Paul Stewart Łowca burz Kroniki kresu tom 2 Ilustracje Chris Riddell Przekład Maciejka Mazan Tytuł oryginału THE EDGE CHRONICLES. STORMCHASER Wersja angielska: 1999 Wersja polska: 2003 Dla Williama i Josepha WSTĘP Bardzo, bardzo daleko stąd, na końcu świata, zawieszony nad bezdenną przepaścią niczym figura na dziobie gigantycznego kamiennego statku, leży Kres. Rwąca rzeka przelewa się przez jego skalistą krawędź, lecąc odwiecznym wodospadem prosto w otchłań. Rzeka jest w tym miejscu szeroka i wezbrana, a jej wody spadają z ogłuszającym rykiem w kłębiące się w dole mgły. Trudno uwierzyć, że - jak wszystko co wielkie, głośne i przekonane o własnym olbrzymim znaczeniu - mogłaby wyglądać inaczej. A jednak początki Kresorzeki są najskromniejsze na świecie. Jej źródło znajduje się w głębi lądu, wysoko w mrocznym i strasznym Kresoborze. Tam wycieka z ziemi strużka wody, która ciurka dalej żwirowym zagłębieniem, niewiele szersza od cienkiego sznurka, a w porównaniu z ogromem Kresoboru wydaje się jeszcze bardziej niepozorna. Kresobór, mroczny i tajemniczy, jest surowy i nieprzychylny dla swoich mieszkańców - leśnych trolli, rzeźników, gulgoblinów, jędzun... Niezliczone plemiona i dziwaczne szczepy walczą o życie pod jego niebosiężną kopułą, która w dzień przepuszcza ukośne promienie słońca, a w nocy srebrzyste światło księżyca. W Kresoborze życie jest trudne i niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw - potworne stworzenia, mięsożerne drzewa, hordy wielkich i małych drapieżników... Ale potrafi także przynosić pokaźne zyski, gdyż tutejsze soczyste owoce i doskonałe drewno są bardzo cenne. Podniebni piraci i kupcy z Ligi walczą o nie ze sobą wysoko nad zielonym oceanem drzew. Tam, gdzie kłębią się chmury, leży Kresoziemie, jałowe tereny odwiedzane jedynie przez mgły, duchy i nocne zjawy. Dla tych, którzy zgubili drogę w Kresoziemiu, los ma tylko dwie możliwości: ci, do których uśmiechnie się szczęście, dotrą po omacku na skraj skały i runą w przepaść, gdzie czeka ich pewna śmierć. Pechowcy trafią do Mrocznej Puszczy. Mroczna Puszcza, skąpana w złotym półmroku, który nigdy się nie zmienia, jest zachwycająca, łecz zdradliwa. Kto oddycha jej powietrzem zbyt długo, zapomina, dlaczego się tu znalazł, i staje się podobny do błędnego rycerza, który już od dawna nie pamięta, jaką misję mu powierzono. Chętnie oddałby życie - gdyby życie zechciało go opuścić. Czasami głuchą ciszę mąci gwałtowna burza, która nadciąga znad przepaści. Mroczna Puszcza przyciąga ją jak magnes opiłki żelaza, jak płomień ćmę. I tak burza wiruje po rozpłomienionym niebie, czasami nawet przez kilka dni. Niektóre bywają wyjątkowe, gdyż z ich piorunów tworzy się burzywo, substancja tak cenna, że ona również - pomimo okropnych niebezpieczeństw czyhających w Mrocznej Puszczy - działa na niektórych jak magnes. W miarę jak teren opada, Mroczna Puszcza przechodzi w Bagno, cuchnące i skażone wyziewami fabryk i odlewni Podmiasta, które tak długo wpompowywaty tu ścieki, aż wszystko wokół umarło. A jednak - jak w całym Świecie Kresu - znalazł się ktoś, kto zechciał zamieszkać nawet tutaj. Różowookie, blade i wyblakłe jak cała okolica stworzenia to czyściciele, odpadkożercy. Niektóre podają się za przewodników; prowadzą swoje ofiary przez pustkowie pełne trujących gazów i śmiercionośnych grzęzawisk, po czym okradają je ze wszystkiego i porzucają na łaskę i niełaskę losu. Ci, którzy jednak zdołają się przedostać na drugą stronę Bagna, znajdą się w plątaninie brudnych uliczek i zrujnowanych ruder po obu stronach rwącej Kresorzeki. W Podmieście. Mieszkają w nim najdziwniejsi ludzie i nieludzie ze Świata Kresu. Podmiasto jest brudne, zatłoczone i często niebezpieczne, lecz to tutaj ubija się wszystkie interesy - legalne i nielegalne. Jego wąskie zaułki dygoczę, tętnią, pulsują energią. Wszyscy jego mieszkańcy mają konkretny fach i należą do którejś ligi i jakiegoś dystryktu. A to oznacza intrygi, spiski, zażartą konkurencję i ciągłe konflikty - dystrykt przeciwko dystryktowi, liga przeciwko lidze, kupiec przeciwko kupcowi. Wszystkich przedstawicieli Ligi Wolnych Kupców jednoczy tylko strach i nienawiść do podniebnych piratów, przemierzających niebo Kresu na niezależnych statkach i łupiących bezbronnych kupców, którzy mają nieszczęście stanąć im na drodze. Na środku Podmiasta znajduje się wielka żelazna obręcz, od której prowadzi w górę długi i masywny łańcuch - raz zwisający luźno, raz napięty. Na jego drugim końcu, wysoko w powietrzu kołysze się wielki głaz. Jak wszystkie inne latające głazy Kresu, wyłonił się z Kamiennych Ogrodów - wychylił się Z ziemi, zaczął się powiększać, wypychany na powierzchnię przez nowe, rosnące pod nim kamienie - i ciągle stawał się większy i większy. Gdy był już na tyle duży i lekki, by pofrunąć w niebo, przykuto go łańcuchem do ziemi i zbudowano na nim wspaniałe miasto Sanctaphrax, pełne wysokich, cienkich wieżyc złączonych wiaduktami i podniebnymi przęsłami. Jest to stolica nauki, zamieszkana przez naukowców, alchemików oraz ich uczniów. Pełno w niej bibliotek, laboratoriów, sal wykładowych, stołówek i świetlic. Wykładane tu tajemne przedmioty są zazdrośnie strzeżone przed niepowołanymi i, choć Sanctaphrax robi wrażenie ostoi mądrości i łagodności, tak naprawdę aż roi się w nim od spisków, knowań i zaciekłych walk między frakcjami. Kresobór, Kresoziemie, Mroczna Puszcza, Bagno, Kamienne Ogrody, Podmiasto, Sanctaphrax, Kresorzeka. Każda z tych nazw kryje tysiąc historii - historii zapisanych na starożytnych pergaminach, historii przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie, historii, które opowiada się po dziś dzień. Ta, która się właśnie zaczyna, jest zaledwie jedną z wielu. Rozdział 1 ZNOWU RAZEM Było południe. Podmiasto tętniło życiem. Pod zasłoną brudnej mgły wiszącej nad miastem, kładącej się na dachach i zasłaniającej słońce, wąskie uliczki i zaułki wypełniała gorączkowa krzątanina. Wszędzie słychać było kłótnie i nawoływania handlarzy. Uliczni muzycy grali, straganiarze głośno obwieszczali wyjątkowe okazje, żebracy z ciemnych kątów prosili o wsparcie, choć tylko nieliczni przechodnie zatrzymywali się, by wrzucić monetę do ich kapeluszy. Wszyscy pędzili przed siebie, zbyt zajęci własnymi sprawami, żeby zwracać uwagę na innych. Jak najszybciej przedostać się z jednego miejsca do drugiego, ubić interes przed innymi, uzyskać najlepszą cenę, wyeliminować konkurencję - oto co w Podmiećcie uważano za sukces. Żeby w nim przetrwać, trzeba było mieć stalowe nerwy i oczy dookoła głowy; trzeba było umieć zadawać ciosy w plecy, nie przestając się uśmiechać. Trudne, niebezpieczne, bezwzględne życie. Życie pełne emocji. Strużek szedł szybkim krokiem przez targ - nie dlatego, że się spieszył, ale dlatego, że udzielała mu się gorączkowa atmosfera miasta. Poza tym zdążył się już dowiedzieć, że ci, którzy nie dostosują się do karkołomnego tempa, bywają często przewracani i tratowani. Oprócz unikania kontaktu wzrokowego i ukrywania słabości była to główna zasada życia w Podmieście. Panował męczący upał. Słońce stało w zenicie i choć zasłaniał je duszący, cuchnący dym z odlewni, żar dawał się we znaki. Nie było wiatru. Kiedy Strużek wymijał slalomem sklepiki, stragany i budki, jego nozdrza drażniła zadziwiająca mieszanina zapachów: zwietrzałe leśne piwo, dojrzewające sery, przypalone mleko, gotujący się klej, palone ziarna sośnikawy, skwierczące kiełbaski... Ich korzenna woń zwykle przypominała Strużkowi dzieciństwo. Co roku podczas Wielkiej Nocy w wiosce leśnych trolli, w której dorastał, dorośli brali udział w uczcie, na której podawano zupę z takich kiełbasek. Och, jakże odległe wydawały się te czasy! Wtedy jego życie wyglądało zupełnie inaczej, było spokojne i uporządkowane. Uśmiechnął się do siebie. Nigdy by do niego nie wrócił. Już nie. Za żadne skarby świata. Apetyczny aromat kiełbasek stał się słabszy, a jego miejsce zajął inny zapach, który obudził zupełnie inne wspomnienia. Była to charakterystyczna, nie dająca się z niczym pomylić woń świeżo wyprawionej skóry. Strużek zatrzymał się i rozejrzał. Pod ścianą stał rzeźnik o skórze czerwonej jak krew i szkarłatnych włosach. Na szyi zawiesił drewnianą tacę pełną skórzanych talizmanów i amuletów na rzemykach. - Amulety na szczęście! - krzyczał. - Kupujcie talizmany! Nikt nie zwracał na niego uwagi, a kiedy usiłował założyć talizman na szyję przechodnia, za każdym razem spotykał się z irytacją i odmową. Strużek przyglądał mu się ze smutkiem. Rzeźnik - podobnie jak wielu mieszkańców Kresoboru, którzy uwierzyli, że w Podmieście złoto leży na ulicach - przekonał się, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Strużek westchnął i już miał odejść, kiedy tuż obok niego przeczłapał jakiś wyjątkowo złowrogi gburak. - Amulecik? - zagadnął rzeźnik zachęcająco i zrobił krok w jego stronę, wyciągając rękę z talizmanem. - Precz z łapami, morderco! - ryknął gburak i brutalnie odtrącił czerwone ręce. Rzeźnik zachwiał się i upadł. Talizmany rozsypały się na wszystkie strony. Gburak poczłapał przed siebie, mamrocząc pod nosem wyzwiska. Strużek podbiegł do rzeźnika. - Jesteś cały? - spytał i wyciągnął do niego rękę. Rzeźnik odsunął się i spojrzał na niego nieufnie. - Brak wychowania - burknął. - Nie wiem, czy jestem cały. - Rozejrzał się i zaczął zbierać talizmany. - Ja chcę tylko uczciwie zarobić na życie! - Na pewno jest ci ciężko - powiedział Strużek współczująco. - Jesteś tak daleko od Kresoboru. Dobrze znał rzeźników. Kiedyś przez jakiś czas mieszkał z nimi w leśnej wiosce i po dziś dzień nosił kamizelę z futra turoga, którą mu podarowali. Rzeźnik podniósł na niego wzrok. Strużek dotknął czoła w powitalnym geście i jeszcze raz wyciągnął rękę. Tym razem rzeźnik, który już pozbierał wszystkie amulety, pozwolił sobie pomóc. On także dotknął czoła. - Jestem Ścięgniusz - powiedział. - Dziękuję, że się zatrzymałeś. Ludzie tutaj nie mają dla nikogo czasu. - Pociągnął nosem. - Pewnie nie... - Spojrzał na tacę. - Co? Ścięgniusz wzruszył ramionami. - Pewnie nie chciałbyś kupić talizmanu, co? Strużek się uśmiechnął, a rzeźnik nieproszony wybrał jeden ze skórzanych talizmanów i poda! mu go. - Może ten? Ma wyjątkową moc. W ciemnoczerwonym kawałku skóry tkwiła skomplikowana spirala. Dla rzeźników każdy wzór na talizmanie miał specjalne znaczenie. - Kto nosi ten talizman - ciągnął rzeźnik, zawiązując rzemyk na szyi Strużka - jest wolny od strachu przed tym, co znane. - A nie tym, co nieznane? Rzeźnik parsknął pogardliwie. - Strach przed nieznanym jest dla głupców i słabeuszy, a za takiego cię nie uważam. Nie - dodał - klnę się na moje pieniądze, to, co znane, jest na ogół o wiele straszniejsze. A skoro o pieniądzach mowa... należy się sześć ćwiartek. - Strużek sięgnął do kieszeni. - Chyba że... - dodał Ścięgniusz konspiracyjnym szeptem - masz trochę kruszywa. - Zerknął na srebrny medalion w kształcie kulki, kołyszący się na szyi Strużka. - Wystarczy odrobina. - Niestety - powiedział Strużek, kładąc monety na krwistoczerwonej ręce. - Nie mogę się podzielić. Rzeźnik wzruszył z rezygnacją ramionami. - Tak tylko myślałem - mruknął. Nowy amulet spoczął na szyi Strużka między innymi, nazbieranymi przez lata. Chłopiec ruszył w swoją stronę przez labirynt wąskich i krętych uliczek. Mijał właśnie sklep zoologiczny, z którego buchał odór wilgotnej słomy i rozgrzanej sierści, kiedy raptem w jego stronę rzuciło się małe groźne stworzenie z obnażonymi zębami. Strużek drgnął nerwowo, a zaraz potem roześmiał się. Stworzenie dobiegło do końca smyczy, na której było uwiązane, i zaczęło podskakiwać, popiskując z ożywieniem. Była to mała paszczycha, która chciała się po prostu pobawić. - Cześć, maleństwo - powiedział Strużek, kucając i drapiąc rozbawione stworzenie pod włochatą brodą. Paszczycha zabulgotała z rozkoszy i przewróciła się na grzbiet. - Aleś ty słodkie - dodał. Wiedział, że stworzenie wkrótce się zmieni. Dorosłe paszczychy były zwierzętami pociągowymi, a jednocześnie obronnymi, bardzo cenionymi przez wszystkich, którzy mieli bogactwa warte ochrony. - Hej! - rozległ się jakiś chrapliwy, lecz natarczywy szept. - Po co marnujesz czas na ten worek drapcheł? Podejdź. Strużek rozejrzał się. Oprócz paszczychy przed rozchwianą chatką, w której mieścił się sklep, znajdowało się mnóstwo innych zwierząt: kudłatych, pierzastych i łuskowatych, a nawet parę przykutych do ściany małych trolli i goblinów. Ale żaden z nich nie wyglądał na właściciela głosu, który przemówił do chłopca. - W górze, Strużku - rozległ się znowu głos, już bardziej nagląco. Dreszcz przebiegł chłopcu po plecach. Ten ktoś go zna! - Tutaj! Strużek podniósł głowę i aż westchnął. - Ptasiennica! - We własnej osobie - szepnęła ptasiennica i niezdarnie obróciła się na żerdce. - Witaj! - Witaj - odparł Strużek - ale... - Ciszej - syknęła ptasiennica, a jej prawe oko obróciło się w stronę drzwi sklepu. - Nie chcę, żeby Pocipołeć dowiedział się, że umiem mówić. Strużek skinął głową i przełknął kulę, która nagle utknęła mu w gardle. Jak to szlachetne stworzenie znalazło się w tak żałosnym położeniu? Ptasiennica czuwała nad Strużkiem od chwili, kiedy był obecny przy jej wykluciu. Kto ośmielił sieją schwytać? I dlaczego umieszczono ją w klatce niewiele od niej większej, tak że nieszczęsne stworzenie musiało się kulić na żerdzi, wystawiwszy na zewnątrz wspaniały zakrzywiony dziób, nie mogąc się wyprostować ani rozłożyć skrzydeł? - Zaraz cię uwolnię - powiedział Strużek i wyjął nóż zza pasa. Wsunął jego czubek w dziurkę od klucza w kłódce i zaczął pospiesznie nim obracać. - Szybko - ponagliła go ptasiennica. -1 na Niebiosa, niech się Pocipołeć nie dowie, co się dzieje. - Jeszcze chwilka... - wymamrotał Szczapek przez zaciśnięte zęby, ale kłódka uparcie stawiała opór. - Muszę tylko... Zaraz potem rozległ się ogłuszający trzask. Strużek poderwał się i rozejrzał wokoło. Znał ten odgłos. Często go słyszał. Łańcuchy przytrzymujące powietrzne miasto Sanctaphrax nieustannie pękały. - Następny! - wrzasnął ktoś. - Uwaga! - krzyknął inny. Ale było za późno. Rozerwany łańcuch już spadał w dół, cicho brzęcząc. Przechodnie rzucili się do bezładnej ucieczki, wpadając na siebie i miotając się na wszystkie strony. Łańcuch spadł. Rozległ się krzyk. A potem zapadła cisza. Kiedy opadł kurz, oczom Strużka ukazała się taka oto scena: dach sklepu z artykułami żelaznymi zapadł się w połowie, dwa stragany leżały roztrzaskane, a nieco dalej widać było nieszczęśnika zgniecionego na śmierć pod ciężarem spadającego łańcucha. Strużek rozpoznał podarte ubranie i ciężkie buty. Był to ten sam gburak, który niedawno odepchnął rzeźnika. Nie powinieneś był tego robić, pomyślał Strużek, dotykając swojego amuletu. Teraz już za późno. Szczęście cię opuściło. - No taaak - westchnęła ptasiennica. - Sytuacja osiągnęła punkt krytyczny, to fakt. - Co to znaczy? - spytał Strużek. - To długa historia - odparła powoli ptasiennica. - I... - Zamilkła. - I co? Nie odpowiedziała. Jednym okiem spojrzała wymownie w stronę sklepu. - E! - zawołał ktoś opryskliwie. - Kupujesz tego ptaka czy nie? Strużek wsunął nóż w rękaw i odwrócił się. Ujrzał przysadzistego osobnika stojącego na szeroko rozstawionych nogach i podpierającego się pod boki. - Ja tylko... odskoczyłem, bo łańcuch się urwał - wymamrotał. - Hmmm - mruknął Pocipołeć, oglądając zniszczenia. - Skaranie z tymi łańcuchami. I to wszystko dla tych tak zwanych uczonych. Na co nam oni? Pasożyty, co do jednego. Wiesz co? Gdyby to ode mnie zależało, poprzecinałbym wszystkie łańcuchy. Niech Sanctaphrax odleci w siną dal! Nikt tu po nim nie będzie płakał - oznajmił niechętnie i wytarł lśniące czoło brudną chusteczką. Strużek patrzył na niego oniemiały. Jeszcze nigdy nie słyszał, żeby ktoś tak źle wyrażał się o uczonych z powietrznego miasta. - No, nieważne - ciągnął Pocipołec. - Przynajmniej łańcuch nie zniszczył mi towaru. Tym razem. No więc chcesz tego ptaka czy nie? Strużek obejrzał się na nastroszoną ptasiennicę. - Szukam takiego, który mówi. Pocipołec roześmiał się z goryczą. - Z tego nie wydusisz ani słowa - oznajmił pogardliwie. - Głupi jak but. Ale spróbować zawsze możesz... Odstąpię go za umiarkowaną cenę. - Odwrócił się nagle. - Mam drugiego klienta - rzucił przez ramię. - Zawołaj, jeśli będziesz czegoś potrzebował. - Głupi, coś podobnego! - zaskrzeczała ptasiennica, kiedy Pocipołec zniknął w sklepie. - Bezczelność! Skandal! - Przewróciła jednym okiem, po czym spojrzała na Strużka. - I co się tak uśmiechasz? Nie stój tak, uwolnij mnie, dopóki teren jest czysty. - Nie - odparł Strużek. Ptasiennica wytrzeszczyła na niego oczy. Przechyliła głowę na bok - na ile pozwalała na to klatka. - Nie? - Nie - powtórzył Strużek. - Chcę wysłuchać tej ”długiej historii”. ”Sytuacja osiągnęła punkt krytyczny”, powiedziałaś. Chcę wiedzieć dlaczego. Chcę wiedzieć, co się stało. - Wypuść mnie, to ci powiem. - Nie - powtórzył Strużek po raz trzeci. - Dobrze cię znam. Wyfruniesz w chwili, gdy otworzę klatkę i Niebiosa wiedzą, kiedy cię znowu zobaczę. Najpierw opowiedz mi tę historię, a potem cię uwolnię. - Bezczelne pisklę! - skrzeknęła urażona ptasiennica. - Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam! - Ciszej - syknął Strużek, oglądając się na sklep. - Pocipołeć cię usłyszy. Ptasiennia umilkła. Zamknęła oczy. Przez chwilę wydawało się, że jest obrażona i nie przemówi ani słowa. Strużek już miał ustąpić, kiedy nagle otworzyła dziób. - Wszystko zaczęło się dawno temu - zaczęła - Dokładnie przed dwudziestoma laty. Kiedy twój ojciec był tylko trochę od ciebie starszy. - Przecież wtedy jeszcze nie było cię na świecie. - Ptasiennice mają wspólne sny, dobrze o tym wiesz. Jeśli jedna z nas coś wie, wiedzą o tym wszystkie. A jeśli zamierzasz mi przerywać... - Nie zamierzam - powiedział skruszony Strużek. - Przepraszam. Już siedzę cicho. Ptasiennica prychnęła z rozdrażnieniem. - Przekonamy się, czy potrafisz. Rozdział 2 OPOWIEŚĆ PTASIENNICY Wyobraź sobie następującą scenę - zaczęła ptasiennica. - Jest zimny, wietrzny, lecz pogodny wieczór. Nad Sanctaphraksem wschodzi księżyc; wieże i baszty rysują się na tle fioletowego nieba. Z cienia jednej z wyjątkowo brzydkich wież wyłania się samotna postać, która szybkim krokiem przemierza brukowany dziedziniec. To czeladnik z Wydziału Smakoszy Deszczu, a zwie się Vilnix Pompolnius. - Co, ten Vilnix Pompolnius? - nie wytrzymał Strużek. - Najdostojniejszy Akademik Sanctaphraksu? Nigdy nie spotkał tego słynnego uczonego, ale nie mógł o nim nie słyszeć. - Ten sam. Wielu wielkich zaczynało tak skromnie. On sam był ostrzycielem noży z Podmiasta. Jednak zawsze trawiła go nieokiełznana ambicja, a tamtej nocy jego żądza sukcesu była wielka jak nigdy. Gdy biegł pod wiatr ku lśniącym wieżycom Szkoły Światła i Mroku, w głowie były mu tylko intrygi i podstępy. Strużek zadrżał, a futro jego kamizeli zjeżyło się złowrogo. - Widzisz, Vilnix zjednał sobie uwagę, a co więcej, także przychylność jednego z najpotężniejszych uczonych owych czasów, Profesora Mroku. To on opłacił jego studia w Akademii Rycerskiej, a kiedy Vilniksa wyrzucono za niesubordynację, umieścił go na Wydziale Smakoszy Deszczu, gdyż nie chciał się z nim rozstawać. Ptasiennica zaczerpnęła tchu i mówiła dalej: Znalazłszy się we wspaniałym gabinecie profesora, Vilnix dramatycznie uniósł w górę szklany dzbanek pełen jakiegoś płynu. - Deszcze nadciągające znad Kresu stają się coraz kwaśniejsze - oznajmił. - Dzieje się tak z powodu wzrostu ilości cząsteczek kwaśnej mgły w kropli deszczu. Spodziewano się, że cię to zainteresuje - dodał przebiegle. Profesor Mroku w rzeczy samej był zainteresowany. I to bardzo. Obecność cząsteczek kwaśnej mgły zapowiadała nadejście Wielkiej Burzy. - Muszę się skonsultować z badaczami wiatru i obserwatorami chmur - oznajmił - by określić, czy oni także rozpoznali sygnały nadciągającej Wielkiej Burzy. Dobrze się spisałeś, mój chłopcze. Vilniksowi zalśniły oczy, a serce zabiło mocniej. Udało mu się lepiej, niż się spodziewał. Ostrożnie dobierając słowa, by nie obudzić podejrzeń starego profesora, mówił dalej. - Wielka Burza? - spytał niewinnie. - Czy to znaczy, że Rycerz Akademik zostanie wysłany na poszukiwanie burzywa? Profesor potwierdził. Stuknął palcem w rozłożone przed sobą dokumenty. - W samą porę, jeśli te obliczenia są ścisłe - wyjaśnił. - Wielki głaz, na którym stoi Sanctaphrax, coraz bardziej się rozrasta. Jest coraz większy i coraz lotniejszy... - Jego głos zamarł. Profesor pokręcił z desperacją głową. Vilnix obserwował go kątem oka. - I trzeba w skarbcu umieścić więcej burzywa, by go obciążyć i... Profesor pokiwał głową. - I zachować równowagę. Już zbyt wiele czasu minęło, odkąd Rycerz Akademik wrócił z nowym zapasem burzywa. Na ustach Vilniksa zaigrał uśmieszek. - I jakiż to rycerz dostąpi tego zaszczytu? Profesor prychnął. - Protegowany Profesora Światła, Quintinius... - zmarszczył brwi. - Quintinius... no, jak mu tam? Vilnix skrzywił się. - Quintinius Verginix - syknął. - Mój ojciec! - wykrzyknął Strużek, nie mogąc się powstrzymać. - Nie wiedziałem, że znał Najdostojniejszego Akademika. Ani że był w Akademii Rycerskiej... - Zamyślił się i dodał: - Ale niewiele wiem o jego życiu, zanim został podniebnym piratem. - Gdybyś zechciał się nie odzywać - warknęła ptasiennica - może byś... Z głębi sklepu dobiegło rozpaczliwe skomlenie. Zaraz potem w drzwiach ukazał się Pocipołeć, blady jak prześcieradło. Wykrzykiwał gorączkowo, że sępun - drapieżny ptak o groźnym, zakrzywionym dziobie i szponach ostrych jak brzytwy - zerwał się z uwięzi i rzucił na nieszczęsnego kudłaczka. - Nic mu się nie stało? - spytał Strużek. - Komu? Kudłaczkowi? Tego bym nie powiedział. Wszędzie flaki. A za kudłaczki można dostać dobrą cenę. Będę musiał sprowadzić zwierzęcego znachora, niech go pozszywa. - Pocipołeć spojrzał na Strużka, jakby widział go pierwszy raz w życiu. - Czy mogę ci zaufać? Strużek skinął głową. - Hmmm... No, skoro i tak tu stoisz, mógłbyś popilnować sklepu pod moją nieobecność? Nie pożałujesz. - Dobrze - zgodził się Strużek, uważając, żeby nie okazać zbytniego entuzjazmu. Ledwie Pocipołeć oddalił się poza zasięg słuchu, ptasiennica znowu poprosiła o uwolnienie, ale Strużek nie dał się przekonać. - Wszystko w swoim czasie. Nie ma nic gorszego niż opowieść urwana w połowie. Ptasiennica mruknęła coś niewyraźnie. - Na czym to skończyłam? A, tak. Vilnix i twój ojciec... Obaj zjawili się w Akademii Rycerskiej tego samego ranka i już od pierwszego dnia Quintinius Verginix przyćmił wszystkich zdolnych młodzieńców z Vilniksem włącznie. Nie miał sobie równych w szermierce, łucznictwie i walce wręcz, a w nawigacji burzołowów - podniebnych statków specjalnie zaprojektowanych do ścigania Wielkich Burz - był poza wszelką konkurencją. Strużek uśmiechnął się z dumą. W wyobraźni zobaczył samego siebie ścigającego Wielką Burzę na statku, który przebija się przez ścianę wirującego cyklonu do jego cichego wnętrza... - Nie śpij! - syknęła ptasiennica. Strużek drgnął i zerknął na nią ze skruchą. - Nie śpię... - Hm! - mruknęła ptasiennica z powątpiewaniem, strosząc pióra na szyi. - Jak mówiłam, profesor wyjaśnił Vilnixowi, że jeśli obecność Wielkiej Burzy zostanie potwierdzona, Quintinius Verginix, zgodnie z tradycją, zostanie pasowany na rycerza i wysłany do Mrocznej Puszczy. Jeśli Niebiosa pozwolą, powróci z burzywem. Na to Vilnix uśmiechnął się w szczególny sposób: jak złośliwy gad. Oto nadeszła odpowiednia chwila, by poruszyć temat, do którego zmierzał od samego początku rozmowy. - To... burzywo - zagaił niby od niechcenia, z największą obojętnością, na jaką mógł się zdobyć. - Kiedy byłem w Akademii Rycerskiej, często słyszałem głosy wątpiące w istnienie tej najbardziej zadziwiającej substancji. Mówiono nam, że okruchy burzywa to w istocie czysta błyskawica - ciągnął przymilnym fałszywym głosem. - Czy to możliwe? Profesor Mroku z powagą skinął głową, a kiedy przemówił, brzmiało to jak cytat z jakiejś starożytnej księgi. - To, co nazywamy burzywem - oznajmił - powstaje w oku Wielkiej Burzy, potężnej trąby powietrznej, która raz na parę lat rodzi się gdzieś poza Kresem, przybywa na skrzydłach suchych, gwałtownych wichrów i przemierza niebo nad Mroczną Puszczą, wyjąc i krzesząc iskry. Tam właśnie rozpętuje się burza. Wydaje jeden potężny piorun, a on rozdziera ciężkie mroczne powietrze i pada na miękką ziemię. W tej samej chwili przybiera materialną postać burzywa. Szczęśliwy ten, któremu przypadnie zaszczyt podziwiania tego widoku. Oczy Vilniksa zalśniły chciwością. Czysta błyskawica, pomyślał. Jakąż musi posiadać moc! - A... hm... jak właściwie wygląda? Profesor zamyślił się rozmarzony. - Jest nieopisanej urody - westchnął. - To kryształ, który się jarzy, migoce, iskrzy... - A jednak jest ciężki - wtrącił Vilnix. - Przynajmniej tak mi mówiono. Jak ciężki? - W początkach swego istnienia, kiedy panuje półmrok zmierzchu, nie cięższy od piasku. Lecz w całkowitych ciemnościach skarbca Sanctaphraksu jedna jego szczypta waży więcej niż tysiąc żelaznych drzew. Jest balastem obciążającym lotną skałę. Bez niego nasze podniebne miasto zerwałoby się z łańcuchów i poszybowało w otwarte niebo... Vilnix podrapał się po głowie, udając zmieszanie. - Jednak czegoś nie rozumiem... Jeśli kryształ, a nawet jego okruchy są tak ciężkie, to w jaki sposób trafiają do mrocznego skarbca? Profesor Mroku uważnie przyjrzał się młodzieńcowi. - Być może - rzekła ptasiennica - przez jedną krótką chwilę zwątpił w czystość intencji swojego czeladnika. Tego nie wiem. Nie mogę też powiedzieć, co ostatecznie przekonało go, by wyjawić Vilniksowi ten sekret. A jednak to zrobił. Jego decyzja zmieniła bieg historii w Sanctaphraksie. - Przenosi się go w świetlnej szkatule - wyjaśnił. - Światło, które emituje, jest tak ustawione, by naśladować półmrok zmierzchu. Vilnix odwrócił się, by ukryć radość. Skoro burzywo trafia w świetlnej szkatule do skarbca, to z pewnością w taki sam sposób można je ze skarbca wynieść. - A czy mógłbym je zobaczyć? - spytał nieśmiało. - Zdecydowanie nie! - warknął profesor Mroku. Vilnix zrozumiał, że posunął się za daleko. - Nikt nie może patrzeć na burzywo. Nikt z wyjątkiem Rycerzy Akademików oraz strażnika skarbca, czyli mnie. Niegodne oczy nie mogą skalać swoim spojrzeniem tej przeczystej substancji! Jest to występek karany śmiercią. Ptasiennica zrobiła dramatyczną pauzę. - W tej samej chwili wiatr gwałtownie zmienił kierunek - podjęła opowieść. - Lotny głaz, na którym stało miasto Sanctaphrax, podryfował na zachód i szarpnął mocno za kotwiczne łańcuchy. - Rozumiem - szepnął Vilnix pokornie. - Ach, mój chłopcze - odezwał się profesor nieco spokojniej - wątpię, czy rzeczywiście zrozumiałeś. Wielu pożąda burzywa dla własnych celów. Pozbawieni skrupułów badacze wiatru i zdradzieccy obserwatorzy chmur, którzy nie wahaliby się przed obserwacją... badaniem... - Tu profesor wzdrygnął się ze zgrozą. - Przed eksperymentami z burzywem, gdyby uznali, że mogliby je wykorzystać dla siebie. Ptasiennica milczała przez jakiś czas. - Następnego dnia wczesnym rankiem - opowiadała dalej - strażnik skarbca pewnie by dostrzegł pokraczną postać oddalającą się na paluszkach od skarbca, gdyby nie drzemał na posterunku. Postać ściskała w kościstych dłoniach świetlną szkatułę, w której spoczywało kilka okruchów burzywa. Strużek otworzył usta. Więc jednak Vilnix ukradł skarb! - Vilnix pobiegł do Czeladniczego Laboratorium na szczycie Wieży Smakoszy Deszczu - ciągnęła ptasiennica. - Tryumfalnie postawił szkatułę przed oczekującymi go niecierpliwie smakoszami i otworzył ją z dumą. Kryształy burzywa zamigotały i zalśniły piękniej niż cokolwiek, co widzieli w życiu. ”Czysta błyskawica - oznajmił Vilnix. - Jeśli wyzwolimy i opanujemy jej energię, staniemy się najpotężniejszymi uczonymi w historii Sanctaphraksu”. Smakosze deszczu pracowali godzinami, lecz choć próbowali wszystkiego - rozpuszczania, zamrażania, topienia czy mieszania kryształów z innymi substancjami - żaden nie odkrył, w jaki sposób wyzwolić moc tkwiącą w burzywie. Słońce zaczęło zachodzić. Do komnaty wpadły jego pomarańczowe promienie. Ogarnięty rozpaczą Vilnix uniósł tłuczek od moździerza i z furią zmiażdżył nim kryształ burzywa. Zaraz potem ogarnęła go skrucha. Zniszczył tak bezcenną substancję! Ptasiennica zmrużyła oczy. - A raczej tak mu się początkowo wydawało - kontynuowała. Jednak kiedy przyjrzał się uważniej, zobaczył, co się stało. Kryształ zmienił się w żółty proszek, który poruszał się na dnie moździerza niczym rtęć. „Nie wiem, co to jest - powiedział Vilnix do pozostałych - ale zróbmy tego więcej”. Wzięto drugi okruch. Położono go w drugim moździerzu. Uniesiono drugi tłuczek. Słoneczny blask przygasł. Wszyscy czeladnicy, z wyjątkiem Vilniksa, który wsypywał płynny proszek do butli, zgromadzili się wokół moździerza. Tłuczek opadł i BUM! Strużek odskoczył, zaskoczony. - Nie ma co, udało im się wyzwolić moc burzywa - oznajmiła szyderczo ptasiennica. - Jednak ze strasznym skutkiem. Eksplozja zamieniła połowę wieży w osmalone zgliszcza, wstrząsnęła miastem Sanctaphrax i omal nie zerwała starożytnego Łańcucha Kotwicznego. Wszyscy czeladnicy zginęli w wybuchu. Wszyscy... oprócz jednego. - Vilniksa Pompolniusa - szepnął Strużek. - Otóż to - zgodziła się ptasiennica. - Vilnix Pompolnius leżał na podłodze ledwie żywy i przyciskał do piersi butlę z burzywowym pyłem. W powietrzu unosił się zapach migdałów. Vilnix, oszołomiony i ogłupiały, spojrzał na proszek. Co się stało? Dlaczego za drugim razem się nie udało? Kiedy oparł się na łokciach, do butli skapnęła kropla krwi z rany na jego policzku. W chwili gdy zetknęła się z pyłem, gęsty czerwony płyn zmienił się w kryształowo czystą wodę... Ptasiennica spoważniała. - Nad dumnym miastem Sanctaphrax zawisło niebezpieczeństwo. Z powodu arogancji młodego smakosza deszczu starożytny łańcuch był bliski pęknięcia - kradzież uszczupliła zapasy burzywa. Głaz z każdym dniem stawał się coraz lżejszy, a skoro zabrakło balastu, siła działająca na łańcuch stawała się coraz większa. Ale była jedna iskierka nadziei: badacze wiatru i obserwatorzy chmur potwierdzili zbliżanie się Wielkiej Burzy. W pośpiechu zaczęto organizować Ceremonię Inauguracyjną. Quintinius Verginix miał być pasowany na rycerza i wyruszyć w pościg za Wielką Burzą nad Mroczną Puszczę. Tymczasem ciężko ranny Vilnix nie przestawał gorączkowo rozmyślać. Być może nie udało mu się zapanować nad mocą błyskawicy, lecz stworzył pył o cudownych właściwościach; jeden jego kryształek miał moc oczyszczania najbrudniejszej wody. Ile za taki pył mogliby oddać mieszkańcy brudnego cuchnącego Podmiasta? - Wszystko - wyszeptał Vilnix chciwie. - Absolutnie wszystko. Uciekł ze szpitala i wrócił do zrujnowanej Wieży Smakoszy Deszczu, a raczej smakosza deszczu, ponieważ ocalał tylko on. Tam przystąpił do pracy. Wszystko musiało być gotowe na wielki dzień. A dzień ten wkrótce nadszedł. Słońce wzeszło, jego promienie wpadły przez wschodni łuk Wielkiej Sali, w której zebrała się rada Sanctaphraksu. Profesorowie Światła i Mroku - w białych i czarnych szatach - zajmowali honorowe miejsca za stołem, na którym znajdował się kielich i miecz. Przed nimi siedzieli rzędami akademicy miasta Sanctaphrax. Każda dyscyplina wiedzy miała swoich reprezentantów: Kolegium Chmur, Akademia Wiatru, Instytut Lodu i Śniegu, przesiewacze powietrza, miernicy oparów, zgłębiacze mgły... Był także, wsparty na kulach, jedyny ocalały przedstawiciel Wydziału Smakoszy Deszczu. Wysoki, potężnie zbudowany młody rycerz przeszedł przez salę i zatrzymał się przed Profesorem Światła. - Poprzez moce, którymi zostałem obdarzony, głód wiedzy i przenikliwość umysłu - odezwał się profesor, unosząc kielich, a potem miecz - przedstawiam wam Quintiniusa Verginiksa z Akademii Rycerskiej i proszę, byście go powitali. Profesor spojrzał na klęczącego przed nim młodzieńca. - Quintiniusie Verginiksie, czy klniesz się na całą mądrość, że będziesz służył Zakonowi Rycerzy Akademików całym sercem i umysłem, lojalność swą oddając jedynie Sanctaphraksowi? Quintinius zadrżał. - Przysięgam - odrzekł. (Serce Strużka wezbrało dumą. Mój ojciec, pomyślał). - A czy przysięgasz także poświęcić życie poszukiwaniu burzy - wa? Ścigać Wielkie Burze? I... - Profesor wziął głęboki, powolny oddech -...powrócić dopiero po wypełnieniu swej świętej misji? Ptasiennica wbiła w Strużka nieruchome spojrzenie. - Jego ojciec, a twój dziadek, Wichrowy Szakal, był kapitanem pirackiego statku. Jakże oburzył się na niego Quintinius, kiedy ojciec oddał go do Akademii Rycerskiej! Pragnął bowiem pójść w jego ślady. A jednak teraz... Ach! Brak słów, by opisać, jak bardzo czuł się zaszczycony. - Quintiniusie - powtórzył profesor. - Czy przysięgasz? Quintinius Verignix uniósł głowę. - Przysięgam! Profesor Światła pochylił się i podał Quintiniusowi kielich. - Pij! - rozkazał. Quintinius przytknął kielich do ust. Profesor światła uniósł miecz wysoko nad głowę i znieruchomiał czekając, aż Quintinius opróżni naczynie. Lecz rycerz trwał nieruchomo, nie mogąc zmusić się do wypicia gęstego cuchnącego płynu. Nagle wśród obecnych zapanowało poruszenie. To Vilnix zbliżał się do profesorów, hałaśliwie stukając kulami. Profesor Mroku poruszył się niespokojnie. Co wyprawia ten młody głupiec? - pomyślał. Vilnix uniósł kulę i lekko dotknął kielicha. - Przeczyste wody Kresorzeki nie są już takie, jak niegdyś - zachichotał i odwrócił się do zebranych. - Może pora przestać się oszukiwać? Dość tych bzdur o Rycerzach Akademikach. I ściganiu burzy. I o ”świętym burzywie”. - Roześmiał się nieprzyjemnie. - Kiedy wrócił ostatni Rycerz Akademik? Potraficie mi to powiedzieć? Co się stało z innymi? W sali rozległ się szmer. Garłinius Gernix? Lidius Pherix? Petronius Metrax? Gdzie teraz są? Hałas narastał. - Siedem lat temu ostatni Rycerz Akademik wyruszył w rejs - ciągnął Vilnix. - Zwał się Screedius Tollinix... - Osiem! - krzyknął ktoś. - Prawie dziewięć - dodał drugi. Vilnix uśmiechnął się przebiegle. Wiedział już, że zwyciężył. - Prawie dziewięć lat! - oświadczył, a jego głos odbił się echem od ścian sali. Odwrócił się do Quintiniusa Verginiksa i oskarżycielsko wyciągnął palec w jego stronę. - A my wszystkie nadzieje wiążemy z nim! - Zrobił dramatyczną pauzę. - Dlaczego miałoby mu się udać, gdy inni tak haniebnie nas zawiedli? Wielka sala zakołysała się gwałtownie. - Dziewięć lat! - zawołał znowu Vilnix. - Musimy działać natychmiast! - Sala zakołysała się jeszcze raz. - Ale jak? - Z pęknięć w suficie posypał się pył. - Odpowiedź jest prosta, przyjaciele. Musimy przytwierdzić więcej łańcuchów. W sali rozległ się jęk i zapadła zupełna cisza. Plan rzeczywiście był prosty. Był także niewyobrażalny. Od zawsze istniał tylko jeden łańcuch: Łańcuch Kotwiczny. Pierwszym, który przerwał milczenie, był starszy wykładowca z Wydziału Nauk Powietrznych. - Produkcja nowych łańcuchów oznacza więcej fabryk, więcej odlewni, więcej zakładów. Kresorzeka i tak jest już zanieczyszczona. - Wskazał skinieniem głowy kielich, który Verginix nadal ściskał w dłoniach. - Istnieje ryzyko, że woda stanie się zupełnie niezdatna do picia. Wszystkie oczy zwróciły się na Vilniksa, który uśmiechnął się dobrotliwie. Potem, zapamiętawszy, by nagrodzić starszego wykładowcę za to pytanie tytułem profesora, przykuśtykał do Veriniksa i chwycił kielich. Wolną ręką wyjął zza szaty srebrny medalion w kształcie kulki i zanurzył go w mętnym płynie. Woda natychmiast odzyskała kryształową czystość. Vilnix oddał kielich Verginiksowi, który pociągnął łyk. -Słodka - oznajmił. - Czysta. Krystaliczna. Jak woda ze źródeł Kresoboru. Profesor Światła wyrwał mu kielich i także upił nieco wody. Zmrużył oczy. - Jak to możliwe? - zdziwił się. Vilnix odpowiedział kamiennym spojrzeniem. - Jest to możliwe dzięki pewnemu zdumiewającemu odkryciu - oświadczył. - Mojemu odkryciu. - Dotknął medalionu. - W tym uroczym drobiazgu kryje się substancja tak potężna, że wystarczy szczypta, by zapewnić jednej osobie czystą wodę przez cały rok. - Zwrócił się do oniemiałej widowni. - To burzy... - urwał w pół słowa. - Ta substancja, którą nazwałem kruszywem, oznacza nowy początek. Teraz możemy zabezpieczyć przyszłość naszego ukochanego miasta, mocując łańcuchy, których tak mu potrzeba, i wiedząc, że nigdy nie zabraknie nam wody. Sala zatrzęsła się od oklasków. Vilnix skromnie schylił głowę. Kiedy znowu ją podniósł, jego oczy lśniły tryumfem. - Moi współpracownicy z Ligi Kupców tylko czekają na sygnał, by rozpocząć produkcję łańcuchów - oznajmił. Uśmiechnął się nieznacznie. - Oczywiście będę rozmawiać wyłącznie z Najdostojniejszym Akademikiem - nowym Najdostojniejszym Akademikiem, ma się rozumieć. Odwrócił się i wbił spojrzenie w profesorów Światła i Mroku. - Kogo wybierzecie? Tych dwóch błaznów, którzy swoimi rytuałami i kultywowaniem jałowej tradycji doprowadzili Sanctaphrax na skraj zagłady? A może wybierzecie kogoś, kto przynosi zmianę, nowy początek, nowy ład? W Wielkiej Sali rozległy się okrzyki ”nowy ład” i ”nowy początek”. - Oto Najdostojniejszy Akademik, Vilnix Pompolnius - oznajmił przyszły profesor Nauk Powietrznych. Inni podchwycili ten okrzyk. Vilnix zamknął oczy i pławił się w tryumfie. Wreszcie podniósł głowę. - Więc niech się stanie! - zawołał. - Ja, nowy Najdostojniejszy Akademik miasta Sanctaphrax, rozmówię się z Ligą. Łańcuchy zostaną dostarczone. A miasto Sanctaphrax, które znalazło się na skraju zagłady, będzie ocalone! Ptasiennica spojrzała ze smutkiem na Strużka. - Tylko jedna osoba pozostała niewzruszona. Ktoś, komu w ostatniej chwili odebrano wszystko, o czym marzył. Twój ojciec, Quintinius Verginix. Spochmumiał, zasępił się. Jednak istniało coś, czego nie mogli mu odebrać: powietrzny statek, zbudowany specjalnie dla niego. ”Łowca Burz”. Twój ojciec splunął i ruszył przed siebie. W drzwiach obejrzał się i zawołał: „Jeśli ja, Quintinius Verginix, nie mogę dowieść swojej wartości jako Rycerz Akademik, zrobię to jako Chmurny Wilk, powietrzny pirat! I przysięgam to tobie, Yilniksie Pompolniusie! Wraz ze swymi zdradzieckimi kompanami z Ligi będziesz przeklinał ten dzień do końca swego życia!” I po tych słowach wyszedł. Ptasiennica pokręciła smętnie głową. - Oczywiście życie nie bywa aż tak proste. Pomimo hardych słów twego ojca minęło wiele miesięcy, nim jego proroctwo się spełniło. Podczas pierwszego pechowego rejsu omal nie rozbił statku. - Jedynym plusem owej wyprawy było spotkanie z Pilotem Kamienia. Twój ojciec musiał się przyczaić, zacumować ”Łowcę” w tajnym porcie i zamustrować na statek Ligi, dopóki nie zdobył dostatecznej ilości pieniędzy i poufnych informacji o Lidze, by móc spróbować raz jeszcze. - Przewróciła jednym okiem i zmrużyła je. - Kapitanem Ligi, pod którym służył, okazał się niesławny Multinius Gobtrax... - To na jego statku przyszedłem na świat - szepnął Strużek. - Ale co się stało z miastem Sanctaphrax? Ptasiennica prychnęła. - Pomimo tego, co Vilnix tak pięknie nazwał ”nowym ładem” i ”nowym początkiem”, sytuacja gwałtownie się pogorszyła. Obecnie, jak wiesz, mieszkańcy Podmiasta harują jak niewolnicy w odlewniach i kuźniach przy produkcji łańcuchów i obciążników wspomagających Łańcuch Kotwiczny. Udaje im się utrzymać Sanctaphrax na uwięzi, lecz wymaga to ogromnego wysiłku. I nigdy nie mogą spocząć. A Kresorzeka staje się coraz bardziej zanieczyszczona. Tylko dzięki okruchom kruszywa, które dostarcza Lidze Vilnix Pompolnius, Podmiasto jeszcze nie udławiło się własnym brudem. Strużek wzdrygnął się z odrazy. - A Vilnix? - spytał. - Co on na tym zyskał? - Bogactwo i władzę - odparła zwięźle ptasiennica. - W zamian za wodę pitną kupcy Ligi obsypali Vilniksa oraz jego Wydział Smakoszy Deszczu wszystkim, czego dusza zapragnie. I tak będzie, dopóki nie zabraknie kruszywa. - Ale to chyba nie może trwać długo - stwierdził Strużek. - Kiedy Vilniksowi skończy się kruszywo, będzie musiał wynieść ze skarbca kolejne kryształy burzywa. Ptasiennica pokiwała głową. - I właśnie to robi. A Profesor Mroku nie może go powstrzymać. Co więcej, produkcja kruszywa okazała się zbyt skomplikowana. Pomimo tysiąca prób - z których wiele zakończyło się tragicznie - nikt nie zdołał powtórzyć wyników pierwszego eksperymentu. - Ale to szaleństwo! Im więcej burzywa znika ze skarbca, tym więcej łańcuchów trzeba wykuć. Im więcej łańcuchów trzeba wykuć, tym bardziej zanieczyszczona staje się rzeka. A im bardziej jest zanieczyszczona, tym więcej trzeba kruszywa, żeby ją oczyścić! - Błędne koło - zgodziła się ptasiennica. - Okropne błędne koło. A po dwudziestu latach od tego pamiętnego zebrania w Wielkiej Sali sytuacja Sanctaphraksu i Podmiasta wygląda jeszcze bardziej ponuro. Smakosze deszczu i kupcy Ligi, zajęci własnymi sprawami, nie dostrzegają, co dzieje się wokół nich. Ale jeśli nic się nie zmieni, i to szybko, upadek to tylko kwestia czasu. - Co można zrobić? Ptasiennica wzruszyła skrzydłami i odwróciła głowę. - Nie mnie to oceniać. - Łypnęła fioletowym okiem. - No, moje opowiadanie dobiegło końca. Czy teraz mnie uwolnisz? Strużek zawstydził się. - Oczywiście - szepnął, wyjmując nóż z rękawa. Znowu zaczął dłubać ostrzem w dziurce kłódki. Rozległo się ciche kliknięcie. Kłódka została otwarta. Strużek zdjął ją ze skobla i otworzył klatkę. - E! - rozległ się rozsierdzony okrzyk. - Mówiłeś, że mogę ci zaufać. Co, na Wielkie Niebiosa, wyprawiasz? Strużek odwrócił się i jęknął. Pocipołeć wrócił ze zwierzęcym znachorem i pędził w jego stronę jak szalony. - Nie mogę... - rozległ się głos ptasiennicy. - Pomóż mi! Strużek odwrócił się. Ptasiennica zdołała wysunąć z klatki głowę i jedno skrzydło, ale drzwi były zbyt ciasne. Drugie skrzydło było wykręcone do tyłu i ścis’nięte. - Cofnij się i spróbuj jeszcze raz - poradził Strużek. Ptasiennica usłuchała, złożyła skrzydła i znowu wysunęła głowę. Pocipołec był tuż, tuż. Wymachiwał ciężką maczugą. Strużek chwycił ptasiennicę za szyję i delikatnie pociągnął. Pocipołec uniósł maczugę. Ptasiennica mocno odepchnęła się nogami od żerdzi. - No! - jęknął rozpaczliwie Strużek. - Już prawie... - stęknęła ptasiennica - mi się... udało! - Zatrzepotała na próbę skrzydła- mi, raz i drugi, a potem zerwała się do lotu i poszybowała w powietrze. Widać więzienie nie nadwątliło jej sił. Strużek zrozumiał, że pora, by i on ratował się ucieczką. Nie patrząc za siebie, odwrócił się na pięcie i puścił pędem w stronę zatłoczonej ulicy. Ledwie zaczął biec, maczuga musnęła jego ramię. Jedna sekunda spóźnienia i rozbiłaby mu głowę. Pędził coraz szybciej i szybciej, roztrącając tłum, rozpychając się łokciami. Pocipołeć wrzeszczał wściekle: - Złodziej! Łobuz! Łapać go!!! Strużek uskoczył w wąski zaułek. Wrzaski przycichły, ale chłopiec biegł co sił w nogach. Mijał lombardy, karczmy, balwiernie i gospody. Skręcił... i wpadł prosto w ramiona swego ojca. Chmurny Wilk złapał go za ramiona i mocno potrząsnął. - Strużek! - ryknął. - Wszędzie cię szukałem. Zaraz wyruszamy. Coś ty znowu nabroił? - Ni... nic - wykrztusił Strużek. Nie miał odwagi spojrzeć prosto w rozgniewane oczy Chmurnego Wilka. Wysoko na niebie, za głową ojca, widział ptasiennicę oddalającą się w łopocie skrzydeł w stronę zachodzącego słońca - daleko za Sanctaphrax i Podmiasto. Westchnął z zazdrości. Ptasiennica odleciała, ale jej złowróżbne słowa ciągle dźwięczały mu w uszach: ”Błędne koło... Upadek to tylko kwestia czasu...” Strużek powtórzył w myślach: co można na to poradzić? Rozdział 3 SZEPTY I KRZYKI I. W Mrocznej Puszczy W puszczy panował półmrok. W puszczy zawsze panuje półmrok, jakby było tuż po zachodzie słońca. A może tuż przed wschodem? Trudno to powiedzieć. Nikt, kto przekroczył granice Mrocznej Puszczy, nie był tego pewien. Ale niemal wszyscy mieli przeczucie, że ten złotawy gasnący blask pomiędzy drzewami oznacza koniec, a nie początek. Drzewa, majestatyczne, wysokie i zawsze obsypane liśćmi, kołysały się na lekkim wietrzyku, który bez końca krążył po lesie. Podobnie jak wszystko inne - trawa, ziemia, kwiaty - pokrywała je cienka warstewka pyłu lśniącego i skrzącego się jak szron. A jednak nie było zimno. O nie. Powietrze pachniało, a od ziemi biło ciepło i wszystko wydawało się lekko drżeć. Każdy, kto wchodził do Mrocznej Puszczy, czuł się jak pod wodą. Nie śpiewały ptaki, nie bzykały owady, nie słyszało się zwierząt, gdyż nie było ich w Puszczy. A jednak uważny wędrowiec usłyszałby głosy i nie pomyliłby ich z szumem drzew. Głosy mamroczące, bełkoczące, czasem krzyczące. Jeden rozległ się całkiem blisko. - Nie ruszaj się, Vinchiksie - powiedział ze zmęczeniem, choć nie bez nadziei. - Już niewiele brakuje. Wytrzymaj. Głos dobiegał z góry, gdzie na czubku drzewa tkwił wrak powietrznego statku ze złamanym masztem wskazującym oskarżyciełsko w niebo. Na tle złocistego nieba na uprzęży wisiał rycerz na rumaku. Ich ciała zakute w zardzewiałe zbroje zamieniły się w szkielety. A jednak rycerz i jego wierzchowiec nadal żyli. Przyłbica szczęknęła i upiorny głos powtórzył jeszcze raz: - Jeszcze trochę, Vinchiksie. Nie ruszaj się! II. W pałacu Najdostojniejszego Akademika Komnata, którą nazywano Wewnętrznym Sanktuarium, urządzona była z prawdziwym przepychem. Na podłogach leżały śnieżnobiałe futra, sufit kapał złotem, a ściany, których nie zasłaniały książki, wyłożono czarnodrzewem i srebrem inkrustowanym drogocennymi klejnotami. Każdy wolny centymetr zajmowały ozdoby: porcelanowe wazy, figurki z kości słoniowej, misterne rzeźby i skomplikowane chronometry. Na środku sali migotał kryształowy żyrandol. Słońce budziło w nim olśniewające tęczowe iskry. Migotały na srebrnych płytach, polerowanych blatach, szafkach, na fortepianie, na portretach i zwierciadłach, a także na lśniącej łysinie samego Najdostojniejszego Akademika miasta Sanctaphrax we własnej osobie, który leżał wygodnie wyciągnięty na otomanie pod łukowatym oknem i pogrążony był w głębokim śnie. W tym zbytkownym wnętrzu wydawał się zupełnie nie na miejscu. Jego czarna szata była spłowiała, na stopach miał skromne zniszczone sandały. Także jego chude ciało i zapadnięte policzki świadczyły raczej o wstrzemięźliwym, a nie zbytkownym życiu. Ogolona głowa była oznaką pokory i posłuszeństwa regule, a jednak nie można mu było odmówić także próżności. Co innego mogły oznaczać jego inicjały - ViP - wyhaftowane na rąbku włosiennicy? W komnacie rozległ się nagle przeszywający zgrzyt. Najmędrszy drgnął i obrócił się na bok. Jego zapadnięte oczy otworzyły się gwałtownie. Zgrzyt powtórzył się, głośniejszy niż poprzednio. Najdostojniejszy Akademik usiadł i wyjrzał przez okno. Z Wewnętrznego Sanktuarium, znajdującego się na szczycie jednej z najwyższych i z pewnością najwspanialszych wież Sanctaphraksu, rozciągał się najwspanialszy z możliwych widok na Podmiasto i okolice. Najdostojniejszy spojrzał w dół. Pomiędzy kłębami dymu dostrzegł mniej więcej tuzin mieszkańców Podmiasta, gorączkowo mocujących najnowszy łańcuch do potężnego lotnego głazu. - Cudownie - ziewnął i podniósł się z wysiłkiem. Podrapał się, przeciągnął, przejechał dłonią po głowie i znowu ziewnął. - Pora się czymś zająć. Podszedł do stojącego w kącie komnaty masywnego kufra z żelaznego drewna, wyjął spomiędzy fałdów szaty ciężki klucz i przykucnął. O zachodzie słońca czekało go spotkanie z Simenonem Xintaksem, obecnym Mistrzem Ligi. Przedtem chciał zważyć resztę kruszywa, jaka mu pozostała, i obliczyć, na jak długo wystarczą mu te ostatnie bezcenne drobiny. Zamek otworzył się z cichym szczękiem, wieko zaskrzypiało i Najdostojniejszy Akademik spojrzał w ziejącą ciemność. Pochylił się, wyjął szklaną fiolkę, uniósł ją do okna i westchnął. Nawet on musiał zdawać sobie sprawę, że płynny pył prawie się skończył. - Z pewnością, jest to pewien problem - mruknął. - Lecz jeszcze nie tragedia. Jednak lepiej to zważyć. Dowiedzieć się, ile zostało. Bez tej świadomości układy z Xintaksem mogłyby się źle skończyć... - Drgnął nerwowo. - Ale najpierw muszę coś poradzić na to nieznośne swędzenie. Na szczęście Minulis, jego służący, pamiętał, by zostawić drapaczkę. Był to śliczny drobiazg o rękojeści z litego złota i szponach ze smoczej kości. Najdostojniejszy Akademik westchnął z rozkoszy, drapiąc się po plecach. Znowu przypomniał sobie, że największe przyjemności w życiu to te najprostsze. Odłożył drapaczkę i - postanawiając jeszcze nieco odwlec swoje obliczenia - nalał sobie kieliszek wina z karafki, której nie zapomniał zostawić Minulis. Podszedł do wielkiego lustra, uśmiechnął się, wyprostował i zadarł wysoko głowę. - Za ciebie, Vilniksie Pompolniusie - oznajmił, unosząc kieliszek. - Za Najdostojniejszego Akademika miasta Sanctaphrax. W tej samej chwili znowu rozległ się zgrzyt wiertarek. Jeszcze głośniejszy. Lotny głaz zadrżał, Wewnętrzne Sanktuarium zatrzęsie się, lustro zakołysało. Najdostojniejszy przestraszył się tak, że wypuścił kieliszek. Szkło pękło z cichym brzękiem, wino zaplamiło białe futro niczym krew. Najdostojniejszy Akademik odwrócił się z obrzydzeniem. W tej samej chwili za jego plecami rozległ się świst i potężny brzęk. Vilnix znieruchomiał. Odwrócił się. Na podłodze leżało lustro, rozbite na tysiące kawałków. Przykucnął, podniósł jeden i obrócił go w dłoni. Jak mawiała jego babcia? Zbite lustro, nieszczęście blisko. Spojrzał w ciemne oko patrzące na niego z odłamka i mrugnął. - Dobrze, że nie jestem przesądny. - Roześmiał się skrzypiącym śmiechem. III. Na Bagnie Przywódczyni klocgoblinów, niska i przysadzista Mim, wciągnęła powietrze, przesunęła palcami po kolekcji talizmanów i amuletów na szyi i zrobiła krok naprzód. Skrzywiła się, gdy pomiędzy jej pulchnymi palcami przelało się rzadkie błoto. Zgrzytak Palcozbierak przyglądał się jej z szyderstwem w oczach. - Ciągle się łudzisz, że sama przeprawisz się przez Bagno? Mim szła dalej, nie zwracając na niego uwagi. Mlask, mlask, mlask, mlaskało jasne kleiste błoto. Sięgnęło jej do kostek, potem do łydek, wreszcie do kolan. Zatrzymała się i podniosła głowę. Bagno wydawało się ciągnąć aż po horyzont. Nawet gdyby jakimś cudem zdołała się przez nie przeprawić, ani stary Torp, ani młodzi nie mieli najmniejszej szansy. - Dobrze - powiedziała i odwróciła się ze złością. Bagno wciągnęło ją jeszcze głębiej. - Może jednak rzeczywiście potrzebujemy przewodnika. - Błoto sięgnęło wyżej. - Pomóż nam. Zgrzytak pochylił się i wyciągnął do niej kościstą białą rękę. Podobnie jak Bagno, na którym mieszkał, jego ciało miało jasny kolor przybrudzonych prześcieradeł. Wciągnął Mim na twardy grunt i spojrzał na nią z góry, podpierając się pod boki. Mim zaczęła grzebać w torbie. - Pięćdziesiąt za osobę. Tak powiedziałeś. A to daje... - Odliczyła monety. - Pięćset. Zgrzytak pokręcił głową. - Cena poszła w górę - oznajmił nosowym kpiącym głosem. - Sto od głowy. Tyle to teraz kosztuje. - Ale to wszystko, co mamy! - jęknęła. - Za co będziemy żyli, kiedy dotrzemy do Podmiasta? Zgrzytak wzruszył ramionami. - To już wasz problem. Ja was nie zmuszam, żebyście ze mną szli. Jeśli potraficie przebyć grząskie Bagno i ominąć trujące kratery, nie wspominając już o meśluzach, chluprybach i białych krukach, które rozedrą was na strzępy, ledwie was zobaczą... Wybór należy do was. Mim spojrzała smętnie na swoich krewnych tulących się do siebie na brzegu. Zrozumiała, że decyzja jest prosta; albo przybędą do Podmiasta z pustymi rękami, albo w ogóle nie przybędą. - Proszę, tysiąc - westchnęła, podając pieniądze. - Ale cena jest bardzo wysoka. Zgrzytak Palcozbierak wyrwał jej pieniądze i wepchnął do kieszeni. Odwrócił się, mamrocząc pod nosem: - Cena jest wyższa, niż się spodziewasz, droga pani. I ruszył przed siebie w blady lepki kraj. Rodzina klocgoblinów podniosła z ziemi tobołki. - Szybciej - rzucił niecierpliwie Zrzytak. - Z życiem! Trzymajcie się razem. Idźcie po moich śladach. I nie oglądajcie się. IV. W Wieży Światła i Mroku Profesor Światła był zły. - Przeklęte łańcuchy, przeklęte wiercenie, przeklęty Vilnix Pompolnius - warczał przez zaciśnięte zęby. - Czy musimy zniszczyć Sanctaphrax, żeby je uratować? Podniósł się ciężko z naręczem książek i zaczął układać je na półkach. Zawsze było tak samo. Za każdym razem, gdy do lotnego głazu przytwierdzano nowy łańcuch, wibracje przewracały jego skromny gabinet do góry nogami. Bezcenne przyrządy się psuły, jedyne w swoim rodzaju eksperymenty szły na marne, a cały księgozbiór lądował na podłodze. Postawiwszy ostatnią książkę na miejscu, profesor wrócił do biurka. Właśnie miał usiąść, kiedy kątem oka zauważył coś nadzwyczaj niepożądanego. Jednak w tym samym czasie rozległo się pukanie do drzwi i do środka wpadł Profesor Mroku. - Musimy porozmawiać - rzucił. Profesor Światła stał bez ruchu. - Spójrz - powiedział ponuro. - Co? - Tam - wskazał. - Światło. Profesor Mroku roześmiał się. - Powinieneś się chyba cieszyć? Przecież światło jest przedmiotem twoich badań i eksperymentów. - Tak jak twoim jest mrok - burknął Profesor Światła. - A raczej brak światła. Ale wszystko ma swoje miejsce. I mrok w sercu twojego dawnego protegowanego Vilniksa Pompoiniusa jest nie na swoim miejscu, podobnie jak to światło wpadające przez szczeliny w mojej ścianie. - Odwrócił się i puknął w tynk. - Widzisz? Kruszy się. Profesor Mroku westchnął żałośnie. - Mój gabinet też się rozpada. Ledwie Vilnix został Najdostojniejszym Akademikiem, natychmiast zagarnął budynek Szkoły Światła i Mroku dla siebie, a dwóch profesorów i ich wydziały zesłał do zrujnowanej Wieży Smakoszy Deszczu. Wybuch uszkodził jej konstrukcję i za każdym razem, gdy do skały przytwierdzano nowy łańcuch, uszkodzenie stawało się poważniejsze. Lada chwila wieża mogła się zawalić. - Tak dłużej być nie może - powiedział Profesor Światła. - Dlatego właśnie... - Dlatego właśnie musimy porozmawiać - wpadł mu w słowo Profesor Mroku. - Dlatego właśnie - ciągnął Profesor Światła - już rozmawiałem z kimś, kto być może zmieni tę sytuację. Profesor Mroku spojrzał na swego kolegę z podziwem i niechęcią jednocześnie. Pomimo ograniczonych środków rywalizacja między dwoma uczonymi trwała nadal. - Z kim rozmawiałeś? - Z Matką Piórklaczyną - brzmiała odpowiedź. - Z Matką Piórklaczyną! - zdumiał się Profesor Mroku. - Z tym starym chciwym dziobatym babiszonem! Sprzedałaby własne jajka, gdyby ktoś jej zaproponował dobrą cenę. Naprawdę uważasz, że można jej wierzyć? - O tak. Można jej wierzyć, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by nas oszukać. Ta wiedza będzie naszą siłą. V. W zaułkach Podmiasta - To tu - powiedział Ciach, zatrzymując się przy rozchwianej chatce po lewej stronie. Otworzył drzwi i znikł w jej wnętrzu. Jego towarzysz wszedł za nim. Zamknął drzwi i zaczekał, aż klocgoblin znajdzie lampę i ją zapali. - Słowo daję... - Ciach zadrżał, kiedy słaby blask wypełnił izbę. - Wy, rzeźnicy, jesteście tak czerwoni, że... Ścięgniusz zaszural stopami z zażenowaniem. - Więc masz to kruszywo czy nie? Bo jak nie... - Najlepsze w Podmieście - zapewnił go Ciach. - Potencjalnie. - Potencjalnie? - Zdobyłem na czarnym rynku trochę burzywa - wyjaśnił. - Teraz trzeba je tylko utłuc i już! Ścięgniusz zmierzył go nieruchomym spojrzeniem. - Ty mnie chyba uważasz za kretyna - powiedział w końcu. - Burzywo wybucha pod wpływem uderzenia. Każdy o tym wie. Tylko Najwredniejszy Akadebil zna tajemnicę... - Teraz ja też mam jedną tajemnicę - przerwał mu Ciach. Zdjął z półki miseczkę i postawił ją na stoliku. Z wewnętrznej kieszeni wyjął aksamitne zawiniątko, starannie je rozwinął i wyjął z niego lśniący roziskrzony okruch burzywa, który ujął między środkowy palec i kciuk - innych nie miał - i ostrożnie położył w miseczce. Ścięgniusz nie wyglądał na przekonanego. - Co to za tajemnica? - To - oznajmił Ciach, wyjmując zza pasa skórzaną sakiewkę. Otworzył ją i pozwolił Ścięgniuszowi zajrzeć do środka. - Ale co to jest? - Sproszkowana kora trupinii - wyjawił Ciach konspiracyjnym szeptem. - Najlepsza na rynku. Ścięgniusz cofnął się nerwowo. Był to specyfik, którym lekarze z Podmiasta znieczulali pacjentów przed operacją. - Odrętwiające właściwości trupinii równoważą wybuchowość burzywa - objaśnił Ciach. - Wybuch zostaje sparaliżowany, że się tak wyrażę. - Jesteś pewien? - Och, na Niebiosa! - zniecierpliwił się Ciach. - Czy nie mówiłeś, że masz dość wydawania wszystkich ciężko zarobionych pieniędzy na wodę pitną? Nie powiedziałeś, że zrobiłbyś wszystko, żeby zdobyć trochę kruszywa? Trupinia zadziała, daję ci słowo - oznajmił i wsypał sporą garść proszku do miseczki. - Nie będzie wybuchu, a ty, mój przyjacielu, zdobędziesz wreszcie tyle kruszywa, że wystarczy ci do końca życia. Ścięgniusz nerwowo dotknął talizmanów na szyi. Jednak choć dręczyły go złe przeczucia, propozycja klocgoblina wydawała się zbyt kusząca, by się jej oprzeć. Zapłacił trzy czwarte umówionej sumy, wziął tłuczek i uniósł go nad głowę. Ciach, schowawszy pieniądze do kieszeni, schronił się w drugim końcu izby, za metalowym piecykiem. - Uderz! - krzyknął. - Na pewno się uda! Ścięgniusz, ściskając tłuczek w spoconych dłoniach, uderzył z całej siły. Wybuch zerwał dach chatki i rzucił Ścięgniusza na ścianę. Rzeźnik znieruchomiał. Ciach wyczołgał się ze swojej kryjówki i chwiejnie stanął na nogi. Spojrzał na ciało martwego rzeźnika. - Kurczę - westchnął. - Jednak się nie udało. VI. W gospodzie Pod Mordrzewiem Matka Piórklaczyna siedziała przy stole tuż przy wejściu do gospody Pod Mordrzewiem. Obok niej na barowym stołku przycupnął nocuszek Gacjan, jej pracownik. Oboje przyglądali się hałaśliwym grupom pijaków, kolejno zanurzających kufle we wspólnej kadzi z pienistym piwem drzewnym. Nielegalny browar ukryty w piwnicy dawał solidne dodatkowe zyski, zwłaszcza w porze upałów. Drzwi otworzyły się i do środka wtoczyli się trzej kupcy z Ligi. Matka Piórklaczyna zaklekotała z niesmakiem dziobem. - Dobry wieczór - rzuciła, starając się na nich nie patrzeć. Zdjęła z półki za swoimi plecami trzy kufle i postawiła je na stole. - Dwadzieścia ćwiartek za sztukę. - Możecie pić, ile wlezie - objaśnił pierwszy kupiec, stały bywalec gospody Pod Mordrzewem. - Prawda, Matko Piórklaczyno? Matka Piórklaczyna zachmurzyła się. - W rzeczy samej. Lecz pamiętajcie o zasadach. - Wskazała głową tabliczkę wiszącą na ścianie. NiejjrzeUfinać. Nie bić się. Nie wymiotować na terenie Cokafu. - Nie trzeba nam przypominać - oznajmił przybysz i wręczył jej złotą monetę, dwukrotnie przekraczającą wartością należność. - Resztę proszę zatrzymać, droga pani - dodał i mrugnął. Matka Piórklaczyna wbiła wzrok w kasę. - Piękne dzięki - wycedziła i zatrzasnęła szufladę. Kiedy się odwrócił, podniosła oczy. Ty zarobaczona kupo turożego gnoju, pomyślała z nienawiścią. - No, no - odezwał się łagodnie Gacjan, poruszając wielkimi nietoperzowatymi uszami. Matka Piórklaczyna odwróciła się i spojrzała na niego z furią. - Słyszałeś to? - warknęła. - Ja słyszę wszystko - odparł Gacjan. - Dobrze o tym wiesz. Każde słowo, każdy szept, każdą myśl. Na moje nieszczęście. Matka Piórklaczyna prychnęła. Pióra na jej szyi zjeżyły się, oczy zalśniły żółtym światłem. - Ale to prawda! - rzekła kwaśno, kiwając głową w stronę kupców z Ligi. - Wszyscy tacy są. Mają piękne stroje, dają wielkie napiwki, obnoszą się z pańskimi manierami, ale to wszystko turoży gnój! Gacjan cmoknął współczująco. Rozumiał niechęć swojej pracodawczyni. Ze względu na przymierze z Vilniksem Pompolniusem - wytwarzanie łańcuchów w zamian za kruszywo - kupcy z Ligi dominowali na rynku wodnym. Gdyby nie czarnorynkowe transakcje z podniebnymi piratami, Matka Piórklaczyna już dawno musiałaby zwinąć interes. - Ach, ci podniebni piraci - westchnął Gacjan. - Nieznośne zabijaki, nikogo się nie boją. Co byśmy bez nich poczęli? - Właśnie, co? - skinęła głową Matka Piórklaczyna, a pióra na jej szyi ułożyły się w gładki kołnierz. - A skoro o tym mowa, wkrótce pojawi się tu Chmurny Wilk ze swoją kompanią. Mam nadzieję, że jego podróż przyniosła tak wielkie zyski, jak mi obiecywał. Bo jeśli nie... - Nagle przypomniała sobie rozmowę, którą odbyła z Profesorem Światła, i nie wiadomo skąd wpadł jej do głowy pewien pomysł. Oczy jej zamigotały. - Chyba że... Gacjan, który przysłuchiwał się jej myślom, zachichotał. - Orzeł, ty wygrywasz, reszka, on przegrywa, prawda? Zanim odpowiedziała, nagle gospodą wstrząsnął wybuch. Gacjan chwycił się za uszy i zawył z bólu. - Rety, rety! - zaskrzeczała Matka Piórklaczyna, a kołnierz piór znowu się najeżył. - To było całkiem blisko! Pył opadł, Gacjan odjął ręce od uszu i potrząsnął głową. - Znowu dwóch idiotów usiłowało zrobić kruszywo na własną rękę - powiedział ze smutkiem. Przechylił głowę i zaczął nasłuchiwać. - Zginął Ścięgniusz, rzeźnik. - Pamiętam go - powiedziała Matka Piórklaczyna. - Często tu bywał. Zawsze śmierdział skórą. Gacjan skinął głową. - Ten, który przeżył, nazywa się Ciach - dodał i zadrżał. - Och, co za potwór. Zmieszał burzywo z trupiniowym proszkiem i podstępem skłonił Ścięgniusza, żeby odwalił za niego brudną robotę. Matka Piórklaczyna zachmurzyła się. - Wszyscy rozpaczliwie usiłują zdobyć kruszywo. - Jej żółte oczy zalśniły złośliwie. - Jeśli można kogoś winić za to, co się zdarzyło - dodała, wskazując dziobem hałaśliwych kupców z Ligi - to tylko ich! Och, ile bym dała za to, żeby raz na zawsze zetrzeć im z gąb te paskudne uśmieszki! Rozdział 4 Ładunek Było późne popołudnie. Zakupiwszy od leśnych trolli dużą partię żelaznego drewna, załoga ”Łowcy Burz” wracała do Podmiasta. Na pokładzie podniebnego statku piratów panowała radość, a Strużek, bohater chwili, był szczególnie z siebie zadowolony. Nie znał osobiście trolli, z którymi rozmawiali, ale ponieważ wychował się w wiosce leśnych trolli, wiedział, jak z nimi rozmawiać. Wiedział, kiedy ”nie” naprawdę znaczy ”tak”. Wiedział, kiedy się targować, a także, co ważniejsze, kiedy dać za wygraną, bo jeśli oferowało się leśnemu trollowi zbyt niską cenę za jego drewno, obrażał się i nie zgadzał go sprzedać, choćby nie wiadomo co. Kiedy Strużek dostrzegał wymowne sygnały - wydęcie ust i drganie bulwiastych nosów - kiwał głową ojcu. Uzyskali najlepszą możliwą cenę. Później, by uczcić zwycięstwo, Chmurny Wilk kazał otworzyć baryłkę leśnego grogu i rozdał swojej wesołej kompanii kielichy pełne napoju. - Za dobrą robotę! - zakrzyknął. - Za dobrą robotę! - odpowiedziała załoga. Grot Pędziwoda, kudłaty olbrzym, trzepnął Strużka w plecy i ścisnął go za ramię. - Bez umiejętności tego chłopaka, który tak dobrze zna kresoleśny ludek, nigdy byśmy nie wytargowali takiej dobrej ceny - oznajmił i wzniósł kielich. - Za Strużka! - Za Strużka! - zagrzmieli wszyscy. Nawet Gadio Ślizgowkręt, kwatermistrz, który rzadko miał dla kogokolwiek dobre słowo, nie poskąpił pochwał. - W rzeczy samej, dobrze się spisał - przyznał. Tylko jedna osoba nie dołączyła się do chóru - sam Chmurny Wilk. Kiedy Grot Pędziwoda wzniósł toast, kapitan odwrócił się gwałtownie i odszedł na dziób. Strużek wiedział dlaczego. Żaden z członków załogi nie domyślał się, że chłopiec jest synem Chmurnego Wilka. By uniknąć podejrzeń o faworyzowanie swojego dziecka, kapitan wolał zachować powściągliwość. Traktował chłopca surowiej niż resztę załogi i nigdy nie okazywał mu uczuć. Strużek to rozumiał, ale nie bardzo mu się to podobało. Każde lekceważące, niesprawiedliwe lub ostre słowo raniło go do żywego i zostawiało wrażenie, że ojciec się go wstydzi. Teraz schował dumę do kieszeni i stanął przy Chmurnym Wilku na mostku. - Jak myślisz, kiedy dotrzemy do Podmiasta? - spytał nieśmiało. - Po zmroku - odrzekł Chmurny Wilk. Unieruchomił koło sterowe i zaczął starannie poprawiać obciążniki. - Jeśli nadal będzie sprzyjający wiatr. Strużek przyglądał mu się z podziwem. Powietrzne statki słynęły z tego, że trudno było nimi sterować, ale Chmurny Wilk robił wszystko od niechcenia, jakby urodził się z tą wiedzą. Rozumiał statek, czuł go jak część własnego ciała. Teraz, znając opowieść ptasiennicy, Strużek wiedział już dlaczego. - Nauczyłeś się nawigacji i... łowienia burz w Akademii Rycerskiej? Chmurny Wilk odwrócił się i spojrzał na syna uważnie. - Co wiesz o Akademii? - spytał. - N-n... niewiele - zająknął się chłopiec. - Ale ptasiennica mówiła... - Phi! - parsknął lekceważąco kapitan. - Ta pierzasta gaduła! Lepiej żyć teraźniejszością niż przeszłością - rzucił ostro. I wyraźnie chcąc zmienić temat, dodał: - Najwyższa pora, żebyś i ty nauczył się podstaw nawigacji. Serce Strużka zabiło mocniej. Latał z podniebnymi piratami już od ponad dwóch lat. Podobnie jak oni nosił długi ciężki płaszcz z licznymi akcesoriami - teleskopem, kotwiczką, kompasem, wagą, kubkiem... Jak oni osłaniał pierś misternie wymodelowanym napierśnikiem, a na plecach mocował paraskrzydła. Jednak do tej pory do jego obowiązków należały najbardziej przyziemne prace. Szorował pokład, zmywał naczynia, był chłopcem na posyłki. Widać nadeszła pora na zmianę. - Lotny kamień, kiedy ostygnie, w naturalny sposób unosi nas w górę - wyjaśnił kapitan. - Równoważenie, pęd do przodu oraz manewry wykonujemy ręcznie. Za pomocą tego. - Wskazał dwa długie rzędy dźwigni o rękojeściach z kości. Każda z nich ustawiona była pod innym kątem. Strużek pokiwał głową z napięciem. - Te dźwignie są połączone z wiszącymi obciążnikami - ciągnął Chmurny Wilk. - Dziobowy, rufowy, sterburtowe: mały, średni i duży, bakburtowe, jak wyżej, kadłubowy tylny, środkowy, przedni... - wyrecytował. - A dźwignie po drugiej stronie są połączone z żaglami. Fokżagiel, sterżagiel, topsel - mówił, dotykając kolejno dźwigni. - Grotżagle, pierwszy i drugi, latacz, sztaksel, bom, spinaker i kliwer. Pamiętasz? Chodzi tylko o zachowanie równowagi. Strużek skinął niepewnie głową. Chmurny Wilk zrobił mu miejsce. - No to chodź - burknął. - Chwyć za ster i pokaż, z jakiego materiału jesteś zrobiony. Na początku było łatwo. Poprawki już zrobiono i Strużek musiał tylko mocno ściskać koło, żeby utrzymać stały kurs. Ale potem nagły podmuch wiatru z północnego wschodu zakołysał statkiem i wszystko się skomplikowało. - Średni sterburtowy do góry - rozkazał kapitan. Strużek wpadł w panikę. Która to dźwignia? Ósma czy dziewiąta z lewej? Chwycił dziewiątą i szarpnął. ”Łowca Burz” przechylił się na burtę. - Za dużo! - warknął Chmurny Wilk. - Sztaksel wyżej, bakburtowy duży... Bakburtowy, idioto! - ryknął, gdy statek przechylił się jeszcze bardziej. Strużek pisnął ze strachu. Za chwilę rozbije statek! Zdaje się, że jego pierwsza próba nawigacji będzie także ostatnią. Rozpaczliwie zacisnął palce na kole sterowym. Nie może zawieść ojca! Opanował się, po raz drugi chwycił dziewiątą dźwignię. Tym razem przesunął ją łagodnie, jedynie o parę ząbków. Udało się! Żaglowiec odzyskał równowagę. - Dobrze - powiedział kapitan. - Nabierasz wyczucia. Teraz latacz. Dziobowy trochę w dół, wyrównać mały i średni sterburtowy i... - Statek Ligi na sterburcie! - rozległ się szorstki głos Kolcera. - Statek Ligi na sterburcie! Szybko się zbliża! Serce Strużka mocno zabiło, zakręciło mu się w głowie, zabrakło oddechu. Zrobiło mu się niedobrze, a rzędy dźwigni rozmazały przed oczami. Jedna z nich z pewnością służy do przyspieszania, ale która? - Statek Ligi coraz bliżej - oznajmił Kolcer, a Strużek, ogarnięty paniką, złamał pierwszą zasadę podniebnej żeglugi. Puścił ster! Ledwie jego spocone dłonie rozluźniły chwyt, koło zawirowało gwałtownie i odepchnęło go tak mocno, że runął na pokład. Wszystkie żagle natychmiast oklapły i ”Łowca Burz” zaczął spadać, wirując wokół własnej osi. - Ty półgłówku! - ryknął Chmurny Wilk. Chwycił ster i zaparłszy się mocno nogami o pokład, gorączkowo usiłował unieruchomić ster. - Bełkot! - ryknął. - Do mnie! Natychmiast! Strużek jeszcze nie zdążył dobrze się podnieść, kiedy Bełkot przegalopował obok, lekko go trąciwszy. Właściwie tylko go musnął, lecz ponieważ banderzwierz albinos był wielki jak góra, Strużek odleciał daleko. Zaraz potem statek przestał wirować. Chłopiec podniósł głowę. Ster tkwił nieruchomo w potężnych łapach banderzwierza. Kapitan zajął się dźwigniami - tu przesunął, tam skorygował, bez chwili zastanowienia, jak pianista przebiegający palcami po klawiaturze. - Statek Ligi sto kroków od nas, ciągle się zbliża! - zawołał Kolcer. Kapitan nadal w milczeniu ustawiał dźwignie. - Pięćdziesiąt kroków! Czterdzieści! Raptem ”Łowca Burz” skoczył do przodu. Załoga ryknęła z radości. Strużek wreszcie zdołał się podnieść, mamrocząc pod nosem podziękowania Niebiosom. Udało im się. Wtedy przemówił Chmurny Wilk. - Coś jest nie w porządku - powiedział cicho. Co może być nie w porządku? - zdziwił się Strużek. Czy nie zdołali uciec z nielegalnym ładunkiem? Obejrzał się. Tak, statek Ligi był już bardzo daleko! - Coś jest bardzo nie w porządku - powtórzył kapitan. - Nie wznosimy się. Strużek spojrzał na niego z przerażeniem. Żołądek mu się ścisnął. Czy to jakiś żart? Czy kapitan akurat teraz nabrał ochoty, żeby się z nim po ojcowsku podroczyć? Wystarczyło jedno spojrzenie na poszarzałą twarz ojca, który nieustannie przestawiał i zmieniał położenie dźwigni, by wiedzieć, że to nie to. - To... ten... prze... klęty rufowy - wymamrotał. - Zaciął się. - Statek Ligi się zbliża - obwieścił Kolcer. - A po fladze poznaję, że na pokładzie jest sam Mistrz Ligi. Chmurny Wilk odwrócił się gwałtownie. - Bełkot... - zaczął i urwał. Potężny stwór nie nadawał się do pełzania po kadłubie. Tak jak Grot Pędziwoda i Zygwint Żelazna Szczęka. Dębowy elf Kolcer, choć chętnie by to zrobił, nie miał dość sił, by uwolnić wielki żelazny obciążnik. Idealnym kandydatem byłby Gadio Ślizgowkręt, gdyby nie był takim tchórzem. A Klapsiad, goblin płaskogłowiec, choć nieustraszony w boju i nieoceniony podczas każdej utarczki, był zbyt głupi, by zapamiętać, co ma zrobić. - Lepiej sam pójdę - mruknął. Strużek wyskoczył naprzód. - Pozwól mnie! Ja to zrobię! Chmurny Wilk zmierzył go surowym spojrzeniem, mocno zaciskając wąskie usta. - Ty przecież musisz zostać przy dźwigniach - dodał Strużek. - Statek Ligi dwieście kroków od nas! - zawołał Kolcer. Chmurny Wilk skinął głową. - Dobrze - powiedział. - Ale nie zawiedź mnie. - Nie zawiodę - obiecał Strużek z zaciętą miną. Popędził na rufę, tam chwycił linę i wskoczył na reling. Daleko w dole mignął ciemnozielony las. - Nie patrz w dół! - rozległ się głos Grota Pędziwody. Łatwo powiedzieć, pomyślał Strużek, ostrożnie chwytając się takielunku, który oplatał kadłub statku niczym wielka pajęczyna. Im niżej schodził, powoli i ostrożnie, tym bardziej zawisał do góry nogami. Wiatr szarpał jego włosy i szczypał palce, ale już widać było rufowy obciąznik zaplątany w liny. Strużek schodził coraz niżej, szepcząc do siebie słowa zachęty i otuchy: - Jeszcze tylko troszkę. Tylko odrobinkę niżej... - Jak idzie? - usłyszał głos ojca. - Już prawie jestem! - odkrzyknął. - Statek Ligi sto kroków od nas i coraz bardziej się zbliża - rozległ się komunikat Kolcera. Strużek, dygocząc z napięcia, wyciągnął rękę i szarpnął za kłąb lin. Obciąznik powinien opaść swobodnie. Gdyby tylko zdołał... Sięgnął jeszcze dalej, do wielkiego węzła. Nagle kłąb się rozplatał, obciążnik opadł i... poszybował daleko w dół. Strużek jęknął z przerażenia, patrząc, jak wielki żelazny krąg pruje powietrze, pędząc w stronę lasu w dole. - Coś ty narobił? - rozległ się głos. Należał do Chmurnego Wilka, który najwyraźniej był wściekły jak jeszcze nigdy. - Ja... ja... - zająknął się Strużek. Podniebny statek kołysał się jak huśtawka, od dziobu po rufę, od sterburty po bakburtę. Strużek mógł tylko starać się nie spaść. Właśnie, co on narobił? - Uwolniłeś koło sterowe! - ryknął kapitan. - Na Niebiosa! Myślałem, że tylko Klapsiad jest głupi! Strużek zadrżał. W oczach stanęły mu palące łzy, których nie mógł otrzeć, jeśli nie chciał spaść. A może lepiej spaść, pomyślał z rozpaczą, uwolnić się, zniknąć? Wszystko jest lepsze niż stanięcie przed rozgniewanym ojcem. - Strużek! Słyszysz mnie, chłopcze? - rozległ się drugi głos. Należał do Grota Pędziwody. - Zaraz wyrzucimy ładunek. To znaczy, że otworzymy ładownię. Lepiej się stamtąd szybko zbieraj! Wyrzucić ładunek? Serce mu się ścisnęło, a po policzkach popłynęły łzy. Tak wiele wysiłku i pieniędzy zużyli na jego zdobycie, a teraz się go pozbywają! Wszystko przez niego. - Wchodź! - wrzasnął Grot. Strużek gorączkowo zaczął piąć się po olinowaniu, dopóki znowu nie znalazł się w pozycji głową do góry. Podniósł oczy; w jego stronę wyciągała się wielka czerwona łapa Grota Pędziwody. Chwycił ją z wdzięcznością i aż jęknął, gdy olbrzym wciągnął go na pokład. - Gotowe, kapitanie! - zawołał Grot. Strużek uśmiechnął się i chciał mu podziękować, ale potężny pirat odwrócił się, jakby nie mógł na niego patrzeć. Musieli wyrzucić ładunek, a to oznaczało brak zarobku. Choć Podmiasto było nędzne i brudne, nie można było w nim żyć bez pieniędzy. - Otworzyć ładownię! - rozkazał Chmurny Wilk. - Tak jest, kapitanie - odpowiedział Zygwint Żelazna Szczęka. Potem, głęboko z trzewi statku, rozległo się szczękanie łańcuchów, a po nim głośny łoskot. Strużek odwrócił głowę. Pnie drzewa żelaznego turlały się na zewnątrz, jeden po drugim. Spojrzał przez burtę. W tej samej chwili drzwi ładowni otworzyły się na oścież i cały ładunek wypadł na zewnątrz. Drzewa spadły na Kresobór, z którego zostały wycięte. Statek Ligi natychmiast zrezygnował z pościgu i zaczął schodzić do lądowania w ślad za spadającymi pniami. Nie można było zlekceważyć ładunku takich rozmiarów. Strużek nie potrafił spojrzeć załodze w oczy. Jej strata oznaczała zysk żeglarzy Ligi. - Nie możemy wylądować i stanąć z nimi do walki? - spytał. - Ja się nie boję. Chmurny Wilk spojrzał na niego z najwyższą pogardą. - Nie mamy koła sterowego - wycedził. - Nie mamy kontroli nad sterem. Latamy tylko dzięki lotnemu kamieniowi. - Odwrócił się. - Postawić groty! - ryknął. - Wyrównać kurs! I módlcie się! Ale tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Jedna burza i stracimy nie tylko ładunek, ale statek! Nikt się nie odzywał, gdy powietrzny statek wracał ostatkiem sił do Podmiasta. Była to najdłuższa, najpełniejsza napięcia podróż w życiu Strużka. Kiedy na horyzoncie pojawiły się przyćmione światła miasta Sanctaphrax, zapadł już zmierzch. Podmiasto dusiło się pod ciężkim kożuchem dymu. Wszyscy milczeli. Strużek czuł się okropnie. Ulżyłoby mu, gdyby piraci krzyczeli i przeklinali, gdyby obrzucili go stekiem wyzwisk. Wszystko byłoby lepsze od tego ciężkiego milczenia. W porcie roiło się od łodzi patrolowych, ale nikt nie zwrócił większej uwagi na okaleczony statek. Leciał z otwartą ładownią, więc z pewnością nie miał nic do ukrycia. Chmurny Wilk wprowadził ”Łowcę Burz” do ukrytego doku. Zygwint rzucił kotwicę, Kolcer szybko wyskoczył na pomost, by przywiązać cumy do żelaznych pierścieni. Załoga wysiadła na brzeg. - Brawo, paniczu! - syknął Gadio Ślizgowkręt, mijając Strużka. Chłopak wzdrygnął się, ale przecież w pełni zasłużył na wszystkie wyrzuty. Gadio nigdy go nie lubił. O wiele gorsze było jednak to, że inni nawet na niego nie patrzyli. Żałośnie poczłapał za nimi w stronę pomostu. - Ty nie - zatrzymał go Chmurny Wilk. Strużek przystanął. Teraz się zacznie. Odwrócił się ze spuszczoną głową. Kapitan przemówił dopiero, kiedy ostatni pirat zszedł z pokładu. - Że też dożyłem dnia, w którym mój syn, mój rodzony syn okaleczy swój statek - powiedział. Strużek z trudem przełknął ślinę, ale łzy uparcie napływały mu do oczu. - Przepraszam - szepnął. - Przepraszasz? Na co mi twoje przeprosiny? - zagrzmiał Chmurny Wilk. - Straciliśmy ładunek, koło sterowe i prawie sam statek! Zresztą jeszcze możemy go stracić. - Jego oko lśniło jak twardy krzemień. - Wstyd mi, że jesteś moim synem. Jego słowa uderzyły Strużka w samo serce. - Wstydzisz się? - krzyknął i cały jego wstyd zmienił się w gniew. Spojrzał hardo na ojca. - Nic nowego! - Jak śmiesz! - ryknął Chmurny Wilk. Jego twarz spurpurowiała. Ale Strużek nie dał się zastraszyć. - Nie przyznałeś się przed nikim, że jesteś moim ojcem! Czy to znaczy, że zawsze będziesz się mnie wstydził? Tak? No, powiedz! Bo jeśli tak, to odchodzę! Chmurny Wilk milczał. Strużek odwrócił się i ruszył przed siebie. - Stój! - zawołał kapitan. Strużek zatrzymał się. - Odwróć się, chłopcze, spójrz na mnie. Strużek powoli odwrócił się i spojrzał wyzywająco na ojca. Chmurny Wilk odpowiedział podobnym spojrzeniem. Jego oczy zamigotały. - Dobrze powiedziane - oznajmił. - Masz rację. Nie przyznałem się załodze, kim jesteś, ale nie dlatego, że się ciebie wstydzę. Są tu tacy, którzy wznieciliby bunt, gdyby tylko mieli szansę. Chcą zawładnąć ”Łowcą Burz”. Gdyby się dowiedzieli, że... - zamilkł. - Że jesteś dla mnie ważny... bo jesteś, Strużku. Powinieneś o tym wiedzieć. Chłopiec skinął głową i pociągnął nosem. Znowu coś ściskało go w gardle. - Gdyby się dowiedzieli, twoje życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Strużek zwiesił głowę. Jak mógł zwątpić w uczucia ojca? Teraz to on się zawstydził. Podniósł głowę i uśmiechnął się nieśmiało. - Więc mogę zostać? - spytał. Chmurny Wilk patrzył na niego z troską. - Naprawdę mogę wkrótce stracić ”Łowcę Burz” - powiedział w końcu. - Ale jak? Dlaczego? Przecież to twój statek, prawda? Myślałem, że dostałeś go w dniu twojego pasowania. Chmurny Wilk parsknął lekceważąco. - Utrzymanie statku jest bardzo kosztowne. A od czasu pojawienia się korników ”Łowca Burz” jest zadłużony po uszy. Miałem nadzieję, że pieniędzmi za żelazne drzewo spłacę wszystkie długi. Nie - westchnął. - Właścicielem statku jest Matka Piórklaczyna. To ona nas finansuje. I zdziera z nas mnóstwo pieniędzy - dodał z niechęcią. - A teraz, kiedy nie mogę jej spłacić, może mi odebrać to, co w świetle prawa należy do niej. Strużek słuchał z przerażeniem. - Chyba tego nie zrobi? - O, zrobi - zapewnił go ojciec. - Co więcej, dopilnuje, żeby nikt nie udzielił mi kredytu. A kim jest kapitan statku bez statku? Nie wiesz? Więc ja ci powiem. Nikim. Tak to wygląda. Zupełnie nikim. Zdruzgotany Strużek opuścił głowę. Jego ojciec, niegdyś najlepszy Rycerz Akademik, obecnie najwspanialszy podniebny pirat Kresu, stał na krawędzi upadku. A winę za to ponosił on, Strużek. To wszystko jego wina. - Ja... - Tylko mi znowu nie mów, że przepraszasz - przerwał Chmurny Wilk. - Chodź. Załatwmy sprawę, miejmy to za sobą - westchnął. - Mam tylko nadzieję, że starucha nie jest dziś zbyt pazerna. I pamiętaj - dodał, przemierzając pomost - kiedy usiądziemy w gospodzie Pod Mordrzewiem, by porozmawiać z Matką Piórklaczyna, uważaj, co mówisz... a nawet myślisz. Przysięgam, że ściany tej gospody mają uszy. Rozdział 5 GOSPODA POD MORDRZEWIEM Skrzyp, skrzyp, skrzyp - skrzypiał szyld gospody kołyszący się na coraz silniejszym wietrze. Strużek podniósł wzrok i wzdrygnął się. Na szyldzie, czego należało się spodziewać, widniał wizerunek straszliwego mięsożernego drzewa. Był bardzo wierny, co Strużek zauważył z lekkim dreszczem. Lśniąca kora, połyskujące szczęki - za każdym razem, gdy widział rysunek tego drzewa, niemal czuł bijący od niego stęchły metaliczny smród śmierci. Dobrze znał mordrzewie. Raz, zabłąkawszy się w Kresoborze, padł ofiarą jednego z nich. Mięsożerne drzewo połknęło go w całości i pewnie by go strawiło, gdyby nie kamizela z turożego futra, która zjeżyła się i podrażniła gardziel potwora. Strużek wzdrygnął się na to wspomnienie i zadał sobie pytanie, jak można nadać gospodzie tak makabryczną nazwę. - Będziesz tu stał całą noc? - warknął na niego niecierpliwie Chmurny Wilk. - Wchodzimy. Ledwie otworzył drzwi, ze środka buchnął hałas, ciepło, światło... i ciężka mieszanina zapachów, miłych i wstrętnych. Strużek odskoczył mimo woli. Nie potrafił się przyzwyczaić do tego pierwszego wstrząsu, choć odwiedzał gospodę wiele razy. Wnętrze karczmy wyglądało jak miniatura Podmiasta. Tak jak w nim, można było tu spotkać najróżniejsze stworzenia: płaskogłowce i głowomłoty, dębowe elfy, rojgnomy, czarne i czerwone karły, trolle wszelkich rozmiarów i gatunków. Byli także kupcy z Ligi, podniebni piraci, druciarze, szmaciarze, sklepikarze... Kiedy Strużek stanął w otwartych drzwiach, wydawało mu się, że w gwarnej izbie znaleźli się przedstawiciele wszystkich stworzeń, plemion i profesji Kresu. Gburak przy drzwiach natychmiast rozpoznał Chmurnego Wilka. Powiadomił go, że Matka Piórklaczyna jest ”gdzieś tam w okolicach” i wpuścił obu przybyszy do środka. Strużek trzymał się blisko kapitana, usiłując na nikogo nie wpaść. Płaskogłowce słynęły z zapalczywości i często się zdarzało, że podrzynały gardła za przewinienia znacznie drobniejsze niż rozlanie piwa. Kiedy tak się przeciskał między spoconymi, parującymi ciałami, przyszło mu do głowy, że jednak nazwa Pod Mordrzewiem dobrze pasuje do gospody. Właścicielkę tego przybytku znaleźli przy tylnym wyjściu. Zmierzyła Chmurnego Wilka przenikliwym spojrzeniem. - Matko Piórklaczyno - odezwał się kapitan - ufam, że zdrowie ci dopisuje. - Mniej więcej - brzmiała ostrożna odpowiedź. Matka Piórklaczyna zerknęła pytająco na Strużka. - A, tak - powiedział kapitan. - To Strużek. Strużku, to Matka Piórklaczyna. Chciałbym, by chłopak był obecny przy naszym spotkaniu. Strużek zadrżał pod groźnym spojrzeniem Matki Piórklaczyny. Oczywiście już ją widywał, ale zawsze z daleka. Z bliska budziła jeszcze większy respekt. Wzrostem dorównywała Chmurnemu Wilkowi, miała żółte oczka, ostry zakrzywiony dziób, a wokół szyi kołnierz szkarłatnych piór. Pióra, które pokrywały także jej ramiona, wyglądały jak pomarańczowo-fioletowy szal, kiedy tak stała z założonymi szponami. Strużek zaczął się zastanawiać, czy jej ukryte pod obszerną suknią ciało także porastają tak wspaniale kolorowe pióra. Z prawej strony rozległ się cichy chichot. Odwrócił się. Na barowym stołku siedziało skulone stworzenie. Było kruche, niemal przezroczyste i uśmiechało się od ucha do ucha. A uszy miało ogromne niczym nietoperz. Matka Piórklaczyna uniosła pierzastą brew i spojrzała złowrogo na Strużka. - To Gacjan - oznajmiła i zwróciła nieruchome spojrzenie na Chmurnego Wilka. - On także będzie obecny podczas naszej pogawędki. - Proszę bardzo - kapitan wzruszył ramionami i dodał, jakby Gacjan go nie słyszał: - Co to? Wygląda jak skarlały dębowy elf. Matka Piórklaczyna zaskrzeczała rozbawiona. - To mój skarbeniek - szepnęła. - Prawda, Gacuniu? No dobrze. Chodźcie za mną. Na zapleczu będzie nam się lepiej rozmawiało. Po tych słowach odwróciła się i szurając szponiastymi stopami, znikła za drzwiami. Kapitan i Strużek poszli za nią. Gacjan dreptał z tyłu. W pokoju było bardzo gorąco i duszno, czuć było nieznośny odór zgnilizny. A kiedy Strużek usiadł za małym kwadratowym stolikiem, poczuł się dziwnie niepewnie. Po lewej stronie siedział jego ojciec, po prawej Matka Piórklaczyna, naprzeciwko Gacjan z zamkniętymi oczami i drżącymi uszami. Strużek przesunął dłonią po kamizeli z turożego futra i poczuł, że włoski jeżą się pod jego palcami. Matka Piórklaczyna położyła na stole pokryte łuską dłonie, jedną na drugiej, i uśmiechnęła się do Chmurnego Wilka. - Proszę, proszę - przemówiła uprzejmie - i znowu się spotykamy. - W rzeczy samej - przyznał kapitan. -1 niech mi będzie wolno powiedzieć, że wyglądasz dziś pięknie i zdrowo, a w żółtym bardzo ci do twarzy. - Och, Wilczku! - zapłoniła się Matka Piórklaczyna, mile połechtana. - Ty stary pochlebco. - Niech skonam, jeśli to nieprawda! - zaklął się kapitan. - Ty także jesteś przystojny jak zwykle - odparła z podziwem. Strużek spojrzał na swego ojca. Rzeczywiście, w pirackim stroju z falbankami, frędzlami i lśniącymi złotem guzikami prezentował się zachwycająco. Potem z nagłym dreszczem Strużek przypomniał sobie, jak strasznie wyglądała wykrzywiona gniewem twarz ojca, kiedy puścił ster, a ”Łowca Burz” runął w dół. Jak przeklinał, gdy cenny ładunek żelaznego drewna runął na ziemię. Podniósł wzrok. Gacjan przyglądał się mu intensywnie. ”Uważaj, co mówisz, a nawet myślisz”, ostrzegł go ojciec. Strużek spojrzał na drżące uszy nocuszka i wzdrygnął się ze strachu. - Koło sterowe, co? - mówiła Matka Piórklaczyna. Najwyraźniej wstępne uprzejmości dobiegły końca. - To chyba coś ważnego. - Owszem - zgodził się Chmurny Wilk. - A zatem kosztownego? Pirat przytaknął. - Cóż, na pewno dojdziemy do porozumienia - oznajmiła pogodnie. - Pod warunkiem że ładunek okaże się tak cenny, jak się spodziewam. Strużek pobladł. Dopiero teraz zrozumiał, do czego doprowadził. To z jego winy ”Łowca Burz” nigdy więcej nie wzbije się w powietrze. Serce mu załomotało. A kiedy Gacjan pochylił się do Matki Piórklaczyny i zaczął jej coś szeptać do ucha, zasłaniając usta ręką, łomot stał się jeszcze głośniejszy. Oczy Piórklaczyny zalśniły. - Więc powiedz, Wilczku - wycedziła - czy jest cenny? Jak sądzisz? - Pochyliła się, niemal dotykając dziobem jego twarzy. - A może chciałbyś mnie o czymś powiadomić? - rzuciła ostro. - Powiadomić? Hm... - zaczął kapitan, drapiąc się po zasłaniającej oko opasce. - To znaczy... - Zerknął na syna. Strużek jeszcze nigdy nie widział na jego twarzy takiego zmęczenia. Ojciec nagle wydał mu się stary. - No więc? - ponagliła Matka Piórklaczyna. - Mieliśmy niefortunną przygodę... - przyznał kapitan. - Lecz możemy to odrobić podczas następnej podróży. - Zapomniałeś chyba - przerwała mu ostro - że już jesteś mi winien dziesięć tysięcy. Bez odsetek. Plus, oczywiście, koszt nowego koła... - zrobiła dramatyczną pauzę i zajęła się czyszczeniem piórek na szyi. - Nie wiem, czy w ogóle będzie następna podróż. Strużek skulił się za stolikiem. - Chyba że... - dodała podstępnie - na moich warunkach. Chmurny Wilk nawet nie mrugnął okiem. - A cóż to za warunki? - spytał spokojnie. Matka Piórklaczyna wstała, odwróciła się do nich plecami i skrzyżowała szpony na plecach. Chmurny Wilk i Strużek wpatrywali się w nią wyczekująco. Na ustach Gacjana pojawił się dyskretny uśmieszek. - Znamy się od dawna, Chmurny Wilku - odezwała się w końcu. - Pomimo obecnych kłopotów finansowych nadal jesteś najwspanialszym podniebnym piratem. Trudno cię obwiniać o to, że korniki zaatakowały ”Łowcę Burz”. Dlatego zamierzam dać ci szansę udowodnienia swojej klasy. Jeśli ci się powiedzie, wszystkie twoje długi zostaną anulowane. Chmurny Wilk patrzył na nią nieufnie. - A co ty będziesz z tego miała? - Ach, Wilczku - zaskrzeczała Matka Piórklaczyna - jak ty mnie dobrze znasz. - Jej żółte oczka błysnęły. - Będę miała bardzo wiele, na razie nic więcej nie mogę ci powiedzieć. - Ale... - Poczekaj z pytaniami, dopóki nie skończę - warknęła. Wzięła głęboki oddech. - Zwrócił się do mnie pewien p... Gacjan odchrząknął głośno. - Pewien... uczony z Sanctaphraksu - poprawiła się Matka Piórklaczyna. - Chce zdobyć burzywo, dużo burzywa, i zapłaci za to całkiem sporą sumkę. Chmurny Wilk prychnął pogardliwie. - Jeśli potrzebuje burzywa, niech złupi skarbiec. Mówiono mi, że teraz wszyscy tak robią. Matka Piórklaczyna patrzyła na niego zagadkowo. - Burzywa potrzeba właśnie do uzupełnienia zapasów w skarbcu. Zbyt wiele zabrano, by uzyskać kruszywo - dodała, spoglądając na medalion na swojej szyi. - Oczywiście nikomu się to nie udało, lecz jeśli zapasy nie zostaną uzupełnione, lotny głaz zerwie w końcu łańcuchy i Sanctaphrax odleci. Na zawsze. - Też coś! - rzucił kapitan z odrazą. - Sanctaphrax! Czy spotkało mnie tam coś dobrego? Matka Piórklaczyna cmoknęła z rozdrażnieniem. - Stanctaphrax jest nam niezbędne do życia - wycedziła. - Jego uczeni przewidują pogodę, sporządzają mapy, przesiewają mgły i wyziewy znad Kresu. To oni odczytują schematy porządkujące chaos. Bez nich Podmiasto przestałoby istnieć. Kto o tym może wiedzieć lepiej od ciebie, Wilczku? - Wiem tylko, że w Sanctaphraksie skradziono mi moje najlepsze lata, a potem mnie wyrzucono. Oczy Matki Piórklaczyny zaiskrzyły. - Czułeś się oszukany! Nadal się tak czujesz. I masz rację. - Zrobiła pauzę. - Właśnie dlatego daję ci szansę zemsty na uzurpatorach. Chmurny Wilk spojrzał na nią, jakby po raz pierwszy zrozumiał, do czego zmierza podstępna kobieta-ptak. - Chcesz mnie wysłać do Mrocznej Puszczy na poszukiwanie świeżego burzywa? - Chcę ci dać drugą szansę - podkreśliła dobitnie Matka Piórklaczyna. - Będziesz mógł wykorzystać w praktyce wiedzę, jaką zdobyłeś w Akademii Rycerskiej. Dowiedziesz, że Chmurny Wilk nie jest zwykłym rzezimieszkiem i wyrzutkiem. I wreszcie - dodała, strosząc pióra na piersi – wspaniały ”Łowca Burz” zostanie użyty do celu, do którego go zbudowano. Nie będzie woził drewna jak statek towarowy. Będzie ścigał burzę! Serce Strużka zadrżało. - Ścigać burzę! - szepnął, smakując każdą sylabę. Ści-gać bu-rzę. Jednak już po chwili jego marzenia się rozwiały. - Nie ma mowy - warknął Chmurny Wilk. - Och, Wilczku - zaszczebiotała słodko Matka Piórklaczyna - pomyśl o chwale, jaka cię opromieni, kiedy wrócisz tryumfujący, z ładunkiem kruszywa wystarczającym, by obciążyć dryfujące miasto Sanctaphrax na tysiąc lat. Pomyśl o chwale. I o władzy - dodała cicho. Strużek w duszy zaklinał ojca, żeby się zgodził. Jednak kapitan pokręcił głową. - Oczywiście kiedy skarbiec będzie znowu pełny - ciągnęła Matka Piórklaczyna - przeklęta unia smakoszy deszczu z Ligą nareszcie zostanie zerwana. - Jej oczy zalśniły. - Powstanie nowa unia, nowa hierarchia. Pomyśl, jak zaszczytne miejsce mógłbyś tam zająć. Ty i ja, Wilczku. Oboje na samym szczycie. A jednak Chmurny Wilk nie dał się przekonać. - Od czasu, gdy opuściłem Akademię, minęło wiele długich lat. A ”Łowca Burz” nie jest już taki, jak niegdyś... - Wilczku! Wilczku! - skarciła go Matka Piórklaczyna. - Po co ta fałszywa skromność! Quintinius Verginix byl najlepszym studentem w historii Akademii, a umiejętności, które w niej nabyłeś, doprowadziłeś do perfekcji jako Chmurny Wilk, najwspanialszy podniebny pirat w historii Kresu. - Kapitan tylko prychnął. - A co do ”Łowcy Burz” - ciągnęła - każemy go naprawić, wyposażyć, unowocześnić... Będzie jak nowy. Strużek myślał przez chwilę, że ojciec da się przekonać. Takiej oferty chyba nie będzie mógł odrzucić? Ale Chmurny Wilk uśmiechnął się i dotknął wybrylantynowanych bokobrodów. - Nie - powiedział. Hałaśliwie odsunął krzesło i wstał. - A teraz wybacz, ale... Szpony Matki Piórklaczyny zaskrobały o podłogę w ataku furii. - Wybaczyć? Nigdy ci nie wybaczę! - wrzasnęła przenikliwie. - Nie masz wyboru. Ja mam coś, czego potrzebujesz, a ty coś, czego potrzebuję ja! Zrobisz, co ci każę! Chmurny Wilk tylko się uśmiechnął pod nosem i ruszył do drzwi. Matka Piórkłaczyna zerwała się, ogarnięta szałem. Przewróciła stół. Zaczęła rzucać krzesłami. Strużek, uskakując przed latającymi sprzętami, przypadkiem spojrzał na Gacjana. Nocuszek wpatrywał się z napięciem w drzwi. Jego uszy lekko drżały, a na ustach pojawił się nieznaczny uśmieszek. - Jesteś skończony! - wrzeszczała Matka Piórkłaczyna. - Skończony! Rozumiesz? Nigdy więcej nie postawisz stopy na pokładzie latającego statku! Już ja dopilnuję... Ktoś cicho zapukał do drzwi. Matka Piórkłaczyna znieruchomiała. Drzwi się otworzyły. - To ty? - skrzeknęła. - Panie - szepnął Chmurny Wilk i padł na kolana. Zmieszany Strużek spojrzał na przybysza. Był stary, bardzo stary, miał długie siwe włosy i wspierał się na solidnej lasce. W zdartych sandałach, rękawiczkach bez palców i połatanej, wytartej do osnowy szacie wyglądał jak włóczęga. A jednak kapitan pirackiego statku ukląkł przed nim! Chłopiec spojrzał pytająco na Gacjana, ale ten stał na stole, gorączkowo szepcząc cos’ do ucha Matce Piórklaczynie, zasłaniając usta bladą kościstą łapką. Strużek dałby wszystko, żeby usłyszeć jego słowa, ale choć natężał słuch ze wszystkich sił, słyszał tylko konspiracyjne szszsz - pszszsz - pssst. Jęknął, spojrzał na ojca i znowu jęknął. Zachowanie ojca podczas rozmowy z Matką Piorkłaczyną rozczarowało go, ale to, że nadal klęczał, przejęło chłopca zgrozą. Nie potrafisz wstać i walczyć? - pomyślał z goryczą. A może zamierzasz tu klęczeć do końca życia? Rozdział 6 ZGRZYTAK PALCOZBIERAK Przeprawa przez Bagno zapowiadała się na najtrudniejsze zadanie w życiu Mim. Jej krewni ciągnęli ostatkiem sił. Z każdą minutą Mim martwiła się coraz bardziej. Zgrzytak nakazał im surowo, żeby wszyscy trzymali się razem, ale im dłużej brnęli przez bagno, które zdawało się nie mieć końca, tym bardziej rozproszona stawała się ich grupa. Mim kursowała wzdłuż długiego szeregu tak szybko, jak tylko pozwalało na to kleiste błoto. Biegała od młodych na czele do starego Torpa, wlokącego się na samym końcu, a potem znowu do młodych, rzucając po drodze słowa otuchy. - Już niedaleko - zapewniała. - Prawie jesteśmy na miejscu. - Spleśniały odór Bagna stał się mocniejszy. - Nie myślcie o tym, gdzie jesteśmy teraz, skupcie się na tym cudownym mieście, do którego zmierzamy, mieście pełnym dostatku i możliwości, mieście, w którym szanuje się gobliny, a złoto leży na ulicach. Klocgobliny uśmiechały się słabo, ale żaden nie zdobył się na odpowiedź. Nie mieli na to siły. Nawet młodzi, którzy wyruszyli z takim entuzjazmem, rozbrykani jak kózki, teraz wlekli się noga za nogą. Wkrótce ktoś się załamie. - Hej! - zawołała do kościstej postaci na czele pochodu. - Zwolnij trochę. Zgrzytak odwrócił się. - Co znowu? - zgrzytnął z irytacją. Mim poczłapała ku niemu. Oślepiające słońce prażyło nielitościwie. Zgrzytak stał podparty pod boki, szyderczo uśmiechnięty. - Musimy odpocząć - wydyszała. Patrzył na nią przez chwilę, po czym podniósł głowę ku niebu, mrużąc oczy. - Będziemy iść do zachodu słońca - oznajmił. - W nocy wypoczniemy. Marsz w ciemnościach jest zbyt niebezpieczny, a grzęzawiska i trujące kratery... - Nie wspominając już o meśluzach, chluprybach i białych krukach - dokończyła cierpko. - Choć na razie żadnego nie spotkaliśmy. Zgrzytak wyprostował się na całą wysokość i roześmiał szyderczo. - Wybacz - wycedził z sarkazmem - miałem wrażenie, że wynajęłaś mnie, żeby je ominąć. Gdybym wiedział, że chciałaś zobaczyć te atrakcje na własne oczy... Zawstydzona Mim spuściła głowę. - Przepraszam... Tylko... no, niektórzy z nas nie mogą iść w tempie, które narzuciłeś. Zgrzytak obejrzał się na grupkę klocgoblinów. - Zapłaciłaś za dwudniową przeprawę - rzucił ostro. - Jeśli to potrwa dłużej, będziecie musieli dopłacić. - Ale nie mamy już pieniędzy! - krzyknęła Mim. W bladej twarzy Zgrzytaka błysnęły żółte zęby. - Jak powiedziałem - oznajmił, ruszając przed siebie - będziecie musieli dopłacić. Zanim Zgrzytak Palcozbierak pozwolił im się zatrzymać, zapadły ciemności. Stanął na stercie kamieni i postawił latarnię. - Tutaj zrobimy postój! - zawołał, osłaniając usta dłońmi. Z ciemności zaczęły się wyłaniać gobliny. - Ucisz tego małego! - krzyknął Zgrzytak na młodą matkę z płaczącym noworodkiem na rękach. - Zwabi każdą meśluzę w okolicy! - Uniósł latarnię i przyjrzał się wędrowcom. - Gdzie reszta? - warknął. - Nie zdziwię się, jeśli się zgubili. - Nie, patrz! Tam! - zawołał jeden z młodych i wskazał dziwny, przysadzisty kształt, który człapał ku nim przez wirującą nisko nad ziemią mgłę. Kiedy się zbliżył, rozdzielił się na trzy osoby: Mim, idącą z determinacją z małym na plecach i podtrzymującą starego Torpa. Zgrzytak uśmiechnął się. - Wszyscy cali i zdrowi. Mim, zachęcana radosnymi okrzykami pozostałych, przebrnęła ostatni odcinek grząskiego rtęciowego bagna i wspięła się na stertę kamieni. Stary Torp wyzwolił się z jej uścisku i usiadł. - Dobra robota, staruszku - szepnęła bez tchu. - Udało ci się! Ostrożnie zdjęła śpiące dziecko z pleców, położyła je delikatnie na ziemi i przykryła kocem. Potem, jęcząc z wysiłku, wyprostowała się i rozejrzała. - No, może to nie jest najwygodniejszy nocleg na świecie, ale przynajmniej jest suchy - oznajmiła. - A to się liczy najbardziej. Więc dzięki ci, Zgrzytaku, że przyprowadziłeś nas na to miejsce. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł, nie zwracając uwagi na pochmurne twarze innych. Widywał takie grymasy tysiące razy. - A teraz musicie się przespać. Gobliny nie kazały sobie tego powtarzać. Po paru sekundach wszyscy leżeli już, owinięci w koce jak w kokony. Wszyscy z wyjątkiem Mim. - A ty? - spytała Zgrzytaka. - Ja? - odparł, wspinając się na szczyt kamienistej piramidy. - Och, o mnie nie musisz’się martwić. Nie potrzebuję wiele snu. - Powiódł wzrokiem po bagnie, lśniącym i migoczącym w świetle księżyca niczym oksydowane srebro. - Poza tym ktoś musi stać na straży. Mim poczuła się spokojniejsza. Mimo tego, co powiedziała wcześniej, odrobinkę bała się meśluz, chlupryb i białych kruków. Życzyła Zgrzytakowi dobrej nocy, wtuliła się pomiędzy dwoje młodych i parę minut później, gdy ciemne chmury zasłoniły księżyc, spała już tak twardo jak pozostali. Zgrzytak przez chwilę nasłuchiwał chóralnego chrapania. Uśmiechnął się do siebie. - Śpijcie dobrze, karzełki - szepnął - gobliny, czy kim tam jesteście. Przysunął do siebie latarnię, wyjął zza pasa nóż i zaczął go ostrzyć na gładkim kamieniu. Od czasu do czasu spluwał na metal i przyglądał się mu w żółtym świetle. Potem znowu zajmował się ostrzeniem - zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt - aż nóż stał się tak ostry, że przecinał włos na pół. Biada temu, kto by chciał go przechytrzyć! Zgrzytak wstał z latarnią w jednej i nożem w drugiej łapie. Biada każdemu, kto wpadnie w jego ręce. Nagle chmury rozproszyły się i księżyc oświetlił ponurą scenę. W jego jasnym blasku wszystko wydawało się czarne lub białe. Białe koce. Czarna krew. Biała koścista postać skacząca po grzęzawisku. Czarny cień rozciągający się na kamieniach. Białe kruki, które już poczuły łup. Czarne serce. Zdradzieckie serce. Zgrzytak Palcozbierak brnął przez Bagno, ściskając w kościstej dłoni skórzaną torbę pełną krwawych łupów. Daleko przed nim światło księżyca lśniło we wraku statku, na wpół zagrzebanym w błocie niczym szkielet olbrzyma. Zgrzytak wbił nieruchome spojrzenie w lśniące żebrowanie kadłuba. Szedł miarowym pewnym krokiem. Ani razu się nie potknął. Ani razu nie obejrzał. - Wreszcie - mruknął, doszedłszy do wraku. Rozejrzał się sprawdzając, czy w okolicy nie ma żadnego intruza. Nie znalazł go i zadowolony zniknął w mrocznych czeluściach przechylonego na bok wraku. Gdyby jakiś intruz rzeczywiście wtargnął do kryjówki Zgrzytaka, straszliwy widok, jaki kryło w sobie wnętrze statku, przyprawiłby go o dreszcz zgrozy. Duszące powietrze przepojone było odorem śmierci. Ale o wiele gorsze były ściany - od podłogi po sufit na całej powierzchni pokryte przybitymi palcami. Były tam palce wielkie i małe, włochate i łuskowate, o ostrych jak sztylety szponach, pazurach, palce z błoną - a wszystkie wyschnięte, skurczone i poczerniałe. A to dopiero była część kolekcji, wybrane egzemplarze, gdyż w niszy na końcu kadłuba znajdowały się tysiące innych. Zgrzytak szedł przez podniebny statek. Nie dostrzegał makabrycznych trofeów na ścianach, tak jak nie zauważał odoru. Dla niego wrak ”Wichrzyciela” pachniał po prostu domem. Zgrzytak powiesił latarnię na haku nad wielkim kufrem z drzewa żelaznego i szkła, uniósł wieko, przykucnął i zabrał się do pracy. Kolejno wyjmował odcięte palce z torby i jak szalony manikurzysta czyścił małym pilnikiem ich paznokcie. Do kufra padały maleńkie cząsteczki pyłu - niektóre lśniące bielą, inne sepią. Kiedy uznał, że usunął wszystko, rzucił palce na wielką stertę innych. Uporawszy się z pracą, Zgrzytak zajrzał z błogim zadowoleniem do skrzyni. Była w trzech czwartych wypełniona pyłem spod paznokci. - Ooo, mój prześliczny skarbeńku - szepnął. - Pewnego dnia skrzynia wypełni się aż po brzegi. Pewnego dnia, już wkrótce, jeśli Niebiosa pozwolą. A tego wspaniałego dnia być może, ach, nie śmiem marzyć, moja misja się wypełni. Wstał, zatrzasnął kufer i wyszedł na zewnątrz. Długa noc dobiegła końca. Po lewej stronie z cofającego się mroku wyłaniały się fioletowe chmury zwiastujące nadciągającą burzę. Po prawej, daleko, na tle wschodzącego słońca, rysowała się sylwetka podniebnego statku. I chmury, i statek były coraz bliżej. Rozdział 7 ZGODA I ZDRADA Matka Piórklaczyna patrzyła z niepokojem, jak starzec zbliża się do Chmurnego Wilka. Wiedziała, że niebezpiecznie jest pozwalać na spotkanie stronom przeciwnym - klientowi i dostawcy, by się tak wyrazić. O wiele lepiej pośredniczyć, doprowadzić do porozumienia, pociągać za sznurki. A jednak, jak zauważył Gacjan, ponieważ nie udało jej się przekonać Chmurnego Wilka do podróży, przybysz był jej jedyną nadzieją. Starzec pochylił się i dotknął laską ramienia kapitana. - Powstań, Quintiniusie Verginiksie - przemówił. Strużek przyglądał się, jak ojciec wstaje i podnosi głowę. Ujrzał oczy lśniące szacunkiem i w tej samej chwili zrozumiał, kim musi być ten nędznie odziany starzec. To były patron i mentor jego ojca, Profesor Światła. - Dawno się nie widzieliśmy, Quintiniusie - powiedział uczony. - Przez wiele stuleci nie mieliśmy wspanialszego Rycerza Akademika od ciebie, a jednak... - zrobił pauzę i spojrzał na Strużka, którego dostrzegł dopiero teraz. - Kto to, Piórklaczyno? - On jest ze mną - wyręczył ją Chmurny Wilk. - Możesz przy nim powiedzieć wszystko, co masz mi do powiedzenia. - Czy na pewno? - upewnił się profesor. - Na pewno - oznajmił Chmurny Wilk uprzejmie, lecz stanowczo. Profesor Światła pokiwał głową z rezygnacją. - Zawiedlis’my cię, Quintiniusie. Wiem o tym. A teraz przychodzimy do ciebie w pokorze. Potrzebujemy twojej pomocy. Kapitan spuścił głowę pod bacznym spojrzeniem profesora i zaszurał stopami. W owej chwili wydał się Strużkowi bardzo podobny do niego samego. A kiedy przemówił, Strużek usłyszał własny łamiący się głos: - Ja... to znaczy... Matka Piórklaczyna już mi... przedstawiła... sytuację. - Naprawdę? - zdziwił się profesor. - W takim razie rozumiesz jej wagę... a raczej niedowagę - dodał i zachichotał z własnego żartu. Chmurny Wilk uśmiechnął się słabo. - A zatem Sanctaphrax naprawdę jest w niebezpieczeństwie? - Może się zerwać z łańcuchów lada chwila - oświadczył profesor. - Potrzebujemy nowych zapasów burzywa. Chmurny Wilk słuchał w milczeniu. - Badacze wiatru i obserwatorzy chmur już potwierdzili bliskość Wielkiej Burzy - ciągnął starzec. - Kiedy nadejdzie, ktoś musi być gotowy do pościgu za nią i zebrania burzy a. I tym kimś, mój drogi Quintiniusie Verginiksie, jesteś ty. Nikt inny nie sprosta temu zadaniu. Czy zechcesz nam pomóc, czy też będziesz się przyglądał, jak Sanctaphrax znika w obłokach? Chmurny Wilk patrzył na starca kamiennym wzrokiem. Strużek nie potrafił odgadnąć jego myśli. Zgodzi się? A może nie? Jaką da odpowiedź? Wówczas Chmurny Wilk skinął głową, prawie niedostrzegalnie. Serce Strużka zabiło szybciej. Choć bez entuzjazmu, ojciec zgodził się na propozycję Profesora Światła! Będą ścigali burzę! Pod drzwiami pokoiku, z uchem przyciśniętym do drzwi, stał ktoś, komu serce również załomotało na wieść o wyprawie do Mrocznej Puszczy. Był to Gadio Ślizgowkręt, kwatermistrz ”Łowcy burz”. Nasłuchiwał z natężeniem narady, zapamiętując każdy szczegół. Znajdą się tacy, którzy dobrze mu zapłacą za te informacje. Słysząc szuranie odsuwanych krzeseł, Gadio cofnął się i wśliznął do głównej sali karczmy. Nie chciał, żeby przyłapano go na szpiegowaniu. Dobry kapitan i tak wkrótce się zorientuje, że ktoś podsłuchał tę rozmowę. Jak na warunki Podmiasta, Izba Ligi była luksusowa - to znaczy zamiast klepiska mogła się pochwalić podłogą z desek i szybami prawie we wszystkich oknach. Niemal całą jej powierzchnię zajmował ogromny okrągły stół, za którym zasiadali wszyscy członkowie Ligi, jacy zdołali przybyć na wezwanie. W okrągłej dziurze na środku stołu znajdował się obrotowy stołek, a zajmował go nie kto inny, jak Gadio Ślizgowkręt. Simenon Xintax, Mistrz Ligi, głośno stuknął młotkiem w stół. - Milczeć! - ryknął. - Spokój! W Izbie zapadła cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na Mistrza. Xintax podniósł się ze swego miejsca. - Mitry włóż! - rozkazał. W sali zapanowało zamieszanie; członkowie Ligi w pośpiechu nakładali trójgraniaste nakrycia głowy. Xintax skinął głową z aprobatą. - Zebranie wyjątkowe Ligi Wolnych Kupców Podmiasta ogłaszam za otwarte! Przystępujemy do przesłuchania. Członkowie Ligi umilkli, czekając aż Xintax zada pierwsze, najważniejsze pytanie, to, które doprowadzi do wszystkich następnych. Prawda, jak dobrze wiedzieli, bywa płochliwa. Należy zbliżać się do niej ostrożnie, by nie zmieniła się w coś zupełnie innego. Xintax usiadł. - Gdybym miał cię spytać, Gadio Ślizgowkręcie, czy jesteś człowiekiem uczciwym - zaczął zgodnie z tradycją - jak brzmiałaby twoja zgodna z prawdą odpowiedź? Gadio z wielkim trudem przełknął ślinę. Trudne pytanie, pomyślał. Z całą pewnością zamierzał odpowiadać uczciwie, ale czy on sam jest uczciwy? Hm, ktoś’ uczciwy nie podsłuchiwałby swojego kapitana. Wzruszył ramionami i otarł kropelki potu znad górnej wargi. - No więc... widzicie... - zaczął. - Twoja odpowiedź powinna brzmieć ”tak” lub ”nie” - przerwał Xintax. - Na wszystkie pytania powinieneś odpowiadać ”tak” lub ”nie”. Ani więcej, ani mniej. Czy to jasne? - Tak - odpowiedział Gadio. Xintax pokiwał głową z aprobatą. - Więc powtarzam: gdybym miał cię spytać, Gadio Ślizgowkręcie, czy jesteś człowiekiem uczciwym, jak brzmiałaby twoja zgodna z prawdą odpowiedź? - Nie - odparł Gadio. Zebrani zaszemrali ze zdumieniem. Potem wszyscy podnieśli ręce. ”Ja! Ja! Ja!”, wołali, usiłując zwrócić na siebie uwagę przewodniczącego. - Leandus Antałek, Rynsztokowcy i Rynnowcy. Antałek, niski popędliwy osobnik o zrośniętych czarnych brwiach, skinął głową w stronę Gadia. - Gdybym miał spytać, czy masz informacje na temat swojego kapitana Chmurnego Wilka, niegdyś znanego jako Quintinius Verginix, jak brzmiałaby twoja zgodna z prawdą odpowiedź? Gadio odwrócił się w jego stronę. - Tak. - Farkuhar Klajster - przemówił Xintax. - Zaklejacze i Rozplatacze. - Gdybyśmy mieli cię spytać, czy ”Łowca Burz” jest zdatny do podniebnej żeglugi, jak brzmiałaby twoja zgodna z prawdą odpowiedź? - Nie - odparł Gadio, znowu obracając się na stołku. - Ellerex Packa, Pecyniarze i Lepiączki. - Gdybyśmy mieli cię spytać, czy w razie potrzeby mógłbyś zabić kogoś ze swojej załogi, jak brzmiałaby twoja zgodna z prawdą odpowiedź? Gadio wziął głęboki wdech. - Tak. Przesłuchanie trwało dalej. Członkowie Ligi zadawali pytania, a Gadio na nie odpowiadał. Pytania padały na chybił trafił, a jeśli był w nich jakiś porządek, to Gadio go nie dostrzegał. Według niego znacznie lepiej byłoby, gdyby spytali, co dokładnie usłyszał. Ale nie! Pytania padały coraz częściej i szybciej, a czas płynął. Powoli ujawniła się cała historia, i to nie tylko nagie fakty. Zadając tak oględne pytania, przesłuchujący zdołali skonstruować cały obraz sytuacji, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Wkrótce pojawiła się odpowiedź, co robić. Simenon Xintax wstał po raz drugi. Uniósł ręce. - Przesłuchanie zakończone - oznajmił. - Gdybyśmy mieli cię spytać, czy zechcesz przysiąc posłuszeństwo Lidze Wolnych Kupców Podmiasta, wyrzec się innych zobowiązań i poddać się wyłącznie naszej woli, jak brzmiałaby twoja zgodna z prawdą odpowiedź? Gadiowi kręciło się w głowie. Z zadawanych pytań wywnioskował, że pojawiła się szansa zdobycia nieprzebranych bogactw. A także własnego podniebnego statku. I co najważniejsze, powiązań z Ligą. Jednak wiedział także dokładnie, czego się od niego wymaga, a za coś takiego życzył sobie czegoś więcej niż bogactwa. Chciał władzy. - Niech będzie mi wolno odpowiedzieć na to pytanie własnym pytaniem - powiedział. Xintax skinął głową. - Gdybym miał was zapytać, czy za pomyślne zakończenie tej niebezpiecznej misji mógłbym zostać nowym Mistrzem Ligi Wolnych Kupców Podmiasta, jak brzmiałaby wasza zgodna z prawdą odpowiedź? Xintax zmrużył oczy. Podczas przesłuchania zdążył dobrze poznać Gadia Śłizgowkręta. Wiedział już, że kwatermistrz jest chciwy, zdradziecki i zadufany w sobie, więc pytanie wcale go nie zdziwiło. - Tak - powiedział. - W takim razie - uśmiechnął się Gadio - moja odpowiedź również brzmi ”tak”. Słysząc to, członkowi Ligi powstali z poważnymi minami, przycisnęli do piersi trójgraniaste mitry i skłonili głowy. Simenon Xintax przemówił w imieniu wszystkich zebranych: - Pytaliśmy, odpowiadałeś, umowa została zawarta - oznajmił. - Lecz bądź pewien jednego, Gadio: jeśli spróbujesz nas oszukać, zwieść lub zdradzić, nie spoczniemy, dopóki cię nie dopadniemy i nie zgładzimy. Czy nas rozumiesz? Gadio odpowiedział złowrogim spojrzeniem. - Rozumiem. Lecz bądź pewien, Xintaksie, że to prawo obowiązuje obie strony. Ten, kto oszuka mnie, nie dożyje starości. Tymczasem w dusznym pokoiku na zapleczu gospody Pod Mordrzewiem panował wesoły nastrój. Skoro transakcja została zawarta i przypieczętowana licznymi podwójnymi uściskami dłoni, których wymagał obyczaj, Matka Piórklaczyna zadzwoniła na służbę. Ubicie takiego interesu należało uczcić ucztą. Potrawy były przepyszne i obfite, leśne piwo lało się strumieniami. Strużek siedział w błogim zadowoleniu, z roztargnieniem przysłuchując się rozmowie. Ściganie burzy. Ściganie burzy. Mógł myśleć tylko o tym. Serce biło mu niecierpliwie. - Jednak doprawdy zbyt przedwcześnie uznałaś, że dojdziemy do porozumienia - mówił Chmurny Wilk, zabierając się do soczystego steku z turoga. - Kto powiedział, że nie podjęłabym cię posiłkiem, nawet gdybyśmy nie doszli do porozumienia? - spytała Matka Piórklaczyna. - Ja - odparł Chmurny Wilk z uśmiechem. - Znam cię. ”Jeśli masz wyświadczyć przysługę za darmo, wyświadcz ją sobie”, czy nie tak brzmi twoja dewiza? Rozbawiona Matka Piórklaczyna klasnęła dziobem. - Och, Wilczku! Ależ z ciebie żartowniś! - Wstała i napełniła kielich. - Jednak ponieważ ku radości wszystkich stron osiągnęliśmy porozumienie, chciałabym wznieść toast. Za sukces! - Za sukces! - brzmiała entuzjastyczna odpowiedź. Profesor Światła odwrócił się do kapitana. - Bardzo się cieszę, że wyraziłeś zgodę - powiedział ciepło. - Nie chciałbym powierzyć tak cennego ładunku osobie mniej godnej zaufania niż ty. - Mówisz o burzywie - odparł Chmurny Wilk. - Najpierw musimy je znaleźć. - Nie, Quintiniusie, nie o nim mówię - roześmiał się profesor. - Mówię o samym sobie, gdyż pragnę ci towarzyszyć. Z twoimi umiejętnościami i moją wiedzą, wrócimy do domu z wystarczającą ilością burzywa, by raz na zawsze położyć kres szaleństwu wykuwania nowych łańcuchów. Pirat zmarszczył brwi. - Ale czy Vilnix nie zacznie czegoś podejrzewać, kiedy się o tym dowie? - Tu wkraczamy my - odezwała się Matka Piórklaczyna, kiwając głową w stronę nocuszka. - Jutro z samego rana Gacjan zjawi się w mieście Sanctaphrax, by opowiedzieć o tragicznym wypadku i przedwczesnej śmierci Profesora Światła. - Widzę, że o wszystkim pomyśleliście - powiedział Chmurny Wilk. - Jednak ja muszę się zająć jeszcze jedną sprawą. - Spojrzał na Strużka. - Wiem, wiem - roześmiał się chłopiec. - Ale obiecuję, że tym razem niczego nie popsuję. Ani razu. - Masz rację, chłopcze - oznajmił surowo kapitan. - Bo nie zabierzemy cię ze sobą. Strużek otworzył usta; serce ścisnęło mu się boleśnie. Jak ojciec mógł powiedzieć coś takiego? - A... ale co ja zrobię? Gdzie się podzieję? - Nie martw się - usłyszał głos Matki Piórklaczyny. - Wszystko już uzgodniliśmy. Zostaniesz ze mną... - Nie, nie, nie - wymamrotał chłopiec, ledwie pojmując, co się dzieje. - Nie możesz mi tego zrobić. To nie w porządku... - Strużku! - warknął ojciec. - Bądź cicho! Ale Strużek nie chciał milczeć. - Więc jednak mi nie ufasz, tak?! - krzyknął. - Myślisz, że jestem do niczego! - Nie, chłopcze. Wcale tak nie myślę, a pewnego dnia, jeśli Niebiosa pozwolą, zostaniesz wspaniałym kapitanem podniebnego statku pirackiego, tego jestem pewien. Ale w tej chwili brakuje ci doświadczenia. - Jak mam je zdobyć, skoro mnie od wszystkiego odsuwasz? Poza tym - dodał Strużek zapalczywie - nikt nie ma doświadczenia w ściganiu burz. Nawet ty. Chmurny Wilk nie dał się sprowokować. Rozdział 8 Stawiamy żagle?! - wykrzyknął Grot Pędziwoda. - Tak uważa Pilot Kamienia - powiedział Kolcer. - Ależ to wspaniałe wiadomości! Jeszcze trzy dni temu, po tych kłopotach z drzewem żelaznym i utracie koła sterowego obawiałem się, czy ”Łowca Burz” jeszcze kiedykolwiek wyruszy na pełne niebo. A teraz tylko popatrzcie: gotowy do drogi i jak nowy! Jeszcze nigdy nie widziałem takich błyszczących okuć! - Tu nie o okucia chodzi - wtrącił się Zygwint Żelazna Szczęka. - Widziałeś żagle i liny? A takielunek? Nowiusieńki, jak spod igły! - A obciążniki zgrane jak nigdy - dodał Kolcer. - Będziemy pewnie wieźli jakiś diabelnie ważny ładunek - mruknął w zamyśleniu Grot Pędziwoda, gładząc się po brodzie. - Nie trzeba geniusza, żeby to odgadnąć - mruknął Zygwint. - Pytanie tylko jaki. Grot pokręcił głową. - Wątpię, żeby kapitan powiedział nam przed czasem. - No pewnie - zgodził się Zygwint. - Jeśli naprawdę mamy stawiać żagle, to lepiej wyruszyć już teraz, pod osłoną nocy. - Przeciwnie - odparł Grot Pedziwoda. - Nie powinniśmy się spieszyć. Lepiej poczekać do rana. - Co, i wyruszyć tuż przed nosem wszystkich patroli Ligi? Postradałeś zmysły? - Ja? Raczej ty! Zapomniałeś, że ”Łowca Burz” w swojej obecnej postaci prześcignie wszystkie statki Ligi, które zapragnęłyby ruszyć za nami w pogoń? - Tak, ale... - Poza tym Bagno jest zdradzieckie nawet w środku dnia, a przemierzanie go w ciemnościach to czyste szaleństwo. Te trujące wulkany! A podczas burzy nawet nie ma gdzie rzucić kotwicy. Nie wspominając już, że nie wiadomo, gdzie kończy się niebo i zaczyna ziemia. Pamiętam, jak raz, byłem wtedy smarkaczem, wracaliśmy z... - Kapitan nie jest sam - syknął Kolcer. Grot Pędziwoda zamilkł i wraz z Zygwintem i Kolcerem spojrzeli na dwie sylwetki wspinające się na trap. - Kapitanie! - zawołał Grot z radością. - Jakże się cieszę, że cię widzę. Może zechcesz rozstrzygnąć nasz spór. Obecny tu Zygwint utrzymuje, iż... - Nie, nie zechcę - warknął Chmurny Wilk, rozglądając się wokół. - Gdzie Bełkot? - Pod pokładem - odparł Grot. - Z Klapsiadem. Chyba pomagają Pilotowi Kamienia w ostatnich poprawkach naciągów koła sterowego. Chmurny Wilk skinął głową. - AGadio? Piraci wzruszyli ramionami. - Jakoś się nie pojawił. Zginął nam w Podmieście. Pewnie jest jeszcze na lądzie. Chmurny Wilk odwrócił się do niego z furią. - Co? Ile razy mam wam powtarzać, że Gadia nie wolno zostawiać samego! - ryknął. - Kto wie, co teraz knuje? - Był z nami w gospodzie - tłumaczył Zygwint - i nagle zniknął. Chmurny Wilk pokręcił głową. - Gadio to nasz kwatermistrz - wyjaśnił Profesorowi Światła. - Typ spod ciemnej gwiazdy. Potencjalny zdrajca. Mam ochotę wyruszyć bez niego. Niestety, jest dobry w swoim fachu. A skoro Strużek zostaje, będzie nam brakowało dwóch marynarzy. - Pokręcił głową. - Nie mogę ryzykować. - Strużek zostaje? - zdziwił się Grot Pędziwoda. - Zachorował? - Nie, nie zachorował - burknął Chmurny Wilk. - To nie twoja sprawa. - Ale... - Dość! Nie zniosę takiej niesubordynacji w obecności gościa. - Spojrzał na Profesora Światła. - A teraz, panie, zechciej pójść za mną. Sam wskażę ci twoją kajutę. - Dziękuję, tego mi potrzeba - powiedział profesor. - Muszę jeszcze dokonać ostatnich obliczeń, zanim postawimy żagle. - Oczywiście, oczywiście - mruknął kapitan i odprowadził profesora, zanim staruszek zdążył wspomnieć coś więcej o czekającej ich podróży. Trzej piraci spojrzeli na siebie zmieszani. Kim jest ten starszy pan? Dlaczego Strużek z nimi nie wyrusza? I dokąd się wybierają? Chmurny Wilk nagle obejrzał się przez ramię. - Domysły to zabawa dla głupców - zauważył. Wszyscy trzej spuścili wzrok. - Poinformujecie mnie niezwłocznie o przybyciu Gadia. - Tak jest, kapitanie - odpowiedzieli. Strużek wpatrywał się ponuro w koranżadę. Matka Piórklaczyna nalała mu ją już dawno temu, na poprawę humoru, jak wyjaśniła Gacjanowi. Teraz napój był już ciepły i bez bąbelków. Wokół panował hałas, pijackie śmiechy i głośne przekleństwa. Opowiadano historie, śpiewano piosenki, wybuchały coraz bardziej zapalczywe kłótnie. To płaskogłowce i głowomłoty stawały się coraz bardziej wybuchowe. O północy pijana trollica zaczęła tańczyć i po paru chwilach przez całą gospodę wił się długi wąż roztańczonych osobników. - E, kolego, nie przejmuj się! - usłyszał Strużek. - Może nic się nie zdarzy! Odwrócił się i spojrzał na uśmiechniętego rojgnoma. - Już się zdarzyło - westchnął. Rojgnom wzruszył ramionami i wrócił do węża. Strużek odwrócił się. Wsparł się łokciami o bar, oparł głowę na rękach, zatkał uszy i zamknął oczy. - Dlaczego musiałeś mnie tu zostawić? - szepnął. - Dlaczego? Oczywiście wiedział, co odpowiedziałby ojciec. ”Myślę o twojej przyszłości”, ”Pewnego dnia mi za to podziękujesz” albo najgorsze ze wszystkich ”To dla twojego dobra”. Z wolna żal i smutek zaczęły zmieniać się w gniew. To wcale nie dla jego dobra! Życie na ”Łowcy Burz” było dobre. Przebywanie z ojcem także. Żeglowanie po niebie w poszukiwaniu bogactw również. Ale tkwienie w brudnej paskudnej gospodzie Matki Piórklaczyny, kiedy reszta załogi wyruszyła w tak wspaniałą podróż, wcale nie było dobre! Zaczął myśleć o wszystkim, co go ominie, choć sprawiało mu to jeszcze większy ból. Wyobrażał sobie, jak musi wyglądać pościg za Wielką Burzą. Usiłował zobaczyć pojedynczą błyskawicę, która zastyga w powietrzu i zmienia się w burzywo. I jak jest w niesławnej Mrocznej Puszczy. Choć ”Łowca Burz” często nad nią przelatywał, żaden z podniebnych piratów nie odważył się tam zapuścić. Czy jest podobna do Kresoboru, w którym spędził dzieciństwo? Nieskończony, bujny las, tętniący życiem, pełen najróżniejszych drzew, od śpiewających drzew kołysankowych po mięsożerne mordrzewie, ojczyzna niezliczonych plemion i najróżniejszych stworzeń... A może rzeczywiście Mroczna Puszcza jest tak zdradziecka, jak twierdzą legendy? Może jest w niej miejsce tylko na śmierć, złudzenia i zagubienie? Może to gniazdo szaleństwa? Tak właśnie opisywano Mroczną Puszczę w opowieściach przekazywanych od pokoleń z ust do ust. Strużek westchnął. Teraz się już tego nie dowie. Rodzony ojciec odebrał mu to, co powinno być największą przygodą jego życia. Nawet jeśli zrobił to z myślą o jego bezpieczeństwie, dlatego że Strużek był dla niego ważny, nawet jeśli naprawdę tak było, chłopiec i tak czuł się ukarany. - A to niesprawiedliwe! - pożalił się na głos. - Co jest niesprawiedliwe? - spytał ktoś obok niego. Strużek wzdrygnął się. Jeśli to znowu ten idiotyczny rojgnom chce go zaprosić do tańca, zaraz oberwie! Odwrócił się gniewnie. - Gadio! - zawołał. - Witam panicza - syknął kwatermistrz, ukazując w uśmiechu krzywe żółte zęby. - Tak myślałem, że to ty. Właśnie cię szukałem, choć szkoda, że jesteś taki przygnębiony. Strużek zmarszczył brwi. - Szukałeś mnie? - W rzeczy samej - zamruczał Gadio i potarł brodę w zamyśleniu. Strużek przełknął ślinę na widok okaleczonej dłoni kwatermistrza, pozbawionej paru palców i zniekształconej okropną blizną. - Widzisz, nie mogłem nie zauważyć, że byłeś obecny podczas rozmowy naszego kochanego kapitana z kobietą-ptakiem. - A jeśli nawet, to co? - spytał Strużek podejrzliwie. - No wiesz... Oczywiście kapitan wtajemniczył mnie we wszystkie szczegóły naszej maleńkiej wyprawy... - Naprawdę? - zdziwił się Strużek. - Ależ oczywiście. Mamy ścigać Wielką Burzę do Mrocznej Puszczy. Misja dla świętego burzywa... Wiem, wiem. Tylko że... rozumiesz, pamięć już nie ta... Gadio szukał nowych informacji. Mistrz Ligi postawił przed nim zadanie, jakiego się nie spodziewał – przejęcie ”Łowcy Burz”, zabicie kapitana, dostarczenie burzywa. To trudne zadanie i teraz Gadio miał ochotę natrzeć sobie uszu za to, że tak pospiesznie opuścił gospodę. W końcu jeśli ma odnieść sukces, musi wiedzieć wszystko na temat spotkania, a zwłaszcza na temat tego, co się wydarzyło po jego odejściu. - Jakiż ja jestem niemądry - ciągnął podstępnie. - Za nic nie mogę sobie przypomnieć, jak się skończyło to spotkanie. To, co usłyszał, zupełnie go zaskoczyło. - Jak się skończyło?! - krzyknął gniewnie Strużek. - Zaraz ci powiem! Mam zostać w Podmieście z Matką Piórklaczyną, a wy pozegłujecie w stronę Mrocznej Puszczy. Gadio zmarszczył brwi. - Jak to? Opowiedz mi więcej, paniczu. Otwórz przede mną swe serce. Strużek pokręcił głową, walcząc ze łzami. - Ale paniczu - nalegał Gadio głosem rozwlekłym i gęgającym - co dwie głowy, to nie jedna. Jeśli będę mógł ci pomóc, zrobię wszystko, ale to wszystko... - Chodzi o kapitana - wybuchnął Strużek. - Mówi, że martwi się o moje bezpieczeństwo, ale... ale... Nie wierzę mu! Nie mogę mu wierzyć. On się mnie po prostu wstydzi, tak to wygląda! - rozpłakał się. - Wstydzi się, że ma takiego niewydarzonego głupiego syna! Gadio Ślizgowkręt uniósł brwi. Chmurny Wilk jest ojcem tego wyrostka? A to dopiero coś interesującego, nawet bardzo. W głowie zaszumiało mu od pomysłów, w jaki sposób mógłby wykorzystać tę informację do własnych celów. Opanował się jednak i położył dłoń na ramieniu Strużka. - Kapitan ma zacne serce - powiedział łagodnie. -1 na pewno ma na uwadze tylko twoje dobro. Ale... - Strużek pociągnął nosem. - Ale istnieje cienka granica między opiekuńczością i nadopiekuńczością. Powiedzmy sobie szczerze, wycieczka do Mrocznej Puszczy wiele by cię nauczyła. Strużek zachmurzył się. - Teraz nic z tego. - Strząsnął z ramienia kościstą dłoń Gadia i odwrócił się. - Czego tu jeszcze szukasz? Przez ułamek chwili na ustach Gadia pojawił się uśmieszek. Zaraz potem znikł. - Paniczu, nie zamierzam wracać sam na ”Łowcę Burz”. Uważam i muszę to powiedzieć z całą stanowczością, że Chmurny Wilk podjął niewłaściwą decyzję. To zupełnie oczywiste, że musisz nam towarzyszyć podczas wyprawy do Mrocznej Puszczy. Oto mój plan. - Przysunął się do Strużka. Oddech miał stęchły i cuchnący. - Ukradkiem wprowadzę cię na statek. Ukryjesz się pod pokładem w koi Klapsiada. Nikt nie będzie podejrzewać, że tam jesteś. Strużek słuchał go w milczeniu. Brzmiało to zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Oczywiście Chmurny Wilk w końcu odkryje jego obecność. I wtedy Strużek będzie miał kłopoty! - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - gęgał Gadio. - W odpowiednim czasie sam powiem Chmurnemu Wilkowi o twojej obecności. Przygotuję go. Przemówię mu do rozsądku. Zostaw wszystko mnie. Strużek skinął głową. Gadio ścisnął jego łokieć w twardych kościstych palcach. - Więc chodźmy! - syknął. - Zanim zmienię zdanie. Na pokładzie ”Łowcy Burz” nie działo się dobrze. Zdenerwowana załoga czekała, kapitan zaś krążył po nadbudówce purpurowy z wściekłości. Profesor Światła, zaopatrzony w długi piracki płaszcz i paraskrzydła, poinformował kapitana, że Wielka Burza może się rozpętać w każdej chwili. Od tego czasu minęło parę godzin, a na statku jeszcze nie postawiono żagli! Chmurny Wilk przestał się miotać, wychylił się przez reling i ryknął w mrok nocy: - Gadio!!! Ty przeklęta imitacjo niewydarzonego pirata, gdzie jesteś? - Na rozkaz, kapitanie - rozległ się znajomy głos. Chmurny Wilk odwrócił się i ujrzał kwatermistrza wyłaniającego się z luku na rufie. Szeroko otworzył oczy ze zdumienia. - Gadio! - jęknął. - Jesteś? - Przecież mnie wołałeś’ - odparł niewinnie Gadio. - Wołam cię co najmniej od trzech godzin! - ryknął kapitan. - Gdzie byłeś? - Z Klapsiadem. Rana na jego stopie zaczęła się jątrzyć. Spuchła i zrobiła się czerwona. Biedne stworzenie omal nie oszalało. Kapitan poczerwieniał jeszcze bardziej. Więc w dodatku miał stracić jeszcze najdzielniejszego wojownika? Klapsiad nie znał strachu i uratował ich z niezliczonych awantur. - Jak ma się Klapsiad? - Spał, kiedy odchodziłem. Jeśli Niebiosa pozwolą, rano będzie jak nowy. Chmurny Wilk skinął głową. Wyprawa do zdradzieckiej Mrocznej Puszczy bez Klapsiada zawsze stanowiła ryzyko. A jednak ryzyko to należało podjąć, bo Wielka Burza była tuż, tuż. Podniósł głowę. - Zbliżcie się! - zawołał. - Mam wam coś ważnego do powiedzenia. Piraci słuchali z otwartymi ustami. - Wielka Burza - szepnął z szacunkiem Grot Pędziwoda. - Mroczna Puszcza - wzdrygnął się Kolcer. Chmurny Wilk mówił dalej: - Naszym głównym celem jest zdobycie burzywa dla miasta Sanctaphrax. - Burzywa! - wykrzyknął Gadio wraz z innymi, udając zaskoczenie. - Tak jest. Dlatego właśnie w rejs wyrusza z nami Profesor Światła. On dobrze się zna na właściwościach burzywa. Dopilnuje, byśmy bezpiecznie dowieźli cenny ładunek na miejsce. Gadio zachmurzył się. Więc ów tajemniczy przybysz to uczony z Sanctaphrax. Gdybyż mógł to przewidzieć... - Dobrze, wy latające szczury lądowe! - zakrzyknął Chmurny Wilk. - Do roboty! Wyruszamy natychmiast. - Piraci rozbiegli się do swoich zadań. Kapitan stanął na dziobie. - Odcumować statek! - krzyknął. - Tak jest, kapitanie - zawołał Kolcer. Statek odcumowany. - Podnieść małe kotwice! - Tak jest! Kotwice podniesione! - Podnieść główną kotwicę! A gdy ciężka kotwica uniosła się wysoko, statek wyprysnął z doku i poszybował w otwarte niebo. - Dalejże, mój rumaku - szepnął Chmurny Wilk. Statek reagował na najmniejsze drgnienie dźwigni. - Ach, znowu jesteś lotny jak dawniej, gdy po raz pierwszy wyszedłeś ze stoczni. Wybacz mi te wszystkie wyprawy, kiedy traktowałem cię jak zwykły statek towarowy. Nie miałem wyboru. Ale teraz, mój niezrównany ”Łowco Burz”, nadszedł twój czas. O świcie, co zadowoliło zarówno Grota Pędziwodę i Zygwinta Żelazną Szczękę, statek majestatycznie minął granice Podmiasta, niezatrzymywany przez nikogo. Na niebie pojawiły się pierwsze przezroczyste smugi pomarańczu i różu. Po chwili nad horyzontem od strony sterburty pojawiło się słońce. Wschodziło powoli, jaskrawoczerwone i rozedrgane. Chmurny Wilk westchnął niecierpliwie. Dzień zapowiadał się niestety pogodnie. Co się stało z Wielką Burzą, którą przepowiadali badacze wiatru i obserwatorzy chmur, której nadejście potwierdził sam Profesor Światła? W tej samej chwili Kolcer krzyknął ze swojego stanowiska: - Burza na bakburcie! Kapitan odwrócił się. Z początku w głębokim mroku ustępującej nocy nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego. Jednak po chwili w mroku pojawił się błysk. Potem drugi. Krótkie oślepiające wybuchy światła układające się w krąg, krąg który pozostał, gdy błyskawice zgasły. Czarna plama na niebie koloru indygo z każdą sekundą stawała się coraz większa. Błyskawica znowu rozbłysła. Burza nie tworzyła koła, lecz raczej kulę - ogromną, syczącą, trzaskającą energią elektryczną kulę światła i mroku. Toczyła się przez niebo w ich kierunku. - To Wielka Burza! - ryknął kapitan, przekrzykując wycie narastającego wichru. - Postawić grot, zamknąć luki i przywiązać się mocno! Ruszamy w pościg! Rozdział 9 POŚCIG ZA BURZĄ Jeszcze parę godzin temu zakradnięcie się na podniebny statek wyglądało na dobry pomysł. Teraz Strużek nie był już o tym przekonany.” Łowca Burz” kołysał się i podskakiwał, a przy każdym szarpnięciu pusty żołądek wywracał się Strużkowi na lewą stronę. Na czoło wystąpiły mu lodowate kropelki potu, po rozpalonych policzkach płynęły strumienie łez. Klapsiad zachichotał nieprzyjemnie. - A co, niedobrze ci? - spytał złośliwie. - Troszkę rzuca? Strużek pokręcił głową. Mdliło go nie od kołysania, lecz od ciepłego cuchnącego powietrza w koi goblina. Płaskogłowce nie słynęły z przesadnej czystości, a Klapsiad był wyjątkowo niechlujny. Nigdy się nie mył, jego posłanie ze słomy było wilgotne i cuchnące, a wszędzie leżały resztki jedzenia w różnym stopniu zepsucia. Strużek zasłonił nos szalikiem i wziął głęboki wdech. Mdłości powoli ustąpiły, a wraz z nimi okropne pulsowanie w uszach. Znowu odetchnął. Z zewnątrz dochodziły go znajome odgłosy Podmiasta. ”Łowca Burz” przelatywał nad gwarnymi dokami, targami, odlewniami i kuźniami. Krzyki, kłótnie, kwiczenie świń, uderzenia młotów, śmiech, śpiew, jakaś stłumiona eksplozja - kakofonia życia Podmiasta, które mimo wczesnej porannej godziny tętniło życiem. Wkrótce odgłosy ucichły; Strużek domyślił się, że są już daleko od rojnego miasta i zmierzają w stronę Bagna. Teraz słyszał tylko samego ”Łowcę Burz”: skrzypienie, trzaski, świst powietrza przepływającego pod kilem. Z dołu dobiegały piski i drapanie szczuraków, gnieżdżących się we wnętrzu statku. Z góry - jeśli bardzo wytężył słuch - szmer głosów. - Och, tak bym chciał być tam z nimi - szepnął. - Żeby kapitan się rozgniewał? - warknął Klapsiad. Strużek westchnął. Płaskogłowiec miał rację. Chmurny Wilk obdarłby go żywcem ze skóry, gdyby dowiedział się o jego nieposłuszeństwie. A jednak ukrywanie się pod pokładem było torturą. Brakowało mu świeżego wiatru we włosach, powietrznego pędu, widoku Kresu rozpościerającego się pod nimi niczym skomplikowana mapa i bezkresu nieba nad głową. Przez całe dzieciństwo z Kresoborze Strużek marzył o tym, by unieść się nad leśne sklepienie i przemierzać bezkres nieba. Jakby już wtedy jego ciało wiedziało, gdzie powinno się znaleźć. I może właśnie tak było. W końcu nawet sam Chmurny Wilk powtarzał, że podniebną żeglugę ma się we krwi, a gdy ma się w dodatku takiego ojca... W tej samej chwili Strużek usłyszał, że kapitan wykrzykuje rozkazy, i uśmiechnął się na myśl, że załoga jest mu posłuszna. Chmurny Wilk trzymał swoich piratów żelazną ręką. Był surowy, lecz sprawiedliwy i trzeba przyznać, że pod jego rozkazami ”Łowca Burz” poniósł mniej szkód niż inne statki podniebnych piratów. Jednak to przez jego surowość Strużek musiał teraz kryć się w koi płaskogłowca. Za bardzo się bał, by wyjść na pokład, zanim Gadio nie wstawi się za nim. Nie ma innego wyjścia - musi czekać. - Burza na sterburcie, zbliża się! - rozległ się przenikliwy krzyk Kolcera. - Kontakt za trzy minuty. - Zrzucić latacz! - ryknął Chmurny Wilk. -1 sprawdzić wszystkie knagi! Statek gwałtownie przechylił się w lewo. Strużek złapał kurczowo pokładową podporę. Turbulencje stanowiły dopiero przedsmak tego, co ich czekało. Zwykle w takiej chwili, przed zbliżającą się burzą ”Łowca Burz” schodził na ziemię, rzucał kotwicę i przeczekiwał niebezpieczeństwo. Ale nie dziś. Dziś statek miał się spotkać z burzą na otwartym niebie. Miał się do niej zbliżać krok po kroku i dać się wciągnąć w orbitę wiru. Dzięki temu manewrowi dużo szybciej dotrze do serca nawałnicy. Gdy Chmurny Wilk uzna, że nadeszła odpowiednia chwila, statek obróci się wokół własnej osi i przebije przez zewnętrzną ścianę wiru. Miał to być najbardziej niebezpieczny moment całego manewru. Jeśli ”Łowca Burz” nie przyspieszy, wicher go rozszarpie. Jeśli przyspieszenie będzie zbyt duże, istnieje niebezpieczeństwo, że przebije wir na wylot, przedostanie się na jego drugą stronę i załoga będzie mogła tylko bezradnie się przyglądać oddalającej się burzy. W obu przypadkach ich misja dobiegnie końca. Strużek słyszał, że jest tylko jeden sposób, by bezpiecznie dostać się do spokojnego wnętrza Wielkiej Burzy; należało ustawić statek pod kątem trzydziestu pięciu stopni w stosunku do wiru. Przynajmniej w teorii. Lecz teraz, gdy wicher szarpał statkiem, a Strużek rozpaczliwie trzymał się słupa, przyszło mu do głowy, że ”Łowca Burz” jest śmiesznie malutki i zbyt kruchy, by podołać takiemu zadaniu, nawet gdyby udało im się ustawić pod odpowiednim kątem. Przez narastający huk przebił się głos Kolcera. - Kontakt za minutę! - Zrzucić spinaker! - krzyknął Chmurny Wilk. - Kolcer, uciekaj z gniazda! Strużek jeszcze nigdy nie słyszał w głosie ojca takiej nuty. Jak musi wyglądać ta Wielka Burza, skoro przejęła jego ojca, słynnego Quintiniusa Verginiksa, taką zgrozą i podziwem? Musi to zobaczyć na własne oczy. Powoli zaczął wspinać się na belkę. W głębokich ładowniach statku nie było luków, ale szczeliny pomiędzy wygiętymi deskami lotnego drewna były miejscami na tyle szerokie, że mógł przez nie wyjrzeć na zewnątrz. Ukośne promyki słońca przecinały mrok. Strużek dotarł do dziobu, ukląkł i wyjrzał. Poniżej, jak okiem sięgnąć, rozciągało się Bagno. Białe błoto falowało na wietrze, jakby całe grzęzawisko zmieniło się w ocean. A żeby złudzenie było całkowite, na oceanie unosił się statek. - Ale w powietrze się nie uniesie - mruknął Strużek, przyglądając się wrakowi. - Pewnie już nigdy. Lecz po chwili chłopiec zdał sobie sprawę, że statek nie jest pusty. Ktoś tam był; jakaś wysoka chuda postać wznosiła pięść ku niebu. Była równie bezbarwna jak otoczenie, zlewała się z bagnami. Strużek pewnie by jej nie dostrzegł, gdyby błyskawica nadciągającej burzy nie zalśniła w sztylecie, jaki postać dzierżyła w dłoni. Czy ta dziwna wyblakła istota przeklinała burzę, czy też to widok ”Łowcy” obudził w niej taki gniew? Zaraz potem wrak statku zniknął. Oślepiająca błyskawica na chwilę oświetliła obrzydliwą koję płaskogłowca. Powietrze zatrzeszczało i syknęło. Strużek podniósł się i wyjrzał przez szparę położoną trochę wyżej. Gwałtowny wicher wycisnął mu łzy z oczu. Otarł je rękawem i wytężył wzrok. - Na Niebiosa! - zawołał. Dokładnie przed statkiem znajdowała się wirująca kłębiasta ściana rozognionego fioletu i czerni. Jej ryk był ogłuszający jak wybuch, który nie ma końca. Skrzypienie i trzaski ”Łowcy Burz” także stawały się coraz głośniejsze. Zalśniły nowe błyskawice. Przemknęły po kłębiastej ścianie Wielkiej Burzy niczym sieć elektrycznych rzek i rozproszyły się na różowe i zielone kręgi. Huk narastał, błyskawice stawały się coraz bardziej oślepiające, a ”Łowca” trząsł się i skrzypiał. Czas mijał nieubłaganie. Strużek mocno objął belkę rękami i nogami, napiął mięśnie. Pięć... cztery... trzy... Uuuuuuiiiii - zawył wicher przeraźliwie. Dwa... Statek jeszcze nigdy nie pędził tak szybko. Strużek rozpaczliwie trzymał się belki. Jeden... i... Łuuuups! Wirujący wicher porwał ”Łowcę” jak listek i cisnął go w powietrze. Szarpnięcie oderwało Strużka od belki i rzuciło na podłogę. - Aaa! - zdążył jeszcze krzyknąć, szybując w powietrzu. Wylądował z głuchym łoskotem na słomie. Głową uderzył o brzeg koi Klapsiada. Usłyszał jeszcze trzask i zrobiło się czarno. Klapsiad spojrzał na niego z brzydkim uśmiechem. - Bardzo dobrze, paniczu - syknął. - Zostaniesz tu przy mnie, żebym mógł cię mieć na oku. A tymczasem na pokładzie kapitan wraz z załogą mógł tylko pilnować, by ”Łowca” nie spadł na ziemię. Bulgot trzymał ster w potężnych łapach, a Chmurny Wilk przebiegał dłońmi po klawiaturze dźwigni. Od czasów gdy studiował w Akademii Rycerskiej, minęło dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat od chwili, gdy zgłębiał tajniki polowania na burzę. To wystarczy, żeby wszystko zapomnieć. Kiedy kapitan korygował położenie obciążników i żagli, kierowali się raczej instynktem niż wiedzą. - Wielka Burza! - szepnął z szacunkiem. Wir wciągał ich powoli w swoją orbitę. Krok za krokiem Chmurny Wilk wykorzystywał suche rwące prądy powietrzne, by przedostać się na nich w stronę serca burzy. - Nie płosz się, mój rumaku - szeptał. - Spokojnie... Ostrożnie opuszczał obciążnik dziobowy po ułamku stopnia. Statek przechylił się do przodu. - Postawić grot! - rozkazał Chmurny Wilk. Grot Pędziwoda i Zygwint Żelazna Szczęka spojrzeli na siebie w rozterce. Stawianie grota przy takim wichrze to szaleństwo! Na pewno się przesłyszeli. - Postawić ten przeklęty grot, bo każę was zastrzelić! - wrzasnął wściekle kapitan. Grot i Zygwint rzucili się do pracy. Kiedy żagiel zatrzepotał i wydął się na wietrze, Chmurny Wilk przysiągł, że jeśli płótno wytrzyma, on już nigdy niczego się nie ulęknie. - A teraz zobaczymy... - mruknął przez zaciśnięte zęby i znowu zajął się dźwigniami. - Środkowy kadłubowy do góry, rufowy do dołu, mały... - Statek zadrżał. - Średni... - Przechylił się na lewo. - I duży... Kiedy opadł trzeci obciążnik, ”Łowca Burz”, nadal utrzymujący się na miejscu dzięki wydętemu grotowi, zaczął powoli obracać się wokół własnej osi. Chmurny Wilk zerknął na kompas. Statek obracał się z wolna, ustawiając się pod kątem trzydziestu pięciu stopni, wymaganym do bezpiecznego przebicia się w środek wiru. Czterdzieści pięć stopni... Trzydzieści siedem... Trzydzieści sześć... - Zrzucić grot! - ryknął. Tym razem Grot i Zygwint nie wahali się ani sekundy. Żagiel opadł. Statek zwolnił i w tej samej chwili gęste kłębiaste chmury wessały go do środka. Znaleźli się we wnętrzu Wielkiej Burzy. Powietrze było duszące, oślepiające, trzeszczało i syczało. Cuchnęło amoniakiem, siarką, zepsutymi jajkami. Wokół wył wicher. Łomotał o statek i w każdej chwili groził połamaniem skrzypiących masztów. - Jeszcze tylko kawałek, mój piękny - ponaglał łagodnie Chmurny Wilk. - Możesz tego dokonać. Możesz nas bezpiecznie dowieźć w samo serce Wielkiej Burzy. Ale w tej samej chwili statek zadrżał, zupełnie jakby protestował. Chmurny Wilk zerknął z niepokojem na kompas. Znowu wskazywał czterdzieści pięć stopni. Wicher pchał ich do przodu. Drżenie narastało. Jeszcze trochę i statek rozpadnie się na kawałki! Chmurny Wilk uniósł drżącymi rękami trzy sterburtowe obciążniki - tak wysoko, jak tylko mógł. ”Łowca Burz” obrócił się. Niepokojący dygot ustał. - Dzięki Niebiosom - szepnął Chmurny Wilk i dopiero teraz otarł pot z czoła. Spojrzał na stojącego obok Bulgota. - Trzymaj mocno - rozkazał. - Teraz już w każdej chwili... Tak! - ryknął, gdyż właśnie w tej chwili kompas pokazał trzydzieści pięć stopni, a ”Łowca” przebił się przez rozszalałą fioletową ścianę. Wokół zapanowała upiorna cisza. - Postawić grot! - krzyknął kapitan. Jego głos powtórzyło echo, jakby znaleźli się w ogromnej grocie. Należało opanować pęd statku, jeśli nie chcieli natychmiast przebić się na drugą stronę wiru. O ile kapitan pamiętał to, czego nauczył się na studiach, żagiel zadziała jak hamulec. Z początku wydawało się, że statek nie reaguje. Nadal pędził w stronę drugiej ściany burzy. Migotliwe błyskawice zbliżały się. Grot Pędziwoda, Zygwint Żelazna Szczęka, Kolcer i inni rzucili się do lin. Nawet Profesor Światła pospieszył z pomocą. Razem stawiali żagle, jeden po drugim. A kiedy się wydęły, ”Łowca Burz” wreszcie zwolnił. Zanim zupełnie się zatrzymali, Chmurny Wilk wyrównał przechył statku, opuścił obciążniki i ustawił obciążnik dziobowy w pozycji wyjściowej. Teraz statek, skierowany dziobem w kierunku, w którym przesuwała się Wielka Burza, podróżował bezpiecznie w jej wnętrzu. Załoga zaczęła wiwatować, ale Chmurny Wilk wiedział, że nie pora na świętowanie zwycięstwa. Jeśli ”Łowca Burz” ma pozostać w tej pozycji, należało wykonywać wszystkie manewry z zegarmistrzowską precyzją - jeden obciążnik za nisko, jeden żagiel za wysoko, a statek straci równowagę, wpadnie na ścianę wiru i Wielka Burza wypluje go na zewnątrz. - Trzymaj kurs, Bulgot - rozkazał kapitan. - Kolcer! Kiedy dotrzemy do Mrocznej Puszczy? - Za jakieś dwanaście minut - padła odpowiedź. Chmurny Wilk pokiwał ponuro głową. - Wszyscy, co do jednego, macie wypatrywać błyskawicy - rozkazał. - Jeśli mamy pozyskać burzywo, musimy dokładnie, ale to naprawdę dokładnie widzieć, gdzie wylądowała. Tymczasem pod pokładem Strużek bezwładnie przesuwał się na twardej drewnianej podłodze. Każdy przechył, każde drgnienie, każde szarpnięcie w tych głębinach statku potęgowało się stukrotnie. A jednak Strużek wciąż leżał nieprzytomny. Dopiero gdy ”Łowca Burz” wreszcie przebił się przez ścianę wiru, powieki chłopca drgnęły. Strużek usłyszał jakieś głosy, przyciszone i konspiracyjne. Znajome. Nie otwierając oczu, zaczął nasłuchiwać. -...kapitan nie będzie walczył, kiedy się dowie, co zrobimy z jego synem... - szeptał Gadio Ślizgowkręt. - Więc na razie musisz trzymać chłopaka tutaj... - Tutaj... - odszepnął płaskogłowiec. - Dopóki po niego nie przyjdę - dodał Gadio. - Będę musiał bardzo starannie wybrać moment. - Bardzo starannie - powtórzył goblin. - Pościg za burzą jest niebezpieczny. Muszę zaczekać, aż Chmurny Wilk zdobędzie burzywo. Dopiero wtedy mogę się go pozbyć. - Roześmiał się nieprzyjemnie. - On odwali całą brudną robotę, a my zgarniemy nagrodę. - Nagrodę - ucieszył się Klapsiad. - Ach, cóż to będzie za nagroda! Kapitan podniebnego statku oraz Mistrz Ligi! Trzymaj ze mną, a będziesz się pławił w bogactwie i władzy, o jakich ci się nie śniło. - Nie śniło! - zachichotał płaskogłowiec. - Teraz muszę cię opuścić. Nie chcę, żeby kapitan zaczął mnie podejrzewać. I pamiętaj, dobrze pilnuj Strużka. Liczę na ciebie. Chłopiec zadrżał ze zgrozy. Jak mógł zaufać temu zdrajcy! Kwatermistrz zamierzał wszcząć bunt, a jeśli Strużek dobrze go zrozumiał, zamierzał szantażować kapitana! Musi jakoś ostrzec Chmurnego Wilka. Nawet jeśli ściągnie na siebie jego gniew. Otworzył jedno oko i zerknął na drapieżnego płaskogłowca. Tylko jak tego dokonać? Rozdział 10 PRZESŁUCHANIE Od złotego sufitu Wewnętrznego Sanktuarium odbił się dźwięk, jakiego w tych progach nigdy nie słyszano. Było to nucenie. Choć bardzo ciche, pulsowało radością i optymizmem. Służący - a było ich tu wielu, by należycie zadbać o Wewnętrzne Sanktuarium i jego dostojnego lokatora - mieli surowo nakazane absolutne milczenie. Muzyka wszelkiego rodzaju - śpiewana, mruczana, gwizdana - była niedozwolona. Zaledwie tydzień temu stary Jervis, lojalnie służący od ponad czterdziestu sezonów, został przyłapany na cichym podśpiewywaniu kołysanki (niedawno został pradziadkiem). Za tę krótką chwilę zapomnienia wyrzucono go na bruk. Ale teraz to nie służący podśpiewywał tak wesoło. Dźwięk wydobywał się z ust Najdostojniejszego Akademika miasta Sanctaphrax. Vilnix Pompolnius był wyjątkowo z siebie zadowolony. - Mm, mm, mm. Ram, pam, pam - podśpiewywał, krzątając się energicznie. - Ram, pam, pam... - Umilkł i zachichotał, przypomniawszy sobie poprzedni wieczór. Kolację spożył w towarzystwie Simenona Xintaksa i był to ze wszech miar pouczający posiłek. Mistrz Ligi raczej nie należał do jego ulubionych gości. Zdaniem Vilniksa brakowało mu manier: siorbał zupę, jadł z otwartymi ustami i głośno bekał po każdym daniu. Ale opłacało się mu dogadzać. Gdyby nie wsparcie Ligi, potęga Vilniksa szybko zaczęłaby się kruszyć. Xintax jak zwykle zjadł i wypił za dużo. Vilnix nie miał mu tego w najmniejszym stopniu za złe. Nawet zachęcał go do jedzenia, nakładał na talerz kolejne porcje i pilnował, by w szklanicy Xintaksa nigdy nie zabrakło jego ulubionego leśnego piwa. A wszystko dlatego, że babcia Vilniksa mawiała: ”Pełny żołądek - gadulstwa początek”. Mistrz Ligi rozgadał się dopiero w czasie deseru. Przy serze i krakersach paplał już jak nakręcony. - Matka Piórklaczyna, to ona wszystko... beeek... Przepraszam! - Wytarł usta rękawem. - Wszystko obmyśliła i zorganizowała tę wyprawę do Mrocznej Puszczy. Ona, ten Profesor Światła i kapitan pirackiego statku, zapomniałem, jak się nazywa. Nieważne, w każdym razie oboje maczają w tym palce. Zamierzają... beeek... Chi, chi... Wrócić z ładowniami pełnymi burzywa - wyjaśnił i konspiracyjnie przyłożył palec do ust. - Ale to tajemnica. - Więc skąd zdobyłeś tę informację? Xintax przemądrzale zadarł nos do góry. - Styczka na Władku - wybełkotał i znowu zachichotał. - Nie, wtyczka na statku. Szpieg. Gadio. Wszystko nam wyśpiewał! - Pochylił się, chwycił Vilniksa za rękaw i wyszczerzył zęby. - Będziemy bogaci ponad wszelkie wyobrażenie. - Ram, pam, pam - podśpiewywał Vilnix, przypomniawszy sobie te słowa. Bogaci ponad wszelkie wyobrażenie! A przynajmniej jeden z nas. W tej samej chwili ktoś zapukał delikatnie i w drzwiach ukazała się rozczochrana głowa osobistego służącego Vilniksa, Minulisa. - Wasza Najdostojniejsza Akademickość, więzień został przygotowany. - Ach, tak - skinął głową Vilnix i uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Zaraz do niego idę. Minulis zamknął za sobą drzwi. Vilnix radośnie zatarł ręce. - Najpierw Xintax się wygadał, teraz ten Gacjan spada nam jak z nieba... ach, Wniksie, ależ z ciebie szczęściarz! Podszedł do lustra i przyjrzał się sobie uważnie. Nowe lustro, w przeciwieństwie do poprzedniego, nie zostało powieszone. Stało oparte o ścianę. Tak było bezpieczniej, a odbicie prezentowało się korzystniej. Teraz uśmiechnęło się do niego. - O nie - zganił je - to na nic. Co by sobie pomyślał ten stwór, gdybym wszedł do Sali Wiedzy w tak radosnym nastroju? Przygotuj się, Vilniksie - rzucił dramatycznie i pozwolił swej szacie osunąć się na podłogę. - Przygotuj się. I tak, jak przed każdym ważnym spotkaniem, Najdostojniejszy Akademik miasta Sanctaphrax przebrał się w specjalną szatę - szatę, dzięki której zachowywał jasność umysłu, wyczulenie zmysłów i wściekle zły humor. Najpierw naciągnął na swoje nagie kostropate ciało włosiennicę. Potem ciasno zasznurował sandały, krzywiąc się, gdy gwoździe wbijały mu się w podeszwy. Następnie natarł dopiero co ogoloną głowę szczypiącą maścią i nałożył stalową myckę, od środka najeżoną igłami. Wreszcie narzucił na ramiona nędzną samodziałową pelerynę, a na głowę narzucił kaptur. Z każdym kolejnym elementem stroju dobry humor stopniowo go opuszczał. Kiedy szorstki materiał kaptura podrażnił jego czerwony rozjątrzony kark, w duszy Najdostojniejszego Akademika zapanowały ciemności niczym w skarbcu Sanctaphrax, on sam zaś poczuł, że jest zdolny do każdego okrucieństwa. Znowu spojrzał w zwierciadło i pokiwał z aprobatą głową. Rzadko wyglądał tak ascetycznie i imponująco. Uniósł brew. - A zatem, Gacjanie, mój ty pocztowy gołębiu - wycedził - jestem już gotowy na spotkanie z tobą. Już się nie mogę doczekać, kiedy usłyszę twoje gruchanie! Sala Wiedzy, jak eufemistycznie nazwano izbę tortur, znajdowała się na szczycie wieży w zachodnim skrzydle ogromnego pałacu. Wejść tam można było tylko przez ukryte drzwi w górnym korytarzu, po kręconych kamiennych schodach. Przy każdym kroku gwoździe w sandałach wbijały się mu głęboko w stopy. Zanim dotarł na górę, klął pod nosem. Pchnął drzwi i wkroczył do środka. - Gdzie jest ten ohydny drobiazg? - rzucił. Minulis potruchtał w jego stronę, zamknął drzwi i poprowadził Najdostojniejszego Akademika przez salę. Pozbawione okien pomieszczenie, choć znajdowało się na szczycie wieży, było ciemne i wilgotne jak każdy loch. Jedynym źródłem światła były dwie pochodnie na ścianie. Złoty blask migotał w szeregu wypolerowanych igieł, szczypiec i obcęgów. Gacjan siedział na fotelu tak wielkim, że prawie w nim ginął. Nogi miał skrępowane w kostkach, nadgarstki przywiązane do podłokietników, a szyję do oparcia. Podniósł oczy na zbliżającego się Vilniksa Pompolniusa i wzdrygnął się, przejęty zimnym dreszczem. - A, tu jesteś - syknął Vilnix. - Jak to miło, że zechciałeś wpaść - zaszydził. - Wygodnie ci się siedzi? Gacjan zadrżał. Za niewinnymi słowami kryły się myśli, które nie powinny się zrodzić w głowie żadnej istoty. - Jak rozumiem, jesteś nocuszkiem - ciągnął Vilnix. - Nie, nie - jęknął Gacjan i roześmiał się nerwowo. - Wszyscy popełniają ten sam błąd. Jestem dębowym elfem. Tylko nie urosłem. Vilnix Pompolnius westchnął, bo igły metalowej mycki wbiły mu się w głowę. - Być może zauważyłeś interesującą strukturę tego fotela - rzekł, przesuwając palcami po wklęsłej misie z oksydowanego srebra zawieszonej tuż nad głową nocuszka. - Wzmacnia ona wszelkie dźwięki - dodał i lekko trącił ją paznokciem. Metal zadźwięczał. Gacjan, siedzący w miejscu, gdzie fale dźwiękowe zderzały się ze sobą, skrzywił się z bólu. - Radzę ci nie kłamać - wycedził Vilnix i po raz drugi trącił misę. - A... ale ja nie rozumiem. Dlaczego mnie tu przyprowadziliście? - Dźwięk stopniowo przygasał w uszach dygoczącego Gacjana. - Przyszedłem do Sanctaphraksu z Podmiasta w dobrej wierze, by poinformować o tragicznej śmierci Profesora Światła... - Gacjanie, Gacjanie - zamruczał Vilnix niczym kot - to na nic. Odwrócił się i wziął szczypce. Gacjan zadrżał ze zgrozy, usłyszawszy, w jaki sposób Najdostojniejszy Akademik zamierza je wykorzystać. Tortura dłużyła się w nieskończoność, aż Gacjan nie mógł jej dłużej znieść. - Dość! - krzyknął, trzepocząc uszami. Wilnix odwrócił się ze szczypcami w dłoni, stukając nimi o drugą rękę. - Dębowy elf? - syknął. Gacjan pociągnął nosem. - No dobrze, jestem nocuszkiem - wyznał. Vilnix Pompolnius skinął głową. - Tak lepiej - powiedział, a w myślach dodał: od tej pory chcę słyszeć prawdę i tylko prawdę. Wyobraził sobie, jak mocno uderza szczypcami w metalową misę nad fotelem. - Zrozumiałeś? - Tak - powiedział Gacjan zwięźle. - Więc kto cię przysłał? - Przyszedłem z własnej woli. Vilnix podszedł do niego bez słowa i mocno uderzył w misę. Gacjan zawył z bólu. - Nie, nie... - wyjęczał rozpaczliwie. - Więc kto? - warknął Vilnix. - Matka Piórklaczyna! Uznała, że powinieneś o tym wiedzieć, bo ten profesor jest wielkim akademikiem i w ogóle. Był... w jej gospodzie... Pod Mordrzewiem... i miał... jakiś atak. Zatoczył się i upadł. Zrobiliśmy wszystko, żeby go ratować. - Ale wam się nie udało. - Niestety. Vilnix zmrużył oczy. - A gdzie jest teraz ciało zacnego profesora? - E... więc... ponieważ jest taki upał i w ogóle, Matka Piórklaczyna postanowiła natychmiast je pochować. - Pogrzebaliście profesora z miasta Sanctaphrax w ziemi? - zdumiał się Vilnix. - Nie wiecie, że prawem każdego akademika naszego wspaniałego podniebnego miasta jest spocząć po śmierci w Kamiennych Ogrodach, gdzie białe kruki objedzą jego kości? Jak inaczej jego duch miałby się unieść pod niebo? - Ja... my... - Ale oczywiście ten problem mnie nie dotyczy - dodał Vilnix, pochylając się nad Gacjanem, tak że jego lśniąca metalowa mycka niemal dotknęła czubka nosa nocuszka. - Bo profesor żyje. Prawda? - Tak, tak - szepnął Gacjan. - Żyje. Vilnix wyprostował się gwałtownie, uniósł szczypce i grzmotnął nimi w metalową misę. - Kłamstwa! Kłamstwa! Kłamstwa! Kłamstwa! - krzyczał w rytm ogłuszających uderzeń. - I znowu, i znowu, i znowu! Po siedmiu ciosach opuścił rękę. - Teraz już powiesz mi całą prawdę. Gacjan nie odpowiedział. Widział, że wąskie usta Najdostojniejszego poruszają się, ale nie słyszał ani słowa w tętniącej, zgrzytającej, huczącej kakofonii hałasu. Minęło parę minut, nim zaczął rozróżniać jakiekolwiek inne dźwięki, a nawet wtedy zgiełkliwe echo nadal dźwięczało gdzieś w tle. - To twoja ostatnia szansa! - ryczał Vilnix. Gacjan spuścił oczy. Dygotał rozpaczliwie. Przysłowie nocuszków mówiło: ”Lepiej bez życia niż bez uszu”. - Dobrze - wyjęczał. - Powiem wszystko, co wiem. I tak zrobił. Wyjawił Vilniksowi każdy szczegół spotkania na zapleczu gospody Pod Mordrzewiem. Opowiedział o przyjściu Profesora Światła i o tym, jak na jego widok kapitan piratów padł na kolana. O planie, który obmyślili we trójkę. O tym, jak Profesor Światła postanowił towarzyszyć piratom w wyprawie do Mrocznej Puszczy. - Podstępny gad - zgrzytnął Vilnix. - A ten kapitan? Jak się nazywa? - Chmurny Wilk - odparł natychmiast Gacjan. - Choć Profesor Światła zwracał się do niego innym imieniem. - Jakim? - Nazywał go Quintiniusem Verginiksem - brzmiała odpowiedź. Vilnix pokiwał głową. - No, można się było tego spodziewać - mruknął w zamyśleniu. Zeznanie nocuszka, choć wymuszone, okazało się bardzo interesujące. Nie tylko potwierdziło to, o co Vilnix od dawna podejrzewał Profesora Światła, lecz także upewniło go, że Xintax go okłamał. Nikt nie mógłby zapomnieć imienia Chmurnego Wilka - kapitan był powszechnie znany. Mistrz Ligi musiał coś planować na własną rękę. Vilnix zachichotał cicho. Wielu innych ambitnych członków Ligi z największą radością przyjęłoby propozycję układu z Najdostojniejszym Akademikiem. Znów odwrócił się do Gacjana. - A ten chłopak, o którym wspomniałeś. Ten Strużek. Dlaczego znalazł się na zebraniu? Gacjan przełknął ślinę. Nie znał Strużka zbyt długo, ale spodobało mu się to, co usłyszał w głowie chłopca. Jego myśli były przyzwoite i uczciwe, lojalne i szczere. Nie chciał napytać mu biedy. Vilnix zakołysał ciężkimi szczypcami przed jego nosem. Gacjan skinął głową na tyle, na ile pozwalał rzemienny pas, i powiedział: - To marynarz z załogi ”Łowcy Burz”. - I...? - naciskał Vilnix czując, że to jeszcze nie wszystko. Gacjan zadrżał. Jeśli spróbuje przekonać Vilniksa, że Strużek nie odgrywa w planie żadnej roli, może chłopiec uniknie niebezpieczeństwa. - Piraci nie zamierzają go zabrać ze sobą. Ma zostać z Matką Piórkla... Vilnix przerwał mu w pół słowa. - O czymś mi nie mówisz - wycedził i złowrogo podniósł szczypce. Gacjan spuścił wzrok. W oczach stanęły mu łzy. Nie był zły, ale brakowało mu odwagi. Szczypce kołysały się w świetle pochodni tuż przy metalowej misie. Lepiej bez życia niż bez uszu. - On... jest... - wyjąkał. - To znaczy... Chmurny Wilk jest jego ojcem. Vilnix otworzył szeroko oczy. - Syn - syknął. - Quintinius Verginix ma syna! I zostawił go na ziemi. Bardzo nierozsądnie. - Odwrócił się do Minulisa. - Musimy jak najszybciej poznać tego młodzieńca. Należy go zaprosić do Sanctaphraksu, by tutaj oczekiwał powrotu swego walecznego ojca. Znowu spojrzał na Gacjana. - Jakąż wspaniałą kartę przetargową nam podarowałeś - mruknął, odkładając na półkę masywne szczypce. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny. Gacjan słuchał go z ciężkim sercem. Próba uratowania Strużka spełzła na niczym i chłopiec znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A jednak - Niebiosa, wybaczcie! - cieszył się, że Najdostojniejszy Akademik wyraził zadowolenie. - Czy mogę już sobie pójść? - spytał. Vilnix obejrzał się z uśmiechem. Gacjan wpatrywał się w niego wyczekująco. W głowie nadal słyszał ogłuszający łomot metalu o metal. Nie potrafił wychwycić mrocznych myśli kryjących się za uśmiechniętą twarzą Najdostojniejszego Akademika. - Pójść? - przemówił wreszcie Vilnix Pompolnius. Oczy mu zamigotały. - O tak. Możesz już iść. Gacjan zadrżał z radości. Vilnix skinął głową Minulisowi. - Rozwiązać go i wyrzucić - rozkazał. I potem, gdy włosiennica znów wgryzła mu się w ciało, a kolce i gwoździe wpiły się w jego głowę i stopy, dodał: - Ale najpierw obciąć mu uszy. Rozdział 11 Serce burz Strużek leżał w pewnej odległości od cuchnącego posłania Klapsiada. Wciąż udawał, że jest nieprzytomny. Za każdym razem, gdy ”Łowca Burz” podskakiwał i kołysał się, chłopiec odczołgiwał się nieco dalej w nadziei, że płaskogłowiec uzna to za skutek ruchów statku. Powoli, bardzo powoli zbliżał się do schodów. Będzie miał tylko jedną szansę. Głupi! Głupi! Głupi! - karcił się w duchu. Nie tylko nie posłuchał ojca, lecz wydał go na łaskę i niełaskę zdrajcy, tego samego, którego obawiał się Chmurny Wilk. Podniebny statek szarpnął ostro w lewo i Strużek przeturlał się spory kawałek. Schody były coraz bliżej. Przecież to było oczywiste, że Gadio coś knuje, pomyślał Strużek z gniewem. Nigdy mnie nie lubił. Powinienem się domyślić, dlaczego nagle stał się taki przyjacielski. Och, Niebiosa! Co ja narobiłem? Podniebny statek przechylił się na sterburtę. Strużek musiał napiąć wszystkie mięśnie, by nie potoczyć się z powrotem pod koję Klapsiada. Przez uchylone powieki przyglądał się, jak goblin węszy w cuchnącej słomie w poszukiwaniu zapomnianych ochłapów mięsa. Ohydny stwór, pomyślał chłopiec i zadrżał. I doskonały wojownik... W tej samej chwili ”Łowca” stanął dęba niczym wierzchowiec, gwałtownie przechylił się na bakburtę i zanurkował w dół. Strużek, z żołądkiem w gardle, przetoczył się tych parę pozostałych metrów, jakie dzieliły go od schodów. Zawahał się i spojrzał na płaskogłowca. Statek znowu stanął dęba. Klapsiad stracił równowagę i z głośnym łoskotem spadł na podłogę. Teraz, zdecydował Strużek. Ratuj się, póki możesz. Zerwał się na równe nogi, chwycił ze wszystkich sił drewnianą balustradę i zaczął się wspinać po schodkach tak szybko, na ile pozwalały mu dygoczące kolana. - Tyyy! - ryknął za nim Klapsiad, kiedy zorientował się, co się dzieje. - A ty dokąd? Strużek nie tracił czasu na odpowiedź. Szybciej, szybciej, ponaglał sam siebie. Był już w połowie schodów, ale luk u ich szczytu wcale się nie zbliżał. Szybciej! Klapsiad już się pozbierał z podłogi, przeskoczył kraty wokół koi i ruszył pędem za chłopcem. Zostało jeszcze sześć schodków, a Klapsiad był już u ich stóp. Pięć... cztery... Strużek poczuł, że schody zaczynają dygotać pod ciężarem goblina. Trzy... dwa... - Już prawie... - wymamrotał. - Jeszcze tylko jeden i... Raptem poczuł na kostce twarde od odcisków palce goblina. - Nie! - krzyknął i wierzgnął nogami. Dygoczącymi rękami pchnął pokrywę luku, podciągnął się i wyczołgał przez wąski otwór. Ukląkł. Płaskie palce Klapsiada chwyciły za krawędź luku. Strużek chwycił klapę i trzasnął nią ze wszystkich sił. Rozległ się rozdzierający wrzask. Palce znikły, a spod pokładu dobiegł stłumiony łoskot - to Klapsiad spadał ze schodów. Udało się! Uciekł, a jednak już teraz słyszał łomot stóp płaskogłowca, znowu wbiegającego po schodach. Z bijącym sercem zaciągnął masywną zasuwę na pokrywie luku, przyturlał ogromną beczkę kiszonego czepnącza i przywalił nią pokrywę. Poderwał się i pobiegł do następnych schodów, prowadzących na sam pokład. Ledwie zaczął się wspinać, za jego plecami rozległ się wściekły łomot i przekleństwa. Oby pokrywa wytrzymała, pomyślał błagalnie. Niebiosa, pomocy. Tymczasem na pokładzie kapitan oraz załoga, kompletnie nieświadomi rozgrywającego się pod ich stopami dramatu, usiłowali ratować statek przed upadkiem. Po niebie, sycząc i trzeszcząc, sunęła potężna chmura. - Związać podwójnie liny! - ryknął Chmurny Wilk. Wielka Burza mknęła ku Mrocznej Puszczy. Przede wszystkim należało utrzymać statek w samym jej środku. - Postawić żagiel pomocniczy! Rozplatać liny kliwera! Atmosfera była pełna napięcia, i to w każdym znaczeniu tego słowa. Maleńkie niebieskie błyskawiczki bzykały wokół statku. Syczały, krzesały iskry, tańczyły na każdej powierzchni, od dziobu po koło sterowe, od szczytów masztów po kadłub. Tańczyły na żaglach, linach, pokładzie. I na piratach - na ich brodach, ubraniach, palcach u rąk i nóg, łaskotały ich i szczypały. Grot Pędziwoda obracał dźwignią. - Nie mogę rzec, żeby mi się to podobało - mruczał, gdy na jego rękach roiły się roziskrzone niebieskie ogniki. Zygwint Żelazna Szczęka podniósł głowę znad latacza, który właśnie reperował. - Mo-aaa chkę-ka chaleje - wyznał. Grot wyszczerzył zęby. - Choo nee chest chme-chne! - obraził się Zygwint. - Właśnie, że śmieszne! - zachichotał Grot patrząc, jak szczęka kolegi otwiera się i zamyka bez udziału woli właściciela. Zygwint Żelazna Szczęka stracił żuchwę parę lat temu podczas potężnej bitwy między piratami i dwoma statkami Ligi. Pewien członek Ligi, znany ze swego okrucieństwa, zakradł się do niego z toporem i zadał mu potworny cios tuż za uchem. Kiedy Zygwint doszedł do siebie, zrobił sobie protezę z żelaznego drewna. O ile pamiętał, by oliwić gwinty, sztuczna szczęka służyła mu dobrze. Aż do dziś. Od chwili, gdy ”Łowca” wtargnął do środka wiru, elektryczne prądy sprawiały, że proteza głośno kłapała, a Zygwint nie potrafił jej unieruchomić. - Ile chechche to pochrwa? - pożalił się. - Aż dotrzemy do Mrocznej Puszczy - odparł Grot Pędziwoda. - Czyli mniej więcej... dziewięć minut! - zawołał Kolcer z olinowania nad ich głowami. - Dziewięć minut - powtórzył Gadio pod nosem. Kwatermistrz, któremu nakazano sprawdzenie knag, a który obecnie opierał się leniwie o reling rufowego pokładu, rozejrzał się czujnie. - Tylko tak dalej - mruknął szyderczo. - Pędź, Quintiniusie Virginiksie, do Mrocznej Puszczy. Zdobądź burzywo. Wtedy ja wykonam mój ruch. I biada każdemu, kto... - urwał i wytrzeszczył oczy. - Co się dzieje? W drzwiach małej kabiny stał Strużek. Gadio zapienił się z wściekłości. Jeśli Chmurny Wilk go zobaczy, wszystko stracone! Bez wahania rzucił się na chłopca. Strużek rozglądał się wokół ze zdumieniem. Po ucieczce przed goblinem z trudem łapał oddech. Niezwykły widok sprawił, że serce zabiło mu jeszcze szybciej. Powietrze było fioletowe, pachniało siarką i spalonym mlekiem. Wokół statku wściekle kłębiły się chmury, wiły się i trzaskały błyskawice. Poczuł łaskotanie i wkrótce oplatały go macki niebieskiego światła, od których zjeżyły mu się włosy na całym ciele. Więc tak wygląda ściganie burzy! Cała załoga krzątała się gorączkowo. Bełkot, groźny banderzwierz albinos, stał przywiązany do koła sterowego, Chmurny Wilk był bez reszty pochłonięty dźwigniami sterującymi żaglami i obciąznikami, jednocześnie usiłując zachować prędkość i wysokość. Kiepski moment na ujawnienie swojej obecności na pokładzie. Kiepski moment na wyjawienie prawdy o planowanym buncie. - A jednak nie mam wyboru - mruknął z goryczą. Już teraz słyszał łomotanie w deski pod swoimi stopami. Klapsiad wydostanie się lada chwila. Ale teraz nie może się odezwać, bo to by z pewnością zabiło ojca. Zadrżał żałośnie. - I to by była moja wina! Zebrał siły przed krótką, lecz niebezpieczną przeprawą w stronę sterówka i już miał się poderwać do biegu, gdy na jego ramię spadła czyjaś ciężka dłoń. Lodowate ostrze wbiło mu się w kark. - Jeden ruch, jeden odgłos, paniczu, a poderżnę ci gardło - wysyczał Gadio. - Czy to jasne? - Tak - szepnął chłopiec. Zaraz potem usłyszał za plecami trzask i znalazł się nagle w składziku z wiadrami, ścierkami, zwojami lin i zapasowymi żaglami. Zatoczył się do tyłu i ciężko wylądował w rogu. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. - Za pięć minut! - ogłosił przenikliwy głos dębowego elfa. Strużek podniósł się chwiejnie i przycisnął ucho do zamkniętych drzwi. Usłyszał dwa głosy naradzające się szeptem pod osłoną hałasu i trzasków. Jeden z nich należał do Gadia, drugi - do Klapsiada. - To nie moja wina - tłumaczył się płaskogłowiec. - Uciekł, zanim zdążyłem go powstrzymać. - Powinieneś go związać - odparł Gadio z irytacją. – Przeklęty Strużek! Ktoś go na pewno znajdzie, zanim zdobędziemy burzywo... - Mogę od razu go wykończyć - zaproponował zimno goblin. - Nie! Potrzebny nam żywy - warknął coraz bardziej rozwścieczony Gadio. - Wstrętny mały łobuz, przez niego naciągnąłem sobie rękę. Ale nie wszystko jeszcze stracone. Chodź, zobaczymy, czy nie uda się nam obrócić sytuacji na naszą korzyść. Odeszli, a Strużek został z sercem bijącym mocniej niż kiedykolwiek. Znajdował się wewnątrz Wielkiej Burzy, która sunęła ku Mrocznej Puszczy. W końcu udało mu się to, o czym od dawna marzył. A jednak sam sprawił, że piękny sen stał się koszmarem. Gadio i Klapsiad zbliżyli się do sterówki. Chłopiec usłyszał głos kwatermistrza, choć nie mógł rozróżnić słów. Przełknął ślinę i zaczął bębnić pięściami w drzwi. - Ratunku! Grot! Kolcer! Zygwint! Dlaczego mnie nie słyszycie? Wypuśćcie mnie! W tej samej chwili usłyszał ryk ojca. - Co?! To bunt!!! Strużek zadrżał i spuścił głowę. - Och, ojcze - szepnął - czy kiedykolwiek mi wybaczysz, jeśli wyjdziemy z tego żywi? Gadio przyjął wybuch kapitana z lodowatym spokojem. Nie okazał żadnych emocji, tylko jego oczy lśniły złowrogo za szkłami okularów. - Nie bunt - wycedził, wyciągając miecz - lecz zmiana układu sił. Bełkot warknął ostrzegawczo. - Tak mówią ci z Ligi - parsknął Chmurny Wilk. - Czy rzeczywiście upadłeś aż tak nisko? W tej samej chwili ”Łowca Burz” przechylił się na lewo i gwałtownie stracił przyspieszenie. Tylna ściana wiru zaczęła zbliżać się z zastraszającą prędkością. Chmurny Wilk opuścił sterburtowy obciążnik, podniósł fok i apsel. Podniebny statek znowu skoczył do przodu. Kapitan spojrzał na kwatermistrza. - Naprawdę myślałeś, że potrafisz żeglować ”Łowcą”? Co? Gadio zawahał się. - Jesteś głupcem! - ciągnął Chmurny Wilk. - W jaki sposób Liga wykorzysta burzywo? Powiedz! Potrzebują kruszywa, a nikt nie zna tajemnicy jego bezpiecznego sporządzenia. - Przeciwnie - odezwał się Gadio. - Liga Wolnych Kupców jest gotowa słono zapłacić za nową dostawę burzywa. Naprawdę bardzo słono. A skoro ty nie chcesz go sprzedać, ja to zrobię. Kiedy załoga się dowie, ile może zarobić, na pewno stanie po mojej stronie. Klapsiad zrobił krok naprzód. Bełkot zatrzepotał uszami. Chmurny Wilk chwycił rękojeść miecza. - Na Niebiosa! - zawołał. - Nie słyszałeś ani słowa z tego, co mówiłem? Liga nie potrafi wykorzystać burzywa. Nie chce tylko, żeby trafiło do skarbca Sanctaphraksu - gdyż jeśli tak się stanie, podniebne miasto odzyska stabilność, a lukratywne przymierze ze smakoszami deszczu zostanie zerwane. Gadio mocniej ścisnął rękojeść miecza. - Oszukali cię, Gadio. Nie chcą, żeby ci się udało. - Kłamiesz! - ryknął zdrajca i odwrócił się do Klapsiada. - On kłamie! Kapitan wykorzystał okazję. Wyjął miecz i rzucił się na Gadia. - Ty zdradziecki gadzie! - ryknął. Ale Klapsiad był szybszy. Uniósł włócznię, potężną i ciężką, jak przystało na silnego płaskogłowca, i skoczył pomiędzy Gadia a kapitana. Żelazo zazgrzytało w śmiertelnym starciu. Zgrzyt! Trach! Klang! Walka toczyła się szybko i wściekle. Chmurny Wilk zawył z wściekłości. - Do stu piorunów! - ryknął. - Obu was każę wystrzelać! - Odparł kolejny wściekły atak Klapsiada. - Wypruję wam flaki! Wyrwę te zdradzieckie serca! - Uaaa! Uaaa! - krzyknął banderzwierz, szarpiąc za liny, którymi był przywiązany do steru. „Łowca Burz” zakołysał się gwałtownie. Jeśli zniesie go na zewnętrzny kraniec wiru, gdzie burza srożyła się najbardziej, w ułamku chwili rozpadnie się na drzazgi. - Nie, Bulgot! - rzucił Chmurny Wilk. - Poradzę sobie! Utrzymuj stały kurs. Krzyki, zgrzyt metalu, tupot stóp, Strużek nie wierzył własnym uszom. Czy ojciec walczy sam? Gdzie załoga? Dlaczego nikt nie biegnie kapitanowi na pomoc? - Grot! - krzyknął ze wszystkich sił i załomotał pięściami w drzwi. - Zygwint! Drzwi otworzyły się gwałtownie. Strużek stracił równowagę i wpadł prosto w objęcia Gadia Ślizgowkręta. - Kazałem ci siedzieć cicho - syknął kwatermistrz, wykręcając mu rękę i przykładając nóż do gardła. - Co... co się dzieje? - wyjąkał Strużek. - Zaraz się dowiesz - warknął Gadio i popchnął go. - Rób dokładnie to, co mówię, a nie stanie ci się krzywda. Powlókł dygocącego z przerażenia Strużka przez pokład ku wąskim schodkom na sterówkę. Scena, którą chłopiec ujrzał na górze, zmroziła mu krew w żyłach. Chmurny Wilk i Klapsiad zwarli się w śmiertelnym starciu. Z płonącymi oczami, zaciśniętymi szczękami walczyli na śmierć i życie. Ostrza ich broni zgrzytały o siebie z taką wściekłością, że aż sypały się z nich żółte iskry. Strużek zapragnął podbiec i walczyć u boku ojca. Chciał zabić podłego zdrajcę, który ośmielił się podnieść rękę na kapitana Chmurnego Wilka. - Ostrożnie, paniczu - syknął mu do ucha Gadio i mocniej wbił ostrze w jego szyję. - Jeśli ci życie miłe... Chłopiec przełknął ślinę. Walka trwała nadal. Nie mógł na nią patrzeć, nie mógł odwrócić wzroku. Przewaga była to po stronie Klapsiada, to znów kapitana. A burza wokół nich srożyła się coraz bardziej. Błyskawice migotały raz za razem, oświetlając kłębiaste sine chmury i połyskując na ostrzach broni. Ta walka nie miała klasy ani finezji. Klapsiad, silniejszy od kapitana, z radością siekł i młócił. Strużek zesztywniał ze strachu widząc, że goblin z wolna przypiera kapitana do burty. Gadio wyczuwał, że chłopiec krzyknie i zasłonił mu usta ręką. - Cierpliwości - szepnął. - Wkrótce będzie po wszystkim. A wtedy zajmę miejsce kapitana tego statku, bo słusznie mi się należy. Kapitan Gadio - rozmarzył się - Ach, jak to pięknie brzmi. Ach, ojcze, co ja zrobiłem?! - pomyślał rozpaczliwie Strużek, gdy Chmurny Wilk walecznie stawiał opór goblinowi. - Grot! - krzyknął kapitan głosem ledwie słyszalnym przez szczęk masywnych ostrzy i huk burzy. - Zygwint! Kolcer! Żaden pirat go nie słyszał. Byli zbyt zajęci utrzymywaniem rozchybotanego statku w powietrzu. - Żagle opadają! - ryknął Grot, obracając korbą kabestanu. - Zygwint, wybieraj spinaker, a ja zrefuję grot! Kolcer, zajmij się tym szpringiem! - Mam chylko dwe chęce - wybełkotał Zygwint. - I chechli chę nie upocham z tym fałem, będzie po nas! W tej samej chwili szczególnie silny podmuch wichru uderzył w dziób statku. Zygwint Żelazna Szczęka z okrzykiem wypuścił z ręki plątaninę lin. Na drugim końcu ”Łowcy” Chmurny Wilk stracił równowagę i zatoczył się. - Uaaa! - krzyknął banderzwierz. Skoro inni członkowie załogi nie spieszyli z pomocą kapitanowi, on z pewnością powinien coś zrobić. - Nie, Bełkot! - rzucił kapitan bez tchu. Statek przechylił się na sterburtę. - Trzymaj ster, albo zginiemy! To rozkaz! W oczach Strużka stanęły łzy. Nawet teraz, słabnąc z każdą chwilą, Chmurny Wilk bardziej troszczył się o załogę niż o siebie. Jaki był dzielny! Jaki rycerski! On, Strużek, nie zasługuje na takiego ojca! Klang! Zgrzyt! Trzask i klang! Klapsiad zadawał ciosy dzidą z taką siłą i szybkością, że Chmurny Wilk mógł tylko je odparowywać. Raptem niebo rozjaśniło się w nagłym wybuchu oślepiającego światła, statek zakołysał się znowu i runął do przodu. - Maszt pęka! - krzyknął Kolcer. - Zrzucić żagle! - ryknął Grot. Chmurny Wilk zatoczył się w stronę rufy. Klapsiad wykorzystał okazję i rzucił się w jego stronę. Zamachnął się włócznią. Kapitan uskoczył. Masywne ostrze minęło go o milimetr. Klapsiad ryknął z wściekłości i skoczył znowu. Strużek jęknął, a zaraz potem odetchnął z ulgą, gdyż Chmurny Wilk odparował cios płaskogłowca i ruszył do kontrataku. Wycelował miecz w pierś goblina. Teraz! Teraz! - pomyślał Strużek, zaklinając ostrze miecza siłą woli. Ale stało się inaczej. Rozległ się straszliwy trzask pękającego drewna i maszt złamał się w jednej trzeciej wysokości. Drewniany bal osunął się w dół i znieruchomiał, zawieszony w powietrzu tuż nad bakburtą. Statek przechylił się gwałtownie w lewo, omal nie robiąc koziołka - Przecinać liny! - ryknął Grot, piłując fał. - Szybko! Zygwint i Kolcer skoczyli ku niemu i zaczęli ciąć i szarpać splątane olinowanie. Kiedy przecięli połowę, reszta lin pękła pod potężnym ciężarem i maszt spadł przez burtę. ”Łowca Burz” odzyskał równowagę. Strużek przewrócił się wraz z Gadiem do tyłu. Nóż przeciął skórę na jego gardle. Jego ojciec był w jeszcze gorszej sytuacji. Nagły wstrząs odrzucił Klapsiada poza zasięg miecza, lecz także cisnął kapitana w stronę goblina. Strużek z zapartym tchem patrzył, jak płaskogłowiec chwyta dzidę. Za chwilę kapitan wpadnie na jej zębaty grot! - Uaaa! - ryknął Bulgot, który także zorientował się, co się dzieje. Wściekle szarpnął za liny. Klapsiad spojrzał na niego i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że banderzwierz znalazł się bardzo blisko. I podnosi potężną łapę. Bulgot ryknął jeszcze raz i skoczył na płaskogłowca. Klapsiad rozpaczliwie poderwał się do ucieczki - szybko, a jednak za wolno. Cios trafił go w ramię. Cisnął gobłina na pokład, dzida potoczyła się aż pod burtę. Chmurny Wilk skoczył jak strzała. Bez chwili wahania opuścił miecz i jednym ciosem odciął gobłinowi głowę. Potem, z zakrwawioną bronią, odwrócił się złowrogo do Gadia. - A teraz ty... - warknął. - Ty... Umilkł i szeroko otworzył oczy. - Strużek! - szepnął. Gadio zachichotał złośliwie, delikatnie przyciskając ostrze noża do gardła chłopca. - Rzuć broń - rozkazał. - Albo twój syn tego pożałuje. - Nie! - krzyknął Strużek. - Nie rób tego! Nie wolno ci... Chmurny Wilk odrzucił broń i podniósł ręce. - Puść chłopca. Inaczej nie będę z tobą rozmawiał. - Może go puszczę, a może nie - syknął Gadio, ale odsunął sztylet. Błyskawicznie wyciągnął miecz. - A może... Na niebie coś trzasnęło i błysnęło, statek zakołysał się dziko na boki. Niebezpiecznie zbliżył się do ściany wiru, a Bełkot nie mógł zmienić kursu. Nagle, zanim ktokolwiek zrozumiał, co się dzieje, Gadio puścił chłopca. Cisnął go na pokład i popędził ku kapitanowi, unosząc miecz. - Aaaa! - wrzasnął. Statek zakołysał się jeszcze gwałtowniej. Każda belka, każda deska, każde spojenie zaskrzypiało żałośnie. - Dwie minuty! - głośno krzyknął Kolcer, a potem dodał z nagłym przerażeniem: - Grot! Zygwint! Kapitan w niebezpieczeństwie! Wreszcie ktoś zauważył, że na pokładzie źle się dzieje, ale było już za późno. O wiele za późno. Miecz Gadia mknął już ku odsłoniętej szyi Chmurnego Wilka. Jeden z kadłubowych obciążników urwał się i runął w dół. ”Łowca Burz” zatoczył się i przechylił na sterburtę. Miecz zadrżał i nie trafił celu, lecz zatopił się w ramieniu Chmurnego Wilka - była to ręka, w której kapitan trzymał broń. Gadio Ślizgowkręt uśmiechnął się. - Tym razem miałeś szczęście! Ale to się już nie powtórzy. - Podniósł miecz. - Teraz ja jestem kapitanem! - Bulgot! - krzyknął Strużek z rozpaczą. - Zrób coś! - Uch, uch! - odkrzyknął banderzwierz, ściskając koło. Kapitan kazał mu - rozkazał! - zostać na stanowisku. Ich oczy spotkały się na chwilę. - Uch, uch - powiedział Strużek. - Uaaaa! - ryknął Bulgot. Wreszcie odjął decyzję. Z płonącymi oczami i zjeżoną sierścią zerwał więzy jak cieniutkie nitki. - Uaaaa! Niczym kudłata biała góra popędził ku kwatermistrzowi, błyskając kłami i pazurami. Chwycił zdrajcę w pasie, podniósł go w powietrze i cisnął z furią na pokład. Zanim Gadio zdążył ruszyć choćby palcem, znowu ryknął i skoczył mu na plecy. Rozległ się głuchy trzask. Kręgosłup Gadia Ślizgowkręta złamał się jak sucha gałązka. Strużek wstał chwiejnie i mocno chwycił się balustrady. Burza rzucała statkiem niczym łupiną orzecha. Bunt został opanowany, życie ojca ocalone, lecz sytuacja nadal nie przedstawiała się najlepiej. Pozostawione bez opieki koło sterowe wirowało jak szalone, żagle, których nie zdążono zrzucić, łopotały bezużytecznie. Dwa kolejne obciążniki zerwały się i spadły. ”Łowca” podskakiwał i rzucał się, kołysał i stawał dęba. Obracał się wokół własnej osi, w każdej chwili grożąc wywróceniem się do góry nogami i wyrzuceniem bezradnej załogi za burtę, na pewną śmierć. Chmurny Wilk podniósł się z wysiłkiem, podpierając zdrową ręką. Grot Pędziwoda, który wraz z innymi wreszcie dobiegł do mostka, rzucił się w jego stronę. - Zostawcie mnie! - krzyknął Chmurny Wilk. Niebo rozdarła potężna błyskawica, która oświetliła ”Łowcę” i ukazała rozmiary zniszczeń. Statek mógł się rozpaść w każdej chwili. Chmurny Wilk odwrócił się do załogi. - Opuścić statek! - ryknął. Wszyscy patrzyli na niego z niedowierzaniem. A cóż to za szaleństwo? Opuścić statek? Teraz, kiedy są już prawie u celu? W tej samej chwili wokół statku zaroiło się od latających stworzeń, które uciekły gdzieś z głębi statku. Furkotały trójkątnymi skrzydłami i siekły cienkimi ogonami. Były ich tysiące, a jednak poruszały się jak na komendę. Kiedy jedno się odwracało, robiły to wszystkie inne. Skrzecząc i kracząc zataczały skomplikowane kręgi i pętle, jakby pod kierunkiem niewidzialnego choreografa. - Szczuraki! - mruknął Grot ze zgrozą. Jak wszyscy podniebni piraci wiedział, że szczuraki opuszczają tylko statki skazane na zagładę. - No, co tak stoicie! - krzyknął. - Słyszeliście kapitana! Opuścić statek! - I powiadomić Pilota Kamienia i profesora - dodał Chmurny Wilk. - Tak jest, kapitanie! - odkrzyknął Grot i pobiegł, potykając się, by wypełnić kapitański rozkaz. Kolcer opuścił statek jako pierwszy. Zeskakując z relingu, krzyknął jeszcze: - Zaraz będziemy nad Mroczną Puszczą... Już! Reszta załogi poszła w jego ślady. Choć pozostanie na statku choćby o chwilę za długo było bardzo niebezpieczne, każdy z nich klękał i całował pokład, a dopiero potem niechętnie wspinał się na reling i skakał w fioletowe niebo. Zygwint Żelazna Szczęka, Pilot Kamienia, Grot Pędziwoda, Profesor Światła. Ich paraskrzydła rozkładały się, wiatr nadymał ich powietrzne kieszenie i sunęli na prądach powietrznych niczym na falach. Chmurny Wilk powoli ruszył w kierunku steru, krok za krokiem, z wysiłkiem i bólem. - Strużek! - warknął. - Kazałem ci uciekać. Chmury wirowały wokół statku. ”Łowca” zadygotał i zaskrzypiał. - Nie mogę cię zostawić! - krzyknął Strużek. - Och, ojcze, wybacz mi! To wszystko moja wina! - Twoja? - stęknął kapitan, usiłując odzyskać panowanie nad sterem. - Raczej moja. Nie powinienem cię zostawiać na łasce tego łajdaka Gadia. - Ale... - Dość! Uciekaj! - Chodź ze mną - poprosił Strużek. Ojciec nie odpowiedział. Nie musiał. Chłopiec wiedział, że kapitan prędzej odda życie niż statek. - Więc zostanę z tobą! - zawołał buntowniczo. - Strużku, Strużku - rozległ się głos ojca, ledwie słyszalny w wyciu wichru. - Mogę stracić statek, mogę nawet stracić życie, a jeśli takie jest moje przeznaczenie, niech się stanie. Ale gdybym stracił ciebie... to by... - Zamilkł.- Strużku, mój synu, kocham cię, ale musisz odejść. Dla siebie i dla mnie. Rozumiesz to, prawda? też, Bulgot! - rozkazał banderzwierzowi, który uparcie stał koło niego. - Zejdź z posterunku. Idź! Stwór spojrzał na niego żałośnie. Żagle zatrzepotały i pękły. - Natychmiast! - ryknął Chmurny Wilk. - Zanim statek zacznie spadać! - Uch, uch! - zahuczał zwierz i usłuchał. Dopiero kiedy odszedł, kapitan ujrzał jeszcze jednego członka załogi, który nie usłuchał rozkazu. W oczach chłopca pojawiły się łzy, skinął głową. - Grzeczny chłopiec - powiedział Chmurny Wilk. Zataczając się, pospiesznie odpiął pas, owinął nim pochwę z mieczem i podał synowi. - Weź mój miecz. Strużek wyciągnął ręce. Jego palce musnęły dłoń ojca. - Zobaczymy się jeszcze, prawda? - Pociągnął nosem. - Możesz być tego pewien. Kiedy odzyskam panowanie nad ”Łowcą”, odnajdę was wszystkich. A teraz uciekaj - rzucił i odwrócił się do rzędów dźwigni. Strużek ruszył przed siebie z ciężkim sercem. Stojąc już na relingu, odwrócił się i spojrzał na ojca. - Niech ci szczęście sprzyja! - zawołał, przekrzykując wyjący wicher i rzucił się w otchłań. Krzyknął ze strachu. Spadał jak kamień. Paraskrzydła musiały się uszkodzić, kiedy Gadio wrzucił go do składziku. Zacięły się! Nigdy się nie otworzą. - Ojcze! - krzyknął. - Ojczeeeee! Rozdział 12 W MROCZNEJ PUSZCZY Strużek spadał, mocno zaciskając powieki. Ptasiennica, która wykluła się w jego obecności i przysięgła zawsze nad nim czuwać, była mu teraz potrzebna jak nigdy w życiu. A jednak, choć spadał i spadał, cały czas koziołkując w powietrzu, jakoś się nie pojawiała. Powietrze świstało wokół, zapierając mu dech w piersiach. Już prawie pożegnał się z życiem, gdy usłyszał za plecami głośne szczęknięcie. To mechanizm paraskrzydeł zadziałał. Rozwinęły się i - szszszu - jedwabne kieszenie powietrzne nadęły się jak balony. Strużek złapał powietrzny prąd i poszybował ku górze niczym listek na wietrze. Otworzył oczy i z wysiłkiem wyrównał pozycję. Po raz pierwszy w życiu musiał się naprawdę ewakuować ze statku. A jednak kiedy wyciągnął nogi i ręce, tak jak go uczono, przekonał się, że bez wysiłku sunie w powietrzu. - Latam! - krzyknął, nieprzytomny z wrażenia, z rozwianymi włosami. - Laaaataaaam! Powietrze trzaskało i brzęczało. Coś się zaczęło dziać, coś nowego i dziwnego. Błyskawica, która aż do tej chwili była uwięziona w ścianach chmury, raptem zaczęła zbiegać się na środku wiru, sięgając do jego centrum cienkimi wiotkimi odgałęzieniami. Tańczyły, zwijały się w spirale i splatały ze sobą, tworząc kulę elektrycznej energii. Strużek szeroko otworzył oczy. - To musi być to - szepnął bez tchu. - Wielka Burza zakończy się po jednej potężnej błyskawicy. Włosy stanęły mu dęba, w głowie zawirowało z uniesienia. - Na to czekaliśmy. Po to przybyliśmy. Żeby zobaczyć stworzenie burzywa. Kula światła rosła, rosła i rosła! Strużek skrzywił się. Nie mógł od niej oderwać wzroku, a jednocześnie nie mógł znieść tego blasku, nie mrugając. A kiedy mrugnął, w środku różowozielonej poświaty zobaczył coś małego - ”Łowca Burz” - szepnął. Znowu mrugnął. Nie było wątpliwości. Podniebny statek znajdował się w samym środku świetlnej kuli, która z kolei znajdowała się w samym środku Wielkiej Burzy. A na środku statku znajdował się jego ojciec, Chmurny Wilk. Quintinius Verginix, najwspanialszy uczony, jaki kiedykolwiek opuścił progi Akademii Rycerskiej, wciąż dzielnie walczący, by statek nie zboczył z kursu. Serce Strużka wezbrało dumą. Brzęczenie stawało się coraz głośniejsze. Światło jarzyło się coraz jaśniej. Naładowane elektrycznością powietrze zdawało się drżeć z niecierpliwości. Co się teraz stanie? Strużek poczuł za plecami nagłą turbulencję zwiastującą bliskość tylnej ściany Wielkiej Burzy. Stracił równowagę, runął w dół. Paraskrzydła zaskrzypiały i napięły się, a on mógł się tylko modlić, żeby wicher nie zdarł mu ich z pleców. Nad jego głową oślepiające strumienie światła z wolna bladły, w miarę jak elektryczność odpływała z chmur. Nagle włosy przestały się mu jeżyć. Cała energia burzy została zamknięta w tej jednej kuli światła. Kula wisiała w powietrzu, pulsując i tętniąc, migocząc i hucząc. Strużek spadał wolno w dół, wstrzymując oddech. Serce mu waliło, dłonie się pociły. - O Niebiosa, pomóżcie! - szepnął z lękiem. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia - BUM! - kula światła eksplodowała z potężnym hukiem i oślepiającym rozbłyskiem. W powietrzu rozeszły się fale uderzeniowe. Strużek zadygotał z przerażenia. Ten potworny wybuch zaraz strąci go w dół, na zbliżające się bałwany chmur. - Aaaa! - wrzasnął. Ryczący porywisty wicher obrócił nim w powietrzu. Chłopiec wierzgnął nogami, zamachał rękami, wszystko na próżno. Wicher był zbyt silny. Pozostało mu tylko poddać się przemożnej sile turbulencji. Zaczął spadać, fikając w powietrzu koziołki. Jedwabne kieszenie jego paraskrzydeł wywróciły się na lewą stronę. Tuż przed sobą zobaczył kłębiące się fioletowe chmurzyska. - Nieeee! - krzyknął. Spadał i spadał, bojąc się łapać wiatr w skrzydła z obawy, że zrobi to niezręcznie i wiatr mu je połamie. Zgiął się wpół. - Dość! - wrzasnął. - Niech to się już skończy. I w tej samej chwili naprawdę się skończyło. Wreszcie przebił się przez chmurę i wyprysnął z szalejącego kłębowiska Wielkiej Burzy niczym korek z butelki. Cała ta straszliwa próba trwała nie dłużej niż parę sekund. Dla niego było to jednak co najmniej tysiąc lat. - Dzięki wam, Niebiosa! - szepnął żarliwie. Poza wirem panowała upiorna cisza. Tak jakby samo powietrze zmęczyło się burzą. Strużek obrócił się i, gdy skrzydła przybrały właściwą pozycję, znowu zaczął szybować na prądach powietrznych. Przed sobą widział oddalającą się Wielką Burzę. Sunęła przez czyste błękitne niebo, piękna i majestatyczna, świecąc niczym potężny fioletowy lampion. - I to wszystko? - szepnął Strużek. - Przegapiłem błyskawicę? Spuścił głowę i rozczarowany spojrzał na Mroczną Puszczę. W tej samej chwili usłyszał coś jakby trzask rozdzieranego papieru albo klaśnięcie w ręce. Podniósł szybko głowę. Z fioletowych chmur wyłaniał się jakiś świecący czubek. - Jest! - krzyknął chłopiec.- Błyskawica! Czyste burzywo! Zygzak wydłużał się i rósł niemożliwie powoli, jakby same chmury chciały go w sobie zatrzymać. Strużek zaczął się zastanawiać, czy w ogóle uda mu się wydostać, kiedy powietrzem wstrząsnął potężny trzask. Błyskawica uwolniła się z chmur. Niczym strzała pomknęła przez niebo, ciągnąc za sobą zapach palonych migdałów. Trzaskała i sypała iskrami, zawodziła i gwizdała. Zapach wypełnił nozdrza Strużka, wprawił je w drżenie. - Ach... cudowny - westchnął. Błyskawica pruła zakosami w dół: zyg-zak, zyg-zak. Przeszyła korony drzew, sycząc i osmalając licie, i z trzaskiem, łomotem, w chmurze pary wbiła się w miękką ziemię. Strużek, drżąc z podziwu i zachwytu, wpatrywał się w osłupieniu w promień światła sterczący sztywno spomiędzy drzew. - Burzywo - szepnął. - Widziałem, jak powstaje... Wielka Burza była już tylko daleką fioletową mgławicą tuż nad horyzontem. Szybko znikała z pola widzenia. Teraz Strużek z trudem przypominał sobie, jak się czuł uwięziony w jej środku, rzucany na wszystkie strony i szarpany przez gwałtowny wicher. Powietrze stało się ciężkie, wilgotne, lepkie. Przywierało do twarzy jak mokra szmata. Dla Strużka, wciąż wysoko w powietrzu, nie była to najlepsza sytuacja. Przy lekkim wietrzyku paraskrzydla były cudownie zwrotne. Jeśli zaś powietrze było nieruchome, tak jak teraz, stawały się śmiertelną pułapką. Sterowanie nimi było prawie niemożliwe. Trzeba było wielkiej wprawy, by powietrzne kieszenie pozostawały wypełnione powietrzem. Wystarczył jeden niezręczny ruch i skrzydła złożą się, a on runie w dół. To tak jak nawigacja statkiem, przypomniał sobie nauki ojca. Trzeba zawsze zachowywać równowagę. - Ojciec! - jęknął. Jak mógł o nim zapomnieć? ”Łowca Burz” nie przetrwał pewnie takiego wybuchu. - A może jednak... - mruknął wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. - W końcu nie widziałem szczątków, żadnych spadających śmieci... Coraz bardziej zbliżał się ku ziemi, ku burzywu. Nie mógł zanurkować, lecz miał nadzieję, że los sprowadzi go na ziemię w pobliżu cennej substancji. Ale stało się inaczej. Minął lśniący pręt światła, które przybrało namacalną formę, kiedy był jeszcze wysoko w powietrzu. Westchnął z rozczarowaniem, gdy pręt prześliznął się między jego stopami i znikł. Za bardzo się bał, żeby się odwrócić lub chociaż obejrzeć. Mógł tylko wisieć w powietrzu, starając się nie ruszać. Morze drzew zatopionych w złocistym półmroku z każdą sekundą stawało się coraz bliższe. Wcześniej czy później będzie musiał wylądować. Chwycił talizmany i amulety wiszące na szyi. - Mroczna Puszcza - szepnął, nie śmiąc nawet myśleć o tym, co może tam znaleźć. Im niżej schodził, tym cięższe stawało się powietrze. Było coraz cieplejsze, coraz bardziej parne, niemal duszące. Całe jego ciało lśniło od kropelek wody. Leciał coraz niżej. Paraskrzydła furkotały złowrogo. Nagle, ku swemu przerażeniu, zdał sobie sprawę, że już nie szybuje... lecz spada! - Nie! - krzyknął. To się nie może dziać naprawdę! Nie teraz! Nie po tym wszystkim, co przeszedł. - Nieee! Krzyk odbił się ponurym echem, a Strużek spadał, koziołkując, prosto w złoty mrok. Runął w zbite korony drzew, zderzył się z gałęzią i... Bach! Wylądował ciężko, niezgrabnie, uderzając głową o korzeń drzewa. Łagodny złoty półmrok natychmiast zgasł. Strużka ogarnęły ciemności. Nigdy się nie dowiedział, jak długo leżał nieprzytomny. W Mrocznej Puszczy czas nie ma znaczenia. - Nie ruszaj się - usłyszał. - Już prawie. Otworzył oczy. Leżał na ziemi koło wysokiego, powykręcanego ze starości drzewa. Rozejrzał się - wszystko zdawało się falować. Potarł oczy, ale nic się nie zmieniło. To powietrze, gęste jak galareta, zniekształcało obraz. Podniósł się chwiejnie i zamarł. Tuż przed nim, parę metrów nad poszyciem, kołysał się rycerz na paszczysze uwięzionej w skórzanej uprzęży. Strużek powiódł wzrokiem po postaci w zardzewiałej zbroi, plątaninie lin, wielkim szkielecie wraku podniebnego statku na szczycie drzewa. Z kadłuba niczym zaciśnięta metalowa pięść wystawał staroświecki kołowrót. - Kim... kim jesteś? - spytał Strużek niepewnie. Spod przyłbicy znowu dobiegł głos: - Spokojnie, Vinchiksie. Już prawie jesteśmy. Przez pergaminową wyschniętą skórę paszczychy wystawały białe kości, jej puste oczodoły gapiły się spomiędzy metalowych pasków uzdy z wypisanymi złotymi literami słowem Vinchix. Stworzenie pisnęło żałośnie. Strużek przełknął ślinę przez zaciśnięte gardło. - Słyszysz mnie? - spytał rycerza głosem cienkim i drżącym. - Nie ruszaj się, Vinchiksie - usłyszał. Strużek wyciągnął rękę i dotknął hełmu rycerza. Na ziemię posypały się płatki czerwonej rdzy. Powoli, ledwie śmiąc oddychać, podniósł przyłbicę. Krzyknął i odskoczył. Odwrócił się i popędził w ślepym przerażeniu przez ciężką złotą ciemność Mrocznej Puszczy. Ale choć biegł ile sił w nogach, wizja rycerza - ciała dotkniętego rozkładem, lecz wciąż żywego - stała mu przed oczami. Pergaminowa skóra, mocno napięta na wyszczerzonej czaszce, wytrzeszczone martwe oczy i, najgorsze ze wszystkiego, cienkie bezkrwiste wargi, nadal zdolne wypowiadać słowa. ”Już prawie jesteśmy, nie ruszaj się”. Szedł przed siebie, samiuteńki, szukając stężałej błyskawicy i modląc się, by inni piraci robili to samo. Półmrok lasu oszukiwał oczy. Lśnił ciemnozłotym blaskiem, a zaraz potem zaczynał migotać czernią i bielą. Głębokie cienie, plamy światła. Węgiel i kreda. Gra światła i ciemności zwodząca wzrok. Stare drzewa o powykręcanych pniach i gałęziach zdawały się wić w gęstym powietrzu, przybierały kształty goblinów, ogrów i potwornych olbrzymów. - To tylko drzewa - upomniał się chłopiec. - Drzewa i nic więcej. Słowa zabrzmiały melodyjnie i kiedy zaczął je powtarzać, ich rytm go uspokoił. - Drzewa, drzewka, drzeweczka. Tylko to i nic... Strużek! - krzyknął i potrząsnął głową. Musi uważać, nie wolno mu tracić panowania nad sobą. Szedł po miękkim kobiercu liści, patrząc pod nogi. Na ziemi iskrzyły się maleńkie kryształki, jakby ktoś’ rozsypał sól, jakby to były gwiazdki z nieba. Chłopiec zaczął się uśmiechać. - Patrz, jak iskrzą - szepnął. - Patrz, jak świecą. Patrz, jak migocą. Patrz, jak mrug... Strużek! - wrzasnął znowu. - Przestań! I uderzył się w twarz, raz, drugi, trzeci i czwarty. Okładał się, aż policzki zaczęły go piec i szczypać. - Skup się na zadaniu - rozkazał. - Nie rozpraszaj się. Ale nie było to łatwe, gdyż Mroczna Puszcza słynęła ze swoich hipnotyzerskich skłonności. Szeptała, powtarzała słowa, uwodziła i kusiła. A Strużek, który coraz bardziej zagłębiał się w las, z przerażeniem odkrył, jak łatwo jest się zamyślić... rozmarzyć... poddać nagłym atakom roztargnienia... - Jesteś Strużek, syn Chmurnego Wilka, kapitana pirackiego statku - upomniał się. - Jesteś w Mrocznej Puszczy, przybyłeś z Wielką Burzą. Szukasz burzywa, załogi ”Łowcy Burz” i drogi ucieczki. Dopóki będzie o tym pamiętał, nic mu nie grozi. Ale z każdym krokiem to zadanie stawało się coraz trudniejsze. Puszcza otoczyła go ze wszystkich stron, zaatakowała jego zmysły. Wypełniła oczy falującymi wizjami, uszy szepczącymi echami, nos i usta aromatami... i wonią zgnilizny. Kiedy tak potykając się, brnął przed siebie, kątem oka dostrzegł mgnienie ruchu. Obejrzał się przez ramię, nie dostrzegł niczego i zmarszczył brwi. - Przysiągłbym... - mruknął z niepokojem. Zjawisko się powtórzyło. Ktoś tu był, Strużek miał już pewność. A jednak choćby odwracał się nie wiadomo jak szybko, nie był w stanie nikogo dostrzec. - Nie podoba mi się to - szepnął i zadrżał. - Wcale mi się nie podoba. Za jego plecami rozległo się ciche klapanie. Zaskoczyło go znienacka i zanim się zorientował, znowu był w chacie leśnych trolli, w której spędził dzieciństwo. Spelda Łapichrustowa, trollica, która wychowała go jak własne dziecko, krzątała się po izbie, klapiąc o podłogę sandałami z kory. Wspomnienie było bardzo wyraziste, bardzo prawdziwe. Strużek zobaczył lotne drewno płonące w piecyku, poczuł oddech Speldy pachnący kiszonym czepnączem. - Jesteś moją mamusiółką - szepnął. - A ty jesteś Strużek, mój śliczny synek - odszepnęła. Wzdrygnął się, słysząc swoje imię. Spojrzał przed siebie; jego oczy nie rozróżniały kształtów tego, co kryło się w migotliwym zmroku. Czy każdy jego ruch śledzą czyjeś oczy? Czy tuż obok, na wyciągnięcie ręki, lśnią pazury i kły? - Jesteś Strużkiem, synem Chmurnego Wilka - upomniał się. - Znalazłeś się w Mrocznej Puszczy. Szukasz piratów z twojej załogi, żeby razem stąd wyjść. - Westchnął. - Opuścić ten koszmar. Jego uszy wypełniło ciche skrzypienie. Metal zgrzytający o nienaoliwiony metal. Chłopiec uśmiechnął się. Na pokładzie ”Łowcy” dochodziła pora kolacji i podniebni piraci już siedzieli na długiej ławie, zajadając pieczonego śniegulca i tłuczone ziemne jabłka. Panowała zupełna cisza, tylko szczęka Zygwinta skrzypiała miarowo. - Zdaje się, że jest między nami szczur drzewny - zauważył Grot Pędziwoda i wybuchnął śmiechem. - Co, Strużku? Powiedziałem, że to brzmi jak... Chłopiec skrzywił się. Znowu to samo. Ile czasu upłynie, zanim zdradziecka puszcza pozbawi go zdrowych zmysłów? - Jesteś Strużek - powiedział niepewnie. - Znalazłeś się w Mrocznej Puszczy. Szukasz... szukasz... W tej samej chwili po prawej stronie rozległo się charakterystyczne skomlenie paszczychy. Strużek jęknął. A zatem zatoczył wielkie koło! Tyle wysiłku, taka koncentracja i wszystko po to, żeby wrócić w to samo miejsce. Spojrzał na czubki drzew, szukając wraku, ale nie znalazł go. Zdziwiony i zaniepokojony skubnął zębami szalik. Może tylko go sobie wyobraziłem, pomyślał. Może... Gardło ścisnęło się mu ze strachu. - Ty... tylko spokojnie. Skup się na zadaniu. Nie oglądaj się. Wszystko będzie dobrze. - Spokojnie, Bolnix, wszystko będzie dobrze - zaskrzypiał starczy głos. Strużek podniósł gwałtownie głowę. Wytężył wzrok i poczuł, że serce przestaje mu bić. Rozdział 13 RYCERZ Tuż przed Strużkiem na grzbiecie paszczychy siedział drugi rycerz, od stóp do głów zakuty w rdzewiejącą zbroję. Kiedy się odwrócił, masywne metalowe płyty zazgrzytały o siebie, wskaźniki kliknęły, rury zaświstały cicho. - Spokojnie, Bolnix - odezwał się skrzypiącym syczącym głosem. Przez otwory w przyłbicy widać było dwoje lśniących oczu. Strużek zadrżał i odwrócił wzrok. Paszczycha, stara i słaba, z ożywieniem przestąpiła z łapy na łapę. - Spokojnie, Bolnix - powtórzył rycerz. - Nie zbliżaj się. Zipiąc z wysiłku, zdjął rękawicę. Strużek spojrzał na jego dłoń, powykręcaną jak gałęzie prastarych drzew. Rycerz, skrzypiąc i klekocąc, uniósł rękę i zaczął odchylać przyłbicę. - Spokojnie - rzekł po raz kolejny. Strużek jak zahipnotyzowany wpatrywał się w podnoszoną przyłbicę. Spod metalu ukazały się zdumiewająco błękitne oczy, zapadnięte niczym tkwiące w ziemi klejnoty. - Czy to ty, Garliniusie? Tak długo cię szukałem. - Głos skrzypiał tak samo, jak zbroja, ale dwa razy bardziej melancholijnie. - Nie - powiedział Strużek, podchodząc. - Uratowałem się z katastrofy. Mój statek, ”Łowca Burz”... Rycerz drgnął, a rury i wskaźniki na jego pancerzu zaskrzypiały alarmująco. Paszczycha parsknęła z niepokojem. - I ty masz czelność mówić o łowieniu burzy? Ty, Garliniusie, który odebrałeś mi ”Królową Burz” i nigdy nie wróciłeś. Och, tak długo cię szukałem. Gdybyś tylko wiedział... - Przepraszam - wybąkał Strużek, zbliżając się o krok. - Nie jestem Garliniusem. Nazywam się Strużek i... - Garlinius! - krzyknął rycerz, nagle rozpogodzony. Założył rękawicę, zeskoczył z rumaka i chwycił chłopca za ramię. - Dobrze cię widzieć! Rozstaliśmy się w gniewie. Rycerze nie powinni tak robić. Och, jakże wiele wycierpiałem, wędrując przez tę puszczę. Wpatrywał się w Strużka oczami jarzącymi się oślepiającym błękitem. Metalowa rękawica wzmocniła chwyt. Strużek skrzywił się i usiłował wyrwać się z uścisku. - Nie jestem Garliniusem - powtórzył z naciskiem. - Nazywam się Strużek. Szukam mojej załogi, moich... - Szukać zaginionych - zahuczał rycerz. - Ja też tak robię. Tak! Ale teraz to nieważne, to nic nie znaczy, gdyż znowu się spotkaliśmy. Ty i ja, Garliniusie - jeszcze mocniej ścisnął ramię Strużka. - Ty i ja... - Spójrz na mnie! - krzyknął chłopiec. - Posłuchaj mnie! Nie jestem Garliniusem! - Gdybyś wiedział, od jak dawna cię szukam - westchnął rycerz. - Szukam, szukam, ciągle szukam... - Zostaw mnie! - zawołał Strużek. - Puszczaj! Ale rycerz nie puszczał, a Strużek nie potrafił uwolnić się od rękawicy ściskającej go niczym kleszcze. Przerażony poczuł, że rycerz ciągnie go ku sobie. Poczuł jego wilgotny cuchnący oddech. Rycerz uniósł drugą rękę. Kościste palce zaczęły badać każdy centymetr twarzy chłopca. - Garlinius - orzekł rycerz. - Orli nos. Wysokie czoło. Jak miło cię spotkać! Z bliska Strużek dostrzegł, że zbroja rycerza pokryta jest cienką warstwą pyłu w kolorze sepii, który poruszał się na napierśniku niczym płyn. Od czasu do czasu Strużek dostrzegał w zbroi rycerza swoje odbicie, które zaraz znikało. - Gdybyś wiedział, jaki byłem samotny! - zakrzyknął rycerz. - Jak długo trwały moje poszukiwania... Strużka zaczęła ogarniać panika. - Muszę się wydostać - mruknął przez zaciśnięte zęby. - Muszę uciekać. Chwycił dłoń ściskającą jego ramię i pociągnął za nią ze wszystkich sił. - Garliniusie! - zaprotestował rycerz żałośnie. Strużek pchnął go kolanem w pierś’. Rozległ się głośny brzęk. Rycerz zatoczył się do tylu i upadł na roziskrzoną ziemię. W powietrze wzbiła się chmura sępiego pyłu. Strużek upadł na kolana i rozkaszlał się gwałtownie. - Garliniusie! Rycerz podniósł się z ziemi. W dłoni trzymał miecz o ostrzu zębatym niczym piła. Broń budziła respekt, choć pokrywała ją warstwa pyłu. - Garliniusie - powtórzył rycerz głosem cienkim i złowrogim. Czysty błękit jego oczu zahipnotyzował chłopca. Rycerz uniósł miecz. Strużek czekał z zapartym tchem. Nagle na pomarszczonej twarzy rycerza pojawiło się zdumienie. - Garliniusie! - krzyknął. - Gdzie jesteś? Przeszył Strużka przenikliwym spojrzeniem. - Wróć, Garliniusie! Znowu będziemy przyjaciółmi. Gdybyś wiedział, jak długo cię szukałem... Garliniusie! Wróć... Strużek zrozumiał. Rycerz był ślepy. Puszcza odebrała mu zmysły, rozum, rozsądek, ale zostawiła życie. Nigdy nie zazna spokoju. Nigdy nie odpocznie. Jest skazany na wieczne poszukiwanie. Kresobór nigdy nie był tak okrutny, pomyślał chłopiec. Muszę stąd uciekać. Nie oddam złej Puszczy mojego wzroku, moich zdrowych zmysłów. Na pewno ucieknę. Rycerz, nie słysząc odpowiedzi, odwrócił się z rezygnacją. - A byłem tak blisko - szepnął. - Jawsas tak jest, a potem... Gwizdnął cicho przez zepsute zęby. Paszczycha przyczłapała posłusznie. Wspiął się na siodło, zipiąc i sapiąc. - Odnajdę cię, Garliniusie - zaskrzypiał łamiącym się głosem. - Ta misja nigdy się nie skończy. Gdziekolwiek zaniesie cię Vinchix, tam ja i Bolnix cię odnajdziemy. Strużek wstrzymywał oddech tak długo, aż rycerz chwycił za cugle i oddalił się w głąb Mrocznej Puszczy. Kiedy mijał mylące plamy światła i cienia, złocisty blask lśnił w jego zbroi. Skrzypienie stało się cichsze, człapanie paszczychy oddalało się coraz bardziej, aż zupełnie zamilkło. Wreszcie Strużek odważył się odetchnąć. Ledwie zaczerpnął tchu, poczuł na ramieniu ostre ukłucie. Rękawica rycerza ciągle ściskała jego bark. Rozdział 14 GŁOŚNIEJSZE KRZYKI, CICHSZE SZEPTY I. Na Bagnie Zgrzytak Palcozbierak pogłaskał się po brzuchu. Chlupryby były niesmaczne jak zawsze - gorzkie, ościste i oleiste - ale zaspokoiły głód. Wrzucił ości do ogniska, gdzie zapłonęły jasnym ogniem, a głowy i ogony cisnął białym krukom, które od chwili, gdy w powietrze uniosły się pierwsze smużki dymu, czekały z nadzieją wokół wraka. - Macie, moje pieszczoszki - zgrzytnął. Ptaki z wrzaskiem rzuciły się na ochłapy, dziobiąc, drapiąc i walcząc do ostatniej krwi, aż wreszcie każdy wyszarpał sobie kawałek i odfrunął, by pożreć go w spokoju. - Chlupryby - prychnął Zgrzytak i splunął w ogień. Minęło wiele lat, odkąd zamieszkał na tych bezbarwnych grzęzawiskach, ale nigdy nie przyzwyczaił się do smaku tutejszego pożywienia. Oczywiście czasem zdarzało mu się przejąć zapasy nieszczęsnych goblinów, trolli i im podobnych, które prowadził na spotkanie ze śmiercią. Ale te nędzne kawałki suchego chleba i suszonego mięsa nie zaspokajały jego apetytu. Nie. Zgrzytak Palcozbierak tęsknił za daniami, które niegdyś jadał codziennie - steki z turoga, kiełbaski z tildera, pieczone śniegulce... Ślinka napłynęła mu do ust, a w brzuchu głośno zaburczało. - Może kiedyś - westchnął. - Może kiedyś... Wziął długi patyk i zaczął w zamyśleniu grzebać w żarze. Dzisiejszy ranek był spokojny i bezchmurny, w przeciwieństwie do poprzedniego dnia, kiedy na niebie kłębiły się burzowe chmury. Wyglądały jak zapowiedź Wielkiej Burzy. A niedawno przeleciał tędy podniebny statek, prujący niebo niczym strzała. - Ściganie burzy - wymamrotał Zgrzytak i zarechotał szyderczo. - Gdyby wiedzieli...! Ale oczywiście teraz już wiedzą. Biedni głupcy! - I zaśmiał się jeszcze głośniej. Słońce wspinało się coraz wyżej. Żar stawał się nie do zniesienia. Z grzęzawiska uniosły się smużki pary. - No dobra - rzekł do siebie Zgrzytak, wycierając usta rękawem. - Nie będę tu siedział przez cały dzień. Dźwignął się, narzucił błoto na dymiący żar i popiół, a potem rozejrzał się wokół. Kiedy jego wzrok natrafił na zamgloną Mroczną Puszczę, na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Kto stamtąd nadejdzie, szukając przewodnika, który pomoże mu przeprawić się na drugi brzeg Bagna? - pomyślał i zachichotał nieprzyjemnie. - Mój skarbeńku! - szepnął. - Nadchodzę! II. W Pałacu Najdostojniejszego Akademika Vilnix Pompolnius wrzasnął z bólu i usiadł. - Dureń! - ryknął. - Przepraszam po tysiąc... nie, milionkroć - jęknął Minulis. - Omsknęło mi się! Vilnix przyjrzał się skaleczonemu palcowi i zlizał kropelkę krwi. - To nic poważnego - oznajmił i uśmiechnął się. - Odrobina bólu nikomu nie zaszkodzi. - Tak, panie - zgodził się Minulis gorliwie. Vilnix znowu rozparł się na otomanie i zamknął oczy. - Możesz kontynuować - zezwolił. - Tak, panie. Dziękuję, panie. Natychmiast, panie - wybełkotał Minulis. -1 przysięgam, że to się nie powtórzy, panie. - No myślę - warknął Vilnix. - Wielu chciałoby zostać osobistym sługą Najdostojniejszego Akademika miasta Sanctaphrax, gdyby to stanowisko nagle i niespodziewanie się zwolniło. Czy wyrażam się jasno? - Z kryształową jasnością, jeśli wolno mi zauważyć - podlizał się Minulis. Jeszcze raz z największą ostrożnością ujął kościstą dłoń swego pana i przystąpił do piłowania jego paznokci. Najdostojniejszy lubił mieć je zaostrzone na końcach niczym sztylety. Takimi najmilej drapało się po plecach. - Minulisie - odezwał się w końcu Vilnix Pompolnius, nie otwierając oczu. - Czy zdarza ci się marzyć? - Tylko we śnie, panie. - Dobra odpowiedź. Ukazuje różnice między tobą i mną. Minulis piłował w milczeniu. Najdostojniejszy nie lubił, kiedy mu przerywano. - Ja marzę tylko na jawie. - Vilnix otworzył oczy. - Marzyłem o tym wszystkim - oznajmił, gestem ręki ogarniając bogate wnętrze swojej komnaty. - I proszę, moje marzenia się spełniły. Minulis skinął głową. - Rada miasta Sanctaphrax ma wielkie szczęście, że zasiada w niej tak mądry i szanowany uczony jak wasza Najdostojniejsza Akademickość. - Oczywiście - przyznał Vilnix niedbale. - A jednak odkąd spełniłem wszystkie moje marzenia, brakuje mi ich. Minulis cmoknął ze współczuciem. Vilnix usiadł nagle i pochylił się konspiracyjnie ku słudze. - Powierzę ci mały sekret, dobrze? - szepnął. - Po kolacji z Mistrzem Ligi i pogawędce z tym nocuszkiem znowu zacząłem marzyć. Mam cudowne marzenia - wyznał cicho. - Jeszcze nigdy nie były tak barwne... III. W zaułkach Podmiasta Głuchy i wyrzucony na bruk Gacjan stoczył się tak nisko, jak tylko można. Nie był już nikomu potrzebny, a najmniej Matce Piórklaczynie, która teraz nawet nie zechciałaby na niego spojrzeć. Siedział więc na wytartym kocu, z głową owiniętą zakrwawionymi bandażami i przyglądał się zaaferowanym obywatelom Podmiasta, obojętnie przebiegającym obok niego. - Zechciejcie wspomóc! - krzyczał co jakiś czas, potrząsając blaszanym kubkiem. - Pomóżcie biedakowi, który miał mniej szczęścia od was! Ale przechodnie byli głusi na jego słowa. Po ośmiu godzinach żebrania w jego kubku nadal znajdował się tylko mosiężny guzik, który sam wrzucił tu rano. O zachodzie słońca już miał odejść, kiedy wreszcie ktoś się przy nim zatrzymał. - Proszę o wsparcie - szepnął nocuszek. - Wsparcie? - odparł cicho przybysz. - Chodź ze mną, a staniesz się bogaty ponad wszelkie wyobrażenie. Gacjan nie odpowiedział. Nie usłyszał ani słowa. Ciach nie śmiał powtórzyć swojej propozycji głośniej, więc tylko kucnął przed nim i potarł kciukiem palec wskazujący. Gacjan podniósł głowę i skupił wzrok na ustach klocgoblina. - Pieniądze - wymówił wyraźnie Ciach. - Bogactwa. Fortuna. Chodź ze mną. Gdyby Gacjan mógł usłyszeć jego myśli albo chociaż głos, od razu rozpoznałby w nim goblina, który spowodował śmierć rzeźnika Ścięgniusza. Ale Gacjan był zupełnie głuchy. Niczym dziecko musiał wziąć uśmiech goblina za dobrą monetę. Wstał, wsadził pod pachę obrzydliwe brudne łachmany i pozwolił się poprowadzić. Być może to rozpacz odebrała mu rozsądek. A może nie chciał pamiętać niczego. W każdym razie nie rozpoznał znajomego wnętrza chaty, moździerza, tłuczka i kryształu. - Burzywo - wymówił Ciach i z uśmiechem wręczył nocuszkowi tłuczek. Gacjan skinął głową. - Ale zaczekaj - dodał Ciach. Odwrócił się szybko i zdjął z półki fiolkę z ciemnożółtym płynem. - Nalejemy troszkę do miseczki i... - urwał. - Co robisz? Nie! - krzyknął, rzucając się na nocuszka. Ale było za późno. Gacjan, nie spuszczając oczu z lśniącego, roziskrzonego okrucha burzywa, nie słyszał wyjaśnień Ciacha. Obiema rękami chwycił mocno tłuczek. - No to raz - szepnął i uderzył go ze wszystkich sił. Bum! Łomot! Kryształ eksplodował z przerażającą siłą, zmiatając chatę z powierzchni ziemi. Dach pofrunął pod niebo, ściany rozsypały się jak domek z kart, a w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się podłoga, powstał głęboki lej. Kiedy pył opadł, na jego dnie ukazały się dwa ciała splecione w śmiertelnym uścisku. IV. Przed gospodą Pod Mordrzewiem - Niebiosa, co to?! - wykrzyknął Profesor Mroku. Matka Piórklaczyna pokręciła głową. - Wy, akademicy - parsknęła szyderczo - w tych waszych zamkach wysoko na niebie, zawsze z głową w chmurach. Nawet nie wiesz, co to było. Oboje wybrali się na poranną przechadzkę. Mieli do omówienia ważne sprawy, a skoro okazało się, że w gospodzie jest zbyt wiele ciekawskich uszu, postanowili porozmawiać na zewnątrz. - Wyjaśnij mi - poprosił - co to był za hałas? Brzmiał jak wybuch. - Bo to był wybuch - powiedziała Pióroklaczyna, strosząc pióra na szyi. - Za każdym razem, kiedy jakiś biedny idiota usiłuje zmienić burzywo w kruszywo, następuje wybuch. Profesor Mroku drgnął ze zdumienia. - Ale skąd biorą burzywo? Matka Piórklaczyna niecierpliwie zaklekotała dziobem. - Na czarnym rynku pełno jest tego towaru - wyjaśniła. - Podobno sam Najdostojniejszy we własnej osobie na to zezwala w nadziei, że komuś uda się wreszcie odkryć tajemnicę wytwarzania kruszywa. A tymczasem... - Ależ... ależ to skandal! - oburzył się Profesor Mroku. - Nie miałem pojęcia... Nic dziwnego, że skarbiec świeci pustkami. - Pokręcił głową. - Przeklinam dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzałem tego podstępnego uzurpatora Vilniksa Pompolniusa. - Co było, to było - warknęła Matka Piórklaczyna. - A przed nami to, co będzie. - Wiem, wiem - mruknął profesor. - Ale co możemy zrobić? Już ci powiedziałem, że Vilnix i Mistrz Ligi wiedzą o wyprawie Chmurnego Wilka. Obaj czekają na jego powrót. Obaj mają prawo skonfiskować jego ładunek, a jeśli jednemu się nie uda, to drugi z pewnością dopnie swego. - Przeciwnie - odparła Matka Piórklaczyna, błyskając oczami. - Obaj poniosą kieskę, zapamiętaj moje słowa. Znam dobrze Chmurnego Wilka, wiem, jaki z niego szczwany lis. Kiedy tamci będą walczyli, prześliźnie się między nimi i przywiezie mi burzywo, tak jak obiecał. - Nagle zmrużyła oczy. - A skąd ty o tym wiesz, co? Czyżbyś znał myśli Najdostojniejszego Akademika? - Nie. Widzę, że o życiu w Sanctaphraksie wiesz równie mało, co ja o Podmieście. Czarny rynek naszego szlachetnego podniebnego miasta jest pełen tego towaru! - oznajmił z uśmiechem. - Gacjan - syknęła Matka Piórklaczyna. - Prawda? - Gacjan wyjawił wszystko Wniksowi - potwierdził profesor. Matka Piórklaczyna splunęła głośno na ziemię. - Nic dziwnego, że ta mała paskuda nie ma odwagi mi się pokazać! - zaskrzeczała. - Torturowali go, dopóki nie wyznał wszystkiego - wyjaśnił profesor. - Nie miał wyboru. Ale nie, o zamiarach Najdostojniejszego nie dowiedziałem się od Gacjana. - Więc od kogo? - Od kogoś, kto przysiągł wierność raczej stanowisku, niż osobnikowi, który je zajmuje. Nazywa się Minulis. Jest osobistym sługą Vilniksa Pompolniusa i chyba wyczuł nadchodzącą zmianę. Matka Piórklaczyna zaskrzeczała z radości. - A więc musimy dopilnować, by przeczucie go nie zawiodło! Rozdział 15 ŻYWY LUB MARTWY Strużek zatrzymał się w pół kroku i spojrzał w złote niebo. Czyżby coś przeleciało nad jego głową? A może to kolejne złudzenie, nowy okrutny figiel tej podwodnej atmosfery? - Ojcze - krzyknął. - To ty? - Ty... ty... ty... - odpowiedziało echo. Chłopiec wzdrygnął się. Był tu zupełnie sam. Szydercze twarze, które dostrzegał kątem oka, znikały za każdym razem, kiedy się odwracał. Zostawały tylko smużki mgły. Był tu sam. A jednak, kiedy odwrócił się i ruszył dalej, znowu poczuł, że ktoś go obserwuje. To wrażenie uwierało go jak kamyk w bucie. - Tutaj - szepnął ktoś lub coś. - Tutaj! Tutaj! A może to tylko szelest wiatru, ciepłego i wilgotnego? Strużek walczył z zawrotami głowy. Nie wierzył własnym oczom i uszom. Drzewa falowały, wyciągały do niego gałęzie, ich długie drewniane palce szarpały go za ubranie i włosy. - Dajcie mi spokój! - krzyknął. - Spokój... spokój... - odpowiedziała puszcza. - Nie zostanę tutaj na zawsze! - Zawsze... zawsze... Strużek wbił rękę w rękawicę rycerza i wyjął miecz ojca. Dotyk jego rękojeści przypomniał mu, kim jest - Strużkiem, synem Chmurnego Wilka. W Mrocznej Puszczy musiał się czepiać wszystkich sposobów, by o tym nie zapomnieć. Ale wraz z mieczem pojawiły się także wspomnienia budzące wyrzuty sumienia. Chmurny Wilk myślał, że Gadio go porwał, a przecież było inaczej. Znalazł się na pokładzie statku z własnej woli. Co więcej, to on powiedział zdrajcy, że Chmurny Wilk jest jego ojcem. W ten sposób ujawnił największą słabość kapitana. Równie dobrze mógł mu wbić nóż w plecy. - Ja nie chciałem - szepnął. - Naprawdę! Och, ojcze, wybacz mi moją ignorancję, najwyższą głupotę, bezmyślność... Z cienia wyłoniły się lśniące oczy i zęby, znowu gdzieś na obrzeżach pola widzenia Strużka. Uniósł rękę w rękawicy i mocno stuknął się w głowę. Rozmyślanie o własnej bezmyślności nie wyjdzie mu na zdrowie w Mrocznej Puszczy. Opuścił rękę i ujrzał, że miałki pył ześlizguje się z gładkiej powierzchni rękawicy i skapuje z metalowych palców niczym płyn. Zachował ją i tylko dzięki niej wiedział, że spotkanie ze ślepym rycerzem nie było wytworem jego wyobraźni. - Szukasz burzywa - przypomniał sobie jeszcze raz. - Szukasz załogi ”Łowcy Burz”, szukasz drogi ucieczki z Mrocznej Puszczy. Szedł wytrwale przed siebie, potykając się. Miał wrażenie, że czas przestał istnieć. Nie czuł głodu, pragnienia ani zmęczenia. Ale kiedy tak brnął między cieniem i światłem, coraz bardziej oszołomiony, dręczył go narastający lęk. - Mroczna Puszcza - mruknął. - Raczej Makabryczna! Wiatr powiał mocniej, zaszeleścił liśćmi i sypnął migotliwym pyłem. Strużek zatrzymał się, zafascynowany pięknym widokiem. Zdał sobie sprawę, że padający pył wydaje cichy dźwięk, jak brzęczenie wietrznych dzwonków. Dźwięk stał się głośniejszy. Strużek przechylił głowę na bok. Co wydaje tak słodkie, melodyjne tony? Dochodziły z lewej strony. - Jestem Strużek - przypomniał sobie, unosząc dłoń w rękawicy. - Muszę się stąd wydostać. Nie stanę się taki, jak tamten ślepy rycerz. - Jak ślepy rycerz... - odszepnęła puszcza. Strużek ruszył w stronę tej nieziemskiej muzyki, pomiędzy drzewami i krzakami, usiłując nie zwracać uwagi na okrzyki dobiegające z daleka. Przed nim, w cieniu, lśniło jasne srebrzyste światło. Poderwał się do biegu. Niecierpliwie siekł mieczem zarośla. Odgarniał rękawicą kolczaste pnącza. Był coraz bliżej. Czuł słodki zapach migdałów. Światło potężniało, melodia stawała się coraz głośniejsza. I wtedy zobaczył... Jednym końcem zaryty w ziemi, drugim zaś bodący niebo, tkwił wysoki i wspaniały kryształowy zygzak. Błyskawica, która przybrała stałą postać. Strużek jęknął z zachwytu. - Burzywo! - szepnął. Z bliska błyskawica wyglądała jeszcze wspanialej, niż mógł się spodziewać. Była nieskazitelna, piękna, gładka jak szkło i pulsowała czystym białym światłem. Melodyjne dźwięki dochodziły gdzieś z wysoka, znad jego głowy. - Pęka - szepnął z niepokojem. - Zaraz się złamie! W tej samej chwili rozległ się głośny dźwięk, jakby uderzenie w dzwon, i wielki kawał kryształu runął w deszczu drobniutkich migotliwych okruchów. Strużek odskoczył, padł na ziemię. Kryształ spadł z głuchym łoskotem dokładnie tam, gdzie przed chwilą stał chłopiec. Znowu rozległ się dźwięk dzwonu i koło pierwszego kawałka w ziemię wbiły się dwa następne, a po chwili znikły. - Zapadły się w ziemię - zrozumiał Strużek. Oczywiście pamiętał, że w zupełnych ciemnościach nawet okruch burzywa staje się ciężki jak tysiąc żelaznych drzew. Teraz zobaczył jak to wygląda na prawdę. Pogrążona w ciemnościach dolna część kryształu ciągnęła za sobą całą resztę. Łup, łup, łup. Łup. Łup, łup. Znowu upadło parę kryształów. Strużek odczołgał się do tyłu, poza zasięg pocisków. Niektóre były małe, inne bardzo duże. Wszystkie natychmiast znikały pod ziemią tam, gdzie wylądowały. Potem, w symfonii zgrzytów, błyskawica przechyliła się i Strużek zrozumiał, że ona także zamierza zniknąć pod powierzchnią ziemi. Ciążenie spowodowało kruszenie się jej czubka, a im bardziej kryształ znikał w ciemności, tym mocniejsze stawało się ciążenie. Strużek pokręcił głową ze zgrozą. Nawet gdyby ”Łowca Burz” stał na kotwicy tuż nad polaną, trudno byłoby pozyskać choćby kawałek burzywa. Nagle z głośnym świstem i cmoknięciem ostatni okruch burzywa zniknął z powierzchni ziemi. - To koniec - szepnął chłopiec. Wstał i rozejrzał się po polanie. Oprócz spalonych i połamanych gałęzi nic nie wskazywało na to, że przed chwilą tkwiła tu kryształowa błyskawica. Gdzieś w oddali rozległ się śmiech. - Koniec - powtórzył Strużek, ledwie wierząc własnym oczom. Tyle lat czekania na Wielką Burzę. Tyle niebezpieczeństw, które pokonali podczas ścigania burzy. Złamany maszt. Ewakuacja ze statku. Rozłąka z ojcem. I po co to wszystko? Błyskawica znikła parę godzin po tym, jak się pojawiła, omal go nie zabijając! Tylko że, pomyślał z nagłym dreszczem, błyskawica by mnie nie zabiła. Mogłaby złamać mi kręgosłup albo rozbić czaszkę, ale bym nie umarł. Na myśl, co mogłoby się zdarzyć, lodowate palce przesunęły się po jego plecach. - A teraz zostało mi tylko to - powiedział na głos i kopnął ze złością kryształki, zbyt drobne, by zatonąć pod ziemią wraz z innymi. Spoczywały na ziemi niczym szron. W powietrze wznosiła się migotliwa chmura. Strużek poczuł mdłości. Miał ochotę płakać. I krzyczeć. - Ściganie burzy! - rzucił z goryczą. - W sam raz dla idiotów! - A jednak ma w sobie jakiś dziwny urok - rozległ się zdarty skrzypiący głos za jego plecami. Strużek drgnął i podniósł oczy ku niebu. Ślepy rycerz był ostatnią osobą, którą chciał teraz spotkać. - Strużek - rozległ się znowu głos. - Jesteś Strużek, prawda? - Tak! - Chłopiec odwrócił się szybko. - Jestem... I urwał. Nie był to ślepy rycerz, nie był to także duch, upiór ani złudzenie. - Profesor! - zawołał. - We własnej osobie - odrzekł Profesor Światła z głową przekrzywioną pod dziwnym kątem. - Choć w nieco gorszym stanie niż poprzednio. Jakoś nie potrafiłem opanować tych paraskrzydeł - dodał. -1 spadłem. Chłopiec wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. - Naprawdę wyglądam aż tak źle? - spytał profesor i westchnął ciężko. - Chyba tak, co? Strużek poczuł, że w gardle coś mu uwięzło. - Profesorze - szepnął. - Pan... - Skręciłem kark. Wiem - odparł profesor. Ujął głowę w obie ręce i podniósł ją, by móc patrzeć prosto w oczy Strużka. - Czy tak lepiej? - spytał ze słabym uśmiechem. Strużek skinął głową, ale zaraz potem profesor kichnął i głowa znowu opadła. Strużek usiłował opanować mdłości. - Musimy ją jakoś unieruchomić - powiedział i odwrócił się, jakby szukał jakiegoś przyrządu. Nie mógł patrzeć na przekrzywioną głowę profesora. - Patyk - mruknął zaaferowany. - Niech pan poczeka, profesorze. Pobiegł między drzewa. Po chwili wrócił z patykiem, długim i prostym, na ile mógł być prosty patyk ze starych drzewisk Puszczy. Przy wiąże się go do pleców profesora... i... gotowe. - Załatwione, profesorze. Strużek odstąpił o krok, by ocenić swoje dzieło. Z tyłu wyglądało to tak, jakby z pleców profesora wyrastała długa gałąź. - A teraz głowa - mówił Strużek, wyciągając z kieszeni bandaż. - Powinno wystarczyć. Profesor, z brodą opartą o pierś, podniósł wzrok, na ile pozwalały mu warunki. - Co zamierzasz? - spytał - Zaraz pokażę - szybko odparł Strużek. - Jeśli znowu podniesie pan głowę, przywiążę ją do gałęzi. Dzięki temu nie będzie już opadała. - Wspaniały pomysł - ucieszył się profesor. Podniósł głowę i ostrożnie oparł o gałąź. Strużek przywiązał ją bandażem do prowizorycznej podpory. Kiedy bandaż się skończył, rozdarł go i zawiązał węzeł. - Już - powiedział. Profesor cofnął ręce. Głowa nie opadła! Strużek westchnął z ulgą. - Wspaniała improwizacja - stwierdził Profesor Światła z podziwem. - Muszę przyznać, że Grot Pędziwoda miał rację. W rzeczy samej, zmyślny z ciebie młodzieniec! Strużek drgnął zaskoczony. - Grot? Jest tutaj? Czy... - Tęczowe powietrze zamigotało wesoło. Gdzieś z oddali dobiegł nieprzyjemny śmiech. Strużek zdał sobie sprawę, że źle zrozumiał profesora. - Ach, rozmawialiście jeszcze na ”Łowcy”? - Nie, nie. Na statku nie zamieniliśmy ze sobą jednego słowa. Nie, jest tutaj, w Mrocznej Puszczy. - Przez jego twarz przemknęło zdziwienie. - Jeszcze przed chwilą był przy mnie. Patrzyliśmy... na... - Rozejrzał się bezradnie. - Nie pamiętam na co. Strużek pokiwał głową i z niepokojem zerknął na ruchliwe cienie. - To zdradzieckie miejsce - szepnął. - Tu coś jest... a może ktoś... a może jest ich więcej. Nie wiem. Ale widzę twarze, choć niewyraźnie i tylko przez chwilę, słyszę głosy, które cichną, gdy zaczynam nasłuchiwać. - Właśnie - odparł profesor sennie. - Pytania szukające odpowiedzi. Teorie pragnące potwierdzenia. - Gdyby nie to... - dodał Strużek, podnosząc wysoko miecz. - Miecz przypomina mi, skąd przybyłem i kim jestem. A rękawica, kim nie wolno mi się stać. Bez nich chyba całkiem bym się zagubił. Och, profesorze, musimy uciekać z tego lasu jak najszybciej. Profesor westchnął, ale się nie poruszył. - Podczas upadku złamałem kręgosłup - powiedział cicho. - Żyję tylko dlatego, że wylądowałem akurat tutaj. Nie mogę zrezygnować z nieśmiertelności, którą daje mi Mroczna Puszcza. Umarłbym w chwili, kiedy bym ją opuścił. Strużek pokręcił głową w rozterce. Oczywiście profesor miał rację. - Ale nie jest tak źle. Teraz mogę przez całą wieczność studiować tajemnice burzywa - dodał starzec z uśmiechem. - Czy Profesor Światła mógłby chcieć czegoś więcej? Strużek także się uśmiechnął, lecz poczuł chłód w sercu. Jeśli profesor nie zgodzi się odejść, czy to znaczy, że znowu czeka go samotność? Znowu ktoś go zostawił? Tego nie mógłby znieść. - Profesorze - odezwał się z wahaniem - pomoże mi pan znaleźć innych, prawda? Profesor odwrócił się i zmierzył go surowym spojrzeniem. - Za kogo ty mnie uważasz? My, uczeni z Sanctaphraksu, nie jesteśmy tak nikczemni jak ten podstępny padalec, ten awansowany ostrzyciel noży, Vilnix Pompolnius, choć mogłeś słyszeć zupełnie inne opinie. - Przepraszam, nie chciałem... - zająknął się chłopiec. - Ja tylko... nie mogę... nie mógłbym... - Już dobrze, dobrze... - Ja muszę się stąd wydostać! - krzyknął Strużek. - Muszę! Zanim będzie za późno! -...za późno... za późno - szydziła puszcza. Profesor niezdarnie objął go ramieniem. - Daję słowo, że cię nie opuszczę. Przecież nie odpłaca się złem za dobro - dodał, wskazując gałąź podtrzymującą jego głowę. - Dziękuję. - Strużek pociągnął nosem i podniósł wzrok. Profesor wpatrywał się w jakiś punkt, uśmiechając się w rozmarzeniu. Zdradzieckie miraże i zjawy z najciemniejszych zakątków puszczy znowu opanowały jego umysł. Kryształki burzywa iskrzyły się tęczowo. - Wcielone światło - szepnął profesor sennie. - Światło doskonałe. - Profesorze! - krzyknął przerażony Strużek. - Profesorze! Pan mi dał słowo! Rozdział 16 KAPITAN STRUŻEK Profesorze! - krzyknął Strużek prosto w ucho swojego towarzysza. - To ja, Strużek! Musi mi pan pomóc! Ale profesor tylko się odwrócił, podniósł rękę i zaczął przyglądać się z bliska jej grzbietowi. - Spójrz, kryształki przywierają do każdego włoska z osobna - zdumiał się. - A światło przenika je na całej długości, od cebulki po rozdwojony koniec. Strużek skinął głową. Włoski rzeczywiście świeciły własnym światłem. Ale co z tego? - Profesorze! Niech mnie pan posłucha! - Masz rację, mój stary zaufany przyjacielu i rywalu - mówił profesor. - Rzeczywiście to wygląda tak, jakby nasiąkały światłem. Ty zauważyłbyś drobiny sepiowego pyłu. Taka substancja rzeczywiście musi mieć właściwości oczyszczające... Strużek odwrócił się, kręcąc głową. Tak jak ślepy rycerz wziął go za swego dawnego towarzysza Garliniusa, tak teraz profesor widział w nim Profesora Mroku. To beznadziejne. Zupełnie beznadziejne. Przełknął łzy. - Niech pan idzie ze mną - powiedział, delikatnie ujmując profesora za przegub. - Proszę. Co dwie głowy to nie jedna... nawet jeśli któraś z nich siedzi na złamanym karku i niewiele w niej zostało. Nie uszli nawet dziesięciu kroków, kiedy Profesor Światła nagle przystanął. - Jak to ”niewiele w niej zostało”? Strużek wybuchnął śmiechem. - Profesorze! Wrócił pan! - Och, chłopcze - rzekł profesor cicho. - Cóż to za nadzwyczajne miejsce. Strużek uśmiechnął się niepewnie. Profesor znowu zaczął snuć niekończące się rozważania o kryształach burzywa. - Światło w stanie stałym - mówił w uniesieniu. - Namacalna energia. Potrafisz sobie to wyobrazić? W świetle lotna, w półmroku stabilna, w ciemnościach zaś cięższa niż cokolwiek na świecie. O, cóż za zdumiewająca substancja! Strużek pokiwał głową. Z tym rzeczywiście mógł się zgodzić. - Ale ciężar, zgodnie ze znakomitym dowodem Ferumiksa, jest wartością względną - ciągnął profesor. - X równa się y + z przez pi, gdzie x oznacza wagę, y powierzchnię kryształu, a z jego przejrzystość. - Zmarszczył brwi. - A może raczej promienistość? Strużek obserwował go z niepokojem. Czy te rozważania są dowodem na przytomność profesora, czy też jest to bezsensowny bełkot? - Bardzo tu tego dużo - zauważył, rozglądając się. - W rzeczy samej! - wykrzyknął profesor. Odwrócił się sztywno, by spojrzeć na chłopca. -1 zamierzam to wszystko przeliczyć, co do kryształka, by ustalić, ile Wielkich Burz trzeba było do osiągnięcia takich ilości substancji i jak wiele czasu to zajęło. Całe wieki. Całe tysiąclecia - szepnął z szacunkiem. - Całe eony... Strużek pokręcił głową. Niepokoiły go te wzmianki o upływie czasu. Powietrze falowało, z czarno-białych plam cieni dochodziły odgłosy. Były łagodne, kojące. Kuszące... - Jesteś Strużek - mruczały. - Masz szesnaście łat. Jak wiele już widziałeś i dokonałeś w tak krótkim czasie... Kiedy Strużek dłużej spoglądał w migotliwe romby światła i cienia, widział w nich znane sceny, znane miejsca i ludzi. Czuprynian, dębowy elf, który nadał mu imię. Szurbur, jego sąsiad z wioski leśnych trolli. ”Łowca Burz” i piraci. I pokoik na zapleczu gospody Pod Mordrzewiem. Matka Piórklaczyna, Gacjan... Chmurny Wilk. - Wieczna Mroczna Puszcza ma ci jeszcze wiele do podarowania - mruczały sennie głosy. Strużek wpatrzył się w twarz, zawieszoną tuż przed nim. - Ojcze... - szepnął i zrobił parę kroków w jej stronę. Ulotna postać Chmurnego Wilka cofała się, pozostając zawsze nieco poza zasięgiem jego ręki. - Dalej niż sądzisz - odezwała się niskim dźwięczny głosem. - Ale zostań tutaj na chwilę. Szukaj mnie, a odnajdziesz. Kiedyś mnie odnajdziesz. Tylko nie przestawaj szukać, a kiedyś... - Nie! - krzyknął Strużek. - Nie jesteś moim ojcem! Nie jesteś prawdziwy! Chwycił miecz dłonią w rękawicy i wyciągnął go z pochwy. - Zostaw mnie, ty... cosiu! - krzyknął i zaczął gorączkowo Wywijać mieczem. Powietrze zatrzeszczało i zmatowiało. Twarze cofnęły się. Zaczęły stroić szydercze miny i pokazywać mu język. - Mam tu zostać? Nigdy! - krzyknął. -...zostać... - Precz! -...precz... I znikły, a Strużek zobaczył przed sobą zmartwione oczy Profesora Światła, który mocno trzymał go za ramiona. - Słyszysz mnie, chłopcze?! - krzyknął. - Strużku! - Tak, słyszę. Och, profesorze - jęknął chłopiec. - Jeśli wkrótce nie odejdę z Mrocznej Puszczy, będę tu musiał zostać na zawsze. - Mocniej chwycił rękojeść miecza i uniósł go w powietrze. - Kolcer! Bełkot! Zygwint! Gdzie jesteście? Jego głos wsiąkł w gęste powietrze jak w gąbkę. Strużek zwiesił głowę. To bez sensu. Bez sensu... ale zaraz! Przechylił głowę na bok. - Co? - spytał profesor. - Ćśśś! - odsyknął i zamknął oczy. Znowu to usłyszał - żałosne, ciche, lecz nie dające się z niczym pomylić jodłowanie banderzwierza. W dzieciństwie Strużek często nasłuchiwał nocą nawoływań tych potężnych stworzeń, które porozumiewały się poprzez wielkie połacie Kjesoboru. O ile wiedział, w Mrocznej Puszczy nie było żadnych banderzwierzy - oprócz jednego. - Bulgot! - krzyknął i odpowiedział jodłowaniem, najlepszym, na jakie potrafił się zdobyć: - Uaaa! - Uaaa! - rozległa się odpowiedź, już znacznie głośniejsza. Strużek chwycił miecz, na wszelki wypadek, i zaczął biec. - Uch-uch! - zawołał gorączkowo. - Uch-uch! - Wołanie dochodziło już z całkiem bliska. Zaraz potem rozległ się trzask łamanych gałęzi i z płynnych cieni wypadł Bełkot we własnej osobie, olbrzymi banderzwierz albinos. - Bełkot! - krzyknął Strużek. - Uchek! - ryknął banderzwierz i padli sobie w ramiona. - Już się bałem, że nigdy cię nie zobaczę - odezwał się w końcu chłopiec, uwalniając się z potężnych objęć. Zaraz potem zdał sobie sprawę, że nie są sami. Tak jak Profesor Światła towarzyszył jemu, Bełkotowi towarzyszyła reszta załogi. Strużek otarł oczy i uśmiechnął się do otaczających go rozradowanych twarzy. - Grot! Kolcer! Zygwint! Pilot! Jak dobrze was widzieć! - Moje serce się raduje, że tobie także się nic nie stało, paniczu - powiedział Grot. - Myślałem... Mieliśmy nadzieję, że będzie z tobą kapitan. Strużek pokręcił głową. - Chmurny Wilk nie chciał opuścić ”Łowcy Burz”. Kiedy go widziałem po raz ostatni, odzyskał panowanie nad statkiem i skierował go w sam środek Wielkiej Burzy. - Dobry stary kapitan - rzekł Grot. - Najdzielniejszy pirat, jakiego znam, i niech mnie piorun spali, jeśli to nieprawda. Wkrótce znowu się spotkamy. Zobaczycie, że tak będzie! Strużek pokiwał głową, ale nie rzekł ani słowa. Nie pora opowiadać o świetlistej kuli wokół statku ani o wybuchu, który nastąpił potem. Nie ma sensu rozwiewać nadziei piratów. Z drugiej strony oczekiwanie w Mrocznej Puszczy na powrót kapitana mogłoby zakończyć się tragicznie. Profesor Światła przyszedł mu z pomocą. - Musicie stąd odejść jak najszybciej - powiedział. Piraci spojrzeli na niego ze zgrozą. - Bez kapitana? - zdumiał się Grot. - Nie potrafimy określić, gdzie on jest. A na czas jego nieobecności proponuję wybrać nowego kapitana. Kogoś, komu wszyscy przysięgniemy posłuszeństwo i kto wyprowadzi nas z Mrocznej Puszczy. Grot zaszurał niezdarnie nogami. - Kogo? - burknął. - Oczywiście Strużka - odparł profesor. - Kogóż by innego? Jako syn i spadkobierca kapitana... Piraci otworzyli szeroko oczy. Grot Pędziwoda pokręcił głową. - Syn i spadkobierca? Strużek? Niemożliwe. - Wątpisz w moje słowa? - rzucił profesor cierpko. - Nie... Tak... To znaczy... - Quintinius... to znaczy Chmurny Wilk... sam mi o tym powiedział. Dlatego chciał zostawić chłopaka w Podmieście. Dla jego bezpieczeństwa. Grot gwizdnął przez zęby. - Przypomniało mi się, jak kiedyś kapitan opowiadał nam, że urodziło mu się dziecko. Musiał je zostawić w strasznym Kresoborze... Spojrzał na Strużka, który skinął głową. - To dziecko to ja. Grot przyglądał mu się w rozterce. Nagle wyjął miecz, uniósł go i przykląkł. - Kapitanie Strużku, synu Chmurnego Wilka, tobie powierzam moje życie. Kolcer, Zygwint Żelazna Szczęka i Pilot Kamienia poszli za jego przykładem. Strużek poczerwieniał. Wszystko działo się tak szybko! Został kapitanem, a nie miał nawet własnego statku. Ale, zgodnie z obyczajem, wyjął miecz i skrzyżował go kolejno z mieczami pozostałych. - A ja wam powierzam moje - oznajmił. Piraci schowali miecze, podnieśli głowy i zawołali: - Kapitanie, czekamy na rozkazy! - Aha, no tak, więc... - wybełkotał Strużek i poczerwieniał jeszcze bardziej. - Jest taka gwiazda - odezwał się Profesor Światła - Gwiazda Wschodu. Nie tylko lśni stałym blaskiem wśród zmieniających się konstelacji, lecz widać ją nawet w największym mroku. - Zgiął kolana i z trudem spojrzał w niebo. - Tam - oznajmił, wskazując palcem. - Jest tam. Wszyscy podniebni piraci odwrócili się i spojrzeli. Jeden po drugim zaczęli dostrzegać Gwiazdę Wschodu, łagodnie migoczącą w złotym półmroku puszczy. Strużek skinął głową. Nadeszła pora, by wykorzystał władzę, która została mu dana. - Jeśli będziemy szli w jej stronę - powiedział - zyskamy pewność, że nie krążymy w kółko. Wcześniej czy później musimy dotrzeć na skraj Mrocznej Puszczy. Jesteście ze mną? - Tak, kapitanie! - odpowiedzieli. - Jesteśmy z tobą. - Zatem chodźmy. Profesorze, pan ze mną. Bełkolt, ty zamykasz pochód. Pilnuj, żeby nikt się nie odłączył. - Uch-uch - zahuczał banderzwierz. Ruszyli przed siebie. Strużek poczuł się pewnie jak jeszcze nigdy od czasu, gdy znalazł się w Mrocznej Puszczy. Wreszcie miał jakiś cel. Co więcej, był za kogoś odpowiedzialny. Obejrzał się na załogę brnącą za nim przez gęste płynne powietrze. Wszyscy ucierpieli podczas przymusowego lądowania. Kolcer miał bardzo posiniaczone ramiona i twarz, Grot Pędziwoda chyba złamał nos, Pilot Kamienia utykał, a Zygwint stracił swoją żelazną szczękę i teraz szczerzył się w wiecznym pustym uśmiechu. Ale najgorsze obrażenia odniósł Bełkot. W pierwszej chwili Strużek był zbyt szczęśliwy, żeby to zauważyć. Teraz widział, że banderzwierz jest w opłakanym stanie. Jego białe futro było splamione i posklejane krwią, a każdy krok sprawiał ból. Strużek modlił się, by obrażenia starego przyjaciela nie były tak poważne, na jakie wyglądały. Sprawdził, czy wciąż mają gwiazdę przed sobą. - Jak to dobrze, że idzie pan z nami - powiedział do profesora. - Ach, moje pobudki nie były do końca altruistyczne. Ja także muszę wyjść z Mrocznej Puszczy. - Przecież postanowił pan tu zostać. - W rzeczy samej. Ale jeśli mam oszacować ilość Wielkich Burz, najpierw muszę określić powierzchnię Mrocznej Puszczy. A nie mogę tego dokonać, nie wychodząc z niej. - Rzeczywiście - przyznał Strużek z roztargnieniem. Nagle coś mu przyszło do głowy, coś niepokojącego. A jeśli nawet uda im się wyjść z Mrocznej Puszczy, co dalej? Nawet przelatywanie nad Bagnem było bardzo niebezpieczne, o ileż niebezpieczniejsze będzie pokonanie go na piechotę! Co więcej, jako kapitan jest odpowiedzialny za zdrowie załogi. Odwrócił się do profesora, chcąc prosić go o radę. - Co, do licha...! - krzyknął. Profesor zniknął. Chłopiec rozejrzał się w panice i dostrzegł go parę kroków dalej, pochylonego sztywno pod drzewem. - Świat w drobinie burzywa - szeptał profesor. - Nieskończoność, którą można zmieścić na dłoni... - Profesorze! - zawołał Strużek, mocno nim potrząsając. Profesor odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Bardzo, bardzo powoli jego spojrzenie oprzytomniało. - Strużek... - szepnął. - Przepraszam... bardzo przepraszam. Idźmy dalej. - Dziękuję, profesorze. - Strużek odwrócił się do pozostałych. - To zbyt niebezpieczne. Musimy mieć pewność, że żaden z nas nie oddali się od grupy, nawet jeśli jego umysł odpłynie. - Sznur - podsunął Kolcer. - Oczywiście! - ucieszył się Grot Pędziwoda i zdjął z ramienia zwój liny. - Musimy się związać razem. Strużek skinął głową i dopilnował, żeby wszystko było jak należy. Bulgota umieścił na końcu pochodu, obwiązawszy go w pasie liną. Następnie zrobił węzły w równych odstępach i kazał piratom włożyć w nie lewe ręce i zacisnąć pętle. Grot Pędziwoda, Kolcer, Zygwint, Profesor Światła. Resztą sznura przewiązał się wpół. - Gotowe! - oznajmił. - Naprzód! Związana razem, mocno osłabiona załoga szła przez Mroczną Puszczę, kierując się migocącą w oddali gwiazdką. Strużek zadrżał. - Mam nadzieję, że nie będziemy musieli iść zbyt długo - szepnął. - Zbyt długo... - odszepnęło powietrze. W tej samej chwili w szeregu za plecami chłopca zapanowało poruszenie. Strużek odwrócił się. Kogoś brakowało. - Gdzie Zygwint? - spytał, idąc z rozdrażnieniem do pustej pętli. - Odszedł - powiedział Kolcer. - Odszedł? - Mamrotał, że nie może zostawić swojej bezcennej szczęki. I zanim się zorientowałem, już biegł w las. - Wskazał kierunek. - Tam. Strużek pokręcił głową i z furią odwrócił się do pozostałych. - Jak mogliście do tego dopuścić? - Uch-uch, uch - wyjaśnił banderzwierz. Dopiero teraz Strużek zauważył, że Bełkot nie tylko stoi koło Grota Pędziwody, ale mocno go trzyma. On także, podobnie jak Zygwint, wyswobodził się z pęt. - Co się stało? Grot! O co chodzi? Ale Grot nie patrzył na niego. - Zostawcie mnie - warknął. - Puśćcie! Nagle coś mignęło po lewej stronie. - Cal! - krzyknął. - Nie odchodź beze mnie! Strużek odwrócił się, ale nie zobaczył nikogo, przynajmniej nikogo widzialnego dla jego oczu. - Cal! - krzyknął Grot. - Zaczekaj na mnie! Och, mój biedny, wspaniały bracie, tak wiele czasu minęło... - Szarpnął się w uścisku Bulgota. - Puszczaj! - ryknął. - W tej chwili! Strużek spojrzał na potężnego pirata o czerwonej twarzy, który rzucał się w ramionach banderzwierza niczym rozkapryszone dziecko. Pokręcił głową ze zgrozą. Mroczna Puszcza doprowadzi ich do szaleństwa szybciej, niż się spodziewał. - To był mój brat! - pieklił się Grot. - Tak długo go szukałem... - To iluzja - powiedział Strużek. - Podstęp. Tu nikogo nie ma. - Cal! - krzyczał pirat. - Cal, odpowiedz! - Szarpnął się jeszcze gwałtowniej. - Puszczaj! - zagrzmiał. Strużek zagryzł wargę. Grot Pędziwoda był dla niego miły od pierwszej chwili, kiedy się spotkali. Czy może go opuścić w Mrocznej Puszczy? A jednak w obecnym stanie zagrażał im wszystkim. Ranny Bulgot nie zdoła dłużej go utrzymać. Strużek odwrócił się ze smutkiem do banderzwierza. - Puść go, Bulgot - powiedział. Ledwie Grot poczuł się wolny, uspokoił się. Przez chwilę toczył wokół niewidzącym wzrokiem, aż w końcu się uśmiechnął. - Cal! - zawołał i ruszył truchtem w kierunku, z którego przyszli. - Zaczekaj na mnie! Strużek patrzył za nim ze łzami w oczach. Wielki, wierny Grot odchodził. - Żegnaj, przyjacielu - zawołał chłopiec. - Obyś znalazł tego, kogo szukasz. Poczuł na ramieniu miękką, lecz ciężką dłoń. - Uch-uch - powiedział cicho Bulgot. - Wiem - odparł Strużek. - Wszyscy będziemy za nim tęsknili. Uszczuplona i przygnębiona grupka ruszyła dalej ku Gwieździe Wschodu - Kolcer, Pilot Kamienia i Bulgot z Profesorem Światła i Strużkiem na przedzie. Szli w milczeniu. Lina wlokła się po ziemi, zbierając kurz. Strużek mocno trzymał rękojeść miecza i zaciskał zęby. Jak powstało takie straszne miejsce? - myślał rozpaczliwie. Obejrzał się na pozostałych. - Chodźcie - ponaglił. - Nie zwalniajcie. To na pewno już niedaleko. - Jesteśmy tuż za tobą, kapitanie - powiedział Kolcer, zaczynając biec. - Uch-uch - dodał Bulgot, człapiąc za nimi. Natomiast Pilot Kamienia chyba nie zrozumiał Strużka. Zatrzymał się, zaczął machać rękami i tupać, na ile pozwalał na to ciężki kombinezon i jeszcze cięższe buty. Pył koloru sepii unosił się z ziemi całymi chmurami. Szklane okulary Pilota zasnuły się oślepiającym złotem. - Och, nie - westchnął Strużek. - Tylko nie ty! Pilot Kamienia, najbardziej rozsądny i lojalny ze wszystkich, także poddał się nieodpartemu szaleństwu Mrocznej Puszczy. - Uch-uch? - spytał Bulgot. - Nie wiem - powiedział Strużek. Zbliżył się ostrożnie do Pilota. Trudno było przewidzieć, o co może mu chodzić. - Słyszysz mnie?! - ryknął. - Wszystko w porządku? Spod kaptura dobiegło stłumione mruknięcie. Pilot Kamienia bezceremonialnie odsunął Strużka i wskazał w mrok. - Wiem - powiedział Strużek. - Ja także widziałem... - Grrr! - warknął niecierpliwie Pilot Kamienia. Odwrócił Strużka i chwycił go za głowę. - Co ty... - jęknął Strużek. - Oszalałeś? Bulgot! Pomocy! Pilot Kamienia burknął znowu i przekręcił głowę Strużka, zmuszając go do spojrzenia w stronę, o którą mu chodziło. Bulgot nadbiegł ociężale. - Uch! - ryknął. - Grrrn ghhh! - wolał z naciskiem Pilot Kamienia. - Och! - szepnął Strużek, wreszcie pojąwszy, o co chodzi. Bulgot sięgnął niezdarnie łapą w stronę Pilota. - Wszystko w porządku! - krzyknął Strużek. - Patrz! Wszyscy odwrócili się i spojrzeli. Dokładnie pod Gwiazdą Wschodu, pomiędzy drzewami lśniła plama zszarzałej bieli. - To Bagno - szepnął Strużek. Odwrócił się do pozostałych. - Udało się! Doszliśmy na skraj Puszczy i... - urwał. Czyżby wzrok znowu go zwodził? Zmrużył oczy. Nie. Nie było wątpliwości. Na tle plamy światła stała podparta pod boki chuda postać. Bulgot powęszył w powietrzu i burknął z niepokojem. Jego delikatne uszka zatrzepotały podejrzliwie. Strużek, nie zauważając jego złych przeczuć, ruszył naprzód. - Odchodzę! - krzyknął w stronę tańczących czarno-białych wzorów. -1 nigdy nie wrócę. - Wrócę... wrócę - odparła puszcza. Strużek wbił wzrok w przygarbioną postać. Powietrze szeptało i migotało, a roztańczone, wirujące upiorne zjawy do ostatniej chwili usiłowały wygrać bitwę o niego. - Wrócę... wrócę... - powtarzały. - Nigdy! - krzyknął Strużek, chwytając miecz. - To niemożli-we! -... możliwe... możliwe... możliwe - odpowiedziała puszcza. Rozdział 17 BAGNO POCHŁANIA OFIARY Zgrzytak Palcozbierak obserwował, osłaniając oczy, grupę wyłaniającą się z Puszczy. Jego blade wąskie usta drgnęły w pogardliwym uśmiechu. - Proszę, proszę - mruknął. - I cóż my tu mamy? Wędrowcy, których spotykał, byli zazwyczaj grupą z tego samego plemienia. Para grzebieniastych goblinów, stadko elfikorów albo, przypomniał sobie z uśmieszkiem, ekipa klocgoblinów. Ale ta zbieranina! Wytężył wzrok. Chłopak, starszy jegomość, pewnie jego dziadek, z którego białych szat wyrastała gałąź. Potem coś małego, chyba dębowy elf, sądząc z wyglądu. Ktoś w ciężkim ubraniu z kapturem. I... tu Zgrzytakowi wyrwał się jęk. - Banderzwierz - zgrzytnął. Nie żywił ciepłych uczuć do banderzwierzy. I nie bez powodu. Nie tylko były idiotycznie silne, ale miały także nieprzyjemnie wyostrzoną intuicję. Tylko raz w życiu próbował zdobyć palce banderzwierza i omal nie przypłacił tego życiem. Uśmiechnął się szpetnie. - Omal! - szepnął, bo jak zwykle element nocnego zaskoczenia okazał się skuteczny. - Ale muszę być ostrożny - dodał szeptem. - Tamten nie był tak wielki i paskudny. Będę musiał uważać na każdy krok. Te ostatnie kroki okazały się najtrudniejsze. Strużek brnął, potykając się, pomiędzy zjawami i ułudami, które wabiły go bez litości. - Twój ojciec tu jest... - szemrały. - Zostawisz go? Samego? Bez jedynego syna? - Nie mam wyboru - szeptał ze łzami w oczach. - Strużku - usłyszał głos profesora. - Włóż rękawicę, unieś wysoko miecz. Nie poddawaj się. Wydostaniesz się z Mrocznej Puszczy! - Tak... - szepnął chłopiec bez przekonania. Usłuchał profesora. - Tak, nie mogę się poddawać... wydostanę się stąd... Czy pozostali są z nami? - Wszyscy jesteśmy - potwierdził Kolcer. Strużek spojrzał przed siebie. U wylotu długiego tunelu pełnego wirujących zjaw świeciła gwiazda. Pod nią widać było chudą postać. Krok za krokiem, powoli brnął w tamtą stronę. - Już niedaleko - pocieszał go profesor. - Wkrótce dotrzesz do celu. Strużek odwrócił się i chwycił go za ramię. - Więc pan musi się zatrzymać, profesorze! Jeśli wyjdzie pan z puszczy, przypłaci pan to życiem. Zgrzytak Palcozbierak niecierpliwił się, stojąc na skrawku ziemi między Bagnem i Mroczną Puszczą. - Och, na Niebiosa, co się tam wyrabia? - mruczał z rozdrażnieniem. - Jeden kończy się wygłupiać, drugi zaczyna! Zauważył trzepot uszek banderzwierza i zmienił taktykę. - Chodźcie do mnie! - zawołał. - Chcę wam pomóc... zanim będzie za późno. Słowa spoza Mrocznej Puszczy odbiły się echem wokół Strużka. W tej samej chwili upiorne głosy i wizje wreszcie go opuściły. Odzyskał słuch. Mgła przed jego oczami się rozproszyła. Zobaczył puszczę taką, jaka była naprawdę - prymitywną, roziskrzoną, lecz ponurą, odrętwiałą i cuchnącą rozkładem. Profesor Światła spojrzał na niego. - Mogę pójść kawałek dalej. - Na pewno? - Jestem całkowicie pewien - pokiwał głową profesor i odwrócił się. - Chodźmy. Strużek przypomniał sobie, że to on jest kapitanem. Wyprostował się i zawołał tak, jak by to zrobił Chmurny Wilk: - Witam! Jestem Strużek, kapitan podniebnego statku. Przedstaw się i powiedz, kim jesteś. Zgrzytak zachichotał nieprzyjemnie. - Szczeniak, a szczeka jak leśny wilk - mruknął pod nosem. Podniósł głowę. - Na imię mam Zgrzytak, a trudnię się przeprowadzaniem podróżnych przez zdradzieckie Bagno. Banderzwierz warknął złowrogo. - Ale być może nie jesteście zainteresowani - dodał Zgrzytak, popatrując na nich spod spuszczonych powiek. - Może już wszystko wiecie o Bagnie, grzęzawiskach, trujących kraterach, chluprybach, meśluzach i białych krukach... - Nie, nie - rzucił Strużek. - Chyba jesteśmy zainteresowani. Przemierzył ostatnie metry Mrocznej Puszczy i zatrzymał się na jej skraju. Zgrzytak, oddalony o zaledwie jeden krok, stał już na trzęsawisku. Pomiędzy nimi biegła niewidzialna linia oddzielająca Mroczną Puszczę od Bagna. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W oddali, hen nad wyblakłymi błotami, rozległo się nieprzyjemne krakanie. - Białe kruki - wyjaśnił Zgrzytak. - Walczą o padlinę. Zapach krwi doprowadza je do szaleństwa. Strużek wyczuł, nie odwracając się, niepokój swojej załogi. Zgrzytak uśmiechnął się przemądrzale. - Czasami atakują także żywych - zgrzytnął. Strużek skrzywił się. Wiedział, że Bagno jest niebezpiecznym miejscem, jednak nie ufał temu dziwnie blademu osobnikowi o chytrych przekrwionych oczach. O Niebiosa! Co ze mnie za kapitan? - pomyślał żałośnie. I znowu pożałował, że nie ma tu ojca. On by na pewno wiedział, co robić. Po raz trzeci Profesor Światła pospieszył mu z pomocą. Zrobił krok naprzód i stanął koło niego. - Więc ile wynosi zapłata... od głowy? Zapłata! Strużek nawet nie pomyślał, że za usługi tego dziwnego wyblakłego indywiduum trzeba będzie płacić, a jednak z całą pewnością to właśnie należało uczynić. Ale przecież ani on, ani nikt z załogi nie miał przy sobie grosza. - Coś wam powiem - oznajmił Zgrzytak, w zamyśleniu pocierając brodę. - Dla piratów mam ofertę specjalną. - Zerknął na nich z ukosa. - Dwieście od głowy. Strużek zadrżał. Osiemset za cztery osoby. Takiej sumy nie mieli. Ale profesor nie stracił dobrego humoru. - Razem tysiąc - powiedział. - Znakomicie. Teraz Strużek zdziwił się naprawdę. - Ale... myślałem... Profesor Światła odwrócił się do niego. - Po dogłębnym namyśle postanowiłem z wami iść - oznajmił. - Oczywiście jeśli się zgodzisz. - Tak, tak, naturalnie - wymamrotał Strużek. - Ale przecież... - Zaryzykuję. Kto wie, może mój kark się zrośnie... - Zamilkł. - W każdym razie tutaj zostać nie mogę. - Ale był pan pewien... Mówił pan... - Tak, wiem - przerwał profesor. - Myślałem, że jeśli zostanę, odzyskam burzywo. Ale byłoby inaczej. Mroczna Puszcza dałaby mi dość czasu na badania, lecz odebrałaby zdrowe zmysły. Zgrzytak Palcozbierak syknął niecierpliwie. Profesor nie zwracał na niego uwagi. - Jestem naukowcem - ciągnął. - W uczonym mieście Sanctaphrax słynę z przenikliwości umysłu. Mógłbym ci teraz wyrecytować stary Traktat o właściwościach światła Dilniksa. Znam na pamięć Tysiąc świetlistych aforyzmów Archemaksa... A jednak w tym strasznym oszałamiającym miejscu ledwie pamiętałem, kim jestem. - Więc chce pan powiedzieć... - Chcę powiedzieć, że wolę godną śmierć niż niegodne życie wieczne. - Wyjął z fałdów szaty sakiewkę i przekazał ją chłopcu. - Tam jest pięć setek. Reszta, kiedy dojdziemy na miejsce. Strużek odwrócił się do Zgrzytaka i przyłapał go na łakomym popatrywaniu na stopy profesora. Zadrżał. - Jeśli zgadzasz się na te warunki - powiedział, podając mu sakiewkę - umowa stoi. Zgrzytak uśmiechnął się krzywo. - Bardzo się cieszę - powiedział. Wziął sakiewkę, schował ją pod kaftan i wyciągnął rękę. Strużek uścisnął jego suche kościste palce i wzdrygnął się lekko. - Więc chodźcie - zgrzytnął ich przewodnik i delikatnie, choć stanowczo przeciągnął go za niewidoczną granicę - z Mrocznej Puszczy na Bagno. Strużek odwrócił się. Profesor Światła stał bez ruchu. Podjął decyzję, lecz był to trudny krok, zwłaszcza że mógł być ostatnim w jego życiu. - Szybciej - rzucił Zgrzytak niecierpliwie. - Nie możemy tu stać przez cały dzień. - Niech się pan nie spieszy, profesorze - wpadł mu w słowo Strużek. Zgrzytak parsknął i odwrócił się z pogardą. Strużek wyciągnął rękę do profesora. - Dziękuję ci - powiedział starzec. - Nie wiem, co stanie się za chwilę, lecz chcę ci powiedzieć, że znajomość z tobą jest zaszczytem i przyjemnością. Pewnego dnia będzie z ciebie wspaniały kapitan podniebnego statku. I będziesz go miał na własność. Jestem tego pewien. I po tych słowach profesor zrobił ten najważniejszy krok. Strużek, spodziewając się, że upadnie, także zrobił krok, żeby go podtrzymać. Ale profesor nie upadł. Wszedł na Bagno, krzywiąc się z bólu. Krzyknął, zachwiał się, ale wciąż stał! Kolcer, Bełkot i Pilot Kamienia krzyknęli z zachwytu. - Brawo, profesorze! - Tak, brawo! - ucieszył się Strużek. - Kiedy dotrzemy do Sanctaphraksu, wyleczy się pan i będzie jak nowy. - Profesor uśmiechnął się słabo. Jego twarz przybrała trupiosiny odcień. Strużek zaniepokoił się. - Jak... jak się pan czuje? - spytał z niepokojem. - Żyję - jęknął profesor. - Ledwie. Ale chyba nie mogę się szybko ruszać. Może jednak lepiej... - Nie - uciął Strużek. - Idzie pan z nami. Będziemy panu na zmianę pomagali. - Skinął na załogę. - Chodźcie! Ruszamy. - Wreszcie - syknął Zgrzytak, zły jak osa. Ruszył przed siebie. Strużek szedł za nim, obejmując profesora. - Z życiem! - poganiał ich przewodnik. - I pamiętajcie, trzymać się razem, stąpać po moich siadach... i nie odwracać się. Strużek spojrzał na bezkres bagien przed sobą i serce mu się ścisnęło. Bagno ciągnęło się w nieskończoność. Gdyby przemierzał je sam, przeprawa mogłaby być nawet interesująca. Ale z profesorem, ciężko opartym na jego ramieniu... - Powoli - wydyszał profesor, jakby czytając w jego myślach. Strużek skinął głową i spojrzał na mlaskające pod nogami białe błoto. Profesor miał rację. Zdołali wyjść z Mrocznej Puszczy i to było najważniejsze. Bagno, choć bardziej nawet niebezpieczne, miało jednak granice. A ponieważ dobry los zesłał im przewodnika... - Kapitanie! Kapitanie! - rozległ się krzyk Kolcera. Przez chwilę Strużek nie zdawał sobie sprawy, że dębowy elf woła do niego. Rozejrzał się odruchowo, szukając Chmurnego Wilka. - Kapitan Strużek! - dodał Kolcer. - Do nas! Szybko! Bełkot! Strużek wytężył wzrok. Biały banderzwierz leżał bezwładnie na ziemi. - Idź - powiedział profesor. - Ustoję o własnych siłach. Strużek nie czekał dłużej. Pobiegł przez gęste, grząskie błoto i ukląkł koło przyjaciela. - Co się stało? - spytał. - Bełkot, co ci jest? - Uch... uch-uch - jęknął banderzwierz. Chwycił się za pierś i odwrócił wielki łeb. - Bełkot! - krzyknął Strużek z oczami pełnymi łez. - Powiedz coś! Co mam robić? - Uuuuch - jęknął cicho banderzwierz i raptem zaniósł się okropnym bulgotliwym kaszlem, który przejął całe jego ciało spazmami bólu. Strużek walczył ze łzami. Podczas skoku z ”Łowcy” Bełkot musiał doznać wewnętrznych obrażeń, i to o wiele poważniejszych, niż można się było spodziewać. Jego oddech stał się urywany i świszczący. Strużek pogłaskał go po karku szepcząc, żeby się nie martwił, bo wszystko będzie dobrze. Banderzwierz uśmiechnął się słabo i zamknął oczy. - Schuuek. Uch-uch. Puchulele... W kąciku jego ust zebrała się bańka krwi, bardzo czerwonej na tle białego gęstego futra. Wezbrała i pociekła po policzku. Bulgot znowu zakaszlał, zadrżał, jęknął i znieruchomiał. - Nie! - krzyknął Strużek i rzucił się Bulgotowi na szyję. - Tylko nie ty! Nie teraz! Dlaczego umarłeś? Byłeś taki... silny... - Każdemu może się zdarzyć - rozległ się szyderczy głos. Strużek znieruchomiał. - Zdrów jak rydz, aż tu raptem... - Jeszcze jedno słowo...! - ryknął Strużek, zrywając się na równe nogi i wyciągając miecz. - Jedno słowo i, na Niebiosa, rozpłatam cię na pół! Zgrzytak roześmiał się tylko. - I skażesz swoją załogę na pewną śmierć? Nie sądzę. - Odwrócił się i zostawił Strużka, drżącego z bezsilnej wściekłości. - Chodź - powiedział Profesor Światła. - W niczym już nie pomożesz przyjacielowi. - Wiem - szepnął Strużek i pociągnął nosem. - Ale... - Chodź - powtórzył profesor. - Zanim ten łobuz Zgrzytak zniknie nam z oczu. Rozdział 18 ŁUP Zgrzytak Palcozbierak nie wierzył własnemu szczęściu. Kiedy banderzwierz upadł, omal nie zaczął skakać z radości. Najgroźniejszy z piratów postradał życie w chwili, gdy opuścił nieśmiertelną Mroczną Puszczę. Przestał się liczyć! - A reszta to łatwy łup - szepnął i roześmiał się chrapliwie. - Ten stary zwalnia tempo... - W zamyśleniu potarł brodę. - Ale szkoda, żeby takie dobre palce się zmarnowały. Zwłaszcza że są duże i włochate. Obejrzał się na resztę grupy i z zadowoleniem przekonał się, że grupa zmieniła się w bardzo długi szereg. Dębowy elf został w tyle. Wyraźnie miał kłopoty. - Już niedługo, mój mały - szepnął Zgrzytak złowrogo. - Tobie też już niewiele zostało - dodał, spoglądając na postać w kapturze, kuśtykającą w środku szeregu. - A co do was - syknął, skupiając wzrok na chłopaku i wspartym na nim staruszku - wy, moi pięknopalcy przyjaciele, będziecie wisienką na tym smakowitym torcie! Przytknął do ust kościste, wyschnięte palce. - Hej! - krzyknął. Jego zdarty głos zabrzmiał w wyblakłym pustkowiu jak krakanie białego kruka. Nikt nie zwrócił na nie uwagi. - Hej, ty! - wrzasnął Zgrzytak. - Kapitanie! Tym razem chłopak spojrzał na niego. - Co?! - krzyknął. - Jesteśmy prawie w połowie drogi! - Zgrzytak wskazał za siebie. - Widzisz ten czubek na horyzoncie? To maszt wraku. Tam się kierujemy! Kiedy dojdziemy, będziemy mogli trochę odpocząć. - Musimy odpocząć już teraz! - odkrzyknął Strużek. Zgrzytak uśmiechnął się pod nosem. - Niestety, to wykluczone. W całej okolicy grasują najbardziej niebezpieczne chlupryby. Zjedzą was żywcem, jak tylko was zobaczą. Nastąpiła chwila ciszy. - A nie możesz iść wolniej? - Oczywiście, że mogę, kapitanie! - zawołał Zgrzytak sympatycznie. - Ale nie chcę - dodał pod nosem. Znowu podniósł rękę do ust. - Musicie iść prosto na ten wrak! Nic wam się nie stanie, tylko idźcie gęsiego. Ale uważajcie! Po obu stronach ścieżki są trujące wulkany i grzęzawiska! Więc nie zbaczajcie z trasy! - Dobrze! - A, i jeszcze jedno! Choć Bagno wygląda płasko, jest pofałdowane. Nie panikujcie, jeśli na parę minut stracicie z oczu mnie albo statek. Spokojnie idźcie przed siebie. - Dobrze! Zgrzytak zachichotał cicho. Co za posłuszny młodzieniec z tego kapitana Strużka! Odwrócił się z zadowoleniem i dalej brgnął przez cuchnące grzęzawisko. Białe słońce lśniło w okuciach dalekiego wraku. Zgrzytak pomyślał, że choć statek jest całkiem blisko, piraci i tak nigdy do niego nie dotrą. - Meśluzy, chlupryby i białe kruki - syknął - są niczym w porównaniu ze mną. Boja, Zgrzytak Palcozbierak, jestem najbardziej niebezpiecznym stworzeniem na tym białym pustkowiu. Wkrótce się o tym przekonasz na własnej skórze, kapitanie... Strużek nie mógł zapomnieć słów Zgrzytaka. ”Nie zbaczajcie ze ścieżki...” To samo powtarzali mu Spelda i Tuntum, leśne trolle, które wychowały go jak własne dziecko. A jednak gdyby nie zboczył ze ścieżki, nadal mieszkałby w Kresoborze. Choć tym razem oczywiście rada była bardzo dobra, bo jedno potknięcie czy poślizgnięcie mogło kosztować życie profesora. Profesor, z głową przywiązaną do gałęzi, nie mógł spoglądać w dół, więc to Strużek musiał wybierać bezpieczną drogę, co oznaczało, że nie mógł spoglądać na cel, do którego zmierzali. Kiedy podnosił głowę, za każdym razem przekonywał się, że zboczyli. - Dlaczego muszę myśleć o wszystkim? - rzucił w końcu z rozdrażnieniem. - Dlaczego mi pan nie powiedział, że zbaczamy z kursu? - Nie mogłem - odparł profesor. - Mam zamknięte oczy. - To niech je pan otworzy! - warknął zniecierpliwiony Strużek. - Nie mogę. Słońce mnie oślepia. Jeśli ich nie zamknę, stracę wzrok. - Westchnął rozpaczliwie. - A na co komu ślepy Profesor Światła? Skończę jako żebrak na ulicach Podmiasta. Strużek się zawstydził. - Przepraszam... Ja... - O, drogi chłopcze, jesteś ostatnią osobą, która powinna prosić o przebaczenie. Pomagałeś mi w Mrocznej Puszczy, pomagasz tutaj... jestem i zawsze będę ci wdzięczny. - Zamilkł na chwilę. - Natomiast z tego Zgrzytaka mam ochotę drzeć pasy. Obiecał, że zwolni! Strużek skinął głową, ale nic nie powiedział. Może przewodnik rzeczywiście zwolnił. Profesor brnął tak powoli, że trudno było to stwierdzić. Droga dłużyła się jak koszmarny sen. Każdy metr ciągnął się jak kilometr, każda sekunda zmieniała się w godzinę. - O Niebiosa! - jęknął profesor. - Ile jeszcze? Chyba nie wytrzymam. - Wytrzyma pan - zapewnił go Strużek, oglądając się na Kolcera i Pilota Kamienia. - Na pewno już niedługo. - Odwrócił się, spojrzał przed siebie i jęknął ze zgrozą. - Co? - przestraszył się profesor, otwierając oczy. - Zgrzytak - szepnął Strużek, gorączkowo odpinając lunetę i spoglądając przez nią na horyzont. - Zniknął! Profesor Światła zmrużył oczy. - Uprzedzał, że tak się może stać. - Wiem, ale... - Przestań panikować - upomniał go profesor. - Ja jestem stary i obolały, mam prawo podupaść na duchu. Ale nie ty! Ty masz przed sobą całe życie. - Błoto. To wszystko, co mam przed sobą - mruknął Strużek, nie odejmując lunety od oka. - Och, profesorze... Gdybym posłuchał ojca, nie doszłoby do tego. Ale nie, musiałem zrobić wszystko po swojemu. Jestem głupi i uparty. Musiałem się zakraść na pokład ”Łowcy”. To wszystko moja wina! - Strużku, mój chłopcze - przemówił profesor łagodnie. - Co się stało, to się nie odstanie. Nie mam zamiaru cię usprawiedliwiać, ale teraz najważniejsze jest, jak sobie poradzisz z konsekwencjami swoich czynów. Jeśli... aaaaa! - W tej samej chwili, bez ostrzeżenia, pomiędzy nimi wybuchł wrzący wulkan. - Profesorze! - krzyknął Strużek, którego strumień błota odrzucił na bok. Spojrzał przerażony na grubą kolumnę syczącego błota, która wystrzeliła w niebo jak pień potężnego białego drzewa. Wznosiła się coraz wyżej z głośnym rykiem, po czym zadrżała i runęła w dół ulewą grubych lepkich kropel. - Profesorze! - zawołał ponownie. - Gdzie pan jest? - Tutaj - rozległ się drżący głos. - Ugrzęzłem. - Niech się pan trzyma! Idę po pana. Z wulkanu lało się błoto i buchały kłęby gryzących oparów. Strużek szedł chwiejnie przed siebie, krztusząc się i kaszląc. Rozpalone powietrze falowało, błoto bryzgało. Chłopiec osłonił oczy ramieniem, ale nic nie mogło stłumić zapierającego dech odoru. - Nie... widzę... pana - wykrztusił. - Tutaj! Słaby glos dobiegał z bliska. Strużek zatrzymał się, wytarł oczy i wbił wzrok w gęstą mgłę. I rzeczywiście, o trzy kroki od siebie zobaczył profesora. - Stop! - krzyknął staruszek. - Ani kroku dalej. W pierwszej chwili do Strużka nie docierało, co widzi. Profesor najwyraźniej nie upadł na plecy, ponieważ, choć głowę miał na wysokości ziemi, patrzył przed siebie, nie w niebo. Pojął dopiero po chwili: profesor zapadał się w grzęzawisku. Już teraz błoto sięgało mu do pach. Strużek zdjął z szyi szalik i obwiązał nim sobie nos i usta. Potem zdjął piracki płaszcz, przyklęknął na brzegu grzęzawiska, chwycił go mocno za kołnierz i rękawy, a drugi jego koniec rzucił profesorowi. - Proszę się złapać! - wykrztusił. - Wyciągnę pana! Profesor uwiesił się poły płaszcza. Strużek zaparł się nogami, pochylił i zaczął ciągnąć jak jeszcze nigdy w życiu. - I raz! I raz! I raz! - mruczał zaciekle. Powoli, bardzo powoli profesor wyłonił się z grzęzawiska. Już było widać jego pierś, potem brzuch... - O, moja szyja! - jęknął. - Moja biedna szyja... - Już prawie koniec - stęknął Strużek. - Już... Płask! Grzęzawisko puściło profesora, który upadł na brzuch, twarzą do ziemi. - Profesorze! - zawołał Strużek, przewracając go na płecy i wycierając mu twarz z błota. - Profesorze, słyszy mnie pan? Suche spękane wargi staruszka rozchyliły się. - Tak... Słyszę... Uratowałeś mi życie. - Jeszcze nie całkiem - mruknął Strużek. - Ale zrobię to. Niech mi pan wejdzie na plecy. - Nie mogę... nie możesz... - O tym przekonamy się dopiero, kiedy spróbujemy - uciął Strużek. Włożył płaszcz i przykucnął. - Niech mnie pan obejmie rękami za szyję - rozkazał. - O tak. Wyprostował się z wysiłkiem, włożył ręce pod kościste kolana profesora i ruszył. Ominął grzęzawisko i trujący wulkan osnuty jadowitą mgłą i plujący fontanną wrzącego błota. Szedł i szedł przez podmokły wyblakły teren. Temperatura spadła. Powietrze się oczyściło. - A Zgrzytaka wciąż ani śladu - wymamrotał w końcu profesor. - Zdradzieckie indywiduum. Zabiera nam pieniądze i zostawia na pustkowiu. Pewnie teraz siedzi już w tym swoim wraku i wypoczywa. Strużek podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Wrak wreszcie trochę się bliżył. - Wystrzelić by tego podłego padalca w niebo - zaklął Strużek i splunął. - Przetrwamy tę próbę, z nim czy bez niego. Jako kapitan tej załogi, daję panu moje słowo. Zgrzytak nie pobiegł jednak do swojego wraku. Kiedy upewnił się, że nikt na niego nie patrzy, ukrył się za kamieniem i tak długo turlał się po błocie, aż okryło go od stóp do głów. - Jestem niewidzialny! - zachichotał złośliwie. Potem, pewien, że go nie widać, wstał i zgięty wpół ruszył biegiem przed siebie, równolegle do trasy przemarszu piratów. On widział ich, oni jego nie. - Nie schodźcie ze ścieżki, tępaki - syknął, mijając Strużka ze starcem. - Nie chcemy, żeby was Bagno połknęło, prawda? Przynajmniej na razie. Pędził przed siebie wielkimi skokami. Minął zagadkową postać w kapturze, minął dębowego elfa - tak słabego, że szedł na czworakach - i zbliżył się do ciała banderzwierza. Wkrótce okazało się, że nie jest pierwszy. Białe kruki już rozszarpywały łup. - Precz, białe diabły! - ryknął Zgrzytak, podbiegając. Zamachał dziko ramionami. Białe kruki odskoczyły, wrzeszcząc, ale nie odleciały. Zgrzytak przykucnął. Choć ptaki zdążyły już rozdziobać sporo mięsa, stopy - wielkie, włochate i wyposażone w ostre jak sztylety pazury - były nietknięte. Zgrzytak przechylił głowę; promienie słońca zamigotały w niezliczonych kryształkach, które osiadły na futrze między palcami. - Oooo, jaki piiiiiękny skarbeniek - szepnął Zgrzytak. Wyciągnął nóż zza pasa, z precyzją chirurga odciął palce i wrzucił je do skórzanej sakwy. Białe kruki zaskrzeczały z bezsilną wściekłości. - Macie - burknął. - Reszta wasza. Zarzucił sakwę na ramię i pobiegł z powrotem. - Jeden z głowy - zachichotał. - Jeszcze czterech. Najpierw zbliżył się do Kolcera. Dębowy elf nie miał już siły pełznąć. Oddychał świszczące Zgrzytak stał przez chwilę i przyglądał się mu z pogardą. Potem chwycił elfa za ramiona i pociągnął do siebie. Błysnęło ostrze. Elf zarzęził, chwycił się za gardło... i upadł. - Właściwie wyświadczyłem mu przysługę - mruknął Zgrzytak, zabierając się do jego stóp. - Skróciłem jego cierpienie. Wstał i spojrzał na zakapturzoną postać, która dzielnie i z wysiłkiem brnęła przed siebie. - Przygotuj się - mruknął. - Nadchodzę! Wyczerpujący marsz nadwątlił siły Strużka. Choć Profesor Światła był lekki jak piórko, z każdą minutą marszu przez kleiste gęste błoto wydawał się coraz cięższy. - Już prawie jesteśmy - odezwał się. - Jeszcze tylko parę kroków. Nagle Strużek poczuł, że znalazł się w cieniu. Od razu zrobiło się chłodniej. Podniósł głowę. Wysoko nad nim wznosił się wrak podniebnego statku. - Dzięki Niebiosom! - wy dyszał. - Dzięki tobie - odparł profesor. Strużek delikatnie postawił go na ziemi. - Aaaach! - westchnął, a jego ręce podskoczyły w górę jakby z własnej woli. - Czuję, jakbym mógł latać! Profesor spojrzał na niego ze współczuciem. - Naprawdę byłem taki ciężki? - Przez chwilę wydawało mi się, że nie dam rady - przyznał się Strużek. - Ale doszliśmy... - Rozejrzał się. - Zgrzytak! - krzyknął. - Zgrzyt... zgrzyt... zgrzyt... - odpowiedziało echo. Strużek pokręcił głową. - Gdzie on się podział? Co to za zabawa? Profesor prychnął. - Ta kanalia jest zdolna do wszystkiego. Strużek poderwał się z nagłym niepokojem. Kolcer i Pilot Kamienia! Tak bardzo pochłonęło go ratowanie profesora, że zapomniał o reszcie załogi. Wskoczył na kadłub statku i wspiął się na maszt. Statek leżał niczym ogromny wieloryb, lecz kokon ptasiennicy i tak górował nad całym Bagnem. Strużek spojrzał w kierunku, z którego przybyli. Bardzo daleko zobaczył jakiś kształt. Coś brązowego. Nieruchomego. Zadrżał z nagłego niepokoju, odczepił lunetę i podniósł ją do oka. - Kolcer - szepnął. - Co się dzieje?! - zawołał profesor. - Kolcer! - krzyknął chłopiec. - Nie żyje! Zamordowany! - A Pilot Kamienia? Strużek obrócił się z lunetą, omiatając wzrokiem lśniące białe równiny. - Nie... nie mogę go znaleźć - wyjąkał. Nagle zza jasnego kamienia wyłonił się ciemny zamazany kształt. Luneta wyślizgiwała się ze spoconych palców Strużka, który gorączkowo usiłował poprawić ostrość. - Tak! To on. Całkiem blisko. - Żyje? - Ledwie. Bardzo utyka na prawą nogę. Ledwie może iść. I... - serce zabiło mu mocniej. - A to co? Za Pilotem Kamienia coś się ruszało. Białe na białym tle, a jednak widoczne, jakby samo Bagno uformowało z błota postać. Ktoś lub coś skradał się w stronę Pilota Kamienia. - Co to? - zadrżał Strużek. - Błotny demon? Bagienny potwór? Straszliwa meśluza? Poprawił ostrość. Teraz ujrzał stwora w całej okazałości: kościste ramiona i nogi, przygarbione plecy, podobna do czaszki głowa... Zadygotał z gniewu. To nie żaden demon ani potwór. - Zgrzytak - syknął. - Powinienem się domyślić! Pilot Kamienia zatrzymał się, odwrócił... Strużek usłyszał stłumiony krzyk. Pilot zatoczył się do tyłu. Mignęła stal. - Ma nóż! Strużek złożył teleskop, zeskoczył na pokład, z pokładu na ziemię i rzucił się pędem przed siebie. - A ty dokąd?! - krzyknął za nim profesor. - Na pomoc Pilotowi! - odkrzyknął. - Zanim będzie za późno. Nogi uginały się pod nim i pulsowały bólem, ale biegł najszybciej, jak potrafił. Zgrzytak i Pilot Kamienia siłowali się na ziemi. Błysnął nóż. Raz Pilot Kamienia był na wierzchu, raz Zgrzytak. Strużek był coraz bliżej, gdyby tylko zdołał... Raptem głowa Pilota odskoczyła jak po potężnym ciosie. Znowu zamigotała stal. - Zgrzytak! - zawył Strużek. Chuda biała postać natychmiast odsunęła się od swojej ofiary i odwróciła się do niego jak rozjuszone zwierzę. Błysnęły żółte zęby. - No, no - wydyszał Zgrzytak, wyjmując zza pasa ostry sierp o długim ostrzu. - Oszczędziłeś mi fatygi, przychodząc z własnej woli. Bardzo jesteś uprzejmy. - Obrócił sierp w dłoni. Ostrze zalśniło. Strużek pobladł. Miał doprawdy niewielkie doświadczenie w walce wręcz. - Zapraszam, kapitanie - zaszydził Zgrzytak, kiwając wolną ręką. - Przekonajmy się, z jakiej gliny jesteś ulepiony. - Przysunął się bliżej, boczkiem, ukradkiem, niczym błotny krab. - A może wolisz uciekać? Dam ci fory - dodał, chichocząc obrzydliwie. Strużek wyciągnął miecz i spojrzał prosto w przekrwione oczy Zgrzytaka. - Będę z tobą walczył - oznajmił, modląc się w duchu, żeby przeciwnik nie zauważył drżenia jego głosu i rąk. - Co więcej - dodał śmiało - wiedz, że cię pokonam. Zgrzytak patrzył na niego, lecz nie odpowiadał. Pochylił się niżej i zaczął kołysać się na boki. Przerzucany z ręki do ręki sierp błyskał coraz bliżej. A Zgrzytak nie odrywał nieruchomego spojrzenia od oczu chłopca. I nagle rzucił się na Strużka. - Aaaa! - Strużek odskoczył w ostatniej chwili. Zakrzywione ostrze rozpłatało powietrze. Gdyby chłopiec nie zrobił w porę uniku, miałby rozpruty brzuch. Ostrze znowu śmignęło w jego stronę. On się ze mną bawi, zrozumiał Strużek. Spycha mnie w stronę grzęzawiska. Muszę mu się przeciwstawić! Muszę, bo inaczej zginę! Zebrał siły. Nagle sierp świsnął bardzo blisko niego, nisko przy ziemi, migocząc złowrogo. Strużek wstrzymał oddech, chwycił miecz i ruszył do ataku. Cios przejął go drżeniem, które zatrzęsło całym jego ciałem. - No, kapitanie - zasyczał Zgrzytak, który kołysał się przed nim i skakał jak drapieżne zwierzę. - Tylko na tyle cię stać? Nagle powietrze świsnęło, rozcięte straszliwym zakrzywionym sierpem. Ostrze tańczyło, obracało się, nurkowało i śmigało. Strużek, z sercem na ramieniu, znowu zadał cios mieczem. Znowu rozległ się zgrzyt metalu o metal. I jeszcze raz, i jeszcze... Pokonam cię! - rozlegało się w głowie Strużka. Za Kolcera. Za Pilota Kamienia... Za mnie. Zgrzytak skoczył w lewo i rzucił się na niego. Strużek był szybszy. Uskoczył, odparował cios sierpa i sięgnął mieczem w stronę kostropatej szyi Zgrzytaka. - Teraz...! - Skoczył naprzód. - Ty...! I nagle potknął się. - Aaaaj! Runął z łoskotem w błoto. Miecz wypadł mu z ręki. Zgrzytak w ułamku chwili znalazł się obok niego. Przydepnął obleczoną w rękawicę rękę Strużka, a końcem ostrza napierał na jego brodę. - Myślałeś, że pokonasz Zgrzytaka Palcozbieraka, kapitanie? - zaszydził. Podniósł sierp nad głowę. Na tle nieba ostrze wyglądało jak czarny półksiężyc. Zalśniło. - Zygrytius Pallinix! - Cienki świszczący głos profesora poniósł się daleko nad Bagnem. - Co ten stwór z tobą zrobił? Zgrzytak drgnął i odwrócił się. - A to co... - mruknął. Strużek bez namysłu wyszarpnął uwięzioną rękę, przeturlał się, chwycił miecz i zadał Zgrzytakowi potężny cos, który przebił jego kościstą pierś. Po ostrzu pociekła gęsta czerwona krew. Spłynęła na rękawicę Strużka i zmieniła się w czystą, krystaliczną wodę. Sierp plasnął o ziemię. Zgrzytak spuścił wzrok. Ze zdziwieniem patrzył na wystające z jego piersi ostrze. Zaskoczone oczy spojrzały na Strużka. Chłopiec wstrzymał oddech. Twarz Zgrzytaka zmieniała się na jego oczach. Znikł szyderczy uśmiech, nie było już szalonego spojrzenia i nienawiści. Z prymitywnego drapieżnego szaleńca, który jeszcze przed chwilą chciał pociąć go na kawałki, Zgrzytak zmienił się z kogoś całkiem innego, spokojnego, zamyślonego... nawet szlachetnego. W jego oczach zaiskrzyło światło, na ustach pojawił się uśmiech. Wargi się rozchyliły i spłynęło z nich jedno słowo. - Sanctaphrax... Chwilę potem Zgrzytak padł bez życia na ziemię. Strużek wstał chwiejnie. Spojrzał na nieruchome ciało. - Zabiłem - szepnął. Drżącymi palcami zamknął Zgrzytakowi oczy. Teraz ich przewodnik wyglądał spokojnie i dziwnie majestatycznie. Strużek poczuł, że ściska mu się gardło. Co mogło zmienić tego człowieka w potwora? Dopiero teraz zobaczył torbę na ramieniu Zgrzytaka. Może w niej znajduje się coś, co wyjaśni zagadkę? Pochylił się, rozsupłał rzemyki i zajrzał do środka. I zwymiotował. Z oczu popłynęły mu łzy, ale i tak wciąż widział obraz odciętych palców. Odrzucił torbę, zgiął się wpół i zaczął głęboko oddychać. - Dlaczego...? - szepnął, spoglądając na Zgrzytaka z przerażeniem. - Co z ciebie za potwór? Wstał. Kiedy ruszył przed siebie, białe kruki już pojawiły się na niebie. Dopiero wtedy spojrzał na swoją rękawicę. Rozdział 19 SKARB Strużek pędził ku Pilotowi Kamienia, odpędzając mieczem białe kruki. Szklane okulary w kapturze były zamglone. Czy to znaczy, że Pilot ciągle oddycha? Czy to możliwe po tak strasznym ciosie? - Gdybym tylko umiał to zdjąć - wymamrotał Strużek, na próżno usiłując rozpiąć sprzączki i klamry przytrzymujące kaptur i rękawice. Ukląkł i przycisnął ucho do grubego płaszcza. Uśmiechnął się, bo przed sztywną tkaninę usłyszał słabe, lecz regularne bicie serca Pilota. - Nie martw się - szepnął, wstając. - Wkrótce doniosę cię do wraku. Tam jest chłodno. - Objął Pilota wpół. - Zobaczysz... uff! - stęknął, podnosząc go z ziemi. - Wszystko będzie dobrze. Z każdym krokiem ciało Strużka coraz bardziej domagało się odpoczynku, a jednak nie dawał za wygraną. Szedł i szedł. Gdyby Pilot Kamienia umarł, straciłby całą załogę, a do tego w żadnym wypadku dopuścić nie mógł. - Już prawie jesteśmy na miejscu - szepnął. - Wytrzymaj. Pilot Kamienia nie wydawał żadnego dźwięku, ale Strużek wiedział, że jego serce bije, bo białe kruki nie interesowały się nimi. Gdyby Pilot umarł, spadłyby na nich jak grad. W końcu znowu znalazł się w chłodnym cieniu wraku. Spojrzał w nielitościwe rozpalone niebo i podziękował bez słów. - Profesorze! - zawołał, rozglądając się. - Profesorze! - Tutaj - dobiegł go zmęczony głos. Dochodził z głębi wraku. Strużek odwrócił się. Po lewej stronie zobaczył dziurę w kadłubie. - Tutaj - odezwał się znowu profesor, niemal szeptem. Strużek wciągnął Pilota Kamienia do środka. Zadrżał, uderzony nagłym odorem zgnilizny. Położył Pilota pod ścianą i znalazł profesora opartego o belkę po przeciwnej stronie. Dzięki gałęzi jego głowa nadal była wyprostowana, ale nawet w ciemnościach można było zobaczyć, że profesor nie czuje się dobrze. - On go zabił - jęczał. - Zamordował go. - Nie - odparł Strużek. - Jest ranny, być może poważnie, ale jeszcze żyje. Profesor westchnął słabo. - Nie Pilota Kamienia. Ten statek... Znalazłem plakietkę z nazwą. To ”Zdobywca Wiatru”. Jego kapitanem był Zygrytius Pallinix. Zygrytius Pallinix! - zapłakał. - Wspaniały waleczny rycerz. Ale wpadł w łapy tego potwora! - dodał i rozkaszlał się spazmatycznie. Strużek spojrzał na niego w osłupieniu. Oczywiście! Kiedy profesor przeczytał to imię, Zgrzytak rozpoznał je, gdyż należało do niego. To dlatego się zatrzymał... A on go zabił. Nie miał serca wyjawiać profesorowi, że Zygrytius Pallinix i Zgrzytak to ta sama osoba. Przykucnął. - Niech pan spróbuje zasnąć - powiedział. - Nie, nie! - zawołał profesor z ożywieniem. - Jeszcze będę miał czas na sen. Muszę wyjaśnić wiele spraw, przedyskutować... - Przez chwilę jego oczy zamarły, zgasły. Potem rozbłysły znowu. Profesor był wyraźnie przestraszony i zdziwiony. - Strużku, mój chłopcze - powiedział cicho, bez tchu. - Musisz mnie wysłuchać. I słuchaj uważnie. Muszę ci opowiedzieć o burzywie. - Ale... - Przecież po to mnie zabraliście. To dlatego twój ojciec uparł się, żebym z wami wyruszył. Wiem wszystko, co można wiedzieć o tych świętych kryształach. O ich wartości, właściwościach i mocy. - Przez chwilę milczał, po czym podjął: - Ponieważ burzywo jest zbyt ciężkie w ciemnościach, a zbyt lekkie w świetle, musimy... musisz dopilnować, by znajdowało się w przyćmionym, lecz stałym oświetleniu, dopóki nie trafi do miejsca swego przeznaczenia w sercu dryfującego głazu Sanctaphraksu. A kiedy do tego dojdzie... - Ale po co mi pan to mówi? - wybuchnął Strużek. - Przecież nie mamy burzy wa. Nie zdobyliśmy go w Mrocznej Puszczy. A może pan zapomniał? Nie udało nam się! - Milcz! - rozgniewał się profesor. Przez chwilę milczał, łapiąc z trudem powietrze. W końcu machnął ręką w głąb statku. - Tam - zipnął. Strużek odwrócił się. Jego wzrok przywykł już do ciemności. W cieniu majaczyła wielka, na pół zaryta w błocie skrzynia. - Co... co to? - Idź i zobacz - powiedział profesor. W miarę jak Strużek zbliżał się do skrzyni, smród gnijącego mięsa stawał się coraz mocniejszy. Chłopiec dopiero teraz zobaczył tysiące trofeów na ścianie i zasłonił usta ręką. Potem dostrzegł tysiące innych na wielkiej stercie i omal nie zwymiotował. - Niebiosa, co tu się działo? - szepnął. Obejrzał się pytająco na profesora. Ten machnął niecierpliwie ręką, nakazując mu iść dalej. Strużek pochylił się nad skrzynią ze szkła i drewna żelaznego. Była zamknięta, lecz nie na klucz. Zawahał się. A jeśli w środku kryją się kolejne odcięte części ciała? A jeśli Zgrzytak zbierał także oczy albo języki? - No, otwórzże wreszcie! - niecierpliwił się profesor. Strużek wziął głęboki oddech i podniósł wieko skrzyni. Ze środka buchnęło srebrzyste światło. Zadrżał z zachwytu i podziwu; w skrzyni iskrzyła się sterta rozmigotanych kryształów. - Burzywo - szepnął. - Więcej niż nam potrzeba - dodał Profesor Światła. - Ale jak to możliwe? - zdumiał się chłopiec. - Przecież... I urwał. - Palce! - krzyknął. - Otóż to - zgodził się profesor. - Kiedy nieszczęsne gobliny, trolle, jędzuny czy kto tam jeszcze wybierały się z Kresoboru do Podmiasta, musiały przejść przez Mroczną Puszczę. Tam pod paznokciami lub szponami u stóp zgromadziły się cząsteczki burzywa, rozumiesz? A kiedy docierały na Bagno, spotykały Zgrzytaka, najpodlejszego stwora na świecie, który okradał ich, podrzynał im gardła i obcinał palce. - Westchnął ze zmęczeniem. - Ale dlaczego? Oto jest pytanie. Na co tak zdegenerowanemu indywiduum tak cudowna substancja? Strużek przypomniał sobie słowa ślepego rycerza: ”Ta misja nigdy się nie skończy”. I zadrżał ze zgrozy, zrozumiawszy, co to oznacza. Zygrytius Pallinix rozbił swój statek, lecz nie mógł zrezygnować z misji. Podobnie jak Garlinius Gernix i Petronius Metrax przed nim, a Quintinius Verginix po nim przysiągł poświęcić życie na znalezienie burzywa. Przyrzekł też, że nie wróci do Sanctaphraksu, dopóki nie wypełni świętej misji. Nie mogąc wrócić do domu z pustymi rękami, postanowił osiągnąć swój cel bez względu na środki. Szlachetny Rycerz Akademik, którego Strużek ujrzał przelotnie w chwili śmierci, musiał postradać zmysły, usiłując dotrzymać danego słowa. Bez względu na to, ile dóbr zgromadził, wciąż było mu mało. - Chciałbym wiedzieć, ilu podróżnych oddało życie, żeby zadowolić tego potwora - odezwał się profesor. Strużek zapatrzył się w migoczące kryształy. Za każdy zapłacono życiem. Zadygotał i zatrzasnął wieko skrzyni. - To nie w porządku! - krzyknął. - Marzyłem, że wrócę do Sanctaphraksu z burzywem, które wystarczy na tysiąc lat. - I to może się stać - wychrypiał profesor. Strużek odwrócił się z furią. - Ale nie tak! - krzyknął. Za jego plecami rozległo się półprzytomne mamrotanie Pilota Kamienia. - Chciałem znaleźć nowe burzywo, czyste... Dopiero co stworzone w Wielkiej Burzy. W Mrocznej Puszczy. Nie ten... ten łup, zeskrobany z palców zamordowanych ofiar! - Ach, Strużku - jęknął profesor. - Strużku, mój chłopcze... Znowu rozkaszlał się głośno i chrapliwie. - Środki i cele - wydyszał. - Środki i... Chrapliwy kaszel powrócił, jeszcze bardziej rozdzierający. - Profesorze! - krzyknął Strużek, rzucając się ku starcowi, którego twarz przybrała kolor wosku, a oczy i policzki nagle się zapadły. Każdy oddech wydawał się okupiony wielkim wysiłkiem. Strużek chwycił go za rękę. - Profesorze, jak się pan czuje? Profesor patrzył na rękawicę Strużka. Przesunął palcem po metalu. Na jego opuszce zebrał się pył w kolorze sepii. - Dobrze - szepnął ledwie dosłyszalnym głosem. - Kruszywo... - zamilkł. - Tak - powiedział Strużek. - Kiedy zetknęło się z krwią Zgrzytaka, zmieniło ją w czystą wodę. - Przysunął się do profesora, zbliżył ucho do jego warg. Poczuł ciepły, cuchnący rozkładem oddech. - Tajemnica... - tchnął profesor. - Znam tajemnicę produkcji kruszywa. Bezpiecznej. - Jęknął i chwycił się za gardło. - Mroczna Puszcza od samego początku nam to podpowiadała... - Niech się pan nie spieszy - wyszeptał Strużek, łykając łzy. - Mamy czas... Profesor uśmiechnął się blado. - Czas! - wychrypiał. - Czas... Burzywo spada w półmrok. Półmrok, chłopcze. Nie ciemność, nie światło! Półmrok. Przez setki lat powoli się kruszy, rozsypuje się pod ciśnieniem półmroku. Kruszy się... na kruszywo. Kruszywo na zbrojach tamtych nieszczęsnych zagubionych rycerzy... kruszywo na twojej rękawicy. Strużek spojrzał na metalową rękawicę, pokrytą cienką warstewką pyłu w kolorze sepii. - Ale na czym polega tajemnica? - szepnął. - Nie rozumiem. Profesor westchnął, zbierając ostatki sił. - Nie rozumiesz? Proces, który w Mrocznej Puszczy przebiega w sposób naturalny przez setki lat, my potrafimy przeprowadzić za pomocą jednego uderzenia. Ale to uderzenie musi - tylko i wyłącznie - paść w chwili, gdy zapada półmrok, a więc, gdy zaczyna się... - Zmierzch! - zrozumiał Strużek. Profesor westchnął przeciągle i żałośnie. - Powiedz... Profesorowi Mroku... jemu... możesz... ufać... Umilkł. Ciepły oddech ustał. Strużek wyprostował się i spojrzał w mądrą starą twarz. Profesor Światła skonał. W tej samej chwili na zewnątrz rozwrzeszczały się białe kruki. Szurały pazurami o kadłub statku, skrobały w deski, najodważniejsze zaglądały przez dziurę w boku kadłuba i zerkały do środka łakomymi błyszczącymi oczami. - Precz! - krzyknął Strużek. Ptaki cofnęły się, ale nie uciekły daleko. Zrozumiał, że musi natychmiast pochować ciało profesora. Kiedy wyciągnął je na zewnątrz, ptaki zawirowały wokół, wrzeszcząc z wściekłości. - Nie dostaniecie go! - krzyknął. Słońce stało tuż nad horyzontem, wzdłuż ścieżki zbierały się długie cienie, a on brnął w stronę okrągłej łaty grzęzawiska. Złożył ciało profesora na jej skraju. Białe kruki wirowały nad nim, podniecone zbliżającym się posiłkiem. Strużek zastanowił się nad słowami, które pasowałyby do tej uroczystej chwili. - Profesor Światła - wymamrotał. - Szacowny akademik miasta Sanctaphrax. Mądry i szlachetny. Nie tak powinno wyglądać miejsce twojego pochówku... - Głos mu się załamał. Odetchnął głęboko i dodał: - Spoczywaj w pokoju. Z tymi słowami pchnął zwłoki. Stopy, a potem nogi i tors zanurzyły się w kleistym bagnie. Białe kruki zaczęły śmigać tuż nad ziemią, nie mogąc jednak dosięgnąć ciała. Błoto sięgnęło do piersi profesora. Połknęło jego ramiona. Dłonie. Po twarzy Strużka spływały strumienie łez. - Żegnaj - szepnął, gdy twarz starca znikła w grzęzawisku. Jeszcze przez chwilę ponad powierzchnię wystawał czubek gałęzi, do której przywiązana była głowa profesora. Potem i to pochłonęło bagno. Na powierzchnię wypłynęła bańka powietrza. Zapadła cisza. Strużek ukląkł na jedno kolano i w geście hołdu dotknął miejsca pochówku profesora. W tej samej chwili gęste błoto nagle się zmieniło. Na jego oczach gęsta biała maź przeistoczyła się w wodę, równie krystaliczną jak wesołe strumyki Kresoboru. Daleko w głębi ujrzał ciało profesora, opadające coraz niżej na dno wodnego grobu. Strużek przykucnął i spojrzał na rękawicę. Pył, tak drobny, że wydawał się płynny, nadal przesypywał się po wypolerowanym metalu. - Kruszywo - szepnął chłopiec z szacunkiem. Wstał i rozejrzał się. Daleko, bardzo daleko widział migotliwe światła Sanctaphraksu. Poniżej wrzało Podmiasto, przyczajone pod kożuchem brudnego dymu. Mieszkańcy obu miast bardzo potrzebują skarbu ze skrzyni Zgrzytaka. Burzywo przywróci utraconą równowagę dryfującego głazu, a kruszywo oczyści zakażoną Kresorzekę. Środki i cele, powiedział profesor. Czy istnienia uratowane w Podmieście i Sanctaphrax usprawiedliwiają śmierć tych, którzy padli ofiarą Zgrzytaka? Strużek nie potrafił na to odpowiedzieć. Ale wiedział, że jeśli nie wróci ze skrzynią, ci nieszczęśnicy umarli na darmo. - Muszę spróbować - powiedział do siebie. - Dla tych, co żyją. I dla tych, którzy umarli. Z wnętrza statku dobiegł go bolesny jęk. To Pilot Kamienia w końcu odzyskał przytomność. Rozdział 20 PILOT KAMIENIA Strużek wszedł do środka wraku i od razu zapalił latarnię, którą Zgrzytak trzymał na gwoździu koło dziury w burcie. Ciepły miodowy blask rozproszył mrok i strużek przekonał się, że Pilot Kamienia siedzi. - Dzięki Niebiosom, że chociaż ty żyjesz - powiedział. Pilot skinął głową. - Ledwie - rozległ się nieśmiały, stłumiony głos. - Nie czuję prawej nogi. - Strużek stał jak skamieniały. - Zaatakował mnie ten tak zwany przewodnik - ciągnął Pilot Kamienia. - Chyba mnie uderzył. Nie pamiętam co stało się potem. - Ja... ja cię tu przyniosłem - wyjaśnił Strużek. Pilot kamienia znowu skinął głową. - A Zgrzytak? - Zgrzytak zginął. Z mojej ręki. - Strużek kucnął przed nim. - Nie wiedziałem, że umiesz mówić! - Umiem. - Ale ja nie wiedziałem... Wybacz, zawsze myślałem, że jesteś niemy. - Nie marnuję słów - odparł Pilot. - Ten świat jest wielki i zdradziecki. Ubranie i milczenie to moja ochrona. - Przez chwilę milczał. - Twój ojciec to rozumiał. - Mój ojciec? - zdziwił się Strużek. - Wiedział, że umiesz mówić? - Wiedział wszystko - odparł Pilot Kamienia z naciskiem. Z trudem wysunął prawą rękę z rękawa. Strużek dostrzegł dziwnie delikatne palce odpinające sprzączki łączące kaptur z resztą stroju. Jedna po drugiej puszczały ze szczękiem. Strużek otworzył szeroko oczy. Pilot Kamienia nie tylko zdradził mu, że umie mówić, ale zamierzał także po raz pierwszy pokazać twarz. Chłopiec wstrzymał oddech. Czy spod kaptura wyjrzą potwornie zniekształcone rysy, które Pilot musiał ukrywać przez całe życie? Spod kaptura wyłoniła się szyja, biała i smukła. Strużek przygryzł wargę. Zaraz potem na ramiona Pilota posypały się kaskady gęstych rudych włosów. Pilot odgarnął je z twarzy. - Jesteś’... jesteś - wykrztusił Strużek. - Dziewczyną. Zdziwiłeś się? - No pewnie! - krzyknął. - Nie miałem pojęcia. Myślałem, że jesteś jakimś... potworem... Pilotka Kamienia zachmurzyła się i odwróciła wzrok. - Może byłoby lepiej, gdybym nim była - wyszeptała. - Najpotworniejszy, naj ohydniejszy stwór w całym Kresoborze nie może być tak samotny, jak ja, odkąd straciłam Chmurnego Wilka... i ”Łowcę Burz”. Tylko tam byłam bezpieczna, a nawet i wtedy potrzebowałam tego. - Dotknęła kaptura. - Odwagi - powiedział Strużek, usiłując wykrzesać z siebie trochę optymizmu. - Wyjdziemy z tego. - To nie ma sensu! - krzyknęła. - Umrzemy na tym pustkowiu! Na pewno! - Nie wolno ci tak mówić - oznajmił Strużek surowo. Potem, by zająć ją czymś, dodał: - Ojciec opowiadał, że byłaś przy moich narodzinach. Na pokładzie podniebnego statku... pod rozkazami niesławnego... - Multinusa Gobtraksa - dokończyła Pilotka Kamienia. - Dobrze to pamiętam - dodała głosem nabrzmiałym od łez. - Byliśmy nad Kresoborem, w samym środku strasznej burzy, kiedy Maris, twoja matka, zaczęła rodzić. - Pokręciła głową. - Nigdy nie przeżyłam takich prądów powietrznych jak wtedy. Porwały statek wysoko, zanim ktokolwiek zdążył rzucić kotwicę. - A jednak zdołałaś uratować statek - dodał. - Pamiętam, Chmurny Wilk opowiadał mi, jak zalałaś piece, zwolniłaś balast i wspięłaś się na kadłub, by odłupać kawał lotnego głazu. Pilotka spuściła oczy. - Zrobiłam, co trzeba - szepnęła. - Bardzo się cieszę. Gdyby stało się inaczej, nie byłoby mnie tutaj. Dziewczyna zdołała się uśmiechnąć. - I kto by mnie uratował z rąk Zgrzytaka? Powiedzmy, że jesteśmy kwita. - Dobrze - mruknął Strużek z wahaniem. - Ale...? - Nie, nic. Tylko... Wiesz, minęło wiele czasu. Jak to możliwe, że jesteś... -...taka młoda? - dokończyła. Skinął głową. Pilotka odwróciła wzrok. Blada smukła ręka sięgnęła po kaptur. Strużek przyglądał się jej jasnej, niemal przezroczystej cerze i gęstwinie rudych włosów. Już to gdzieś widział... I nagle sobie przypomniał. - Mag! - krzyknął. - Słucham? - Jesteś do niej podobna! Do kogoś, kogo znałem dawno temu. To była młoda jędzuna. I... - Co wiesz o jędzunach? - spytała Pilotka z wahaniem. Wzruszył ramionami. Co mógł wiedzieć? Wiedział, że Mag, dziewczynka o równie jasnej cerze i rudych włosach, złapała go i trzymała w podziemnych jaskiniach jako domowe zwierzątko. A kiedy osiągnęła odpowiedni wiek, napiła się soku ze świętych korzeni mordrzewia i zmieniła się w takiego samego ogromnego, paskudnego potwora jak Mamcia, jej matka. I wiedział też, że gdyby wtedy nie uciekł, rozdarłaby go na strzępy. - Zwierzątko? - spytała Pilotka Kamienia. Strużek skinął głową. - Trzymała mnie na długiej smyczy. Dbała o mnie i dogadzała mi. - Skrzywił się. - Godzinami czesała mnie i wplatała mi paciorki we włosy. - Dopóki nie stała się dorosłą jędzuną? - Właśnie. Pilotka zamilkła i wbiła wzrok w ziemię. Kiedy znowu podniosła głowę, Strużek ujrzał w jej oczach łzy. - Dlatego lubię nosić kaptur - pociągnęła nosem. - Nikt nie widzi moich łez. Jak widzisz, nie stałam się dorosłą jędzuną. Strużek pokiwał głową. Kamień spadł mu z serca. Wystarczyło, że słodka, kochana Mag zmieniła się w krwiożerczego stwora. Nigdy nie zapomni tego widoku. - Kiedy przyszedł mój czas i Matka Mordrzewina zaczęła krwawić specjalnie dla mnie, spóźniłam się - wyjaśniła żałośnie. - A te, które nie zdążą na wyznaczony moment, są skazane na życie w takiej postaci, jak moja. Aż do śmierci. - Ale... dlaczego się spóźniłaś? Jędzuna westchnęła. - W przeddzień mojego przeistoczenia bawiłam się poza jaskinią w moim zwierzaczkiem, małą paszczychą. Raptem otoczyła mnie zgraja leśnych wilkołaków. Rozdarły paszczychę na strzępy, ale mnie zostawiły swojemu panu. Handlarzowi niewolników z Podmiasta - dodała z nienawiścią. - Zakuł mnie w kajdany razem z leśnymi elfami, trollami i goblinami i pognał nas na rynek w Kresoborze, na którym nas sprzedano. Tam znalazł mnie twój ojciec - brudną, obdartą i bliską szaleństwa. - Kupił cię? - spytał Strużek. - Zobaczył, w jakim jestem stanie. Wyrwał bat handlarzowi i niemal obdarł go żywcem ze skóry. Potem wziął mnie za rękę i powiedział: ”Chodź, mała, Maris cię opatrzy”. Więc poszłam. Strużek kucnął obok niej. - To musiało być... straszne - powiedział ze współczuciem. Pilotka skinęła głową. - Nie udało mi się odnaleźć mojej jaskini. Niebiosa świadkiem, że jej szukałam. W końcu znalazłam dom u Chmurnego Wilka. - Na ”Łowcy Burz”? - Tak. I mam fach. Jestem najlepszą Pilotką Kamienia na tych przestworzach. A raczej byłam. Teraz nic mi nie zostało. - Masz mnie - powiedział Strużek i wyciągnął rękę. Pilotka podniosła oczy i z wahaniem ją uścisnęła. - Jeśli mamy tu zostać, musimy zdobyć jedzenie - oznajmił Strużek z ożywieniem. - Zostać? Tutaj? - Oczywiście. Jak inaczej naprawimy ten statek? Bez niego nigdy nie wydostaniemy się z Bagna. Spojrzał na rozpruty kadłub. Naprawienie go tak, by statek zdołał znów unieść się w powietrze, będzie nie lada zadaniem. Zwłaszcza że ze względu na zranioną nogę Pilotka Kamienia nie mogła mu pomagać. Ale czy miał wybór? - Nie musimy naprawić wszystkiego - odparła Pilotka, podążając za jego wzrokiem. - Jeśli zdołasz znaleźć lotny kamień, sprawię, że ”Zdobywca Wiatru” znowu wzbije się w powietrze. Chmurny Wilk był dobrym nauczycielem. Strużek uśmiechnął się. - Nawet nie znam twojego imienia. Pilotka przyglądała mu się przez chwilę w rozterce, mrużąc oczy i mnąc kaptur w dłoniach. Wreszcie przemówiła: - Nazywam się Maugin. Tego pierwszego ranka słońce obudziło Strużka wcześnie. Zostawił śpiącą Maugin i obszedł cały statek. Wkrótce okazało się, że słońce jeszcze wiele razy wzniesie się nad cuchnące Bagno, zanim ”Zdobywca Wiatru” znowu będzie zdolny do lotu. Kadłub był nie tylko dziurawy, lecz także przegniły na sterburcie, która leżała zanurzona w błocie. Maszt pękł i choć kilka obciążników ocalało, wiele przepadło bez śladu. Lotny kamień musiał rozłupać się na dwie części. Jedna leżała w błocie, przygnieciona ciężką belką. Drugiej nigdzie nie było. - Przede wszystkim - powiedział do siebie - muszę sprawdzić, czy na pokładzie są jakieś narzędzia. Jeśli nie znajdę młotka i gwoździ, niczego nie nareperuję. - Zawahał się. - Z drugiej strony, czy jest sens robić cokolwiek, dopóki nie znajdę drugiej części lotnego kamienia? - Odwrócił się. - No a poza tym jeśli na pokładzie nie ma żadnych zapasów jedzenia, umrzemy z głodu. Ale wszędzie, gdzie zaglądał, nie znajdował niczego. Magazyny, spiżarnie i składziki były puste. Wszystkie kabiny ogołocono. A wiedział już, że w ładowni, w której spędzili noc, także niczego nie ma. - No, to koniec - westchnął. - Muszę to powiedzieć Maugin. I ruszył w stronę schodów prowadzących do ładowni. Zszedł na dół i rozejrzał się. Gdzie się podziała Pilotka Kamienia? Gdzie skrzynia z burzywem i makabryczna kolekcja palców? Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do mroku, zdał sobie sprawę, że znalazł się w zupełnie innej części ładowni, bliżej dziobu. Rozejrzał się, najpierw zdumiony, potem uszczęśliwiony. Nie mógł powstrzymać okrzyku radości. - Strużek? - rozległ się głos za drewnianą ścianą. - To ty? - Tak! - zawołał. - Znalazłem! Znalazłem magazyn i sypialnię Zgrzytaka! I... i... tu jest wszystko, czego nam potrzeba! Talerze, kielichy, noże i łyżki. O, a tu wędki, haczyki i żyłki. Świece i oliwa do lampy. I wielkie pudło sucharów! I beczka leśnego grogu. I... Och, Maugin! On spał na żaglach! - A liny? Potrzebujemy lin, żeby postawić żagle. Strużek zaczął szperać pod materacem ze złożonych żagli. - Tak! - krzyknął. - Wszystkie, jakich nam potrzeba. I... ooo! Wielka skrzynia z narzędziami. Możemy zacząć od razu. - Zastanowił się. - Jak twoja noga? - Nieźle! - odkrzyknęła Maugin, choć w jej cichym głosie słychać było ból. Strużek gorliwie zabrał się do pracy. Uwijał się niezmordowanie pod kierunkiem Maugin, która, choć zaprzeczała, bardzo cierpiała z powodu głębokiej rany. ”Zdobywca Wiatru” był wrakiem. Jego belki przegniły, a deski trzymały się na ostatnich drzazgach. I choć Strużek starał się, jak mógł, choć łatał, przybijał i umacniał, wydawało się, że porwał się na niemożliwe. Słońce dawno już zaszło za horyzont, kiedy rozejrzał się przerażony, że tak mało osiągnął. - Nigdy tego nie skończę - pożalił się. - Nie martw się - odezwała się Maugin cicho i nieśmiało. - Znajdź tylko drugą połowę kamienia, a wzniesiemy się w powietrze. Strużek pokręcił głową. - Przecież te kamienie są lotne. Może po prostu odleciał? - Nie sądzę. Jak wiesz, zimny kamień lata, gorący spada. Skoro wylądował w tym ciepłym bagnie, na pewno gdzieś tu leży. Pilotka Kamienia ucierpiała podczas skoku z ”Łowcy Burz”, ale na szczęście nie złamała nogi. Przemywana wodą oczyszczoną kruszywem opuchlizna zmniejszyła się, zaczerwienienie zbladło, a rozjątrzona rana z wolna zaczęła się goić. Ale minęło całe dziesięć dni, zanim Pilotka po raz pierwszy stanęła ostrożnie. - Wspaniale, Maugin! - zawołał Strużek, biorąc ją za ramię. - Sprawdź, czy możesz się na niej oprzeć. Dziewczyna zachwiała się, skrzywiła, ale wytrzymała. - Doskonale! - pochwalił ją Strużek. - Wkrótce będzie jak nowa. - Raczej nie - odparła Maugin, uśmiechając się dzielnie. - Ale zaryzykuję stwierdzenie, że posłuży mi jeszcze parę lat. Jak tam kolacja? - Podniosła głowę i wciągnęła powietrze. - Kolacja! - krzyknął Strużek. - Całkiem zapomniałem. Rzucił się pędem na dwór. Zdjął metalowy ruszt z ognia. - Dokładnie tak jak lubię! - Czyli zwęglone? - podsunęła Maugin, wyglądając z uśmiechem przez dziurę w kadłubie. Strużek odpowiedział uśmiechem. Pilotka Kamienia z wolna zaczęła się ośmielać. - Więc nie będziesz jadła? - Tego nie powiedziałam. Co dziś mamy? Nie podpowiadaj, niech zgadnę. Chlupryby? - Tym razem steki z turoga - powiadomił ją Strużek. - Ze świeżym chrupiącym chlebem i smaczną sałatką. - Maugin otworzyła usta. - Żartuję - dodał i podał jej talerz z dzienną racją trzech chlupryb, sucharem i garścią suszonych kiełków. - Idealna dieta. - Skoro tak mówisz... - mruknęła z uśmiechem. Usiadła na kamieniu i zaczęła skubać rożek twardego jak kamień suchara. Daleko w oddali wielkie pomarańczowe słońce osuwało się nad horyzont. Niebo lśniło różem i zielenią. Z wolna, jedno po drugim, zapalały się światła Sanctaphraksu. Po przeciwnej stronie nieba migotały już gwiazdy i noc rozpinała nad nimi czarny parasol. - Lubię wieczory - powiedział Strużek, zapalając lampę. - Tak tu spokojnie, na wiele kilometrów wokół nie ma żywej duszy, a nad nami otwarte niebo... Maugin zadrżała. - Aż mnie ciarki przechodzą - wyznała. Strużek nie odpowiedział. Choć Maugin spędziła wiele lat na pokładzie podniebnego statku, nadal tęskniła za życiem w podziemiach. Miała to we krwi, tak jak Strużek miał we krwi pragnienie podniebnej żeglugi. - Nawiasem mówiąc - odezwał się - mam dobre wieści. - Jakie? - Znalazłem drugą połowę lotnego kamienia. - Znalazłeś? - poderwała się Maugin. - Gdzie? Strużek przełknął ślinę. Kamień znajdował się w oczyszczonym wodnym oczku, w którym pochował Profesora Światła. Wczoraj poszedł tam, zdesperowany, by porozmawiać ze starym przyjacielem. I oto ujrzał kamień, kołyszący się w ciepłej przejrzystej wodzie tuż pod jej powierzchnią. - Och, niedaleko. Dasz radę połączyć obie połowy? - Naprawiałam już gorsze szkody. Strużek spojrzał na nią z uśmiechem. - Na razie szczęście nam dopisuje, co? - Nie miałam odwagi liczyć na tak wiele - przyznała. W tej samej chwili wysoko na rozmigotanej kopule z cichym sykiem przemknęła spadająca gwiazda. Strużek położył się na wznak i odprowadził ją wzrokiem. - Jaka piękna - westchnął. - Ćśśś! - szepnęła Maugin. - Pomyśl życzenie. Odwrócił się i spojrzał na nią. - Już pomyślałem. Rozdział 21 LOT DO PODMIASTA Przez następne dwa dni Strużek i Maugin pracowali jeszcze ciężej. Strużek usunął, walcząc z mdłościami, obrzydliwą kolekcję rozkładających się palców i odgarnął błoto z dna statku. Następnie naprawił pęknięty maszt, zacerował olinowanie kadłuba, zaś deskami ze zbędnych kabin załatał największe dziury w kadłubie. Maugin oplatała obie połówki lotnego kamienia skomplikowaną siatką lin zmoczonych w błocie i wysuszonych na słońcu. Potem oboje zaczęli mozolnie przenosić liny i żagle z ładowni na pokład. Żagle, choć zrobione z mocnej przędzy pajątrzaka, były na wpół zetlałe ze starości. Przy najmniejszym powiewie wiatru zaczynały łopotać i rozdzierały się. - Trzymaj mocno! - komenderował Strużek pod wydętym żaglem, który usiłował zaknagować. - Myślisz, że doniosą nas do Podmiasta? - Trochę wiary! - zawołała Maugin. - I umiejętności. Reszty dokona lotny kamień. Strużek uśmiechnął się. Spokój Maugin udzielał się także jemu. Coraz bardziej ufał tej cichej poważnej dziewczynie. - Dobrze - odezwał się głośno. - Teraz tylko sztagsel i kliwer... i kończymy. Zachodzące słońce obwieściło koniec kolejnego dnia. Strużek po raz ostatni sprawdził węzły, wrócił ostrożnie po skrzypiącym bukszprycie i zeskoczył na pokład. - Gotowe! - oznajmił. - Skończyliśmy. Z niepokojem przyjrzał się swojemu dziełu. - Wypróbujemy? - Robi się ciemno - powiedziała Pilotka. - Zostawmy to do rana. - Ty wiesz najlepiej - mruknął z pewną ulgą. - Wypijmy łyczek grogu, żeby to uczcić. Zasłużyliśmy sobie! Następnego dnia jeszcze przed wschodem słońca Strużek został brutalnie zwleczony z posłania. - Wstawaj - powiedziała Maugin, szarpiąc go za ramię. Chłopiec otworzył oczy i rozejrzał się sennie. W głowie czuł bolesne łomotanie. Za dużo grogu, pomyślał markotnie. - Musimy wyruszyć już teraz, zanim wiatr się zmieni - oznajmiła Maugin. - Schodzę na dół, żeby zająć się kamieniem. Ty stań na mostku. Zawołam, kiedy będę gotowa. Strużek umył się, ubrał, wypił dość oczyszczonej kruszywem wody, by ugasić pragnienie i pozbyć się łomotania w skroniach, i ruszył na mostek. Stanąwszy za kołem sterowym, niedawno wyważonym na nowo i naoliwionym, spojrzał na rzędy wykładanych kością dźwigni. - Dziobowy, rufowy, kadłubowy mały, średni i duży - wymamrotał. - Teraz bezan, fok, grot - dodał, przechodząc do drugiego rzędu. - Latacz... nie, sztagsel... a może kliwer? A niech to! - Gotowy? - rozległ się spokojny głos Maugin. - Podnieść bezan. - Tak jest - odkrzyknął Strużek głosem, który nawet w jego uszach zabrzmiał nieprzyjemnie piskliwie i nerwowo. Z sercem z gardle pochylił się, chwycił dźwignię bezana i pociągnął. Żagiel wydął się na wietrze. Z początku nie stało się nic. Potem, drżąc i skrzypiąc, ”Zdobywca Wiatru” uniósł się lekko i niemal niezauważalnie wyrównał przechył. Przegniłe belki zaskrzypiały rozpaczliwie. - Bakburtowe kadłubowe w dół - wymamrotał Strużek. - Duży sterburtowy odrobinkę w górę i... Stój! - wrzasnął, bo statek przechylił się ostro na bakburtę. Trzasnął rozdzierany żagiel. - Uważaj - odezwała się spokojnie Pilotka Kamienia. Strużek spróbował się opanować. Uniósł minimalnie bakburtowe obciążniki kadłubowe i wyrównał to, obniżając sterburtowy. Statek ustabilizował się i z przeciągłym mokrym mlaśnięciem wyrwał się niezdarnie z grząskiego bagna. - Hura! - wrzeszczał Strużek. Życzenie, które wypowiedział na widok spadającej gwiazdy, spełniło się. ”Zdobywca Wiatru” uniósł się w powietrze. Wracali do Podmiasta! - Łatwo poszło! - krzyknęła Pilotka Kamienia. Strużek skinął głową i wolno obrócił koło sterowe. - Tylko spokojnie - upomniał się. - Trzymaj stały kurs... i skup się. Statek przechylił się na bakburtę. Strużkowi kręciło się w głowie. Musi pamiętać o tylu rzeczach! Przy wietrze wiejącym z południa obciążniki sterburtowe należy podnieść wyżej niż bakburtowe, ale nie za wysoko, bo statek zacząłby się obracać wokół własnej osi. Zadanie było tym trudniejsze, że niektórych obciążników brakowało, a nieustanne drażniące skrzypienie starego kadłuba działało na nerwy. - Dobrze ci idzie! - zawołała Pilotka Kamienia. Czy naprawdę? - pomyślał. Miał taką nadzieję. Kiedy ostatnio usiłował nawigować statkiem, skończyło się to katastrofą. Wtedy czuwał przy nim ojciec, który go zastąpił, kiedy sytuacja wymknęła się spod kontroli. Teraz nie miał nikogo do pomocy. Był zdany na siebie. - Poradzisz sobie - mruknął. - Nie masz innego wyjścia! W tej samej chwili podniósł głowę i ujrzał przed sobą pędzącą prosto na niego czarną chmurę. Muszą się zderzyć! - Co to? - szepnął. Drżąc z niepokoju, obrócił koło sterowe w lewo. Chmura także zmieniła pozycję. - Co będzie, kiedy się zderzymy? Chmura była coraz bliżej. Strużek uświadomił sobie, że wydaje dziwny odgłos, jakby skrzeczenie, pisk, kwik, który stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie zrozumiał, co naprawdę widzi. To stado zwierząt, trzepoczących skrzydłami i siekących ogonami. Szczuraki wracają! Stado okrążyło statek raz, dwa, trzy razy, ósemkami śmigając między żaglami, po czym szczuraki znikły pod pokładem. Wciskały się przez liczne szpary między przegniłymi deskami. Statek znowu wypełnił się znajomym skrzeczeniem i szuraniem. - Szczuraki! - szepnął Strużek. To dobry znak. Nawet jeśli opowieści o szczurakach uciekających ze statku przed katastrofą to tylko bajdy, Strużek powitał te stworzenia z radością równie wielką, jak wielkie było przerażenie Grota Pędziwody, kiedy je żegnał. A kiedy podniósł pozostałe żagle i podniebny statek skoczył naprzód, jego serce wezbrało radością. Tak jak jego ojciec, dziad i pradziad, on, Strużek, kapitan Strużek, miał własny piracki statek! Daleko w dole zostały białe błota Bagna. Od czasu do czasu Strużek pochylał się nad dźwigniami i wyrównywał położenie obciążników. Manewry przychodziły mu coraz łatwiej. Jak powiedział Chmurny Wilk, zaczynał czuć statek. Żeglowali i żeglowali. Horyzont przed nimi schował się za zasłoną mgły, odległe dryfujące miasto Sanctaphrax gdzieś zniknęło. Cień pod nimi także zniknął - to chmury, tym razem prawdziwe, zasłoniły słońce. Wicher zawył i szarpnął żaglami, załomotał w burty. Od czasu do czasu jakaś deska nie wytrzymywała naporu i spadała. ”Zdobywca Wiatru” stopniowo rozpadał się na części, ale nieustępliwie żeglował przed siebie. - Tylko bez paniki - szepnął Strużek, na próżno usiłując uspokoić łomoczące serce. Gorączkowo manipulował dźwigniami. - Zrefować nieco wszystkie żagle. Unieść obciążniki. Ostrożnie. Delikatnie. - Zanim zapadnie zmierzch, powinniśmy być na miejscu - rozległ się głos za jego plecami. Odwrócił się. Maugin stała tuż obok. - Nie powinnaś zajmować się kamieniem? - spytał z niepokojem. - Na razie nie mam nic do roboty - zapewniła go. - Dopóki nie zaczniemy schodzić do lądowania. Sprawdziłam stan statku. Nie możemy się spieszyć. - A burzywo? - spytał Strużek. - Lampa musi się palić, żeby zapewnić oświetlenie takie, jak o zmierzchu. - Nie martw się o burzywo - powiedziała. - I w ogóle o nic. Z wyjątkiem... - Tak? - Nie mam pewności, ale dręczy mnie okropne przeczucie, że liny, którymi obwiązaliśmy maszt, zaczynają puszczać. Musimy żeglować z wiatrem. Dopiero w ostatniej chwili zmienimy kurs na Podmiasto. W przeciwnym razie maszt się złamie, a wicher zniesie nas nad Kres. Musimy wytrzymać aż do ostatniej chwili. Strużek wzdrygnął się. Dłonie mu się spociły, w ustach wyschło. Sama myśl o tym, że wicher mógłby go zepchnąć poza krawędź Kresu, na podniebne przestworza nieopisane na żadnej mapie, gdzie nie ośmielali się zapuszczać nawet piraci, przejęła go zgrozą. Jeśli jednak Pilotka Kamienia ma rację, nie mogą postąpić inaczej. Będą musieli żeglować z wiatrem, dopóki nie znajdą się na wysokości Podmiasta, a wtedy zawrócą, popędzą w jego stronę i zaczną się modlić. - Czy Bagno nadal jest pod nami? - spytał. Maugin wyjrzała za burtę. - Tak! - zawołała znad balustrady. - Ale zbliżamy się do Kresu. Nie spuszczaj z oczu świateł Sanctaphraksu. - Wiem - warknął i uniósł obciążniki sterburtowe. Statek zatrząsł się i przechylił, maszt zatrzeszczał złowrogo. - Z wiatrem! - powtórzyła Maugin. Strużek ponuro kiwnął głową. Ręce zaciskał na sterze, aż pobielały mu kostki, dolną wargę przygryzł do krwi. Podniebny statek przechylił się jeszcze bardziej. Jeśli nie będzie uważał, ”Zdobywca” się przewróci. - Ostrożnie! - krzyknęła Maugin. Statek zakołysał się dziko. Strużek opuścił obciążniki na dziobie i rufie, statek natychmiast się uspokoił. Chłopak westchnął, ale jego ulga nie trwała długo. - Strużku - powiedziała Maugin spokojnie - znaleźliśmy się poza Kresem. Nagle zrobiło mu się zimno. Wiatr zepchnął ich nad tajemnicze rejony za Kresem, gdzie mieszkały podobno smoki i potwory. W te okolice zapuszczało się niewielu śmiałków, a żaden z nich nie powrócił. Wiedziano o niej tylko tyle, że powstawały nad nią Wielkie Burze, a także wściekłe wichury, które wypaczały umysły i napełniały głowy wizjami, gęstymi duszącymi oparami sprowadzającymi szaleństwo. To stąd nadchodziły siekące deszcze, oślepiające zadymki śnieżne, żrące burze pyłowe, które pokrywały wszystko cienką warstwą cząsteczek - raz zielonych, raz szarych, innym zaś razem czerwonych. - Nie mogę stracić z oczu świateł Sanctaphraksu - mruknął. - Muszę zaczekać, aż znajdę się z nimi na jednej linii. Opanuj nerwy, opanuj nerwy! Maugin oderwała wzrok od hipnotyzującego widoku kłębiących się mgieł i pobiegła na mostek. - Przejmuję ster - powiedziała spokojnie. - Ty zajmij się dźwigniami. Wiatr powiał mocniej. Postrzępione żagle zatrzeszczały. Deski kadłuba zaczęły pękać. Ręce Strużka tańczyły nad dźwigniami. Tu coś podnieść, tam opuścić, wyrównać sztagsel. A światła Sanctaphraksu przez cały czas zbliżały się do sterburty, kusząco migocząc. Pod trzeszczącym kadłubem ”Zdobywcy Wiatru” przesuwała się czarna przepaść. Strach chwycił Strużka za gardło. Trzeba uciekać, pomknąć w stronę szarej skały Kresu! Jeśli rozbiją się nad stałym lądem, przynajmniej mają szansę przeżycia. W tę przepaść będą spadali całą wieczność. Sięgnął do dźwigni sterburtowego obciążnika kadłubowego i nagle poczuł na przegubie żelazny uścisk. Smukła dłoń Maugin przytrzymała go jak w kleszczach. - Jeszcze nie - szepnęła Pilotka prosto do jego ucha. - Nie trać wiary. Zaczekaj, aż światła znajdą się z nami na jednej linii. Czekaj, Strużku, czekaj. Strużek poczuł, że już się nie boi. Był mokry od potu i dygotał gwałtownie z zimna i niecierpliwości. Raptem za ich plecami rozległ się okropny trzask. Reja spadła prosto w czarną przepaść, ciągnąc za sobą łopoczący żagiel. - Wszystko w porządku! - krzyknął Strużek, chwytając za koło sterowe, by opanować rozchybotany statek. - Panuję nad nim! Maugin wbiła wzrok w horyzont. - Już! - krzyknęła. Strużek po raz drugi sięgnął do dźwigni sterburtowego obciążnika kadłubowego. Tym razem Maugin go nie powstrzymywała. Pociągnął z całej siły. Ciężki bom obrócił się, ”Zdobywca Wiatru” zadrżał jakby od uderzenia wielkiego młota i zderzył się z podmuchem lodowatego wichru. Maszt zaskrzypiał rozpaczliwie, żagle rozdarły się i przeleciały obok nich niczym duchy. Wreszcie, przy akompaniamencie ogłuszającego trzasku, cały potężny kadłub zaczął się uginać. - Nie teraz - szepnął Strużek błagalnie. - Nie teraz! Maszt odchylił się do tyłu z rozdzierającym zgrzytem. Wicher szarpnął nim mocno i... trzask! Maszt pękł jak zapałka. Jego górna połowa spadła tuż koło mostku. Strużek rzucił się na Pilotkę Kamienia, osłaniając ją własnym ciałem przed potężną kolumną, która świsnęła obok nich jak sierp Zgrzytaka. - To koniec! - krzyknął. Żagle zwisły, a ”Zdobywca” zaczął spadać. Światła Sanctaphraksu zgasły. - Już po nas! - Nie! - krzyknęła Maugin. - Kamień! Kamień nas uratuje. Trzeba go ochłodzić i uniesiemy się wyżej! Rzucili się do kamienia. Wicher gwizdał im w uszach, a statek spadał w przepaść ciężko jak głaz. - Pociągnij za ten żelazny krąg! - rozkazała Pilotka. - Razem! Raz. Dwa. Trzy. Już! Razem odciągnęli masywny żelazny pierścień opasujący kołyskę kamienia. Zimna ziemia posypała się z sykiem na uwięziony w środku kamień. Świst wichru trochę przycichł. ”Zdobywca Wiatru” spadał wolniej. Coraz wolniej. Strużek otworzył oczy. Wrak powoli odzyskiwał równowagę; ochłodzony kamień, coraz lotniejszy, napiera! na sufit klatki i windował ich w górę. - Teraz słuchaj - rzuciła Maugin głosem pełnym napięcia. - Kiedy wyłonimy się nad krawędź Kresu, musimy mieć żagiel, jakikolwiek. Musimy jakoś przemieścić się nad stały ląd! - Żagiel się znajdzie - powiedział Strużek, dziwnie spokojny. Tyle już osiągnęli i nie zamierzał tego zaprzepaścić. Ze skrzyni z burzywem sączyło się upiorne światło. Wyłaniało z ciemności splątane liny i podarte żagle. Strużek powiódł po nich wzrokiem. Maszt był złamany, ale musi wystarczyć. Gorączkowo rzucił się do pracy. Wznosili się coraz wyżej, coraz szybciej i w końcu - tak! - znowu ujrzeli światła Sanctaphraksu i Podmiasta. Strużek pociągnął ze wszystkich sił za liny; szorstkie włókna wbiły mu się w dłonie, otarły je do krwi. Potem powiał wiatr. Szarpnął Strużkiem. Chłopiec jęknął z bólu, ale podarty żagiel pięknie wydął się na wietrze. Statek jęknął tak samo jak jego kapitan i powlókł się w stronę Kresu. - Podnieść obciążniki sterburtowe! - rozkazał Strużek sam sobie, biegnąc na mostek. - Podnieść bakburtowe. Wyrównać rufowy i środkowy kadłubowy. Dobrze. Teraz podnieść odrobinę pomocniczy, tylko troszeczkę, ostrożnie i... - Ciężki bom obrócił się gwałtownie. Strużek nerwowo podniósł wzrok. Złamany maszt stał na swoim miejscu, zaimprowizowane żagle na razie wytrzymywały. Może jednak im się uda? Dotrą na miejsce okaleczeni, obolali i żałosni, ale dotrą! Rozdział 22 W SERCU SANCTAPHRAKSU Strużek pochylił się gwałtownie do przodu. - Nie masz wyboru! - krzyknął. - Ja mam coś, czego potrzebujesz, a ty coś, czego potrzebuję ja. Matka Piórklaczyna pozwoliła sobie na mały uśmieszek. Co za bezczelny młodzik! - Jesteś nieodrodnym synem swojego ojca - oznajmiła i zaklekotała. - Zjawiasz się tu na skrzypiącym wraku i od razu stawiasz warunki. - Jej żółte oczka błysnęły. - Pozwól sobie przypomnieć, że gdyby nie moje wsparcie, ”Łowca Burz” nigdy by stąd nie wyruszył. - Wiem o tym, ale... - I pozwól sobie przypomnieć, że ”Łowca” zaginął. Z Chmurnym Wilkiem na pokładzie. A jednak zjawiasz się i od razu chcesz czegoś ode mnie. To ja powinnam stawiać zażądania, kapitanie - dodała szyderczo. - Ale... - zająknął się Strużek niepewnie. - Kosztowało mnie to piętnaście tysięcy plus odsetki. Jak wiesz, nie jestem instytucją dobroczynną. Chcę, żeby moja inwestycja się zwróciła... W tej chwili Pilotka Kamienia, która, znowu ukryta pod ciężkim strojem, stała cierpliwie u boku Strużka, zrobiła krok naprzód. Uderzyła w stół pięścią w masywnej rękawicy. - Zamknij dziób, ptasia kobieto! - ryknęła. - Teraz mówi kapitan. Matka Piórklaczyna zagdakała nerwowo i wygładziła nastroszone pióra na karku. Rzuciła Strużkowi mordercze spojrzenie. - Twój ojciec - zaskrzeczała z wyrzutem - był dżentelmenem. Strużek skinął głową i przełknął ślinę. - Oto czego chcę - oznajmił. - Po pierwsze, wszystkie długi mojego ojca, Chmurnego Wilka, mają zostać anulowane. Po drugie, masz mi dostarczyć nowy statek wyposażony w zapasy żywności i gotowy do podniebnej żeglugi. Nazwę go ”Tańcząca nad Kresem”. - ”Tańcząca nad Kresem”? - parsknęła Matka Piórklaczyna. - I trzy - ciągnął Strużek, nie robiąc żadnej pauzy - opłacisz załogę, której potrzebuję. Ja wezmę sakiewkę złota jako symbol twoich dobrych zamiarów. Matka Piórklaczyna spochmurniała. - Bardzo wiele żądasz, kapitanie - syknęła, przysuwając do niego dziób. - Co masz mi do zaofiarowania w zamian? Strużek usiadł wygodnie i zaczął bawić się kosmykiem włosów. - Już myślałem, że nigdy nie zapytasz. Wyjawię ci tajemnicę bezpiecznego wytwarzania kruszywa. Matka Piórklaczyna otworzyła dziób. W głębi jej gardła odezwało się dziwne radosne gruchanie. - A... a... a... Ależ... Ależ zapędzę wszystkich w kozi róg! - zaskrzeczała z rozkoszą. Strużek skinął głową, przyglądając się z niechęcią jej twarzy wykrzywionej grymasem niegodziwej radości i chciwości. - Będę rządziła rynkiem wody! - zagdakała. - Stanę się potężniejsza od tego żarłoka Simenona Xintaksa, Mistrza Ligi. I tego odrażającego przybłędy Vilniksa Pompolniusa. Będę potężniejsza od ich obu razem wziętych! - Podejrzliwie odwróciła się do Strużka. - Jesteś pewien, że poznałaś sekret? - Tak. A kiedy spełnisz moje żądania, udowodnię ci to. Dostaniesz władzę. I bogactwa, o jakich nie śmiałaś marzyć. Matka Piórklaczyna nastroszyła pióra i przeszyła Strużka zimnym nieruchomym spojrzeniem. - Zgoda, synu Chmurnego Wilka - oznajmiła, wyjęła z kieszeni fartucha sakiewkę pełną złota i rzuciła ją na stół. - Ale zapamiętaj sobie, kapitanie Strużku, jeśli mnie oszukasz, osobiście dopilnuję, by usłyszała o tobie Liga. Zwłaszcza cech katów będzie zachwycony na wieść, że mają nowy obiekt do eksperymentów... Strużek opuścił progi gospody Pod Mordrzewiem późnym popołudniem. Wraz z Pilotką Kamienia wrócił do doków, wywlekł ciężką skrzynię z ładowni ”Zdobywcy Wiatru” i razem ruszyli do Podmiasta. Na wąskich brudnych uliczkach panował zaduch i skwar. Wielu sklepikarzy zamknęło stragany, by uciąć sobie popołudniową drzemkę. Mieli powrócić po zachodzie słońca. Ale jeden sklep był otwarty, a kiedy Strużek i Pilotka Kamienia mijali go, uginając się pod ciężarem skrzyni, z jego wnętrza wyłonił się tłusty lśniący od potu właściciel. - A! To ty! - wrzasnął Pocipołeć i rzucił się na Strużka. Ten wyciągnął miecz, nawet nie mrugnąwszy okiem. - Cofnij się - powiedział spokojnie - bo pożałujesz. Pocipołeć zatrzymał się. Jego małe oczka zaokrągliły się ze strachu. - Ja... ja... ja... nie chciałem - wybełkotał. Strużek spojrzał na niego i opuścił miecz. Co ta podróż z nim zrobiła? Czy taki będzie już zawsze? Spuścił wzrok, zdjął rękawicę i podał ją Pocipołciowi. - Proszę - powiedział. - Weź. Sklepikarz sięgnął po nią. - Co... co to? - Trofeum z Mrocznej Puszczy. Ta rękawica jest pokryta kruszywem... a jest go tyle, że wystarczy na świeżą wodę dla ciebie, twojej rodziny i wszystkich zwierząt do końca waszego życia. Pocipołeć przesunął palcem po płynnym pyle w kolorze sepii. - Kruszywo - szepnął. - Dziękuję... dziękuję... - Mam nadzieję, że teraz uznasz sprawę ptasiennicy za zamkniętą - dodał Strużek. - Och, jest zupełnie zamknięta, ostatecznie i finalnie zamknięta - wybełkotał Pocipołeć. Strużek odwrócił się, by odejść. - A jeśli mogę coś dla ciebie zrobić... - rzucił za nim sklepikarz. - Jeśli chciałbyś, żebym zdobył dla ciebie jakiś egzotyczny egzemplarz... mogę znaleźć wszystko. To będzie prezent. Tylko powiedz słowo. Strużek obejrzał się. - Być może przypomnę ci o tej obietnicy - rzucił. Ruszyli dalej. Im bliżej byli Sanctaphraksu, tym mocniej łomotało serce Strużka. Nie wiedział, czy to ze zdenerwowania, czy ze szczęścia. Dopiero gdy znaleźli się bezpośrednio pod masywnym lotnym kamieniem, spojrzał w górę. Wysoko nad jego głową kołysał się wielki kosz. - Jest tam kto?! - krzyknął. - Chcę odwiedzić Sanctaphrax. Nad krawędzią kosza pojawiła się pyzata twarzyczka klocgoblina. - Na czyje zaproszenie? - Mamy złożyć wizytę Profesorowi Mroku - oznajmił Strużek. Klocgoblin przyjrzał mu się uważnie. - Profesorowi Mroku? Hm... Kosz ruszył w dół. Strużek uśmiechnął się do Pilotki Kamienia. - Na razie wszystko gra - szepnął. Kosz zatrzymał się przed nimi. Klocgoblin zmierzył ich rżeniem od stóp do głów. - Mam nadzieję, że ta skrzynia nie jest zbyt ciężka. - Nie tak ciężka, jak będzie - odparł Strużek. - Ale razem sobie poradzimy. Wspólnie wnieśli skrzynię do kosza i wskoczyli w ślad za nią. Klocgoblin schylił się, chwycił korbę i zaczął kręcić. Kosz zakołysał się na boki i z wolna zaczął sunąć w górę. - Interesująca postać z tego Profesora Mroku - rzucił klocgoblin nosowym gęgającym głosem. - Nie zrezygnował z oporu Najdostojniejszemu. Spojrzał na Strużka kątem oka, jakby badał jego reakcję. Strużek prychnął. - Uzurpator to uzurpator. Pilotka Kamienia poruszyła się niespokojnie. Sanctaphrax roiło się od szpiegów. - Osobiście nie interesuję się plotkami, ale podobno dni Vilniksa Pompolniusa są policzone. Strużek nastawił ucha. - Oczywiście sam jest sobie winien. Niby jak miała zareagować Liga, kiedy odciął jej dostawę kruszywa? No? - Może sam go już nie ma - podsunął Strużek. - Dokładnie o tym mówię. Jeśli nie ma poparcia akademików ani Ligi, to jak zamierza utrzymać władzę? Co? Sami powiedzcie. - Wziął głęboki oddech. - Jeśli chcecie znać moje zdanie, Liga pierwsza skoczy mu do gardła. Nie lubi, jak się ją oszukuje, o nie - zachichotał i przesunął palcem po szyi. - Rozumiecie, co mam na myśli? Strużek skinął głową, ale nie odpowiedział. Przyszło mu do głowy, że gdyby Vilnix Pompolnius zdołał położyć ręce na tej skrzyni, jego kłopoty nie tylko by się skończyły, ale stałby się potężniejszy niż kiedykolwiek. Niezwyciężony. W milczeniu sunęli ku górze. W Sanctaphraksie klocgoblin wyskoczył na podest, by pomóc Strużkowi i Pilotce Kamienia wyciągnąć ciężki ładunek. - Idźcie tą drogą na sam koniec, a potem w lewo - poradził. - Stara Wieża Smakoszy Deszczu jest dokładnie na wprost. Nie można jej przegapić. - Dziękuję - mruknął Strużek i pokręcił głową. Splendor miasta, które ukazało się jego oczom, był oszałamiający. Przede wszystkim to, co klocgoblin nazwał drogą, było szeroką aleją zdobną w misterny wzór z czerwonych, czarnych i białych cegiełek. Po jej obu stronach stały wieże lśniące płynnym złotem w świetle zachodzącego słońca. A cóż to były za wieże! Każda inna, choć żadna nie ustępowała urodą sąsiadkom. Niektóre miały minarety, inne iglice, pyszniły się zawiłymi mozaikami z luster i półszlachetnych kamieni. Zdarzały się takie z zegarami i takie z chimerami. Jedna miała wielkie kryształowe okna, inna świetliki w kształcie rombów, jeszcze inna była tak smukła i wiotka, że chwiała się na wietrze, a następna była niska i przysadzista. Oczywiście wygląd każdej wieży zależał od tego, do jakiego wydziału czy szkoły należała. Świadczyły o tym także przytwierdzone do ścian najróżniejsze instrumenty i przyrządy. Ta była wyposażona w fajerwerki, rękawy powietrzne i szalową wagę, tamta w zegary słoneczne, ołowiane liny, mosiężne skale i kurek na czubku dachu. Na następnej cicho pobrzękiwały przemyślnie zawieszone butelki, każda w innym odcieniu błękitu. Strużek rozglądał się z otwartymi ustami. Gdziekolwiek spojrzał, zachwycała go elegancja, finezja, doskonałe proporcje. Było tego aż za wiele! Rząd ozdobnych kolumn. Subtelnie rzeźbiony portyk. Posągi, fontanny. Jak to możliwe, żeby woda układała się w takie figury? Strome schody. Kręte krużganki. Piękne łuki mostów. - Niewiarygodne - westchnął. Wokół niego przemykali akademicy w togach. Krążyli po mostach, schodach, wchodzili i wychodzili z wież, niektórzy samotnie, inni parami, czasem w tajemniczo szepczących grupach, zawsze ze spuszczonymi głowami, zatopieni we własnych myślach i troskach. Nie zwracali uwagi na otaczającą ich wspaniałość... ani na chłopca i zakapturzoną postać dźwigających ciężką skrzynię. Strużek spodziewał się zobaczyć miejsce pogrążone w ciszy i skupieniu, powściągliwe i godne szacunku, a tymczasem profesorzy, wykładowcy i studenci byli jak najdalsi od takiego zachowania! W powietrzu aż trzeszczało od intryg, napięcia i knowań. Strużek podchwytywał strzępy rozmów. -...katastrofa blisko... łańcuchy nie utrzymają... to jego wina... zwrócę się do Profesora Zgłębiaczy Mgły, może... w otwarte niebo, bez szansy ratunku... Coś trzeba zrobić... - Coś właśnie się robi - mruknął Strużek, kiedy wreszcie dotarli do końca długiej krętej alei. Skręcili w lewo. Tuż przed sobą ujrzeli zrujnowaną wieżę. Rezydencja Profesora Mroku, nietknięta od owego fatalnego wieczoru, kiedy Vilnix, wówczas czeladnik smakoszy deszczu, przeprowadził eksperyment, zmieniła się w ruinę. Wybuch zdmuchnął jej prawą ścianę, odsłonił schody i komnaty. Smutna ruina rysowała się ponuro na tle nieba. Strużek i Pilotka Kamienia dobrnęli przez popękane płyty chodnika do drzwi. Weszli do środka, wnieśli skrzynię po schodach. Na drugim piętrze widać było światło. Strużek ruszył w jego stronę. Skromna tabliczka na drzwiach upewniła go, że znalazł się we właściwym miejscu. Zapukał cicho. - No, co tam znowu? - rozległ się zmęczony głos. - Powiedziałem wam już wszystko, co wiem. - Profesorze! - zawołał Strużek. - Jestem stary i słaby - zaskrzypiał głos. -1 bardzo zmęczony. Dajcież mi wreszcie spokój! - Profesorze, musimy porozmawiać - uparł się Strużek. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Weszli, nie zważając na protesty profesora. Ledwie znaleźli się w komnacie, Maugin puściła swój koniec skrzyni i usiadła na niej z jękiem. Strużek postawił swój koniec, spojrzał na postać za biurkiem... i omal nie krzyknął. Profesor Mroku, odziany w czarne szaty, był bliźniakiem Profesora Światła. - Kim jesteście, na Niebiosa? - spytał, podnosząc się energicznie. - Myślałem, że to znowu strażnicy. Strużek uśmiechnął się. - Teraz nie jest pan już taki stary i słaby, profesorze. - A... ba... - wybełkotał profesor, zupełnie zbity z tropu. Strużek zrobił krok naprzód. - Jestem Strużek - oznajmił. - A to Pilot Kamienia. Razem ukończyliśmy misję mojego ojca, Quintiniusa Verginiksa. Profesor otworzył usta. - A... o... - Oczy mu się zaiskrzyły. - Czy to znaczy... - Przywieźliśmy burzywo - dokończył Strużek. Profesor podskoczył i podbiegł do nich żwawo. - Burzywo! Na pewno? - Na pewno. Potwierdził to pański kolega, Profesor Światła. - A, ten stary bufon! - burknął profesor, ale w jego oczach błysnęły łzy. - I co porabia ten zrzęda? Strużek spuścił wzrok. - Niestety, Profesor Światła nie żyje. - Nie żyje! - jęknął Profesor Mroku. - W swoich ostatnich słowach kazał mi powiedzieć panu o burzywie. I dodał, że mogę panu... zaufać. - Mój stary przyjaciel nie żyje - powtórzył profesor ze smutkiem. Uśmiechnął się słabo. - Więc dobrze. Zobaczmy, co tu mamy. Pilotka podniosła się ze zmęczeniem i pokuśtykała na stronę. Strużek podniósł wieko skrzyni. Profesor zajrzał do środka. - Ach, na starego kozłoroga! - jęknął z zachwytem. - Ależ to burzywo! Cudowne! Przecudowne! Ale skąd się tego wzięło aż tyle? I dlaczego kryształy są tak małe? - To długa historia - mruknął Strużek. - I już się nie mogę doczekać, kiedy ją usłyszę - ucieszył się profesor. - Ale najpierw musimy zanieść burzywo do skarbca... - Nie, profesorze - powiedział Strużek twardo. - Najpierw muszę panu pokazać coś jeszcze. Pora położyć kres temu szaleństwu z kruszywem, raz na zawsze. - Wyjrzał przez okno, za którym słońce wisiało nisko nad horyzontem, wielkie i pomarańczowe. - Ale musimy się pospieszyć. Potrzebuję moździerza i tłuczka. - Ale... - Natychmiast! Bardzo proszę! Profesor wskazał marmurowy stół w głębi komnaty. - Tam znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz, ale... - Dziękuję - uciął chłopiec. Chwycił metalowy dzbanek i podbiegł do skrzyni. Mijając profesora, rzucił: - Ile jeszcze czasu do zmierzchu? Tego prawdziwego. - A, prawdziwy zmierzch - szepnął profesor w rozmarzeniu. - Ta mistyczna chwila między światłem i mrokiem. Tak ulotna. Tak subtelna... To jedyny aspekt naszych dyscyplin, co do którego zgadzaliśmy się z Profesorem Światła... - Profesorze! - warknął Strużek, mijając go w drodze powrotnej. - Kiedy? Profesor podszedł do okna i dokonał w pamięci obliczeń. - Półtorej minuty - sapnął. - Mniej niż sądziłem - wymamrotał Strużek. Podbiegł do ławy i wybrał moździerz. - Tylko ostrożnie - szepnął do siebie, wsypując kryształy do czarki. Wziął najcięższy tłuczek z wieszaka i uniósł go nad głowę. - Profesorze, musi mi pan powiedzieć, kiedy nastąpi prawdziwy zmierzch. Rozumie pan? Profesor obejrzał się. Ujrzał Strużka stojącego z uniesionym tłuczkiem nad czarką pełną burzywa. - Nie! - krzyknął. - Oszalałeś? Zaraz wysadzisz nas w powietrze! - Trochę wiary - odparł Strużek. -1 niech pan nie odrywa wzroku od nieba. Ani sekundy spóźnienia. Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Ramię bolało Strużka coraz bardziej, dręczyły go coraz większe wątpliwości. A jeśli Profesor Światła jednak się mylił? Wpadający przez okno złocisty promień słońca zmienił odcień. - Już! - krzyknął Profesor Mroku, przerywając ciężkie milczenie. Strużek wstrzymał oddech i ze wszystkich sił uderzył tłuczkiem w burzy wo. Rozległ się łoskot. Zgrzyt. Buchnęło roziskrzone światło. Ale nie wydarzyło się nic więcej. I kiedy zloty blask zza okna zmienił kolor na bursztynowy, Strużek spuścił wzrok i ujrzał moździerz pełen drobniutkiego sepiowego pyłu przelewającego się niczym płyn. - Udało się - szepnął. Odwrócił się do profesora. - Udało się! Profesor Mroku podbiegł truchtem, rozpromieniony. Zajrzał do czarki. - Najpierw burzywo! Teraz kruszywo! Poczekaj, muszę się uszczypnąć! Czy to nie sen? - To nie sen - powiedział Strużek. - Burzy wo przywróci miastu równowagę, a kruszywo znowu oczyści wodę. - Spojrzał profesorowi prosto w oczy. - A teraz, skoro już wiem, że ta metoda się sprawdza, muszę zrobić coś jeszcze - dodał ściszonym głosem pełnym napięcia. - Dopilnować, by tajemnica produkcji kruszywa nie wpadła w niepowołane ręce. Ale tu poproszę pana o pomoc, profesorze. Proś, Strużku, mój chłopcze, o co tylko zechcesz - oznajmił uszczęśliwiony Profesor Mroku. - Dla ciebie zrobię wszystko. Po zmroku Strużek wraz z Pilotką Kamienia ruszyli za profesorem. Długo schodzili kręconymi schodami, jęczącymi i skrzypiącymi pod ciężarem skrzyni. Na parterze profesor ominął drzwi wyjściowe i poprowadził ich dalej schodami w podziemia. Były wąskie, ciemne i wilgotne, i tylko mdłe światło latarni wskazywało drogę. - Nie ośmielę się tu przynieść pochodni, by nie zdestabilizować burzywa - zawołał profesor. Szli i szli coraz dalej. Tędy i owędy, po schodach i chodnikach, coraz bardziej zbliżając się do samego środka dryfującego kamienia. Strużek czuł, że idąca za nim Pilotka Kamienia zwalnia. Była u kresu sił. - Daleko jeszcze? - spytał. - Już prawie - odparł profesor. - Jeszcze tylko jeden zakręt i... - Stać! Kto idzie? Profesor zatrzymał się. Strużek, który nie widział jego szat w ciemnym korytarzu, wpadł na niego. Maugin jęknęła ostrzegawczo, upuściła skrzynię prosto na swoje stopy i jęknęła znowu, tym razem z bólu. Przez zamieszanie przebił się słaby głos profesora. - Przymuł? - spytał. - To ja, Profesor Mroku. Muszę wejść do skarbca. - Nie - burknął strażnik. - Słu... słucham? - zdumiał się profesor. - Zabraniasz mi wejścia? - Z rozkazu Najdostojniejszego Akademika. - Co? Przecież obaj wiemy, że nasz zacny przywódca Vilnix Pompolnius nigdy nawet nie pomyślałby, żeby taki rozkaz mógł dotyczyć również mnie. Więc wpuść mnie natychmiast! - Nikt nie może wejść do skarbca - oznajmił Przymuł z nagłą zawziętością. - Nikt z Ligi ani żaden akademik. - Oświetli! lampą twarz profesora. - A zwłaszcza Profesor Mroku. Taki rozkaz dostałem od samego Vilniksa Pompolniusa. Co więcej, ma pan oddać klucz. - Oddać klucz? Po moim trupie! - krzyknął profesor. - Skoro tak... - brzmiała złowroga odpowiedź. Lampa stuknęła o posadzkę, rozległ się zgrzyt wyciąganego miecza i sztyletu. Strużek stanął przed profesorem, zasłaniając go własnym ciałem. - Plaskogłowiec - mruknął pod nosem. - Mogłem się domyślić. Spojrzał na goblina połyskującego kolczykami, złotymi zębami i ostrzami, i gardło ścisnęło się mu z nienawiści. Jak ten barbarzyńca ma czelność stawać im na drodze, kiedy zaszli tak daleko i tak wiele osiągnęli, kiedy byli niemal u celu? - Mój drogi Przymule - mówił profesor. - To z pewnością jakieś nieporozumienie. Może mógłbyś mnie wpuścić do skarbca na małą chwileczkę. Nikt się nie dowie, a... W tej właśnie chwili wściekłość Strużka eksplodowała. Wyszarpnął miecz z pochwy i skoczył. - Przepuść nas, przeklęty! - ryknął. Płaskogłowiec dał się na chwilę zaskoczyć. Ale tylko na chwilę. Z okrutnym uśmiechem przysiadł, odbił się i skoczył, celując mieczem w szyję chłopca. Strużek odparował cios. Miecze starły się ze sobą. Strużek zatoczył się do tyłu. Przymuł znalazł się przy nim w ułamku sekundy, tnąc jednocześnie mieczem i sztyletem. Strużek zadrżał. Dysząc z wysiłku, bronił się najlepiej jak umiał, ale z każdą sekundą słabł. Nagle płaskogłowiec skoczył na prawo i zamachnął się ciężkim mieczem. Strużek zatoczył się na ścianę, uderzając o nią łokciem. - Aaa! - zawył. Rwący ból przeszył mu ramię i kręgosłup. Miecz upadł ze szczękiem na kamienną posadzkę. Przymuł zrobił krok naprzód. Oczy mu błysnęły. Uniósł miecz. - Mały głupcze - syknął. - Naprawdę łudziłeś się, że mnie pokonasz? Mnie, osobistego strażnika samego Vilniksa Pompolniusa, najokrutniejszego i najstraszniejszego w całym mieście Sanctaphrax? - Ścisnął mocno rękojeść miecza, przesunął lśniącym fioletowym językiem po wąskich wargach. Jego oczy jarzyły się jak latarki. - Oho, to mi sprawi przyjemność. - - Stój! - krzyknął Strużek. - Przestań! Płaskogłowiec zachichotał. - Więc wielki dzielny banderzwierz nagle zmienił się w maleńką leśną trusię? - Wysłuchaj mnie - dodał Strużek, sięgając pod kaftan. - Co to za podstęp? - ryknął płaskogłowiec. - Natychmiast wyjmuj rękę, bo ci ją przyszpilę do serca! Strużek powoli wyjął rękę wraz z sakiewką Matki Piórklaczyny. Lekko nią potrząsnął. - Złoto - wyjaśnił. - Możesz dostać aż dziesięć monet. - Och, świetnie - zaszydził Przymuł. - A może raczej poderżnę ci gardło i wezmę wszystko? - Mógłbyś - zgodził się Strużek, nie okazując lęku. - Ale to by ci nie wyszło na zdrowie. Płaskogłowiec zastanawiał się przez chwilę. - Co to znaczy? - burknął. - Ten, któremu przysiągłeś posłuszeństwo, zostanie zdetronizowany. - Co, Vilnix Pompolnius? Nie rozśmieszaj mnie! Najdostojniejszy Akademik? - Podły uzurpator - mruknął Profesor Mroku. - Liga wystąpiła przeciwko niemu - ciągnął Strużek. - Podobnie jak akademicy. - Ale... ale dlaczego? - Goblin był najwyraźniej zmieszany. - Dlaczego? - wtrącił się profesor. - Bo skończyło mu się i kruszywo, które umacniało jego przymierze z Ligą, i burzywo, które obciążało nasze podniebne miasto. Przymuł spojrzał na niego niepewnie. - Ale przecież w skarbcu jest burzywo. Vilnix kazał mi go pilnować. - Więc może zajrzysz? - zaproponował profesor i podał mu ciężki klucz. Płaskogłowiec zmrużył oczy. - To jakiś podstęp? - Zajrzyj i tyle! - zniecierpliwił się profesor. Przymuł, wciąż trzymając miecz w pogotowiu, uniósł lampę i podszedł do drzwi skarbca. Przekręcił klucz, pchnął drzwi, wsunął głowę do środka i zamarł. Z jego gardła wyrwał się warkot. - Pusto! A to kłamliwy, podstępny, nikczemny... Zupełnie pusto! - Vilnix cię okłamał - powiedział profesor. - Jak wszystkich. - Stanąłeś po niewłaściwej stronie - dodał Strużek dobitnie. - I teraz nie będzie dla ciebie miejsca w Sanctaphraksie. Jednakże... - Przecież nie wiedziałem! - wybuchnął goblin. - Ja tylko wykonywałem rozkazy. I... - Jednakże - ciągnął Strużek - istnieje inne rozwiązanie. - Zrobił pauzę. - Jesteś dobrym wojownikiem. - Najlepszym - przyświadczył goblin. - I widzę, że wiesz, co to lojalność. - Wiem, wiem - zgodził się Przymuł gorliwie. Strużek skinął głową. - Oto co proponuję. Znajdziesz się na pokładzie mojego podniebnego statku pirackiego. Ale nie jako niewolnik. Na pokładzie ”Tańczącej nad Kresem” nie będzie niewolników. - Zerknął na sakiewkę. -1 co powiesz? Płaskogłowiec milczał przez chwilę. Potem z wolna uśmiech rozświetlił jego szeroką twarz. Spojrzał Strużkowi w oczy. - Powiem: tak. Strużek powoli odliczył dziesięć złotych monet. - Ale jeśli spróbujesz mnie oszukać, nie wyjdzie ci to na zdrowie - zagroził. -1 w Podmieście, i w Sanctaphraksie jest wiele osób, które bardzo chciałyby dostać w swoje ręce byłego strażnika Vilniksa Pompolniusa. - Możesz na mnie polegać, kapitanie - zapewnił Przymuł. - Tak sądzę - zgodził się chłopiec i z rozmachem położył monety na dłoni goblina. - Witaj na pokładzie. Profesor, który obserwował ich z niejakim zdziwieniem, zrobił krok naprzód. - Chodźmy - odezwał się. - Dokończmy dzieła. Strużek skinął głową. - Przymule - rzucił - weź skrzynię z tamtej strony. Goblin nawet nie drgnął. - Przymule! - warknął Strużek. - Mam nadzieję, że to nie pierwszy objaw buntowniczej natury? - Nie, nie - mruknął płaskogłowiec, pochodząc do skrzyni. - Dlaczego to tak dziwnie świeci? - Burzywo - dopowiedział Strużek. - Przynieśliśmy burzywo. Pusty skarbiec Sanctaphraksu znowu się zapełni. Po chwili skarbiec nie był już pusty. W środku okręgu wyrytego na samym środku komnaty stanęła skrzynia burzywa. - Ale dlaczego nic się nie dzieje? - spytał goblin. - Tylko w mroku, czystym i całkowitym, burzywo osiągnie maksymalną wagę - wyjaśnił profesor. Podniósł wieko skrzyni i usunął mroczną latarnię. - Chodźmy - powiedział. - Już czas. Ruszyli gęsiego: pochód otwierał profesor, Strużek go zamykał. Kiedy szli, latarnia i lampa kołysały się, rzucając roztańczone cienie na komnatę i skrzynię. Burzywo stawało się na zmianę to ciężkie, to lekkie, i znowu cięższe niż dotąd. A kiedy się tak działo, podłoga skarbca zaczynała uginać się i drżeć. - Szybko! - krzyknął profesor i rzucił się biegiem. Podążyli za nim, potykając się i chwiejąc. Kiedy dotarli do drzwi, Strużek obejrzał się po raz ostatni. Skrzynia wydawała się absurdalnie mała na środku ogromnej komnaty. Czy naprawdę zdoła ustabilizować całe potężne podniebne miasto? - Strużku! - rzucił profesor ostro. Strużek przekroczył próg, chwycił masywną żelazną klamkę i zatrzasnął drzwi, aż echo odbiło się od ścian korytarzy. W tej samej chwili podłoga pod jego stopami opadła w dół. Żołądek podjechał mu do gardła. Serce załomotało. Krzyknął. Zaraz potem kołysanie ustało. Zapadła cisza. Bezruch. Strużek odwrócił się do Profesora Mroku. - I to już? - spytał. - Już - potwierdził profesor. - Idealna ilość. Strużek pokręcił z niedowierzaniem głową. - Zaufaj mi - powiedział profesor. - Tu, w samym środku głazu, efekt zdaje się minimalny. Na powierzchni musiał mieć katastrofalne rozmiary. Uwierz mi, Sanctaphrax nigdy nie będzie już taki sam. Rozdział 23 STARCIE Kiedy podniebny głaz zadrżał po raz pierwszy, Vilnix Pompolnius właśnie się budził z twardego snu bez marzeń. Otworzył oczy, rozejrzał się po luksusowym Wewnętrznym Sanktuarium i uśmiechnął się zarozumiale. - Jakie to wszystko piękne - wymamrotał. - A ja jestem najmądrzejszy na świecie, że to wszystko zdobyłem dla siebie. Odrzucił kołdrę, wstał i podszedł do okna. Słońce, wielkie, czerwone i rozedrgane jak ogromna miska czerwonej galaretki, dopiero co wydźwignęło się nad horyzont. Po niebie płynęły różowe pierzaste chmurki. Vilnix ziewnął i potarł odrastające na głowie włosy. - Oto początek następnego rozkosznego dnia - sapnął i szeroko otworzył okno. Świeży poranny wietrzyk dziwnie mocno uderzył go w twarz, zapierając dech. Kryształowy kandelabr zadrżał, dzwoniąc niczym wietrzne dzwonki. Vilnix wychylił się i sięgnął po oba skrzydła okna, by wiatr ich nie roztrzaskał. Ale kandelabr wciąż dzwonił i dzwonił, choć nie było już przeciągu. Vilnix zmarszczył brwi i obejrzał się zaskoczony. - Na Niebiosa, co to znaczy...? - mruknął. W tej samej chwili głaz zakołysał się znowu i zwierciadło - to nowe, oparte o ścianę - ześliznęło się na gruby biały dywan. Vilnix westchnął. Przynajmniej się nie zbiło. Ale dlaczego upadło? Naprawiacze obciążników i łańcuchów mieli zacząć pracę dopiero za dwie godziny, a zresztą lotnym głazem wstrząsały drgania, których nie mogły wywołać żadne narzędzia. Komnata zatrzęsła się jeszcze mocniej. Przerażony Vilnix Pompolnius złapał się parapetu. Wszędzie wokół spadały na podłogę bezcenne przedmioty: porcelanowe wazony, figurynki z kości słoniowej, rzeźby i zegary, oprawne w skórę księgi. Czy to burza? - pomyślał Vilnix. Trzęsienie ziemi? A może lotny głaz wreszcie stał się tak lekki, że właśnie wyciąga z ziemi wszystkie zakotwiczenia? Coś trzasnęło i kandelabr spadł na podłogę. Wylądował z potężnym brzękiem dokładnie na lustrze. Na wszystkie strony bryznęły odpryski szkła i kryształu. - Co się dzieje? - zaskrzeczał Vilnix. - Minulisie! Minulisie!!! Ale tym razem jego osobisty służący się nie pojawił. - Minulisie, gdzie jesteś?! - pieklił się Vilnix. Rzucił się pędem do spartańskiej kwatery służącego. Zaraz pokaże temu bezczelnemu płazowi, że nie wolno go lekceważyć. Nie dobiegł nawet do połowy komnaty, gdy podłoga uciekła mu spod stóp. Vilnix runął jak długi. Nad jego głową w suficie pojawiło się pęknięcie, które zygzakiem biegło niczym strzała aż po ścianę. Na podłogę spadł gruby kawał złoconego tynku. Kiedy kurz opadł, Vilnix podniósł głowę, wstał i otrzepał szatę z okruchów gipsu. Sanctaphrax odzyskało stabilność. - A jednak przez chwilę spadaliśmy - szepnął. - A to może oznaczać tylko jedno... - Jego żółtawa twarz posiniała z wściekłości. - Ten obrzydliwy pirat musiał niepostrzeżenie wrócić z burzywem. W głowie zakręciło mu się od spraw, które musiał natychmiast załatwić. Narzucił oficjalną szatę na włosiennicę, włożył nabijaną kolcami stalową myckę i wybiegł ze zrujnowanej komnaty. - Ja mu pokażę - mamrotał z furią. - Ja im wszystkim pokażę! Zobaczą, co spotyka zdrajców, którzy ośmielają się zadzierać z Najdostojniejszym Akademikiem. Nie tylko Wewnętrzne Sanktuarium zostało zniszczone. W każdej komnacie każdej wieży Sanctaphraksu sytuacja wyglądała tak samo. Instrumenty spadały z półek, książki z regałów, ściany pękały, okna tłukły się, tynk sypał się na ziemię. Ze wszystkich stron rozległy się wrzaski strachu i bólu. Obywatele miasta Sanctaphrax - młodzi i starzy, szacowni i mniej szacowni - wylegli na ulice i place. Przez chwilę stali bezradnie, nie wiedząc, co zrobić. Wokół nich sypały się minarety i wieżyczki. - Co się dzieje?! - krzyczeli. - To koniec Sanctaphraksu! - Do Wielkiej Sali! - zawołał ktoś i wszyscy jak jeden mąż pobiegli główną aleją do najstarszego i najsolidniejszego budynku ze wszystkich w Sanctaphraksie, do którego zawsze udawano się w takich sytuacjach. Tłum schronił się w sali, rozgniewany i głośny. I tu także wstrząsy wyrządziły wiele szkód. Na popękanej marmurowej posadzce leżały kamienne bloki, zwalona kolumna oparła się o sąsiadkę, która wyglądała, jakby lada chwila miała pójść w jej ślady. Na oczach zebranych na tylnej ścianie pojawiło się zygzakowate pęknięcie od fundamentów po dach. - Tylko nie tutaj! - krzyknął ktoś. - Nie Wielka Sala! Kiedy ostatni uciekinierzy weszli do budynku, głaz już się uspokoił, ale nie zebrani! O nie. Od akademików, ściśniętych razem na froncie sali, po służących i strażników pod ścianami, wszyscy krzyczeli to samo. - Gdzie Vilnix? To wszystko jego wina! A to łobuz! Przeklęty uzurpator! Zdrajca! Myśli tylko o własnej kieszeni! Gdzie on jest?! A kiedy na podium stanęły dwie postacie, pytania nagle się zmieniły. - Co tu robi Profesor Mroku? I kim jest jego towarzysz? Profesor uniósł ręce, by uspokoić tłum. - Przyjaciele! - zawołał. - Przyjaciele! W sali ucichło. - Rozumiem wasz niepokój. Podzielam wasz ból na widok tak okropnych zniszczeń w naszym ukochanym mieście. A jednak - ciągnął - nie można było ich uniknąć. Sala zaszemrała z niezadowoleniem. Nie to się spodziewano usłyszeć. Strużek spojrzał na morze gniewnych twarzy i zadrżał. Jeśli profesor nie będzie ostrożny, ten tłum rozedrze ich na strzępy, a dopiero potem zacznie zadawać pytania. - A moje laboratorium?! - zawołał Profesor Badaczy Wiatru. - Kto wymieni okna w moim obserwatorium? - dorzucił Profesor Obserwatorów Chmur. - Budynki można wyremontować - odparł niezrażony Profesor Mroku. - Teraz nie potrzebujemy już łańcuchów, więc będziemy mieli dość rąk do pracy. W sali rozległ się pomruk niepokoju. - Nie trzeba łańcuchów? - powtarzano. - Co za bzdura! Właśnie bardzo trzeba! - Nie trzeba żadnych łańcuchów oprócz starego Łańcucha Kotwicznego, który łączy nas z ziemią - oznajmił profesor. - Rozwiń temat! - krzyknął Profesor Obserwatorów Chmur. - Przeprowadź dowód - zażądał Profesor Badaczy Wiatru. - Że co?! - krzyknął jakiś prostaczek z głębi sali. - To - powiedział profesor - że kryzys, który od dawna wisiał nam nad głowami, wreszcie został zażegnany. Miasto Sanctaphrax odzyskało równowagę. Po jego słowach zapadło milczenie. Czy to możliwe? - zastanawiali się wszyscy. Czy to rzeczywiście może być prawdą? - Ale skąd te wstrząsy? - spytał Profesor Obserwatorów Chmur. - I to drżenie? - dodał Profesor Badaczy Wiatru. - Był to - zwrócił się do nich Profesor Mroku - skutek obciążenia głazu ładunkiem burzywa. Nic podobnego nie wydarzy się do końca naszego życia. Daję wam na to słowo. W sali zaczął narastać pomruk, był coraz głośniejszy, aż wreszcie wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Nagle gdzieś w głębi rozległ się okrzyk radości. Po nim inne. I w następnej chwili cała sala trzęsła się od radosnych wrzasków. - Za Profesora Mroku! - ryknął ktoś. - Tak, za nowego Najdostoniejszego Akademika! - dodał Profesor Obserwatorów Chmur, machając rękami. - A może raczej za dawnego Najdostojniejszego Akademika? - dodał Profesor Badaczy Wiatru. - Stary czy nowy, z radością na nowo obejmę moje obowiązki - odezwał się Profesor Mroku, wywołując burzliwe oklaski. - A jednak - ciągnął - to nie mnie winniście dziękować. Nie ja wyprawiłem się do Mrocznej Puszczy, nie ja zdecydowałem się na ryzyko powrotu do Sanctaphraksu z bezcennym burzywem. - Więc kto? Kto?! - krzyknęli zebrani. Z pewnością nie mógł to być ten chudy chłopak, który stał koło profesora. Nowy Najdostojniejszy Akademik zbliżył się do Strużka, chwycił go za przegub i podniósł jego rękę. - Profesorowie! Akademicy! Obywatele! - zawołał. - Przedstawiam wam kapitana Strużka. To wobec niego macie ogromny dług wdzięczności. Strużek poczerwieniał jak leśna jagoda, kiedy wdzięczny tłum zaczął wiwatować, krzyczeć i machać rękami. - Dzięki temu dzielnemu młodzieńcowi nie musimy już drżeć ze strachu dniem i nocą, że lotny kamień zerwie się z uwięzi i pofrunie w niebo - ciągnął profesor, jeszcze wyżej podnosząc rękę Strużka. - Hurra! - ryknął tłum. - Dzięki niemu uwolniliśmy się od chciwości Ligi, która rządziła naszym życiem! - Hurra! - wrzasnął tłum jeszcze głośniej. - Służył nam sercem i umysłem, lojalność swą oddając jedynie Sanctaphraksowi - oznajmił profesor. Strużek zadrżał. Gdzieś już słyszał te słowa, ale gdzie? Dlaczego brzmią tak znajomo? - Poświęcił swe życie znalezieniu burzywa. Ścigał Wielką Burzę i nie wrócił, dopóki nie dokonał swej świętej, tak, Strużku, świętej misji. - Profesor uśmiechnął się łagodnie. - Uklęknij, chłopcze. Właśnie! Teraz Strużek sobie przypomniał. Te słowa padły podczas Ceremonii Inauguracyjnej jego ojca. - Ale... ja... pan... - wybełkotał i przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. Potem spuścił wzrok i ukląkł. W sali znów zapadła cisza. Profesor Mroku podszedł do pękniętej ściany i zdjął z niej ceremonialny miecz. Strużek drżał; dygotał tak, że chyba wszyscy słyszeli, jak szczękają mu zęby. Profesor wrócił z mieczem i stanął przed nim. Strużek podniósł głowę i zobaczył z wolna zniżającą się ku niemu złotą klingę, która dotknęła lekko najpierw jego prawego, potem lewego ramienia. - Mianuję cię honorowym Rycerzem Akademikiem - oznajmił profesor. - Niech twoim mianem będzie Arborinus Verginix. Powstań! Przez chwilę Strużek nawet nie drgnął. Nogi zmieniły mu się w galaretę. Dopiero gdy profesor wziął go za rękę, zdołał się podnieść. Sala huczała tak głośno, że zaczęło mu się kręcić w głowie. - Hurra! Hurra! Hurra! - skandowali zebrani, skacząc i tańcząc z radości: akademicy ze służącymi, profesorowie z uczniami, zapomniawszy o urazach i pretensjach. Przynajmniej na tę krótką chwilę. - Znowu będziemy mogli zająć się naszymi wzniosłymi celami! - krzyczał Profesor Obserwatorów Chmur, poklepując po plecach swojego starego rywala. - Znowu będziemy mogli bawić się intelektualnymi zagadkami! - zgodził się Profesor Badaczy wiatru. - Oceniać nieskończone subtelności ruchów powietrza... - I chmur! - dodał Profesor Obserwatorów Chmur. - Od szepczącego zefira po ryk potężnego huraganu... - Cirrus, stratus, cirrostratus, cumulonimbus... Profesor Badaczy Wiatru podskoczył. - Gdyby nie wiatr, twoje chmury stałyby w miejscu! - Tylko dzięki chmurom - odparł zapalczywie Profesor Obserwatorów Chmur - widać, że twój wiatr wieje. Ale jego rywal i kolega już nie słuchał. - Patrz! - szepnął, wskazując punkt w głębi pomieszczenia. Wszyscy zebrani zareagowali podobnie. Tłum zapatrzył się na wysoką groźną postać, która przedefilowała przez całą salę i zbliżyła się do podestu. Przybysz zatrzymał się, przygarbiony i chudy, mocno ściskając balustradę. Wokół stanęła jego straż przyboczna: tuzin potężnych płaskogłowców stojących na rozstawionych nogach, z rękami założonymi na piersi. Vilnix poprawił żelazną myckę, powiódł wzrokiem po zgromadzonych, skrzywił się z pogardą. - Co to ma znaczyć? - wycedził. - Nawet na chwilę nie można zostawić was samych? Zebrani spojrzeli na siebie bezradnie i spuścili głowy. Vilnix uśmiechnął się szyderczo. Oparł się o mównicę i wskazał oskarżycielsko na Profesora Mroku. - Będziecie słuchali fałszywego proroka? - ryknął. - Stary zdziecinniały głupiec, który dawno temu doprowadził Sanctaphrax na krawędź ruiny, a teraz zamierza dokończyć dzieła? Strużek pokręcił głową. Nie, nie, to nieprawda. A jednak z każdym słowem Vilniksa tłum stawał się coraz potulniejszy. - Sprzymierzył się z wyrzutkiem, kapitanem pirackiego statku! - cedził Vilnix. Pomruk w Wielkiej Sali stał się głośniejszy, coraz bardziej niepokojący. Vilnix patrzył na tłum oczami jaśniejącymi tryumfem. - On i ci, których zwiódł, są zdrajcami, renegatami, nikczemnikami. Straż! - wrzasnął. - Brać go, brać obu, zgnieść te szkodniki... Dwa płaskogłowce ruszyły w ich stronę. - Pozna swój swego! - rozległ się ostry głos. Po nim nastąpił nerwowy śmiech. Dobiegał z głębi sali. Vilnix odwrócił się z furią i wytężył wzrok, usiłując dostrzec coś w mroku. Serce zaczęło mu bić mocniej. - Kto to powiedział? - warknął. - No, pokaż się! Z tłumu wyłonił się odziany na biało sługa. - Minulis! - zdumiał się Vilnix. - To ty? - Profesor Mroku mówił prawdę! - krzyknął wyzywająco Minulis. W sali znowu rozległ się pomruk. - W przeciwieństwie do ciebie! - Jak śmiesz! - zapiał Vilnix. - Straże, brać i jego! Dwa płaskogłowce zeskoczyły z podestu i zaczęły roztrącać tłum. Ale nie zaszły daleko. Wszyscy akademicy zadziałali jakby tknięci jedną mysią - spletli ramiona, własnymi ciałami broniąc dostępu do Minulisa. Chcieli, by mówił dalej. - Podsłuchałem wiele tajnych rozmów. Wiele nikczemnych układów, jakie zawarłeś z Mistrzem Ligi. Wiem o łapówkach. 0przekupstwie. To ty jesteś zdrajcą! - krzyknął odważnie Minulis. - Żałuję tylko jednego: że kiedy goliłem twoją kostropatą głowę, nie miałem odwagi, by poderżnąć ci gardło! Blady z wściekłości, dygoczący Vilnix wrzasnął, by sługa się uciszył. - Pozwolicie obrażać waszego Najdostojniejszego Akademika? - rzucił w tłum. - Nie jesteś naszym Najdostojniejszym Akademikiem - oznajmił Profesor Badaczy Wiatru. - Już nie - dodał Profesor Obserwatorów Chmur. Vilnix otworzył usta. Czy to możliwe, że on, który zawsze szczycił się tym, iż potrafi opanować każdą sytuację, nie ocenił właściwie nastroju tłumu? - Straż! Straż! - krzyknął. Dwa płaskogłowce zrobiły krok naprzód, ale stanęły. Tłum krzyczał, buczał i gwizdał. - Brać ich! - ryczał Vilnix, ale płaskogłowce już go nie słuchały. Co więcej, uczeni, porzuciwszy wrodzoną powściągliwość, zaczęli zasypywać go gradem oskarżeń, że nadużywał władzy, sprzymierzył się z przestępcami, zatruł rzekę, bezcześcił burzywo 1zagroził samemu miastu Sanctaphrax. - Na gałąź z nim! - krzyknął ktoś. - To dla niego za wielki zaszczyt! - zawołał ktoś inny. Vilnix nie miał ochoty słuchać dalej. Widząc, że tłum na niego napiera, odwrócił się, zakasał szatę i puścił się galopem przed siebie. - Za nim! - ryknął wściekły tłum. Vilnix zbiegł po schodkach z podestu. Strużek tuż za nim. Tłum skoczył na jego spotkanie. - Odetnę mu drogę! - zawołał ktoś. - Nic z tego - mruknął Vilnix, uskakując przed wyciągniętymi rękami. Dopadł do ściany, gdzie za arrasem znajdowały się ukryte drzwi. Zniknął w nich, zanim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje. - Ucieka! - wrzasnął jakiś gniewny głos. Strużek pierwszy dopadł drzwi. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo i zobaczył Vilniksa, nadal z wysoko zakasaną szatą, galopującego główną aleją. - Stój! - krzyknął Strużek. - Stój! Rzucił się biegiem, a wściekły tłum następował mu na pięty. Minęli aleję, łukowaty most, tunel... Vilnix Pompolnius znał Sanctaphrax jak własną kieszeń. Strużek tracił cenne sekundy, skręcając w niewłaściwe uliczki lub mijając zakręty. A jednak coraz bardziej zbliżał się do Vilniksa. Powoli, lecz nieubłaganie. - Nie uciekniesz! - ryknął za nim. Vilnix zeskoczył z wiaduktu i rzucił się pędem ku krawędzi lotnego głazu. - Akurat! - zaskrzeczał i wybuchnął rechotem. Strużek ujrzał klocgoblina, który stał koło kosza i machał ręką na Vilniksa. - Tędy, panie! - wołał. - Za chwilkę znajdziesz się na dole! Strużek aż jęknął, widząc, że Vilnix jest już na kodcu pomostu. Więc jednak naprawdę ucieknie! - Pomogę - zaproponował klocgoblin przymilnie. - Poradzę sobie - burknął Vilnix, odpychając go. Wskoczył do wiklinowego kosza. I zaraz potem coś trzasnęło. Vilnix wytrzeszczył oczy z przerażenia. Kosz spadł w dół jak kamień. Vilnix zaczął wrzeszczeć tak strasznie, że kto żyw, zatrzymywał się i nasłuchiwał. Jego przeraźliwy krzyk cichł z wolna, aż nagle się urwał. Daleko w dole ciało Vilniksa Pompolniusa leżało na warsztacie ostrzyciela noży. Były Najdostojniejszy Akademik miał rozrzucone nogi i ręce, a metalową myckę wgiętą tak, że nikt nie zdołałby mu jej zdjąć z głowy. Strzygoń, ostrzyciel noży, przyjrzał mu się z bliska. - Proszę, proszę - mruknął. - Przecież to stary Viluś. Powinien zostać przy ostrzycielstwie, tak jak ja. Tymczasem w Sanctaphraksie Strużek oglądał linę. Parę włókien faktycznie było przerwanych, lecz resztę wyraźnie przecięto nożem. Jego spojrzenie padło na sztylet za pasem klocgoblina. - To ty... - szepnął. Przewoźnik wzruszył ramionami. - Mówiłem, że ci z Ligi się nim zajmą. - Zabrzęczał monetami w kieszeni. - W dodatku dobrze płacą. Strużek wstał i minął go. - Vilnix Pompolnius nie żyje - oznajmił. Tłum krzyknął z radości. - Nie ma go! Nie ma! Bardzo dobrze! Strużek odwrócił wzrok. Tak jak wszyscy, cieszył się ze zniknięcia Vilniksa Pompolniusa, ale sposób, w jaki zginął, zaniepokoił go. To była potajemna egzekucja, a przez to - niegodna. - A, tu jesteś, kapitanie - rozległ się jakiś głos. Był to Przymuł. Obok niego stała Pilotka Kamienia. Strużek skinął na nich. - Chodźmy. Opuśćmy to miasto. Rozdział 24 TAŃCZĄCA NAD KRESEM1 Nie odeszli jednak tak szybko, jak zamierzali. Przeszkodził im Profesor Mroku, który przyłapawszy ich w jednym z zapasowych koszy, wszelkimi sposobami usiłował przekonać Strużka do pozostania w mieście. - Dokąd pójdziesz? - pytał. - Co zrobisz? Tu czeka cię wspaniała przyszłość, tylko skorzystaj z okazji, mój chłopcze. Ale Strużek pokręcił głową. - Nie mogę. Jestem... jestem kapitanem pirackiego statku. Jak mój ojciec i dziadek. Mam to we krwi. Profesor pokiwał głową z żalem. - Ale gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie - powiedział - tytuł Profesora Światła pięknie by pasował do tak dzielnej osoby. Strużek tylko się uśmiechnął. - No tak - westchnął profesor. - Spróbować zawsze można. A co do sprawy, o której rozmawialiśmy w moim laboratorium... - Cofnął się, wskazując dwa pękate worki. - Chyba wszystko jest tak, jak chciałeś. Koperty. Instrukcje. Kryształy. Zgodnie z umową. I dopilnuję, żeby dzwon bił co wieczór. Zawsze miło jest ustanowić nową tradycję - powiedział z uśmiechem. - Oficjalnie to na cześć twojego powrotu z Mrocznej Puszczy. Strużek uścisnął jego dłoń. - Do następnego spotkania, profesorze. Znalazłszy się w Podmieście, Strużek odkrył, że wylądowali o krok od gospody Pod Mordrzewiem. A jednak minęły dwa dni, zanim przekroczył próg przybytku Matki Piorklaczyny. Tyle czasu zajęło mu kompletowanie załogi. Tamtego pierwszego ranka złożyli wizytę Pocipołciowi. Na swoje nieszczęście tłusty, spocony sklepikarz akurat otrzymał nową dostawę stworzeń z Kresoboru. Gdyby Strużek zjawił się sam, może usiłowałby wykręcić się od danego słowa, ale w obecności krwiożerczego płaskogłowca i złowrogiej postaci w kapturze musiał dotrzymać przyrzeczenia. Tak jak Chmurny Wilk wykupił Pilotkę Kamienia, by zwrócić jej wolność, tak Strużek opuścił sklep Pocipołcia z trzema stworzeniami, które nigdy nie powinny znaleźć się w niewoli. Pierwszym był Szpuler, dębowy elf o wielkich nerwowo mrugających oczach. Choć wyglądał krucho, miał cenne doświadczenie w podniebnej żegludze. Drugi nazywał się Gum i był młodym banderzwierzem, wciąż noszącym rany po wilczym dole, w który wpadł. Kiedy Strużek mu się przyglądał, zwierz pochylił się i dotknął zęba zawieszonego na jego szyi. - Uch? - spytał. - Uch-uch - wyjaśnił Strużek. - Schuek? - upewnił się banderzwierz. Chłopiec skinął głową. Gum był młody, ale wiedział o chłopcu z Kresoboru, który niegdyś wyrwał banderzwierzowi bolący ząb. A trzeci pirat... Strużek pewnie by nie zauważył pokrytego łuską stworzenia o gadzim języku i nietoperzowych uszach, gdyby samo do niego nie przemówiło. - Kompletujesz załogę - syknęło. - Przyda ci się na pokładzie ktoś, kto słyszy myśli równie wyraźnie jak słowa... kapitanie Strużku. - Uśmiechnęło się i zwinęło wielkie uszy. - Jestem Ryborak. Strużek skinął głową. - Witaj na pokładzie - powiedział, wręczając mu dziesięć złotych monet. Teraz było ich sześcioro. Jeszcze dwóch i załoga będzie kompletna. Ale skoro był z nimi Ryborak, dobranie pozostałych piratów okazało się trudne. Za każdym razem, gdy Strużek podchodził w gospodzie lub na rynku do jakiegoś budzącego nadzieję osobnika, Ryborak nastawiał uszu i wkrótce zaczynał krytycznie cmokać i kręcić głową. Ten zbyt tchórzliwy. Ten zbyt beztroski. Temu w głowie tylko bunt. Dopiero drugiego dnia późnym popołudniem w nędznej knajpie natknęli się na doskonałego kandydata. Wcale na takiego nie wyglądał - krępy rzeźnik o czerwonej twarzy, pijany i roniący łzy do leśnego piwa. Ale Ryborak się uparł. - Myśli ma smutne, lecz serce ze złota. Co więcej, zna się na żeglowaniu. Porozmawiaj z nim, kapitanie. Jak się okazało, rzeźnik nazywał się Rzemian Turożemian i przybył do Podmiasta, szukając swego brata Ścięgniusza, sprzedawcy talizmanów. Dwie godziny temu dowiedział się, że Ścięgniusz stracił życie podczas jakiegoś głupiego eksperymentu z burzywem, na który się zgodził, bo bardzo chciało mu się pić. - To - niesprawiedliwe - łkał Rzemian. Ryborak miał rację. Rzeźnik rzeczywiście miał serce ze złota, a kiedy się uspokoił, Strużek zaproponował mu dziesięć złotych monet i miejsce na pokładzie ”Tańczącej nad Kresem”. Rzemian się zgodził. - Przepraszam - odezwał się za nimi syczący głos. - Czy dobrze rozumiem, że kompletujesz załogę? W takim razie nie szukaj już dłużej. Strużek obejrzał się. Osobnik, który go zagadnął, był chudy i żylasty, 0szczurzej, ściągniętej twarzy, zakrzywionym nosie i małych, sterczących uszkach. - Z kim rozmawiam? - spytał Strużek. - Jestem Wkrętak Mżawka odparł obcy. - Najwspanialszy kwatermistrz po tej stronie nieba. Strużek zerknął na Ryboraka, który tylko wzruszył ramionami. - Dobrze się czuję wysoko nad ziemią, mam głowę do interesów i umiem wyczuć okazję - zachęcił Wkrętak, błyskając niebieskimi oczami zza okularów w stalowej oprawce. - Hm... chwileczkę - mruknął Strużek i wziął Ryboraka na bok. - 1co? - szepnął. - Nie wiem, kapitanie. Mówi prawdę, a jednak... nie wiem... jest w nim coś dziwnego. Jakaś tajemnica. Coś, co w każdej chwili może wybuchnąć... albo nie ujawnić się nigdy. Strużek westchnął ze zniecierpliwieniem. - Nie możemy szukać bez końca. Ten Mżawka robi dobre wrażenie. - Wyjrzał przez okno. - Moglibyśmy od razu iść do Matki Piórklaczyny. - Wyjął z sakiewki ostatnie dziesięć monet. - Zaryzykuję. Ryborak skinął głową. - Na twoją odpowiedzialność, kapitanie. Na twoją odpowiedzialność. - ”Tańcząca nad Kresem” jest gotowa i oczekuje was w bezpiecznym miejscu - oznajmiła Matka Piórklaczyna. - Ale najpierw tajemnica. - A, tak. Tajemnica - mruknął Strużek. Matka Piórklaczyna przysunęła się bliżej. Wyjął z kieszeni kryształ burzywa i położył na stole. - Moździerz i tłuczek, jeśli łaska. - Ale... ale... - Matka Piórklaczyna niespokojnie zaklekotała dziobem. - Przecież wszyscy tak próbowali i wiesz, co się działo. Strużek niecierpliwie zabębnił palcami. Matka Piórklaczyna bez słowa przyniosła moździerz i tłuczek. - Dziękuję - powiedział. - Teraz patrz. Układam kryształ w czarce, o tak. Podnoszę tłuczek i czekam. Matka Piórklaczyna patrzyła, strosząc pióra, na chłopca, który szeptał coś pod nosem. - Co tam mówisz? - zaciekawiła się. - To jakieś zaklęcie! Wysoko w górze rozbrzmiał melodyjny dźwięk dzwonu z Wielkiej Sali. Strużek uderzył. Burzywo rozpadło się na kruszywo, syknąwszy i buchnąwszy blaskiem. - Tak, o tak! - zaskrzeczała Matka Piórklaczyna i objęła Strużka puchatymi skrzydłami. - Doskonale! Doskonale. Ale jednak coś mówiłeś. Musisz mi wyjawić to zaklęcie. Strużek roześmiał się. - Odliczałem sekundy - wyjaśnił. - Tajemnica polega na tym, że kruszywo powstaje tylko dokładnie w chwili zmierzchu. Ani na chwilę przedtem, ani na chwilę później. - Zmierzch to zmierzch - powiedziała sceptycznie matka Piórklaczyna. -1 trwa o wiele dłużej niż chwilę. Strużek uśmiechnął się. - Dla ciebie i dla mnie tak. Profesor Mroku widzi chwilę, która oddziela światło od ciemności, tak wyraźnie, jak... jak dziób na twojej twarzy. Matka Piórklaczyna zaklekotała z irytacją. - Niby jak mam wiedzieć, kiedy nadchodzi ta chwila? - Profesor Mroku co wieczór będzie uderzał w dzwon dokładnie w tej chwili. Ty musisz być tylko gotowa. Matka Piórklaczyna zmrużyła oczy. - Profesor Mroku? - spytała podejrzliwie. - To nie to, co myślisz - rzucił Strużek z pośpiechem. - Robi to dla upamiętnienia mojego powrotu z Mrocznej Puszczy. Obiecał... - Jeśli pisnąłeś mu chociaż słowo, nasza umowa jest nieważna - syknęła Matka Piórklaczyna. Oczy jej zamigotały. - Zresztą skoro już mi powiedziałeś wszystko... Strużek podniósł się gwałtownie. - Pomyśl, co by było, gdyby pewnego dnia dzwon zadzwonił o chwilę za wcześnie lub za późno - powiedział zimno. - Dotrzymałem umowy. Moja załoga czeka na dworze. Teraz proszę o moje złoto i statek. Matka Piórklaczyna wyjęła spod fartucha klucz i rzuciła go na stół. - W porcie - rzuciła. - Nabrzeże trzecie. Złoto jest już na pokładzie. - Na pewno? - spytał Strużek spokojnie. - Pamiętaj o dzwonie. Matka Piórklaczyna zagdakała nerwowo. - Znajdzie się tam, zanim dojdziecie do portu. Nowa załoga zakochała się w ”Tańczącej nad Kresem” od pierwszego wejrzenia. - Co za ślicznotka - szepnął Rzemian Turożemian. - Niech mnie kule biją, jeśli kłamię. - Brylancik - mruknął Mżawka. Strużek rozpromienił się dumnie. Spojrzał na wielkie białe żagle i idealnie uporządkowane olinowanie. Razem wypchnęli statek ze zrujnowanej szopy. Księżyc w pełni rzucał światło na wypolerowane maszty i kadłub, na srebrne lampy, na lśniące przyrządy i dźwignie wykładane kością. - Wszyscy na pokład! - zawołał Strużek, tak jak wiele razy wcześniej wołał jego ojciec. - Do swoich zajęć! Piraci natychmiast usłuchali. Strużek wszedł na mostek, ujął koło sterowe i czekał, aż Pilotka Kamienia da znak, że lotny głaz jest gotów. Znak się pojawił. - Odcumować! - krzyknął Strużek. - Postawić grot! ”Tańcząca nad Kresem” zaczęła odrywać się od ziemi. Strużek delikatnie wyrównał dziobowe i rufowe obciążniki. Dziób podniósł się i podniebny statek uniósł się w powietrze. Strużek roześmiał się z radości. Statek był zwrotny jak marzenie. ”Zdobywca Wiatru” nie mógł się z nim równać. Strużek opuścił obciążniki kadłubowe i odrobinę zrefował grot. A jednak, pomyślał, gdy statek posłusznie obrócił się w lewo, gdyby nie ta straszna podróż nad Bagnem i poza Kres na sypiącym się statku, nigdy nie nauczyłbym się nawigacji. Teraz, mając doświadczenie ze ”Zdobywcy Wiatru”, bez najmniejszego trudu manewruję nowym statkiem. Przelatując nad gospodą Pod Mordrzewiem, dostrzegł w drzwiach Matkę Piórklaczynę. - Rzemian! - zawołał. - Szpuler! Pora opróżnić worki. - Tak jest, kapitanie! - odkrzyknęli i pochyliwszy się nad pokładem, zaczęli wyrzucać przez burtę garście kopert, które sfrunęły z furkotem i szelestem na Podmiasto. Podniebni piraci przyglądali się mieszkańcom miasta, biegającym tu i tam w żółtym świetle latarni. Chwytali dziwne latające kawałki papieru, które pojawiły się jakby znikąd. - Za przeproszeniem, kapitanie - odezwał się Rzemian, gdy zataczali nad miastem drugie koło. - Co my właściwie robimy? Strużek uśmiechnął się od ucha do ucha. Właśnie znowu mijali gospodę Pod Mordrzewiem. - Przełamujemy monopol. - Słucham? - W każdej kopercie znajduje się kryształ burzywa i instrukcja, w jaki sposób bezpiecznie wyprodukować kruszywo. Tylko tak mogłem sprawić, żeby każdy miał znowu dostęp do czystej wody. - O, to mi się podoba! - zawołał Rzemian. - Bardzo mi się podoba. To sprawiedliwe. Mój brat Ścięgniusz by się z tego ucieszył. - Czego nie można powiedzieć o Matce Piórklaczynie - zauważył Mżawka. - Wygląda, jakby miała pęknąć ze złości. Strużek roześmiał się i spojrzał na dygoczącą z wściekłości, wygrażającą pięściami Matkę Piórklaczynę. - Już dawno powinna dostać za swoje. Zbyt długo rządziła Podmiastem. - Rozejrzał się. - Ile jeszcze zostało? - Prawie skończyliśmy, kapitanie. Strużek uśmiechnął się. On też już prawie skończył swoją misję. Skoro burzywo znalazło się w skarbcu, nie trzeba wytwarzać nowych łańcuchów, ścieki przestaną zatruwać Kresorzekę, która znowu stanie się tak czysta, że będzie można z niej pić. Błędne koło zostanie przerwane. Kiedy ostatnie koperty sfrunęły w dół, Strużek zawrócił. Nadeszła pora opuścić Sanctaphrax i Podmiasto. Postawił żagle i opuścił obciążniki rufowe. ”Tańcząca nad Kresem” pomknęła przed siebie. A gdy wiatr przybrał na sile i zaśpiewał wśród want, Strużek zamknął oczy i odchylił głowę, niemal nieprzytomny z uniesienia. Udało mu się! Zakończył misję, którą powierzono jego ojcu przed wielu, wielu laty. Być może tak właśnie było zapisane w gwiazdach... kto wie? W każdym razie to on ścigał Wielką Burzę do Mrocznej Puszczy i choć w końcu znalazł świętą substancję zupełnie gdzie indziej, przecież ją znalazł. Podróż, którą rozpoczął jako pasażer na gapę, zakończył jako kapitan - zwycięski i tryumfujący. Bohater. Wiatr musnął mu twarz i zmierzwił włosy. Czy jest coś wspanialszego niż żegluga po tym nieskończonym błękicie? Uśmiechnął się szeroko. Nie, nie ma. Nic na świecie nie jest tak cudowne. A on się do tego urodził. W tej chwili czuł się najszczęśliwszą istotą na świecie. - Żegluję na własnym statku - szepnął, pękając z dumy. - ”Tańcząca nad Kresem”... Nagle tuż obok rozległ się głośny łopot i świst. Piraci krzyknęli z niepokojem. Otworzył oczy. - To ty! - zawołał. - We własnej osobie - odparła ptasiennica, obróciła się na relingu i zbliżyła do niego dziób. - Kapitanie, wszystko w porządku? - zawołał Rzemian Turożemian. - Czy mam przeszyć strzałą szyję tej poczwary? Strużek obejrzał się i ujrzał, że rzeźnik napina kuszę. - Stać! - wrzasnął. - Opus’cić broń! Ptasiennica przewróciła jednym okiem. - Piękne powitanie, paniczu - prychnęła. - Ale całkiem na miejscu, gdyż przynoszę złe wieści. - Wieści? Jakie wieści? - spytał Strużek z niepokojem. - Chodzi o Chmurnego Wilka. Twój ojciec znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie. - W niebezpieczeństwie?! - zawołał chłopiec. - Wielka Burza nie wypuściła go ze swych straszliwych objęć - wyjaśniła ptasiennica. - Kiedy widziałam go po raz ostatni, wir porwał go daleko. Poleciałam za nim na tyle, na ile starczyło mi odwagi... - Dokąd? - Daleko stąd. Bardzo daleko. - Chyba nie... Ptasiennica pokiwała głową. - Poza Kres, Strużku. Dalej niż ktokolwiek odważył się zapuścić, w te rejony nieba, których nie ma na żadnej mapie. Strużek rozejrzał się z dziko bijącym sercem. Jego ojciec tułał się gdzieś za Kresem, na potwornym mglistym pustkowiu. To było zbyt straszne, żeby o tym myśleć. - Muszę go uratować - oznajmił. - To będzie niebezpieczne przedsięwzięcie, paniczu... - zaczęła ptasiennica. - Kapitanie - przerwał jej sucho. -1 żadne niebezpieczeństwo mnie nie zatrzyma. ”Tańcząca nad Kresem” jest gotowa. Załoga także. I ja też. - A zatem ruszamy natychmiast - oznajmiła ptasiennica. Drgnął zaskoczony. - My? Chcesz wyruszyć z nami? - Byłeś świadkiem mojego wyklucia - przypomniała mu. - Muszę nad tobą czuwać... zawsze. - Westchnęła. - Choć czasem tego żałuję... Ale dosyć o tym. Musimy się pospieszyć. Znajdź jakąś linę, przywiąż jeden jej koniec do bukszprytu, a drugim okręć mnie w pasie. Znajdę twojego ojca. - Zadrżała. - Ale to znaczy, że zapuszczę się tak daleko jak jeszcze nigdy w życiu. Oby nie było za późno. - Oby - powtórzył cicho Strużek. Bez słowa opuścił kadłubowe obciążniki i poruszył kołem. - Wszystko gotowe! - zawołała ptasiennica. Zeskoczyła z relingu i pofrunęła z łopotem skrzydeł. Kiedy sznur się naprężył, Strużek mocno naparł na koło sterowe. ”Tańcząca nad Kresem” pomknęła przed siebie. Statek zaczął zbliżać się do krawędzi Kresu. Poniżej wody Kresorzeki nagle zmieniły się w wodospad. Wicher wiał, żagle wydymały się, a ”Tańcząca” szybowała przed siebie, poza Kres i jeszcze dalej. - Niebiosa, czuwajcie nad nami - szepnął Strużek. - Czuwajcie nad nami wszystkimi!