ROBERT SHECKLEY KROLESTWO BOGÓW MISTRZOWIE SF & FANTASY1996 - 2000 Joannę Bertin James P. Blaylock Marion Zimmer Bradley Orson Scott Card Arthur C. Clarke Philip K. Dick Alan Dean Foster Ken MacI^od Stephen Molstad Dean Devlin Roland Emmerich Andre Norton Charles Edward Pogue Tim Powers Mirek Saski Robert Sheckley Robert Silverberg Arkad ij i Boris Strugaccy WilliamTenn Harry Turtledove A.E. van Vogt Adam Wiśniewski-Snerg Dave Wolverton Timothy Zahn Praca zbiorowa Ostatni Lord Smok Maszyna lorda Kehina Leśny dom Planeta Spisek Kalejdoskop Mozaika Chaos Okrutne cuda Fontanny raju Dr Futurity Inna Ziemia Zaginiona Dinotopia Dywizja Cassini Dzień Niepodległości I Dzień Niepodległości II Strefa ciszy Pani z Krainy Mgieł Smocza magia Zwierciadło Przeznaczenia Ostami smok Serce Zachodu Wrota Anubisa Kamienie Zapomnianego Boga Obywatel Galaktyki Dziesiąta ofiara Maszyna Szeherezada Podroż w przyszłość Królestwo Bogów Czas trzeciego wiatru Miasto skazane Ślimak na zboczu Kulawy los O Ludziach i Potworach Wojna światów: w równowadze Misja międzyplanetarna Sklepy z bronią na Isher Księga Ptaha Producenci broni Oro Robot Łowy na węże morskie Ścieżka bohatera Triplet Najlepsze opowiadania science firtion roku '96 w przygotowaniu A.E. van Vogt Wojna z milami MISTRZOWIE SP 6i FANTASY 'ROBERT SHECKLEY KRÓLESTWO BOGÓW Przekład Adam Bukojemski AMBER Tytuł oryginału GODSHOME Redakcja stylistyczna IZABELA BUK.OJEMSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Miejska Biblioteka Publiczna WROCŁAW Korekta PAWEŁ STASZCZAK Ilustracja na okładce PAUL YANG Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER ±4 u«. Szewska 78 Skład WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBI oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1999 Robert Sheckley. Published in arrangement with the Author's agent: DONALD MAASS LITERARY AGENCY, 157 West 57th Street, New York, NY 10019, USA Ali rights reserved. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-266-0 Gail, mojej żonie, mojej miłości i mojemu przeznaczeniu Akcja powieści jest całkowicie fikcyjna. Wszystkie postacie i zda- rzenia przedstawione w książce są całkowicie fikcyjne lub przedsta- wione w sposób fikcyjny. I obszarze, który znajduje się na prawo od zwykłej czasoprze- strzeni (ale nie łączy się z nią), panował całkowity spokój, tak jak prawie od początku wieczności. Wszystko znajdowało się w sta- nie potencjalnej gotowości. Nie było tu żadnego lądu, powietrza czy wody, żadnych atomów, kwarków, elektronów ani fotonów, nawet żadnych neutrino, tych nieskończenie małych wędrowców kosmosu. Nie było tu światła ani ciemności, bo zarówno fotony, jak i anty- fotony istniały jedynie w stanie potencjalnej możliwości powstania, tak blisko stanu nieistnienia, że ich liczbę można by całkowicie po- minąć. Z tego powodu trudno byłoby powiedzieć, że istniejądzisiaj, mogły istnieć wczoraj albo będą istnieć jutro. W pewnej chwili do tego obszaru przeniknął sygnał. Po spene- trowaniu przestrzeni potencjalność z niejakim wahaniem zrezygno- wała z długiego snu i wskoczyła do rzeczywistości. Utworzyła się atmosfera, aby sygnał mógł zabrzmieć. Pojawiły się fotony, aby sygnał stał się widzialny. Powstały istoty inteligentne na obraz i pododobieństwo boskie, aby sygnał został usłyszany i zro- zumiany. Z początku nie było absolutnie nic, a potem ukazała się błysz- cząca rosą łąka. Każda kropla rosy lśniła własnym blaskiem. W pew- nej chwili jedna z kropel zaczęła się powiększać. Na jej przeźro- czystej powierzchni rozjarzyły się kolory. Kropla rosła tak długo, aż pękła. Z jej wnętrza wyszła człekokształtna istota. Istota czekała i patrzyła, jak inne krople rosy rosną, pęcznieją i pękają, i wyłania- ją się z nich inni bogowie. W ten sposób powstało dwunastu bo- gów. Wielcy Bogowie, tak starożytni jak świat, tak nowi jak pora- nek, stali na trawie i patrzyli na siebie. Wiedzieli, po co zostali zro- dzeni. Czekali na narodziny jeszcze jednego, który wdroży plan w życie. Ten ostatni miał się nazywać Asturas. Czc/ć pieruiszci Rozdział I Każda działalność ma swoich zwolenników. Jeśli jesteś gwiazdą rocka czy muzyki pop, znajdą się fani gotowi rzucić ci się do stóp i przysięgać wierność twoim ustom, oczom i włosom. Jeśli na- zywasz się Artur Ferm i jesteś doktorem mitologii porównawczej z za- ledwie kilkoma publikacjami na koncie, to liczba twoich wielbicieli może się ograniczać do jednego starszego dżentelmena, obcokrajowca z krótką, siwą brodą i pobrużdżoną twarzą. Ale czasami wystarczy jeden jedyny wielbiciel, aby całkowicie zmienić twoje życie. Szczupły, lekko przygarbiony Artur skończył niedawno trzydzie- ści lat. Chwilowo był bez pracy. Ku jego zmartwieniu w całym kraju nie można znaleźć uczelni, która chciałaby zatrudnić doktora mito- logii porównawczej, i to jeszcze z tak skromnymi referencjami. Ar- tur miał letni domek, odziedziczony po rodzicach, i niewielki do- chód z ich polisy. Miał też narzeczoną, pięknąMimi, jednak ich uczu- cia znajdowały się obecnie w jednej z tych trudnych faz. A co z wielbicielem? Artur nie wiedział, że ma choć jednego, aż do dnia, kiedy pan Avodar przybył do jego domku na Florydzie, w Tahiti Beach, stolicy hrabstwa Magnolia, znajdującego się na zachód od Dade oraz Broward. Hrabstwo zostało wykrojone na obszarze osuszonym w ra- mach florydzkiego programu Pozyskiwania Terenów Bagnistych. Osu- szono wówczas połowę Everglades, zdziesiątkowano aligatory i czaple śnieżne, ale uzyskano sporo nowych miejsc pod zabudowę dla nieustan- nie rosnącej na Florydzie populacji emerytów i pracowników plantacji owoców. Tahiti Beach była nieznaną, niewielką miejscowością liczącą trzysta tysięcy mieszkańców. Większość z nich dopiero niedawno przy- była z niespokojnych regionów Ameryki Środkowej. Dzień był typowy, duszny i gorący. Pociły się nawet cypryso- we deski, z których zbudowano domek Artura, pociły się belki stro- powe i inne drewniane elementy składające się na dom. Artur był spocony jedynie w połowie. Jego przednia połowa znajdowała się przed klimatyzatorem, który dmuchał zimnym powietrzem. Nato- miast plecy nie korzystały z takich luksusów i były całe mokre. Artur siedział przy starym dębowym biurku z podnoszonym blatem, odzie- dziczonym po ojcu. Próbował uporządkować zeznanie podatkowe. Ktoś zapukał do drzwi. Artur wstał, niechętnie włożył koszulkę z krótkimi rękawami i poszedł otworzyć. Za drzwiami stał starszy mężczyzna z krótką, siwą brodą i po- brużdżoną twarzą. - Doktorze Fenn - starszy mężczyzna powiedział to z akcentem, który mógł pochodzić z dzielnicy Murmad w Damaszku, najpraw- dopodobniej z pobliża bramy Aleppo, sądząc z urywanych, syczą- cych spółgłosek. - Jestem szczęśliwy, że pana widzę. Wygląda pan znacznie lepiej niż na fotografii. - Gdzie pan widział moją fotografię? - W Przeglądzie zabytków kananejskich. Zamieścili ją w nume- rze zawierającym pański wspaniały artykuł. - O jakim artykule pan mówi? - Nosił tytuł Klucz do rozmowy z bogami: rytuały preislam- skie zachowane do dziś we współczesnych praktykach religijnych Ashwari. Och, przepraszam, nie przedstawiłem się. Nazywam się Avodar. Artur pamiętał, że za zaszczyt opublikowania tego artykułu w Przeglądzie musiał zapłacić pięćdziesiąt dolarów, ale nie obciąży- li go już żadnymi dalszymi kosztami za umieszczenie zdjęcia i krót- kiego życiorysu. - Proszę bardzo, niech pan wejdzie - zaprosił Artur. Zrzucił ga- zety i magazyny z tapczanu, zmusił gościa do zajęcia miejsca i spy- tał, co ma podać: kawę czy herbatę. - Dziękuję, nic - odparł Avodar. - Jestem w drodze do kre v- nych w Hialeah. Czeka na mnie taksówka. Chciałem tylko skorzy- stać z tej okazji, aby zobaczyć się z panem i wyrazić moje najgłęb- sze uznanie dla tego artykułu. Artykuł omawiał antyczny tekst kananejski. Wzmiankę o nim Artur znalazł w opisie francuskiej wyprawy badawczej z siedemna- stego wieku do Syrii, sporządzonym przez niejakiego M. Dubrocqa. Opis Dubrocqa nie był nigdy tłumaczony na angielski. Zawierał on opowieść, którą Dubrocq usłyszał bezpośrednio z ust swojego dragomana Alego. Opowieść dotyczyła cieszącego się złą sławą, pra- dawnego „klucza do rozmowy z bogami". Ali twierdził, że to był właśnie ten klucz, którego używał król Salomon do przywoływania bogów, demonów, zjaw i duchów. Dubrocq twierdził, że był to zagi- niony klucz, którego od zawsze poszukiwali magowie, alchemicy i ja- snowidze. Duplikat klucza posiadał Nicholas Flamel. Otrzymał go w końcu czternastego wieku od człowieka znanego jako Żyd Abra- ham. Wieża Flamela stoi do dziś w Paryżu na prawym brzegu Se- kwany niedaleko od Chatelet, ale klucz zaginął wiele lat temu. - Tak, napisałem ten artykuł - potwierdził Artur. - Przedstawi- łem w nim ciekawą legendę, nic więcej. - Oczywiście, wiem o tym. Chciałem tylko dodać panu kilka in- formacji. - I Avodar rozpoczął swoje opowiadanie. Jego rodzina od wielu wieków przechowuje klucz Salomona, który powierzył jej Wijis, pierwszy klucznik. Wijis otrzymał ten klucz z rąk samego Salomona. W końcu rodzina Wijisa wymarła. Ostatni jej członek zginął w bitwie pod Lepanto. - A klucz trafił do nas, Avodarów. Przechowywaliśmy go jak najświętszą relikwię przez wszystkie te wieki. Rozwiązał paczkę, którą ze sobą przyniósł. Wewnątrz, owinięta w wiele warstw naoliwionego jedwabiu, leżała starożytna księga na- pisana po hebrajsku, oprawna w drewniane okładki wzmocnione miedzianymi nitami. - Dziękuję za pokazanie mi tej księgi. - Artur trzymał ją z czcią. - O, ja chcę uczynić o wiele więcej. Proszę ją wziąć, drogi dok- torze Fenn. Jest pańska. Daruję ją panu. -Nie mogę jej przyjąć. Musi być bezcenna. - Rzeczywiście jest bezcenna. Ale paradoksalnie, dla mnie nie ma żadnej wartości. Albo raczej ma wartość negatywną, gdyż może kosztować moje życie, może stać się przyczyną mojej zguby. - Nie rozumiem. - W dzisiejszej Syrii posiadanie tego rodzaju przedmiotów jest sprzeczne z prawem. Uważane są za pogańskie bluźnierstwo najgor- szego rodzaju. - Ale przecież muszą wiedzieć, że pan nie oddaje czci tej księ- dze! To po prostu zabytek. - Atmosfera w dzisiejszej Syrii jest taka, że przedmioty o wielo- krotnie mniejszej znaczeniu kosztowały życie ich posiadaczy. Kiedy zostaje odkryte jakiekolwiek odstępstwo od państwowej religii, do głosu dochodzi fanatyzm. Powinienem ją zniszczyć już dawno temu. Ale niestety, w momencie, kiedy w pełni zrozumiałem niebezpieczeń- stwo, było już za późno. Udało mi się uciec z kraju i dostać do Ame- ryki. Tutaj będę mógł rozpocząć nowe życie. - Czemu nie sprzeda pan tej księgi? Dla antykwariusza będzie miała ogromną wartość. - Bez udowodnienia pochodzenia, a nie jestem w stanie tego zro- bić, dostanę za nią najwyżej kilkaset dolarów. Wolę dać ją panu, dokto- rze Fenn. Mam nadzieję, że przyniesie panu więcej szczęścia niż mnie. W takiej sytuacji Arturowi pozostało jedynie przyjąć podaru- nek. Pan Avodar pożegnał się i odjechał taksówką do rodziny w Hia- leah. Artur odłożył księgę oprawioną w drzewo na półkę i przestał o niej myśleć, aż do zdarzenia z Sammym. Rozdział 2 Ten klucz Salomona to był prawdziwy uśmiech losu. W końcu ty- godnia Artura spotkał jeszcze jeden uśmiech losu. W każdym razie tak wydawało się w pierwszej chwili. Otrzymał list od prawnika z Mia- mi, informujący go, że wujek Seymour, ten z ponurymi ustami i śmiesznymi oczami, dopisał Artura do swojego testamentu. Naj- prawdopodobniej zrobił to w chwili niezrozumiałego kaprysu, bo nie rozmawiali ze sobą od lat. Ponadto wuj uczynił to dwa dni przed tym, jak zadławił się na śmierć krabem w Joe's Stone Crab w Miami. Do listu dołączony był czek na dwadzieścia dwa tysiące dolarów. Artur natychmiast zadzwonił do swojego najlepszego przyjacie- la, Sammy'ego Glucka. - Dwadzieścia dwa tysiące to niezła sumka - stwierdził Sammy, kiedy się zobaczyli tego wieczoru w „Dzięki Bogu Dziś Piątek", na starej autostardzie A1A, która przechodziła przez Tahiti Beach. - Ale niezbyt wygodna - dodał po chwili. - Też tak myślę. Oczywiście, to bardzo miłe ze strony wujka Seymoura. Nigdy nawet nie przypuszczałem, że mnie lubi. Ale prawdę mówiąc wolałbym, żeby mi zostawił albo mniej, albo więcej. Nie wystarczy, by zacząć własny interes, a jest za dużo, żeby wszystko stracić na wyścigach psów. - Suma jest właściwa - stwierdził Sammy. Sammy był chudym młodzieńcem, miał nieco ponad dwadzieścia lat, kręcone czarne włosy i ciemnobrązową skórę. Ubrany był w modną koszulkę sportową, luźne spodnie koloru irchy i ozdobne białe mokasyny. - Co masz na myśli? - Suma jest jak najbardziej właściwa do zainwestowania w pa- piery o wysokim stopniu ryzyka. Będziesz mógł zarobić na tym dzie- sięciokrotnie albo stracić wszystko. Szczególnie jeśli niespodziewa- ny zbieg okoliczności powiększy zysk. - Dziesięciokrotnie? - spytał Artur, żeby się upewnić, czy do- brze usłyszał. - Tego się właśnie spodziewam - potwierdził Sammy. - Nato- miast przy niekorzystnym zbiegu okoliczności zostaniesz ogołoco- ny, czyli po prostu będziesz mógł zapomnieć, że kiedykolwiek do- stałeś zapis od wuja Seymoura. Ale jeśli pójdzie tak jak myślę, do- staniesz do ręki w pełni użyteczną sumkę. Mam zamiar też w to wejść. Sammy był młodszym maklerem w domu maklerskim Collins, Aimtree & Dissendorf, mieszczącym się w jednopiętrowym, niebie- skim stiukowym budynku na Miracle Mile w Tahiti Beach, zaraz za Win-Dixie, ale przed Wal-Mart. Tysiące myśli przemknęło przez głowę Artura. Na jego nieszczę- ście zbyt często jego czyny były tak szalone, jak w słynnym poema- cie Kiplinga dla straceńców, zatytułowanym Jeśli. Jeśli byś mógł zebrać wszystkie swoje zwycięstwa I postawić je na jedną kartę, i zagrać o nie w kości I stracić wszystko, i wrócić do swego początku I nie zająknąć się nigdy o swojej stracie... Jednak wszelkie napomnienia były dla Artura jak rzucanie gro- chem o ścianę, mimo że czasami uważał, że przydałby mu się trochę mocniejszy charakter. - Opowiedz mi o tym trochę dokładniej. Sammy zamówił jeszcze jednego harveya wallbangera i opowie- dział Arturowi o Konsorcjum Wydobywczym w Bahia. Akcje tej bra- zylijskiej kopalni złota były oferowane na giełdzie w Vancouverze. Jego własna firma miała w tym skromny udział. Jedyną rzeczą, jaką Artur wiedział o kursie akcji brazylijskiej kopalni złota, było to, że na pewno musi kiedyś spaść. To było jak ciężko zdobyta wiedza, przechodząca z ojca na syna. Powiedział 0 tym Sammy'emu. - No, właśnie. - Co, właśnie? - Kurs na pewno spadnie. Praktycznie rzecz biorąc, jest to gwaran- towane. Ci idioci kopią na terenie wulkanicznym, gdzie złoże wyczerpa- ło się już pięćdziesiąt lat temu. Chodzą plotki, że oni, jak to się mówi, „zasolili kopalnię", czyli zakopali w ziemi złoto, aby udowodnić, że tam coś jest. Może to być prawda, bo umieszczali wielkie ogłoszenia w pra- sie. Z jakiś dziwnych powodów kurs akcji skoczył w górę. - Dziękuję - odparł Artur. - Słucham? - Bardzo ładnie to wszystko opowiedziałeś. Pójdziemy dziś do restauracji wietnamskiej czy na wyścigi psów? -Nie, nie! Nie zrozumiałeś mnie. Nie proponuję ci, żebyś kupo- wał te akcje licząc na wzrost kursu. Chcę, żebyś je kupił wiedząc, że w ciągu tygodnia kurs spadnie prawie do zera. - Czemu nie zrobić po prostu papierowych samolocików z mo- ich banknotów i patrzyć, jak ślicznie lecą z wiatrem nad ocean? Był- by to bardziej zabawny sposób stracenia wszystkich pieniędzy niż ten, który opisałeś. - W dalszym ciągu nie pojmujesz. Nie doradzam ci zakupu tych akcji w oczekiwaniu, że ich kurs wzrośnie. Radzę ci dokonać krót- kiego zakupu, z oczekiwaniem na spadek. - Rzeczywiście nic z tego nie rozumiem - zgodził się Artur. - Znam mitologię Sumerów i Hetytów, ale na giełdzie się nie znam. - Spróbuję ci to wyjaśnić. Kiedy stawiasz na terminową sprze- daż, to kupujesz z zamiarem sprzedania akcji w określonym czasie 1 po określonej cenie. Jeśli kurs wzrośnie, tracisz włożone pieniądze. Jeśli kurs spadnie, zarabiasz krocie, biorąc pod uwagę sumę począt- kową dwudziestu dwóch tysięcy dolarów i mojąosobistą gwarancję. Jestem w stanie jeszcze powiększyć twój stan posiadania. Będziesz mógł postawić na terminową sprzedaż znacznie większej liczby ak- cji, niż by to wynikało z ilości posiadanej gotówki. Wtedy, na każdy punkt spadku kursu, uzyskasz... poczekaj, zaraz policzę... Sammy zaczaj szybko sumować na papierowej serwetce, pisząc w zapamiętaniu kolumny liczb. Artur już czuł, jak pęcznieje mu w kie- szeni sterta banknotów. Liczby były imponujące. Podobał mu się pomysł sprytnego grania na giełdzie. Takie obstawianie pieniędzy na spadek kursu to bardzo wymyślny sposób. Chociaż resztki ostrożności wywołały jeszcze pytanie: - Ale jedyna rzecz, jaką mogę stracić, to te pieniądze, prawda? - To jest najgorsza możliwość i najmniej prawdopodobna. Dużo bardziej prawdopodobne jest, że ty zrobisz majątek, a ja zostanę okrzyknięty geniuszem i zyskam stanowisko partnera w firmie. - Sam też w to zainwestujesz? - Też kupuję na krótko za każdego dolara, którego mogę poży- czyć czy wybłagać. Rozdział S Ale jak? Jak to się mogło stać? - Artur pytał tego okropnego po- ranka, cztery dni później, kiedy Sammy zadzwonił ze złymi wie- ściami. -Tak cholernego zwrotujeszcze nigdy nie widziałem. Asiedzęw tym biznesie od prawie trzech lat. Kurs już dochodził do dna, kiedy nagle próbny wykop, który zrobili tylko dlatego, żeby spełnić życzenie nadzo- ru, przeszedł przez kopułę... to taki fachowy termin geologiczny... - Do rzeczy - popędził go Artur. - ... i niespodziewanie łyżka koparki wychodzi pozłocona. Tra- fili w główną żyłę litego złota, czego tam nie powinno w ogóle być. Teraz w porównaniu z Konsorcjum Wydobywczym w Babia Kimber- ley wygląda jak kupka gówna. Artur przypomniał sobie to określenie znacznie później, kiedy to wszystko było już historią i na głowie miał znacznie poważniej- sze problemy. Wtedy na dni swojej ruiny finansowej patrzył jak na dobre, stare czasy. Ale w tej chwili był niesamowicie podniecony. - To znaczy, że jestem spłukany? -Niestety, chyba jest znacznie gorzej. - Jak może być gorzej? Po prostu tracimy wszystko i wypadamy - Nie, jeśli jesteś na wzroście. Wiesz, ja jestem w tej samej sytuacji. W jakiś sposób sytuacja w niczym nie przypominała tych luksu- sów, jakich spodziewał się Sammy. Też ciekawe, że jak twój makler traci, to wcale nie znaczy, że ty zyskujesz. - Co to znaczy, że jestem na wzroście? - Zaraz ci wyjaśnię. Na zakup akcji musiałeś wyłożyć jedynie niewielką część ich wartości. Gdyby kurs dalej spadał, zarobiłbyś fortunę tak, jak ci mówiłem. Ale ponieważ stało się na odwrót to, hmm, chyba, niestety, jesteś winien fortunę. - Ile wynosi ta fortuna? - Prawie milion - powiedział Sammy cicho, niemalże szeptem. - Dolarów? - To jest stan aktualny. Kurs idzie w górę jak rakieta. - W górę? Chcesz powiedzieć, że może być gorzej? - Może. Ale również może być lepiej. Znacznie lepiej. Dlatego na razie nie sprzedaję twoich akcji. - Pomijając skok z trampoliny do pustego basenu, w jaki spo- sób moja sytuacja może się poprawić? - Konsorcjum Wydobywcze doszło do samego wulkanu. Ta cho- lerna góra może w każdej chwili wybuchnąć i na zawsze przykryć złoto milionami ton płynnej magmy. Wtedy kurs naszych akcji spad- nie na łeb na szyję i będziesz bogaty. - Spodziewają się erupcji? - O wulkanach nigdy nie można powiedzieć nic pewnego. - Kiedy ostatni raz wybuchnął? - W sierpniu 1867 roku - powiedział Sammy z rozpaczą. - Sammy, sprzedawaj! - Artur, on może wybuchnąć! - Sprzedawaj. - Możesz teraz zapłacić milion? Artur pokręcił głową, ale przypomniał sobie, że Sammy go nie widzi, więc odezwał się na głos: - Dobrze wiesz, że dwadzieścia dwa tysiące to wszystko, co mam, no, jeszcze sto trzydzieści dolców na koncie. - Jesteś w tarapatach. Niechętnie to mówię, ale to prawda. Przyjdą do ciebie po pieniądze. - Chyba tak. - Artur słyszał swój własny głos, zupełnie jakby miał pustą głowę i głos odbijał się jak w blaszanym garnku. - Co twoim zdaniem powinienem zrobić? - Mam powiedzieć bez owijania w bawełnę? - Ależ skąd, opakuj to w różowy jedwab... pewnie, że mów bez ogródek. - Lepiej na razie nie sprzedawać akcji. Jeśli sprzedasz je teraz, będziesz winien więcej niż możesz zapłacić. Jeśli wstrzymasz się kilka dni, będziesz winien jeszcze więcej, ale będziesz miał też szan- sę, że wulkan jednak wybuchnie. - No, tak - stwierdził Artur. Okropność sytuacji zaczęła powoli do niego docierać, mimo że zupełnie nie znał się na giełdzie. - Rze- czywiście, chyba wstrzymam się jeszcze trochę... Ile mam czasu? - Masz jeszcze trzy następne dni. Chyba żebyś mógł dołożyć pięćdziesiąt tysięcy i podnieść swoją ofertę. - No więc zaczekam te trzy dni - zdecydował Artur. Zastana- wiał się chwilę, czy coś jeszcze zostało do powiedzenia. - Ten wul- kan, jak on się nazywa? - Ixtruehembla. W języku jakichś brazylijskich Indian znaczy to „Zwariowana Małpa". - Dziękuję. Po prostu chciałem wiedzieć, co ma być napisane na moim nagrobku. - Hej, człowieku, nie przejmuj się tak. Może coś się odmieni. - Taa... Na przykład znajdą sekretny kodycyl do testamentu wujka Seymoura, w którym po namyśle postanowił dołożyć mi jesz- cze pół miliona dolarów. - Istnieje taka możliwość? - spytał Sammy głosem pełnym nadziei. - Jest to bardziej prawdopodobne niż to, że Ixtruehembla ze- chce wybuchnąć właśnie teraz tylko po to, by mnie uratować. Artur odłożył słuchawkę i sięgnął po papierosa. Przynajmniej nie musi się już martwić, że umrze na raka płuc. Chociaż byłoby to chyba lepsze wyjście niż prycza w więzieniu Raiford za... wszystko jedno jak się to nazywa, kiedy kupuje się dużą rzecz za pieniądze, których się nie ma. Chwilę się zastanawiał i przypomniał sobie. Wielki skok. Tak się to nazywa. Rozdział 4 Tak więc Artur siedzi w swoim domku, w Tahiti Beach na Flory- dzie. Charczący klimatyzator daje złudzenie chłodu, wystarcza- jące dla oszukania umysłu, ale ciało niezmiennie ocieka potem. Oto on, człowiek, który w jednej niespodziewanej wolcie zmienił aktywa w wysokości dwudziestu dwóch tysięcy dolarów w milionowy, ros- nący z dnia na dzień dług. A ponieważ jest istotą myślącą, pyta się nieustannie: „I co dalej?", a jego mało logiczny umysł odpowiada pytaniem: „No rzeczywiście, co?" Żadne pocieszające myśli nie łagodziły świadomości, że nad- chodzi lawina kłopotów. Czy może wyciągnąć pieniądze, które odzie- dziczył, lub przynajmniej ich część? Niemożliwe. Każdy głupi to wie. Czy może uciec, na przykład na prawdziwą Tahiti? Kilkaset lat temu, tak. Dzisiaj mogą dokonać ekstradycji z dowolnego miejsca i dowolną metodą. A w ogóle, co osiągnie uciekając przed przezna- czeniem, jak Gauguin? Umysł Artura, wypełniony po brzegi przerażeniem i męką, bun- tował się przed próbami poszukiwania tak zwanych rozwiązań prak- tycznych i skierował się w końcu, choć mimo woli, ku sprawom, na których przynajmniej się znał: ku mitologii porównawczej, przed- miotowi, który mógłby wykładać, jeśli znalazłaby się w Stanach cho- ciaż jedna zainteresowana uczelnia. Ale to nie myśli o wykładaniu zajmowały w tej chwili jego przeciążony umysł. Artur myślał o Ha- samdemeli, hetyckim bogu kowali, który podobno zajmował się za- gubionymi rzeczami. Myślał też o Haukimie, jednym z bogów mą- drości u starożytnych Arabów, oraz o Haubasie, bardziej znanym jako Attar, innym południowoarabskim bogu, którego podejrzewano o wpływ na obupłciowe cechy Akkadyjczyków. Jacy mili wydawali się teraz oni wszyscy. I jak całkowicie znikną wkrótce z jego pamię- ci, kiedy będzie ciosał kamienie w więzieniu hrabstwa, a wszyscy wkoło będą z niego szydzić. Ci dawni i zapomniani bogowie byli mu bliscy, bo w swoim dłu- gim i żylastym ciele Artur nie miał ani krztyny praktyczności. W głę- bi serca był zabobonnym czcicielem starych i zapomnianych demo- nów. Dlatego też doktoryzował się w zabobonach pod przykrywką mitologii porównawczej. Ach, gdzież są dzisiaj jego zapomniani bogowie? Chyba w nico- ści, w nieokreślonym czasie. Traktuje się ich jak zwykły wymysł czło- wieka, który z natury uwielbia tajemnicę. W każdym razie tak by to określili uczeni. Ale co czyni Haukima czy Haubasa mniej prawdziwym niż Al- lah muzułmanów, Budda buddystów czy Bóg chrześcijan? W jaki sposób święci Franciszek i Krzysztof są choć trochę bardziej praw-