Aldiss Brian - Biedny mały wojownik (Poor Little Warrior!) (ur. 1925) Brian W. Aldiss jest wybitnym brytyjskim pisarzem (nie wszystkie jego książki to fantastyka naukowa), który pod koniec lat pięćdziesiątych stal się jednym z najbardziej znanych autorów fantastyki naukowej. W roku 1958 opublikowana została jego pierwsza powieść Bez końca ( w Stanach Zjednoczonych wydana pod tytułem „Statek Kosmiczny”) [Non-Stop ( in the United States published as „Starship”)]. Wiatach 1958-1969 pracował jako edytor literacki dla „Oxford Mail”. Był przewodniczącym i współfundatorem Nagrody Johna W. Campbella i pełnił funkcję prezydenta światowi fantastyki naukowej w połowie lat osiemdziesiątych. Wśród licznych jego wyróżnień znajdujemy: Nagrodę Hugo z 1962, Nagrodę Nebula z 1965, Nagrodę Pilgrim za pracę w 1978, jako krytyk literacki fantastyki naukowej i Nagrodę Campbella z 1983. Jego główne powieści są zbyt liczne, by je wymieniać, lecz musimy wspomnieć przynajmniej niektóre: Siwobrody - (Greybeard) z 1964, Raport o prawdopodobieństwie A (Raport on Probability A) z 1970, Rozpętany Frankenstein (Frankenstein Unbound) z 1973, a w szczególności jego trylogie Helliconia: Wiosna Helliconii (Helliconia Spring) z 1982, Lato Helliconii (Helliconia Summer) z 1983, Zima Helliconi (Helliconia Winter) z 1985. „Biedny mały wojownik” obok „Polującej maszyny” („The Hunting Machine”) Carola Emshwillera jest największym opowiadaniem o polowaniu w fantastyce naukowej. (Martin H. Greenberg) Jest zawsze interesujące (i trudne, co czyni to jeszcze bardziej interesujące) traktować o rzeczach różniących się znacznie skalą wielkości - wczuć się, jak to jest, gdy się ma do czynienia z rzeczami o wiele większymi lub mniejszymi od siebie. Przekonywające opowiadania o wielkich dinozaurach wymagają pewnego profesjonalizmu w opisie. Dwa najlepsze w tym względzie opowiadania fantastyczno-naukowe, jakie znam, to: „Odgłos grzmotu” („The Sound of Thunder”) Raya Bradbury’ego i właśnie „Biedny mały wojownik” Briana Aldissa! Nawiasem mówiąc, raczej nie lubię sztuczności stylu. Na przykład obecnie popularne jest pisanie opowiadania w tak zwanym „czasie przeszło-teraźniejszym”. Uważa się, że ma to dać większe odczucie natychmiastowości. Mówisz: „idę tam”, zamiast: „poszedłem tam” - i w momencie czytania masz wrażenie, że naprawdę tam idziesz. Co do mnie, to uważam to za niezwykle irytujące, ponieważ osobiście nie mam ochoty na wrażenie, że gdzieś idę. Sam zaciskam usta na każdą próbę opowiadania zdarzeń w drugiej osobie, mówiąc „poszedłem tam” czy „poszedł tam”, zamiast „poszedłeś tam”. Uważa się, że to z kolei bardziej wciąga czytelnika w opowiadanie. Jeśli chodzi o mnie, to zwykle odbieram to jako pogwałcenie mojej prywatności. Jednakże przypuszczam, że szczypta właściwie użytej innowacji jest do zaakceptowania. „Biedny mały wojownik”, z wyjątkiem pierwszego zdania, jest napisany w drugiej osobie, i nie mam nic przeciwko temu. (Isaac Asimov) Claude Ford wiedział dokładnie, jak powinno się polować na brontozaura. Nie zważając na nic, pełzasz przez trawy pod wierzbami, wśród malutkich prymitywnych kwiatków o tak zielonych i brązowych płatkach jak piłkarskie boisko, przez błoto niczym kosmetyczne mleczko. Spoglądasz na stworzenie wylegujące się w trzcinie, na jego cielsko pełne gracji jak wypchana piachem skarpeta. Oto leży tam niczym namoknięta szmata wtłoczona w mokradło przez siłę ciężkości. Nozdrzami dużymi jak zajęcze jamy węszy w szerokim półkolu, o trzydzieści centymetrów nad szuwarami w poszukiwaniu soczystych kłączy. To było wspaniałe: tutaj terror sięgał szczytu i robiąc pełny cykl, ostatecznie skonał we własnych konwulsjach. Jego oczy błyszczały żywotnością wielkiego palucha martwych od tygodnia zwłok, a cuchnący kompostem oddech i szczecina w prymitywnych jamach słuchowych szczególnie nadawały się do przedstawienia każdemu, kto w innym wypadku pozostawałby skłonny do wyrażania się z czułością o dziele Matki Natury. Lecz jak ty, mały ssak z przeciwstawnym palcem i z 0,65-calowym, samopowtarzalnym, półautomatycznym, dwulufowym, skomputeryzowanym, teleskopowym bezlitosnym sztucerem o wielkiej sile rażenia, zaciśniętym w twoich bezbronnych łapach, przekradasz się pod dawnymi wierzbami to co przede wszystkim przyciąga twoją uwagę, to niesamowita skóra gada. Wydziela ona odór rozbrzmiewający tak nisko jak basowa struna w fortepianie. Przy niej naskórek słonia wygląda jak pomarszczony papier toaletowy. Jest szara jak morza wikingów, jak głębia fundamentów katedry. Cóż byłoby w stanie przeniknąć do kości, aby ugasić wewnętrzny żar tego cielska? Biegają po nim - możesz je dostrzec już stąd - małe brązowe wszy, które żyją w tych szarych murach i kanionach, jak swawolne duszki, jak okrutne kraby. Gdyby jedna z nich na ciebie wskoczyła, to najprawdopodobniej złamałaby ci kark. A kiedy jeden z tych pasożytów przystaje i stawia nogę na którymś z kręgów brontozaura, dostrzegasz, że on z kolei nosi własny komplet darmozjadów, każdy z nich wielkości homara, bo teraz jesteś już blisko, och, tak blisko, że możesz usłyszeć bicie prymitywnego organu sercowego potwora i odgłos komory cudem nadążającej za przedsionkiem. Czas na słuchanie wyroczni należy do przeszłości; okres wróżb pozostawiłeś za sobą. Teraz zdążasz ku śmierci, swojej lub jego; przesądy miały dzisiaj swój dzień. Odtąd tylko twoje roztrzęsione nerwy, trzęsąca się konglomeracja mięśni, pogmatwana w niemożliwy do rozpoznania sposób pod lśniącym od potu pancerzem skóry, ten krwiożerczy, maleńki impuls, by uśmiercić smoka, jest odpowiedzią na wszystkie twoje modlitwy. Mógłbyś już strzelać. Tylko musisz zaczekać, aż ta malusieńka główka koparki zatrzyma się jeszcze raz, by przełknąć porcję sitowia. Jednym niewypowiedzianie wulgarnym „bang!” możesz pokazać całemu obojętnemu jurajskiemu światu, że oto stoi patrząc na wylot lufy sexstrzałowca ewolucji. Wiesz, dlaczego się wahasz, nawet gdy udajesz, że nie wiesz, dlaczego się wahasz; sumienie, ten stary robak, długi jak rzut palantowej piłki, długowieczny żółw, to jego sprawka; wślizguje się przez każdy zmysł, monstrualniejszy jeszcze od węża. Pobudza namiętności, mówiąc: „O, Angliku! Tu siedzi kaczka!” Szepcze w umyśle: „Nuda, jak nigdy nie nasycony jastrząb, zapanuje znowu, gdy tylko zadanie zostanie wykonane”. Szarpie nerwy; drwiąc, że kiedy ustanie dopływ adrenaliny, zaczną się wymioty. Wpływa na artystę za siatkówką oka, obłudnie narzucając ci piękno obrazu. Oszczędź nam tego żałosnego i wyświechtanego słowa „piękno”; matko święta, czyż to jest odczyt o podróżach, czyż nie mamy już tego dość? „Obserwujecie teraz tuzin okrągłych - moi drodzy, pozwólcie mi podkreślić tę okrągłość - barwnych ptaków, usadowionych na grzbiecie tego kolosalnego stwora. Oczy raduje widok pełen barw, jakich spodziewalibyście się ujrzeć na uroczej, osławionej plaży Copacabana. One są tak okrągłe, ponieważ żerują na odpadkach z bogatego stołu. A teraz zaobserwujecie to urocze ujęcie! Widzicie: ogon brontozaura unosi się... Och, ślicznie, co najmniej kilka kopek siana wychodzi z jego tylnej strony. Moi drodzy, to z pewnością było piękne, dostarczone bezpośrednio od konsumenta do konsumenta. Ptaki teraz walczą o to. Hej wy, jest tego dosyć, aby się zaokrąglić, a w ogóle to jesteście już wystarczająco spasione... I teraz nic innego do roboty, tylko wskoczyć z powrotem na stary comber i czekać na następną dostawę. A my mówimy: »Niech wam ta dieta pójdzie na zdrowie, kiedy słońce cuchnie, chyląc się ku Jurajskiemu Zachodowi...«” Nie, ty zwlekasz, a to jest życiowe zadanie. Zastrzel bestię, a skończy się twoja agonia. Biorąc swą odwagę w dłonie, unosisz ją do poziomu ramion i przymrużywszy jedno oko, gapisz się w celownik. I oto straszny strzał; jesteś na wpół oszołomiony. Dygocząc rozglądasz się naokoło. Monstrum wciąż przeżuwa z ulgą, bo wypuściło na tyle wiatrów, by zadąć w żagle Starożytnego Żeglarza. Z furią - a może to jakieś subtelniejsze emocje? - wypadasz teraz z zarośli i stajesz naprzeciw niego. Ten zdemaskowany stan jest typowy dla kłopotów, w które ustawicznie wpędza cię twój wzgląd na siebie i innych. Wzgląd? Czy znowu coś subtelniejszego? Dlaczego miałbyś być otumaniony tylko dlatego, że pochodzisz z otumanionej cywilizacji? Lecz to jest sprawa do zajęcia się na później, jeśli będzie jakieś później, jak te dwa świńskie oczka, świdrujące cię z odległości splunięcia, zdają się kwestionować. Niech śmierć nie będzie zadana przez same tylko paszczęki, o potworze, lecz także przez potężne kopyta, i jeśli to dla ciebie nie problem, możesz przetoczyć się po mnie jak olbrzymie morskie bałwany. Niech śmierć będzie sagą, przenikliwym, mitycznym poematem. Z odległości pół kilometra dochodzi odgłos tuzina hipopotamów wyłażących niesfornie z rodowego błota, a w następnej chwili wielki wijący się ogon, długi jak niedziela i ociężały jak sobotnia noc, przecina powietrze nad twoją głową. Robisz nagły unik, lecz bestia chybiła tak czy owak, bo akurat jej koordynacja nie jest lepsza, niż byłaby twoja, gdybyś musiał wieżowcem trafić zwinne małpiątko. Uczyniwszy to, zdaje się czuć jak po dobrze spełnionym obowiązku. Zapomina o tobie. Życzyłbyś sobie, by móc zapomnieć o sobie z taką samą łatwością; w końcu to był powód, dla którego musiałeś przebyć daleką drogę, by dostać się tutaj. Uciec do Tego Wszystkiego - obiecywał folder podróży w czasie, co dla ciebie oznaczało ucieczkę od Claude’a Forda, męża tak płytkiego jak jego nazwisko, z okropną żoną o imieniu Maude. Maude i Claude Fordowie, którzy nie potrafią dopasować się do siebie samych, do siebie nawzajem ani do świata, w którym przyszło im żyć. To był najlepszy powód w takim-jaki-jest-obecnie-ustanowiony świecie, aby powracać tutaj i polować na gigantyczne jaszczury - jeśli byłeś głupi na tyle, by myśleć, że sto pięćdziesiąt milionów lat w jedną lub drugą stronę mogło stanowić jakąś różnicę dla kłębowiska myśli w gmatwaninie ludzkiego mózgu. Próbujesz powstrzymać swoje głupkowate, śliniące się myśli, lecz tak naprawdę one nigdy nie ustały poczynając od cocacolaboracyjnych dni twego dorastania. Boże, gdyby wiek dojrzewania nie istniał, nie byłoby potrzeby wynajdować go! To cię nieznacznie uspokaja, by znowu móc spojrzeć na ogromne cielsko tego straszliwego roślinożercy, przed którym stanąłeś z tak mieszanym pragnieniem życia i śmierci, z wszystkimi emocjami, do jakich tylko zdolny jest ludzki orga(ni)zm. Tym razem upiór jest realny, Claude, dokładnie, jak tego chciałeś, i tym razem naprawdę musisz stawić mu czoła, zanim sam zwróci ku tobie swe oblicze. I tak jeszcze raz podnosisz sztucer i czekasz, aż spostrzeżesz czuły punkt. Jaskrawe ptaki kołyszą się, wszy pierzchają jak psy, bagno stęka pod brzemieniem, gdy brontozaur przewala się i wężowym ruchem zanurza swą małą czaszkę pod jasną jak żółć wodę, by wygrzebać przegniłe badyle. Przyglądasz się temu; nigdy jeszcze nie byłeś tak roztrzęsiony w całym swoim nerwowym życiu, i liczysz, że to katharsis na zawsze wyciśnie ostatnią kroplę cierpkiego lęku z twojego organizmu. „Dobra. - mówisz do siebie raz za razem jak w amoku. - Twoje wykształcenie za milion dolarów z końca XXII wieku nic nie jest warte... Dobra...” I kiedy powtarzasz to po raz setny, oszalała głowa wylatuje z wody jak pędzący pociąg ekspresowy i wpatruje się w twoją stronę. Pasąc się, zbliża się ku tobie. Bo gdy ta żująca szczęka ze stępionymi trzonowcami, wielkimi jak betonowe słupki, porusza się w górę i w dół, widzisz bagienną wodę, która przelewa się przez bezwargowe brzegi, ochlapuje twoje stopy i wsiąka w ziemię. Trzcina i korzeń, badyl i łodyga, liść i muł - wszystko to daje się sporadycznie dostrzec w tym żującym wolu, a wśród tej plątaniny szarpiące i szamoczące się małe rybki, drobne skorupiaki, żaby - wszystko przeznaczone w tym okropnym międleniu przepełnionej mordy, by zamienić się w wydalanie. I w trakcie tego żarcia nie pokryte śluzem oczy przyglądają ci się badawczo. „Zwierzęta te dożywają trzystu lat” - mówi folder podróży w czasie. I ta bestia wyraźnie postarała się dożyć tego wieku, bo jej spojrzenie przepełnione jest starością stuleci, całymi dekadami pławienia się w ociężałej bezmyślności, aż mądrość wzrosła na tej bezdennej tępocie. Dla ciebie to jak spoglądać w niepokojący, mglisty staw; powoduje to u ciebie psychiczny szok, wypalasz z obu luf w swoje własne odbicie. „Bang-bang”, lecą pociski, „dum-dum”, wielkie jak jaja. Te wiekowe światła, przyćmione i święte, gasną nie zwlekając ani chwili. Te krużganki zamknięte są do Dnia Sądu Ostatecznego. Twoje odbicie zostaje oderwane i wykrwawione z nich na zawsze. Na ich spustoszonych okiennicach mrugające membrany, jak brudny całun przykrywający trupa, suną wolno ku górze. Szczęki nie przestają powoli przeżuwać, gdy głowa chyli się ku ziemi. Trochę zimnej, gadziej krwi wyciska się na bok pomarszczonego policzka. Wszystko to jest wolne; wlekąca się jurajska powolność, jak sącząca się woda; i wiesz, że gdybyś ty był odpowiedzialny za dzieło stworzenia, to wynalazłbyś sposób odmienny od tego, którym Czas tak rozdziera serce. Mniejsza o to! Wychylcie swe puchary do dna, panowie. Claude Ford zabił niewinne stworzenie. Niech żyje Claude Drapieżca! Patrzysz z zapartym tchem, jak głowa i długa wygięta w uśmiech szyja dotykają ziemi, szczęki zwierają się na zawsze. Patrzysz i czekasz, żeby coś jeszcze się zdarzyło, lecz nic się nie dzieje. Mógłbyś tak stać tutaj, wpatrując się przez sto pięćdziesiąt milionów lat, panie Claude, i nigdy nic się tu ponownie nie zdarzy. Potężne ścierwo twojego brontozaura, obrane do kości przez drapieżniki, pogrąży się w mule, zanurzając się coraz głębiej pod wpływem własnego ciężaru; potem wody podniosą się i stary Zdobywca - Morze nadciągnie z wolna, jak szuler rozdający facetom złe karty. Szlam i osad będą zbierać się na wielkim grobowcu, jak powolny, padający przez stulecia deszcz. Może mary starego brontozaura wzniosą się i opadną jeszcze kilka razy na tyle delikatnie, by nie zakłócić jego spokoju, chociaż do tego czasu skały osadowe utworzą grubą warstwę wokół niego. Ostatecznie, gdy zostanie zbudowany grobowiec świetniejszy od tych, jakimi kiedykolwiek szczycili się indyjscy radżowie, siły Ziemi wyniosą go wysoko na swoich barkach, dopóki brontozaur, ciągle uśpiony, nie spocznie w grani Gór Skalistych, wysoko nad wodami Pacyfiku. Lecz wszystko to nie będzie mieć dla ciebie większego znaczenia, Claudzie Zabójco; gdy tylko drobniutka larwa życia w czaszce stworzenia jest martwa, nie dbasz wcale o resztę. Wygasły wszystkie twoje emocje. Jesteś tylko lekko wytrącony z równowagi. Spodziewałeś się ziemi, drgającej w konwulsjach, lub ryku; z drugiej strony cieszy cię, że zwierzę wydawało się nie cierpieć. Jesteś, jak wszyscy okrutni ludzie, sentymentalny; jak wszystkich sentymentalnych ludzi, łatwo chwytają cię nudności. Wkładasz broń pod pachę i obchodzisz dinozaura od strony lądu, by przypatrzeć się swojemu zwycięstwu. Przechodzisz obok pokracznych kopyt, wokół septycznej bieli urwiska brzucha, poza błyszczącą i jakże skłaniającą do refleksji jamą odbytu, ostatecznie przystając pod ogonem wyginającym się łukowato od zadu. Teraz twoje rozczarowanie jest wyraźne i jednoznaczne jak wizytówka: olbrzym nie jest w połowie tak wielki, jak myślałeś. Nie jest w połowie tak wielki, jak na przykład obraz twój i Maude w twoim umyśle. Żałosny mały wojowniku, nauka nigdy nie stworzy niczego, by dopomóc pragnieniu tytanicznej śmierci, kryjącemu się w twojej obłąkanej z przerażenia podświadomości! Teraz nie pozostało ci nic innego, jak tylko powrócić do wehikułu czasu z dojmującym uczuciem zawodu, które wypełnia twoje wnętrze. Widzisz, te jaskrawe ptaki, zjadacze łajna, już zdążyły się zorientować, jak się sprawy mają; jeden po drugim zbierają swe pokrzywione skrzydła i odlatują wolno przez moczary do innych żywicieli. One wiedzą, kiedy dobra rzecz zmienia się w coś złego, i nie czekają, żeby przepędziły je sępy; porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu trawicie. I ty też odwracasz się i odchodzisz. Odchodzisz, lecz przez chwilę się wahasz. Nie pozostało nic innego, tylko wracać, lecz nie, rok 2181 to nie jest jedynie rok, z którego przybyłeś; to także Maude. To Claude. To cała ta okropna, beznadziejna, nie kończąca się sprawa z usiłowaniem przystosowania się do zbyt skomplikowanej rzeczywistości, z usiłowaniem, by stać się trybikiem. Twoja ucieczka od tego w „Wielką Jurajską Prostotę”, by zacytować znów folder, była tylko częściową ucieczką, która teraz dobiega końca. Zatem przystajesz. I kiedy przystajesz, coś z impetem ląduje na twoich plecach i ciska cię twarzą w smaczne błoto. Szamoczesz się i krzyczysz, gdy kleszcze homara szarpią ci szyję i gardło. Usiłujesz dobyć broni, lecz nie dajesz rady, więc wijesz się w agonii i w następnej chwili krabopodobny stwór łapczywie dobiera się do twojej klatki piersiowej. Szarpiesz jego pancerz, lecz stworzenie chichocze i odgryza ci palce. Kiedy zabijałeś brontozaura, nie wiedziałeś, że żyjące na nim pasożyty opuszczą go i że dla takiego malutkiego człowieczka jak ty będą one znacznie groźniejsze od swego żywiciela. Robisz, co możesz, wierzgając jakieś trzy minuty. Do tego czasu jest na tobie całe stado tych stworzeń. Właśnie obierają twoje ścierwo do czysta. Będzie ci się podobało tam na górze, na szczycie Gór Skalistych; nie poczujesz nic. Tłumaczył Ziemowit Zych