi i obcy, szli tam, gdzie mogli znów odnaleźć się w gromadzie, w tłumie swoich, łokieć przy łokciu, gdzie ich czekało pokrzepienie płynące z poczucia przynależności do szerszej wspólnoty. Zapełniły się kościoły i był w nich ścisk dzień w dzień. Na ambony wstępowali księża dotychczas anonimowi, młodzi i wygłaszali kazania, których wysłuchiwano z zapartym tchem. — Przyjdźcie do nas, ludzie z całego świata — wołał ksiądz o twarzy pobladłej ze wzruszenia — przypatrzcie się nam tutaj! Warszawa to już nie lekkomyślna kokota, Warszawa spoważniała pod cierniową koroną, została królową cierpienia, skupiła w swym łonie ból i łzy całej Polski. 186 187 I To miasto jest dziś prawdziwym sercem narodu. Świat cały z oburzeniem i pogardą wstrząsnął się na wieść o popełnionych zbrodniach. Wrogowie i oszczercy oniemieli i mimo woli schylają czoła przed majestatem naszego nieszczęścia. Lud ożywiony jednym uczuciem śpiewa w swym grobie pieśń zmartwychwstania. Na naszych ustach modlitwa, lecz rzućmy tylko hasło, że ojczyzna w potrzebie, a tysiące biec będą z obnażoną piersią po palmy męczeństwa. Z takim ludem miło żyć i umierać. Spotęgujmy nasze siły i podwójmy naszą pracę, bo wielka chwila nadchodzi, i biada temu, kto nie pracuje w winnicy, albowiem nie skosztuje jej smacznych owoców. Zostanie obcym wśród swoich, cudzoziemcem w zmartwychwstałej ojczyźnie, sumienie karać go nie przestanie, a potomność rzuci klątwę na grób pasożyta, który zjadał produkty cudzej krwi i pracy. Co macie czynić, wskażą wam serca i rozum. Ogrom trudu niech was nie zraża, niepowodzenie niech nie sprowadza z raz wytkniętej drogi. Choćbyście napotkali osty i ciernie, patrzcie na cel, a idźcie odważnie, nie pytając, jak daleko do mety. W imię Boga i wolności podnieśmy krzyż zbawienia, choćbyśmy stanąć mieli na Golgocie! Błagam was, bracia, wspierajmy się i działajmy! Skończył i wielka nastała cisza. A wtedy nagle zahuczały basem organy i wzywały, by wznieść głosy do wtóru, i podjęli śpiew wszyscy, i pod wysokie sklepienie wzbiła się pieśń „Boże, coś Polskę..." Patrole wojska stały przed bramami kościołów, lecz przepuszczały zwarty tłum wychodzących, i dopiero gdy się ludzie rozproszyli po ulicach, żandarmi ciągnęli do cyrkułu tych, którym podczas mszy agenci naznaczyli kredą biały krzyż na plecach. Jednak kościoły nadal były pełne, znowu zaczęły się w nich pojawiać godła narodowe, palmy oraz cierniowe korony, ludzie śpiewali śmiało religijnopatriotyczne pieśni, chło i nęli żarliwe kazania i powracali ze świątyni z większą otuchą i odwagą. — Szczęśliwi, zbawieni i święci będą ci, którzy oddadzą 188 życie za ojczyznę — mówił ksiądz z ambony. — Ósmego kwietnia poległ w obronie Polski i krzyża młody Żyd, nasz brat. Nazywał się Landau; padł pod ciosem szabli. Historia świata od czasów Jezusa Chrystusa nie zna wydarzenia, które by mogło się równać z czynem Landaua. Jego postępek, tak przecież niedawny i rzeczywisty, już przeszedł do cudownej legendy. Godło Chrystusowej męki, godło odkupienia i zbawienia, dzierżone przez Żyda, to najwznioślejszy symbol idei braterstwa, która łączy wszystkie wyznania i klasy społeczne pod wspólnym narodowym sztandarem. Rozejdźcie się, bracia, do swoich domów, ale niech każdy z was innym opowie, że oto nadeszła chwila, w której Zbawiciel i Najświętsza Maria Panna, ulitowawszy się nad cierpieniem Polaków, pozwolili im się obudzić i ponosić ofiary dla odzyskania utraconej przez ojców wolności! Gdy schodził, zaintonował ktoś „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej..." i pieśń tę podjęli wszyscy. Potem w skupionej ciszy cisnęli się do wyjścia i z pleców ścierali sobie wzajemnie białe kredowe krzyże. Na Nalewkach, w bóżnicy, wznoszono modły słowami psalmu: — „O Pasterzu Izraelski, posłuchaj, o Boże! Wzbudź moc swoją, a przybądź na wybawienie nasze. Ocal nas i rozjaśnij nad nami oblicze Twoje, a będziemy zbawieni. Panie, Boże Zastępów! Dokądże będziesz się gniewał na modlitwę ludu Twego? Nakarmiłeś go chlebem płaczu i napoiłeś łzami miarą wielką. Wystawiłeś nas na zwadę sąsiadom naszym a nieprzyjaciołom naszym, żeby sobie z nas śmiech stroili. Panie, Boże Zastępów! Rozjaśnij nad nami oblicze Twoje, a będziemy zbawieni!" A potem śpiewano „Boże, coś Polskę..." Wojsko biwakowało na placach, patrolowało ulice, żandarmi szykanowali przechodniów, ale Warszawa wyszła z szoku. W Ogrodzie Saskim gromadki chłopców, już nie powstrzymywane przez dorosłych, bawiły się w bitwy, w których wojsko polskiego króla z reguły pokonywało wojska rosyjskiego cara, a spacerowicze ze śmiechem oklaskiwali małych 189 zwycięzców. Starsi chłopcy krążyli po alejkach sprzedając patriotyczne obrazki, a ze szczególnym upodobaniem oferując je rosyjskim oficerom. — Panie pułkowniku, może pan kupi wizerunek świętego Jozafata zarąbanego przez Moskali? — Daj! Młodzież nawiązywała poprzerywane kontakty, spontanicznie łączyła się w kilkuosobowe kółka, które działały każde na własną rękę, lecz były przeniknięte wspólnym duchem powstańczym. Obiegowymi się stały słowa Leona Frankowskiego: — Polska jest jak czarna trumna kirem spowita; trzeba zebrać siły i podnieść przybite wieko. Na prowincję wyjeżdżali agitatorzy, pobudzając tam patriotyczne nastroje. I chociaż wojsko stało w pogotowiu, a policja wzmagała czujność, znów zaczęło być niespokojnie w Warszawie i w całym kraju. — Z ulicy polityka przeszła do kościołów — zżymał się margrabia. — Tam dopiero w pełni może okazać, jak wygląda w polskim wydaniu. Podeklamować, podeklamować, pośpiewać, pośpiewać, a co z tego wyniknie? Ba! Pan Jezus i Najświętsza Panienka przywrócą nam wszystko, co kiedyś zaprzepaściliśmy sami, więc po co się godzić na mniej? A przecież przynajmniej księżulkowie powinni wiedzieć, że Bóg Wszechmogący dając nam wolną wolę zrzekł się przywileju, żeby cudem zachowywać człowiekowi dobra, które człowiek sam niszczy i odrzuca. Boże święty! Dlaczego u nas panuje taka powszechna sztubackość, która przekształca rzeczywiste cierpienia Polski w całoroczną komediancką majówkę! Wystosował do arcybiskupa pismo z prośbą o wzięcie duchowieństwa w ryzy. Jednocześnie, by wywrzeć nacisk na kurię, wydał rozporządzenie, w którym, dyplomatycznie oszczędzając ambicję kleru, przemilczał rolę księży w krytykowanych wydarzeniach i zwalił winę za wszystko na anonimowych osobników. Rozporządzenie brzmiało: 190 „Od pewnego czasu nieodpowiedzialni podżegace, zapominając o czci należnej kościołom i duchowieństwu, śpiewają w świątyniach pieśni nie tylko nie objęte liturgią i nie zalecane przez Kościół, lecz nawet nie mające znamion modlitwy i charakteru pieśni nabożnych. Takie postępowanie narusza porządek publiczny, obraża powagę Kościoła i wyrządza szkodę całemu społeczeństwu. W związku z tym zakazuje się tych praktyk. W wypadku niezastosowania się do zakazu władze świeckie udzielą pomocy duchowieństwu i użyją wszelkich przewidzianych prawem środków, jakie okażą się niezbędne do utrzymania porządku wszędzie, gdzie będzie on naruszony, w tym także w świątyniach Pańskich." Niedługo czekał na odpowiedź kurii. Arcybiskup Fijałkowski odpisał: „Moja pasterska władza, oparta jedynie na moralnej i religijnej podstawie, nie może być narażona na jawne zlekceważenie, jakie by nastąpiło, gdybym wydał zakaz śpiewania w kościołach religijnopatriotycznych pieśni. Tylko wtedy osiągnie się uspokojenie umysłów, gdy rząd zaskarbi sobie zaufanie społeczne, a jak to zrobić, sam wie najlepiej." — A jak to zrobić, sam wie najlepiej — powtórzył margrabia odkładając pismo. I poszedł do namiestnika. — Książę — powiedział — wiadomo panu, co się w kościołach dzieje. Trzeba wydać rozporządzenie, na mocy którego duchowni naruszający porządek publiczny będą pociągani do odpowiedzialności karnej na takich samych zasadach jak osoby świeckie. — Na takich samych zasadach — mruknął namiestnik. — Aresztowania... Aresztowania? — Oczywiście, książę! Liczę jednak, że do tego nie dojdzie, że groźba poskutkuje. — Tak, ale już samo rozporządzenie... Zbliża się trzeci maja... Odłóżmy to. — Książę! Ósmego kwietnia nie wzdragaliśmy się przelać krwi, żeby przywrócić spokój. Czy teraz, gdy chodzi o jego utrzymanie, mamy się wzdragać przed stosowaniem środków niepomiernie łagodniejszych? To po co jedliśmy tę żabę? 191 — Odczekajmy do trzeciego maja — zaproponował namiestnik. — Nie! — odparł margrabia. — Lepiej zapobiegać niż potem amputować. Opublikuję pańskie rozporządzenie, książę, w taki sposób, iż będzie wiadomo, że autorem jestem ja, Polak, katolik, członek władz Królestwa i reprezentant idei reform. Wydębiwszy od Gorczakowa zgodę, Wielopolski w prasie opublikował pismo, którego adresatami byli biskupi i administratorzy diecezji. Mieszkańcy Warszawy i innych miast czytali z gniewem: „Zamiast nawoływać do spokoju księża w swoich kazaniach poruszają sprawy natury politycznej i podburzają naród, głosząc pochwałę powstania i ganiąc środki podjęte, by do niego nie dopuścić; zaszczepiają w narodzie nieufność do rządu i podżegają przeciw rządowi. Książę Namiestnik wydał już rozporządzenie, by księży, którzy tak postępują, aresztować i pociągać do odpowiedzialności z całą surowością prawa bez względu na ich stan kapłański. Zawiadamiając o tym, wyrażam nadzieję, że biskupi zechcą narzucić księżom posłuszeństwo i powstrzymają ich od wywoływania nieporządków, które powodują, iż nad krajem obejmuje władzę wojsko." Ogłoszenie rozporządzenia nie zmieniło sytuacji. Wielopolski znowu udał się do namiestnika, ale tym razem Gorczakow był nieugięty. — Nie! — powiedział. — Trzeba episkopatowi dać czas. Upłynęło zaledwie kilka dni. Jak pan myśli, będą rozruchy trzeciego maja czy nie będą? — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby były — odparł zirytowany margrabia. — Nic naturalniejszego jak to, że podburzony w kościele tłum wylęga po mszy na ulicę i formuje pochód. Co potem, Bóg raczy wiedzieć. — Aresztowanie księży tuż przed trzecim maja? Nie! — uparł się namiestnik. — Przeczekajmy ten dzień. Trzeciego maja miasto wyglądało kolorowo. Z pejzażu ulic zniknęły żałobne stroje, ludzie szli do kościołów ubrani świątecznie i wracali do domów spokojnie. Gęstsze niż zwykle patrole nie napotykały skupisk. Namiestnik, odbierając meldunki, był zadowolony, lecz w jego otoczeniu znajdowali się również i tacy... Ci już wcześniej dali tu i ówdzie to i owo do zrozumienia. Znaleźli chętny posłuch u niektórych funkcjonariuszy policji, ale i oni działali ostrożnie, by nie narazić się namiestnikowi. Bez ryzyka można było jednak pod byle pretekstem zatrzymywać przechodniów, a nuż coś z tego wyniknie?, więc ich zatrzymywano na oślep, ale nic z tego nie wynikało i zatrzymanych wypuszczano. Kilku agentów próbowało sprowokować urwisów do wybicia szyb w cerkwi, lecz zorientowano się w porę. — Nie dajcie się nabrać, to szpicle. Zostańcie tu i przestrzegajcie innych. — Zostali i przestrzegali. I tak minął ów dzień trzeci maja świątecznie i bez zaburzeń ku wielkiej uldze namiestnika. W mieście był względny spokój, lecz z głębi kraju zaczęły napływać zatrważające meldunki. Ponad sto sześćdziesiąt tysięcy chłopów, zdezorientowanych sprzecznymi obwieszczeniami Zamoyskiego i Wielopolskiego i podburzanych przez nieuchwytnych agitatorów, odmówiło wykonywania pańszczyzny i przybrało groźną postawę. Nad dworami pojawiło się widmo chłopskiej rabacji. — Rząd szykuje rzeź szlachty — snuli domysły przestraszeni ziemianie. Niektórzy jednak zwracali się o pomoc do wojska i otrzymywali ją: kozacy pacyfikowali wsie. — To agenci Mierosławskiego — podejrzewano w Namiestnictwie, Gorczakow zaś, otrzaskany z periodycznymi buntami chłopów w Rosji, zawsze skutecznie tłumionymi, niezbyt tym wszystkim się przejmował; lękiem napawały go wyłącznie aspiracje niepodległościowe. Inaczej margrabia: ten miał w pamięci krwawe wydarzenia w Galicji sprzed lat piętnastu, toteż energicznie przystąpił do akcji. Pierwszym krokiem, który uczynił, było wydanie wstępnej ustawy o unormowaniu stosunków między chłop 192 13 —Dankowski 193 Hwem i ziemiaństwem od zaraz. Brzmiała ona: „Zważywszy, że pańszczyzna, czyli robocizna przymusowa, jest ze wszech miar niedogodna i sprzeczna z duchem obowiązującego prawa cywilnego, ulega ona zniesieniu za słusznym wynagrodzeniem. Chcąc zaś usunąć trudności, które hamują postęp oczynszowania, stanowi się, co następuje: zanim zostaną zawarte umowy dzierżawne o czynsz wieczysty, znosi się za wynagrodzeniem, poczynając od 1. X. 1861 r., pańszczyznę, czyli robociznę przymusową w Królestwie Polskim." Przepis ten, jasny dla margrabiego, wcale nie był jasny dla wszystkich, a zwłaszcza dla chłopów, przeciwnie, jeszcze bardziej poplątał im w głowach, toteż zamieszki nie ustawały. Wielopolski wymógł na Gorczakowie decyzję, że wojsko ma obowiązek interweniować na każde wezwanie ziemianina. W czasie spotkań z namiestnikiem margrabia poruszał sprawę nieposłusznych księży: — Rząd, który nie egzekwuje prawa, nie może oczekiwać szacunku. — Tak, tak — odpowiadał namiestnik — moja cierpliwość ma granicę. Jeszcze dzień, dwa... — I zwlekał. Po ósmym kwietnia Andrzej Zamoyski rzadko wychodził z pałacu; był osowiały i zniechęcony. Z marazmu wyrwała go wizyta byłych działaczy rozwiązanego Towarzystwa. — Odtworzyliśmy naszą sieć organizacyjną w terenie — oznajmił Kurtz. — Obecnie możemy szczerze określić swój polityczny cel: niepodległość! Nie wykluczamy zbrojnego powstania. — Książę Adam Czartoryski przestrzega przed tym w słowach wręcz dramatycznych — powiedział pan Andrzej. — Nie możemy liczyć na pomoc z zewnątrz. Żadną! — Nie zamierzamy wzniecać powstania teraz — zapewnił Górski. — Chodzi o to, by wtedy, gdy nadarzy się okazja, nie zdawać się na improwizację. Pan, hrabio, oczywiście obejmie kierownictwo. — Oficjalnie — nie! — Wszystko, co robimy, jest nieoficjalne. — Nie odmówię panom wsparcia radą, ale nie chcę angażować się bezpośrednio w pracę organizacyjną. Pragnę rozejrzeć się w sytuacji. — Pozwoli pan jednak, że będziemy go uważali za naszego duchowego przywódcę? Zamoyski milcząc rozłożył dłonie. Margrabia nie dał za wygraną, ponownie wystosował do cara memoriał. Postulaty, które postawił w marcu i które w marcu mu odrzucono, powtórzył teraz z jeszcze większym naciskiem. Uporczywie domagał się ustanowienia Sądu Najwyższego, administracyjnego podziału kraju na osiem województw, uznania języka polskiego za język urzędowy, opatrzenia pieczęci przyszłej Rady Stanu herbem Królestwa oraz przywrócenia mundurów obywatelskich i granatowoamarantowych mundurów urzędniczych. Namiestnikowi to wszystko zbyt przypominało obraz Królestwa sprzed roku 1830 i wstrzymał memoriał. — Po kolei — łagodził gniewnego projektodawcę. — Później ! Zajmijmy się najpierw kwestią wyborów do rad terenowych i organizacją Rady Stanu. — Nie docenia pan imponderabiliów, książę — odparł margrabia. — Reformy powinny przeobrazić kraj, przeorać umysły. Niełatwe zadanie. Ale u nas to, co jest nie do uzyskania, gdy się apeluje tylko do rozsądku lub sięga do przemocy, może się powieść pod znakiem Orła Białego i w narodowych barwach. — Zastanowię się — obiecał namiestnik. — Nasamprzód bierzmy się do tego, na co najjaśniejszy pan już wyraził zgodę. Rada Stanu! — Dobrze, opracuję projekt, ale memoriał pozostawiam i będę nalegał, by pan go poparł i wysłał do cesarza. Czy w sprawie księży powziął pan decyzję? — Trzeba to zrobić — przyznał namiestnik. — A co do 194 195 Rady Stanu, myślę, że warto zasięgnąć opinii ludzi cieszących się powszechnym autorytetem. Niech powiedzą, jak sobie wyobrażają tę instytucję. To ich zjedna. Wielopolski przeciągle popatrzy! na Gorczakowa. — Kogo ma pan na myśli, książę? — Przede wszystkim Zamoyskiego. Zapadło milczenie. Po chwili margrabia wstał. — Jak pan uważa, książę — rzekł chłodno, pożegnał się i wyszedł. — Opracowujemy projekt ustawy o Radzie Stanu — zagaił namiestnik. — Chciałbym, drogi hrabio, żeby pan go przeczytał i poczynił uwagi. Przestudiujemy je pilnie i chętnie podejmiemy rzeczową dyskusję. — Odkąd nie ma Towarzystwa Rolniczego, jestem człowiekiem prywatnym — odparł lodowato Zamoyski. — Nie widzę powodu, ażebym miał poznawać treść tego aktu, zanim będzie oficjalnie ogłoszony i wszystkim dostępny. — Ale dlaczego? — Pragnę zarezerwować sobie prawo do publicznego protestu, gdy zajdzie potrzeba. — Może1 nie zajdzie. To krótki tekst, przeczytam panu i jestem pewien, że... Zamoyski zaprotestował gestem dłoni. — Jeślibym został zmuszony do wysłuchania tej lektury — powiedział — zignoruję to i nadal zachowam prawo do krytyki. Twarz namiestnika nabiegła krwią. — Pana w ogóle nie interesują reformy, prawda? — spytał z pogróżką. — Lilipucie reformy nie! — oświadczył Zamoyski. — Żegnam! — zakończył rozmowę namiestnik. Wzburzony wezwał natychmiast Wielopolskiego i Płato nowa. — Odmówił nawet przeczytania! — relacjonował z pianą na ustach. — Przemawiał do mnie jak zdrajca stanu! Każę go aresztować! Wielopolski powściągnął uśmiech satysfakcji. — Ależ, książę! — rzekł tonem perswazji. — Aresztować? Za co? Brak 196 podstaw prawnych. Przecież on jest osobą prywatną, a osoba prywatna nie ma obowiązku dyskutować nad projektem rządowym. — Brak podstaw, brak podstaw! Co pan mi takie rzeczy opowiada! Podstaw jest bez liku! Ciągle snuje jakieś antypaństwowe plany, narzuca je swoim stronnikom, jest ich głową! Teraz margrabia uśmiechnął się jawnie, a był to uśmiech pełen sarkazmu. — Boże święty! — zdumiał się ostentacyjnie. — Plany! Głowa! Doprawdy, książę, pan krzywdzi Zamoyskiego. Każdemu wiadomo, że jeśli zdarza mu się coś do rzeczy powiedzieć, to tylko dzięki doradcom. Nie jest też tajemnicą, iż pozostawiony samemu sobie wykazuje, że tak się wyrażę, hm!, umysłową bezradność. Głową stronnictwa? Sztandarem na wietrze, owszem. Platonów parsknął śmiechem. — Margrabia ma rację — oświadczył. — Zostawmy Zamoyskiego w spokoju, nie zwracajmy na niego uwagi; to najlepszy sposób pogrążenia go w nicość. Przecież on marzy, by zostać politycznym męczennikiem; nie ułatwiajmy mu tego. — Opinia publiczna uważa mnie za wroga pana Andrzeja — dodał margrabia. — Gdyby pan obszedł się z nim surowo, mnie by tym obciążono. Moja sytuacja w kraju stałaby się jeszcze trudniejsza, a po co? Z takiego powodu? Gorczakow ochłonął. — No dobrze — oznajmił — ale będę, go obserwował i nie wypuszczę za granicę. Jeszcze jedno nieodpowiedzialne wystąpienie, a każę go zesłać do Permu!— wybuchnął znowu. — Cesarz ma dość jego wybryków! — Słusznie! — przytaknął Płatonow. — Jednakże radzę to zrobić po wprowadzeniu reform. — Czy w sprawie ustawy o Radzie Stanu chce pan zasięgnąć jeszcze czyjejś opinii, książę? — spytał uprzejmie margrabia. — Do licha, nie! — odparł gniewnie namiestnik. — Niechaj pan nada projektowi już ostateczny kształt i skończmy z tym wreszcie! 197 W miarę wzrastania liczby kółek spiskowych istnienie ich przenikało do wiadomości ogółu. Przestało być tajemnicą, że wszystkie stawiają powstanie zbrojne jako swój cel. Notable warszawscy z byłej Resursy Kupieckiej i Delegacji Miejskiej spiknęli się znowu. Poglądy ich były zgodne: — Trzeba zapobiec! Postanowili zebrać się na naradę. Jurgens odmówił. — Nie warto! — tłumaczył z goryczą. — Nie bawią mnie abstrakcyjne konstrukcje myślowe, gra intelektualna na polityczne tematy. Cóż z tego, że będziemy opracowywać programy, skoro wypadki i tak się potoczą własnym torem? „A rozum was opuści, a dzieci rząd nad wami trzymać będą..." Tak to jest u nas i tak będzie. Zostawcie mnie, dajcie mi święty spokój! — Co z tobą? — zatroskał się doktor Walko. — Źle wyglądasz. Przyjdź do mnie, zbadam cię. Albo ja przyjdę do ciebie. — Nic mi nie jest — uciął Jurgens i pożegnał się. — Ostatnie wydarzenia załamały go — rzekł Ciszek. — I spotkała go osobista przykrość — powiedział Zaściński. — Nie rozgłaszajcie. Pewien bydlak — patriota zrobił mu afront, potraktował niemal jak kolaboranta. — Jego? Za co? — Za to, że pracuje na rządowej posadzie. — Dzięki temu miał możność wiele dobrego zrobić i robił. — Właśnie! Incydent miał miejsce w szerszym towarzystwie i nikt nie zaprotestował. Dodatkowe obrzydlistwo polega na tym — ciągnął mecenas — że ten czysty jest najprawdopodobniej konfidentem. Znacie go zresztą: kreuje się na wodza narodu, komendanta; przysadzisty, łysy, wulgarna morda szynkarza z Garwolina, oczy zdechłego zająca, a imię jego... — Nie czterdzieści i cztery, lecz Wojciech, tak? — spytał Ciszek. — Zgadłeś. — Od trzydziestu lat jawnie rozwija tajną działalność, dobre, nie? Sądząc z etykietki, jaką sobie przylepił, jest nadzwyczaj groźny dla władzy, i co? Jakoś go nie powiesili, nie zgnoili, nie zesłali, w przeciwieństwie do tylu innych. Niekiedy posiedzi sobie kilka miesięcy, wychodzi jakby nigdy nic, szasta pieniędzmi i działa dalej. Stary policyjny chwyt: od czasu do czasu aresztować wtyczkę, żeby jej przydać wiarygodności. I to się sprawdza: facet cieszy się estymą w niektórych kręgach. Od trzydziestu lat zapowiada, że Rosja rozleci się w przyszły wtorek, a on na białym rumaku, na czele polskich hufców, od morza do morza... Wojewoda ruski, pruski, francuski. Boże, ile tych wtorków upłynęło! Ale to wcale nie zbija go z pantałyku, następne wtorki przed nim. Ja gdybym tak się omylił choćby kilka razy, uznałbym się za idiotę, a ten... I wyobraźcie sobie, to się podoba! Wieszczba się nie spełnia, ale wieszcz nie traci charyzmy. A powiedziano w Ewangelii świętej, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Może w Palestynie, ale nie u nas. Trochę jestem niesprawiedliwy, bo trzeba przyznać, że większość traktuje to indywiduum jak przygłupa. Wiecie, Kościuszko podobno jeździł na kasztanowatej klaczy, a ponieważ łysoń ogłasza siebie jego moralnym spadkobiercą, mówią o nim, że jest synem Naczelnika i kasztanki, dodając, iż rozum odziedziczył po matce. Głupi, ale czysty i niezłomny! A jakiż ma być, u diabła, jeżeli chce grać swoją rolę? Mocodawcy dbają o kamuflaż. Ale kto u nas słyszał o metodach pana Fouche albo o petersburskim trzecim oddziale? Nasza wiedza historyczna to kolorowe obrazki. Zbyt mądrzy nie jesteśmy, Jurgens ma rację. Rozgadałem się, bo mi go żal i szczerze mówiąc, mam pretensję do siebie. Byłem świadkiem incydentu, słyszałem wszystko i nie dałem draniowi w zęby. Spiskowcy spod jego znaku! Biedacy! Założę się, że policja ma nad tym kontrolę. Nie kwapi się do likwidacji, bo po co? Niech ryby płyną do sieci, wyłowi się, gdy przyjdzie pora. Teraz nastał gorszy czas na połów: spisek rozprzestrzenił się i rozproszkował, jedni nie znają drugich i penetracja jest utrudniona. Żandarmeria działa na oślep i bezskutecznie. 198 199 — Tym większe niebezpieczeństwo wybuchu — zauważył Ruprecht. — Trzeba je skanalizować — zabrał głos Agaton Giller. — Nie odżegnywać się od idei powstańczej, ale powiedzieć, że zbrojny zryw to nie sprawa dnia dzisiejszego; że obecnie... — Tak, jutro pójdę do Jurgensa — mruknął w zamyśleniu doktor Walko. — Trzeba go otoczyć serdecznością — przyłączył się Ciszek. — To nasz obowiązek. — Iz powrotem przyciągnąć — dodał Ruprecht. — Tracić takiego człowieka przez takiego... — Panowie! — zdenerwował się Giller. — Szanuję wasze uczucia, dajcie im upust, powinniście, należy się to Jurgensowi, ale, na miłość boską, nie teraz! I przestańmy dywagować o metodach służb specjalnych, o jakiejś płotce, o Fouche i tak dalej, bo tu grunt pod nogami płonie! — Chyba nie strwoniłem aż tak dużo czasu — obruszył się mecenas. — Nie, ale bierzmy się do roboty, opracujmy odezwę. Mam kontakty z drukarzami, odbiją w tysiącach egzemplarzy. Mistrz Borelowski jest niezawodny. — No to już! — strzepnął dłonią Ciszek. — Jaki damy tytuł? Jak podpiszemy? Zamoyski sięgnął po zadrukowany arkusz, spojrzał na nagłówek: „Posłanie do wszystkich Polaków na ziemi polskiej", potem na podpis: „Mieszkańcy Warszawy". Czytał: „Możemy liczyć jedynie na siebie. Potrzebna jest nam rozwaga i umiejętność korzystania z ślepoty rządu, który gwałcąc prawo i lekceważąc aspiracje narodu, sam sobie przygotowuje upadek. Zbrojne powstanie jest teraz przedwczesne. Przez prace tajne i wytrwałe trzeba najpierw zwiększyć materialne siły, by w odpowiednim czasie wystąpić, mając pewność zwycięstwa. Demonstracje są więc pożądane tylko w okolicznościach wyjątkowych. Mieszkańcy Warszawy i całej Polski! Wzywamy was wszystkich do soli darności w imię Ojczyzny! Nikt nie może bezkarnie się podlić, szkodzić narodowi i siebie poniżać. Zamiast szukać chleba w wojsku i innej nikczemnej służbie, szukajcie go w rzemiośle, na roli, w handlu i w innych uczciwych zawodach. Pomagajmy sobie wzajemnie, wspierajmy się w każdej potrzebie, a wtedy wzrośniemy w siłę, która wypędzi wroga. Nie oczekujmy niczego od rządu, sami się troszczmy o interesy kraju, wspólnie i zgodnie, aby, gdy przyjdzie czas, stanąć na polu bitwy i wtedy zwyciężyć orężem. Niech żyje Polska! Niech nikt nie szczędzi dla Niej pracy, grosza i życia!" Zamoyski wolnym ruchem odłożył druk na biurko i zamyślił się bardzo głęboko. 200 Zamyślił się również Wielopolski stając przy otwartym oknie nowego mieszkania w pałacu Kazimierzowskim. Okno wychodziło na tyły pałacu, gdzie robotnicy właśnie odgradzali sztachetami niewielką część parku, którą margrabia zapragnął wydzielić dla siebie, pozostawiając resztę do publicznego użytku. Wrócił do biurka i zaczął raz jeszcze przeglądać schemat organizacyjny przyszłej Rady Stanu. „Skład: 1 z racji swego urzędu — członkowie Rady Administracyjnej, 2 osoby bezterminowo mianowane przez cesarza, czyli radcy stanu, 3 osoby mianowane na rok, tak zwani członkowie Rady Stanu. Funkcjonowanie Rady: 1 w czterech wydziałach, 2 w składzie orzekającym, 3 na ogólnym zebraniu. Wydziały Rady: 1 prawodawczy: projekty ustaw, 2 sporny: przygotowanie sprawozdań ze spraw i sporów, które będą rozpoznawane przez skład orzekający, oraz sprawozdań ze spraw podlegających dotychczas Heroldii Królestwa, 3 skarbowoadministracyjny: budżet, sprawy skarbowe i kontrola spraw finansowych, 4 próśb i zażaleń: skargi na nadużycia urzędników lub na naruszanie przez nich ustaw." Z zewnątrz dobiegł hałas, gwar nieskoordynowanych głosów. Margrabia podszedł do okna i wyjrzał: gromada 201 i uczniów gimnazjum realnego z wrzaskiem odpychała robotników, wyrywała wbite sztachety i gruchotała jedną o drugą. Robotnicy cofnęli się i przyglądali w milczeniu. Uczniom przewodził drobny brunet. Do uszu margrabiego dotarły okrzyki: — Gwałtem odbierają nam park! To własność wspólna! Nie damy się okradać! Wściekły, wezwał lokaja i kazał sprowadzić policję. Wrócił do biurka, usiadł i starał się odzyskać spokój. Wrzawa nie milkła. — Gówniarze — mruknął i zacisnąwszy usta usiłował podjąć przerwaną pracę. Z trudem rozumiał, co czyta. „Zadania składu orzekającego Rady: 1 rozpatrywanie kwestii prawnych, których interpretacja budzi wątpliwości, 2 decyzje o oddawaniu urzędników, których mianował cesarz, pod sąd dotyczy: członów Rady Administracyjnej, członków Rady Stanu, sekretarzy stanu, naczelnych prokuratorów, członków komisji rządowych, gubernatorów cywilnych itp.." Wrzawa się wzmogła. Cisnął pióro i znowu podszedł do okna: trzech niemrawych policjantów coś perswadowało zaperzonym uczniom, a oni głośno odpowiadali. — Bronicie złodziejstwa? — wołał brunecik. — Park nie jest prywatną własnością! Prawo jest po naszej stronie! — Głosy aprobaty: — Brawo, Leon! — Falset blondyna: — Do dzieła, koledzy! Jest jeszcze kilka sztachet! Już miał się cofnąć i wtedy go właśnie dostrzegli. Prześwidrował mu uszy przenikliwy tenorek: — Hej, ropucho! Ty nie znosisz rządów w rządzie, a my ogrodu w ogrodzie! — Buchnął śmiech; margrabia zobaczył, że wraz z uczniami śmieją się, wręcz pokładają ze śmiechu, trzej policjanci. — Na pozór rzecz wygląda imponująco — kontynuował adwokat Węgleński — ale w istocie będzie to instytucja fasadowa. Już to, co wspólnie przeanalizowaliśmy, prowadzi do takiego wniosku: zarówno przepisy, które określają, co ma należeć do kompetencji wydziałów, jak i zadania nałożone na skład orzekający. A teraz przejdźmy 202 do następnej kwestii: Ogólne Zebranie i jego uprawnienia. Obraz podobny. Przykłady? Proszę bardzo! Pierwszy z brzegu: Ogólne Zebranie ma się zajmować ogólnymi, nie z mojej winy ta zbitka słowna — sprawami kraju. Pięknie, prawda? Tylko że musi, powtarzam — musi odrzucić każdy wniosek, który dotyczyłby zmiany statusu Królestwa. Następny przykład: ma rozpoznawać w ostatniej instancji skargi na nadużycia urzędników. Też pięknie! Tylko że owe skargi mają być najpierw rozpatrywane przez właściwą komisję Rady Administracyjnej i dopiero z jej opinią trafiać do Ogólnego Zebrania. Czyli, powiedzmy, urzędnik komisji byłby sądzony przez kolegów z komisji i orzeczenie jego kolegów, można przewidzieć, jakie i jak spreparowane, szłoby, praktycznie rzecz biorąc, jedynie do zatwierdzenia. A komu ma przysługiwać prawo wnoszenia tych skarg? Może prokuratorowi? 0 nie! Osobom prywatnym i stowarzyszeniom prywatnym. Chciałbym widzieć tych śmiałków! A w ogóle, panowie, według projektu wszystko, co miałoby być przedstawiane Radzie Stanu, jakiemukolwiek jej organowi, musiałoby najpierw przechodzić przez filtr Rady Administracyjnej. Innymi słowy, Rada Stanu ma być czymś do zaklepywania tego, co postanowi rząd. Obrady tajne, protokoły tajne, akta spraw tajne, ale odpowiedzialność za to, co się zaklepie, jawna. Zwykła farsa! — Przewidziałem to — odezwał się Zamoyski. — Właśnie dlatego odmówiłem dyskusji nad projektem. Nic bym nie wskórał, może jakieś kosmetyczne upiększenia, a podfirmowałbym ten akt swoim nazwiskiem. — Taak — powiedział przeciągle Tomasz Potocki. — Niemniej jednak lepsza taka Rada Stanu niż żadna. Była przed rokiem 1831, potem jej nie było, a teraz znowu jakaś ma być. Wszystko, co choćby nominalnie przywraca to, cośmy stracili, jest warte zachodu. — Więc będzie Rada! — odparł pan Andrzej. — Przywróci ją Wielopolski; nie muszę do tego przykładać ręki 1 ja. Byłoby błędem, gdyby wszyscy zachowywali się tak, jakby byli zadowoleni z tego, co z łaski nam dają. Sobie 203 przeznaczam inną rolę. Wobec Rosji i wobec całej Europy ktoś musi być rzecznikiem ambitniejszych aspiracji. — No cóż! — westchnął Potocki. — Może i tak. Wybaczcie, że już się pożegnam. Nie czuję się dobrze. Ta pogoda... — Wstał ociężale i wsparty na kulach wyszedł odprowadzony przez Zamoyskiego. Po chwili pan Andrzej wrócił i rzekł: — Panowie, chcę skorzystać z okazji, że jesteśmy w ścisłym gronie. Niedawno poinformowaliście mnie o utworzeniu tajnej organizacji. Przemyślałem to i nalegam: rozwiążcie ją. — Dlaczego? — spytał Kurtz. — Bo rozległe tajne przygotowania dojrzewają jak wrzód i pękają pod naciskiem okoliczności niezależnych od woli przywódców — odpowiedział hrabia. — Rozbujanie nastrojów i liczenie, że wykorzysta się je dopiero wtedy, gdy się nadarzy pomyślna koniunktura, to mrzonka. Czy chcecie, czy nie, w obecnym klimacie przeważy pęd do powstania, a powstanie to zbrodnia. — Rozwiązać? Nie taka prosta sprawa — zwrócił uwagę Górski. — Ludzie to nie marionetki. — Nalegam! — powtórzył Zamoyski. — Nie wolno igrać z ogniem. W każdym razie mnie z tego wszystkiego wyłączcie. Takiej odpowiedzialności brać nie chcę, nie powinienem, nie mogę. Rozeszli się skwaszeni i w milczeniu. Sądy dotychczas nie rozpatrywały tego rodzaju spraw, więc zainteresowanie było ogromne. Mecenasowi Zaścińskiemu udało się wprowadzić na salę żonę i grupkę przyjaciół. Z napiętą uwagą prześledzili tok postępowania dowodowego i wysłuchali głosu oskarżyciela. — Teraz — szepnęła pani Rysia. Adwokat Zaściński wstał. — Prześwietny Trybunale! — rozpoczął po krótkiej chwili milczenia. — Ten proces ma charakter precedensowy, charakter polityczny i będzie stanowił wielką lekcję, z której naród zaczerpnie wiedzę 204 o tym, jakie mu przysługują prawa. Pozwolę sobie przypomnieć kardynalną zasadę: dozwolone jest wszystko, co nie jest zakazane. Dotychczasowe przepisy nie zabraniały noszenia ubiorów odpowiadających indywidualnym gustom. Dopiero dwunastego kwietnia 1861 roku ukazało się rozporządzenie naczelnika wojennego Warszawy, zawierające zakaz przyodziewania się w stroje niezwykłe. Wszelako w tym normatywnym akcie nie ma najmniejszej wzmianki, jak to pojęcie rozumieć, a wobec tego wyjaśnić je musi sąd za pomocą wykładni. Wydaje mi się, że owa wykładnia nie będzie nastręczać dużego kłopotu. Cóż to jest bowiem ubiór niezwykły tu, u nas, w kraju ze wszech miar europejskim? Jest to strój egzotyczny, nie używany w Europie. Gdyby ktoś nałożył na przykład chińską okrągłą czapkę z dzwonkami albo indiański pióropusz, byłby to niewątpliwie niezwykły strój, po stokroć słusznie zabroniony światłym rozporządzeniem z dnia dwunastego kwietnia 1861 roku, ponieważ mógłby się stać powodem zbiegowiska, jakżeż zbawiennie zakazanego wcześniejszym rozporządzeniem Rady Administracyjnej. — Zechce pan łaskawie powstrzymać się od sarkazmu — przerwał przewodniczący. — Proszę mi wybaczyć — odparł adwokat — ale nie zdawałem sobie sprawy, że pochlebna ocena tych dwóch rozporządzeń nie może zabrzmieć szczerze w niczyich uszach. — Dość, panie mecenasie! Proszę kontynuować przemówienie, ale bez tych wszystkich... Proszę kontynuować! Obrońca złożył ukłon i podjął przerwany wywód: — Chińska czapka, indiański pióropusz, tak, to są ubiory u nas niezwykłe. Ale czamara, którą nosił mój klient? Ale rogatywka? Przecież rysunki tych strojów zamieszczone zostały w „Magazynie Mód" z maja 1861 roku, a więc po dacie rozporządzenia wydanego przez naczelnika wojennego Warszawy; zamieszczone w organie prasowym dozwolonym przez cenzurę, która działa także w imieniu najjaśniejszego pana. Prześwietny Trybunale! Wszystkie kółka maszyny, którą jest rząd, muszą się kręcić w harmonijny sposób. Nie może być tak, że jeden organ władzy na coś pozwala, natomiast drugi — 205 zabrania. Powstałby wtedy zamęt, nikt by nie wiedział, czego się trzymać, słowem — anarchia! Podstawą działania organów władzy jest prawo, a zatem prawo nie może zawierać wewnętrznych sprzeczności, gdy zaś się zdarzą, powinny być usunięte w drodze wykładni. Interpretacja przepisu, który wprowadza pojęcie ogólnikowe, musi być taka, by w jej wyniku stał się on zgodny z całym systemem prawnym. Dlatego w niniejszym przypadku, żeby tę zgodność uzyskać, należy uznać, że zakaz noszenia strojów niezwykłych nie tyczy czamarek i rogatywek, które są przecież w powszechnym użyciu nie tylko u nas, bo i na Węgrzech, ale jedynie takich ubiorów, jak chińskie czapeczki z dzwonkami i pióropusze indiańskie. Jeżeli bowiem niezwykłym by miało być wszystko to, co narodowe ma cechy, to również niezwykłym byłby i tytuł króla polskiego, jaki nosi rosyjski cesarz, niezwykłym pomnik Zygmunta III przed Zamkiem Królewskim, Jana Sobieskiego w Łazienkach i pomnik Unii Lubelskiej . O nie, Prześwietny Trybunale! Nie taka jest intencja najjaśniejszego pana, w którego imieniu wydano rozporządzenie z dwunastego kwietnia 1861 roku. Proszę o uniewinnienie oskarżonego. Po krótkiej naradzie przewodniczący oznajmił, że wyrok zostanie ogłoszony za trzy dni. Przed gmachem sądu natknęli się na spory tłumek. Sposobem, zdać by się mogło, nadnaturalnym wieść o tym, co działo się w sali rozpraw, rozeszła się szybko po mieście. Jan Zaściński uśmiechem podziękował za oklaski i wraz z przyjaciółmi ruszył odetchnąć świeżym powietrzem. W Ogrodzie Saskim zwracał uwagę niezwykły nastrój. — Zostańmy tu chwilę — zaproponowała zaintrygowana Maria Ciszkowa. — Zobaczymy, co to takiego. Przysiedli na ławce i rozmawiając popatrywali. Grupki gimnazjalistów uwijały się po alejkach. Chłopcy zatrzymywali przechodniów, pytali o coś, a w odpowiedzi rozlegał się śmiech i wybuchały brawa. — Dowiemy się, idą do nas — rzekła pani Grażyna. Podeszło trzech, grzecznie zdjęli czapeczki i jeden z nich 206 zwrócił się z wielce stroskaną miną: — Przepraszam, czy państwo nie bylibyście łaskawi wskazać nam adwokata? To sprawa pilna. Może ktoś tutaj jest adwokatem? — Do czego wam, chłopcy, potrzebny adwokat? — zainteresował się doktor Walko. — Żeby nas bronił przed Wielopolskim — wyjaśnił drugi. — Przed Wielopolskim? — Ach, proszę pana! Nieszczęście nas czeka! — ten trzeci załamał dłonie w umyślnie przesadnym geście rozpaczy. — Kajdany, turma, zsyłka lub stryczek! Margrabia wniósł przeciw nam skargę o uszkodzenie prywatnej własności. Trwa śledztwo, wkrótce odbędzie się sąd. — Sztachety? — uśmiechnął się Jan Zaściński. — Tak, proszę pana — potwierdził pierwszy. — Drżę o braciszka — chlipnął udatnie. — Brzdąc ma zaledwie pięć lat. Przyplątał się wtedy i także... Ach, gdzież tu jakiś polski adwokat, który się ujmie za polską dziatwą? Przed ławką utworzył się krąg przygodnych słuchaczy, którzy oklaskami wyrażali uczniom swój aplauz, nie szczędząc margrabiemu drwin i złorzeczeń. Chłopcy zakończyli zaplanowany spektakl i odeszli, tłumek się rozproszył, a szóstka przyjaciół podjęła swój spacer przez park. — Dlaczego on tak się kompromituje? — odezwała się Maria Ciszkowa. — Wojować z uczniakami! Oddawać pod sąd! Przecież to nie wypada. — Głupie i niesmaczne! — dorzuciła pani Rysia. — To jeszcze nic! — machnął ręką Zaściński. — Wiecie, co robi pod płaszczykiem reformy wymiaru sprawiedliwości? Wyrzuca sędziów, którzy mu kiedyś się narazili. Jest ich niemało, bo procesował się ciągle. Format wielkiego człowieka! W głównej alei, rojnej o tej porze, panowie co chwila uchylali kapelusza, a panie do tych ukłonów dołączały uśmiechy. Stonowane głosy promenujących ludzi nie przytłumiały świergotu ptaków i szumu drzew. Z naprzeciwka wolno zbliżała się grupa mężczyzn w cylindrach. Zatrzymali się na widok nadchodzącej szóstki 207 i poszeptawszy między sobą nagle zrobili Zaścińskiemu owację. — Niech żyje mecenas! Oto wzór polskiego adwokata! — Dajcie spokój, panowie! — mitygował zażenowany pan Jan. — Chińska mycka z dzwoneczkami! Indiański pióropusz! Pyszne! " — Do diabła z tą rurą na głowie! — raptem ktoś krzyknął i cisnął cylinder na ziemię, po czym go z pasją zdeptał. Spodobał się gest i znalazł naśladowców. Zebrał się tłum, cylindry zaczęły znikać z głów. — Panowie nie muszą! — zawołał ktoś inny widząc, że Ciszek sięga po swój. — Ani pan, mecenasie, ani pan, doktorze! Wy, chodząc nawet w chińskich czapeczkach, zachowacie polskie serca! — Chodźmy stąd — nerwowo szepnęła pani Rysia. Większość mężczyzn została z gołymi głowami, lecz już po chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiło się niemało rogatywek. — Chodźmy! — powtórzyła Zaścińska. Z bocznych alejek nadciągnęli uczniowie i teraz dopiero zaczęło się na dobre. — Precz z rurami! — Panie, zdejmij pan to! — Nie? Zobaczymy! Celny cios kijaszkiem i cylinder spadł na ziemię. Młodzieży przybywało coraz więcej. — Szpicel! Spłoszony jegomość skrył się za cudzymi plecami. — Widziałem go w kościele z kredą w ręku! — Naznaczmy mu gębę krzyżem na czerwono! — Panowie, bądźcie rozsądni! — Właśnie jesteśmy! Narastająca wrzawa zwabiła ludzi z całego parku. Ciżba stawała się coraz gęstsza. Ktoś szpiclowi dał w gębę, ten dał nura i zaczął uciekać, inny chyłkiem wymknął się z tłoku i biegł na oślep. Szóstka przyjaciół z trudem się wydostała z kotłowaniny 208 i przyśpieszonym krokiem szła w kierunku bramy; stamtąd już kłusowali kozacy, z świstem tnąc nahajami powietrze. Po chwili z głębi Ogrodu dobiegł potężny wrzask. — Dzieci! — warknął zirytowany margrabia. — Jak trzeba ponosić konsekwencje, to dzieci! Wygodne: raz prowodyr i polityk, a raz dziecko! Nie ma tak dobrze! Gdybym się miał przejmować tym, co o mnie mówią, musiałbym zwinąć manatki. Vidal nie przerywał. — Powiadają, że wystarczyłoby zwrócić się do władz szkolnych? Rzeczywiście! Czy pan wie, co dzieje się w szkołach? Byle smarkacz śmie protestować przeciwko nauce rosyjskiego, drze podręczniki i obrzuca zgniłymi jajami nauczycieli, jeśli nie są po jego myśli. Na ulicach znów się zaczyna! A był już spokój. Wskazywałem, gdzie jest zarzewie, mówiłem, kto rozdmuchuje ogień, przypominałem sto razy: usunąć podżegaczy z ambon. Nie! Książę namiestnik zwleka i zwleka. Zapewniam pana, że koniec z tą zwłoką. Gorczakow... — Kto tam?! — rzucił ostro, słysząc pukanie do drzwi. — Proszę mi nie przeszkadzać! Woźny ostrożnie wsunął głowę. — Ktoś z Zamku — zameldował przyciszonym głosem. — Mówi, że sprawa bardzo ważna. — Niech czeka! Nie, niech wejdzie! Ten ktoś wszedł. — O co chodzi?! — Panie margrabio! — wydusił plącząc słowa. — Umarł namiestnik. Namiestnik umarł. Książę Gorczakow nie żyje. — Biada Polsce, jeśli się nie opamięta, biada! W jednej chwili nasza armia może tu zburzyć wszystko do szczętu, wywołać strach i grozę! Generałowie patrzyli na namiestnika. Stał przed nimi w paradnym mundurze, mizerny, siedemdziesięcioletni, 14 — Dankowski 209 w odsuniętych na czoło niebieskich okularach, z szablą nisko opuszczoną na rapciach, głośno dzwoniącą o posadzkę Wyprostowany w sztucznie surowej pozie, Suchozanet wyglądał śmiesznie, lecz mówił tak, jak według nich należało mówić od dawna. — Nie będę tolerował zuchwalstwa i bałaganu — podjął. — Skoro władze cywilne nie chcą lub nie potrafią opanować sytuacji, zrobią to władze wojskowe. Będzie porządek, zapewniam panów! — A więc stan wojenny, ekscelencjo? — spytał generał Weselicki. — Zbędna formalność — odparł namiestnik. — Każdy dowódca ma obowiązek dbać, by na terenie, gdzie stacjonują jego oddziały, nie zagrażało im nic. Wynika z tego, że w razie zamieszek, w razie niebezpieczeństwa buntu ludności, podkreślam — w razie samego niebezpieczeństwa, dowódca przejmuje władzę nad cywilami. — Oczywiste jak dwa plus dwa to cztery — rzekł z zadowoleniem generał Semeka. — Ale czy wobec tego reformy... — Ani słowa o tym! — przerwał namiestnik. — Dopóki jego cesarska mość nie zmieni rozkazów, reformy będą wprowadzane. — Czyli to, o czym przed chwilą pan mówił, ekscelencjo, ma charakter przejściowy — zauważył generał Liprandi z nutką zawodu w głosie. — Dlaczego? — zdziwił się Suchozanet. — Rada Stanu, rady terenowe, rady, rady... A niechże sobie radzą, może coś wreszcie mądrego uradzą. Jeśli zaś zechcą... Jedno jest pewne i to powtarzam: nastanie porządek, a strzec go będą ci, którzy są wierni najjaśniejszemu panu i Rosji. — Jedno jest pewne i to powtarzam: w znacznym stopniu zależy także od nas, czym się staną zapowiedziane samorządowe instytucje. Wiem, że będą miały niewielkie kompetencje, ale jakieś będą miały — rzekł Tomasz Potocki. — Moją dewizą było i jest: lepsze coś niż nic. 210 Ex nihilo nihil, a z czegoś, nawet małego, można zrobić rzecz większą. Dlatego sądzę i wcale nie jestem odosobniony, mój drogi — zwrócił się do pana Andrzeja — że powinieneś przyjąć miejsce w Radzie Stanu. Powiadasz: lilipucie reformy. Tak, ale sam dodajesz, iż warto wykorzystać każde, nawet najmniejsze ustępstwo, jakie robi rząd. A kto, jak nie ty, Andrzeju, może własnym przykładem nakłonić ziemiaństwo do działania w organach samorządu: w radach miejskich, powiatowych i gubernialnych? — Miejsce w Radzie Stanu... — powiedział z wahaniem Zamoyski. — Gdyby to było takie proste! Ale przecież ja z góry przewiduję zatargi z rządem. — Wtedy zawsze będzie pan mógł z Rady wystąpić — zauważył Ostrowski. — Rzecz w tym — uśmiechnął się smętnie hrabia — że niełatwo odróżnić konflikt mały od dużego. Nie byłoby zręcznie opuścić Radę z powodu nieporozumień drobnych, a te drobne mogą urosnąć do takiej liczby, że zanim się człowiek obejrzy, już jest z kretesem skompromitowany w oczach obywateli. — Istotnie, sprawa nieprosta — poparł hrabiego Gruszecki. — Rada Stanu to dekoracja. Kompetencje prawie żadne, a jednocześnie pozornie rozległe. I właśnie ten pozór sprawia, o to zapewne też chodzi, że członek Rady formalnie staje się członkiem władz. Takich władz, które działają arbitralnie, bez sensu i nie wzdragają się używać przemocy. Dla kogoś, kto chce zachować polityczny kredyt, wejście w skład Rady to duże ryzyko. — Otóż to! — westchnął Zamoyski. — Ryzyko! — powtórzył z niesmakiem Potocki. — Polityczna działalność bez ryzyka, bez narażania się opinii! 0 takim komforcie nie marzyli Aleksander Wielki, Cezar 1 Napoleon. Podobać się wszystkim! Nawet święci nie starali Isię o to, przeciwnie, jedną z ich cnót była odwaga głoszenia własnych przekonań. Zamoyski spurpurowiał. — Jeszcze zastanowimy się nad kwestią uczestniczenia 211 w Radzie — pojednawczo odezwał się Kurtz. — Na razie nie wiemy, jakie stanowisko zechcą powierzyć naszemu prezesowi. Jeśli nie hrabia Zamoyski, to może inny z naszego grona zgodzi się przyjąć nominację. — O ile mu to zaproponują ci, do których należy decyzja — mruknął Potocki. — Zobaczymy — odparł Kurtz. — Poczekajmy na konkretną ofertę. Na przykład godność przewodniczącego Rady Stanu... Nie śpieszmy się. Natomiast warto się już zastanowić, co odpowiedzieć braciom szlachcie i innym; czy mają kandydować na radnych w organach terenowych, czy nie. Wydaje mi się, że jest to zagadnienie odmienne od kwestii udziału w Radzie Stanu. — Słusznie! — zabrał głos Węgleński. — Im niższy szczebel, tym mniejsza możliwość powstania konfliktów o sprawy ogólnopolityczne. — A zatem trzeba, by przyzwoici ludzie ubiegali się o te miejsca — zakonkludował Garbiński, spoglądając na Zamoyskiego. Po tych słowach zapadła cisza i oczy wszystkich zwróciły się na pana Andrzeja. Zamoyski milczał, siedząc wyprostowany, nie purpurowy już, lecz bardziej blady niż zwykle. Po chwili jakby się ocknął. — Oczywiście, że trzeba! — oświadczył. — Macie rację, panowie: praca w radach terenowych to zagadnienie zupełnie inne. Rada Stanu! Mam już zatarg z rządem i choćby dlatego nie powinienem podejmować z nim współpracy. Torpedowano by każdą moją inicjatywę, żeby mi zrobić na przekór. Co zyskałby na tym kraj? Pan Tomasz Potocki ma prawo mieć własny pogląd, a ja mam prawo mieć własny. Pomijam, że chodzi bądź co bądź o mnie, a nie o pana Potockiego. Pan Potocki nie po raz pierwszy mi imputuje, jakoby moja powściągliwość była powodowana chęcią podobania się wszystkim. Nie, drogi Tomaszu, nie wszystkim. Na przykład wcale się nie chcę podobać panu Wielopolskiemu i jego wielbicielom, kimkolwiek są i gdziekolwiek się pojawiają. Och, doceniam osiągnięcia tego pana: coś zamiast nic. Nigdy nie podsuwałem myśli, że trzeba wybierać nic. Powiedziałem jedynie, pamiętam to dobrze, iż kraj nie powinien poprzestać na tym, co oferuje margrabia. Wyjaśniłem — można mi przyznać rację lub nie — jaką sobie wyznaczam rolę: wiarygodnego rzecznika ambitnych aspiracji narodu. Wiarygodnego! Dlatego dbam o popularność. Tak, dbam o popularność, bo jeśli ją stracę... Przekonajcie mnie, panowie, że taki rzecznik nie jest potrzebny, a zmienię postępowanie, albo wskażcie mi kogoś innego, kto może nim zostać, ustąpię mu miejsca i zrobię to chętnie. Nie sądzę jednak — spojrzał zjadliwie na Potockiego — ażeby tym kimś mógł być jakiś duplikat Wielopolskiego; nie, nie sądzę; krajowi jeden egzemplarz wystarczy. Potocki nieznacznie wzruszył ramionami, inni zaś pospuszczali oczy. — Wracając do meritum — ciągnął ze sztuczną swobodą pan Andrzej — warto, by ludzie kandydowali do rad. Nie są to instytucje, jakich pragniemy, lecz mogą być szkołą działania dla dobra ogółu lub choćby tylko myślenia o sprawach politycznych. Tak, jestem za tym, by poprzeć wybory do rad. — Raz po raz gwałcone jest prawo — mówił wzburzony Wielopolski. — Więzi się ludzi i zsyła na Sybir, a decydują o tym dowódcy wojskowi. To nie jest podbity kraj. Pański monarcha jest polskim królem. Mamy tu własne ustawodawstwo, policję i sądy. Aresztowano wielu księży... — Nic im się nie stało — wtrącił namiestnik. — Zostali poprzenoszeni do innych parafii. — ...nie bacząc na ich kapłański stan — ciągnął margrabia. — Jest to oburzające! — To podżegacze — zwrócił uwagę Suchozanet. — Sąd to powinien ocenić. Tak, ekscelencjo, sąd! Stanowczo proszę o uwolnienie wszystkich bezprawnie więzionych, a w szczególności księży. Ponadto proszę, żeby ukrócił pan samowolę dowódców okręgów wojskowych. Zachowują się jak zdobywcy. W Suwałkach generał Rudawski... 212 213 — Za pozwoleniem! — przerwał namiestnik. — Dowódcy działają zgodnie z moim rozkazem, a ja z kolei — zgodnie z rozkazem cesarza. To kraj zrewoltowany, a w takim kraju porządek przywraca wojsko. — Ekscelencjo! Królestwo stoi u progu poważnych reform; zgodził się na nie monarcha; rozprzężenie towarzyszące wdrażaniu jest rzeczą zwykłą. Pan doskonale wie, jaki jest cel przeobrażeń: własne ustrojowe instytucje; instytucje cywilne, pozwolę sobie podkreślić, wyposażone w rozległe i realne uprawnienia. Zaufałem słowu monarchy i zgodziłem się wejść w skład rządu tylko dlatego, by zreformować kraj. — Więc proszę to robić. Wybory do rad i tak dalej, 0 resztę sam się zatroszczę. — Odnoszę wrażenie — zauważył margrabia — że słowu „reforma" każdy z nas inny nadaje sens. Ja je rozumiem tak, jak pisemnie przedstawiłem najjaśniejszemu panu. Cesarz zaakceptował mój punkt widzenia. Wyczyny osobników pokroju generała Rudawskiego są prowokacyjną drwiną z całego mojego programu. Jeżeli wszędzie, gdzie stacjonuje wojsko, prawo przestaje obowiązywać, to nie wiem, po co miałbym sprawować swój urząd. — Po to, ażeby kierować komisjami, których jest pan dyrektorem — oznajmił oschle namiestnik. — Niech pan łaskawie poprzestanie na tym, co należy do pańskich kompetencji, i nie wkracza w moje. Pamiętam o reformach i proszę mi nie imputować, że je sabotuję. Wprowadzam porządek 1 robię to takimi metodami, jakie są skuteczne. — A ja uważam je za szkodliwe — zareplikował margrabia. — Wobec tak rozbieżnych poglądów nie pozostaje mi nic innego jak złożyć dymisję. — Cesarz rozstrzygnie, czy i kiedy ją przyjąć — odparł Suchozanet. — Cesarz rozstrzygnie wszystko — rzekł Wielopolski i wstał. 214 — Nie sądzę — powiedział Enoch — ażeby cesarz przyjął pańską dymisję. — I ja nie sądzę — uśmiechnął się Wielopolski. — Wybrałem dobry moment. — Wybory do rad? — Tak — potwierdził margrabia. — Do rozgrywki z Suchozanetem i tak musiałoby dojść; niech dojdzie już. Zdymisjonować mnie teraz? Co dalej? Kto przeprowadzi akcję wyborczą? Suchozanet? Machnąć na nią ręką? A reformy? Zrezygnować z nich? Ba! Co na to ci, którzy chcą ich w Rosji? Czy pozwolą, żeby im różni Suchozaneci krzyżowali plany? Królestwo to poligon, próba sił. Prośba o dymisję zostanie poddana dyskusji w szerszym gronie i sprawa wyjdzie na jasność dnia z mroku korespondencji Suchozaneta z cesarzem. Enoch zastanowił się chwilę i rzekł: — Tak, Suchozanet to zagrożenie dla reform. On je po prostu chce rozmydlić: nie tyka instytucji, ale odbiera im sens. W Petersburgu nie ma zbyt mocnej pozycji. — A jednak został tu desygnowany — zauważył margrabia. — Tracąc stanowisko ministra wojny — odparł radca. — Poligon i próba sił — podjął z namysłem. — To właśnie nasza szansa. Nad Newą wiele wpływowych osobistości... — Urwał i zadumał się. — To nasi naturalni sojusznicy. Napisać do nich... — rozważał głośno. — Przypuścić koncentryczny atak... pozbyć się Suchozaneta... Karski, Karnicki, ja, inni, gdybyśmy teraz... Do przyjaciół... Tak, to nie jest niemożliwe. — Zamilkł i spojrzał na margrabiego, a ten odpowiedział: — Liczyłem na pana, drogi radco, i nie zawiodłem się. „...Wielopolski jest człowiekiem, któremu nie powinno się ufać — pisał Suchozanet do Aleksandra II. — Jeżeli uda mu się zdobyć popularność, o co się stara głosząc, że wprowadzenie reform to wyłącznie jego zasługa, może się 215 stać niebezpieczny dla interesów cesarstwa. Uważam, Najjaśniejszy Panie, że trzeba go będzie pozbawić urzędu oraz skompromitować w oczach rodaków. Ponieważ w Królestwie mają się wkrótce odbyć wybory, pozwalam sobie wyrazić opinię, że udzielenie dymisji warto odłożyć do ich zakończenia, a to dlatego, ażeby w czasie, gdy będą przeprowadzane, nie dawać elementom wichrzycielskim pretekstu do zakłócenia spokoju. Polacy są tak przewrotni, że od razu nabierają bezmyślnego sentymentu do tych, którzy popadli w niełaskę, natomiast podejrzliwie odnoszą się do każdego, komu władza okazuje względy. Tak więc należy się liczyć, że wskutek dymisji Wielopolski mógłby stać się postacią popularną i wpływową, ale łatwo temu przeszkodzić, wyzyskując wyżej wzmiankowaną cechę Polaków. Sposób jest prosty: wraz z dymisją wręczyć Wielopolskiemu uroczysty reskrypt z wyrazami wdzięczności za zasługi oraz udekorować margrafa Orderem Orła Białego..." „...Rozwiązanie Towarzystwa Rolniczego było konieczne — pisał Gieczewicz do księcia Wasyla Dołgorukowa, szefa żandarmerii w Petersburgu — ale Wielopolski zrobił to w taki sposób, że owa decyzja nabrała pozoru osobistej zemsty. W rezultacie działacze skupieni wokół swego eksprezesa, Zamoyskiego, odmawiają współpracy z rządem, do której daliby się nakłonić, gdyby potraktowano ich mniej brutalnie. Tak więc z winy Wielopolskiego rząd nie zyskał poparcia znaczących warstw społecznych. Wielopolski jest niepopularny, a zajmując spektakularnie ekspono waną pozycję w rządzie, wzbudza niechęć do wszystkich jeg poczynań. Uważam, że margrabiego trzeba zdymisjonowa i zastąpić kimś innym. Zamoyski cieszy się bardzo dużą, popularnością i właśnie dlatego, co tylko pozornie jest paradoksem, sądzę, że nie powinien wchodzić w rachubę jako następca. Wprawdzie złagodziłby niechęć powszechną do rządu, lecz mając posłuch u swoich rodaków, mógłby się skusić do odegrania roli, jakiej margrabia odegrać jeszcze 216 nie może. Myślę, że póki Jego Cesarska Mość nie odwoła Wielopolskiego, będzie rzeczą rozsądną hamować wybujałą ambicję margrafa kokietując «pana Andrzeja» nie obligującymi rozmowami, by dać Wielopolskiemu do zrozumienia, iż nie jest niezastąpiony. Namiestnik jest także zwolennikiem tej taktyki i polecił Potapowowi złożyć Zamoyskiemu wizytę przy pierwszej okazji, jaka się nawinie..." — Przyszło ich trzech — opowiadała pani Rysia. — Zbierali pieniądze na zakup broni. Chcieli wiedzieć, czy mogą liczyć na comiesięczny datek. — U mnie też byli — rzekła pani Grażyna. — Może ci sami? Dałam, co miałam, a w sprawie regularnego opodatkowania się... — Powiedziałaś, żeby zwrócili się do męża — dokończył doktor Walko. — Pod bramę fabryki przychodzą studenci — włączył się do rozmowy inżynier Ciszek. — Wypatrują młodych robotników i... Właściwie nie wiem, co dalej, ale się domyślam. — Z Petersburga przyjechał Potapow — wtrącił z namysłem Zaściński. — Kto to jest Potapow? — spytała pani Maria. — Wschodząca gwiazda trzeciego oddziału — odparł adwokat. — Coś tu się kroi! „...W Warszawie doszło znów do kilku starć — kończył pisemny raport konsul angielski, Edward Stanton. — Nikt nie został zabity. Dają się zauważyć wyraźne symptomy narastającego wrzenia. Trudno przewidzieć, co przeważy: rozsądek czy emocja. Byle iskra może tu wzniecić pożar. Zostanie on stłumiony w sposób bezwzględny..." wie! i Wstał lord Ellenborough. — Czcigodni lordoprzemówił. — Spodziewam się, że cesarz rosyjski 217 zaofiaruje szczerą przyjaźń Polakom. Jestem pewien, że wspaniałomyślność, jaką by okazano temu najwaleczniejszemu i najszlachetniejszemu narodowi, odniosłaby pożądany skutek. Niegdyś Napoleon I, prowadząc armię nad Wisłę, obiecywał Polakom wiele, wyzyskał ich i oszukał. Czy naród polski może spodziewać się, że Francja dzisiejsza postąpi bardziej rzetelnie? Gdybym miał okazję rozmawiać z cesarzem Rosji, gorliwie bym mu doradzał, by zastosował wobec Polaków politykę łagodną i wspaniałomyślną... — To prawda — powiedział Leon Frankowski — wyzyskał i oszukał, a jak postępuje dzisiejsza Francja, dowiedzieliśmy się z „Monitora" — odsunął zakordonową gazetę. — Anglia ma stare demokratyczne tradycje. Wspaniały był ten artykuł w „Daily News", a mowa lorda... jak mu tam? — Wszystko dociera do nas z opóźnieniem — westchnął Szachowski. — Gdyby nie przedruki w galicyjskiej prasie, nic byśmy nie wiedzieli, co się dzieje na świecie. — Słuchajcie! — przerwał Gołębierski. — Skoro naród angielski głośno się za nami ujmuje, należy mu się głośne podziękowanie. — Co masz na myśli? — spytał Nowakowski. — Anglia ma tutaj swego przedstawiciela — odparł Gołębierski. — On powinien zobaczyć, że lud Warszawy... Po południu w Ogrodzie Saskim, między godziną piątą i szóstą, zebrał się wielki tłum. Szybko i sprawnie uformował się pochód. W pierwszym szeregu stanęli ramię w ramię szlachcic, rzemieślnik, student i chłop, każdy w stroju swojego stanu. Unieśli wieniec z wielką szarfą, na której wymalowany był napis: „Wdzięczność narodowi angielskiemu za przychylność okazaną sprawie polskiej." — O tej porze, ekscelencjo, Ogród Saski zawsze jest przepełniony. Nikt się nie dziwił, że dziś było tłumnie. Kto mógł przypuszczać, że przyszli po to, żeby utworzyć pochód, zrobić manifestację... — Przypuszczać? — warknął Suchozanet. — O takich rzeczach trzeba z góry wiedzieć! Od czego jest policja? Gdzie są teraz, dokąd idą? — Zbliżają się do rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej pod dom angielskiego konsula. — A więc będą tam za minutę — stwierdził namiestnik. — Postawić w stan pogotowia sotnię kozaków! — rozkazał. — Nie atakować, nie robić cyrku przed konsulatem! Jeśli ten motłoch nie będzie agresywny, pozwolić się rozejść! Dostaną nauczkę przy innej okazji. — Tłum oblega dom, sir — zameldował kamerdyner. — Oni domagają się, żeby pan wyszedł na balkon. — Powiedz, że mnie nie ma. — Tak też zrobiłem, sir, ale odpowiedzieli, że się nie ruszą, dopóki pan nie powróci. — O Boże! Podaj mi surdut, Walkes! — Niech żyje Anglia! — Konsul odpowiedział z balkonu lekkim skinieniem głowy. Zapadła cisza. Do przodu wysunęli się szlachcic, rzemieślnik, student i chłop. Student rozwinął ozdobny rulon papieru i głosem donośnym odczytał: — „Anglii Warszawa! Ja, matka, krwią męczeńską mych dzieci oblana, wdowa w szacie żałobnej, z kajdanami na rękach niewolnica, ja, żywcem trzymana w grobie, ślę słowa dziękczynne do ciebie, narodzie angielski! Głos posła twej Izby prześwietnej, głos pracowitych miast twoich zdejmuje pieczęć tajemną z mogiły, w której przemoc i obojętność pogrążyły Polskę. Na wołanie mojej krwi i łez do Boga 218 219 Bóg mi odpowiada ustami zacnego narodu. Chwała Panu na Wysokościach, a tobie dzięki, o Anglio! Wszystkim, co pozostało we mnie żywe i nieśmiertelne w długoletnim męczeństwie, błogosławię twych starców, niewiasty, synów i córy na wieczną wolność i szczęście! Niech święci patronowie twoi zawsze przemawiają za tobą do Boga, boś ty, szanowana i szczęśliwa Anglio, wstawiła się za opuszczoną, rozdartą, ukrzyżowaną Polską." Student zwinął rulon i ruszył do drzwi, a za studentem — szlachcic, rzemieślnik i chłop, niosąc wieniec. — Niech żyje Anglia! Edward Stanton spiesznie zszedł na dół, żeby adres i wieniec przyjąć u progu i jak najszybciej zatrzasnąć drzwi. W pobliskich uliczkach kozackie konie, krótko trzymane w cuglach, w miejscu drobiły nogami. Nazajutrz z samego rana Edward Stanton złożył wizytę na Zamku. — Przykro mi, ekscelencjo — powiedział — z powodu wczorajszego zbiegowiska. Manifestacja przed moim domem to zwykłe szaleństwo! — Nie, to tylko błazeństwo — odparł Suchozanet. — Miło mi będzie, jeżeli przyjmie pan moje zaproszenie na obiad. „Mój ojciec zmarł — czytał Zamoyski list od księcia Władysława Czartoryskiego. — Po jego śmierci ja objąłem kierownictwo nad wszystkimi agendami Hotelu Lambert. Potrzebuję od Ciebie stałych informacji i poleceń. Chodzi mi o to, ażeby Królestwo, którego Ty jesteś reprezentantem, uważało mnie, podobnie jak inne prowincje, za swego zagranicznego pełnomocnika." — Adam Czartoryski nie żyje — powiedział Leon Frankowski. — Sprawa polska nie poniosła straty. Reprezentował kastę szlachecką, nie naród. — Ale był wrogiem Rosji — zauważył Gołębierski. — Stał się nim dopiero na emigracji. — Niemniej był i ten fakt warto wykorzystać. Trzeba Warszawę znowu poderwać na nogi. — A więc? Wymiana zdawkowych grzeczności utknęła. Hrabia nie miał zamiaru ułatwiać rozmowy, chłodno patrzył na gościa. Potapow uznał, że czas przejść do sedna rzeczy. — Warszawa roi się od agitatorów — powiedział. — Podburzają umysły. To grozi wybuchem o nieobliczalnych skutkach. Jak pan sądzi, właśnie pan, panie hrabio, który cieszy się tak wielkim autorytetem, w jaki sposób można by ukrócić te agitacje? Zamoyski wybuchnął demonstracyjnym, głośnym śmiechem. — Agitacje! — powtórzył. — Ależ my chcemy agitacji! A wie pan dlaczego? Żeby was zniecierpliwić do tego stopnia, że wreszcie raz na zawsze stąd pójdziecie. — Pytałem poważnie — rzekł Potapow. — Poważnie? No dobrze, odpowiem poważnie. Na początek przekażcie nadzór nad policją przyszłej radzie miejskiej. — A jednak pan żartuje, panie hrabio. Mamy wyzbywać się władzy po kawałku? — Zyskacie to, że bez rozlewu krwi zaprowadzicie spokój w mieście. — Tą metodą? Nie wierzę. — Ach, prawda! Wolicie inne. Macie wojsko. — Nie to miałem na myśli. — No cóż — Zamoyski spojrzał bez uśmiechu — udzielam takich rad, na jakie mnie stać. — Obawiam się — rzekł Vidal — że śmierć księcia Adama stanie się powodem licznych manifestacji. — A Suchozanet to wykorzysta, by sprawić krwawą łaźnię — dopowiedział Wielopolski. — Skutecznym sposobem uniknięcia nielegalnych obchodów jest je po prostu zalegalizować. 220 221 — Namiestnik na to nie przystanie. — Nie będę go pytał. Jestem głównym dyrektorem Komisji Wyznań i nie muszę biegać na Zamek z każdą sprawą dotyczącą obrzędów religijnych. Nie ma co czekać, napiszmy list do kurii. „Ekscelencjo! — czytał arcybiskup Fijałkowski. — Nadeszła do Warszawy bolesna wiadomość o zgonie księcia Adama Czartoryskiego. W związku z tym mam honor poinformować, że jeśli z powodu tego faktu istnieje zamiar odprawienia żałobnego nabożeństwa, rząd nic nie ma przeciwko temu." Pieśń „Boże, coś Polskę...", zdawało się, rozsadzi mury katedry. Chybocząc, płomyki setek świec oświetlały symboliczny katafalk. Jarzyły się złotym ornamentem arcybiskupie i biskupie szaty. Chwiały się na karmazynowych jedwabiach haftowane Orły i Pogonie. Pogoń — herb Litwy i herb Czartoryskich; w Czartoryskich płynęła Jagiellonowa krew, krew polskich królów. Ścisk był taki, że nie sposób było uklęknąć. Po nabożeństwie rzeka ludzi wylała się ze świątyni. Ogromny tłum wypełnił ulicę Świętojańską. Śpiewano pieśń po pieśni i czekano na arcybiskupa. Ukazał się i wąskim szpalerem szedł do karety. A kiedy wsiadł, rzucili się ludzie, by wyprząc konie. Zaprzęgli siebie i powieźli swego arcypasterza do Prymasowskiego pałacu. Wojsko stało z bronią u nogi. — To, co pan zrobił, zakrawa na prowokację! — wściekał się Suchozanet. — Uroczystości z powodu śmierci politycznego intryganta! Przez dziesiątki lat starał się szkodzić Rosji, gdzie tylko mógł! I oto odbiera hołd pod patronatem członka rządu rosyjskiego cesarza... — Polskiego króla — sprostował Wielopolski. — ...w kraju, w którym panuje rosyjski imperator... 222 — Polski król — ponownie sprostował margrabia. — ...a ja — ciągnął namiestnik nawet nie słysząc wtrąconych słów — dowiaduję się o tym poniewczasie, nie mogę nic zrobić, nie mogę rozpędzić tej rozwydrzonej zgrai, bo wszystko odbywa się legalnie, skoro pan dyrektor zezwolił w imieniu rządu. W imieniu rządu! Kto tutaj rządzi, ja czy pan?! — Obaj — oznajmił margrabia. — Pan zapomina, kim jestem — zapienił się Suchozanet — a więc przypomnę panu: jestem namiestnikiem najjaśniejszego pana, mnie przysłał monarcha, ja robię to, co cesarz mi każe... — A ja to, o co mnie prosi — przerwał zimno i wyniośle Wielopolski. Wstał i bez pożegnania wyszedł. Suchozanet patrzył oniemiały. . Lało. W gabinecie mroczno. Margrabia pilnie pisał memoriał do cesarza. Niechętnie uniósł głowę, gdy woźny uchylił drzwi. — Pan radca stanu Enoch! — Wprowadź! — Przynoszę niespodziankę — powiedział radca tajemniczo uśmiechnięty. — Coś, o czym nikt nie wie. Wiadomość! Wielopolski w niemym pytaniu uniósł brwi. Enoch przedłużył chwilę milczenia, smakując spodziewany efekt. — Jaką niespodziankę? — nie wytrzymał margrabia. Gość rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu. Patrzył na margrabiego ptasimi oczami. Wreszcie oznajmił: — Suchozanet został odwołany. — I dorzucił z satysfakcją: — On także o tym jeszcze nie wie. — Nareszcie — odetchnęła pani Maria Ciszkowa. — Miasto wygląda normalnie, wojsko wróciło do koszar. — Widziałam nowego namiestnika — powiedziała Za 223 ścińska. — Dziś przed południem. Jechał w otwartym powozie, bez eskorty. — Jak wygląda? — Średni wzrost, wytworne ruchy, wysokie czoło, czarne oczy, rzymski nos, ładne usta, matowa cera, konwencjonalny uśmiech. Podobno jego służba ubiera się wyłącznie po cywilnemu. — Karol hrabia Lambert — uśmiechnął się Zbigniew Walko. — Słyszałem o nim taką dykteryjkę: on i Lubomirski, obaj pod dobrą datą, są na dworcu. Słychać nadjeżdżający pociąg. Zawiązują węzełek na jednym rogu chusteczki i Lubomirski trzyma ją tak, że wystają cztery rogi, a węzełek jest niewidoczny. Losowanie. Lambert ciągnie jeden z rożków i wyciąga właśnie ten z węzełkiem. Pociąg jest tużtuż, bucha para, hrabia rzuca się na płask między szyny, wagony się nad nim przetaczają, ostatni znika, Lambert wstaje i woła: wygrałem butelkę szampana! — Gdzie to było? — zainteresował się Ciszek. — W Petersburgu. — Głupi pomysł — oceniła pani Maria. — Ale pełen fantazji — odrzekł doktor. — Polskogaskońskiej, kawaleryjskiej. Z kimś takim lepiej zgubić niż... — Nie mów: hop! Nie cierpię narwańców. — Lambert jest Francuzem, katolikiem, lubi Polaków... — Na co wskazują błazeństwa z Lubomirskim, tak? — Złożył wizytę arcybiskupowi — poparła męża pani Grażyna — chodzi na mszę, uwolnił więźniów... — No i wycofał wojsko — przypomniał doktor. — Pani Kalergis, u której byłem dzisiaj, dowcipkuje, że gdyby mógł porozmawiać z każdym osobno, oczarowałby całą Warszawę. — Spotkałem Karola Majewskiego — odezwał się Jan Zaściński. — Młodzi gniewni nie są zachwyceni, że nowy namiestnik wywiera dobre wrażenie. — Dlaczego? — spytała pani Rysia. — Jak to dlaczego? Z obawy, że mu się uda to, co nie udało się Gorczakowowi i Suchozanetowi. Lambert zaczął 224 urzędowanie od ogłoszenia reskryptu o dalszym rozszerzeniu autonomii. — Ale pod warunkiem, że mieszkańcy Królestwa nie wykroczą poza granice legalizmu — uzupełnił doktor Walko. — I nie będą dawać posłuchu, tak to sformułowano, wrogom porządku publicznego — dokończył mecenas. — To prawda, niemniej... Toteż gniewni szybko się zakrzątnęli i zarzucili miasto ulotkami. Mam jedną, posłuchajcie: „Nowy namiestnik dostał instrukcje bardzo szerokie, bo aż takie, które upoważniają do puszczenia w niepamięć wszystkich mordów i gwałtów, jakich na nas dokonano." — Celne! — orzekła pani Rysia. — Czy ja wiem? — z powątpiewaniem rozłożył ręce Zaściński. — Z Lambertem przyjechał Gerstenzweig. — Kto to? — Z pochodzenia Polak, z upodobania — polakożerca. Nowy generałgubernator Warszawy. — Prawidłowo! Przy boku czarującego Lamberta czarny charakter Gerstenzweig — podsumowała pani Maria. Na Zamku namiestnik konferował z generałemgubernatorem. — Nie można zamykać oczu na fakty — mówił Lambert. — Formalnie nie ma stronnictw, w rzeczywistości — są. Nie wdając się w niuanse, dostrzegam co najmniej dwa ugrupowania: umiarkowanych i nieprzejednanych. Przed nami wybory. Umiarkowani wypowiadają się za wyborami, nieprzejednani — przeciw. Wniosek jest prosty: powinniśmy oprzeć się na tych pierwszych. Jeśli w sojuszu z nimi rządowi się uda akcja wyborcza, nieprzejednani zobaczą, że nie są tak silni, jak im się zdaje. Wtedy niewykluczone, że zrobią woltę i zechcą się wkręcić do rad, żeby tam bruździć. Może się nawet niektórzy wkręcą, ale to drobiazg! Gdy będzie po wszystkim, rząd potrafi rady oczyścić i zmienić w posłuszne narzędzie. Znamy Polaków: mało wytrwali i bardzo podatni na systematyczny nacisk władz. 15 — Dankowski 225 — Ekscelencjo! To nie jest dobry plan — odpowiedział Gerstenzweig. — Szaleństwa polskie przebrały wszelką miarę, a pan chce politykować. Nie warto się do Polaków umizgać, trzeba się do nich wziąć ostro, przerazić i rzucić na kolana, pokazać, że władza ma siłę i umie jej użyć. Lambert popatrzył na Gerstenzweiga przeciągle i rzekł: — Obaj jesteśmy tu krótko i obaj musimy jeszcze rozejrzeć się w sytuacji. Na razie proszę, ażeby swoje działanie zechciał pan dostosować do planu, który miałem przyjemność przed chwilą przedstawić. — Jest dla mnie oczywiste — gorąco tłumaczył Wielopolski — że spokój tutaj nastąpi dopiero wtedy, kiedy Królestwo uzyska uznanie pełnej odrębności narodowej i administracyjnej. To nie ma nic wspólnego z dążeniem do oderwania się od Rosji. — Mam nadzieję! — wtrącił Lambert. — Chodzi tylko o możliwie pełną autonomię — zapewnił margrabia. — Za rzecz najpilniejszą uważam zrobienie wszystkiego, by ludzi przekonać, że nowy sposób rządzenia jest prawdą, że nie jest to druga edycja Paskiewiczowskich rządów, zakamuflowanych deklaracjami bez pokrycia. — Podzielam pański pogląd — zgodził się nowy namiestnik. — Trzeba w sposób widoczny szanować zasadę autonomii — z naciskiem powtórzył swoją przewodnią myśl Wielopolski. — Jak pan to rozumie w przekładzie na język konkretów? — spytał Lambert. — Należy oddzielić władzę wojskową od cywilnej, znieść w Petersburgu departament do spraw polskich i zlikwidować urząd generałagubernatora Warszawy. Trzeba nazwać komisje ministerstwami, znowelizować prawo karne, ustanowić Sąd Najwyższy dla spraw o zbrodnie stanu i Sąd Kasacyjny jako ostatnią instancję dla pozostałych spraw. — Margrabio! — przerwał Lambert. — Ja przecież 226 dopiero przybyłem. Muszę mieć trochę czasu na rozejrzenie się w tym wszystkim. — Ekscelencjo! Każda zwłoka pogarsza sytuację. Nie odkładajmy rozmowy na te tematy. — Ależ nie mam takiego zamiaru! Proszę mówić. Słucham z wielką uwagą. — Jest rzeczą nieodzowną — podjął margrabia — wprowadzenie języka polskiego do administracji i barw narodowych do mundurów jej funkcjonariuszy. Jeśli się oficjalnie mówi o polskiej narodowości, to dlaczego nie nadać instytucjom Królestwa widocznych cech narodowych? Takie pociągnięcia wpłyną dodatnio na masy. Bądźmy nieubłagani dla wichrzycieli, już ja się o to postaram, jeśli dostanę nominację na dyrektora Wydziału Sprawiedliwości, bo wprawdzie pełnię te obowiązki, lecz nominacji nie mam. Co jeszcze? Szkoła Główna, a w niej wszystkie uniwersyteckie fakultety, no i kursy przygotowawcze do tej uczelni, bo dotychczasowy poziom nauki w gimnazjach jest niedostateczny. — Dokładnie przestudiuję całą problematykę — rzekł namiestnik — ale to musi potrwać. — Ekscelencjo! — oświadczył grzecznie, lecz stanowczo Wielopolski. — Nie wycofałem podania o dymisję, które złożyłem na ręce pańskiego poprzednika, i lojalnie uprzedzam, że nie pokażę się na żadnym posiedzeniu Rady Administracyjnej, póki nie zostaną spełnione moje postulaty wyrażone w tym podaniu. Chodzi o odebranie naczelnikom wojennym władzy cywilnej i sądowej, o zdymisjonowanie generała Rudawskiego oraz o mianowanie mnie wiceprezesem Rady Stanu. — A więc ma pan wszelkie powody do zadowolenia — odpowiedział Lambert. — Właśnie otrzymałem depeszę, w której cesarz zawiadamia, że mianował pana dyrektorem głównym Wydziału Sprawiedliwości i wiceprezesem Rady Stanu. Również mogę pana poinformować, że odwołałem generała Rudawskiego z Suwałk i że sprawy skierowane do sądów wojskowych poleciłem przekazać sądom cywilnym. 227 Osoby zesłane do Rosji już są w drodze powrotnej; będą tu lada dzień. Pochmurną twarz Wielopolskiego rozjaśnił ciepły uśmiech. Margrabia wstał i powiedział: — Nie mam najmniejszej wątpliwości, że teraz, przy panu, sprawy potoczą się pomyślnie. — Rozsądni! Rozsądni! Odpowiedzialni! — mówił przez zaciśnięte zęby Leon Frankowski. — Tchórzliwi ugodowcy! Szlacheckomieszczańska zgraja. Zamoyscy, Potoccy, Kronenbergowie i diabli wiedzą kto! Gorsi od Niemców i Moskali; prowadzą kraj do nowej Targowicy. Lambert jest niebezpieczniejszy od Suchozaneta. Porozumienie! Rada Stanu! Wybory! Wybory — pozory! A oni się dają brać na ten lep i ciągną naród. — Musimy zrobić wszystko, żeby przeszkodzić — odezwał się Cielecki. — Wszystko! Wybory — pozory! Za pozorne korzyści dla strzępka Polski sprzedają całą resztę. Autonomia! A ziemie za Bugiem? Tam nic ma się nie zmienić? Rozrywają jedność ziem Rzeczypospolitej, rezygnują z trzech czwartych ojczyzny. Wolę los gorszy, lecz wspólny, niz... — Musimy to uświadomić masom — wtrącił Apollo Korzeniowski. — Własna gazeta! Stać nas! Ulotki! Plakaty! Msze! Manifestacje! — Pierwszoplanowym zadaniem — storpedowanie wyborów! — zabrał głos Sikorski. — Fiasko wyborów — fiaskiem reform; fiasko reform — fiaskiem ugody; fiasko ugody — zwycięstwem ducha niepodległości i demokracji. — Wyborów nie będzie! — wściekł się Rolski. — Choćbyśmy mieli rozpędzić ludzi kijami! — W razie czego — dorzucił Szachowski — sam wystąpię i nawarzę takiego piwa, że nikt nie zdoła go wypić! — Po kilka mszy dziennie za braci za Bugiem — zaproponował Apollo Korzeniowski. — Każda rocznica — okazją do manifestacji! Wojsko wróciło do koszar, pole jest wolne. Z rozmachem, panowie, z rozmachfcm! 228 Doktor Walko rzucił na stół pokaźny plik druków różnego formatu. — Co to? — spytała pani Maria. — Zobaczcie sami — odparł siadając. Zaściński sięgnął po ulotkę, przebiegł ją oczami i zbladł. — Nawołują, by porwać za broń. — Kto? Rozłożył ręce. — Obrzucają błotem wszystkich, którzy chcą uczestniczyć w wyborach. — Wziął następną. — Słuchajcie: „Rada Stanu to przytułek wysłużonych zbirów cudzoziemskich i spodlonych Polaków." — Tu macie coś nowego: tajne gazetki — doktor wyciągnął dwie. — „Pobudka", organ tych od ulotek, i „Strażnica"; nie wiem, kto redaguje, ale nie oni. — Pokaż! — pani Grażyna wzięła „Strażnicę". — „Idea bojkotu wyborów z tego powodu, że znaczna część Polski nie skorzysta z reform, jest zgubna — odczytała głośno. — Odbiera nam siłę, której moglibyśmy użyć z pożytkiem. Emocja nie ma nic wspólnego z polityką." — Słusznie! — orzekła pani Maria. — Strach powiedzieć, ale mnie się w ogóle wydaje, że żądanie przywrócenia granic sprzed 1772 roku jest... Jak by to ująć... Pomyślcie: przecież w ten sposób łączymy przeciwko sobie wszystkie mocarstwa, które dokonały rozbiorów. Ja bym się starała je skłócić. — Odstępując część ojczyzny? — uniosła brwi pani Rysia. — Bądźmy szczerzy — odparła pani Maria. — Tam są i takie ziemie, których nie potrafiliśmy zespolić z żywiołem rdzennie polskim. Na przykład... — Daj spokój! — przerwał z irytacją doktor Walko. — No dobrze! — nie ustąpiła pani Maria. — Ale odpowiedz mi, Zbyszku, na podstawie znajomości historii odpowiedz, czy kiedykolwiek istniało państwo, które utraciło niepodległość, a potem odrodziło się w tych samych rozmiarach i kształcie? — Naprawdę daj spokój — włączył się Ciszek widząc, że atmosfera się zagęszcza. 229 — Nigdy tego nie mów głośno — ostrzegł Zaściński. — Nigdy! Zniszczą cię. — Nie mówię głośno, ale się zastanawiam... — I na tym poprzestań. — Słyszeliście o krwawych starciach w Wilnie? — zagadnął Aleksander Ciszek, zmieniając temat. — Nie ustępowały kwietniowym w Warszawie. Rozruchy objęły całą Litwę. — Tu: do broni, tam: rozruchy... Co z tego wyniknie? — strwożyła się pani Rysia. Wybory mogą stać się dniem... — Nie wywołuj wilka! — przerwał żonie mecenas. — Miejmy nadzieję, że... Że będzie dobrze. — A pójdziecie do urn? — zainteresowała się pani Maria. — Oczywiście! — oznajmił doktor. — Pójdzie pan Andrzej, pójdą wszyscy poważni ludzie. Nie można dać się sterroryzować smarkaterii. A niby dlaczego mielibyśmy odtrącać reformy? Bez nich lepiej? Rezygnujemy przez to z czegokolwiek? Jak my będziemy mieli, to Litwa i Ruś... — Słuchajcie! — wykrzyknęła pani Grażyna. — Odezwa! Obchody rocznicy unii lubelskiej. — Czytaj! — „Bracia rodacy! W dniu 12 sierpnia 1569 r. król Zygmunt August uroczyście zakończył posiedzenie Sejmu w Lublinie, ustanawiając Unię. I oto walną mową ostatecznie przypieczętował zjednoczenie Litwy z Polską, zalecając obu narodom wieczystą miłość braterską. Uczcijmy ten świetny dzień zrękowin naszych przodków i zgromadziwszy się w kościołach wznieśmy wspólnie gorące modły, ażeby nasz kraj na strzępy poszarpany Bóg raczył w jedną całość spoić, a nas w duchu zjednoczyć. Wyznajmy publicznie wszyscy razem z kapłanami w dniu 12 sierpnia 1861 roku, żeśmy bracia jednej rodziny, Białego Orła i Pogoni! Obchód jedności dwóch narodów powinien być uroczysty, spokojny, ogarniający całą przestrzeń starożytnej Polski. Na ten jedyny dzień tak wielkiej wagi zdejmijcie żałobę." Ucichł głos pani Grażyny i zaległo milczenie w pokoiku na piętrze domu przy Nowym Świecie pod numerem 41" 230 m. 91. Mężczyznom ściągnęły się twarze, kobietom zwilgotniały oczy. Po długiej chwili pierwsza odezwała się pani Rysia: — Ubierzemy się w białe suknie z czerwonymi szarfami, w rękach będziemy miały białoczerwone bukiety; pójdziemy na mszę, potem na spacer po głównych ulicach. Wy — zwróciła się do mężczyzn — przywdziejecie uroczyste stroje, byle nie czarne. Pani Grażyna wyciągnęła następny druk. — „Mandat ludu do wyborców! Królestwo Polskie i stolica Warszawa..." — zaczęła, ale w tym momencie Hania, służąca państwa Ciszków, obwieściła przybycie pana Jurgensa. Ciszek wyszedł, by powitać gościa, a zanim wprowadził go do pokoju, Zaściński zdążył poinformować szeptem: — Udobruchaliśmy Jurgensa, wytłumaczyliśmy, że to niegodne, ażeby uzależniał swoją postawę od tego, co o nim powiedział jakiś pijany małpolud o mózgu szympansa i zasobie słów równym zasobowi papugi. W rezultacie Jurgens stanął na czele komitetu propagującego wybory. — Witaj, drogi przyjacielu! — podniósł się z krzesła na widok wchodzącego. Lambert odłożył obie depesze: od jego cesarskiej mości i od wicekanclerza. Cesarz żądał, by wprowadzić w Królestwie stan wojenny, a wicekanclerz, o dziwo, tę myśl jednoznacznie popierał. Ktoś przesłał inny obraz sytuacji, inny obraz niż ten, który on... Kto? Któż by, jak nie Gerstenzweig! Namiestnik zacisnął usta i znowu rzucił okiem na tekst. Gorczakow pisał: „Nie martwi mnie fakt istnienia dwóch stronnictw, widzę w tym nawet korzyść: możność szantażowania jednych drugimi. Obecnie należy bronić legalistów uderzając w radykałów. Stan wojenny jest to jedyny sposób, by wzmocnić stronnictwo umiarkowanych i dodać mu odwagi. I tak należy podziwiać tych ludzi, zważywszy, iż mogą mieć wątpliwości, czy władza jest zdecydowana udzielić im poparcia przy użyciu siły przeciw agitatorom." 231 Lambert odłożył depeszę i popadł w zadumę. Wzdrygnął się, słysząc pukanie do drzwi. — Ekscelencjo! Margrabia Wielopolski. Namiestnik wstał, przywitał się, a gdy usiedli, zagaił rozmowę: — Czy domyśla się pan powodu moich zaprosin? — Tak. Sądzę, że chodzi o przyśpieszenie kroków, które zmierzają do rozszerzenia autonomii. — Nie. O coś zupełnie innego. Dzieją się rzeczy... Mury są oblepione plakatami, wzywa się do bojkotu wyborów, krążą ulotki nawołujące do powstania, mnożą się napaści na żandarmów, pod kościołami wiece, mówcy... Spontanicznie ludzie tak się nie zachowują. Musi stać za tym organizacja, centralny ośrodek spisku. — Myli się pan, ekscelencjo. Spisek nie ma jednej głowy, lecz wiele główek. Ukręcimy je po wyborach. — Nie mogę czekać. Wypadki toczą się szybko i może być za późno. — Wybory to kwestia dni — przypomniał margrabia. — Mam zamiar — oznajmił Lambert — ogłosić stan wojenny. Wysoko cenię pańską współpracę i nie chcę stawiać pana przed faktem dokonanym, dlatego o nim uprzedzam. — Nie jestem przeciwnikiem stanu wojennego — odparł Wielopolski. — Może to dobry sposób, lecz nie da się zastosować z dnia na dzień. Trzeba ustanowić normy... — Panie margrabio! — przerwał namiestnik. — Pod względem prawnym sprawa jest prosta: stan wojenny wprowadzony przez księcia Paskiewicza nigdy nie został formalnie odwołany. Moje zarządzenie jedynie zaktualizuje przepisy już istniejące. Wielopolski poczuł, że krew mu uderza do głowy. Ledwo opanowując wzburzenie rzekł: — Więc pan uważa, że od czasów Paskiewicza nie zmieniło się nic? To może mi pan wyjaśni, jaki sens według pana mają reformy i co ja tu w ogóle robię? Czyżby pan, panie hrabio, nie wiedział, pod jakim warunkiem zgodziłem się przyjąć nominację? Zapewniam pana, że w tym momencie, w którym ogłosi pan 232 stan wojenny, ustąpię. Przepisy już istniejące! Znam: zawieszenie działania władz cywilnych i przekazanie wszystkiego w ręce wojska. I ja, członek rządu, a więc władzy cywilnej, miałbym w nim zostać? Jako kto, ekscelencjo? Figurant? Ja? — Nie jest pan i nie będzie figurantem — zaprzeczył namiestnik. — Stan wojenny to stan przejściowy i nie wyklucza reform. Pańska rola nie ulegnie zmianie. — Jestem człowiekiem zasad — oświadczył margrabia. — Odrzucam wszystko, co sprzeczne z ideą autonomii. Owszem, mogę się zgodzić na stan wojenny, lecz tylko taki, którego podstawą będzie ustawa uchwalona przez Radę Administracyjną Królestwa; przepisy stanowiące integralną część prawa krajowego. — Chce pan konstruować nową sikawkę, gdy płomień już objął dach — zauważył z sarkazmem namiestnik. — Demonizuje pan położenie — zareplikował Wielopolski. — Proszę wybaczyć, lecz tu się urodziłem i mam dość dobre rozeznanie. Zbyt poważnie pan bierze polityczne bachanalie gołowąsów. Chcą przeszkodzić wyborom, ale nie mają szans. Gwarantuję, że wygramy bez cudu nad urną. Stan wojenny odwróciłby sytuację. Powszechny odruch protestu wyraziłby się bojkotem, nikt by nie poszedł głosować. Co wtedy z całą projektowaną strukturą organów samorządowych? Pozostałaby tylko na papierze. Papierowe reformy? Nie, to nie dla mnie! Lambert namyślał się chwilę i w rezultacie postanowił uchylić rąbka tajemnicy: — Ogłoszenia stanu wojennego żąda cesarz. Wielopolski również się chwilę namyślał i odpowiedział: — Nie wątpię, że jego cesarska mość przyzna mi rację, jeśli zostanie przekonująco przedstawiona. Pan to potrafi. Proszę posłuchać: fiasko antywyborczej akcji osłabi impet krzykaczy, wykaże, iż brak im zaplecza. Wtedy ich dopadniemy! Kilka tygodni zwłoki nie ma znaczenia. W nowym kodeksie już będą odpowiednie przepisy. Jeśli zaś prace legislacyjne zbyt się przeciągną, a zajdzie konieczność, to 233 się odrębnie wyda tymczasową ustawę specjalną o stanie wojennym. Byleby tylko... Pan wie, o co chodzi. Lambert znów się zamyślił, tym razem dłużej. Margrabia czekał w napięciu. Wreszcie namiestnik powiedział: — Zaryzykuję. Postaram się przekonać cesarza. Zaczekam do wyborów, a potem... Wszystko zależy od postawy ludności. Jeśli nie ustaną te śpiewy, te mowy bezczelne... Gdy zakończyła się msza za jedność Królestwa z krajami niegdyś należącymi do Rzeczypospolitej Obojga Narodów, z chóru rozległ się śpiew: 0 Panie, Panie w naszej krainie Całego ludu wznosi się głos 1 pieśń błagalna do Ciebie płynie O szczęście Polski, jej byt i los. Organy włączyły się cicho, by nie zagłuszyć głosu niewidocznego solisty, a on śpiewał: Tyś świętą unię Litwy z Koroną, Którą dziś czwarty uświęca wiek, Niepokalaną, nienaruszoną Sarn w sercach naszych, o Panie, strzegł, Ludzie stali nieruchomo, by nie uronić żadnego słowa nieznanej pieśni, i tylko płomyki świec drgały od przyśpieszonych oddechów, a pieśń płynęła, zmierzając do końca: Uświęć Jagiełłów wielkie przymierze, Złącz nas znów w jeden potężny lud, Niech świat zdumiony przykład z nas bierze, Jak krwią i łzami zdobywać cud. Głos umilkł i ludzie zaczęli cisnąć się do drzwi, a nad pogaszonymi świecami uniosły się chybotliwe smużki, nasycając kościół mdlącosłodką wonią stopionego wosku. Świątynia opustoszała, lecz ci, co z niej wyszli, nie rozproszyli się jak zazwyczaj, lecz zatrzymali się na dziedzińcu, 234 zawróceni od bramy przez rozognionych agitatorów, i utworzyli z kłębiącej się ciżby zasłuchany tłum. Wstąpił na podmurówkę ktoś i tenże ktoś przemówił: — Wicher poprzedzający dziejową burzę zrywa złotą czapę Monomacha z imperatorskiej głowy! Car przytrzymuje ją i przyciska; patrzy na Litwę, Wołyń, Podole i Koronę kipiące pragnieniem boju o wolność! Oddycha żądzą morderstw, podaje ręce zdradzie i hańba temu, kto uściśnie dłoń kata zbroczoną krwią naszych braci! Ofiary były, są, będą. Czarny ptak potrzebuje ludzkiego ciała na pokarm i krwi na napój. Rodacy! Naszym hasłem: jedna mogiła dla pomordowanych za ojczyznę lub jedna wskrzeszona Rzeczpospolita dla wszystkich! Precz z ugodą! Precz z wyborami! Niech żyje niepodległa Polska! Cała! Od morza do morza. — Do jakiego? — zapytała pani Maria. — Do Czarnego — odmruknął Walko. — Kilia, Białogród i w ogóle... — dorzucił Ciszek. — Pst! — uciszył ktoś z boku, ale niepotrzebnie, bo już było po wszystkim. — Idzie na ostre! — odezwał się Zaściński, gdy się znaleźli na ulicy. — Zadecyduje postawa pana Andrzeja — wyraził opinię doktor. — Będzie głosował i pociągnie innych. — I pociągnie innych... — zastanowił się mecenas. — Chyba tak, chociaż... Ci są zdeterminowani i grają na emocjach. — Przyjdą robotnicy z zakładów Zamoyskiego — puścił farbę Ciszek. — Nie tylko. Murem za panem Andrzejem; inni — przychodzą i odchodzą; oni — od rana do wieczora pod lokalami wyborczymi; tłumek, ale nie przygodny; przebić się przez nich i zagłuszyć — ho, ho! — Starannie przygotowały się obie strony — zauważył Walko. — A margrabia? — spytała pani Grażyna. — Co margrabia? Jeśli wybory chce wygrać, powinien przycupnąć w domu. Problem: górą Zamoyski czy tamci? 235 Najwięcej ludzi zgromadziło się przed Pałacem Staszica, gdzie mieścił się lokal wyborczy okręgu, w którym był położony dom pana Andrzeja. Przybyli tutaj wyborcy również z innych dzielnic miasta, żeby zobaczyć, co będzie się działo właśnie w tym punkcie, i w zależności od tego, co ujrzą, pójść albo nie pójść u siebie do urn. Korzeniowski, Szachowski i Rolski przywiedli sporą grupę młodzieży. Hałaśliwa to była gromada; eksplodowały z niej drwiny, obelgi, szyderstwa. Ten agresywny zastęp chciał się posunąć bliżej do wejścia, ale napotkał zaporę szerokich ramion, ujrzał nad nimi twarze o twardych rysach i cofnął się w pomieszaniu. Nie było przystępu ni tędy, ni siędy: i tu, i tam, i wszędzie wyrastał milczący szereg wąsatych majstrów. W środku falował chwiejnym nastrojem tłum. Z łagodzącymi słowami wchodzili weń księża, ci starsi wiekiem. — Idzie! — ktoś krzyknął i wszystkie oczy zwróciły się tam. Nadchodził Zamoyski z pokaźną świtą poważnych panów. Rozstąpili się ludzie, przepuścili hrabiego, a gdy się za nim zamknęły drzwi, jakby westchnienie przebiegło przez plac. Wtedy poderwał się Szachowski. — Za mną! — krzyknął i ruszył do przodu, a za nim zwarta falanga zdeterminowanej młodzieży. Majstrowie wzięli się pod ramiona i utworzyli, jak z ściśle przylegających sztachet, płot nie do przebycia. Powstał tumult, szamotanina, podniósł się gwałt. Grupy robotników, rozstawione na obrzeżach placu, nadbiegły majstrom w sukurs. Zakłębiło się, zaniosło na wrzaskliwą bójkę. Szachowski wspiął się na ramiona kolegi i zawołał: — Chcemy się widzieć z Zamoyskim! Niech wyjdzie do nas, jeśli szanuje nie tylko siebie! Jakiś ksiądz spiesznie wsunął się do pałacu. Po chwili w otwartych drzwiach stanął pan Andrzej. Zapadła cisza. Hrabia rozejrzał się po znieruchomiałym tłumie, zatrzymał spojrzenie na Szachowskim, skinął,by go przepuścić, gdy ten zaś podszedł, popatrzył na Szachowskiego surowo, a potem głośno zapytał: — Czego pan i pańscy koledzy chcecie? 236 Wyrwany z wiru wydarzeń, Szachowski drżał z podniecenia, zebrał się jednak w sobie i odpowiedział jeszcze donośniej: — Jesteśmy przeciwko farsie wyborczej, nie chcemy do niej dopuścić, ale widzimy, że nam się nie uda, bo oszukano lud! Jeżelibyśmy odeszli milcząc, ten lud, gdy kiedyś się ocknie, mógłby mieć słuszną pretensję, żeśmy nie wyczerpali wszystkich dostępnych środków, żeby go ustrzec od błędu. Mamy odezwę: „Mandat ludu do wyborców". Prosimy, by pan, panie hrabio, od nas ten mandat wziął i teraz publicznie odczytał! Zamoyski odparł stanowczo, wręcz ostro: — Nie wezmę żadnego mandatu! Niczego nie będę czytał! Sprawa jest rozważona starannie i wszechstronnie! Wszystko, co należało zrobić, zrobiono. Nikt nie zdoła przeszkodzić wyborom. Będą odbywać się dzisiaj, jutro, pojutrze, tak długo, aż każde obieralne stanowisko zostanie objęte przez tego, kto cieszy się zaufaniem większości. Taka jest wola nie tylko rządu, lecz także miasta i kraju! Ludzie stłoczeni w ciżbę parli ku kolumnadzie, by nie uronić żadnego słowa. Przedarł się przez tę gęstwę Apollo Korzeniowski, stanął twarzą do tłumu, plecami do Zamoyskiego, rozwinął rulon papieru i uroczyście odczytał: — „Mandat ludu do wyborców! Po pierwsze: Królestwo Polskie i stolica Warszawa, upominając się o wydarte prawa i swobody, upomina się zarazem o takie same prawa i swobody dla prowincji od wieków z nim związanych, to jest dla Wielkiego Księstwa Litewskiego i dla Rusi; po drugie: dopiero łącznie z tymi prowincjami Królestwo Polskie może wziąć udział w zarządzie państwa, zcentralizowanym w Warszawie; po trzecie: postępowanie radnych, wykraczające poza granice tego mandatu, będzie uznane za zdradę świętych interesów ojczyzny!" Skończył i stał ramię w ramię z Szachowskim. — Dzielnie mówi! — ktoś krzyknął i wybuchła wrzawa. Szybko ją zagłuszyły okrzyki na cześć Zamoyskiego. — Niech żyje hrabia Andrzej! — wołali majstrowie. — Niech żyje nam sto lat! — podjęli inni i to starczyło, 237 by nastrój uniesienia nagle strzelił jak ogień i rozprzestrzenił się jak pożar. Pękł kordon robotników, ludzie całowali Zamoyskiego po rękach, podejmowali pod kolana, ślubując wielkim głosem: — Tylko ciebie będziemy słuchać! Zrobimy, jak ty każesz! Apollo Korzeniowski, zepchnięty do tyłu, wstąpił na podest, uniósł rękę gestem Dantona i choć zlekceważony, nie dostrzegany, machając mandatem obwieścił w imieniu ludu ludowi: — Lud, ogłaszając ten mandat, spełnił swój obowiązek! — Zeskoczył z podestu i wtopił się w tłum. Zamoyski wrócił do wyborczego lokalu, a za Zamoyskim wtłoczyli się inni, idąc do urny. — Nie warto się oszukiwać: przegraliśmy — rzekł Cielecki. — Potyczkę — z naciskiem podkreślił Szachowski. — Nie tak oceniałeś tę akcję — zwrócił uwagę Sikorski. — Zgoda, nie tak. I co z tego? Powiem ci wprost: w tym samym starciu gdy my wygrywamy, to jest to bitwa, gdy przegrywamy — tylko potyczka. Jasne? — Nie bardzo. — Sprawa jest prosta — włączył się Korzeniowski. — Rzecz w tym, że aby forsować ugodę, istnieje niewielka liczba środków, żeby ją zaś storpedować — liczba ogromna. Dlatego ma rację Szachowski: gdy my przegrywamy, jest to potyczka, natomiast gdy oni — bitwa. Możemy wytworzyć taką sytuację, że radni albo nie zechcą objąć stanowisk, albo, gdy je obejmą, będą moralnie zmuszeni tak tańczyć, jak im zagramy. Poprzednio mówiłem — ciągnął — że wykorzystać trzeba każdą okazję, każdą rocznicę. Była rocznica unii lubelskiej, będzie rocznica unii... — Znów unii? — Tak, horodelskiej. Napiszmy odezwę, postawmy na nogi kraj aż po Dniepr! — Napiszmy! 238 „Bracia Polacy, Litwini, Rusini! Ważną niegdyś uroczystość stanowił obchód rocznicy unii Litwy z Polską, ustanowiony przez króla Zygmunta Augusta. Akt Unii sam przez się był tylko formalnością i niejako stwierdzeniem rzeczywistego i dobrowolnego połączenia się narodów pod berłem króla Władysława Jagiełły. Dziwnym i niezwykłym w historii zdarzeniem wzajemne sympatie i idea wolności zajęły tu miejsce gwałtu i zwycięstw. Na fakt tak znakomity nie sposób nie zwrócić uwagi, niepodobna nie przydać mu właściwego w obecnej chwili znaczenia i nie uczcić go jako święta narodowego. Byłoby to zrzeczeniem się wobec Europy, wobec ludów i własnego sumienia swej własnej przeszłości i przyszłości. Otóż w dniu dzisiejszym odzywamy się do wszystkich trzech zjednoczonych narodów, by na wezwanie nasze odpowiedziały takim samym sercem, jakim uczynili to ich przodkowie na Zjeździe Horodelskim, i mamy nadzieję, że głos nasz będzie usłyszany przez każdego, w czyim sercu nie wygasła miłość ojczyzny i wolności. Uroczystość ta ma się odbyć w Horodle nad Bugiem, w województwie lubelskim, w ziemi chełmskiej, 10 października 1861 roku, który to dzień odpowiada drugiemu dniu października według starego kalendarza. Chcąc, żeby Zjazd miał takie znaczenie, na jakie zasługuje, wzywamy przede wszystkim czcigodne duchowieństwo katolickosłowiańskiego i łacińskiego obrządku, aby ze względu na interes Kościoła, ściśle związany z interesem Polski, raczyło wziąć jak najszerszy i najuroczystszy udział, delegując biskupów i deputatów od kapituł, zakonów i wszelkich duchownych korporacji ze wszystkich diecezji dawnej Polski. Zwracamy się także do społeczności uczonych i literatów, do uniwersytetów, redakcji pism polskich i ruskich, do mieszkańców miast, do cechów, do Polaków mojżeszowego wyznania, ażeby raczyli wziąć udział w Zjeździe Horodelskim przez wysłane w tym celu deputacje. Dla ożywienia naszych dziejowych tradycji i dla nadania uroczystości politycznego i historycznego charakteru prosimy mieszkańców wszystkich księstw, województw i ziem dawnej Polski, żeby przybyli do 239 Horodła jako przedstawiciele swoich prowincji. W tym dniu zdejmijcie żałobę!" — Tego za wiele! — powiedział namiestnik odkładając ulotkę. — Wracam z zagranicy — rzekł baron Wrangel. — Wszyscy tam kpią z naszych rządów w Polsce. Proszę mi wierzyć, nie będzie tutaj spokoju, dopóki na ulicach Warszawy Polacy nie ujrzą zapalonych lontów. — Na co pan czeka, ekscelencjo? — gniewnie zapytał tajny radca Kozaczkowski. — Niech pan przestanie igrać z ogniem, niech pan ogłosi stan wojenny. Pięć szóstych ludności będzie zadowolone, tyle tylko, że boi się przyznać do tego. Ludzie pragną spokoju. — Według mojego rozeznania — odezwał się Potapow — a mam informacje dobre, do Horodła zwalą się tłumy, przekroczą Bug... — Inwazja na Rosję! — wtrącił szyderczo Gerstenzweig. — Żarty żartami, ale do buszowania po ziemiach cesarstwa dopuścić nie możemy. Ekscelencjo, nadszedł już czas decyzji! Lambert zaniósł się kaszlem, otarł spocone czoło i spojrzał przeciągle na Gerstenzweiga. — Wiem, kiedy i jaką mam powziąć decyzję — wycedził. — A pana powiadomię, gdy zajdzie potrzeba. Na razie proszę, ażeby pan zechciał wysłać depeszę do generała Chrulewa. W depeszy napisze pan tak... „Głównodowodzący, namiestnik hrabia Lambert — czytał generał Chrulew — poleca Waszej Ekscelencji udać się osobiście do Horodła na czas zapowiedzianego obchodu, albo wcześniej, jeżeli pan uzna to za niezbędne. Byłoby najbardziej pożądane skłonić drogą perswazji tłumy do rozejścia się. Gdyby to jednak okazało się nieskuteczne, upoważnia się pana do użycia siły zbrojnej. Proszę postarać 240 się, Ekscelencjo, rozpędzić procesję szarżą kawalerii, unikając starcia z księżmi i kobietami." Chrulew niezwłocznie wezwał adiutanta i kazał mu zawiadomić podległych dowódców, że mają się stawić jutro o godzinie dziesiątej. — Kurtz, Goltz, Eydziatowicz, Jurgens, Kronenberg i Majewski — meldował Potapow — weszli w skład tak zwanej Delegacji Narodowej, zostali wybrani przez mężów zaufania byłego Towarzystwa Rolniczego. Krótko mówiąc, umiarkowani utworzyli nielegalne stronnictwo o zasięgu krajowym i powołali władze stronnictwa. — A Zamoyski? — spytał Lambert. — Formalnie nie uczestniczy, faktycznie — ściśle współpracuje. — Czego chcą? — żachnął się namiestnik. — Poparli wybory, wstępują do rad, zdawałoby się, że... Hm! — Sądzę, ekscelencjo, że są zaniepokojeni dynamizmem wywrotowców. Tamci wprawdzie przegrali w starciu o wybory, ale... Spiskowcy mają niebezpieczną broń: hasło przyłączenia zachodnich guberni cesarstwa, czyli, jak oni to nazywają, ziem zabranych — do Królestwa; hasło pełnej autonomii dla obszaru aż po Dniepr. Proszą sobie przypomnieć wezwanie do obchodów unii lubelskiej, teraz unii horodelskiej, przedtem — „Mandat ludu do wyborców"; tak, w dniu wyborów nie wywarł w Warszawie wrażenia, bo Zamoyski osobiście... Ale te manifesty krążą po kraju, nie pozostają bez echa i ci spod chorągwi pana Andrzeja obawiają się, że w oczach rodaków zostaną prześcignięci w cnocie patriotyzmu, że w dalszej perspektywie wymknie się im — użyjmy ich frazeologii — rząd dusz, więc... — Więc chcą to samo robić co tamci — wtrącił ze złością Lambert, czując, że znów ma lekką gorączkę. — To samo co tamci... — powtórzył Potapow. — No, może nie całkiem. Tak, niezupełnie — ciągnął z namysłem. — To znaczy, owszem, chcą tego samego, ale bez 16 — Dankowski 241 awantur, które by... Nastawieni są, tak mi się zdaje, na podjęcie podwójnej gry: chodzi im o to, by swoim pokazać, że oni, Zamoyski i inni, dążą do tego samego celu co radykałowie, a różnią się od nich tylko doborem środków, godną mężów stanu metodą, doświadczeniem, rozwagą, nam zaś chcieliby pokazać, iż tylko oni, umiarkowani, mogą zagwarantować tu spokój, ale jedynie wtedy, gdy zapłacimy za to co najmniej przywróceniem Królestwu statusu sprzed 1831 roku, ba!, jeśli się da — spełnieniem terytorialnych obietnic Aleksandra I, bo w przeciwnym razie — taki jest sens ich szantażu — nawet oni nie zdołają powstrzymać wybuchu. — Tak — mruknął namiestnik. — To by się zgadzało. Nic nowego. Zamoyski ciągle do tego wraca. — Zakaszlał sucho. — Ale utworzenie nielegalnej organizacji... Nie, na to nie można pozwolić. — Nie tykałbym jej, ekscelencjo! Przynajmniej na razie. Obserwowałbym, ale nie tykał. Organizacja, która chce spacyfikować wywrotowców... Przymknąłbym oczy i tak się zachował, jakbym nic o niej nie wiedział, jeżeli wolno mi radzić. Co prawda, będzie to trochę skomplikowane, bo właśnie przygotowują adres do waszej ekscelencji. — Adres do mnie? — Tak, ale można udać, że się traktuje to jako akcję grupy prywatnych osób. Jest okazja do ochłodzenia głów tych panów. — Nie dopuszczę do żadnych zbiorowych petycji! — uniósł się Lambert. Na jego twarzy wystąpiły chorobliwe rumieńce. — Nawet mowy być nie może, żeby wręczano mi coś takiego! Nie tykać nielegalnego stronnictwa, powiada pan. Dobrze! Racja! Zgoda! Ale, do diabła, pod warunkiem, że nie będzie sobie uzurpować prawa do stawiania żądań, do pertraktowania z tronem! Wezwę Zamoyskiego, zanim mi zaczną wtykać ten jakiś adres! Chcę znać treść tych wypocin przed rozmową z hrabią! Wskażę tym panom granicę, której przekraczać nie wolno. Doigrają się stanu wojennego! — Kopia adresu znajdzie się na pańskim biurku jutro, ekscelencjo! — zapewnił Potapow. 242 — Prowodyrom rozruchów milszy byłby rosyjski bagnet niż zaprowadzony przeze mnie porządek — powiedział margrabia. — Tak, milszy byłby, bo z wznieconych namiętności mogliby czerpać korzyści polityczne. Enoch słuchał i przyglądał się stroskanej twarzy Wielopolskiego. — Jeśli tak dalej pójdzie — ciągnął margrabia — Lambert ogłosi stan wojenny nie czekając na nowe przepisy. Nic na to nie poradzę. Kazałem odroczyć otwarcie szkół, tego siedliska agitacji! Co najmniej połowa bezwąsych polityków pochodzi spoza Warszawy, pozostaną więc przy mamusiach zamiast się bawić w manifestacje. Myślę, że dłuższa przerwa szkolna pozrywa różne nici, że się ta rozbestwiona studenteria już po tym nie podźwignie. Po szlachcie, chłopach, uczniach i Żydach przyjdzie kolej na księży — dokończył i poniewczasie ugryzł się w język, albowiem przypomniał sobie, że Enoch... Radca jednak nie tylko nie poczuł się dotknięty, ale przeciwnie, był pochlebiony: swobodna wzmianka o Żydach świadczyła, że Wielopolski uważa go za prawego Sarmatę. — Chrulew postawił wojsko na nogi — oznajmił. — Dziesiątego października może dojść do tragicznych zajść. Obawiam się, że do Horodła ruszą tłumy, największe z Warszawy. — Właśnie! — przyświadczył margrabia. — Największe z Warszawy. Jak by tu temu przeszkodzić? Enoch rozłożył ręce w geście bezradności. Siedzieli chwilę w milczeniu, w niewesołej zadumie. Przerwał ją nagle Vidal, bez pukania wchodząc do gabinetu. — Panie margrabio! — wyrzucił z siebie. — Zmarł arcybiskup Fijałkowski. Zapadła długa, bardzo długa cisza. Margrabia i radca siedzieli bez ruchu, Vidal stał. — Jest sposób! — pierwszy odezwał się Wielopolski. Spojrzeli na niego zdumieni. — Jest sposób na powstrzymanie wyjścia tłumów z Warszawy — wyjaśnił. — Pogrzeb! Trzeba na głowie stanąć, żeby się odbył właśnie dziesiątego października! 243 — Chyba się podziębiłem — mruknął Lambert czując nieprzyjemne dreszczyki. Spojrzał na zegar; za chwilę przyjdzie Zamoyski. Namiestnik sięgnął jeszcze raz po kopię adresu. „Najjaśniejszy Pan — czytał — wyznaczył Waszą Ekscelencję na swego namiestnika w Królestwie Polskim, pragnąc za Pańskim pośrednictwem poznać rzeczywiste potrzeby i życzenia narodu polskiego. Głębokie poczucie obowiązku każe nam uroczyście oświadczyć, że dotychczasowy stan polityczny Polski, pozbawionej instytucji opartych na tradycjach historycznych i wynikających z istotnych potrzeb, utrzymuje kraj w ciągłych cierpieniach i prowadzi go do nieszczęść. Nowo nadane instytucje są tylko środkiem pomocniczym dla władz administracyjnych i nie odpowiadają obecnej sytuacji, tym bardziej że musi się ona z każdym dniem pogarszać z powodu braku rękojmi zapewniających godny byt narodowi, nietykalność osobistą i ochronę własności. Aby więc przystąpieniem do wyborów nie wprowadzać Monarchy w błąd, czujemy się zobowiązani oświadczyć, że tylko organ przedstawicielski reprezentujący cały kraj i pochodzący z wyborów może być zdolny ujawnić w publicznej dyskusji potrzeby kraju. To wynurzenie naszych przekonań mamy zaszczyt doręczyć Waszej Ekscelencji." — Krótko mówiąc: sejm! Sejm, senat, konstytucja! — Lambert schował kopię do szuflady, wyciągnął z niej kodeks karny i położył na wierzchu. Znowu spojrzał na zegar. — Hrabia Zamoyski! — w tymże momencie zameldował adiutant. Lambert wstał i przywitał się z hrabią nie wychodząc zza biurka. Gdy obaj usiedli, rozpoczął bez wstępu: — Wiem, że został opracowany adres, znam jego treść, jestem poinformowany, iż są zbierane podpisy. Stanowczo żądam zaniechania tej akcji. Zamoyski zastanowił się chwilę, nim odparł: — Przecież sam cesarz zlecił panu rozpoznanie potrzeb Królestwa. Dlaczego więc nie chce pan przyjąć podania podpisanego przez ogół wyborców? Zupełnie pana nie rozumiem. Lambert poczuł, że jest mu z kolei gorąco. W podnieceniu 244 chwycił kodeks, otworzył na założonej stronie i podtykając Zamoyskiemu rzekł podniesionym głosem: — Niech pan przeczyta ten paragraf! Za układanie zbiorowych petycji grozi kara! Zamoyski spojrzał chłodno na namiestnika. — Proszę odłożyć ten kodeks, ekscelencjo — odpowiedział z ostentacyjnym spokojem. — Porozmawiajmy beznamiętnie. Czy pan nie rozumie, że jeśli wy nie weźmiecie się w porę do rzeczy, Królestwo wymknie się Rosji z rąk? Stan umysłów jest u nas taki, że pan powinien raczej rokować niż rządzić. Powiem panu otwarcie: uważamy pana tylko za plenipotenta, któremu możemy przedstawić nasze warunki. Lamberta zatkało. Przez chwilę mogło się zdawać, że rzuci się na rozmówcę. Opanował się jednak i odparł ostro, ale nie gwałtownie: — Nie będę się wdawał w tego rodzaju dyskusje. Nie mam zamiaru podejmować polemiki. Pan źle ocenia położenie. Powtarzam: za układanie zbiorowych petycji grozi kara. Będę egzekwował ten przepis. Zamoyski uśmiechnął się wzgardliwie. — To niech pan egzekwuje, jeśli pan może — powiedział. — To pańskie ostatnie słowo? — spytał z pogróżką namiestnik. — Tak — oznajmił pan Andrzej wstając z fotela. Dziesiątego października o godzinie pierwszej po południu w wyznaczonych punktach miasta zaczęły się zbierać różne korporacje, O trzeciej milczący tłum, zgromadzony przed Prymasowskim pałacem, ujrzał pąsową trumnę złożoną na purpurowych marach. Poprzedzał ją kanonik dzierżący arcybiskupi krzyż. Za nią niesiono wieńce z cierni, w środkowym Orzeł Biały, oraz korony dwie: litewska i polska na znak, że oto chowany jest interrex obu narodów. Rozkołysały się, rozlamentowały wszystkie dzwony. Wzbiły się w niebo dźwięki żałobnego marsza: skomponował go na tę okazję sam mistrz Moniuszko i orkiestrą dyrygował on sam. Zaintonowali posępną pieśń księża. W żu 245 paniki, w kontusiki odziani, nieśli dwaj chłopcy koronę króla, a dwoje dziewcząt w bieli — koronę królowej. Rozstąpił się tłum, bo oto nadszedł główny celebrans Juszyński, sandomierski ksiądz biskup, po jego zaś bokach biskupi Szymański i Plater. Za nimi szło duchowieństwo świeckie oraz zakonne, następnie, w strojach żałobnych, maszerowali uczniowie wszystkich stołecznych szkół. Studenci nieśli chorągiew z Orłem w złotej koronie, natomiast gimnazjaliści — herb Polski i Litwy. Żałobny kondukt posuwał się wolno w kierunku placu Teatralnego. Tam, z Deotymą na czele, włączyła się grupa pisarzy oraz warszawscy malarze, rzeźbiarze, aktorzy, następnie zaś — cechy pod chorągwiami owiniętymi krepą; a na ulicy Rymarskiej — Żydzi ogromnym tłumem, za nimi — tatrzańscy górale i wielka rzesza chłopów z feretronami, na których wyhaftowany był święty Stanisław i Orzeł Biały. Na placu Bankowym, na zbitej z desek estradzie, czekali rabini w lisich czapach na głowach, ubrani w czarne żupany; jeden z rabinów trzymał chorągiew ze srebrnym Orłem, drugi — zdobione herbem Polski i Litwy tablice dziesięciu przykazań. Gdy nadciągnęła procesja, biskupi w złotych infułach pierwsi skłonili głowy, rabini zaś, odkłoniwszy się bardzo głęboko, zstąpili z estrady i poszli tuż za marami. Na placu Saskim włączyli się w pochód pastorzy w togach i grupa sześciu konsulów w paradnych mundurach: austriacki, francuski, angielski, belgijski, saski i pruski. I sunął żałobny pochód, aż doszedł na plac Zamkowy. Z okien zaś Zamku ową procesję oglądali Lambert, Gerstenzweig, Krzyżanowski i Potapow. Widok ogromnych, własnowolnie zdyscyplinowanych tłumów wywarł na nich wstrząsające wrażenie: porządek, powaga, spokój wielotysięcznej rzeszy unaoczniły potencjalną siłę, której lekceważenie byłoby lekkomyślnością. Oglądał stamtąd procesję również margrabia Aleksander Wielopolski. Dobosz zabębnił suchy werbel. Honorowa kompania piechoty sprezentowała broń. Kondukt żałobny minął Zamek i zmierzając do katedry skręcił w Świętojańską... 246 ...Ujrzeli rozsłonecznioną płaszczyznę rozległych łąk i ściernisk, a w dali, za błękitną mgiełką, w obramowaniu ciemnych lasów — dachy Horodła. To było jakby tło obrazu, łagodne i kontrastujące groźną scenerię bliższego planu: rozwinięty szyk piechoty, paszcze wytoczonych armat, przy nich kanonierzy, w rękach zapalone lonty, szwadron jazdy z lewej, szwadron jazdy z prawej, błysk krzesany na hełmach przez słońce, w centrum zaś — otoczony sztabem generał. Na ten widok pierwsze szeregi stanęły jak wryte, dalsze, raptem wstrzymane, zderzyły się z nimi i zbiły w kłąb, ale księża zaraz zaintonowali „Kto się w opiekę poda Panu swemu..." i pochód w przywróconym porządku podjął swój marsz. Chrulew, wyprostowany w siodle, lustrujący przez lornetę wylot leśnego duktu, zobaczył nagle, jak stopniowo stamtąd się wyłaniają: wąsaty chłop w białej sukmanie i z krzyżem w dłoniach; za nim — rozpięty na drzewcach obraz Matki Boskiej Częstochowskiej; w górze — liczne chorągwie, ale bez Orłów i Pogoni, lecz tylko ze znakami różnych bractw; dalej — długa kolumna księży w komżach i stułach: stu? stu pięćdziesięciu? Dwustu! Za księżmi — szeroka, zwarta ława kobiet, żywa osłona kroczących za nimi mężczyzn; następnie — wozy, tabor, po jego zaś bokach — w strojach krakowskich konne banderie. Podniesieniem ręki dał znak. Batalistyczny obraz nagle drgnął i ożył. Ci w procesji zobaczyli, że zjeżony, w linię rozwinięty szyk piechoty maszeruje całym frontem na nich, że do przodu przesuwają się szwadrony jazdy i że artyleria pędem z obu stron zatacza działa, po czym szybko je odprzodkowuje. Zobaczywszy to jednakże nie zwolnili kroku i szli naprzeciw nie przerywając pieśni. 247 Chrulew dźgnął wierzchowca ostrogami i w otoczeniu czternastu sztabowych oficerów oraz dwudziestu kozaków kłusem podjechał do czoła procesji. Osadził konia i znowu podniósł rękę wysoko. Wojsko wstrzymało marsz, stanął i pochód, ucichła pieśń. Zdjął czapkę i wspiąwszy się w strzemionach zawołał: — Mam rozkaz nie dopuścić was do Horodła! Jeśli będziecie tam iść, zatrzymam was zbrojnie! — Po rosyjsku nie rozumiemy! — odkrzyknięto z tłumu. Chrulew skinął na adiutanta Polaka, ten zaś po polsku powtórzył ostrzeżenie. Zapadła długa, bardzo długa cisza i nagle tę ciszę przerwał czyjś histeryczny głos: — Chodźmy, bracia, na ostrza bagnetów! — Na ostrza bagnetów! Na ostrza bagnetów! — podjęli inni, lecz wkrótce umilkli, nie podtrzymani. Wojsko, sztab i procesja znieruchomiały i znów zapadła przedłużająca się cisza. Tę drugą ciszę z kolei przerwał jakiś kobiecy głos: — Idziemy się modlić! Do przodu wysunął się ksiądz Bojarski. Twarzą obrócił się do procesji, uspokoił ludzi gestem ręki i w towarzystwie kilku osób podszedł do Chrulewa. — Generale! — przemówił. — Czy daje pan słowo, że każe pan strzelać, jeśli zechcemy wejść do Horodła? — Daję! — Jest rzeczą niemożliwą, by tak ogromna masa wiernych, którzy z daleka przybyli na mszę, rozeszła się nie wysłuchawszy nabożeństwa. Czy doszło do tego, że zabroniono się modlić? — Wolno się modlić, lecz zabronione są procesje o charakterze politycznych demonstracji. Nie wpuszczę was do miasta. Rozejrzał się ksiądz Bojarski po okolicy i po chwili zapytał wskazując ręką: — A na tym wzgórzu, na tym kurhanie, czy wolno odprawić mszę? Czy pan i tego zakaże? 248 — Pola mnie nie obchodzą. Módlcie się tu i odejdźcie. Czy macie broń? — Nie mamy. Przyszliśmy, żeby się modlić, nie bić. — Dobrze — zgodził się Chrulew i wydał rozkaz, żeby przepuścić procesję. Na szczycie wzniesienia szybko skonstruowano z desek prowizoryczny ołtarz i ambonę. Kilkunastotysięczny tłum otoczył kurhan. Z wierzchołka widać było wijący się Bug, domy miasteczka za rzeką, ciemne kolumny wojsk na drugim brzegu i ludzi zgromadzonych za nimi, a tu, w dolinie — uszykowane frontem do wzgórza, nieruchome szeregi piechoty, oddziały jazdy i wymierzone lufy armat. Cały stok pokryty był ludem i ubarwiony chorągwiami. Pochyliły się one, kiedy kapucyn przystąpił do ołtarza, i długo tak trwały jakby w kornym pokłonie, aż nagle drzewca uniosły się znowu, a na nich załopotały dobyte spod okryć kobiet sztandary wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej. Na amarancie w porywie wiatru rozwinął skrzydła Orzeł Biały, zatętnił kopytami cwałujący rumak jeźdźca litewskiej Pogoni, a na tle malinowym zabłękitniały, zafalowały szaty Michała Archanioła. Dreszcz przebiegł po ludziach i stało się tak, jakby sam Chopin zagrał na fortepianie patetycznego Poloneza Asdur. Z tysięcy piersi buchnął śpiew: „Boże, coś Polskę...", a kiedy w uniesionych rękach kapucyna zabielała hostia, ksiądz Laurysiewicz, który stał przy ambonie, odwrócił się i krzyknął rozkazująco: — Na kolana! — I padł na kolana cały tłum, nie wyłączając Żydów, przedstawicieli wszystkich kahałów. A potem tenże ksiądz Laurysiewicz wstąpił na kazalnicę i blady, z gorejącymi oczami, z włosami wzburzonymi, przemówił: — Módlmy się, bracia i siostry, prośmy Boga o przebaczenie win naszych i win ojców naszych, a czas nadejdzie, że dojrzali, wzmocnieni na duchu z orężem w ręku dochodzić będziemy naszych praw, a wtedy, o mili, powstanie Polska jak jeden mąż, nikogo w naszych zastępach nie zabraknie, i dzięki łasce Boga dotrzemy do 249 celu, zgnieciemy nieprzyjacioły nasze, odbierzemy własność naszą, złączymy rozdarte ciało MatkiOjczyzny i Polska zakwitnie, a sława jej szeroko się rozniesie po świecie, jak sława synów, co ją dźwignęli z upadku! O Święta Polsko! Nie odpychaj swej siostry Rusi od siebie! Bracia Izraelici! Krzyknąłem do was: zegnijcie kolana!, i wyście mnie usłuchali, i wyście uklękli łamiąc wasze zwyczaje, ażeby tak jak i my uczcić naszą świętość. Dziękuję wam za to, a wy mi przebaczcie. Orle Biały! Orle Srebrzysty! Ty, co niegdyś rozdawałeś korony, a dzisiaj własnej nie masz! Lotem się unieś nad swoim ludem, załopocz głośno skrzydłami i ogłoś światu, że żyjesz! Zwołaj swe dzieci pod własny sztandar, zwołaj tułaczy, twych dawnych obrońców, i wskaż im drogę do siebie, i wskaż im drogę do siebie i do wolności! Skończył, a ludzie nadal płakali. Wreszcie, gdy umilkł szloch, powiedział ksiądz Laurysiewicz: — A teraz, ponieważ nie dopuszczono nas do Horodła, spiszemy akt protestacyjny, a nasi bracia, których widzimy za Bugiem, postąpią tak samo. — Postanowiliśmy, że adres jednak zostanie wręczony — oznajmił Kronenberg. — Odbędzie się to piętnastego października. Jeśli Lambert odmówi przyjęcia, zniweczy korzyść, jaką rząd może wyciągnąć z sukcesu odniesionego w akcji wyborczej. Wybrani mogą stanąć dęba i nie zgodzić się na ukonstytuowanie rad powiatowych. Trzeba uświadomić to namiestnikowi. — Tak — przyznał Szlenkier. — Rząd jest w kropce. W całym kraju anarchia i rozruchy. Co może zrobić Lambert? Na pewno, przynajmniej teraz, nie sięgnie po środki gwałtu i represji. To już było i nic nie dało. Co mu więc pozostaje? Droga porozumienia. Ale żeby się porozumiewać, trzeba mieć z kim, do tego niezbędny jest jakiś organ, z którym można pertraktować. Takim organem mogłaby stać się reprezentacja, którą by wyłoniły właśnie rady miejskie i powiatowe. Sądzę, że Lambert to zrozumie i pójdzie na ustępstwa. 250 — I ja tak sądzę — rzekł Kronenberg. — Taka reprezentacja to jeszcze nie sejm, ale już coś pośredniego — ciągnął Szlenkier. — Jestem dobrej myśli: niebawem dobijemy się i sejmu, i konstytucji. — Ja też jestem dobrej myśli — powiedział Kronenberg — tylko że... Widzi pan, trochę anarchii i rozruchów to całkiem niezłe, gdy się chce rząd przycisnąć do muru, ale z tym przyciskaniem nie wolno przesadzać, trzeba dozować, w przeciwnym razie przyciskany może uznać, że nie ma innego wyboru, jak... No, wie pan, o co mi chodzi. — Wiem, ale jak opanować żywioł? — Żywioł? — zdziwił się Kronenberg. — Chyba mi nie chce pan wmówić, że wszystkie manifestacje, pochody, żądania, wezwania, protesty, ulotki, gazetki to żywioł, że nikt tego nie organizuje, że nikt za tym nie stoi. — Organizuje i stoi — powtórzył Szlenkier. — Ktoś rzeczywiście to robi, lecz kto? — Kto? — powtórzył z kolei Kronenberg. — Odpowiem panu: gówniarze! Z samego już rana mieszkańcy Warszawy czytali nową odezwę, porozlepianą na murach oraz krążącą w ulotkach: „Rodacy! We wtorek dnia 15 października przypada rocznica śmierci Tadeusza Kościuszki, Naczelnika narodowego powstania. W ten dzień, poświęcony nieśmiertelnej pamięci Wielkiego Męża, zostaną odprawione nabożeństwa żałobne we wszystkich kościołach oraz w synagogach przy ulicy Daniłowiczowskiej i na Nalewkach. Prosimy właścicieli magazynów i sklepów o zamknięcie lokali na czas nabożeństwa od godziny dziesiątej do dwunastej." „Żądam, żebyś natychmiast ogłosił stan wojenny w całym Królestwie" — telegrafował cesarz. „Właśnie powziąłem ten zamiar" — zżymnął się w myś 251 lach Lambert, odkładając depeszę. — Znowu ten Gerstenzweig! Zawezwał Gerstenzweiga. — Mam nadzieję — powiedział oschle — że ma pan wszystko przygotowane na wypadek stanu wojennego. — Oczywiście! — zapewnił generałgubernator. — Nie wątpię — ciągnął nieprzyjaźnie namiestnik — że liczy się pan z możliwością wybuchu powstania. — Nie przewiduję tego, ekscelencjo! — To źle, ale nie ma znaczenia. Wszystko, co trzeba przewidzieć, przewiduję ja! Na przykład to, w którym dniu ogłoszenie stanu wojennego najmniej spowoduje strat i najwięcej przyniesie korzyści. Tym dniem jest dzień jutrzejszy. Najmniej strat, bo już wybory mamy za sobą, więc się nie muszę o nie martwić, i dwie korzyści: przeszkodzenie obchodom następnej rocznicy oraz niedopuszczenie do wręczenia mi adresu, co usiłowano by zrobić właśnie pojutrze. — Ten adres... — zaczął Gerstenzweig. — To wszystko! — uciął Lambert i krótkim ruchem ręki, nie wstając zza biurka, odprawił generałagubernatora. Gerstenzweig wyszedł pobladły z obrazy i nienawiści. — Proszę się nie obrażać, panie margrabio, za to, co powiem — rozpoczął namiestnik — bo powiem rzecz następującą: zaprosiłem pana nie po to, ażeby podjąć dyskusję, lecz po to, żeby udzielić informacji. Kilka słów wstępu. Zapewnił pan, że fiasko akcji antywyborczej osłabi impet krzykaczy. Pomylił się pan: nie osłabiło. Pomyłka jest rzeczą ludzką i nie mam o to pretensji, stwierdzam jedynie fakt. Z kolei ja powiedziałem, że zaryzykuję, że z ogłoszeniem stanu wojennego zaczekam do wyborów i że swój pogląd na temat tego, jak postępować dalej, uzależnię od postawy ludności. Jaka jest ta postawa, pan równie dobrze wie jak ja. Nie będę wymieniał tych wszystkich rocznic, wieców, mów, śpiewów, kazań... Pan to wszystko dobrze zna. Tyle co do krzykaczy. A teraz co do tych innych, 252 do tej elity. Chcą wręczyć mi adres zawierający takie pretensje i prośby, których nie można nawet wziąć pod uwagę. I oto mamy cały przekrój postaw. Polacy sami zmuszają, by obejść się z nimi surowo, i sami za to poniosą odpowiedzialność. Tak więc, panie margrabio, z przykrością muszę pana powiadomić, że zgodnie z rozkazem cesarza i zgodnie z własnym przekonaniem ogłoszę jutro stan wojenny. Pamiętam o pańskich zastrzeżeniach, ale nie mogę ich uwzględnić, nie mam na to po prostu czasu. Jednoznaczna jest sytuacja i jednoznaczny jest rozkaz monarchy. Wypełnię rozkaz. — Zastrzegł się pan, ekscelencjo, że nie podejmie pan ze mną dyskusji — odparł margrabia. — Oświadczył mi pan, że sprawa jest przesądzona. Te pańskie słowa przyjmuję do wiadomości i proszę jedynie, żeby do wiadomości pan przyjął moje: nie wycofałem dymisji. — Wiem — rzekł namiestnik — a pan także wie, że o tym, czy przyjąć ją, czy nie przyjąć, zadecyduje cesarz. Nie chcę ukrywać, że będę gorąco nakłaniał do nieprzyjęcia. Pańską współpracę uważam za cenną i jestem pewien, że również w okresie stanu wojennego ułoży się ona pomyślnie ku ogólnemu pożytkowi. — Powtarzam, ekscelencjo: nie wycofałem dymisji. — A ja powtarzam, panie margrabio, że póki cesarz nie wyda innej decyzji, pan pozostaje na swoich urzędowych stanowiskach. Czternastego października na murach warszawskich domów rozlepiono plakaty obwieszczające stan wojenny. Nikt się nie przejął tym, zdawało się, rozpaczliwym i znamionującym bezsilność krokiem rządu. Wzruszając ramionami, ludzie odczytywali nowe zakazy, przypominające te, które bez wprowadzenia stanu wojennego wydano po wypadkach w dniu ósmym kwietnia i które okazały się bezskuteczne. Znowu zabronione zostały tłumne zebrania, podburzające pieśni, zbieranie składek pieniężnych i wywieszanie afiszy. I znów przyznano naczelnikom wojennym 253 prawo do używania wszelkich policyjnych środków, a w szczególności do zamykania sklepów i kawiarni, do odmowy zezwoleń na zgromadzenia w miejscach publicznych oraz w mieszkaniach prywatnych, do zarządzania rewizji domowych i osobistych, do aresztowania osób podejrzanych oraz wałęsających się i do posługiwania się zbrojną siłą w razie oporu. W obwieszczeniu powiadomiono ponadto, że został zamknięty Ogród Saski i park Krasińskich, że dorożki mają obowiązek zatrzymywać się na każde wezwanie policji, że studentom w ogóle nie wolno wychodzić na ulice bez uzasadnionej potrzeby oraz że przechodniom dozwala się poruszać w grupach nie większych niż trzyosobowe. — Rząd się niczego nie nauczył — powiedział Szlenkier do Kronenberga. — Sięga po środki zużyte, którymi tyle razy już się kompromitował. Czy myśli, że nas zastraszy? Nie, nie zastraszy. I rzeczywiście, następnego dnia, piętnastego października, w rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki kościoły były pełne, a mury ich drżały od patriotycznoreligijnych pieśni. Namiestnik, umęczony suchym kaszlem i nie ustępującą gorączką, dowiedziawszy się, że zakaz tłumnych zebrań i śpiewów nie poskutkował, poczuł się osobiście zlekceważony. Nie konsultując się z nikim wydał rozkaz otoczenia kościołów wojskiem i aresztowania wszystkich mężczyzn wychodzących po nabożeństwach. W rezultacie aresztowano zaledwie kilkunastu i na tym się skończyło, bo ludzie zorientowawszy się, w czym rzecz, nie opuszczali świątyń. Wojsko otaczało je nadal i każda ze stron liczyła na to, że zmęczy drugą. Czas płynął, przeminął dzień, nastała noc. Pomimo bardzo późnej pory zawiedziony w rachubach namiestnik zwołał naradę. — Kościoły są otoczone, ale nikt z nich nie wychodzi — złożył meldunek Chrulew. — Chwila jest niebezpieczna, wzmaga się egzaltacja, a oblężenie nie może trwać wiecznie. Nie sądzę, by sprawę dało się spokojnie załatwić. Wybuch jest wielce prawdopodobny. 254 — Mam informację — włączył się Potapow — że agitatorzy nawołują ludzi, by jutro się zgromadzili w innych kościołach, w tych, w których dzisiaj nie było nabożeństw. Z księżmi na czele, z krzyżami i z chorągwiami ruszą tłumy pod Zamek, ażeby manifestować poparcie dla oblężonych. — Lud nie podoła wojsku — rzekł Chrulew — ale może nastąpić krwawa walka, która pochłonie więcej ofiar aniżeli ósmego kwietnia. Nie będzie to dla rządu korzystne, wypadnie wybić mnóstwo księży, na pewno wysuną się do przodu. — A więc miał pan zupełną rację, ekscelencjo! — zauważył z nie ukrywaną złośliwością Gerstenzweig. — Będzie powstanie! Nie mogłem tego przewidzieć, nie wiedząc, że pan postawi ludność w sytuacji przymusowej. Trudno się dziwić, że nikt nie wychodzi z kościołów, skoro ma stamtąd trafić wprost do więziennych lochów. Rzecz można było załatwić inaczej. Lambert poczerwieniał i zmrużył oczy hamując gniew. — Ekscelencjo, moja rada jest taka — wtrącił się szybko Chrulew. — Rozkażmy, ażeby oficerowie wraz z grupą żołnierzy wkroczyli bez broni do środka i wezwali obecnych do wyjścia na zewnątrz. Może to poskutkuje. — A jeśli nie? — zapytał Gerstenzweig. — Nie pozostanie, niestety, nic innego, jak wprowadzić tam zbrojne oddziały i wszystkich zaaresztować. — Ano, niestety! — przyznał z udaną rezygnacją generałgubernator. — Cóż można innego zrobić w tak nieszczęśliwie wytworzonym położeniu? Utrzymać oblężenie i ludzi zagłodzić na śmierć? Tak, generał Chrulew ma rację, dobrze radzi. Lambert przeraził się siebie samego czując, że jeszcze chwila i ciśnie w tę twarz kałamarzem. A Gerstenzweig wyraźnie to widział i patrzył z kpiną w oczy Lamberta. Zapadło pełne napięcia milczenie. Wreszcie namiestnik oderwał oczy od Gerstenzweiga, przeniósł je na Chrulewa i rzucił mu krótki rozkaz: — Niech pan wykona! Generał wyszedł. Podniósł się również i Gerstenzweig. — Czy jestem panu, ekscelencjo, potrzebny? — zwrócił się do 255 Lamberta. Lambert przecząco potrząsnął głową. Zbierając się bez pośpiechu do wyjścia, generałgubernator powiedział z ubolewaniem: — Świat nam postawi zarzut, że barbarzyńsko profanujemy przybytki boże. Niesprawiedliwy świat! Cóż można teraz innego zrobić? — i wyszedł pozostawiając Lamberta w stanie bezsilnej wściekłości. Dochodziła godzina trzecia nad ranem. Zmęczone kobiety pousadawiały się w konfesjonałach, poukładały na ławkach, na rozesłanych kobiercach, modliły się i uciszały dzieci płaczące z głodu i pragnienia, pojąc je, w braku innej, święconą wodą. Mężczyźni siedzieli lub klęczeli z opuszczonymi głowami, a całe wnętrze kościoła jarzyło się światłem świec. Od czasu do czasu któryś podchodził do kraty zamykającej wejście, zabezpieczonej grubym łańcuchem, i przez nią wyglądał na dwór w nadziei, że wróci z wieścią, iż wojsko odeszło i droga jest wolna. Płonna to była nadzieja: w oczy się rzucał widok rozpalonych ognisk i ustawionych w kozły karabinów, świadczący, że wcale się nie zanosi na odstąpienie od oblężenia. Ludzi ogarnął bezwład, bierność, mające pozór stanowczej decyzji wytrwania, a był to pozór tak sugestywny, że każdy brał go za rzeczywistość, jedynie siebie winiąc o słabość, i nikt by się nie odważył wstać i powiedzieć: — Trudno! Wyjdźmy z kościoła! Szept modlitw cichł coraz bardziej, sen morzył ludzi, ukoił dzieci. Nagle niespodziewany rumor poderwał wszystkich na nogi. Przed kratą, w blasku ognisk, stał oficer. — Słuchajcie mnie! — zawołał. — Kobiety i dzieci mogą swobodnie wracać do domu! Ręczę wam słowem! Apatia zrodzona z tego, że nic się nie działo, natychmiast znikła bez śladu. Pozór determinacji przemienił się w fakt. Wyprostowały się plecy kobiet. — Jeśli nie przepuścicie nas wszystkich, nie wyjdzie nikt! — odpowiedziała jedna. — Nie wyjdzie nikt! — poparły ją inne. — Nie wyjdzie nikt! Oficer odszedł od kraty. Po chwili wrócił w asyście dwudziestu żołnierzy. Jeden z nich zaczął toporem odbijać łańcuch. Rzucili się na kolana ludzie i wznosząc ku ołtarzowi oczy podjęli śpiew „Kto się w opiekę poda Panu swemu..." Krata pękła. Żołnierze stanęli w otwartych drzwiach, śpiew urwał się w pół nuty, oficer wstąpił na schody wiodące na chór i krzyknął: — Panowie, wychodźcie! Wychodźcie zaraz, bo jeśli nie, wyprowadzę was siłą! Zapadła cisza i mącił ją tylko szloch przebudzonych dzieci. Nikt nawet nie drgnął. — Opróżnić kościół! — zabrzmiała komenda. Z karabinami w dłoniach ruszyli żołnierze jak do ataku. A wtedy zamarły w oczekiwaniu tłum jakby się ocknął z hipnozy. Porwali się z klęczek mężczyźni, chwycili za laski, chwycili za ławy, rzucili się na żołnierzy, wyparli ich w mig na ulicę, lecz nie zdążyli nawet odsapnąć, gdy wojsko w zwielokrotnionej liczbie ponownie wdarło się do kościoła. I znowu poszły w ruch laski, poszły w ruch ławy i ciężkie cynowe lichtarze, poszły w ruch kolby, poszły bagnety. Ogromna wrzawa, płacz i jęk kobiet wzbiły się pod sklepienie, a krew obu stron splamiła mury. Żołnierzom szybko udało się wszystkich wygarnąć z kościoła przed ciasny szereg piechoty. Tam zaś zaczęto odrywać krzyczące kobiety od mężczyzn, a ich formować w stuosobowe grupy pod silnym konwojem. A wtedy nagle rozdzwonił się z wieży dzwon jak na trwogę, lecz zaraz dźwięk jego zamarł w cichnącym echu, a dzwonnik z łoskotem się stoczył po krętych schodach dzwonnicy... Kobiety parły na kordon wołając z rozpaczą: — Puśćcie ich! Puśćcie! Weźcie nas razem z nimi! — a rozbestwieni na skutek ran żołnierze bronili przystępu kolbami, bijąc na oślep zarówno biernych, jak i opornych. — Rozstrzelamy każdego jak psa! — wykrzykiwali z wściekłością nie bacząc na oficerów. Ci wreszcie zaprowadzili porządek i aresztan 256 17 — Dankouski 257 ckie kolumny ruszyły ku Cytadeli. Wkrótce miało tam znaleźć się ponad tysiąc pięćset osób. Była godzina piąta. Na niebie nieśmiało liliowił się brzask zarania. Zaledwie się rozwidniło, ludzie wyroili się z domów, wylegli na ulice i przekazując sobie z ust do ust wiadomość o nocnych wypadkach gromadzili się w tłumy coraz bardziej podniecone i skłonne do nieobliczalnych odruchów. Warszawski generałgubernator wypuścił sotnię kozaków, by nahajami rozpędzili ludzi. Rozproszeni gromadzili się zaraz w innym miejscu. Wyższe duchowieństwo zebrało się na kapitułę i uchwaliło zamknięcie katedry i dwóch warszawskich kościołów z powodu sprofanowania rozlewem krwi. Przedmiotem dalszych obrad była kwestia, czy na tym poprzestać, czy też na znak protestu zamknąć również inne kościoły. Dopiero co mianowani członkowie Rady Stanu pośpiesznie nawiązywali ze sobą kontakty i nerwowo debatowali, czy im wypada obecnie pozostać na stanowiskach. Stary weteran listopadowego powstania, eksgenerał Lewiński, widząc, co się dzieje, wybrał się do Tomasza Potockiego, ażeby go prosić o interwencję. — Trzeba aresztowanych natychmiast uwolnić. Tylko to może wpłynąć uspokajająco. Jedynie Wielopolski potrafi wymóc taką decyzję na Lambercie. — Niech pan jedzie ze mną — wstał Potocki. — Powóz! — rzucił lokajowi. Wielopolski był wściekły. — Biją ludzi! — odwarknął Lewińskiemu. — Ludzie sami to prowokują! Rocznice! Manifestacje! Nieważne reformy, nieważna autonomia, nieważne wszystko! Śpiewy, procesje, teatralnooperowe imprezy wyciskające łzy z bezmyślnych oczu, oto, co ważne! A ja... Coś panu powiem, generale: gdybym mógł, chętnie nadstawiłbym plecy pod ciosy nahajek, bylebym j tylko w zamian... Mówiłbym do kozaków: bijcie, ale czynj 258 szujcie chłopów i zakładajcie nam szkoły. — Umilkł zdyszany. — Aleksandrze! — rzekł cicho Potocki. — Lambert popełnił błąd. Obraził uczucia religijne. Teraz naprawdę grozi wybuch. Musisz... — Manifestacje! — podjął margrabia zaprzątnięty własnymi myślami, jakby nie słyszał, co się do niego mówi. — Zrobiono sport z manifestacji. Mogę zrozumieć tych młodocianych durniów, którzy nie wiedzą, w co się gra, o co się gra i jakie są reguły gry. Ale co robią ci, którzy wiedzą? Czy któryś piśnie słowo protestu? Skądże! Nie ma odwagi! Narazić siebie na zarzut, że się paktuje z diabłem? Nie, lepiej iść w stadzie na rzeź! Terror opinii utrzymuje w narodzie baranią solidarność. Tchórze, tchórze, tchórze, albo idioci! — Aleksandrze! — przerwał Potocki. — Członkowie Rady Stanu chcą zrzec się stanowisk i rozjechać do domów. Słyszysz? Twoje dzieło się rozpada! Trzeba naprawić błąd, zwolnić aresztowanych, ułagodzić kler, w przeciwnym razie... Lambert nie chce skandalu, nie po to przyjechał, a skandal będzie na skalę międzynarodową, bo Kościół... Namiestnik się zagalopował, idź do niego, idź zaraz! Wielopolski opuścił głowę i zmarszczył brwi. Myślał. Nie przerywali mu. Po chwili wstał już spokojny, przynajmniej pozornie. — Idę do niego — oznajmił. — Są dwie sprawy: zwolnić aresztowanych i póki atmosfera się nie przejaśni, nie dopuścić, by się zebrała Rada Stanu, odroczyć pierwsze posiedzenie. Idę! Rozparty w powozie Gerstenzweig jechał do Cytadeli, żeby dokładnie rozeznać się w rozmiarach nocnego plonu. Przepełniało go uczucie złośliwej uciechy: w ciągu kilku godzin francuski mydłek nagotował takiego bigosu, jakiego inny nie potrafiłby zrobić w ciągu dwudziestu pięciu lat. „Stosować twardy kurs, owszem! Ale wywoływać skan 259 dal na całą Europę? Stawiać na nogi wszystkich katolików świata? Kompromitować Rosję? Po co było wdzierać się do kościołów? Niechby wyszli i potem... Ale dobrze jest, jak jest. Po a musi nastąpić be i tak aż do zet. Rezultat? Koniec z głupimi eksperymentami! A histeryczny i bezczelny bufon skręci przy tym kark. Nikt w Petersburgu, ani jedni, ani drudzy... Tak, nikt! I pomyśleć, że odwołano Suchozaneta! — Generałgubernator uśmiechnął się ironicznie. — Trzeba przypilnować — postanowił z zawziętością — żeby dzisiejszonocny kurs polityczny jego ekscelencji, jaśnie wielmożnego hrabiego namiestnika był przestrzegany z całą... Co to?" — Stanął w powozie. Roześmiane, hałaśliwe grupy mężczyzn nadciągały od strony Cytadeli. Było ich coraz więcej, tłum, a raczej bezładny, gwarliwy pochód, w którym okrzyki mieszały się ze śpiewem. Powóz zwolnił przeciskając się przez ciżbę. — Niech żyje królowa Wiktoria! — Niech żyje! — Niech żyje Napoleon! — Niech żyje! — Niech żyje Polska! — A potem pieśń coraz bardziej składnie i głośno śpiewana: „Jeszcze Polska nie zginęła..." — Ruszaj galopem, bałwanie! — szturchnął żołnierza na koźle. Powóz pędem zajechał pod Cytadelę, a Gerstenzweig zeskoczył na ziemię i z gołą głową wbiegł do pawilonu. Tam, niemal na progu, zderzył się z dowódcą twierdzy, pułkownikiem Lewszynem. — Co to ma znaczyć?! — wrzasnął wściekle. — O co chodzi? — zapytał pułkownik, natychmiast sztywniejąc i rezygnując z oddania honorów generałowi bez czapki. — Czy pan... Czy pan... Wypuszcza pan, ot, tak sobie, wszystkich, którzy... Lewszyn zmierzył Gerstenzweiga zimnym spojrzeniem. — Nie ot, tak sobie — odparł. — Wypemiam rozkaz namiestnika. Jego ekscelencja polecił mi uwolnić tych, których uznam za niewinnych. Właśnie uwolniłem niewinnych. — Uwolnił pan wszystkich! 260 — Och, nie! Zaledwie dziewięćdziesiąt, no, może dziewięćdziesiąt pięć lub sześć procent — z ostentacyjną precyzją sprostował Lewszyn prawie nie kryjąc drwiny. — Pan śmie mówić o tym w ten sposób?! Mnie, gubernatorowi Warszawy?! Z takim cynizmem?! Tak bezczelnie?! To zdrada! — Proszę nie podnosić głosu — ostrzegł pobladły Lewszyn. — Proszę się liczyć ze słowami. Nie przywykłem do obelg i nie puszczam ich płazem. Nie od pana dostałem rozkaz i nie przed panem będę się tłumaczył. Gerstenzweig odwrócił się na pięcie, wybiegł z pawilonu, wskoczył do powozu i krzyknął: — Do namiestnika! Zatnij konie! Batem! Batem! Lambert, choć w ogóle nie spał tej nocy, nie czuł senności. Był podniecony jak po wypiciu kilku kieliszków wina na pusty żołądek. Było mu to zimno, to gorąco. Tempo wydarzeń, ciągle napływające wieści nie pozwalały ani przez moment wypocząć. Teraz wszedł właśnie Chrulew, by zdać relację ze stanu wojskowych przygotowań. — Proszę usiąść — wskazał fotel namiestnik nie przerywając lektury. Generał dyskretnie przyjrzał się zwierzchnikowi: czoło Lamberta pokryte było drobnymi kroplami potu, policzki płonęły chorobliwym rumieńcem, a szczęki ciemniały nie ogolonym zarostem. — Niech pan posłucha — odezwał się Lambert podnosząc do oczu dokument, nad którym ślęczał. — List z konsystorza, podpisany przez księdza Białobrzeskiego, administratora archidiecezji. Oto co pisze: „Sromota wyrządzona w dniu wczorajszym kościołom nie pozwala mi milczeć..." Tu Białobrzeski opisuje różne rzeczy, a dalej: „Dopuszczono się czynów godnych Attyli..." Mniejsza! Ale teraz: „Wobec tego postanawiam zamknąć wszystkie kościoły w Warszawie. Nie chcę się nawet domyślać, jaki to wywrze skutek..." Otóż to! Już poleciłem Wielopolskiemu, by wysłał Solnickiego na 261 rozmowę z Białobrzeskim. Solnicki jest dyrektorem Wydziału Wyznań w Komisji Wielopolskiego. Dałem dokładne wskazówki i kazałem stawić się u mnie natychmiast po wizycie w kurii. — Nie byłoby zręczniej, gdyby rozmowę odbył margrabia? — Co też pan mówi! On w misji ułagodzenia kogokolwiek? To tak, jakby posłać do byka kogoś z czerwoną płachtą. „Sromota wyrządzona... kościołom..." Niech mi pan jeszcze raz powie, jak to się stało? Zapewniał pan przecież, że wojsko nie będzie używać broni. — Nie było innego sposobu. Nie wojsko zaczęło... — odparł generał i urwał w pół zdania, bo drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju, nie meldowany i bez pukania, wbiegł Gerstenzweig. Zatrzymał się tuż przed biurkiem, pochylił nad siedzącym namiestnikiem i nie zważając na nic, wyrzu1 cił z siebie: — Czy pan wie, co pan robi? Zaprzepaścić pan wszystko! Nie ma pan poczucia odpowiedzialności! Zaskoczony namiestnik pośpiesznie koncentrował roz pierzchnięte myśli. — Proszę się natychmiast uspokoić i nie wchodzić bez meldowania! — powiedział ostro. — Na ulicy tłumy wypuszczonych z Cytadeli! — dyszał! Gerstenzweig. — Wywrzaskują pieśni! Triumfują! To pana! sprawka! — Milczeć! — huknął Lambert porywając się z krzesła. Twarz miał popielatobladą. — Pańskie postępowanie jest podejrzane! — darł się bez cienia respektu generałgubernator. — Zmienia pan własne rozkazy z powodu ulicznych plotek o jakichś projektowanych procesjach, o jakimś powstaniu! Najpierw pan wywołuje w kościołach krwawe starcie z ludem, jakby pan chciał skompromitować rosyjski mundur, potem pan więzi kilka tysięcy osób, a po pięciu godzinach, żeby ośmieszyć władze, wszystkich pan zwalnia, chociaż są wśród nich tacy, których dawno należało pozamykać! To już nie słabość charakteru, o nie! To czyny człowieka, który zwariował albo jest zdrajcą! 262 Za drzwi, kanalio! — wybiegł zza biurka Lambert. — Precz mi sprzed oczu, ty renegacie, żydowski bękarcie, bo zedrę ci szlify i lokajowi cię każę oćwiczyć, parszywy szpiclu! Oniemiały Chrulew pochwycił w locie dłoń Gerstenzweiga wymierzon3 w policzek namiestnika. — Bydlaku — wysyczał rozdygotany Lambert. — Odpowiesz mi za to z bronią w ręku! Niech tam! Uczynię tobie ten zaszczyt, uczynię panu ten zaszczyt. Jeszcze dzisiaj! — Dobrze! — wydusił nie mniej blady i dygoczący Gerstenzweig. — Jeszcze dzisiaj! Szable czy pistolety? — Niech pan wybiera — odparł Lambert. — Ale zastrzegam: bez farsy! Nie do jakiejś tam pierwszej krwi. Do skutku! Do śmierci! — Panowie! — ocknął się osłupiały Chrulew. — Nie jesteście osobami prywatnymi. Nie wolno wam wywoływać skandalu politycznego. — Racja! — przyznał Lambert. — A więc nie będzie politycznego skandalu. Wyzywam pana na pojedynek amerykański. Ciągnijmy losy! Komu szczęście nie dopisze, popełni samobójstwo. Mam nadzieję, że strach pana nie obleciał, panie Gerstengold, przepraszam, Gerstenzweig. — Ciągnijmy losy! — powtórzył przez zaciśnięte zęby Gerstenzweig. — Panowie! — wtrącił mitygująco Chrulew. — Dosyć, Chrulew, dosyć! — mrużąc oczy wycedził Lambert. — Jest pan szlachcicem i oficerem. Zawiązuj pan węzeł na chustce! Generał zawiązał. — Proszę! — zwrócił się Lambert do Gerstenzweiga. Gerstenzweig, nie patrząc, pociągnął za jeden z czterech rożków chusteczki, wystających z garści Chrulewa. Spojrzał, zobaczył węzełek, odwrócił się i wyszedł bez słowa. — W razie zamknięcia kościołów — kontynuował Solnicki — grozi księdzu pociągnięcie do odpowie 263 dzialności karnej. Proszę pamiętać, że mamy stan wojenny, — Wiem — odpowiedział ksiądz Białobrzeski. — Ać dopóki w Cytadeli pozostanie choćby jedna osoba spośród zatrzymanych, kościoły będą zamknięte. Gniew ludu nie pozwoli ich otworzyć. — A więc rzecz załatwiona — oświadczył Solnicki. — Obiecuję, że wszyscy zostaną wypuszczeni. — Skąd mogę mieć pewność? — zapytał ksiądz. — Ręczę słowem honoru hrabiego Lamberta. — To dostateczna gwarancja — przyznał sędziwy rozmówca. — Dostateczna — uściślił — ale w stosunkach prywatnych. Wszelako wiadomo panu, że sprawa przekracza granice prywatności. Ze względu na opinię publiczną muszę mieć zapewnienie na piśmie. — Dobrze, przyniosę księdzu list namiestnika. — Nie o to chodzi, panie dyrektorze. Decyzja o zamknięl ciu kościołów została ogłoszona w prasie, więc list powinien być także ogłoszony w prasie. W Dzienniku Urzędowym. — W Dzienniku Urzędowym? Czy ksiądz wie, co mówi? Chcecie upokorzyć namiestnika? O to wam chodzi? — Nikogo nie chcemy upokarzać. Chcemy uspokoić lud. — Władze nie pozwolą deptać swego autorytetu — rzekł ostro Solnicki. — Przeholowaliście! Nie muszę zwracać się do hrabiego Lamberta, by poznać jego decyzję. — Oto ona: nie! I cofam obietnicę: aresztowani nie zostaną zwolnieni. — Szkoda — westchnął staruszek w sutannie. — Nie na nas, lecz na was spadnie za to odpowiedział1 ność — powiedział dyrektor Wydziału Wyznań. — Bóg to rozsądzi — rozłożył ręce administrator archi j diecezji wstając. Nie ogolony, nie umyty, niewyspany, Lambert nie wychodził z gabinetu. Nieustanny bieg wypadków nie pozwalał wypuścić cugli z rąk. Namiestnik czuł podskórne drżenie w całym ciele, miał nerwy napięte, umysł na przemian to jasny, to zmącony jakby halucynacją: Gerstenzweig, 264 tumult w kościele, tłumy, awantura, Gerstenzweig... Otrząsnął się i sięgnął po kopię depeszy, którą pod wpływem Wielopolskiego wysłał do Petersburga. Czytał: „Po stłumieniu buntu siłą trzeba jak najszybciej uspokoić kraj nadaniem instytucji, które zadowoliłyby pragnienia narodu stosownie do jego rzeczywistych potrzeb..." Przysunął telegram, który tuż po nadaniu depeszy nadszedł od Gorczakowa. Wicekanclerz pisał: „Należy stosować przepisy stanu wojennego jak najbardziej rygorystycznie. Nie bać się przelewu krwi. Uderzać trafnie mocnymi ciosami. Stwarzać fakty dokonane. Rządy europejskie nie upomną się o Polskę, byleby tylko nie przeciągać sprawy, bo wówczas mogłaby wkroczyć na scenę dyplomacja z całym doborem not i protokołów..." Odłożył telegram. „Wicekanclerz? Co tam się dzieje? — Potarł dłonią czoło. — W Petersburgu jeszcze nie wiedzą, co się naprawdę tu wydarzyło. — Ponownie spojrzał na kopię własnej depeszy. — Czy zbytnio się nie pośpieszyłem? Czy nie lepiej by było, gdybym zaprezentował potrzebę twardego kursu? Wtedy nocne decyzje nabrałyby jakiejś konsekwencji, a tak... Z drugiej wszelako strony, skoro rano z Cytadeli... — Ogarnęła go złość na Wielopolskiego. Znów poczuł falę gorączki. — ...Noc, kościół, Chrulew, Gerstenzweig, Potapow... Potapow? Potapow?" — Margrabia Wielopolski — zameldował sekretarz. Lambert wzdrygnął się. — Pan kazał wezwać margrabiego, ekscelencjo — usłyszał. — Pamiętam — mruknął z niezadowoleniem namiestnik. — Proszę wprowadzić! — Już pan zapewne wie, margrabio — zagaił siląc się na zwykły ton — o niepowodzeniu misji Solnickiego. — Co z tym fantem zrobić? Jaka jest pańska rada? — Żadna — sucho odparł zapięty na ostatni guzik Wielopolski starając się nie dostrzegać zaskakująco niechlujnego wyglądu namiestnika. — Jak to żadna? — Żadna — powtórzył margrabia. — Wszystko, co się stało, jest konsekwencją wprowadzenia stanu wojennego na takiej podstawie, jakiej nigdy nie aprobowałem. Nie mam 265 zamiaru wikłać się w kłopoty, które powstały wskutek zlekceważenia mojej opinii. — W takim razie wypadki będą się toczyć bez pańskiego udziału — rzekł namiestnik, z najwyższym wysiłkiem powściągając gniew. — Niestety — potaknął Wielopolski. — A czy przynajmniej zapoznał się pan z przepisami? — Tak. — I co? Ma pan jakieś uwagi? — Tylko jedną, ale zasadniczą. Już ją wypowiadałem poprzednio. — Może zechce mi pan przypomnieć. — Stan wojenny został oparty na prawie obowiązujący w cesarstwie. Jest to sprzeczne z ideą autonomii Królestw Polskiego. — Dyskusja jest jałowa — oznajmił namiestnik. — Dzia łam na rozkaz cesarza. — Jeżeli jałowa — odparował margrabia — to zrezygnujmy z niej. Zamiast tego proszę przyjąć moje oświadczenie, a raczej decyzję: ponieważ zastosowane rozwiązanie niweczy ducha reform, ja się wycofuję. Proszę nie liczyć na mnie. — Ale na mnie pan liczył, gdy zabiegał pan o uwolnienie aresztowanych i o wysłanie depeszy do cesarza. — To co innego. O to samo mógłbym prosić jako osoba prywatna. — Nie może się pan wycofać właśnie teraz. Wielopolski milczał przez chwilę. — Mógłbym — powiedział wreszcie — pozostać w rządzie pod warunkiem, że nie będzie wstrzymana praca nad oczynszowaniem włościan, nad szkolnictwem powszechnym i nad równouprawnieniem Żydów. Napięte nerwy namiestnika nie wytrzymały konfrontacji z opanowaniem i chłodem rozmówcy. Chociaż warunek był całkiem rozsądny i do przyjęcia, Lambert nieoczekiwanie poczuł gwałtowne uderzenie fali wściekłości. Poddał się jej prawie z ulgą. — Pan stawia warunki? — wydyszał z nagłą ? nienawiścią. — Pan teraz chce odejść? Teraz? Właśnie teraz? 266 Jest pan człowiekiem pozbawionym samokrytycyzmu. To pan przyczynił się do tego, że rząd jest znienawidzony. To pan spowodował, że szlachta nie chce nas popierać. To pan ją oburzył rozwiązaniem Towarzystwa Rolniczego. To pan swoją głupią mową zraził duchowieństwo. To pan rozdrażnił młodzież bezsensownym zamknięciem szkół. Pan się obraża na wszystkich i wszystko, lecz jest pan ślepy na to, że innych obraża. Nie, nie odejdzie pan teraz! Postaram się o to u najjaśniejszego pana. Pan także weźmie na barki ciężar sytuacji, której jest pan współsprawcą! A nad tym swoim czynszowaniem, szkolnictwem i Żydami może pan sobie dalej pracować! — Zakrztusił się, rozkaszlał i opadł na oparcie fotela, wyzbyty sił. Wielopolski siedział jak skamieniały. Zbladł. Czegoś takiego jeszcze nie przeżył. Wreszcie podniósł się powoli, jak w śnie, wydusił suchymi wargami jedno słowo: — Żegnam — i wyszedł. W przyległym pokoju sekretarz wstał, by margrabiego odprowadzić do drzwi, gdy wtem usłyszał gwałtowny dzwonek i łoskot w gabinecie namiestnika. Wielopolski nie zwracając na nic uwagi opuścił sekretariat, a sekretarz wpadł do gabinetu i tam zobaczył, że namiestnik leży na podłodze, a z jego ust bucha krew. — Lekarza! — zawołał wybiegając na korytarz. — Co tam się dzieje! — wykrzyknął Aleksander odkładając depeszę. Po chwili wziął ją znowu i głośno odczytał: — „Generał Gerstenzweig popełnił samobójstwo. Pułkownik Lewszyn zmarł na apopleksję. Moja choroba się wzmaga; nie mam żadnej nadziei. Na miłość boską! Przyślijcie kogokolwiek na moje miejsce. Lambert." — Kogo posłać? — Nie wiem, wasza cesarska mość — odparł wicekanclerz. — Trzeba się zastanowić. — Nie ma czasu. Niech jedzie Suchozanet. — Już był, najjaśniejszy panie. 267 — Wiem. Niech jedzie na okres przejściowy, ale natychmiast. A potem... potem... Może Liiders? — Liiders? — Tak, Liiders. Telegraficznie zawiadom Lamberta i każ mu, żeby wyjechał się leczyć do Włoch. Po obiedzie obaj panowie przeszli do tu na kieliszek przy cygarze. — Lambert jest chory — rozpoczął rozmowę Enoch. Może by pan go odwiedził? — Nie — odparł Wielopolski. — Zachował się grubiańj sko. — Już wtedy był chory, bardzo chory. Dostał krwotoku, J zanim pan wyszedł z gmachu. Miał gorączkę i chyba nie wiedział, co mówi. Margrabia zmarszczył brwi. — No tak — mruknął. — Prawdopodobnie wyjedzie do Włoch na kurację. Zaj wsze był wobec pana pełen atencji, panie margrabio. Warto go teraz odwiedzić i rozładować napięcie. On leży w łóżku. — Skoro jest chory... Może istotnie nie wiedział, co mówi? Odwiedzę go. Wypada. — Byłoby dobrze — podsunął radca — gdyby Lambert I przedstawił pańską kandydaturę na stanowisko zastępcy namiestnika na czas swojej nieobecności. — Trudno, bym ja mu to sugerował — skrzywił się Wielopolski. — Gdyby się jednak tak potoczyła rozmowa... — Wejść! — warknął margrabia, zły, że radcy przerwano w pół zdania. — List od jego ekscelencji namiestnika — oznajmił lokaj. Wielopolski przeprosił gościa, otworzył, przeczytał i spurpurowiał. — Lambert wyjeżdża — powiedział zduszonym głosem. — Na jego miejsce przybywa znów Suchozanet. — Pozwoli pan? — Enoch wziął pismo. — Suchozanet 268 przybywa jako zastępca na czas choroby Lamberta — sprostował. — Lambert nie wróci — rzekł Wielopolski. — Z Suchozanetem nie będę współpracował. Składam dymisję nieodwołalnie. — Nieodwołalnie? Zanim się sprawa wyjaśni? Niech pan odwiedzi Lamberta, może się czegoś pan dowie. Suchozanet... Hm... Na moje wyczucie, on nie zagrzeje tu długo. Lambert leżał w łóżku wysoko wsparty na poduszkach, ogolony i schludny jak zawsze. — Proszę wybaczyć, drogi margrabio, że tak go przyjmuję, ale nikt nie jest panem swego zdrowia — powitał dwornie Wielopolskiego . — Życzę rychłej poprawy — odwzajemnił się Wielopolski przysuwając krzesło. — Zwlokę się jakoś — obiecał namiestnik — i przyjdę na posiedzenie Rady Administracyjnej, ale, niestety, na krótko. Muszę wprowadzić generała Suchozaneta w tok bieżących prac. — Ekscelencjo! — nachmurzył się Wielopolski. — Wiem, że źle się pan czuje, ale skoro sam pan poruszył sprawy służbowe, pragnę powiedzieć to, co powinno być powiedziane. Rzecz ma się tak: złożyłem dymisję z powodu ogłoszenia stanu wojennego. Pan ją schował do szuflady, a ja się z tym pogodziłem ufając pańskiemu słowu, że nie zostaną zahamowane prace nad reformami. Ale to było pańskie osobiste przyrzeczenie. Obawiam się, że generał Suchozanet nie będzie go respektował. W pierwszym odruchu Lambert chciał uspokoić rozmówCC5 wyjaśnić, że Suchozanet przyjeżdża na krótko, że Liiders... Wstrzymał się jednak przezornie. — Prawdopodobnie moja nieobecność nie potrwa długo — odparł wymijająco. — I ja mam taką nadzieję — grzecznie zapewnił mar 269 grabią. — Niemniej zechce pan przyjąć moją rezygnację z wszystkich urzędów. — Nic nie usprawiedliwia tego kroku. — Usprawiedliwia go wszystko! Mógł pan wyjednać, by na zastępcę cesarz wyznaczył kogoś z nas, członków Rady Administracyjnej. Wszelkie trudności pochodzą z łączenia w jednym ręku władzy cywilnej i wojskowej. Żaden generał nie zna dostatecznie praw, struktury i potrzeb kraju, by sprostać zadaniu rządzenia Królestwem w duchu autonomii przyrzeczonej przez cesarza. — W warunkach stanu wojennego pełnia władzy musi spoczywać w żołnierskich rękach. — Nie, ekscelencjo! Nie musi! Takiego jestem zdania i i dlatego składam dymisję. Lambert zwiesił głowę i potarł ręką czoło. Poczuł skurcz serca. „Wyjeżdżam i nie wrócę" — przemknęło mu przez myśl. Uniósł twarz. — Trudno — powiedział. — Nie mogę pana ciągle niewolić. Niezwłocznie powiadomię jego cesarską mość o pańskiej prośbie. Wstrząs wywołany wdarciem się wojska do kościołów, a potem ich zamknięcie podgrzały i tak gorące nastroje. Kiedy zawitał ranek i z Cytadeli aresztowani wyszli na wolność, groza ubiegłej nocy przeistoczyła się w bohaterską legendę. Fakt, że uwięzionych wypuszczono zaledwie po kilku godzinach, zdawał się świadczyć, iż jest na terror sposób: odwaga i determinacja. Losy Lamberta, Lewszyna i Gerstenzweiga skomentowano jednoznacznie: zło przegrywa. W warszawskich salonikach rozdźwięczały się fortepiany; śpiewano patriotyczne pieśni; jaśniały oczy dam; młodzi panowie rzucali słowa przyprawiające panny o dreszcz: — Czas dosiąść owdowiałego siodła! — Chwycić za racławickie kosy! — Oczyścić z rdzy bagnety spod Grochowa i Ostrołęki. Spiskowcy, którzy dotychczas działali w rozsypce, zdobyli 270 się wreszcie na to, by wbrew partykularnym ambicjom powołać naczelną władzę — Komitet Miejski. Komitet miał opracować plan akcji. Nie pozostali biernymi również stronnicy pana Andrzeja. Czołowi aktywiści Delegacji Narodowej, zebrawszy się w pałacu hrabiego, postawili sobie pytanie: co może skłonić rząd do ustępstw? — i znaleźli odpowiedź: międzynarodowy skandal i presja obcego mocarstwa. Postanowiono prosić papieża o publiczną anatemę na prześladowców wiary, cesarza Francuzów zaś — o nacisk na Petersburg. Nikt nie wątpił, że tylko Czartoryski, powinowaty monarchów i częsty gość Napoleona, ma szansę wyjednać taką interwencję. Jeszcze jeden wzgląd przemawiał za tą kandydaturą: książę był emigrantem i mógł się nie bać odwetu; dobra Czartoryskich dawno skonfiskowano. — Ktoś powinien pojechać do Paryża i przedstawić księciu złożoność sytuacji — powiedział Górski. — Tej sprawy nie można załatwić korespondencyjnie. — Może by pan pojechał — zaproponował Zamoyski. — Dam panu list polecający do Czartoryskiego. Książę uważnie wysłuchał emisariusza z Warszawy i nie zwlekając podjął energiczne kroki. Już następnego dnia wysłał swego brata, Konstantego, do Rzymu na rozmowy w Watykanie, a sam zamówił się w Tuileriach na audiencję u cesarza Napoleona. Czartoryski nie poprzestał na tym; postanowił zorganizować spotkanie Górskiego z księciem Napoleonem zwanym PlonPlon i z hrabią Walewskim. — Chcę, żeby się pan zorientował, jaki na naszą sprawę mają pogląd osobistości o tak biegunowo odmiennych temperamentach politycznych — powiedział. — Przekaże pan swoje wrażenia kolegom w kraju. Zobaczy pan, że z bliska wszystko wygląda inaczej niż z daleka. A propos — dodał po chwili — są takie rzeczy u was, których zupełnie nie pojmuję. Przedstawił mi pan program waszego stronnictwa. Zdecydo 271 wałiście się akceptować reformy, nie uchylać od współpracy z rządem, przeciwnie, przyjmować stanowiska w administracji, odłożyć na później roszczenia terytorialne, ba! sugerować prowincjom za Bugiem, żeby się ubiegały o analogiczne urządzenia wyłącznie na własną rękę. Całkiem rozsądnie. Ale przecież do tego samego zmierza Wielopolski. Dlaczego, na Boga, jesteście z nim na noże? Prywatne animozje? Górski się wcale nie stropił. Odpowiedział natychmiast i bez wahania. — Pomiędzy nami i Wielopolskim istnieje fundamentalna różnica co do celu. My chcemy niepodległości w granicach sprzed pierwszego rozbioru. Jeżeli nie osiągniemy tego pokojowymi środkami, jesteśmy zdecydowani nawet na powstanie. Oczywiście, gdy się nadarzy dobra koniunktura, koniunktura międzynarodowa. Na pewno nie wdamy się w awanturę z góry skazaną na klęskę. — Czy sądzi pan — spytał książę Władysław — że Wielopolskiemu nie leży na sercu sprawa niepodległości? — Nie wiem, książę, co mu leży na sercu. Wiem, co mówi i robi. Panuje powszechna opinia, że niepodległość uważa za niebezpieczną mrzonkę. — Może się tylko maskuje? Obiło mi się o uszy, że kiedyś wyraził pogląd podobny do waszego: niech Ruś i Litwa starają się o to, o co wy się staracie, a potem... No tak, nie powiedział, co potem; jest ostrożny. — No cóż — przyznał Górski — może się margrabiemu i marzy połączenie dawnych prowincji z Królestwem, może my śni się Polska po Dźwinę i Dniepr, ale złączona z Rosją pod wspólnym berłem; jakiś autonomiczny twór u boku Rosji. — Pod wspólnym berłem... Kiedyś chciał tego również mój ojciec... — Och, książę! Kiedy to było! I chyba szło niezupełnie o to samo.Wielopolski pragnie po prostu autonomii, wyłącznie autonomii. To prawda, walczy jak lew o odrębne instytucje, o to, byśmy się mogli rządzić według własnych praw, lecz o nic więcej. A my? Już mówiłem. Czy zwrócił pan uwagę na pewien punkt w naszym programie: postulat, 272 by poborowi z Królestwa odbywali służbę w kraju? Tego będziemy się kategorycznie domagać. — Margrabia nie miałby chyba nic przeciwko temu. — Dostałby apopleksji, gdyby rozszyfrował nasze intencje. Bo my, książę, chcemy rękami Rosjan przygotować sobie kadry powstańczej armii i mieć ją w zasięgu dłoni. — Powstanie to przyszłość — zauważył Czartoryski — a teraz, póki co, możecie iść z margrabią ramię w ramię. Wzajemne zwalczanie się nie wychodzi na dobre ni jemu, ni wam. — Zwalczanie? Kto kogo zwalcza, książę! To on nam rozwiązał Towarzystwo Rolnicze. A my? Nie, nie zwalczamy go. Nie deklarujemy jawnego poparcia, bo jest powszechnie znienawidzony i utracilibyśmy... — Rozumiem — przerwał książę. — Jutro będę widział się z cesarzem. Niech pan wpadnie do mnie wieczorem. — Przyszedłem, żeby poinformować waszą cesarską mość o tym, co dzieje się w Polsce — rozpoczął bez wstępu Władysław Czartoryski. — Uważam to za swój obowiązek. — Znam waszą smutną sytuację — westchnął z ubolewaniem Napoleon III. — Mogę dać tylko radę: zachowajcie spokój i cierpliwość. Rosja jest rozdarta przez zwalczające się koterie. Macie tam jakieś przychylne ugrupowanie. To stwarza szansę na przyszłość. Musicie czekać. Przygotowujcie się, organizujcie, urabiajcie opinię publiczną. To wszystko się przyda. Kiedyś nadejdzie lepsza passa. Teraz nie jest chwila sposobna do podejmowania działań, do interwencji. Nie wykraczajcie poza granice, które zakreśla prawo. Agitujcie, ale legalnie. — Staramy się tak postępować, sire, ale warszawski rząd uniemożliwia nam to. Po to ogłosił stan wojenny, by każdy przejaw inicjatywy móc uznać za sprzeczny z prawem. 2 dobrą miną przyjęliśmy reformy, choć są niezadowalające, 1 chcieliśmy z nich korzystać. Nie pozwolono nam. 3 — Dankouski 273 — Wiem. Postępowanie kół, z którymi jest pan związany, było zawsze umiarkowane i rozsądne, ale jest w Polsce także inny nurt. Niestety. — To prawda, sire, mamy rodzimych obłąkańców, lecz prawdą jest także to, że rząd prowokuje społeczeństwo. Profanacja kościołów... — Musicie opanować położenie — przerwał Napoleon. — Moi rodacy mają nadzieję, że rząd cywilizowanego mocarstwa, że wasza cesarska mość osobiście nie przejdzie do porządku nad barbarzyńskim zamachem na wolność sumienia, który... — Ma pan na myśli zamknięcie kościołów, otwarcie kościołów — znowu przerwał Napoleon. — To są problemy natury religijnej. W tych sprawach jest kompetentny raczej Watykan. Rozmowa dobiegała końca. Wszystkie prośby i argumenty Konstantego Czartoryskiego odbiły się jak piłka od ściany. Zrezygnowany zamilkł i siedząc jak skamieniały słuchał w milczeniu oschłych słów sekretarza stanu, któryj teraz podsumowywał to, co już wcześniej powiedział replikując księciu. — Posunęliście się za daleko — mówił kardynał Antonelli. — Straciliście rozum. Nie trzeba było wykraczać poza granice legalizmu. Po co śpiewacie w kościołach zakazane pieśni? Czy jesteście tak ślepi, że nie widzicie, iż są tacy, którzy chcą was przywieść do nieodpowiedzialnych czynów, żeby odebrać wam to, coście już uzyskali? Udało się im. Daliście się sprowokować. Zamknięcie kościołów to coś więcej niż brak rozsądku. Polskie duchowieństwo przekształciło kwestię religijną w sprawę polityczną. Czy wypada teraz Ojcu Świętemu zabierać w niej głos? Wmanewrowaliście się w okropną sytuację i koniec będzie fatalny. Rosja jest potężna, każdy się z nią liczy, tylko nie wy. Jeżeli zechce was zgnieść, to was zgniecie, a Prusy i Austria jej pomogą, i nikt się temu nie sprzeciwi. Nikt! Moja rada jest taka: użyjcie 274 wszelkich środków, by uspokoić umysły. Przeczekajcie. Na tym padole nic nie trwa wiecznie. Nadejdzie czas, że spadnie na Rosję tyle kłopotów, iż się nie będzie mogła zajmować wami. Wtedy, być może, nastanie wasza chwila. To, co robicie teraz, jest bezsensowne. Przykro mi, że żegnam pana takimi słowami, ale dyktuje mi je sumienie i wzgląd na wasze dobro. Do widzenia, książę. Jego Świątobliwość przyjmie pana jutro. — Powiedz Polakom, synu — powiedział Pius IX, kiedy Konstanty Czartoryski podniósł się z klęczek — że papież pragnie przede wszystkim, żeby otwarto kościoły i żeby zaprzestano w nich śpiewać narodowe hymny. Nie trzeba dawać pretekstu do prześladowań, powodu do popełnienia grzechu. Kuszenie do grzechu to także grzech. W Paryżu było deszczowo i zimno. Nie odczuwało się tego w ogrzanym i jasno oświetlonym gabinecie księcia Napoleona. — Pozwoliłem sobie złożyć wizytę waszej wysokości w towarzystwie pana Górskiego, który przyjechał z kraju — rzekł Władysław Czartoryski witając się z kuzynem cesarza. — Pan Górski jest wybitnym działaczem stronnictwa, któremu przewodzi hrabia Andrzej Zamoyski. PlonPlon usadził gości w fotelach i odrzekł: — Niewiele wiem, co u was się dzieje, ale odnoszę wrażenie, że żyjecie w oparach złudzeń. Jesteście przekonani, że francuscy klerykałowie są waszymi sojusznikami. Mylicie się. Bardzo nieliczni solidaryzują się z wami, reszta jest przeciwko wam. Widzą w was wywrotowców, burzycieli porządku. Jeśli was nawet teraz poprą, to tylko werbalnie, a kiedy przyjdzie co do czego, zostawią na lodzie. Nie narażą Francji na wojnę i nie dadzą wam pieniędzy. Na prawdziwą sympatię możecie liczyć wyłącznie u rewolucjonistów. Spodziewacie się, że wam papież pomoże. Nie pomoże, musi dbać o dobre stosunki 275 11 Rosją, ponieważ pośrednio popiera go ona w bardzo ważnej sprawie: odmawia prawnego uznania zjednoczonym Włochom, tym Włochom, które wydarły papieżowi państwo kościelne i dybią na Rzym. Czy w tej sytuacji Watykan może sobie pozwolić na rozgniewanie Aleksandra II z powodu peryferyjnego incydentu? Górski wyraźnie przybladł. — Polska liczy przede wszystkim na pomoc Francji — powiedział. — Francja nie może teraz niczegodla was zrobić — odparł książę PlonPlon. — Gdy cesarz Napoleon III przemawia — ciągnął z emfazą — jego słowa powinny być poparte błyskiem bagnetów dwustu tysięcy żołnierzy gotowych do marszu. A położenie jest takie, że jeśli Rosja odpowie odmownie na apel cesarza, cesarz nie będzie w stanie skutecznie zareagować; dlatego milczy. Ja mogę się kompromitować, lecz cesarz nie może. Zresztą nawet ja, gdy występuję oficjalnie, muszę uważać, by słów nie rzucać na wiatr. Dlatego nie mogę w senacie przemówić na rzecz waszej sprawy. — Chodzi nam o to — włączył się Czartoryski — żeby nie schodząc z drogi łegalizmu uzyskać od Rosji ustępstwa konieczne dla narodowego bytu. Czy Francja nie może nam dopomóc? Nie zmierzamy do wywołania zbrojnego konfliktu. — O tak, rozumiem — zapewnił książę Napoleon. — Gdybyście podczas wojny krymskiej zrobili piątą część tego, co teraz robicie, mielibyście Polskę. — Kraj nie był zorganizowany — wyjaśnił Górski. — Nie w tym rzecz — ofuknął go Czartoryski. — Pozwolę j sobie przypomnieć waszej wysokości — oświadczył zwracając się do księcia Napoleona — że Francja wtedy stanowczo żądała, byśmy siedzieli jak mysz pod miotłą. — To prawda — przyznał PlonPlon. — No cóż! Nie trzeba było ulegać. W polityce należy działać w interesie własnym, nie cudzym, patrzeć swojego nosa. Zresztą ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Nakłaniałem Polaków, by w kraju wystąpili choćby z niewielką zbrojną demonstracją. Proponowałem Mierosławskiemu ekspedycję na Litwę z za ledwie pięciuset ludźmi, nawet to by wystarczyło. Nie próbowaliście zrobić powstania, gdy nie było u was rosyjskiego wojska, a teraz, gdy jest, rwiecie się na oślep. Górski był tak przygnębiony, że wyłączył się z rozmowy i w milczeniu doczekał końca wizyty. Wkrótce zresztą obaj panowie pożegnali gospodarza i opuścili PalaisRoyal. W zupełnie innym nastroju opuszczał ten sam gabinet generał Józef Wysocki dzień później. Książę PlonPlon oświadczył mu bowiem z mocą: — Słusznie w nas pokładacie wiarę. Jesteśmy dynastią zrodzoną z ludu, z natury rzeczy życzliwą dla wszystkich ludowych spraw, a sprawa polska bardziej niż inne nam leży na sercu. — A potem dodał już przy drzwiach: — Coś panu powiem, generale. Zaprzestańcie wreszcie tych katolickich komedii, bo tylko was ośmieszają. Stawiajcie barykady. Jeżeli chcecie zjeść jajecznicę, musicie stłuc jajka. Natomiast Górskiemu nie poprawiła nastroju rozmowa przeprowadzona z Walewskim. Hrabia minister przyjął obu panów w swym wiejskim pałacu w Etiolles. — W naszej sprawie przydałaby się dyplomatyczna interwencja — zagaił książę Władysław. — Nie liczcie na to, panowie — odparł Walewski. — Jak mielibyśmy interweniować! Odwołując się do zasad humanitarnych? Cesarz zrobił to już dwa razy. — Rosja potrzebuje przymierza z Francją i dba o nie — zwrócił uwagę Czartoryski. — To prawda — przyznał Walewski — ale nie pozwoli się mieszać w swoje wewnętrzne sprawy. Nie docenia pan Rosjan, książę. W Petersburgu dobrze wiedzą, że chcecie niepodległości i że żadne inne ustępstwo niczego nie załatwi. Nie mają złudzeń. — Myślę, panie hrabio — rzekł Górski — że Francję na to stać, by energicznie wyrazić swe zdanie. 276 277 — Ale jakie? — spytał Walewski. — Że trzeba postępować humanitarnie? Nie można ciągle ponawiać takich apeli, bo się zdewaluują. Gdyby tak móc wystąpić z konkretną ofertą! Ba! Musiałby jednak to być projekt realistyczny, taki, iż moglibyśmy zagwarantować, że Polacy go przyjmą i będą respektowali. Przyznacie, panowie, że nie da się wypracować takiego projektu. — Mówi pan, hrabio, o rozwiązaniu generalnym — stwierdził Czartoryski. — Nam chodzi o doraźną interwencję w związku z tym, co obecnie się dzieje. — Drogi książę! Odpowiedź Rosji byłaby nieprzychylna i doszłoby do zerwania przyjaznych stosunków. Sprawa polska tylko by na tym ucierpiała. Przecież nie liczy pan na to, że wypowiemy Rosji wojnę? — Co pan nam radzi? — odezwał się Górski. — Czekać. Posunęliście się za szybko i za daleko. W Petersburgu macie przychylne stronnictwo i w nim wasza nadzieja. Ale i tam pogorszyliście swoją reputację. Powiem otwarcie: nie jestem dobrej myśli. Przewiduję cofnięcie reform i radykalne zaostrzenie kursu. Powtarzam: nadzieję lokujcie w przychylnym stronnictwie nad Newą. Okoliczności nie są dla was korzystne. — Jakoś nigdy nie są dla nas korzystne — zauważył z goryczą Górski. — Przesada! Przepuszczacie pomyślne okazje. Była taki podczas kampanii krymskiej. — Nie tylko pan nam to wypomina. Walewski zbył milczeniem słowa Górskiego i ciągnął pi chwili dalej: — Proponowaliśmy wtedy Anglii wojnę o Polskę, lecz Anglia odmówiła. Miała ważniejszy interesj Wschód. Owszem, chciała nadal prowadzić batalię, ale be;1 wplątywania się w nowy kłopot. Austria, która miała si włączyć do koalicji, wyraźnie oświadczyła, że ziemie polskie pod panowaniem rosyjskim będzie traktować wyłączni jako pole bitewne, i domagała się od nas takiej samej deklaracji. A jednak mimo wszystko mieliście szansę. Gdybyście się ruszyli, wkroczylibyśmy na wasze ziemie. Zmusiłyby na; 278 do tego wymogi strategii. Wówczas bez względu na deklaracje poprzednie nie przeszkadzalibyśmy organizować się wam i tworzyć wojsko. Pomoglibyśmy. Polska zostałaby odbudowana. — Francja odrzuciła naszą ofertę zbrojnego powstania — przypomniał chmurnie Czartoryski. — Stanowisko cesarza Napoleona było jednoznaczne. — Podyktowane okolicznościami — zareplikował Walewski. — Przepraszam — zreflektował się. — Niepotrzebnie nawiązałem do przeszłości. A w ogóle rzecz w tym, że póki Polska jest podzielona między trzy mocarstwa, poty będzie spoiwem ich przymierza. Są głębokie sprzeczności interesów między Rosją i Austrią, między Austrią i Prusami, ale przeciwko wam Rosja, Austria i Prusy zawsze się porozumieją. Trzeba by szczególnej koniunktury, żeby... — rozłożył ręce. — Więc co nam pozostaje? — wyszeptał Górski. — Czekać. — Dobrze, że pan do nas przyjechał i uczestniczył w tych wszystkich rozmowach — rzekł Czartoryski. — Muszę się spotkać jeszcze z Wysockim — oznajmił Górski. — Będę go prosił, by zaprzestano podżegać kraj do powstania. Powiem generałowi, jaka jest sytuacja u nas i czego się dowiedziałem tutaj. — Obawiam się — westchnął książę Władysław — że nie przekona go pan. Generał żyje w świecie zupełnie innych pojęć. Okazało się, że książę Władysław miał rację. Górski nie znalazł wspólnego języka z Wysockim. Generał z niedowierzaniem odniósł się do przedstawionych faktów i ocen. Widać było, że z góry ma wyrobiony pogląd na to, co mówią tacy jak Górski. — Płyniecie pod prąd — powiedział.— Zatraciliście 279 instynkt polityczny. Niech pan się nie oburza na polską młodzież. Powiada pan: szalona! A ja odpowiem słowami wieszcza: rozumna szałem! I dlatego nie dopuszcza do utrwalenia niewoli, do kompromisu z Rosją; wie, że można temu przeszkodzić tylko przelewem krwi. — Zbrojne powstanie nie ma żadnych szans — stwierdził Górski. — Pan się myli — odparł generał. — Rozmawiałem z księciem Napoleonem. Nie mam wątpliwości, że Francja podejmie zbrojną interwencję; pośle nam wielką armię na pomoc. Kupujcie broń. — I ja rozmawiałem z księciem Napoleonem — zdenerwował się Górski. — Usłyszałem coś wręcz przeciwnego. — Z tego wniosek — sarkastycznie zauważył Wysocki — że każdy z nas patrząc na to samo i słysząc to samo, widzi i słyszy zupełnie co innego. Powtarzam panu: kupujcie broń! Czartoryski wysłuchał relacji Górskiego i rzekł: — Książę Napoleon jest ambitny. Nie wystarcza mu rola kuzyna cesarza. Chce się wydobyć z cienia tronu, na którym zasiadł nie on, więc przybiera pozę rewolucjonisty. Nie wykluczam, że z Wysockim rozmawiał jak sam Garibaldi. Generał nie ma dostępu do sfer oficjalnych, więc... Sam pan rozumie. — Jakże tak można! Nas przestrzega przed powstaniem i jednocześnie Wysockiemu... — Dajmy temu spokój, drogi panie — przerwał Czartoryski. — Książę Napoleon jest znany z ekstrawaganckich wyskoków. Nam powiedział prawdę, skoro mówił to samo co cesarz i Walewski. — Złe wieści powiozę do kraju. — Tak, powiezie pan złe wieści, ale pański przyjazd był bardzo pożyteczny. Będziecie teraz lepiej zorientowani w tym, na co możecie liczyć. Dostosujcie swoje działania do okoliczności, jakimi one rzeczywiście są. Manewrujcie ostro 280 żnie i czekajcie. Nieszczęsna jest ta rywalizacja między Zamoyskim i margrabią. Przynajmniej na tym etapie idźcie z nim ręka w rękę. Nie musicie tego robić w sposób manifestacyjny. Zegnam pana, drogi panie, i proszę, by pan przekazał hrabiemu Andrzejowi pozdrowienia ode mnie. W Warszawie Górski złożył członkom Delegacji sprawozdanie z przebiegu i wyników paryskiej misji oraz podzielił się swymi wrażeniami i ocenami. Przygnębieni uczestnicy spotkania postanowili odłożyć naradę do jutra. — Co tu się działo podczas mojej nieobecności? — zagadnął Górski Kurtza, gdy wyszli z pałacu hrabiego Andrzeja. — Wiele! — Niechże mi pan opowie chociażby w skrócie. — A więc — rozpoczął Kurtz — cesarz nie przyjął dymisji Wielopolskiego i margrabia pozostał oko w oko z Suchozanetem. Szarpali się z sobą dzień w dzień dosłownie o wszystko. Suchozanet słał do Petersburga skargi, a Wielopolski memoriały; domagał się oddzielenia władzy wojskowej od cywilnej i dalszych reform. Wieści o tej szamotaninie szybko się rozeszły i ludzie zaczęli patrzeć na margrabiego łaskawszym okiem. W dodatku Wielopolski informował w „Dzienniku Powszechnym" o swoich pracach nad reformami. Suchozanet się o to wściekł i wszyscy się cieszyli. Stosunki między nimi stały się tak skandaliczne, że cesarz stracił cierpliwość i wezwał do siebie Wielopolskiego. Margrabia wczoraj wyjechał. — Koniec kariery? — Tak się tu mówi. Wielopolski osiągnął apogeum popularności. Czy koniec kariery? Suchozanet jeszcze tu jest, ale przyjechał już Luders. Może się uda Wielopolskiemu wyjść cało z opresji. Przechodzili koło Hotelu Europejskiego. — Wstąpmy na kawę — zaproponował Kurtz. — Coś panu pokażę. Przy stoliku wyciągnął z bocznej kieszeni złożoną w czwo 281 ro gazetkę i konspiracyjnie podał Górskiemu. Górski dyskretnie rozłożył i spojrzał na tytuł. — „Pobudka" — mruknął. — To organ tych tam... — O tu! — wskazał palcem Kurtz. Górski czytał: „Pewna część ludzi widzi w margrabi nowego Wallenroda i przypisuje mu arcyskryte patriotyczne zamysły. Wybuchy osobistej dumy w konfliktach z generałami uznano za dowód nienawiści do Rosji, a poprzednie czyny za zręczne maskowanie się. Poglądy zaś Wielopolskiego są przecież znane. Naród chce Polski wolnej i niepodległej, natomiast margrabia jej nie chce. Naród wierzy nie tylko w możliwość, lecz i w konieczność powstania takiej Polski, natomiast margrabia uważa to za mrzonkę. Naród wytrwale dąży do tego przez krew i cierpienie, natomiast margrabia dążeniu temu przeszkadza. Między Wielopolskim a narodem nie ma nic wspólnego; jest on carskim sługą, zapewne mądrzejszym od Suchozanetów, Liidersów i Gerstenzweigów, lecz zawsze tylko sługą. Tamci chcą rzucić na pastwę carowi Polskę zgniecioną, wyssaną i okutą w kajdany, natomiast ten — kwitnącą, zamożną, oświeconą i pozornie wolną. Naród wzdryga się na tę ohydną myśl. Dla takich jak on naród ma tylko uczucie chłodu, obojętności, jeśli nie wzgardy, bez względu na to, czy powracają znad Newy z knutem, czy też z łaskami." — Kwitnącą, zamożną, oświeconą i wolną, co prawda pozornie — mruknął Górski oddając gazetkę. — Margrabia naprawdę poprawił swą reputację. Ten artykuł mnie przekonał. Przebija w nim strach, że społeczeństwo... — Właśnie! — podchwycił Kurtz. Pomilczeli chwilę. — No cóż! — pierwszy ocknął się Górski. — Trzeba iść. Spotkamy się jutro u pana Andrzeja. Narada trwała już dwie godziny. Wypowiadali się po kilka razy. Teraz znów zabrał głos Górski: — Wyrażę niepopularne życzenie, panowie — oznajmił. — Oby się margrabiemu udało zachować dotychczasową pozycję! 282 Bądźmy sprawiedliwi: reformy, które wprowadza, przynoszą korzyść. Warto go w tym poprzeć. Jego pogląd na stosunki z Rosją i na niepodległość to sprawa odrębna. Nie musimy podpisywać się pod jego programem. — Racja! — poparł go Eydziatowicz. — Bywa tak, że wpuszcza się obcego do domu i pozwala rąbać drwa i nosić wodę. Możemy uznać, że dla Polski margrabia jest właśnie kimś takim. Jestem za tym, by dać mu pracować i nawet pomóc w robocie. Zgadzam się z panem Górskim: reformy to jedna sprawa, a cała reszta to sprawa druga. — To niezupełnie tak, panowie — zaoponował Zamoyski. — Obie sprawy się zazębiają. Do tej drugiej, tej reszty, jak nazywacie, należy na przykład problem terytorialnego zasięgu reform. I zaraz powstaje pytanie: czy wolno je przyjmować tylko dla Królestwa? Czy to nie będzie wyglądało, że wyrzekamy się pozostałych prowincji? Co ludzie powiedzą? — Panie hrabio! — rzekł Kurtz. — Jeśli tak postawimy kwestię, to nie mamy o czym dyskutować. Rosja dobrowolnie nie zrezygnuje z całości ziem zabranych. Dlaczego miałaby to zrobić? Nie możemy opierać polityki na sentymentach i jałowych protestach. Zastanówmy się nad jakimś kompromisem. Gdyby na przykład ograniczyć nasze roszczenia tylko do tej części Litwy, w której przeważa ludność polska? Jak panowie sądzą? Może by rząd rosyjski był skłonny do pertraktacji? Czy nie warto spróbować? Byłaby to bolesna ofiara, ale... — Rozumiemy — wtrącił Goltz. — Kresowi bracia sukcesywnie dobijaliby się takich samych swobód, a potem... — Właśnie! — Wszystko to pięknie — powiedział Zamoyski — tylko że my nie możemy wystąpić z takim projektem. Stracilibyśmy wpływ na młodzież i oddali ją w ręce wariatów. Jesteśmy po prostu skazani na to, żeby granice sprzed 1772 roku traktować jako dogmat. Tragiczne, ale niestety tak jest. — Dobrze, że pan wspomniał o wariatach, panie hrabio — wtrącił Kronenberg. — O ile wiem, są podsycane na 283 2 stroje powstańcze. Czy nie tak? — zwrócił się do Majewskiego. — Tak. — Nie wolno tracić wpływu na młodzież — odezwał się Jurgens. — To pańska domena, kolego Majewski. — Że też musimy się liczyć z tą pyskatą gawiedzią! — żachnął się Kurtz. — Książę Władysław przestrzega przed powstaniem — przypomniał Górski. — Domaga się, by zająć wyraźne stanowisko i jawnie się przeciwstawić. — Powstanie? Musielibyśmy nie mieć sumienia, żeby wywołać powstanie! — odparł Zamoyski. — Ale — dodał po chwili wahania — czy możemy je potępić otwarcie? Młodzi odwrócą się do nas plecami, stracimy zaufanie. — Więc co robić? — spytał Kurtz. — Nie popierać, perswadować i hamować, unikając rozgłośnych deklaracji — oświadczył pan Andrzej. — Zanim coś postanowimy, zorientujmy się, jakie wiatry wieją z Petersburga. Wskazówką będzie to, jak potraktują tam: Wielopolskiego. W petersburskich salonach, śledzących to, co się działo nad Wisłą, mówiło się o margrabi dużo i często. Opowiadano anegdoty o jego pysze. Zaciekawiał i imponował; zanim dojechał nad Newę, już stał się atrakcją sezonu; w recepcji hotelu zastał stos wizytowych biletów. Rosyjscy arystokraci chcieli zademonstrować, że ich prywatne poglądy nie są zależne od tego, co myśli monarcha. Cesarz z rozdrażnieniem przyjął wiadomość o honorach czynionych temu, którego wezwał na reprymendę. Postanowił nie śpieszyć się z udzieleniem mu audiencji, ale Gorczakowowi polecił nie odwlekać spotkania i zbadać zamysły przybysza. — Moja dzisiejsza wizyta jest odnowieniem znajomo j ści — rozpoczął rozmowę margrabia witając się z wicekanclerzem. — Nie wiem, czy pan pamięta, książę, że byłem mu przedstawiony na balu na Zamku w Warszawie podczas 284 pierwszej wizyty cesarza. Prezentacji dokonał generał Wincenty Krasiński, a obok stał Muchanow. — Pamiętam, oczywiście pamiętam — uśmiechnął się Gorczakow usadzając gościa w fotelu. — Ostatnia dekada maja 1856 roku. — Potem miałem jeszcze okazję widzieć pana w Łazienkach, dokąd zaprosił nas cesarz — kontynuował Wielopolski. — Wtedy hrabia Jezierski miał zamiar doręczyć monarsze pisemny adres, którego byłem autorem. Przypuszczam, że treść była panu znana. Będę szczery, książę! Uważam, że źle się stało, iż nie doszło do wręczenia tego adresu. Nie mogę się oprzeć myśli, że wiele wypadków potoczyłoby się inaczej. — Niewykluczone — przyznał Gorczakow. — Stracono wiele czasu. Jednakże jest, jak jest i obecnie rzecz najważniejsza to przywrócenie porządku. Cieszę się, że pan przyjechał, i bardzo jestem ciekaw pańskich uwag o sytuacji w Królestwie. — Czy zna pan treść mego listu do cesarza? — spytał margrabia. — Znam. — Przyjechałem, by osobiście uzasadnić mój niezachwiany pogląd, że rządów w Królestwie nie można skutecznie sprawować bez oddzielenia władzy cywilnej od wojskowej. Taki podział istniał przed rokiem 1831 i... — Właśnie, panie margrabio! — O nie, książę! Nie z tego podziału wynikły złe skutki. Pan ma na myśli powstanie w 1830 roku? Odpowiem panu. Tylko dlatego nie zwiędło w zalążku, że wódz ówczesny, świętej pamięci wielki książę Konstanty Pawłowicz, opuścił armię od razu, gdy się zaczęła ruchawka. Armia wykonałaby rozkazy swojego wodza, wielkiego księcia, choć była to armia polska. To są rzeczy już znane. — Doprawdy, panie margrabio... — Dziś w kraju jest tylko wojsko rosyjskie, które aż nadto wystarczy do poskromienia wszelkiego oporu — nie pozwolił sobie przerwać Wielopolski. — Opór! Jaki, kiedy 285 Warszawa znajduje się pod lufami dział Cytadeli, a komendę dzierży oficer obdarzony zaufaniem cesarza? Przecież cesarz nadal mógłby utrzymywać w Królestwie tyle rosyjskiego wojska, ile uznałby za stosowne. Ta kwestia w ogóle się nie wiąże z zasadą rozdziału władz. — Chodzi o jednolitość decyzji, margrabio, o to, żeby na szczeblu centralnym uniknąć konfliktów; krótko mówiąc — chodzi o zachowanie porządku. — Pan mówi o zachowaniu porządku, książę. Zapewniam pana, że dotychczasowy system nie stwarza takiej możliwości. — Został wyznaczony nowy namiestnik... — To nie ma znaczenia. Brak porządku nie pochodzi z winy poszczególnych namiestników. Przyczyna tkwi głębiej. — W czym? — W tym, książę, że wojskowi prą do konfliktu, bo ta jest ich żołnierska natura; gdy nie mogą łamać bojowyclj szyków, łamią prawa, łamią instytucje ustrojowe i kościelne Ekscelencjo! Powaga monarchy nie straci, lecz zyska oddzieleniu władzy cywilnej od wojskowej. Proszę mi wie rzyć, ja pierwszy byłbym przeciwny osłabianiu centralnej władzy, bo wobec tylu społecznych zagrożeń jest ona ta dalece konieczna, iż gdyby jej nie było, należałoby ją stwcM rzyć. — Drogi margrabio! — odparł Gorczakow. — Najpien należy przywrócić autorytet organom, które działają w imieniu najjaśniejszego pana. To można osiągnąć tylko surowymi środkami. Zbyt wielu się dopuszczono obelg, by można byłe sobie pozwolić choćby na pozór słabości. Powiada podział władzy. Uważam, że pora obecna jest nieodpowiednia. Stan wojenny jest konieczny. — Byłem przeciwny jego ogłoszeniu — oświadczył WieJ lopolski — lecz skoro został ogłoszony, przyznaję, że niej wypada nagle odwoływać go w całości. Chodzi mi terazi o coś innego. — O co? 286 — O to, by pożytecznie go wykorzystać, o to, książę, żeby pod jego ochroną wprowadzić takie instytucjonalne urządzenia, które sprawią, że w przyszłości nie zajdzie potrzeba sięgania po tak drastyczne środki. Kraj nie może pozostawać pod wrażeniem, że stan wojenny jest celem samym w sobie. To wywołuje desperackie odczucia, desperackie odruchy i anarchizuje społeczeństwo. Generał Suchozanet wkracza w moje kompetencje i wydaje takie decyzje, które bulwersują nawet ludzi lojalnych i usprawiedliwiają wszelkie podejrzenia co do intencji jego cesarskiej mości. Mogę służyć przykładami. — Znam je z pańskiego listu — zapewnił Gorczakow. — Nie pochwalam postępowania generała Suchozaneta i proszę, żeby pan nie osądzał innych ministrów przez pryzmat swojego żalu do generała. Zresztą pozna ich pan bliżej. Jednakże w jednej sprawie, powiem to panu otwarcie, uważam, że pańskie postępowanie było niestosowne. Mam na myśli przedwczesne opublikowanie projektu ustawy o oczynszowaniu włościan. Przecież decyzja jeszcze nie zapadła. Ten pański krok nie podobał się cesarzowi i myślę, że nasz monarcha sam panu to powie. — Ależ, książę! — zaprotestował Wielopolski. — Ogłoszenie tego projektu, a także innych, dobrze się przysłużyło rządowi jego królewskiej i cesarskiej mości. Pokazało, że mimo stanu wojennego dzieło reform nie zostało zaniechane. Wyjaśnię to cesarzowi. Kiedy będę miał honor zostać przyjęty przez najjaśniejszego pana? — Zapewne wkrótce — powiedział mgliście Gorczakow. — Nie znam dokładnej daty. Wielopolski ucieszył się, gdy złożył mu wizytę dobry znajomy z Warszawy, przyjaciel syna, Meyendorff. Baron był wprowadzony w tutejsze stosunki i mógł udzielić wielu cennych rad. Okazało się, że właśnie po to Przyszedł. Zaraz po wstępnych uprzejmościach zaczął mówić: — Wiem, co chciałby pan osiągnąć, panie margrabio. 287 Ludzie, którzy pragną unowocześnić Rosję, poprą pana. Ma pan po swojej stronie brata cesarza, wielkiego księcia Konstantego, i wszystkich, którzy się wokół niego skupiają, a także stryjenkę monarchy, wielką księżnę Helenę Pawłownę: z jej zdaniem cesarz bardzo się liczy. Pańskie ustrojowe koncepcje są zbliżone do naszych; oczywiście nie we wszystkich szczegółach, ale więcej nas łączy, niż dzieli. W kwestiach dotyczących Królestwa jesteśmy pana sojusznikami. Pomyślne rozwiązanie waszej sprawy... — Rozumiem — zapewnił Wielopolski. — Rzecz jasna — kontynuował baron — nie wszyscy życzą sobie zmian. Wielki książę Michał hołduje innym doktrynom i nie jest odosobniony. — A cesarz? — Jest równocześnie po obu stronach. Chciałby zreformować Rosję nie roniąc niczego z monarszych prerogatyw. Toczy się trudna i delikatna gra. Tak czy owak, pan w niej uczestniczy. Naszym parlamentem są salony. Niech pan bywa jak najwięcej i zjednuje sobie stronników. Radzę zacząć od Błudowów. Pasją hrabianki Błudow jest polityka. Stary hrabia jest przewodniczącym Rady Państwa, to pan wie. W jego domu spotka pan mnóstwo ludzi, których warto poznać. To wdowiec, dom prowadzi córka, Antuanetka, jak ją nazywamy. Jest pana entuzjastyczną wielbicielką. Przekona się pan zresztą. Uprzedzam — dodał ze śmiechem — zaleje pana potokiem słów. — Czytałam pański List szlachcica... — mówiła z emfazą panna Antuanetka otoczona gronem gości. — Tak, ma pan rację: przyszłość należy do młodego świata Słowian. Polska musi w nim odegrać doniosłą rolę! Margrabia przyglądał się brzydkiej, siwiejącej, otyłej kobiecie. Słuchał nie przerywając. — Mamy świętą powinność załagodzić wielowiekowej rozdźwięki między naszymi narodami — ciągnęła hrabianl ka. — Czas położyć kres rodzinnym waśniom. Źle się układało dotychczasowe współżycie Rosji i Polski; Rosja i Polska wzięły więc rozwód, ale się kłócą o dzieci: Litwę i Ruś. U nas już się zrodziła idea lepszej przyszłości, przyszłości, w której nie będzie ucisku jednych przez drugich. Sądzę, że dzięki panu taka idea istnieje także w Polsce. Zapewniam pana, że większość z nas byłaby szczęśliwa, gdyby mogła zaufać szczerości waszych zamiarów. — Proszę w to nie wątpić — rzekł Wielopolski. — Przyznam się panu do czegoś, panie margrabio, i wam wszystkim także. Otóż na intencję pojednania odbyłam pielgrzymkę do katedry kazańskiej i tam pod obrazem Bogurodzicy zanosiłam modły, żeby nasze narody mogły się spotkać w miłości tak, jak oba Kościoły spotykają się w wizerunkach świętych! W odległych częściach salonu widać było rozproszone grupki gości; rozmawiali przyciszonymi głosami. Od czasu do czasu dobiegał stamtąd przytłumiony śmiech. — A teraz zagarnę dla siebie margrabiego, a wy radźcie sobie beze mnie — uśmiechnęła się Antuanetka. Wstała, a margrabia podał jej ramię. Przechadzając się z Wielopolskim panna Błudow mówiła: — Powinien pan lepiej wyjaśnić memu ojcu swój program. Całość programu. Proszę przedstawić szczerze zasady, na których pragnie pan oprzeć swój system. — Zrobię to — zapewnił margrabia. — Dołączmy do nich — zaproponowała, gdy się zbliżyli do towarzystwa zgrupowanego w przeciwległym rogu sali. — Słyszeliście państwo o Konradzie Wallenrodzie? — spytał poseł pruski, Otto hrabia von Bismarck, spoglądając za oddalającą się parą: Wielopolskim i Antuanetka. — Oczywiście! — odrzekła piękna hrabina Keller, po kądzieli Rzewuska. — Znamy! — potwierdzili inni. — No to mieliście państwo okazję ujrzeć wcielonego Waltenroda. Wy, Rosjanie, jesteście dobroduszni i łatwowierni. 288 289 Autonomia i reformy! Nie dajcie się omamić. Tak naprawdę jemu chodzi o niepodległość, a niepodległość Polski to nieustanna zawierucha w Europie. — Bez wątpienia! — poparł Prusaka ambasador austriacki, hrabia Fryderyk Thun. — Dlaczego? — spytała księżna Jusupow. — Bo nie może powstać stabilne państwo tam, gdzie każdy chce grać pierwsze skrzypce, gdzie rządzą szlachta i księża — odparł Bismarck. — Polacy nie mają zmysłu państwowego; ich przeznaczeniem jest mieć pustkę w kieszeni i wiecznie robić rewolucję. Ciągle mąciliby pokój, zaszczepialiby zarazę anarchii na ziemiach sąsiadów. Każdy rosyjski mąż stanu, każdy rosyjski patriota powinien zwalczać polskie intrygi. Zrusyfikujcie Polaków. Wystrzegajcie się Wallenrodów; są niebezpieczniejsi od jawnych buntowników. — To prawda — włączył się Suchozanet, który właśnie przysiadł się do towarzystwa. — Dopiero co wróciłem z Warszawy i wiem, co mówię. Pan Bismarck ma rację. Sto razy wolę mieć do czynienia na przykład z Zamoyskim niż z Wielopolskim. Zamoyski przynajmniej otwarcie mówi, co myśli, natomiast margrabia ma minę, jakby cię chciał oszukać. Miesza się w rosyjskie sprawy — ciągnął coraz gwałtowniej — jest zamaskowanym zdrajcą! Utrzymuje nielegalne stosunki z emigracją. Gdyby tak zrewidować jego papiery... — urwał widząc pełne niesmaku spojrzenia. — A jednak warto zakończyć stuletnią waśń; kosztowała tyle krwi; postarać się jakoś naprawić krzywdę — powiedziała hrabina Keller zwracając się do Bismarcka i ostenta cyjnie ignorując Suchozaneta. — Madame! — odpowiedział poseł pruski. — Uważam za chorobę polityczną entuzjazmowanie się cudzymi sprawami, które mogą być załatwione tylko kosztem własnej ojczyzny. Pani jest przecież Rosjanką! — dodał złośliwie. Hrabina Keller lekko przybladła, a wszystkim zrobiło sie nieprzyjemnie. Księżna Jusupow poczuła się w obowiązki zastąpić panią domu i szybko sprowadzić rozmowę na innj grunt. 290 — Co to za order ma pan na piersiach, ekscelencjo? — zagadnęła posła. Bismarck skwapliwie przyjął pomoc księżnej. Przeholował, wywarł złe wrażenie i teraz chciał zatrzeć swój nietakt. Zdecydował się na dowcip. — Order? — powtórzył. — To raczej odznaka sportowa. Dostałem ją za wyczyn pływacki. A było to tak: kiedyś, znudzony, przechadzałem się nad jeziorem; patrzę: tonie parobek; dla rozrywki wskoczyłem do wody i wyciągnąłem go za uszy. Znakomite ćwiczenie gimnastyczne. — Margrabia się zbliża — oznajmił Panin. Suchozanet wstał i odszedł. Wielopolski usiadł obok Bismarcka. Wyczuł, że Prusak mu bruździ, domyślał się dlaczego i postanowił stępić jego obawy. Korzystając ze sposobnego momentu — reszta towarzystwa była zajęta ogólną rozmową — nachylił się do posła i rzekł mu wprost: — Chciałbym, ażeby pan dobrze mnie zrozumiał. Jestem realistą. Wiem, że nie ma koniunktury na niepodległe państwo polskie, i nie widzę jej na politycznym horyzoncie. Uważam, że najlepszym rozwiązaniem dla Królestwa jest utwierdzenie w nim mocnej rosyjskiej władzy monarchicznej. Chodzi mi tylko o to — ciągnął siląc się na dyplomację — żeby w Królestwie Polacy posiedli takie dobrodziejstwa cywilizacyjne, jakie mają pod berłem króla pruskiego. Stoją temu na przeszkodzie zła administracja i fatalne ustawodawstwo. Pragnę poprawić jedno i drugie i to jest wszystko, do czego zmierzam. Bismarck obrzucił rozmówcę chłodnym spojrzeniem. Nie podjął tematu. — Interesujące! — zdawkowo skwitował usłyszane wynurzenia i zaraz się włączył do ogólnej rozmowy starając się skupić uwagę wszystkich na sobie, a WieloPolskiego usunąć w cień. — Newa zamarza? — wpadł komuś w słowo. To doskonale! Właśnie dlatego mnie tu przysłano, zęby odsunąć od rozpalonego pieca Niemiec i zamrozić. Zgodziłem się, bo chętnie zajadam kawior na niedźwiedziej skorze. Owinę się nią i zakopię w śnieg. Po roztopach zobaczę, co ze mnie zostanie i jak się mają sprawy. PrzynaJmniej odpocznę od parlamentarnego zgiełku. Uwierzcie 291 mi, państwo: nie ma nam czego zazdrościć; jest coś demoralizującego w atmosferze Izby. Nawet najlepsi stają się próżnymi i przykładają taką wagę do trybuny, jak kobieta do strojów. Co prawda zrobiłem tam olbrzymie postępy w sztuce przemawiania jak najdłużej i niepowiedzenia niczego. O! Hrabianka Błudow! — Widzę, że moja nieobecność nie pogorszyła niczyjego samopoczucia — zażartowała Antuanetka siadając na wolnym krześle. — Mnie nic nie zmoże! — wysilił się na nowy i niezbyt lekki dowcip Bismarck. — Mnie także — odezwał się nagle Wielopolski, bez uśmiechu oczami mierząc Bismarcka. Zrobiło się późno. Goście zaczęli się żegnać. — Wielopolski podbija Petersburg — powiedział sarkastycznie Aleksander II. — W porównaniu z nim Oniegin to domator. Błudowowie, Jusupowowie, Paninowie, mój brat Konstanty, stryjenka Helena... Wszyscy oczarowani! Panna Błudow podobno oddaje mu Królestwo Polskie i tylko się zastanawia, czy nie dołożyć Litwy i Rusi. Zanim to nastąpi, chyba zdążę wysłać do Warszawy ten telegram. — Podał pismo Gorczakowowi. Wicekanclerz przeczytał: „Żądam aresztowania księdza Białobrzeskiego i oddania pod sąd. Spodziewam się wyroku śmierci." — To starzec, najjaśniejszy panie — rzekł, zgubiwszy uśmiech, z jakim słuchał poprzednich słów monarchy. — Bezprawnie zamknął kościoły — odpowiedział cesarz. — Nie był i nie jest administratorem archidiecezji. Rada Administracyjna nie potwierdziła jego elekcji. To uzurpator. Według umowy z Watykanem nominacje na wyższe stanowiska duchowne nabierają mocy dopiero po akce " ptacji przez panującego i papieża. — Wykonanie wyroku niepotrzebnie zrobi nam zł sławę — zauważył wicekanclerz. 292 — Wyrok nie będzie wykonany — oświadczył cesarz. — Ułaskawię księdza. Rok zesłania do Bobrujska wystarczy. Ale najpierw niech go skażą na śmierć. Przestroga dla innych. Gorczakow skłonił się w milczeniu. — Nawet cesarzowa chce poznać Wielopolskiego — wrócił do poprzedniego tematu Aleksander II. — To panna Błudow tak ją zaciekawiła opowieściami o nim. Ale najpierw przyjmę go ja, zanim całkiem przewrócicie mu w głowie. Brakowało siedmiu minut do wyznaczonej godziny. Wielopolski usiadł. Skonsternowany ochmistrz szybko podszedł i powiedział: — Proszę wybaczyć, dworska etykieta nie pozwala siedzieć, gdy się czeka na przyjęcie przez cesarza. — Margrabia popatrzył chłodno, nie ruszając się z miejsca. — Nie pozwala wam, Rosjanom — odparł. — Ale ja jestem polskim szlachcicem i czekam na audiencję u polskiego króla. Mnie etykieta pozwala siedzieć. Ochmistrz zmilczał, odsunął się, utkwił oczy w tarczę zegara i kiedy nadszedł właściwy czas, otworzył drzwi i głośno zaanonsował: — Aleksander hrabia Wielopolski margrabia Gonzaga Myszkowski! — Nim zamknął drzwi, zobaczył jeszcze, że cesarz wstał i wyszedł gościowi naprzeciw. — Witam, witam! — powiedział Aleksander II ściskając dłoń margrabiego i pod ramię podprowadzając go do fotela — Dziękuję, że tyle poświęcił pan trudu, by się przyczynić do rozwikłania zawiłych kwestii, które się pojawiły w dzisiejszych czasach. Proszę, niechże pan siada i opowie o sytuacji w Królestwie. Wielopolski był mile zaskoczony aż tak kurtuazyjnym przyjęciem. Odpowiedział: — Swoją opinię przedstawiłem w ogólnych zarysach w liście do waszej cesarskiej mości. Dziś chciałbym wytłumaczyć, dlaczego składam dymisję. Otóż niczego nie zdołam dokonać, niczego w duchu zasad, Którym wasza cesarska mość dał wyraz, dopóki w Polsce władza cywilna nie zostanie oddzielona od władzy wojskowej. O tym teraz w ogóle nie może być mowy — oznajmił 293 Aleksander II. — To nie wchodzi w rachubę w czasie stanu wojennego. Oczywiście pragnę, żeby ten stan nie trwał ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne. — Popatrzył margrabiemu prosto w oczy. — Nie chcę słyszeć o pańskiej dymisji. Jest pan potrzebny w Warszawie. — Nie leży w moich zamiarach, żeby ostentacyjnym odejściem komplikować sytuację nowemu namiestnikowi — oświadczył Wielopolski. — Zamiast dymisji proszę mi więc udzielić urlopu, sire. Będzie to miało inną wymowę, a mnie pozwoli usunąć się na wieś albo wyjechać za granicę. — Nie dam panu urlopu — odparł nieco mniej grzecznym tonem cesarz. — Powtarzam: jest pan potrzebny. Więcej cierpliwości, margrabio! Proszę pozostać w Petersburgu i dać mi czas na przeanalizowanie pańskich projektów. Podobno przygotował pan interesującą propozycję zmian systemu szkolnictwa. Być może wykorzystamy ją w cesarstwie. Pańskie uwagi mogą być pożądane. Tak, proszę pozostać. — Jest także projekt oczynszowania włościan, sire — przypomniał margrabia. — Właśnie! — głos cesarza stał się ostry. — Nie należało tego publicznie ogłaszać! Po pierwsze, jeszcze nie powziąłem ostatecznej decyzji, po drugie, o ile wiem, oczynszowanie, które pan forsuje, jest niekorzystne dla chłopów, odstręcza stan włościański od monarchy. — Najjaśniejszy panie! — zaprotestował Wielopolski. — Chyba moi wrogowie udzielili waszej cesarskiej mości takiej informacji. Gdy wasza cesarska mość osobiście zapozna się z tekstem, zobaczy, że jest on zgodny z ideałami, których realizacji życzysz sobie, sire! — Dobrze, proszę dostarczyć mi tekst — oschle odrzekł Aleksander II i ciągnął bez cienia początkowej serdeczności: — Proszę posłuchać, margrabio, posłuchać uważnie. Pragnę być dokładnie zrozumiany. Ostatnio modnym tematem stała się sprawa autonomii Królestwa; dla mnie ta kwestia stanowi niełatwy praktyczny problem, a nie odskocznię do snucia szlachetnych teorii w salonie. Warto, żeby pan wiedział, jak się odnoszę do tego problemu, jakie są moje intencje. Autonomia! Otóż ja wcale nie wykluczam takiego rozwiązania, lecz nie pozwolę, by wymuszano je na mnie. W żadnym razie, powtarzam, w żadnym!, nie dopuszczę do naruszenia powagi władzy. Czy wyraziłem się jasno? — Tak, najjaśniejszy panie — zapewnił lekko pobladły Wielopolski. — Ja także pragnę być dobrze zrozumiany, więc zechciej łaskawie wysłuchać mej odpowiedzi, sire. Dbałość o zachowanie powagi władzy leży nie tylko w monarszym interesie waszej cesarskiej mości, lecz również w interesie mojego kraju i społecznego porządku. Taką wyznaję zasadę! Twarz Aleksandra II odprężyła się. — Ufam panu jako dobremu Polakowi i uczciwemu urzędnikowi — powiedział wstając. — Niech pan spokojnie czeka i jak najmilej spędza czas w Petersburgu. Do widzenia, panie margrabio. Jeszcze będziemy mieli okazję się widzieć. — Tak, tak, księże prałacie — mówił margrabia — sprowadzono mnie głównie dlatego, żeby usunąć z Warszawy. Tam jestem niebezpieczny. Pod różnymi pozorami chcą mnie tutaj zatrzymać, a dymisji nie dają. Doskonale rozumiem: mogłaby zrobić złe wrażenie w kraju i za granicą. — Co pan zamierza? — No cóż, drogi hrabio... — Jestem księdzem — przypomniał Łubieński. — Postanowiłem — ciągnął margrabia — tolerować tę grę do końca miesiąca, do czasu nadejścia moich projektów z Rady Stanu. Potem kategorycznie zażądam odpowiedzi. — A jeśli pan jej nie otrzyma? — Oświadczę, że przestaję pełnić swoje obowiązki, i będę się domagał paszportu. Dowiedziałem się, że Kruzenstern został mianowany dyrektorem Komisji Spraw Wewnętrznych, a generał Krzyżanowski — gubernatorem wojennym Warszawy. Nie mogę z nimi współpracować. 294 295 — Mam nadzieję, że cesarz nie zrezygnuje z pana tak łatwo. — Zobaczymy — mruknął Wielopolski. — Mam najświeższe wiadomości z kraju — zmienił temat Łubieński. — Posypały się aresztowania. Aresztowano księdza Białobrzeskiego, rabinów Mayzelesa, Kramsztyka, Jastrowa i Feinkinda... — Rabinów? Za co? — Za zamknięcie synagog na znak solidarności z polskim społeczeństwem. Aresztowano członków dawnej Delegacji Miejskiej i wiele innych osób. Wielopolski nachmurzył się. — Kapituła odmówiła otwarcia kościołów — kontynuował prałat. — Wrzenie narasta. Wakujący tron warszawskiego metropolity powinien być jak najszybciej obsadzony. Cała nadzieja w przyszłym arcypasterzu. Powinien to być ktoś nie tylko świętobliwy, lecz i rozsądny w ziemskim tego słowa znaczeniu. — Nie widzę takiego kandydata — rzekł margrabia. — A ja — tak. Jest tu. — W Petersburgu? — zdziwił się Wielopolski. — W Petersburgu. — Któż to taki? — Trzydziestodziewięcioletni profesor filozofii w tutejszej Akademii Duchownej, katolickiej oczywiście. Znam jego poglądy. Jestem pewien, że pan by znalazł z nim wspólny język. — Jak się nazywa ten ksiądz? — Feliński, Zygmunt Szczęsny Feliński. Proszę z nim porozmawiać. Od lat żyje na uboczu. Myślę, że właśnie dzięki temu jest kimś niekontrowersyjnym z punktu widzenia zarówno cesarza, jak i Ojca Świętego. Ksiądz Feliński nie pochwala zamknięcia kościołów; uważa, że trzeba jak najszybciej je otworzyć i zaniechać wykorzystywania świątyń do manifestacji. Warto o tym szepnąć, gdzie należy. Ma życiorys, jaki się ceni w Polsce: przyjaźnił się ze Słowackim brał udział w powstaniu wielkopolskim... 296 1 — Romantyk i powstaniec — zamyślił się margrabia. — Patriota i realista — odrzekł z powagą prałat. — Arcybiskupstwo obsadzone być musi i będzie; kwestia — kiedy i kim. Radzę porozmawiać z księdzem Felińskim i zakrzątnąć się wokół sprawy. Wracali z polowania. Wysiedli z sań i szli przez ośnieżony park. Bismarck kroczył obok cesarza. — Sire! — powiedział nagle. — Chciałbym podzielić się swoim podejrzeniem. Chodzi o Wielopolskiego. — Słucham. — Zjednał sobie wiele osobistości w Petersburgu. — Widocznie jest interesujący. — Niewątpliwie, wasza cesarska mość. Potrafi bardzo atrakcyjnie przedstawiać program reform w Królestwie. Podobają się te idee, kuszą. Gdyby chodziło naprawdę wyłącznie o reformy, czy nawet autonomię, nie poruszałbym tego tematu, bo to są sprawy wewnętrzne Rosji, ale biorąc pod uwagę charakter Polaków, doświadczenia z przeszłości — mam na myśli rok 1830 — i obecne insurekcyjne nastroje, nie żywię najmniejszych złudzeń, że autonomia byłaby tylko odskocznią do sięgnięcia po pełną niepodległość. Wielopolski jest za mądry i za dobrze zna swoich rodaków, by tego nie wiedział. O co więc gra naprawdę? Nazwałem go współczesnym Wallenrodem; nie spotkało się to z przychylnym przyjęciem w tutejszych salonach. Aleksander II milczał. — Niektórzy wyobrażają sobie — ciągnął Bismarck — że Polacy zadowoliliby się Królestwem Kongresowym. Ale oni przecież nie ukrywają swych aspiracji Natychmiast by wyciągnęli ręce po Litwę i Ruś aź po Kijów. — A także po Wielkopolskę, Pomorze i Śląsk — sucho Przypomniał cesarz. — Oczywiście, sire; jak również i po Galicję. Podpaliliby Europę. Wielopolski odżegnuje się od przesadnych roszczeń, lecz to zażarty Polak. Nie ufam mu. 297 — Niekiedy mam ochotę pozbyć się tego kongresowego nabytku, tego Królestwa Polskiego — rzucił z nagłym rozdrażnieniem Aleksander II. — Sprawia mi tylko kłopot. Niechby kto inny wziął go sobie na głowę! Bismarckowi na chwilę zaparło dech. Mignęła mu przed oczami wschodnia granica Prus sprzed klęski pod Jena i przypomniała się pogłoska, że Mikołaj I, gdy stłumił powstanie, zastanawiał się, czy... — Sire! — rzekł ostrożnie. — My trzymamy Polaków żelazną ręką, germanizujemy ich i nigdy nie pozwolimy, by przysporzyli kłopotu nam oraz naszym sąsiadom. Aleksander II zmarszczył brwi. — Duży mróz — mruknął i przywołał hrabiego Adlerberga. Sprawa polska była również tematem rozmów w salonach wielkiej księżnej Heleny. Bywali tam Bismarck i Wielopolski, ale w ich obecności nie wypowiadano się tak swobodnie. Rozmowa jedna z wielu: — Rozciągnęliśmy władzę nad częścią etnicznej Polski i co? Czy to nas umacnia? — Przesunęliśmy się na zachód. — Ale za jaką cenę? Mamy ognisko wiecznej irredenty, komplikacje międzynarodowe, a na wypadek wojny... — Przypomnę fragment mowy tronowej cesarza Aleksandra I. Wygłosił ją w 1818 roku w Warszawie, gdy się koronował na króla polskiego: „Połączenie na jednej skroni dwóch "koron, samowładnej cesarskiej i konstytucyjnej królewskiej, jest jednym z tych nienaturalnych zjawisk politycznych, które nie mogą długo istnieć obok siebie, a jeśli się przedłużają, to kończą się burzami." — Nie rozumiem. — To proste. Więź Polski z Rosją stanie się trwała wtedy, gdy obu krajów nie będą dzielić zasady ustrojowe. — Udowodnił to Paskiewicz. Trzymał Polskę pod butem i podczas wojny krymskiej był spokój w Królestwie, 298 a dziesiątki tysięcy Polaków walczyło pod naszym sztandarem. — Ironizuje pan. Wojna krymska skończyła się klęską Rosji Paskiewiczów. Inną Rosję miał na myśli Aleksander I. Nie po to nadał konstytucję Polakom i nie po to wypowiadał te słowa, żeby... — Reformujemy się! — Otóż to! Bo właśnie dzięki temu możemy stać się atrakcją dla wszystkich Słowian: Czechów, Słowaków, Serbów, Bułgarów... — Polaków... — Tak. Polaków trzeba jakoś zadowolić. — Właściwie czemu mielibyśmy sprzeciwiać się utworzeniu polskiego państwa? Odstąpienie pięciu zachodnich guberni nie zachwiałoby naszą potęgą. Mógłby na tronie zasiąść ktoś z dynastii Romanowów... — Nie posuwajmy się tak daleko. Ale na przykład wicekrólestwo... Gdyby któryś z wielkich książąt został wicekrólem... — A może po prostu przywrócić stan sprzed roku 1831? — to był głos wielkiej księżnej Heleny. — Wiem, wybuchło wtedy powstanie. Kto je wywołał? Garstka młodzieży. Można je było stłumić w zarodku jak bunt dekabrystów. Popełniliśmy błąd, wiele błędów. Nie były nieuchronne. — Ale polskie pretensje terytorialne? — O tym nie może być mowy! Ziemie zabrane? Zachodnie gubernie cesarstwa? Odzyskaliśmy tylko to, co niegdyś zagrabiła Litwa. Od zarania wieków święta Ruś ciągnęła się aż po Bug. Przyłączone kraje stają się zresztą z każdym dniem znowu coraz bardziej rosyjskie. — Lecz oni... — Tacy jak Wielopolski potrafią zrozumieć dziejowe Prawa. Trzeba go poprzeć. Cesarz się wciąż zastanawia. r Margrabia nie jest zbyt zręczny. Przypieranie najjaśniejszego pana do muru to zła metoda. Tak, nie jest zręczny. 299 — Przeczytałem pańskie pismo — powiedział Aleksander II odkładając na stół kolejny memoriał Wielopolskiego. — Ja także nie pojmuję, dlaczego Suchozanet rozciągnął stan wojenny na teren całego kraju. Nie zrozumiał mojej intencji. Lecz skoro już. się to stało, musi tak zostać, dopóki nie stłumi się wszystkich zamieszek. Zapewniam pana: naprawdę nie mam zamiaru przywracać Paskiewiczowskiego stylu rządzenia; naprawdę chcę przyznać Królestwu autonomię. Oczywiście w rozsądnych rozmiarach i w sposobnym czasie. Zadowolony pan? — A zatem wasza cesarska mość już powziął decyzję o oddzieleniu władzy wojskowej od cywilnej. Tak, jestem z tego zadowolony, sire. Aleksander zesztywniał. — Nie! — odpowiedział nieprzyjaźnie. — To jest odrębny problem. Nie mogę tego zrobić. Po prostu nie mam ludzi, pomiędzy których mógłbym z całym zaufaniem rozdzielić te dwie kompetencje. Ludzi — uzupełnił patrząc znacząco Wielopolskiemu w oczy — którzy potrafiliby z sobą harmonijnie współpracować. Takie są realia, niestety. Wielopolski wytrzymał spojrzenie. — Rozumiem — rzekł. — Lecz w takim razie co z moją dymisją, sire? Aleksander powściągnął gniew i uśmiechnął się chłodno. — Skoro pan tak stanowczo nalega — zawiesił głos — no cóż! Udzielam panu dymisji — dokończył ze złośliwą satysfakcją. — Ale — dodał natychmiast i już bez uśmiechu — zrobimy tak: pozostanie pan bezterminowo urlopowanym członkiem Rady Stanu i nie opuści pan Petersburga, aż zapadnie decyzja co do pańskich projektów reform. Będzie pan brał udział w naradach, a gdy w Królestwie wszystko się uspokoi, wróci pan do Warszawy, by nadal służyć mnie i swemu krajowi. Takie załatwienie pańskiej prośby utrąci wszelkie spekulacje na temat rzekomej niełaski. Proszę korzystać z uroków petersburskiej zimy. Do zobaczenia! Życzę sobie ujrzeć pana na noworocznym przyjęciu. Sprawnie się ustawiono w szpaler według hierarchii rang. Pozostawiony sobie margrabia spoglądał tak, jakby szukał miejsca. Spostrzegł to ochmistrz dworu, pośpiesznie podszedł i rzekł: — Pozwoli pan, że się nim zajmę. Pan jest radcą stanu Królestwa Polskiego. To odpowiada randze... randze... — Żadnej! — niespodziewanie dla siebie przeciął margrabia te wahania, choć jeszcze przed chwilą... Rozejrzał się. Tu — dygnitarze cesarstwa, tam... Pchnięty impulsem ruszył w kierunku ambasadorów i posłów. Zdetonowany ochmistrz podążał za nim krok w krok. — Doprawdy, panie margrabio — powiedział z zakłopotaniem, gdy się zbliżyli do celu — nie wiem, czy właśnie tu... — Znam swoje miejsce, mój panie! — głośno odparł margrabia, czując, że jest pod obstrzałem spojrzeń. Jeszcze minuta i otworzyły się drzwi. Wszedł Aleksander II z małżonką. Przez moment spotkały się oczy cesarza z oczami Wielopolskiego. Na ustach monarchy uśmiech na moment zamarł. Margrabia patrzył w twarz władcy tak, jakby reprezentował polskiego króla wobec cesarza Rosji. Po chwili rozpoczął się ceremoniał składania życzeń z okazji Nowego Roku. Cesarz nie mógł ominąć Wielopolskiego, nie omieszkał mu jednak okazać niezadowolenia: z innymi zamienił kilka uprzejmych słów, jemu w milczeniu zaledwie podał rękę. Spojrzeli wówczas na siebie znowu: pierwszy z naganą, drugi — nieustępliwie. — Ufam — powiedział Napoleon III do Kisielewa na noworocznym balu w Tuileriach — że to, co się dzieje dokoła, w niczym nie naruszy dobrych stosunków, jakie mnie łączą z pańskim cesarzem. W drugim zaś końcu sali rzekł ambasador brytyjski do posła saskiego: — Sprawa polska mnie nudzi. 300 301 L A Wielopolski pisał z Petersburga: „W kraju wydaje się wszystkim wszystko łatwe, tu zaś inaczej: brak jest powodu do wielkich nadziei. Codziennie wyjeżdżam do parku i spaceruję. Rozmyślam i czekam, chociaż nie tylko. Jest załatwiona ważna rzecz: wkrótce przybędzie do was nowy metropolita, ksiądz arcybiskup Feliński. Myślę, że spotka się z bardzo życzliwym przyjęciem." Nominacja księdza Felińskiego na arcybiskupa wywarła w Królestwie jak najgorsze wrażenie. Krajowe duchowieństwo poczuło się obrażone. — Na metropolię wstąpił jakiś profesorzyna z Petersburga dzięki moskiewskiej łasce — szemrali księża i nie tylko księża. — Dla otwarcia kościołów przyjedzie ślusarz z Rosji, ksiądz Feliński, biskup moskiewski. Odepchnijmy od serca i czci tę carską kreaturę! Nastrój, w jakim żyła Warszawa i całe Królestwo, sprzyjał tym obmowom i poduszczeniom. Chwytały, bo były wymierzone przeciwko człowiekowi, którego akceptowano nad Newą i który, co wkrótce się stało wiadome, gorąco pragnął uspokojenia politycznych namiętności. Toteż kiedy wieczorem wjechał do stolicy, nie powitały go tłumy. Ksiądz arcybiskup Feliński zgodnie z etykietą złożył najpierw krótką wizytę namiestnikowi i zaraz potem odwiedził pana Andrzeja. — Dawno nie byłem w kraju — powiedział. — Nie znam tutejszych stosunków. Proszę o radę. — Chętnie podzielę się swoim doświadczeniem — zapewnił Zamoyski. — Uważam, że sprawy mają się tak: władzom nie można ufać, ponieważ ilekroć pójdą na jakieś ustępstwa, tylekroć potem się cofną. Coraz więcej ludzi pokłada nadzieje w wybuchu powstania. To oczywiście źle, powstanie byłoby nieszczęściem, bo nie ma szans. — Tak — zgodził się metropolita. — Byłoby wielkim nieszczęściem! — Jednakże — podjął po chwili — głównym problemem są radykalne prądy, tendencje do wywrócenia porządku społecznego, groźba zburzenia socjalnego ładu. 302 Mam zamiar ogłosić list pasterski i postawić pod pręgierz opinii publicznej tych, którzy dla osobistych korzyści lub w interesie swojego stronnictwa uwodzą młodzież hasłem miłości ojczyzny i nie wahają się przelać krwi bratniej, ażeby obalić wiarę i instytucje społeczne. — Gorąco odradzam użycia tych słów — odrzekł Zamoyski. — Nie spotkałyby się z dobrym przyjęciem. Proszę się na to nie narażać. To prawda, obecny ruch jest nie tylko nierozważny, ale wręcz zgubny. Oddajmy mu jednak sprawiedliwość: młodzi prą do powstania, bo marzą o niepodległości. Prą do powstania narodowego! — Lecz konsekwencje, panie hrabio! — Okropne! — przyznał Zamoyski. — Nie wolno dopuścić do awantury. Proszę wszelako zważyć, że w oczach europejskich dworów Polsce zaszkodziłby zarzut, iż ruch, który objął kraj, jest ruchem społecznie radykalnym. — Chyba ma pan rację — zamyślił się arcybiskup. — Światu trzeba zasugerować, że naród jest zjednoczony w walce z zaborcą — kontynuował hrabia. — Poza tym, jeżeli naszych zapaleńców nazwiemy burzycielami porządku dlatego, że śpiewają patriotyczne pieśni, rząd podchwyci ten argument i użyje go jako pretekstu do zakazania wszystkiego, co narodowe. Osobistości, które mnie darzą zaufaniem, nie mogłyby poprzeć waszej ekscelencji po takim jej wystąpieniu. — Usłucham pańskiej rady — oświadczył metropolita. —. Przerobię tekst pasterskiego listu, ale nakażę otwarcie kościołów i nie pozwolę, by je wykorzystywano do pozareligijnych celów. — Witam was, wielebni bracia, w imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa — rozpoczął arcybiskup patrząc na czarne sutanny duchowieństwa zgromadzonego w sali Prymasowskiego pałacu. — Z woli Boga i z przyzwolenia Ojca Świętego zostałem waszym pasterzem. Ciężkie brzemię sPadło na moje barki. Będzie ono jeszcze cięższe, jeżeli 303 V mi odmówicie pomocy. Zanim się z wami bliżej zapoznam, zanim znajdę sposobność oddania komukolwiek z was jakiejś usługi, uważam za główny swój obowiązek oświadczyć wam, że przede wszystkim będę dążył do przywrócenia powagi religii oraz kościelnych obrzędów. Zamierzam otworzyć kościoły; żadne gwałty już się w nich nie powtórzą, o czym zapewnił mnie sam monarcha. Nasze obrzędy nie będą ani przerywane, ani ograniczane przez policję i wojsko. Dwa kościoły: Świętego Jana i Bernardynów, które należy uznać zgodnie z rytuałem i prawem kanonicznym za zbezczeszczone, co zaświadczyli dostojni prałaci, osobiście otworzę i poświęcę. Inne zaś otworzycie wy i rozpoczniecie w nich chwałę Bożą czterdziestogodzinnym nabożeństwem. Następnym, daleko trudniejszym zadaniem, jakie nam wspólnie wykonać wypadnie, będzie skłonienie ludzi, by zaprzestali śpiewać nie przewidziane w liturgii pieśni, oraz wytłumaczenie wiernym, że taki krok wygładzi drogę do dalszych ustępstw i łask, których udzielić zamierza nam cesarz, o czym mnie również zapewnił. To wam chciałem na początek zakomunikować, a teraz proszę o wzajemne oświadczenie, w czym mogę wam być użyteczny. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili z kilku stron sali ozwały się głosy: — Wyjednaj, ekscelencjo, uwolnienie księdza Białobrze skiego! — Wypuszczenie wszystkich uwięzionych kapłanów! — Ich powrót z zesłania! Arcybiskup Feliński odpowiedział: — Dwukrotnie o to prosiłem monarchę i będę prosił jeszcze. Wystąpił ksiądz Mikoszewski. — Co do hymnów — przemówił — których śpiewania chce wasza ekscelencja zabronić, to pragnę zauważyć, że lud tak do nich przywykł, iż wątpię, czy nas usłucha. Obawiam się, że ten zakaz podważy zaufanie wiernych do polskiego kleru jako sprzeczny z uczuciami narodu. — Można by wiele powiedzieć na ten temat — odparł metropolita. — Oświadczam jednak, że bez względu na to, 304 czy mi udzielicie, czy też odmówicie pomocy, ja jestem zdecydowany już podczas mojego pierwszego wystąpienia przeciwstawić się śpiewaniu tych hymnów. Ta sprawa ma związek z wieloma ważnymi rzeczami. — Umilkł i powiódł wzrokiem po obecnych. Nikt się nie odezwał. Atmosfera była napięta. Arcybiskup odczekał, a potem rzekł z wielką powagą: — Postanowiłem dzielić z wami los, jakikolwiek on będzie. Reszta w ręku Boga. O dniu poświęcenia kościołów — zakończył surowo — zostaniecie zawiadomieni przez księdza dziekana, wierni zaś — przez ogłoszenie w gazetach. Polecam was Bogu, a siebie waszym modłom. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kareta arcybiskupa z trudem się przeciskała przez gęstą ciżbę zalegającą w milczeniu ulicę Świętojańską. Nie opodal katedry metropolita wysiadł. W złotej infule, w pontyfikalnych szatach kroczył środkiem wąskiego szpaleru, za nim zaś kapituła oraz profesorowie Akademii Duchownej. Zatrzymał się chwilę przed drzwiami. Zobaczył plakat, a na nim siebie w karykaturze: siedział na koniu, ubrany w kozacki mundur, w papasze, z nahajką w jednej, z wytrychem w drugiej dłoni. Ruszył do środka. Zabrzmiały z chóru psalmy pokutne, a on obchodził nawy kropiąc je wodą święconą. Świątynię wypełnił tłum. Metropolita wszedł na ambonę. Zapadła głęboka cisza. Przemówił: — Bracia i siostry w Chrystusie! Nikt wam nie może zabronić modlitwy, która poczęła się w sercach waszych. Ale gdy wymagają dziś od nas zaniechania niektórych śpiewów, nie należących do liturgii kościelnej, w zamian zaś ofiarowują nieocenione dla narodu korzyści, to czy umiłowanie ojczyzny nie nakazuje nam, byśmy zrezygnowali z tych już bezowocnych manifestacji? Powiecie może, że rząd nas oszuka i nie dotrzyma przyrzeczeń. Ja ufam słowom monarchy i wam podobną ufność doradzam; lecz przede wszystkim ufam Opatrzności, która pierwej czy później winnych zawsze dosięgnie; nie bądźmy przeto winnymi. Usłuchajcie mnie, najmilsi, bo fankowski 305 c V 2 pragnę tak jak i wy dobra kraju naszego i dobra Kościoła świętego. — Przerwał, by słowa, które wyrzekł, głębiej się wryły w dusze wiernych. — A kto przyrzeka pójść za radą moją — zakończył — niechaj uklęknie, ja zaś udzielę mu błogosławieństwa! — Czekał. Widział pod sobą ciasno stojących ludzi. Nagle usłyszał z dołu bardzo donośny głos: — Niech nikt nie klęka! — i zaraz wszyscy zaczęli się tłoczyć do wyjścia. — Chrystus ucieka z miejsc, które się stały z woli cara przybytkiem fałszu i zdrady — powiedział za bramą ktoś głośno. — W takich kościołach nie mieszka duch Boży! Metropolita stał samotny, wpatrując się z góry w opustoszałą nawę. Wreszcie się ocknął i zszedł z kazalnicy. W zakrystii zdjął infułę i ornat. Usiadł na podsuniętym krześle. —. Dlaczego? — wyszeptał bezwiednie. — Mówi się — pod: chwycił z maskowaną satysfakcją jeden z księży — że otwoi rżenie kościołów bez uzyskania politycznego ekwiwalentu jest ustępstwem tym niebezpieczniejszym, iż grozi rozbiciem jedności narodowej. Arcybiskup Feliński podniósł oczy na księdza. — Zawsze będę stał po stronie narodu — oświadczył. — Zawsze! Ale wiem jedno: nie wolno pogarszać położenia nierealnymi wymaganiami; nie wolno przekraczać granic prawa. I tego będę się trzymał. I tego będę od was wymagał, wielebni bracia! Gdy nadszedł Wielki Tydzień, katedra Świętego Jana i kościół Bernardynów świeciły demonstracyjną pustką. W innych kościołach przestało być tłoczno; do wielkanocnej spowiedzi przystąpiło mniej ludzi niż zazwyczaj. Arcybiskup był przygnębiony, ale nie cofnął zarządzeń; niektórzy księża wykonywali je tak, by było wiadomo, że robią to wbrew własnej woli; zyskiwali sympatię i poklask. Warszawa nie przeżywała spektakularnych wydarzeń. Owszem, nadal noszono żałobę, śpiewano pieśni, ale poza tym... Poza tym jakby oczekiwano na coś... Komitet Miejski pretendujący do rozciągnięcia swych wpływów na cały kraj był zajęty rywalizacją z nieskorym do 306 podporządkowania się Komitetem Akademickim oraz własnymi wewnętrznymi rozgrywkami, w których dawały o sobie znać koncepcje działań mniej skrajnych i bardziej skrajnych; Delegacja Narodowa spędzała czas na dysputach; brodaty namiestnik Liiders czuwał na Zamku nie dowierzając pozorom spokoju, a Rada Stanu... Właśnie! Rada Stanu, uwolniona od presji, jaką wywierał margrabia, przekonana, że jest on człowiekiem skończonym, zaczęła porzucać niektóre zasady jego programu reform i zastępować je własnymi rozwiązaniami, co znajdowało swój wyraz w nowych projektach ustaw. I oto nagle grom z jasnego nieba: Wielopolski zjechał do Warszawy. — Dobrze, że pan do mnie napisał — rzekł podając Vidalowi rękę. — Niełatwo było wyjednać zgodę cesarza na przyjazd. Niewiele mam czasu. Muszę wrócić do Petersburga. O Radzie Stanu już wiem, dziękuję. Co słychać poza tym? — Raczej spokojnie. A pana, panie margrabio, wszyscy tu teraz chwalą. — Wszyscy mnie chwalą? — uśmiechnął się kostycznie Wielopolski. — Widać palnąłem jakieś głupstwo, skoro mnie chwalą! Co z naszą gazetą, z „Dziennikiem Powszechnym"? Twarz Vidala wyraźnie zmierzchła. — W porządku — poinformował niechętnie. — Przynajmniej na razie. Co będzie dalej, nie wiem. Pismu zaczął ton nadawać Miniszewski, ale skoro kazał pan go przyjąć do redakcji... Wielopolski spojrzał spod oka na sekretarza. — Nie znosi go pan? — Przecież to kanalia, panie margrabio! — No to co? Grunt, że przydatny! Patrzy pan na mnie jak na potwora. Nie jestem potworem, jestem politykiem, a polityką drogi panie Vidal, to nie moralista, który zgłębia tajniki duszy. Polityk powinien ściśle trzymać się faktów, dostrzegać realne pożytki, jakie można uzyskać w danej chwili. Jeśli zaś chodzi o korzyści dla kraju, dla narodu, to wiadomo, że nigdy nic ich nie gwarantuje raz na zawsze, że osiągnięcia to nie stan trwały, lecz tylko etap w history 307 J a u cznym procesie. Durnie mówią: nie warto tego, nie warto tamtego, bo to chwilowe. A co na tym świecie nie jest chwilowe prócz walki przerywanej dla zgromadzenia sił? Wracając zaś do Miniszewskiego... — Pan radca stanu Enoch! — zaanonsował woźny. — Niech pan zostanie — powstrzymał margrabia Vidala widząc, że chce on opuścić gabinet. — Jestem wdzięczny za ściągnięcie mnie do Warszawy — powitał Enocha. — Rada Stanu przedwcześnie odśpiewała nade mną egzekwie. — Pański przyjazd zaskoczył ich i skonsternował. — Tym lepiej. Szybciej zawrócę ich tam, skąd odeszli. Śpieszy mi się. W Petersburgu dzieją się ważne rzeczy. — Podobno... — Wszystko opowiem, ale na razie zatrzymajcie to, panowie, przy sobie. Otóż po wielu zmaganiach, pomijam szczegóły i swój udział, przeważył pogląd, że namiestnikiem powinien być tu któryś z cesarskich braci. Cesarz już się oswoił z tą myślą, choć jeszcze nie powziął decyzji. — Wielka nowina! — wykrzyknął Vidal. — Tak, wielka! — przyznał z nie ukrywaną satysfakcją Wielopolski. — Muszę przypilnować tej sprawy i dlatego chcę ograniczyć do minimum czas swego tutaj pobytu. Ale wróćmy do rzeczy. Pozostały nie rozstrzygnięte dwie kwestie: kogo nam dadzą, Konstantego czy Michała, oraz... — Lepszy byłby Konstanty — mruknął radca stanu. — To prawda — zgodził się Wielopolski — ale z kolei lepszy Michał niż ktokolwiek spoza kręgu cesarskiej rodziny. — Oczywiście! — wyrzucił z siebie podekscytowany Vidal. — Brat monarchy! Nada to inną rangę Królestwu. — Słusznie! — przytaknął Enoch. — A co do wielkiego księcia Michała... Hm! Ma wprawdzie zapatrywania bardzo zachowawcze, ale... No cóż, historia uczy, że kiedy rządy nad wyodrębnionym terytorium obejmuje ktoś krwi królew. skiej, to wkrótce nabiera ambicji, ażeby stać się... Jestem I spokojny o los autonomii, natomiast mniej o wewnętrznej stosunki. Konstanty byłby lepszy. 308 — Racja! — przyświadczył Wielopolski. — I chyba on większą ma szansę. Gorąco popiera go wielka księżna Helena Pawłowna. — A jak się do tych planów ustosunkowują obaj wielcy książęta? — Z rezerwą — odpowiedział margrabia. — Po pierwsze, cesarz jest podejrzliwy i gdyby dostrzegł entuzjazm na twarzy któregoś z nich, to... Rozumiecie, panowie. Po drugie, Konstanty i Michał są głowami zwalczających się ugrupowań, więc opuszczenie Petersburga... Według niektórych wyjazd wielkiego księcia to osłabienie jego stronnictwa. Wniosek? Wysłać drugiego, a swego zatrzymać. W rezultacie i Michał, i Konstanty są do nas forsowani częściowo przez swoich stronników, częściowo przez przeciwników. — Jak to przez stronników? — zagubił się Vidal. — Bo w każdym z dwóch ugrupowań są również tacy, którzy rozumują odwrotnie. Ci lansują swojego księcia, ponieważ sądzą, że właśnie tu, u nas, będzie mógł modelować... — To doskonale! — nie wytrzymał Enoch. — Przepraszam, że panu przerwałem — dodał widząc grymas niezadowolenia na twarzy Wielopolskiego — ale to naprawdę doskonale! — Dlaczego? — zapytał Vidal. — Proste! — odparł radca stanu. — Skoro obie koterie chcą nam, obojętne, z jakich względów, podrzucić któregoś z wielkich książąt, to rzecz jest prawie przesądzona: będziemy mieli jednego z nich. Byłoby gorzej, gdyby któreś z ugrupowań en bloc protestowało przeciwko samej zasadzie. Bóg wie, jaki byłby rezultat. Tak zaś prawdziwa istota sporu zostaje zaciemniona, a polityczne kontrowersje przybierają pozór personalnej rozgrywki. Fakt, że każdą z dwóch kandydatur popierają i ci, i ci i sprzeciwiają jej się także i ci, i ci, wytwarza dodatkowy galimatias. W galimatiasie, panowie, wiele może zdziałać człowiek zręczny. Tak to wygląda w teorii — zasępił się Wielopolski. — W praktyce, panie margrabio, w praktyce! — uniósł kościsty palec Enoch. — Kobiety! — głośno rozmyślał 309 c f d u 24 przymknąwszy powieki. — W zamieszaniu nikt nie porusza się zręczniej niż one. Powiedział pan: wielka księżna Helena... Bardzo dobrze! Gdyby tak jeszcze cesarzowa.... I jeszcze żona wielkiego księcia Konstantego... Żona... Trzeba by przed nią roztoczyć perspektywy... Rozbudzić ambicje... — Urwał i pogrążył się w kalkulacjach. — Ożywcza rozmowa — przerwał milczenie Wielopolski. — Brak mi tego w Petersburgu. — Dawno nie byłem w Petersburgu — wymamrotał radca stanu otwierając oczy. — A może by pan się tam ze mną wybrał? — zaproponował margrabia. — Pan również by mi się przydał — zwrócił się do sekretarza. — Chętnie! — przystał natychmiast Enoch. — Tutaj tymczasem nic się nie dzieje godnego uwagi. Po wielu przetargach Komitet Akademicki podporządkował się Komitetowi Miejskiemu. Utworzono nowy kierowniczy zespół. Nie wszedł doń Karol Majewski, jednakże dzięki swoim kontaktom miał wgląd w jego działa, nie. W Komitecie zaś panował optymistyczny nastrój. — Rosja stoi na wulkanie wrogości — przemawiał jeden z członków wśród aplauzu reszty. — Wszystkie ludy ujarzmione przez carat czują do niego nienawiść. Są corazi bardziej świadome, rośnie ich siła. Zbliża, się zmierzch zbrodniczego monstrum, które sprawuje rządy za pomocą ucisku i kłamstwa. Narody podbite przez to potworne imperium odnajdą swą wolność na jego gruzach. Rosja upadnie. Upadnie również i Austria. Dlaczego? Z tych samych przyczyn. Co z tego wynika dla nas? To, że nam w walce pomogą ludy i Rosji, i Austrii. Pomoże nam również demokratyczny Zachód, nasz naturalny sojusznik, wróg despotyzmu. Kompromis z Rosją? Nie trzeba nam kompromisu! Precz z Wielopolskim! Ugoda to zdrada! Mnożyły się tajne kółka spiskowców. Organizował je sprawnie Dąbrowski. Zbierano składki na broń. 310 Delegacja Narodowa przemianowana na Dyrekcję popłynęła za falą. Ugoda to zdrada! Słowo „zdrada" wzbudzało dreszcz. Na jednym z posiedzeń Tytus Wojciechowski tak podsumował dyskusję: — A więc zgodziliśmy się na następujące zasady: po pierwsze — żadnej ugody z Rosją; po drugie — Polska powinna zmartwychwstać jako państwo niepodległe w granicach przedrozbiorowych; po trzecie — polityka Wielopolskiego jest szkodliwa i trzeba jej przeciwdziałać; po czwarte — reformy należy przyjmować, ale jedynie po to, żeby moralnie i materialnie się wzmocnić na chwilę powstania; po piąte — musimy w tym celu opanowywać rady miejskie, powiatowe i gubernialne; po szóste — powstanie wzniecimy w momencie powikłań międzynarodowych, najpóźniej w roku 1865. Czy wiernie zreferowałem nasze wspólne poglądy? — Wspólne? — odezwał się Jurgens. — Niezupełnie. Ponawiam pytanie: czy cel, jaki sobie wytyczamy, ma w ogóle sens? Czy naprawdę powinniśmy przygotowywać powstanie i w końcu je wywołać? Na jakiej podstawie przewidujecie, panowie, że powikłania międzynarodowe nastąpią najpóźniej w 1865 roku? Skąd ta nieprzekraczalna, konkretna data? — Odpowiem panu Jurgensowi pytaniem na pytanie — poderwał się do głosu Karol Majewski. — Jeżeli nie mamy przygotowywać powstania, to w takim razie po co istniejemy jako organizacja i po co się tutaj zbieramy? — Po to — odparł mu Kołaczkowski — żeby zawładnąć ruchem, bo jeśli będzie kierowany rękami szaleńców, przywiedzie naród nad brzeg przepaści. — A po co mamy owładnąć ruchem, skoro nie chcemy powstania? — spytał Majewski. — Dla stłumienia ruchu nie trzeba tajnych organizacji, wielkich przygotowań, spisków, Posiedzeń, wyborów; wystarczy pójść do Liidersa i powiedzieć: „Ekscelencjo! Chcemy ci szczerze pomóc w zgniecenU insurekcyjnych inicjatyw." Myślę, że Ltiders przyjmie nas z otwartymi rękami i będziemy mogli słodko korzystać 2 darowanych reform, drzemać na fotelach radców stanu 311 c ? d 24 i rozprawiać o funduszach szpitalnych oraz walących się miastach. Jurgens chciał coś powiedzieć, ale się pohamował i tylko wzruszył ramionami. Zapadło niezręczne milczenie; przerwał je syn pana Andrzeja, Władysław Zamoyski: — Podstawowy problem to pieniądze. — Pieniądze? — powtórzył Kronenberg. — Zajmę się tym. — Gorliwy neofita — mruknął ze złością Jurgens do Kołaczkowskiego. — Ciszej! — zmitygowałgo tamten szeptem. — Usłyszy! — A więc do następnego spotkania! — zakończył obrady Tytus Wojciechowski. — Majewski coraz mniej mi się podoba — zwierzył się Jurgens Kołaczkowskiemu, gdy wyszli na ulicę. — Kiedy naprawdę jest sobą? U nas czy tam, w Komitecie? — Może i tam, i tu — wyraził przypuszczenie Kołaczkowski. — Advocatus diaboli! — O zbyt poważną stawkę toczy się gra! — oburzył się Jurgens. — To człowiek nieodpowiedzialny. — Ale pożyteczny — przypomniał Kołaczkowski. — Dzięki niemu wiemy, co dzieje się u tamtych, możemy ich trochę miarkować. — A oni nas ogłupiać! — zareplikował Jurgens. — Dzisiejsze zebranie... — machnął ręką. — Przecenia pan wpływ Karola na ewolucję poglądów naszego grona. Przecież nie on... Rzecz w czym innym. Przyznajmy otwarcie: boimy się... — Wiem, wiem — nie dał mu dokończyć Jurgens. — Boimy się, a tamci nie, i dlatego nie oni za nami, lecz my za nimi pójdziemy jak barany. Ewolucja poglądów! Coraz częściej mam ochotę odsunąć się na bok i tylko się temu wszystkiemu przyglądać. Ale przecież to mój kraj, mój naród, więc jakżeż... Mam jak najgorsze przeczucia — wyznał cicho i umilkł bezradnie. Weszli na Krakowskie Przedmieście. 312 — Może nie będzie tak ile — odezwał się Kołaczkowski po chwili. — W Komitecie sytuacja jest płynna, mogą wziąć górę ci rozsądniejsi. — To będzie już bez znaczenia — powiedział Jurgens. — Widzi pan, według mnie to jest tak: im szersze kręgi zatacza spisek, tym słabsze staje się jego kierownictwo. Najpierw rzuca ono porywające hasła, a potem, ponieważ działa w konspiracji, nie ma technicznych możliwości, żeby tłumaczyć, dlaczego ich jeszcze nie realizuje. Do czasu udaje mu się trzymać masy na wodzy samymi obietnicami czynu, lecz wreszcie ludzie mają tego już dość, burzą się przeciwko kierownictwu, przestają mu wierzyć i wtedy ono, żeby nie wypaść z roli, nie być zepchnięte z piedestału, ulega i zamiast sterować tłumem, staje się ślepym narzędziem stworzonej przez siebie siły. — Jest pan skrajnym pesymistą — zaopiniował Kołaczkowski. — Nastroje mas są chwiejne. Może się zdarzyć coś, co je odmieni. — Na przykład co? Cud nad Wisłą czy nad Newą? — Jeżeli, to raczej nad Newą. — Nie liczę na cuda — oznajmił Jurgens. Pożegnali się i rozeszli. — Niech pan przeczyta — rzekł Wielopolski wręczając Enochowi gazetę. — O tu! Mowa pana Larabit w senacie francuskim. Radca stanu zagłębił się w lekturę. „Odwołuję się do szlachetnych uczuć cesarza Aleksandra II — przebiegał tekst oczami. — Francja nie chce konfliktu z Rosją, ma 2 nią przyjazne stosunki zapewniające pokój w Europie, lecz właśnie dlatego jest uprawniona domagać się łaski dla nieszczęśliwych Polaków, którzy tak bohatersko obstają przy swojej religii i tożsamości. Pokładam nadzieję we wspaniałomyślności rosyjskiego monarchy." Enoch skończył i spojrzał pytająco. — Pokazałem ten ustęp francuskiemu ambasadorowi — 313 J o E d "J 24 wyjaśnił margrabia — i zagadnąłem, czyby nie zechciał podjąć tego tematu w rozmowie z Gorczakowem i Aleksandrem. Książę de Montebello wyraził zgodę. Radca stanu w milczeniu uniósł brwi. — Mam informację — uzupełnił Wielopolski — że cesarz się skłania, by namiestnikiem mianować Konstantego. Ale wie pan: dziś jest tak, jutro inaczej. A nuż przeważy jakaś inna tendencja? Postanowiłem coś zrobić, żeby przyśpieszyć decyzję. — Rozumiem — powiedział Enoch. — Lecz jeśli książę de Montebello niezręcznie się weźmie do rzeczy, może ją popsuć. Cesarz jest bardzo drażliwy. — Nie ma obawy — zapewnił margrabia. — Znam ambasadora. To doświadczony dyplomata. Gdy obaj mężowie stanu kończyli przegląd międzypaństwowych stosunków, książę de Montebello powiedział do wicekanclerza: — Szczerze chcemy sprzymierzyć się z wami. Jeśli zaś pan mnie zapyta, co nas od tego wstrzymuje, odpowiem: nie załatwiona sprawa polska. Proszę zrozumieć: to, że nas ona obchodzi, wynika z fundamentalnych zasad, które legitymują panowanie dynastii Bonapartów. Francja nie oczekuje od was żadnych wyrzeczeń. Umożliwcie Polakom narodowy byt, to wszystko. Zróbcie to w waszym i naszym interesie. Niech pan przekona swego monarchę, że na tym zyska. Na miłość boską, nie zwlekajcie! — Już uczyniliśmy dużo — odparł Gorczakow. — Sprawa jest trudna. Czy pan ją ostatnio poruszał w rozmowie z moim cesarzem? — Nie, ale mam taki zamiar. — Cesarz nie lubi, gdy się wywiera nań presję, lecz pan posiadł dar przedstawiania kłopotliwych problemów w umiej jętny sposób. 314 Ambasador zrozumiał dyskretną zachętę i gdy się zdarzyła okazja, oświadczył Aleksandrowi II: — Ustępstwa, które by wasza cesarska mość zechciał poczynić na rzecz Polski, ułatwiłyby mojemu monarsze sytuację w polityce wewnętrznej, a w konsekwencji formalne zawarcie sojuszu. Aleksander akurat był w dobrym humorze. Tym razem wysłuchał napomknięć Francuza o Polsce nie chmurząc czoła. Odpowiedział: — Proszę zostawić mi trochę czasu. Zrobię dla Polaków więcej, niż się spodziewają, byle mnie nie ponaglać i nie stwarzać pozorów, że działam pod naciskiem. Ambasador docenił wagę tych słów. Ażeby pogłębić przychylny nastrój rozmówcy, odegrał rolę człowieka, który popełnił niezręczność i jest skonsternowany: — Ależ, sire! — wykrzyknął stłumionym głosem. — Pod naciskiem? Jeżeli tak zostałem zrozumiany, to nie nadaję się na dyplomatę. Z żalem będę musiał prosić, by odwołano mnie ze stanowiska. — Bardzo bym tego żałował — uśmiechnął się Aleksander, biorąc ambasadora pod ramię. — Nie gniewam się i żeby to udowodnić, szepnę panu coś na ucho: namiestnikiem w Królestwie zdecydowałem mianować mojego brata Konstantego. Książę de Montebello rozpromienił się. — To więcej, niż można się było spodziewać — wyznał. — Natychmiast powiadomię mojego monarchę o mądrej i wielkodusznej decyzji waszej cesarskiej mości. Wyobrażam sobie, jak bardzo będą uszczęśliwieni Polacy. enp .. — Nareszcie stało się! — oznajmił pełen nergi, margrabia wchodząc do pokoju Enocha. Konstany aostał nominację. Dlaczego pan taki ponury? p Kadca stanu popatrzył na gościa i nie rozchmurzył się — YKro mi, ze muszę panu popsuć humor — powiedział. — 315 J o I d 24 Mam złą nowinę. Kandydatem na naczelnika władz cywilnych Królestwa jest Milutin. Twarz Wielopolskiego zmierzchła. Przysunął krzesło i usiadł. — Milutin nie pali się do tego stanowiska — kontynuował Enoch — robi wszystko, żeby się wykręcić, a pomagają mu w tym Konstanty i wielka księżna Helena Pawłowna. Przypuszczam, że ta kandydatura odpadnie, ale jak widać, zanosi się na to, iż nam podrzucą kogoś stąd. Wierzę w dobre intencje Konstantego, lecz jeśli będzie odgrodzony od Polaków, to... — Idę do Gorczakowa — przerwał margrabia podnosząc się z krzesła. — Nie! — zmienił decyzję. — Najpierw do wielkiego księcia, a potem do wicekanclerza. — Wielki książę Konstanty opowiadał mi o spotkaniu z panem — zagaił rozmowę Gorczakow usadzając Wielopolskiego w fotelu. — Bardzo się ciepło o panu wyrażał. — Miło mi to słyszeć — odpowiedział margrabia — bo i ja darzę wielkiego księcia wielką sympatią i oczywiście dużym szacunkiem. Nie ukrywałem tego, co myślę. Oświadczyłem jego wysokości, że wyznaczenie do rządu Królestwa członka rodziny cesarskiej jest rzeczą znakomitą, ale przydanie mu Rosjanina do pomocy i przewodniczenia Radzie Administracyjnej byłoby błędem ogromnym. Cały kraj poczytałby to za dowód, że nigdy żaden Polak nie posiądzie zaufania cesarza, ja zaś uznałbym taką nominację za cios wymierzony we mnie. Któż dokładał większych starań niż ja, żeby pogodzić interes mojego kraju z interesem jego cesarskiej mości? Poza tym nominacja Rosjanina na szefa cywilnej władzy z góry by przekreśliła wszystkie polityczne korzyści, jakie by mogły wyniknąć z powierzenia urzędu namiestnika członkowi dynastii Romanowów. — Niepotrzebnie pan mnie przekonuje — rzekł wicekanclerz. — Wyznam otwarcie: zawsze byłem przeciwny, by 316 namiestnikiem w Królestwie mianować Polaka, lecz nigdy nie byłem za tym, żeby namiestnikowi, księciu cesarskiej krwi, dać Rosjanina jako zastępcę. Uważam, iż właśnie pan powinien zostać szefem cywilnych władz. No cóż, panie margrabio, przeważył nie mój pogląd i trzeba się liczyć z innym biegiem wydarzeń. Ja widzę je tak: w pierwszym etapie naczelnikiem władz cywilnych zostanie Rosjanin, w drugim etapie — pan. — Doprawdy? — zapytał z ironią Wielopolski. — Niewątpliwie, aczkolwiek zależeć to będzie od sytuacji w Polsce oraz od pańskiej postawy. — Od mojej postawy... — powtórzył margrabia. — Natarczywość, z jaką obecnie domaga się pan całego kompleksu reform, może do pana trochę zrażać — ciągnął Gorczakow poirytowany tonem Wielopolskiego. — Wszystko bowiem ma swoją porę, jak powiedział... ee... — Eklezjasta — podsunął Wielopolski. — ...i pański czas także nadejdzie — dokończył wicekanclerz. — Drogi książę! — odparł margrabia. — Pan mówi o drugim etapie. Jeżeli teraz rozwiążecie problem rządów w Królestwie tak, jak się na to zanosi, nie będzie drugiego etapu. A wie pan dlaczego? Bo w Polsce nikt nie uwierzy w dobrą wolę Petersburga, jeżeli nie zostanie okazana już dzisiaj. Postponując mnie, reprezentanta idei autonomii i pojednania, dajecie poznać, że pogardzacie tą ideą. Tak to zostanie u nas zrozumiane i niedobre z tego wynikną skutki. Pan nie skrywa pretensji, że stanowczo żądałem żądam reform. Dziwię się panu! Drugi etap! Nie będzie go, bo nie będzie spokoju w Królestwie. Jego wysokość daremnie zajedzie na Zamek. Marnujecie wielką, ogromną szansę! — Nic jeszcze nie zostało przesądzone — zastrzegł się Gorczakow. I właśnie w tym pokładam nadzieję — zakończył rozmowę margrabia. 317 J c f d u 24 — Co słychać w Petersburgu? — spytał Palmerston witając wchodzącego ministra spraw zagranicznych. — Wielopolski odnosi sukcesy — poinformował lord Russell zajmując wskazany fotel. — Liczą się z jego zdaniem. Rady, jakich udziela, może nie zaraz będą spożytkowane, ale padają na urodzajny grunt. Na razie! Czy chce pan posłuchać, co pisze lord Napier? — Chętnie. Minister wyjął z teczki dokument i głośno odczytał: — „Moim zdaniem Polska jest zespolona z Rosją na dobrą i złą dolę. Polacy mogliby odzyskać niepodległość jedynie po zburzeniu dotychczasowego porządku europejskiego. Przypuszczalne korzyści byłyby niewspółmiernie małe w porównaniu z niewątpliwymi stratami. Najlepszym rozwiązaniem jest ugoda polskorosyjska na gruncie programu Wielopolskiego przy ścisłej współpracy z liberałami rosyjskimi. Nie należy dążyć do odbudowania Polski, ponieważ osłabiłoby to Rosję i wzmocniło politycznie Francję j przynosząc szkodę naszym interesom." Co pan o tym sądzi, panie premierze? — Że Napier jest osłem! — odrzekł Palmerston. — Nikt poważny nie zamierza podpalać Europy, by odbudowywać Polskę, więc po co te dywagacje? Najlepszym rozwiązaniem ugoda polskorosyjska! Zależy, kiedy i kto jej patronuje. Jeżeli staje się ona spoiwem przyjaźni Paryża z Petersburgiem, to nie mamy się z czego cieszyć. Mam nadzieję, że czcigodny lord nie zafascynował się swoją historiozofią aż do tego stopnia, by pomagać ambasadorowi Francji. — Nie — zapewnił Russell. — A co do sukcesów Wieiopolskiego nad Newą, to nie rokuję im długiego żywota nad; Wisłą. Polaków nie zadowolą częściowe ustępstwa. : — Prawdopodobnie — mruknął premier. — Nie uświaj damiają sobie, że w gruncie rzeczy są cenni tylko jako czynnik destrukcji, dający się uruchomić, gdy chce się zrobić kłopot tym, którzy mają nieszczęście być w ich sprawę uwikłani. Chodźmy na kieliszek porto! 318 W klubie natknęli się na lorda Canarvona. — Czekam na Czartoryskiego — oznajmił.— Przyjechał wczoraj, spotkałem go przypadkowo i zaprosiłem tutaj. Nie wymigam się od wysłuchania żalów na nasz rząd. — Rząd nic nie może uczynić — powiedział Palmerston. — Oficjalne wystąpienie w sprawie Polski ma sens tylko wtedy, gdy spełnia jeden z dwóch warunków: albo jeżeli sprawia przyjemność Rosji, albo jeżeli zawiera wiarygodną ofertę udzielenia Polakom realnej pomocy. Zbliżył się lord Derby. — Mowa o Polsce? — zagadnął. — Oczywiście o niepodległej? No to chyba i o wojnie europejskiej. Lubię spokój i uważam, że gdyby Polakom udało się wyzwolić, byłoby obowiązkiem Anglii oddać ich znów pod władzę Rosji. — Dość skrajny pogląd — stwierdził lord Canarvon. — Polska cieszy się u nas powszechną sympatią. Od dawna. I Pitt, i Fox protestowali przeciw rozbiorom. — Tak, wyrazili oburzenie — potwierdził lord Russell — ale ani pierwszy, ani drugi nie uważał, by Anglia była zobligowana do czegoś więcej niż wygłaszanie krytycznych opinii. — Mamy prawo, a nie obowiązek interesować się Polską — dodał premier. — O, jest Czartoryski! — uniósł dłoń lord Canarvon. — Idzie do nas. — Witamy w Londynie — odkłonił się księciu Palmerston. — Podobno brat cesarza Aleksandra ma zostać u was namiestnikiem. To chyba dobra nowina? — Dobrą nowiną byłoby przywrócenie odebranych nam praw i instytucji. — Dlaczego nie bierzecie przykładu z Niemców bałtyckich? — wtrącił się lord Derby. — Zamiast nich moglibyście wy dzięki swoim zdolnościom objąć wszystkie wyższe stanowiska w Rosji i stać się jej panami. — Chcemy być panami tylko u siebie. Słyszałem — odezwał się lord Canarvon — że margrabia Wielopolski uzyskał w Petersburgu cały pakiet reform 319 o B d uf 24i zapewniających wam pełną autonomię i że ma zostać szefem władz cywilnych. Czy to prawda? — Nie wiem — odparł Czartoryski. — Krążą takie pogłoski. Rozmowa trwała dość długo, ale rezultat jej był mizerny. Aleksander zbywał brata okrągłymi frazesami, lawirując, by nie dopuścić do twardej konfrontacji zdań. Nie udało mu się. Wyprowadzony z równowagi Konstanty nagle zadał brutalne pytanie: — Powiedz, otwarcie, Sasza, czy do Królestwa posyłasz mnie po to, bym zaprowadził ład i porządek, czy po to, ażebym nic nie osiągnął? Nie musisz mnie kompromitować, żeby odsunąć od działalności publicznej. Jestem gotów z niej zrezygnować w każdej chwili, gdy tylko zechcesz. Aleksander II powściągnął oburzenie. — O czym ty mówisz? — ostentacyjnie się zdziwił. — Skompromitować? Odsunąć? Nie przymuszałem cię do przyjęcia stanowiska namiestnika; zaproponowałem i zgodziłeś się. Jedziesz do Warszawy z workiem reform, dlaczego miałbyś nic nie osiągnąć? — Z workiem reform — powtórzył Konstanty. — A kto je będzie realizował? — Krótko mówiąc, chodzi o Wielopolskiego — sprecyzował Aleksander. — Domyślam się. Rozpętał całą kampanię, żeby mnie zmusić do mianowania go naczelnikiem władz cywilnych. Demonstracyjnie złożył dymisję z Rady Stanu. Wiem, że ci pokazał. Ze skutkiem. Przybiegłeś w te pędy. A tymczasem... Zrozum, Kostia, daję Polakom bardzo szeroką autonomię, więc chcę się jakoś zaasekurować. Skoro wszystkie urzędy w Królestwie mają być przez nich obsadzone, to niechże przynajmniej jakiś jeden Rosjanin czuwa nad tą aparaturą. Jak nie Milutin, to inny. Doprawdy, nie wiemj o co ten hałas. — Sasza kochany — odparł Konstanty — czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że to, co mówisz, jest obraźliwe? Pragniesz się zaasekurować i dlatego chcesz posłać Rosjanina, 320 żeby pilnował lojalności Polaków. A kimże ja jestem ? Nie Rosjaninem? Moja rękojmia ci nie wystarcza? — Nie traktuj wszystkiego tak osobiście — obruszył się Aleksander. — Rzecz jasna, że tobie ufam. Chcę ci ułatwić zadanie, pomóc. Bo widzisz, jeżeli ktoś przebywa przez dłuższy czas wyłącznie w jednorodnym otoczeniu, to mimo woli... — Nie musisz kończyć, Sasza. Rozumiem. Czy doszły cię słuchy, że kiedy mianowałeś mnie namiestnikiem, niektórzy zaczęli snuć głośno wspominki, jak to nasz stryj, też Konstanty, tak spolaczał po piętnastu latach spędzonych w Warszawie, iż obserwując podczas powstania jakąś tam bitwę bił brawo polskiej piechocie, gdy szła do ataku na naszych? — Daj spokój, Kostia! — Przypuszczam, że dopełzły do ciebie perfidne ploteczki, iż Aleksandra Josifowna, moja żona, marzy, by włożyć na głowę koronę polską. Ba! Podobno nie tylko: także czeską, oczywiście po rozgromieniu Austrii przez Rosję i przyłączeniu Galicji do Polski. Zachodniosłowiańska sekundogenitura Romanowów! — Ho, ho! Pomysł pełen rozmachu! — spróbował Aleksander obrócić w żart słowa brata, ale ten ciągnął dalej z ironią i bez uśmiechu: — Nie dziwię się, że postanowiłeś mi patrzeć na palce. Mam do ciebie prośbę: anuluj moją nominację. Nie chcę jechać do Warszawy. Wielkim wysiłkiem woli Aleksander opanował narastający gniew. Odpowiedział wolno i spokojnie: — Powtarzasz jakieś brednie i na ich podstawie konstruujesz podejrzenia. Posądzasz mnie o zdumiewające rzeczy. Powinienem się obrazić, tymczasem nie ja, lecz ty się obrażasz. Twoja prośba jest niepoważna. „Anuluj nominację!" Jesteś świadom, że nie mogę, bo już wie o niej cała Europa, więc po co te słowa? Czy nie stać cię na rozsądną rozmowę z bratem? Wytłumacz bez emocji, czemu upierasz się przy kandydaturze Wielopolskiego. Jest nieznośny! Bo nie mogę działać w politycznej próżni — wyjaśnił Konstanty zmieniając ton. — Na kimś muszę się oprzeć. Jeśli Dankcmsk, 321 1 a nie na nim, to na kim? Kto mi na przykład wskaże odpowiednich kandydatów do obsadzenia różnych stanowisk? Nie jest popularny wśród swoich, lecz powoli zyskuje zwolenników. Coraz szersze grono poważnych ludzi mniej lub bardziej jawnie popiera jego program. A nawet ci ludzie nie uwierzą w realność autonomii, gdy zobaczą, że ten, który o nią zabiegał, został odstawiony na bok. Odmówią współpracy, nie zechcą się plamić. Worek reform! Kto będzie tworzył samorządowe instytucje? Przez kogo będę wywierał wpływ na społeczeństwo, na jego nastroje? Poniosę fiasko i wrócę do Petersburga jako człowiek politycznie skompromitowany. Stracę szacunek, który mam teraz. Ty się chcesz zaasekurować, ja również; właśnie przed tym, co mnie czeka. Co mogę zrobić? Niewiele. Tylko to, że aby nie wyjść na durnia, będę z góry wszystkim przepowiadał, iż moja misja się nie powiedzie, i tłumaczył, dlaczego. — Ty mnie szantażujesz, Kostia — zauważył Aleksander. — Nie, Sasza, ja cię nie szantażuję, ja się bronię, bo mnie wplątujesz, wierzę, iż bez niedobrych intencji, w sytuację nieznośną. Dajesz mi pole do działania i odbierasz narzędzia. Jednorodne otoczenie, powiadasz. A nasza generalicja? Nie ufasz Wielopolskiemu, ja ufam... — Skąd mogę wiedzieć, co w głowie mu siedzi — mruknął Aleksander. — Nawet nie umie po rosyjsku. Obchodzi go Królestwo Polskie, nie Rosja. Z jej interesem nie będzie się liczył. — Mam inny pogląd — oświadczył Konstanty. — Uważam, że margrabia dostrzega wspólnotę interesów; na tym przecież opiera swój program, który zaakceptowałeś. Najgorsze zaś, Sasza, że ty mi nie ufasz. Tak to odczuwam. No cóż, powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Każesz — pojadę. Reformy w Królestwie się nie udadzą, ale nie można będzie twierdzić, że dlatego, iż były niesłuszne; padnie wtedy odpowiedź, że błąd tkwił w czym innym: w polityce personalnej. Wybacz mi moje słowa i dysponuj mną. — Czy myśmy się pokłócili, Kostia? — spytał Aleksander. — Chyba nie, prawda? Bo ja się nie gniewam. A naga 322 dałeś mi bez opamiętania. Posłuchaj: jeszcze nikogo nie mianowałem naczelnikiem władz cywilnych, sprawa jest otwarta. Przemyślę ją ponownie. Nie chcę cię stawiać w sytuacji, którą uważasz za niedogodną. Skrzywdziłeś mnie. — Przepraszam — wyszeptał Konstanty. — Już dobrze. Przemyślę spokojnie i znowu porozmawiamy. A swoją drogą, nie wiem, jak możesz znieść Wielopolskiego; ja go nie trawię; jest bezczelny! Na twoim miejscu... No, mniejsza z tym. Nie obawiaj się. Antypatia, jaką budzi we mnie twój margrabia, nie wpłynie na moją decyzję. Nie wykluczam jego nominacji. — Gratuluję! Gratuluję panu, sobie, krajowi, wszystkim! — powiedział Enoch ściskając dłoń Wielopolskiego. — I ja, panie margrabio! — przyłączył się Vidal. — Wielki książę namiestnikiem, pan, można to tak określić, premierem rządu. Nastaje nowa era. — Na pożegnanie dostałem Order Orła Białego. Sądzę, że to mi odejmie połowę popularności, a drugą połowę długi pobyt tutaj — odrzekł margrabia, lecz jego mina zaprzeczała minorowym prognozom. Widać było, że jest uradowany i dobre; myśli. — Jeszcze jedna dobra wiadomość — oznajmił. — Departament do spraw polskich w cesarskiej Radzie Państwa został zniesiony. Jego kompetencje przekazano Radzie Stanu Królestwa. Wracamy z nie byle czym. W Warszawie trzeba będzie natychmiast: po pierwsze — obwieścić nominację wielkiego księcia... . — I pańską — dodał Vidal. — Tak. Po drugie — opublikować w „Dzienniku Powszechnym" pełny program reform. Po trzecie — spotkać się 2 arcybiskupem i działaczami byłego Towarzystwa Rolniczego. Słusznie — wtrącił Enoch. . W innych sprawach podejmiemy decyzje po przyjeździe — zakończył Wielopolski. — Panowie! Nie ma co 323 1 c I d u zwlekać. Pakujemy się i w drogę! Wielki książę Konstanty przybędzie za trzy—cztery tygodnie. Jaka szkoda, że Tomasz Potocki nie żyje! „Dziennik Powszechny" został rozchwytany w mig. — Posłuchaj! — powiedziała Maria Ciszkowa. — Przeczytam ci informację dotyczącą oświaty. Chcesz? — Chcę. — No to przestań chodzić i usiądź. „We wszystkich miastach i miasteczkach, a także w większych wsiach — rozpoczęła — ma powstać sieć rządowych szkół elementarnych." — Skąd wezmą budynki — mruknął pan Aleksander. — Słuchasz? — Słucham. — Gdzie to... O tu! „Do czasu rozwiązania tego problemu — chodzi o budynki i personel — dodała od siebie — zezwala się księżom, właścicielom dóbr i urzędom miejskim na otwieranie takich szkół." — No to w Zaścinku... — Nie przerywaj! „Powstaną szkoły zawodowe..." — Jakie? — „...handlowe i rzemieślnicze; ponadto dziesięć powiatowych szkół średnich typu ogólnego oraz szkoły pedagogiczne i techniczne." — Ho, ho! — „Trzynaście gimnazjów, w tym trzy w Warszawie; ośmioklasowe liceum w Lublinie, dwie szkoły wyższe dla panien..." — Czy starczy nauczycieli? — „...Instytut Politechniczny i RolniczoLeśny, Szkoła Sztuk Pięknych, a w niej wydział budownictwa; Szkoła Główna z czterema wydziałami: lekarskim, matematycznofizycznym, prawnoadministracyjnym i filologicznohistorycznym, a przy niej Biblioteka Główna." Co ty na to? 324 — Co ja na to! Po trzydziestu latach, na tej pustyni... Co ja na to! — Oby tylko... — Ba! — Niech pan posłucha — Landauer zaszeleścił rozpostartą gazetą. — O! Tu jest ustęp dotyczący Żydów. „Uchyla się zakaz nabywania dóbr ziemskich i nieruchomości w miastach — czytał głośno. — Znosi się zakaz zamieszkiwania w pasie granicznym; przyznaje się prawo do występowania w roli świadka przy sporządzaniu aktów notarialnych, aktów stanu cywilnego i w sprawach karnych..." — Bardzo dobrze, bardzo dobrze — cmoknął Fiszman. — Nie przerywaj pan! „... zakazuje się spisywania w języku hebrajskim testamentów, umów, weksli, ksiąg handlowych i innych dokumentów." — Landauer złożył gazetę. — Ten zakaz usprawni obrót prawny i obrót handlowy. Pan to rozumie? — Dlaczego nie mam rozumieć? — I co pan na to? — Co ja na to? Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — Oby tylko... — Ba! Wzrok pana Andrzeja zatrzymał się dłużej na wzmiance o mianowaniu Wielopolskiego naczelnikiem władz cywilnych. Hrabia chwilę odczekał udając, że jeszcze nie skończył czytać, wreszcie odłożył gazetę i rzekł kwaskowato: — Reformy, owszem, tak! Lecz pomysł, żeby Romanów u nas... Boję się, że powstanie dwór niby królewski. Zechcą nas obsypać orderami, obdarować dworskimi godnosciami, no i wzbudzą nieufność narodu do arystokracji. — A ja uważam — powiedział Henryk Potocki — że nie byłoby ile, gdyby Konstanty został wicekrólem; gdyby zgodnie z precedensem z czasów swego stryja otrzymał jakieś choćby częściowe zwierzchnictwo nad Litwą i Rusią. 325 b Je. ofc By do up, 240 — Też tak uważam — poparł go Zieliński. — Stanowiłoby to godną odnotowania odpowiedź na nasz postulat zjednoczenia ziem. — Może — mruknął niechętnie pan Andrzej. — Wielu poważnych ludzi przyjęło z radością wiadomość o nominacji Konstantego — wtrącił Górski. — Niektórzy nawet spodziewają się dużych zmian; liczą na ambitny charakter wielkiego księcia. Dotychczasowi namiestnicy zadowalali się tym, że byli wysokiej rangi urzędnikami, lecz brat cesarza... Zresztą, czy ja wiem? Potocki potarł ręką czoło. — Oby tylko... A na to Zieliński: — Ba! Na posiedzeniu Centralnego Komitetu Narodowego — taką nazwę przybrał Komitet Miejski — przemawiał Ignacy Chmieleński: — Administracja — polska, szeroka polska oświata, obywatelskie prawa dla Żydów, samorząd i autonomia. Czegóż chcieć więcej? Wielu zaczyna tak myśleć. I to jest straszne! Dotychczas naród miał jasno wytknięty cel: nie dać się! Wiedział, że aby żyć, musi ponosić ofiary. Stał niewzruszenie pod swoim sztandarem, wierny idei niepodległości. Teraz ta wierność jest zagrożona; o, tym, co tutaj! — potrząsnął płachtą gazety. — Podstępną ponętą! Ugoda z Rosją za taką cenę? Za taki ochłap? Ojczyzna woła: ratujcie! Zaklina: taka ugoda to moja śmierć! Ratujcie! — Umilkł i stał ocierając pot z czoła. — Jak? Jak ratować? — przerwał ktoś ciszę. — Tylko słowami? Ignacy Chmieleński zmarszczył brwi. — Nie! Nie tylko! — powiedział. — Potrzebny jest czyn! — Już! — powiadomił Vidal. Wielopolski podążył za nim do sali na dole. Przystanął w drzwiach. Spojrzał: po prawej — urzędnicy organów władz cywilnych;j pośrodku — duchowieństwo z metropolitą Felińskim na 326 czele; po lewej — radni miejscy. Zatrzymał wzrok na grupie radnych. Upewnił się: jest! Pora zacząć. Ruszył do metropolity; schylił głowę i przemówił: — Rozpoczynając działalność, której celem jest dobro kraju, najpierw proszę waszą ekscelencję o błogosławieństwo. Arcybiskup nakreślił znak krzyża. Wielopolski przesunął się ku radnym. — Mam nadzieję — powiedział — że nasza współpraca będzie przebiegać bez zgrzytów. — Poprzestał na tym i zaraz podszedł do Andrzeja Zamoyskiego. Ukłonił się i zwrócił doń w sposób wyszukanie uprzejmy: — Serdecznie witam! Mówiłem, mówię i będę powtarzał: pańskich zasług obywatelskich przecenić się nie da. Jeszcze raz pana proszę, czcigodny panie hrabio, niechże mi pan nie odmawia swojej pomocy! Radny miejski hrabia Andrzej Zamoyski nie drgnął. Patrzył na naczelnika władz cywilnych jak na szybę, za którą nie widać nic ciekawego, Wielopolski nie doczekał się ani odpowiedzi, ani ukłonu. Zbladł. Skierował się ku grupie urzędników. — Dlaczego pan go publicznie upokarza? — szepnął zgorszony Kurtz. — Muszę, żeby nie pomyślano, iż cała arystokracja zdradziła lud — odparł pan Andrzej starając się nie okazać, że ledwo stoi na nogach. — Nie przejmuję się chamskimi afrontami tego pajaca; mam zbyt poważne sprawy na głowie — odpowiedział margrabia rozwścieczonemu synowi. — Skończmy n temat. Do diabła z Zamoyskim! Co innego mnie martwi. — Mianowicie? — To, że w kręgach działaczy byłego Towarzystwa Rolniczego pokutuje doktryna biernego oporu. Jak ich przekonać, że wyrządzają krajowi zło, gdy wstrzymują się od czynienia dobra? Po prostu brak im odwagi, żeby publicznie Potępić to, co potępiają w duchu. Do gabinetu wszedł Vidal. — Miniszewski! — oznaj 327 bc lei ob By do up 240 mił. — Czy pan margrabia go przyjmie? Nie był zapowiedziany. — Niech wejdzie. Zostań — zwrócił się do syna. — Pan też. — Najpierw muszę go wprowadzić — mruknął niezadowolony sekretarz. Miniszewski wyłuszczył sprawę: — Przygotowałem artykuł. Zawiera kąśliwą aluzję do popularnej osobistości. Chciałbym go panu margrabiemu najpierw pokazać. — Niech pan odczyta ten fragment. — „Bez względu na sytuację kraju obywatel, który stroni od służby publicznej, popełnia grzech śmiertelny wobec Ojczyzny..." — Znakomicie! Przed chwilą właśnie o tym rozmawialiśmy. — „Są ludzie tak zaślepieni pychą, że uważają się za świętość narodową. Kryją się w chwilach trudnych, niby to zachowując siebie do wielkich zadań w lepszych czasach..." Chodzi mi o ten passus. — Bardzo dobry! Czy pan to zamieści w „Dzienniku Powszechnym"? — Tak. — Czytuję pańskie „Komunały" — wtrącił hrabia Zygmunt. — Moje gratulacje! Świetna satyra. — Za którą chętnie by mnie powieszono. Dostaję liczne anonimy pełne gróźb. Lubię to. Jeszcze jedna kwestia, panie margrabio. — Słucham. — Wielki książę odniesie przykre wrażenie, gdy zobaczy Warszawę w żałobnej czerni. — Wiem. No więc? — Zwłaszcza zaszokuje go widok urzędników paradujących w strojach, które... które... — Racja! — Urzędnikom można tego zakazać. Wydać zarządzenie. — Panie margrabio! — oburzył się Vidal. — Odradzam stosowanie takich metod. Perswazja, rozumiem. Ale zarzą 328 dzenie? Ośmieszymy się. Poza tym nie mogę pojąć, jaki ma sens upokarzanie ludzi. Co innego dobrowolne przebranie się w surdut czy zmiana nakrycia głowy, a co innego — na rozkaz. Ulica ich wykpi i zaszczuje. Czy o to chodzi? — Ulica, ulica. Też mi argument! — żachnął się Wielopolski. — Przestańcie bać się ulicy, najwyższy czas, żeby ulica zaczęła się bać. Perswazja! Czy mam się wdawać w pogawędkę z każdym gryzipiórkiem? Urzędników obowiązuje dyscyplina. Podporządkowanie się zarządzeniu będzie sprawdzianem lojalności. Noszenie żałoby czy innych cudactw, panie Vidal, to przywdzianie liberii spisku. Nie będę tego tolerował we własnym urzędzie. Niech pan przygotuje projekt zarządzenia. — Nie potrafię. Proszę wybaczyć. Wielopolski zmełł jakieś słowa w ustach, odsapnął i powiedział: — Dobrze. Zrobię to sam. Czy coś jeszcze? — spytał Miniszewskiego. — Nie, to wszystko. — A więc żegnam. Gdy tamten wyszedł, margrabia rzekł do Vidala: — Jest pan nieznośny! — Dlaczego, panie margrabio? Ubieram się w surdut, nie nosiłem sukmany, jak niektórzy do niedawna... — Dobrze, dobrze — przerwał mu Wielopolski z ostentacyjnie ciężkim westchnieniem. — Co na mieście? Vidal się rozchmurzył. — Bal u Rozena — odrzekł. — Drżą szyby! Rożen nie żałował trunków ani gościom, ani sobie. Miał twarz czerwoną jak piwonia. Trącał się kielichem to z jednym, to z drugim. Dopadł doktora Walko. — V° na to powiesz, Zbysieczku kochany? Stoi przed tobą 2yd. A wiesz, kim on jest? Członkiem Rady Stanu. Czy kiedykolwiek widziałeś coś podobnego? — Widziałem coś jeszcze lepszego, najdroższy Matyjasku odpowiedział nie mniej podpity doktor. — Żyda 329 J c 2 n be lei ob By do up 240 w lochach Cytadeli zamiast na licytacji. To dzięki niemu zasiadłeś w Radzie Stanu. — Dokooptowali mnie, dokooptowali mnie — zanucił rozradowany bankier. — Nie pij tyle — pociągnęła go żona za rękaw. — Kochajmy się! — zakrzyknął rzucając się doktorowi na szyję. — Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! — zaśpiewał tamten wznosząc kielich z rozchlapującym się winem. Za oknem był już dzień. Ulice zaczęły ożywać. Przebiegający je gazeciarze wołali potrząsając „Komunałami": — Kupujcie, panowie, gazetę, w której poniewierają Polaków! Jeden z przechodniów, nie zatrzymując się, powiedział głośno: — Wyrzuć to, chłopcze! Kto ciekawy, niech tę szmatę podnosi z rynsztoka, oczywiście włożywszy rękawiczki! A w Pałacu Briihlowskim margrabia już od godziny siedział za biurkiem i kończył lekturę gazet, od czego zawsze zaczynał dzień pracy. Kiedy odłożył ostatnią, sięgnął po tekturową teczkę, na której widniał napis: „Wydawnictwa nielegalne". Otworzył, zobaczył kilka pisemek, wziął pierwsze i zabrał się do czytania. W jednym z warszawskich mieszkań pewien młody człowiek przedzierzgał się z oficera w niepokaźnego cywila. Dopiął na sobie surdut, mundur rosyjski schował. — Już czas! — powiedział. — Idę, Ignacy! — A na to drugi odrzekł: — Za naszą i waszą wolność! Idź! Namiestnik generał Liiders, który poprzedni wieczór, podobnie zresztą jak wszystkie, zakończył podszczypywaniem tancerek w ciasnych kulisach teatru, rano 330 i wszedł do Ogrodu Saskiego, by zgodnie z codziennym zwyczajem zaczerpnąć świeżego powietrza, popatrzeć na ładne kobietki, zaczepić to tę, to ową i w taki miły sposób nabrać wigoru na resztę dnia. Warszawski nadrabin Mayzeles, wczoraj wezwany pismem, by stawił się w dniu następnym u naczelnika władz cywilnych, był już w połowie drogi do Briihlowskiego pałacu. Margrabia czytał: „Dyplomaci i legaliści, którzy za okruszynę ulgi gotowi się wyrzec narodowej godności, zapewne będą się cisnąć do carewicza. Ostrzeżcie ich zawczasu, że odmówicie im szacunku i że Polska się ich wyrzeknie." Kapitan Fiedoreńko ujrzał nagle przed sobą szerokie plecy Liidersa. Błyskawicznie sobie przypomniał, że podczas spacerów Liiders wpada we wściekłość na widok nawet agentów z ochrony i że wobec tego taki zwykły oficer jak on, Fiedoreńko, tym bardziej nie powinien narażać się na to, by go namiestnik spostrzegł. Kapitan zwolnił więc kroku. Szerokie plecy Liidersa dostrzegł także ktoś inny. Włożył rękę w prawą kieszeń surduta i kroku przyśpieszył. Nadrabin wkroczył już na dziedziniec Pałacu Briihla. Kończył przegląd hipotetycznych tematów rozmowy3 którą miał odbyć z margrabią. 331 1 c z n be Jer. ob Byi do upo 240 Margrabia czytał: „Niebawem w murach miasta Warszawy zjawi się moskiewski carewicz z rodu mordercy, którego żołdactwo w roku zeszłym dwakroć rozlało krew niewinną ojców, matek, braci i sióstr naszych. Polacy! Nie dajcie się zwieść zwodniczym nadziejom. Niech serca nasze na głos ułudy i fałszu obietnic moskiewskiego cara pozostaną tak głuche, jak głuche są groby pomordowanych ofiar. Niechaj żałoba, która do dziś nas okrywa, stanie mu w oczach jak wyrzut straszliwej zbrodni. Niechaj ulice, którymi będzie przejeżdżał, będą tak puste i smutne, jak smutne są serca matek, których synowie jęczą w pustyniach Orenburga." Ten ktoś zbliżywszy się do Liidersa z tyłu, spokojnym ruchem wyciągnął z kieszeni rewolwer, szybko wymierzył, po czym nacisnął spust. Huknęło w sekretariacie okno pchnięte przeciągiem, kiedy niebaczny urzędnik otworzył drzwi gabinetu, żeby oznajmić: — Nadrabin Mayzeles! — Niech wejdzie! — polecił margrabia. Luders upadł. Ten, który strzelił, niespiesznie schował broń do kieszeni, przystanął z miną ostentacyjnie zdziwioną, by sprawić na tych, którzy nadbiegli, wrażenie, że jest jednym z nich; powoli wycofał się z kręgu ludzi zwabionych strzałem i odszedł w kierunku placu Saskiego. Kapitan dopadł wielkimi susami do namiestnika. Luders broczył krwią z szyi i ust; gramolił się z ziemi. Zobaczył kapitana i przyzwał go gestem. Kapitan krzyknął 332 J wskazując ludziom oddalającą się postać T, i chowiec! Ścigajcie go i hLf a am! 7 Zama" Ten z rewolwerem w kieszeni przeszedł przez salę kawiarni w Hotelu Europejskim, wyszedł drugimi drzwiami na Krakowskie Przedmieście i wtopił się w strumień przechodniów. Nadrabin odniósł wrażenie, że został wezwany wcale nie na rozmowę. Margrabia monologował. Robił to bez gniewu, trochę ironicznie. Właśnie mówił: — Teraz coś panu przeczytam, panie Mayzeles. Pan to zapewne już zna, ale nie szkodzi, proszę posłuchać, zaczynam: „Nie mniemajcie, współwyznawcy moi, Izraelici, że ukaz carski wyniknął z przychylności do was rządu zaborczego. To powszechna wola polskiego narodu moralnie zmusiła rząd rosyjski do częściowej zmiany waszego położenia. Ten makiawelski rząd obdarzył was nowymi prawami nie przez sympatię dla was, lecz w celu oderwania od dalszego współuczestnictwa w sprawie narodowej z masą narodu polskiego." Co pan na to? — 1 nie dopuszczając nadrabina do głosu ciągnął dalej: — Proszę pana! Zawsze uważałem Żydów za rozsądnych ludzi. Swój stosunek do nich, do roli, jaką powinni odgrywać, do praw, 2 jakich powinni korzystać, wyraziłem jasno jeszcze w zeszłym roku, w pierwszych dniach swojego urzędowania. Nie chodzi jednak o mój stosunek, chodzi o fakty. A jakie są fakty? Pełne równouprawnienie! Nie wdawajmy się w roztrząsanie, z czyjej woli: rządu czy narodu. Nie to jest dla Was ważne. Ważne jest, żeście załatwili swoją sprawę. W naszym kraju nie brak wariatów, ale wy przecież nie jesteście wariatami, otóż nie brak wariatów, którym się zdaje, Ze można to i owo. Nie będę tłumaczył, co można, a czego 333 1 i d be Jer obi Byi do upo 240 nie. Powiem krótko: tak czy owak wy już nie macie nic do zyskania. Nic! Aspiracje zostały zaspokojone. Pańscy współwyznawcy stracili powód, by mieszać się do pewnych rzeczy. Rozumiemy się, prawda? Niech się więc nie mieszają, bardzo proszę i dobrze radzę! Tak, tak, dobrze radzę! Ten tekst, który panu przeczytałem, został napisany w Brukseli. Przysłał go stamtąd pan Ludwik Lubliner. Tak, w Brukseli mieszka autor, nie w Lublinie. Nie wiem, jaki ma wpływ na Żydów w Polsce pan Ludwik Lubliner z Brukseli, ale nie wątpię, że mniejszy od wpływu, jaki ma pan. Oczekuję, że w interesie swoich współwyznawców odpowiednio się pan posłuży własnym autorytetem. Byłoby mi przykro, gdybym musiał... Znowu się rozumiemy, nieprawdaż? Proszę nie odpowiadać, wiem, że się rozumiemy. No cóż, to wszystko! A więc do widzenia panu, panie Mayzeles! Z wychodzącym nadrabinem zderzył się w drzwiach Vidal. — Panie margrabio! — wyrzucił z siebie, gdy zostali sami. — Straszna wiadomość! Zamach na Ludersa. — Żyje? — Żyje. Kula trafiła w kark i przeszła przez usta. Będzie! żył. Podobno wykryto w wojsku spisek i właśnie... — Co mi pan tu o jakichś spiskach w wojsku! — przerwali margrabia wstając z fotela. — Kpię sobie z takich bzdur! Na miłość boską, Konstanty może nie przyjechać! — Zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. — Nie sądzę, by wielki książę chciał zrezygnować... — próbował pocieszyć Vidal, lecz Wielopolski znowu mu przerwał: — Inni! Inni! Tam, w Petersburgu! Mają pretekst. Ci, którzy... Trzeba ich ubiec, telegrafować! Do Konstantego, do Gorczakowa, do Błudowa, do Meyendorffa, do... uczynić wszystko, ażeby... Strzał do Liidersa! Teraz! Wiedzieli, co robią. Dość tego! Jeśli policja nie potrafi, to ja... Póki śpiewy, póki modły, póki... O nie! Vidal spoglądał na margrabiego, nie mniej poruszony Wielopolski nagle przystanął. — Spisek w wojsku? — przypomniał sobie. — W rosyjskim... — zamruczał. — To ułatwi... ale tamtym kark przetrącić... Proszę pana — zwrócił się do Vidala. — Czy Kronenberg jest w Warszawie? Nie wyjechał na wieś? — Kronenberg? — zdziwił się Vidal. — Skądże! Jest. — To dobrze — powiedział z namysłem Wielopolski. Vidal zdziwił się jeszcze bardziej. Na zwołanym w trybie nagłym zebraniu Dyrekcji kilkunastu panów w napięciu słuchało słów Kronenberga. Bankier podsumowywał swoją sensacyjną relację: — Streszczam — kończył. — Margrabia solennie zapewnia, że wielki książę przywozi takie dary, o jakich nam się zaledwie mogło marzyć: rozciągnięcie autonomii Królestwa na obszar Litwy, Wołynia i Podola. Na razie stanowi to tajemnicę, ponieważ jest uzależnione od tego, jak odpowie Królestwo na już otrzymane reformy i jak powita wielkiego księcia. Margrabia pokazał mi znane nam wszystkim odezwy opluwające dotychczasowe zdobycze rządu i zohydzające Konstantego; nawiązał do zamachu na Liidersa, uznał to za groźny symptom rodzenia się fali terroryzmu i wyraził przekonanie, że jeśli się nie przetnie takich akcji, nie pohamuje wzniecanych zaburzeń, naród straci niepowtarzalną szansę. Wyciągam do was rękę, mówił, odsuńmy na bok animozje, połączmy swe siły dla ratowania tej szansy. Nie widzi innego wyjścia, jak wychwytanie wywrotowców. Prosi o pomoc. Domyśla się, że znamy przy wódców, i chce, żebyśmy ich wydali. Zaklina się, że zostaną aresztowani i zesłani tylko na krótko, tylko na czas potrzebny do wyegzekwowania obietnic Petersburga, najwyżej na rok. To wszystko, panowie! Zapadła cisza. Trwała dość długo, zanim rozległy się głosy: — Niewiarygodne! — Niesłychane! Odrażające! 334 335 bej len obc By do i upo 240 — Kanalia! — Jak śmie! — Za kogo nas ma! Jurgens odczekał i dopiero gdy wyładowała się burza, zaczął najpierw zająkliwie i z wahaniem: — Proszę panów! Rozumiem wasze uczucia, ale... Trudno mi mówić, bo zdaję sobie sprawę... Jednakże... Wybaczcie nieskładność słów... Jestem chaotyczny... Niemniej... No dobrze! Powiem, co uważam. Zostaliśmy wychowani w fascynacji dla rzymskiej dewizy: dulce et decorum est pro patria mori, czyli słodko i wspaniale jest poświęcić dla ojczyzny życie, oczywiście własne. Ale rzeczywistość bywa bardziej skomplikowana. Powstają sytuacje wymykające się spod jednoznacznych formuł. Powiedzmy: dowódca, bezpieczny za linią frontu, wysyła oddział żołnierzy na pewną śmierć dla osiągnięcia ważnego celu strategicznego lub tylko taktycznego. Nie wiem, czy temu dowódcy jest słodko i wspaniale, a jednak... No cóż, jest to przykład może niezbyt przekonujący, bo wiadomo: żołnierski obowiązek, żołnierski los i tak dalej. Od czegoś jednak muszę zacząć, od jakiejś przesłanki, by móc wyprowadzić końcowy wniosek. Najlepiej, gdy przesłanka jest prosta, nie budząca wątpliwości. Jaka przesłanka? Że dla ojczyzny trzeba czasem poświęcić życie cudze. Powtarzam: jest to jeszcze przesłanka, nie wniosek. Teraz posunę się dalej po swoim torze rozumowania: ten wódz chyba nie czuje się słodko i wspaniale, lecz i nie podle; przez myśl mu nie przejdzie, i słusznie, że postąpił niegodnie i że wystawił na szwank swój honor. Dlaczego tak nie czuje? Bo wie, że taka była na placu boju jego wodzowska powinność. Otóż to, panowie! Na placu boju! A nie na placu boju, ale na politycznej arenie, jaka jest powinność przywódców narodu? Mniejsza? Dlaczego? Jeżeli dobro ojczyzny wymaga, żeby mąż stanu poświęcił cudzy interes, jednostki czy grupy, nie pytając o zgodę, nawet nie informując, podobnie jak wódz nie informuje żołnierzy, że zostali spisani na straty, to co wtedy? Wtedy nie? A jeśli cel jest nie mniej ważny niż cel, jaki pragnie osiągnąć dowódca, jeżeli jest 336 jeszcze ważniejszy, wtedy też nie? Dlaczego? Bo nie przy dźwiękach fanfar i nie w łopocie chorągwi? Dlatego nie, żeby zachować czyste ręce? Wiem, wiem, to nie to samo; jakkolwiek wykręcać by kota ogonem, denuncjacja — rzecz haniebna. Jasne, że haniebna! Proszę mnie nie posądzać, że wygłaszam pochwałę czy usprawiedliwienie denuncjacji. Tylko, hm!, czy zawsze haniebna? Jest jeszcze problem, z jakiej pobudki; jeśli z osobistej — na pewno! A jeśli... Kryteria moralne w działaniu politycznym są inne aniżeli w stosunkach prywatnych. Moralność to powinność. Powinnością męża stanu jest chronić nadrzędny interes całości, tak jak go rozumie, przed każdym, kto temu interesowi zagraża. Podejdę do zagadnienia z jeszcze innej strony. Załóżmy, że dobro ojczyzny wymaga, żeby ktoś zniósł dla niej piętno hańby, czyli złożył ofiarę większą od ofiary z życia, boleśniejszą, a więc bardziej heroiczną, to co, czy ten ktoś powinien odmówić takiej ofiary? Panowie! Dosyć już nagmatwałem; zmierzam ku końcowi; nie będę dłużej owijał w bawełnę. Według mnie sprawa przedstawia się tak: skoro czujemy się powołani, by los narodu brać we własne ręce, a tak się czujemy; jeżeli uważamy, iż naród ma szansę odnieść ogromną korzyść, a ja tak uważam; jeśli tę szansę ktoś może zniszczyć, nawet nie ze złej woli, lecz z braku rozeznania, to naszym obowiązkiem jest wyzbyć się wewnętrznego komfortu i tego kogoś unieszkodliwić. Skończyłem. Uff! — otarł chusteczką pot z czoła. I znowu zapadła cisza. Tym razem już nie przerywały jej gromy. — Hm! — pierwszy mruknął Zieliński. — Wydać ich na stracenie... — wzdrygnął się Górski. — Nie na stracenie, na roczne zesłanie — szepnął Ruprecht — sybirak. A jaką mamy gwarancję — spojrzał Wrotnowski na Kronenberga — że nie na stryczek i że Konstanty wiezie w zanadrzu te dary? Co wiedziałem, powiedziałem — wzruszył ramionami 22rank„»sk, 337 Kronenberg. — Nic więcej nie wiem. Jaka gwarancja? Żadna! Słowo Wielopolskiego. — Mało! — zmartwił się Szlenkier. — Innej nie ma — odrzekł bankier. — Pan z nim rozmawiał — zwrócił się do niego Kurtz. — Co pan wyczuł, jaki jest pana pogląd? Pan z nim rozmawiał — powtórzył. Kronenberg rozejrzał się po obecnych: oklapnęli, oburzenie gdzieś się zapodziało, widać było "po minach, że wprawdzie im nadal to wszystko nie w smak, lecz że w ogóle, to może i owszem, byleby jakoś... byleby ktoś..., bo co innego, gdy ktoś, gdy nie samemu, a nawet nie wspólnie, bo wspólnie to jednak... Lekceważący uśmieszek przewinął się przez usta bankiera i szybko zgasł. — Co wyczułem? Nic nie wyczułem — odparł. — Może mówi prawdę, może kłamie. A mój pogląd? Czy ja wiem? Zbliżony do poglądu pana Jurgensa. Ja też uważam, że jeśli przyjazd wielkiego księcia otwiera możliwości, jakie przedstawił margrabia, to nie wolno ich zmarnować. Trzeba podjąć ryzyko i zapłacić tę nieprzyjemną cenę. Kilkunastu czy kilkudziesięciu zostanie na krótki czas uwięzionych, ale w zamian co najmniej kilka tysięcy nie padnie trupem, a nastąpiłoby to wskutek beznadziejnej walki, do której tamci prą; no i Kresy połączą się z Królestwem. Kilka tysięcy trupów! Nie tylko. Kto wie, czy również nie utrata nawet i tego, co już otrzymaliśmy: reform i autonomii samego Królestwa. Cisza. Wreszcie ją przerwał Stanisław Zamoyski, młodszy syn nieobecnego pana Andrzeja. — Gdybyśmy... — zająknął się. — Gdyby ta... ta afera wyszła na jaw, bylibyśmy w oczach narodu pogrzebani na wieki, całe stronnictwo, cała warstwa przodująca. — To prawda — przyznał Kronenberg. — Toteż musiałby się tego podjąć jeden i tylko we własnym imieniu. — Nie znam żadnego z tamtych — mruknął Górski. — Ja też nie. — Ani ja. 338 — A kto zna? I nagle spojrzenia obecnych powędrowały ku Karolowi Majewskiemu, który aż do tej chwili siedział cichutko, jak mysz pod miotłą. Już od momentu, gdy słowa Jurgensa spowodowały taką reakcję, jaką spowodowały, zaczął się bać, że stanie się to, co właśnie się stało, lecz wbrew nadziei nie tracił nadziei, iż jednak... przycupnięty... nie ściągający uwagi... — Ja? — wykrztusił. — Dlaczego ja? — Bo znasz wszystkie ich nici — rzekł Jurgens. — Nie wszystkie. — Wystarczającą ilość. — Proszę bardzo! Udzielę ci informacji. Będziesz mógł wykorzystać. — To już byłoby dwóch, a nie jeden — zauważył Kronenberg. — Poza tym nie rozumiem, dlaczego pańskie sumienie ma być spokojniejsze, jeśli pan zrobi to coś za cudzym pośrednictwem, a nie osobiście. — Nie może być dwóch — stanowczo oświadczył Stanisław Zamoyski. — Nawet tylko — podkreślił — dwóch! W razie czego nie uwierzono by, że działali bez naszej zgody, a przynajmniej wiedzy. — Pan, panie Karolu, ma z tamtymi powiązania organizacyjne — dodał Zieliński — więc gdyby rzecz się wydała, nikomu nie przyszłoby na myśl łączyć tego... no wie pan, czego, z nami. — Nie chodzi o nasze osoby — zapewnił Górski — lecz o stronnictwo, o nienarażanie prestiżu warstw przodujących, jak trafnie to ujął hrabia Stanisław, chodzi o sprawę. — Łatwo panom tak mówić! — z goryczą stwierdził Majewski. Do boju ruszył Jurgens. — Karolu! — powiedział podniosłym głosem. — Ośmielamy się ciebie prosić o dokonanie aktu najwyższej odwagi, o coś więcej niż tylko o życie. Wiem, co cię czeka, jeżeli rzecz wyjdzie na jaw: nazwą cię sprzedawczykiem, denuncjatorem, obrzucą błotem. Ale dla dobra ojczyzny, błagam cię, wypij ten kielich goryczy, bo 339 tylko ty go możesz wychylić! Powiem ci więcej: jeżeli nawet wszystko się uda, być może ty i tak zginiesz; margrabia cię każe powiesić, żeby się pozbyć świadka intrygi; nie wykluczam, nie wykluczam! Niczego przed tobą nie taję, żebyś miał pełną świadomość wielkości ofiary. Czy złożysz ją na ołtarzu sprawy? Karolu, zgódź się! Zgódź! Majewskiemu zwilgotniały oczy. Mignęły mu w korowodzie postacie z greckich tragedii i romantycznych dramatów. — Dobrze! — wydusił z ściśniętego gardła i wszyscy odetchnęli z ulgą oprócz Kronenberga. Jemu tyrada Jurgensa zabrzmiała w uszach zgoła nieprzyjemnie, zwłaszcza fragmenty o obrzucaniu błotem i stryczku. Tragedie greckie i romantyczne dramaty lubił również, ale raczej do poduszki. Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy to właśnie on, tak jest przynajmniej na razie, bierze na siebie całą odpowiedzialność, bo tylko z nim Wielopolski odbył rozmowę. — Panowie! — ponownie zabrał głos. — Nie można wymagać od pana Majewskiego, by godził się na tak wielkie poświęcenie, poprzestając na tym, czego dowiedział się z czyichś ust, z moich ust. — Wierzymy panu! — Nie o to chodzi! Ja sam sobie nie mam prawa dowierzać. Słowa margrabiego zrozumiałem dobrze, lecz może źle oceniłem ich wiarygodność i jego intencje, może są bardziej wyraźne. Rozmowę trzeba odbyć powtórnie. Prócz mnie powinien w niej uczestniczyć jeszcze ktoś. Kto? Pan Majewski! Chwileczkę! — uciszył gestem dłoni rozgwar. — Pan Majewski uda się ze mną incognito, jako mój sekretarz. Że go znają? No to co! Niech Wielopolski się martwi o zachowanie dyskrecji. Jeśli tak bardzo mu zależy na ubiciu interesu, to na pewno się zgodzi na drugą rozmowę, już nie w dwie, a w trzy pary oczu. Wie również, że ja jeszcze bardziej niż on muszę zachować ostrożność, więc chyba zaufa mojemu wyborowi współtowarzysza. Jeśli zaś nie, to trudno! To będzie znaczyć, że miał na oku nie aż tak ważną sprawę, jak Litwa, Wołyń, Podole, bo wtedy nie zrezygnowałby tak łatwo. Co więc to będzie znaczyć? To, że cynicznie zarzucił 340 przynętę, by z naszą pomocą załatwić zupełnie coś innego. Czy pan się ze mną zgadza? — obrócił się ku Majewskiemu. — Tak. Bezwzględnie tak! — bez wahania odpowiedział Majewski. — I mam nadzieję — przypieczętował ostro — że nikt nie zaprotestuje. Zaprotestować? Nie, nie odważył się żaden. Milczeli. Odezwał się znowu Kronenberg: — A zatem, panowie, poślę do margrabiego bilecik z zapowiedzią drugiej wizyty. Zaznaczę, że tym razem przyjdę nie sam, lecz z kimś, i poproszę, by mnie zapewnił, iż tego kogoś potraktuje jako mego sekretarza. — Przyszli? — spytał margrabia wchodzącego Vidala. — Nie. Przecież dopiero jest... — Tak — sapnął Wielopolski spoglądając na zegar. — Słucham! — mruknął, jakby myślami nieobecny. — Przyniosłem projekt zarządzenia, który... — Później! — przerwał niecierpliwie margrabia. — Albo... Proszę przeczytać. Albo nie, sam przeczytam. — Znów spojrzał na zegar. — Niech pan nie odchodzi. — Wziął dokument i skoncentrował się na tekście, który brzmiał: „Poleca się urzędnikom wszystkich instytucji państwowych, by, odróżniając się od stronnictwa bezrządu, które w ostatnich czasach zabroniło mężczyznom używania kapeluszy stanowiących normalny strój w cywilizowanej Europie, nosili od tej pory cylindry, ponieważ wszelkie inne nakrycie głowy będzie im poczytane za współudział w manifestacjach narzuconych Warszawie przez bandę złoczyńców." — Może być! — zadecydował składając podpis. — Zamieścić w jutrzejszym numerze „Dziennika Powszechnego"! — Panie margrabio! A czy nie lepiej nadać zarządzeniu charakter czysto wewnętrzny, bo... — Nie! Urażony Vidal zabrał dokument i wyszedł, ale natychmiast Powrócił i ze zdumioną miną oznajmił: — Przyszli! Kronenberg, a z nim... 341 — ...jego sekretarz! — dokończył z naciskiem Wielopolski. — Jego sekretarz, którego pan nie zna — podkreślił patrząc Vidalowi w oczy. — Jego sekretarz, którego nie znam — powtórzył Vidal. Na ponownym zebraniu Dyrekcji relację składał tym razem nie Kronenberg, lecz Karol Majewski. Kończył tak: — Wielopolski bardzo chciał nas przekonać, chciał, żebyśmy uwierzyli, zaufali, że ich nie pognębi, że dotrzyma przyrzeczenia. Zaklinał się, kładł rękę na sercu. No właśnie, proszę panów! Tak mu zależało, a nie potrafił się powstrzymać od... Wprost tryskał jadem! Co chwila rzucał pod adresem tamtych takie epitety, że... I jego twarz, oczy! Nie, nie odniosłem dobrego wrażenia, przeciwnie! Patrzyłem, słuchałem, milczałem i myślałem sobie: chętnie byś ich ukatrupił; tak chętnie, że nie jesteś w stanie zamaskować się przed nami, choć się starasz; jesteś chorobliwie mściwy; twoja nienawiść jest silniejsza od ciebie; jaką mogę mieć pewność, iż nie weźmie góry nawet nad najbardziej uroczystą obietnicą? Trzeba się przed tobą zabezpieczyć. — Zafrasowany, potarł ręką czoło i rozejrzał się po obecnych. Siedzieli z niewyraźnymi minami. — Jak zabezpieczyć? — zapytał Górski. — Dogłębnie to rozważyłem — odrzekł Majewski. — Wiem jak! Wykonam, do czego się zobowiązałem, ale stawiam następujący warunek: o całej projektowanej akcji sporządzimy protokół w trzech egzemplarzach. Podpisy złożą margrabia i Dyrekcja. Protokoły zostaną włożone do zalakowanych kopert. Jeden egzemplarz wyślemy za granicę do jakiegoś polskiego archiwum, drugi starannie ukryjemy w kraju, a trzeci dostanę ja. Taki dokument nie pozwoli Wielopolskiemu złamać słowa, a mnie usprawiedliwi wobec potomnych. Pełne konsternacji milczenie nie trwało długo. — Mowy nie ma! — oświadczył stanowczo Stanisław Zamoyski. — Już wyjaśniliśmy sobie poprzednio, dlaczego tą sprawą musi obarczyć się jeden. 342 — No właśnie, dlaczego? — podjął Majewski. — Dlatego, by w razie wpadki nie skompromitować Dyrekcji. — Nie tylko Dyrekcji — przypomniał Kurtz. — Dobrze, nie tylko! Otóż kompromitacja nie nastąpi, bo protokoły nie zostaną ujawnione. Konsekwencje poniosę wyłącznie ja. — Więc po co to wszystko? — uniósł brwi Szlenkier. — Już powiedziałem. Żeby się zabezpieczyć przed Wielopolskim i żeby... — Chwileczkę! — przerwał Kronenberg. — Twierdzi pan, że gdyby rzecz wyszła na jaw, protokoły nie zostałyby ujawnione. Nie, proszę pana, nie ma takiej pewności! Trzy egzemplarze w różnych miejscach, w tym dwa poza zasięgiem Dyrekcji! — Nie wchodzi w rachubę! — orzekł Stanisław Zamoyski. — Gdyby się ojciec dowiedział!... — Co sądzi o całej sprawie? — zagadnął Zieliński. — Nie wiem — uciął Stanisław. — Nie, nie możemy podpisać — wrócił do tematu Górski.— Żadnych pisemnych śladów! — Dobre sobie! — oburzył się Majewski. — No to nie! Chyba mam prawo zmazać plamę z nazwiska chociaż w przyszłości, chociaż dopiero kiedyś, chociaż po śmierci! — Nie podpiszemy! — twardo oznajmił Kurtz. — Trudno! — Majewski zaczął się zbierać do wyjścia. — Wycofujesz się — westchnął Jurgens — a przecież... — Nie dokończył, bo tamten spiorunował go oczami. Szybko włączył się Ruprecht: — Możemy uznać sprawę za zamkniętą — zakonkludował. Widać było, że większość też jest tego zdania i że nie pozostaje nic innego jak się pożegnać i rozejść. Wstrzymało ich wystąpienie Kronenberga. — A czy nie wystarczyłby panu — zwrócił się nagle do Majewskie8° — protokół podpisany nie przez Dyrekcję, ale przez pana 1 przez Wielopolskiego? Jeden egzemplarz zachowałby pan, drugi — margrabia. Byłby to układ między wami dwoma. Zapadło wyczekujące, pełne napięcia milczenie. Majewski nieruchomiał, wpatrzył się w przestrzeń, zmagał się z sobą. 343 Wreszcie powiedział: — Niech będzie! Na to mógłbym się zgodzić. Dobrze! — Nie wiem, czy zgodzi się Wielopolski! — zastrzegł się Kronenberg — ale spróbować można. Pójdę do niego. Chociaż od chwili, gdy się zamknęły drzwi za wyproszonym Kronenbergiem, upłynęło piętnaście minut, margrabia jeszcze nie ochłonął. Przemierzał gabinet tam i z powrotem, tam i z powrotem, przeżuwając zawód i obrazę, zwłaszcza obrazę. „Co za bezczelność!... Na piśmie!..., partner!..., równy z równym!..., ten wzbogacony parweniusz chyba zwariował!..., proponować mi układ z takim chłystkiem!..., mnie!..., z takim, z takim..., no to zobaczą, co ja z takim!..., zobaczą ci powiatowi mężowie stanu i ten handełes, który zgłupiał w ich towarzystwie! — Usiadł za biurkiem i starał się uspokoić. Wyjął kalendarz i zaczął kartkować. Wzrok zatrzymał się na dacie drugiego lipca. — Już niedługo. Tydzień i ile? I dwa dni. — Odetchnął głęboko; z ulgą i satysfakcją. Uspokoił się. — Tylko tydzień i dwa dni. Konstanty przyjedzie wcześniej, niż zapowiadał. I od razu z żoną. Brzemienną! Wcześniej i razem. Polityczna demonstracja obojga. Udało się! No to do roboty!" Odsunął stos gazet, zdążył je przedtem przejrzeć, sięgnął po tekturową teczkę, na której był napis: „Wydawnictwa nielegalne", otworzył, spurpurowiał na widok karykatury grubasa w cylindrze, wziął ulotkę — znowu jakieś parszywe wierszydło! — przeczytał tytuł: „Do urzędników!" — a niżej dwie strofy: Carskich służalców nieszczęsne grono, Jakże cię teraz upośledzono, Jakby muzyków jaka hołota Musisz to nosić, co chce despota. Dziś zmień kapelusz, jutro zmień serce, Własną Ojczyznę miej w poniewierce, Bo gdy się ważysz mieć inne myśli, Wola despoty z listy cię skreśli. 344 Usłyszał pukanie. Wszedł Vidal z jakąś sprawą. Margrabia szybko wsunął ulotkę do teczki, podejrzliwymi oczami popatrzył na sekretarza i w jeszcze większym przypływie złości warknął: — Później! Teraz nie mam dla pana czasu! — Niedobra wiadomość! — powiedział od progu inżynier Ciszek. — Aresztowano Majewskiego. — Dlaczego? Za co? — spytała pani Maria. — Nie wiem. — Jeśli drugiego lipca byłaby ładna pogoda, to może wybralibyśmy się na dworzec? — zagadnął Zaściński. — Powitać Konstantego? — żachnęła się pani Rysia. — Nie powitać, a zobaczyć. — Zobaczyć? A Ciszkowie i Walkowie pójdą? — Nie pytałem. — Jeśliby oni i gdyby ładna pogoda... Było pogodnie, lecz chłodno. Popołudniowe słońce wolno chyliło się ku zachodowi. O piątej trzydzieści wjechał na peron pociąg. Orkiestra wojskowa zadęła w mosiężne trąby, a honorowa kompania sprezentowała broń. Generałowie znieruchomieli z dłońmi przy daszkach czapek, cywilni zaś dygnitarze zdjęli cylindry z głów. W otwartych drzwiach salonki ukazał się szczupły mężczyzna, a obok niego — niezwykle piękna pani. On — w granatowym mundurze, wyłogi amarantowe, prawie uniform polskich ułanów... z Olszynki Grochowskiej?... spod Stoczka?... prawie; ona — w obfitej sukni też granatowoamarantowej. Naczelnik polskiego rządu oraz dowódca rosyjskich wojsk ruszyli do przodu. Gapie zaczęli napierać na cienki kordon żandarmów odgradzających plecami tłum od pociągu. Z tej odległości niewiele się dało usłyszeć, lecz można było zobaczyć, że 345 nowy namiestnik najpierw przywitał się z Wielopolskim, a potem dopiero z Ramsayem, że najpierw podszedł do członków rządu, a potem do generałów. Przyjazny pomruk przebiegł po tłumie i jakby przyciągnął wielkoksiążęcą parę. On i ona podjęli spacer wzdłuż wygiętego kordonu; nie przerywając rozmowy słali uśmiechy do zgromadzonych ludzi, dzieliła ich od nich odległość nie większa niż długość ręki. W pierwszym szeregu widzów gwar stłumił dwa gorączkowe szepty: — Teraz! — Ona w ciąży! — Przecież nie do niej! Ich wysokości oddalali się. Zasłonił ich orszak. Szepty podjęły dialog: — Gdy będzie wracał... — Nie na jej oczach! — Musisz! — Zrób ty! Namiestnik z żoną zawrócił. Szepty toczyły spór: — Ignacy będzie się gniewał. — Ona poroni. Nie mogę! — Ignacy będzie się gniewał. Wielki książę i wielka księżna przystanęli w pobliżu, kontynuując rozmowę. — Ja też nie. Jutro. Bez niej. — Czy się nadarzy okazja? — Będziemy śledzić od rana. Ignacy... — Trudno! Konstanty i Aleksandra ruszyli z miejsca. Wkrótce zniknęli w drzwiach dworca, przed którym czekały powozy. Spektakl się skończył. Zabłysły światła. Spojrzenia powędrowały ku loży namiestnikowskiej. Chciano się przyjrzeć wielkiemu księciu, który przyjechał wczoraj, a dzisiaj już się pojawił tutaj. — Szkoda, że bez małżonki — szeptano. — Podobno piękna. — Lecz taka daleka podróż, a także... — dyskretny uśmiech — ...to zrozumiałe. W holu rozstąpiono się w szpaler aż do drzwi, za którymi na ulicy Wierzbowej czekały pojazdy. Jego wysokość odsalutował generałom i wspiął się na stopień powozu. Nim zdążył wsiąść, ktoś się poderwał spod bramy Teatru, doskoczył, wyciągnął rękę... — Prośba na piśmie? Już w drugim dniu! — Z ośmielającym uśmiechem Konstanty pochylił się 346 i żeby przyjąć podanie, i wtedy... Mgnienie oka i wszystko jak w popękanym lustrze, osobno a razem: policjant w susie, ta ręka nagle podbita w górę, dymiąca lufa, ciemność; potem zdumienie, piekący ból, gwiazdy na niebie, mokro... krew?... wystraszone twarze oficerów. — Nie trzeba! Wielki książę podniósł się w powozie. Mignęło: szamotanina, policjanci kogoś... Uszy prześwidrował krzyk: — Gdzie drugi! — Konstanty zszedł, poczuł, że pewnie się trzyma na nogach, i wbiegł bez słowa do Teatru. Tam w pokoju za lożą rozebrał się i obejrzał ranę. Kula zdarła skórę na lewym obojczyku, lekko kontuzjowała szyję i zatrzymała się na sznurkuod teatralnej lornetki. Wpadli generałowie i adiutanci. Obandażowali wielkiego księcia. W gęstej asyście zszedł do powozu i pomknął do Belwederu. Zanim dojechał, już postawiono wojsko w stan gotowości, wzmocniono posterunki. Pomimo tych kroków nikt ani w śródmieściu, ani na Starym Mieście jeszcze nie wiedział, że coś się zdarzyło. I oto nagle szarża kozackich patroli i razy nahajek. Panika! Ulice opustoszały. A potem Warszawę obiegła wieść o zamachu i oburzenie zatrzęsło stolicą. Narastał również strach: czyżby naprawdę powstanie? Wielopolski nie zważał na późną porę. Podążył do Belwederu i niemal wdarł się do Konstantego. Konstanty był w dobrym nastroju. — Zniesiemy stan wojenny, ogłosimy proklamację o następnych reformach, tych planowanych. Taka będzie moja odpowiedź na zamach — powiedział. — Jutro bez żadnej straży udam się na przechadzkę po Warszawie. — O, co to, to nie! — stanowczo zaprotestował Wielopolski. — Wasza wysokość zechce wybaczyć, ale nie zgadzam Sl?! Absolutnie! Nie pozwolę narażać się waszej wysokości. Spacer bez straży? Chyba po mojej dymisji. A w ogóle do olaków nie ma się co umizgać, znam ich. Niech czekają i słu 347 chają! Wasza wysokość przybył dopiero wczoraj. Proszę nie robić wielkodusznych gestów. Najpierw zobaczymy, jaka będzie reakcja kraju na to, co stało się dziś. Członkowie Dyrekcji wpadli w popłoch. Wiadomość o zamachu na brata cesarza, o postawieniu wojska w stan gotowości, dobiegające przez okna odgłosy kozackich szarż, krzyki, tupot przebiegających patroli chyba zapowiadały najgorsze: zmianę politycznego kursu, nawet cofnięcie dotychczasowych reform. Nie musieli się z sobą porozumie" wać, by dojść do wniosku, że trzeba coś zrobić, że trzeba się śpieszyć, że trzeba już jutro z samego rana się zebrać i wspólnie naradzić. Górskiemu zaświtał pomysł, by do wielkiego księcia napisać adres dający wyraz oburzeniu z powodu zamachu i z tym adresem wysłać do Belwederu deputację. Górski zasiadł do pracy i rankiem odczytał swój projekt większemu gronu, niż się spodziewał. Elaborat nie zyskał uznania. — Ten adres jest jakiś taki... jakiś taki... jakiś niedostateczny — wymruczał Ruprecht. — I mnie się tak zdaje — bąknął Kurtz. Górski był rozczarowany. — Dlaczego? — zapytał. Nikt się nie kwapił do odpowiedzi. Niezręczne milczenie przerwał wreszcie Jurgens. — Może dlatego — odparł — że ogranicza się do potępienia zamachu, a nie wyraża pragnień i skarg narodu. Węgleński z innej strony podszedł do zagadnienia. — Zastanawiam się — rzekł — czy taki akt, taki adres nie oznaczałby uznania legalności rządów rosyjskich w Polsce. — Za daleko posunięta obiekcja! — nie zgodził się Szlenkier. — Trzeba tylko, idąc śladem myśli Jurgensa, uzupełnić tekst i będzie dobrze; napisać o pragnieniach narodu, o nadużyciach i gwałtach władz zaborczych... — Właśnie mi o to chodziło! — podchwycił Ruprecht. — Taka wstawka zmieni charakter całego aktu, całego wystąpienia. — No to uzupełnijmy treść adresu! — powiedział 348 Górski. — Zróbmy to jednak dyplomatycznie, ogólnikowo; zaznaczmy myśl, lecz jej nie precyzujmy; weźmy za wzór adres Stawiskiego. Można by na przykład dać inne zakończenie, napisać o konieczności ulżenia cierpieniom narodu. Co panowie na to? — Za łagodnie! — skrytykował Ruprecht. Górski się zniecierpliwił. — Proszę panów! — zwrócił uwagę trochę za energicznym tonem. — Kto stanie na czele deputacji? Pan Andrzej, prawda? No to zechciejcie sobie przypomnieć, że był przeciwny nawet adresowi Stawiskiego. Musimy się liczyć z opinią pana Andrzeja! — To prawda! — przyznał Jurgens. — Musimy się liczyć. Może by rzeczywiście poprzestać na tej wstawce... Pan by ją zredagował. Kto wie, czy hrabiemu nawet i ona nie wyda się za ryzykowna... Od czasu powrotu Wielopolskiego z Petersburga Zamoyski popadł w apatię przerywaną napadami gniewu. Sam się odsunął od spraw publicznych, ale żal o to czuł do innych, do wszystkich. Myśli zdominował Wielopolski: Wielopolski i jego Konstanty, Wielopolski i jego rząd, Wielopolski i jego urząd. Urząd! Ho, ho!, „premier"! Z czyjego wyboru? Z czyjej łaski? To przez niego tamci, tamci nieprzejednani, są tacy... tacy... i za sobą pociągają naród, który nie chce..., który pragnie..., którym, gdyby..., którym, jeśli..., który nie akceptuje Wielopolskiego, a tamtych jednak... Gdy Górski, Kurtz, Szlenkier i Jurgens złożyli mu wizytę, Pan Andrzej przyjął ich tylko dlatego, że nie wypadało inaczej. Chmurnie wysłuchał, z czym przyszli, pobieżnie przejrzał adres, zaraz go oddał i oschle powiedział: — Bardzo mi przykro, panowie, lecz nie! — Dlaczego? — zapytał Górski. — Zamach nam psuje opinię w Europie, jest sprzeczny z honorem narodu, naraża reformy i może przekreślić nadzieję politycznych rozwiązań. — Panowie się mylą! — odparł żywo Zamoyski. — Czyn 349 tego młodego człowieka nie jest zwykłą zbrodnią, jest właśnie czynem o politycznym znaczeniu. Jakie mamy uzasadnienie, by go potępić? Kraj tak nieszczęśliwy jak Polska ma prawo sięgać po środki nadzwyczajne i krwawe, by pozbyć się wroga i oswobodzić od najeźdźcy. Nie podpiszę adresu i nie pójdę z deputacją. Co by na to naród powiedział? — Ludność Warszawy potępia skrytobójstwo — zwrócił uwagę Szlenkier. — Jest oburzona — dodał Jurgens. — Będzie pan, panie hrabio, wyrazicielem uczuć narodu. Uczuć szlachetnych. — Ten krok nam poprawi opinię na Zachodzie — uzupełnił Kurtz. Zamoyski zawahał się. Po chwili namysłu oświadczył: — Jeślibym miał się udać do wielkiego księcia, to pod warunkiem, że Wielopolski będzie o tym uprzedzony. Ma wpływ na Konstantego; nie mogę się narażać na przykład na odmowę... — Oczywiście, panie harabio! — skwapliwie przyznał mu rację Górski. — Natychmiast porozumiemy się z Wielopolskim. — Nie trzeba do tego aż czterech — rzekł Jurgens. — Wystarczy dwóch. W Pałacu Briihla Górski i Kurtz natknęli się na margrabiego w połowie schodów. Wybierał się dokądś. — Przepraszam panów, że nie mogę ich przyjąć — powiedział — ale śpieszę się na posiedzenie Rady Stanu. Górski nie dał się zbyć. — Sprawa, z którą przychodzimy, jest bardzo pilna i bardzo doniosła — oświadczył stanowczo. — Prosimy, żeby nas pan wysłuchał natychmiast, panie margrabio. — No cóż! Mogę panom poświęcić dosłownie kilka minut, ale wybaczcie, że nie pójdziemy na górę. Naprawdę się śpieszę. Może tu — wskazał dyżurkę woźnego. — Przykro mi... — Nie ma znaczenia! — przerwał Kurtz. 350 W maleńkim pokoiku, w którym nie było nawet trzech krzeseł, Górski w telegraficznym skrócie poinformował, o co chodzi. — Może to i dobry pomysł — odrzekł z rezerwą margrabia — ale muszę przedstawić sprawę wielkiemu księciu. Przyjdźcie panowie do mnie jutro o ósmej rano. Będę już wiedział, co sądzi o tym jego wysokość, porozmawiamy wtedy swobodnie i nie na stojąco. W następnym dniu Górski poszedł już sam. Wielopolski przywitał się z nim uprzejmie, prawie serdecznie, i usadziwszy w fotelu oznajmił: — Wielki książę jest panu bardzo wdzięczny za pańską inicjatywę. Chętnie przyjmie deputację, lecz pod warunkiem, że przewodniczył jej będzie pan i tylko pan zabierze głos. Wyłącznie pan! Górskim zatrzęsło. Patrzył na margrabiego i myślał: „Czyżby on na własną rękę... Nie, nie ośmieliłby się, nie ryzykowałby. W takim razie ładnie przedstawił sprawę Konstantemu!" — To niemożliwe! — odezwał się wreszcie. — Umówiliśmy się wszyscy, że na czele deputacji stanie hrabia Zamoyski i już uzyskaliśmy jego zgodę. Wielopolski nachmurzył się. — Drogi panie! — badawczo spojrzał Górskiemu w oczy. — Znamy się nie od dzisiaj. Niech mi pan szczerze powie, czy po to wysuwacie Zamoyskiego, żeby go przeciwstawić mnie? Czy chcecie mu nadać większe znaczenie i stworzyć konkurencyjne stronnictwo? Górski odpowiedział niezwłocznie i bardzo chłodno: — Nie, proszę pana! Nikt nie zamierza tworzyć stronnictwa przeciwko panu. Po prostu pan Zamoyski cieszy się takim zaufaniem, że jeśli nie on będzie przewodniczył, to w ogóle nikt nie pójdzie do Belwederu. Gdybym ja zgodził się przewodniczyć, jak raczył pan zaproponować, to obejrzawszy się za siebie, nikogo bym za plecami nie ujrzał i chyba sam musiałbym pójść do wielkiego księcia. Teraz z kolei zamyślił się Wielopolski. Po dłuższej chwili 351 odezwał się ugodowo: — Skoro pan tak uważa... Czy deputaci mają mundury obywatelskie? Górskim zatrzęsło po raz drugi. „Ach, ty! Przed dwiema minutami twierdziłeś, że Konstanty..., a teraz nawet nie musisz się z nim porozumieć?" — Mundury? — ocknął się. — Nie, nie wszyscy. Dlatego poszlibyśmy w czarnych frakach. — To jest wyjście! — ucieszył się Wielopolski. — Czy może mi pan dać adres do wglądu? — Naturalnie. Proszę! Margrabia starannie studiował dokument, mając minę nieprzeniknioną; w pewnym momencie zmieniła się ona na ułamek sekundy jak u człowieka, który nagle znalazł, czego szukał. — Coś takiego! — wykrzyknął ze zgorszeniem i zacytował z przesadną intonacją: — „Żywimy nadzieję, że Wasza Wysokość znajdzie w swym sercu sposoby złagodzenia cierpień tego przez tak długi czas nieszczęśliwego narodu." Czy pan nie zdaje sobie sprawy — spytał podnosząc głowę — że jest to potępienie poprzedniego panowania? Nie, panowie! Nie dopuszczę do złożenia takiego adresu. Jeżeli się będziecie upierać, w ogóle nie dojdzie do żadnej deputacji. Górski pobladł z gniewu. — Ktoś mniej panu życzliwy, panie margrabio — zareplikował zjadliwie — mógłby pomyśleć, że właśnie o to panu chodzi. — A niech pan myśli, co pan chce! — odwarknął rozwścieczony Wielopolski. Górski odczuł satysfakcję, że wyprowadził tamtego z równowagi; zmobilizował się, zawziął i postanowił, iż nie pozwoli tak łatwo dać się zmyć. — Czy kwestionuje pan tylko ostatni fragment adresu? — zapytał bardzo spokojnie. Margrabia zignorował pytanie; odpowiedział ostro i pouczająco: — Minął czas pretensji; trzeba ich zaniechać; wejść do rządu jak ja, pracować jak ja i mnie zaufać! — A więc kwestionuje pan tylko ostatni ustęp — skomentował te słowa Górski twardo trzymając się tematu i dodał ze złośliwym uśmieszkiem: — Niewykluczone, że przereda 352 gujemy zakończenie. Chyba wkrótce przyjdę do pana znowu. Może wtedy jednak... W każdym razie zgodnie rozstrzygnęliśmy ważny problem: czarne fraki, prawda? Do zobaczenia, panie margrabio! Wyszedłszy z Pałacu Briihla Górski udał się do pana Andrzeja, po drodze dławiąc się ze złości. Miał pretensję również do kolegów z Dyrekcji: po co było uzupełniać adres? Był dobry! Kandydaci na deputatów czekali w gabinecie; miny mieli zwarzone. Dawało się wyczuć, że coś tu zaszło i że się zbiera na burzę. Kurtz powitał Górskiego słowami: — Pan hrabia chce się wycofać z przyrzeczenia. I wtedy Zamoyski wybuchnął: — Wymogliście na mnie rzecz szkaradną, ohydną! Otumaniliście mnie i dlatego przyrzekłem! Zrobiłem to bez przemyślenia! Nie wiecie, co czynicie! Nie przyłożę ręki do takiego paskudztwa, nie pojadę do Belwederu! Górski ciężko usiadł na krześle i kilka razy odetchnął, zanim powiedział: — Pozwolę sobie przypomnieć, że o pańskim zobowiązaniu wie margrabia i wielki książę. Zamoyski dygotał jak w napadzie gorączki. — Nic mnie to nie obchodzi! — wykrzyknął. — Nie będę szargał swego nazwiska! Naród gardzi takimi, którzy się płaszczą przed zaborcą i jego kreaturami! — Wichrzyciele, młokosy i motłoch uliczny to jeszcze nie naród! — ostro zareplikował Kurtz. — Chodzi o interes kraju, nie o tanią popularność. — Chcecie, żeby znienawidzono mnie, jak WielopolskieS°? — spytał pan Andrzej. — Kto wtedy zostanie na placu? Odpowiedział mu Jurgens: — Jeżeli w ważnych momentach pan, panie hrabio, nie raczy nawet palcem kiwnąć, to 1 pan nie zostanie na placu; zostaną inni, właśnie ci nieodpowiedzialni. Zamoyski poczerwieniał. Z obrażoną miną wycedził złośli 23. 353 wie: — Dobrze! Skoro mnie tak przyciskacie, pójdę do Belwederu, ale uprzedzam, że nie podam ręki wielkiemu księciu, a jeśli on wyciągnie swoją, ja swoją cofnę. — A więc doprowadzi pan do większej katastrofy niż zamachowiec, jak mu tam, Jaroszyński! — zachłysnął się oburzeniem Kurtz. — Dziwna postawa polityczna! Nie wiem, do czego pan zmierza, jeśli w ogóle do czegoś pan zmierza. Odnoszę wrażenie, że pana jedyną troską jest podobanie się wszystkim. Takiej kwadratury koła jeszcze nikt nie rozwiązał. Już to panu ktoś kiedyś powiedział i miał rację. Zamoyskiemu zsiniały wargi. — Wypraszam sobie! — wychrypiał. — A niechże pan sobie wyprasza! — poderwał się z krzesła Kurtz. — Nie mam tu nic do roboty! Wychodzę, a panowie — jak chcecie. Górski cały czas milczał obezwładniony jakimś wielkim zmęczeniem. Przyglądał się panu Andrzejowi jak komuś, kogo się widzi pierwszy raz. Przypomniał mu się powarkujący, antypatyczny Wielopolski i przypomniało mu się przysłowie: lepiej z mądrym zgubić niż... Wstał. — Nic tu i po mnie! — mruknął i wyszedł bez pożegnania. Za nim podążył Węgleński. — To co? Z adresu nici? — ni to spytał, ni to stwierdził Jurgens. Nikt się nie odezwał. Wszyscy rozeszli się w milczeniu. — Rezultat jest taki — powiedziała pani Ciszkowa — że wielki książę odniesie wrażenie, iż w Polsce istnieją tylko dwie siły: radykałowie i Wielopolski. Dla Konstantego wniosek stąd prosty: pierwszych zwalczać, na drugim się oprzeć, na resztę nie zważać. Do tego prowadzi polityka pana Andrzeja. — Posłuchajcie dalszego ciągu — powiedział Zaściński. — Jutro przybędą z kondolencjami do Belwederu episkopat, Rada Stanu, Rada Administracyjna, Rada Miej 354 ska, Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, a wśród członków Towarzystwa — no, kto taki? — Zamoyski? — Właśnie! Pan hrabia Andrzej Zamoyski. Ucichł gwar, kiedy marszałek dworu, generał hrabia Chreptowicz, wkroczył na salę zapowiadając nadejście wielkiego księcia. Konstanty wszedł. Był bez kurtki, pierś miał obandażowaną, na ramiona narzucony wojskowy płaszcz. — Teatralne entree! — nachylił się do ucha kolegi francuski konsul Segur. — Nie wywrze wrażenia na Zamoyskim — odszepnął mu konsul austriacki Lederer. — Sarmata nie zechce nawet słuchać o Scytach. — Panowie! — przemówił namiestnik płynną polszczyzną, doszlifowaną podczas ostatnich tygodni lekcjami, których udzielał mu Kazimierz Krzywicki. — Wybaczcie, że was przyjmuję tak ubrany. Usprawiedliwia mnie wypadek, który mi się przydarzył. To już druga zbrodnia w ciągu ośmiu dni. Opatrzność czuwała nade mną. W gruncie rzeczy uważam ten zamach za szczęśliwą okoliczność: ukaże krajowi, jak daleko posunęła się zaraza. Jestem głęboko przekonany, że szlachetny naród polski nie ma nic wspólnego z tego rodzaju zamachami. Ale słowa kondolencji nie wystarczą, potrzebne są czyny. Skupcie się wokół mnie, żeby zapobiec złu. Wierzę, że zechcecie mi pomóc. Brat mój pragnie waszego dobra. Po to mnie tutaj przysłał. Mając ten cel na uwadze, chcę działać skutecznie i liczę na waszą pomoc. Dajcie mi szansę. Pragnę dla was uczynić wszystko, co tylko będzie w mej mocy. Nie wątpię, że pan, Panie hrabio — podszedł do Zamoyskiego — podziela me zdanie. Proszę mi podać rękę. Ujął bezwładną dłoń zaskoczonego pana Andrzeja i nie Wypuszczając ze swojej poprowadził go do WielopolskieS° — Proszę mi też podać rękę — spojrzał w oczy margrabie 355 mu. Połączył dłonie obu i przytrzymał mówiąc: — Wspierajcie mnie swoim wpływem, panowie! Bez was niczego nie dokonam. Każdy rząd jest bezsilny, jeśli nie ma oparcia w narodzie. — Naczelnik władz cywilnych nie wygląda na zachwyconego, że go namiestnik stawia na równi z osobą bądź co bądź prywatną — zamruczał konsul Lederer — a Zamoyski... O! Wielki książę puścił ich ręce; opadły jak martwe. — Jego wysokość jest chyba rozczarowany, ale nie pokazuje tego po sobie — odszepnął konsul Segur. — Zagranie było ryzykowne. Co teraz? Konstanty cofnął się o dwa kroki i z twarzą zwróconą ku episkopatowi powiedział wzruszonym głosem: — Jeśli ta krew, którą przelałem, ułatwi mi zjednanie sobie Polaków, będę uważał ów dzień zamachu za najszczęśliwszy w mym życiu! — Powiódł oczami po zgromadzonych i po chwili milczenia zakończył: — Dziękuję wszystkim za okazane mi współczucie! „Lokajski ród ugodowców zanurzył się w gnoju służalstwa i ugiął kark pod stopą dumnego despoty" — przeczytał margrabia. Z teczki oznaczonej napisem „Wydawnictwa nielegalne" wyjął następną kartkę. Oczy przykuł tekst: „Centralny Komitet Narodowy ogłasza, że sprawie niepodległości nadaje dążność powstańczą." Dźwignął się z krzesła i zaczął krążyć po gabinecie. Przystanął przed oknem... Nie widać okna: szczelnie zasłonięte. W pokoju mrok. Puste wnętrze. Na środku tylko stół przykryty czarnym suknem. Na stole krzyż i dwie płonące świece. Za stołem stoi ktoś, przed stołem klęczy ktoś. Ten, który klęczy, ma uniesioną dłoń jak do przysięgi i za tym drugim kimś powtarza słowo w słowo: — Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu, i nie 356 Ł szczęśliwej Ojczyźnie naszej; przysięgamy na imię Kościuszki, Kilińskiego i męczenników polskich dołożyć wszelkich starań i wysiłków z narażeniem życia i mienia ku podźwignięciu i odbudowaniu Polski w granicach sprzed pierwszego jej rozbioru. A jeślibyśmy tę przysięgę złamać mieli lub zdradzić, niech dusze nasze przeklęte będą, a imiona nasze, jako zdrajców, przechodzą od pokolenia do pokolenia. Margrabia zawrócił spod okna i zasiadł z powrotem za biurkiem. Znów sięgnął po tekturową teczkę. Wyjął pisemko zatytułowane „Ruch". Czytał: „Zasoby narodowych sił powinny być skupione za plecami władz, które nas pilnują jak złodziej skradzionej rzeczy. Należy doprowadzić rząd do coraz większej bezsilności ciągłym podrywaniem zaufania do niego. Możemy agitacją, oporem, propagandą spowodować, że jego organy będą go zdradzały, że wszystko będzie mu się usuwać spod nóg. Nie będzie on wówczas zdolny oprzeć się powstaniu, które go obali i wyrzuci precz." — Widział pan to? — Oczywiście! — odpowiedział Kazimierz Krzywicki, nowo mianowany dyrektor Wydziału Oświecenia. — Cała Warszawa to zna. — Chętnie bym osobiście zakneblował pyski tym, pożal się Boże, politykom, tym grafomanom z zadęciem na literatów! — wysyczał z wściekłością Wielopolski. — Panie margrabio! Jedynym sposobem zahamowania rozwoju prasy podziemnej jest rozluźnienie cenzury nad Prasą legalną. — O nie! Mam dosyć napaści gazet! — A jednak... — A jednak? Proszę bardzo! Ale niech redaktorzy podPszą zobowiązanie, że będą popierali mnie i mój program. — To nic nie da. W redakcjach pozostaną posłuszne miernoty. Oblicze prasy nie ulegnie zmianie. Miałem na 357 myśli uatrakcyjnienie gazet, podejmowanie kontrowersyjnych tematów. Sądzę, że dzięki temu... — Dzięki temu? Wyobrażam sobie, co by się dzięki temu działo. Nie! — Słyszeliście? — spytała Grażyna Walko. — Wielkiemu księciu urodził się syn. Na imię dano mu Wacław. — Wacław? — zdziwiła się Rysia Zaścińska. — Nierosyjskie imię. — Właśnie! — uniosła brwi Maria Ciszkowa. — Raczej czeskie. Może być i polskie. Jakieś takie czeskopolskie. W każdym razie zachodniosłowiańskie. Co to oznacza? — Szlenkier zmienił wystawę bławatnego sklepu — poinformowała pani Rysia. — Tkaniny żałobne zastąpił kolorowymi. Inni kupcy poszli za jego przykładem. Na ulicach widać sporo pań w jasnych sukniach. Może i my... — Mam coś dla was — oznajmił doktor Walko. — Proszę! Pani Grażyna wzięła z rąk męża ulotkę i głośno odczytała: — „Dowiadujemy się z żalem, że są między wami panie, którym zaczyna się przykrzyć żałoba narodowa. Jedne z nich używają do czarnego stroju drogich materii, inne pozwalają sobie wychodzić w jasnych sukniach na ulicę i z wolna wracają do dawnego wesołego życia. Ostrzegamy, że minął czas, gdy można było bezkarnie lekceważyć narodowe obowiązki. Upominamy te panie, żeby zrezygnowały z jasnych kolorów w ubiorze i ze sposobu życia naruszającego nastrój żałoby. W przeciwnym razie nie zawahamy się ogłosić ich nazwisk, żeby je okryć wstydem." Trzy panie popatrzyły na siebie bez radości, a doktor Walko parsknął śmiechem. Deszcz ustał, ale było pochmurnie i chłodno. Na placu Bankowym i na dziedzińcu Corazziańskiego gmachu połyskiwały kałuże. Tuż przy podjeździe, oparty 358 o kolumnę, stał młody człowiek w obszernym płaszczu. Już od dwóch godzin tak stał. Zmókł, zziąbł i chuchał w dłonie. Wzdrygnął się, kiedy usłyszał szept: — Jedzie! — Ten, który szepnął, oddalił się spiesznie. Lokaj zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki, wysunął stopień. Margrabia wysiadł z powozu, poprawił cylinder, rozpiął czarne palto i podjął z siedzenia hebanową laskę. Młody człowiek wemknął się do holu i niewidoczny stanął przy bocznych drzwiach. Margrabia wszedł, usłyszał przyśpieszony oddech, odwrócił się i ujrzał wycelowaną w siebie lufę pięciostrzałowego rewolweru. Zamierzył się laską i krzyknął: — Co tutaj robisz, bandyto! Młody człowiek nacisnął cyngiel, lecz zamiast strzału usłyszał trzask i nie repetując dał susa do drzwi. — Trzymajcie go! — zawołał margrabia i wolno zaczął wstępować na schody. Tamten się zreflektował, zakręcił na pięcie, uniósł rewolwer i jeszcze dwukrotnie pociągnął za spust. Huk dwóch wystrzałów zatargał holem. Margrabia spojrzał przez ramię, zobaczył plecy tamtego, usłyszał odgłos pościgu. — W porządku! — mruknął i poszedł dalej. Tamten zaś pędził ku bramie; za nim dwóch woźnych, turkot powozu, trzaskanie batem; zza sztachet wyskoczył dozorca: droga odcięta; z tyłu — rzemieniem po głowie, szarpnięcie połą: schwytany! Margrabia wszedł do sali, niecierpliwym ruchem dłoni stłumił poruszenie, beznamiętnym głosem otworzył zebranie Komisji Skarbowej. W perłowym zmierzchu Aleje Ujazdowskie tętniły życiem. Trotuary były pełne, środkiem jezdni sunęły w tę i w tamtą pojazdy. Wymieniano ukłony, wymieniano uśmiechy. W obszernym landzie siedział margrabia z żoną, a tuż za nim jechał ich młodszy syn Józef w zaprzężonej w kłusaka dwukółce, którą powoził sam. Na brzegu chodnika 359 ktoś machnął chusteczką, tam dalej ktoś drugi też machnął i nagle ktoś trzeci wyskoczył na jezdnię, potem na stopień, wzniósł rękę i zadał cios. Margrabia się schylił, ześlizgnął się sztylet po pilśni cylindra, stangret ciął batem po twarzy tamtego, tamten się skurczył, znowu wzniósł sztylet, margrabia się zerwał, wyszarpnął rewolwer, tamten zeskoczył i klucząc po jezdni zaczął uciekać. Stangret rzucił lejce lokajowi, lokaj rzucił lejce margrabiemu, hrabia Józef rzucił lejce byle gdzie i pościg, pościg między pojazdami! Coraz bliżej, coraz dalej, coraz bliżej, jeszcze bliżej, skrzyżowanie z Piękną, żandarmeria, chaps! Zmierzch zgęstniał. Trotuary były pełne ludzi, środkiem jezdni sunęły pojazdy. Wymieniano ukłony, nie wymieniano uśmiechów. — Myślę, margrabio — powiedział wielki książę — że warto ułaskawić naszych zamachowców, mojego i pańskiego. To wywrze doskonałe wrażenie! — Nie, wasza wysokość! Byłoby to naigrawaniem się z prawa. Pobłażanie zbrodni stanowi zachętę do niej. — Wielkodusznością ujmiemy serca narodu — odparł namiestnik. — Uwypuklimy kontrast moralny między postępowaniem legalnej władzy i tych, którzy ją chcą obalić. — Między nami i nimi? Proszę nie robić takich porównań, wasza wysokość! Ułaskawienie? Zostanie poczytane za słabość. Zostali skazani, więc niech zawisną na szubienicach. Liczy się tylko siła. Okażmy ją w sposób zdecydowany, ujarzmijmy wierzgających, a wtedy... wtedy opadnie brudna piana, pojawią się czyste wody, zawiniemy do spokojnego portu. — Wiem, że społeczeństwo spodziewa się ułaskawienia — rzekł Konstanty — będzie za nie wdzięczne, odwróci się od tamtych, zwróci się ku nam. — Skąd te informacje? — zdziwił się podejrzliwie margrabia. — Nie pokrywają się z moimi. — Czasem mi się zdarza — odrzekł poirytowany wielki książę — rozmawiać nie tylko z panem. 360 Wielopolski zrobił szybki przegląd swych adwersarzy mających dostęp do ucha namiestnika. — Ale jedynie na lojalności i kompetencji moich informacji może wasza wysokość polegać — oświadczył. — A więc dobrze! — uciął Konstanty. — Pan lepiej zna swoich rodaków. Niech pan ich wiesza, tych trzech, tych trzech, skoro pan chce! Nachmurzony margrabia wrócił do Pałacu Briihla. — Rada Miejska in corpore przybyła z kondolencjami — oznajmił mu Vidal. — Niech wejdą! Weszli. Głos zabrał były generał Lewiński: — Przyszliśmy wyrazić swoją radość z powodu nieudania się zamachów na pana, panie margrabio — oświadczył. — Jak najenergiczniej potępiamy tego rodzaju zbrodnicze czyny. Wypowiadając słowa ubolewania, nie mogę jednak powstrzymać się od refleksji, że te wydarzenia, świadczące o postępującej demoralizacji, są produktem warunków, jakie wytworzył trzydziestoletni ucisk stosowany przez rząd carski. — Duchota życia publicznego — włączył się Natanson — wywołuje schorzenie charakterów. Wolność prasy oczyściłaby powietrze. — Naród oczekuje przywrócenia przynależnych mu praw — dorzucił Hiszpański. Wielopolski, zdehumorowany rozmową z Konstantym, zatrząsł się z oburzenia. — Dziękuję panom za te obłudne kondolencje, z którymi przyszliście chyba po to, żeby okazać mi swą wrogość — powiedział z gryzącą ironią. — Wiem i bez tego, że mieszczaństwo solidaryzuje się z ugrupowaniami wywrotowymi. Zwolennicy anarchii pragną powstrzymać reformy, a potem, wbrew prawdzie, zarzucać za pośrednictwem zagranicznej prasy, że rząd nie dotrzymuje obietnic. Dążą do podrażnienia umysłów. Ale omylą się w rachubach! Tak, tak, panowie, solidaryzujecie się z nimi, 361 jedni z przekonania, drudzy z obawy. Dlaczegoż to wszyscy nosicie żałobne stroje? Bo jakże inaczej: strach się narazić ulicy, prawda? A gdzie jest pan radny hrabia Zamoyski? Nie widzę go tutaj, nie słyszę słów współczucia... No dobrze, dobrze! Uprzejmie dziękuję wam za przybycie i żegnam panów! — Gdzie hrabia Zamoyski? — spytał Hiszpański, gdy wyszli na ulicę. — Przecież był z nami. Natanson machnął ręką. — Tak długo się namyślał przed bramą, że... — Zajrzałem do księgi kondolencyjnej wyłożonej w recepcji — powiedział Lewiński. — Wpisał się tam. — Zapewne jeszcze spaceruje i dalej się namyśla — mruknął Wojda. — Co z tym człowiekiem się dzieje! Popadł w kompletną inercję. — Za to margrabia rozwija swoje talenty — sarkastycznie zauważył Natanson. — Zawsze umiał wszystkich zrażać do siebie, ale teraz! Potraktował nas, że ho, ho! — Pocieszmy się, że jeszcze gorzej traktuje rosyjskich generałów — powiedział Lewiński. — Upokarza ich na każdym kroku. Nienawidzą go jak diabła! Gardłowaliby za przyznaniem Polsce nawet niepodległości, gdyby na przykład on był temu przeciwny; gardłowaliby, byleby tylko mu zrobić na przekór. Chreptowicz mówił komuś, że... — W takim razie margrabia jest człowiekiem nieodpowiedzialnym — przerwał Natanson. — Gdy się ostro stawiał w Petersburgu, miało to sens. Reprezentował, walczył, grał va banąue o dużą stawkę. Ale drażnić tutaj Rosjan, ot, tak, dla zabawy, by się wyżyć? Robić sobie wrogów i z Polaków, i z nich? Zamoyskiego trawi rozpusta popularności, ten natomiast chorobliwie się lubuje w pomiataniu ludźmi. A niech to! Mamy szczęście! Na kim on chce się oprzeć? — Na sobie — mruknął Wojda. Natanson wzruszył ramionami. — To dla mnie coś nowego: polityk, który chce się oprzeć tylko na sobie. 362 Szli chwilę w milczeniu. — Słyszałem — podjął inny temat Hiszpański — że namiestnik ma zamiar ułaskawić zamachowców. Jeżeli to prawda, pierwszy zawołam: niech żyje Konstanty! — A ja do pana dołączę — dorzucił Lewiński. — I nawet dodam: niech żyje Konstanty król! Trzech młodocianych zamachowców powieszono. Zawiedziona w nadziejach Warszawa zawrzała oburzeniem. Gdy w kilka dni później Centralny Komitet Narodowy ogłosił, że jest jedynym prawowitym rządem, jego odezwa została przyjęta z gniewną satysfakcją. Konstanty nie mógł sobie darować, że uległ Wielopolskiemu. Z większą uwagą zaczął słuchać podszeptów tych, którzy mu kładli do uszu, że niepopularność Wielopolskiego sprawia, iż niepopularny jest rząd, a także i on, wielki książę, namiestnik. — Nie powinieneś, Kostia, pozwolić się odseparować od innych — perswadowała mu żona. — Pamiętasz? Andrzej Zamoyski chciał po zamachu złożyć ci kondolencje; Wielopolski to pokrzyżował; on nienawidzi Zamoyskiego; wprowadził cię w błąd; wiem od Chreptowicza. Zamoyski ma w kraju autorytet, wszyscy go lubią, szanują, gdyby on... Zaproś go na rozmowę! Konstanty przeszedł się po pokoju. — Masz rację — powiedział. — Zaproszę. Pan Andrzej milcząc stanął wyprostowany przy drzwiach. Konstanty wstał, podszedł, ujął Zamoyskiego pod ramię, podprowadził do fotela, usadził, usiadł naprzeciw i zagaił rozmowę: — Dlaczego pan nigdy mnie nie odwiedza? — Bo nie chcę, żeby pan Wielopolski posądzał mnie o intrygi. — Usuwa się pan ze wszystkich oficjalnych stanowisk. Dlaczego pan złożył mandat radnego miejskiego? 363 — Prywatne interesy pochłaniają cały mój czas. Nie mógłbym pełnić sumiennie tych ważnych funkcji. — To nieprawda! — Wasza wysokość! Nikomu nie przyznaję prawa zarzucania mi kłamstwa! Konstanty oniemiał. Poczuł, że blednie. Miał ochotę wstać i za drzwi wyrzucić zuchwalca. Przypomniał sobie radę preceptora, by w takich momentach policzyć do dziesięciu. Policzył do pięciu. Powiedział spokojnie: — Pragnę mówić z panem o sprawach kraju. Proszę powiedzieć zupełnie szczerze i otwarcie, jak pan ocenia sytuację? Co jest powodem tak powszechnego rozgoryczenia? Spodziewałem się, że będziecie zadowoleni z nadań monarchy, a jest inaczej. Dlaczego? — A z czego mamy tak bardzo się cieszyć? — Jak to? Macie autonomię, język polski w szkołach i urzędach, polskich urzędników, Radę Stanu, Szkołę Główną... O co wam jeszcze chodzi? — Daruje wasza wysokość, ale te reformy to zwykła komedia i tylko komedia. — Komedia? — powtórzył groźnie Konstanty. — Pan sobie za wiele pozwala! Proszę natychmiast odwołać to słowo! Żądam tego! Zamoyski nie stracił kontenansu. — Jestem dwa razy starszy od waszej wysokości, a swoje życie strawiłem na pracy i nauce — odparł dumnie. — Gdy cesarz Mikołaj I wstąpił na tron, mój ojciec, jako prezes senatu, przypomniał młodemu monarsze obietnice jego brata, Aleksandra I, wskrzesiciela Królestwa Polskiego, że przyłączy do tego Królestwa Litwę i Ruś, jeśli Polacy na to zasłużą. A wtedy ojciec waszej wysokości, cesarz Mikołaj I, tak odpowiedział: „Nie wiem, jakie były rzeczywiste zamiary mego brata, ja jednak uważam tę obietnicę za polityczną komedię. A ponieważ nie mam ochoty odgrywać komedii, otwarcie oświadczam, ża panuję tylko w interesie Rosji i nigdy nie oddam ani piędzi ziemi, która się stała własnością Rosji." Skoro cesarz Mikołaj nazwał komedią to, co jego poprzednik przy 364 rzekł na Zgromadzeniu Sejmu, to nie sądzę, by było zuchwalstwem uważać za komedię obecne reformy i wszelkie obietnice. — Litwa nigdy nie należała do Polski — zżymnął się Konstanty. — Tak jest napisane w waszych podręcznikach historii i tak uczą w szkołach — uściślił Zamoyski. — Mam zaszczyt poinformować waszą wysokość, że Litwa należała do Polski już wtedy, gdy Rosji jeszcze nie było, a istniało tylko Wielkie Księstwo Moskiewskie i Rzeczpospolita Pskowska i Nowogrodzka. — Żądacie konstytucji dla Litwy. Mowy o tym być nie może! — ostrzegł Konstanty. — Pamiętam, że gdy stryj waszej wysokości, cesarz Aleksander I, był po kongresie wiedeńskim u mego wuja, księcia Czartoryskiego w Puławach, to mówił: „Zrobię dla Litwy to samo co i dla Polski." — Urzeczywistnienie takich obietnic nie leży w sferze moich kompetencji — oznajmił wielki książę. — Ani ja, ani pan nie będziemy o tym decydować. Drogi hrabio! — ciągnął zmieniając ton. — Gdyby pan zechciał, mógłby pan uspokoić wzburzone umysły i obniżyć skalę życzeń, które przekraczają granicę realizmu. Wszyscy pana kochają, wszyscy pana szanują, wykorzystaj to, hrabio, uspokój rodaków, bo się otworzy przepaść, w którą nie my, lecz wy wpadniecie. Niech pan mi powie, czego na przykład pan by żądał nad to, coście już otrzymali? Zamoyski zawahał się. W pamięci odżyła relacja syna o zapewnieniach Wielopolskiego poczynionych Kronenbergowi oraz pogłoski o marzeniach wielkiego księcia i jego żony. A jeśli to prawda? — Czego bym żądał? — odrzekł. — Naprawienia krzywd wyrządzonych rozbiorami. Wasza wysokość oczekuje szczerości, więc będę szczery. Nic nie zadowoli moich rodaków w sposób ostateczny prócz restytucji państwa polskiego z Litwą, Wołyniem, Podolem, Galicją i Poznańskiem. Konstantego dosłownie zatkało. „Przecież to idiota! — 365 pomyślał. — Mówić mi coś takiego, zamiast..." — Znowu policzył do pięciu i odpowiedział z nutką sarkazmu: — Tak się składa, drogi hrabio, że nie mogę cofnąć czasu i wymazać przeszłości. Zajmuję się teraźniejszością. Poza tym proszę łaskawie wziąć pod uwagę, że powierzono mi rządy w Królestwie Polskim, a nie na Litwie, w Galicji i w Poznańskiem. — Moja wypowiedź była ściśle związana z pytaniem waszej wysokości — przypomniał Zamoyski. — Porozmawiajmy o sprawach dnia dzisiejszego, o tym, co praktycznie możliwe, o Królestwie i o reformach — nastawał Konstanty. — O reformach? — uśmiechnął się pan Andrzej z ironią. — Nie wierzę w ich trwałość. Póki wola monarchy nie jest ograniczona żadnym prawem, póki nie nałożone są na monarchę formalne zobowiązania wobec poddanych, poty nie uznam, że w sytuacji kraju nastąpiła realna zmiana. Konstanty wstał i odpowiedział ostro: — Przyzna pan jednak, że się zmieniło przynajmniej tyle, iż może pan mówić podobne rzeczy bratu cesarza. Przypuszczam, że te roszczenia, które tu pan wyjawił, są wyrazem tylko pańskich poglądów. Zamoyski wstał również. Ochłonął. Poczuł niepokój, że przeholował, że źle rozegrał partię, że przeciął nici, że mu to wytkną, że teraz Wielopolski... — Istotnie, wasza wysokość — przyświadczył ugodowo — przedstawiłem wyłącznie swój osobisty pogląd. Nie wiem, czy moi przyjaciele podzielają go w całości. Jeżeli wasza wysokość pozwoli, zbiorę ich i zasięgnę opinii. Nie omieszkałbym poinformować o niej waszą... — Dobrze! — oschle przerwał namiestnik ostentacyjnie kończąc audiencję. Granatowy mundur, amarantowe rabaty, wsparty na szabli ułan, w oku monokl. Wielki książę powiódł oczami po sali, odchrząknął i przemówił: — Zabierając głos na posiedzeniu Rady, przede wszystkim pragnę zapewnić, że ostatnie bolesne wydarzenia nie odebrały mi chęci czynienia dobra dla powierzonego mi kraju. Ufam opiece Opatrzności i polegam na uczciwych, obywatelskich uczuciach, jakich Rada Stanu dała już dowody. Spełniając obowiązki, nałożone na mnie wolą mojego najdostojniejszego brata, naszego monarchy, nie przestanę się troszczyć o interesy Królestwa Polskiego. Rząd, którego jestem zwierzchnikiem, nie zboczy z drogi prawa i nikomu na to nie pozwoli. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł szeroko korzystać z najpiękniejszej z przysługujących mi prerogatyw, z prawa łaski, lecz muszę ją miarkować ze względu na dobro wymiaru sprawiedliwości i bezpieczeństwo publiczne. Przyrzeczone reformy są skutecznie wdrażane. Funkcjonują rady powiatowe i miejskie, zniesiono pańszczyznę i przyznano równouprawnienie Żydom, ostatnio, jak panom wiadomo, oddzielono od cesarstwa zarząd poczt i komunikacji, a teraz, w czasie gdy obradujemy, rozpoczyna zajęcia Szkoła Główna, Instytut Politechniczny i inne zakłady naukowe... — Ten jakiś Centralny Komitet Narodowy otrąbił całemu światu swój cel oraz formę swojej organizacji krajowej i wydał dekret, słyszy pan?, dekret o opodatkowaniu wszystkich obywateli na rzecz powstania. Niech pan przedrukuje w „Dzienniku Powszechnym" ów, hm!, bałwański dekret i opatrzy odpowiednim komentarzem. Dobrze się stało. Zbłaźnili się! Miniszewski potakująco kiwnął głową i spytał: — Czy wie pan, panie margrabio, że w diecezjach odbywają się tajne zjazdy niższego kleru? Zrewolucjonizowani księżulkowie deklarują podporządkowanie się Centralnemu Komitetowi. — Wiem. — Wydaje mi się, panie margrabio — wtrącił Vidal — że Przedrukowując nielegalny dekret, upowszechnimy go i oddamy przysługę jego autorom. — Nie! Skompromitujemy ich, bo jest błazeński. 366 367 — Ale te diecezjalne zjazdy to poważna sprawa — zwrócił uwagę Vidal. — Księża mają ogromny wpływ na... — Racja, ale odłóżmy tę kwestię. Co jeszcze, panie Miniszewski? — W pałacu Zamoyskiego odbywa się tłumny sejmik. Szlachetni i sławetni radzą nad adresem do wielkiego księcia. Podobno chcą żądać połączenia wszystkich prowincji i tak dalej. Czy kropnąć na ten temat jakąś satyrę, czy odczekać? — Odczekać. Zaniepokojony arcybiskup Feliński postanowił działać. Umyślił sobie, że wystąpi w roli mediatora między wielkim księciem i obradującymi ziemianami. „Najpierw — rozumował — trzeba się zorientować, co może i czego nie może cesarski brat; następnie — wpłynąć, by odpowiednio do tego dostosowano treść końcowej uchwały; wreszcie — zapobiec nieprzychylnej reakcji wielkiego księcia na sam fakt obradowania w tak niespodzianie tłumnym gronie." Metropolita udał się do Belwederu. — Wasza wysokość! — przystąpił od razu do rzeczy. — Przychodzę we własnym imieniu jako pośrednik pokoju. Charakter Polaków jest taki, że nie da się nimi rządzić bez jawnego programu. Im nie wystarcza osobiste zaufanie, chcą wyraźnych zobowiązań, choćby warunkowych, ale publicznych i jasnych. Gotowi są uwzględnić obecne przeszkody, gotowi czekać na pomyślniej sze okoliczności, lecz pragną wiedzieć, do jakiej mety ich się prowadzi. Nie pójdą za żadnym wodzem, jeśli nie ujrzą w jego dłoniach upragnionego sztandaru. — Dostrzegłem różnicę między Polakami i Rosjanami — odrzekł wielki książę. — Na Rosjanina wiernego rządowi władza może liczyć zawsze, choćby co chwila zmieniała swój program. Polak, przeciwnie, gotów dać się posiekać dla idei, jaką wyznaje, ale gdy władza, którą popierał, zmieni chorągiew, wystąpi przeciw tej władzy. 368 Arcybiskup obawiając się, że rozmowa rozmydli się w ogólnikach, zwrócił się wprost: — Jeżeli wasza wysokość raczy mnie upoważnić, bym zbadał poglądy miarodajnych osobistości na kwestie ważne dla kraju, to prosiłbym o sformułowanie warunków ugody, które mógłbym przedstawić drugiej stronie. — Nie mogę ani stawiać, ani przyjmować żadnych warunków, bo nie mam do tego upoważnienia monarchy — odpowiedział Konstanty. — Kto zamiast korzystać z nadań lekceważy je i domaga się nowych, nie zasługuje na to, by z nim się wdawać w targi. Od sejmikującej szlachty wymagam tylko opamiętania. Niech się uderzą w piersi i wypowiedzą: mea culpa, a puszczę przeszłość w niepamięć i wspólnie będziemy pracować dla dobra kraju. — Postanowiono zgodnie z twoją sugestią, ojcze, nie występować z adresem — poinformował pana Andrzeja syn Władysław. — Stanęło na tym, że opracowaliśmy list do ciebie, w którym obywatelstwo aprobuje stanowisko, jakie zająłeś w rozmowie z wielkim księciem. W dalszych pertraktacjach będziesz mógł powoływać się na tę aprobatę. Zamoyski skrzywił się. — Wygodne rozwiązanie przerzucić na mnie całe odium — powiedział. — Gdybyś brał udział w naradach — rzekł syn — mógłbyś... Doprawdy trudno połapać się w twoich intencjach, ojcze. Najpierw zwołujesz ludzi... — Nikogo nie zwoływałem — zaprzeczył pan Andrzej. — Powiadomiłem członków Dyrekcji o rozmowie z namiestnikiem i nie ja, lecz Dyrekcja rozesłała zaproszenia na zjazd. Nie uczestniczyłem w nim. Młodszy Zamoyski westchnął. — To jest ten dokument! Pan Andrzej przeczytał i żachnął się: — Dziecinada! Władysław zacisnął zęby. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili: 24 Dankouski 369 — Przecież tu nie ma nic innego niż to, co sam mówiłeś wielkiemu księciu. — Prywatnie w cztery oczy — odparł pan Andrzej. — Co waszym zdaniem mam z tym zrobić? — Podjąć pertraktacje. — Bzdura! — Trzeba to było powiedzieć Dyrekcji, zanim zorganizowała krajowy zjazd — nie wytrzymał syn. Pan Andrzej zignorował tę uwagę, — List mogę przyjąć, skoro jest do mnie adresowany — oświadczył — ale z tym zastrzeżeniem, że wykorzystam go wtedy, kiedy uznam za stosowne, i w taki sposób, jaki uznam za stosowny. — O to nam właśnie chodzi — odetchnął młodszy Zamoyski. — Dlaczego Zamoyski złożył mandat radnego? — spytała Maria Ciszkowa. — Dopiero teraz się o tym dowiedziałaś? — zdziwił się doktor Walko. — Złożył na znak protestu, gdy Wielopolski usunął Wojdę ze stanowiska prezydenta Warszawy i powierzył ten urząd swojemu synowi. To była cała afera! Wojda na czele Rady Miejskiej przeprowadził kontrolę aresztu miejskiego. Wynik był kompromitujący. Raport o kontroli przedostał się za kordon i ogłosił go krakowski „Czas". Margrabia się wściekł. Hiszpański również złożył mandat. — Patrzcie, co wam przyniosłem! — pomachał jakimś pismem Aleksander Ciszek wchodząc do pokoju. — Krąży po całym mieście. — Co? — Odpis listu, jaki wystosował do Zamoyskiego zjazd ziemian. — I przedstawicieli mieszczaństwa — dodał doktor Walko. — Pokaż ten list. — Nie czytaj sam — upomniała go żona. — Przeczytaj głośno. — Posłuchajcie zakończenia: „My, Polacy, tylko wtedy 370 będziemy ufać rządowi, gdy rząd ten będzie naszym, polskim rządem i gdy złączone zostaną wszystkie prowincje wchodzące w skład naszej Ojczyzny, a fakt ten zostanie stwierdzony w konstytucji, w której zagwarantuje się nadto wprowadzenie swobodnie obieralnych organów przedstawicielskich." — To po prostu wyzwanie — skomentowała pani Maria. — Janek był na zjeździe — odezwała się milcząca dotąd pani Rysia. — Ścierały się dwa poglądy. Jedni uważali, że hasło niepodległości, które głosi Centralny Komitet Narodowy, to tylko wabik dla mas, a cel prawdziwy Komitetu to obalenie własności i socjalizm. Ci byli zdania, że należy pójść na ugodę z caratem. Inni twierdzili, że nie wolno iść na ugodę, bo ugoda sprowokuje tamtych do przedwczesnego zrywu, że trzeba demonstrować nieprzejednaną postawę, gdyż właśnie dzięki temu szlachta będzie mogła utrzymać kontrolę nad spiskiem. — No i zwyciężył ten drugi pogląd — dokończyła pani Maria. — Panowie szlachta zachowują się tak, jakby mieli do czynienia jedynie z wewnętrznym przeciwnikiem, z konkurencyjnym stronnictwem. Upieram się nadal, że ten list to wyzwanie wobec Rosji. Ciekawe, jak zareaguje Konstanty. Konstanty był wściekły. Petersburscy przyjaciele ostrzegli go, że rozpuszczono pogłoskę, iż właśnie on cichaczem sprowokował zwołanie zjazdu i patronuje tym, którzy wysuwają postulat połączenia dawnych polskich prowincji, bo pragnie rozciągnąć swoje zwierzchnictwo na Litwę i Ruś. Chodził po gabinecie i perorował, a Wielopolski słuchał i milczał, starannie ukrywając satysfakcję. »Rozmowa z Kronenbergiem; Zamoyski uwierzył!" — przemknęło mu przez głowę — i skupił uwagę na słowach Konstantego. Wielki książę mówił: — Czy rząd może znieść coś Podobnego? Czy mamy pozwolić na istnienie jakiejś równoległej władzy, jakiegoś narodowego przedstawicielstwa? O nie! Teraz już nie wystarczy odmowa przyjęcia adresu. 371 To za mało! To byłoby powtórzeniem zeszłorocznego błędu Gorczakowa. Trzeba dać przykład. Zapewniam, że jeśli Zamoyski zjawi się u mnie z tym bezczelnym dokumentem, każę tego pana aresztować i odstawić do Petersburga! Niech sam cesarz zadecyduje, czy zesłać go dalej na wschód, czy oddać pod sąd. — Zesłanie wywoła skandal i z hrabiego zrobi męczennika — odezwał się Wielopolski. — Przekreślimy szansę ugody ze szlachtą. Lepiej go zaraz aresztować i wyprawić za granicę. — Jakie mi pan daje rady! — rozzłościł się Konstanty. — Czy nie pomyślał pan, że w oczach świata wygnanie w takim trybie byłoby aktem bezprawnym? Że Zamoyski urósłby w opinii i stałby się przywódcą emigracji? Niekoronowanym królem? Nie! Trzeba go aresztować za nielegalne przedstawienie nielegalnego adresu i wysłać do Petersburga. Niech tam odpowiada przed swoim monarchą! Wielopolski zastanowił się. „Wielki książę ma rację — przyznał w duchu. — Jeżeli zgnoić, to..." — Mam kompromisową propozycję — oznajmił. — Wysłać Zamoyskiego do Petersburga z wszelkimi honorami, koniecznie z wszelkimi honorami, i tam dać mu paszport za granicę, bez prawa powrotu, tam, w Petersburgu. — O! To jest pomysł! — pochwalił Konstanty. — Nie będzie cierniowej korony! A na emigracji Zamoyski ma rywali. Jego przyjazd może spowodować rozłam i osłabienie tamtejszych ośrodków. Zresztą emigracja szybko się do niego rozczaruje. Tak, to jest pomysł! Nie będę czekał, aż hrabia przyjdzie z adresem, wezwę do siebie i załatwię rzecz od ręki! Gdy następnego dnia rano Zamoyski stanął przed obliczem wielkiego księcia, ten przyjął go w obecności adiutanta i na stojąco. — Widzi pan te dwa pistolety? — spytał wskazując teatralnym gestem biurko. — To z nich strzelano do mnie zaraz na drugi dzień po mym przybyciu. Oto przyjęcie, jakie mnie spotkało w tym kraju. Dwukrotnie 372 apelowałem do Polaków, by się skupili wokół rządu. Prosiłem, by dali dowód, że nic nie mają wspólnego z tymi, którzy terroryzują naród. Daremnie! A tylko dwie są drogi do wyboru: popierać rząd albo stanąć przeciwko niemu. Odbyliście zjazd. I co? Niczego nie zrozumieliście! — Nie zwoływałem zjazdu — odparł Zamoyski. — Ziemianie zebrali się sami. Chcieli rząd poprzeć. Przyznaję, że ich memoriał jest niestosowny. Wyraźnie im oświadczyłem, że nie przedstawię go waszej wysokości, i nie zrobiłem tego. Proszę się wczuć w położenie. Większość tych panów to właściciele ziemscy o konserwatywnych poglądach. Widzą, że kraj toczy się ku przepaści. Rewolucyjne hasła zagrażają ich majątkom. Chcieli położyć temu kres. Być może popełnili błąd w wyborze środków, ale zapewniam, że ich intencje nie były wrogie wobec rządu. Nie ukrywałem mych zastrzeżeń co do formy, w jakiej wyrazili swoje poglądy. Bardzo ich to przygnębiło. Doszedłem do wniosku, że nie powinienem ich zniechęcać. Nie chciałem wpychać ich w ręce radykałów, bo taka była alternatywa. Powtarzam, nie przyjąłem żadnego adresu, pozwoliłem im tylko zostawić na stole memoriał bez daty i podpisu. Powiedziałem, że gdyby wasza wysokość w toku rozmów, którymi niekiedy raczy mnie zaszczycać, dał mi odpowiednią okazję, to zaczerpnąłbym z tego dokumentu kilka pomysłów. — A więc jednak nie odmówił pan przyjęcia adresu! Pan organizuje antyrządowe stronnictwo! — Wasza wysokość jest źle poinformowany. — Nie przeczy się wielkiemu księciu! — wrzasnął Konstanty. — Pan już sobie raz na to pozwolił! Nie zapomniałem poprzedniej rozmowy! Nadużywa pan mojej uprzejmości! Nie mam zamiaru tego tolerować! Będzie pan łaskaw udać się do Petersburga i tam zdać sprawę monarsze ze swoich czynów! Daję panu na to dwie godziny! Dwie godziny! Mam nadzieję, że jako dżentelmen uchroni mnie pan od stosowania przymusu. Żegnam! 373 Nie upłynęła nawet godzina, gdy do wielkiego księcia zakołatał arcybiskup Feliński. — Otrzymałem wiadomość — powiedział zmartwiony — że zgodnie z rozkazem waszej wysokości hrabia Zamoyski ma opuścić kraj. — Tak, poleciłem, by natychmiast stawił się w Petersburgu. — Ta decyzja może wywołać fatalne następstwa — przestrzegł metropolita. — Odpowiada ona woli cesarza. — Brat monarchy nie może być ślepym narzędziem. Wyjątkowe zaufanie płynące z więzów krwi nie tylko daje waszej wysokości prawo, lecz wręcz nakłada obowiązek oświecenia panującego o nietrafności wydanych rozporządzeń, które nie uwzględniają warunków miejsca i czasu. Jeśli wasza wysokość chce zyskać miłość i zaufanie Polaków, powinien stawać wobec tronu nie jako wykonawca cudzych planów, lecz jako orędownik powierzonego sobie narodu. Konstanty uśmiechnął się niewesoło i odpowiedział z goryczą: — Mógłbym, gdybym był synem, a nie bratem cesarza. Och, ekscelencjo! Mam wielu wrogów w otoczeniu monarchy. Posądzają mnie o wielkie ambicje. Każdy mój krok, każde me słowo interpretują jako zamach na przywileje rosyjskiej korony. Gdybym inaczej postąpił z Zamoyskim... — urwał.— Tak to jest!,— zakończył po chwili. Metropolita rozłożył ręce. Na dworzec przybyła niewielka grupa ziemian. W podstawionej salonce siedział już hrabia Zamoyski z młodszym synem Stanisławem. Z ramienia władz towarzyszył im pułkownik Sierzputowski. Lokaj hrabiego układał bagaże. Pociąg ruszył. Pan Andrzej wychylił się przez okno i zawołał: — Trwajcie! Działajcie ostrożnie! Nie zaniedbujcie pracy organicznej. I tylko broń Boże zbrojnego powstania! Tego dnia w „Dzienniku Powszechnym" ukazał się komunikat: „Rząd Najjaśniejszego Pana nie dopuści, ażebj 374 zespół prywatnych osób przywłaszczał sobie prerogatywy konstytucyjnego ciała i żeby ktokolwiek spośród poddanych cesarza i króla występował jako członek i przewodniczący takiego zgromadzenia. Za to postępowanie sprzeczne z porządkiem prawnym hrabia Andrzej Zamoyski będzie odpowiadał przed swoim monarchą. W tym celu został dzisiaj wysłany do Petersburga." Wieczorem Wielopolski powiedział w obecności Górskiego: — Wyjazd pana Andrzeja był konieczny. Jego obecność to był wrzód, który należało zoperować. Odbyło się to zresztą bezboleśnie. — Margrabia staje się coraz bardziej obrzydliwy — skomentował te słowa Górski w rozmowie z doktorem Walko. — Jest bardzo ważne — dodał — by w Petersburgu Zamoyski nie stawiał swego programu na ostrzu noża, żeby nie wypowiedział żądań niemożliwych do spełnienia. Byłoby dobrze, gdyby zaszczepił tam idee, które są do przyjęcia również i dla tamtejszych umysłów. — Jak przebiegły rozmowy z Zamoyskim? — spytał Aleksander II. — Bronił koncepcji zawartych w adresie — poinformował Gorczakow. — Niepoprawny! — mruknął cesarz. — Wysunął humorystyczny argument — kontynuował wicekanclerz. — Otóż gdyby wasza cesarska mość połączył Litwę z Królestwem, to wprawdzie uszczupliłby swoje prawa jako cesarz Rosji, lecz o tyle samo rozszerzyłby je jako król Polski. — O Boże! — westchnął Aleksander. — No właśnie! — powiedział Gorczakow. — Ale po co go było wywozić z Warszawy, najjaśniejszy panie! Przecież to stwarza zbędne komplikacje. W ogóle z Zamoyskim to gruba Przesada. Wyniesiono go na piedestał chyba przez pomyłkę, 375 bo nie odznacza się ani energią, ani zdolnościami. Przysłużyła mu się zawiść Wielopolskiego. Zresztą wszyscy kolejni namiestnicy traktowali hrabiego bez rozeznania i bez konsekwencji: to go głaskano, to odpędzano. Ja bym postępował inaczej: a niechby sobie wegetował w swoim pałacu, niechby prowadził swoje przemysłowohandlowe interesy i snuł polityczne rojenia! Śledziłbym, kto go odwiedza, ale jego wcale bym się nie obawiał. Zamoyski to marzyciel, a nie człowiek czynu. Najlepiej trochę go tu przetrzymać i odesłać do Warszawy. — Rozgłosił, że mój brat upoważnił go do zwołania zjazdu ziemian — odparł Aleksander. — Wielki książę domaga się, żeby hrabia zdementował to na piśmie. — Najjaśniejszy panie! Przecież w tym nie ma krzty logiki — żachnął się wicekanclerz. — Najpierw człowieka wygania się z miasta w ciągu dwóch godzin i to pod eskortą żandarmów, potem telegrafuje się do nas, żeby okazywano mu tutaj najwyższe względy, a jeszcze potem chce się wymusić na nim upokarzające oświadczenie. W naszej stolicy już wiele osób współczuje hrabiemu, ich grono się zwiększy. Doprawdy, wasza cesarska mość, proszę mnie zwolnić od tego zadania! — Polecam panu uzyskać takie pismo od Zamoyskiego! — uciął cesarz. — Żegnam pana! Niech pan opublikuje to oświadczenie natychmiast! — Jakie oświadczenie? — zainteresował się hrabia Zygmunt wchodząc do gabinetu. — Do widzenia! — rzucił wychodzącemu redaktorowi. — Z Petersburga nadszedł telegram — poinformował starszy Wielopolski. — Zamoyski złożył deklarację, że wielki książę nie upoważnił go do zwołania zjazdu. Koniec z panem Andrzejem! Teraz trzeba się zabrać do tamtych. — Najwyższy czas! — westchnął nowy prezydent miasta. — Pamiętasz, ojcze, ten nibydekret o podatku? — Jaki dekret? O jakim podatku? — Na rzecz powstania. No ten, który kazałeś przedrukować! Wszyscy płacą! Księża odbierają przysięgi od przystępujących do spisku. Nie jest dobrze! — Ech, Paulucci wraz ze swoją służbą bezpieczeństwa! — sarknął margrabia. — Gdyby wyłuskano prowodyrów... — Z tym przychodzę, ojcze! Myślałem, myślałem i wymyśliłem. Pamiętasz? W listopadzie ma być nowy pobór do wojska. Pierwszy od sześciu lat. To jest ta okazja! — Żadna okazja! — Posłuchaj! — nastawał hrabia Zygmunt. — Lokalne władze sporządzają imienne listy, przesyłają komisjom rekrutacyjnym, te wyznaczają ludzi według własnego uznania, nakazują policji dostawienie ich do punktów zbornych, termin jest tajny, można więc prowodyrów... — Terefere! — przerwał margrabia. — Tak było według rozporządzenia z 1816 roku. Przyjmij do wiadomości, że zostało uchylone piętnastego marca 1859 roku. Według nowych przepisów pobór jest jawny i odbywa się przez losowanie. Przez losowanie, rozumiesz? Masz jakiś magiczny sposób, żeby los wyciągnęli ci, a nie tamci? — Można zawiesić czasowo moc obowiązującą nowych przepisów i dokonać rekrutacji na podstawie poprzednich. — Dobre sobie! A jak to uzasadnić? — Wyjątkowością sytuacji. Żeby wystawić dwunastotysięczny kontyngent, musi losować siedemdziesiąt dwa tysiące ludzi. Co to oznacza? To, że w powiatowych i gubernialnych miastach zgromadzi się tłum młodych mężczyzn. Atmosfera jest napięta, może dojść do ekscesów, a nawet do krwawych starć. Margrabia wstał zza biurka i zaczął spacerować. Spacerował długo. Wreszcie zatrzymał się przed synem i rzekł: — Wiesz co? Masz rację! Zaproponuję to wielkiemu księciu. Zaproponuję i wymogę! 376 377 W naradzie brało udział trzech: namiestnik, naczelnik władz cywilnych oraz dowódca wojsk stacjonujących w Królestwie. — Nie podoba mi się pański projekt — powiedział Konstanty. — Przecież to jawne łamanie prawa! — Ustanowienie przejściowych przepisów, zawieszających moc obowiązującą nowej ustawy, to nie łamanie prawa, lecz akt ustawodawczy — zaprotestował Wielopolski. — Sofistyka! — żachnął się wielki książę. — Otóż to, wasza wysokość! Sofistyka! — natychmiast się włączył generał Ramsay. — Margrabia proponuje bezprawie. Czy mamy powrócić do barbarzyńskich praktyk? Do metod niezgodnych z duchem czasu? Wielopolski błysnął oczami i rzekł z gryzącą ironią: — Cenię pański humanitaryzm, lecz boję się jego skutków. Jeśli wybuchnie powstanie, czy również pan będzie taki humanitarny? Ramsay zacisnął dłoń na poręczy fotela. — Czy wolno wiedzieć, kto miałby dokonać poboru, jaki pan proponuje? — zapytał. — Oczywiście od a do zet wojsko, prawda? Otóż proszę łaskawie przyjąć do wiadomości, że żołnierze nie są policyjnymi pachołkami. Czy nie sądzi pan, że dla oficerów taka funkcja byłaby czymś upokarzającym? — Właśnie! — potwierdził wielki książę. — A niezależnie od tego chwytanie ludzi po nocach, ograniczenie poboru do pewnych grup społecznych jest jawnym zamachem politycznym, który wzburzy umysły i wzmoże nienawiść do rządu. Przyjechałem tu w misji pokoju, zgody i pojednania. — Jeśliby nawet zaszła konieczność zawieszenia przepisów z roku 1859 — dorzucił Ramsay — to w żadnym razie nie można reaktywować rozporządzenia z 1816 roku. Jest wstrętne! — Admiruję pańskie szlachetne oburzenie i nie wątpię w jego szczerość — zapewnił margrabia z wyraźną kpiną. — Jeśli się jednak zawiesi nowe przepisy i nie reaktywuje poprzednich, powstanie luka prawna. Wtedy albo w ogóle nie można by dokonać poboru, co byłoby sprzeczne z wolą jego cesarskiej mości, albo pobór byłby przeprowadzony bez żadnej podstawy prawnej, a to by dopiero było bezprawiem. — Jestem oficerem, a nie kauzyperdą — przypomniał złośliwie Ramsay. — Uważam, wasza wysokość, że jeślibyśmy zdecydowali się zrezygnować z losowania, byłoby wystarczające, gdyby właściwe władze doręczyły każdemu spisowemu wezwanie do stawienia się w oznaczonym czasie przed komisją rekrucką. Przynajmniej uniknęlibyśmy wdzierania się w nocy do domów i wyciągania ludzi z łóżek. Zdaję sobie sprawę, że większość spisowych się ukryje, lecz rząd nie ściągnie na siebie zarzutu, iż postępuje nielegalnie i po barbarzyńsku. — To jest jakieś wyjście! — podchwycił Konstanty. Wielopolski z trudem trzymał nerwy na wodzy. ,,Ty draniu! — pomyślał o Ramsayu. — Chciałbyś powstania!" Energicznie zareplikował: — Nie mam zamiaru ukrywać, wasza wysokość! Proponuję rzecz brutalną: proskrypcję. Tak, rzecz brutalną, i zdaję sobie z tego sprawę! Chirurg też bywa brutalny dla dobra pacjenta. Wrzód zebrał, trzeba go przeciąć i ropę wycisnąć. Jeżeli teraz nie postąpimy brutalnie, będziemy musieli postąpić stokroć bardziej brutalnie później, gdy powstanie wybuchnie, nieprawdaż, generale Ramsay? A wybuchnie na pewno. Jedyna rada, by temu zapobiec, to unieszkodliwić tych, którzy zdolni są je wywołać. Trzeba rozerwać pajęczą sieć spisku, pozbyć się ludzi, którzy są jego nerwem, a wtedy nastroje powoli opadną i wasza wysokość będzie bez przeszkód mógł spełnić swą misję pokoju i pojednania. — Proskrypcja! Co na to powie Europa! — zawołał Konstanty. — Pohałasuje — odrzekł lekceważąco margrabia — ale na pewno krócej i ciszej, niż uczyniłaby wtedy, gdyby powstanie wybuchło. Proszę mi zaufać. — Jaka jest opinia Rady Stanu? — Nie zasięgałem jej opinii i nie zamierzam. — Jeszcze jedno pogwałcenie prawa — stwierdził Ramsay. 378 379 — Czas nagli, a tajemnica powinna być zachowana — wyjaśnił Wielopolski zwracając się do Konstantego. Zapadło milczenie. Wielki książę się wahał. Wreszcie oznajmił bez entuzjazmu: — Prześlę pańską propozycję do Petersburga. — Czy wasza wysokość ją poprze? — przyparł go do muru margrabia. Konstanty spojrzał na Ramsaya, spojrzał na Wielopolskiego, na Ramsaya, na Wielopolskiego i obiecał: — Poprę! Petersburg wyraził zgodę. Nietrudno ją byłoby cofnąć pod wpływem różnych Ramsayów, póki nikt o niej nie wiedział oprócz wąskiego grona wtajemniczonych. Margrabia kazał natychmiast opublikować zasady rekrutacji. W „Dzienniku Powszechnym" ukazał się na ten temat artykuł, wystylizowany zresztą dość mętnie. — Nie bardzo rozumiem — przyznała pani Grażyna odkładając gazetę. — Zaraz ci wytłumaczę — powiedział mecenas Zaściński. — Jeśli pominąć wszystkie słowne zawijasy, rzecz się sprowadza do tego, że wyłączono z poboru bogatych ziemian, ich czeladź, no i oczywiście chłopów. Czemu? Bo się nie palą do powstania. Natomiast cała reszta, a więc ludność miejska, drobiazg szlachecki, dzierżawcy, oficjaliści, nauczyciele, będzie podlegać poborowi, bo to element zradykalizowany, który... — Spotkałem Horbowskiego — powiedział doktor Walko. — Mówił mi, że artykuł o poborze wprawił Centralny Komitet w popłoch. Boją się, że branka może im narzucić przedwczesny termin wybuchu. Wiecie, jak to jest: parcie dołów. — Horbowski... Horbowski... — szukał w pamięci pan Jan. — Zamożny ziemianin. Kiedyś utrzymywał dość bliskie stosunki z margrabią. Co ma wspólnego z Komitetem? — Nic, ale zna Gillera. Giller go ubłagał, żeby poszedł prosić margrabiego o cofnięcie decyzji. 380 — Prosić o cofnięcie decyzji? — Tak! — Panie margrabio! — rozpoczął dyplomatycznie Horbowski. — Prowadzę towarzyski tryb życia i w związku z tym mam liczne kontakty z różnymi ludźmi, którzy z kolei stykają się z innymi. Tą pośrednią drogą członkowie Centralnego Komitetu Narodowego trafili do mnie z prośbą, żebym przekazał panu ich punkt widzenia na pewne sprawy. — Jest pan więc ambasadorem! — Pan margrabia raczy żartować. Podjąłem się tej misji, bo chodzi o kwestię bardzo poważną, a pogląd, który mi przedstawiono, pokrywa się z moim. — Słucham pana. — Chodzi o brankę. — Domyślam się. — Panie margrabio! Proszę się nie obrazić, ale zapowiedziany pobór nie ma żadnych podstaw prawnych. Jest aktem apodyktycznym, który podważy wszelkie zaufanie do rządu. Ukształtuje się opinia, że na prawie nie można polegać, bo rząd w każdej chwili może je zmienić, tak jak mu będzie wygodnie. Niepewność prawa to koniec wszelkiej stabilizacji społecznej. Ale to nie wszystko. Branka wywoła powstanie, a powstanie to klęska kraju. Powstanie wybuchnie niechybnie, wiem to z całą pewnością i dlatego podjąłem się tej misji. Błagam pana już we własnym imieniu, żeby pan zrezygnował ze swego planu. — Nie zrezygnuję! — odpowiedział stanowczo Wielopolski. — W tej chwili ważniejszy jest pobór niż zasady prawne. Będzie spokój, będą respektowane zasady prawne. Nie ma spokoju, nie ma respektowania zasad prawnych. Mnie chodzi, proszę pana, najpierw o spokój. I ja go osiągnę! A gdy osiągnę, zobaczycie, co potrafię zrobić dla kraju. Jeżeli teraz wybuchną zamieszki, zdławię je w ciągu kilku godzin. Nie boję się powstania! 381 — Pan się przeliczy, margrabio! — wykrzyknął Horbowski. — Nie zdławi pan zamieszek, bo to nie będą zamieszki. Będzie powstanie! Pan się nie boi powstania? Odważny z pana człowiek! Powtarzam: będzie powstanie! I proszę pamiętać, że był pan o tym uprzedzony. Artykuł o poborze został przedrukowany przez zagraniczną prasę. Rozhasali się publicyści w nieprzychylnych komentarzach; snuli czarne prognozy. Gorący zwolennik porozumienia rosyjskofrancuskiego, carski ambasador w Belgii, książę Orłów, bliski przyjaciel namiestnika, zaniepokojony niekorzystnym dla Rosji zwrotem opinii publicznej na Zachodzie, przyjechał za zgodą wicekanclerza Gorczakowa do Warszawy. Konstanty wysłuchał przyjaciela i zwołał naradę. Oprócz Orłowa zawezwał na nią obu Wielopolskich, Ramsaya i Paulucciego. Naradę otworzył następującymi słowami: — Zaprosiłem panów, byście zapoznali się z uwagami księcia Orłowa, który jest doskonale zorientowany w opinii Zachodu na temat wydarzeń w Królestwie Polskim i możliwych następstw dla polityki zagranicznej Rosji. Warto przedyskutować pewne sprawy jeszcze raz, gdyż dotyczą one racji stanu całegji cesarstwa. Oddaję panu głos, książę! — Przede wszystkim zacznę od tego — rzekł Orłów — że koła polityczne Belgii i Francji są przekonane, iż branka nieuchronnie spowoduje wybuch powstania. Francuska opinia publiczna jest tak wzburzona, że pod jej naciskiem Napoleon III będzie musiał ująć się za Polską. W konsekwencji nastąpi zerwanie porozumienia, które Rosja przez siedem lat mozolnie nawiązywała z Francją. Wywoła to ogromne powikłania, może nawet wojnę. Rosja przeżywa okres wewnętrznej reorganizacji, jest osłabiona i narażona na militarną klęskę. Skutki klęski, drugiej z rzędu, byłyby nieobliczalne. Po co poddawać się takiej próbie? Czy nie lepiej dążyć do uspokojenia Polski innym sposobem, nie tak ryzykownym? 382 — Argumenty księcia Orłowa są nie do zbicia! — zawyrokował generał Ramsay. — Nie mam nic do dodania. Od samego początku byłem przeciwny brance. Jest to metoda przypominająca porywanie Murzynów w Gwinei. — Rozumowanie księcia — odezwał się margrabia — opiera się na założeniu, że branka spowoduje wybuch powstania. W tym rzecz, że ja uważam, iż będzie przeciwnie. Branka albo sparaliżuje wybuch powstania, albo sparaliżuje samo powstanie zmieniając je w krótkotrwałe, nieskoordynowane zamieszki. Jeżeli te zamieszki stłumimy w ciągu kilku dni, co jest realne, i będziemy kontynuowali reformy, Napoleon III nie będzie miał powodu do interwencji. — Skąd pewność, że właśnie tak się potoczą wypadki? — obruszył się Orłów. — A jeśli będzie inaczej? Czy wolno ryzykować? Obawiam się, panie margrabio, że patrzy pan na wypadki wyłącznie z warszawskiej perspektywy, że pan je ocenia tylko pod kątem tego, co będzie się działo wewnątrz Królestwa. — A trzeba pamiętać o interesach całego cesarstwa — dorzucił znacząco generał Ramsay. — Książę Orłów ma rację. — Kluczowym zagadnieniem jest to, czy powstanie wybuchnie, czy nie — zwrócił uwagę młodszy Wielopolski, hrabia Zygmunt. — Reszta jest pochodną. Jestem głęboko przekonany, że jedynym skutecznym sposobem przetrącenia grzbietu hydrze jest unieszkodliwienie prowodyrów spisku. To jest celem imiennej branki. Na placu zostanie zdezorientowana, zdezorganizowana masa. Powstania nie będzie. — Panowie chcecie wziąć spiskowców do wojska i wysłać w głąb Rosji? — zapytał Orłów. — Tak! — potwierdził prezydent Warszawy. — I dlatego pan margrabia uprzedził ich w „Dzienniku Powszechnym" o swoich zamiarach? — zdziwił się Ramsay. — Sądzi pan, że będą czekać, aż się ich powyciąga 2 pościeli za uszy? Cały ten plan, chociaż barbarzyński, mógł mieć jakiś sens, dopóki nie został ogłoszony. Jedyną szansę stanowiło działanie przez zaskoczenie. — Nie można było liczyć na zaskoczenie — wyjaśnił star 383 szy Wielopolski. — Trzeba przecież rozesłać instrukcje do rad miejskich i powiatowych, by powołały komisje rekrutacyjne, te zaś — by sporządziły listy wyznaczonych do poboru. Taka akcja nie mogłaby pozostać tajemnicą. — Poprzednio inaczej uzasadniał pan swój plan — przypomniał generał. — Jak to? Panowie nie macie jeszcze listy spiskowców? — zdumiał się Orłów. — Nie, nie mamy — przyznał hrabia Zygmunt. Orłów potoczył oczami po zebranych. — W takim razie ja już niczego nie rozumiem — oświadczył. — Nie tylko pan, książę, ja również! — stwierdził Ramsay. — Okazuje się, że tajemnica miała być zachowana nie wobec spiskowców, lecz wobec członków Rady Stanu. — Sprawa jest prosta, panowie — odparł naczelnik władz cywilnych. — Ogłoszenie w gazecie dekretu o brance nie przekreśla spodziewanych korzyści. Rezultat będzie taki, że jedni rzeczywiście uciekną za granicę, drudzy rozproszą się po kraju, będą się ukrywać i stracą między sobą łączność, a trzeci zostaną wcieleni do wojska. Tak czy owak organizacja spiskowców ulegnie rozbiciu i powstania nie będzie. — Nie dziwię się zastrzeżeniom księcia Orłowa — przyszedł ojcu w sukurs młodszy Wielopolski. — Są bardzo logiczne. Ale zza granicy trudno ocenić prawdziwą sytuację kraju. Proszę wierzyć, książę, wypadki potoczą się tak, jak przewidujemy. Stosunki rosyjskofrancuskie nie zostaną narażone na szwank. Przeciwnie, wygładzą się dzięki uspokojeniu Królestwa. Konstanty spojrzał pytająco na ambasadora, ten zaś rozłożył ręce i powiedział: — Doprawdy nie wiem. Wyłożyłem swój punkt widzenia. Obaj panowie Wielopolscy wysunęli argument, że znają wewnętrzną sytuację; ja nie mam takiego argumentu; z mocą obiecują, że... Mam poważne wątpliwości, ale doprawdy nie wiem! Wielki książę spostrzegł, że narada zatoczyła koło, a problem wygląda tak, jak wyglądał. — No cóż! — westchnął. — Podążajmy naszą drogą i niech Bóg nas prowadzi! Margrabia odtajał. — Wasza wysokość! — podsunął. — Skoro tutejsze wypadki tak rozgrzewają zagranicę, skróćmy ich bieg. Wyznaczmy datę na noc z czternastego na piętnastego stycznia. — Dobrze! — zgodził się namiestnik. Kilka dni później z inspiracji naczelnika władz cywilnych Rada Administracyjna wydała podległym radom tajne rozporządzenie, które natychmiast przestało być tajne. Brzmiało ono: „Ponieważ jednym z głównych celów tego poboru jest pozbycie się ludzi, którzy swoim postępowaniem przyczyniają się do naruszenia porządku publicznego, przeto Rada poleca brać osoby źle notowane w ostatnich wydarzeniach, bez względu na to, czy wypadnie wziąć z jednego miasta lub z jednego wyznania więcej popisowych aniżeli z drugiego." Centralny Komitet Narodowy zalecił radom, by odmówiły udziału w poborze. Większość usłuchała. Naczelnik władz cywilnych jedne rozwiązał, innym dał upomnienie. Centralny Komitet uczynił następny krok: w „Ruchu" opublikował dekret, w którym nakazał, by rozwiązały się wszystkie rady. Uzasadnił to następująco: „Istnienie rad miejskich i powiatowych nie zgadza się 2 godnością narodu. Użyte do oczynszowania włościan i przeprowadzenia poboru będą narzędziem w ręku wroga, który posłuży się tymi radami do wystawienia kraju na niebezpieczeństwo." Kler wydał odezwę popierającą ów dekret. 384 25 — Dankowski 385 Arcybiskup poznański i gnieźnieński, uznawany przez Polaków za prymasa Polski, ksiądz Przyłuski, pisał do metropolity warszawskiego: „Obecna chwila przejmuje mnie smutkiem i lękiem. Widzę ogromne niebezpieczeństwo grożące w Polsce Kościołowi i rzeczy publicznej. Zarazem stwierdzam z ubolewaniem, jak trudno zaradzić złu. Obecna agitacja uprawiana przez ludzi nieodpowiedzialnych prowadzi albo do szybkiego wybuchu, albo jest czyimś bałamuctwem. Niektórzy w ślepej zaciekłości mniej zważają na dobro Ojczyzny niż na interes, choćby chwilowy i przemijający, ogólnej rewolucji europejskiej. Skutki, jakie wybuch może spowodować dla nas, łatwo przewidzieć. Czy to jest moment dobrze wybrany? Skąd pomoc, skąd ratunek, jeśli się rzecz nie powiedzie? Obietnice i mamidła choćby najzręczniej używane nie zdołają ukryć tej oczywistej prawdy, że pora dzisiejsza jest źle wybrana i że niepodobna spodziewać się szybkiej zmiany sytuacji. Nie takie są drogi bezpieczne i zbawienne dla naszego kraju. Ciągle ponawiane spiski tylko niszczą coraz bardziej jego zasoby, kraj ubożeje, a ludzie marnują się bezowocnie. Spiski wstrzymują młodzież, a nawet ludzi dojrzałych, od organicznej pracy. Jedynie praca od podstaw, jawna, odważna, zgodna z nauką Kościoła, podjęta z poświęceniem, prowadzona wytrwale, bez przerw, upojeń, zniechęcenia, może zapewnić narodowi pozycję, która pozwoli przeczekać złą dolę i sprostać przyszłym pomyślnym okolicznościom. Zbyt często byliśmy igraszką źle rozumianego patriotyzmu lub służyliśmy innym za narzędzia. Czas odrzucić fantazję i jako gwiazdę przewodnią wybrać wiarę, rozum i doświadczenie. Wszyscy kochamy Ojczyznę, ale można ją kochać rozmaicie: źle i dobrze, bo każda miłość, nawet ta najczystsza, rodzicielska, zaślepia, jeżeli jej nie trzymamy na wodzy zasad i rozumu. Tak, wszyscy kochamy Ojczyznę, i ci, którzy widzą jej zbawienie w szaleńczych poczynaniach, a siebie uważają za wyłącznych, uprzywilejowanych tym uczuciem patriotów, i my, którzy utyskujemy na ich pomyłki i błędy; stale rujnujące zbawienne i bezpieczne prace, i choć serce 386 nam się ściska, trwamy w służbie rzeczy publicznej. Pan Bóg osądzi i przedsiębrane przez nich bez wielkiego trudu, pozorne, a tylko śmiałe miotanie się, i nasz cichy mozół zaprawiony boleścią." Na tajnych naradach Leon Frankowski wykrzykiwał: — Po co nam broń? Z kijami zdobędziemy karabiny, z karabinami armaty, a z armatami Modlin i Warszawę! Stefan Bobrowski mówił inaczej: — Dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj nasz zniszczy, ale wyleje takie potoki polskiej krwi, że staną się one na długo nieprzebytą przeszkodą do wszelkiego porozumienia. Nie przypuszczam, by nawet po upływie pół wieku naród polski mógł puścić tę krew w niepamięć i wyciągnąć rękę do wroga. Tak widzę rozwój wypadków, ale pomimo to, a może właśnie dlatego uważam, że wywołując powstanie spełnimy swój obowiązek wobec ojczyzny. Centralny Komitet zdecydował, że nie należy stawiać losu narodu na jedną kartę. Opracowano plan, któremu przyświecał podwójny cel: przeciwstawienie się brance i nieprzyśpieszanie terminu powstania. Spisano ten plan w dokumencie o treści następującej: „Ponieważ nie wszystko zostało przygotowane do powszechnego wybuchu, przeto w czasie branki kraj powinien zachować spokój i oczekiwać rozporządzeń Komitetu. Sprzysiężeni, którym grozi pobór do wojska, opuszczą swoje dotychczasowe miejsca Pobytu i pod kierunkiem narodowych władz wojewódzkich zostaną rozmieszczeni na przygotowanych tajnych kwaterach. Z chwilą poboru prawdopodobnie sformuje się z tych ludzi dziesięciotysięczny dobrze uzbrojony oddział desperatów. Do wyznaczonych punktów koncentracji będą kierowane wszystkie przesyłki broni i amunicji. Jeżeli armia straceńców zacznie się kruszyć pod naporem przeważających sił, 387 jej porwanie się do walki nie będzie miało charakteru powstania, lecz rozpaczliwego protestu przeciw poborowi do wojska. Sprzysiężeni przekonają się, że Komitet spełnił wszystko, co było w jego mocy, i organizacja zostanie ocalona, a powstanie odroczone do sposobnej chwili." — Rozsądne wyjście! — z ulgą skomentował doktor Walko. — Może Bóg pozwoli... Wiecie, co działo się rano na Zamku? — zmienił temat. — Opowiadał mi Rożen. Przedstawiciele władz cywilnych i wojskowych przybyli złożyć noworoczne życzenia. Generałowie stanęli na przedzie. Tuż przed otwarciem drzwi margrabia roztrącił ich i zakrzyknąwszy: — Miejsce dla Rady Stanu Królestwa Polskiego! — wprowadził ją przed pierwszy szereg. Wyobrażacie sobie wściekłość generalicji zepchniętej za plecy radców? — Nic nie rozumiem! — bezradnie rozłożył ręce Zaściński. — Centralny Komitet podjął uchwałę, że powstanie wybuchnie w dniu branki... Przecież to sprzeczne z pierwotnym planem, który niedawno... Nie, nic nie rozumiem! — Podobno, nie wiem, czy prawda — zastrzegł się Ciszek — tę proklamację wydali mierosławszczycy. Podszyli się pod Komitet. — Dlaczego jej nie zdementował? — Nie mam pojęcia. Może się bał, że wprowadziłoby to bałagan, że poderwałoby zaufanie do Komitetu? Bo jeżeli nie wiadomo, kiedy przemawia Komitet, a kiedy ktoś, kto używa jego pieczęci... — Boże, Boże! Przecież to obłęd! — Słyszeliście, co się dzieje na mieście? — wpadła zdyszana pani Rysia. — Młodzież gromadnie opuszcza Warszawę. Posterunki nie zatrzymują nikogo. 388 — A po co miałyby zatrzymywać? Łatwiej zziębniętych wychwytać za miastem. Poza tym wojsko uniknie ulicznych walk. — Jezus, Maria! — jęknęła pani Grażyna. — Całą noc trwała obława. Dobijano się do mieszkań, wyciągano z łóżek! Branka! — Patrzcie, co pisze ten szuja! — wykrzyknął Walko ciskając „Dziennik Powszechny" na stół. — O tu! Słuchajcie! „Wielu popisowych wyraziło radość, że w szkole porządku, jaką jest służba wojskowa, będą mogli wyswobodzić się z dręczącej ich bezczynności i bałamutnego życia..." Spotkałem Miniszewskiego, podetknąłem mu tę szmatę pod nos i mówię: panie, przecież to nieprawda! A on na to: Chrystus mówił prawdę i przybito go do krzyża, a czy kiedykolwiek umęczono Kogoś za bałamuctwo? — Posłuchajcie! — powiedziała drżącym głosem pani Maria Ciszkowa rozkładając zadrukowany papier. — Centralny Komitet Narodowy ogłasza Wielopolskiego z całą zbrodniczą kliką za wyjętych spod prawa. Każdy może pozbawić ich życia nie narażając się na żadną odpowiedzialność przed Bogiem i Ojczyzną. — Chwyćcie się poręczy, bo pospadacie z krzeseł — zapowiedział Zaściński. — Centralny Komitet Narodowy ogłosił się Tymczasowym Rządem Narodowym... — Dlaczego mamy pospadać... — ...i mianował Mierosławskiego dyktatorem. — Co takiego?! — ryknął Ciszek zrywając się na równe nogi. — Tego bufona?! Tego podleca?! Tego bałwana?! Tego wynalazcę wozów asyryjskich sprzed trzech tysięcy lat?! Tego bydlaka?! To jakaś intryga! Jesteśmy zgubieni! 389 i — Moi drodzy! — rzekł uroczyście doktor Walko wchodząc. — Mam odezwę Tymczasowego Rządu Narodowego. Cicho, sza! Odczytam: „Nikczemny rząd najezdniczy, rozwścieczony oporem męczonej przezeń ofiary, postanowił zadać jej cios stanowczy, porwać kilkadziesiąt tysięcy najgorliwszych patriotów..." — Podobno tylko sześć tysięcy, bo margrabia... — „...oblec ich w nienawistny mundur rosyjski i pognać tysiące mil na wieczną nędzę i zatracenie. Polska nie chce i nie może poddać się temu sromotnemu gwałtowi; pod groźbą hańby wobec potomności powinna stawić energiczny opór. Do broni zatem, narodzie Polski, Litwy i Rusi, do broni! Nasz stary miecz wydobyty, a sztandar Orła, Pogoni i Archanioła rozwinięty!" Przez długi czas nikt nie przerywał milczenia. — Alea iacta est — szepnął Ciszek. — Powstanie! — Który dzisiaj? — Dwudziesty drugi stycznia. Za oknem lał deszcz jak w listopadzie. — Nikt przy zdrowych zmysłach nie może mieć nadziei, by w obecnej sytuacji powstanie mogło uzyskać skądkolwiek pomoc — powiedział z rozpaczą książę Władysław Czartoryski. — Jest to szaleństwo, którego podsycanie stanowi zbrodnię. — Racja! — przyznał generał Władysław Zamoyski. — Głupota i obłęd! Ale stało się i tego faktu nikt nie cofnie. Chwycili za broń, bo nie umieliśmy ich powstrzymać. Teraz za późno na dawanie nauk. Nie pozostaje nic innego, jak ich popierać ze wszystkich sił. Gdybym był młodszy, sam bym pośpieszył na pole walki. Zdarzają się cuda, nie mamy rady, wierzmy w cud. — To prawda! — westchnął książę Władysław. — Spróbujmy popierać. Pójdę do cesarza. 390 — Cesarz nie lubi potraw, których sam nie przygotował — ostrzegł sekretarz Napoleona, pan Mocquard. Nie mylił się. Napoleon III z trudem maskował gniew. — Powstanie jest nieszczęściem — odpowiedział Czartoryskiemu. — Tylko natychmiastowe przerwanie walki pozwoli uzyskać znośne warunki dla Polski. Jedynie to da mi możliwość użycia mego osobistego wpływu w Petersburgu, by wyjednać dla was przebaczenie. — Sire! — usiłował tłumaczyć książę Czartoryski. — Ruch narodowy w Polsce... — Nie! — uciął Napoleon. — Jest to ruch rewolucyjny, nie narodowy. Dowodem choćby osoba Mierosławskiego. Dziwię się panu, książę, że pan się solidaryzuje z tym ruchem. Powtarzam: ludzie rozsądni powinni dążyć do natychmiastowego przerwania walki. W tym samym czasie ambasador francuski nad Newą, książę Montebello, zapewnił Aleksandra II: — Mój monarcha pragnie kontynuować współpracę z waszą cesarską mością. W Londynie lord Russell rozjaśnił się na wieść o powstaniu. Zaprosił markiza de Cador na obiad. Markiz zastępował nieobecnego ambasadora Francji, barona Grosa. — Sprawa polska jest klasycznym ucieleśnieniem idei samostanowienia narodu — zaopiniował przy cygarach szlachetny lord. — Nie sposób sobie wyobrazić, by cesarz Napoleon III pozostał obojętny. On, który jest twórcą tej idei. Markiz z łatwością przejrzał intencje angielskiego ministra. — Nie mamy dokładnych wiadomości z Polski — odParł. — Wydaje się, że to, co się tam dzieje, jest ruchawką drobnej grupy młodzieży. Nie widzę punktów stycznych między tym wydarzeniem a ideą napoleońską. 391 — Pan się myli, markizie! — gorąco zaprotestował Russell. — Rzecz wygląda o wiele poważniej. Na nic się nie zda przymykanie oczu, nie można dłużej milczeć, nie wolno zwłaszcza pańskiemu monarsze. Muszę lojalnie uprzedzić, że jeśli Francja nie podejmie stosownej inicjatywy, uczyni to Anglia. Napoleon III wcale nie zamierzał milczeć. Wypowiedział się w senacie ustami pana Billault: — Francja i jej rząd mimo swych żywych sympatii do Polski sądzą, że nadana Królestwu Polskiemu przez cesarza Aleksandra II autonomia powinna była wywołać bardziej szlachetne reakcje aniżeli wybuch powstania, które ostatecznie sprowadzi na ten kraj jeszcze straszliwsze klęski. Najbardziej złowrogą rzeczą są zwodnicze zachęty. Rząd cesarski jest zbyt rozważny, by lekkomyślnie podniecać namiętności rewolucyjne, i zbyt ceni godność swoją i Francji, by pozwalać, ażeby przez następne lata powtarzano bezużyteczne słowa i daremne protesty. Wkrótce po tej oracji wyruszyło z Sorbony tysiąc pięciuset studentów w kierunku Hotelu Lambert. Po drodze dołączył tłum ludu. Pochód przekształcił się w antyrządową burzliwą manifestację. Wznoszono okrzyki: — Precz z Billault! — Policjanta, który interweniował, zrzucono z mostu do Sekwany. Studenci szkoły prawniczej i szkoły medycznej demonstrowali także. To wszystko może nie byłoby groźne, lecz jako iskra... Zapalne były nastroje proletariatu, bo wzrosło bezrobocie i grasowała cholera. Przedmieścia też szykowały manifestacje; żandarmi stłumili je w zarodku, ale... Po mowie pana Billault książę Władysław Czartoryski powiedział szambelanowi Napoleona, księciu 392 Bassano: — Proszę wykreślić mnie z listy osób zapraszanych do Tuileriów na zebrania, podczas których są omawiane sprawy mające jakikolwiek związek z Polską! W Wiedniu minister hrabia Rechberg rozważał pełen obaw: — A jeśli powstanie wybuchnie także w Galicji i będzie u nas trwało już po stłumieniu tam u nich, w Królestwie? Okazja dla takich jak Gorczakow, Konstanty i cała ich klika: zbrojnie wkroczyć i z błogosławieństwem Francji przyłączyć Galicję do Królestwa, utworzyć polską sekundogeniturę Romanowów, ba!, poddać sobie wszystkich austriackich Słowian. Zysk Rosji? Swobodna droga do Konstantynopola! Zysk Francji? Załatwienie sprawy polskiej i włoskiej i panowanie nad Morzem Śródziemnym! A my? Co lepiej? Czy żeby powstanie szybko zostało stłumione, zanim się ruszy Galicja, czy żeby się tam ciągnęło tak długo, aż rozjątrzona Rosja przywróci w Królestwie system sprzed ery Wielopolskiego? Czy lepiej tak, czy tak? Otto von Bismarck nie przeżywał rozterki. Z energią przystąpił do działania. Wezwał podsekretarza stanu von Thile. — Proszę pana! — powiedział. — Nie będę panu tłumaczył, czym mogłoby stać się przymierze francuskorosyjskie: kleszczami na gardle Prus. Wypadki w Królestwie dają nam szansę narzucenia się Rosji z przyjaźnią w taki sposób, który posieje nieufność między Paryżem i Petersburgiem i zniszczy dobre stosunki łączące te dwa mocarstwa. Trzeba to przeprowadzić sprytnie: przede wszystkim wymanewrować Gorczakowa z pertraktacji. Mam pomysł, ale o tym później. Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś. Otóż słyszałem, że adiutant naszego króla, generał von Treskow, ma brata, który jest właścicielem majątku w Kongresówce i że ten brat zna kogoś, kto utrzymuje kontakty z rządem powstańczym. Czy wie pan coś o tym? — Tak, panie premierze — odparł von Thile. — Brat 393 generała obecnie jest w Berlinie. Opowiadał mi o swoich perypetiach. Wyratował go z nich jego sąsiad, niejaki von Kłobukowski. W 1848 roku Treskow dzięki swoim koneksjom spowodował, że zmniejszono Kłobukowskiemu podatek, teraz z kolei Treskow znalazł się w kłopocie: rząd powstańczy opodatkował Treskowa. W rewanżu za dawną przysługę Kłobukowski sprawił, że Treskowowi zredukowano wymiar o jedną trzecią. Na tej podstawie Treskow sądzi, że... — Doskonale! — przerwał Bismarck. — Chciałbym go zobaczyć z samego rana. — Generała? — Skądże! Jego brata. Na balu w salonach rosyjskiego poselstwa wiceprezes izby niższej parlamentu, pan Behrendt, zagadnął Bismarcka w cztery oczy: — Co pan sądzi o wydarzeniach w Królestwie? — Mamy dwie możliwości — oznajmił Bismarck. — My, to znaczy Prusy. Albo wspólnie z Rosją szybko zgnieść powstanie i postawić Europę wobec faktu dokonanego, albo dopuścić, by przeciągało się w nieskończoność. Ta druga możliwość jest bardziej interesująca. Niech Polacy gryzą się z Rosjanami tak długo, aż Rosja będzie zmuszona żądać naszej pomocy, albo — jeżeli nie zażąda — aż zażądają Polacy, albo — jeżeli nie zażądają — aż im się uda zmusić Rosjan do opuszczenia Królestwa. Wtedy, w każdym z tych trzech przypadków, wyślemy tam wojsko i zajmiemy tę ziemię. W ciągu trzech lat będzie zgermanizowana. — Wpadł pan w karnawałowy nastrój, panie premierze! — kwaśno uśmiechnął się Behrendt. — Żart jest dobry i naprawdę można nim kogoś zmistyfikować. — Wcale nie żartuję! — obruszył się Bismarck. — O sprawach poważnych mówię poważnie nawet w karnawale. Rosyjski żołądek nie może strawić Polski. Gdy byłem w Petersburgu, cesarz Aleksander mówił mi osobiście, że 394 chętnie by się jej pozbył. Rosjanie nie potrafią sobie poradzić. A my to my! Mogłaby powstać unia personalna Królestwa Polskiego z Prusami. Polscy posłowie obradowaliby w Warszawie zamiast w Berlinie. Zresztą powtarzam: zgermanizowalibyśmy Polaków. Jesteśmy bardziej ucywilizowani. — Mamy traktat z Rosją — zwrócił uwagę Behrendt. — Czy można być aż tak wiarołomnym? Co na to by świat powiedział! — Zatrzęsła panem febra sumienia — odparł Bismarck. — Pan zawsze chce być nieskazitelny! Słusznie! Ale czasem warto się trochę zbezcześcić. Co świat by powiedział! Najpierw by nieco pogderał, a potem powiedziałby to, co o kurtyzanie, która zbiła majątek na swym procederze, wyszła za mąż i została wpływową damą. Po pewnym czasie ludzie czcigodni bywają w jej domu, całują dłonie, a ona świetnie się czuje i może jest nawet szczerze pobożna? Ale zmieńmy temat. Zbliża się poseł króla Belgów. — Chodzą słuchy, ekscelencjo — zagadnął belgijski dyplomata — że pan szykuje nowy rozbiór Polski. Czy rzeczywiście ma pan taki zamiar? — Nie mam takiego zamiaru — zapewnił Bismarck — ale gdybym miał, czy mógłbym dać inną odpowiedź? Prusom wciąż imputuje się zaborcze plany i straszy nimi Europę. Te plany są czymś w rodzaju morskiego węża, o którym wszyscy mówią, chociaż go nikt nie widział. Wie pan? — zwrócił się do Behrendta, kiedy znowu zostali sami. — Gdyby w Rosji nie istniała sprawa polska, należałoby ją stworzyć. — Tak — zgodził się Behrendt. — Polacy przysparzają Rosji wiele kłopotu. — I nie umieją wyciągnąć z tego żadnej korzyści — stwierdził Bismarck. — Poetyzują politykę i politykują poetycznie. Egzaltowani ludzie, którzy nie widzą dalej niż koniec własnego nosa i swobodnie pływają po pienistych falach frazesu — dodał z pogardą. — Jeden Wielopolski... Właśnie burzą jego dzieło. Ciekaw jestem, co wydumali w zamian. — Powstanie! — przypomniał Behrendt. 395 — Tak, powstanie. Ale nie tych miałem na myśli. Innych. Realistów w polskim wydaniu. Zapewne znowu coś mądrego uradzili. Ale co? ...Ofiarować polską koronę wielkiemu księciu. — Wymowa tego gestu będzie następująca — wywodził pomysłodawca. — My, a nie szalona młodzież i jakiś niepoważny rząd narodowy, reprezentujemy społeczeństwo. My nie jesteśmy buntownikami. My chcemy króla z tej samej rodziny, która nad wami panuje. My ofiarowujemy koronę Piastów i Witołdowy kołpak waszemu najstarszemu po carze księciu z domu Romanowów. Czy wielki książę przyjmie ten dar? Nie wiemy i już nie nasza to rzecz — argumentował mówca. — Grunt, że nasz gest sprawi ogromne wrażenie w Pałacu Zimowym, w gabinetach Europy i na tych rodakach, którzy zeszli na manowce. To będzie wstrząs! Wielcy księstwo jeszcze serdeczniej przylgną do Polaków, przebaczą wiele wybryków, nie cofną reform, a gdy się wszystko uspokoi, namiestnik zostanie jeśli nie królem, to chociaż wicekrólem, kimś w rodzaju swojego stryja Konstantego Pawłowicza pod względem władzy i znaczenia. Powoli cała Polska przejdzie pod jego rządy, a przyszłość może zgotować jeszcze lepsze niespodzianki. Kilkunastu bogatych ziemian, oscylujących między programem Dyrekcji i programem Wielopolskiego, zaaprobowało ten plan. Powstanie nie upadło wbrew temu, co zapowiadał margrabia; trwało i rozprzestrzeniało się. Ci, tamci, owi brali los kraju w swe ręce, czemu by zatem także nie oni? Zobowiązali jednego ze swoich, żeby wyszukał kogoś wśród rosyjskich dostojników, kto by się podjął wysondowania, jak odnieśliby się do tego planu inni Rosjanie zajmujący w Królestwie kluczowe stanowiska przede wszystkim w wojsku oraz jak by ten plan potraktował sam wielki książę. Znalazł się taki Rosjanin, który się podjął sondażu, i to nie byle kto: dowódca załogi warszawskiej, generaładiutant Paweł Iwanowicz Korf. 396 Przy pierwszej okazji Korf zagadnął dowódcę artylerii, generała Szwarca: — Co byśmy zrobili, ekscelencjo, gdyby pojawiła się delegacja najpoważniejszych sfer polskiego społeczeństwa i ofiarowała królewską koronę wielkiemu księciu? Szwarc odpowiedział: — Nie wiem, co pan by zrobił, natomiast wiem, co zrobiłbym ja. Mam na Zamku dwa działa; kazałbym je nabić kartaczami i tym specjałem poczęstowałbym panów delegatów. Przy innej okazji Korf napomknął Ramsayowi w cztery oczy: — Słyszałem, że przedstawiciele poważnego odłamu społeczeństwa chcą zaproponować wielkiemu księciu polską koronę. — Gdyby wielki książę ośmielił się ją przyjąć — odwarknął złowrogo Ramsay — tobym go aresztował i odesłał pod strażą do Petersburga! Niestrudzony Korf nie pominął również szefa sztabu, generała Krzyżanowskiego: — Wielu Polakom śni się korona na skroniach wielkiego księcia. Twierdzą, że to by zapewniło spokój w kraju i lojalność Królestwa wobec Rosji. Ciekawe, czy wielki książę wie o tych nastrojach? — Dowie się ode mnie! — uciął Krzyżanowski i gdy spotkał Konstantego, spytał wprost: — Co by się stało, gdyby Polacy na widok waszej wysokości krzyknęli gromko: Niech żyje król Polski? Konstanty odrzekł: — W imieniu najjaśniejszego pana serdecznie bym podziękował i zawiadomił cesarza o tym wydarzeniu. Tak szeroko zakrojony sondaż nie pozostał długo tajemnicą. Pan Otto von Bismarck szybko zaspokoił swoją ciekawość. Do Kłobukowskiego nadszedł list z Berlina od von Treskowa, a do Zamku zawitali w misji do wielkiego księcia trzej pruscy oficerowie: generaładiutant Alvensleben, pułkownik Loen i major Rauch. 397 Kłobukowski ze zdumieniem czytał list, a namiestnik ze zdumieniem słuchał słów trzech pruskich oficerów. — Po co oni przyjechali? — zastanawiał się potem wraz z dyrektorem kancelarii dyplomatycznej. — Nie mam pojęcia! — wtórował dyrektor Tęgoborski. — Cóż to, periculum in mora? — Właśnie! — powiedział gniewnie Konstanty. — Nie potrzebujemy wojskowej pomocy. Wystarczy, żeby Prusy strzegły swojej granicy i u siebie nie pozwalały ukrywać się powstańcom. Misja trzech oficerów wysokiego stopnia nadaje sprawie zbyt wiele rozgłosu i niepotrzebnie zwiększa jej wagę. Tę całą rzecz dałoby się omówić z jednym z nich w zwykłym trybie roboczym. Podejrzewam, że chodzi im o coś innego. — O co? — spytał Tęgoborski. — Nie wiem — odparł wielki książę. — Alvensleben zaproponował mi zawarcie konwencji. Odmówiłem, zasłaniając się brakiem instrukcji. — Spiesznie pojechali do Petersburga — rzekł z naciskiem Tęgoborski. Do Berlina spiesznie pojechał Kłobukowski, głowiąc się po drodze, co oznacza to naglące zaproszenie, wsparte tajemniczym zdaniem, że chodzi o sprawę ważną dla Polski. — Niech pan postara się go skłonić, by rząd powstańczy złożył jakąś deklarację na rzecz Prus — instruował Bismarck von Treskowa. — Na przykład, by uroczyście ogłosił, że Polacy nie chcą połączenia z barbarzyńską Rosją i wolą poddać się Niemcom, z którymi w każdym razie będzie im lepiej, tym bardziej iż Rosja pokonawszy powstanie nie będzie przebierać w środkach zemsty i zgotuje Kongresówce przyszłość okropną. Taka deklaracja — wyjaśnił von Thilemu, gdy von Treskow wyszedł — stworzyłaby nam alibi wobec Europy, gdyby doszło do wkroczenia naszych wojsk, bez względu na to, w jakich zamiarach. — Jak mam to rozumieć? — obruszył się Kłobukowski. — Więc chcecie zabrać całe Królestwo Polskie? — O nie! — zaprzeczył von Treskow. — To by spowodowało konflikt z Europą. Na razie poprzestalibyśmy na Wiśle i Narwi. Rosji moglibyśmy w zamian ofiarować Księstwa Naddunajskie. — Nie wiedziałem, że nimi dysponujecie — wtrącił drwiąco Kłobukowski. — Z reszty Królestwa Polskiego i Litwy można by dzięki poparciu Berlina utworzyć niepodległą Polskę z księciem Bogusławem Radziwiłłem na tronie — ciągnął nie zrażony von Treskow. Kłobukowski wzruszył ramionami. — Nie mam pełnomocnictw do takich pertraktacji. — To niech się pan o nie postara! Tymczasem mógłby pan tu, w Berlinie porozmawiać nieoficjalnie z kimś bardziej miarodajnym niż ja. Na przykład z podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. — Nie mam tytułu, by się ubiegać o taką rozmowę, i nie wiem, po co miałbym to robić. — Ażeby, komu należy, przekazać pogląd Berlina na wasze sprawy — zasugerował von Treskow. — A o rozmowę nie musi się pan ubiegać. Podsekretarz stanu chętnie pana u siebie powita. Jestem upoważniony oświadczyć to panu. — Czy Polacy chcą mieć niepodległe państwo i własnego króla? — zadał retoryczne pytanie von Thile. Kłobukowski udzielił retorycznej odpowiedzi: — Nie ma takiego Polaka, który by nie chciał tych dwóch rzeczy. Jest to tak oczywiste, że mogę o tym zapewnić, chociaż jestem osobą prywatną. 398 399 — Państwo polskie mogłoby mieć granice dzisiejszego Królestwa prócz pewnych skrawków na północy, potrzebnych do sprostowania granicy pruskiej — sprecyzował podsekretarz stanu. — Królem polskim nie mógłby zostać nikt z dynastii rosyjskiej ani austriackiej. Prusy założyłyby sprzeciw nie wahając się poświęcić ostatniego żołnierza. Zresztą po co mielibyście szukać cudzych bogów? Brak wam własnej dynastii, ale macie stare rody spokrewnione z domami królewskimi. Na przykład Radziwiłłowie... — Spokrewnieni z dynastią pruską — odpowiedział z lekkim uśmiechem Kłobukowski. — Dlaczego na tronie polskim nie miałby zasiąść Bogusław Radziwiłł? — podsunął von Thile. — Radziwiłłowie byli spowinowaceni z Jagiellonami. To, co mówię, ma charakter poważny i ujawniam nie tylko własny pogląd. Jeśli pan chce, wyjednam panu audiencję u naszego króla, który zaręczy panu monarszym słowem, że w razie waszej zgody Prusy rozpoczną odpowiednią akcję i doprowadzą rzecz do skutku. — Ekscelencjo! — odparł Kłobukowski. — Jestem Polakiem i polskim szlachcicem, ale nie mogę i nie chcę prowadzić polityki na własną rękę. Nie jestem żadnym dygnitarzem w rządzie powstańczym, nie jestem niczyim pełnomocnikiem, nie mam prawa podejmować żadnych decyzji. Jadę do Paryża i o wszystkim powiadomię moich politycznych przyjaciół, zwłaszcza księcia Czartoryskiego. — Związać się z Niemcami? Za nic w świecie! — odpowiedział Czar tor yski. W Petersburgu Alvensleben starannie unikał rozmów z Gorczakowem o polityce. Miał przyzwoity pretekst: formalnie rzecz biorąc, nie był dyplomatą i przyjechał w misji wojskowej. Dopiero podczas posłuchania u Aleksandra II poruszył w cztery oczy sprawę, w której 400 przybył: — Król jest przekonany — oznajmił — że powstanie zagraża jednakowo obu państwom i że każde wyzwolenie żywiołu polskiego w Królestwie spod władzy waszej cesarskiej mości godzi w bezpieczeństwo wschodnich prowincji pruskich, podobnie jak w bezpieczeństwo zachodnich guberni Rosji. — To, co pan mówi, jest tragiczną prawdą — westchnął Aleksander. — Najjaśniejszy panie! — ciągnął pruski generał. — Mój król chciałby dać wyraz swoim braterskim uczuciom. Wynikają one nie tylko z wspólnoty interesów i z monarszej solidarności, lecz także z więzów krwi, jakie łączą mojego króla z waszą cesarską mością. — Jestem głęboko wzruszony — powiedział szczerze Aleksander II. — Mogę zapewnić waszą cesarską mość — kontynuował berliński wysłannik — że przez terytorium Prus nie przedostanie się do powstańców ani jeden karabin, a gdy powstańcy naruszą naszą granicę, zostaną internowani. Mam honor oświadczyć, że jeśli tęże granicę naruszą wojska rosyjskie w akcji przeciw powstańcom, Prusy nie będą miały pretensji. — Doprawdy jestem wzruszony i wdzięczny — rzekł Aleksander. — To nie są czcze zapewnienia — podkreślił Alvensleben. — Zostały one spisane w projekcie konwencji. Pozwolę sobie go wręczyć waszej cesarskiej mości wprost do rąk, bo jest w nim zawarte wszystko to, co miałem zaszczyt ustnie przekazać. — Wysoko sobie cenię przyjaźń pańskiego monarchy i jej dowody — odpowiedział Aleksander. — Przeczytam projekt, a wicekanclerz Gorczakow zajmie się stroną formalną. Nie potrwa to długo. Proszę się czuć w Petersburgu jak we własnej stolicy. 26 Dankowski 401 I Pruski generał dobrze czuł się nad Newą. Niemiecka koteria serdecznie go fetowała. Dowiedział się wielu ciekawych i ważnych rzeczy. Powtórzono mu słowa wielkiej księżnej Heleny Pawłowny: — Nie widzę powodu — powiedziała niedawno u siebie w gronie przyjaciół — dla którego Rosja nie miałaby wyrzec się Królestwa, pozbyć się go, pozostawić samemu sobie. Wcześniej czy później wybuchnie o Polskę wojna europejska. Lepiej już się wycofać i uniknąć upokorzenia. Poufnie powiedziano mu również, że Aleksander II aż zmienił się na twarzy, kiedy przeczytał donosy z Warszawy, że Konstantemu Polacy ofiarowali koronę, Konstanty zaś zamiast ich skarcić, zachował się bardzo dwuznacznie. — A jaka panuje opinia o Wielopolskim? — Zła! — Alvensleben przekonał się sam. W salonach, w których margrabia robił konkietę zaledwie rok temu, padały teraz zarzuty: — Z urzędów usunął ludzi wiernych cesarzowi. — Nie przeprowadził czystki w administracji i policji. — Mianował gubernatorów, którzy popierają powstanie. — On spowodował wybuch. Branka to jego pomysł. Zapewniał, że zdusi zamieszki w ciągu tygodnia. Nie zdusił. Dlaczego? Czy błędna była koncepcja, czy też... — Uprawia wallenrodyzm! — Koncepcja była dobra — wywodził hrabia Zygmunt. Za oknem widać było nagie konary drzew Ogrodu Saskiego. — Ramsay i tacy jak on sprzeciwiali się, bo chcieli powstania. Gdy ją przeforsowałeś, jęli się innego sposobu: spiskowcom pozwolili się wymknąć, wojsko skoncentrowali w miastach, ślamazarnie manewrują nim w terenie, jakby go chcieli zostawić powstańcom. Im chodzi o skompromitowanie ciebie, wielkiego księcia i całego systemu. Im zależy, by z ruchawki zrobić pozorną wojnę, wygrać ją z pozornym trudem i otrzymać za to nagrody: ordery, awanse, majoraty ze skonfiskowanych majątków i władzę jak za Paskie 402 wicza. Kto mógł się spodziewać, że się ośmielą działać przeciwko wielkiemu księciu pod jego bokiem? Przeliczą się, ojcze! Póki szlachta gremialnie nie poprze powstania, szybko ono wygaśnie już choćby z braku pieniędzy. ...Alvensleben słuchał i potakiwał. Liczył godziny pobytu w Petersburgu i niecierpliwie czekał na zaproszenie od Gorczakowa. Wicekanclerz usiłował protestować: — Niepotrzebna jest nam konwencja. Wzbudzi podejrzenie, iż... — Konwencja jest jasna, jednoznaczna i uzasadniona sytuacją — stanowczo uciął Aleksander II. — Jak to? Nie mogę zawrzeć zwykłej dobrosąsiedzkiej umowy przez wzgląd na Francję? Czy jesteśmy jej wasalami? Nie zniosę takiego poniżenia! Proszę sfinalizować umowę! Gorczakow sfinalizował, lecz kiedy dawał sekretarzowi egzemplarz podpisanego dokumentu, polecił: — Panie Hamburger! Niech pan to wsunie pod sukno i mocno przyciśnie kałamarzem! Bis marek wysłuchał raportu Alvenslebena, przeczytał tekst konwencji i wezwał von Thilego. — Mamy to! — oznajmił z triumfem. — Teraz potrzebny jest przeciek informacyjny. Taki, żeby dał impuls domysłom, że stało się więcej, niż się stało. Nazajutrz ukazały się w prasie pierwsze wzmianki o zawartym porozumieniu. Palmerston bez trudu rozszyfrował grę Bisniarcka. — Prusy dążą do tego samego co my — skomentował wiadomość. — Nie należy im przeszkadzać. — Tak — zgodził się Russell — ale trzeba pozorować 403 sprzeciw. W ten sposób sprowokujemy Francję. W pierwszym etapie przeciwko Prusom. Potem zrobimy manewr. Wyślę instrukcję Buchananowi. Napoleon III był zaskoczony i skonsternowany. — Rosja odwraca się od nas i szuka przymierza gdzie indziej — powiedział. — Nie wierzę, by dwa potężne państwa zawierały sojusz dla pokonania garstki młodzieży. Konwencja na pewno zawiera tajne klauzule. Może chodzi o odtworzenie Świętego Przymierza? Trzeba odciągnąć Austrię. Póki się da, należy unikać zrażania Rosji. Uderzenie powinno być wymierzone przeciwko Prusom. — Odbędę rozmowę z pruskim posłem i wyślę stosowną instrukcję naszemu posłowi w Berlinie — zapewnił nowy minister spraw zagranicznych, Drouyn de Lhuys. — Czy mógłbym otrzymać do wglądu odpis konwencji? — spytał angielski poseł Buchanan. — Oczywiście! — odrzekł mu Bismarck. — Natychmiast, kiedy otrzymam zgodę Rosji na opublikowanie tego aktu — dodał i zrobił pauzę, jakby się zastanawiał, czy on, lojalny sojusznik Petersburga, ma prawo jednak coś niecoś ujawnić obcemu posłowi. — Nic w tym akcie nie ma, co mogłoby niepokoić pański rząd — podjął po chwili. — Ogólnie mogę powiedzieć, że najistotniejszym punktem jest upoważnienie armii pruskiej do ewentualnego wkroczenia do Królestwa w celu zlikwidowania rewolucji. — O ile mi wiadomo — powiedział Buchanan — również wojska rosyjskie uzyskały prawo wkroczenia na terytorium Prus w celu ścigania powstańców. Jeżeli tak jest, to Prusy stają się stroną czynną w walce niszczącej Polskę. Panie premierze! W Stanach Zjednoczonych toczy się wojna Północy z Południem. Chyba nie miałby pan wątpliwości, że gdyby Wielka Brytania pozwoliła okrętowi Północy zaatakować na swoich wodach terytorialnych okręt Południa, to tym samym włączyłaby się w wojnę? 404 — Analogia zupełnie chybiona! — odparował Bismarck. — Środków użytych przez Rosjan nie można nazwać wojną. To akcja policyjna. Nie ma podstaw, by uznać, że Prusy włączyły się w wojnę. — Akcja policyjna... — powtórzył Buchanan. — Pozwoli pan, panie premierze, że się nie zgodzę na to określenie. Przypuśćmy, że Polacy przeprowadzą kontrakcję i przegnają Rosjan, co wtedy zrobi rząd pruski? — Będzie zmuszony okupować Polskę, żeby przeszkodzić narodzinom wrogiej potęgi. — Na to Europa nigdy nie pozwoli! — ostrzegł angielski poseł. — Europa? A co to jest Europa? — Różne wielkie narody. — I one tworzą jedność europejską? Czy pan w to wierzy naprawdę? Buchanan zignorował ironiczne pytanie. — Francja nie może się zgodzić na nowe ujarzmienie Polski — oznajmił. Oczy Bismarcka nabrały stalowego blasku. — Dla nas stłumienie powstania jest kwestią życia lub śmierci — oświadczył. — Prusy nigdy nie ścierpią Polski niepodległej. Nigdy! — I dając do zrozumienia, że audiencję uważa za zakończoną, dodał: — Nie warto zresztą mówić o sprawie, która się nie urzeczywistni. Buchanan złożył wizytę podsekretarzowi stanu. — Czego dotyczy konwencja? — spytał z kolei jego. — Wyłącznie działań wojskowych na granicy — odparł von Thile. Wtedy Buchanan wystrzelił znienacka: — Hrabia Bismarck dopuszcza możliwość czynnego wystąpienia Prus dla stłumienia powstania. Podsekretarz stanu nie stracił spokoju; popatrzył wodniście na angielskiego posła i odrzekł: — Obecna konwencja nie mieści w sobie żadnych warunków dotyczących takiej 405 ewentualności. Nie potrafię powiedzieć, jakie są zamiary pana Bismarcka i czy myśli on o zawarciu drugiej konwencji z Rosją. — Jak to właściwie jest? — zastanawiał się potem Buchanan. — Czy to, co mówił Bismarck o wkroczeniu i okupacji, jest objęte umową, czy są to tylko... Poseł francuski, pan de Talleyrand, nie zadawał Bismarckowi pytań. Wyniosłym tonem złożył oświadczenie: — Mój rząd nie przypuszczał, że gabinet berliński wmiesza się w sprawę, w której, zdawało się, nic go nie może interesować. Stało się inaczej. Konwencja jest porozumieniem politycznym, gdyż możność obopólnego przechodzenia granicy przez wojsko jest równoznaczna z współdziałaniem militarnym. Nic nie usprawiedliwia takiej umowy. W Poznańskiem panuje spokój. Decyzja Prus wskrzesiła sprawę polską. Dotychczas ruch w Królestwie nie był popierany przez wybitne osobistości w kraju i na emigracji. Wmieszanie się Berlina obudziło poczucie jedności w narodzie polskim zamieszkującym wszystkie zabory; wezwało rozdzielone części tego narodu, by zrobiły powstanie narodowe. Rząd pruski stworzył więc źródło niepokoju, który stać się może powodem najrozmaitszych komplikacji dla gabinetów. — Nie jestem takim pesymistą — odpowiedział Bismarck. Drouyn de Lhuys wezwał pruskiego posła. — Wasza konwencja to błąd! — powiedział z powagą. — Rozumiem, że każde z państw rozbiorowych pragnie zachować swe polskie posiadłości, ale sądzę, iż Prusy są dość silne, by samodzielnie obronić Księstwo Poznańskie. Niechby Rosja sama dawała sobie radę, wtedy odżyłaby tylko jedna trzecia kwestii polskiej, a wy moglibyście spokojnie przyglądać się wypadkom. Teraz rzecz ma się inaczej: ta kwestia 406 w całości została wyłożona na stół, a tak się stało wskutek konwencji z ósmego lutego. Czy nie lękacie się, że wasza solidarność wytworzy inną solidarność? Golzt odpowiedział: — Konwencja ma na celu ochronę komór celnych przed napadami powstańców, zapobieganie przekraczaniu granicy przez rozbite grupy, formowaniu się ich na nowo i powrotowi do walki. — Pańska wykładnia omija istotę problemu — oświadczył oschle francuski minister kończąc tym zdaniem rozmowę. W urzędowej gazecie „Constitutionnel" z inspiracji Ministerstwa Spraw Zagranicznych ukazał się artykuł, którego ostrze wymierzone było w Berlin, ale w którym udzielono przestrogi także Petersburgowi. „Dotychczas powstanie mogło być uważane za wewnętrzną sprawę polityczną Rosji — pisał autor. — Wskutek włączenia się Prus przybrało ono charakter kwestii europejskiej. Postępowanie tego mocarstwa jest jednogłośnie potępiane. Prusy mogły się przekonać, że popełniły wielki błąd, starając się zadzierzgnąć z Rosją więzy pozornej solidarności. Konwencja z ósmego lutego postawiła oba te państwa w fałszywym położeniu. Może ona spowodować poważne następstwa, jeżeli została zawarta zgodnie z duchem, jaki wynika z jej treści. Należy się obawiać, że wskutek gorliwości Prus, skierowanej przeciwko powstaniu, Europa przypomni sobie dawne imię Polski, a zamiast buntu poddanych przeciw swojemu rządowi dostrzeże w tym zrywie rewindykacyjne aspiracje narodu. Oznaczałoby to wyłożenie na nowo całej kwestii na stół. To wszystko może wywołać głęboki zamęt w Europie. Czyżby Prusy uważały, że mogą wziąć na siebie taką odpowiedzialność? A dzieje się to wtedy, gdy Francja daje przykład najsumienniejszego szanowania traktatów i wielkiego umiarkowania politycznego, zadając gwałt swoim żywym sympatiom i wstrzymując się od wyrażenia choćby jednym słowem, jak dalece ją obchodzą i będą obchodzić jej starzy, dotknięci nieszczęściem sprzymierzeńcy. Spo 407 dziewamy się jeszcze, że dokładne brzmienie konwencji rozwieje część tych obaw. W każdym razie Prusy nie mogą się uskarżać, że nie udzielono im przyjacielskich rad. Dzisiaj już wiedzą na pewno, co cała Europa myśli o naruszeniu przez nie zasady nieinterwencji." — Na własne oczy pan widzi, panie ambasadorze, iż tekst, który dałem panu do wglądu, nie zawiera niczego ponad to, co panu mówiłem — rzekł Gorczakow z trudem maskując zdenerwowanie. — Ten rzekomo tajny artykuł, będący przedmiotem spekulacji prasy, jest niczym innym jak zwykłym zobowiązaniem się stron do wzajemnego udzielania sobie wiadomości o poczynaniach ruchu powstańczego. — Mój kolega w Berlinie odniósł inne wrażenie z rozmowy z panem Bismarckiem — stwierdził książę de Montebello. — Nie wiem, co powiedział pan Bismarck i dlaczego pański kolega musiał poprzestać na czymś tak nieuchwytnym jak wrażenie — odparł wicekanclerz. — Ja wyraziłem się jasno, a pan przeczytał pełny tekst konwencji. Nie mam nic do dodania! — Po czym wskazując leżący na biurku egzemplarz „Constitutionnela" kontynuował z pretensją: — Piszecie tutaj, że sprawa polska jest zagadnieniem europejskim. Tak, jest zagadnieniem europejskim, ale dlaczego? Dlatego, że wywodzi się z ducha rewolucji, którego głównym siedliskiem jest dzisiaj właśnie ten kraj. Stąd rozprzestrzenia się na cały kontynent owa zaraza, najcięższa plaga naszej epoki. Wszystkie rządy powinny wspólnie z Rosją zwalczać to zło. W Polsce trzeba stworzyć takie warunki, które zapewnią Europie trwały pokój. Co do sposobu osiągnięcia tego celu możemy się z wami porozumieć. Ambasador odpowiedział: — Ekscelencjo! Sprawa polska, bardziej niż jakakolwiek inna, budzi we wszystkich stronnictwach Francji jednakowo żywe uczucia sympatii. Pod tym względem stronnictwa są jednomyślne. Język najgorliwszych 408 monarchistów i katolików różni się tylko odcieniem od języka najzagorzalszych zwolenników demokracji. Cóż może rząd przeciwstawić publikacjom, które stają na gruncie prawa i domagają się uznania słusznych zasad? Jest bezradny, bo sam czerpie swą siłę z opinii publicznej i musi liczyć się z nastrojami, które od dawna panują w kraju. Francja nie zmienia swego nastawienia do Rosji, ale nacisk opinii francuskiej będzie coraz silniejszy. Pragniemy, żeby środki, do których Rosja się ucieknie, nie skomplikowały w niczym stosunku Francji do gabinetu petersburskiego. — Nie cofamy reform w Królestwie i nie mamy takiego zamiaru — oświadczył Gorczakow. — Nie obciążamy całego narodu polskiego odpowiedzialnością za zbrodnie wywrotowców i nikogo nie prześladujemy. Co mamy jeszcze robić? Dać się wyrżnąć? Prowadzimy akcję wojskową przeciwko zbrojnym oddziałom i to wszystko. Czy można być bardziej umiarkowanym? Montebello nie odpowiedział. — Układ zawarty przeze mnie z pruskim agentem wojskowym, podkreślam: agentem wojskowym, nie ma ani charakteru, ani znaczenia politycznego — zareplikował Gorczakow ambasadorowi Anglii. — Jest to zwykłe porozumienie w sprawie utrzymania spokoju na granicy obu państw. Rzecz w tym, że powstańcy napadali na posterunki celne. — Czy ten układ upoważnia wojsko Rosji do wkraczania na terytorium Prus, a wojsko Prus — na terytorium Rosji? — zapytał lord Napier. Wicekanclerz westchnął: — Nie przewiduję takiej potrzeby — odparł. Po wyjściu dyplomaty przeżuwał rozgoryczenie i złość: Uprzedzałem, uprzedzałem!" Wezwał Hamburgera. Patrząc sekretarzowi w oczy powiedział: — Trzeba zerwać tę konwencję! 409 Minister spraw zagranicznych Austrii, hrabia Rechberg, odetchnął z ulgą: w Galicji nie groził wybuch powstania. Wprawdzie Galicja wrzała, lecz wrzała pragnieniem niesienia pomocy walczącym w Królestwie, niosła tę pomoc i nawet liczyła na Austrię. — Myślę — powiedział — że najlepiej będzie na razie zachować neutralność. Zaniepokoimy tym Rosję. Następnie damy do zrozumienia Petersburgowi, że jeśli się z nami ugodzi w sprawach bałkańskich, udzielimy mu poparcia w kwestii polskiej. — Nie pójdą na to — odparł minister stanu Schmerling. — Zwłaszcza teraz, po zawarciu konwencji Alvenslebena. Nie składałbym Rosji żadnych ofert. Neutralność? Tak! Wyjednuje nam sympatię niemieckich kół liberalnych. W naszej rywalizacji z Berlinem o przodownictwo w Rzeszy to bardzo ważny atut. Proszę posłuchać, co wypisuje się nawet u nas. „Donau Zeitung": Austria dobrze robi nie stowarzyszając się z Prusami i Rosją... „Presse": Zawarta przez trzy mocarstwa umowa o solidarnym postępowaniu wobec Polaków jest przestarzała i nie obowiązuje Austrii... I tak dalej, i tak dalej. Prusy tracą popularność, my ją zyskujemy. — To prawda — przyznał Rechberg. — Ale oprócz interesów w Rzeszy mamy problemy wewnętrzne. Gnębi mnie, że jeśli Rosja szybko zdusi powstanie, to zachowa nadaną Królestwu autonomię. Będziemy mieli wtedy za progiem twór przyciągający Polaków z Galicji. Gdybyśmy się włączyli w toczące się wypadki, może dałoby się wpłynąć na ich rezultat. — Istotnie — zgodził się Schmerling. — Istnieje dylemat. Byłoby najkorzystniej, gdyby powstanie się przeciągało. Wielopolski i Konstanty zostaliby skompromitowani i wysadzeni z siodła wraz ze swoim programem i planami. No cóż! Nasze władze w Galicji mogą przymknąć oczy na przerzut ludzi i broni. Już to robią. Jeśli powstańcy będą mieli broń, nieprędko skapitulują. — Chyba tak — rzekł w zamyśleniu Rechberg. — Byle 410 nie sprowokować Rosji. Rozwój sytuacji zależy również od postawy Paryża i Londynu. Zapowiedział się do mnie ambasador Francji, zapowiedział się także poseł Prus. Domyślam się, z czym przyjdą. Moja odpowiedź będzie: nie! Trzeba odczekać, aż mgła opadnie i widoczność się poprawi. — Konwencja, którą zawarły Prusy w dniu ósmego lutego, może wywołać poważne komplikacje międzynarodowe — wywodził książę de Gramont zgodnie z przewidywaniem Rechberga. — Mój rząd ma zamiar złożyć w Berlinie notę w tej sprawie. Jestem upoważniony zaproponować pańskiemu rządowi, by się przyłączył dla zachowania pokoju w Europie. — W pełni podzielamy uczucia Francji — odpowiedział Rechberg — ale uważam, że daliśmy temu dostateczny wyraz nie przystępując do wspomnianej konwencji. Oficjalnie nie możemy jej potępić ze względu na nasze szczególne położenie geograficzne. Pan mnie rozumie, panie ambasadorze. Wasza sytuacja jest inna. Poza tym mamy własnych polskich poddanych i nie chcemy, choćby pośrednio, podniecać ich aspiracji narodowych, które nie dadzą się pogodzić z integralnością państwa austriackiego. Rozmowa z pruskim posłem była irytująca. — Hrabia Bismarck przypomina — oznajmił baron Werther — że podczas zjazdu w Warszawie jesienią 1860 roku trzej monarchowie zobowiązali się nie dopuścić wspólnie do czyjejkolwiek interwencji w Polsce. Prusy czują się związane tym postanowieniem. Premier chciałby wiedzieć, czy rząd austriacki pamięta o tym zobowiązaniu. Rechberg pamiętał. Pamiętał, że nie kto inny, lecz właśnie on proponował utworzenie austriackopruskorosyjskiej komisji dla przeciwdziałania polskim ruchom wyzwoleńczym. Ten projekt storpedowała francuska dyplomacja. Odpowiedział chłodno: — Dziwi mnie ta interpretacja ówcze 411 snej wymiany poglądów. W Warszawie rozważano różne hipotezy przyszłych zdarzeń, ale nie podjęto żadnych zobowiązań, zwłaszcza takich, jakie sugeruje pan Bismarck; byłyby one sprzeczne z interesem Austrii. Po odbyciu obu rozmów Rechberg rozmyślał w ciszy gabinetu: „Wiadomo, czego chce Paryż i czego chce Berlin. Lecz czego chce Londyn? Niedawno w Izbie Gmin Russell powiedział: — Nie pochwalam powstania, ale dalsza polityka Anglii w tej sprawie powinna być dokładnie rozważona. — Enigmatyczne słowa. Co znaczą naprawdę? Russell i Palmerston..." Russell przeczytał pismo, spojrzał z namysłem na ambasadora Francji i tak odpowiedział: — Wspólna nota skierowana do rządu pruskiego wzbudziłaby w tym rządzie uczucie obrażonej godności i wywołała nowe komplikacje. — Po czym dodał żywo: — A zresztą dlaczego by nie wystąpić przeciwko głównemu winowajcy, Rosji? Proponuję, by wszystkie mocarstwa, które podpisały traktat wiedeński, wezwały Rosję do wykonania jego postanowień odnoszących się do Polski. Baron Gros nie podjął tego tematu. Po wyjściu ambasadora minister spraw zagranicznych udał się do premiera. — Był ambasador Francji — oznajmił. — Wręczył mi notę. Chodzi o wspólne potępienie wiadomej konwencji. Gromy miałyby zostać ciśnięte jedynie na Berlin. Palmerston uśmiechnął się sarkastycznie. — Paryski sfinks chce dać carowi do zrozumienia, że pragnie zachować z nim dobre stosunki, a gniewa się tylko na pana Bismarcka. Intencja jest jasna: najpierw izolowanie Prus, następnie zaś przyłączenie Nadrenii bez narażenia się Rosji i z naszym błogosławieństwem. Uważa nas za naiwnych. Francja nad brzegiem Renu? Co to, to nie! Czy Rechbergowi wręczono podobną notę? — Tak. Rechberg odmówił. — To dobrze. A pan oświadczył, że protest trzeba skierować do Petersburga? — Zgadł pan, panie premierze — z kolei uśmiechnął się Russell. — I dodałem, że powinny to zrobić wszystkie mocarstwa, które podpisały traktat wiedeński. — Odsądzający od czci i wiary dynastię Bonapartów — dorzucił Palmerston. — Zaaplikował pan gorzką pigułkę Napoleonowi. — Uprzedziłem go o fakcie, o którym i tak by się dowiedział. Przygotowuję dla Napiera notę. Wręczy ją Gorczakowowi i opatrzy ustnym komentarzem. Powołam się na traktat wiedeński. Wie pan: przywrócenie stanu sprzed 1831 roku, czyli konstytucja, sejm, senat, wojsko polskie. Aleksander zzielenieje, a Napoleon nie będzie mógł żądać od niego mniej dla Polaków niż my, bo nie pozwoli mu na to francuska opinia publiczna. — Rozwinięcie pańskiej koncepcji wymaga czasu — zwrócił uwagę premier. — Czy powstanie utrzyma się dostatecznie długo? — Trzeba się śpieszyć — przyznał minister. — Nie mam dokładnych wiadomości z Polski, nikt nie ma. Wiem tyle, że Mierosławski przekradł się do Królestwa i po dwóch dniach z powrotem uciekł za granicę. To dobrze. Odstręczałby sobą wszystkie gabinety, łącznie z francuskim. — Ale czy ta ucieczka nie złamie ducha oporu? — Nie wiem — powtórzył Russell. — Tam walczą małe, rozproszone oddziałki. — Ile panu potrzeba czasu? — Miesiąc. Natychmiast wyślę notę do Petersburga, a do Paryża instrukcję ambasadorowi. Niech zaproponuje Francji przyłączenie się do naszej akcji. Tym razem Paryż jeszcze odmówi, ale nie można go pominąć. — Słusznie! — zgodził się Palmerston. — A ja się spotkam prywatnie z generałem Zamoyskim. Tak, niech pan depeszuje do Cowleya. 412 413 Von Thile przeczytał depeszę i nie zwlekając udał się do Bismarcka. — Zdumiewające! — wykrzyknął od progu. — Nasz konsul donosi z Warszawy, że Gorczakow zawiadomił wielkiego księcia Konstantego, iż Prusy domagają się, by z tekstu konwencji usunąć artykuł o przechodzeniu wojsk przez granicę. Wicekanclerz wyraził życzenie, żeby Konstanty wydał dowódcom odpowiednie rozkazy. Nic mi nie wiadomo, byśmy się domagali takich rzeczy. Czy pan coś z tego rozumie, panie premierze? — Nic a nic! — odparł zirytowany Bismarck. — To jakaś intryga Gorczakowa! Z jego propozycjami zjawi się wkrótce Oubril. — Co wtedy? — Wyrażę zgodę. Ustnie. — Ale... — I postaram się innym kanałem znów dotrzeć do Aleksandra. — Sądzi pan, panie premierze... — Zobaczymy! Poseł rosyjski Oubril był bardzo lakoniczny. Oświadczył: — Zgodnie z poleceniem mego rządu muszę prosić, by pański rząd wraz z moim uznał za niebyły artykuł konwencji, który upoważnia wojska obu państw do przechodzenia granicy rosyjskopruskiej. — Oczywiście — odrzekł chłodno Bismarck — skoro rząd pański życzy sobie tego. — Taka jest sytuacja na arenie europejskiej — zakończył swe wystąpienie rosyjski dyplomata. — Tak pan sądzi? — powątpiewał Palmerston prowokując rozmówcę do szerszej wypowiedzi. — Tak sądzę! — potwierdził generał Władysław Zamoyski. — Francja będzie tym, czym zechce ją pan uczynić, panie premierze. Jeżeli pan ją przyciągnie, przyłączy się również 414 Austria. Proszę pomyśleć: Polska oddzielająca Rosję od Niemiec to oswobodzenie centrum Europy. Takie rozwiązanie przyniosłoby wszystkim pożytek, zapewniło bezpieczeństwo. Szkoda czasu na dyplomatyczne interwencje. Ogłoście wraz z Paryżem deklarację, że Rosja utraciła prawa do ziem polskich. Ten krok ośmieli Austrię, a nawet Turcję i Szwecję. — Nie wiem, czy pan się nie łudzi myśląc, że Wiedeń jest wam przychylny — rzekł Palmerston. — Istnieje przecież problem Galicji. — Uważam, że się nie łudzę — zapewnił Zamoyski. — Jestem głęboko przekonany, że dwór habsburski jest sprzymierzeńcem Polski. Rząd wiedeński nie udziela pomocy powstaniu dlatego, że mocarstwa zachodnie ociągają się z gwarancjami, iż poprą prapolskie zamiary Austrii. Powtarzam: przyciągnijcie Francję! — Wręczam panu, ekscelencjo, odpis depeszy, jaką mój rząd przesłał lordowi Napierowi — oznajmił lord Cowley. — Nasz ambasador złoży księciu Gorczakowowi oświadczenie tej treści, jaką zawiera depesza. Rząd jej królewskiej mości dowiedziałby się z przyjemnością, że rząd cesarza Napoleona wysłał podobną instrukcję ambasadorowi Francji. Minister Drouyn de Lhuys spojrzał prosto w oczy przedstawicielowi Anglii i sucho odrzekł: — Francja powiedziała Rosji już wszystko, co miała do powiedzenia. Zanim Gorczakow zdążył wykonać gest zapraszający ambasadora do zajęcia miejsca w fotelu, lord Napier oświadczył: — Zechce pan, książę, wysłuchać noty, którą mam polecenie panu doręczyć — po czym wyjął dokument i zaczął wolno i głośno czytać: — „Rząd jej królewskiej mości patrzy z żywym zainteresowaniem na stan rzeczy w Polsce. Nie mieszałby się do tej sprawy, gdyby nie pewne 415 okoliczności szczególne. Królestwo Polskie zostało utworzone i przyłączone do Rosji na mocy traktatu z 1815 roku, którego Anglia była jednym z sygnatariuszy. Obecny rozpaczliwy stan rzeczy wynika z tego, że Polska nie znajduje się w sytuacji przewidzianej w tym traktacie. Wielka Brytania jako sygnatariusz i jako mocarstwo zainteresowane w zachowaniu pokoju w Europie sądzi, że ma prawo wypowiedzieć swe zdanie o aktualnych wypadkach. Dlaczegóż to jego cesarska mość Aleksander II nie przyrzeknie swym polskim poddanym, że Polsce będą przywrócone prawa polityczne i obywatelskie, jakie jej nadał cesarz Aleksander I wypełniając warunki traktatu z 1815 roku?" — Usiądźmy! — zaproponował Gorczakow przyjmując notę i gdy usiedli, rzekł: — Zadziwiające jest stanowisko pańskiego rządu. Zdumiewa mnie zwłaszcza ostatnie zdanie pańskiej wypowiedzi. — Wydaje mi się — odparł Napier — że tylko stwierdziłem rzecz oczywistą: władza monarchy rosyjskiego w Polsce może być legalnie wykonywana jedynie wtedy, gdy respektuje postanowienia traktatu wiedeńskiego. — To, co pan mówi, panie ambasadorze, jest niedopuszczalnym mieszaniem się w sprawy wewnętrzne obcego państwa — zareagował ostro Gorczakow. — Nie, książę! — zaprotestował Napier. — Rząd jej królewskiej mości interweniuje w sprawie o charakterze specjalnym, w sprawie, w której pański kraj przyjął konkretne zobowiązania wobec Wielkiej Brytanii. Te zobowiązania nie zostały nigdy unieważnione. — Pan się myli, panie ambasadorze — zareplikowal wicekanclerz. — Zostały unieważnione. Unieważnili je Polacy chwytając za broń w 1830 roku. Nie używałem tego argumentu przez delikatność; nie mówiłem o prawie zwycięzcy, które daje podstawę do oparcia naszej władzy w Polsce na nowych zasadach. Zresztą i teraz napomykam o tym wyłącznie marginesowo. Ten argument nie jest koniecznyWystarczą te, które wynikają z trafnej wykładni postanowień traktatu. Co mówi artykuł pierwszy? Gwarantuje wszy 416 stkim częściom dawnej Polski „reprezentacje oraz instytucje narodowe, jakie odnośne rządy uznają za pożyteczne i właściwe im nadać". Im, czyli częściom Polski. Wykładnia tego przepisu może być tylko jedna: pozostawia on rządom swobodę wyboru form wspomnianych reprezentacji i instytucji. Przypominam, panie ambasadorze, iż dopiero po kongresie, podkreślam — po kongresie cesarz Aleksander I nadał Królestwu Polskiemu konstytucję, a rząd rosyjski nigdy nie powiadomił o niej obcych mocarstw. Dlaczego nie powiadomił? Bo jej nadanie wykraczało poza warunki umowy międzynarodowej. Był to akt samoistny i niezależny. Gdy więc okazał się rzeczą niedobrą i dla Polski, i dla Rosji, mógł go odwołać mocą swej władzy następca cesarza Aleksandra I cesarz Mikołaj I. Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, panie ambasadorze, na fakt, że obecnie Polska jest rządzona przez organy czysto polskie, a zatem spełnione są wymogi, które określa artykuł pierwszy traktatu. — Skoro pan się powołał na prawo zwycięzcy, muszę zakwestionować ten argument — odpowiedział Napier puszczając mimo uszu trudną do zbicia część zasadniczą wywodów Gorczakowa. — Monarcha rosyjski wszedł w posiadanie Polski nie dzięki mocy swojego oręża, lecz dzięki traktatowi, a traktat zawarł nie z Polakami, lecz z mocarstwami, skoro zaś tak, to rokosz Polaków nie mógł i nadal nie może rozwiązać postanowień tego traktatu. Rząd rosyjski nie wypełnia zaciągniętych zobowiązań. Świadczy o tym system rządów w Królestwie, na który Polacy się skarżą i przeciw któremu chwycili za broń. — Obecne powstanie jest dziełem nielicznej szlachty i równie nielicznych warstw średnich. Masy mamy za sobą — zapewnił Gorczakow. — Dlaczego was zatem nie popierają? — zapytał Napier. — Nie trzeba nam ich pomocy. Dysponujemy wystarczającą ilością żołnierzy — odrzekł zirytowany wicekanclerz. — Wiem — oznajmił ambasador — i nie wątpię, że Rosja Pokona powstanie, ale co będzie potem? Polacy będą nie "" Dankow 417 przejednanymi wrogami Rosji, a to ją osłabi. Ponawiające się zaburzenia w Polsce sieją niepokój w Europie i grożą międzynarodowymi powikłaniami. Rząd jej królewskiej mości ma nadzieję, że rząd rosyjski postąpi w taki sposób, by pokój w Polsce mógł być oparty na trwałych podstawach. — Do tego właśnie zmierzamy, chociaż niektóre mocarstwa usilnie nam to utrudniają — oschle zakończył rozmowę Gorczakow. — Zręczne posunięcie, sire! — powiedział Drouyn de Lhuys. — Rząd angielski wysyła oficjalną notę, a wasza cesarska mość — osobisty list do cara. Kontrast: agresywność i delikatność. Sądzę, że Aleksander II poczuje się pochlebiony. — Chodzi o naprawienie tego, co popsuł nam Bismarck — wyjaśnił Napoleon III. — Chciałbym również, by car oswoił się z myślą o utworzeniu w Polsce rosyjskiej sekundogenitury. To byłoby rozwiązanie korzystne i dla nich, i dla nas, i dla Polaków. Proszę poinstruować księcia de Montebello, by energicznie działał w duchu idei sformułowanych w liście. — Rząd francuski podziela stanowisko zajęte w nocie przez lorda Russella, lecz się wstrzymuje od oficjalnego poparcia tego stanowiska, ponieważ chce dać Rosji możliwość zasługi polegającej na dobrowolności czynu — oświadczył książę de Montebello. — Miło mi to słyszeć — odpowiedział ironicznie Gorczakow i dodał z naciskiem: — Rosja nigdy nie postępuje inaczej niż dobrowolnie. — Taki czyn dobrowolny — ciągnął nie stropiony ambasador — pogodziłby Rosję z Europą. Mój rząd nie przyłączył się do interwencji, jaką podjęła Anglia. Cesarz Napoleon III pragnie przekonać pańskiego monarchę o konieczności podjęcia śmiałych i wielkodusznych działań. Uczyniłyby one bezprzedmiotową taką akcję jak angielska. Zapewniam pana, książę, iż pierwsi złożymy wam gratulacje, gdy przechwycicie inicjatywę i wykażecie zbyteczność tego rodzaju wystąpień, do jakich zmierza Anglia. Taka polityka Rosji ułatwi nam zawarcie z wami przymierza, a będzie ono korzystne dla obu państw. W pamięci Gorczakowa pojawiła się oburzona twarz Aleksandra II. — Nakłaniacie nas do rezygnacji z Królestwa — odparł. — Odpowiem jasno: nie oddamy Warszawy nawet w zamian za Konstantynopol! — Gdyby udało się stworzyć choćby pozór, że w sprawie polskiej Austria jest skłonna pójść z nami ramię w ramię, zachęciłoby to Napoleona do reorientacji polityki Francji — powiedział Russell. — Wyślę Bloomfieldowi instrukcję, by przeprowadził w Wiedniu wstępny sondaż. Hrabia Rechberg przeczytał odpis noty wręczony przez Bloomfielda i rzekł: — Nie wierzę, panie ambasadorze, iż ta nota zostanie przychylnie przyjęta w Petersburgu. Nie sądzę również, by przywrócenie reprezentacji narodowej w Królestwie Polskim mogło zapewnić pokój. Nie wiadomo, jak daleko posuną się Polacy czując tak silne poparcie z zewnątrz. O ile wiem, traktat wiedeński wcale ich nie zadowala. Skoro są tacy nienasyceni, to trzeba dać im jak najmniej, a nawet nie dać nic. — ...a nawet nie dać nic — powtórzył Bismarck czytając raport barona Werthera, zawierający relację o rozmowie Rechberga z Bloomfieldem. — Niech pan posłucha dalej, co rzekł minister Rechberg: „Austria pragnie zachować swobodę decyzji, utrzymać wszystkie międzynarodowe zobowiązania, zastrzegając sobie jednak możność 418 419 zmiany tego zamiaru, jeśli okaże się to korzystne." Dobre, co? — Typowe! — skomentował podsekretarz stanu. Bismarck uśmiechnął się sardonicznie i powiedział: — Austria będzie zawsze zastrzegać sobie prawo do wywinięcia się z zobowiązań, ponieważ pan Bóg obdarzył ją giętkością serca dostosowaną do położenia geograficznego. Na dworskim balu pruski attache wojskowy von Loen tak manewrował, by ciągle być w zasięgu wzroku Aleksandra II. Doczekał się wreszcie. Cesarz podszedł i wziąwszy go na bok, powiedział: — Tak to jest, pułkowniku! Gdy rozmawiają z sobą wojskowi, na przykład my dwaj, wszystko idzie jak z płatka. Ale gdy w sprawę wdadzą się dyplomaci, zawsze wyniknie jakieś głupstwo. Von Loen poprzestał na uśmiechu i na bezradnym rozłożeniu rąk. Aleksander II kontynuował z nutką rozdrażnienia: — Zawarłem z wami konwencję zgodnie z życzeniem pańskiego króla. Teraz słyszę, że Prusy chcą ją zerwać. Oczywiście zgadzam się! Nie potrzebujemy niczyjego współdziałania! Tak, nie potrzebujemy, ale pomimo to nie zamierzałem rozwiązywać umowy. Jeżeli jednak oszczędzę w ten sposób kłopotu Prusom... Proszę bardzo! A swoją drogą nie pojmuję, co Francję może obchodzić nasza konwencja! Von Loen odpowiedział: — Nie wykluczam, że zaszło jakieś nieporozumienie. Natychmiast skomunikuję się z Berlinem. Gdy tylko wyjaśnię sprawę, zgłoszę się bezpośrednio do waszej cesarskiej mości, jeżeli wasza cesarska mość raczy mnie upoważnić do tego. Rosyjski ambasador poprzestał na roli biernego słuchacza. Powstrzymał się od komentarza, kiedy Napoleon III powiedział: — Przekazałem pańskiemu cesarzowi list, w którym sugeruję, że najlepszym sposobem opanowania sytuacji w Polsce byłoby pogłębienie reform, a w szczegól 420 ności przywrócenie Królestwu praw przyznanych w 1815 roku. Budberg wysłuchał również w milczeniu słów ministra Drouyn de Lhuys: — Dotarła do nas wiadomość, że wskutek waszej inicjatywy zostały zmienione warunki konwencji z ósmego lutego. Jeśli to prawda, ten krok jest krokiem zrobionym we właściwym kierunku. Cieszy nas to! Nie stwórzcie w Polsce sytuacji trudnej dla rządu Francji. — Wasza cesarska mość! Otrzymałem depeszę z Berlina — oznajmił von Loen. — Rzecz wygląda inaczej. Mój rząd uważa, iż rozwiązanie konwencji jest bezcelowe. Lepiej oświadczyć rządom Zachodu, że nie weszła w życie, bo nie było takiej potrzeby. — Doskonale! — rozchmurzył się Aleksander II. — Rzeczywiście zaszło jakieś nieporozumienie. Wyjaśnię sprawę. Wobec postawy, jaką przybrały zachodnie mocarstwa, Prusy i Rosja powinny się popierać. W raporcie wysłanym do Paryża książę de Montebello pisał: „Rosja nie godzi się na żadne ustępstwa prócz tych, które Królestwo już uzyskało dzięki Wielopolskiemu oraz wielkiemu księciu Konstantemu." Napoleon III wezwał Budberga i nie podnosząc ciężkich powiek powiedział matowym głosem: — Przedstawiliśmy gabinetowi rosyjskiemu korzyści, jakie by dlań wynikły z inicjatywy uprzedzającej dyplomatyczną interwencję. Nie otrzymaliśmy żadnej obietnicy, która by mogła dać nam nadzieję, że dalsze osobiste nalegania okażą się skuteczne. Z konieczności musimy wybrać inną drogę. Proszę oświadczyć swojemu cesarzowi, że bardzo będzie mi przykro, jeśli się znajdę, a chciałbym tego uniknąć, w przeciwnym mu obozie. 421 Lord Russell wyłuskał z raportu lorda Cowleya znaczące zdanie: „Pod koniec rozmowy Drouyn de Lhuys powiedział: cesarz Napoloen III nie ma wobec Rosji zobowiązań, które by go zmuszały do całkowitej bierności." Russell oddepeszował: „Proszę nawiązać ściślejszy kontakt z ambasadorem Austrii. Wie pan, o co chodzi." Książę Ryszard Metternich pragnął odegrać na międzynarodowej scenie nie mniejszą rolę niż niegdyś jego ojciec. Trafiły mu do przekonania słowa lorda Cowleya. Tak, Wiedeń powinien się włączyć w nurt wydarzeń, które mogą zmienić układ sił w Europie, a odpowiedni impuls polityce Wiednia mógłby dać właśnie on, Ryszard Metternich. Napoleon III powiedział w obecności rozpolitykowanej małżonki: — Anglia? Naturalnie! Ale bez udziału graniczącej z Rosją Austrii kombinacja antyrosyjska zawisłaby w powietrzu. Piękna i pobożna cesarzowa Eugenia podchwyciła entuzjastycznie tę myśl i przekształciła ją we wzniosłą ideę: sojusz katolickich mocarstw w obronie katolickiego narodu przed prawosławnym despotą. Dworski bal w Tuileriach. Eugenia zaszczyca księcia Metternicha tańcem. Kontredans. Podanie dłoni, ukłon, uśmiech. Cesarzowa: — Czy nic was nie obchodzi los biednych Polaków? — Ambasador: — Nie jesteśmy tak nieczuli, jak mniemasz, najjaśniejsza pani! — I po chwili znów podanie dłoni, ukłon, uśmiech. Cesarzowa: — Zaintrygowała mnie pańska odpowiedź, książę! Musimy porozmawiać. — Ambasador: — Zawsze do usług, najjaśniejsza pani! — Cesarzowa: — Po tańcu proszę usiąść przy mnie. Nikt nam nie przeszkodzi. Bal trwa. Cesarzowa Eugenia już nie tańczy; na poły żartobliwie asekuracja!, na poły serio propozycja! wyczarowuje przed oczami zasłuchanego ambasadora wizje przyszłej mapy Europy: odbudowana Polska, złożona z Królestwa, z Galicji ambasadorowi drgnęła prawa brew i z Poznańskiego, jako austriacka sekundogenitura; za utratę Galicji — Śląsk dla Austrii; za utratę przez Prusy Księstwa Poznańskiego — Saksonia i Hanower dla Prus; dla Rosji w zamian za Królestwo — tereny w Azji Mniejszej; dla Włoch — Wenecja ambasadorowi ściągnęła się twarz; dla Francji — Nadrenia. Zbliża się cesarz. Metternich wstaje. Cesarzowa mówi: — Rozpatrujemy z księciem różne możliwości rozwiązania sprawy polskiej. — Napoleon III uśmiecha się i rzecze: — Chciałbym tę sprawę załatwić w sojuszu z mocarstwem, które mi w tym dopomoże. Proszę przyjść do mnie jutro. — Oddala się. Bal trwa. Sekretarz Napoleona III, pan Mocquard, szybko znalazł okazję, żeby zamienić kilka słów z Czartoryskim. — Sytuacja uległa zmianie — oznajmił. — Pojawiła się szansa, że Europa poprze waszą sprawę. Oczywiście pod warunkiem, że powstanie będzie trwało. Twarz Czartoryskiego pojaśniała. Rozmowę przerwał szambelan cesarza, książę Bassano. Podszedł i spytał z uśmiechem: — Pańska prośba, książę, o wykreślenie go z listy osób zapraszanych do Tuileriów jest, jak się domyślam, nieaktualna? — Oczywiście! — zapewnił Czartoryski. — Przykro odczułem tę przerwę. — Niestety, muszę się teraz pożegnać — rzekł Mocąuard. — Wzywają mnie obowiązki. — Zjawię się jutro u pana — zapowiedział Czartoryski. — Chcę panu wręczyć notatkę dla cesarza o tym, co u nas w kraju się dzieje — oświadczył Czartoryski witając się z panem Mocąuard. — Cesarz dokładnie czyta wszystkie pańskie pisma — uprzejmie zapewnił cesarski sekretarz. 422 423 — Chciałbym mieć chociaż ogólną orientację, czy Francja przedsiębierze jakieś działania w naszej sprawie. Od tego zależy, czy jest sens, żeby powstanie trwało. — Nie potrafię na to odpowiedzieć. — A jaki jest pański osobisty pogląd? — No cóż! Według mojej oceny trwanie i rozprzestrzenianie się powstania są warunkiem podjęcia akcji na rzecz Polski. — Powstanie trwa i rozprzestrzenia się. Ale czy na arenie międzynarodowej już robi się coś w naszej sprawie? — Rozpoczęto rokowania z Austrią. O szczegółach za wcześnie jest mówić. — Rzekłszy to, pan Mocquard rozejrzał się po pustym pokoju i dorzucił, jakby spontanicznie wyrywał sobie słowa spod serca: — Nie pokonacie Rosjan, ale trzymajcie się do ostatka! Powtarzam: trzymajcie się i nie pozwólcie się zamordować! Umarłego trudno wskrzesić. Trwajcie! — Tak, tak! Rokujemy w waszej sprawie i właśnie jesteśmy w fazie porodu — odparł zahaczony Walewski. — Wszystko zależy od tego, czy dziecko urodzi się martwe, czy żywe. — Ale jak pan sądzi, hrabio — nastawał Czartoryski — czy Austria przystąpi do akcji? W kraju giną ludzie. Czy powstanie ma trwać? — Macie wóz albo przewóz. Trwajcie! — Trwajcie, a zobaczymy, co się da zrobić — zakończył rozmowę Napoleon III. A widząc rozczarowanie na twarzy Czartoryskiego, dodał sentymentalnie i mgliście: — Jako dziecko często nosiłem mundur polskiego ułana. Czy to nie przepowiednia, że moim przeznaczeniem jest zrobić coś dla Polaków? — Polacy liczą na waszą cesarską mość — odparł książę Władysław. — U nas się mówi: Napoleon I podzielił Europę 424 na francuskie departamenty administracyjne, Napoleon III — podzieli na departamenty moralne. Cesarz uśmiechnął się i rzekł żywszym głosem: — Proszę mnie często odwiedzać, książę. Pyta pan, czy macie trwać. Odpowiem jeszcze raz: tak! Nawet osamotnieni nie dajcie się pożreć. Nie dajcie się pożreć przynajmniej przez sześć miesięcy. Trwajcie! Czartoryski nie ustawał w gorączkowych zabiegach, żeby zdobyć jak najwięcej wiarygodnych wiadomości. Udał się do Metternicha. — Słyszałem, książę — rozpoczął — że zgodnie z życzeniem cesarza Napoleona jedzie pan do Wiednia. — Owszem, jadę do Wiednia — przyznał ambasador.— Zostałem wezwany przez mój rząd. — To, co powiem — kontynuował Czartoryski — proszę potraktować jako dowód zaufania: domyślam się celu pańskiej podróży. Powiem zresztą otwarcie: wiem, że między Francją i Austrią mają się odbyć rozmowy na temat sposobu rozwiązania kwestii polskiej. Proszę się nie dziwić, że interesuje mnie stosunek pańskiego rządu do naszej sprawy. — Jeszcze nie potrafię odpowiedzieć, jakie stanowisko zajmie mój rząd — odparł Metternich. — Austria jest wam życzliwa. U nas dużo ludzi wam sprzyja. Przypuszczam, że nawet moglibyście załatwić dostawy broni dla powstańców. — Do kogo się z tym zwrócić? — Są przecież prywatni przedsiębiorcy. — Książę! Niech pan wyjawi stroskanemu człowiekowi swój pogląd osobisty: czy jest sens w przedłużaniu walki? Metternich przeciągle spojrzał Czartoryskiemu w oczy i odrzekł: — Trwajcie! — Czytałem o waszych bohaterskich walkach i o zwycięstwach! — emfatycznie powitała księcia Czartoryskiego cesarzowa Eugenia. — Mam fotografię waszego 425 dyktatora. Nareszcie ktoś zupełnie inny niż ten potwór Mierosławski! To było okropne! Teraz wszystko będzie dobrze. Langiewicz! Wie pan, książę? Ulubionego konia pod wierzch nazwałam Langiewiczem. Trwajcie! Prezes Biura, książę Władysław, zwołał nadzwyczajne posiedzenie i wygłosił referat. — Francja dąży do zawarcia sojuszu z Anglią i Austrią na następujących zasadach: Austria wypowie wojnę Rosji, a Francja Prusom. Francja zajmie dla siebie Nadrenię i zmusi Prusy do opuszczenia Poznańskiego; Austria oswobodzi Królestwo i przyłączy doń Galicję. Polska utworzona z tych trzech prowincji będzie monarchią pod berłem wielkiego księcia z dynastii Romanowów. — Romanowów? — zdumiał się Klaczko. — Tak. — No dobrze, ale co na tym zyska Wiedeń? — spytał Kalinka. — Właśnie! — mruknął Działyński. — Przewidziane są jakieś rekompensaty — odrzekł Czartoryski. — Nie znam szczegółów. Drugi wariant to Polska jako sekundogenitura Habsburgów. — To już sensowniejsze — zauważył Plichta. — Ale czy Austria zechce się zaangażować? — Werbunek do powstania przebiega w Galicji prawie jawnie — odezwał się Klaczko. — Koźmian donosi, że austriackie władze specjalnie ogłosiły przepis, iż żołnierzowi, który zgubi karabin, grozi jakaś symboliczna kara pieniężna: krótko mówiąc, wystarczy zaproponować byle gemajnie trochę więcej i ma się karabin. — Panowie! — powiedział uroczyście książę Czartoryski. — Skoro najpotężniejsze mocarstwo kontynentu decyduje się wziąć naszą sprawę w swoje ręce, nie wolno nam się wahać. Jeśli w takiej koniunkturze nie podejmiemy ryzyka, to w jakiej? Trzeba zawiadomić kraj o zmianie sytuacji i przedstawić stosowne sugestie. 426 1 — Dyrekcji? — Nie! Łączność z Warszawą jest trudna. Za długo by trwało. Napiszemy do członków Grona Krakowskiego. Przekażą wiadomość do Królestwa. Musimy równie zaktywizować wszystkie zagraniczne agendy. — Najważniejszy jest Londyn — stwierdził Klaczko. — Generał Zamoyski ma tam dobre kontakty. Myślę jednak, książę, że i pan powinien wybrać się do Anglii. — Tak, ale nie teraz. Nie mogę opuszczać Paryża, dopóki Metternich nie wróci z Wiednia. Przystąpmy do redagowania listu. Zróbmy konspekt. Proponuję następujące punkty: 1 zmiana orientacji Francji, Anglii i Austrii; 2 w sprawie polskiej toczą się rokowania; 3 Napoleon III uważa, że powstanie posłuży do podniesienia sprawy polskiej na arenie międzynarodowej; 4 powinno ono trwać, żeby dać czas na akcję dyplomatyczną; 5 należy powstaniu odjąć cechy rewolucyjne i nadać charakter wyłącznie narodowy i antyrosyjski; 6 warstwy wyższe powinny się włączyć do ruchu. To chyba wszystko? — Na razie chyba tak. Dyrekcja wcisnęła swych ludzi do Rządu Narodowego, ogłosiła — zgodnie z paryską sugestią — że popiera powstanie, i rozwiązała się. Popłynęły na cele ruchu pieniądze. Leopold Kronenberg i Towarzystwo Kredytowe Ziemskie nie skąpili grosza. Zbiżała się wiosna, bardziej przyjazna powstaniu pora, powstaniu, które przetrwało zimę i trwało nadal. Margrabia czytał list od panny Błudow: „W niższych warstwach panuje nienawiść do was i żądza zemsty; w wyższych — codziennie wzrasta podejrzliwość w stosunku do rządu w Polsce. Mój ojciec i ja należymy do tej mniejszości, która jest przekonana, że pan może się mylić, margrabio, lecz zaufania, którym cię obdarzono, nigdy pan nie zawiedzie." Zamyślił się. Podejrzliwość i zemsta... Tak, tak! Wczoraj 427 szy rosyjski liberał, wpływowy dziennikarz Katkow teraz nie waha się pisać: „Wielopolski, znienawidzony przez Rosjan i Polaków, nie może być pośrednikiem między monarchą i swoim narodem." Znienawidzony przez Polaków... Dziś przez uchylone drzwi kancelarii przypadkowo usłyszał słowa: — Szaleniec u steru władzy! — Trzy zamachy na życie: rewolwer, sztylet i niedawno — trucizna. Znienawidzony przez Rosjan... Dialog generała Krasnokutskiego z pułkownikiem Radenem... Krasnokutski: — Dlaczego pan wreszcie nie zniszczy tych band? — Raden: — A po co? Niech uciekają i znów się formują. Ja znów ich przetrzepię, a potem znowu i znowu! Tu — wskazał ręką pierś — zawiśnie mi Order Świętego Włodzimierza, a może i jeszcze inny? — Krasnokutski śmiejąc się: — Może pan ma rację! Po co się śpieszyć? Niech to trwa. — Ironicznie: — Chwała margrafowi, który do tego doprowadził! Teraz sprawy przybiorą inny obrót. Skasuje się polskie szkoły, wprowadzi rosyjski język, rosyjską administrację i sądownictwo. Inaczej być nie może. O! Pan margrabia! — Niby dopiero spostrzegł! Nie boi się szczekać pod bokiem wielkiego księcia, bo Ramsay... — Panie margrabio! Jego ekscelencja generał Ramsay! Wielopolskiemu żyła nabrzmiała na czole; w pierwszym odruchu chciał szorstko... i nagle zmienił zamiar. — Proszę powiedzieć panu generałowi, żeby zaczekał, bo jestem zajęty, ale go wkrótce przyjmę! Wygodnie się rozsiadł i dalej snuł myśli: „Za pół godziny, nie wcześniej. Poantyszambruj!... «Wielki Jałmużnik w przedpokojach Wielopolskiego»... To o metropolicie Felińskim, złym Polaku; napis pod kolejną karykaturą. Pięciu dobrych Polaków złożyło dymisję z Rady Stanu. Nie warto perswadować... «Obok Orła znak Pogoni — Poszli nasi w bój bez broni»... Z kosami na armaty, z motyką na słońce. Jeśli Konstanty się utrzyma... Stąd — donosy, że pragnie zostać królem, a z Paryża — Napoleon też pisze do cesarza o koronie dla Konstantego. Każdy, kto zna Aleksandra... Po co przyjechał Adlerberg? Gdyby szybko zdusić powstanie... Ramsay! Przyjmę cię w poczekalni, jak petenta!" 428 Ramsay wstał. Był trupio blady. Wielopolski skinął głową, nie poprosił siadać, sam także nie usiadł, odezwał się krótko: — Słucham! Zdenerwowany, oburzony, zaszokowany Ramsay zaczął wyłuszczać rzecz po rosyjsku. Łykał słowa, plątał się i powtarzał. Margrabia pojął piąte przez dziesiąte, że namiestnik chce się dowiedzieć tego i owego. Nie przerwał. Z satysfakcją odczekał jeszcze minutę, gdy Ramsay skończył, po czym dopiero rzekł staranną francuszczyzną: — Nic nie rozumiem. Proszę powtórzyć po francusku, o co chodzi. Ramsayowi zaparło dech, krew uderzyła do głowy i odpłynęła do nóg. „Grzmotnąć w nadętą mordę!" Ale brat cesarza, jego wysokość wielki książę rozkazał i oczekuje... Generał przełożył swe słowa na francuski. Margrabia wysłuchał i odpowiedział tonem, jakim się daje lokajowi dyspozycje: — Proszę powiadomić wielkiego księcia, że znam sprawę i że przygotowałem stosowne zarządzenia. Żegnam! Oniemiały, rozdygotany Ramsay zakręcił się na pięcie, wybiegł z poczekalni, wskoczył do powozu, pognał do siebie, wpadł do gabinetu i zasiadł przy biurku. Rozpiął haftki kołnierza. „Bezczelny, rozzuchwalony gbur! I obmierzły Konstanty, który mu patronuje, który patronuje..." Zaadresował prośbę o dymisję wprost do cara. Nie bacząc na nic, gotów na wszystko, kończył bezprecedensowe pismo niesłychanymi słowami, jawną pogróżką wymierzoną w członka dynastii, brata najjaśniejszego monarchy: „Jeżeli moja prośba nie zostanie uwzględniona, nie ręczę za swoje posłuszeństwo rozkazom mojego przełożonego, a nie chciałbym naruszyć przysięgi wojskowej." Przeczytał. W pamięci odżyła niedawna scena. Osunął się na podłogę powalony atakiem paraliżu. Konstanty nie miał zamiaru zrzec się urzędu, nie godził się wrócić do Petersburga. Wyjazd z Warszawy na stałe, a jako pretekst urlop, żeby nie wywołać sensacji? 429 Czy to rozkaz cesarza? A więc tylko sugestia? Zatem nie! Nie ma takiej potrzeby. Hrabia Adlerberg z przykrością sięgnął po argumenty, których przez wzgląd na szacunek należny cesarskiemu bratu wolałby nie wytaczać: — Proszę mi wybaczyć, ale przeważa opinia, że godne pożałowania wydarzenia w Polsce są rezultatem metody rządów, jaką wasza wysokość stosował i stosuje przy pomocy Wielopolskiego. — Powtarza pan opinię ludzi źle zorientowanych — żywo zareagował Konstanty. — Owszem, został popełniony błąd: branka. Zresztą i to jest dyskusyjne. — Nawet i to? — Nawet. Gdyby nie było branki, powstanie i tak by wybuchło, tyle że później, w maju, a za to z większą siłą. — Wynika z tego, że eksplozja była nieunikniona. Fatalistyczny punkt widzenia. — Jeżeli się demonizuje tutejsze wypadki — odparł wielki książę. — Sytuacja nie wygląda tak poważnie, jak się wam w Petersburgu wydaje. — Wygląda poważnie, wasza wysokość! — energicznie zaoponował Adlerberg. — Sprawa polska, która jest wewnętrzną sprawą Rosji, nabrała międzynarodowego znaczenia. — Wskutek zawarcia umowy z Prusami — gniewnie zareplikował Konstanty. — W tej kwestii nikt nie zasięgał mej rady. Nie przerzucajcie na mnie odpowiedzialności za następstwa konwencji. System moich rządów, o którym zechciał pan wspomnieć, nic tu nie ma do rzeczy! Powtarzam: sytuacja w Królestwie zostanie opanowana. — Kiedy? — Wkrótce. — Przekażę cesarzowi to zapewnienie. — Nie warto się łudzić, wasza cesarska mość — relacjonował hrabia Adlerberg. — Wielki książę nie opuści dobrowolnie Warszawy. Tym bardziej nie zrobi tego wielka księżna. Powiem otwarcie, najjaśniejszy panie: bez 430 odwołania wielkiego księcia nie da się zmienić systemu rządów w Królestwie, a tylko ktoś, kto ma zupełnie inną koncepcję rządzenia, może tam opanować sytuację. Aleksander II zastanowił się chwilę, nim odrzekł: — Sądzę, że brat mój spostrzeże sam, iż jego dalszy pobyt w Warszawie przeszkadza w uspokojeniu kraju. Nie wątpię, że się domyśli, jak ma postąpić. Tymczasem proszę upatrzyć właściwą osobę, która by w takiej chwili była odpowiednia, żeby zastąpić wielkiego księcia. Ten ktoś mógłby na razie pojechać tam jako... jako pomocnik namiestnika. — Rozejrzę się, najjaśniejszy panie! — Same kłopoty! — westchnął Aleksander. — Wiedeń coś knuje. Bałabin pisze, że na zebranie Rady Koronnej przybył z Paryża Metternich. — Napoleon III proponuje przymierze i zapewnia daleko idące korzyści — referował Metternich. — Początkiem wspólnej akcji byłoby zażądanie od Rosji, żeby utworzyła Polskę pod berłem Konstantego, złączoną luźniej z cesarstwem niż według postanowień traktatu z 1815 roku. W razie odrzucenia przez Rosję tego żądania, a Rosja je przecież odrzuci, Francja wraz z nami i ewentualnie z Anglią przystąpiłaby do odbudowy Polski pod berłem arcyksięcia z Domu Habsburgów. — A jeśli Rosja nie odrzuci? — spytał minister spraw zagranicznych, hrabia Rechberg. — Ładnie byśmy na tym wyszli! — Odrzuci! — zawyrokował Metternich. — Praktycznie pozostaje druga alternatywa: austriacka sekundogenitura. — A w rezultacie utrata Galicji na rzecz Polski — zauważył minister stanu Schmerling. — Co w zamian? — Napoleon pozostawia nam wybór; w razie wojny tylko z Rosją — rekompensatę nad Dunajem, konkretnie w Mołdawii i Wołoszczyźnie, w razie zaś wojny i z Rosją, i z Prusami — ponadto odzyskanie Śląska od Prus i utrwalenie przewagi w Rzeszy Niemieckiej. 431 — Jakie nabytki przewiduje dla siebie? — zagadnął hrabia Esterhazy, minister do spraw Węgier. — Granice nad Renem. Napomknął również o Wenecji dla Włoch. — Schmerling aż uniósł się w fotelu. — Ren? Austria nigdy nie zhańbi się odstąpieniem Francji ziem niemieckich! Nie znajdzie się minister, który by złożył podpis pod takim traktatem! Przewaga w Rzeszy Niemieckiej! Czy ten... Czy ten... Czy on kpi? Kompromitacja, a nie przewaga! Wenecja dla Włoch! O tak! W tej całej kabale pewne jest jedno: utrata Galicji oraz Wenecji, bo obietnice nabytków to słowa palcem pisane na wodzie i podział skóry na żywym niedźwiedziu! — Spójrzmy na problem perspektywicznie — odezwał się wiceminister spraw zagranicznych, baron Aldenburg. — Prędzej czy później dojdzie do wojny z Prusami. — O co? — rzucił wzburzony Schmerling. — O to, kto ma przewodzić w Rzeszy. Znane są aspiracje Berlina. Wiadome są również dążenia Rosji: Bałkany. Austria odcina od nich drogę przez sam fakt swego istnienia w takim, a nie innym kształcie. Nietrudno przewidzieć, że kiedy Prusy uderzą, to samo zrobi Rosja i samotnie będziemy walczyć na dwóch frontach. Czeka nas klęska. Zawrzyjmy sojusz z Napoleonem. — Płacąc Nadrenią, Galicją oraz Wenecją? — Rozważmy to po kolei — odrzekł Aldenburg. — Galicja! Jeśli przegramy wojnę z Prusami i Rosją, Rosja zabierze Galicję. — A jeśli zawrzemy przymierze z Francją i wojnę wygramy, Galicję odbierze Francja dla Polski, którą odbuduje — ironicznie dokończył hrabia Esterhazy. — Tak więc w sprawie Galicji doszliśmy do interesującej konkluzji: jest obojętne, czy wygramy, czy przegramy. — Niezupełnie! — zaprotestował Aldenburg. — Jeśli wygramy, dostaniemy rekompensatę. — Wierzy pan Napoleonowi? — Możemy zabezpieczyć swe interesy, póki Francja za 432 biega o nasze względy. Jak? To kwestia szczegółowej dyskusji. — Wenecja! — przypomniał Schmerling. — Balon próbny! — wtrącił uspokajająco Metternich. — Jeśli twardo odmówimy, Napoleon nie będzie się upierał. Bardziej zależy mu na czym innym. — Na Nadrenii — podchwycił Schmerling. — Nie możemy się zgodzić! — Tak, nie możemy — przyświadczył drugi wiceminister spraw zagranicznych, Bigeleben. — Wystąpmy z kontrpropozycją: z niemieckich ziem na lewym brzegu Renu powstanie neutralne państwo pod berłem króla Belgów, a Francja zaanektuje Belgię zamiast Nadrenii. — Na to się nigdy nie zgodzi Anglia — skrytykował Rechberg. — Wystąpiłaby wtedy po stronie Rosji i Prus. — Panowie! — żachnął się Esterhazy. — Dyskutujemy tak, jakby kwestia sojuszu była przesądzona. Nadal nie pojmuję, dlaczego mielibyśmy wdawać się w awanturę. Nie rozumiem sensu wojny, której celem ma być nie nabytek, lecz utrata dwóch pięknych prowincji: Galicji i Wenecji. W dodatku główny ciężar tej zdumiewającej imprezy spadłby na nas. My graniczymy z Rosją i my musielibyśmy prowadzić zaczepne działania, a łatwiej zacząć niż skończyć. Po co brać na siebie takie ryzyko? Czy po to, żeby wskrzesić Polskę i scedować jej Galicję? Jaki mamy interes w odbudowaniu Polski za taką cenę? — Taki — wyjaśnił Metternich — że odgrodzilibyśmy się od Rosji przyjaznym państwem przepojonym kulturą Zachodu, głęboko przywiązanym do Kościoła katolickiego, mającym historyczną indywidualność, stare tradycje i wielowiekową cywilizację; państwem zamieszkanym przez naród, który nie chce się rozpłynąć w rosyjskim żywiole. Mamy dużo słowiańskiej ludności, panie hrabio, a Rosja pragnie zagarnąć wszystkich Słowian pod swe skrzydła; wabi ideami panslawizmu, pożąda ciągle nowych zdobyczy. Z przedrozbiorową Polską żyliśmy w zgodzie, nie zagrażała Austrii, była 28 — Dankowski 433 wygodnym przedziałem pomiędzy nami a ekspansywnym imperium carów. Rosja odniosła większą korzyść z rozbioru niż my i niestety, stała się naszą sąsiadką. Niebezpieczną sąsiadką! — Przecenia pan rosyjskie niebezpieczeństwo — zareplikował Esterhazy. — Wszyscy pamiętamy wojnę krymską. Prysnęły wtedy iluzje. Ciało Rosji jest jak jedna wielka pięta Achillesa. Dużo wody upłynie, nim północny niedźwiedź wyliże się z ran. Bliskie niebezpieczeństwo grozi ze strony Francji, Francji napoleońskiej. Nie zapominajmy, kto rozpętał wojnę włoską i kto eksportuje hasło wolności ludów, które godzi w naszą wielonarodową monarchię. Zawierać sojusz, żeby wskrzesić Polskę, która by się stała wdzięcznym sprzymierzeńcem Francji? Absurd! To ma być lepsze sąsiedztwo i mocna bariera od wschodu? Uprzejmie dziękuję! A zresztą nie wierzę, by Polacy byli zdolni zorganizować stabilne państwo z prawdziwego zdarzenia. To anarchiści i kłótliwi bałaganiarze. Gdziekolwiek wybucha bunt, tam zawsze ich pełno! — Polska była kiedyś mocarstwem. — Daleko sięga pan w historię, książę! Proszę panów! Galicja ma ogromne znaczenie strategiczne, zapewnia łączność z Siedmiogrodem. Nie widzę odpowiedniego ekwiwalentu za wyzbycie się Galicji. — A jednak na kongresie wiedeńskim chcieliśmy ją odstąpić, żeby odbudować Polskę — przypomniał Metternich. — Ale wtedy otrzymaliśmy Wenecję, Dalmację i Salzburg i zdominowaliśmy Półwysep Apeniński — odpowiedział Schmerling. — Teraz sytuacja jest inna. Osłabieni na południu, nie możemy sobie pozwolić na pomniejszenie stanu posiadania na północy. Poza tym od tamtej pory Galicja bardziej się zrosła z Austrią; nic nie kosztuje, a przynosi zyski. Czerpiemy stamtąd poważny kontyngent doskonałego żołnierza. — Pan baron Aldenburg mówi, że prędzej czy później czeka nas przeprawa z Prusami i Rosją — ponownie zabrał głos hrabia Esterhazy. — To tylko hipoteza. A jeśli nawet nie hipoteza, lecz pewnik, to chętnie usłyszę, dlaczego przykre zdarzenie przyszłe mielibyśmy przenosić w teraźniejszość. — Dlatego że Rosja dopiero reorganizuje swój system i armię — odparł Aldenburg. — Jest teraz słabsza, niż będzie później. — Nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość — przestrzegł Esterhazy. — Troszczmy się o teraźniejszość. — Stan finansów wymaga pokoju — oświadczył Rechberg. — Wojna uzależniłaby nas od Francji. Nie róbmy niczego pochopnie. — A więc mam zawieźć odpowiedź odmowną? — zapytał Metternich. — Nie! Nie odkrywajmy kart — powstrzymał go Rechberg. — Rozmawiałem z Bloomfieldem. Jego minister nam radzi, żeby nie zrażać Francji i grać na zwłokę. Russell sugeruje wysłać kontrprojekt, by trzy mocarstwa wystąpiły z dyplomatyczną interwencją w sprawie Polski. Napoleon nie powinien tracić nadziei, że się zgodzimy na jego plany. W pertraktacjach z gabinetem francuskim będziemy uzależniali swoje decyzje od stanowiska Anglii. — Anglia wywija mieczem — zwrócił uwagę Metternich. — Pragnie pobudzić Francję do działań, które przekreślą jej dobre stosunki z Rosją — zaopiniował Rechberg. — Palmerston na pewno nie zmierza do wojny. — Najważniejsza rzecz to przerwać flirt Paryża z Petersburgiem — rzekł Schmerling. — Chodzi im o sprawy dla nas niebezpieczne: Nadrenia dla Francji, droga na Bałkany dla Rosji. — Trzeba więc podjąć angielską grę — zakonkludował Rechberg. — Powstanie powinno trwać, aż Francja tak się zaangażuje, że już nie będzie miała odwrotu. — A jeśli zbrojnie wystąpi sama? — zadał pytanie Metternich. — Którędy? — uśmiechnął się Esterhazy. — Trzeba w Polakach podsycać nadzieję — kontynuował Rechberg. — W Paryżu to pańskie zadanie, książę. Władze 434 435 w Galicji powinny przymykać oczy na propowstańczą aktywność. — Rosja i Prusy mogą odczytać to jako oznakę, że istotnie dążymy do wojny — zaniepokoił się Esterhazy. — Istnieje coś takiego jak dyplomatyczna niedyskrecja — uspokoił go Rechberg. — Proszę wrócić do Paryża — poinstruował Metternicha — nadal prowadzić zaczęte rozmowy i być w ścisłym kontakcie z lordem Cowleyem. List Hotelu Lambert zelektryzował Grono Krakowskie. W Paryżu zjawili się nagle Wodzicki i Koźmian. — Nic więcej jeszcze nie wiem — oznajmił im książę Władysław. — Dopiero za kilka dni, gdy wróci Metternich, spodziewam się bardziej szczegółowych informacji. A co w kraju? — Ciężko! — westchnął Wodzicki. — Dzisiaj nadeszła depesza z Krakowa — odezwał się Klaczko. — Znaczne zwycięstwo jednego z powstańczych oddziałów. Proszę! — wręczył ją Koźmianowi. Koźmian rzucił okiem i oddał. Klaczkę coś tknęło. Spytał: — Czy wiadomość jest prawdziwa? Koźmian uśmiechnął się niewesoło: — Ta w telegramie? O tak, skoro nie ja go nadałem. Wszyscy popatrzyli na siebie w milczeniu. — Rozumiem — mruknął Kalinka.— Opublikujemy ją tutaj. Trzeba zatrzeć wrażenie, jakie wywarła klęska Langiewicza, ucieczka do Galicji, internowanie. — Wszystko to nie ma sensu, chyba że... — Wodzicki rozłożył ręce. I znów zapadła cisza. Przerwał ją Czartoryski: — Pójdę do Tuileriów — powiedział. — Może jednak czegoś się dowiem. Pan Mocąuard był serdeczny i otwarty. — Przybył kurier z Petersburga — zwierzył się Czartoryskiemu. — Podobno Rosjanie są na was rozjuszeni i nie wiedzą, co począć. 436 Czartoryskiego nie to interesowało. — Czy są wiadomości z Wiednia? — spytał. — Są. Nieoficjalne, ale wiarygodne. Otrzymaliśmy list poufny od miarodajnej osoby. Otóż Austria jest gotowa wziąć udział w wojnie, jeśli wspólna interwencja będzie pomyślana serio. Gabinet wiedeński chce mieć jasny obraz sytuacji i wyraźne gwarancje. — Dacie je? — Jesteśmy niezadowoleni z Anglii. Jej rezerwa wpływa hamująco na Wiedeń. — Chciałbym się widzieć z cesarzem — powiedział zaniepokojony Czartoryski. — Doskonale! Jego cesarska mość dopytywał się o pana. — Czyżby wszystko było skończone? — spytał Napoleon III. — Wydaje się, żeście ponieśli ostateczną klęskę. — Nie, najjaśniejszy panie! — zaprzeczył Czartoryski. — Porażka Langiewicza jest wydarzeniem przykrym, ale nie decydującym. Prowadzimy wojnę partyzancką. Gdy oddział zostaje rozbity, pojawia się inny gdzie indziej. — To dobrze — odrzekł Napoleon. — Gdyby powstanie upadło, znikłby powód do interwencji. Czartoryski nie wytrzymał. — Najjaśniejszy panie! — podchwycił impulsywnie. — Nie chcę być natarczywy, lecz proszę zrozumieć, w jakim znalazłem się położeniu wobec mojego narodu. Błagam o szczerą odpowiedź: czy zdaniem rządu waszej cesarskiej mości powstanie naprawdę powinno trwać? Jeśli cesarz poczuł się urażony, to w każdym razie nie okazał tego. — Tak — zapewnił. — Takie jest moje zdanie. Upoważniam cię, książę, byś je przekazał swoim rodakom. Zaproponowałem Austrii, by wspólnie z Francją wypowiedziała Rosji wojnę. Reakcja Wiednia na razie jest niejasna. — A jeśli Wiedeń odrzuci propozycję? — nastawał Czar 437 toryski. — Czy wtedy Paryż także się wycofa? Wprawdzie Francja nie graniczy z Rosją, lecz mogłaby ją zaatakować z morza, od strony Petersburga. — Wiem — rzekł Napoleon — lecz to nie wchodzi w rachubę. — Wystarczyłoby trzydzieści tysięcy żołnierzy. — Istotnie, ale nie mówmy o tym. — Więc jeśli Austria nie zechce... — Czartoryski zawiesił głos. — Waszą sprawę rozwiąże dyplomatyczna interwencja Europy — dokończył Napoleon. — I po to ma trwać powstanie bez broni i pieniędzy! Czyśmy jeszcze za mało zrobili? — Niczego nie mogę wam dać — odparł cesarz tłumiąc zniecierpliwienie. — Zrobiliście dużo, a zrobić musicie więcej. Z Austrią toczą się rokowania; zbyt spiesznie przesądza pan wynik. Choć to bolesne, powtarzam, książę: trwajcie! Zaniepokojony Czartoryski udał się wprost z Tuileriów do ministra spraw zagranicznych. — Rozmawiałem z cesarzem. Wiem, że w najbliższym czasie wojna nie wchodzi w rachubę — rozpoczął sondaż. — Łamię sobie głowę, czy dobrze robię radząc krajowi, by nie wstrzymywał powstania. — Dobrze pan robi! — zapewnił Drouyn de Lhuys. — Jeszcze nigdy sprawa polska nie miała tak dużych szans. Francja nie może balonem pośpieszyć wam z pomocą, lecz współdziałanie Austrii zmienia wszystko. Pan chyba źle zrozumiał cesarza. Czerwone spodnie wylądują w Trieście, by się połączyć z białymi mundurami Austriaków. — Podobno Wiedeń się waha. — Cóż mogę panu rzec? — rozłożył ręce Drouyn de Lhuys. — Austria musi mieć czas, by powziąć decyzję. Złożyliśmy Wiedniowi interesujące propozycje i rokowania się toczą. Bruździ nam Anglia. Wystąpiła z projektem, by wszy stkie mocarstwa, które podpisały traktat wiedeński, wysłały do Petersburga zbiorową notę. My odrzucamy ten pomysł. Jakże opierać się na traktacie, który niegdyś upokorzył Francję? — Postawa Londynu zmrozi Wiedeń — zasępił się książę Władysław. — Nie jestem takim pesymistą — odparł Drouyn de Lhuys. — Grunt, że został zrobiony pierwszy wspólny krok. Anglia i Austria powoli wciągną się do bardziej energicznej akcji. Sądzę, że Rosja okaże skłonność do ustępstw. Moja rada jest bolesna, ale sumienie każe mi powtórzyć: trwajcie! — No tak, będziemy trwali, ale czy wpłynie to na decyzję Austrii? — Nie mam co do tego wątpliwości — powiedział minister spraw zagranicznych i dodał żegnając się z księciem: — Życzę Polsce jak najlepiej. Wie pan? Gdy byłem dzieckiem, bawił się ze mną Kościuszko. — Umówiłem się z hrabią Walewskim. Jutro się z nim spotkamy, obaj panowie i ja — oznajmił Czartoryski. — Chciałbym, żebyście wzięli udział przynajmniej w jednej rozmowie z kimś miarodajnym. — Kręci się pan jak w ukropie, książę — powiedział Koźmian. — Metternich jeszcze nie wrócił? — Jeszcze nie. Wybaczcie, panowie, że was pożegnam. Idę do ambasady angielskiej. — A więc nie będzie wojny? — Na razie nie zanosi się na nią — odparł ambasador. — Jest projekt zwołania kongresu międzynarodowego. — Czy sądzi pan, lordzie, że powstanie powinno trwać? Moi rodacy ponoszą ciężkie ofiary. — Daliście dowód wielkiej żywotności. Jest zadziwiające, że tak długo potraficie podtrzymać walkę. Jeżeli jednak powstanie wygaśnie, to kongres stanie się bezprzedmio 438 439 towy. Rosja oświadczy, że sprawa jest zakończona i załatwiona. — Kongres — powtórzył sceptycznie książę Czartoryski. Ambasador postanowił podnieść rozmówcę na duchu. — Przypuszczam — rzekł — że na kongresie mocarstwa zażądają przywrócenia niepodległości Polski, a co najmniej ustanowienia polskich rządów na całym jej dawnym terytorium. Zresztą, jeśli teraz nie zanosi się na wojnę, to nie oznacza, że sytuacja nie zmieni się za kilka miesięcy. Rokowania mogą wywołać różne komplikacje. Po wyjściu Czartoryskiego Cowley powiedział sekretarzowi ambasady: — Nie możemy sprawy polskiej spuścić z oka. Trzeba otoczyć ją opieką. Proszę o tym pamiętać. — Oczywiście! — zapewnił sekretarz. — Wprawdzie podopieczny padnie ofiarą naszej filantropii, ale skoro nie można inaczej... — Rząd rozpoczął rozmowy z Anglią i Austrią — informował Walewski. — Chodzi o uzgodnienie wspólnych kroków. — Jakich? — zapytał Koźmian. — Chcemy zażądać od Rosji, by przywróciła w Królestwie Polskim stan rzeczy sprzed 1831 roku i rozszerzyła go na tereny innych ziem polskich, którymi włada. — I Austria się zgodzi wysunąć takie żądanie? — zdziwił się Koźmian. — Czemu nie? Przecież to tylko pokaz woli pokojowego załatwienia sporu, cenne alibi wobec Europy na wypadek wojny z Rosją. Rosja odmówi, a wtedy... — A jeżeli nie odmówi? — przerwał Koźmian. — Dla nas i dla was to byłoby całkiem dobrze, ale dla Austrii... — Rosja odmówi — uciął Walewski. — Wskazuje na to odpowiedź cara na list cesarza Napoleona. Metternich zna odpowiedź. Rosja odmówi, a wtedy postawimy na porządku dziennym utworzenie Polski niepodległej pod berłem arcy 440 księcia z Domu Habsburgów. Zróbcie wszystko, żeby powstanie trwało. — Trwa! — rzekł Wodzicki. — To dobrze — pochwalił francuski minister. — Na wiosnę będziecie mieli bardziej dogodne warunki walki. — Ociepli się — mruknął Koźmian. — Wyschną błotniste drogi — sprecyzował Walewski. — To wam ułatwi manewrowanie artylerią. Wodzicki i Koimian osłupieli. — Artylerią?! Nie mamy artylerii — gniewnie odpowiedział Koźmian. — Mamy dubeltówki, kosy i pałki! Myślałem, że pan wie, panie hrabio. Walewski się zmarszczył. — A jednak musicie wytrwać! W Warszawie członkowie Rady Stanu podobno wahają się, czy złożyć dymisję. — Czy pan się temu dziwi? — obruszył się Wodzicki. — I w ogóle — czy powinni? — Oczywiście! — odparł Walewski. — Nie wolno firmować rządów rosyjskich. Trzeba zawczasu wytrącić carowi argument, że ludzie poważni aprobują nadany Królestwu system, współrządzą krajem, a tylko garść wichrzycieli podniosła bunt. To nam utrudnia interwencję. — Ale co będzie potem? — wtrącił milczący dotychczas książę Władysław. — Jak to, co potem? Chyba pan nie przypuszcza, książę, że po powstaniu mógłby powrócić w Polsce stan poprzedni? Nawet w najgorszym wypadku sytuacja się polepszy. Trzeba składać dymisję ze wszystkich stanowisk, demonstrować solidarne niezadowolenie z rządów, okazać determinację i rozszerzyć powstanie na Litwę i Ruś. — To nas narazi na zemstę Rosji — zawołał Czartoryski — na mordy i pożogi! — Tak, tak. Ale granice niepodległej Polski zostaną wyznaczone waszą przelaną krwią. Czy myśli pan, że wypowiadam własne prywatne zdanie? To nie Walewski do was mówi, mówi minister jego cesarskiej mości, a jeśli pan mi nie wierzy, proszę pójść do pana Drouyn de Lhuys, mini 441 stra spraw zagranicznych Francji, albo nawet do samego cesarza! — Co zrobimy? — odezwał się Wodzicki, gdy wyszli od Walewskiego. — Zaczekamy! — westchnął Czartoryski. — Lada dzień przyjedzie Metternich. Chciałbym się jednak upewnić. — Wrócił pan z Wiednia, książę. Jak wygląda nasza sprawa? — Dobrze — odrzekł Metternich. — Austria jest przygotowana do wojny i wypowie ją, jeśli zostanie poparta przez Francję i Anglię. Oczywiście jest pewien szkopuł. Każde państwo, które decyduje się na taki krok, musi mieć na widoku jakąś korzyść. Dla Francji sprawa jest prosta: Nadrenia. A my? Stracimy Galicję. Zagadnienie jest trudne. Trzeba wszechstronnie rozważyć wszystkie kombinacje. Rzecz wymaga czasu. — Jeśli nam pomożecie — zapewnił Czartoryski — nie będziemy podnosić pretensji o Galicję. Obdarzcie ją autonomią i to wystarczy. Nie dążymy do wzniecenia tam powstania. Postulat granic sprzed pierwszego rozbioru nie jest skierowany przeciwko Austrii. Metternich uśmiechnął się lekko. — Można sobie wyobrazić również inne rozwiązanie — podjął po chwili książę Władysław zmrożony uśmiechem ambasadora. — Gdyby Austria postąpiła z nami po ludzku i zwróciła Galicję, mogłaby otrzymać terytorialną rekompensatę bądź w Rumunii, bądź też w słowiańskich prowincjach Turcji. Metternich dalej milczał i tylko się uśmiechał. Czartoryskiego ogarnęło uczucie bezradności. Nie ukrywając niepokoju spytał: — Jaka jest pańska opinia? Czy powinniśmy podtrzymywać powstanie? Austriacki ambasador przestał się uśmiechać. Energicznym tonem odpowiedział: — Oczywiście! Jeśli tego nie zrobicie, cały wasz problem się rozpłynie, jeśli natomiast wytrwacie, będziecie mogli skorzystać z pomyślnej koniunktury. Bądźcie cierpliwi. Sprawy muszą dojrzeć jak owoce. Trwajcie! „Paryż, Londyn i Wiedeń uzgodniły warunki wspólnej interwencji dyplomatycznej w sprawie polskiej — pisał książę Czartoryski do kraju. — Trudno powiedzieć, czy negocjacje doprowadzą do wymuszenia na Rosji ustępstw, które zaspokoją nasz naród choćby na jakiś czas, czy też wykażą niemożność rozwiązania tej kwestii środkami pokojowymi, czego, być może, spodziewa się cesarz i co, jak sądzę, byłoby po jego myśli. Wniosek stąd taki, że dalsze trwanie powstania jest rzeczą niezbędną, bo tylko trwanie pozwoli stworzyć dyplomatycznym negocjacjom podstawę dość silną, by na niej można było coś solidnego i bezpiecznego zbudować lub też wykazać konieczność wojny. Polacy powinni porzucić piastowane urzędy, a zwłaszcza ustąpić z Rady Stanu, by uświadomić Europę, że całe polskie społeczeństwo sprzeciwia się rządom rosyjskim. Ten protest moralny musi być poparty wojną partyzancką, bo tylko jedno i drugie łącznie może utrącić Rosji argument, że pokonała opór oraz że problem już nie istnieje. Jedynie opór nie pokonany jest w stanie zmobilizować opinię mas Europy, a ich opinia jest dla nas ważna, ponieważ nie lekceważą jej rządy, zwłaszcza zaś rząd francuski." — A więc spóźnił się pan, pułkowniku — westchnął nowo mianowany zastępca namiestnika, generał hrabia Berg. Spojrzał spod oka na oberpolicmajstra. — Oczywiście pan się przesłowił twierdząc, że na pociąg; pan się spóźnił nie na pociąg, lecz... Krótko mówiąc, hrabinie Augustowej Potockiej udało się zmylić pana i wymknąć z dworca. — Właśnie! — chętnie potwierdził pułkownik Muchanow. 442 443 — Będzie pan musiał ująć to jakoś w raporcie. Wierzę, że zrobił pan wszystko, co należało, tylko... No cóż! To się zdarza. Sprytna dama! Już nie warto jej niepokoić. Na pewno zdążyła się pozbyć papierów, które przywiozła z Paryża. — Nie ulega wątpliwości, ekscelencjo! Wygląda na to, że zalecenia Hotelu Lambert dotarły do adresatów. Członkowie Rady Stanu składają dymisje. Hrabina Potocka... — Tak — przerwał Berg. — Rada Stanu się rozsypuje, wielki książę się martwi, Wielopolski się martwi, przykro! Nikt by się nie doszukał nutki ironii lub triumfu w głosie zastępcy namiestnika. Muchanow uśmiechnął się leciutko. Był dobrej myśli. — Ekscelencjo! — mówił namiestnik. — Kochasz swój kraj i pragniesz, by był szczęśliwy. Mnie wasza sprawa jest także droga. Nieważne, że z innego powodu. Powiem wprost: ruina waszych nadziei oznacza ruinę moich nadziei. Nie chodzi tylko o względy osobiste. Pogrzebana zostanie idea, której realizacja mogłaby przynieść nieobliczalne korzyści wielu pokoleniom. Byłem i jestem gotów do ofiar, ale cóż z tego; nic nie osiągnę, gdy opuszczą mnie wszyscy. Czy nie widzicie, jaki jest efekt powstania? Czarna reakcja podniosła głowę, otacza cesarza. Jesteście ślepi, bezmyślni! Odtrącacie reformy; będziecie kiedyś żałować: zostaną cofnięte! Rewolta dyskredytuje rząd tu i gdzie indziej, a ten pogardzany rząd stara się was osłonić przed... Ekscelencjo, wiesz przecież, przed kim i przed czym! I w tak krytycznej chwili ty, ekscelencjo, składasz dymisję z Rady Stanu! Arcybiskup Feliński słuchał słów namiestnika z szacunkiem i smutkiem. — Wierzę w szlachetne intencje waszej wysokości — odpowiedział — ale wasza wysokość jest mężem stanu, a ja jestem kapłanem. Stosunki między narodem i władzą zaostrzają się coraz bardziej. Jeśli wymaga tego dobro narodu, mąż stanu może się czasem uciec do krwawej represji, nato miast kapłan — nie! Kapłanowi nigdy nie wolno wziąć w tym udziału. A władze zaostrzają represje nie rozróżniając winnych i niewinnych. W całym kraju lud będzie cierpiał. Pasterz ma obowiązek podzielać los swego ludu, choćby ten lud zawinił. Pasterz powinien pocieszać swój lud i dźwigać go z upadku. Pasterzowi nie wolno solidaryzować się z władzą, która swoją surowość uzasadni koniecznością polityczną. Nie mogę pozostać w Radzie Stanu, gdy inni podali się do dymisji. Gdybym pozostał, wziąłbym na siebie odpowiedzialność za przyszłe postępowanie rządu. — Otóż to! — podchwycił z gniewem wielki książę. — Ucieczka od odpowiedzialności osłonięta szumnym frazesem! Obawa, co inni powiedzą! Wszyscy jesteście jednacy, a wyjątki... Od nich też broń nas Boże! Nie, ekscelencjo, nie przyjmę dymisji. — Przykro mi, ale nie mogę jej cofnąć, wasza wysokość. Konstanty wstał. — Decyzję podejmie cesarz — chłodno pożegnał metropolitę i rozdrażniony nie mniej chłodno powitał Enocha. Radca stanu zaczął referować swą sprawę. Jej sens z trudem docierał do świadomości wielkiego księcia, jeszcze zaprzątniętego niedawnym dialogiem. Wtem padło nazwisko Wielopolski. Wielki książę się ocknął. Impulsywnie burknął z przekąsem i złością: — Żelazna ręka, w której wszystko się kruszy! — Enoch umilkł. Po chwili, wchodząc w tok myśli wielkiego księcia, powiedział: — Kto wie, czy z Zamoyskim nie poszłoby lepiej? Konstanty nic na to nie odrzekł, szybko zakończył rozmowę, a potem, gdy został sam, zapatrzył się w okno i zadumał. Wdowa po Miniszewskim nie chciała renty, nie chciała zasiłku, nie chciała niczego. Widać było, że z ulgą opuszcza gabinet. — Jest zastraszona — skomentował Vidal. — Zabito go na jej oczach, przy dziecku, w mieszkaniu; odczytano wyrok. — Bandyci! — warknął margrabia. — Aniołowie bożej zemsty — mruknął sekretarz. 444 445 — Co pan bredzi? — Cytat z kazania. Na własne uszy słyszałem. — No tak, bandytą był Miniszewski i jestem ja — posępnie powiedział Wielopolski. — Zna pan to? Nie? To niech pan posłucha. — Głośno czytał wtrącając szydercze uwagi: — „Tacy jak on — to znaczy Miniszewski — chcieli i chcą przerobić na swoje kopyto cały naród." A tamci nie chcą? „Ale niech nikt nie myśli, że ten człowiek został skazany na śmierć z powodu swoich przekonań i publikacji." Skądże! A za co? „Byłoby to tyranią cięższą od moskiewskich łańcuchów." Bardzo słusznie! „W Polsce było i będzie wolno być republikaninem i monarchistą, wolno wyznawać różne zasady i różne religie." Różne zasady? Czyżby? A nie tylko wywrotowe? — Albo tylko prorządowe? — wypsnęło się Vidalowi. — To znaczy... — Dziękuję panu — przerwał zimno margrabia. — Na razie nie jest mi pan potrzebny. Po wyjściu sekretarza siedział przez dłuższy czas z oczami wbitymi w podłogę, po czym wrócił do lektury: „Natomiast nie było i nie będzie wolno być zdrajcą własnego kraju, renegatem i odstępcą. Cały naród wspomina z oburzeniem i wstrętem imiona Branickich, Potockich, Rzewuskich, którzy Moskwie kraj zaprzedali. Także nazwisko Wielopolskich, którzy wzięli po Targowicy smutne dziedzictwo podłości i zdrady, w całej ohydzie przejdzie do historii." Odłożył „Nowiny Polityczne Polskie" i wyszedł z gabinetu. — Wrócę za godzinę! — rzucił sekretarzowi. Zdążył w ostatniej chwili. Lekarz już zbadał wnuczka i zmierzał ku drzwiom. — Nic dzieciakowi nie jest. — Uspokojony margrabia zatrzymał doktora, by z nim zamienić kilka kurtuazyjnych zdań. Zapoczątkował ciężkim dowcipem: — Pan jeszcze nie w lesie? Eskulap zesztywniał: — Jeszcze nie! — Oczywiście nie. Zażartowałem. Oni niestety nie żartują, mordują. — Myśl margrabiego obsesyjnie zajęta była 446 Miniszewskim, natomiast skojarzenia lekarza były zupełnie inne. — Jacy oni? — zapytał wrogo. — Wie pan, o kim mówię. — Chyba nie o tych, którzy się nie wahają narażać życia za ojczyznę. — Niech mnie pan nie częstuje głupimi frazesami! — wybuchnął Wielopolski. — Życie za ojczyznę! Śmierć fizyczna nie jest zasługą, zasługą jest śmierć politycznie użyteczna. W czym pan widzi użyteczność tego szaleństwa? Na co liczycie? Wiem, wiem: na Pana Boga i na Francję. Bóg wysoko, Francja daleko! O! Tyle da wam Zachód — pokazał figę. — A tu... — Pijawki! — Co takiego? — Pijawki! — powtórzył doktor Walko. — Radzę przystawić. Żegnam pana! Do Hotelu Lambert napływały z kraju alarmujące wiadomości. Czartoryski nie ustawał w zabiegach. Znów się pojawił u Metternicha. — Za kilkanaście dni sytuacja się wyjaśni — oznajmił ambasador. — Mocarstwa przedstawią Rosji propozycje. Noty zostaną złożone jednocześnie. — Czy będą zawierały identyczną treść? — Nie. Austria kładzie główny nacisk na kwestię swobód religijnych. Rosja zapewne nie wyrazi zgody i wtedy wybuchnie wojna. Jesteśmy na nią zdecydowani pod warunkiem, że inne mocarstwa się nie wycofają. — Nie będą identyczne... Kwestia swobód religijnych... — powtórzył pobladły książę Władysław. — I nadal pan uważa, że powstanie powinno trwać? — Oczywiście! — Przecież to niemożliwe bez broni! — wybuchnął Czartoryski. — Rząd austriacki mógłby przynajmniej przymknąć oczy i ułatwić nam transport zza granicy! — O to należy się starać w Wiedniu, nie u mnie — odparł 447 Metternich. — Przypuszczam zresztą, że będą trudności. Jeszcze nie jesteśmy w stanie wojny z Rosją. — Przykro mi narażać pański kraj na takie straty, ale dyplomacji trzeba dać czas — oświadczył Czartoryskiemu Drouyn de Lhuys. — Francja nie może rozpocząć wojny sama. Jest bardzo ważne, że Austria nie traci chęci do wspólnej akcji. Gorzej jest z Anglią. Podnosi wielki hałas i nic nie robi. Powinniście oddziałać na tamtejszą opinię publiczną, zmobilizować ją i przyprzeć rząd do muru. — Radzą mi tutaj, żebym się udał do Londynu — oznajmił Czartoryski ambasadorowi Anglii. — A po co? — zdziwił się lord Cowley. — Czyśmy nie posunęli się dalej niż Francja? Niech najpierw nas dogoni. My chcemy zrobić dla was coś praktycznego, realnego. Klucz do sytuacji leży w Paryżu. Tu powinniście działać. — Każdy z przedstawicieli przyjaznych nam mocarstw wskazuje inne miejsce, w którym leży klucz — odrzekł z goryczą książę Władysław. — Najjaśniejszy panie! Kraj dobywa ostatnich sił! Członkowie wielkich polskich rodów są już w szeregach. Spadają na nas straszne represje. Świtają desperackie myśli. Opieszałość rządów sprawia, że wielu chce szukać ratunku u ludów, u Węgrów, u Włochów! — Węgrzy to dobrzy żołnierze — pochwalił Węgrów Napoleon III. — Niechaj przychodzą do was pojedynczo i wzmocnią powstańcze oddziały. Nie mogą przecież nadciągnąć gromadnie, tym bardziej Włosi. — Zreflektował się. — Nie, to zły pomysł, może zniechęcić Austrię. Trzeba tego uniknąć za wszelką cenę. Austria działa, jak zwykle, powoli, lecz nadal jest wam życzliwa. Jestem z niej zadowolony. Mówi pan, że rządy są opieszałe. Jesteśmy w fazie roko 448 I wań. Niedawno Anglia wysunęła projekt, by zażądać od Rosji rocznego zawieszenia broni na takiej zasadzie, że Rosjanie zatrzymaliby twierdze i miasta, a Polacy resztę kraju. — To znaczy lasy i wsie? — Resztę kraju — powtórzył cesarz. — Powiedziałem rosyjskiemu ambasadorowi tak: obiecujecie Polakom takie czy inne instytucje ustrojowe, lecz oni i tak posłużą się nimi, by zdobyć niepodległość. Miejcie odwagę, poddajcie się sami amputacji zgangrenowanej ręki. — Czy mówiąc o Polsce wasza cesarska mość ma na myśli wskrzeszenie Księstwa Warszawskiego? — Austria zobowiązała się zwrócić Galicję — odparł wymijająco Napoleon. — A Poznań? Co będzie z zaborem pruskim? — Zobaczymy później. Anglia... Propozycje Londynu są niepraktyczne, lecz coraz bardziej wciągają i angażują Anglię po naszej stronie. Gdy Rosja je odrzuci, rząd brytyjski poczuje się jeszcze bardziej z nami związany. — Wasza cesarska mość! — wybuchnął Czartoryski. — Podczas tych negocjacji u nas się leje krew! — Postaram się je przyśpieszyć — obiecał cesarz. — Przedmiotem rokowań jest rzeczywiście Księstwo Warszawskie. Wewnętrzny głos mi szepcze, że Anglia chętnie podejmie tę sprawę. Lord Cowley napomknął, że jego rząd zmierza do wojny. — Mnie tego nie mówił. Napoleon uśmiechnął się tajemniczo. — Czy Rząd Narodowy mógłby liczyć, że mu się zezwoli zaciągnąć tutaj publiczną pożyczkę? Cesarz odpowiedział energicznie i bez namysłu: — Nie! Rząd francuski nie może wam udzielić gwarancji. Musimy dbać o spokój na giełdzie. Spróbujcie w Londynie. Jeżeli tam się uda, wtedy porozmawiamy. go. Cesarzowa Eugenia przywołała Czartoryskie? Dlaczego w Rządzie Narodowym nie ma nikogo o zna »mko 449 nym nazwisku? — Zmarszczyła brwi. — To bardzo niedobrze, to wam szkodzi. Będziemy popierać polską sprawę, sprawę narodową, ale nie rewolucję. Rewolucji nigdy! Anonimowość waszego ruchu nadaje mu wstrętną barwę! — Nikt nie może wystąpić w kraju imiennie, bo zostanie uwięziony lub powieszony — wyjaśnił Czartoryski. — Rozumiem. Ale dlaczego za granicą nie widzimy nikogo o poważnym nazwisku? Dlaczego żaden konserwatysta nie reprezentuje powstania? Dlaczego pan nie ma oficjalnego mandatu powstańczych władz? Czartoryski się zmieszał. Odpowiedział po chwili: — Wziąłem do serca twoje słowa, najjaśniejsza pani. Postaram się, żeby Rząd Narodowy przysłał mi nominację. — Powinieneś to uczynić, książę — rzekła z naciskiem monarchini. — Nota rządu jej królewskiej mości jest wyrazem pokojowych intencji, ale mogą się one zmienić, jeśli powstanie w Polsce będzie trwać i rozprzestrzeniać się. Niełatwo przewidzieć, jakie wynikną konflikty — ostrzegł lord Russell ambasadora Rosji. — Trochę postraszyłem Brunnowa — poinformował premiera. — Słusznie! — pochwalił Palmerston. — Powinien wierzyć, że Francja skutecznie montuje wspólną interwencję. Trzeba jednak uważać, żeby powstanie naprawdę nie wywołało wojny powszechnej. Francję należy popychać do akcji, lecz samej akcji przeszkodzić. — Pamiętam o tym — zapewnił Russell. — Wysłałem Cowleyowi odpowiednią instrukcję. Proszę posłuchać: „Spodziewam się, że wraz z Drouyn de Lhuys opracujecie formę noty łagodniemocną, pojednawczogrożącą, mówiącą mniej, niż oznacza, i znaczącą mniej, niż mówi, notę, którą by mogły podpisać wszystkie mocarstwa nie mające części polskiego łupu w kieszeni. Co dalej? Jeśli Polacy jakoś potrafią stworzyć niepodległą Polskę, to trzeba ją będzie 450 uznać. Nie widzę jednak powodu, żebyśmy mieli wydać na jej odbudowę sto milionów gotówką." — Bardzo dobrze! — orzekł Palmerston. — Baron Brunnow powiadomił mnie, najjaśniejszy panie, że trzy mocarstwa przygotowują notę w sprawie Polski — oznajmił wicekanclerz Gorczakow. — Rezultat ugody z Polakami! — skomentował gniewnie Aleksander II. — Reformy, autonomia, a w konsekwencji powstanie, które nam ściąga na głowę obcą interwencję! Pan nie dodał, że na wypadek odrzucenia not Anglia i Francja szykują wyprawę przez Bałtyk. Austria oczywiście nie pozostanie bierna. — To są pogłoski, najjaśniejszy panie! — Jak przed wojną krymską! — warknął cesarz. — Nie jesteśmy przygotowani do wojny. Trzeba umocnić Kronsztad i przyśpieszyć modernizację armii. Oby nas Bóg uchronił od drugiej klęski! Poroniony eksperyment z Królestwem Polskim! Przedtem był spokój. — W 1831 roku ojciec waszej cesarskiej mości zastanawiał się, czy nie odstąpić Prusom części Królestwa po Wisłę i Narew — przypomniał hrabia Adlerberg. — Czy rzeczywiście nie lepiej dokonać nowego podziału i raz na zawsze pozbyć się kłopotu? — Broń Boże! — zaprotestował Gorczakow. — Jeśli sama konwencja z ósmego lutego wywołała burzę, to co by dopiero było, gdybyśmy postąpili tak, jak pan sugeruje, panie hrabio? — Prusy są najpewniejszym sprzymierzeńcem — rzekł Aleksander. — Ich interesy pokrywają się z naszymi. — Chyba niezupełnie — ośmielił się zaoponować Gorczakow. Do rozmowy włączyła się wielka księżna Helena Pawłona. — Za granicą liczą się z tym, że sami się wycofamy 2 Królestwa — powiedziała. — Na ten wypadek Prusy przewidziały własnego kandydata na tron Polski: Bogusława Radziwiłła, Austria — arcyksięcia Maksymiliana, a Fran 451 cja — księcia Napoleona. Czemuż to my z góry odtrącamy rozwiązanie podobne? Dlaczego królem nie miałby zostać wielki książę Konstanty? — To nic by nie dało, wasza wysokość! — odparł hrabia Adlerberg. — Gdyby Polacy chcieli się zadowolić Królestwem Kongresowym, to tak, wtedy przyjęcie korony polskiej przez brata jego cesarskiej mości byłoby dobrym rozwiązaniem. Ale oni nie rezygnują z mocarstwowych aspiracji, z granicy na Dnieprze i Dźwinie. — Właśnie! — potwierdził cesarz. — Bredził o tym Andrzej Zamoyski. Nie udał się eksperyment z Królestwem. Spróbujemy innych metod. Nie wątpię, że się okażą skuteczne. Paskiewicz dawał sobie radę! — Wasza cesarska mość! — odezwał się zaniepokojony Gorczakow. — Nie wierzę w inwazję, ale nie mogę wykluczyć, że jednak... Grajmy na zwłokę! Jeśli pokój utrzyma się do jesieni, wojna wybuchnie nie wcześniej niż na przyszłą wiosnę. Zyskamy rok na przygotowanie obrony. — Tak, potrzebny nam oddech — przyznał cesarz. — Gdybyśmy ogłosili amnestię w Polsce, to taki akt podziałałby na opinię publiczną Anglii i Francji, wstrzymałby akcję gabinetów przynajmniej na jakiś czas. Oczywiście, najjaśniejszy panie, amnestię należałoby ogłosić, zanim ambasadorzy wręczą nam noty. Nie powinna sprawiać wrażenia, że została wymuszona. Jeśli Polacy z niej skorzystają, zniknie pretekst do interwencji, jeśli nie... — Ot, tak, darować wszystkim wszystko! — zżymnął się Aleksander. — Niekoniecznie wszystkim wszystko, wasza cesarska mość — zaprzeczył Gorczakow. — Pozwolę sobie zwrócić uwagę również na jeszcze jeden aspekt amnestii: prestiżowy. — Prestiżowy? — Tak, prestiżowy. Wymowa byłaby jednoznaczna: uznajemy sprawę polską za sprawę wewnątrzrosyjską, postanawiamy załatwić ją sami, międzynarodowe pertraktacje nie wchodzą w rachubę. Końcowy argument trafił do przekonania Aleksandrowi 452 II. — Czekam na projekt — przyzwolił. — Tak, należy grać na zwłokę. — Niezależnie od tego — kontynuował Gorczakow — wystąpię z propozycją zwołania konferencji trzech mocarstw, które weszły w posiadanie ziem dawnej Polski. — Rosji, Austrii i Prus? — upewnił się Adlerberg. — Austria odmówi. — Być może — uśmiechnął się Gorczakow — ale znowu zyskamy na czasie. — Niech pan wyczynia te dyplomatyczne sztuczki — zgodził się cesarz. — Trzeba się jednak zaasekurować militarnie, zapewnić sobie pomoc Prus. — Przymierze przyśpieszy konflikt — ostrzegł Gorczakow. — Jest niezbędne — oświadczył Aleksander II. — Rzecz można załatwić poufnie. Sam się tym zajmę. — Nie wierzę w dyskrecję Bismarcka — wyznał wicekanclerz. — Konwencja z ósmego lutego... — Nie była poufna — przerwał cesarz. — Zwrócę się wprost do króla; zrobię to ustnie za pośrednictwem von Loena. Żadnych pism! Pruski attache wojskowy, pułkownik von Loen, skrzętnie notował w pamięci słowa cesarza Rosji. — Niech pan jedzie do Berlina, pułkowniku, i przekaże swemu królowi to, co panu powiem — mówił Aleksander II. — Mam wiarygodną wiadomość, że istnieje groźba napaści na Rosję i Prusy. Układane są plany ofensywy od strony Galicji i portów bałtyckich na nas oraz w kierunku Renu — na was. Ja nie chcę wojny. Jestem przekonany, że da się jej uniknąć, jeśli odciągnie się Anglię od Francji. Dlatego chciałbym, ażeby pański monarcha wywarł nacisk na Wiedeń. Jeśli nie odniesie to skutku, wojna wybuchnie z całą pewnością. Gdyby więc w Wiedniu nie usłuchano perswazji, sądzę, że lepiej będzie uprzedzić napaść i wspólnie znienacka uderzyć na Austrię, póki jest na to nie przygotowana, szybko się z nią 453 i załatwić, zanim otrzyma francuską pomoc, i potem natychmiast stawić czoło Napoleonowi nad Renem. Nie chcę tych myśli powierzać papierowi, niech więc pan wiernie przekaże je swemu monarsze. — Czytaliście? — Wszedł zdyszany Zaściński. — Co takiego? — Dzisiejszy „Dziennik Powszechny". Nie? To posłuchajcie: „Jego cesarska wysokość wielki książę namiestnik otrzymał z Petersburga następujący telegram: "Manifestem z dnia dzisiejszego udziela się całkowitej amnestii tym wszystkim w Królestwie Polskim, którzy złożą broń do pierwszego maja bieżącego roku. Spod amnestii wyłączeni są sprawcy czynów kryminalnych. Ustanowione instytucje ustrojowe będą w całości utrzymane. Cesarz rezerwuje sobie decyzje dotyczące ich rozszerzenia, gdy przejdą próbę czasu, a spełnienie tej zapowiedzi uzależnia od warunków i potrzeb, jakie zaistnieją w kraju, oraz od zaufania w monarsze zamiary. Rozporządzeniem z tegoż dnia ogłasza się taką samą amnestię dla Litwy i Rusi.»" Co wy na to? — Trzeba skorzystać z amnestii — odpowiedziała bez wahania pani Ciszkowa. — To po cośmy jedli tę żabę? — zżymnęła się pani Rysia. — No właśnie! Po co? A co ty sądzisz? — Byłem przeciwny powstaniu — odparł Zaściński — lecz skoro Napoleon... Nie, nie wolno odrzucić tej szansy, nie wolno przyjąć amnestii. — A ty? Doktor Walko odrzekł: — Ja też byłem przeciwny. Teraz myślę jak Janek. Nadeszła chwila, gdy każdy Polak powinien złożyć ostatnie buty na ołtarzu ojczyzny. Zgłosiłem się. Niedługo pójdę do oddziału. Brak im lekarzy. Pani Grażyna zamarła. Wszyscy zamilkli. Ciszę przerwał Zaściński. — Nie mówiłem ci, Rysiu, ale i ja muszę wyjechać na pewien czas. Nie, nie do oddziału, do Krakowa. — Nie pytam, po co — rzekła zmartwiona pani Rysia. 454 — I słusznie. Zatrzymam się u Wiesi Jaglarz. Nie wiem, kiedy wrócę. — A ty? Też się wybierasz dokądś — spojrzała na męża pani Maria. — Nie — odrzekł Ciszek. — W Warszawie też jest co robić. — Proszę przygotować projekt pisemnej odpowiedzi króla na propozycję cara — polecił Bismarck von Thilemu. — Wyłuszczy pan wszystkie argumenty przemawiające przeciwko wojnie z Austrią, wie pan jakie, następnie napisze pan, że z powodu spóźnionej pory jest mało prawdopodobne lądowanie Francuzów na plażach Bałtyku... — Spóźnionej pory? — Tak, spóźnionej pory, oraz że gdyby jednak do tego doszło, to Prusy będą starały się skłonić Austrię do życzliwej neutralności. A teraz rzecz najważniejsza. Zaznaczy pan, że najlepszym sposobem pozyskania Austrii jest zagwarantowanie jej Wenecji, gdyż Wiedeń boi się francuskowłoskiego napadu i dlatego tak balansuje. Wreszcie napisze pan, że gdyby cesarz Aleksander II zdołał przekonać dwór wiedeński, iż porzucił na zawsze ideę przymierza rosyjskofrancuskiego, to ten argument byłby najskuteczniejszy. — A dla nas najprzyjemniejszy — mruknął von Thile robiąc notatki. — Co w Królestwie? — spytał premier. — Paryska prasa zamieszcza doniesienia o polskich zwycięstwach i artykuły o polskiej sprawie. — A Czartoryski i jego sztab nie posiadają się z radości — dokończył Bismarck. — Ci, zdawałoby się, rozsądni ludzie zgłupieli do tego stopnia, że traktują jako autentyczny głos opinii publicznej to, co z ich własnej inspiracji i za ich własne pieniądze ukazuje się w dziennikach francuskich. Każdą taką życzliwą wzmiankę uważają za coś dużo ważniejszego niż reformy, które wprowadził Wielopolski. A gdy pomiędzy jedną i drugą partią golfa jakiś lord złoży w Izbie 455 wyżebraną przez Zamoyskiego interpelację, to jest to ich zdaniem taki sukces, że w jego świetle fakt, iż wielki książę nadal mieszka na Zamku jako namiestnik, staje się niegodną uwagi błahostką. — Był u mnie hrabia Karolyi — przypomniał sobie podsekretarz stanu. — Oświadczył poufnie, że w sprawie Polski Austria się przyłączyła do akcji mocarstw zachodnich po to, by nie dopuścić do wojny. — Pan poseł wyznał prawdę, nie wątpię ani przez chwilę — powiedział Bismarck. — W zbrojną interwencję wierzy prócz Aleksandra II chyba jedynie Napoleon III. Ta wielce zapoznana miernota jest kimś w rodzaju brzuchomówcy, który oszukał samego siebie. Rozprasza siły, szasta się po całym globie. Meksyk! Wyprawa do Meksyku to kampania rosyjska Drugiego Cesarstwa, wspomni pan moje słowa. No tak, to byłoby wszystko na dzisiaj, a w sprawie polskiej — wszystko co najmniej na kilka miesięcy. Maszyna została puszczona w ruch, na razie nie pozostaje nic, tylko czekać. — Rosja proponuje zwołanie konferencji trzech państw rozbiorczych — powiedział hrabia Rechberg. — Uczestnikiem byłaby ona, Prusy i my? — upewnił się Schmerling. — Tak. Temat: adaptacja postanowień kongresu wiedeńskiego do aktualnych warunków. Propozycję odrzucimy. — Oczywiście! — Nie można wykluczyć, że Francja i Anglia rozpoczną wojnę o Polskę — kontynuował minister spraw zagranicznych. — Mało prawdopodobne, ale jednak! Byłoby lekkomyślnością odrywać się teraz od Paryża i Londynu. Wojnę prowadzono by bez uwzględnienia naszych interesów, ba! przeciwko nim. Zostalibyśmy potraktowani gorzej niż podczas kampanii krymskiej. — Jestem tego samego zdania — oznajmił minister stanu. — Nie trzeba drażnić Napoleona — utwierdzał się w swojej opinii Rechberg. — Nie trzeba, bo zechce podburzyć 456 Węgrów, Włochów, Słowian południowych i Polaków w Galicji. Już lepiej wojować w przymierzu z nim niż się borykać z siłami rewolucji, które by poparł. — Z dwojga złego lepiej! — zgodził się Schmerling. Po chwili rzekł zmieniając temat: — Gratuluję panu! Narzucenie Francji i Anglii naszego katalogu żądań, z którymi się wystąpi w sprawie polskiej, to majstersztyk! Czy Paryż się nie orientuje, że postulowane dla Królestwa prawa są nie większe niż te, które ma Galicja? Odsunął pan zmorę polskiego Piemontu! — Sześć punktów? — uśmiechnął się Rechberg. — Sześć punktów! — potwierdził Schmerling. Pani Maria czytała głośno: — „1 Powszechna amnestia; 2 powołanie polskiej reprezentacji narodowej, której prerogatywą byłoby prawodawstwo krajowe i która byłaby wyposażona w skuteczne środki kontroli urzędów administracyjnych; 3 utworzenie narodowej administracji złożonej z Polaków; 4 zapewnienie całkowitej wolności sumienia i kultu religijnego; 5 wprowadzenie języka polskiego do wszystkich organów władzy i do szkolnictwa; 6 przestrzeganie praworządnego systemu poboru do wojska." Na miłość boską! — powiedziała odkładając gazetę. — Przecież to mniej, niż mamy! Mniej, niż wywalczył Wielopolski! I to są te postulaty, które Francja, Anglia i Austria stawiają Rosji! Po to odrzuciliśmy amnestię? Po to leje się krew? — Musimy zaufać Napoleonowi — odrzekła pani Rysia. — Czy kiedykolwiek porzucił sprawę, którą się zajął? Przypomnij sobie kwestię turecką, włoską, syryjską i papieską. Kto publicznie oświadczył, że nasze powstanie ma charakter narodowy i powszechny? Kto zaprzeczył odmiennym twierdzeniom Rosji? — Nie wyliczaj dobrodziejstw Napoleona — przerwała pani Maria. — Mam je wypisane — wskazała gazetę — w sześciu punktach. — Anglia dodatkowo zażądała zawieszenia broni i zwoła 457 nia konferencji państw, które podpisały traktat wiedeński — zwróciła uwagę pani Grażyna — Noty nie są jednobrzmiące. — Tym gorzej! — wykrzyknęła pani Maria. — Trzy mocarstwa nie mają uzgodnionych stanowisk. — Do not przyłączyło się wiele innych rządów — przypomniała Zaścińska. — Nawet Portugalia. — Skoro tylu coś popiera, to znaczy, że nikt za tym nie obstaje — odpowiedziała Ciszkowa. — Nawet Portugalia! Właśnie! Akcję polityczną przeistoczono w humanitarną. Czy nie rozumiecie, że rozdrobnili odpowiedzialność za bieg wypadków? — Marysiu! — zreflektowała ją żona doktora. — Przecież w Paryżu działa Hotel Lambert. Czy sądzisz, że Czartoryski jest ślepy? Coś jest w tej grze, czego my nie widzimy. Nie narażałby kraju! — No tak, coś jest w tej grze, czego my nie widzimy — westchnęła pani Maria. — Tylko w tym moja nadzieja. — Nędzne sześć punktów, sześć błahych żądań zakrawających na ironię! — powiedział wstrząśnięty Czartoryski. — Rokowania nie są przecież zakończone — uspokajająco odrzekł Drouyn de Lhuys. — Trzeba czekać na rozwój wypadków i na właściwą sposobność. Cesarz umie czekać. — Mnie niełatwo na to się zdobyć — odparł książę Władysław. — Był tu niedawno generał Zamoyski — zwekslował minister. — Z rozmowy odniosłem wrażenie, że pcha Anglików nie w tym kierunku, co trzeba. Dlaczego pan nie pojedzie do Londynu? Na posiedzeniu Biura brat księcia Władysława, Konstanty Czartoryski, odczytał przemówienie posła Pope Hennessy, wygłoszone w Izbie Gmin: — „Walcząca Polska nie oczekuje od Anglii zbrojnej interwencji — zapewnił czcigodny poseł. — Kurier jej królewskiej mości wysłany z Londynu do Paryża, Wiednia lub Konstantynopola byłby dla Polaków 458 wart nie mniej niż sto tysięcy bagnetów. Polacy nie potrzebują wojskowej pomocy. Jeśli mocarstwa europejskie, które podpisały traktat wiedeński, oraz Wysoka Porta zechcą działać wspólnie środkami dyplomatycznymi, wtedy Polska będzie zabezpieczona." — To robota Zamoyskiego! — wykrzyknął Kalinka. — Musisz, książę, jechać do Londynu! — Jeszcze nie skończyłem — zwrócił uwagę Konstanty Czartoryski. — Pan poseł zaproponował następującą rezolucję: — „Rosja łamiąc postanowienia traktatu z 1815 roku straciła prawa do Polski. Domagamy się, by rząd zerwał stosunki dyplomatyczne z Rosją oraz by uznał Polaków za stronę walczącą." — Pojadę do Londynu — zadecydował książę Władysław. — Koniecznie! — podchwycił Kalinka. — Bo tymczasem generał Zamoyski... — urwał i zmełł w ustach jakieś słowa. Na tłumnym przyjęciu u Palmerstona był również generał Władysław hrabia Zamoyski. Palmerston, dostrzegłszy generała, przypomniał sobie depeszę lorda Napiera. Ambasador pisał: „Dany już został sygnał do patriotycznej agitacji. Szlachta zebrana w Petersburgu wniosła adres do cara wyrażający wolę obrony nietykalności imperium. Rekruci napływają z prowincji z niebywałym pośpiechem i są przekonani, że idą na «świętą wojnę». Narasta wzburzenie wobec «polskiej napaści» i wmieszania się zagranicy." Premier podszedł do Zamoyskiego, odciągnął go na bok i spytał: — Jaka jest sytuacja w Polsce? — Powstanie rozszerza się — odparł Zamoyski. — Poświęcenie i bohaterstwo ludności są godne podziwu. Z drugiej zaś strony zdumiewająca jest niemoc Rosji. — Co jest tego przyczyną? — Jest ich kilka — wyliczył hrabia generał. — Łagodność cara Aleksandra w porównaniu z surowością jego poprzednika; idee liberalizmu ogarniające warstwy wyższe; nie 459 ufność rządu wobec korpusu oficerskiego, i wskutek tej nieufności dezorganizacja wojska i policji; wreszcie straty poniesione w wojnie krymskiej. — O co właściwie Polacy walczą? — O to, co im zagwarantował traktat wiedeński: o zachowanie narodowego bytu na całym terytorium, o którym mowa w traktacie. Rosja pogwałciła jego wszystkie warunki. Dopóki rząd angielski nie przestaje pomimo to uznawać, że car ma prawo panować nad Polską, dopóty Anglia pozostanie wspólniczką jego zbrodni. Jak długo zamierzacie solidaryzować się z naszym ciemięzcą? Ogłoście wreszcie, że cofacie sankcję udzieloną jego panowaniu nad nami. Zrobicie nam dużą przysługę nie ponosząc ryzyka. Taki akt, jeśli zwyciężymy, będzie stanowił prawną podstawę do uznania przez was naszej niepodlegości, a jeśli przegramy — do targowania się z carem o ponowne uznanie jego władztwa nad zawojowaną Polską. Będziecie mogli stawiać warunki, bo Rosji będzie zależało na zalegalizowaniu swego stanu posiadania. Niech pan nie zwleka, lordzie, i zapisze tym czynem swe imię na karcie historii. Palmerston odstawił pusty kieliszek. — Był pan we Francji. Jaki panuje tam nastrój? — Bardzo dla nas przychylny — zapewnił Zamoyski. — Mówiłem panu Drouyn de Lhuys, że staram się tutaj o cofnięcie sankcji; odpowiedział: jeśli Anglicy to zrobią, my postąpimy tak samo. — A co pan sądzi o Austrii? — Jestem głęboko przekonany i powtarzam to ciągle, że pragnie odbudowania niepodległej Polski. Nie przyznaje się do tego w oficjalnych rozmowach, bo nie jest pewna poparcia Anglii. — Ale istnieje przecież problem Galicji? — po raz któryś przypomniał lord Palmerston, na co z kolei po raz któryś odpowiedział Zamoyski: — Wiedeń woli zrzec się jej teraz, by odbudować państwo polskie, niż drżeć, że kiedyś wydrze ją Rosja. — Jak długo powstanie się utrzyma? Do przyszłej wiosny chyba nie dotrwa? — Ręczę, że trzy miesiące — oświadczył generał. — Z początku ręczyłem, że miesiąc, a pan nie rokował mu wtedy nawet czternastu dni. Do obu panów podeszła urocza księżna serbska... Pierwsze kroki w Londynie książę Władysław skierował do Zamoyskiego. Uścisnęli sobie ręce; zapytali jednocześnie: — Co w kraju? Co w Warszawie? Pod Żyrzynem powstańcy odnieśli zwycięstwo, zdobyli armaty i pieniądze. W Warszawie wyparowało z kasy rządowej najpierw dwadzieścia cztery miliony złotych, potem trzysta tysięcy złotych. Z Petersburga przyjechał admirał Liidtke i zgłosił się do namiestnika. — Proszę przeczytać, wasza wysokość! — Co to jest? — Debata w parlamencie angielskim. Konstanty zagłębił się w lekturę. Russell przemawiał: „Nie ma nic okropniejszego niż obecne położenie Polski, nic okrutniejszego niż postępowanie wojsk rosyjskich. Głos opinii publicznej zostanie wysłuchany. To, co działo się w Polsce w latach 1831 i 1832, owe próby tyranii, które przeszły niepostrzeżenie, teraz nie mogą się powtórzyć. Wierzę w dobre intencje cesarza Aleksandra II, ale nie ufam jego rządowi, który firmuje barbarzyńskie poczynania wobec Polaków. Nie ufałbym nawet, gdyby obiecał zaspokoić słuszne aspiracje tego narodu. Obietnice są niczym, potrzebne są gwarancje. Taką gwarancją byłaby zgoda Rosji na polski parlament, który by przedyskutował i przyjął warunki, na jakich cesarz miałby utrzymać panowanie nad Polską. Wszyscy Polacy zamieszkujący ziemie wcielone do Rosji pragną być 460 461 połączeni pod wspólną administracją. Proszę wierzyć, Wysoka Izbo, że rząd uczyni w tej mierze wszystko, co będzie mógł." Oklaski. Wielki książę odwrócił stronę. Palmerston mówił: „Zarzucają nam, że zaproponowaliśmy rzecz niemożliwą: rozejm. Jednakże słysząc o popełnianych przez obie strony okrucieństwach, o poświęceniu Polaków, o rozlewie krwi, musieliśmy podjąć próbę położenia kresu tej bolesnej walce, a przynajmniej starać się, by ją przerwano choćby na pewien czas. Gdyby rząd rosyjski zgodził się na to, a z żalem muszę stwierdzić, że odmówił, rząd powstańczy przyjąłby te warunki. Uważaliśmy, że reprezentant tego rządu powinien także zasiąść za stołem konferencyjnym, ponieważ ułatwiłoby to pokojowe rozwiązanie konfliktu. Próbować było warto i nie wypełnilibyśmy naszego obowiązku, gdybyśmy nie uzupełnili naszego projektu propozycją rozejmu. Spełniliśmy nasz obowiązek i na Rosję spadnie odpowiedzialność za skutki odmowy." Konstanty położył zadrukowane arkusze na biurko i pytająco spojrzał na admirała. — Wskutek wydarzeń w Królestwie grozi Rosji inwazja Zachodu — powiedział Ludtke. — Jedynie szybkie zduszenie powstania może odwrócić niebezpieczeństwo. Potrzebne są środki drastyczne. Stosować ich nie przystoi członkowi rodziny cesarskiej. Powinien to zrobić zwykły generał. — Tak, tylko szybkie ugaszenie tutaj pożaru może uratować Rosję — przyświadczył wielki książę. — Ma pan rację, konieczna jest zmiana metody rządzenia. Myślałem już o tym. Wielopolski powinien odejść. Ludtke zdębiał. Po chwili, otrząsnąwszy się z osłupienia, wychrypiał: — Wasza wysokość! Obawiam się, że niezbyt wyraźnie przedstawiłem... — Całkiem wyraźnie — przerwał namiestnik. — Dlatego mogłem przyznać panu słuszność. Jesteśmy zgodni co do zasady. A sprawa realizacji? Pan powiada: zwykły generał... Mam inny pogląd. Generałów jest tu dużo i robią, co do nich należy. Pożądanych wyników szybko nie osiągnie 462 zwykły generał. Proszę wrócić do Petersburga i zapewnić jego cesarską mość, mego najdostojniejszego brata, że doceniam powagę sytuacji i że zawsze miałem i będę miał na względzie przede wszystkim interes jego i Rosji i temu interesowi podporządkowuję swoje tu poczynania, jakiekolwiek one są czy będą. Wielopolski powinien odejść. Jest skompromitowany. Przeszkadza mi. Pożegnawszy admirała, wielki książę poczuł się wyżęty z sił. Wyciągnął się w fotelu i przymknął powieki. Aleksandra, Ola, Oleńka... Bal w Tuileriach... Kiedy to było? Cesarzowa Eugenia: — Która z dam jest pana zdaniem najpiękniejsza? — On: — Najjaśniejsza pani! Stoi przed tobą barbarzyńca, któremu podoba się tylko własna żona. — To prawda. Powrót do Petersburga? Nie! Ociężale wstał. Skierował kroki ku prywatnym apartamentom. Aleksandra Josifowna nie była sama. Właśnie odpowiadała komuś spoglądając z uśmiechem na Alfa Wrześniewskiego, adiutanta, znanego z niedyskrecji bywalca polskich salonów: — Ja się niczego nie boję prócz kotów i żab. Zresztą jestem kobietą, a Polacy są szlachetni, rycerscy i zawsze szarmanccy. Nie prowadzą wojny z damami. Jestem bezpieczna. — Pozwól! — rzekł Konstanty. Przeszli do pokoju obok. Po dłuższym czasie zza drzwi dał się słyszeć gwałtowny płacz. Dobiegły słowa wykrzykiwane wśród szlochów: — Chcą nas zmusić do wyjazdu, ale to niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe! Lepiej umrzeć niż stąd wyjechać! Chcą się nas pozbyć! Niedoczekanie! Wiem, co zrobić! Posłuchaj! — Głos wielkiego księcia: — Ciszej! Bo tam... Mimowolni słuchacze spiesznie się oddalili. Margrabia przychodził do biura, urzędował i miał świadomość, że wszystko, co robi, nie wpływa na bieg wypadków. Papierowa władza, papierowe skutki. Wokół pustka lub wrogość. Próbował znaleźć oparcie w Konstantym, ale Konstanty traktował go teraz lodowato. Rządził Berg, milkliwy kontroler poczynań także i namiestnika. 463 W margrabi dojrzała decyzja: odejść! Walił się wzniesiony z trudem gmach. Odejść! Nie poczuł ulgi. „Jutro! — postanowił. — Jutro z samego rana." Późny wieczór. Ciemno. W kierunku Zamku pędzi co koń wyskoczy kareta otoczona eskortą kozaków. W środku — niemal porwany z domu Kazimierz Krzywicki, dyrektor Komisji Oświecenia. Zajechali. Lokaj powiódł przez puste korytarze. Drzwi, mały, rozświetlony salonik, a w nim... uśmiechnięci Konstanty i Aleksandra Josifowna. Wielka księżna powitała Krzywickiego żartobliwie: — Czy bardzo był pan zdziwiony nagłością i formą zaproszenia? Jeszcze nie całkiem odtajały, odrzekł: — Trochę. Ale zawsze do usług waszych wysokości. Wielki książę serdecznie ujął go pod ramię: — Niechże nam pan wybaczy tatarskie maniery. Etykieta nie pozwala zapraszać na prywatną herbatkę o tak późnej porze. Musieliśmy wysłać kozaków po pana, żeby upozorować, iż chodzi o pilną urzędową sprawę. A teraz usiądźmy i w trójkę porozmawiajmy przy samowarze. Obejdziemy się bez służby. — Proszę liczyć na moją dyskrecję — zapewnił zdziwiony Krzywicki, którego uwagi nie uszły ani sztuczna swoboda wielkiego księcia, ani chorobliwe ożywienie wielkiej księżnej. Zajęli miejsca przy bocznym stoliku. Gdy dobiegł końca ceremoniał nalewania herbaty i zegar wybił dwunastą, Aleksandra Josifowna, jakby nie mogąc dłużej wytrzymać wewnętrznego napięcia, raptem przerwała potok nic nie znaczących frazesów, który wypływał z jej ust, i wyrzuciła z siebie z rozpaczliwą determinacją: — Czy chce pan wybawić kraj od klęski? Na pewno tak! Te wypadki! Cesarz się gniewa! Przepada szansa! Niełaska monarchy dotknie nie tylko Wielopolskiego, pana także. Trzeba temu zaradzić! — Jak? — spytał zaskoczony Krzywicki odstawiając szklankę. Wtedy przypuścił szturm Konstanty, podniecony jak nigdy: — Wszystko sprowokował Wielopolski! Sprowokował 464 swoimi posunięciami! Lekceważeniem rodaków, nastrojów, ludzi! Mamy rezultat! On, pan, ja, całe nasze otoczenie, cały kraj jest oglądany w jak najgorszym świetle przez cesarza i senat. Własny naród nienawidzi Wielopolskiego! To szkodnik! Trzeba się go pozbyć dla dobra sprawy! Niech wyjedzie za granicę! Niech wyjedzie dla poratowania zdrowia! Jak najszybciej. Proszę posłuchać: pan zostanie jego zastępcą, a potem... Tak, przemyślałem dokładnie. Najpierw zastępcą, a potem następcą. Następcą, gdy naród poczuje łagodniejszą rękę, gdy zobaczy więźniów uwolnionych z Cytadeli, gdy się przekona, że reformy postępują naprzód. Rozumie pan? Naczelnikiem władz cywilnych. To, co mówię, jest zgodne z ogólnymi dyrektywami jego cesarskiej mości. Krzywicki osłupiał. Pozbierał się jednak w sobie i odrzekł po krótkim milczeniu: — Jestem zaszczycony zaufaniem waszych wysokości, ale... — urwał — ...ale uczciwość i honor nie pozwalają mi przyjąć tej propozycji. Nie mogę podjąć się czegoś, co byłoby sprzeczne z obowiązkiem wdzięczności i uczuciem przyjaźni dla Wielopolskiego. Nie mogę nawet dla najważniejszych powodów, nawet dla nibyratowania kraju; niby, bo ja nie wierzę w skuteczność sposobu, który wasza wysokość wskazuje. Nienaturalny uśmiech znikł z ust Aleksandry Josifowny. Widać było, jak drżą jej wargi, jak łzy napływają do oczu, jak... Stało się. Załamana, wybuchła płaczem. — Pan nas opuszcza w nieszczęściu! — krzyknęła przejmująco.— Błagam pana, niech pan tego nie robi! Zażenowany Krzywicki pochylił głowę, Konstanty łagodnie położył dłoń na ramieniu żony i dalej nalegał: — Przecież tak byśmy to urządzili, że nikt by się nie dowiedział o naszej rozmowie. Reszta to kwestia taktu. Wielopolski sam by zażądał dymisji. Niczego by nie podejrzewał; wyznaczyłby pana na swego następcę. Daję panu na to słowo honoru! — Proszę wybaczyć, wasza wysokość, lecz nie! A w ogóle zastąpienie Wielopolskiego mną nic by nie dało. Nie potrafię zagasić wulkanu. WHankosk, 465 — Kto wie? — podchwycił Konstanty. — Gdybyśmy wspólnie do tego się zabrali? Gdybym wyciągnął rękę do tych, co w powstaniu, gdybym... — Wojsko polskie! — zawołała wielka księżna. — Mój mąż by ogłosił, że z powstańców utworzy wojsko polskie! Polskich ułanów! Jak tamten Konstanty, stryj! Wszyscy by tu się uradowali i poszli za nami! Namiestnik się speszył, bardzo się speszył i zaczął żonę uciszać: — Uspokój się! Co ty mówisz? Uspokój się! Aleksandra Josifowna znowu wybuchnęła płaczem. — To Bóg Najwyższy mnie natchnął tą myślą! To Bóg mnie natchnął po żarliwych modłach — szlochała.— Niech pan nie odmawia na gorąco! Niech pan rozważy wszystko za dnia! Krzywicki wystraszył się i zbladł. — Wasza wysokość! — wydusił z zaschniętego gardła. — To zamach stanu! Na to jestem za mały. Teraz zatrwożył się również Konstanty. — Drogi panie! Nie ma mowy o zamachu stanu — zapewnił pośpiesznie. — Moja małżonka nie to miała na myśli. Chodziło o znalezienie platformy pojednania, które... Widzisz, miła, jakie wynikło nieporozumienie? Te twoje nerwy! Nigdy nie będę działał inaczej niż w imieniu cesarza — zwrócił się znów do Krzywickiego. — Po prostu sądzę, że trzeba zmienić skład obecnego rządu i metodę rządzenia. Krzywicki ciągle był pod wrażeniem słów wielkiej księżnej. Wyjaśnienie namiestnika puścił mimo uszu. Do niej więc, nie do niego skierował odpowiedź: — Nadzieje, które wasza wysokość żywi, są złudne, a projekt niewykonalny. Odrzuciłyby go wszystkie stronnictwa. Próba wprowadzenia go w życie spowodowałaby zamęt, wojnę domową i straszne represje. Twarz wielkiej księżnej stężała w gniewnym grymasie. Rozczarowanie, upokorzenie, wstyd. Wzgardliwie wzruszyła ramionami i sucho odparła: — Już jest zamęt i wojna domowa. To, co chcemy zrobić, to jedyny sposób powstrzymania nieszczęścia. — Nie, wasza wysokość! — grzecznie, ale stanowczo oświadczył Krzywicki. — Proszę żądać ode mnie każdej usługi, oddam każdą prócz tej. Tej — nie! Konstanty pojął, że odmowa jest ostateczna. Zaraz się włączył, by nie dopuścić do dalszej wymiany zdań: — No cóż, trudno! — powiedział. — Rozumiem pana i szanuję. — Późno! — ostentacyjnie ziewnęła wielka księżna spojrzawszy na zegar. Krzywicki wstał. Wstał również namiestnik.— Kareta czeka na pana — rzekł i podał mu rękę. „Margrabio! Po upływie dwóch dni od nadania tego listu opuszczę Paryż, by strzelić ci w łeb. Mam nadzieję, że potomność nie nazwie mnie skrytobójcą. «Wolny Orzeł»." Wielopolski skrzywił się z niesmakiem, zmiął list w szeleszczącą kulkę i cisnął do kosza. Sięgnął po inną lekturę. „Zawieszenie broni byłoby nie na czasie — przemówił w Izbie lord Ellenborough. — Jeśli powstańcy złożą broń teraz, to jak jej dobędą, gdy nie powiodą się układy? Radzę przeto Polakom wytrwać i nie ustawać w walce. Rozpacz ich popchnęła, wytrzymałością dojdą do celu albo zyskają szacunek cywilizowanego świata." — Czy chce pan zyskać szacunek cywilizowanego świata? — przywitał wchodzącego Vidala. — Słucham? — Nieważne. Ma pan jakąś sprawę? Nie załatwiam już spraw. Rozstajemy się, panie Vidal. Wyjeżdżam z kraju. — Na długo? — Na bezterminowy urlop. Niech pan siada. Pogadajmy na ostatek. Podobno jestem antypatyczny? — Nie, panie margrabio. — Jestem. — Pogrążył się w zadumę. Twarz miał szarą, porytą bruzdami. — Tak — ocknął się raptem. — Antypatyczny, sympatyczny — wzruszył ramionami. — Zamoyski był sympatyczny, ja antypatyczny, na jedno wyszło. Branka? — machnął ręką. — Od dawna wszystko zmierzało do katastro 466 467 fy. Zbiorowe szaleństwo jest jak... — urwał. — Mieliśmy pogadać. — Pańskie zasługi, panie margrabio... — Niech pan da spokój! A propos! Pamięta pan powrót z Petersburga? — Pamiętam. — Mówiłem, że nie spodziewam się wdzięczności. Spodziewałem się. — Miał pan prawo. — Byłem rozczarowany jak nigdy. Wiozłem przecież nie byle co. — Nie byle co, panie margrabio! — Mogliśmy stać się obywatelami, a gramy rolę zbuntowanych niewolników. Jeśli powstanie potrwa... — zacisnął zęby. Vidal zebrał na odwagę i spytał nieśmiało: — Czy nie ma żadnej nadziei, że Zachód... — zawiesił głos. Wielopolski pokiwał głową. — Och, panie Vidal, panie Vidal. Pan też? A który to miesiąc walki? Czy anglofrancuska flota już zawinęła pod Częstochowę? Pamiętam, jak w roku 1831 podczas szturmu Warszawy ludzie wchodzili na dachy i wypatrywali wojsk francuskich. Czy my się nigdy niczego nie nauczymy? Vidal oklapł. — Co będzie? — Nie wiem. — Wielopolski zapatrzył się w pustkę. — Osamotnili mnie — rzekł jakby do siebie. — Nikt mnie nie poparł. — To prawda — szepnął sekretarz. — Stałem jak drogowskaz z rozłożonymi ramionami. Podcięli mi nogi. Historia wymierzy sprawiedliwość. — Umilkł i zamyślił się znowu. Po chwili cień uśmiechu przemknął mu po twarzy. — Niech pan na mnie spojrzy. Do czego jestem podobny? Nie do kogo, ale do czego? Do ropuchy? Dzika? Buhaja? — Pan raczy żartować, panie margrabio. To dobrze. — Żartować? Oczywiście! No cóż! Dziękuję za lojalną współpracę i w ogóle — zrobił nieokreślony gest. — Mie 468 hśmy porozmawiać, a tymczasem... Chyba nie umiem... Ktoś mi to mówił. — Wstał. — Do widzenia, panie Vidal — podał sekretarzowi rękę i zaraz ciężko opadł na fotel. — Czy pan się dobrze czuje? — zaniepokoił się sekretarz. Wielopolski natychmiast się wyprostował. Błysnął oczami i odpowiedział dawnym tonem w nagłym porywie złości: — Dobrze! Jak stary pniak dębowy, pod którym ryją świnie i srają psy! — Austria domaga się dla Królestwa Polskiego takiego statusu, jaki ma Galicja. Jest to sprzeczne z traktatem wiedeńskim — wywodził Czartoryski. — W traktacie Galicja została potraktowana tak samo jak Litwa i Ruś, ale Królestwu przyznano uprzywilejowaną pozycję: unia personalna z Rosją i odrębna konstytucja. — Darujmy sobie prawnicze finezje — rzekł Palmerston. — W Izbie ma być wniesiona interpelacja w sprawie Polski — zmienił temat książę Władysław. — Publiczne ujawnienie pańskich zamiarów, panie premierze, będzie bardzo pożyteczne. — Och! Zamiary! — Mam na myśli kwestię rozejmu. Postulat interesujący, ale został tak sformułowany, że jego realizacja byłaby równoznaczna z oddaniem powstańców na łaskę Rosjan. — Spodziewam się, że Polacy go przyjmą — odrzekł Palmerston. — Jeśli odrzucą, oburzą Europę. Proszę nie zważać, książę, na takie czy inne sformułowania. Cała koncepcja to tylko manewr, który ułatwi dalszą grę. Przedstawiłem Francji i Austrii projekt zawieszenia broni. Chodzi o wspólne demarche wobec Rosji; wątpię, czy się zgodzi; mój rząd już występował o to i spotkał się z odmową. W najlepszym razie Rosjanie zechcą ograniczyć rozejm do terenu samego Królestwa. — Dla nas to w ogóle nie wchodzi w rachubę — oświadczył Czartoryski. — Zawieszenie broni musi objąć całe terytorium, na którym toczy się walka. Traktat wiedeński 469 pozwala Anglii domagać się tego; jest w nim mowa o wszystkich ziemiach, które przed 1772 rokiem należały do Rzeczypospolitej. Ale traktaty traktatami, panie premierze! W sprawie polskiej można sięgnąć po inny argument, ważniejszy. Są nim zasady sprawiedliwości i humanitaryzmu. O Grecji i Belgii było głucho we wszystkich traktatach, a uznano niepodległość i Grecji, i Belgii. — Tak — przyznał Palmerston. — Rosja również uznała. — Wszystko zależy od Anglii. Francja, Austria i nawet Szwecja są zdecydowane na wojnę pod warunkiem, że je poprzecie. Nasze ocalenie jest w waszych rękach. — Odpowiem jasno — odparł brytyjski premier. — Nie chcemy i nie możemy prowadzić wojny. Byłoby to zbyt trudne. Musielibyśmy zaangażować się aż do ostatecznego zwycięstwa. To kosztowałoby za wiele. Czartoryskiemu pociemniało w oczach. Opanował się, zareplikował: — Przyzna pan, panie premierze, iż jawna zapowiedź, że Anglia w żadnym razie nie wypowie wojny, przekreśliłaby skuteczność pokojowych zabiegów. Pozwolę sobie zacytować maksymę: si vis pacem, para bellum. — Mądra maksyma — zaopiniował Palmerston. Generał hrabia Władysław Zamoyski miał gorzką satysfakcję, że jego kuzyn sam się przekonał, jak się przedstawia sprawa polska po drugiej stronie Kanału. — Jutro mamy spotkanie z Russellem — przypomniał już na ulicy. — Jak pan ocenia, lordzie, szansę zawieszenia broni? — zagadnął Czartoryski. — Trwają rozmowy z Paryżem i Wiedniem — poinformował Russell. — Przypuszczam, że się zakończą sukcesem i że tym razem wspólnie wystąpimy z taką propozycją. Strona, która odrzuci rozejm, znajdzie się w gorszym położeniu. Powinien pan, książę, napisać do Warszawy i przekazać mi za pośrednictwem lorda Cowleya konkretną odpowiedź Rządu Narodowego. — Istnieje projekt zwołania kongresu w sprawie pol 470 skiej — odezwał się generał Zamoyski. — To pomysł Francji. Przypominam o konieczności dopuszczenia naszego przedstawiciela do udziału w kongresie. — Będzie to rozważone. — Skutecznym środkiem nacisku na Rosję — kontynuował generał — byłoby pozbawienie cara sankcji europejskiej do posiadania tytułu króla Polski. — Oznaczałoby to anulowanie traktatu wiedeńskiego, a jest on jedyną podstawą prawną do interwencji — zwrócił uwagę Russell. — Tym razem chyba pan myli się, lordzie! Co innego jest orzec, że traktat z roku 1815 przestał istnieć, a co innego, że car nie dotrzymuje warunków traktatu i w konsekwencji traci przyznane mu prawa. W pierwszym wypadku mocarstwa utraciłyby podstawę prawną do interwencji, natomiast w drugim — nie. — Byłoby rzeczą bezcenną — włączył się Czartoryski — gdyby mocarstwa przyznały powstańcom prawa strony wojującej. Rosja traktuje ich jak kryminalistów, a nie jak żołnierzy. — Uznać za belligerantów? To niemożliwe! — żachnął się Russell. — Powstańcy nie mają aż takich osiągnięć. Wasz rząd jest anonimowy. Owszem, Polacy zrobili dużo i dlatego gabinety zajmują się ich sprawą. Tak, zrobiliście dosyć, by zdobyć sympatię Europy, ale za mało, ażeby wam przyznać prawo przysługujące suwerennemu narodowi. Jeśli powstanie będzie trwać i rozszerzać się, niewykluczone, że jego uczestnicy zdobędą status, o jaki pan dopomina się, książę. — Skoro Polaków zachęca się do dalszej walki — podchwycił Czartoryski — trzeba im dać odpowiednie możliwości. Stworzyłoby je właśnie uznanie powstańców za belligerantów. Istnieje precedens. Anglia uznała secesyjne Południe Stanów Zjednoczonych za stronę wojującą, a przecież walczy ono z rządem centralnym. Tamta wojna jest wojną domową. — Anglia prowadzi z Południem handel — odparł Russell. — Południe ma wojenne okręty. A kto ma okręty pod 471 własną flagą i w dodatku prowadzi handel, ten musi być uznany za rzeczywistego partnera. Jest to odzwierciedleniem stanu faktycznego. Każdy polityk respektuje stan faktyczny. Czartoryski poczuł, że się rumieni. — Los Polski jest w rękach Anglii — wydusił ze ściśniętego gardła. — Książę! Odpowiem uczciwie — odrzekł Russell. — Nie chcemy wojny, bo nigdy nie prowadzimy wojny w cudzym interesie. Brutalność ministra otrzeźwiła Czartoryskiego. Powiedział: — Nie chcecie wojny, bo przed oczami macie jedynie dzień dzisiejszy. Doskonale rozumiem, że wojna zakłóca gospodarkę, ale pomyślcie, co stanie się jutro, gdy Rosja nas stłamsi. A stanie się to, że za kilka lat będziecie musieli prowadzić z nią wojnę o Turcję, wojnę, która będzie wymagać większych ofiar niż wyprawa kilku okrętów na Bałtyk, do czego teraz ograniczałaby się cała wasza akcja. Przyszła wojna będzie was drogo kosztowała. Boleśnie odczuje ją wasz podatnik, wasz handel i przemysł. Gdy się Rosja oswobodzi od polskiego kłopotu, który paraliżuje jej ekspansję, wtedy wzrośnie w potęgę i dumę. Polityczna porażka państw zachodnich i pognębienie Polski skonsolidują rząd rosyjski z rosyjskim narodem w szowinistycznym uczuciu triumfu. Rosja znowu podejmie swą tradycyjnie zaborczą politykę i to nie tylko wobec Turcji; zacznie posuwać się także ku Indiom, zgniecie Kaukaz i po kawałku spróbuje zagarniać Chiny. Rosyjski naród, nawet obdarty i bosy, lecz wbity w pychę, będzie popierał swojego cara. Obecnie Rosja jest jeszcze zdezorganizowana, ale za kilka lat, po zwyciężeniu Polski, gdy ostatecznie załatwi kwestię włościańską, gdy rozbuduje sieć komunikacyjną i ugruntuje wewnętrzne reformy, stanie się straszną potęgą. Robicie zły interes. Teraz unikacie wojny taniej, a w niedalekiej przyszłości będziecie zmuszeni prowadzić wojnę długą, trudną i bardzo kosztowną. Russell milczał chmurnie.— Przyszłość! — ocknął się wreszcie. — No cóż, zobaczymy. 472 Po powrocie z Londynu Czartoryski złożył wizytę ministrowi spraw zagranicznych. — Co pan przywozi? — powitał go Drouyn de Lhuys. — Sądzę, że sporo — oznajmił optymistycznie książę Władysław. — Spodziewam się interpelacji w Izbie Gmin w sprawie uznania nas za stronę wojującą. — To bardzo dobrze — ucieszył się Drouyn de Lhuys. — Jeżeli Rosja odrzuci ten apel, a chyba tak zrobi, da nam przeciwko sobie broń do ręki. To może wywrzeć wpływ na Austrię, która, niestety, się cofa. Wiedeń uparcie sugeruje, by się domagać dla Królestwa tylko autonomii na wzór galicyjskiej. — Czyli węższej niż ta, którą wynegocjował Wielopolski — powiedział gwałtownie Czartoryski. — Trudno mi słuchać! To nie do pojęcia! — Rozumiem pana, książę! — zapewnił minister. — Rokowania są w toku. Francja was nie opuści. Nie wątpię, że Wiedeń dostosuje swoją politykę do polityki naszej i Anglii. Ważniejsze jest stanowisko Londynu. Czartoryskiemu stanął w oczach Russell i Palmerston; poczuł skurcz serca. — Dla nas — odparł — najważniejsze jest stanowisko Paryża. Na posiedzeniu Biura generał Władysław Zamoyski, specjalnie ściągnięty z Londynu, został poddany ostrej krytyce. Obrady otworzył książę Władysław. — Mam tu numer „Timesa" — zagaił. — Proszę posłuchać, generale: „Wiecowi mówcy domagają się, żeby Polaków uznać za zwolnionych z więzów traktatu wiedeńskiego, które Rosja już dawno zerwała. Jednocześnie zaś składane są oświadczenia, że wojny z Rosją nikt nie chce. Innymi słowy, Polaków podżega się do oporu i pozostawia własnemu losowi." — Pan prowokuje takie wypowiedzi — oskarżycielsko odezwał się Kalinka. — Na co pan liczy? Że w Petersburgu tak się przestraszą samych pokrzykiwań, iż nie dosłyszą reszty? 473 i — Znam nastroje w Anglii — odparł Zamoyski. — Jeśli zaczniemy agitować za wojną, wszyscy się od nas odwrócą. Pokrzykiwania! Lepsze to niż głucha cisza. Czy pan nie sądzi, że ostudziłaby Francję i Austrię? Anglicy nie chcą wojny. Jeśli zaczniemy ich do niej wciągać, nabiorą wody w usta. — Francji nie wystarczą słowne oświadczenia — zareplikował Klaczko. — Cesarz chce wciągnąć Anglię i Austrię do współpracy wojskowej. Pan, generale, psuje mu plany. Tutaj ocenia się sytuację w ten sposób, że jeśli Londyn przyjmie pańską koncepcję, będzie to oznaczało, iż Anglia rezygnuje z wszelkiej materialnej akcji na rzecz powstania. — Prosimy cię, generale, żebyś uszanował opinię większości — włączył się Czartoryski. — Nasza nadzieja w Napoleonie. Musimy dostosować nasze zabiegi do jego planów. — Współpraca wojskowa i wojna — rzekł ironicznie Zamoyski. — Byleby wojna i już wszystko z głowy! Drodzy panowie! Wojna zaangażowałaby w grę tak liczne interesy, że nasz by zepchnięto na dziesiąty plan. Załóżmy, że armie koalicji wkraczają do Polski. Co dalej? Szybkie zakończenie konfliktu i zbycie nas byle czym. — Więc na co pan liczy? — powtórzył Kalinka. — Na deklarację mocarstw, że zaprzestają sankcjonować panowanie Rosji nad nami, ponieważ Rosja pogwałciła warunki traktatu wiedeńskiego. Cofnięcie sankcji byłoby równoznaczne z milczącym uznaniem naszego prawa do państwowego bytu. — I co nam z tego? — zapytał Klaczko. — Będziemy panami swojego losu. — Zdumiewające! — parsknął Kalinka. — Generale! — zabrał głos Czartoryski. — Nie zgadzamy się na taką platformę polityczną. Przekreślenie traktatu wiedeńskiego byłoby pustym gestem. Nic by nie dało. Przypominam: nasza nadzieja w Napoleonie, a Napoleon uzależnia swe kroki od tego, czy Anglia gotowa jest wesprzeć go zbrojnie. Pamiętaj o tym! — Nie mogę Anglii stawiać podobnych wymagań — obstał przy swoim Zamoyski. — Panowie! Tam nikt nie rozu 474 mie, o co właściwie miałby się bić. Z litości dla nas? Im imponuje siła. Polska jest dla nich czymś egzotycznym, nie wiedzą nawet, gdzie leży. Bezinteresownie nie kiwną dla nas palcem. Czartoryski stracił cierpliwość. — Musisz się podporządkować większości! — uciął. — Prowadzenie dwóch różnych polityk może nam tylko zaszkodzić! — Zabiegi w Anglii powinny być skuteczne — nie ugiął się Zamoyski. — Będę działał według okoliczności. Lepsze słowne poparcie niż nic! Po jego wyjściu rozpętała się burza. — Pan, książę, jest głównym pełnomocnikiem Rządu Narodowego przy innych rządach! — wykrzyknął Kalinka. — Ma pan nominację! Niech pan odwoła Zamoyskiego z Londynu! — A kim go zastąpię? — zżymnął się książę Władysław. — Zamoyski wszędzie ma wstęp; do premiera, do ministra spraw zagranicznych, do każdego! — Ładnie z tego korzysta! — Nie można go odwołać. Trzeba go przekonywać. — A tymczasem... Czartoryski zamknął obrady. — Napier pisze niepokojące rzeczy — rzekł Russell. — Wygląda na to, że Gorczakow przestraszył się not. Jeśli tak jest, Rosja może się zdecydować na jakieś ustępstwo. Byłby to sukces Napoleona. — Zabezpieczmy się przed tym — odpowiedział Palmerston. — Zacznijmy wycofywać się z gry. Francja już dostatecznie zabrnęła. — Dostatecznie? — uśmiechnął się minister. — Jeszcze warto ją trochę popchnąć. Zgadzam się jednak, iż najpierw trzeba zapewnić Gorczakowa, że z naszej strony nie grozi Rosji wojna. Wyślę Napierowi odpowiednie dyspozycje. — Zgoda! — przystał Aleksander II. — Ale niech pan traktuje swój pomysł wyłącznie jako chwyt, mający 475 na celu przeciąganie pertraktacji i odwleczenie ewentualnego wybuchu wojny. Proszę nie angażować mnie nawet pośrednio w to wszystko. — Porozmawiajmy chwilę prywatnie, jak przyjaciele — zaproponował z uśmiechem Gorczakow. — Co pan by powiedział, gdyby jakiś apostoł pokoju wkroczył tutaj z gałązką oliwną i w te się odezwał słowa: „Ustąpcie, bracia, jeden drugiemu! Niech Anglia pomoże Rosji odzyskać utraconą po wojnie krymskiej pozycję w basenie Morza Czarnego, a w zamian za to niech Rosja pozwoli Królestwu Polskiemu stanowić o swoim losie." Czy to nie lepsze niż wojna choćby na noty? Napier nie podjął tematu czarnomorskich klauzul i nie okazał żadnego zainteresowania sugerowanym przetargiem. Odrzekł również z uśmiechem: — Odpowiedziałbym: czemuż to, świętobliwy mężu, traktujesz ostatnie noty mojego rządu tak bardzo serio? Są one przecież wyrazem akcji raczej humanitarnej. Włączyliśmy się do interwencji na rzecz Polski tylko dlatego, żeby zadośćuczynić pragnieniom cesarza Napoleona i zdobyć poklask opinii publicznej. Nie mamy zamiaru wykraczać poza granicę dyplomatycznych działań. Gorczakow poczuł ogromną ulgę. Odparł nie wypadając z żartobliwego tonu: — Sądzę, panie ambasadorze, że mój wyimaginowany apostoł zarezerwowałby sobie czas do namysłu, zanimby podjął dalszą perswazję. — A teraz, najjaśniejszy panie, możemy dać Francji, Austrii i Anglii odpowiedź godną Rosji — kończył uradowany wicekanclerz. — Natychmiast przystąpię do redagowania not. Będą nieco zróżnicowane. Najostrzejszą zaadresuję do Paryża. 476 — Gonimy resztkami sił — mówił z rozpaczą Czartoryski. — Powstanie upadnie, jeśli nie wspomożecie nas bronią i pieniędzmi. Oczekujemy, że Francja oficjalnie nas uzna za stronę wojującą. Jeśli będziecie zwlekać, poinformuję Rząd Narodowy, że liczyć na was nie może. Wiem, że następstwa będą opłakane. Nasz rząd rzuci się w ramiona rewolucji. Zginiemy, lecz biada także Europie! — Rozumiem pańską niecierpliwość, książę — odparł Drouyn de Lhuys — lecz położenie nie jest tak złe, jak to na pozór wygląda. Mocarstwa nadal porozumiewają się z sobą. Utrudniacie nam sytuację żądaniem niepodległości i granic sprzed pierwszego rozbioru. Jest mi niezręcznie mówić to panu. Mogę jednak zapewnić, że gdybym był przekonany, iż Francja was opuści, natychmiast złożyłbym dymisję. Upadek waszej sprawy byłby fatalny dla dynastii, a nawet dla Francji. — Przyjeżdża pan z Paryża — powitał Zamoyskiego Palmerston. — Tam tkwi klucz. Co myśli cesarz? — Ma jak najlepsze chęci. Angielski premier odpowiedział: — Gdy jest się cesarzem Francuzów i ma się do dyspozycji kilkaset tysięcy bagnetów, to się wydaje rozkazy i okazuje swą wolę, a nie swe chęci. Nazajutrz Władysław Zamoyski złożył wizytę ministrowi spraw zagranicznych. — Nie jestem pewien, czy nasz Rząd Narodowy zgodzi się na rozejm — oznajmił na wstępie. — Rzecz w tym, że według proponowanych warunków armisticjum prawdopodobnie nie objęłoby miast, a wielu spośród ludności miejskiej znajduje się na listach osób przewidzianych do wywiezienia w głąb Rosji. Nie wiem, czy władze powstańcze znalazłyby posłuch, gdyby zgodziły się na taki układ. A przy okazji pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, lordzie, na istotną okoliczność. Otóż we wszystkich 477 ustnych i pisemnych enuncjacjach wymienia pan tylko Królestwo Polskie. A przecież Litwa i Ruś mają w traktacie wiedeńskim także zagwarantowane prawo do zachowania własnych ustaw i odrębności narodowej. — Pańska interpretacja traktatu wydaje mi się wątpliwa — rzekł Russell. — Nie muszę niczego interpretować; jego przepisy są jasne — odparł Zamoyski. — Przyniosłem tekst, przewidując pańskie wątpliwości. Oto traktat, a tu są odnośne artykuły od pierwszego do czternastego. Proszę zwrócić uwagę na paragraf drugi artykułu pierwszego. Russell przeczytał i mruknął: — Rzeczywiście. — Nie chcę być natarczywy — podchwycił generał — ale muszę ponowić prośbę, by rząd angielski cofnął przyznane carowi prawo do panowania nad Polską. Deklaracja powinna dotyczyć całości ziem sprzed pierwszego rozbioru. Właśnie dlatego pozwoliłem sobie napomknąć o Litwie i Rusi. Napoleon III czytał notę Gorczakowa: „Postulaty zawarte w sześciu punktach dotyczą wewnętrznych spraw Rosji — brzmiała odpowiedź Petersburga. — Jedynym rozwiązaniem jest złożenie broni przez Polaków i zdanie się na łaskę cesarza. Bezcelowy byłby kongres mocarstw, których przedstawiciele podpisali traktat wiedeński, natomiast mogą się porozumieć w kwestii polskiej trzy mocarstwa, które podzieliły między siebie ziemie dawnej Rzeczypospolitej. Jesteśmy zmuszeni z całym naciskiem zwrócić uwagę rządu Jego Cesarskiej Mości Napoleona III, że powstanie przedłuża się dlatego, iż jedno z głównych ognisk agitacji znajduje się w Paryżu. Emigracja polska, korzystając ze swoich towarzyskich stosunków, zorganizowała tam rozległy spisek, mający na celu — z jednej strony — bałamucenie opinii publicznej Francji rzucaniem na nas bezprzykładnych potwarzy, z drugiej zaś strony — podżeganie rozruchów w Królestwie już to przez pomoc materialną, już to przez terroryzm tajnego komitetu, już to przez podsycanie 478 nadziei na czynną interwencję z zewnątrz na rzecz najszaleńszych dążeń powstańczych. Wpływ emigracji jest dzisiaj głównym źródłem oporu, który, pozbawiony takiego zaplecza, byłby złamany środkami określonymi w ustawach, co spotkałoby się z obojętnością lub zadowoleniem mas. W Paryżu więc szukać należy moralnej przyczyny przedłużania się przykrego stanu rzeczy, któremu rząd francuski, podobnie jak my, pragnie położyć jak najszybszy kres w imię pokoju i ludzkości. Chcemy wierzyć, że rząd francuski nie pozwoli, by nadużywano jego imienia na rzecz rewolucji w Polsce i w Europie." Napoleon odłożył notę i popadł w zadumę. Następnie kazał wezwać ministra spraw zagranicznych. Drouyn de Lhuys szybko się stawił i długo nie wychodził z gabinetu cesarza. Ambasador Francji książę de Gramont w pilnym trybie zgłosił się do ministra spraw zagranicznych Austrii i oświadczył: — Francja ma moralne obowiązki wobec narodu polskiego i traktuje te obowiązki bardzo poważnie. Cesarz Napoleon chciałby poznać rzeczywiste zamiary pańskiego rządu, ekscelencjo. Upoważniono mnie do oznajmienia, że jesteśmy gotowi porozumieć się z rządem austriackim co do wszystkich kwestii dotyczących interesów i całości państw Habsburgów i że wolelibyśmy działać wspólnie z wami zamiast szukać innego sojusznika, który mógłby nie być przyjaźnie usposobiony do Austrii. Hrabia Rechberg zrozumiał pogróżkę. Chłodno pożegnał ambasadora i wezwał podsekretarza stanu Ottona Meysenbuga. — Napoleon III nas szantażuje — powiedział zdenerwowany. — Za wszelką cenę chce nas wciągnąć do wojny z Rosją. De Gramont napomknął o zastąpieniu nas innym, wrogo do nas nastawionym sprzymierzeńcem. Jakim? Prusy? Bzdura! Nie wystąpią w obronie sprawy polskiej. Włochy? Tak, ale nie przeciw Rosji. A przeciw nam? Owszem, ale Napoleonowi nie to teraz w głowie, gdy ma konflikt 479 i z Rosją, i z Prusami. Słowa ambasadora to bluff. Jak pan sądzi? — Podobnie jak pan. Mogę dodać, że Napoleon sam nie wypowie Rosji wojny. Wszystko zależy od Anglii. — No właśnie! — podchwycił Rechberg. — Proszę mnie skontrolować, myślę tak: Anglia nie chce odbudowy niepodległej Polski, bo widzi w tym wzmocnienie Francji. Powstałby sojusz dwóch państw wskrzesicielskich: Francji i Austrii z trzecim, wskrzeszonym: Polską. Przewagę miałaby Francja. Anglia nie chce również pogodzenia Polaków z Rosją w wyniku arbitrażu Francji, ponieważ zadzierzgnąłby się sojusz francuskorosyjski i Francja mogłaby sięgać po Ren, a Rosja zmierzać na wschód. Dla Anglii najlepszym rozwiązaniem jest Polska ciągle się buntująca przeciwko Rosji. — Podzielam pańską opinię — rzekł Meysenbug. — A gdyby tak porozmawiać z Bloomfieldem? — To byłoby pożyteczne — przyznał Rechberg. — Ale nie chcę go wzywać. Wolałbym, żeby sam się pojawił. — Rozumiem — zapewnił podsekretarz stanu. — To da się załatwić. Zajmę się tym. — Musimy być bardzo ostrożni w rozmowach z Anglikami — ciągnął minister. — Prowadzą perfidną grę. Nie trzeba krytykować Napoleona, wystarczy twardo powtarzać, że nie damy się w nic wmieszać. — Chyba że... — podsunął Meysenbug. — Tak, chyba że! — potwierdził Rechberg. — Lecz nie przypuszczam. — Anglia zachowa rezerwę w sprawie Polski, ponieważ nie jest przekonana o szczerości zamiarów deklarowanych przez rząd francuski — powiedział lord Bloomfield. — Nie wystąpimy zbrojnie przeciw Rosji, dopóki Prusy są jej sojusznikiem. Wojna zniszczyłaby monarchię Hohenzollernów, a to zachwiałoby równowagę europejską na korzyść Francji. — Nie podzielam pańskiego braku zaufania do polityki francuskiej — odparł Rechberg — ale jestem także ostrożny w podejmowaniu zobowiązań. Wymaga tego dobro Austrii. — Jedyną reakcją na bezczelną odpowiedź Gorczakowa są nowe noty Francji, Anglii i Austrii — referował Czartoryski na posiedzeniu Biura. — Co prawda zakończenie tych dokumentów brzmi obiecująco, proszę posłuchać: „W poprzednich notach — to znaczy kwietniowych i czerwcowych — wyjaśnił książę Władysław — mocarstwa wskazywały na potrzebę i środki zmierzające do zakończenia walk powstańczych zgodnie z interesem Europy. Skoro więc Rosja odmówiła dyskusji, będzie odpowiedzialna za poważne konsekwencje, jakie mogą wyniknąć z przedłużających się rozruchów w Polsce." — Moja ocena jest mniej optymistyczna — rzekł Kalinka. — Każda z not została wysłana w innym czasie i każda zawiera inną treść. Świadczy to o braku solidarności mocarstw. — Ale formuła końcowa jest identyczna — przypomniał Czartoryski. — „Odpowiedzialność za poważne konsekwencje." Mam wyznaczone spotkanie z Drouyn de Lhuys. Myślę, że czegoś się dowiem. A teraz, proszę panów, przeczytam inny dokument. Nie pocieszający! Jest to list z Wiednia, pisemna relacja mojego brata Konstantego z prywatnej rozmowy z baronem Meysenbugiem. Podsekretarz stanu mówił następująco: „Napoleon III domaga się, żebyśmy wkroczyli do Królestwa Polskiego w sile sześćdziesięciu tysięcy ludzi pod pozorem, że Rosja nie może uporać się z rozruchami na prowincji, która z nami sąsiaduje. Cesarz Francuzów chce, żeby powstańcy zorganizowali się pod naszą opieką. Owszem, możemy natychmiast wysłać nawet stutysięczną armię, ale czy jest sens wierzyć jego obietnicom? W 1859 roku zapewniał, że Włochy zostaną oswobodzone aż po Adriatyk, a zaraz po bitwie pod Solferino zgodził się na rozejm z nami i nam, a nie im zostawił Wenecję. Nie dbał o nic, gdy pochwycił Sabaudię. Z kolei podczas rokowań w Zurichu nam obiecywał bardzo wiele, a potem nawet nie 480 481 zadał sobie trudu, by udawać, że chce dotrzymać słowa. Jak więc można mu ufać? Wiemy, czego pożąda: zagłębia węglowego Saary. Dobrze, niech je weźmie, ale Austria nie może sobie pozwolić na to, by teraz lub kiedyś w przyszłości postawiono jej zarzut, że przyczyniła się do tego, iż ziemia niemiecka została oddana Francji. Zresztą postąpiłby z Austrią tak samo jak z Włochami. Prusy stanęłyby po stronie Rosji, on zabrałby Nadrenię, a nam pozostawiłby zadanie stawienia czoła dwom mocarstwom. Nie będziemy drugi raz tak głupi jak podczas wojny krymskiej, kiedy straciliśmy trzydzieści tysięcy ludzi wskutek chorób i wydali pięćset milionów na to, by nie otrzymać przyrzeczonych nam Księstw Naddunajskich i ujrzeć je w postaci niepodległej Rumunii zapatrzonej we Francję oraz by zwaśnić się z całym światem i w rezultacie osamotnić. Dlaczego wtedy, podczas kampanii krymskiej, wy, Polacy, nie daliście znaku życia?" — Co za cynizm — syknął Klaczko. — Przecież to Wiedeń... — Ciii — uciszono go i Czartoryski czytał dalej: — „Jeśli Napoleon chce wojny naprawdę, niech zacznie, a my pójdziemy za nim. Ale nic z tego nie będzie, bo Anglia nie zrobi żadnego kroku, który by nie podobał się Prusom. Pragnie, by utworzyły Północne Niemcy pod swą egidą. My o tym wiemy. Jesteśmy w bardzo drażliwej i chwiejnej sytuacji, a w takich okolicznościach wojna jest wielkim ryzykiem." — Zastanawiam się, po co Meysenbug otworzył przed pańskim bratem, książę, swe serce na oścież — odezwał się Kalinka, gdy Czartoryski skończył. — Może dlatego — podsunął Klaczko — by podejrzenia Wiednia, wypowiedziane ot, tak, nieoficjalnie, dotarły do Tuileriów i sprowokowały Napoleona do zajęcia zdecydowanego stanowiska. — Spotkam się z Drouyn de Lhuys — powtórzył zmartwiony książę Władysław. — Będę naciskał. — Niezbędna jest pańska wizyta u cesarza — zaopiniował Kalinka. — Pójdę i do cesarza. — Rozmawiałem z cesarzem — nie dał księciu dojść do słowa Drouyn de Lhuys. — Mówiłem o waszej trudnej sytuacji, o braku broni i pieniędzy oraz o żądaniu uznania was za stronę wojującą. Cesarz oświadczył, że ofiarowanie wam pieniędzy i broni nie jest możliwe, ponieważ nie uszłoby to uwagi Rosji i oznaczałoby przejście od akcji politycznej do akcji zbrojnego wspierania powstańców. Cesarz powiedział również, że Francja nie może was uznać sama za stronę wojującą, bo robiąc ten krok wyłamałaby się z szeregu, jaki tworzy wraz ze swymi sprzymierzeńcami, a tego nie chce i nie może uczynić. Czartoryski zesztywniał. — Francja zaciągnęła poważne zobowiązania podsycając nasze nadzieje i zachęcając do wytrwałości — odparł ostro. — Wskutek tych zachęt powstanie trwa. — Nigdy nie zachęcałem do trwania za wszelką cenę — natychmiast zareplikował minister. — Zawsze powtarzałem, że Francja jest zdecydowana na wojnę, ale w koalicji z dwoma mocarstwami, a przynajmniej z jednym, nigdy sama. W sposób stanowczy powtarzam to również dzisiaj. — Hrabia Walewski ciągle nalegał: trwajcie i trwajcie — z gniewem przypomniał książę Władysław. — Trwajcie do ostatka, bo właśnie od tego wszystko zależy. — Nie ponoszę odpowiedzialności za prywatne opinie hrabiego Walewskiego — odburknął Drouyn de Lhuys. — O nie! — zaprotestował gwałtownie Czartoryski. — To nie były prywatne opinie. Hrabia Walewski nalegał jako minister: wyraźnie powoływał się na zdanie cesarza. — Nic na to nie poradzę — uciął Drouyn de Lhuys. — Mówię, jak myślę. Zresztą i ja jestem przekonany, że zaprzestanie walki przekreśli wszelkie negocjacje, ale czy ją można nadal prowadzić, nie wiem. To wasza sprawa. Czartoryski z trudem się pohamował. — Muszę przedstawić nasze rozpaczliwe położenie cesarzowi — oznajmił nieustępliwie. — Nie mam prawa zabierać głosu na temat polityki francuskiej, lecz jako Polak mam prawo i obowiązek powiadomić cesarza o stanie naszych spraw. 482 483 Drouyn de Lhuys wstał, chłodno popatrzył na Czartoryskiego i krótko mu odpowiedział: — Cesarz jest chory. Najpierw zaczęły bić dzwony, potem zaczęły bić działa, a jeszcze potem krzyk uniesienia buchnął z tysięcy gardeł. Tak pozdrawiała cara Białokamienna Moskwa. Cerkiew Uspieńska. W szatach sztywnych od złota stanął u progu metropolita Filaret. Wsparty o dwóch archijerejów: Leonidiusza i Sabbę, mocno przemówił sędziwy pasterz do władcy: — W twojej zachodniej prowincji obrażono sprawiedliwość twą i łaskawość. Obrażono powagę Rosji! Ci, których przepaja miłość ojczyzny i wierność w stosunku do tronu, nie mogą na to patrzeć obojętnie. Oto duch synów tej ziemi powstaje i woła do ciebie donośnym głosem ludu: jesteśmy gotowi bronić słusznych praw twoich i słusznych praw świętej Rusi! Aleksander się wzruszył. Poczuł się tak, jakby powtórnie go namaszczono. Wkroczył do cerkwi jako hosudar, car samodzierżca, cesarz trzeciego Rzymu. A słowa metropolity obiegły Moskwę i Rosję i odświeżyły pamięć sprzed lat pięćdziesięciu. Ludzie mówili ludziom: — Znowu antychryst zbiera nieprawowierne zastępy Zachodu; znowu nadciąga, by palić i równać z ziemią. A kto go do tego pcha? Łacińska Polska, słowiańska siostra! Boże! Naszymi rękami pokaraj wyrodną! Cesarz powrócił do Petersburga i zaraz przywołał wicekanclerza. Gorczakow zakończył swój raport optymistycznie: — Noty trzech mocarstw oznaczają zamknięcie dyskusji. — Z czego wynika, że już w tym roku do wojny nie dojdzie — podsumował Aleksander. — Tak, wasza cesarska mość! A bunt w Królestwie będzie do wiosny stłumiony. Wykończy ich zima. Cesarz wysłał telegram do Konstantego: kazał bratu przy jechać natychmiast. Konstanty, żegnany lamentem żony, przybył z Warszawy. Przez dziesięć dni rozmawiali bracia w cztery oczy i nic nie przenikało zza zamkniętych drzwi. Stołeczne salony musiały się zadowolić domysłami i komentowaniem artykułu zamieszczonego w ekskluzywnym „Journal de St. Petersbourg": „W odpowiedzi naszego rządu na noty mocarstw — wywodził autor — nie ma ani ironii, ani wyzwania. Odpowiedź ta jedynie daje wyraz obrażonej godności. Musimy uwzględnić nastroje narodu rosyjskiego; staramy się je uspokajać. Nasze zadanie nie będzie łatwe, jeżeli Francja zechce pomijać to, co nakazują nam w sposób konieczny tradycje oraz żywotny interes państwa i zrosłe z nimi uczucia ludu." W dziesiątym dniu dobiegły końca rozmowy braci. — Niech będzie, jak radzisz — zgodził się Aleksander. — Nie wierzę w pomyślny skutek, lecz dobrze, spróbujemy jeszcze raz. Andrzej Zamoyski, powiadasz? Kto o nim słyszy, odkąd osiadł w Paryżu, nadęty na cały świat! Ale chcesz Zamoyskiego? W porządku! Orłów to twój przyjaciel, prawda, Kostia? — Orłów jest w Brukseli, Sasza. — Nie szkodzi. Pojedzie do niego generał Bontemps. Orłów udzieli mu szczegółowych instrukcji i Bontemps uda się stamtąd do Paryża. A w Paryżu, mój drogi Kostia, zaproponuje Andrzejowi Zamoyskiemu objęcie po Wielopolskim stanowiska naczelnika władz cywilnych Królestwa przy tobie jako namiestniku. Zamoyski zobowiąże się do uspokojenia kraju, co, jak twierdzisz, potrafi, a my — do utrzymania autonomii i wszystkich nadanych reform. Ale jeden warunek, Kostia: pan Andrzej musi podjąć decyzję w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ani o godzinę później! — To ma być gra? — Tak, właśnie gra. Gra, w której stawiam więcej niż ty. Pamiętaj, czego domaga się Rosja: kary, nie łaski. Uczciwa gra. Słowa dotrzymam. 484 485 „Pod względem politycznym powstanie jest teatralnym widowiskiem mającym oddziałać na Europę — pisał Gorczakow do ambasadora w Londynie, gdy Bontemps dojeżdżał do Brukseli. — Emigracyjne komitety podtrzymują opór wszelkimi środkami, by dostarczyć gazetom tematu do deklamacji, oszukiwać opinię publiczną i prowokować rządy do interwencji dyplomatycznej, która by mogła wywołać wojnę." — Rosja ma wobec Polski jak najlepsze zamiary, lecz wprowadzeniu ich w życie przeszkadzają projekty zmian mapy całej Europy — replikował Russellowi ambasador rosyjski Brunnow, gdy Bontemps wysiadał na dworcu w Paryżu. — Nie my jesteśmy autorami tych projektów i nawet nie chcemy ich rozważać. Niczego nie pożądamy i nie pragniemy, jedynie zachować status quo. — A gdyby ktoś zapytał, jaki interes ma Francja w tych dalekich stronach, odrzekłbym, że Francja ma interes wszędzie, gdzie występuje sprawa słuszna i postępowa — rzeźbił monumentalne oświadczenie Napoleon III odprowadzając Budberga do drzwi, gdy Bontemps kończył rozmowę z Andrzejem Zamoyskim. „Rosja nie widzi potrzeby dalszej dyskusji w sprawach polskich i przyjmuje całkowitą odpowiedzialność za swoją politykę wobec Polaków" — redagował Gorczakow wyniosłą odpowiedź na sierpniowe noty mocarstw, gdy Bontemps wsiadał w Paryżu do pociągu. Rosyjskiego emisariusza zdążył dopaść wysłannik Hotelu Lambert. — Książę Czartoryski został poinformowany o pańskiej misji i prosi, żeby pan wstrzymał swój wyjazd — powiadomił. — Książę proponuje podjęcie rozmów od nowa. Bontemps wyjął zegarek, otworzył kopertę i stuknął palcem w cyferblat. — Za późno! — odrzekł i wszedł do wagonu. Koła zaczęły obracać się wolno, potem szybciej. — No i co, Kostia? Kto miał rację? — z satysfakcją uśmiechnął się Aleksander II. — Wiedziałem, że tak będzie. Za 486 moyski odmówił. Orłów doniósł mi o tym telegraficznie. A teraz odpowiedz: czy Polacy są zdolni przejrzeć na oczy? Czy cokolwiek ich zdoła nauczyć? Czy zrezygnowali z mocarstwowych aspiracji? Nie! Nie! I jeszcze raz nie! Im się nadal roi państwo od morza do morza. A pomiędzy Czarnym Morzem i Bałtykiem dla dwóch panów nie ma miejsca. My albo oni. Inne rozwiązanie nie istnieje. Tak to jest, Kostia! La commedia e finita. Likwiduj swoje interesy w Warszawie i wracaj natychmiast. Sprawę polską załatwimy inaczej. — Rząd nie ma zamiaru interweniować w Polsce i będzie wystrzegał się wszystkiego, co by mogło wywołać wojnę — oświadczył Russell kończąc swe przemówienie w Izbie Lordów. Echo tych słów dotarło do Władysława Zamoyskiego. Zaaranżował prywatne spotkanie z wydawcą dziennika „Morning Post". Algernon Borthwick nie owijał swoich poglądów w bawełnę; skomentował wypowiedź Russella następująco: — Nasi ministrowie wcale nie są wam tak przychylni, jak sobie wyobrażacie. Prowadzą wobec każdego kraju samolubną politykę i liczą się tylko z pozycją, jaką zajmuje na międzynarodowej arenie. Rząd więcej zrobi dla Południowej Ameryki, którą uważa za sąsiada zza oceanu, aniżeli dla Polski oddalonej od morza i otoczonej przez Prusy, Rosję i Austrię. Ani wojna o Polskę, ani rezultat wojny nie są dla Anglii ważne. Nie możecie mieć naszym ministrom za złe, że w negocjacjach zachowują ostrożność. Palmerston gani publicznie Rosję, lecz na tym koniec. Jest popularny, więc może robić, co chce. Nie wierzę, żeby się zgodził uznać was za stronę wojującą. A zresztą praktycznie nic byście na tym nie skorzystali. Przez wzgląd na neutralność zakazano by wam jako belligerantom zakupu broni. Zakaz dotyczyłby wprawdzie i Rosji, lecz ona broni od nas nie potrzebuje. Odpowiedź Petersburga na nasze noty jest rzeczywiście bezczelna. Jeśli tak dalej pójdzie, niewykluczone, że odwołamy stamtąd naszego ambasadora, ale co z tego? 487 I — Miałem rację — powiedział Zamoyski do Mieczysława Waligórskiego. — W paryskim Biurze się łudzą. Sensowne są tylko zabiegi o akcję polityczną. — Gdyby uznano nas za belligerantów, to może Rosja zareagowałaby na to wypowiedzeniem wojny — rozmarzył się Waligórski. — Ba! — mruknął generał. — Tak, będę przemawiał w Izbie — odrzekł lord Grey — ale obawiam się, że moje słowa niezbyt pana zachwycą. Jestem przeciwny wszelkiej interwencji i wszelkim negocjacjom. Podzielam zdanie lorda Russella, że nie możemy i nie powinniśmy prowadzić wojny o Polskę. — Nie jestem zwolennikiem negocjacji na proponowanej podstawie; mogą wywołać wojnę, a ja upatruję w niej dla nas niebezpieczeństwo — zawtórował Greyowi generał Zamoyski. Grey osłupiał. — No właśnie! — przyświadczył po chwili, gdy ochłonął. — Absurdem jest żądać od Rosji tego, czego nie może dać i czego Polacy by nie przyjęli, gdyby im dała. — Już w marcu mówiłem lordowi Russellowi, że propozycje, które pragnie przedstawić Petersburgowi, niczego nie załatwią — podchwycił Zamoyski zmierzając powoli do z góry wytyczonego celu. — Rosja może nas wyciąć w pień, lecz ani rządzić nami, ani pogodzić się z nami nie może. — Skoro nie wchodzi w rachubę wojna w waszej sprawie, zostaje tylko jedna rozsądna droga dla mego rządu: wycofać się z całej afery i głośno o tym powiedzieć — zakonkludował Grey. — Tak, ale ciąży na was pewien obowiązek — zwrócił uwagę Zamoyski. — W 1815 roku wraz z innymi mocarstwami zgodziliście się uznać panowanie Rosji nad Polską pod warunkiem, że Rosja da Polakom polityczne przywileje. A przecież zostały one podeptane! Dopóki nie reagujecie na ten stan rzeczy, mam prawo twierdzić, że jesteście wspólnikami Rosji. Narzuciliście nam jej panowanie jakoby 488 w interesie Europy, a utratę przez nas niepodległości obiecaliście zrekompensować przyznaniem nam praw politycznych. Do ich respektowania zobowiązał się wówczas cesarz Aleksander I. Zostały one zagwarantowane w traktacie również i przez was. Dopóki wasze uszy są głuche na odgłos tego, co dzieje się w Polsce, a nawet dopóki prowadzicie z Rosją na ten temat rozmowy, dopóty niejako solidaryzujecie się z nią. Zwracając się do cara jako do króla polskiego, za każdym razem uznajecie jego prawa do Polski. Wiem, że nie jesteście w stanie zdetronizować cara, lecz macie prawo oświadczyć, iż jego własne wiarołomstwo pozbawiło go polskiej korony. Na tej podstawie możecie cofnąć formalne uznanie władztwa Rosji nad nami. Grey się zamyślił. — Nie sprzeciwiałbym się takiej deklaracji — oznajmił wreszcie. Zamoyski się wielce ożywił. — Jeżeli tak, to niechże pan, lordzie, wyjaśni tę kwestię Izbie, by zrozumiała, w czym rzecz — poprosił gorąco. — Odda nam pan przysługę większą, niż dałyby rokowania i wojna, chyba że byłyby poprzedzone właśnie taką deklaracją. W przeciwnym razie wojna wypowiedziana królowi polskiemu, którym formalnie jest car, zakończyłaby się zawarciem pokoju z tymże królem polskim na niekorzyść Polaków, bo ich pretensje wobec własnego monarchy zapewne by uznano za zbyt wygórowane. — Deklaracja — powtórzył Grey. — Hm, deklaracja... Przepełniony nadzieją Zamoyski spiesznie przybył do Paryża. Wysłuchawszy generała, Czartoryski zdecydował, że obaj złożą wizytę ministrowi spraw zagranicznych Francji. Tym razem rozmowa potoczyła się dużo spokojniej. — Skoro Petersburg odmawia dalszych negocjacji i powołuje się na prawa zdobywcy, to oznacza, że drze traktat wiedeński — rozpoczął książę Władysław. — Dla mocarstw powinno być sprawą honoru i obowiązku złożenie publicznego oświadczenia, że Rosja straciła 489 wszelkie prawa do polskich ziem — dorzucił Władysław Zamoyski. — Mam nadzieję, że arogancka odpowiedź Gorczakowa skłoni rząd francuski do uznania powstańców za stronę wojującą — podjął Czartoryski. — Miałoby to ogromne znaczenie propagandowopolityczne; ułatwiłoby niektórym państwom ogłoszenie neutralności wobec Rosji i powstania, a przede wszystkim umożliwiłoby Rządowi Narodowemu zaciągnięcie pożyczki zagranicznej. Drouyn de Lhuys namyślał się dłuższą chwilę, nim odpowiedział: — Panowie przeceniają wagę takiego aktu; uważam, że miałby on wartość wyłącznie moralną. Jeśli panowie sądzicie inaczej, powinniście pozyskać dla waszej koncepcji Anglię i Austrię; bez nich rząd francuski niczego w tej sprawie nie zrobi. Władysław Zamoyski wsiadł na statek i wrócił do Anglii. Natychmiast skierował swe kroki do lorda Russella. Minister chętnie go przyjął. Generał z punktu rozpoczął natarcie: — Domagaliście się w notach rozejmu — powiedział. — Zgoda na rozejm zawierałaby przecież z natury rzeczy uznanie nas za stronę wojującą, zażądajcie więc tego wyraźnie. Są przecież precedensy. Oczekujemy tylko tego samego, co państwa zachodnie zrobiły najpierw dla Grecji w roku 1826, a potem dla Belgii w roku 1830. Gdy Grecy powstali przeciwko Turcji, Rosja uznała ich za belligerantów, straciła więc tytuł, by się sprzeciwiać przyznaniu nam analogicznych praw. Ówczesna sytuacja Grecji i Belgii jest w pełni podobna do naszej obecnej. Pod względem prawnym nasza pozycja jest nawet mocniejsza. Interweniując na rzecz tamtych narodów, mocarstwa działały wyłącznie w interesie równowagi politycznej, natomiast nasza sprawa to nie tylko kwestia równowagi, porządku i humanitaryzmu, lecz także poszanowania traktatów. Grecja i Belgia nie miały oparcia w traktatach, przeciwnie, chwytając za oręż łamały je. — Analogia jest całkiem pozorna — odparł Russell. — Turcja chciała przemocą przesiedlić ludność Morei do Egiptu, a na jej miejsce osadzić fellachów. To było jednym z głównych powodów interwencji. Rosja nie dopuściła się niczego takiego. — Jak to nie dopuściła się! — obruszył się Zamoyski. — A co robi Murawiew na Litwie? Czy nie przesiedla tysięcy Polaków w głąb Rosji? Czy nie dąży do wywłaszczenia wszystkich polskich ziemian? Czy nie osadza na ich miejsce Wielkorusów? Czy nie wypędza polskich urzędników, by ich zastąpić Rosjanami? — Czy pan to potrafi udokumentować? — Oczywiście! — odrzekł generał i dodał: — Kiedy wreszcie złożycie deklarację, że odmawiacie Rosji prawa do panowania nad Polską! Byłem w Paryżu, rozmawiałem z panem Drouyn de Lhuys. Francja do was dołączy. — Dołączy do nas? — Tak. Jeśli wy to zrobicie. — Deklaracja — zamyślił się Russell. — Deklaracja — powtórzył po chwili. Znów się zamyślił, spojrzał na Zamoyskiego i mruknął: — Nie obiecuję, ale kto wie? Na wielkim bankiecie w Blairgowrie lord Russell w pewnym momencie wstał, poprosił o głos i przemówił: — Chcę przy okazji poruszyć sprawę, która nas wszystkich nurtuje. Wiadomo, co mam na myśli. Otóż pragnę oświadczyć, że ani honor, ani interes Anglii nie wymagają, żebyśmy prowadzili wojnę o Polskę. Owszem, jej rozbiór był skandalem dla Europy i hańbą dla trzech mocarstw, które się dopuściły tego aktu. Był to czyn bezprawny i dopiero kongres wiedeński zalegalizował go. Nie wypieramy się, że jesteśmy wspólnikami zbrodni. Wraz z innymi usankcjonowaliśmy rozbiór Polski podpisem pod tekstem traktatu wiedeńskiego. Ale Rosja nie dopełniła warunków, pod którymi uznano jej panowanie nad Polską, a skoro tak, to tytuł Rosji do władania tym krajem nie może już być uznawany. 490 491 — Co pan wyczynia! — irytował się Palmerston. — Kto pana upoważnił do składania takich oświadczeń! Nie ma pan prawa prowadzić prywatnej polityki! Czy pan nas chce wmanewrować w wojnę? — Nie chcę, panie premierze, i nie wmanewruję. — Sytuacja jest brzemienna tuzinem zbrojnych konfliktów — warknął premier. — Cofnięcie uznania! Rosja nie przełknie takiej pigułki! Włączą się Prusy i zerwie się zawierucha, czy pan chce tego, czy nie! — Wygłosiłem tylko przemówienie na bankiecie. — Po co ten popis? — Otóż to! — podchwycił Russell. — Proszę wysłuchać, jaki mam plan. — Czy nie za późno pan mnie wtajemnicza? — Powiedział pan kiedyś, panie premierze, że pora odstąpić od gry, bo Francja zabrnęła dostatecznie. Ja odpowiedziałem, że warto ją popchnąć dalej. Upieram się przy tym. Napoleon jeszcze może wyrównać stosunki z Rosją. Nie wykluczony jest jakiś kompromis. Przestanie być możliwy dopiero wtedy, gdy Paryż zadeklaruje, że cesarz Rosji utracił prawo do władania Polską; gdy Paryż zrobi to oficjalnie; gdy Paryż rozgłosi to Urbi et orbi. Takiej pigułki Rosja istotnie nie przełknie. Zniknie zmora sojuszu. Francja nie złoży takiej deklaracji sama, nie złoży bez nas. Dlatego musimy jeszcze pograć, panie premierze. To już ostatni ruch, a potem wstajemy od stołu. — Czy mam rozumieć, że bierze pan pod uwagę, iż rząd jej królewskiej mości wystąpi do Petersburga z formalną notą odsądzającą cara od polskich ziem? — Tak, jeśli nie będzie można inaczej skłonić Francji. — To zbyt ryzykowne. — Czy sądzi pan, panie premierze, iż Rosja wypowie wojnę z powodu noty? — Kto wie, co może się stać. Co najmniej zerwanie stosunków. — Lecz nie na wieki. Zresztą i tak są złe. Dla nas jest 492 najważniejsze poróżnić Francję z Rosją. Proszę pamiętać o Dardanelach i Nadrenii. — Musi pan działać tak, żeby móc się wycofać. — Oczywiście! — Nie bardzo mi się to podoba. — Będę pana, panie premierze, informował o każdym wahnięciu. Gdy zajdzie potrzeba, zrobimy w tył zwrot. — Oby pan nie przeholował. — Zaproszę Austrię do złożenia wspólnej deklaracji. — Nie zgodzi się. — Podzielam pańskie przewidywania, panie premierze. — A jeśli odmówi, czy Francja nie postąpi tak samo? — Nie! Napoleon nie da się zaćmić przez Anglię. Opinia publiczna! Co świat by powiedział! Przecież to Bonaparte. On musi. A przynajmniej tak uważa. — Owszem, pertraktujemy z Anglią o cofnięcie formalnego uznania — przyznał kwaśno Drouyn de Lhuys. — Postąpimy tak, jak postąpi Anglia. Doprawdy nie wiem, co wam to da. — A Wiedeń? — spytał Czartoryski. — Jeszcze nie zajął stanowiska. — Thun pisze z Petersburga, że Russell przysłał Napierowi projekt noty — oznajmił Rechberg. — Jest w niej pogróżka, że jeśli Rosja będzie się uchylała od obowiązków, jakie nakłada na nią traktat wiedeński, mocarstwa odmówią jej prawa do władania ziemiami polskimi. Rząd francuski zaakceptował ten projekt. Z wręczeniem not czekają na naszą odpowiedź. — Jeśli złożymy taką deklarację, narazimy się na wojnę — przestrzegł Schmerling. — Hrabia Apponyi donosi z Londynu, że Palmerston nie jest entuzjastą tej akcji — poinformował Rechberg. — To pomysł Russella. Russell zresztą też nie chce wojny. 493 — Obaj nie chcą, ale wojna może wybuchnąć — odparł Schmerling. — Tak bywa, gdy się krzyżują sprzeczne działania tych, co chcą, i tych, co nie chcą. Główny ciężar spadnie na nas. — Niech Anglia da nam gwarancję daleko idącej pomocy finansowej i zbrojnej — powiedział minister spraw zagranicznych. — Nie da! — To niech sama wysyła notę! — Nie mogę ukryć zdziwienia z powodu obaw hrabiego Rechberga — odpowiedział Apponyiemu lord Russell. — Nie sądzę, by proponowana deklaracja mogła wywołać cokolwiek innego niż to, że Rosja zajmie bardziej pojednawczą postawę. Dwór wiedeński uzyskałby moralną satysfakcję, że zareagował godnie na wyzywającą i pełną pychy odpowiedź Petersburga. Napomknął pan, panie ambasadorze, o gwarancjach finansowych i militarnych. Sytuacja nie usprawiedliwia udzielania sobie wzajemnych gwarancji. Wiadomość, że Austria dała odpowiedź odmowną, zatrzęsła Hotelem Lambert. Na posiedzeniu Biura zapadła decyzja, by książę Władysław pojechał do Wiednia na pertraktacje z Rechbergiem. Czartoryski powiadomił o tym austriacką ambasadę. Gdy się tam pojawił po kilku dniach, przyjął go nie Metternich, lecz pierwszy sekretarz Miilinen. Czartoryskiego tknęło niedobre przeczucie. — Ambasador jest chory — usłyszał. — Nadszedł list ze stolicy. Hrabia Rechberg nie chce narażać pana, książę, na trud podróży o tak późnej porze roku i dlatego polecił mi przeprowadzić z panem rozmowę tu w Paryżu i zrelacjonować ją pisemnie. Czartoryski przełknął rozczarowanie. — Z przykrością dowiedziałem się — powiedział — że pański rząd odmówił 494 przyłączenia się do międzynarodowej deklaracji o cofnięciu formalnego uznania prawa Rosji do ziem polskich. — Odmówiliśmy, bo nie wiemy, do czego ma zmierzać ten krok — odparł hrabia Miilinen. — Gdyby chciano przejść od słów do czynów, bylibyśmy bardziej skłonni do działania, oczywiście pod warunkiem odpowiednich odszkodowań. — Klucz do sytuacji leży w Wiedniu — dyplomatycznie rzucił książę Władysław. — Ale ręka, która tym kluczem ma obracać, znajduje się w Paryżu — zareplikował pierwszy sekretarz. — Austria nie uchylałaby się od wojny, gdyby Francja zajęła wyraźne stanowisko i przedstawiła jasne propozycje nie narażające nas na straty. — Przecież Francja proponuje wam ścisłą współpracę. — Tak — rzekł Miilinen z sarkazmem. — Słyszymy głosy Francji; brzmią one: idź, pójdę z tobą, zamiast brzmieć: idę, chodź za mną. To my bylibyśmy wystawieni na bezpośrednie niebezpieczeństwo; my mielibyśmy ponieść koszty pieniężne i stracić prowincję. Cóż w tym dziwnego, że żądamy wiarygodnych gwarancji i słusznej kompensaty? Tymczasem rząd francuski daje nam jakieś mgliste obietnice. Jest w Wiedniu stronnictwo, które się opowiada za przymierzem francuskoaustriackim, lecz zwolennicy takiego sojuszu też pragną wiedzieć, na czym mają opierać swoje nadzieje. Konkret to pożyczka umożliwiająca prowadzenie wojny, to związanie sił pruskich przez Anglię i zagwarantowanie spokoju na granicy włoskoaustriackiej. Takie powinny być wstępne propozycje. Konkretne! Czartoryski sięgnął po argumenty, których używał już wielokrotnie, i odpowiedział: — To wszystko da się załatwić, gdy się uzgodni zasadę, na której można by oprzeć zaczepnoodporny sojusz francuskoaustriacki. Zacznę od tego, że obojętność wobec Polski nie ujdzie wam bezkarnie. Represje, jakie zastosuje carat, sprawią, że powstanie przekształci się w zarzewie rewolucji, która przerzuci się na Europę i przede wszystkim zagrozi Austrii. Ewentualne zwycięstwo Rosji wzmocni ekspansję panslawizmu, która także obróci się 495 przeciwko wam. Odbudowa niepodległego państwa polskiego leży w waszym interesie. Stanowiłoby bufor osłaniający monarchię habsburską od Rosji i Prus. Rosja okrąża was od południa, Prusy — od północy, a rewolucja włoska zamyka obręcz. Jednym ciosem możecie rozbić ten żelazny krąg, osłabić Rosję, umniejszyć Prusy, zdusić rewolucję. Słusznie pan mówi o rekompensatach. Można je tak zrealizować, że wzmocnią Austrię. Zacznijmy rozważania od przyszłej Polski z waszym arcyksięciem na tronie. Składałaby się z Królestwa Polskiego, Litwy, polskich prowincji spod zaboru pruskiego, a w przyszłości, po osiągnięciu odpowiedniego porozumienia, także z Zachodniej Galicji i Krakowa. Wy otrzymalibyście odszkodowanie w Prusach, w Turcji i nad Dunajem, a więc: Śląsk, Łużyce, Bośnię i Hercegowinę oraz Księstwa Naddunajskie. Turcja mogłaby dostać odszkodowanie na Kaukazie i Krymie, a Francja przyłączyłaby do siebie część Belgii i zrezygnowałaby z granicy nad Renem. Rzecz oczywista, zachowalibyście Wenecję. Pan wie, hrabio, że nie są to majaczenia. — Przekażę pańskie sugestie hrabiemu Rechbergowi — zapewnił uprzejmie pierwszy sekretarz. — Panie ambasadorze, powiem, co myślę — wyznał ze zniechęconą miną Drouyn de Lhuys lordowi Cowleyowi. — Źle się stało, że Wiedeń nie został zachęcony do przyłączenia się do akcji. Udział Austrii nadałby naszemu działaniu praktyczny wymiar, bez niej sprowadza się ono do abstrakcyjnego potępienia Rosji. Lecz dobrze, proszę zapewnić lorda Russella, że jeśli lord Napier doręczy księciu Gorczakowowi notę, w której rząd angielski wycofa uznanie prawa Rosji do Polski, książę Montebello natychmiast złoży wicekanclerzowi taką samą notę. 496 — Mój naród krwawi — rzekł drżącym głosem książę Władysław. — Wykrwawi się. Już tyle miesięcy to wszystko trwa. — Trwajcie, trwajcie tak długo, jak tylko możecie! — odparł mu na to Drouyn de Lhuys. — Oszczędźcie nam widoku waszej konwulsji i agonii. Dajcie nam czas do działania. Dajcie nam czas do załatwienia kwestii duńskiej. Z tego wyniknąć mogą wielkie komplikacje. Możecie na tym skorzystać. — Pisał z Londynu Brunnow. Powiadomił mnie, że gabinety przygotowują notę, w której nas mają odsądzić od praw do Polski — oznajmił książę Gorczakow. — Lecz, najjaśniejszy panie, jest to pusty gest, a nie zapowiedź akcji militarnej. — Mówił pan także, iż w owych gabinetach rodzi się plan uznania Polaków za belligerantów — przypomniał Aleksander II. — Byłby to dla nas policzek. — Ostrzegę Rechberga, że taki akt potraktujemy jako równoznaczny z wypowiedzeniem wojny — zapewnił wicekanclerz. — Jeżeli Austria odmówi podpisu, upadnie cały angielskofrancuski projekt. — Odsądzenie Rosji od prawa do Polski spowoduje bardzo poważne konsekwencje — oświadczył Gorczakow hrabiemu Thunowi. — Pierwszą z nich będzie całkowite wcielenie Królestwa do cesarstwa. Cofnięcie sankcji skłoni zapewne niektóre gabinety do uznania powstańców za belligerantów. Czuję się zobowiązany uprzedzić, że taki akt potraktujemy jako wypowiedzenie wojny. Pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że pański rząd odetnie się od polityki brzemiennej w tak niebezpieczne skutki. — Gorczakow ostrzegł Thuna — poinformował Bismarcka von Thile. — Wiadomość jest pewna. Nasz poseł... 12 — Danktraski 497 — Wierzę — przerwał Bismarck. — Redern ma dobre kontakty nad Newą. Nie wątpię, że Rechberg się cofnie i akcja spali na panewce. — Niestety, panie premierze! Bernstorff pisze z Londynu, że Russell jednak wysłał Napierowi notę; odmawia carowi prawa do panowania nad Polską. Bismarck wstał i zaczął spacerować po gabinecie. — Thun przekazał ostrzeżenie Rechbergowi, Rechberg — swojemu ambasadorowi w Londynie, ambasador zaś Russellowi — rozmyślał głośno. — To logiczne. Wojna nie ominęłaby monarchii Habsburgów. Wiedeń to wie i boi się takiego rozwoju wydarzeń. Russell zlekceważył pogróżkę Gorczakowa; sądzi, iż ona się tylko odnosi do Austrii. Nie zna Rosji. — Przypuszcza pan, panie premierze... — Nie wykluczam! Russell może się przeliczyć i nagle się znaleźć ramię w ramię z Napoleonem w wojnie przeciwko Aleksandrowi II. Restytucja państwa polskiego to dla nas... — Usiadł. — Trudno! — podjął po chwili. — Musimy zagrać va banąue! — To znaczy? — Trzeba się opowiedzieć wyraźnie po stronie Petersburga i wbić Russellowi do głowy, że Rosja nie będzie osamotniona, bo my staniemy u jej boku. Russell musi poważnie potraktować słowa wicekanclerza. — Londyn nie zechce dopuścić do wojny — wpadł w tok rozważań Bismarcka von Thile. — Sojusz z Napoleonem stawia Anglików w paradoksalnej sytuacji. Zwycięstwo nad nami i Rosją byłoby dla nich czymś wcale nie lepszym od klęski: Francja usadowiłaby się nad Renem. — No właśnie! — przytaknął Bismarck. — Natychmiast wyślę depeszę do Bernstorffa — rzekł podsekretarz stanu. — Otrzymałem depeszę z Berlina, w której polecono mi zwrócić poufnie uwagę rządu jej królewskiej mości, że dalsze wywieranie nacisku na Rosję stwarza niebez 498 pieczeństwo dla ogólnoeuropejskiego pokoju — oznajmił Bernstorff. — W razie zbrojnego konfliktu o Polskę Prusy musiałyby stanąć po stronie Rosji w celu strzeżenia nietykalności obydwóch państw. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że w interesie samych Polaków lepiej zaniechać interwencji na ich rzecz, by nie hamować wielkodusznych zamiarów Aleksandra II. — Zbrojny konflikt? — uśmiechnął się Russell. — Gdyby wszystkie słowa przemieniać w czyn... Nie sądzę, by w Petersburgu nie potrafiono myśleć realistycznie. — Demarche Bernstorffa nie poskutkowało — powiadomił Bismarcka zdenerwowany podsekretarz stanu. — Lada godzina Napier wręczy notę Gorczakowowi. Russell nie wierzy, iż Rosja zareaguje na to tak, jak zapowiedziała, i dlatego bagatelizuje naszą deklarację. — Nie wierzy — powtórzył Bismarck. — Zrobimy zatem tak, żeby uwierzył, iż czekają go przykre konsekwencje. Usłyszy od nas, że tworzy precedens, na którego podstawie my z kolei zakwestionujemy przynależność Szlezwiku do Danii. W to uwierzy. Kursuje opinia, że jestem człowiekiem nieobliczalnym. Straci ochotę do ryzyka; nie zechce się narazić na wybuch Wezuwiusza, by ugotować sobie jajko. Niech pan natychmiast depeszuje do Bernstorffa. Decydują minuty. Bernstorff sforsował wszystkie przeszkody i wkrótce po otrzymaniu depeszy dopadł Russella. — Mam polecenie oświadczyć waszej ekscelencji — oznajmił — że według wiarygodnych wiadomości Rosja poczyta za casus belli notę o uznaniu Polaków za stronę wojującą. Gdyby zaś ogłoszono, że car został pozbawiony prawa do Polski z powodu pogwałcenia traktatu wiedeńskiego, to Prusy i inne państwa niemieckie mogłyby uznać, iż król duński utracił prawo do Szlezwiku z powodu niewypełnienia warunków protokołu londyńskiego z 1852 roku, ponieważ wcielił ten 499 kraj do Danii. Jeżeli rząd angielski pragnie pokoju w Europie, nie powinien wysyłać do Petersburga noty, która może wywołać reakcję łańcuchową i którą Berlin mógłby potraktować jako pośredni zamach na interesy Prus. — A jednak pan przeholował — powiedział z gniewem Palmerston. — Czy Napier już wręczył notę? — Nie! — odrzekł Russell. — Miał to zrobić jednocześnie z ambasadorem Francji. — Proszę telegraficznie powstrzymać Napiera — polecił premier kategorycznym tonem. — Natychmiast! I powiadomić o tym Paryż. Również natychmiast. — Paryż — powtórzył Russell. — Paryż! — uciął Palmerston. — Rozmyślnie spowodowano zatarg pomiędzy mną i Rosją — wydusił z siebie Napoleon III, kiedy Drouyn de Lhuys poinformował go o nagłym zwrocie w polityce Anglii oraz o jednoznacznej obecnie postawie Austrii. Na balu w Tuileriach wyróżnił dłuższą rozmową posła pruskiego, hrabiego Goltza. — W sprawie polskiej wy należycie do moich przeciwników — rzekł mu — lecz wasze postępowanie było jasne i szczere; zawsze wiedziało się i zawsze się wie, czego się można po was spodziewać. Ta nieszczęsna sprawa nie pokłóciła nas, co to, to nie, lecz oziębiła nasze stosunki. To jedyna kwestia, która nas poróżnia. Och, sprawa polska! Dużo bym dał, żeby ją można było usunąć ze świata. Prusy coś mogłyby zrobić w tej mierze. — Najwyższym pragnieniem cesarza jest działać wspólnie z Berlinem — dodał Drouyn de Lhuys, gdy się Napoleon III oddalił. W ciągu następnych dni cesarz zamknął się w gabinecie, nikogo nie przyjmował, zastanawiał się nad tym, jak ratować swój prestiż, nadwerężony w oczach opinii publicznej Francji i Europy. Nic mu nie przychodziło do głowy. 500 „Ma przybyć tu książę Oskar, szwedzki następca tronu — pisał z Wiednia Konstanty Czartoryski do brata Władysława. — Postaram się z nim spotkać. Od samego początku Szwecja solidaryzowała się z Francją w obronie naszej sprawy i była gotowa przyłączyć się do zbrojnej interwencji. Będę próbował przekonać księcia Oskara, że nasz interes jest nadal zbieżny z ich interesem i że rząd szwedzki powinien zapewnić rząd francuski, iż jeśli Francja podejmie wojnę z Rosją, Szwecja także wypowie Rosji wojnę." „Chcemy wysłać emisariusza do Szwecji — oddepeszował z Paryża książę Władysław. — Uprzedź o tym następcę tronu i dla tej myśli wyjednaj jego poparcie." — Niepotrzebnie się łudzicie — ostudził Konstantego Czartoryskiego książę Oskar. — Francja, Anglia i Austria nie będą się o was biły. Owszem, dojdzie do wojny, ale z powodu kwestii duńskiej. Wojny chcą Prusy, a także Austria, która marzy o hegemonii w Niemczech. Ani Szwecja, ani Rosja nie mogą Danii opuścić. Jeżeli Francja się wmiesza, to tylko po stronie Rosji, by zdobyć Nadrenię. Zerwie z Austrią i napuści na nią Włochy. Dla was ze względów prestiżowych wymoże jakieś błahe obietnice, których Rosja i tak nie dotrzyma. Nie wysyłajcie do Szwecji żadnego emisariusza, bo nas wprawicie w zakłopotanie bez jakiejkolwiek dla siebie korzyści. Wszyscy zajęci są kwestią duńską, nie wami. Hrabia Thun otrzymał depeszę z Wiednia i zgodnie z zawartym w niej poleceniem natychmiast się zgłosił do wicekanclerza. Gorczakow był grzeczny, lecz chłodny, natomiast Thun promieniował ciepłem i serdecznością. 501 — Mój rząd nie chciał i nie chce brać udziału w polityce, która by mogła być poczytana za nieprzyjazną wobec Rosji — oświadczył. — Nie zamierzamy uznawać traktatu z 1815 roku za nieważny, a powstańców za stronę wojującą. Rząd Austrii dokładał i nadal dokłada wszelkich wysiłków, żeby utrzymać pokój europejski i działać w interesie obu monarchii. Hrabia Rechberg prosił, bym przekazał rosyjskiej armii gratulacje z powodu jej zwycięstw nad powstańcami oraz żebym poinformował pana, książę, iż rozkazał posterunkom granicznym zamknąć wszelkie przejścia powstańcom. Pożegnawszy ambasadora, Gorczakow wyjął z szuflady depeszę, którą nadesłał Russell, i udał się do cesarza. Po zrelacjonowaniu wizyty Thuna odczytał monarsze telegram z Londynu. Angielski minister spraw zagranicznych pisał do rosyjskiego kolegi: „Rząd Wielkiej Brytanii nie zamierza dla samej przyjemności prowadzenia sporu przedłużać korespondencji dotyczącej Polski i przyjmuje z satysfakcją zapewnienie, że cesarz Rosji nadal żywi życzliwe uczucia do narodu polskiego i jest pojednawczo usposobiony wobec mocarstw zachodnich." — A więc problem rozstrzygnięty. Koniec! — podsumował z zadowoleniem Aleksander II. — Prawie, najjaśniejszy panie! — Jak to prawie? — Napoleon III szuka wyjścia z sytuacji, w którą się wmanewrował. Dla kogoś, kto tylko jest Bonapartem, utrata prestiżu to polityczna śmierć. Człowiek w matni desperacko się miota, staje się niebezpieczny. Wasza cesarska mość! Otwórzmy Napoleonowi furtkę, przez którą będzie mógł wyjść z ambarasu zachowując pozory godności. Podkreślam: pozory. I dodam, że nikogo one nie zwiodą, prócz niego. — Co pan ma na myśli? — Propozycję zwołania kongresu, na którym obok spraw polskiej miałyby zostać uregulowane inne kontrowersyjni zagadnienia europejskie. — Oszalałeś, Gorczakow! — oburzył się cesarz. 502 — Nie, wasza cesarska mość! Nie oszalałem. Koncepcja zwołania kongresu nie oznacza, że kongres zostanie zwołany. — Jaśniej, jaśniej! — Projekt upadnie. Na kongres nie zgodzi się ani Londyn, ani Wiedeń. Londyn — bo na stół obrad my wyłożylibyśmy kwestię narzuconych nam klauzul czarnomorskich, a Francja poparłaby nas w zamian za obietnicę jakichś koncesji na rzecz Polaków... — Koncesji? Mowy o tyrri być nie może! — Ale Anglia o tym nie wie, najjaśniejszy panie! Zresztą... No tak. Wiedeń zaś... — Wiadomo, dlaczego Wiedeń nie mógłby się zgodzić — przerwał Aleksander II. — Nie w tym rzecz. Po pierwsze chodzi o to, że sam fakt wysunięcia propozycji oddania sprawy polskiej pod obrady międzynarodowego gremium byłby równoznaczny z przyzwoleniem na mieszanie się obcych w nasze wewnętrzne stosunki; po drugie — nie rozumiem, czemu mielibyśmy ułatwiać Bonapartemu zachowanie twarzy. — Odpowiem po kolei, wasza cesarska mość. A więc po pierwsze — oficjalnie nie wysuwalibyśmy takiej propozycji, a już w żadnym razie na piśmie. Odbyłoby się to na przykład w ten sposób, iż w prywatnej rozmowie dałbym do zrozumienia jakiemuś dyplomacie, oczywiście nie ambasadorowi Francji, że nic byśmy nie mieli przeciwko temu, by w tak honorowej formie rozładować napięcie, jakie powstało między nami i Paryżem. Propozycja zwołania kongresu zarazem więc wyszłaby od nas i nie wyszła. W kontaktach oficjalnych pomijalibyśmy ją milczeniem. W nic się jawnie nie angażując, okazalibyśmy pojednawczość i dobrą wolę w odróżnieniu od tych, którzy storpedowaliby ideę kongresu. Obłudni sojusznicy Francji jeszcze raz odkryliby swoje prawdziwe oblicza. Polacy straciliby resztę nadziei, Napoleon wyzbyłby się ostatnich złudzeń, a my odzyskalibyśmy dobrą opinię na międzynarodowym forum, co w efekcie nastawiłoby Europę sceptycznie do skarg Polaków, gdy będziemy robić porządek w Królestwie. 503 ii Aleksander II słuchał z coraz większą uwagą. — Zachowa pozory godności, które nikogo nie zwiodą — mruknął. — Tak, najjaśniejszy panie! — podchwycił Gorczakow. — Nie zwiodą. Więcej! Cesarz Francuzów zaprezentuje się jako polityk naiwny, na którym nie można polegać. Aleksander II już nie był oburzony. Spodobał mu się pomysł Gorczakowa. — Kto ma być pańskim rozmówcą? — zapytał. — Margrabia Pepoli przyjaźni się z księciem de Montebello — uśmiechnął się Gorczakow. — Żadnych obietnic w sprawie Polski! — zastrzegł się cesarz. — Nawet prywatnych! — Żadnych, najjaśniejszy panie! — zapewnił wicekanclerz. — Muszę przyznać, że ubolewam nad zerwaniem tak dobrych do niedawna stosunków z Francją — zwierzał się książę Gorczakow margrabiemu Pepoli. — W Paryżu nie rozumieją, że cesarz Aleksander nie może pójść na żadne ustępstwa w sprawie polskiej właśnie wskutek interwencji zagranicznej; nie zezwala na to honor i godność narodu rosyjskiego. Zupełnie inaczej by to wyglądało, gdyby ta sprawa stała się przedmiotem obrad kongresu europejskiego razem z innymi kwestiami, które budzą niepokój. Rosja, ocalając swój honor, byłaby wspaniałomyślna, a jej przykład oddziałałby na inne państwa i przybliżył zwycięstwo idei narodowościowych. W 1859 roku myśmy oddali przysługę Francji i Włochom proponując kongres, więc niechże Francja zrewanżuje się teraz i wskaże takie samo honorowe wyjście dla wszystkich. Margrabia Pepoli zrozumiał, czego się po nim oczekuje. Książę de Montebello mógł wkrótce złożyć dokładny raport panu Drouyn de Lhuys. Minister natychmiast przekazał relację swojemu monarsze; nie ukrywał sceptycyzmu co do możliwości zwołania kongresu. 504 — Tak, rzecz jest wątpliwa — przyznał Napoleon III. Na jego zżółkłej, strapionej twarzy widać było jednak ogromną ulgę. — Kamień spadł cesarzowi z serca — powiedział Drouyn de Lhuys panu Mocąuard, ten zaś odrzekł: —? Jeśli kongres dojdzie do skutku, jego cesarska mość odegra rolę arbitra Europy, choćby się nawet nie dało załatwić sprawy polskiej w sposób w pełni zadowalający. — A jeśli nie dojdzie — uzupełnił Drouyn de Lhuys — nasz cesarz będzie mógł Francji i światu przedstawić ideę zwołania kongresu jako wymożone na Rosji ustępstwo; będzie mógł zrzucić odpowiedzialność za niewykorzystanie szansy na mocarstwa, które odmówiły zgody na uczestnictwo w konferencji. Parlament. Sesja ustawodawcza. Otworzy ją cesarz. Co powie o Polsce, o sytuacji, w jakiej znalazła się Francja? A może przemilczy problem? Zarówno jedno, jak drugie pozwoli na wyciągnięcie wniosków. Już! Jego cesarska mość Napoleon III wstał. Przemówił. Po rytualnym wstępie poruszył drażliwy temat. Popłynęły słowa szlachetne i godne: — Sprawa polska wymaga dłuższego omówienia — rozpoczął. — Gdy w Polsce wybuchło powstanie, rząd francuski pozostawał z rządem rosyjskim w jak najlepszych stosunkach. Od czasu zawarcia pokoju na konferencji paryskiej oba rządy porozumiewały się z sobą w ważnych kwestiach europejskich i nie waham się stwierdzić, że gdy wcielaliśmy Niceę i Sabaudię, cesarz Aleksander II udzielił mi najszczerszej i najserdeczniejszej pomocy. To wzajemne porozumienie zasługiwało na względy; jak bardzo więc popularną według mojej oceny jest sprawa polska we Francji, że się nie zawahałem narazić na szwank jednego z najistotniejszych przymierzy na kontynencie i zabrać głos w obronie narodu, który w oczach Rosji jest buntownikiem, lecz w naszych oczach jest spadkobiercą prawa zapisanego w historii i traktatach. — Zrobił przerwę. Powiódł oczami po sali. 505 i Cisza jak makiem zasiał. — Jednakże — podjął po chwili — sprawa ta dotyczyła najważniejszych interesów całej Europy; Francja nie mogła się nią zajmować samotnie. Jedynie obraza naszego honoru i zagrożenie naszych granic nakładają na nas obowiązek działania bez cudzej pomocy. — Znów zrobił przerwę. W spojrzeniach słuchaczy dostrzegł aprobatę. Wziął oddech i ciągnął dalej: — Trzeba więc było, podobnie jak w czasie wydarzeń na Wschodzie i w Syrii, porozumieć się z mocarstwami, które tak samo jak my miały powody i prawo do wygłoszenia swojego poglądu. Powszechny zasięg i trwałość powstańczych zmagań dowiodły, że jest to ruch narodowy. Obudził on wszędzie sympatię, która spowodowała, że dyplomacja postawiła sobie za cel zjednanie jak największej i najpowszechniejszej przychylności dla tej sprawy, by wywrzeć na Rosję nacisk całym ciężarem europejskiej opinii. Uzewnętrznienie tej jednomyślnej sympatii wydało nam się najodpowiedniejszym środkiem, by wpłynąć przekonująco na petersburski gabinet. Niestety, nasze bezinteresowne rady potraktowano jako pogróżkę, a kroki podjęte przez Austrię, Anglię i Francję, zamiast położyć kres walce, jeszcze ją wzmogły. Obie walczące strony dopuściły się nadużyć, nad którymi należy jednakowo ubolewać w imię ludzkości. Co zatem można uczynić? — zawiesił głos. — Czy nadal wzajemna nieufność i zawiść mocarstw ma być przeszkodą w postępie cywilizacji? Czy podejrzliwość i wyścig zbrojeń są czymś nieuchronnym? Czy skrajne idee muszą zyskiwać przewagę ze szkodą dla uprawnionych żądań narodów? Czy więc jesteśmy ograniczeni alternatywą: wojna albo milczenie? — Urwał rzuciwszy te retoryczne pytania. Po chwili zaś odpowiedział z mocą: — Nie! Nie musimy chwytać za oręż lub milczeć; możemy jąć się innego środka, a mianowicie przedstawić sprawę polską trybunałowi Europy. Traktat z 1815 roku przestał istnieć, Rosja go depcze butami w Warszawie. Dwie drogi stoją otworem: jedna prowadzi do pojednania oraz pokoju, druga, niestety, do wojny wskutek uporu w podtrzymywaniu gmachu przeszłości, który się wali. — Z zadowoleniem odnotował konsternację wywołaną 506 ostatnim zdaniem. Odczekał, aż poruszenie przeminie, po czym zakończył wzniosie i pojednawczo: — Rosja już oświadczyła, że nie poczuje się dotknięta, jeżeli wszystkie kwestie, które skłócają społeczność międzynarodową, będą rozstrzygane razem; korzystajmy z tego. Niech nam to posłuży do stłumienia raz na zawsze wszystkich zaburzeń grożących wybuchem i niech w Europie podminowanej elementami rozkładu zrodzi się nowa era porządku i bezpieczeństwa. Zdenerwowany Czartoryski przechadzał się przed gmachem Tuileriów tam i z powrotem, tam i z powrotem. Natknął się na pana Mocąuard zmierzającego do pałacu. Przywitał się z sekretarzem Napoleona i powiedział z przekąsem: — Cesarz podniósł sprawę polską tak wysoko, że znikła z oczu. — Jego cesarska mość zawsze musi wygłosić coś nowego, bo wszyscy tego oczekują — wymijająco odparł zagadnięty. Czartoryski wybuchnął: — Mój kraj został opuszczony! Rzuciliście go w otchłań! Ale zapewniam pana: upadek Polski to śmierć cesarstwa! — Wydaje mi się, że pan się myli, książę, co do popularności waszej sprawy u nas — chłodno zareplikował urażony sekretarz. — Mylę się? — powtórzył pobladły książę Władysław. — Francja nie przebaczyła Ludwikowi Filipowi, że nam nie pomógł w 1831 roku, tym bardziej wam nie przebaczy. Wskrzeszenie Polski jest częścią składową napoleońskiej idei. Grzebiecie tę ideę, grzebiecie cesarstwo! — Nie wiem — odrzekł pan Mocąuard. Uchylił cylindra i odszedł. Czartoryski nie mógł znaleźć sobie miejsca, szukał rozmówców, czuł potrzebę wyładowania żalu i gniewu, a jednocześnie pragnął otuchy, optymistycznej interpretacji słów cesarza. Prezydent Rady Stanu, pan Vuitry, odpowiedział księciu jeszcze bardziej brutalnie niż Mocąuard: — Francja nam nie 507 przebaczy? Jest nieszczęściem, iż cesarz wyobraża sobie, że sprawy, których używała opozycja jako broni przeciw rządowi Ludwika Filipa, są u nas rzeczywiście popularne. Nie wiem, skąd wzięło się przekonanie, że Polska jest droga sercu Francuzów i że nasz naród ma chęć iść dla niej na hazard. Czartoryski skierował swe kroki do PalaisRoyal. Przynajmniej tam mógł się spodziewać innej reakcji, jakichś, choćby i złudnych, zapewnień. — Zapomniano o Polsce w ogólnym zamęcie — poskarżył się gorzko zaraz na wstępie. Kuzyn cesarza, książę Napoleon, żachnął się na to: — Myślicie tylko o sobie, jakbyście byli jedyni na świecie! Jesteście egoistami. Wasza sprawa jest jedną z wielu. Któż miałby okazać więcej współczucia i zrozumienia dla katolickiej Polski niż superkatolicka małżonka cesarza, bogobojna i najjaśniejsza Eugenia? Władysław Czartoryski pośpieszył do niej. Gdy zaczął mówić o swojej trosce, monarchini przerwała mu wpół zdania. Rzekła: — Polityka to okropność! Już nie chcę się nią zajmować. Odbiera mi humor. Książę Władysław wezwał generała Zamoyskiego z Londynu i zwołał zebranie Biura Hotelu Lambert. Wiadomość, którą przywiózł generał, przygnębiła wszystkich doszczętnie. — Dowiedziałem się, że Disraeli poufnie komuś wyznał, iż rząd angielski liczy na szybki upadek powstania. Palmerston i cały gabinet są bardziej rosyjscy niż kiedykolwiek. — A opozycja? — spytał Kalinka. — Cóż opozycja! — wzruszył ramionami Zamoyski. — A gdyby sypnąć pieniędzmi na propagandę, obalić rząd i pomóc opozycji dojść do władzy? — wyskoczył z projekter Plichta. — Skąd fundusze? — Z Francji. Francji powinno zależeć na zmianie polity cznego kursu tam, nad Tamizą. — Nierealne! — A cóż nam pozostało poza imaniem się takich sposoj bów? Czekać na kongres, no i dodawać ducha krajowi, by nie przerywał walki, aż się wydarzy cud! Rozeszli się, niczego nie uradziwszy. Po powrocie do Anglii Zamoyski dla spokoju sumienia natychmiast nawiązał kontakt z wpływowym opozycjonistą, Po długim kluczeniu pan Malmersbury przyznał: — Tak, popieramy was, ale gdybyśmy mieli w rękach ster władzy, prowadzilibyśmy taką samą politykę w waszej sprawie jak obecny gabinet. Generał niezwłocznie przetelegrafował te słowa paryskiemu Biuru. Pierwszą, która odmówiła zgody na kongres, była Austria. Czartoryski udał się do ambasady. Tym razem przyjął go znowu sam Metternich. — Dlaczego odrzuciliście projekt kongresu? — Mieliśmy zamiar zaaprobować go — odpowiedział ambasador. — Skłanialiśmy się do przymierza z Paryżem, ale Paryż rozpoczął flirt z Włochami, które dążą do poróżnienia nas z Francją, do podburzenia przeciwko nam Węgrów i was, Polaków. Włosi pragną dobrych stosunków z Rosją, intrygują, gdzie tylko się da. Jak mogliśmy się zgodzić na kongres, na którym miała być poruszona kwestia Wenecji? Zresztą Rosja nie chce kongresu, jedynie udaje, że jest inaczej. Widzimy na horyzoncie sprawę holsztyńską i nią jesteśmy zainteresowani. Mamy problemy na południu i na północy, z Włochami i z Prusami. Niech pan się nie dziwi, książę, iż wasza sprawa zeszła na dalszy plan. Pragniemy dobrych stosunków z Francją — zakończył przezornie — lecz jej polityka jest dla nas niejasna. Do Paryża znów przyjechał generał Zamoyski. — Jestem bezradny — powiadomił. — W Anglii coraz mniej o nas się mówi; zajęci są czym innym. — Wiedzą, że Napoleon nie chce ryzykować, a ponieważ 508 509 sami się pragną wycofać, jest im na rękę stanowisko Francji — skomentował to książę Władysław. — Co tutaj? — Tutaj? Nic! Austrii nikt nie zachęca, nawet przeciwnie. Wszyscy wzajemnie wylewają na siebie kubły zimnej wody. Zamoyski się zgarbił i szepnął: — Jesteśmy opuszczeni. Czartoryski spojrzał na niego. — Tak — potwierdził. — Ale nie upadajmy na duchu. Jeśli powstanie przetrwa zimę, doczekamy się wojny. — Zima się zbliża. Powstanie kona. Same klęski — odmruknął Zamoyski. — Nie, nie kona, nie same klęski — odpowiedział Czartoryski. — Nowy dyktator, Traugutt, przekształca partyzanckie oddziały w regularne wojsko. Dał nowy impuls walce. HaukeBosak stworzył już kilkutysięczny korpus; stacza zwycięskie potyczki. Podobnie Wróblewski. — Jak długo się utrzymają? — Byle do wiosny — odrzekł książę Władysław. — Naszej sprawy Napoleon nie może porzucić. — A to dlaczego? — W imię własnych dynastycznych interesów. Przyjdź, generale, jutro na posiedzenie. Członkowie Biura zaakceptowali punkt widzenia prezesa. Czartoryski wystosował list do Rządu Narodowego. Pisał: „Minął czas rokowań. Dopóki Polska pod bronią, dopóki ma własny rząd i jest zorganizowana do walki, dopóty Rosja musi miarkować się, by rozpacz narodu nie zwiększyła sił powstańczych, i jest nadzieja, że uzyskamy od Europy uznanie swych praw i możliwości ich skutecznej obrony. Jest nadzieja, lecz nie pewność. Nie ma pewności wygranej, ale jest pewność przegranej, jeżeli naród da sobie z ręki wytrącić broń, bo zwyciężonych wróg będzie tępił bez żadnej litości, a za pokonanymi i upokorzonymi nikt się nie ujmie." — Jakie wieści? — Dobre, wasza cesarska mość! Zarówno ci, którzy się ujmują za Danią, jak i ci, którzy wysuwają wobec niej roszczenia, liczą na nasze poparcie. Jedni i drudzy pragną, żeby powstanie, które nam wiąże ręce, upadło jak najszybciej. — Dogorywa — mruknął Aleksander II. — Wygląda na to — kontynuował Gorczakow — że Londyn będzie zachęcał polską emigrację, żeby nakłoniła Królestwo do złożenia broni. Paryż także chciałby się pozbyć polskiego kłopotu i szuka jakiegoś honorowego wyjścia, bo z tym kongresem... Napoleon jest rozwścieczony na Anglię i Austrię i teraz kokietuje Prusy. — Niepokoi mnie ten flirt — powiedział monarcha. — Niepotrzebnie, wasza cesarska mość! Odnoszę wrażenie, że Napoleon widzi w Bismarcku kandydata na mediatora między Francją i nami. Bismarck jako mediator w sprawie polskiej! — wicekanclerz się zaśmiał. — Chimeryczny pomysł. — No cóż! — zawyrokował Aleksander. — Nie mamy powodu wychodzić naprzeciw tym, którzy do niedawna... A swoją drogą, jeżeli ze stolic, w których powtarzano powstańcom: trwajcie!, rozlegnie się głos: rzućcie broń!, to będzie dla Polaków dobra lekcja na przyszłość. Zaczął pan o kongresie. Co z kongresem? Podobno Berlin nie wnosi sprzeciwu? — Istotnie. Tak samo jak my — uśmiechnął się Gorczakow. — Kongres? Znakomita idea! — zachwycił się Bismarck. — Nie powinniście z niej rezygnować. Odmowa Anglii i Austrii to żaden powód. Proszę powiedzieć swojemu cesarzowi, że jestem na jego usługi. Postaram się wyjednać zgodę innych państw, przede wszystkim Rosji. — Dziękuję, ekscelencjo, w imieniu mojego monarchy — rzekł książę de Talleyrand. — Ale wie pan — podjął pruski premier — istnieje między Berlinem i Paryżem jedna zawada: sprawa polska. Połączyła 510 511 ona Prusy, Austrię i Rosję węzłem nierozerwalnej solidarności. Czy nie dałoby się udzielić nam jakichś poważnych gwarancji? Na przykład usunąć tę sprawę z porządku dziennego? Talleyrand zesztywniał. — Kongres, który by się wyrzekł roztrząsania aktualnie najważniejszej kwestii, musiałby upaść ośmieszony swoją bezsilnością — odparł. — Mój monarcha nie po to pragnie zaprosić cesarza Aleksandra, by przedstawić mu propozycje, które mogłyby rozbić obrady. Rozumiem, że Prusy czują niepokój w związku z punktem dotyczącym Polski, ponieważ mają Poznańskie, ale jest to obawa zupełnie bezpodstawna. — Bezpodstawna? Mam nadzieję! — wykrzyknął ze zgrozą Bismarck. — Wolałbym umrzeć niż dopuścić do dyskusji nad prawem do naszych polskich posiadłości! Moje przewidywania są pesymistyczne. Sądzę, że myśl zwołania kongresu, na którym porządkowano by całokształt problemów europejskich, natrafi na wielkie opory. Radzę ograniczyć debaty do kwestii szlezwickoholsztyńskiej. — A co ze sprawą polską? — spytał Talleyrand. — Istnieją inne środki jej załatwienia, na przykład dobre usługi króla Wilhelma — podsunął hrabia Goltz. — To mądry projekt — pochwalił bez entuzjazmu Napoleon III, powiadomiony przez Talleyranda o rozmowie z Bismarckiem. — Wie pan — ciągnął z przymusem — Francja nigdy nie rozważała sprawy polskiej pod kątem interesów własnych, lecz Europy. Fiasko dotyka nie nas, lecz raczej Anglię i Austrię, które z Rosją graniczą: Anglia w Azji, Austria w Galicji. Zawsze przywiązywałem wagę do porozumienia francuskopruskiego. — My również — uprzejmie zapewnił Goltz. — A co do sprawy polskiej, proponuję, by nie nadawać jej charakteru kwestii międzynarodowej. Tylko wtedy będzie szansa uzyskania ustępstw od Rosji. 512 — Najważniejsze, żeby Rosja poszła na nie — westchnął znużony Napoleon III. — W jakiej formie i pod czyim wpływem, jest mi obojętne. — Polska? Postaramy się usunąć wszelkie zarodki niesnasek, które nas dzielą z jej powodu — przyrzekł solennie Bismarck księciu de Talleyrand. — Będziemy usiłowali zrobić wszystko, co się da. Pragniemy przywrócić dobre stosunki z Francją; leży to przecież w naszym interesie. Wyznam coś panu, ale proszę to zachować w sekrecie: jestem jednym z największych wielbicieli cesarza Napoleona III. — Ten bałwan złożył sprawę polską w nasze ręce! Mamy być jej rzecznikiem wobec Petersburga. Udzielił nam pełnomocnictwa! — Kto? — spytał oszołomiony podsekretarz stanu. — Bożyszcze ludów! Tajemniczy sfinks! Arbiter Europy! Spadkobierca Napoleona I! Dudek Wielki, czyli Napoleon III — odpowiedział Bismarck. — Napijmy się z tej okazji. — Sprężystym krokiem podszedł do szafki i wrócił dzierżąc dwie butelki i dwa kufle. — Jeśli wolno, to ja tylko... — uniósł dłoń von Thile. — Pańska rzecz, ale piwo zmieszane z szampanem to niemiecka solidność połączona z francuską lekkością. Nie, to nie, proszę bardzo! — przyniósł kieliszek i napełnił musującym winem, sobie zaś zrobił w kuflu ulubioną mieszankę. — Prosit! — Otarł pianę z wąsa. — Na czym to ja skończyłem? — Że mamy pośredniczyć między Paryżem i Petersburgiem. — No właśnie! — I zamierza pan to wykonać? — Czy wyglądam jak ktoś, kto upadł na głowę? Aleksander II pomyślałby, że zwariowałem. Wie, że gdyby powstanie zaczęło zwyciężać, wkroczylibyśmy i zgnietli je bez żadnej za to zapłaty, tak jak sąsiad zalewa wodą płonący dom sąsiada. 33 — Dankowski 513 — O ile pamiętam — napomRtiął von Thile — lansował pan koncepcję przyłączenia Królestwa do Prus. — Na razie nieaktualne — machnął ręką Bismarck. —Jeszcze kieliszek? Nie? A ja się napiję. Wie pan — ciągnął odstawiwszy kufel — osobiście współczuję Polakom, ale jeśli mamy istnieć, nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić. Polskość z wszystkimi jej właściwościami to wróg; nie wolno jej osądzać pod kątem bezstronnego humanizmu. Wilk też nie odpowiada za to, że Bóg go stworzył takim, jaki jest, a jednak zabija się wilka. Pytał pan, czy będę pośredniczył pomiędzy Francją i Rosją. Jasne, że nie! Ale z błogosławieństwem Napoleona, nie narażając się mu, podejmę się mediacji między Polakami i carem. — Jak to? — zdumiał się podsekretarz stanu. — Podejmę się, tylko podejmę! — oznajmił Bismarck z naciskiem. — Nic więcej. Niech pan doprowadzi do następujących kontaktów: von Treskow — Kłobukowski, Kłobukowski — Czartoryski, a potem Kłobukowski — ja. — Czy nie sądzi pan, panie premierze, iż powinienem znać całość pańskiego planu? — Oczywiście, że pan powinien. Chodzi o to, żeby Czartoryski przyjął nasze usługi i na piśmie sformułował warunki, pod którymi zobowiąże się, że da powstaniu sygnał do kapitulacji. Byłoby rzeczą idealną, gdyby wystąpił z postulatem przyłączenia Królestwa do Prus. Trzeba niezwykle delikatnie podsuwać ten pomysł. — Odrzucił go pan przed kilkoma minutami — przypomniał von Thile. — Oczywiście, że odrzuciłem. Powstanie ledwo dyszy, a Rosji nic nie grozi. Dlaczego teraz miałaby odstępować nam Królestwo? Ale chciałbym, żeby Polacy wyrazili takie pragnienie. Na piśmie! My, ma się rozumieć, nie zostawimy żadnych pisemnych śladów. — Spodziewa się pan, panie premierze, iż Czartoryski złoży nam taką ofertę? — Nie wiem, lecz warto spróbować. Aleksander II głośno powtarza, iż minął czas łaski. Odwróciła się sytuacja: Księ 514 stwo Poznańskie to obecnie oaza swobody w porównaniu z tym, co będzie się działo w Królestwie. — I co by pan zrobił z taką ofertą? — Zastanowiłbym się. Po pierwsze — mógłbym ujawnić ją i skompromitować Czartoryskiego. Wyobraża pan sobie, jakie by wśród Polaków wynikło rozprzężenie, gdyby się dowiedzieli o akcie rezygnacji z niepodległości? A jaka sensacja w gabinetach Europy? Po drugie — mógłbym podarować ów akt Aleksandrowi II i ubić przy tym jakiś interes. Niech pan nie pyta jaki, bo jeszcze nie wiem. Po trzecie — mógłbym schować elaborat pod sukno i wydobyć w dogodnym momencie, żeby na przykład szantażować Rosję wykorzystaniem polskiego atutu, a nawet... Wszystko się może wydarzyć. — Rok temu Czartoryski nie zgodził się negocjować z nami — zwrócił uwagę von Thile. — Rok temu położenie przedstawiało się inaczej — odrzekł Bismarck. — W Warszawie był Wielopolski i wielki książę Konstanty, a w Paryżu, Wiedniu i Londynie... Pamięta pan zresztą. Obecnie w Królestwie sama rozpacz, a za granicą — próżnia. I oto niebiosa zsyłają pośrednika do pertraktacji z carem. Nie wierzę, by Czartoryski przepuścił szansę. Jest tylko kwestia, z czym wystąpi. Ale z czymkolwiek, i tak to będzie nie do przyjęcia dla Aleksandra. Zyskamy przynajmniej zaostrzenie kursu politycznego wobec Polaków w Kongresówce. A jeśli... Grunt to mieć w ręku dokument podsygnowany przez Czartoryskiego. Niech się pa,n bierze do dzieła i organizuje spotkania, o które prosiłem. — Dobrze, ale to trochę potrwa. Czartoryski przebywa w Londynie. — I znowu był u mnie — oznajmił Palmerston. — Kładłem mu w uszy, że powstanie do niczego nie prowadzi i tylko powiększa nieszczęście kraju. Tłumaczyłem, że nie zaprzeczymy Rosji prawa do panowania nad Polską, ponieważ byłoby to bez sensu, i że nie będziemy inter 515 weniować, bo nie możemy. Niech pan go przekona, że czas zaprzestać walki. — Postaram się — obiecał Russell. — Może zrozumie, że nie ma tu czego szukać. Dostaję dreszczy, gdy mam się z nim spotkać. Niedługo zacznie mnie straszyć w snach jako cmentarne widmo Polski. Lord Stanley powiedział mu wprost: Anglia jest wyspą, potęgą morską i Europa ją nie obchodzi. Anglię interesują wyłącznie Stambuł, Malta i Antwerpia; Anglia potrafi obronić je swoją flotą, a o resztę kontynentu nie dba. Byłem zadowolony z tych słów. — Trochę ostre — zauważył premier. — Lodowaty prysznic — przyznał minister. — Ja zastosuję cieplejszy. — Proszę użyć swojego wpływu, książę — gorąco namawiał Russell. — Niech pańscy rodacy złożą broń. Błagam pana. Nasz konsul donosi z Warszawy, że kraj jest do cna wyczerpany. Im prędzej się skończy to wszystko, tym lepiej. — Nie ja nakłaniałem do powstania i nie ja mu dałem początek — odparł Władysław Czartoryski — ale skoro wybuchło i trwa, nasz honor wymaga godnego zakończenia. Nie możemy się zgodzić na bezwarunkową kapitulację. — Rosja ofiarowuje wam przecież amnestię — rzekł Russell. — Ambasador Brunnow potwierdził to, a książę Gorczakow zapewnił, że reformy wprowadzone w Rosji będą rozciągnięte także na Polskę po jej spacyfikowaniu. Dlaczego jesteście tacy uparci i przelewacie krew? — Z konieczności — odpowiedział książę Władysław. — Nie wierzymy obietnicom. Wielokrotnie nas nimi karmiono i nigdy nie dotrzymano. — Stwarzacie sytuacje bez wyjścia — obruszył się Russell. Czartoryski zareplikował: — Co innego mówiono nam wtedy, kiedy podjęliśmy walkę. 516 Minister chłodno przypomniał: — Mój rząd nie składał wam nigdy żadnych obietnic. — O tak! — przyznał książę Władysław. — Byliście bardzo ostrożni w słowach. W Berlinie znowu spotkali się Treskow i Kłobukowski. Treskow od razu przystąpił do rzeczy: — Powstanie rujnuje kraj. Zakończcie je wreszcie! Dopóki nie stworzy się sytuacji, która pozwoli carowi zachować honor, dopóty niczego się nie da pomyślnie załatwić. Widzę dwa wyjścia: albo wasza ugoda z Rosją, albo wycofanie się Rosjan z Królestwa i zajęcie go przez Prusy. — Ugoda! — wzruszył ramionami Kłobukowski. — Nie sądzę, by była możliwa po wszystkim, co zaszło. — A drugie wyjście? — Chybabym wolał. — Czy jest pan złączony z grupą jakichś poważnych ludzi, którzy by mieli odwagę podjąć odpowiednie działanie? — Znam księcia Czartoryskiego. — Uprzedzam — zastrzegł się zaraz von Treskow — że Królestwo Polskie mogłoby liczyć tylko na taki status, jaki ma Księstwo Poznańskie. Kłobukowski zawahał się i odrzekł dopiero po chwili: — Ja byłbym skłonny to zaakceptować, lecz oczywiście nie wiem, jaką decyzję podjąłby książę Czartoryski. — Myślę — powiedział von Treskow — że nawiązanie poufnego kontaktu z premierem Prus nie narazi księcia na żadne ryzyko, a może być pożyteczne. — Co ryzykujemy? — kontynuował Klaczko. — Kłobukowski nie jest naszym agentem, nie reprezentuje Rządu Narodowego. Bismarck będzie rozmawiał z osobą prywatną i nie dostanie niczego na piśmie. Żadnych propozycji czy kontrpropozycji. Kłobukowski powinien zachować się jak ktoś, kto bez naszego upoważnienia zgodził 517 się przeprowadzić wstępny sondaż, by nam udzielić informacji. W odpowiednim momencie napiszemy do Kłobukowskiego, że odcinamy się od tej afery, i będzie to nasz jedyny o niej dokument. Jeśli zaś chodzi o korzyści, to w zupełności podzielam zdanie pana Kalinki. Chciałbym jednak coś dodać; otóż dobrze by było, gdyby się udało Kłobukowskiemu wydębić od Bismarcka jakąś ofertę na piśmie. Spytacie, panowie, po co? A choćby po to, żeby skompromitować Prusaka. Wobec kogo? Zależy od treści. Na przykład wobec Aleksandra II albo wobec Napoleona, lub wobec obu. — Nie wierzę, by Bismarck dał się złapać na haczyk, ale można spróbować — powiedział Kalinka. — Poinstruuję Kłobukowskiego. Jest tak przerażony tym, co się dzieje w Królestwie, że... No cóż, oblałem go zimną wodą i trochę otrzeźwiał. — Kiedy wyjeżdża z Paryża? — Pod koniec tygodnia. — To chyba wszystko w tej sprawie — zakończył obrady książę Władysław. — Miło mi znowu pana u siebie widzieć — kordialnie powitał Bismarck polskiego gościa. — I pana również — spojrzał na von Treskowa. — Siadajcie, panowie. Oszczędźmy sobie zbędnego prologu i przystąpmy do meritum. Otóż doszedłem do wniosku, że rządzić Polską nie potrafią ani Rosjanie, ani Polacy. Car Aleksander spróbował dokonać tej sztuki, lecz się zniechęcił. Trzeba poszukać innego wyjścia. Oczywiście takiego, które leży w granicach możliwości. — Wykracza poza nie koncepcja niepodległej Polski — pośpieszył z własną interpretacją von Treskow. — A co nie wykracza poza granice możliwości? — agresywnie zapytał Kłobukowski. — No właśnie! — podchwycił przyjaznym tonem Bismarck. — Proszę przedstawić swój punkt widzenia. — Nie mam mandatu do omawiania tak poważnych kwe 518 stii. Nie przewidziałem takiego pytania i nie potrafię na nie odpowiedzieć. Pruski premier uśmiechnął się ciepło. — Rozmawiamy prywatnie i poufnie — powiedział. — No cóż — zawahał się Kłobukowski — przypuszczam, lecz jest to mój osobisty pogląd, że powrót do stanu z roku 1815 mógłby zadowolić ludzi umiarkowanych, gdyby mieli gwarancje, iż nie będzie się gwałcić nadanych praw. Czy jednak wszyscy by to zaakceptowali i czy możliwe byłoby, ażeby obdarzona konstytucją Polska spokojnie przeszła spod władzy cara pod zwierzchnictwo króla pruskiego, tego nie wiem. W każdym razie zakończenie powstania musi być poprzedzone wprowadzeniem reform ustrojowych. — Kolejność powinna być odwrotna — żywo zareagował Bismarck. — Nie znajdzie pan monarchy, który ze względu na swoją godność nie wymagałby, ażeby sama jego obietnica była uznana za dostateczną rękojmię. — Nie, ekscelencjo! — energicznie zaprzeczył Kłobukowski. — U nas jest szczególna sytuacja. Brutalność rządów carskich generałów sprawiła, że powstanie stało się koniecznością. Nie położą mu kresu ani rozkazy Rządu Narodowego, ani wola księcia Władysława, póki rosyjski żołnierz i rosyjski urzędnik nie ustąpią z kraju. — Ale czy widzi pan jakiś sposób, który pozwoliłby im wycofać się z zachowaniem wojskowego honoru i narodowej dumy? — zafrasował się Bismarck. — Myślę — odrzekł Kłobukowski — że dałoby się to osiągnąć, gdyby Rosjanie opuścili te tereny, które już spacyfikowali, i gdyby pozwolili wkroczyć tam Prusakom. — To znakomity pomysł! — rozpromienił się von Treskow. — Sądzę — kontynuował Kłobukowski — że wtedy książę Władysław mógłby wpłynąć swoją powagą na postawę polskiego ziemiaństwa i inteligencji. — Pańskie rozumowanie jest nader przekonujące — uprzejmie pochwalił premier — ale pomija pan jeden istotny czynnik: w Anglii i Francji rozległby się krzyk protestu 519 i mogłyby powstać poważne komplikacje międzynarodowe. Von Treskow poruszył się niecierpliwie. — Skończyłoby się na hałasie, ekscelencjo! — Niewykluczone — nie upierał się Bismarck. — Istnieje wszakże następny szkopuł. Otóż dzisiaj okoliczności są takie, że chociaż jeszcze przed rokiem Rosja proponowała nam odstąpienie części Polski po Wisłę i Narew, to teraz ja tej propozycji przypomnieć nie mogę. Tę trudność mógłby usunąć książę Władysław, gdyby napisał do cesarza Aleksandra i zaproponował mu takie rozwiązanie. — To w ogóle nie wchodzi w rachubę, ekscelencjo, z tak wielu powodów, że długo musiałbym je wyliczać! — Tak, ma pan, niestety, rację — przyznał z westchnieniem premier. Von Treskow był rozczarowany zgodliwością sternika pruskiej nawy. — Inicjatywa mogłaby wyjść od samych Rosjan — podsunął. — Przyjaźnię się z sekretarzem tutejszej i placówki rosyjskiej, panem Mohrenheimem. Postaram się zainteresować go tą sprawą. — Tak, pomiędzy przyjaciółmi rozmowa może się toczyć I bez zahamowań — enigmatycznie skwitował ofertę Bismarck i zwrócił się do Kłobukowskiego: — Są jeszcze dwa inne wyjścia. Pierwsze polega na tym, że tytułem próby Rosjanie opuściliby jedną spacyfikowaną gubernię i pozwoliliby jej i rządzić się samej pod warunkiem, iż nie zaczną się tam organizować nowe oddziały powstańcze ani nie zapanuje anarchia, bo w takim wypadku powróciliby i zastosowali jeszcze surowsze represje: drugie — polega na ogłoszeniu powszechnej amnestii, która byłaby uczciwie zrealizowana. — To pierwsze wyjście miałoby wszelkie szansę powodzenia: mogę za to ręczyć głową — zapewnił Kłobukowski. „Co on bredzi!" — ze złością pomyślał o pruskim premierze zawiedziony von Treskow i postanowił interweniować: — Proszę wybaczyć, lecz mam odmienny pogląd. To są rozwiązania niestabilne i obliczone na krótką metę. Jeśliby nawet się udało je urzeczywistnić, to natychmiast się rodzi 520 pytanie: co dalej? Jedynym praktycznym wyjściem jest wkroczenie wojsk pruskich do Królestwa i wprowadzenie tam pruskich rządów. Powinien pan, ekscelencjo, spotkać się z Bergiem w Bydgoszczy i omówić sprawę. — Warto się nad tym zastanowić — przychylnie zaopiniował Bismarck. Kłobukowski się zaniepokoił. — Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, ekscelencjo — oświadczył — że jeśli wkroczenie Prusaków ma spowodować natychmiastową pacyfikację i doprowadzić do trwałego rozwiązania problemu, to nie da się tego osiągnąć za plecami tych, którzy sprawują moralną władzę nad narodem. Trzeba by najpierw porozumieć się z nimi. — To tylko skomplikuje całą kwestię i opóźni jej załatwienie — żachnął się von Treskow. — Uważam, że rację ma pan Kłobukowski — z ujmującą bezstronnością zawyrokował Bismarck. — Amnestia zaś — ciągnął polski negocjator — mogłaby uspokoić kraj jedynie pod warunkiem, że byłaby poprzedzona wprowadzeniem reform opatrzonych wiarygodną gwarancją, iż będą szanowane. Myślę, że dla księcia Czartoryskiego taką gwarancją mogłoby być pisemne zapewnienie pruskiego króla, jego królewskie słowo honoru. Jeżeli książę miałby rzucić na szalę swój autorytet i odwołać się do zaufania, jakim obdarza go naród, musiałby sam być pełen ufności, że to, co zaleca, ma solidną postawę. — Uważam, że nasza rozmowa była bardzo pożyteczna — z kurtuazją odpowiedział Bismarck. — W każdej chwili jestem gotów pana przyjąć, panie von Kłobukowski, jeśli pan będzie miał mi coś do zakomunikowania. Byłoby rzeczą nader pożądaną — dodał na zakończenie — ażeby strona polska sformułowała na piśmie swoje postulaty, bo bez tego... — bezradnie rozłożył ręce. — Przewidziałem, że Bismarck nie da się wpędzić w pułapkę — przypomniał Kalinka. — Zastawił 521 taką samą na nas. Humorystyczne widowisko: rybacy, którzy wzajemnie się łowią. — Zakończmy tę aferę — powiedział z niesmakiem Czartoryski. — Dobrze. Napiszę do Kłobukowskiego dwa listy: drugi po francusku do okazania Bismarckowi. Treść będzie taka, że Bismarck nie zechce jej ujawnić. „...Trzeba być tak śmiesznie zarozumiałym Prusakiem jak Treskow, żeby przypuszczać, iż jakikolwiek uczciwy Polak może na serio układać się o podział choćby jednej cząstki Polski — czytał Kłobukowski przeznaczony wyłącznie dla niego list. — W obecnej chwili, jeśli Prusacy wejdą do Królestwa, mogą być pewni, że ich powita powstanie. Zdaje się, że Bismarck w rozmowach z Panem szuka zachęty i upoważnienia do wykonania już powziętego zamiaru. Byłby rad, gdyby mógł powiedzieć, że robi to na żądanie Polaków. Należy przerwać wszelkie polityczne rozmowy." Odłożył list. „Łatwo się mądrzyć, gdy się bezpiecznie siedzi w Paryżu — pomyślał z goryczą. — Gdyby na własnej skórze odczuli... Bismarck... Na papierze nie wszystko da się wytłumaczyć. Przerwać? Przerwę, lecz nie wyjadę chyłkiem z Berlina jak chłystek. Przerwę po pożegnalnej wizycie, jeśli z niej nic nie wyniknie. Tak, jeśli nic nie wyniknie. Trzeba jednakże sprawdzić, trzeba postawić kropkę nad i." — Niestety, przyszedłem jedynie po to, by się pożegnać — oznajmił Kłobukowski. — Pragnę pana przeprosić, ekscelencjo, za niefortunne starania, które podjąłem jako człowiek dobrej woli, uprzejmie tutaj do tego zachęcony. Polecono mi wstrzymać się od dalszych rozmów politycznych. Być może przyczyniłem się sprawozdaniami do wzbudzenia obaw w księciu Czartoryskim, że Berlin skrycie dąży do nowego podziału Polski, do czego książę nie 522 chce przyłożyć ręki. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł rozwiać te obawy. Gdyby pan, panie premierze, raczył przedstawić bardziej konkretne propozycje, powstałaby nadzieja wznowienia rokowań. — Jestem zawsze wdzięczny za wysiłek, nawet bezskuteczny, jeżeli jego celem jest położenie kresu rozlewowi krwi — odpowiedział Bismarck. — Wszyscy mają dosyć obecnego stanu rzeczy. Nie tylko w Berlinie, ale i w Petersburgu gorąco pragną zakończenia tej wyniszczającej wojny. Wiem o tym i chciałbym dopomóc do osiągnięcia tego skutku. Jest to cel nadrzędny, któremu, przynajmniej tymczasem, wszystkie inne powinny być podporządkowane. Rosja nie może pertraktować bezpośrednio z powstańcami, ponieważ oznaczałoby to uznanie ich za stronę wojującą. Właśnie dlatego jestem gotów wystąpić w roli pośrednika. Chciałbym doprowadzić do zawieszenia broni. Nie wiem jednak, czy byłoby przestrzegane przez powstańców i czy uwierzyliby w jego rzetelność nie widząc formalnego dokumentu opatrzonego pieczęcią oraz podpisem cara Aleksandra. Nie wiem również, czy jest ktoś wśród Polaków, kto byłby w stanie pokonać te trudności i rozwiać nieufność, jaką może wzbudzać dalszy napływ wojsk rosyjskich. W istocie rzeczy nie ma on nic wspólnego z powstaniem, a jest spowodowany ogólną sytuacją międzynarodową. — Ekscelencjo! Użył pan słowa „rozejm", a nie „złożenie broni". To są dwa różne pojęcia. Czy dobrze pana zrozumiałem i czy się pan nie przesłowił? — Nie przesłowiłem się i dobrze mnie pan zrozumiał. Czy widzi pan jednak możliwość przezwyciężenia tych wszystkich trudności? Kłobukowski milczał chwilę, nim odrzekł: — Wierzę w moc krajowej opinii publicznej, do której ktoś obdarzony zaufaniem mógłby się odwołać i która, tak myślę, poparłaby ideę rozejmu. Bismarck popatrzył na rozmówcę. — Chce pan, żebym bardziej skonkretyzował propozycję — wrócił do zasadniczego tematu. — Jako pruski mąż stanu nie mogę zaproponować 523 niczego ponad gotowość podjęcia się roli życzliwego pośrednika, który postarałby się wpłynąć na dwór rosyjski, żeby przychylnie się odniósł do warunków trwałego uspokojenia kraju, jakie na piśmie przedstawiłby książę Czartoryski. Gdybym doszedł do wniosku, że nie mają żadnej szansy, zwróciłbym pismo, komu należy, i uznał sprawę za niebyłą. Kłobukowski przypomniał sobie przestrogę Kalinki i zareplikował: — Gdyby książę Czartoryski zechciał skorzystać z pańskiej uprzejmości, mógłby się znaleźć w położeniu człowieka, który domaga się czegoś, co pan uważa za niemożliwe. Pan, panie premierze, zna doskonale grunt polityczny Petersburga, więc łatwiej panu określić granice ustępstw, na jakie można liczyć. Byłoby rzeczą praktyczną i pożądaną, żeby pan był łaskaw udzielić stosownej wskazówki. Książę Czartoryski, otrzymawszy ją, alboby sformułował takie postulaty, które miałyby szansę uwzględnienia, albo zaniechałby akcji. — Gdybym udzielił takiej wskazówki — odparł Bismarck — wziąłbym na siebie moralne zobowiązanie, że doprowadzę sprawę do skutku, a tego obiecać nie mogę. W Petersburgu mają własny pogląd na bieg wydarzeń i muszą się liczyć z własną opinią publiczną, a jest ona zmienna. Car Aleksander był zawsze skłonny do większych ustępstw wobec Polski niż jego doradcy i trudno przewidzieć, jaka tendencja przeważy. Bez względu na zasięg mych wpływów mogę się znaleźć w sytuacji, w której jutro nie będę w stanie osiągnąć tego, co jeszcze wczoraj uważałbym za możliwe. Nie chcę uchodzić za człowieka, który nie dotrzymuje obietnic. — Nikt by do pana nie miał pretensji, panie premierze! — Tak się to tylko mówi — uśmiechnął się Bismarck. — Dlaczego nie chcecie spisać swoich postulatów, żeby wyjednać ich spełnienie? Czy teraz, po tylu nieszczęściach, wasz kraj nie poprzestałby na reformach, które zapewniają mu autonomię i które już zostały przeprowadzone? Kłobukowski odpowiedział: — Kiedyś, jeszcze niedawno, usunięcie poszczególnych mankamentów w zarządzaniu 524 Królestwem mogłoby rozładować narosłe napięcia, ale od tego czasu wypadki tak się potoczyły, sytuacja uległa takiej zmianie, uczucie narodu tak się rozpaliło, że obecnie nie może być mowy o detalach. Żadna autonomia administracyjna już nie zadowoli kraju. Naród przypomniał sobie wiekowe tradycje własnej państwowości i pragnie powrotu do politycznego bytu. Bismarck stracił zainteresowanie dalszą wymianą zdań. Wstał i krążąc po gabinecie zbliżył się do drzwi, uchylił je, porozumiewawczo mrugnął do sekretarza, a kiedy znów się znalazł twarzą w twarz z rozmówcą, rzucił już ot, tak sobie: — Po autonomii administracyjnej miały nastąpić dalsze koncesje: stan polityczny z roku 1815, tyle że bez odrębnej armii. — Panie premierze! — rozgorączkował się Kłobukowski. — Rząd carski tak dalece utracił zaufanie Polaków, że nikt z nas nie brał poważnie tych pogłosek. Możemy liczyć tylko na własne bagnety, jeśli nie chcemy dać się bezkarnie wyniszczyć! Do gabinetu wsunął się sekretarz. — Ekscelencjo! — oznajmił. — Pan minister pragnie się z panem widzieć. Bismarck zatrzymał się przed polskim gościem i zrobił dłonią przepraszający gest. Kłobukowski wstał, ukłonił się i wyszedł. Na posiedzeniu paryskiego Biura z oburzeniem wysłuchano pisemnej relacji, która nadeszła z Berlina. — On dalej chce pertraktować! — powiedział zirytowany książę Władysław. — Co za brak rozeznania i poczucia odpowiedzialności. Niech nas nie wplątuje w tę niebezpieczną aferę! Proszę do niego napisać. — Zrobię to tak, że pójdzie mu w pięty! — zapewnił nie mniej rozeźlony Kalinka. — Zasmakował w roli dyplomaty. Wbiję mu do głowy, że jest ambasadorem wyłącznie samego siebie. — Waligórski nagli, żebym przyjechał do Londynu — zmienił temat Czartoryski. — Spróbuję tam nacisnąć, żeby 525 przypomniano o Polsce na konferencji w sprawie duńskiej. Tutaj zbywają mnie gładkimi słówkami. Nie mogę się dostać do cesarza. — Z kraju nadchodzą rozpaczliwe wieści — przypomniał Klaczko. — Powstanie nie przetrwa dłużej niż do połowy kwietnia, tak twierdzi Wodzicki. Pyta, czy jest nadzieja na wojnę powszechną, bo jeśli nie... — Odłóżmy tę kwestię do mego powrotu. „Jeśli mi wolno przypomnieć naszą ostatnią rozmowę przed Pańskim wyjazdem do Berlina — czytał Kłobukowski — to projekt nasz opierał się na założeniu, że warto by skłonić Bismarcka do zajęcia Królestwa po to, żeby rozjątrzyć Francję i Anglię i popchnąć je w ten sposób do stanowczej decyzji. Przekonaliśmy się jednak prędko i tu, i za morzem, że cokolwiek by Bismarck przedsięwziął, przystaną mniej więcej na wszystko i tu, i tam. Od tej chwili uznaliśmy za konieczne wycofanie się stanowcze z tej bardzo niebezpiecznej gry i wyrazem tego był ów list francuski do Pana, przeznaczony do okazania Bismarckowi. Zajmując się od kilku lat naszymi sprawami zagranicznymi, miałem sposobność dowodnie się przekonać, że żadne mocarstwo tyle nam złego nie wyrządziło co Prusy. Ścigało nas wszędzie z dziwną zajadłością: w Paryżu, w Londynie i w Wiedniu. Pan Bismarck sprawił, że Anglia nie przystała na propozycję francuską po drugiej odpowiedzi księcia Gorczakowa, żeby się co do niektórych punktów zobowiązać wobec Polski. Pan Bismarck spowodował, że w październiku lord Russell cofnął wysłaną już do Petersburga depeszę, w której zaprzeczał Rosji prawa do panowania nad Polską. Dziełem to wreszcie pana Bismarcka, że Austria ogłosiła w Galicji stan oblężenia. Pan Bismarck mógł mieć powody do takiego postępowania, ale nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy go prosić, żeby się wstawiał za nami w Petersburgu. Pominąwszy uczucie godności, a nawet prostej przyzwoitości, które księciu Czartoryskiemu zabroniłoby zwracać się o to, dodam, że żadnym 526 aktem Rządu Narodowego nie był do tego upoważniony i zapewne by upoważnienia takiego nie otrzymał. Wolno każdemu obywatelowi szukać dla Ojczyzny korzyści tam, gdzie jej się dopatruje, wszelako księciu jako urzędnikowi Rządu Narodowego nie wolno bez upoważnienia negocjować z Moskwą i to jeszcze za pośrednictwem Prus." Kłobukowski się spocił. Złożył list Kalinki i zaczął pakować walizki. Nazajutrz wyjechał z Berlina. — Konferencja w kwestii duńskiej? Nie, wasza sprawa nie może być poruszona na konferencji — oznajmił Czartoryskiemu również i Clarendon. — Sprzeciwia się temu Rosja. Jedynie wojna mogłaby zmienić sytuację, ale my wojny nie chcemy. Francja? Francja sama nie sięgnie po broń. Nie, nie należy liczyć na konflikt europejski. Nikt się za wami teraz nie ujmie; to kiedyś nastąpi, ale nieprędko. Wysłuchawszy wielu takich opinii, Czartoryski pozbył się resztki złudzeń. Po nie przespanej nocy powiedział sobie: „Nie ma co się oszukiwać; trzeba wracać do Paryża; czas najwyższy zawiadomić kra, że położenie jest beznadziejne." Powitały go miny grobowe współpracowników. — Co się stało? — Traugutt aresztowany. Oddziały HaukeBosaka... Właściwie to koniec. Rząd Narodowy istnieje, ale to już nie ma sensu. A co w Londynie? Nic? — Nic. — Tu także nic. Na posiedzeniu Biura opowiedziano się za tym, żeby po pierwsze — zawezwać kraj do zaprzestania walki, po drugie — zawiesić własną dyplomatyczną działalność. Tak, ale przedtem należałoby przecież... — Istotnie — przyznał Władysław Czartoryski. — Cesarz ma wobec Polski moralne zobowiązania. Nie uratuje sprawy, 527 ale może naciskać na Rosję, żeby nie prześladowała ludzi, żeby się nie mściła za udział w powstaniu. — Wątpię — ktoś mruknął. — Przekonał ją, że się nie musi z nim liczyć — dorzucił drugi. — Pójść trzeba — przeciął książę Władysław. — Powtarzał: trwajcie, trwajcie; zaufaliśmy, powstanie nadal trwa. Opuszczono nas, wiem, ale chcę to usłyszeć z ust samego cesarza. Muszę usłyszeć, żeby... Jest mi to winien, ja zaś jestem winien krajowi... będę próbował... — zaplątał się i umilkł szukając zgubionych słów. Pełną napięcia ciszę przerwał Klaczko. — Tak, książę. Niech pan się stara o audiencję. To oczywiste, że pan powinien. To wręcz konieczne. Napoleon III uchylał się od rozmowy. Dziesięć dni upłynęło, nim wreszcie przyjął Czartoryskiego. Książę Władysław oznajmił zaraz na wstępie: — Orientuję się w sytuacji. Objaśnili mi ją panowie Mocquard i Drouyn de Lhuys. Powziąłem decyzję, którą, jak mi mówiono, wasza cesarska mość pochwala. Chcę skłonić Rząd Narodowy do zaprzestania walki. Napoleon III był ponury i nieprzyjazny; nie patrzył księciu w oczy. — Tak — przyświadczył. — Położenie jest niedobre. Powinien pan powiedzieć prawdę rodakom. Obecnie nie ma dla was żadnej nadziei. Czartoryski przybladł. — Na początku zeszłego roku wziąłem na swoje sumienie wielki ciężar — przypomniał.— Radziłem moim przyjaciołom, by przyłączyli się do powstania. Dzisiaj muszę im wyznać, że ich ofiary były daremne. — Tak — potwierdził Napoleon. — Dalszy rozlew krwi byłby daremny. Musi pan zrzucić z siebie odpowiedzialność za trwanie oporu. Powtarzam: nie ma nadziei. W zeszłym roku Metternich zapewniał, że jeśli powstanie przetrwa jeszcze dwa miesiące, Austria wystąpi aktywnie. Teraz się wszystko zmieniło. 528 — Czy jednak nie dałoby się uzyskać czegoś dla Polski na konferencji, na której mocarstwa rozpatrują sprawę duńską? — Każda propozycja zostałaby odrzucona — odparł cesarz. — Jeśli nie można ocalić kraju, to czy przynajmniej nie można ocalić ludzi? Dwie trzecie obywateli jest za granicą, a ich majątki zostały w większości skonfiskowane. — To okropne — przyznał cesarz. — Czy nie dałoby się wynegocjować powszechnej amnestii? Napoleon wybuchnął, co nie zdarzyło się nigdy: — Wy zawsze nie w porę chwytacie za broń! W czasie wojny krymskiej siedzieliście cicho, a gdy panował spokój w Europie, rozpoczęliście walkę! Czartoryski zadygotał z oburzenia i bez namysłu odparował ostro: — Wasza cesarska mość chyba pamięta, kto podczas wojny krymskiej kazał nam siedzieć cicho i co wtedy zaszło! Sam domagałeś się tego, sire, a rząd francuski ciągle nam wbijał do głowy, że nie poruszy naszej sprawy. A co do obecnych wydarzeń, wasza cesarska mość wie równie dobrze jak ja, kto nam udzielał rad, by trwać i rozszerzać walkę. Zaskoczony Napoleon zaczerwienił się i umknął oczami. — Sytuacje są zmienne jak pogoda — bąknął. — Raz słońce, raz deszcz. — Tak — odpowiedział Czartoryski spokojnie, uprzejmie i obraźliwie. — Aura we Francji jest zmienna. Przekonałem się o tym. Robi się coraz pochmurniej. Wasza cesarska mość pozwoli, że go pożegnam. — Wy zawsze nie w porę chwytacie za broń! — wybuchnął cesarz, a była noc. Z bezsennej głębi swego fotela odrzekł mu na to książę Władysław: — Tak, ponosimy klęski, ale nie można nas złamać. Pokonać można, lecz złamać — nie! — Obecnie nie ma dla was nadziei. 529 — Tylko obecnie, sire. Sam powiedziałeś, że sytuacje są zmienne. Gmach Europy murszeje, wymaga przeróbki. Zbyt wiele jest źle załatwionych spraw. Nasza jest jedną z wielu. Na dalszą metę historia nie toleruje źle załatwionych spraw. — Historia? — Historia. Dzieje się dzieją, toczy się proces. Byle się nie dać skreślić z wokandy! A my się nie damy. — Na pewno? — Na pewno! I zaraz wyjaśnię dlaczego. Chodzi o naszą wolność. Nam ją zabrano. Nie wyrażamy zgody na narzucony nam los; dopóki nie wyrażamy zgody — sprawa istnieje. Powtarzam: chodzi o wolność, a nikt nas nie zdoła pozbawić pragnienia wolności. — Nikt? — zapytał cesarz wtapiając się w mrok. — Nikt! Wolność nam można odebrać, ale pragnienia wolności — nie! Mrowie ludu. Milczący zwarty tłum. Znieruchomiały czeka. Już! Turkot kół i stukot kopyt. Jadą! Wóz jednokonny, jakim się wozi gnój. Za pierwszym drugi, trzeci, czwarty i jeszcze jeden. Pięć drabiniastych wozów. Po obu stronach, w pełnej gali, w lśniących hełmach, na siwych koniach żandarmi z obnażonymi szablami. Za sznurem wozów — kilka plutonów piechoty. Na każdym wozie — skazaniec, obok — kapucyn. Milczy tłum. Smukła sylwetka, płaszcz granatowy, taśmą obszyty: Romuald Traugutt. Zstąpili z wozów. Zielony stok Cytadeli. Na nim szubienic pięć. Audytor odczytał wyrok. Wdziali śmiertelne koszule. Z szlochem osunął się lud na kolana. Powoli zbliżał się kat. Twarze skazańców były spokojne. Traugutt zdjął okulary. Przymrużył oczy. Coś jakby dostrzegł, w coś się zapatrzył. W co? Printed in Poland Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988 r. Wydanie pierwsze Nakład 19 700300 egz. Ark. wyd. 28,4. Ark. druk. 33,25 Papier offset, kl. III 71 g, 82x104 cm Oddano do składania w czerwcu 1987 r. Podpisano do druku w maju 1988 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa Nr zam. 518110087. U71 Cena zł 650,—