Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Niebiański McDonald’s Czasy się zmieniają, a my wraz z nimi. Dotyczy to także powiedzeń. Jeśli jednak zamiast zwyczajowego „smacznego”, zaczynamy posiłek od „niech nas Bóg chroni przed mutacjami”, a w miejsce zwrotu „czuć niebo w gębie” - mówimy „obym nie musiał jeść”, znaczy to niechybnie, że zmiany zaszły już bardzo daleko. Czegóż jednak możemy się spodziewać, gdy morale ludzkości tak często kuśtyka w tyle za postępem naukowym. A w dodatku, gdy czarne charaktery wezmą sprawy w swoje ręce, to już tylko cud może nas uratować. Na szczęście cuda jeszcze się zdarzają. Leżąca przed nim bułka z wyglądu nie chciała być niczym więcej niż końskim bobkiem rozgniecionym przez nosorożca - smakowała też nie lepiej. Charkała po raz setny klął w żywy kamień rząd Jej Królewskiej Mości, który, w ramach zalecanych przez Komisję Europejską oszczędności, przede wszystkim obciął stypendia, tak że takich jak on ubogich doktorantów z kraju nad Wisłą stać było na lunch jedynie w „restauracjach” McDonald’s. Tylko w soboty mógł szarpnąć się na kuraka w KFC. Co prawda Evans obiecywał podwyżkę, ale, przynajmniej na razie, na obietnicach się kończyło. „No wiesz, te trudności budżetowe” - powtarzał, gdy Jacek indagował o dodatek do stypendium. Nie przeszkadzało to profesorkowi samemu wyciągać z instytutu tyle, że na obiady udawał się do ekskluzywnych steakhousów, gdzie zwykle zażerali się jagnięcinią w sosie pieprzowym co bardziej forsiaści biznesmeni i co cwańsi giełdowi kanciarze. Jacek spojrzał z niechęcią na rozgniecionego hamburgera, nawet z pozorów nie przypominającego apetycznej sezamkowej bułeczki z kotletem przekładanym warzywami, która bezczelnie widniała na reklamie wiszącej nad ladą dystrybucyjną, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Z dwojga złego wolał Burger Kinga, ale najbliższy był przy Hampton Road, trzy przystanki błękitną linią; nie miał tyle czasu, na lunch przysługiwało pół godziny, potem musiał z powrotem dymać do laboratorium. Profesor Andrew Evans nie znosił niepunktualnych stypendystów, takim w ogóle nie obiecywał podwyżki, nawet wirtualnej. - Hej, brachu, dasz posiedzieć? - usłyszał. Podniósł wzrok i zobaczył chuderlawego Jamajczyka w obowiązkowej rastafariańskiej fryzurze i równie obowiązkowej skórzanej kurtce z naszytymi pacyfami. Jamajczyk przymierzał się do miejsca po drugiej stronie jego stolika. Sądząc z akcentu, był ze wschodniego Londynu, najpewniej East Endu. - Siadaj. - Charkała wzruszył ramionami. - To wolny kraj. Jamajczyk klapnął na krzesełko, z hałasem stawiając na stoliku tacę ze spyżą. - Może i wolny, ale we władzy szatana - zauważył, odwijając z papieru swojego zgniecionego bobka. - Powiadam ci, brachu, On miesza we wszystkim. Na przykład nie uważasz, że to żarcie tutaj jest coraz gorsze? Niektórzy mówią, że dają coraz więcej trocin i mączki rybnej, ale ja wiem swoje. - Nachylił się ku niemu i kontynuował konspiracyjnym szeptem. - To przez tę zmutowaną w Stanach soję, pchają tego coraz więcej, do wszystkiego. Zobaczysz, niedługo pokręci nam geny od tego zmutowanego żarcia i wyrosną nam drugie kutasy. Albo znikną te, co już mamy! - Przewrócił dramatycznie oczyma, łyskając dziko białkami, a jego czarna gęba wykrzywiła się niczym w ataku epilepsji. Po czym, po wygłoszeniu tego expose, wbił białe zębiska w bułkę, odrywając pierwszy kęs. - To po co to jesz, skoro tak sądzisz? - spytał Jacek, odstawiając colę i machinalnie sięgając po frytki. Cienkie, prawie przezroczyste (z jakich ziemniaków oni to robią?) przypominały białe dżdżownice zapieczone w prostokątnych foremkach - wzdrygnął się i odsunął ze wstrętem tacę. Jamajczyk obserwował go z uśmiechem, nie przerywając pochłaniania swej porcji. - A co mam robić, wpierdzielać psie gówno? - odparł, wciąż z pełnymi ustami. - Poza tym drugi kutas może się przydać, jakby przyszło posunąć jakiś fajny dublet... Co, nie smakują? To może ja... Nie czekając na pozwolenie, złapał za jego frytki i wpakował sobie całą garść do gęby. Żuł je pracowicie, cały rozpromieniony, a ściekający tłuszcz zdobił jego wypielęgnowaną grungową bródkę ciekawymi esami-floresami. Charkała z trudem powstrzymał mdłości. - Muszę do toalety! - wykrztusił, zerwał się i zaczął przepychać przez japońską wycieczkę w kierunku kibli. Pokręcony rastafarianin nie do końca błądził, po instytucie krążyły od pewnego czasu plotki o firmach importujących na Wyspy zakazaną prawem, zmodyfikowaną genetycznie żywność. Mówił mu o tym nawet profesor Evans - ponoć ostatnio władze otrzymały jakiś poważnie wyglądający donos i niedługo zrobią nalot na jedną z podejrzanych sieci handlowych. No i podłą jakość paszy serwowanej w fast foodach najprościej wytłumaczyć genetycznie zmodyfikowanymi, a zatem i tanimi dodatkami... Poczuł, że szurnął nogą po czymś małym i płaskim. Schylił się i podniósł z podłogi zgubioną przez kogoś kartę kredytową, Vise Classic, opiewającą na nazwisko Claya Studda. Przez chwilę odczuł diabelską pokusę, aby oddalić się czym prędzej do najbliższej restauracji i nawpychać jagnięciny na koszt pana Studda, ale z westchnieniem odpędził tę lubą wizję - właściciel pewnie zdążył już zastrzec kartę, i Jacek zamiast smakowitego jadła dostałby areszt, potem proces za próbę posługiwania się cudzą kartą kredytową, minimum trzy lata odsiadki, a po zwolnieniu wydalenie ze Zjednoczonego Królestwa... Żegnaj, doktoracie i spokojna emeryturo! Zadrżał, przejęty nagłą grozą... Lepiej już oddać, może facet odpali parę funtów znaleźnego? Rozglądał się uważnie, usiłując wyłowić z tłumu kogoś, kto choć z grubsza mógłby być Clayem Studdem, kiedy raptem wyrósł przed nim pękaty Japończyk, obwieszony jak choinka aparatami fotograficznymi i promiennie uśmiechnięty, skłonił się przed nim ceremonialnie, po czym złapał za dyndającą na piersi kamerę Canona z gigantycznym fleszem i pstryknął mu zdjęcie. Jackowi, mimowolnie wgapionemu w obiektyw, pojaśniało, a potem pociemniało w oczach. Całkowicie oślepiony, postąpił parę kroków przed siebie, wymacał jakieś drzwi, które ustąpiły od lekkiego pchnięcia. Desperacko mrugał oczyma, ale wciąż nic nie widział spoza mrowia czarnych plam. Odruchowo postąpił jeszcze parę kroków, wyciągniętymi rękoma wymacał przed sobą jakąś ścianę, był najwidoczniej w załomie korytarza, skręcił w lewo, potem w prawo, wreszcie zarył nosem w kolejne odrzwia. Trochę już zaczynał widzieć, ale wciąż wirował mu przed oczyma rój czarnych płatków - zacisnął powieki, wymacał klamkę i pchnął drzwi. Zrazu, kiedy już otworzył oczy, nie zauważył nic podejrzanego. McDonald’s jak McDonald’s, wszystkie te paszarnie są do siebie podobne, często mu się zdarzało zapomnieć, czy siedzi w tej przy Carnaby Street czy przy King Cross... Zresztą, wciąż miał kłopoty ze wzrokiem. Przez chwilę rozglądał się desperacko w poszukiwaniu Jamajczyka, ale nigdzie nie widział jego obfitych dredów, pewnie Kuty As wchrzanił jego porcję i dał nogę. Na tyle się zdała jego gadka o zmutowanym szajsie dawanym tu do jedzenia... Charkała westchnął ciężko; znowu cwany wyspiarz przerobił go, naiwnego Słowianina, na rzadko. Postąpił parę kroków i opadł na pierwsze z brzegu puste krzesło. Usiłował oprzeć się o blat stolika, ale łokieć opadł bezwładnie w dół i walnął się w kolano. Dopiero teraz uważnie przyjrzał się stolikowi - nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego: blat miał z przodu wielkie, półokrągłe wycięcie, jakby z myślą o jakimś monstrualnym grubasie. Także z krzesełkiem było coś nie tak, Jacek miał wrażenie, jakby siedział na sedesie. Wstał i obejrzał siedzenie; rzeczywiście, z tyłu było głęboko wycięte, owalnie, na kształt muszli klozetowej, tak jakby z przeznaczeniem dla osobnika obdarzonego niezgorszym ogonem. Jacek, nie wierząc własnym oczom, pomacał siedzenie - dziura była i wcale nie chciała zniknąć. - E, ty, spadaj stąd! - usłyszał za plecami. - Chudzi bezogoniaści mają sektor na pierwszym piętrze. Odwrócił się powoli, czując instynktownie, że lepiej nie wykonywać zbyt gwałtownych gestów. Za nim nie tyle stał, co raczej falował krępy, pękaty osobnik odziany w coś na kształt powłóczystego czarnego kimona. Pyzate, obrosłe tłuszczem i nieco świniowate w wyrazie oblicze wydymało się i kurczyło, w takt nerwowych ruchów ust, coś chyba gorączkowo przeżuwających. Lecz prawdziwie imponujące wrażenie czynił jego brzuch - a właściwie zespół spęczniałych buł, mrowiących się pod aksamitem kimona i dygocących gwałtownie w takt urywanego oddechu grubasa. Ten machnął tłuściutką rączką, wskazując gdzieś w dół i na lewo. - Tam! - wysapał. - Tam idź. Charkała spojrzał we wskazanym kierunku i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to na pewno nie jest lokal przy Carnaby Street czy King Cross. To był jakiś McDonald’s gigant, istny mamut, złożony z siedmiu piętrowo ułożonych tarasów, pnących się ku ogromnemu, przeszklonemu dachowi, w których mrowiło się, z trudem mijając w wąskich przejściach, co najmniej kilka tysięcy klientów. Środkiem biegło kilkadziesiąt szklanych rur z windami, bez ustanku krążącymi między piętrami i wyrzucającymi grupki zgłodniałych klientów, natychmiast ustawiających się w długich kolejkach przed ladami dystrybucyjnymi. Jacek patrzył na to wszystko w niemym zadziwieniu. Ten lokal wyglądał na większy niż niejedna hala sportowa. Musieli to zbudować całkiem niedawno, nigdy tu przedtem nie był. Wciąż kompletnie zdębiały, spojrzał znowu na grubasa, który bez krępacji wpakował się na jego miejsce. Poły kimona opadały co prawda do ziemi, ale Jacek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że spod sukna błysnął na chwilę gruby ogon pokryty rzadką szczeciną. Grubas plasnął w palce i jak spod ziemi wyrósł dla odmiany chudy jak tyka człowiek w uniformie McDonaWsa, targając wielką tacę zawaloną istną furą hamburgerów i torebek z frytkami. Samej coli były trzy maksikubły. Charkała odnotował mimochodem, że posługacz miał dłonie obrośnięte czarnym nawet nie włosiem, co wręcz futrem, a i jego gęba wyglądała jakoś dziwnie - z ciemnym, wyjątkowo intensywnym zarostem, sięgającym nie tylko policzków, ale i niskiego, wypukłego czoła... - Po co się gapi, idzie do swojego sektora - warknął grubas, z niezwykłą wprost szybkością łapiąc za pierwszego z brzegu hamburgera i zręcznie wyłuskując go z papieru. Otworzył usta i jednym, wyraźnie wytrenowanym ruchem wepchnął całą bułę w głąb otworu gębowego, różowego i pełnego śliny, jak u niemowlaka. Zamknął przy tym oczy, oddając się nieskrywanej rozkoszy. Charkała znowu poczuł, że ma mdłości - cofnął się parę kroków, rozpaczliwie rozglądając za toaletą. Dopiero teraz zauważył, że przypadek grubasa nie był bynajmniej odosobniony. Cały sektor, na co najmniej dwieście stolików, wypełniali osobnicy o podobnie monstrualnych rozmiarach, ubrani w kolorowe, powłóczyste kimona. Jacek był teraz pewien, że za wieloma wlokły się owłosione chwosty. Kilku z nich, którym widać jego wgapianie się nie przypadło do gustu, odwzajemniło się niechętnym spojrzeniem, ten i ów chrząknął ostrzegawczo znad swego stosu hamburgerów. Jacek pomyślał, że chyba byłoby lepiej oddalić się na bezpieczny dystans, poszedł więc w kierunku pomostu wiodącego do szklanej tuby windy. Gdy był tuż przy wejściu, nadjeżdżająca kabina zatrzymała się i wypadło z niej trzech owiniętych w kimona grubasów, którzy pokłusowali w kierunku dystrybutorów; ledwo zdążył się odsunąć, tak gnali. - Eeee, wsiadasz paaan czy nieee... - zapytał beczącym głosem gość, który został w kabinie. Jacek machinalnie wsiadł do windy. - Któóóreee? - zamęczał znowu facet. Dziwnie wyglądał, porośnięty białą, skłębioną szczeciną. No i ten wyraz twarzy... muflonowaty. - Na pierwsze - odparł bezwiednie. Nie miał zielonego pojęcia, czego mógłby tam szukać. Muflonowaty osobnik wcisnął za niego odpowiedni przycisk. - Tooo dobrzeee, booo jaaa naaa druugieee... - Winda runęła w dół z piorunującą szybkością, aż Jacek poczuł, jak żołądek wędruje mu do gardła. Na drugim muflonowaty wysiadł, mecząc coś na pożegnanie, a winda zjechała na pierwsze piętro. Jacek, czując się coraz dziwaczniej, wyszedł z kabiny - kursowanie w kółko do góry i na dół nic mu nie da. Wciąż skonsternowany, oddalił się w stronę poziomu widniejącego u krańca pomostu. Zapełniający go konsumenci wyglądali jeszcze dziwaczniej niż prosiakowate grubasy. Jacek ze zdumieniem wybałuszył gały na osobnika, który drałował z tacą w jego kierunku, rozglądając się za wolnym miejscem. Do jego linii nie można było mieć większych zastrzeżeń, za to z twarzą działa się rzecz przerażająca - z lewej strony wyrastała monstrualna bulwa, na której dostrzegł całkiem wyraźnie ukształtowane usta, nos i jedno oko, na razie przymknięte; wyglądało to tak, jakby facetowi na lewym policzku wyrastała, cholera wie po co, druga facjata. Dwugłowiec usiadł wreszcie przy wolnym stoliku i sięgnął po colę. Wtedy oko twarzy z narośli otworzyło się gwałtownie i łypnęło podejrzliwie w stronę wgapionego Charkały, który, zakłopotany, odwrócił wzrok. Nie był to dobry pomysł, gdyż tym razem spojrzał prosto na osobnika z twarzoczaszką całkowicie już rozszczepioną, na dwie części podzieliła się nawet puszka mózgowa. Osobnik pożywiał się, obiema rękami podając kęsy do dwojga ust, otwierających się równocześnie, jak na komendę. Na obu twarzach widniał też identyczny wyraz obrzydzenia, gdy z wyraźnym brakiem bodaj śladu apetytu nadgryzały serwowane hamburgery. Jacek zamknął oczy i natychmiast zapragnął się przebudzić. I choć zacisnął je aż do bólu i odczekał zda się nieskończenie długą chwilę, gdy na próbę odemknął prawe oko, przekonał się, że wciąż tkwi w tym śnie - czy cokolwiek to było. Nagle poczuł na plecach czyjeś serdeczne klepnięcie. - Gapa jak zwykle - usłyszał wesoły głos. - Miałeś czekać w jeden B, a nie D, zawrotku! Oczywiście wiedziałem, że ci się popierdzieli i poleziesz tutaj... Charkała odwrócił się i zobaczył przed sobą niskiego, zażywnego osobnika bez widocznych deformacji, za to łysiejącego i ze śmieszną, rozwichrzoną bródką-leninówką. Zresztą i z facjaty gość przypominał wodza Wielkiej Proletariackiej. Pod pachą dzierżył spory, prostokątny pakunek owinięty szarym papierem... który, nie zwlekając, wręczył zdumionemu Jackowi. - Profesor dostał cholery, obiecałeś już dwa dni temu, że sprawdzisz poziom promieniowania w tym teleporcie... Wiesz, jak staremu zależy na jak najszybszym wdrożeniu, a bez twojej ekspertyzy do niemożliwe. Tak że, dzióbek, zasuwaj z testami, bo profesor czeka jutro na wstępny raport. Jacek usiłował coś powiedzieć, wytłumaczyć, że chodzi o kogoś innego, ale nie mógł wykrztusić bodaj sylaby. W ustach miał sucho, próbował przełknąć ślinę, ale pseudo-Lenin wcale nie czekał na jego wyjaśnienia, tylko okręcił się jak fryga i pognał do najbliższej windy. Charkała został sam, pośród tłumu smętnych dwugłowców, z tajemniczą paczką w rękach. Właściwie nie tak tajemniczą - pod papierem wyczuwał jakieś listwy, rurki, prostopadłościenne moduły. Mogło chodzić o jakieś urządzenie do szybkiego montażu na kwadratowej podstawie. Stał tak, zupełnie zgłupiały, czując coraz bardziej niechętne spojrzenia dwugłowców, najwyraźniej zazdroszczących mu jego pojedynczości. Chyba trzeba się stąd wynosić, pomyślał i rozejrzał się, zastanawiając, gdzie mógłby wcisnąć tę idiotyczną i na kij mu potrzebną paczkę. Jedynym sensownym miejscem wydał mu się pojemnik na resztki, stojący przy ścianie. Porwał ze stołu jakąś pozostawioną tacę i oddalił się w jego kierunku - tak jak przypuszczał, pojemnik odstawał od ściany na tyle, że dało się tam wcisnąć pakunek, co też Charkała niezwłocznie uczynił, modląc się w duchu, aby nikt go na tym nie przyłapał; ani chybi zostałby wtedy wzięty za terrorystę i żadne tłumaczenia by mu nie pomogły. Nikt go na szczęście nie przydybał i Jacek czym prędzej oddalił się z miejsca przestępstwa. Najchętniej wyniósłby się z tego cholernego McDonalds’a, ale jak? Może tak, jak przyszedł? Co prawda myśl o powrocie na poziom świniakowatych grubasów nie napawała go entuzjazmem, ale uznał, że nie ma wyjścia. Wsiadł do windy, w której już siedziało dwóch milkliwych typów pokrytych łuską, wysiadł na siódmym piętrze, minął rzędy grubasów ćpających łapczywie swoje hamburgery i stanął bezradny przed ścianą, z której, jak mniemał, poprzednio wyszedł. Widniało w niej dwoje drzwi, bez żadnych oznaczeń. Z których właściwie wyszedł? Na los szczęścia, Baltazarze - pomyślał, zamknął oczy i wyciągnął przed siebie ręce. W tym momencie ktoś go z tyłu potrącił, pewnie jakiś grubas spieszący do dystrybutora; Charkała zakolebał się i odruchowo postąpił do przodu. Trafił na ścianę, w której wymacał kawałek framugi - drzwi nie opierały się, wszedł do jakiegoś korytarza, po paru krokach skręcił w prawo, potem w lewo... Po Jamajczyku, oczywiście, nie było nawet śladu, jeśli nie liczyć góry zmiętego papieru na pozostawionej tacy. Jacek usiadł ciężko na swoim dawnym miejscu - ciągle czuł suchość w ustach i chętnie napiłby się coli, ale zacny rastafarianin wszystko wyżłopał tudzież skonsumował. Pewnie te swoje gadki o zmutowanym jedzeniu wstawiał też innym klientom, aby obrzydzić im żarcie, które sam potem wtrząchał. Jacek pokręcił z rezygnacją głową, mimowolnie zerkając na zegar wiszący na ścianie lokalu. Było już pół do pierwszej, dawno po jego przerwie na lunch. Cholera, a Evans tyle truł o punktualności... Zerwał się gwałtownie i pobiegł do wyjścia, ale raptem przystanął, klepiąc się w czoło, jakby w ten sposób mógł pozbyć się zalegającego wewnątrz czaszki tumanu. Do licha, gdzie ja właściwie byłem na tym lunchu? Stał w otwartych drzwiach furgonetki ozdobionej dużym emblematem uniwersytetu oraz napisem „laboratorium biochemiczne” na każdej burcie. Jego wzrok błąkał się po szarych ścianach magazynów urozmaiconych jedynie rzędami zakurzonych okienek. Trudno powiedzieć, aby dzielnica została zniszczona czy zaniedbana, lecz dla każdego było jasne, że okres jej prosperity dawno się już skończył. Kiedyś towary transportowane pobliską rzeką piętrzyły się pod dachy, ale teraz tylko przywiewana stamtąd woń mułu przypominała lepsze czasy. Nawet przechodniów niewielu było widać. Bolesny jęk z głębi wozu sprawił, że mimo woli obrócił głowę. Siedzący wokół niewielkiego monitora trzej mężczyźni z dużym zaangażowaniem śledzili poczynania obu drużyn. Stanowili hałaśliwy dowód na to, że dla wyspiarzy rugby było, jest i będzie najważniejszym sportem. Ciekawe, że teraz wszyscy trzej, na czele z profesorem Evansem, porozumiewali się między sobą okrzykami i zwrotami, które dla Jacka były całkowicie niezrozumiałe. Zerknął na zegarek, potem zeskoczył na bruk i przeszedł do stojącej po sąsiedzku furgonetki policyjnej. Podczas dzisiejszej akcji pełniła ona rolę punktu dowodzenia. O dziwo, w środku na żadnym z monitorów faceci w majtkach nie uganiali się za jajowatą piłką. - Witamy na pokładzie, doktorku. - Porucznik Bell machnął dłonią ku kilku osobom skupionym wokół kapitana Shatterhanda. - Wygląda, że zaraz zacznie się nalot. Klepnięciem w ramię zachęcił Jacka do wejścia, a sam, porozumiewawczo łypiąc okiem, zaciągnął się ukrytym w dłoni papierosem. Młody mężczyzna zdający relację obdarzył przybysza zdawkowym skinieniem głowy. Reszta nawet go nie zauważyła. - Jak powiedziałem, obecnie brak jest jakiejkolwiek aktywności, wizualnej, akustycznej czy lokomocyjnej. - Sądząc z andronów, jakie plótł, młodzieniec był aplikantem i to zaraz po szkole policyjnej. - Ostatnia ciężarówka, ich typowa granatowa chłodnia, wjechała do magazynu trzydzieści dwie minuty temu. Raporty z poprzednich dni także informowały, że koło południa ruch w magazynie zamiera. Kapitan, szczupły mężczyzna, mimo dość młodego wieku, miał siwe włosy. Całkiem możliwe, że często musiał wysłuchiwać podobnie „fachowych” sprawozdań. Gdy aplikant skończył, z impetem obrócił się w fotelu, pokazując, że nadal jest energicznym człowiekiem. - Kto to? - warknął, wskazując na Jacka. Zanim ten zdążył ułożyć odpowiedź, z tyłu odezwał się Bell. - Nasza grupa wsparcia z uniwerku. - Porucznik klepnął Charkałę po ramieniu. - Będą nas reanimować, jeśli przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności połkniemy zmutowanego hamburgera... Wszyscy się roześmieli, łącznie z kapitanem, który na koniec przesunął mikrofon z pulpitu w swoją stronę. - Homer, podjeżdżaj. Z pewnością dwie kamery filmowały otoczenie z radiowozów, dwie inne musiano zainstalować gdzieś w terenie, ostatnią, sądząc z lekkich podrygów, ktoś trzymał w ręku. Z niej to dokonano teraz ładnego najazdu na fronton dużego magazynu z napisem „World Food” na ścianie. Pod rozsuwane wrota właśnie zajeżdżał radiowóz, z którego po chwili wysiadł mężczyzna w prochowcu, pewnie ów wspomniany Homer. Dziarskim krokiem przeszedł do mniejszych drzwi sąsiadujących z wrotami i wdusił klawisz domofonu. Dłuższą chwilę deliberował z niewidocznym rozmówcą, potem wrócił do radiowozu. - Miał pan rację, kapitanie - dobiegło z głośnika. - Facet przyjął do wiadomości, że mamy nakaz rewizji, ale bez kogoś ze swojej centrali nas nie wpuści. A tak w ogóle twierdzi, że magazyn od tygodnia jest nieczynny z powodu awarii chłodni i w środku nic nie ma. - Łże - mruknął kapitan. - Jasne. - Głos Homera zdradzał, że już niejedno w życiu widział i słyszał. - Idziemy na chama? Shatterhand oblizał wargi, nadając swojej twarzy lekko drapieżny wyraz. - Uwaga, grupy A i B wchodzą do środka. Teraz! - wykrzyknął ostatnią komendę. Jacek szybko się zorientował, że środkowy ekran oraz oba z lewej ukazują front magazynu, pozostałe obejmowały tylne wejście. Właściciel ręcznej kamery biegł kilka metrów za czwórką niosącą spory taran. Jego wyprofilowany, wzmocniony koniec celował w niewielkie drzwi, spod których wcześniej odprawiono z kwitkiem Homera. Kamera z radiowozu, filmująca z boku, pokazywała, że szturmująca czwórka biegnie naprawdę szybko. - Ale przypieprzą... - szepnął ktoś, lecz zaraz uciął. Usłyszeli trzask, powierzchnia drzwi wyraźnie ugięła się, a potem niczym dobrze napięta skóra bębna z impetem odrzuciła szturmowców. Nie spodziewali się tego. Mimo swoich kombinezonów i kasków, potykając się i wywracając, potoczyli się po bruku jak rozsypane ulęgałki. Rzut oka w bok upewnił Jacka, że tym z tyłu nie poszło lepiej. - O żesz ty - powiedział Bell i, już nie kryjąc się, wsadził papierosa do ust. Kapitan nachylił się nad mikrofonem. - Saperzy, zezwalam na użycie ładunków - oznajmił niemal pieszczotliwym głosem. Niewielki facet wyskoczył zza kadru i pochylony, niczym pod ostrzałem, dopadł drzwi. Koło zamka przykleił niekształtną bryłkę, coś w nią wetknął, a potem, podobnie pochylony, odbiegł poza kadr. Rąbnęło porządnie, aż zdublowany odgłos eksplozji dobiegł ich zarówno z głośnika, jak i z tyłu, od uchylonych drzwiczek furgonetki. Gdy dym się rozwiał, drzwi magazynu stały dalej, niespecjalnie nawet uszkodzone. - Oglądałem plany w archiwum - zabełkotał aplikant. - To nie jest bunkier... Tym razem głos kapitana nie miał nic z pieszczoty. - Saperzy, jeszcze raz, ale solidniej - wycedził do mikrofonu. - Najwyżej kupią sobie nowy kawałek ściany. Nie musieli. Powtórka poprzedniej sceny zakończyła się jedynie jeszcze większym hukiem, lecz drzwi jak stały, tak stały. - To musi być jakiś kamuflaż, z tytanu czy kompozytów. - Saper się rozkaszlał. - Mur pewnie jest wzmocniony, a ościeżnice osadzono na systemie kołków. Jego komentarz uzupełniał obraz z kamer. Jacek nigdy w życiu nie widział tak wielkiej piły, jak ta, z którą dwaj szturmowcy właśnie podchodzili do opornych odrzwi. - Teraz wypróbujemy, co jest wart nasz najnowszy nabytek - usłyszeli ponownie głos Homera. - Ponoć tnie tytan jak masło. Chwilę obserwowali, jak policjanci manipulują z piłą przy zamku. Raptem figurki gliniarzy zaczęły śmiesznie podrygiwać, jakby gibali się na niewidzialnej huśtawce, potem odrzuciło ich na boki, a puszczona samopas piła udała się śladem delikwentów. Rzadko się zdarza, że ktoś biegnie na czworakach tak szybko. - Jasny szlag! - wrzasnął Homer, kiedy piła kończyła swą trasę, wbijając się w jeden z policyjnych wozów. Szybka wymiana zdań w eterze wyjaśniła wkrótce, że obyło się bez ofiar, rzecz jasna nie licząc samochodu, laptopa Homera oraz spodni kierowcy. Kapitan rozkazał wstrzymać szturm i zaprowadzić porządek. Potem odwrócił się do zgromadzonych w furgonetce. - Czy ktoś może mi to wytłumaczyć? - spytał cierpko. Niezręczną ciszę przerwał głos z tyłu. - Oczywiście, wszystko przez ten wysokogórski obóz wytrzymałościowy. Wszyscy obrócili głowy, aby dojrzeć jowialną sylwetkę profesora Evansa. Kapitan Shatterhand wolno uniósł się z krzesła. - O czym pan mówi? Evans wzruszył ramionami. - O tym samym, co pan. O naszych ukochanych rugbistach, którzy właśnie przerżnęli puchar. - Podszedł do monitorów. - O, macie kłopoty... Mrużąc oczy, nachylił się nad ekranem - właśnie ściągano rozerżnięty radiowóz. Shatterhand aż się zagotował na ten widok, ale profesor był szybszy. - Tam chyba na was czekają, nieprawdaż? - Puknął w szkło. Kapitan już otwierał usta, lecz gdy dostrzegł, co wskazuje palec Evansa, zamknął je z kłapnięciem. Wrota magazynu, dotąd, tak jak i drzwi, zamknięte na głucho, teraz były nieco rozsunięte. - Ktoś chyba robi nas w konia - wyszeptał Bell i cicho zachichotał. - Do wszystkich grup! - ryknął Shatterhand do mikrofonu. - Atakować duże wejścia, saperzy przodem! Po obu stronach budynku aż zawirowało. Szturmowcy dopadli bram pierwsi, zaraz nadbiegli i saperzy. Chwilę odprawiali swoje „hokus-pokus”, potem wszyscy wpadli do środka, z przygarbionym Homerem kłusującym na końcu w rozpiętym płaszczu. - Kapitanie - zgłosił się po chwili. - Tu nikogo nie ma. Chociaż wygląda, że magazyn opuszczono w pośpiechu. Pewnie dlatego nas przetrzymywano na zewnątrz. Podobny meldunek złożyła grupa wchodząca od tyłu. Shatterhand zabębnił palcami po pulpicie. - A co z gościem, z którym rozmawiałeś? - Nigdzie go nie ma. Sprawdzamy, czy nie ma jakichś ukrytych przejść, ale myślę, że on siedział gdzieś daleko stąd. - Zakaszlał, jakoś tak sztucznie. - Możecie sami przyjść i zobaczyć. - Doskonały pomysł - wtrącił się Evans, nagle odzyskując swój nienaganny oxfordzki akcent. - Jeśli mamy zbadać ich produkty, trudno czynić to na odległość. Shatterhand przymknął oczy, a potem chrypnął do mikrofonu: - Homer, idziemy do was. Dojście do magazynu zajęło pasażerom furgonetek nie więcej jak pięć minut. W środku istotnie przypominał supermarket po poświątecznej wyprzedaży: sterty tekturowych opakowań, połamane skrzynki, rzędy pustych regałów, no i wszędobylska, pałętająca się pod nogami folia. Na ich spotkanie, powiewając połami swego prochowca, wyszedł Homer. Jackowi przypominał Clinta Eastwooda z późnych filmów o Brudnym Harrym. - Za nimi jest grupa B. - Policjant kciukiem wskazał za siebie, gdzie większość tylnej ściany zajmowały olbrzymie, przesuwane wierzeje. - Tylko nie pytajcie, po co oni przegrodzili ten magazyn. Shatterhand prychnął z irytacją. - Macie coś jeszcze poza ogólnym bajzlem? - Nic i nikogo - dobiegła odpowiedź. - A tej idiotycznej bramy stamtąd też nie można otworzyć. Na twarz Jacka padł od sufitu promień światła. Idąc jego śladem, dojrzał za okienkami jasne, niebieszczejące niebo - zapowiedź ładnego popołudnia po pochmurnym poranku. Obserwując tańczące w świetle drobinki, słyszał, jak kapitan spiera się z Homerem, czy to automat odblokował wejścia, czy też wstrząsy od eksplozji. Z boku Evans instruował asystentów, jak ustawić przenośną aparaturę, a koło wierzei dwóch saperów bez przekonania opukiwało ścianę. Pozostali z podobną flegmą przeglądali kąty, ale pomiary wyraźnie pokazywały, że żadnego większego pomieszczenia nie da się tu zakamuflować. Jacek, czując się niepotrzebny, podszedł do panelu widniejącego na ścianie koło podnoszonych wierzei, gdzie jeszcze chwilę temu kapitan pieklił się, że nikt z ekipy nie zna się na zamkach. Istotnie, niewielka płytka, oprócz dwóch ciemnych teraz kontrolek, posiadała coś przypominającego dziurkę od klucza. Jacek nachylił się, zajrzał do środka bez większego efektu, a później spojrzał pod nogi, gdzie leżała duża wycieraczka. Uśmiechnął się do własnych myśli, potem przykucnął i uniósł gumowy prostokąt. Pod spodem leżał klucz - dziwaczny, złożony z dwóch trzpieni poznaczonych istnym galimatiasem wycięć i ząbków. Jacek spojrzał za siebie, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie namyślając się wiele, uniósł klucz, wsunął w otwór i przekręcił. Lewa kontrolka rozbłysła mlecznym, pulsującym światłem, a wierzeje, szczęknąwszy cicho, zaczęły się podnosić. - Niespodzianka! - zawołał Jacek, odwracając się; i wtedy ujrzał, co się wyłania zza przegrody. Istotnie była to niespodzianka. Zamiast grupy B zobaczył kilku mężczyzn z bronią automatyczną odzianych w zielone uniformy. Za nimi, pośrodku sporego pomieszczenia, które w żaden sposób nie mogło być drugą częścią magazynu, stały trzy granatowe ciężarówki. Wokół krzątali się ludzie, w pośpiechu przenoszący różnej wielkości pudła i skrzynki. Najciekawsze, że zanosili je do opalizującej bramy utkanej z pulsującego, błękitnego światła. Jednak Jacek nie miał czasu na dalszą obserwację. Pod jego nogi z sykiem potoczyły się jajowate przedmioty, a najbliższy z nieznajomych podrzucił automat i rąbnął serię. W tym samym momencie coś wyrżnęło Jacka w bok i rzuciło o ziemię. Wpadając między kartony, rozpoznał długi prochowiec Homera. Kule zagwizdały nad nimi i z jękiem rykoszetów poleciały dalej. Granaty, detonując, wyrzuciły z siebie fontanny dymu, który momentalnie zakrył okolice wierzei. Z sufitu z brzękiem sypało się szkło, gdy wysokoenergetyczne pociski masakrowały okienka. Policjanci odpowiadali z rzadka ogniem i nawet marzyć nie mogli, aby sforsować przejście. Kapitan wrzeszczał do radia, ale cudem byłoby, gdyby zdołał cokolwiek usłyszeć. - Zobacz! - wrzasnął Jackowi do ucha Homer, wskazując coś palcem. Jako jedyni, ukryci za załomem, mogli coś dojrzeć po drugiej stronie. Usiłując zdusić kaszel, Jacek uniósł głowę. Do świetlistej bramy właśnie wjeżdżały ciężarówki i znikały, po prostu rozpływając się w powietrzu. Tyłem, ciągle trzymając policjantów w szachu, także w stronę światła wycofywali się uzbrojeni mężczyźni. Kiedy prawie już tam dotarli, jak na komendę, odrywając zębami zawleczki, rzucili w ich stronę nową porcję granatów. Homer musiał je rozpoznać, gdyż zaklął szpetnie i pchnął Jacka w kąt, zarzucając im na głowy swój płaszcz. Mimo to huk był ogłuszający, bolesnym kopniakiem wstrząsając całym ciałem. Kiedy, wciąż otumanieni, unieśli głowy, dym już się przerzedził. Nie mogli mieć żadnych wątpliwości, że wszyscy obcy wraz z ciężarówkami zniknęli. Co gorsza, zniknęło także całe sąsiednie pomieszczenie. Za to poprzez próg mogli teraz popatrzeć na równie otępiałe twarze policjantów z grupy B. Jacek usiadł i, dotykając palcami głowy, ze zdziwieniem dostrzegł na nich krew. Homer zerknął na niego. - Wygląda, że tu nie tylko o recepturę hamburgerów chodzi, nie sądzisz? - spytał, podając mu paczkę z indywidualnym opatrunkiem. Duża sala wykładowa londyńskiego Muzeum Nauki, jak i cały budynek, prezentowała udane połączenie nowoczesności z dziedzictwem epoki wiktoriańskiej. W tej chwili jednak zgromadzonej publiczności nie w głowie było podziwianie uroków architektury. Uwaga widzów, głównie młodzieży, skupiona była na odzianej w elegancki tweedowy garnitur postaci profesora Evansa. - Ludzie od wieków drogą krzyżowania starają się wyhodować rośliny i zwierzęta, które byłyby odporne na choroby, szkodniki czy złe warunki klimatyczne. Już Indianie w Ameryce Środkowej i Południowej potrafili wyhodować różnobarwne odmiany bawełny. Jednak tradycyjne krzyżowanie wymaga wieloletnich zabiegów. - Evans wsparł ręce o pulpit, jakby zamierzał wykonać efektowne salto. - Obecnie, dzięki inżynierii genetycznej, przeniesienie pożądanych cech jednej rośliny na drugą może zająć zaledwie kilka miesięcy. Jacek, leniwie sunąc wzrokiem po sali, raptem dojrzał znajomą twarz porucznika Homera. Trudno było przypuszczać, że zjawił się tu tylko po to, aby wysłuchać popularnonaukowego odczytu o żywności transgenicznej. Oparty o jedną ze zdobionych półkolumn właśnie coś klarował stojącemu obok starszemu mężczyźnie. - Royal Society zawsze podkreślała konieczność utrzymania wysokiej jakości procedur oceny ryzyka. Przykładowo, ze względu na niebezpieczeństwo pojawienia się silnych alergenów szczególnej ochrony wymagają niemowlęta i osoby ze skazą atopową. Mam tu na myśli nie tylko konsumpcję roślin transgenicznych, ale także wdychanie ich pyłków i zarodników. Prelekcja dobiegała końca, dając wreszcie uczestnikom możliwość zadania kilku pytań. Jacek wstał i zaczął się wolno przesuwać ku wyjściu. Wokół unosiły się ręce młodych ludzi pragnących zabrać głos. Evans odpowiadał rzeczowo, acz krótko i dopiero ostatnie z pytań wyraźnie go ożywiło. - Czy zawsze można odkryć, że dany produkt został zmodyfikowany? - starannie powtórzył kwestię. - Nie, nie zawsze. Pierwszy kłopot to niedoskonałość naszych technik badawczych. Inny problem, to tak zwany śmieciowy DNA, o którym przez lata sądzono, że nie pełni funkcji kodujących. Obecne badania zmieniły ten pogląd, lecz nadal wiemy o nim bardzo mało i gdyby ktoś potrafił manipulować... - przerwał, jakby dopiero teraz dostrzegając, kogo ma przed sobą. - Tak, to trudny problem - zakończył enigmatycznie i zszedł z mównicy żegnany oklaskami. Potykając się o nogi tych, którzy jeszcze siedzieli, Jacek w końcu wydostał się na przejście pod ścianą, gdzie było luźniej. Otaczająca go zewsząd młodociana ciżba gadała, chichotała, przepychała się, a nawet, od czasu do czasu, czymś obrzucała. Utrudniało to nieco lokalizację Evansa i Homera, ale w końcu udało mu się spotkać z nimi w korytarzu, pod jakimś batalistycznym malowidłem na ścianie. Szef ujął Jacka pod łokieć. - Pragnę ci przedstawić mojego młodszego brata Edwarda. - Wskazał na nieznajomego stojącego obok Homera. - Fizyka, geniusza oraz, jak właśnie się dowiaduję, eksperta rządowego. - Niezależnego eksperta - mruknął przedstawiony i nad wyraz energicznie potrząsnął dłonią Jacka. - Wiele dobrego słyszałem o panu. Charkała też o nim słyszał, choć trudno powiedzieć, czy było to coś dobrego. Tak reklamowany przez Evansa braciszek zasłynął przed rokiem kontrowersyjnym referatem na Światowym Kongresie Fizyków - jego wyjściowa teza, głosząca, że meta-Wszechświat to rodzaj winnego grona lubo i piany, złożonej z czasoprzestrzennych pęcherzyków-bąbelków zawierających wszechświaty poszczególne, nie odstawała od standardu. Jednak większość obecnych na kongresie fizyków zaczęła wymownie pukać się w czoło, gdy młodszy Evans postawił hipotezę, że te „bliźniacze” światy, z racji wspólnego korzenia macierzystego, mogą być koherentne, czyli spójne ze sobą, a więc mocno podobne. Co więcej, postawił tezę, że przy pewnych sprzyjających okolicznościach są możliwe między nimi transfery. Hałas wywołał znaczny, bo jego nazwisko w świecie fizyków znaczyło sporo, ale nie znalazł zbyt wielu zwolenników swojej teorii. Co poważniejsze autorytety ograniczyły się do bezradnego wzruszenia ramionami, a złośliwsi sugerowali, że profesor powinien raczej przenieść się na teren science fiction, cierpiącej na brak świeżych pomysłów. Podobno Evans, śmiertelnie obrażony na szacownych kolegów, miał się publicznie zakląć, że nie wyjdzie z laboratorium, dopóki nie udowodni swojej teorii. I rzeczywiście, po kongresie zupełnie zniknął, ponoć zajęty wypełnianiem swego przyrzeczenia. Skoro się teraz objawił, to widocznie coś znalazł... Chrząknięcie Homera przypomniało im, że mają do wykonania robotę. - Jesteśmy umówieni w ministerstwie - oznajmił i pokierował ich w boczny korytarz, dzięki czemu zostawili za sobą rozgadaną hałastrę. Szef Jacka spojrzał na swego podwładnego z szelmowskim uśmiechem. - Wyobraź sobie, że obydwaj zostaliśmy zaproszeni. - Mrugnął porozumiewawczo okiem. - Po ostatnich wydarzeniach w magazynie zwołano na dzisiaj burzę mózgów. Pewnie mój brat będzie tłumaczył, jak bez pomocy piwa można ujrzeć znikający hangar z trzema ciężarówkami i tuzinem ludzi. Szczuplejsza, wyższa i nie tak posiwiała na skroniach kopia profesora Evansa wzruszyła ramionami. - Ty zaś opowiesz nam o swoich podejrzeniach dotyczących nielegalnego wprowadzania na rynek zmodyfikowanej żywności. Starszy z Evansów spoważniał. - Wiesz dobrze, że mój raport już miesiąc temu trafił do ministra. - Wskazał na Homera. - Dzięki niemu doszło do nalotu. Edward Evans kaszlnął. - Powiedzmy - lekko się uśmiechnął - że teraz będziesz znacznie poważniej traktowany. Wyszli na wysadzany starymi drzewami parking pomiędzy muzeum a budynkami Imperiał College. Homer zaproponował, aby pojechali jego wozem, i obiecał, że po spotkaniu odwiezie ich z powrotem. Jackowi i Edwardowi przypadły miejsca z tyłu. - Powiem ci ciekawostkę. - Jego sąsiad nachylił się do brata. - Kiedy przeszukiwano magazyn, już po całej rozróbie, w kącie znaleziono coś, co z pozoru wyglądało na kartę kredytową... Szef Jacka właśnie mocował się z pasem. - Cóż w tym dziwnego - mruknął. - Pewnie ktoś zgubił. Tam się przewalała kupa ludzi. Homer, z ręką na stacyjce, wyraźnie czekał na puentę. - Dowcip w tym, że to wcale nie była karta kredytowa. - Fizyk uniósł palec. - Kiedy na policji usiłowali ją sprawdzić, nie mogli jej odczytać. Dane wydrukowane na awersie okazały się fałszywe, poza tym wykonano ją, jak się okazało, z nieznanego u nas polimeru, na dodatek zapis na pasku magnetycznym jest w nieznanym kodzie, niestosowanym... przynajmniej na Ziemi. Jeśli ta karta coś otwiera, to nie bankowe konto... Słuchając rozmowy, Jacek mimowolnie poklepał się po kieszeni. Wciąż spoczywała tam karta, którą znalazł w McDonaWsie przed kilkoma tygodniami... Czy to nie dziwne, że zaraz potem przeszedł, właściwie nie wiadomo jak, tam, gdzie było tak jak tutaj, ale nie do końca... Do tej pory sądził, że to zacny rastafarianin dla zgrywy sypnął mu kwasu do coli i miał po prostu odjazd, jak to po LSD. A jeśli karta była kluczem do „bliźniaczego świata”? Zastanawiał się, jak o tym powiedzieć pozostałym, kiedy kątem oka zauważył mężczyznę w ciemnym uniformie podchodzącego z prawej strony. Miał wrażenie, że parking jest bezpłatny, ale nic nie wiadomo. Widać Homer był podobnego zdania, gdyż słuchając rozmowy naukowców, zaczął się obracać ku szybie. Od tego momentu sprawy potoczyły się wartko. Pochylając się ku otwartemu okienku kierowcy, mężczyzna, chcąc nie chcąc, wypiął się w stronę siedzącego z tyłu Jacka, zawijając niechcący połę swego płaszcza. Wyjrzał spod niej krótki, porośnięty nieapetyczną szczeciną ogon. Właściwie do końca życia pozostanie dla Jacka zagadką, dlaczego zareagował tak szybko. Błyskawicznie przepchnął rękę koło fotela Homera, trafiając palcem w przycisk na drzwiach. Mężczyzna w uniformie, widząc, że okienko zaczyna się domykać, warknął gardłowo i poderwał dłoń. Jackowi żołądek podjechał do gardła, lecz z lufy niewielkiego rewolweru zamiast kuli wyleciał strumień szybko parującej cieczy, zostawiając na podniesionej szybie duży, mętny kleks. - Trzymać się! - ryknął porucznik, odpalając silnik. Z boku nadbiegał kolejny, podobnie ubrany mężczyzna. Wtedy Jacek zadziwił siebie po raz wtóry. Kiedy ruszali, gwałtownie otworzył swoje drzwiczki, trafiając ogoniastego w bok. Zaraz zatrzasnął je i słusznie, gdyż napastnik mimo ciosu potrafił wykonać nieprawdopodobny piruet i zahaczyć pazurami o szybę. A że musiały to być pazury, świadczyły cztery głębokie rysy. - Zawiozę was w bezpieczne miejsce! - krzyknął Homer i, mijając zygzakiem kolejnego z napastników, wypadł na ulicę. Klaksony, czyjaś wściekła twarz, dwóch zderzających się rowerzystów. Jacek wykręcił głowę do tyłu. Mężczyźni biegli do białej furgonetki, jeden wyraźnie kulał. - Co się dzieje? - Bardziej wypiszczał niż spytał starszy z Evansów. - Pana brat podejrzewa gości z bliźniaczego uniwersum. - Homer, wyprzedzający w sposób urągający wszelkim przepisom, już nie przypominał Clinta Eastwooda, on nim po prostu był. - Cholera! Zaklął, gdyż nie udała się próba prowadzenia jedną ręką i włączenia komórki drugą. Przy wstrząsie obły aparat smyrgnął między fotele, a obaj Evansowie zderzyli się głowami, próbując go złapać. - Jakich gości?! - Jacek krzyknął w ucho swego sąsiada. Ten machnął ręką, potem kurczowo chwycił za uchwyt, kiedy wpadali na szerszą ulicę, biegnącą wokół Hyde Parku. Nic dziwnego, że odpowiedź była lakoniczna. - W magazynie mogliście widzieć tunel czasoprzestrzenny. Coś łupnęło w tył wozu, potem drugi i trzeci raz. - Pochylić głowy! - krzyknął Homer, kuląc się nad kierownicą. - Strzelają! Jacek zerknął za siebie. Biała furgonetka sunęła ich śladem, a wychylony z okienka mężczyzna miał coś jakby rulon... - Opona! - ryknął Homer, gdy po kolejnym wstrząsie samochód wyraźnie zaczął ściągać w lewo. - Zaraz puści. Evansowie mieli głowy na kolanach, co sprawiło, że kolejną białą furgonetkę Jacek dojrzał, jak tylko pojawiła się naprzeciwko. Po jej manewrach można było wnioskować, że pragnie ich zatrzymać za wszelką cenę. Ściągany przez uszkodzone koło, Homer nie miał innego wyjścia jak skręcić w lewo, przez bramę na teren Hyde Parku. W tym momencie dobry Bóg zesłał im pomoc w postaci dostawcy lodów, którego wóz stanął na drodze ścigającej ich furgonetki, aby po zderzeniu skleszczyć się z drugą. Homer wybrał drogę dla rowerzystów prowadzącą na szczyt pobliskiego pagórka i przez chwilę wydawało się, że ujdą pogoni. Niestety, po kilkudziesięciu metrach koło rozerwało się do reszty. Wykonali półobrót i, orząc kawałek trawnika, stanęli w samotnej kępie krzaków. Jacek odpiął pasy i wypadł na zewnątrz. Chociaż widok częściowo zasłaniały mu drzewa, widać było, że furgonetki dalej stoją w bramie. Od jej strony biegło pod górę czterech ubranych w czarne płaszcze mężczyzn. Szef Jacka wygramolił się z wozu i z przepraszającą miną podał Homerowi komórkę. Sądząc z jej wyglądu, moment wcześniej wyjął ją spod buta. - Przed prelekcją swoją zostawiłem w samochodzie - wymruczał. Krótka wymiana zdań wyjaśniła, że jego brat uczynił podobnie, a Jacek w ogóle komórki nie używał. Nawet ta na kartę była dla niego za droga. - Tam ktoś musi mieć telefon. Pobiegnę. - Jacek wskazał w dół, na zgromadzenie po drugiej stronie pagórka. - Zresztą, im chodzi pewnie o Evansów, a nie o mnie. Homer fachowym okiem ocenił dystans. - Biegnij, samemu powinno się udać. - Wyciągnął broń z kabury pod pachą. - A ja się ufortyfikuję. Jacek wciągnął powietrze i rzucił się w dół. Uczeni i osły do środka, pomyślał, tak, taką komendę powinien teraz rzucić Homer. Biegł, starając się wybierać miejsca bez kamieni, a w duszy dziękował Bogu, że od kiedy przyjechał do Londynu, swoją kondycję poprawiał regularnymi wizytami na basenie. Poza tym miał silną motywację w postaci napastników, którzy, gdy już osiągną szczyt wzgórza, będą pewnie próbowali podziurawić mu plecy. Już mu zaczęło brakować tchu, przed oczami poczęły wirować mętne, rozmyte plamy, już potknął się raz i drugi, gdy wreszcie został dostrzeżony przez gromadę zebraną koło niewielkiego oczka wodnego. Przyglądali się, jak biegnie, a to zmniejszało szansę, że ci z tyłu go zastrzelą. Co prawda odgłosów strzałów spodziewał się w każdej chwili, gdyż sądził, że, tak czy siak, mężczyźni będą szturmować samochód. Jednak z tyłu żadnej palby nie było słychać. Wreszcie wpadł między ludzi i z ulgą przystanął. Przytrzymując się rachitycznego drzewka, z trudem próbował coś powiedzieć. - Nie mam komórki - wydyszał w końcu. Twarze stojącego przed nim małżeństwa w średnim wieku rozjaśnił uśmiech. Mężczyzna zacisnął pięść i uniósł ją w górę. - Precz z inwigilacją! - zawołał z przekonaniem. - Won z telefonami komórkowymi i GPS! - zawtórował mu młodzian z hippisowską czupryną. - Rząd nie będzie nas śledził! Dopiero teraz dojrzał Jacek dwa transparenty wbite w murawę: „Rok 1984 to dzisiaj” oraz „Niech rząd podgląda swoją dziurę w...”, puenta skryła się w zawiniętym materiale. Obok siedziało kilkoro młodych ludzi podających sobie skręta, inny pociągał z butelki owiniętej w szary papier. Jacek wyszukał wzrokiem starszą kobietę w gustownym żakiecie. - Gonią mnie przestępcy. - Ze zdenerwowania myliły mu się najprostsze słowa. - Oni mają ogony. Już miał się poprawić, że miał na myśli broń, kiedy kobieta zaklaskała w dłonie. - Słyszeliście, co mówi ten młody człowiek? Jackowi zabłysło światełko w tunelu, ale na krótko, gdyż kobieta dopiero rozwijała swą wypowiedź. - Każdy polityk z naszego rządu ma swój ogon - stwierdziła kategorycznie. - Ogon swoich brudnych interesów, który najchętniej ukryłby przed opinią publiczną. Ale my do tego nie dopuścimy! - Nie dopuścimy! - odpowiedział jej gromki okrzyk, stanowiąc materialny dowód na potęgę swobody wypowiedzi. Dostrzegając ogień, płonący w oczach otaczających go ludzi, Jacek przypomniał sobie, że w tym miejscu można mówić wszystko i agitować za każdą sprawą. Aby tylko królowej nie obrażać, pomyślał i drgnął, gdyż ktoś położył mu rękę na ramieniu. - Mogę pożyczyć mój telefon przenośny - powiedział mężczyzna o nad wyraz jasnych brwiach i uśmiechnął się wyrozumiale. - Ci tutaj są nieco ekscentryczni, nieprawdaż? Wreszcie ktoś normalny, westchnął Jacek i ruszył za mężczyzną, aby oddalić się nieco od hałasującego tłumu. - Jak to się obsługuje? - zapytał, obracając w dłoni przedmiot wręczony przez nieznajomego. Niezbyt przypominał komórkę. - A tak. - Mężczyzna zabrał mu niby-słuchawkę i, przytykając do jego policzka, wdusił jakiś przycisk. To nie był ból, raczej wrażenie, że strużka chłodnej cieczy przebiła mu skórę. Później uczuł, że traci władzę nad nogami, a czyjeś mocne ręce chwytają go pod ramiona. Ogoniaści, pomyślał, zauważając czarne rękawy płaszczy-uniformów. Potem właściwie niewiele już przedzierało się do jego umysłu. Gdzieś był niesiony, w jakimś wozie spadł z ławki na podłogę, podniesiono go, potem znów prowadzono pod ręce. Środek nie uśpił go całkiem, zostawiając pewną motorykę, ale wolnej woli nie było za grosz. W końcu, niczym widmo, przepłynął nad nim charakterystyczny napis „McDonaWs”, poczuł zapach hamburgerów i frytek, lecz ponownie poprowadzony zanurzył się w boczny korytarz i... Już nic więcej nie zarejestrował. Zanim jeszcze otworzył oczy i do końca zdał sobie sprawę, gdzie jest, poczuł straszliwe pragnienie. To musiał być skutek uboczny tego świństwa, które mu zaaplikowano. Dlatego, gdy tylko przyjął pozycję siedzącą i, mrużąc oczy od światła, zlokalizował dużą butlę wody mineralnej, ruszył ku niej, nie przyglądając się otoczeniu. Pił łapczywie, oblewając się cały, dopóki nie opróżnił jej do dna. Wtedy odstawił pojemnik i rozejrzał się wokoło. Cela miała jakieś półtora metra na trzy, z niewielkim okienkiem pod sufitem, pryczą, szafką... Zesztywniał cały, gdyż omamy najwyraźniej znowu wróciły. Za kratą dzielącą go od korytarza stał wpatrzony w niego alien, może tylko nie taki zielony jak ten z filmu. W każdym razie podobieństwo było uderzające. No i chyba jednak zacny rastafarianin nie wrzucił mu tego kwasu do coli... - Mówili, że będziesz chlał - zachrypiał obcy i całkiem udanie wysunął szczękę, pokazując niezgorszy garnitur metalicznych kłów ociekających lepkim śluzem. - Mówili też, że będziesz chciał to przeczytać. Wskazał na kolorowy numer pisma leżący na szafce, nieznany mu bliżej tabloid pt. „Strange Days”. Pod tytułem krzyczącym czerwonymi literami „Producenci mutantów!” widniało zdjęcie hamburgera z wymalowaną keczupem trupią czaszką. - Kto mówił? - Starając się zachować spokój, Jacek poprawił swoją mokrą z przodu koszulę. Dopiero teraz dostrzegł, że kiedy był nieprzytomny zamieniono mu ubranie na strój cokolwiek... sportowy. - Zobaczysz, nie ma się co spieszyć. - Szuranie za strażnikiem świadczyło, że posiadanie ogona staje się normą. - Tutaj nikt się nie spieszy. Zachichotał i poczłapał w głąb korytarza. Jacek, jeszcze nie umiejąc złożyć wszystkiego w całość, sięgnął po pismo. Najpierw natrafił na artykuł o zamachu terrorystycznym na moście łączącym Sycylię z Półwyspem Apenińskim, potem o kłopotach w pierwszej kopalni odkrywkowej na Marsie, aby w końcu dowiedzieć się, że Wielka Brytania otrzymała olbrzymią pożyczkę od Królestwa Zimbabwe na rozwój naturalnego rolnictwa. Czując suchość w gardle, spojrzał na pustą butelkę i przeszedł do artykułu reklamowanego na okładce. Fala agresywnych mutacji prowadzących do drastycznych zmian wyglądu i funkcjonowania organizmów pojawiła się na świecie kilka lat temu. Mimo pierwszych, katastroficznych przewidywań, nie były one śmiertelne, więc ludzie zaczęli się do nich przyzwyczajać, a usługodawcy adaptować. Niemniej przez długi czas zagadką było ich pochodzenie. Bomba wybuchła przed kilkoma tygodniami, kiedy dziennikarskie śledztwo ujawniło, że przyczyną jest transgeniczna żywność, oferowana masowo w sieciach szybkiej obsługi. Idąc po nitce do kłębka, trafiono na grupę mikrobiologów, którzy, nie bacząc na skutki swych działań, weszli w kontakt z organizacją przestępczą. Na środku strony wydrukowano ich podobizny. Jacek nachylił się gwałtownie. Już pierwsza fizjonomia z lewej mogła nim wstrząsnąć, gdyż przedstawiała jego szefa. Jednak następna fotka wywarła jeszcze większe wrażenie. Jacek przyglądał się jej dłuższą chwilę, a potem poniżej odczytał nie tak całkiem obco brzmiące imię i nazwisko. Odrzucił pismo i ciężko opadł na pryczę. To, że trafił do jakiegoś bliźniaczego odbicia Ziemi, już wiedział. Gorzej, że jego porywacze chcieli go wykorzystać w jakimś niecnym celu. Co do tego nie miał nawet cienia wątpliwości. Charkała zaczynał dochodzić do wniosku, że wszystkie pierdle są do siebie podobne, niezależnie od uniwersum. Po raz kolejny przyjrzał się krytycznie celi: ciasna, wąska klitka, okratowana od strony korytarza, piętrowa żelazna prycza, metalowy kibel i umywalnia, zupełnie jak w Alcatraz w tym filmie z Eastwoodem... No i ta więzienna nuda, nieznośnie ciągnąca się niczym prymka tytoniu żuta przez Głodne Usta, wielkiego wodza Czejenów... Materac był, zgodnie z oczekiwaniem, twardy jak diabli, ale wyciągnął się na nim możliwie wygodnie, pogrążając w ponurej zadumie. Mijały kolejne godziny wpatrywania się w pordzewiałe szprychy górnego wyra, a on wciąż nie wiedział, po kiego licha właściwie porwali go i ściągnęli do tego świata. Ukatrupić przecież mogli go na miejscu, rozpuścić w kwasie i spuścić do Tamizy... Bułka z masłem. Chyba że byłby im potrzebny tutaj... Raz po raz sięgał po gazetę i przyglądał się fotografii swojego alter ego... Podobieństwo było zaiste uderzające... Czyżby chodziło im o podmianę? - No właśnie, dlaczego by tego nie spróbować? - zapytał ktoś niskim, sympatycznym głosem. Jacek obrócił się gwałtownie i zobaczył stojącego przy kratach niskiego, łysawego człowieczka z bródką-leninówką... którego widział już w „tutejszym” McDonaWsie. Człowieczek przyglądał mu się z miłym uśmiechem, od niechcenia postukując palcem w kratę. - Nie, nie czytamy tutaj w myślach - uprzedził pytanie. - Po to ci podrzuciłem gazetę, abyś sam wykombinował, co jest grane. Właściwie to od dłuższego czasu szukaliśmy kogoś takiego jak ty, i twoje przypadkowe wejście do naszego świata tylko przyśpieszyło sprawę. - Jaką sprawę? - wystękał Jacek, czując, jak oblewa się zimnym potem na widok tego arcysympatycznego osobnika. Pod miłą powierzchownością skrywał się kawał niezłego skurczysyna, przed którym należało wiać, gdzie pieprz rośnie. - Od razu im mówiłem, że to świetny interes, ale na krótki dystans. - Człowieczek jakby go nie słyszał. - W końcu ktoś musiał na to wpaść, że pomogliśmy mafii sfałszować certyfikaty i zmutowane żarcie zalało rynek... Ale kto mógł przypuszczać, że zmiany zajdą tak daleko... Ten stary pierdziel, Evanders, zapewniał, że jeśli coś wyjdzie, to dopiero w przyszłym pokoleniu... Komu dają teraz te doktoraty! A Charkley nie lepszy, nie pisnął ani słowa, choć się chyba domyślał, że stężenie mutagenów jest kilka razy za wysokie... Tak się nazywał jego „bliźniak” - dokładnie Jack Charkley. Skojarzył też, kim jest gadatliwy pseudo-Lenin, jego nazwisko padało kilka razy w artykule, to był niewątpliwie Harry Farrell, sekretarz naukowy alternatywnego Evansa, nazywającego się tutaj Evanders. Na razie nie postawiono mu żadnych zarzutów, ale autor tekstu sugerował, że może się to niedługo zmienić... - No i jak już wszystko było jasne, zdarzyła się koniunkcja i powstała możliwość transferu do sąsiedniego świata, to jest twojego - wyjaśnił domniemany Farrell. - Wiemy od pewnego czasu to, co wam będzie lada moment wiadome - między światami można podróżować. To dość skomplikowane, bo nie zawsze, to zależy od układu sił grawitacji, gdy zdarzy się odpowiednia koniunkcja czarnych dziur, sąsiadujące „bąble” czasoprzestrzenne niejako napierają na siebie, otaczająca je sześciowymiarowa „błona” słabnie i wystarczy naprawdę niewielkie nakłucie, aby znaleźć się po drugiej stronie... - No i znaleźliście się - rzucił Jacek, zirytowany tym mętnym wywodem. - Ale po co? Wasz świat wydaje się bardziej zaawansowany od naszego, co mogliśmy wam dać? - Jak to co, zdrowe żarcie - wyjaśnił z rozbrajającą szczerością Farrell. - Uprawiamy z wami wzajemnie korzystny handel, wymieniając nasze cywilizowane i zmutowane żarcie na wasze, prymitywne a zdrowe. To Charkley na to wpadł, jak afery z mutacjami nie dało się już zatuszować. Władze wzmocniły procedury kontrolne i zabroniły modyfikowanej żywności. Sęk w tym, że większa część światowego rolnictwa była przestawiona na tę produkcję... Żywność naturalna nagle okazała się pilnie poszukiwanym dobrem i jej ceny skoczyły w górę jak rakiety na Marsa. I wtedy Charkley odkrył, że zbliża się koniunkcja... Wiesz, te bramki do innych światów to ściśle strzeżona tajemnica, rząd boi się nieprzewidzianych skutków takich ingerencji, ale, jak ma się kredyt u mafii, można wiele, no, wręcz wszystko. Charkley zdobył plany takiej bramy i mogliśmy rozkręcić interes. Początkowo wymienialiśmy nocą zapasy w „waszych” McDonald’sach, i na taką bramkę musiałeś się nadziać, kiedy spotkaliśmy się za pierwszym razem, a potem poszliśmy na hurt i wykupiliśmy w „waszej” Anglii dużą firmę dystrybucyjną... W nocy wymienialiśmy tylko zawartość magazynów. No i kasa popłynęła. Charkała zgrzytnął wściekle zębami. - A więc tak - wysyczał. - To naprawdę biznes wszech czasów, a może i wszech światów. Wciskaliście nam to swoje transgeniczne żarcie, którego nikt u was już nie chciał, biorąc w zamian pełnowartościową, niezmutowaną żywność. Wcisnąć gówno, wziąć perły, toż to marzenie każdego człowieka interesu! - Nie inaczej. - Farrell zachichotał i w obrzydliwy, kreci sposób zatarł łapki. - Farmy nie padły, kasa płynęła jak Niagara, chłopie, to były czasy... Ale co zrobić, zawsze, jak świetnie idzie, ktoś wrazi kij w szprychy. No i znalazł się pismak, podobno szczególnie niezadowolony ze swojej drugiej głowy, co to mu wyrosła, który zaczął niuchać wokół tych cholernych certyfikatów, i w końcu wyniuchał, kto je sprzedał i komu. Profesorka aresztowali od razu, a Charkleya... - Dorwali teraz - uzupełnił Jacek. Wreszcie mu się wszystko porządnie poukładało. - Jak się nie mylę, mam odegrać jego rolę przed waszym wymiarem sprawiedliwości. - Lubię mieć do czynienia z ludźmi inteligentnymi. - Człowieczek za kratą uśmiechnął się promiennie i pogładził po leninowskiej bródce. - Nie inaczej. Doszliśmy do wniosku, że tłumowi trzeba rzucić kogoś na pożarcie, sam profesor to trochę mało. Padło na niego, to jest, na ciebie. - A on w tym czasie będzie moczył dupę na Bahamach!!! - Charkała prawie że zawył z wściekłości. Farrell przytaknął, coraz bardziej rozpromieniony. - Tak jest, choć bardziej mu pasowały Seszele, „wasze” Seszele - dodał. - Wiesz, my naprawdę zarobiliśmy górę szmalu, waszego i naszego. Mnie się tu podoba, ale Charkley zagustował w waszym świecie. Po prostu zajmie twoje miejsce, dokończy twój doktorat i oddali się na te Seszele, aby używać życia. Piękny plan, nie ma co... Zwłaszcza że jego wyrok odsiedzi kto inny, na dodatek w „innym” świecie. Bardzo nam do tej roli pasujesz, nawet po angielsku gadasz lepiej od Charkleya... Jacek opuścił głowę, kompletnie zgnębiony. Nie ma co, załatwili go koronkowo. Zgnije w tym pierdlu za cudze grzechy, żeby przynajmniej za własne... Farrell wymownie chrząknął, przypominając o swej obecności. - Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - zauważył sentencjonalnie. - Jest i dla ciebie pewna furtka, o ile pójdziesz na współpracę. Proces jest, jak się domyślasz, ustawiony, adwokaci wiedzą, w co mają grać. Jeśli przyznasz się do wszystkiego, tak poprowadzą rozprawę, że zostaniesz ofiarą demonicznego profesora, który, wykorzystując swą władzę, zmusił cię do fałszerstwa... I tym podobne błe, ble, media też odpowiednio ustawimy i wyjdziesz na sierotkę Marysię, co to była w złym czasie w złym miejscu. Dostaniesz maksimum pięć lat, po trzech wyjdziesz za dobre sprawowanie. A potem dostaniesz za wszystko sowitą rekompensatę... Wiesz, te nasze Seszele też są niezłe, tam nie znają McDonaWsów i jedzą tylko zdrowe owoce morza. - A jeśli nie? - Jacek łypnął spode łba na Farrella, ale tym razem mały człowieczek wcale się nie uśmiechał. Przeciwnie jakby. - To dostaniesz dożywocie bez prawa do wcześniejszego zwolnienia - oznajmił zimno. - A jeśli zaczniesz rozgadywać o światach równoległych, to ten strażnik, którego już poznałeś, uroczy pan Himmersmith, z przyjemnością odgryzie ci łeb i zatka nim klozet. Tak czy siak, jesteś udupiony. Charkała milczał, kompletnie zdruzgotany. Spojrzał na sufit, szukając haka, który pomógłby skrócić mu męki, ale przypomniał sobie, że wraz z ubraniem zabrali mu pasek i krawat. - Za dwanaście godzin koniunkcja się kończy i nasze światy rozdzielą się na zawsze - dodał Farrell, wyraźnie rozkoszując się swoją rolą kata. - Cokolwiek się stanie, zostaniesz więźniem - naszego świata lub tego pierdla. Wybór należy do ciebie. - Spierdalaj mi z takim wyborem! - Charkała prawie że załkał, ale na Farrellu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Z zewnątrz dobiegły raptem jakieś szczękania i ciężkie człapanie. - Na twoim miejscu szybciej bym kombinował, bo najwyraźniej idą po ciebie - rzucił. - Przewiozą cię pewnie do aresztu sądowego, rano masz pierwsze przesłuchanie... No i co, namyśliłeś się? - Won!!! - ryknął Charkała i cisnął butem w kratę. Farrell odruchowo odskoczył pod ścianę. - Chyba moja wizyta trwa za długo - zauważył, nie kryjąc kwaśnej miny. - No cóż, gdybyś jednak chciał pójść na układ, mrugnij trzy razy do głównego obrońcy, to będzie facet z ptasim dziobem zamiast nosa, chyba się za bardzo opychał zmutowanymi brojlerami. On już będzie wiedział, co dalej. Do celi doczłapał uroczy pan Himmersmith. - Koniec odwiedzin - oznajmił skrzekliwym głosem. - A podejrzany Charkley przygotuje się do transportu. Nie sądził, że ucieczka będzie tak łatwa. Konwojował go osobiście Himmersmith, który, jak się okazało, wydzielał kwasy rozpuszczające metal. Nieźle udało mu się nadwerężyć więźniarkę, buda po prostu cudem trzymała się kupy, wystarczył kopniak w skorodowane zawiasy i droga na wolność stanęła otworem. Charkała, gdy tylko się zorientował, w czym rzecz, podsunął mu pod kapiącą posoką szczękę, niby to przypadkiem, swoje kajdanki... Całkiem nowe, a mimo to nie oparły się działaniu kwasu. Przy okazji wyszło, że dwunogi bezogoniasty ma w biegach przełajowych znaczną przewagę nad dwunogim ogoniastym... Z czego Jacek bezzwłocznie skorzystał, odsądzając się od pana Himmersmitha na znaczną odległość. Wyskoczył, gdy wóz zatrzymał się na skrzyżowaniu - była już głęboka noc i to ułatwiało sprawę. Byli na jakimś przedmieściu; nie rozglądał się zbytnio, zwłaszcza że strażnik podjął desperacką próbę pogoni. Charkała pogratulował sobie w duchu dobrych wyników na akademickich mityngach lekkoatletycznych i gnał, jakby gonił go Belzebub we własnej osobie. Pamiętał tylko tyle, że pobiegł w pierwszą bocznicę na lewo, po kilkudziesięciu metrach wskoczył na jakieś podwórko, przebiegł czyjś ogród, plac zabaw dla dzieci, potem wypadł na nową ulicę... Biegł jeszcze długo po tym, jak ucichł tupot odnóży uroczego pana Himmersmitha... Zatrzymał się dopiero przy jakimś złomowisku. I tu miał szczęście - pilnującego składu stróża przyjechał zmienić facet na motocyklu, wielkim jak kobyła harleyu... na którym zostawił też obszerną skórzaną kurtkę. Jackowi nie trzeba było więcej. Motocykl porzucił po jakichś piętnastu kilometrach, w okolicach Hyde Parku - tak mu to przynajmniej wyglądało. „Inny” Londyn wydawał się mieć podobny układ dzielnic jak ten z jego świata. Podobnie też wyglądały budki telefoniczne, choć w środku były całkowicie skomputeryzowane, zamiast tarczy czy klawiatury miały display z kompletnym menu. Słuchawki też nie było, pod ekranem widniało za to sitko głośnika, a nad nim połyskiwało szkliście oko kamery - to musiał być wideofon... Nie miał karty, aby zadzwonić, ale za darmo była komputerowa książka telefoniczna. Ciekawe, ilu może być w „tym” Londynie Harrych Farrellów... Dom Farrella, położony w East Finchley (w „jego” Londynie też istniała taka dzielnica), niczym specjalnym się nie wyróżniał. Ot, piętrowa willa położona w szeregu prawie identycznych budowli - przed każdą murek z czerwonej cegły z furtką, kubeł na śmieci, skrzynka pocztowa. Całkiem jak w „jego” Londynie. Mimo wielu odmienności bliźniaczy świat wydawał się całkiem podobny do tego, w którym Charkała pędził do tej pory nudny żywot człowieka poważnie zajętego karierą naukową. Na pewno identyczna była żądza kasy... Jacek podszedł do furtki, zastanawiając się, w jakie to antywłamaniowe zabezpieczenia mógł Farrell wyposażyć swój dom - było już dobrze po północy i w świetle ulicznych lamp niewiele widział, tyle że w żadnym oknie nie paliło się światło. Łajdak pewnie sobie smacznie chrapał, śniąc o tym, jak przelicza swoje brudne pieniądze. Charkała uważnie przyjrzał się furtce - miała może metr dwadzieścia i to nie stanowiło problemu, ale dostrzegł coś jeszcze: rząd szklanych oczek, wstawionych w mur i biegnących od ziemi aż po kraniec obramującego furtkę cementowego słupka. Nie miał żadnych wątpliwości - fotokomórki. Prosty skok przez bramkę nie wchodził w grę, ale gdyby skoczył wyżej, tak ze dwa metry od ziemi... Gdyby tylko znalazł coś, co mogło zastąpić tyczkę... Pobliski park też był zamknięty, za to bez fotokomórek. Prawie trzymetrową aluminiową rurkę uzyskał, demolując ustawiony na trawniku billboard, reklamujący sieć sklepów z afrykańską żywnością. Tyczka okazała się idealna do jego celów, skoczył fenomenalnie, szerokim łukiem, lądując na podeście schodów, tuż przed drzwiami wejściowymi - gdyby tak się przykładał na treningach, ani chybi AZS wysłałby go na Uniwersjadę... On jednak wolał przyłożyć się do laborek, bo marzył mu się Nobel z biologii. Jacek westchnął ciężko, pełen politowania nad własną naiwnością, po czym przyjrzał się zamkowi... i odkrył, że drzwi wcale nie są zamknięte, co niedwuznacznie poświadczała szeroka na palec szpara. Może i był naiwniakiem, ale chyba jednak i szczęściarzem. Poszedł od razu na górę - niezależnie od uniwersum każdy rasowy Angol, jeśli tylko mógł, sytuował sypialnię na piętrze. Nie mylił się, przenikliwe, świszczące pochrapywanie dobiegało z drugiego pokoju po lewej. Delikatnie uchylił drzwi - w ogromnym, wiktoriańskim łożu pod ozdobnym baldachimem, okryty wzorzystą kołdrą, spoczywał na wznak Farrell, z rękoma grzecznie wyłożonymi na wierzch i złożonymi jak u nieboszczyka. W bladej poświacie księżyca uderzająco przypominał towarzysza Włodzimierza Iljicza, wciąż spoczywającego w mauzoleum na Placu Czerwonym. Starając się stąpać na czubkach palców, Charkała zbliżył się do wezgłowia, jednocześnie sięgając do kieszeni. Gdy był już przy poświstującym Farrellu, wyjął brudną strzykawkę, którą znalazł w jakimś kuble na śmieci, gdy szukał czegoś, czym mógłby poderżnąć draniowi gardło. Ale strzykawka była lepsza, zwłaszcza napełniona mętną cieczą z pobliskiej kałuży. Jacek ostrożnie pochylił się nad delikwentem i przytknął mu igłę do tętnicy szyjnej. Skóra lekko się napięła i Farrell raptem przestał świstać - po czym gwałtownie otworzył oczy, usiłując coś wypatrzyć w zalegającym pokój mroku. - Tylko bez wygłupów - ostrzegł go Charkała. - W strzykawce mam posokę uroczego pana Himmersmitha. Nawet jeśli przeżyjesz jej wstrzyknięcie, czekają cię arcyciekawe mutacje... Może zmienisz się w krokodyla? Farrell wzdrygnął się odruchowo, a na jego czole pojawił się perlisty pot. - Czego chcesz? - wyszeptał chrapliwie, zezując na strzykawkę. Jacek potrząsnął nią lekko, a brunatna ciecz wesoło zabulgotała. - Nic wielkiego. Chcę wrócić. Tamten znowu się wzdrygnął, ale gdy poczuł ukłucie, natychmiast znieruchomiał. - To niemożliwe - wycharczał. - Koniunkcja skończy się za... - zerknął kątem oka na stojący na nocnym stoliku zegar - ...pięć godzin, a potem na przerwanie błony między światami trzeba będzie więcej energii niż produkuje cała planeta w ciągu roku. Poza tym Charkley zabezpieczył się, każdej bramy pilnuje komando uzbrojonych po zęby żołnierzy mafii... Rozwalą każdego, kto będzie usiłował się zbliżyć... Charkała zmełł w ustach najordynarniejsze słowiańskie przekleństwo zaczynające się na „k”. - Gdzie jest ten gnojek? - zapytał. - Przecież mówiłem, niedojdo - sapnął poirytowany Farrell, widać zapominając o igle. Jacek szybko mu o niej przypomniał. - Nieee... Tylko nie to, już mówię. Jest w „twoim” świecie, zajął twoje miejsce zaraz po tym, jak cię porwaliśmy, jakieś siedemnaście godzin temu... Jacek bluznął drugim w kolejności słowiańskim przekleństwem, zaczynającym się na literę „p”. Wieczorem był umówiony na randkę z Nicole, gibką Francuzeczką o niezgorszym tyłku i obyczajach nieortodoksyjnych, studiującą biochemię... Kurwi syn pewnie już ją zdążył dmuchnąć. - Dobra - warknął. - Ubierzesz się i razem podjedziemy do najbliższej bramy. Pomożesz mi przejść. Farrell znowu się wzdrygnął, a na jego twarzy pojawił się wyraz paniki, jakby zaproponował wycieczkę do Erebu lub National Gallery. - Nic z tego - wyskrzeczał. - Chłopaki z mafii rozpylą nas, nim zdążę otworzyć usta. Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, to może i niezły sposób. Zaciśnięta na strzykawce dłoń zaczęła już Jackowi cierpnąć - skoro nie miał innego wyjścia... Przynajmniej wyśle drania tam, gdzie należy... - A więc giń, bydlaku - powiedział i wbił w skórę koniuszek igły. - Przynajmniej ciebie udało mi się dorwać... I wreszcie uczciwie posiedzę, choć Bogiem a prawdą za usunięcie takiego jak ty padalca powinni dawać nagrodę, a nie wsadzać do więzienia... - Czekaj!!! - Oczy Farrella błysnęły dziko i zaczął cały dygotać w napadzie panicznego strachu. - Jeesssttt jjjeeedddnnnooo... - Mówisz coś? - Jacek pochylił się nad nim. - Ostatnie słowo przed śmiercią? E, może sobie podarujemy, i tak nie masz nic ciekawego do powiedzenia. - Jjeeesttt jeeedddnnooo wwwyyjjśścieee!!! - zawył przeciągle Farrell, jego wytrzeszczone gały gapiły się zezem na strzykawkę, w której wesoło bełtała się domniemana posoką uroczego pana Himmersmitha. - Człowieku, weź tę strzykawkę! - A co, nie pasi ci ten sposób? - zapytał Jacek. - No dobra, my, Polacy, jesteśmy litościwymi ludźmi. Jak masz gdzieś w pobliżu nóż, to poderżnę ci gardło. Farrell z trudem przełknął ślinę i po jego minie było widać, że gdyby nie igła w tętnicy, pogadałby z nim zupełnie inaczej. - Polacy są podobno ludźmi honoru - wysapał. - Jeśli dasz mi słowo, że nic mi nie zrobisz, powiem ci, jak jeszcze można stąd uciec. Charkała patrzył na niego przez chwilę, po czym cofnął rękę ze strzykawką. Farrell złapał się za gardło i palcami gorączkowo sprawdzał całość tętnicy szyjnej. - No więc? - zapytał Jacek. - Jak można dać stąd nogę, skoro wszystkie bramy są zablokowane? - Nie wszystkie - Farrell, wyraźnie uspokojony, znowu położył grzecznie ręce na kołdrze. - Pamiętasz okoliczności naszego pierwszego spotkania? Wziąłem cię wtedy za Charkleya i dałem ci coś... - Pamiętam. Prostokątny pakunek z jakimś urządzeniem w środku. - Wiesz, gdzie to jest? - Farrell spojrzał na niego z nadzieją. - Co z tym zrobiłeś? Jeśli zabrałeś ze sobą do „swojego” świata... Jacek zaczynał się domyślać, o co tamtemu może chodzić. - Nie, to jest ciągle tutaj - powiedział. - W miejscu mi wiadomym. - No to jesteśmy w domu. - Farrell odetchnął i pogładził się po bródce, gestem zdumiewająco leninowskim. W świecie Charkały mógłby zrobić karierę jako odtwórca ról Włodzimierza Iljicza - gdyby filmy z udziałem wodza rewolucji październikowej nie wyszły z mody. - W szafie jest moja marynarka, w portfelu znajdziesz klucz, to jest kartę kredytową na nazwisko... - Clay Studd, to już wiem. Moją zabrali mi w więzieniu. - Ona automatycznie otwiera wszystkie bramki, tam jest specjalny skaner... A w tym pakunku był model eksperymentalny, bramka przenośna, teleport do złożenia i rozłożenia w pięć minut. Mafia ukradła to urządzenie z laboratoriów rządowych i Charkley miał je sprawdzić... Już nie zdążył. W środku jest też instrukcja, to model samoczynny, powinien zacząć działać po prawidłowym podłączeniu wszystkich modułów... Małpa da sobie z tym radę. - No pięknie. - Charkała podrapał się po nosie, zerkając podejrzliwie na leżącego pseudo-Lenina, który patrzył na niego z miną niewinnego dziecka, niesłusznie podejrzanego o kradzież czekolady. - Za pięknie nawet. Ja się oddalę w poszukiwaniu bramki, a ty tymczasem zadzwonisz po gliny... albo do mafii... albo do jednych i drugich! - Co za nieufny Słowianin... - mruknął Farrell, a Jacek uśmiechnął się krzywo. - Zawsze możesz mnie skrępować i przywiązać do łóżka, mieszkam, jak pewnie już zbadałeś, sam. Rano przychodzi służąca, ale do tego czasu już powinieneś wrócić do siebie. Poza tym, jeśli cię w czymś oszukałem, zdążysz jeszcze tu wrócić i poderżnąć mi gardło, skoro, jak twierdzisz, to narodowy sport Polaków. - Nieźle też skaczemy na nartach - dodał Jacek i rozejrzał się po pokoju. - Ale nie widzę tu żadnego sznurka? - A story w oknie czym są przewiązane? - sapnął poirytowany Farrell. - Doprawdy, ci Polacy to... - E, koleś, wciąż mam strzykawkę! - Pokazał mu, że nie żartuje, lekko naciskając na tłoczek. Strużka brunatnego płynu chlusnęła na nieskazitelnie czystą kołdrę, barwiąc ją nieregularną mozaiką plam. Właściciel wiktoriańskiego łoża po raz kolejny tej nocy zadygotał. - ...szalenie sympatyczni ludzie. Zawsze tak mówiłem, naprawdę... Jacek stał na chodniku i z podziwem spoglądał na rozświetloną fasadę gigantycznego McDonald’sa - jego górne piętra ginęły gdzieś wysoko w mroku nocy. A poniżej bizantyjski przepych różnokolorowych neonów, pulsujących, mrugających, rozcinanych błyskami fleszy i holograficznych reklam mącił wzrok, mamił i oszałamiał. Mimo że była już głęboka noc, przez tuzin drzwi nieustannie przesuwała się konsumencka tłuszcza spragniona „szybkiej” strawy - widać restauracja pracowała na okrągło, całą dobę. Teraz, kiedy mrok litościwie skrywał szczegóły sylwetek, mogło się zdawać, że wszystko jest OK. Ale Charkała dobrze wiedział, że aby móc wrócić do prawdziwie normalnego świata, musi odzyskać teleport, a potem użyć go przed szóstą piętnaście rano. Taki dokładny termin podał mu Farrell, kiedy się spierali, jak mocno należy zaciągać więzy na nogach. Tym razem Jacek był już przygotowany na to, co zastanie, więc mężnie zniósł mijającą go w wejściu grupę kurdupli radośnie kolebiących się na trzech nogach. Nieźle także poradził sobie w windzie, gdzie stał koło rodziny zwisającej z sufitu i zajeżdżającej piżmem. Żołądek zaczął się buntować dopiero na poziomie dwugłowców, kiedy pomylił kierunki i trafił do sektora z trawieniem zewnętrznym. W dyskretnym świetle podsufitowych paneli, przy długim stole siedziała grupa rozdyskutowanych osobników. Niczego nie jedli, jedynie gadali, a tylko nieliczni zaciągali się papierosami. Rzut oka niżej wyjaśnił, dzięki czemu mają wolne usta. Wyciągnięte spod obszernych szat żołądki, mięsiste i rytmicznie pulsujące, leżały w wytłoczonych w blacie stołu nieckach, wypełnionych papkowatym jedzeniem. Kiedy pobladły i walczący z napierającym pawiem Charkała ruszał ku wyjściu, dostrzegł jeszcze wyświetlaną na ścianie reklamę: „Mc’papka - treściwa i wstępnie strawiona - tylko 2.99”. Usiłując nie zerkać za bardzo na boki, przedostał się szczęśliwie na drugą część poziomu i wypatrzył z daleka znajomy pojemnik na resztki. Chociaż wokół kręciło się wiele osób, właśnie ich mnogość zapewniała mu typową w tłumie anonimowość. Najpierw pochylił się przy ścianie, niby dla poprawienia sznurowadeł, potem sięgnął ręką i, pociągając energicznie, wysunął pakunek. Rzut oka upewnił go, że wszystko jest w porządku, no, nie licząc dużej plamy po keczupie z przylepionym i zaschniętym już ogórkiem, może jeszcze transgenicznym. Nagle poczuł mrowienie na plecach - odwrócił się i zrozumiał, że właśnie pojawiły się kłopoty. Miały one postać miłego kilkulatka o rezolutnej... o rezolutnych minach. Bezczelnie wpatrywał się w Jacka i szarpał za rękaw siedzącego obok mężczyznę, pewnie ojca. Kiedy Charkała uśmiechnął się do niego przyjaźnie i próbował cichaczem się wynieść, mały wstał i zawołał na cały głos, a raczej głosy. - To Charkley! - Wycelował w niego palec zakończony fioletowym szponem. - Ten, co dzisiaj zwiał! Przez niego mam dwie głowy! Gówniarz nie dość, że po nocy siedzi w restauracji, to jeszcze dzienniki telewizyjne ogląda. Jacek zaklął pod nosem, ale nie był to czas na dawanie porad dotyczących wychowywania dzieci. Wszyscy na sali patrzyli na niego i w żaden sposób nie można było powiedzieć, że te spojrzenia są zbyt życzliwe. Jacek, wciąż przyjaźnie uśmiechnięty, spróbował przemieścić się ku windzie, lecz zaalarmowani ludzie wstawali od stolików, skutecznie odcinając tę drogę ucieczki. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. - Szanowni państwo! - Jednym ruchem rozdarł opakowanie paczki. - Są państwo świadkiem wyjątkowej promocji! Konstrukcja w środku istotnie nie wyglądała na skomplikowaną, zwłaszcza że elementy, które należało połączyć ze sobą, oznaczono identycznymi kolorami. Łypiąc nerwowo na salę, zaczął montować teleport. Poruszeni wrzaskami małego konsumenci zatrzymali się, spoglądając niepewnie po sobie - w końcu każdy z nich był już świadkiem niejednej zwariowanej reklamy. - Urządzenie, które właśnie montuję, pozwala każdemu przybrać dowolny wygląd - mówił dalej Jacek tonem typowym dla konferansjerów, nie przestając gorączkowo domykać magnetycznych zatrzasków. - Można to nazwać makijażem holograficznym. Wstał i demonstracyjnie zaczął się ciągnąć najpierw za policzek, potem za uszy, a na koniec pokręcił głową, jakby pokazując, że jest dobrze osadzona. - Sami państwo widzą, jak udanie przypominam kryminalistę Charkleya - wciąż bajdurząc natchnionym tonem, podłączał ogniwa energetyczne. - Naturalnie w modelu rynkowym będzie wiele znacznie atrakcyjniejszych powierzchowności. - A cena? - zawołał ktoś z boku. Na panelu sterowania wypłynął napis „procedura inicjująca w toku”. Jacek otarł spocone czoło i uśmiechnął się promiennie. - Naturalnie cena będzie przystępna, około trzystu funtów. Po sali przeszedł szum aprobaty. Jedynie mały śledził poczynania Jacka z wyraźną nieufnością. Ale i on podskoczył, jak i wszyscy inni, kiedy nad urządzeniem pojawił się utkany z błękitnej mgły obrys bramy. - Zaraz dokonam demonstracji - obwieścił Charkała i potoczył dookoła tryumfującym wzrokiem - i wtedy dostrzegł mężczyznę o żyrafiej szyi, uważnie obserwującego go spod ściany. On wiedział, że to nie prezentacja. Jacek zrozumiał, że w masie ludzi odwiedzającej ten monstrualny przybytek „szybkiego” obżarstwa może znaleźć się każdy. Także naukowiec pracujący nad teleportami, albo członek mafii, który taki teleport ukradł. „Transfer z przerzutem, transfer bez przerzutu” - zamrugało na panelu - „czas transferu: 10 sekund”. Mężczyzna spod ściany szybkim krokiem ruszył w jego stronę. Jacek wdusił pierwszą z opcji i uniósł ręce. - Uwaga, uwaga! - wrzasnął. - Rewelacja, paszczozmienna demonstracja! Jak z dwóch głów zrobić jedną! Sala ożywiła się, skutecznie ograniczając przemieszczanie się mężczyzny, który spieszył się coraz wyraźniej. - Dwa... jeden... zero... - Błękitna poświata rozjarzyła się, a Jacek, nie zważając więcej na okrzyki rozentuzjazmowanego tłumu, odruchowo wstrzymując oddech i przymykając oczy, skoczył w nią szczupakiem. Świsnęło, zamłóciło, cisnęło go o podłogę, a potem zapadła błoga cisza. Charkała, czując, jak drżą mu mięśnie w całym ciele, z lękiem uchylił powieki. Super McDonald’s zniknął. Leżał w półmroku typowo biurowego pomieszczenia, z zadkiem wciśniętym między biurko a przepierzenie. O głowę opierał mu się przewrócony kubeł na śmieci. Stęknął i wyciągnął przedmiot uwierający go w plecy - zgrabny damski pantofelek. Widać urzędniczka zmieniała obuwie po przyjściu do pracy. Spojrzał na zawieszony pod sufitem zegar wskazujący 19:30. Ciekawe, pomyślał, widać nie ma dokładnej spójności między obydwoma światami, powinien być środek nocy. Z pewnym wysiłkiem przybrał pozycję horyzontalną. Albo kończy się koniunkcja i światy się rozjeżdżają, skonstatował po chwili. Raptem potknął się o coś i ze zdumieniem rozpoznał prostokątny kształt teleportu. A więc o to chodziło z tym przerzutem! Urządzenie też można było przemieścić... Uaktywnił panel sterowania. Wskaźnik energii unosił się powyżej zielonej linii, obok inny pulsował na pomarańczowo, jakby chciał o czymś ostrzec. Jacek nachylił się i odczytał: „przewidywany zanik kanału za 42 minuty”. No tak, udało mu się zwiać prawie w ostatniej chwili. Westchnął z ulgą i metodycznie zaczął demontować teleport. Naturalnie, nie wszystko było załatwione. W pierwszej kolejności musiał coś zrobić ze swoim alter ego, Charkleyem. Skurczysynowi uda się załapać na lepszy świat, przecież przez czterdzieści minut nie zdąży... Jacek zamarł z ręką na zatrzasku. A właściwie dlaczego nie spróbować? Starając się nie hałasować, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Jak się spodziewał, biurowiec stał w tym samym miejscu co gargantuiczny McDonakTs w bliźniaczym świecie. Znał tę okolicę, to musiał być Euston Sąuare... Szybkie spojrzenie na zegar. Zgadza się, godzinę temu miał się spotkać z Nicole. Ta gnida Charkley z pewnością nie odmówił sobie okazji i poszedł na umówione miejsce, jeśli tylko zadał sobie trud przejrzenia jego terminarza. Mieli się spotkać w niewielkiej knajpce o rzut beretem stąd. Zacisnął dłoń w kułak i pogroził swemu wrogowi. Dwóch Charkałów na tym świecie, to o jednego za dużo. Tak samo o Jacku i jego ponoć równie nieznośnym bracie mówiła wychowawczyni w przedszkolu... i miała świętą rację! Szczęśliwie ochrona budynku nastawiona była na to, aby nikogo niepowołanego do środka nie wpuścić. Odwrotny kierunek okazał się znacznie mniej zabezpieczony. Przekonał się o tym, znajdując w toalecie na parterze okno z klamkami od środka. Trudno powiedzieć, że wspinaczka po sedesie, kaloryferze i framudze była tym, co lubił najbardziej, ale członkostwo AZS zobowiązywało. Już po paru minutach oddalał się od budynku z pakunkiem pod pachą. Starając się nie patrzeć co kilka sekund na zegarek, przebył trzy przecznice i bez przeszkód dotarł pod seledynowy neon lokalu zwącego się „Two Planets”, co jeszcze parę dni temu wydawało mu się na tyle intrygujące, że warte zaproszenia dziewczyny na randkę. Przez okno dostrzegł kilka par siedzących przy stolikach, lecz tłoku nie było. Koło staromodnej szafy grającej, przy zapalonej świecy, siedziała Nicole - sama i najwyraźniej znudzona, co poznał po kapryśnie wydętych wargach. Ze zniecierpliwioną miną obracała w dłoni pusty kieliszek. Wyglądała dziś bardzo sexy. Charkała poczuł, jak rośnie w nim straszliwe poczucie zawodu. Ta gnida musiała nie przyjść i wystawiła dziewczynę do wiatru. Cholera, i to jego, Jacka, dziewczynę wartą grzechu jak mało która. Przygładził włosy dłonią i rzuciwszy kose spojrzenie na swój strój, pchnął drzwi lokalu. Nicole spostrzegła go dopiero, gdy siadał przy stoliku, i jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. - Ty się przebierałeś w tej toalecie? - spytała, nie kryjąc zdumienia. - A co to za pakunek? Umysł Jacka pracował na najwyższych obrotach. Gdyby galopujące po torach zwojów nerwowych myśli iskrzyły, to teraz uszami leciałyby mu snopy iskier. Nachylił się i pocałował Nicole prosto w usta. Nawet nieźle smakowała. - Proszę, poczekaj - szepnął głosem, który uznawał za namiętny. - Jeszcze tylko na moment muszę tam wrócić. Zostawił dziewczynę zastygłą w stuporze niczym żona Lota i przeszedł ku zapleczu, gdzie na ścianie uwidoczniono wiadome dwie literki. Pchnął drzwi i wsunął się do wykafelkowanego pomieszczenia... Panowała w nim cisza, jedynie spod sufitu cicho sączyła się muzyka. Uważnie rozejrzał się wokół. Sądząc z reakcji Nicole, jego alter ego musiało tu bawić od dłuższego czasu. Usnął czy co...? Wtedy Jacek usłyszał dziwne dźwięki dochodzące z ostatniej kabiny, umieszczonej w rogu pomieszczenia, tuż pod oknem. Taki na poły szloch, na poły stękanie. Spojrzał na zegarek. Do chwili zero brakowało siedmiu minut. Musiał postawić wszystko na jedną kartę. Ręce, chociaż powinny, nie drżały mu ani trochę, kiedy ponownie zestawiał teleport, jakby wiedziały, że gra idzie o wszystko. Nawet nie myślał, co będzie, jeśli przyjdzie inny gość albo jeśli ten ktoś z kabiny nie będzie Charkleyem, albo jeśli... Zacisnął zęby i sprawnie dalej łączył elementy aparatu. Gdy w końcu teleport był gotowy, na panelu odczytał: „przewidywany zanik kanału za 2 minuty”. Ustawił transfer na minus 30 sekund i, mocno wciągając powietrze, podszedł do jedynej zajętej kabiny. Potem wydostał z kieszeni kartę na nazwisko Clay Studd i wsunął pomiędzy zęby. Ręce musiał mieć wolne. Szarpiąc z całych sił drzwi kabiny, wiedział, że teraz sprawy potoczą się już szybko. Nie pomylił się. Jednak tylko jego desperacja sprawiła, że nie zamarł w bezruchu, widząc szczegóły anatomiczne Jacka Charkleya. Bo nikt inny, ale właśnie on przyczepiał sobie plastrami do nogi coś bardzo długiego i cienkiego, przypominającego ogrodniczy szlauch albo wyjątkowo wyrośniętego padalca. Można było sobie wyobrazić, jak skomplikowana i czasochłonna była to czynność. Widać łachudra w przeszłości także obżerał się trefnymi hamburgerami. Jacek chwycił swe przeniewiercze alter ego za klapy marynarki, jednym szarpnięciem wyciągnął na zewnątrz i, zataczając półkole, ustawił przed bramą teleportu. Jego przeciwnik, wciąż dzierżący w garści końcówkę swego zaganiacza, dopiero wtedy rozpoznał napastnika i zrozumiał, co się święci. Ale było już za późno, gdyż pięść Charkały z impetem wbiła się w jego brzuch. Charkley zawył nieludzkim głosem, a wtedy Jacek wcisnął mu kartę w rozwarte usta i z całej siły pchnął w aktywizujące się wrota teleportu. Charkley rozpaczliwie próbował się przytrzymać, lecz rozczapierzone palce nie zdołały ucapić napastnika za rękaw... I w ułamku sekundy rozpłynął się w błękitnej mgle... Jackowi przez moment zdawało się, że jeszcze widzi jego rozwarte strachem oczy. Ciężko dysząc, oparł się o umywalkę. - Wesołej podróży na Seszele, dupku - sapnął i odkręcił kran. A potem zawył, bo znowu trafił na ten z wrzątkiem. Tak, niewątpliwie był znowu w starej, dobrej Anglii. - ...no i kiedy w końcu włączyłem detektor pola, to niemal od razu miałem na odczycie, że doszło do naruszenia naszej czasoprzestrzeni w co najmniej kilku, może nawet kilkunastu punktach. Urządzenie jest w fazie eksperymentalnej, mało dokładne, monitoruje ledwo Londyn i okolice, ale ta częstość wydała mi się zastanawiająca., i niepokojąca. Ktoś intensywnie buszował w naszym świecie - wiedziałem, kiedy to robią, ale nie wiedziałem dokładnie gdzie, no i po co? Dopiero jak Andrew powiedział mi, co się wyprawia z tą transgeniczną żywnością, coś mi zaczęło świtać... A resztę znacie. Więcej dowiem się, gdy zbadam teleport, zdobyty przez pana Szar... twego znakomitego doktoranta - dokończył, zwracając się do brata. Siedzieli we czterech w McDonald’sie, tym, w którym się wszystko zaczęło - Charkała, Homer i dwaj Evansowie. Przed każdym spoczywała taca ze standardowym zestawem, ale jakoś żaden nie palił się do jedzenia, mimo że sezamkowe bułki wydawały się dzisiaj nie tak oklapnięte jak zazwyczaj. Starszy Evans, widząc ich niepewne miny, uśmiechnął się i sięgnął po swojego hamburgera. - Bez obaw, panowie, dostawy z „World Food” zostały wycofane i skierowane do utylizacji. To są najprawdziwsze „nasze” hamburgery... Aby udowodnić, że strachy na Lachy, odważnie nadgryzł swoją bułę, ale z wyrazu twarzy dzielnego profesora aż nadto wyraźnie można było odczytać, że jego podniebienie, przyzwyczajone do mięs przyrządzanych w najlepszych londyńskich restauracjach, z trudem toleruje tekturowy smak popularnego burgera... Niemniej jednak, jako rasowy dżentelmen, zachował twarz do samego końca, lecz kiedy już przełknął, długo popijał colą. Charkała z młodszym Evansem bez entuzjazmu sięgnęli po swoje porcje, ale Homer wciąż tkwił w bezruchu, milcząc i najwyraźniej zmagając się z myślami. - Chwileczkę, panowie - odezwał się. - Cały Londyn, ba, cały kraj przez co najmniej parę miesięcy spożył tysiące ton transgenicznej, szkodliwej żywności. Jaki to miało skutek w bliźniaczym świecie, powiedział nam pan - tu zaczął rozpaczliwie zmagać się z nazwiskiem Jacka - ...pan Szar... Szarkala... - Po prostu Jacek lub Jack - pomógł mu Charkała. W końcu ten Homer był całkiem sympatyczny... Jak na gliniarza, oczywiście. - Dzięki. - Policjant spojrzał na niego z wdzięcznością. - Jak mówił Jack, w tamtym świecie spożywanie tej żywności doprowadziło do katastrofalnych zmian, oni się pozamieniali w jakieś zwierzaki! Wszyscy spojrzeli na starszego Evansa, który z ulgą odsunął od siebie tacę - wyraźnie wolał gadać niż dalej konsumować najpopularniejsze danie naszego, i nie tylko, świata. - Nic tu nie można powiedzieć na pewno - zaczął. - Wiele zależy od indywidualnego metabolizmu, kodu genetycznego, ilości spożytych mutagenów i tym podobnych uwarunkowań. Mieszkańcy bliźniaczego uniwersum dłużej podlegali oddziaływaniu niekorzystnych czynników, poza tym mogli być bardziej podatni na mutacje, na co zresztą wskazywałyby poczynione przez Jacka obserwacje... Gdybym mógł przeprowadzić choć kilka testów na takim zmutowanym osobniku, mógłbym powiedzieć coś więcej... A tak, po prostu nie wiem, czy i jak to się skończy... - A co z tym tak zwanym śmieciowym DNA, o którym ostatnio tak głośno? - zapytał Edward. - Czy takie wyjątkowo aktywne mutageny mogą w nim namieszać? - To istotnie ciekawa kwestia... - Profesor zamilkł na chwilę, jakby coś intensywnie rozważając. - Mieszkańcy „tamtego” świata ulegali wyraźnej deewolucji, uwsteczniali się, o czym świadczyłyby cechy animalne większości z nich... Choć były też inne mutacje, na przykład to wyrastanie drugiej głowy. Źródłem tych przemian może być istotnie aktywizacja tego „śmieciowego” DNA, o którym przecież tak naprawdę nic, a raczej prawie nic nie wiemy. Kto wie, może to taki ewolucyjny śmietnik, gdzie spoczywają te ścieżki rozwoju rasy ludzkiej, które z jakichś przyczyn zostały zarzucone... Co tak naprawdę zadecydowało, że jesteśmy tymi, czym jesteśmy? W dużej mierze przypadek, a dokładniej przypadkowa mutacja... Równie dobrze moglibyśmy pozostać zwierzętami, przemienić się w potwory lub też stać się istotami doskonalszymi od człowieka... Przecież, co jasno wynika z Księgi Rodzaju, gdyby nie grzech pierwszych rodziców, dziś bylibyśmy równi aniołom... Jacek przestał słuchać wywodów Evansa, który mógł tak długo, zwłaszcza mając w perspektywie zjedzenie czegoś, co, jak zauważył pewien Sarmata wypowiadający się o duńskiej kaszance, jest tak paskudne „że się Polakom tego jeść nie godzi, boby nam psi nieprzyjaciółmi byli, gdyż to ich potrawa” * [*Jan Chryzostom Pasek, „Pamiętniki”]. Jego uwagę zwróciła grupa biznesmenów, młodych jeszcze gości, najwyżej po trzydziestce, z laptopami na kolanach - ci zabiegani panowie często wpadali do fast foodów na szybki lunch, umożliwiający połknięcie czegoś w trzy minuty i kontynuowanie interesów. Nie to było dziwne, że pięciu facetów w charakterystycznych, czarnych japiszońskich płaszczach zajadało się w McDonald’sie frytkami, ale że wszyscy, bez wyjątku, byli garbaci! I dziwne były to garby, podwójne, monstrualne, prawie że rozsadzały płaszcze na plecach. Biznesmeni, skończywszy jeść, zerwali się jak na komendę, porwali tace i pobiegli do koszy. Jacek zauważył, że spod płaszczy wystaje im coś białego, jakby... pióra! Biznesmeni tymczasem wybiegli z lokalu - Jacek ciągle ich widział przez oszkloną witrynę. Ustawili się w rządku na chodniku i po kolei zrzucali płaszcze... Patrzył z osłupieniem, jak spod czarnej materii wyłaniają się śnieżnobiałe, ogromne... z! Biznesmeni otrząsali się energicznie, niczym szykujące do lotu gęsi, podbiegali kilka kroków i ciężko wachlując skrzydłami, kolejno z podskoku wzbijali się w powietrze, wciąż trzymając w prawych rękach walizeczki z laptopami - manewrowali nimi gorączkowo, usiłując złapać równowagę. Po czym, zatoczywszy nad ulicą szerokie koło, majestatycznie odlatywali w kierunku City...