Dave Duncan Opowieści o królewskich fechtmistrzach tom 01 Pozłacany łańcuch Przełożył Michał Jakuszewski Tytuł oryginału: The Gilded Chain Wersja angielska: 1998 Wersja polska: 2000 Ta książka jest dedykowana z wyrazami miłości mojemu wnukowi, Brendanowi Andiewowi Pressowi w nadziei, że pewnego dnia sprawi mu radość Prolog Wielki mistrz wyglądał jeszcze starzej niż dziedzic, lecz miał w sobie pewną twardość, której nie złagodził wiek, i wydawało się, że mieczem, który miał u boku, nadal włada ze śmiertelną skutecznością. W jego spojrzeniu kryła się gwałtowność, której chłopiec nigdy dotąd u nikogo nie widział. Zdołał się jednak nie wzdrygnąć, gdy owe straszliwe, szare oczy skierowały się na niego. Spojrzał w nie tak beznamiętnie, jak tylko potrafił, zdecydowany ukryć niepokój, od którego kotłowały mu się wnętrzności. Gdy obaj mężczyźni mówili o nim, stał w milczeniu, miętosząc czapkę w dłoniach. Nigdy nie widział, by dziedzic traktował kogoś z tak bajeczną uprzejmością. Schlebiał wielkiemu mistrzowi tak samo, jak gęsiarka zwykła schlebiać jemu. Chłopiec spodziewał się, że sławny Żelazny Dwór będzie wyglądał jak zamek, było to jednak tylko skupisko budynków wznoszących się na jałowym Posępnym Wrzosowisku. Miały czarne, kamienne mury i dachy kryte dachówką tego samego koloru. W środku wyglądały jeszcze bardziej ponuro: gołe ściany, podłogi z desek, drewniany sufit i zimny przeciąg wpadający przez jedno nieoszklone, zakratowane okno, a wypadający przez drugie. Dwa duże fotele, stół, półka z książkami i kominek tak czysty, że trudno było uwierzyć, by kiedykolwiek palono na nim ogień - żadna cela więzienna nie mogłaby wyglądać bardziej odpychająco. Jeśli to był pokój wielkiego mistrza, to jak żyli tu chłopcy? - Jest złośliwy! - mówił dziedzic. - Krnąbrny. Niech się warn nie zdaje, że nawet u was uda się zrobić człowieka z podobnego śmiecia. Opowiedział wszystko. Zdał relację z całego życia chłopca, od jego haniebnych pozamałżeńskich narodzin przed czternastu laty, aż po zeszłotygodniową próbę ucieczki, która zakończyła się dla niego wychłostaniem. Nie zapomniał o żadnej psocie ani szelmostwie. Nie tak się sprzedawało konie. Kiedy wielki mistrz wysłucha tej długiej listy występków, z całą pewnością go nie przyjmie. Bajecznie szybko odeślą go do Dimpłeshire. Mężczyzna dopił wino i odstawił puchar na stół. - Zostaw nas proszę. Chcę pogadać z chłopakiem. Chłopiec przyglądał się niepewnie dziedzicowi, który wstał, pokłonił się nisko i wyszedł z pokoju. Po co było przeciągać sprawę? Dlaczego po prostu ich stąd nie wygonił? Nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi zamknęły się z łoskotem. Wielki mistrz nie poprosił go, by usiadł na wolnym fotelu. Chłopiec znowu spojrzał w straszliwe, szare oczy i wytężył wolę, starając się nie drżeć, nie wiercić ani nawet nie przełykać śliny. - Dlaczego ukradłeś kucyka? - zapytał wielki mistrz po długiej chwili. - - Jest mój. Mama dała mi go, nim... dawno temu. Starzec uśmiechnął się złowrogo. - - Jeśli był taki mały, to czy nie szedłbyś szybciej na piechotę? Chłopiec wzruszył ramionami. - - Jak uciekałem na piechotę, zawsze mnie łapali. Pomyślałem sobie, że może to zmyli psy. - - Warto było spróbować - przyznał wielki mistrz. Sięgnął lewą dłonią za pazuchę i wydobył stamtąd brzęczący mieszek. I co teraz? - Nie możesz zachować sobie tych pieniędzy. Oddasz mi je. Połóż czapkę na stole. Chłopiec wykonał polecenie, pełen nieufności. - Wracaj tam, gdzie stałeś. Łap! Chłopiec chwycił monetę. Bajecznie! - Potrafisz ją wrzucić do czapki? Świetnie. Gotowy? Druga moneta. Chłopiec złapał ją i cisnął do czapki w ślad za pierwszą. Trzecia pofrunęła w bok. Czwarta pomknęła wyżej, tak że musiał podskoczyć. Leciała już następna, musiał więc jednocześnie rzucać i łapać. Wkrótce miotał się już we wszystkie cztery strony naraz, chwytając i miotając obiema rękami. Lawina ustała. Pieniążki bez wyjątku trafiły do czapki. - - Znakomicie. Naprawdę znakomicie! - - Dziękuję, panie. Poszło mu nieźle, ale to przecież była dziecinada. - Mów mi “wielki mistrzu”. Twój dziadek z pewnością miał racje, twierdząc, że jesteś zręczny. W jednym jednak minął się z prawdą, choć nie okłamał mnie świadomie. Jak było naprawdę? Chłopiec oparł się pokusie oblizania warg. Czy lepiej uchodzić za łotra, czy za głupka? Stary z pewnością używał jakiegoś czaru wykrywającego kłamstwa, pozostała mu więc tylko ta druga możliwość. - Chodzi o dziewczynę, wielki mistrzu. Ja tego nie zrobiłem. Staruszek skinął głową. - Poznałem to po twej reakcji. Cała reszta nie ma znaczenia. Po prostu twój duch cierpiał w klatce. Przemoc wobec kobiet to jednak coś całkiem innego. A mimo to przyjąłeś karę bez sprzeciwu. Dlaczego? Dlatego że jestem głupi! - - On jest synem poddanego. Powiesiliby go. Dziewczyna tylko się wystraszyła. Nic się jej właściwie nie stało. - - A jeśli ten chłopak następnym razem naprawdę kogoś zgwałci? Czy to nie będzie twoja wina? - - Moim zdaniem to nie jest naprawdę zły człowiek, wielki... - - Odpowiedz na moje pytanie. Chłopiec zastanawiał się przez chwilę. - - Będzie. - - Czy żałujesz teraz swej decyzji? - - Nie, wielki mistrzu. - - Dlaczego? - - Dlatego że moim zdaniem to nie jest naprawdę zły człowiek, wielki mistrzu. - - Wierzysz w swój osąd. To dobrze. No cóż, wybór należy do ciebie. Nie do mnie czy twojego dziadka. Do ciebie. Jeśli chcesz tu zostać, przyjmę cię. Jeśli nie, powiem twemu dziadkowi, że ci odmówiłem. Ostrzegam cię, że zaczniesz zupełnie nowe życie, w którym będzie cię obowiązywało bezwarunkowe posłuszeństwo - Celowo czynimy je trudnym, gdyż nie potrzebujemy tutaj mięczaków. Na kilka pierwszych tygodni zostaniesz nawet pozbawiony imienia. Będziesz tylko dzieciuchem, najnędzniejszym z nędznych. W każdej chwili będziesz mógł odejść i wielu to robi, lecz w takim przypadku nie będzie nas obchodziło, co się z tobą stanie. Wyjdziesz przez naszą bramę z niczym i nigdy już nie wrócisz. Z drugiej strony, jeśli wytrzymasz szkolenie, osiągniesz w społeczeństwie pozycję, z którą wiążą się pewne zaszczyty. Zapewne zamieszkasz na królewskim dworze jako członek doborowego bractwa, skupiającego najlepszych szermierzy w znanym świecie. Niemniej wtedy również będzie cię obowiązywało bezwarunkowe posłuszeństwo. Będziesz służył królowi albo temu, komu każe ci on służyć. Nie będziesz miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Decyzja, którą za chwilę podejmiesz, będzie w pewnym sensie ostatnią niezależną decyzją w twym życiu. I pierwszą też. Chłopiec nie spodziewał się, że dadzą mu wybór. - - Masz jakieś pytania? - zakończył wielki mistrz. - - Kto wybierze mi nowe imię? - - Ty sam. Na ogół wybiera się je z listy dawnych fechtmistrzów, choć niekiedy akceptuje się też inne imiona. Nie liczył na to, że potraktują go tak sprawiedliwie. Jeśli odejdzie, nigdy się nie dowie, czy wystarczyłoby mu męstwa. Życie dzieciucha w Żelaznym Dworze nie mogło być dużo gorsze od życia bękarta w rodzinie, która miała niewiele pieniędzy i żadnej pozycji. Alternatywą było dla niego oddanie w termin do jakiegoś rzemieślnika lub kupca, a wtedy pozostałby nikim aż do śmierci. Z pewnością nie będzie dzieciuchem zbyt długo. - - Chcę zostać, wielki mistrzu. - - Nie śpiesz się tak bardzo. Wielu rzeczy jeszcze nie wiesz. Zapytaj mnie o nie albo się zastanów. Masz pięć minut. - - Nie potrzeba, wielki mistrzu. Chcę zostać. - - Zbyt pochopne podjęcie takiej decyzji może być oznaką głupoty. - Wierzę w swój osąd, wielki mistrzu. Starzec przymrużył powieki straszliwych oczu. - - Gdybyś był już kandydatem, podobne słowa zostałyby poczytane za bezczelność. - - Rozumiem, wielki mistrzu. To była jedyna bezpieczna odpowiedź. Mężczyzna skinął głową. - Proszę bardzo. Jesteś przyjęty. Dzieciuchu, idź i powiedz mężczyźnie, który czeka pod drzwiami, że może już odejść. I Kośba 1 - Zdrada - wyszeptał Kromman. - Zdrada! - powtórzył, jakby smak tego słowa sprawiał mu przyjemność. - Twoje knowania zostały wreszcie zdemaskowane. Królowi przedstawiono dowody. Z uśmiechem oblizał pomarszczone wargi. Wesz w ludzkiej skórze! Roland miał ochotę wyciągnąć miecz i wbić go w ciało Krommana tak głęboko, jak to tylko możliwe, a potem go wydobyć. Dla urozmaicenia - inną drogą. Byłoby to przysługą dla społeczeństwa i powinien był tak postąpić już dawno temu. Spowodowałby jednak w ten sposób wielki skandal. W całej Euranii natychmiast by się dowiedziano, że lord kanclerz króla Chiviaiu zamordował jego osobistego sekretarza. Dworzanie w tuzinie stolic parsknęliby histerycznym śmiechem na tę wieść. Lord Roland musiał być grzeczny. Miło jednak było pomarzyć. Zapadała już zimowa noc. Miał przed sobą jeszcze mnóstwo piętrzącej się niczym zaspy roboty. Czekało na niego dwunastu interesantów i nie miał zamiaru tracić czasu na tę ludzką wesz obleczoną w czarną szatę. Cierpliwości! - Jak świetnie ci wiadomo, panie sekretarzu, podobne pogłoski pojawiają się co parę lat. O mnie, o tobie i o wielu królewskich ministrach. - Autorem większości tych opowieści zapewne był sam Ambrose, jeśli jednak Kromman usłyszy to od jego kanclerza, w te pędy mu wszystko powtórzy. - Jego Królewska Mość ma zbyt wiele rozsądku, by wysłuchiwać pomówień. Masz do mnie jakąś sprawę? - Nie, lordzie kanclerzu. Nie będziesz już załatwiał żadnych spraw. Kromman nie krył radości. Z całą pewnością coś knuł. Budził odrazę nawet w latach młodości, gdy był inkwizytorem Czarnej Izby. Szpiegował i donosił, spiskował i intrygował, oczerniając każdego, kogo nie był w stanie zniszczyć. Teraz, gdy oczy pożółkły mu ze starości, a kudły sterczały spod czarnego biretu niczym pajęczyna, przypominał wyrzuconego przez morze na brzeg trupa. Bywały dni, że wyglądał jeszcze gorzej. Nawet król, który miał niewiele skrupułów, gdy Roland rozmawiał z nim w cztery oczy, zwał swego sekretarza trutką na szczury. Co sprawiało Krommanowi tyle radości? Roland wstał. Zawsze był wyższy i schludniejszy niż ten brudny gryzipiórek i upływ lat tego nie zmienił. - - Nie będę wzywał straży. Sam cię stąd wyrzucę. Nie mam czasu na żarty. - - Ja też nie. Żarty wreszcie się skończyły. Kromman położył na biurku jakiś list. Na jego twarzy malowała się satysfakcja małego chłopczyka, czekającego, aż matka rozpakuje prezent, który jej ofiarował. Z całą pewnością coś knuł! Siedzący przy drzwiach Strzała oderwał z wyraźnym zdziwieniem wzrok od książki. Nikt jeszcze nie podniósł głosu, lecz instynkt fechtmistrza ostrzegał go, że zbliżają się kłopoty. Twarz Rolanda od trzydziestu lat nie zdradzała żadnych uczuć i nie zamierzał dopuścić, by zmieniło się to w tej chwili. Podniósł z obojętną miną kopertę, zwracając uwagę, że jest adresowana do hrabiego Rolanda z Waterby, Kawalera Białej Gwiazdy, Rycerza Starożytnego Wiernego Zakonu Królewskich Fechtmistrzów i tak dalej, oraz opatrzona małą pieczęcią państwową, a mimo to nic nie wspomina o jego wysokim urzędzie. To dziwne połączenie ostrzegło go, co znajdzie w środku, nim jeszcze zerwał lak zręcznym ruchem noża i rozwinął pergamin. Nakreślony ozdobnym pismem list był zwięzły aż do granic brutalności: ...niniejszym rozkazuje się przekazać... zostaje wykluczony z posiedzeń naszej Rady Przybocznej... nie będzie opuszczał miejsca zamieszkania, by odpowiedzieć na pewne poważne zarzuty... Dymisja! Jego pierwszą reakcją było radosne poczucie ulgi. Będzie teraz mógł zapomnieć o wszystkich zmartwieniach i wrócić do domu, do Ivywalls i żony, której nigdy nie miał czasu kochać tak, jak na to zasługiwała. Potem jednak pomyślał o Krommanie, którego list wymieniał jako jego następcę. Ta kandydatura była absolutnie nie do przyjęcia. Ów człowiek zupełnie się nie nadawał na to stanowisko. Podniósł wzrok z twarzą wciąż pozbawioną wyrazu, lecz jego myśli gnały jak opętane, szukając drogi wyjścia ze śmiercionośnej dżungli, która nagle wyrosła wokół niego. Rzecz jasna, nie powinien czuć się zaskoczony. Ambrose IV nudził się ministrami równie łatwo jak kochankami czy ulubionymi dworakami. Król szybko się do nich zniechęcał i pragnął wówczas nowego początku. Miał nadzieję, iż zmniejszy swą obecną niepopularność, obciążając winą za własne błędy człowieka, który lojalnie realizował jego politykę. Wierność lepiej było otrzymywać niż dawać. Strzała podniósł się bezszelestnie z gracją napinającego cięciwę łucznika. Biedny chłopak od dwóch dni niemal bez przerwy siedział na kozetce przy drzwiach i śmiertelnie znudzony kartkował książkę z romantycznymi wierszami. Gdy ostatni gość wchodził do komnaty, z pewnością upewnił się, że jest on nieuzbrojony, a potem przestał się nim interesować. Teraz jednak wyczuł, że dzieje się coś niedobrego, - Twa zdrada została zdemaskowana! - powtórzył Kromman z triumfalną miną. Roland wzruszył ramionami. - - Nie było żadnej zdrady. Bez względu na to, jak zręczne są twe fałszerstwa, panie Kromman, uczciwe śledztwo obali je wszystkie. - - Zobaczymy. Wpatrywali się w siebie przez chwilę. Całe życie byli śmiertelnymi wrogami i zbyt długo już hamowała ich służba temu samemu panu. Roland z pewnością nie uważał, by był winien zdrady w jakimkolwiek rozsądnym sensie tego słowa, zdrada była jednak płynnym pojęciem i w podobne bagno wpadło już przed nim wielu ludzi: Bluefield, Centham, Montpurse. Zwłaszcza Montpurse. Sam zaaranżował jego upadek. Gdyby jednak tą samą monetą odpłacił mu odrażający Kromman, ironia losu przekroczyłaby dopuszczalne granice. To byłoby bardziej bolesne niż uderzenie katowskiego topora. Po raz kolejny rozważył możliwość morderstwa i tym razem nie był to już żart. Mogła to być dla niego ostatnia szansa rozprawienia się z tym robakiem. Niestety, zemsta, którą powinien był wywrzeć już przed laty, wyglądałaby teraz na przyznanie się do winy. W ten sposób on również by zginął, a Kromman został pośmiertnym zwycięzcą ich długoletniej wojny. Lepiej zachować życie i walczyć, stawić czoło oszustwu z nadzieją na zwycięstwo, nawet jeśli nie wydawało się ono prawdopodobne. Kromman był bardzo pewny siebie. Tymczasem mógł zapomnieć o zakurzonych szpargałach na biurku i gadatliwych petentach, którzy siedzieli w poczekalni. Lord Roland porzuci to wszystko z czystym sumieniem i wróci do domu dzień wcześniej niż planował. O zdradę, proces i niemal nieuchronny wyrok śmierci będzie się martwił dopiero jutro. - Niech żyje król - rzekł spokojnie. Okrążył biurko i zdjął z ramion ciężki łańcuch. - Swoją drogą, nie jest złoty, tylko pozłacany. W sądzie kanclerskim o tym wiedzą, nie próbuj mnie więc oskarżać o defraudację. Kromman pochylił głowę z szyderczym uśmiechem triumfu, czekając, aż jego wróg zawiesi mu łańcuch na szyi. Gdy Roland rzucił mu go do stóp, przedmiot zagrzechotał niczym złoty wąż. - - Sam go sobie nałóż, panie Kromman, albo poproś o to króla. Pismo nie wymaga, bym uczynił to osobiście. - - Wkrótce nauczymy cię pokory! - - Wątpię w to. - Nagle przypomniał sobie słowa nakazu i władzę, jaką dawał on jego następcy. - A może zamierzasz dopuścić się ataku na moją osobę? Nowy kanclerz wyszczerzył bursztynowe zęby w uśmiechu, który był wystarczającą odpowiedzią. - W rzeczy samej, będę miał przyjemność wreszcie wykonać zadanie, którego nie pozwolono mi wykonać przed laty. Znaczyło to, że przyprowadził ze sobą zbrojnych, którzy czekali w przedpokoju, gotowi odprowadzić więźnia do lochu w Bastionie, zapewne zakutego w łańcuchy. To dopiero byłby dla niego wspaniały triumf! Nadal jednak nie zdawał sobie sprawy, że w pokoju jest obecna też trzecia osoba. Wpadł tu, drobiąc szpotawymi stopkami, i przeszedł tuż obok siedzącego przy drzwiach świadka. W swej niecierpliwości nawet nie zauważył, że jego ofiara ma obrońcę. Strzała ruszył przed siebie cicho jak mgła i zatrzymał się za plecami inkwizytora, wysoki, zwinny i śmiercionośny niczym napięta kusza. Wyglądał jak brat bliźniak lorda Rolanda, urodzony o czterdzieści lat za późno. Roland po raz pierwszy spojrzał prosto na niego. - - Czy znasz pana Krommana, królewskiego sekretarza? - - Nie mam tego zaszczytu, milordzie. Kromman odwrócił się nagle, wciągając głośno powietrze. - To nie jest zaszczyt. Chce mnie aresztować. Co na to powiesz? Strzała rozciągnął usta w uśmiechu. Dzień nagle stał się ciekawszy. - Powiem, że tego nie zrobi, milordzie. Jedną dłoń trzymał na rękojeści miecza i mógł go wyciągnąć szybciej niżby strzelił z bicza. - Tak też myślałem. To jest sir Strzała, kanclerzu. Muszę ci z głębokim żalem oznajmić, że nie będę mógł dobrowolnie przyjąć twego uprzejmego zaproszenia. Mam nadzieję, że towarzyszą ci odpowiednie siły? Krommanowi opadła szczęka. Spodnie i kubrak Strzały były skandalicznie drogie, a jego kaftan i ozdobiony piórami kapelusz kosztowały jeszcze więcej, lecz podobny ubiór można było zobaczyć na wielu kręcących się na dworze dandysach. To nie gracja atlety czy mroczna, złowieszcza uroda identyfikowały go niezawodnie jako fechtmistrza, ani nawet nie miecz, ukrył bowiem charakterystyczną gałkę. Być może chodziło o jego zachowanie. Nie ulegało wątpliwości, że nawet gdyby miał przeciwko sobie całą armię, usiałby podłogę trupami, nim pozwoliłby komukolwiek tknąć swego podopiecznego. Kromrnan natknął się na niespodziewany problem. - - Gdzie go znalazłeś? - pisnął. - - Na Posępnym Wrzosowisku, oczywiście. Roland powinien się domyślić, że po jego wizycie w Żelaznym Dworze wydarzy się coś nieoczekiwanego. Po każdych odwiedzinach w owej posępnej twierdzy w jego życiu następował kolejny punkt zwrotny. 2 Gdy Durendal uniósł do ust kielich wina, na drugim końcu sali rozległo się głośne buczenie, co z pewnością oznaczało, że do środka wszedł dzieciuch. Zaraz potem dał się słyszeć radosny krzyk, świadczący, iż ktoś już zdążył podstawić mu nogę. Chłopak podniósł się, zasypywany gradem okruchów chleba i ogryzionych kości, lecz w mgnieniu oka przewrócono go znowu. Czekała go długa droga. Nie minął jeszcze stołu sopranów, a nim dotrze do starszych, będzie musiał przejść również obok niedorostków, bezbrodych i kosmatych. Z pewnością wielki mistrz kazał mu wezwać pierwszego i drugiego na połączenie więzią. Miał pecha, że trafił akurat na kolację. Była to brutalna zabawa, lecz zdarzały się gorsze, a każdy musiał zaczynać jako dzieciuch. Durendal cierpiał jednak ten los dłużej niż większość pozostałych chłopców. Zaczęło się natychmiast po pełnej radosnego uniesienia chwili, gdy polecił dziadkowi wyjechać do Dimpleshire i już więcej tu nie wracać. Duchy! Czy to już pięć lat? Trudno mu było uwierzyć, że jest teraz drugim i dzieciuch przyszedł po niego. Bajecznie! Zerknął na stojący na podwyższeniu stół, by się upewnić, że tron wielkiego mistrza nie jest zajęty. Mistrz kawalerzysta i mistrz rapierów zauważyli jego spojrzenie i uśmiechnęli się, przybierając mądre miny. Nic poza połączeniem więzią nie mogłoby zatrzymać starego w najbardziej uroczystą noc w Żelaznym Dworze, noc Uczty Durendala, legendarnego założyciela, którego imię wybrał sobie obecny drugi w akcie szaleńczego wyzwania. Starszym pozwalano dziś pić wino. Wkrótce odczyta się Litanię Bohaterów i zostaną wygłoszone mowy. Jeśli wielki mistrz był nieobecny, z pewnością wydarzyło się coś o kolosalnym znaczeniu. Być może przybył sam król. Durendal został drugim przed niespełna tygodniem i nie spodziewał się, że tak szybko awansuje na pierwszego. Spojrzał na siedzącego obok Kośbę, ten jednak wdał się w gorączkową dyskusję z Evermanem i nawet nie zauważył zamieszania. Pięć lat i wkrótce nadejdzie koniec. Być może już jutro wieczorem, jeśli król zażądał więcej niż jednego fechtmistrza. Pożegna się z Żelaznym Dworem i młodością, wchodząc w wiek męski. Nagły atak nostalgii - i być może również wino - wywołał u niego niezwykłe skupienie. Durendal przyjrzał się wielkiej sali, jakby chciał ją dokładnie zapisać w pamięci. Słudzy wybiegali co chwila z kuchni, raz za razem napełniając talerze ciągle opróżniane przez stado młodych, wygłodniałych żarłoków. Blask świec padał na dziesiątki świeżych twarzy zasiadających za długimi stołami chłopców, oświetlając również sławne niebo mieczy nad ich głowami. Między ścianami rozciągnięto chyba ze sto łańcuchów i niemal z każdego ich ogniwa zwisał miecz. Było ich z górą pięć tysięcy. Gości i nowo przybyłych regularnie opuszczał apetyt, gdy zaproponowano im spożycie pierwszego posiłku w sali, zwłaszcza jeśli owej ofercie towarzyszyły barwne opisy tego, co się wydarzy, jeśli któryś z prastarych łańcuchów się zerwie. Stali lokatorzy szybko jednak uczyli się ignorować tę groźbę. Najstarsze z mieczy wisiały tu już od stuleci i zapewne miały wisieć jeszcze długi czas. Najbardziej starożytny z nich zawieszono samotnie na honorowym miejscu nad tronem wielkiego mistrza. Był to Zmierzch, miecz pierwszego Durendala, który z niewyjaśnionych powodów złamał się po śmierci właściciela. Gdy dzieciuch mijał stół niedorostków, oblano go zupą. W Żelaznym Dworze przebywało obecnie siedemdziesięciu trzech kandydatów. Drugi odpowiadał za utrzymanie wśród nich dyscypliny i dlatego nosił tę liczbę wypaloną na sercu. Powinno ich być około stu, lecz na tron wstąpił niedawno nowy król. Podczas pierwszego roku panowania Ambrose zastąpił ponad dwudziestu postarzałych gwardzistów ojca nowymi. Od tego czasu zwolnił nieco tempo, ostatnio jednak zaczął przydzielać fechtmistrzów swym faworytom. Kandydaci uważali, że Ambrose IV marnotrawi w ten sposób swych drogocennych szermierzy, nie byli jednak w tej sprawie bezstronni. Ilu chciał dostać dzisiaj? Pierwszym był Kośba, a kandydaci zawsze opuszczali Żelazny Dwór w tej samej kolejności, w jakiej do niego przybyli. Dzieciuch dotarł wreszcie do celu, zdyszany i pobrudzony sosem oraz sałatką. Wpatrywał się zatrwożony w plecy Kośby, nie chcąc przerywać budzącemu nabożny lęk pierwszemu w chwili, gdy był zajęty rozmową. Wszyscy starsi oprócz Durendala spierali się zażarcie na cały głos, nieświadomi rozgrywającego się obok dramatu. Audytorium zdało sobie sprawę, co się dzieje, i w sali zapadła cisza. Wszyscy czekali rozbawieni, co stanie się teraz. Siedzące najdalej soprany wdrapały się na ławy, by lepiej widzieć. - Powiadam ci, że jesteśmy najgroźniejszą grupą szermierzy w całej Euranii! - darł się na całe gardło młody Byless. Najwyraźniej miał na myśli starszych, w tym również siebie. Z pewnością pierwszy raz w życiu skosztował wina i łatwo było to zauważyć. - Moglibyśmy stawić czoło całemu pułkowi Nadwornych Szablistów króla Isilondu. Powinniśmy wysłać im wyzwanie. - - Piszczele! - zawołał Kośba. - Posiekaliby nas na kawałki! Byless skierował na niego mętne spojrzenie. - - No i co z tego? Dalibyśmy w ten sposób początek legendzie. - Poza tym sądzę, że oni są znacznie groźniejsi od nas - zauważył Szczęsny, wskazując ruchem barku na stoły znajdujące się za ich plecami. To była bardziej sensowna uwaga. Tam właśnie siedzieli mistrzowie i inni rycerze, fechtmistrze, którzy ukończyli już służbę i uczyli teraz następne pokolenia. Można tam było zobaczyć łysiny, wątrobowe plamy i luki w uzębieniu. Niektórzy byli już bardzo starzy, żaden jednak nie stał się gruby, zniedołężniały ani nawet przygarbiony. Większość zachowała dawną sprawność. Miecze fechtmistrzów mogły rdzewieć, lecz ich samych rdza nie ruszała. Było wśród nich trochę nieznajomych twarzy, gości przywabionych tu nostalgią za Nocą Durendala. Rycerze, którzy zakończyli służbę w Gwardii Królewskiej, mogli piastować najrozmaitsze stanowiska, od odźwiernych w służbie bogatych kupców aż po najważniejszych ministrów korony. Spośród obecnych dzisiaj Durendal znał jedynie wielkiego czarodzieja, głowę Królewskiego Kolegium Magów. Wszyscy oni powstrzymywali śmiech z równie wielkim wysiłkiem jak kandydaci. Twarz Bylessa poczerwieniała. Chłopak osuszył kielich, czknął głośno i przeszedł do kontrofensywy. - UrkI Oni? Są starzy! Nie ma wśród nich nikogo poniżej trzydziestki. Durendal uznał, że czas już powstrzymać przyjaciół przed robieniem z siebie durniów. Łypnął spode łba na dzieciucha, który był bystrym chłopakiem i spędził w Żelaznym Dworze wystarczająco wiele czasu, by wiedzieć, że obecny drugi nie zrobi mu nic złego. - Ty nędzny łajdaku! - krzyknął. - Żrący tyłkiem, zasmarkany, cuchnący robaku, jak śmiesz zakradać się tutaj niepostrzeżenie i psuć zabawę lepszym od siebie? Dzieciuch obrzucił go nieufnym spojrzeniem. Kośba rozejrzał się wokół, rozdziawiając usta z przerażenia. Szybko jednak odzyskał rezon. - Ty śmieciu! Lejący w łóżko troglodyto! Machnął pięścią w stronę głowy dzieciucha, cios był jednak sygnalizowany i nie dotarł do celu. Chłopak padł realistycznie na podłogę i złożył należne hołdy. Gdy Durendal był dzieciuchem, to właśnie było dla niego najtrudniejszym z obowiązków. Nauczył się jednak i tego. Och, tak, nauczył się! Cała sala ryknęła głośnym wrzaskiem aprobaty. Każdy z obecnych był kiedyś w tej sytuacji, leżał na podłodze jako ofiara drwin całego Żelaznego Dworu. - - Czcigodny i wspaniały pierwszy! - pisnął dzieciak. - Najszlachetniejszy, najznakomitszy drugi! Wielki mistrz rozkazał mi was wezwać! - - Łżesz! - zagrzmiał Kośba, oblewając chłopaka winem. - Zmiataj stąd, ty szkodniku w ludzkiej skórze. Powiedz wielkiemu mistrzowi, że może sobie żreć końskie łajno. Dzieciuch zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki, po raz drugi przedzierając się przez deszcz jedzenia i podstawiane nogi. Rycerze śmiali się razem z chłopcami, jakby nie byli w przeszłości świadkami tysiąca podobnych scen. Wreszcie tumult ucichł, przechodząc w pełen podniecenia szept - To było niezłe - skwitował Durendal. - “Lejący w łóżko troglodyta” był naprawdę niezły! Pierwszy usiłował ukryć niepokój, lecz jego wysiłki skończyły się całkowitym niepowodzeniem. - Myślisz, że w jego słowach może być ziarnko prawdy? - To twoja krew, bracie - oznajmił Durendal z pewnością w głosie. Ale nie będzie to jego krew, nie dzisiaj. Więzią miano połączyć tylko pierwszego. W przeciwnym razie wielki mistrz wezwałby więcej niż dwóch.”Wstali jednocześnie i jednocześnie pokłonili się ludziom siedzącym za stołem na podwyższeniu, po czym ruszyli razem ku drzwiom. W sali zapadła złowieszcza cisza. Bajecznie! 3 Durendal bezszelestnie zamknął ciężkie drzwi i stanął u boku Kośby, pilnie bacząc, by nie spojrzeć na drugi fotel. - Wzywałeś nas, wielki mistrzu? Głos pierwszego załamywał się lekko, choć chłopak stał wyprężony jak struna i wpatrywał się w regały. - Wzywałem, pierwszy. Jego Królewska Mość potrzebuje fechtmistrza. Czy jesteś gotów służyć? Świece paliły się migotliwym blaskiem. Durendal nie był w tej komnacie od dnia, gdy - przed pięciu laty - łapał rzucane mu monety, nie zauważył tu jednak żadnej zmiany. Kominek nadal pozostał nietknięty przez ogień, z foteli wyłaziła ta sama wyściółka i nawet stojące na stole wino miało identyczną, ciemnoczerwoną barwę. Rzecz jasna, brwi wielkiego mistrza stały się gęstsze i bardziej białe, a szyja chudsza, te zmiany Durendal obserwował jednak na co dzień. Sam zmienił się znacznie bardziej. Dorównywał teraz wzrostem staremu. Pamiętał, jak owego wiekopomnego pierwszego dnia zameldował się u Kośby i ujrzał, że jego twarz rozświetlił wyraz ekstazy. Trzy miesiące później sam zareagował w identyczny sposób, gdy pojawił się jego następca. Te trzy miesiące piekła były jednak niczym w porównaniu z tym, co wydarzyło się potem, gdy niedawny dzieciuch uparł się, że przybierze święte imię Durendala. Mistrz archiwista ostrzegał go, co się stanie, jeśli ośmieli się pogwałcić uświęconą upływem trzystu lat tradycję. No cóż, nie udało im się go złamać. Wytrzymał wszystko, chcąc okazać się godnym tego wielkiego imienia, i w końcu zdobył szacunek mistrzów i kolegów. Rzeczywiście był godny, najlepszy z nich wszystkich. Jutro wieczorem on stanie się pierwszym, a Byless drugim. Byless nigdy nie poradzi sobie z młodszymi. Ale to już nie jego zmartwienie. Jego zmartwieniem było przerażające milczenie Kośby. Na pewno oczekiwał tego pytania, ponieważ był drugim, gdy powołano Penderinga. Jaki miał wybór? Czy zdarzyło się kiedyś, by ktoś odmówił? W zasadzie nadal stała przed nim przerażająca możliwość dostępna dla wszystkich kandydatów. Mógł opuścić Żelazny Dwór i więcej nie wrócić. Z pewnością jednak nie zamierzał dać za wygraną po tak wielu latach trudu. W pomieszczeniu słychać było tylko cichy szelest gniecionego papieru. Wielki mistrz miął list w masywnej pięści. Lak królewskiej pieczęci rozprysnął się na kawałki. Durendal miał pięć lat na to, by nauczyć się odczytywać nastroje starego, i potrafił rozpoznać oznaki nadciągającego huraganu. Fakt, że nie było mu dane uczestniczyć w uczcie, mógł tłumaczyć lekkie wzburzenie, ale nie coś takiego. - Jestem gotów, wielki mistrzu - wyszeptał wreszcie Kośba ledwie słyszalnym głosem. Niedługo Durendal wypowie te same słowa. Kto będzie wtedy siedział na drugim fotelu? A kto siedzi na nim teraz? Kącikiem oka dostrzegł, że to ktoś młody, z pewnością młodszy od króla. - - Panie - mówił wielki mistrz - mam zaszczyt przedstawić ci pierwszego kandydata Kośbę, który będzie ci służył jako fechtmistrz. - - Ten drugi wygląda bardziej imponująco - wycedził anonimowy szlachcic. - Czy mogę wybrać jego? - - Nie! - warknął wielki mistrz. Jego poorana bruzdami twarz odzyskała kolor. - Sam król zawsze bierze tego, kto jest pierwszym. - - Och, tak mi przykro! Nie chciałem głaskać cię pod włos, wielki mistrzu. Uśmiechnął się bez wyrazu. Był chuderlawym, dwudziestoparoletnim mężczyzną o miękkich rysach twarzy, dworakiem aż do szpiku kości. Miał na sobie wspaniałe, obszyte futrem jedwabie o karmazynowej i cynobrowej barwie oraz złoty łańcuch. Jeśli jego białe futro naprawdę było gronostajowe, musiało kosztować fortunę. Jasną bródkę miał przyciętą w szpic ostry jak igła, a wąsy były dziełem sztuki. Elegancik. Ale kto? - - Pierwszy, to jest markiz Nutting, twój przyszły podopieczny. - - Podopieczny? - Markiz zachichotał. - Całkiem, jakbym był panną na wydaniu, wielki mistrzu. Podopieczny, dobre sobie! Kośba pokłonił się z twarzą poszarzałą na myśl o tym, że będzie musiał poświecić całe życie na strzeżenie... kogo? Nie króla, jego dziedzica, czy księcia krwi, nie ambasadora podróżującego do egzotycznych krain, ważnego właściciela ziemskiego z pogranicza, wysokiego rangą ministra albo - w najgorszym razie - głowy jednego z wielkich zakonów magicznych. To nie był podopieczny, za którego warto oddać życie, lecz dworski dandys, pasożyt. Śmieć. Starsi poświęcali polityce więcej uwagi niż jakiejkolwiek innej dziedzinie oprócz szermierki. Czy markiz Nutting nie był przypadkiem bratem hrabiny Mornicade, najnowszej kochanki króla? Jeśli tak, to przed sześcioma miesiącami był jedynie szlachetnym Tabem Nillwayem, młodszym synem niemającego grosza przy duszy baroneta, którego jedynym tytułem do chwały był fakt, że wyszedł na świat z tej samej macicy co jedna z najsławniejszych piękności epoki. Do Żelaznego Dworu nie dotarł żaden raport sugerujący, że może on mieć jakiekolwiek zdolności. - Czuję się wielce zaszczycony, że będę mógł ci służyć, panie - mruknął ochrypłym głosem Kośba. Z jakiegoś powodu duchy nie powaliły go trupem za krzywoprzysięstwo. To tłumaczyło niezadowolenie wielkiego mistrza. Zmarnowano jednego z jego cennych uczniów. Nutting znaczył zbyt mało, by mieć wrogów, nawet na dworze. Żaden człowiek honoru nie zniżyłby się do tego, by wyzwać stręczyciela i nuworysza, a już zwłaszcza takiego, za którego gotowy był zginąć fechtmistrz. Wielki mistrz nie miał jednak wyboru. Rozkazom króla nie można się było przeciwstawiać. - - Połączenie więzią odbędzie się jutro o północy, pierwszy - warknął stary. - Przygotuj wszystko, drugi. - - Tak jest, wielki mistrzu. - - Jutro? - zaprotestował gderliwym tonem markiz. - Jutro na dworze jest bal. Czy nie możemy odfajkować tego przedstawienia już dzisiaj? Twarz wielkiego mistrza już przedtem była niebezpiecznie zaczerwieniona, a gdy usłyszał te słowa, żyły na jego czole uwydatniły się jeszcze bardziej. - W ten sposób zabiłbyś człowieka, panie. Musisz nauczyć się swojej części rytuału. I ty, i pierwszy musicie się poddać oczyszczeniu drogą obrządków i postu. Nutting wykrzywił usta. — Postu? Ależ to barbarzyństwo! — Połączenie więzią to poważny czar. Tobie również może grozić pewne niebezpieczeństwo. Jeśli wielki mistrz zamierzał zastraszyć w ten sposób dworskiego pasożyta, by skłonić go do wycofania się, jego plan spalił na panewce. - Och, z pewnością przesadzasz - mruknął tylko Nutting. Wielki mistrz skinął głową do obu kandydatów, nakazując im odejść. Pokłonili się mu jednocześnie i opuścili pokój. 4 Kośba zbiegł z głośnym tupotem po schodach i wpadł do korytarza, który wiódł jedynie do biblioteki. Durendal, który miał dłuższe nogi, bez trudu dotrzymywał mu kroku. Jeżeli pierwszy chciał zostać sam, mógł powiedzieć to na głos, jeśli jednak potrzebował wsparcia, któż mógł mu nim posłużyć, jeśli nie drugi? Dostrzegli przed sobą blask lampy. Ktoś zbliżał się do zakrętu korytarza. Kośba zmełł w ustach przekleństwo, wsunął się do niszy okiennej, wsparł dłońmi o kamienny parapet i przycisnął twarz do krat, jakby próbował wypełnić płuca świeżym powietrzem. - Wracaj do sali, drugi. Zajmij... - Głos mu się załamał. - Siądź na moim miejscu. Żeby wiedzieli. Durendal położył mu dłoń na ramieniu. - - Nie zapominaj, że ja też muszę pościć. Patrz w przyszłość z optymizmem, wojowniku! - Zawsze możesz poderżnąć sobie gardło. Ja bym tak zrobił. - Mogłeś trafić do jakiegoś trzeciorzędnego książątka z Wysp Północnych. Będziesz sobie żył na dworze i uwodził piękne panny. To świetna synekura. Dziewki, tańce, polowania i żadnych zmartwień! - - Mam służyć jako ozdoba? - - Lepsze długie, spokojne życie niż krótkie... - - Nieprawda. Nigdy. Tyrałem tu przez pięć lat jak niewolnik, a teraz moje talenty mają pójść na marne. Zupełnie na marne! Było to bezdyskusyjną prawdą i Durendal nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Zwrócił się z nadzieją w stronę zbliżającej się lampy i zobaczył, że niesie ją sir Aragon, który był jeszcze starszy od wielkiego mistrza. Nie wykonywał już w Żelaznym Dworze żadnej pracy i uświetniał go tylko swą wielką chwałą. Był ongiś fechtndstrzem wielkiego Shoulracka, który spacyfikował Nythię na rozkaz Ambrose’a III. Powiadano, że był nie tylko tarczą i mieczem generała, lecz również jego mózgiem. - Zostaw mnie! - zawył Kośba, unosząc głowę ku niebu. - Na duchy, drugi, zostaw mnie i odejdź, bym mógł popłakać jak szalona kobieta. Jak ten rozwiązły, nienadający się do niczego fircyk, któremu mam oddać duszę. Durendal odsunął się od niego. Aragon podszedł bliżej, powłócząc nogami. W jednej ręce trzymał lampę, w drugiej laskę, a pod pachą grubą księgę. Wiek pozbawił go sił, lecz nie ograbił z rozumu. Natychmiast zorientował się w sytuacji. - - Złe wieści, chłopcze? - - Pierwszy jest odrobinę wstrząśnięty, sir - wyjaśnił Durendal, gdy Kośba nie odpowiadał. - Przydzielono go markizowi Nutting. - - A któż to taki, na osiem? - - Brat obecnej kochanki króla. Staruszek obrzydliwie wykrzywił pomarszczoną twarz, odsłaniając pożółkłe pieńki zębów. - - Mam nadzieję, że nie chcesz zasugerować, iż prywatny fechtmistrz jest mniej wart od członka Gwardii Królewskiej, kandydacie? - - Nie, sir - wymamrotał pogrążony w oceanie rozpaczy Kośba. - - Spotkał cię wyjątkowy zaszczyt. W Gwardii Królewskiej służy stu naszych ludzi i wszyscy wariują z nudów. Za to prywatny fechtmistrz może poświęcić życie służbie. Moje gratulacje, chłopcze. Oparł laskę o ścianę i wyciągnął szponiastą dłoń, która nigdy już nie miała użyć w walce wiszącego u jego pasa miecza. - - Gratulacje?! - krzyknął Kośba. Odwrócił się błyskawicznie, ignorując wysuniętą rękę. Tam, gdzie opierał się o kraty, na twarzy zostały mu dwa czerwone wgniecenia. - Nutting jest nikim, kupą łajna! Po co miałby potrzebować fechtmistrza? - - Król widać uważa, że go potrzebuje, kandydacie! Ośmielasz się kwestionować jego rozkazy? Wiesz coś, czego on nie wie? Nieźle, pomyślał Durendal. Zdawał sobie jednak sprawę, że to by go nie pocieszyło, gdyby był na miejscu nieszczęsnego Kośby. Pierwszy zadrżał, starając się nad sobą zapanować, choć nie ulegało wątpliwości, że jest bliski łez. - Król wie, co robi! Wielki mistrz powiedział mu, że jestem za słaby do Gwardii Królewskiej, i dlatego wcisnął mnie temu bezwartościowemu bufonowi, stręczycielowi, który nawet nie jest prawdziwym szlachcicem. - Bredzisz, pierwszy! - zawołał szczerze wstrząśnięty Aragon. - Wiesz, że mam rację. Ani wielki mistrz, ani nikt inny nie poddaje kandydatów podobnej ocenie. Wszystkich, którzy nie spełniają wymagań, wyrzucamy na długo przed tym, nim osiągną rangę starszych. O tym również wiesz. Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś tak dobrym szermierzem jak Durendal. Nikt nie jest. Ale to nie znaczy, że pozostali się nie nadają! Król zawsze bierze pierwszego dlatego, że nawet słabszy fechtmistrz jest bez porównania lepszy od innych szermierzy. Bez względu na to, które miejsce zajmujesz w Żelaznym Dworze, na szerokim świecie należysz do wyborowej elity. Przestań już robić z siebie durnia. - Skierował przelotnie na Durendala spojrzenie zaropiałych oczu. - Gdyby wielki mistrz dowiedział się o tym przedstawieniu, mógłby rzeczywiście zmienić decyzję. Usunąłby cię z listy! Wtedy jego miejsce musiałby zająć Durendal, który jednak bardziej martwił się o przyjaciela niż o siebie. Przynajmniej miał taką nadzieję. Kłopot w tym, że Kośba nie dojrzał jeszcze w pełni. Nie potrafił panować nad uczuciami jak dorosły. Będzie musiał to nadrobić. Miał na to dwadzieścia cztery godziny. - Jesteś jednym z fechtmistrzów z Żelaznego Dworu, najgroźniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli - oświadczył Durendal. - Wiernych, nieustraszonych i nieprzekupnych. Sir Aragonie, kiedy ostatnio ktoś zginął podczas połączenia więzią? - Nie za mojej pamięci. Co najmniej sześćdziesiąt lat temu. - - Sam widzisz. Chyba się nie boisz, co? Kośba wzdrygnął się. - - Niech cię szlag, nie! Nie jestem tchórzem! - - Na to zaczyna wyglądać. - Nie! - - No to w takim razie wszystko w porządku. Durendal położył rękę na ramieniu pierwszego w przyjaznym, lecz silnym uścisku, po czym pociągnął go za sobą korytarzem. Aragon odprowadzał ich melancholijnym spojrzeniem. 5 Tajemnym, świętym sercem Żelaznego Dworu była kuźnia, ogromna, pełna ech krypta, zaopatrywana w wodę przez bijące w niej źródło. Pod ścianami ulokowano osiem pieców, z których każdy miał własne miechy, kowadło oraz kamienną rynnę. Tu właśnie wykuwano wspaniałe miecze z kocimi oczami, ośrodek mocy stanowiła jednak przypominająca kształtem trumnę żelazna płyta umieszczona centralnie. Na niej wykuwano fechtmistrzów. Proces dojrzewania wystarczał, by uczynić z chłopców mężczyzn, lecz tylko nieliczni z nich mogli zostać znakomitymi szermierzami. Wszystkich królewskich fechtmistrzów ulepiono z tej samej gliny. Byli szczupłymi, muskularnymi atletami. Gdy Kośba zbyt szybko przestał rosnąć, czarami skłoniono jego ciało do dodatkowego wysiłku. Kiedy zaczęło wyglądać na to, że Durendal urośnie za wysoki, on z kolei położył się na kowadle i mistrz rytuałów przywołał odpowiednie duchy, które przyszły mu z pomocą. Finalny dramat, połączenie więzią fechtmistrza i podopiecznego, musiał się rozegrać pośród płomieni kuźni. Przed połączeniem więzią pełną ech kryptę oddawano uczestnikom rytuału, którzy zaczynali tam medytować jeszcze przed świtem. Gdy wyjątkowo długi dzień dobiegł końca, Durendal wciąż nie był pewien, czy mu się udało, jako że nigdy dotąd nie próbował medytacji. Jeśli jednak wyznacznikiem sukcesu była nuda, sprawił się znakomicie. Kośba ogryzł sobie paznokcie aż do łokci, a markiz chodził nerwowo w kółko, głośno się uskarżając, że jest głodny. Gdy mistrz płatnerz przyszedł zapytać Kośbę, jak chce nazwać swój miecz, usłyszał w odpowiedzi: - Jeszcze nie zdecydowałem. Mężczyzna wzruszył ramionami i odszedł. O zmierzchu pojawił się mistrz rytuałów, który kazał wszystkim trzem uczestnikom rozebrać się do naga i wykąpać w czterech z ośmiu rynien w ściśle określonej kolejności. Markiz wsadził palec do lodowatej, źródlanej wody, pisnął głośno i odmówił tak stanowczo, że na pobladłej twarzy Kośby wykwitł na chwilę żałosny uśmieszek. Niestety, gdy Nuttingowi powiedziano, że ma do wyboru odwołanie połączenia więzią bądź rozebranie siłą i wrzucenie do wody przez czterech kowali, markiz postanowił ulec. Była to jednak z pewnością najkrótsza kąpiel odnotowana w kronikach. Gdy zbliżała się północ, zjawili się rycerze i pozostali kandydaci. Pora było zaczynać rytuał. W paleniskach buzowały jasne płomienie, lecz cienie stu dwudziestu mężczyzn i chłopców wypełniały kryptę budzącym lęk mrokiem. Gdy wzmacniany dziwną akustyką pomieszczenia oraz metalicznym stukotem młotów hymn osiągnął crescendo, Durendal wyczuł, że duchy nadeszły. Pewien poziom duchowości zawsze się tu utrzymywał, gdyż w każdej kuźni występują wszystkie cztery widoczne żywioły: ziemia w rudzie, ogień w piecach, powietrze w miechach i woda w rynnach. Jeśli chodzi o ukryte żywioły, miecze przyciągały duchy śmierci i przypadku, natomiast czas i miłość stanowiły nieodzowny składnik lojalności. Połączenie więzią było bardzo potężnym i złożonym czarem. Durendalowi kręciło się trochę w głowie z głodu, lecz narastająca fala mocy uniosła go ze sobą. Trudno mu było uwierzyć, że jego życie w Żelaznym Dworze dobiega już końca. Niedługo jego również połączy się więzią i będzie musiał wyruszyć w świat ze swym podopiecznym, ktokolwiek nim będzie. Trudno sobie wyobrazić, by trafił gorzej niż nieszczęsny Kośba. Świetnie znał procedurę. Po raz pierwszy uczestniczył w niej trzeciego dnia pobytu w Żelaznym Dworze, gdyż jedna z ról w rytuale należała do dzieciucha. Jako że duchy przypadku sprawiły, iż był dzieciuchem wyjątkowo długo, asystował aż przy ośmiu połączeniach więzią. Być może był to rekord, lecz nie taki, który stanowiłby powód do chluby. A teraz wyszedł z tłumu, by znowu odegrać ważną rolę. Stanął razem z pozostałymi uczestnikami wewnątrz oktogramu. Każdy z nich miał wyznaczone miejsce. Pierwszy stał w punkcie śmierci, naprzeciwko przyszłego podopiecznego, który zajmował punkt miłości. Po obu bokach miał drugiego w punkcie ziemi i Bylessa, następnego z kolei kandydata, w punkcie powietrza. Punkt przypadku zawsze zajmował dzieciuch, a pozostałe trzy ci, którzy mieli rzucić zasadniczą część czaru. Mistrz rytuałów jako przywoływacz stał w punkcie ognia, mistrz archiwista jako odwoływacz w punkcie wody, a wielki mistrz jako arbiter w punkcie czasu. Odwoływacz zaśpiewał hymn wygnania śmierci, rozsypując po oktogramie ziarno, symbol życia. Rzecz jasna, nie sposób było przepędzić wszystkich duchów śmierci z miejsca, gdzie znajdował się miecz, a żywioł przypadku był z definicji nieobliczalny. Kiedy skończył drugi hymn wygnania, przywoływacz zaczął wzywać duchy wymaganych żywiołów. Audytorium podjęło triumfalną pieśń poświęcenia, pean na cześć braterstwa i służby. Kuźnia pulsowała jej dźwiękami niczym olbrzymie serce. Choć w krypcie panował duszący żar, Duren