Ruben Gonzalez Gallego Białe na Czarnym Najlepsza rosyjska książka 2003 roku. Zdobywca prestiżowej nagrody - rosyjskiego Bookera. Opowieść o tym, jak przejść przez piekło i zwyciężyć. Autor jest urodzonym w Moskwie synem Wenezuelczyka i Hiszpanki. Wychowywał się jako sierota w sowieckich domach dziecka. Z tej perspektywy opisał swoje dzieciństwo i młodość, które upłynęły pod znakiem walki z chorobą i z okrucieństwem systemu, kierującego zdolne, lecz upośledzone fizycznie dzieci z sierocińca bezpośrednio do domu starców. Wstrząsająca relacja człowieka pozbawionego miejsca w świecie, od chwili narodzin skazanego na śmierć, który mimo wszystko przetrwał. Oszczędna w słowach, pozbawiona ckliwości literatura wysokiej próby. Szokuje, poraża i daje nadzieję. www.znak.com.pl ruben Gonzalez gallego białe na czarnym przekład katarzyna maria janowska wydawnictwo znak kraków 2005 Copyright 2002, Ruben Gallego Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz Opieka redakcyjna Małgorzata Szczurek Adiustacja Urszula Horecka Korekta Katarzyna Onderka Opracowanie typograficzne i łamanie Irena Jagocha © Copyright for the translation by Katarzyna Maria Janowska ISBN 83-240-0523-4 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl Spis treści Bohater 7 Bagnet 9 Marzenia .. 15 Święto 19 Jedzenie 22 Niańki 34 „Starsi" 38 Ameryka .. 47 Debil . 48 Sasza . 53 Nowy Jork. 66 Kotlet. 69 Niemiec 75 Muzyka 78 List 80 Pierożki 89 Bójka. 91 Rower 98 Hiszpanka . 100 Wołga 107 Świr .. 112 Dziadek Mróz 120 Pies .. 123 Ręce.. 132 Dom starców 135 Język . 142 Laska. 144 Grzesznica . 150 Oficer.. 153 Karmicielka 156 Przepustka . 161 Dureń 164 Plastelina .. 165 Nigdy. 167 Brat .. 169 Big mac 171 Igo .. 173 Ojczyzna .. 177 Wolność 180 Nowoczerkask .. 183 Czerń. 185 Litery, litery na suficie, na czarnym tle pełzające po- woli białe litery. Zaczęły pojawiać się nocami po kolej- nym ataku serca. Mogłem je przestawiać, składać z nich słowa i zdania. Rano pozostawało tylko zapisać je w pa- mięci komputera. Bohater Jestem bohaterem. To łatwe. Jeśli nie masz rąk albo nóg, jesteś bohaterem albo trupem. Jeśli nie masz rodzi- ców, polegaj na swoich rękach i nogach. I bądź bohate- rem. Jeśli nie masz rąk ani nóg, a w dodatku udało ci się zostać sierotą od urodzenia - wszystko już przesądzone. Jesteś skazany na to, że będziesz bohaterem do końca swoich dni. Albo że zdechniesz. Ja jestem bohaterem. Po prostu nie mam innego wyjścia. Jestem małym chłopcem. Noc. Zima. Chcę się zała- twić. Wołania i tak nikt nie usłyszy. Wyjście jest jedno - czołgać się do ubikacji. Najpierw trzeba zleźć z łóżka. Jest na to sposób, sam go wymyśliłem. Po prostu podpełzam na skraj materaca i przewracam się na plecy, zrzucając swoje ciało na pod- łogę. Uderzenie. Ból. Podczołguję się do drzwi, popycham je głową i wy- pełzam z dość ciepłej sali na zimny i ciemny korytarz. W nocy wszystkie okna w korytarzu są otwarte. Zim- no, bardzo zimno. Jestem nagi. Czołgać się trzeba daleko. Kiedy czołgam się obok pokoju, w którym śpią niańki, próbuję wzywać pomocy, stukam głową w drzwi. Nikt nie odpowiada. Krzyczę. Ni- kogo. Może krzyczę za cicho. Po drodze do ubikacji przemarzam do reszty. W ubikacji okna są otwarte, na parapecie leży śnieg. Docieram do nocnika. Odpoczywam. Koniecznie mu- szę odpocząć przed drogą powrotną. W czasie mojego od- poczynku mocz w nocniku pokrywa się lodową skorupką. Czołgam się z powrotem. Ściągam zębami koc z łóż- ka, jako tako się nim okręcam i próbuję zasnąć. Rano mnie ubiorą, zawiozą do szkoły. Na lekcji histo- rii z werwą opowiem o potwornościach faszystowskich obozów koncentracyjnych. Dostanę piątkę. Z historii mam same piątki. Ze wszystkich przedmiotów mam same piąt- ki. Jestem bohaterem. Bagnet Bagnet to wspaniała rzecz, niezawodna. Jedno ude- rzenie i przeciwnik pada. Bagnet przebija ciało wroga na wylot. Bagnet nigdy nie zdradza, bagnet uderza celnie. Kula uderza na chybił trafił, kula jest głupia. Kula może tylko drasnąć, może też utkwić w ciele i podstępnie to- czyć ludzkie życie od środka. Bagnet to co innego, ba- gnet to zimna biała broń, ostatnia pozostałość dziewięt- nastego wieku. Na okładce pierwszej powieści Nikołaja Ostrowskiego* wytłoczono bagnet. Ślepy, sparaliżowany pisarz nie mógł sam czytać swojej książki. Jedyne, co mu pozostało, to wciąż na nowo wodzić palcami po konturach bagnetu. Najtrwal- szego bagnetu na świecie - bagnetu z papieru. Wikingowie to najlepsi żołnierze świata. Nieustraszeni żołnierze, ludzie silni duchem. Wikinga, który osunął się na ziemię, nie można było jeszcze skreślać z listy żywych. * Powieść Jak hartowała się stal. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). -9- Wiking, który osunął się na ziemię, ostatnim wysiłkiem woli zaciskał zęby na nodze wroga. Tylko słabi umierają powoli, przeklinając swoje bezużyteczne życie, zadręcza- jąc siebie i bliskich skargami na wyroki losu. Żołnierz w bo- ju nie stawia sobie odwiecznego hamletowskiego pyta- nia. Żyć w boju i umrzeć w boju to jedno i to samo Żoł- nierz brzydzi się życiem od niechcenia i śmiercią od niechcenia, na niby. Śmierć w walce jest największą rze- czą, na jaką może liczyć śmiertelnik. Jeśli dopisze szczęś- cie, wielkie szczęście, można umrzeć w locie. Umrzeć ściskając w ręku końską uzdę albo stery myśliwca, granat albo automat, młot kowalski albo króla szachowego Je- śli w boju straciłeś rękę, to nie koniec świata. Możesz chwy- cić szablę drugą ręką. Jeśli upadłeś, jeszcze nie wszystko stracone. Pozostaje szansa, niewielka szansa na śmierć wikinga - z zębami zaciśniętymi na pięcie wroga Nie każdemu los sprzyja, nie każdemu jest to dane. Homer i Beethoven stanowią szczęśliwe wyjątki potwierdzające tylko znikomość szans. Ale walczyć trzeba, nie można ina- czej, inaczej byłoby nieuczciwie i głupio. Płakałem nad książką. Książki, podobnie jak ludzie bywają różne. Jeśli się zastanowić, jeśli się tak mocno zastanowić, komiksy to też książki. Piękne książki z pięk- nymi obrazkami. Pocieszne zabawki - papierowe jedno- dniowe motyle - komiksy mają nad innymi książkami wielką przewagę: dzieci nad nimi nie płaczą. Wesołe, małe dzieci nie muszą płakać nad książkami. Pytanie „być albo nie być" nie ma dla nich żadnego znaczenia. Są przecież dziećmi, tylko dziećmi, za wcześnie dla nich na myślenie Ja czytałem książkę, czytałem i płakałem. Płakałem z bez- -10- silności i zawiści. Chciałem być tam, chciałem ruszyć do boju, ale mi zabraniano. Przyzwyczaiłem się, że wszyst- kiego mi zabraniano, ale i tak płakałem. Są książki, które zmieniają sposób patrzenia na świat, po ich przeczytaniu chce się umrzeć albo żyć inaczej. Jeśli chce się coś zrozumieć, trzeba pytać o to ludzi albo książki. Książki też są ludźmi. Mogą pomóc jak lu- dzie i jak ludzie kłamią. Nie czytałem książek ot tak sobie. Chciałem zrozu- mieć, jak urządzony jest świat. Chciałem dowiedzieć się, jak mam na tym świecie żyć. Pytałem o to ludzi, ale mi nie odpowiadali. Szukałem odpowiedzi w książkach - książki uciekały od odpowiedzi. Książki szczegółowo, bar- dzo szczegółowo opisywały, jak masz żyć, jeśli niczego ci nie brakuje. Książkowi bohaterowie cierpieli, a ja się dzi- wiłem. Ja, żywy i prawdziwy, nie rozumiałem tych książ- kowych ludzi, nie poruszały mnie ich papierowe cierpie- nia. Oni byli na niby, jak nauczyciele w szkole. Nauczy- ciele radzili czytać książki i ja czytałem. Czytałem wszystko bez wyboru, czytałem niekończące się nudne opisy bez- myślnych żywotów ludzi słabych i leniwych. Nauczyciele nazywali takich ludzi bohaterami, ale ja nie rozumiałem, na czym polega ich bohaterstwo. D'Artagnan miałby być bohaterem? Jaki z niego bo- hater, skoro miał ręce i nogi? Miał wszystko - młodość, zdrowie, urodę, szpadę i umiejętność fechtunku. Gdzie tu bohaterstwo? Tchórz i zdrajca, wciąż popełniający głupstwa dla sławy i pieniędzy, miałby być bohaterem? Czytałem książkę, nie rozumiejąc nawet połowy. Wszy- scy - i dorośli, i dzieci - widzieli w muszkieterach bo- haterów. Nie spierałem się, nie miałoby to sensu. W każ- dym razie ja nie mogłem wzorować się na tych boha- terach. Przeczytałem tę grubą książkę kilka razy. Przeczyta- łem również drugą część słynnej historii o dzielnych musz- kieterach. Druga część mnie nie zawiodła. Nieszczęsny pokraka - pan Coquenard - zrobił to, co powinien był uczynić prawdziwy bohater: umarł. Umarł, pozostawia- jąc żonę i pieniądze Portosowi. Pan Coquenard nie bu- dził we mnie współczucia. Gdyby temu żałosnemu star- cowi wystarczyło sił i sprytu na to, by wsypać Portosowi truciznę do wina, byłbym po jego stronie. Ale cudów nie ma. Nieszczęsny kaleka powoli kończył swoje nikczemne życie, a czyny autentycznych bohaterów jaśniały na tle jego inwalidzkiego fotela. Biedaczek. Inni byli nie lepsi. Żałosne, godne pogardy ludziki. Robaki, tylko po części przypominające ludzi. Niena- dające się ani do raju, ani do piekła worki z gnojem. Żołnierze niezdolni żyć ani umierać. Tylko niektórzy z nich jako tako zasłużyli na mój szacunek. Na przy- kład Portos. Portos podobał mi się znacznie bardziej niż Coquenard. Portos przynajmniej zdołał umrzeć jak człowiek. Gwynplain - dureń cierpiący z powodu głupstwa. Wielkie rzeczy - oszpecona twarz. Cyrano postępował nieco rozsądniej. Jeśli masz parę silnych rąk i ostrą szpa- dę, o urodę można się spierać. Szpada jest mocnym ar- gumentem. Jednak i Cyrano mnie rozczarował. Silny w kontaktach z mężczyznami, w obliczu miłości okazał się wiecznie niezadowolonym ślamazarą. Zazdrościłem Quasimodo. Ludzie patrzyli na niego ze wstrętem i litością, tak jak na mnie. Ale on miał ręce i no gi. Miał całą paryską katedrę Marii Panny. Książkowi bohaterowie albo wcale nie byli bohatera mi, albo byli nimi tylko częściowo. Najlepsi z nich zacho- wywali się jak ludzie tylko czasami, jak gdyby niechętnie. Pozwalali sobie żyć dopiero na kilka minut przed śmier- cią. Dopiero przed śmiercią zaczynali mi się podobać. Dopiero szlachetna śmierć godziła ich z bezsensownym życiem. Rzadko płakałem nad książkami. Powodów do płaczu miałem aż nadto, i bez wydumanego książkowego smut- ku. Ale ta książka była prawdziwa. Ta jedna nie kłamała. Pawka Korczagin* jeździł na koniu i władał szablą nie gorzej od muszkieterów. Pawka Korczagin był silnym i śmiałym chłopakiem. Walczył w imię idei, pieniądze i ty- tuły miał za nic. Budionówka - żałosne naśladownictwo hełmu rycerza - nie mogła ustrzec go przed podłą kulą. Ostra szabla musiała skapitulować przed mauzerem. Wie- dział o tym, ale ruszał do boju. Ruszał do boju wciąż na nowo. Wciąż na nowo rwał się w samo serce bitwy. Wal- czył i zwyciężał, zawsze zwyciężał. Orężem i słowem. Kiedy ciało odmówiło posłuszeństwa, kiedy ręka nie mogła już utrzymać szabli, zmienił broń i posługiwał się piórem jak bagnetem. On dał radę. Ostatni rycerz białej broni. Ostatni wiking dwudziestego wieku. Co pozostaje człowiekowi, któremu prawie nic już nie pozostało? Jak usprawiedliwić swoje żałosne półistnienie? Bohater powieści Nikołaja Ostrowskiego Jak hartowała się stal. półtrupa? Po co żyć? Nie wiedziałem tego wtedy, nie wiem i teraz. Mimo to, jak Pawka Korczagin, nie chcę umierać przed śmiercią. Będę żyć do ostatniej chwili. Będę wal- czyć. Powoli naciskając klawisze komputera, stawiam li- terę za literą. Starannie wykuwam swój bagnet - książkę. Wiem, że dostałem prawo do jednego tylko uderzenia, drugiej szansy nie będzie. Staram się, bardzo mocno się staram. Wiem: bagnet uderza celnie. Bagnet to wspania- ła rzecz, niezawodna. Marzenia Kiedy byłem całkiem mały, marzyłem o mamie. Ma- rzyłem, dopóki nie skończyłem sześciu lat. Potem zrozu- miałem, a raczej mi wyjaśniono, że moja mama to pie- przona czarna suka, która mnie porzuciła. Nieprzyjem- nie mi to pisać, ale sytuację przedstawiono mi właśnie tymi słowami. Ci, którzy udzielili mi wyjaśnień, byli duzi i silni, mieli rację we wszystkim, a zatem również w tej drobnej spra- wie. Rzecz jasna istnieli też inni dorośli. To byli nauczyciele. Nauczyciele opowiadali mi o dale- kich krajach, o wielkich pisarzach, o tym, że życie jest piękne i że dla każdego znajdzie się miejsce na świecie, jeśli tylko będzie dobrze się uczyć i słuchać starszych. Oni zawsze kłamali. Kłamali na każdy temat. Opowiadali o gwiazdach i odległych kontynentach, ale nie pozwalali wychodzić za próg domu dziecka. Mówili o równości wszystkich ludzi, ale do cyrku i kina zabierali samych chodzących. Tylko niańki nie kłamały. Zadziwiające słowo - „nia- nia". Czułe. Od razu przypomina się „wypijmy, nianiu" Puszkina*. Zwyczajne wiejskie baby. One nigdy nie kła- mały. Bywało nawet, że częstowały nas cukierkami. Cza- sem złe, czasem dobre, ale zawsze otwarte i szczere. Ich słowa często trafiały w samo sedno sprawy, gdy nauczy- cieli nie było stać na jasną odpowiedź. Dając cukierka, mówiły: „Biedne dziecko, lepiej byś już umarł, zamiast męczyć siebie i nas". Albo wynosząc zmarłego: „No i chwała Bogu, zakończył swoją mękę, nieborak". Kiedy byłem przeziębiony i nie musiałem iść do szkoły, zosta- wałem w sypialni sam na sam z taką niańką. Wtedy ona, dobra ciocia, przynosiła mi coś słodkiego albo owoce z kompotu i opowiadała o dzieciach, które zginęły na fron- cie, o mężu pijaku, o masie różnych ciekawych rzeczy. Słuchałem i wierzyłem we wszystko tak, jak potrafią wie- rzyć dzieci, może tylko dzieci. Dorośli często nie mogą już w nic uwierzyć. No więc o „pieprzonej czarnej suce" niań- ki opowiadały mi jasno i naturalnie, jakby mówiły o desz- czu albo śniegu. Kiedy skończyłem sześć lat, przestałem marzyć o ma- mie. Marzyłem, żeby zostać „chodzącym". Prawie wszy- scy byli chodzący. Nawet ci, którzy ledwo poruszali się o kulach. Do chodzących odnoszono się dużo lepiej niż do nas. Oni byli ludźmi. Po opuszczeniu domu dziecka mogli stać się ludźmi społecznie użytecznymi - księgowy- mi, szewcami, szwaczkami. Często zdobywali dobre wy- kształcenie, „wychodzili na ludzi". Przyjeżdżali potem dro- gimi samochodami. Gromadzono nas wtedy w dużej sali, opowiadano, jakie stanowisko zajmuje były uczeń naszej ' Fragment wiersza Wieczór zimowy. szkoły. Z opowiadań wynikało, że ci grubi wujkowie i cio- cie zawsze słuchali starszych, dobrze się uczyli i osiągnęli wszystko dzięki własnemu rozumowi i uporowi. Ale oni byli chodzący! Czemu u licha miałem wysłuchiwać Ich chełpliwej gadaniny, skoro i tak wiedziałem, co należy robić, jak tylko zostanie się chodzącym? Jak zostać cho- dzącym, nikt nie wyjaśniał. Gdy miałem osiem lat, zrozumiałem pewną prostą myśl: jestem sam i nikt mnie nie potrzebuje. I dorośli, i dzieci myślą tylko o sobie. Wiedziałem oczywiście, że gdzieś na innej planecie istnieją mamy, ojcowie i dziad- kowie z babciami. Było to jednak tak dalekie i nieprze- konujące, że zaliczyłem wszystkie te bzdury do sfery gwiazd i kontynentów. Kiedy miałem lat dziewięć, zrozumiałem, że nigdy nie będę chodzić. To było bardzo smutne. Zniknęły dalekie kraje, gwiazdy i inne radości. Pozostało umieranie. Dłu- gie i nikomu niepotrzebne. Mając dziesięć lat, przeczytałem o kamikadze. Ci dziel- ni ludzie zadawali śmierć wrogom. Jednym lotem bez lą- dowania spłacali Ojczyźnie wszystkie długi za zjedzony ryż, brudne pieluchy, zeszyty szkolne, za uśmiechy dziew- cząt, słońce i gwiazdy, za prawo do codziennych spotkań z mamą. To mi odpowiadało. Rozumiałem, że samolot jest poza moim zasięgiem. Marzyłem o torpedzie. Stero- wanej torpedzie naszpikowanej materiałem wybucho- wym. Marzyłem, że po cichutku podpłynę do lotniskow- ca nieprzyjaciela i nacisnę czerwony guzik. Od tamtej pory minęło wiele lat. Jestem już dorosłym wujkiem i wszystko rozumiem. Może to dobrze, a może i nie. Ludzie, którzy wszystko rozumieją, bywają nudni i prymitywni. Nie mam prawa pragnąć śmierci, ode mnie w dużym stopniu zależą przecież losy mojej rodziny. Żona i dzieci mnie kochają, ja też ich bardzo, bardzo kocham. Ale zdarza się, że kiedy leżę w nocy i nie mogę zasnąć, znowu marzę o torpedzie z czerwonym guzikiem. To na- iwne dziecięce marzenie nie opuściło mnie i chyba nigdy już nie opuści. święto Pierwsze wspomnienie. Leżę w kojcu, sam, całkiem mały. Krzyczę. Nikt nie podchodzi. Krzyczę długo. Kojec to zwykłe dziecinne łóżko z wysoką siatką naokoło. Leżę na plecach, czuję ból i jest mi mokro. Boki kojca pokryte są białym materiałem. Nie ma nikogo. Przed oczyma mam biały sufit. Kiedy odwracam głowę, mogę długo patrzeć na biały materiał. Wrzeszczę bez ustanku. Dorośli przy- chodzą według grafiku. Kiedy przychodzą, krzyczą na mnie, dają mi jeść i zmieniają pieluchy. Ja lubię doro- słych, oni mnie nie lubią. Niech krzyczą, niech przekła- dają mnie na niewygodną kozetkę. Wszystko mi jedno. Byleby tylko przyszli. Wtedy mogę zobaczyć inne kojce, stół, krzesła i okno. To wszystko. Potem odkładają mnie do kojca. Jak odłożą, znowu wrzeszczę. Krzyczą na mnie. Oni nie chcą brać mnie na ręce, ja nie chcę do kojca. Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze bałem się, kiedy zosta- wiali mnie samego. Zazwyczaj zostawiali mnie samego. Pierwszy i najprzyjemniejszy zapach, jaki pamiętam, to mieszanka woni perfum i oparów wypitego wina. Cza- sem zjawiały się kobiety w białych fartuchach, brały mnie na ręce. Brały delikatnie, inaczej niż zwykle. Nazywały to „świętem". Smakowicie pachniało od nich alkoholem. Niosły mnie. Przynosiły do dużego pokoju ze stołem i krze- słami. Siedziałem u kogoś na kolanach. Kobiety przekazy- wały mnie sobie z rąk do rąk. Dawały mi coś dobrego do jedzenia. Ale najprzyjemniejsze było to, że mogłem wszystko widzieć. Wszystko dookoła. Twarze ludzi, piękne talerze na stołach, butelki i kieliszki. Wszyscy pili wino, jedli, roz- mawiali. Kobieta, u której siedziałem na kolanach, jedną ręką przytrzymywała mnie ostrożnie, drugą wychylała kie- liszek za kieliszkiem, sięgała po zakąskę. Zakąski były róż- ne, odrywała mały kawałek każdej z nich i wkładała mi do ust. Nikt na nikogo nie krzyczał. Ciepło, przytulnie. W domu dziecka popijawa. Zwyczajna popijawa, na poziomie. Chłopaki ze starszych klas piją wódkę, zagry- zają. Zaraz po lekcjach przyszli do pokoju, usiedli w ką- cie, jednego zostawili na czatach. Otworzyli konserwy, wypili po łyku wódki z jednego kubka, prędko zagryźli. Nagle zauważyli mnie. Leżałem w kącie po drugiej stronie pokoju. Ciało pod łóżkiem, głowa i ramiona na wierzchu, przede mną książka. Czytać z nogami pod łóż- kiem jest bardzo wygodnie. Nikt nie przeszkadza. - Ruben, podczołgaj się tutaj. Odkładam książkę, czołgam się. Czołgam się powoli, ale wszyscy cierpliwie czekają. Doczołguję się. - Napijesz się wódki? To pytanie retoryczne. Wszyscy wiedzą, że jestem za mały na picie wódki. Wódkę piją dopiero dwunastolatki. Wszyscy się śmieją. Śmieją się dobrodusznie, są w do- brym nastroju. - Dobra, Sierioga, zostaw młodego w spokoju. Le- piej daj mu poszamać. Sierioga, chłopak bez nóg, robi mi kanapkę z kiełba- są. Obiera dla mnie ząbki czosnku. Chłopaki dopijają wódkę, chowają pustą butelkę. Zagryzają. Jem razem ze wszystkimi. Dobrze. Wszystkim jest dobrze. Święto. Gdyby nie święto, nikt by mnie nie zauważył, a tym bardziej nie dzieliłby się ze mną jedze- niem. Jestem nikim, szczawikiem. Po wódce piją czifir*. Czifir parzą w dużym słoiku, powoli piją po kolei. Mnie pomijają nie tylko dlatego, że jestem za mały - wszyscy wiedzą, że mam chore serce. Sierioga bierze kubek po wódce, szybko wskakuje na swój wózek i wyjeżdża z pokoju. Wraca z prawie pełnym kubkiem wody. W jednej ręce trzyma kubek, drugą ostroż- nie odpycha się od podłogi. Stawia kubek na podłodze, wyjmuje z szafki słoik konfitur i łyżkę. Odlewa trochę ze słoika z czifirem do mojego kubka, dodaje konfitur. Kon- fitur nie żałuje. - Masz, Ruben - mówi. - Będziesz pić herbatę z kon- fiturą. Chłopaki piją czifir, ja - słodką herbatę. Jak dobrze. Święto. * Czifir - bardzo mocna herbata, używana m.in. w więzieniach jako namiastka narkotyku. Jedzenie Nie lubiłem jeść. Gdyby to było możliwe, wybrałbym pastylki z opowiadań fantastycznych. Łyknąłbym taką pastylkę i byłbym syty cały dzień. Jadłem mało, nama- wiali mnie, karmili łyżką - wszystko na darmo. Miałem szczęście: kiedy byłem całkiem mały, miesz- kałem w niedużym domu dziecka na wsi. Karmili tam obficie i smacznie, niańki były dobre, troszczyły się o nas, zawsze pilnowały, żeby wszystkie dzieci jadły. Potem były inne domy dziecka, inne niańki, inne je- dzenie. Kasza perłowa, pierniki z robakami, nieświeże jajka. Wszystko było. Ale nie o tym chcę pisać. Łapię się na myśli, że moje najlepsze wspomnienia związane są z jedzeniem. Najlepsze chwile mojego dzie- ciństwa związane są z jedzeniem, a raczej z ludźmi, któ- rzy się nim ze mną dzielili na znak sympatii. Dziwne. * * * Nie pamiętam, gdzie to było. Pamiętam ludzi w bia- łych fartuchach. Nas, dzieci, jest dużo i wszyscy jesteśmy bardzo mali. Do pokoju wniesiono ananasa. Wtedy wydał mi się bardzo duży i piękny. Nie od razu go rozkrojono, pozwo- lono nam nacieszyć się jego widokiem. Może dorośli sami nie mieli odwagi niszczyć czegoś tak pięknego. Ananasy to w Rosji rzadkość. Ananas wszystkich rozczarował. A właściwie prawie wszystkich. Dzieci poczuły jego ostry, specyficzny smak i nie chciały jeść piekących cząstek. Tylko ja jadłem. Pa- miętam rozmowę dorosłych. - Dajmy mu jeszcze trochę. - Coś ty, a jak się rozchoruje? - Widziałaś jego kartę? Jego ojciec pewnie wychował się na ananasach. Może te ich ananasy to takie nasze ziemniaki? Dawali mi więcej i więcej. Dorosłych chyba bawiło, że to dziwne dziecko chce jeść egzotyczny owoc. A i wy- rzucić tyle dobra nie mogli. Zjadłem sporą część anana- sa. Nie rozchorowałem się. Przywieziono mnie do mojego pierwszego domu dziecka. Nie było tu ludzi w białych fartuchach ani łóżek ustawionych rzędami. Było za to dużo dzieci i telewizor. - A ten co, w ogóle nie umie siedzieć? To posadźmy go na kanapie i obłóżmy poduszkami. Posadzili mnie na kanapie, obłożyli poduszkami i na- karmili kaszą manną. Z zaskoczenia, łyżeczka po łyżecz- ce, zjadłem cały talerz kaszy i usnąłem. Kasza była bar- dzo smaczna. Dom dziecka spodobał mi się. * * * Szpital. Noc. Wszyscy śpią. Do sali wbiega pielęgniar- ka, zapala lampkę nad moim łóżkiem. Ma na sobie od- świętną sukienkę i pantofle na wysokim obcasie, zakrę- cone włosy luźno opadają jej na ramiona. Nisko pochyla się nade mną. Ma duże, szczęśliwe oczy. Pachnie od niej perfumami i czymś domowym, nie szpitalem. - Zamknij oczy, otwórz buzię. Robię, jak mówi. Wkłada mi do ust duży czekolado- wy cukierek. Wiem, jak trzeba jeść czekoladowe cukierki. Trzeba wziąć cukierka do ręki i odgryzać po małym ka- wałeczku. A poza tym chętnie bym sobie tego cukierka obejrzał. - Rozgryź i zjedz. Dobrze? Przytakuję. Pielęgniarka wyłącza lampkę i wybiega. Rozgryzam cukierka. Usta wypełnia mi coś słodkiego i palącego. Jem, nie wiedzieć czemu kręci mi się w głowie. Jest mi dobrze. Jestem szczęśliwy. * * * Przywożą mnie do kolejnego domu dziecka. Czołgam się korytarzem, z przeciwka idzie niańka. Na korytarzu jest ciemno, z początku mnie nie zauważa. Kiedy jest już całkiem blisko, nagle krzyczy i odskakuje ode mnie. Po- tem podchodzi bliżej, pochyla się, żeby przyjrzeć mi się z bliska. Mam ciemną skórę i ogoloną głowę. W pierw- szej chwili w półmroku korytarza widać tylko oczy, duże oczy unoszące się w powietrzu piętnaście centymetrów nad podłogą. - O, jakiś ty chudziutki. Skóra i kości. Jak z Buchen- waldu. Rzeczywiście, gruby nie jestem. Tam, skąd mnie przy- wieziono, karmili niezbyt dobrze, a w dodatku mało ja- dłem. Niańka odchodzi. Po kilku minutach wraca i kładzie przede mną na podłodze kawałek chleba ze słoniną. Sło- ninę widzę pierwszy raz w życiu, dlatego najpierw zja- dam słoninę, a potem chleb. Nagle robi mi się ciepło i mi- ło. Usypiam. * * Wielkanoc. Niańki są odświętnie ubrane. We wszyst- kim czuje się święto. W tym, że niańki są dla nas szcze- gólnie dobre, we wzmożonej czujności wychowawców. Nic nie rozumiem. Przecież w czasie świąt w telewizji po- kazują parady i manifestacje. Tylko na Nowy Rok nie ma parad. Ale na Nowy Rok jest choinka i prezenty. Po śniadaniu niańka daje każdemu po barwionym jajku. Pod skorupką jajko jest białe, jak normalne. Zja- dam swoje jajko wielkanocne. Jest bardzo smaczne, dużo smaczniejsze niż te, które czasami dają nam w domu dziec- ka. Zwykłe tutejsze jajka są przegotowane, twarde, a to - miękkie i bardzo, bardzo smaczne. O dziwo, gdziekolwiek mieszkałem, w domu dziecka, szpitalu czy domu starców, zawsze jakaś dobra dusza dawa- ła mi na Wielkanoc barwione jajko. I to było wspaniałe. * * * ," '„,'.'j •< ' •.:•••'• .,•'),••' . • W Rosji istnieje zwyczaj urządzania pominek - poczę- stunku w intencji zmarłych. Czterdziestego dnia po śmierci członka rodziny krewni mają podzielić się jedzeniem. Nie powinni jednak częstować kogo popadnie, lecz tych naj- bardziej nieszczęśliwych. Im bardziej nieszczęśliwy jest nakarmiony człowiek, tym lepiej dla zmarłego i tym więk- sza zasługa częstującego przed Bogiem. Skąd zaś było brać tych nieszczęśliwych w najszczęśliwszym kraju świa- ta? Ciągnęli więc do drzwi naszego domu dziecka niebo- racy z torbami, koszykami i siatkami. Nieśli cukierki, ciast- ka, bułki. Nieśli drożdżowe pierożki i bliny - wszystko, co mogli. Wychowawcy przeganiali ich niestrudzenie, naj- częściej bez skutku. Nasze niańki czyniły jednak inny użytek ze swoich służbowych możliwości i nie zważając na surowe za- kazy, przenosiły przez drzwi domu dziecka pominkowe jedzenie. Najlepiej szło niańkom, które pracowały u nas, nie- chodzących. Karmiono nas oddzielnie, wychowawcy byli daleko. Jednej niańce udało się nawet przenieść przez portiernię cały garnek kisielu. W dodatku to właśnie my byliśmy najbardziej nieszczęśliwi. Cukierki, które zjedli- śmy, ceniono najwyżej. My ze swej strony wiedzieliśmy, że za pominki nie wol- no dziękować, że kiedy częstują, nie wolno się uśmiechać. Leżałem w ogrodzie. Ogrodem nazywaliśmy miejsce naprzeciwko naszego domu dziecka, gdzie rosło kilka ja- błoni. Długo czołgałem się do ogrodu, zmęczyłem się i le- Żałem na plecach, odpoczywając. Wszyscy chodzący byli daleko, może oglądali film w klubie, może ich dokądś zabrano - nie pamiętam. Leżałem i czekałem, aż jakieś jabłko upadnie niedaleko ode mnie. Ale spotkało mnie coś lepszego. Chuda staruszka gramoliła się przez ogrodzenie. Ogro- dzenie było wysokie na dwa metry, ale to babci nie po- wstrzymało. Szybko z niego zeskoczyła, rozejrzała się i po- deszła do mnie. W skupieniu obejrzała moje ręce i nogi, po czym nieufnie spytała: „Sierota?". Przytaknąłem. Ta- kiego szczęścia się nie spodziewała: pokurczone nogi i rę- ce, a w dodatku sierota. Postawiła swój koszyk na ziemi, zdjęła ściereczkę przykrywającą jego zawartość, wyjęła blin, dała mi go i przykazała: „Jedz". Szybko jadłem bli- ny, a ona poganiała mnie i powtarzała: „Módl się za du- szę ciotki Barbary, ciotki Barbary - pamiętaj". Ale wszyst- ko, co dobre, szybko się kończy. Zza rogu już szła wycho- wawczyni. - Dlaczego obcy są na terenie domu dziecka? Kto panią wpuścił? Co pani tu robi? I do mnie: - A ty co robisz? ?« Co robiłem? Zjadałem trzeciego blina. Jadłem szyb- ko, dlatego że w ręku miałem jeszcze połówkę, a chcia- łem zdążyć zjeść wszystko. Żwawa babcia chwyciła już swój koszyk i wskoczy- ła na ogrodzenie. Szybko dojadłem blina. Wychowaw- czyni postała, uśmiechnęła się nie wiadomo dlaczego i poszła. To były pierwsze bliny w moim życiu. * * * Kolejny raz przewożą mnie z jednego domu dziecka do drugiego. Święto rozpoczyna się już na dworcu, dają mi lody i oranżadę. Lody są duże, w czekoladzie. Jak tylko pociąg rusza, niańka i pielęgniarka idą, jak mó- wią, „zabawić się". „A co, trza się zabawić". Wracają z dwoma Gruzinami. Jeden z nich jest stary i siwy, dru- gi trochę młodszy. Wszyscy piją wódkę, jest im wesoło. Dla mnie odkrawają duży kawałek kiełbasy, dają jajka, oranżadę. Siwy Gruzin ciągle kroi kiełbasę, robi kanap- ki i mówi do mnie co chwila: „Jedz, jedz, dzieci muszą dużo jeść". Jedzenia jest bardzo dużo i nikt go nie żału- je. Ciemnieje, można do woli patrzeć w okno, jeść kieł- basę. Chciałoby się tak jechać i jechać, patrzeć w okno. Myślę o tym, że jeśli wszystkim dorosłym na ziemi dać dużo wódki i kiełbasy, to oni będą dobrzy, a wszystkie dzieci - szczęśliwe. * * Jestem w moim ostatnim, najlepszym na świecie domu dziecka. Przede mną śniadanie: trochę puree z ziemniaków, połówka pomidora, bułka z masłem i her- bata. Dobrze wiem, że dziś nie ma żadnego święta, więc dlaczego dali ziemniaki? Próbuję herbaty - słodka. Świe- ży pomidor to już zupełny rarytas. Zjadam wszystko i czuję, że spotkało mnie niebywałe szczęście. Trafiłem do raju. -28- * * * Mieszkamy z Katią w suterenie, bo jej rodzice nie chcą uznać naszego małżeństwa. Mieszkanie należy do mojej nauczycielki -jednej z najlepszych kobiet na świecie. Nas ulokowała tutaj, a sama przeniosła się na daczę. Wracając z uniwersytetu, Katia kupuje pielmieni*. Go- tuje całe opakowanie na raz. Wiem, co to są pielmieni. W domu dziecka dawali nam po cztery na głowę. - Po ile będziemy jeść? - pytam Katię. Patrzy na mnie dziwnie. - Wyście je tam liczyli, czy co? Nakłada nam pielmieni. Sama zjada ich cały talerz, ja nie daję rady zjeść więcej niż sześć. Zaczynam rozumieć, że w tym dziwnym, nieurzędowym świecie pielmieni się nie liczy. - Wody po pielmieniach nie wylewaj - rzeczowo ra- dzę Katii. - Można na niej ugotować zupę. Kilka dni później, w trakcie odwiedzin u rodziców, Katia je pielmieni. Jej mama zabiera ze stołu garnek z bu- lionem po pielmieniach i chce wyjść z kuchni. - Mamo, wody nie wylewaj, można na niej ugotować zupę - mówi Katia odruchowo. Następnego dnia, kiedy Katia wychodzi na zajęcia na uniwersytet, jej mama ukradkiem przychodzi pod nasze drzwi i zostawia na progu surową kurę. Lody zostają przełamane. * Pielmieni - nadziewane mięsem pierożki, zwykle gotowane w rosole. ii Kiedy Katia idzie do pracy, zostaję sam na sam z ko- bietą o niezwykłym uroku. Mieszkamy z babcią Katii. Wchodzi do mojego pokoju, siada naprzeciwko mnie. - No co, kiedy wreszcie zdechniesz? - Co ty, babciu - odpowiadam. - Jak czas przyjdzie, to i zdechnę. A ty też już niepierwszej młodości. Zamie- rzasz żyć wiecznie? - Na co ty komu potrzebny, bez rąk, bez nóg? Nawet gwoździa nie umiesz wbić. - Masz, babciu, ołówek chemiczny? -Mam. - To przejdź się po mieszkaniu i zaznacz kropki wszę- dzie tam, gdzie mają być gwoździe. Możesz mi wierzyć, że gwoździe będą wbite. Tak to sobie serdecznie gawędzimy dla zabicia czasu. Babcia opowiada mi o swojej młodości, o krewnych. Z tych opowieści wynika, że cała jej rodzina to dranie i kanalie. Po pewnym czasie idzie do kuchni, podzwania naczy- niami. Wraca. - Ruben. Barszczu nagotowałam. Będziesz żreć czy boisz się, że cię otruję? - Daj barszczu. Trucizny się nie boję, nie takie rzeczy już jadłem. Przynosi mi barszcz. Jest bardzo smaczny. Na dnie talerza leży spory kawałek kaczego mięsa. * * * Kiedy Ałła była w ciąży, żyło się nam całkiem źle. Ałła jadła chleb ze smalcem. Ja nie mogłem jeść smalcu, ja- dłem chleb z olejem słonecznikowym. (W domu dziecka chleb z olejem i solą uchodził za smakołyk). Tamtego roku pierwszy raz w życiu bolał mnie żołądek. Gotowaliśmy też grochówkę. Ałła nie jadła grochówki, jadłem ją sam. Mnie było sto razy łatwiej niż jej, mogłem jeść grochówkę i nie byłem w ciąży. Kiedy urodziła się Maja, Ałła posta- nowiła karmić ją piersią. Naturalne karmienie jest bar- dzo zdrowe. Ale Maja mało jadła. Mleko Ałły miało zie- lonkawy kolor. Kupki Mai też były zielonkawe. Przez cały ten czas Ałła odżywiała się samymi ziemniakami. Ałła jest zdrowym człowiekiem, potrzebuje o wiele więcej jedze- nia niż ja. To, co ona może zjeść za jednym razem, mnie starcza na cały dzień. Zdecydowaliśmy się na sztuczne karmienie Mai, bo wychodziło taniej niż zapewnienie normalnego jedzenia Alle. Przyszedł znajomy. -Jak leci? - W porządku. -Co jesz? ;; - Grochówkę. - Z ziemniakami? - Pewnie. - A my już drugi tydzień jemy grochówkę bez ziem- niaków. Ja jem grochówkę dopiero od trzech dni. Mam cały worek ziemniaków. * * * Maja ma półtora roku. Nie chce jeść kaszy. Biorę ta- lerz, spokojnie dojadam. Maja prosiła najpierw o kiełba- skę, potem o pierniki. Nie mamy ani jednego, ani dru- giego, ale nie w tym rzecz. Jeśli jesteś głodny, zjesz wszyst- ko, a jeśli nie - chodź o suchym pysku (zasada z domu dziecka). Maja chodzi po mieszkaniu, myśli. Potem spo- kojnie idzie do Ałły i mówi: „Mama, ugotuj ziemniaków". Jemy ziemniaki z solą i olejem słonecznikowym, a ja wspominam, jak w domu dziecka po ogłoszeniu ciszy nocnej gotowaliśmy ziemniaki za pomocą grzałki własnej roboty. To, co ja osiągnąłem w wieku lat piętnastu (ziem- niaki gotować mogli tylko uczniowie starszych klas), Maja miała już od urodzenia. * * Ałła przyprowadza Maję z przedszkola. Śmieje się. Spotkała kucharkę. Ta z dumą oznajmiła jej, że dziś w przedszkolu na obiad była kura. „Taka tłusta, duża, każdy dostał po kawałku". Do przedszkola chodzi ponad setka dzieci. Kura była jedna, a raczej jedna i pół. Ja też się śmieję. Cieszę się, że Maja chodzi do przedszkola. Ma tam dużo koleżanek i kolegów, razem lepią z plasteliny, malu- ją. W dodatku po powrocie z przedszkola Maja zjada wszystko, co dostanie, i nie wybrzydza. * * * W drodze powrotnej z przedszkola Maja prosi Ałłę, żeby kupiła jej sucharki. Zwykłe sucharki waniliowe. - No co ty, teraz mamy pieniądze. Jak chcesz, kupię ci ciastko albo coś innego. - Nie, kup sucharki. Ałła kupuje sucharki. Maja siada przy stole i cały wie- czór gryzie swoje suchary. Okazuje się, że na podwieczo- rek dawali po sucharku, a Maja miała ochotę na więcej. Nam w domu dziecka dawali po dwa sucharki. Kiedy mieszkałem w domu starców, zaskoczyła mnie jedna rzecz. W stołówce po obiedzie rozdawano kości. Zwykłe kości wołowe z zupy. Kości należały się tylko we- teranom wojennym. Były starannie obrane z mięsa, ale przy pewnej zręczności dało się z nich jeszcze coś wydłu- bać. Weterani tłoczyli się przy okienku, gdzie wydawano posiłki, awanturowali się, wyliczali swoje zasługi i tytuły. Niedawno spytałem znajomego z domu starców: „Jak tam kości, wciąż je rozdają?". - Coś ty. Na kościach już dawno nic się nie gotuje. Kości nie ma. Niańki Było ich niewiele. Prawdziwe niańki, piastunki, troskli- we i czułe. Nie pamiętam ich imion, a raczej nie pamię- tam wszystkich imion wszystkich dobrych nianiek. Między sobą dzieliliśmy je na „złe" i „dobre". W tym dziecięcym świecie granica między dobrem a złem wydawała się wy- raźna i prosta. Przez długi czas nie mogłem wyzbyć się wyniesionego z domu dziecka złego nawyku dzielenia wszystkich ludzi na swoich i obcych, mądrych i głupich, dobrych i złych. Co zrobić? Tam się wychowałem. Tam, gdzie życie dzieliła od śmierci cienka granica, gdzie pod- łość i ohyda stanowiły normę. Normą były także szczerość i dobroć. Wszystko wymieszane. Chyba właśnie konieczność ciągłego dokonywania wyboru pomiędzy tym, co dobre, a tym, co złe, zrodziła we mnie taką kategoryczność. Dobre niańki były wierzące. Wszystkie. No właśnie - pisząc to, znów podzieliłem ludzi na kategorie. Nigdy od tego nie ucieknę. Wiara była zakazana. Mówiono nam, że Boga nie ma. Ateizm był normą. Teraz mało kto w to uwierzy, ale tak było. Nie wiem, czy wśród nauczycieli też byli wie- rzący. Pewnie tak. Nauczycielom zakazywano rozmawiać z nami na ten temat. Za przeżegnanie się albo za jajko wielkanocne nauczyciel mógł stracić pracę, niańka - nie. Niańki zarabiały mało, a pracy miały dużo. Niewie- lu było chętnych do mycia podłóg i zmieniania dzieciom spodni. Na wierzące niańki po prostu przymykano oczy. I one wierzyły. Wierzyły, nie oglądając się na nic. W cza- sie nocnych dyżurów długo modliły się, paląc przynie- sioną ze sobą świeczkę. Błogosławiły nas przed snem. Na Wielkanoc przynosiły nam barwione jajka i bliny. Do domu dziecka nie wolno było przynosić jedzenia, ale co miało począć surowe kierownictwo z nieuczonymi ko- bietami? Niewiele było dobrych nianiek. Wszystkie pamiętam. Spróbuję teraz przedstawić jedną z nich. To będzie praw- dziwa historia, tak jak opowiedziała mi ją niania. Spró- buję przekazać to, co zachowało się w dziecięcej pamię- ci, z jak największą dokładnością. „Pracuję tu od dawna. Kiedy nastałam, patrzę, a tu pełno małych dzieciaczków, jedne bez nóżek, inne bez rączek. I wszystkie brudne. Umyjesz takiego, a on prze- czołga się po podłodze i znów brudny. Jednego trzeba karmić łyżką, drugiego podmywać co godzinę. Padałam ze zmęczenia. Na pierwszym nocnym dyżurze ani na chwi- lę się nie położyłam. A jeszcze nowego przywieźli, całą noc mamę wołał. Przysiadłam u niego na łóżku, za rękę go wzięłam, i tak przesiedziałam z nim do rana. I tylko płakałam, płakałam. A rano poszłam do batiuszki, żeby pobłogosławił moje zwolnienie. Nie mogę, mówię, pa- trzeć na to, wszystkich mi żal, serce pęka. A batiuszka bło- gosławieństwa mi nie dał. To twój krzyż, powiada, do końca twoich dni. Tak żem go prosiła, tak prosiła. A po- tem popracowałam, przywykłam. Ale i tak ciężko. Imio- na wszystkich dzieciaczków, których doglądałam, na pa- pier zapisuję. Mam w domu zeszyt i wszystkich was zapi- suję, i za każdego na Wielkanoc świeczkę stawiam. Dużo świeczek już wychodzi, drogo, ale i tak za każdego jedną palę i »Ojcze nasz« odmawiam. Bo za wszystkie niewin- ne dziatki Pan przykazał się modlić. A ty dziwne jakieś masz imię, Ruben, pewnieś Ormianin. Ormianie to chrze- ścijański naród, już ja wiem. Nie Ormianin, powiadasz? Tak też sobie od razu pomyślałam, że jak rodzice do nie- go nie przyjeżdżają, to pewno z nich bisurmany jakieś. Chrzczona dusza dzieciaczka swojego nie zostawi. Psia ich mać, przebacz, Panie, starej głupiej babie, nie chce człowiek, a zgrzeszy. A ty będziesz zapisany u mnie bez nazwiska. Nazwisko masz jakieś dziwaczne, nawet nie będę umiała napisać. Wszyscy zapisani z nazwiskiem, a ty bez. Przy modlitwie tylko imię czytać wypada, ale i tak niedobrze, że bez nazwiska". Co można dodać do tej opowieści? Wyrosłem, prze- czytałem masę różnych książek i wydaję się sobie bardzo mądry. Dziękuję nauczycielom, którzy nauczyli mnie czy- tać. Dziękuję radzieckiemu państwu, że mnie wychowa- ło. Dziękuję mądrym Amerykanom, którzy wymyślili kom- puter, za możliwość pisania tego tekstu palcem wskazu- jącym lewej ręki. Dziękuję wszystkim dobrym niańkom za to, że nauczyły mnie dobroci, za ciepło w sercu, które przeniosłem przez wszystkie próby. Dziękuję za to, czego nie da się wyrazić słowami, wyliczyć na komputerze ani zmierzyć. Dziękuję za miłość i chrześcijańskie miłosierdzie, za to, że jestem katolikiem, za moje dzieci. Za wszystko. „Starsi" Na sali było nas dziesięciu. A w zasadzie - dziewię- ciu. Wowy nie liczyliśmy. Wowa nie mówił. Niczego nie umiał robić, tylko jadł i robił kupę. Często budził nas swo- im krzykiem. Jak zwykle chciał jeść. Jeść mógł dużo, ile dali. Dawali mu tyle, co wszystkim, ale to mu nie wystar- czało i krzyczał. Dwunastoletni niemowlak. Poza tym byłem ja i Wasylek. Wasylek wyglądał na dwanaście lat. Miał sparaliżowane nogi. Był zdrów jak byk. A raczej jak wielu innych opóźnionych w rozwoju. Kiedyś złapał za nogę niańkę, która się z nim droczyła - nie dała rady się wyrwać i długo chodziła z siniakiem. Niańki droczyły się z tym niewinnym byczkiem, mimo- chodem klepały go po plecach albo mówiły coś sprośne- go, a on potem głośno przez całą noc trzepał kapucyna, dając powód do nowych żartów. Skądinąd traktowano go dobrze, zawsze dostawał podwójną porcję. Mam dziewięć lat. Wyobraźcie sobie sparaliżowane- go człowieka. Leży z łokciami na podłodze i kołysze się z jednej strony na drugą. Coś robi, ale jeszcze nie wiecie, co. Czołga się. Czołgałem się szybko, w ciągu półgodziny mógłbym przeczołgać się trzysta metrów, gdybym się nie męczył. Tyle że co dziesięć-piętnaście metrów musiałem odpoczywać. Ale mogłem się czołgać! W naszej sali tylko ja i Wasylek mogliśmy się czołgać - to nas różniło od pozostałych. Było ich siedmiu. Nie pamiętam wszystkich imion. Zresztą nie wszystkie dane mi było poznać. Tylko Saszka Poddubny potrafił siedzieć i codziennie rano niańki sa- dzały go na podłodze przy niskim stoliku. Inni leżeli na łóżkach okrągłą dobę. Mówiono o nich „starsi". Cieszyli się bezwzględnym szacunkiem, nawet chłopak, który trząsł całym domem dziecka, przychodził do nich po poradę. Tylko w naszej sali stał telewizor i mogliśmy oglądać tele- wizję, kiedy przyszła nam ochota. Do tej sali trafiłem przypadkowo. Kiedy mnie przy- wieziono, zmarł akurat jeden „starszy". To było pechowe łóżko numer trzy. Przede mną spało na nim trzech chło- paków i wszyscy zmarli. Nikt nie chciał go zająć, a ja by- łem nowy. Potem chciano mnie przenieść na inną salę, ale Saszka Poddubny wstawił się za mną i zostałem. Ale to już inna historia. Pewnego razu Saszce zachciało się do toalety, a Wa- sylka nie było w pokoju. Miałem wybór: czołgać się po niańkę albo sam mu pomóc. Chwyciłem w zęby gumkę jego spodni, ściągną- łem w dół, przysunąłem nocnik i Saszka się wysikał. Te- raz, według niepisanych praw domu dziecka, z kolei ja mogłem go o coś prosić. Zebrałem się na odwagę i po- prosiłem, żeby dał mi poczytać jedną ze swoich książek. Miał ich dużo. Stale coś czytał albo tłumaczył z niemiec- kiego. - Weź Trzech muszkieterów. - Trzech muszkieterów już czytałem, to dla dzieci. Daj mi Solaris. - Nic z tego nie zrozumiesz. - Zrozumiem. - Uparty jesteś, to dobrze. Weź Solaris, potem mi opowiesz, co zrozumiałeś. Przeczytałem Solaris w ciągu niedzieli. Kiedy Sasza spytał mnie, co zrozumiałem z książki, powiedziałem, że główny bohater nie miał po co lecieć w kosmos, powi- nien dojść z kobietą do ładu wcześniej, na Ziemi. Sasza stwierdził, że jestem jeszcze mały i nic nie rozumiem. Ale od tej pory dawał mi książki. Ogólnie rzecz biorąc, dopi- sało mi szczęście. „Starsi" dobrze mnie traktowali. * * * Przyszli do nas opiekunowie. Opiekę nad nami spra- wowali studenci szkoły pedagogicznej. Zebrano nas w auli, opiekunowie pośpiewali nam pio- senki i poszli. A raczej prawie wszyscy poszli. Zgodnie z planem pomocy patronackiej studenci powinni urzą- dzać nam różne imprezy, pomagać w odrabianiu lekcji i tak dalej. Ale większość z nich patrzyła na nas jak na trędowatych. Wyrażenie „jak na trędowatych" przeczyta- łem później i bardzo mi się spodobało. Bo jak inaczej opisać wybałuszone oczy i źle skrywany wstręt? Jednak niektórzy przychodzili. O dziwo, przychodziły studentki wcale nie zaliczające się do prymusów. Wrodzo- na dobroć i współczucie, a może ciekawość sprowadzały je do nas wciąż na nowo. Jedna z takich dziewczyn przyszła i do naszej sali. - Chłopcy, mogę wam w czymś pomóc? - Napijesz się czifiru? - Czego? - Mocnej herbaty. - Napiję się. - To wyjmij spod mojego materaca grzałkę, weź słoik z szafki, idź po wodę i ustaw to wszystko pod łóżkiem. To mówił Wowka Moskwa. Takie miał przezwisko: Moskwa. Dlaczego - nie wiem. Studentka była u nas kilka razy, „starsi" częstowali ją czekoladą, sypali kawałami. Było z nią dobrze i wesoło. Któregoś razu zasiedziała się u nas. Musiała już iść. Oczywiście nikt nie chciał jej puścić. - Chłopcy, ale muszę jeszcze fizykę odrobić i mate- matykę, wszystkiego nie dadzą mi odpisać. - A na którym jesteś roku? • - Na drugim. - Masz ze sobą książkę? - Mam, w torbie. - To wyjmij i przeczytaj zadanie. To mówił Gienka z łóżka w rogu sali. Dziewczyna wyjęła książkę, zaczęła czytać. - Ale ja nic z tego nie rozumiem. - Ja też. Dopiero rok przerabiam wyższą matmę. Czy- taj na głos. - A wzory? , • - Wzory też. Czytała swój podręcznik, a my cieszyliśmy się, że jesz- cze nie odchodzi, i byliśmy pewni, że Gienka rozwiąże wszystkie zadania. Czytała długo, a potem Gienka kazał jej usiąść przy stole i pisać. - Ale przecież nie widzisz, co piszę! - A ty widzisz? . -Widzę. - No to pisz. Podyktował jej rozwiązania wszystkich zadań i umilkł. - A mogę sprawdzić odpowiedzi? Mam je tu wy- pisane. -Sprawdzaj. - Wszystko się zgadza! Ale jak ty to zrobiłeś? Bez pa- trzenia w zeszyt. Przecież jesteś taki mały! Gienka ważył dziesięć kilo. Oprócz tego, że nie mógł chodzić, miał jakieś problemy z tarczycą i nie rósł. Zwy- kle był przykryty po szyję prześcieradłem, a spod prze- ścieradła wyglądała twarzyczka ośmioletniego dziecka. Zresztą tak było lepiej. Czasem wynoszono go na dwór. Ja i Wasylek mogliśmy sami wyczołgiwać się na asfalt, a reszta w ogóle świata nie oglądała. - Mam osiemnaście lat. Taki jestem mały jak i ty. - Oj, chłopcy. - Nazywała ich „chłopcami", nikt wię- cej tak się do nich nie zwracał. - A ja myślałam, że wy uczycie się jeszcze w szkole. - Oficjalnie uczymy się. Jako drugoroczni. Niektórzy to po dwa lata w każdej klasie siedzieli. Po prostu dyrektora mamy dobrego. Nie chce nas oddawać do domu starców. Tam nikt nie będzie się nami zajmował i poumieramy. - A czemu nie pójdziecie na studia? Bylibyście najlepsi. - Na studia biorą tylko chodzących. Dziewczyna raz-dwa zebrała się i poszła. Wyczołga- łem się na korytarz. Padał deszcz i chciałem podczołgać się do wyjścia. Było chłodno - późna jesień albo wczesna wiosna. Drzwi wejściowych nie zamykano. Lubiłem podczołgiwać się do nich, żeby patrzeć na deszcz. Czasem jakaś kropla wpadała do środka, na mnie. Było dobrze i smutno. Ale tym razem moje miejsce przy drzwiach było zaję- te. Ciężko wsparta o futrynę stała tam nasza studentka i paliła, zaciągając się chciwie. Płakała. Nie pamiętam już, jak była ubrana. Pamiętam tylko pantofle na obcasach. Była bardzo piękna. Pomyślałem, że już nigdy nie zoba- czę takiej pięknej dziewczyny. Paliła i płakała. Potem skoń- czyła palić i poszła w deszcz. Bez płaszcza i parasola. Więcej do nas nie przyszła. * * * Przyjechała komisja z Moskwy. Dyrektorowi wlepio- no naganę, wszystkich „starszych" wywieziono do domu starców. Ich wychowawczyni przyszła do naszej klasy: „Teraz ja będę z wami pracować, póki nie skończycie szko- ły". Przeszedłem do piątej klasy, po skończeniu czterech klas przysługiwał nam już „swój" wychowawca. Miesiąc po tym, jak wywieziono „starszych", wycho- wawczyni pojechała odwiedzić „swoich" podopiecznych. Wróciła i opowiedziała nam o wszystkim. Z ośmiu osób przeżył tylko Gienka. Dom starców skła- dał się z oddzielnych budynków przypominających ba- raki. Starcy i inwalidzi byli rozmieszczeni w zależności od stopnia inwalidztwa. Nasi leżeli w oddzielnym bara- ku, razem z dochodiagami*. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy łóżek, z których ściekał mocz. Nikt się do nich nie zbliżał. Wychowawczyni zawiozła chłopakom kompot w dużych słoikach. O Gience powiedziała: „Zły jakiś. Niech pani kompot zabierze, powiedział, i tak go cho- dzący zjedzą". Zapytałem ją, co stanie się ze mną, kiedy dorosnę. Czy mnie też odwiozą do domu starców i umrę? - Oczywiście. - Ale wtedy będę miał piętnaście lat, nie chcę tak wcześnie umierać. Więc wszystko na darmo? To po co mam się uczyć? - Nic nie na darmo. Wszyscy powinniście się uczyć, bo was karmią bezpłatnie. A tak w ogóle, to lekcje odro- biłeś? Od tamtej pory bardzo się zmieniłem. Z byle powodu łzy napływały mi do oczu i płakałem. Nie pomagały na- mowy ani groźby. Krzyczałem na cały głos. Wezwano do mnie lekarza. Przyszedł młody człowiek, usiadł koło mnie na podłodze, uśmiechnął się i o coś * Dochodiaga - człowiek wyczerpany głodem i chorobą, wydany na powolną śmierć; określenie często używane w łagrach. zapytał. To i ja się uśmiechnąłem. Nie chciałem z nim rozmawiać. Ale trzeba było. - Dlaczego tak często płaczesz? - Nie płaczę często. - A dlaczego wczoraj płakałeś? - Czołgałem się, uderzyłem się w głowę i się rozpła- kałem. - Nie wierzę ci. Twoja wychowawczyni wszystko mi opowiedziała. Ciągle płaczesz. To nie jest normalne. Dla- czego nie chcesz ze mną rozmawiać? - Dlatego, że pan jest psychiatrą. Oni wszyscy najpierw są dobrzy, a potem zabierają do szpitala. A w szpitalu robią zastrzyki i dają takie tabletki, że człowiek robi się jak Wasylek. - Kto ci naopowiadał takich bzdur? Nikt cię nie zabie- rze. Kto to jest Wasylek? - Wowka Moskwa opowiedział mi o szpitalu. - A gdzie jest teraz ten twój Wowka? - Umarł. Oni wszyscy umarli. Oni byli dobrzy i mą- drzy. A Saszka Poddubny dawał mi swoje książki do czy- tania. Ich już nie ma, a Wasylek żyje. Odwieźli go do in- nego zakładu, dobrego, bo on może się czołgać i sam chodzi do ubikacji. - Kto ci powiedział, że oni wszyscy umarli? - Wychowawczyni. I jeszcze powiedziała mi, że mnie też wywiozą, jak skończę piętnaście lat. Teraz mam dzie- sięć. Uśmiechnięta wychowawczyni ze zdziwieniem patrzy na lekarza i mówi: „No i co? Co w tym złego? Całej kla- sie o tym powiedziałam". Lekarz zapalił papierosa. Po raz pierwszy widziałem, żeby dorosły palił w sali. Z jakie- goś powodu podobał mi się. - Boisz się mnie? - Tak. W ogóle się nie złościł. Dopalił, popatrzył na mnie i poszedł. A Gienka niedługo potem umarł. Ameryka Należało tego kraju nienawidzić. Tak się przyjęło. Na- leżało nienawidzić wszystkich krajów kapitalistycznych, ale Ameryki szczególnie. W Ameryce mieszkali wrogowie, burżuje karmiący się krwią klasy robotniczej. Amerykań- ski imperializm szykował dla nas bombę atomową. Ro- botnicy w Ameryce stale głodowali i umierali, do amba- sady Związku Radzieckiego w Stanach Zjednoczonych nieprzerwanym strumieniem napływali chętni do zmiany obywatelstwa. Tak nas uczono, a myśmy wierzyli. Kochałem Amerykę, kochałem ją, odkąd skończyłem dziewięć lat. Właśnie wtedy powiedziano mi, że w Amery- ce nie ma inwalidów. Są zabijani. Wszyscy. Jeśli w rodzi- nie rodzi się inwalida, lekarz robi mu śmiertelny zastrzyk. - Teraz już rozumiecie, dzieci, jakie spotkało was szczęś- cie, że urodziłyście się w naszym kraju? W Związku Ra- dzieckim nie zabija się kalekich dzieci. Otrzymujecie bez- płatne wykształcenie, opiekę lekarską i wyżywienie. Po- winniście dobrze się uczyć i zdobyć pożyteczny zawód. Nie chcę bezpłatnego wyżywienia, nigdy nie zdobę- dę pożytecznego zawodu. Chcę dostać zastrzyk, śmier- telny zastrzyk. Chcę do Ameryki. Debil Jestem debilem. To nie wyzwisko, lecz zwykłe stwier- dzenie faktu. Poziom mojego intelektu nie wystarcza do samodzielnego istnienia, elementarnego utrzymania się przy życiu. Od dziecka wiem, że debilizm bywa kompen- sowany i niekompensowany. Debilizm kompensowany to niewydolność umysłowa, przy której człowiek zdolny jest do życia w społeczeństwie bez pomocy innych. Za przykład kompensowanego debilizmu zwykle podaje się ludzi z problemami psychicznymi, których dzięki stara- niom pedagogów i lekarzy udało się przysposobić do za- wodu malarza lub dozorcy. Pedagodzy nauczyli mnie roz- wiązywać trudne równania, lekarze z gorliwością szpiko- wali mnie lekami, troskliwie zakładali mi twarde gipsowe opatrunki - ich wysiłki okazały się daremne. Do dziś nie jestem w stanie utrzymać malarskiego pędzla. Jednym z pierwszych wspomnień mojego dzieciństwa jest podsłuchana rozmowa dorosłych. - Mówisz, że jest mądry. Ale przecież nie może chodzić! Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Przez całe życie kwestię mojego kalectwa sprowadzano do możności lub niemożności wykonywania przeze mnie mechanicznych czynności: chodzenia, jedzenia, picia, korzystania z ubi- kacji. Ale to, co najważniejsze, nie zmieniało się: nie mo- głem chodzić. Reszta prawie nigdy dorosłych nie obcho- dziła. Kto nie może chodzić, ten jest debilem. Kolejny dom dziecka, kolejne przenosiny. Do tego domu dziecka przewieziono mnie z kliniki, gdzie przez dwa lata próbowano postawić mnie na nogi. Leczenie było proste. Moje zgięte w kolanach nogi zagipsowano, po- tem od czasu do czasu rozcinano gips w określonych miejscach, uciskano stawy i unieruchamiano nogi w no- wej pozycji. Po półtora roku nogi wyprostowały się. Pró- bowano sprawić, bym zaczął chodzić o kulach, nie przy- niosło to rezultatu i wypisano mnie z kliniki. W trakcie le- czenia nogi stale mnie bolały, niewiele do mnie docierało. Według przepisów każdy uczeń w Związku Radzieckim miał prawo do nauki. Kto mógł, uczył się w przyszpital- nej szkole, do pozostałych przychodził nauczyciel. Do mnie też kilka razy przyszła nauczycielka, ale utwierdziła się tylko w przekonaniu o mojej chronicznej tępocie i dała mi spokój. Nauczyciele litowali się nad biednym dziec- kiem i ze wszystkich przedmiotów wystawiali mi ocenę dostateczną. Tak przechodziłem z klasy do klasy. Do kliniki zabrano mnie z drugiej klasy, z kliniki wypi- sano do czwartej. Wszystko jak należy, wszystko zgodnie z przepisami. Przyniesiono mnie do klasy, położono na podłodze. Trwała lekcja matematyki. Poszczęściło mi się. Wła- śnie tego dnia była klasówka. Klasówka z matematyki to poważna sprawa, na tak doniosłe przedsięwzięcie rada pedagogiczna przeznaczyła dwie lekcje z rzędu, po czter- dzieści pięć minut każda. Nauczycielka zadała mi kilka pytań. Zarządziła, że chłopca należy przenieść do klasy drugiej, i uznała spra- wę za załatwioną. Wezwała niańkę, poleciła odnieść mnie do części sypialnej. Przyszła niańka. Popatrzyła na mnie. - Dopiero co go niosłam i znów mam nosić? Nie je- stem koniem, też mam swoje prawa. Widzicie ich, uczo- nych. Sami się pogubili, a ja mam się nadwerężać? Gdy- by nie wojna, może sama byłabym nauczycielką. Niańka mówiła coraz głośniej, nauczycielka wysłuchała jej z uwagą i w końcu ustąpiła. Bardzo uprzejmie popro- siła niańkę, żeby wyszła. Przeprosiła ją za kłopot. Niańka poszła, można było rozpocząć klasówkę. Nauczycielka szybko pisała zadania na tablicy. Skoń- czyła, usiadła za biurkiem. Patrzyłem na tablicę i nic nie rozumiałem. Oprócz cyfr w zadaniach były litery. Dobrze wiedziałem, co to jest plus i minus - przed pójściem do szpitala byłem najlepszy w klasie, ale znaki mnożenia uznałem za pomyłkę. - W przykładach jest błąd - zacząłem bez uprzedze- nia. - Dlaczego napisała pani litery razem z cyframi? Prze- cież nie można dodawać liter. - To nie jest błąd. Litery tak naprawdę oznaczają licz- by. Mamy się właśnie dowiedzieć, jakie liczby kryją się za literami. To się nazywa rozwiązać równanie. - Wychodzi, że jeśli jeden plus „ha" równa się trzy, to „ha" równa się dwa*? To jak łamigłówka w gazecie. - Nie „ha", tylko „iks". Ale poza tym masz rację. - A dlaczego w drugim przykładzie „iks" jest między dwiema cyframi? - To nie „iks", tylko znak mnożenia. Możemy napisać go jako kropkę albo rosyjską literę „ha". Na tablicy napi- sałam go jako krzyżyk, żeby lepiej widzieli ci, co siedzą w ostatnich ławkach. Nie wiedziałem, co to jest mnożenie. Lekarzy w klini- ce z jakiegoś powodu najbardziej na świecie nurtowało, ile jest dwa razy dwa i trzy razy trzy. Jeśli odpowiedzia- łem nieprawidłowo, śmiali się głośno, udzielali właściwej odpowiedzi, czasami dawali mi cukierka albo ciastko. Gdyby wyjaśnili mi od razu, że mnożenie to wielokrotne dodawanie, wcale by mi to nie ułatwiło życia. Nogi bar- dzo mnie bolały, lekarzy nie lubiłem. Nauczycielka objaśnia mi mnożenie. - Po co ja ci to wszystko tłumaczę? - ciągnie. - Prze- cież nie znasz nawet tabliczki mnożenia. - Znam, ale tylko do pięciu. I jeszcze pamiętam, że sześć razy sześć to trzydzieści sześć. - A siedem razy osiem? - Chwileczkę. Zaczynam głośno dodawać liczby. Udzielam prawi- dłowej odpowiedzi. - Zuch - chwali mnie nauczycielka. * W alfabecie rosyjskim litera „ha" (X, x) wygląda jak „iks" z al- fabetu łacińskiego. - To proste - mówię. - Jak pani wyjaśnia, to wszystko jest proste. Niech mi pani coś jeszcze wytłumaczy. - Nie zrozumiesz. - Zrozumiem. Sama pani powiedziała, że jestem zuch. Nauczycielka raźno podchodzi do tablicy i zaczyna lekcję. Pisze i pisze. Czasem przestaje pisać i pyta: „Ro- zumiesz?". Wszystko rozumiem. Czasem przerywam jej wykład pytaniami. Jeszcze coś, proszę ją, jeszcze. Uśmie- chamy się do siebie. Wszystko jest takie proste. - Koniec. To już wszystko. Wyjaśniłam ci wszystko, co powinieneś wiedzieć dziś jako uczeń czwartej klasy. - Mogę napisać klasówkę? - Wątpię, czy ci się uda, ale spróbuj. Próbuję. Dwie godziny mijają bardzo szybko, uczniowie odda- ją klasówki. Nauczycielka pochyla się, bierze ode mnie kartkę, przebiega ją oczami. Patrzy na mnie. Ma chłodne i obce spojrzenie, inne niż niedawno przy tablicy. Wszystko rozumiem. Bycie debilem wcale nie jest trudne. Wszyscy omijają cię wzrokiem, nie zauważają. Nie jesteś człowiekiem, je- steś niczym. Czasami jednak z wrodzonej dobroci albo z zawodowego obowiązku rozmówca wyjaśnia ci, że w środku jesteś taki sam jak wszyscy. W jednej chwili obojętność przechodzi w zachwyt, zachwyt - w głuchą rozpacz w obliczu rzeczywistości. Nie patrzę na nauczycielkę. Oni wszyscy są jednakowi. Jestem przekonany, że w tej chwili myśli o tym samym co wszyscy inni na jej miejscu - o moich nogach. Najważniej- sze są nogi, a matematyka to tylko głupstwo, rozrywka. Sasza Poznaliśmy się, jak mieliśmy po pięć lat. Dokuczał mi. Potem się zaprzyjaźniliśmy. Jego mama często dawała mi cukierki, a raz podarowała nakręcaną zabawkę. Była władczą, silną i bardzo dobrą kobietą, wychowała syna na dobrego człowieka. Całkiem niedawno - mniej więcej pięć lat temu - dowiedziałem się, że chciała mnie usyno- wić. Nie pozwolono jej. Kiedy, już jako dorosły, spytałem ją, dlaczego chciała to zrobić, wszystko zrozumiała i od- powiedziała po prostu: - Sasza by się nie nudził. Bawilibyście się razem. Po- szedłbyś na studia, jesteś przecież mądry, nie to co ten mój obibok. Zrobiłabym z ciebie profesora. Patrzyłem w oczy tej mądrej rosyjskiej kobiecie i wie- rzyłem, że gdyby jej pozwolono, pokonałaby wszystkie przeszkody, przeszła wszystkie próby, nosiłaby mnie na rękach na wykłady, ale zrobiłaby z czarnookiego hiszpań- skiego chłopaka profesora matematyki. Nie była lekarzem ani pedagogiem, ale dojrzała w oczach pięcioletniego dziecka to, co na próżno będą próbowały rozpoznać licz- ne komisje medyczne. Wiem, że nie czytałaby ich dia- gnoz o „szczątkowej pracy mózgu" albo o „debilizmie". Widziała moje oczy. Ale pisać będę o Saszy, jej synu. O chłopcu, który miał mamę. * * * * Słabo pamiętam odległe dzieciństwo, kiedy byliśmy mali. Tak naprawdę poznałem Saszę dopiero, gdy los zetknął nas w kolejnym z moich domów dziecka. Czołgał się korytarzem i śpiewał: ... Wychodzą siłacze na arenę I jednym ruchem ramion łańcuch rwą*. Sasza bardzo się od nas różnił. Jego mama, ważny dyrektor w systemie zaopatrzenia, wychowywała go w prosty sposób. Zabierała ze sobą do pracy i pokazy- wała mu prawdziwą stronę życia. Wiedział wszystko o ra- chunkach, listach przewozowych, o tym, jak rozdziela się deficytowy towar, i dlaczego dostaliśmy mało kaszy na śniadanie. Czołgał się korytarzem i śpiewał. Głos miał silny, było go słychać z daleka. Głośno witał się z idącymi z prze- ciwka niańkami i nauczycielami. Mówił o nich „personel". Do szkoły poszedł późno, mama nie szczędziła czasu i sił, próbując go wyleczyć. Jak wszystkie mamy chciała ' Fragment piosenki Ałły Pugaczowej Arlekino. widzieć syna zdrowym i szczęśliwym. Dlatego był dużo starszy od swoich kolegów z klasy. Raziło mnie jego zamiłowanie do głośnego śpiewa- nia. Nie podobał mi się sposób, w jaki rozmawiał z niań- kami. Bardzo często zwracał się do nich „ty". „Ty, Mania, nie bądź żyłą, więcej kaszy nakładaj. I młodemu dołóż. Myślisz, że jak nie ma rodziców i nie ma kto się za nim wstawić, to w ogóle można mu jeść nie dawać?" Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że za rozmyślną arogancją krył swoje zmieszanie. Ja uważałem niańki za istoty półbo- skie, a on na wulgarne przekleństwa czy chamstwo umiał odpowiedzieć tym samym. Nic wtedy nie rozumiałem. Sasza dostał paczkę. Jego mama zdawała sobie spra- wę, że życie w domu dziecka to żadna przyjemność, i wy- syłała mu ogromne paczki z jedzeniem. Jako kochająca matka chciała, żeby Sasza miał przyjaciół, żeby mógł uczyć się w szkole. Właśnie dlatego przywiozła go do domu dziec- ka. Na każde ferie szkolne i na lato zabierała go do domu, a jego życie w domu dziecka starała się osłodzić, jak tylko mogła: wysyłała mu paczki, zostawiała pieniądze. Były różne mamy. Mamy całkiem głupie przywoziły i przysyłały dzieciom cukierki. Mądre mamy przywoziły słoninę, czosnek, domowe przetwory - jednym słowem normalne jedzenie. Mama Saszy była nie tylko mądrą mamą, ale też waż- nym dyrektorem. Przysyłała wspaniałe paczki z czekola- dą i konserwami mięsnymi, ananasami w puszkach i so- kiem z awokado. Tego dnia Sasza dostał dwie paczki naraz, po jedena- ście kilo każda. Z tych jedenastu kilo Sasza był szczegól- nie dumny. - Według przepisów radzieckiej poczty osobom pry- watnym przysługuje prawo wysyłania paczek do dziesię- ciu kilo, ale... - tu robił pauzę - w wyjątkowych wypad- kach przyjmuje się paczki jedenastokilowe. Nie znaliśmy się wtedy na przepisach pocztowych, ale w pełni podzielaliśmy radość Saszy. Im większa paczka, tym lepiej - jasna rzecz. Wychowawczyni przyniosła mu dwie paczki, ciężko przy tym dysząc i wymyślając na rodziców kochających swoje dzieci. - Sasza, zgodnie z zasadami domu dziecka jednora- zowo mogę wydać ci tylko dwadzieścia deka produktów spożywczych. Wasze racje żywieniowe są odpowiednio ustalone i nie powinniście się przejadać. Poza tym muszę sprawdzić jakość przysłanego jedzenia. Nie powinna była tego mówić. - A sprawdzać będzie pani specjalnym przyrządem czy, za przeproszeniem, na smak? Przyrządu jakoś nie widzę. To tak się umówmy. Pani sprawdza mięsną konserwę i puszkę ananasów, reszta zostaje u mnie i rozstajemy się. Pasuje? - Skąd ci to przyszło do głowy? Nie potrzebuję twoich konserw. Wybierz, co chcesz, a resztę zabieram z powrotem. - To zróbmy inaczej. Ja teraz nic nie wybiorę, pani zabierze paczki. Jutro znów je pani przyniesie, a ja znów -56- niczego nie wybiorę. Przynoszenie ich jest pani obowiąz- kiem. Będzie pani przynosić je codziennie przez kilka miesięcy, aż przyjedzie moja mama. I już jej będzie pani opowiadać o przejadaniu się i kontroli jakości produk- tów spożywczych. Proszę mi wierzyć, mama jest pracow- nikiem handlu i wie wszystko o kontroli jakości. Perspektywa rozmowy z mamą Saszy wcale wycho- wawczyni nie cieszy. Sasza to mądry chłopiec. Dobrze wie, że przeciwniko- wi trzeba zostawić drogę odwrotu. - Mam pomysł! Sprawdzi pani teraz datę ważności na wszystkich puszkach i pudełkach i zabierze przetermino- wane. A co do dwudziestu deka, proszę się nie martwić. Konserwy zjem nie sam i nie naraz. Wychowawczyni jest zadowolona z takiego obrotu sprawy. Nikt nie chce się spierać z mamą Saszy. Poza tym wiadomo, że mama nie wysyła mu byle czego. Wycho- wawczyni rzetelnie sprawdza wszystkie produkty - nic nie jest przeterminowane. Paczki zostają u Saszy, a on, pań- skim gestem, proponuje wychowawczyni konserwę mię- sną. Kobieta odmawia. Wtedy Sasza wyjmuje z pudełka puszkę ananasów. - Przecież ma pani dzieci. To dla nich. Wychowawczyni się waha. Chciałaby zanieść dzieciom ananasy, ale jest jeszcze zła na Saszę za sposób, w jaki z nią - przedstawicielką władzy i osobą dorosłą - rozma- wia. „To dla dzieci" - powtarza Sasza i patrzy jej w oczy. Niespodziewanie wychowawczyni uśmiecha się, bierze ananasy i wychodzi. To dobra kobieta i rozumie, że Sa- sza nie ma jej tego wszystkiego za złe. *** Związek Radziecki to kraj powszechnie panującego deficytu. Deficyt jest wtedy, kiedy czegoś nie ma w sprze- daży i nie można tego kupić za żadne pieniądze. Pracow- nicy domu dziecka często proszą Saszę, żeby „zdobył" jakiś deficytowy towar. Sasza zwykle odmawia. Nie chce brać udziału w tych rozgrywkach dorosłych. Nie jest nie- czuły ani chciwy, po prostu wie, że jego mama nie jest w stanie zaopatrzyć wszystkich. Wychowawczyni prosi go, żeby zdobył kaszę gryczaną. Kasza gryczana to towar deficytowy. Jest potrzebna dla mamy wychowawczyni, która choruje na cukrzycę i niczego nie je, a dokładnie rzecz biorąc, wymaga ścisłej diety. Kasza gryczana znaj- duje się na liście dozwolonych produktów. Sasza pisze list do swojej mamy, która wysyła mu kaszę. Wychowawczyni przynosi Saszy paczkę. W paczce - dwa kilo kaszy gryczanej. Kobieta patrzy na Saszę. Czeka. - Kasza gryczana, pierwszy gatunek - mówi Sasza. - Cena: czterdzieści osiem kopiejek za kilogram. Tu jest dwa kilo. Należy się dziewięćdziesiąt sześć kopiejek. - Dobrze, Sasza, zapiszę, że masz dziewięćdziesiąt sześć kopiejek. Chodzi o to, że wychowankom domu dziecka nie wolno posiadać gotówki. Głupie mamy i głupi ojcowie dawali pieniądze wy- chowawcy. Dzieciak mógł wychowawcę o coś popro- sić, a ten na kolejnym dyżurze przynosił zamówione rze- czy. Tym sposobem można było kupić na przykład cu- kierki albo ołówek. Ale nie dało się poprosić o coś zakazanego. Oprócz wina i papierosów zakazane były konserwy rybne, jajka, ciastka i wszystkie produkty do- mowego wyrobu. Nie trzeba wyjaśniać, że gotówkę ce- niliśmy znacznie wyżej. - Nie. Tak nie da rady. To żaden interes. U pani i tak leży moich pięćdziesiąt rubli. Nie dostanę ich, prawda? - Nie dostaniesz. To zabronione. No, a co zrobisz z su- rową kaszą? - Sprzedam cioci Dusi. Jest niańką i ma w nosie wa- sze zakazy. - Ale ja potrzebuję kaszy dla mamy. Przecież obiecałeś. - Nie mam nic przeciwko pani mamie. Niechby jadła kaszę na zdrowie. Ale ja obiecałem kaszę sprzedać, a nie dać w prezencie. - Zgoda. Masz rubla i jesteśmy kwita. - Nie. Należy się dokładnie dziewięćdziesiąt sześć ko- piejek. A ja nie mam wydać. Wychowawczyni włącza się do gry. Idzie po drobne. Interes doszedł do skutku. * * * Na śniadanie dostajemy kaszę gryczaną. W domu dziecka to rzadkość. Dają nam po dwie łyżki kaszy, wszy- scy są zadowoleni. Tylko Sasza jest niezadowolony. Prze- klina, żyły wychodzą mu na szyję, krótko rzuca: „Sukin- syny". Bierze ze stołu swoją porcję kaszy i czołga się do pokoju, w którym jedzą niańki. Sasza ma tors zdrowego człowieka. Jego nogi skręca- ją się w dziwaczny supeł, jedna ręka jest sparaliżowana. Podczołguje się do pokoju nianiek, otwiera głową drzwi i zdrową ręką wrzuca do pokoju talerz z kaszą. W pokoju nianiek przy stole siedzą niańka, jej mąż i córka. Przed każdym stoi talerz pełen kaszy. Mężczyzna unosi głowę znad jedzenia. Widzi Saszę i słyszy jego słowa. Sasza mówi mniej więcej tyle, że niań- ka nie tylko sama obrosła w tłuszcz na cudzej krzywdzie, ale jeszcze karmi swoją spasioną córkę i gacha. Rzecz ja- sne Sasza używa innych słów. Wyraża się normalnym ję- zykiem rosyjskim okraszonym wulgarnym bluzgiem. Nie podejmuję się tego powtórzyć. Mężczyzna upuszcza łyż- kę z kaszą i mówi tylko: „Mania, idziemy". Sasza ustępu- je im z drogi. Wychodzą. Mania wraca ze śliwką pod okiem i pełnym wiadrem kaszy. Okazuje się, że kaszy było w stołówce dużo, po prostu nie chciało jej się dźwigać pełnego wiadra. * * * Sasza został oskarżony o to, że pali. Pieniędzy nigdy mu nie brakowało i mógłby sobie pozwolić nawet na dro- gie papierosy. Ale nie palił. Nie palił dla zasady. Tego dnia zaopatrzył się w duży zapas papierosów, podczołgał się pod pokój nauczycielski i zaczął palić. Pa- lił na serio, zaciągając się głęboko. Nauczyciele podcho- dzili pod pokój nauczycielski, spoglądali na zuchwalca, ale nie reagowali. Papierosowy dym rozszedł się po koryta- rzu i zaczął już przenikać do gabinetu nauczycieli. W końcu pojawił się dyrektor szkoły. Mieliśmy dobrego dyrektora. Przykucnął obok Saszy. - Zgaś papierosa. Sasza zdusił niedopałek. - Nareszcie. A już myślałem, że będę musiał wypalić wszystkie. - Jakie palisz? -„Kosmosy". Fakt, że świństwo, ale przynajmniej z filtrem. - Czemu paliłeś przed pokojem nauczycielskim? - Czekałem na pana. - Po co? Przecież wiesz, że papierosy szkodzą. Choć- by i z filtrem. - Ja nie palę. Jeszcze nie zwariowałem, żeby się truć, a w dodatku pieniądze na to wydawać. Po prostu oskar- żono mnie, że palę. Mnie tam wszystko jedno, ale wy- chowawczyni uważa, że ją oszukuję. Jak będę chciał pa- lić, to nie będę się z tym kryć. Moje zdrowie - moja spra- wa. Ale nie pozwolę, żeby zarzucano mi kłamstwo. Jeśli ona tak bardzo chce, żebym palił, to będę palić przy niej. - A więc skrzywdzono cię brakiem zaufania i posta- nowiłeś właśnie tutaj zaprotestować? -Tak. - Dobrze, porozmawiam z nią. Zostały ci jeszcze pa- pierosy? - Dwie i pół paczki. - Oddasz mi je? - Tylko że to drogie papierosy. Dyrektor uśmiecha się, sięga do kieszeni po pienią- dze. Bierze od Saszy papierosy, płaci mu i wchodzi do pokoju nauczycielskiego. W tym domu dziecka był bardzo dobry dyrektor. * * * Pracowali u nas bardzo dobrzy nauczyciele. Zapaleń- cy. Rzecz jasna nauczycielom było dużo łatwiej niż niań- kom. Nie musieli nas doglądać. Opinia nauczyciela, w po- równaniu z opinią niańki, nic dla mnie nie znaczyła. Ale koniec końców nauczyciele byli ludźmi dorosłymi, uży- tecznymi społecznie, ja zaś - bezużytecznym kawałkiem mięsa. Sasza był innego zdania. Pewnego razu do naszej klasy przyszła nowa na- uczycielka rosyjskiego. Ludzie przypadkowi szybko po- rzucali pracę z nami. Nic nie mogło temu zaradzić, nawet pokaźne dodatki do pensji „za szkodliwe warunki pra- cy". Ta jednak przyszła tylko na okresowe zastępstwo za chorą nauczycielkę. Dyktando. Wszyscy uczniowie siedzą w ławkach. Sa- sza leży na podłodze. Opierając się na chorej ręce, zdro- wą pilnie kreśli duże, niezgrabne litery. Jego ciałem wstrzą- sają drgawki, ale Sasza się nie poddaje. - Przepraszam, czy mogłaby pani trochę wolniej dyk- tować? - Dyktuję z szybkością przewidzianą w programie szó- stej klasy szkoły średniej. Sasza uśmiecha się. - Wie pani, gdybym miał ręce jak uczeń szóstej klasy szkoły średniej, to nie zawracałbym pani głowy. - W takim razie powinieneś uczyć się w szkole spe- cjalnej. Sasza się nie obraża. Odkłada długopis i sięga do teczki po książkę. - Co masz zamiar robić? - Czytać. Z pisaniem nie nadążam, a nie wolno prze- szkadzać innym. - Natychmiast przestań. - A będzie pani wolniej dyktować? Nauczycielka traci cierpliwość. Co za cham z tego chło- paka. Powinien po prostu jeszcze raz poprosić, ktoś taki nie może robić, co chce. Musi zostać ukarany. Kobieta długo pisze coś w dzienniku klasowym. - Wezwę twoich rodziców. - Z Leningradu? Mama nie przyjedzie. Najwyżej za- dzwoni do dyrektora domu dziecka. - Dobrze. W takim razie nie pozwolę ci odrabiać lek- cji i jutro ze wszystkich przedmiotów dostaniesz dwójki. Tego dnia nauczycielka pełni wieczorny dyżur. Idzie po niańki. Trzy zdrowe baby sadzają Saszę na wózku inwalidzkim i próbują wywieźć go do części sy- pialnej. - A czemuż to sama mnie pani nie zawiezie? Boi się pani nadwerężyć? I do nianiek: - Dobra, dziewczyny, odrabiajcie pańszczyznę, jazda. Zdrową ręką wczepia się w koło wózka. Boli go, wstrzą- sają nim drgawki, ale odczepić jego ręki od szprych nie sposób. Niańki muszą taszczyć wózek z kołem unierucho- mionym na amen. Głośno wymyślają nauczycielce, ale wloką wózek, łagodnie besztając przy tym Saszę. A Sasza śpiewa. Śpiewa o rosyjskim okręcie, który nie ustępuje, mimo naporu przeważających sił prze- ciwnika: Nikt czoła nie schyla, choć śmierć patrzy w twarz, „Wariaga" wrogowi nie damy!* Przywożą go do sypialni, wyładowują na podłogę. Nauczycielka jest zadowolona. Jutrzejsze dwójki Sasza ma jak w banku. Wieczorem, kiedy dzieci są już po kolacji i do stołu siadają pracownicy, Sasza wyczołguje się na podwórze i rusza w kierunku szkoły. Zima. Śnieg. Wieczór. Do szkoły nie jest daleko - mniej więcej trzysta me- trów. Zdrową ręką Sasza zagarnia pod siebie śnieg i ostroż- nie przestawia chorą rękę. Najgorsze jest to, że śniegu napadało niewiele i jego chora ręka bez przerwy ślizga się po oblodzonym asfalcie. Zabiera to dużo czasu. Sasza ubrany jest tak jak i my wszyscy niechodzący. Ma na sobie szorty i koszulę. Koszula jest rozpięta. Roz- pięta nie dla fasonu - po prostu wciąż zsuwa się z jedne- go ramienia i guziki wyślizgują się z dziurek. Sasza doczołguje się do budynku szkoły, potem do klasy, i przygotowuje się do lekcji na następny dzień. Niańki odkrywają zniknięcie dziecka, idą po śladach, wołają nauczycielkę. - Idź i sama sobie z nim radź. Nauczycielka wchodzi do klasy, patrzy na Saszę. - Co ty tu robisz? * Fragment znanej pieśni o rosyjskim krążowniku, który w czasie wojny rosyjsko-japońskiej w latach 1904-1905 usiłował przebić się przez blokadę japońskich okrętów; został zatopiony przez załogę. - Realizuję swoje konstytucyjne prawo, odrabiam lekcje. - Ale dlaczego czołgałeś się po śniegu? - Nie miałem innego wyjścia. Musiałem pani udowod- nić, że nie można mnie pokonać prostacką siłą. No wła- śnie, i proszę załatwić mi transport, nie mam zamiaru czoł- gać się z powrotem. Nauczycielka wybiega. Potem mówią nam, że dostała ataku histerii i długo płakała, ale w to nie wierzymy. Nie wierzymy, że nauczyciele są zdolni do płaczu z powodu takiej drobnostki. Po kilku latach odwiedzam Saszę. - Mamo, daj nam wódki, wypijemy z Rubenem po kropelce. - Ale przecież nie piłeś nawet na Nowy Rok. - Nowy Rok jest co roku, a Rubena już sześć lat nie widziałem. Pijemy wódkę, rozmawiamy. Zadaję mu najbardziej istotne pytanie: - Sasza, jesteś zadowolony, że był w twoim życiu dom dziecka? - Nie. Po wyjściu stamtąd stałem się innym człowie- kiem. Lepiej, żeby nie było domu dziecka. - Ale miałeś tam przyjaciół, ze mną się poznałeś. Sasza zastanawia się. - Wybacz, Ruben. Porządny z ciebie chłopak, przyjaź- nimy się, cieszę się, że cię poznałem. Ale lepiej, żeby nie było domu dziecka. Nowy Jork Kolejny raz wychowawczyni prowadzi z nami zaję- cia z informacji politycznej. Słuchamy o okropnościach życia na Zachodzie. Przyzwyczailiśmy się już do tego i niczemu się nie dziwimy. Jestem całkowicie przekona- ny, że większość ludzi w Ameryce mieszka na ulicy w tek- turowych pudłach, wszyscy Amerykanie co do jednego budują schrony przeciwlotnicze, w kraju panuje kolejny kryzys. Tym razem wychowawczyni opowiada nam o Nowym Jorku. Powołuje się na artykuł z „New York Timesa" o bezpłatnym wydawaniu sera bezrobotnym. Rozdano kilka ton sera po dziesięć deka na głowę. Nauczycielka mówi z naciskiem, że ci biedacy niczego więcej nie do- staną przez cały następny miesiąc. Pytam, czy w takim razie poumierają z głodu. - Oczywiście, że tak - odpowiada nauczycielka. - Ale na ich miejsce przyjdzie masa kolejnych zwolnionych ro- botników. Wierzę w to. ..• * * * W klasie jesteśmy sami - ja i nauczyciel historii. On pisze coś w dzienniku klasowym, ja czytam. On siedzi przy biurku, ja leżę na podłodze nieopodal. - Jest pan bardzo zajęty? - A czego chcesz? » Podnosi głowę znad dziennika. Ma bardzo dobre i mą- dre oczy, siwiejące włosy. W klapie marynarki nosi znaczek. - Chciałem o coś spytać. -Pytaj. - Na informacji politycznej powiedziano nam, że w krajach kapitalistycznych ludzie żyją w skrajnej nędzy na granicy śmierci głodowej. Zrobiłem pewne wylicze- nia, wszystko się zgadza. Są w Ameryce miliarderzy, ale jest ich niewielu. Tak? -Tak. - Milionerzy też są, też jest ich mało, ale i tak kilka razy więcej niż miliarderów. Ludzi o średnich dochodach - sklepikarzy, fryzjerów - powinno być dużo więcej niż milionerów, robotników - dużo więcej niż sklepikarzy, a bezrobotnych - dużo więcej niż robotników. Tak? - Tak. Nie ma w tym nic dziwnego. Panują tam bar- dzo złe warunki życia. - Zgadza się pan ze mną? Więc według przybliżonych obliczeń wychodzi, że na ulicach takiego Nowego Jorku umiera codziennie kilkaset tysięcy bezrobotnych, bo nie mają co jeść. Nie licząc umierających z głodu robotni- ków. Nowy Jork jest wprost zawalony trupami! Ktoś je musi bez przerwy sprzątać. Nie rozumiem tych Ameryka- nów. Chodzić po ulicach wśród zmarłych i konających z głodu. Dlaczego do tej pory nie rozprawili się ze swoimi obszarnikami i kapitalistami? Nauczyciel wstaje zza biurka, podchodzi do mnie i przykuca. Jakoś dziwnie na mnie patrzy i uśmiecha się. Prawie śmieje się z mojego poważnego problemu. Chy- ba po prostu jest dziś w bardzo dobrym nastroju. - Ile masz lat? - Przecież pan wie - dziesięć. - Wiem, wiem - mówi całkiem już wesoło. - A nie jesteś jeszcze za mały, żeby się zastanawiać nad takimi rzeczami? Milczę. - Nie złość się. Po prostu trochę to dla ciebie za trudne. Nauczyciel podnosi się, bierze z biurka dziennik i idzie do wyjścia. Przed drzwiami odwraca się, patrzy na mnie poważnie i surowo, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. - Z nikim, ale to z nikim nie rozmawiaj na ten temat. Jesteś już dużym chłopcem, powinieneś to rozumieć. Następnego dnia podchodzi do mnie, pochyla się i kła- dzie na podłodze grubą, piękną książkę. - Poczytaj sobie. To poważna powieść historyczna. Wiem, że ci się spodoba. Kotlet Słuchałem starszych, zawsze słuchałem starszych. Na zakończenie każdego roku szkolnego uroczyście wręcza- no mi dyplom uznania „za bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie". Uczyłem się rzeczywiście bardzo dobrze, a termin „wzorowe zachowanie" oznaczał, że ni- gdy nie sprzeciwiałem się nauczycielom. Nauczyciele byli łatwi w kontaktach: zawsze pletli straszne bzdury. Godzi- nami opowiadali nam o zupełnie niepotrzebnych i bezu- żytecznych rzeczach. Wymagali od nas, byśmy wszystko to powtarzali za nimi podczas zajęć. Miałem dobrą pa- mięć, z łatwością recytowałem wyuczoną lekcję. Nauczy- ciele sądzili, że jestem bardzo pilny. Dziwni ludzie. Lubi- łem uczyć się w szkole, wszystko tam było na niby. Do- stawaliśmy książki z pięknymi obrazkami, zeszyty w linię i w kratkę. To była taka zabawa - szkoła. Bawiłem się w nią z przyjemnością. Jednak należało słuchać wszystkich starszych. Najtrud- niej było słuchać nianiek. Nie interesowało ich, co napi- sano w mądrych książkach z pięknymi obrazkami. Wy- uczony na pamięć wiersz Puszkina albo wzór matema- tyczny nie robiły na nich wrażenia. Wymagały ode mnie jednego: żebym jak najrzadziej prosił o pomoc. Mniej więcej odkąd skończyłem pięć lat, słyszałem, że jestem bardzo ciężki, bo dużo jem. „Tylko żre i żre, a my go mamy nosić. Zupełnie sumienia nie ma. Czarnuchy go napło- dziły i targaj go, człowieku, całe życie. Co nam do tego - my jesteśmy ruskie baby, głupie, ale dobre, to i cierpieć musimy, zgryzoty znosić. A rodziców ma mądrych, wyje- chali do swojej Afryki". Tak to dzień w dzień, w nieskoń- czoność, słuchałem o ich dobroci i litości i o moich czar- noskórych rodzicach. Trochę to śmieszne, ale tekst ten słyszałem we wszystkich instytucjach Związku Radziec- kiego - w domach dziecka, szpitalach, domu starców. Jakby czytano go z tajemniczej, sekretnej ściągawki, jak lekcję szkolną, jak zaklęcie. Starałem się, jak mogłem. Ale wszystko, co mogłem, to mniej jeść i pić. Nie wiedziałem, jak przeżyć bez jedze- nia. Nie miałem kogo o to spytać. Pytać nauczycieli nie było sensu, oni nie byli prawdziwi, nie musieli wynosić za nami nocników. Od nianiek dowiedziałem się, że na- uczyciele mają dużo lżejszą pracę, a zarobki większe. Z punktu widzenia nianiek nauczyciele brali pieniądze za nic. W tej sprawie całkowicie się z niańkami zgadza- łem. Opowiadać bajki z pięknych książek jest łatwo, wy- nosić nocniki trudno. Dobrze to rozumiałem. Ale i z nauczycieli był czasem jakiś pożytek. Dobre nauczycielki przynosiły mi z domu książki i czasopisma. W jednym z pism kobiecych przeczytałem o diecie. Żeby nie tyć, trzeba wykluczyć z jadłospisu produkty mięsne i mączne. Przestałem jeść chleb i makaron. Rzadko do- gadzano nam mięsnymi potrawami, ale od czasu do cza- su podawano kotlety. Ciężko było zrezygnować z kotle- tów, ale udało mi się. Pomogła mi mądra książka o zwia- dowcach. W książce tej było napisane, że prawdziwy mężczyzna każdego dnia powinien ćwiczyć siłę woli. Więc ćwiczyłem. Z początku bardzo chciało mi się jeść, potem się przyzwyczaiłem. Kiedy przynoszono jedzenie, auto- matycznie wybierałem to, co można jeść, i tylko to ja- dłem. Na ogół musiałem poprzestać na kompocie i kilku łyżkach kaszy. Poprawił mi się nastrój. Teraz już postępo- wałem właściwie, tyle że cały czas chciało mi się spać, a w szkole już na trzeciej lekcji przestawało do mnie co- kolwiek docierać, kręciło mi się w głowie. Kilka razy w trakcie zajęć traciłem przytomność. Tego dnia rozbolał mnie brzuch i nie zdążyłem doczoł- gać się do ubikacji. Niańka zaniosła mnie tam, położyła na podłodze i zaczęła wychowywać. Darła się, mówiła, jaki ze mnie zły chłopak, w kółko powtarzała o „pieprzonej czarnej suce", o tym, jak wszyscy się o mnie troszczą, jaki jestem niewdzięczny. Milczałem. Mówienie czegokolwiek nic by nie dało. Taka historia zdarzyła się nie po raz pierw- szy. Bez sensu byłoby płakać i prosić o wyrozumiałość, wszystkie słowa rozbijały się o jedyny dowód - moje za- brudzone spodnie. Niańka darła się coraz głośniej, po- chylała się nade mną, trzęsła obwisłymi policzkami, bryz- gała śliną. Milczałem. Co mogłem powiedzieć? Przecież miała rację. Byłem za gruby i bez przerwy myślałem tyl- ko o jedzeniu. Miałem jedenaście lat i ważyłem już pra- wie siedemnaście kilo. Nie miałem nic na swoje uspra- wiedliwienie. Sam nienawidziłem siebie za słabość. Dwa dni wcześniej zjadłem kotleta. Nie chciałem go zjeść, na- prawdę nie chciałem. Myślałem, że go tylko powącham, potem odgryzłem kawałek. Nawet się nie spostrzegłem, jak zjadłem całego. Milczałem. W odpowiedzi niańka zacisnęła tłuste pal- ce na mojej głowie i zaczęła wtykać mi twarz w brudne spodnie. - Milczy i milczy. Żeby choć słowo powiedział. Proś o wy- baczenie, obiecaj, że już więcej nie będziesz. No mów coś. Wtykała mój nos w gówno i powtarzała, teraz już po cichu: „No mów, mów, mów". Co mogłem powiedzieć? Doskonale rozumiałem, że nie oczekuje się ode mnie żad- nych słów - wszystkie słowa już wypróbowałem. Niańka chce, tak naprawdę chce ode mnie tylko jednego: żebym nauczył się sam chodzić do ubikacji. Nie mogłem tego obiecać, dlatego milczałem. „Mów, mów, mów. Będziesz mówić, będziesz?" - po- wtarzała monotonnie. „Mów, mów". Jak w filmie o woj- nie, w którym niemiecki oficer przesłuchiwał dzielnego rosyjskiego zwiadowcę. Niemiecki oficer. Niemiec. Nagle wyrywa mi się prosta niemiecka fraza: „Rusisz szwain". - Du bist rusisz szwain* - krzyczę z rozpaczliwym zu- chwalstwem. - Du bist rusisz szwain. Rusisz szwain. Ru- sisz szwain. Rusisz szwain. Dobrze, że Niemcy rozstrzelali twoich rodziców. Ciebie też powinno się rozstrzelać. * Fonetyczny zapis niepoprawnej formy niemieckiego zwrotu Du bist russische Schwein - Jesteś rosyjską świnią. To słowa, tylko słowa. Ale mają swoją moc. Kobieta tra- ci pewność siebie. W dzieciństwie przeżyła niemiecką oku- pację, powojenny głód. Wiem, że uderzam w czułe miejsce. Przyzwyczaiłem się do swojego kalectwa. Tylko cza- sem, na chwilę, nachodzi mnie nieprzeparte pragnienie, żeby stanąć na nogach. Pragnienie to zwykle pojawia się spontanicznie, z głębi zwierzęcego instynktu. W tamtej chwili z całej duszy zapragnąłem chwycić w prawą rękę ostry nóż i wbijać ostrze w jej tłusty brzuch. Wbijać i wbi- jać. Rozpłatać ją całą, zemścić się. Rozpłakałem się. Płakałem i krzyczałem. Krzyczałem w twarz tej głupiej babie niesprawiedliwe i podłe rzeczy. Bluzgałem, starając się sprawić jej jak największy ból. Obok przechodziła nauczycielka. Usłyszała krzyk, we- szła, zobaczyła mnie leżącego nago na cementowej pod- łodze w gównie i łzach. Wszystko zrozumiała, narobiła hałasu. Dobrzy dorośli umyli mnie, zanieśli do łóżka. Przy- szła pielęgniarka ze strzykawką. - Uspokój się, dziecko, wszystko będzie dobrze. Zro- bię ci mały zastrzyk i będziesz spać. - Zostaw mnie, ty suko, gnido. Jesteś Ruska. Niena- widzę cię. Wszystkich Ruskich nienawidzę. Faszyści, ka- nalie. Mały zastrzyk? Rób mi zastrzyk, ale nie taki, tylko prawdziwy, żebym umarł na zawsze. Ja jestem czarny sukinsyn, a wy Ruscy. To zabijcie, nie męczcie mnie wię- cej. Nawet trucizny wam na mnie szkoda. Jesteście gorsi niż faszyści. Faszyści wszystkie kaleki zabijali, a wy się pastwicie. Robią mi zastrzyk. Drę się bez przerwy. Opowiadam wszystko: o diecie, o tym, że jestem gruby. Obiecuję im, że już więcej niczego nie zjem. Nauczycielka i pielęgniar- ka słuchają, nie rozumiejąc, o co chodzi. Starają się mnie uspokoić. Zastrzyk podziałał. Szybko zasnąłem i spałem do po- łudnia następnego dnia. Zrobiło mi się dobrze i spokoj- nie na duszy. Na obiad były kotlety. Postanawiam wszyst- ko jeść. Jem kotleta, zjadam barszcz z chlebem. To co, że będę gruby. Wszystko mi jedno. Niemiec Wszedł do klasy szybkim, przypominającym drepta- nie krokiem, wysunął krzesło, usiadł. Nie patrząc na nas, zaczął głośno i wyraźnie czytać wiersze. Czytał długo. Wstał, spojrzał na klasę. - To był Goethe. Czytałem po niemiecku. Może kie- dyś i wy będziecie mogli czytać Goethego w oryginale. Jestem waszym nowym nauczycielem języka obcego. Podszedł do biurka, otworzył podręcznik. - Przede wszystkim muszę przeprosić Rubena. Ruben, bardzo żałuję, że nie mogę nauczyć cię hiszpańskiego. Nie mówię po hiszpańsku. Na razie ucz się niemieckiego. Jeśli nauczysz się niemieckiego, będziesz mógł nauczyć się każdego innego języka, zapamiętaj to. Zapamiętałem. Dziwny nauczyciel, bardzo dziwny. Czasami zapomi- nał się w trakcie lekcji i długo czytał wiersze. Żywo i z zapa- łem opowiadał nam o Niemczech. Promieniował szczęś- ciem, kiedy niemiecka drużyna piłkarska wygrywała mecz. Wszystko, co niemieckie, uważał za najlepsze. Prawdzi- wy nauczyciel, zwariowany, fanatyk. * * * Lekcja niemieckiego. W klasie wrze, spieramy się z na- uczycielem. Temat sporu jest zawsze ten sam: wyższość Niemiec. Spierać się można o wszystko, z wyjątkiem klę- ski Niemiec w drugiej wojnie światowej. Kiedy ktoś wspo- mina o wojnie, nauczyciel milknie, zaczyna gorączkowo przecierać okulary, suchym, bezbarwnym głosem poleca otworzyć książki na określonej stronie i powtarzać na głos niezliczone niemieckie czasowniki. Oczy mu błyszczą, policzki się zaczerwieniły. Trium- falnie zasypuje klasę nazwiskami niemieckich kompozy- torów, filozofów, poetów. Prawie krzyczy, że niemieccy budowniczowie okrętów są najlepsi na świecie. Jest szczęś- liwy, zadowolony. Nie mamy o co się spierać. Przecho- dzimy do omówienia rolnictwa. Z zachwytem słuchamy o kwintalach i hektarach, wysokości produkcji i niebywa- łym urodzaju. Wszystko psuje czyjeś ciche pytanie: - A daktyle? - Jakie daktyle? - Czy w Niemczech uprawia się daktyle? Nauczyciel przygasa, dobry nastrój pryska. Czytamy na głos niezliczone niemieckie czasowniki. Podszedł do mnie, przykucnął. W ręku miał papiero- wą torebkę z daktylami. - Chcesz? - Dziękuję. Jemy daktyle, milczymy. Zjedliśmy wszystkie. Ciężko podniósł się z podłogi, otrzepał spodnie, westchnął. - A w Niemczech daktyle nie rosną. To prawda. W ogó- le nie rosną. Muzyka Muzyka była obca, nie nasza. Nagrywano ją na kli- szach rentgenowskich. Mieszkańcy domu dziecka przy- wozili czyste klisze ze swoich niezliczonych pobytów w szpitalach, po czym zamieniali je na klisze z nagraniem -jedna za dwie. Biznes. Niewinne zachodnie szlagiery siały postrach wśród wychowawców. - Czy wy wiecie, o czym oni śpiewają? Nie wiedzieliśmy. Płyty odbierano, zachowanie naru- szających dyscyplinę omawiano na radzie pedagogicz- nej, walka z wpływem kapitalistycznym szła pełną parą. Bezsensowna walka. Chłopcy zaczęli nosić długie włosy. Z Moskwy przy- słano instrukcje dotyczące walki z „zarazą". Włosy wy- chowanków nie mogą być dłuższe niż do połowy uszu. Uszy mierzono linijką, środek określano na oko. Trwała niekończąca się walka o prawo posiadania trochę bar- dziej szykownej fryzury niż uczesanie kolegi. Konflikty wywoływane długością włosów mnie nie dotyczą. Zawsze strzyże się mnie do gołej skóry, dlatego że jestem niechodzący. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, o czym śpiewają ludzie na płytach. Chcę nauczyć się ich języka. List To był zły dom dziecka, bardzo zły. Złe jedzenie, źli dorośli. Wszystko złe. Domy dziecka, tak jak więzienia, bywają różne. Ten był wyjątkowo zły. Najtrudniej było znieść zimno: w domu dziecka nie grzali. Zimą było wy- jątkowo ciężko. W piórach zamarzał atrament. Zimno w klasach, zimno w sypialniach - wszędzie zimno, do- kądkolwiek bym się zaczołgał. W innych domach dziec- ka było zimno tylko na korytarzu, w tym - wszędzie. W in- nych domach dziecka nawet na korytarzu można było podczołgać się do kaloryfera, w tym kaloryfery były bez- użytecznymi kawałkami zimnego metalu. Zły dom dziec- ka, bardzo zły. Przywieźli nowego. Porażenie mózgowe. Bardzo du- ży, mocny chłopak wił się w drgawkach. Takie silne, nie- ustanne drgawki zdarzają się rzadko. Wzięto go pod ręce, zabrano do sypialni, posadzono na łóżku. Zniekształcona twarz, mowa niezrozumiała, prawie niezrozumiała. Ja rozumiałem wszystko. Był niezbyt mą- dry, ale nie był też całkowitym debilem, za jakiego uwa- żali go prawie wszyscy, od wychowawców po rówieśni- ków. Siedział na łóżku, bez przerwy powtarzając jak za- klęcie dziwny dźwięk, jakby ptasi odgłos „wzk", „wzk". W rosyjskim nie ma słów złożonych z samych spółgło- sek. Wiedziałem o tym i odczytywałem samogłoski z ru- chu warg, a raczej z ruchu mięśni twarzy. Chłopak nie był chory na umyśle. Dniem i nocą powtarzał proste sło- wo: „wózek". Trudno było też nazwać go normalnym. Jeszcze nie zrozumiał, niczego nie zrozumiał. W tym domu dziecka nie było co do gęby włożyć, więc o jakim wózku mowa? Mieszkańcy domu dziecka mieli prawo korespondo- wania z rodzicami. Co tydzień wychowawczyni wytrwale namawiała dzieci do pisania listów. Co tydzień dzieci uparcie odmawiały pisania do domu. Głupie dzieci. Ko- pertę i czystą kartkę dostawały za darmo. W młodszych klasach prawie wszyscy pisali listy. Kartki z dziecięcą pisaniną oddawali wychowawczyni, ta popra- wiała błędy gramatyczne, wkładała listy do koperty i wy- syłała do domu. Wszyscy dokładnie wiedzieli, co trzeba pisać w listach. Wszyscy pisali o swoich stopniach, tro- skliwych dorosłych i zgranej klasie. Na każde święto dzie- ciom wydawano piękne pocztówki, wszystkim jednako- we, na życzenia dla rodziców. Dorośli bardzo lubili pocz- tówki. Każdą pocztówkę należało poliniować ołówkiem, po czym napisać tekst życzeń na brudno. Wychowawczy- ni poprawiała błędy w brudnopisie. Teraz już można było przepisać tekst na pocztówkę ołówkiem, a potem, jeśli nie było w nim błędów, pociągnąć ołówkowe litery kolo- rowym atramentem. Wszyscy wiedzieli też, o czym pisać nie wolno. Nie wolno było pisać o tym, co złe, na przy- kład o jedzeniu. Zwłaszcza o jedzeniu. Ale głupi rodzice, nie wiedzieć czemu, w swoich listach zawsze pytali wła- śnie o jedzenie. Dlatego listy do nich zwykle rozpoczyna- ły się standardowo: „Kochana mamo! Karmią nas do- brze". Za dobre listy dzieci chwalono, za złe ganiono. Listy wyjątkowo złe odczytywano na głos całej klasie. Uczniowie starszych klas nie pisali listów. Rodzice i tak wiedzą, jak jest w domu dziecka. Po co ich niepotrzebnie martwić? Jeśli ktoś już musiał napisać list, to kopertę za- wsze mógł kupić, o ile miał pieniądze. Oddawać listy wychowawczyni mogły tylko nie całkiem mądre dzieci. Wszyscy wiedzieli, że zgodnie z instrukcją musi ona za- brać list do domu, przeczytać go, a potem podjąć decy- zję, czy można go wysłać. Wrzucić list do skrzynki poczto- wej mógł każdy dorosły. Najczęściej o tę prostą przysługę proszono niańki. Jeden chłopiec wziął się na sposób i wy- syłał listy przez dostawców pieczywa. Każdego dnia do domu dziecka przywożono chleb. Chłopiec podchodził do kierowcy, szeptem mówił mu: „Mógłby pan wrzucić ten list do skrzynki?". Kierowca oglądał się na boki, bez słowa brał list i wsiadał do samochodu. Listy chłopca były wysyłane już tego samego dnia, jego rodzice poznawali to po stemplu pocztowym. Chłopiec z dumą zapewniał nas, że wszyscy kierowcy to dobrzy ludzie. Jego tata był kierowcą. Może wychowawczyni naprawdę była przekonana, że starsi uczniowie listów nie piszą, a może coś podejrzewa- ła, tak czy inaczej, wytrwale raz na tydzień namawiała wszystkich do pisania. Ona mówiła, wszyscy milczeli. Tak się przyjęło. Kiedy wychowawczyni szczególnie się na kogoś uwzięła, „starszy" zaczynał udawać, że bierze się do pisania listu. Szybko pisał na kartce: „Kasza perłowa jest czadowa", wkładał kartkę do koperty i zaklejał kle- jem modelarskim. Żaden z takich listów nie docierał do adresata, ale też nie o to chodziło. Na drugi raz zostawia- no chłopaka w spokoju. Nowy siedział cały czas na swoim łóżku, krzyczał, pła- kał. Z początku niańki potraktowały go całkiem nieźle, rano zdjęły z łóżka na podłogę, spytały, jak go położyć, żeby mógł się czołgać. Kaleka leżał na plecach, machał rękami i nogami w powietrzu, krzyczał coś niezrozumia- le. Kiedy przewrócono go na brzuch, zaczął wrzeszczeć jeszcze głośniej. Niańki posadziły go z powrotem na łóż- ku i poszły. W końcu co miały robić? Krzyczał, wrzeszczał i płakał. Dniem i nocą. Koledzy z klasy początkowo chcieli go pobić, żeby się przymknął, ale dali spokój. Debili się nie rusza. Poprosili tylko admi- nistrację, żeby przeniesiono go do innej sali. Nikt nie chciał spać przy jego nocnych krzykach. W czasie gdy dorośli zastanawiali się, dokąd przenieść nieszczęśnika, chłopaki próbowali głuptaka czymś zająć. Przynosili mu nadmu- chiwane piłki, dziecięce zabawki - nic nie pomagało. Chłopaki nie dawali za wygraną. Coś w końcu musiało mu się spodobać. Ktoś podał mu zeszyt, gruby zeszyt w kratkę. Głuptak ucieszył się, pokiwał głową. Zacisnął palce na zeszycie, uspokoił się i nagle wyraźnie powie- dział: „Daj". Niespodziewany sukces wszystkich rozwe- selił. Raz po raz prosili go, żeby powiedział „daj". Powta- rzał i uśmiechał się. Słowo „daj" dobrze mu wychodziło. Prawie bez zająknienia umiał wyraźnie wymówić słowa „mama", „tata", „daj", „tak" i „nie". Słowo „nie" wypo- wiadał z trudem, najpierw ledwo słyszalne „n", potem pauza i długie przeciągłe „i-e". To i tak było dużo. Popro- sił o długopis. Dali mu długopis, już bez proszenia przy- nieśli stolik, przystawili do łóżka. Długopis położyli na sto- liku. Zamarł na chwilę, zaskakująco zręcznie chwycił dłu- gopis prawą ręką, bez wahania wsparł się na stoliku całym ciałem, ściskając pod sobą zeszyt. Otworzył zeszyt pod- bródkiem i wbił długopis w czystą kartkę. Usiadł: rozrzu- cone na boki ręce trzęsły się bezładnie, nogi pod stołem stukotały w nierównym rytmie. Śmiał się, chłopaki śmiali się razem z nim. Życie nowego uległo zmianie. Nocą mocno spał, a ra- no niańki wtykały mu w rękę długopis i kładły przed nim zeszyt. Cały dzień siedział na łóżku. To padał na zeszyt całym ciałem, raz za razem próbując trafić długopisem w czystą kartkę, to znów rozprostowywał się z radosnym śmiechem i podziwiał swoje rysunki. Przez dwa tygodnie chłopaki w sali mogli spać spokojnie. Przez dwa tygo- dnie głuptak cierpliwie wymalowywał w zeszycie dziwne zakrętasy, zawiłe wzory, zrozumiałe tylko dla niego wize- runki i znaki. Kiedy w zeszycie zabrakło czystego miej- sca, zaczął krzyczeć. Znowu zaczął krzyczeć. Zeszyty w do- mu dziecka miały dużą wartość, zwłaszcza te w kratkę. Ale głuptak chciał rysować, chłopaki chcieli spać w nocy. Kupili mu nowy, niech rysuje. Nawet nie spojrzał na czy- sty zeszyt. Rzucił długopis na podłogę, obok siebie na łóżku położył zeszyt - wymiętą, bezużyteczną zabawkę - i zaczął krzyczeć. Tym razem wszyscy rozumieli, co krzyczał. Krzyczał: „Mama". Głośno krzyczał. Chłopaki trochę już osłuchali się z jego mową. Wszyscy próbowali dowiedzieć się od niego, czego chce, namawiali, żeby przestał krzyczeć, obiecywali mu nowe zeszyty - bez skutku. Podpowiadali mu słowa jedno za drugim, na wszystko mówił „nie". Wtedy zaczęli wyliczać litery. Po prostu czytali alfabet, jeśli litera mu się spodobała, mówił „tak". Powstało słowo „list". Wszystko jasne. Chciał, żeby jego rysunki wysłać mamie. Wezwano wychowawczynię. Długo oglądała ze- szyt. Wymięte kartki były gęsto pokryte dziwnymi znacz- kami. W jednych miejscach znaki były rozrzucone, w in- nych kłębiły się w niepojętych atramentowych splotach. Niektóre strony zostały zarysowane samymi kółkami. Kółka były różnej wielkości, nie zawsze zamknięte, tylko dzięki pewnemu wysiłkowi wyobraźni dało się je uznać za litery „o". Ale kto by rysował literę „o" na dwóch stro- nach z rzędu? Wychowawczyni odmówiła wysłania zeszytu rodzicom. To jest list, powiedziała, muszę znać jego treść. Zanosiło się na skandal. Jaką treść mogą mieć dziwaczne gryzmo- ły? Surowa wychowawczyni wróci po dyżurze do domu, normalnie się wyśpi, a chłopaki znowu mają nie spać po nocach od krzyków głuptaka? Musiała pilnie szukać wyjś- cia z nieprzyjemnej sytuacji. Podeszła do nowego. -To jest list? -Nie. - Rysunki? -Tak. - Chcesz, żebym wysłała je mamie? -Tak. - A może nie będziemy posyłać całego zeszytu? Wy- bierzemy i wyślemy tylko najpiękniejsze rysunki? - Nie. Nie. Dwa razy powiedział „nie" - słowo, które wymawiał z wielkim trudem. Potem zaczął krzyczeć. Krzyczał „ma- ma" , tupał i próbował znowu powiedzieć „nie". Nie udało mu się. - No dobrze już, dobrze. Wszystko rozumiem. Mama bardzo lubi twoje rysunki. Wyślę jej wszystkie. Napiszę do twojej mamy list. Napiszę, że bardzo ci się tu podoba, że masz wielu kolegów i że bardzo lubisz rysować. Bo chyba podoba ci się u nas? -Tak. Tak sobie porozmawiali. Wychowawczyni wysłała ze- szyt rodzicom nowego. Nowy uspokoił się. W nocy spał, w ciągu dnia siedział na swoim łóżku, wlepiając wzrok w jeden punkt. Miesiąc później do domu dziecka przywieziono wózki inwalidzkie. Wózków było dużo, starczyło dla wszystkich. Nowy też dostał wózek. Niańki wzięły go pod ręce, stanął na nogach. Podprowadziły go do wózka, posadziły. Pró- bowały oprzeć mu nogi na podnóżkach, nie pozwolił. Odczepiły podnóżki. Odepchnął się nogami od podłogi i pojechał. Bardzo szybko przebierając silnymi nogami po podłodze, pomknął korytarzem. Na najbliższym zebraniu klasowym wychowawczyni łajała nowego. Mówiła typowe w takich sytuacjach głup- stwa. Jak to kraj nie szczędzi trudów, by oddać nam ostatni kawałek chleba, jaki nowy jest niewdzięczny. Dowodziła, -86- że postąpiła z nowym jak z człowiekiem: wysłała jego ze- szyt rodzicom, a tu w zeszycie, jak się okazało, obrzucił on błotem cały kolektyw, przedstawił życie domu dziecka w ciemnych barwach, oczernił radę pedagogiczną i cały personel za jednym zamachem. Mówiła i mówiła. Nowy nie słuchał. Kiedy doszła do typowych w takich razach oskarżeń o znieczulicę i bezduszność, odepchnął nogą szkolną ławkę i wyjechał na korytarz. Nie pozwolono mu więcej pisać listów. Ale wcale o to nie prosił. Po lekcjach jeździł po korytarzu, godzinami bawił się dmuchaną piłką. Przy obiedzie zawsze prosił o dokładkę. Trzeba go było karmić łyżką, niańkom nie chciało się dawać mu dodatkowej porcji. Próbowały mu to wyjaśnić, ale na próżno. Jeździł za niańką na swoim wózku tak długo, póki nie ustąpiła. Niańki próbowały ukrywać się przed nim w swoim pokoju. Siadał przy drzwiach i krzyczał. Kiedy miały już tego dość, wychodzi- ły z pokoju i dawały mu jeszcze jeden talerz zupy albo kaszy. Z czasem wszystkie przyzwyczaiły się do niego i od razu dawały mu podwójną porcję, żeby odczepić się od natrętnego kaleki. Kiedy zostawaliśmy sami, rozmawiałem z nim. Powoli wymawiając każde słowo, wypowiadał zdanie, patrzył na mnie pytająco i nieufnie. Powtarzałem jego słowa. Stop- niowo zaczął mi ufać i nie musiałem już powtarzać za nim tego, co powiedział. Po prostu rozmawialiśmy. Spy- tałem go, co konkretnie było w jego liście. - Ruben. Dużo myślałem. - Wiem, dużo myślałeś i napisałeś ładny list. Co napi- sałeś? - „MAMA JEDZENIE JEST NIEDOBRE NIE MA WÓZKA". Cała pierwsza strona pierwszego w jego życiu listu była zapisana literami „m". Dużymi i małymi. Miał nadzieję, że chociaż jedna z tych liter będzie zrozumiała. Czasami na jedną literę zużywał kilka stron. Gruby, dziewięćdzie- sięciosześciokartkowy zeszyt został cały zapisany. - Pierwsze cztery litery były niepotrzebne - próbowa- łem się sprzeciwić. - Długo myślałem. - Ale pierwsze cztery litery i tak były niepotrzebne. Mogło ci zabraknąć miejsca w zeszycie. Zamyślił się. Potem uśmiechnął się szeroko i powoli, bardzo wyraźnie powiedział: „Ma-ma". Pierożki Dom dziecka, dom dla dzieci. Dzieci przygotowywane są tu do przyszłego, dorosłego życia. Poza przedmiotami ogólnokształcącymi w domu dziecka naucza się zasad prze- trwania w skomplikowanym świecie, który zaczyna się za bramą szkoły. Chłopców uczy się obsługi instalacji elektrycz- nej, cięcia wyrzynarką, montowania i naprawy mebli, dziew- czynki - szycia, robienia na drutach, gotowania. Wcale nie jest to łatwe - nauczyć chłopca bez rąk wymiany gniazdek elektrycznych. Nauczenie jednorękiej dziewczyny robienia na drutach wydaje się niemożliwe. To trudne. Naprawdę bardzo trudne. Naszym nauczycielom udawało się to, o czym rodzice dziecka kaleki nie mogli nawet marzyć. Leżę na podłodze w klasie. Wchodzi dziewczynka z ta- cą w dłoniach. Zamiast jednej nogi ma protezę, ale we- dług naszych kryteriów jest prawie zdrowa. Na tacy leżą drożdżowe pierożki. Gorące, rumiane. - A gdzie są chłopcy? Myśmy z dziewczynkami - mówi - napiekły pierożków, obiecali przyjść do nas do kuchni spróbować. - Poszli do kina. - Jak to do kina? - Dzisiaj oni poszli do kina, jutro - wy. Przecież macie zajęcia z gotowania. - Ale dlaczego nam nie powiedzieli? Co teraz zrobi- my z pierożkami? Stawia tacę na biurku nauczyciela, siada w ławce, bie- rze z tacy drożdżowy pierożek i podaje mi go. Pierożek nadziewany jest ziemniakami i cebulą. Jem pierożka. - Smaczne - mówię. - Dobre wam wyszły pierożki. Dziewczynka mnie nie słyszy. W zamyśleniu patrzy w przestrzeń przed sobą. - Dziwne... Gdzie są chłopcy? Bójka W domu dziecka bójki zdarzały się rzadko. Jeśli się już zdarzyły, były okrutne. Ale miały swoje reguły. Gryzienie i ciągnięcie za włosy były plamą na honorze, niepisane prawo domu dziecka zakazywało używania noży i kaste- tów. Jeśli stopień kalectwa był nierówny, dozwolona była zemsta. Zemsta nie ulegała przedawnieniu. Znałem chło- paka, który z dumą opowiadał, jak pchnął innego pod samochód za krzywdę doznaną półtora roku wcześniej. Pchnął go nie po swojej myśli, samochód dopiero się rozpędzał, uderzenie nie było silne. Na wieczornej nara- dzie „starszych" sprawca zajścia został uniewinniony. Ten, który wepchnął kolegę pod samochód, miał tylko jedną rękę, wepchnięty - dwie ręce i nogę. Czysta sprawa. Bój- ka nie wchodziła w grę. Chłopiec zemścił się, a więc po- stąpił słusznie. Kiedy poszkodowanego wypisano ze szpi- tala, dzieci nawet się zaprzyjaźniły. Siła cieszyła się po- ważaniem. Każdy miał prawo być silny. Lubię jesień. Jesienią do domu dziecka wracali po letnim wypoczynku szczęśliwcy, ci, których zabierano do -91- domu na wakacje. Jesienią było głośno i wesoło, dużo smacznego jedzenia, ciekawych opowieści o domu, le- cie, rodzicach. Wiosny nienawidzę. Nigdy nie lubiłem wiosny. Wiosną wyjeżdżali na wakacje najlepsi przyjacie- le. Wiosną rodziła się w nas nadzieja, że tym razem za- biorą do domu kogoś z tych, których nie zabrano rok wcześniej. Wszyscy mieli nadzieję, nawet ci, których ro- dzice mieszkali zbyt daleko, nawet sieroty. Większą część dnia starali się spędzić na szkolnym podwórku, przy bra- mie domu dziecka. Nie rozmawiali o tym, po prostu cze- kali, po prostu mieli nadzieję. Ja nie miałem nadziei: wie- działem, że po mnie nikt nigdy nie przyjedzie. Tamtej jesieni Sierioga przyjechał smutny. Dziwnie było patrzeć na smutnego Sieriogę. Rzecz jasna wszyscy tro- chę smucili się po wakacjach, wszyscy tęsknili za domem. Ale smutek łagodziło spotkanie z przyjaciółmi, nowe wra- żenia, nowe podręczniki. Przechodziliśmy z klasy do kla- sy, dorośleliśmy. Sierioga, beznogi przerośnięty chłopak, przyjechał do naszej sali na swoim wózku. Chciał poradzić się „star- szych". Rozmawiał przede wszystkim z Cienką. - Wyzwali mnie na bójkę. - Siergiej, jesteś najsilniejszy w domu dziecka. Wszy- scy to wiedzą. Kto się odważy z tobą bić? - No właśnie o to chodzi, że to nie w domu dziecka, tylko tam, na wolności. - O co ta bójka? - O kobietę. Powiedzieli, że mnie załatwią. To było dzień przed wyjazdem do domu dziecka. Powiedzieli, że zabiją mnie, jak tylko wiosną pokażę się w domu. -92- Wszyscy wiedzieli, że Sierioga miał na wolności dziew- czynę. Zdrową. Normalną, piękną dziewczynę. Nasze dziewczyny nawet nie próbowały się do niego zalecać. Wiedziały, że kiedy Sierioga skończy szkołę, ożeni się ze swoją dziewczyną. O kobietę Cienka nie wypytywał. To nie było przyję- te. Zechce chłopak - sam opowie. Nie zechce - jego sprawa. - Nie wiem, co ci poradzić. Na wolności nigdy nie byłem. Tamten jest silny? - Pewnie. Starszy o rok, uczy się w zawodówce. - No to krewa. Zabije cię. Przewróci i skopie na śmierć. - Wiem. Ale muszę się bić. Gienka zamyślił się. Był najmądrzejszy w domu dziec- ka. Cienka sam o tym wiedział. To dom dziecka. Trudno ukryć prawdę. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Wiedzieliśmy, kto jest w domu dziecka najsilniejszy, w któ- rej klasie uczy się najpiękniejsza dziewczyna. - Wiesz co, Siergiej, myślę, że masz szansę. Małą, ale zawsze. Trzeba go powalić na ziemię. Jak upadnie - rzu- caj się go dusić. Ma o dwie nogi więcej, jest silniejszy. Nie masz wyjścia. Sierioga sam dobrze wiedział, że nie ma wyjścia. Od tego dnia zaczął pakować. Tamtego roku pakowali wszy- scy. Na szkolnym podwórzu ustawiono drążki, elektryk z nauczycielem wuefu zespawali z metalowych rur kilka prymitywnych urządzeń do treningu. Popijawy zdarzały się rzadziej. Nauczyciele byli szczęśliwi: prawie cały wol- ny czas dzieci spędzały na podwórku. Sierioga, chłopak z autorytetem, rzucił palenie. Ci, którzy postanowili pa- kować, też przestali palić. Co prawda potem wielu się poddało - wrócili do palenia - ale nie Sierioga. Każdego dnia. Godzinę rano, dwie godziny wieczo- rem, po cztery godziny w soboty i niedziele. Przez dzie- więć szkolnych miesięcy cały dom dziecka pakował. Ci, którzy nie mieli jednej ręki, wyrabiali muskuły dru- giej. Nagle zaczęli nosić protezy. Bezużyteczne dotąd plasti- kowe imitacje rąk stały się naprawdę niezbędne. W miarę postępów w treningu protezy napełniano ołowiem, żeby nie skrzywić pleców, nie przegiąć kręgosłupa na zdrową stronę. Proteza stawała się zarazem niezłą bronią w walce. W domu dziecka mieszkał bezręki chłopak. W ogóle nie miał rąk. Ten, kto nie miał tylko dłoni, mógł przygo- towywać swoje kikuty do walki w protezach. On nie mógł nosić protez. Jego protezy, bezużyteczne zabawki, tylko mu przeszkadzały i w ogóle ich nie nosił. Pakował więcej od innych, nawet więcej niż Sierioga. Siadał na stołku, wsuwał nogi pod szafę i odchylał się do tyłu, dotykając głową podłogi. Pakował bez przerwy. Nawet odrabiając lekcje. Uczył się wierszy, powtarzał materiał z lekcji i pa- kował, mówił, że tak mu się łatwiej zapamiętuje. Wieczo- rami długo uderzał piętami w podwieszoną na ścianie paczkę gazet. Podskakiwał, uderzał piętą w gazetę, odbi- jał się od ziemi i znów uderzał. Każdego dnia z dumą zry- wał zębami jedną gazetę z paczki. Pewnego razu, kiedy plik gazet na ścianie był już zauważalnie cieńszy, w trak- cie treningu ze ściany posypała się farba, gazety zerwały się z gwoździa. Od tej pory zawzięcie uderzał piętami w gołe cegły. Przyszli dorośli, pomalowali ścianę, nie ro- bili mu wymówek, rozumieli, że zrobił to nienaumyślnie. -94- Ze śmiechem poradzili mu trenować na betonowej ścia- nie garażu. Bezręki budził się przed wszystkimi, wycho- dził na dwór i uderzał w swoją przypadkową ofiarę - be- tonową ścianę. Teraz mógł trenować nogi również rano, nie zakłócając pozostałym porannego snu. Silny chłopak. Sierioga miał ręce. Normalnie rozwijał swoje ciało. Tyle że kiedy podciągał się na drążku, zakładał plecak. Z po- czątku w plecaku był niewielki ładunek dla zrównoważe- nia wagi jego nieistniejących nóg, potem Sierioga zaczął dokładać do plecaka hantle. Ale i z ciężkim plecakiem umiał podciągnąć się ponad czterdzieści razy z rzędu. Pomysł Sieriogi spodobał się nawet nauczycielowi wuefu. On też zaczął przychodzić na treningi z plecakiem. Do jego obowiązków należało prowadzenie z dziećmi porannej gimnastyki - na wuef i tak prawie nikt nie cho- dził. Ale tego roku nauczyciel wuefu stał się najważniej- szym nauczycielem w szkole, ważniejszym od nauczycie- la matematyki. Bardzo pomagał chłopakom, sam wymy- ślał urządzenia do ćwiczeń dla inwalidów. Przestrzegał przed przetrenowaniem, dawał długie wykłady z anato- mii. Dobry nauczyciel. Dumą Sieriogi stały się jego odpychaczki. Odpychacz- kami nazywano niewielkie deseczki z uchwytami, który- mi kalecy bez nóg odpychali się od ziemi, poruszając się na niskich wózkach z łożyskami. Swoje odpychaczki Sie- rioga sam zespawał na lekcjach techniki z aluminiowych rurek. Jego rurki z gumowymi spodami niedługo pozo- stały lekkie. Co wieczór Sierioga rozpalał na szkolnym podwórku niewielkie ognisko, topił ołów i dolewał tro- chę do swoich odpychaczek. Odpychaczki stawały się cięższe z każdym dniem. Używał ich jak zwykle - jeździł z nimi po domu dziecka na swoim wózku. Tyle że teraz zawsze miał pod ręką praktyczne ciężarki. Z nadejściem wiosny każda odpychaczka ważyła równo pięć kilogramów. Na pięciu kilogramach Sierioga postanowił poprzestać. Na wakacje Sieriogę odprowadzano w ciszy. Wiedzie- liśmy, że dzięki zimowym treningom bardzo się wzmoc- nił, ale to nie miało żadnego znaczenia. Za każdym ra- zem, kiedy Sierioga osiągał jakiś rezultat, rozumieliśmy, że to za mało, i tak za mało. Sierioga trenował codzien- nie, ale było jasne, że gdzieś tam, w jego rodzinnym mie- ście, trenował wróg, pakując każdy mięsień swojego ca- łego ciała. Kiedy Sieriodze po raz pierwszy udało się pod- ciągnąć na drążku pięćdziesiąt razy, wiedzieliśmy, że jego rywal podciąga się nie mniej niż sto. Sierioga wyciskał sztangę lewą ręką osiem razy, jego rywal - dwadzieścia. Lato minęło szybko. Kolejne lato w domu dziecka. Jesienią, jak zawsze, rodzice przywozili dzieci z powro- tem. Przywieziono też Sieriogę. O bójkę nikt nie pytał, Sierioga nic nie mówił. Tylko raz, w czasie jednej z wizyt Sieriogi u „starszych", Cienka mimochodem poruszył ten temat. Zręcznie wtrącił coś nieokreślonego o letnim wy- poczynku. Sierioga zrozumiał go w lot, zmieszał się, spu- ścił oczy. Niezręcznie było odmówić Gience. - Nie było bójki - cicho powiedział Sierioga. - Nie było. Znalazłem go pierwszego wieczora, zaraz po przy- jeździe do domu. Stał z jakimś chłopakiem i palił. Spyta- łem, czy mnie pamięta, powiedział, że tak. To uderzyłem go z całej siły odpychaczka w kolano. Noga się złamała, wywróciła na drugą stronę. Upadł. Rozdarł się, wołał mamę. Uderzyłem go parę razy w brzuch. Zaczął char- czeć. Odwróciłem się do jego kolegi, myślałem, że przyj- dzie się bić z dwoma, ale kolega już poleciał po doro- słych. Kapuś. Przybiegli, wezwali lekarza. Pytali, czym go tak urządziłem, powiedziałem, że rękami. Zrobiło się za- mieszanie. A w kieszeni faktycznie miał nóż. - I co dalej? - Nic. Jego ojciec przyszedł do nas do domu. Usiedli, wypili. Wszystko mu uczciwie powiedziałem. A z tym chło- pakiem później się zapoznałem. Chłopak w porządku, tylko słaby. Całe lato chodził o kulach. Dziwne, chciałem z nim iść na ryby, a on powiedział, że mu teraz nie po- zwalają daleko chodzić. I rodziców ma dziwnych. Próbo- wałem im wyjaśnić, że u nas połowa domu dziecka cho- dzi o kulach, nie zrozumieli. A ryby dobrze brały tego lata. Szczupaka złapałem. Dobrze brały. Wieczorem „starsi" długo się kłócili. W żaden sposób nie mogli zrozumieć, dlaczego tamten chłopak ze złama- ną nogą nie chciał się już bić, przecież zostały mu jeszcze dwie całe ręce, zdrowa noga, no i nóż w kieszeni. Dziw- ny jakiś, i kolegę ma dziwnego. Rower Cisza nocna. Dorośli gaszą światło i wychodzą. Dzieci powinny spać. Najlepsza część doby to kilka godzin po ogłoszeniu ciszy nocnej. Spać się jeszcze nie chce. Ciem- no. Jeśli tylko nie ma jakiegoś święta, światło jest niepo- trzebne. W święto to co innego. W święto można otwo- rzyć odłożone na zapas konserwy, napić się wina, jak nie ma wina, to przynajmniej herbaty. Jeśli nie ma święta, a nie chce się spać, można rozmawiać. Nocą można mówić o wszystkim, nikt cię nie wyśmieje. Nocą można wspomi- nać dom, mamę i tatę. Nocą - można. Nie powiedzą ci, że jesteś słabeusz i maminsynek. Nocą - nie powiedzą. Tamtej nocy rozmawiano o rodzicach. Ja milczałem. Kiedy nie było o czym rozmawiać, chłopaki prosili mnie, żebym opowiedział coś ciekawego z przeczytanych ksią- żek. Opowiadałem. Tamtej nocy nie miałem nic do po- wiedzenia. Tylko słuchałem. Jak zwykle jesienią dzieci kłóciły się, kto ma najlep- szych rodziców. Rozumie się, że wszyscy mieli dobrych rodziców. Najlepsze na świecie mamy, najsilniejszych oj- ców. Nie wszyscy mieli ojców. Jeśli ktoś miał ojca, to naj- lepszego pod każdym względem. - Dobrego mam tatę - odezwał się któryś z chłopa- ków. - Najlepszego. - Przecież opowiadałeś, że pije? - No i co z tego, że pije? I tak dobry. Latem sąsiad dał swojemu synowi na urodziny rower. Dorosły rower, z dwo- ma kołami. Chłopak każdemu dawał się przejechać. Wszy- scy na podwórku po kolei jeździli na tym rowerze. Tata trzy dni nie pił, myślał. Zły chodził po domu. Mama kupi- ła mu piwa, a on nawet nie wypił. Wziął ode mnie zeszyt i długopis, liczył coś. Poszedł do księgowej, potem do komitetu związku zawodowego. W sobotę pojechał w te- ren, wrócił trzeźwy. Radio mi przywiózł. Widzicie, mówi, mój sąsiad może kupić synowi rower tylko na urodziny, a ja mogę rodzinie prezenty kupować, kiedy tylko zechcę. Dwa tygodnie nie pił. Wziął nocną zmianę, żeby więcej zarobić. Duże radio, drogie, nikt takiego nie ma. Na skali są wypisane wszystkie miasta świata. Można odbierać, co się chce. I muzykę, i audycje dla dzieci. A jeszcze jest taka audycja, czytają w niej ślepym książki. Codziennie jej słuchałem. Dobre radio. A rower sąsiada i tak się szyb- ko zepsuł. Mądrego mam tatę, wie, co kupować. Radio jest przecież lepsze od roweru, prawda? Nikt nie miał zamiaru się sprzeczać. Jasna sprawa. Radio to rzecz poważna, a rower... W końcu co to jest rower? Kawał żelastwa z dwoma kółkami, nic więcej. Hiszpanka Szpital. Leżę po pas w gipsie. Leżę na plecach, leżę już ponad rok. Patrzę w sufit. Ponad rok patrzę w jedno i to samo miejsce na suficie. Zupełnie nie chce mi się żyć. Staram się mniej pić i jeść. Dobrze się staram. Staram się, bo wiem, że im rzadziej się je, tym rzadziej potrzebuje się pomocy. Proszenie innych o pomoc to najstraszniej- sza i najbardziej nieprzyjemna rzecz w życiu. Obchód. Po salach chodzi lekarz w otoczeniu młodych studentów. Podchodzi do mojego łóżka. Zagląda do hi- storii choroby i głośno odczytuje to, co słyszę już od roku. Mówi o moich rękach, nogach i o niedorozwoju umysło- wym. Przyzwyczaiłem się już. Obchody są częste. W tym szpitalu przyzwyczaiłem się do wielu rzeczy. Jest mi pra- wie wszystko jedno. Lekarz ściąga ze mnie prześcieradło, wyjmuje wskaź- nik, długo i nudnie pokazuje ziewającym studentom moje ciało. Opowiada im o metodach leczenia i tym podob- nych bzdurach. Studenci prawie śpią. - Ile jest dwa dodać dwa? - pyta mnie znienacka. -Cztery. - A trzy dodać trzy? . - Sześć. Studentom poprawia się nastrój, prawie się budzą. Lekarz krótko i przekonująco wyjaśnia im, że nie wszyst- kie obszary mojego mózgu uległy porażeniu. „Chłopiec nawet pamięta swoje imię i rozpoznaje lekarzy". Uśmie- cha się do mnie. Znam takie uśmiechy, nienawidzę ich. Ludzie uśmiechają się w ten sposób do małych dzieci albo zwierząt. Nieszczerze się uśmiechają. - A ile będzie dwa razy dwa? Słowo „razy" wymawia ze szczególnym naciskiem. Tego już za wiele. Za wiele nawet dla mnie, nawet w tym szpitalu, niech go diabli wezmą. - Dwa razy dwa to cztery, trzy razy trzy - dziewięć, cztery razy cztery - szesnaście. Jest mi zimno. Niech mnie pan przykryje prześcieradłem albo chociaż zamknie luf- cik. Tak, jestem debilem, dobrze to wiem, ale debilom też bywa zimno. Nie jestem królikiem doświadczalnym. Wyrażenie „królik doświadczalny" podsłuchałem w ga- binecie zabiegowym. Lekarz bardzo dziwnie na mnie patrzy. Stoi. Milczy. Dziewczyna z jego asysty szybko po- chyla się nade mną, nakrywa mnie prześcieradłem i rów- nie szybko odchodzi. Koniec obchodu. Wieczorem podchodzi do mnie kobieta w domowej sukience, młoda i piękna. Nie ma na sobie fartucha. Już ponad rok nie widziałem ludzi bez fartuchów. Zdecydo- wanym ruchem pochyla się nade mną, pyta: - Jesteś Hiszpanem? -Tak. - Ja też jestem Hiszpanką. Studiuję w szkole pedago- gicznej. Zadali nam nauczyć się opowiadać Słowo o wy- prawie Igora. Tekst jest trudny, nic nie rozumiem, mógł- byś mi pomóc? - Ale ja jestem jeszcze mały, a pani już studiuje. -Mów mi „ty". - Dobrze, spróbuję ci pomóc. Wyjmuje z torby książkę, przysuwa krzesło do mojego łóżka, czyta. Czyta powoli, prawie sylabizując. Znam więk- szość „niezrozumiałych" słów, a do tych, których nie znam, zrobiono w książce wygodne odsyłacze. Dobra książka. Ściemnia się. Dziewczyna musi już iść. Zamyka książ- kę, wstaje. - Jeszcze nie wszystko przeczytaliśmy, przyjdę jutro. Mam na imię Lolita. -A ja Ruben. Uśmiecha się. - Wiem, jak masz na imię. Przyjdę jutro, Ruben. W nocy prawie nie spałem. Jeszcze nikt nigdy do mnie nie przychodził. Prawie każdy miał kogoś „na wolności": rodziców, babcię i dziadka, brata, siostrę. Do jednego chłopaka z Gruzji przyjeżdżał nawet brat cioteczny. Ro- dzice Gruzina zmarli, wychowywał się u wujka. Tłuma- czył mi, że brat cioteczny to jego bliski krewny. A bliski krewny, mówił, to najbliższy człowiek na świecie. Miał wielu bliskich krewnych. Ja nie miałem nikogo. Następnego dnia przyszli do nas opiekunowie. Szko- ła pedagogiczna nieoczekiwanie objęła patronat nad oddziałem dziecięcym naszego szpitala. Formalnie byli chyba opiekunami już wcześniej, ale dopiero tego dnia przyszli do naszej sali. Wśród opiekunów była oczywiście Lolita. Na sukienkę narzuciła biały fartuch. Podeszła do mojego łóżka. - No widzisz, przyszłam. Dlaczego płaczesz? Opiekunowie bywali u nas często, prawie w każdą niedzielę. Lolita nie zawsze przychodziła, ale kiedy już przyszła, długo siedziała przy moim łóżku. Rozmawiali- śmy. Po prostu gadaliśmy. Rozmawiać z człowiekiem to było dla mnie dużo, za dużo dla dziecięcej świadomości. Czarujący przepych. Za to jej zawsze i wszystkiego było mało. Przyjść po prostu do chorego, samotnego dziecka - mało. Pewnego razu studenci przynieśli do szpitala pro- jektor filmowy. W świetlicy wyświetlano kreskówki. Jak zwykle zostałem w pokoju sam. Weszła Lolita, popatrzy- ła na mnie, powiedziała coś, ja coś odpowiedziałem. Chyba jest dziś w złym nastroju, pomyślałem. Szybko wybiegła z pokoju. A w następną niedzielę studenci wnie- śli do pokoju projektor. Przestawili moje łóżko. Na jasnej plamie szpitalnej ściany zabawny wilk na próżno próbo- wał złapać sprytnego zająca. Wszystkie dziesięć odcin- ków, dziesięć odcinków najsłynniejszej rosyjskiej kresków- ki. Oglądałem ją pierwszy raz w życiu. Z Lolitą wszystko było pierwszy raz. Pierwszy raz przełożono mnie na wózek dla chorych i wywieziono na dwór. Pierwszy raz w całym moim szpitalnym życiu mogłem zobaczyć niebo. Niebo, zamiast wiecznego bia- łego sufitu. * * * Święto. W szpitalu jest święto. Święta mnie nie dotyczy- ły, święta miałem w nosie. Ktoś gdzieś wesoło spędzał czas. Do sali wbiegła bardzo piękna Lolita w hiszpańskim stroju, jaskrawo umalowana i bez fartucha. - Ruben, zaraz przywiozą wózek i zabierzemy cię do świetlicy. Dzisiaj będę tańczyć. Radosna i piękna. Prawdziwe, żywe święto. Do pokoju weszła pielęgniarka. Zwyczajna pielęgniar- ka w białym fartuchu. - Chorego nie wolno ruszać. Niedawno miał operację. Kiedy przyszła Lolita, zupełnie zapomniałem o ope- racji. Kolejny raz lekarze rozcięli mój gips, kolejny bez- sensowny ból. Nie wolno. Nigdy niczego nie wolno. Zresz- tą, przyzwyczaiłem się, prawie przyzwyczaiłem się już do wiecznego „nie wolno". Lolita się nie przyzwyczaiła. Wy- biegła z sali. Odeszła. Kilka minut później wbiegli z hałasem, zagadali po hiszpańsku. Lolita, Pablo i niski chłopak z wąsami. Pablo miał gitarę, znałem Pabla. Wąsaty przeszedł na rosyjski. - Powinnaś iść na przedstawienie, i to szybko. - Tu będę tańczyć. Tu i teraz. - Będziesz tańczyć tam, gdzie ci każą. Zabieram gita- rę. Pablo, idziemy. - Pójdziesz z nim, Pablo? Lolita zaczepnie patrzyła na rosłego chłopaka. Patrzy- ła otwarcie, wyzywająco, radośnie. Pablo spuścił oczy. Wąsaty wyszedł, zabrał ze sobą nieszczęsnego Pabla. W szpitalnej sali zostaliśmy sami. Lolita tańczyła. Tańczyła, pstrykając palcami w rytm. Lolita tańczyła. Tańczyła dla siebie. Z energią i precy- zją wystukiwała obcasami daleką, dziwną melodię. Bez gitary, bez Pabla. Tańczyła naprawdę, cała. Do naszego domu dziecka przyjeżdżały czasem zespoły taneczne. Młode idiotki gorliwie udeptywały scenę w klu- bie. Konferansjer wychodził na scenę, zapowiadał kolej- ny numer. Idiotki udeptywały scenę na inną modłę. Nuda. Tylko raz obowiązujący porządek został naruszony. Z okazji Dnia Zwycięstwa przyjechała do nas kolejna gru- pa taneczna. Kolejny raz włączono dobrze nam znaną muzykę. Nagle na scenę wbiegł nasz nauczyciel historii, szepnął coś na ucho speszonemu harmoniście. Puścił się w przysiady, pobrzękując medalami. Dziewczyny rozstąpi- ły się przed weteranem, nie przeszkadzały. Popił człowiek, niech tańczy. Nauczyciel rzeczywiście tego dnia trochę wypił. W końcu od tego jest Dzień Zwycięstwa. Tańczył jak trzeba, dziko i swobodnie. Nie wiedzieć czemu, jego występ wydał mi się znajomy. Tchnęło od niego wolno- ścią, siłą. Nigdy więcej czegoś takiego nie widziałem. Ale po raz pierwszy prawdziwy, żywy taniec ujrzałem w rosyjskim szpitalu na północy. Prawdziwy taniec, hisz- pański. * * * Żegnaliśmy się. Lolita musiała wyjechać. - Znajdę cię, chłopcze. Na pewno napiszę do ciebie, czekaj. Obiecała do mnie napisać, nie wierzyłem, znowu nie wierzyłem. - Nie dasz rady mnie odnaleźć. Nawet nie wiem, do jakiego domu dziecka mnie zawiozą. Nie wierzyłem. Kilka lat później dostałem list. Zwykły list. Pierwszy list w moim życiu. W liście była piękna pocztówka. Na pocz- tówce - tańcząca Hiszpanka w różnobarwnej sukni. Suk- nia na tekturce wyszywana była kolorowymi nitkami. W Rosji nie robiono takich pocztówek. List dała mi wychowawczyni. Położyła przede mną otwartą kopertę. Usiadła naprzeciwko. - Ruben. Muszę poważnie z tobą porozmawiać. Prze- czytałam list. Nie ma tam nic groźnego. Na razie. Mam nadzieję, że rozumiesz, że nie możesz wysłać odpowie- dzi. Hiszpania jest krajem kapitalistycznym. Koresponden- cja z krajami kapitalistycznymi nie jest zalecana. Każdy obcokrajowiec może być szpiegiem. Jesteś mądrym chłop- cem i powinieneś rozumieć, że administracja domu dziec- ka nie ma prawa narażać cię na takie ryzyko. Zabrała kopertę, wyszła. Długo oglądałem pocztówkę, potem schowałem ją do książki od matematyki. Następnego ranka pocztówki w książce nie było. Wołga Wołga. Wielka rosyjska rzeka. Jest taki samochód, też nazywa się „wołga". Samochody bywają różne. Kiedy byłem mały, myślałem, że na świecie są tylko wołgi, mo- skwicze i zaporożce. W książkach pisano też o innych samochodach, ale ja ich nigdy nie widziałem. Co roku w maju w domu dziecka organizowano wie- czór absolwenta. Zapraszano na niego absolwentów szko- ły z poprzednich lat. Wielu przyjeżdżało samochodami. Nauczyciele witali wszystkich, cieszyli się ze spotkania z każdym. Cieszyli się nawet ze spotkania z tymi, którzy przyjeżdżali „inwalidkami" - wózkami z silnikiem moto- rowerowym. Szczególnie cieszyli się ze spotkania z tymi, co przyjeżdżali wołgami. Wołga to drogi samochód. Jeśli były uczeń kupował wołgę, stawał się szczególnym uczniem. Na uroczystej akademii zapraszano go do pre- zydium, powierzano mu wygłoszenie mowy pożegnalnej do kończących szkołę. Czasami rozmawialiśmy o samochodach. Dzieci kłó- ciły się, czyj tata ma fajniejszy samochód. Nie wszyscy rodzice mieli samochody. Zdecydowanie nie wszyscy. Niektórzy mieli w domu motocykle. Motocykle się w spo- rach nie liczyły. Liczyły się tylko „swoje" samochody. Za swoje uważano także samochody dziadków lub starszych braci. Jeden chłopiec nie miał taty, ale jego mama miała samochód. Był bardzo dumny ze swojej mamy i ze swo- jego samochodu. Jeśli rodzice mieszkali blisko domu dziecka i przyjeżdżali swoim samochodem - nie trzeba było niczego udowadniać. W trudniejszej sytuacji byli ci, których rodzice mieszkali daleko. Można było, rzecz ja- sna, pokazywać zdjęcie całej rodziny na tle samochodu. Ale kto tak od razu uwierzy zdjęciu? Co innego, jeśli tata wspomniał o samochodzie w liście. Jeśli rodzice piszą, że w samochodzie przebiła się opona, to znaczy że mają samochód. Rodzice nie kłamią. Po co mieliby kłamać? Nie wiedziałem wtedy, czy mój tata miał samochód. Nadal tego nie wiem. Jak się spotkamy, zapytam. Nie wiedziałem wtedy, że mam najlepszego dziadka na świe- cie. Najlepszego z najlepszych. Że mój dziadek jest gene- ralnym sekretarzem partii komunistycznej. Nie wiedzia- łem, że walczył o wolność narodu hiszpańskiego, że długi czas działał w podziemiu. Nie wiedziałem, że przyjaźnił się z Picassem. Nie wiedziałem, że po Rosji wożą go czar- ną wołgą. Gdyby tak choć raz do mnie przyjechał. Przyjechałby wołgą do naszego małego miasteczka. Wszyscy by zoba- czyli, jaki mój dziadek ma samochód. Być może Picasso przesłałby mi przez dziadka obraz, mały obrazek. Duże- go byłoby mu pewnie szkoda. Ale małego? Obrazek po- wieszono by w klubie, obok innych obrazów pod portre- tami członków Biura Politycznego. Wisiały tam już obra- zy, które namalował tata jednego chłopca. Ten tata był projektantem w fabryce, chłopiec był bardzo dumny ze swojego taty i swoich obrazów w klubie. Nie, obraz Pi- cassa musieliby powiesić w pokoju nauczycielskim albo w gabinecie dyrektora. Picasso jest fajniejszy niż fabrycz- ny projektant. Przyjechałby razem z sekretarzem rejonowego komi- tetu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Zebra- no by nas w klubie. Dyrektor wystąpiłby z mową powi- talną i oddałby głos mojemu dziadkowi. Wszyscy dowie- dzieliby się, że mój dziadek jest najlepszym na świecie radzieckim wywiadowcą, jak Richard Sorge albo Stirlitz. Nieważne, że Stirlitz był tylko w kinie. Opowiadano nam, że prawdziwy Stirlitz nadal żyje i wypełnia tajną misję. Wszyscy zobaczyliby, jakiego mam dziadka. General- ny sekretarz partii komunistycznej jest ważniejszy niż na- uczyciele, ważniejszy niż dyrektor domu dziecka. Wszedł- by na trybunę, wygłosił referat o sytuacji międzynarodo- wej i wszyscy od razu by zrozumieli, że tam u siebie, w Hiszpanii, jest najważniejszy. Taki ważny, że bardziej już się nie da. Ważniejszych nie ma. Prawie tak ważny jak Leonid Iljicz Breżniew. Zobaczyłby mój dzienniczek z piątkami, moje zdjęcie na szkolnej tablicy honorowej. Od razu by mnie pokochał, swojego wnuka. Przecież był dobry, mój dziadek. Najlep- szy dziadek na świecie, jak dziadek Lenin, jak Leonid Iljicz Breżniew. Wszyscy wiedzieliśmy, że Leonid Iljicz Breżniew bardzo kocha dzieci i co dzień troszczy się o to, by każdy radziecki uczeń miał szczęśliwe dzieciństwo. Ale może nie miał czasu przyjechać. Może śledzili go amerykańscy szpiedzy. Może musiał przestrzegać zasad konspiracji. Mógłby napisać do mnie list albo nawet przy- słać paczkę. Dostałbym paczkę, ogromną paczkę z chori- zo. Jej zawartości nie zjadłbym sam. Wszystkim dałbym po kawałku hiszpańskiej kiełbasy, i nauczycielom, i niań- kom. Nawet naszemu trzynogiemu psu dałbym kawałek. Wszyscy jedliby moją kiełbasę, dziwili się. Wszyscy by mówili: „Jaka dziwna ta hiszpańska kiełbasa, prawda?". Pies też by się dziwił. Ale pies nic by nie powiedział. Psy nie mówią. Może nie miał pieniędzy na kiełbasę. Może, jak dziadek Lenin, ukrywał się w szałasie. Jak dziadek Lenin, nic nie jadł, tylko pił herbatę z marchwi, a kiedy robotnicy i chłopi przekazywali dla niego jedzenie, nie zjadał go sam, lecz wszystko do ostatniej okruszyny oddawał dzieciom z domów dziecka. Mógł zadzwonić. Mógł zadzwonić z tajnego apara- tu do dyrektora naszego domu dziecka. Dyrektor naszego domu dziecka był komunistą, a komuniści zawsze sobie nawzajem pomagali. Wezwano by mnie do gabinetu dy- rektora i w wielkiej tajemnicy opowiedziano o moim najlep- szym na świecie dziadku. Wszystko bym zrozumiał. Byłem mądrym chłopcem. Wszystko, czego potrzebowałem, to wiedzieć, że on gdzieś istnieje, że wypełnia tajne zadanie i nie może przyjechać. Wierzyłbym, że mnie kocha i że kie- dyś przyjedzie. Kochałbym go i bez kiełbasy. A może wcale nie bał się zostać zdekonspirowany. Gdyby zrozumiał, że amerykańscy szpiedzy rzadko za- glądają do naszego małego, prowincjonalnego miastecz- ka, może pozwolono by mi opowiedzieć wszystkim o mo- im sekretnym dziadku? Tylko trochę opowiedzieć. Moje życie potoczyłoby się inaczej. Przestaliby mnie nazywać czarnym sukinsynem, niańki by na mnie nie krzyczały. Kiedy nauczyciele chwaliliby mnie za dobre stopnie, by- łoby dla nich oczywiste, że jestem nie tylko najlepszy w szkole, ale w ogóle najlepszy, jak mój bohaterski dzia- dek. Wiedziałbym na pewno, że po skończeniu szkoły nie wywiozą mnie, żebym umarł. Przyjedzie po mnie dziadek i mnie zabierze. Wszystko by się dla mnie zmieniło. Prze- stałbym być sierotą. Jak człowiek ma krewnych, to nie jest sierotą, jest normalnym człowiekiem, jak wszyscy. * * * Ignacio nie przyjechał. Ignacio nie napisał. Ignacio nie zadzwonił. * * * Nie rozumiałem go. Nie rozumiem go. Nigdy nie zro- zumiem. świr 1 Dom dziecka. Porządne miejsce. Jeśli trafiłeś do domu dziecka, masz szczęście. Skończysz szkołę, wrócisz do domu jako inny człowiek, zupełnie inny. W kieszeni masz maturę, przed sobą - życie. Całe życie przed sobą. Nie masz nogi albo ręki - głupstwo. Oto sąsiad, wujek Pietia, wrócił z wojny bez nóg i żyje. Żonę ma piękną, jego cór- ka studiuje obce języki, uczona. Wszystko gra u wujka Pieti, wujka Pietię życia nauczyła wojna, ciebie - dom dziecka. Wrócisz do domu, wypijecie z ojcem po ćwiartce na głowę, zapalicie. Ojciec wszystko zrozumie, sam służył w wojsku, wie, ile co w życiu kosztuje. Tylko mama bę- dzie płakać. To źle. Kiedy kobiety płaczą, zawsze jest źle. Nie płacz, mamo, u mnie wszystko będzie dobrze, wszyst- ko, jak u ludzi. Nie gorzej niż u wujka Pieti. Dom dziecka to coś więcej niż internat. To także szko- ła. Dobra szkoła z dobrymi nauczycielami. Mądre książ- ki, trzy posiłki dziennie. Dobre miejsce - dom dziecka. Dobrzy przyjaciele. Prawdziwi przyjaciele, na całe życie. Do domu dziecka przywieziono nowego. Chodzący, DPM. Dziecięce porażenie mózgowe. Ja też mam dziecię- ce porażenie mózgowe, ale z nowym wszystko było mniej więcej w porządku. Nierówny krok, ręce rozpostarte na boki. Twarz drży w nieustannym wysiłku utrzymania śliny. Mądry czy idiota - nie da się wyczytać z twarzy. Nowy, zagadka. Każdy nowy jest zagadką, każdy rozrywką. W domu dziecka jest zabawny zwyczaj. Kiedy chory na DPM zajmie się czymś, głęboko zamyśli albo na czymś skupi, należy podejść do niego ukradkiem i krzyknąć do ucha. Człowiekiem mocno szarpnie -jeśli nie zdąży w po- rę zapanować nad sobą, może nawet spaść z krzesła. Je- śli nim tylko szarpnie i wypuści z rąk długopis, to jest tak sobie śmiesznie. Najlepiej wyczekać, aż będzie pił gorącą herbatę albo wino. Z winem jest najśmieszniej. Herbaty może dostanie dolewkę, ale z winem to nie przejdzie. Sam sobie winien - nie dopilnował, stracił czujność. Znałem tę słabość u siebie - podskakiwać przy na- głym klaśnięciu lub krzyku, dlatego zawsze w nieznanym otoczeniu starałem się zająć korzystną pozycję, schować się w kącie albo wleźć pod stół. Przezorność była tu nor- mą. Jakżeby inaczej? Dom dziecka. Nowy wszedł do pokoju swobodnie, zbyt swobodnie. Zdjął plecak, zwalił się na najbliższe łóżko. Nogi w stronę drzwi, ręka odruchowo szuka w kieszeni chustki. Wyjął chustkę, otarł nieistniejącą ślinę. Nagle wpadli wszyscy naraz, zaczęli się śmiać. Przyja- ciele, późniejsi przyjaciele. - Ty co, nowy jesteś? A czemu to położyłeś się na moim łóżku? - P-poczekaj. Już wstaję. Depeem. Słowo „depeem" zostaje wymówione wyraźnie, zna- cząco. Widać, że człowiek nie żartuje. Źle się poczuł, to i padł na łóżko. - No, ale wstawaj, nie leż. Lekcje się skończyły. Zaraz będziemy szamać. Chcesz herbaty? Nalali cały kubek herbaty, nie pożałowali. I cukru syp- nęli od serca. Od razu widać - dobre chłopaki. Przyjęli, znaczy, za swojego. Pozbierał się do kupy, usiadł, powolut- ku wstał, przesiadł się na krzesło. Dwiema rękami podniósł metalowy, gorący jeszcze kubek, spróbował trochę upić. -Pa!!!! - bardzo głośno, zbyt głośno krzyknął mu w ucho chłopiec o kulach. Upadł. Ręka automatycznie odrzuciła gorący kubek w stronę winowajcy. Nie trafił. Żeby tak w oko! Poma- rzyć nie zaszkodzi. Wygrana na loterii to rzadka sprawa. Kubek wyrżnął bydlaka w skroń. Zostanie mu najwyżej siniak, nic więcej. Masz chwilę. Tylko chwilę. Nie więcej niż chwilę, póki zgodnie rechoczą. Raz, dwa, trzy... Przypomnij sobie, co czytałeś o Cassiusie Clayu czy tam Muhammadzie Alim - wszystko jedno. Oni jeszcze nie wiedzą. Nawet wyobrazić sobie nie mogą, że tam, w Czuwaszji byłeś mistrzem miasta w boksie w kategorii „zdrowi". Mistrz w kategorii „zdrowi" - ten tytuł sam so- bie przyznałeś. Wszystkie inne tytuły - na odwrót, ogra- niczają. Mistrz świata w kategorii „zdrowi" - brzmi dla innych jak osobista zniewaga. Ale ty nikogo nie zniewa- żałeś. Sędzia nie mógł się przyczepić. Ślina cieknie spod kasku, ale to z wściekłości. Ręce się trzęsą, nogi podry- gują - to element taktyki trenera. Nigdy nie wypadać z roli. Nigdy. Stale grać zdrowego. Podszywać się. Tak napraw- dę wiesz już, że zdrowi nie zawsze są zdrowi. Że tylko czasami wytężają się, żeby wykonać konkretne zadanie. A ty wytężasz się zawsze. Jest ci obojętne, bić lewym czy prawym, ręce masz niesprawne. Ale jeśli trzeba, jeśli bar- dzo trzeba, wtedy można się wytężyć, pokonując ból, napięcie nerwowe i wstręt do zwiększonego wydzielania śliny. Wtedy - można. Wtedy - wszystko można. Można wszystko i nikt ci niczego nie zabroni. Wtedy - precyzyj- ne uderzenie w kask przeciwnika. Normalne uderzenie. Jak zawsze. Jak całe życie. Zwykła rzecz. Nikt przecież nie bije brawa, kiedy zapinasz rozporek. Oni zapinają rozporki każdego dnia, nie dają im za to orderów. Ani mer miasta nie ściska im dłoni na oficjalnym przyjęciu. Cztery, pięć, sześć... Trzeba się podnieść. Mokra koszula i oparzone wrząt- kiem ramię - głupstwo. Mogło być gorzej. Wszystko mo- gło się zdarzyć. Mogli zwalić się nocą, nakryć cię prze- ścieradłem i bić. Ot tak, bo jesteś nowy. Żebyś znał swoje miejsce. Albo rzucić się na ciebie całą gromadą, otwar- cie. Otwarcie jest zawsze lepiej. Zresztą do wieczora jesz- cze daleko, kiedy przyjdzie noc, będą bić. Dlatego trzeba się podnieść, szybko podnieść. Być silnym i okrutnym. Nie masz ochoty się bić, zupełnie nie masz ochoty, ale trzeba. Wstał. Dziwne, nadal się śmieją. Nie zrozumieli. Szyb- ko się rozejrzał. Podszedł do chłopca, który krzyknął mu do ucha. Mały chłopiec, młodszy od niego o parę lat, cherlawy, o kulach. Więc dlaczego? Dziwne. Ude- rzył, chłopak upadł, kule poleciały na boki. Zaczął bić. Nie pozwolili mu bić długo, rzucili się od tyłu, roz- dzielili. - Co ty? On tylko żartował. Na żartach się nie znasz? - Z-z-znam. Psiakrew! Jąkanie przychodzi w najmniej odpowied- nim momencie. Teraz pomyślą, że się przestraszył. Puścili go. Znowu wstał. Wstał powoli i poszedł w stro- nę leżącego na podłodze. Trzeba bić. Bić długo, aż uwie- rzą, że to na poważnie, aż potraktują jak człowieka. - Ty dokąd? Daj spokój, wystarczy. Przed nim stał chłopak, na oko zdrowy, chyba rówie- śnik. Kalectwa nie rozpoznasz od razu. Chociaż kiedy podchodził, z lekka pociągał nogą. - Dość, uspokój się. Jestem Hamid. Przymierzył się do Hamida. Tak, najpierw w szczę- kę, żeby upadł. Potem można zwalić się całym ciałem i długo bić. Długo nie pozwolą, oczywiście się wmiesza- ją. Trzeba się będzie bić ze wszystkimi naraz. Co robić, do dzieła. Hamid od razu wszystko zrozumiał. Cofnął się o krok, uśmiechnął się. - Co ty, świrze? Teraz mnie będziesz bić? A co ja ci zrobiłem? Kolka zażartował, tylko zażartował. Uderzyłeś go - jesteście kwita. Wystarczy. - Dobra. Wystarczy. Ale w nocy go zabiję. Albo on mnie. Hamid uśmiechnął się jeszcze raz. - Naczytałeś się książek o więzieniu? Tu nie więzie- nie. Tu jest dom dziecka. Tylko dom dziecka. Nikt nikogo nie zabija. Nawet biją się rzadko. Dotarło? Kolka tylko zażartował. Lepiej siadaj i pij herbatę. - Już się napiłem. Hamid jest w porządku. Od razu widać, że to łebski chłopak i w domu dziecka jest nie od wczoraj. - A wina się napijesz? . - Mam trzy ruble. - Tylko tyle? - A co, może ci od razu wszystko oddać? - Nie złość się, żartowałem. Wargi zadrżały, głowę trochę zarzuciło na bok. Hamid zrozumiał, wszystko zrozumiał. - Daj spokój. Nie masz się o co ciskać. Twoje pienią- dze to twoje pieniądze. Nikt ci ich nie zabierze. I kradną rzadko. Jak się nazywasz? - Aleksiej. - Aleksiej. Aleksiej zrobił krok do przodu. Więc jednak trzeba będzie się bić. - Dobra, jesteś Aleksiej. Ale chyba można ci mówić Locha? Co za różnica? Przecież to nie obelga. Daj rękę. Uścisnęli sobie dłonie. - Przywiozłeś jakieś żarcie? Aleksiej uśmiechnął się, wziął z łóżka ciężki plecak, rzucił na stół. Szarpnął tasiemki, plecak się rozchylił. Wyłożył zawartość, z dna wyciągnął dwie pięciokilogra- mowe hantle. Odszedł, usiadł na łóżku. - Macie! Hamid bez pośpiechu rozkładał prowiant na stole. Słonina, cebula, czosnek, kilka puszek konserw mięsnych. Ani jednego cukierka, nic słodkiego. Odstawił na bok słoik z kompotem. - Kompot babcia dała, nie chciałem brać - prawie bez zająknienia usprawiedliwiał się zmieszany Locha. - W porządku, dobre masz jedzenie. Kompot też się przyda. Będziemy nim wódkę rozcieńczać. A papierosy przywiozłeś? - Nie palę. - No i dobrze. Ja też nie palę. Wieczorem pili wino. Wyjęli noże, kroili chleb, słoninę. Hamid robił zgrabne kanapki ze słoniną, jedną kładł na stole przed sobą, drugą przed Aleksiejem. Aleksiej chciał mu przeszkodzić, że niby sam może sobie z nożem poradzić, ale Hamid nawet go nie słuchał. - Wyluzuj się. Pomagać - żaden obciach. Przecież pokroję szybciej niż ty, nie? Hamid wyjął butelkę, otworzył. Nalał sobie pełną szklankę, wypił powoli. Drugą nalał dla Lochy. - Wypijesz całą? -Jaz kubka. Wyjął z plecaka aluminiowy kubek z dużym uchem. - Ty, nowy, niczego sobie jesteś, dobrze kombinujesz. Do szklanki wchodzi dwieście gramów, a do kubka całe czterysta.- Nie rozumiesz. Nie umiem utrzymać szklanki. Nalej pół kubka, jak ci szkoda. -Jak chcesz. Naleję ci cały, pij. Przepuścisz kolejkę i tyle. Aleksiej wziął krzesło, przestawił na drugi koniec sto- łu, tak żeby siedzieć tyłem do okna. Na stole przed sobą położył jedną z hantli. Hamid nalał cały kubek wina, po- stawił przed Aleksiejem. To nie jest trudne. Picie z kubka wcale nie jest trudne. Prawą dłoń trzeba zacisnąć na uchwycie, lewą mocno złapać kubek i pić powoli. Wszystko jedno co - herbatę czy wino. Kiedy pił, wszyscy milczeli. Niczego sobie, ten nowy. Od razu pierwszego dnia wypił duszkiem kubek wina. Dopił, postawił kubek na stole. Wyjął z kieszeni chustkę, obtarł twarz, rozejrzał się. Hamid podał mu kanapkę. -Zagryziesz? - Później. - Ty się, Locha, nie obraź. Ale ciężarek weź, proszę, ze stołu. Trochę szurnięty jesteś, jeszcze kogoś zatłuczesz. Wino zaczynało działać. Locha roześmiał się. Śmiał się głośno i wesoło. Schował hantle pod stół. Przysunął sobie kanapkę, zaczął jeść. Dobry dom dziecka, porządny. I chłopaki dobre. Dziadek Mróz Wiosna. Siedzę z przyjacielem. Dwóch uczniów star- szych klas na wózkach. Przyjaciel pali. Pali, nie chowając papierosa w garści, nie oglądając się na przechodzących obok nauczycieli. Nauczyciele też nie zwracają na niego najmniejszej uwagi. Niech pali, niech robi, co chce. I tak ma miopatię. Postępującą chorobę. Nikt nie wie, ile chło- pak jeszcze pożyje. Przyjacielowi dopisało szczęście. Tej wiosny zabiorą go do domu. Na zawsze. - Wiesz co, Ruben? W tym roku Dziadek Mróz był nie- prawdziwy. - Dobrze się czujesz? Jaki Dziadek Mróz? Ile ty masz lat? - Nie rozumiesz. Kończy palić papierosa, odpala od niego następnego. Delikatnymi, cienkimi palcami ostrożnie chowa niedo- pałek do pudełka po zapałkach. Dokładne, powolne ru- chy. Ja bym tak nie umiał. - Nie rozumiesz, Ruben. Pierwszy raz poważnie roz- chorowałem się na Nowy Rok, jeszcze nie chodziłem do szkoły. Nie wiedziałem wtedy, co mi jest. Rodzice spro- wadzili Dziadka Mroza. Przyszedł późno. Nie spałem, wie- działem, że przyjdzie Dziadek Mróz. Mama weszła, zoba- czyła, że nie śpię, zapaliła lampki na choince. Tata zapro- sił go do kuchni, ale on poszedł prosto do mnie. Zoba- czył lekarstwa na szafce, kule. Powiedział do taty: „Co będziemy siedzieć w kuchni. Chodźmy napić się przy cho- ince. I tak już jestem po robocie". Przynieśli z kuchni stół, wódkę, zakąskę. Dobrze było. I wierszy nie kazali mówić. Lemoniady nalali mi do kieliszka. Wypili po jednym, Dzia- dek Mróz zdjął brodę. Dobry był Dziadek Mróz, nazywał się wujek Pietia. A trzeźwych Dziadków Mrozów w ogóle nie ma. Zrozumiałem. Przypomniałem sobie swoich Dziadków Mrozów. Starych i młodych, mężczyzn i kobiety. Dziadka Mroza - naszą nauczycielkę literatury, młodych Dziad- ków Mrozów - studentów szkoły pedagogicznej. Dziad- ków Mrozów - lekarzy, bardzo często lekarzy. Prawdziwego Dziadka Mroza widziałem raz w życiu. Wszedł wesoły i pijany. Dziadek Mróz - czerwony nos. Dźwięcznym basem powiedział: „Dzień dobry, dzieci". Odpowiedzieliśmy jak należy: „Dzień dobry, Dziadku Mrozie". Dziadek Mróz śpiewał i tańczył. Deklamował wiersze. Patrzył na nas śmiało i uważnie. Nie odwracał oczu od malców w karnawałowych strojach. Kiedy włą- czono wolną muzykę, tańczył z bezręką dziewczyną ze starszej klasy. Pamiętaliśmy. Pamiętaliśmy, jak rok wcześniej młody Dziadek Mróz czytał z kartki nazwiska dzieci, plątał się w tekście, rumienił i jąkał, a kiedy przyszło do rozdawa- nia prezentów, zrobiło mu się niedobrze, bardzo niedo- brze. Zaprowadzili go do pokoju nauczycielskiego, napo- ili Walerianą. Ten Dziadek Mróz był jak trzeba. Czarodziejską laskę zostawił przy drzwiach, jak tylko wszedł. Worek z prezen- tami postawił przed dziećmi. Dzieci nie brały nic z worka - wstydziły się. Wtedy wysypał wszystkie cukierki prosto na podłogę pod choinką. Pod koniec świątecznego wieczora Dziadek Mróz po- szedł za kulisy klubu. Wrócił bez brody i kożucha, w ga- lowym wojskowym mundurze. Założył okulary, z kiesze- ni wyjął złożoną we czworo kartkę. Trochę się zacinając, czytał o partii i rządzie, ostatecznym zwycięstwie komu- nizmu i naszym szczęśliwym dzieciństwie. Potem scho- wał prawomyślną kartkę do kieszeni i głośno powiedział: „A teraz moje Śnieżynki rozdadzą wszystkim prezenty!". Wyczekał do końca oklasków, zszedł ze sceny i podszedł do stolika, przy którym siedział dyrektor naszego domu dziecka. Młodzi chłopcy z pagonami uczniów szkoły woj- skowej, zupełnie niepodobni do Śnieżynek, wnieśli na salę ogromne kartonowe pudła z prezentami. Bardzo szybko i bezbłędnie rozdali wszystkie prezenty. Wszyst- kim - i dzieciom, i dorosłym. Dobry był Nowy Rok, naj- lepszy Nowy Rok w moim życiu. Przyjaciel palił. Opowiadałem mu o swoim prawdzi- wym Dziadku Mrozie. Rozumieliśmy się nawzajem. - Masz rację - powiedziałem. - Nie istnieje trzeźwy Dziadek Mróz. Trzeźwy Dziadek Mróz jest nieprawdziwy. Pies Sama przyszła. Weszła przez bramę, z trudem wgra- moliła się na ławkę. Leżała, machała ogonem. Wieczór. Prawie noc. Chłopak wyszedł na dwór zapalić, zobaczył sukę. Dorosły już człowiek, uczeń starszej klasy. Schował papierosa, szybko przyniósł wody w puszce po konser- wach. Bez słów, niewidzialnie, rozniosło się po całym domu dziecka: „pies". Obowiązujący porządek został naruszo- ny, dzieci szybko wychodziły na podwórze. Zgromadziły się wokół ławki. Każdy chciał psa pogłaskać, popatrzeć. Zasady sanitarno-higieniczne zabraniały trzymania psów w domu dziecka. Psy roznoszą zarazki, miewają robaki. Od czasu do czasu zabłąkiwał się do nas jakiś kundel, podchodził do stołówki. Dzieci ukradkiem go karmiły, dorośli przeganiali kijami. Wszystko w porząd- ku, wszystko jak należy. Rano psa na terenie domu dziecka już nie było. W nocy przyjeżdżał samochód, zabierał psa. Mówiono nam, że z psów robi się mydło. Rano dziew- czynki przychodziły do szkoły zapłakane. Chłopcy nie płakali. Chłopcom nie wypada płakać. Tylko ci ze star- szych klas palili, prawie się nie kryjąc. Palili na oczach nauczycieli, narażając się na awanturę. Dorośli starali się nie reagować, dorośli wiedzieli, że dzieciom wystarczy dać trochę czasu, dzieci wszystko zapomną. Mądrzy dorośli. Prawie wszyscy wyszli na podwórko. Stali i siedzieli bez słowa. Z gabinetu lekarskiego wyszła niemłoda pielęgniarka. Podeszła, obrzuciła psa szybkim spojrzeniem. - Psa usunąć, ręce wymyć mydłem i spać. Natych- miast. Co tu się wyrabia? Chłopiec o kulach, niechodzący jeszcze do szkoły. Cygan. Przyskoczył do ławki, stanął przed kobietą. - Nie można go usuwać, on jest dobry. Sam do nas przyszedł. Pielęgniarka popatrzyła na dziecko z pobłażaniem. To dla niej nie pierwszyzna. Już się przyzwyczaiła. Ona wie lepiej, wie dokładnie, co jest dobre dla dzieci. - Idź spać, chłopcze. Kto jest dyżurnym? Kto odpo- wiada za ciszę nocną? Dyżurnego nie było. Dyżurny przewidująco poszedł do łazienki. Dyżurny siedział w łazience, palił i czekał. Chłopiec nie ruszał się z miejsca. Ręce wsparte na kulach, noga na ziemi. Nie bał się dorosłych, za nim stał dom dziecka, cały dom dziecka. W tym momencie wszy- scy byli po jego stronie. - Nie można go usuwać, on nie ma nogi! Pielęgniarka przykucnęła przed malcem. - Nie mówi się nogi, tylko łapy. Rozumiesz? Psy mają łapy, a ludzie - nogi. Nagle się zawahała. Poruszyła się, wstała, poprawiła fartuch. Twarz spokojna, skupiona. Ani cienia wątpli- wości. Pewna swojej słuszności twarz starzejącej się ko- biety. Szybko poszła, szybko wróciła. Otworzyła torbę z przy- borami lekarskimi. - Trzymajcie go. Chłopcy przytrzymywali psa, pielęgniarka odcinała brudne kłaki sierści z jego boków. Otwarte rany smaro- wała jodyną. Suka drżała, chłopcy ją trzymali, a pielęg- niarka spokojnie i zręcznie robiła swoje. Pod koniec ostry- mi nożycami odcięła dyndającą na kawałku skóry łapę. Założyła opatrunek. - Sierść spalić. Jutro wezwać weterynarza i zrobić wszystkie szczepionki. Łapę opatrywać codziennie, ban- daże dam. Jak tylko zobaczę, że coś jest nie tak - pies będzie usunięty. Jasne? Schowała przybory, poszła do gabinetu. Surowo po- patrzyła na młodą wychowawczynię. - Wszyscy natychmiast mają umyć ręce i iść spać. Ci- sza nocna. Jak cisza nocna, to cisza nocna. Wszyscy się rozeszli. Tylko Cygan wciąż siedział obok suki. Głaskał ją po gło- wie i nie chciał odejść. Suka niemrawo pomachiwała ogonem, w ukojeniu patrzyła na leżące przed nią kawał- ki wędzonej kiełbasy. Na podwórko wyszła wychowawczyni, przysiadła na ławce. - Idź spać. Późno już. Chłopiec milczał. Młoda wychowawczyni, świeżo po szkole. Jaki z niej pedagog? Przysunęła się bliżej, wyciągnęła rękę, żeby pogładzić chłopca po głowie, odsunął się, pogłaskała psa. - No idź, idź już spać. Nigdzie twój pies nie zginie. Dzwoniłam do dyrektora, powiedział, że będzie obser- wować wasze zachowanie i postanowi, co zrobić z psem. Nie zabiorą go. Dziś nie zabiorą. Suka odkarmiła się po trochu. Każdy chciał ją kar- mić. Malcy chowali dla niej po kieszeniach kawałki chle- ba ze śniadania. Dziewczynki dawały jej przyrządzone na lekcjach gotowania bliny. Groźni i ponurzy z pozoru chłopcy ze starszych klas przynosili jej zakąski pozostałe po popijawach. Kucharze najpierw ukradkiem, potem jawnie karmili ją resztkami z kuchni. Przez zimę suce odrosła piękna ruda sierść. Tak też ją nazwano - Ruda. Dziewczynki czesały ją po dwadzieścia razy na dzień, zaplatały jej warkoczyki. Znosiła wszystko. Dziewczynki lubiła bardziej niż chłopców. Chłopcy bawili się z nią. Czytali książki o tresurze zwie- rząt. Suka skakała przez obręcz, podawała na zmianę lewą i prawą łapę. Znała komendy: „waruj", „siad", „leżeć". Najbardziej lubiła komendę „aport". Godzinami mogła przynosić rzuconą piłkę. Temu, kto siedział na wózku, podawała piłkę prosto do rąk. Ze wszystkimi się bawiła, do każdego przychodziła. Tym, co nie mogli rzucać jej piłki, po prostu kładła głowę na kolanach. Mądry był z niej pies. Wszystko rozumiała, wszystko umiała. Nie potrafiła tylko chodzić na tylnych łapach. Ale też nie musiała tań- czyć, żeby dostać kawałek chleba, nie musiała się ludziom przypochlebiać. I bez tego dostawała jedzenie. Dyrektor domu dziecka, surowy dyrektor z czarną tecz- ką, pewnego razu po przyjściu do pracy pochylił się nad suką, poklepał ją po rudej sierści. Spytał poważnie: - Jak leci? Skarg nie ma? Dokumenty w porządku? Jej weterynaryjne zaświadczenia były w najlepszym porządku. Wszystko miała w porządku. Skakała na trzech nogach, wesoło ujadała na obcych. Swoich rozpozna- wała natychmiast. I tych, którzy jeszcze nie poszli do szko- ły, i tych, którzy już dawno szkołę skończyli. Bezbłędnie odróżniała swoich od obcych. Czasami przychodził jakiś obcy. Obce psy odganiali teraz kijami nie tylko dorośli. Obce psy miały zakaz wstę- pu na zamknięty teren domu dziecka. Obce psy miały robaki i pchły. Do obcych psów strzelano z procy. Wio- sną pojawił się obcy człowiek. Powiedział, że jest właści- cielem psa. Nie uwierzyli mu. Wszedł, próbował pogła- skać Rudą. Uwierzyli. Dobra psina przywarła do ziemi, zaczęła warczeć. Zajadłe warczenie przeszło w skowyt. Przyciskała się do ziemi, skowyczała. Podskoczyła, pod- winęła ogon pod siebie i uciekła do kotłowni. Pierwszego dnia pobytu psa w domu dziecka zmaj- strowano mu na lekcji techniki domek. Psia buda po- wstała według specjalnego projektu. Podwójne ściany, cie- pła podłoga z desek. Dziewczynki wymościły budę stary- mi kocami. Ktoś przyniósł poduszkę. Domową poduszkę, bez urzędowej pieczątki. Malcy znosili do budy ciepłe do- mowe rzeczy, ulubione zabawki. Starsze dziewczynki re- gularnie oddawały to wszystko dzieciom, ganiły je, wyja- śniały, że nie wolno tak robić - bez skutku. Od czasu do czasu ktoś i tak przynosił do psiej budy ciepłe ludzkie pre- zenty. Suka spała w budzie, lubiła ją. Zimą, w największe mrozy, nocowała w kotłowni. Palacz o dobrym sercu uczył się kiedyś w naszym domu dziecka. Miał ręce i nogi. Zdro- wy, przystojny chłop. Tyle że nie bardzo mądry. Prawie niemy. Przez dziesięć lat nauki w szkole nie nauczył się czytać i pisać. Kto by go potrzebował w tym obcym, zim- nym świecie za bramą domu dziecka? Kiedy robiło mu się smutno, kupował wódkę. Wódkę i lody. Wódkę pił sam, lodami dzielił się z psem. Często siedział pijany przy kotle, mamrotał coś bardzo ważnego, a pies jadł jednego loda za drugim. Było im dobrze razem. Za wódkę nikt go nie ganił. Wszyscy wiedzieli, że choćby nie wiadomo ile wypił, kotłownia nie przestanie pracować. Nawet bardzo pijany, wytrwale dokładał węgla do pieca. Dobry palacz. Obcy wymachiwał rękami, usiłował przedstawiać do- wody i żądać. Dorośli nie zwracali na jego dowody naj- mniejszej uwagi, dorośli zagrozili, że wezwą milicję. Wy- szedł za bramę, stał, na coś czekał. Czarnooki chłopiec, ogolony na łyso, sprytny Cyga- nek. Szybko skakał o kulach, na wylot ścierając pode- szwę swojego jedynego buta. Doskoczył, uważnie popa- trzył na obcego, pociągnął go za rękaw. - Wujku, wujku, kup nożyk. Wytrząsnął z rękawa na dłoń scyzoryk z błyszczącym, nabijanym blaszkami trzonkiem. Poderwał rękę - nie ma nożyka. Opuścił - nożyk znów leży na wyciągniętej dło- ni. Prosta sztuczka. Mężczyzna nachylił się ku chłopcu. - Daj go tu. Za mały jesteś na takie zabawki. - Chwila. Pieniądze dawaj. To mój nożyk. Chłopiec rzucił nóż przez ramię, pokazał puste ręce. Chwycił kule, gotowy do odwrotu. - Zaczekaj. Poproś kogoś ze starszych. Wyszedł chłopak. Z ostatniej klasy. Wysoki, ruda grzyw- ka niesfornie opada mu na oczy, włosy zakrywają uszy. Rękaw koszuli starannie wpuszczony za pasek. Siedli na ławce przy bramie domu dziecka. Chłopak wyciągnął z kieszeni tanie papierosy, prztyczkiem wybił jednego z paczki, chwycił wargami. Schował paczkę z po- wrotem. Wyciągnął zapałki. Przytrzymując pudełko w dło- ni małym palcem, palcami dużym i wskazującym zręcz- nie wyjął zapałkę, potarł ją, zapalił papierosa. Wszystko to szybko, bardzo szybko. - O co chodzi, wujek? - Psa mi oddajcie. Wszystko rozumiem, nie jestem dziecko. Odkarmił się u was, sierść mu odrosła. Dam butelkę wódki. Chłopak palił, milczał. - No dobra, nie będę sknerą. Dam dwie. Dwie butel- ki wódki. - To twój pies? !, .ty - Mój. - Przekonamy się. Urodził się bez nogi czy stracił ją później? Tylko uważaj, wiem, jak sprawy stoją. - Stracił nogę. - A na co on ci nagle taki potrzebny? - Czapkę zrobię. Nieźle go odkarmiliście. Piękna czap- ka będzie. - Aha. To co, dawaj wódkę i zabieraj psa. - Jak to „zabieraj"? Ty mi go przyprowadź, za obrożę. - Masz obrożę ze sobą? -Jasne. Chłopak dopalił, zmierzył wujka wzrokiem. Niewyso- ki wujek, niższy o głowę. - Słuchaj, wujek, kup nożyk. - Wyście tu wszyscy stuknięci? Już mnie jeden nama- wiał. Szczawik. - Racja, wujek, tamten to szczawik i nożyk ma kiep- ski. Lepiej kup ode mnie. Chłopak przystawił nóż do twarzy wujka, szczęknął przyciskiem. Wysunęło się ostrze, cienkie i długie. Led- wie dostrzegalnym ruchem wytrenowanej dłoni złożył nóż. Jeszcze raz szczęknął przyciskiem. Ponownie złożył nóż, schował do kieszeni. - A może potrzebujesz kastetu? Przyjdź pod bramę, jak się ściemni. Nie krępuj się. Dobre kastety robię. I bio- rę niedrogo. - Psa potrzebuję. - To już jak sobie chcesz. Wstał, poszedł w stronę bramy. Zatrzymał się na chwi- lę, uśmiechnął, cały się rozpromienił z radości. Jakby przy- pomniał sobie o czymś bliskim i jasnym. - Słuchaj, wujek, chodźmy od razu, weźmiesz go so- bie. Za darmo. Wujek poweselał. - Chodźmy. - Tylko uważaj. Pies jest teraz w kotłowni. Palacz pije od kilku dni. Chyba całą skrzynkę wódki wczoraj przytar- gał. Z naszego palacza kawał chłopa, jedną ręką samo- chód za zderzak podnosi, lewarek niepotrzebny. Tylko z głową ma coś nie w porządku. Słabo słyszy. Ale jak powiesz powoli, to zrozumie. I wiesz co? Zacznij od naj- ważniejszego, od czapki. O czapce zrozumie. Chłopina domyślił się wreszcie, że go podpuszczają. Zaklął cicho i pokuśtykał za bramę. Dzikie jakieś te dzie- ciaki, złe. Pewnego dnia. Pewnego dnia kupię sobie psa. Mą- drego labradora, rasowego, drogiego psa. Będzie otwie- rać przede mną drzwi, podawać, jak mi coś upadnie. Pewnego dnia zapomnę tamtą sukę z domu dziecka. Dobrą sukę, rudą, bez nogi. Ręce Nie mam rąk. Muszę zadowalać się czymś, co tylko w przybliżeniu można nazwać rękami. Przyzwyczaiłem się. Wskazującym palcem lewej ręki mogę pisać na kompute- rze, w prawą mogę wziąć łyżkę i normalnie jeść. Można żyć bez rąk. Znałem bezrękiego chłopaka, który całkiem nieźle przystosował się do swojej sy- tuacji. Wszystko robił nogami. Nogami jadł, czesał się, ubierał i rozbierał. Nogami się golił. Nauczył się nawet przyszywać guziki. Igłę też sam nawlekał. Każdego dnia ćwiczył swoje chłopięce ciało - pakował. Kiedy przyszło do bójki, mógł bez wielkiego trudu uderzyć ry- wala nogą w pachwinę albo w szczękę. Wódkę pił, trzy- mając szklankę w zębach. Normalny „starszy" z domu dziecka. Żyć bez rąk wcale nie jest tak trudno, o ile masz całą resztę. Cała reszta - moje ciało - jest w jeszcze gorszym stanie niż ręce. Ręce są najważniejsze. Można mówić, że w człowieku najważniejsza jest głowa. Można i nie mó- wić. I tak wiadomo, że głowa nie przetrwa bez rąk. Nie- ważne - swoich czy cudzych. Siergiej miał ręce. Dwie zupełnie zdrowe, silne rę- ce. Od pasa w górę wszystko miał w porządku. Ręce, ramiona, głowę. Jasną głowę. Siergiej Michajłow. Sie- rioża. W szkole był jednym z najlepszych uczniów. Ale to mu nie wystarczało. Stale czytał czasopisma popularnonau- kowe, brał udział w korespondencyjnych konkursach dla młodzieży szkolnej, rozwiązywał zadania z czasopism, wysyłał, dostawał za nie jakieś dyplomy. Od pasa w dół miał złożone w pozycji lotosu dwie pokurczone nóżki. Od pasa w dół nie czuł nic, absolutnie nic, dlatego musiał stale nosić zbiornik na mocz. Kiedy mocz wylewał się ze zbiornika, sam zmieniał spodnie. Wszystko robił sam. Nie musiał wzywać nianiek, poniżać się, prosić o pomoc. Sam pomagał innym, którzy mieli mniej szczęścia. Karmił kolegę łyżką, pomagał myć gło- wę, przebierać się. Nie miał rodziców. Nie był chodzący. Po skończeniu szkoły odwieziono go do domu starców. W domu starców trafił do sali, na której leżało dwóch dziadków. Nieszkodliwi dziadkowie. Jeden z nich, szewc, gotował szewski klej na kuchence elektrycznej, drugi, do- chodiaga, był już prawie nieprzytomny, z jego łóżka ście- kał mocz. Sierioża nie dostał bielizny na zmianę. Wytłu- maczono mu, że zmiana spodni przysługuje raz na dzie- sięć dni. Trzy tygodnie leżał na sali z zapachem łajna i szew- skiego kleju. Trzy tygodnie niczego nie jadł, starał się pić jak najmniej wody. Przykuty do swojego zbiornika na mocz, nie odważył się nago wyczołgać na dwór, żeby ostatni raz popatrzeć na słońce. Po trzech tygodniach zmarł. Rok później to mnie mieli odwieźć do tego domu star- ców. Siergiej miał ręce, ja nie. Dom starców Odkąd skończyłem dziesięć lat, bałem się, że trafię do domu wariatów albo do domu starców. Nie trafić do domu wariatów było łatwo. Wystarczyło dobrze się zachowywać, słuchać starszych i nie skarżyć się, nigdy się nie skarżyć. Tych, co się skarżyli na złe je- dzenie albo oburzali na postępowanie dorosłych, od cza- su do czasu odwożono do domu wariatów. Wracali stam- tąd cisi i posłuszni, a nocami opowiadali nam straszne historie o złych sanitariuszach. Do domu starców trafiali wszyscy niechodzący. Nie za karę, tylko tak, po prostu. Uniknąć domu starców mógł tylko ten, kto był w stanie zdobyć zawód. Po skoń- czeniu szkoły mądrzy absolwenci szli na studia, mniej rozgarnięci - do technikum albo szkoły pomaturalnej. Na studia szli tylko najbardziej pilni i zdolni uczniowie. Ja uczyłem się najlepiej ze wszystkich. Ale nie byłem chodzący. Czasami po skończeniu szkoły niechodzącego zabie- rała do domu rodzina. Ja nie miałem rodziny. Od czasu kiedy dowiedziałem się, że pewnego dnia odwiozą mnie w to straszne miejsce, położą na łóżku i po- zwolą umierać bez jedzenia i opieki, nic nie było już takie jak dawniej. Nauczyciele i wychowawcy przestali być godnymi szacunku, mądrymi dorosłymi. Bardzo często słuchałem słów nauczyciela i myślałem, że może właśnie ten człowiek odwiezie mnie na śmierć. Opowiadano mi o twierdzeniach i nierównościach. Automatycznie przyswajałem materiał z lekcji. Opowiadano mi o wielkich pisarzach, to było nie- ciekawe. Opowiadano mi o faszystowskich obozach koncentra- cyjnych - nagle zaczynałem płakać. Kiedy kolejna niańka kolejny raz zaczynała na mnie wrzeszczeć, myślałem z wdzięcznością, że ma rację, ma prawo na mnie krzyczeć, bo się mną zajmuje. Tam, do- kąd mnie odwiozą, nikt mi nie poda nocnika. Ta ledwie piśmienna kobieta jest dobra, a ja zły. Jestem zły, bo zbyt często wzywam niańki, bo za dużo jem. Jestem zły, bo urodziła mnie pieprzona czarna suka i zostawiła niańkom, takim dobrym i serdecznym. Jestem zły. Żeby stać się dobrym, potrzeba niewiele, naprawdę mało. Potrafią to prawie wszyscy, nawet najgłupsi. Wystarczy wstać i iść. Nauczyciele nie wiedzieli, dlaczego ciągle płaczę. Dla- czego nie chcę z żadnym z nich rozmawiać, pisać wypra- cowań na wolne tematy. Nawet najmądrzejsi i najbardziej serdeczni z nich, najlepsi z najlepszych, nie chcieli roz- mawiać ze mną o mojej przyszłości. Inne tematy mnie nie interesowały. * * * Kiedy skończyłem ósmą klasę, w naszym domu dziec- ka zlikwidowano klasy dziewiąte i dziesiąte. Uczniów starszych klas rozesłano po innych domach dziecka, nie- których odwieziono do domu wariatów. Do zwykłego domu wariatów odwieziono zdrowe na umyśle dzieci. Nie dopisało im szczęście: jak to często bywa u chorych na porażenie mózgowe, miały zaburzenia mowy. Komi- sja, która przyjechała do domu dziecka, nie cackała się i wysłała je do specjalnego zakładu dla opóźnionych w rozwoju. Ze starszych uczniów pozostałem tylko ja. Według przepisów przysługiwało mi prawo do ukończenia dzie- sięciu klas, ale przepisy mało kogo obchodziły. Wywieziono mnie do domu starców. W autobusie domu dziecka strasznie trzęsło, jechali- śmy po jakichś wertepach. Do domu starców odwoził mnie sam dyrektor domu dziecka. Szeroko uśmiechał się, pokazując złote zęby, palił „kosmosy" - zawsze palił tylko „kosmosy". Palił i patrzył w okno. Wyniesiono mnie z autobusu razem z wózkiem. Mimo wszystko byłem uprzywilejowanym kaleką. Wychowan- kom domu dziecka wózek nie przysługiwał. Odwożono ich do domu starców bez wózków, kładziono na łóżku i zostawiano. Według przepisów dom starców zobowią- zany był w ciągu roku wydać człowiekowi drugi wózek, ale na przepisach się kończyło. W domu starców, do któ- rego mnie przywieziono, wózek był tylko jeden. Jeden na wszystkich. Ci, którzy mogli samodzielnie przeleźć na niego z łóżka, „spacerowali" w ustalonej kolejności. „Spacer" ograniczał się do ganku zakładu. Początek jesieni. Wrzesień. Jeszcze nie jest zimno. Niski drewniany budynek sprzed rewolucji. Nie ma parkanu. Po zarośniętym łopianem podwórzu snują się dziwni ludzie w kapotach z samodziału i czapkach uszankach. Słychać chór. Niemilknący chór starych kobiecych gło- sów. Bab nie widać, wszystkie są w budynku. Ze środka dobiega śpiew: - Oj, kwitnie kalina, Rzeka w dal się wije. Dla młodego chłopca Moje serce bije... Nigdy. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem śpie- wu, w którym byłoby słychać taką skargę i rozpacz. Kie- dy jechałem autobusem - czułem niepokój. Po tym jak usłyszałem chór, niepokój przeszedł w apatię. Zobojęt- niałem na wszystko. Mój wózek wniesiono do budynku. W korytarzu było ciemno, cuchnęło wilgocią i myszami. Przywieźli mnie do jakiegoś pokoju, zostawili i poszli. Nieduży pokój. Ściany, z których obłazi farba. Dwa żelazne łóżka i drewniany stół. Po pewnym czasie do pokoju wchodzi dyrektor domu dziecka z administratorem domu starców i niańką. Niań- kę rozpoznaję po ciemnoniebieskim fartuchu. Niańka podchodzi do mnie. Przygląda się z uwagą. - Oj, jaki młodziutki! Co to się wyrabia? Już i takich przywożą. Co to się wyrabia? Zupełnie teraz ludzie su- mienia nie mają. Wychodzi. Dyrektor domu dziecka nerwowo pali papierosa, w skupieniu ciągnie przerwaną rozmowę. - A może go jednak przyjmiesz? Bardzo mi zależy. - Nawet nie proś. Zrozum mnie dobrze. Ma szesna- ście lat. Tak? - Piętnaście - poprawiam odruchowo. - Piętnaście - zgadza się mężczyzna. - Umrze tu u mnie za miesiąc, najpóźniej za dwa. Według przepisów grzebać mogę tylko osoby pełnoletnie. Tu jest dom starców, rozumiesz? Gdzie mam go trzymać przez dwa lata? Wszyst- kie chłodnie zepsute. Zepsute, rozumiesz? A przypomnij sobie, co mi powiedziałeś, jak rok temu prosiłem cię o po- moc w naprawie chłodni? Przypomniałeś sobie? No to nie proś. Zabierz go do zakładu dla opóźnionych w rozwoju, oni mają prawo grzebać nawet niemowlaki. - Wstrzymaj się jeszcze z decyzją, chodźmy pogadać. Muszę zadzwonić. Wychodzą. Zostaję sam. Zmierzch. Korytarzem przebiega kot. Nagle w pokoju pojawia się jakiś dziwny i bardzo przy- kry zapach. Cuchnie coraz bardziej. Nie wiem, co się dzieje- Wchodzi niańka, wnosi tacę. Stawia tacę na stole, Za" pala światło. Dostępuję zaszczytu poznania źródła dziw- nego zapachu. Kasza grochowa. Zielona, lepka gruda, której wygląd odpowiada zapachowi. Oprócz kaszy na tacy jest talerz barszczu i kawałek chleba. Nie ma łyżki- Niańka patrzy na tacę, zauważa brak łyżki. Wychodzi. Przynosi łyżkę. Łyżka oblepiona jest zaschłą kaszą. Niań- ka odrywa od mojego chleba skórkę i niedbale wyciera nią łyżkę. Wrzuca łyżkę do zupy. Podchodzi do mnie. Przygląda mi się badawczo. - Nie. Zimy nie przeżyje. Za nic w świecie. - Przepraszam - mówię. - Dlaczego tu jest tak ciem- no i wieje od okna? - To jest izolatka, dobry pokój, i do pieca blisko. A cie- bie przydzielą do sali ogólnej dla leżących. Tam to dopie- ro wieje. Powiedziałam już, zimy nie przeżyjesz. Dom jest stary. - A dużo u was kotów? - Żadnych kotów tu nie ma. - Ale widziałem, jak przez korytarz przebiegł kot. - To nie kot, tylko szczur. - Jak to szczur? Za dnia? - A co? I za dnia, i w nocy. Za dnia to jeszcze nic, ale w nocy, kiedy biegają po korytarzu, zamykamy się w swo- im pokoju i boimy się wyjść. Złe są, że strach - niedawno jednej leżącej babie uszy odgryzły. Jedz, bo ostygnie. Wychodzi. Przysuwam sobie talerz, machinalnie siorbię barszcz. Gnój. Barszcz - gnój. Kasza - gnój. Życie - gnój. Siedzę. Myślę. Nagle do pokoju wbiega dyrektor. Ra- dośnie zaciera ręce. - No co, Gallego, nie chcą cię tu, to obejdzie się. Je- dziemy z powrotem, do domu dziecka. Chcesz do domu dziecka? - Chcę. -No i słusznie. Patrzy na talerze z jedzeniem. - Zdążysz jeszcze na kolację. A do zakładu psycho- neurologicznego też cię nie zawieziemy. Jasne? - I po- woli powtarza: - Ga-lle-go. - Gonzales Gallego - poprawiam. - Co? Dużo tam wiesz. Powiedziałem Gallego, zna- czy, Gallego. Przyjeżdżamy do domu dziecka. W sam raz na kolację. - No, opowiadaj, jak tam jest? - prosi mnie przy kola- cji chłopak na wózku. - W nocy - mówię. - W nocy opowiem. Język Zakład. Dom starców. Moje ostatnie schronienie i przy- stań. Koniec. Ślepa uliczka. Wypisuję w zeszycie nieregu- larne angielskie czasowniki. Korytarzem ciągną wózek z trupem. Dziadkowie i babcie omawiają jadłospis na na- stępny dzień. Wypisuję w zeszycie nieregularne angiel- skie czasowniki. Moi rówieśnicy kaleki zorganizowali ze- branie komsomołu. Dyrektor zakładu odczytał w auli mowę powitalną poświęconą kolejnej rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Wypisuję w ze- szycie nieregularne angielskie czasowniki. Dziadek, były więzień, podczas popijawy rozbił kulą głowę sąsiadowi z sali. Babcia, zasłużony weteran pracy, powiesiła się w szafie. Kobieta na wózku inwalidzkim połknęła garść tabletek nasennych, żeby na zawsze opuścić ten trzyma- jący się jedynie słusznych reguł świat. Wypisuję w zeszy- cie nieregularne angielskie czasowniki. Wszystko to jest zgodne z regułami. Nie jestem czło- wiekiem. Nie zasłużyłem na nic lepszego, nie zostałem traktorzystą ani naukowcem. Karmią mnie z litości. Zgod- nie z regułami. Tak trzeba. Reguły, reguły, reguły. Nieregularne są tylko czasowniki. Wytrwale pokrywa- ją kartki zeszytu, przedzierają się przez szum zakłóceń fal radiowych. Słucham nieregularnych czasowników „nie- regularnego" angielskiego języka. Wygłasza je „nieregu- larny" spiker z „nieregularnej" Ameryki. „Nieregularny" człowiek w podporządkowanym regułom świecie, wytrwa- le uczę się angielskiego. Uczę się ot tak, żeby nie zwario- wać, żeby nie podporządkować się regułom. Laska Dom starców. Straszne miejsce. Ludzie obojętnieją z bezsilności i rozpaczy, ich dusze pokrywają się twardą skorupą. Nikt się niczemu nie dziwi. Zwyczajne życie zwy- czajnego przytułku. Cztery niańki pchały wózek na bieliznę. W wózku sie- dział dziadek i przeraźliwie wrzeszczał. Nie miał racji. Sam był sobie winien. Dzień wcześniej złamał nogę i inten- dentka zarządziła, żeby przenieść go na trzecie piętro. Trzecie piętro to dla człowieka ze złamaną nogą wyrok śmierci. Na drugim piętrze zostawali jego koledzy od kielisz- ka albo po prostu znajomi. Na drugim piętrze regular- nie roznoszono jedzenie, a niańki wynosiły nocniki. Cho- dzący koledzy mogli poprosić lekarza albo niańkę o przy- niesienie herbatników ze sklepu. Na drugim piętrze bez trudu można było przetrwać ze zdrowymi rękami, wy- trzymać do czasu, kiedy noga się wygoi, kiedy znów zaliczą cię do chodzących, zadecydują, że pozostajesz na liście żywych. Dziadek groźnie krzyczał o swoich dawnych zasłu- gach na froncie, powoływał się na czterdzieści lat górni- czego stażu. Straszył, że poskarży się zwierzchnim wła- dzom. Drżącymi rękami wyciągał w stronę nianiek garść orderów i medali. Dziwak! Komu potrzebne były jego błyskotki? Wózek nieubłaganie jechał w kierunku windy. Niańki nie słuchały dziadka, robiły swoje. Jego krzyk przycichł, groźby umilkły. Rozpaczliwie czepiając się swojego niko- mu niepotrzebnego życia, dziadek już tylko prosił. Błagał, żeby nie przenosić go na trzecie piętro akurat dziś, żeby poczekać kilka dni. „Noga szybko się zagoi, będę mógł chodzić" - były górnik bezskutecznie próbował wzbudzić litość nianiek. Potem zapłakał. Na chwilę, tylko na jedną chwilę przypomniał sobie, że kiedyś był człowiekiem. Szarp- nął się z wózka, żelaznym uściskiem uczepił się drzwi win- dy. Ale co mogły zdziałać starcze ręce wobec siły czterech zdrowych bab? Płaczącego i jęczącego załadowały do win- dy. Koniec. Był człowiek i nie ma człowieka. * * * Różnymi drogami trafiali do naszego zakładu jego mieszkańcy. Jednych przywozili krewni, inni przychodzili sami, zmęczeni walką z trudami życia na wolności. Ale najbardziej pewnie i swojsko w przytułku czuli się zeki* . * Zek - więzień; skrót od „zakluczonnyj kanałoarmiejec" - nazwa stosowana w odniesieniu do więźniów zatrudnionych przy budowie Kanału Białomorsko-Bałtyckiego, później rozszerzona na wszystkich więźniów w ZSRR. Byli więźniowie, stare wygi, którzy na wolności nie doro- bili się ani domu, ani rodziny, trafiali prosto do nas po zakończeniu odsiadywania swojego wyroku. Hałas, krzyki od rana. Niańki wrzeszczą ordynarnie na zasuszonego, ruchliwego staruszka. Wrzeszczą niesłusz- nie. Wcale nie chciał przysporzyć im pracy. Wszystko było jak zwykle. Grał w karty z sąsiadem z sa- li, pił wódkę. Czy karta mu nie szła, czy też sąsiad próbo- wał szachrować - w każdym razie dziadek rąbnął swoje- go towarzysza od kieliszka laską po głowie tak, że krew z rozbitej głowy zalała i pokój, i łazienkę - dokąd powlókł się pokaleczony karciarz - i korytarz między salą a łazien- ką. Nie chciał brudzić podłogi, nie chciał, tak wyszło. Staruszek od razu po przyjeździe do zakładu zalał zwy- kłą aluminiową laskę ołowiem. Wspierał się na niej przy chodzeniu. Trzydzieści lat więziennego stażu nauczyło go troski o własne bezpieczeństwo. Dobra, ciężka laska przy- da się podczas bójki. Kochał tę swoją broń, cieszył się, że ma pod ręką absolutną gwarancję nietykalności osobi- stej. A za zabrudzoną podłogę szczerze przeprosił. Daro- wano mu, ale - by nie kusić losu - przeniesiono go do oddzielnego pokoju. Jak zwykle wczesnym rankiem niańki narobiły hałasu. Wszystko w porządku, nic takiego się nie stało. Dziadek zek dostał wylewu krwi do mózgu. Wylew - poważna spra- wa. Obudził się dziadek, a prawa połowa ciała nie słucha porażonego mózgu. Prawa ręka zwisa bezwładnie, prawa noga ani drgnie. Uśmiech od ucha do ucha i straszny wy- rok - trzecie piętro. Rozgorączkowana intendentka biega, wydaje zarządzenia. Niańki są już po śniadaniu, wesoło, bez pośpiechu idą wypełnić wolę kierownictwa. Nie ma się dokąd spieszyć - dziadek nie ucieknie. Tyle że dziadkowi nie spieszno na tamten świat. Nie na- cieszył się jeszcze słońcem, nie wypił swojej doli wódki. Cięż- ko postękując, chwycił laskę w lewą rękę. Leżał, czekał. Weszły niańki. Ze zdziwieniem patrzyły na staruszka z uniesioną laską. Zanim zdążyły oprzytomnieć, zek spojrzał na nie i za- czął mówić. Ciężkie, świdrujące spojrzenie zaszczutego zwierzęcia, ciężka laska tkwi nieruchomo w ręku starego człowieka. - Co? Brać mnie będziecie, suki? Chodź no tu, chodź. Która pierwsza? Ty czy ty? Głowę rozwalę, przysięgam. Nie zabiję, to kaleką zrobię. Patrzył zdecydowanie, prosto w oczy. Sam dobrze wiedział, że wstawia bajer. Jak on, sparaliżowany, mógł mierzyć się z czterema zdrowymi wiejskimi babami? Rzu- ciłyby się wszystkie naraz, odebrały laskę. Tyle że żadna nie chciała być pierwsza. Bały się okaleczenia, bały się jego laski. W końcu to kryminalista - uderzy, nie będzie się litował. Kobiety nie wahały się ani sekundy, wyszły wszystkie naraz. Intendentka biegała po korytarzu, krzyczała na nie, namawiała - bez skutku. Poradziły jej, żeby sama poszła do zeka i odebrała kij. W bezsilnej złości intendentka wezwała posterunko- wego. Posterunkowy, poważny chłop, kilka lat przed emery- turą. Przyjechał na pilne wezwanie - postawa wojskowa, w kaburze pistolet. iL, Wszedł do pokoju zeka, popatrzył na winnego naru- szenia porządku publicznego. Na łóżku leżał zasuszony staruszek i z jakiegoś powodu trzymał w ręku laskę. - Naruszasz porządek publiczny? - Co wy, obywatelu władzo, jaki porządek? Nie widzi- cie, jak mnie zmogło? Milicjant pochylił się nad chorym, uniósł prześcieradło. - Wezwali lekarza? - Przyszła pielęgniarka, zrobiła zastrzyk. - A ja im na co? - Zabierzcie mu laskę, a dalej już sobie poradzimy - wmieszała się do rozmowy intendentka. - Wyjdźcie, obywatelko, nie przeszkadzajcie w prowa- dzeniu czynności śledczych - ofuknął ją milicjant. Zamknął drzwi, przystawił krzesło do łóżka, usiadł. - Klawisze na żonie* tak się nie znęcali, jak te tutaj - zaczął usprawiedliwiać się zek. - Na trzecie piętro chcą mnie przenieść, mają tam oddział dla dochodiagów. - Za co? - Kto je tam wie? Baby... - Baby - w zadumie powtórzył posterunkowy. - Nie rozumiem ich. Pomilczeli. Posterunkowy wstał, wyszedł z pokoju. - Tak, obywatelki. Z waszym podopiecznym przepro- wadzono rozmowę wychowawczą, obiecał poprawić się i więcej nie naruszać porządku publicznego. A jeśli do- puści się czegoś poważnego, możecie być pewne, że przy- * Zona - wydzielona strefa obozu lub więzienia. jedziemy, spiszemy protokół i pociągniemy go do odpo- wiedzialności z całą surowością prawa. Poprawił czapkę, rzucił złe spojrzenie na baby w bia- łych fartuchach i poszedł do wyjścia. A dziadek po wylewie wydobrzał. Czy pomogły za- strzyki litościwej pielęgniarki, czy też zwierzęca żądza ży- cia wyciągnęła go z tamtego świata, dość że zaczął po trochu siadać, potem stanął na nogach. Chodził teraz po zakładzie, powłócząc sparaliżowaną nogą, mocno trzy- mając laskę w lewej ręce. Dobra laska, ciężka, wspaniała rzecz, niezawodna. Grzesznica Dom starców. Dzień przemienia się w noc, noc płyn- nie przechodzi w dzień. Pory roku zlewają się, czas mija. Nic się nie dzieje, nic nie dziwi. Te same twarze, te same rozmowy. Tylko czasem dobrze znana rzeczywistość ock- nie się, zbuntuje i zrodzi coś całkiem niezwykłego, wy- kraczającego poza proste i utarte pojęcia. Mieszkała w zakładzie od zawsze, zdaje się, że od dnia jego powstania. Skromna i cicha, mały człowiek w wiel- kim i okrutnym świecie. Mała kobieta. Jej wzrost nie prze- wyższał wzrostu pięcioletniego dziecka. Małe rączki i nóżki były nietrwale połączone wiotkimi stawami, tak że nie mogła chodzić. Leżąc twarzą do dołu na niziutkiej plat- formie z łożyskami, nogami odpychała się od podłogi i w ten sposób przemieszczała. Kobieta ta pracowała w zakładzie usług pogrzebowych. Był taki zakład przy naszym wypełnionym boleścią domu. Ozdoby na trumnę, wieńce ze sztucznych kwiatów i inne przedmioty pogrzebowego blichtru tutejsze babcie wyra- biały prawie dla wszystkich nieboszczyków niewielkiego miasteczka. Wieńce można było zamówić również w pra- cowni przy cmentarzu, ale wszyscy wiedzieli, że tamte są droższe i zrobione byle jak, bez poszanowania należnego tak delikatnym i ważnym przedmiotom. Rok po roku kobieta skręcała z kolorowego papieru kształtne kwiatki, wplatała je w cmentarne wieńce - wyraz szacunku i wzru- szającej troski o zmarłych. Nikt nie krzywdził nieszczęsnej, pracownicy zakładu nie zwracali uwagi na jej powoli pełznący korytarzem wózek. Nie prosiła o pomoc, do łazienki i stołówki do- stawała się sama. Narwani pijacy, którzy od czasu do czasu terroryzowali wszystkich mieszkańców przytułku, nie mieli odwagi tknąć bezbronnej istoty. Tak żyła. W ciągu dnia skręcała kwiatki dla niebosz- czyków, wieczorami robiła na szydełku koronkowe ser- wetki albo haftowała. Dzień po dniu, rok po roku. Do- brze żyła. Niewielki pokoik stopniowo dostosowała do swoich skromnych rozmiarów. Materac na podłodze, ni- ziutki stolik, krzesełko dla lalek, koronkowe serwetki i wy- szywane poduszeczki. Długo żyła, zbyt długo. Miała już przeszło czterdziest- kę. Przekroczyła swój limit. Na jednym z zebrań kierow- nictwo podjęło decyzję, że czas przenieść ją na trzecie piętro. Zwyczajne, planowe przedsięwzięcie. Normalne tempo pracy dobrze zorganizowanej maszyny. A na trze- cim piętrze położą ją na zwyczajne, duże łóżko w sali z trze- ma dochodiagami i zostawią na powolną śmierć. Odbio- rą całe jej bogactwo - możliwość samodzielnego zaspo- kajania podstawowych potrzeb. Cicho przeżyła całe swoje długie życie, nigdy o nic kierownictwa nie prosiła, a tu nagle zaczęła zapisywać się na widzenia z dyrektorem. Godzinami przesiadywała w kolejkach, a doczekawszy się urzeczywistnienia swoje- go prawa, ze łzami prosiła, żeby nie wysiedlać jej z poko- iku, błagała, by pozwolono jej dożyć swoich lat w nor- malnych warunkach. Niezmiennie wysłuchiwano jej, nie- zmiennie odmawiano, aż w końcu zaczęto wyganiać ją z kolejki przed gabinetem dyrektora. W nocy przed wyznaczoną datą przenosin powiesiła się na klamce. Grzesznica. Oficer Do domu starców przywieziono nowego. Rosły męż- czyzna bez nóg siedział na niskim wózku. Śmiało rozej- rzał się i powoli wjechał do środka. Rozeznał się od razu, bez pomocy. Niespiesznie objechał cały nasz trzypię- trowy dom, wszystkie pomieszczenia. Zaczął od sto- łówki. Wydawano obiad. Popatrzył, co dają, niewesoło uśmiechnął się, jeść nie chciał. Windą wjechał na trze- cie piętro - piętro skazanych na śmierć, oddział dla do- chodiagów. Bez paniki, spokojnie zaglądał do każdego pokoju, nie zatykał nosa z obrzydzeniem, nie odwracał wzroku od prawdy. Zobaczył bezradnych staruszków le- żących nieruchomo na łóżkach, usłyszał jęki i krzyki. Pod wieczór wrócił do przydzielonego mu pokoju, położył się na łóżku. Dobry pokój na drugim piętrze. Z jednym współloka- torem. Na drzwiach piękna tabliczka z napisem: „Tu miesz- ka weteran Wielkiej Wojny Ojczyźnianej". Normalne warunki do życia. Można trzy razy dziennie korzystać ze stołówki, jeść, co dają, wieczorami razem z innymi oglą- dać telewizję. Należna część emerytury z nawiązką wy- starczy na niewyszukane potrzeby starego człowieka - papierosy, herbatę, herbatniki. Jeśli przyjdzie ochota, nikt i nic nie przeszkodzi kupić wódki i pić jej na spółkę z są- siadem. Można wspominać przeszłość, opowiadać sobie nawzajem o tym, jakim się było dawniej, jak się walczyło i zwyciężało, zawsze zwyciężało. Można - póki ma się siłę w rękach, żeby przemieścić swój wózek do łazienki, póki ręka utrzymuje łyżkę, póki starcza życia na codzienną walkę o prawo nazywania samego siebie człowiekiem. Tego wieczora nie mieli wódki. Sąsiad trafił się dobro- duszny. Pogodzony już z zakładowym życiem cichy sta- ruszek przez cały wieczór i pół nocy słuchał opowieści nowego. Beznogi ostrym głosem dowódcy szczegółowo opisywał całe swoje życie. Ale o czymkolwiek zacząłby mówić, wszystko zmierzało ku jednemu: na wojnie był oficerem dalekiego zwiadu. Oficerowie dalekiego zwiadu. Sprawdzeni, waleczni żołnierze, najlepsi z najlepszych. Elita. Przez zapory mi- nowe przedzierali się na terytorium nieprzyjaciela, docie- rali na głębokie tyły. Nie wszyscy powracali. Ten, kto po- wracał, szedł na tyły wroga wciąż na nowo. Na wojnie, jak to na wojnie. Nie stronili od śmierci, wypełniali zada- nia, wykonywali rozkazy. Śmierć nie jest najgorszą rze- czą, jaka może się przydarzyć człowiekowi. Bali się nie- woli - hańby, upokorzenia, bezsilności. Jeńców i rannych nie było w dalekim zwiadzie. W myśl instrukcji człowiek opóźniający posuwanie się grupy powinien się zastrzelić. Słuszna instrukcja. Śmierć jednego jest lepsza niż śmierć wszystkich. Jeden się zabijał, pozostali szli dalej - wypeł- niać zadanie, walczyć z wrogiem. Mścić się za swój kraj, za zabitych kolegów, za tego, kto dobrowolnie pozbawił się życia w imię wspólnej sprawy. Jeśli rana była tak cięż- ka, że żołnierz nie mógł zastrzelić się sam, zawsze był przy nim zobowiązany do pomocy przyjaciel. Prawdziwy przy- jaciel, nie pleciuga, nie kolega od kieliszka ani sąsiad z po- dwórka. Taki, który nie zdradzi, podzieli się ostatnim ka- wałkiem chleba, przedostatnią kulą. Oficer opowiadał i opowiadał. O tym, jak wszedł na minę. Jak prosił kolegę: „Zastrzel mnie". Nieszczęśliwy wypadek zdarzył się niedaleko od granicy, kolega dowlókł go do swoich - dziesięć kilometrów to jeszcze nie głębo- kie tyły. Mówił, jak całe życie bał się być dla innych cięża- rem, pracował w spółdzielni, szył pluszowe zabawki. Oże- nił się, wychował dzieci. Dobre dzieci, tyle że nie potrze- bują już beznogiego starca. A nad ranem oficer przeciął sobie gardło scyzorykiem. Ciął długo. Nożyk był mały i tępy. I nie usłyszał nic przez czujny, starczy sen sąsiad nieborak. Ani głosu, ani jęku. Umarł oficer dalekiego zwiadu. Prawidłowo umarł, zgodnie z Regulaminem. Tyle że nie było przy nim przy- jaciela, prawdziwego przyjaciela, który wypaliłby z nim ostatniego papierosa, podał pistolet i taktownie odszedł na bok, żeby nie przeszkadzać. Nie było przy nim przyja- ciela, nie było. Niestety. Karmicielka Babcie umierały wiosną. Umierały o każdej porze roku, bez przerwy, ale najwięcej z nich umierało właśnie wiosną. Wiosną w salach robiło się cieplej, wiosną otwie- rano drzwi i okna, wpuszczając świeże powietrze do za- tęchłego świata domu starców. Życie zmieniało się na lep- sze. Ale one, kurczowo trzymając się życia całą zimę, cze- kały na wiosnę tylko po to, żeby rozprężyć się, zdać na wolę natury i spokojnie umrzeć. Dziadków w zakładzie było o wiele mniej. Dziadkowie umierali, nie oglądając się na zmiany pór roku. Nie starali się dożyć wiosny. Odchodzili na tamten świat bez sprzeciwu, gdy życie odmawiało im kolejnego ustępstwa w postaci butelki wódki albo dobrej zakąski. Siedzę na podwórzu zakładu. Siedzę sam. Nie nudzę się, wcale się nie nudzę. Patrzę na wiosnę. Jestem młody, wierzę, że przeżyję na świecie jeszcze niejeden rok. Wiosna nie ma dla mnie takiego znaczenia, jak dla starych ludzi. W drzwiach budynku pojawia się człowiek. Zgrzybia- ła staruszka idzie, wspierając się na oparciu krzesła. Gwał- townym ruchem podrywa całe ciało, na krótką chwilę przenosząc ciężar na nogi, i popycha krzesło o kilka cen- tymetrów naprzód. Potem, ciężko opierając się na krze- śle, powoli podciąga nogi. Rozgląda się dokoła. Nie wi- dząc na podwórzu znajomych twarzy, bez wahania kie- ruje się w moją stronę. Jeszcze jeden rozmówca, jeszcze jedna historia. Babcia podchodzi do mnie, ustawia krzesło naprze- ciwko mojego wózka, powoli, ciężko siada. Całą wojnę przepracowała w kołchozie. Pracowała z innymi od rana do wieczora. Nie płacono im. Ale i nie o pieniądze chodziło. Cel był jeden: wszystko dla frontu, wszystko dla zwycięstwa. Za roboczodniówki wydzielano im krupy. Z krup gotowali kaszę. Tylko kaszę, nic innego nie jedli. Nawet chleba nie było. Po wojnie szło już ła- twiej - mąż wrócił cały i zdrowy. Wyjechali razem do mia- sta. Mąż został szoferem, ona dostała pracę w fabryce odzieżowej. Mąż szybko zapił się i umarł. Kobieta wspo- minała życie w mieście jako swoje najlepsze lata. Osiem godzin na dzień odpracowała i miała wolne. W fabryce każdego dnia - obiad: pierwsze danie, drugie i kompot. Dobrze. Po pracy całym kolektywem chodzili robić wy- kopy pod fundamenty nowych budynków, dobrowolnie i bezpłatnie. Nazywało się to „czynem komsomolskim". Z dumą wyliczała budynki miasta, do których wniosła swój wkład. Wykopy robili do późna, zimą przy świetle reflektorów. I wszystko dobrowolnie, radośnie. Wieczo- rem wracała do domu, jadła cokolwiek i padała na łóż- ko. Rano - znów do fabryki. W niedziele - kino. Dobrze się żyło. Na emeryturę poszła w wieku sześćdziesięciu lat. Wzrok miała słaby, nie nadawała się do fabryki odzieżo- wej. Po pół roku dostała wylewu. Sąsiedzi odwieźli ją do domu starców. Myślała, że to już koniec. Aż tu pewnego razu sąsiadka z sali poprosiła o wodę. Kobieta powoli wstała, pomogła sąsiadce, sama się napiła, poczuła się lepiej. Rozeznała się w domu starców. Wszystko dobrze, jest dach nad głową, jedzenie. Jedno źle - wszystko do- brze, dopóki trzymasz się na nogach. Jeśli na dobre po- łożysz się do łóżka, nie będzie komu podejść. Postawią na szafce przy łóżku talerz z kaszą, a ty sobie radź, jak umiesz. Możesz krzyczeć do woli, i tak nikt nie podejdzie. Wystraszyła się. Nawykłe do pracy ręce rwały się do zaję- cia. Chodziła po pokojach, karmiła leżących łyżką. Swój codzienny obchód rozpoczynała, jak tylko zjadła śniada- nie. Zanim zdążyła nakarmić śniadaniem, przychodziła pora obiadu, potem kolacji. Dzień po dniu: śniadanie, obiad, kolacja. Nie nadążała z karmieniem wszystkich. Postanowiła, że będzie karmić tylko najsłabszych, bliskich śmierci. Co silniejszym wtykała w rękę kawałek chleba z obiadu. Chleb w ręku - i już nie umrzesz. W pokojach - smród, zapach rozkładu i śmierci. Bab- cie często prosiły o nocnik, niektóre - o zmianę bielizny. O nocnik prosiły częściej niż o jedzenie, częściej niż o wo- dę. Odmawiała. Raz na zawsze postanowiła, że będzie tylko karmić. Zaglądała do pokoju, pytała, czy trzeba kogoś nakar- mić. Na to niewinne pytanie reagowano różnie. Niektó- rzy dumnie, zimnym, wyniosłym tonem odpowiadali, że w ich pokoju wszyscy są chodzący, krzyczeli na karmi- cielkę, wyzywali ostatnimi słowami. Zrodził się taki prze- sąd: przyszła karmicielka do pokoju - czekaj śmierci. Nie obrażała się, szła dalej, z pokoju do pokoju. Najgorsi byli ci, którzy naprawdę potrzebowali pomocy. Ci, którzy dawniej, mając jeszcze siły, krzyczeli na karmi- cielkę, wyganiali ją i obrzucali wyzwiskami, ogarnięci nie- mocą najgłośniej wołali ją na pomoc, błagali, by ich nakar- miła, złościli się, jeśli nie zdążała z obiadem. Szybko poły- kali jedzenie łyżka po łyżce, pilnując karmicielki ukradkiem, czy aby nie uszczknie czegoś dla siebie. Tacy leżeli długo, w moczu i kale, przegniwali od odleżyn, wrzodów. Ale żyli. Żyli latami. Żyli, tracąc rozum, nie rozpoznawali swojej do- brodziejki, ale uparcie otwierali usta na widok łyżki z ka- szą. Chciwie łykali, wlepiając bezmyślny wzrok w pustkę. Zapadał zmierzch. Ani się obejrzeliśmy, jak minęło pół dnia. - Ile to już lat, babciu, tak ludzi karmisz? - Trzydzieści dwa latka. Na Wielkanoc będzie trzydzie- ści trzy. Wszystko mam policzone. Wszystko. - To z babci bohaterka - mówię z zachwytem. - Trzy- dzieści dwa lata bezinteresownie służyć ludziom! - Bezinteresownie? Karmicielka zatrzęsła się słabym, bezdźwięcznym śmie- chem. Szybko przeżegnała się trzy razy, zaszeptała mo- dlitwę. - A jednak głupiście wy, młodzi. Niczego nie rozumie- cie ani z życia, ani ze śmierci. Surowo popatrzyła na mnie małymi, złymi oczkami. Z uwagą obejrzała moje ręce. -Sam jesz? Sam. Westchnęła. Było widać, że bardzo już potrzebuje podzielić się z kimś swoim sekretem. Nie patrząc mi w oczy, szybko, jednym tchem wyrzu- ciła z siebie, jasno i zwięźle: - Bezinteresownie, mówisz? Było tak. Chcieli mi pła- cić. Nie wszyscy tu sieroty. Przyjeżdżali ich krewni, wty- kali mi w rękę swoje brudne pieniądze. Ale ja nie brałam. Jeśli do kieszeni wkładali mi po kryjomu, wszystko odda- wałam staruszkom, co do kopiejki. Tym, którym już po- mieszało się w głowie, kupowałam cukierki, ani jednego nie zostawiłam dla siebie. Nie dla mnie ich pieniądze i wdzięczności mi od nich żadnej nie trzeba. Poprzysięg- łam coś sobie. Kiedy tu przyjechałam, z początku karmi- łam z głupoty, ot tak. Aż raz jedną przyszłam karmić, a ta mówi: „Nocnik daj". Powiedziałam, że nocników nie daję, tylko karmię. Dobrze, mówi, karm. Nabrała w usta chle- ba, przeżuła i na mnie plunęła. Całą twarz mi zapluła. A teraz, mówi, chustkę mi mocniej zawiąż pod brodą, żeby, jak umrę, usta mi się nie otworzyły. Jeść, mówi, więcej nie będę. Każdego ranka do niej przychodziłam: może się rozmyśli, a ona tylko patrzyła na mnie jakoś tak groźnie i odwracała się. Dwa tygodnie leżała, umierała. Wtedy właśnie poprzysięgłam sobie, że wszystkich, kogo zdążę, nakarmię. Po niej wielu jeszcze odmawiało jedze- nia, przywykłam. Tylko tamtą pierwszą pamiętam. I jesz- cze poprzysięgłam sobie umrzeć cicho, nie męczyć się. Słaba jestem, sił mi nie starczy, żeby chleb wypluć. A le- żeć i pod siebie robić - straszno. Przelękłam się wtedy nie na żarty. A ty mówisz - bezinteresownie. Przepustka Dom starców. Nie internat, nie szpital. Solidne ogro- dzenie z betonowych płyt, stalowa brama. Dom położo- ny jest za miastem, na uboczu. Po sąsiedzku - zakład karny. Tam wszystko jest jasne, tam są zeki, drut kolcza- sty. Zekom to dobrze, odsiedzą swoje, wyjdą na wolność. My nie mamy na co czekać. Zakład typu zamkniętego. Obcym wstęp wzbroniony. Mieszkańcy nie mają prawa wyjść za bramę zakładu bez pisemnej zgody dyrektora. Typowej pisemnej zgody, z podpisem i pieczątką. Bramy wejściowej gorliwie pilnuje były klawisz z sąsiedniej zony. Jest już za stary na pracę w organach, ale do naszej bra- my jeszcze się nadaje. Tylko siedzieć i otwierać bramę kierownictwu. Praca jest prosta, rutynowa, a i do emery- tury niemały za nią dodatek. Co zdrowsi i sprytniejsi przełazili przez ogrodzenie albo robili podkop. Jednak dla nas, inwalidów na wózkach, ten nieszczęsny dozorca był prawdziwym cerberem. Kaleki chłopak zamówił taksówkę. Zawczasu uzgod- nił z kolegami, że wsadzą go do samochodu. Na trzy dni przed podróżą zaopatrzył się w przepustkę. Wszystko w porządku, wszystko zaplanowane, tutaj załadują go do samochodu, tam odbiorą. Siedzi już w samochodzie, skła- dany wózek leży w bagażniku. Podjechali do bramy. Kierowca zatrąbił. Z budki do- zorcy bez pośpiechu wyszedł niski staruszek o złym, świdrującym spojrzeniu: - Kto w samochodzie? Kierowca nie zrozumiał pytania. - Człowiek. - Ma przepustkę? Zaskoczony kierowca bierze od inwalidy kartkę, po- daje dozorcy. Dozorca wprawnym okiem uważnie bada dokument. - Wszystko w porządku, może przejść. Ja go znam, często kręci się koło bramy. Poprzednim razem był na wózku i bez przepustki. - Ale teraz ma przepustkę? Otwieraj bramę. - Pan mnie nie zrozumiał. Tu jest napisane: „przepust- ka na wyjście z terenu zakładu". To jest dokument. Mu- szę dokładnie trzymać się jego zaleceń. Chce wyjść - niech wychodzi, nie chce - nie musi. W samochodzie terenu zakładu nie opuści. Kierowca jest zirytowany. Niemłody już mężczyzna nie zwykł przegrywać. Cofa samochód pod budynek, wcho- dzi do środka. Po półgodzinnej rozmowie z dyrektorem trzyma w rękach tę samą przepustkę, tyle że z dopiskiem na marginesie: „i na wyjazd". W rogu dodatkowo przy- stawiono okrągłą pieczątkę zakładu. Inwalida cieszy się. Widocznie dyrektor był tego dnia w dobrym nastroju. Wedle instrukcji przepustkę należało anulować, złożyć podanie o nową i odczekać kilka dni na rozwiązanie tego trudnego problemu. Samochód podjeżdża do bramy po raz drugi. Dozorca uważnie ogląda poprawiony doku- ment, oddaje go kierowcy taksówki i od niechcenia idzie otwierać bramę. Kilka minut jadą w milczeniu. Nagle kierowca zatrzy- muje samochód. Ręce kurczowo ściskają kierownicę, mężczyzna wzdycha. Nie patrząc na pasażera, w napię- ciu, prawie ze złością mówi w przestrzeń przed sobą. - Tak, chłopcze, nie obraź się, ale pieniędzy od ciebie nie wezmę. I nie dlatego, że jesteś inwalidą. W młodości odsiedziałem trzy lata, na całe życie zapamiętałem. Od tamtej pory nienawidzę klawiszów i glin. Wyłącza taksometr, wciska gaz. Samochód z maksy- malną prędkością oddala się od domu starców, zony, od dozorcy łajdaka. Dobrze. Wolność. Dureń Przystanek. Czekam z żoną na autobus. W końcu au- tobus przyjeżdża, za kierownicą - młody chłopak w mod- nych czarnych okularach. Ałła bierze mnie na ręce, sta- wia prawą nogę na stopniu, przenosi na nią ciężar. Nagle kierowca, uśmiechając się w naszą stronę, naciska na gaz. Pod wpływem gwałtownego szarpnięcia Ałła spada ze stopnia, przysiada w półobrocie ze mną na rękach. Nie przewraca się, treningi dżudo nie poszły na marne. Bez trudu wstaje i sadza mnie z powrotem na wózku. Jakiś pijany chłopina na przystanku nie może powstrzy- mać się od śmiechu. Śmieje się długo i wesoło, potem zbliża do nas. Ałła odchodzi, nie rozumie, jak mogę roz- mawiać z takimi ludźmi. - Dureń z niego - mówi do mnie mężczyzna. - Dureń. - Dlaczego? - Ano dlatego, że ty masz wózek, możesz oglądać słoń- ce, te ptaszki na asfalcie, a co z niego zostanie po wy- padku, nikt nie wie, zawód ma niebezpieczny. Dociera do mnie. Uśmiecham się. Faktycznie - dureń. Plastelina Ulepić tatę jest łatwo. Łatwiej niż grzybek. Wystarczy rozpłaszczyć dwie okrągłe bryłki plasteliny. * * * Kiedy byłem mały, lepiliśmy z plasteliny. Gruba wy- chowawczyni rozdała nam po dwie plastelinowe bryłki. Z jednej bryłki należało zrobić długi wałek, z drugiej - cien- ki naleśnik. Jeśli połączy się wałek i naleśnik, wyjdzie grzy- bek. Proste zadanie dla podrastających już maluchów. Kładę rękę na plastelinie. Zdejmuję jedną bryłkę z dru- giej. Próbuję rozwałkować plastelinę. na stole. Bez skutku. Turlam bryłkę po blacie, nie robi się ani cieńsza, ani grub- sza. Zabieram się za drugą - z takim samym rezultatem. Inne dzieci różnie radzą sobie z zadaniem. Jednym grzybek wychodzi prosty i piękny, innym - mały i prze- chylony na bok. Wychowawczyni podchodzi do wszyst- kich po kolei, każdemu coś radzi, jednym grzybkom po- prawia kapelusz, innym nóżkę. Podchodzi do mnie. - Co ci wyszło? - pyta łagodnie. Kładę jedną bryłkę na drugą. Wydaje mi się, że teraz konstrukcja mimo wszystko trochę bardziej przypomina grzyb. - A cóż to takiego? Coś ty ulepił? Wychowawczyni bierze moją plastelinę, ugniata ją szybkimi, zręcznymi ruchami zdrowych palców. - Teraz już rozumiesz, o co chodzi? Przytakuję. Teraz już rozumiem. - A teraz, dzieci, zobaczymy, komu wyszedł najpiękniej- szy grzybek. Najpiękniejszy grzybek wyszedł Rubenowi. Spoglądam na stół. Grzybek, który stoi przede mną, rzeczywiście jest najbardziej prosty i prawidłowy. Wszyst- ko mi jedno. To nie jest mój grzybek. * * * Moja córeczka lepi tatę. Ulepić tatę jest łatwo. Łatwiej niż grzybek. Wystarczy rozpłaszczyć dwie okrągłe bryłki plasteliny. Dwa jednakowe placki, dwa kółka wózka in- walidzkiego. * * * A teraz, dzieci, zobaczymy, komu wyszedł najpiękniej- szy grzybek. Nigdy Nigdy. Straszne słowo. Najstraszniejsze ze wszystkich słów ludzkiej mowy. Nigdy. Słowo to można porównać tylko ze słowem „śmierć". Śmierć to jedno wielkie „ni- gdy". Wieczne „nigdy", śmierć znosi wszelkie nadzieje i możliwości. Żadnych „być może" ani „a jeśli?". Nigdy. Nigdy nie wejdę na Mount Everest. Nie będzie długich treningów, testów medycznych, przejazdów, hoteli. Nie będę kląć na pogodę, śliskie ścieżki i pionowe ustępy skal- ne. Nie będzie pośrednich celów, gór wielkich i małych, niczego nie będzie. Być może, jeśli mi się poszczęści, jeśli bardzo mi się poszczęści, pewnego dnia zobaczę Tybet. Jeśli szczęście dopisze mi wyjątkowo, helikopter dowiezie mnie do pierwszej bazy, do pierwszego i ostatniego „nie- możliwe". Zobaczę góry, szalonych alpinistów, rzucających wyzwanie sobie i przyrodzie. Po powrocie, jeśli im się po- wiedzie i powrócą z gór bez strat, z radością i pewnym za- kłopotaniem opowiedzą mi, jak było tam, poza granicami wytyczonymi dla mnie przez „nigdy". Potraktują mnie ser- decznie, jestem przecież szalony jak oni. Wszystko będzie wspaniale. Tyle że sam nigdy nie wejdę na szczyt. Nigdy nie zejdę w batyskafie do Rowu Mariańskiego. Nie zobaczę, jak pięknie jest tam, na dnie morza. Jedy- ne, co mi pozostaje, to filmy wideo, dokumentalne po- twierdzenie cudzego uporu i bohaterstwa. W kosmos też mnie nie wezmą. Nie mam wielkiej ochoty rzygać od zawrotów głowy, pływając w ciasnym metalowym pudle. Wcale nie mam ochoty, a jednak szko- da. Ktoś inny lata wysoko nad moją głową, a ja nie mogę. Nigdy nie będę mógł przepłynąć kanału La Manche. Przemierzyć Oceanu Atlantyckiego na tratwie też mi się nie uda. Wielbłądy Sahary i pingwiny Antarktyki będą musiały obejść się bez mojego towarzystwa. Nie będę mógł wypłynąć na morze trawlerem, nie zobaczę żywego wieloryba, spokojnego wieloryba, prze- konanego o swojej wyjątkowości. Rybę dostarczą mi do domu, w najlepszej postaci, sprawioną i gotową do spo- życia. Konserwy, wieczne konserwy. Poruszam joystickiem wózka elektrycznego, pod- jeżdżam do stołu. Biorę w zęby plastikową słomkę, zanu- rzam ją w kieliszku. Cóż, niech będą konserwy. Powoli piję czerwone wino - zakonserwowane słońce dalekiej Argentyny. Guzikiem pilota włączam telewizor. Wyłączam dźwięk. Na jednym z kanałów jest bezpośrednia transmi- sja imprezy dla młodzieży. Figurki w telewizji są szczęśli- we, piją i tańczą. Kamera pokazuje plan ogólny. Jestem pewien, że tam- ten chłopak z tatuażami i kolczykiem w uchu również pró- buje uciec od swojego „nigdy". Ale wcale nie jest mi od tego lżej. Brat Wracaliśmy z przyjaciółmi spoza miasta. Autobusy nie jeździły, paliło słońce. Nie było sensu łapać okazji. Trzech zdrowych chłopaków plus kaleka na wózku - kto by nas zabrał? Nieoczekiwany dar losu - wojskowy autobus. Nie ma wyboru: trzeba spróbować wsiąść. Chłopaki biorą mnie i wózek na ręce, dyskutują z kierowcą. Kierowca w kółko powtarza coś o „nie wolno" i o „Regulaminie". Z głębi autobusu z krzykiem „bra-a-cie!" rzuca się w kierunku kierowcy żołnierz. Jest rozpaczliwie pijany i za- wzięty. Chwilę sprzeczają się, po czym odjeżdżamy. Żołnierzyki rekruci ustępują nam miejsca. Niewygod- nie mi w półleżącej pozycji na wąskim siedzeniu, czuję ból. Podchodzi „brat". Ledwo trzyma się na nogach, mundur ma rozpięty, pod mundurem - marynarski, pa- siasty podkoszulek. - Byłeś w Afganie? -Nie. - Nieważne. Przed Afganem nie wiedziałem, co to jest kaleka. A potem przyjaciele zaczęli wracać bez nóg, bez rąk, ślepi. Wielu nie wytrzymywało, załamywali się. A ty jak? - U mnie wszystko w porządku: żona, praca. - Trzymaj się, żyj. Dojeżdżamy do miasta. Wynoszą mnie. Żołnierz krzy- czy coś zza szyby. Pamiętam cię, bracie. Wszystko pamiętam. Pamiętam twój podkoszulek, twoje obłąkańcze spojrzenie. Pamiętam cię, bracie. Trzymam się. Big mac Telegwiazda z białymi zębami wyćwiczonym natarczy- wym głosem obwieszcza mi z ekranu, że amerykańska demokracja jest najlepsza na świecie. Nie słucham jej. Wiem, co powie dalej. Jestem pewien, że ma rację. Może być dumna ze swojej ojczyzny, konstytucji, hymnu i flagi. Ma swoją Deklarację Praw, Statuę Wolności i McDonalda. Żywo opowiada mi o systemie słynnych barów. Smut- ny klaun z uśmiechem idioty spogląda na mnie z koloro- wego plakatu. Kanapka i woda gazowana - cóż prost- szego? Zgrabna Amerykanka, ubrana jak kobieta intere- su, na próżno stara się mnie przekonać, że właśnie ta kanapka jest najbardziej kanapkowa, właśnie ta woda jest najbardziej gazowaną wodą na świecie. Bzdura! Istnieją w moim życiu ważniejsze rzeczy niż jakość jedzenia. Wiem, że wszystkie bary McDonalds spełniają świa- towe standardy dostępu bez barier. Wiem, że mój wózek bez problemu zmieści się we wszystkich drzwiach. Naj- bardziej uprzejma obsługa na świecie pomoże mi skorzy- stać z toalety, pokroi słynnego big maca na małe kawał- ki, do kubka z colą wsunie praktyczną słomkę i podetknie mi ją pod nos. Dość. Wystarczy. Więcej niż wystarczy. To zbyt luksu- sowy prezent dla sparaliżowanego człowieka. Kanapka i woda gazowana. Chleb i woda. Podstawa wszelkich podstaw. Gwarantowane prawo każdego obywatela do posiadania swojego miejsca pod słońcem. Demokracja. I go Angielski. Język międzynarodowych kontaktów, roz- mów handlowych. Na rosyjski można przetłumaczyć pra- wie wszystko. Od poezji Szekspira po instrukcję obsługi lodówki. Prawie wszystko. Prawie. * * * Wózek inwalidzki. Amerykański wózek inwalidzki. W ręku mam joystick do sterowania nim. Posłuszna ma- szyna wiezie moje nieruchome ciało ulicą niewielkiego amerykańskiego miasteczka. Przejeżdżam na czerwonym świetle. Nic w tym dziw- nego. Pierwszy raz w życiu przechodzę przez ulicę. Wó- zek jeszcze nie całkiem słucha mojej sparaliżowanej ręki. Samochody stoją. Z samochodu, który zatrzymał się na lewym brzegu ulicy, wychyla się radosny kierowca, macha do mnie ręką i krzyczy coś, żeby dodać mi otuchy. Podchodzi policjant. Widząc moje oszołomienie, do- myśla się, dlaczego złamałem przepisy. - Wszystko w porządku? -Tak. -Postąpił pan bardzo słusznie, decydując się wyjść na ulicę. Życzę powodzenia! Kobieta na wózku inwalidzkim przemyka obok mnie z dużą prędkością. W ustach ma rurkę respiratora. Opar- cie fotela odchylone jest do pozycji poziomej, kobieta patrzy na drogę za pomocą umocowanego na wózku lu- sterka. Na boku wózka widnieje wyraźny napis dużymi literami: „Kocham życie". Niewielka chińska restauracja. Wąskie drzwi, cztery stoliki. Wybiega kelner. - Jest mi bardzo przykro, bardzo. Proszę przyjąć od nas oficjalne przeprosiny. Pański wózek niestety nie zmie- ści się w tych drzwiach. Jeśli nie sprawi to panu kłopotu, zapraszamy do sąsiedniej sali. Zapewniam pana, że nic pan na tym nie straci, tam jest to samo menu, taki sam wystrój sali, ten sam szef kuchni. Posiadamy certyfikat, może pan się z nim zapoznać. Żadnej dyskryminacji. W zakłopotaniu staram się go uspokoić, zapewniam, że ani trochę nie sprawi mi kłopotu skorzystanie z sąsied- niej sali. Odprowadza mnie do wejścia. Ta sala jest nieco większa. Kelner towarzyszy mi do wolnego stolika, rozsuwa przede mną krzesła. Jedni goście restauracji usuwają nogi z przejścia, inni w ogóle nie zwracają uwagi na mój wózek. Kiedy koła wózka najeżdżają na czyjeś nogi, człowiek wykrzykuje. Jakżeby inaczej, wózek waży swoje. Wymieniamy prze- prosiny. Kelner patrzy na mnie ze zdumieniem. - Dlaczego pan bez przerwy przeprasza? Przecież ma pan takie samo prawo, żeby jeść w tej restauracji, jak inni. * * * Młoda Amerykanka na wózku inwalidzkim z dumą pokazuje mi mikrobus z podnośnikiem i opowiada, że w takie mikrobusy wyposażone są wszystkie firmy tak- sówkowe Ameryki. - Ale czy nie można było dostosować dla inwalidów zwyczajnych samochodów osobowych? - pytam. - By- łoby taniej. Dziewczyna jest zdezorientowana i speszona. - Ale przecież w przerobionym samochodzie osobo- wym można przewieźć tylko jednego człowieka na wóz- ku! A jeśli to będzie chłopak z dziewczyną? Twoim zda- niem mają jechać w osobnych samochodach? Na rosyjski można przetłumaczyć prawie wszystko. Od poezji Szekspira po instrukcję obsługi lodówki. Prawie wszystko. Prawie. Mogę długo mówić o Ameryce. W nieskończoność opowiadać o wózkach inwalidzkich, „mówiących" win- dach, równych drogach, pochylniach, mikrobusach z pod- nośnikami. O niewidomych programistach, sparaliżowa- nych naukowcach. O tym, jak płakałem, kiedy powie- dziano mi, że pora wracać do Rosji i że wózek trzeba bę- dzie zostawić. Ale uczucie, którego doznałem, kiedy po raz pierwszy ruszyłem z miejsca ten cud amerykańskiej technologii, najlepiej oddać krótkim i pojemnym angielskim zdaniem: „Igo". Na rosyjski tego zdania nie da się przetłumaczyć. Ojczyzna Idziemy z Katią po zakupy do niewielkiego sklepiku. Katia wchodzi do środka, ja zostaję przy wejściu. Wszyst- kie czeki podróżne wypisane są na Katię, boja podpisuję się z trudem. Ciężko mi utrzymać długopis, mój podpis i tak nie budziłby zaufania. Katia wybiera potrzebne nam rzeczy, podchodzi do sprzedawcy, żeby zapłacić. Za ladą stoi stary Arab. W napięciu tłumaczy coś Katii, rozpaczli- wie gestykuluje. Katia nie mówi po angielsku, sam mu- szę wyjaśnić sytuację. Poruszam joystickiem wózka, jadę w stronę lady. Ka- tia odsuwa się na bok. - O co chodzi? - Nie mogę przyjąć waszego czeku. Przyjmuję czeki o nominałach nie wyższych niż dziesięć dolarów, a wy macie czek na pięćdziesiąt. Jestem w Ameryce. Już od dwóch tygodni jestem w Ameryce. Jestem spokojny. Ponownie poruszam joy- stickiem wózka. Oparcie fotela podnosi się prawie do pio- nu. Podjeżdżam pod samą ladę. - Rozumiem. Chce pan powiedzieć, że czek jest pod- robiony. Proszę na mnie spojrzeć. Sądzi pan, że jestem zdolny do podrobienia czeku? Czy ja wyglądam na arty- stę grafika? Czy ja wyglądam na oszusta? Proszę spojrzeć na wózek. Wie pan, ile taki wózek kosztuje? Robiłem u pa- na zakupy wczoraj, robiłem przedwczoraj, robię dziś i mam nadzieję, że jutro też zrobię. Tu jest Ameryka. Pan sprzedaje, ja kupuję. Jedno z dwojga. Jeśli czek jest praw- dziwy, proszę mi sprzedać towar. Jeśli czek jest podrobio- ny i sam go wymalowałem, proszę wezwać policję. Patrzy na mnie z szacunkiem. Takie podejście do spra- wy najwyraźniej go zadowala. - Dobrze. Przyjmę wasz czek. Jesteś Palestyńczykiem? - Nie. Hiszpanem. - Z Hiszpanii? - Z Rosji. - Kiedy jedziesz do domu? - Za trzy dni. - Pewnie tęsknisz do ojczyzny, ciągnie cię do domu. - Nie, nie tęsknię. - Dlaczego? - Tam jest źle. Nie ma takich wózków, chodników, ta- kich sklepów jak ten. Wcale mnie tam nie ciągnie. Gdyby to było możliwe, zostałbym tu na zawsze. Kręci głową z wyrzutem. Patrzy na mnie pobłażliwie i trochę smutnie. - Chłopiec, mały chłopiec. Co ty rozumiesz z życia? Tu się nie da żyć. Ludzie są jak zwierzęta. Za dolara goto- wi są pozabijać się nawzajem. Pracuję po czternaście godzin dziennie, oszczędzam pieniądze. Jeszcze trochę uzbieram i pojadę do ojczyzny, do Palestyny. A tam strze- lają. U was przecież nie strzelają? -Nie. Płacimy z Katią, żegnamy się i wychodzimy. Wy- jeżdżam ze sklepu. Odwracam wózek, przez szybę witry- ny patrzę na starego Palestyńczyka. Szczęśliwy! Ma swo- ją Ojczyznę. Wolność San Francisco. Miasto moich marzeń, jedno z ludz- kich skupisk kapitalistycznego piekła. Miasto wzgardzo- nych i dziwaków. Stoję na chodniku. To mój ostatni dzień w Ameryce. Jutro zawiozą mnie na lotnisko, wsadzą do samolotu. Samolot punktualnie dostarczy mnie do Rosji. Tam, w da- lekiej Rosji, ostrożnie położą mnie na kanapie i skażą na dożywotnie zamknięcie w czterech ścianach. Dobrzy Ro- sjanie będą dawać mi jedzenie, pić ze mną wódkę. Bę- dzie tam dostatnio i może nawet ciepło. Będzie tam wszystko, z wyjątkiem wolności. Zabronią mi oglądać słoń- ce, spacerować po mieście, siedzieć w kawiarni. Pobłaż- liwie wyjaśnią mi, że wszystkie te zbytki są dla normal- nych, pełnowartościowych obywateli. Dadzą mi jeszcze trochę jedzenia i wódki. I kolejny raz przypomną o mojej czarnej niewdzięczności. Powiedzą, że za dużo chcę, że muszę jeszcze trochę wytrzymać, tylko trochę, całkiem niedługo, jakieś pięćdziesiąt lat. Ja będę zgadzać się na wszystko i obojętnie przytakiwać. Będę posłusznie robić to, co każą, w milczeniu znosić hańbę i poniżenie. Przyj- mę swoją niepełnowartościowość za zło konieczne i za- cznę powoli zdychać. A kiedy znudzi mi się takie parszy- we życie i poproszę o odrobinę trucizny, oczywiście mi odmówią. Szybka śmierć jest zabroniona w tamtym da- lekim i humanitarnym kraju. Wszystko, na co mi pozwo- lą, to powolne trucie się wódką i nadzieja na wrzód żo- łądka albo zawał. Stoję na chodniku. Jeśli odciągnę rączkę sterowania wózkiem elektrycznym do oporu, silnik o dużej mocy za- wiezie mnie w nieznane. Samolot odleci beze mnie. Po kilku dniach wyczerpie się akumulator wózka. Bez pie- niędzy i dokumentów nie przeżyję w tym pięknym i okrut- nym kraju. Maksimum tego, na co mogę liczyć, to jeszcze jeden dzień wolności, a potem - śmierć. To jest Ameryka. Tutaj wszystko można kupić i sprze- dać. Straszny, okrutny kraj. Nie można liczyć na litość. Ale litości najadłem się do syta jeszcze w Rosji. Zadowoli mnie zwyczajny biznes. To jest Ameryka. - Co jest w sprzedaży? - Dzień wolności. Prawdziwej wolności. Słońce, po- wietrze. Pary całujące się na ławkach. Hipis grający na gitarze. Prawo, by zobaczyć raz jeszcze dziewczynkę, któ- ra karmi wiewiórkę. Pierwszy i jedyny raz w życiu ujrzeć nocne miasto, światła tysiąca samochodów. Prawo, by po raz ostatni nacieszyć się widokiem neonów, pomarzyć o nieosiągalnym szczęściu urodzenia się w tym cudow- nym kraju. Oryginalny towar, wysokiej jakości. Wypro- dukowano w Ameryce. - Ile kosztuje? - Odrobinkę mniej niż życie. - Kupuję, reszty nie trzeba. A potem w Rosji przez cały miesiąc chlałem wódkę od rana do wieczora, płakałem po nocach i w pijanym widzie próbowałem namacać joystick nieistniejącego, mitycznego wózka. I każdego dnia żałowałem, że w de- cydującym momencie dokonałem złego wyboru. Nowoczerkask Urodziłem się w Moskwie. Moskwa jest stolicą Rosji. W szkole wiedzieliśmy o Moskwie wszystko. Śpiewaliśmy o niej, recytowaliśmy wiersze. Mówiono nam, że Moskwa to najlepsze, najpiękniejsze miasto na świecie. Nie wiem, byłem w Moskwie tylko przejazdem, tak samo jak w Sankt Petersburgu. Nie będę się spierał, całkiem możliwe, że wszystko, co nam mówiono, jest prawdą. Może tak właś- nie jest. Wielu jest o tym przekonanych, a już na pewno mieszkańcy Moskwy. Na własne oczy widziałem trzy miasta na świecie: Nowoczerkask, Berkeley i Madryt. Ale na początku był Nowoczerkask. Od dawna słyszałem o Nowoczerkasku. O Nowoczer- kasku opowiadano legendy. Mówiono, że w nowoczerka- skim domu dziecka jedzą ziemniaki każdego dnia, zimą i latem. Mówiono, że w Nowoczerkasku rosną pomidory. Nie tylko pomidory. Morele, arbuzy i dynie rosną w tym bajkowym mieście, tak jak orzechy włoskie i kukurydza, papryka i kabaczki. Tego wszystkiego próbowałem kilka razy w życiu. Czytałem, że te owoce i warzywa rosną na południu. Szukałem Nowoczerkaska na mapie świata, wie- działem, że miasto to leży na południu Rosji. Mówiono też, że tych, co w ogóle nie mogą chodzić, odwozi się do Nowoczerkaska, do domu starców i inwalidów. Trzypię- trowego, ceglanego domu. Można tam jeździć na wózkach, są tam niańki i lekarze, żyje się długo i nikt od razu nie umiera. Rzecz jasna wszystko to brzmiało jak bajka, wy- mysł, nierealne marzenie. I co z tego? Ja wierzyłem w No- woczerkask. Musiałem, naprawdę musiałem w coś wierzyć. Marzenia czasem się spełniają: niepozorny los na lo- terię zmienia się w masę pieniędzy, paproć zakwita, a do sieroty przylatuje wróżka. Pewnego pięknego, niewiary- godnego, niemożliwego dnia jakiś bardzo poważny wu- jek w Moskwie podpisał bardzo poważny papier i zawie- ziono mnie do Nowoczerkaska. Wszystko, w co tak naiw- nie wierzyłem, okazało się prawdą, nawet ziemniaki i morele. Jestem młody i stosunkowo zdrowy. Mam nadzieję zobaczyć jeszcze wiele miast na świecie. Zobaczę Paryż i Tokio, Rzym i Sydney, Buenos Aires i Berkeley. Obo- wiązkowo jeszcze raz zobaczę Berkeley. Wierzę, że wszyst- kie te miasta istnieją naprawdę. Wierzę tak samo, jak kie- dyś wierzyłem w Nowoczerkask. Urodziłem się w Moskwie, miałem wielkiego, wielkie- go pecha, urodzić się w tym strasznym, obłąkanym mie- ście. Szczęście spotkało mnie właśnie w Nowoczerkasku. Nowoczerkask to dobre miasto. Gdyby w Rosji nie było Nowoczerkaska, już bym nie żył. Czerń W życiu zawsze jest tak, że prędzej czy później biały okres zostaje zastąpiony przez czarny, w miejsce powo- dzenia przychodzą rozczarowania. Wszystko się zmienia, wszystko musi się zmieniać. Tak powinno być, taki jest porządek rzeczy. Wiem o tym, nie sprzeciwiam się, po- zostaje mi tylko nadzieja. Nadzieja na cud. Szczerze, go- rąco pragnę, żeby mój czarny okres jeszcze trochę po- trwał, nie zmienił się w biały. Nie lubię bieli. Biały jest kolorem bezsilności i bezna- dziei, kolorem szpitalnego sufitu i prześcieradeł. Stała tro- ska i opieka, cisza, spokój - są pustką. Wieczną, ciągną- cą się pustką szpitalnego życia. Czerń to barwa walki i nadziei. Barwa nocnego nie- ba, zdecydowane i wyraziste tło snów, krótkotrwałych pauz pomiędzy białymi, nieskończenie długimi dzienny- mi okresami cielesnej niemocy. Barwa marzenia i bajki, barwa wewnętrznego świata pod zamkniętymi powieka- mi. Barwa wolności, barwa, którą wybrałem dla mojego elektrycznego wózka. A kiedy zwykłą koleją rzeczy minę już szereg dobrotli- wie obojętnych manekinów w białych fartuchach i dotrę wreszcie do swojego końca, do mojej własnej wiecznej nocy, zostaną po mnie tylko litery. Moje litery, moje czar- ne litery na białym tle. Mam nadzieję.