ERIC VAN LUSTBADER PIERŚCIEŃ PIĘCIU SMOKÓW PIERWSZY TOM CYKLU ”PERŁA” PRZEŁOŻYŁA LUCYNA TARGOSZ DATA WYDANIA ORYGINALNEGO 2001 DATA WYDANIA POLSKIEGO 2003 Dla Viktorii Teraz i na zawsze PROLOG. Lorg Giyan i Bartta, kiedy miały po piętnaście lat, znalazły lorga. Krył się, jak to lorgi mają w zwyczaju, pod dużym, płaskim pozłocistym głazem, tkwiącym niczym narośl na dnie suchego jak pieprz wąwozu. Konara Mossa, ich ramahańska opiekunka i nauczycielka, ostrzegała je, żeby bacznie wypatrywały lorgów, bo te lubią rozrzedzone, przesycone aromatem kuello powietrze stoków Djenn Marre.”Strzeżcie się lorga - ostrzegała je, groźnie potrząsając sękatym palcem - albowiem lorgi to złe stwory, chwytające dusze umierających dzieci i gromadzące je niczym ziarna wymłóconego owsa”. Bzdurny zabobon, myślała Giyan. Lorgi może i są dość niemiłe dla oka, ale raczej nieszkodliwe. Tak po prawdzie, są pożyteczne, jako że zjadają larwy prosiętników, a wszyscy wiedzą, jak te insekty potrafią niszczyć owies i inne uprawy w górskich dolinach. Był lonon, piąta pora roku - tajemniczy okres między pełnią lata a jesienią, kiedy roiło się od nagonogów; kiedy, w bezchmurne noce, na czarnym bezmiarze nieba widać było wszystkie pięć księżyców, bladozielonych jak brzuszki gołębi; kiedy niewłaściwie posłużono się Perłą; kiedy V’ornnowie zjawili się na Kundali. Giyan i Bartta, ramahańskie nowicjuszki, miały to ogromne nieszczęście być bliźniaczkami - zły omen wśród górskich Kundalan, nieomylny znak złego losu, czemu ich matka usiłowała zapobiec, okręcając pępowiny wokół różowych, delikatnych szyjek noworodków. Lecz ojciec, wszedłszy do izby położnicy, przeciął pępowiny myśliwskim nożem. Kiedy wrzasnęły, zachłystując się pierwszym oddechem, podciął gardło intrygantce położnej, która - szepcząc w matczyne ucho judzące zabobony - nakłaniała kobietę do dzieciobójstwa? Ojciec opowiedział to dziewczynkom wiele lat później, zanim na dobre odszedł z domu. Prawdę mówiąc, ich rodzice w ogóle nie powinni się pobrać. Ojciec był rozsądnym kupcem, trzeźwo patrzącym na świat, matka zaś była zaplątana w mroczną sieć magii, przesądów i lęków. Za dużo ich różniło, by mogli utworzyć trwały związek, a co dopiero zakochać się w sobie lub choćby się tolerować. Matka - tak podstępnie pozbawiona możliwości zażegnania złej doli - zaprowadziła córki do Opactwa Opływającej Jasności, jak tylko doszły do odpowiednich lat. W nad wyraz niestosowny sposób błagała konarę Mossę, żeby wyszkoliła dziewczynki na Ramahanki, w nadziei, że ich całkowite oddanie wielkiej bogini oszczędzi im tradycyjnej doli bliźniąt. I tak oto stały się biegłe w Starej Mowie - uczono je z fragmentów Przeczystego Źródła, Świętego Pięcioksięgu Miiny, spisywanych przez dziesięciolecia przez kolejne konara po tym, jak zostały utracone. Uczono je mitów stworzenia, legend Perły, siedemdziesięciu siedmiu świąt Miiny, znaczenia lonon: piątej pory roku, czasu Miiny, pory zmiany. Wpojono im fitochemię, sposoby leczenia ziołami i grzybami, odczytywanie znaków wróżebnych, sondowanie opalami. Przede wszystkim jednak poznały proroctwo o nadejściu Daru Sala-at, Wybrańca Miiny, który odnajdzie Perłę i dzięki niej wyzwoli Kundalan z niewoli V’ornnów. Osobliwe, że dwie siostry - na dodatek bliźniaczki - mogły sobie przyswoić te same wiadomości i dojść do odmiennych wniosków. Dla jednej naczynie było w połowie pełne, dla drugiej - w połowie puste. W opactwie opowiedziano Giyan o wspaniałych dziejach jej ludu, o czasach, kiedy to czarodziejskie istoty, takie jak smoki, narbucki, Rappa i perwillony, przebywały swobodnie pośród Kundalan; mężczyźni i kobiety wspólnie uczestniczyli w każdym aspekcie życia; osoby mające Dar uczono właściwie i mądrze posługiwać się magią Osom; każde święto było okazją do słuchania muzyki, tańców, śpiewów i radowania się życiem. A teraz, jak mówiono, pozostały jedynie bojaźliwe perwillony, śpiące głęboko w jaskiniach. Bartta z lekcji historii zapamiętała coś zupełnie odmiennego - co im odebrali V’ornnowie; że maleją wpływy i władza Ramahanek; że narodziła się nowa religia, Kara, już bez bogini; rozbestwienie i zaprzaństwo mężczyzn Ramahan oraz zdradę Rappa; że należy zrezygnować z czarów - znanych tylko posiadaczom wrodzonego daru - które znowu zaczęły kusić Ramahan; że Kundalan opuściła ich wielka bogini, która wystraszyła się najazdu V’ornnów i musiała się ugiąć przed przerastającą ją technomancją obcych. Zapamiętała klęskę tego, co było, klęskę Osoru, no i tych z Darem, i nauk Miiny, które miały chronić Kundalan przed inwazją. Bliźniaczki kierowały się na północ od Stone Border, szły stromą i wąską ścieżką wiodącą do Lodowych Jaskiń. Stoki barwy sepii opadały w dół, ku zielono- błękitnym polom w rozległej, żyznej dolinie. Brązowe igły kuello chrzęściły pod sandałami sióstr. I już zawsze ów dźwięk - cichy, szeleszczący, podobny do szelestu skrzydeł złośliwego czarnowrona - wywoływał w nich dreszczyk, bo po tej niebezpiecznej ścieżce mogły stąpać wyłącznie ramahańskie kapłanki, jak one, mieszkające w pobliskim Opactwie Opływającej Jasności. Giyan przystanęła, żeby popatrzeć na ogromne, poszarpane, skute lodem szczyty Djenn Marre. Bartta też się zatrzymała. Giyan los obdarzył wzrostem, urodą i smukłą sylwetką. A co gorsza, z punktu widzenia Bartty, miała Dar i można by ją szkolić w magii Osoru. Cóż zaś miała Bartta, oprócz niepohamowanego pragnienia przewodzenia Ramahankom? - Pomyśleć, że nikt nie wie, co leży za tymi górami - odezwała się Giyan. - Cała ty - stwierdziła cierpko Bartta - żeby rozmyślać nad pytaniami bez odpowiedzi. I przez takie głupstwa na pewno dalej zostaniesz leyna, nowicjuszką, mnie zaś w przyszłym roku mianują shima, kapłanką. - Jestem służką Miiny, tak jak i ty - powiedziała łagodnie Giyan. - Każda na swój sposób służy wielkiej bogini. Bartta burknęła: - Coś ci powiem. Bycie twoją siostrą stało się kłopotliwe. Całe opactwo mówi o twoich wypaczonych poglądach. - Wypaczonych, siostro? - Błękitne jak niezabudki oczy Giyan zdradziły, jaką przykrość sprawiła jej ta nagana. Bartta zdecydowanie potaknęła, szczęśliwa, że zdobyła punkt. - Nasz świat jest nieskomplikowany. My jesteśmy dobrzy, V’ornnowie źli. Nie mogę pojąć, jak możesz zniekształcać tak niezbitą prawdę. - Nie rozumiesz - powiedziała Giyan. - Nie przeczę, że czyny V’ornnów są złe. Ja tylko kwestionuję ów pewnik dobra i zła. W życiu nic nie jest po prostu czarno- białe. A co do V’ornnów, to przecież wcale ich nie znamy. Czuję, że tkwi tu jakaś tajemnica, której nie zgłębiliśmy. - O, tak. Czujesz. Pewnie podpowiedział ci to ten twój przeklęty Dar. Giyan odwróciła się i wpatrzyła w ośnieżone górskie szczyty. Przypomniała sobie okropną wizję, którą miała trzy lata temu. Wizja ta - zbieżna z początkiem pokwitania - nawiedziła Giyan pewnego wspaniałego letniego popołudnia, na podwórcu opactwa. Siała zioła, gdy nagle zniknął świat. Najpierw myślała, że oślepła. Otaczała ją ciemność - nie czerń nocy czy nawet jaskini, lecz absolutna ciemność. Głosy szeleściły niczym skrzydła ptaków, ale nie mogła zrozumieć, co mówią. Była przerażona, a lęk jeszcze się nasilił, kiedy napłynęła wizja. Giyan, z zapierającą dech wyrazistością, widziała siebie z wysoka. Nosiła dziwne szaty, czystą biel żałoby. Stała na obojczyku narbucka, przed sobą miała widełki. Na krańcu prawego wyrostka stała Ramahanka w pomarańczowych szatach członkini Dea Cretan. Na krańcu lewego wyrostka tkwił groźnie wyglądający V’ornn w bojowym rynsztunku. Podeszła do rozwidlenia wyrostków, wiedziała, że czekają straszliwy wybór, rozstaje ścieżki życia. V’ornn uniósł ręce i dostrzegła w nich promienistą gwiazdę - wiedziała, że to Dar Sala-at, zapowiedziany przez proroctwo wybawca jej ludu. Patrzyła, jak kieruje się w lewo, ku Darowi Sala-at, ku V’ornnowi... Cóż to oznaczało? Nie wiedziała, lecz nie potrafiła zapomnieć porażającej mocy owej wizji. Nie ośmieliła się komukolwiek o tym opowiedzieć, nawet Bartcie. Lecz to wspomnienie stale do niej powracało i pewnie było przyczyną jej sprzecznych uczuć wobec V’ornnów, których przecież powinna nienawidzić. - V’ornnowie zrobili z nas niewolników, okaleczyli nas i torturowali - mówiła Bartta. - Zabijają nas dla zabawy podczas tych swoich zawodów. Ruch oporu istnieje i walczy, lecz nie jest dla V’ornnów żadnym przeciwnikiem. Obcy wypędzili nas z naszych miast, zmusili do szukania schronienia w górach, aż staliśmy się cudzoziemcami we własnym kraju. Wymordowali tysiące Ramahan. Ocalało jedynie nasze opactwo. Wiesz to równie dobrze jak ja. Giyan odwróciła oczy od szczytów Djenn Marre, od tajonych obrazów swojej wizji. Wiatr rozwiewał jej gęste, miedziane włosy. Delikatnie dotknęła ramienia Bartty. - Słyszę w twoim głosie ból i strach. Przez osiemdziesiąt osiem długich, straszliwych lat modliliśmy się do Miiny i nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Bartta strząsnęła dłoń siostry. - Nie czuję ni bólu, ni strachu. - Ależ owszem, czujesz - powiedziała jeszcze łagodniej Giyan. - Bez ustanku obawiasz się, że Miina w swym gniewie na zawsze pozostawiła nas w rękach V’ornnów. Sama mi to powiedziałaś. - W chwili słabości, choroby i pomieszania - ucięła szorstko Bartta. - Dziwię się, że w ogóle o tym pamiętasz. - Czemuż nie miałabym pamiętać, siostro? Szczerze cię kocham. - Gdyby tak było - szepnęła, drżąc, Bartta. - Dręczą cię jakieś wątpliwości? - spytała Giyan, przytulając ją. Bartta na chwilę wsparła głowę na ramieniu siostry. Westchnęła. - Tego właśnie nie rozumiem - powiedziała. - Nawet konara, nasza starszyzna, nie potrafią wyjaśnić osobliwego milczenia Miiny. Giyan ujęła w dłonie głowę Bartty, spojrzała jej w oczy. - Odpowiedź jest prosta, siostro. Wynika z naszej niedawnej historii. Bogini milczy, ponieważ zlekceważyliśmy jej ostrzeżenia i niewłaściwie użyliśmy Perły. - A więc to prawda. Miina nas opuściła - wyszeptała Bartta, po czym łzy napłynęły jej do oczu. - Nie, siostro. Ona po prostu czeka. Bartta otarła oczy, głęboko zawstydzona, że okazała taką słabość. - Na co? - Na Dar Sala-at. Tego, który odnajdzie Perłę i położy kres naszej niewoli u V’ornnów. Bartta nieco zesztywniała. - Czy to prawdziwa wiara, czy też odezwał się ten twój Dar? - Konara Mossa nauczyła mnie odrzucać Dar, tak jak nauczono nas wystrzegać się Rappa, bo ponoszą odpowiedzialność za śmierć Matki w dniu, kiedy zaginęła Perła, kiedy najechali na nas V’ornnowie. - Rappa mieli Dar i to doprowadziło do naszego upadku. - Bartta dostrzegła słaby punkt siostry i oczy jej zabłysły. Złośliwość, bliźniaczka zawiści, wzięła górę nad tajonymi lękami. - A jednak sprzeciwiasz się zaleceniom konary Mossy i korzystasz z Daru. - Czasami nic nie mogę na to poradzić - odparła cicho i ze smutkiem Giyan. - Dar jest zbyt potężny. - Czasem rozmyślnie używasz Daru - syknęła Bartta. - Szkolono cię sekretnie, nieprawdaż? - A jeśli nawet? - Giyan spuściła oczy. - Niekiedy wątpię, że to coś we mnie, Dar, jest złem. - Głos ścichł do szeptu. - Czasem późną nocą, kiedy nie śpię, czuję wokół siebie bezmiar kosmosu i wiem - wiem, siostro, sercem i duszą - że to, co słyszymy, co widzimy, czego smak i zapach czujemy, że znany nam świat to zaledwie drobina istniejącej gdzieś Całości. Wspaniałości przekraczającej nasze pojmowanie. I każdą cząstką mej jaźni pragnę tam sięgnąć i poznać ów bezmiar. I wtedy właśnie myślę: Jakżeż można dostrzegać zło w tym pragnieniu? Bartta patrzyła na siostrę z przeraźliwą zazdrością. Co ty wiesz, czego ty pragniesz, myślała. Jak gdybym nie pragnęła tego samego, choć wiem, że nigdy tego nie osiągnę. Już miała powiedzieć coś dowcipnego i uszczypliwego, kiedy widok ogona na chwilę odebrał jej głos. Ogon lorga mignął raz, iluzoryczny jak zapach wody w Wielkim Voorgu, i zniknął pod długim, płaskim, pozłocistym głazem. - Popatrz no! - powiedziała, schodząc do płytkiej rozpadliny. Skarpa była stroma i zdradliwa, spod nóg osuwały się iłołupki i połamane gałązki. - Spójrz tylko, siostro! - Bartta szeroko rozstawiła krzepkie nogi, nachyliła się i odwaliła głaz. - Lorg! - wykrzyknęła Giyan. - Tak. Lorg! - Bartta cofnęła się, zafascynowana i przerażona, a Giyan zeszła w rozpadlinę i stanęła obok niej. Lorg naprawdę był ohydną bestią. Skórę miał grubą i pokrytą brodawkami, wyłupiaste szare oczy zwracały się to w tę, to w tamtą stronę, jakby mógł patrzeć jednocześnie w dowolnym kierunku. Miało się wrażenie, że składa się wyłącznie z brzucha; głowa i nogi były niewielkie. Wydawał się pozbawiony kości, niczym dwukomorowy żołądek wypatroszonego lemura, i przez to był jeszcze bardziej obrzydliwy. Bartta podniosła kamień. - A teraz musimy go zabić. - Zabić? Dlaczego? - Dobrze wiesz dlaczego - odparła lodowato Bartta. - Lorgi są złe. - Zostaw go w spokoju. Nie musisz mu odbierać życia. Bartta wprawnie się zamachnęła. Rozległ się osobliwy niski dźwięk, niczym rozzłoszczonego czarnowrona. Przynajmniej jednym górowała nad siostrą - siłą fizyczną. Kamień, wypuszczony po tak potężnym zamachu, uderzył lorga z przyprawiającym o mdłości odgłosem. Paskudne wytrzeszczone ślepia zwierzęcia skierowały się ku bliźniaczkom ze smutkiem, lecz stwór się nie poruszył. Ta jego obojętność jeszcze bardziej rozwścieczyła Barttę. Porwała następny kamień, tym razem większy, i zamachnęła się. Giyan złapała uniesioną rękę siostry. - Dlaczego, Bartto? Dlaczego tak naprawdę chcesz go zabić? Wiatr szumiał w gałęziach kuello, świstał w skalnych szczelinach. Wysoko w górze krążył jastrząb, bacznie wypatrując zdobyczy. Bartta wpatrywała się w twarz Giyan. Swojej wysokiej, pięknej siostry, bystrej i o zręcznych palcach. Na nowo rozgorzał w niej gniew, dławiąc, jakby dłoń olbrzyma zacisnęła się na jej gardle. Gwałtownie wyszarpnęła rękę i - zanim Giyan zdążyła coś jeszcze powiedzieć - z ogromną siłą cisnęła kamień. Uderzył lorga w głowę. Popłynęła strużka krwi tak jasnej i rzadkiej, że przypominała wodę. Bartta, pomrukując jak zwierzę, nabrała w garść kamieni i ciskała nimi w lorga, aż rozciągnął się na ziemi, poraniony do żywego mięsa. - Masz. Masz. - Stała nad lorgiem, drżąc lekko, w głowie się jej kręciło. Giyan kucnęła obok martwego stworzenia i pogładziła je. - Powiedz mi, jeżeli potrafisz - wyszeptała - gdzie tu jest zło, na wielką boginię? Bartta popatrzyła na nią i rzekła: - O tak, siostro. Uroń łzę nad stworem tak szkaradnym, że nawet nie drgnął, żeby siebie ocalić. Skoro jego śmierć tak cię zabolała, to wykorzystaj ten swój piekielny Dar. Wróć mu życie. - Dar nie działa w ten sposób - odparła Giyan, nie patrząc na nią. - Nie może przywrócić życia zmarłemu. - Spróbuj, czarownico. Giyan podniosła poszarpanego lorga i pogrzebała go w iłołupkach. Zabrudziła dłonie ziemią i krwią tak, że nie zdołała ich otrzeć. Czoło miała zroszone potem. W końcu spojrzała na siostrę. - I co właściwie osiągnęłaś? - Spóźnimy się na popołudniowe modły - rzekła Bartta. Kiedy ruszyła ku wysokim, połyskującym murom Opactwa Opływającej Jasności, zobaczyła sowę kołującą nad wierzchołkami drzew, jakby się jej przypatrywała. Księga Pierwsza Wrota Ducha „Znajduje się w nas piętnaście Wrót Ducha. Należy je rozewrzeć. Jeżeli choć jedne pozostaną zawarte, wywiąże się chorość ducha, która, gdy jej nie leczyć, może zniszczyć w nas duszę”. - Przeczyste Źródło, Święty Pięcioksiąg Miiny l. Sowa Po szesnastu latach - szmat czasu - Bartta, niska, ciemna, przygarbiona i przypominająca lorga, znalazła się na tej samej ścieżce. Niebo było bezchmurne, wspaniale błękitne, jakby świeżo pomalowane. Słońce chyliło się ku zachodowi, osobliwa purpurowa plamka wyolbrzymiona przez atmosferę wyglądała jak źrenica oka. Oka Miiny, jak wierzyli Ramahanie, które wszystko dostrzegało i zapamiętywało. Powietrze było przesycone aromatem jodeł kuello i Bartta - kiedy pod jej sandałami chrzęściły zbrązowiałe igły - znów poczuła leciutki dreszczyk towarzyszący wspomnieniu. W jednej chwili wróciło popołudnie, kiedy to zabiła lorga. Przystanęła, wypatrując wyschniętej rozpadliny i dużego, płaskiego, pozłocistego głazu, pod którym, lata temu, znalazła zwierzę. Odziana była w długie pomarańczowe szaty z surowego jedwabiu przypisane konara, starszym rangą kapłankom Dea Cretan, ramahańskiej Naczelnej Rady. Dawno temu, przed zjawieniem się V’ornnów, Ramahanami władała jedna kobieta: Matka. Tytuł ten dziedziczyła jeszcze w dzieciństwie, jednocześnie na zawsze tracąc swe imię. W owym czasie wśród Ramahan była jednakowa liczba kobiet i mężczyzn - jeżeli można to sobie w ogóle wyobrazić! Mężczyzn usunięto, kiedy ich wrodzona zachłanność doprowadziła do utraty Perły, zniszczono czarnoksięskich Rappa i utworzono Dea Cretan, żeby już nigdy nie powtórzyła się zdradziecka przemoc zrodzona w łonie Zakonu, by stopniowo pozbyć się czarów nierozerwalnie splecionych z bractwem Ramahan. Bartta szła ścieżką, okolona wonią mirry, olejków goździkowych i szałwi - kadzideł, które paliła podczas modłów. Wonności te dawały moc jej wierze i jasność myślom. Postukała palcem cienkie, nieumalowane wargi. Gdzież jest ten głaz? Wiedziała, że niedaleko. Upływ czasu i kaprysy pamięci sprawiły, że dwukrotnie go minęła. Za każdym razem jednak ramahańskie wyszkolenie zmusiło ją do zawrócenia - i w końcu rozpoznała głaz, którego złocista barwa teraz już tylko gdzieniegdzie przebłyskiwała spod warstwy skruszonych iłołupków i igieł kuello. Bartta uniosła rąbek szat, na wpół ześliznęła się po stoku rozpadliny i ostrożnie szła wśród rumoszu skalnego i żółtych kępek turzycy. W ciągu tych lat zmiany geologiczne pokiereszowały zapadlisko. Głaz leżał teraz niczym kładka nad szczeliną w dnie rozpadliny. Kobieta pochyliła się i dotknęła chłodnej, szorstkiej, złocistej powierzchni głazu, nawet po takim czasie wzburzona wspomnieniem lorga. Złorzeczyła od serca. Ów lorg na pewno był złym znakiem. Trzy dni po jego zabiciu Giyan schwytano i zabrano do Axis Tyr, na niewolnicę V’ornnów. Było to szesnaście lat temu i nigdy już nie dała znaku życia. Za to Bartta wiele razy słyszała opowieści o kundalańskiej kochanicy regenta. Giyan dzieliła łoże z V’ornnem! Jak mogła? To było nie do pomyślenia! Bartta wzdrygnęła się, myśląc o przerażającym V’ornnie. I wtedy właśnie usłyszała ów dźwięk - słabiutki, niewyraźny, odbijający się echem. Odwróciła się i rozejrzała. Poruszały się jedynie wierzchołki pełnych wdzięku kuello. Dźwięk powrócił i miała wrażenie, że po kręgosłupie spływa jej strużka lodowatej wody. Uklękła i zajrzała do szczeliny. W szparze pomiędzy skałą a warstwą iłołupku dostrzegła jedynie ciemność. - Jest tam kto? - spytała stłumionym głosem. Doleciał ją głos ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Poderwała się na nogi, włosy stanęły jej dęba. Cofnęła się, potknęła, złapała równowagę. Odwróciła się i zaczęła uciekać. Przydepnęła rąbek szaty, którą zapomniała nieco unieść, i upadła, rozdzierając materiał i raniąc kolano. Krzyknęła, podniosła się i pobiegła. Dotarła do skarpy rozpadliny i zatrzymała się, żeby złapać oddech. Spojrzała w górę, na świetliste lazurowe niebo. W ustach jej zaschło, serce łomotało. Ciche, niesamowite zawodzenie wiatru dawało pozory życia skałkom i wąwozom, zagłuszało tamten obrzydliwy dźwięk. Spojrzała ku gęstwie kuello i głęboko odetchnęła, żeby pozbyć się resztek strachu. Drgnęła, kiedy spośród ocienionych iglastych konarów ukazała się wielka rogata sowa i - bezszelestnie poruszając olbrzymimi skrzydłami - obniżyła lot. Bartta wymówiła imię Miiny, albowiem sowa była świętą posłanniczką bogini. Ptak leciał wprost ku niej. Przylgnęła do skarpy. Za późno na ucieczkę. Szeptała modlitwę, a tymczasem sowa przeleciała tak nisko, że Bartta poczuła powiew potężnych szarobłękitnych skrzydeł. Ptak jeszcze bardziej obniżył lot, a ona odwróciła się i śledziła go wzrokiem. Sowa przeleciała nad płaskim, długim głazem, potem drugi raz i trzeci. Po chwili wzbiła się na potężnych skrzydłach i odleciała w mroczny bór kuello. Barttę ogarnął osobliwy lęk. Sowa, rzecz jasna, była znakiem. Znakiem wielkiej wagi, gdyż sowa w blasku dnia zapowiadała nadciągającą śmierć. Kobieta bała się coraz bardziej, wiedziała jednak, że nie powinna zignorować znaku danego przez Miinę. Ale to przecież niemożliwe: Miina odeszła, a przynajmniej Bartta to sobie wmówiła. Cóż więc porabiała tutaj posłanniczka bogini? Należało się o tym przekonać. Niechętnie wróciła po własnych śladach. Uklękła obok głazu, krzywiąc się z bólu. Słońce stało tuż nad linią lasu, cienie w rozpadlinie były długie, błękitne, gęste. Bartta chrząknęła. Głaz poruszył się opornie jak kaleka, na znak protestu spuszczając małą lawinę iłołupków. Znów rozległ się ów mrożący krew w żyłach głos. Bartta padła na ziemię i wsunęła głowę w szczelinę. W gasnącym świetle dnia ledwo dostrzegła małą, skuloną postać. To był Kundalanin, a nie zwierzę - i to mały, na pewno nie dorosły. I znów omal się nie cofnęła. Nie miała najmniejszej ochoty schodzić w te niebezpieczne mroki. Powstrzymało ją jednak wyszkolenie. Miina przemówiła i teraz ona, Bartta, musi zadziałać. Ileż to czasu upłynęło, odkąd Miina dała Ramahanom znak? Bartta nie wiedziała. Ale na pewno dużo czasu. Bardzo dużo. - Trzymaj się! - zawołała, gramoląc się w dół. - Idę do ciebie! Schodziła, krztusząc się w chmurze pyłu i potężnie złorzecząc. Stwardniałymi od pracy dłońmi czepiała się małych załomków, żeby nie runąć w dół. Musiała być szczególnie ostrożna, bo kruchy iłołupek bardzo łatwo mógł się odłamać lub obsunąć pod jej ciężarem. Bartta wiedziała, że tutejsza obfitość skał osadowych to ”robota” rzeki Chuun, płynącej stąd do Axis Tyr, kundalańskiego miasta, które V’ornnowie obrali na swoją stolicę. Słyszała wiele opowieści o Axis Tyr sprzed inwazji V’ornnów, o pięknym mieście z błękitnego i różowego kamienia, zbudowanym na obu brzegach Chuun. Teraz zaś, o ile wiedziała, jedynymi Kundalanami w mieście byli nieszczęśni więźniowie lub niewolnicy. Jak Giyan. Nieuniknione wyrzeczenia pozbawiły uczuć twarde serce Bartty. Było teraz równie nieczułe jak głaz. Ale nadal mogła nienawidzić. Kiedy myślała o V’ornnach, wstrząsał nią dreszcz zgrozy. Cóż za potwory! Obrzydliwe, łyse niczym zgniły clemett i dwakroć bardziej cuchnące. Nigdy się nie wiedziało, co myślą te łyse bestie, chociaż członkowie kundalańskiej partyzantki nauczyli się przewidywać ich reakcje na pewne wydarzenia. Jednak ruch oporu był w gruncie rzeczy bezsilny. Na cóż przydawały się ofiary z życia? Minęło sto jeden lat od rozpoczęcia okupacji i nic się nie zmieniło. Nic nie można było na to poradzić. Trzeba się było nauczyć żyć z tym jarzmem. Dzięki niech będą Miinie, że V’ornnowie pojmali Giyan, nie ją. Bartta wiedziała, że prędzej by się powiesiła, niż przystała na służenie im lub dotykanie ich cuchnących cielsk. Tak czy owak, pomyślała cierpko, jej bliźniaczka wykazywała niezdrowe zainteresowanie V’ornnami. Teraz ma, czego chciała. Bartta zaczęła się pocić. W szczelinie było nienaturalnie ciepło. Potykając się, ruszyła jak najbliżej ścian, żeby uniknąć największego żaru, który bił falami z nierównego skalnego podłoża. Na obwodzie dna szczeliny sterczały, niczym chwytne palce, stalagmity z różowego kalcytu. Rozpalone powietrze migotało i paliło jej płuca, więc możliwie najszybciej dotarła do skulonej postaci. Okazało się, że to może piętnastoletnia dziewczyna, trzęsąca się jak w ataku zimnicy. Słodko pachnący pot rosił czoło biedaczki i sklejał jej długie, splątane blond włosy. Piękna twarz była mroczna, ściągnięta. Bartta wzięła ją na ręce i poczuła, jaka jest rozpalona. Dziewczyna krzyknęła, kiedy niosła ją ku otworowi odsłoniętemu przez poruszony głaz. - Przestań biadolić - burknęła Bartta. - Za chwilę cię stąd wydobędę. Jesteś bezpieczna. Ale sama w to nie wierzyła, widząc suchą i zaczerwienioną skórę dziewczyny. Ramahanki były nie tylko mistyczkami, ale i znakomitymi uzdrowicielkami. Bartta wyraźnie widziała oznaki gorączki duur i wcale się jej nie podobało, że zakażenie wirusowe osiągnęło takie stadium. Owa gorączka, powracająca co pięć lat, już od wieku siała spustoszenie wśród Kundalan. Ramahanki uważały, że to V’ornnowie przywlekli zarazę na Kundalę, ruch oporu zaś był przekonany, że Gyrgoni, tajemnicza kasta V’ornnańskich technomagów, stworzyli owego wirusa jako kolejną broń, by powalić Kundalan na kolana. W każdym razie Ramahankom rzadko udawało się uratować ofiary gorączki duur. Jeżeli chorobę rozpoznano w czterdzieści osiem godzin od wystąpienia objawów, dobre efekty dawały kataplazmy z mieszaniny zmiażdżonych nasion krwawnicy i ususzonej delikatnej wewnętrznej strony liści naparstnicy. W przeciwnym razie, jak tylko wirus docierał do płuc, namnażał się tak gwałtownie, że chory w ciągu kilku dni topił się niczym wrzucony do morza. Trzymając dziewczynę na rękach, Bartta przystanęła i spojrzała na skrawek mroczniejącego nieba. Droga w górę wydawała się o wiele dłuższa niż ta w dół, zanim zeszła na dno szczeliny. Dziewczyna umierała, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Cóż więc po niej? Gdyby zdołała ją stąd wydobyć i zanieść do wioski, może przedłużyłaby jej życie o tydzień, góra dwa. Ale po co? Bolesny grymas już zniekształcał twarz dziewczyny, a jej cierpienia tylko by się nasiliły. Lepiej ją tu zostawić; szybka śmierć będzie wręcz błogosławieństwem. Kiedy jednak Bartta kładła ją na dnie szczeliny, niewielki wstrząs obsypał je okruchami łupków. Kapłanka przycisnęła się do drgającej ściany, a dziewczyna krzyknęła. Spojrzała przytomniej i przywarła do kobiety, zawodząc żałośnie. Bartta - czekając, aż ustanie trzęsienie ziemi - przypomniała sobie świętą sowę Miiny. Bogini wreszcie przemówiła i wybrała ją, Barttę! Sowa trzykrotnie przeleciała nad szczeliną. Dlaczego? Na pewno nie po to, żeby Bartta porzuciła tu dziewczynę, skazując ją na śmierć. Jakież więc było znaczenie posłania Miiny? Może bogini chciała, żeby chora została własnością Bartty. Ale dlaczego? Czyżby było w niej coś wyjątkowego? Bartta spojrzała na nieziemsko piękną twarz, tak bladą, że pod skórą, nienaturalnie naprężoną i pałającą od gorączki, widać było siateczkę błękitnych żyłek. Odgarnęła gładkie włosy z czoła dziewczyny i zapytała: - Jak ci na imię? - Riane. - Serce chorej biło równie szybko jak serduszko bielaka. - Hmmm. Nie znam tego imienia. Skąd jesteś? Dziewczyna się skrzywiła. - Ja nie... Nie mogę sobie przypomnieć. Jedynie... - Jedynie co, kochanie? - Pamiętam wspinaczkę. - Wspinaczkę? - Bartta zmarszczyła brwi. - Chyba nie słyszałam takiego słowa. Co to znaczy? - Wspinaczka. No wiesz, wchodzenie i schodzenie po pionowych ścianach skalnych. - Nie opowiadaj głupstw - skarciła ją Bartta. - Żadna ze znanych mi osób tego nie robi. - A ja tak - odparła dumnie Riane. - To znaczy robiłam. Wyraźnie pamiętam zejście z Poczwórnego Białego Wierchu. - Przecież to niemożliwe - stwierdziła Bartta. Poczwórny Biały Wierch był urwistą górą, wznoszącą się jakiś kilometr powyżej opactwa. Nawet dla kozic był zbyt stromy, poszarpany i oblodzony. - Ależ skąd. Powtarzałam to wiele razy. Bartta jeszcze bardziej się zachmurzyła. - No dobrze, niech ci będzie. A co stało się potem? - Odłamał się mały występ, którego się trzymałam. Może skała pękła, kiedy ziemia zadrżała. Spadłam. - No dobrze, kochanie, ale jak znalazłaś się tu, pod złocistym głazem? - Ja... nie wiem. Bartta westchnęła. - Co sobie przypominasz? Kto jest twoją matką? A ojcem? Riane pokręciła głową. - Zastanów się, dziewczyno. Pomyśl! Riane odsunęła się od niej i zwinęła w kłębek. Bartta zmusiła się, by złagodzić głos. - Postaraj się, proszę. To ważne. - Nic więcej nie pamiętam. Amnezja, pomyślała kapłanka. Jest nie tylko chora, ale też doznała obrażeń. - Źle się czuję - zakwiliła Riane, jakby podkreślając domysły Bartty. - Wydobrzejesz - pocieszyła ją odruchowo kobieta, chociaż bardzo w to wątpiła. - Nie zostawiaj mnie - powiedziała nagle dziewczyna. Bartta miała wrażenie, że przygniótł ją młyński kamień. Uśmiechnęła się z przymusem i powiedziała: - Wspólnie się stąd wydostaniemy. Już wkrótce zobaczysz... Szczeliną targnął kolejny wstrząs. Riane rozejrzała się nerwowo, w jej błękitnych oczach widać było strach. Na dno posypały się znowu kawałki łupków. - Umrzemy tutaj? - zapytała. Najwyraźniej nie miała pojęcia o swojej chorobie. - Nie umrzemy tutaj. - Bartta miała nadzieję, że zdołała się uspokajająco uśmiechnąć. - Jestem Bartta ze Stone... Riane wrzasnęła, bo szczeliną targnął trzeci, najsilniejszy wstrząs. - Nie ma co beczeć - kobieta surowo zganiła zawodzenie chorej. - Zdążymy się stąd wydostać. Ponad głową Riane widziała warstwy łupków zsuwające się ku środkowi szczeliny i mknące w otworze, który pojawił się po trzęsieniu ziemi. Muszę się stąd wydostać, pomyślała Bartta, bo inaczej zginę. Znów rozważyła porzucenie dziewczyny, lecz pamiętała sowę i musiała wypełnić nakaz bogini. Wstała, oparła się o ścianę i przewiesiła Riane przez lewy bark. - No dobrze. Teraz mocno się trzymaj. Zaczęła się wdrapywać. Szło jej to powoli. Miała dość rozumu, by wiedzieć, że trzęsienie ziemi zniszczyło sporo wgłębień i wybrzuszeń, które wykorzystała przy schodzeniu. Te, które wyczuwała teraz, kilkakrotnie sprawdzała, zanim się ostrożnie podciągnęła. Cały czas przygniatał ją ciężar chorej, garbił plecy, wywoływał ból ramion i bioder - ból, który coraz bardziej się nasilał. Jednak uparcie się pięła, zabraniając sobie pośpiechu i nakazując wypróbowanie każdej prowizorycznej podpory, żeby się pod nimi nie załamała i żeby nie spadły na dno szczeliny. Przez cały ten czas lękała się wszakże, żeby kolejny wstrząs nie zrzucił jej na dół. Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezradna, od kiedy została Ramahanką w Opactwie Opływającej Jasności, lecz, co dziwne, jednocześnie odczuwała radość, bo znów czuła więź z własnym ciałem i korzystała zeń jak w dzieciństwie. Wspaniale było znowu czuć pod palcami ziemię, czuć pracę mięśni i ścięgien. Słyszała pochlipywanie Riane i modliła się, żeby osłabiona dziewczyna nie puściła jej. Przebyła już dwie trzecie drogi, kiedy zabrakło oparcia dla palców. Trzy ewentualne podpórki pękły, ostatnia dopiero wtedy, kiedy Bartta przeniosła na nią cały ich wspólny ciężar. Zjechała na poprzedni występ, a od wstrząsu aż zabolał ją kręgosłup. Riane zemdlała. I dobrze, pomyślała Bartta, dziewczyna boi się za nas obie. Instynkt nakazywał jej iść w górę, ale Bartta poświęciła trochę czasu na odpoczynek. Ziemia na razie się nie trzęsła, lecz nie było słychać żadnego ptaka, co kapłanka potraktowała jako ostrzeżenie przed następnymi wstrząsami. Całe życie spędziła w cieniu Djenn Marre, więc trzęsienia ziemi nie były dla niej nowością. Najsłabsze nasilenie miały na pogórzu, a ich moc wzrastała wraz z wysokością. Pewnego razu, kiedy niosła miesięczną dostawę do Lodowych Jaskiń, miała nieszczęście natrafić na trzęsienie ziemi, które zmiotło część ściany skalnej niecałe siedem metrów od miejsca, gdzie przycupnęła, przerażona. Do Lodowych Jaskiń zachodziły wyłącznie akolitki Ramahan, a i to nieczęsto. Jaskinie, wyżłobione w granicie Djenn Marre niczym siedlisko osobliwego mitycznego drapieżnego ptaka, znajdowały się pięć kilometrów od opactwa i kilometr powyżej wodospadów Niebiańska Kaskada, od których brała początek Chuun. Wszyscy się zastanawiali, jak Tchakirowie mogli tam żyć. Ale na cóż więcej zasługiwały te męty i wyrzutki - zbrodniarze, odmieńcy i szaleńcy, odrzuceni przez społeczność? Mimo to wciąż byli Kundalanami. Ramahanki uważały za swój święty obowiązek wobec Miiny dbać, żeby ci nieszczęśnicy nie zginęli marnie na wietrznych i oblodzonych szczytach Djenn Marre. Żaden cywilizowany Kundalanin nigdy nie widział Tchakira. Ale na pewno istnieli, bo kiedy akolitki ramahańskie zjawiały się w Lodowych Jaskiniach, tak jak Bartta, to racji żywnościowych z poprzedniego miesiąca już nie było. I ona, jak wszystkie kobiety przed nią, przebywała tam tylko tyle czasu, ile trzeba było, żeby położyć niewielkie, wypchane pakunki z suszoną żywnością i ziołami, łyknąć ze dwa razy mętnej rakkis i ruszyć w dół oblodzonego, niemal pionowego szlaku. Teraz miała przed sobą inny niemal pionowy szlak. Przebyła już sporo drogi w górę, a mimo to wieczorne niebo wydawało się jeszcze bardziej odległe, przypominało muszlę sczerniałą po całopalnej ofierze. Z mroków wyłoniła się gwiazda, niebiesko-biały ognik, a tuż obok niej, po prawej, zjawił się jeden księżyc, potem zaś drugi i ich poświata oświetliła szczelinę. Bartta poczuła to najpierw w podeszwach stóp; zebrała się w sobie i żarliwie modliła do Miiny, aby bogini wyciągnęła ku niej pomocną dłoń. Głuchy pomruk przeszedł w krótki grzmot, ogłuszając ją boleśnie. Ziemia zadrżała i kobieta zaczęła się zsuwać, desperacko wczepiając się w skarpę. Miała wrażenie, że cała szczelina się rozpada i że to już ostatnie chwile jej życia. Wszystko zamarło w przerażającym bezruchu. Bartta spojrzała w górę - ściana rozpadliny pękła i jej najwyższa część odchyliła się, tworząc coś w rodzaju nierównych schodów. Instynkt popchnął ją w górę. W jednej chwili była przy owych schodach i - wspinając się jak mogła najszybciej w tych okolicznościach - wydostała się ze szczeliny. Znalazła się w rozpadlinie i nawet nie zatrzymała się, by złapać oddech, ale niemal biegła, niosąc na ramieniu nieprzytomną dziewczynę. Ośmieliła się obejrzeć przez ramię dopiero wtedy, kiedy dotarła do dróżki wijącej się pośród kuello i wiodącej do Stone Border. Nie wiedziała, co spodziewała się ujrzeć, lecz w księżycowej poświacie, spływającej w dół jak mleko z wymion kozy, nie dostrzegła niczego niezwykłego. Stęknęła z wysiłku, wygodniej układając dziewczynę na bolącym ramieniu, i pospieszyła ku domowi. 2. Pnącze Annon wypuścił strzałę, Kurgan wystrzelił bełt - i w sekundę później runął w dół nagonóg, obniżający lot ponad ciernistą koroną sysalowca. Bełt przeszył jego pulchną, błękitno-żółtą pierś, strzała chybiła o włos. Annon triumfalnie potrząsnął pięścią nad głową. Kurgan jednak poczęstował go obelżywym gestem i na łeb, na szyję pognał przez zagajnik sysalowców, w którym zaczaili się wczesnym rankiem, jako że V’ornnowie świetnie wiedzieli, iż soczyste nagonogi zakładają gniazda na najwyższych gałęziach wielkich, sękatych, wiekowych drzew. - O tak, to moja zdobycz - wysapał Kurgan. Wyszarpnął okrwawiony metalowy bełt z ptasiej piersi i wetknął z powrotem w łącze na zewnętrznej stronie lewego przedramienia. - Pojąłeś wyższość v’ornnańskiej technologii? - Potrząsnął jesionowym łukiem Annona. - Nie rozumiem, czemu się wygłupiasz z tą żałosną, zacofaną kundalańską bronią. - To była próba - odparł Annon. - I to nieudana. Sam musisz to przyznać. Kurgan dźgnął martwego nagonoga cienkim trójgraniastym nożem, który zawsze miał przy sobie. Był to jego największy skarb, którego nie pozwalał dotykać nawet Annonowi. Annon wszakże zbytnio się tym nie przejmował, nie przepadał bowiem za v’ornnańską bronią. - Asherowie są znani z miłości do Kundalan, nie? - mruknął Kurgan. - Po co to wywlekasz? - spytał przez zęby Annon. - Wychowała cię Kundalanka. To nie jest normalne. Wszystko, czego cię nauczyła, jest tak samo wybrakowane jak łuk, który ci dała. Jeszcze wyjdzie ci to bokiem. Annon wolał nie podejmować tego tematu, dotknął własnego łącza. - Za bardzo polegasz na okummmonie. - A czemuż miałbym nie polegać? Wycelował za mnie, wyliczył wektor ptasiego lotu, szybkość wiatru i czas lotu co do nanosekundy. We właściwej chwili wystrzelił bełt. A co ta kundalańska zabawka zrobiła dla ciebie? Okummmon dał zdobycz mnie, a nie tobie. - Nie musiałeś się wysilać. W ten sam sposób uczy nas, kiedy dostajemy Wezwanie, żeby się podłączyć. - Otóż to, głupolu. - Kurgan uśmiechnął się i otarł gruby grot bełtu; okummmon już „zmetabolizował” krew nagonoga, rozkładając ją na składniki pokarmowe bez trudu wchłaniane przez krew młodziana; klepnął przyjaciela w plecy. - Okummmon to przywilej, który należy cenić. My, Bashkirowie, jesteśmy jedynymi z wysokiej kasty, którzy mogą się podłączyć. Bądź z tego dumny i współczuj Genomatekkom, co są tylko z nazwy wysoką kastą. Współczuj Khagggunom, wojownikom; Mesagggunom, inżynierom; Tuskugggunom, kobietom, czyli niższym kastom. Oni wszyscy są sototymi, których nie można wezwać. To dowód na to, że jesteśmy od nich lepsi. - Mnie to Wezwanie przypomina pęta. Kurgan potaknął. - Ma nas jeszcze bardziej związać z Gyrgonami. - Nie chcę być z nikim związany. - Pochodzisz z Asherów, dynastii ustanowionej i namaszczonej przez Gyrgonów, Tych Którzy Wzywają. Twój ojciec jest drugim z dynastii Asherów, ty nastąpisz po nim, po tobie twój syn, i tak dalej. Annon pomyślał o trzech swoich siostrach, których nie widział od ich narodzin. Mieszkały w innej hingatta, podobnie jak ich matka - ich wspólna matka, którą zobaczył dopiero przed siedmioma laty, tuż przed jej śmiercią. Już nie mogła wtedy mówić. Nie rozpoznała go w ostatnich chwilach. - Wcale tego nie chcę. - To sceduj to na mnie - zaśmiał się Kurgan. - Zrobiłbym to, gdybym mógł. Kurgan był głęboko zaniepokojony. - Masz takie dziwaczne poglądy, Annonie Ashera! Założę się, że to sprawka tej kundalańskiej czarownicy, co się tobą opiekuje. Przecież nawet nauczyła cię mówić i czytać po kundalańsku. - Wyjawiłem to tylko tobie, Kurganie. - Gdyby twój ojciec wiedział, jakimi bzdurami cię faszeruje, to by ją wyrzucił na zbity pysk! - prychnął Kurgan. - Mojemu ojcu raczej podoba się sposób, w jaki ona mnie wychowuje. - Annon się uśmiechnął. - Pokazała mi część tajemnych przejść przecinających kundalański pałac i opowiedziała o swojej wiosce, Stone Border, wysoko w górach Djenn Marre. - Aaa, Kundalanie. Dochowywanie tajemnic to ich najbardziej irytująca cecha. Ale kogo obchodzą te ich sekrety? Czegóż mogli byśmy się nauczyć od podrzędnych kultur? - Kurgan położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Wiem, że to dla ciebie trudne. Wychowuje cię niewolnica! Co regent sobie myśli? Niektórzy gadają, że go opętała. Gadają, rzecz jasna, za twoimi plecami. Krew napłynęła Annonowi do twarzy. - Dałbym nauczkę tym psim synom. - I narobiłbyś sobie przy okazji wrogów. Jak twój ojciec. - Mój ojciec nie boi się żadnych wrogów. - Fakt. Ale to, jak lekceważy tradycję... Ta jego kundalańska damulka to tylko jeden przykład. - Gdyby moja matka nie złamała wiary... - Gdyby twoja matka nie złamała wiary, nigdy nie trafiłbyś do hingatta liiina do mori. Wychowywałaby cię, tak jak twoje siostry, w hingatta falla do mori. „Hingatta” nazywano wspólnoty ośmiu v’ornnańskich kobiet w wieku rozrodczym; wychowywano w nich dzieci z wyższych kast przez rok po modelowaniu, kiedy to za pośrednictwem swojego okummmonu były stale podłączone do matrix. - Nigdy byśmy się nie spotkali i nie zaprzyjaźnili. I nigdy nie miałbym okazji pobić cię na głowę w polowaniu! - Mój ojciec nie pochwala naszej przyjaźni. - A mojego doprowadza to do szału! - Uważa, że twój ojciec namawia cię, żebyś wykrył tajemnicę salamuuunu. - Nasi ojcowie się nienawidzą, to fakt, a wszystko przez ten narkotyk - powiedział Kurgan. - I pomyśleć tylko, że mógłbym nigdy nie dostawać od niego nakazów! Dla mnie Wennn Stogggul może sobie gnić w N’Luuurze! - Obwiązał szyję nagonoga i zawiesił go przy pozostałych. - Spójrz, przyjacielu! - Uśmiechał się szeroko, kpiąco. - Cztery ptaki i ani jeden twój! Annon wskazał dwa małe czworonogi wiszące na gałęzi. - Zupełnie mi wystarczy parka bielaków. - Bielaki, też coś! Odrobinka mięska i to na dokładkę o smaku gliny! - A ty świetnie znasz gorzki smak gliny, nieprawdaż, przyjacielu? - Ja? Załóżmy się, kto częściej jej próbował! - A o co zakład? - zaśmiał się Annon. - Trzy kolejki ognistej numaaadis. - Raczej mętnej rakkis. - Tego kundalańskiego sikacza? Cuchnie jak zgniłe clemetty. - Za mocna dla takich jak ty, co? - Nigdy! Pewnie dalej by się przekomarzali w tym stylu, gdyby Annon nie dostrzegł czegoś kątem oka. - Kurgan! - szepnął, kucając. - Spójrz no tylko, Kurganie! O tam! Kurgan popatrzył tam, gdzie wskazywało wyciągnięte ramię przyjaciela. Przez lukę w drzewach padał jasny snop słonecznych promieni. Coś się w tym blasku poruszało. Kurgan przesunął się, żeby lepiej widzieć, i nadepnął na suchą gałązkę. Annon natychmiast zatkał mu usta dłonią, żeby stłumić gniewny okrzyk. Chłopcy zamarli. V’ornnowie byli bezwłosi, mieli długie, stożkowate, gładkie czaszki i bladożółtą skórę. Tak jasne, że aż bezbarwne oczy Annona i jego smutne usta sprawiały, że ogromnie różnił się od Kurgana, którego czarne jak noc oczy czyniły twarz jeszcze chudszą i bardziej kanciastą. Obaj chłopcy nadal widzieli jakiś ruch w trójkątnym słupie blasku. W milczącym porozumieniu, zrodzonym ze wspólnego wychowania w liiina do mori, przyjaciele ostrożnie i powoli dążyli na skraj zagajnika sysalowców. Dotarli na obrzeże świetlnego trójkąta i aż im zaschło w ustach. - Oczom nie wierzę! - szepnął Kurgan. - Co za niespodzianka! - rzucił cicho Annon. - Wspaniała! - Też tak myślę! - Ale ja to pierwszy powiedziałem, więc jest moja! - Jeszcze czego! Zerkali w oślepiający słoneczny blask. Usłyszeli orzeźwiający szmer strumyka - jednego z wielu dopływów potężnej Chuun, zasilającej Olbrzymie Fosforyczne Bagna, dwadzieścia mil dalej na zachód. Pluskowi wody towarzyszył cichy radosny śmiech, bo obiektem zainteresowania chłopców nie był ani barwnie upierzony nagonóg, ani sześcionoga bagienna jaszczurka. Nawet widok narbucka z drogocennym spiralnym rogiem - który to zwierz zniknął z Kundali z nadejściem V’ornnów - nie poruszyłby tych nastolatków tak, jak poruszył ich widok młodej Kundalanki. Uniosła wysoko suknię, odsłaniając mlecznobiałe uda, i zapuściła się na płyciznę strumienia. Poruszała palcami stóp, wzbijając muł i płosząc kijanki. Chłopcy domyślili się, że to widok umykających kijanek był przyczyną jej dźwięcznego śmiechu. Nie, żeby zwracali zbytnią uwagę na dźwięki, jakie wydawała. Nie, nie - oni przyglądali się bacznie jej włosom. Były gęste i brązowe jak usmażona w rondlu leeesta. Ułożyła je na czubku głowy i spięła parą długich, filigranowej roboty szpilek, jak to kobieta tej rasy. Kiedy tak patrzyli, weszła głębiej w strumyk. Woda zakryła jej stopy. Nagle uniosła głowę i rozejrzała się. Chłopcy zamarli i wstrzymali oddech, żeby się nie zorientowała, że ją podglądają, i nie uciekła. Nie bali się jej, to oczywiste. Byli V’ornnami i nie obawiali się żadnego z Kundalan. Raczej ich pociągała. No i te jej włosy. V’ornnowie byli zupełnie pozbawieni włosów i z pewnością dlatego włosy Kundalan budziły w nich całą gamę odczuć - od odrazy do erotycznej fascynacji. Krążyły nawet pogłoski, że Gyrgoni często odwiedzali kundalańskie kashiggen, gdzie płacili za usługi tajemniczych imari, mających tak długie włosy, że - jak mówiono - ktoś musiał je unosić, kiedy szły. Ponieważ jednak Gyrgoni uwielbiali rozsiewać plotki i legendy na swój temat, nikt nie potrafił oddzielić prawdy od zmyśleń. Chłopcy patrzyli, oszołomieni, jak młoda Kundalanka unosi ręce i wyciąga filigranowe szpilki. Włosy spłynęły jej na plecy niczym Niebiańska Kaskada. Potem zaczęła się rozbierać. Najpierw zdjęła kamizelkę, później bluzkę, a na koniec długą, układaną spódnicę. Z okrzykiem zachwytu zanurzyła się, nagusieńka, w wodzie. A kiedy woda rozbryznęła się wokół jej ud, ujrzeli jej uroczą czuprynkę. Kurgan upuścił upolowane nagonogi. Leżały teraz u jego stóp ze skręconymi karkami, zapomniane w podekscytowaniu nowymi łowami. - Oto dojrzały clemett, gotowy do zerwania - rzekł ochryple. - Musi być moja. I wypadł z kryjówki. Annon rzucił łuk i tuż za przyjacielem popędził ku Kundalance. Biegł szybciej. Kurgan zorientował się, że przegra ów wyścig, i podciął mu nogi. Annon potknął się i przekoziołkował po trawie. Drugi z V’ornnów wykorzystał uzyskaną przewagę, w mgnieniu oka dotarł na brzeg i wskoczył do wody akurat w tym momencie, kiedy zauważyła go młoda Kundalanka. Dziewczyna wrzasnęła, starając mu się wyrwać. Szarpała się, on tymczasem wpychał jej głowę pod wodę, aż wreszcie zabrakło jej tchu i mógł ją wyciągnąć na płyciznę. Zwalił się na nią całym ciężarem i zmiażdżył jej usta swoimi wargami. Annon, rozciągnięty w trawie i niezabudkach, z mieszanymi uczuciami patrzył na tę napaść. Widok dziewczyny i w nim wzbudził pożądanie, i on też chętnie zaspokoiłby swoją chuć. Właściwie nie było w tym nic złego. Kundalanie byli tylko pośledniejszą rasą - kolejną rasą niewolników podbitą przez V’ornnów. A jednak... A jednak coś go powstrzymało - jakiś ledwie słyszalny głos szepnął mu na ucho:”To się nie godzi”. Annon zadrżał. Był to oczywiście głos Giyan. Była Kundalanką, co się dlań liczyło, bo przecież to ona go wychowała. Jasne, że gdyby nie była kochanką regenta, nigdy nie dostałaby tak ważnego zadania, nigdy nie włączono by jej do hingatta liiina do mori ani do żadnej innej hingatta. Ale Gyrgoni wybrali Eleusisa na regenta i chociaż nie pozwalali mu stanowić własnych praw, jego decyzja była prawem dla wszystkich kast. Była prawem, bo stali za nim Gyrgoni. Inni mogli - jak robił to Stogggul - psioczyć i narzekać na regenta, ale nic poza tym. Pozostawały im jedynie pomruki niezadowolenia. Jasne, Giyan go wychowała. Była kochanką jego ojca i wykonywała jego polecenia. Jak przystało na posłuszną niewolnicę. Niewolnicę, której szept potrafił wszakże rozbrzmieć w umyśle Annona, chociaż jej przy nim nie było. Może Kurgan miał rację co do niej, może i była czarownicą. Tak czy owak, nie mógł już znieść tego głosu. Wbiegł w jaskrawy blask słońca, jak strzała pomknął stromym brzegiem i spadł na szamoczącą się parę. Widział goły tyłek Kurgana, zawzięte, na poły szalone, nabiegłe krwią oczy przyjaciela. O dziwo, to tylko wzmogło jego determinację. Żeby co? Zaspokoić swoją zachciankę, pozbyć się osobliwej ociężałości w lędźwiach, nasycić się tą kundalańską samiczką. Uciszyć denerwujący szept, rozbrzmiewający w jego umyśle. Wbił palce w napięte mięśnie ramion Kurgana. Tamten uniósł się, okręcił tors ku przyjacielowi i trzasnął go grzbietem dłoni. Annon, nie przygotowany na cios, cofnął się nieco. Ale znów zaatakował i trafił prosto na potężny cios. Klęknął w wodzie, widząc wszystkie gwiazdy. W końcu odzyskał wzrok i zobaczył minę dziewczyny; zmroziło go to. Już się nie opierała. Oczy miała szkliste, jakby patrzyła gdzieś strasznie daleko, tam gdzie żaden V’ornn nie mógł dotrzeć. Annon wiele razy widział takie spojrzenie u kundalańskich niewolnic w Axis Tyr. Wprawiało go we wściekłość, powodowało, że dawna rozpacz po opuszczeniu przez matkę bolała jak pchnięcie nożem w brzuch. Ów gniew przywołał wspomnienia, kiedy jako dziecko płakał nocą. Chciał, żeby przyszła matka, a któż się zjawiał? Kundalańska niewolnica! Wołał matkę w przerażeniu, ale także po to, żeby dokuczyć Giyan, ukarać ją za to, że zajmuje miejsce matki. Giyan odpowiadała na jego wołanie, jeśli tylko tej akurat nocy nie była z jego ojcem. Kołysała go, choć o to nie prosił, choć ledwo mógł ścierpieć jej dotyk - dotyk Kundalanki, którą ojciec nie wiadomo dlaczego uwielbiał! Opowiadała mu niezwykłe, niepokojące legendy o bogini Miinie i Pięciu Świętych Smokach, które stworzyły Kundalę, lub usypiała go, śpiewając kołysanki o osobliwych melodiach, które wślizgiwały się do jego umysłu. Miała piękny głos, musiał jej to przyznać. Jednak było w niej coś takiego, być może głęboki smutek, co ujawniało się w wyrazie jej twarzy, co odbierało radość jej uśmiechom. Raz ocknął się w jej ramionach i zobaczył, jak łka we śnie. Łzy spływały strumieniami po policzkach Giyan, śniącej straszliwy sen, więc - choć wzbudziło to w nim obrzydzenie - mocno uchwycił jej dłoń. Blask słońca, odbity od powierzchni strumienia, niemal oślepiał Annona. Wściekłość wzięła górę nad bezwładem. Warcząc jak zwierz w klatce, uderzył Kurgana w szczękę, poprawił krzepkim ciosem w ucho i zwlókł go z biedaczki. Dziewczyna leżała, oszołomiona, dopóki ku niej nie sięgnął. Wzdrygnęła się, kiedy Annon złapał ją za ramię i podniósł. Odsunęła się, gdy ją puścił. Przez chwilę tworzyli osobliwą scenkę - zdobywca i niewolnica, każde innej rasy. Patrzyli sobie w oczy, nie znając swoich intencji. Annon wiedział, że była to odpowiednia chwila, żeby ją posiąść, mszcząc się tym na kundalańskiej niewolnicy, która go wykarmiła, i na ojcu, który potrzebował jej bardziej niż on. Odpowiednia chwila, żeby - jak na V’ornna przystało - wziąć to, co mu się należało. Lecz nie zrobił nic. Za jego plecami stęknął Kurgan. - Wynoś się stąd! - warknął Annon do zdumionej Kundalanki, po czym dorzucił energiczniej: - Rób, co każę, kobieto, i to szybko, zanim zmienię zdanie! Klęczący Kurgan znów stęknął i wykaszlał bladobłękitną flegmę. Rzucił się w stronę dziewczyny, brnącej pospiesznie ku brzegowi. Wrzasnęła. Annon wciągnął go do strumienia. Kurgan kopnął go w goleń. - Wiem, czego chcę, przyjacielu - wysapał, kiedy się szarpali. - Ostrzegam, nie wchodź mi w drogę. - Pozwoliłem jej odejść - oznajmił Annon. - Zwariowałeś? - zaśmiał się Kurgan. - Kimże jesteś, żeby ją puszczać wolno? - Synem regenta. Czemu to robię? - pytał sam siebie Annon. Co znaczyła dlań ta kobieta obcej rasy? Wyobraźnia podsuwała mu obrazy Giyan, tarzającej się w łożu z jego ojcem, kiedy on, Annon, przywoływał matkę. Nauczył się, że noc to pora, kiedy dochodzi do głosu cierpienie. - O, tak. Eleusis Wielki, Eleusis Potężny - zadrwił Kurgan. Był zły i zawiedziony. - Człowiek, którego ojciec został namaszczony przez Gyrgonów i jest trzymany przez Gyrgonów na krótkiej smyczy. Regent jak wszyscy inni, pozbawiony władzy. Władzy, którą mają wyłącznie Gyrgoni. - A mimo to twój ojciec pragnął korony regenta i poruszył niebo i ziemię, żeby zasłużyć na łaskę Gyrgonów - odgryzł się Annon. - Mój ojciec to głupiec obsesyjnie nienawidzący twojej rodziny. Na jego miejscu znalazłbym sposób, żeby zostać regentem. - I co wtedy? Regent panuje z łaski Gyrgonów. To oni mają całą władzę. Zawsze tak było. - Ale nie musi tak pozostać! I ponownie zaczęli się bić, wykorzystując całą siłę młodzieńczych ciał i pomysłowość umysłów. Eleana, owa Kundalanka, patrzyła, zafascynowana i przerażona, jak te dwie bestie biły się na płyciznie, poniżej jej stóp. Zbierała swoją odzież, jednak nie z pośpiechem nakazanym przez Annona, lecz z ociężałością wywołaną przez bijatykę. Walczyli o nią dwaj V’ornnowie - to było... ekscytujące. Prawda, byli bestiami, okrutnymi, bezwłosymi, cuchnącymi i niezrozumiałymi. A przecież ten o bezbarwnych oczach odpierał drugiego nie po to, jak przypuszczała, żeby samemu móc ją wziąć, lecz po to, żeby ją obronić. Czuła z nim jakąś osobliwą więź, żywiła doń jakieś ciepłe uczucie, małe jak larwa prosiętnika, lecz niepodważalne. I dlatego, wbrew wszelkiej logice, ociągała się, nasłuchując łomotu swojego serca. I to właśnie ona pierwsza dostrzegła świętego orła - prawą rękę bogini Miiny - spadającego z nieba rozpalonego przez stojące w zenicie słońce. Osłoniła ramieniem oczy od blasku i zobaczyła, że olbrzymi ptak zmierza ku V’ornnom. Był złocisty, z biało upierzoną głową i straszliwym czerwonawym dziobem, którym odrywał od kości ciało zdobyczy. W owej chwili wyglądało na to, że przewagę ma V’ornn o bezbarwnych oczach. Eleana słyszała łopot skrzydeł orła, widziała jego zakrzywione żółte szpony. Orzeł uderzył w V’ornna o bezbarwnych oczach, poznaczył krwawymi szramami prawą stronę jego torsu. V’ornn wrzasnął. Czymże rozgniewał boginię? - zastanawiała się Eleana. Pytanie bez odpowiedzi. Obaj chłopcy zapomnieli o bójce i rozdzielili się. Ranny wił się na płyciźnie, a drugi - jego przyjaciel? - klęknął, uniósł lewą rękę jak oszczep i trafił wznoszącego się orła jednym z tych ohydnych metalowych bełtów prosto w serce. Kundalanka krzyknęła. Majestatyczny ptak spłynął na ziemię, wydając ostatnie tchnienie. Kolejny śmiertelny grzech wśród wielu już popełnionych przez V’ornnów przeciwko Miinie. Ciemnooki V’ornn dopadł Eleanę w pięciu długich susach. Napaść i nagła śmierć ptaka odebrały jej zdolność ruchu. Rzucił ją na kamienistą ziemię i - zanim się zorientowała - wziął ją, sapiąc i dysząc, jak przystało zwycięskiemu V’ornnowi. *** - Żebyś nikomu o tym nie gadał - ostrzegł Kurgan. - Masz na myśli dopiero co wydany przez ojca zakaz gwałcenia Kundalanek. - Annon obmywał cztery rany po szponach orła. - To mimo wszystko prawo, chociaż głupie. - Kurgan obmacywał obrzmiały bok. W płyciznie strumienia, gdzie przycupnęli, widać było szarą skałę i szybko znikające zawirowania turkusowej v’ornnańskiej krwi. Po kijankach i młodej Kundalance nie było śladu. - W terenie, z dala od wścibskich oczu regenta, Khaggguni robią, co chcą. Takie przynajmniej plotki słyszałem. Annon też to słyszał, ale zmilczał. Obaj chłopcy z rosnącą ciekawością oglądali jego ranę. - Wcale mi się to nie podoba. Okropnie spuchnięte. - Kurgan nacisnął poczerwieniałą skórę między szramami. - Na Enlila, coś mi się wydaje, że zostawił w tobie kawałek pazura. - Lepiej spróbujmy to wyciągnąć. Kurgan kiwnął głową i wyciągnął zza pasa nóż o cienkim ostrzu. - Gotowy? Annon przytaknął, zacisnął zęby. Odwrócił głowę, kiedy nóż wszedł w ranę. Krzyknął i krzyczał, aż Kurgan dał mu rzemień, na którym zawieszał zdobycz. Annon wsunął rzemień do ust i zagryzł z całej siły. Po trzech minutach zemdlał. Kurgan spryskał mu twarz wodą i ocucił. - Nic z tego. Mogę wypatroszyć nagonoga, ale żaden ze mnie chirurg. To paskudztwo wchodzi tym głębiej, im bardziej staram się je wyciągnąć. Nie dam rady. Annon czuł przemożny ból. - Dzięki Enlilowi, bogowi wojny! - Zakażenie chyba się nie wda - orzekł Kurgan. - Dobrze oczyściliśmy rany. - Oddarł rękaw bluzy. - Ojjjjj! - krzyknął Annon. - Uważaj, jak mocno wiążesz! - Musi być mocno. Chyba że chcesz zacząć krwawić, jak tylko ruszymy. Annon odetchnął parę razy na próbę. - I jak? - Nie umrę. Kurgan zachichotał. - Oto słowa godne V’ornna. Annon skinieniem głowy zaakceptował pochwałę. - Lepiej już chodźmy, jeżeli chcemy zdążyć na kolację. - To przedtem mówiłem poważnie. - Kurgan położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Zawrzyjmy pakt, zanim stąd odejdziemy. Przysięgnijmy seigggon: nigdy nikomu nie opowiemy o tym popołudniu. Zgoda? - Zgoda - odparł Annon. Chwycili się za nadgarstki w seigggon, dotknęli okummmonami. Zamigotała między nimi iskierka. Kurgan wstał i pomógł się podnieść Annonowi. - Coś zrobił z tym ptaszyskiem? - Annon krzywił się, kiedy brnęli ku brzegowi. - Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś atakowały. Kurgan kiwnął głową ku ptasim zwłokom. - Cóż, jedno jest pewne: ten już nikogo nie zaatakuje. Annon ruszył brzegiem, po czym stanął nad orłem. Przykucnął z niejakim trudem. - Masz rację. O, popatrz, nie ma jednego szpona. Krew jeszcze jest świeża. - Łup należy się zwycięzcy - odparł Kurgan. - Kawałek tego przeklętego ptaszyska jest teraz w tobie. Annon wstał. Długo milczał. - Do N’Luuury z tym! - burknął wreszcie. Potem odwrócił się i poszedł po swoich śladach do czekającego nań przyjaciela. - Racja! - Kurgan odrzucił w tył głowę i zaczął się śmiać. - Do N’Luuury z tym! Wspięli się powoli na skarpę. Gęstsze powietrze przy widnokręgu sprawiało, że kontury słońca wydawały się bardziej wyraziste. Po zimnej wodzie popołudnie było gorące, parne i ciche. Nagonogi świergotały i polatywały, kiedy zbliżyli się do pierwszej kępy sysalowców, lecz, jak na jeden dzień, chłopcy mieli już dość polowania. - Więc uważasz, że wydany przez ojca zakaz gwałcenia Kundalanek to głupota, co? - odezwał się Annon. - Pewnie. To przecież tylko pozbawione duszy zwierzęta, no nie? Czemu nie mielibyśmy się z nimi zabawić, kiedy i gdzie się nam spodoba? - Taka sama głupota, przypuszczam, jak jego plany budowy Za Hara-at. Kurgan odwrócił głowę i splunął. - Słyszałem, jak wielu V’ornnów twierdziło, że to odrażający pomysł. Miał bystre oczy śnieżnego rysia. Annon wiedział, że choć potrafi być takim samym łotrem jak jego ojciec, to jednocześnie odznacza się pomysłowością lisa chii, małego ssaka pojawiającego się w środkowym paśmie Djenn Marre. - Pomyśl tylko! V’ornnowie i Kundalanie pracujący ramię przy ramieniu! Idiotyzm! To by dało Kundalanom fałszywe poczucie, że są nam równi. - A mimo to, wbrew wszystkiemu, budowa ma się rozpocząć za parę tygodni. - Nie pierwszy raz, i chłopak wiedział, że nie ostatni, Annon musiał bronić polityki regenta. Jednak to był Kurgan, jego towarzysz z hingatta, najlepszy przyjaciel. - Wiesz, co myślę? Że ojciec ma rację. W Kundalanach kryje się więcej, niż podejrzewamy. - To by dopiero było! - zarechotał Kurgan. Dotarli do linii drzew i Annon musiał się zatrzymać. Każdemu oddechowi towarzyszył przeraźliwy ból. - Odpoczniemy? - spytał Kurgan. Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Annon rozmyślał o Kundalance. Serce mu się ściskało. Pamięć wciąż podsuwała obraz jej pięknej twarzy, ów osobliwy wyraz oczu, ulotne wrażenie, które na chwilę ich połączyło. Zastanawiał się, skąd przyszła, gdzie jest teraz. Miał nadzieję, że nie wpadła na bandę Khagggunów. Spojrzał na Kurgana, ostrzącego grot jednego ze swoich bełtów. - Wiesz, gdybym był Gyrgonem, to pewno nie potrzebowałbym tego opatrunku. Już bym znalazł sposób uleczenia rany. - Gyrgoni to technomagowie - odparł Kurgan - nie czarownicy. - Czyż bez przerwy nie starają się pokonać śmierci? Jest przecież to ich powiedzenie: „Tajemnicę śmierci można wyjaśnić tylko poprzez uzyskanie władzy nad życiem”. - I uważasz, że wiesz, co to znaczy? - Gyrgoni są wyższą kastą, tak samo jak my, ale zostali genetycznie zmodyfikowani przed narodzinami. Ich geny poddano rekombinacji, mięśnie, żyły i kości opleciono obwodami z germanu i tertu. Wszyscy są sprzężeni w jednej gigantycznej biomatrycy i dlatego mówią o sobie Bractwo. - Bajeczki, kłamstwa, półprawdy - roześmiał się Kurgan. - Nie oszukuj się, przyjacielu, nikt nic nie wie o Gyrgonach. Co nie znaczy, że nie dałbym sobie palca uciąć, żeby się dowiedzieć, co to za jedni i co knują. Są za bardzo tajemniczy. Założę się, że są kompletną niewiadomą nawet dla twojego ojca, a to jedyna znana mi osoba, która ma z nimi jakiś bezpośredni kontakt. Oni tylko eksperymentują w tych swoich laboratoriach. - Wzdrygnął się. - Naprawdę chciałbyś dzielić myśli z każdym z kasty? Brrrr! Wstali i ruszyli w dalszą drogę. Kiedy dotarli do pierwszych sysalowców, Kurgan znów wrócił do tematu. - Chciałbym wiedzieć, nad czym oni pracują. Nad jakimś wspaniałym planem, ale to wszystko ogromna tajemnica. Gdybym był regentem, znalazłbym sposób na wydobycie z Gyrgonów ich sekretów. - Gdyby nie było kast - odezwał się Annon - Gyrgoni nie mieliby władzy i wszyscy byśmy znali ich tajemnice. - Kolejna kundalańska wywrotowa myśl twojej niani - prychnął Kurgan. Wziął swoją czwórkę nagonogów i zaczekał, aż Annon podniesie łuk i zdejmie z gałęzi rzemień z bielakami. - Kasty równają się cywilizacji. Porządkują chaos. Wyobraź sobie, że Khaggguni mogliby zostać Bashkirami. Co by wojownicy wiedzieli o kunszcie kupca i bankiera? Albo gdyby Mesaggguni zechcieli stać się Khagggunami. Co inżynierowie wiedzą o prowadzeniu wojen? A gdyby tak Genomatecy, nasi lekarze, zechcieli się zmienić w Bashkirów? To śmiechu warte! A weźmy najbardziej ekstremalny przypadek: gdyby tak Tuskugggun chciały się stać Gyrgonami? Gdyby kobiety stanowiły prawa dla wszystkich V’ornnów? To nie do pomyślenia! Co kobiety wiedzą o prawach, o rządzeniu, w ogóle o interesach? Rodzą dzieci, wychowują je i pomagają w ich edukacji. Taka jest ich rola. - One również komponują naszą muzykę, tworzą naszą sztukę, piszą książki. Szyją ubrania, a nawet wykuwają zbroje, które noszą Khaggguni. - To wszystko prawda, Annonie. Ale co z tego? Kiedyś ostatnio słuchał muzyki albo oglądał jakieś dzieło sztuki? Dwa dni temu, pomyślał Annon, kiedy Giyan zabrała mnie w nocy do swojej pracowni, bo nie mogłem zasnąć. Widziałem rzeźby, które tworzy, kiedy nie zajmuje się mną lub moim ojcem. - Możesz sobie wyobrazić kobietę w zbroi, którą zrobiła? - ciągnął Kurgan. - Umarłbym ze śmiechu na taki widok! Rzecz w tym - podjął, kiedy szli przez gęsty zagajnik sysalowców - że ze złej strony patrzysz na całą tę sprawę. Tak naprawdę jedyny sposób, żeby poznać tajemnice Gyrgonów, to zdobyć władzę nad samymi Gyrgonami. - Taaak? A jak zamierzasz to osiągnąć? - Nie mam pojęcia. Ale musi być jakiś sposób. Żebra okropnie bolały Annona, kiedy się śmiał, ale to go nie powstrzymało. - Ach tak? To powiadom mnie o tym za jakieś trzysta lat, kiedy już coś wymyślisz. Dwaj przyjaciele, śmiejąc się, zniknęli w gęstym zachodnim kwadrancie lasu, kierując się ku Axis Tyr. Miasto - białe rezydencje, cynamonowe pałace, cynobrowe składy, sklepy i warsztaty pod płóciennymi dachami o jaskrawych barwach - o układzie tak logicznym, jak i artystycznym, układało się półkoliście od Morza Krwi ku północy. Trwało teraz trzymane żelazną ręką. Muzyka umilkła, teatry były puste i ciemne, święta zakazane - kulturę zdmuchnięto jak płomień świecy. Zamknięte, gęsto zaludnione, kipiące tłumem, spętane. Miasto Kundalan pod władzą V’ornnów przypominało teraz wspaniały monument na poły zagrzebany w piachu. - Twój ojciec, Annonie, chce, żebyś spędził z nim wieczór w pałacu - oznajmiła Giyan, jak tylko chłopcy weszli. Syn regenta miał wrażenie, że z niepokojem oczekiwała jego powrotu, ale nie skomentował tego. - Spójrz! - Uniósł swój łup. - Zabiłem dwa bielaki! - Z mojego łuku? - spytała, biorąc od niego oręż. - Nie uciekłeś się do pomocy okummmonu? Ani razu? Kurgan prychnął pogardliwie i zamachał im przed oczami dwiema parkami nagonogów. - Gdyby to zrobił, nie musiałby liczyć na szczęśliwy traf. - Strzelanie z łuku nie ma nic wspólnego ze szczęśliwym trafem - rzekła Giyan. - To sprawa umiejętności. Kurgan zaśmiał się pogardliwie. - Jakbym musiał słuchać twojego gadania! - Wcale by ci to nie zaszkodziło - odparła spokojnie. Kurgan przechylił głowę na bok. Uśmiechał się zarozumiale. - Zgodnie z taką logiką powinienem również słuchać mruczenia huśtającego się na drzewie trójpalczastego leniwca? - Trójpalczasty leniwiec kryje w głowie więcej tajemnic, niż potrafisz sobie wyobrazić. - O, pewnie! - Kurgan śmiał się jej w twarz; najwyraźniej nie mógł się powstrzymać. - Na przykład, jak go boli tyłek po wypróżnieniu! Kurgan odwrócił się i ruszył do pomywalni, żeby tam rzucić swój łup na gruby pniak rzeźniczy. Annon tymczasem badał twarz Giyan. Może bał się zobaczyć ten sam wyraz, który widział na twarzy dziewczyny w strumieniu. Jednak Giyan stawiła mu czoło z odwagą godną V’ornna. Ubrana była w sięgającą podłogi ciemnobordową szatę - koloru regenta - którą musiały nosić wszystkie kobiety w hingatta liiina do mori. Kolor uniformu był cechą wyróżniającą Tuskugggun. Biodra opasała szarfą z czarnego jak noc jedwabiu, przepaska z tego samego jedwabiu odgarniała w tył jej gęste włosy barwy miedzi, które spływały ciężko na plecy, aż pomiędzy łopatki. Nie zakrywała głowy, w przeciwieństwie do kobiet V’ornnów, które musiały nosić tradycyjne sifeyn, rodzaj obszernego kaptura. Powszechnie uważano to za wyzywające. Obyczajne Tuskugggun nie pokazywały się publicznie z odsłoniętymi głowami. Ten rodzaj erotycznej prowokacji lepiej było ograniczać do sypialni lub pozostawiać looormom - Tuskugggun, które sprzedawały swoje ciała V’ornnom ze wszystkich kast. Szokowało również i to, że pozbawiona rękawów szata nie zakrywała delikatnego meszku na ramionach Giyan. Krótko mówiąc, nawet po tych wszystkich latach wciąż budziła ogromne zaciekawienie. Nawet tutaj, w hingatta liiina do mori, Tuskugggun popatrywały na nią z osobliwą mieszaniną lekceważenia i zazdrości. - Śmiałbyś się dalej, gdybym cię pokonała w strzelaniu z łuku? - powiedziała do pleców Kurgana. To sprawiło, że wszystkie Tuskugggun podniosły głowy znad malowania, rysowania, komponowania, kucia czy opieki nad dziećmi. Jak we wszystkich kundalańskich budowlach w Axis Tyr i tutaj V’ornnowie zmienili piękną asymetryczną przestrzeń ze środkowym, pozbawionym dachu atrium w funkcjonalne izdebki - w tym przypadku po to, żeby osiem kobiet tworzących hingatta mogło pracować i mieszkać ze swoimi dziećmi. Tam, gdzie niegdyś rosły ogrody, wybudowano kolejne pomieszczenia, zniszczono niezliczone mnóstwo ołtarzy Miiny, a matematyczna precyzja zastąpiła irytująco zawiły układ. Wymiary pomieszczeń - podobnie jak w każdym innym aspekcie v’ornnańskiej społeczności - były określone przez ścisły układ hierarchiczny, zależny od umiejętności, starszeństwa i pokrewieństwa. Giyan, opiekunka jedynego syna regenta, dostała najwięcej pomieszczeń. To rozjątrzyłoby Tuskugggun, nawet gdyby nie była Kundalanką. Problem w tym, że Giyan wcale nie chciała mieć aż tyle miejsca i chętnie by się zamieniła, gdyby w społeczności Vornnów było to możliwe. Teraz wszystkie Tuskugggun wstały i weszły do centralnego atrium, w którym przebywała z oboma chłopcami. Nawet jeżeli Giyan była świadoma ich wścibstwa, nie okazała tego. Nie odrywała wzroku od otwartych drzwi pomywalni. Wkrótce pojawił się w nich bez pośpiechu Kurgan, z nonszalancją, którą jedynie Annon uznał za udawaną. Ciemnooki V’ornn zdał sobie sprawę z powszechnego zainteresowania i uznał, że daje mu ono przewagę. Poczucie siły rozpaliło się w nim jak słońce w zenicie. - I jak byś dokonała czegoś takiego? - Zaproponowałabym zawody strzeleckie. - Zawody, co? - Czarne jak noc oczy Kurgana błysnęły prze biegle niczym ślepia śnieżnego rysia. - Uwielbiam rywalizację. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedziała spokojnie Giyan. - Żaden V’ornn się temu nie oprze. - A ty to wiesz najlepiej. - Podszedł do łuku, który wsparła o ścianę z wapienia, i zważył go w dłoni. Uśmiechnął się, już pewny siebie. - W imieniu V’ornnów przyjmuję wyzwanie. - Podszedł do Annona i podał mu kundalański łuk. - Ja skorzystam z okummmonu, a dziecko twojego pana posłuży się tym podrzędnym... Słowa zamarły mu w gardle, bo Giyan wyjęła nu łuk z ręki. - Będziesz rywalizował ze mną. - Z tobą? Nie mówisz tego poważnie. - Jak najpoważniej. Ty wykorzystasz swoje anormalne v’ornnańskie łącze, a ja to! - Podniosła łuk nad głowę. - Kpisz ze mnie, niewolnico! Odmawiam udziału w tej farsie. - Nie możesz. - Giyan zatoczyła łuk ręką. - Zgodziłeś się w obecności całej hingatta. - Ale ja... - Ona ma rację, Kurganie - odezwał się Annon. - Zgodziłeś się. Kurgan poczuł się zdradzony. Dlaczego Annon stanął po stronie kundalańskiej niewolnicy? Czyżby żywił jakieś uczucia wobec tej niższej istoty tylko dlatego, że go wykarmiła, opiekowała się nim i dbała o niego? Po to są Tuskugggun. Nie staje się po stronie służącej. A może Annon powiedział to przez złośliwość, żeby go upokorzyć. Tak czy owak, Kurgan pojął, że nie może się spodziewać żadnej pomocy od przyjaciela. Przyjrzał się otaczającym go twarzom. Zrozumiał, że żadna Tuskugggun nie zaprotestuje, nawet jego matka. A czegóż innego można się spodziewać po babach, pomyślał gorzko. Nie sprzeciwią się Giyan otwarcie, ale za plecami wprawnie rozszarpią ją na strzępy. Wtem pomyślał, że może, tak jak on, boją się kundalańskiej czarownicy? Szarpnął nim gniew. Bać się? Kundalanki? To haniebne! Jest najstarszym synem Wennna Stogggula, naczelnego faktora Bashkirów! Stawi czoło każdym obcym czarom i podepcze je! Ma okummmon; jest sprzężony z Gyrgonami! - Zgodziłem się, to prawda - rzekł Kurgan, patrząc gniewnie na Giyan. - Zawody zostały zatwierdzone. - Zatwierdzone - powtórzyły jednym głosem Tuskugggun i ich potomstwo. - Na dobre i na złe. Durnie, pomyślał Kurgan, łapiąc garść bełtów. - Na zewnątrz - rzekł, mając nadzieję, że to zabrzmiało jak rozkaz. - Gdzie sobie życzysz - odparła Giyan. Chciała zarzucić na ramię kołczan, ale ją powstrzymał. Wyjął strzały i obejrzał je - taka obraza zapoczątkowałaby wlokącą się dziesięciolecia krwawą wendetę, gdyby Giyan była V’ornnem. Ale chociaż była kochanką regenta i przyznano jej więcej praw niż pozostałym Kundalanom, była zaledwie tym, kim była: bez wątpienia zbyt zacofaną istotą, żeby mieć właściwe cywilizowanym V’ornnom głębokie poczucie honoru i hańby. Czy zwierzę zwraca uwagę na to, gdzie się załatwia? Jasne, że nie. I nikt cywilizowany tego się po nim nie spodziewa. Na zewnątrz zachwycał architektoniczny układ miasta. Pod bezchmurnym modrym niebem równiutkie szeregi piętrowych domów z różowego i niebieskiego wapienia, o dachach z glazurowanej na zielono, wypalanej dachówki, stały przy brukowanych ulicach rozbiegających się z centralnego placu jak szprychy koła lub promienie słońca. W samym środku tej otwartej przestrzeni stał pałac regenta - budowla ze spiżowymi i złotymi iglicami, emaliowanymi na czerwono strzelistymi wieżyczkami, rzeźbionymi ścianami barwy cynamonu - zbyt delikatny i zwiewny jak na gusta V’ornnów. Szeroka aleja, dzieląca na połowę ośmioboczny plac, biegła prosto na południe do dzielnicy portowej z jej liczącą wiele kilometrów promenadą, gdzie mijająca miasto od zachodu Chuun wlewała swoje wody do Morza Krwi. Dzielnicę portową, niespokojne i niesforne sąsiedztwo, zamieszkiwali wszelkiej maści kupcy i handlarze, tutaj też znajdowała się jedyna enklawa Sarakkonów na północnym kontynencie. Sarakkoni byli dziką rasą piratów z południowego kontynentu Kundali. V’ornnowie dawno temu uznali ich za mało ważnych, a ich kontynent, z nikłymi bogactwami naturalnymi - za niewart okupacji. Co więcej, znajdowały się tam ogniska promieniowania, toteż nie nadawał się nawet dla najtwardszych Khagggunów. V’ornnowie tolerowali obecność Sarakkonów i nawet czasem z nimi handlowali, bo Gyrgonów ciekawiły wyroby tej rasy. Sto jeden lat wcześniej, kiedy zjawili się V’ornnowie, Axis Tyr nie otaczały mury, nie było żadnych rampartów, z których wartownicy mogliby wypatrywać, czy nie nadciąga wróg. Zależnie od części miasta widziało się las sysalowców na wschodzie, Olbrzymie Fosforyczne Bagna na zachodzie, patrząc na północ - Chuun płynącą z pogórza Djenn Marre i ku południu - Morze Krwi. „Takie otwarte”, wzdrygnęli się V’ornnowie, kiedy zajęli miasto.”Takie wystawione na atak!” Nie mogli zamieszkać w całkowicie nieufortyfikowanym miejscu. Zatem tysiące Kundalan ciężko pracowały cały rok, opasując miasto murem. Zbudowano go z masywnych bloków tego samego czarnego bazaltu, z którego powstała kundalańska promenada. V’ornnowie, mający obsesję na punkcie ochrony i bezbieczeństwa, zmuszali robotników do pracy ponad siły. Zginęły setki Kundalan - ich ciała stworzyły przerażającą podwalinę murów miasta, co okupanci uznali za jeszcze jeden środek odstraszający od powstania. Mur miał u podstawy trzynaście metrów grubości, a u szczytu - ponad osiem. Wznosił się na dwadzieścia metrów, zamieniając miasto w więzienie. Miejsce pobytu Kundalan - w tym przechodzenie tam i z powrotem przez trzy bramy: zachodnią, północną i wschodnią - monitorowano za pomocą okuuutu, implantu identyfikacyjnego, osadzonego w lewej dłoni. Każdy okuuut był zsynchronizowany z tętnem i biorytmem Kundalanina, któremu go wszczepiono, więc identyfikacja była natychmiastowa. Wszyscy członkowie hingatta liiina do mori zgromadzili się na dziedzińcu wychodzącym na szeroką aleję, która biegła prosto ku pałacowi regenta, tysiąc metrów dalej na północ. Kurgan i Giyan stali naprzeciwko siebie, pozostali zaś otoczyli ich półkolem. Giyan natychmiast, jakby chciała ubiec rywala, przeszła pięćdziesiąt kroków. Grotem jednej ze swoich strzał wyryła cienką pionową linię w szorstkiej korze sysalowca. - Oto cel - odezwała się na tyle głośno, żeby wszyscy usłyszeli. Obserwowała Kurgana, mocującego bełt w okummmonie. Zorientowała się, że jej głos przyciągnął uwagę stojących w pobliżu. Nim znowu stanęła obok V’ornna, uformował się spory tłumek. A dlaczego nie? W końcu nie co dzień Kundalanka - i to jeszcze kochanka regenta! - szła w zawody z V’ornnem. Giyan uniosła ramię ku Kurganowi. - Ty zaczynasz. Chłopak, krzywiąc się pogardliwie, wyciągnął rękę. Był to niedbały ruch, jakby jedynie wskazywał kierunek podróżnemu, który się zgubił. Zdawało się, że wcale nie patrzy na drzewo. Bełt poleciał ze świstem wbił się dokładnie w połowie linii, którą Giyan wydrapała w korze. - Doskonale! - zawołał, a ton jego głosu znalazł odzew w na tychmiastowej owacji wszystkich obserwujących ich V’ornnów. Kurgan spojrzał na Giyan i rzekł, parodiując wytworne maniery: - Twój strzał, pani. - A kiedy uniosła łuk, dorzucił: - Z rozkoszą za ciebie wyceluję. - Nie wątpię - odparła wśród śmiechów V’ornnów, chrapliwych, zwierzęcych odgłosów, raniących wrażliwy słuch Kundalanki. - Ale nie mam zamiaru przegrać. Ostatnia uwaga wywołała cichy, melodyjny pomruk rozproszonych w tłumie Kundalan. Giyan spojrzała na nich kątem oka. Nie pomyliła ich pozytywnej reakcji z sympatią. Była kochanicą regenta. Prawdopodobnie gardzili nią tylko odrobinę mniej niż swoimi v’ornnańskimi panami. A może nienawidzili jej jeszcze bardziej, bo z całą pewnością napiętnowali ją jako kolaborantkę. To byli jej rodacy, a przecież kiedy na nich patrzyła, podupadłych i smutnych, nie czuła nic - lub prawie nic. Może i mieli rację co do niej, bo pośród V’ornnów czuła się u siebie, a przynajmniej z Eleusisem i Annonem. Nie tęskniła za swoją wioską, Stone Border, za hałaśliwymi uliczkami bez nawierzchni, za ciągłym lękiem przed napadami V’ornnów, za przerażeniem wywoływanym przez zabójstwa i pobicia Kundalańczyków. Prawdę mówiąc, Dar Giyan sprawił, że czuła się obco w Opactwie Opływającej Jasności, gdzie ją i Barttę szkolono na ramahańskie kapłanki. Kundalanom żyło się coraz gorzej, sporadyczne wypady band Khagggunów paraliżowały strachem okolicę. Tu, w Axis Tyr, były przynajmniej ład i porządek. V’ornnańskie, rzecz jasna. Jednak regent, Eleusis Ashera, nie był taki jak większość V’ornnów - za to Giyan ręczyłaby życiem. Nie uważał Kundalan za istoty niższe, za niewolników, którymi można dowolnie rozporządzać, za pozbawione duszy zwierzęta - to był v’ornnański pogląd na wszechświat, Kundalanie bowiem wiedzieli, że każde zwierzę jest obdarzone duszą i rozumem. I dlatego traktował ją jak swoją ukochaną, a nie jak własność, jak zakładali pozostali V’ornnowie. W prywatności pałacu pozwalał jej czcić Miinę, mieszać napoje i maści uzdrawiające dla niego i Annona, praktykować elementarną magię. A przede wszystkim nie dręczył jej kundalańskiego serca, lecz starał się je zrozumieć. Takie, między innymi, były ich tajemnice. Gdyby posłyszało o nich nieprzyjazne lub zawistne ucho, zgubiłoby go to nawet - przeczuwał - u Gyrgonów, którzy tak wysoko go cenili. I dlatego z takim uporem dążył do wielkiego eksperymentu Za Hara-at - czym naraził się na wrogość Wennna Stogggula i wielu innych V’ornnów tak z wyższych, jak i niższych kast - pierwszego miasta, w którym Kundalanie i V’ornnowie swobodnie by handlowali, wymieniali informacje, uczyli się jedni od drugich. Giyan gwałtownie ocknęła się z zamyślenia, bo uświadomiła sobie, że wpatruje się w nią cały tłum. A jakiż to był teraz tłum! Wyciągnęła strzałę z kołczanu, przesunęła palcami po drzewcu, nasadziła ją na cięciwę. - Nie rozumiem, po co się wysilasz - odezwał się Kurgan. - Żeby wygrać, musiałabyś rozszczepić mój bełt. Twoja strzała na wet nie draśnie v’ornnańskiego stopu. Przyznaj się do porażki i oszczędź sobie upokorzenia. Giyan uśmiechnęła się słodko, wycelowała w drzewo i naciągnęła cięciwę. Tłum umilkł. Uniosła łuk, by strzała niemal pionowo mierzyła w niebo, i wypuściła ją. - Zwariowałaś? - zainteresował się Kurgan, kiedy strzała poszybowała w niebo. Popatrzył na wyczekujący tłum. - Ona jest niespełna rozumu, przyjaciele. Widzicie to na własne oczy. Kompletna wariatka. Strzała dotarła do szczytu łuku i skierowała się w dół. Giyan pomyślała, że zabawnie wyglądają wszystkie łyse, stożkowate, lśniące czaszki V’ornnów, zgodnym ruchem zwracające się za pociskiem. Z cichym, melodyjnym dźwiękiem strzała wbiła się w ziemię przy pniu drzewa. - No właśnie! Czegóż więcej można by się spodziewać po próbie słabej Kundalanki! - wykrzyknął Kurgan, ruszając krokiem zwycięzcy ku sysalowcowi. - Nie dotykaj strzały - ostrzegła go Giyan. Kurgan jednak zlekceważył to ostrzeżenie, bo triumf i tłum dodały mu śmiałości. Podszedł do drzewa i złapał strzałę, chcąc wyciągnąć ją z ziemi - natychmiast wszakże ją puścił, wydając taki okrzyk, że tłum zachłysnął się oddechem. - Aaaaa! To gorące! - Machał poczerwieniałą ręką. - Rozpalone i parzy! I rzeczywiście, opierzony koniec strzały jakby się poruszył. Pojawiła się mgiełka, powietrze zgęstniało i drżało od żaru. Czy pióra znikały? Nie. Widzowie, jak zahipnotyzowani, wyciągnęli szyje i ujrzeli, że pióra zmieniły się w lianę tak ciemną, że zieleń niemal przechodziła w czerń. Liana raz-dwa wypuściła wąsy i - stale rosnąc - owinęła się wokół pnia sysalowca. Rosła i rozgałęziała się, pokrywając się liśćmi o kształcie, którego nikt - ani V’ornnowie, ani Kundalanie - jeszcze nie widział. W mgnieniu oka pnącze dotarło do nacięcia, które Giyan wyryła w korze. Owinęło się wokół bełtu Kurgana. Zakryło go całkowicie. - Co to takiego? - pytał Kurgan, wsparty pod boki. - Co się tu wyprawia? Giyan, leciutko uśmiechnięta, pociągnęła łodygi pnącza. Owinęły się wokół jej smukłego nadgarstka, zamieniając w srebrzysty pył, i zniknęły równie nagle, jak się pojawiły. Osłupiały tłum ruszył ku drzewu, pomruki zmieniły się w odgłosy niedowierzania. Bo nie było śladu po bełcie, który Kurgan posłał w pień. Giyan wyciągnęła strzałę z ziemi, ale Kurgan wyszarpnął jej ją, zanim zdążyła trafić do kołczana. Przesunął palcami po piórach, po długim drzewcu, po metalowym grocie. Zauważył, że liście liany miały dokładnie taki sam kształt jak grot. - Co to za rodzaj magii? - wymamrotał. - O tak, to czary - Giyan odebrała mu strzałę. - Kundalańska magia. - Patrzyła na Kurgana przenikliwymi błękitnymi oczami. - Mroczna magia... Potężna magia. Zawody skończone. Wygrałam. - Wygrałaś?! Wygrałaś?! - zawył chłopak. - Jak mogłaś wygrać?! Mój bełt trafił prosto w cel. Twoja strzała nigdy... - Oto moja strzała. - Giyan uniosła ją nad głowę, żeby wszyscy zobaczyli. - A gdzie twój bełt, Kurganie? - Dobrze wiesz, gdzie jest mój bełt! - Skoczył ku drzewu. - Pokażę ci, skoro żądasz dowodu! O, tu trafiłem... - Umilkł i coraz bardziej nerwowo przesuwał dłońmi po korze. - Gdzie to jest?! - krzyknął. - Gdzie nacięcie?! - Jakie nacięcie? - spytała słodko Giyan, bo nie było śladu po ranie zadanej drzewu przez bełt. Drzewo, pomijając pionową linię wyżłobioną w korze przez Kundalankę, wyglądało dokładnie tak jak przed zawodami. 3. Omeny, sekrety i kłamstwa Wejdź, Morcho - rzekł wylewnie regent Eleusis Ashera. - Mamy dzisiaj co świętować! - Regencie? Kinnnus Morcha był potężnym, zwalistym V’ornnem z głęboką blizną po lewej stronie lśniącej czaszki. Cztery złote słońca na mundurze z purpurowego silikonu oznaczały, że jest dowódcą Haaar-kyut, oddziału lojalnych wyłącznie wobec regenta i podlegających tylko jemu Khagggunów wybieranych osobiście przez Eleusisa i szkolonych przez samego Morchę. Sprawy tego dnia dobiegły już końca i dwaj V’ornnowie zostali sami w Wielkiej Sali Posłuchań pałacu regenta. Komnata była asymetryczna - prawie owalna - co V’ornnów denerwowało. Na wysokości piętra okalała ją galeria, przykryta tynkowanym stropem wspartym na alabastrowych kolumnach, które stały na plintach z czarnego granitu. Cały środek komnaty pozbawiony był sufitu. Blask późnego popołudnia spływał na trzy połyskujące postumenty z twardego drewna, ustawione tak, że tworzyły trójkąt równoboczny o trzymetrowym boku. Eleusis spacerował w obrębie owego wyimaginowanego trójkąta, a dowódca Haaar- kyut przyglądał się temu w milczeniu. Regent często tak robił, starając się domyślić znaczenia tej figury. Byłoż ono religijne, duchowe, praktyczne? Nie potrafiły tego wyjaśnić nawet Ramahanki, które pytał, nawet te, które Kinnnus Morcha przesłuchiwał w czeluściach pałacu. Jak stare były te postumenty? Czyżby starsze od samego pałacu? - Domyślasz się, generale polny, do czego służyły Kundalanom te postumenty? - Podejrzewam, że to element jakiejś broni. - Kinnnus Morcha wzruszył ramionami. - Mówisz jak prawdziwy Khagggun. - Eleusis zacisnął wargi. - Jeśli tak, to czemu nigdy nie użyli ich przeciwko nam? - Potrząsnął głową. - Gyrgoni zapewnili mnie, że nigdy nie służyły jako broń. Czym zatem są? Dekoracją? Częścią świątyni Miiny? Od stu jeden lat jesteśmy na Kundali i nie mamy o tym pojęcia. - Przechylił głowę na bok. - Nie dziwi cię to? - Uczciwie mówiąc, regencie, myślę o Kundalanach wyłącznie wtedy, kiedy mam któregoś zabić. Eleusis skinął głową, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi. - Ale to przecież o czymś świadczy. Generał polny odczekał kilka chwil, a potem spytał: - Ale o czym, regencie? - Że bez względu na to, ile już wiemy, zawsze możemy się czegoś nowego nauczyć. Eleusis pospiesznie wyszedł z trójkąta, dając znak Morsze, żeby ruszył za nim. Przeszli do prywatnej komnaty regenta. Ashera nie krył już pełnego satysfakcji uśmiechu. - Sprawa załatwiona. Właśnie dostałem wiadomość z Za Hara-at. Podpisali ostatni kontrakt. - Kontrakty - prychnął Kinnnus Morcha. - Trzeba było mnie tam wysłać, z moimi Khagggunami, i pozwolić załatwić plemiona z Korrush jak tutejszych Kundalan. Korrush było miejscową nazwą Wielkich Północnych Równin, leżących dwieście pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Axis Tyr. Na północ od nich znajdowało się Wielkie Pęknięcie w Djenn Marre, a na wschód zaczynała się rozległa pustynia zwana Wielkim Voorgiem. - I ponosić dodatkowe koszty utrzymywania tam stałego garnizonu Khagggunów, żeby zapobiegali wandalizmowi i napadom? - Regent pokręcił głową. - Takie załatwienie sprawy jest o wiele sensowniejsze, generale polny. - Teraz dołączą do naszych ekip roboczych. W Za Hara-at dobra wola jest wszystkim. - Wybacz moją bezceremonialność, regencie, lecz cóż znaczy dobra wola dla Khaggguna? Eleusis zaśmiał się dobrodusznie i klepnął generała polnego w szerokie plecy. - Tylko pomyśl. V’ornnowie i Kundalanie pracujący ramię w ramię przy tworzeniu czegoś, co na pewno stanie się największym handlowym miastem planety. I to wbrew naczelnemu faktorowi Stogggulowi i jego reakcyjnej klice. - Uśmiechał się od ucha do ucha. - Wygląda na to, że najzyskowniej będzie przyzwolić, by interesy Kundalan rozkwitały w tym samym miejscu co domy handlowe V’ornnów. Eleusis, wysoki i smukły jak wilczomlecz, napełnił dwa kielichy zrobione w liiina do mori i podał jeden generałowi polnemu. - Wypij ze mną, Kinnnusie! - zaśmiał się. - Czemuś tak spochmurniał? - Ja nie... wybacz, że to mówię, regencie. Nie jestem przyzwyczajony, by ktoś odzywał się do mnie tylko po imieniu. To nie po v’ornnańsku. - Nie. To kundalański obyczaj, Kinnnusie, i to piękny. Ma rodzić zaufanie. - Zaufanie nigdy nie przychodzi Khagggunowi łatwo, regencie. - Zmiany również, Kinnnusie. Mężczyźni stali pośrodku ośmiokątnej komnaty, znajdującej się przed Wielką Salą Posłuchań pałacu regenta, który Kundalanie nazywali Środkowym Pałacem. Posadzka była ze śnieżnobiałego marmuru, na niej zaś - z matematyczną dokładnością odpowiadającą zdobiącym je geometrycznym wzorom - ułożono dywany v’ornnańskiej produkcji. Światła dostarczały nie tradycyjne kundalańskie filigranowe lampiony, lecz mające kształt oka atomowe lampy z założonych przed dziesięcioleciami elektrowni V’ornnów. Ich zimny, ostry blask oświetlał sklepiony sufit w niepojęty dla Kundalan sposób. Sufit ów był ciemnoniebieski, ozdobiony złotymi gwiazdami i ogoniastymi kometami. W zenicie kunsztownie wyrzeźbiono pięć księżyców Kundali, każdy z obliczem pięknej kobiety - co symbolizowało aspekty bogini Miiny. Trójki pilastrów z białego marmuru, delikatnie żyłkowanego szklistym obsydianem, pięły się po każdej ze ścian niczym pnącza w ogrodzie. Ich wierzchołki wyrzeźbiono w stylizowane palmety. Wysokie, trójłukowe kundalańskie okna spowodowały pewne problemy. Dowódca proponował zamurować je ze względów bezpieczeństwa, lecz Eleusis znalazł bardziej eleganckie rozwiązanie. Zakrył okna gobelinami utkanymi przez najlepsze rzemieślniczki Tuskugggun, zamykając tym samym usta Kinnnusowi Morsze i sprawiając sobie przyjemność. Khaggguni z Haaar-kyut opowiadali, że regent niekiedy odchyla gobeliny i wygląda przez okna. Zastanawiano się, na co też może patrzeć. Owe wspaniałe gobeliny obrazowały sagę o nie kończącej się wędrówce V’ornnów. Bo V’ornnowie byli nomadami. Ich ojczysta planeta przeobraziła się w nie nadającą się do zamieszkania poczerniałą bryłę, kiedy podwójna gwiazda, ich słońce, światło i ciepło, zmieniła się w nową. Od tamtego czasu minęły całe eony. Teraz szukali gwiazd, które mogliby podbić i uczynić swoją siedzibą, dopóki Gyrgoni mieliby te dziwaczne pytania co do każdego kolejnego obcego miejsca. Potem odchodzili i już nigdy nie wracali. Bo dla V’ornnów nie było drogi wstecz, mogli się tylko zagłębiać w niezbadany kosmos. Kiedy któraś z ich grup znajdowała świat bogaty w surowce naturalne, jak Kundala, członkowie najważniejszych konsorcjów Bashkirów oddzielali się od głównej floty, nieustannie niesionej przez prądy kosmosu. Mieli zająć i wyeksploatować taki świat, by jakoś wynagrodzić V’ornnom kosztowną podróż. Owe gobeliny o przepięknych barwach wspaniale oddawały cały patos, tęsknoty i tajemnice nieodłącznie związane z kulturą V’ornnów. Praktyczne umeblowanie obcych, zrobione ze stopów metali - lekkie, ale mocne - zastąpiło ozdobne drewniane meble Kundalan. Kinnnus Morcha, pierwszy raz zobaczywszy kanapy i krzesła, orzekł, że wyglądają, jakby się miały rozpaść, kiedy V’ornn na nich usiądzie. Ale Kinnnusowi Morsze, jak większości V’ornnów, wcale nie podobała się obca architektura. Nawet tu, w najważniejszym pałacu miasta, wszystkie komnaty były za małe jak na wrażliwych V’ornnów. A ileż zmarnowanej przestrzeni! Tarasy z kolumnadami, szerokie agatowe schody, filigranowe gzymsy, plinty i fryzy, ozdobne posągi i osobliwe rzeźby, bujne ogrody równie skomplikowane jak wnętrza - no i wszędzie kapliczki i symbole tej przeklętej bogini Miiny. Co dziwne, ciężkie drewniane drzwi do prywatnych pokoi regenta były nieco uchylone. Kinnnus Morcha dyskretnie zerknął do tej części pałacu, której nawet on, dowódca Haaar- kyut, nigdy nie widział. Niektóre przywileje były poza zasięgiem niemal wszystkich z niższych kast. Eleusis odwrócił się i energicznie zamknął drzwi. Regent odziany był w oficjalne biel i złoto. Miał krótkie buty, obcisłe spodnie, bluzę z metalicznej dzianiny pod sięgającą do pasa, obszytą galonem kurtą o wysokim kołnierzu, a rękawy takiej długości, żeby odsłaniały okummmon. Spojrzał na kielich Kinnnusa Morchy. - No, no. Nawet nie spróbowałeś napitku. - Uniósł wysoko swój kielich. - Za Za Hara- at! Mój szczytny eksperyment! - Za naszych wrogów! - odpowiedział Morcha tradycyjnym toastem Khagggunów i położył dłoń na gałce dwusiecznego korda, zawieszonego na tytanowym zacisku u lewego biodra. Khaggguni posługiwali się nad wyraz wymyślnym orężem, ale w walce wręcz wciąż preferowali kordy. - Oby zagłada spadła na ich domy! - Łyknął i wykrzywił szeroką twarz barwy zwarzonej śmietany. - Ha! Kundalańska mętna rakkis! Nie dla regenta v’ornnańska ognista numaaadis! - Obawiam się, że za dobrze mnie znasz! - zaśmiał się Eleusis. - Niemożliwe, regencie. Któryż Khagggun zna myśli członka wyższej kasty? Eleusis skinął głową i znów napełnił kielichy. - Przyznaję, że dzieli nas kulturowa przepaść, lecz wysoko cenię twoją bystrość i wnikliwość. Kinnnus Morcha dumnie skinął głową. - To wspaniałomyślna pochwała, regencie. Shera, patrząc nań z powagą, oddał mu kielich. - Wiernie mi służyłeś, Kinnnusie. Wiem, że prywatnie żywisz mieszane uczucia do eksperymentu Za Hara-at. - Jestem Khagggunem, regencie. Nie potrzebuję niższych istot. - Niemniej wypełniałeś moje rozkazy, żeby zachować bezstronność wobec Kundalan, do minimum ograniczyć wypady Khagggunów i zakazać ”polowań”, podczas których zabijano Kundalan dla rozrywki. - Moim obowiązkiem jest służyć regentowi. Umilkli na chwilę, kiedy regent prowadził Kinnnusa Morchę w głąb komnaty. Zasiedli przed kundalańskim ołtarzykiem bogini Miiny. Był to bogato rzeźbiony postument wycięty ze złomu kornaliny obficie prążkowanej pozłocistym kruszcem. Ponad nim, na ścianie, widniały reliefy Pięciu Świętych Smoków Miiny. Obecnie postument służył do eksponowania ulubionych przedmiotów Eleusisa: kopii Księgi Mnemoniki w żłobionych okładkach z miedzi; drogocennego pazura, który ocalił z niebezpiecznego podziemnego świata na Corpius Segundus; zakonserwowanego czepka jego syna; szkieletu pierwszego okummmonu, który zastąpiono okummmonem z purpurowego germanu, przynależnym regentowi; białej róży, uchwyconej w pełni rozkwitu i utrzymywanej w tym stanie dzięki tajemnej wiedzy Gyrgonów. Tę różę otrzymał w darze od technomagów w dniu Wyniesienia. Kinnnus Morcha wiedział, że przyprowadzenie go przed postument to sygnał. Tutaj regent załatwiał swoje najbardziej osobiste sprawy. Eleusis odchrząknął. - Pozwól, Kinnnusie, że będę szczery. Wiem, jak trudne zada nie ci dałem. Naczelny faktor Stogggul to, łagodnie mówiąc, osoba ogromnie trudna w kontaktach. Siedzenie go na pewno nie było łatwe. - Szczerością odpowiem na szczerość regenta - rzekł Kinnnus Morcha. - Rola szpiega to dla mnie nic niezwykłego. Hełm bitewny i maska szpiega są dla mnie zamienne. Dobrze, że kazałeś mi mieć na oku Wennna Stogggula. Wciąż się wścieka na twoją życzliwość wobec podbitych. - Ale ty nie. - Jakem rzekł, regent słusznie postanowił. - Cieszy mnie twa ocena - westchnął Eleusis. - Nie taję przed tobą, że Wennn Stogggul mnie martwi. Kinnnus Morcha zesztywniał. - Z jakiego powodu, regencie? - Ach, zawsze lojalny podwładny! - zaśmiał się Eleusis na widok mrocznej miny generała polnego. Wzruszył ramionami. - Cóż, słyszy się to i owo. Zatrudnia się ludzi, żeby obserwowali, słuchali i donosili. - Umilkł na chwilę, wpatrzony w ciemność poczerniałego od dymu kominka. - No i dotarło do mnie, że Stogggul szuka poparcia, żeby wystąpić do Gyrgonów o usunięcie mnie. Kinnnus Morcha zachmurzył się. - Nic o tym nie słyszałem, regencie, a przecież powinienem. Jesteś tego pewny? - Moje źródło jest. Generał polny pokręcił głową. - Przecież to zgroza, regencie! Niesłychane! Trzeba go powstrzymać, zanim... - I dlatego rozmawiamy. - Nie możemy zapominać, że to Wennn Stogggul był twoim konkurentem do godności regenta. Z jego słów i czynów jasno wynika, że nigdy nie zapomni i nie wybaczy ci goryczy porażki. Jego gniew... - Jest bardziej osobistej natury. - No tak, oczywiście, regencie. Któż nie słyszał o zawziętej rywalizacji pomiędzy twoim konsorcjum a jego? Na Nieobusie Trzy, planecie podbitej, zanim się tutaj zjawiliśmy, nasi ojcowie zawsze skakali sobie do gardeł, zawsze starali się wyprzeć innych z interesów. W końcu ojciec naczelnego faktora uzyskał przewagę i do prowadził konsorcjum twojego ojca na skraj bankructwa. Potem ty, regencie, zająłeś się interesami i zdobyłeś prawo do wydobycia i wywozu salamuuunu, tak zwanej ”grobowej zasadzki”. - Powiedz, Kinnnusie, próbowałeś kiedy salamuuunu? - Raz. - Generał polny nie zdołał powściągnąć dreszczu. - Miałem wrażenie, że całe moje życie to tylko złudzenie, że prawda jest... - Czym jest, przyjacielu? - Eleusis przyglądał mu się z osobliwym napięciem, czego generał polny nie zauważył. - Nie wiem. - Kinnnus Morcha pokręcił wielką głową i na moment odwrócił wzrok, zmagając się z wprawiającymi go w niepokój myślami. - Myślałem, że prawda to coś, czego nie potrafiłbym pojąć. - Albo nie chciałbyś dostrzec? - Może - potaknął Kinnnus Morcha. - Czyli jest straszna. Generał polny potrząsnął głową. - Jest czymś odmiennym. - Wzruszył potężnymi barkami. - W każdym razie nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. - Szczęściem dla mojego konsorcjum jesteś w mniejszości, Kinnnusie. - A, tak. Salamuuun to podstawa fortuny Asherów. - I, koniec końców, ich potęgi. - Regent rozejrzał się po komnacie. - Oto, czego tak naprawdę chce Wennn Stogggul: tajemnicy salamuuunu. Gdzie jest wydobywany, z kim zawarłem umowę i jak ją odebrać mojemu konsorcjum. - Umilkł. - Ale jest coś jeszcze. Kinnnus Morcha siedział sztywno, jakby kij połknął. W świetle atomowych lamp blizny na jego czaszce wydawały się głębsze, groźniejsze. Cały zamienił się w słuch, lecz nie ponaglał regenta. Generał polny był cierpliwym V’ornnem - była to cierpliwość zrodzona i wypróbowana w ogniu międzyplanetarnych wojen. Był V’ornnem, który potrafił przeczuć zwycięstwo, kiedy wszyscy wokół dręczyli się zwątpieniem. - Byliśmy niegdyś przyjaciółmi. Wiedziałeś o tym? - Nie, regencie. - Cóż, tak było. - Eleusis wstał, stanął przed postumentem, podniósł Księgę Mnemoniki, obrócił ją w dłoniach. - Dał mi to, dawno temu, kiedy byliśmy wyrostkami na Kraelii. Zamówił to dla mnie. Na dzień mojego modelowania. - Mówił o rytuale, po którym każdy v’ornnański chłopak staje się mężczyzną. - Tak, byliśmy dobrymi przyjaciółmi, dopóki nie rozdzieliła nas sprawa salamuuunu. - Odłożył księgę. - Wtedy do głosu doszła tłumiona rywalizacja i wyrwała się spod kontroli. Jego ojciec zginął, próbując znaleźć źródło salamuuunu. - Mówią, że jego statek zginął z powodu sabotażu. - Przynajmniej taka jest wersja naczelnego faktora. - Ashera spojrzał w oczy generałowi polnemu. - Inna brzmi, że chciwość starszego Stogggula pozbawiła go ostrożności. Jego statek wpadł w studnię grawitacyjną i implodował. - A ty znasz prawdę, regencie? - Z doświadczenia wiem, że ludzie sami wybierają swoje prawdy. I to, jak przypuszczam, jest przyczyną niesłychanej popularności salamuuunu. Jedno ci powiem: sabotaż nie był konieczny, bo stary na próżno tracił czas. Kinnnus Morcha aż się palił, żeby zapytać regenta, co ten miał na myśli, ale ugryzł się w język, bo wiedział, że Eleusis nie odpowie na żadne pytanie dotyczące tej sprawy. Jako wysokiej rangi Khagggun dobrze znał wagę wiedzy. W walce z wrogiem wiedza była najważniejsza. Eleusis odwrócił się tyłem do postumentu i wyrwał Kinnnusa z zadumy. - Nie bez powodu ci to opowiedziałem. Chcę, żebyś zrozumiał, że choć ja i Wennn Stogggul jesteśmy rywalami w interesach, to jego nieustanne sprzeciwy wobec mojej polityki mają osobisty charakter. - Doskonale to rozumiem, regencie. - Wątpię. - Eleusis uśmiechnął się blado, wyciągnął rękę i do tknął jednego z wyrzeźbionych na ścianie pięciu smoków. - Widzisz wgłębienie w paszczy tego smoka? Kiedy Annon był mały, znajdowałem go tutaj, chwiejącego się na górnym szczeblu drabiny, z dłonią w paszczy smoka. Cóż tak fascynującego tam znajduje, pytałem siebie. Co spodziewa się znaleźć? - Regent długo patrzył na Kinnnusa Morchę. - Kazałem Giyan, żeby dziś wieczorem sprowadziła tu mojego syna. - Boisz się o niego? Ashera twardo spojrzał Khagggunowi w oczy. - Niczego się nie boję, Kinnnusie. Nasz los jest naszym losem, już został napisany. Wiedziałbyś o tym, gdybyś drugi raz sięgnął po salamuuun. Po prostu jestem ostrożny. Przynajmniej na razie chcę, żeby cała moja rodzina znajdowała się pod ochroną Haaar - kyut. - Słusznie, regencie. - Osobiście zajmiesz się moją rodziną. Żona ściągnęła na siebie hańbę i nie żyje, ale wciąż troszczę się o dzieci. - Wykonam twój rozkaz. - Wiem - potaknął regent. Wypił to, co zostało w kielichu. Poprowadził dowódcę przez łukowate przejście. Znaleźli się na rozległej werandzie, obrzeżonej złotym marmurem i górującej nad ogrodem gwiezdnych róż regenta. Modre niebo nabrało nad horyzontem pozłocistej barwy, płynęły po nim pojedyncze delikatne obłoczki. Eleusis stał przy ozdobnej balustradzie, spoglądał w dół i oddychał głęboko. Ręce splótł swobodnie za plecami, lecz stał sztywno, jakby był bardziej Khagggunem niż Bashkirem. Chłodnym, badawczym wzrokiem spoglądał na każdy zakątek ogrodu: na bogactwo pnących gwiezdnych róż z bujnymi, wspaniałymi kwiatami, lśniącymi liśćmi i zdrewniałymi, pozbawionymi kolców pędami. - Jak tu spokojnie, Kinnnusie. I jak bardzo kojący jest ów spokój. Stojący za nim Kinnnus Morcha nie miał nic do powiedzenia, więc milczał. - Do tej pory - podjął regent - niebezpieczeństwo zagrażało nam jedynie ze strony innych ras, niespodziewanych kontaktów. Teraz widzę, że jeżeli nie będziemy ostrożni, nasza historia może nam spaść na głowy. Czasy się zmieniają. Czuję to w kościach. Wyczuwa się napięcie i są omeny... - Omeny! - warknął Kinnnus Morcha. - Kundalańska gadka. Nie wierzę w omeny. Wierzę w wojnę i statystykę. Odkąd zastąpiłeś ojca, działalność wywrotowa w Axis Tyr zmalała o osiemdziesiąt procent. - Omeny istnieją - uśmiechnął się Eleusis Ashera - podobnie jak zagrożenie z twojej strony, Kinnnusie. Giyan mi to wykazała. I te omeny zapowiadają wielkie zmiany. Kinnnus Morcha chrząknął. Regent wydawał się generałowi polnemu niesamowicie spokojny. Morcha poczuł nieoczekiwany przypływ sympatii. - Wybacz staremu Khagggunowi to sarkanie, regencie. Nie zamierzałem cię urazić. - Nie obraziłem się, przyjacielu. Obawiam się jednak, że jeśli nie będziemy szczególnie czujni, ponownie popełnimy nasze najgorsze błędy. Na chwilę zapadła niezręczna cisza. - Wspomniałem o omenach, bo chcę, żebyś się strzegł... Eleusis umilkł, zesztywniał. Jego okummmon zaczął wydawać trudny do opisania dźwięk: pieśń-niepieśń sięgającą granic słyszalności niczym morze falochronu. Powietrze stało się nienaturalnie nieruchome i gorące. Na czaszce Kinnnusa Morchy - niczym wieczorny kwiat - wykwitła kropla potu i pociekła głęboką szramą. Eleusis gwałtownie się odwrócił. - Musisz mi wybaczyć, Kinnnusie. - N’Luuura, to Wezwanie. - Kinnnus Morcha łyknął resztkę mętnej rakkis i z brzękiem, który poniósł się po całym ogrodzie, postawił kielich na balustradzie. - Osobiście odprowadzę cię do Świątyni Mnemoniki, regencie. Eleusis z roztargnieniem skinął głową. Obaj mężczyźni w milczeniu wrócili do komnaty. Poszli dalej, mijając straże Haaar- kyut, służbę i personel regenta. Wszyscy skłaniali głowę w lewo, na znak szacunku. Kroki Ashera i Marchy dudniły o marmur, ich cienie zaś ścigały się w korytarzach, w małych i obszernych komnatach, poprzez sadzawki złocistego słonecznego blasku i plamy cienia, rozjaśniane przez nieskazitelnie biały marmur, i wreszcie przez wysokie, wspaniałe wierzeje z zielonego niczym morze jaspisu i złotego jadeitu. Kinnnus Morcha z ulgą powitał opuszczenie tej obcej budowli, która go tak głęboko niepokoiła. Nie wyznałby tego nikomu, lecz panująca tu cisza - którą regent uważał za przejaw spokoju - przygniatała go, wydawała mu się spojrzeniem licznych obcych oczu, które go obserwują, osądzają, decydują o jego losie w jakimś niewidzialnym obcym sądzie, według obcych praw, których nie potrafi pojąć. Wiatr późnego popołudnia owiał mu nagą czaszkę. Wsiedli do jednoosobowych poduszkowców, wprowadzili cel lotu i pomknęli nad miastem na wysokości dwudziestu trzech metrów. Kiedy V’ornnowie zajęli Axis Tyr, Gyrgoni zainstalowali się w kompleksie budowli mieszczącym Opactwo Nasłuchującej Kości, główne sanktuarium religijne Ramahan. Zajęcie owego sanktuarium było dla Kundalan druzgocącym i odbierającym ducha ciosem - ciosem, przynajmniej zdaniem Eleusisa, wykalkulowanym w najdrobniejszym szczególe. Ale też Gyrgoni byli mistrzami w upokarzaniu oraz zadawaniu tak psychicznego, jak i fizycznego bólu. - Nie rozumiem, jak ty to znosisz - rzekł Kinnnus Morcha, kiedy wylądowali przed świątynią. - Gdybym to ja... gdyby to mnie wezwano przed oblicza Gyrgonów, ze strachu narobiłbym w gacie. Regent musiał się uśmiechnąć. - I to mówi waleczny Khagggun, który walczył w Pierwszej Fali na Argggedusie 3, który zabił dziewiętnastu Kraelian w bitwie o Yesssus, który przez dwadzieścia cztery syderalne cykle bronił enklawy Gyrgonów na Phareseiusie Pierwszym, który - jak głosi plotka - walczył wręcz z Centophennni? - To instynktowne, regencie. Ilekroć Gyrgoni przemawiają, tylekroć krew we mnie zastyga. - Zawsze twierdziłem, Kinnnusie, że masz dobry instynkt. I regent Eleusis przekroczył portal byłego Opactwa Nasłuchującej Kości. V’ornnańska Świątynia Mnemoniki stała na szczycie jedynego wzniesienia w obrębie miasta. Znajdowało się w zachodniej dzielnicy. Do przybycia V’ornnów mieszkały w niej najbardziej wpływowe kundalańskie rodziny. V’ornnowie stwierdzili, że - co dziwne - domy owych notabli wcale nie były większe od budynków w pozostałych częściach miasta. Ta doskonała symetria stała w sprzeczności z v’ornnańskimi poglądami na hierarchię i status. Gdy Kundalan zabito lub wysiedlono, wprowadzili się tutaj najbogatsi Bashkirowie, po czym powiększyli i odnowili budynki, by licowały z ich statusem w społeczności V’ornnów. Ta istotna zmiana w fascynującej, obcej strukturze miasta nie podobała się Eleusisowi, który nauczył się patrzeć na Kundalan zupełnie inaczej niż jego rodacy. Ale przecież pod tak wieloma względami nie bardzo pasował do v’ornnańskiego szablonu. Nie mógł się nadziwić, że Gyrgoni właśnie jego wybrali na regenta. Stogggul byłby właściwym i oczekiwanym wybrańcem. Przypomniał sobie jednak, że Gyrgoni rzadko postępowali tak, jak się tego spodziewano. Nie, żeby on, Eleusis Ashera, nie nadawał się na regenta. Wprost przeciwnie. Jednak to, że Gyrgoni tolerowali, a czasami nawet akceptowali, jego niekonwencjonalne poglądy, stanowiło dlań tajemnicę, której prawdopodobnie nigdy nie pojmie. Przeszedł przez bramy i natychmiast znalazł się w portalu. Otoczyła go mglista szarość, świetlista niczym muszla morskiego ślimaka. Bywał już tutaj, wiedział więc, co należy robić. Ale i tak cząstka jego umysłu wciąż się bała, chciała, by z wrzaskiem uniknął w gasnący blask słońca, gdzie cierpliwie czekał Kinnnus Morcha. Eleusis zmusił się do marszu przed siebie, nie patrzył ani w lewo, ani w prawo. Rozległo się głośne wycie, jakby gwałtownej burzy, i potężniało. Szedł jednak naprzód - nie tylko dlatego, że był to obowiązek regenta, ale i dlatego, iż wiedział, że to próba. Portal był inny w trakcie każdej wizyty. Przy każdym Wezwaniu Eleusisa czekał odmienny rodzaj przerażenia. Gyrgonów bawi obserwowanie cię, powiedział sobie regent. Gyrgoni destylują moje strachy, warzą je niczym numaaadis. To rodzaj pokrętnej gry, którą uwielbiają, a która chyba ma mnie utwierdzić w przekonaniu ich wyższości nade mną, żebym nigdy nie zapomniał, gdzie moje miejsce, żebym nigdy nie przekroczył granic, które zakreślili. Ciemność i zawrót głowy. Regent przeraźliwie się bał, że spadnie. Jako czteroletnie dziecko spadł z okna, kiedy jego matka malowała. Ojciec tak się wściekł, że wypędził ją z każdej hingatta na planecie. Eleusis już nigdy jej nie ujrzał; wychowywała go kochanka ojca, Tuskugggun, która trzymała go krótko i nigdy nie pozwalała mu się wdrapywać na parapet. Wył wicher, a kiedy regent nieostrożnie spojrzał w dół, zobaczył podłogę daleko pod sobą. Natychmiast oblał go zimny pot. To tylko złudzenie, napomniał się zdecydowanie, tylko przedstawienie twoich koszmarów. Lecz nie mógł przestać się pocić. Serca waliły mu w piersi, w ustach zebrało się pełno śliny, tętno miał nierówne. Przystanął, trzykrotnie głęboko odetchnął. Czuł przemożną chęć ucieczki. Jestem, kim jestem, rzekł do siebie w myślach. Znajduję się na Kundali, w zachodniej dzielnicy Axis Tyr, w portalu Świątyni Mnemoniki. Gyrgoni mogą kontrolować moje zmysły, lecz nie umysł. Otarł o spodnie wilgotne dłonie i ruszył dalej. Wszystko w nim protestowało w przekonaniu, że spadnie na leżącą w dole podłogę. Jednak regent szedł sztywno, ostrożnie, nie zbaczając ani w prawo, ani w lewo. Strach malał z każdym krokiem. Nie spadł. Dzięki niech będą Enlilowi, nie spadł! Pojawiły się gwiazdy i - wysoko na niebie - chłodny błękitny księżyc rozmiarów cętkowanego słońca Kundali. Eleusis, idąc przez połyskujące kwarcem diuny, rozpoznał go. Był to księżyc wiszący na nocnym niebie Corpius Segundus. Przed regentem wznosiły się olbrzymie wrota do podziemnego świata. - Wejdź - nakazał mu głos, który rozległ się w jego umyśle. Tak się przynajmniej wydawało, chociaż regent wiedział, że głos dobiega z jego okummmonu. - Już blisko czas Wezwania. Wiedział, co by go czekało, gdyby to naprawdę był Corpius Segundus. Miał bliznę na lewym ramieniu - głęboką, siną szramę. Podziemne światy zamieszkiwało trzynaście gatunków drapieżców - przynajmniej taką ich liczbę V’ornnowie opisali - każdy groźniejszy od poprzedniego. Wyniesienie stamtąd pazurzastego klejnotu było nie lada wyczynem; zapłacił za to. Ośmionogi brzytwozęby drapieżca wyrwał mu kawałek ciała, mimo iż chroniła go zbroja. Wznoszący się ukośnie portal przysłonił gwiazdy, a potem księżyc. Eleusis poczuł znajomy fetor, od którego skręcał mu się żołądek. Podziemne światy to paskudne miejsce. - Dlaczego V’ornnowie się tu zjawili, regencie? Zatrzymał się i wpatrzył w mglisty poblask, rudawy od miałkiego, duszącego pyłu z pieczar. - Jaki mieliście w tym cel? Zamajaczyła przed nim niewyraźna postać. - Nie moglibyście pokonać mieszkańców tych podziemi, a tamtejsze pazurzaste klejnoty były dla was bezużyteczne. Paskudnie cuchnący drapieżca leżał leniwie na skalnym występie. Łypał na Eleusisa i ukazywał w uśmiechu lśniące trójkątne zębiska, przeznaczone do szarpania i odrywania ciała od kości. - A mimo to zjawiliście się tam. Dlaczego, Eleusisie Ashera? Eleusis wiedział, że to nie brzytwozęby drapieżca z Corpius Segundus. To w ogóle nie był żaden drapieżca. Jedynie Gyrgoni zwracali się do kogoś ową starożytną formułą, w której nazwisko poprzedzało imię. - Bo to tam było - odparł. Stwór przed nim powtórzył tę odpowiedź, przeciągając każde ze słów, jakby smakował ich znaczenie. - Tak. Znakomicie. Sądzę, że masz rację. I zaraz potem brzytwozęby drapieżca rozwiał się jak dym. Na jego miejscu stał Gyrgon. - Wezwany, przybyłem do ciebie, by cię wysłuchać i służyć ci - Eleusis wypowiedział rytualne powitanie. Gyrgon, zamiast dopełnić rytuału, oddalił się od ściany pieczary. - Poznajesz mnie, regencie? Ashera przyjrzał mu się przez sztucznie wywołaną mgiełkę. - Myślę, że jesteś Nith Sahor. Stawałem przed tobą na poprzednim Wezwaniu. - Racja. - Nigdy dwa razy nie wzywał mnie ten sam Gyrgon. - Jesteś tego pewny, regencie? Jak wiesz, możemy zmieniać nasze kształty. Eleusis oblizał wargi. - Istotnie, słyszałem o tym. Nith Sahor stał irytująco spokojnie. Miał dobry metr więcej od Eleusisa. Odziany był w czerń, owinięty obszytą chwostami opończą. Jego źrenice przypominały gwiaździste szafiry, miało się wrażenie, że patrzą za rozmówcą, choć wcale nie odwracał głowy. A jakąż miał głowę! Jego czaszka była barwy jasnego bursztynu. Od krawędzi kości potylicznej do podstawy szyi sięgała wtopiona w skórę siateczka obwodów z tertu i germanu. Nikt nie wiedział, czy Gyrgoni już się tacy rodzili, czy też modyfikowano ich tak w trakcie jakiejś okropnej postnatalnej operacji. - Powiedz mi, regencie, służysz Gyrgonom? - Tak, Nith Sahorze. Spełniam wszystkie wasze rozkazy i po lecenia. - Czyżby? - Nie wierzysz mi? - Tak, regencie, nie wierzę. Wziąłeś do łoża kundalańską kobietę. Pozwalasz jej czcić tę ich boginię, sporządzać napary i maści, szeptać do twego ucha, kiedy zapada całkowity mrok i kończą się oficjalne sprawy. - Z twarzy Nith Sahora nie można było ni czego wyczytać. - A na dodatek zmawiasz się potajemnie z dowódcą szwadronu Rekkkiem Hacilarem, żeby ostrzegać kundalańskich renegatów przed naszymi wypadami. - Skrzyżował krzepkie ramiona na masywnej piersi. - Zaprzeczasz czemuś, regencie? - Kto świadczy przeciwko mnie? Naczelny faktor Stogggul? - Odpowiedz na moje pytanie, regencie! Nith Sahor nie drgnął, nie podniósł głosu. Jednak Eleusis aż podskoczył, kiedy do nerwów jego ramienia dotarło poprzez okummmon smagnięcie wzbudzonymi elektronami. - Niczemu nie zaprzeczam - odparł spokojnie. To była tylko kolejna próba, na pewno. - Wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. - I dostrzegasz w owych sprawach wolę Gyrgonów? - Nie nakazaliście mi zerwać związku z Giyan. Ani przyjaźni z Rekkkiem Hacilarem i Hadinnnem SaTrrynem. - Ponownie napominam cię, byś odpowiedział na moje pytanie. Eleusis powstrzymał się od spojrzenia na swój okummmon. Czuł napięcie w nogach i zmusił się do rozluźnienia mięśni. - Cieszy mnie związek z nią. A ją raduje czynienie tego, na co jej pozwalam. To sprawia mi podwójną radość. - A co z dowódcą szwadronu? - Czy całe Bractwo wie? - Nie byłoby cię tutaj. Nie byłbyś regentem, gdyby wiedzieli. Eleusis odetchnął. - Rekkk Hacilar, Hadinnn SaTrryn i ja zgadzamy się co do Kundalan. - Więc kłamiesz, twierdząc, że jesteś nam we wszystkim posłuszny. - Jestem kłamcą tylko wtedy, kiedy ty tak uznasz, Nith Sahorze. Zapanowało długie milczenie. Sztucznie wywołany wicher wył w pieczarach, symulowane poruszenia projekcji drapieżców odbijały się echem od wizji kamiennych ścian. Nith Sahor uniósł ramiona i zniknęły podziemia Corpius Segundus. - Nie uważam cię za kłamcę, regencie. Dlatego zostałeś wezwany przede mnie. Eleusis przekonał się, że są w komnacie Świątyni Mnemoniki. Była kolista, wysoko sklepiona. Przez trójłukowe okno widział nadciągający zmierzch, dolatywały doń znajome zapachy Kundali. Ściany świadczyły o tym, że niegdyś było tu sanktuarium, bo na każdym sektorze widniała rzeźba jednego z Pięciu Świętych Smoków. Co znaczące, Nith Sahor nie zakrył ich v’ornnańskimi dziełami sztuki. Co równie znamienne, Gyrgon zachował również oryginalne kundalańskie umeblowanie. Jedynym v’ornnańskim akcentem była biała owalna klatka, w której siedział przepiękny wielobarwny teyj i - jedno po drugim - czyścił dziobem swoje cztery skrzydła. Eleusis poruszył się i ptak przerwał swoje zajęcie, po czym przyjrzał się regentowi swym złotym okiem. - Dobrze być znów na Kundali - stwierdził Eleusis. - Ciekawe - powiedział Nith Sahor. - I ja tak pomyślałem. Gyrgon uniósł rękę obciągniętą dziwną metaliczną siatką, o której krążyły straszliwe opowieści. Eleusis starał się nie patrzeć na kunsztownie wykonaną plecionkę. - Czuj się swobodnie, regencie. Jesteś moim gościem. Regent sam nie wiedział, co go bardziej zadziwiło: obecność kundalańskich mebli czy słowa Nith Sahora. - Wybacz, ale nie bardzo wiem, jak się zachować. Nigdy nie byłem gościem Gyrgonów. - Może po prostu nigdy ci o tym nie wspomnieliśmy. - Czy to żart? - A czy Gyrgoni żartują? - Nie mam pojęcia - przyznał Eleusis. Obserwował Gyrgona i był przeświadczony, że to Wezwanie będzie wyjątkowe. W trakcie poprzednich składał raporty o bieżących sprawach, wysłuchiwał rozkazów, które musiał wykonać, i był zasypywany bezceremonialnymi, trudnymi pytaniami - a następnie pospiesznie odprawiany. Przekomarzanie się z Gyrgonem było dla Eleusisa całkowitą nowością. - Chciałbym, regencie, żebyś mi opowiedział o pożądaniu - oznajmił Nith Sahor, jakby potwierdzając tok myśli Ashery. - O pożądaniu? - Właśnie. Eleusis robił co w jego mocy, żeby nadążać za osobliwymi zwrotami i skokami tego Wezwania. - Nie jestem kompetentny, żeby mówić Gyrgonowi... - Ależ jesteś, regencie. I to wysoce - Nith Sahor dotknął szerokiego mankietu na prawym nadgarstku. - Jednak być może podejrzewasz mnie o obłudę. - Uniósł dłoń w metalicznej siatce, uciszając Eleusisa. - Wiedziałeś, regencie, że Gyrgoni nie są ani mężczyznami, ani kobietami? - Ani... - Asherze zdawało się, że ma usta pełne silikonu. - Jesteśmy jednym i drugim. - Ja... nie wiedziałem, Nith Sahorze. - Oczywiście, że nie wiedziałeś. To sekret, który Gyrgoni zatrzymują dla siebie. I dlatego pożądanie jest... obce nam wszystkim. A przynajmniej niemal wszystkim. Okazyjnie, niezmiernie rzadko, zdarzają się nieoczekiwane i nie wyjaśnione genetyczne mutacje. - Nith Sahor usiadł i czekał na reakcję rozmówcy; stworzył możliwość wymiany, a tego Bashkir nie powinien przepuścić. Eleusis desperacko starał się domyślić, czy Gyrgon mówi prawdę, czy jedynie kręci, żeby jego gość przestał się mieć na baczności. Uznał jednak, że Nith Sahor mógł na rozmaite sposoby uzyskać ciekawiące go informacje. A wybrał najbardziej zdumiewający sposób. Dlaczego Gyrgon miałby się zwierzać z czegoś tak intymnego? Dlaczegóż miałby z dobrej woli zdradzać swoją tajemnicę? Przecież to przede wszystkim tajemnice dawały Gyrgonom ich mistyczną otoczkę, władzę nad innymi kastami, tak wyższymi, jak i niższymi. Czyżby Nith Sahor miał doń aż takie zaufanie? Skądże Eleusis miał to wiedzieć? - Zakładam, że mówiąc ”pożądanie”, masz na myśli mnie i Giyan. - W pewnym sensie. Pożądanie Kundalanki, tak. Bystry Eleusis zauważył, że Gyrgon pominął słowo ”kobieta”. Wreszcie jakaś wskazówka. Usiadł w smukłym kundalańskim fotelu z amonowego drewna. - Wygodnie ci? - spytał Nith Sahor, spoczywając w bliźniaczym fotelu. - O, tak. - Mnie również. I o to chodzi, uświadomił sobie Ashera. Oto powód tego Wezwania. Z jakiejś przyczyny Gyrgon pragnął otwarcie porozmawiać o Kundalanach. - Czasami - odezwał się - żałuję, że muszę tkwić w Axis Tyr. - Dlaczego? Eleusis patrzył w przerażającą, enigmatyczną twarz. Do N’Luuury z tym, pomyślał. - Za wielu tu V’ornnów. Uczciwie mówiąc, jakaś część mnie chciałaby być w Djenn Marre, przebywać pośród Kundalan, poznawać ich zwyczaje. - Ich sekrety - odezwał się Nith Sahor. - My, Gyrgoni, handlu jemy sekretami. - Czyż nie dlatego wędrujemy po bezmiarze międzygwiezdnej przestrzeni, zamiast znaleźć sobie nowy dom? Czyż nie dlatego podbijamy inne rasy, żebyście mogli poznawać i przyswajać sobie ich tajemnice w nadziei, że pewnego dnia odsłoni się wam tajemnica życia? - Nie taisz swojej goryczy, regencie. - Nith Sahor wyprostował się, wsparł łokcie o kolana i splótł palce. - Życie i śmierć są nie rozłączne. Podlegamy im. Wiesz to, nieprawdaż? Eleusis musiał odwrócić wzrok od tych przerażających szafirowych oczu. - Tak. - Niemal zadławił się tym słowem. - Zatem wiesz, jak ważne jest dla nas poszukiwanie wolności, drogi wyjścia z labiryntu, jakim jest znany nam kosmos. Widzisz, regencie, my, Gyrgoni, czujemy, że kosmos to nie tylko to, co widzimy. To nam nie wystarcza. Pragniemy wydostać się poza. Jednak nie wiemy jeszcze poza co. Muszą wszakże runąć bariery, które zatrzymują nas w znanym kosmosie. Czy pojmujesz, jak dręczy nas owo uwięzienie? Eleusis znów panował nad sobą i mógł nań spojrzeć. - Sądzę, że tak, Nith Sahorze. - Zatem powiedz mi to, co chcę wiedzieć. - Ja nie... Nie jestem pewny, czy potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie. A przynajmniej sensownie. - Ocenę pozostaw mnie. Mów o tym, co jest w twoich sercach. - No dobrze. - Ashera miał wrażenie, że stoi na skraju przepaści, i walczył z przerażeniem. - Tak się jakoś stało, że zmieniło się moje nastawienie do Kundalan. Po części, bez wątpienia, wynika to z mojego związku z Giyan, lecz, jak sam zauważyłeś, nie tylko. Przywiozłem ją szesnaście lat temu z wypadu Khagggunów na Pogórze Djenn Marre. Wtedy nic dla mnie nie znaczyła, ale to się szybko zmieniło. - Jak to się stało? - Ja... nie wiem. - Ależ wiesz, regencie. Zastanów się. - Hmmm, sądzę, że będąc tak blisko z Giyan, przestałem o niej myśleć jak o pokonanym wrogu. - A jak dokładnie do tego doszło? Eleusis dumał przez chwilę. - Pamiętam. To się zdarzyło blisko syderalny rok po tym, jak przywiozłem Giyan do Axis Tyr. Obudziłem się w środku nocy i po szedłem ugasić pragnienie. Zobaczyłem ją w korytarzu. Stała przy otwartym oknie. Patrzyła ku Djenn Marre. Przypominam sobie, że była to noc pełni księżyców. Śnieg i lód na górskich szczytach lśniły błękitem niczym księżyc Corpius Segundo. Płakała, łzy spływały jej po policzkach, a ja pomyślałem: Tęskni za domem, zupełnie tak samo jak my. I od tej chwili niczym się nie różniliśmy, choćby była przedstawicielką pokonanej obcej rasy. - Ale przecież jest różnica. - Tak, Nith Sahorze. - A nawet wiele różnic. - To prawda. Gyrgon zmienił ułożenie rąk i światło zalśniło na metalowej siateczce. - Może takie stwierdzenie to herezja, lecz istnienie owych różnic nie jest niczym złym. Sądzę, że zapoznanie się z nimi przyniosłoby nam olbrzymie korzyści. Eleusis zesztywniał. - Ona mi ufa, Nith Sahorze. - Ja ufam tobie, Eleusisie. Dlatego uczyniono cię regentem. - Ty sprawiłeś, że mnie wybrano? - Twój ojciec. Inni chcieli, żeby tę funkcję pełnił ojciec Wennna Stogggula. Ashera zastanawiał się nad tym chwilę. - Nie zdradzę jej. - Jesteśmy twoimi władcami, regencie. Uważasz, że to rozsądne mówić w ten sposób do Gyrgona? - Mówię do ciebie, Nith Sahorze. - Jestem Gyrgonem. - Mówię do ciebie - powtórzył Eleusis. Gyrgon skinął głową i światło odbiło się od siateczki w skórze jego czaszki. - Bacznie wysłucham twoich słów. - Uważam, Nith Sahorze, że o Kundalanach nie wiemy jeszcze bardzo wielu rzeczy i w obecnej sytuacji nigdy się ich nie dowiemy. Ustanowienie Za Hara-at jest pierwszym krokiem w transformacji, którą przewiduję. - Nie bądź taki zarozumiały, regencie. Nie do ciebie należy przewidywanie transformacji. - Nie rozumiesz, Nith Sahorze. Pomysł budowy owego miasta nawiedził mnie we śnie, zadziwiająco precyzyjnym śnie, w którym wyraźnie ujrzałem, gdzie ma powstać Za Hara-at. To był sam środek Korrushu. Potem wyruszyłem na wyprawę przez Korrush w towarzystwie Hadinnna SaTrryna, który handluje z tamtejszymi plemionami, i ku mojemu zdumieniu znaleźliśmy w samym środku Korrushu małą, nieciekawą wioskę. Według tradycji Kundalan to starożytna miejscowość i kiedy zaczęliśmy tam kopać, odkryliśmy fundamenty, zdaniem miejscowych, pochodzące sprzed wielu stuleci. - Za Hara-at pochodzi ze Starej Mowy Kundalan. Oznacza Pięć Ziemskich Spotkań. - Tak. Sądzę, że to pierwotna lokalizacja Za Hara-at. Że to uświęcone miejsce. - Nasza niemal zagasła religia mówi o Mieście Miliona Klejnotów. Może twoja matka była potajemną czcicielką Enlila, umarłego boga. Może opowiadała ci o tym mieście, kiedy byłeś mały, a to sprowadziło ów sen. Tak czy inaczej, to Gyrgoni decydują o wszystkim, co tyczy V’ornnów, regencie. Nigdy o tym nie zapominaj. - A może Za Hara-at i Miasto Miliona Klejnotów są jakoś powiązane. - Zaledwie pojedynczy V’ornnowie byliby zdolni zaakceptować taką myśl. - Na czubku palca wskazującego Nith Sahora zalśniła zielona iskra. - Ale ty byłbyś, prawda, regencie? - Tak. Byłbym. - Serca Eleusisa biły ciężko. Czy w oczach Gyrgona nadal widniał ślad gniewu? Trudno powiedzieć, pomyślał regent. Zaczynała go boleć głowa, lekko ucisnął więc kciukami oczy; ileż napięcia, jaka wysoka stawka. - Pozostajemy na Kundali dłużej niż na jakiejkolwiek innej planecie za naszej pamięci. Dlaczego? - To sprawa Gyrgonów. - To również moja sprawa, Nith Sahorze. Narastające cierpienia Kundalan stały się nie do wytrzymania. To potężny bodziec do działania. - Powinieneś wiedzieć, regencie, że takie bodźce są niebezpieczne. I że niecierpliwość może zakłócić delikatną równowagę. Eleusis spojrzał wprost w gwiaździste szafirowe oczy. - I to jest mój cel, Nith Sahorze. Owa delikatna równowaga musi zostać zakłócona. Tak dla dobra V’ornnów, jak i Kundalan. - Równowaga to podstawa wszystkiego, głupcze! - zagrzmiał Nith Sahor, zrywając się z fotela. - Bez równowagi wszystko niszczeje: jony się rozpadają, neutrony giną, elektrony szaleją, zagrożona jest struktura kosmosu! Jaskrawo upierzony teyj wrzasnął. Nith Sahor zacisnął prawą dłoń w pięść, a tę otoczył pomarańczowy płomień. Chwilę później coś zimnego i niewidocznego uderzyło Eleusisa w pierś. Rzuciło go gwałtownie w tył, przekoziołkował i łupnął boleśnie w odległą ścianę. Podekscytowany ptak latał pod szczytem klatki. - Czyżbym zrobił głupstwo? - Gyrgon potrząsał pięścią okrytą metalową siatką. - Czyżby inni mieli rację? Byłbyś tak niebezpieczny, jak twierdzą? Czy moja buta spowoduje mój upadek? Eleusis, przerażony, wpatrywał się weń. Pulsował w nim ból. Podniósł się powoli, rozcierając pierś nasadą dłoni. Poprawił przewrócony przez Nith Sahora fotel. Zebrał się na odwagę i rzekł: - Błędem byłoby zniszczenie Kundalan, co uczyniliśmy z tyloma innymi rasami, lub pozostawienie ich bez zrabowanych przez nas bogactw naturalnych. Niesamowite, gwiaździste szafirowe oczy wbiły się w niego, chmurne niczym niebo przed burzą, a potem odwróciły, jakby był nikim. - Najwyższy czas, żeby zmienił się nasz paradygmat o nas i tak zwanych niewolniczych rasach. Wybudowanie Za Hara-at będzie dowodem na ustanowienie nowych powiązań. - Nie opowiadaj mi o Za Hara-at! - huknął Nith Sahor. - W Bractwie nie ma zgody co do tego twojego eksperymentu. I możesz mi wierzyć, że dyskusja jest burzliwa. - Bractwo nie ma jeszcze rozeznania co do Kundalan. Gdyby zobaczyli, jak v’ornnanscy i kundalańscy architekci pracują razem przy projektowaniu miasta... - O to właśnie chodzi. Mierzi ich traktowanie przedstawicieli niższej rasy tak, jakby byli nam równi. - Ależ, Nith Sahorze, Kundalanie... Gyrgon wziósł rękę, uciszając go. - Masz rację co do jednego, regencie. Za Hara-at już stało się dla Kundalan symbolem i stąd nasz dylemat. Nith Sahor podszedł do okna i długo przez nie wyglądał. Cisza stawała się coraz bardziej przytłaczająca. Eleusis bardzo się bał Nith Sahora, lecz ku swemu zdumieniu stwierdził, że jeszcze bardziej przeraża go najbliższa przyszłość. Jeżeli Gyrgoni wycofają poparcie dla Za Hara-at, spełni się życzenie naczelnego faktora Stogggula i jego kliki: zniknie wszelka możliwość porozumienia się obu ras, do którego usiłował doprowadzić. Wiedział, że nie może do tego dopuścić, bez względu na cenę. Czuł w kościach, że to, co robi na Kundali, jest słuszne. Zapanował nad strachem i rzekł: - Wysłuchaj mnie, Nith Sahorze. Pojmuję, jak głęboko zakorzeniona jest nasza ksenofobia... - Masz rację, regencie. Nawet Gyrgoni padają ofiarą buty przerwał mu Nith Sahor. - Buta nie pozwala nam dostrzec prawdy, czyż nie? - Uważam, że tak się dzieje, a zwłaszcza w tym przypadku, bo pomijając wszystko inne, jest przytłaczający powód, dla którego musimy pozwolić na powstanie Za Hara-at. Czekał, patrząc na plecy Gyrgona, lecz odpowiedziało mu milczenie. Czy była to milcząca zachęta, żeby mówił dalej? Eleusis głęboko odetchnął, aż nazbyt świadomy, że ważą się losy tak Za Hara-at, jak i wszystkich zamieszanych w to przedsięwzięcie. Podszedł do tego sektora ściany, na którym widniał zielony jak morze smok, niesiony przez stylizowaną falę. - To Seelin, Święty Smok Przemiany. Kundalanie wierzą, że historia społeczeństwa nie ewoluuje powoli, ale raczej posuwa się skokami, poprzez krótkie gwałtowne przemiany. - Chaos - szepnął Nith Sahor. Serca Eleusisa na moment zmieniły rytm. - Tak, chaos, tyle że Kundalanie nie mają w swoim języku takiego słowa. - Z trudem oddychał. - Czy to ich założenie nie odpowiada K’yonnno? - Czyżbyś zamierzał mnie poczęstować podstawową gyrgońską teorią chaosu i ładu? - Ja tylko staram się wykazać, że w sprawie Kundalan jest więcej, niż sądzimy czy też jesteśmy skłonni zaakceptować. Uważam, że to zaślepienie może być efektem buty naszej rasy. Długa cisza. Eleusis nie ośmielił się poruszyć, choć każdy mięsień pulsował mu bólem. Usiłował wyczytać odpowiedź z postawy Gyrgona, lecz były to daremne starania. Zaczął w duchu opłakiwać Za Hara-at, którego losy najwyraźniej wymknęły mu się z rąk. Popełniłem błąd? - zapytywał siebie. Cóż jeszcze mogłem uczynić? Zamartwiając się zagadkami, których prawdopodobnie nigdy nie rozwiąże, odwrócił się i wpatrzył w Pięć Świętych Smoków Miiny, których zdecydowane i surowe oblicza zawsze go, o dziwo, uspokajały. Nith Sahor wreszcie się poruszył. - Co do jednego masz rację, regencie. Okupujemy Kundalę od stu jeden lat, a Gyrgoni wciąż nie rozwiązali zagadki planety oraz Kundalan. Eleusis poczuł przypływ nadziei. Przekroczony został jakiś punkt krytyczny; regent odzyskał władzę w członkach i ośmielił się stanąć tuż za Nith Sahorem. Mieli wspaniały widok na miasto i ku północy, na poszarpane wysokie szczyty Djenn Marre. - Same tajemnice - ciągnął Nith Sahor. - Ta planeta jest dla nas całkowitą zagadką. Na jakich prawach fizyki opiera się magia Kundalan? Co znajduje się za zdradzieckimi Djenn Marre? Nawet Gyrgoni nie potrafią odpowiedzieć na te pytania. Cała nasza wspaniała nauka, nasza wymyślna telemetria nie przydaje się tutaj na nic. Nieustanne burze śniegowe i lody bronią dostępu do obszaru liczącego trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych. W ciągu tych lat wysłaliśmy tuzin ekip doświadczonych Khagggunów, żeby zbadały Nieznane Terytoria. Jak wiesz, żadna nie wróciła. Co się z nimi stało? Zabiły ich ekstremalne warunki pogodowe, nieznane dzikie bestie, partyzanci? Nie mamy pojęcia. A co do Kundalan, to kim oni są? Skąd się wzięli? Dokąd podążają? Zagadką są dla nas nawet barbarzyńscy Sarakkoni. Oto podstawowe zagadnienia życia, których rozstrzygnięcia Gyrgoni poszukują w kosmosie wszędzie tam, gdzie docieramy. Uwłacza nam brak rozwiązania tych kwestii. Nith Sahor nie krył przed Eleusisem swojej frustracji. I być może to ona była przyczyną jego wybuchu. Regent odruchowo rozmasował pierś. - Jestem przekonany, że Perła zawiera odpowiedź na wszelkie nasze pytania dotyczące Kundali i jej mieszkańców. - Perła, jeśli w ogóle istniała, została na zawsze utracona w dniu, w którym najechaliśmy Kundalę - odezwał się ostrożnie Ashera. Nith Sahor uśmiechnął się zagadkowo. - O, istnieje, regencie. Myślę, że wiesz to równie dobrze jak ja. A jeżeli zaginęła, to można ją odnaleźć. Stale rozglądamy się za nowymi celami naszych poszukiwań. - Gyrgon odwrócił się nagle i wbił w regenta swoje niepokojące spojrzenie; Eleusisowi zaczęło się zbierać na mdłości. - Aby znaleźć Perłę, musimy najpierw otworzyć Drzwi Skarbnicy w pieczarach pod pałacem regenta. Powiedz, Eleusisie, słyszałeś o Pierścieniu Pięciu Smoków? - Nie. - No to może powinienem porozmawiać z Giyan. Ashera zlodowaciał z przerażenia. - Ona nic nie wie. - Jest Ramahanką. Czarodziejką. Zna wszystkie przekazy o tej ich bogini Miinie. Będzie wiedzieć o pierścieniu. - Jak zapewne dziesięć tysięcy innych Ramahanek, które schwytaliście i przesłuchaliście przez ostatnie sto lat. - Nic nam nie powiedziały. Nic nie wiedziały. - No to ją tu sprowadź - rzekł Eleusis. W ustach miał smak strachu. - Wydobądź z niej torturami informacje. - No, no, no, a zdawało mi się, że obaj jesteśmy ponad takie uwagi. Eleusis przetarł oczy. - Czasem czuję się bardzo starym V’ornnem. Widziałem zbyt wiele krwawych rozgrywek, Nith Sahorze. I brałem w nich udział częściej, niżbym chciał. A teraz widzę jedynie spiski, skrywane plany, podsuwane i wycofywane przynęty. Obawiam się, że jestem częścią planu, w którym już nie chcę brać udziału. - Podaj mi dłoń, regencie - rzekł nieoczekiwanie Gyrgon. Eleusis tkwił nieruchomo jak posąg. - Mówi się, że dotknięcie Gyrgona zabija. - I wierzysz w to, regencie? - Nith Sahor wyciągnął dłoń obleczoną w metalową siatkę. - Ssam nnie wiem - przyznał Ashera. - Osobiście rozsiałem tę ploteczkę - oznajmił Nith Sahor. - Przyznaję, że zabawna. Eleusis spojrzał Gyrgonowi głęboko w oczy. - Mówi się również, że Gyrgoni potrafią hipnotyzować. Czy i to jest bajką, którą sam rozgłosiłeś? - Nie. Tym razem to prawda. Regent znów poczuł dreszcz strachu. - Pojmujesz, regencie, to test. Próba twojej zdolności - lub, jeżeli wolisz, pragnienia - do okazania zaufania. Chcę Pierścienia Pięciu Smoków, a ty musisz ufać, że mądrze się nim posłużę. Eleusis oblizał wargi. Oblewał go pot, a mimo to w ustach miał sucho, jakby był na Wielkim Voorgu. - My, V’ornnowie, nie obdarzamy zaufaniem, nieprawdaż? Niesamowite oczy Nith Sahora nadal sondowały Ashera. - Jednak ty, regencie, pod tyloma względami odbiegasz od matrix. - Może to test dla nas obu. Nith Sahor zaśmiał się i był to niemiły dźwięk. - Gyrgoni nie podlegają testom, regencie. - I tu się mylisz, Nith Sahorze. Zaatakowałeś mnie w gniewie. To, z czasem, mógłbym wybaczyć. Jednak ty zagroziłeś osobie, którą najbardziej kocham. Kiedy więc prosisz o moje zaufanie, prosisz o coś, co jest niemożliwe. - Nie skrzywdziłbym Giyan. Chciałem cię jedynie wystraszyć. Bardzo możliwe, że się przeliczyłem. Przeprosiny od Gyrgona? Teraz Eleusis już wszystko usłyszał. Cóż, oprócz strachu, mogło skłonić Nith Sahora do tak niezwykłego postępowania? - zastanawiał się. Jakiś straszliwy przymus, który go więził niczym wilgotna więzienna cela. Ciekawość zwyciężyła urazę. Jeszcze chwila namysłu i Eleusis położył dłoń na pięści Gyrgona. Nie uderzyła weń kula ognia, żaden strumień wzbudzonych jonów nie zaatakował jego nerwów, nie zamienił się w kamień. Wszystko było jak przedtem. Nie, nie wszystko. Straszliwa pięść otworzyła się powoli niczym kwiat w słońcu i wnętrze dłoni Gyrgona przywarło do wnętrza dłoni Ashery. Chwyt nabrał mocy i Eleusis poczuł, jak Gyrgon przyciąga go ku sobie. - Mam dla ciebie zadanie, regencie - rzekł cicho Nith Sahor. - Ogromnie ważne. Eleusis poczuł, jak zaciska mu się gardło. Teraz uderzy grom, pomyślał. - Tylko dzięki Perle możemy uzyskać odpowiedzi, których my, Gyrgoni, poszukujemy. A żeby zdobyć Perłę, muszę najpierw mieć Pierścień Pięciu Smoków. Musisz go dla mnie odszukać. Eleusis pokręcił głową. - Perła jest dla Kundalan czymś najcenniejszym, darem od ich wielkiej bogini Miiny. Jeżeli istnieje, jeśli zostanie odnaleziona, należy do nich. - Muszę mieć Pierścień Pięciu Smoków! Usilnie nakłaniam cię, żebyś się ponownie zastanowił nad odpowiedzią. Eleusisa przejął chłód aż do szpiku kości. - Nie zdradzę Kundalan. - Jesteś V’ornnem, regencie - rzekł z gniewem Nith Sahor. - Nie powinienem ci o tym przypominać. - Nie zdradzę Giyan. - To twoja ostateczna odpowiedź? - To moja jedyna odpowiedź. Omal się nie udusił, kiedy straszliwy Gyrgon przyciągnął go do siebie. Nith Sahor pachniał olejkiem goździkowym i piżmem. Przysunął usta do ucha Eleusisa i groźnym, zawziętym tonem szepnął: - Pokazałeś mi, co jest dla ciebie najcenniejsze. Podjąłeś decyzję. Szaleńczą czy zgodną z zasadami honoru? Eleusis stwierdził, że dygoce. Stał niemo przed Gyrgonem niczym przed sądem. A w następnym uderzeniu serc znalazł się przed frontową bramą do Świątyni Mnemoniki. Wciąż dźwięczały w nim słowa Nith Sahora. Spojrzał na spiralne wieżyczki i zawrotnie wysoko umieszczone gzymsy. Czy w słowach Gyrgona była choć odrobina prawdy? Czy były zaledwie sprytnymi kłamstwami, mającymi zwabić w pułapkę podejrzanego regenta? Dlaczego Gyrgon miałby powierzać sekrety komuś spoza swojej kasty? Nie uczyniłby tego. Może Eleusis był po prostu zahipnotyzowany.”Pojmujesz, regencie, to test. Próba twojej zdolności - lub, jeśli wolisz, twojego pragnienia - do okazania zaufania”. Co to była za gra i jak została rozegrana? Jak się tego dowie? - Regencie? Spojrzał i zobaczył zatroskaną minę Kinnnusa Morchy. - Coś nie w porządku, regencie? Jak przebiegło Wezwanie?”Pokazałeś mi, co jest dla ciebie najcenniejsze...” - Rutynowo, Kinnnusie - odparł, wsiadając do swojego poduszkowca. - Nie mam pojęcia, po co mnie wezwano. - Typowe - burknął Kinnnus Morcha i poderwał swój pojazd. - Co to mówią o logice Gyrgonów? Że po czasie równym trzykrotnej długości życia odkrywasz, iż takowej nie ma! 4. Oculus Czemu to zrobiłaś? - spytał Annon. - Taki pokaz czarów może ściągnąć na ciebie kłopoty ze strony wrogów mojego ojca. - Nie dbam o siebie. Zrobiłam to, by chronić Eleusisa - odparła. - Teraz jego wrogowie dwa razy pomyślą, zanim wystąpią przeciwko niemu. - Możesz się dowiedzieć, co knują? - zapytał skwapliwie. - Tylko gdyby użyli przeciw niemu kundalańskiej magii. - Zaśmiała się. - Nie chcesz wiedzieć, jak to zrobiłam? - Och, tego się mogę domyślić. Giyan wyglądała na zadowoloną. - Naprawdę? Było tuż po zmierzchu. Z hingatta liiina do mori do pałacu regenta szli zatłoczonymi ulicami. Mijali V’ornnów i Kundalan. Trasa była krótka, ale przechodnie poświęcali im tyle uwagi, że wędrówka trwała i trwała. Sprzedające w sklepach Tuskugggun przerywały targi, klienci na chwilę przestawali szukać okazji korzystnego kupna. Krzepcy Mesaggguni, których spocone umięśnione ramiona wciąż były ubrudzone smarami i olejami, wracający ze zmiany przy potężnych, skomplikowanych v’ornnańskich generatorach trącali się i zerkali na nich z ukosa. Zwalniali i przyglądali się im Bashkirowie idący na spotkania w interesach lub wracający z nich. Kundalańscy poganiacze, pędzący małe stada cthaurosów - ładnych sześcionogich zwierząt, których uwielbiali dosiadać V’orn-nowie, a zwłaszcza Khaggguni - unosili się w siodłach i powstrzymywali na chwilę wierzchowce, wymieniając uwagi o kochanicy regenta i jego synu. - Widzisz? - szepnął Annon. - Już się rozniosło, że pokonałaś Kurgana. - Ale nie mogło się roznieść, jak zwyciężyłam - odparła z nikłym uśmiechem, który znał lepiej niż wiecznie zmarszczone brwi ojca. Otoczyła smukłym ramieniem barki chłopca. - Tylko my znamy sekret, prawda? Annon zadrżał pod tym niewielkim ciężarem, wyobraziwszy sobie, jak ten delikatny jasny meszek ociera się o jego bezwłosą skórę. Rozejrzał się, żeby zająć czymś myśli. Byli, rzecz jasna, i tacy, którzy w ogóle nie zwracali na nich uwagi: szeregi kundalańskich niewolników, ponurych, przygarbionych od ciężkiej pracy w kopalniach u podnóża Djenn Marre. Co jakiś czas V’ornnowie prowadzili ich ulicami tak po to, by podkreślić swoją przewagę, jak i po to, by jeszcze bardziej upokorzyć Kundalan. Annon słyszał, że wydobywanie kruszców to paskudna robota. Ci wychudzeni Kundalanie byli świadomi jedynie własnego wyczerpania. Zasłużyli na swój los, gdyż większość należała do kundalańskiego ruchu oporu i złapano ich, kiedy mordowali, podpalali, sabotowali. A mimo to - co dziwne - kiedy ich zobaczył, kiedy dostrzegł bolesną minę Giyan, zrozumiał i poczuł, że i w nim coś się poruszyło. Poczuł ten sam wstyd co wtedy, kiedy Kurgan dopadł kundalańską dziewczynę. - Ale czemu wyzwałaś Kurgana na pojedynek? - spytał, chcąc się oderwać od tych myśli. - I to na zewnątrz, gdzie było tylu ludzi? - Czy to był błąd? Czy twój ojciec mnie ukarze? - Jasne, że tak! Jasne, że cię ukarze! - syknął Annon. - Czyż nie wystarczy, że nie nosisz sifeynu? A teraz publicznie dajesz pokaz kundalańskiej magii! Mogłaś wywołać zamieszki! Mogli cię skrzywdzić! - Wzrusza mnie twoja troskliwość - powiedziała, kiedy szli ulicą. - Pozwoliłam się ponieść emocjom. - Kurgan tego nie zapomni, zapewniam cię. Wypadł z hingatta liiina do mori, jakby pies N’Luuury kąsał go w tyłek. Już mieli skręcić za róg, kiedy Giyan powstrzymała Annona. Zbliżał się konwój czerwonych i czarnych poduszkowców Genomatekków. Leciały tuż nad ziemią, kierując się na południe. Poduszkowce Khagggunów otwierały i zamykały kolumnę. - Co się dzieje? - spytał Annon, zobaczywszy, że pobladła. Giyan pociągnęła go w cień bramy handlarza jedwabiem. Delikatne barwne materie powiewały jak chorągwie. Przechodnie, tak Kundalanie, jak i V’ornnowie, rozstąpili się, przepuszczając konwój. - Znowu zgarnęli dzieci. - Głos Giyan był przeraźliwie smutny. - Jakie dzieci? - Annon patrzył za oddalającym się konwojem, podczas gdy tłum spieszył już za swoimi interesami. Dała mu znak i ruszyli w stronę pałacu regenta. - Dzieci przemocy - odparła, kiedy nalegał. - Potomstwo Kundalanek zgwałconych przez Khagggunów. - Przeszli obok Kundalanki wyplatającej koszyki z trawy: pachniały słodko i kwaskowato; w miseczce kobieta miała ledwie parę monet. - Niektóre zachodzą w ciążę. Każdy oddział Khagggunów sporządza listy swoich podbojów będące ponoć powodem do dumy. Ale jest i inny powód prowadzenia tak dokładnych notatek. Co jakiś czas wracają i zaznaczają na swoich listach kobiety, które zaszły w ciążę. I we właściwym momencie zjawiają się po swoje dzieci. Sprowadzają je tutaj i do szóstego miesiąca życia trzymają w gyrgońskiej Świątyni Mnemoniki. Wtedy wzywa się Genomatekków i dzieci są zabierane do przytułku Błogosławiącego Ducha w pobliżu dzielnicy sportowej. - Co się tam z nimi dzieje? - Nikt tego nie wie - odparła cicho ze smutkiem. - Nawet ci z ruchu oporu. - Czemu się o nie martwisz? Przecież to wybryki natury. - Obchodzi mnie wszystko, co żyje, Annonie. Jednak był przekonany, że nie zdradziła mu tego, co jej leżało na sercu. Już miał rozkazać, żeby to zrobiła, kiedy nagle mu w tym przeszkodzono. - Otacza cię mrok, młody panie! - zawołał piskliwy głos. Na następnym rogu usadowił się stary kundalański jasnowidz. Górę jego naprędce skleconej budy zdobił barwny fragment materiału z napisem: TRZECIE OKO WIDZI WSZYSTKO. Takich samozwańczych jasnowidzów bardzo się ostatnio namnożyło w mieście. Ich zdolności brały się z zażywania silnego, tajemniczego psychotropu, salamuuunu. Jasnowidz miał klienta, a mimo to obrócił głowę ku nadchodzącym. Wbił w Annona czarne jak noc oczy. Znów powtórzył swój okrzyk, a Giyan odparła ostro: - Trzymaj język za zębami, starcze, jeżeli dbasz o siebie. To pierworodny regenta. - Widziałem cię - rzekł jasnowidzący. Wyglądało na to, że wpadł w trans. - Naznaczył cię Starożytny. Przecina cię blizna. - Mówiłam, żebyś zamilkł! Giyan wbiła palce w ramię Annona i powlokła go szybko obok jasnowidza, ku smukłym pałacowym wieżom o szczytach oświetlonych ostatnimi promieniami gasnącego słońca. - Widzę śmierć, śmierć i jeszcze raz śmierć! - wrzasnął za nimi mężczyzna. - Może cię ocalić jedynie całkowita prawda! - Nie zwracaj na niego uwagi - poradziła Giyan. - Ale o co mu chodziło? - dopytywał się Annon. - To bzdury. - Przyspieszyła kroku, żeby jak najszybciej oddalić się od starego Kundalanina. - Tylko głupcy przejmują się bzdurami. W końcu dotarli do pałacu regenta. Przy olbrzymich zewnętrznych bramach z jaspisu i brązu zatrzymał ich pierwszy pierścień członków Haaar-kyut. Odziani byli w purpurowe mundury z nie odbijającego światła polimeru krzemu - typowego v’ornnańskiego materiału, równie praktycznego jak brzydkiego. Na rękawach i kołnierzach mieli platynowe odznaki rangi. W społeczności, dla której kasta jest wszystkim, tak wyraźne eksponowanie rangi było bardzo ważne - świadczyło, że panuje ład. Ochrona była tak szczelna, że Giyan musiała poddać kontroli swój okuuut, choć kilka razy dziennie wychodziła i wracała do pałacu i choć towarzyszył jej syn i dziedzic regenta. Członek Haaar-kyut zwany Frawn przycisnął jej lewą dłoń do płytki ze stopu tertu i miedzi, a prostokątny ekran zajaśniał bladym błękitem. Giyan poczuła delikatne mrowienie. Na ekranie pojawiła się tworząca spiralę linia czerwonych znaków: wzór matematyczny przypisany wyłącznie jej i - jak się dowiedziała - nie dający się skopiować. Kolejna próba Gyrgonów, chcących zredukować życie do wzoru zrozumiałego i przez to łatwego do manipulowania. - Zgodny - powiedział Frawn, uwalniając jej dłoń. - Powiedz, co spodziewasz się zobaczyć, kiedy mnie sprawdzasz? - spytała Giyan. - Nauczono mnie nie spodziewać się niczego i oczekiwać wszystkiego. - Jakież to straszne! - wykrzyknęła. Annon uśmiechnął się, zasłaniając dłonią usta. - Już mnie chyba znasz? - dopytywała się natarczywie. - Jesteś Kundalanką - odparł Frawn z powagą. - Jak mógł bym cię rozpoznawać? - Odwrócił od niej wzrok i oficjalnie skinął głową Annonowi: - Możesz przejść. - Dzięki ci, Miino! - rzekła sardonicznie Giyan, choć tylko ona widziała, jak Frawn do niej mrugnął. Ruszyli korytarzem, który V’ornnowie specjalnie zwęzili i zaciemnili, by każdego można było obserwować przez niewidoczne wizjery z kryształu V’ornnańskiego, osadzone w kamiennych ścianach. Światło było tak słabe, że widziało się na bardzo małą odległość. - Kurgan potrzebował lekcji pokory - odezwała się Giyan, jak by ani na chwilę nie przerwali rozmowy. - Jest zbyt zarozumiały. - Jest bystry. - W to nie wątpię. Dotarli do ciężkich drewnianych drzwi wzmocnionych metalowymi sztabami. Strzegł ich oddział Haaar-kyut wewnętrznego pierścienia. I znów Giyan musiała przejść procedurę identyfikacji poprzez okuuut. Annon zastanawiał się, czy ciężko jej było znosić tę rolę zwierzątka w długotrwałym eksperymencie. Czekał, przyglądając się z zaciekawieniem kundalańskim znakom i symbolom wyrzeźbionym na płycinach drzwi. Kiedyś zapytał Giyan, dlaczego żadne kundalańskie dzieło sztuki nie jest sygnowane. Odparła, że artyści i rzemieślnicy pracowali w służbie wielkiej bogini i dla własnej satysfakcji. - Powiedz, jak zniszczyłam jego bełt - odezwała się, przechodząc na kundalański. Znaleźli się w niewielkim trójściennym przedsionku wychodzącym na ośmiokątny dziedziniec. To niezwykle spokojne i urocze miejsce okalała loggia o dachu z zielonych jak morze dachówek, wspartym na rzeźbionych kolumnach z jaspisu ustawionych po pięć na każdym boku. Widoczne ponad dziedzińcem niebo barwy indygo zdawało się podkreślać zanikającą obecność Miiny. Delikatny wiaterek poruszał wonnymi oliwkami i rozmarynami, które kontrastowały z żywymi barwami szeregów gwiezdnych róż, ulubienic Eleusisa. Posadził je osobiście, w dniu swojej koronacji. - Nie zniszczyłaś go - uśmiechnął się Annon. - Nie. Ale wszyscy widzieli... - Widzieli to, co chciałaś. - Szybki jak bielak, wsunął palec za jej szarfę, znalazł węzeł i rozwiązał go. Kiedy wyplątywał ją z szarfy, bełt Kurgana uderzył o chłodną kamienną podłogę. - Wiedziałem! - Podniósł bełt, gwizdnął przeciągle i potrząsnął nim jak zdobyczą. - Schowałaś go, kiedy wszyscy wpatrywali się w złudzenie liany. - Znakomicie! - Giyan się uśmiechała. - Ale co z drzewem? Co się stało z raną od bełtu? Kiedy Annon zmarszczył brwi, ogromnie przypominał ojca. - Szczerze mówiąc, to mi zabiło klina. Roześmiała się i musnęła palcami jego żółtawą, stożkowatą czaszkę. - Rada jestem, że nadal potrafię zataić przed tobą jakieś detale. Podał jej bełt. - Nauczysz mnie, jak leczyć rany? - Mówimy o Osoru, kundalańskiej magii, Annonie - odparła bardzo poważnie. - To niebezpieczna wiedza dla V’ornna. - Będę ostrożny! Przyrzekam! - Ciekawa jestem, co byś począł z taką wiedzą? - zapytała Giyan, kiedy szli loggią. Wewnętrzne ściany zdobiły cudownie delikatne kundalańskie freski przedstawiające początki Kundali. Widniała na nich Miina, unosząca się samotnie w kosmosie; wielka bogini, gromadząca kosmiczną materię, z której powołała Pięć Świętych Smoków; smoki tworzące wieczną mandalę: czubek płomienistego łukowatego języka przy czubku pokrytego łuskami ogona, uchwycone w tańcu tworzenia, kiedy powstawała, zgodnie z wolą Miiny, planeta Kundala. I scena, kiedy - zakończywszy tworzenie świata - smoki wykonały ostatni rozkaz bogini i jednym wspólnym tchnieniem stworzyły najświętszą, najcenniejszą dla Kundalan rzecz: Perłę. Dziwaczny był tylko fragment w prawym dolnym rogu. Albo go uszkodzono, albo zatarto w pierwszych dniach v’ornnańskiej okupacji. Tak czy owak, nie było wiadomo, co przedstawia. Annon powiódł wzrokiem po ledwie widocznych liniach na ścianie, dodał własne, wysnuł z wyobraźni wielkie, dzikie bestie ulegle reagujące na jego głos i dotyk. - Domyślasz się, co chcieli tutaj przedstawić? - zapytał, wskazując ów fragment. Giyan ledwo spojrzała. - Jesteśmy spóźnieni - odparła krótko. - Przecież musisz to wiedzieć. - Nie mamy czasu na jałowe dociekania. Twój ojciec pogniewa się na mnie, jeśli cię nie zaprowadzę wprost do niego. - Kiedy byłem młodszy, nie miałem wątpliwości, że namalowano tu bestie, które wszystkich odstraszały, ale mnie chroniły. Przez chwilę przyglądała mu się z zaciekawieniem. - Kiedyś były tu wizerunki Rappa, magicznych stworów stojących zawsze po prawicy Miiny. - Dlaczego ich nie odnowiono jak reszty fresku? Czy artyści o nich zapomnieli? Giyan westchnęła. - Legenda głosi, że to Rappa są odpowiedzialne za śmierć Matki w tym właśnie pałacu, w dniu pojawienia się V’ornnów. Od tej chwili Ramahanie gardzą nimi, nie ma już dla nich miejsca w naszej ustnej tradycji i w naszych naukach. Ale z tego, co słyszałam, od śmierci Matki zaszło wiele zmian w Świętych Pismach. Annon przechylił głowę, nagle wyczulony na ton i postawę Kundalanki. - Nie wierzysz, że Rappa są złe? - Owszem, nie wierzę. Ale ja mam sporo dziwacznych poglądów, Annonie. - Uśmiechnęła się. - Pewnie dlatego, że od tak dawna żyję pośród was, V’ornnów. Przyłożył dłoń do zatartego fresku, jakby potrafił wyczuć coś, czego nikt inny nie potrafił. - I ja nie sądzę, że są złe. Znowu spojrzała nań z ciekawością. Nigdy nie wiedział, co myśleć o takim spojrzeniu ani jak na nie zareagować. Czuł się tak, jakby patrzyła na zupełnie inną osobę. - Chciałbyś zobaczyć, jak wyglądają Rappa? - A mógłbym? - zapytał podekscytowany. Zdjęła jego rękę z pustego fragmentu ściany i przyłożyła tam swoje dłonie. Kiedy je cofnęła, fresk był kompletny. Ukazały się dwie niewielkie futrzaste, sześcionogie istoty z długimi puszystymi ogonami, inteligentnymi ślepiami i spiczastymi mordkami. - Jak to zrobiłaś? Giyan zaśmiała się cicho. Skręcili, obchodząc dokoła ogród. Zawsze to robili, gdy przyprowadzała go do pałacu. Zazwyczaj milczeli podczas tego spaceru; czasami był znudzony i niecierpliwie oczekiwał spotkania z ojcem. Zawsze też miał wrażenie, że Giyan pogrążona jest w obcej mu medytacji lub modlitwie, co powodowało przyprawiające o zawrót głowy poczucie przemieszczenia, jakby przez chwilę znajdował się zupełnie gdzie indziej. Wyostrzała się również wtedy jego świadomość: zdawało mu się, że wyczuwa szelesty czegoś niewidzialnego, słyszy szept dawnych dni, może duchy z kundalańskiej przeszłości. Pobyt w tym miejscu przypominał mu zagubienie we śnie - osobliwe i znajome wtapianie się w coś nowego. Nagle Giyan odwróciła się ku niemu. - Nie odpowiedziałeś mi. Co byś począł z tą czarodziejską wiedzą? - Stałbym się niezwyciężony - odparł. - Nie byłoby walki, której bym nie wygrał. - To znakomity powód, żeby nie zapoznawać cię z taką wiedzą! Czy ty nie... - Umilkła, chwyciła go za ramię i obróciła ku sobie. - Co to? - spytała. - Nic - skłamał. Ta cholerna rana, zadana szponami orła, paliła żywym ogniem. Rozbolała, kiedy schylał się po bełt Kurgana, nie przestawała doskwierać. - Nie okłamuj mnie, Annonie - rzekła surowo. - Jesteś ranny. - Wcale nie jestem! - krzyknął. Przeszedł na v’ornnański, jak zawsze, kiedy się na nią rozzłościł. Nie mógł pozwolić, by odkryła, co zdarzyło się nad strumieniem. On i Kurgan złożyli seigggon... Odgięła kurtkę i zobaczyła turkusową krew sączącą się przez jedwabną bluzę. - Och, Miino! Jak długo zamierzałeś to przede mną ukrywać? - Dopóki N’Luuura nie zginie w płomieniach! - palnął zniesmaczony, że przyłapała go na kłamstwie. Giyan uderzyła go w twarz. - Nie wiesz, ile znaczysz dla swojego ojca? Dla mnie? Gdyby coś ci się stało... - Co?! - krzyknął. - Co niby mogłoby się stać? Ojciec by się martwił? Płakalibyście? O, tak. Bo to byłby koniec dynastii Asherów. Dopóki urzędującemu regentowi rodzi się syn, władza przechodzi z ojca na syna. Któż nastałby po moim ojcu, gdybym umarł? Gyrgoni wybraliby inny ród, inną dynastię, by rządziła w ich imieniu. Tak, ojciec opłakiwałby kres swojej dynastii, a ty byś płakała, bo obróciłby swój gniew przeciwko tobie. Natychmiast zabiłby cię za to, że go zawiodłaś, że pozwoliłaś mi umrzeć! W błękitnych jak niezabudki oczach Giyan zalśniło coś dziwnego i - chyba - zakazanego. Przytuliła go. - Jak ogromnie się mylisz, mówiąc takie rzeczy. Musisz zrozumieć, że... Umilkła, bo rozległ się odgłos szybkich kroków. Annon - jakby był w jej wnętrzu - poczuł wstrząsający Giyan leciutki dreszcz. - Mały regencie, twój ojciec wysłał mnie, żebym cię sprowadził, jak tylko się zjawisz. - Głęboki, dźwięczny bas generała polnego Kinnnusa Morchy odbił się echem od ścian loggii niczym grom w skalnym wąwozie. Kiedy się zbliżył, jego duże, bystre oczy przyjrzały się Annonowi. Przeanalizował jego postawę i wysnuł teorię. - Czy coś się stało? Czy dziedzic regenta zachorował? - Nie, generale polny - odparła Kundalanka swoim najpotulniejszym głosem. - Ale jest zmęczony. Cały dzień polował ze swoim przyjacielem Kurganem. - Aaaa, polował! - zagrzmiał Kinnnus Morcha, nie zaszczyciwszy jej spojrzeniem ani słowem. - Chciałbym mieć tyle szczęścia co ty, Annonie. Niestety, jestem przykuty do tego pałacu niczym z bajki, tak pełnego światła, powietrza i otwartych przestrzeni, że muszę ciężko tyrać, by zapewnić wymagany poziom bezpieczeństwa. - Kątem oka śledził, czy Giyan ukłuły te jego niemal jawne docinki. Annon wiedział, że Kundalanka nie da generałowi tej satysfakcji, i był z niej dumny. - Tęsknię za polowaniem! - huknął Kinnnus Morcha. - Potrafisz to pojąć, co? - Klepnął Annona w plecy, aż przytulony do Giyan chłopak się skrzywił. Morcha był olbrzymi, nawet jak na V’ornna; Kundalanka nie należała do niskich, a ledwo sięgała głową do piersi generała, której zresztą się nie widziało, gdyż ukryta była pod metaliczną zbroją zdobioną wyobrażeniami groźnych rysów Enlila. - Pewnego dnia osobiście zabiorę cię na łowy, wysoko w góry Djenn Marre, i jeżeli dopisze nam szczęście, przywieziemy perwillona! - Dziękuję, generale polny. - Nie ma za co, mały regencie! - Tak silnie klepnął Annona wielką dłonią w ramię, że chłopiec zagryzł wargi, by nie krzyknąć. - A teraz ruszajcie. Regent oczekuje cię w swoich komnatach. - Naprawdę pojechałbyś z generałem polnym na to polowanie? - spytała Giyan, kiedy wchodzili paradnymi schodami na piętro. Annon trochę się skrzywił i spróbował to przed nią ukryć. - Polować na perwillona? Jasne! - Perwillony to złośliwe i nieobliczalne stwory. - Giyan pokręciła głową. - Nie sądzę, by ojciec pozwolił ci polować na tak nie bezpieczne zwierzęta. - Przeszedłem już modelowanie - odparł sucho. - Nie jestem dzieckiem. Uśmiechnęła się i położywszy dłoń na plecach, nakłoniła go, żeby poszedł balkonem, a potem minął ukryte przejście w ścianie prowadzące do części mieszkalnej z pominięciem Wielkiej Sali Posłuchań. Znaleźli się na innym balkonie, węższym, lecz równie dobrze oświetlonym. Ogromne świetliki otwierały się na bezmiar nieba, a ściany skąpane były w jasnym blasku późnego popołudnia. Zapytał, dokąd idą, dopiero gdy minęli drzwi do komnat ojca. - Wyobrażałeś sobie, że tak okrwawionego zaprowadzę cię do Eleusisa? - Nie przesadzaj. Mówiłem ci, że nic mi nie jest. - I naprawdę sądziłeś, że ci uwierzę? - Jednak była zadowolona, że przeszedł znowu na kundalański. Przez na poły skryte w mroku drzwi przy końcu balkonu weszli do apartamentu, który dostała od Eleusisa. Wszystko było tutaj takie jak przed najazdem V’ornnów. Annon wyczuł pozostałości woni kadzidełek z gorzknika i bylicy. Giyan zapaliła kadzidełko, a potem ostrożnie wyłuskała chłopca z kurtki i bluzy, która częściowo przykleiła się do pokaleczonej skóry. Wiedział, że uprawiała owe wonne zioła i dziwaczne, brzydkie grzyby w tajemnym ogrodzie. Jakoś zdołała przekonać Eleusisa, żeby dał jej taki ogródek. Rozzłościł się na nią z powodu tych przywilejów, których nie powinien mieć żaden Kundalanin - po części dlatego, by się uodpornić na strach, jaki pojawił się w oczach Giyan, kiedy ujrzała otaczający rany skrzep barwy indygo i sączącą się z niego turkusową krew. - I to nazywasz ”nic”? Bez słowa podprowadziła go do dziwacznego giętego krzesła, które wymusiło pozycję półleżącą. Już miał zaprotestować, kiedy krzyknął z bólu. Giyan delikatnie zdjęła przesiąkniętą krwią opaskę uciskową, którą Kurgan zrobił ze swojej bluzy, i zbladła. - Coś ty sobie zrobił, o bogini w niebiesiech? - Jej wrażliwe palce ostrożnie badały rany, Annon natomiast zagryzł wargi. - Biliście się? Kurgan też jest ranny? Annon odwrócił głowę i nie odpowiedział. Nachyliła się. - Głęboko w ranie coś tkwi. Masz zaczerwieniony i opuchnięty bok. To chyba zakażenie. - Wiec napraw to swoją magią - rozkazał, zły, że się dowie działa. Stała chwilę, wsparta pod boki, i przyglądała mu się. Potem podeszła do wielkiej szafy z twardzieli, ozdobionej zawikłanymi kundalańskimi wzorami. Szperała w jej wnętrzu, dopóki nie znalazła tego, czego szukała. Wyciągnęła skórzany mieszek i rzuciła go na podłogę obok Annona. - Jedna bogini wie, co mogłoby się stać, gdybym nie zaczęła podejrzewać, że coś jest nie tak. - O, tak - odezwał się, wpatrzony w ozdobny sufit - jesteś wszechwiedząca i najmądrzejsza. Wiedziała, że nie należy z nim dyskutować, kiedy wpada w jeden z tych swoich nastrojów. Wyjęła moździerz i tłuczek, woreczki z korzeniami i pnączami, suszone kwiaty i owoce, których nie znał. Był urażony, lecz mimo to urzekły go pewność siebie i zręczność, z jakimi odłamywała, oddzielała, nalewała, przesiewała i odmierzała poszczególne składniki do moździerza. Chciał zapytać, czym jest każdy składnik, dlaczego wybiera właśnie ten, lecz gniew zmroził mu serca. Lodowa powłoka była tak znajoma i kojąca, że nie chciał jej niszczyć nawet po to, by się lepiej poczuć. Giyan zaczęła ucierać tłuczkiem składniki w moździerzu, ale nagle przestała. - Na ranę Annona potrzebny mi świeży bieluń surmikwiat - mruknęła do siebie i wstała. - Muszę zbiec do ogrodu. Zaraz wrócę. - Rzuciła uzdrawiający urok. - Do mojego powrotu leż spokojnie, oddychaj głęboko i powoli. Został sam i nadal wpatrywał się w sufit, dumając, czemu się na nią złości. Może i była nadopiekuńcza, ale w końcu ojciec jej to nakazał. A co do rany, powodowała spory ból. Powinien się cieszyć, że Giyan go uleczy. Postanowił, że będzie dla niej uprzejmiejszy, kiedy wróci. Poruszył się sztywno i cicho jęknął. Nagle znieruchomiał i spojrzał na pokój. Ten zapach... co to takiego? Wciągnął powietrze - o tak, to lewisja gorzkorzeń! Ostry gorzkorzeń! Skąd on dochodzi? Czyżby Giyan sporządzała jeszcze inny napar w którejś komnacie? Nie, zapach dolatywał z balkonu. Powoli, niezdarnie, z bólem zwlókł się z giętego krzesła. Poczłapał cicho, nagi od pasa, przez komnatę i wyszedł na wąski balkon. Rozejrzał się. Nikogo. Jednak woń gorzkorzenia była silniejsza. Znów się rozejrzał. Ciemnoróżowe promienie zachodzącego słońca wpadały przez niższe partie świetlików. Wisiały w powietrzu niczym draperie, nadawały blask żłobionym balustradom, barwiły dywan wyściełający balkon, rozogniały srebro ścian. Annon, wiedziony ciekawością, poczłapał na koniec balkonu. W promieniach słońca lśnił tam mały kawałek metalu, którego nigdy przedtem nie zauważył. Ściana w tym miejscu nie była płaska: lśniący kawałek metalu wystawał na milimetr lub dwa. Chłopiec złapał tę dźwigienkę i pociągnął, niemal zrywając sobie paznokieć, gdy palce mu się ześliznęły. Lepiej chwycił metalową listewkę, nacisnął, a ona poruszyła się. Cicho odsunął się trójkątny fragment ściany. Otworzyły się ukryte drzwi, jak te, którymi z Giyan dotarli do mieszkalnej części pałacu. Tyle że tych tu nie znał. Wsunął głowę do przejścia, ssąc skaleczony palec. Wnętrze spowijała aksamitna ciemność, lecz woń gorzkorzenia była tak intensywna, że aż mdląca. Głęboko wciągnął w płuca świeże powietrze z balkonu i wszedł w mrok. Rozłożył ręce i dotknął czegoś twardego: ścian. Wywnioskował, że jest w wąskim korytarzu. Szedł ostrożnie, ale i tak zjechał po trzech pierwszych stopniach i tylko wąska, chłodna, metalowa poręcz uchroniła go od runięcia w przepaść. Schody opadały spiralą w dół niczym we wnętrzu muszli muodda. Czarny jak smoła mrok był chłodny, cierpki niczym silikon i pachniał gorzkorzeniem. Annon schodził, aż dotarł do maleńkiego trójkątnego podestu. Tu schody rozgałęziały się w trzy strony. Przykucnął, zbadał je ręką. Stopnie miały jednakową szerokość, niczym się nie różniły. Brakowało wyraźnej wskazówki, którędy iść, więc wybrał prawą odnogę. Czuł woń gorzkorzenia i właśnie gratulował sobie dobrego wyboru, kiedy coś sprawiło, że znieruchomiał. Wyczuł coś, choć nie potrafił powiedzieć co. Skóra ostrzegawczo zamrowiła. Poczuł w środku osobliwe pulsowanie. Gdzieś tam, niezbyt daleko, nieco poniżej coś czekało - coś mrocznego, ogromnego, szemrzącego. Przerażającego. Stał nieruchomo, a serca waliły mu w piersi. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale wiedział, że nie może iść dalej. Poczucie zagrożenia wprost go przygniatało. Zaczął się cofać i omal nie krzyknął, gdy uderzył piętą w wyższy stopień. Zagryzł wargi. Osobliwe pulsowanie wróciło, silniejsze niż przedtem. Teraz usadowiło się pod żebrami Annona - dokładnie w miejscu, gdzie orzeł zatopił w nim swój szpon. Miał wrażenie, że odłamany szpon płonie, pulsując rytmem o wiele szybszym niż jego podwójne tętno. Wchodził ostrożnie po schodach, podnosząc nogi na tyle wysoko, by trafić na wyższy stopień. Cały czas próbował gorączkowo przebić wzrokiem ciemność. W końcu wrócił na mały podest. Był zdyszany, zlany potem, ale - o dziwo - jego rana, a właściwie tkwiący w nim szpon orła, przestała pulsować. Na oślep ruszył środkowymi schodami tak szybko, jak tylko mógł. Na zewnętrznej ścianie pojawiała się szarawa plama - raz rzeczywista, raz iluzoryczna. Prawdopodobnie z pośpiechu minął ostatni stopień. Poleciał w bok i spróbował złapać się poręczy, której tu nie było. Spadał spiralną rynną. Usiłował krzyknąć, ale głos uwiązł mu w krtani. Szarawa plama stawała się coraz jaśniejsza, aż wreszcie oślepiające światło zalało rynnę. I nagle Annon wypadł z rynny. Z wysokości jakichś trzech metrów zleciał na ociekającą wilgocią, pokrytą pleśnią kamienną posadzkę. Usiadł i rozejrzał się, rozcierając potłuczenia i zadrapania. Był w miejscu, które wyglądało na jedną z łączących się ze sobą pieczar wyżłobionych w skale pod pałacem. Na szorstkich kamiennych ścianach widniały w regularnych odstępach przepiękne metalowe uchwyty na pochodnie. W kilku tkwiły nawet resztki pochodni, lecz żadna się nie paliła. Jednak światło i tak spływało nań z wysoka. Zadarł głowę i zobaczył olbrzymi oculus - okno w kształcie oka z szybą z grubego, niezwykłego kryształu, sporządzone według Giyan czarodziejskim sposobem całe eony temu. Podniósł się. Dokładnie na wprost niego były gigantyczne drzwi niepodobne do jakichkolwiek, które do tej pory widział. Po pierwsze, wyglądały na wykute z litej skały. Po drugie, były nieskazitelnie okrągłe. W samym ich środku widniał kolisty medalion z motywem fal, na tle których wyrzeźbiono tajemniczą postać smoka, podobną do tej na górze, którą się niegdyś bawił. Pamiętał, jak wkładał dłoń w jego rzeźbioną paszczę. Ten tutaj był zwinięty w krąg, z głową zwróconą na zewnątrz i szeroko rozwartą paszczą. Annon wpatrywał się w straszliwego i pięknego zarazem stwora; pchał go ku niemu jakiś potężny impuls, którego nie pojmował. Wyciągnął ręce, dotknął smoka, wodził palcami po pokrywających go skomplikowanych runach. Żałował, że nie ma z nim Giyan, boby mu je przetłumaczyła. A może nie chciałaby. Przypominały czarodziejskie symbole z jej oprawnej w skórę książki, do której czasami zaglądał. Nic mu to jednak nie dawało, gdyż nie miał pojęcia, co znaczy choć jedna z run - nie były kundalańskie. Mimo to wracał do książki i ukradkiem do niej zaglądał, kiedy był pewny, że nikt go nie przyłapie. A teraz wodził palcami po wyrzeźbionych znakach jak uczący się czytać ślepiec. Niespodziewanie okrągłe drzwi wsunęły się w niewidoczne dotąd zagłębienie. Stało się to tak szybko i cicho, że nie zdążył zareagować. Blask wpadający przez oculus nie sięgał poza drzwi. Chłopiec miał wrażenie, że mrok za nimi kryje wodę, powietrze pachniało morzem. Coś się tam poruszyło: coś olbrzymiego, groteskowego, monstrualnego. Poczuł pod żebrami pulsowanie w miejscu, gdzie tkwił szpon - lecz zupełnie inne niż na górze, na schodach. Kiedy to się zaczęło, zmienił się kąt nachylenia wnikającego przez oculus światła - smuga perłowego blasku wpadła przez drzwi. Annon poczuł, jak ciepło muska jego potylicę. Potem zaś blask strzelił przed niego i oświetlił stwora stojącego tuż za otwartymi drzwiami. Chłopiec dostrzegł posadzkę usianą kośćmi, czaszkami i strzępami kundalańskiej odzieży. Potem stwór uwięził jego wzrok. Był tak obcy, że umysł Annona ledwo go akceptował: sześcionogi, z długą, stożkowatą gadzią czaszką, rogami zakręconymi niczym trąba wodna, potężnym wężowatym, zielonym jak morze cielskiem, długimi koralowymi szponami i lśniącymi perłowymi zębiskami, które sterczały poza zarys paszczy. Do jego potężnych górnych kończyn przyrośnięta była delikatnie żyłkowana błona, trójkątna jak żagiel, migotliwa jak wodny pył, mieniąca się wszystkimi barwami tęczy. Długi ogon bił tam i z powrotem niczym przypływ o skalisty brzeg. Takich krótkich wrażeń doświadczył Annon, zanim wyciągnęła się jedna z przednich łap, pochwyciła go w pasie i pospiesznie wciągnęła do pieczary. W mgnieniu oka drzwi się zasunęły i ogarnęła ich ciemność. Annon stracił przytomność. 5. Gwiazdko jasna, gwiazdko srebrna Dobry Kundalanin to martwy Kundalanin. Naczelny faktor Stogggul wygłosił ów pewnik streszczający podstawy jego filozofii i gestem zaprosił Khaggguna do swego gabinetu. Biura naczelnego faktora mieściły się co prawda w kundalańskiej manufakturze, ale wnętrza miały typowo v’ornnańskie. Okien było niewiele, wprawiono w nie ciemnobrązowy kompozyt z kryształów krzemu z zatopionymi w nim światłowodami. Przestrzeń rozjaśniał zimny, niebieskawy blask lamp w kształcie łez, rozmieszczonych w regularnych odstępach. Nie tylko oświetlały one wyposażenie pokoi, ale i pewien aspekt osobowości naczelnego faktora. Każdy element wyposażenia o geometrycznych kształtach - biurko, krzesło, dywan, silikonowa skrzynia - ustawiony był pod odpowiednim kątem do drugiego. Panowała surowa i sztywna symetria: po dwa egzemplarze każdego przedmiotu, co sprawiało, że jedna połowa pokoju była lustrzanym odbiciem drugiej. Podobnie sztywno tkwiły na półkach silikonowe dyski zawierające książki, mapy, księgi rachunkowe, sztuki oraz teksty historyczne i filozoficzne. I kolejna cecha charakterystyczna: w żadnym pokoju nie było ani jednej ciekawostki, pamiątki, bibelotu, hologramu czy czegoś podobnego - niczego, co by pozwoliło odwiedzającym na przelotny wgląd w jego prywatne życie. Eksponowano tylko jego rangę: sens i kwintesencję Wennna Stogggula. Khagggun stał nieruchomo niczym wartownik w plamie cienia pomiędzy dwiema lampami. Stogggul spojrzał nań znad holomapy Kundali, wiszącej w powietrzu ponad ciężkim biurkiem z miedzi i chronostali. Błękitne, zielone, bursztynowe i czarne plamy wyznaczały kontynenty, oceany, góry, rzeki, lasy, bagna, pustynie i miasta. - Przypomnij mi, jak się nazywasz, starszy sierżancie. - Stogggul z irytacją pstryknął palcami. - Frawn, naczelny faktorze - odparł członek Haaar-kyut, który parę godzin wcześniej sprawdzał Giyan. - A tak, Frawn. - Ton zdradzał wstręt do tego imienia. - Boisz się stanąć przy mnie? - Nie, naczelny faktorze. - No to podejdź. - Kiwnął nań palcem. - Wbrew pogłoskom wcale nie gryzę. Zbyt mocno - zaśmiał się. Frawn oblizał wargi i wszedł do pokoju. Stogggul przesunął dłoń nad holomapą - zniknęła, a równocześnie pojawiła się druga. - Wiesz, co to jest, Frawn? - Tak, naczelny faktorze. To plan pałacu regenta. Rękaw oficjalnej szaty obszytej czarnym i karmazynowym galonem podjechał w górę, odsłaniając platynowy okummmon. - Znakomicie. Stogggul był masywnym V’ornnem o wydatnych łukach brwiowych, które nadawały mu podejrzliwy i groźny wygląd nawet wtedy, kiedy się śmiał, co po prawdzie zdarzało się rzadko. Syn odziedziczył po nim mroczne oczy i niemal obsesyjną powagę, lecz Stogggula - niczym khaggguńskiego gwiezdnego admirała - otaczała aura budzącej grozę mocy. Patrzył na ludzi takim wzrokiem, że czuli się jak na przesłuchaniu. W ten sposób wpływał na odczucia tych, których mógł zastraszyć, oraz tych, którym musiał się przypodobać. Starszy sierżant Frawn bez wątpienia należał do tych pierwszych. Stogggul przeniósł wzrok z hologramu na starszego sierżanta. - Powiedz no, Frawn, czy aby nie zapomniałeś przekazać mi czegoś o systemie ochronnym pałacu? Frawn obszedł powoli hologram, żeby mu się przyjrzeć z każdej strony. Wydawał się zatroskany. W końcu rzekł: - Nie sądzę, bym mógł dodać coś jeszcze... Stogggul uniósł grubo ciosaną dłoń. - Nie spiesz się, starszy sierżancie. Karze się tylko za rozmyślne nieposłuszeństwo, nie za zapomnienie. Żołnierz z trudem przełknął ślinę. - Jest coś, czego i tak nie ukazałby ten schemat. Zanim wyszedłem z pałacu, opowiedziano mi pewną historię. O kochanicy regenta. - Kundalańskiej skcettta. - Dłoń naczelnego faktora przecięła powietrze niczym ostrze korda. - Nie interesują mnie obyczaje zwierząt. Frawn milczał chwilę. - Z opowieści wynika, że to coś nadzwyczajnego. - Przerwał, a Stogggul skinął głową. - Sądzę, że tej nocy nad nocami powinienem wysłuchać wszystkiego. Kontynuuj. - Kochanica stanęła do zawodów z twoim synem. - Którym? - Kurganem, naczelny faktorze. - Frawn znów oblizał wargi. - Kurgan wystrzelił bełt z okummmonu i trafił prosto w cel niczym w oko qwawda. Potem kochanica posłała strzałę z kundalańskiego łuku prosto w niebo. Stogggul nie zdołał powściągnąć szyderczego pomruku. - Strzała wbiła się w ziemię u stóp drzewa - ciągnął Frawn. - Za sprawą czarów zmieniła się w pnącze, które obrosło drzewo i wchłonęło v’ornnański bełt. Twarz naczelnego faktora posiniała. - Czemu marnujesz mój czas na takie bzdury, starszy sierżancie? - Może Kundalanka chroni regenta takimi samymi czarami - odparł zapytany. - Tak przynajmniej słyszałem. Stogggul zbył to machnięciem ręki. - Tuskuggguńskie bajanie! Już niebawem kundalańska skcettta i jej domniemane czary nie będą miały znaczenia. - Pieszczotliwie przesunął dłonie nad hologramem. - Bo tej nocy ruszamy. - Tej nocy, naczelny faktorze? - Frawn aż zamrugał. - Teraz. Kiedy rozmawiamy. Mój oddział Khagggunów jest już w drodze. - Ale nie jestem gotowy. - Należy zawsze być gotowym, Frawn. - Stogggul zmarszczył brwi. - Nie było ostrzeżenia. - Ostrzeżenia? Mam cię ostrzegać za każdym razem, kiedy się podcieram? - Stogggul pokręcił głową. - Idź do głównych koszar, pobierz strzelbę joniczną, potem wróć do pałacu i dokończ przygotowania. Frawn stanął na baczność. - Tak jest, naczelny faktorze! Natychmiast! - krzyknął i wypadł, smagany groźnym, gniewnym spojrzeniem potężnego Bashkira. Stogggul popatrzył na plan i odkaszlnął. Po chwili w otwartych drzwiach do pokoju, w którym zgaszono wszystkie lampy, stanęła jakaś postać. - Nerwowy niczym looorm z pierwszym klientem. - Naczelny faktor wciąż patrzył na hologram. - Dalej mu ufasz? Generał polny Kinnnus Morcha przemaszerował przez pokój. - To ”ostrzeżenie” miało być dla kundalańskiej skcettty. - Sztywno skinął głową. - Tak, jest szpiegiem regenta. - Ruszył ku drzwiom, przez które wszedł i wyszedł Frawn; zacisnął pięść. - Osobiście się nim zajmę, zanim opuści twoją rezydencję. - Wolałbym, żebyś tego nie robił. Generał polny stanął i odwrócił się. - Słucham??? - Krew w moim domu? - Pokręcił głową. - To by się nie godziło. - Obszedł hologram, spojrzał nań z przeciwnej strony. - Poza tym uważam, że jest lepszy sposób rozprawienia się ze starszym sierżantem, sposób, który przyniesie nam więcej korzyści. - W mojej kaście zabijamy zdrajców. - To zaranie nowych czasów. - Stogggul wolno podniósł oczy i spojrzał na Khaggguna. - Gdy postanowiliśmy połączyć nasze siły, powiedziałem ci, że zadowoli mnie jedynie całkowite zniszczenie rodu Asherów. Kiedy zaczniemy, nie będzie odwrotu. Jeżeli przegramy, jeżeli nas pojmają, na pewno nas zabiją. Wszystko albo nic, pojmujesz? Oto sedno naszego sojuszu: ja zostaję regentem i ustanawiam swoją dynastię, a ty i wszyscy Khaggguni do stajecie status wysokiej kasty. - A co z Gyrgonami? Nigdy nie wyjaśniłeś, jak sobie zagwarantujesz, że cię wybiorą? - Generale polny, właśnie ty jeden spośród Khagggunów powinieneś rozumieć, jak ważne jest wiedzieć tyle tylko, ile się wiedzieć powinno. - Bashkirowie mają pewne porzekadło, nieprawdaż?”Wiedza to władza”. Między nami, to sprawa... powiedziałbym wiary, ale to słowo wyszło z mody przed wieloma syderalnymi cyklami. Chyba więc muszę je zastąpić słowem zaufanie. Naczelny faktor skinął głową. - Jesteśmy zgodni. Gdybyśmy nie mogli sobie zaufać, byłoby po nas. - Khaggguni niechętnie ufają komukolwiek - rzekł Kinnnus Morcha i pomyślał nagle o ostatniej rozmowie z Eleusisem Asherą. - Bashkirowie również. Pamiętaj, że Eleusis Ashera nie powinien zginąć od razu. Muszę uzyskać kontrolę nad handlem salamuuunem. Ten sekret chowa w pamięci. Musisz wydobyć to dla mnie do świtu, choćby miał w trakcie oszaleć. Kinnnus Morcha obnażył długie, pożółkłe zęby. - Jak sysalowiec ugina się pod śniegiem, tak stare czasy ustępują przed nowymi. - Stanowczo skinął głową. - Lepiej wrócę do pałacu, zanim ktoś zauważy moją nieobecność. - Gwiazdko jasna, gwiazdko srebrna... - odezwał się Stogggul. Generał polny przechylił w bok głowę. - Naczelny faktorze? - Och, to początek piosenki, którą śpiewała mi matka, kiedy byłem dzieckiem. Nie znasz jej? - Nie. - Może więc jest znana tylko wysokim kastom. - Stogggul milczał chwilę, po czym odezwał się dziwnym, śpiewnym tonem, zupełnie niepodobnym do swego zwykłego głosu: - Gwiazdko jasna, gwiazdko srebrna, ochroń mój sen. Daj nam moc, prowadź nas przez pustki otchłanie. - Naczelny faktor zacisnął dłoń, a schemat pałacu regenta zniknął w jego pięści. Podszedł do Kinnnusa Morchy i ścisnął mu nadgarstek jak równemu sobie. - A co do starszego sierżanta... - Nachylił się i szepnął coś do ucha Morchy. Potem cofnął się i rzekł głośno: - Oby tej nocy, kiedy dokonamy skoku w nową, wspaniałą przyszłość, chroniło nas i prowadziło światło gwiazd! Starszy sierżant Frawn zaczął podejrzewać, że ktoś go śledzi, dopiero gdy bezpiecznie wrócił do pałacu regenta. To właśnie jego - ze wszystkich członków Haaar-kyut - wybrała kundalańska kochanica na oczy i uszy regenta pośród zdrajców, którzy trzymali się karmazynowo-czarnych szat naczelnego faktora Stogggula. Giyan dobrze wybrała, gdyż dostrzegła we Frawnie to, co przeoczyli jego zwierzchnicy: V’ornna o bystrym rozumie i odważnych sercach, który urodził się w niewłaściwej kaście. Dla samoobrony przybrał tę tępawą pozę, by żaden ze zwierzchników zbyt wiele od niego nie wymagał. Wyrobił sobie reputację osoby prostolinijnej i godnej zaufania. Był również tak nijaki, jak to tylko u V’ornna możliwe, i dlatego naczelny faktor Stogggul uznał go za dobrego kandydata na zdrajcę. Jednak Frawn nie wiedział, niestety, o zdradzie Kinnnusa Morchy, i to go zgubiło. Podejrzenie, że ktoś go śledzi, było pierwszą wskazówką, że coś jest nie tak. Teraz Frawn zastanawiał się, czy szli za nim, odkąd opuścił rezydencję naczelnego faktora. Pragnął jak najszybciej dostarczyć wieści kundalańskiej kochance, która była jego kontaktem, więc nie zachował należytej ostrożności. Przeklinając siebie, szedł korytarzem ku głównym schodom, wiodącym na piętro. Minął je wszak, zamiast po nich wejść, jak początkowo zamierzał. Przyciskał do boku strzelbę joniczną, jej ciężar zaś dodawał mu otuchy. Nad Kundalą zapadła noc. Księżyce jeszcze nie wzeszły, lecz przez okna i świetliki wpadała lodowata, migotliwa poświata gwiazd, niechętnie mieszająca się z blaskiem lamp. Frawn udał, że idzie do pomocniczych koszar Haaar-kyut, po czym skręcił nagle w mroczny korytarz i wszedł po dwóch krótkich kondygnacjach na galerię wokół Wielkiej Sali Posłuchań. Szybko i cicho przemknął tyłem galerii, kryjąc się w mroku. Przystawał często, żeby nasłuchiwać przytłumionego odgłosu kroków, które - był tego pewny - słyszał za sobą. W połowie galerii zatrzymał się wystarczająco długo, żeby nacisnąć ukryty zatrzask, który opisała mu kundalańska kochanka. Część ściany wsunęła się w głąb. Wszedł, oparł się plecami o drzwi i zatrzasnął je. Jestem bezpieczny, pomyślał Frawn. Przystanął na chwilę, żeby zebrać myśli. Musiał się spotkać z kundalańska kochanką i nie miał za wiele czasu. Zgodnie z jej wskazówkami zrobił trzy kroki w przód i dwa w prawo. Wyciągnął rękę, dotknął osadzonego równo z powierzchnią ściany zatrzasku i nacisnął go. Wszedł do korytarza na drugim piętrze. - Musisz mi wyjaśnić, jak dokonałeś tej sztuczki - odezwał się generał polny Kinnnus Morcha. Frawn zachłysnął się oddechem, jego serca dziko załomotały. - Aleś mnie wystraszył, dowódco. - Co robisz w tej części pałacu, starszy sierżancie? I to uzbrojony w joniczną strzelbę. Czyżbyś planował jakiś zamach? - Jasne, że nie, generale! - Frawn aż się zaczerwienił. - Kundalańska kochanica wysłała mnie po... - Po co? - Kinnnus Morcha podszedł bliżej. - Po informacje? Frawn był przerażony. - Informacje, dowódco? Nie rozumiem... Ech! - Generał polny wyrwał mu broń i wepchnął go do tajemnego pokoju. - A teraz posłuchaj no, ty nędzny pomiocie, doskonale wiem, co robiłeś: łaziłeś tam i z powrotem między pałacem a rezydencją Stogggula. Nie obrażaj mnie zaprzeczeniami. Widziałem cię na własne oczy. - Potrząsał Frawnem, aż ten dzwonił zębami. - Co za zdradzieckie spiski knujesz z naczelnym faktorem?! - Ja, tylko udawałem, że się do niego przyłączam. Planuje zamach. Tej nocy jego ludzie mają się zakraść do pałacu, zabić regenta i całą jego rodzinę. Mam objąć wartę w zachodnim sektorze, żebym mógł wpuścić jego ludzi. Ale szedłem powiedzieć... - Regentowi? - Kinnnus Morcha wzmocnił chwyt. - Kochanicy regenta. - Kundalańskiej looormie? - Tak. Jest moim kontaktem. Spóźniłem się na spotkanie. - Aaaa. No to chodźmy do niej. - Generał polny puścił Frawna. - Sam cię do niej odprowadzę, żeby ci nie przeszkodził jakiś zdrajca. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, kiedy wracali na balkon części mieszkalnej. - Kto wie, ilu z Haaar-kyut jest na garnuszku Wenna Stogggula. Frawn, uspokojony, kiwnął potakująco głową i ruszył korytarzem. Minął drzwi do apartamentów regenta. Idący za nim Kinnnus Morcha nerwowo zacisnął w pięść prawą dłoń. Wkrótce dotarli do ukrytych w mroku drzwi. Frawn zatrzymał się przy drugich. Cicho wystukał umówiony sygnał. Po bardzo długiej chwili drzwi uchyliły się odrobinkę. Kinnnus Morcha ryknął, dobył korda i wbił go Frawnowi w plecy. Rozległy się wyładowania - to najonizowane ostrza zniszczyły kręgosłup biedaka. Morcha naparł całym ciężarem ciała, wyłamał drzwi i wpadł do komnaty. Znalazł się twarzą w twarz nie z kundalańska skcettta, lecz z regentem. - Kinnnusie... - zaczął Eleusis, ale generał polny wbił mu kord w gardło, krew polała się na dywan. - Szybka śmierć to mój dar, regencie. Za wszystko, co dla siebie znaczyliśmy. Popchnięto cię na niewłaściwą drogę, ale byłeś uczciwy wobec mnie i moich Khagggunów. - Kinnnus Morcha stał nad ciałem Eleusisa. - Twoi następcy mi podziękują. Wennn Stogggul kazałby cię torturować, dopóki byś nie zdradził wszystkich swoich tajemnic. Przynajmniej oszczędziłem ci poniżenia i zdobyłem na niego haka. Giyan, wracając do swoich komnat z bieluniem surmikwiatem, usłyszała zamieszanie. Ocaliło ją to, że była w ogrodzie. Wrzasnęła, kiedy Kinnnus Morcha odciął głowę Eleusisa od jeszcze drgających ramion. Generał polny pognał za nią przez pokoje z uniesionym kordem, gotów zadać śmiertelny cios, ale kobieta zniknęła. Trzymając przed sobą ociekającą krwią głowę Eleusisa niczym przerażającą latarnię, przebiegł przez wszystkie komnaty, nie odkrył jednak, gdzie się podziała Giyan. - Niech ją N’Luuura pochłonie! - ryknął ze złością. Wpatrywał się w zakrwawioną twarz regenta. Czy mu się wydawało, czy istotnie malowały się na niej zaskoczenie i smutek? Niech go N’Luuura pochłonie, czemuż dał się omotać tej cholernej czarownicy? Morcha usłyszał odgłosy walki i zrozumiał, że oddział Wennna Stogggula dostał się przez wejście w zachodnim sektorze, gdzie osobiście uśmiercił wartowników, wracając do pałacu. Biegiem ruszył przez komnaty, wybiegł na balkon. Koniecznie musiał się pokazać, udowodnić lojalnym wobec regenta, że walczą dla ducha. Było po wszystkim - a przynajmniej będzie, gdy tylko głowa Annona znajdzie się obok głowy jego ojca. Nic innego nie zadowoli naczelnego faktora Stogggula, bo dynastia Asherów będzie trwać, dopóki Annon żyje, a wtedy pragnienie objęcia tronu regenta pozostanie w sferze marzeń Stogggula. Jego przemożna chęć zawładnięcia handlem salamuuunem zaś musiałaby poczekać na lepsze czasy. Morcha pobiegł balkonem, dotarł do Khagggunów Stogggula wyważających drzwi do komnat regenta. - Regent nie żyje! - zawołał, podnosząc wysoko skrwawioną głowę Eleusisa. - Teraz kolej na jego syna! Złapcie go, żebym mógł go zabić tym samym kordem! 6. Pyrrusowe zwycięstwo Annon ocknął się z potężnym bólem głowy. Leżał w podziemnej pieczarze i patrzył prosto w oculus. Przez chwilę miał pustkę w umyśle. To pewnie reakcja obronna, ciało też przecież może wyłączyć czucie, chroniąc się przed bólem. A potem wszystko wróciło: woń gorzkorzenia, bieg spiralnymi schodami, groźba zetknięcia z nieznanym okropieństwem, na koniec zjazd rynną do podziemi, otwarcie okrągłych drzwi i spotkanie z - jeden Enlil wie - czym. To było ostatnie, co zapamiętał, nim ocknął się tutaj, w chłodnym zielono- błękitnym świetle lamp wlewającym się przez oculus. Nagle zdał sobie sprawę ze zmian w natężeniu światła, osłonił dłonią oczy, podparł się na łokciu i spojrzał w górę. Przez przejrzystą soczewkę oculusa widział cienie ludzi, biegających to tu, to tam. Jeden z nich upadł, zasłaniając część oculusa. Co się działo w pałacu? Chłopiec przetoczył się, jęknął, bo ból głowy niemal go oślepił. Na chwilę zamknął oczy, lecz zawroty głowy sprawiały, że czuł mdłości. Otworzył oczy, podciągnął nogi i spróbował wstać. Stracił równowagę, wyciągnął rękę, żeby zamortyzować upadek, i dostrzegł książkę leżącą na kamiennej posadzce. Była nieduża, oprawiona w poplamioną skórę, wyglądała na bardzo starą. Na pewno jej tu przedtem nie było. Podniósł ją i otworzył. Była napisana w kundalańskim - runy i symbole, linijki zawiłego tekstu, którego nie umiał przeczytać. Schował książkę w pasie spodni i ostrożnie wstał, trochę się zataczając. Zachłysnął się powietrzem, oparł plecami o okrągłe Drzwi Skarbnicy. Miał wrażenie, że wyryte na nich kundalańskie runy osmalają mu ciało. W końcu uświadomił sobie, że stoi przed drzwiami i że są one zamknięte. Od stwora, który go porwał, dzieliły go całe metry litej skały. Co ten stwór mu zrobił? Czego chciał? Dlaczego znajdował się teraz po drugiej stronie drzwi? Wszystkie te pytania jeszcze bardziej nasiliły ból głowy. Annon pochylił się, przyciskając dłonie do czoła; całe ciało pulsowało bólem. Nagle dotarło do niego, że ktoś go woła. Gwałtownie uniósł głowę, jęknął, udręczony. Z bardzo daleka dobiegł go głos Giyan, w którym pobrzmiewało mrożące krew w żyłach przerażenie. Odpowiedział jej - i w tej samej chwili pojawiła się w jego umyśle. Zaczęła go prowadzić ku sobie. Zapytał, co się wydarzyło, lecz ona tylko nakłaniała do pośpiechu, bo inaczej będzie za późno. Za późno na co? - dopytywał się w myślach. Pospiesz się, pospiesz, proszę! - brzmiała odpowiedź. Słowa wirowały w jego umyśle, zmuszały do pośpiechu. Spodziewał się, że pokieruje go ku schodom wiodącym na parter pałacu, ale ona poprowadziła go w głąb pieczar. Im bardziej oddalał się od oculusa, tym bardziej gęstniał mrok. W ciemnościach musiał polegać wyłącznie na wskazówkach Giyan. Nie zawahał się. To była kwestia zaufania - którego nigdy dotąd nie musiał poddawać próbie. Jakie to dziwne, rozmyślał, brnąc chwiejnie naprzód, wierzyć komuś tak ślepo; zwłaszcza jeśli ten ktoś jest Kundalanką! Z jakiegoś powodu przypomniał sobie kundalańską dziewczynę, na którą natknęli się z Kurganem tego popołudnia nad strumykiem. Jego pamięć otworzyła się jak kwiat ku słońcu i miał wrażenie, że znowu patrzy w jej twarz. Próbował odgadnąć, co między nimi zaszło. Wyczuł to i próbował uchwycić, ale wymknęło mu się. Potem obraz zniknął równie nagle, jak się pojawił, i Annona znów otaczała ciemność. - Wyciągnij rękę. - Usłyszał w myślach głos Giyan. Zrobił tak i poczuł, jak chwyta jego dłoń. Potem przyciągnęła go do siebie i mocno przytuliła. - Jesteś bezpieczny, dzięki ci, Miino! - szepnęła. - Bezpieczny? Co mi zagraża? Napomniała go, żeby ściszył głos, i poprowadziła przez ciemność. - Nie co, tylko kto. Zagraża ci naczelny faktor Stogggul. Wystąpił przeciwko twojemu ojcu. Annon zatrzymał się nagle, serca mu się ścisnęły. - Muszę iść do niego. Będzie potrzebował mojej pomocy. - To niemożliwe... - Nie! - Wyrwał się jej, odwrócił i ruszył z powrotem. - Nie posłucham cię! I co ty w ogóle wiesz?! Jesteś Kundalanką. - Annonie! - krzyknęła, w jej głosie słychać było ogromny nie pokój. - Już nie pomożesz swojemu ojcu. Nie żyje... - To kłamstwo! - wrzasnął. - Kinnnus Morcha nigdy by nie pozwolił... - To Morcha go zabił. Morcha jest zdrajcą, dał się skusić Wennnowi Stogggulowi. - Nie, to niemożliwe! - Annon umilkł, wspominając zamieszanie, jakie widział przez oculus, przypomniał sobie, że ktoś upadł, prawdopodobnie martwy. - Niech N’Luuura porwie wrogów Asherów! - Tak - rzekła z zadziwiającą zaciekłością Giyan - N’Luuura porwie ich wszystkich. Annon objął rękami swoją nagą czaszkę. - Mój ojciec... nie żyje? Giyan podeszła do niego i przytuliła go, ale wyrwał się jej. - Nie! Nie jestem już małym chłopcem. Jestem najstarszy z rodu Asherów. Na mocy prawa sukcesji jestem teraz regentem. Muszę wrócić i rozkazać... - Nie wrócisz - powiedziała twardo Giyan. - Oddział Khaagggunów Stogggula przyłączył się do będących po stronie Morchy Haaar-kyut. Opanowali pałac. Wszyscy wierni twemu ojcu leżą teraz w kałuży krwi. Tylko my dwoje ocaleliśmy. - Ale mam obowiązek... - Posłuchaj mnie, Annonie. Właśnie przeczesują pałac, szukając nas. Naczelny faktor koniecznie chce cię zabić, bo tylko ty stoisz mu na przeszkodzie. - A moje siostry? - Nie żyją. Ich dzieci również. Wszyscy nie żyją. - Spojrzała na chłopca, a on wyczuł jej stanowczość. - Masz teraz tylko jeden obowiązek: zachować życie. - Wszyscy nie żyją! - Annon zakręcił się w miejscu, miał łzy w oczach i wstydził się tego. Spojrzał na Giyan. - Pamiętasz tego jasnowidza, starego V’ornna na rogu ulicy? Powiedział, że powinienem uważać. Że naznaczył mnie Starożytny. - Bzdury. Przecież ci mówiłam. - Może zobaczył to wszystko. - Oczy Annona były rozszerzone strachem. - Co mam robić? To wszystko dzieje się za szybko. - Zaskoczenie. Najważniejszy element planu Stogggula - wyszeptała Giyan. - A co z Gyrgonami? - zastanowił się Annon. - Powinni być moimi sprzymierzeńcami. Według prawa zostaję regentem po śmierci ojca. Giyan położyła dłoń na jego okummmonie. - Nie bądź taki pewny. Zostałeś wezwany? Czy Gyrgoniskon taktowali się z tobą? - Chłopiec milczał, więc ciągnęła dalej: - Je dyny sposób, żeby pokonać Stogggula, to uciec z pałacu i z miasta. Zyskać czas na przemyślenie sprawy, sprawdzenie, kto pozostał wierny Asherom, skąd może nadejść pomoc. Sam nie dasz rady. Musisz mi uwierzyć, Annonie. Uwierzyć Kundalance, pomyślał, wszyscy zwariowali, łącznie ze mną. - W porządku - powiedział w końcu. - Prowadź. Nagle rozbłysło światło i Annon osłonił dłonią przymrużone oczy, serca mu załomotały. Już ich znaleźli? Nie; gdy oczy przywykły do blasku, przekonał się, że to Giyan zapaliła resztkę starej pochodni. Płomyk migotał, skwierczał, był bliski zgaśnięcia, ale osłoniła go dłoń mi i nabrał życia. Giyan stała przed chłopcem, miała na sobie strój Tuskugggun, dopełniony - co było do niej niepodobne - tradycyjnym sifeynem, kapturem osłaniającym głowę. Annon rozejrzał się, zobaczył cele wyżłobione przez V’ornnów w litej skale. Zajrzał tam, choć wiedział, co znajdzie. - Jak długo tkwili tutaj kundalańscy więźniowie? - Giyan wpatrywała się w dziwaczne skalpele, klamerki, przewody, łopatkowate ostrza i cęgi, sterczące z zakrzywionych ścian i sufitu jak krosty na skórze umierającego na gorączkę duuur. - Typowe. Annon wsunął głowę do drugiej celi. Paskudnie tam śmierdziało. - To zależało od tego, jak bardzo więzień był skłonny do zeznań. - Tak naprawdę chcesz powiedzieć, że od tego, jaką torturą posłużyli się przesłuchujący. - Chłopiec spojrzał na nią, lecz zignorował ten zarzut. - Czemu tu stoimy? - Tupnął najpierw jedną, potem drugą nogą. - Sama mówiłaś... Giyan wyciągnęła ku niemu lewą dłoń wewnętrzną stroną ku górze. - Dopóki mam to, nie pozostaniemy zbyt długo na wolności, choćbyśmy nie wiem dokąd uciekli i nie wiem jak sprytnie się ukryli. - Okuuut! Skinęła głową. - Mój identyfikator. Dzięki niemu wszędzie mnie wyśledzą. - Giyan miała szeroko otwarte oczy, odbijało się w nich żółtawe światło pochodni. - Musimy się tego pozbyć. - Ale jak? Wyciągnęła bełt Kurgana, podała Annonowi brzechwę. - Nie! - Annon poczuł, że żołądek mu się skręcił. - Przecież nie... - Trzeba to zrobić, Annonie. - Giyan zobaczyła, że chłopiec się wycofuje, i rzekła: - Posłuchaj, to twój obowiązek, pierwszy obowiązek jako nowego regenta. Musisz się chronić. Bez względu na cenę. - Ale to będzie okropnie boleć! - Nie tak bardzo, jak się obawiasz. - Uśmiechnęła się. - Pokieruję wszystkim... Umilkła. Annon stwierdził, że wpatruje się w niego. - O co chodzi? - Na Miinę, Annonie. - Wskazywała na jego tors. Spojrzał na swoją pierś, żebra - rana! Nie było żadnej rany, zaledwie niewielkie przebarwienie. Ucisnął żebra palcami. Nie poczuł bólu, nawet najmniejszego! Zniknęło również dziwaczne pulsowanie w miejscu, gdzie utknął szpon orła. Popatrzył na Giyan ze zdumieniem i zaczął opowiadać, co się stało, lecz zamilkł, bo wetknęła mu w dłoń brzechwę bełtu. - Nie ma czasu - szepnęła. - Opowiadaj mi w trakcie operacji. To odwróci moją uwagę. Najlepiej będzie, jeśli usiądzie w jednej z cel. Annon wybrał najmniej cuchnącą, wziął płonącą pochodnię i przykucnął obok Giyan. Obejrzał czwórzębny grot, potrząsnął głową. - O co chodzi? - Nie da rady. - Ale musisz... Uciszył ją uniesieniem ręki. Wstał, podszedł do ściany obwieszonej przyborami do przesłuchań, wybrał skalpel o sierpowatym ostrzu i wrócił do Giyan. Wsunął ostrze w płomień. Patrzyła na skalpel, jakby to był dozownik trucizny. Trzymał skalpel nad okuuutem, czekając, aż ostrze ostygnie. - Nie sądzisz, że to ironia losu? - Patrzyła mu prosto w oczy, nie chcąc widzieć otaczających ich v’ornnańskich okropności. - Nie wiem, od czego zacząć. - Od momentu, gdy opuściłeś moje komnaty. Wiedział, że celowo udaje, że źle pojęła pytanie, i był jej za to wdzięczny. Zaczął mówić i w tej samej chwili skalpel zagłębił się w skórę. Giyan wstrzymała oddech. - Głębiej - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Musisz się do stać pod to. Oparła się plecami o ścianę, rozstawiła nogi i zebrała się w sobie. Annon trzymał jej lewą dłoń, ciął i opowiadał o wszystkim, co się wydarzyło od chwili, kiedy ją opuścił. Czuł, że Giyan zapada w jakiś rodzaj letargu, który spowalnia jej tętno, rytm serca, a nawet - o ile mógł wierzyć swoim zmysłom - szybkość krążenia krwi. Giyan zamknęła oczy - nie wiedział, czy z bólu, czy dla lepszej koncentracji. Kiedy dotarł w swojej opowieści do przeczucia, jakie ogarnęło go na spiralnych schodach, Kundalanka wbiła weń szkliste spojrzenie i zadziwiająco niskim głosem zapytała: - Jak ci idzie? - Chyba dobrze. - Dostałeś się pod okuuut? - Tak. - Krew wolno ściekała pomiędzy jej rozcapierzonymi palcami, spływała na brzeg dłoni Annona, skapywała z jego nadgarstka. - Wyczujesz trzy przewody - powiedziała po chwili. - Musisz znaleźć najcieńszy i przeciąć. Właśnie ten musisz przeciąć najpierw. Głos miała jakiś dziwny, przytłumiony, lecz Annon nie odważył się na nią spojrzeć, nie chciał się zdekoncentrować. Czuł się rozdarty. Chciał działać jak najszybciej, żeby oszczędzić jej bólu, a zarazem bał się, że mógłby wtedy popełnić jakiś błąd, uszkodzić nerw lub tętnicę Giyan i na zawsze ją okaleczyć. Przez chwilę równie wyraźnie jak ona czuł obecność każdego z otaczających ich narzędzi tortur. Potem odegnał strach i skupił się na opowiadaniu swoich przygód. - Pulsował w tobie szpon orła? - spytała. - Tak. Zupełnie jakby ciągnął mnie tu, do pieczar. - A potem otworzyły się Drzwi Skarbnicy? - Tak. I zobaczyłem to stworzenie. - Mów dalej. Jak wyglądało? Kiedy jej opowiedział, zaczęła dygotać. - Pamiętasz, jaki kolor miał ten stwór? - Był najczystszej morskiej zieleni. - Smok Seelin - wyszeptała. - Nikt z żyjących nie widział świętego smoka... - Ja widziałem. - Mogłabym uznać, że ci się przywidziało - powiedziała bardzo cicho. - Ale jedynie święty smok mógł usunąć szpon orła i cię uleczyć. - A kiedy się ocknąłem, znalazłem obok siebie książkę. - Jaką? - Starą książkę w zniszczonej skórzanej oprawie. Uważam, że jest kundalańska. Pokażę ci, jak skończę. Wyczuł trzy wężowate przewody. Krew i bliskość nerwów i żył Giyan utrudniała ich ocenę. Powiedziała najcieńszy. Najpierw przetnij najcieńszy. Zawahał się, nagle przestraszony. - No dalej - powiedziała łagodnie. - Dasz radę, Annonie. Wiem to. Oblizał wargi, bardzo teraz przypominał ojca. - Opowiedz mi o smokach, Giyan. Giyan zamknęła oczy. - Pięć Świętych Smoków stworzyło Kundalę i otaczające ją niebiosa. Ramahanie twierdzą, że to dzieci Miiny, podobnie jak Hagoshrinowie, strażnicy Perły. Czy tak jest naprawdę? Nie wiem. Wątpię, czy mogłyby to nam powiedzieć nawet konara, arcykapłanki tworzące Dea Cretan, ramahańską Wysoką Radę. Raz - dwa - trzy. Annon uznał, że odnalazł właściwy przewód. Przynajmniej właśnie ten wydawał się najcieńszy. - Znalazłem. - No to na co czekasz? Tnij. O milimetr przesunął ostrze. Giyan zaczęła jeszcze wolniej oddychać. - Nie... postaraj się nie uszkodzić okuuuta - powiedziała. - Może będzie działał jeszcze jakiś czas po tym, jak go usuniesz, i zmylimy Stogggula co do miejsca naszego pobytu. Kiwnął głową. Kobieta prawą dłonią otarła pot z twarzy. Annon czuł pod ostrzem twardy, wykonany przez Gyrgonów przewód. Zebrał całą odwagę i siłę i jednym ruchem go przeciął. Giyan na chwilkę wstrzymała oddech. Opuściła głowę na piersi, sifeyn zakrył jej twarz. - Dzięki - wyszeptała. Annon ciął teraz szybko, prowadząc półkoliście czubek ostrza, w końcu wyjął okuuut. Giyan sięgnęła po swoje zioła, Annon zaś przyjrzał się okuuutowi. Był cały zakrwawiony, więc otarł go kciukiem, odwrócił i przyjrzał się przeciętym przewodom. - Nie działa - powiedział. - Przestał natychmiast, jak przeciąłem przewody. - A to pech - odparła Giyan. Obłożyła ranę ziołami i owinęła kawałkiem bandaża, którym miała opatrzyć rany Annona. - Są chwile, kiedy błędny sygnał się przydaje. - Jak się czujesz? Spojrzała na niego. Jej oczy powoli przestawały być szkliste. - Nic mi nie będzie, Annonie. Wstał, podał jej bełt, otarł skalpel o nogawkę. Już miał go wyrzucić, ale zmienił zdanie. - Teraz pokaż mi książkę. Czy mu się tylko zdawało, czy naprawdę patrzyła na niego jakoś dziwnie? Wydobył małą książeczkę i podał Giyan. Ręce jej się trzęsły, kiedy ją otwierała. - Kundalańska, prawda? To pismo... Nauczyłaś mnie czytać w kundalańskim, ale tego nie potrafię odczytać. - To jest w Starej Mowie. - Giyan stała zaczerwieniona i bez tchu. Podała mu książkę, ale potrząsnął głową. - Jest kundalańska. Powinna należeć do ciebie. - Jednak Giyan, z błyszczącymi oczami, wsunęła mu książkę do rąk. - Dano ci ją z jakiegoś powodu, Annonie. Ukryj ją, strzeż jej i nigdy nikomu o niej nie mów. Rozumiesz? Potaknął, zastanawiając się, o co chodzi. Patrzyła na niego tak, Jakby nigdy przedtem go nie widziała. Odkaszlnął. - Lepiej chodźmy stąd - powiedział. *** Kurgan Stogggul stał na wewnętrznym balkonie apartamentów regenta. Drzwi pootwierano na oścież i zasłony powiewały i wydymały się jak obłoki w spokojnym powietrzu nocy. Właśnie wzeszedł jeden z księżyców Kundali. Widoczna była połowa dziobatej tarczy, niczym kości bardzo starej kobiety. Księżyc zaglądał do komnaty regenta, jak bliska zgaśnięcia lampa, i oblewał swoją chłodną poświatą znajome rysy Eleusisa Ashery. Zamglone oczy regenta były szeroko otwarte i wpatrzone w dal, jakby w bezustannym zdumieniu przedwczesną śmiercią. Kurgan patrzył z goryczą, jak jego ojciec unosi w górę trofeum zdobyte dla niego przez Morenę. Ci dwaj awanturowali się jak dzieci. Kurgan zdołał pojąć, że ojciec polecił generałowi polnemu, żeby utrzymał Eleusisa przy życiu na tyle długo, by torturami wydobyć zeń sekrety handlu salamuuunem; jednak, według Morchy sprawy wymknęły się spod kontroli i nie miał innego wyjścia jak zabić regenta. Cóż, pomyślał Kurgan, przynajmniej ojciec ma coś, co może zawiesić sobie nad łóżkiem. Poza tym uważał, że Eleusis Ashera nigdy by nie wyjawił swoich tajemnic w tak krótkim czasie, jaki miałby do pastwienia się nad nim Kinnnus Morcha. Aby zamach się udał, ojciec musiał oznajmić rankiem, że wszyscy Asherowie nie żyją. Kurgan wiedział, że nikogo nie obchodzi jego zdanie. Do N’Luuury z nimi wszystkimi! - Pałac opanowany. Zwyciężyliśmy! - oznajmił Kinnnus Morcha. - Jakże długo czekałem na tę chwilę! - Naczelny faktor za chrypł od krzyku. - Od czasu gdy Gyrgoni niesprawiedliwie po minęli mojego ojca i obwołali Asherów regentami? O nie, jeszcze dłużej! Całe życie pozostawałem w cieniu Eleusisa Ashery, wszystkie moje osiągnięcia były niczym przez tych przeklętych Asherów. - Podniósł wysoko uciętą głowę Eleusisa. - A teraz, w chwili triumfu, muszę zadowolić się tym. - Postukał w skroń wroga. - Wszystko co tu było, wszelkie cenne tajemnice zostały unicestwione jonicznym sztychem. - Ciesz się! - wykrzyknął Kinnnus Morcha. - Nie pozwól, by cokolwiek popsuło ci tę chwilę, bo oto wreszcie nadszedł twój czas! - Masz rację, przyjacielu! - Wennn Stogggul plunął w twarz Eleusisa Ashery. - Tej nocy zdobyłem prawie wszystko, czego pragnę. I obaj wznieśli toast ognistym numaaadis z piwniczki regenta. - Nigdy więcej tego wstrętnego mętnego rakkis! - wykrzyknął Kinnnus Morcha i otarł usta, by łyknąć kolejny kielich mocnego v’omnanskiego trunku. Tak, zwycięstwo, pomyślał Kurgan, dla nich. A co ze mną? - Generale polny - odezwał się lekko podchmielony Stogggul. - Kiedy twoi Khaggguni przyniosą mi głowę Annona Ashery? - Znów uniósł swoje krwawe trofeum. - Skoro głowy mają być tej nocy moim łupem, to chcę mieć parkę! - To zależy - odparł Kinnnus Morcha. - Jeśli się skontaktujesz z Gyrgonami, to mogą go w mgnieniu oka wytropić przez okummmon. - Ty jesteś moim tropicielem, generale polny. - Stogggul z trudem ukrył wzgardę. Niższe kasty tak mało wiedziały o Gyrgonach. Gdyby teraz skontaktował się z nimi, na pewno znaleźliby Annona Asherę. I bez wątpienia osadziliby go na tronie, jak nakazywało prawo sukcesji. Czegoś takiego należało za wszelką cenę uniknąć. Nie, nie. Dobrze to zaplanował. Uda się do Gyrgonów jako zwycięzca, a nie jako żebrak. - I na pewno go znajdę, nie wątp w to - rzekł Kinnnus Morcha. - Nadal jest w pałacu. Sam widziałem, jak wchodził z tą kundalańską skcettta. Wierz mi, nie ucieknie nam. Nikt mu nie po może, do świtu wybijemy wszystkich. - Obaj mężczyźni zaśmiali się jak chiilisy do wschodzących księżyców. Annon przyszedł z Giyan, myślał Kurgan, obserwujący ich pod osłoną mroku. Jeżeli ucieknie, to z jej pomocą. Ona zna wszystkie tajemne zakamarki tego przeklętego pałacu. Chłopiec spojrzał z balkonu, chwycił mocny pęd jednej z najstarszych gwiezdnych róż i zsunął się po nim do ogrodu. Prędko ruszył loggią tam, gdzie jeden z Khagggunów jego ojca trzymał wartę na posterunku zachodniego sektora. Stanął przed Khagggunem i najbardziej władczym tonem, na jaki go było stać, powiedział: - Ojciec potrzebuje trackera. Natychmiast. - Khagggun spojrzał na niego, niedbale kiwnął głową i podał mu połyskujący metalicznie owalny przedmiot. - Zadbaj, żeby to do mnie wróciło. To drogie zabawki. - Pod niósł głos, bo Kurgan oddalił się truchtem. - Jak go zgubisz, to po moim żołdzie! Kurgan po drodze uruchomił tracker, wystukał kod. Znalazł imiona wszystkich Kundalan z okuuutem, zarejestrowanych w obrębie pałacu. Szybko przejrzał listę. Wybrał Giyan, nacisnął czerwony guzik. Tracker trzykrotnie zabrzęczał, ekran pojaśniał i wyświetliło się słowo szukam, a potem znaleziona. Patrzył, jak litery i symbole układały się spiralnie na ekranie. Są w podziemnych pieczarach, powiedział sobie. Bardzo blisko północnego obwodu. Co oni tam robią? Czy ta kundalańska samiczka wie coś, a o czym ja nie mam pojęcia? Oooo, bardzo wiele. Ani ojciec, ani generał polny nie wpadną na to, że kundalańska skcettta może żywić macierzyńskie uczucia do swego podopiecznego. Zwierzę wykazujące instynkt opiekuńczy wobec V’ornna? Nie do pomyślenia! Dorośli, pomyślał Kurgan, powolni jak hindemuth i dwa razy głupsi. Przemierzał plątaninę korytarzy i komnat. Właśnie docierał do północnego krańca sektora, kiedy sygnał zgasł. Kurgan przystanął, żeby złapać oddech i sprawdzić, co się stało. Kontrolka informowała, że tracker działa bez zarzutu. Coś przerwało nadawanie sygnału. Mogło się to zdarzyć wyłącznie w przypadku śmierci Giyan. Wywnioskował, że Annon jest sam i na pewno okropnie się boi. Kurgan wyobraził sobie, jak by się czuł, gdyby to jego ojciec zginął, gdyby zobaczył, jak podnoszą potem jego uciętą głowę. Dojrzał przed sobą posterunek północnego sektora i zwolnił, zanim zauważył go pełniący wartę Haaar-kyut. Parę razy głęboko wciągnął powietrze, żeby uspokoić oddech, i minął tępego Khaggguna, będącego na żołdzie ojca. Nie byli bystrzejsi niż ci z oddziału Morchy. On, Kurgan, miał więcej rozumu niż oni wszyscy razem wzięci. Zaśmiał się do siebie i wyszedł przez północne bramy. Zatrzymał się i rozejrzał. Liczni Khaggguni otaczali pałac, jakby w oczekiwaniu na bunt. Niby czyj, prychnął drwiąco, stada oszalałych cthaurosów? Przeszedł między Khagggunami. Wszyscy znali Kurgana Stogggula, syna naczelnego faktora. Naczelnego faktora, który wkrótce zostanie regentem. Poza kordonem wojska Axis Tyr otaczała też nienaturalna, jakby wymuszona ciemność. Wyczuwało się napięcie towarzyszące zbrojnym działaniom, drażniący zapaszek krzepkich ciał i broni, złowieszczą groźbę. W odległych zakątkach miasta nadal paliły się lampy. Jednak tutaj mrok spowijał ulice, gęstniał w bramach, wpełzał na ściany, okna, frontony sklepów, ogarniał zagrody cthaurosów, a także nielicznych przechodniów zwabionych nieuniknionym hałasem czynionym przez Khagggunów. Kurgan przystanął, żeby dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć. Tej sztuczki nauczył go Stary V’ornn, kiedy go zabrał na polowanie. Nie przyglądaj się, kiedy idziesz, pouczał. Stań nieruchomo i pozwól, żeby wzrok wyszukał ewentualne kryjówki zwierzyny. Teraz chłopiec przepatrywał sektor po sektorze, poczynając od majaczącej w mroku północnej ściany pałacu regenta. Gdybym to ja wydrążył tę podziemną pieczarę, gdzie bym umieścił wyjście? - zapytywał siebie. Biegnąc z prawej strony na lewo zobaczył szereg pracowni rzemieślniczych, warsztatów prowadzonych przez Bashkirów, w których pracowały Tuskugggun nie mogące już rodzić dzieci. Przyjrzał się im krótko, pobieżnie, i poszedł dalej. Rozpoznał jedną z czterech miejskich zagród cthaurosów, których V’ornnowie używali do wypadów za miasto; marmurową fontannę, jedną z wielu rozsianych po Axis Tyr; kolejne sklepiki - po prostu północny skraj handlowego sektora. Nic niezwykłego, właściwie wszystko jak trzeba, chyba że... Ponownie spojrzał na warsztaty. Wielu Tuskugggun potrzebne były piece do wypalania, głębokie zbiorniki na wodę i tym podobne, więc zajęły budynki po wysiedlonych kundalańskich rzemieślnikach, bo tu przeważnie to wszystko już było. Takie wyposażenie wymagało suteren, fundamentów, instalacji wodnej, filtrów - krótko mówiąc, obszernych podziemnych pomieszczeń roboczych, które łatwo można było włączyć do systemu tajemnych przejść i ukrytych drzwi. Kurgan podjął decyzję i potruchtał ku warsztatom. Co jakiś czas sprawdzał tracker, ale sygnał się nie pojawił. Na ulicy Szarej Prządki trzymał się w cieniu budynków, sprawdzając po kolei drzwi. Wszystkie były zamknięte. Skręcił za róg, w ulicę Tylną, i znalazł się w wąskim zaułku, gdzie Tuskugggun trzymały zapasy oraz duże beczki z odpadami i resztkami. Uliczka była pusta i źle oświetlona. Kurgan ruszył nią, zaglądając w okna, ale dostrzegł tylko swoje niewyraźne odbicie. Dotarł do południowego końca zaułka i wybrał sobie miejsce za beczką cuchnącą farbami, tam przykucnął. Nie musiał długo czekać. Najpierw usłyszał jakiś hałas i wyjrzał zza beczki. Zobaczył Annona wyłażącego z podziemnej cysterny. Już miał go zawołać, kiedy zobaczył, że tamten odwraca się, pochyla i wyciąga rękę. Pociągnął i z cysterny wyskoczyła Tuskugggun. Kurgan wstrzymał oddech. A to co? - zastanawiał się. Wtem Tuskugggun odwróciła się, tak że przez chwilę widział jej twarz. Wciągnął powietrze przez zęby. Kundalańska skcettta! Kurgan był zdumiony. Skoro jej okuuut nie działał, to powinna być martwa. Potem zobaczył, dlaczego Annon pomagał jej wyjść - lewą dłoń miała zabandażowaną. Wycięła sobie okuuut! Nigdy nie słyszał o podobnym przypadku; i aż do tej pory nie wiedział nawet, że to jest możliwe. Zawsze cieszyło go to, co nowe i niespodziewane, został więc na miejscu, milczał. Obserwował i czekał. Giyan i Annon skierowali się na północ, a Kurgan poszedł za nimi do zagród cthaurosów. Ze zdumieniem patrzył, jak kundalańska skcettta przeszła przez ogrodzenie i weszła między zwierzęta. On sam nie dowierzał żadnemu zwierzęciu Kundali, więc nie mógł się nadziwić, patrząc, jak owe sześcionożne stworzenia drepcą w miejscu i pochylają długie szyje, żeby mogła je podrapać po łbach. Skinęła na Annona, który zwinnie przeskoczył ogrodzenie. Posadziła go na cthaurosie, którego wybrała, potem chwyciła za grzywę drugiego i wskoczyła na jego szeroki grzbiet. Zwierzę uniosło głowę i podniosło się na czterech tylnych nogach. Wtedy Giyan klepnęła wierzchowca Annona, uderzyła piętami swojego i oba cthaurosy ruszyły w stronę ogrodzenia, przesadziły je, wylądowały na ulicy i - krzesząc iskry - pognały ku północnej bramie. Kiedy Kurgan wrócił do apartamentu regenta w pałacu, zobaczył ojca rozpartego na krześle, z nogami na biurku. Silikonowe dyski Eleusisa Ashery były rozsypane na podłodze, gdzie zaczepiły się o brzegi dywanów, lub trzepotały jak skrzydła zranionych ptaków u kloszów lamp. Wennn Stogggul trzymał w jednej ręce pustą butelkę po ognistym numaaadis, a w drugiej czepek, w którym urodził się Annon. Śpiewał i machał rękami do taktu; a wyśpiewywał coś o gwiazdkach. Śpiewał tę idiotyczną starą śpiewkę rzędowi ustawionych na biurku obciętych głów i od czasu do czasu posyłał im wilgotne całusy. Kurgan rozpoznał wszystkich: poprzedni regent, jego trzy córki, ich dwaj mali synkowie i córka. - A, wreszcie jesteś - odezwał się Wennn Stogggul, omal nie gubiąc refrenu. - Kryjesz się w cieniu, co? - Nie, ja... - Któż by cię za to ganił? - Twarz Wennna Stogggula posiniała od napływającej krwi. - Mogłem cię zamordować razem ze wszystkimi twoimi przyjaciółmi z dynastii Asherów. - To niesprawiedliwe oskar... - A kto mówi, że życie jest sprawiedliwe? Czy było sprawiedliwe wobec mnie? Różnica polega na tym, że ja się na to nie uskarżam. - Stogggul miał niemal szkliste oczy i złośliwą minę. - Ja się nie podlizywałem Asherom jak ty Annonowi, byle tylko i na ciebie spływał jego splendor. Odrażające zachowanie. Teraz sam widzisz, do czego cię to doprowadziło - zarechotał pijacko. - Jesteś głupkiem, który stanął po niewłaściwej stronie - rechotał tak głośno, że aż uszy bolały. - A może powinienem cię ukarać? Taak, właśnie to powinienem zrobić! - Stale mnie karzesz. - A niby dlaczego nie? Mój ojciec tak samo postępował ze mną. Karanie to najszybszy sposób nauczania. Kurgan przygryzł wargę, aż poczuł smak krwi. Wennn Stogggul potarł nos. - A wracając do twojego dziadka... Wiesz, co mi powiedział Kinnnus Morcha? Eleusis twierdził, że Asherowie nie uszkodzili jego statku. Dziwne, co? - Rzucił Annonowy czepek na głowę regenta, po czym strącił ją z biurka. - A jakby tego było mało, głosił jeszcze, że twój dziadek był na niewłaściwej drodze! Wyobrażasz sobie? Twój dziadek głupcem? W Kurganie zakipiała wściekłość i nie zdołał zachować milczenia. - Eleusis miał słuszność. Dziadek był głupcem, sądząc, że może otwarcie podważyć prawa Asherów do salamuuunu. Twarz Wennna Stogggula stała się purpurowa. - Ani słowa więcej! - zaryczał. - Ani słowa przeciwko dziadkowi! Był wielkim V’ornnem! Dobrym V’ornnem, czego nie mogę powiedzieć o tobie! W porównaniu z nim jesteś nic niewart. Kurgan poczuł, jak coś się w nim zatrzaskuje. Czuł się jak wyspa na rozszalałym morzu. Wiedział, że musi zrobić wszystko co w jego mocy, żeby nie zatopiły go wzbierające fale. - Upiłeś się z okazji swojego zwycięstwa, ojcze. Ale ono nie potrwa długo, dopóki... - I znów skamlesz. - Wennn Stogggul splunął synowi pod nogi. - Dopóki co???!!! - zaryczał. - Popatrzysz w magiczną kryształową kulę i łaskawie przepowiesz mi przyszłość - zarechotał ochryple, pogardliwie. - A teraz przejdźmy do tego, co naprawdę ważne! Potrzeba mi więcej tego wspaniałego numaaadis. - Uważam, że masz już dość. - A kto cię pyta o zdanie? Przynieś mi następną butelkę, ty mała świnio! - zaskrzeczał naczelny faktor, rzucając w syna pustą flaszką. Kurgan z łatwością uniknął pocisku i wycofał się na korytarz, gdzie wpadł na generała polnego Kinnnusa Morchę. - Znów na posyłki u swego ojca, co? - Grzmiący śmiech wielkiego Khaggguna odbił się echem w cichych korytarzach. - Chyba to właśnie nas łączy - odciął się Kurgan. Kinnnus Morcha się zachmurzył. W przeciwieństwie do Wennna Stogggula nie był aż tak pijany, by nie rozumieć, co się do niego mówi. - Masz okropnie cięty język jak na swój wiek. - Wcale nie jestem aż taki młody. Napijemy się? - Napić się? - Generał polny znów się roześmiał. - Jesteś jedyny w swoim rodzaju. Ta ilość ognistego numaaadis, jaką wypiliśmy z twoim ojcem, wystarczyłaby, żeby wybielić piegi na twoim czułym miejscu. O ile, ma się rozumieć, masz tam piegi! - zaśmiał się z własnego żartu. - Jeden kielich - nalegał Kurgan. - Tylko o to proszę. W końcu to szczególna noc. Kinnnus Morcha spojrzał na niego zadziwiająco trzeźwo. - Oooo, bez dwóch zdań. - No właśnie. I co w tym złego? - uśmiechnął się chłopiec. - Nie powiem ojcu, jeśli nie chcesz. Generał polny kiwnął potakująco głową. - W porządku. Rzeczywiście, co w tym złego? - Zabrał Kurgana do średniej wielkości komnaty, zamienionej z sanktuarium na bibliotekę. Tam, gdzie wisiały podobizny bogini Miiny, stały teraz pojemniki wypełnione silikonowymi dyskami i kryształami zawierającymi całe biblioteki wszystkich ras podbitych przez V’ornnów. Za to na temat ich własnej przeszłości było tutaj bardzo niewiele. Kurgan zaczekał, aż Morcha naleje trunek do kielichów kundalańskiej roboty i poda mu jeden z nich. - Za naszych wrogów! - wykrzyknął Kinnnus Morcha. - Oby zniszczenie spadło na ich domy! Łyknęli numaaadis i Kurgan musiał zapanować nad zaciskającym się gardłem. Kiedy ogień ogarniał pierwszy z jego trzech żołądków, rzekł: - Jeśli już wspominamy o wrogach, to jak poszukiwania nowego regenta? Kinnnus Morcha zakołysał głową jak drapieżne ptaszysko. - Głupi dzieciak. Jeśli masz choć odrobinę rozumu, to nie nazywaj tak Annona Ashery przy swoim ojcu. - Ale Annon jest nowym regentem, czyż nie? To dziedzic dynastii Asherów. - Tylko dopóki go nie złapiemy i nie poniesiemy jego głowy na pice ulicami Axis Tyr. Kurgan ponownie napełnił swój kielich, wyciągnął się wygodnie w olbrzymim v’ornnańskim fotelu. - Jedna kolejka i ani kropli więcej - oznajmił generał polny. - Muszę się zająć poszukiwaniami. - Poszukiwania, poszukiwania. - Kurgan uniósł stopę, oparł jeden czarny but na drugim. - Poszukiwania nie postępują jak trzeba, generale polny. Kinnnus Morcha z taką siłą łupnął kielichem, że aż go roztrzaskał. - To nie twój interes. - Może i nie. - Kurgan pociągnął łyczek numaaadis. - Ale może mógłby być. - Arogancki szczeniak! - Arogancja? Czy to będzie bezczelność, jeżeli ci powiem, jak znaleźć nowego regenta? Kinnnus Morcha prychnął pogardliwie. - Głupi byłem, pozwalając ci na łyczek numaaadis. Uderzyło ci do głowy. - Generał podszedł do drzwi. - Nie będę marnować czasu z... - Ale ja wiem, gdzie on jest. Khagggun spojrzał na niego drwiąco. - Dlaczego miałbym ci wierzyć? Kurgan wzruszył ramionami. - Bo go widziałem. - Ty... co?! - Nie jest sam. - Kurgan znów się uśmiechnął. - Mimo twoich przechwałek nie wszyscy przyjaciele Annona leżą w kałuży krwi. - Jeżeli to prawda, żądam, żebyś...! - Wybacz, że to mówię, generale polny, ale nie masz prawa niczego mi nakazywać. - Chłopiec wstał, nalał numaaadis do drugiego kielicha, podał go Morsze i niedbale skinął ręką: - Usiądź, porozmawiajmy. Generał polny wyglądał, jakby oba jego serca miały jednocześnie dostać zawału. - Rozum ci odjęło? - Powinieneś być uprzejmiejszy, generale polny. - Kurgan usiadł naprzeciwko niego. - Właśnie awansowałem, jak to mówicie wy, Khaggguni. - Usiłujesz coś na mnie wymusić? - Ależ skąd, generale polny. Ja mam coś, czego potrzebujesz, a ty masz coś, czego chcę. - Kurgan wzruszył ramionami. - To po prostu zwyczajny interes. Kinnnus Morcha łypał nań podejrzliwie. - Ojciec cię do tego namówił? To jakaś próba? - Mój oddający się błogiemu pijaństwu ojciec nie ma pojęcia o naszym spotkaniu. I nie zamierzam tego zmieniać. - Kurgan po chylił się ku Kinnusowi. - On może cię traktować jak chłopca na posyłki, ale ja znam twoją prawdziwą wartość. - Znasz? Masz zaledwie... z piętnaście syderalnych cykli. - Mój wiek nie ma tu nic do rzeczy. Przeszedłem modelowanie. Dużo wiem. Potrafię się domyślić tego, co inni chcą ukryć. - Kurganowi zalśniły oczy. - Proponuję sojusz, generale polny. Chcę zostać twoim adiutantem. Kinnnus Morcha omal nie rozdziawił ust. - Nawet pomijając niedorzeczność tej propozycji, to przecież ja już mam adiutanta. - Wiem. Jakżeż on się nazywa... - Kurgan pstryknął palcami. - Dowódca szwadronu Rekkk Hacilar. - A tak. - Skinął głową Kurgan. - Słynny bohater Rekkk Hacilar: inteligentny, pomysłowy, bezwzględny i... - I co? - Kinnnus Morcha zmrużył oczy. - No cóż... - Kurgan spojrzał na swoje splecione palce. - Krążą pogłoski... niepokojące pogłoski, że Rekkk Hacilar był związany z Eleusisem Asherą; że dowódca szwadronu, podobnie jak regent, ma miękkie serce dla Kundalan. Kinnnus Morcha nie odrywał wzroku od chłopaka. - Informacje tego rodzaju rzadko są dostępne tak młodej osobie. Jak się tego dowiedziałeś? - W takich przypadkach jestem niczym Khagggun, generale polny. Nie ujawniam swoich źródeł. Kinnnus Morcha odchylił się, złączył dłonie czubkami palców. - Co z tobą zrobić, Kurganie Stogggulu? Jesteś sprytny czy tylko bezczelny? Kurgan milczał. Wiedział, kiedy trzymać buzię na kłódkę. - Prawdę mówiąc... - Kinnnus Morcha umilkł i szeroko rozłożył ręce. - Prawdę mówiąc, to oczywiście nie może wyjść poza tę komnatę, już od jakiegoś czasu mam na oku Hacilara. Pierwszego kapitana Olnnna Rydddlina przeniesiono do jego szwadronu na moje polecenie, ale postarałem się, żeby nikt się tego nie domyślił. Olnnn Rydddlin sercami i duszą jest moim Khagggunem. Ma obserwować... - Czyli szpiegować. Kinnnus Morcha wzruszył ramionami. - Khagggun używa tych słów zamiennie. Poza tym wysyłam oddział Rekkka Hacilara przeważnie na zachód, w okolice, gdzie nie orientujemy się w komórkach ruchu oporu, gdzie może się czuć swobodniejszy w ujawnianiu swojej słabości do Kundalan. - Zdradził się? - Jeszcze nie. Olnnn Rydddlin donosi, że jest nadzwyczaj ostrożny. - Kinnnus Morcha odwrócił dłonie, jakby wysypywał z nich piasek. - Może te pogłoski są fałszywe. Wszyscy mamy wrogów. Czyjś awans budzi zazdrość pominiętych. Kurgan spojrzał generałowi polnemu w oczy tak ostrożnie, jakby miał do czynienia z kobietą. - Radziłbym się go pozbyć, zanim zdradzi. Kinnnus Morcha gwałtownie się pochylił, żółte zębiska zalśniły w blasku lamp. - Jesteś podstępną małą bestią, wiesz? Kurgan powoli wypuścił powietrze z płuc, żeby się nie zadławić ze strachu przed Morcha. - Nie popełnij błędu niedocenienia mnie, generale polny. Może i jestem młody, ale znam swoją wartość, wiem, kim jestem. Kinnnus Morcha bacznie go obserwował. - Wiem, kim jesteś: Bashkirem. Nie możesz zostać moim adiutantem, choćbym tego chciał. - Zrozum, proszę, generale polny, że i ja wiem, czego chcę. Morcha znów błysnął zębami. - Wytłumacz mi, dlaczego miałoby mnie to obchodzić. - Sam zawarłeś układ z moim ojcem, żeby nadać Khagggunom status wyższej kasty. Uważam, że w nadchodzących latach Khaggguni odegrają większą rolę w rządzeniu V’ornnami. I tego właśnie chcę. - O nie, uważam, że chcesz tego, na czym tobie zależy. - Jak wszyscy, generale. - Uśmiechnął się Kurgan. - Lecz to, co przed chwilą powiedziałem, nie jest kłamstwem. Kinnnus Morcha wyprostował się na krześle. Spojrzał na swój kielich i opróżnił go jednym haustem. Podniósł głowę i wbił w Kurgana morderczy wzrok. Chłopak podobnie łyknął swoje numaaadis i wysiłkiem woli poskromił buntujące się żołądki. - Przysięgasz, że widziałeś Annona Asherę? - Tak. - Na którym piętrze się ukrywa? - Już uciekł z pałacu. Generał polny walnął pięścią w stół. - To naprawdę złe wieści. - Tylko jeśli nie wiesz, w którą stronę się kieruje. Kinnnus Morcha przechylił głowę. - Domyślam się, że ty wiesz. - Potrafię wyciągać wnioski. A to, generale polny, o wiele więcej niż potrafią inni. Kinnnus Morcha przymrużył oczy, właśnie obmyślił plan. - Mógłbym z tą misją wysłać Rekkka Hacilara - zadumał się. - To by była próba, taak. Jeżeli, jak słyszałem, był związany z Eleusisem Asherą, to się zdradzi, ścigając jego syna. No i mam w końcu Olnnna Rydddlina, który zadba, żeby wszystko poszło jak należy. - Morcha przesunął się na krześle tak, że kolanami niemal dotknął Kurgana. Wyciągnął rękę i chłopak ją ujął, przeszył go dreszcz. Generał polny boleśnie ściskał jego rękę. - Jeżeli masz rację, Kurganie Stogggulu, jeżeli znajdziemy Annona Asherę, to masz moje słowo, dostaniesz wszystko, czego pragniesz. 7. Eleana Zaczęło się oberwanie chmury. Annon, popatrujący na grubą warstwę chmur zasłaniających księżyc, poczuł nagłe uderzenie zachodniego wiatru, zobaczył, jak szczyty jodeł zakołysały się, a potem ugięły pod naporem ulewy. Ponure niebo się otworzyło i deszcz lunął z niezwykłą gwałtownością. W ciągu kilku sekund przemokli do nitki. Kiedy tak galopowali piętnaście kilometrów na północ od Axis Tyr, przywierając do śliskich od potu grzbietów wierzchowców, czuli ciężar lejącej się na nich z nieba wody. Widoczność stopniowo się zmniejszała i w końcu została ograniczona do zaledwie paru metrów. Wówczas dotarli do rzeki, w tej okolicy płynącej niemal prosto na północ, do serca Djenn Marre. Jednak nie mogli dojrzeć ani gór przed sobą, ani pozostałego w tyle miasta. Minęli nizinne równiny, które na zachód od zakola rzeki Chuun zmieniały się w bagna, niebezpieczne nie tylko z powodu grząskiego gruntu, ale i zamieszkujących je stworzeń. Chcieli się znaleźć jak najdalej od miasta i starali się, na ile było to możliwe, omijać małe osady, które otaczały Axis Tyr niczym planety słońce. Im mniej ludzi ich widziało, tym lepiej. Co prawda mieszkali tutaj przeważnie Kundalanie, ale nigdy nie było wiadomo, kto jest na garnuszku u V’ornnów. Opozycjoniści z podziemia dobrze wiedzieli, że V’ornnowie byli mistrzami w kaptowaniu Kundalan, grali na ich uczuciach - niezadowoleniu, małostkowym współzawodnictwie, zazdrości, wykorzystywali ich ubóstwo. Mówiono, że V’ornnowie dobrze płacą za wścibskie oczy i uszy. Annon i Giyan zostawili za sobą niziny, na których zbudowano Axis Tyr; brzegi Chuun stawały się coraz wyższe. Po obu stronach rzeki rozciągały się niegdyś uprawy owsa i plantacje umonowców, teraz zastąpiły je sady laaaddis - wynalazku inżynierii genetycznej - a z owoców tych drzew produkowano mocny trunek V’ornnów, numaaadis. Na ziemie wielu kundalańskich farmerów wjechały olbrzymie machiny V’ornnów i zniszczyły uprawy, żeby zrobić miejsce stworzonym przez Gyrgonów mutantom. Farmerów zaś nauczono potem, jak pielęgnować drzewa laaaddis, i zmieniono ich w niewolników tyrających pod jarzmem najeźdźców. Jakieś pięćdziesiąt lat temu członkowie podziemia podpalili niektóre sady. Odpowiedź V’ornnów była szybka i krwawa. Dzieci Kundalan zabito na oczach rodziców, później mężów zabito w obecności przerażonych żon. Kobiety oszczędzono; musiały zasadzić młode laaaddis i ponownie doprowadzić sady do rozkwitu. Do dziś żaden Kundalanin nie mógł tędy przejść, nie czując w sercu udręki. Przez godzinę lub dłużej jechali wzdłuż równiutkich rzędów drzew V’ornnów. W nocnym wietrze ząbkowane liście chrzęściły niczym zbroja, korkociągowate gałęzie uginały się pod ciężarem czarniawych owoców, których stęchła woń była tak przykra dla Kundalan. Wreszcie dotarli do północnego skraju sadów. W miejsce drażniąco geometrycznych upraw laaaddis pojawiły się skupiska swobodnie rosnących drzew - pierzaste stożkowate jodły, szaronie-bieskie sosny marre, chaszcze i naniesione przez rzekę drewno o rozpulchnionej korze. Zamiast małych osad gdzieniegdzie stały pojedyncze domy farmerów. Gliniasta ścieżka, którą jechali, to niknęła w lasach, to wybiegała na otwartą przestrzeń; najpierw wiodła ich z dala od spienionych wód Chuun, potem znów zbliżyła się do rzeki. Żadne stworzenie nie wyruszyło na łowy w tak ulewnym deszczu. Szum deszczu i tętent kopyt cthaurosów zagłuszał wszystko poza łomotem serc jeźdźców. Niedawne straszliwe wydarzenia wciąż zaprzątały myśli Annona. Żałował, że nie mógł się po raz ostatni zobaczyć z ojcem; ale może to i lepiej. Z tego, co wyciągnął z Giyan, wynikało, że jego rodzina zginęła straszną śmiercią. Wyobraźnia wciąż podsuwała mu obrazy, których w rzeczywistości nie widział, Płakał, myśląc o haniebnym ścięciu ojca - i to przez dowódcę Haaar-kyut, Khaggguna, który przysięgał oddać życie w jego obronie! Zaciskał pięści na grzywie cthaurosa, zgrzytał zębami. Poprzysiągł sobie, że - choćby nie wiem co - pomści śmierć ojca i śmierć wszystkich Asherów. Kipiał w nim straszliwy gniew. Odrzucił w tył głowę i zawodził wraz z wyjącym wichrem. Deszcz wypełnił mu usta, więc wypluł wodę, wyobrażając sobie, że spluwa na obcięte głowy Kinnnusa Morchy i Wennna Stogggula. Przysiągł sobie, że dożyje takiej chwili. Doprowadzi do tego, choćby miał na to poświęcić resztę życia. Brakowało mu Kurgana, jego realizmu i bystrości. Kurgan mimo impulsywności był geniuszem w tworzeniu długofalowych planów. Przydałyby mu się teraz zdolności kolegi. Annon zdawał sobie sprawę, że Kurgan gardzi ojcem, ale nic nie wiedział o jego lojalności wobec rodziny. Postanowił, że w odpowiednim czasie skontaktuje się ze swoim najlepszym przyjacielem. Ale co robić, zanim to będzie możliwe? Nawet jeżeli uda im się uciec w góry, to co potem? Do kogo będzie mógł się zwrócić? Kto mu pomoże? Dręczyły go jeszcze inne pytania. Nie miał pojęcia, jak udało im się wyminąć Khagggunów strzegących północnej bramy miasta. O dziwo, nie mieli z tym żadnych kłopotów. Zupełnie jakby wartownicy widzieli zwykłą Tuskugggun z synem. Zatrzymali się przed posterunkiem i Annon poczuł nieprzyjemne swędzenie, kiedy wyszedł do nich Khagggun. Wtedy stało się coś, czego nie pojmował. Giyan zaczęła coś mówić w języku, którego nigdy nie słyszał. Oczy Annona natychmiast prawie się zamknęły i widział drapieżne twarze Khagggunów wąskimi szparkami oczu kogoś tak zmęczonego, że śpi na stojąco. Był jednak pewny, że Khaggguni słuchali obcej mowy Giyan tak, jakby znakomicie ją rozumieli. Skinęli głowami, otworzyli bramę i dali im znak, że mają iść. Nie miał okazji zapytać, co właściwie się wydarzyło; nie było czasu na rozmowę, od kiedy bezlitośnie poderwali do galopu swoje wierzchowce. Grunt zaczął się podnosić. Stał się bardziej kamienisty i skalisty. Nizinna roślinność przeszła wkrótce w lasy ammonowców, sercowców i skalnych dębów - bardziej wytrzymałych drzew, rosnących dalej od morza, na ziemiach, gdzie zwierciadło wód gruntowych znajdowało się wyżej. Wycięto całe połacie tych pięknych lasów z powodu wilczego apetytu V’ornnów na surowce naturalne. Annon wiedział, że na pogórzu Djenn Marre powstało wiele kopalń wydobywających dla V’ornnów wszelkie kruszce zawierające węgiel i krzem oraz substancje z magmy planety, nie znane Kundalanom. Napomykano, że Gyrgoni badali je w swoich tajnych laboratoriach. Annon czuł się spokojniejszy w tych lasach nie tylko dlatego, że ich obecność oznaczała, iż są dość daleko od Axis Tyr, a tym samym, że są bezpieczniejsi - ale i dlatego, że potężne, majestatyczne drzewa stanowiły dla nich naturalną osłonę. Czary. To jasne, że Giyan posłużyła się kundalańską magią, aby przekonać khaggguńskich wartowników, że jest jego matką. Odziana w strój Tuskugggun i sifeyn musiała wyczarować sobie tylko v’ornnańskie rysy. Jednak jeżeli rzeczywiście tak było, to dlaczego czary nie podziałały również na niego? Owszem, ogarnęło go znużenie, lecz wygląd Giyan się nie zmienił. Widział jej twarz, była taka sama jak zawsze. Potrząsnął głową. Jeżeli nawet wyjaśniła się jedna tajemnica, to pojawiała się następna, jeszcze bardziej niepokojąca. Według szacunków Annona do świtu brakowało ze trzy syderalne godziny, kiedy Giyan zwolniła tempo jazdy do kłusa, potem stępa i wreszcie zatrzymała wierzchowce pod gęstym sklepieniem gałęzi sercowców. Rzeka znajdowała się kilka kilometrów na wschód, a ścieżka rozszerzyła się w drogę, na której mimo późnej pory zapewne odbywał się jakiś ruch. V’ornnowie rabowali planetę dzień i noc, bez chwili przerwy. Z tej drogi korzystały wozy z drewnem, Annon i Giyan nie mogli ryzykować, że ktoś dojrzy dwoje kierujących się ku północy podróżnych. Giyan wybrała leśny trakt, którym jechali wolniej, ale byli bezpieczniejsi. Słodkawa woń wilgotnej próchnicy mieszała się z powstałym w trakcie burzy ozonem. Zsiedli z cthaurosów. - Co się stało? - spytał Annon, podchodząc do klęczącej przy swoim wierzchowcu Giyan. Dotknęła cthaurosa i ten podniósł tylną nogę. Kobieta przyjrzała się kopytu. - Kamień się wbił - odparła, wydłubując go czubkiem Kurganowego bełtu. - Jest taki dzielny, że zdradził się z tym dopiero wtedy, kiedy już za bardzo bolało. Dopiero wtedy wyczułam, jak myli krok. - Giyan sięgnęła do torby i wtarła coś w kopyto cthaurosa. - Jest trochę obolałe i trzeba paru godzin, żeby wróciło do normy. - Puściła zwierzę i popatrzyła na chłopca. - Gdybym dalej na nim jechała, okulałby i już nie mielibyśmy z niego pożytku. Annon skinął głową. - Przyda mi się odpoczynek. Położył dłonie na swoim cthaurosie. Zastanowił się nad tym, co Giyan rzekła o swoim wierzchowcu. Dziwne. Wiele razy widywał te zwierzęta, czasem nawet z bliska. Ale nigdy nie myślał o nich, że są dzielne. Aż do tej pory. Giyan miała słuszność. Gładził unoszące się w ciężkim oddechu, parujące boki zwierzęcia, ocierał je z potu, tak jak to robili kundalańscy poganiacze. Cthauros odwrócił łeb, dotknął nosem ramienia chłopca. - Mój ojciec dosiadał cthaurosów, pamiętasz? - Popatrzył na Giyan. Płakała. - Och, Miino, zaszlachtowali go, jakby był bydlęciem, jakby jego życie nie było nic warte, jakby nie był kochany. Podszedł do niej, ale jej nie dotknął. Świat poza osłoną sercowców był szary, bezkształtny, ociekał deszczem. Stał nad Giyan, która ukryła twarz w dłoniach, trzęsła się od płaczu. Co mam robić? - dumał. Zdawał sobie sprawę, że stracił całą rodzinę, lecz ta świadomość była nieostra. Jakby pomiędzy nim a pamięcią o nich tkwił v’ornnański kryształ. Prawdę mówiąc, to Giyan go wychowywała - dorastał przy niej, Kurganie i innych z hingatta liiina do mori. Nie chodzi o to, że nie kochał ojca - jasne, że go kochał! Tyle że rzadko miał z nim kontakt. Mógł policzyć na palcach, ile razy widział ojca w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. A siostry widywał wyłącznie przy oficjalnych okazjach, kiedy etykieta wymagała, żeby w pałacu obecne były wszystkie dzieci. Jego życie biegło swoim torem; Eleusisa również - żyli osobno, spotykali się rzadko i na krótko. W rezultacie Annon stwierdził, że choć ma poczucie straty, to nie wie, kogo mu brakuje. W końcu pochylił się i ujął ramię Giyan. - Schowajmy się przed deszczem. Podniosła się, pozwoliła, żeby ją poprowadził w gęstą plątaninę gałęzi sercowców. Rozrośnięte korzenie potężnego drzewa unosiły ziemię, która w pobliżu pnia była bardziej sucha. - No już dobrze, dobrze - powiedział, siadając przy niej. Spojrzała na niego, otarła oczy i rzekła: - Przepraszam. - Za co? - Że nie byłam dostatecznie silna. - Nie rozumiem. - Żeby bronić twojego ojca. - Patrzyła na niego z żalem. - Miałeś rację, podając w wątpliwość motywy, dla których otwarcie wyzwałam Kurgana. - Uśmiechnęła się blado. - Czasami myślałam, że jesteś zbyt bystry, żeby wyszło ci to na dobre, ale teraz się z tego cieszę. - Uśmiech znikł z jej twarzy. - Pojedynek był ostrzeżeniem dla tych, którzy źle życzyli twojemu ojcu, miał pokazać, że będą go chronić moje czary. - Potrząsnęła głową okrytą sifeynem. - Zawiodłam. Przysięgam, że nie pozwolę, by tak się stało i z tobą. Annon patrzył na padający deszcz. Słyszał, jak bębni o ziemię, obserwował, jak spływa strumyczkami w zagłębienia i zaczyna je wypełniać. Szumiał w liściach sercowca, kapiąc przez szpary pomiędzy nimi. Robiło się zimniej i Annon lekko drżał, pomimo khaggguńskiego płaszcza, który Giyan wzięła dla niego od jednego z otumanionych wartowników przy północnej bramie. - Musisz być głodny - odezwała się Giyan i wstała. - Znajdę coś do jedzenia. - Nie było czasu, żeby cokolwiek zabrać. Gdzie teraz coś znajdziesz? - Zawsze potrafię znaleźć coś do jedzenia. Odwróciła się, by odejść, ale chwycił ją za nadgarstek. Spojrzała na niego. - Nie odchodź - powiedział cicho. - Dlaczego? - uśmiechnęła się doń z łagodną kpiną. - Myślisz, że mogłabym uciec, będąc tak daleko od Axis Tyr i v’ornnańskiej kontroli? - Nie odchodź - powtórzył. Jej twarz złagodniała. W oczach pojawił się przyjazny błysk. Uwolniła rękę, lecz nie od razu. - Nie będzie mnie tylko chwilkę. Obiecuję. I wyszła spod kopuły drzewa, szczelniej otulając się szatami Tuskugggun. Miał wrażenie, że przeszła przez zasłonę z łez, z ich małego bezpiecznego światka w szeroki świat, gdzie teraz wszędzie czyhało niebezpieczeństwo. Annon odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć, jak Giyan znika. Cthaurosy tupały i parskały, jakby za nią tęskniły, lecz się nie oddaliły; przesuwały się tylko, żeby skubnąć kolejną kępkę trawy. Chłopiec usiadł wygodniej, oparł się o pień drzewa. Coś zaczęło go uwierać. Wyjął zza pasa małą, oprawną w skórę książkę, którą znalazł w pieczarach. Otworzył ją, ale w mroku nic nie widział. Potarł dłonią miękką, zniszczoną skórę. Stan książki wskazywał na to, że czytano ją wiele razy. Ileż może mieć lat? - zastanawiał się. Może był pierwszym V’ornnem, który ją zobaczył. Spojrzał na tekst. Umiał czytać po kundalańsku, ale te znaki nie miały nic wspólnego ze współczesnym językiem. Jaka mowa je zrodziła i dlaczego były tak całkowicie odmienne? Wpatrywał się w znaki, jakby pragnął je skłonić, żeby do niego przemówiły. Podobał mu się ich wygięty, ozdobny kształt. Wyglądały jak deszcz spływający z pozbawionych marginesu kart. W końcu zamknął książkę i znów zatknął ją za pas, z tyłu, żeby jej nie zgubić. Podciągnął kolana, otoczył je ramionami i wpatrywał się w zasłonę deszczu. Jak daleko będzie musiała pójść Giyan, żeby znaleźć coś do jedzenia? A jeżeli ją zobaczą? Głowa go rozbolała od pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Miał zamiar czuwać, ale zmęczenie po długim dniu zrobiło swoje. Powieki opadły mu na oczy, głowa wsparła się o kolana. Śnił, że jest tułającą się po okolicy głową, szukającą swojego ciała. Wiedział, że ono gdzieś tu jest, ale nie pamiętał gdzie. Akurat spojrzał, by się przyjrzeć krwi kapiącej z szyi, kiedy gwałtownie się obudził. Poderwał głowę. Smutna kapanina deszczu zlała się z rytmem kapiącej krwi. Ale to był tylko sen, prawda? Właśnie śmiał się z tego wszystkiego, kiedy dojrzał nadchodzącą w deszczu Giyan. Wskoczyła pod kopułę drzewa, biegła wprost ku niemu. Była może o metr od niego, kiedy dostrzegł uniesiony nóż i odtoczył się od pnia drzewa, podcinając jej nogi. Ledwo uniknął ciosu, złapał ją za nadgarstek. Unieruchomił ją, przyciskając szyję ramieniem, nachylił się nad nią. Spojrzał w jej twarz - była Kundalanką, ale nie Giyan. Po pierwsze, była dużo młodsza, po drugie... Chwileczkę! Rozpoznał ją! To była dziewczyna, którą wraz z Kurganem spotkali nad strumykiem. I ona go rozpoznała niemal w tej samej chwili. - Na wielką boginię Miinę! - wyszeptała. - Omal nie poderżnęłam ci gardła! - Akurat bym ci na to pozwolił! Przez chwilę ich milczenie i znieruchomienie zdawało się mieć jakieś znaczenie. - Zwierzę! - warknął. - V’ornnański potwór! - odcięła się. Odebrał jej kundalański nóż i przykucnął. Podciągnęła nogi. Dobrze pamiętał, jakie były zgrabne. Kiedy się szarpali, spinki wysunęły się z jej włosów, które teraz spływały na ramiona i plecy dziewczyny. - Na co się gapisz, potworze? - zapytała. Jej piękne oczy błyszczały wyzywająco. - Na nic. - Annon wstał i stanął z drugiej strony pnia. Jej widok sprawiał, że czuł się dziwnie, co wcale mu się nie podobało. Miał wrażenie, że serca podchodzą mu do gardła, a trójpłatowe płuco mieści zaledwie odrobinę powietrza. Słyszał, jak zbliża się cicho, ale się nie odwrócił. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć jego piersi, odsłoniętej w trakcie szarpaniny, ale się rozmyśliła. - Twoje rany... Widziałam, jak zranił cię orzeł, a teraz nie ma śladu. - Szybko się na mnie goi - burknął Annon, osłaniając tors. Nie zwróciła uwagi na nieuprzejmą odpowiedź. - Jeszcze nie miałam okazji ci podziękować. - Za co? - Wiesz za co - odparła ostro. - Chcesz mnie zmusić, żebym to powiedziała? Coś w jej głosie sprawiło, że wreszcie na nią spojrzał i poczuł osobliwą słabość. Jej oczy przemawiały do niego, jakby się zdołała wśliznąć do jego umysłu i tkwiła tam niczym cudownie bolesna zadra. - Daj spokój! Nie mów... nic! - Czuł rozkosznie bolesną ociężałość lędźwi. - Masz! Dziewczyna odskoczyła, szeroko otwierając oczy. Wyciągnął ku niej nóż, ostrzem w jej stronę. Odwrócił nóż tak, że trzymał go za ostrze, i znów jej podał. Wahała się przez moment, a potem mu go wyrwała, jakby się bała, że Annon zmieni zdanie. Znów powróciło napięcie, którego przyczyną był nóż. Pojęła to i szybko go schowała. - Mam na imię Eleana. Annon milczał, koncentrując się na oddychaniu, jakby to była ogromnie skomplikowana czynność, której jeszcze dobrze nie opanował. - A ty mi nie powiesz, jak się nazywasz? - To... to nieważne. Rozważała to przez chwilę. W końcu spytała: - Czy to prawda, co opowiadają o v’ornnańskich mężczyznach? - Palcami przeczesała włosy, zmieniając je w długie, lśniące pasma. Spływały pomiędzy jej palcami, które rozstawiała coraz szerzej. Annon zacisnął zęby. - Nie musisz nic mówić - roześmiała się. - Odpowiedź widzę w twojej twarzy. Twojej v’ornnańskiej twarzy. - Czyżby z niego kpiła? Opuściła ręce. - Podoba mi się to, co widzę. - A niby czemu? - odezwał się Annon, łamiąc daną samemu sobie obietnicę, że nie będzie się wdawał w żadne rozmowy z tą dziewczyną; to się wydawało niebezpieczne. - Bo widzę delikatność, współczucie i honor, trzy cechy, których nigdy się nie spodziewałam u V’ornna. - Może cię tylko zwodzę. - No to zapytam cię wprost. Zwodzisz mnie? - Tak. Roześmiała się. Cichy, melodyjny śmiech odmienił jej twarz. - Nie wierzę ci. Chciał się rozzłościć. Na N’Luuure, powinien się rozzłościć! Ale - ku swemu zdumieniu i konsternacji - nie potrafił. Rzuciła na mnie urok, pomyślał. Znowu kundalańskie czary. Ale wcale nie był tego pewny. W końcu nie wszystkie Kundalanki to czarownice. - W twojej twarzy nie ma zła. Powiedz mi, proszę, jak się nazywasz. Trudno w taki sposób rozmawiać z V’ornnem, nie znając jego imienia. - W jaki sposób? - wyszeptał. - No... - Odwróciła się nagle. - Niewielu Kundalan miałoby odwagę zrobić dla mnie to, co ty wczoraj. Gwałtownie wciągnął powietrze i nie wiadomo czemu bał się je wypuścić. - Powiem ci... - Musiał zacząć od początku. - Mama wymyśliła dla mnie imię. Tylko ona mnie tak nazywała. Znów na niego spojrzała, a on z westchnieniem wypuścił powietrze. - Gdy byłeś mały? - Teraz nie żyje. Bezwiednie wstrzymał oddech. Teraz wszyscy nie żyją, cała jego rodzina. Zapomniał o tym pod wpływem emocji, ale teraz całe to okropieństwo znów powróciło. Eleana dostrzegła ból w jego oczach. - Co się stało? Źle się poczułeś? Potrząsnął głową, zły, że okazał słabość. - Nie... Ale kłamię. To nie matka tak mnie nazywała. Nie znałem matki. Wychowała mnie Kundalanka. Eleana spuściła oczy. - Przykro mi z powodu twojej matki. Annon przyglądał się jej twarzy, jakby starał się dokładnie zapamiętać jej rysy. - Gdy byłem malutki, ta Kundalanka nazywała mnie Teyjattt. - Teyjattt. - Eleana posmakowała obce słowo, źle wymówiła ostatnią sylabę. Annon ją poprawił i wypowiedziała je poprawnie. - Jak to dziwnie brzmi. - To pisklak, malutki teyj, piękny czteroskrzydły ptak z naszej rodzinnej planety. - Jak się nazywa twoja planeta? - Nie wiem - odparł zgodnie z prawdą. - Żaden V’ornn tego nie wie. Spłonęła na żużel wiele eonów temu. - Pewnie macie jakieś opowieści. - Nie mamy. - Nie rozumiem. Jak możecie znać nazwę czteroskrzydłego ptaka, a nazwy planety nie? - Przed eonami zabraliśmy teyje ze sobą. Wszyscy z nimi dorastaliśmy. Tu, na Kundali, hodują je i tresują Gyrgoni. Są niezwykle inteligentne. - Dziwne, że Kundalanka nadała ci imię v’ornnańskiego stworzenia. - Jest... niezwykłą kobietą. - Jesteś w niej zakochany? - Co? Nie! - wybuchnął śmiechem. - Zwariowałaś? - Przestał się śmiać, stał tuż przy niej. Obserwowała go uważnie, kiedy leciutko musnął palcami puszek na jej ramieniu. Widziała, jak zadrżał, i zastanawiała się, czy to go pociąga, czy może raczej odstręcza. Fascynowało ją, że jest całkowicie bezwłosy. W głowie kłębiło się jej wiele pytań. Nigdy przedtem nie doświadczyła uczucia takiej bliskości. - Tak bym chciała kiedyś zobaczyć teyjattta - wyszeptała. Twarz chłopca przesłoniła jej całe pole widzenia. - Ja też - uśmiechnął się Annon. Był to pierwszy szczery uśmiech od wczorajszego popołudnia. Pojaśniało, monotonnie chlupiący deszcz zmienił się w gęstą mgłę. W perłowej szarości wczesnego poranka pobliskie drzewa zaczęły przypominać zjawy Khagggunów. Burza minęła, wiatr złagodniał, zaczęły ćwierkać ptaki. - Widzę, że nie jesteś sam. - Eleana wskazała dwa cthaurosy. - Podróżuję z kimś... z kobietą. - Annon podszedł do cthaurosa Giyan, pogłaskał grzbiet zwierzęcia, jakby to dawało mu po czucie jej bliskości. - Poszła, żeby znaleźć coś do jedzenia, ale to było jakiś czas temu. Musimy jej poszukać. - Moja chatka jest tylko o milę stąd. - Eleana wskazała na północny zachód. - Widziałam, jak szła mniej więcej w tamtą stronę. - Umiesz jeździć wierzchem? - Moi rodzice hodowali cthaurosy. - Weź tego. - Annon pokazał swojego wierzchowca, który stał bliżej dziewczyny. Sam wskoczył na cthaurosa Giyan, a Eleana zręcznie poszła w jego ślady. Złapał swojego wierzchowca za grzywę, uderzył go piętami w boki. - No to ruszamy, i to z kopyta. Nie ma jej wystarczająco długo, żebym zaczął się martwić. Pogalopowali przez las. Eleana prowadziła przez gęste poszycie i gąszcz jasnot, sterczących z pokrytego grubą warstwą igliwia gruntu niczym kępki wąsów. Annon z przyzwyczajenia nasłuchiwał głosów ptaków, próbując je rozpoznawać, tak jak to robi myśliwy, żeby wybrać te, które chciałby ustrzelić. Rozpoznał mniej więcej sześć, kiedy w lesie zapadła cisza. Wszystkie ptaki zamilkły, żaden owad nie brzęczał, nie bzyczał, nie trzepotał skrzydłami. Nawet wiatr poruszający najwyższymi gałęziami drzew ścichł na chwilę. Potem chłopiec usłyszał niepokojąco znajomy dźwięk. Zatrzymał cthaurosa, to samo zrobiła Eleana. Usłyszeli dźwięk, który przejął Annona strachem. - Co to? - Poduszkowce Khagggunów. Korzystają z nich w wyprawach poszukiwawczo- niszczycielskich. Ale tu, na Kundali, zwykle wolą cthaurosy. - Annon przełknął ślinę, żołądki mu się skręcały. - Ich oprzyrządowanie umożliwia wykrycie ciepłoty ciała i tętna, ale żeby nas namierzyć, musieliby nas mieć bezpośrednio na celowniku. Eleana najwyraźniej była oszołomiona. - Jak blisko są? Annon nadstawił ucha. - Sądząc po hałasie, będą tu za kilka minut. Resztę drogi przebyli galopem. Powietrze za nimi zaczęło syczeć i poczuli ostry swąd spalenizny - to silniki jonowe wchłaniały powietrze, przetwarzały je, pobierały co trzeba i wypluwały resztę. Smagały ich liście i gałązki, zadrapując policzki i ramiona. Kopyta cthaurosów wyrzucały w górę pacyny czarnej wilgotnej ziemi, opadłe igliwie i szmaragdowozielony mech. Przeskakiwali powalone pnie rojące się od białawych robaków i kałuże, ciemne i matowe niczym otchłań. Zwierzęta, jakby wyczuwając niebezpieczeństwo, pochyliły głowy i galopowały najszybciej jak mogły. Annon miał wrażenie, że unoszą się ponad wąską, krętą dróżką, którą widział tylko jego wierzchowiec. Wypadli spomiędzy szczególnie gęstych drzew i chłopiec nagle zatrzymał swojego cthaurosa. Dał Eleanie znak, żeby się cofnęła. Wycofali się do lasu w tej samej chwili, kiedy ukazały się dwa pełne Khagggunów i połyskujące bronią poduszkowce. Annon jęknął w duchu. Za późno. Teraz już nigdy nie znajdą Giyan. - Zawsze polują parami - powiedział Eleanie. - Khaggguni są metodyczni i bezlitośni. - Zdrętwiał, bo zobaczył znaki na burcie prowadzącego poduszkowca: trzy skrzyżowane pięści przypominające straszliwy, okryty kolczugą kwiat. - Niech to N’Luuura porwie! - Co to takiego? - spytała dziewczyna, prowadząc swojego cthaurosa tuż za nim. - Dowódca szwadronu Rekkk Hacilar. - Annon nie odrywał oczu od zbliżających się powoli poduszkowców, leciały tuż nad wierzchołkami drzew. - To jeden z najdzielniejszych Khagggunów. I również jeden z najbardziej bezlitosnych. Zabił setki wrogów. Słyszałem, że jego hełm bojowy zrobiono z czaszki Kraela. - To jakieś zwierzę? - O nie - zaśmiał się smutno. - Kraelowie to jedna z ras, które podbiliśmy. Przez chwilę patrzył Eleanie w oczy. Ale tylko przez chwilę. Poduszkowce były na tyle blisko, że widzieli opancerzonych żołnierzy: purpurowo-błękitne tytanowe płytki o ruchomych złączach, wysokie hełmy z godłem Hacilara. Annon wiedział, że w tych hełmach znajdowały się wymyślne układy wyostrzające zmysły Khagggunów i łączące żołnierzy w jedną całość, tak że każdy z nich wtapiał się w polujący zespół. To był namacalny dowód v’ornnańskiej matrix - jedna wielogłowa istota zdecydowana zniszczyć zbiega. Annon i Eleana przyglądali się, sparaliżowani strachem, a z prowadzącego poduszkowca strzelił cienki błękitny promień i spopielił kępę drzew. Rozległ się dziwaczny klekoczący dźwięk. Khaggguni się śmiali. - Nigdy o nim nie słyszałam. Jego oddział nie grasował w pobliżu. Czemu teraz się tutaj znalazł? - Przychodzi mi na myśl tylko jeden powód. - Annon pociągnął dziewczynę w głąb lasu. - Jak mnie, na N’Luuure, znaleźli? - Eleana spojrzała na niego ostro, przestraszona. - Jesteś przestępcą? - To zależy, kogo o to spytasz. - Nigdy przedtem nie widziałam V’ornna przestępcy. - Lekko uścisnęła mu dłoń. - Szczerze mówiąc, ja też nie. - Uśmiechnął się ponuro. - I co zrobimy? - Tylko to, co potrafię. Będziemy unikać wejścia na linię namiaru. Bo inaczej nas wykryją i załatwią jonicznym działkiem. Bezradnie patrzył, jak zimne błękitne światło na oślep uderza w inną część lasu. Sosny i ammonowce rozbłysły płomieniem i za-syczały jak węże, opadając na nasiąkniętą wodą ziemię. Poczuł, jak Eleana się wzdrygnęła. - Łowcy, powiedziałeś. Próbują nas wykurzyć. - Spięła wierzchowca. - Ruszajmy! Mam pomysł! Annon pojechał za nią. Przez pierwsze kilkaset metrów trzymali się trasy poduszkowców, potem Eleana gwałtownie skręciła. Ścieżkę zagradzało ogromne zwalone drzewo. Pochylili się nisko nad grzbietami cthaurosów i poderwali je do skoku. Wierzchowiec Eleany przesadził pień, opadł milimetry za poczerniałą, łuszczącą się korą. Jednak Annon dosiadał cthaurosa Giyan, uszkodzone kopyto nie pozwoliło zwierzęciu wybić się na odpowiednią wysokość. Biedne stworzenie uderzyło zadem o pień. Wrzasnęło, kiedy złamało tylne nogi. Kikut ułamanej gałęzi wbił się w brzuch cthaurosa. Zwierzę szarpnęło się i znów wrzasnęło, obróciło się na bok, żeby się uwolnić, i przygniotło Annona. Chłopcu oczy wyszły na wierzch z bólu, zgiął się wpół. Eleana zawróciła swojego cthaurosa. - Nie mogę się uwolnić! - wydyszał Annon. Jego wierzchowiec nadal wył z bólu, ale już ciszej. Annon wiedział, że jeżeli zwierzę przetoczy się jeszcze trochę, to zmiażdży mu klatkę piersiową. - Trzymaj się! Eleana zsiadła, podbiegła do niego. Dobyła noża, poderżnęła gardło umierającemu cthaurosowi i odskoczyła, żeby nie obryzgała jej krew. Zwierzę patrzyło na nią przez chwilę z ulgą, potem jego ślepia zaszły mgłą. Spróbowała wyciągnąć Annona, ale chłopak omal nie zemdlał z bólu. - Nic z tego. W ten sposób mnie nie uwolnisz. - Nie zostawię cię. Wyciągnął skalpel o zakrzywionym ostrzu, który zabrał z sali przesłuchań w pieczarach pod pałacem regenta, i podał jej. - Spróbuj tym. Ma dłuższe ostrze. - Co mam zrobić? - Cała nadzieja w tym, że mnie wytniesz. - Bo ja wiem - powiedziała dziewczyna z powątpiewaniem. - Eleano - wyszeptał, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. - Nie czuję nóg. Wzięła od niego skalpel. - Wiesz, co robić? - Nawet nie drgnij - ostrzegła go, przyglądając się uważnie zwierzęciu. Jedna noga Annona uwięzła pomiędzy bokiem cthaurosa i zwalonym pniem. Na szczęście nie nadział się na złamaną gałąź. Eleana nacięła skalpelem miękki brzuch zwierzęcia, krzyknęła cicho, kiedy uderzył ich odór uwolnionych gazów i wypłynęły jelita. Potarła nos i cięła, modląc się, żeby udało się jej uwolnić Annona, zanim ostrze dotknie pierwszego z trzydziestu siedmiu żeber zwierzęcia. Gdyby V’ornn znalazł się pod klatką piersiową cthaurosa, zawierającą całe mnóstwo kości, nigdy nie dałaby rady go uwolnić. Wszędzie było pełno krwi, ale Eleana nie piszczała ani nie płakała. Nie odrywała oczu od linii cięcia, Annon zaś starał się głęboko oddychać. W końcu odrzuciła skalpel, chwyciła chłopca za ramiona. Annon, na ile mógł, odpychał się dłońmi od szorstkiego pnia, żeby pomóc Eleanie, która powoli wyciągnęła go spod martwego cthaurosa. Podniosła go niezgrabnie. Obydwoje byli umazani krwią i jasnozieloną prążkowaną tkanką. - Możesz stać? Krzyknęła, bo niecałe trzy metry od nich uderzył w ziemię promień oślepiającego błękitnego światła, który przebił się przez listowie, gałęzie i pnie drzew. Połowa cielska cthaurosa została spopielona, zanim zdążyli się ruszyć. - Oddział! - syknął Annon. - Namierzają nas! - Chroń nas, Miino! - wyszeptała Eleana, pomagając mu iść. Jedną nogę Annon wlókł bezwładnie po błocie. - Twoja wielka bogini nam nie pomoże - powiedział, jęcząc z bólu. - Nie przeciwko ich uzbrojeniu. Jakby na potwierdzenie jego słów las znów rozbłysnął światłem i uwolnioną energią. Zniknęło powalone drzewo i ciało martwego zwierzęcia. Annon złapał drugiego cthaurosa za grzywę i ciągnął za nimi. Zwierzę tupało i parskało, lecz było cicho, jakby świadome zagrożenia. - Musimy się stąd wydostać, zanim nas namierzą. - Eleana wskoczyła na cthaurosa. Annon spojrzał na nią oczami pełnymi bólu. Stał na zdrowej nodze tylko dlatego, że chwycił się grzywy zwierzęcia. - Nie dam rady. - Na pewno dasz. Schyliła się. Udała, że nie widzi kości sterczącej z rozdartej nogawki, chwyciła Annona w pasie i wciągnęła za siebie na grzbiet cthaurosa. Stracił z bólu oddech i przez chwilę się chwiał, oszołomiony, bliski omdlenia. Potem ułożyła ramiona chłopca wokół swojej smukłej talii, splotła jego palce. No i już - szepnęła. - Trzymaj się mocno. Czuła na plecach jego tors, a ciężar głowy na ramieniu. Usunęła cthaurosa z linii kolejnego strzału jonicznego działka. - Dokąd pojedziemy? Głos miał słaby. Modliła się do Miiny, żeby nie stracił przytomności. - W miejsce, które znam, do kryjówki. Ale nie wolno ci nikomu o nim mówić. Nie czekała na odpowiedź, ruszyła galopem w dół po pochyłości i w długi żleb, zasłonięty gęstwą starych, olbrzymich sosen marre. Majestatyczny las tłumił coraz jaśniejsze światło porannego słońca, rozsiewał wokół nich szmaragdowy blask. Eleana gnała cthaurosa żlebem, a za nimi zagrzmiała kolejna eksplozja. Bajora powstałe po nocnej ulewie spowalniały wierzchowca na oślep wybierającego drogę. Grunt zaczął się podnosić, ammonowce i pierzaste białe sosny górskie ustąpiły miejsca olbrzymim sosnom marre. Pachniało słodko żywicą, dopóki kolejny strzał jonicznego działka nie posłał ku nim kłębów gryzącego dymu. Sosna marre zwaliła się tam, gdzie przed chwilką byli. Długa gałąź smagnęła Annona po plecach. - To na nic - wyszeptał. - Są już na naszym tropie. Nie uciekniemy im. - Nie trać wiary - odparła, prowadząc cthaurosa przez głębszą wodę. - Wiara - szepnął. - Co to takiego? Woda była ciemna, brunatna, matowa. Węże umykały przed nimi, lecz Eleana wypatrywała większych drapieżców zamieszkujących leśne ostępy. Potężne głazy zdawały się pogłębiać mrok, lecz tym razem ich obecność dodawała jej otuchy. - Jak się czujesz? - wyszeptała. Bała się mówić zwyczajnym głosem. - Świetnie - odparł, lecz czuła, jak dygoce. Zastanawiała się, jak ciężko jest ranny. Prześladował ją widok sterczącej kości. Miał złamaną nogę, a może nawet kość została zmiażdżona. Eleana z trudem odegnała te ponure myśli i łagodnie, lecz zdecydowanie kierowała cthaurosem. Dotarli do wyżej położonej części lasu, którą znała najlepiej. Cthauros z trudem wspinał się coraz bardziej stromą ścieżką. Spod kopyt pryskały kamienie i odłamki iłołupków. Eleana bała się krótkiego odcinka trasy, który musieli przebyć, żeby dotrzeć do jej kryjówki. Był to zielono-błękitny skalny grzbiet, gdzie nawet wytrzymałe sosny marre nie mogły zapuścić korzeni. Przez parę minut byliby zupełnie odsłonięci. Desperacko starała się wymyślić inne drogi - jednak żadnej innej możliwości nie było. Musieli przeciąć skalną połać. Zatrzymała cthaurosa na skraju lasu. Przed nią rozciągał się skalisty grzbiet. Od sosen marre na górnej krawędzi grzbietu dzieliło ich nie więcej niż trzysta-czterysta metrów, lecz Eleanie się wydawało, że to parę kilometrów. Splecione dłonie Annona były białe, sztywne, zimne. Odezwała się do niego szeptem, ale nie odpowiedział. Uścisnęła mu dłoń. - Wytrzymaj, Teyjattt - wyszeptała. - Jeszcze chwilkę. Już prawie jesteśmy na miejscu. Drugą dłonią gładziła szyję cthaurosa. Boki zwierzęcia unosiły się i opadały niczym miechy, jego nozdrza były rozpalone. Uspokoiła zwierzę, nasłuchując zarazem choćby najcichszych dźwięków zdradzających obecność poduszkowca. Nie słyszała żadnego buczenia, ale i żadnego ptaka. Pot zrosił jej czoło. Zastanawiała się: Jechać czy zostać? Nie wiedziała, co robić. Żadna decyzja nie była dobra. Przypominała sobie, ileż to razy szła tędy pieszo, rozkoszując się pięknem krajobrazu i samotnością. Teraz to tajemne miejsce mogło być jedynym schronieniem przed śmiercią. Wiedziała, że nie mogą tak tkwić na skraju lasu, lecz przerażała ją myśl o przebyciu odsłoniętej przestrzeni. Wtem - jakby po to, żeby zmusić Eleanę do podjęcia decyzji - kilka sosen zmieniło się w popiół w płomieniu błękitnego ognia. Zagryzła usta, żeby nie krzyknąć, i wbiła pięty w boki cthaurosa, który niemal stanął dęba, ruszając naprzód. Wypadli spod osłony sosen, ostry blask słońca sprawił, że oczy Eleany zaczęły łzawić. Nie ośmielała się spojrzeć w lewo, gdzie grań opadała stromo w dół pięćset lub więcej metrów. Z przepaści wydobywało się chłodniejsze powietrze, kołując niczym niebezpieczne wiry w rzece. Kopyta cthaurosa tętniły po błękitno- zielonej skale, krzesząc iskry. Eleana krzywiła się przy każdym stuku. Zdała sobie sprawę, że ciężko oddycha w tym samym rytmie co utrudzony wierzchowiec. Przed sobą widziała linię sosen marre, początek bardziej gęstej części lasu. Za drzewami znajdowały się jaskinie, które można było znaleźć wyłącznie wtedy, kiedy się ich uważnie szukało. Ona sama mijała je wiele razy, aż pewnego późnego popołudnia pośliznęła się na luźnych iłołupkach, straciła równowagę i wpadła do jednej z nich. Teraz jednak wydawały się odległe o całą wieczność. Grań cały czas się wznosiła, przechodząc stopniowo w górski grzbiet. Eleana pochylała się nisko, przyciskając policzek do powiewającej grzywy zwierzęcia. Cały czas ściskała splecione dłonie Annona, mając nadzieję, że nie straci on przytomności. Wtem tuż nad jej prawym ramieniem zasyczało powietrze i wybuch nastąpił tak blisko nich, że krzyknęła. Cthauros pochylił łeb i jęknął. Eleana wbiła mu pięty w boki, żeby się nie zatrzymał, ale kolejny strzał go zabił. Eleana zręcznie przeturlała się z Annonem w bok, poza zasięg drgających jeszcze nóg cthaurosa. Z dymiącej dziury w boku zwierzęcia dobywał się okropny fetor. Dziewczyna obejrzała się. Opancerzony Khagggun człapał ku nim po skałach. Miał joniczną strzelbę. Eleanę ogarnęło przerażenie. Pomyślała o ucieczce, lecz przypomniała sobie, że Annon jest ranny. Poza tym V’ornn był zbyt blisko. Wycelował w nich odbezpieczoną broń; na pewno by nie chybił, gdyby próbowali uciekać. Eleana dobyła noża, ale był to próżny, a nawet szaleńczy gest. Khagggun nigdy by jej nie dał możliwości posłużenia się nim. A gdyby nawet jakimś cudem znalazła się wystarczająco blisko, ostrze i tak by się złamało na pancerzu. - Teyjattt - szepnęła. - Słyszę - odparł. - Przykro mi, że tak cię wpakowałem. W odpowiedzi uścisnęła mu dłoń. Chłopiec czuł, że ma głowę lekką jak balon, a ciało ociężałe od bólu i odrętwienia. Mimo to, widząc zbliżającego się Khaggguna, nie mógł uwierzyć, że to się tak skończy, że bezpowrotnie rozwieją się marzenia o zemście za wymordowanie rodziny. Stogggul zwyciężył, a co gorsza, on sam nawet nie podjął walki. Khagggun pospiesznie zbliżył się na odległość dwóch kroków. Celowała w nich joniczną strzelba. Oto śmierć, pomyślał Annon. Jednak - o dziwo - wzrok Khaggguna ich ominął. - Co się... Khagggun spojrzał w stronę, z której dobiegał głos Eleany, więc Annon zasłonił jej usta dłonią, a kiedy na niego spojrzała, potrząsnął głową na znak, że ma milczeć. Khagggun stał nieruchomo niczym posąg. Wydawało się, że prawie nie oddycha. Annon się rozejrzał i zobaczył Giyan. Wyłoniła się zza znieruchomiałego Khaggguna - nadal była w stroju Tuskugggun z sifeynem osłaniającym górną część twarzy - i szła skalistą granią, jakby to była pałacowa posadzka. Przytknęła palec do surowo zaciśniętych warg. Spojrzała na martwego cthaurosa. Przez chwilę nic się nie działo. Potem Annon poczuł muśnięcie fali energii i truchło zaczęło sunąć ku skrajowi przepaści. Przez moment chwiało się na krawędzi, a potem zniknęło. Annon i Eleana nie zdążyli zamknąć nawet ust, kiedy Giyan podeszła do nich, pochyliła się i ujęła chłopca pod pachy. Widział osłupienie Eleany. Dziewczyna podniosła się jednak, stanęła z drugiej strony chłopca i objęła go ramieniem. Zaczęli mozolną wędrówkę przez skalną połać. W pewnej chwili Eleana spojrzała za siebie, wystraszona, że Khagggun ocknął się z dziwnego transu. - Nie oglądaj się! - nakazała cicho, lecz zdecydowanie Giyan. - Idź! Eleana popatrzyła przed siebie, z trudem przełknęła ślinę, kiwnęła głową. - Wiem, gdzie możemy się ukryć - szepnęła, ukradkiem spoglądając na dziwnie ubraną kobietę. Szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia, widząc, że to Kundalanka. Giyan skinęła głową. Marsz wyczerpywał Annona. Kilka razy zaczepił złamaną nogą o ziemię i z trudem powstrzymał krzyk. Ból był przeraźliwy. Chłopiec najchętniej by się położył i odpoczął, ale kobiety nie pozwoliłyby na to. Przebyli pozostały odcinek grani. Właśnie weszli w głęboki cień sosen marre na północnym skraju, kiedy powietrze za nimi zaczęło buczeć, syczeć i iskrzyć. Odwrócili się i patrzyli, jak nad czubkami drzew po południowej stronie grani pojawia się para poduszkowców. Były okropnie blisko. Tak blisko, że widzieli potężną postać dowódcy szwadronu Hacilara, z głową osłoniętą hełmem z jasnoszarej grzebieniastej czaszki Kraela. Obok niego stał smukły mężczyzna z insygniami pierwszego kapitana i przekazywał jego rozkazy oddziałowi. - To Olnnn Rydddlin - szepnął Annon. - Zastępca Hacilara. Rekkk Hacilar zwrócił uwagę Olnnna Rydddlina na sztywną ostać Khaggguna, unieruchomionego przez Giyan. Rzucił jakiś rozkaz. - Musimy dotrzeć do pieczar - szepnęła nagląco Eleana. - Za chwilę. - Giyan wpatrywała się w Khaggguna. - Hacilar stara się przechwycić telemetrię tego żołnierza. Wibrowała niczym kamerton. Annon zaczął wyczuwać opór, jakby był w oceanie i płynął pod prąd. Miał wrażenie, że od Giyan rozbiegają się koncentryczne kręgi energii. Nie sprawiały mu bólu, lecz zwiększały ociężałość. Wokół chłopca migotały i lśniły barwy; błękity, zielenie i brązy przyrody były bardziej nasycone niż kiedykolwiek przedtem. Potem coś przeniknęło przez niego, jak węgorz mknie poprzez głębinę, i zadrżał. Poduszkowce znalazły się tuż przy Khagggunie, który zabił ich cthaurosa, a on zaczął się poruszać. Widzieli, jak Rekkk Hacilar wykrzykuje jakieś rozkazy, których ów Khagggun najwyraźniej nie słyszał. Zamiast na nie zareagować, sztywno podszedł do skraju przepaści. Stał tam przez chwilę, potem stracił równowagę i runął w dół. Giyan popatrzyła na Annona i Eleanę. - To ich jakiś czas zajmie - obdarzyła Eleanę swoim najbardziej uroczym uśmiechem. - Jak się dostaniemy do tych pieczar? - Samowolnie przelałeś krew. - Pogwałciłeś Prawo Wezwania. - Działałeś bez polecenia. Musisz zostać ukarany. - Trzej Gyrgoni otaczali Wennna Stogggula stojącego pośrodku zroszonego deszczem ogrodu regenta. Za nim Mesaggguni wyrywali z korzeniami gwiezdne róże Eleusisa. To był jeden z pierwszych rozkazów Stogggula po opanowaniu pałacu. Nawet Wennn Stogggul musiał przyznać, że Gyrgoni budzą grozę. Zakuci w lśniące metalowe pancerze wyglądali jak gigantyczne owady ze złożonymi skrzydłami i wypukłymi tułowiami. Ich twarze ocieniały wysokie hełmy, zwieńczone jonicznymi spiralnymi wypustkami. Ich obecność poza Świątynią Mnemoniki była czymś niezwykłym; przerażające pancerze lśniły i migotały, kiedy tak zgrabnie się poruszali w bladej poświacie świtu. Ale też były to nadzwyczajne czasy. - Ukaralibyście mnie za to - odezwał się Stogggul - że spełniłem wasze życzenia? - My nie... - Jak śmiesz insynuować... - Cóż ty wiesz o naszych życzeniach? Wennn Stogggul nie zdołał opanować gniewu. - Wydaje się wam, że jestem jakimś głupim Bashkirem, którego prośbę o godność regenta możecie natychmiast odrzucić? Trzej Gyrgoni trwali nieruchomo. W ich doskonale zsynchronizowanych ruchach było coś niesamowitego, niepokojącego - jakby wcale nie byli V’ornnami, a kimś innym, nieznanym i niepoznawalnym. Rzeczywiście robiło to wrażenie, myślał Stogggul. - Kwestionujesz naszą decyzję? - zapytał pierwszy Gyrgon. Wennn Stogggul oblizał wargi, dostał gęsiej skórki. Opanował się jednak, okazanie strachu przed Gyrgonami było równoznaczne z potwierdzeniem ich decyzji. - Mówiłem o tym, co było przedtem. Teraz jest teraz. Gyrgoni nalegali. - Rozwiń tę myśl - rzekł drugi z nich. Wennn Stogggul uśmiechnął się do siebie. Dali mu szansę. - Zbyt długo tkwimy na tej planecie. Eleusis Ashera grał na zwłokę, odsuwał ową nieuniknioną chwilę opuszczenia tego świata, zamienionego w kupę popiołów. Wszędzie widać dowody na zbytnio przedłużający się pobyt tutaj - zniżył głos, żeby go nie dosłyszeli robotnicy. - Mesaggguni stają się krnąbrni, Khaggguni miękną w przymusowej bezczynności. Zawiązując sojusz pomiędzy Bashkirami i Khagggunami, rozpocząłem nową erę w dziejach V’ornnów. Za plecami Stogggula Mesaggguni zwalali na sterty gwiezdne róże. Miał on własne pomysły co do tego terenu i nie było w nich miejsca dla kwiatów. Nieprzeniknione milczenie Gyrgonów przytłaczało Stogggula, ale zebrał się na odwagę i podjął: - Kultura Kundalan istniałaby dopóty, dopóki Eleusis Ashera byłby regentem. Czy się mylę? - Wiele dróg wiedzie do kresu - rzucił ostro pierwszy Gyrgon. Czego oni mi nie mówią? - zapytywał siebie Wennn Stogggul. Wiedział, że występując samowolnie przeciwko Asherom, podjął ogromne ryzyko. Zdawał sobie sprawę, że wywoła to reakcję Gyrgonów. Prawdę mówiąc, nigdy by się na to nie zdecydował, gdyby nie dostał Pierścienia Pięciu Smoków. Cóż to było za wydarzenie! Właśnie postanowił mianować Bronnna Palllna, swojego wieloletniego sprzymierzeńca, nowym naczelnym faktorem, kiedy Sornnn SaTrryn zaprosił go na obiad. O mało nie odmówił. W końcu Sornnn SaTrryn był tylko rok czy dwa starszy od Kurgana. Z drugiej strony, SaTrrynowie stanowili przednie Bashkirskie Konsorcjum, chociaż Stogggul zaledwie przelotnie znał patriarchę, Hadinnna SaTrryna, a i to wtedy, kiedy działał w handlu korzeniami, dziedzinie SaTrrynów. Kiedy miesiąc temu Hadinnn SaTrryn nagle zmarł, zastąpił go najstarszy syn, Sornnn SaTrryn. Wtedy Stogggul przestał się interesować konsorcjum. Obiad był wspaniały, Sornnn SaTrryn zadziwił Stogggula bystrością i świetną orientacją w interesach, a przy deserach i napitkach ofiarował mu Pierścień Pięciu Smoków. Początkowo Stogggul nie wierzył. W końcu Pierścień Pięciu Smoków to przedmiot z legend. Żaden V’ornn nigdy go nie widział. Zaginął przed stu jeden laty, tego samego dnia, kiedy zniknęła Perła, a V’ornnowie wylądowali na Kundali. - No, pomyśleć tylko, że mi go dajesz. - Stogggul potrząsnął głową, lecz ręka mu drżała, kiedy trzymał Pierścień, bo wprawnym bashkirskim okiem rozpoznał, że nie wykonał go ani V’ornn, ani współczesny Kundalanin. Sornnn SaTrryn opowiedział mu, jak się natknął na tę cudowną rzecz. Zaledwie dzień wcześniej powrócił z jednej z wypraw do Korrush, gdzie, jak przedtem jego ojciec, spotykał się z wodzami miejscowych plemion zaopatrujących Konsorcjum w korzenie. W przeddzień odjazdu, kiedy zakończył interesy, ofiarowano mu wspaniały dar. Zabrano go na teren archeologicznych wykopalisk, wiele kilometrów na północ od Okkamchire, jednego z „korzennych” ośrodków okolic. Był to jałowy, całkowicie bezludny obszar przeraźliwie ponurego Korrushu. Drewniane drabiny prowadziły w głąb wykopu, mającego już dziewięć lub dziesięć metrów. Sornnna SaTrryna prowadzono ciasnymi i dusznymi tunelami, aż zaczął tęsknić za raniącym uszy gwizdem porywistego wichru Korrushu. W gorącym, nieruchomym powietrzu unosił się pył. SaTrryn dostrzegł przed sobą blask pochodni. Chwilę później wszedł wraz z przewodnikiem do komory. Ściany pokrywały szklane płytki z wizerunkami bestii o błyszczących ślepiach i ostrych kłach. Sornnn SaTrryn został przedstawiony kierownikowi robót, wielkiemu brodatemu mężczyźnie o kręconych czarnych włosach oraz lodowatych jasnoniebieskich oczach. Usiedli ze skrzyżowanymi nogami i zjedli posiłek składający się z placków chlebowych, suszonych owoców i zimnego pasztetu z nagonogów. Zgodnie z tutejszym zwyczajem rozmawiali wyłącznie o nieistotnych sprawach. Kiedy się posilili, archeolog oprowadził Sornnna SaTrryna po komorze, pokazując mu zdobiące ściany legendarne bestie. Kiedy stamtąd wracał, do przewodnika podszedł cicho jeden z pracowników. Przez chwilę rozmawiali przyciszonymi głosami, a potem przewodnik gestem przywołał Sornnna SaTrryna. Na wyciągniętej zniszczonej dłoni kopacza leżał Pierścień Pięciu Smoków. Znaleziono go właśnie tego ranka. Ten człowiek miał go opatrzyć etykietką i skatalogować, lecz nie zrobił tego, bo najprawdopodobniej zdawał sobie sprawę, jak jest cenny. Sornnn SaTrryn nie wiedział, czy tamten się domyśla, co to jest, ani też go to nie obchodziło. Kopacz wiedział, kim jest Sornnn SaTrryn, i żądał ogromnej zapłaty za swoje znalezisko. Potargowali się, jak się godziło, i Sornnn SaTrryn kupił pierścień. Zapłaciłby każdą sumę. A teraz, podczas obiadu ze Stogggulem, podał swoją cenę. Chciał zostać mianowany naczelnym faktorem. Stogggul, jak zwykle praktyczny, chętnie na to przystał. Pierścień dał Stogggulowi siłę potrzebną, by stawić czoło Gyrgonom. A przynajmniej on w to wierzył. Choć właściwie Gyrgoni byli nieprzewidywalni i nieobliczalni. Musiał zaufać własnym instynktom. Nadszedł najważniejszy moment jego życia. Lepiej niż większość V’ornnów wiedział, że teraz, kiedy jest przy nich, Gyrgoni mogli go w mgnieniu oka zabić. Wystarczyło, żeby posłali przez jego okummmon strumień jonów, a jego serca by się usmażyły. Mogli też przez wiele syderalnych cykli zadawać mu tak przeraźliwy ból, że błagałby o wyzwalającą śmierć na długo przedtem, nimby mu ją zadali. Mimo to nie cofnął się; skupiał się na tym, co musi teraz zrobić, żeby zyskać ich poparcie. - No i? - warknął trzeci Gyrgon. - Mów, bo pożałujesz swoich czynów. - Nie wątpię. - Wennn Stogggul uniósł ręce. Spostrzegł, że jego rozmówcy pozostali niewzruszeni. - Wysłuchajcie mnie, o Gyrgoni. Występując przeciwko Asherom, oszczędziłem waszej kaście wiele czasu i irytujących wysiłków. Czasu i wysiłków, które lepiej spożytkujecie w waszych laboratoriach. Czyżbym się mylił? - podjął pospiesznie, nie czekając na kolejne ostrzeżenie: - Doskonale wiem, jak długim i denerwującym procesem było odkrywanie tajemnic Kundalan. Zabijaliśmy ich masowo, torturowaliśmy pojedynczo. Poddaliśmy ich dziesięcioleciom terroru, nękaliśmy ich okresowymi wypadami oddziałów Khagggunów i metodami infiltracji i dezinformacji. Bez skutku. Jestem w posiadaniu godnych zaufania raportów, że w ostatniej syderalnej dekadzie siła ich podziemia pięciokrotnie wzrosła. Dalsze tego typu działania nic nie dadzą, chyba że znajdziemy sposób, żeby wydestylować z mózgu Kundalanina jego wszelkie tajemnice. Sądzę, że jesteśmy co do tego zgodni. Przyjrzał się kolejno Gyrgonom, w nadziei, że z ich postawy coś wyczyta. Poczuł się jednak jak analfabeta. Ich twarze były równie pozbawione wyrazu jak niebiański mur. Przezwyciężył frustrację i dodał: - Proponuję więc alternatywę, sposób pozwalający raz na zawsze złamać Kundalan, zniszczyć ich wolę i opozycję, zmiażdżyć jednym uderzeniem. Gyrgoni milczeli, lecz kołowali niczym czujące świeżą krew drapieżne ptaki. Próbują mnie wyprowadzić z równowagi, pomyślał Stogggul. Poddają mnie próbie. Jeśli im się nie spodobam, usmażą moje przyrodzenie na jonowym rożnie. Aleja nie popełnię tego błędu. Uznał ich milczenie za cichą zgodę. - Oto, co zrobimy: wykorzystamy przeciwko nim ich własne tajemnice. Gyrgoni znieruchomieli. - Niemożliwe! - Głupie gadanie! - Co to za bezsensowne zagadki! - Nie! Mówię prawdę! - Stogggul zadawał sobie bardzo wiele trudu, żeby głos go nie zawiódł. - Czy po raz drugi odrzucicie moją prośbę o fotel regenta? Gyrgoni stali nieruchomo. - To możliwe... - Rozważymy... - Żyjemy w prawdzie. Gyrgoni unieśli obciągnięte metaliczną siatką dłonie, jakby w utajonej groźbie. Rozmowy wstępne dobiegły końca. - Do rzeczy, Wennnie Stogggulu - zażądał trzeci Gyrgon. - Po wiedz nam prawdę. Przy tylnej ścianie ogrodu Mesaggguni podpalili sterty gwiezdnych róż. Wennn Stogggul głęboko wciągnął w trójpłatowe płuco mocną, gorzką woń. Nigdy przedtem nie zauważył, że płonące gwiezdne róże wydzielają zapach zwycięstwa. Uniósł w górę kundalańskie dzieło. - Oto moja prawda. Niech do was przemówi. - Gyrgoni spojrzeli na to, co trzymał w ręku. - To Pierścień! - rzekł pierwszy Gyrgon. - Pierścień Pięciu Smoków! - dodał drugi. - Kundalańskie dzieło sztuki, mające otworzyć Skarbnicę, w której spoczywa Perła! - powiedział trzeci Gyrgon. Stogggul widział ich podekscytowanie i ogarnęło go poczucie triumfu. - Ileż to lat próbowaliście otworzyć Drzwi Skarbnicy? - Sto jeden - odparł drugi Gyrgon. Stogggul przyklęknął na kolano, serca waliły mu w piersi. - Ofiarowuję ów pierścień Gyrgonom, by raz na zawsze złamać Kundalan, poznać wszelkie tajemnice, które pragnęli rozwikłać Gyrgoni. A w zamian proszę jedynie, byście dali mi stanowisko regenta i złamali monopol Konsorcjum Asherów w handlu salamuuunem. Trzeci Gyrgon jednym susem przebył dzielącą ich odległość. Wyrwał pierścień z ręki Stogggula. - Gyrgoni przyjmują twój dar. Naczelny faktor powstał, tętno miał przyspieszone. - A więc mianujecie mnie nowym regentem? - Nie - oznajmił pierwszy Gyrgon. - Cooo?! - zawył Wennn Stogggul. Zacisnął pięści, oczy nabiegły mu krwią, zapłonęła w nich żądza mordu. - Zawarliśmy umowę! Jak możecie... - Umowę? Jaką umowę? Przyjęliśmy twój dar, nic poza tym - rzekł trzeci Gyrgon. - Annon Ashera żyje. I dopóki tak jest, trwa dynastia Asherów. - Tak stanowi Prawo - odezwał się pierwszy Gyrgon. - Inaczej być nie może. - Annon Ashera jest nowym regentem - oznajmił drugi Gyrgon. - Aż do chwili swojej śmierci. - No to go, na N’Luuure, zabijcie! - wrzasnął naczelny faktor. - Usmażcie skcetttę! - Odrzucamy twój wyrok - rzekł trzeci Gyrgon. - Gyrgoni nie mordują regentów - wyjaśnił pierwszy. - Od ciebie zależy, czy zwyciężysz, czy przegrasz - oznajmił trzeci Gyrgon. - Przynieś nam głowę Annona Ashery, a ogłosimy cię regentem Kundali. - A co z handlem salamuuunem? Powinien być mój. Gyrgoni milczeli. - Powinien być mój!!! - To Eleana - wyszeptał Annon, przedstawiając dziewczynę Giyan. - Giyan jest kobietą, która mnie wychowała. - Nie wspomniał o pierwszym spotkaniu z Eleana. - Dzięki, że pomogłaś Annonowi - powiedziała Giyan. - Mam wobec ciebie dług, którego nigdy nie zdołam spłacić. - Nie masz wobec mnie żadnego długu - odparła Eleana. - Myślałem, że się zgubiłaś - szepnął Annon. - Nigdy się nie gubię. - Uśmiechnęła się Giyan. - Znalazłam strawę i schronienie. Wracałam po ciebie, kiedy ich usłyszałam. - W jaki sposób tak szybko nas znaleźli? - Nie wiem. - Giyan niebieskimi jak niezabudki oczami patrzyła przez chwilę w oczy chłopca. - Ale to niepokojące. - Odsunęła zakrwawioną nogawkę. - Jak to się stało? - Nadleciały poduszkowce, a my zaczęliśmy cię szukać. Jechałem na twoim cthaurosie, na tym z uszkodzonym kopytem. - Pamiętam. - Nie przeskoczyłem zwalonego pnia. Kiedy znaleźli się w pieczarach, Giyan zdjęła strój Tuskugggun, żeby zrobić prowizoryczne posłanie dla Annona. Gęste miedziane włosy miała rozpuszczone i wyglądała jak rodowita Kundalanka. Była blada i wyczerpana, lecz z wprawą lekarza obejrzała nogę chłopca. Annon oblizał wargi. - Jak źle to wygląda? - Nie martw się, Teyjattt. To się da wyleczyć. Wielobarwne ściany wyginały się łukowato nad ich głowami, biegły w całkowitą ciemność. Tu i tam widniały kępki czerwonych i pomarańczowych porostów, czepiających się ścian pod najdziwniejszymi kątami. Z lasu docierało tutaj przesiane przez gałęzie drzew światło. Rozjaśniało wylot pieczary i docierało do ich chwilowego obozowiska. Annon poruszył głową i jęknął. - Co się stało? - spytała Giyan, głaszcząc go. - Nic. Tylko trochę zakręciło mi się w głowie. Zaraz minie. - Głos jednak miał tak słaby, że ledwo sam siebie słyszał. - Chce mi się pić. - Głębiej w pieczarze jest źródełko - odezwała się Eleana. Giyan podała jej swój sifeyn i dziewczyna poszła po wodę. Kiedy zniknęła im z oczu, Giyan położyła dłoń na czole Annona. Natychmiast poczuł, jak ogarnia go niosący ulgę strumień ciepła. Po chwili głęboko zasnął. Giyan odwinęła z lewej dłoni brudny bandaż. Rana była całkiem zagojona. Kobieta uśmiechnęła się do siebie, przyłożyła dłonie do złamanej nogi Annona. Zaczęła coś nucić w Starej Mowie Ramahan. Czuła, jak porusza się otaczające ją powietrze, jakby było ożywione. Nabrało konsystencji wody, przebiegały je fale. Z wnętrza jej dłoni zaczęło promieniować światło, kąpiąc miejsca, których dotykała. Nie przerywając nucenia, pociągnęła nogę Annona, chwytając ją poniżej kolana. Kości natychmiast ułożyły się prawidłowo. Teraz dotykała palcami poszarpanych mięśni i skóry, a rany się zrastały. Obserwowała twarz chłopca. Odprężony, przypominał małe dziecko, które niegdyś tuliła do piersi, któremu śpiewała i które mieszkało w jej sercu. Jeszcze nigdy nie był jej tak bliski jak teraz. Dziwne, jakie niespodzianki może przynieść nieszczęście. Czas go zbudzić. Znów dotknęła dłonią jego czoła. Poruszył się i otworzył oczy. - Zasnąłem? - spytał niewyraźnie. - Czuję się o wiele lepiej. Uklękła przy nim i ujęła jego dłoń. - Z nogą będzie wszystko dobrze, Annonie. - Wiesz to na pewno? - Tak. - Jej uśmiech stał się bardziej promienny. - Wiem. - Już mi tak nie dokucza. - Jutro będziesz mógł na niej chodzić, ale tylko trochę. - Widziała malujące się na jego twarzy uczucia i serce jej się ściskało, podobnie jak wiele razy od chwili, kiedy go pierwszy raz przytuliła. Jeszcze nie wiedział, kim jest, a ona nie mogła mu pomóc. Po raz kolejny walczyła ze swym uczuciem. Wiązało ją zbyt wiele tajemnic, tak wiele musiała zatajać. Ileż to razy kołysała się płaczem do snu w mocnych ramionach Eleusisa? Już nigdy więcej tego nie zrobi. Odebrano jej nawet tę odrobinę pociechy. - Dlaczego płaczesz? - spytał Annon. Krzyk Eleany oszczędził Giyan konieczności okłamania chłopca. Zerwała się, spojrzała w mrok pieczary. Annon z wysiłkiem zdołał się odwrócić i też spoglądał w głąb jaskini. Dostrzegli jakiś ruch, a potem zobaczyli biegnącą ku nim dziewczynę. Na jej twarzy malował się przeraźliwy strach. Zauważyli, że coś ją ściga. Wciąż jeszcze kryło się w mroku, lecz było spore i szybko się poruszało. - Uciekajcie! - wrzasnęła Eleana. - Sama nie mogę w to uwierzyć, ale wpadłam na perwillona! - Chroń nas, Miino! - westchnęła Giyan. - Nie mamy broni, a magiczne uroki nie działają na perwillony. - Daj mi bełt! - zawołał do niej Annon. - Co? Masywna łapa chwyciła Eleanę. Za dziewczyną wyraźnie zarysowała się sylwetka perwillona. - Bełt Kurgana! Szybko! Zobaczyli potężne, pokryte futrem cielsko, mierzące dwanaście metrów, cztery potężne przednie łapy, długi czarny pysk z trzema rzędami zębisk. Giyan podała Annonowi bełt, a on osadził go w okummmonie. Eleana wyrwała się bestii. Uderzyła o ścianę pieczary, złapała równowagę i pognała ku nim. Bestia zwęszyła ich i zareagowała na troje obcych, którzy wtargnęli na jej terytorium. Szeroko rozdziawiła potężną paszczę, karmazynowe zębiska ociekały gęstym paskudnym płynem. Stwór stanął na tylnych łapach i, młócąc powietrze długimi, zakrzywionymi pomarańczowymi pazurami, rzucił się na intruzów. Perwillon łupnął Annona w pierś, pozbawiając go oddechu. Eleana wrzasnęła, kiedy chłopiec uderzył o ścianę pieczary. Perwillon poczuł krew i znów zaatakował. Annon uniósł rękę. Nie zastanawiał się, nie celował, to okummmon natychmiast namierzył cel. Bełt wystrzelił, przebił lewe oko bestii i trafił ją w serce. Zawyła i młóciła powietrze, śmiertelnie ugodzona. Jednak siła rozpędu niosła ją ku nim. Eleana stanęła przed Annonem, a Giyan wysunęła się przed nich. Perwillon potknął się, opadł na kolana i zwalił na bok jakiś metr przed Giyan. Pieczara wypełniła się odorem bestii. Eleana podbiegła do Annona, tamując świeże krwawienie strzępami własnego odzienia. - Mało brakowało. - Spojrzała na Giyan, przechylając głowę. - Wydaje mi się, że potrzebne nam będą twoje uzdrowicielskie zdolności. Giyan uklękła przy Annonie, uważnie obejrzała nowe rany. Sięgnęła do torby. - Musimy użyć pokruszonych ziół i korzeni - powiedziała z zatroskaną miną. - Moje czary nie uleczą rany zadanej przez perwillona. To bestia z innych czasów, żadne czary nie mają do niej przystępu. Eleana długo wpatrywała się w Giyan. - Słyszałam opowieści o takich czarach jak twoje, ale nie sądziłam, że one naprawdę istnieją. - Młodzi przestali wierzyć - rzekła Giyan. - To wywołuje smutek niemal nie do zniesienia. - Teraz już wierzę i opowiem o tym innym. - Jeszcze nie. - Giyan okładała ranę leczniczą mieszanką. - Dopiero wtedy, kiedy nadejdzie czas. Eleana wstała i podeszła do perwillona. Dobyła noża i wprawnie cięła gęste futro. - Przynajmniej stracił życie w dobrej sprawie. Będziemy mieć świeże mięso. Annon, Eleana i Giyan najedli się do syta perwillonowej wątroby i serca, najpożywniejszych wnętrzności bestii. Za to mózg był niewielki, mieścił się tuż pod grubymi mięśniami barków, nie warto było go wyłuskiwać. Jedli te kundalańskie przysmaki na surowo, woleli bowiem nie ryzykować rozpalania ognia, żeby ich wrogowie nie dostrzegli dymu. Potem Giyan wyszła z pieczary. Zostawiła ich na kilka godzin, żeby poszukać wśród wzgórz i dolin ziół na rany Annona. Po powrocie zabrała się do przygotowania mikstury. Annon i Eleana przerwali rozmowę i obserwowali ją. - Ten jeden korzeń świadczy o tym, że nie udało ci się zbyt wiele znaleźć - odezwała się Eleana. Giyan potaknęła. - Ale to, co znalazłam, jest naprawdę bardzo skuteczne. - Uniosła poskręcany, ciemnoczerwony korzeń. - To przypołudnik. Jedno z obdarzonych największą mocą ziół. - Rozdrabniała korzeń paznokciami. - W niedoświadczonych rękach jest ogromnie nie bezpieczne, szybko uzależnia. Jego regeneracyjne właściwości mogą się znienacka przerodzić w śmiertelną truciznę, czy to przez przedawkowanie, czy przez dodanie olejku sercowca. Zaniosła kawałki korzenia w kąt pieczary, położyła je na ziemi i kucnęła nad nimi. Annon i Eleana odwrócili się, słysząc, że na nie siusia. - Trzeba je lekko zakwasić, żeby odpowiednio działały - wyjaśniła, poprawiając suknie. - To powinno wystarczyć. Po piętnastu minutach kawałki korzenia napęczniały, ciemna czerwień zmieniła się w blady róż. Giyan zebrała je, spojrzała na Annona i uśmiechnęła się. - Przypołudnik przede wszystkim zatamuje krew. Poza tym doda ci sił. Annon kiwnął głową. Giyan ułożyła na ranach kawałki korzenia przypołudnika w skomplikowany wzór. Była tak skupiona, że Annon i Eleana nie odważyli się odezwać. Kiedy skończyła, westchnęła i powiedziała do Eleany: - Obawiam się, że znów będę musiała się odwołać do twojej życzliwości. - Annon zamknął oczy, usypiało go wyczerpanie i działanie zioła. - Musimy dalej uciekać. - Stracił tak wiele krwi. Czy to mądrze ruszać go stąd? - Boję się, że nie mamy innego wyjścia. Nasi wrogowie depczą nam po piętach. Poza tym mam nadzieję, że przypołudnik uzdrowi go w parę dni. - Znasz jakąś bezpieczną kryjówkę? - Tak sądzę. - Mam przyjaciół w okolicy, którzy mogliby wam pomóc. - Dzięki, Eleano, ale widziałaś, co się tutaj działo. Nie chcę znowu narażać kogoś na niebezpieczeństwo. Kupimy dwa z twoich najlepszych cthaurosów. - Nie chcę pieniędzy - rzekła Eleana. - Cthaurosy są wasze. - Dzięki za hojność. - Chociaż tyle mogę zrobić. - Przelotnie musnęła wzrokiem Annona, a potem znów spojrzała w spokojne oczy Giyan. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu, a potem Giyan wstała. - Pójdę się upewnić, czy poduszkowce odleciały. - Jesteś równie wielkoduszna jak odważna, Giyan. - Eleana, choć była ogromnie wdzięczna za choćby najkrótsze sam na sam z Teyjatttem, nie ośmieliła się spojrzeć w oczy tej kobiecie. Gdy tylko Giyan zniknęła w wylocie pieczary, dziewczyna pochyliła się nad Annonem. - Wkrótce odjedziecie. Czas się pożegnać. - Pożegnać? - Głos miał słaby. Zjadł mało, bo nie miał ochoty na ten dziwny posiłek z dziczyzny; teraz trochę go mdliło i kręciło mu się w głowie. - Nie, nie. Musisz jechać z nami. - Niestety, to niemożliwe. Mam tu swoje obowiązki. Wiem, że pojmujesz, co to obowiązek. - Tak. Rozumiem to. Pogładziła czoło Annona, uśmiechnęła się do niego. - Teyjattt. Czy Giyan byłaby zazdrosna, gdyby usłyszała, że cię tak nazywam? - Nie, nie wydaje mi się. Ona cię lubi. - A ty? Uniósł rękę, ujęła jego dłoń i mocno uścisnęła. Pochyliła się jeszcze niżej. - Twoja twarz - szepnęła. - Wszędzie ją rozpoznam. - Chciałbym, żebyś z nami pojechała. - Ja też. - Eleano... - Serca mu się ścisnęły. - Cieszę się, że Giyan mnie lubi. - Dziewczynie łzy napłynęły do oczu. Popatrzył na nią, szukając odpowiedzi, lecz dostrzegł jedynie zagadkowy uśmiech. To wystarczyło, przynajmniej na razie. Od wylotu pieczary zbliżył się ku nim cień i instynktownie przestali trzymać się za ręce. - Już czas - powiedziała Giyan. - Muszę iść po cthaurosy - szepnęła Elana i sięgnęła po coś do pasa. - Zostawiam ci to na pamiątkę, Teyjattt. - Położyła mu na piersi nóż w pochwie z drewna ammonowca. - Dopóki znów się nie spotkamy. 8. Naczynie na poły puste To zły omen, że przyprowadziłaś tu chłopaka - odezwała się niegrzecznie Bartta. - I ja się cieszę, siostro, że cię widzę. - Żyjesz z władcą najeźdźców. Nie widziałam cię przez szesnaście lat i nagle zjawiłaś się, na dobitkę prosząc o pomoc dla V’ornna! - Spróbuj zobaczyć w nim chłopca, któremu grozi śmierć z rąk wrogów jego ojca - powiedziała Giyan. - Jego ojciec był też moim wrogiem. - Są nimi i V’ornnowie, którzy go ścigają. Bartta odsunęła się, pozwalając Giyan wnieść do środka ciągle jeszcze słabego Annona. Nie kiwnęła nawet palcem, żeby jej pomóc, kiedy niosła chłopca do swojego dawnego pokoju. Domek, stojący w jednym z najwyższych z trzydziestu siedmiu kręgów miasteczka, miał trzy sypialnie. Bartta sypiała teraz w pokoju należącym niegdyś do ich rodziców. W swojej starej sypialni zaś umieściła Riane, dziewczynę, którą znalazła w szczelinie pod płaskim głazem. - Skąd wiedziałaś, że trzeba mnie szukać tutaj, a nie w opactwie? - zapytała Bartta. - Wszystko pamiętam, siostro - odparła Giyan. - Również twoje upodobanie do chronienia się tu, by dumać nad układem oplatających Kundalę linii mocy, nakreślonym przez Miinę podczas tworzenia świata. - Giyan przechyliła głowę w bok. - My, Ramahanie, od blisko stulecia staramy się dopatrzeć sensu w tym wzorze. Czy jesteś bliższa rozwiązania zagadki? - Kpisz sobie ze mnie - skrzywiła się Bartta. - Wcale nie. Podziwiam twoją wytrwałość. Bartta poszła za Giyan, patrzyła, jak siostra układa Annona. - Korzystałaś dla niego ze swojego Daru? - Zranił go perwillon. - Chroń nas, Miino! Te bestie to pomiot demona! Co za pech, że natknęliście się na jedną z nich. Giyan krzątała się koło Annona, układała go wygodnie. Bartta ostrożnie weszła do pokoju. - Nawet dość miło wygląda, jak na V’ornna. - Przysunęła się bliżej, nachyliła nad Annonem i wskazała palcem: - Od czego te przebarwienia? - Zaatakował go orzeł. Zostawił w nim szpon. - Miał szczęście, że nie przebił mu płuca. Mówiono mi, że Vornnowie mają tylko jedno. - Przygryzła dolną wargę. - To się stało, kiedy był mały, tak? To rana dawno zagojona. - Nie - odparła Giyan, podnosząc się. - Całkiem niedawno, niecały tydzień temu. Bartta szeroko otworzyła oczy. - Magia. Giyan odwróciła się ku niej. Ujęła siostrę pod ramię i poprowadziła do dużej izby. - Osoru, magia Pięciu Księżyców, została przegnana z opactwa po śmierci Matki - syknęła Bartta. - Nie strofuj mnie, siostro. To nie ja czyniłam czary nad Annonem. Bartta się nachmurzyła, usiadła obok wyczerpanej Giyan. - W takim razie kto? - Nic nie jadłam od wczoraj. Bartta kiwnęła głową, postawiła na ogniu duży żelazny rondel. Giyan się rozejrzała. Pobielane ściany tu i ówdzie plamiła sadza, lecz domek wyglądał niemal tak samo jak wtedy, kiedy dorastały. Ogień trzaskał i migotał w starym kamiennym palenisku; czarny pękaty kociołek stał na drewnianej półce z innymi kuchennymi przyborami; te same ciemne zasłonki i meble z ammonowego drewna wytarte ze starości do połysku. Pojawiły się jednak i takie przedmioty, które sprawiły, iż Giyan zrozumiała, że to już nie jest jej dom. Na przykład stojący w dużej izbie ozdobnie rzeźbiony kufer z drewna sercowca i uroczy bylinowy ogródek ich matki. Niegdyś pełno tu było różowawych ostów, żółtego górskiego wawrzynu, śnieżnych lilii i wonnego rozmarynu. Bartta zmieniła ogródek w rodzaj botanicznego laboratorium. Posadziła pandan, bieluń surmikwiat, shanin, latuę oraz co najmniej dwanaście odmian egzotycznych grzybów. Wszystkie te i jeszcze wiele innych roślin Eleusis pozwolił również jej hodować w sekretnym ogrodzie w pałacu. Były to przeważnie rośliny subtropikalne, lecz Bartta najwyraźniej znalazła sposób, żeby zaadaptować je do surowego górskiego klimatu. Wysoko w górach Djenn Marre ranki i późne popołudnia niemal zawsze były chłodne, nawet w pełni lata. Noce zaś - zależnie od pory roku - były zimne lub wręcz lodowate. Dotarcie tutaj zajęło im cztery dni i cztery noce. Jechali niemal bez ustanku. W drodze Giyan dwukrotnie zauważyła w oddali poduszkowce Khagggunów. Dalej przeczesywali sosnowy las. Nie stanowili już jednak zagrożenia, bo obawiali się latać nad stromymi pochyłościami podgórza. Giyan i Annon zatrzymywali się w drodze wyłącznie po to, żeby się załatwić, co dla chłopca wciąż było bolesnym i wymagającym czasu przedsięwzięciem. Posilali się strawą od Eleany, nie przerywając jazdy. Jechali w górę przez krainę zamarzniętych stawów, poprzez skalne usypiska i strome granie, wijącymi się dróżkami pokrytymi mocno ubitym sosnowym igliwiem, wzdłuż potoków o bystrym nurcie i niewielkich wodospadów. Przed nimi wznosiły się majestatyczne, ośnieżone szczyty Djenn Marre, tym groźniejsze, im bardziej się ku nim zbliżali. Giyan popędzała cthaurosy do granic ich wytrzymałości. Od drugiego dnia podróży Annon spał, a ona prowadziła oba zwierzęta drogą, którą wybrała. Pięli się coraz wyżej, tam gdzie leżało jej rodzinne miasteczko, Stone Border. Raz zasnęła z wyczerpania i przyśnił się jej ów straszliwy sen o zakrwawionych rękach i ogniu, w którym płonęła. Obudziła się, łkając, pod zimnymi, migoczącymi gwiazdami. Wiatr poruszał konarami drzew. Księżyce zaszły, jakby nie mogły już znieść jej udręki. - V’ornnowie cię nie skrzywdzili? - przerwała milczenie Bartta, mieszając w rondlu. - Nie spotkała mnie żadna krzywda, siostro - odparła ze znużeniem Giyan. - Wprost przeciwnie. - Trudno w to uwierzyć. - Bartta układała na talerzu suszone owoce i chrupiący chleb. - Porzuciłam nadzieję. - Tam, w Axis Tyr, zakochałam się. - Giyan wpatrywała się w swoje dłonie. - Nie oczekuję, że to zrozumiesz. Bartta nałożyła gulaszu do misy, postawiła ją na stole wraz z talerzem. Nalała Giyan słodkiego, ciemnego miodu. Giyan była bardzo głodna, ale ledwo skosztowała jedzenia. Myślami była przy Annonie. Serce jej się ściskało z niepokoju o niego. Próbowała odpędzić strach narastający w niej, od kiedy pożegnali Eleanę. Miała powiedzieć Bartcie o ważnych sprawach, ale nagle ogarnął ją łęk. - Opowiedz mi o tutejszym życiu - poprosiła. - Było ciężkie - rzekła Bartta. - O wiele cięższe niż wtedy, kiedy tu byłaś. Teraz tracimy ludzi nie tylko przez V’ornnów, ale i przez Karę. - Zatoczyła krąg ręką. - Kundalanie byli niegdyś wyznawcami Miiny. Ale Miina ich opuściła, jak twierdzą, więc przechodzą na tę religię bez duszy, bez bogini, zagrażającą istocie naszej duchowości. - Choć raz się w czymś zgadzamy. - Giyan zaczęła jeść, lecz czuła jedynie smak narastającego w niej strachu. - Kara nie daje nic dobrego ani swoim wyznawcom, ani nam. To ślepa uliczka. - Jeszcze gorzej. Każdy Kundalanin, który nawraca się na Karę, to kolejna rana zadawana Ramahanom. A jak się wiedzie Ramahanom, tak i Kundalanom, prawda, siostro? Choć wyznawcy Kary głoszą, że daje im ona nadzieję, to tkwi w tym pewien nihilizm, dążenie do zniszczenia naszej historii, naszej wiedzy, istoty tego, kim jesteśmy. Nie, naprawdę nie trzeba nam tej nowej religii. - A przecież z każdym miesiącem rośnie w siłę. - Tak, karmiona gniewem na Miinę porzucającą własne dzieci. - I każdego dnia Święte Pisma bardziej się od nas oddalają, czyż nie? - Jestem zdumiona, że pamiętasz Pisma. Masz Dar. - W głosie Bartty pobrzmiewała zarówno zawiść, jak i wzgarda. - Zawsze wracamy do źródła, niczym woda - powiedziała łagodnie Giyan. - Czy nie czujesz się dziwnie, siostro, wracając po tak długim pobycie wśród najeźdźców? Giyan odsunęła talerz. - Szczerze mówiąc... czuję się zagubiona, jakby nie na swoim miejscu. - Zaprowadzę cię na grób matki - rzekła szorstko Bartta, sprzątając ze stołu. - Jeśli oczywiście zostaniesz wystarczająco długo. - A co u ojca? - Kara go zabrała. Nie mógł się oprzeć przesłaniu nowej religii. I oto ich osobista historia, wdeptana w ziemię. Giyan poczuła się zawiedziona. Nie dla nich okrzyki radości, łzy, miłość, którą powinny odczuwać tak długo rozdzielone bliźniaczki. Od pierwszej chwili zapanowała podejrzliwość, stały się uszczypliwe, jakby były wrogami spotykającymi się, żeby z trudem wynegocjować rozejm po długotrwałej wojnie. - Bardzo się różnisz od tej dziewczyny, która odeszła z Vornnami szesnaście lat temu. Gorycz w głosie Bartty zraniła serce Giyan niczym szpony aż za dobrze jej znanego stwora. Podeszła do drzwi swojej dawnej sypialni i zajrzała do środka. Annon spał. - Ale czegóż należało się spodziewać? - ciągnęła Bartta. - Odziana w te dziwne szatki jesteś teraz bardziej V’ornnem niż Kundalanką! Giyan spojrzała na siostrę. Zrzuciła sifeyn. - Dobrze wiesz, że nie. Bartta odwróciła twarz o zawziętym wyrazie. - Wybacz. Jestem zmartwiona i roztargniona tego ranka. Jak zresztą przez cały tydzień. Znalazłam dziewczynkę w tym samym wieku co twój podopieczny. Jest w ostrej fazie gorączki duuur. Umrze w ciągu godziny, pomimo wszystkich moich wysiłków i starań. - Spojrzała na siostrę. - Chyba że swoim Darem... - Nie mogę przywrócić życia umierającemu. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek. - Musisz spróbować. Błagam cię. Może twoje przybycie to kolejny omen. - Kolejny? - Giyan zesztywniała. - Mów jasno, siostro, bo i ja muszę opowiedzieć o omenach. Bartta skrzyżowała ramiona na wątłej jak u ptaka piersi i popatrzyła na siostrę. - Siedem dni temu zobaczyłam sowę przed zachodem słońca. - Łypnęła ponuro na Giyan. - Nocny posłaniec Miiny nigdy nie pokazuje się za dnia, chyba że przynosi w szponach nieoczekiwaną śmierć. - Sowa jest zwiastunem zmian - powiedziała Giyan. - A zmiana zawsze niesie ze sobą lęk. - Nie dla Ramahan - odparła Bartta. - Sądzę, że w obecnych czasach zwłaszcza dla Ramahan. Bartta zbyła słowa siostry. - Sowa, posłaniec Miiny, zaprowadziła mnie do tej dziewczyny, do Riane. Wyleciała z lasu i trzykrotnie zatoczyła koło nad tam tym miejscem. Miałam ją odnaleźć, nie rozumiesz? Dlaczego? Umiera, a ja nie mogę jej uratować. To bez sensu. A przecież bez wątpienia stało się to z woli Miiny. - Zawiadomiłaś jej rodzinę? - Nie ma rodziny, a przynajmniej nie pamięta żadnych krewnych. Straciła pamięć. - Biedactwo. Z zewnątrz dobiegły krzyki, co powstrzymało Barttę od odpowiedzi. Siostry pospieszyły do okna. Za ziołowym ogródkiem i nie pomalowaną cedrową bramą zbiegały ku rynkowi miasteczka strome uliczki. Roiły się od mieszkańców i Khagggunów, kilku z nich dosiadało cthaurosów, pozostali byli pieszo. - Chroń nas, Miino! - wykrzyknęła Bartta. - Jeszcze jeden przeklęty wypad Khagggunów! - Pobiegła ku drzwiom. - Myśleliśmy, że zatrzymają ich urwiska, ale one powstrzymały tylko poduszkowce. Kradną cthaurosy z niżej położonych miejscowości i posuwają się naprzód. Chciała otworzyć drzwi, lecz Giyan ją powstrzymała. - Nie wychodź, siostro. - Spojrzała ku placowi i dostrzegła na hełmach Khagggunów budzące grozę insygnia. - Ten oddział ma też inny cel. Oczy Bartty zmieniły się w wąziutkie szparki. - Co masz na myśli? - Ktoś widział, jak wykradaliśmy się z pałacu i zdradził nas. Nie mogę się domyślić kto. Bartta wyrwała się jej. - Zostań tutaj - nakazała. - Jeżeli masz rację, to Khaggguni zaczną przeszukiwać dom po domu. Muszę znaleźć sposób, żeby tu nie zajrzeli. - Co zrobisz? Bartta wyszła bez słowa. Giyan odwróciła się od okna. Annon nadal spał. Żeby się czymś zająć, poszła do sypialni siostry. Leżała tam śmiertelnie blada Riane. Pomimo bladości, przetłuszczonych włosów i wyniszczenia chorobą nadal była uderzająco piękną dziewczyną. Giyan przez chwilę stała przy niej, modląc się do Miiny. Dotknęła policzka dziewczyny. Płonęła z gorączki. Giyan westchnęła, oczyściła umysł ze wszystkich myśli, obrazów, emocji. Riane była tak blisko śmierci, że trzeba było trochę czasu i wysiłku, by zebrać dostatecznie dużo jej słabiutkiej aury. Giyan przywołała Osoru. Starała się skierować magię ku dziewczynie, ale coś w tym przeszkadzało. Nie mogła bardziej pomóc Riane niż Bartta. Spróbowała ponownie. Bez skutku. Nie rozumiała, co się dzieje. Przyzywana moc zawsze się zjawiała, zawsze była posłuszna Giyan. Dlaczego teraz tak się nie stało? Frontowe drzwi gwałtownie się otworzyły, więc odwróciła się i pospieszyła do Bartty. Twarz miała ściągniętą i wymizerowaną. - Miałaś rację. Khaggguni szukają chłopca. - Bartta przeczesała dłonią włosy. - Ale jak przystało na V’ornnów, zdecydowali, że nie będą tracić czasu na przeszukiwanie miasteczka. Pierwszy kapitan rozkazał Khagggunom, żeby zaczęli przesłuchiwać mieszkańców. - Pierwszy kapitan? A co z dowódcą? - Nie znam go. Siedzi na cthaurosie w hełmie z czaszki Kraela. Milczy niczym grób. - Dziwne, że dowódca szwadronu zleca pierwszemu kapitanowi swoją robotę. - Robotę? Nazywasz robotą tę... ohydę? - zapytała Bartta. - Życie wśród obcych pomieszało ci rozum. Przesłuchania to tylko wstęp. Khaggguni grożą, że będą nas kolejno mordować, dopóki nie dostaną chłopca. - Przecież mieszkańcy nic nie wiedzą. - Wiedzą, że jesteś moją bliźniaczką. Gdzieżbyś się miała ukryć, jeśli nie u mnie? - Machnęła ręką. - Nie martw się. Nikt nic nie powiedział ani nie powie. Raczej umrzemy, niż zdradzimy tajemnicę tym potworom. Ale nie mogę dopuścić, żeby bez powodu mordowano moich współmieszkańców. - Wyminęła Giyan. - Damy Khagggunom to, czego chcą. - Co? - Giyan wpiła się palcami w plecy siostry. - Oszalałaś? Nie możemy... - Nie, siostro, to ty oszalałaś, jeżeli myślisz, że będę ukrywać V’ornna, podczas gdy moich pobratymców będą torturować i mordować. - Nie rozumiesz. - O, dobrze rozumiem. - Bartta dygotała z wściekłości. - To ty ściągnęłaś na nas to zło. - Khaggguni zabiją Annona, siostro. Nasadzą jego głowę na pikę, jak to zrobili z głową jego ojca. Ulicami poniosły się wrzaski dobiegające z rynku. - Zaczęło się - rzekła złowieszczo Bartta. - Khaggguni mordują niewinnych. - Annon też jest niewinny! - Ale jest V’ornnem! - wrzasnęła Bartta. - Dlaczego go bronisz, oby cię Miina przeklęła? - Bo to mój syn. - Co takiego?! Giyan szlochała. Serce jej pękało. Przysięgła przecież, że nikomu nie powie. - Zakochałam się w Eleusisie Ashera. Wyszłam za niego. Bartta uczyniła znak wielkiej bogini. - Wybaw nas, Miino! - westchnęła. - Coś ty nam zrobiła? - Zrobiłam jedynie to, co mi serce dyktowało! - Więc przeklinam twoje serce! - Pomyśl, jakie było moje życie, odkąd go urodziłam. Nikt poza Eleusisem nie mógł wiedzieć, że to mój syn. Wiesz, że V’ornnowie zabierają mieszańców. - No to co? I tak większość nie chce takich bachorów. - Odrywają je od piersi matek i kto wie, na jaki okrutny los skazują? - Giyan zadrżała. - Nikt nie wie, co Genomatecy robią z nimi w przytułku Błogosławiącego Ducha. - Co z nimi robią, to ich plugawy v’ornnański interes. - Bartta się wzdrygnęła, bo przez otwarte drzwi dały się słyszeć kolejne krzyki. - Ach, Miino, dola Annona nie będzie lepsza niż ich! - Posłuchaj mnie, siostro - rzekła równie zapalczywie Giyan. - Nie wolno go nam poświęcić. Annon widział Seelina. - Jednego z Pięciu Świętych Smoków Miiny? - Bartta postąpiła krok w kierunku siostry. Skrzywiła się z pogardą i splunęła. - Czy ty wiesz, co mówisz? On jest V’ornnem! - Oczywiście, że wiem. Jestem Ramahanką. Bartta potrząsnęła głową. - Po tych wszystkich latach w łożu z V’ornnem jesteś apostatką. - Dochowuję wiary bogini podobnie jak ty, moja siostro - żachnęła się Giyan. - Czczę Miinę w każdej sekundzie mojego życia. - Ujęła dłoń Bartty. - Posłuchaj mnie uważnie, siostro. Naznaczył go orzeł Miiny, zostawił w nim swój szpon. Znasz Proroctwo równie dobrze jak ja. Szpon działa jak magnes. Zawiódł go do pieczar pod pałacem, do Skarbnicy. Otworzyły się przed nim jej drzwi, zobaczył Seelina. Smok dotknął go, usunął szpon, uleczył ranę. Bartta wyrwała dłoń. - To herezja! - zasyczała. - Bluźnisz! - Czyżby? Przypomnij sobie Proroctwo. Napisano, że Dar Sala-at może przyzywać smoki i rozkazywać im. - Tak, ale... - Napisano, że Dar Sala-at zrodzi się z dwóch krańców kosmosu. - Błękitne oczy Giyan wpatrywały się w twarz siostry. - Rozumiesz, prawda? Pojawiają się omeny, spełnia się Proroctwo, tak jak to zapowiedziała Miina. Pomyśl, siostro! Pół-Kundalanin, pół- V’ornn: dwa krańce kosmosu. Proroctwo wreszcie staje się zrozumiałe! Bartta nagle zmieniła taktykę. Jej twarz złagodniała, głos nabrał słodyczy. - Ach, Giyan. Teraz rozumiem. To twój syn. Żeby go ocalić, zrobiłabyś wszystko i uderzyłabyś we wszystko. Nie ganię cię, postąpiłabym tak samo. Ale my tu stoimy i rozprawiamy, a tam giną niewinni ludzie. Niech przynajmniej jego śmierć na coś się zda. Ocali życie setkom Kundalan. Godny los dla V’ornna, nie prawdaż? Godniejszy niż któryś z nich zasługuje. Giyan nie chciała jej słuchać. - Na własne oczy widziałam ranę zadaną przez orła. Szpon tkwił w ciele Annona. A niecałą godzinę potem rana wyglądała tak jak teraz. Tylko dotknięcie Smoka mogło go uleczyć. - Nie wierzę w to. - Równie dobrze jak ja wiesz, że nie ma innego wyjaśnienia. Annon to Dar Sala- at, ten, który nas wyzwoli. Musimy go chronić wszelkimi dostępnymi sposobami. Miina ukazała nam swe oblicze, siostro. Pokazała nam drogę, którą musimy podążyć. Musimy się poddać jej woli i mądrości. - Jeśli nawet jest tak, jak mówisz, jeżeli ta fantastyczna opowieść jest prawdą, to jak mamy uratować i jego, i naszych braci? Oczy Giyan lśniły. - Wspólnie przywołamy Nantherę. - Otchłań Duchów? - Bartta była przerażona. - Nie mówisz poważnie. - Musimy! To jedyne wyjście z sytuacji! Bartta potrząsnęła głową. - Posłuchaj własnych słów, siostro. Zakazano nam przyzywać Nantherę, kiedy zgrzeszyliśmy przeciwko bogini, gdy zaginęła Perła. Kontrolowanie portalu do Wielkiej Otchłani bez pomocy Miiny jest zbyt niebezpieczne. Istnieje niebezpieczeństwo, że kiedy portal się otworzy, uciekną wszystkie szkaradztwa, które Miina zagnała do Otchłani. - Miina nas obroni. Jest tu z nami. Przez wzgląd na to, kim jest Annon. Z powodu twojej Riane. - Co masz na myśli? - Poszłam do niej, kiedy cię nie było - odparła Giyan. - Próbowałam posłużyć się moją mocą. Nie mogłam. Tak jak mówiłaś, umrze w ciągu godziny. Czyżby taka była wola Miiny? Sama twierdziłaś, że nie. Miina chce, żeby ona żyła. Błagałaś, żebym ją wybawiła od śmierci. I oto sposób. - Powiedziane jest o Nantherze, że dwie jaźnie muszą walczyć o przewagę w jednym umyśle. Czy wolno nam narażać Dar Sala-at - o ile Annon rzeczywiście nim jest - na takie niebezpieczeństwo? - To prawda, że nic nie wiemy o następstwach Nanthery, ale jaki mamy wybór? - rzekła Giyan. - Poza tym Annon jest silny, a Riane słaba. Sama mówiłaś, że straciła pamięć o swym wcześniejszym życiu. Obie się wzdrygnęły, bo Annon krzyknął głosem pełnym bólu. Obie siostry pospieszyły do niego. Annon nie spał. Giyan uklękła przy nim. - Co się stało? Czemu krzyczałeś? Bardziej cię boli? - Nie. - Spojrzał na nią. - Słyszałem głosy z zewnątrz. Wiem, że zjawili się Khaggguni, żeby mnie zabrać do Wennna Stogggula. - Ciiiicho. - Tuliła go i kołysała. - Zaśnij. - Nie! - Usiadł z wielkim trudem. - Wiem, do jakich okrucieństw są zdolni Khaggguni. Nie chcę, żeby tych ludzi, choć to Kundalanie, mordowano z mojego powodu. Giyan nie mogła pozwolić, by się ujawnił. - Obiecałam twojemu ojcu, że będę cię chronić, dopóki będzie się we mnie tlić choć iskierka życia. - To moje życie. Jedno życie wobec tak wielu innych. Nie chcę żyć z ich krwią na rękach. Starał się podnieść, oszczędzając słabą jeszcze nogę. Giyan spojrzała błagalnie na siostrę. - Zobaczyłaś teraz jego odwagę i wielkie serce, siostro. Błagam cię, zważaj na posłanie Miiny. To nie przypadek, że przyleciała do ciebie sowa, że zjawiliśmy się tutaj w największej potrzebie. Annon musi poznać wiedzę i wiarę Ramahan. Należy go zapoznać ze Świętymi Pismami. Kto bardziej niż ty nadaje się do tego zbożnego dzieła? Rozkazuje nam wielka bogini. Powinnyśmy wykonać jej wolę. Bartta długo milczała. Patrzyła na Annona mężnie usiłującego iść naprzeciw swemu losowi, by ocalić Kundalan ze Stone Border od niechybnej śmierci. Przypomniała sobie olbrzymią sowę spływającą ku niej, trzykrotnie okrążającą miejsce, gdzie leżała śmiertelnie chora Riane. Co to oznacza? - pytała siebie bezustannie przez ten długi i trudny tydzień. Czemuż Miina chciała, żebym ocaliła dziewczynę tylko po to, żeby kilka dni później patrzeć, jak umiera? Dręczyła ją owa zagadka, spędzała jej sen z powiek. To nie miało sensu. A jeżeli Giyan ma rację? Jeśli ten pół-V’ornn zetknął się z jednym ze Świętych Smoków Miiny? A jeżeli - choć wydawało się to nieprawdopodobne - naprawdę był Darem Sala-at? Wówczas wszystko było jasne: to jej było przeznaczone uczenie go, nadzorowanie, pławienie się w jego chwale i wywyższenie. - Wybacz, że ci nie dowierzałam, siostro - powiedziała Bartta, całując Giyan w oba policzki. - Spieszmy więc wypełnić nakazy wielkiej bogini. - Uśmiechnęła się do Giyan, znalazłszy w swoim wnętrzu owo miejsce, gdzie w nieustannym mroku uwięziła miłość do siostry. - Zanieś go do dużej izby, a ja przyniosę Riane. Zostało nam bardzo mało czasu. Bartta z trudem panowała nad lękiem. Od ponad stu lunarnych lat nie zaklinano Nanthery. Żołądek jej się boleśnie kurczył i dostawała gęsiej skórki na myśl o tym, co miały zrobić. Kiedy wróciła do dużej izby, Giyan siedziała w kucki przy swoim synu. Bartta ułożyła ostrożnie Riane obok Annona, podeszła do rzeźbionej szafki z drewna sercowca i szeroko otworzyła drzwiczki. Ukazały się rzędy zamkniętych słoi, fiolek i butelek, wypełnionych najrozmaitszymi płynami i proszkami. Wybrała parę pojemników, a Giyan rozpoczęła inkantacje w Starej Mowie. Bartta mieszała miksturę i włączyła się w rytuał. Rozpoczęła się Pieśń Strumieni Mocy. Bartta ułożyła dokoła Annona i Riane dziewięć piór jastrzębia. W przestrzenie pomiędzy piórami kapnęła na podłogę zwierzęcą krew. Posypała to bezbarwnym proszkiem z uvacamarona, lupa, toshka i grzyba bogini. Plamy krwi zapłonęły ciemnoniebieskimi nie dającymi ciepła płomieniami. Obudziły się strumienie mocy i Giyan mocno ścisnęła dłoń syna. Annon poruszył się. - Czuję mrowienie na całej skórze. - Był wyraźnie przestraszony. - Co się dzieje? Giyan zmusiła się do pokrzepiającego uśmiechu. - To nadciąga twoja ochrona, Annonie. - Już czas - zaintonowała Bartta. - Czas na co? - Chłopiec popatrzył na Giyan z taką miną, że serce jej się ścisnęło. Uklękła obok niego, odsłoniła pierś. Jedną dłoń podłożyła pod głowę Annona, drugą uniosła pierś. - Co... co ty robisz? - Patrz na mnie - powiedziała miękko, łagodnie. - Tylko na mnie, Teyjattt. Spojrzał głęboko w jej oczy i powieki mu opadły. Wziął do ust jej brodawkę i zaczął ssać, jak wtedy, kiedy był malutki. Niemal natychmiast oczy mu się zamknęły, oddech stał się głęboki i równy. - O tak - zanuciła Giyan, kołysząc go. - Teraz śpij. - Czule po głaskała jego głowę. - Śpij bezpiecznie w moich ramionach, skarbie. - Nie wie, że jest twoim synem, prawda? - spytała Bartta. Giyan potrząsnęła głową, zbyt przejęta, żeby mówić. - To musiało być dla ciebie bolesne - rzekła Bartta z osobliwym błyskiem w oku. - Zapewne czuł narastanie strumieni mocy. Nigdy bym nie powiedziała, że to możliwe. - Dla Daru Sala-at tak. - Giyan gładziła twarz syna. - Od chwili poczęcia był niezwykły. Mówił do mnie, kiedy nosiłam go w łonie. Rozmawialiśmy. Śpiewałam mu, snułam opowieści o Miinie, o Pięciu Smokach, o Przeczystym Źródle. - Skąd znałaś treść Pięciu Świętych Ksiąg Miiny? Zaginęły jeszcze przed naszymi narodzinami. Giyan zachowała to dla siebie i rzekła: - Wiem tyle co i ty, tylko to, czego nas nauczono w Opactwie Opływającej Jasności. - Nie mamy już czasu. - Bartta wyciągnęła rękę. - Chodź! - nakazała. - Pospiesz się, siostro! Nanthera została zaklęta. Strumienie odnalazły swój rytm. Już nie można ich wyciszyć. Giyan się nie poruszyła. Z przerażeniem patrzyła na Annona. - Musisz wyjść z kręgu, siostro! - Płomienie stawały się coraz intensywniejsze, pióra trzepotały, chociaż nie było przeciągu. - Riane umiera. Jeżeli umrze, zanim Nanthera się dopełni, to Annon przez wieczność będzie się tułał poza światem. Giyan była jak odrętwiała. - Spójrz na niego, Bartto. Taki bezbronny, taki niewinny. Ciężko, tak ciężko pożegnać się z synem. - Nie myśl teraz o nim, siostro. Wkrótce już nie będzie Annonem. Znajdzie się w miejscu, w którym nie miał nigdy przebywać żaden Kundalanin. Zobaczy rzeczy, których nie miał nigdy widzieć żaden Kundalanin. Jeżeli jest Darem Sala-at, to powinien iść tam sam. Tak napisano i tak się stanie. Giyan się zerwała. - Nie chcę go stracić! - Podeszła do kręgu niesamowitych, nie dających ciepła płomieni. - Chodź do mnie, siostro! Wyjdź z kręgu, zanim cię wciągnie... Obie jednocześnie usłyszały mrożące krew w żyłach wycie. Początkowo dobiegało jakby z ogromnej oddali. Ale i tak odbiło się echem w ich głowach, aż rozbolały je zęby, a serca załomotały. - Co to? - wyszeptała Giyan. - Wrzaski przepędzonych. Czują, jak otwiera się portal, i wrzaskliwie się domagają, żeby ich uwolnić. Wycie przybliżało się, Giyan ogarnęło przerażenie. - Zachowaj nas, Miino! - Riane odchodzi - rzekła nagląco Bartta. - Czuję, jak nas opuszcza. Nie ma czasu. Chodź tutaj, proszę. Nanthera została przywołana dla Annona. Tylko dla niego. Musisz być poza kręgiem, siostro, kiedy portal się całkowicie otworzy, inaczej plugastwo uwięzione w czarnej otchłani zatruje ci umysł. Wyciągnęła siostrę z kręgu, mówiąc: - Miina go ochroni. Ufaj. Cała izba się zmieniła. Nic nie miało wyraźnych konturów. Obie kobiety przestały oddychać, ich serca przestały bić, tętno zanikło. Jakby się znalazły poza czasem i przestrzenią. Przed nimi, w kręgu pozbawionych żaru płomieni, rozwarła się Otchłań Duchów. Tak mroczne czary wywoływały dreszcze nawet u takich uzdrowicielek jak one. Oto znalazły się na zewnątrz i spoglądały w głąb czegoś, co wyglądało jak nie mająca kresu spirala. Zlodowaciały, bo coś wznosiło się z niewyobrażalnych głębin. - Co to jest? - wychrypiała Giyan. - Nie wiem - odparła Bartta. - Cóżeśmy uczyniły, o Miino? - Ratujemy ich oboje. - Po co? Żeby ta ohyda ich dopadła? Cokolwiek to było, przybywało po Annona i budziło przerażenie - ledwo uchwytne dla oka, niepoznawalne, przeokropne. Izba się przechyliła, ciemność stała się niemal namacalna, światło zmieniło się w cień. Stwór zamierzał wchłonąć Annona. Giyan się zdawało, że wyrywają jej serce z piersi. Izbą wstrząsnął basowy pomruk, przypominający grzmot. Giyan zrobiła krok w stronę magicznego kręgu, a Bartta zajęczała. - Wróć, Giyan! Wkraczając w krąg Nanthery, ściągniesz nieszczęście. - Zostaw mnie! To mój syn! Boję się o niego. Giyan wyciągnęła ramiona i przełamała krąg. Krzyczała, bo mrok, gęsty i giętki niczym liana, wił się wzdłuż jej rąk i oplatał ją. Ręce natychmiast jej zdrętwiały i czuła taki ból, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyła, jakby pękały jej kości. Znowu krzyknęła, przerażona. Głos miała dziwnie zniekształcony. Paraliżował ją ból tych części rąk, które znalazły się w Nantherze. Chciała wejść w krąg, ale nie mogła. Pragnęła dosięgnąć syna, lecz walczyła z przeraźliwym wirem powietrza, powstałym nie wiadomo gdzie. Jej skrwawione szaty łopotały. - Już za późno! Teraz należy do Nanthery. Nie możesz go stamtąd wyrwać. - Bartta odwróciła głowę. - Ach, Miino, Riane odchodzi. Zbyt późno to zrobiłyśmy. - Nie odbieraj mi go! Chcę go odzyskać! - Głos Giyan się oddalał, ginął w mrokach Otchłani. Bartta chwyciła Giyan w talii i w tej samej chwili zobaczyła, jak ręce siostry zanurzają się w ohydnym stworze, który przybył po jej syna. Wzdrygnęła się, przezwyciężyła mdłości, został jej w ręku skrawek v’ornnańskiej szaty. Szlochała i ciągnęła siostrę ze wszystkich sił. Giyan cofała się chwiejnie. Wir chciał ją wessać, ohydny stwór przykucnął, żeby na nią skoczyć. Szczerzył się w uśmiechu, oblizywał wargi. Bartta owinęła suknię siostry wokół ramienia i mocno szarpnęła, wywlekła Giyan na zewnątrz. Kiedy Giyan znalazła się poza kręgiem, stwór się odwrócił. Kucnął przy Annonie. Postać chłopca zaczęła lśnić i tracić materialność. Stawał się niczym motyl o koronkowych skrzydłach, niczym przejrzysta pajęczyna. - Za późno na strach. - Bartta mocno przytuliła bliźniaczkę. Annon tracił wyrazistość. - Za późno na wyrzuty sumienia. - Bartta czuła, jak jej siostra dygoce i drży. Zmieniał się jego ludzki kształt. - Za późno nawet na miłość. - Bartta zasłoniła Giyan oczy i od wróciła wzrok od tego, czego nie powinien zobaczyć żaden Kundalanin. Nadnaturalna ciemność okalała obie siostry. Była tak namacalna, że uciskała im powieki, podrażniała skórę niczym burza piaskowa na Wielkim Voorgu. Giyan szlochała, nie zwracając uwagi na własny ból. - Mój syn! - lamentowała. - Mój syn! - Starałyśmy się ich uchronić - odezwała się Bartta. - Ale może ich zabiłyśmy. Ohydztwo w magicznym kręgu kończyło swe straszliwe dzieło, emanująca zeń czerń jakby chciała żywcem pożreć kobiety. Nasuwała się na krąg, pozbawione żaru płomienie zaczęły migotać i gasnąć, a siostry dostrzegły wydłużone, wiotkie stwory wynurzające się z wiru wznoszącego się z Otchłani. Z przerażeniem obserwowały napierający przerażający tłum. Stwór niecierpliwie zbliżał się do obrzeża kręgu. - Chroń nas, Miino! Twoje nierozważne wtrącenie się przerwało krąg, siostro. Stwór nadchodzi! - Bartta uczyniła znak wielkiej bogini i zaczęła kolejną inkantację w Starej Mowie. - Nie, nie pozwolę na to! - Giyan uniosła ramiona, osuwając się na kolana. - Wysłuchaj mnie, o wielka bogini. Nigdy o nic cię nie prosiłam, lecz teraz błagam! Pomóż nam! Zrobię wszystko, czego zażądasz, poświęcę, co zechcesz! Moje życie, moja dusza należą do ciebie! Tylko oddaj mi syna! Nadnaturalna ciemność zaczęła się rozjaśniać w ogłuszającej ciszy, właściwej dla magii. Znów dało się słyszeć wycie, kiedy stwory zostały ponownie wtrącone w Otchłań. Stwór, wiedząc, że teraz na niego kolej, walczył, lecz bezskutecznie. Po chwili i on zniknął tam, skąd przybył. Wybrzmiały ostatnie nuty śpiewu strumieni mocy - i już było po wszystkim. Otchłań Duchów znów była zapieczętowana. Nanthera się dopełniła. Giyan nadal klęczała, wpatrując się w Annona. Płomienie zniknęły, jastrzębie pióra zamieniły się w popiół. Bartta ostrożnie uklękła przy Annonie, przyłożyła ucho do jego piersi. - Nie oddycha, siostro. Twój syn nie żyje. Z ust Giyan wyrwał się krzyk, zrodzony głęboko w jej wnętrzu, niczym nuta dobyta przez wielką boginię, i wypełnił domek rozdzierającą serce boleścią. Bartta podeszła do bladej i nieruchomej Riane, osłuchała ją. - Też martwa - szepnęła do siebie. - Biedne osierocone stworzenie. Nie wiedziała, skąd przybywa, nie rozumiała, że ginie. Takie krótkie miała życie! Krótsze niż inni. O wiele krótsze. Wreszcie poddała się uczuciu osobliwej więzi z tą dziewczyną i położyła głowę na piersi Riane. Wokół rozbrzmiewało zawodzenie Giyan, a Bartta pozwoliła sobie na kilka łez. I wtedy coś się wydarzyło. Pierś dziewczyny uniosła się, wypełniając powietrzem, i znów opadła w wydechu. Powtórzyło się to jeszcze trzy razy, zanim osłupiała Bartta pojęła, co się dzieje. Uniosła głowę, poczuła na policzku ciepło oddechu dziewczyny. - O Miino, ona oddycha! - Położyła dłoń na czole Riane. Było wilgotne od potu, ale już nie rozpalone. - Siostro, siostro, popatrz! Riane żyje! Przeżyła Nantherę! I gorączka minęła! Giyan podeszła do siostry i przekonała się, że ma rację. Bladość już ustępowała z policzków Riane. Oddech był głęboki i równy. - Jakież będzie teraz twoje życie, mój ukochany synu, Annonie? - wyszeptała Giyan. - Musisz ją teraz nazywać Riane. - Bartta położyła dłoń na ramieniu siostry. Pozwól jej spać. Nanthera została przerwana. Nikt nie wie, jakie będą tego następstwa, i nawet nie należy się nad tym zastanawiać. Giyan kiwnęła głową, lecz nie mogła przestać gładzić policzka Riane. Na ulicach znów podniosły się krzyki. - Chodź - ponagliła ją Bartta. - Czas na rozstrzygający czyn. Giyan stała nad ciałem syna i cicho szlochała. Cierpiała, lecz głośny lament ją wyczerpał. - Żegnaj, skarbie. - Szybko, siostro. - Popchnęła ją Bartta. - Każda minuta zwłoki to śmierć kolejnego Kundalanina. Giyan, powoli niczym lunatyczka, pochyliła się i podniosła ciało syna. Obróciła się ku otwartym drzwiom i usłyszała, jak siostra zachłystuje się powietrzem. - O Miino, spójrz na siebie! Z roztargnieniem spojrzała na swoje ręce. Od czubków palców aż powyżej nadgarstków były czarne, twarde jak kryształ i bez czucia, niczym ołowiane. - Co to oznacza? - Bartta najwyraźniej była przerażona. - Przypuszczam, że to pokuta. Ofiara dla Miiny za moje grzechy. - Giyan popatrzyła na śpiącą spokojnie Riane. - Niewielka to zapłata... za życie. - Jak możesz tak mówić? - syknęła Bartta. - Nie masz pojęcia, co zrobił ci mrok otchłani. - Teraz to nie ma znaczenia. Mój syn jest bezpiecznie ukryty przed wrogami Asherów. - Łzy spływały jej po twarzy. Ucałowała siostrę w oba policzki. - Ucz go, Bartto. Naucz go tego, co powinien wiedzieć, żeby nami mądrze władać. - Wrócisz, siostro. - Nie sądzę - uśmiechnęła się blado Giyan. - Byłam kochanką Eleusisa Ashery. Wennn Stogggul na pewno wymyśli dla mnie jakąś karę. Wyszła z domku, przeszła kamienną dróżką przez ogródek i znalazła się na ulicy. Minęła gapiów, którzy na jej widok zaczęli coś opowiadać i pobiegli przed nią ulicą, roznosząc wieści. Gospody były puste, sklepy nieczynne, okiennice zamknięte. Powietrze wibrowało od strzałów zjonicznej broni Khagggunów. Na głównym placu, w dole, ustały krzyki. Rynsztoki były pełne krwi, ciała leżały u stóp pierwszego kapitana Olnnna Rydddlina. Ponad tysiąc Kundalan stało nieruchomo i w milczeniu. Rekkk Hacilar siedział trochę z boku. Nie patrzył na zwłoki, jego hełm był zwrócony ku Opactwu Opływającej Jasności, które, na szczęście, ominęły hordy rabusiów. Odwrócił jednak głowę ku Kundalance z poczerniałymi rękami, zbliżającej się do rynku ze swoją ofiarą. Khaggguni rozstąpili się przed nią, choć nikt im nie wydał takiego rozkazu. Wpatrywali się w nią szeroko otwartymi oczami. Ustały nawet płaczliwe modły za zmarłych. Giyan nic nie powiedziała. Nie było takiej potrzeby. Rekkk Hacilar znał ją z widzenia, Annona też. Zatrzymała się dopiero przed nim. Jego cthauros tupał i parskał, zaniepokojony zapachem świeżej krwi. Pierwszy kapitan Olnnn Rydddlin podjechał do nich powoli. Uniosła ku Hacilarowi ciało swojego syna, ofiarowując mu je, jakby był v’ornnańskim bogiem Enlilem we własnej osobie. Nie reagował przez całą wieczność. Pierwszy kapitan uśmiechnął się z wyższością. - Nareszcie powrócił syn marnotrawny - powiedział jedwabistym głosem. Rekkk Hacilar zignorował go. Powoli zdjął hełm. Jego pociągła, przystojna twarz nie wyrażała żadnych uczuć, kiedy w milczeniu patrzył w oczy Giyan. Sprawiał wrażenie, że rozumie jej udrękę. Lekko pochylił głowę i rzekł miękko, niemal ze smutkiem: - Połóż go, proszę, na ziemi. Giyan posłuchała, postanawiając mężnie znieść spodziewaną zniewagę, i złożyła syna u stóp dowódcy szwadronu. Jakiż miała wybór? Musiała to zrobić, bez względu na to, ile ją to miało kosztować. Twarz Annona pokrywała krew i kurz. Ciemne oczy Rekkka Hacilara wpatrywały się w Giyan. - Każ przywiązać ciało do grzbietu luźnego cthaurosa, pierwszy kapitanie. Olnnn Rydddlin zachmurzył się, podjechał na swoim wierzchowcu bliżej cthaurosa Rekkka Hacilara. - Czyżbyś zapomniał o procedurze, dowódco szwadronu? Annona Asherę należy włóczyć siedem razy wokół rynku. Potem trzeba go obedrzeć ze skóry, dla przykładu. - Mamy to, po co przybyliśmy - odparł sucho Rekkk Hacilar. - Zakończyliśmy swoją misję. - Dowódco szwadronu, muszę zaprotestować... - Rób, co musisz, ale kiedy indziej. - Nie możesz tak postąpić, dowódco szwadronu - syknął Olnnn Rydddlin. - To by ustanowiło precedens. Rekkk Hacilar obrócił się w siodle i głosem twardym jak stal rzekł: - Wydałem ci rozkaz, pierwszy kapitanie. - Dłoń w rękawicy zacisnęła się na rękojeści korda. - Wykonasz go albo cię zabiję. Olnnn Rydddlin milczał. Jego gniew nagle się rozwiał. Uśmiechnął się lekko. - Spełniłem swój obowiązek, dowódco szwadronu - skłonił się. - Będzie, jak sobie życzysz. Rekkk Hacilar prawie w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Wpatrywał się w Giyan, która stała sztywno wyprostowana, ze wzrokiem wbitym w widnokrąg. Kiedy Khaggguni bez respektu podnieśli ciało Annona i zawinęli je w materiał, po policzkach Giyan spłynęły łzy i spadły na błotnistą ziemię. - Ostrożnie obchodźcie się ze zwłokami - rozkazał Rekkk Hacilar. - Nasz szacowny nowy regent żąda dowodu śmierci Annona Ashery. Jego twarz ani głowa nie mogą ulec zniekształceniu. Zapłakana Giyan poczuła przypływ wdzięczności. Jeżeli lata spędzone wśród V’ornnów i wspólne życie z Eleusisem nauczyły ją czegoś, to właśnie tego, że najeźdźcy wcale nie byli tylko i wyłącznie źli, jak sądziła większość Kundalan. W tych srogich wojownikach biły serca zdolne do współczucia i miłości, mieli dusze i mogli odczuwać wyrzuty sumienia, a może nawet wstyd z powodu tego, co ściągnęli na Kundalę. Odwróciła głowę i ze zdziwieniem obserwowała dowódcę szwadronu, który uderzył piętami boki cthaurosa, powoli prowadząc go ku niej. - Jestem gotowa umrzeć - powiedziała, dumnie unosząc głowę. Pochylił się ku niej, objął w talii krzepkim ramieniem, podniósł ją i rzucił za siebie na grzbiet cthaurosa. Uniósł nad głowę pięść w metalowej rękawicy - znak dla oddziału, żeby wznieść mrożący krew w żyłach okrzyk - i zawołał, przekrzykując narastający zgiełk: - Łupy dla zwycięzcy! Kiedy dowódca szwadronu Rekkk Hacilar i jego Khagggunowie opuścili Stone Border, Bartta pospieszyła do domku. Dosyć już widziała. Zdawało się jej, że jej siostra jest skazana na życie w ramionach wroga - najpierw Eleusisa Ashery, a teraz tego krwiożerczego dowódcy szwadronu. Widziała, jak patrzył na Giyan. Był gotów ją posiąść już w chwili, kiedy rzuciła mu pod nogi ciało Annona. Dziw, że tego nie zrobił, myślała Bartta. To byłoby zgodne ze zwyczajami V’ornnów: dodawanie kolejnych upokorzeń. Ale może uznał, że wystarczająco ją pognębiło patrzenie na to, jak krępują ciało Annona, niczym knura przed zaszlachtowaniem. Musiała sobie przypomnieć, że tylko troje ludzi wie, że Giyan jest matką chłopca, przy czym jeden z nich, Eleusis, nie żyje. O czym myślał dowódca szwadronu, wpatrując się w Giyan? - dumała Bartta. Wzdrygnęła się. A jakie to ma znaczenie? Teraz los Giyan był przesądzony, skoro V’ornn znów ją zabrał. Bartta z rezygnacją wzruszyła ramionami. Każdy ma swój los, powiedziała sobie. Nie zazdrościła Giyan jej doli: upokarzającego powrotu do Axis Tyr z ciałem syna, by ponieść taką karę, jaką wymyśli regent. Ona zaś, Bartta, została tutaj, żeby wychowywać Dar Sala-at. Los sobie z nich zadrwił. Giyan, złota dziewczyna - piękna, mająca Dar - jest skazana na poniewierkę u V’ornnów, a ona - skromna, niezbyt urodziwa - będzie wychowywać wybawiciela Kundalan. Nie powinna nikomu mówić o Darze Sala-at, zanim nadejdzie właściwy czas, zanim wszystko będzie gotowe, a ona tak wszystkim pokieruje, żeby cała moc spłynęła na nią. Za jej plecami lamentowali mieszkańcy miasteczka, szykując się do pochówku swoich zmarłych. Bartta nie chciała tego słuchać. Przez całe swoje życie była świadkiem zbyt wielu nieszczęść. Mrok nad Stone Border, gorzka woń wilgotnego wapienia i strachu, mdlący słodkawy odór krwi i śmierci przypomniały Bartcie ten pierwszy i jedyny raz, kiedy V’ornnowie weszli w mury opactwa. Pięć lat temu, w noc po pochówku konary Mossy. Konara Mossa przewodziła Dea Cretan i wzięła Barttę pod swoją opiekę. Całe opactwo było pogrążone w żałobie, Ramahanki modliły się w swoich celach. Kamiennymi korytarzami przemaszerował Gyrgon w obrzydliwym rynsztunku, w którym przypominał owada; towarzyszyło mu dwóch uzbrojonych po zęby Khagggunów wysokiej rangi. Gyrgon wybrał Barttę, rozmawiał z nią w cztery oczy. Siedzieli w małej izdebce, niemal pozbawionej mebli. Jedynie mała oliwna lampka z brązu płonęła ku chwale Miiny. Pamiętała śpiew przedrzeźniacza, dobiegający z drzewa za otwartym oknem i kolor poświaty księżycowej, padającej na mozaikową posadzkę. Doskonale potrafiła sobie przypomnieć mdłą woń olejku goździkowego i palonego piżma, dolatującą od obcego. Pamiętała nawet dźwięk głosu Gyrgona. Lecz ani słowa z tego, co zostało powiedziane. Jej świadomość strachliwie uciekała od takich szczegółów, dawno temu pogrzebanych w jakimś ciemnym zakamarku jej umysłu. Bartta wiedziała jedynie, że od tamtej chwili ma zapewnienie Gyrgona, że opactwo pozostanie nietknięte, a tutejsze Ramahanki wolne i bezpieczne - o ile ona będzie nadal robić to, co konara Mossa robiła od szesnastu lat, od dnia, kiedy V’ornnowie zabrali Giyan. Giyan była ostatnią Ramahanką porwaną z Opactwa Opływającej Jasności. To porwanie sprawiło, że konara Mossa zaczęła realizować swój desperacki plan. I od tamtej pory dwa razy w miesiącu - czasem częściej, zależnie od okoliczności - Bartta wyruszała na półgodzinną przechadzkę krętą skalistą ścieżką wiodącą do niewielkiej, opuszczonej chaty myśliwskiej i tam zostawiała spisane przez siebie wiadomości dotyczące ruchu oporu: planów, działań, członków, a także informacje, które zebrała od kontaktów konary Mossy w miasteczku. Wszystko po to, żeby jej Ramahanki były bezpieczne, V’ornnowie nie napadli Opactwa Opływającej Jasności, jak to zrobili z innymi opactwami, nie zabrali jej Ramahanek, żeby je przepytywać, torturować i na koniec zabić. Nie, Bartta oszczędziła Kundalanom patrzenia na całkowitą zatratę Ramahanek. Nie należało się zastanawiać nad ceną, jaką musiała za to płacić. Żadna cena nie była zbyt wysoka za ocalenie duchowości. Bartta mozolnie wspinała się ulicami, rozpacz miasteczka ciążyła jej niczym trumna matki, którą sama pogrzebała. Ojciec dla niej umarł, przeszedł na Karę, tę okropną nową religię bez bogini, a Giyan zabrał V’ornn. Sama musiała odmówić modlitwy nad ciałem matki. Sama musiała spalić jej ubrania. Sama musiała ją pochować. Bo nikogo innego to nie obchodziło. Ale ona zawsze była sumienna, bo obowiązek wyznaczał rytm jej życia. Bez niego czuła się zagubiona przez całe dzieciństwo, które się zaczęło próbą uduszenia, a zakończyło, kiedy matka wydała ostatnie tchnienie. Czyż więc naprawdę można ją było winić za przerobienie Pism bogini, która najwyraźniej już nie dbała o swój lud lub - co gorsza - już nie istniała? Z chwilą zostania konara podjęła ważką decyzję. Trzymanie się nauk umarłej bogini tylko by odebrało Ramahankom wszelkie znaczenie. Szybkie rozprzestrzenianie się Kary i wynikające z tego wnioski dla przyszłości Ramahan jasno i dobitnie ukazały Bartcie, co powinna zrobić. Tyle razy powtarzała sobie, że realizuje dzieło Miiny, że teraz niezachwianie w to wierzyła. Spojrzała na swój domek, ledwo widoczny w mroku, domek, w którym leżała Riane. I wreszcie teraz, po tylu latach trudu i mozołu, wielka bogini postanowiła ją nagrodzić, dając jej Dar Sala-at, by go nauczała i doradzała mu. Jakże mądrze postąpiła, zapewniając opactwu bezpieczeństwo. Teraz Dar Sala-at będzie mieć dom. Weszła do domku, dokładnie zamknęła drzwi i od razu podeszła do paleniska, żeby nastawić gęsty gulasz. Riane ciągle spała. Bartta zaniosła ją do sypialni, w której leżał Annon, bo uznała, że dziewczyna powinna się obudzić w znajomym otoczeniu. Położyła ją, nakryła kołdrą, zmówiła modlitwę do Miiny. Potem przyciągnęła fotel do łóżka, usiadła i natychmiast zapadła w głęboki i niespokojny sen. Śniło się jej, że biegnie i biegnie po ogromnym kole. Było ciemno i zimno, więc pewnie znajdowała się w lesie, chociaż nie widziała drzew i nie czuła leśnych zapachów. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że ktoś ją ściga. Obejrzała się przez ramię - sfruwała ku niej olbrzymia sowa. Chciała krzyknąć, ale przekonała się, że sowa już wyrwała jej struny głosowe. Zwisały z dzioba drapieżnego ptaszyska. Świecące ślepia wpatrywały się w nią, jakby chciały jej coś powiedzieć. Bartta zbudziła się nagle, dotknęła szyi, odkaszlnęła, jakby chciała się upewnić, że jej struny głosowe są w porządku. Księżyc już wzeszedł. Przetarła oczy, poczłapała do paleniska, dorzuciła do ognia, zamieszała gulasz, który właśnie dochodził. Drgnęła, pewna, że usłyszała jakiś ruch w pokoju, lecz kiedy tam zajrzała, Riane nadal twardo spała. Bartta patrzyła w słabym blasku lampki na bladą skórę tamtej i poczuła, jak przeszywa ją leciutki dreszcz, niczym węgorz wślizgujący się w szczelinę pomiędzy pokrytymi koralami skałami. Przez całe życie zżerała ją zawiść z powodu Daru, jaki miała siostra. Teraz weźmie odwet, bo Dar Sala-at był jedyny w swoim rodzaju. Jeżeli zdołałaby zręcznie z nim postępować, to mogłaby kontrolować Dar Giyan. Jakież to byłoby wspaniałe! Nieoczekiwanie ukłuło ją poczucie winy. Zerwała z kołka na ścianie podróżną pelerynę i zawinęła się w nią. Co powiedziała Giyan? Ze sowa jest zwiastunem zmian. Wyszła w wietrzną noc. Z głównego placu niosło się żałobne zawodzenie. Ciała zmarłych obmyto z krwi, odziano w najlepsze ubrania. Ułożono rzędem na posłaniu z owsianej sieczki. Wokół zgromadzili się mieszkańcy Stone Border. Zjawiła się w samą porę. Pospiesznie dołączyła do sióstr Ramahanek. Stały półkolem przed ciałami. Rozpoczęły śpiewy - Stara Mowa rozbrzmiewała coraz głośniej, aż wzniosła się ponad lamenty, napełniła zebranych miłością Miiny. Wybrane osoby z rodzin, które tego dnia kogoś straciły, zapaliły ogień. Kiedy ogniska zapłonęły, Bartta pobłogosławiła je kolejno. Podano jej pochodnię, którą pobłogosławiła dłońmi i modlitwą. Pochyliła ją nad każdym ogniskiem, aż - niczym żywa istota - płomienie skoczyły do pochodni. Tłum wstrzymał oddech, kiedy pochodnia ożyła. Modły Ramahanek wypełniały plac, wszystko zdawało się wibrować w harmonii z dźwiękami Starej Mowy. W odpowiednim momencie Bartta rzuciła pochodnię na posłanie z sieczki i buchnął ogień. Rozprzestrzeniał się prędko, zachłannie, aż pochłonął i strawił posłanie i tych, co na nim spoczywali; aż spłonęło wszystko oprócz smutku i cierpienia miasteczka. Nic nie było jak trzeba. Annon siedział na łóżku i przyglądał się swoim delikatnym dłoniom. Odwracał je to w jedną, to w drugą stronę. To nie były jego dłonie. Ogarnął go lodowaty strach. Te ręce, takie małe... I miał na ramionach meszek. A na dodatek jego mięśnie zniknęły. Gorączkowo zrzucił z siebie kołdrę. - Niech mnie N’Luuura porwie! - zachłysnął się powietrzem. - Gdzie moje przyrodzenie?! Natychmiast dotknął dłonią gardła. Co się stało z jego głosem? Był o ponad oktawę wyższy. Zlazł z łóżka i prawie upadł na podłogę. Nic nie działało jak trzeba. Ręce i nogi były za krótkie, barwy wydawały się jakieś dziwne. Przypominał sobie ten domek sprzed swojego zaśnięcia - był to domek Bartty, bliźniaczej siostry Giyan. Ale wszystko wyglądało trochę inaczej, jakby patrzył na odbicie w lustrze. Lustro! Tego właśnie potrzebował. Poczołgał się po podłodze i wstał, podciągając się i opierając o jakąś starą, wymyślnie rzeźbioną szafkę z szufladami. Zakręciło mu się w głowie. Powstrzymywał mdłości, miał nadzieję, że nie zwymiotuje. Kiedy się lepiej poczuł, zaczął energicznie grzebać w szufladach, odsuwając na bok ubrania i rzeczy osobiste, dopóki nie znalazł małego, owalnego lusterka. Szybko je wyjął i spojrzał w nie. - Niech to N’Luuura porwie! Był dziewczyną! Gęste złociste włosy porastały mu całą czaszkę! Był Kundalanką! To był koszmar. To nie mogła być prawda. Co chwilę spoglądał w lusterko, ale odbicie się nie zmieniało. Gdzie było jego własne ciało? Gdzie był on? - Giyan! - wołał wysokim kobiecym głosem, człapiąc po domku. - Giyan! Gdzie jesteś? Co się ze mną stało?! Upuścił lusterko. Ledwo usłyszał, że się potłukło; za bardzo go mdliło. Sapiąc i jęcząc, zawlókł swoje obce ciało z powrotem do łóżka, zepchnął na bok pościel, która spadła na podłogę. Drapiąc nie swoimi paznokciami i szarpiąc nie swoimi rękami, podniósł podłogowe deski - gdy tylko Giyan go tu przyniosła, odkrył, że są luźne. Leżała tam stara, oprawna w skórę książka, której kazała mu strzec Giyan, i nóż, podarunek od Eleany. Wyjął oba przedmioty, przesuwał po nich dłońmi. Były prawdziwe. Nie zwariował. Jego przeszłość była jego przeszłością. Tylko teraźniejszość stała się nieokreślona i niewiadoma. Będzie musiał zatrzymywać swoje myśli dla siebie, dopóki nie znajdzie Giyan i... Usłyszał hałas i znieruchomiał. Ktoś wchodził do domku. Pospiesznie ułożył swoje skarby w schowku, przykrył deskami. Potem się położył i zamknął oczy. *** Bartta wróciła do domku i poszła prosto do pokoju Riane. Przekonała się, że dziewczyna nadal śpi, więc wróciła do dużej izby, zawiesiła pelerynę na kołku i sięgnęła po długą drewnianą łyżkę leżącą na kamieniach obok paleniska. Wzięła płytką miseczkę z grubej zielonej ceramiki i nalała do niej trochę gulaszu. Zamierzała zjeść, lecz stwierdziła, że nie ma apetytu, więc zaniosła miseczkę do pokoju dziewczyny. Riane siedziała, wpatrując się w nią. Bartta zdrętwiała, jakby na jej pościeli leżała zwinięta w kłębek żmija. Serce jej łomotało i przez długą chwilę miała wrażenie, że nie pamięta, jak się oddycha. Teraz już nie ma na to rady, pomyślała, a przyszłość zaglądała jej w twarz. - Jak się czujesz? - spytała, kiedy wreszcie odzyskała głos. Riane nie odpowiedziała, a Bartta się uśmiechnęła, przekroczyła kawałki lusterka i ostrożnie podała jej miseczkę. - Pewno jesteś głodna. Przez wiele dni nie jadłaś. Riane wyrwała jej miseczkę i pochłonęła jej zawartość, nie spuszczając przy tym Bartty z oka, niczym dzikie zwierzątko. Bartta musiała jeszcze dwukrotnie napełnić miseczkę, zanim dziewczyna zaspokoiła głód. Potem usiadła przy niej i zapytała: - Możesz ze mną porozmawiać, Riane? - Gdzie jest Giyan? Muszę z nią pogadać. - Wszystko jest dobrze. - Natychmiast! - wrzasnęła Riane i cisnęła pustą miseczką o ścianę. Wtedy Bartta uderzyła go mocno, a kiedy chciał oddać, przycisnęła go do łóżka. - Teraz jesteś bezpieczny - rzekła z twarzą przy jego twarzy. - Ale musisz się pogodzić ze zmianami. - Spojrzała na potłuczone lusterko. - Już nie jesteś Annonem. Jesteś Riane, kundalańską dziewczyną. Dla swojego własnego dobra oraz dla dobra tych, którzy są blisko ciebie, powinieneś powściągnąć naturę v’ornnańskiego chłopaka. - Annon w ciele Riane szarpał się z nią, nie przyzwyczajony do swojej nowej, słabszej powłoki. - Wszędzie są wrogowie Annona. Jeżeli się nie dostosujesz, jeśli pozwolisz, żeby Annon się zdradził, to na pewno się o tym dowiedzą i zniszczą cię. Jestem Ramahanką. Znam parę sposobów na V’ornnów. - Gwałtownie potrząsnęła Riane. - Słuchasz, co mówię?! - ryknęła. Dziewczyna wpatrywała się w nią, śliczna buzia wyrażała nieugięty sprzeciw. - Należało zrobić to, co zrobiono - powiedziała spokojniej Bartta - żeby cię ocalić. Dziewczyna nadal się w nią wpatrywała, ale przynajmniej przez chwilę była spokojna. - Wiem, że się przejrzałeś w lusterku - ciągnęła Bartta. - Jesteś prześliczna. - Puść mnie - odezwała się Riane. - Uspokoiłeś się? Cisza. Bartta puściła dziewczynę i odsunęła się od łóżka. - Riane... Dziewczyna zlazła z łóżka i wycofywała się, aż przycupnęła w najdalszym kącie pokoju. - Nie nazywaj mnie tak! - A jak mam do ciebie mówić? - Nazywaj mnie moim prawdziwym imieniem. - Teraz jesteś Riane. Postaraj się to zrozumieć. Twoja... to zna czy Giyan i ja przeniosłyśmy twojego ducha do ciała Riane. To był jedyny sposób, żeby cię ocalić. Twoi wrogowie wierzą, że nie żyjesz. - Jeżeli to prawda, pozwól, żeby Giyan sama mi to powiedziała. Jej uwierzę. Bartta westchnęła. - Giyan odeszła. Wzięła... - Kobieta oblizała wargi. - Żeby udowodnić twoim wrogom, iż Annon naprawdę nie żyje, zaniosła im twoje ciało. Żeby Khaggguni przestali zabijać mieszkańców miasteczka. Pamiętasz to, prawda? Riane wpatrywała się w nią. - Pamiętasz, że chciałeś się poświęcić, żeby ich ocalić. I naprawdę to zrobiłeś. Mają i twoje ciało, i Giyan. Zabrał ją dowódca szwadronu. - Rekkk Hacilar. - Tak, cóż, wątpię, żeby wróciła, więc po prostu musisz... - Pójdę jej poszukać - oznajmiła Riane, przebiegając obok Bartty. Ta złapała ją za ramię, obróciła i znów uderzyła, tym razem mocniej, aż dziewczyna upadła na łóżko. Giyan, Giyan, zawsze Giyan. - To Annonowe gadanie - rzekła. - Mówiłam ci, że z tym już koniec. - Spostrzegła, że Riane zaciska pięści, więc szybko dodała: - I cóż za szalony pomysł z tym pójściem za nią. Jesteś sam, w obcym ciele. Należysz teraz do podbitej rasy i na dodatek jesteś kobietą. Sam nie przetrwałbyś nawet tygodnia. - No to chodź ze mną. - Giyan życzyła sobie, żebyś tu ze mną został, żebyś się stał nowicjuszką Ramahanek w Opactwie Opływającej Jasności, gdzie ona i ja poznawałyśmy Pisma. - Nie wierzę ci. Bartta znów uderzyła dziewczynę. - No to naucz się mi wierzyć, Riane. Im szybciej się na uczysz, tym będzie dla ciebie lepiej. Już dosyć oberwałaś. Nie chcę cię bić, nie sprawia mi to przyjemności, ale musisz się nauczyć. Masz przed sobą całe życie. Riane zaklęła po v’ornnańsku. - Jestem V’ornnem! Żyję tylko po to, żeby się zemścić na Wennnie Stogggulu i Kinnnusie Morsze! - Dziewczyna chwyciła kawałek lustra i skoczyła ku Bartcie. Bartta odskoczyła, lecz ostry jak brzytwa odłamek zdążył jej przeciąć suknię i zadrasnąć skórę. Z ramienia kobiety pociekła krew. Ogarnęła ją wściekłość. Tak mocno uderzyła Riane, że okrwawiony odłamek lusterka przeleciał przez pokój. Uderzyła ją jeszcze raz i jeszcze raz. - Zapomnij o zemście, zapomnij o Giyan, zapomnij o swoim leniwym i dostatnim życiu w Axis Tyr. Tego już nie ma. Annon Ashera nie istnieje! Tłukła ją, sapiąc i dysząc, dopóki Riane nie straciła przytomności. - A masz - mówiła zadyszana. - A masz. Z jakiegoś powodu przypomniał się jej lorg, którego zabiła tak dawno temu. To przeklęte wspomnienie! Czyżby już zawsze miało jej towarzyszyć? Dlaczego? Przecież to było tylko zwierzę, i to szkodliwe, złe, mimo całego gadania Giyan. Zmęczona Bartta usiadła na splamionym krwią łóżku i zsunęła suknię z ramienia, żeby obejrzeć ranę. - Chroń nas, Miino - wyszeptała, tamując krew. - Teraz należysz do mnie. Nigdy cię nie puszczę. Sama wielka bogini darowała ci życie. Ale takiego życia nikt ci nie pozazdrości. Osobiście poznasz bezustannie zagrożone śmiercią, znienawidzone, pozbawione nadziei życie pod władzą V’ornnów. Zrozumiesz, jak metodycznie pozbawili nas wszystkiego, co niegdyś mieliśmy. Może nawet z czasem zaczniesz nad nami płakać, bo prawie nie ma już Kundalan pamiętających Kundałę sprzed inwazji V’ornnów. Pamiętających czasy, kiedy narbucki wędrowały po płaskowyżach, kiedy Ramahanie-mężczyźni i przeklęci Rappa jeszcze nie sprzeniewierzyli się Osoru, kiedy błyskawica przecinała niebo, zapowiadając pojawienie się wspaniałych Świętych Smoków Miiny. Gdzież teraz są? Gdzie? - Bartta uderzała pięściami w uda. - Ach, te czasy dawno minęły i boję się, że nigdy nie powrócą! Zostaliśmy bez naszej bogini, bez magicznych narbucków, nawet bez błyskawicy, która przyniosłaby nam czarodziejską moc. Zostaliśmy z naszymi zmarłymi, naszym bólem i okropnymi kompromisami, na które musieliśmy przystać. Ale, na dobre czy złe, wygląda na to, że jesteś Darem Sala-at. - Wyciągnęła rękę, odgarnęła Riane włosy z czoła. Twarz dziewczyny zaczynała ciemnieć i puchnąć. - Riane, Wybranka Miiny i Seelina. Moja uświęcona tajemnica. Będziesz żyć, zgodnie z wolą Miiny. Ale teraz jesteś w moich rękach. Jakiekolwiek tajemnice skrywasz, pewnego dnia staną się moje. Możesz być tego pewna! Księga Druga WROTA ŻYCIA Duch Kundalanina składa się z pięciu elementów: ziemi, powietrza, ognia, wody i drewna. Współgranie owych elementów - czy to harmonijne, czy dysonansowe, słodkie czy gorzkie, pokrętne czy proste, płynne czy niepodatne, determinuje osobowość - a zatem i drogę - każdej jednostki. Przy tak zmiennej mieszaninie niebezpiecznie byłoby wierzyć, że można osiągnąć równowagę. W istocie mogłoby to nawet być niewskazane. Przeczyste Źródło Pięć Świętych Ksiąg Miiny 9. Naczynie na poły pełne Opactwo Opływającej Jasności godne było swego miana. Zbudowano je na skalistym cyplu wznoszącym się ponad Stone Border. Była to rozłożysta budowla bez określonego planu, zbudowana z białego jak kość kamienia, który migotał w słońcu i lśnił srebrzyście w deszczu. W bezksiężycowe noce opactwo jaśniało nieziemską poświatą, dostrzeganą przez wszystkich w Stone Border. Dziewięć smukłych minaretów wznosiło się ze świętych kaplic w obrębie wysokich murów. Przykrywały je wydłużone kopuły pokryte srebrem. Minarety były tak wysokie, że niknęły, kiedy mgła lub nisko płynące chmury przesłaniały górski grzbiet. Żadna z żyjących Ramahanek nie pamiętała czasów, kiedy opactwa nie było. Legenda głosiła, że to sama bogini Miina je wymyśliła i zbudowała. Wiele przemawiało za prawdziwością tych opowieści, a szczególnie sam budulec. Kamień był zupełnie inny niż skały Djenn Marre. Był tak twardy, że wielkie bloki nie nosiły śladu upływu czasu i zniszczenia. I wyjąwszy dawne Opactwo Nasłuchującej Kości w Axis Tyr, obecną Świątynię Mnemoniki V’ornnów, nie było drugiego takiego na całej znanej Kundali. Riane, pracując codziennie w ”ogrodzie czarownicy” Bartty, wyraźnie widziała opactwo na południowym skraju jodłowego lasu. Poniżej, na stromych schodkowatych ulicach, pojawiali się mieszkańcy. Poruszali się krótkimi, nerwowymi zrywami, przeplatanymi bezruchem, znużeniem zrodzonym z braku radości. Otuleni ciemnymi pelerynami, spieszyli dokądś w swoich sprawach lub stali samotnie, zatopieni w myślach, na ocienionych progach albo w na wpół zasłoniętych oknach. Wyczekiwali, bezustannie pochylając ramiona pod naporem niewidzialnej burzy. Gdzież się podziała krzątanina i gwar głosów, podniesionych podczas kłótni, targów o cenę, w sprzeczkach? Gdzie powitalne okrzyki przy spotkaniach na zatłoczonych placach targowych, gdzie pokrzykiwania bawiących się dzieci? No a przede wszystkim, co się stało z rozlicznymi kundalańskimi uroczystościami dla uczczenia zmiany pory roku, zbiorów i ważnych dni, które mu Giyan z takim uczuciem opisywała? Spokój wyprowadzał Riane z równowagi. Annon i Kurgan, wybrawszy się na polowanie, często spędzali czas w okalających Axis Tyr wiejskich okolicach, ale zawsze wracali do rozgwaru i pośpiechu miasta. Riane, otoczona osobliwymi woniami, od których kręciło się jej w głowie i nieco ją mdliło, harowała pod czujnym okiem Bartty. Twarz, szyję i ramiona ciągle jeszcze miała podrapane i spuchnięte po laniu, jakie dostała. Nocami nie mogła z bólu spać. Nie łykała nasennego wywaru, który przygotowywała dla niej Bartta. Wylewała go przez okno, gdy tylko zostawała sama. Sądziła, że jest bardzo sprytna, ale okazało się, że wcale nie. Trzeciego dnia po biciu spróbowała się wymknąć z domu. Odczekała, aż w sypialni Bartty zgaśnie lampka, a w całym domku zrobi się ciemno. Wstała z łóżka i stanęła przed otwartym oknem, wpatrując się w noc. Chmury mknęły nisko po niebie, przesłaniając górskie szczyty i minarety opactwa, powietrze było wilgotne i zimne. Otuliła się peleryną, wyszła przez okno i stanęła twarzą w twarz z Bartta. Cios Bartty powalił Riane na kolana. Potem Bartta tak mocno złapała ją za włosy, że aż łzy napłynęły jej do oczu, postanowiła jednak, że nie krzyknie. Gniewnie zacisnęła zęby. Bartta otworzyła dłoń z maleńką kulą ognia. - Patrz! - rozkazała, z całej siły szarpiąc dziewczynę za włosy. Riane nie miała innego wyjścia, jak tylko spojrzeć na grządkę pod oknem swojej sypialni, gdzie przez ostatnie trzy noce wylewała nasenny napar. Kwiaty były zwiędnięte, miały pomarszczone płatki. Bartta się schyliła. - Głupi, głupi Annon - syknęła. - Myślałeś, że nie przejrzę twoich sztuczek? - Puściła włosy Riane, wyprostowała ją. Głos Bartty zmienił się, złagodniał. - Riane nigdy by nie pomyślała o ucieczce, bo niby dlaczego? Gdzieś w górach znajduje się jej dom, jest wśród rodaków, wkrótce zostanie wprowadzona do elitarnego stowarzyszenia swojego ludu, będzie się uczyć wszystkich tajemnic Miiny. Podniosła Riane, otrzepała ją, pogłaskała po policzku. Zaprowadziła ją do innej części ogrodu i powiedziała dobrotliwie: - Widzisz tę roślinę o trąbkowatych kwiatach i orzeszkach w kształcie łez? - Uklękła, a Riane obok niej. - To Brugmansia sanguinea, krwiodrażnik. - Zerwała owoc, obłupiła z zielonej skórki, odsłaniając czerwonawy orzeszek, i położyła go na dłoni Riane. Nauczę cię, jak przyrządzać rodzaj kremu, który spożyty w odpowiedniej ilości nie pozwoli ci zmarznąć nawet w największej zimnicy. - Spojrzała na Riane. - To sekret, którego nie zna żadna akolitka, Riane. Nie jest powszechnie znany nawet wśród nowicjuszek. - Położyła łagodnie dłoń na karku dziewczyny. - Ale tobie go powierzę. Spodobałoby ci się to? Riane, zdumiona tą nagłą zmianą, potaknęła, choć nie miała pojęcia, jak mogłaby wykorzystać tę wiedzę. Dwa dni później Riane obudziły wibracje strumieni mocy. Bartta powiedziała jej, że strumienie te oplatają całą Kundalę. Tak się składało, że domek został zbudowany nad takim strumieniem, podobnie jak Opactwo Opływającej Jasności. Właściwie, zgodnie z tym, co mówiła Bartta, wszystkie ramahańskie opactwa umieszczono nad głównymi strumieniami mocy. Ta sieć, którą płynęła moc spoza świata, ogromnie ciekawiła Barttę. Stale wypytywała Riane, czy czuje owe linie. Riane zawsze odpowiadała, że nie, ale dodawała, że będzie ponawiać próby, bo chciała, żeby Bartta o tym opowiadała. Dziewczyna pojęła, że Ramahanki z upływem czasu zatraciły między innymi znajomość szczegółowej mapy strumieni mocy. Bez niej zaś nie można się było połapać w tych liniach. Jeśli się nie wiedziało, gdzie one się łączą, nie można było ani pojąć natury tej sieci, ani zrozumieć, do czego niegdyś jej używano. Teraz najwyraźniej tylko nieliczne Ramahanki potrafiły wyczuć linie mocy, a żadna nie mogła się pokusić o sporządzenie nowej mapy. Riane wstała, czując w kościach wibracje, jakby jej ciało zmieniło się w instrument, którego struny trącał niewidoczny muzyk. Wrażenie nie było niemiłe, lecz z pewnością dość niesamowite. Świtało, lecz nisko wisząca powłoka z czarno-sinych chmur zapowiadała, że ranek będzie zaledwie nieco mniej ciemny od nocy. Riane stanęła pośrodku swojej sypialni, zamknęła oczy. Otuliła ją cisza. Na zewnątrz czasem ćwierkały ptaki, deszcz cicho stukał o parapet i miękko opadał na ”ogród czarownicy”. Wiatru w ogóle nie było. Żałosna prymitywność otoczenia zaczynała męczyć dziewczynę. Nie było tu lamp nuklearnych, akceleratorów jonów, tortowych matryc, pól bilansujących, generatorów sieci neuronowej. Ciepło ognia, światło oliwnych lampek - i nic, co by cię informowało o tym, co się dzieje na zewnątrz. W rezultacie miasteczko było głuche, nieme i ślepe. Nic dziwnego, że tak łatwo dało się podbić Kundalan. Dziewczyna zdrętwiała, słysząc nagle trzeszczenie, jakby ktoś szedł po podłodze z desek. Teraz już słyszała, jak Bartta się krząta, a po chwili dobiegło ją jej wołanie. Riane ubrała się w kundalański strój, który dała jej Bartta, i poszła do dużej izby. Bartta siedziała przy drewnianym stole. Stały na nim dwie miseczki napełnione tym paskudnym kundalańskim ziarnem. Riane ono nie smakowało. Zastanawiała się, czy Bartta wspomni o śpiewie strumieni mocy i zdziwiła się, słysząc: - Usiądź i zjedz śniadanie. Mamy dziś sporo roboty. Riane bez słowa usiadła, ale nie sięgnęła po drewnianą łyżkę. Cóż by dała za porcję smażonych żeberek knura! Usiłowała się skupić na osobliwej melodii. - Maść, którą dla ciebie zrobiłam, przynosi efekty - powiedziała Bartta, zupełnie jakby to jakiś wypadek spowodował opuchliznę. - Już wkrótce będę cię mogła zabrać do opactwa. Riane wpatrywała się ponuro w nieapetyczne śniadanie. Burczało jej w pustym żołądku. Nie zjadła zbyt wiele na kolację. Potrawka warzywna, którą podała jej Bartta, miała zapach i smak ziemi. A i tę odrobinę, którą zjadła, zwymiotowała jakąś godzinę po pójściu do łóżka. - Jedz - rzekła surowszym tonem Bartta. - Jako Kundalanka... - Giyan by tego nie jadła. Łyżka Bartty zatrzymała się w połowie drogi do ust. - Giyan została porwana przez V’ornna, skłoniona do życia po śród V’ornnów, zmuszona do dzielenia łoża z V’ornnem. Musiała się przystosować, żeby przeżyć, tak jak teraz ty musisz się przystosować. Riane przez chwilę się nad tym zastanawiała. Bartta wiedziała, jak dotrzeć do Annona. Posługiwała się w tym celu Giyan. Riane chwyciła łyżkę. Wyobraziła sobie, że to smażone mięso knura, i wsypywała kaszę do ust, przełykając najszybciej jak potrafiła. Bartta natychmiast się poderwała. Wytrąciła łyżkę z ręki Riane, złapała dziewczynę za ramiona i gwałtownie nią potrząsnęła. - Jesz jak zwierzę! - wrzasnęła jej w twarz. - Czyżbyś była zwierzęciem? Kundalanie nie jedzą jak zwierzęta! Są cywilizowani! - Szarpnęła nią tak, że aż zakołysało się krzesło. - Podnieś łyżkę. Umyj ją i wróć tutaj, żebym mogła cię nauczyć, jak należy jeść. Kiedy Riane znów usiadła przy stole, Bartta stanęła tuż przy niej i rzekła: - Nabierz łyżkę kaszy, włóż do ust. Kiedy gryziesz, odłóż łyżkę, żebyś mogła się delektować smakiem. Połknij. Podnieś łyżkę... W połowie śniadania Annon uświadomił sobie z niechęcią, że Bartta ma rację. Będzie dla niego o wiele lepiej, jeżeli zrobi to, co chce Bartta. Skoro już musi tkwić w tym przeklętym ciele, powinien się do niego przystosować. A uczenie się kundalańskich obyczajów wcale nie było takie złe. Na przykład jedzenie śniadania. Może i nie było najsmaczniejsze, ale przynajmniej żołądek się nie buntował, jak wieczorem, kiedy chciwie pochłonęła strawę. Ledwo to pomyślał, a już zbuntował się v’ornnański wojownik. Nie jestem Riane! - krzyczał z uporem w myślach, a serce dziewczyny łomotało. Lecz był nią. Patrząc w twarz Bartty, Riane wiedziała, co ją spotka za każdym razem, kiedy Annon weźmie górę. Na N’Luuure, szkoda, że nie ma tu Giyan. Była, niestety, z dowódcą szwadronu Rekkkiem Hacilarem. On-ona-Annon-Riane mógł-mogła już nigdy jej nie zobaczyć. Gardło jej się ścisnęło i o mało się nie udławiła. Przełknęła resztkę kaszy i głęboko wciągnęła powietrze. Miotały nią wściekłość i rozpacz. Rezygnacja nigdy nie była cechą v’ornnańskich mężczyzn, nawet trudno im było ją zrozumieć. Riane wyznaczyła sobie cel: przetrwanie. Żeby przetrwać, powiedziała w duchu, muszę się przystosować. Posłusznie, do ostatka, zjadła kaszę, potem zaniosła miseczkę i łyżkę do zlewu, żeby je umyć. A pod nią strumienie mocy śpiewały pieśń, którą jedynie ona mogła słyszeć. Tydzień później Bartta powiedziała jej, żeby się spakowała. Miały się przenieść do Opactwa Opływającej Jasności. W drodze Riane po raz pierwszy dobrze się przyjrzała miasteczku. Stone Border wyglądało jak misa wyżłobiona w stoku góry tuż pod opactwem. Przypominało amfiteatr: strome uliczki wiodły w dół, ku ”scenie”, czyli centralnie położonemu rynkowi. Dziewczyna szła obok Bartty, patrząc, jak mieszkańcy kłaniają się kobiecie i modlą do Miiny, by dała jej swoje błogosławieństwo i dobre zdrowie. Przeszły przez piękny park, okolony wysokimi sosnami, starannie wypielęgnowany - lecz poza nimi nikogo tam nie było. Młodzi mężczyźni o spoconych twarzach tłoczyli się w gospodach na południowym posiłku. Jedli na stojąco, popijali z dużych kufli z pokrywką i rozmawiali przyciszonymi głosami. Riane czuła ich natarczywe spojrzenia, biegnące za nią prawie pustą ulicą; były jak łapiące ją za kark dłonie. Nie słyszała żadnej muzyki, jedynie zawodzenie niemowlęcia i wiatr szepczący w koronach drzew parku, który już minęły. I wtedy pojawił się inny dźwięk. Musiały pójść inną drogą, bo ulica, którą wybrała Bartta, była zatłoczona żałobnikami idącymi za białą trumną. Riane zobaczyła zalane łzami twarze, woale i długie peleryny. Szloch brzmiał jak szum deszczu w rynnach. Smutek wylewał się z każdych drzwi, spoczywał na mrocznych ulicach niczym dyszące, na poły martwe zwierzę. Strumienie mocy zachowywały grobowe milczenie. W końcu skręciły w wąską, brukowaną uliczkę, wijącą się stromo w górę jakieś sześćset metrów, ku wyniosłemu wejściu do Opactwa Opływającej Jasności. Opactwo - jak wszystkie budowle w klasycznym stylu kundalańskim - było prawdziwym labiryntem komnat, kaplic, korytarzy, ogrodów, loggii, balkonów, szerokich schodów, dziedzińców i atriów. Młode akolitki zawsze błądziły, podobnie jak liczne leyna, nowicjuszki; nawet shima, kapłanki, trafiały czasami do nie znanej im części opactwa. Jedynie konara, starsze kapłanki ze sprawującej władzę Dea Cretan, zawsze wiedziały, gdzie są. Dziewięciokrotnie w trakcie każdego księżycowego cyklu - to znaczy w ciągu doby - kryształowe dzwonki wygrywały pięć dźwięków, które łączyły się, tworząc Wielki Akord, symbolizujący miłość Miiny i jej obecność. W owych chwilach w opactwie ustawały wszelkie prace i dopóki rozbrzmiewał Akord, wznoszono śpiewne modły. W ogrodach opactwa rosło mnóstwo drzewek pomarańczowych, więc delikatny aromat nierozłącznie splatał się ze Świętymi Pieśniami, jakby nadając im dodatkowy wymiar, znak - jak twierdziły Ramahanki - że Święte Słowo Miiny było niesione hen, w cztery strony świata. Pierwszego ranka w opactwie Riane została wystawiona na kolejną próbę. Łazienki były wspólne dla danego kręgu ramahańskiej społeczności. To znaczy, że wszystkie akolitki korzystały z tych samych łazienek, podobnie leyna i shima. Jedynie każda konara miała swoją prywatną łazienkę. Riane weszła do pomieszczeń kąpielowych i zdrętwiała, widząc tyle nagich dziewcząt. Musiała się napomnieć, że i ona jest dziewczyną. I skąd u niej ta nagła awersja do tłumów? Usłyszała, jak akolitki paplają o swoich ciałach: która jest za gruba, za chuda, ma za krótkie nogi albo za bardzo klockowate, nie dość zgrabne. Annon słyszał, jak plotkują o swoich twarzach - która ma za długi nos, za bardzo perkaty, czyje oczy są zbyt blisko osadzone, za małe, zezowate, kto ma pryszcze, a kto jest zwyczajnie brzydki. Słyszał fałszywe śmiechy, widział grupy dziewcząt zmawiających się przeciwko innym, okrutne żarty ze słabszych, wstydliwych, wszystkich tych, które były ”inne”. Słyszał szepty o tym, kto jest najgorszą nauczycielką, a kto najzłośliwszą, kto najsurowszą, a kto najbrzydszą, o opuszczonych lekcjach, i odpisanych lekcjach, o dotykaniu się, o nocnych eskapadach, o schadzkach z chłopcami czekającymi w mroku nocy tuż za murami opactwa, o zabawach, podczas których zażywano narkotyki sekretnie sporządzane z uprawianych grzybów i ziół i palono przemycaną z zewnątrz laaga. Annon wiedział coś o laaga. Robiono to z wysuszonych i sproszkowanych liści tropikalnej rośliny. Specyfik ten palony lub żuty, powodował silny efekt narkotyczny, szybko też uzależniał. Był to nie oczyszczony i niebezpieczny narkotyk, zwłaszcza w porównaniu do salamuuunu, który - w przeciwieństwie do laaga - nie powodował uzależnienia. Konsorcjum Asherów ściśle kontrolowało salamuuun i pozwalało na jego sprzedaż wyłącznie w licencjonowanych kashiggenach. Riane nasłuchiwała gwaru przyciszonych rozmów. Nie mówiono ani słowa o Miinie, o świętych tekstach, o modłach, o tak często wspominanej przez Giyan misji Ramahanek mających przywrócić Kundalanom stan łaski, którym cieszyli się przed wiekami. Kiedy usiłowała to wszystko dosłyszeć, dostrzegła ją grupka akolitek i naigrawając się z niej, wciągnęła Riane pod prysznic, choć była ubrana. Suknie ją oblepiły, co jeszcze bardziej rozśmieszyło dziewczęta. Rozebrały ją, wepchnęły pod gorące strumienie w długiej, steatytowej sali prysznicowej, kpiły z jej skromności, przezywały ją. Riane zaś zdecydowanie dziwnie zareagowała na taką bezpośrednią bliskość nagich kobiet. Za każdym razem kiedy Annon czuł wzbierającą falę seksualnego podniecenia, Riane ogarniał wstyd i zmieszanie. Uczucie to było dla dziewczyny niebezpieczne. Sprawiało, że górę brała osobowość Annona. Riane traciła kruchą powłokę kobiecości, przestała dbać, gdzie jest i kim jest. Annon stał się sobą i zaatakował dziewczęta. Nic dziwnego, że ta nagła agresja zdumiała je i wystraszyła. Z krzykiem uciekały spod pryszniców niczym krople deszczu rozwiewane wichrem. Krzyki przyciągnęły uwagę pełniącej dyżur nowicjuszki, leyny Astar. Była przystojną kobietą, ani zbyt starą, ani zbyt młodą. W jej lśniących kasztanowych włosach widać było srebrne pasma. Nosiła jasnożółte szaty nowicjuszki z surowego jedwabiu i muślinu. - Co się tutaj dzieje? - spytała melodyjnym głosem. - Ta nowa jest jakaś dziwna - powiedziała jedna z akolitek. - Tak. Niesamowita - dodała druga. - Próbowała nas skrzywdzić - wtrąciła trzecia. - I wcale jej tu nie chcemy - dorzuciła czwarta. - No, no, dziewczęta. - Uśmiech leyny Astar uciszył strach i wrogość akolitek. - Riane jest nowa w naszym opactwie, no i straciła pamięć. - Leyna uśmiechała się coraz bardziej promiennie. Popatrzyła kolejno na akolitki. - Wszystkie pamiętacie, jak trudne były początki. Pomyślcie, o ile trudniejsze jest to dla niej. Riane musi się wiele nauczyć. Powinnyśmy jej pomóc się przystosować, tak jak same chciałybyśmy, żeby nam udzielono pomocy, jak zresztą się stało. To nasz obyczaj, nieprawdaż? Potaknęły, więc nakazała im pobiec się odziać, bo już spóźniły się na poranne modły. Leyna Astar i Riane zostały same w sali kąpielowej. - Nic ci nie jest? - spytała łagodnie leyna. Riane długo milczała. - Skąd o mnie wiesz? - odezwała się w końcu. - Poinformowano mnie - odparła leyna Astar i podała jej ręcznik. - Może stamtąd wyjdziesz? Riane wzięła od niej ręcznik i starannie owinęła nim swoje ciało, do którego nie mogła się przyzwyczaić. Zerknęła na twarz leyny Astar. Była otwarta, przyjazna i, na szczęście, bez cienia podstępu. - Dlaczego je biłaś, Riane? - spytała nowicjuszka. W jej głosie nie było groźby, wydawała się po prostu ciekawa. - Czuję takie... - odparła z wahaniem Riane. - To znaczy w moim ciele. Nie wiem, co to takiego. - Przecież nie mogła powiedzieć leynie Astar, że pała żądzą zemsty na mordercach rodziny Annona Ashery. - Jesteś zdrową nastolatką - wyjaśniała leyna Astar. - To działają hormony, budując mięśnie i kości, żebyś mogła rosnąć. Tymi odczuciami nie trzeba się martwić, są zupełnie naturalne. - Nie dla mnie - mruknęła Riane. Leyna Astar nadal się do niej uśmiechała, jakby nic nie usłyszała. - Odprowadzę cię do twojego pokoju, dobrze? - Konara Bartta nie byłaby zadowolona. Nie poszłabym na modły. - Na modły zawsze jest pora - rzekła serdecznie leyna Astar. - A teraz najważniejsze, żebyś poznała nowe otoczenie, nieprawdaż? Riane była jej tak wdzięczna, że jedynie kiwnęła głową. Dzień Riane wyglądał następująco: wstawała przed świtem na pierwsze modły, potem w refektarzu zjadała skromny posiłek z innymi akolitkami, a później odbywały się lekcje z różnymi nauczycielkami Ramahankami, przerywane jedynie modłami. Południowy posiłek był najbardziej obfity, po nim następowały kolejne modły, po których dziewczęta pracowały do wieczornej modlitwy. Potem Riane wracała do swojego pokoju, gdzie otrzymywała nauki od samej Bartty. Riane wolałaby spędzać wieczory z leyna Astar, lecz to nie wchodziło w grę. Bartta nie zamierzała uszczuplać swego czasu spędzanego z Riane i nie kryła tego. Akolitki już z niej nie szydziły pod prysznicami, robiły coś o wiele gorszego - ignorowały ją. Słuchała ich rozmów przez plusk wody i czuła się jak obca istota, którą przecież była; wieczna outsiderka, której było źle we własnej skórze. Niekiedy nie mogła już tego znieść, opierała wtedy głowę o ścianę i gorzko płakała, tęskniąc za życiem, jakie niegdyś wiódł Annon, życiem dostatnim i uprzywilejowanym, które teraz zniknęło, jakby nigdy nie istniało. Annon nigdy nie musiał wyrzucać śmieci, obierać jarzyn, rękami wygrzebywać z ziemi bulw. Nigdy nie musiał pracować dwadzieścia syderalnych godzin dziennie, a spać zaledwie cztery. Mógł jeść, bawić się i polować, kiedy chciał, i chodzić, dokąd chciał. Riane wprost przeciwnie. Prawdę mówiąc, była więźniem. Lepiej się przyzwyczaj do obecnego życia, powtarzała jej bezustannie Bartta, bo tylko takie masz. Jakież to wszystko było niesprawiedliwe! Woda na szczęście kryła jej łzy, lecz jakie to miało znaczenie? Akolitki mijały ją pospiesznie lub odwracały się do niej plecami, plotkując w grupkach, nie zwracając uwagi na jej udrękę i cierpienie. Do wszystkiego musiała się z wysiłkiem przyzwyczajać: do mierzenia czasu nie w v’ornnańskich syderalnych godzinach, lecz kundalańskich godzinach księżycowych; do pożywienia, które musiała jeść; do łóżka, w którym spała. I za każdym razem, kiedy ćwiczyła, myła się, ubierała czy załatwiała, porażała ją obcość jej nowego ciała. I cóż niby miała robić ze swoimi piersiami lub miejscem, gdzie kiedyś znajdowało się przyrodzenie Annona? A jeśli już chodzi o to, co miała między nogami, było to zupełnie pozbawione znamion dorosłości, przez co wydawało się jej, że cofnęła się w okres dzieciństwa. Starała się unikać luster, bo odbijająca się w nich twarz tak wyprowadzała ją z równowagi, że aż zaczynała dygotać. Istniała zasadnicza różnica pomiędzy osobą, którą widziała w lustrze, a tą, która w niej tkwiła. Nie potrafiła wypełnić dzielącej je luki; i nie była pewna, czy choćby próbowała, bo nie zniosłaby utraty swojej poprzedniej osobowości. Przerażała ją myśl, że jeśli zaakceptuje to, kim się stała, wówczas umrze wszystko, co zostało z Annona. Miała powody, żeby się tego obawiać. Systematycznie zamazywano każdy codzienny element życia w znanej Annonowi formie. Niekiedy świadomość tego procesu stawała się nie do zniesienia. To było tak, jakby obserwowało się własną śmierć, patrzyło, jak powoli, nieubłaganie wydzierają ci cenne cząstki niczym karty z księgi. Riane chwilami była przekonana, że straci rozum, bo czymże jest zdrowie psychiczne, jeśli nie świadomością własnej jaźni? A jeżeli nie ma własnej jaźni - lub jeżeli gwałtownie się ona rozpada - to jak można być zdrowym psychicznie? W czym mógłby zamieszkać rozum - używając psychologicznej metafory - jeżeli nie ma domu? Ogarnięta przerażeniem Riane podnosiła podłogową płytkę pod łóżkiem, którą z wielkim trudem obluzowała, i wyjmowała ze skrytki dwie rzeczy przemycone do opactwa: nóż podarowany przez Eleanę i starożytną kundalańską książkę znalezioną w pieczarach pod pałacem w Axis Tyr. Za każdym razem, kiedy dotykała noża, nie mogła powstrzymać się od płaczu. Budził w niej tak wiele uczuć, że nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Kiedy myślała o Eleanie, serce jej nieomal pękało. Rozumiała teraz, że zaczynała się zakochiwać w Eleanie, chociaż V’ornn, którym niegdyś była, nigdy by się do tego nie przyznał. Ale cóż miała teraz począć z ową miłością, która płonęła w niej jak słońce na bezchmurnym kundalańskim niebie? Była kobietą. Coś tak osobliwego, że nie potrafiła się z tym pogodzić. Może Annon zaakceptowałby znalezienie się w ciele Kundalanina, lecz ciało Kundalanki... to już było stanowczo zbyt wiele. Gdybym tylko nie uciekł z pałacu, myślał; gdybym poszedł za pierwszym porywem, wrócił na górę i poderżnął gardło Wennnowi Stogggulowi; gdybym nie przybył tu razem z Giyan; gdybym został z Eleaną. Ale kim było to ”ja”? Lepiej przyzwyczaj się do obecnego życia, bo tylko takie masz. Niekiedy, pomimo ciężkich kar, jakie ją za to spotykały, czarna rozpacz sprawiała, że Riane robiła użytek z pięści - jakby to zrobił V’ornn Annon - i rozkrwawiała nos tchórzowi znęcającemu się nad słabszymi lub podbijała oko dręczycielce. Przekonała się, że to ciało, mimo pewnej słabości, odznacza się znakomitym refleksem, wielką wytrzymałością i dzielnym sercem. O dziwo, te heroiczne wyczyny nie pomogły jej zyskać w oczach innych ofiar dręczycielek. Biedaczki uparcie nie odstępowały grupek, do których chciały się dostać. I tak została bez przyjaciółek, odtrącona nawet przez te, których próbowała bronić. Bywały jednak chwile o wiele bardziej przerażające i dezorientujące, kiedy w strasznej tęsknocie za dawnym życiem przypominała sobie zamarznięte stepy, oblodzone skarpy, iskrzące się śniegiem urwiska. Przypominała je sobie tak żywo i szczegółowo, że musiała tam przebywać. A przecież Annon nigdy nie widział hologramów takich miejsc, a tym bardziej nigdy tam nie był. Riane jęczała wtedy cicho, ściskając dłońmi głowę, jakby się bała, że mózg się jej rozpryśnie, a wielkie zaspy śnieżne zaczynały przesłaniać korytarze w pałacu regenta w Axis Tyr i całe życie Anno-na, które w takich chwilach starała się desperacko ocalić od zapomnienia. Bez wątpienia takie ataki były najgorsze. Zawsze była po nich spocona i wstrząśnięta. Nikomu jednak o nich nie mówiła, nawet Bartcie, która - choć krótko - znała Annona. I to był kolejny problem. Annon miał Kurgana, któremu zawsze mógł się zwierzyć, Riane nie miała nikogo. Nie śmiała nikomu powiedzieć prawdy, nawet leynie Astar. Leyna Astar i tak potrafiła dać Riane choć trochę pociechy. Astar regularnie posyłała ją do biblioteki, ogromnej dwupiętrowej składnicy całej wiedzy Ramahanek. Dziewczyna całymi godzinami czytała szybko, zachłannie, tom po tomie, wchłaniając zawartą w nich wiedzę. Leyna Astar często dołączała do niej w bibliotece i czytały obie, połączone wspólnym milczeniem. Riane nie opowiedziała Bartcie o swojej nowej przyjaciółce, leyna Astar zaś zaczęła ją uczyć, jak się zachowywać, co mówić oraz - co było chyba najważniejsze - czego nie mówić. Nawet Bartta zaczęła zauważać zmianę. Astar czyniła ze swych nauk pomysłową i coraz bardziej skłaniającą do współzawodnictwa grę, wykorzystując wrodzoną Riane chęć zwyciężania, a zarazem odpowiednio ukierunkowywała buzującą w niej agresję. Wszystko to sprawiło, że dziewczyna zaczęła traktować leynę Astar jak swego anioła stróża, promienną oazę w ohydnym miejscu, w którym ją siłą umieszczono. A mimo to - chociaż powoli i boleśnie się uczyła, co to znaczy być Kundalaninem, kobietą, Ramahanką - straszliwy sekret, który taiła, izolował ją nawet od Astar. Riane stopniowo uczyła się wykonywać polecenia Bartty, bez względu na to, jak niewdzięczne i nieprzyjemne były to zadania, i bez względu na to, ile obowiązków składano na jej barki każdego dnia; a miała ich o wiele więcej niż inne akolitki, o wiele więcej, niż była w stanie wykonać. Więc i tak była skazana na niepowodzenie. Nieważne, jak ciężko tyrała, narażała się osobie, której życzliwość była jej niezbędna. Sześć tygodni po przybyciu Riane do opactwa Bartta zjawiła się u niej w trakcie Trzeciego Kuranta i kazała jej iść za sobą. Szły w milczeniu labiryntem korytarzy, atriów i ogrodów, aż dotarły do kwadratowej komnaty, w której w równym rządku klęczały trzy akolitki. Odziane w takie same jak Riane szaty z niebieskiego surowego muślinu, patrzyły wyczekująco na konarę, która stała ze splecionymi na podołku dłońmi, ubrana w pomarańczowo-czerwoną szatę z surowego jedwabiu. Riane rozpoznała wśród nich dwie dziewczyny stale maltretowane w sali kąpielowej. Przez zawiły wzór wycięty w drewnianych okiennicach wlewał się do komnaty słoneczny blask, malując na wyłożonej płytkami posadzce arabeski z jaskrawego światła i mrocznego cienia. Na bielonych ścianach wisiały prostokąty pergaminu, zapisane tym samym osobliwym kundalańskim pismem, które Riane widziała w swojej oprawnej w skórę książce. - Konara Laudenum, oto Riane - oznajmiła swoim mocnym głosem Bartta. - Od zaledwie sześciu tygodni jest akolitką i potrzebna jej twoja... twój specjalny instruktaż. Kapłanka uśmiechnęła się i rozłożyła ręce, lecz jej twarz nie spodobała się Riane. Była równie mocno zamknięta jak drzwi więzienia. - Z przyjemnością udzielę jej nauk, konara Bartto. Bartta bez wątpienia wyczuła opór dziewczyny i położyła dłonie na jej barkach. Riane w odpowiedzi zaparła się piętami w podłogę. Bartta nachyliła się ku niej. - Rób, co ci każą - syknęła. - Jeśli mi sprawisz kłopoty, to wieczorem będzie źle z tobą. Riane zacisnęła pięści, szalała w niej wściekłość. Starała się domyślić, co by doradziła w takiej sytuacji leyna Astar. Próbowała myśleć jak Kundalanin, kobieta, Ramahanka. I nagle przekonała się, że potrafi, kłopot polegał na tym, że nie chce. - Nie dbam o to - powiedziała na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli. - Tu jest jakieś zło. - Zło? - zaśmiała się konara Laudenum. - Zło nie ma dostępu do opactwa. Miina by na to nie pozwoliła. - No widzisz - powiedziała Bartta. - Nie ma się czym martwić - i dodała szeptem, tak żeby tylko Riane mogła usłyszeć: - To część twojej nauki, jak obiecałam Giyan. Riane zauważyła, że trzy pozostałe akolitki patrzą prosto przed siebie, jakby nie usłyszały ani słowa. Wyglądały na pogrążone w jakimś transie. Wyczuwała strumienie mocy, były jakoś wykoślawione, przerwane. Nieregularny rytm szarpał jej nerwy. - Wiem, Riane, jaki strach mogą budzić początkowo nowe sytuacje. Zapewniam cię, że to uczucie minie. - Shima Laudenum się uśmiechała. - Może podejdziesz i usiądziesz przy mnie? Riane poczuła, jak silne palce Bartty wbijają się boleśnie w jej barki. - Rób, co mówi, Riane. - Bartta popchnęła ją energicznie. Dziewczyna na sztywnych nogach podeszła do miejsca wskazanego przez kapłankę i usiadła na podłodze, krzyżując nogi, nie uklękła jak pozostałe akolitki. Kiedy się obejrzała, okazało się, że Bartta zniknęła. - A więc - rzekła ze wstrętnym, przyklejonym do twarzy fałszywym uśmiechem konara Laudenum - możemy przejść do rzeczy. Mówiła do Riane, jakby tamte uczennice nie istniały. Riane poczuła, że przeszywa ją dziwny dreszcz. W komnacie zrobiło się ciemno i dziewczyna się rozejrzała, chcąc zobaczyć, kto zamknął okiennice. Stwierdziła, że w ciemnej komnacie jest tylko ona i konara Laudenum. - Gdzie są tamte? - spytała. - Jakie ”tamte”, Riane? Dłonie konary Laudenum rysowały przed nią skomplikowany wzór. Pomiędzy nimi pojawił się przezroczysty sześcian. Kiedy kapłanka położyła go na podłodze, wychynęły zeń migotliwe czarne płomienie. Riane wyciągnęła ku nim rękę, ale nie poczuła ciepła. - O, właśnie Riane. - Oczy obserwującej ją konary Laudenum błyszczały niesamowicie. - Włóż dłoń w ogień. Riane nie czuła ciepła, więc przesunęła rękę. Czerń płomieni zniknęła w tej samej chwili, kiedy dotknęła ich palcami. Na podłodze migotał i sypał iskrami zwyczajny ogień. Gwałtownie odsunęła dłoń od nagłego żaru. - Jak to zrobiłaś, Riane? - spytała konara Laudenum. - Ja... nie wiem. - To Sześcian Kurateli. - Wskazała bryłę kapłanka. - Istnieje, lecz tylko w pewnym sensie. - Tak jak tamte akolitki? Uśmiech powrócił na twarz konary Laudenum, niewzruszony jak mury opactwa. - Tak, Riane. Właśnie tak. - Uniosła lewą rękę i ogień zniknął z sześcianu. - To czary - stwierdziła Riane. - Bartta mówi, że w opactwie zakazano Osoru. - Tak, i to słusznie. - Konara Laudenum jakoś wprawiła Sześcian Kurateli w ruch. - Ale to inny rodzaj czarów. Riane patrzyła, jak sześcian obraca się powoli w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, jak nabiera szybkości. Obracał się coraz szybciej i stawał się coraz większy. Początkowo mierzył dwie długości dłoni, a powiększał się tak prędko, że Riane musiała się odsunąć. Kiedy długość boku sięgnęła trzech metrów, zwolnił i zatrzymał się. - Wejdź do środka - nakazała konara Laudenum. - Co? - Riane aż podskoczyła. - Chyba żartujesz. - Wejdź - powtórzyła kapłanka. Jej uśmiech zmienił się w gry mas. - Natychmiast. - A jeżeli odmówię? Konara Laudenum uniosła rękę, skinęła palcem i Riane poczuła, jak ucieka z niej ciepło. Ogarnął ją przeraźliwy ziąb, dygotała i szczękała zębami. Objęła się ramionami, ale to nie pomogło. - Powstrzymaj to - wyszeptała ochryple. - Jedynie ty możesz położyć temu kres, Riane. Riane obrzuciła konarę Laudenum morderczym spojrzeniem i weszła w sześcian. - Wiedz, Riane - odezwała się spoza bryły konara Laudenum że Ramahanie nie mogą istnieć bez magii. Lecz Osoru mogli praktykować jedynie mający Dar. To wytworzyło sztuczny podział na kasty, którego nie można było tolerować. Doprowadziło to do skandalicznego nadużycia mocy, do utraty Perły, do śmierci Matki. Obecnie Kyofu zastąpiło Osoru. Każdy może się nauczyć Kyofu, o ile ma właściwą strukturę umysłu. - Tu uniosła palec. - Właściwa struktura umysłu jest niezbędna. - Na usta kapłanki powrócił odpychający uśmieszek. - Sześcian Kurateli wyczarowuje się właśnie w tym celu. Riane przyłożyła dłonie do gładkiej magicznej powierzchni. - A nie mogłabyś mnie zwyczajnie nauczyć Kyofu? - Obawiam się, że nie. - Konara Laudenum nie zrobiła żadnego przepraszającego gestu, z irytującą obojętnością obserwowała, jak Riane stara się znaleźć wyjście z sześcianu. - Mogłabym ci powiedzieć, że opór jest bezcelowy - rzekła. - Jednak z tego, co mi o tobie opowiadano, wynika, że musisz się o tym sama przekonać. Im mocniej Riane uderzała w przezroczyste ściany sześcianu, tym stawała się słabsza. Nagle przestała walczyć. Stała, dysząc, i wpatrywała się we wrogi uśmiech konary Laudenum. Co mam zrobić? - dumała. - Z tego, co widzę - odezwała się konara Laudenum - wnoszę, że możemy zaczynać. Powietrze w sześcianie zaczęło się rozrzedzać. Krew szumiała Riane w skroniach, zaczynała ją boleć głowa, chwiała się, coraz bardziej oszołomiona. - Wspaniale. - Konara Laudenum zbliżyła się do sześcianu. - Do czegoś dochodzimy. W otumanionym umyśle Riane pojawił się dziwny obraz. Zobaczyła samą siebie idącą po oblodzonej grani. Płatki zlodowaciałego szronu unosiły się ku ciemnoniebieskiemu niebu. Dotarła do podstawy olbrzymiej lodowej ściany i zaczęła się wspinać. Rozrzedzone powietrze wydobywało się z jej nosa i ust w postaci pary, więc instynktownie wciągnęła je w płuca najgłębiej jak mogła i zatrzymała je. Wspinała się, cały czas oddychając w ten dziwaczny sposób, i choć powietrze stawało się coraz rzadsze, nigdy nie zabrakło jej tchu. A teraz Riane, nawet o tym nie pomyślawszy, wciągnęła powietrze w płuca najgłębiej jak mogła. I tam je zatrzymała. Nie spuszczając oka z konary Laudenum, znów się zachwiała i potknęła, klapnęła na siedzenie. Odchyliła głowę, niemal całkiem zamknęła oczy, jak ktoś, kto zaraz straci przytomność. Ujrzała, jak konara Laudenum sięga ręką poprzez ścianę sześcianu i rozdziela go. Sześcian zniknął i Riane osunęła się na bok. Zobaczyła, jak kapłanka rysuje w powietrzu trzy koncentryczne czarne kręgi i serce Riane zaczęło bić szybciej. Kręgi przesuwały się, aż zawisły wprost nad jej głową. Wówczas zaczęły się zniżać. Riane wolniutko wypuściła powietrze z płuc i znów ostrożnie je wciągnęła, zatrzymała w płucach. Czuła przeraźliwy chłód czarnych pierścieni, które zbliżały się do niej i opadły wokół niej jak sieć. Ostatnia jej myśl dotyczyła Giyan, a potem Riane straciła przytomność. Co jej zrobiono? Riane nie wiedziała. Siedziała na wąskim łóżku w swojej celi, podciągnęła kolana do piersi. Wiedziała, że Bartta też jest czarownicą, jak konara Laudenum, i okropnie się bała, że znajdzie jakiś magiczny sposób, żeby dostać się do jej umysłu. Żołądek się skręcał Riane na samą myśl, że Bartta miałaby dostęp do jej najtajniejszych myśli i wspomnień, że mogłaby się dowiedzieć o nożu i książce i odebrać jej te ostatnie łączniki z życiem Annona. Nagle, niczym płomień, ogarnęła ją nieodparta potrzeba otworzenia książki. To głupie, przecież nie zrozumie ani słówka. Zadrżała, jeszcze mocniej podciągnęła kolana i z rozmachem oparła się plecami o bieloną ścianę, ozdobioną jedynie wizerunkiem świętego motyla Miiny. - W końcu to się stało - szepnęła do siebie. - Zwariowałam. Panowała zupełna cisza. Riane słyszała tylko bicie własnego serca i szum krwi w żyłach. Jednak spokój opactwa nie zdołał uciszyć jej przerażenia. Wprost przeciwnie - jedynie nasilił poczucie izolacji i lęk, że w końcu dopadło ją szaleństwo. Czuła, jak coś pełza w jej głowie, czuła to jak krew powoli sączącą się przez palce. I znów, nieproszone, zjawiły się dziwne obce myśli: obrazy górskich szczytów, lodowych burz, zimnych bezchmurnych wietrznych nocy, wspomnienia biegu po głębokim po uda śniegu, zjeżdżania po linie z prawie pionowych skalnych ścian, grzebania dwóch dorosłych - matki? ojca? - kiedy łzy zamarzały jej na rzęsach i policzkach. Krzyczała w myślach, szukając jednego, choćby jednego wspomnienia z Axis Tyr, lecz wydawały się one odległe, obce, jakby czytała o nich w książce, jakby przeżył to ktoś inny. To musiała być część uwarunkowania Kyofu, część tego, co z nią zrobiły czarne pierścienie. Nie mogła do tego dopuścić. Z trudem łapiąc powietrze, waliła głową w ścianę, dopóki nie Popłynęła krew, sklejając włosy, spływając do oczu, zbierając się w uszach. Dalej uderzała głową w ścianę, dopóki nie przybiegła Bartta, zaalarmowana hałasem, i nie powstrzymała jej. Riane krzyczała, nie bardzo wiedząc, kto jej przeszkadza i dlaczego. Wyrwała się gwałtownie, rzuciła poprzez maleńką celę, potknęła o trójnożne krzesło i zemdlała, uderzając o zakrwawioną kamienną posadzkę. - Dziękuję, shima Argolas, już sama się nią zajmę. Wysoka, chuda ramahańska kapłanka złożyła przed sobą dłonie i głęboko skłoniła się Bartcie. - Oczywiście, konara. Proszę, nie zmęcz jej, przeżyła ciężkie chwile. - Jak się czujesz, kochanie? Ufam, że lepiej - rzekła Bartta, uśmiechając się dobrotliwie do Riane. Jednak gdy tylko shima Argolas opuściła izbę chorych, Bartta przysiadła na łóżku dziewczyny i przestała się uśmiechać. Jej zimne oczy wpatrywały się twardo w Riane. - A cóż ty sobie myślisz, robiąc sobie taką krzywdę? - powiedziała zagniewana. - Chyba nie chcesz, żeby cię unieruchamiać na noc; a mogę tego dokonać jednym pstryknięciem palców. Riane milczała. Zastanawiała się, czy walenie głową w ścianę przegnało z jej umysłu trzy czarne pierścienie. Bartta westchnęła. - Jak nam się wiedzie z konarą Laudenum? Trochę przesadza, nie sądzisz? Ma to wstrętne, socjalizujące zacięcie. Chciałaby, żeby wszystkie konara były sobie równe, też coś. A wszystko dlatego, że jej nie wybrano do Dea Cretan. Na pewno ją to gryzie, podobnie jak to, że zdobyłam kontrolę nad Dea Cretan. Czemuż konara Bartta ma całą władzę? - jęknęła, całkiem udanie naśladując głos konary Laudenum. - Głupie Ramahanki! - parsknęła Bartta, za słaniając usta dłonią. - Wiedza to władza, a władza jest wszystkim! - zanuciła cicho. Riane od kilku dni dobrze znała tę melodię. Słyszała ją, zapadając w nieświadomość i wychodząc z niej. Aż do tej pory nie słyszała jednak słów. Bartta nachyliła się nad nią, przygryzła dolną wargę, zęby zalśniły żółtawo. - Co mam z tobą zrobić? - szepnęła. - Jak mam cię odpowiednio wyszkolić, skoro jesteś taka nieposłuszna? - Delikatnie pogłaskała podrapane czoło dziewczyny. - Jeszcze parę takich wyczynów i oszpecisz się na dobre. Nie możemy na to pozwolić. - Uśmiechnęła się równie dobrotliwie jak przy shima Argolas. - Trochę zaufania, Riane. A sądziłam, że już to osiągnęłyśmy. Cóż, zrobiłaś mnie w muodda. - Bartta poprawiła dziewczynie włosy. - Drugi raz na pewno ci się to nie uda. Bartta sięgnęła do wiszącej u pasa sakiewki ze skóry knura i wyciągnęła maleńką miedzianą kulę. Umieściła ją pośrodku czoła Riane. - Trzecie Oko widzi i stąd pochodzi wiedza. - Palec Bartty okrążył kulę siedem razy, dotknął jej raz i otworzyła się ona, czyniąc na czole Riane gwiaździste nacięcie. - Jeżeli jednak twoje Trzecie Oko jest ślepe... - Opuszkiem palca Bartta wciskała kulę, aż dziewczyna zaczęła zezować i jęknęła z bólu. - Spajająca Kula. Kontury izby chorych traciły ostrość. Ściany zaczęły się rozciągać, sufit też, i wreszcie kwadratowa sala zmieniła się w kulę, pulsującą i iskrzącą się mroczną energią. Znajdowały się w leniwie pulsującym centrum. Podniósł się szmer, niczym szum wiatru w wysokich trawach. Riane zjeżyły się włosy na karku. Gdybyż tylko miała Annonowy łuk i strzały lub kord Khaggguna! Ale nie miała żadnej broni. Co gorsza, ogarniało ją dziwne i niepokojące znużenie. Otaczająca je kula mieniła się barwami i wzorami, co ją otumaniało. Próbowała odwrócić wzrok, lecz były wszędzie. Znużenie rozpełzało się w Riane, okradało z energii, odporności umysłu, determinacji. - Spajająca Kula, taaak - rzekła Bartta. - Najpotężniejszy czar, rzadko stosowany. Ta idiotka konara Laudenum powiedziała mi, że twój umysł wykazał zadziwiający opór wobec Pierścieni Zgodności, więc jestem zmuszona zastosować drastyczne środki bezpieczeństwa. - Bartta, radośnie nucąc pod nosem, podniosła otwartą kulę. Pod jej dotykiem kula się skurczyła i Bartta ją schowała. Czerwony, gwiaździsty znak pośrodku czoła Riane powoli bladł, lecz czar otworzył rany dziewczyny. - Kula wiąże cię z drugą osobą, dopóki któraś z was nie umrze. A śmierć nadejdzie, nie wątp w to. Zawsze tak jest w przypadku tego szczególnego czaru. Znak zniknie, twoja pamięć o tym również - wyrecytowała krótką inkantację w Starej Mowie. - Czaru, którego użyłam, nie można zobaczyć, zwęszyć, usłyszeć, posmakować czy wyczuć. Nie zdoła tego zrobić nawet inna czarodziejka. Bartta ocierała Riane ze świeżej krwi, kiedy wróciła shima Argolas. - Co się stało, na drogą Miinę?! - wykrzyknęła Argolas, biegnąc ku Riane. - Niestety, znów zaczęła szaleć. - Bartta kręciła głową, jakby cierpiała z całej duszy. - Nie mogłam jej w żaden sposób uspokoić, musiałam jej dać wywar nasenny. - Westchnęła. - Cóż mam z nią począć? - Jedna Miina wie - rzekła współczująco Argolas. - Niestety, mój czas nie należy do mnie. - Bartta wstała. - Muszę się zająć świętym dziełem wielkiej bogini. Na razie zostawię dziewczynę pod twoją opieką. Trochę później, kiedy shima Argolas drzemała na poduszkach, które ułożyła obok łóżka Riane, do izby weszła leyna Astar. Stała przez chwilę w drzwiach, nasłuchując czegoś, co tylko ona mogła usłyszeć. Może się upewniała, że shima Argolas naprawdę śpi. Bezszelestnie sunęła po chłodnej kamiennej posadzce. Uklękła po drugiej stronie łóżka Riane. Lekko stuloną dłoń przesuwała nad ciałem dziewczyny. W miejscu pod dłonią na chwilkę pojawiało się lśnienie. Jego barwa się zmieniała, w zależności od miejsca na głowie czy ciele Riane, nad którym akurat przesuwała się dłoń: raz było ono niebieskie, raz zielone, purpurowe, pomarańczowe lub czerwone. Dłoń leyny Astar zatrzymywała się nad pewnymi punktami, szczególnie nad ranami. Kiedy Astar cofnęła dłoń, zniknęły wszelkie ślady krwi, zostało tylko parę niewielkich blizn. Trwała tak jeszcze chwilę, z głową schyloną jak w modlitwie, tak nieruchoma, że gdyby ktoś ją widział, nie zauważyłby, że leyna Astar oddycha. Potem wstała, pospiesznie się wycofała i zniknęła w labiryncie opactwa. 10. Pierścienie Popatrz, co ci kupiłem, Dalma. - Pierścień. - Uśmiechnęła się Tuskugggun ubrana w szaty o barwie krwi nagonoga i w złotym sifeynie. - Nie jakiś tam pierścień. - Uśmiechnął się szeroko Wennn Stogggul. - Lecz pierścień, który strasznie chciałaś mieć... - To ten pierścień! - wykrzyknęła Dalma. - Który chciałam od miesięcy! - Wyłuskała mu pierścień z palców, a on obrócił ją jak w tańcu. - Jak go zdobyłeś, Wennnie? Już był sprzedany, i to bardzo bogatemu Bashkirowi. Kobieta, która go zrobiła, powiedziała mi, że drugiego nie zrobi, a gdyby nawet, to i tak nie byłoby mnie stać na kupno. A teraz jest mój! - śmiała się. - Jak, jak, jak? - Jestem, kim jestem! - Gromki głos Stogggula poniósł się po przez pałac regenta i żołnierze stanęli na baczność, adiutanci nad stawili ucha, służba skuliła się ze strachu. Stogggul położył dłonie na smukłej talii kobiety, przesunął nimi po jej krągłych biodrach. Spojrzenie Dalmy sprawiło, że poczuł przypływ pożądania. - Potęga pomnaża potęgę. Jestem teraz regentem. Dostaję to, czego chcę, wtedy, kiedy chcę. Wszystko mogę. Nagrodziłem Kinnnusa Morchę, mianując go gwiezdnym admirałem. Gyrgonom dałem to, czego najbardziej pragnęli: Pierścień Pięciu Smoków. Dałem im głowę Annona Ashery. Czegóż jeszcze mogliby ode mnie chcieć? Dalma musnęła językiem jego szyję, dokładnie tak, jak najbardziej lubił. - Cierpliwości, kochanie. Gyrgoni to przechery. Nie będą skłonni dać ci tego, czego chcesz, akurat wtedy, kiedy chcesz. - Sojusz pomiędzy Bashkirami i Khagggunami wyznacza nowy kierunek naszemu ludowi. Umocni stabilność i doda nam siły. Gyrgoni na pewno to rozumieją. Na pewno odbiorą handel salamuuunem Konsorcjum Asherów i oddadzą mnie. Prosiłem ich o to, ale nie odpowiedzieli. - Daj im trochę czasu, skarbie, żeby mogli docenić twoje dary. A ty zajmij się czymś innym. Słyszałam, że nowy gwiezdny admirał poprosił, żebyś mianował swego pierworodnego jego nowym adiutantem. Musisz być bardzo dumny. - Dumny? - Wennn Stogggul potrząsnął głową. - Ten gówniarz powinien tyrać na dolnych szczeblach hierarchii w moim konsorcjum, przygotowując się do zastąpienia mnie w przyszłości. Odmówię. Dalma, która wiedziała niejedno o v’ornnańskich mężczyznach, niezrażona ciągnęła dalej: - Oczywiście masz rację, Wennnie. Każdy by się tego po tobie spodziewał, skoro gwiezdny admirał stara się pozyskać kogoś z innej kasty. Stogggul się zachmurzył. - Ale ja zamierzam uzyskać dla Khagggunów status wyższej kasty. - Ale jak? - spytała Dalma. - Odmawiając prośbie gwiezdnego admirała, potwierdzasz istniejące status quo. - Nnno tak. Potem trudniej będzie to zmienić. - Zadumał się Stogggul. - Kurgan jest jeszcze młody. Taka odmiana dobrze mu zrobi. - Czyżby? - rzekł sceptycznie Stogggul. - Oświeć mnie, proszę, co do tego. - Kurgan nie urodził się Khagggunem, a teraz musi służyć w ich szeregach. Z tego, co wiem, to ciężkie życie. Nazwałeś go nieodpowiedzialnym i rozwydrzonym gówniarzem. W służbie gwiezdnego admirała nauczy się dyscypliny. Stogggul, jak zawsze, rozważył jej słowa. Było w niej coś odmiennego, co zauważył natychmiast, gdy ją zobaczył na przyjęciu wydanym przez Bacha Ourrrosa, jednego ze swoich bashkirskich konkurentów. Oczywiście sprawiło mu przyjemność przywłaszczenie sobie jego własności, zwłaszcza że Ourrros był jednym z bashkirskich wywrotowców, mieszkających w Za Hara-at, i jednym z rzeczników tego miasta. Jednak jako bystry V’ornn, którym przecież był, Stogggul szybko zaczął doceniać rozmaite zalety Dalmy i tym bardziej gratulował sobie, że wykradł ją Bachowi Ourrrosowi. Dalma wsunęła pierścień na palec. - Pasuje jak ulał! - Pocałowała Wennna. - Teraz muszę się tylko tu wprowadzić. - Zauważyła wahanie Stogggula i uśmiechnęła się do niego. - Zdradzę ci sekret, jeśli się zgodzisz. Udawał, że się namyśla, ale prawdę mówiąc, podjął już decyzję. Eleusis miał tu kochankę - i to na dodatek Kundalankę. Czemuż by on nie miał mieć przy sobie swojej looorm, skoro jest regentem? JeufHry na pewno będzie zła. Ale kimże była dla niego, poza tym że urodziła mu dzieci? Kurgan dorastał poza jej wpływem, ale było jeszcze troje: chłopak Terrettt i dziewczyny, Oratttony i Marethyn. Była im potrzebna opieka JeufHry. Poza tym miała to swoje artystyczne życie w hingatta liiina do mori. Wyrabiała obrzydliwą ceramikę, którą jednak udawało się jej sprzedawać. - Jaki sekret? - Stogggul nie okazał swojego zaciekawienia. To była ich gra, którą obydwoje uwielbiali. - Taki, jaki najbardziej lubisz. - Dalma pogładziła go po głowie. - Zgoda! - wykrzyknął. - Ale tylko wtedy, kiedy sekret mi się spodoba! - No to chodź. Wzięła go za rękę i poprowadziła ciemnymi korytarzami, a potem przez zalane słońcem atria i zniszczony ogród regenta oraz prążkowane słońcem i cieniem loggie. W pewnej chwili poczuł dziwny zapaszek. - Co to? - spytał. Dalma odchyliła głowę. - Chyba gorzkorzeń? - Cuchnie zgnilizną! - huknął Stogggul. - Każę go wyrwać. W końcu dotarli do prywatnego apartamentu, w którym Stogggul jeszcze nie był. Dalma dotknęła jakiegoś miejsca na otynkowanej płycie, a ta ustąpiła. Weszli w krótki, zatęchły korytarzyk. - Gdzie jesteśmy? Dalma zachichotała. - Nie bądź taki niecierpliwy. Zobaczysz. Stogggul ujął ją w mroku za nadgarstki, odwrócił ku sobie i mocno przytulił. Osłabła w jego ramionach i westchnęła z rozkoszą, co sprawiło, że jego lędźwie się obudziły. - Weź mnie teraz - szepnęła. Usłyszał szelest i domyślił się, że rozchyliła szaty. Czuł, jaka jest podniecona, i nie mógł już nad sobą zapanować. Jej smukłe palce sprawnie rozpięły mu szaty i wszedł w nią gwałtownie. Kiedy było po wszystkim, przylgnęła do jego spoconego ciała. - Masz jakiś plan, Wennnie. Wiem to. - Co masz na myśli? - Dałeś Gyrgonom Pierścień Pięciu Smoków. Czy to nie klucz do odnalezienia Perły? - Perła! - prychnął pogardliwie. - Po cóż mi przedmiot czczony przez zwierzęta? Chociaż, o ile się nie mylę, budzi żywe zainteresowanie Gyrgonów. - Stogggul poczuł powtórny przypływ żądzy. - A mnie interesuje sposób zdobycia kontroli nad handlem salamuuunem. Skoro im pomogłem w odnalezieniu Perły, a wygląda na to, że Pierścień Pięciu Smoków jest pierwszym do tego krokiem, muszą mi dać to, czego najbardziej pragnę, tego wymaga sprawiedliwość. - Zacisnął pięść. - Dokonam tego, czego nie zdołał zrobić mój ojciec. Asherowie go zabili, żeby zatrzymać dla siebie sekret salamuuunu. Nie wystarczy mi, że ich zabiłem. Nie wystarczy mi ta połowiczna zemsta. Przysięgam, że już niedługo każdy sekret Asherów będzie mój! - O tak. Nie myliłam się co do ciebie... - zaczęła Dalma i jej słowa zmieniły się w jęk rozkoszy, kiedy Stogggul namiętnie wziął ją po raz drugi. Jakiś czas później wyszli do malutkiego atrium, pośrodku którego mieścił się ogródek pełen nie znanych Stogggulowi roślin. Atrium okalały ślepe ściany. To było ukryte miejsce pałacu. - Co to takiego? - zapytał. - To ogród Giyan - odparła Dalma. - Bez wątpienia źródło produktów do magicznych kundalańskich wywarów. Nowy regent zaczął tratować rośliny. Powietrze wypełniło się ostrymi zapachami, które podrażniły jego nos. Kichnął potężnie. Dalma skorzystała z okazji i łagodnie odciągnęła go od wilgotnych grządek. - Po co to niszczyć? - Bo należało do kundalańskiej skcettty, a tym samym i do Eleusisa. - Ale te rośliny mogą się nam przydać. - Do czego? Są kundalańskie. - Stogggul zmarszczył nos i znowu kichnął. - Cuchną jak śmierć. Wzięła go za rękę i poprowadziła do sekretnych drzwi, którymi weszli. - Mam przyjaciółkę, Kundalankę, którą sobie zjednałam. To ona opowiedziała mi o tym ogrodzie. Sądzę, że z jej pomocą od kryjemy ukryte tu tajemnice. Stogggul zbył to machnięciem ręki. - Gardzę wszystkim, co kundalańskie. To paskudztwa. Dalma mocniej ścisnęła jego ramię, czubkiem języka musnęła jego ucho. - Stale twierdzisz, że moc rodzi nową moc, Wennnie. Wyobraź sobie tylko, jaką moc posiądziesz, jeżeli do swojej ogromnej władzy dodasz jeszcze umiejętność korzystania z kundalańskiej magii. - Pierścień Pięciu Smoków to samo serce kundalańskiej tradycji - rzekł pierwszy Gyrgon. - Zawiera w sobie sekret, którego nie potrafiliśmy zdobyć naszymi sposobami - dodał drugi. - Nareszcie odkryjemy prawdę - oznajmił trzeci. Gyrgoni, odziani w swoje owadzie stroje ze stopów metali, stali równiutkim półkolem przed wielkimi drzwiami kundalańskiej roboty w podziemnych pieczarach pod pałacem regenta. V’ornnanskie lampy rzucały plamy jaskrawego światła w morzu szarego mroku. Budziły się tam i ginęły echa. Gyrgon stojący w środku trzymał pierścień z czerwonego nefrytu. To on nagle się odwrócił i rzekł do czwartego, który stał skryty w mroku i obserwował ich: - Być może zaszczyt otwarcia Drzwi Skarbnicy Pierścieniem po winien przypaść naszemu rezydentowi, ekspertowi od wszystkiego, co kundalańskie. Przecież Pierścień to kundalańskie dzieło, a nasz ekspert miesiącami żmudnie sprawdzał jego autentyczność. - Nie sądzę - odparł Nith Sahor. - Te drzwi oparły się wszystkim naszym wysiłkom. Nauka, nawet podobna magii, nic tu nie dała. Dlatego też wywnioskowałem, że wrota nie zostały zrobione przez Kundalan. Stworzyła je raczej ich bogini, Miina. - A cóż to za nonsens? - odezwał się drugi Gyrgon. - Miina nie istnieje - warknął trzeci. - Powstrzymajcie się - przerwał im pierwszy Gyrgon. - Może nasz brat ma słuszność. To by tłumaczyło sto jeden lat naszych niepowodzeń. - Uniósł Pierścień Pięciu Smoków. - Jeżeli tak jest, oto mamy odpowiedź. Zgodnie z legendą Miina stworzyła również ten Pierścień. - Przechylił głowę, a jego hełm błysnął w zimnym, jaskrawym blasku v’ornnańskich lamp. - Czyż nie? - Istotnie - odparł Nith Sahor, pochylając głowę. - A więc nie ma znaczenia, czy Drzwi Skarbnicy wykonali Kundalanie, czy ich bogini. Mamy klucz, który je otworzy. Pierwszy Gyrgon zamilkł i zapadła ogłuszająca cisza. Zbliżył się na wyciągnięcie ręki do kolistych drzwi i znów się odwrócił ku Nith Sahorowi. - Z nas wszystkich ty jeden, bracie, nie pożywiałeś się z czaszki Annona Ashery. Masz wyrzuty sumienia? - Wyrzuty sumienia i przeczucia, złe przeczucia - odparł Nith Sahor. Nim skończył mówić, pierwszy Gyrgon się odwrócił. Zaśmiał się, jakby przekazując w ten sposób jakąś wieść stojącym po jego bokach towarzyszom. Patrząc na drzwi, wsunął Pierścień Pięciu Smoków na obciągnięty metalową siatką palec. - To wielka chwila w historii V’ornnów - zaczął pierwszy Gyrgon. Zgiął palec, przysunął pierścień do umieszczonego pośrodku wrót okrągłego medalionu i zawahał się. - Legenda głosi, że pierścień ten pasuje do paszczy Świętego Smoka - odezwał się Nith Sahor. - Legendy! - parsknął pierwszy Gyrgon. - Jesteśmy naukowcami czy jedzącymi ziemię dzikusami? - To jeszcze należałoby rozstrzygnąć - rzekł Nith Sahor tak cicho, że nikt go nie usłyszał. A gdyby nawet jego słowa dotarły do uszu Gyrgonów, i tak by ich nie zrozumieli, bo wypowiedział je w Starej Mowie Ramahan. Pierwszy Gyrgon przytknął pierścień do wyrzeźbionej dziwacznej istoty. Pierścień - jak ostatni kawałek układanki - doskonale pasował do otwartej paszczy. Przez chwilę nic się nie działo. Potem dało się słyszeć kliknięcie i medalion zaczął się obracać zgodnie z ruchem wskazówek zegara. - Ach, tak - rzekł pierwszy Gyrgon. - Otwierają się - dodał drugi. - Wreszcie zdobędziemy to, czego chcemy - dorzucił trzeci. Medalion dalej się obracał i pierwszy Gyrgon chciał wyjąć pierścień z paszczy wyrzeźbionego Smoka. Okazało się to niemożliwe, więc spróbował zdjąć pierścień z palca. Nie udało się. Jego dłoń wykręcała się wraz z obracającym się medalionem. Usiłował nadal wykręcać rękę, ale wkrótce osiągnął granicę swojej giętkości. Gdyby miał więcej czasu, mógłby spowodować przepływ strumienia jonów wystarczająco silny, żeby się uwolnić z tej pułapki. Jednak być może i jony na nic by się nie zdały. Tak czy owak, miał za mało czasu. Trzasnął palec, potem złamał się nadgarstek, rozerwał się łokieć, puścił staw barkowy. Pierwszy Gyrgon osunął się na kolana, kurczowo zaciskając zdrową dłoń na poharatanej ręce. Drugi Gyrgon pospieszył ku niemu, lecz zatrzymał się o krok od niego, bo pierwszy Gyrgon odrzucił głowę do tyłu. Coś się działo. Pieczarę wypełniło ciche buczenie, odbijając się echem od kamiennych ścian. - Ten niedopuszczalny atak na v’ornnańska matrix powinien natychmiast ustać - oznajmił trzeci Gyrgon. Powiedziawszy to, uniósł ramię. Od czubków palców popłynął zielony płomień, splatając się z metalową siatką rękawicy. Płomień rósł i wysunął zimny ognisty jęzor wprost ku centrum medalionu. Dosięgnął celu z hukiem gromu, lecz był to jedyny efekt. Trzeci Gyrgon zesztywniał, bulgocący okrzyk uwiązł mu w gardle, przeszyło go bowiem jego własne jonowe ostrze. Pierwszy Gyrgon dygotał teraz, niczym w łapach ogromnej niewidzialnej bestii. - Chodź tu, bracie - odezwał się drugi Gyrgon. - Musimy po móc Nith Kijlllnowi. Nith Sahor nawet nie drgnął. Patrzył, jak eksploduje hełm Nith Kijlllna, a drugi Gyrgon dostaje rykoszetem. Nie poruszył się, kiedy gorejące odłamki metalu i kości uderzyły o jego precyzyjnie wymodelowany pancerz ani kiedy przepaliły się v’ornnańskie lampy. Trzej jego bracia nie żyli, lecz on się nie ruszał. Czekał. Po jakimś czasie wielkie okrągłe bazaltowe drzwi wsunęły się do połowy w niszę. Wiedział, że wewnątrz było wszystko, o czym marzył - spełnienie pragnień jego serca i umysłu. A przecież jakiś prastary instynkt kazał mu stać w miejscu. Prawdę mówiąc, ledwo oddychał, bo wkrótce wyczuł czyjąś obecność tuż za uchylonymi drzwiami. Czuł jej moc, której nie potrafili wyczuć bracia Gyrgoni. Należało się tego spodziewać, biorąc pod uwagę charakter jego badań. Ale i tak uznał, że jest nieprzygotowany. Zdawało mu się, że widzi wpatrujące się w niego złowrogo oczy: analizowały go drobiazgowo, pożywiały się chciwie jego myślami, wyśmiewały z jego niemocy. Oczy w mroku, wąskie źrenice zielone jak nefryt, nadnaturalnie inteligentne. Narządy zmysłów, które Nith Sahor nazwał oczami wyłącznie dlatego, że nie znał słów, by je właściwie określić. Nith Sahor poczuł, jak po jego kręgosłupie wędruje osobliwe i nieprzyjemne mrowienie. Wyprowadziło go to z równowagi, zakłóciło jego procesy myślowe. Nith Sahor nigdy wcześniej nie odczuwał strachu, lecz słyszał opis tego uczucia w setkach języków, czytał jego definicje w tysiącach tekstów. Rozumowo, a może instynktownie wiedział więc, że właśnie tego uczucia teraz doznaje. Kiedy tak patrzył, coś błyskawicznie wyskoczyło zza drzwi. Nie widział tego wyraźnie w półmroku, lecz dostrzegał, jak kieruje się ku medalionowi i rzeźbionej paszczy Hagoshrin. Czubek tego czegoś owinął się wokół złamanego palca Nith Kijlllna. Z suchym trzaskiem palec oderwał się od dłoni i został wysunięty z Pierścienia Pięciu Smoków. Upadł na kamienną posadzkę, obok dymiących zwłok Nith Kijlllna. Potem to coś błyskawicznie umknęło w mrok Skarbnicy, drzwi się zasunęły, zatrzasnęły z ogłuszającym hukiem. Przeraźliwe dudnienie wstrząsnęło litą skałą pod pałacem. Nith Sahor wreszcie wyszedł z mroku. Wpatrywał się bacznie w medalion, ale nie zbliżył się do niego. Widniał tam zwinięty smok - Seelin, Święty Smok Przemiany, a w jego paszczy tkwił czerwono-nefrytowy pierścień kundalańskiej bogini Miiny. Więc legendy mówią prawdę, pomyślał Nith Sahor. Hagoshrin strzegą Skarbnicy Perły. Pierścień Pięciu Smoków otwiera drzwi, ale wyłącznie wtedy, kiedy nosi go Dar Sala- at, pomazaniec Miiny. Wszyscy inni - tak Kundalanie, jak i V’ornnowie - giną straszliwą śmiercią. Znów rozległo się dudnienie, niski i straszliwy odgłos, niczym bicie pogrzebowego dzwonu. Gyrgon wzdrygnął się mimo woli. To oznacza, że wszystko jest prawdą, pomyślał. Wszystko, co wygrzebałem podczas studiów nad kundalańskimi mitami. Podczas studiów, wyśmiewanych przez moich kolegów, z których trzej teraz leżą tu martwi. Ci, którzy chcieli się wedrzeć do uświęconej Skarbnicy, próbowali się posłużyć Pierścieniem Pięciu Smoków. Nie udało im się. Włączył się mechanizm obronny. Pierścień uruchomił sejsmiczną bombę. Idy lononu już za niecałe cztery miesiące. Jeżeli do tego czasu Dar Sala-at nie zawładnie pierścieniem, pęknie skorupa planety, morza zatopią ląd, całe życie zostanie zniszczone, żeby na Kundali wszystko mogło zacząć się od nowa. Tak zostało zapisane i tak się stanie. 11.Ya-Unn Wyobraź sobie, że wpadłaś nocą do suchej studni. A teraz wyobraź sobie, jak to jest, kiedy twoja wybawicielka świeci latarką w głąb tej studni. Dla Riane, śniącej o bezkresnej nocy, nadszedł świt. Przekonała się, że jest na równinie, całkowicie spustoszonej, jałowej, pozbawionej wszelkich barw i jakichkolwiek znaków szczególnych. Ktoś przed nią stał - obcy, a zarazem znajomy. Patrzyła tej osobie w oczy i bała się. Bała się, bo miała wrażenie, że spada, spada w niekończącą się ciemność. Nie było niczego, do czego mogłaby przywrzeć, czego mogłaby się uchwycić i zapobiec upadkowi, niczego, co mogłoby ją uratować. Spadała więc i czuła przy sobie tę obcą osobę. A potem zaszła zmiana, w mroku rozbłysło światło i Riane spostrzegła, że spada właśnie ku owej osobie. Usiłowała krzyknąć, bo za chwilę miały się zderzyć. Potem światło padło pod innym kątem i Riane zorientowała się, dlaczego ta osoba wydawała się taka znajoma, zorientowała się, że spada ku zwierciadłu... Łup! Riane, samotna w swojej celi, otworzyła oczy. Zrywał się wicher, wewnętrzny wicher, który zmienił się w obrazy-wspomnienia już przez nią widziane - iskrzących się śniegiem i lodem wysokich partii Djenn Marre. - Co to takiego, na N’Luuure? - wyszeptała. Teraz obrazom towarzyszyła kundalańska piosenka, którą Giyan śpiewała Annonowi, kiedy był bardzo mały. Nagle Riane poczuła gniew. Wtedy znów osaczyły ją obrazy własnego konania. Miała umrzeć, lecz w ostatniej chwili coś się wydarzyło. Szarpały ją dwie siły, czuła niewyobrażalny ból. W tym straszliwym momencie przelotnie ujrzała Otchłań... I wszystkie tamtejsze stwory znikające niczym sen. Wstrząśnięta do głębi Riane gwałtownie potrząsnęła głową. - Kimkolwiek jesteście, precz z mojej głowy! Ujrzała jednak stwora o pięciu obliczach. W Otchłani. Był to Pyphoros. Giyan opowiadała Annonowi o Pyphorosie, najważniejszym demonie, który został strącony... - Dość! - krzyknęła Riane. - Dość! Drżała jak listek, myśląc o pięciogłowej istocie, która w snach szczerzyła do niej zęby w uśmiechu. Było już jednak za późno. Zobaczyła wszystko. Zbyt wiele. Riane bardzo mocno zacisnęła powieki. Widziała Pyphorosa. A miała go widzieć wyłącznie Miina i umarli, których się domagał. Lecz to ona go widziała. Co gorsza, i on ją widział i teraz wślizgiwał się w jej sny. Huczało jej w głowie. Stwierdziła, że nasłuchuje głosów rozpaczy. Tonęła w owym świecie i we własnej obcości. Nie było ucieczki. Nie... Otwórz książkę. Riane zdrętwiała, serce jej łomotało. Otwórz książkę. Przesunęła dłonią po surowym, białym płótnie prześcieradła, chcąc się upewnić, co jest realne, a co nie, bo zaczęły się zamazywać granice, które znała i uważała za pewne. Ale teraz ten gest nic nie dał, zaczęła we wszystko wątpić. Szlochając, sięgnęła pod podłogową płytkę i wyciągnęła książkę. Otworzyła ją na pierwszej stronie i wpatrywała się w niezrozumiałe kundalańskie runy. Zamrugała. Znów ogarnęła ją panika. Co ja robę? - zastanawiała się. Przecież nie potrafię czytać w tej odmianie kundalańskiego. Jednak dziwne, niezrozumiałe znaki uspokajały jej szaleńczo łomoczące serce. Wpatrywała się w zapisane niezrozumiałym pismem stronice i myślała o Giyan. Poruszała wargami jak w modlitwie. Lecz nie mogła to być v’ornnańska modlitwa, bo Annon nie znał niemal zapomnianych modłów do Enlila. Nagle Riane wstrzymała oddech. Runy zmieniały się w litery, litery w słowa, słowa w zdania: Przeczyste Źródło - przeczytała ze zdumieniem. - Pięć Świętych Ksiąg Miiny. Z zapartym tchem odwróciła stronę. Księga Pierwsza: Wrota Ducha „Znajduje się w nas piętnaście Wrót Ducha. Należy je rozewrzeć. Jeżeli choć jedne pozostaną zamknięte, to powstanie zator...” Przez głowę przebiegła jej myśl: Powstał zator. *** Riane powoli przestawała nienawidzić swojego kobiecego ciała. Nadal zbijały ją z tropu tajemnice kobiecości - seksualne powaby, funkcjonowanie jej nowego ciała, nagłe burze hormonów - lecz teraz, kiedy to ciało całkowicie wydobrzało po gorączce duuur, zaczęła jeszcze bardziej cenić jego siłę i wytrwałość. Zaczęła wstawać godzinę wcześniej niż inne Ramahanki, żeby móc ćwiczyć tak zawzięcie, że drżały jej ręce i nogi i spływała słonym potem. Zaczęła przyglądać się sobie w lustrach, obserwować, jak zmienia się jej sylwetka: barki stają się szersze, mięśnie ramion wyraźniej zarysowane, nogi jeszcze silniejsze. Tak jej się to podobało, że w takich chwilach potrafiła odczuwać przyjemność. Pewnego ranka, dokładnie w czwartej godzinie, Riane stanęła w drzwiach sali konary Laudenum, jak jej nakazano. Dzień się zaczął. Wspaniały, bursztynowy słoneczny blask pełni lata wlewał się przez wzory wycięte w drewnianych okiennicach, które w większości były otwarte. Przydawało to komnacie tajemniczości, linie, zakrętasy i kreseczki światła tworzyły własny runiczny język, o wiele starszy niż kundalański czy v’ornnański. - Dzień dobry, Riane - odezwał się miękki, melodyjny głos leyny Astar. - Możesz śmiało wejść. - Gdzie jest konara Laudenum? - zdziwiła się Riane. - O jeden raz za dużo naraziła się konarze Bartcie. - Uśmiechnęła się leyna Astar. - Dostała nowe zadanie. Serce Riane radośnie zabiło. - Czy to oznacza, że teraz ty będziesz mnie uczyć? Leyna Astar zaśmiała się. - Dobrze cię widzieć w lepszym nastroju - powiedziała, prowadząc dziewczynę do niskiego stolika w pobliżu drewnianych okiennic. Świetliste wzory niczym sny płynęły po lśniącej po wierzchni. Riane i leyna usiadły naprzeciwko siebie na płaskich poduszkach i skrzyżowały nogi. - Konara Bartta zleciła mi twoje kształcenie. Riane przechyliła głowę. - Przecież jesteś nowicjuszką. - Trzy lata temu powinnam była zostać shima, ale... - Astar pochyliła się ku niej i rzekła scenicznym szeptem: - Zdradzę ci sekret: jestem trochę niepokorna. - Ja też - wyrwało się Riane, zanim zdążyła ugryźć się w język. - Cóż, jeżeli ty mnie nie zdradzisz, to i ja ciebie nie wydam. - Umowa stoi. - Riane trochę się uspokoiła. - Tak. - Leyna Astar złączyła dłonie. - Czego uczyła cię konara Laudenum? Riane opowiedziała jej o Kyofu, Sześcianie Kurateli i o trzech koncentrycznych czarnych kręgach. - Pozwól, że najpierw wyjaśnię ci istotę ramahańskiej magii. Jestem przekonana, że konara Laudenum o tym zapomniała - rzekła leyna Astar. - Są dwie szkoły magii: Osoru, czyli Pięć Księżyców, i Kyofu, czyli Czarne Śnienie. Osoru mogą się nauczyć wyłącznie ci, którzy mają wrodzony Dar. Obie odmiany magii nie gdyś stanowiły całość, lecz w pewnym momencie ci, którzy opanowali jedną i drugą, stwierdzili, że chociaż zasady obydwu magii mogą współistnieć w jednym umyśle, to ich filozofie - nie. Może dlatego, że Kyofu potrafił się nauczyć każdy, kto miał wystarczającą inteligencję i determinację, bo magia ta była podatna na modyfikacje. Osłabiało to Wrota Białej Kości, punkt, który jest w nas najbardziej podatny na oddziaływanie zła. Dlatego też obie magie zostały rozdzielone i każda ma wśród Ramahan zwolenników. Kyofu stopniowo wysuwało się na pierwszy plan. Dzisiaj w opactwie już się nie uczy Osoru, przede wszystkim w wyniku nieustannych zabiegów Bartty. Stroni się od tych, którzy mają Dar, zapewne dlatego, że konara Bartta urodziła się bez niego. W rezultacie uczy się jedynie Kyofu, lecz nie jest to stały punkt programu nauki. Leyna Astar głęboko spojrzała Riane w oczy. - Musisz wiedzieć, że wbrew temu, co mówiła ci konara Bartta, jedynie nieliczne leyna są wybierane do nauki Kyofu. Konara Bartta jest zbyt zazdrosna o swoją moc. A co do akolitek... ty jesteś pierwsza, Riane. - Co jest we mnie takiego niezwykłego? - Po pierwsze, potrafiłaś przywrócić magicznemu czarnemu ogniowi Kyofu jego naturalny stan. - Leyna Astar wyciągnęła rękę i zdjęła znad głowy Riane trzy czarne pierścienie. - Po drugie... - Zawiesiła je w powietrzu. - Widzisz, nie wniknęły w twoją głowę. Nikt, kogo znam, nie potrafi się oprzeć Pierścieniom Zgodności, lecz ty tego dokonałaś, Riane. - Leyna Astar wykonała kolisty ruch i pierścienie zniknęły z leciutkim pyknięciem. - Nie wiem jak - odezwała się Riane. - Nie zrobiłam tego świadomie. - Spróbujmy się tego dowiedzieć. - Leyna Astar położyła na stoliku swe delikatne dłonie. Świetlne arabeski nadawały im nie samowity wygląd. - Możemy zacząć? - Nie przyniosłam tabliczki ani rylca - powiedziała Riane. Kundalanie bowiem, w przeciwieństwie do V’ornnów, nie używali maszyn zapisujących dane. - Nie są ci potrzebne - odparła leyna Astar. - Wystarczy ci twój umysł. - Dłonie kapłanki spoczywały na blacie wewnętrzną stroną ku górze. - Jak wiesz, mamy pięć pór roku. Możesz mi powiedzieć, którą z nich Ramahanki czczą bardziej niż inne? Riane przypomniała się nagle legenda o królowej nagonogów. Skąd się wzięła? Giyan nie opowiadała jej Annonowi. - Lonon, Piąta Pora, to czas godów nagonogów - powiedziała dziewczyna. - Łączą się wtedy w pary i mają młode, nim nadchodzi ponura zima, kiedy to odlatują na południe za Morze Krwi i docierają jedna Miina wie dokąd. Lonon to ich pora. Jak również pora Miiny. - Znakomicie, Riane. Miina jest także boginią zbiorów. Czas zbiorów ma dla nas tu, w opactwie, wiele znaczeń. Tak jak dla wszystkich Kundalan jest to czas gromadzenia żywności na długą zimę, lecz dla nas jest to również pora oczyszczania ducha. Podobnie jak spadające w lononie liście zatykają rynny domów i uliczne rynsztoki, tak i przeżycia całego roku czopują nasz umysł i naszego ducha. Dlatego w lononie odprawiamy specjalne obrzędy, żeby wyrzucić z siebie to, co niepotrzebne i niepożądane, żeby się oczyścić z niestosownych i nieczystych myśli, które się nawarstwiły. Tak więc lonon jest dla nas świętą porą, porą bogini, kiedy najważniejsza jest duchowość. Astar gestykulowała. - To zarazem pora Domu Duchów. Miina mówi o tym aspekcie lononu w ocalałych fragmentach Przeczystego Źródła. Dom Duchów, gdzie czasowo mieszkają nasi przodkowie, trwa obok nasze go świata. - Leyna Astar zwinęła dłonie w pięści i zakreślała nimi koła nad blatem stolika z plamami światła. - Owe dwa światy mają własne orbity. - Zademonstrowała to gestami. - Podczas ponurej zimy są od siebie najdalej, a podczas lononu nawet się stykają. Można więc poprosić Świat Duchów o siłę i wsparcie. Leyna Astar wstała i wskazała trzy punkty na swoim ciele - po jednym nad każdą piersią i jeden w dole brzucha. - Oto miejsca, w których musimy się odnawiać, składnice ducha. Uczymy się pozyskiwać naszą siłę ze zbiorowej mądrości Świata Duchów. - Mogę o coś zapytać? - Oczywiście, Riane. - Leyna Astar usiadła. - Tutaj, przy mnie, wolno ci pytać o wszystko. - Powiedziałaś, że nasi przodkowie mieszkają w Domu Duchów. Mówiłaś też, że mieszkają tam tylko czasowo. Dokąd idą duchy, kiedy opuszczają swój dom? Twarz leyny Astar rozświetlił ciepły uśmiech. Wyjęła z fałd szat pięknie haftowaną aksamitną torebeczkę. Otworzyła ją i szukała czegoś w środku. - Odpowiadam na twoje pytanie: Dom Duchów to nie takie miejsce jak Kundala, która jest planetą krążącą wokół słońca. To jakby przystanek, punkt zbiorczy, pozwala zapobiegać zapędzaniu się bezcielesnych w nieznane regiony. To tutaj duchy czekają na powrót do świata śmiertelników, gdzie na nowo się narodzą i na nowo podejmą poszukiwanie oświecenia i prawdy o sobie. - Tak jak luewondren - wyrwało się Riane zbyt szybko i, jak się obawiała, niemądrze. - Słyszałam o tym obcym terminie. To gyrgońska koncepcja reinkarnacji. Być może są jakieś teoretyczne podobieństwa, ale nie ma dowodu, że reinkarnacja naprawdę istnieje, przynajmniej dla V’ornnów. Riane zastanawiała się, skąd nowicjuszka ma taką wiedzę. Annon, jak wszyscy V’ornnowie, wierzył w luewondren. Leyna Astar znów się uśmiechała. - Podaj mi dłonie. - Ułożyła ręce Riane na blacie stolika, wewnętrzną stroną ku górze. - Rozluźnij się i obiecaj, że się nie po ruszysz. Nie poczujesz żadnego bólu. - Co chcesz zrobić? - Nie obawiaj się. Po prostu ponownie napełnimy twoje składnice ducha. - Ale jak? Wciąż mamy pełnię lata. Do lononu jeszcze wiele tygodni. - Tak, wiem. Ale kiedy zachodzi wielka potrzeba, można skorzystać z innych sposobów. To ogromnie ważna lekcja, Riane. Bez względu na to, jak sprawy stoją, zawsze istnieją inne sposoby, inne drogi. Musisz je tylko odnaleźć. - Ale jak? Nie wiedziałabym... - Rozluźnij się. - Astar wyjęła z torebeczki wąskie emaliowane pudełeczko pokryte runami. Wysunęła z niego parę igieł: były dziwne, nie błyszczały w słonecznym blasku, zdawało się raczej, że blask się przez nie przesącza, jakby tylko na poły istniały. Astar, nadal się uśmiechając, ujęła koniuszek jednej z igieł. - Przekłuję nią środek twojej dłoni. Riane gwałtownie cofnęła ręce. - Powiedziałam, że nie będzie bolało. Sądzisz, że kłamię? - Riane milczała. - W porządku. Tego nie można zrobić wbrew czyjejś woli - Astar chciała schować igły. - Zaczekaj! - Riane przełknęła ślinę. - Co... co mi się stanie, kiedy wbijesz igłę? - Nie wiem. Każda z nas przeżywa to inaczej - odparła Astar. - Jedno mogę ci powiedzieć na pewno: wypełni cię poczucie szczęścia. Riane, nie odrywając oczu od leyny Astar, powolutku położyła dłonie na blacie stolika. Astar odczekała chwilę, żeby się przekonać, czy dziewczyna nie zmieni decyzji. Potem ujęła koniec igły i - trzymając ją prostopadle do blatu stolika - wkłuła ją dokładnie w środek lewej dłoni Riane. Dziewczyna poczuła mrowienie, coś jakby buczenie prądu, a potem już tylko powolne pulsowanie ciepła w dole brzucha. Leyna Astar nie kłamała. Nie bolało. Nowicjuszka powtórzyła to samo z drugą igłą, wkłuwając ją w prawą dłoń Riane. Owo przelotne mrowienie było odmienne, mocniejsze, odbiło się echem we wnętrzu Riane, wywołało skurcz palców. Pulsowanie się skonkretyzowało, przepływało od jednej dłoni do drugiej, jak po niewidocznym drucie. Potem przepływało w dół brzucha, do piersi i znów w dół, jakby zakreślając pętlę. - Czuję się, jakbym była podłączona do jakiejś maszyny - odezwała się Riane. - Doskonałe porównanie. - Astar była pod wrażeniem. - Ta maszyna, Riane, to nasze ciało. Igły, qi, jak je nazywają konara, otworzyły linie przepływu twojej wewnętrznej energii; stały się kanałami, przez które są uzupełniane twoje składnice ducha. - Leyna Astar odczekała chwilę. - To zakazana wiedza, lecz mówi się, że w dawnych dniach Matka mogła wedle swojej woli uzupełniać swą składnicę ducha bez pomocy qi. - Bardzo mało wiem o Matce. - Ach, Matka. - Astar na chwilę zamknęła oczy. - W czasach przed V’ornnami, kiedy Perła bezpiecznie spoczywała w Skarbnicy pod Środkowym Pałacem, Ramahanom przewodziła nie Dea Cretan, a dziedziczna przywódczyni, w której łączyły się wszelkie aspekty duchowości. - Zamordowano ją w dniu, kiedy m... kiedy V’ornnowie najechali Kundalę, prawda? - Przekazy mówią, że zamordowały ją Rappa, kiedy koteria kapłanów zaaranżowała zamach. W tamtych czasach kobiety i mężczyźni pełnili te same funkcje. Skończyło się to, kiedy pewien kapłan zabrał ze Skarbnicy Perłę i posłużył się nią w niewłaściwym celu. Ponieważ chcieli wykorzystać Perłę do własnych celów, ta powiedziała im jedynie to, co chcieli usłyszeć. - Okłamała ich? - Tak, Riane, Perła ich okłamała. Jedynie ktoś o czystym sercu i duchu może spojrzeć w Perłę i ujrzeć Prawdę. - Astar obróciła każdą qi o piętnaście stopni w prawo, jakby mieszała w rondelku z warzącą się potrawą. Wtedy na powierzchnię wypłynęły nowe odczucia. - Wielka bogini się rozgniewała i porzuciła Kundalan, skazując ich na niewolę u V’ornnów, aż po czas Ambat, kiedy się narodzi Dar Sala-at. - Kto to jest Dar Sala-at? - Dar Sala-at to osoba o czystym sercu i umyśle, która odnajdzie Perłę i wykorzysta ją do tego, do czego była przeznaczona. Uwolni ona Kundalan spod jarzma V’ornnów. Przepowiedziano również, że Dar Sala-at zreformuje obie szkoły magii, spoi to, co zostało omyłkowo rozerwane, i złączy je w całość, którą miały tworzyć. Riane, która jeszcze nigdy tak wspaniale się nie czuła, długo nad tym rozmyślała. Widziała, że Astar bacznie się jej przygląda. - Chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobiła, Riane. Dziewczyna czekała, wstrzymując oddech. Blask napełniał ją ciepłem i jasnością. - Zadam ci pytanie - ciągnęła Astar. - Tylko jedno. I chcę, że byś na nie odpowiedziała natychmiast, bez zastanowienia. - To jakiś test? Leyna Astar obrzuciła ją przenikliwym spojrzeniem. - Tak. Jeszcze nigdy go nie przeprowadzano. - Dlaczego? - Próba ta zwie się Yaunn, Zetknięcie Dróg. - Jest ważna? - Najważniejsza. - Ale ja nie jestem przygotowana. - I tu się mylisz. - Leyna Astar obróciła qi o piętnaście stopni w lewo. - Już przeszłaś jedną próbę: przywróciłaś naturalny stan czarnemu ogniowi. - Astar po raz ostatni zmieniła ustawienie qi. - Powiedz, jakie słowo w tej chwili pojawia się w twoich myślach. - Djenn. Astar całkowicie znieruchomiała. Rozchyliła kształtne usta, policzki jej się zaróżowiły. - Tak - wyszeptała i uśmiechnęła się. - Widzisz, Riane, powiodło ci się. - Powiodło? - Potwierdziłaś przypuszczenia. Jesteś wyjątkowa. Nadzwyczajna. Uważamy, że właśnie dlatego konara Bartta wybrała cię do szkolenia w Kyofu. I na pewno dlatego potrafiłaś się oprzeć pierścieniom. - My? Jeszcze ktoś jest w to wmieszany? - Tak, ale to... sekret. - Leyna Astar zniżyła głos. - Chyba nie muszę ci przypominać, że zło czyha? - Nie, ale to takie zagmatwane - rzekła w zadumie Riane. - Konara Laudenum twierdziła, że zło nie ma wstępu do opactwa. - I tak było w dawnych czasach. Jednak wiele się zmieniło, od kiedy zaginęła Perła. Matka została usunięta i Ramahanie zbłądzili. Od ponad stulecia Miina odwracała od nas swoją twarz. - Oczy Leyny Astar płonęły. - Teraz ty się zjawiłaś, widomy znak od Miiny, wielkiej bogini. - Nie rozumiem. - Potrząsnęła głową Riane. - Nie powinnaś teraz wiedzieć więcej, to niebezpieczne - po wiedziała leyna Astar. - Uwierz mi: zrozumiesz wszystko, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. - Przechyliła głowę. - To dziwne, że nie spytałaś, co znaczy ”Djenn”. - Bo już wiem - odparła Riane. - W Starej Mowie słowo to oznacza ”smoka”. Leynę Astar trochę to zaskoczyło. - Skąd to wiesz, Riane? Dopiero zaczęłaś się uczyć Starej Mowy. - Sama nie wiem - odparła szczerze Riane. Już miała opowiedzieć leynie Astar, jak otworzyła Przeczyste Źródło i ot, tak zaczęła je czytać, ale przypomniała sobie ostrzeżenia Giyan, że ma nikomu o tej książce nie mówić. - Jjjja... po prostu wiem i już. - Zastanawiała się przez chwilę. - Sądziłam, że może to wpływ Pierścieni Zgodności. - Jak już mówiłam, pierścienie na ciebie nie oddziałują. I w żadnym przypadku nie mogą przekazać wiedzy tego rodzaju. - Jeszcze coś mnie dziwi. Kiedy mówiłaś o qi, powiedziałaś, że tak nazwały je konara. Czy konara z nich korzystają? - spytała Riane. - Tylko konara może się posługiwać qi. - Ale ty jesteś nowicjuszką. - No właśnie. - Astar nuciła, wyjmując qi z dłoni Riane, przemywając je alkoholem i chowając do pokrytego runami pudełeczka. - To dopiero zagadka, nieprawdaż? 12. Koszty W zaciszu swojej rezydencji w Axis Tyr dowódca szwadronu Rekkk Hacilar wsparł głowę na rękach i opłakiwał swojego przyjaciela i regenta Eleusisa Asherę. Eleusis był dla niego kimś więcej - mentorem i ojcem. Pomógł Rekkkowi pozbyć się piętna, jakim naznaczył go rodzony ojciec. Ojciec Rekkka był jednym z najbardziej osławionych Rhynnnonów ostatnich czasów. Rhynnnonami zwano Khagggunów odszczepieńców, którzy się zbuntowali przeciwko swojemu dowództwu i swojej kaście. Ojciec Rekkka, podobnie tak jak przed nim inni Rhynnnoni, zginął w krwawej walce, w której właściwie nie miał szans. Rhynnnoni zajmowali w tradycji Khagggunów szczególne miejsce, bo zarazem gardzono nimi i podziwiano ich. Khaggguni zwykle nie wypowiadali posłuszeństwa swojemu dowództwu. A kiedy - nadzwyczaj rzadko - to robili, żyli poza v’ornnańska matrix. Zazwyczaj zarabiali na utrzymanie, wynajmując się osobnikom mającym do załatwienia niebezpieczne i trudne porachunki. Bywało jednak i tak, że mieli własną sprawę: czyli przemożny moralny nakaz przeciwdziałania niesprawiedliwości, czego nie mogli się podjąć, będąc Khagggunami. I z tego właśnie wynikała ich ambiwalentna ocena przez byłych współbraci. Ojciec Rekkka Hacilara zbuntował się przeciwko okrutnej tyranii ówczesnego gwiezdnego admirała, którego zastąpił Kinnnus Morcha. I osiągnął cel, dla którego został Rhynnnonem: zabił gwiezdnego admirała, zanim zginął na polu walki. Eleusis Ashera pomógł Rekkkowi przezwyciężyć sposób myślenia narzucony przez wyszkolenie i zobaczyć w ojcu bohatera, którym ten naprawdę był. Były też kolejne złe wieści. Hacilar dopiero co otrzymał wiadomość, że nowy regent wyraził zgodę na wariacką prośbę Kinnnusą Morchy o mianowanie Kurgana Stogggula jego nowym adiutantem. Niech to N’Luuura - ten V’ornn był jeszcze szczeniakiem i na dodatek Bashkirem! Jednak z drugiej strony, może i nie było to takie szalone, jeżeliby potraktować to jako rodzaj ”małżeństwa z rozsądku”. Coś takiego jednoznacznie łączyło obu V’ornnów, Wennna Stogggula i Kinnnusa Morchę, sygnalizując, że ich sojusz był ściślejszy, niż ktokolwiek podejrzewał. Jakiż osobliwy alians wyższej kasty z niższą. Pragmatycznej części „ja” Rekkka właściwie to nie zdziwiło. Kiedy w Stone Border tak jawnie złamał procedurę, nie tylko wzbudził gniew Olnnna Rydddlina, ale i zaryzykował wszystko - swój status adiutanta i rangę dowódcy szwadronu. Wszystko. I po co? Słyszał, jak Giyan chodzi w drugiej części jego rezydencji. Pokochał ją w chwili, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył w prywatnych pokojach Eleusisa Ashery. Właściwie wtedy widział ją tylko przelotnie. Ale to wystarczyło, żeby jego serca rozpaliła miłość i udręczyło poczucie winy. Za każdym razem jej widok - o ile wiedział, ona nigdy go nie widziała - tylko wzmagał jego pragnienie. Niegodziwością było pożądanie kochanki przyjaciela, na dodatek Kundalanki! A jednak z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny tak przemożnie go do niej ciągnęło po części właśnie dlatego, że była Kundalanką. Bardzo starannie, choć z wielkim bólem, tłumił w sobie te uczucia. Dopóki nie dotarły do niego wieści o zamachu. Nie mogło ujść jego uwagi, że Kinnnus Morcha wyłączył go ze swych planów. Stało się również jasne, że Olnnna Rydddlina przydzielono mu nie tyle jako pierwszego kapitana, ile jako szpiega. Dbał o to, żeby nie dawać mu żadnych powodów do podejrzeń. Aż do owej chwili w Stone Border, kiedy nie pozwolił, żeby ciało Annona Ashery włóczono po rynku. Patrzył w pełne męstwa oczy Giyan i czuł, jak mu topnieją serca. Równie dobrze mógłby przestać oddychać, jak pozwolić, by spotkało ją takie upokorzenie i udręka. Nie tracił czasu na zastanawianie się. Złamał procedurę. A teraz się zaczęło. Nie był już adiutantem Kinnnusa Morchy i nowo mianowany gwiezdny admirał go do siebie nie wezwał. Zły znak. Bardzo zły znak. Ale przecież już dawno czuł, że na to się zanosi. Czyż Kinnnus Morcha zrobił cokolwiek, by okazać mu zaufanie? Nie. Wprost przeciwnie: przydzielił mu szpiega w osobie Olnnna Rydddlina. Przyszłość rysowała się następująco: Eleusis Ashera nie żył, a poprzedni dowódca Rekkka, najpotężniejszy Khagggun na Kundali, spisał go na straty. Przeżyłby to, gdyby Giyan go kochała. Ale było dokładnie odwrotnie. Choć powiedział jej, że z jego strony nie musi się niczego obawiać, że był przyjacielem Eleusisa, i tak traktowała go z lodowatą pogardą. A czegóż innego mógł się spodziewać? Jej kochanka zamordowano w najpodlejszy sposób, zdradził go ten sam Khagggun, który powinien go chronić. Nie żył również jego syn, którego od maleńkości wychowywała. Poza tym, widząc, jak go traktuje, Rekkk wątpił, czy uwierzyła choć w jedno jego słowo. I czemuż miałaby uwierzyć, skoro właśnie jego wybrano, żeby ścigał Annona, by potem głowę chłopca podać Kinnnusowi Morsze jak myśliwską zdobycz? Właściwie powinien się pchnąć kordem. To byłoby honorowe wyjście. Hacilar poszedł do swojego prywatnego arsenału i zdjął ze ściany jeden ze swych kordów. Uruchomił go i poczuł słabe szarpnięcie, kiedy wzbudzone jony zaczęły śmigać pomiędzy powierzchniami obu ostrzy. Lekko drżał, kontemplując własną śmierć. Zabił wielu ludzi, widział ów marzycielski wyraz, jaki przybierały ich oczy, zanim stały się szkliste, ale nigdy przedtem się nie zastanawiał, co widzieli w chwili śmierci. Bo i czemuż miałby nad tym dumać? Wtedy szalała w nim żądza krwi, skupiając jego wszelkie siły na tym, co musiało zostać zrobione w walce. Teraz tamte wspomnienia wypłynęły niczym dziwna ryba z głębin oceanu. Od życia do śmierci jeden mały krok. Wiedział jednak, że zatopienie korda we własnym brzuchu będzie wymagało od niego zogniskowania całej energii. Odpędził te myśli i przygotował się. - Chcesz się zabić? Wzdrygnął się, słysząc chrapliwy, drwiący głos Giyan. Odwrócił się ku niej i zobaczył szeroko otwarte, błękitne jak niezabudki oczy. - Masz - rzekł, podsuwając jej gardę korda. - Chcesz mnie zabić od chwili, kiedy cię tu przywiozłem. Teraz masz okazję. Giyan uniosła zabandażowane ręce. - Ach - westchnął zawiedziony. - Zapomniałem. Co z nimi? - Jakby je obdarto ze skóry. Patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Rekkk powiedział: - Pewnie już ci to mówiłem, ale powtórzę, że wiem, co widział w tobie Eleusis Ashera. - Łudzisz się. - Wiara w to jest dla ciebie rodzajem pociechy, prawda? - Nie wiem. Nic nie jest w stanie mnie pocieszyć. - Odnosisz się do mnie z pogardą. Zgwałciłem cię, odezwałem się do ciebie niegrzecznie, dotknąłem cię w niestosowny sposób? Milczała urągliwie. - Czyż nie postępowałem z tobą uczciwie?! - wykrzyknął. Roześmiała mu się w twarz. - Ścigałeś mojego... ścigałeś Annona i skrępowałeś go jak zwierzę na ulicach mojego miasteczka! - Już nie żył. - To, co zrobiłeś, zamieniło moje serce w popiół. Hacilar nie mógł znieść jej lodowatego, gniewnego spojrzenia. - Nadzwyczaj dziwne u kobiety takie przywiązanie do kogoś, kogo wychowała. - Głupcze! Nie jestem V’ornnem! - Oczywiście, lecz żywisz przywiązanie do V’ornna. - Jak mało nas znasz - rzekła ledwo dosłyszalnie. - Nie ma chwili, w której bym za nim nie tęskniła, w której bym nie pragnęła znów go utulić, chronić, kołysać do snu, mówić mu, że wszystko będzie dobrze. - Głos uwiązł jej w krtani. - Ale wcale nie jest dobrze i nigdy nie będzie. Zawiodłam Eleusisa i zawiodłam jego. Nie rozumiesz? Kiedy umarł, razem z nim umarła cząstka mnie. Rekkk potrzebował chwili, żeby się opanować. - Nie potrafię powiedzieć, jak żałuję... Oczy Giyan zapłonęły. - Zachowaj te swoje frazesy dla innych. Nie wierzę ci. Potrząsnął głową. - Mówię szczerze, Giyan, bez względu na to, co o mnie myślisz. Nie zaprowadziłem cię na wszczepienie okuuutu, choć mi to rozkazano. - Nie dręcz się tym, proszę. - Uniosła swoje czarne ręce. - Jakże mogliby go wszczepić? Stał nieruchomo, zażenowany. Wciąż trzymał w dłoni kord. - Nie musisz popełniać samobójstwa - rzuciła. - Już nie żyjesz. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Miała rację i Rekkk o tym wiedział. Jakże pragnął jej dotknąć, przytulić, ukoić jej udrękę i niepokój. Z jednej strony to dziwne żywić takie uczucia wobec obcej! Z drugiej jednak było to oczywiste, przez wzgląd na przyjaźń z Eleusisem. Od Eleusisa nauczył się akceptować swoją sympatię dla Kundalan, magnetyczną siłę, która go ku nim popychała, odciągając od własnej rasy. Chociaż Rekkk nie zrozumiał natury tego przyciągania, to przynajmniej Eleusis nauczył go akceptować to. Od Giyan dzieliła go jednak głęboka przepaść. Kobieta nie taiła wrogości, bezlitośnie go odpychała. Jej pogarda łamała mu serca. - Chętnie oddałabym życie za powrót Annona. - Giyan odwróciła się od Hacilara. - A jeśli chodzi o odebranie twojego życia, sam musisz się na to zdobyć. - Giyan, to, co się przydarzyło Annonowi... - głos Rekkka przeszedł w ochrypły szept. - Gdybym go dostał żywego, nie zabiłbym go. Jego ojciec był moim przyjacielem, moim mentorem. Umarłbym w obronie jego syna. - Słowa, słowa, słowa. - Nie tylko. Nie pozwoliłem, żeby go włóczono po Stone Border. - I za to jestem wdzięczna. - Spojrzała na niego, jej piękne oczy pałały. - Ale od tamtej chwili zadaję sobie pytanie dlaczego. Dla czego tak postąpiłeś? I sam dałeś mi odpowiedź. - Giyan skrzyżowała ręce na piersiach. - Widzę, jak na mnie patrzysz. Dostrzegam w twoich oczach pożądanie. - Mylisz się - powiedział Rekkk bez przekonania. - Eleusis dopiero co zmarł, a ty już zgarnąłeś łupy. Twierdzisz, że byłeś jego przyjacielem? Jakiż wstrętny i nikczemny żart. Nie jesteś lepszy od jego morderców, Stogggula i Morchy! Serca Hacilara ścisnęły się jeszcze boleśniej. Cały świat nagle pociemniał. - Problem polega na tym, że wszyscy wierzą w to, w co chcą uwierzyć. To o wiele prostsze i mniej skomplikowane od prawdy. - Znowu słowa. Z rezygnacją wzruszył ramionami, odciął strumień jonów i zawiesił kord na ścianie. - Tchórz! Rekkk starał się nie zwracać na to uwagi. Straszliwie cierpiał. - Czas zmienić opatrunek. Wyprowadził Giyan ze zbrojowni, powiódł korytarzem. Usadowił ją w łazience, przeciął supeł opatrunku i zaczął odwijać bandaże z prawej dłoni. Czuł na sobie jej spojrzenie. Miał wrażenie, że jest równie ciężkie jak jego kord. Podtrzymywał jej rękę i odwijał bandaże. Palce Giyan były czerwone, zaognione i błyszczące, bo wysmarowano je v’ornnańska maścią na oparzenia. Delikatnie otarł je kawałkami płótna. Giyan cichutko jęczała z bólu. Rany były równie obrzmiałe i zaognione jak wtedy, kiedy zaczął leczenie. To była już czwarta metoda, połączenie v’ornnańskich i kundalańskich leków. Dlaczego żadne nie działały? Wyraz twarzy Rekkka nie zdradzał jego rosnącego niepokoju. - Oparzenia są bardzo poważne - powiedział, smarując rany maścią. - Trzeba więcej czasu, żeby się zagoiły. - Popatrzył na Giyan. - Widziałem, jak próbujesz wyleczyć się tymi swoimi czarami. Nie pomogło? - Szpiegujesz mnie? Cokolwiek powiem lub zrobię, zawsze będzie źle, pomyślał z rozpaczą. - Po prostu chciałem wiedzieć. Odwróciła głowę, znowu się od niego odsuwała. Przerwał nakładanie maści. - Gdybyś mi powiedziała, co ci się przytrafiło, może wiedział bym, jak to leczyć. - Mówiłam ci, że nie wiem. To się stało, kiedy perwillon zabił Annona. W pieczarze były jakieś świecące porosty, nigdy takich nie widziałam. Annon na nie upadł. Kiedy go wyciągałam, porosty się połamały i ciecz zalała mi dłonie. Wpatrywała się w rany na swoich rękach i dlatego nie zauważyła udręczonego spojrzenia, jakim obrzucił ją Rekkk. Nie zauważyła również, że chciał coś powiedzieć, lecz ostatecznie zmienił zdanie. W sercach Hacilara miłość ustąpiła miejsca wściekłości. W głębi duszy nadal był Khagggunem. Targały nim zmienne emocje. Zrobił wtedy to, czego nie powinien. Zacisnął pięści. - Nigdy stąd nie odejdziesz, chyba to rozumiesz, prawda? - Giyan milczała i to jeszcze bardziej go rozdrażniło. - Teraz jesteś moja, czy ci się to podoba czy nie. Możesz zapomnieć o Eleusisie i o wszystkich innych ze swojej przeszłości. Teraz będziesz żyć ze mną. Wciąż milczała i to go rozjuszyło. - Masz odpowiadać, kiedy do ciebie mówię! - Ach tak, rasa panów grozi. - Giyan zamilkła na chwilę. - Posłucham, jeśli taka twoja wola - powiedziała spokojnie. - Jesteś V’ornnem, a ja Kundalanką. Oczywiście zrobię, co rozkażesz. - Uniosła dumnie głowę, oczy jej płonęły. - Ale ani przez chwilę nie łudź się, że zdołasz mnie zmienić. Ja nie... Krzyknęła, kiedy ją spoliczkował. Upadła na podłogę, a on rzucił się na nią, zadzierał jej szaty, obnażając jej piękne ciało. - No dalej! Tylko to V’ornnowie potrafią! - Giyan leżała na kamiennej posadzce. Jej bezmierna pogarda niczym lustro ukazywała Rekkkowi jego niecne postępowanie. A on przecież umarł by za jedną sekundę odwzajemnionej miłości. Łzy błyszczały w kącikach oczu Giyan. Nie chciała spojrzeć na Hacilara. Leżała przed nim obnażona, a jednak zupełnie niedostępna. - Wybacz mi - wyszeptał, otulając ją szatami. - Wybacz... - Sam widzisz, jak to jest. - Jej piękne oczy wpatrywały się w dal. - Twoja władza na nic ci się nie przydała. Odskoczył od niej, wypadł z łazienki, ścigały go jednak jej drwiące słowa: - Myślisz, że zdołasz dostać to, co miał Eleusis. - Lodowaty głos Giyan brzmiał głucho. - Nie możesz. Nigdy ci się to nie uda. Nigdy. Rekkk Hacilar wypadł z rezydencji, przepełniony wściekłością i upokorzony, i pognał na oślep w głąb miasta, jakby dzięki temu mógł uciec od siebie, tak jak uciekł od Giyan. *** Gdyby Hacilar nie był tak wzburzony, zauważyłby, że jest śledzony. Ale pewnie i tak by się tym zbytnio nie przejął. W obecnym stanie umysłu na pewno z wdzięcznością by powitał szybkie pchnięcie nożem przez zamachowca. Wkrótce dotarł na północny skraj miasta, do dzielnicy Mesagggunów, niespokojnej i niebezpiecznej nawet według norm Khagggunów. Zatłoczone ulice cuchnęły podłej jakości numaaadis, smarem, oliwą i śmieciami. Było tuż po zmianie ekip roboczych, więc zdążyło już wybuchnąć parę bójek pomiędzy na wpół pijanymi miejscowymi. Walczących energicznie podjudzali liczni gapie, z wyjątkiem przechodzących nieudolnych kapłanów, którzy podtrzymywali to, co jeszcze zostało z religii V’ornnów. Bóg wojny, Enlil, już od dawna nic nie znaczył. Kiedy Gyrgoni przed tysiącleciami zdobyli władzę, rozproszyli szeregi dzieci Enlila, odebrali Kościołowi wpływ na niższe kasty. Zaledwie mała część Mesagggunów nadal brała udział w obrzędach w ubogich, prowizorycznych świątyniach w północnej dzielnicy. Tradycjonalistów bezlitośnie prześladowali postępowi, wierzący, iż Gyrgoni ukazują jedyną ścieżkę doskonalenia się. Mesaggguni, doglądający maszynerii matrix, byli nieszczęśnikami. Żyli w nędzy, bez nadziei na awans, nie znali wytchnienia od nieustannej harówki. Choć to dzięki nim matrix działała gładko, nie słyszeli podziękowań. Jedynie kapłani raczyli ich patetycznym ględzeniem. Inne kasty, w tym i Khaggguni, bez zastanowienia deptały po ich krzepkich, zgiętych plecach. Kiedy Mesaggguni nie walczyli ze sobą, wdawali się w krótkie i gwałtowne potyczki z Khagggunami. Jedni i drudzy odznaczali się nadmiernym poczuciem honoru; może dlatego, że niczego poza nim nie mieli. Krwawe starcia były liczne i pełne nienawiści. Rekkk wiedział, że nie będzie tu mile widzianym gościem. I pewnie dlatego zjawił się tutaj. Oczywiście zauważono go i paru krzepkich umazanych smarem Mesagggunów zrezygnowało z zakładów dotyczących toczącej się najbliżej bójki. Woleli nową rozrywkę. Mundur Rekkka stanowił dla nich wyzwanie, a to, że nie miał korda, rozgrzewało ich zatwardziałe serca. Jeden z nich zamachnął się metalowym lewarkiem, używanym przy remontach. Rekkk nie tracił czasu na zastanawianie się, czy to prowokacja. Nie czekał na słowne zaczepki, tylko od razu rzucił się na przeciwnika i walnął pięścią w brzuch uzbrojonego Mesaggguna. Ten zgiął się wpół, a Rekkk porwał jego lewarek i dwa razy trzasnął nim Mesaggguna w głowę, potem zaś zamachnął się i trafił drugiego Mesaggguna prosto w ucho. Olbrzym padł, zalany krwią. Wtedy trzeci Mesagggun znalazł się w pobliżu Rekkka. Zasypał go ciosami, które otumaniły Hacilara, aż zagryzł usta z bólu. Lecz, o dziwo, ból był przyjemny. Rekkk odrzucił lewarek. Do zabawy przyłączyli się kolejni Mesaggguni, tłukąc pięściami, kopiąc, uderzając głowami, wyładowując na Rekkku swoją wrogość. Śmiał się, kiedy pękała mu skóra, co tylko jeszcze bardziej zagrzewało ich do bicia go do nieprzytomności. Przez jakiś czas odpłacał im równie mocnymi ciosami, lecz wreszcie ich liczebna przewaga pozwoliła im wziąć górę nawet nad jego zwielokrotnioną przez furię siłą. Przyjął razy jak na V’ornna przystało - bez sprzeciwu, bez krzyku. Myślał tylko o tym, co zrobił Giyan. - Znów mnie zawiodłeś, Wennnie. Regent Stogggul, wezwany przez Gyrgona, znalazł się w mrocznym, zatłoczonym domu ze swojego dzieciństwa. Patrzył w twarz swojemu ojcu, chociaż ten już nie żył. Wennn wiedział, że tak naprawdę jest gdzieś w głębi Świątyni Mnemoniki. Mimo to nie potrafił zapanować nad uczuciami, jakie budził ów widok. Wbrew swojej woli poczuł, jak ogarnia go dobrze znane przerażenie. - Kiedyż się nauczysz? - rzekł surowo ojciec. - Nigdy nie będziesz taki jak ja, nigdy mi nie dorównasz, choćbyś nie wiem jak się starał. - Pokręcił głową z dezaprobatą. - Do niczego się nie nadajesz, co za ofiara z ciebie. Żałuję, że się urodziłeś. Regent Stogggul z przerażeniem stwierdził, że drży, tak jak zawsze przed obliczem ojca. Nic się nie zmieniło, mimo upływu czasu i mimo że dzieliła ich otchłań śmierci. Tak długo bowiem ojciec maltretował go swymi napomnieniami, aż Wennn utożsamił się z jego rozczarowaniem. Stogggul zacisnął pięści, próbując zapanować nad sobą. - Jesteś żałosny, Wennnie, próbując mieszać się do rozgrywek, do których jesteś o wiele za słaby. Zawsze mogłem cię przejrzeć na wylot i teraz też mogę. Sądzisz, że umarłem, ale ja żyję. Będę tutaj za każdym razem, gdy tu wrócisz. Nadal jesteś moim dzieckiem i zawsze nim będziesz. Regent zagryzł wargę, obiecując sobie, że zachowa milczenie. Jednak w głębi jego duszy podniósł się lament. - Przyjrzyj się sobie. - Ojciec podszedł do niego, uderzając się po udzie jonicznym batem, który stale nosił. - Trzęsiesz się niczym liść na wietrze. - Okrążył regenta. Bat wydawał znajomy dźwięk i Wennn czuł w ustach jakby posmak zepsutego mięsa czy trucizny. - Robiłem co w mojej mocy, ale popatrz no na ten nędzny surowiec, który miałem do dyspozycji. - Trzask! Joniczny bat spadł na barki regenta i Stogggul cicho krzyknął z bólu, który mu się przypomniał. - Napawasz mnie obrzydzeniem, Wennnie. Trzask! - Wstydzę się, nazywając cię synem. - Trzask! - Na kolana, jak marny robak, którym jesteś. - Przestań, przestań, przestań! - Głos regenta Stogggula wznosił się od ochrypłego szeptu do rozpaczliwego krzyku. Zamknął oczy, bo zakręciło mu się w głowie, a kiedy je otworzył, stwierdził, że ojciec zmienił się w Gyrgona, patrzącego nań rubinowymi źrenicami. - Stogggulu Wennnie, zasłużyłeś na śmierć. Regent przekonał się, że klęczy na scenie amfiteatru pod gołym niebem. Wszystkie miejsca, z wyjątkiem jednego, we wznoszących się ku górze rzędach siedzeń były zajęte przez Gyrgonów. Muszą ich być tysiące, pomyślał Stogggul. Wszyscy wlepiali w niego wzrok. Czuł, jak emanujące z nich uraza i złość wgniatają go w ziemię. Serca tłukły mu się boleśnie w piersi. Gyrgoni nie blefowali i nie rzucali gróźb ot, tak sobie. - Twój widok nas obraża - rzekł Gyrgon o rubinowych źrenicach, kiedy zajął swoje miejsce. - Sami nie wiemy, czy budzisz w nas litość czy pogardę. Zaszokowany, osłabiony złymi wspomnieniami, Wennn zdołał jedynie wybełkotać: - Powiedzcie, czym was obraziłem i jak mogę to odpokutować. Gyrgon wstał, jego sieć nerwowa zapłonęła od gniewu. - Twa pokuta, regencie, będzie następująca: nasz gniew stanie się twoim gniewem. Poderwiesz do czynu Khagggunów. Ty i gwiezdny admirał Kinnnus Morcha podejmiecie działania, by wytępić i zniszczyć wszystkich wrogów, wszystkie zdradzieckie elementy. Rynsztoki Axis Tyr nie pomieszczą krwi, wypełnią się nią doliny poza miastem. Pragniemy usłyszeć zawodzenia żałobników, pragniemy ujrzeć, jak tłumnie nawracają się na Karę, religię, która przyjmuje tak V’ornnów, jak i Kundalan. - A kiedy już wykonam to, czego żądasz, co wtedy? - odważył się zapytać regent. - Dacie mi handel salamuuunem? Asherowie zamordowali z tego powodu mojego ojca. To słuszne, że wy... - Nie jesteś tu po to, regencie, żeby pytać czy stawiać żądania! - zagrzmiał Gyrgon. - Jesteś tu, by słuchać i być posłusznym! Machnięciem dłoni w rękawicy odesłał regenta Stogggula do jego kwatery. Rekkk Hacilar ocknął się w brudnym zaułku, do którego ktoś go zaciągnął. Głowę opierał o stertę worków ze śmieciami. Szczury czmychnęły, kiedy poruszył się z trudem. Wszystko go bolało. Ale zasłużył sobie na to. Przez chwilę udawało mu się o niczym nie myśleć. A potem znów powrócił obraz rozciągniętej na podłodze Giyan i jej słowa popłynęły ku niemu, żeby go ponownie dręczyć. Nie wiedział, gdzie jest, i wcale go to nie obchodziło. Uliczka była wąska, otoczona ścianami bez okien, niczym się nie wyróżniała. Z oddali dobiegały odgłosy miasta. Gdzieś chrupnęły kości i ktoś jęknął, widać w pobliżu toczyła się kolejna bójka. Hacilar z trudem ukląkł, zwymiotował. Złapał się za głowę, jakby to mogło pohamować zawroty. Powoli, stopniowo, zdołał się podnieść. Oparł się o brudną i zniszczoną ścianę. Z każdym chrapliwym oddechem wracały mu siły. Śmieciami oczyścił buty z wymiocin. Kiedy już poczuł się na siłach, sprawdził wszystkie kości. Żadna nie wydawała się złamana, co zakrawało na cud, jednak nawet płytki oddech wywoływał fale bólu. Zaczęło padać i krople deszczu spływały po policzkach Rekkka niczym łzy. Zacisnął zęby i powlókł się uliczką. Już po kilku krokach natknął się na drzwi, których wcześniej nie zauważył. Tuż po ich prawej stronie widniała mała, dyskretna metalowa tabliczka z napisem: NIMBUS, a pod spodem - TYLKO DLA WTAJEMNICZONYCH. Skąd luksusowe kashiggen w robotniczej części miasta? Kashiggeny były niegdyś spokojnymi zajazdami dla podróżujących Ramahan. V’ornnowie, w lot dostrzegający przydatność wszystkiego, zamienili kundalańskie lokale w przybytki, gdzie zażywano salamuuun. Hacilar zlekceważył ostrzeżenie i chwiejnie wszedł w pluszowo-aksamitno-atłasowe wnętrze, przesycone charakterystyczną, słodką, korzenną wonią salamuuunu. Rekkk oblizał spieczone, spękane wargi, postarał się skupić wzrok. Zobaczył ośmiokątną komnatę, umeblowaną w stylu kundalańskim. Ściany obito brokatem, na sklepionym suficie rozsiane były gwiazdy. W kącie siedziała stara v’ornnańska jasnowidzka o zapadniętych oczach i policzkach. Przyglądała mu się zachłannie sowimi oczami. Dwie prześliczne imari dokładały wszelkich starań, żeby go ignorować. - To bez wątpienia pomyłka - rzekła, stając przed nim, dzuoko, piękna Tuskugggun w jasnolawendowych szatach, w zsuniętym na tył głowy srebrnym sifeynie, najwyraźniej pani tego kashiggenu. Przyglądała się Rekkkowi z niesmakiem. - Żadna z moich imari nie zechce się do ciebie zbliżyć. - U jej boku stał krzepki Mesagggun, masywne jak konary ramiona skrzyżował na szerokiej piersi. Trzeba przyznać, że był czysty i trzeźwy. Łypał gniewnie na Rekkka spod krzaczastych brwi, świadomie nie dostrzegając jego okrwawionych insygniów. - Ale to nie ma znaczenia. I tak nie poleciłby cię nikt, kogo znam. - Pstryknęła palcami i olbrzymi Mesagggun groźnie postąpił ku Hacilarowi. - Wprost przeciwnie, Mittelwin. Rekkk spojrzał w lewo. Stała tam młoda, zachwycająca Tuskugggun i przyglądała mu się. Odziana była w ciemnoniebieską szatę i sifeyn mieniący się srebrną nicią. Była bardzo wysoka i smukła, poruszała się z wielką gracją. Kolejna imari? Niemożliwe. Żadna imari nie ośmieliłaby się odezwać do swojej dzuoko w taki sposób. Z tego, co wiedział, tradycja imari wydawała się bardzo stara nawet Kundalanom. Wymagano całych dziesięcioleci szkoleń i stosunkowo nieliczne kobiety kończyły cały kurs. - To Khagggun, którego oczekiwałam - rzekła słodko zjawiskowa istota. - Przyznaję, że nieco zmaltretowany. - Nieco! - zaśmiała się głośno Mittelwin. - Spójrz tylko na biedaka! Powiedziałabym, że się nim zajęli nasi wspaniali chłopcy! Mesagggun stłumił chichot. - Z czego się śmiejesz? - skarciła go Mittelwin. - Umyj go i daj mu trochę leeesta, ale ze świeżej porcji, a nie tej trzydniowej. Potem zaprowadź go do siódemki, do dyspozycji damy Kannny. Dla Rekkka prysznic był zarówno przyjemnością, jak i udręką. Igiełki wody kłuły każde skaleczone i spuchnięte miejsce na ciele, lecz ciepło wnikało weń i przynosiło ulgę. Miał do wyboru cztery mydła, wszystkie o charakterystycznych męskich zapachach. Długo stał pod prysznicem. Khaggguni nieczęsto mieli okazję do tak wspaniałej kąpieli. Potem dostał szatę w kolorze krwi knura. Leżała jak ulał. Zapytał Mesaggguna o swój mundur i V’ornn odparł, że go czyszczą i prasują. Jedząc przepyszne gorące leeesta, zastanawiał się, czy Mesagggun jest jego sługą czy strażnikiem Powiedział, że chce mu się pić, i Mesagggun dał mu wody. Nie podano mu numaaadis ani innego alkoholu. Nie otrzymał odpowiedzi na żadne pytanie. Kim była dama Kannna i jak mogła go oczekiwać, skoro on sam nie miał pojęcia, że wejdzie do kashiggen, zanim wypatrzył drzwi? Cierpliwości, uspokajał się. Kiedy najadł się i napił do syta, Mesagggun poprowadził go korytarzem, słabo oświetlonym staromodnymi kundalańskimi oliwnymi lampkami. Migoczące płomyki, osłonięte kryształowymi kloszami, kojąco oddziaływały na psychikę Hacilara. Nawet olbrzymi Mesagggun był uprzejmy, kiedy otwierał przed nim drzwi do siódemki. Rekkk patrzył, jak tamten odchodzi korytarzem, i dopiero potem wszedł. Dama Kannna czekała na niego w małym okrągłym pokoju o stożkowatym suficie. Siedziała w głębokim fotelu. Obok niej stała kundalańska sofa, wygodna i zachęcająca. W swoim obecnym stanie Rekkk był wdzięczny za wygody. Meble v’ornnańskie były wyłącznie użyteczne, pozbawiono je wygody i artyzmu. - Wyglądasz na zmęczonego, dowódco szwadronu - odezwała się dama Kannna. - Usiądź. W pokoju unosił się zapach olejku goździkowego i piżma. - Zaskoczyłaś mnie. Najwyraźniej mnie znasz, chociaż jestem przekonany, że się nie spotkaliśmy. - Owszem, choć nie bezpośrednio. - Kobieta uniosła dłoń. - A może nie jesteś w stanie usiąść? Uśmiechnął się mimo woli i ostrożnie usiadł na skraju sofy. - Uspokój się, proszę, dowódco szwadronu. Bądź pewny, że cię nie zaatakuję. Nie odwzajemnił uśmiechu. - Tak zostałem wyszkolony. Jeśli okazuję niejaki brak zaufania, to po prostu dlatego... - Zażywasz, dowódco szwadronu? - Dama podsunęła mu smukły kryształowy pojemniczek z proszkiem koloru cynamonu. - Znano mnie z tego, że dałem radę sporej ilości salamuuunu. - Wspaniale. - Odłamała górę pojemniczka. - Jest najlepszej jakości. Tylko taki można dostać u Mittelwin. - Dziękuję - odparł Rekkk. - Nie tym razem. - Aaa, rozumiem. - Skinęła głową dama Kannna. - Znów kwestia zaufania. - Patrzyła mu głęboko w oczy. - Powiedz mi coś, dowódco szwadronu. - Tylko wtedy, jeżeli najpierw odpowiesz na moje pytanie. - Uznał jej milczenie za zgodę. - Słyszałem, jak Mittelwin mówi o tobie ”dama”. Dlaczego? Nigdy wcześniej nie słyszałem takiego tytułu. - Bo rzadko się go używa. - Kobieta założyła nogę na nogę i jej szata leciutko się rozchyliła z cichym szelestem. - Pochodzę z wyższej kasty. Jestem związana z bardzo szczególnym V’ornnem. Stąd mój tytuł. - Jakiż to znaczny V’ornn jest twoim współmałżonkiem? - Miało być jedno pytanie, dowódco szwadronu - uśmiechnęła się słodko. - A teraz powiedz mi, proszę, co robisz w północnej dzielnicy Axis Tyr. - Przyszedłem po to, na co zasłużyłem. Dama Kannna przyjrzała się Hacilarowi z zaciekawieniem. - I udało się? - Nie wiem. Nadal żyję. Uśmiechnęła się szerzej i wchłonęła połowę zawartości pojemniczka, resztę podała Rekkkowi. - No to lepiej powiedzieć, że nie wiesz, czy twoja podróż dobiegła już kresu. Wahał się, lecz tylko przez chwilę. Przeszło mu przez myśl, że to może być mistyfikacja zaaranżowana przez Olnnna Rydddlina lub Kinnnusa Morchę, żeby go ostatecznie pogrążyć. A potem, niczym demon nocy, pojawił się obraz Giyan. Hacilar złapał pojemniczek z resztką salamuuunu i wchłonął go za jednym zamachem. Oczy damy Kannny błyszczały. - Połóż się, dowódco szwadronu. Niech salamuuun zabierze cię, dokąd zdoła. Podobał mu się dźwięk jej głosu. Podnosił na duchu, jak niegdyś głos matki. Od wielu lat nie myślał o matce. Uświadomił sobie, że nie wie, gdzie ona jest, a nawet czy w ogóle żyje. Zamknął oczy i zobaczył ją. Uśmiechnęła się i przemówiła do niego, a on natychmiast pojął, jak bardzo za nią tęsknił. - Chciałem cię odnaleźć, ale nigdy nie miałem czasu. - Wiem. Nie obwiniaj się, Rekkk. - Ale czuję się winny. - Miałeś własne sprawy. To było ważniejsze. - Nie powinno. - Takie jest życie. Rekkk zapłakał, a matka utuliła go w ramionach. - Nie zamartwiaj się, Rekkk. Żyj tak jak zawsze. - Nie mogę. Kocham Kundalankę, ale ona nigdy nie odwzajemni mojej miłości. - Skąd wiesz? - Bardzo ją zraniłem, to koniec. - Nic nie wyznacza końca, Rekkk. Nawet śmierć... Rekkk Hacilar przez długi czas unosił się na falach morza własnych łez. Morze go kołysało, huśtało, przemawiało do niego cichym szumem. Czuł, jak głęboko pod nim, w bezkresnych głębinach, poruszają się żywe istoty - stworzenia większe i bardziej obce, niż potrafił sobie wyobrazić, choć przecież widział sporo obcych bytów. Nie bał się ich. Dryfował, niesiony nieznanymi prądami, i nasłuchiwał odległych pieśni owych istot, rozumiał ich znaczenie, chociaż nie znał słów... Kiedy wreszcie otworzył oczy, przekonał się, że dama Kannna zniknęła. Na jej miejscu siedział ktoś cudownie bliski. - Giyan - westchnął. - Jak mnie znalazłaś? - Wprost przeciwnie - odparła. - To ty mnie znalazłeś. - Kocham cię - wyznał. - Wiem. - Uśmiechnęła się. - A mimo to jesteś taka smutna, tak ogromnie smutna. - Wiele rzeczy w życiu utraciłam, Rekkk, cenniejszych, niż po trafisz sobie wyobrazić. Moje serce zamieniło się w popiół. Nie pojmuję, dlaczego nadal bije. - Mnie nigdy nie utracisz. Przysięgam ci, Giyan. - A teraz - oznajmił Nith Sahor, przybierając własną postać - dotarliśmy do finału naszego dramatu. Rekkk poczuł, jak rozpraszają się sallamuuunowe wizje, jak znikają z każdej synapsy w jego mózgu. Miał wrażenie, że stał się wydłużonym, samotnym cieniem. - Gdzie Giyan? - spytał chrapliwie. - Odeszła tam, gdzie dama Kannna. Rekkkowi otworzyły się oczy. - To znaczy, że nigdy nie istniała. - Nie tak, jak to sobie wyobraziłeś. Jednak obie istnieją tak samo. Teraz jestem Nith Sahorem. Gyrgon ułożył dłonie na kolanach. Rekkk wpatrywał się w jego ręce, obleczone w metaliczną siatkę, jakby były szczękami brzytwozębego drapieżcy. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że się trzęsie. Niemal od urodzenia uczono go, by był nieustraszony, lecz taka bezpośrednia bliskość Gyrgona przekraczała granice jego wytrzymałości. Z ogromnym wysiłkiem wziął się w garść. - I cóż, Rekkku - odezwał się Gyrgon. - Czujemy się choć trochę lepiej po naszym salamuuunowym odlocie? - Słyszałem o upodobaniu Gyrgonów do okrutnych żartów. Ale nigdy się nie spodziewałem, że będę obiektem jednego z nich. Nith Sahor pochylił się ku niemu. - Opacznie mnie zrozumiałeś. Nic z tego, co się tutaj działo, nie było żartem. Wszystko to służyło odkryciu... jakżeż mam to nazwać... wewnętrznej natury rzeczy. - Rekkk przyglądał się Gyrgonowi z niepokojem. - A teraz zapytaj samego siebie, czy teraz, kiedy już rzuciłeś okiem na własny kosmos, wiesz o sobie więcej niż wtedy, kiedy brałeś cięgi? Rekkk miał się na baczności. - Nie powiedziałbym. - Nie? - Nith Sahor przekrzywił podługowatą, zgrabną głowę. - Więc może powinienem ci opowiedzieć o moim locie. Przebywałem na okręcie żeglującym po morzu turkusowej krwi. Nienawidzę oceanu, jak większość V’ornnów. Na tym okręcie był ze mną Eleusis Ashera. Bez głowy. To właśnie z jego korpusu tryskała krew, tworząc morze, po którym żeglowaliśmy. I wówczas uświadomiłem sobie, co zrobiłem, jaki błąd popełniłem w przypadku Eleusisa. Wiedz, że Gyrgoni mają niewielkie doświadczenie w kontaktach z zewnętrznym światem. To dlatego wszelkimi przyziemnymi pracami obarczamy innych. Kochałem Eleusisa Asherę, po dobnie jak ty, Rekkk. Łączyła go szczególna więź z otaczającymi nas niewidzialnymi mocami. Ciągnęło go do Kundalan, tak jak i mnie. Nie wiadomo dlaczego. Przerażało mnie to. Próbowałem go nakłonić, żeby mi to wyjaśnił. Ale oczywiście nie był w stanie. Kto potrafi objaśnić miłość, pożądanie? Są niewytłumaczalne. Ale wtedy jeszcze tego nie pojmowałem i dlatego się rozgniewałem. Niegodziwie z nim postąpiłem. Nie ochroniłem go, chociaż być może mogłem. Teraz nie żyje i cała ta sprawa bardzo mi ciąży. Rekkk Hacilar milczał, oszołomiony tą niesłychaną spowiedzią. - Tak, to prawda, obawiam się, że chełpliwi Gyrgoni są omylni. - Oczy Nith Sahora zamigotały w blasku lampy oliwnej, kiedy na chwilę położył palec na wargach. - Sam widzisz, Rekkk, że twoja sytuacja nie jest mi całkiem nie znana. I dlatego mam dla ciebie pewną propozycję. Wcześniej Rekkk pewnie by się roześmiał, słysząc tak absurdalną uwagę. Teraz zdołał jedynie wydać stłumiony dźwięk. Cały jego świat stanął na głowie, on zaś ciągle próbował dopatrzeć się w tym jakiegoś sensu. - Zawierzyłem ci wiele tajemnic, Rekkk. Sądzisz, że teraz możesz mi zaufać? Rekkk Hacilar wpatrywał się w Gyrgona, serca biły mu mocno. - Skoro jesteś świadomy mojej sytuacji, to wiesz, że nie mam powodu, by żyć. - Czy objawił ci to salamuuunowy odlot? Rekkk miał tak ściśnięte gardło, że przez chwilę nie mógł mówić. - Nie - wydusił wreszcie. - Ale nadal korci cię samobójstwo? Chcesz umrzeć? Hacilar wbił wzrok w podłogę, pomyślał o udręczonej twarzy Giyan. - Tak. - A gdybym mógł to zmienić? Rekkk oparł łokcie na udach, oblizał wargi. Szalał w nim pożar. Chciał wykrzyczeć swoją wściekłość i frustrację spowodowaną tym, że pokochał kobietę obcej rasy, która nim gardziła. - I co ty na to, Rekkk? - Jak mógłbyś przywrócić mi chęć do życia? - O, tego nie mogę zrobić, Rekkk. To jest wyłącznie w twojej mocy. To samo powiedziała mu matka podczas salamuuunowego odlotu. - Ale mogę dać ci to, czego najbardziej pragniesz. Powietrze zalśniło i przez mgnienie Rekkkowi ukazała się Giyan. Potem powrócił Gyrgon. - Nie będziesz wywierał na nią presji. - W żadnym wypadku. - Pokocha mnie z własnej woli. - Tak, lecz strzeż się tego, czego najbardziej pragniesz, Rekkk. To najlepsza rada, jakiej mogę ci udzielić. Rekkk głęboko zaczerpnął powietrza. Przepełniały go myśli o Giyan, serca tłukły mu się w piersi. Zgodzę się bez względu na cenę, pomyślał. - Oprócz twojej obietnicy należy mi się coś jeszcze za przysługę. Nith Sahor potakująco skinął głową. - Co tylko zechcę. - O ile będę w stanie spełnić twoje życzenie. - Muszę ci być bardzo potrzebny. - Lepiej nie znać odpowiedzi na to pytanie, Rekkk. Hacilar przypomniał sobie, że musi również wydychać powietrze. W końcu układał się z Gyrgonem. Złożył dłonie. Z pamięci wypłynęło pewne wspomnienie. Jako małe dziecko widywał matkę składającą dłonie w modłach do boga wojny Enlila. W owych czasach niektórzy członkowie kasty Khagggunów wyznawali jeszcze tę wiarę. - Zgoda - rzekł. Nith Sahor odchylił się do tyłu, oczy miał przymknięte, twarz bez wyrazu. - Czy wiesz, że został odnaleziony kundalański Pierścień Pięciu Smoków? - Nie. - Rekkk Hacilar zmarszczył brwi. - Kto go ma? - Miał go Wennn Stogggul. Podarował go Bractwu. - Na pewno nie był to prezent. Czego chciał w zamian? Nith Sahor się uśmiechnął. - Chciał zostać regentem. Chciał też, żeby odebrano Konsorcjum Asherów handel salamuuunem i dano jemu. - Czy Bractwo się zgodziło? - Jest regentem, tyle mu przyznali. Ale co do handlu salamuuunem... Powiedzmy, że udało mi się odłożyć tę decyzję na później. - Czego ode mnie chcesz? Żebym znalazł Perłę? Nith Sahor uniósł urękawicznioną dłoń. - Dlaczego to mówisz, Rekkk? - Gyrgonowi najwyraźniej spodobała się domyślność Hacilara. - Wy, Gyrgoni, już od jakiegoś czasu usiłowaliście odnaleźć Perłę, bo po cóż byście przepytywali Ramahanki? - Ach, wypytywanie. - Nith Sahor splótł palce. - Większość Bractwa obsesyjnie pragnie się dowiedzieć, co się znajduje na Nieznanych Terytoriach za Djenn Marre. Wiesz bez wątpienia, że nieustanne burze śnieżne uniemożliwiają zbadanie i opisanie tego obszaru. Żaden z naszych systemów nie jest w stanie przeniknąć przez strumień promieniowania theta w gęstej warstwie chmur. Ja jeden prowadziłem studia nad kundalańską wiedzą i mitami. Spotykałem się ze stanowczym oporem współbraci, którzy nie wierzyli w istnienie Perły, uważali, że marnuję czas i środki mogące posłużyć w bardziej... pożyteczny sposób. Musiałem więc kontynuować studia w tajemnicy, w wolnym czasie. Rekkk miał wrażenie, że każda chwila spędzona w towarzystwie Nith Sahora zmusza go do zmiany zdania o tym Gyrgonie. - Rzecz w tym, że teraz musisz wstąpić na inną drogę, czy tak? Oczy Nith Sahora rozbłysły. - Równowaga uległa zmianie. To zła, niebezpieczna zmiana, ale, niestety, konieczna. - Mówisz o Morsze i Stogggulu - rzekł z goryczą Rekkk. - Są oni oczywiście częścią bilansu. - Nie mógłbyś mówić odrobinę jaśniej? - Odkryłem zatrważającą i wstrząsającą tajemnicę: wszystko wskazuje na to, iż Kundala jest istotą naszej historii. - Przyszłej czy przeszłej? - Nie wiem. Być może jednej i drugiej. - Nith Sahor wydawał się śmiertelnie poważny. - Zegar tyka, Rekkk, i możesz mi wie rzyć, że jest to nadzwyczaj złowieszcze tykanie. Po kilku uderzeniach serc Rekkk skinął głową. - Sądzę, że nie zostawiasz mi wyboru. - Och, zawsze jest wybór, Rekkk. - Gyrgon znów się odchylił. - Bo czymże jest życie, jeśli nie nieustannym wybieraniem? - Czego konkretnie ode mnie oczekujesz? - Rekkk poruszył się niespokojnie. - Wiesz, że żartowałem, wspominając o Perle. - To nie żart, Rekkk. Jeżeli mamy przeżyć, Perła musi zostać odnaleziona. Moi koledzy posłużyli się pierścieniem nadzwyczaj nieroztropnie. Wbrew moim protestom spróbowali nim otworzyć Drzwi Skarbnicy. - Nie rozumiem. Przecież do tego służy, nieprawdaż? - Tak, między innymi. Jednak zgodnie z kundalańską legendą drzwi może otworzyć jedynie dziedziczna przywódczyni Ramahanek lub Wybraniec. - Dar Sala-at? - Tak. - Szafirowe oczy Nith Sahora lśniły. - Ale Dar Sala-at to postać z ludowych opowieści. Nie istnieje naprawdę. - Istnieje, Rekkk. Co do tego nie mam wątpliwości. Pierścień Pięciu Smoków zabił już trzech Gyrgonów. Tkwi w Drzwiach Skarbnicy, stanowiąc bombę zegarową, której mechanizmu nawet nie po trafimy się domyślić. Jedynie Dar Sala-at może zatrzymać odlicza nie bezmyślnie uruchomione przez Gyrgonów. Musisz go odnaleźć i bezpiecznie doprowadzić do Drzwi Skarbnicy przed idami lononu, czyli za niecałe cztery tygodnie od tej chwili. Bo inaczej wszyscy na Kundali zginą w serii katastrofalnych trzęsień ziemi. Rekkkiem wstrząsnął dreszcz przerażenia. - Moglibyście opuścić planetę, wrócić do badania kosmosu. - Mógłbym, lecz nie chcę. - Można by ewakuować z Kundali każdego V’ornna. - Ale nie Kundalan. Rekkk wpatrywał się w Gyrgona. - Spodziewałbym się, że Bractwo będzie się gromko domagać odlotu. - Racja. - Nith Sahor przechylił głowę. - Gdyby tylko któryś z moich współbraci o tym wiedział, jestem przekonany, że odlecieliby natychmiast. - Nie wiedzą? - Rankiem, podczas próby użycia pierścienia, przed Drzwiami Skarbnicy było czterech Gyrgonów. Tylko ja przeżyłem. Bracia wiedzą jedynie, że pierścień przynosi nam śmierć. Rekkk wreszcie zdecydował się na wydech. - Prowadzisz niebezpieczną grę. - Obaj ją prowadzimy, Rekkk. - Nith Sahor rozłożył ręce. - Nie dano nam wyboru. Najwyraźniej takie jest nasze przeznaczenie. - Obarczasz mnie zadaniem niemożliwym do wykonania. - Rekkk potrząsał głową. - Nawet nie wiem, gdzie rozpocząć poszukiwania Daru Sala-at. Okazało się, że Nith Sahor jest przygotowany na to pytanie. - Tak się składa, że masz pod ręką najlepsze źródło informacji. - Nie rozumiem. - Zrozumiesz, Rekkk. Gwarantuję. - Nie cierpię, kiedy mówisz zagadkami. - Wiem. - Uśmiechnął się Nith Sahor. - A teraz mów, czego chcesz w zamian. - W porządku. Jeśli mam to zrobić, chcę zapłatę od razu. - To wysoce niestosowne. - To zasadniczy warunek. Przystajesz na niego lub nie. - Godzę się. Podaj cenę. Rekkk wstał. - Chcę, żeby Giyan mogła znów zobaczyć Annona. - Niemożliwe. On nie żyje. - Owszem, ale nadal istnieje jego czepek. Ma go Wennn Stogggul. Nith Sahor skoczył na równe nogi. Zielony płomień strzelił z jego rękawic i obiegł cały pokój. - Twoja prośba jest... bezczelna. - Ale to możliwe, prawda? - Hacilar słyszał plotki o Gyrgonach wskrzeszających na krótko zmarłych, żeby z nimi porozmawiać. - Tak, lecz nigdy nie próbowano tego z nikim poza Gyrgonami. - Ale tego właśnie chcę. Zimny płomień w dłoniach Nith Sahora nagle zgasł. - Dobrze - rzekł Gyrgon. Rekkk słuchał bardzo uważnie. Czy mu się zdawało, czy Nith Sahor za szybko ustąpił. Hacilar nie mógł się pozbyć niemiłego wrażenia, że Gyrgon właśnie tego się spodziewał. - Wiedz, Rekkku - mówił Nith Sahor - że nie jest to coś, co można lekkomyślnie zrobić. To ogromnie ryzykowne: dla ciebie, tej kundalańskiej kobiety oraz dla mnie. Żeby spełnić twoje życzenie, muszę się uciec do antyenergii. Nie przynależy do naszego kosmosu i dlatego stanowi śmiertelne zagrożenie. Musi być ściśle odgraniczona. Podejdź zbyt blisko, choćby na mgnienie oka, a znikniesz. Czy jasno się wyraziłem? - Jak najbardziej. - A więc dobrze. Należy poczynić pewne przygotowania. Za trzy dni, o północy, wróć tutaj z Giyan. Nastąpi Nawiedzenie. Rekkk skinął głową i odwrócił się, żeby odejść. - Rekkk... Hacilar ponownie obrócił się ku Gyrgonowi, czekał. - Żadnych złudzeń, proszę. Annon nie narodzi się na nowo. W naszym rozumieniu nie będzie żywy. Nawiedzenie będzie trwać krótką chwilę. Giyan musi być tego w pełni świadoma. - Rozumiem, Nith Sahorze. Gyrgon zalśnił i przemienił się na powrót w damę Kannnę. Rekkk, pomimo swego wyszkolenia, zadygotał. Przyglądanie się takiej manipulacji żywą tkanką było bardzo denerwujące. Dama Kannna spojrzała na niego poważnie. - Po raz ostatni powinieneś rozważyć następstwa naszego paktu. Kiedy opuścimy ten pokój, stanie się nieodwołalny. Rekkk poczuł ucisk w żołądkach. - Rozumiem. Dama Kannna uśmiechnęła się swoim osobliwym uśmiechem. - Dobrze wybrałam, Rekkk. Domagasz się zapłaty w granicach tego, co mogę ci zapewnić, i czegóż żądasz? Przywrócenia stanowiska? Śmierci tych, którzy cię skrzywdzili? Niesłychanych bogactw? Nie. Pragniesz ukoić udrękę Kundalanki. - Moje życie jest dla ciebie czytelnym arkuszem danych, nie prawdaż? - Wcale nie - odparła dama Kannna. - Nie jestem bogiem. - Powszechnie wiadomo, że Gyrgoni nie wierzą w boga. Dama Kannna uśmiechnęła się szerzej, bardziej enigmatycznie, i wyprowadziła go na cichy korytarz, gdzie czekał nowy świat. 13. Niebiańska Kaskada Najuciążliwszym obowiązkiem, o czym wiedziała każda akolitka w opactwie, było zanoszenie miesięcznych racji żywnościowych do Lodowych Jaskiń. Służyły one dobrym celom: pomagały się wyżywić kundalańskim wyrzutkom, niepożądanym elementom i pomniejszym przestępcom, wykluczonym ze społeczności. Ci nieszczęśnicy żyli w wysokich partiach Djenn Marre, w ogromnie ciężkich warunkach: nieustanny mróz, wichry, śnieg, lód, niedobór tlenu. Wyprawa z opactwa nie była łatwa nawet przy najlepszej aurze. Stawała się jednak niebezpieczna, gdy nagłe i nieprzewidywalne załamanie pogody sprowadzało lodowe burze i wichry o sile cyklonu. Tak czy owak, akolitki co miesiąc odbywały tę wyprawę. Żadna z nich nie widziała odmieńców - ani tego nie chciała. Wypakowywały plecaki w Lodowych Jaskiniach i wracały najszybciej jak się dało. Nie było to wcale takie łatwe, bo powrót zawsze przypadał na mroczniejące późne popołudnie, a akolitki były już zmęczone wspinaczką i niedoborem tlenu. Niemal zawsze pogoda się pogarszała, kiedy dzień miał się ku końcowi. A już na pewno przybierał wtedy na sile dokuczliwy wiatr. Riane miała to wszystko w pamięci, kiedy poprawiała ciężki plecak, idąc przez gęsty jodłowy las i wspinając się stromą, kamienistą ścieżką prowadzącą ku Lodowym Jaskiniom. Ścieżka była wąska, wiła się pomiędzy głazami i drzewami kuello rosnącymi coraz wyżej na zboczu. Riane szła bardzo ostrożnie, bo po obu stronach dróżki skalna ściana opadała głęboko w dół. Powietrze było rozrzedzone. Słońce, płonące bielą na bezchmurnym niebie, paliło jej skórę. Było bardzo gorąco, choć zawędrowała już tak wysoko. Od czasu do czasu przystawała i głęboko oddychała. Wykorzystywała te chwile, żeby się napić wody i pożywić oraz zastanowić nad zrealizowaniem swojego planu powrotu do Axis Tyr i zabicia Kinnnusa Morchy i Wennna Stogggula za ich zbrodnie. Jednak rozmyślania nad możliwością zemsty wpędzały ją w czarną rozpacz. Nie miała żadnej pozycji, pieniędzy, sojuszników. Zastanawiała się, czyby nie nawiązać kontaktu z Kurganem, ale ten nigdy by nie uwierzył, że Riane to Annon. Na N’Luuure, czasem sama Riane w to nie wierzyła! Ale przynajmniej miała dobry plan. Nie spała przez trzy noce, czytając Przeczyste Źródło. Przeczytała całe Pięć Świętych Ksiąg Miiny i nauczyła się tekstów na pamięć. Nie miała pojęcia, jak jej się to udało. Annon był bystry i szybko się uczył, lecz opanowanie współczesnego kundalańskiego zajęło mu całe miesiące. Ta i inne różnice wytrącały ją z równowagi, odbierały poczucie tożsamości. Bywały chwile, kiedy Annon-wojownik miał poczucie, że jego osobowość tonie w morzu obcych emocji, dla niego odpychających. Zarazem chłopięca część Riane musiała przyznać, że te dziewczyńskie uczucia często pomagają w kontaktach z otoczeniem. Tak czy owak, z powodu nieprzespanych nocy opuszczała poranne modły. Bartta szybko ją za to ukarała, jak się tego Riane spodziewała. Najgorszym zadaniem, jakie Bartta mogła jej przydzielić, była wyprawa do Lodowych Jaskiń. Właśnie tego Riane chciała. Ale teraz, poza murami opactwa, postanowiła nie wybierać wolności. Wolność? Śmiechu warte. Kundalanie - a zwłaszcza kobiety, które, jak to aż za dobrze wiedział Annon, często padały ofiara v’ornnańskich mężczyzn - nie byli wolni. Bartta oczywiście o tym wiedziała i dlatego nie bała się wypuszczać Riane poza bramy opactwa. Gdy dziewczyna wszystko poważnie przemyślała, pojęła, że jedynym wyjściem było wytrwanie, zyskanie mocy - a nauczenie się Kyofu na pewno w tym pomoże! - i czekanie na nadejście pory zemsty. Zemsta. Raine wzdrygnęła się, jakby usłyszała echo tego słowa we własnym umyśle. Pospiesznie przełknęła mieszankę suszonych orzechów, ziół i miodu, schowała manierkę z wodą i ruszyła w dalszą drogę. Tu, w górach, czuła się wspaniale, jakby wracała do domu. Znów pomyślała o nie swoich wspomnieniach nierównych skarp, iskrzących się lodowych połaci, stromych urwisk, o niespodziewanej umiejętności oddychania rozrzedzonym powietrzem, o wprawnym zapamiętywaniu, o umiejętności czytania w Starej Mowie Kundalan. A ponadto, tamtej nocy ów głos, który zdawał się płynąć z jej wnętrza. Otwórz książkę, nakazał jej, jakby z góry wiedział, że ta książka to Przeczyste Źródło. Czy spotkała Riane - tę prawdziwą, którą Annon zepchnął na drugi plan, kiedy jej ciało było bliskie śmierci? Czy Riane tak naprawdę nie umarła? Czy jakaś jej część wciąż w niej tkwiła, powracając niczym fala? To by wszystko tłumaczyło: nowe umiejętności, wspomnienia miejsc, których Annon nigdy nie widział, nagłe zmiany temperamentu i emocji. - Riane? - szepnęła do siebie dziewczyna. - Jesteś tam? Kryjesz się przede mną? Nie skrzywdzę cię. Odezwał się jakiś ptak. Dziewczyna wzdrygnęła się i rozejrzała, śmiejąc się z tego, że mówi do siebie, jakby była szalonym Vornnem. Jak Kundalanie nazywają wariatów? Tchakira. Riane znieruchomiała. To ten sam głos, który usłyszała przed chwilą. Kiedyś poprosiła Barttę, żeby jej opowiedziała o Riane. Bartta odparła z rozdrażnieniem:”Zapomnij o niej. Nie pamiętała domu, rodziców, tego, kim jest. Była Riane, imieniem. Pustym dźwiękiem”. Może Bartta się myliła. - Jesteś tam? - szepnęła znowu do siebie, ale nie doczekała się odpowiedzi. Właściwie nie mogła mieć pretensji do Riane, że się ukrywa. Gdyby dobrze się zastanowić, to obecna Riane była tylko swego rodzaju metaforą. Annon, V’ornn, zaanektował jej ciało i teraz się w nim panoszył. V’ornn znów poniewierał Kundalanką. - Ja nikim nie poniewieram - powiedziała dziewczyna. Wewnętrzny głos milczał. Czuła jednak, jak coś nasłuchuje, czeka. Riane przyspieszyła. Ścieżka była już bardzo stroma, lecz dziewczyna nie zwalniała, wypróbowując wytrzymałość swego ciała. Wicher wył pośród urwistych skalnych występów. Kuello stopniowo ustąpiły miejsca karłowatym, poskręcanym choinom i krzakom. Słońce płonęło na niebie, które było zielone na horyzoncie i purpurowe nad głową Riane. Tyle czasu spędziła w murach opactwa, że teraz piekła ją skóra. Żar był niemal namacalny. Na chmury patrzyła z perspektywy ptaka, przemykały prędko, szarpane wichrem i kościstymi palcami ciemnego bazaltu i połyskujących łupków. Tak wysoko nie spotykało się już nagonogów czy innych małych ptaków. To było terytorium dużych ptaków drapieżnych: sokołów skalnych, białozorów i im podobnych. Unosiły się na prądach powietrznych, obserwując leżącą w dole ziemię, i spadały w dół szybko, bezszelestnie, by w szpony albo dziób chwycić bielaka czy śnieżne lisiątko i zanieść do gniazda. Bartta dała Riane mapę wyrysowaną na garbowanej skórze knura, poplamioną i zniszczoną. Dziewczyna podejrzewała, że niektóre plamy utworzyła zaschnięta krew. Nadal nie zaprzyjaźniła się z żadną z akolitek. Jeśli w ogóle się nią interesowały, to tylko po to, żeby szydzić. Stało się to szczególnie wyraźne, kiedy wyznaczono ją do wyprawy do Lodowych Jaskiń. Wieść o tej karze rozprzestrzeniła się po opactwie niczym ogień. Akolitki kpiły z niej, a sporo z nich radośnie przypominało Riane o tych biedaczkach, co to nigdy nie powróciły z wyprawy, na którą właśnie miała wyruszyć. Z Annona nigdy nie szydzono i nie wyśmiewano się z niego, ale z Giyan tak, i to wiele razy. Annon widział, jak kundalańscy sklepikarze spluwali, kiedy już wyszła; widział uśmieszki na twarzach v’ornnańskich mężczyzn, kiedy ich mijała, słyszał mamrotane inwektywy ”skcettta regenta”. Teraz Riane się zastanawiała, czy Giyan była świadoma tych obelg. Jeśli tak, to Annon był przekonany, że nigdy nie pozwoliła, by ją dotknęły. Jeżeli Giyan mogła wykazać taki hart ducha, to Riane też. Riane cierpiała, myśląc o Giyan. Zdumiewało ją, że aż tak bardzo za nią tęskni. Wspominała, jak często Annon uważał jej obecność za oczywistą, ile razy się na nią złościł, dokuczał jej, był wobec niej zimny i wyniosły. Myślała, ileż to razy Giyan pielęgnowała Annona, kiedy był chory, pocieszała go, kiedy się przestraszył lub kiedy Eleusis odwołał odwiedziny. Jak z nim żartowała, rozśmieszała go, opowiadała mu fantastyczne kundalańskie legendy: o Miinie oraz o Seelinie, Eshirze, Górnie, Paow i Yigu - Pięciu Świętych Smokach. Riane znała je wszystkie: ich barwy, powierzchowność, cechy. Smoki fascynowały Annona od zawsze. Pamiętała, jak Annon bawił się rzeźbami na ścianach ojcowskiej komnaty, choć najpierw musiał się wdrapywać na krzesło, żeby do nich dosięgnąć. Seelin, zielony smok wody, przemiany; Eshir, błękitny smok powietrza, wybaczenia; Gom, żółty smok ziemi, odrodzenia; Paow, czarny smok drewna, wizji; Yig, czerwony smok ognia, mocy. Seelin był zmienny i nieprzewidywalny, Eshir - prędki i niezawodny, Gom - powolny i spokojny, Paow to rozjemca, Yig był zapalczywy i niecierpliwy. Giyan opowiadała mu zawiłe historie o zalotach smoków: Eshir i Gom zakochali się w deszczu rozpędzonych meteorów; Paow i Yig połączyli się w olbrzymim kraterze Shallmha, największego wulkanu w łańcuchu górskim na południowym kontynencie, ich miłosne igraszki spowodowały największy wybuch w dziejach Kundali. Annona te opowieści wzruszały, bawiły, napędzały mu strachu, fascynowały; teraz Riane z przyjemnością je sobie przypominała. W duchu dziękowała za nie Giyan, choć serce jej cierpiało z samotności. Kiedy się nad tym wszystkim zastanowiła, pojęła, że ma za co być wdzięczna Giyan. Minęła kolejny zakręt. Poszarpane, niebiesko-szare głazy wznosiły się po obu stronach ścieżki, tworząc wąską gardziel. Przeciskała się tamtędy, kiedy usłyszała jakiś krzyk. Uniosła głowę i zobaczyła olbrzymiego orła. Osłoniła dłonią oczy i patrzyła, jak ptak płynie w słonecznym blasku, a jego cień przesuwa się po stromych skalnych płaszczyznach. Orzeł był niemal dokładnie nad nią. Trzykrotnie zatoczył krąg nad wąskim przejściem, a potem opadł niżej i zasłoniły go szczyty głazów. Riane pomyślała, że osobliwa przygoda Annona zaczęła się od orła. Gdyby orzeł go nie zaatakował i nie zostawił szponu w jego boku, to Annon nigdy nie poczułby pulsowania i nie wyszedł z komnat Giyan. Dopadliby go zamachowcy i zabili, jak jego ojca. A tak znalazł ukryte przejście do kundalańskiej Skarbnicy i spotkał tam smoka Seelina, który go uleczył. Riane przyszło teraz na myśl, że właściwie to szpon orła doprowadził Annona do smoka. Jakby utkwił w nim właśnie w tym celu. Riane, przeciskając się ostrożnie przez wąską gardziel, poczuła dreszcz. Żeby się przecisnąć przez najwęższe miejsca, musiała zdjąć plecak i nieść go w ręku. Tkwiący w niej V’ornn czuł się nieswojo, bo było to idealne miejsce na zasadzkę. Nieustannie powtarzała sobie, że nikt jej nie zaatakuje. Ale i tak odetchnęła dopiero wtedy, kiedy przebyła to wąskie przejście. Ścieżka po północnej stronie była odrobinę szersza, ale i bardziej stroma oraz trudniejsza, bo na rozmiękłej ziemi rosły porosty i mchy. Już miała rozłożyć mapę, ale doszła do wniosku, że nie musi. Tak jak zdawała sobie sprawę, że mchy i porosty rosną tu dzięki nieustannemu nawilżaniu podłoża, tak i wiedziała, co ujrzy za następne pół kilometra. Znów poczuła się niepewnie, jakby straciła samoświadomość. Teraz jednak towarzyszyła temu iskierka nadziei. - Riane, to twoje terytorium, chyba że się całkowicie mylę - wyszeptała. - Zdaję się na ciebie, prowadź. Nadstawiła ucha, nie zwalniając tempa, i usłyszała odległy grzmot spadającej wody. Niebiańska Kaskada, usłyszała w myślach. Dróżka nieco opadała, więc dziewczyna zaczęła biec, serce jej waliło z ekscytacji. Po obu stronach spływały maleńkie strumyczki, nadając skałom ciemniejszą barwę. Dróżka pięła się pod górę, wiła wśród porozrzucanych głazów, najwyraźniej pozostałości po jakiejś dawnej lawinie kamieni. Przedzierała się tamtędy, a huk wody stawał się coraz głośniejszy. Dotarła do szczytu i spojrzała: zaparło jej dech w piersiach. Niebiańska Kaskada, uświęcony wodospad Miiny, spadała setki metrów w dół od purpurowego nieba. Wodne draperie spływały kaskadą, przesycając powietrze mgłą, siejąc iskry blasku i maleńkie tęcze, które pojawiały się na mgnienie oka i znikały, kiedy Riane biegła ze śmiechem ku wodospadowi. To było niesamowite uczucie - wstrząs wywołany ujrzeniem tego widoku po raz pierwszy i poczucie, że jest on znajomy. Równie osobliwe było to, że Riane zaczynała się przyzwyczajać do takiej dwoistości, a nawet ją polubiła. Annon wiele razy słyszał od Giyan o Niebiańskiej Kaskadzie, bo zajmowała szczególne miejsce w mitologii Kundalan. To tutaj Miina kierowała swoich Pięć Świętych Smoków, by zamoczyły ogony, bo mówiono, że jezioro u stóp Niebiańskiej Kaskady sięga aż do samego środka Kundali. Inne mity opowiadały o kundalańskich Królowych - kiedy jeszcze były Królowe, w czasach przed Długim Rozkwitem - które walczyły tutaj o władzę nad Kundalą, lekceważąc podstawowe nauki wielkiej bogini. Głuche na jej głos, dziesiątkowały nawzajem swoje armie, aż Miina przemieniła spływające wody Niebiańskiej Kaskady w krew i nakazała im zmieść walczące Królowe i ich sługusy.”Skoroście takie głodne krwi - zakrzyknęła w gniewie bogini - to pić krew będziecie, póki się w niej nie potopicie i nie pomrzecie!” I tak narodzili się współcześni Kundalanie, ze źródeł zasilających Niebiańską Kaskadę. Ponad tymi źródłami znajdował się cel wyprawy Riane - Lodowe Jaskinie. Do południa brakowało jeszcze około godziny, Riane w szybkim tempie przebyła dotychczasową trasę. Była zgrzana, spocona i brudna po wielkim wysiłku. Zrzuciła plecak na skraju spienionych wód jeziora i obmyła się. Odrzuciła w tył głowę i zapatrzyła się na olbrzymią zasłonę wody, tak oślepiająco białą, że mogłaby być kaskadą rafinowanego cukru. Napawała się wspaniałością wodospadu i czuła się szczęśliwa jak ktoś, kto powraca do domu. Rozsznurowała i zdjęła buty, przewiązała szaty akolitki wokół bioder i zanurzyła bose stopy w lodowatej wodzie. Była tak blisko wodospadu, że całkowicie przesiąkła wodnym pyłem. Grzmot wody był fizycznym odczuciem, wibrował w niej niczym pomruk maszyny. Lodowaty chłód ogarniał nogi, tłumił ból. Riane pochyliła głowę i - odruchowo - zaczęła się modlić. Aż do tej pory modlitwy wydawały się jej zbitką pozbawionych znaczenia zdań i głupich stereotypów. Lecz tutaj, u źródła wielkiej bogini, zaczęła coś pojmować. Zsunęła się do jeziora i szła, aż woda sięgnęła jej do pasa. I znów doświadczyła uczucia czegoś zarazem nowego i znanego. Była pewna, że Riane kąpała się tu wiele razy. Szaty rozwinęły się wokół niej niczym skrzydła motyla Miiny, kołysane drobnymi falami. Modliła się i miała wrażenie, że obserwuje samą siebie - słyszy słowa i rozumie je. Była przekonana, że to święte miejsce, choć jak na V’ornna była to dziwna myśl. Nieoczekiwanie zaczęła płakać, łzy obfitym strumieniem spływały jej po policzkach. Przepełniał ją zachwyt nad magicznym pięknem tego miejsca jak ze snu. Rzuciła się na głęboką wodę. Obróciła się, unosiła na plecach. Opadająca mgła była przepiękną półprzeźroczystą bielą. Barwy rodziły się w niej i gasły niczym płomyczki. Snopy promieni słonecznych nadawały kłębom mgły rozmaite kształty, jakby Riane śniła z otwartymi oczami. Widziała strzępki życia dziewczyny z czasów, zanim zapadła na gorączkę duur: twarze, których nie rozpoznawała, olbrzymie sylwetki jakichś potworów, rozległe lodowe połacie, lejącą się krew, słyszała śmiertelny krzyk. Woda, unosząc Riane ku środkowi jeziora, stawała się coraz zimniejsza. Pośrodku była niemal czarna i dziewczyna z łatwością mogłaby uwierzyć, że jezioro nie ma dna. Łagodny wiaterek poruszył mgłę, długie pasma przesunęły się po wzburzonej wodzie. Riane była jeszcze dość daleko od Niebiańskiej Kaskady, lecz czuła jej niezmierzoną moc. Z jakiejś przyczyny miało to dla niej szczególne znaczenie. Starała się skupić emocje, myśli, doświadczenia, mgliste i niewyraźne w zmąconej pamięci. Skąd krew, kto krzyczał?! - wykrzyknęła, na nowo rozgniewana śmiercią rodziny Annona i niesprawiedliwością tego świata. Wysoko nad jej głową, ponad mgłą, na skale, z której spływała kaskada, śnieżny lis przyszedł się napić ze źródła, uciekł jednak, bo z sosnowego lasu wyszły dwie olbrzymie Istoty. Stanęły w głębokim cieniu, na krawędzi urwiska, i patrzyły w dół. Z nieba spłynął wielki orzeł. Usiadł na ramieniu jednej z Istot i zaczął się czyścić z kropel krwi bielaka. Może nas dojrzeć? - pomyślała pierwsza Istota. Nie poprzez mgłę - odparła druga. Ale jeśli to zrobię... - Sięgnęła poza skalną krawędź. - Będzie to wyglądało, jakby wiatr poruszył mgłą. Zbiega się tu wiele splątanych nici. Wszystko w jej rękach. Czy odnajdzie to? - pomyślała pierwsza Istota. Musi - odpowiedziała druga. - Bo jeśli nie... A jeżeli nie jest Wybranką? Jeżeli nie jest Wybranką, nie spełni misji i zginiemy. Jest Wybranką. Miina oznajmiła nam to na wiele sposobów: naznaczyli ich jej posłańcy, orzeł i sowa. Obydwoje byli ranni, nim złączono ich w wypalającym ogniu i wichrze Nanthery. To budzi mój niepokój. Święty krąg Nanthery został naruszony, choć jedynie przez moment. Nawet my nie wiemy, jakie to może przynieść skutki. Tym bardziej należy wierzyć w Proroctwo. To właśnie owa skaza spaja dwie niedoskonałe dusze, które utworzyły Wybrankę. Pierwsza Istota spojrzała w dół poprzez kłębiącą się mgłę. Już ma potężnych wrogów. Skaza, która ją stworzyła, wiąże ją zarazem z jej wrogami. Nie ma innej drogi. Jeśli ją znajdą, zanim będzie gotowa, zmiażdżą ją. Musi starannie wybierać sprzymierzeńców. Rzeczywiście. Jedni ją pokochają, inni zdradzą, a jeszcze inni spróbują zniszczyć. Pióra zaszeleściły, bo orlica rozpostarła wielkie skrzydła, zaniepokojona poważnym tonem rozmowy. Pierwsza Istota podjęła: Przeczuwam coś złego. Przepowiadano, że nadejście Daru Sala-at może się zbiec ze śmiercią Miiny. Miina może umrzeć, a my nie damy rady jej uratować. To prawda. Jedynie Dar Sala-at ma tę możliwość. Pierwsza Istota zadrżała: Jeśli umrze wielka bogini, my również zginiemy, nawet my, Nieśmiertelni. Druga Istota potaknęła: Tak. Kundalanie, V’ornnowie, my. To będzie Anamordor, Kres Wszystkiego. Nasi wrogowie zaczęli werbować sprzymierzeńców, wielu ich przeciwko garstce naszych, która pozostała. Mamy Dar Sala-at. Może powinniśmy zapewnić... Nie, nie. Zakazano nam interweniować. Wmieszaliśmy się w to samą obecnością tutaj. Z pewnością możemy zrobić kolejny krok. Pierwsza Istota wyciągnęła obie ”ręce” i było tak, jakby cień przesłonił słońce. Orlica rozpostarła skrzydła, wzbiła się w powietrze. Thigpen dowie się o Darze Sala-at, jak my już wiemy. Druga Istota śledziła lot wielkiego ptaka. O nie! Skoro Thigpen jest ostrzeżona, to któż jeszcze zostanie zaalarmowany? Mgła się poruszyła i w umyśle Riane rozbrzmiały dziwne głosy. Nie należały ani do Riane, ani do Annona. Dziewczyna czuła się, jakby siedziała w sali w kształcie muszli i słuchała rozmowy prowadzonej w jej przeciwległej części. Dziwaczna akustyka skupiała dźwięki - tajemnicze szmery, niczym poszum wiatru w starym, opuszczonym domu. Głosy te obudziły w niej osobliwe myśli i uczucia, tak że na przemian była podekscytowana i przerażona, jak dziecko, które jeszcze nie pojmuje mowy rodziców. Stanęła i starała się pojąć niezrozumiałe. Mgła na mgnienie oka pociemniała, jak podczas nocy. Kiedy powrócił blask, rozmowa umilkła. Riane się rozejrzała, jakby mogły ją tu obserwować duchy, dusze czy nawet demony, lecz kłębiąca się mgła ograniczała widoczność do kilku metrów. Wróciła na brzeg, ciążyły jej przemoczone suknie. Plecak i buty były tam, gdzie je zostawiła, niczego nie ruszono. Oddaliła się poza wodny pył, w plamę gorącego słonecznego światła i zdjęła mokre odzienie. Suknie schły, a Riane zjadła skromny, lecz pożywny posiłek. Jedząc, spacerowała u stóp olbrzymiego wodospadu. Nadal napawała się jego pięknem, lecz coś ją zastanawiało. Jakim językiem mówiły te nieznane istoty? Wydawał się znajomy, ale... Stara Mowa, odezwał się głos w jej myślach. - Skąd znasz Starą Mowę Kundalan? Byłaś Ramahanką z jakiegoś innego opactwa? - spytała Riane, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Kiedy wróciła, suknie były już na tyle suche, że mogła je włożyć. Wciągnęła buty, zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła ku wschodniej stronie wodospadu, gdzie w skalnej ścianie wycięto coś w rodzaju schodów. Zapewne zrobiły to Ramahanki, a może plemię Riane? Znów wspinała się po skalnej ścianie i przypominała sobie opowieść Astar o tym, jak zaginęła Perła. Jak Ramahanie mogli się zwrócić przeciwko sobie, dumała, zabijać się, wykorzystywać najświętszy przedmiot Kundalan do własnych celów? Jakimi istotami byli dążący do rozłamu nauczyciele Ramahan, jaka społeczność zamieszkiwała opactwa, że zrodziło się takie zło? Astar powiedziała kiedyś, że zło nie miało przystępu do opactw Ramahan. Jak to się zmieniło i dlaczego? W centrum tych wszystkich pytań tkwiła Bartta, jak pajęczyca w pajęczynie. Bały się jej wszystkie kobiety w opactwie, nawet inne konara. Przeczyste Źródło głosiło, że Ramahanie nie zawłaszczali sobie władzy, lecz rozdzielali ją równomiernie pomiędzy Kundalan. A przecież widać było, że Bartta postępuje dokładnie na odwrót. Riane mocno chwyciła się za głowę. Ilekroć w tych dniach zaczynała rozmyślać o tkwiącym w Bartcie złu, tylekroć głowa jej pękała od przeraźliwego bólu. Rozluźnij się i oddychaj. Na chwilę zamknęła oczy i oparła spocone czoło o skałę. W tej partii gór już zmieniała się aura. Chociaż słońce nadal płonęło na purpurowym niebie, temperatura znacznie się obniżyła i zerwał się dokuczliwy wiatr. Riane zadrżała. Była pełnia lata. Jaka musi być ta wyprawa zimą? I natychmiast pojawiły się wspomnienia wyjących wichrów, oślepiających bielą zamieci, mrozów, które wysysały ciepło z ciała i kości. Oblizała wargi, chciało się jej pić. Nie mogła jednak sięgnąć do tyłu, po butelkę z wodą. Wiedziała, że musi czymś zająć uwagę, żeby móc iść naprzód, wspinać się aż na szczyt. Opanowała chęć spojrzenia w dół. Annon, podobnie jak jego ojciec, cierpiał na zawroty głowy. Ale kiedy wreszcie spojrzała w dół, wcale nie zakręciło się jej w głowie. Raczej odniosła wrażenie, że czuje się całkiem dobrze na tej skalnej ścianie, że takie duże wysokości rozweselają i dodają energii. Wspinała się z większą pewnością siebie, wdzięczna za wrodzone talenty Riane. Dziwne, że wszystko tak nagle się zmieniło. Już nie czuła się zagrożona, kiedy wypływały wspomnienia Riane czy ujawniały się jej umiejętności. Ale nieco trudniej było sobie radzić z jej emocjami. Kontynuowała wspinaczkę i zajęła myśli ustępem Przeczystego Źródła, dotyczącym Domu Duchów. Prób dostania się w Dziedzinę Duchów nie należy podejmować niefrasobliwie, albowiem wiele niebezpieczeństw czyha tam, gdzie przecinają się dwie płaszczyzny bytu. Przede wszystkim owe płaszczyzny są nieprzystawalne. To, co cielesne, i to, co bezcielesne, może leżeć obok siebie; może - w kilku bardzo wyjątkowych przypadkach, które wymienimy dalej - istnieć jedno w drugim. Jednak bez względu na okoliczności, płaszczyzny te nie są zamienne. Jeśli temu, co bezcielesne, pozwoliłoby się wniknąć w cielesne bez właściwych zabezpieczeń i kontroli, to powstały rozstrój umysłu byłby straszliwy dla obserwatora i niemożliwy do przeżycia. Riane wyczytała w pierwszym rozdziale książki, że istnieje trzysta dziewięćdziesiąt siedem znanych płaszczyzn bytu, niezliczona ich ilość zaś pozostawała nieznana i nie zbadana. Według Pism owe dziedziny rzeczywistości leżą jedna ponad drugą, tworząc niewyobrażalnie wielką wielowarstwową sferę. Każda z nich ma coś, co Astar nazywała orbitą, a co w Przeczystym Źródle zwano harmoniką energii, więc raz znajdują się bliżej siebie, a raz dalej. Riane próbowała sobie wyobrazić nieskończoną liczbę warstw, z których każda poruszała się w rytmie zgodnym z własną harmoniką, lecz jej się to nie powiodło. W czasach, kiedy napisano Przeczyste Źródło, najwyraźniej głównym celem Ramahan było odkrywanie i badanie nowych płaszczyzn bytu, teraz kapłanki poświęcały jednak czas bardziej doczesnym sprawom. Zdolność przemieszczania się pomiędzy tymi płaszczyznami nazywano thrippingiem. Drugie zagrożenie przy thrippingu wiąże się z przepływem energii lub jej oddziaływaniem. W znanym i nieznanym kosmosie wszystko dostosowuje się do reguł energii. Oddziaływania energii nie zawsze są nam znane. Bez wątpienia nie są takie same w przypadku wielu rozmaitych płaszczyzn bytu, lecz zawsze dostosowują się do zbioru własnych reguł. Toteż istotne jest, by arcykapłanka Ramahan gruntownie znała tak wiele zbiorów reguł oddziaływania energii jak to tylko możliwe. Książka wymieniała różnice w oddziaływaniu energii Dziedziny Duchów i materialnego świata Kundali. Było to podstawą zrozumienia, jak pozyskiwać energię z tego nieziemskiego miejsca. O qi nie było żadnej wzmianki. Kiedy Riane brnęła przez trudny tekst, pojęła nagle, że w książce mówiono o thrippingu bez użycia świętych igieł - tak jak według Astar zwykła czynić Matka, zanim ją zamordowała jej własna shima. Zawsze są inne możliwości, powiedziała kiedyś Astar. Riane zastanawiała się teraz, czy Nanthera była jedną z nich. Podczas obrzędu Annon bez wątpienia stąpał po grząskim gruncie. Zajrzał w głąb Otchłani i zobaczył pięciogłowego demona, szczerzącego się doń w uśmiechu... Dosyć! Riane się wzdrygnęła. Sama siebie wprawiała w przerażenie. Jednak jej myśli mimo wszystko wracały do ohydnej Otchłani, bo ów straszliwy moment, kiedy Annon tkwił na pograniczu dwóch światów, dwóch płaszczyzn bytu, podlegał oddziaływaniu dwóch odrębnych strumieni energii. Co tak naprawdę mu się tam przydarzyło? Co się przydarzyło Riane, tej, która zmarła na gorączkę duur? To nieważne. Idź naprzód. A cóż innego mogłaby zrobić? Dziewczyna znów zaczęła się wspinać, v’ornnańska determinacja współgrała ze świetną kundalańską znajomością tej ściany skalnej. Tym razem Riane się nie zatrzymała, dopóki nie dotarła na szczyt. Podciągnęła się na skraj urwiska i znalazła się na płaskowyżu, w pobliżu miejsca, gdzie parę godzin temu Istoty rozprawiały ojej przeznaczeniu. Niemal wszystkie stoki ponad nią pokrywał śnieg, wiatr zwiewał go w dół, ciskając w rozrzedzone powietrze snopy iskierek. Riane usiadła w cieniu marre, napiła się i posiliła. Powietrze na tej wysokości było bardziej rozrzedzone i płuca dziewczyny musiały się mocno trudzić, żeby dostarczyć organizmowi tę samą ilość tlenu. Mimo to - podobnie jak wówczas, kiedy konara Laudenum kazała jej wejść do Sześcianu Kurateli - Riane nie miała kłopotów z oddychaniem. Nie przeszkadzało jej również coraz większe zimno. Zaczynała odczuwać tajoną długo moc, wracało poczucie samodzielności i niezależności, które niegdyś mieli Annon i Riane, przed owymi okropnościami, które im się przydarzyły. Riane była bowiem przekonana, że dziewczyna, którą niegdyś była, w dramatycznych okolicznościach utraciła rodziców, tak samo jak Annon. Byli duchowymi bliźniętami. Uśmiechnęła się do siebie, rozłożyła mapę na miękkiej warstwie igliwia i sprawdziła, gdzie jest. Jeszcze trochę i będę w Lodowych Jaskiniach, pomyślała, zanim zdążyła znaleźć punkt na mapie. Wiedziała, że musi tylko wspiąć się na lodową ścianę na północnym skraju wąskiego płaskowyżu i będzie u celu. Robiło się późno, więc zebrała rzeczy i ruszyła ku podstawie lodospadu. Po kilkuset metrach zniknęły sosny marre, na krótko zastąpiły je niskie, powykręcane krzaki o bladej, szarawej barwie, za której sprawą wyglądały jak obumarłe. Potem i one się skończyły i została wyłącznie niegościnna tundra - nagie skały, stale zamarznięta ziemia, w którą wczepiały się szaro-zielone porosty, i niewiele poza tym. W ocenie wspinaczy lodospad nie był duży, lecz widziany od podstawy, trochę onieśmielał. Annon nigdy nie widział czegoś takiego. Nieważne. Riane odpięła od plecaka czekan i zaczęła się wspinać. Ta jej część, która była Annonem, zdumiewała się łatwością, z jaką ciało przemieszczało się po lśniących, nierównych powierzchniach. Mniejsza kobieca waga i lżejsze kości choć raz stanowiły zaletę. Riane bez kłopotu przeskakiwała nad pozornie bezdennymi rozpadlinami, pięła się w górę niemal pionowych ścian, wycinając w lodzie wgłębienia dla palców i butów. Co więcej, instynktownie wybierała najlepszą i najkrótszą drogę. Dobrze było robić użytek z mięśni, działać, a nie myśleć. W niespełna dwie godziny dotarła do Lodowych Jaskiń. Były to olbrzymie wydrążenia w stoku góry. U ich wylotu czuła się jak karzełek, równie mała i nic nie znacząca, jakby się unosiła na tratwie pośrodku Morza Krwi. Weszła do środka. Nogi ją bolały, ale niezbyt mocno. Zsunęła plecak, wypakowała zawartość tuż przy wejściu. Dno jaskini było nienaturalnie gładkie, a jej olbrzymie rozmiary sprawiały, że nawet najcichsze dźwięki były wzmacniane i powtarzane. Dobrze było pozbyć się ciężaru, lecz Riane się przekonała, że nie może spokojnie usiedzieć. W tych jaskiniach było coś znajomego - może oświetlenie, może zapach - co jej przypominało dom. Opanowała ją przemożna chęć sprawdzenia co to takiego. Dostrzegała wiele śladów wskazujących, że jaskinie były zamieszkane, zobaczyła między innymi kilka dołków na ognisko. Pod jedną ze ścian ułożono sagi suchego drewna. Ułożyła parę szczap w dołku i podpaliła ognisko, znajdując w plecaku co trzeba. Wybrała najcieńszą szczapę i wsunęła jeden koniec w płomienie. Po chwili miała prowizoryczną pochodnię. Wzięła ze sobą manierkę z wodą i zaczęła oglądać jaskinie. W przeciwieństwie do innych akolitek nie bała się żyjących tutaj wygnańców, chociaż słyszała wiele opowieści o ich surowym, niebezpiecznym życiu, o wielkiej wrogości wobec Kundalan, którzy ich wygnali. Za to pilnie baczyła, czy nie leżą gdzieś odchody perwillona. Raz się na taką bestię natknęła i nie miała ochoty na kolejne spotkanie. Wydawało się jej, że czuje zew Nieznanych Terytoriów leżących za nieprzeniknioną zaporą straszliwych lodowych burz, bezustannie nękających ziemie za olbrzymimi szczytami Djenn Marre. W Axis Tyr Annon często się wpatrywał w zamglone górskie pasmo i zastanawiał się, co też leży po drugiej stronie, choć wszyscy świetnie wiedzieli: straszliwe pustkowia, nie nadające się do zamieszkania ze względu na tak surowy klimat, że nie mogli tam przeżyć nawet Khaggguni w swoim rynsztunku. Więc po co dawać za to choć clemett? Riane nie wiedziała. Każdy dzień jej nowego życia przynosił tyle pytań, że pewnie nie zdoła poznać wszystkich odpowiedzi. Kiedy wspomniała Astar o tych pytaniach, leyna nie była zdumiona. Przeciwnie, roześmiała się i powiedziała: - Wspaniale, droga Riane! W mgnieniu oka rozpoznałaś istotę życia. Teraz Riane pojmowała, co Astar miała na myśli. Wciągała ją ta seria pytań. I za każdym razem, kiedy znajdowała odpowiedź, rodziła ona kolejne pytanie. Przystanęła i nasłuchiwała. Przy każdym jej kroku dno jaskini wydawało dziwny trzeszczący dźwięk. Zatoczyła pochodnią łuk przed sobą i przekonała się, że jest ono usiane niewielkimi odłamkami przypominającymi iłołupki. Podniosła jeden z nich i z łatwością zgniotła w dłoni. Dziwne, pomyślała, ta skała powinna być wulkaniczna, a nie osadowa. Natychmiast ogarnęło ją poczucie zagrożenia. Po chwili jej but zapadł się w dno jaskini. Desperacko próbowała złapać równowagę, ale wtedy zapadła się druga noga. Ciężar Riane wyrwał w dnie jaskini dziurę i dziewczyna spadła w dół, jakieś cztery, pięć metrów. Stęknęła, lądując, bo uderzenie pozbawiło ją oddechu. Pochodnia wypadła jej z rąk, więc ruszyła po nią na czworakach. Obejrzała się przy świetle pochodni, suknie jej były wilgotne. Flaszka z wodą się rozbiła. Uniosła głowę - wpadła pomiędzy coś, co wyglądało na dwie belki lub słupy twardej skały. Były popękane i porozszczepiane, osłabione przez wstrząsy sejsmiczne. Nie miała jak wspiąć się na górę. Nie wpadaj w panikę. Uspokajała się. Postanowiła rozejrzeć się dokoła. Niższa jaskinia była prawie okrągłym pomieszczeniem o średnicy jakichś piętnastu metrów. Riane nie udało się dostrzec żadnego wyjścia. Pieczara była zamknięta, nie licząc dziury, jaką Riane wybiła, kiedy tu wpadła. Podłoże stanowiła gruba warstwa kruchych, podobnych do łupków odłamków, a ściany były równie gładkie jak Vornnańska kryształowa szyba, z wyjątkiem tego miejsca, gdzie osuwisko utworzyło sięgający stropu stos łupków. Riane przystanęła, uniosła wyżej pochodnię. Ściany były pokryte malowidłami - i to starożytnymi. Przypominały jej freski w ogrodzie pałacu regenta w Axis Tyr, tyle że było ich więcej. Miejscami widniały dziwne, groźne bestie, złociste w czarne plamy, wielkie kłapiące paszcze były pełne ostrych niczym brzytwy zębisk; i jeszcze dziwniejsi olbrzymi Kundalanie o pięciu twarzach... Przesunęła palcem po konturach groźnych, nakrapianych bestii. Było w nich coś, co poruszyło jakąś strunę w głębi jej duszy. Powinny ją przerazić, lecz tak się nie stało. Co to było? Tak bardzo chciała zapytać o to Giyan. Nagle się cofnęła, oddech stał się szybszy. Wodząc wzrokiem po malowidłach, natrafiła na obrazy przedstawiające stworzenie Kundali. Przed Riane widnieli w całej swej okazałości główni uczestnicy: Pięć Świętych Smoków, wielka bogini Miina i Pyphoros, uosobienie zła. Skóra jej ścierpła, kiedy patrzyła na malowidło, na którym głaskał grzbiet jednej z nakrapianych bestii. Przypomniał się jej krótki pobyt Annona w Otchłani, kiedy ta straszliwa istota zwróciła ku niemu swoich pięć twarzy i wyszczerzyła się w uśmiechu. Wie, kim jestem, pomyślała teraz Riane, i gdzie jestem. Oblała się potem, serce biło jej mocniej. Czemu się mną interesuje? Kim jestem, że budzę ciekawość Pyphorosa? Chodziła wokół jaskini, wpatrując się w malowidła, jakby mogły jej udzielić odpowiedzi. Widziała przed sobą całą kundalańską historię i z każdym krokiem zaczęła niemal nieświadomie łączyć widziane sceny z odpowiadającymi im fragmentami Przeczystego Źródła. Światło zamigotało. Pochodnia wypaliła się szybciej, niż się tego spodziewała. A może dłużej niż myślała, wpatrywała się w mistyczne malowidła. Poczuła ukłucie strachu, bo obrzeże jaskini zaległa ciemność. Wkrótce otoczy ją bezkresna noc. Jak - i czy w ogóle - znajdzie wyjście? 14. Thripping Kiedy Rekkk Hacilar wrócił do swojej rezydencji, oznajmił Giyan, że wychodzą. Rozebrał się, umył, włożył elegancki strój. Gdy wyszedł ze swoich pokojów, czekała na niego w milczeniu. - Dokąd idziemy? - spytała na koniec. Te obojętne słowa, w po równaniu z poprzednim uporczywym milczeniem, stanowiły małe zwycięstwo. - Na kolację. Rzadko miewał czas czy ochotę, by jadać poza domem, ale nastały dziwne czasy. Zachęcały do zmiany przyzwyczajeń.”Źródlana woda” był to lokal na wschodnim skraju dzielnicy handlowej, prowadzony przez Kundalankę. Przychodziło tu niewielu V’ornnów i to było jednym z powodów, dla których właśnie to miejsce wybrał. Poza tym miał nadzieję, że Giyan się tu spodoba lub przynajmniej będzie się tutaj dobrze czuła. Po raz setny dotknął ukrytego w kieszeni małego skórzanego etui. Był tam prezent, który kupił jej w sklepie poleconym przez Nith Sahora. Kobieta w zielonym stroju poprowadziła ich ku stolikowi w głębi sali, a Rekkk uznał, że jeszcze nigdy w życiu tak się nie denerwował, nawet gdy po raz pierwszy miał zabić. „Źródlaną wodę” zbudowano na planie trójkąta - starodawnym i uświęconym planie kundalańskim. Były tu malowane bambusowe ściany i przepiękny gięty bar z bielonego ammonowego drewna. Przez świetlik wpadał modry mrok wieczornego nieba i spowijał biesiadujących przy świecach. Rekkk celowo nie włożył munduru, lecz i tak nie było wątpliwości, że jest V’ornnem, więc ich wejście wywołało poruszenie. Trio smukłych jak trzciny Kundalanek zaczęło grać skomplikowaną melodię i w końcu wszyscy znów zajęli się posiłkiem. - Byłaś już tutaj? - zapytał Rekkk. Giyan spojrzała na niego gniewnie. Ręce wygodnie ułożyła na podołku. Rekkk zamówił dla nich mętną rakkis. Kiedy zostali sami, położył na stole małe kwadratowe pudełeczko i popchnął je ku Giyan. - Co to? Patrzyła tak podejrzliwie, że omal z powrotem nie schował etui do kieszeni. Ale, jak na wojownika przystało, opanował się i odparł: - Prezent. - Zmarnowałeś pieniądze. Nie chcę tego. - Rzuć chociaż okiem. Nie drgnęła, więc sam otworzył pudełeczko. Wbrew swojej woli zajrzała do środka. Usłyszał, jak się zachłysnęła z wrażenia. - Nasiona Nephilii! - Wzięła pudełeczko. - Gdzie je znalazłeś? - Porozumiałem się z przyjacielem aptekarzem. Handluje kundalańskimi ziołami. - Ale Nephilia... Nigdy wcześniej ich nie widziałam. - Jak rozumiem, są magiczne. Mówi się, że między innymi leczą złamane serce. - To prawda - rzekła spokojnie. Przyniesiono zamówione dania, więc na chwilę zapanowało milczenie. Rekkk gestem odprawił kelnerkę. Giyan ostrożnie, niemal ze czcią, zamknęła pudełko. - Nie mogę przyjąć Nephilii. Serca w nim zamarły. - Dlaczego? Przeszyła go wzrokiem. - Bo ty mi ją dajesz. No i tak to wyglądało. Lecz Rekkk nie przywykł do porażek, a poza tym miał słowo Nith Sahora, że Giyan go pokocha, i to z własnej woli. Nalał jej mętnej rakkis, lecz odmówiła. Na pytanie co zje odparła: - Nic. Pochylił się ku niej. - Uderzyłem cię, Giyan. Obiecywałem, że cię nie dotknę, a zrobiłem to. Przepraszani. Ale musisz zrozumieć, że doprowadziłaś mnie... - Czyli to moja wina? - spytała z gniewem. - Nie, oczywiście, że nie. Nie to miałem na myśli... - Ale tak właśnie powiedziałeś. - Słowa - rzekł i uśmiechnął się do niej pomimo swojej udręki. Była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakich dokonał. Jeszcze bardziej się ku niej pochylił. - Przysięgam ci, Giyan, że to prawda. Swoim postępowaniem zabijesz mnie równie skutecznie, jak byś przebiła mnie moim własnym kordem. - Dowódco szwadronu... - Mów mi Rekkk, błagam. - Mówienie ci po imieniu zakładałoby pewną... poufałość, która nie istnieje. - Wiem, że nie możesz mieć aż tak nieczułego serca. - Niegdyś nie miałam. Ale twoja rasa to zmieniła. - To twoja prawda. A co z moją? - Co z twoją prawdą? - Wzruszyła ramionami. - Jesteś V’ornnem. Czemu miałaby mnie obchodzić? - Przejmowałaś się jednak prawdą Eleusisa Ashery. - Nie wymieniaj w rozmowie ze mną jego imienia - syknęła. Uniósł ręce. - Nie chciałem okazać braku szacunku. Wprost przeciwnie. - Twierdzisz, że byłeś przyjacielem Eleusisa. Udowodnij to. Co kochał najbardziej? - Oprócz ciebie? Kochał Djenn Marre. Wiele razy mi opowiadał, jak pragnąłby wędrować po ich ośnieżonych grzbietach, po znać wszystkie ich tajemnice. - Taki był Eleusis. - Giyan odchyliła się, patrzyła na Rekkka z zadumą. Cichy gwar kawiarni oddzielał ich od zewnętrznego świata. - Więc jaka jest ta prawda? - spytała miękko. - Rzeczywista prawda. - Taka, że Kinnnus Morcha nigdy mi nie ufał. - Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? - Jestem synem Rhynnnona. Podejrzewano mnie od momentu modelowania wprowadzającego w wiek męski. Nieustannie musiałem wykazywać, że jestem coś wart. - Ale Morcha mianował cię swoim adiutantem. - Z tym już koniec. Zostałem zawieszony, kiedy Olnnn Rydddlin doniósł o incydencie w Stone Border, i czekam na karę. Zachmurzyła się. - Dlaczego miałaby cię spotkać kara? Morcha cię kocha. - To dlaczego nie wiedziałem o zamachu na Eleusisa Asherę? Była zdumiona i - po raz pierwszy - wzburzona. - Ty... nie należałeś do spisku? Sądziłam... - Bo ścigałem ciebie i Annona. - Skinął głową Rekkk. - Kolejna część utajonej prawdy: uważam, że gwiezdny admirał sprawdzał moją lojalność. Jakiż miał lepszy sposób sprawdzenia, czy byłem związany z poprzednim regentem, niż wysłanie mnie po jego syna i dziedzica. - A gdybyś nie wypełnił obowiązku? - Miał Olnnna Rydddlina, żeby zajął się mną... i Annonem. - Twojego pierwszego kapitana? - Kiedy Kinnnus Morcha dowodzi planetarnymi siłami, przede wszystkim ustanawia szereg stanowisk obserwacyjnych, nawet jeśli to wystawia na największe niebezpieczeństwo osoby je zajmujące. Wprawdzie Khaggguni giną, wypełniając jego rozkaz, lecz ich śmierć służy większej sprawie. Wyznaje zasadę trzymania wrogów blisko siebie, żeby móc lepiej kontrolować ich działania. Giyan dotknęła palcem pełnych warg. - Mówisz o szpiegu? Potaknął. - O pierwszym kapitanie Olnnnie Rydddlinie. Na pewien czas Giyan pogrążyła się w myślach. W końcu zapytała: - Czemu Eleusis nigdy mi o tobie nie wspomniał? - Jestem przekonany, że postępował świadomie - odparł. - Chronił cię. - Wspaniale to robił. Mieliśmy... - W oczach Giyan pojawiły się łzy. - Gdybym choć miała Annona. Gdybym mogła jeszcze raz go zobaczyć. - Rozszlochała się i ukryła twarz w dłoniach. Rekkkowi serca pękały, kiedy patrzył na jej udrękę. - Gdybyś tylko pozwoliła mi sobie pomóc, Giyan. Uniosła głowę. Twarz miała zalaną łzami. - Uwierz mi, dowódco szwadronu, że jesteś ostatnią osobą, która mogłaby mi pomóc. - Oto z trudem zdobyta mądrość - rzekł łagodnie. - Ostatnia osoba, od której przyjęłabyś pomoc, jest czasami tą jedyną, która może pomóc. Noc otuliła miasto i Rekkk zaprowadził Giyan do Nimbusa. - Gotowa? - zapytał. Spojrzała na niego błękitnymi oczami i kolana się pod nim ugięły. - Dlaczego to robisz? - Czy to ważne? - Dla mnie tak - odparła, a on ucieszył się ze zwycięstwa, choćby tak małego. Czekał. - To mnie wprawia w zakłopotanie. Noc była ciemna, bez księżyców i gwiazd, coraz silniejszy ciepły wiatr gnał po niebie ponure chmury. Często zwiastowało to morena - krótkotrwałe, niekiedy gwałtowne sztormy szalejące na południowych szerokościach, pędzące w pełni lata przez Morze Krwi i gniewnie uderzające w Axis Tyr. - Dlaczego czujesz się zakłopotana? Szczelniej otuliła głowę sifeynem, szarpanym przez wiatr. Ubrana była w suknię z tak długimi rękawami, że nikt nie mógł dojrzeć grubo zabandażowanych przedramion i dłoni. - Słyszałam opowieści o twojej bezwzględności i brutalności. Zawsze znajdowałeś powód, żeby mordować moich rodaków. - Byłem Khagggunem - powiedział miękko. - Wypełniałem rozkazy. - Tak, ale to cię nie tłumaczy - wtrąciła pospiesznie. - No to wiedz, że kiedy poznałem Eleusisa Asherę, zacząłem podawać w wątpliwość nie tylko rozkazy, ale i to, kim jestem. - Zabijałeś. - Wiele razy - przytaknął. - Tak jak i sam Eleusis Ashera. Sama wiesz, ile w nim było dobra, a przecież kiedy cię pojmał w Stone Border, wiedziałaś jedynie, że jest V’ornnem. On był zwycięzcą, a ty zwyciężoną. - Z czasem się to zmieniło. Ruszyli niespiesznie ku drzwiom Nimbusa. Kashiggen wydawało się zamknięte. Rekkk stał przed Giyan. Widział w jej oczach niezmierzone cierpienie. - Wiem, co utraciłaś, Giyan. To już nigdy nie powróci. Ale mogę ci zwrócić samą siebie. - Ach tak? - Przekrzywiła głowę. - Czyż nie powiedziałeś, że należę do ciebie, czy mi się to podoba czy nie? Że mam pędzić życie u twego boku? - Ja... plotłem głupstwa. Jutro będziesz mogła pójść, dokąd zechcesz, i robić, co zechcesz, a ja się nie będę w to mieszał. - Zapewne nie mówisz poważnie. - Ależ tak. Gdybyś zechciała, wdarłbym się do obsydianowej twierdzy N’Luuury. - Nigdy bym cię o to nie poprosiła. - Z jej głosu zniknął kpiący ton. Rekkk odnotował kolejne małe zwycięstwo. Wahał się przez chwilę. - Dokąd się udasz? - Ja... nie wiem. Czuję się zagubiona, zdana na łaskę losu. Eleusis odszedł, a wraz z nim moje tutejsze życie. Przekonałam się, że życie pośród V’ornnów mnie zmieniło. Obawiam się, że już nie mogłabym wrócić do poprzedniego życia. - Więc czeka cię coś nowego, coś odmiennego. Na jej pięknej twarzy odmalowało się zaciekawienie. - Ktoś już mi to kiedyś powiedział. Wiedział, że mówi o Eleusisie Ashera. Jego sercom nagle ulżyło. - Chodź - powiedział, otwierając drzwi. - Już czas na Nawiedzenie. *** Wewnątrz mrok rozjaśniał czerwonawy poblask świec. Giyan przystanęła tuż za drzwiami, wahała się. - Co się stało? - Chyba się boję. - Mam odwołać Nawiedzenie? Jeszcze na to czas. - Nie, ja... ja strasznie chcę znów zobaczyć Annona. Ale muszę przyznać, że przeraża mnie ta niesamowita technomancja Gyrgonów. W końcu to Gyrgoni są źródłem mocy V’ornnów. To oni od kryli Kundalę i wysłali Khagggunów, żeby zajęli planetę i ograbili ją z surowców naturalnych. - Ten Gyrgon jest zupełnie inny, Giyan. Możesz mi wierzyć na słowo. - Oni wszyscy słyną z kłamliwości i podstępności. - Tak, lecz ten ma własne sprawy, które trzyma w tajemnicy przed wszystkimi, także przed resztą Bractwa. Giyan szeroko otworzyła oczy. - Jeżeli to prawda, to prowadzi niebezpieczną grę. Rekkk potaknął. - Grę, w której i ja zgodziłem się uczestniczyć. - Myślisz, że to rozsądne? - Ktoś inny będzie musiał to ocenić. Nie jestem już Khagggunem. Jestem Rhynnnonem, jak przedtem mój ojciec. Stałem się wspólnikiem Gyrgona. Wprowadził ją do cichych pomieszczeń. Tym razem nikogo tu nie było. Nikt nie powitał ich w drzwiach. Jedynie na stoliku starej jasnowidzki paliła się samotna lampka oliwna. Giyan podeszła tam, wzięła w dłoń kilka małych zwierzęcych kostek i rzuciła je. Wstrzymała oddech, cofnęła się. - O co chodzi, Giyan? Miała pobladłą twarz, drżała. - Zobaczyłam naszą śmierć - jęknęła. - O droga Miino, musimy uciekać... natychmiast! - Dobry wieczór. Giyan się wzdrygnęła. Obydwoje obrócili się ku wychodzącemu z mroku Gyrgonowi. - Ach, przyprowadziłeś ją! - Ku zdumieniu Rekkka Gyrgon skłonił się lekko przed Giyan. - Jestem Nith Sahor, pani. Giyan zesztywniała. Rekkk dojrzał w jej oczach strach. - Dlaczego mówisz do mnie ”pani”? - Bez wątpienia wiesz dlaczego. - V’ornnowie nie mają pojęcia o sprawach Kundalan. Nie powinieneś wiedzieć. W szafirowych oczach Nith Sahora zamigotała iskierka. - A jednak wiem. Rekkk spoglądał to na jedno, to na drugie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Już miał o to zapytać, kiedy Gyrgon podjął: - Długo czekałem, pani, na spotkanie z tobą. - Ciekawam dlaczego - odezwała się Giyan. - Przez piętnaście lat byłam tuż pod twoim nosem. Wystarczyło, byś polecił Eleusisowi, żeby mnie zabrał do Świątyni Mnemoniki. Rekkk zauważył, że Giyan odzyskała panowanie nad sobą. - Z niezliczonych przyczyn, o pani - odparł Nith Sahor. - Czas nie był po temu stosowny. Twoja obecność w Świątyni Mnemoniki zaalarmowałaby i zaniepokoiła moich współbraci. Poza tym Eleusis Ashera sprzeciwiłby się takiemu żądaniu. - Nie wiedziałam, że Eleusis ci się sprzeciwiał. - Ach, pani, często mu się to zdarzało - powiedział Nith Sahor. - I sądzę, że najbardziej będzie mi brakowało właśnie tej jego irytującej i godnej podziwu cechy. - A ja tęsknię za wszystkim, co się z nim wiązało. Nith Sahor uniósł rękę, wskazując otwarte drzwi, których przedtem nie zauważyli. - Zbliża się czas Nawiedzenia. Musimy poczynić przygotowania. Giyan się nie poruszyła. Rekkk stał przy niej. - Zmieniłaś zdanie, o pani? - zapytał Nith Sahor. - Rzuciłam kości jasnowidzki, Nith Sahorze. Zobaczyłam własną śmierć i śmierć dowódcy szwadronu. Gyrgon spojrzał na blat stolika. - To prawda, o pani. Tej nocy śmierć przemierza wszystkie po mieszczenia tej budowli. Nie może być inaczej, skoro ma się odbyć Nawiedzenie. Moja technomancja zbliża do siebie dwa wrogie światy. Kości musiały tę anomalię odzwierciedlić. Zatraciły swą zwykłą niezawodność. Giyan milczała. Znów zaczęła drżeć. - Odnajdziesz go dzięki swojej technomancji? - Tak. - Zdołasz powiedzieć, gdzie jest? - O to nie należy pytać - rzekł Nith Sahor. - Annon Ashera się pojawi, ale nawet ja nie mogę wiedzieć, skąd przychodzi. To pogwałciłoby zbyt wiele praw znanego kosmosu. Giyan skinęła głową. - Dopomóż Miino, chcę go znowu zobaczyć. - Niech się tak stanie - powiedział Nith Sahor i poprowadził ich długim korytarzem do małego okrągłego pokoju o stożkowa tym suficie, w którym Rekkk już był. - Giyan - odezwał się Rekkk - dlaczego Gyrgon nazywa cię ”panią”? Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś Kundalanin używał tego tytułu. - Bo go nie używają - odparła. Kiedy wchodzili do pokoju, Nith Sahor uśmiechał się zagadkowo. Co go tak, na N’Luuure, bawiło? Rekkk chciał go o to spytać, ale się powstrzymał. Pokój wyglądał niemal całkiem inaczej. Pomalowano go na czarno. Wygodne meble zastąpiono ułożonymi pośrodku trzema koncentrycznymi kręgami skręconego przewodu ze stopu germanu, w ich centrum zaś wznosiło się wąskie trójboczne rusztowanie z matowego szarego tantalu z wyrytymi znakami. Do tego rusztowania przymocowano wielościenne kryształy z zatopionymi w nich siatkami biochipów. Na podłodze, w obrębie rusztowania, leżał czepek noworodka, Annona Ashery. Giyan cicho krzyknęła, kiedy to zobaczyła. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy. - Pragniesz kontynuować, o pani? - zapytał Nith Sahor. Potaknęła, odwróciła wzrok. Nith Sahor wskazał Rekkkowi, że ma stanąć przy wyginającej się ścianie, a potem ustawił Giyan tuż za obrysem centralnego germanowego kręgu. Kiedy ich ustawił, zajął miejsce dokładnie naprzeciwko Giyan. - Masz jedynie słuchać i obserwować - powiedział jej. - Zważ jednak na moje słowa. Pod żadnym pozorem, w żadnych okolicznościach nie wolno ci dotykać Annona, gdy się pojawi; ani się poruszać. Sprowadziłoby to nieszczęście na nas wszystkich. Pojęłaś? - Tak - odparła Giyan. - Jeszcze jedno - dodał. - Kiedy przywołam z innego świata antyenergię, będzie wam trudno oddychać. Nie walczcie z tym odczuciem. Będę was chronić. Giyan pochyliła głowę. - Rozumiem. - A więc zaczynamy - oznajmił Nith Sahor. Gyrgon uniósł ręce. Błękitny płomień strzelił z rękawic z metalowej siatki i dotknął tantalowego rusztowania. Natychmiast rozjarzyło się złociście. Nawet ze swego miejsca Rekkk czuł żar bijący ze środka pokoju. Jakby tkwili we wnętrzu pieca. Jednemu płucu Hacilara już brakowało tlenu. Zniknęło światło, kolory, substancja. Jakby wszystko przemieniło się w półprzejrzysty kryształ. Płuco Rekkka przestało pracować. Antyenergia brzęczała w pomieszczeniu, pulsując migotliwym blaskiem, od którego rozbolały go oczy. Poczuł łzy w oczach, które jakby zamarzły na powierzchni gałek. Powietrze - a raczej to, co z niego zostało - zaczęło migotać. - Nadchodzi - zaintonował Nith Sahor. - Strzeżcie się. Jesteśmy zanurzeni w czymś śmiertelnie groźnym. Jedno nieostrożne poruszenie i zginiemy. Kiedy ucichł jego głos, w przestrzeni pomiędzy siecią kryształów zaczął się tworzyć obraz. Wkrótce stał się trójwymiarowy, wyraźny. Giyan wyszeptała imię Annona. „Annon”. Riane, zatopiona w mrokach pieczary, uniosła głowę. Usłyszała dobiegający z wielkiej oddali głos Giyan. Poczuła, jak coś z niej odpływa. Towarzyszyło temu bolesne uczucie, jakby rozdzierano jaźń Riane. Miała dziwaczne, niesamowite wrażenie, że jest w dwóch miejscach naraz. Znów był Annonem. Otoczenie zamigotało i przemieniło się, Zobaczył stojącą przed nim Giyan i zawołał do niej o pomoc. Potem zdał sobie sprawę z obecności innych; dowódcy szwadronu Rekkka Hacilara i Gyrgona. Co się działo? Usiłował ją o to zapytać, lecz - jak we śnie - nie mógł mówić. Był przykuty do jednego miejsca, mógł jedynie obserwować. Dziwił się łzom Giyan, chciał wyciągnąć do niej ręce, lecz nie mógł. Nagle coś się pojawiło, niby zmarszczka na powierzchni stawu nocą, i Annon wyczuł coś obcego, złego. Spojrzał poza trzy postacie i dojrzał olbrzymi cień. Cień, który kroczył przez otaczający ich bezkresny czarny eter. Wszedł w blask. Annon chciał krzyknąć. Pięć oblicz Pyphorosa zwróciło się ku niemu i demon nad demonami wyszczerzył się w uśmiechu. - Naznaczyłem cię - rzekł Pyphoros. - Jesteś mój. - Nie! - wrzasnął Annon. - Przepowiedziano cię. To mój obowiązek. Annon cierpiał katusze, z całych sił starał się poruszyć. Był jednak uwięziony niczym owad w bursztynie. Demon rozwarł paszczę. Trzeba było coś zrobić. Pomyśl o tym, co napisano, odezwał się w umyśle Annona głos Riane. Desperacko starał się przypomnieć sobie ustępy Przeczystego Źródła; na próżno. Im bardziej się starał, tym bardziej święty tekst wymykał się jego pamięci. Jakby nigdy się go nie nauczył. Paszcze Pyphorosa rozwarły się przeraźliwie szeroko. Jego pięć oblicz zlało się w jedno, które rozrosło się niemal do rozmiarów Kundali. Jego paszcza mogła pochłonąć wszystko. Jestem zgubiony, pomyślał Annon. Spójrz, co on trzyma, rzekła Riane. Annon dostrzegł coś w łapie Pyphorosa. Czepek noworodka, jego czepek. Jak go dostał? Teraz to już nie miało znaczenia. To dzięki temu Pyphoros go wyśledził, nawet tutaj, w tym nieznanym i strasznym miejscu. Po raz pierwszy w życiu Annon poczuł, że to źle być V’ornnem. Skądś wiedział, że Pyphoros, mimo całej swojej potęgi, nie podejrzewa w nim osobowości Riane. Demon demonów był świadom wyłącznie Annona Ashery. Chłopiec na mgnienie oka coś sobie uświadomił - była to idea tak rozległa, tak niewyobrażalna, że nie potrafił w pełni objąć jej rozumem. W porównaniu z Pyphorosem V’ornnowie zdawali się słabi, mało znaczący i Annon był do głębi wstrząśnięty. W otaczającą ich przestrzeń zaczęły się wkradać złe emanacje. Nie było już czasu na namysły. Należało działać. Annon poddał się instynktowi, pospiesznie wrócił do Riane. W chwili, kiedy znów wniknął w jej umysł, zniknęła udręka. Ponownie pamiętała cały Święty Pięcioksiąg Miiny i wiedziała, co robić. - Coś jest nie w porządku - rzekł Nith Sahor. Natężenie migotliwej antyenergii, zamiast zachowywać stabilność, wzmagało się. Ogołociła ściany, otaczała ich z niemal namacalną zachłannością. Trzy kryształy eksplodowały, bo ich obwody zostały przeciążone. Nith Sahor, aby skompensować ich brak, przekierunkował strumień jonów ze swojej sieci korowej. Błękitne promieniowanie z jego siatkowych rękawic pulsowało szybciej, lecz nic to nie dało. Coś nieznanego i niezmiernie potężnego zaburzyło Mistrzowskie Równanie. Gyrgon przekształcał je na bieżąco, ale składowe zmieniały się zbyt prędko, by mógł z tym nadążyć. Zaczęła zanikać bariera ochronna, a on nie mógł nic na to poradzić. Ogarnięty owymi deprymującymi myślami zobaczył, że Annon się porusza. Było to niemożliwe, a przecież widział to na własne oczy; wstrząsnęło to nim do głębi. Wizerunek chłopca zaczął wirować. Coraz szybciej i szybciej, aż się zamglił. Rozprysnęło się sześć kolejnych kryształów i pole ochronne puściło. Migotliwa antyenergia runęła ku środkowi pokoju. Jeżeli dotknie któreś z nich... Antyenergia, jakby obdarzona wolą, skupiła się w jedną kulę, tak jaskrawą, że nawet Nith Sahor był zmuszony odwrócić oczy. Kula pomknęła ku miejscu, w którym stała Giyan. Nie było czasu, by ją ocalić ani nawet by ją ostrzec. Buchnął blask tak intensywny, że przesłonił wszystko i wszystkich w pokoju. Rozwiązanie było zarazem niezwykle proste i ogromnie skomplikowane. A na domiar wszystkiego - niemożliwe do zrealizowania. Wydało się jednak Riane ”tym, co musi się stać”. Przeczyste Źródło często wspominało o ”tym, co musi się stać”. Było to najmniej prawdopodobne rozwiązanie, zapewne nie do wykonania, droga do sukcesu wymagająca od wstępujących na nią absolutnie całej wiary, jaką mieli. Myślałaś, że to się uda, i udawało się. Była to metoda instynktowna, nielogiczna, odrzucana przez wielu. Riane przywołała odpowiednie fragmenty i uczyniła To, Co Musiało Się Stać. Zaczęła thripping. Wiedziała, że nie powinna być zdolna do tego wyczynu. To był dar Matki, niedostępny dla Ramahanek od ponad stu lat. Członkinie obecnej Dea Cretan, w tym również Bartta próbowały thrippingu, lecz bez powodzenia. Wyglądało na to, że zdolność tę utracono wraz z Przeczystym Źródłem i Perłą. A przecież Riane wysłała się w thripping. Wchłaniała z książki wskazówki i zaczęła wirować, a wirując, uwolniła się z ”bursztynu”, w którym ją uwięziono. Pieczara, w której tkwiła, i pokój, w którym wirowała podobizna Annona, odpłynęły, płaskie niczym dekoracje. Za nimi rozpościerała się kusząco prawdziwa rzeczywistość - nieskończona liczba dziedzin poza czasem i przestrzenią, poza ładem i chaosem, życiem i śmiercią. Tutaj wszystko po prostu było. Planety się nie obracały i nie krążyły wokół słońc, nie było grawitacji ani praw astrofizyki. Nic się nie starzało, nie rodziło i nie umierało. Riane w zamęcie obserwowała fale energii. Poczuła się całkiem zdezorientowana. Fale nie były ani liniami, ani kołami, nie miały żadnego geometrycznego kształtu. Po prostu istniały, jak wszystko inne w tej rzeczywistości. Gdzie była? Dokąd podążała i jak miała się tam dostać? Nie mogła iść, biec, płynąć, pełznąć ani uciec się do żadnego innego sposobu przemieszczania się. A potem - w punkcie, który jej umysł mógł uznać jedynie za odległy horyzont, choć był dalej lub bliżej niż cokolwiek innego wokół niej - zobaczyła Pyphorosa. Pięć oblicz zwracało się to tu, to tam, szukając. Desperacko pragnęła się ukryć, lecz zdezorientowana, nie miała pojęcia, jak się przemieścić, no i gdzież na tej bezkresnej, otwartej przestrzeni znaleźć kryjówkę? W nimbusowym pokoju czuć było woń spalonego materiału i oparzonego ciała. Rusztowanie Nith Sahora zmieniło się w bryłę metalu; przewody ze stopu germanu były poskręcane i porozrywane, ich poczerniałe dymiące resztki wtopiły się w podłogę. Wszystkie kryształy, nawet odłamki tych popękanych, również się stopiły. Giyan stała w kręgu, jej szaty i sifeyn spłonęły. Rekkk skoczył ku niej, otulił ją swoją długą, ciemną peleryną. - Co się, na N’Luuure, stało? - Nic ci nie jest, pani? - zapytał Nith Sahor. - Nie wiem - odparła i uniosła ręce, żeby mogli się przyjrzeć. Niezaleczone rany przekształciły się. Skóra od czubków palców aż po łokcie była czarna jak smoła. - Co się stało, Nith Sahorze? - spytała Giyan urywanym głosem. - Nie wiem, pani. - Gyrgon podszedł do niej i dotknął koniuszków jej palców. - Twarde jak kamień. - Manipulował jonami, tworzyły się i gasły sploty błękitnej energii. Nith Sahor spojrzał na Giyan. - Możesz poruszać palcami? - Tak. - Więc zrób to. - Właśnie to robię. - Teraz? - Tak. Palce miała całkowicie nieruchome. - Co to? - spytał Rekkk. - Powiedz nam, Nith Sahorze. - Wygląda na materię organiczną, coś w rodzaju skorupy. - Gyrgon ostrożnie badał dłonie Giyan od czubków palców po nad garstki. - Jakiś rodzaj poczwarek. - Chroń mnie, Miino - wyszeptała Giyan. „Nanthera została zakłócona”, powiedziała wtedy Bartta. Giyan zamknęła oczy. Włożyła ręce w magiczny krąg, próbując ocalić Annona. Nikt nie wie, jakie będą tego następstwa. - Boli? - zapytał Rekkk. - Nie teraz, nie. - Oblizała wargi. - Mogę tylko trochę poruszać palcami. Wyczuwam wnętrze tych poczwarek. - Zamierzam je z ciebie zdjąć. - To byłoby nadzwyczaj nieroztropne, Rekkk - powiedział Gyrgon. Hacilar zamarł. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nith Sahor ma słuszność. - Giyan zaczerpnęła powietrza. Czuję nieustannie rosnący las włókienek. - Odwróciła wzrok od Rekkka i spojrzała na Gyrgona. - Ja... sądzę, że się do mnie przyczepiają. Rekkk się rozgniewał. - Domagam się wyjaśnienia, Nith Sahorze. - W tej chwili nie mogę go udzielić, mogę jedynie przypomnieć, że ostrzegałem przed groźnymi właściwościami antyenergii. Pod czas Nawiedzenia wystąpiło jakieś zaburzenie. Nie potrafię powiedzieć, co to było. Antyenergia jakoś uwolniła się z pola ochronnego. - Przecież musi istnieć jakiś sposób, żeby Giyan od tego uwolnić! - wykrzyknął Rekkk. - Zostanie uwolniona, kiedy poczwarki wypełnią swoje zadanie. - Przecież nie wiemy, na czym ono polega! - Zadaniem każdej poczwarki jest przemiana. - Jesteś technomagiem! - zagrzmiał Rekkk. - Usuń to z niej!!! - Wstępne wyniki wskazują, że jeśli spróbuję usunąć poczwarki, to wystawię życie Giyan na wielkie niebezpieczeństwo. - Nie wierzę ci!!! Nith Sahor lekko skłonił głowę. - Przebacz, pani. To mówiąc, wytworzył z błękitnego strumienia jonów paskudnie wyglądające narzędzie chirurgiczne. Dotknął cienkim ostrzem poczwarki na prawej ręce kobiety i zaczął ciąć. Giyan natychmiast krzyknęła w męce. Oczy uciekły jej w głąb, osunęła się w ramiona Rekkka. Nith Sahor zdezintegrował narzędzie na subatomowe elementy. - Sam widzisz, Rekkku - rzekł ze smutkiem Gyrgon. - Nie kłamałem. Hacilar spostrzegł, że Giyan niepewnie otwiera oczy. - Nic ci się nie stało? - spytał. Pokręciła głową i z jego pomocą stanęła na nogach. - Ponownie przepraszam, o pani. - Nith Sahor podał jej srebrny kielich. - Wypij to, proszę. To przyspieszy twoje wyzdrowienie. Giyan spełniła jego prośbę, a Rekkk rzekł do Gyrgona: - Tylko mi nie wmawiaj, że nie możesz nic zrobić. - Obawiam się, że pewne rzeczy wciąż pozostają poza kontrolą Gyrgonów. - To by stanowiło prawdziwą niespodziankę dla wielu Kundalan, a nawet i V’ornnów - odezwała się Giyan, oddając mu pusty kielich. Nith Sahor znalazł dla niej szaty i sifeyn. - Ogromnie pragnąłbym mieć możliwość zbadania tych poczwarek, pani. - Nie - odparła natychmiast. - Nie chcę być niewdzięczna, Nith Sahorze. Dziękuję, że pozwoliłeś mi jeszcze raz zobaczyć Annona. Ale nie będę obiektem niczyich badań. Rekkk ze zdumieniem patrzył na ukłon Gyrgona. - Skoro taka twoja wola, pani. Nie odbiorę ci twojej tajemnicy. - Robi się późno i obydwoje jesteśmy zmęczeni - rzekł szorstko Rekkk. - Rekkku - odezwał się Nith Sahor, wiodąc ich korytarzem - potępiłeś mnie w gniewie. Nie mogę zaprzeczyć, że masz prawo się gniewać, lecz takich okoliczności nie zdołałaby przewidzieć nawet najbardziej utalentowana kundalańska jasnowidzka. - Nie pozwolę, żeby coś jej się stało - burknął Rekkk. Nie pochwycił spojrzenia Giyan, ale Nith Sahor je zauważył. - Wygląda na to, o pani, że masz po swojej stronie potężnego sprzymierzeńca. Giyan bez słowa wyszła z Nimbusa, a Rekkk za nią. Kiedy odeszli, Nith Sahor wrócił do pokoju. Obejrzał każdy centymetr kwadratowy, szukając przyczyny wtargnięcia energii. Ukrył swoje uczucia przed Rekkkiem i Giyan, lecz to wydarzenie bardzo go wzburzyło. Jeszcze nigdy nie był świadkiem tak potężnej fali energii. To, co było tego przyczyną, stanowiło zagrożenie i dla niego, i dla matrix Gyrgonów. A może to byli jacyś oni? Głęboko niepokoiła go myśl, że mogli to być Centophennni. W takim przypadku wszystko było stracone. Po niepożądanej energii nie pozostał ślad - przynajmniej taki, który testy Gyrgona pozwoliłyby wykryć. Zniknął również czepek noworodka Annona Ashery. Nith Sahor uznał, że też spłonął, kiedy energia zniszczyła dynamiczną biosieć. Ta strata była ogromną tragedią. Gyrgon zwrócił myśli w innym kierunku. To Nawiedzenie było unikalne pod wieloma względami. Nastąpiło coś niesłychanego i to jeszcze zanim wykrył intruzję energii. Obraz Annona Ashery wyglądał dla niego inaczej niż dla Giyan i dowódcy szwadronu. Dla Nith Sahora było to niewiarogodnie skomplikowane równanie. W niemal wszystkich Nawiedzeniach w takim równaniu występował wspólny element. Było to logiczne, ponieważ przywoływani nie żyli, i właśnie ten stan odwzorowywała specyficzna sygnatura energii. W tym przypadku zaś takiej sygnatury nie było, chociaż Nith Sahor poświęcił cenne sekundy na jej poszukiwanie. Potem podobizna Annona zaczęła wirować. To również było niezmiernie zadziwiające. Wręcz nieprawdopodobne. Nith Sahor był bardzo zaskoczony, że intruzja energii tak prędko wymknęła się spod kontroli. Gyrgon stał pośrodku wypalonego pokoju i rozważał, jakież to nieoczekiwane i ciekawe zwroty może czynić życie. Podobizna w Nawiedzeniu potrafiła z własnej woli się poruszyć. Co więcej, nie zawierała sygnatury śmierci. Nasuwał się logiczny wniosek, że pomimo wszelkich dowodów jego śmierci, Annon Ashera żył. To odkrycie zaś wszystko zmieniało. 15. Thigpen Riane miała problem: znalazła się jedna Miina wie gdzie i nie znała obowiązujących tutaj reguł energii. Widziała rozciągającą się we wszystkie strony sieć z pulsujących nici energii, lecz prowadziły one donikąd. Nie mogła wejść na taką nić energii i wysłać się gdzie indziej. Miała wrażenie, że w ogóle nie ma jakiegoś ”gdzie indziej”. Przerażona patrzyła, jak Pyphoros pojawia się to tu, to tam, szukając jej. Pomyślała, że jeżeli będzie bacznie go obserwować, może zdoła pojąć, w jaki sposób on się przemieszcza. Lecz chociaż przypatrywała się bardzo dokładnie, nie potrafiła zrozumieć, jak on to robi, że znika z jednego miejsca, żeby się pojawić w następnym. Jeszcze jej nie dostrzegł, ale był coraz bliżej. To tylko kwestia czasu - choć nie istniał tu czas wedle pojęcia Kundalan i Vornnów - kiedy ją zobaczy. Co miała zrobić? Nagle pojawił się srebrny błysk, jak refleks świetlny na powierzchni jeziora. Odwróciła głowę. Ku swemu zdumieniu zobaczyła orła, który kołował nad jej głową, kiedy szła ku Lodowym Jaskiniom. Pojawiał się i znikał. Miał szeroko rozpostarte skrzydła, dziób rozwarty, szpony rozstawione. Nie leciał, nie poruszał się. Znikał i pojawiał się, trwał niczym rzeźba. I kiedy Riane tak mu się przyglądała, przemienił się we wspaniałego zielonego smoka ze złożonymi skrzydłami, złociste ślepia wpatrywały się w jej oczy. - Seelin - szepnęła Riane, choć dźwięk się tutaj nie rozchodził. Smok się nie poruszał, lecz albo był większy od orła, albo znajdował się bliżej Riane. Zniknął, pojawił się, zniknął. Kiedy znów się pokazał, był tak blisko, że Riane cofnęłaby się, gdyby mogła. - Chodź - odezwał się Seelin w myślach Riane. - Niebezpiecznie tu pozostawać. Byłoż to złudzenie? Halucynacja? Śniła? Seelin zniknął. Riane wpatrywała się w miejsce, gdzie był przed momentem. Po chwili Seelin znów się pojawił. - Chodź. Pyphoros mnie wyczuł i nadciąga. - Powiedz jak. - Jak? Tak samo, jak się tu zjawiłaś. - Ale nie znam tutejszych zasad. - Wykorzystaj sieć energii. - Ale jak? - O, tak. Smok wniknął w sieć i natychmiast znów się pojawił; uśmiechnął się. - Podróżujemy, przenikając z jednego stanu energii w drugi. Tutaj wszystko jest zmienne. Twoje myśli są wciąż statyczne, podlegają sztucznym ograniczeniom czasu i przestrzeni. Pozbądź się starego sposobu myślenia. Wyjdź na zewnątrz, a się przekonasz. Riane wyciągnęła rękę. Palce dotknęły sieci i przeszły przez nią. Obejrzała się przez ramię. Pyphoros był tuż. Seelin zniknął. Dziewczyna znów sięgnęła do sieci energii, która się rozpłynęła. Przypomniała sobie słowa smoka. Tym razem zatrzymała dłoń w strumieniu energii. Poczuła, jak się weń wtapia. Zaczęła się temu opierać, kiedy usłyszała śpiew strumieni mocy. Melodia przepływała przez nią i teraz nareszcie słyszała wszystkie niuanse, harmonię i kadencje, bo wnikała w pieśń. Sieć energii składała się ze strumieni mocy, które wyczuwała w domku Bartty i w opactwie. Riane, roztapiając się, wniknęła w strumień energii akurat wtedy, kiedy Pyphoros pojawił się w jej kwadrancie. Będąc już w sieci i przechodząc z jednego stanu energii w drugi, wyczuła obecność smoka. Jakby tuż przed sobą wyczuwała wcielenie zmiany. Seelin ciągnął ją, holował. Riane, stanowiąc jedność z siecią energii, widziała wokół siebie nieustanny ruch: jony, elektrony, fotony i inne subatomowe cząstki, których nie potrafiła rozpoznać, przepływały wokół niej, ponad nią, pod nią, przez nią, zmieniając się z dodatnich w ujemne i na odwrót w nie kończącym się tańcu życia. Dziewczyna, thrippingując szaleńczo, wróciła do swojego podziemnego więzienia. Teraz czuła okowy czasu i przestrzeni, jak inni poczuliby wzrost grawitacji. Bezkres ustąpił miejsca ograniczonemu światu, w którym się urodziła. Spektrum barw zdawało się ubogie bez podczerwieni, ultrafioletu, wstęg promieniowania uciekających w nieskończoność. Riane zgięła się wpół i zaczęła wymiotować. Osunęła się na kolana, otumaniona zawrotami głowy. Starała się uczepić ściany, zdawało się jej, że spada w bezdenną studnię. Leżała na zasypanym kruszywem dnie okrągłej pieczary, zadyszana, z łzawiącymi oczami. Oddychała z trudem, pokrywał ją lepki pot. Miała wrażenie, że ją otruto. Zamknęła oczy, lecz wtedy było jeszcze gorzej. W gęstniejącym mroku wpatrywała się w dziurę, przez którą tu wpadła. Wiedziała, że prowizoryczna pochodnia ledwie się tli, że musi znaleźć inny kawałek drewna, lecz czuła, jak śmierć porusza się w niej niczym świdrzyk. Usiłowała zwymiotować, ale bezskutecznie. Z jękiem przetoczyła się na bok, podkurczyła nogi - i spojrzała wprost na przyglądającego się jej stwora. Przysiadła, zacisnęła pięści. - Nie zbliżaj się! - ostrzegła. Sięgnęła na oślep po pochodnię, podniosła ją i pomachała. Stworzenie siedziało spokojnie, czekało. Było prawie dwa razy większe od bielaka, miało sześć nóg, długi, giętki ogon i gęste prążkowane futro, spiczasty czarny pyszczek, zielone oczy i płaskie trójkątne uszy. - Co to, na N’Luuure? - odezwała się Riane. - Jestem Thigpen - oznajmiło stworzenie, przekrzywiając łebek. - A co to N’Luuura? Po ulicach Axis Tyr hulał z wyciem wicher. Tu, w północnej części miasta, nie było szerokich kundalańskich alei. Kiedy ten kwadrant przypisano Mesagggunom, stwierdzili, że kwater jest dla nich za mało. No i zmniejszyli szerokość ulic, żeby było gdzie zbudować domki, które teraz tłoczyły się niczym niesforne kocięta przy sutkach matki. Giyan z przygnębieniem patrzyła, jak ci obcy nonszalancko zmienili piękno w brzydotę. Wiedzieć, że miasta są we władzy najeźdźcy to jedno, lecz świadomość, że przemieniono je w skupiska stłoczonych nędznych domostw, to zupełnie co innego. - Wiem, Giyan... - Nie masz pojęcia o niczym, co mnie dotyczy - burknęła. Rekkk, ponownie zgaszony przez rozeźloną Kundalankę, zmilczał. Szli ku jego rezydencji w środku miasta. Mesaggguni mijali ich spiesznie, nie zwracając na nich uwagi. Rekkk nie miał uniformu Khaggguna i już nigdy go nie włoży. Jak powiedział Giyan, był teraz wspólnikiem Nith Sahora, wojownikiem, który rozmyślnie zignorował rozkaz. Ironia losu. Stał się taki jak ojciec. Prawdę mówiąc, miał blade pojęcie, co to znaczy być Rhynnnonem. Lecz, na dobre czy na złe, tym właśnie teraz był i - jak miał się przekonać - będzie musiał ponosić konsekwencje, jakie z tego wynikały, nie tylko dla niego, ale i tych, którzy byli przy nim. Gdzieś z przodu dobiegły ich krzyki i charakterystyczne odgłosy jonicznych salw. Wyszli zza rogu i zobaczyli, że na południowym skraju dzielnicy Mesagggunów szaleją płomienie. Ogień był taki, że ani deszcz, ani wyjący wicher nie zdołały go ugasić. - Co się dzieje? - spytała Giyan. Rekkk przyjrzał się karnemu oddziałowi Khagggunów metodycznie niszczących budynki. - Wygląda to na jakiś karny rajd. - Ale z jakiego powodu? Zignorował jej pytanie. Nagle stał się spięty i niespokojny. Ujął ramię Giyan i zaczęli się wycofywać. - Lepiej poszukajmy innej drogi... Ale już było za późno. Z mroku wyszedł ciężkozbrojny Khagggun. - Stać i podać powód obecności - rzekł ostro. - Od północy jest to zamknięty teren. - Nie poznajesz mnie? - odezwał się Rekkk. - Dowódca szwadronu, Rekkk Hacilar. - Tak? Nie masz munduru. Dziwne. - Jestem po służbie, towarzyszę tej kobiecie... - Kundalanka! - prychnął pogardliwie Khagggun. - Looorm poprzedniego regenta. Co tu robisz z tą skcettta? - To nie twoja sprawa, pierwszy majorze, co ona tu robi i z kim jestem. - Rekkk zdecydowanie ujął łokieć Giyan i chciał wyminąć Khaggguna. - Chwileczkę, dowódco szwadronu. - Pierwszy major wycelował w niego krótkolufową joniczną strzelbę. - Mam rozkaz zaprowadzić na przesłuchanie do dowódcy wszystkich nieupoważnionych. W Rekkku zaczął się budzić gniew. - To śmieszne. Kiedy twój dowódca zobaczy, kogo zatrzymałeś, źle się to dla ciebie skończy. - Możesz mi wierzyć, że gorzej będzie, jeżeli go nie usłucham. Na własne oczy widziałem niemiłe skutki jego kar. Nie chcę, żeby moje przyrodzenie potraktowano w ten sposób. Khagggun zaczął ich popędzać joniczną strzelbą ku obrzeżu pożaru. Rekkk zmienił taktykę i zapytał go o rajd. - Ach, to - rzekł ze śmiechem pierwszy major. - Nasz nowy regent wbił sobie do głowy, że wśród Mesagggunów należy wykorzenić ostatnie pozostałości religii. Mówi, że kult boga wojny Enlila i w ogóle każdego boga jest sprzeczny z edyktami Gyrgonów. No i niszczymy do cna wszystkie świątynie i kapłanów, choć to takie nędzne resztki. - Chcesz powiedzieć, że Gyrgoni pozwolili na to nowemu regentowi? Pierwszy major wzruszył ramionami. - Tak mi się zdaje. O ile wiem, rozkaz wyszedł od regenta Wennna Stogggula i został przekazany gwiezdnemu admirałowi Kinnnusowi Morsze. Odpowiada mi to, szczerze mówiąc. Ostatnio nie byłem na żadnej akcji. Stałem się niespokojny i rozleniwiony. Nie ma na to lepszego leku niż utoczenie krwi wroga, co, dowódco szwadronu? Rekkk zerknął na Giyan. Patrzyła prosto przed siebie, jakby żaden z nich nie istniał. Pierwszy major poprowadził ich obok kwartału dymiących, na poły zrównanych z ziemią domów Mesagggunów. W rynsztoku pełnym turkusowej krwi kapłanów i ich owieczek- tradycjonalistów leżała strzaskana podobizna Enlila. Hacilar, widząc tę rzeź, przypomniał sobie, co powiedział Nith Sahor podczas pierwszego spotkania: równowaga stopniowo się zmienia. To zła, niebezpieczna zmiana, lecz, niestety, konieczna. Dotarli w pobliże sztabu i Rekkk zobaczył dowódcę stojącego do nich tyłem. Był w pełnej oficerskiej bojowej zbroi, z ruchomo połączonych płytek chronostali, pociemniałych od żaru, w którym powstawały. Hełm miał zsunięty, wydawał rozkazy. Żołnierze rozbiegli się, żeby je wykonać. - Sir! Pierwszy major Tud Jusssar prowadzi z północnego perymetru dwie nieupoważnione osoby! - wykrzyknął Khagggun. - Jedną z nich jest dowódca szwadronu Rekkk Hacilar. - Ach tak? Dowódca rozkazał, żeby żywcem wziąć ostatniego z kapłanów Enliła, i odwrócił się ku nim. Rekkk zesztywniał, rozpoznawszy Olnnna Rydddlina. Giyan wyczuła jego zaniepokojenie, bardziej nasunęła sifeyn na twarz. Olnnn Rydddlin wyszczerzył zęby w uśmiechu. - No, no, Rekkk Hacilar, bohater tysiąca wojen. Nie widziałem cię od... od kiedy mnie mianowano dowódcą szwadronu. Szukaliśmy cię. Rekkk nie mógł uwierzyć, że patrzy na swego byłego zastępcę. - Niech no się zastanowię. - Rydddlin dotknął palcem ust. - Pierwszy raz wziąłeś udział w kampanii, gdy miałeś piętnaście lat. Skłamałeś co do swego wieku, nieprawdaż? Taak, a zanim wszystko się skończyło, zabiłeś ze sześciu... To było tak dawno, jeszcze nie byłem pełnoletni. - Rydddlin kilkakrotnie pstryknął palcami. - Kto był wtedy wrogiem? - Kraelowie - odparł Rekkk. Nie podobała mu się ta rozmowa. - A tak. Tajemnicze istoty, ci Kraelowie, ale tępe, prawda? Zarzynaliśmy ich niczym knury. Tysiące, setki tysięcy, miliony: dla nas to bez różnicy. Zniszczyliśmy ich świat, ale najpierw ograbiliśmy go ze wszystkiego, co wartościowe. Rydddlin w połyskującej złowrogo zbroi zbliżył się do nich i odsunął sifeyn z twarzy Giyan. - O, kochanka nieżyjącego regenta. Tak mi się zdawało, że cię poznaję. Nie możesz się utrzymać z dala od v’ornnańskich samców, co, skcettta? - mlasnął językiem. - Szkoda, że wybierasz niewłaściwych. - Spojrzał na Rekkka. - Odsuń się od niej. Pomogła uciec Annonowi Ashera i jest wrogiem v’ornnańskiej matrix. Zostanie zatrzymana i poczeka na publiczną egzekucję. - Jesteśmy równej rangi. Nie możesz mi rozkazywać - sprzeciwił się Rekkk. - Ona jest pod moją... - Ooooo, wygląda na to, że jesteś fatalnie zapóźniony. Rozkazem Kinnnusa Morchy pozbawiono cię dowództwa. - Co takiego? Niemożliwe! - Ale prawdziwe. O siódmej tego wieczoru. - Rydddlin wsunął dekagon w port przenośnego holoskrinu i podsunął Rekkkowi. - O, proszę. Z podpisem i pieczęcią gwiezdnego admirała. Rekkk z niedowierzaniem czytał rozkaz, dwaj Khaggguni zaś przywlekli płonącą ulicą kapłana boga Enlila i cisnęli go Rydddlinowi do stóp. Kapłan dygotał i jęczał, składając dłonie w modlitwie. Jego szaty rozsiewały woń nadpalonego materiału i osmalonego ciała. - Módl się, ile chcesz - rzekł Rydddlin - bo tylko to ci zostało. - Zdjął z lewego przedramienia płytkę zbroi, odsłaniając dziwnie wyglądający okummmon. Jego ciemne oczy zalśniły, kiedy zobaczył minę byłego dowódcy. - Jestem wśród pierwszych Khagggunów, którym go wszczepiono. To jedna z bardziej namacalnych korzyści sojuszu pomiędzy gwiezdnym admirałem Kinnnusem Morchą a regentem Stogggulem. Gyrgoni specjalnie zaprojektowali te okummmony. Nie możemy być wzywani, lecz możemy robić inne rzeczy, bardziej przydatne dla naszych celów. Wyciągnął niewielki dziwaczny przedmiot, nie dłuższy od kundalańskiego rylca, i podłączył do swojego okummmonu. Kliknął i sześć cienkich pajęczych nóżek otworzyło się i wygięło łukowato. - Przekonajmy się, czy twój bóg Enlil obroni cię przed tym. Rydddlin położył rękę na ciemieniu kapłana. Z czubka każdej łapki strzelił cienki jęzor zimnego błękitnego płomienia. Kiedy się spotkały w jednym punkcie, ogień ogarnął ciało kapłana. Ten szarpnął się, zadygotał i padł, zanim zdążył wydać jakiś dźwięk. - Nie musiałem od razu go zabijać - odezwał się Rydddlin tonem człowieka prowadzącego zwyczajną rozmowę. Obrócił się i położył dłoń na ramieniu Giyan. Znów trysnął błękitny płomień i kobieta krzyknęła w udręce. Rekkk skoczył ku nim, lecz pochwycili go dwaj opancerzeni Khaggguni, przycisnęli mu ręce do boków. Rydddlin na razie go zignorował i szepnął do Giyan: - Mam dla ciebie słówko od Kurgana Stogggula. Nie zapomniał, jak go upokorzyłaś tą swoją przeklętą magią. - Patrzył z satysfakcją, jak Kundalanka się przygarbiła i łzy napłynęły jej do oczu. Do Rekkka zaś rzekł dziarskim głosem dowódcy omawiającego kampanię: - Jak widzisz, mogę podkręcić moc do maksimum lub tak ją zmniejszyć, żeby tylko kwilili. Groźna broń, ten pajączek, no nie? A ledwo zacząłem badać jego możliwości. - Wyszczerzył się w uśmiechu. - Widzisz? Teraz jesteś niczym, bohaterze tysiąca wojen. - Rydddlin kopnął leżące u jego stóp zwłoki. - A przynajmniej niczym więcej niż ten kapłan. Rekkk upuścił holoskrin i obcasem wdeptał go w spływającą krwią ulicę. - Magiczne sztuczki są dobre dla dzieci. Prawdziwi wojownicy nie noszą okummmonu - oznajmił. - Jesteśmy soto, nie możemy być wzywani. Ale nad tobą należy się litować, bo teraz nie jesteś nawet tym. - Rydddlin wyjął pajączka ze swojego okummmonu i zastąpił go paskudnie wyglądającym bełtem. - A co do tego, kto jest prawdziwym wojownikiem, a kto nie... W jednej chwili wycelował i wystrzelił. Rekkk jęknął, kiedy bełt wbił mu się w lewe udo. - ...to zaraz się o tym przekonamy. Pod Rekkkiem ugięły się nogi. Na znak Rydddlina Khaggguni go puścili i ukląkł pomiędzy nimi. - Nie wiem jak tobie, Giyan - rzekł ze śmiechem Rydddlin - ale mnie się podoba klęczący były dowódca szwadronu. Rekkk zapanował nad bólem, wyrwał bełt z uda i wbił go w szczelinę pomiędzy dwiema płytkami zbroi Khaggguna po swojej lewej stronie. Żołnierz zawył z bólu, a Hacilar chwycił odłamek połamanego holoskrinu, poderwał się na nogi i jednym ruchem przeciął przewody z tyłu hełmu Khaggguna po prawej. Kiedy ten uniósł ręce, próbując zerwać hełm, Rekkk porwał jego joniczną strzelbę. Ranny żołnierz obrócił się ku niemu i wycelował, a Rekkk wypalił ze zdobycznej broni. Khaggguna odrzuciło na trzy metry w tył, prosto na płonącą ścianę budynku. Drugim strzałem Rekkk posłał jego śladem pierwszego majora Jusssara, chwytającego za broń. Hacilar odwrócił się, wypatrując Olnnna Rydddlina, lecz tchórz zdążył zniknąć w wypalonym wnętrzu pobliskiego budynku. Już miał za nim ruszyć, kiedy powstrzymał go okrzyk Giyan. Obrócił się i usłyszał to, co ona: tupot ciężkich butów. Nadciągały posiłki Khagggunów, zapewne ściągnięte przez Olnnna Rydddlina. Rekkk skinął na Giyan i zniknęli w mroku, kierując się na południe, byle dalej od pożaru. *** - Po pierwsze, przyda ci się więcej światła. Riane patrzyła na Thigpen, biegającą, stworzenie to na pewno było samiczką, wokół pieczary i zbierającą małe kawałki czarnego, kruchego kamienia. - Kim jesteś? - spytała. - Szybko, szybko, szybko - poganiała Thigpen, łypiąc na dopalającą się pochodnię. Kiedy zebrała wystarczająco dużo kamieni, zaczęła je kruszyć w łapkach. Riane spostrzegła, że przypominały one dłonie o przeciwstawnych kciukach. - Mogłabym cię zapytać o to samo, no nie? Ale nie zapytałam. A wiesz czemu, kluseczko? Bo mnie nauczono dobrych manier, a ciebie nie. - Prze... przepraszam - wyjąkała Riane. - Nie zamierzałam... Czekaj no, jesteś Rappa, prawda? - Przekrzywiła głowę. - Myślałam, że Rappa zostały wybite, kiedy zabiły Matkę. - Słyszałaś to w opactwie, no nie? - Thigpen nie odrywała się od roboty; trzask, trzask, trzask, pracowała jak futrzasta napędzana jonami maszynka. - Jak sama widzisz, opowieści o naszym wyginięciu są wysoce przesadzone. A tak do twojej wiadomości, to nie my zabiliśmy Matkę. Nie uszkodziliśmy ani włoska na jej głowie. Ale wiemy, kto to zrobił, o tak. Riane zbliżyła się o krok. Przypomniała sobie, jak Giyan mówiła Annonowi, że nie wierzy, że Rappa były złe. - Co masz na myśli? - Myśl, co myślisz, i mów, co mówisz. - Chyba chciałaś powiedzieć ”mów, co myślisz, i zważaj na to, co mówisz”? Thigpen spojrzała na nią ostro. - Miałaś na myśli to, co właśnie powiedziałaś? Riane znów poczuła się skołowana. - Jasne, że tak. - Dobra, to połowa roboty za mną. - Thigpen skończyła kruszenie kamieni i skinęła na Riane. - Przytknij pochodnię o tu, do tej kupki miału. Dziewczyna, potrząsając głową, zrobiła, jak kazało dziwne stworzenie. Miał natychmiast się zapalił, dostarczając nie tylko światła, ale i ciepła. A zrobiło się zimno, przez co jeszcze bardziej dawała się we znaki wilgoć. Riane grzała się przy ogniu i przyglądała się Thigpen. Stworzenie siedziało przy niej i starannie czyściło lśniące futerko. - Mogę o coś zapytać? - Zapytać możesz - rzekła Thigpen. - Ale nie gwarantuję, że odpowiem. Ta odpowiedź rozbawiła Riane. Roześmiała się, pomimo tarapatów, w jakich się znajdowała. - No to pytam. Skoro Rappa nie są odpowiedzialne za śmierć Matki, to czemu Ramahanie wierzą, że tak jest? - Bo były z nas znakomite kozły ofiarne, nie? Nie było nas tam, żeby odeprzeć kłamstwa. - No to kto zabił Matkę? Mężczyźni-Ramahanie, którzy próbowali czytać w Perle? - Teraz wkraczamy na niebezpieczne obszary. - Ciekawe z ciebie stworzonko. Thigpen przestała się czyścić. - Nawet w połowie nie tak ciekawe jak ty, kluseczko. Jesteś w tarapatach, nie? - Skoro już o to pytasz, to tak. Przebiłam dno jaskini powyżej i wylądowałam tutaj, skąd nie ma wyjścia. - Nie, nie, ja nie o tym - powiedziała z irytacją Thigpen. - Miałam na myśli thripping. - Co??? - Riane aż zatkało. - Co wiesz o thrippingu? - Teraz naprawdę mnie obrażasz. Czemu czujesz się lepsza, skoro ja mam sześć nóg, a ty tylko dwie? - Ale jesteś zwierzęciem - rzekła trzeźwo Riane. - A dobrze wiadomo, że zwierzęta są gorsze od V’ornnów. I na przykład Kundalan. - Czy nie jestem zwierzęciem tylko dlatego, że ty tak twierdzisz, kluseczko? - Mam oczy - odrzekła Riane, obracając się plecami do ognia. - Wiem, czym jesteś. - Mmmmm, tak jak znałaś granice kosmosu, zanim ruszyłaś w thripping. Ta uwaga skłoniła Riane do rozpatrzenia sprawy na nowo. Stwierdziła, że zaczyna się czuć głupio. - Cóż, na pewno wyglądasz jak zwierzak. - Nie byłby z ciebie dobry biolog - prychnęła Thigpen. - Nie możemy mieć wszystkiego, czego chcemy, nie? Ha! A przynajmniej nie od razu. Riane przykucnęła i jej głowa znalazła się na poziomie łebka Thigpen. - Powiesz mi, co wiesz o thrippingu? Bo ja nic nie wiem. Thigpen prychnęła. - Ten pierwszy raz dał ci w kość, nie? A może wypluwałaś płuca dla zabawy? - To dlatego tak fatalnie się czuję? Przez thripping? Thigpen przysunęła się bliżej. Najwyraźniej wolała, gdy Riane kucała i przez to była niższa. - Niezupełnie przez thripping. Szkodliwe mogą być nagłe prze skoki pomiędzy rozmaitymi energiami, na które trafia ten, kto thrippinguje. To są potężne energie i często nie lubią się nawzajem, kluseczko. Innymi słowy, thripping może być szkodliwy dla zdrowia. Riane już miała uczynić uwagę o osobliwym sposobie wysławiania się Thigpen, ale ugryzła się w język. Bo - z innego punktu widzenia - może to ona sama dziwacznie mówiła. - Czy mogę coś zrobić, żeby się tak nie czuć? - O tak - odparła Thigpen. - Po pierwsze, nie thrippinguj. - To oczywiste. Ale gdybym chciała albo musiała thrippingować? - To potrzebny ci filtr, coś, co wchłonie energie, zanim na siebie podziałają i cię zatrują. - Masz coś takiego? - Mam. - Thigpen zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów. - Ale sądząc z pozorów, to ci się nie spodoba. Ani odrobinkę. - Wypróbuj mnie - powiedziała Riane. - Mogę cię zadziwić. Długie wąsy Thigpen przylgnęły do czarnego futerka jej mordki. - No cóż, kluseczko, skoro właściwie żyję dla niespodzianek, to uważam, że warto spróbować. - Uniosła łapkę. - Ale jedno słówko ostrzeżenia. Drugiej okazji nie będzie. Filtr jest nieodkładalny. Musisz go wziąć albo umrze. - Chcesz przez to powiedzieć, że filtr jest żywy? - Niewątpliwie. Duzi czy mali, wszyscy jesteśmy stworzeniami kosmosu. - Thigpen szeroko otworzyła pyszczek, wsadziła do środka łapkę, a po chwili wyciągnęła coś długiego i wijącego się i uniosła to w górę. - Jak to mówią, thrippingujące stworzenie łapie mononculusa. - Uśmiechnęła się szeroko, ukazując trzy rzędy groźnie wyglądających, jasnoniebieskich trójkątnych zębów. - A te raz otwórz szeroko buźkę, kluseczko. Riane odsunęła głowę. - Chcesz, żebym to zjadła? - Zjeść mononculusa? O rety, nie! Jest zbyt cenny, żeby go jeść. Nie, ty szeroko otworzysz buzię, a on wejdzie do środka. Stanie się częścią ciebie. Będzie cię chronił, w okamgnieniu pochłaniając złe energie, gdy udasz się w thripping. Riane nie mogła oderwać oczu od długiego, wijącego się mononculusa. Był czerwony, błyszczący, pokryty milionami malutkich rzęsek. - Nie, nie mogę. - Wiedziałam. Ale obiecałaś mi niespodziankę; muszę ją mieć. - Thigpen przysunęła bliżej mononculusa. - Prędko, prędko, prędko. Umrze bez nowego żywiciela. - Włóż go z powrotem w siebie - rzekła zdegustowana Riane. - Nie mogę. Nie mówiłam? Jest tylko jedna okazja. Kiedy mononculus opuszcza żywiciela, musi znaleźć innego, nie może wrócić. - Ale co z tobą? Jak będziesz się chronić podczas thrippingu? - Ach, o mnie się nie martw, kluseczko. Jestem nadziana sztuczkami, których nie potrafisz sobie nawet wyobrazić. - Thigpen po machała mononculusem nad głową Riane. - Nooo. Czyż można tak traktować takiego ślicznego obrońcę? Riane już opierała się plecami o ścianę, nie miała się gdzie cofnąć. Umysł i instynkt ciągnęły ją w dwóch przeciwnych kierunkach. Co robić? Otwórz szeroko buzię i powiedz aaach. Posłuchała osobowości Riane, stłumiła pierwotne jazgotanie w swoim umyśle, odchyliła głowę, szeroko otworzyła usta i z całej siły zacisnęła powieki. Omal się nie udławiła, kiedy główka mononculusa musnęła wnętrze jej ust. Usiłowała się rozluźnić, myśleć o jakimś odległym miejscu, środkowym pałacu w Axis Tyr, strumieniu, przy którym Annon i Kurgan natknęli się na Eleanę. Mało brakowało, żeby wyskoczyła ze skóry, kiedy poczuła, jak coś ślizga w dół jej przełyku. Otworzyła oczy i zobaczyła Thigpen, spokojnie siedzącą na jej podołku. - Spójrz na mnie - rzekło stworzenie. Riane walczyła o oddech, starała się powstrzymać odruch wymiotny, bo to wedle Thigpen zabiłoby stwora. - Kluseczko, proszę, patrz na mnie. - Thigpen się uśmiechała i co to był za uśmiech! Żaden V’ornn ani Kundalanin nie potrafił się tak uśmiechać. Uśmiech Thigpen rozciągał jej kudłatą mordkę. Ten widok rozśmieszył Riane, a śmiech ją rozluźnił. Mononculus przebył resztę drogi. - Teraz trochę zaboli - rzekła Thigpen. - Nie mocno, nie więcej niż szczypnięcie. Tak, kluseczko, właśnie tak. Nie było tak źle, co? Riane potrząsnęła głową, oczy jej łzawiły. - Powiedz, jaki kolor widzisz? - Co? - Wszystko ma barwną otoczkę, no nie? Riane potaknęła. Gdziekolwiek spojrzała, widziała kolorową poświatę. - Zielony. Wszystkie aury są zielone. - Ach, mononculus umieścił się wokół shaatry twojego serca. - Co to znaczy? - To dobry omen. - Thigpen się uśmiechnęła. - Czujesz ból? - Nie. - Właśnie. Już po wszystkim. - Thigpen wyciągnęła szyję i szorstkim niebieskim językiem zlizała łzy Riane. - Ciekawe! - wykrzyknęła. - Twoje są słonawe. A moje słodkie. Riane znów się roześmiała i odruchowo chciała pogłaskać futerko Thigpen. Stworzenie zesztywniało. - Co robisz? - zapytało podejrzliwie. - Chciałam cię pogłaskać - odrzekła Riane. - A dlaczego? - To taka oznaka sympatii, jak zlizanie moich łez. - A, rozumiem. - Thigpen się uspokoiła. - No to się nie krępuj, skoro musisz. Riane głaskała jej futerko, które było nadzwyczaj miękkie, gęste i jedwabiste. Thigpen zaczęła mruczeć, zamknęła oczy, pochyliła łebek. - To ci dopiero przyjemność - wyszeptała. - Gdzie się nauczyłaś tej techniki? Dziewczyna znów się roześmiała. - To przychodzi samo z siebie. - Nie przestawaj, kluseczko, to głaskanie daje mi takie szczęście... - przerwała, uniosła łebek. - Co się dzieje? - zapytała Riane. - Ciii! - syknęło stworzenie. - Nie ruszaj się, cokolwiek się stanie. Jasne? - Tak, ale... - Nie ruszaj się! - Wąsy Thigpen szaleńczo drgały. Riane zrobiła, co jej kazano. Wyczuwała leciutką wibrację i zastanawiała się, czy to nie początek trzęsienia ziemi. Chwilę później sypnęły się ku nim skalne odłamki, odsłaniając połączenie z inną pieczarą, zaczopowane niegdyś przez skalne osuwisko. - Uch! - Thigpen zeskoczyła z kolan Riane, bo przez otwór wdarł się jakiś olbrzymi, cuchnący stwór. To był perwillon - i to o wiele większy niż ten, którego spotkał Annon, kiedy był z Eleaną i Giyan. Był o wiele większy od Thigpen; nie da mu rady. Pomimo ostrzeżeń Riane wstała. Podniosła czekan i pobiegła ku bestii. Kiedy była o metr, cisnęła młotkiem w pysk perwillona. Trafiła prosto w wielki ryj, co tak rozwścieczyło perwillona, że machnął na oślep przednią łapą - cios odrzucił dziewczynę i pozbawił ją oddechu. Runęła na dno pieczary, aż rozprysnęły się skalne odłamki. Odwróciła się i zobaczyła, jak Thigpen rzuca się na perwillona. Wbiła zęby w gardziel bestii; trysnęła fontanna krwi i perwillon stracił impet. Thigpen znów wbiła weń zęby, tym razem głębiej - pyszczek z trzema rzędami ząbków wyrwał mięso, sierść i chrząstkę. Perwillon zaryczał z trwogi przed nieuniknioną śmiercią i zwalił się na bok. W olbrzymiej bestii nie było już ani odrobiny siły. Dzikość ataku Thigpen zdumiała Riane, która mogła jedynie obserwować ostatnie przedśmiertne drgawki perwillona. Thigpen w końcu dokonała dzieła. Maleńka w porównaniu z pokrytym czarną sierścią cielskiem perwillona, przycupnęła przy nim i ucztowała. Ze swoimi długimi pazurkami i spiczastym pyszczkiem wyglądała bardzo elegancko, kiedy tak odrywała z bestii cienkie paski krwawego mięsa. Kiedy się nasyciła, wytarzała się w futrze perwillona, oczyszczając się z jego krwi. Potem przytruchtała do siedzącej w osłupieniu Riane. - Powiedziałam, żebyś się nie ruszała. Mówiłam, no nie? Jesteś ranna? Riane potrząsnęła głową. - Bałam się o ciebie. Nie mogłam pozwolić, żeby perwillon cię pożarł. - Akurat! - Teraz już wiem! - wykrzyknęła Riane. - Ale jak miałam się domyślić? - I w tym masz rację. - Thigpen zlizała ostatnią kropelkę krwi z wąsów i przygładziła je. - Wyobrażam sobie, jakie to według ciebie wspaniałe, że nie myślałaś o swoim bezpieczeństwie, tylko o moim. - No, ja... - Perwillon mógł cię zabić i niby po co? Zapamiętaj, kluseczko, że zanim zadziałasz, musisz się dobrze zorientować w sytuacji. Dzięki temu nikt nie powie, że jesteś zadufana w sobie lub głupia. - Thigpen obejrzała się przez ramię na martwą bestię. - Pewno jesteś głodna. Wyrwać dla ciebie trochę mięska? - Nie jestem... Chyba teraz nic nie przełknę. Thigpen zmarszczyła brwi. - Perwillon to święty zwierz, relikt z dawnych dni. Jest odporny na czary Osoru, choć można mu przebić serce zwyczajnym orężem, jak każdemu innemu zwierzęciu. Tak czy owak, jego mięso doda ci sił. - Już kosztowałam mięsa perwillona i nie było zbyt smakowite. - O, to bardzo ciekawe - stwierdziła Thigpen. - Musisz mi kiedyś o tym opowiedzieć. Proponuję jednak, żebyś się najadła. Bez pełnego żołądka nie będziesz miała sił na powrót do domu. Riane szeroko otworzyła oczy. - Chcesz powiedzieć, że wiesz, jak stąd wyjść? - Znam dziesięć tysięcy dróg wyjścia - rzekła z pewną dumą Thigpen. - Trzeba tylko zdecydować, którą wybrać. Boli cię rana? - spytała przez szum ulewy Giyan. Ani trochę - odrzekł Rekkk i akurat ugięła się pod nim zraniona noga. Upadł w wypełniony deszczówką rynsztok. Giyan uklękła przy nim, obejrzała ranę. - Straciłeś mnóstwo krwi. - Nie zauważyłem. - O tak, cały Khagggun. - Giyan rozdarła sifeyn i zawiązała go na udzie Rekkka, powyżej rany. - Już nie jestem Khagggunem - powiedział. - Jestem Rhynnnonem. - Ale nadal jesteś V’ornnem - odparowała, zarzucając sobie na barki jego ramię. - Chodź. Nie powinniśmy tu długo zostawać. - Nie będę się na tobie wspierał. - Myślisz, że jestem za słaba? - Jesteś kobietą. - I to Kundalanką - dodała, obejmując go ramieniem. - Mam w sobie upór dziesięciu waszych v’ornnańskich Tuskugggun. Podniosła go. Brnęli przez deszczową i wietrzną noc, aż wreszcie doszli do drzwi mieszkania Rekkka. Wewnątrz wszystko było tak, jak przed ich wyjściem. - Nie możemy tu długo zostać - powiedział Rekkk, kuśtykając do swojej zbrojowni. - Olnnn Rydddlin na pewno pośle za nami Khagggunów i najpierw zjawią się tutaj. Oparł się o Giyan i zdjął z uchwytów strzelbę joniczną i kord, a potem wrócili do salonu i kobieta posadziła go na twardym chronostalowym siedzisku. Jęknął, tęskniąc za wygodą kundalańskich mebli. Giyan poszła się osuszyć, a potem przyniosła misę gorącej wody i kawałki płótna. - Nie mam ziół - powiedziała, kiedy rozdzierał zakrwawioną nogawkę spodni. - I nie mam jak ich zdobyć. Podała mu kawałek płótna i Rekkk osuszył się najlepiej jak zdołał. Trochę mu się kręciło w głowie. Giyan miała rację: stracił mnóstwo krwi. Powinien był od razu zawiązać opaskę, ale duma zmusiła go do odmaszerowania od Rydddlina i jego bandy bez ujawniania, że jest ranny. Teraz za to płacił. Skrzywił się, ale nie krzyknął, kiedy Giyan zaczęła oczyszczać ranę. Ból wypalał pozostałości jego dawnego życia. Jeżeli miał jakieś wątpliwości co do swojej sytuacji, to rozkaz Rydddlina je rozwiał. Już był martwy w oczach tych, których kiedyś nazywał towarzyszami. Lecz śmierć, którą, jak im się zdawało, zobaczyli, była w istocie początkiem nowego życia, życia Rhynnnona, uwolnionego od przytłaczających ograniczeń V’ornnów, życia, którego oni ani nie doświadczą, ani nie pojmą. Nagle zrobiło mu się ciepło i całkowicie się odprężył. Odpłynął w sen i znów zobaczył matkę. Stała po kolana w Morzu Krwi i wołała go, przyzywała gestami. Wymówił jej imię, a ona się uśmiechnęła i ogarnął go spokój... Obudził się gwałtownie. Nogę miał sztywną i czuł w niej mrowienie, ale ból minął. Zamiast rany zobaczył siną bliznę. - Co takiego? - spytał z niedowierzaniem. - Co takiego? W tej samej chwili pojawiła się Giyan z tacą gorącego jedzenia i picia. - Jedz - odezwała się, kładąc tacę na stoliku przed nim. - Musisz odzyskać siły. Przeniósł wzrok z uleczonej nogi na posiłek. - Nie będę jadł sam. To stary zwyczaj, którego nie porzucałem nawet w polu. - Spojrzał na nią. - Przygotowałaś więcej niż trzeba dla dwojga ludzi. Podała mu mięsiwo. Oderwał połowę i wyciągnął ku niej. Wahała się przez chwilę, potem wzięła. Patrzyła, jak je, pogryzając swoją porcję. - Moja rana jest uleczona. Posłużyłaś się swoją magią? - Tak. - Możesz mi coś o tym opowiedzieć? Czy wszyscy Kundalanie mają tę moc? Giyan znów przez chwilę się wahała, a potem odparła: - To magia zwana Osoru. Dziś bardzo niewielu Kundalan ma Dar. W każdym pokoleniu coraz mniej osób. - Rodzicie się z nim? - Sam Dar jest wrodzony. Ale panowanie nad nim to inna sprawa. Sto lat temu w opactwach uczono zasad posługiwania się Osoru, była to część nauk religijnych. Teraz zakazano tych nauk. Coś mu się przypomniało. - Czy to dlatego Nith Sahor zwraca się do ciebie ”pani”? Giyan się zawahała. - Tak mi się zdaje. - Ale skąd by wiedział? - Właśnie. Zadawałam sobie to samo pytanie. - Giyan odłożyła porcje mięsa, którą dał jej Rekkk. - Myśl, że Gyrgon mógłby namierzyć te nieliczne z nas, które jeszcze pozostały, przyprawia mnie o dreszcz. - Mówiłem ci, że Nith Sahor jest inny, i tu masz dowód - powiedział Rekkk. - Gdyby był taki jak inni Gyrgoni, mógłby was przecież zgarnąć i przesłuchać. A nic nie zrobił, choć miał cię pod ręką. Giyan zmarszczyła brwi. - Masz rację. - No pewnie. - Rekkk zatarł ręce; z każdą chwilą czuł się co raz lepiej. - Giyan... Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Nie mam w tym wprawy, ale dzięki, że mnie uleczyłaś. Wiem, że nie było łatwo... - Uleczenie cię było łatwe - odparła ze zwykłą szczerością. - Trudno było zdecydować, czy cię uleczyć, czy nie. - Twoja decyzja podniosła mnie na duchu - rzekł oficjalnie. Spojrzała na niego. - Powiedz mi coś. Jak zmusiłeś Nith Sahora, żeby przeprowadził Nawiedzenie? - Gyrgona nie da się zmusić - odparł. - Ale to już wiesz. - Milczał przez chwilę, zastanawiając się, czy by jej nie okłamać. Był jednak pewny, że przejrzałaby jego kłamstwo. - Nith Sahor chce czegoś ode mnie. Oznajmiłem mu, że Nawiedzenie to warunek mojej zgody. - Dlaczego? - Bo... - Pokonało go wzruszenie. - Dlatego. Nagle rozległo się potężne łomotanie do drzwi. Giyan zerwała się na nogi. - Rydddlin! - zawołała. - Znalazł nas! Rekkk trzymał w jednej ręce joniczną strzelbę, w drugiej kord. - Niech Olnnn Rydddlin sprowadza swój oddział. Jestem gotowy! Grube, chronostalowe drzwi wpadły do środka z ogłuszającym hukiem. 16. Technomancja - Gotowe? Riane spojrzała niepewnie na dystans, który musiały przeskoczyć. - Więc tu mieszkasz. - Uważasz, że jestem troglodytką?! - wykrzyknęła Thigpen. - Też coś! Patrząc, jak ostrożnie i z wdziękiem przekracza wyciągnięte łapsko perwillona, trudno było ją sobie wyobrazić w roli groźnej morderczyni, która powaliła potężną bestię. - Nie, ja mieszkam... gdzie indziej. - Czemu nie chcesz mi powiedzieć, skąd jesteś? - spytała Riane. - Bo jeszcze nie jesteś gotowa, kluseczko. - Skąd wiesz? - zaprotestowała dziewczyna. - Przecież w ogóle mnie nie znasz. - Czyja to powiedziałam? - Thigpen odwróciła się do niej. - Słyszałaś, jak to mówię? Riane stłumiła chęć wypaplania, kim jest. Nikt nie powinien wiedzieć, że w tej Kundalance tkwi dusza Annona Ashery; nikt, a zwłaszcza stworzenie, które dopiero co spotkała i o którym nic nie wiedziała. Według jej szacunków szły niemal trzy godziny, lecz Riane dalej nie miała pojęcia, dokąd idą i czy są choć trochę bliżej wyjścia z trzewi Djenn Marre. Jakieś pół godziny temu dotarły do tak olbrzymiej pieczary, że dziewczyna nie widziała jej przeciwległego krańca. Ciągi fosforyzujących prążków, przecinające skałę niczym żyły, dostarczały niesamowitego, lecz wystarczającego oświetlenia. Wyglądało na to, że jedyna droga przez jaskinię wiodła wąską półką, będącą bardziej lub mniej naturalnym skalnym występem. Trasa często była trudna, bo albo się zwężała i prawie znikała, albo całkowicie blokowało ją wybrzuszenie skalnej ściany. Lecz Thigpen nie zwalniała ani się nie wahała; sześć nóżek, nie mówiąc już o ogonie, pozwalało jej bezpiecznie się wdrapywać nawet na pionowe skalne ściany. Teraz stanęły nad szczeliną, szeroką niemal na trzy metry. Thigpen spokojnie powiedziała Riane, że muszą ją przeskoczyć. Dziewczyna oceniała szerokość szczeliny i wcale nie czuła się pewnie. - Czyli wiesz coś o Kundalanach - odezwała się, w nadziei, że wyciągnie z Thigpen jakieś informacje, oraz próbując odsunąć i tak nieuniknione podjecie decyzji o skoku. - Wiem wszystko o Kundalanach - odrzekła Thigpen. - No, prawie wszystko. - Na przykład? Powiedz mi o czymś. Oczy Thigpen błysnęły. - Wiem na przykład, że potrafisz skoczyć. Przestań się ociągać. - Mówiąc to, ugięła cztery tylne nóżki i skoczyła. Małe, futrzaste ciałko zatoczyło w powietrzu łuk i wdzięcznie opadło po drugiej stronie szczeliny. Thigpen obróciła się i patrzyła wyczekująco. - Nie mogę - powiedziała Riane. Niespodziewanie ujawnił się wrodzony lęk wysokości Annona. Przywarła do skalnej ściany, nie mogła ani się cofnąć, ani skoczyć. Thigpen usiadła i zaczęła czyścić futerko. Nie zwracała uwagi na Riane. - Co robisz?! - krzyknęła dziewczyna. - Pomóż mi! - A niby czemu? - Thigpen nie spojrzała na nią. - Najwyraźniej nie dorosłaś do tej próby. To rozzłościło Riane. Do tego stopnia, że stłumiła lęk Annona, wzięła rozbieg i skoczyła. Instynktownie wychyliła się w przód, nogami młóciła powietrze, ręce wyciągnęła przed siebie. - Nadchodzi! - zawołała Thigpen i usunęła się z drogi dokładnie wtedy, kiedy buty Riane uderzyły w podłoże za szczeliną. Dziewczyna zwinęła się w kulę i potoczyła po zasypanej kamieniami półce. Podniosła się i otrzepała. - Jak się czujesz? - spytała niewinnie Thigpen. Riane spojrzała na rozpadlinę, którą właśnie przeskoczyła, i powiedziała: - Szczerze mówiąc, oddech mam przyspieszony, serce mi łomocze i krew pulsuje w uszach. Thigpen uśmiechała się od ucha do ucha. - Ale zabawne, no nie?! Rzeczywiście, tak właśnie było. Riane od powtórzenia wyczynu powstrzymało jedynie nagłe uczucie wyczerpania. - Mogłybyśmy trochę odpocząć? Długo nie spałam. - Sen! A, prawda. Wy macie dzienny cykl odnowy. No oczywiście! Ale jestem bezmyślna! Riane, wdzięczna jej, usiadła i oparła się plecami o skałę. Półka była tu odrobinę szersza, więc mogła rozprostować nogi i stopy nie dyndały nad czeluścią. Zamknęła oczy; usłyszała, jak Thigpen cicho ku niej drepcze, poczuła, jak zwija się w kłębek na jej kolanach. - Tak jest jeszcze przyjemniej, no nie? - Uhmmm - mruknęła Riane. - Opowiedz o Ramahanach. Trudno powiedzieć, czy Thigpen uznała tę prośbę za dziwaczną. - Po przybyciu V’ornnów wiele przekonań przepadło. Wiedziałaś, że Ramahanie wierzyli, iż perwillon to rumak Miiny? Był tak uświęconym zwierzęciem, że poza obrębem opactw nie wolno było go malować ani o nim pisać. No i są jeszcze Ja-Gaar, wielkie cętkowane bestie, groźnie wyglądające, ale inteligentne. - Riane natychmiast pomyślała o dziwacznych stworzeniach, które namalowano na ścianie jaskini. - Niektórzy mówią, że wykorzystywały telepatię. No i, rzecz jasna, jednorogie narbucki, które zniknęły, kiedy błyskawica przestała się pojawiać na kundalańskim niebie. - Thigpen poruszyła wąsami. - W dzisiejszych czasach wszystko jest oczywiście inne. Narbucki, jak tyle innych zwierząt Miiny, wycofały się w mroki przeszłości i cierpliwie czekają na czas powrotu. - Twierdzisz, że one nadal istnieją? - Przecież widziałaś perwillona, no nie? - prychnęła Thigpen. - Pewnie, że istnieją. Riane, już niemal zasypiając, ujrzała w myślach boginię-wojownika w kolczudze, dosiadającą groźnej bestii osłoniętej cętkowaną lśniącą zbroją. Nie wiedziała, skąd się zjawiła ta wizja. - Powiedz, co się wydarzyło, kiedy pierwszy raz thrippingowałaś - nalegała Thigpen. - Gdzie byłaś? - Nie mam zielonego pojęcia. Ale widziałam Pyphorosa. - O rany. - Thigpen drgnęła. - To niedobrze. - I Seelina, Świętego Smoka Przemiany. - A to dopiero. - Thigpen szeroko otworzyła oczy. - To całkiem inna bajka, no nie? - Taaak? - No pewnie, kluseczko. - Thigpen kręciła się w kółko na kolanach Riane. - Chciałam przez to powiedzieć, że Seelin nie ukazuje się byle komu. - Co to znaczy? - zapytała Riane. - To znaczy, kluseczko, że miałam dobre informacje. Jesteś Wybranką Miiny. - Thigpen aż zamruczała. - Czekaliśmy na ciebie. - Co masz na myśli? - Zapowiedziało cię Proroctwo. - Thigpen bacznie się przypatrywała Riane. - Wszystkie dziedziny długo czekały, aż się urodzisz. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Skoro jestem Wybranką Miiny, to czemu Pyphoros mnie naznaczył? - Naznaczył cię dlatego, że jesteś Wybranką. Zagrażasz mu. - Jak mogę komuś zagrażać? Jestem więźniem. - To się z całą pewnością wyjaśni, skoro już tu jesteś. - Thigpen rozkosznie i uspokajająco ocierała się o pierś Riane. - Teraz śpij. No, zamknij oczy. Zasłużyłaś na odpoczynek. Odpoczynek, pomyślała Riane i raz-dwa zapadła w głęboki sen bez marzeń. Tylko silna woń olejku goździkowego i piżma oddzielała Rekkka Hacilara - nie ustępującego ani na krok i walącego ze swojej jonicznej strzelby - od postaci stojącej w drzwiach, do której strzelał. - Rozumiem, że zdarzył się tutaj jakiś wypadek - rzekła dama Kannna, wchodząc. Otaczała ją migotliwa błękitno-zielona aura. - Na N’Luuure, przecież mogłem cię zabić - wykrztusił Rekkk, opuszczając broń. - Nie sądzę. Działała moja jonowa egzomatrix. - To nie jest zwykła joniczna strzelba. - Rekkk uniósł broń. - Sam ją zmodyfikowałem. Zamiast rozszczepiać jony, drze je na strzępy. Dama Kannna przyjrzała mu się rozjarzonymi, błyszczącymi oczami. - Masz zakazane zdolności, Rekkku. Wynalazki to domena Gyrgonów. Bardzo nieładnie. - Uśmiechnęła się swoim dziwnym, zagadkowym uśmiechem. - Może po prostu dokonałaś dobrego wyboru. Dama Kannna pochyliła głowę. - Może. Wcale nie wyglądasz gorzej po tym dramatycznym wypadku. - To zasługa Giyan. Posłużyła się... - Kim jest ta kobieta? - zapytała Giyan. - Dama Kannna - odparł Rekkk. - Ona... Lecz kobieca postać już się przekształcała w Nith Sahora, odzianego w strój z purpurowego stopu, bardzo przypominający zbroję. - Musimy natychmiast opuścić ten dom - rzekł Gyrgon. - W drodze jest elitarny oddział Khagggunów, podlegający tylko i wyłącznie Kinnnusowi Morsze. Nith Sahor wyprowadził ich na zewnątrz. - A teraz stańcie naprzeciwko siebie. Nie tak, bliżej. Gyrgon stanął pomiędzy nimi i ich najbliższe otoczenie natychmiast stało się bezbarwne. Rekkk poczuł dziwne ściskanie w najniższym żołądku, potem zawroty głowy, które przypisał wypiciu zbyt dużej ilości ognistej numaaadis. Świat wyblakł i zniknął. - Przybyliśmy - oznajmił Nith Sahor dziwnie przytłumionym głosem. Rekkk potrząsnął głową. Zadzwoniło mu w uszach i poziom dźwięków wrócił do normy. Byli w niedostępnym gnieździe, wysoko ponad miastem, na najwyższych poziomach Świątyni Mnemoniki. Niesamowite wrażenie potęgowała jeszcze obecność złotookiego teyja - dużego i groźnego przedstawiciela czteroskrzydłych ptaków hodowanych przez Gyrgonów - siedzącego na swojej grzędzie i przypatrującego się im z niebywałą ciekawością. Zniknęła jonowa egzomatrix Nith Sahora. Gyrgona spowijała teraz aż do kostek czarna peleryna, ozdobiona frędzlami i karmazynową lamówką. Jasnobursztynową głowę miał nie osłoniętą, a gwiaździste szafirowe oczy były spokojne niczym nieruchoma powierzchnia wody. Ujrzenie Gyrgona z odsłoniętą głową było niecodziennym wydarzeniem. W oczach Giyan delikatna siateczka wszczepionych w jego czaszkę obwodów tertowych i germanowych nadawała mu wygląd dzikiego i barbarzyńskiego Sarakkona, wytatuowanego przedstawiciela rasy, która, jak Giyan słyszała, żyła za Morzem Krwi, na południowym kontynencie. Koliste ściany, opadające trzydzieści metrów w dół, osłaniały bezładny labirynt nisz zapchanych oszałamiającymi zestawami naukowego wyposażenia: jedne wykorzystywano właśnie w jakimś eksperymencie, inne czekały na swoją kolej. Metalowe kładki oplatały wnętrze niczym olbrzymia pajęczyna, nie były jednak połączone ze sobą w żaden widzialny dla oka sposób, więc trudno było pojąć, jak się przechodziło z jednej na drugą. Dopóki nie zaczęła się opuszczać podłoga, na której stali. Dotarli do trzeciego od góry poziomu i podłoga się zatrzymała. Za przykładem Nith Sahora przeszli na metalowy pierścień. Gyrgon wskazał Rekkkowi miejsce na dziwacznym siedzisku. - Wydarzenia nabierają niepokojącego tempa - rzekł, otwierając lśniące czarne puszki, tantalowe szuflady mrożarki, przerzucając sterty bioobwodów. - Skoro zostałeś Rhynnnonem, chcę, żebyś był uzbrojony. - Jestem uzbrojony. - Rekkk potrząsnął kordem i joniczna strzelbą. - Niewystarczająco. Dowiodła tego twoja utarczka z dowódcą szwadronu Olnnnem Rydddlinem. - Nith Sahor podszedł do Hacilara. - Odsłoń, proszę, lewe przedramię. Rekkk, spojrzawszy na Giyan, spełnił prośbę Gyrgona. - To nie będzie miłe doznanie - ostrzegł Nith Sahor, pochylając się nad Rekkkiem. - Ale długo nie potrwa. Przypiął ramię Rekkka do poręczy siedziska. Kiedy to robił, Giyan stanęła za Hacilarem i położyła mu dłonie na barkach. Gyrgon górował nad nimi niczym straszliwy bazaltowy bożek, na którego się natknęli pośród piaszczystych diun Wielkiego Voorgu. - Do dzieła - odezwał się Rekkk. - Jak sobie życzysz. Prawa rękawica Nith Sahora zalśniła i zaiskrzyła. Strumień jonicznej energii otoczył przedramię Rekkka, rozdzielił się i dokładnie oplótł je swoimi wypustkami. Znieczulenie zaczęło działać i ręka zdrętwiała. W drugiej dłoni Gyrgona pojawiły się cztery połyskujące narzędzia. Bez wahania wykonał pionowe cięcie pośrodku przedramienia Rekkka. Popłynęła turkusowa krew. Nith Sahor pospiesznie wykonał krótkie poziome nacięcia na obu krańcach pierwszego, drugim narzędziem usunął siedem warstw skóry; jednocześnie trzecim przyrządem odsysał krew. Włożył w nacięcie biomatrix i czwartym narzędziem prawidłowo je ułożył. - Znieczulenie lada chwila przestanie działać. Żeby okummmon zestroił się z nerwami, nie mogą one być pod wpływem pochodzących z zewnątrz związków chemicznych. - Gyrgon wyszedł z laboratorium, zakończywszy tę część zabiegu. Odrętwienie minęło i Rekkk zachłysnął się oddechem. Miał wrażenie, że jego ramię płonie. Zakończenia nerwowe po tej stronie jego ciała pulsowały straszliwym bólem i musiał walczyć o normalny oddech. Skoro Gyrgon uważał to za ”niemiłe” doznanie, to Hacilar nie miał najmniejszej ochoty przekonać się na własnej skórze, co Bractwo uważa za prawdziwy ból. Powoli, powoli zamknęły mu się oczy i zapadł w sen bez marzeń, w którym nie miał do niego dostępu nawet tak straszliwy ból. Nith Sahor pojawił się na czas, żeby odessać nadmiar krwi, chociaż tym razem nie było jej tak dużo jak przedtem, bo już sam okummmon zaczął ją wchłaniać. - Czuję, jak wnika we mnie, jak się podłącza. - To normalne - uspokoił go Gyrgon. Włókna biomatrix podłączały się i Rekkk posiadł nową wiedzę. Uświadomił sobie, że okummmon jest żywym tworem, siecią nerwową z biochipów, rozrastającą się i przystosowującą do nosiciela. Pojął, czym były rękawice i opończa Nith Sahora - siecią tysięcy maleńkich, niesłychanie złożonych biomaszyn, tworzącą żywy twór, nerwową matrix. Biomatrix przekraczała obszar nacięcia i Nith Sahor puścił skórę, a okummmon natychmiast ją zespolił. - Niemal skończone. - Gyrgon skierował błękitny jonowy płomień na okummmon. - Wprowadzam go teraz w stan półświadomości, żeby już na zawsze stał się częścią ciebie. Przy każdym stymulowaniu energią mięśnie Rekkka drgały i kurczyły się. Oblewający go pot i zwężone źrenice były jedynymi zewnętrznymi oznakami tego, co czuł. Żeby zająć czymś myśli, rozejrzał się po laboratorium Gyrgona. Półorganiczny okummmon zmienił jego sposób postrzegania, więc teraz widział, że sprzęt wcale nie był chaotycznie nagromadzony, jak mu się przedtem wydawało, lecz tworzył bardzo wymyślny układ serii ślimacznic. Tak go to zafascynowało, że zepchnął dręczący ból na obrzeża świadomości. Nith Sahor przesunął joniczny płomień ze środka okummmonu na jego krawędzie. - Teraz będziesz miał do dyspozycji prawdziwy arsenał. - Jak Olnnn Rydddlin - stwierdził Rekkk. - O nie. Będziesz o wiele lepiej wyposażony, Rekkku. Będziesz mógł za pomocą okummmonu tworzyć oręż z pięciu elementów. Ziemia, powietrze, ogień, woda i drewno spełnią twoje rozkazy. Umieść to tutaj - wskazał Gyrgon - w tym nacięciu, wsuń o tak. Potem wyobraź sobie to, czego potrzebujesz. Obraz ma być czysty, wyraźny; zobacz to, Rekkku, poczuj, uznaj za swoje, a zacznie istnieć. - Nith Sahor uniósł palec. - Pamiętaj jednak, że element, którym się posłużysz, nie może być przeistoczony dwa razy z rzędu. Rekkk był oszołomiony. - Jedynie Gyrgoni są w stanie dokonać takiej przemiany - wyszeptał. - Istotnie - rzekł Nith Sahor, który nareszcie skończył. - Zostałeś wywyższony. Jako pierwszy ze swoich naprawdę znalazłeś się poza kastą. - Gyrgon przyglądał się swemu dziełu. - Dziesiątki lat czekałem na tę chwilę, Rekkku. Ulepszyłem cię. Teraz jesteś kimś stojącym nawet ponad Bashkirami. Jesteś po części Gyrgonem. - Zdecydowałaś, którą drogę wybrać? - zapytała Riane, kiedy szły wijącym się tunelem. - Mówiłaś, że znasz ich tysiące. - Nawet dziesięć tysięcy - powiedziała Thigpen. - Kieruję się intuicją. Ogon wygięła nad grzbietem, jego koniuszek owinęła wokół małej świecącej kuli. Wykopała ten podobny do klejnotu przedmiot, zanim wyszły z olbrzymiej jaskini i - trzymając w przedniej łapce - lizała go, dopóki nie rozjaśnił okalających je mroków. Riane boleśnie ścisnęło się serce. - Jeśli nawet jestem tym Darem Sala-at, to co z tego? Nie wiem, co robić. - Odrobinę zaufania. - Zaufanie to kolejna pozycja na długiej liście tego, czego mi brakuje. - Riane wsparła się pod boki, myśląc: V’ornnowie odrzucają każdą wiarę. - A poza tym to nie odpowiedź. Thigpen odwróciła się ku niej i obdarzyła swoim szerokim uśmiechem. - Wcale nie wiem wszystkiego, choć sprawiam wrażenie, że wiem. - Riane stwierdziła, że na Thigpen nie można się długo złościć. - I wcale bym nie chciała. Bo jaki byłby sens? - Sens czego? - Życia, kluseczko. Gdyby nie było żadnych pytań czekających na odpowiedź, to co byśmy na tym świecie zrobili? Nic dobrego, mogę ci powiedzieć. Tylko się przypatrz Pyphorosowi albo któremuś z pomniejszych demonów, a sama się przekonasz. Riane przystanęła. - Co masz na myśli? - No, w demonach naprawdę okropne i przerażające jest to, że już nie potrafią znajdować odpowiedzi. Tylko na okrągło zadają te same pytania. - Chcesz powiedzieć, że są głupie? - To zależy od tego, kluseczko, co uważasz za głupie. - Thigpen szła opadającym w głąb tunelem. - Z jednej strony są okropnie głupie, jak zawsze durne jest zło. Ale znów z drugiej strony, o rety, mało które stworzenie jest zmyślniejsze od nich. Chcą tego, czego chcą, rozumiesz, i cały czas knują, jak to zdobyć. - Czego chcą, Thigpen? Stworzenie parsknęło. - A myślałam, że masz takie doświadczenia z Pyphorosem, że wiesz. Chcą wszystkiego: władzy nad naszym światem i wszystkimi tymi, przez które thrippingujemy. Knują i będą knuć, aż dostaną to, czego chcą, albo aż się je zniszczy. - Ale im się nigdy nie uda. - Nie bądź taka pewna siebie, kluseczko. Demony były potężne, zanim. Miina strąciła je w Otchłań z Pyphorosem. Ale teraz... on ma rachunek do wyrównania i całą wieczność, żeby to zrobić. Riane przez jakiś czas się nad tym zastanawiała. - Ale jeżeli Pyphoros dodawał demonom mocy, to czemu Mina go tam strąciła? - A niby co miała zrobić? Był zbyt groźny, żeby zostawić go w naszym świecie. - Skoro jest taki niebezpieczny, to powinna była go zabić. - Może próbowała. - Thigpen potrząsnęła głową. - W końcu nie nam się czepiać decyzji wielkiej bogini. Nie mamy ani jej wiedzy, ani mądrości. Tunel w końcu zaczął biec prosto, a potem stopniowo przestał opadać. Riane domyślała się, że są w samym sercu Djenn Marre. Nie miała pojęcia, jak i kiedy się wydostanie w blask słońca, ale na dobre czy złe oddała się w łapki tej dziwnej, szczególnej istocie. Tunel się rozgałęział i Thigpen skręciła w lewo. Wkrótce dotarły do olbrzymiej, niskiej jaskini. Szaro-zielone stalaktyty i stalagmity sterczały niczym zębiska wielkiej, niewidocznej bestii, przez co miejsce to sprawiało nieprzyjemne, klaustrofobiczne wrażenie. Było coś takiego w tej jaskini, że Riane przeszył dreszcz lęku. Cofnęła się do wylotu tunelu, aż Thigpen spytała: - Co jest, kluseczko? - Nie wiem - wyszeptała dziewczyna. Szósty zmysł kazał jej ściszyć głos. - Nie podoba mi się tutaj. Nie mam ochoty tam wchodzić. - Bzdury. - Thigpen wzięła ją za rękę. - Urodziłam się i wychowałam w pobliżu. Zapewniam cię, że nie ma się czego bać. To spokojne miejsce, gdzie można bez przeszkód sobie porozmyślać. Riane niechętnie pozwoliła się wprowadzić do jaskini. Thigpen prowadziła przez niesamowity las, a dziewczyna starała się nie zwracać uwagi na rosnący niepokój. Dla odwrócenia uwagi zaczęła się przyglądać coraz bardziej wilgotnemu dnu jaskini. Wkrótce chlupotały im pod nogami kałuże. Stalagmity stawały się coraz mniejsze, aż w końcu zniknęły. Riane zobaczyła przyczynę. Thigpen dotarła do rozległego podziemnego jeziora. Woda, kompletnie nieruchoma, była czarna niczym smoła, tak bardzo niepodobna do wody całowanej blaskiem słońca i księżyca, że można je było wziąć za dwie różne substancje. - Co to za miejsce, Thigpen? - wyszeptała Riane. - Najświętsze, kluseczko. Nazywane jest Pierwotną Studnią, cenote. - Czemu mnie tu sprowadziłaś? - Bo jesteś Darem Sala-at. Riane spojrzała na nią. - I co niby mam tu zrobić? Thigpen popatrzyła jej w oczy. - Powiedz mi, co to jest. - Ja?! Chyba żartujesz! - Na pewno nie. Wiem, że studnia jest tutaj od początku czasu. Wiem, że stąd bierze początek Niebiańska Kaskada. I wiem, że podobno jest niezgłębiona, choć w to wątpię. - Mówiłaś też, że to miejsce jest święte. Thigpen przytaknęła. - W takim razie to jest jezioro Miiny - stwierdziła Riane. - Wierzyłam, że mi powiesz, jeśli tak jest. Absurdalność tej uwagi rozśmieszyła dziewczynę. - Bezpodstawna ufność. Skąd niby miałabym to wiedzieć? - Wśród mojej rasy krąży Proroctwo. Głosi, że Dar Sala-at spojrzy w cenote i objawi się mu moc kosmosu. Dlatego moi przodkowie od stuleci żyją w pobliżu. - Skinęła głową. - Czas nadszedł. Proroctwo się spełnia. - Przecież nie możesz się spodziewać, że ja... - Proszę, kluseczko. To twoje przeznaczenie. Riane westchnęła. Ani przez chwilę nie wierzyła w paplaninę stworzenia. Ale nie chciała rozczarować Thigpen. Toteż skinęła głową i najdostojniej jak umiała podeszła na sam skraj jeziora. Było niesamowite, całkowicie nieruchome. Żadnej zmarszczki na powierzchni. Jakby się patrzyło w czarne zwierciadło. W nikłym świetle dziewczyna zobaczyła niewyraźne odbicie swojej twarzy, ale, o dziwo, po paru minutach powoli zniknęło. I znowu pozostała pusta tafla. Tajemnicza czerń bezgwiezdnej nocy. Riane nie czuła własnego ciała. Wydawało się jej, że unosi się ponad nieruchomym czarnym jeziorem. Wnika w nie, opada coraz głębiej. Zobaczyła wyszczerzonego w uśmiechu Pyphorosa, unoszącego się ku niej niczym pęcherzyk zepsutego powietrza dążący ku powierzchni. Opanowało ją przerażenie, nad którym nie zdołała zapanować, i pospiesznie cofnęła się w panice, aż wróciła do swojego ciała i wpatrywała się w taflę nieruchomej czarnej wody, teraz już nie tylko tajemniczej, ale i nienawistnej. Nagle zdała sobie sprawę, że z trudem chwyta powietrze, Thigpen podtrzymywała ją, dygoczącą. - Co jest, kluseczko? - spytało stworzenie. - Co zobaczyłaś? Dziewczyna długo milczała, a potem wyszeptała: - Widziałam Pyphorosa. - Na pewno? - Thigpen zmarszczyła brwi i cofnęła się. Riane potaknęła. - Nieoczekiwany rezultat - oznajmiła Thigpen. - Coś złego tu grasuje. Wróciły po swoich śladach. W tunelu poszły prawym odgałęzieniem, milcząc. Riane raz po raz słyszała ciche echa odbijające się od ścian tunelu; stale towarzyszyło im żałosne kapanie przesyconej wapniem wody. Starała się posłyszeć, skąd dobiega echo, ale wyglądało na to, że zewsząd. - Wydostaniemy się kiedyś na powierzchnię? - zapytała w końcu. - Ależ jesteś niecierpliwa! - Długi ogon Thigpen zakołysał się, a światło razem z nim. - Prawie dotarłyśmy do celu. - To znaczy, że wkrótce wydostaniemy się z tego podziemnego labiryntu? - No nie całkiem. Musisz jeszcze coś zobaczyć. - Parę chwil potem tunel stał się tak wąski, że musiały iść jedna za drugą. - Uważaj na mnie, kluseczko - ostrzegła Thigpen. - I nie oddalaj się. Riane zastanawiała się, o co jej chodzi, ale już wkrótce zobaczyła pierwsze z licznych odgałęzień po obu stronach tunelu. Były tak małe, że musiałaby w nie wpełzać, a niektóre były jeszcze mniejsze. Przyjrzała się dokładnie jednemu z nich i uznała, że nie były dziełem natury. Ktoś lub coś stworzyło ten labirynt norek. Wciągała wilgotne powietrze, korzystając - jak zakładała - z myśliwskich instynktów Annona, lecz nie wywęszyła żadnego charakterystycznego zapachu, jaki można byłoby wyczuć w pobliżu kryjówki ssaka. - A teraz - rzekła Thigpen, zatrzymując się i wysoko unosząc światło - bądź grzeczną kluseczką i nie ruszaj się. Riane przyglądała się Thigpen, która cicho gwizdnęła. Dały się słyszeć delikatne szelesty, niczym szmer wiatru pośród wierzb, i w otworkach norek zaczęły się pojawiać małe, płaskie i brzydkie łebki. Czarne paciorkowate ślepki, bez żadnego wyrazu, wpatrywały się w dziewczynę. - Lorgi! - krzyknęła Riane. - To wylęgarnia lorgów! Łebki pospiesznie cofnęły się w ciemność norek. - Chodź - odezwała się Thigpen. - Chcę ci coś pokazać. Tuż za labiryntem norek tunel rozszerzał się w pieczarę średniej wielkości. Ogon Thigpen przesunął się po ziemi i świecąca kula potoczyła się w kąt. Już nie była potrzebna, bo pieczarę oświetlało światło dnia. Riane wyciągnęła szyję i spojrzała w wycięty pionowo w stropie komin. Wydawał się odległy, lecz obudził w niej tęsknotę za słońcem, chmurami i dalekim horyzontem. Dziewczyna usłyszała szelesty i zwróciła uwagę na kratownicę z okorowanych młodych drzew, rozciągającą się w poprzek pieczary. Ujrzała tam lorgi. Jedne spały, zwinięte w kłębek. Inne były częściowo okryte oprzędem z delikatnych białych włókien, a jeszcze inne całkowicie ukryte w kokonie. Wstrząsnął nią dreszcz. - Czy lorgi przychodzą tu, żeby umrzeć? - W pewnym sensie - odparła Thigpen i wskazała: - Patrz! Na innej części kratownicy, niemal dokładnie nad ich głowami, z trzaskiem pękały białe włókienka. Zaraz się urodzi lorg, pomyślała Riane. Ale wstrzymała oddech, bo to, co się wyłoniło z kokonu, nie było lorgiem, lecz maleńką wersją Thigpen. - Nie rozumiem - powiedziała. - Ależ rozumiesz. - Thigpen stanęła tuż przy niej. - Unieś rękę. Riane usłuchała i maleństwo wpełzło na jej dłoń, a potem popełzło po ręce. Wtuliło się w szyję Riane i zasnęło. - Lorgi to larwy - powiedziała Riane - a ty jesteś dorosłą istotą. - To nasza tajemnica, kluseczko, tajona nawet przed Ramahanami. I pożyteczna rzecz. To dlatego nie wyginęliśmy, kiedy zwrócili się przeciwko nam. - Thigpen kiwnęła głową i zatoczyła łapką krąg. - Patrz, Riane, i zapamiętaj. Masz przed sobą prawdziwe znaczenie Zmiany. Ty, Dar Sala-at, jesteś czynnikiem zmiany. Ty jedna znasz tajemnicę, która umożliwiła Rappa przetrwanie. 17. Flet - Noc się skończyła - powiedział Rekkk. - Możesz iść, dokąd chcesz. Giyan popatrzyła na niego błękitnymi jak niezabudki oczami i odparła: - Jeszcze nic nie zdecydowałam. Zostanę na trochę przy tobie. Tak go zaskoczyła, że stanął jak posąg pośrodku laboratorium Nith Sahora. Już wrócili na górny poziom, więc mógł patrzeć przez okno ku północy, na poszarpane, ośnieżone i oblodzone wierzchołki Djenn Marre. Za parę dni spełni swoje marzenie - opuści to okupowane miasto, znajdzie się w sercu gór, rozpoczynając poszukiwania dla Gyrgona. Jednak teraz wiedział, że będzie szukał czegoś i dla siebie. Wiedział, że tam, na tych groźnych stokach, czeka na niego przyszłość. Czuł ją - żywą i oczekującą. Nie wiedział, co się może zdarzyć. Ale wiedział, że udaje się tam wraz z kobietą, którą ukochał ponad wszystkie inne, i jego serca przepełniała radość. - Doszedłeś już do siebie, Rekkku? - spytał Nith Sahor. Gyrgon siedział po przeciwległej stronie ”gniazda” i przeglądał deka - goy z danymi. Wyglądało na to, że już skończył. - Czuję się jak nowo narodzony V’ornn - odparł szczerze Hacilar. Nith Sahor zaśmiał się tym swoim szczególnym i niepokojącym śmiechem, na co teyj zaśpiewał skomplikowaną melodię, a jego głos brzmiał jak cudowny dźwięk fletu. - Słuszna uwaga. Sam bym tego lepiej nie ujął. - Wstał. - Skoro tak, to musicie odejść. Nasi wrogowie nie mogą zwietrzyć, gdzie przebywacie. - Chwileczkę - odezwał się Rekkk. - Dalej nie mam pojęcia, jak odnaleźć Dar Sala-at. Stojąca przy nim Giyan zesztywniała. - O co chodzi? - spytała cicho. - O czym rozmawiacie? - Nith Sahor polecił mi... - Gyrgon gestem uciszył Rekkka. Popatrzył na Giyan i rzekł uprzejmie: - Czy chciałabyś poznać naszą tajemnicę, o pani? Giyan popatrzyła najpierw na jednego V’ornna, potem na drugiego. - Tak - odparła zdławionym głosem. - Czy jesteś z nami, pani? Czy możemy ci powierzyć nasze najmroczniejsze sekrety? - Powiedz mi, na miłość Miiny! - krzyknęła. Przestraszony teyj wydał melodyjny dźwięk, rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Dziwnie wyglądał jasny puch dolnej pary skrzydeł, kontrastujący ze lśniącym, ciemnobłękitnym upierzeniem krzepkich skrzydeł górnych. Chwilę później ptak usiadł na ramieniu Nith Sahora. Z cichym szelestem złożył dolne skrzydła, górne miał rozpostarte dla utrzymania równowagi. Złociste ślepia, osadzone ponad wygiętym zielonym dziobem, obserwowały wszystko dookoła. - Pojmuję twoje poruszenie, pani - rzekł łagodnie Nith Sahor. - Żywo się interesujesz Darem Sala-at, nieprawdaż? - Jak wszyscy Kundalanie - odparła. - To nasz zbawca. Ten, który wyzwoli nas od waszej tyranii. - Tak, pani, lecz powody twojego zainteresowania nim są szczególne, czyż nie? - O co mu chodzi? - spytał Rekkk. Giyan nie spuszczała oczu z Nith Sahora. - Długo jeszcze zamierzasz mnie straszyć? - W jej głosie wyczuwało się leciuteńkie drżenie. - Nie myśl o mnie źle, pani. - Gyrgon nieco się poruszył, błysnęły tertowe obwody. - Strach można wykorzystywać na wiele sposobów. W tym przypadku niezbędne było, abyś pojęła, w jak przełomowej sytuacji się znajdujesz. - Co masz na myśli? - Stale powinieneś mieć na uwadze, Rekkku, że na tej planecie legenda i fakty często są jednym i tym samym. Czyż nie, pani? Giyan znów drgnęła. - No, nie wiem. - Ależ oczywiście, że wiesz. Sądzę, że nadszedł czas, abyś objaśniła Rekkkowi prawdziwe znaczenie swojego tytułu. - Powiedziała mi... - Rekkk spojrzał na Giyan. - Okłamałaś mnie? - Nie, ja... Spojrzała Gyrgonowi prosto w oczy, bez strachu czy zakłopotania, i Rekkk stwierdził, że jeszcze bardziej ją kocha za jej męstwo. - Zataiłam część prawdy - rzekła. - Szczerze mówiąc, jestem zdumiona, Nith Sahorze, że wiesz. - Oczy jej pociemniały. - A wiesz? - Zapewniam cię, pani, że ja... - Więc ty mu powiedz. - Testowanie testującego? - Gyrgon się uśmiechnął, skinął głową. - Dobrze. Tytułuję Giyan ”panią”, Rekkku, bo tak napisano w Proroctwie. Przeznaczona jej rola przewodniczki Daru Sala-at. To zarówno fakt, jak i legenda. - Twierdzisz, że Proroctwo się spełniło? Że Dar Sala-at istnieje? - Właśnie to mam na myśli - oznajmił Nith Sahor. - Giyan jest żywym dowodem istnienia Daru Sala-at. Obydwoje idą w parze; łączy ich więź wykraczająca poza czas i przestrzeń. Tak napisano w Proroctwie, nieprawdaż, pani? - Tak - odparła cichutko Giyan. - Lecz skąd wiesz o Proroctwie? - Proroctwo i Dar Sala-at przez wiele lat były przedmiotem, moich badań, pani. - Tu Gyrgon przeszedł na język całkowicie niezrozumiały dla Rekkka. Giyan zbladła. Po chwili milczenia odpowiedziała w tym samym języku. - Co wy mówicie? - spytał Rekkk. - Gyrgon jest biegły w Starej Mowie - powiedziała Giyan, zaskoczona. - To mną wstrząsnęło. Nith Sahor wrócił do v’ornnańskiego. - Możesz mi wierzyć, pani, że o istnieniu Daru Sala-at wiedzą też inni: jego wrogowie, nasi wrogowie. Giyan ścisnęło się serce. Przyglądała się przez chwilę Gyrgonowi. Najprawdopodobniej nie wiedział on kto, tak naprawdę jest Darem Sala-at. A to z kolei oznaczało, że nie wiedzieli tego również i wrogowie, o których wspomniał. To przyniosło jej ulgę. - Czy powiesz mi wszystko? Nith Sahor uniósł rękę. - Słuchaj bacznie. Obudzono nieprawdopodobny gniew Bractwa. - Uniósł drugą rękę. - Są niczym woda płynąca tam, gdzie nie napotyka oporu, co oznacza, że pozwolili regentowi Stogggulowi dać upust okrucieństwu i nienawiści do wszystkiego, co kundalańskie. Czasy sprawiedliwości Eleusisa Ashery dobiegły kresu. Ból i cierpienia, jakich twój lud doświadczał przez stulecie, są niczym w porównaniu z tym, co lada moment nań spadnie. Potrzebny będzie wódz: Dar Sala-at. Giyan spojrzała na Rekkka. - O to chodzi? Chcecie, żebym pomogła odnaleźć Dar Sala-at? Żebyście mogli go... zniszczyć? Obaj musicie być niespełna rozumu. Powinniście wiedzieć, że prędzej umrę niż... - Proszę, o pani - rzekł ze smutkiem Nith Sahor. - Jeżeli nie pozwolisz mi skończyć, obawiam się, że wszyscy zginiemy. Skrzyżowała ramiona na piersi, twarz miała bez wyrazu. - Oto przyczyna gniewu Bractwa: trzech Gyrgonów próbowało otworzyć Drzwi Skarbnicy Pierścieniem Pięciu Smoków. Wszyscy trzej nie żyją. Giyan była śmiertelnie blada. - Pierścień tkwi w Drzwiach Skarbnicy? - W samym środku paszczy Seelina. - Nie wierzę ci. Pierścień Pięciu Smoków zaginął przed ponad stu laty. Nith Sahor wciągnął ku niej otwartą dłoń. Uniósł się rój wzbudzonych jonów, zawirował, utworzył obraz pieczary pod pałacem regenta. - Oto Drzwi Skarbnicy. - Obraz się powiększył, widać było tkwiący w wyrzeźbionych szczękach smoka Pierścień Pięciu Smoków. Giyan zamarła. - Tymnos! - szepnęła ledwo dosłyszalnie. - Pierścień uruchomił mechanizm zagłady. Starszy niż czas. Powiedziane jest, że stworzyła go sama wielka bogini, by zawartość Skarbnicy nigdy nie dostała się w ręce profanów. W czasach, kiedy Matka kierowała Ramahanami, istniał Strażnik, wyszkolony przez nią, który, podobnie jak ona, mógł wchodzić do Skarbnicy. Ostatni ze Strażników od dawna nie żyje, został zabity podczas insurekcji Ramahan. Teraz jedynie Dar Sala-at może otworzyć drzwi. - Skinęła sztywno głową. - Rozumiem. Do idów lononu mamy czas na odszukanie Daru Sala-at. Bo jedynie on może wyjąć pierścień z paszczy Seelina i za trzymać mechanizm oczyszczenia planety. - W jakim celu zamontowano ten mechanizm? - spytał Rekkk. - Założono, że wszystko będzie stracone - odparła Giyan - jeżeli Święty Pierścień Miiny wpadnie we wrogie ręce i jeżeli Dar Sala-at nie będzie żył i tym samym nie wyjmie pierścienia z paszczy smoka. Kundalą wstrząśnie kataklizm o sile, której nawet nie potrafimy sobie wyobrazić, zniszczy nas wszystkich, otwierając drogę nowemu początkowi, żeby Miina mogła zacząć od nowa i ukształtować życie wedle swej woli. Nith Sahor złożył dłonie. - Gorąco pragnę, o pani, uratować Kundalę, albowiem - o czym stale przypominał mi Eleusis Ashera - jest w Kundalanach coś specjalnego, nieuchwytnego, co przemawia do V’ornnów w sposób przerażający większość Gyrgonów. A także dlatego, że moje badania wykazały, iż Kundalą jest punktem stycznym w dziejach obu naszych ras. I twój lud, i mój zna proroctwo o Mieście Miliona Klejnotów. - Za Hara-at - wyszeptała. - Marzenie Eleusisa. Nith Sahor potaknął. - Rekkk sam nie odnajdzie Daru Sala-at, o pani. Czy pomożesz mu w tych poszukiwaniach? Giyan zbladła. Drżała. - A więc to prawda - szepnęła ochryple. Otwierała się przed nią nowa droga i jak wszystkie nowe drogi rozwidlała się. Z zadziwiającą wyrazistością przypomniała sobie wizję, w której stała na ramieniu narbucka i na końcu jednego rozwidlenia widziała ramahańską konarę, a na końcu drugiego rozwidlenia V’ornna, trzymającego w urękawicznionych dłoniach jej dziecko, lśniące niczym gwiazda. Ta wizja się właśnie spełniała, jak wszystkie jej widzenia. Każdym włókienkiem ciała czuła, że następny krok uczyni w jedno lub drugie rozwidlenie. - W chwili szaleństwa, jak sądziłam, przewidziałam ten moment. Później zawsze próbowałam podważyć jego wiarygodność. - A jednak ten moment nadszedł, o pani. - Chwila, by powierzyć los wybawcy mego ludu Gyrgonowi i byłemu dowódcy szwadronu. - Giyan płakała. Wiedziała, którą ścieżkę wybierze, która jest jej przeznaczona. Nie było odwrotu. Oczywiście droga zawsze tu była, czekała na nią. Giyan szybciej niż przewidywała połączy się ze swoim dzieckiem. Cieszyła się i zarazem bała. Jakie zmiany zaszły w Nantherze i później? - Nith Sahorze - powiedziała słabym głosem - jak pierścień dostał się Gyrgonom? - Był to wymuszony dar nowego regenta. - Wennna Stogggula! Ale jak... - Tego nie wiem, pani. - Nith Sahor rozłożył ręce. - I teraz nie mam możliwości wezwania Stogggula. - Nith Sahor odwrócił głowę, błysnęły w świetle tertowe obwody w jego czaszce. - Kiedy patrzyłem, jak Pierścień Pięciu Smoków zabija moich towarzyszy, jednocześnie wyłamałem się z Bractwa. Podejrzewam, że obserwują moje działania. Tu, w moim laboratorium, podjąłem niezbędne środki ostrożności, lecz wezwanie teraz regenta nie byłoby wskazane. Ostatnie decyzje nie były... łatwe. Stwierdziłem jednak, że nie mam wyboru. - I ja też nie mam - wyszeptała Giyan. - Trzeba uratować mój lud, bez względu na cenę. Nith Sahor skinął głową. - A więc postanowione. - Zwrócił się ku Rekkkowi. - Usilnie zalecam, byś, pomimo wzmożonych możliwości, zachowywał najwyższą ostrożność. Mamy wielu wrogów. Co gorsza, często są oni mistrzami kamuflażu. Nie ufaj nikomu, a jeżeli już będziesz musiał, to mądrze obdarzaj zaufaniem. - Rozumiem. - Wiem o tym. - Nith Sahor położył dłoń w rękawicy na ramieniu Rekkka. - Jesteś moim okiem i uchem. Moim uczniem i pomocnikiem. Pokazałem ci, jak wykorzystywać twój udoskonalony okummmon i jako broń, i jako środek komunikacji. Ponieważ nie można jednak przewidzieć wszystkich okoliczności, będziesz musiał improwizować. Zapewniam cię, że okummmon jest równie podatny jak potężny, lecz zapewne wystąpią ograniczenia, których, co nieuniknione, nie przewidziałem. Gyrgon spojrzał na Giyan. - Pani, lepiej niż ktokolwiek inny wiesz, jak straszne byłyby konsekwencje, gdyby się wam nie powiodło. - Nie zawiedziemy - odparła. - Niech więc będą z wami i chronią was bogowie i boginie, w których wierzycie. Wspinaczka skalnym kominem okazała się łatwiejsza, niż się zapowiadała; po części dzięki smacznemu, gorącemu posiłkowi, wyspaniu się, a przede wszystkim - dzięki Thigpen. Riane z ulgą stwierdziła, że wyszły na zewnątrz sporo poniżej Lodowych Jaskiń, na gęsto zalesione wzniesienie, mniej więcej w połowie wysokości Niebiańskiej Kaskady. - Tutaj kończy się moja droga, kluseczko - oznajmiła Thigpen. Riane przyklękła. - A czemu nie pójdziesz ze mną? - Za dużo roboty, za dużo, za dużo, za dużo. - Thigpen zaczęła wylizywać futerko. - Idź już. - Mogłabym ci pomóc. - Nie, nie możesz. Nad studnią stało się coś dziwnego, co nie powinno się stać. Węszę knowania Pyphorosa. Wierz mi, jeszcze nie jesteś na niego przygotowana. Riane zadrżała na samą myśl o Pyphorosie. - Skoro, jak mówisz, jest źle, to tym bardziej powinnam z tobą zostać. Thigpen popatrzyła na nią jak na najgłupszą ze wszystkich Kundalanek. - Wiesz, że musisz wrócić. - Mam dość pouczania mnie, co muszę, a czego nie powinnam robić. - Riane spojrzała na południe, gdzie w oddali leżało Axis Tyr, w którym żyli Kinnnus Morcha i Wennn Stogggul. - Jeżeli jestem Darem Sala-at, to mam moc, a skoro mam moc, to mogę wywrzeć zemstę... - Teraz mówisz zupełnie jak demon. - Dwóch V’ornnów zamordowało moich rodziców! - wykrzyknęła dziewczyna. Thigpen patrzyła na nią smutno. - Pamiętasz, co się dzieje, kiedy przestajesz szukać odpowiedzi. Przychodzi zło. Nie jesteś zła, Riane, ale przypuszczam, że zło cię kusi. - Muszą zapłacić za to, co zrobili! - I zapłacą. Ale mieć na rękach ich krew, to nie przeznaczenie Daru Sala-at. - No to co jest moim przeznaczeniem? - zapytała posępnie dziewczyna. - Teraz twoim przeznaczeniem jest wrócić do opactwa. A obowiązkiem dopełnić przeznaczenia. - W porządku - powiedziała Riane. - Zrobię, o co prosisz. - Nie chodzi o to, że proszę, kluseczko. To zostało zapisane, musi się spełnić. Riane długo na nią patrzyła. - A gdybym powiedziała ”nie”? Gdybym sobie poszła? - Nie zrobisz tego. - Bystre oczy Thigpen patrzyły niewzruszenie w oczy dziewczyny. - Zobaczę cię znowu? - Jeśli Miina zechce. - Uśmiechnęła się Thigpen. Riane popatrzyła na ścieżkę wiodącą do Opactwa Opływającej Jasności. Wiedziała, że uzyskała od Thigpen wszystkie odpowiedzi, które mogła uzyskać. - No to idę. Już miała odejść, kiedy stworzenie powiedziało: - Poczekaj. Thigpen przydreptała do niej i stanęła na czterech tylnych łapkach. - Możesz mnie pogłaskać, jeżeli chcesz. Riane nachyliła się i pogłaskała gęste, gładkie futerko Thigpen. Długi ogon kołysał się z zadowolenia. Stworzenie potarło łebkiem o biodro Riane. - Niech cię Miina błogosławi, kluseczko. Dziewczyna zapanowała nad sobą i pozwoliła sobie na smutek rozłąki dopiero wtedy, kiedy zniknęła Thigpen z oczu. Już za nią tęskniła, a zarazem cieszyła się, że wkrótce zobaczy leynę Astar. Jakie to szczęście, że konara Laudenum i Bartta się poróżniły. Jedyną radością życia w opactwie była umacniająca się przyjaźń z Astar. Pięć godzin później Riane dotarła do tylnego wejścia opactwa. Musiano widzieć, jak schodziła ścieżką od strony Lodowych Jaskiń, bo otworzyły się szerokie, okute żelazem wrota. Na dziedzińcu tłoczyła się spora grupa akolitek, wiele z nich urągliwie ją żegnało, i liczne nowicjuszki. Wszystkie wpatrywały się w nią. Riane wyciągała szyję, wypatrując Astar. - Myślałyśmy, że umarłaś, Riane! - zawołała jedna. - Gdzie byłaś? - wykrzyknęła druga. - Jesteś ranna? - spytała trzecia. - Nic mi nie jest - odparła Riane, nieco oszołomiona, że tak się wokół niej tłoczą. - Spóźniłam się przez burzę. - Tak postanowiła wytłumaczyć swą nieobecność. - Riane! - zawołał władczy głos. Wszystkie dziewczęta, akolitki i nowicjuszki, umilkły i, pochylając głowy, rozstąpiły się przed konara Urdmą. Łopotały wokół niej pomarańczowo- czerwone szaty, zdradzając jej irytację; była drobną kobietą o podłużnej twarzy, co nadawało jej wygląd bielaka. - Jesteś znacznie spóźniona. Zdajesz sobie sprawę, jaki niepokój wywołała twoja nieobecność? - Przepraszam, ale musiałam przeczekać nawałnicę - powiedziała Riane. Żołądek zwinął się jej z gniewu. Powrót tutaj po dniach wolności wydawał się skazaniem na okrutne więzienie. Musiała się wziąć w garść, żeby nie uciec w góry. - O ile w ogóle była jakaś nawałnica, w co wątpię - prychnęła konara Urdma. - Powiem ci, Riane, że zuchwały ton głosu będzie przyczyną twojej zguby. Urdma złapała Riane za ucho i wykręciła je. Na ten widok zgromadzone dziewczyny zachichotały. Chichot przybierał na sile, aż zmienił się w głośny śmiech. Riane zacisnęła zęby. Musiała biec, żeby dotrzymać kroku konarze Urdmie, ale przynajmniej oddalała się od rozbawionego tłumku. - Wiele słyszałam o twoim buntowniczym usposobieniu. - Konara Urdma nadal mocno ściskała ucho Riane, choć nie było już to konieczne. Wydzielała niemiłą woń, jakby grzebała w wilgotnej ziemi. - Przydzielono ci zadanie i oczekiwano, że je wypełnisz. Powołanie jest święte. Należy przestrzegać zasad. Riane otworzyła usta, chcąc zaprotestować, lecz zamknęła je, nie wydawszy żadnego dźwięku. Wiedziała, że nic, co powie, nie zmieni zdania konary Urdmy. Urdma szła pospiesznie, wlokąc za sobą Riane, aż dotarły do izby, w której nad grubym manuskryptem pochylała się Bartta. Zbliżyły się i dziewczyna spostrzegła, że Bartta tłumaczyła tekst, zapisany na grubych płatach knurzej skóry, ze Starej Mowy na współczesny kundalański. Konara Urdma mocno popchnęła Riane na miejsce z boku starego drewnianego biurka i Bartta podniosła wzrok. - Konara, ta twoja akolitka... - zaczęła Urdma, lecz zaraz uciszył ją gest Bartty. - Jesteś ranna, Riane? - spytała Bartta, wstając. - Nie, konara - odparła dziewczyna. - A chora? - Nie, konara. - Jest samowolna i nieposłuszna - rzekła z pewną niechęcią konara Urdma. - Czyżbyś sobie nie przypominała swoich trudnych początków, konara Urdmo? - Bartta otoczyła ramieniem barki Riane. - Pamiętaj o swoich wcześniejszych grzeszkach i nie sądź innych tak surowo. - Tak, konara - odparła kapłanka, uginając kolano. Bartta się uśmiechnęła. - Jestem ci wdzięczna, że bezpiecznie przywiodłaś do mnie Riane. Możesz odejść. - Tak, konara - wyszeptała Urdma. - Dzięki, konara. - Wyszła, kłaniając się bez ustanku. Kiedy zostały same, Bartta odwróciła ku sobie Riane. - Niech no ci się przyjrzę. Widzę, że nic ci się nie stało. - Westchnęła. - Ale kiedy nie wróciłaś poprzedniego wieczora, myślałam, że zemdleję. Jeszcze parę godzin i byłabym zorganizowała poszukiwania. - Przykro mi, że cię wystraszyłam, Bartto. Bartta skinęła głową. - Należą mi się przeprosiny. - Wyprowadziła Riane z izby. - Nikt lepiej ode mnie nie wie, jak czasem jest ciężko w zakonie. Ale to tylko kwestia zaadaptowania się do naszego życia w odosobnieniu, możesz mi wierzyć. Wymagana jest jedynie cierpliwość i posłuszeństwo Miinie. Wkrótce będziesz znakomitą akolitka. Szły korytarzami, dążąc ku centrum opactwa. Jednak korytarze stawały się coraz mroczniejsze, coraz skromniej ozdobione i stopniowo mknęły wszelkie barwy. - Mam dla ciebie niespodziankę, szykowaną na twój powrót - oznajmiła Bartta. Znalazły się w niewielkim, ciemnym, ciasnym przejściu, w części opactwa, której Riane zupełnie nie znała. Miejsce to tchnęło wiekowością, dawno zapomnianą mocą i zaginioną starożytną magią. Bartta zatrzymała się przed starymi, zniszczonymi drzwiami z drewna sercowca. Otworzyła je kluczem na długim łańcuchu, przyczepionym do pasa. Zaskrzypiały mocne, nie naoliwione żelazne zawiasy. Serce Riane zaczęło bić szybciej. Bardzo jej się tutaj nie podobało. A teraz, kiedy szła tym obskurnym przejściem i ujrzała drzwi, ogarnęło ją przeczucie czegoś złego. Nie wchodź tam! - Czemu się wahasz, skarbie? - Z tymi słowy Bartta wepchnęła ją do środka, odwróciła się i zamknęła za nimi drzwi na klucz. Staroświeckie trzcinowe pochodnie oświetlały pomarańczowym blaskiem wysoko sklepioną, pozbawioną okien izbę. Riane zachłysnęła się oddechem. Izba miała kształt ostrosłupa, nie było tu żadnych ozdób ani mebli, poza rozłożystym fotelem, wspaniale ukształtowanym i rzeźbionym. Izba i fotel tchnęły onieśmielającą pierwotną mocą. Przepiękny fotel stał na podwyższeniu pośrodku izby. W podwyższeniu wyrzeźbiono stare runy; takie same, jak zauważyła Riane, znajdowały się na czterech nogach fotela. W fotelu siedziała Astar. Metalowe uchwyty unieruchamiały jej nadgarstki, kostki, głowę. Głowę miała tak mocno odchyloną, że usta były skierowane ku sufitowi. Sprawiała wrażenie, że ma zamiar połknąć długi, smukły kryształowy pręt, przymocowany do jakiegoś urządzenia z tyłu fotela. - Co... - Riane musiała przełknąć ślinę, zanim mogła dokończyć pytanie: - Co jej robisz? - A jak ci się zdaje? Riane zobaczyła pełne lęku oczy Astar i pobiegła ku niej. - Tak też myślałam - mruknęła Bartta i szeroko rozrzucając ramiona, wypowiedziała trzy słowa. Riane natychmiast znieruchomiała. Walczyła ile sił, ale była całkowicie zdrętwiała. Widziała i słyszała, lecz im bardziej się szarpała, tym mocniejsza była presja, aż wreszcie z trudem oddychała. - Staraj się rozluźnić, Riane - pouczyła ją Bartta. - I tak nic nie poradzisz. Bartta przeszła przez izbę i stanęła za Astar. Czule pogładziła kryształowy pręt nad głową leyny. - Od niepamiętnych czasów znany jest jako had-atta. Znasz to słowo, Astar? W Starej Mowie oznacza ono ”flet”. To starożytny sposób wykrywania czyichś prawdziwych zamiarów. - Bartta znów pogładziła kryształowy pręt. - Widzisz, moja droga, miałam cię na oku. Dotarły do mnie plotki o twoich lekceważących słowach i od jakiegoś czasu podejrzewałam, że ta piękna powłoka kryje buntowniczego, a nawet podstępnego ducha. Dlatego wyznaczyłam cię na nauczycielkę Riane. Odwróciła się do dziewczyny. - Związałaś się z nią. Wiedziałam, że przy tobie się zdradzi. Musiałam wiedzieć, czy plotki o niej były prawdziwe. Jeżeli nie, to nie stałoby się nic złego. - Bartta znów obróciła się ku Astar. - Szpiegowałam cię. Widziałam, co jej robiłaś, jak kłułaś ją qi, świętymi igłami. - Pochyliła się. - Jak, Astar? Jak ty, zwykła leyna, nowicjuszka, zdołałaś zdobyć wiedzę dostępną jedynie nielicznym konara? Astar poruszyła się, nienaturalnie szeroko otworzyła oczy. Jej piękne usta były groteskowo rozciągnięte, żeby przyjąć kryształowy flet. - A co jej kładłaś do głowy o Kyofu! Co nowicjuszka może wiedzieć o Kyofu, Astar? Bartta zaczęła wsuwać flet w gardło Astar. Szyja się rozdęła, Astar zaczęła się krztusić. Riane chciała krzyknąć ”Nie!”, lecz wydała jedynie cichy szept. Do oczu napłynęły jej łzy strachu i gniewu, ale nie pozwalała im spłynąć ”opaska”, która trzymała ją w miejscu. Bartta znów opuściła flet i Astar zaczęła krzyczeć. Takiego krzyku Riane jeszcze nigdy nie słyszała. Magiczny flet wchłaniał wibracje strun głosowych, przepuszczał je przez swoje wnętrze, wzmacniał i uwalniał jako niesamowity lament. Bartta unieruchomiła had-atta. - Istnieje oczywiście szansa, że nawet winni zostaną zbawieni. Zwróciła się ku Riane i rzeczowo powiedziała: - Pewno chciałabyś wiedzieć, co się stanie. Jeżeli Astar nie zmięknie, opuszczę flet w jej przełyk. Im głębiej flet wniknie, tym głośniej będzie ona krzyczeć, a flet tym bardziej wzmocni jej wrzaski. Jeżeli flet się rozpryśnie, będzie to dowód, że Astar jest za twardziała i nie okazuje skruchy. Jeżeli nie, będzie ją można zrehabilitować. Piękna twarz Astar poszarzała. Pot spływał jej po skórze, plamił szaty. Jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze, aż wreszcie przypominała marionetkę tańczącą na niewidocznych sznurkach. Rozszerzonymi nozdrzami spazmatycznie wciągała powietrze do płuc, płakała. Bartta uśmiechnęła się do Riane. - Ooo, nie płacz. Według zwyczaju ta, którą skrzywdzono, ma prawo wydać wyrok. - Flet lekko zadrżał i Riane się wystraszyła, że Bartta opuści go do końca. - Jedno twoje słowo, Riane, i Astar zostanie ukarana, jak nakazuje prawo. Dziewczyna otworzyła usta i ku swemu zdumieniu przekonała się, że może mówić. - Nie chcę - wychrypiała. - Żaden z czynów leyny Astar nie zasługuje na karę. - Ach tak? - Bartta przekrzywiła głowę. - Więc głosujesz za życiem. - Tak - wyszeptała suchymi wargami Riane. - Daruj jej życie, błagam. - Tak, błagaj mnie. - Proszę cię, Bartto, daruj jej życie - powtórzyła Riane. - ”Proszę cię, Bartto, daruj jej życie” - przedrzeźniała ją z wykrzywioną twarzą konara. - Cóż, sądzę, że to możliwe. Lecz zależy wyłącznie od ciebie, Riane. Astar ocali życie tylko wtedy, jeżeli ty zawsze będziesz robić to, co powiem. Jeżeli staniesz się potulna jak owieczka. Zgadzasz się na to? - Tak - wykrztusiła. - Jeżeli ją oszczędzisz, zrobię co tylko... Astar wydała krzyk. Riane, przerażona i zbolała, wyczuła, co się stanie. Ze wszystkich sił walczyła z unieruchamiającym ją czarem. - Nie, proszę, nie! - krzyknęła. - Uratuję cię. Ja... Znów rozległ się wrzask, tym razem głośniejszy, bardziej chrapliwy, odbił się echem od ścian. - Nie, o nie! Zdradzisz mi wszystkie swoje sekrety! Przysięgam! - Bartta rzuciła się do rzemienia mocującego flet, lecz było za późno. Astar już zaczęła przedśmiertny krzyk. Dobył się z jej najgłębszego wnętrza, przeszedł przez każdą komórkę jej ciała, stopniowo przybierając na sile, a kiedy go wydała, flet rozprysł się na tysiące odłamków, które się w nią wbiły. - Nie! Nie! Nie możesz umrzeć! - Bartta odpinała więzy Astar, tonącej we krwi. - Musisz mi powiedzieć, co wiesz!!! Z ust Astar trysnęła krew, zalewając wspaniałe, pomarańczowo-czerwone szaty Bartty. Księga Trzecia WROTA BIAŁEJ KOŚCI Rozplenianie się zła jest równie nieuniknione jak wschód słońca i zmiana pływów. Jego obraz może się zmieniać, lecz natura pozostaje niezmienna. Zło wnika poprzez pęknięcie we Wrotach Białej Kości. Ten punkt jest często trudny do zlokalizowania i jeszcze trudniejszy do naprawy. Zważywszy na naturę wrót, uzdrowienie danej osoby jest nadzwyczaj niebezpieczne, a często niemożliwe... Przeczyste Źródło Pięć Świętych Ksiąg Miiny 18. Malistra Nad pałacem regenta zapadał mrok. Czerwone błyski, ostatnie promienie zachodzącego słońca, odbijały się w ciężkich v’ornnanskich kryształach, zastawie i sztućcach, rozłożonych na ozdobnym stole, przeznaczonym do oficjalnych biesiad. Kundalańska służba, nadzorowana przez Haaar-kyut, przyboczną straż regenta, czyniła ostatnie przygotowania do bankietu, który miał się zaraz rozpocząć. Regent Wennn Stogggul odziany w szaty barwy czerwonego wina, z paradnym sztyletem u lewego boku, krytycznym okiem doglądał tej części swojej rezydencji. Był to jego pierwszy oficjalny bankiet od objęcia funkcji regenta, toteż postanowił, że będzie pamiętny. Obchodził stół, sprawdzając holoIDy i zapamiętując, gdzie będą siedzieć zaproszeni dygnitarze. Było to szczególnie ważne, ponieważ po raz pierwszy za pamięci V’ornnów członkowie niższej kasty Khagggunów mieli zasiąść wspólnie z wyższą kastą: Bashkirami i Genomatekkkami. Stogggul upewnił się, że wszystko jest w porządku, po czym wyszedł przez wysokie oszklone drzwi i powoli ruszył tarasem. W Axis Tyr zapadł już zmierzch. Pod ciemniejącym błękitem nieba rozbrzmiewały odgłosy miasta - śpiewne nawoływania ulicznych przekupniów, stukot kopyt cthaurosów, śmiech dzieci, przepowiednie wróżbitów - a regentowi stale się przypominało, że pozostaje w zależności. A jego władcy, Gyrgoni, nigdy nie pozwolą mu o tym zapomnieć. Po ostatnim Wezwaniu miał koszmarne sny. Gyrgon z czerwonymi jak rubiny źrenicami wciąż przejmował go zgrozą, która przyprawiała go o chorobę. Gyrgoni dobrze go znali; wiedzieli, jak go wziąć na smycz, jaki rodzaj kary będzie najodpowiedniejszy. Stogggul drżącą dłonią otarł pot z czoła. Powinien z nimi ostrożnie postępować. Bardzo ostrożnie. Im rzadziej będzie miał z nimi kontakt, tym lepiej. Był jednak w Wezwaniu element, którego nie pojmował: ich furia, gniew na niego. Cóż takiego uczynił poza tym, że dał im to, czego chcieli: Pierścień Pięciu Smoków? A jeżeli źle poszło? Jeżeli nie złamali tajemnicy pierścienia lub jeśli okazał się on bezużyteczny - co cały czas podejrzewał? Spojrzał w dół - na dziedzińcu pojawił się idący na bankiet gwiezdny generał Kinnnus Morcha. Stogggul się skrzywił. Długo i starannie się namyślał, zanim zaczął rozmowy z Morcha. Sojusz z Khagggunami był ryzykownym przedsięwzięciem, mógł się okazać katastrofalny w skutkach. Kto wie, jak będą postępować niższe kasty, kiedy dostaną status wyższej? Przeklęte Konsorcjum Asherów - niech ich wszystkich N’Luuura porwie! - wymusiło to na nim. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak niebezpiecznie jest występować przeciwko Konsorcjum Asherów. I choć tu, na Kundali, mu się powiodło, to aż do bólu był świadom, że jego zwycięstwo nie będzie całkowite, dopóki nie zniszczy Konsorcjum Asherów. Następna faza planu - w przeciwieństwie do tutejszej nagłej i niespodziewanej akcji - wymagała czasu, musiała być wycyzelowana. Żadnej v’ornnańskiej rodziny, a zwłaszcza takiej jak Asherowie, cieszący się ogromnym szacunkiem, bogactwem i rozległymi koneksjami, nie dałoby się szybko zniszczyć. Konsorcjum Asherów kierowali trzej bashkirscy zarządcy. Powinni je prowadzić bracia Eleusisa, ale były regent nie miał braci. Więc wybrał sobie trzech V’ornnów, którzy złożyli seigggon - krwawą przysięgę - rodzinie. Wennn Stogggul zdawał sobie sprawę, że albo będzie musiał ich skaptować, albo zabić, jednego po drugim. Ale najpierw musi odkryć wielką tajemnicę Asherów - pochodzenie salamuuunu, narkotyku, którego sprzedaż była głównym źródłem ich bogactwa. Regent wiedział, że przejęcie kontroli nad salamuuunem pozwoli całkowicie, ostatecznie i nieodwołalnie zniszczyć Konsorcjum Asherów. Zacisnął pięści. Nie spocznie, póki całkiem nie zniszczy Asherów, fizycznie i psychicznie. W gęstniejącym mroku zobaczył, że gwiezdny admirał nie był już sam na dziedzińcu. Rozmawiała z nim Dalma, ubrana w prowokacyjnie obcisłą szatę, i regentowi nie umknęło, że gwiezdny admirał nie odrywał wzroku od jej kształtów. Widział, jak kobieta odrzuciła głowę i zaśmiała się. Potem Morcha towarzyszył jej, gdy szli przez dziedziniec. Zbliżyli się do drzwi i Dalma wysunęła się naprzód. Stogggul widział, jak gwiezdny admirał syci się widokiem jej gibkiego ciała, a potem i on zniknął. Regent przez chwilę się namyślał. Potem uśmiechnął się lekko, odwrócił i wszedł do środka. Okrążył stół, znalazł holoID Dalmy i zamienił z tym z naprzeciwka. Pół godziny później włączono lampy. Sferyczne osłony kierowały światło na hologram obracającej się z wolna Kundali. Hologram wisiał nad środkiem stołu, odbijał i załamywał blask wzbudzonych jonów, zalewał obszerną komnatę wielobarwnym światłem. Było to imponujące widowisko, które wywarło na gościach spore wrażenie. Równie imponująca była lista bashkirskich i khaggguńskich luminarzy, siedzących za stołem i popijających najprzedniejsze ogniste numaaadis regenta. Stogggul z zadowoleniem ujrzał, że gwiezdny admirał, z zaczerwienionymi policzkami, rozmawia z ożywieniem z siedzącą po jego prawej ręce Dalmą. Była jedyną kobietą w komnacie, więc - co zrozumiałe i nieuniknione - stanowiła temat wielu rozmów biesiadników. Ilekroć rozmowy na moment cichły, Stogggul przyłapywał ją na przyglądaniu mu się z ciekawością. Była rzecz jasna przyzwyczajona do siadywania po jego prawej ręce, więc pewnie się zastanawiała, czy go czymś nie rozgniewała. Uśmiechnął się do niej i szybko przeniósł wzrok na gwiezdnego admirała, który właśnie odpowiadał Kurganowi. Dalma, nawykła do odczytywania niemych poleceń, zrozumiała wymowę spojrzenia i odwzajemniła uśmiech. Położyła dłoń na ramieniu gwiezdnego admirała, skłaniając go, żeby znów się nią zajął. Regent, skrywając zadowolenie z takiego rozwoju sytuacji, przysłuchiwał się rozmowie Kefffira Gutttina, znamienitego Bashkira, z Bachem Ourrrosem. Kontrast pomiędzy dwoma V’ornnami był uderzający. Bach Ourrros był wysoki, chudy jak szkielet, z długą stożkowatą czaszką i zbytkownym łańcuszkiem z tertowych ogniwek w lewym uchu. Za to Kefffir Gutttin był krzepki i muskularny niczym Khagggun. Krążyły plotki, że jako chłopak uprawiał kalllistotos, sport oficjalnie zakazany, lecz nieoficjalnie usankcjonowany. Było to jedyne miejsce, gdzie spotykały się wszystkie kasty - oczywiście z wyjątkiem Gyrgonów - i podczas trwania okrutnej wszystkie-chwyty-dozwolone walki kalllistotos stanowiły jedność. Bez względu na to, czy Kefffir Gutttin rzeczywiście uprawiał kalllistotos czy nie, był on brutalem, z którym nie należało zadzierać. Dwaj Bashkirowie rozmawiali o interesach - czy trzy tysiące metrycznych ton rudy tertu da zysk i jaki po oczyszczeniu i przewiezieniu statkiem. Siedzący tuż obok nich, po lewej, Sornnn SaTrryn, nowy naczelny faktor, wtrącił się do rozmowy. Wysoki, szczupły, o nieco groźnej aurze, co się Stogggulowi raczej podobało, od chwili przybycia dawał odczuć swoją charyzmatyczną obecność. Interesujące było, jak dwaj starsi Bashkirowie liczą się z jego zdaniem. Jego ojciec, niedawno zmarły Hadinnn SaTrryn, był starym przyjacielem Eleusisa Ashery i to Konsorcjum SaTrrynów jako pierwsze przyłączyło się do planów Ashery zbudowania Za Hara-at na pustkowiach Korrushu, zanim swój udział zgłosili Bach Ourrros czy Kefffir Gutttin. Teraz, po śmierci Eleusisa, budowa Za Hara-at została przerwana. Stogggul dał Sornnnowi SaTrrynowi stanowisko naczelnego faktora w zamian za Pierścień Pięciu Smoków. Jednak już wkrótce po tej nominacji przekonał się, że SaTrryn jak najlepiej wykorzystał swoje stanowisko. Zaprowadził ład wśród skłóconych konsorcjów i pomyślnie przewodniczył trudnej dyspucie, dotyczącej odkrycia bogatych złóż rudy tertu pod wzgórzami za Silk Bamboo Spring, na zachód od Lasu Borobodur. Stogggul cały czas obserwował ukradkiem Kurgana. Nie mógł się przyzwyczaić do widoku Bashkira w mundurze Khaggguna, tym bardziej że był to jego własny syn! No ale Kurgan zawsze był dziwnym dzieciakiem. W wieku ośmiu lat zaczął polować z pasją zakrawającą na obsesję. Synowie Stogggula byli mu ciężarem. Terrettt, młodszy brat Kurgana, urodził się umysłowo upośledzony i przebywał w przytułku Błogosławiącego Ducha, który Kundalanie zbudowali w dzielnicy portowej jako budynek górujący nad dokami i Morzem Krwi. Stogggul nigdy go tam nie odwiedzał, zadowalał się wieściami od Marethyn, młodszej ze swoich dwóch córek, która często zachodziła do Terrettta. Ale tak naprawdę wiadomości te nie były potrzebne, nie następowała bowiem żadna poprawa. Marethyn do przesady rozwinęła w sobie kobiecą empatię. To ona zajmowała się bratem, kiedy inni nie mieli na to czasu. Irytowało to Stogggula, który uważał, że córka ma wielki artystyczny talent i zaniedbuje go przez to swoje głupie miłosierdzie. Kurgan stanowił problem - ale tak było zawsze. Najpierw, kiedy regularnie znikał ze swojej hingata; potem kiedy się zaprzyjaźnił z Annonem Asherą; no i teraz - kiedy wkradał się w łaski gwiezdnego admirała. Morcha może był zbyt tępy, żeby to zauważyć, lecz Stogggul na tyle dobrze znał swojego syna, by wiedzieć, że świta mu w głowie coś niebezpiecznego i zakazanego. Coś było nie tak z tym chłopakiem. Od najmłodszych lat lekceważył normy i nakazy. W rezultacie Stogggul zawsze go karał. Chociaż to niewiele dawało, Kurgan nie pojmował historii ani tradycji. I to do tego stopnia, że regent słyszał, że Bach Ourrros nawet żartuje na ten temat. No cóż, teraz Kurgan był problemem gwiezdnego admirała i Stogggulowi bardzo to odpowiadało. A co do Bacha Ourrrosa, Stogggul zaprosił go wyłącznie po to, żeby posilikonować ranę. Biedak ledwo przeżył fakt, że nowy regent ukradł mu Dalmę. Od tamtego incydentu pomiędzy dwoma konsorcjami wybuchła długa i zacięta kupiecka wojna. Nieważne. Zaproszenie Bacha Ourrrosa i Kefffira Gutttina na pierwszy bankiet wszyscy uznają za przejaw łaskawości i wielkoduszności Stogggula. Stogggul, zaśmiewając się w duchu, uśmiechnął się szeroko i podniósł się ze swego miejsca u szczytu stołu. Wszyscy umilkli. - Ufam, że dobrze się bawicie - rzekł. - Chciałbym oficjalnie przedstawić V’ornna, którego wielu z was już zna, naszego nowe go naczelnego faktora, Sornnna SaTrryna. - Uniósł rękę i młody V’ornn wstał, skłonił się i usiadł. - Pomiędzy wyprawami kupieckimi na Korrush nasz nowy naczelny faktor wiele czasu poświęcał reformowaniu naszej kasty, zapewniając wyższe zyski każdemu bashkirskiemu konsorcjum. Regent przesuwał wzrok od gwiezdnego admirała, poprzez Olnnna Rydddlina, Kurgana i innych, aż do Bacha Ourrrosa i Kefffira Gutttina. Spojrzał na ich pociągłe, blade twarze i pomyślał: Zgrany duet. Jeden snuje podstępne plany, drugi wprowadza je w czyn. No ale Kefffir Gutttin ze swoim porywczym usposobieniem i fizyczną krzepą jest stworzony na łowcę Bacha Ourrrosa. Zobaczymy, ile to jeszcze potrwa. - Drugi komunikat dotyczy planowanej budowy Za Hara-at. Niestety, moje biuro wykryło wiele nieprawidłowości w pozwoleniach i umowach złożonych w biurze regenta. - Co? Co to znaczy? - Wyrwał się natychmiast Kefffir Gutttin. - Sam regent Eleusis Ashera zapewnił nas... - Teraz ja jestem regentem! - wściekł się Stogggul. - Może te nieprawidłowości nie powstałyby, gdyby poprzedni regent nie był sam wmieszany w te... porozumienia. Konflikt interesów. - A kiedy, racz powiedzieć, biuro upora się z tymi nieprawidłowościami? - wtrącił Bach Ourrros. Stogggul zwrócił się gniewnie do drugiego Bashkira: - Możesz mi wierzyć, drogi Bachu Ourrrosie, że biuro musi się zajmować o wiele pilniejszymi sprawami. - Co myślisz o tej zwłoce? - spytał Sornnna SaTrryna Bach Ourrros. Młody naczelny faktor wzruszył ramionami. - Jest tak, jak mówi Wennn Stogggul. Te sprawy musi wyjaśnić biuro regenta. Tak stanowi prawo. - O tak, wiem, jakie to pilne sprawy zajmują regenta w tych ponurych dniach - wtrącił się gniewnie Kefffir Gutttin. - Dziesiątkowanie populacji Mesagggunów. - Wyłapano jedynie kapłanów Enlila i ich najzagorzalszych popleczników - rzekł spokojnie Stogggul. - Wyłapano, torturowano i zabito - ekscytował się coraz bardziej Kefffir Gutttin. - Wyświadcz nam przysługę i nie wydawaj swojego raportu. - Raportu? A od kiedy to regent zdaje relację ze swoich spraw? - Eleusis Ashera tak robił. Chciał, żebyśmy uczestniczyli w każdej fazie projektowania Za Hara-at. Są tutaj ci z nas, którzy byli zaangażowani w ich realizację. Tak doniosły eksperyment międzykulturowy... - Eksperyment międzykulturowy! - Stogggul nie krył pogardy. - Jak śmiesz takim eufemizmem określać miasto miłośników obcych? - Zacytowałem Eleusisa Asherę. Ourrros mógł powstrzymać swojego towarzysza jednym słowem lub gestem. Milczeniem sankcjonował jednak tę obrazę, co tylko zagrzewało Stogggula do czynu. - Nie wspominaj mi o byłym regencie. Lojalni V’ornnowie od lat stali z boku, patrząc, jak aprobuje to zakazane mieszanie się ras. Słusznie budzi to w nas odrazę. Jesteśmy V’ornnami! Pana mi wszechświata! Nie będziemy się tarzać w błocie! Za Hara-at było kaprysem byłego regenta. Jeśli o mnie chodzi, to umarło wraz z nim. - Eleusis Ashera! - zagrzmiał Gutttin. - Poprzedni regent miał nazwisko. Znakomite nazwisko. Przemilczając je, hańbisz i jego, i nas. - Teraz ja jestem regentem - powtórzył Stogggul groźnie. Miał powyżej uszu Eleusisa Ashery, nawet śmierć nie zabiła pamięci o nim. - A ty przebywasz w pałacu regenta na moje zaproszenie. Przemawiając w tak zdradziecki sposób do swojego regenta, hańbisz siebie i swoich stronników. - Od kiedy to wyrażanie swojego zdania jest zdradą? Czyżbyś aż tak się bał odmiennych opinii? Nie jesteś moim regentem, nie jesteś regentem żadnej z osób, które tu siedzą, słuchając twoich kłamstw. Jeżeli w ogóle jesteś regentem, to tylko i wyłącznie Konsorcjum Stogggulów. Stogggul był ciekaw, jak długo jeszcze gwiezdny admirał pozwoli temu picerowi na rzucanie takich obelg. - Wiedziałem, że jesteś głupcem, Kefffirze Gutttinie. Ale tego wieczora dowiodłeś, że jesteś niebezpiecznym głupcem. Kefffir Gutttin zerwał się na równe nogi. - Czy to groźba, regencie? Zamordujesz mnie w moich prywatnych komnatach równie tchórzliwą metodą, jak zamordowałeś Eleusisa Asherę? Zamordujesz każdego, kto się nie zgadza z tobą? - No i proszę, przyjaciele i towarzysze! - wykrzyknął Stogggul. - Jego własne słowa świadczą przeciwko niemu! - Regencie, nie zdajesz sobie sprawy z następstw swoich czynów. Zapamiętaj moje słowa. Równie pewne jak to, że tutaj stoję... - Twarz Gutttina nagle zmieniła wyraz, z ust dobył się ochrypły charkot i popłynął strumyczek turkusowej krwi. Potem Kefffir Gutttin upadł: z pleców sterczał mu bełt. Za nim stał Kurgan z uniesionym lewym ramieniem, skierowanym dokładnie tam, gdzie stał Gutttin. To on wystrzelił bełt. - Ostrzegam - odezwał się Kurgan. - Tak właśnie Khaggguni rozprawiają się ze zdrajcami. Stogggul wpatrywał się w ciało Gutttina. To była niespodzianka. I to niemiła. To gwiezdny admirał miał obowiązek poderwać się do czynu. Należało się zastanowić, czemu pozwolił Kurganowi wykonać za siebie mokrą robotę. Trzeba jednak przyznać, że Kurgan świetnie wykonał zadanie. Może jednak podjął właściwą decyzję, pozwalając synowi zostać adiutantem gwiezdnego admirała. I znów Dalma dobrze mu doradziła. Kinnnus Morcha nakazał, żeby zabrano ciało Gutttina, a Stogggul rzekł: - Przyjaciele i towarzysze, nikt bardziej ode mnie nie żałuje tego niefortunnego incydentu. - Powiódł wzrokiem po zgromadzonych V’ornnach, starając się coś wyczytać z wyrazów ich twarzy. Ciekaw był, ilu Bashkirów potajemnie sympatyzowało z Ourrrosem i Gutttinem. Zamierzał to wykryć, choć zdawał sobie sprawę, że będzie to proces powolny i żmudny. Wreszcie wbił wzrok w swojego zaprzysięgłego wroga. - Drogi Bachu Ourrrosie - powiedział słodkim głosem - czy chcesz dokończyć wypowiedź Kefffira Gutttina? - Zdanie Kefffira Gutttina było jego własnym zdaniem - odparł sztywno Ourrros. - Nie żyje. Pozwólmy mu spoczywać w spokoju. Stogggul skłonił głowę. Widział, jak Bach Ourrros ciężko przeżywa śmierć przyjaciela i bliskiego współpracownika. Delektował się szokiem i rozpaczą Ourrrosa. Za to Sornnn SaTrryn nie zdradzał oznak wzburzenia. Siedział spokojnie i obserwował Stogggula. Czyżby miał na ustach cień uśmiechu? Stogggul zawołał o więcej ognistego numaaadis i zaraz po nalaniu wina zaczęły się pojawiać półmiski parującego jadła. Zaczął się bankiet. Jak przystało na prawdziwych V’ornnów, goście zapomnieli o nagłej śmierci, której byli świadkami, i kiedy usunięto puste krzesło i nakrycie, wraz z nimi zniknęły ostatnie ślady po Kefffirze Gutttinie. Podczas deseru do gwiezdnego admirała podszedł jeden z Haaar-kyut i szepnął mu coś na ucho. Kinnnus Morcha natychmiast spojrzał na Stogggula i niedostrzegalnie dla innych skinął głową. Wstał od stołu i wyszedł za Khagggunem z komnaty. Chwilę później Stogggul również wstał, poprosił swoich gości, by dalej ucztowali, i usprawiedliwił swoje wyjście. Zmierzając ku drzwiom, napotkał spojrzenie Sornnna SaTrryna. Na Wennna Stogggula czekał gwiezdny admirał i eskorta ciężkozbrojnych Haaar- kyut. - Zdarzył się wypadek - rzekł gwiezdny admirał. - W głównych koszarach Haaar- kyut wybuchła prymitywna bomba. Regent Stogggul gniewnie potrząsnął pięścią. - Mówiłem ci, że Eleusis Ashera był zbyt łagodny dla Kundalan. Co zrobiłeś w związku z tym incydentem? - Stracono dwóch członków ruchu oporu. Niestety, nie mieliśmy okazji ich przesłuchać. Trzeci nadal jest na wolności. - Jakie straty? - Dość poważne. Piętnastu zabitych, ze dwudziestu rannych. - Znajdźcie trzeciego zamachowca i przykładnie go ukarzcie. - Tak jest, regencie. Zeszli głównymi schodami, przeszli przez pomieszczenia na parterze i znaleźli się w podziemnych pieczarach, nad którymi zbudowano pałac. - A co do niedawnego zajścia - odezwał się gwiezdny admirał - to Kefffir Gutttin nie jest odosobniony w swoich opiniach. Regent chrząknął. - Każ wbić głowę zdrajcy na pikę i niech tkwi przed głównym wejściem do pałacu, dopóki nie sczernieje. To powinno skłonić jego sympatyków, żeby wycofali się do nor. Gwiezdny admirał wysłał jednego ze swoich Khagggunów, żeby wykonał rozkaz. - Chcę, żeby go ścięto na oczach współziomków - wyszeptał do niego Stogggul. - Zrób z tego całą ceremonię. - Machnął ręką. - Wy, Khaggguni, wiecie więcej od nas, Bashkirów, o rytuałach i ceremoniach. - Nie zauważył grymasu, który przemknął przez twarz Kinnnusa Morchy. - Chcę, żeby ci, którzy będą patrzeć, dobrze to zapamiętali i żeby wszyscy inni o tym od nich usłyszeli. - Stanie się wedle twego życzenia, regencie - rzekł służbiście gwiezdny admirał. Dotarli do pieczar. Kiedy mijali olbrzymie Drzwi Skarbnicy, Stogggul machnął ku nim ręką. - Oto miejsce, gdzie wedle Gyrgonów kryją się największe skarby i tajemnice Kundali. - Więc niech je sobie wezmą. - Dziwne, że nie ma tu żadnego z nich. Dałem im klucz do tych drzwi, Pierścień Pięciu Smoków. Widzę to w centrum medalionu, lecz drzwi nadal są zamknięte. Dziwne, nie sądzisz? Kinnnus Morcha wzruszył ramionami. Równie mało jak regenta obchodziły go kundalańskie legendy. Pospiesznie prowadził do cel. Kiedy przechodzili tędy Giyan i Annon, uciekając z pałacu, wszystkie były puste. Teraz celi położonej najdalej strzegli dwaj krzepcy Haaar-kyut, którzy stanęli na baczność, kiedy ich zobaczyli. - Jest tutaj kapłan Pa’an - wyjaśnił gwiezdny admirał. - Ostatni z nich. Stogggul zajrzał do mrocznej celi i zobaczył wymizerowanego V’ornna, okrytego jedynie jakimiś strzępami odzieży. Woń świeżej krwi i odchodów tworzyły niemal namacalny zaduch. - Jak widzisz, regencie, robiliśmy co w naszej mocy, żeby kapłan się nie nudził. - A odwdzięczył się wam za to? - O tak, regencie. Mam to zademonstrować? Stogggul uniósł rękę. - Oczywiście. Gwiezdny admirał wyłączył zabezpieczenie i obaj V’ornnowie weszli do cuchnącej celi. Kapłan, zawieszony na umocowanym do sufitu pierścieniu, spojrzał na nich nabiegłymi krwią oczami. Zamrugał i jęknął, kiedy zapalono lampy. Kinnnus Morcha stanął przed biedakiem. - No i gdzie jest teraz twój bóg, kapłanie? - odezwał się, szturchając go w żebra. - Gdzie Enlil, którego przysięgałeś czcić, którego ewangelię głosiłeś ignorantom i naiwnym? - Enlil jest tutaj - wychrypiał kapłan ustami spuchniętymi i poczerniałymi od zaschłej krwi. - Jest wszędzie wokół, w powietrzu, którym oddychamy. - Czyżby? - zadrwił gwiezdny admirał. - No to musi go tak mdlić jak nas - chrząknął. - Aleś się zapaskudził, co? - Enlil mym mieczem, mym przewodnikiem, mym sprawiedliwym gniewem... Gwiezdny admirał uderzył kapłana tuż nad nerką i ten przerwał modlitwę. Jęknął i zwisł bezwładnie, z ust pociekła mu świeża krew. - Nie bajdurz w obecności regenta, kapłanie. - Dosyć, gwiezdny admirale. - Stogggul podtrzymał kapłana i odczepił łańcuchy. - Co robisz, regencie? Stogggul go zignorował, położył kapłana na ławie wbudowanej w kamienną ścianę. - Posłuchaj, bracie Pa’an - szepnął. - Chcę wiedzieć wszystko, co ty wiesz. Jesteś duchowym opiekunem Mesagggunów. Ta liczna kasta jest mi zupełnie nie znana, podobnie jak poprzedniemu regentowi. Poprzestawał na zostawianiu w spokoju ich samych oraz ich gasnącej wiary, głoszącej herezje sprzeczne z wolą Gyrgonów. Teraz to się zmienia. Ale zanim zmuszę ich do posłuszeństwa, najpierw muszę poznać ich żarliwe nadzieje, najdroższe marzenia... i najczarniejsze lęki. To wszystko mi ujawnisz. - Najpierw umrę - odparł kapłan. - Enlil weźmie mnie w ramiona i będzie czuwać nad moją duszą. - Tak myślisz, bracie Pa’an? - Stogggul okrył kapłana własną peleryną. - Że będę cię torturował, dopóki nie umrzesz? Że wytrwasz bohatersko, bo czcisz dawno zapomnianego boga? Enlil nie żyje, przyjacielu, o ile w ogóle kiedyś istniał. Gyrgoni są jedynymi żyjącymi bogami kosmosu. - Mylisz mnie z kimś innym - wychrypiał kapłan. - Nie jestem twoim przyjacielem; jestem twoim wrogiem. - Kto by pomyślał? Kapłan z poczuciem humoru - burknął gwiezdny admirał. - I co teraz zrobisz, regencie? Ta hołota pojmuje tylko i wyłącznie ból. - Brat Pa’an dosyć już wycierpiał. - Stogggul popatrzył na wynędzniałą twarz. - Nieprawdaż, przyjacielu? - Ostrożnie napoił więźnia wodą, a potem wystukał kod na swoim okummmonie. Wysunął się z niego tertowy przewód i wbił w środek małej bladej blizny po lewej stronie szyi kapłana. - A teraz - szepnął mu regent - co? O ile pamiętam, jesteś związany ze swoim bogiem fragmentem jego bojowej tarczy, racja? - Oczy kapłana patrzyły nań obojętnie. - Ten fragment tarczy Enlila czyni z ciebie jego emisariusza na tym świecie. Pozwala ci łączyć się z nim, pozwala jemu wysłuchiwać twoich modłów i odpowiadać na nie. Bez tego jesteś odcięty od swojego boga. Nie pomyliłem się, prawda? Kapłan poczuł krótkie, ostre szarpnięcie bólu i jego twarz zdradziła, że wszystko pojął. - Co chcesz zrobić? - szepnął popękanymi, opuchniętymi wargami. W zagłębieniu barku zaczęła się zbierać krew, sącząca się cienkim strumyczkiem. - Już to zrobiłem - odparł Stogggul, pokazując kapłanowi mały kawałeczek, który tertowy przewód wydobył z jego szyi. Kapłan zamknął oczy i jęknął. Z oczu pociekły mu łzy. - Teraz jesteś niczym, Pa’an. Jesteś pozbawiony Enlila. Jeżeli postanowię cię zabić, co jest bardzo prawdopodobne, nie będzie go tutaj, żeby cię przyjąć. Twoja dusza zapadnie w Otchłań i zostanie tam na całą wieczność wraz z niewiernymi, bluźniercami, deprawatorami. To właśnie cię czeka. Chyba że... Kapłan gwałtownie otworzył oczy. - Chyba że co? - Chyba że powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć o twoich owieczkach. W celi długo panowała cisza. Potem kapłan odezwał się, mówiąc powoli, urywanym głosem: - Zwróć mi to, co czyni mnie kapłanem. Stogggul umieścił wyjęty fragment na czubku przewodu, który znów wniknął w szyję kapłana. - Zrobione, bracie. Powróciła twoja więź z bogiem Enlilem. Po policzkach kapłana znów popłynęły łzy. - Wśród Mesagggunów panuje wielkie wzburzenie. Ich wrogość wobec Khagggunów sięgnęła zenitu. I to do tego stopnia, że tradycjonaliści i postępowi zawarli ugodę. - Najbardziej bezużyteczny tekst, jaki słyszałem - odezwał się gwiezdny admirał. - Skcettta robi z nas głupków. Wennn Stogggul gestem nakazał mu milczenie i szepnął: - Jeśli mówisz prawdę, byłby to fakt bez precedensu. Wrogość między tradycjonalistami i postępowymi trwa od wielu pokoleń. Jak doszło do tego domniemanego paktu? - Przez pośredników - rzekł kapłan. - To znaczy? - Nie wiem. - Och, zabij tę kłamliwą gnidę! - zagrzmiał Kinnnus Morcha. Stogggul dalej naciskał. - Ostrzegam cię, bracie Pa’an. Jeżeli kłamiesz, jeżeli zatajasz jakieś wiadomości, to usunę uświęcający cię kawałek tarczy Enlila i żadnymi błaganiami nie skłonisz mnie, żebym go oddał. - To nie kłamstwo - rzekł twardo kapłan. - Wiem tylko, że oni nie są V’ornnami. - Więc ten kapłan chce nam wmówić, że obcy nie tylko nawiązali kontakt z Mesagggunami, ale i spiskują z nimi przeciwko nam? - Na pozór istotnie brzmi to absurdalnie - przyznał regent. - Jednak nie mogę tego zignorować, gwiezdny admirale. Jeżeli jest choć trochę prawdy w tym, co mówi, to musimy się tego dowiedzieć, czy jasno się wyraziłem? - Tak jest, regencie. Stogggul znów zajął się kapłanem. - Ostatnie pytanie, przyjacielu, i będziesz mógł odpocząć. Czegóż to twoja kasta pragnie tak gorąco, że Mesaggguni odłożyli na bok całe pokłady nienawiści i nieufności? - Wybudowania Za Hara-at. Miasto Miliona Klejnotów jest dla nas ogromnie ważne. Jednoczymy się, by kontynuować jego budowę. - To bardzo zabawne i wcale nie niepokojące. - Stogggul na chylił się nad kapłanem. - Mamy sposoby radzenia sobie z takimi jak wy. - Nie zdołacie podzielić Mesagggunów - rzekł głucho kapłan. Stogggul milczał, patrząc na kapłana, który odwrócił twarz. - O co chodzi, bracie Pa’an? Co przede mną zatajasz? W oczach biedaka nie było już łez. - Wierz mi, regencie, wcale nie chciałbyś tego usłyszeć. Stogggul delikatnie położył dłoń na czole kapłana i obrócił ku sobie jego głowę. - Chcę to usłyszeć, choćby nie wiem co. - Wedle życzenia, regencie. - Kapłan oblizał wargi. - To strach wiąże frakcje Mesagggunów. - Strach? A czegóż oni mogą się obawiać poza karami regenta? - Lękają się Centophennni. Twarz gwiezdnego admirała pobladła. Najwyraźniej był wstrząśnięty. Szorstkim gestem odesłał Haaar-kyut poza zasięg głosu. - Co tu mają do rzeczy Centophennni? - zapytał Stogggul głosem odrobinę mniej władczyni niż przed chwilą. - Chodzi o najstarsze z proroctw. Wy, którzyście się odcięli od boga Enlila, nie wiecie o nim - powiedział kapłan. - ”W centrum miliona klejnotów /W sercu kosmosu/ Kiedy zderzają się światy/ Kiedy pojawi się Uzurpator/ Centophennni sprawią rzeź. - Bzdury! - wykrzyknął gwiezdny admirał. - Czemu postępowi mieliby się przejmować proroctwem martwego boga, w którego nie wierzą? Stogggul uniósł rękę. - Nie o to należy pytać. Co sprawiło, bracie Pa’an, że to starożytne proroctwo stało się tak ważne? - Dowiedzieliśmy się, że jest odpowiednikiem kundalańskiej przepowiedni. - Kłamie - warknął gwiezdny admirał. - Nigdy nie słyszałem, żeby wspominał o nim choć jeden wypytywany Ramahanin. - Bo to nie jest ramahańskie proroctwo - odparł kapłan - to przepowiednia Druugów. - Druudzi? - odezwał się Wennn Stogggul. - A co tu mają do rzeczy ci pustynni nomadzi? - Miasto Miliona Klejnotów pojawia się w ich kosmologii. Jest znane pod nazwą Pięciu Ziemskich Spotkań w sercu wszechświata, święte miasto zbudowane na ruinach starożytnej fortecy, w miejscu, gdzie Kundalanie po raz ostatni stawią opór Wiekuistym Ciemnościom, Druudzi wierzą, że tym miastem jest Za Hara-at. - A cóż mnie obchodzą barbarzyńcy, którzy wybrali życie po środku trzech tysięcy metrów kwadratowych niczego? - Być może powinni cię obchodzić, regencie. Bo ich przepowiednie mówią też o uzurpatorze. Nadejście uzurpatora zapowiada Anamordor, kres wszystkiego. Stogggul przykucnął. - A kimże jest ów uzurpator, który ma nam ściągnąć na kark Centophennni, co z kolei spowoduje kres wszechświata? - Ależ regencie, sądziłem, że już się domyśliłeś - rzekł kapłan. - Uzurpator to ty. - Ja?! - Wennn Stogggul skoczył na równe nogi. - Za daleko się posuwasz! - Przeciwnie - odparł kapłan. - Nie posunąłem się dostatecznie daleko. - Z tymi słowy porwał sztylet, wiszący u lewego boku regenta, i podciął sobie gardło zakrzywionym ostrzem. - Nie! - krzyknął Stogggul, wyszarpując sztylet z drgającej dłoni, ale już było za późno: kapłan leżał martwy w kałuży własnej krwi. - Niech go N’Luuura porwie! - Albo Enlil - odezwał się gwiezdny admirał. - To bez znaczenia. Regent się odwrócił. - Oddalmy się szybko z tego paskudnego miejsca. Zadbaj, żeby kapłan został spalony, jak tego wymaga jego wiara, i niech to zrobią raz-dwa. - Tak jest, regencie. Obaj V’ornnowie prędko dotarli do Drzwi Skarbnicy. Jak na razie byli sami. Gwiezdny admirał przystanął, zaabsorbowany nowym okummmonem, wszczepionym w przedramię. Patrzył nań z mieszaniną dumy i nieufności. - Czy kiedyś się do niego przyzwyczaję? - Przecież tego właśnie chciałeś, czyż nie? - zapytał regent Stogggul. Wpatrywał się w blade, skrwawione ciało kapłana, niesione przez Haaar-kyut. - No oczywiście. - Kinnnus Morcha dotknął ręki w pobliżu implantu, nadal go pobolewała. Uczono go jako Khaggguna, by ufał tylko tym, który razem z nim walczyli i dowiedli swego męstwa w ogniu międzygatunkowych zmagań. - Trzeba tylko zmienić sposób myślenia. - Zachmurzył się, choć był to kulminacyjny punkt jego życia, chwila, o której marzył od młodości. - Rozumowania, które ma wielowiekową tradycję. - Powinieneś tęsknić za uwolnieniem się od tej tradycji. Tak twierdziłeś, kiedy składaliśmy seigggon. - Seigggon to święta przysięga na krew, regencie. Ci, którzy ją łamią, są zarzynani jak bydło. Stogggul potaknął. - Więc żaden z nas nie ma się czego obawiać. - Khaggguni niczego się nie boją. - Najeżył się Morcha, sztywno wyprostowany. Regent mu się przyjrzał. - Boicie się Gyrgonów, gwiezdny admirale. - A Gyrgoni obawiają się Centophennni. - Jak my wszyscy - odparł regent. - To, co zostało tutaj powiedziane, ma pozostać między nami, jasne, gwiezdny admirale? Kinnnus Morcha potaknął. - Nikt nie wie o tym lepiej niż ja, regencie. Byłem na Hellespennnie, pamiętasz? Walczyłem z Centophennni. Proroctwo Enlila, które właśnie usłyszeliśmy, wcale nie musi być prawdziwe. Jest zbyt przerażające. - Proroctwo martwego boga? Uważam, że nie mamy się czym martwić. Lecz w słowach kapłana jest coś, co mnie niepokoi. Zamierzał nam zasugerować, że plemię Druugów pośredniczyło w ugodzie pomiędzy frakcjami Mesagggunów. Bardziej prawdopodobne, że to podstęp, którym cwany kapłan chciał nas odciągnąć od wykrycia prawdziwych pośredników. Powiedz, gwiezdny admirale, kto najwięcej zyska na powstaniu Mesagggunów? - Kundalański ruch oporu. - Otóż to! Za władzy Ashery nauczyli się zuchwałości. Atakują koszary Haaar- kyut, wścibiają nos w sprawy V’ornnów. Należy im dać porządną nauczkę. - Rozkażę, żeby Olinnn Rydddlin natychmiast się tym zajął. - Nie, gwiezdny admirale. Dla Olinnna Rydddlina mam coś innego. Masz kogoś, kto by się mógł tym zająć? Było to zawoalowane napomnienie, które uraziło gwiezdnego admirała. - Ależ oczywiście, regencie - odparł rzeczowo Kinnnus Morcha. - Twój rozkaz zostanie wykonany. Stogggul skinął głową. - Przygotuj oddział do natychmiastowej walki. Mamy pełne poparcie Bractwa. - Skoro już mówimy o Gyrgonach, regencie. Mój nowy okummmon zaczął przeraźliwie boleć. - Implant potrzebuje czasu... - Nie. Akurat się zaczęło. Tutaj. Kiedy się znaleźliśmy przy Drzwiach Kundalańskiej Skarbnicy. - Gwiezdny admirał rozejrzał się i przykląkł na kolano. - Co my tu mamy? - Co? - zapytał Wennn Stogggul. - Co znalazłeś? Gwiezdny admirał odpiął trackera od pasa, który nosił pod szatą. Przesunął urządzenie nad podłogą, dokładnie przed drzwiami. Chrząknął i spojrzał na regenta: - To krew, przelana całkiem niedawno. - Wstał. - Najdziwniejsze, że to krew Gyrgonów. - Jesteś pewny? - Genomowy analizator trackera się nie myli. Zginęło tu kilku Gyrgonów. Możesz być tego pewny. Co to według ciebie oznacza? - Nie mam pojęcia - skłamał Stogggul. Lecz teraz regent wszystko zrozumiał: czemu drzwi pozostały zamknięte, dlaczego nie było tutaj żadnego Gyrgona, choć został pierścień, i dlaczego byli tacy wściekli podczas ostatniego Wezwania. Te piekielne kundalańskie drzwi zabiły Gyrgona, pomyślał Stogggul, a ja dałem im klucz! Co by było, gdybym zatrzymał Pierścień Pięciu Smoków i sam próbował otworzyć drzwi! Wpatrywał się w pierścień, tkwiący w paszczy kamiennego smoka. Jakąż magiczną moc posiadał, moc niedostępną nawet wiedzy Gyrgonów? Krew pulsowała mu w czaszce. To była moc ponad wyobrażenie V’ornna. Czyżby się mylił, lekceważąc wszystko, co kundalańskie? Oto sekret wart odkrycia. Ale jak się do tego zabrać? Należało się nad tym poważnie zastanowić. - Wszystko się zmieniło - rzekł Stary V’ornn, przyjmując prostą pozycję - od kiedy cię ostatni raz widziałem, Kurganie Stogggulu. Od kiedy Kurgan pamiętał, Stary V’ornn zawsze się do niego zwracał tak oficjalnie. Podobało mu się to. Świadczyło o szacunku. - Zniszczono ród Asherów. - Kurgan przybrał obronną pozycję wschodzącej gwiazdy. - Mój ojciec jest nowym regentem Kundali. Jestem adiutantem gwiezdnego admirała Morchy. Przez następne pięćdziesiąt minut on i Stary V’ornn walczyli w kaform, płynnej i zawiłej technice walki, już dawno zapomnianej przez innych. Znajdowali się w sklepionej sali gimnastycznej Starego V’ornna. Do wyściełanych ścian przymocowano trzy rzędy coraz węższych stopni, na których odbywały się lekcje. Kiedy skończyli, Kurgan przyglądał się Staremu V’ornnowi z uczuciem bliskim przywiązaniu. Ciemna, lśniąca czaszka, poznaczona zmarszczkami twarz, silne, zręczne ręce, były mu równie znajome i bliskie jak woń własnego ciała. To Stary V’ornn nauczył go wszystkiego, co ważne. Ale również słuchał tego, co Kurgan miał do powiedzenia. I był cierpliwy. Cierpliwy jak głaz, jak ocean obmywający kamienie. - Dziś wieczorem dobrze wykorzystałem twoje nauki - powiedział z dumą Kurgan. - Kefffir Gutttin zdechł niczym podstępna bagienna jaszczurka, którą był. - Strzeliłeś mu w plecy, nieprawdaż? Kurgan stał nieruchomo, obserwując i czekając z obawą. Znał Starego V’ornna od czasów, kiedy miał siedem lat - czyli właściwie całe swoje życie. Spotkali się przypadkowo przy ulicznym straganie, do którego Kurgan lubił zachodzić, żeby popatrzeć na noże o długich ostrzach. Matka kupowała leeesta u piekarza po drugiej stronie ulicy, kiedy podszedł do niego Stary V’ornn i zapytał, który nóż najbardziej mu się podoba. Kurgan natychmiast wskazał ten o długim, cienkim, trójgraniastym ostrzu. Stary V’ornn zaraz go kupił i powiedział Kurganowi, że nauczy go, jak się po sługiwać tym nożem na polowaniu, żeby mógł go dostać na własność, gdy tylko będzie potrafił nim władać. Tydzień później Kurgan wyśliznął się z hingata liiina do mori na pierwszą z wielu trudnych i radosnych lekcji w gimnazjonie Starego V’ornna. A teraz patrzył z rezerwą, jak Stary V’ornn oddala się od niego. - Powiedz mi, Kurganie Stogggulu, czemu puszysz się niczym paw, kiedy nie żyje twój najlepszy przyjaciel? Kurgan był tak zaskoczony, że zapomniał języka w gębie. Stary V’ornn przystanął i obrócił się ku niemu. - Annona Asherę przywieziono do Axis Tyr, a jego głowę wydano Gyrgonom. Czyż nie? Kurgan w milczeniu potaknął. - Opromieniony świeżymi triumfami, chcesz mi powiedzieć, że nie poświęciłeś ani chwili na rozpamiętywanie jego zgonu? - To ja się przyczyniłem do jego śmierci. Dałem Morsze to, czego chciał, a w zamian... - Szeroko rozłożył ręce. - On mi dał, czego chciałem. Stary V’ornn zacisnął usta. - Ufam, że kiedy mówisz o mnie, Stogggulu Kurganie, to robisz to z należytym respektem. - Nigdy o tobie nie opowiadam. Stary V’ornn uśmiechnął się tajemniczo. - A tak, to jedna z naszych zasad, czyż nie? - Skóra na jego czaszce przypominała barwą miedź i była tak cienka, że Kurgan widział siateczkę purpurowych żył pulsujących krwią. Wyblakłe ze starości oczy spojrzały w oczy chłopca. - Ale wracając do tematu, nie powinieneś zaniżać ceny, jaką przyjdzie ci zapłacić za zdobytą renomę. - Ceny? Jakiej ceny? Stary V’ornn doszedł do przeciwległego krańca gimnazjonu. Odsunął ścienny panel. Spojrzał na dziedziniec, który sam stworzył. Było tam pełno skałek, kamieni i głazów w najrozmaitszych rozmiarach i kształtach. Gdzieś wśród nich szemrała woda, lecz Kurgan wiedział, że jeżeli się nie stało dokładnie pośrodku dziedzińca, nie zauważało się małej sadzawki. I tego się nauczył od Starego V’ornna, kiedy razem budowali sadzawkę wokół małego źródełka w jego posiadłości: stać pośrodku oznacza widzieć wszystko. - Miałeś niegdyś przyjaciela. Teraz zamienił się w popiół. Przez ciebie, Kurganie Stogggulu. Przez ciebie. Coś przyciągnęło uwagę Starego V’ornna. Kurgan wyszedł za nim na dziedziniec. Stary V’ornn starannie wybierał drogę do środka placu. Kurgan już tyle razy widział, jak to robi, a on jeszcze nigdy nie poszedł dwa razy tą samą ścieżką. - To było trzy miesiące temu - odezwał się Kurgan. - Stare dzieje. Gdybym uronił łzę, byłbym hipokrytą. - Oczywiście. Żal to tylko przejaw sumienia, a ty go nie masz. - Twarz Starego V’ornna wyrażała zadowolenie, jakby wreszcie dojrzał barwę i linię długo wypatrywanego horyzontu. - Bądź jednak świadom, że jest do zapłacenia cena. Teraz lub później, to bez znaczenia. Taka jest Nienaruszalna Reguła Wszechświata, Prawo Równowagi. - Nauczyłeś mnie, że droga do władzy nigdy nie jest prosta. Nie boję się, jeśli o to ci chodzi. Uśmiech Starego V’ornna był niczym zmarszczka na wiekowej skórze. - W twoim przypadku niepokoi mnie to, że nigdy się nie boisz. - Tego też mnie nauczyłeś. Wreszcie dotarli do środka. W małej, lecz głębokiej sadzawce szemrało ukryte źródło. Woda była czarna jak smoła, nawet w najjaskrawszym słońcu. Kurgan pamiętał, jaka była zimna, kiedy zanurzało się w niej dłonie i przedramiona. Na skraju sadzawki stał niewielki srebrny kielich, misterniejszej roboty niż którekolwiek z dzieł v’ornnańskich Tuskugggun. Chłopak wyobrażał sobie, że Stary V’ornn przychodzi tutaj, nabiera wody i gasi pragnienie. - A zatem źle pojąłeś lekcję. Uczyłem cię, żebyś się nie bał. Lecz są sytuacje, kiedy jedynie strach może ocalić ci życie. Pożyteczny strach wyostrza zmysły, harmonizuje umysł. I wówczas dostrzega się sposobności. Oddać się we władzę strachu to słabość, ale całkowity brak strachu rodzi butę. - Starzec zajrzał w głąb sadzawki. - Twoja arogancja daje mi do myślenia. - Dlaczego? Uczyłeś mnie, że arogancja to siła. - Słońce jest twoim symbolem, zarówno talizmanem, jak i symbolicznym celem, pulsuje bezgraniczną mocą. Lecz oślepniesz, jeżeli będziesz za długo w nie patrzył. - Nie, jeżeli często wpatrujesz się w ciemną plamę. Stary V’ornn pomyślał o kundalańskim słońcu z tajemniczą purpurową plamą i zaśmiał się radośnie. - Ach, nigdy nie jest się za starym na naukę. To przywraca radość życia. Otoczył Kurgana ramieniem i chłopak znów wyczuł siłę, ukrytą w starym, kościstym ciele. To było charakterystyczne dla starca. Kurgan był przekonany, że składa się on z samych tajemnic. - Jednak zbyt duża arogancja staje się słabością - ciągnął Stary V’ornn. - Wydostałeś się z cienia ojca. To niemały wyczyn. Kurgan miał wrażenie, że ogrzewa go słońce w zenicie. - Dzięki. Stary V’ornn kiwnął długim, pająkowatym palcem. - Nie zapominaj jednak, że to jedynie chwilowy triumf. - Nie przestanę go doceniać. - O, sądzę, że w swojej arogancji już to zrobiłeś. - Stary V’ornn postukał długim, półprzejrzystym paznokciem o cienkie, niemal czarne wargi. - Żywisz wobec ojca najwyższą pogardę. - Zasłużył sobie na to. Twarz Starego V’ornna pociemniała. - Posłuchaj sam siebie. Emocje wzięły górę. Włada tobą wzgarda, którą żywisz do ojca. On to widzi, czuje i działa zgodnie z tym. Toteż może to być przyczyną twojej zguby. - Starzec znów tajemniczo się uśmiechnął. - Wennn Stogggul zasługuje na pogardę, to fakt. Jednak to jedynie fakt i nic poza tym. Niebezpieczne jest twoje uczucie, bo może uczynić cię ślepym na jego siłę i prze biegłość. I wówczas go nie docenisz. Kurgan długo milczał. Zrozumienie słów Starego V’ornna nigdy nie było łatwe, czasami wydawało się wręcz niemożliwe. - Oczywiście masz rację - odezwał się wreszcie. - Kimże jest Wennn Stogggul? Od tej pory przestaje być moim ojcem. Jest po prostu graczem w tej grze. - Jeżeli tak uważasz, jeśli naprawdę tak czujesz, Kurganie Stogggulu, to skończyliśmy na dzisiaj. Regent Stogggul tkwił w opustoszałej sali bankietowej i intensywnie wpatrywał się w hologram Kundali. Tak zastała go Dalma. - Kochanie. Spojrzał na nią gniewnie. - Obserwowałem cię tego popołudnia. Ile razy cię ostrzegałem, żebyś nie pokazywała się w służbowych pomieszczeniach? Są przeznaczone do spraw urzędowych. - Już się na mnie złościsz? - Zbliżyła się do niego z szelestem zdobionego brokatem jedwabiu. Ostatnio zaczęła nosić suknie z bogato haftowanych kundalańskich materiałów. - Nie pamiętam, że byś w ogóle mnie przed czymś ostrzegał. - Wsunęła nogę pomiędzy jego nogi. Zignorował jej poczynania. Nie należało jej okazywać, jak bardzo zaczął polegać na jej trzeźwym umyśle i kontaktach. Jako looorm mająca licznych klientów nawiązała bliskie kontakty w różnych warstwach społecznych, zarówno v’ornnańskich, jak i kundalańskich, do których on nigdy nie przeniknie, choćby był nie wiem jak potężny. Rozmowy kochanków, odpowiednio wykorzystane, to znakomity oręż. - Mówiłem ci, że możesz korzystać z moich prywatnych komnat. Najwyraźniej ci to nie wystarcza. Uśmiechnęła się słodko i wtuliła w niego z żarem słońca. - Powinnaś być wdzięczna, że pozwoliłem ci mieszkać w pałacu. Jakaż inna looorm by tego dostąpiła? - To dlatego, że nie jestem jak inne looorm, kiciusiu. - Zaczęła lizać szyję Stogggula, więc złapał ją za nadgarstki i odepchnął. Krzyknęła z bólu, co mu się spodobało. Nadąsała się. - Przyszłam, żeby ci pokazać wspaniałą niespodziankę, a ty mi zadajesz ból. Delikatniej przyciągnął ją do siebie. - Jestem ostatnio w złym humorze. Wybacz. - Zawsze, kochanie. Lecz cóż to za podstępne knowania wyszły na jaw w pieczarach, że jesteś aż tak poruszony? - Stogggul odwrócił się i wyłączył hologram. - Nieważne. Zaręczam, że humor ci się poprawi, kiedy zobaczysz moją niespodziankę. Z tymi słowy wyprowadziła go z komnaty i poszli westybulem, minęli paradne schody i przemierzali korytarze, w których coraz bardziej tracił orientację. Bez wątpienia o wiele lepiej niż on poznała labirynt pałacu. Nareszcie dotarli na balkon, który, jak regent wiedział, wychodził na zielarski ogródek Giyan. Kazał powyrywać wszystkie rośliny i chciał, żeby położono tam bruk, ale Dalma go ubłagała, żeby tego nie robił. Lubił, jak go prosiła, więc się zgodził. Podprowadziła go do misternej balustrady i powiedziała: - Co ty na to? Zobaczył młodą Kundalankę z gęstymi platynowymi włosami, skąpaną w księżycowej poświacie. Klęczała pośród równych rządków czegoś, co przypominało zielsko. W ogrodzie powiał rześki wiaterek, który niósł ze sobą ostre wonie. Stogggul zaczął kichać. - A to co takiego?! - krzyknął. - To zielsko jest nie tylko wstrętne, ale i cuchnie tak, że N’Luuura by padł! Młoda Kundalanka, słysząc go, wstała i obróciła się twarzą ku niemu. Była bardzo wysoka, wiotka, o delikatnych rysach. Długie, gęste włosy miała splecione w warkocz, zwisający niczym kord aż do delikatnych wypukłości pośladków. Wennn Stogggul był przekonany, że w tej właśnie chwili jego serca przestały bić. Złapał się balustrady, aż zbielały mu kłykcie, bo ugięły się pod nim kolana... Stwierdzenie, że nigdy nie był wrażliwy na wdzięki Kundalanek, byłoby zbyt delikatne. Prawdę mówiąc, uważał ich wygląd za równie obrzydliwy jak iskrzyżuczków z Phareseius Prime i sądził, że równie nisko jak te stwory stoją w łańcuchu pokarmowym. Lecz kiedy jej duże, nadzwyczaj jasne oczy bacznie mu się przyglądały, doświadczył zupełnie nieznanego uczucia, które wywołało osobliwą gorączkę i słabość. Miał wrażenie, że jej szaty zniknęły. Zdawało mu się, że widzi jej ciało: wszelkie sekretne zagłębienia i wypukłości, każdy skraweczek tej kobiety budził nieposkromioną ciekawość i tchnął erotyzmem. Nawet z tej odległości wyczuwał jej osobliwą woń. Każdy zapach w ogrodzie był cudowny, a każda roślina pokryta rosą, którą pragnął smakować. - Wiem, iż trudno uwierzyć, że takie ”cuchnące zielsko” może zbawiennie oddziaływać i na V’ornnów, i na Kundalan. Uśmiech Kundalanki muskał go niczym delikatne palce, budził dreszcz. Chciał coś odpowiedzieć, ale myśli mu się poplątały i nie mógł. Kobieta chyba uznała jego milczenie za wyraz zwątpienia, bo dodała: - Zapewniam cię, panie, że mówię prawdę. - Uniosła moździerz z czarnego bazaltu i tłuczek z białego agatu. - Jeżeli pozwolisz, panie, udowodnię to. Stogggul wziął się w garść i powiedział: - Podaj swe imię, kobieto. - Malistra, panie. Podobało mu się, że mówi do niego ”panie”. Kiwnął głową i skinął na Kundalankę. - Chodź tutaj, Malistro, sam ocenię prawdziwość twoich słów. Gdy tylko Malistra zniknęła, odezwała się Dalma: - To ta kundalańska czarownica, o której ci opowiadałam. Kazałam jej tu zasiać zioła, żeby je uprawiała wyłącznie dla ciebie. Regent się zmarszczył. - Ta przeklęta skcettta Ashery, Giyan, czarami zyskała opiekę Rekkka Hacilara. Nie ma wątpliwości, że to jej czary pozwoliły im cztery noce temu ujść dowódcy szwadronu Rydddlinowi i jego Khagggunom. - Widzisz, co mogą kundalańskie czary? Teraz będziesz miał własną czarownicę, która odpłaci Giyan tymi samymi metodami. Spojrzał jej głęboko w oczy. Dalma uśmiechnęła się przelotnie, a on pozwolił sobie na westchnienie. - Może masz rację. - Wiesz, że tak. - Zaśmiała się gardłowo. - Myślisz, że znajdzie mi uciekinierów? - Sam musisz ją o to spytać, kiciusiu. - Dłonie Dalmy igrały pod szatami regenta. - A teraz powiedz, czemu każesz mi się przymilać do tego cuchnącego mięśniaka? Stogggul parsknął zdegustowany. - Gwiezdny admirał potwierdza moje początkowe zdanie o nim, o wszystkich Khagggunach. - Stogggul potrząsnął stożkowatą głową. - Istnieją ważkie powody, że oni są niższą kastą. Zdobyta władza uczyni go niebezpiecznym, chyba że się go weźmie na smycz. Właśnie w tej chwili zjawiła się na balkonie Malistra. Stała, milcząca i pełna respektu, trzymając moździerz wypełniony utłuczonymi ziołami. Otaczała ją aura niepokojącego erotyzmu kapłanki. Jej widok sprawił, że umysł Stogggula zaczął działać na wysokich obrotach i jego plan, jego rozkosznie złośliwy plan, wszedł w następną fazę. Złowić dwa teyje na jeden wabik, czyż nie tak brzmi powiedzonko Gyrgonów? Zdobycie Malistry i skłonienie jej, żeby swoimi czarami otworzyła Drzwi Skarbnicy - to będzie podwójny zysk. Ugasiłby trawiący go żar i nakłoniłby Gyrgonów, żeby odebrali Konsorcjum Asherów kontrolę nad handlem salamuuunem i przekazali jemu. Nareszcie. Zemsta. Ale najpierw Malistra musi pokazać, co jest warta. Musi działać ostrożnie. Zginęło paru Gyrgonów. Pierścień Pięciu Smoków już udowodnił, że jest bardzo niebezpieczny, więc żadnych pochopnych działań. Obrócił Dalmę. - Ja wypróbuję te kundalańskie bzdury, a ty idź do gwiezdnego admirała. - W jakim celu? - Romansowym. Dalma szeroko otworzyła oczy. - Oszalałeś? - Niczym kraeliański sundog. - Stogggul był tak z siebie zadowolony, że postanowił nie karać jej za brak szacunku. Poza tym niechęć Dalmy do opuszczenia go rozkosznie poruszyła jego lędźwie. - Chcę, żebyś dała Morsze sposobność, której pragnie. - Sposobność? Zaprowadził ją na koniec balkonu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać. - Wszystkich Khagggunów uczy się znajdować słabe punkty przeciwnika. Po co pozwalać, żeby admirał zbyt uporczywie szukał moich? Morcha cię pożąda. Wiem to. Daj mu do zrozumienia, że masz mnie dosyć. - Zachichotał. - To mu się na pewno spodoba. Chcę, żeby myślał, że dzięki tobie będzie miał wgląd w to, co myślę i planuję. Dzięki temu straci czujność. I znajdzie się dokładnie tam, gdzie chcę. - Znów zarechotał. - W twoich rączkach. Dalma, która ponad wszystko kochała intrygi, zaśmiała się i ucałowała go. - Wspaniale, kiciusiu! Z rozkoszą dostarczę ci go tak, jak sobie życzysz. - Nagle się nadąsała. - Żałuję tylko, że przez to będę mniej czasu spędzać z tobą. - Wszyscy musimy być gotowi do poświęceń, nieprawdaż? - Stogggul spojrzał za nią, na drugi koniec balkonu, gdzie stała Malistra z warkoczem połyskującym w świetle księżyców. Dalma mocno pocałowała go w usta. Przechodząc obok Malistry, krótko ścisnęła jej ramię. Wennn Stogggul został sam z Kundalanką; gestem przywołał ją do siebie. Z bliska robiła jeszcze większe wrażenie. Przylegające do głowy platynowe włosy i niezwykle jasne oczy nadawały jej wygląd nie tylko obcy, ale i egzotyczny. Nosiła prostą ciemną podróżną pelerynę. Kształtne ramiona miała obnażone. Prawe ramię od łokcia do barku oplatała opaska z brązu, której nadano kształt groźnego węża. Oczy w jego płaskiej głowie z całkowitą obojętnością wpatrywały się w Stogggula. - Jak rozumiem, czerpiesz z tego korzyści. - Wskazał na ziołową miksturę. - To dar, panie, choć skromny. - Czary. - Regent potrząsnął głową. - To bzdury. Kundalanka posłała mu nieśmiały uśmiech. - Czy technomancja waszych Gyrgonów bardzo się różni, panie? Również stara się wyjaśnić to, co wykracza poza nasze zrozumienie. Regent chrząknął. - Możesz być pewna, że Gyrgonów nie interesuje mielenie zielska i korzeni. - Ale ciebie najwyraźniej tak, panie. Stogggul naburmuszył się groźnie. - Jesteś zuchwała. Muszę cię ukarać. - To wcale nie oznacza braku szacunku. Wprost przeciwnie. Jak na V’ornna, jesteś łaskawy i postępowy. Jestem wdzięczna, że pozwoliłeś mi uprawiać moje rośliny w obrębie pałacu. Wennn Stogggul świadomie utrzymywał groźną minę, żeby Malistra się nie zorientowała, jak szybko biją jego serca. - Ciekawe, jak bardzo wdzięczna? Malistra osunęła się na kolana. Postawiła moździerz i tłuczek, nabrała w dłoń świeżo sporządzonego proszku i pluła na niego, aż powstała gęsta maść. Zręcznie wsunęła dłoń w rozcięcie szat Stogggula, sięgnęła głębiej i wtarła maść w jego lędźwie. Jej cudowna twarz uniosła się ku niemu niczym kwiat ku słońcu. - Czy mogę ci ukazać, panie, całą głębię mej wdzięczności? - Dotykała go, a może to zaczynała działać sporządzona przez nią maść. Cokolwiek to było i tak nie miał wyboru, mógł jedynie skinąć głową, kiedy jej twarz podążyła za dłońmi między obfite fałdy paradnej szaty regenta. Potem leżał wpatrzony w iskrzące się gwiazdy. Malistra uniosła się obok niego na łokciu i spytała: - Czy zadowoliłam cię, panie? - Tak. - Chociaż jestem przedstawicielką obcej rasy? Regent Stogggul sięgnął po jej gruby warkocz. Malistra uśmiechnęła się, odsunęła jego dłoń i położyła swoje ręce na jego bezwłosej piersi. Znów poczuł podniecenie. Wąż z brązu lśnił i połyskiwał, rzeźbione łuski zdawały się falować w rytm jej ruchów. - Jesteś Kundalanką. To była chwila. - Uniósł rękę, a potem pozwolił jej opaść bezwładnie. - Widzisz? Już minęła. - Lecz ja pragnęłabym czegoś trwalszego, panie. - Jesteś Kundalanką - powtórzył. Dla niego to wszystko wyjaśniało. Malistra usiadła i skrzyżowała nogi. Nie mógł oderwać oczu od grubego warkocza, przewieszonego przez jej ramię i wiszącego pomiędzy piersiami. - Czy pozwolisz, bym na dowód mej szczerości zademonstrowała ci inne zastosowanie mojego proszku? - Pierwsze bardzo mi się podobało. - Skinął głową. - Owszem. Raz-dwa zmieszała szczyptę proszku z ziół z kieliszkiem przejrzystego płynu i dała mu do wypicia. - Jak to zadziała? - Lepiej, jeśli sam to sprawdzisz, panie. Ponieważ poprzednio wywarło to zbawienny wpływ na jego lędźwie, nie zawahał się i połknął miksturę jednym haustem. Niemal natychmiast go zemdliło. Oblał się potem i tak mu się zakręciło w głowie, że kiedy chciał się zamachnąć na Malistrę, łupnął głową w delikatnie rowkowane tralki balustrady. Zwiesił głowę poza balustradę i zwymiotował. Był słaby jak przymierający głodem drapieżca. - Ty... - wykrztusił. - Ty... Malistra podtrzymała mu głowę i podsunęła skórzany bukłaczek. - Wypij to, panie. Ciepły płyn wlał mu się w gardło. Stogggul ledwie zdołał go przełknąć. Ale zaraz potem poczuł, jak wracają mu siły, jak napływają niczym wzbierający wiosną strumień. - Co... co mi zrobiłaś? - Mogłam cię zabić, panie - powiedziała kobieta z osobliwą czułością. - I byłoby to takie łatwe. Wystarczyłoby podwoić dawkę. Nie ma w pobliżu twoich Haaar-kyut, nikt nie wie, że tu jestem, a sekcja nic by nie wykazała. Mikstura z ziół rozpada się na biochemiczne składniki w parę minut po połknięciu. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. - Każę cię ściąć. - Oczywiście, panie, skoro taka twoja wola. - Podsunęła mu moździerz wypełniony sproszkowanymi ziołami. - Lecz najpierw przyjmij ten dar i jeśli zechcesz, wykorzystaj przeciwko swoim wrogom. Połknąłeś połowę dawki, więc jesteś na to uodporniony. Stogggul przez chwilę milczał. Najwyraźniej coś rozważał. Wreszcie podjął decyzję. - Dalma powiedziała mi, że to był dawniej ogród skcettty po przedniego regenta, Giyan. - Tak. - Znasz ją? - Stogggul stał się podejrzliwy. - Tylko ze słyszenia, panie. - Wieść niesie, że jest przebiegła. - Regent wstał, oparł się łokciami o balustradę i długo patrzył na ogród pełen magicznych ziół, korzeni i grzybów. - Powiedz, kto zbierał dla skcettty te rośliny o narkotycznych właściwościach? Malistra roześmiała się. Jej śmiech był cichy i szemrzący, jakby woda spadała w kryształ. - Na pewno nie ja, panie. Czarownica nie może dostawać ziół od drugiej, bo dotyk tamtej skaziłby je, odebrał im moc lub, co gorsza, odmienił ich działanie. Nie można ich zbierać maszynowo, bo są zbyt delikatne, a twoja aura skazi je nawet wtedy, kiedy użyjesz rękawic. Giyan, jak wszystkie czarownice, sama hodowała i zbierała zioła. Ja też tak robię. Potem Malistra podeszła, stanęła przy Stogggulu i objęła go w pasie. - Nad czym się tak głęboko zadumałeś, panie? - spytała cicho. - Jeżeli mogę w czymś pomóc, to wystarczy, że powiesz. Szalał w nim ogień. Pragnął jej ponad wszystko. Popatrzył na sproszkowane rośliny. Jakich jeszcze dowodów swojej czarodziejskiej mocy mogła mu dostarczyć? Pożądał jej aż do bólu. - Poszukuję uciekinierów - rzekł ochryple. - Jednym z nich jest skcettta, Giyan. Posłużyła się czarami, żeby zniknąć. Znajdź ją dla mnie. Twoje czary to potrafią, co? - Z całą pewnością, panie. - Jeśli odnajdziesz i ją, i jej towarzysza, dowiedziesz prawdziwości swoich słów i nasze wspólne kontakty staną się trwalsze. Ale najpierw musisz tymi swoimi kundalańskimi czarami odzyskać dla mnie Pierścień Pięciu Smoków, pomyślał. Gwiezdny admirał Kinnnus Morcha leżał nago na werandzie swojego pawilonu. Wyciągnięty na plecionej leżance, zażywał kąpieli w poświacie księżyców; obok stała identyczna leżanka. Wokół werandy rosły równe rzędy przycinanych, mocno rozgałęzionych ammonowców, które chroniły ją przed ciekawskimi oczami. Posadzkę zrobiono z syntetycznego kamienia, białego jak śnieg, który odbijał i wzmacniał poświatę księżyców. Morcha usłyszał ciche kroki i wiedział, kto nadchodzi, bo rozkazał, żeby do pawilonu wpuszczono jedynie jego młodego adiutanta. - Czy wiesz, Kurganie, że noc to pora intryg? - Teraz już wiem, sir. - Gdzie byłeś? - Gwiezdny admirał przemawiał zupełnie innym tonem. - Zauważono, że wyszedłeś przed końcem bankietu. - Jest pewna kobieta, sir - odparł stojący na baczność Kurgan. - Kobieta? W twoim wieku? - To looorm, sir. - Kłamstwo przyszło chłopcu łatwo, niemal radośnie. - Uczy mnie. - Dobrze mieć w życiu takie nauczycielki, adiutancie. Uczy się nas, żebyśmy wobec Tuskugggun, a zwłaszcza looorm, czuli wyłącznie lekceważenie. Lecz nadchodzi w życiu taki czas, że jedna z nich załazi ci za skórę. Stwierdzasz, że czujesz do niej coś, co uważałeś za niemożliwe. Wtedy i tylko wtedy pojmujesz, co tracisz, będąc Khagggunem. - Mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam taką Tuskugggun - rzekł Kurgan, który wcale nie żywił takiej nadziei i tylko się zastanawiał, kto mógłby być wyjątkową looorm gwiezdnego admirała. - Jeśli znajdziesz, to mówię ci, że będziesz się zastanawiać, czy ona jest błogosławieństwem, czy przekleństwem. - Kinnus Mor cha uniósł krzepkie ramię. - Ale dość już o uczuciach. Przyłącz się do mnie, adiutancie. Zdejmij mundur. - Wyczuł wahanie chłopca i uniósł się na łokciu. - To część mego nocnego reżimu. W trakcie moich podróży bywałem wystawiony na wszelkie rodzaje promieniowania atmosferycznego i twierdzę stanowczo, że to na Kundali jest najprzyjemniejsze. Zamówiłem sobie te kamienne bloki, wzmacniają radiację i dobre samopoczucie. - Mrugnął. - A tak między nami, przekonałem się, że to odmładza to, co u mężczyzny najczulsze. Kurgan zaczął zdejmować mundur, a gwiezdny admirał opadł na leżankę z długim westchnieniem. Po chwili usłyszał, jak młody adiutant układa się na stojącej obok leżance. - A my obaj bez wątpienia potrzebujemy odprężenia po nieprzyjemnym bankiecie u twojego ojca. - Sądziłem, że raczej się udał. - I teraz też tak myślisz? Przypuszczam, że zauważyłeś zdziwienie na twarzy ojca, kiedy wpakowałeś belt w plecy Kefffira Gutttina. - Nie zauważyłem. - Ta jego przemowa była starannie zaplanowana. Chciał sprowokować jednego z nich: Bacha Ourrrosa lub Kefffira Gutttina. Bach Ourrros jest za sprytny, żeby dać się wciągnąć w publiczną sprzeczkę z regentem. Lecz Kefffir Gutttin nie był tak roztropny. - Wiem, że ojciec chciał śmierci Bacha Ourrrosa. - Obaj nawzajem pragną swojej śmierci - burknął Kinnnus Morcha. - Ale regent miał na myśli coś jeszcze. Wymyślił podstępny test dla mnie: próbę mojej lojalności. - Przecież już dowiodłeś swojej lojalności? - Myślę, że twój ojciec poddaje próbie praktyczną możliwość ukształtowania nowej, międzykastowej socjety, którą on i ja właśnie tworzymy. To zupełnie nowy świat, nie mam mu tego za złe. - Morcha uniósł lewe ramię. - Dopiero zaczynam pojmować działanie mojego nowego okummmonu; no i jak twój ojciec może to pojąć? - Ciężko obrócił się na brzuch. - Nie spodziewał się, że ty zabijesz jego wroga. - Nic mi nie powiedział. - Oczekiwałeś tego? - Chciałbym, żeby wyraził uznanie dla mojego zabójstwa. Gwiezdny admirał westchnął. - No, adiutancie, jesteś skazany na rozczarowanie. Mogę rzec, że jestem z ciebie dumny, bo wiedziałeś, co należy zrobić, zanim zdążyłem dać ci znak. Byłem pod wrażeniem. Ale twój ojciec? O nie, on nie jest V’ornnem tego rodzaju. Kurgun poczuł zadowolenie, wiedział też, że Kinnnus Morcha ma słuszność. Bezwiednie wrócił do dawnego myślenia o regencie jako o ojcu. Stary V’ornn byłby niezadowolony, że tak słabe rezultaty dała jego ostatnia lekcja. Musi koncentrować się mocniej niż przedtem, już nigdy nie wolno mu mylnie uznać Wennna Stogggula za ojca. - Rad jestem, żeś ze mnie zadowolony, gwiezdny admirale. Zastanawiałem się, czy mógłbym się przyłączyć do jednego z oddziałów, które zaatakują kundalański ruch oporu. - Ależ z ciebie krwiożerczy młodzian. - Gwiezdny admirał uśmiechnął się do kopuły nieba. - Kampania przebiega jak należy, nie muszę cię narażać na ryzyko. Wyobraź sobie tylko gniew twojego ojca, gdybym dopuścił, żeby coś ci się stało. - Więc po co służę, skoro nie mogę brać udziału w kampaniach? - rzekł Kurgan. - Czyżby gwiezdny admirał wątpił w moje męstwo? - Ależ nie, adiutancie. Już go dowiodłeś. Lecz mam do dyspozycji wielu starszych rangą Khagggunów, żeby wykonywali dla mnie mokrą robotę. Są inne kampanie, na innych frontach, do których lepiej się nadajesz. - Gwiezdny admirał poruszył dłonią przed nimi i zaczął się powoli obracać hologram Kundali. - Powiedz mi, adiutancie, dlaczego nie ma nas na południowym kontynencie? Kurgan wzruszył ramionami, wpatrując się w hologram. - Zwiadowczy wypad stwierdził, że nie ma tam nic, co by gwarantowało opłacalność okupacji. Klimat jest surowy, to siedlisko zarazy. Tubylcy, Sarakkoni, to ksenofobiczne, barbarzyńskie plemię. Kinnnus Morcha chrząknął. - A przecież z nimi handlujemy, czyż nie? - Kundalanie też, gwiezdny admirale. Sarakkoni są sprytni i przebiegli. Wydobywają wiele radioaktywnych surowców, które Gyrgoni badają jako źródło energii. - Wiesz, co się przydarzyło tej pierwszej ekspedycji Khagggunów? Nie? Co najmniej jedna trzecia z nich zmarła z powodu napromieniowania, zanim reszta zdołała się wycofać. Ci, którzy wrócili, zostali poddani trwającej miesiącami kwarantannie, a Gyrgoni trudzili się nad ich detoksykacją. Ich bioskafandry i rzeczy osobiste zniszczono, potem uznano za nie nadający się do użytku przez V’ornnów i zatopiono w Morzu Krwi. - To niebezpieczne ziemie, gwiezdny admirale. - Tak też jednogłośnie twierdzą moi koledzy. - Kurganowi wydawało się, że po twarzy Kinnnusa Morchy przemknął cień uśmiechu. - W dzielnicy portowej jest kolonia Sarakkonów, nieprawdaż? - Jest, gwiezdny admirale. - A ty trochę znasz te tereny, prawda? - Sir? - Chciałem rzec, że twój brat... hmmm... mieszka w tej części miasta. - Kinnnus Morcha zacisnął usta. - No i, o ile mnie pamięć nie myli, odbywają się tam walki kalllistotos. Kurgan wstrzymał oddech, starał się zebrać myśli. Zastanawiał się, co wie gwiezdny admirał. Nakazywał sobie doceniać przebiegłość Morchy i siatkę jego informatorów. Wiele by dał, żeby wiedzieć, czy Morsze udało się wygrzebać fakty z jego prywatnego życia, czy też jedynie stara się wyciągnąć informacje. - To prawda, że jestem znany z tego, iż od czasu do czasu bywam na kalllistotos. - I niekiedy biorę w tym udział. - Potrzebuję oderwania od codzienności - rzekł ostrożnie Kurgan. - Raczej oderwań - rzucił sarkastycznie Morcha. Więc wszystko wiedział. Kurgan zagryzł wargi. Nie powinien się aż tak dziwić. Cóż, teraz już nic na to nie poradzi, ale na pewno się postara, żeby informacje przestały przeciekać. Kinnnus Morcha zamknął oczy i głęboko oddychał. - Chcę, żebyś się udał do dzielnicy portowej i nawiązał kontakty z Sarakkonami. - To nie będzie łatwe, sir. Jak wiesz, nie lubią obcych. Nawet Kundalanom nie bardzo ufają. - Adiutant gwiezdnego admirała Khagggunów i na dodatek uczestnik kalllistotos: ksenofobia ksenofobią, ale coś mi się zdaje, że z ich punktu widzenia świetnie się nadajesz na przyjaciela. Kurgan obrócił się na bok. - Oby tak było. Jakie są twoje rozkazy, gwiezdny admirale? - Zbieraj informacje. O wszystkim. Chcę wiedzieć, co myślą o Kundalanach. - Ruch oporu, sir? - Oczywiście. - Gwiezdny admirał się przeciągnął. - No i dowiedz się, co wiedzą o Druugach. - Druudzi, sir? - Zwykła ciekawość. Kurgan uśmiechnął się z zachwytem. - Jestem szczęśliwy, że mi ufasz, gwiezdny admirale. Kinnnus Morcha znów się inaczej ułożył i teraz patrzył na dalekie szczyty Djenn Marre. - Ojciec przekazał mi cenną radę, adiutancie. Oto ona: Mierz zaufanie długością korda. - Zapamiętam to, sir. Gwiezdny admirał znów zamknął oczy. - Wielu próbowało, nielicznym się udało. 19. Awatara - Dlaczego? - Już ci mówiłem dlaczego - odparł Rekkk Hacilar. - Wiesz, ale jeszcze nie wierzysz. Giyan i Rekkk, dosiadając cthaurosów dostarczonych przez Gyrgona Nith Sahora, jechali przez ten sam górski las, gdzie niegdyś Rekkk, jeszcze dowódca szwadronu, ścigał ją i Annona uciekających do Stone Border. - Wszystko porzuciłeś: kastę, status, władzę, wszystko, co czyni cię V’ornnem - nalegała Giyan. - I po co? Tylko mi nie mów, że po to, żeby być przy mnie. Rekkk uchylił głowę przed zwisającą gałęzią. - Jak mam z tobą rozmawiać, skoro mi nie wierzysz i nienawidzisz mnie? - Jesteś V’ornnem, przyzwyczajonym do trudnych sytuacji. Spróbuj - odparła sucho. Rekkk kiwnął głową. - Podobnie jak Eleusis i Nith Sahor mam poczucie, że służę wyższym celom. Uczciwie mówiąc, moje życie nigdy nie miało większego sensu. Podobnie jak matkę, zawsze mnie gdzieś ciągnęło, choć nie potrafiłem określić gdzie; wiedziałem jedynie, że daleko od innych V’ornnów. W najbardziej zwartej kaście społeczności V’ornnów czułem się jak outsider. A teraz... teraz mam okazję pomóc mojemu i twojemu ludowi. - Rekkk spiął cthaurosa i teraz oba wierzchowce szły obok siebie. - Widzę twoją minę. Cokolwiek myślisz, wiedz, że bardziej niż ty nienawidzę Wennna Stogggula i Kinnnusa Morchy. - Niemożliwe. - No proszę, kłócimy się o siłę nienawiści. W tym jesteśmy dobrzy. Giyan spojrzała na niego po chwili i skinęła głową. - Akceptuję twój punkt widzenia. - Zgódźmy się przynajmniej co do tego. Porzućmy sprzeczki dotyczące nienawiści do regenta i gwiezdnego admirała, dobrze? Giyan popędziła cthaurosa, a Rekkk jechał za nią w milczeniu. Dzień był ciepły i bezwietrzny. Roiło się od owadów, nad ich głowami ptaki przelatywały z gałęzi na gałąź. Otuleni zielonym cieniem kierowali się na północ, stale w górę, ku szczytom Djenn Marre. - Ufam, że wiesz, co robisz - odezwał się Rekkk. - Ta Eleana. Jak nam pomoże odnaleźć Dar Sala-at. - Już wiem, gdzie jest Dar Sala-at - odparła sucho Giyan. - Eleana lepiej ode mnie zna wyżej położone tereny. Poza tym ma wielu przyjaciół, którzy pomogą nam w drodze, nakarmią nas, ukryją przed wścibskimi oczami. - Innymi słowy, ona jest w ruchu oporu. Giyan milczała, a on dodał: - Obawiasz się, że ją zabiję kordem? - Nie. Obawiam się, że ona ciebie zabije. Rekkk pochylił się w siodle ku niej. - Powinienem się obrazić, ale raczej się cieszę, że się o mnie troszczysz. - Obiecuję, że nie wejdzie mi to w nawyk. - Nie składaj obietnic, których nie będziesz mogła dotrzymać. Giyan spojrzała na niego ostro, potem zatrzymała cthaurosa i zsiadła. - Zostań tutaj - ostrzegła go. - Będzie więcej kłopotów, niż trzeba, jeśli Eleana cię zobaczy, zanim zdążę jej wyjaśnić twoją obecność. - A co jej powiesz, żeby mnie natychmiast nie zakłuła? - Ciągle nad tym myślę. - Może użyj swojej magii? - Osoru nie działa na kogoś, kto nie jest twoim wrogiem - rzekła sucho Giyan. - Do tego trzeba Kyofu, czyli Czarnej Magii. Mało wiem o Kyofu i wcale nie chcę się tym posługiwać. Rekkk zeskoczył z wierzchowca. - W takim razie lepiej z tobą pójdę. - Powiedziałam, żebyś tu został. Przez chwilę trwali tak, stojąc jakiś metr od siebie. W końcu Rekkk skinął głową. - Wybacz. Nie przywykłem słuchać rozkazów kobiety. - To nie był rozkaz. Ja... - Nagły powiew wiatru musnął twarz Giyan. Odgarnęła włosy, które opadły jej na oczy. - Myślałam... Uważam, że lepiej będzie, jak sama najpierw porozmawiam z Eleaną. - No to idź. Giyan zamrugała. Przyjrzała się surowej twarzy Rekkka i po raz pierwszy dostrzegła łagodniejsze rysy. - Wrócę z nią tak szybko, jak się da. W tym czasie... - Potrafię sobie znaleźć zajęcie. - To nie był rozkaz. Naprawdę. - Wierzę ci - odparł sarkastycznie. Giyan skinęła głową, uniosła na pożegnanie rękę, odwróciła się i zniknęła w lesie. Eleana przykucnęła za wielkim sercowcem i obserwowała powolne migotanie słonecznego blasku przesianego przez gałęzie. Ptaki śpiewały, a owady brzęczały jak przed dziesięcioma minutami. A jednak coś się zmieniło. Do lasu weszło coś, czego nie powinno tu być. Czuła to jak powiew chłodnego powietrza w gorący letni dzień. Nastroszył się jej puszek na karku, wzbudzając ostrzegawczy dreszcz. Od kiedy V’ornnowie nagle nasilili ataki przeciwko ruchowi oporu, Eleana i inni członkowie jej komórki organizacyjnej byli mocno podenerwowani. Dowiadywali się, że jedno po drugim niszczono inne zgrupowania ich organizacji. Już przestała liczyć, ilu przyjaciół zginęło tylko w ubiegłym tygodniu. Dobyła v’ornnańskiego korda, który miała u lewego boku. Całe tygodnie spędziła na nauce posługiwania się tą ciężką bronią. Choć była daleka od rozszyfrowania jego właściwości, czuła się na tyle wprawna, by się nim posłużyć. Weszła trochę głębiej w cień po to, żeby lepiej się skryć oraz po to, żeby mieć rozleglejszy widok na położoną po południowej stronie polanę. Czuła mrowienie skóry głowy. Coś się zbliżało. Oburącz chwyciła kord, mocno napięła mięśnie. Dammi na pewno by się śmiał, gdyby ją teraz zobaczył; tak jak śmiał się, patrząc, jak ona stara się zamachnąć nieporęczną, ciężką bronią V’ornnów. Jasne, że jemu - wyższemu i mocniejszemu - dużo łatwiej było się posługiwać kordem. Ostatnio stale się z Dammim sprzeczali. Biedny Dammi, tak ją kochał. Frustrował go brak wzajemności i często znajdowało to odbicie w ich służbowych kontaktach. Może byłby szczęśliwszy, wydając jej rozkazy, chociaż hałaśliwie temu zaprzeczał, ilekroć o tym wspominała. Tak więc trwały bezsensowne sprzeczki. Bezsensowne, bo w rzeczywistości kłócili się nie tyle o władzę, ile o nieodwzajemnioną miłość. A także dlatego, że nie mogła sobie wytłumaczyć jego skrywanej wrogości. Kiedy raz spróbowała o tym mówić, Dammi wyszedł z godnością i nie odzywał się do niej przez tydzień. Może to dlatego, że byli tacy młodzi. Kto by się spodziewał, że Kundalanie w ich wieku będą kierować komórką ruchu oporu? Czasami się zastanawiała, czy obydwoje z Dammim podołają takiej odpowiedzialności. Ale czy był ktoś inny? W tej okolicy V’ornnowie już dawno wymordowali większość dorosłych mężczyzn; co jakiś czas urządzali te swoje rajdy i zabijali ich. Eleana miała też inną teorię na temat ich sprzeczek: łączyła je z Karą. Dammi nie mógł zrozumieć, że ona nie chce się wyrzec Miiny i przejść na Karę, gloryfikującą ”tu i teraz”. Wyznawcy Kary nie zastanawiali się nad tym, czemu Miina się od nich odwróciła. Nie czekali na znak zwiastujący powrót wielkiej bogini. Chcieli skończyć z przykrymi i stwarzającymi podziały dysputami o Proroctwie o Darze Sala-at, Perle i Anamordorze. Nie zastanawiali się, skąd przybyli i dokąd podążają. Chcieli tylko obietnicy lepszego życia dzisiaj. Eleana zastanawiała się również, jaki wpływ na Dammiego wywarło pojawienie się Annona Ashery. Tego dnia, kiedy Annon i Kurgan zaskoczyli ją podczas kąpieli w strumieniu, była w Axis Tyr, ukryta na dnie dwukołowego kundalańskiego wozu wiozące go nawóz do v’ornnańskich ogrodów. W mieście przeprowadziła zwiad, szukając słabych punktów obrony V’ornnów; z pomocą miejskich partyzantów znalazła położone na tyłach przejście do głównych koszar Haaar-kyut. Parę tygodni potem przybył Dammi, żeby podłożyć bombę, którą zrobił z knurzego łajna, nafaszerowanego tertowym materiałem wybuchowym, zdobytym w drodze wymiany. Wybuch poczynił V’ornnom spore szkody. Lecz dwa „kontakty” Eleany w mieście zabito i jedynie jej umiejętności i śmiałość uchroniły Dammiego przed schwytaniem. Znieruchomiała, bo wśród gęstego listowia sercowców przemknął cień, po południowej stronie polany. Tak, coś nadchodziło. Zbliżało się. Serce się jej ścisnęło, kiedy pomyślała o innej obławie Khagggunów. Annon. Jego pojawienie się, jak to mówią, przewróciło jej wszystko do góry nogami. Miała o V’ornnach wyrobione zdanie. Zabili jej rodziców, ciotki i wujków, przyjaciół i rodaków. Ale to było, zanim Annon ją uratował, zanim się w nim szaleńczo zakochała. I to ta szalona miłość tak rozwścieczyła Dammiego, zniszczyła ich związek i jej własny mały światek. W jej życiu dominowała nienawiść do V’ornnów. Miłość do Annona - tak niespodziewana, zaskakująca i ekscytująca - sprawiała, że jej serce śpiewało, barwy nabierały intensywności, budziła w niej aż bolesną tęsknotę. Eleana znowu dostrzegała piękno wschodu słońca, potęgę gór, słodycz ptasich śpiewów. Znów żyła. Ciche rżenie sprawiło, że spojrzała w lewo, nie poruszając głową. Poprzez gęste liście dostrzegła, jak ktoś ostrożnie wprowadza cthaurosa na nakrapianą słońcem polanę. Serce Eleany zabiło radośnie. A może to Annon? Jakaś postać wyszła z lasu. Eleana, trzymając w pogotowiu kord, zachłysnęła się oddechem. - Giyan! - Z radością znowu cię widzę, Eleano - powiedziała Giyan, idąc ku niej. - Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę. Jak Annon? Zanim Giyan zdążyła odpowiedzieć, na polankę wszedł Rekkk. Gdy tylko Eleana go zobaczyła, zaklęła pod nosem, dobyła korda i włączyła przepływ jonów. - Stań za mną, szybko! - krzyknęła. - To pułapka! - Nie, Eleano! - Giyan odwróciła się do Rekkka. - Co ty tutaj robisz? Ale Eleana już gnała ku niemu z uniesionym kordem. Rekkk nie dotknął korda ani żadnej innej broni. Dziewczyna przebiegła połowę polanki, kiedy poczuła kolejny atak nawiedzających ją od kilku tygodni mdłości. Minęły. Znów ruszyła ku V’ornnowi, lecz on - o dziwo - nie sięgnął po broń. Zatrzymała się gwałtownie, ze ściśniętym gardłem. - Co knujesz, Khagggunie? - fuknęła. - Okrążyli mnie twoi żołdacy? To twoja pułapka? - Jesteśmy tu tylko my dwoje - tłumaczyła z desperacją Giyan. - To nie pułapka, Eleano. - A ja już nie jestem Khagggunen - odezwał się Rekkk, uważając, żeby nie dotknąć broni. - Zostałem Rhynnnonem. Giyan weszła pomiędzy nich. Rzuciła Rekkkowi bazyliszkowe spojrzenie i obróciła się ku Eleanie, pokazując otwarte dłonie. - Uwierz mi, proszę, że ani Rekkk Hacilar, ani ja nie chcemy cię skrzywdzić. - Uśmiechnęła się, kładąc czarną, sztywną dłoń na ramieniu dziewczyny. Eleana przesunęła wzrok z Rekkka na Giyan. - I tak nadal jest V’ornnem. - O tak. - Błękitne jak niezabudki oczy Giyan nie odwróciły się od oczu Eleany. - Lecz jest ze mną i obydwoje mamy tak ważne zadanie, że wkrótce musimy ruszać dalej. Odłóż broń, Eleano, błagam. Potrzebujemy twojej pomocy. Dziewczyna nie usłuchała. - Stałaś się obrończynią V’ornnów? - Nie jestem obrońcą V’ornnów - odparła łagodnie Giyan. - Tylko tego V’ornna. Na polance zapanowała pełna napięcia cisza. Giyan, natrafiając na zagorzały i nieugięty opór innej Kundalanki, uświadomiła sobie, że w jej duszy nastąpiła głęboka zmiana. Niczym liść niesiony bystrym prądem rzeki dotarła nieoczekiwanie do nieznanych zakamarków samej siebie. Kiedy przestała myśleć o Rekkku Hacilarze jak o wrogu? Czy wtedy, gdy załatwił dla niej Nawiedzenie przez Annona? Gdy został Rhynnnonem? Gdy próbował jej bronić przed Olnnnem Rydddlinem? Kiedy tak odważnie układał się z Nith Sahorem? I znowu otwierała się przed nią nowa droga, a ona stała na rozstajach. Trzeba było podjąć kolejną decyzję, jak w laboratorium Nith Sahora. Nowa droga czekała, aż postawi na niej pierwszy krok. Mogła się posłużyć gniewem, rozpaczą i tęsknotą za Annonem jak bronią i nieustannie karać ich obydwoje lub mogła dojrzeć w Rekkku Hacilarze osobę, którą naprawdę był. - Jakąż to misję wykonujesz, że aż trzeba do niej V’ornna? - Eleana przymrużyła oczy. - Nie działasz pod przymusem, co? - Nagle wyciągnęła rękę i dotknęła jednego z poczerniałych ramion Giyan. - V’ornnowie ci to zrobili? Giyan potrząsnęła głową. - Zdarzył się wypadek, kiedy próbowałam ocalić Annona. Już mogę poruszać palcami w tych kokonach, ale nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Poczwarki wysnuły tysiące włókienek, którymi połączyły się z moimi rękami, i obawiam się, że są teraz częścią mnie; ale nie wiem, co się dzieje. - Tak mi przykro. Naprawdę. Giyan skinęła głową. - Jak już mówiłam, potrzebujemy twojej pomocy. Mamy do wypełnienia ważną misję: musimy odnaleźć Dar Sala-at. - Co ty mówisz? W obecności V’ornna? - Ten V’ornn ma imię, Eleano, jak ty i ja. Rekkk Hacilar wie o Darze Sala-at. Dziewczyna przyglądała się im szeroko otwartymi oczami. - Musicie być szaleni. - Czy jest gdzieś w pobliżu jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać? Proszę cię, Eleano. Każda chwila jest droga. Eleana sztywno potrząsnęła głową. - Wiem, że wydaje się dziwne, iż towarzyszy mi v’ornnański Rhynnnon, który też szuka Daru Sala-at. Lecz może nie jest to bardziej zaskakujące od tego, że wychowywałam dziecko V’ornna. - Byłaś niewolnicą regenta V’ornnów - przypomniała Eleana. - Więc nie miałaś wyboru. - Ale to ode mnie zależało, czy pokocham Annona czy nie, prawda? - Giyan spojrzała znacząco na Eleanę. - A ty już coś wiesz o kochaniu V’ornna, co, kochanie? Eleana odwróciła wzrok i zarumieniła się. - Nie sądziłam, że moje uczucia są tak widoczne. - Najbardziej widoczna jest twoja uczciwość i żarliwość. - Giyan położyła dłoń w czarnym kokonie na ręce dziewczyny i uśmiechnęła się, patrząc na jej śliczną buzię. - W chwili, kiedy Annon na ciebie popatrzył, wiedziałam, że kocha cię równie mocno jak ty jego. A więc nie wszyscy V’ornnowie to bestie? - Ale Khaggguni są stworzeni do walki. - Widzę - zwrócił się Rekkk do dziewczyny - że jesteś uzbrojona w kord. Kundalaninowi zaś nawet za dotknięcie v’ornnańskiej broni grozi śmierć. Wiesz o tym, prawda? - No pewnie - odparła Eleana przez zaciśnięte zęby. Bacznie mu się przyglądała. Rekkk uniósł ręce. - Pochwalam twoją pomysłowość, lecz, niestety, zupełnie brak ci techniki. Mógłbym cię nauczyć... - Drgnął. - Co ci jest, Giyan? Giyan miała bladą i ściągniętą twarz. Zaczęła dygotać jak w straszliwym ataku febry. - Giyan! - Rekkk porwał ją w ramiona, a Eleana przyglądała się im w osłupieniu. - Czy to poczwarki? - Nie - wyszeptała drżącym, schrypniętym głosem. - Użyto przeciwko mnie czarów Kyofu. Szperacz. Próbuje nas znaleźć. Giyan zamknęła oczy, ściągnęła brwi. Rekkk widział, że toczy w swym wnętrzu jakąś straszliwą walkę. Bał się o nią, więc jeszcze mocniej ją przytulił, ale to nic nie pomogło. Czuł, jak od niego odpływa. Wołał ją, lecz był pewny, że go nie usłyszała. Wszystkie barwy zniknęły, zostawiając po sobie jedynie mrok i blask. Giyan była świadoma koncentrycznych kręgów swojej energii, swojej aury, pulsujących w jej najbliższym otoczeniu, w którym nie istniały takie pojęcia jak góra, dół, z prawej, z lewej, z przodu, z tyłu. Minęło wiele lat od chwili, kiedy Giyan weszła w stan głębokiego transu Osoru, zwanego Ayame. Odłączenie się od ciała zawsze było dla niej niepokojące i bolesne. Ból jihe - odłączenia - przypominał ból odcinanej kończyny. Czysta radość Ayame, rzecz jasna, niemal zawsze tłumiła nieprzyjemne doznanie, ale nie tym razem. Wypuszczono bestie Kyofu. Giyan widziała, jak gnają ku niej poprzez mrok i blask. Nie były to oczywiście istoty z krwi i kości, lecz dynamiczne uroki Kyofu Awatar, zręcznie rzucone, skutecznie wywołane. Bestiom nadano pozór Ja-Gaar - groźnych, mitycznych istot o ciemnej lśniącej sierści, wielkich paszczach, długich ogonach, ze złocistymi plamami na muskularnych grzbietach. Zielone ślepia, mieniące się magicznymi urokami, łypały wokół, szukając jej. Giyan zaczęła wirować, rozrzucając wokół jeden koncentryczny krąg po drugim. Lecz to tylko na krótko odwracało uwagę awatar. Wkrótce wracały na jej trop. Te magiczne Ja- Gaar były nadzwyczaj potężne. Rozpoznała ich Caa, energetyczną aurę. Czarownica była tak potężna, tak butna, że wcale nie próbowała ukryć swojej Caa w urokach awatar. To była bez wątpienia Malistra. Starała się ją odnaleźć. Awatary Ja-Gaar zbliżały się i Giyan wiedziała, że musi zadziałać. Odwracanie uwagi nie poskutkowało, więc spróbowała się usunąć, cofnąć w atramentowe jeziorka mroku, które wyczarowała wokół siebie, sama stała się cieniem, żeby się z nimi stopić. Lecz awatary wciąż się do niej zbliżały. I znów, bardziej natarczywie, powróciło pytanie, które dręczyło ją, od kiedy stała się świadoma swojego Daru. Uczono ją, że Osoru to święta magia Miiny, lecz Dar ukazał jej drugą stronę. Dostrzegła ciemność tworzącą Kyofu i zastanawiała się nad jej pochodzeniem. Jeżeli Osoru było magią Miiny, to czyimi czarami było Kyofu? Awatary wniknęły w jej świat atramentowych cieni i Giyan, wciągając powietrze jednym nozdrzem, a wydychając drugim, zmieniła się we własną awatarę - Bas Shamra, ptaka o ogromnych skrzydłach, wielkich łuskowatych szponach i długim, wygiętym dziobie. Kiedy dotarły do niej awatary Malistry, rozpostarła potężne skrzydła i rzuciła się na nie z rozstawionymi szponami. Podniosły się, kiedy je przewróciła. Nie zwracała uwagi na ich ciosy, celowała w oczy, źródła uroku, jednego Ja-Gaar oślepiła przy pierwszym ataku. Drugi skoczył jej na plecy, przeorał pazurami najpierw jedno skrzydło, potem drugie. Spadła, a kiedy bestia na nią skoczyła, wykłuła jej jedno oko zakrzywionym pazurem. Zmagali się urokami, dopóki Giyan nie padła na plecy. Jednooki Ja-Gaar natychmiast rzucił się jej do gardła. Jego moc bardzo wzrosła. W tej chwili Giyan spojrzała w jego jedyne ślepie i zobaczyła wszystko, co ją czekało. Otworzyła się do najtajniejszych głębi ducha, do miejsca, w którym więziła swoje Osoru. Gniew dodał jej duchowi skrzydeł i uwolnił całą jego moc. Część Giyan obserwowała z osłupieniem, jak jej kontr-urok włókienko po włókienku niszczy Ja-Gaar Malistry, odczynia urok rzucony tak zręcznie i pracowicie. Giyan miała zaledwie chwilę na nacieszenie się zwycięstwem. Natychmiast bowiem zaczęła się tworzyć sina blizna, niczym otwór gigantycznej tęczówki, przeobrażając mrok i blask. Tworzące się oko miało fiołkową barwę zakłócającą bezbarwność Nadświata. Moc oka zniekształcała strukturę Nadświata Osoru. Giyan miała ledwie tyle czasu, żeby rzucić Białe Źródło, urok gromadzący, by zyskać informacje, których potrzebowała, i zaraz uciekła. Jednak czuła już przerażające przyciąganie olbrzymiego oka. Musiała desperacko wytężyć wszystkie siły, żeby umknąć urokowi. Uciekła, zdumiona i przerażona. Giyan otworzyła błękitne jak niezabudki oczy i spojrzała na Hacilara z przerażeniem. - Ścigają nas! - Kto? Kto nas ściga? - Rozpoznałam ją. Potężna czarownica Czarnego Śnienia prowadzi ich psy wojny. - Giyan nagle zachłysnęła się oddechem i zadygotała w jego ramionach. - Olnnn Rydddlin. Wiedzie przeciwko nam twój dawny oddział! 20. Kells Ucięta głowa Astar potoczyła się po zakrwawionej podłodze i zatrzymała u stóp Riane. Uśmiechnęła się upiornie, cmoknęła poczerniałymi wargami i powiedziała:”Otacza cię mrok, młody panie. Strzeż się. Naznaczył cię Starożytny. Twoje ciało przecina blizna. Widzę śmierć, śmierć, śmierć! Może cię ocalić jedynie ekwilateralność prawdy”. A potem wymieniła imię, którego dziewczyna nie dosłyszała, choć ogromnie się starała. Riane zbudziła się zlana potem, serce biło jej boleśnie. Prześladowały ją słowa starego kundalańskiego jasnowidza z Axis Tyr. Co on miał na myśli? Co to jest ta ekwilateralność prawdy? Przetarła zaczerwienione oczy. Od czasu, kiedy Bartta zmusiła ją do patrzenia na egzekucję leyny Astar, powrócił pierwotny gniew Annona na uwięzienie w dziewczyńskim ciele. Czuła się bezsilna i straszliwie winna. Widok Bartty przyprawiał ją o mdłości. To, że Kundalanka - na dodatek konara Ramahan! - mogła zniszczyć niewinne życie i to tak sadystycznie jak Bartta, dowodziło prawdziwości teorii Astar, że do opactwa wtargnęło straszliwe zło. Riane wyczuwała to zło zatruwające Barttę, sprawiające, że jej rozbiegane oczy zapadały się w głąb oczodołów, jej skóra stawała się szorstka i szara, a włosy cienkie i martwe. Bartta rzadko spała. Późną nocą, kiedy była pewna, że Riane śpi, piła te swoje okropne wywary. Zalatywała od niej woń jak od grobu. A Riane była z Barttą związana, od niej zależało jej bezpieczeństwo. Bezpieczna w rękach nikczemnej baby! Co za ironia losu. Dziewczyna robiła obojętną minę, wiedząc, że powinna taić przed Barttą swoje prawdziwe uczucia; czuła jednak, jak agresja stara się uwolnić. Zdawała sobie sprawę, że musi ją okiełznać, bo inaczej znajdzie się w poważnych tarapatach. Riane z nowym zapałem garnęła się do nauki. Zauważyły to wszystkie jej nauczycielki - od proroczej historii po porównawczą fitochemię - i opowiedziały o tym Bartcie, co ją zwiodło. Riane była zajęta od świtu do zmroku: rankiem nauki, wieczorem modły. A w długie, gorące letnie popołudnia pracowała w grupie powiększającej podziemny refektarz, w którym akolitki spożywały swoje skromne posiłki. Refektarz mieścił się w najstarszej części Opactwa Opływającej Jasności i ogromnie potrzebował odnowienia. Kto wie, ile wieków temu go zbudowano? Dziewczyna nie skarżyła się, kiedy Bartta poinformowała ją, że będzie pracować w części opactwa, którą akolitki jedynie na wpół żartobliwie nazywały ”zaświatami”. Kiedy Riane powiedziała jej o paplaninie akolitek, Bartta się roześmiała. - Te akolitki są rozpieszczone. W przeciwieństwie do ciebie, Riane, nie mają pojęcia, co to znaczy pracować oraz że praca fizyczna sama w sobie może oczyszczać. Muszę powiedzieć, że cieszą mnie twoje postępy. Choć przyznaję, że miałam pewne wątpliwości, kiedy wróciłaś z Lodowych Jaskiń. Wyglądało na to, że nie masz pojęcia, co tutaj jest dozwolone, a co nie. Tydzień po tym, gdy pierwszy raz obudził ją powracający sen o Astar, Bartta stała za Riane i energicznie, z widoczną przyjemnością, szczotkowała jej długie, lśniące włosy - z energią i przyjemnością, które Riane rzadko dostrzegała u niej za dnia. Stało się to nocnym rytuałem, równie uświęconym jak dzienne modły. - Może to po części i moja odpowiedzialność. Pozwoliłam ci się dostać pod wpływ Astar. Gdybym tylko lepiej potrafiła oceniać charakter. No nic... - Machnęła ręką, jakby oczyszczała powietrze ze szkodliwych słów. - Tu, w opactwie, jesteśmy w samym centrum naszego duchowego i moralnego wszechświata. Bez surowej dyscypliny i duchowość, i moralność łatwo by uleciały. Lenistwo i niedbalstwo prowadzą do rozprzężenia. - Bartta ścisnęła ramię Riane. - Przyjemnie widzieć, że się wdrażasz do naszej dyscypliny. Szybko się przekonasz, że ten rygor przyniesie owoce: głębszy związek z Miiną i wszystkim, co uświęcone. Bartta znów zaczęła szczotkować włosy Riane i niekiedy trwało to bardzo długo. Riane powinna czuć odrazę, lecz nie czuła. Potem się zastanawiała dlaczego, lecz zawsze zapominała o tej kwestii. Rytmiczne szczotkowanie i ton głosu Bartty, jakże inny niż ten za dnia, miały w sobie coś kojącego. - Jesteś moją uczennicą, więc szybciej, niż mogłabyś się spodziewać, będziesz awansować w hierarchii: od akolitki do leyny, potem shimy. - Bartta dotknęła policzka Riane. - Przykładaj się do obowiązków z takim samym oddaniem jak dotychczas, a ja zadbam o resztę. Żadna inna konara nie mogłaby ci tego obiecać. Riane odwróciła głowę. - Uczą nas, że wszystkie Ramahanki tej samej rangi są równe. Ale to nie jest prawda? - Jasne, że nie! - Bartta delikatnie obróciła jej głowę i dalej szczotkowała włosy. - Oficjalna doktryna dobrze wygląda na pergaminie, lecz rzeczywistość narzuca pewną hierarchię w obrębie każdej rangi. - Z czego ona wynika? - spytała z namysłem Riane. - Powinno to być starszeństwo, ale nie jest. Bartta się roześmiała. - Nie, nie jest. Prawdę mówiąc, jestem najmłodszą konarą w opactwie. - Bartta zawsze była w dobrym humorze, kiedy mówiła o sobie. - Coś ci powiem. Przywódczynią się zostaje, a nie rodzi się nią. To moja życiowa zasada, dobrze byłoby, żeby stała się i twoją. - Kobieta zniżyła głos. - Jak się stajemy przywódczyniami, Riane? Przewyższając bystrością tych, którzy nas otaczają. A jak promujemy tę swoją bystrość? Są metody postępowania z siostrami Ramahankami, które, właściwie zastosowane, prowadzą do o wiele większych różnic niż samo starszeństwo. To dlatego jestem najważniejsza wśród wszystkich konara; dlatego ustępują mi tak w sprawach świeckiej polityki, jak i świętych dogmatów. Doprowadziłam do tego, że jestem niezastąpiona. Są ode mnie zależne, zdają się na mnie. Z czasem zdradzę ci pewne sekrety. Bartta odłożyła szczotkę i podziwiała swoje dzieło. - A teraz, ponieważ jestem z ciebie zadowolona, powierzę ci pierwszy sekret. Im bardziej uzależnia się innych od swojej woli, tym mniej samodzielnie myślą. I wkrótce bez sprzeciwu przyjmują twoje zdanie. Traktują je jak nowy dogmat. - Ale ja jeszcze za mało wiem... - Oczywiście, że jeszcze zbyt mało wiesz. To dlatego wkroczyłam - powiedziała jej Bartta na ucho. - Przygotuję cię, poprowadzę ścieżką, na którą powinnaś wstąpić. Nie martw się, będę u twego boku przez cały czas. Prace, do których wyznaczono Riane, prowadziła Vedda, pulchna, rumiana shima, specjalizująca się w archeologii. Riane o wiele bardziej lubiła ją niż shimę kierującą pierwszą grupą, do której włączyła ją Bartta. Tamta grupa prała dla opactwa. Shima Wirdd nagle się rozchorowała i grupę roboczą przeorganizowano, co należało zrobić, jak donosiła poczta pantoflowa akolitek. Pewnego ranka w ponurej, pozbawionej okien podziemnej pralni pojawiła się shima Vedda i wybrała trzy akolitki, w tym Riane. Dziewczyna była zachwycona, że porzuca nudną pracę. Shima Vedda ściśle przestrzegała dyscypliny i procedury, lecz była pogodna i - co ważniejsze - stanowiła prawdziwą kopalnię wiedzy historycznej, a zwłaszcza o dziejach tej części Djenn Marre. Riane chłonęła wszystko, czego shima Vedda uczyła ją o historii regionu. Fascynacja dziewczyny nie znała granic; jakby wreszcie mogło zaspokoić swój głód coś ukrytego w najtajniejszej głębi Riane. Często zostawała dłużej niż inne akolitki z grupy i pomagała shimie Veddzie, która niechętnie odchodziła od swojej ukochanej pracy. W migoczącym blasku latarni i pochodni starannie dokonywały renowacji, bezustannie zaglądając w plany architektoniczne, które shima Vedda wydobyła z ramahańskich skarbnic i potem mozolnie całymi miesiącami odświeżała. Codziennie, zanim akolitki zaczęły pracę, przywdziewały odpowiednie szaty, spięte szerokimi pasami z knurzej skóry, do których przytraczały archeologiczne narzędzia: małe noże, lewarki, pilniki, miotełki, młotki i tak dalej. Kiedy się przebierały, shima Vedda zawsze pouczała je z powagą: - Nowy refektarz musi bezwarunkowo wyglądać dokładnie tak samo jak stary - powtarzała w kółko - żeby konara, kiedy go zobaczą, nie wiedziały, gdzie kończą się stare, a zaczynają nowe ściany. Grupa dwunastu akolitek, z wyjątkiem Riane, potrzebowała tych codziennych napomnień, bo mało je obchodziły archeologiczne aspekty wykonywanej pracy, które tak fascynowały Riane i shimę Vedde. Poza tym dziewczęta zdecydowanie nie lubiły fizycznej pracy, bo uważały, że to coś poniżej ich godności i zarazem rodzaj kary. Riane szybko się przekonała, że były pełne urazy. Miały za złe, że tkwią tutaj, i nieustannie wymyślały sposoby na - jak to nazywały - ”powrót do życia”. To się wydarzyło pewnego cichego, parnego wieczora, kiedy Riane i shima Vedda pracowały do późna. Były same w głębi wykopu, zatopione w surowej ciszy cętkowanego granitu, który powoli odbijały kilofami. Obsypane pyłem białym jak mąka, akolitka i shima nie przerywały pracy. Klęcząc, ostrożnie podważały popękane płytki mozaiki, starając się ich nie uszkodzić. Nagle poczuły wstrząs i znieruchomiały, patrząc sobie w oczy. Riane słyszała łomot własnego serca i oddech shimy Veddy. Trzęsienie ziemi się skończyło i wróciły do pracy. Właśnie wtedy dziewczyna zauważyła coś w warstwie podpodłogowej. Zawołała shimę Vedde i wskazała na coś, co sprawiało, że dwie kamienne płytki nachylały się ku środkowi. Usunęły je i przekonały się, że pod nimi były rysy i pęknięcia. Shima Vedda ostrożnie opukała młotkiem kamień, który natychmiast rozsypał się na drobne kawałki. Wstrząs zniszczył warstwę zasłaniającą uskok. - Trzymaj się z tyłu - poleciła shima Vedda i młotkiem poszerzyła otwór. Odłamki posypały się w dół. - Coś mi się zdaje, że drążyłyśmy po linii uskoku. - Nie sądzę, żeby opactwo zbudowano w takim miejscu. - Racja - potwierdziła shima Vedda. - Ale ostatnie wstrząsy w całym łańcuchu Djenn Marre wytworzyły tysiące takich uskoków. Niektóre są tak małe, że nie można ich wykryć. Podejrzewam, że nasze prace powiększyły ten tutaj. Riane, choć shima jej o to nie poprosiła, przyniosła dwie pochodnie i podała jedną Veddzie zaglądającej w otwór. Shima aż się zachłysnęła z ekscytacji. - Tam coś jest, Riane! Riane przyniosła sznurową drabinkę i spuściła ją w dół. Zamocowała górny koniec i spojrzała na shimę Vedde. - Czemu wybierać, Riane? - spytała shima z błyszczącymi oczami. - Zajrzyjmy tam obie. - Naprawdę? - wahała się dziewczyna. - Jasne! To ty znalazłaś uskok. Jako studentka archeologii masz obowiązek doprowadzić sprawę do końca. - Z tymi słowy shima uniosła pochodnię nad głowę i weszła na sznurową drabinkę. Riane patrzyła, jak shima powoli schodzi. - Chodź tutaj! - zawołała Vedda. - Nie uwierzysz! Dziewczyna niechętnie zeszła w migotliwy półmrok. Zeskoczyła z ostatniego szczebla drabinki i znalazła się w pomieszczeniu zupełnie niepodobnym do refektarza na górze. Było trójkątne, a ściany nachylały się pod takim kątem, że stykały się w jednym punkcie - tam, gdzie wybiły otwór. - Gdzie jesteśmy? - Nie jestem pewna - odparła shima Vedda drżącym z emocji głosem. Powoli okrążała pomieszczenie, oświetlając pochodnią ściany i kąty. - Ale przypuszczam, że natknęłyśmy się na Kells. - Co to takiego, groby? - Znakomicie! - Oczy shimy Veddy błyszczały. - ”Kell” to słowo ze Starej Mowy. Oznacza ”sanktuarium”, ale również ”grób” czy ”ukryte miejsce”. - Shima badała pomieszczenie. - Legenda mówi, że kiedy Miina stwarzała opactwo, w litej skale, w samym jego środku, umieściła Kells: trzy punkty obserwacyjne, z których, nie widziana, mogła się przyglądać działalności swoich uczennic. - Jeżeli masz słuszność - odezwała się Riane - to Miina nie zaglądała tu od wielu stuleci. Shima Vedda z roztargnieniem skinęła głową. Przesuwała dłonią po kamiennej ławie, wyrzeźbionej w muszlowatej niszy. W każdej z trzech ścian była jedna taka nisza, muszlowata i iskrząca się, jakby inkrustowana klejnotami. - Podobno każdy Kell ma inny kształt, uświęcony przez Miinę: sześcian, kula, trójkąt. - Czemu te kształty są święte dla Miiny? - Dziwne, że na lekcjach o tym nie mówiłyście. Sześcian to symbol kobiety, a kula - mężczyzny. Trójkąt zaś, najświętszy symbol Miiny, reprezentuje trzy centralne punkty. - Shima dotknęła serca Riane. - Siedlisko Snów. - Przeniosła rękę na czubek jej głowy. - Siedlisko Prawdy. - Po czym dotknęła środka czoła dziewczyny, mówiąc: - Siedlisko Tajemnej Wiedzy. Nad każdą niszą widniał medalion wyrzeźbiony z czarnego bazaltu, jak ten pośrodku okrągłych Drzwi Skarbnicy w pieczarach pod pałacem regenta. Każdy z nich przedstawiał jakiś symbol. Shima Vedda jeszcze wyżej uniosła pochodnię. - Spójrz! Kolejny dowód, że było to święte obserwatorium wielkiej bogini. Oto jej święty motyl. - Kobieta zatrzymała się przy medalionie na drugiej ścianie. - A tu jej motyka o podwójnej łopatce. - Przy trzeciej ścianie shima zmarszczyła brwi. - To dziwne. Tu widać kunsztownie wyrzeźbionego węża z cytrynu. - Weszła na ławę, żeby móc dotknąć medalionu. - W przeciwieństwie do tamtych wizerunków ten wąż jest wypukły, jakby był żywy. Lecz... - Vedda skinęła na Riane. - Podejdź i przyjrzyj się. - Odsunęła się, żeby dziewczyna mogła stanąć przy niej. - Obserwuj tego węża i powiedz mi, co widzisz. Riane przez kilka minut z natężeniem wpatrywała się we wspaniały wizerunek. Wyczuwała w nim życie, oddech, szczególny blask, niewidoczny, lecz istniejący, który ku niej płynął. Ten blask, ta moc, myślała, była przyczyną bezsennych nocy archeolożki. W umyśle Riane odzywały się głosy przodków, chór śpiewający w Starej Mowie, powierzający sekrety w powolnym, metodycznym rytmie dłuta odsłaniającego rozsypujące się warstwy dziejów. Riane stanęła na palcach i dotknęła linii pomiędzy cytrynem a bazaltowym medalionem. - Uważam, że wąż jest rzeźbą osadzoną w bazalcie. - I ja tak sądzę! - Entuzjazm shimy Veddy ani trochę się nie zmniejszył. Zeszła z ławy, a Riane za nią. - Powiedz mi, Riane, czy kiedykolwiek widziałaś węża z cytrynu, jakiegokolwiek węża związanego z Miina? - Nie. Uczą nas, że wąż jest symbolem zła: kłamstw, podstępów, no i Zaświatów. To awatara Pyphorosa, czyż nie? - Tak. - Shima Vedda uniosła palec pobielony skalnym pyłem. - A przynajmniej tak twierdzą Pisma, których się obecnie naucza. Ale od jakiegoś czasu uświadamiam sobie, że dogmaty, których się nas naucza, są niekiedy sprzeczne z przeszłością, którą odkrywam. Na przykład ten wąż z cytrynu. Nigdy nie widziałyśmy niczego podobnego w żadnej świątyni, opactwie czy kapliczce. A przecież wiemy, że cytryn jest świętym minerałem Miiny. No i teraz znalazłyśmy węża wyrzeźbionego w tym kamieniu. I to na honorowym miejscu, w Kells, we własnym sanktuarium Miiny. - Z jakiego powodu twierdzisz, że to honorowe miejsce? - Sama mi to powiedziałaś. - Ja? - Tak. Czyż nie powiedziałaś, że uważasz, iż węża wyrzeźbiono i osadzono w kamieniu? - Powiedziałam. - Czy motyl i podwójna motyka, inne święte przedmioty Miiny, zostały potraktowane z takim pietyzmem? Riane rozejrzała się po trójkątnym pomieszczeniu. - Nie. Po prostu wyryto je w ich medalionach. - No właśnie! - Uśmiechnęła się shima Vedda. - Jak brzmi pierwsza zasada archeologii? - Im więcej czasu poświęcono budowli, artefaktowi, rzeźbie, tym większe miały znaczenie dla naszych przodków. - I dlatego ten wąż z cytrynu był ważny, nieprawdaż? Riane zerknęła na rzeźbę. - Bardzo ważny. - Zgadzam się. No i mamy niezgodność. Archeologia wyraźnie zaprzecza temu, czego uczono i ciebie, i mnie. Fakt, iż wąż został przedstawiony w taki właśnie sposób, wskazuje, że niegdyś był nie tylko jedną z awatar Miiny, ale i najważniejszą. - Jak mogło dojść do tak poważnego błędu w doktrynie? - O ile to błąd. - Shima Vedda obeszła pomieszczenie; starożytny kamień wydzielał mocny zapach. - Kolejne pytanie, Riane. Jak się tu dostać i jak stąd wydostać? Riane namyślała się przez chwilę. W żadnej z trzech ścian nie było drzwi. - Jeśli to pomieszczenie było przeznaczone dla Miiny, drzwi nie były potrzebne. Shima Vedda się uśmiechnęła. - Racja. Ale wyobraźmy sobie, że od czasu do czasu była potrzebna konara, żeby wykonać dla wielkiej bogini święte zadanie, na przykład przygotować to miejsce. Jak tu wchodziła i jak stąd wychodziła? - Shima odczekała chwilę. - Chcę, żebyś zwróciła szczególną uwagę na drugą zasadę archeologii. Pamiętasz ją? Riane przytaknęła. - Im bardziej skomplikowane dzieło, tym ważniejszemu celowi służy. - Słusznie. - Shima Vedda rozpostarła ramiona, jakby chciała objąć cały Kell. Riane obracała się powoli, chłonąc wszystko. Uderzyła ją organiczna natura tego miejsca, jakby znajdowała się w brzuchu bestii, której kształt wykraczał poza zdolność pojmowania zwykłego śmiertelnika. Dziewczyna przyglądała się pomieszczeniu, lecz nie mogła znaleźć wyraźnego dowodu na to, że Kell został zbudowany. Miała raczej wrażenie, że został ukształtowany tak jak jej ciało, w wyniku pradawnego aktu, poprzez naturalne, lecz tajemnicze manipulowanie składnikami, w wyniku wzrostu. Po chwili Riane znów weszła na ławę. Wspięła się na palce i przycisnęła dłoń do wypukłej powierzchni węża z cytrynu. Drgnęła, kiedy ustąpił. Nacisnęła mocniej i usłyszała zgrzyt kamienia o kamień, odwróciła się w samą porę, żeby ujrzeć, jak pośrodku podłogi zaczyna się powoli zsuwać kwadrat o boku metr na metr. Shima Vedda już stała na tym kwadracie. Wyciągnęła rękę do Riane. - Szybko! Szybko! Dziewczyna zeskoczyła z ławy i pobiegła ku shimie Veddzie, której krzepkie ramię wciągnęło ją na kwadrat. - Wiedziałaś, co oznacza ten wąż, prawda? - wydyszała Riane. Shima Vedda się uśmiechnęła. - Powiedzmy, że wytrwała nauka przynosi owoce, i na tym poprzestańmy. Zjeżdżały w dół, w głąb litej skały, na której Miina postawiła Opactwo Opływającej Jasności. Kiedy osobliwa winda się zatrzymała, znalazły się w innym pomieszczeniu, chyba ze trzy razy większym od położonego nad nim Kellu. To pomieszczenie, idealny sześcian, miało barwę połyskującej czerni. Mechanizm windy był bardzo pomysłowy: miał formę korkociągu z drewna sercowca. Ponieważ drewno nieustannie wydzielało olejek, mechanizm działał teraz równie sprawnie jak wtedy, kiedy powstał, przed wieloma wiekami. Powietrze wokół Riane było przesycone czyimś oddechem, świadomością - tym razem było to tak intensywne wrażenie, że dziewczyna poczuła, jak narasta w niej smutek, który wynikał z poczucia straty, utraty tego, co minęło, co uciekało przez wieki. Pojawienie się V’ornnów jedynie przyspieszyło upadek. - Chroń nas, Miino! Spójrz na to. - Shima Vedda klęczała przy ścianie. Z płaskiej powierzchni wychylały się płaskorzeźby wielkich i przerażających zwierząt, złocistych i połyskujących jak sama ściana, z czarnymi plamami na grzbietach. Miały gładkie, jakby kocie łby i potężne szczęki z ostrymi zębami. Długie ogony wyginały się ponad grzbietami. Paszcze miały rozwarte - tworzyły je głębokie wgłębienia w ścianie - jakby były żywe i mogły pożreć zdobycz. Kiedy Riane przyglądała się tym bestiom, poczuła mrowienie w karku i kurczenie się skóry na głowie. To były takie same bestie, jakie widziała na ścianach pieczary powyżej Niebiańskiej Kaskady. Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła. Czuła się jak mucha schwytana w pajęczą sieć. - Jak nazywano te bestie, shima? - Ja-Gaar - odparła shima Vedda ze zgrozą. - Opowiedz mi o nich. Shima Vedda potrząsnęła głową. - Już i tak za dużo ci powiedziałam. Konara Bartta usunęła Ja-Gaar z tekstów nauczanych w opactwie. - To ważne archologiczne znalezisko. Musisz mi powiedzieć - upierała się Riane. - Poza tym i tak nikt nas nie usłyszy. Shima Vedda wahała się przez chwilę, a potem rzekła: - Ja-Gaar to nocni zabójcy, demony białej kości, strażnicy Otchłani, bestie Pyphorosa. Riane była w Otchłani. Annon nie widział tam żadnych Ja-Gaar, ale, rzecz jasna, nie mogła o tym powiedzieć shimie Veddzie. - Szkoda, że leyna Astar nie może tego zobaczyć. - A tak, była przez jakiś czas twoją nauczycielką. - Shima Vedda zrobiła zatroskaną minę. - W ogóle jej nie znałam. Cóż, i tak boleję nad jej pechem. Ten fatalny upadek do cysterny miał tragiczne następstwa. - Skąd usłyszałaś o śmierci leyny Astar? - spytała zaskoczona Riane. - Przecież tam byłam, kiedy konara Bartta i konara Urdma wyciągały jej ciało z szybu. - Vedda wzdrygnęła się. - To był okropny widok: cała połamana i pokiereszowana. To był wypadek! Riane milczała. Wiedziała, że leyna Astar wcale nie zmarła na skutek wpadnięcia do cysterny, ale tego również nie ośmieliła się powiedzieć shimie Veddzie, która pewnie popędziłaby z tą historią do Bartty i skończyłaby jak Astar. Dziewczyna zwróciła myśli winną stronę, przyjrzała się grze światła pochodni na czarnej podłodze, ułożonej z dużych bazaltowych kwadratów i niewielkich obsydianowych kół. Posuwała się na czworakach po lśniącej posadzce. Zatrzymała się pośrodku. - Co to jest, shima? Shima Vedda uklękła i przysunęła bliżej pochodnię. - Wygląda to na jakąś okrągłą tabliczkę. - Powiodła palcami po wystającym z podłogi obrzeżu. Oceniła, że tablica ma jakieś trzy metry średnicy. - Kolejny medalion? - Nie sądzę. - Shima wetknęła pochodnię w żelazny uchwyt na ścianie, żeby mieć wolne ręce. - Uważam, że to pokrywa. - Czego? Shima Vedda spojrzała na Riane. - Może twoje domysły były słuszne. - Grób? - Riane wpatrywała się w pokrywę. - Wkrótce się przekonamy. - Shima Vedda odczepiła od pasa krótki żelazny lewarek, wsunęła wygięty koniec w wąską szparę pomiędzy grubymi płytami podłogi a bazaltową pokrywą. - No, dziecko, pomóż mi. Obie ze wszystkich sił naparły na drugi koniec lewarka. Pokrywa zaczęła się powoli unosić. Wsunęły lewarek w poszerzającą się szczelinę, żeby lepiej podważyć płytę, i znów naparły. Pokrywa się poruszyła. Przełożyły lewarek i całkiem ją zsunęły. Patrzyły w czarną jak smoła czeluść studni. Shima Vedda wzięła swoją pochodnię i przesunęła nią nad studnią - zobaczyły swoje odbicia. - Jakże grób mógłby być wypełniony wodą? - zapytała Riane. Może shima Vedda odpowiedziała, lecz dziewczyna i tak jej nie usłyszała. Jej własne odbicie powiększało się, aż przesłoniło Riane całe pole widzenia, a powiększając się, zaczęło wirować. A może to ona sama wirowała. A kiedy tak wirowała, ściany sześciennego Kellu zamazywały się, stawały się półprzeźroczyste, przejrzyste, zniknęły. W ich miejscu zobaczyła cząsteczki, atomy, protony, neutrony, elektrony i grawitony, które - stłoczone razem - tworzą znany wszechświat. Wszystko było w ruchu. Władał chaos! A jednak nic nie było przypadkowe. Wyczuwała ład, niezwykle skomplikowany wzór wyłaniający się jednocześnie we wszystkich kierunkach. To było zachwycające, niepokojące, absolutnie obezwładniające... Riane, oplatana czystą energią, doznała uczucia, że spada, spada poprzez królestwo subatomowe. - Thrippinguję - powiedziała sobie z zachwytem i lękiem. Czysta energia, którą się stała, płonęła jak rozpalony do czerwoności węgiel, a potem nagle znów była sobą, istotą z krwi i kości w stabilnym świecie. Chwiejąc się od zawrotów głowy, rozejrzała się wokół. Znajdowała się w niewielkiej, słabo oświetlonej, kulistej komnacie, która zalatywała stęchlizną jak długo nie używana spiżarnia. Oprawne w skórę księgi wypełniały wygięte półki ze srebrnego filigranu, pokrywające ściany od sufitu do podłogi, inne leżały w stertach na kamiennej posadzce. Jedynym meblem był olbrzymi, wymyślnie gięty z drewna sercowca fotel, w którym siedziała kobieta potężnej postury, odziana w fałdziste turkusowe szaty, obszyte złotymi frędzlami. - Witaj, Riane - powiedziała beztroskim, melodyjnym głosem. - Całe wieki czekałam na spotkanie z tobą. 21. Oko Nie obchodzi mnie, kim są ci obcy - rzekł Dammi swoim najbardziej wojowniczym tonem. - Nie mogą zostać. Był silnym, zwinnym szesnastolatkiem, który, podobnie jak Eleana i wszyscy Kundalanie od czasu inwazji V’ornnów, musiał zbyt szybko dorosnąć. Obydwoje zostali sierotami, kiedy rodzice zginęli podczas rajdów Vomnow, i pewnie było im przeznaczone walczyć o wolność. Cóż mieli innego na tym świecie, poza sobą i nienawiścią do najeźdźców? Razem dorastali i Dammi marzył, że resztę życia też spędzą razem. Zawsze zakładał, że tak właśnie będzie. Eleana była pewna, że jej przemiana w samodzielnie myślącą, niezależną łowczynię, wprawiła go w osłupienie, a nawet zasmuciła. To dlatego tak stanowczo sprzeciwiał się jej wyprawom do Axis Tyr, na spotkanie z ”kontaktem”, który dostarczał im wiadomości, pieniędzy i broni. Zawsze mógł na nią liczyć, a teraz tracił ją na rzecz świata. Eleana przypuszczała, że uświadomiła sobie to wszystko w chwili, kiedy się wyzwoliła spod jego wpływu. Wiedziała, że zniszczyła jego rojenia o ich małym, hermetycznie zamkniętym światku, lecz denerwowało ją, że Dammi mógł nie zauważać, że ona się w tym światku dusi. Pojawienie się Annona dostarczyło dowodu, że nie może dłużej tu tkwić. Szaleńczo, głęboko, nieodwołalnie pokochała V’ornna. Teraz już zbyt wiele się wydarzyło. Nie było powrotu, choćby i chciała. Wiedziała o tym i Dammi też wiedział. Ale i tak musiała jakoś dojść z nim do ładu. - Jak mam cię przekonać? - spytała. Znajdowali się w podziemnym ośrodku ich komórki ruchu oporu, pod budynkiem sąsiadującym z tym, do którego zaprowadziła Giyan i Hacilara. Był on jeszcze lepiej zamaskowany niż sąsiedni dom. Budynek wznoszący się nad nimi był po prostu starą stajnia: w boksach po jednej stronie stały córy, po drugiej - cthaurosy. Klapa, ukryta pod sianem rozrzuconym na klepisku i drabina z drewna sercowca prowadziły do ich głównej centrali. W izdebkach leżały wyłącznie mapy, mówiące o charakterze ich działalności, lecz nie zdradzające, kto się tu spotykał. - To ty nic nie rozumiesz. Gdybyś tak jak ja i inni z naszej komórki przeszła na Karę, nie prowadzilibyśmy tej głupiej sprzeczki. Nowa religia dodaje nam sił, nie wiąże nas z żadną boginią, żadnymi starymi obrzędami. Gdybyś przyszła na choć jedno nabożeństwo, pojęłabyś. Ci obcy nam zagrażają, zagrażają nam wszystkim. - No teraz byłeś melodramatyczny. - Myślę o naszych towarzyszach, Eleano. A ty o kim? O sobie? Nazywasz tych obcych przyjaciółmi, lecz jedno z nich jest Vornnem i na dodatek Khagggunem! I jakby samo to już nie zagrażało naszemu bezpieczeństwu, to jest on tym dowódcą szwadronu, który dowodził ostatnim atakiem na nas, nie więcej niż trzy miesiące temu. - Wszystko wytłumaczyłam, Dammi. - O tak i szczerze mówiąc, uważam, że zwariowałaś! Dać schronienie kundalańskiej czarownicy i v’ornnańskiemu Khagggunowi, poszukiwanym przez nowego regenta z Axis Tyr! - Chłopak potrząsnął głową. - Nie uwierzyłbym w to, gdybym ich nie widział na własne oczy! - Ich wrogowie są i naszymi wrogami, to się powinno liczyć. Z taktycznego punktu widzenia mogliby być tak pomoc... - Nie, Eleano, to ostateczna decyzja. Miała ochotę tupać ze złości. - Ale jesteś durny! Nie widzisz, że sam sobie robisz na złość, byle mnie dokuczyć? Dammi skrzyżował na piersi krzepkie ramiona. - Nasilonymi atakami V’ornnowie wyraźnie pokazali swoje zamiary. Chcą nas zniszczyć. Zadecydowała większość. - Nie wierzę, że zwrócili się przeciwko mnie. - Sądzą, że okoliczności obróciły się przeciwko tobie, że czarownica rzuciła na ciebie urok. - Wierzysz w to, Dammi? - Wiem, że nie jesteś kobietą, którą znałem. Powiedziałem im to. Zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym to zataił. - Więc zwróciłeś się przeciwko mnie. Myślisz, że się zmieniłam, ale to ty stałeś się inny. Kara uczyniła cię srogim i nieustępliwym. - Otworzyła mi oczy na nowe zagrożenia. - Nie działam pod wpływem uroku, ale ty może tak. Zagrożenia, które dostrzegam, pochodzą zarówno od V’ornnów, jak i rodzą się w samej partyzantce. Pamiętasz, jak było pięć lat temu, kiedy nas szkolono? Gdzie wymiana informacji, współdziałanie komórek? Dzisiaj komórki różnią się co do metod, zasad, celów. Ich dowódcy odrzucili nauki wielkiej bogini, przeszli na nową religię. Stali się tyranami. - Miałem rację. Stałaś się problemem... gorzej, zagrożeniem dla morale. Roześmiała mu się w twarz. - Morale? Nie ma morale, bo morale nie może istnieć bez idealizmu. A gdzie nasz idealizm? Zniszczyło go wyczerpanie, śmierć na szych rodzin, naszych starców, których idealizm błyszczał niczym słońce. Staliśmy się nie lepsi od V’ornnów, z którymi walczymy. Nasza wiara została zastąpiona czymś paskudnym i marnym, czymś zupełnie innym: bezmyślnymi atakami i upuszczaniem krwi. - Dosyć! - Widać było, że Dammi przestał jej słuchać. - Obcy muszą do wieczora zniknąć z naszego terytorium, i już. Odwrócił się, żeby odejść, lecz przystanął, kiedy wymówiła jego imię. - Popełniasz błąd, Dammi. - Nazwałaś mnie tyranem. - Chłopak wrócił i stanął przed Eleaną. - Niemal sprowadziłaś na nas nieszczęście, kiedy ostatnim razem pomogłaś tej czarownicy i jej przeklętemu v’ornnańskiemu podopiecznemu. Nie mogę pojąć, jak w ogóle mogłaś przebywać w tym samym miejscu co on, nie mówiąc już o pomaganiu mu. Ale wiem, że było to głupie i błędne. Serce Eleany biło szybko, a jej determinacja przywiodła ją do tego, do czego, jak sobie teraz uświadomiła, dążyła niemal całe swoje życie. - Potrzebują mojej pomocy. Nie możesz powstrzymać mnie od zrobienia tego, co chcę zrobić. Oczy Dammiego zapłonęły sprawiedliwym gniewem. Eleanę zmroziła jego pełna nienawiści twarz. - Uważaj, czego pragniesz, Eleano. - Nie mogę pojąć - odezwał się Rekkk - jak kundalańska czarownica może być na usługach Wennna Stogggula. - Nie znam Malistry na tyle, żeby to wytłumaczyć - odparła Giyan. - Lecz mogę zapewnić, że musimy ją powstrzymać, bo inaczej źle się to dla nas skończy. - Wybaczcie, że to mówię - wtrąciła się Eleana - ale sądzę, że przede wszystkim musimy powstrzymać Olnnna Rydddlina. Siedzieli wokół chybotliwego drewnianego stołu w chatce, w której mieszkali Eleana i Dammi. Dziewczyna niezbyt chętnie sprowadziła tu V’ornna, lecz ten przypadek z czarami na tyle ją wystraszył, że zgodziła się ich wysłuchać. Kiedy wchodzili, zobaczyła, jak się rozglądają, i, jak się to często zdarza, spojrzała na izbę ich oczami. Mała chatka była skromnie urządzona tym, co ona i Dammi ocalili po rodzicach: stare, zniszczone meble, pamiątki, które nagle stały się zaledwie rupieciami. Dostrzegła nagle, że nie było tu nic, co należały do nich - poza mapami, wykresami i topogramami zapełniającymi niemal całe ściany. Ale to była własność ruchu oporu. Całe ich życie wypełniała walka z V’ornnami, którą prowadzili, od kiedy skończyli dziesięć lat, wtedy to Khaggguni złapali i zabili ich rodziców. - Czy to znaczy, że nam pomożesz? - spytała Eleanę Giyan. - Nie wiem. - Dziewczyna zerkała nerwowo na Rekkka rozglądającego się wokół. - Jeszcze się nie zdecydowałam. Rekkk obrócił ku nim głowę. Jego bystre oczy dostrzegły, że dziewczyna mu się przygląda. - Topogramy, kordy, szczegółowe informacje o ruchach Khagggunów. Jesteście wyjątkowo dobrze zaopatrzoną komórką. - Jego uśmiech sprawił, że Eleana zadygotała. - W każdym razie całkowicie się zgadzam z twoim zdaniem. Olnnn Rydddlin stanowi bezpośrednie zagrożenie. Dobrze go znam, więc wiem, że raz-dwa tu dotrze. Giyan się zachmurzyła. - Obydwoje, rzecz jasna, macie rację. Ale udział Malistry w tym wszystkim ogromnie mnie niepokoi. Jeżeli jest na rozkazach regenta, zaszkodzi nam o wiele bardziej niż Olnnn Rydddlin i jego oddział Khagggunów. Eleana nagle się poderwała. - On mnie irytuje - powiedziała do Giyan. - Wcale nie miałem takiego zamiaru - stwierdził Rekkk. - No to po co ta gadka o tym, jak dobrze jesteśmy zaopatrzeni? Chcesz, żebym ci wydała dostawcę? Prędzej umrę. - Wierzę ci. - Rekkk rozłożył ręce. - Byłem zaciekawiony. Po prostu stwierdziłem fakt, nic poza tym. - Usiądź, proszę, Eleano. - Giyan wskazała jej krzesło. - Wiem, jak łatwo dopatrywać się podtekstów w niewinnych uwagach. Tylko strach może nas zgubić. Eleana odetchnęła i uspokoiła się. Usiadła naprzeciwko Giyan, żeby móc patrzeć jej w oczy. - Powiedzcie, czego ode mnie oczekujecie. - Dar Sala-at jest w Opactwie Opływającej Jasności, w Stone Border - powiedziała Giyan. - Chcemy, żebyś nam pomogła dostać się tam ukradkiem. - Mówiłaś, że to pilna misja. - Bo tak jest. - Giyan opowiedziała, jak to Gyrgoni próbowali Pierścieniem Pięciu Smoków otworzyć Drzwi Skarbnicy pod pałacem regenta w Axis Tyr, jak pierścień zabił trzech z nich i że teraz tkwi w drzwiach, zamieniony w wyzwalacz mechanizmu zagłady, który wywoła serię straszliwych wstrząsów sejsmicznych. - Zniszczone zostanie całe życie na Kundali - zakończyła. - Chyba że sprowadzimy Dar Sala-at do drzwi przed idami lononu, kiedy to zaczną się wstrząsy. - Czy to prawda, Giyan? - Ogromnie się boję, że tak, kochanie. Eleana przez chwilę milczała, ale pot wystąpił jej na czoło. Wstała, nalała miodu do kufli z pokrywką i wróciła do nich. - Znam dobrą trasę na północ - powiedziała, podając im kufle i zdzierając ze ściany mapę. Rozpostarła ją na stole. - O, tu. - Wskazała palcem. - To przejście przez grań, niebezpieczne, ale im wyżej, tym większą macie szansę zgubić oddział. Giyan skinęła głową. - To dobry pomysł, Rekkku. - Nie do końca - rzekł sucho. - Sama mówiłaś, że potrzebne nam kontakty Eleany, żebyśmy mogli niepostrzeżenie dotrzeć do Stone Border. Giyan spojrzała na dziewczynę. - Co ty na to? - Położyła dłoń na ręce Eleany. - Chcemy, żebyś z nami poszła. - Jeżeli Eleana się zgodzi, zabierze cię na północ tą drogą przez grań - odezwał się Rekkk, zanim Eleana zdążyła coś powiedzieć. - Ja idę na południe. - Co takiego? - zdumiała się Giyan. - Słuchaj, znam Olnnna Rydddlina. Nie spocznie, dopóki mnie nie znajdzie. Poza tym prędzej czy później i tak będę musiał stawić mu czoło. Jeżeli zrobię to teraz, sam wybiorę czas i miejsce. - Chyba oszalałeś. To nie jest idealny... - W walce, Giyan, nic nie jest idealne. Musisz zwyciężać dzięki odwadze i pomysłowości. Bo w końcu tylko to się liczy. Eleana, spoglądająca to na jedno, to na drugie, powiedziała nagle: - Rzekłeś jak prawdziwy V’ornn i jak prawdziwy głupi Khagggun. Rekkk znieruchomiał i przyglądał się jej. Giyan czuła, jaki jest spięty. - To sytuacja trudna dla wszystkich - odezwała się. - Jestem przekonana, że Eleana nie chciała... - Powiedziałam, co myślę. - Eleana stała przed nimi, wsparta pięściami pod boki. - Znam ten rejon lepiej niż ty, lepiej niż Olnnn Rydddlin i jego banda morderców. - Spojrzała gniewnie na Rekkka. - Zrobisz, jak mówisz, i żywcem cię zjedzą. Uśmiechnął się do niej cierpko. - Cóż więc proponujesz? - spytał powoli i ostrożnie. - Co do jednego masz rację. Podanie tyłów to nie odpowiedź - oznajmiła Eleana. - Ruszymy ku wrogowi, bo tego się po nas nie spodziewają. Wszyscy troje pójdziemy na południe. Wszyscy troje odeprzemy Olnnna Rydddlina i jego oddział. - Z ust dzieci... - Nie jestem dzidziusiem! - krzyknęła Eleana. - Walczę z twoją rasą, odkąd skończyłam dziesięć lat! - Wsparła się rękami o stół i pochyliła. - Masz pojęcie, co to znaczy, V’ornnie? Rekkk spojrzał na nią spokojnie. - Zacząłem khaggguńskie szkolenie, kiedy miałem sześć miesięcy. Pierwszego wroga zabiłem, gdy miałem osiem lat. - Podniósł kufel, osuszył go i otarł usta wierzchem dłoni. - Potem przez cały rok dręczyły mnie koszmary. Słyszałem jego głos błagający o litość. Ale Khaggguni nie znają litości, nieprawdaż? Zapadło przykre milczenie, a potem Eleana powiedziała: - Muszę powiedzieć Dammiemu, żeby przygotował parę rzeczy. - Spojrzała ostro na Rekkka. - I chcę, żeby dwie sprawy były całkowicie jasne. Nie ufam ci, V’ornnie. - Mogę się z tym pogodzić - odparł Rekkk. - My, V’ornnowie, mamy takie powiedzenie: „Życia za mało, żeby komuś zaufać”. - Wstał. - Ja jednak myślę inaczej. - A ta druga sprawa? - spytała z napięciem Giyan. Eleana wciąż patrzyła na Rekkka. - Jeżeli nas okłamałeś, jeśli żywisz podstępne zamiary, jeżeli spróbujesz nas zdradzić, V’ornnie, to cię zabiję. - Twoja chwalebna gorliwość zapadła mi w pamięć - rzekł bez gniewu Rekkk. - To prawda. - Giyan też się podniosła. - Świat nagle zupełnie się zmienił. Musimy się teraz w nim odnaleźć. - Niech się tak stanie. - Rekkk Hacilar z powagą skinął głową. - Oby los był dla nas łaskawy - wyszeptała Giyan. - Śmierć naszym wrogom! - wykrzyknęła Eleana, zupełnie jak Khagggun. Podszycie lasu było gęste. W miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, jasna zieleń przechodziła w indygo. Nagonogi, jeszcze w słońcu, fruwały wśród gałęzi wyższych drzew, a złotookie lemury przyglądały się trójce wędrowców podążających ukradkiem na Południe. Przodem szła Eleana, potem Rekkk, a na końcu Giyan. Dzień stał się cieplejszy, bardziej parny. Gdzieś w oddali słychać było grzmoty. Dokuczliwie cięły kłębiące się w powietrzu owady. Niebo było białe od żaru, matowe niczym płat srebra. Od wyruszenia z chatki Eleany nie rozmawiali. - Odpocznijmy trochę. - Rekkk obejrzał się na Giyan. - Idzie my już od pięciu godzin. Ulokowali się na polanie porośniętej wysoką trawą. Rekkk i Giyan usiedli obok siebie, Eleana trochę dalej. W miejscach, gdzie padały promienie słońca przebijające się przez sklepienie lasu, kwitły niezabudki; pnącza o małych pomarańczowych kwiatuszkach odważnie pięły się po pniach sercowców. Teraz wszystko spowijało drgające od żaru powietrze. Eleana rozdzieliła wodę i suszone owoce. Siedzieli, oparci plecami o pnie drzew, i powoli jedli. - Dzięki, że mi ufasz, Giyan - odezwał się w końcu Rekkk. Milczała, patrząc prosto przed siebie, na zagajnik. - Wiem, że obarczasz mnie odpowiedzialnością za śmierć Annona. - Wcale nie - rzekła szorstko, wstała i weszła pomiędzy drzewa po drugiej stronie polany. Oszołomiony Rekkk spostrzegł, że Eleana mu się przygląda. Wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. Odpowiedział tym samym i wstał, żeby pójść za Giyan. - Na twoim miejscu bym tego nie robiła - powiedziała do niego cicho. - Więc dzięki N’Luuurze za to, że jestem V’ornnem - odparł i poszedł. Giyan słyszała, jak Rekkk nadchodzi, ale się nie odsunęła. - Wyczułaś jeszcze działania Kyofu? Potrząsnęła głową. - Sądzę, że w przyszłości Malistra będzie przezorniejsza. - Spodziewasz się kolejnych ataków? - Nie przejmuj się tak. Poradzę sobie z Malistrą. - Ale jej słowa tylko pewnie zabrzmiały; w rzeczywistości Giyan wcale nie była tak pewna siebie. Atak Kyofu bardzo nią wstrząsnął, zwłaszcza to, co wyczuła na końcu. Nie ulegało wątpliwości, że Malistra miała moc, niespotykaną w magii od wieków. Giyan w trakcie nauki tylko raz natknęła się na wzmiankę o Oku Ajbal, Oku Ciemności. Wyczytała to w starożytnej książce, Księdze Zaparcia Się Wiary, jednej z wielu, które miała odkurzyć w położonej na uboczu i rzadko używanej części rozległej biblioteki Opactwa Opływającej Jasności. Tekst napełnił ją takim przerażeniem, że za trzasnęła księgę i odstawiła na półkę, nie czytając dalej. Potem przez całe tygodnie miała koszmary. Teraz wiedziała, że Oko istnieje, i żałowała, że nie przeczytała całej księgi. Wtedy lepiej by wiedziała, jak z tym walczyć oraz co to właściwie jest. Giyan zamknęła oczy, oparła głowę o pień drzewa i zapanowała nad łomoczącym sercem. Wiedziała, że panika jedynie wszystko pogorszy. Strach paraliżował rozum. Po prostu trzeba się mieć na baczności, dopóki nie znajdzie się objaśnienia czarnej magii, którą przeciwko niej stosowano. Giyan niewiele wiedziała o Malistrze; w ogóle wiedziała o niej tylko dlatego, że jako kochanka Eleusisa Ashery czujnie wszystkiego nasłuchiwała. Słyszała, że Malistra była sierotą. Nikt nie wiedział, gdzie się wyszkoliła. Wieść niosła, że pewnego dnia zjawiła się w Axis Tyr i zaczęła pracować. Posługiwała się Osoru w sprawach miłości i zemsty w zamian za pieniądze, żywność, odzież, dach nad głową. Zyskała sławę i dzięki temu nie miała okuuutu, v’ornnańskiego implantu, który mieli wszyscy pozostali Kundalanie pracujący lub mieszkający w mieście. Wymknięcie się v’ornnańskiej siatce bezpieczeństwa na pewno zawdzięczała czarom Osoru, i to piekielnie wyrafinowanym, bo nawet Giyan musiała mieć okuuut. A to znaczyło, że Malistra musiała się kryć w cieniu, musiała krążyć po innych dzielnicach miasta. I to również pasowało do jej reputacji. Ale teraz się ujawniła. Z jakiegoś powodu właśnie teraz nawiązała kontakt z Wennnem Stogggulem. Dziwne. Niepokojące. Przerażające. Pomyśleć, że nowy regent mógłby rozporządzać Okiem Ajbal, gdyby Malistra mu o nim powiedziała. - Musimy ruszać. Giyan otworzyła oczy. Eleana już stała i gimnastykowała nogi. - Najpierw przeprowadzę zwiad - oznajmił Rekkk i zniknął w lesie, kierując się na południe. Giyan przypatrywała się Eleanie. Trudno było uwierzyć, że ta dumna, wspaniała kobieta ma zaledwie szesnaście lat. Giyan wspomniała, jaka była ona sama w tym wieku. Jak pojmała ją grupa v’ornnańskich Khagggunów. Miała szczęście, że był z nimi Eleusis Ashera, w przeciwnym razie zgwałcono by ją i zabito jak wiele innych. Świetnie pamiętała pierwsze chwile wśród obcych. Przerażenie zmieszane - o dziwo - z fascynacją. Eleusis przemówił do niej po kundalańsku i Khaggguni go nie wyśmiali, bo był regentem. Ale byli wściekli, że odmówiono im świetnej zabawy. Gniew płonął w ich oczach, kiedy patrzyli na Giyan, a uśmiechy mieli równie nietrwałe jak zwiędły liść. Lecz nie tknęli jej i nie szemrali gniewnie pomiędzy sobą. To było jej pierwsze zetknięcie ze sztywną kastowością społeczności V’ornnów. Tak potężna siła trzymana w szachu dzięki społecznej strukturze. Co by się stało, zaczęła dumać Giyan, gdyby owa siła zerwała krępujące ją więzy? Giyan całe krótkie życie spędziła w opactwie, więc pobyt w Axis Tyr ją oszałamiał. I przeraźliwie zasmucał. Mur, v’ornnańskie zmiany, profanacja Środkowego Pałacu, obecnie rezydencji regenta, i Opactwa Nasłuchującej Kości jako siedziby Gyrgonów. Przez całe miesiące była niepocieszona. A potem, pewnej nocy, kiedy patrzyła na swoje ukochane Djenn Marre, podszedł do niej Eleusis i pod surową, groźną powierzchownością V’ornna wyczuła współczujące serca. - Giyan. - Eleana przerwała gimnastykę. - Co ci jest? - To tylko dawne wspomnienie. - Giyan otarła łzę. - Może mogłabym jakoś pomóc. Chętnie bym to zrobiła. Giyan widziała jej dobre serce oraz chęć bycia docenioną. - Już sama twoja obecność pomaga. Wiem, ile poświęciłaś, zostawiając swoją rodzinę. - Nie mam rodziny, tylko Dammiego i pozostałych z organizacji. Ale wygląda na to, że wszyscy odwrócili się do mnie plecami. - To, co zrobiłaś, wymagało nadzwyczajnego męstwa - rzekła szczerze Giyan. - Dzięki. - Eleana zarumieniła się. - Ja... cóż, może to brzmi głupio, ale kiedy jestem z tobą, czuję się bliżej Annona. Giyan mocno zabiło serce, objęła Eleanę. - To wcale nie brzmi głupio... Lecz ja... - W ostatniej chwili zrezygnowała z wyjaśnień. Eleana patrzyła na nią wyczekująco. Giyan zebrała się w sobie, musiała skłamać, żeby chronić syna. - To dotyczy Annona. - Co z nim? - Eleana nagle pobladła. - Nie żyje, Eleano. Nie przeżył napaści perwillona. Dziewczynie najwyraźniej omal nie pękło serce. - To niemożliwe! To na pewno jakaś pomyłka! Giyan potrząsnęła głową, uścisnęła jej dłoń. Eleana łkała tak rozpaczliwie, że Giyan przytuliła ją i łagodnie kołysała. - Tak mi przykro, że musiałam przynieść te okropne wieści. - Ooooch, nie mów mi tego! - szlochała Eleana. - Nie mogę tego znieść! - Tak bym chciała móc powiedzieć co innego, skarbie. - Na prawdę tego pragnęła z całego serca. Chciałaby móc powiedzieć Eleanie prawdę: że Annon był martwy tylko w tym sensie, iż nie żyło jego ciało. Lecz nie mogła ryzykować, nie wolno jej było powiedzieć tego nikomu, nawet tej dziewczynie, która najwyraźniej tak go kochała. A gdyby nawet złamała swoją żelazną zasadę, co by to dało? Annon był teraz Riane, Kundalanką, i Eleana by go w niej nie rozpoznała. Prawda też byłaby nie do zniesienia. - Nie mógł odejść - jęczała Eleana. - Nie po tym, jak obydwoje zjedliśmy mięso perwillona. - Nie rozumiem. - Giyan gładziła włosy dziewczyny. - To starożytny obyczaj ludzi gór. Mówią, że kiedy kochankowie zjedzą wspólnie surowe mięso perwillona, są związani po wieczne czasy. - Ach, kochanie. - Giyan gładziła ją jak Annona, kiedy był dzieckiem przerażonym przez zły sen. - Tak mi przykro, że sprawiłam ci tyle bólu. Eleana spojrzała głęboko w oczy Giyan. - Nadal go kocham. Czuję to w sercu. - Była tak poruszona, że Giyan wołała milczeć. - Mówiłam ci, że jesteśmy związani, on i ja, związani razem na całą wieczność. Giyan aż zadrżała, tak silna była w niej chęć powiedzenia Eleanie prawdy. Lecz nie mogła nikogo - a zwłaszcza Rekkka czy Eleany - narażać na takie ryzyko. Asherowie mieli zbyt wielu potężnych wrogów. Tylko ona może znać sekret Riane. - Serce to potężny władca. Dobrze to wiem. Utraciłam jedną miłość. Lecz pojawi się następna. I dla ciebie również, Eleano. Cierpliwości. Pozwól, by twoja rana się zagoiła. Eleana szlochała, na co nigdy nie pozwalała sobie przy tych, którzy ją znali. Tuliła się do Giyan jak zagubione dziecko, którym była pod pozorami zuchowatości. Wtedy wrócił Rekkk. Giyan zobaczyła jego minę i od razu stała się czujna. Eleana usłyszała go, zaraz otarła łzy i opanowała się. - Kilkaset metrów na południe jest gęsto zalesiony górski grzbiet. Rozciąga się z niego widok na kilka kilometrów. Musimy się tam jak najszybciej dostać. Im prędzej dostrzeżemy oddział, tym lepiej się przygotujemy na ich przyjęcie. Bez zbędnych słów opuścili polanę i zagłębili się w bardziej gęsty las sercowców. Podszycie się zmieniło. Tworzyły je teraz zielone paprocie i niebieskie porosty, co świadczyło o tym, że są albo w pobliżu strumienia, albo podziemnego źródła wody. Eleana potwierdziła, kiedy Rekkk ją o to zapytał, że kilkaset metrów dalej na wschód wije się płytka rzeka. Rekkk prowadził na południowy wschód, ku rzece. Usłyszeli ją, zanim zobaczyli - i o to chodziło. Plusk wody zagłuszy ich kroki i wymyślne urządzenia Khagggunów nie zdołają ich wykryć. Szli wzdłuż rzeki płynącej na płaskowyżu. Trzymali się zachodniego brzegu, aż dotarli na skraj polany. Szybko się ściemniało. Niebo na wschodzie było już na tyle ciemne, że ukazały się błyszczące gwiazdy. Rekkk przykucnął, obie kobiety poszły w jego ślady. Przepatrywali teren na południu, gdzie las się kończył na północnym skraju tarasowatych sadów. Czekali, czy coś się nie poruszy. - Znam Olnnna Rydddlina - odezwał się Rekkk. - Nie wykorzysta żadnej mojej strategii. Ma zbyt duże ego. Pokonanie mnie moimi metodami nie byłoby dla niego zwycięstwem. - Domyślasz się, co zrobi? - spytała Eleana. - Trochę. Kiedy zobaczę zwiadowców, będę miał wstępne wskazówki. Giyan spojrzała na niego. - Martwię się. Choć staram się jak mogę, nie rozumiem, jak we troje damy radę całemu oddziałowi Khagggunów. - Olnnn Rydddlin też tego nie wie. - Uśmiechnął się Rekkk. - I na tym polega nasza przewaga. Woda pieniła się i rozpryskiwała na wygładzonych, połyskujących głazach. Rzeka docierała do skraju płaskowyżu i opadała w dół kaskadą. Ważki o opalizujących skrzydełkach krążyły nisko nad powierzchnią rzeki. Żaba w zielone i czerwone cętki wystawiła łebek z wody, spojrzała na nich i zniknęła. Na brzegu, na linii szemrzącej wody, widać było drobne szare muszelki słodkowodnych małży, muoddów. Rekkk się zorientował, że Eleana przygląda się jego okummmonowi. Postanowił nie zwracać na to uwagi. - Jak strome jest południowe podejście na płaskowyż? - zapytał. - Trzeba by zjechać na linie. - Wzruszyła ramionami Eleana. - Bo przecież nie mamy poduszkowca. - A wschodnie? - Zwykle tamtędy wracamy. To dłuższa trasa, ale nie taka trudna; na tyle stroma, że trzeba się natrudzić, ale nie tak urwista, żeby były potrzebne liny i kołki. - Dziewczyna kiwnęła znacząco głową. - Powiesz mi, skąd to masz? Jeszcze nie widziałam takiego okummmonu. Rekkk przez chwilę rozważał, czy nie zignorować tego pytania. Ale potem zaczął się zastanawiać. Eleana pomimo swej młodości była nadzwyczaj bystrą kobietą. Zatajenie prawdy było równie mało wskazane jak wykręty. Ani jedno, ani drugie nie wzbudziłoby jej zaufania, a nie pozyskawszy Eleany, Rekkk mógłby nie zakończyć pomyślnie swojej misji. - To nie jest okummmon - powiedział wreszcie. - A przy najmniej nie standardowy. - Ale wszczepili to Gyrgoni. - Jestem czymś w rodzaju eksperymentu. Nie mogę zostać wezwany. Bo i po co? Należę do niższej kasty. Czemu Gyrgonów miałoby ciekawić moje zdanie? Lecz ten okummmon potrafi to, czego nie potrafią okummmony Bashkirów. Może przemienić pięć elementów, ziemię, powietrze, ogień, wodę, drewno, w co tylko zechcę. - Rekkk wyciągnął ze swojego okummmonu cienki, giętki przewód. Eleana patrzyła na to z pełną grozy fascynacją. - Ale nie możesz... chciałam powiedzieć, że to przecież technomancja Gyrgonów. - Jest, jak powiedziałem - rzekł Hacilar, grzebiąc leniwie przewodem w wilgotnej ziemi. - Jestem eksperymentem. Jestem te raz na pół Gyrgonem. - Moim zdaniem, to cię czyni jeszcze mniej godnym zaufania - stwierdziła dziewczyna. Potaknął. - Masz prawo być podejrzliwa. Wierz lub nie, ale i ja mam swoje podejrzenia względem Gyrgonów i ich tajemniczych motywów lekceważenia innych form życia. Od niepamiętnych czasów jest to część kultury V’ornnów. Lecz od niedawna zacząłem widzieć Gyrgonów w zupełnie innym świetle. Po pierwsze, nie są tak jednolitą kastą, jak się wydaje. Podstawowe rozbieżności filozoficzne doprowadziły do rozłamów w legendarnym Bractwie. Poza tym jest jeszcze coś, co się łączy z Kundalą. - Z Kundalą? - Zmarszczyła się Eleana. - To znaczy? - Nith Sahor, bo o tego Gyrgona chodzi, nie jest taki jak pozostali - powiedział Rekkk. - Jest orędownikiem zmian, natomiast reszta Bractwa jak zawsze twardo obstaje przy status quo. Dostrzegł, a ja zaczynam to pojmować, że my, V’ornnowie, tkwimy w impasie, że bezustanna pogoń Gyrgonów za wiedzą nic nie dała. Znaleźliśmy się w ślepej uliczce. I ze wszystkich planet we wszystkich galaktykach utkwiliśmy akurat na tej, akurat teraz. Ten Gyrgon chce ocalić Kundalę, jak chciał tego Eleusis Ashera i jak ja chcę. Eleana złapała jednego ze lśniących, purpurowo-czarnych żuczków. - Ten żuczek jest zupełnie nieszkodliwy. - Patrzyła, jak się miota w klatce z palców. - Lecz jego bliski krewny, zbrojny w różki, troszkę mniejszy, zawiera śmiertelną truciznę. - Spojrzała na Rekkka. - Trudno je odróżnić, a nocą lub w cieniu często jest to niemożliwe. - Otworzyła dłoń i żuczek odleciał naprawiać gniazdo. - Wtedy to instynkt decyduje, czy przeżyjesz czy nie. - A co ci mówi twój instynkt? - spytała Giyan. Eleana popatrzyła na nią. - Podaj mi choć jeden powód, dla którego po stu jeden latach wyniszczającej v’ornnańskiej okupacji miałabym wierzyć w chociaż jedno jego słowo. - Eleana otrzepała dłonie. - Powinniśmy tu zostać na noc. Wtedy o brzasku zobaczymy, czy nadchodzą. Ale nie rozpalimy ognia. Nie wolno nam zdradzić, gdzie jesteśmy. Rekkk i Giyan usiedli wygodnie. Zjedli zimną kolację w blasku czterech księżyców. Żadne z nich nie miało dużego apetytu, a rozmowa była równie oszczędna jak posiłek. Rekkk pogrążył się w zadumie. Giyan z dziwnym przeczuciem przypatrywała się poczwarkom. Od czasu do czasu to robiła: kiedy była sama albo kiedy Rekkk nie patrzył. Nie chciała, żeby się zorientował, jaka była przerażona. Nie powiedziała mu prawdy o prawdziwym pochodzeniu tych poczwarek, nie miał pojęcia, że są magiczne. Jakie prawa pogwałciła, kiedy naruszyła magiczny krąg Nanthery? Nie wiedziała, więc nie miała też pojęcia o następstwach. Co poczwarki robiły z jej dłońmi? Poprzednio wyczuwała płynącą przez nie osobliwą moc, sprawiającą, że przypominały wyginające się, spięte sprężyną, żelazne sztaby. Często czuła, jak w palcach pulsuje żar, jakby przez korzonkowate połączenia z poczwarkami pompowano jej w żyły jakiś eliksir. Kiedy indziej zaś ręce były lodowate, jak martwe, wpadała wtedy w przerażenie i starała się poruszać palcami, lękając się, że zostały sparaliżowane. Eleana objęła rękami podkurczone nogi. Jeszcze nie była w stanie myśleć o Annonie i starała się nie myśleć o Giyan i Rekkku. Przez wiele lat przekonywała samą siebie, że jest jej lepiej bez rodziców, że byliby tylko zawadą i utrapieniem. Tak jej się to powiodło, że razem z Dammim wiele wieczorów kpili z nastolatków, którymi dyrygowali i których kontrolowali rodzice. Dopiero teraz jednak czuła gorycz tego urągliwego śmiechu, zrozumiała, że wywołała go zazdrość. Pomyślała o ich domu, o ścianach pokrytych mapami i wykresami, o dokładnych oznaczeniach otoczenia dających im złudzenie, że wiedzą, dokąd dążą. Teraz pojęła, że te mapy zmieniły stary dom w tymczasowe miejsce pobytu, w obóz wojenny rozbity pospiesznie i tanim kosztem, który można zwinąć w okamgnieniu. Nie tylko zapomnieli, kim byli ich rodzice, lecz odrzucili ich sposób życia. W zapale niszczenia V’ornnów zatracili nie tylko samych siebie, ale i łączność z własną kulturą. Z oczu dziewczyny płynęły łzy, paląc jej policzki. Eleana odwróciła twarz, te myśli doprowadzały ją do obłędu. Wstała, udała, że się przeciąga, i oznajmiła, że obejmuje pierwszą wartę. Siedzący przy Giyan Rekkk patrzył, jak Eleana znika w mroku. - Dobrze by było, żebyś się przespała. - Nie jestem zbyt zmęczona. - Była aż do bólu świadoma jego bliskości. Długo trwało, zanim odważyła się rozpoznać budzące się w niej uczucie. - Wygłosiłeś do Eleany natchnioną przemowę - szepnęła Giyan. - Ciekawam, ile w tym prawdy. - Jeżeli jej skłamałem, to kłamię i tobie. - Myślę o Nith Sahorze. Czy ktokolwiek wie, co się kryje w umyśle Gyrgona? Oczy Rekkka błysnęły, kiedy odwracał głowę, żeby na nią popatrzeć. - Wiem, że szczerze pragnie ocalić nas od zagłady. - O, w to nie wątpię. Powiedział nam o uruchomieniu mechanizmu Tymnosa i tym samym przyznał, że Bractwo jest omylne i podatne na atak. Nie, nie kwestionuję jego chęci pomocy w od nalezieniu Daru Sala-at. Ale mocno podejrzewam, że jest w tym coś jeszcze. Czego Gyrgon naprawdę chce? - Nie wiem - przyznał Rekkk. - Może ma jakieś dalekosiężne plany. - Zna Starą Mowę, wie, kim jestem. Wspomniał Miasto Miliona Klejnotów, święte miejsce, które my nazywamy Pięcioma Ziemskimi Spotkaniami. Miasto niegdyś istniało, w czasie przed wyobrażeniami, lecz zniszczył je straszliwy pożar. Legenda mówi, że kto odnajdzie Pięć Ziemskich Spotkań i napije się z Niebiańskiego Źródła, zyska nieśmiertelność. - Największe pragnienie Gyrgonów! - Tak, Eleusis mi to powiedział. Lecz Niebiańskiego Źródła nie można otworzyć bez Perły, a Perły nie można odnaleźć bez Daru Sala-at. Rozumiesz więc, dlaczego mu nie ufam? Rekkk skinął głową. - A Eleana nie ufa mnie. Dobrana z nas paczka! Giyan spojrzała na jego rysującą się w mroku postać. - Przecież chwilowo nie mamy innego wyjścia, prawda? - Oczywiście, że mamy - rzekł sardonicznie Rekkk. - Nadejdzie o brzasku. Poryw wiatru zakołysał wierzchołkami sercowców. Zahukała sowa. Strzępiasta chmurka przepłynęła przed jednym z księżyców i nadała jego poświacie pozór nici babiego lata. Niebo coraz bardziej ciemniało, czuli ciężar gromadzących się chmur. Niosący się nad płaskowyżem huk grzmotu brzmiał jak szarżujący hindemuth. Usłyszeli szum deszczu, liście wokół zatańczyły, zakołysały się. - Przybyłem na Kundalę z ”pierwszą falą” - powiedział cicho Rekkk. - Dlaczego przez cały ten czas nie widziałem błyskawicy? Giyan nie od razu się odezwała. - Odpowiem, jeśli najpierw ty odpowiesz na moje pytanie. Skinął głową na zgodę. - My, Kundalanie, wiele o tym rozprawialiśmy, snuliśmy różne przypuszczenia. Jak długo wy, V’ornnowie, żyjecie? Rekkk się uśmiechnął. - Mam prawie dwieście lat, Giyan. Przypuszczam, że Nith Sahor ma pewnie ze sześćset. Ale dla Gyrgonów nawet i tysiąc lat życia to za mało. Ich pogoń za nieśmiertelnością niosła nas przez niezliczone galaktyki, kosztowała inne rasy miliony istnień. - Spojrzał na Giyan. - No a co z tą błyskawicą? Giyan zwilżyła wargi. - Od ponad wieku nie było błyskawicy - szepnęła. - I nikt nie wie dlaczego. Może dlatego, że błyskawica to święty znak Miiny, a może to jedna z tych starożytnych rzeczy, które zblakły i zniknęły w nowych czasach. - Masz na myśli czasy okupacji. - Ale teraz, po słowach Nith Sahora, rozumiem to zjawisko. To czas poprzedzający śmierć Kundali. - Odpędź te mroczne myśli. Jeżeli nam się uda, to Kundala przetrwa. Zobaczy świt nowej ery. - Ale powiedz szczerze, jakie mamy szansę? Teraz, kiedy Wennn Stogggul korzysta z usług Malistry, chyba nie są duże? - Rhynnnoni przywykli do ciągłych przeciwności, Giyan. Nawet najmniejsza szansa wystarcza, żeby podsycać płomyk nadziei. Kobieta ciężko westchnęła. - Dlaczego życie to nieustanne zmaganie się? Tyle w nim smutku, rozczarowań, strachu. Rekkk się poruszył. - Ciekawym, czego by trzeba, żeby przywrócić Kundali błyskawicę? Giyan wiedziała, o co pyta. Kochał ją mimo jej nienawiści, pogardy, lęku. Żadne jej słowo lub czyn ani odrobinę nie umniejszyło jego uczucia. Miłość do niej była niczym skała, niczym morze, niczym świecące nad nimi gwiazdy, choćby przesłaniały je nisko wiszące chmury. Chmury odpłyną, gwiazdy pozostaną. Obróciła się ku niemu i wreszcie wymówiła jego imię, tylko imię, ani słowa więcej. - Rekkk. Nie poruszył się, prawie nie oddychał. - Giyan - powiedział w końcu cicho - to chwila, o której marzyłem od dawna. W Stone Border... - Nie, Rekkku. Nie musisz. - Ale chcę. - Odetchnął głęboko. - Giyan, pokochałem cię w chwili, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem w komnatach regenta. A kiedy weszłaś na plac w Stone Border, stopniały we mnie serca. Pragnąłem odpędzić od ciebie ból i cierpienie, ale nie mogłem nic zrobić. - Wcale nie - wyszeptała. - Zrobiłem, co mogłem - odparł - ale nieszczęście już się stało. Biedny Annon, ofiara krwawej walki o władzę. - Tak, biedny Annon. Giyan cicho płakała. Słyszała kojący rytm deszczu uderzającego o szerokie liście sercowca, pod którym siedzieli; wyczuwała odwieczne tętnienie lasu, jak własny miarowy puls. Czuła, jak otwiera się przed nią nowe życie. Jeszcze raz wymówiła jego imię, a on westchnął, oparł głowę o szorstką korę pnia i zamknął oczy. Eleana samotnie przycupnęła w lesie. Tak jej było najlepiej. Przyzwyczaiła się do samotności, no a poza tym, od kiedy pamiętała, las był jej przyjacielem. Intensywne wonie roślin i gleby, ciche, stłumione odgłosy nocnych drapieżców, deszcz szumiący w mroku - to wszystko zawsze ją uspokajało i dawało poczucie bezpieczeństwa. Kochała wszystkie stworzenia żyjące w tych lasach, nawet największe drapieżniki. Szanowała je, a nie bała się ich - to ważna różnica, jeśli chce się utrzymać tu przy życiu. Większość mieszkańców miasta nie umiała sobie radzić na bezludziu. Prędzej czy później kończyło się to dla nich potłuczeniami i siniakami, złamaniem kości po upadku lub ranami zadanymi przez śnieżnego rysia czy innego drapieżnika, na którego się natknęli. Dziewczyna bezszelestnie obchodziła obóz. Bez poświaty księżyców było to bardzo trudne. Często nie można było się zorientować, gdzie się znajdował osypujący się skraj płaskowyżu. Jeden fałszywy krok i można spaść trzysta metrów w dół. Eleana zatrzymała się na linii drzew, posłuchała odległych głosów nocy. Potem poszła nad rzekę, nabrała wody w złożone dłonie i napiła się. Na włosach i barkach czuła deszcz. Myślała o Annonie. Nie mogła uwierzyć, że nie żyje. To się wydawało niemożliwe. Przecież czekała na dzień, kiedy znów się spotkają, kiedy powie mu o swoich uczuciach, kiedy padną sobie w ramiona. A teraz to wszystko przepadło, zostawiając w jej sercu pustkę. Łzy płynęły po policzkach Eleany. Otarła usta wierzchem dłoni. Nagle poczuła mocne uderzenie w tył głowy i straciwszy przytomność, wpadła w zimną wodę. 22. Matka Wielka kobieta zakręciła opływającymi ją obszernymi turkusowymi szatami niczym czarownica pilnująca kociołka z warzącymi się ziołami. Fałdy skóry wisiały na jej wychudłym ciele jak druga szata. Skórę miała białą jak mleko. Platynowe włosy spięła spinkami z czarnych muszelek muoddów. Miała wysokie, szerokie czoło, władczy wyraz twarzy bogini, którą prymitywne szczepy rysowałyby barwikami na ścianach jaskiń, rzeźbiłyby w kamieniu, przed którą by się nisko kłaniały w grozie i zachwycie. Promieniowała mocą i współczuciem. Riane potrząsnęła głową. - Powiedziałaś, że cię znam, ale wcale tak nie jest. Przyglądały się jej bacznie zielono-szare, zagadkowe, lecz szczere oczy. - Astar ci o mnie mówiła. - Astar nie żyje - wyszeptała Riane. - Wiem. Turkusowe szaty migotały, fałdy zapadały się w mrok i wyłaniały zeń, niczym grzywacze liżące plażę. Miało się wrażenie, że szata wcale nie jest z tkaniny. - Bartta uwięziła mnie urokiem. Zmusiła mnie do patrzenia, jak wpycha had-atta w gardło Astar. - Policzki Riane były mokre od łez. - Nie mogłam jej pomóc. Matka ze współczuciem ścisnęła dłoń dziewczyny. - Nikt inny też by nie pomógł. Kell był mroczny. Blask płynął z dziwnego źródła: z czarodziejskich kwiatów o świecących środkach; ich płatki odbijały i wzmacniały światło. Ściany wyglądały jak metalowe, wygięte panele, złączone dużymi nitami. Potęgowały najcichsze dźwięki, więc obie kobiety rozmawiały przyciszonymi głosami, które wracały do nich szemrzącym echem. Upiorny chór. - Ty jesteś tą inną osobą, tajemnicą, której nie mogła mi po wierzyć z powodu zła... - Jestem więźniem, Riane. Tak samo jak ty. - Kim jesteś? - spytała dziewczyna. Oczy miała szeroko rozwarte, serce biło jej mocno i szybko. - Thigpen ci o mnie opowiadała. - Uśmiechnęła się kobieta. - Ale przecież wiesz, kim jestem, nieprawdaż, Riane? - Matka? - Dziewczyna otarła oczy. Kobieta potakująco skinęła głową, poruszyła się nieco i ozdobne złociste frędzle, którymi obszyto jej szaty, zakołysały się jak dzwoneczki. - Uczono nas, że Rappa zabiły Matkę ponad sto lat temu. - Mówiono wam również, że Rappa zostały wybite. A czy to prawda? Riane potrząsnęła głową. - Nie. - Spotkałaś przecież Thigpen. Czy sądzisz, że jej rasa mogłaby mnie zamordować? - Nie, oczywiście, że nie. To bzdura. - Tak jak i moja śmierć, Riane. Jak widzisz, wcale mnie nie zamordowano. - Kobieta zmieniła ton głosu i Riane wiedziała, że zaraz usłyszy długo skrywaną tajemnicę. - Sto i jeden lat temu. Był świt siódmego dnia Święta Plonów, zaczynającego się w idy lononu, piątej pory roku. Przez sześć dni i nocy Kundalanie świętowali obfite zbiory. Śpiewali i tańczyli, dziękowali wielkiej bogini Miinie i łączyli się w pary niczym nagonogi. Jedli i pili do syta, a potem znów śpiewali i tańczyli, dziękowali Miinie i łączyli się w pary. Tego dnia wylądowali V’ornnowie, tego dnia niewłaściwie posłużono się Perłą, która potem zaginęła. Tego dnia uwięził mnie Nedhu, przywódca odszczepieńców, Ramahan-mężczyzn. Wiedziałam, że V’ornnowie nadciągają. Zostało to przepowiedziane, z tego powodu stworzono Perłę. Rozkazałam Strażniczce, żeby otworzyła Drzwi Skarbnicy. Nedhu wykorzystał okazję: zaczekał, aż otworzyła drzwi, a potem ją zamordował. Zmusił mnie, żebym z nim weszła do Skarbnicy. Poszliśmy mostem tak wąskim, że dwie osoby nie mogły iść obok siebie. Nie było balustrady, niczego, co chroniłoby przed upadkiem nieostrożnego lub niezręcznego po dróżnika. Była to niewyobrażalnie długa droga. Po drugiej stronie Nedhu natknął się na dziewczynę, którą wysłałam po Perłę. Z głębokich mroków za dziewczyną dobiegły jakieś szelesty. Nagła, ostra woń gorzkorzenia, dla mnie taka znajoma, sprawiła, że Nedhu się zakrztusił. Z mroków w głębi jaskini wyłaniało się coś olbrzymiego. Był to Hagoshrin, stróż Skarbnicy. Nedhu nie czekał, skoczył naprzód. Szarpnął ku sobie dziewczynę, mocno uderzył ją w twarz, a ja zawołałam w Starej Mowie. Hagoshrin odpowiedział. Ruszył ku Nedhu. Ten, rycząc z wściekłości i strachu, wyrwał dekahedron dziewczynie i pchnął ją tak, że runęła w ciemność, ale morderca nie usłyszał nawet jednego jej krzyku. Nedhu odwrócił się z jękiem grozy i uciekł. Kiedy mnie mijał, pchnął mnie wprost na Hagoshrina. Matka umilkła, wyczerpana nie tyle mówieniem, ile przykrymi wspomnieniami, które wciąż jeszcze sprawiały jej ból. - Hagoshrin mógł mnie zabić za moją głupotę i grzech. Nedhu na to liczył i powiedział wszystkim w Środkowym Pałacu, że nie żyję. Lecz tak się nie stało. Ponieważ taka była wola Miiny, Hagoshrin mnie zabrał i doglądał, dopóki nie mogłam wrócić do opactwa. - Jesteś potężną czarodziejką. Jak mogłaś dopuścić, żeby Nedhu zabrał Perłę? Matka westchnęła. - Tego dnia, przed stu i jeden laty, nawet o tym nie wiedząc, doznałam poważnej... szkody. - Nedhu? - Nie. - Matka ze smutkiem potrząsnęła głową. - Perła. - Przecież Perła to najświętszy przedmiot. Stworzyła ją sama Miina. Jak mogła ci wyrządzić krzywdę? - Byłam głupia. Ufałam Nedhu. Wykorzystał to. Miałam pod swoją pieczą Perłę i zawiodłam. Pozwoliłam ją zobaczyć i dotknąć tym, którzy nie powinni byli jej widzieć ani dotykać. - Matka uniosła ręce, a potem złożyła je na podołku. - Zostałam ukarana, Riane. Perła uczyniła mnie słabą wtedy, kiedy potrzebowałam siły. Zabrała mi większość mojej czarodziejskiej mocy. Potem przez pięć lat majaczyłam w wywołanej czarami gorączce. Kiedy wróciłam z pieczar po wyzdrowieniu, przekonałam się, że V’ornnowie sprofanowali Środkowy Pałac. Świątynia Miiny już nie należała do Ramahan, Kundala już nie była nasza. Potem dowiedziałam się, że tutaj, w Opactwie Opływającej Jasności, utworzono Dea Cretan. Ale moje przybycie okazało się niewygodne dla tych konara, które odebrały władzę męskiej koterii. Kapłanów przepędzono, Rappa wymordowano, zaczynano też zmieniać nauki Miiny. Kiedy dowodziłam, że te zmiany są bezbożne i świętokradcze, konara zwróciły się przeciwko mnie. To właśnie wtedy odkryłam, że korzystają wyłącznie z Kyofu, że mające Dar wypędzono. Matka uniosła najpierw palec, potem dłoń, i wreszcie całą rękę. Szaty zalśniły, a frędzle się zakołysały. Jej oczy pociemniały od wspomnień. - Minęło pięćdziesiąt lat i wtedy... Choć moja moc tak osłabła, wreszcie udało mi się nawiązać kontakt z shimą mającą Dar. Roztropnie trzymała to w tajemnicy, więc nie wypędzono jej wraz z innymi. Poradziłam, żeby znalazła nowicjuszki z Darem i pouczyła je, by go nie ujawniały. Żeby je potajemnie uczyła, o ile zdoła. To w ten sposób Giyan nauczyła się Osoru. Ale takie przypadki były nieliczne, rozrzucone w czasie; przynosiły minimalne korzyści, były to zaledwie ”działania na przetrwanie”. Czekałyśmy, Riane. Na ciebie. Jej dłonie, małe i delikatne jak na tak ogromną kobietę, wykonywały sugestywne ruchy jak u tancerki. Były bardzo blade, żyłkowane niczym marmur, półprzeźroczyste jak alabaster, palce poruszały się płynnie jak jedwab na wietrze. Paznokcie były długie, wygięte niczym runy Starej Mowy. - Kyofu więzi mnie tutaj w magicznych okowach przez czas rządów trzech potężnych konara. Każda była gorsza od poprzedniczki, a teraz mamy Barttę, najgorszą ze wszystkich. Matka zamilkła na chwilę, nasłuchiwała chóru ech, jako że odwykła od dźwięku głosów, nawet własnego. - Mogę rzucać mniejsze uroki, nic wielkiego, lecz więcej, niż Bartta podejrzewa. Astar wypełniała moje polecenia, ale to była trudna i nadzwyczaj niebezpieczna sprawa. Kiedy Bartta odgadła, że Giyan uczy się Osoru, poszła prosto do konary Mossy, a ta natychmiast zaczęła potajemne dochodzenie. Byłam zmuszona się usunąć, trwać w milczeniu i bezruchu niczym lorg, cierpliwie jak pająk w sieci. Nauczyłam się nic nie robić, jedynie myśleć. Mijały lata. Dochodzenia się skończyły i znów zaczęła się nauka. Powoli, ukradkiem. Sama wyuczyłam Astar. Lecz ten wysiłek wyczerpał resztę mojej mocy. Mimo to nie ustawałam. Astar była moimi oczami i uszami. Dla całego opactwa była jedynie zwyczajną leyną, chociaż była bardziej wykształcona niż połowa konara. - Bartta wykorzystała mnie jako zasadzkę na nią. Astar przeze mnie zginęła. - Wcale nie. - Paznokcie Matki stukały o siebie w szybkim tempie poruszeń skrzydeł nagonogów. - Nie żyje, bo Bartta ją zamordowała. To ja skierowałam Astar na jej ścieżkę. Błagała mnie o to, bo chciała mieć udział w twoim szkoleniu, jeżeli jesteś Darem Sala-at. Umarła, bo takie było jej przeznaczenie. - Oczy Matki wpatrywały się w Riane. - Musisz w to uwierzyć, bo to prawda, a prawda jest twoją ścieżką. - Rozumiem. - Dziewczyna skinęła głową, starając się opanować emocje. - Zło w opactwie się rozrosło, Matko. Zyskało na sile. - I to bardziej niż sądzisz. W tym świętym miejscu, które stało się więzieniem, cienie miały swoje znaczenie. Czuło się, że godziny, dni, noce nigdy nie opuszczały Kellu, lecz gromadziły się w zakamarkach, dokumentach, raptularzach, mapach, szkicach, malowidłach mówiących o frustracji, cierpliwości, niepowodzeniach i smutku uwięzienia Matki. Czuło się przytłaczający ciężar, jakby trwała tutaj każda chwila spędzona przez Matkę w Kellu; jakby chwile te tłoczyły się niczym otaczające ją książki i wypychały powietrze z pomieszczenia. - Co ci zrobiła Bartta, Matko? Matka uśmiechnęła się smutno i wydobyła z mroków kolejne wspomnienie. - Rzuciła na mnie urok Spajającej Kuli. To nadzwyczaj potężny czar. Nie mam pojęcia, jak się go nauczyła. W opactwie nigdy go nie uczono. Niegdyś odparłabym go, lecz teraz nie potrafię temu zaradzić. Riane wpatrywała się w nią. Obie jej osobowości złączyły się na chwilę, spojone niesprawiedliwością sytuacji Matki. Riane była co dzień bardziej zdumiona bólem i cierpieniem, które Kundalanie sami sobie zadawali. Czyż krzywdy wyrządzone przez V’ornnów były większe? Jeżeli naprawdę była Darem Sala-at, to jakże ma zakończyć ów cykl nieszczęść? To zrodziło kolejne pytanie. - Skąd wiesz, że jestem Darem Sala-at? - Wynik Ya-unn, testu, któremu poddała cię Astar, a także działanie qi, dowiodły tego bez cienia wątpliwości. Wypowiedziałaś właściwe słowo. - Djenn. - Djenn, co oświetla drogę Daru Sala-at - powiedziała Matka. Jej słowa, ich echa, sylaby mocy wypełniły nagle Kell. - Jesteś Darem Sala-at, znakiem od wielkiej bogini Miiny, Wybranką, na którą czekałam. Wybranką, która przywróci Kundali chwałę i dobro. Matka otworzyła dłonie o wnętrzu nie poznaczonym przez czas. - Gdy tylko Astar przekazała mi nowinę, starałam się doprowadzić do tego, żebyś mnie znalazła. Wykorzystałam niewielkie uroki, które jeszcze mogę rzucać, i sprawiłam, że shima Wirdd zachorowała, a shima Vedda wybrała cię do swoich archeologicznych prac. Wiedziałam, że kopie w pobliżu Kellów. Trzeci urok powiększył uskok biegnący przez litą skałę. Ale mogłam zrobić tylko tyle. - Rozumiem - powiedziała natychmiast Riane. - Chcesz, że bym była twoimi oczami i uszami, jak przedtem Astar. - Nie, wcale nie. - Matka pochyliła głowę. - Podejdź, proszę, Riane. Podaj mi dłonie. - Spojrzała dziewczynie w oczy i Riane natychmiast doznała takiego samego uczucia jak wtedy, gdy Astar wbiła jej w dłonie qi: że jest podłączona do jakiejś machiny. - Miina rzekła, że Dar Sala-at zrodzi się na obu krańcach kosmosu - powiedziała łagodnie Matka. - To zdanie przez wieki inicjowało szczególnie burzliwe dysputy wśród Ramahan. Było niemal tyle samo interpretacji tych słów co konara we wszystkich opactwach Kundali. - Matka rozsunęła swoje palce na dłoniach Riane niczym płatki kwiatów. - Teraz Miina poprzez ciebie udzieliła nam swojej odpowiedzi, poprzez ciebie, ucieleśnienie jej Proroctwa. Riane nagle ścisnęło w dołku. - Co ty... - wyjąkała. - Nie rozumiem. - Ależ oczywiście, że rozumiesz - powiedziała Matka. - Znam twoją tajemnicę, Riane. Wiem, że jesteś w połowie V’ornnem. - Nie, ja... - Dziewczyna musiała odwrócić wzrok od przenikliwych oczu Matki. - Przysięgałam, że nikomu nie powiem. - I nie powiedziałaś... Spójrz na mnie, Riane. Nie złamałaś przysięgi, nieprawdaż? Riane potrząsnęła głową. - Nie złamałam. Nie zrobiłabym tego. - Ale zrobisz - rzekła Matka z dziwnie nieobecnym spojrzeniem. - Raz, jeden jedyny raz. Przyniesie to ogromną radość i wielki ból. - Jej oczy znów patrzyły zwyczajnie. - Ale to się stanie kiedy indziej. Riane długo milczała, a Matka okazała cierpliwość i takt i nie przerywała jej zadumy. - To okropna szarpanina - powiedziała w końcu Riane. Matka milczała, jej spokój stwarzał nastrój, w którym dziewczyna mogła mówić o tej trudnej sprawie. - Już nie V’ornn, lecz i nie Kundalanka, czuję się uwięziona w obcym ciele, zagubiona w dzikiej okolicy, niezdolna do zaufania komukolwiek, nie mam nikogo, na kim mogłabym polegać; jestem świadoma, że nie ma drugiej takiej istoty jak ja i nigdy nie będzie. - Taki jest los Daru Sala-at, Riane. Być zarazem zjednoczoną z kosmosem i różną od zamieszkujących go istot. Może to, co teraz powiem, jakoś ci pomoże. W każdej chwale jest i smutek. Nie wolno jednak pozwolić, żeby smutek zyskał przewagę, żeby stał się wszystkim, co czujesz, bo wówczas szybko zmieni się w nieutulony żal i rozpacz. Osłabi to ducha i siły zła wykorzystają tę sposobność, by wtargnąć, skraść jasność, rozszaleć się i wszystko wypaczyć. - Jak zdołam temu zapobiec? - Ucz się, kochanie. Otwórz swój umysł. Chłoń wszystko. Miina w swej niezmierzonej mądrości dała ci wiele darów. Od ciebie zależy ich odszukanie i korzystanie z nich. - Pomożesz mi, Matko? Matka skinęła głową. - Zapewniam cię, że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby ci pomóc. - Kobieta poprawiła się w fotelu; zakołysały się frędzle na rąbku jej szaty. - Nie tylko przestrzeń zawiera tajemnice wykraczające poza nasze pojmowanie - rzekła. - Czas również. Uczymy się tego, kiedy pierwszy raz thrippingujemy. - Uśmiechnęła się i pogładziła policzek Riane. - Nikt poza mną nie jest na tyle od ważny i prawdomówny, by ci to powiedzieć, lecz wiedz, że prawdziwe niebezpieczeństwo związane z thrippingiem polega na odkryciu, jak niewiele wiemy. Kosmos pulsuje nieznanym życiem! Jakimiż to nas czyni małymi i niewiele znaczącymi! A przecież to na nas, thrippingujących, na nas, którzy wedle swojej woli możemy się przemieszczać w tym magicznym makroświecie, w migotliwym kosmosie, ciąży poważna odpowiedzialność. Bo dzięki mocy, którą dysponujemy, możemy się stać kimś więcej. Więcej niż Kundalanami, więcej niż Ramahanami. Kimś więcej, czego nawet nie potrafimy sobie wyobrazić! W którymś z zakamarków Kellu kapała woda. Przelotnie mignęło coś, co właściwie nie było cieniem; pewnie jakieś wspomnienia ukryte tak głęboko, że już niedostępne. - To ryzyko podjęła Miina, użyczając nam daru thrippingowania. A wiedząc o tym, sięgamy po wszystkie środki zapobiegawcze, jakie potrafimy sobie wyobrazić, by nie dopuścić do nadużycia mocy posiadanej przez Ramahanki. Jednak Kundalanie to Kundalanie, więc nie potrafimy wszystkiemu zapobiec. - Matka uniosła palec. - Władza deprawuje, Riane. A władza absolutna deprawuje całkowicie. Musisz to zapamiętać, albowiem jest to pewnik w każdym królestwie kosmosu. W każdej świadomej istocie tkwi mrok, czekający na możliwość przesłonięcia blasku. Być może jest to cena, jaką płacimy za samoświadomość. - Zło wnika w nas przez pęknięcie we Wrotach Białej Kości - rzekła natychmiast Riane. Matka zamilkła i przyjrzała się jej. - Tak, we Wrotach Białej Kości. Powiedz, Riane, skąd znasz te święte słowa? - Sama nie wiem... Po prostu znam. Matka uśmiechnęła się leciutko. - Sądzisz, że nie znam tych słów? Pochodzą z Przeczystego Źródła, biblii Miiny, zagubionej ponad wiek temu, od czasów powstania. Ciekawam, gdzie mogłaś się ich nauczyć? Ta wiedza już od dawna jest niedostępna nawet najstarszym konara opactwa. - Z książki - odparła Riane. Czuła, że Matka jest jedyną osobą, której może to powiedzieć, nie obawiając się gniewu czy kary. - Z książki? - Matka zaczęła drżeć. - Jakiej książki? - Z Przeczystego Źródła. - Dzięki ci, Miino, Święte Pismo się odnalazło. - Matka na chwilę zamknęła oczy. - Nauczyłam się na pamięć całego tekstu, od pierwszego do ostatniego słowa. - Riane opowiedziała, jak Annon znalazł obok siebie tę książkę po spotkaniu z Seelinem, smokiem czyhającym za Drzwiami Skarbnicy. - Tak, Giyan miała słuszność, miałaś mieć tę książkę. Seelin ci ją dał. Ale jak to się stało, Riane, że potrafiłaś ją przeczytać? - Umiała to moja kundalańska połowa, Matko. Giyan mi po wiedziała, że książkę napisano w Starej Mowie. Dziewczyna, Riane, musiała się uczyć Starej Mowy. - To ważne odkrycie. - Oczy Matki jaśniały. - Giyan się pomyliła. To zrozumiałe. Nigdy nie widziała Przeczystego Źródła, zaginęło, zanim się urodziła. Lecz natknęła się na drugi tom, na Księgę Zaparcia Się Wiary, napisaną w Starej Mowie. Oczywiście uznała, że Przeczyste Źródło napisano w tym samym języku. - Matka potrząsnęła głową. - Przeczyste Źródło jest jednak o wiele starsze. Należy do innych czasów. Napisano je w venca, Pierwotnej Mowie. Alfabet venca liczy siedemset siedemdziesiąt siedem liter, dziesięć razy więcej niż alfabet Starej Mowy. To język czystej magii. W obecnych czasach używają go wyłącznie Druudzi, nomadzi Wielkiego Voorgu. - To Riane należy do Druudów? - Dziewczyna potrząsnęła głową. - Jak to możliwe? Jest świetna w górskiej wspinaczce, przyzwyczajona do rozrzedzonego powietrza i przeraźliwego zimna. A jej wspomnienia zawsze dotyczą lodowych przestrzeni i wysokich skał. Matka odchyliła się na oparcie fotela. - Tkwi w tym jakaś tajemnica, nieprawdaż? - Bardzo bym chciała wiedzieć, kim była. - Doskonale to rozumiem. - Matka skinęła głową. - Czyż nie tego właśnie wszyscy chcemy: dokładnie poznać samych siebie? - W moim przypadku to chyba niemożliwe - powiedziała Riane. - Prawie nic o sobie nie wiem. - Ach, oświecenia! - Uśmiechnęła się Matka. - Jak daleko ode szłaś od niecierpliwego, władczego V’ornna! Nazywając problem, zrobiłaś pierwszy krok. W końcu jedynie zrozumienie samych siebie stoi pomiędzy nami a Mrokiem. - Chodzi ci o Kyofu? Astar powiedziała mi o magii Czarnego Śnienia. - To jedno ze znaczeń Mroku - rzekła Matka. - Ci, którzy obierają wyłącznie Kyofu, zostaną przez Mrok zniszczeni. - Jak Bartta. Matka pochyliła głowę. - Ale należy się ich ogromnie obawiać, bo ich zapamiętanie w magii Czarnego Śnienia to moc sama w sobie. To właśnie czyni Spajającą Kulę tak potężnym i groźnym urokiem, którego nie od ważyłaby się rzucić żadna czarodziejka Osoru. - A ty jesteś czarodziejką Osoru, nieprawdaż, Matko? - Niezupełnie. - Matka ścisnęła dłoń Riane. - Jestem pierwszą i ostatnią z mojego pokolenia, która posługuje się Widzącym Okiem. To amalgamat Osoru i Kyofu. - Leyna Astar mi to wyjaśniła. - Istotnie. A twoim przeznaczeniem, Riane jest zostać czarodziejką Widzącego Oka. Riane była wstrząśnięta. - Ale ja nawet jeszcze nie znam Osoru. - To prawda, że musisz się wiele nauczyć i że pokusa Kyofu jest bardzo silna - powiedziała Matka. - Lecz możesz thrippingować. Astar powiadomiła mnie, że potrafiłaś stawić opór Pierścieniom Zgodności. Będą uroki o wiele groźniejsze, których nie będziesz w stanie odeprzeć bez odpowiedniego wyszkolenia, ale i tak sądzę, że mamy szansę. - Szansę na co? - Żeby mnie uwolnić. - Matka odwróciła dłonie Riane wewnętrzną stroną ku górze. - Powiedz, słyszysz strumienie mocy? - Tak, Matko. - To dobrze, bo ja nie mogę. Dzięki thrippingowi znalazłaś się tutaj i w ten sam sposób możesz się stąd wydostać. - Ale cię nie zostawię. Matka potrząsnęła głową. - Wiesz, gdzie jest biblioteka, prawda? - No oczywiście. Spędziłam tam wiele czasu, w tym trochę z Astar. - Tak jak powinnaś. - Matka uniosła palec. - W najgłębszych zakamarkach biblioteki znajduje się małe, ciasne, ciemne pomieszczenie. Tam właśnie na jednej z półek stoi Księga Zaparcia Się Wiary. Bardzo rzadko, o ile w ogóle, ktoś ją czyta. Większość Ramahanek nie ma pojęcia o jej istnieniu, a te, które o niej wiedzą, myślą, iż ma niewielkie znaczenie. Uważają, że to relikt dawnych czasów. Jednak my wiemy, że się mylą. Księga Zaparcia Się Wiary to elementarz Kyofu. Przeczytałam ją częściowo, lecz nie w całości. Pewne jej partie chroni bardzo potężny urok. Bartta skądś się dowiedziała o Księdze i całą, calutką, pilnie przestudiowała. Nie wiem, jak złamała uroki ochronne, ale na pewno nie zrobiła tego samodzielnie. - Zło w obrębie opactwa - wyszeptała Riane. - Zło, tak. Bartta, w przeciwieństwie do Giyan, nie ma Daru. Giyan zaś jest utalentowaną czarodziejką, powiedziałabym, że o wiele bardziej utalentowaną, niż zdaje sobie sprawę. A Bartta zawsze była strasznie zazdrosna o Giyan. I to ją uczyniło szczególnie podatną na bezszelestnie skradający się Mrok. Rzecz w tym, że w Księdze Zaparcia Się Wiary zawarto remedium na więżący mnie tutaj urok. Astar nigdy by nie zdołała złamać uroku ochronnego, lecz jestem przekonana, że ty, Riane, mająca tak nadzwyczajny Dar, potrafisz to zrobić. Ale po kolei. Wydostaniesz się stąd, a mój duch podąży z tobą, lecz jedynie na jedną godzinę. W tym czasie musisz pójść do biblioteki, ukraść Księgę i wrócić tu do mnie. Tutaj spróbujesz złamać urok ochronny, a ja poszukam remedium. - A co się stanie po upływie godziny? - Jeżeli nie będziesz mogła tutaj powrócić, mój duch nie zdoła na nowo połączyć się z ciałem i umrę. Riane wstrząsnął dreszcz. - Nie martw się tym teraz - ciągnęła Matka. - Chcę, żebyś skupiła się na tym, co przed tobą. Musisz to wszystko, o czym mówiłam, zrobić tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Jeżeli Bartta wykryje, co robisz, rzuci następny urok, taki, którego żadna z nas nie da rady odeprzeć. Dlatego potrzebna nam ta książka. Będzie nas chronić przed jej magią Czarnego Śnienia. Riane potrząsnęła głową. - Wiem, jak licznie odwiedzana jest biblioteka. Niemożliwe, żebym w ciągu godziny zrobiła to, czego chcesz. - Oooch, ależ na pewno tego dokonasz, Riane. - Uśmiechnęła się Matka. - Wiem to. Pomogę ci. - Patrzyła w oczy dziewczyny. - Pamiętaj, że będę z tobą, kiedy się zjawisz w bibliotece. Kobieta tak spoważniała, że pod Riane ugięły się kolana. - A teraz słuchaj uważnie, Riane. Oto, dlaczego musisz nadzwyczaj uważać, żeby nikt cię nie zobaczył. Jeżeli Bartta cię wykryje, odnowi Spajającą Kulę i będę uwięziona wewnątrz ciebie. Dopadnie ciebie i mnie na zawsze i żadna z nas nie będzie mogła nic na to poradzić. Rozumiesz? - Tak, Matko. - Riane czuła, jak jej wnętrze lodowacieje, lecz podjęła wyzwanie. - Jestem gotowa zrobić wszystko, co trzeba. Czas ucieka. Zaczynajmy od razu. Matka potaknęła. - Musimy ograniczyć thripping do minimum. Można monitorować najlżejsze zakłócenia w domenach. Zbyt duża ich ilość w obrębie opactwa zwróci na ciebie uwagę. Chcę, żebyś zamknęła oczy. Dotknij punktu pośrodku czoła. Nie dosłownie, lecz umysłem. Znajduje się tutaj studnia, Siedlisko Tajemnej Wiedzy. Zabierze cię do Ayame. Riane słyszała słowa Matki jakby poprzez materię innej domeny. Dotknęła myślą Siedliska Tajemnej Wiedzy. Przez moment czuła ból i przejmujący chłód, a potem jakby się rozdarła zasłona i Riane spadała, spadała, spadała, zapewne w głąb tej studni, o której mówiła Matka. Spadała w kompletną ciemność Ayame. 23. Nawałnica Lodowata woda wdarła się do nozdrzy Eleany, pobudziła jej system nerwowy i ocuciła ją. Dziewczyna ocknęła się w panice, pod wodą, i spróbowała krzyknąć. Woda z zatok wlała się do ust, co groziło zadławieniem. Eleana starała się wydostać z rzeki, lecz coś mocno przyciskało tył jej głowy. Usiłowała się tego pozbyć, ale daremnie. Szarpała się. Na szczęście miała na tyle przytomności umysłu, żeby wypluć wodę, nie połykać jej. Ktoś chciał ją utopić. Przeciwstawiała się. Lecz im bardziej starała się unieść głowę, tym silniejszy stawał się napór. Czuła, jak ogarnia ją panika, usiłowała nad sobą zapanować, myśleć. Płuca paliły ogniem, powoli ogarniała ją niemoc wywołana brakiem powietrza. Szarpanina tylko przyspieszała wyczerpywanie się cennych zapasów tlenu. Eleana, zamiast bezskutecznie się szamotać, zmusiła się do spokoju i rozluźniła, choć była to ostatnia rzecz, jaką chciał zrobić jej organizm. Poczuła prąd wody przy lewym boku, kierowała się tym. Dobyła korda, włączyła strumień jonów, lecz broń zablokowała się o muliste dno rzeki. Próbowała wyciągnąć kord, który uderzył o głaz. Cała energia rykoszetem popłynęła ku niej. Krzyknęła w myślach, kiedy energia płynęła w górę jej ramion, o mało nie wyrywając ich z barków. Kurczowo trzymała się życia - i oto ciało Eleany poleciało w górę z taką siłą, że dziewczyna wynurzyła się z wody i stanęła, chciwie łapiąc powietrze. Uwolniła kord i machnęła nim w bok. Poczuła, jak ostrze wchodzi w coś twardego, jak strumień energii leciutko się zmienia, kiedy ostrze tnie płytkę zbroi, a potem ciało. Uradowało ją to. Odwróciła się - Khagggun chwiejnie się cofał, krew płynęła spod pokiereszowanych płytek barkowych zbroi. Bez zwłoki uderzyła na niego, błędnie oceniając zarówno dotkliwość rany, jak i jego wytrzymałość. Odparował kolejny cios jedną opancerzoną pięścią, a drugą uderzył dziewczynę w pierś. Usiadła, ogłuszona, na błotnistym brzegu, wciąż jeszcze z trudem łapiąc powietrze. Khagggun złapał równowagę i dobył korda. Eleana podniosła się z trudem, oburącz trzymała broń. V’ornn zaatakował, tak że ledwo zdołała odparować cios. Zderzyły się naładowane energią klingi i dziewczyna poczuła bolesne wyładowanie. Zdrętwiały jej ręce. Khagggun szedł ku niej, zataczając kordem krótkie, zdradzieckie łuki. Eleana cofała się, blokując jedno, potem kolejne uderzenie. Za każdym razem drętwiały jej ręce. Wróg bawił się nią, pozbawiał sił, wcale na serio nie atakował. Teraz widziała, ile jeszcze musi się nauczyć o orężu V’ornnów. Ramiona jej dygotały, w ogóle nie czuła palców. Khagggun zamarkował cios z prawej, silnie zaatakował z lewej i - z brzękiem metalu o metal - wytrącił jej broń z ręki. Pospiesznie dobyła noża, lecz Khagggun uderzył ją w nadgarstek i nóż poleciał w błoto. Groźny, stał nad nią przez chwilę z twarzą zasłoniętą bojowym hełmem. Pomyślała, że nigdy nie będzie wiedzieć, kto ją zabił. Uniósł kord, szykując się do zatopienia go w sercu Eleany, lecz w chwili, gdy broń zaczęła opadać, wygiął się w tył, dygocząc straszliwie i rozpadając się na kawałki. Za nim stał Rekkk ze swoim kordem, który, zdawało się, pił krew wroga, wchłaniał jego ciało. Hacilar wyciągnął ku Eleanie wielką dłoń i podniósł dziewczynę. - Zabierz swój oręż - rzekł. - Jak już mówiłem, jeśli masz na nim polegać, muszę cię nauczyć, jak właściwie należy się nim posługiwać. Eleana wyjęła kord z wody i wyłączyła strumień jonów. - Dzięki, że uratowałeś mi życie. - Dziwi cię to, prawda. - Ogromnie - przyznała. - Czyż to nie był jeden z Khagggunów z twojego oddziału? - Nie mam oddziału - odparł Rekkk obojętnie. - Już ci mówiłem. Jestem Rhynnnonem. Nie należę do kasty. Jestem związany swoją misją. Przyglądała mu się. - Wy, V’ornnowie... - Nadszedł od południa czy od wschodu? - przerwał jej. - Potrzebna mi twoja opinia doświadczonego stratega. - Czekaj. To był komplement? - Odpowiedz na pytanie - burknął Rekkk. Eleana oblizała wargi. - Nie słyszałam poduszkowca. Poza tym akurat skończyłam obchód południowego perymetru. Musiałabym go zauważyć. - Był wyszkolony... - Ja też jestem. Hacilar podziwiał jej determinację. - Lecz... Rekkk zabrał Eleanę na pospieszne sprawdzenie terenu na najbardziej na południe wysuniętym skraju płaskowyżu. Nie znaleźli żadnych lin, kołków czy innego ekwipunku potrzebnego do wspinaczki. - A więc nadszedł od wschodu. - Rekkk potarł brodę. - Ciekawe. Olnnn Rydddlin postanowił wybrać długą okrężną drogę. To konserwatywne, ostrożne podejście. - Ten twój Olnnn Rydddlin nie robi na mnie wrażenia jako konserwatywny, ostrożny dowódca szwadronu. - Zgoda. Co jest nie tak? - Jeżeli to był zwiadowca, to z tego samego kierunku powinno ich nadejść więcej. Uważam, że tam powinniśmy pójść. W milczeniu ruszyli na północ z biegiem płytkiej rzeki, wracając do obozowiska. Kiedy mijali miejsce, gdzie zaatakował ją Khagggun, Eleana chwyciła wolną dłonią poplamiony zakrzepłą krwią kord przeciwnika. - Szósta zasada potyczki: nigdy nie pozwól, żeby coś się zmarnowało na polu walki. - Nie wiedziałem, że partyzantka jest tak dobrze wyszkolona. - Ooo, jeszcze wielu rzeczy nie wiesz o partyzantce. Rekkk przystanął i obrócił się ku dziewczynie. - Jeśli cię nauczę posługiwać się kordem, to nauczysz mnie tych zasad potyczki? - Co takiego? Chyba nie teraz? - Oczywiście, że tak. Chcę być całkowicie pewny, że w zbliżającej się bitwie mogę na ciebie liczyć. Eleana przekrzywiła głowę, a potem rzuciła Rekkowi kord zabitego Khaggguna. - Pierwsza zasada potyczki to ściągnąć wroga na swój teren walki. Hacilar zaatakował. - Pierwsza lekcja walki kordem: nie wypuścić go z dłoni. Klingi się skrzyżowały, wyładowanie sprawiło, że dziewczynie zdrętwiał cały prawy bok i kord wypadł jej z dłoni. Była naprawdę rozgniewana. Rozcierała prawą rękę i łypała gniewnie na Rekkka. - No dalej. Podnieś go. - Wskazał gestem kord. - Chcesz się nauczyć nim walczyć, nieprawdaż? - Mógłbyś mnie teraz zabić. Nie zdążyłabym go podnieść. - A czemuż miałbym to zrobić? Długo mu się przyglądała, potem nachyliła się i podniosła kord. - Tamten Khagggun tak samo mnie rozbroił. Rekkk skinął głową. - Cała rzecz polega na posługiwaniu się strumieniem jonów. Można go używać zarówno do obrony, jak i do ataku. - Skinął na nią. - No dalej. Atakuj. Eleana zaatakowała. Rekkk odparował cios bez żadnej szkody dla siebie. Atakowała raz po raz, różnymi sposobami. Z łatwością odpierał wszystkie ciosy, kierując klingę to tu, to tam, aż wreszcie Eleana zrezygnowała, parskając ze zniechęceniem. - Kłopot w tym, że traktujesz kord, jakby był zwyczajnym mieczem. A przecież nie jest. Kiedy uruchamiasz strumień jonów, pomiędzy oboma ostrzami tworzy się łuk energii. Zaczynają wibrować w takim tempie, że nieuzbrojone oko tego nie dostrzega. Jeżeli parujesz cios, ustawiając kord pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem oręża napastnika, zerujesz jego wyładowanie. - Rekkk uniósł kord. - Zrozumiałaś? Znów zaatakował. Poczuła mrowienie nerwów, kiedy odpowiednio skręcała kord. Wspaniale odparowała jego cios i nic nie poczuła. Ciągle jeszcze się uśmiechała, kiedy Rekkk sczepił bliźniacze klingi obu kordów. Eleana krzyknęła i upadła. - Tym razem straciłaś broń i równowagę. - Śmiał się Rekkk. - Muszę przyznać, że walka na v’ornnański sposób jest o wiele bardziej skomplikowana, niż na to wygląda. - Eleana oczyściła dłonie z błota, znowu podniosła kord i zaczęła okrążać Rekkka. - Druga zasada potyczki: zawsze zdobyć przewagę i ją utrzymać. Rekkk skinął głową i obracał się wraz z Eleana. - Wytworzyłem joniczną pętlę zwrotną, która połączyła moją energię z twoją. To nie jest łatwy manewr. Należy dotknąć czubków kling wroga. Jeżeli źle to zrobisz, dotkniesz ostrza poniżej czubka lub bliżej gardy, pętla zwrotna strzaska twój kord, a pewnie i wszystkie kości ręki. - Postaram się to zapamiętać - powiedziała Eleana, rzucając się na niego. Rekkk zdołał się wywinąć, ale za drugim razem udało się jej zetknąć klingi czubkami. Skrzywił się, a ona niemal poczuła wyładowanie. Lecz nie rzucił korda, jak tego oczekiwała. Wyłączył strumień jonów, rozłączył klingi, znów włączył jony i zręcznie ją rozbroił. - Musisz mocniej trzymać kord, Eleano. - Możesz mi wierzyć, że się staram. - Kolejny raz podniosła kord i otarła go z błota. - To postaraj się jeszcze bardziej. - Staram się jak mogę! - krzyknęła w chwili, kiedy zaatakował. Sparowała cios, odskoczyła, zaatakowała, sczepiła na chwilkę czubki kordów, a kiedy zobaczyła, że Rekkk poczuł wyładowanie, przesunęła swój oręż ku jego szyi, gdzie zawisł o centymetry od skóry. - Trzecia zasada potyczki - rzekła bez śladu samozadowolenia. - Spraw, żeby wróg wziął twoją siłę za słabość, a słabość za siłę. Rekkk uśmiechnął się, a Eleana się odprężyła. - Jesteś pojętniejszą uczennicą, niż się spodziewałem. - Jak na kobietę, co? Roześmiał się. - Uczę się, że Kundalanki potrafią być groźnymi przeciwniczkami. Komplement ją zaskoczył, bo tak miało być. Zanim Eleana zdążyła mrugnąć, Rekkk znalazł się przy niej, przytrzymał dłonią podbródek i złapał za gardę jej korda. Zaskoczył ją, lecz tym razem nie puściła broni. Obróciła trzymany przez niego oręż i wykorzystując przeciwko Rekkkowi jego własną siłę, pchnęła go, zamiast szarpnąć. Rękojeść korda trafiła Rekkka w pierś i odrzuciła go w tył. Stali naprzeciwko siebie, gotowi do walki. - Dobra robota - szepnął. - Ale nie sądzisz, że powinniśmy się zainteresować tym, że inni Khaggguni mogli się wśliznąć... - Czwarta zasada - powiedziała Eleana, nie spuszczając z niego oka - to poznać taktykę przeciwnika, nie zdradzając swojej. - Mówię serio - szeptał Rekkk. - Za tobą są dwaj Khaggguni. Obserwują nas. - Nie wierzę... Ale Rekkk już zaczął ją okrążać, celowo zmuszając ją do obrócenia się, żeby mogła zobaczyć to co on. Kiedy zauważył, jak drgnęła, dostrzegając ich, powiedział: - W tej chwili nie mają pojęcia, co się dzieje. Tylko to nas ocaliło. Eleana popatrzyła mu w oczy. - Piąta zasada potyczki: kiedy wróg przewyższa cię liczebnością, postaraj się, żeby się rozdzielił. Rekkk uśmiechnął się do niej. - Powal mnie. - Co takiego??? - Rób, co mówię! - syknął wściekle. - Niech to N’Luuura, zabij mnie! Rzuciła się na niego z ogniem w oczach, zobaczyła, jak bezskutecznie próbuje odparować jej cios. Ostrza jej korda rozdarły ubranie na lewym boku Rekkka. Polała się turkusowa krew i V’ornn padł jak ścięty. Teraz rozumiała, o co mu chodziło. Z miejsca, w którym się czaili Khaggguni, wyglądało to na śmiertelny cios. Zagrała swoją rolę do końca; stanęła okrakiem nad leżącym Rekkkiem. - Giń, v’ornnańska szumowino! - wrzasnęła i wbiła kord w ziemię tuż obok szyi Hacilara. Wiedziała, że te niby-ciosy musiały sprawić mu ból. Była zdumiona jego męstwem. Khaggguńscy zwiadowcy w swoim przekonaniu świetnie wybrali moment. Razem wyskoczyli z ukrycia w chwili, kiedy Eleana wbijała kord w ziemię. Usłyszała ich i chciała się odwrócić, ale nie mogła wyciągnąć korda. - Wyłącz strumień jonów! - krzyknął Rekkk. Wyśliznął się spod Eleany i wbił klingę w podbrzusze nadbiegającego Khaggguna. Siła pędu tamtego powaliła Rekkka na plecy. Ranny zwiadowca, tracąc wiele krwi, rozpaczliwie machał rękami i nogami. Drugi Khagggun złapał Eleanę, kiedy wyciągnęła z ziemi swój kord. Obrócił ją tak, żeby sczepić czubkami ich klingi. Wyczekała, aż broń Khaggguna dotknie jej korda. Wtedy zręcznie obróciła kord o dziewięćdziesiąt stopni i włączyła strumień jonów. Khagggun osunął się na kolana, przełamała jego linię obrony. Był zgięty wpół, więc zupełnie ją zaskoczył, wbijając jej pod żebra osadzoną na krótkim drzewcu nabijaną ćwiekami kulę. Krzyknęła z bólu, lecz nie upuściła korda. Ze świstem wciągała powietrze przez zaciśnięte zęby, kolana się pod nią trzęsły, nogi zamieniały w galaretę. Pomyślała o bólu, jakiego doświadczył Rekkk. Czyż mogła nie wytrzymać? Łzy mąciły jej wzrok. Czuła, jak Khagggun świdruje w jej wnętrzu swoją bronią. Miała wrażenie, że jej ciało się rozpada, wszystkie zakończenia nerwów pulsowały straszliwym bólem. Całą uwagę skupiła na swoim kordzie, zatoczyła nim poziomo łuk. Poruszał się w zwolnionym tempie. Słyszała dobiegający z oddali krzyk. Klingi były coraz bliżej. Łkając, cięła płytki zbroi Khaggguna. Ostrza trafiły w złączenie barku i szyi, lała się turkusowa krew. Ból stał się nie do wytrzymania i Eleana osunęła się na kolana, wsparła czoło o zakrwawioną zbroję V’ornna. Czuła, jak on się skręca i trzęsie. Jej kord kończył zaczęte dzieło, ona zaś chwyciła pięści Khaggguna i szarpnęła je. Nabijana ćwiekami kula trzasnęła od spodu w hełm V’ornna, który przewrócił się na plecy. Eleana leżała na nim, bliska utraty świadomości, szczęśliwa, że ustał ów okropny krzyk, i ciekawa, kto to tak wrzeszczał. Bolało ją gardło. I wtedy uświadomiła sobie, że to ona krzyczała. Potem poczuła, że ktoś ją podnosi, i myśląc, że to kolejny zwiadowca, wyrwała kulę martwemu Khagggunowi. Zamierzyła się, warcząc. - Spokojnie. Ta joniczna maczuga to paskudna broń - szepnął jej do ucha Rekkk. - Jony przeskakują z kolca na kolec, tworząc sieć energii dostrojoną tak, żeby nie ciąć i kawałkować, lecz by nadmiernie pobudzać receptory nerwowe. - Dziewczyna szarpnęła się, a Rekkk szeroko rozłożył ramiona. - Chcesz i mnie zabić? Wtedy zaczęła szlochać i tuliła się do niego, kiedy niósł ją i jej broń do obozowiska, gdzie czekała pobladła z troski Giyan. - Chroń nas, Miino! - zawołała, gdy zobaczyła, jak są zakrwawieni. - Jest ranna? - My cali - odparł Rekkk, instynktownie używając bitewnego języka Khagggunów. - Krwawisz. - Wskazała jego bok. - To drobnostka. Spójrz, tylko zadrapanie. Giyan zaprowadziła go na brzeg rzeki, gdzie posadził Eleanę. Pogładziła włosy dziewczyny, zaczęła obmywać jej twarz i dłonie. - Zwiadowcy z oddziału Olnnna Rydddlina - wyjaśnił Rekkk, przykucając obok nich, żeby zmyć z siebie trzewia i krew Khaggguna. - Eleana uważa, że nadeszli wschodnim przejściem. Zgadzam się z nią. Giyan zerknęła na niego. - Wszyscy nie żyją. - Rekkk skinął głową ku Eleanie. - Była bardzo dzielna i zręczna. - Położył dłoń na ramieniu dziewczyny i obrócił ją ku sobie. - My, którzyśmy patrzyli śmierci w twarz, oddajemy honory za zabicie pierwszego wroga. - Położył jej na kolanach joniczną maczugę. - Szósta zasada potyczki - zobaczył, że Eleana się uśmiecha, i dotknął wierzchem dłoni jej policzka - lub jak mówimy my, V’ornnowie, łupy należą się zwycięzcy. Na czubkach lancetowatych liści lśniła rosa. Zakończenia wietlic rozwijały się niczym ciemne żagle. Głęboko w podszyciu lasu odezwało się cicho jakieś stworzenie. Niebo, całą noc zasnute chmurami, zaczynało się przecierać, z wilgotnej ziemi unosiła się woń gorzkorzenia. - Nadchodzą - powiedziała Giyan. Nadal było ciemno. Widzieli jedynie czubki drzew na skraju płaskowyżu. Niebo połyskiwało czernią, która zaczynała się rozjaśniać na wschodzie. Rekkk wiedział, że Giyan korzysta z Osoru, żeby widzieć w mroku ruchy tamtych. Osoru przydawało się w wielu sprawach, lecz Giyan wyjaśniła, że to Dar Miiny, nie przeznaczony do walki. W Osoru nie było uroków, które odparłyby oddział groźnych Khagggunów. Uwierzył jej. Gdyby było inaczej, V’ornnowie nigdy by nie Podbili Kundali. - Którą drogę wybrali? - zapytał. - Wschodnią - odparła. - Południową. - To znaczy? - spytała Eleana. Giyan spojrzała na nich. - Obie. Świtało. Poczołgali się na skraj płaskowyżu i daleko w dole, w mrocznych jeszcze sadach, zobaczyli ruch. Chmury zasłaniały niebo na zachodzie, lecz na wschodzie było czyste i kiedy słońce wynurzyło się zza horyzontu, swoim jasnym, ostrym światłem oświetliło wszystko. - Naliczyłam dwudziestu - odezwała się Eleana. - Druga dwudziestka nadchodzi od wschodu - powiedziała Giyan. - Co się dzieje? - wyszeptała Eleana. - Olnnn Rydddlin znów awansował - stwierdził Rekkk. - Teraz dowodzi dwoma oddziałami. Do ataku na nas wybrał formację Nawałnica. - To nie wróży niczego dobrego - odezwała się Giyan. - Nie. - Rekkk patrzył, jak Khaggguni idą przez sady, szykując się do wspinaczki na płaskowyż. Eleana stanęła obok niego. - Szóstą zasadę potyczki już znasz - powiedziała cicho. - Siódma i ostatnia zasada brzmi: Zawsze miej strategię odwrotu. - Po patrzyła na niego. - Czy my mamy strategię odwrotu, Rekkku? 24. Duchy Gwiezdny admirał Kinnnus Morcha przygotowywał się właśnie do snu, kiedy dyskretnie zapukano do drzwi sypialni. Przez chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się nad tym nietypowym o tej porze dźwiękiem. Drzwi i ściany sypialni chronił od wewnątrz bojowy namiot z siatki protein, który sam zainstalował. Spędził bowiem tyle nocy na polach walki, że dzięki namiotowi czuł się bardziej u siebie. W bojowym namiocie zawsze wiedział, gdzie jest i co ma robić. - Wejść - powiedział, nie zadając sobie trudu, żeby okryć niemal zupełną nagość. - Przyszedł gość, sir. - Julll, oficer protokołu, stał w wejściu do namiotu. Kinnnus Morcha badał wzrokiem twarz Jullla. Ale jedną z cennych zalet oficera protokołu było to, że nigdy nie zdradzał swych emocji. - Looorm, sir - dodał Julll. - Już późno, pierwszy kapitanie. Nie zamawiałem takiej rozrywki. - Ta looorm jest własnością regenta, sir. Gdyby gwiezdny admirał miał brwi, toby je teraz uniósł. - O tej godzinie? Powiedz, żeby wróciła rankiem. - Chyba nie byłaby to właściwa decyzja, sir. Kinnnus Morcha przez te wszystkie lata nauczył się słuchać swoich oficerów protokołu. Otwierali usta tylko i wyłącznie wtedy, kiedy mieli do powiedzenia coś ciekawego. - Tak? - Przekonałem się, sir, że looorm są zbiornicami. - A konkretnie czego, poza wstydliwymi chorobami? Trzeba przyznać, że Julll nie dał się sprowokować. - Ponieważ są ”niewidoczne”, sir, często mają wiadomości nieosiągalne dla innych. Gwiezdny admirał odkaszlnął. - Jak widzisz, pierwszy kapitanie, nie jestem przygotowany na przyjęcie gości. - To looorm, sir. Nie jest wymagana żadna etykieta. Kinnnus Morcha westchnął i skinął głową. Julll zniknął i chwilę później pojawił się z Dalmą. Jej postawa wyrażała przesadną skromność, złączone dłonie swobodnie spoczywały w fałdach szaty barwy ciemnej czerwieni. Kolor regenta. Morsze przypomniała się kundalańska looorm poprzedniego regenta, której ponad wszelką miarę nienawidził. Gwiezdny admirał - w przeciwieństwie do Wennna Stogggula - podziwiał niegdyś Eleusisa Asherę, uważał go za dobrego regenta, który uległ złym wpływom kundalańskiej czarownicy. Przecież on, Morcha, nie mógł stać bezczynnie z boku i pozwolić, by regent do końca się skompromitował. - Dzięki, gwiezdny admirale, że zechciałeś mnie przyjąć. - Jest bardzo późno - odparł z irytacją. - Przedstaw sprawę, z którą przychodzisz. Dalma się zawahała i Kinnnus Morcha dał znak Julllowi, który natychmiast wyszedł. Otuliła ich cisza. Dalma przybrała swoją najbardziej uwodzicielską minę. - Nie poczęstujesz mnie niczym? - Jesteś looorm regenta - burknął Kinnnus Morcha. - Jak mógłbym ci czegokolwiek odmówić? - Czy musisz aż tak wyraźnie okazywać swoją irytację? Morcha podszedł do składanego stolika i nalał dwie lampki ognistej numaaadis. Jedną podał Dalmie, a swoją uniósł w toaście: - Za regenta. Dotknęła swoim kielichem brzegu kielicha Morchy, szkło zadzwoniło jak uderzona metalowa muszla. - To z powodu regenta się zjawiłam - powiedziała. Sączyli trunek, więc na chwilę zapadła cisza. - Czy pozwolisz, że usiądę? - Jak sobie życzysz - odparł, przysiadając na skraju łóżka. - Miło mi się z tobą rozmawiało tego wieczoru. Kiedy Dalma usiadła na zwykłym składanym krześle, jej szaty nieco się rozchyliły. Kinnnus Morcha zobaczył, że pod szatami była naga. Jej namaszczona olejkami skóra lśniła w blasku lamp. - Nie potrafię sobie wyobrazić, że mogłyby cię ciekawić opinie Khaggguna. Kobieta podniosła się gwałtownie, wypiła duszkiem numaaadis. - Zaraz ci powiem, co mnie nie interesuje! Ten v’ornnański cor! Kinnnus Morcha przyglądał się jej zagadkowo. Dalma uśmiechnęła się do niego słodko, podeszła do stolika i nalała sobie numaaadis. Kiedy się nachyliła, zobaczył jej nie osłonięte niczym piersi. - Wiesz, jak on mnie podle traktuje? Jestem uwięziona w pałacu regenta. Srogo karze mnie nawet za to, że czasem wychodzę z prywatnych komnat. Traktuje mnie jak śmiecia. Ma... dziwne obyczaje w łóżku. - Upiła troszkę numaaadis. - Przyszłam się zemścić. Gwiezdny admirał, bacznie się jej przypatrując, wzruszył ramionami. - Po co mi to mówisz, moja droga? To z regentem powinnaś porozmawiać. Dalma jednym haustem wychyliła drugą lampkę trunku. Potem usiadła Morsze na kolanach. Kiedy go oplatała nogami, jej szaty nieco się rozchyliły, ukazując kremowe uda. - Zadaje mi ból. - Położyła dłonie na nagiej piersi admirała. Chcę mu odpłacić. - Jej dłonie powoli zaczęły go pieścić. - Chcę go zranić równie mocno jak on mnie. - Pochyliła się, muskała językiem wargi Kinnnusa. - Dlatego przyszłam. Poradź mi, jak mam się zemścić. Jego smagłe, pokryte bliznami, muskularne ramiona przytuliły ją z całej siły. Wszedł w nią gwałtownie. Zwarli się biodrami, całowali namiętnie. Przez długi czas kochali się zapamiętale. Pachnąca ammonowcem noc koiła ich rozpalone ciała. Nasilające się miłosne westchnienia sygnalizowały zbliżającą się rozkosz. Nadeszła ona dla niej, lecz Kinnnus zapanował nad swoją; raz za razem sprawiał, że Dalma ponownie osiągała rozkosz, aż wreszcie i on osiągnął swoją. Położyli się, zmęczeni, a noc zamknęła się wokół nich. Przez otwarte okno dochodziło brzęczenie owadów i mieszało się ze szmerem ich oddechów. Ciało Dalmy lśniło od olejków i potu, przypominając Morsze o minionych podstępnych i zdradzieckich kampaniach. Jednakże żadna z nich nie była tak zdradziecka jak ta. - Coś mi się zdaje, że kazałem ci nigdy się tutaj nie pokazywać - odezwał się w końcu. - Nie miałam wyboru, skarbie. To był pomysł regenta. Morcha poruszył się. - Żartujesz sobie. - Nie żartuję. To prawda. - Zasłoniła usta dłonią, ale Kinnnus wiedział, że chichocze. - Chce, żebym poznała wszystkie twoje brudne sekreciki i doniosła mu o nich. Gwiezdny admirał usiadł. A potem odrzucił głowę i zaczął się śmiać, śmiał się, aż go rozbolały żebra i łzy pociekły z oczu. Śmiał się, a Dalma razem z nim. - A to ci dopiero - wykrztusił wreszcie. - Wspaniale! - Kundalańska czarownica działa szybko. Już go wzięła na smycz. Co dzień czyni go słabszym i bardziej uległym. - Dalma popatrzyła na Kinnnusa Morchę błyszczącymi oczami. - Proszę, przypomnij mi, skarbie, dla którego z was szpieguję. Gwiezdny admirał rzucił się na nią znów pełen pożądania. - Co powiesz na takie przypomnienie? - Oooo, tak - jęknęła, przywierając do niego. - Oooo, tak. Malistra zaczęła lać roztopiony wosk. Wennn Stogggul zadrżał, ale nie wydał żadnego dźwięku. Bardzo szybko pojęła, że potrzebował bólu. Było to coś przypominającego uzależnienie od laaga: wiesz, że to niezdrowe, lecz nie potrafisz się bez tego obejść. Wytrzymywanie bólu sprawiało, że czuł się lepszy: lepszy od ojca, lepszy niż wszyscy inni. Bez świadomości, że zwyciężył ból, nie mógłby stawić czoła światu za dnia i wygrać. Tego, i jeszcze więcej, dowiedziała się przy pierwszym muśnięciu palcami jego bezwłosej skóry. Wystarczyło dotknąć trzech punktów - Siedliska Snów nad sercem, Siedliska Prawdy na ciemieniu i Siedliska Tajemnej Wiedzy pośrodku czoła. Dawało jej to ekstatyczną rozkosz, której nie doznawała przy cielesnym obcowaniu. Było w tym pewne okrucieństwo, jakiego nigdy nie znajdowała w innej działalności. Wykradania tajemnego „ja” nauczono ją dawno temu, na niej samej. To wydarzenie tak zniekształciło jej duszę, jak blizna wojenna deformuje twarz wojownika, zmieniając ją w coś innego, zarazem nieznanego i niepoznawalnego. Ktoś mógłby teraz spytać, jakież to ponure obrazy wypełniały najtajniejszą głąb jej duszy - lecz ona nigdy nie wyjawiała tajemnic, tylko je gromadziła, niczym skąpiec swoje bogactwa. Matka Malistry nigdy nie wyszła za mąż. Lubiła opowiadać o tym, jak ojciec Malistry odwiedzał ją w środku nocy - czyżby był złodziejem lub mordercą? - kiedy to zjawiał się jakby znikąd. Zapewne musiał być złodziejem, skoro udawało mu się otworzyć zamek tylnych drzwi lub pokonywać zamknięte okna. Nieistotne, czy matka Malistry bała się otaczającego świata, czy też lubowała się w zamkach. Tak czy owak, dom dniem i nocą był zamknięty na cztery spusty, niczym grób czy arsenał. Bo też miał cechy obu. Mroczny, milczący, nie odwiedzany nawet w święta; w najbardziej strzeżonym jego zakamarku schowane były rozmaite rodzaje broni, którą matka Malistry obsesyjnie ostrzyła i oliwiła, lecz nigdy się nią nie posługiwała. W wieku dziewięciu lat Malistra nadal nie miała imienia. Matka mówiła do niej ”ty” lub niekiedy ”dziewczyno”. Lecz w dziewiątym roku jej życia wszystko się zmieniło. Znów wtargnięto do domu. W dwunastej godzinie bezsennej, bezksiężycowej, bezgwiezdnej nocy pojawił się ów bezimienny złodziej czy domniemany morderca, lecz nie zakradł się do pokoju matki, tylko do jej izby. Najpierw dostrzegła go jako cień - jeden spośród wielu, kiedy wiatr kołysał nagimi gałęziami drzewa, a nadciągający chłód zimy skłaniał śnieżne rysie do opuszczenia ciepłych, podziemnych legowisk i nawoływania się płaczliwymi, melancholijnymi głosami. Potem - tak wolno, że początkowo nie była pewna, czy się obudziła, czy śni - jego cień oddzielił się od innych, poruszał niezależnie od kapryśnych, to zrywających się, to ucichających powiewów nocnego wiatru. Kiedyś, gdy miała jakieś sześć lat, przykucnęła naga nad bystrym, wezbranym od deszczu strumieniem i obserwowała, jak ryba o złocistych łuskach płynie pod prąd, jak cienie i blaski przepływają po jej grzbiecie, wzbudzając drobne fale niczym silne powiewy wiatru. Zakręciło się jej od tego w głowie i wpadła do wody. Teraz, kiedy obserwowała poruszający się w jej sypialni cień, znów miała wrażenie, że jest w wodzie, patrzy na płynącą rybę, widzi hipnotyzujące błyski światła odbijającego się od jej połyskliwych łusek. - Malistra - wyszeptał, kucając przy jej łóżku. Patrzyła nań, znieruchomiała, zbyt zafascynowana, żeby się bać. - Tak cię nazywam - szepnął. - I pod tym imieniem będziesz znana. Wreszcie poruszyła ustami. - Kim jesteś? Wstał. - Twoim ojcem, Malistro - powiedział cicho. Szeroko otworzyła oczy. - Gdzie byłeś? - Daleko. - Pochylił się nad nią, opierając spiczaste kolano o skraj łóżka. Nie wydzielał żadnej woni, absolutnie żadnej. - Wróciłem, żeby cię wyuczyć. Położył ciemną dłoń na jej sercu, na czubku głowy, na środku czoła i odebrał jej wszystko, czym dotąd była. Otrzymała za to wiedzę. Przyniósł jej dary Kyofu, magii Czarnego Śnienia i najwspanialszy jej klejnot - Oko Ajbal. Leżał przy niej całą noc i dotykał jej nie tylko umysłem, ale i dłońmi, stopami, ustami, powiekami, fallusem. Była jak kubek wrzącej wody, w której naciągała mieszanina egzotycznych korzeni, tonizujących ziół i psychoaktywnych korzeni. Rosła i nabierała mocy. Pijąc z tego mrocznego źródła wiedzy, miała mglistą świadomość, że izba ożyła. Nie, właściwie nie sama izba, lecz okno, teraz odemknięte i na oścież otwarte wbrew surowym ostrzeżeniom matki. Oczy miała zamknięte, umysł śnił. A jednak zdawało się jej, że ”widzi” otwarte okno, pełne ciekawskich pyszczków, błyszczących oczu dziwnych nocnych zwierząt, które wzdychały i gardłowo powarkiwały, pokazywały lśniące białe zęby i spokojnie kołysały długimi ogonami, a na grzbietach miały gwiazdy. Ten cień, jej ojciec, został z nią jedną noc. Zniknął przed brzaskiem, a wraz z nim osobliwa widownia. Okno w tajemniczy sposób powróciło do swego zwykłego stanu - było zamknięte. Oglądała je w chłodnym, wyblakłym świetle późnej jesieni i zastanawiała się, czy w ogóle było otwierane. Spojrzała za zielonkawą szybę, poza swój grób, i zobaczyła rozsiane na ziemi lub unoszące się w powietrzu wielobarwne liście. Czekała trzy długie lata. Kolejne trzy lata wegetacji. Potem, najzimniejszego dnia roku, pięścią owiniętą w czarny muślin wybiła szybę w swoim oknie i otulona grubą podróżną opończą wyszła w zimę. Jej ślady szybko zasypał śnieg. Ani razu się nie odwróciła, nie spojrzała za siebie, bo nigdy nie robi tego ktoś uciekający z miejsca, w którym był pogrzebany. W migoczącym świetle latarni wosk był jasny i gorący. Lała go z wysoka, strumyczek był cieniutki jak włókienko pajęczej sieci. Kiedy zastygał na skórze Wennna Stogggula, stawał się śnieżnobiały. Biały jak śnieg w tamten lodowaty zimowy poranek. Przesuwała strumyk wosku od piersi do przyrodzenia regenta. Zastygając, musiał mu sprawiać wiele bólu. Przez wzgląd na Stogggula miała nadzieję, że tak właśnie jest. Bo dla niej ten rodzaj bólu nic nie znaczył. Był jeszcze mniej ważny niż mgliście pamiętane dziecinne marzenia. - Nie krzyknąłem - wyszeptał Wennn Stogggul. - Nie wydałem żadnego dźwięku. - Tak, panie, nie wydałeś. - Malistra pochyliła się tak, że jej nagie piersi dotykały jego bezwłosej skóry. - Naprawdę jesteś dzielny, panie. Mężniejszy niż oni wszyscy. - Polizała zagłębienie w jego szyi, na języku został jej gorzkawy smak zastygniętego wosku. Oto nasi zdobywcy, pomyślała bez goryczy czy urazy, jedynie ze zdziwieniem. Jak to świadczy o nas? Ta pierwsza zima mogła była być dla niej trudna, lecz nie była. Wzdłuż drogi, którą szła do Axis Tyr, niezmiennie znajdowała schronienie, jadło, buzujący ogień, a także towarzystwo, o ile chciała. Nigdy nie musiała nocować w bezlistnych lasach czy na ośnieżonych polach. Co najdziwniejsze, żaden z jej dobroczyńców nigdy nie zapytał, co dwunastoletnia dziewczynka robi sama na trakcie w środku zimy. Jakby ktoś lub coś nad nią czuwało, chroniąc swymi mrocznymi skrzydłami. Jak cień przeszła całą drogę, niemal nie zakłócając codziennego rytmu życia tych, co jej dawali schronienie. Oni zaś, co najdziwniejsze, zupełnie o niej zapominali zaraz po jej odejściu. Popołudniami chodziła po gęstych lasach, szukając mandragory, a pod wiotkimi jodłami i modrzewiami - Amanita soma. Kiedy dotarła do leżących bliżej miasta, bardziej uprawianych nizinnych ziem, zadowalała się zbieraniem nasion powojów, które potem suszyła w poświacie księżyców, jak ją nauczył ojciec. Powoli i z wielką przyjemnością żuła te wysuszone nasiona, oddzielając pomarańczowe kapelusze Amanita od gąbczastych, kremowych trzonków, obok zaś warzyła się pocięta mandragora. Malistra wdychała unoszącą się parę i odpływała daleko. Kiedy nadeszła wiosna, pracowała w sadach, orząc i sadząc. Stała się muskularna i opalona. Kiedy znudziła ją czysto fizyczna robota, wykonywała dla właściciela sadu drobne prace, zaopatrując go w znakomity roślinny nawóz, uprzedzając o zbliżających się suszach, radząc, jak się uchronić przed siejącą zniszczenie inwazją prosiętników i przed chorobami roślin. Zawsze była w porządku i gospodarz żałował, że odchodzi. Z nadejściem lata i po trzynastych urodzinach Malistra stała się niespokojna. Już nie wystarczało jej wyobrażanie sobie miasta. Musiała je zobaczyć na własne oczy. - Dostałem wiadomość od Olnnna Rydddlina - wyszeptał Wennn Stogggul podczas krótkiej chwili wytchnienia, był zlany potem, umęczony bólem; wiedziała jednak, że się nie podda. - Znalazły ich dla mnie twoje czary. - Jestem tutaj, żeby ci służyć, panie. - A co do portali... - Portale, tak. - Przygotowywała kolejną porcję wosku, jasnego, gorzkiego, czystego. - Chcę się więcej dowiedzieć. - Jego skóra wyglądała jak po kryta gniewnymi hieroglifami. - Chcę, żebyś mnie tam zabrała. - Twe zaufanie sprawia mi radość, panie. - Obserwowała, jak wosk ścieka w dół, czuła silną woń przypiekanej skóry. - Modlę się, byś był Wybrańcem - rzekła szczerze. - Bo jesteś silny i, niech się dzieje co chce, przetrwasz. Poruszył się. - Co masz na myśli, mówiąc ”niech się dzieje co chce”? - W ważnych podróżach, panie, zawsze tkwi element ryzyka. *** Posłużyła się Okiem Ajbal i przeszła przez północną bramę, a v’ornnanscy strażnicy w ogóle jej nie zauważyli. Za pieniądze zarobione u właściciela sadów osiedliła się w małym domku w gwarnym, zatłoczonym północnym dystrykcie. Jej pierwszymi klientami - co oczywiste - byli Mesaggguni, chcący załatwić zastarzałe porachunki. Zadowoleni, raz-dwa rozpowiedzieli o jej umiejętnościach i już miała klientelę. Czym się zajmowała? To zależy od punktu widzenia. Można by to nazwać przepowiadaniem przyszłości, przechylaniem szal lub też zabijaniem ludzi, których należało zabić. Prawdę mówiąc, było jej zupełnie obojętne, jak określano jej działania. Po prostu robiła to, czego ją nauczono. Wtedy ten sposób zarabiania na życie nie budził w niej ani pozytywnych, ani negatywnych odczuć. I tak, na skutek jakiejś odwróconej alchemii, najbardziej tajemna magia stała się w jej pojęciu niczym więcej jak powszednią robotą. Ten przewrotny stan rzeczy nie trwał jednak długo. Pewnego wieczoru, osiemnaście miesięcy po jej przybyciu do Axis Tyr, zjawił się u niej Mesagggun. Było już dobrze po godzinach pracy, ale go wpuściła. Był bardzo przystojny, miał wyrazistą, ogorzałą od wiatru twarz. W przeciwieństwie do większości Mesagggunów nie był ubrudzony smarami i nie cuchnął oliwą. Wchodząc, uśmiechnął się samymi ustami, lecz jego oczy powiedziały Malistrze wszystko, co musiała wiedzieć. W chwilę po tym, jak go wpuściła, znalazła się po niewłaściwej stronie groźnie wyglądającego pręta, który przybysz nieco zmodyfikował. Ostry jak brzytwa czubek kłuł ją w szyję, a Mesagggun popatrzył jej głęboko w oczy i głosem pełnym lodowatej furii poinformował Malistrę o swoich zamiarach. Tak się złożyło, że ów Mesagggun był bratem jednej z jej ofiar. Właśnie wrócił z długiej podróży i przekonał się, że jego siostra zmarła na jakąś szybko postępującą chorobę, której nie potrafił rozpoznać, nie mówiąc już o leczeniu, żaden Genomatekkk. Jego siostra oszukiwała ostatniego klienta Malistry. A klient ten chciał, żeby umarła, i Malistra, za odpowiednią opłatą postarała się o to. Właściwie to nie ona popełniła błąd, a ten klient, który wypaplał wszystko kochankowi żony, zanim go pobił do nieprzytomności. Brat usłyszał pogłoski o romansie siostry, poszedł do jej kochanka, a ten, ze zdrutowaną szczęką, opowiedział mu o postępku Malistry. - Twoją siostrę zabiła choroba - rzekła Malistra. - Nieważne, jak ją zamordowałaś, czarownico. - Strużka krwi pociekła aż na obojczyk; wilgotny czubek pręta był o milimetr od tętnicy po lewej stronie szyi Malistry. - Jedyne, co mnie interesuje, to jak długo ty będziesz zdychać. W tej chwili pojęła, że reputacja to obosieczny miecz. Przeklinając swoją butę, otworzyła Oko Ajbal i wyszła z siebie. Mesagggun niczego nie podejrzewał, uznał, że króciutkie mignięcie światła wywołała kundalańska lampa w salonie. A prawda była taka, że teraz w swojej mocy miał jedynie iluzję. Malistra zaś stała za nim i to ona miała nad nim władzę. Co z nim zrobić? Niełatwo było odpowiedzieć na to pytanie. Nie chciała go zabijać; nigdy nie miała ochoty nikogo zabić. Po prostu tak się zdarzało. Śmierć jest częścią życia, a życie częścią śmierci. Był to jeden z głównych dogmatów Kyofu, a ona wierzyła w to całym sercem i duszą. To była prawda. Kosmos potwierdzał to każdego dnia na wiele sposobów, tak ważnych, jak i mniej znaczących. Nie pragnęła zabić Mesaggguna, ale nie mogła pozwolić mu odejść. Znów by ją zaatakował, rozumiała jego motywy. Udręka przerodziła się w nienawiść, poczucie winy - w chęć naprawienia krzywdy. Od powrotu do domu pewnie powtarzał sobie tysiące razy: gdybym tylko był tutaj. Gdybym był tutaj, mógłbym ją ocalić. W rzeczywistości było to fałszywe domniemanie. Ale dla niego było prawdziwe. Kyofu podsunęło jej wyjście z tej z pozoru nie dającej się rozwikłać sytuacji. Malistra uniosła ramiona, otwarła umysł i przemieniła napastnika. Natychmiast, w mroku, który nagle zapadł, pręt uderzył o podłogę. Nie było już dłoni, która by go trzymała. Na podłodze zaś wił się miedziano-czarny wąż. Chłodne, połyskujące łuski odbijały światło lampy, które rozproszyło magiczny mrok, zapędziło go w zakamarki domu. Z uśmiechem podniosła węża. Pogładziła jego płaską głowę, pozwoliła, żeby jej dotknął rozdwojonym czerwonym językiem i zaznajomił z jej kształtem i zapachem. Czuła jego ciężar, przesuwający się niczym piaski Wielkiego Voorgu; nie znał odpoczynku, stale przemieszczał się z jednego miejsca w drugie, wieczny nomada. Kiedy całkowicie przyciągnęła uwagę węża, przemówiła doń, a on odpowiedział głosem demona białej kości. Potem owinął się wokół jej prawego ramienia, zmalał i przemienił w bransoletę z brązu, którą jej klienci zawsze podziwiali. 25. Dlaczego Ja-Gaar zjadają swoje młode Riane, zanurzona w mroku i blasku, odkryła żyjący kosmos i stawiła czoło przerażającej iluzji, jaką był świat znany jej i Annonowi. Czuła, jak wraz z akceptacją tej wiedzy wpełza w nią strach. Ten przeraźliwy strach uwidocznił Wrota Białej Kości. Zobaczyła je, trwające cierpliwie niczym głaz, najsilniejszy bastion obronny jej duszy i zarazem jej najsłabszy punkt. Matka ostrzegała, że to przez Wrota Białej Kości może nadejść zguba. Zrozumiała, że strach, rozpacz, chciwość, zawiść - emocje Chaosu - mogą w pewnych okolicznościach otworzyć Wrota Białej Kości; że jeżeli choć jednemu z takich uczuć pozwoli się zbytnio zbliżyć do wrót, to one je przyciągną niczym magnes, chociaż w innym przypadku by je odepchnęły. W chwili największej słabości emocje Chaosu zadziałają jak klucz, otworzą wrota i zyskają dostęp do duszy. - Racja, Riane - szepnęła zarazem znikąd i zewsząd Matka. - W trzydzieści sekund pojęłaś to, czego zrozumienie zajęłoby obdarzonej wyjątkowymi zdolnościami konara całe lata. - Jesteś teraz częścią mnie - powiedziała Riane. - Czuję cię w każdej komórce mojego ciała. Możesz mi pomóc ochronić Wrota Białej Kości? - Mogę cię wesprzeć radą: nigdy nie zostawiaj wrót bez dozoru, a pozostaną pierwszą, najlepszą linią obrony. Riane wyobraziła sobie siebie na szczycie wrót i cały strach ulotnił się jak mgła w słońcu. - Czas na thripping - oznajmiła dziewczyna. Zaczęła wirować, a Nadświat Ayame wirował razem z nią. Blask stawał się mrokiem i znów blaskiem. Czuła, jak ona sama się roztapia, rozdziela na komponenty, prześlizgując się poprzez domeny Nadświata, przez zwoje i wiry przestrzeni i czasu stapiających się w bezkresny żywy gobelin o nie dającej się pojąć złożoności. Riane w pewnej chwili poczuła, jak ona sama zestala się poprzez ten żyjący gobelin, jak jej komponenty wbudowują się w fizykalną domenę zajmowaną przez Kundalę. I oto stała w mrocznym kącie na najwyższym poziomie głównego pomieszczenia biblioteki. Stała zupełnie nieruchomo, poruszała jedynie oczami, przepatrując każdy centymetr kwadratowy przepastnego pomieszczenia. Szerokie snopy słonecznych promieni, wpadające ukośnie przez wielkie, łukowate, wychodzące na wschód okna, rozświetlały kłęby złocistych drobinek kurzu. Riane ze zdumieniem stwierdziła, że spędziła z Matką w Kellu całą noc. Był wczesny ranek, lecz biblioteka wcale nie świeciła pustkami. Na trzech poziomach galeryjek z wypolerowanego drewna ammonowca, okrążających wypełnioną księgami salę, pełno było akolitek, leyna i shima, uczących się lub opracowujących jakieś zagadnienia. Daleko w dole śliska płaszczyzna agatowej podłogi połyskiwała blaskiem i cieniem. Za długim, wygiętym kontuarem z drewna sercowca siedziały rzędem na ławie surowe shima, bibliotekarki. Nieustannie czytały. Lecz ich czujne oczy co pewien czas podnosiły się znad ksiąg i obserwowały każdą osobę. Bibliotekarki były wyczulone na każdy niestosowny ruch lub dźwięk. Stanowiły żywe podkreślenie doniosłości spędzonego tutaj czasu, sekund równie przełomowych jak minuty w docieraniu do celu. Przed nimi zaś Ramahanki wszystkich rang krążyły po bibliotece. Szły w określonym kierunku, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo. Albo siedziały przy wspólnych, oświetlonych lampami stołach, z głowami pochylonymi nad otwartymi księgami, ostrząc rysiki lub energicznie coś zapisując na tabliczkach. Wyglądały ponuro, zaabsorbowane swoją pracą, otoczone nienaturalną ciszą. - Ufam, że nie masz skłonności do zawrotów głowy - odezwała się Matka. Riane stała na trzeciej, najwyższej galeryjce. Nikt nie zauważył jej nagłego pojawienia się w chłodnym, odległym i mrocznym zakątku. - Annon miał - szepnęła w myślach Riane. To cecha rodu Asherów. Ale Riane nie boi się wysokości. Już miała się poruszyć, lecz znieruchomiała. Do biblioteki weszła jak zwykle władcza konara Urdma. Coś niewidzialnego sprawiło, że się zatrzymała i przez długie, męczące chwile rozglądała wokół. - Uspokój myśli - ostrzegła Matka. - Poczuła powiew twojej ekscytacji. - Nie rozumiem jak. - Riane z przerażeniem patrzyła w dół, gdzie konara Urdma metapsychicznie badała kobiety korzystające z biblioteki. - Jeszcze chwila i dostrzeże mnie, nawet w tych mrokach. - Twoje myśli są rozbiegane, gniewne, niecierpliwe i dlatego można je wykryć. Uspokój się - powiedziała Matka. - Jeżeli ty zrobisz swoje, ja zadbam, żeby cię nie zobaczyła: rzucę urok oślepienia. Riane starała się uspokoić oddech, odnaleźć istotę spokoju. Cały kłopot w tym, że w osobowości Annona było go bardzo mało. Była gotowa do walki; trwanie bez ruchu, bez jednej myśli, wydawało się jej prawie niemożliwe. Wtem coś przemknęło jej przez myśl. - Przeczyste Źródło wspomina o Ja-Gaar. Święty tekst mówi, że są one poświęcone Miinie. Ale tu, w opactwie, nigdy mi nie mówiono o nich. - Imię Ja-Gaar stało się przeklęte dla współczesnych Ramahanek - wyjaśniła Matka. - Prawda jest jednak taka, że Ja-Gaar wypełniają wolę Miiny. Są stróżami Otchłani. Riane przypomniała sobie rozmowę z shimą Vedda. - To dlatego dziś się ich nie widzi w świątyniach i kaplicach. I dlatego nas uczą, że Hagoshrin to znaczy ”Ten, którego imienia się nie wymawia”. - W pierwotnym języku, z którego wywodzi się Stara Mowa, Hagoshrin oznacza „ulubieńcy bogini”. - Dlatego widziałam ich wizerunki w świętych Kellach Miiny. No, to jedna tajemnica się wyjaśniła. - Riane stała zupełnie nie ruchomo. - Ale skoro Ja-Gaar są poświęcone Miinie, to czemu stały się przeklęte dla Ramahanek? - Bo był taki czas, kiedy Ja-Gaar zjadały swoje młode - powiedziała Matka. - Myślę, że to odpowiednia chwila, żeby ci o tym opowiedzieć. W czasie przed wyobrażeniem, kiedy Kundala się tworzyła w kosmicznym tańcu Pięciu Świętych Smoków, kiedy w tej domenie czas i przestrzeń splatały się i przecinały na modłę bogini, już istniały Ja- Gaar. Były stworzeniami Nadświata, Wiekuistej Ciemności, stworzeniami straszliwej i przerażającej urody. Wtedy wszystko było utworzone z materii bogini, wszystko było nieśmiertelne, w tym i Ja-Gaar. Lecz po stworzeniu Kundali wszystko się w tej domenie zmieniło. Fizykalna forma stała się oczywista, dominująca i niezmienna; i bardzo szybko materia bogini przeniosła się do innych domen kosmosu. Zmiany dotknęły również i Ja-Gaar, a przynajmniej tę ich generację. Znalazły jednak rozwiązanie. Zjadając swoje młode, odsyłały je w Wiekuistą Ciemność, gdzie niegdyś powstały. Tam, w centrum trwającego czasu i przestrzeni, potomstwo Ja-Gaar doznawało Oświecenia i rodziło się na nowo, nieśmiertelne jak niegdyś ich antenaci. - Jak się odradzało? - spytała Riane. - Skoro było martwe... - Młode wracały do domeny przez portale, przejścia do Wiekuistej Ciemności. - Czy te portale wciąż istnieją? - Tak. Lecz ich położenie jest ściśle strzeżoną tajemnicą. Jak powinno być. Portale zamknięto, żeby uniemożliwić demonom wydostanie się z Otchłani. W trakcie rozmowy Riane obserwowała twarz konary Urdmy, której oczy przepatrywały, jeden po drugim, kolejne poziomy biblioteki. Omal się nie cofnęła, kiedy wzrok konary prześliznął się przez mroczny kąt, w którym stała. Lecz w oczach Urdmy nie pojawił się błysk rozpoznania czy zainteresowania. W końcu, zakończywszy metapsychiczny przegląd, konara Urdma potrząsnęła głową i ruszyła do półek po przekątnej od Riane. Zabrała się do pracy. Kiedy Urdma zatopiła się w lekturze księgi, którą zdjęła z półki, Matka powiedziała: - W porządku. Izba, do której musimy się dostać, jest na samym dole. Ruszamy. Riane natychmiast podeszła do drabiny po prawej, szybko opuściła się na środkowy poziom i skryła w ciemnym kącie. Znalazła się w pobliżu shimy, której nie znała. Ramahanka, obrócona plecami do dziewczyny, kartkowała wielkie tomisko, metodycznie robiąc notatki na łupkowej tabliczce. Problem polegał na tym, że stała pomiędzy Riane a najbliższą drabiną na niższy poziom. A to oznaczało, że dziewczyna musi przejść przez trzy plamy słonecznego blasku, żeby się dostać do drabiny po przeciwległej stronie. Jeżeli konara Urdma spojrzy tu w nieodpowiedniej chwili... - Urok oślepienia będzie cię chronił, dopóki będziesz stać nieruchomo - wyjaśniła Matka. Teraz musisz być bardzo szybka i zręczna, bo konara Urdma jest świetną czarownicą. Riane odwróciła się i ruszyła w lewo. Szła szybko i cicho. Był to kontrolowany pośpiech doceniany przez Matkę. Bez problemów minęła pierwszą świetlną plamę. Nikt nie podniósł wzroku, nikt jej nie zauważył. Lecz kiedy wchodziła w krąg drugiej plamy światła, konara Urdma zatrzasnęła księgę, którą studiowała, i rozejrzała się. Riane stłumiła chęć ucieczki i natychmiast znieruchomiała. Jakaś shima podeszła do Urdmy i nawiązała rozmowę. Riane skorzystała z tego, żeby minąć drugą świetlną plamę. Nie zatrzymała się. Shima podziękowała konarze Urdmie za pomoc i odeszła do innej części biblioteki. Riane wchodziła z mroku w trzecią, ostatnią plamę światła, kiedy konara Urdma spojrzała w górę. Dziewczyna zamarła. Cóż to za drgnienie dostrzegła kątem oka konara Urdma? Może to jakaś zjawa? Cóż to znaczyło? Riane poczuła próbne sondowanie Kyofu, niczym półprzeźroczyste macki mątwy falujące w wodzie. Natychmiast zamknęła umysł, myśląc wyłącznie o ciemności, kompletnej czerni, pustce nicości. Lecz tym razem skupiona uwaga konary Urdmy nie prześliznęła się jak przedtem po Riane. Dziewczyna czuła, jak półprzejrzyste macki starannie badają przestrzeń wokół niej. Przez pewien czas nic się nie działo. Riane uświadomiła sobie, że pomiędzy Matką a arcykapłanką trwa milcząca wojna na uroki. Tak chciałaby pomóc, lecz nie wiedziała jak. - Cierpliwości - odezwała się w jej umyśle Matka. - Cierpliwości. Serce Riane na moment zamarło. Konara Urdma odstawiła księgę na półkę i szła przez poznaczoną słonecznymi plamami agatową podłogę wprost ku drabinie poniżej Riane. Zniknęła jej z oczu i w tej samej chwili dziewczyna skoczyła naprzód, minęła otwór w galeryjce, w którym umieszczono górę drabiny. Znieruchomiała na moment, wcześniej, nim konara Urdma wytknęła głowę na pomost. Arcykapłanka odwróciła się w drugą stronę, wpatrzyła w słoneczną plamę, gdzie przedtem stała Riane. Wyszła na galeryjkę i oddaliła od miejsca, w którym znajdowała się teraz dziewczyna. W słonecznej plamie obróciła się dokoła: ramiona miała na pół uniesione, dłonie zwrócone wewnętrzną stroną ku górze i miseczkowato ułożone. - Rzuca urok zbierania - odezwała się Matka. - Stara się do wiedzieć, co widziała. - Znajdzie mnie? Matka milczała. Konara Urdma patrzyła w kierunku Riane. - Co wy tutaj robicie? - spytała ostro arcykapłanka. Riane dostała gęsiej skórki, ale zmusiła się, żeby o niczym nie myśleć. Ot, bezkresna pustka, pozbawiona życia. - Kończymy nasze poranne nauki - powiedział cichy głos. Zza regałów wyszły dwie akolitki i ruszyły ku drabinie. - Wcale nie - rzekła z gniewem konara Urdma. - Gadałyście w najbardziej niestosowny sposób. Może nawet plotkowałyście. Akolitki, przyłapane na gorącym uczynku, milczały. - Gdzie byłyście przed chwilą? - burknęła konara Urdma. - I nawet nie próbujcie mnie okłamać! - Ależ nie, konara - odezwała się jedna drżącym głosem. - Uczyłyśmy się przy regałach - powiedziała druga. - O, tam. - Nie byłyście tu, gdzie teraz stoję? - Nie, konara - odparły chórem. - Widziałyście tu kogoś? - Byłyśmy przy regałach, jak już powiedziałyśmy. Arcykapłanka machnęła ku nim dłonią. - Odejdźcie! Nic mi po was! Przemknęły obok Riane, jakby nie istniała, i zsunęły się po drabinie najszybciej jak mogły. - Kretynki! - mruknęła do siebie konara Urdma. - Skoro one są naszą przyszłością, to cóż czeka zakon? Wsparła się pięściami pod boki, po raz ostatni rozejrzała, potrząsnęła głową i zeszła na dół. Jakiś czas potem Riane odetchnęła z ulgą i zsunęła się po drabinie na agatową podłogę. Trzymając się cienia, rzucanego przez galeryjkę, obeszła bibliotekę i wyśliznęła się na korytarz wiodący do labiryntu mniejszych pomieszczeń, w których trzymano mapy i księgi z rozmaitych dziedzin. Mijała otwarte drzwi, zaglądając do każdego pokoju. W większości izb nikogo nie było, tylko w jednej dwie shima pochylały się nad długim stołem oświetlonym przez małe reflektorki. Dziewczyna ominęła smugę światła padającą na korytarz i doszła do jego końca. Latarnia nie świeciła. Riane w mroku znalazła wąskie drzwi. Nacisnęła starą żelazną klamkę i weszła do środka. Mała izba była mroczna i zatęchła, pachniała starzyzną i wilgocią przesączającej się wody. W kątach rosła pleśń i Riane zakręciło w nosie. Matka skierowała ją ku regałowi, jak inne pełnemu ksiąg. - Znajdziesz ją na najwyższej półce, w lewym rogu - rzekła, prowadząc Riane krok po kroku. Dziewczyna przyniosła taboret i stanęła na nim, żeby dosięgnąć najwyższej półki. W chłodnym, wilgotnym mroku czytała napisy na grzbietach książek. - Nie ma jej tutaj - szepnęła i zaczęła szukać na niższej półce. Przeczytała napisy na grzbietach wszystkich książek w pomieszczeniu. - Nie ma jej tutaj - powtórzyła. - Bartta ją wzięła - odezwała się Matka. - O nie! Będzie gdzieś w jej pokojach. - Bezwzględnie zakazano wynoszenia ksiąg z biblioteki. Nie sądzę, żeby aż tak ryzykowała. Przyjrzyj się półkom. Jest tu o wiele więcej pustych miejsc, niż pamiętam, zwłaszcza na niższych pół kach. Zabrano stąd dużo ksiąg, żeby je chronić przed wilgocią i ple śnią. Musi być wśród nich i Księga Zaparcia Się Wiary. Riane przypomniała sobie pokój, który minęła. Znów zobaczyła shima, pochylone nad jasno oświetlonym stołem. Nad czym one pracowały? - Rozpoznaję to wyposażenie - odezwała się Matka. - Restaurują księgi. Dziewczyna wróciła. Zatrzymała się tuż przed światłem padającym na kamienną podłogę i zajrzała do wnętrza. Tylko jedna shima pracowała, powoli przewracając karty opasłego tomu, druga notowała coś na tabliczce w głębi izby. Riane wycofała się na korytarz. - Jak mam się dostać do środka, żeby mnie nie zauważyły? Pomyśl o szczurze - odparła Matka. - O szczurze w izbie, u skraju szat shima. Riane, uważając, że to głupie, wyobraziła sobie jednak dużego, tłuściutkiego szczura siedzącego na tylnych łapach i czyszczącego wąsiki. W dodatku - ponieważ ją to bawiło - wyobraziła sobie, że szczur łypie chytrze na shima. Chwilę później usłyszała stłumiony wrzask, ale nikt nie wybiegł z izby. Nie miała czasu, żeby spytać Matkę, co się stało. Wpadła do izby. Rzeczywiście - butwiejące księgi leżały otwarte na stole pod osuszającymi lampami, które buchały gorącem. Nigdzie nie było widać szczura, którego wymyśliła. Za to shima, która coś notowała, leżała na podłodze; język sterczał spomiędzy jej bezkrwistych warg. Druga shima mocno zaciskała dłonie na jej szyi. Riane rozdzieliła kapłanki. Ta żyjąca warknęła na nią ustami pełnymi piany, a potem wycofała się do kąta. Oczy miała oszalałe i wytrzeszczone. - Co się tutaj stało, Matko? - spytała Riane. - Nie wiem. Ale nie ma czasu na zbadanie tego. Musisz odnaleźć Księgę Zaparcia Się Wiary. Jest oprawna w czerwoną skórę cora, na okładce ma złotego kruka. Dziewczyna szybko i sprawnie przeglądała księgi, modląc się do Miiny, żeby Matka miała rację i żeby mogła znaleźć Księgę Zaparcia Się Wiary. Tom, oprawny w skórę, którą niegdyś zabarwiono na czerwono, leżał pod suszącymi lampami. Teraz oprawa właściwie nie miała barwy, a brud, oliwa i organiczne resztki pokryły ją brzydką patyną. To właśnie tą księgą zajmowała się przycupnięta w kącie shima. Riane porwała tom. W tej samej chwili dosłyszała jakieś zamieszanie w drugim końcu korytarza i pospiesznie wróciła do izby. Nadchodziły Ramahanki, zwabione krzykami shima. - Czas na thripping - rzekła Riane, czując się jak zjawa szczura, którą sama stworzyła. Już zaczęła wirować, kiedy powstrzymało ją ostrzeżenie Matki: - Nie waż się teraz thrippingować, Riane. W bibliotece jest Bartta. Wyczuje zakłócenia pomiędzy domenami i prześledzi je aż do Kellu. - Ile czasu zostało, zanim zostaniesz we mnie uwięziona? - Mniej niż trzy minuty. Riane czuła, jak łomocze jej serce. - Stąd nie ma innego wyjścia. Co mam robić, Matko? Rozległ się tupot skórzanych sandałów o kamienną posadzkę i słychać było szelest rozwianych szat. To Ramahanki biegły korytarzem ku izbie, w której tkwiła odrętwiała Riane. - Matko? Gwar głosów szybko się zbliżał. A potem rozległ się władczy głos Bartty, która mówiła, żeby się nie martwić, że na pewno sobie ze wszystkim poradzi. Matko...? 26. Troski Pełzli w górę urwiska niczym insekty, jak gromada szczególnie groźnych, opancerzonych owadów, dysponujących śmiertelnym jadem. - Niedobrze - powiedziała Eleana. - Bardzo niedobrze. Przyglądała się z osłupieniem, jak Rekkk podnosi parę złocistych szyszek marre i mocuje je w swoim okummmonie. Potem ukląkł na skraju płaskowyżu i skierował lewe ramię w dół. - Nie! - zawołała, biegnąc ku niemu. - Oszalałeś?! Nie zwrócił na nią uwagi i wystrzelił. Pocisk uderzył w hełm jednego z prowadzących Khagggunów, który zachwiał się i stracił równowagę. Spadł metr lub dwa, zanim zawisł na linie asekuracyjnej. Wisiał tak głową w dół, zraszając krwią wspinających się kompanów. Rekkk się cofnął, kiedy strzelili do niego ze strzelb jonicznych. - Co ty wyczyniasz? - strofowała go Eleana. - Teraz już dokładnie wiedzą, gdzie jesteśmy. - No właśnie. - Rekkk złapał ją za łokieć i zaciągnął do czekającej wśród drzew Giyan. - Teraz najlepsza pora - powiedział do niej. Giyan zamknęła oczy. Uniosła ramiona, obróciła dłonie wewnętrzną stroną ku górze i wygięła miseczkowato. Eleana zachłysnęła się oddechem, kiedy powietrze wokół nich zaczęło drgać jak od nadmiernego żaru, jakby stało się za ciężkie, by samo siebie podtrzymać. Chwilę później dziewczyna zobaczyła trzy postacie, przykucnięte nad skrajem urwiska. Jedną z nich była ona, a pozostałe to Rekkk i Giyan. Eleana z niedowierzaniem popatrzyła na swoich towarzyszy. Rekkk uśmiechnął się, prowadząc je pospiesznie na północny wschód, z powrotem ku rzece. - Miałaś rację. Pokazałem im, gdzie jesteśmy, i tam nas znajdą. - Imponujące - rzekła Eleana. - Ale ta magiczna iluzja nie powstrzyma ich zbyt długo. - Tyle, ile trzeba - odparł. Już widzieli rzekę, kiedy Eleana się zachwiała. Prawdę mówiąc, upadłaby, gdyby Giyan jej nie podtrzymała. - Co ci jest? - spytał Rekkk. - Słabo ci, jesteś chora? - Nie. - Dziewczyna zapanowała nad mrokiem ograniczającym jej pole widzenia. - Tylko trochę mi się zakręciło w głowie. - Czy to zdarzyło się już przedtem? - Giyan przyglądała się jej z troską. - Nie - skłamała Eleana. Liczyli na nią i nie chciała, żeby się martwili. - Po prostu w ostatnich tygodniach za mało jadłam i nie wiele spałam. - Uśmiechnęła się do nich. - Tej nocy zamierzam nadrobić. Nie martwcie się, do rana wrócę do sił. - Wyprostowała się. - Właściwie to już mi lepiej. - Obróciła się. - Widzicie? Rekkk przytaknął, lecz Eleana widziała, że nie przekonała Giyan. Cóż, teraz nic nie mogła na to poradzić. Musieli się zająć poważniejszymi sprawami, na przykład przetrwaniem tego dnia. - Nie masz wątpliwości co do liczby Khagggunów nadchodzących od wschodu? - spytał Giyan Rekkk. - Posłużyłam się pospiesznym sondowaniem. Tak mi się wydawało. - Zmarszczyła brwi. - Czemu pytasz? - Sam dobrze nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Przeczucie i tyle. - Dotarli na brzeg rzeki i szli na północny wschód. Ich buty odciskały ślady w błotnistej ziemi, naruszając kolejne gniazda wino-żuczków. - A można się jakoś upewnić? - Prawdopodobnie nie mogliby... - Giyan nagle urwała, przycisnęła dłoń do ust. - Och, chroń nas, Miino! Malistra! - Tak. Malistra. Czy mogłaby zmylić nas czarną magią, skłonić do uwierzenia, że Khaggguni nadchodzą od wschodu? - Nie - odparła Giyan. - Ale mogłaby powiększyć ich liczbę. Rekkk zaprowadził ją dalej w górę rzeki. - Muszę dokładnie wiedzieć, Giyan, iloma Khagggunami Olnnn Rydddlin stara się nas oskrzydlić. Skinęła głową. - Zostaw mnie na chwilę samą, dobrze? Przelotnie dotknął jej dłoni i wrócił do miejsca, gdzie Eleana stała po kostki w wodzie. - Masz jakiś plan czy nie? - To zależy - odparł. - Od czego? - Od tego, czy Olnnn Rydddlin naprawdę prowadzi dwa oddziały formacji Nawałnica, czy też tylko chce, żebym w to wierzył. - Tak czy owak, musimy sobie poradzić z oddziałem idącym od południa. - Faktycznie. - Rekkk ukląkł, pogrzebał w błotnistej ziemi, szukając gniazda wino- żuczków. Po chwili wyjął owada i umieścił go w otworze swojego okummmonu. - Widziałem tego jadowitego wino-żuczka, o którym mówiłaś. Okummmon cicho zahuczał i ”wypluł” owada. Eleana przekonała się, że jest on inny - mniejszy, z różkami. - Jak to zrobiłeś? - zdumiała się. - Sam chciałbym wiedzieć - odparł Rekkk, łapiąc następnego wino-żuczka. - Ale teraz liczy się to, jak szybko będziemy mieć armię potrzebną do pokonania oddziału. - Co takiego? - Potęga robali, Eleano! Giyan wróciła, kiedy przemieniał szóstego wino-żuczka. Była blada i wyczerpana, lecz na jej twarzy malowała się ulga. - Od wschodu nadchodzą tylko trzej Khaggguni. Rekkk zaczął się śmiać. - To ci dopiero - powiedział. - Zabawne, bardzo zabawne! - Co, Rekkku? - Giyan uklękła przy nim. - Olnnn Rydddlin. Próbuje mnie podejść. - Rekkk zacisnął pięść. Gdy otworzył dłoń, odleciał z niej kolejny jadowity wino-żuczek. - No to zobaczymy, kto kogo przechytrzy. Dalej łapał wino-żuczki, wkładał je do swojego okummmonu i przemieniał. - Idę do lasu - odezwała się Eleana. - Potrzebne nam nowe wieści o Khagggunach, którzy próbują nas oskrzydlić. Rekkk popatrzył na nią, już miał ją przestrzec, ale się rozmyślił. Kiwnął potakująco głową. - Staraj się trzymać w zasięgu słuchu, dobrze? Eleana uśmiechnęła się, przeszła przez rzekę i wydostała na drugi brzeg. Po chwili zniknęła w gęstych kępach wrzośców i balsamicznych jodeł. - Co im się stało? - Giyan wskazała jadowite wino-żuczki. - Nie zachowują się jak zwykłe owady. - A nie. Jak zdołałem zrozumieć, okummmon, wszczepiony mi przez Nith Sahora, wibruje ze ściśle określoną częstotliwością. Dzięki temu tylko on może się ze mną skontaktować. Ale ta częstotliwość zmienia molekularną strukturę wszystkiego, co włożę do okummmonu, jak na przykład liści czy szyszek, które przemieniłem w pociski. - Rekkk uwolnił z okummmonu owada, a na jego miejsce wsunął kolejnego. - No a te wino- żuczki stały się niewolnikami okummmonu. Wykonają moje polecenia równie precyzyjnie, jakby były przedłużeniem moich rąk. Wpełzną pomiędzy płytki zbroi Khagggunów i zabiją ich. Można by rzec, że są żywe, ale w całkiem nowy sposób. - Jak ty. - Położyła dłoń na jego ramieniu. Uśmiechnął się i pocałował ją. - Tak jak ja. Giyan westchnęła. - Wiesz, ona kłamie. - Eleana? - Jeden żuczek został wypuszczony, drugi włożony do okummmonu. - W jakiej sprawie? - Tych zawrotów głowy. Musiała je mieć wiele razy w minionym tygodniu. Wiem to. - Na pewno. Ale co to... Przerwał, bo wróciła Eleana. Trochę zasapana. - Są tuż za mną - wydyszała. - Nie mamy już czasu. - Wystarczy ci wino-żuczków, Rekkku? - Liczę na to. Hacilar wstał i rój śmiercionośnych owadów wzbił się w powietrze. Zawisły purpurowo- czarną chmurą i chłonęły jego przekazywane w milczeniu instrukcje. Potem wszystkie odleciały na południe ku nadciągającemu oddziałowi. - Chodźmy - odezwał się Rekkk, przechodząc przez rzekę. - To nasz las. I niech takim pozostanie. Giyan ruszyła za nim, unosząc skraj szaty, żeby się nie zamoczyła. - Trzymaj się za nami - nakazał jej. - Sądzisz, że sama nie potrafię się obronić? - Giyan wyraźnie się zirytowała. - Tak właśnie myślę. To wojna. Nie sprzeczaj się. Wykonuj rozkazy jak dobry żołnierz. Las otoczył ich niczym tajemnicza zielona katedra o wielu kolumnach. Zeschłe gałązki, wiszące nad głową konary, pokryta rozmaitymi szczątkami ziemia - trzeba było bardzo uważać, żeby nie zdradzić swojej obecności. Prowadząca ich Eleana porozumiewała się z nimi gestami. Wskazała trzy różne miejsca. Rekkk natychmiast zrozumiał. Khaggguni rozwinęli skrzydło: trzej szli łukami, każdy dwanaście kroków za poprzednim. W ten sposób mogli zbadać większy obszar, zmniejszając zarazem niebezpieczeństwo zasadzki. Już miał wydać Eleanie rozkaz, kiedy dziewczyna wskazała w górę. Starannie wybrali miejsce - szczególnie gęsty obszar lasu, obficie porośnięty wietlicami. Rekkk skinął głową i patrzył, jak Eleana wybiera drzewo i wspina się na nie. Zadziwiające, jak prędko i całkowicie zniknęła w listowiu. Dał znak Giyan, żeby cofnęła się w cień pary potężnych sercowców. Kiedy posłuchała, znów bacznie spojrzał przed siebie. Wiedział, jak Khaggguni polowali, jak myśleli. W końcu to on ich uczył taktyki i strategii. Przeniósł się myślą do ich metodycznie posuwającej się formacji. Na pewno szukają pułapek, więc postanowił im jakiejś dostarczyć. Pospiesznie wdrapał się na sercowiec, związał razem dwa pnącza, a potem jeszcze dwa, tworząc coś na kształt X. Kiedy znów znalazł się na ziemi, wisiały jakieś pięć metrów nad jego głową. Tuż pod nimi zebrał ściółkę i tak ją rozrzucił, że po dokładnym przyjrzeniu się widać było różnicę w porównaniu z ziemią w pobliżu. Potem przykucnął za pobliskim sercowcem i czekał. Wokół niego nasilały się i przycichały ciche odgłosy dziennego życia lasu. Owady brzęczały, ptaki śpiewały, świergotały i trzepotały skrzydłami, małe ssaki szukały pożywienia. Migrujące motyle leciały ku północy, migocąc barwami w snopach słonecznych promieni. Mieniąca się błękitem ważka przysiadła na liściu, obok policzka Rekkka. Ciekaw był, czy te wielkie, fasetowatę oczy widzą to, czego on nie dostrzegał. A potem ich usłyszał. Nie bardzo wyraźnie, stapiali się ze zwyczajnymi odgłosami lasu. Byli świetni; to on ich tak wyszkolił. Ważka odleciała, jakby wyłowiła ich dźwięki. Motyle zniknęły, buszujące ssaki przeniosły się do innej części lasu. Zobaczył pierwszego Khaggguna - błysk jego zbroi, kiedy mijał snop blasku porannego słońca, potem skraj hełmu. Khagggun zatrzymał się, rozejrzał i ruszył. Rekkk wiedział, że informuje pozostałych dwóch przez łącza komunikacyjne. To się skończy, ale jeszcze nie teraz. Na razie wszystko musi wyglądać zwyczajnie. Rekkk pochylił się i dmuchnął na swój okummmon. Powietrze, które weń wdmuchnął, zaczęło się zestalać. Ponieważ Khaggguni często musieli się porozumiewać w próżni, korzystali z wymyślonej przez Gyrgonów metody częstotliwości zerowej. Nith Sahor wyjaśnił ją pokrótce Rekkkowi. Gyrgoni wybrali system fotoniczny o szerokim spektrum, bo był najmniej podatny na zakłócenia i zniekształcenia. Miał jednak słaby punkt. Żeby chwilowo przerwać transmisję, wystarczyło użyć zwykłego lusterka, które odsyłało strumień fotonów z powrotem do nadawcy. Lusterko było gotowe. Rekkk wyjął je ze szczeliny okummmonu jeszcze gorące i miękkie, uformował je w kwadrat. Prowadzący Khagggun przyjrzał się otoczeniu i zbliżał się do Rekkka. Nagle zamarł. Spojrzał na pnącza, które Rekkk związał, a potem uważnie przyjrzał się ziemi pod nimi. Hacilar zobaczył, jak w miejscu, które ucharakteryzował na zamaskowany dół, pojawiła się nikła niebieska poświata, kiedy Khagggun skanował je przez hełm. Nie pojmując danych przekazywanych przez foniczny czujnik, zaczął powoli okrążać to miejsce. Rekkk odczekał, aż odwrócił się do niego plecami, i dopiero wtedy dobył korda. Szybko przebiegł dzielącą ich odległość. Khagggun usłyszał go w ostatniej chwili i zaczął się odwracać, lecz Rekkk już go dopadł. Ostrze korda rozcięło bojową zbroję, rozpłatało sześć żeber i dotarło do serc. Khagggun runął na ziemię. Hacilar schował kord do pochwy. Ukląkł, zsunął nieco hełm tamtego i włożył lusterko pomiędzy fotoniczne membrany w górnym lewym kwadrancie. Nie przyglądał się twarzy zabitego, ale i tak ją rozpoznał. Durrr, trzeci komendant. Rekkk pamiętał, kiedy przyszedł do oddziału. Pamiętał, jak uczył Durrra walki wręcz. Było to dawno temu. Z powagą nałożył zmarłemu hełm i wrócił do swojej kryjówki. Wkrótce pojawił się drugi Khagggun. Rekkk podziwiał, jak dobrze tamten się ukrywał. Przybyły długo obserwował ciało Durrra. Hacilar wiedział, że bezskutecznie stara się porozumieć z towarzyszem. Nie mógł się też porozumieć z trzecim Khagggunem. To go zapewne zdziwi i zaniepokoi. Sprowadzi więc tutaj trzeciego Khaggguna, a o to właśnie chodziło. Rekkk poruszył się ostrożnie i hełm Khaggguna odwrócił się ku niemu. Pomyślał o motylach i zygzakiem wrócił ku sercowcowi, na którym czaiła się Eleana. Khagggun nie ruszył za nim od razu i Hacilar wiedział dlaczego. Czekał, aż wróci łączność. Khaggguni nie lubili działać w pojedynkę. Oddział niemal zawsze operował wspólnie. To właśnie najbardziej ciekawiło Rekkka w strategii wybranej przez Olnnna Rydddlina; była zupełnie nieszablonowa. Powiedział sobie, że musi to zapamiętać. Co to było? A tak. Czwarta zasada walki: poznaj taktykę przeciwnika, lecz nigdy nie zdradzaj swojej. Rekkk widział teraz obu Khagggunów; naradzali się, uniósłszy osłony twarzy. Jednego z nich zabito. Musi sprawić, żeby zapomnieli o wzmożonej ostrożności. Wcisnął w okummmon garść kory sercowca. Dobył korda, opuścił ku ziemi i pokazał się Khagggunom. - Są ze mną dwie kobiety! - zawołał. - Poddam się, jeżeli obiecacie, że ich nie skrzywdzicie. Khaggguni wyszli z zarośli, trzymając broń w pogotowiu. Jeden wycelował w Rekkka joniczną strzelbę. Palec trzymał na spuście. - Nie my wywołaliśmy tę zwadę, dowódco szwadronu - powiedział ten ze strzelbą. - Powiedziano nam, że jesteś Rhynnnonem - odezwał się drugi. - Czy to prawda, dowódco szwadronu? - To nie ma znaczenia - odparł Rekkk. - Chodzi mi o te kobiety. - Nie skrzywdzimy ich, dowódco szwadronu - rzekł drugi Khagggun, zbliżając się o kilka kroków, osłaniany joniczną strzelbą tamtego. - Masz nasze słowo. Rekkk skinął głową, rzucił swój kord. - To nie wszystko, dowódco szwadronu - powiedział pierwszy Khagggun. - Rozumiem. - Hacilar rozpiął pas z orężem i pozwolił mu upaść na ziemię. - Jestem nieuzbrojony. Zbliżali się tak ostrożnie i czujnie, jak sam by to robił. Nawet w takiej chwili był z nich dumny. - Aaa, Marnnn i Grwaed. Jak wam z Olnnnem Rydddlinem? - zapytał. - On to nie ty, dowódco szwadronu - odparł Grwaed. - W głowie mu tylko tortury i zabijanie. - Kiedyś i ja byłem taki - zadumał się Rekkk. - Wcale nie - rzekł Marnnn. - Nie ograniczałeś się do jednego celu, jak on. - Chce, żebyś zginął, dowódco szwadronu - odezwał się Grwaed. - Słyszeliśmy, że błagał o tę wyprawę. - To odrażające, że jeden z nas błagał - stwierdził Marnnn. Przechodzili pod sercowcem, na którym ukryła się Eleana. Przepuściła Grwaeda i tak wybrała moment skoku, żeby wytrącić joniczną strzelbę Marnnnowi. Broń poleciała, znacząc ślad na ściółce. Dziewczyna spadła na Khaggguna, a Rekkk uniósł lewe ramię, wypuszczając z okummmonu przemienioną korę. Pocisk nie przebił bojowej zbroi, ale powalił Grwaeda na kolana. Rekkk miał czas na podniesienie korda. - Dowódco szwadronu! - krzyknął Grwaed, puszczając salwę ze swojej jonicznej strzelby. Chybił jednak. Rekkk zanurkował pod wyładowanie, kierując się wprost ku Khagggunowi. Jednym płynnym ruchem zwinął się w kulę, upadł na łopatki, przetoczył i zamachnął kordem. Salwa z jonicznej strzelby odtrąciła klingi. Hacilar uniósł nogi i unieruchomił butami strzelbę. Grwaed zmarnował cenne sekundy, próbując ją wyszarpnąć, Rekkk zaś wbił mu kord w brzuch. Trysnęła krew, Grwaed zgiął się wpół. Ale jeszcze żył. Odczepił swoją joniczną maczugę i uderzył Rekkka w twarz. Hacilarowi krew pociekła z nosa, ból rozsadzał mu czaszkę. Z trudem zachował przytomność. Grwaed wbił mu w policzek najonizowane kolce i Rekkka ogarnęła ciemność. Zacisnął zęby i z całej siły pchnął kordem. Wibrujące klingi przecięły Grwaedowi kręgosłup i jego układ nerwowy przestał działać. Joniczną maczuga wysunęła się ze zlodowaciałych dłoni Khaggguna. Ciałem wstrząsały drgawki, jakby miało się rozpaść na kawałki. Rekkk starał się wciągnąć tyle tlenu, ile mogło pomieścić jego płuco. Czuł straszliwy ból i z całych sił bronił się przed utratą przytomności. Odtoczył się od zwłok Grwaeda, odkopnął je, jakby to było chore na wściekliznę zwierzę. Leżał na plecach, w kałuży krwi i spazmatycznie łapał powietrze. Przez chwilę umysł miał pusty; starał się opanować straszliwy ból, rozsadzający mu czaszkę. Zdawało mu się, że słyszy krzyk, ale jakby z bardzo, bardzo daleka. Niecałe dwa metry od niego Eleana walczyła z Marnnnem. Otrząsnął się z zaskoczenia jej zasadzką o wiele szybciej, niż się spodziewała. Dziewczyna odrzuciła kord, bezużyteczny w tak bliskim starciu, i posłużyła się joniczną maczugą. Ale on odparował cios swoją i Eleana, nie wiedząc, jak posługiwać się taką bronią, znalazła się w niekorzystnej sytuacji. Tylko parowała jego ciosy. Właściwie trudno to było nazwać parowaniem, bo kolczasta kula uderzała wprost w nią. Metal uderzał o metal, a Marnnn atakował bez wytchnienia. Eleanie szybko ubywało sił, nie tyle z powodu fizycznego wysiłku, ile na skutek nieustannej koncentracji, niezbędnej do skutecznej obrony. Przy kolejnym ataku odrobinę się przeliczyła. Jej joniczna maczuga ześliznęła się po broni wroga, a jeden z kolców przejechał po ramieniu dziewczyny. Miała wrażenie, że musnął ją ogień. Marnnn uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej grymas, i nasilił atak. Niemal dotknął maczugą jej czoła. Eleana instynktownie się cofnęła, a on z całej siły uderzył ją w udo. Polała się krew, dziewczyna krzyknęła i upadła. Wtedy Marnnn wytrącił jej z ręki maczugę. Poczołgała się ku niej, ale otrzymała cios w kręgosłup. Wiła się w straszliwym bólu, łzy same płynęły jej z oczu. Usiłowała się odsunąć, lecz Marnnn mocniej wbił w nią maczugę. Nie mogła oddychać, nie mogła myśleć. Ale widziała joniczną strzelbę leżącą tam, gdzie upuścił ją Marnnn. Wiła się z bólu, starając się podpełznąć do strzelby. Marnnn pojął, o co jej chodzi. Uniósł maczugę i uderzył Eleanę w wyciągniętą rękę. Palący ból szarpnął jej ramieniem; dziewczyna cofnęła rękę i przycisnęła ją do piersi. Zwinęła się w kłębek, oparła plecami o pień sercowca. Marnnn, szczerząc zęby, zataczał nad głową kręgi maczugą. Eleana mogła się jedynie gotować na śmierć. I wtedy zobaczyła biegnącą ku niej Giyan. Ale cóż Giyan mogła zrobić? Nie miała broni, a strzelba leżąca na ziemi była zbyt daleko. Eleana, widząc zbliżający się koniec, zaczęła płakać. To było jak koszmarny sen - koszmarny sen, w którym umierała. Ale tu, nie tak jak we śnie, nie było ucieczki, nie było nadziei... Mimo to Giyan nadbiegała. Eleana zobaczyła, jak wyciąga przed siebie ręce. Poczerniałe, skorupiaste palce mierzyły w plecy Marnnna. Khagggun zaraz zada ostatni cios maczugą. Szlochająca Eleana już czuła pękanie skóry, rozdzieranie mięśni, trzask kości, I ból, straszliwy, szarpiący ból... Zobaczyła jednak osobliwy pomarańczowy blask. Zamrugała, strącając łzy z rzęs. Nie wierzyła własnym oczom. Dłonie Giyan migotały pomarańczowym blaskiem i kiedy Marnnn zaczął opuszczać maczugę, migotliwa świetlista strzała trafiła go w plecy. Otworzył szeroko oczy i tak wygiął się w tył, że aż trzasnęły mu żebra Wrzasnął bezgłośnie, oczy wyszły mu na wierzch, z ust i nosa popłynęła krew. Powietrze przepoił nagle mdlący zapach pieczonego mięsa, a plecy Marnnna stały się czarne i lśniące, jakby ktoś je polakierował. - Co...! - Eleana dostrzegła, że Rekkk również widział, co się stało. Hacilar wstawał, kiedy z cienia wychynęła jakaś postać. Jedna ręką złapała Giyan za kark, a drugą przytknęła jej do skroni lufę jonicznej strzelby. - Ta przeklęta kundalańska magia - odezwał się Olnnn Rydddlin. - Wszyscy z mojego oddziału nie żyją, a ja nie mam pojęcia dlaczego. - Jego bojową zbroję pomalowano tak, by był niewidoczny w lesie. Zgubił hełm albo go wyrzucił. Rekkk widział, jak świeżo wszczepiony okummmon tamtego wrednie połyskuje w słońcu. - Ale wygram, Rhynnnonie, na pewno wygram. Wyjął z okummmonu coś, co wyglądało jak rysik. Rekkk zesztywniał. Widział już, jak Olnnn Rydddlin wypróbowuje tego pajączka na kapłanie Enlila; było to tuż przed ich ucieczką z Axis Tyr. - Nalegam, byś tego nie robił, dowódco oddziału. To ze mną masz sprawę, a nie z tą Kundalanką. - Wprost przeciwnie, Rhynnnonie. Dostałem rozkazy, by unieszkodliwić was obydwoje w sposób, jaki uznam za stosowny. Jesteś zbrodniarzem i zbiegiem sprzed trybunału Khagggunów. Ty i twoi kompani nie macie żadnych praw. Olnnn Rydddlin umieścił ”rysik” na czubku głowy Giyan i odchyliło się z niego sześć pajęczych łapek. Tak właśnie zabił kapłana. Rydddlin się uśmiechnął. - Wiesz, co się teraz stanie, Rhynnnonie, nieprawdaż? Pojawi się błękitny płomień i przypali wszystkie zakończenia nerwów w jej ciele. Trzeba przyznać, że to paskudna śmierć. Powiedział bym nawet, że haniebna. Lecz to odpowiedni koniec dla skcetttj Ashery. Rekkk obserwował wyraz twarzy Giyan. Wydawała się spokojna, pogodzona z losem. Wiedział, że nie pozwoli, by umarła. - Błagam, daruj jej życie, dowódco szwadronu. - Błagasz? - zadrwił Olnnn Rydddlin. - Jakże nisko upadają niegdyś potężni. - Splunął Rekkkowi pod nogi. - zasługujesz na swój godny pogardy status, Rhynnnonie, Jesteś Khagggunem nie bardziej niż kundalański wożnica. Z czubków sześciu pajęczych łapek zaczął emanować błękitny płomień. Rekkk wiedział, że kiedy sześć płomieni spotka się w jednym punkcie, Giyan umrze. Spojrzał jej głęboko w oczy, lecz były puste. Jakby się już ze wszystkim pożegnała. 27. Bilans Zamierzam thrippingować - oznajmiła Riane. - Nie! Nie wolno ci! - krzyknęła w jej myślach Matka. - Jeżeli to zrobisz, Bartta się dowie, że masz Dar. Znów cię uwięzi i tym razem się postara, żebyś już nigdy nie uciekła. - Umrzesz, jeżeli zrezygnuję z thrippingu. Nie mogę do tego dopuścić. - Ja się nie liczę - odparła Matka. - Ty jesteś Darem Sala-at. To ty powinnaś ocaleć za wszelką cenę. Przez wzgląd na każdego żyjącego i umarłego Kundalanina! Grupa Ramahanek była tuż za drzwiami i Riane już zaczęła wirować. - Zdecydowałam, Matko. Nie pozwolę ci umrzeć. - Posłuchaj mnie, Riane. Wciąż jeszcze się kształtujesz, a masz mnóstwo wrogów. W tej chwili najlepiej chroni cię przed nimi anonimowość. Nie pojmujesz, na jakie się narazisz niebezpieczeństwo, jeżeli... Było za późno, już thrippingowały. Ściany i podłoga stały się przezroczyste, rozmyły na cząstki składowe. Riane i Matka wyśliznęły się w Nadświat w chwili, kiedy Bartta wprowadziła Ramahanki do izby. - Jeżeli wrócisz do Kellu, doprowadzisz Barttę prościutko do mnie - odezwała się Matka. Czas mijał. - Moje ciało umrze za niecałe sześćdziesiąt sekund. - Jesteś moją duchową matką. Naprawdę sądzisz, że pozwolę ci umrzeć? Musi być jakiś sposób. Riane przyszła do głowy pewna myśl. Zaczęła thrippingować po skosie, tak żeby minąć Kell, w którym leżało ciało Matki, lecz nie zatrzymać się tam. Co prawda nie wiedziała, czy to się da zrobić, ale nie było czasu, żeby prosić Matkę o radę. Miała tylko chwilę, żeby zadziałać. I modlić się do Miiny, by się udało. Wyrosło przed nią rozmyte wnętrze Kellu Matki. Dziewczyna spowolniła wirowanie, zbliżając się do przejrzystych ścian i przenikając przez nie - lecz się nie zatrzymała. Matka natychmiast pojęła. Riane poczuła psychiczny ból rozdzielenia, krótkotrwałą zogniskowaną pustkę w duchu, a potem wypełniła to miejsce jej własna dusza. Zobaczyła, że ciało Matki zaczyna się poruszać. Już miała upuścić Księgę Zaparcia Się Wiary, kiedy powstrzymał ją głos Matki: - Nie mogę jej tutaj zatrzymać. Bartta regularnie mnie kontroluje - ostrzegła. - Musisz ją przed nią ukryć. - Wrócę po ciebie, Matko - powiedziała Riane, znikając z Kellu. - Obiecuję. Thrippingowała aż do kulistego Kellu, w którym wczoraj pracowała z shimą Vedda. Kell, rzecz jasna, był pusty. Shima Vedda dawno odeszła, wróciła do opactwa, gdzie bez wątpienia poniosła karę za to, że źle się opiekowała uczennicą Bartty.” Riane zmaterializowała się, zapaliła jedną z pochodni, które przyniosły tu z shimą Vedda, i rozejrzała się. Prędko podeszła do rzeźb Ja-Gaar. Stwór w środku był trochę większy niż te po bokach. Wsunęła dłoń w jego paszczę, a potem włożyła tam Księgę Zaparcia Się Wiary, sprawdzając, czy pasuje. Pasowała. Wyjęła książkę, zastanawiając się, ile czasu jej zostało, zanim Bartta ją znajdzie. Bartta nie miała Daru, więc nie mogła thrippingować. A to znaczyło, że musiała tu przyjść na własnych nogach. Zajmie jej to pół godziny, może trochę więcej. Tylko tyle czasu miała. Riane pomyślała o Matce niemal cały wiek uwięzionej w Kellu i zadrżała. Jak jedna Kundalanka mogła to zrobić drugiej? I do tego Ramahanka! Matka miała rację. Do Opactwa Opływającej Jasności przeniknęło mroczne i zdradzieckie zło. Zakorzeniło się przed przeszło stu laty i rozkwitło. Powoli i metodycznie przerabiało dzieje, Święte Teksty Miiny. Zrobiło z Rappa kozły ofiarne, zdemonizowało Ja-Gaar i wydało Matkę na pastwę śmierci. Zło skaziło wszystko, co niegdyś w opactwie było nieskalane i święte. Nic dziwnego, że wielka bogini odwróciła się od swoich wybranek. Ramahanki miały chorą duszę. Riane dotknęła Ja-Gaar z taką czcią, jakby były boginiami, i zadumała się nad świetnością przeszłości, ze smutkiem porównała ją do szarej teraźniejszości. Któż lepiej ode mnie, pół-V’ornna i pół- Kundalanki, osoby nie należącej do żadnej z tych ras, pomyślała, mógłby dać świadectwo, mógłby zrozumieć zmierzch kundalańskiej cywilizacji. Czyżby więc zadaniem Daru Sala-at było stać się archeologiem, zacząć proces wskrzeszania, zapamiętać przeszłość z tak żarliwą intensywnością, żeby na nowo ożyła tu i teraz, żeby nadała kształt i treść przyszłości? Jakżeż ktokolwiek, nawet i Dar Sala-at, mógłby mieć nadzieję, że samodzielnie dokona takiej transformacji? Riane łzy napłynęły do oczu. Oparła się plecami o ścianę i zsuwała się, aż usiadła na zimnej, wilgotnej podłodze. Otworzyła Księgę Zaparcia Się Wiary i wpatrywała w runy. Tak jak powiedziała Matka, tekst nie był napisany w venca, a w Starej Mowie. Widziała podobieństwa, lecz nie potrafiła odczytać słów. - Riane - wyszeptała - pomóż mi to przeczytać. - Venca składa się z serii matematycznych równań. Podobnie jak Stara Mowa - odezwała się w jej umyśle Riane. - Możesz ułożyć potrzebne równania z liter, które widzisz. Gdy tylko to dostrzegła, wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Z niemal niewyobrażalną prędkością Riane składała w Starej Mówię słowa, zdania, frazy, akapity, stosując równanie Venca. Jedna część dziewczyny, Annon, cofnęła się i obserwowała ze zdumieniem, czego to potrafi dokonać jej mózg. W mgnieniu oka Riane zaczęła czytać. Migały jej przed oczami stronice. Chciałaby czytać jeszcze szybciej, ale bała się, że zawiedzie ją zdolność pojmowania. Ale i tak czytała szybciej, niż można by sobie wyobrazić. I ta zdolność wynikała z jej wyjątkowego Daru. Natrafiła na całą partię pustych kart. Lecz wiedziała, że wcale nie były puste. Chronił je magiczny urok. Matka mówiła, że jedynie ona mogłaby go złamać. Ale jak? Teraz nie miało to znaczenia, bo kończył się jej czas. Słyszała w swoim umyśle zbliżanie się Bartty jak bicie odległego dzwonu. Nieświadomie wysłała metapsychiczne czujki. Pospiesznie je wycofała, przesłoniła swój Dar. Wstała i wsunęła książkę w paszczę środkowego Ja-Gaar. Poklepała go po głowie; stwór wcale nie wyglądał tak straszliwie jak przedtem. Z niewyjaśnionych powodów czuła się tutaj bezpieczna, jakby wróciła do domu. Jeszcze jedno dotknięcie Ja-Gaar i Riane podeszła do studni pośrodku pomieszczenia. Shima Vedda na szczęście nie zasunęła pokrywy. Pewnie nie miała siły, żeby ją samodzielnie przesunąć. Dziewczyna miała tylko jedną możliwość: przekonać Barttę, że wpadła do studni, kiedy shima Vedda spuściła ją z oka. Znała Barttę, więc wiedziała, że ten podstęp może się nie udać, lecz nie mogła wymyślić nic innego. Musiała zasiać w Bartcie wątpliwości co do tego, kto ukradł Księgę Zaparcia Się Wiary i zostawił ślad po thrippingu. Ostatni raz rozejrzała się po Kellu, który nieoczekiwanie polubiła, i zgasiła pochodnię. W całkowitej ciemności zsunęła się do studni. Omal nie krzyknęła, kiedy otuliła ją lodowata woda, lecz zmusiła się do całkowitego zanurzenia. Chłód zaparł jej dech w piersiach. Zmusiła się do oddychania, do zachowania spokoju, do odpędzenia myśli o przeraźliwym zimnie. W studni było ciemniej niż w nocy, ciemniej niż w śmierci. Jak była głęboka? Riane nie miała pojęcia, lecz ”coś” w niej wyczuwało, że nie było dna. Początkowo trochę walczyła ze sobą, odpędzała panikę, czekała na zmęczenie. Ściany studni były gładkie i śliskie. Nie było oparcia dla rąk czy stóp. Riane poruszała nogami i pozwoliła myślom płynąć. Wróciła do poprzedniego życia, polowała na nagonogi i bielaki wśród kęp sysalowców... przy Kurganie płatającym jakiegoś psikusa... z bijącymi sercami wraz z Eleaną wpatrującą się w twarz Annona, w słońcu przesianym przez gałęzie sercowca... Pewnie to były przywidzenia. To już nie miało znaczenia. Woda sięgała jej nad głowę. Riane tonęła. Bartta dotarła do kresu śladu thrippingu jak czytelnik do kropki przy końcu zdania. Zjawiła się w czarnym, okrągłym pomieszczeniu i przekonała się, że było puste. Nie była tutaj od wielu lat. Sądziła, że oczy Ramahanek już nigdy nie ujrzą tego miejsca. Więc kiedy shima Vedda jej o wszystkim powiedziała, była bardziej wstrząśnięta niż rozgniewana. Lecz oczywiście nie zdradziła się z tym przed shimą, o nie. Kara powinna odpowiadać winie - tę jej dewizę znano w całym opactwie. Nie dość, że ta głupia kapłanka wdarła się do części opactwa, o której nigdy nie powinna się dowiedzieć, to jeszcze udało się jej zgubić Riane. Opowieść Veddy o tym, jak to Riane po prostu zniknęła jej z oczu, skłoniła Barttę do uznania, że shima albo oszalała, albo kłamie. Lecz to było, zanim Bartta wyczuła szczególne emanacje, wciąż jeszcze obecne w pracowni restauracji książek w bibliotece. Ktoś - choć to się wydawało niemożliwe - thrippingował. Bartta otworzyła Oko Ajbal i podążała za coraz słabszymi emanacjami przez całe opactwo, aż trafiła tutaj. W blasku latarni zobaczyła teraz to, czego w pośpiechu poprzednio nie zauważyła - że przeklęta studnia była otwarta. Chroń mnie, Miino, pomyślała. Najpierw chciała zasunąć pokrywę. Potem postanowiła zajrzeć do środka. Żeby to zrobić, musiała przejść obok trzech rzeźb Ja-Gaar. Trzęsła się przy tym i odwracała wzrok. Od kiedy nauczyła się Kyofu, budziły w niej przerażenie. Postawiła latarnię przy kocach, przyniesionych na wypadek gdyby znalazła Riane. Uklękła i zajrzała w czarną jak smoła studnię. Potrzebowała całej siły woli, żeby się na to zdobyć, a i tak dygotała na myśl o tym, co się czaiło na dnie. Uniosła latarnię nad głowę i natychmiast dojrzała unoszące się na wodzie ciało. Wyciągnęła rękę, pochwyciła ramię i zaczęła je wyciągać. Miino, ależ ta woda lodowata! Ktokolwiek tu wpadł, miał niewielkie szansę na przeżycie. Z wody wynurzyła się głowa. Riane! Bartta upuściła latarnię i zaczęła ciągnąć oburącz. Miino, ależ ta woda dodała jej ciężaru! Rozstawiła nogi, żeby lepiej się zaprzeć, i ciągnęła z całej siły. Powoli, z wielkim wysiłkiem, wyciągnęła Riane z wodnego grobu. Bartta przez chwilę leżała na chłodnej kamiennej podłodze, łapiąc oddech, a potem zaczęła wypompowywać wodę z płuc Riane. Wiele razy uciskała dłońmi jej przeponę, a potem uderzyła ją w twarz. Riane zakaszlała i zaczęła się krztusić. Bartta wznowiła wysiłki i po pełnych napięcia chwilach dziewczyna zwróciła całą wodę, którą połknęła. Bartta przeczołgała się po wilgotnej posadzce i wykorzystując całą moc, jaką dysponowała, sprawiła, że pokrywa ze zgrzytem przesunęła się na miejsce i zapieczętowała studnię. Potem uklękła, położyła sobie na podołku głowę Riane i owinęła kocami lodowate ciało dziewczyny. Z bijącym sercem nasłuchiwała jej oddechu. Kołysała Riane, szepcząc uzdrawiające modły. Bo cóżby się z nią stało, gdyby Dar Sala-at umarł? Bartta wzdrygnęła się, ciaśniej owinęła dziewczynę kocami. Jak tu cicho, pomyślała, jak bardzo spokojnie. Nie miałaby nic przeciwko temu miejscu, pomijając niepokojące spojrzenie trzech Ja- Gaar, chociaż było tak głęboko pod ziemią, tuż obok studni. Gdybyż tylko mogła spać, jak spała teraz Riane. Lecz ona patrzyła w opale, które kupiła od wędrownych sprzedawców, szukając utraconej młodości. Ale znajdowała jedynie lorga, którego ukamienowała - leżał cichy i zakrwawiony, oskarżając ją o śmiertelne ofiary jej układu. Bartta potrząsnęła głową. Księga Zaparcia Się Wiary nigdy nie powinna trafić do renowacji. Nie wyrażała na to zgody, a mimo to notatka na tabliczce renowatorki wskazywała, że shima zaczęła pracować nad książką. Co je opętało? Teraz dla obu było już za późno. Odwróciła myśli od tego, co już się wydarzyło. Teraz niepokoiło ją, że Święta Księga zniknęła. Ona sama dowiedziała się o niej zupełnie przypadkowo, kiedy Giyan opowiedziała jej przed laty, że się na tę książkę natknęła. Czy było możliwe, że Riane nauczyła się thrippingować, że dowiedziała się o znaczeniu Księgi Zaparcia Się Wiary i ukradła ją? Jakżeż to było możliwe, kto jej powiedział? Bartta była pewna, że Astar nie wiedziała o prawdziwym znaczeniu księgi. Nie mogła też nauczyć Riane thrippingu. Uderzyła ją pewna myśl. Przycisnęła wargi do środka czoła Riane, wyczuła pierścień chłodu, Spajającą Kulę. Otworzyła Oko Ajbal i zajrzała w głąb uroku, który rzuciła na dziewczynę. Spajająca Kula wiązała jedną osobę z drugą. Łączyła Barttę z Matką, jak również Riane z Matką. Jeżeli Matce udało się jakoś nawiązać kontakt z Riane, to Spajająca Kula to pokaże. Bartta zajrzała w głąb uroku i zaklęła pod nosem. Dar Sala-at znalazł Matkę! No, przynajmniej Matka nie zdołała wykryć uroku Spajającej Kuli, który Bartta rzuciła na dziewczynę. Zasłona Nocy, drugi urok Kyofu, spełniła swoje zadanie. To dało jej ponurą satysfakcję. Konara wpatrywała się w Riane, rozmyślała gorączkowo. Odkrycie potajemnych działań Matki wiodło do bardziej palących kwestii, które wymagały natychmiastowego rozwiązania. Nie mogła zwlekać. Zdemaskowanie Astar potwierdziło podejrzenia, że w opactwie zawiązał się spisek przeciwko niej. Gdyby konspiratorki się dowiedziały, kim tak naprawdę jest Riane, jakie w niej drzemią moce, wykorzystałyby dziewczynę przeciwko niej. Bartta zaś nie miała wątpliwości, że pomimo Spajającej Kuli Matka rozpoznała w Riane Dar Sala-at. Nie mogła na to pozwolić. Riane była jej i tak musiało pozostać, ma wynieść ją na szczyty. Skoncentrowała się i przesunęła ogniskową Oka Ajbal. Wymagało to wielkiego umysłowego wysiłku. Ujęła palce Riane, popatrzyła na opuszki przez soczewki magicznego Oka. Serce w niej zamarło. Ujrzała wyraźne ślady lepkiego uroku, który rzuciła na marginesy kart książki - magiczny alarm mający ją ostrzec, gdyby ktoś czytał tom. To dlatego nigdy by się nie zgodziła na renowację. Oto miała dowód, że Riane ukradła książkę, że thrippingowała tutaj. Jak? Matka! Ile jeszcze konspiratorek zwerbowała? Bartta rzuciła kontr- urok i usunęła resztki poprzedniego, żeby Riane nie oszalała jak ta renowatorka, która również dotykała kart księgi. Dziewczyna jęknęła z bólu i Bartta rzuciła Obłok Senności, żeby jej przynieść ulgę. Dziewczyna się uspokoiła. Bartta zamknęła Oko. Rozmasowała sobie skronie, żeby się pozbyć okropnego pulsowania. Zawsze kiedy korzystała z Oka, ból atakował jej ścięgna. We wszechświecie - każdym wszechświecie - co najmniej jedna reguła była niezmienna: każdemu działaniu towarzyszy przeciwdziałanie. Toteż posługiwanie się magią Czarnego Śnienia pozostawiało szkodliwy osad, wydestylowany z zawiści-nienawiści-żądzy. Substancja ta przylgnęła do niej niczym smoła. Jedynie narkotyki dawały chwilę wytchnienia. Magia wplotła się w każde włókienko Bartty równie zręcznie i podstępnie jak pnącza dżungli. Teraz już by bez niej nie przeżyła. Była dla niej pokarmem, który jadła, wodą, którą piła, i powietrzem, którym oddychała. Magia była Barttą, a Bartta magią. Nie było już odwrotu. Magia zmieniła ją tak nieodwracalnie, jakby zastąpiła płuca Bartty skrzelami. Konara zebrała się w sobie, żeby zrobić to, co zamierzała. Było to ogromnie niebezpieczne, lecz nie mogła się przed tym cofnąć. Całe życie poświęciła utrzymywaniu władzy, tak jak przed nią konara Mossa. Dar Sala-at był już zbyt potężny; a doszło do tego tuż pod nosem Bartty. Teraz wyraźnie widziała, że Riane nie dawało się kontrolować. Co się stanie, jeżeli pozwoli Riane rozbudzać uśpioną moc? To będzie jej, Bartty, koniec. Zostanie odrzucona i upokorzona, popadnie w niełaskę. Zawsze pragnęła tylko jednego: stać na czele Ramahanek. Poświęciła się temu celowi, wszystkiego się dlań wyrzekła - więc teraz, kiedy już go osiągnęła, nikt i nic jej nie zmusi, by z niego zrezygnowała. Czymże był Dar Sala-at, jeżeli nie jedynie mitem? Matka uniknęła śmierci, ale czyż miała tę czarodziejską moc, którą jej przypisywano? Nie. Czy Perła uchroniła Kundalan przed V’ornnami? Nie. Czy Miina miała moc, by ocalić swój wybrany lud? Nie. Któż więc zaręczy, że ta dziewczyna jest tą, za którą się podaje? Kto zaręczy, że ona ocali Kundalan? Miina? Miina od ponad stu lat nie wypowiadała się w tych sprawach. Jeśli Bartta nauczyła się czegoś, zmierzając do przewodniczenia Dea Cretan, to tego, że władzy nie zdobywa się raz na zawsze. Nie miała innego wyjścia, jak działać, i to natychmiast. Wykonała serię głębokich rytualnych oddechów i jednocześnie oplotła się Siecią Spokoju. Pomieszczenie stało się mniej wyraźne, a wraz z tym zmalało jego oddziaływanie na Barttę. Wykorzystała jak najlepiej tę chwilę wytchnienia i wyniosła Riane ze straszliwych Kellów, wróciły do znajomego i podnoszącego na duchu opactwa, jej opactwa, gdzie w promieniach porannego słońca tańczyły drobiny kurzu. W sieni nie spotkała nikogo. Żelazne zawiasy skrzypiały, kiedy otwierały się zniszczone drzwi z drewna sercowca. W ciemność wdarł się snop światła i oświetlił drogę, kiedy Bartta doniosła Riane na miejsce i posadziła ją na pokrytym runami krześle z drewna ammonowca, stojącym na podwyższeniu pośrodku pomieszczenia. Miesiące temu zdrapała ostatnie ślady zakrzepłej krwi Astar z kamiennej podłogi. Przywiązała Riane do krzesła i szybko obeszła pokój, zapalając pochodnie z sitowia, aż wszystko ogarnął ich pomarańczowy blask. Wtedy podeszła do drzwi i zamknęła je powoli, niemal ze czcią, wspierając czoło o stare drewno. Bartta wolno i uważnie zawiesiła had-atta; cień starożytnego instrumentu wyglądał na przeciwległej ścianie niczym mityczny narbuck. Wreszcie wsunęła smukły kryształowy pręt pomiędzy rozchylone wargi Riane. Posługiwała się Okiem Ajbal, żeby odsunąć od siebie myśli o tym, co robi. Jednym z wielu dobrodziejstw magii Czarnego Śnienia było to, że uodparniała na wstrętne czy wątpliwe moralnie czyny. Bartta nigdy nie żałowała tego, co musiało być zrobione, ani nie podważała swej decyzji po fakcie. Wszystko było przygotowane. Obudziła Riane, czule gładząc had-atta. 28. Nemesis Giyan stwierdziła, że zwykły paraliżujący urok nie działa na Olnnna Rydddlina, i wniknęła głębiej w Ayame. Zobaczyła tam awatarę, strzegącą jaźni Rydddlina. Był to olbrzymi brązowo-czarny owad z opancerzonym tułowiem, żyłkowanymi skrzydłami, zębiastymi szczękami i fasetowatymi oczami. Było to coś więcej niż rzucenie uroku osadzającego się w odbiorcy. Malistrze w jakiś sposób udało się wysłać na odległość wielu kilometrów emisariusza swej mocy, żeby strzegł Olnnna Rydddlina. Żadna ze znanych Giyan czarodziejek, także ona sama, nie potrafiłaby dokonać czegoś takiego. Wstrząsnęło to nią i przeraziło. Nie ośmieliła się zaatakować awatary, bo jej nie rozpoznała. A więc nie mogła określić ani charakteru jej mocy, ani jej zasięgu. W Księdze Zaparcia Się Wiary czytała o awatarach magii Czarnego Śnienia; jedne z nich mogły pozbawić mocy, a inne potrafiły moc odebrać, jeżeli się nią przeciwko nim posłużono. Nie mogła ryzykować, bo to mogła być któraś z takich awatar. Czuła, jak w materialnej domenie zaczyna jej pulsować w głowie ból, i wiedziała, że pajączek rozpoczął swoje dzieło. Przyszedł jej do głowy pewien plan, ale bardzo ryzykowny. Nie widziała jednak żadnej innej możliwości. Nie opuszczając Ayame, zlokalizowała najpierw Rekkka, a potem Eleanę. Ból narastał; pozostało jej już niewiele czasu, co najwyżej sekundy. Zaczęła. Eleana patrzyła, jak Olnnn Rydddlin powoli zabija Giyan. Nagle zapłonęła gniewem. Poderwała się z okrzykiem wściekłości, zakręciła joniczną maczugą. Zlekceważyła ostrzeżenie Rekkka i zamachnęła się, celując prosto w odkrytą twarz Olnnna Rydddlina. To była ich jedyna szansa, Eleana wiedziała to z całą pewnością. Zobaczyła, jak Olnnn Rydddlin kieruje ku niej prawe ramię. Sekundę później zbił ją z nóg strzał z jonicznej strzelby. Poczuła przeraźliwy ból. Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Starała się poruszyć, ale i to się jej nie udało. Leżała na plecach, a świat powoli mroczniał. Potem otoczyła ją noc bez gwiazd i zabrała daleko. - Zabiłeś ją - powiedział przez zaciśnięte zęby Rekkk. - Najpierw dziewczynę, teraz skcetttę. Zginą jedna po drugiej. - Na twarzy Olnnna Rydddlina widniał przebiegły uśmieszek. - Czemu miałbym się tym przejmować? To Kundalanki. Prawdziwego Khaggguna powinna radować ich śmierć. - Przekrzywił głowę. - Ale ty już nie jesteś Khagggunem. Ciekaw jestem, czy w ogóle kiedyś byłeś. Giyan cicho krzyknęła i osunęła się na kolana. Spod centralnego punktu pajączka sączyła się krew. Rekkk dygotał z wściekłości. - No dalej, Rhynnnonie. Zaatakuj mnie. - Rydddlin celował w niego z jonicznej strzelby. - Ogromnie chciałbym cię zabić tak jak tę kundalańską dziewczynę. Była zbrojna w oręż Khagggunów. Jak to się stało, Rhynnnonie? Jestem przekonany, że gwiezdny admirał z przyjemnością sam cię o to zapyta. Giyan osunęła się na ziemię, leżała w pozycji embrionalnej. Oczy, szeroko otwarte, wpatrywały się w wymiar niedostępny żadnemu z nich. - Już prawie po wszystkim, Rhynnnonie. - W głosie Olnnna Rydddlina brzmiała nutka triumfu, którego nie zdołał ukryć. - Umiera. Nie chcesz jej pomóc? - Lufa jonicznej strzelby się zniżyła. Rekkk dostał w prawe udo, stęknął. Przez chwilę nic nie czuł, potem zalała go fala bólu i upadł na kolana. - Tak lepiej, czyż nie? - Rydddlin wsparł but o biodro Rekkka. - Po namyśle stwierdzam, że nie jesteś dość blisko. - Kopnął Hacilara w miednicę. - Ani dostatecznie nisko, Rhynnnonie. - Kopał go, aż Rekkk rozciągnął się jak długi u jego stóp. Wtedy nachylił się nad nim z twarzą wykrzywioną gniewem i wstrętem. - I czymże teraz jesteś? Niczym więcej niż leżąca obok skcettta. Przekabaciła cię, jak przedtem regenta Asherę. Ale dość tego. To już koniec, Rhynnnonie. Gwiezdny admirał kazał cię dostarczyć do Axis Tyr i zrobię to. Lecz najpierw popatrzysz, jak umierają twoje ”przyjaciółki”. I dostaniesz pierwszą porcję bólu. Rydddlin uniósł nogę, mocno oparł obcas o zranione udo Rekkka i wbił go w mięśnie. A potem z całej siły nacisnął. - Cóż to za dźwięk usłyszałem, Rhynnnonie? Ten trzask? Czyżby pękła ci kość? O tak, na pewno. Przebiła ci skórę. - Przykucnął obok Rekkka i popatrzył w jego zaczerwienione oczy. - Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nie wydałeś jęku. - Uśmiechnął się i dotknął Rekka dłonią. - Zaraz to naprawimy. Eleana uświadomiła sobie, że ktoś krzyczy. Za tym krzykiem, jak za bąbelkami powietrza, wypłynęła z nieprzytomności. Przez chwilę leżała wpatrzona w tworzone przez liście wzory. Koronkowe wierzchołki drzew przesiewały słoneczny blask. Widziała fruwającą wśród gałęzi parę nagonogów, jakby się bawiły w chowanego. Słyszała jednostajne brzęczenie owadów, plusk niewidocznej rzeki. Potem znów się rozległ mrożący krew w żyłach krzyk i wyrwał ją z otumanienia bólem. Nagle przypomniała sobie, co się wydarzyło. Nie zastanawiała się, dlaczego nie umarła, zlekceważyła ćmienie bólu. Zobaczyła Olnnna Rydddlina kucającego nad Rekkkiem i Giyan. Żyli czy nie? Wciąż jeszcze płonęła wściekłością. Bez namysłu chwyciła joniczną maczugę, zamachnęła się i rzuciła nią. Trafiła Olnnna Rydddlina w lewą skroń; dowódca szwadronu upadł na plecy. Eleana dobyła korda i na ołowianych nogach ruszyła ku Rydddlinowi. Sparował jej pierwszy cios swoim kordem, lecz niewygodnie mu było bronić się w tej pozycji i dziewczyna drugim uderzeniem wytrąciła mu oręż. Szykowała się do zadania ostatniego ciosu, ale powstrzymał ją głos Giyan. - Nie, Eleano! Nie dotykaj go! Kord niemal dotykał lewej strony jego szyi, gdzie pulsowało tętno. Rydddlin uśmiechnął się do niej jadowicie. - No dalej! Przecież chcesz mnie zabić! Dziewczyna napięła mięśnie, czubek korda się poruszył. - Posłuchaj mnie, Eleano! Chroni go magia. Dziewczyna, ciężko dysząc z wściekłości, wysiłku i strachu, odwróciła się i zachłysnęła oddechem. - Czy ty... Giyan stała. - Nic mi nie będzie. - Krew skleiła jej włosy, ściekała po policzku, na szyję. Giyan całą siłą woli powstrzymała się od podbiegnięcia do zakrwawionego i nieprzytomnego Rekkka. Posłała ku niemu uzdrawiającą emanację i wzięła się w garść. - Uratowałaś nas, Eleano. Teraz musisz pomóc Rekkkowi. - Nie słuchaj tej skcettty - syknął Olnnn Rydddlin. - Ona zawsze kłamie. Zabij mnie! Zabij, póki masz po temu okazję! Dziewczyna odwróciła się do niego, oczekując, że znów targnie nią gniew. Ale gniew zniknął równie szybko i tajemniczo, jak się pojawił. - Nie. Eleana oblizała wargi i wycofywała się, dopóki nie dotarła do Rekkka, nie spuściła jednak oka z dowódcy szwadronu. Potem uklękła. - Połóż dłonie na jego udzie - instruowała ją Giyan - tuż po wyżej rany. Wyczuj tętno. Kiedy je znajdziesz, uciśnij to miejsce. Giyan podeszła do Olnnna Rydddlina. Nie zwracała uwagi na to, że krwawi z rany na głowie. - Popatrz no, co mam, Olnnnie - powiedziała cichym, miękkim głosem. Rydddlin przesunął wyzywające spojrzenie na jej wyciągniętą rękę, a wtedy rozchyliła dłoń jak kwiat: leżał na niej pajączek, którego przyczepił jej do głowy. Stała nad nim na rozstawionych nogach. Eleana patrzyła na nią z respektem. Giyan, okrwawiona i obolała, wydawała się bardziej niż przedtem majestatyczna i obdarzona większą mocą. - Kiedy ta broń nie odpadła jak poprzednia, pojęłam, że została zmodyfikowana. - Giyan obróciła pajączka w dłoni. - Zmieniona przez magię. Mam rację, Olnnnie? - Jak to możliwe? - wychrypiał Olnnn Rydddlin. - Mówiła, że nikt oprócz mnie nie będzie mógł tego dotknąć. - Malistra się myliła - odparła Giyan. - Rzuciłam urok, żeby złamać wpływ czarów. - Zataiła przed nim, ile uroków wypróbowała i że musiała trochę poprawić ten, który wreszcie zadziałał. - Błędem było skumanie się z mroczną czarownicą, Olnnnie. - Nie zwracaj się do mnie w ten barbarzyński, kundalański sposób - warknął. Giyan bez słowa rzuciła magiczny oręż na jego udo, w to samo miejsce, gdzie tak poważnie zranił Rekkka. Olnnn Rydddlin odrzucił głowę, wrzeszcząc ze straszliwego bólu. Wił się, próbując odpełznąć. Giyan podeszła do leżącego w kałuży krwi Rekkka. Eleana zrobiła jej miejsce. Giyan przesunęła dłonie nad jego raną. - Tak mi przykro. To był jedyny sposób. - Spojrzała na dziewczynę. - Wykorzystałam go do odwrócenia uwagi Olnnna Rydddlina, kiedy chroniłam cię przed skutkami salwy z jonicznej strzelby. - Ale... - Pamiętasz gniew, Eleano? - Oczywiście... - To ja go w tobie wzbudziłam. Żebyś zareagowała. I wtedy nas uratowałaś. Uratowałaś nas wszystkich. Giyan kołysała głowę Rekkka. Przygryzła wargi, żeby nie płakać. Muszę nad sobą panować, pomyślała twardo. Jeżeli miała go utrzymać przy życiu, nie mogła pozwolić, żeby emocje osłabiły Dar. Eleana odwróciła głowę ku Olnnnowi Rydddlinowi, który, rzężąc, odpełzał od nich. - Co ta rzecz mu zrobi? - Działa tu magia, którą słabo znam - odparła Giyan. - Już go okaleczyła. Możliwe, że go zabije, jeżeli zostawię na nim pajączka. - To dobrze - powiedziała dziewczyna i ze zdumieniem patrzyła, jak Giyan wstaje i idzie za Rydddlinem. - Zupełnie jak robak - powiedziała do niego, a potem nagle się schyliła i oderwała od niego magiczny oręż. - Co robisz?! - zawołała Eleana. - Ten piekielny Khagggun musi umrzeć! Rydddlin, a także i dziewczyna, głośno wciągnęli powietrze, kiedy zobaczyli spustoszenia poczynione przez pajączka. To nie była krwawa rana, a coś o wiele gorszego. Nienaturalnie szybko postępująca martwica zniszczyła mięśnie nogi. Olnnn Rydddlin jęczał, oburącz trzymając obumierającą nogę. Oczy miał szeroko otwarte, obficie się pocił. Zaczął się trząść, oczy uciekły mu w głąb oczodołów. Był w szoku. - Zabierz jego joniczną strzelbę. - Giyan odwróciła się od dowódcy szwadronu i obserwowała, jak Eleana wykonuje polecenie. - Te czary są niebezpieczniejsze, niż potrafisz sobie wyobrazić, groźniejsze dla nas niż ten pojedynczy Khagggun. - Rzuciła ostatnie spojrzenie na Olnnna Rydddlina. - Pewnie i tak umrze albo będzie żałował, że nie umarł. Potem Giyan pełna obaw i niepokoju podbiegła do Rekkka, zastanawiając się, czy go uzdrowi, czy też pochowa. 29. Służebnica Riane wyszła ze stanu osobliwej, otumaniającej śpiączki, służebnicy śmierci, i uświadomiła sobie, że jej podstęp się nie powiódł. - To bardzo proste. - Usłyszała głos Bartty. Spróbowała się poruszyć, lecz nie mogła. Otworzyła oczy i natychmiast wiedziała, gdzie jest i co ją czeka. Bartta weszła w jej pole widzenia. - Jak mówiłam, to naprawdę bardzo proste. Już to widziałaś. - Kapłanka wokół dłoni miała owinięty skórzany rzemień. - Znasz efekty, zarówno dobre, jak i złe. Riane wydała dźwięk. Bartta podeszła bliżej. - Jesteś Darem Sala-at. Nie pragnę cię skrzywdzić, ale wiem, że coś przede mną ukrywasz. Nie mogę na to pozwolić, Riane. Te tajemnice są zbyt ważne, zbyt niebezpieczne, żebyś je zachowywała dla siebie. - Jakie tajemnice? - wykrztusiła Riane głosem zniekształconym przez tkwiący w jej ustach kryształowy pręt. Spojrzenie Bartty stało się twarde, a oczy czarne jak bazalt. - Pierwsza: kto, poza Matką, ci pomaga? Druga: kto nauczył cię thrippingu? Trzecia: czemu ukradłaś Księgę Zaparcia Się Wiary? - Nie wiem, o czym mówisz. - Nie okłamuj mnie. Bez wahania cię zabiję. Riane wpatrywała się w Barttę bez mrugnięcia. - Odpowiedz na pytania! - A niby czemu? Zamordowałaś leynę Astar, traktujesz mnie jak niewolnicę. Trzymasz mnie w zamknięciu jak domowe zwierzątko. - Każdy medal ma dwie strony. - Głos Bartty stał się pieszczotliwy. - Giyan chciałaby, żebyś powiedziała... - Kłamstwo! - krzyknęła Riane. - Wcale by tego nie chciała! Ona cię nie zna tak dobrze jak ja! Bartta postąpiła krok ku niej i pręt się uniósł, zawisł tuż nad ustami dziewczyny. Przymrużyła oczy i powiedziała zimno: - Ukradłaś Księgę Zaparcia Się Wiary. Dlaczego? Komu ją dałaś? - Nikomu. Mówiłam ci, że wpadła do studni. - Czemu kłamiesz? Sama sprawdziłam Kell po tym, jak shima Vedda doniosła o twoim zniknięciu. - A zajrzałaś do studni? Bartta milczała. - Czemu mi to robisz? - Spiskujesz przeciwko mnie. Robię jedynie to, co należy zrobić. - Jak z leyną Astar? - Tak! Była zdrajczynią! Zasłużyła... - Jesteś wściekła jak kraeliański sundog! - Śmiesz się odzywać jak V’ornn? - Bartta mocno ją spoliczkowała. - Odpowiedz na pytania. Riane zignorowała ból w szczęce. - Nie mam nic do powiedzenia. Bartta długo się jej przyglądała. Riane widziała w jej oczach walkę toczące się w jej umyśle. Potem niespodziewanie konara siłą otworzyła usta dziewczyny. Umieściła w nich kryształowy pręt i zeszła z podwyższenia. - Już za późno. Za późno na omeny, na cuda, na wiarę. - Z kamienną twarzą odwinęła jedną pętlę skórzanego rzemienia. Pręt dotknął gardła dziewczyny i Riane się zadławiła. - Powiesz mi, Riane, wszystko, co chcę wiedzieć. - Bartta znów poluzowała rzemień i kryształowy flet mocniej wsunął się w gardło dziewczyny, tym razem na długość dwóch pętli. Riane, pomimo wysiłków zapanowania nad sobą, zaczęła krzyczeć. Księga Czwarta WROTA DOMINACJI Wrota Dominacji są najtrudniejsze do opisania. To tajemniczy most rozpięty nad mrocznym i burzliwym morzem niespokojnego umysłu. To potężny niwelator i kompensator. Wrota Dominacji to dający największą władzę portal do duszy, wiodący albo do olbrzymiej radości, albo do wiecznej niedoli. Przeczyste Źródło Pięć Świętych Ksiąg Miiny 30. V’ornnowie i Sarakkoni Czyżbyś zamierzał już nas opuścić?! - ryknął Wennn Stogggul. - Przecież dopiero co przyszedłeś. - Wybacz. - Kurgan wstał od stołu. - Mam spotkanie. - O tej porze? - skrzywił się regent. - Gdzie? Z kim? - W sprawie gwiezdnego admirała. Wennn Stogggul przez chwilę przyglądał się synowi. Znajdowali się w prywatnych apartamentach regenta. Na niskim chromostalowym stole wciąż stała zastawa z posiłkiem, który im podano przed kilkoma godzinami. Taki posiłek składający się z największych specjałów i wyszukanych dań mogli zamawiać jedynie regenci skłonni wykorzystywać swoją olbrzymią władzę. - Słyszałaś, Malistro? Sprawa gwiezdnego admirała! Gdybym tak dobrze nie znał swojego syna, to bym uwierzył, że w końcu znalazł swoje powołanie. - Regent chrząknął. - Ale może i znalazł. Spełnianie poleceń Kinnnusa Morchy ma swoje zalety, jak sądzę. Daje uboczne korzyści, o jakich zwyczajny Bashkir może tylko marzyć. Mam rację, Kurganie? - Skoro tak twierdzisz, ojcze. Wiesz to lepiej ode mnie. - O co chodzi? - Wennn Stogggul pochylił się i odsunął półmisek z potrawką ze śnieżnego rysia. - Cały wieczór zachowywałeś się jak pełen szacunku syn. - O nic. Regent się wyprostował. - Czyżby? Więc albo jesteś chory, albo ci odbiło. Kurgan popatrzył na Malistrę i uśmiechnął się. - Jak ci się mieszka w pałacu regenta, pani? - A co cię to obchodzi, na N’Luuure? - warknął Wennn Stogggul. Malistra odwzajemniła uśmiech. - Całkiem wygodnie, Kurganie Stogggulu, dzięki, że zapytałeś. - Nie musisz być dla niego uprzejma - rzekł cierpko regent. - Teraz jest bardzo grzeczny i przymilny, ale nie wiadomo, kiedy zwróci się przeciwko tobie. - To już przeszłość, ojcze. - Kurgan stał przy drzwiach, całkowicie opanowany. - Byłem niedojrzały. Dziki, nieokiełznany. Nie przeczę temu. Proszę, abyś mnie już nie karał za stare, dawno odpokutowane grzechy. - Słowa - stwierdził Wennn Stogggul, machając ręką. - Nic nie kosztują. W życiu liczą się czyny, synu. Nie zapominaj, że wciąż jeszcze mogę z ciebie zrobić przyzwoitego V’ornna. Kurgan postanowił iść na kalllistotos, żeby się pozbyć niesmaku, wywołanego ostentacyjnym pysznieniem się ojca władzą. Po drodze wypalił dwadzieścia miligramów laaga. Laaga było nielegalne. Ale Kurgana to nie obchodziło. Laaga było o wiele tańsze od salamuuunu i - co ważniejsze - łatwo dostępne w zakątkach miasta. Było uprawiane na południowym kontynencie i szmuglowane przez Sarakkonów w ich legalnym imporcie. Kurgan szedł ciemnymi ulicami Axis Tyr i rozmyślał. Zastanawiał się, który z jego znajomych z dzielnicy portowej doniósł na niego Kinnnusowi Morsze. Po namyśle uznał, że właściwie każdy mógł to zrobić. Nie powinien o tym zapominać dzisiejszej nocy. Był też ciekaw, czy powinno go martwić, że Morcha wie, iż on pali laaga. Głęboko zaciągnął się gęstym, słodkim dymem i zaśmiał ochryple. Niech to N’Luuura. Kolejna sprawa, którą zataił przed Annonem. Bo Annon na pewno byłby przerażony, gdyby Kurgan przyznał się, że pali. Tak jakby się zawahał przed nocną wyprawą do niespokojnej dzielnicy portowej. Ujawniały się kolejne różnice pomiędzy byłymi najlepszymi przyjaciółmi. Różnice, które ojciec aż za szybko mu wypomniał. Kurgan, biorąc sobie do serc nauki Starego V’ornna, przyjął ojcowskie zaproszenie na kolację, żeby choć częściowo naprawić to, co zepsuł. Choć ojciec wcale mu tego nie ułatwiał. Od lat ulubionym zajęciem ojca było poniżanie go. Stary zgorzkniały V’ornn. Zżerała go nienawiść do Asherów. Wpływała na każdą jego decyzję, każde podejmowane ryzyko, każdy aspekt jego życia. Kurgan był zadowolony ze swoich reakcji: ciepłe uśmiechy, dworne komplementy. Zachowywał się jak czarujący i pełen podziwu syn; i nie włożył w to ani odrobiny prawdziwego uczucia. Niegdyś nie byłby zdolny do odegrania takiej komedii. Ale to było, zanim pochował ojca, zanim się rozumowo i uczuciowo uwolnił od rodu Stogggulów i wszystkiego, co on reprezentował. A tego wieczora otrzymał nagrodę: wytrącił ojca z równowagi. Kurgan rozumiał, co się kryło za słowami Starego V’ornna, jak również za prośbą gwiezdnego admirała. Gdyby pozostał w cieniu ojca, przytłoczyłaby go tradycja, która nigdy nic dla niego nie znaczyła. A tak Wennn Stogggul stał się po prostu kolejnym przeciwnikiem, którym Kurgan musiał manipulować lub go ominąć, żeby osiągnąć to, co chciał. I teraz był w korzystnej sytuacji: wyzwolony spod wpływu ojca zyska znaczenie, o ile wszystko dobrze rozegra i nie zlekceważy ani gwiezdnego admirała Morchy, ani samego Wennna Stogggula. Nagle zagrodził mu drogę dwukołowy kundalański wóz wysoko załadowany deskami z sercowców z lasu Borobodur, wiezionymi z tartaków w Exchange Pledges, na zachodzie. Krzyknął na kundalańskich woźniców, ale bawoły się znarowiły i wóz dalej tkwił na środku ulicy. Idioci! - pomyślał Kurgan, ściągając na ziemię woźnicę. Pobił go do nieprzytomności. - Złaź i zabierz stąd tę kupę gówna! - wrzasnął ile tchu w płucu do drugiego. Kundalanin ostrożnie zlazł na ziemię, nie wypuszczając z rąk wodzy grzebiących kopytami bawołów. Kiedy starał się prześliznąć obok Kurgana, ten go dopadł, walnął w kark, a potem skopał. W końcu przestał, zadyszany, i rozejrzał się za kolejną ofiarą. Dokoła pełno było krwi. Na przedzie tłumu gapiów dostrzegł młodego Kundalanina i ruszył ku niemu. Akurat wtedy przez tłum przepchnęło się trzech Khagggunów. Kurgan oddał im wodze zaprzęgu i szorstko kazał uprzątnąć cały bałagan. Młody Stogggul wyjął drugiego skręta z laaga, zapalił, zaciągnął się i zatrzymał dym w płucu tak długo, jak zdołał. O tak, z łatwością stał się wzorowym synem swego ojca. W miarę jak zagłębiał się w południowy dystrykt, ulice stawały się coraz szersze. Wymyślnie zdobione rezydencje i sklepy ustąpiły miejsca olbrzymim trójgraniastym składom z grubo tynkowanymi gzymsami i fryzami przedstawiającymi mityczne zwierzęta. Gdy Kurgan zbliżał się do północnego skraju dzielnicy portowej, siedziby kalllistotos, znów gęstniały tłumy, które znacznie się przerzedziły w przemysłowym centrum miasta. Kundalanie czekali przy punktach kontrolnych, przez które musieli przejść, wracając z dzielnicy portowej. Kurgan uniesieniem ręki pozdrowił znajomych Khagggunów i przeszedł. Przypuszczał, że Khaggguni przede wszystkim dlatego umieścili arenę w dzielnicy portowej, że Sarakkonom tak bardzo podobał się ten sport. Sarakkoni byli niepoprawnymi hazardzistami, zakładali się o olbrzymie sumy co do wyniku dziesięciu nocnych walk. Wyglądało na to, że z całej kultury V’ornnów interesowało ich jedynie kalllistotos. Powszechnie uchodzili za nieobliczalnych i nieco dzikich. Biada Kundalaninowi lub V’ornnowi, którzy byliby na tyle głupi, by im popsuć interes, bo cała kolonia Sarakkonów zjednoczyłaby się wtedy przeciwko nim. Może mieli jakieś niewielkie zdolności telepatyczne. W każdym razie trudno było z nimi nawiązać znajomość, a bliższe kontakty wydawały się niemal niemożliwe. Z całą pewnością nie obdarzali zaufaniem obcych ras. O tym, co Sarakkoni myślą o okupacji północnego kontynentu, nie wiedział żaden V’ornn. Pomiędzy obiema rasami istniało milczące i niepewne porozumienie. V’ornnowie nie widzieli powodu, żeby marnować Khagggunów i środki na kolonizowanie niegościnnego południowego kontynentu. Poza tym Gyrgoni chcieli mieć dostęp do radioaktywnych produktów, które Sarakkoni wytwarzali. Więc zostawiono ich w spokoju; byli wolni i nie kontrolowani, przynajmniej dopóki zgadzali się handlować z V’ornnami. Nikt nie miał pojęcia, jak to wpływało na ich stosunki z Kundalanami. Choć było to trudne i czasochłonne, Kurganowi udało się nawiązać kontakt z sarakkońskim kapitanem, Courionem; choć, rzecz jasna, była to na razie bardzo niepewna znajomość. Zamierzał zadać kłam powiedzeniu, że z Sarakkonem nigdy nie wiadomo, na czym się stoi. Minął Błogosławiącego Ducha, monolityczny przytułek z białego kamienia, gdzie rodzina upchnęła jego niedorozwiniętego brata, Terrettta. Zakładał, że biedak wciąż tam jest. Przez dziesięć lat ani razu go nie odwiedził. Niby po co? Im mniej myślał o tym kłopocie, tym lepiej. Terrettta odwiedzała wyłącznie Marethyn, ich siostra. I słusznie. Tylko ten idiota był w stanie wysłuchiwać jej głupiego paplania o rosnącej roli Tuskugggun w społeczności V’ornnów. Kurgan, śmiejąc się sam do siebie, spowity obłokiem wonnego dymu laaga, dotarł do portu. Za nabrzeżem Morze Krwi odbijało światła miasta jak wybrakowane zwierciadło; stanowiło rozległą przestrzeń, którą ujarzmili jedynie Sarakkoni. Słyszał opowieści o sarakkońskich marynarzach, którzy całe lata żeglowali, nie widząc lądu. Kurgan nie mógł pojąć, że ktokolwiek może chcieć wypłynąć w morze. On już po paru dniach zapłakałby się z nudów. Zbliżał się do areny kalllistotos. Zaczynały się tam pojawiać grupy Sarakkonów. Byli wysocy, smukli, z wydłużonymi czaszkami, o ciemnej połyskliwej czerwonawej skórze i bialutkich zębach. Wszyscy mieli zarost: gęste, kręcone brody, w które wplatali morskie diademki; długie wąsy, namaszczone olejkami i zwinięte tak, że kończyły się ostro; spiczaste, trójkątne kozie bródki, z których zwisały sznury pobrzękujących maleńkich muszelek, nakrapianych, prążkowanych i jaskrawych, oraz półszlachetnych kamieni. Ich wygolone czaszki i niemal całe ciało pokrywały wytatuowane tajemnicze symbole. Wśród tych dzikich marynarzy byli sami mężczyźni. Nikt nie miał pojęcia, gdzie są ich kobiety. Nosili oni, co prawda, stroje z najdelikatniejszych kundalańskich tkanin, lecz w zupełnie innym stylu. Żyli w gorącym, tropikalnym klimacie, więc nie nosili szat; woleli plisowane, sięgające kolan spódnice. Szeroki pas z wysuszonej morskiej winorośli otaczał ich stan i opadał na przód spódnicy w wymyślnych węzłach, bez wątpienia coś oznaczających: może ich status lub rangę. Nosili wysokie buty ze lśniącej skóry rai, garbowanej na statkach w kadziach z morską solą i rtęcią. Namaszczone oliwą torsy okrywali kamizelkami ze skóry rekina, twardymi niczym pancerz i boleśnie szorstkimi w dotknięciu. U bioder wisiały im groźnie wyglądające sztylety z ciemnej stali i wielkie połyskujące zakrzywione szable o rytowanych klingach z utwardzonych łbów ryb-pił i rękojeściach z rzeźbionego korala lub kości jakiegoś morskiego stwora. Kurgan szybko dostrzegł Couriona. Kapitan dowodził własnym statkiem, ale nigdy nie zaprosił chłopaka na pokład. Kurgan sądził, że Sarakkon jest od niego jakieś dziesięć lat starszy. Był kutym na cztery nogi, przedsiębiorczym, pewnym siebie kupcem. Chłopakowi nie udało się znaleźć słabego punktu tamtego, więc musiał go pokonać w interesach. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że podziwia Sarakkona. Może i był prymitywny pod wieloma względami, lecz o handlu wiedział więcej niż ktokolwiek znany Kurganowi, w tym i Wennn Stogggul. Dużo się można było nauczyć od kogoś z jego zręcznością i wprawą. Chłopak, zgodnie z sarakkońskim obyczajem, nie podszedł wprost do Couriona, lecz wmieszał się w spocony tłum wokół areny kalllistotos i stanął tak, by Sarakkon na pewno go zauważył. Courion rozmawiał z dwoma krzepkimi sarakkońskimi marynarzami, pewnie ze swojej załogi. Przybijano zakłady, potem podnoszono i podwajano stawkę. Kurgan dostrzegł poprzez kotłujący się tłum zawodników na arenie. Krzepki Mesagggun z wypukłym czołem - i najwyraźniej jedną myślą w mózgu wielkości ziarnka: połamać przeciwnikowi parę kości i powalić rannego - stawał przeciwko młodemu Bashkirowi o szerokich, potężnych barach, wąskiej talii i muskularnych nogach. Ten był nowy na kalllistotos. Kurgan nigdy wcześniej go tu nie widział. - Obejrzałeś ich sobie? Na którego stawiasz? Kurgan się nie odwrócił. Poznał po głosie, kto do niego mówi, i był zadowolony, że Courion odezwał się do niego na sposób sarakkoński: nie wymieniając jego imienia i nie witając się z nim. - Dopiero co przyszedłem. - Chłopak wiedział, że musi natychmiast odpowiedzieć. Był zdecydowany wydawać się równie pewny siebie jak każdy Sarakkon. - Ale nie muszę się dwa razy zastanawiać. Stawiam na Mesaggguna. - My w takim przypadku zaproponowalibyśmy zakład - rzekł chłodno Courion. W cwanej gębie o błyszczącej skórze świeciły ciemne oczy. Lekkie skrzywienie ust nadawało mu wiecznie rozbawioną minę. W brodę miał wplecione runy wycięte z lapis-lazuli i jadeitu, palce ozdobił wielkimi pierścieniami z gwiezdnymi szafirami, rubinami i rysimi oczkami. Jego buty ze skóry rai były ciemnopomarańczowe. - Ale taki cienias jak ty pewnie nie ma odpowiedniej forsy na zakłady. - Nie odzywałbym się, gdybym nie był przygotowany. - To była prawda. W kręgach Sarakkonów zakładanie się było niemal uświęconym rytuałem. Jeżeli miałeś swoje zdanie o czymkolwiek, to lepiej, żebyś był gotów się zakładać o to, jak robili to oni. W przeciwnym razie straciłbyś i tę odrobinę respektu, jaką dla ciebie mieli. - Założę się o dwadzieścia. - My byśmy postawili pięćdziesiąt. Kurgan wiedział, że Sarakkon bacznie go obserwuje. Czasami miał niepokojące wrażenie, że bawi Couriona z jakiegoś tajemniczego powodu i ten tylko dlatego toleruje jego obecność. - Niech będzie pięćdziesiąt - odparł, zdecydowany rozegrać to na sarakkoński sposób. Nigdy się nie poprzestawało na wstępnie zaproponowanej stawce: to byłaby największa zniewaga. Na Courionie nie zrobiło to wrażenia. - To dziewiąta rozgrywka, przedostatnia walka wieczoru. - Tylko na tyle cię stać, na minimalną stawkę? No dobra, pięćdziesiąt. - Przypieczętowano zakład i Courion się roześmiał. - Od jakiegoś czasu nie bywałeś na kalllistotos, Stogggul. Z przyjemnością wezmę twoją forsę. Bashkir już od dwóch tygodni jest mistrzem. Mesagggun nie ma szans. Kurgan poczuł, że wpadł w pułapkę zastawioną przez Couriona, i desperacko starał się zachować pozory pewności siebie. Zdał sobie sprawę, że o to chodziło Sarakkonowi. To była próba mająca wykazać, czy jest godny kompanii tych pełnych wigoru obcych. - Skoro tak uważasz, to podbijam do stu siedemdziesięciu pięciu. - Ho, ho! - wykrzyknął Courion. - Coś takiego! Z tym większą przyjemnością się zakładamy! Rzeczywiście, Sarakkon był nieuleczalnym hazardzistą. Kurgan nie miał stu siedemdziesięciu pięciu. Ale to by się nie liczyło, gdyby wygrał. Starał się nie myśleć o innej możliwości. Ruszyli ku arenie, a za nimi dwaj Sarakkoni, z którymi Courion najpierw się zakładał. Przepychający się tłum rozstępował się przed Courionem i zamykał, gdy tylko przeszli. Wkrótce dotarli do pierwszego szeregu. W samą porę. Walka właśnie miała się rozpocząć. Arena była pięciokątem o boku długości dokładnie trzech metrów. Nie było to nic wyszukanego: trzy sznury najonizowanych przewodów, rozpiętych pomiędzy metalowymi podpórkami, ot, zwyczajna rozrywka Khagggunów. Reguły też były proste: należało wepchnąć przeciwnika na przewody, a wtedy wyładowanie joniczne pozbawiało go przytomności. Takie wyładowanie, rzecz jasna, różnie działało na zawodnika, krążyły słuchy, że można się było do pewnego stopnia uodpornić na ból. Kurgan widział, jak pewien zawodnik wytrzymał dwanaście sekund i dopiero potem padł. W kalllistotos było to bardzo długo. Zawodnicy zaczęli się okładać, wydając gardłowe pomruki; wszystkie chwyty były dozwolone. Krew się polała, kiedy najpierw Mesagggun, a potem Bashkir wyprowadzili potężne ciosy. Rozdzielili się, przemieścili, okrążyli i znów jednocześnie zaatakowali. Kalllistotos było tak brutalne i gwałtowne, że większość walk trwała zaledwie parę minut. Mesagggun zadał dwa łamiące kości ciosy. Bashkir wygiął spocone plecy i cofnął się. Tamten wykorzystał przewagę i zaatakował z siłą kafara. Bashkir schylał się pod potężną nawałą ciosów i wreszcie niebezpiecznie zbliżył się do przewodów. Stojący obok Kurgana Courion uśmiechnął się szeroko i brzęknął monetami. Na obu ramionach miał wytatuowaną najwyższą boginię morza, pół-Sarakkonkę, pół-węża morskiego. Skórę czaszki pokrywały zachodzące na siebie wzory. Nadawało mu to wygląd chodzącego dzieła sztuki. Udręczony mistrz osunął się na kolana pod szaleńczymi ciosami Mesaggguna. Nie było chwili przerwy ni wytchnienia. - Już się cieszę, że cię ogram - rzekł z uśmieszkiem Kurgan. Courion milczał. Bashkir był zdany na łaskę Mesaggguna. Ten uniósł go i rzucił na przewody. Bashkir aż się wygiął, kiedy trafiło go wyładowanie jonów. Mesagggun nie chciał ryzykować i mocniej przycisnął przeciwnika do przewodów. Trzy, cztery, pięć. Kurgan liczył, ile sekund Bashkir dotykał przewodów. Potem zobaczył coś, co nim wstrząsnęło. Bashkir chwycił głowę Mesaggguna i z całej siły przyciągnął do najwyższego przewodu. Wyładowanie jonów spaliło tamtemu skórę nosa i policzków, a potem - bo Bashkir nie puszczał - wypaliło mu powieki i oślepiło go. Mesagggun zaryczał niczym goniący się hindemuth i z łomotem runął na arenę. Leżał, nieprzytomny, u stóp mistrza. Bashkir powoli odsunął się od przewodów, a wrzask tłumu narastał i falował. Uniósł ręce nad głowę. Obficie krwawił z nosa, ust i pleców, jeden bark miał zwichnięty. Courion w milczeniu wyciągnął rękę. - Nasza wygrana, jeśli łaska - rzekł poprzez ryk tłumu. Kurgan oblizał wyschłe wargi. - Nie mam. Twarz Couriona pociemniała, już miał coś powiedzieć, kiedy jeden z jego ludzi przepchnął się przez spocony tłum i coś mu szepnął na ucho. - Naprawdę? - spytał Courion. Zaśmiał się i odwrócił do Kurgana. Miał taką minę, że chłopak zadrżał. - Słuchaj no, cieniasie. Zapomnimy o forsie, coś ją nam winien. - Zapomnicie? - Pod jednym warunkiem. - Na twarz Sarakkona powrócił pełen rozbawienia uśmiech. - Ostatni zawodnik nagle zachorował i nie może walczyć. Zajmiesz jego miejsce. Kurgan milczał, choć miał ochotę ile tchu w płucu krzyczeć ze strachu. - Na pewno musi być jakiś inny sposób... - Już walczyłeś w kalllistotos, nie? Sam to mówiłeś, no nie? Okłamałeś nas? - Nie, jasne, że nie. Ale ja nigdy... to znaczy walczyłem tylko we wstępnych rozgrywkach. To jest... nie jestem gotowy... Potężny Sarakkon złapał Kurgana za szatę. - Obawiamy się, że nie w pełni pojmujesz swoją sytuację, cieniasie. Nie tolerujemy graczy, co nie mogą płacić. Nie ma układów. Żadnych. - Zamaszystym gestem wskazał zakrwawioną arenę. - Dajemy ci tę szansę spłaty przez wzgląd na naszą znajomość. - Mężczyzna przysunął twarz do twarzy Kurgana. - Ale ta znajomość może się w każdej chwili skończyć. Czy jasno się wyraziliśmy? Kurgan potaknął. Wziął się w garść. Wpadanie w panikę nic nie pomoże. I co by Stary V’ornn pomyślał o takiej słabości? - Zgoda. - Wspaniale. - Uśmiechnął się Courion. - Odprowadzimy cię do areny. Twoje nazwisko już wciągnięto na listę zakładów. - Klepnął Kurgana w plecy. - Powiedz, cieniasie, na kogo powinniśmy postawić naszą forsę, na ciebie czy na Bashkira? Potem odrzucił głowę i śmiał się, długo i głośno, przepychając Kurgana przez kłębiący się tłum, przez kordon ochroniarzy, w górę rampy do obrzeża areny. - Kalllistotos! - krzyknął, podsadzając Kurgana przez najwyższy kabel. - Dziesiąta walka! Otoczenie areny Kurgan widział jak przez mgłę. Zdawało mu się, że mignęła mu uśmiechnięta gęba Couriona, ale nie był pewny. Arena cuchnęła krwią, potem, mieszaniną woni zwycięstwa i porażki. Bashkir z bliska wydawał się jeszcze groźniejszy niż oglądany z bezpiecznej odległości, spośród tłumu. Obserwował Kurgana przymrużonymi oczami, z pożądliwością orła patrzącego na swoją ofiarę. Podszedł do chłopaka. - To kawał, co? - Z niemiłym trzaskiem nastawił sobie zwichnięte ramię. - Ty jesteś żartem! Kurgan się cofnął, przyjął obronną pozycję gwiazdy, a mistrz ze śmiechem zaatakował. Kurgan wykorzystał jego rozpęd, złapał go za wyciągniętą rękę i mocno szarpnął. Potem z całej siły kopnął go w prawą goleń. Bashkir stracił równowagę i z hukiem grzmotnął na twardą powierzchnię z mikrowłókien. Przetoczył się, skrzyżował nogi, więżąc nimi kostkę Kurgana. A kiedy chłopak się schylił, łupnął go potężnie w splot słoneczny i poprawił silnymi ciosami w głowę. Kurgan, bliski omdlenia, jakoś zdołał ustawić obolałe ciało w siódmej pozycji. Kiedy Bashkir skoczył na niego, obrócił się i wbił kolano w grubą, umięśnioną szyję napastnika. Bashkir, rycząc z wściekłości, rzucił go na przewody. Mięśnie pleców Kurgana skurczyły się w rozdzierającym bólu. Mistrz, wietrząc szybkie zwycięstwo, przycisnął go do przewodów. ...raz, dwa, trzy... W ten właśnie sposób Bashkir wygrał poprzednią walkę, wykorzystał przewody do rozprawienia się z wielkim Mesagggunem. Mistrz uderzył go głową, a nos i usta Kurgana wypełniły się krwią. Chłopak zamrugał powiekami, przed oczami zatańczyły mu ciemne punkty. Tłum wył, ryczał jak burza. Kurgan czuł, jak męka i narastające odrętwienie pozbawiają go przytomności. Wtem pomyślał o Starym V’ornnie. O surowych, bolesnych lekcjach, którym poddawano jego ciało. Siłą woli cofnął się znad granicy nieświadomości. Plunął krwią w drwiącą, triumfującą twarz Bashkira. A kiedy mistrz podniósł rękę, żeby przetrzeć oczy, Kurgan zanurkował i przepełznął między jego nogami. Wynurzył się za nim i oburącz walnął go w zwichnięty staw barkowy. Kość wyskoczyła z panewki. Bashkir osunął się na kolana, a chłopak skoczył ponad nim i wylądował na najwyższym przewodzie. Kopnął przeciwnika z całej siły. Czubek buta trafił Bashkira w oko. Mistrz zawył, zasłonił twarz, a Kurgan znów kopnął, trafiając w odsłoniętą szyję. Przeciwnik padł, dławiąc się i krztusząc. Kurgan zeskoczył z najwyższego przewodu, trafiając wprost na wymierzone w jego brzuch pięści. Zabrakło mu tchu, upadł. Czuł, jak tamten ciągnie go do przewodów. Starał się wyrwać, ale tylko zarobił pięścią w twarz. Potem trafiło go wyładowanie jonów, zatrzepotał powiekami. Kurganowi dzwoniło w uszach. Potem, jakby z bardzo daleka, usłyszał głos Couriona. - Wystarczy - powiedział Sarakkon, pewnie do mistrza. - Już po wszystkim. - Macie to już za sobą, ty i Kurgan. Wennn Stogggul, leżąc nago w łożu, popatrzył na Kundalankę. - Czyżby to miało coś dla mnie znaczyć? - Powinno. - Malistra się przeciągnęła. Jakie ma wspaniałe ciało, pomyślał regent. Nakłoniła go, żeby w sypialni zamienił v’ornnańskie lampy na jej własne, misternej roboty lampy z miedzi i brązu, płonęły w nich zapachowe świece jej wyrobu. Nie było tajemnicą, że nie znosił tego, co kundalańskie, ale w tym przypadku zrobił wyjątek. I faktycznie Malistra miała rację. Słabe, migotliwe światło, rozsiewające miłe wonie, znakomicie wpływało na jego potencję. Nawet w młodości nie był tak nienasycony jak teraz. Wystarczyło, żeby zobaczył jej włosy w blasku świec! Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że włosy będą go tak podniecać. - A niby czemu? - ziewnął. - Bo to dotyczy twojego syna. - Jeżeli mówisz o dziwacznym zachowaniu Kurgana dziś wieczorem, to radzę nie przejmuj się tym. Chłopak jest nieobliczalny. - Nie jest źle. Wyczułam w nim siłę i charakter. - Gdybyż jeszcze można było go ujarzmić. - Wydawał się raczej szczery. Regent zaśmiał się ochryple, zgrzytliwie. - Możesz sobie być czarownicą, ale i tak jesteś tylko Kundalanką. Nie znasz Kurgana tak dobrze jak ja. Jest zmienny, zarazem czarujący i przebiegły. - Ale tym razem mógł być szczery. - Jasne, że mógł. Ale, jak powiedziałem, potrzebuję dowodu, że się zmienił. Namacalnego dowodu. - Stogggul wzruszył ramionami. - Aż do tego czasu odpowiada za niego Kinnnus Morcha. - Posłuchaj... Uderzył ją znienacka, cios odrzucił w tył głowę Malistry. - Dosyć! Za dużo sobie pozwalasz. Masz irytujący zwyczaj zapominania, kim jesteś i gdzie jesteś. Drugi raz cię nie ostrzegę. Jesteś tu dla mojej przyjemności. Jeżeli myślisz inaczej, to się grubo mylisz. - Najpokorniej przepraszam. - Pochyloną twarz Malistry skry wałcień i jej platynowe włosy. - Zapewniam cię, panie, że tylko gorące pragnienie wspierania cię we wszystkim... - I w tym cały problem. Oświeć mnie, błagam, co niby pozwoliłoby Kundalance, jak to naiwnie powiedziałaś,”wspierać mnie we wszystkim”? - Pewnie użyłam złego... - Najpierw Kurgan, potem Dalma, a teraz ty. - Stogggul usiadł, krew napłynęła mu do twarzy. - Na N’Luuure, czemu nikt nie darzy mnie respektem, jaki mi się należy? Czy zawsze będę musiał żyć w cieniu tego przeklętego Eleusisa Ashery? Prześladuje mnie nawet z grobu! - Przepraszam jak najmocniej, panie - wyszeptała Malistra. - Nie chciałam cię obrazić. Stukanie w drzwi w ostatniej chwili powstrzymało wybuch wściekłości regenta. - Co tam! - krzyknął. - Kto się ośmiela zakłócać spoczynek regenta?! - Sir! Jest tutaj gwiezdny admirał! I to nie sam! - Stogggul rozpoznał głos generała skrzydła, Nefffa, jednego z dowódców swoich Haaar-kyut. Jeden z nich zawsze był w pobliżu. Otulił się czarno-brązową szatą i rzekł: - Wejść. Generał skrzydła Nefff wkroczył do komnaty. Jego orli wzrok jak zwykle natychmiast dostrzegł wszystko, a potem spoczął na regencie. - Gwiezdny admirał przeprasza, że niepokoi o tak późnej porze, lecz przynosi nie cierpiące zwłoki wieści. - Ach tak. - Stogggul był rozeźlony, nie miał ochoty tolerować natrętów. - Powiedziałeś, że nie jest sam. Kogo przyprowadził? - Dowódcę szwadronu Olnnna Rydddlina, sir. Malistra, słysząc to nazwisko, odwróciła głowę jak zwierzę wietrzące swoje młode. - Już? - Regent zatarł dłonie. - No to przynoszą wieści o śmierci naszych wrogów! - Obawiam się, że nie, sir. - Co masz na myśli? Dowódca skrzydła Nefff miał zatroskaną minę. - Najlepiej będzie, jak sam się przekonasz, sir. Malistra podniosła się wbrew rozkazom Stogggula. Nie zwracała uwagi na swoją nagość. - Olnnn Rydddlin jest chroniony - powiedziała. - Nie może mu się przytrafić nic złego. Generał skrzydła Nefff patrzył wyłącznie na regenta. Kundalanka dla niego nie istniała. - Są w salonie, sir. Stogggul westchnął i kiwnął głową. - Powiedz gwiezdnemu admirałowi, że za chwilę przyjdę. - Tak jest, sir - rzekł generał skrzydła beznamiętnym głosem. Kiedy wyszedł, Stogggul rzekł szorstko do Malistry: - Przyodziej się odpowiednio. Miała dość rozumu, żeby się trzymać dwa kroki za nim, kiedy szli ciemnym korytarzem do salonu regenta. To tutaj Stogggul wymachiwał ściętymi głowami wszystkich Asherów, tu się upił do nieprzytomności w noc zamachu, w noc swego największego triumfu. Teraz rzucały się tu w oczy nosze, podtrzymywane przez czterech Khagggunów gwiezdnego admirała. Leżał na nich Olnnn Rydddlin - a właściwie to, co z niego zostało. - Gdzie członkowie jego oddziału? - warknął Stogggul. - Mają obowiązek nieść swojego dowódcę. - Nikt nie ocalał - rzekł Kinnnus Morcha. - Co? - Regent zamrugał. - Coś ty powiedział? - Wszyscy są martwi. Co do Khaggguna. I, jak sam widzisz, Olnnn Rydddlin jest w śpiączce. - Kinnnus Morcha przeniósł wzrok z regenta na Malistrę. - Przysięgałaś, że to się uda, a skończyło się sromotną klęską. Dwudziestu Khagggunów z mojego doborowego oddziału nie żyje. - Uspokój się, gwiezdny admirale, w walce z wrogiem muszą się przytrafiać straty - powiedział regent. Kinnnus Morcha był siny z wściekłości. Żeby Bashkir pouczał Khaggguna o następstwach wojny! Z wysiłkiem zapanował nad gniewem. - W przeciwieństwie do ciebie, regencie, z powagą traktuję śmierć moich ludzi. Wszystkich znałem osobiście. A stuprocentowe straty są absolutnie niedopuszczalne. - Olnnn Rydddlin nadal żyje - zauważył Stogggul. - Czy to żart? Takiego życia ani ty, ani ja byśmy nie znieśli. - Kinnnus Morcha obserwował kundalańską czarownicę. Okrążała nosze jak drapieżca. - To niemożliwe! - mruczała. - Niemożliwe! Stogggul dopiero teraz przyjrzał się temu, co zrobiono Olnnnowi Rydddlinowi. - Ostrzegałem cię - odezwał się gwiezdny admirał. - Oto, co się dzieje, kiedy się zaufa czarom obcej rasy. Stogggul zbył milczeniem tę uwagę, bo nie znalazł kontrargumentu. - Na N’Luuure, co się stało z jego nogą? Została sama kość. Nie ma skóry, ciała, mięśni, ścięgien, żył i tętnic. - Nie wiem - odparła Malistra. Stała nad Olnnnem Rydddlinem, wykonując rękami jakieś dziwne ruchy. - Właściwie powinien już nie żyć - stwierdził Stogggul. Kinnnus Morcha łypnął na niego wściekle. - Żyje, choć nie wiem, jakim cudem. Nawet nasi Genomatecy nie wiedzą. - To robota Rekkka Hacilara - warknął regent. - Nie. - Malistra pochylała się nad ciałem. - To dzieło magii. Kinnnus Morcha poruszył się niespokojnie. - Czary rodzą czary! Mówiłem ci, regencie, że nic dobrego z te go nie wyniknie. Och, zamknij się, ty stary głupcze, pomyślał Stogggul. - Możesz to naprawić? - zapytał Malistrę. - Błędnie pojmujesz magię, panie. Ona niczego nie może naprawić. - Kundalanka węszyła wokół Rydddlina. - Ale sądzę, że mogę go uleczyć. - Odwróciła się i spojrzała na Stogggula. - Jako tako. - No to proszę. - Machnął ręką regent. - Co to znaczy Jako tako”? - spytał niespokojnie Kinnnus Morcha. Malistra uśmiechnęła się lodowato, jakby ku przestrodze. Wiedźma już się tym delektuje, pomyślał Kinnnus. Pogardzał sobą za to, że się jej boi. - Wywołana czarami martwica sama się ogranicza. To dlatego on ciągle żyje. Lecz jest nieodwracalna. Mogę wyleczyć pozostałą część jego ciała, które doznało wstrząsu i urazu. Ale nie uzdrowię uszkodzonego miejsca. - To znaczy? - Gwiezdnemu admirałowi ścierpła skóra. - Mogę zagwarantować, że nie umrze, choć bardzo wątpię, czy będzie za to wdzięczny. Będzie znów mógł chodzić, o ile pozwolisz mi zrobić to, co zrobić można. - Jakie będą rezultaty?! - zakrzyknął poruszony do żywego Kinnnus Morcha. - Mogę wzmocnić i ochronić jego nogę, ale nadal będzie wyglądać dokładnie tak jak w tej chwili. - Chyba nie mówisz poważnie. - Kinnnus Morcha wpatrywał się w nią. - Noga będzie... jak ze szkieletu? - Będzie taka, jak ją teraz widzisz. - Nie! Zabraniam! - Wprost przeciwnie - odezwał się Stogggul. - Rozkazuję ci działać. - Co takiego? - Słyszałeś, gwiezdny admirale. - Nie zapominaj, regencie, że dowódca szwadronu Rydddlin jest jednym z moich Khagggunów. To ja za niego odpowiadam. Wennn Stogggul uśmiechnął się słodko. - Ta sprawa podlega v’ornnańskiej ochronie. Może mieć istotne informacje o naszych wrogach. Twarz gwiezdnego admirała pociemniała z furii. - Źle zrobiłem, pozwalając, żeby go skaziły kundalańskie czary. Jeżeli myślisz, że dopuszczę, by się stał jakimś potworem... - Jeśli, jak twierdzisz, jest lojalnym Khagggunem, to wypełni swój obowiązek. Powiedziałem, że ma być wyleczony, i będzie wyleczony. - Stogggul skinął na Malistrę. - Do dzieła. - Do dzieła, niedoszły mistrzu! - zakrzyknął Courion. Na pokiereszowanym drewnianym stole, za którym siedzieli, stało dwanaście dużych pucharów miodu. - Musisz to wszystko w pięć minut wypić albo stracę przez ciebie jeszcze więcej pieniędzy. Ich stolik stał w kącie cuchnącego dymem i alkoholem wnętrza ”Krwistej Fali”, hałaśliwej i podejrzanej tawerny przy nadmorskiej promenadzie. Był to ulubiony lokal Sarakkonów. Niskie pomieszczenie aż trzeszczało w szwach od tłumu widzów i uczestników kalllistotos. Wielu z nich podchodziło i klepiąc Kurgana po plecach, gratulowało mu, chociaż przegrał. Piętnastoletni chłopak walczący z mistrzem! Nie miało dla nich znaczenia, że przegrał. Kurgan był otumaniony bólem i zamętem, ale nie zamierzał się poddawać. Żałował tylko, że Stary V’ornn go nie widział w finale kalllistotos. Bolącą, opuchniętą ręką podniósł do ust pierwszy puchar. Zaczął pić, jednym haustem opróżniając kolejne puchary. Zwymiotował dopiero po siódmym. Gęsty, słodki miód buchnął mu z ust, potem z żołądków. Courion, jakby to przewidując, odsunął się. Teraz śmiał się na całe gardło, kiedy Kurgan zgiął się wpół i wymiotował. - Siedem! - wykrzyknął z takim samym entuzjazmem, z jakim ogłosił wejście Kurgana na arenę. Bywalcy ”Krwistej Fali” zaczęli wiwatować. - N’Luuura! - Kurgan otarł usta. - Niech to N’Luuura! Courion aż się trząsł ze śmiechu. Owacje nie milkły. - Co się dzieje? - zapytał Kurgan. - Dzięki tobie zwróciła się nam przegrana i jeszcze dodatkowo się obłowiliśmy! Dobrze się spisałeś, Stogggul! Bardzo dobrze! Najnowszy rekord to dziewięć! Większość nie wierzyła, że osuszysz choć cztery! Courion klepnął chłopaka w plecy, potem postawił na nogi. - Czas łyknąć trochę świeżego powietrza, co? - Znów się za śmiał i odbierał wygrane, wystawiając chłopaka na okropną kocią muzykę i nowe wiwaty. Noc była przesycona solą i fosforem. Niespokojne morze, niewidoczne w bezgwiezdnej ciemności, uderzało o pale. Courion się przeciągnął i odetchnął głęboko. - Jesteś dobrym zawodnikiem, Stogggul, mężnym i zręcznym. I równy z ciebie gość. Kurgan oparł się o balustradę promenady, oburącz trzymał się za bolącą głowę. Miał ochotę ponownie zwymiotować, ale był za bardzo obolały. Opadał poziom podtrzymujących go do tej pory endorfin i adrenaliny, czuł się kompletnie wypruty. - Masz. - Courion podał mu zapalonego skręta laaga. - Jeden dla nas dwóch. Kurgan kiwnął głową w podziękowaniu, głęboko wciągnął w płuco dym i cały wchłonął. Ustało łupanie w głowie, ból mięśni stał się do wytrzymania. Przeszła grupka młodych, rozprawiających z ożywieniem o brutalności walk kalllistotos. Za nimi podążała niewiele starsza parka, śmiejąca się z czegoś tak tajemniczego, że nikt poza nimi nie pojąłby, co ich rozbawiło. Sprzedawcy zwijali się na noc. Ani śladu kogoś starszego. - Myśleliśmy, że tego wieczora dużo przez ciebie stracimy, Stogggul. - Przepraszam. Nie powinienem się zakładać, nie mogąc za płacić po przegranej. Pewnie mi odbiło. - Ale nie zbywa ci na odwadze, co? - Stojący obok niego Courion patrzył na Morze Krwi; morskie ptaki o czarnych jak sadza skrzydłach i żółtych dziobach opadały tuż nad fale, a potem wzlatywały, krzycząc w mroku. - To szaleństwo nas nie dziwi. Miasta potrafią nas doprowadzić do szału. Czujemy się osaczeni przez ulice, budynki, tłumy. Zawsze uważaliśmy wytwory cywilizacji za słabość, chorobę i upadek. Kurgan był na haju. Rozpierała go duma, że Courion rozmawia z nim jak równy z równym. - Ciekaw jestem, co ci się podoba w Morzu Krwi? - O, to nie tylko Morze Krwi, Stogggul. Wszystkie oceany. I nie tylko oceany. Ale i pustynie. - Słyszałem, że to niebezpieczne miejsca. - Tak jak arena kalllistotos! - Zarechotał Courion. - Kalllistotos przynajmniej nie jest nudne. - Takie jest twoje zdanie? Że oceany i pustynie tego świata są nudne? - Tak. Courion zmarszczył brwi. - Przecież nie widziałeś z bliska ani jednych, ani drugich. Na czym opierasz swoją opinię? Kurgan zagryzł usta. Jak to się działo, że przez tego dzikusa czuł się jak głupek? - Oczywiście masz rację. Sugerowałem się opiniami innych. - Niee, Stogggul. Nie opiniami, tylko uprzedzeniami. To ważna różnica. Twoja rasa nie widzi nic wartościowego ani w głębokich wodach, ani w wędrujących diunach, więc nimi gardzi. - Courion splótł tatuowane palce, oparł się swobodnie o balustradę. Przypływ w miarowym, hipnotyzującym rytmie uderzał o pale, jakby go do tego zmuszała jakaś wielka oceaniczna bestia. - To buta V’ornnów. Wasz słaby punkt, który szczęśliwie działa na naszą korzyść. Kurgan wzruszył ramionami. - Skoro Sarakkoni chcą Morza Krwi i Wielkiego Voorgu, to ich sprawa, mnie to nie obchodzi. Courion obdarzył go szerokim, przebiegłym uśmiechem. - Co? - Kurgan natychmiast stał się czujny. - Czego nie rozumiem? - Czego nie rozumiem? Dalma przyglądała się Kinnnusowi Morsze, chodzącemu tam i z powrotem po rozpiętym w sypialni namiocie, i wcale jej się nie podobało to, co widziała. Zmusiła się do cierpliwości, wiedząc, że sam jej wszystko opowie, ale na swój sposób. - Te przeklęte kundalańskie czary wśliznęły się do centrum v’ornnańskiej władzy. - Morcha jeszcze nie zdjął bojowej zbroi, którą przywdział na wieczorne spotkanie z regentem. - Wennn Stogggul najwyraźniej jest pod wpływem tej czarownicy. Coraz bardziej polega na jej czarach. - Admirał twarz miał bladą i ściągniętą. - N’Luuura, powinnaś zobaczyć Olnnna Rydddlina. Nie uwierzyłabyś, że ktoś może żyć z... - Potrząsnął głową. - Jego noga to kość, goła kość! Niech to N’Luuura, jak można żyć z takim okropieństwem? - Kinnnus oblizał wargi. - Malistra coś zrobiła z ty mi kośćmi. Są ruchome, ale nie można ich złamać. Świecą się jak naoliwione jej magią. Poruszają się, kiedy Rydddlin chodzi. - Co na to Olnnn Rydddlin? - spytała miękko Dalma. - Nie wiem. Dalma dostrzegała jego smutek i współczuła mu. Ze wszystkich kochanków, których miała, ze wszystkich panów, którym służyła, tylko on jeden potrafił się wkraść do jej serc. Parę lat temu zbudziła się wczesnym rankiem, objęta jego krzepkim ramieniem, i nieoczekiwanie cicho zapłakała. Trochę czasu zajęło jej zrozumienie, co znaczy dla niej ta bliskość Morchy, jakie budzi w niej uczucia. Poczuła się bezpieczna i zadowolona. Nie budząc go, położyła dłoń na jego ręce i pochyliła się, żeby ucałować jego powieki. Potem zamknęła oczy i niemal natychmiast głęboko zasnęła. Skrywała tę miłość do niego w głębi duszy, jak największy skarb. Była za mądra, żeby dać komuś, a zwłaszcza Kinnnusowi dostęp do czegoś, dzięki czemu mogliby zyskać nad nią władzę. O wiele lepiej dla niego, żeby ciągnęło go do niej tylko pożądanie; niech tak już zostanie. Nie wystarczy, że miał ją za pieniądze? Nie chciała się dać usidlić. - Nie wiem - powtórzył. Widziała smutek na jego twarzy; jakby patrzyła w lustro. - Ale kiedy spojrzałem w jego oczy, Dalmo, to niczego nie do strzegłem. Absolutnie niczego. - Chodzi ci o to, że cię nie poznał? - Nie. Poznał mnie i regenta. Bardzo przekonująco opowiadał o niewysłowionej tragedii, jaka dotknęła jego i jego oddział. Aż za przekonująco. Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że jakaś istotna część Olnnna Rydddlina została zniszczona razem z jego mięśniami i ścięgnami. - Ale przynajmniej przeżył. Pewnie jest za to wdzięczny. Powinienem być wdzięczny za to, że żyję, ale nie jestem, myślał Olnnn Rydddlin, siedząc w swoich nie oświetlonych apartamentach. Nic nie wyglądało tak samo, nic nie było takie same. Jedzenie napawało go obrzydzeniem, wypita woda sprawiała, że czuł się jak opuchnięty. Płonął w nim żar, gorący jak Nowa. A teraz pozbawiono go wszystkich kwarków, zostawiając jedynie gęstą czarną materię. Genomatecy przepisali leki, które wyrzucił, wiedząc, że będą bezużyteczne. Radzili mu spać, ale już nie potrafił wypoczywać. Więc siedział w ciemnościach, sam na sam ze swoimi myślami. Na Corpius Tertius słyszał legendę o żyjących trupach, odkrywcach, którzy mieli pecha dostać się w okresowo szalejące na planecie burze radiacyjne. Radiacja nie zabijała, mówiła legenda. Lecz przemieniała cię w inną istotę - pozbawioną uczuć i emocji. Jakby zabijała w tobie wszystko, co istotne, pozostawiając skorupę sterowaną przez zasilany radiacją centralny układ nerwowy. Nie można było zabić tej niesamowitej armii żywych trupów, choć Olnnn Rydddlin przypuszczał, że chcieliby umrzeć. Niespokojnie spał tej nocy, kiedy opowiedziano mu tę legendę. Corpius Tertius słynął ze swoich nocy - pięćdziesięciogodzinnych, zimniejszych niż N’Luuura. Właściwie nigdy im dokładnie nie wyjaśniono, co V’ornnowie tam robili. Wiedzieli jedynie, że Gyrgoni szukali kogoś lub czegoś, a Khaggguni wykonywali czarną robotę. Potem trójka Gyrgonów nawet i godziny nie spędziła w miejscu, które od miesięcy wykopywał, i zniknęła równie tajemniczo, jak się pojawiła. Wkrótce potem kazano im się zbierać i zwinąć obóz. Ani razu nie widział żyjącego trupa, za to oglądał wiele radiacyjnych burz szalejących w widocznych na horyzoncie górach. Nie mógł się opędzić od myśli, co by się stało, gdyby się dostał w jedną z nich. Nawet po opuszczeniu Corpius Tertius bał się tych żywych trupów. A teraz stał się jednym z nich. Zmuszał się, by nie dotykać gołych kości nogi. Zadławił się oddechem, kiedy je pierwszy raz zobaczył. Ogarnął go lodowaty strach, jakiego nigdy przedtem nie zaznał. A teraz stał się jednym z nich. Żyjący trup. Powinien złapać statek na Corpius Tertius i wrócić do swoich. Zaczął się śmiać, ale śmiech szybko przeszedł w szloch. Tej nocy wiele razy zamierzał skończyć z życiem - z tym, co z niego zostało. Raz był już tego bardzo bliski, czuł cierpki smak tkwiącej w ustach lufy jonicznej strzelby. Zawiódł Khagggunów, którymi dowodził, zawiódł swój pierwszy i teraz już na pewno ostatni oddział. Ufali mu, co do joty wypełniali wszystkie jego rozkazy - a teraz nie żyli. Wszyscy. Słyszał, jak krzyczą, chór ich głosów niósł się przez dzielącą ich otchłań. Tkwili w pułapce N’Luuury i wołali do niego, żeby ich uwolnił. Zemsta, o którą błagali, zemsta, która im się należała, spoczywała w jego rękach. Wiedział, że nie wolno mu się zabić, dopóki żyje Rekkk Hacilar i ta jego kundalańska skcettta. Podjął tę decyzję i ślubował, że odtąd będzie miał w życiu tylko jeden cel: wyśledzić swoich śmiertelnych wrogów i kazać im zapłacić za wszystko, co mu zrobili. 31. Przełom W Rekkka Hacilara wtargnęło groźne piękno. Pląsało w nim niczym piorun z sinej chmury, niczym rozrzedzone powietrze na szczycie świata, niczym śnieżna lawina w środku zimy, niczym wdzierająca się na promenadę fala, niczym ławica rybek wśród koralowej rafy. Miał wrażenie, że go otwarto, rozcięto, a delikatnie pulsujące wnętrze zostało odsłonięte przed kosmosem. Opływała go wokół krew - własna i Giyan. Był świadom Giyan tak jak bicia własnych serc. Jakby wniknęła weń na poziomie komórek. Czuł się jak mumia, przez stulecia trzymana bez powietrza i światła i nagle zaatakowana przez armię ruchliwych owadów, zalewających jego zniszczone, udręczone bólem ciało. Jakaś jego część chętnie by się poddała, wybierając pozbawioną światła i powietrza próżnię, która wchłaniała jego ból. Gdyby nie ona. Miłość do niej przetrwała nawet na skraju wieczności, świeciła w czarnym bezkresie niczym latarnia, rozświetlała jej opiekuńcze starania, radosne rozpoznanie mowy, której nie słyszał, a przecież świetnie pojmował. Spowijał go śmiertelny całun; chłodna cieniutka membrana rozdzielająca życie i śmierć już dotykała jego twarzy, zaznajamiała się z nim jak stary przyjaciel, ślepy i przerażający posiadaną wiedzą. Rekkk nie bał się śmierci. Bynajmniej. Lecz w chwili, kiedy trwał w zawieszeniu - należąc do obu światów i zarazem do żadnego z nich, kiedy objawiła się możliwość zgonu - zjawiła się ona, jaśniejąc w jego umyśle, i nie mógł już przekroczyć granicy. Wracał do życia, komórka po komórce, do znanego sobie świata. Do tego, co było dla niego najważniejsze. Do niej... *** - Rekkk. Otworzył oczy w mozaice słonecznego blasku i cienia. Przeleciał pomarańczowo- czarny motyl. Potem zobaczył pochyloną nad nim Giyan. - Giyan... Co się stało...? Reszta oddziału? - Eleana była na zwiadach i znalazła ich. Zginęli od licznych użądleń. Twoje genetycznie przeobrażone wino-żuczki wpełzły przez szczeliny w ich zbrojach, tak jak je poinstruowałeś. - To dobrze - westchnął. - Ale mamy niewiele czasu. Już prawie idy. Musimy odnaleźć Dar Sala-at. - Spróbował poruszyć głową i okazało się, że nie może. - Jesteś skrępowany jak gotowy do pieczenia qwawd. - Giyan patrzyła na Rekkka, starając się opanować okropny strach, jaki ją ogarnął, kiedy Nith Sahor powiedział, że uruchomiono Tymnos. Zmusiła się do uśmiechu. - Musisz odpoczywać, bo inaczej nie zdasz się na nic ani mnie, ani Darowi Sala-at. - Rekkk zaczął protestować, lecz pochyliła się i przytknęła wilgotne usta do jego warg. Poczuł, jak je rozchyla i językiem wsuwa mu do ust miękką, wilgotną kulkę. Skrzywił się, bo smak był mocno cierpki. - Wiem, ale musisz to wolniutko przeżuć i połknąć do ostatka. To mieszanina Pandanusa i mandragory. - Rekkk znów się skrzywił i Giyan roześmiała się. - Wiele godzin szukałam tego w lesie. Teraz ty musisz się przyłożyć do swego wyzdrowienia. Próbował jej odpowiedzieć, ale nie miał siły. Zaczął powoli żuć. Wkrótce zasnął, jak chciała Giyan. Mandragora była nie tylko dla Rekkka. Giyan i Eleana też wypiły napar z pociętych korzeni. Siedziały przy rozpalonym przez dziewczynę ognisku, a nagonogi, zazwyczaj dzienne stworzenia, goniły się wśród wierzchołków drzew. Nieprzytomny Rekkk leżał obok kobiet. Choć noc była łagodna, okryły go kilkoma warstwami mundurów, zdartych z martwych wrogów. Ironia losu sprawiła, że khaggguński hełm posłużył i jako kociołek, w którym sporządziły mocny leczniczy napar, i jako naczynie, z którego piły. W innych okolicznościach pewnie by je to bawiło, ale nie teraz, nie tej nocy. Był już prawie lonon, piąta pora roku. Pora zmiany, kiedy to Pięć Świętych Smoków Miiny powróciło z kosmosu i kiedy pojawili się V’ornnowie. Żadna z nich nie mówiła o straszliwym niebezpieczeństwie wiszącym nad nimi niczym pięć księżyców zbliżających się do pełni; żadna z nich nie mogła się na to zdobyć. Koniec świata nie był odpowiednim tematem rozmowy. Sama myśl o tym wywoływała gęsią skórkę, okropne koszmary, dreszcze przerażenia. A kiedy od czasu do czasu patrzyły sobie w oczy, widziały w twarzy tej drugiej własny strach. Ogień trzeszczał i sypał iskrami, rozsiewał mocną woń sosnowej żywicy. Giyan mocno oplotła poczerniałymi rękami podkurczone nogi, oparła policzek o kolana. Patrzyła na Rekkka. Gdzieś daleko zahukała sowa, rechotały żaby w rzece. - Bardzo cię kocha - odezwała się Eleana, patrząc na uśpione go Rekkka. - Tak. Wiem. - To dobrze, że mu ufasz. Nie jest taki jak inni V’ornnowie. - Nigdy nie znałaś Eleusisa Ashery. - Może na pewien sposób znałam. Bo poznałam Annona. Giyan odwróciła głowę. - Za jakiś czas zapomnisz o nim. - Wiem, że się mylisz. - Łzy napłynęły Eleanie do oczu. Giyan, nagle rozgniewana, uniosła głowę. - Musisz o nim zapomnieć dla własnego dobra, dla dobra nas wszystkich. Potem wstała, podeszła na skraj oświetlonej blaskiem ognia przestrzeni i zapatrzyła się w noc. Eleana obserwowała ją jakiś czas, wreszcie podeszła do niej. Obie kobiety stały obok siebie. W końcu Eleana otoczyła ramieniem kibić Giyan. Długo tak stały, nasłuchując oddechu otaczającego je lasu. - Co się stało z twoimi rodzicami? - zapytała Giyan. - V’ornnowie upolowali matkę, kiedy miałam dziewięć lat. Ojciec ruszył za nimi i nigdy nie wrócił. Giyan objęła ramieniem barki dziewczyny. - To musiało być okropne, stracić rodzinę i dom. - Po prawdzie to nie mogę sobie przypomnieć ich twarzy. To jest najgorsze. Czasem mi się śnią. Zawsze stoją w oddali, na szczycie wzniesienia. Machają do mnie. Staram się ich zobaczyć wyraźnie, ale słońce świeci mi w oczy. Rekkk poruszył się i jęknął, więc obie do niego podbiegły. Eleana patrzyła, jak Giyan przesuwa dłonie nad jego głową i piersią. Czuła ciepło emanujące z nich jak z rozpalonych do białości węgli. Chwilę później Rekkk znów mocno spał. Obie kobiety patrzyły na nocne niebo, jak wtedy, kiedy były dziećmi przejętymi tajemnicą gwiazd. Teraz tajemnica zstąpiła z niebios, zamieszkała na Kundali i zmieniła świat. Teraz, patrząc na te same gwiazdy, Eleana i Giyan czuły jedynie zbliżającą się śmierć, przerażająco szybkie nadciąganie końca. Lecz nie była to taka sama śmierć jak ta, która przychodzi wraz z ostatnim oddechem u kresu życia lub na polu walki. Ta śmierć była pozbawiona sensu. Masowa zagłada, w której - co nie do pomyślenia - zginie cały świat. Wydarzenie zbyt okropne, żeby zbyt długo je rozważać. - Opowiesz mi o sobie, Giyan? Giyan z ulgą skierowała myśli ku innym, mniej poważnym sprawom. Przynajmniej na razie miała dość tajemnic, dość zagrożenia wynikającego z chronienia tylu sekretów. - Zacznę od tego, że ja i moja siostra jesteśmy bliźniaczkami. - Słyszałam, że twój lud wypędza bliźnięta albo je zabija. Blask ognia sprawił, że oczy Giyan stały się ciemne. - Opowiadają, że matka usiłowała nas udusić pępowinami. Ojciec nas uratował. - Dłonie Giyan krążyły nad ranami Rekkka. - Ale tę wersję opowiedział nam właśnie ojciec, który wówczas miał poważne powody, żeby pogardzać matką. Opuścił nas dla Kary, nowej religii. Było to dla mnie niepojęte, ale może miał swoje powody, żeby odejść. Krótko po jego odejściu usłyszałam inną wersję. Że miał romans z akuszerką. Popełniła błąd, grożąc, że to ujawni, a on ją zabił, zanim zdążyła o wszystkim opowiedzieć matce. - Jakie okropne! - wykrzyknęła Eleana. - Która wersja jest prawdziwa? - Nie mam pojęcia. - Nie mogłabyś skorzystać ze swoich czarów, żeby się do wiedzieć? - Nie - rzekła krótko Giyan, odwracając się. - Przepraszam. Nie chciałam ci sprawić przykrości. Giyan popatrzyła przez ognisko na dziewczynę. - Rozgrzebywanie popiołów może być niebezpieczne. Wiesz o tym, prawda? - Tak. Uczą nas tego bardzo wcześnie. - Czemu jest to takie niebezpieczne, Eleano? - Bo często pod popiołami tkwi rozżarzony węgielek. Kiedy się go potrąci, może się potoczyć na suche igliwie lub upaść na wysuszoną kłodę i wywołać pożar lasu. - Widziałam skutki pożaru lasów. Spustoszenie - powiedziała Giyan. - Dotyczy to i przeszłości. Kiedy ułożyły się już do snu, Eleana odezwała się cicho: - Nie jestem czarownicą, ale swoje wiem. Nieważne, co kto mówi. Annon nie porzuciłby mnie. Giyan przetoczyła się na bok, odwróciła od dziewczyny i płakała za dzieckiem, które utraciła, za synem, którego już nigdy nie ujrzy. Riane, unieruchomiona przez had-atta, nie mogła się wyprzeć kłamstw, których naopowiadała Bartcie i za które had-atta ją ukarze. Instynktownie spróbowała thrippingu, ale nic z tego nie wyszło. Magia starożytnego fletu musiała blokować linie mocy; dziewczyna nie mogła ich wyczuć, choć wiedziała, że muszą tędy przebiegać. Pospiesznie przeglądała w myślach tekst Przeczystego Źródła, desperacko szukając remedium, kontruroku, czegoś, dzięki czemu mogłaby się uwolnić. W Świętych Pismach nie było jednak wzmianki o had-atta i teraz, kiedy ból się nasilił, Riane wiedziała dlaczego. Flet był Kyofu, czarną magią, o której za mało wiedziała. Wyczerpała swoje możliwości. Bartta całkiem opuściła had-atta. Riane starała się milczeć, lecz męka stała się zbyt okropna i dziewczyna zaczęła krzyczeć. Bartta stała przed nią z twarzą zalaną łzami. - Błagam, Riane, powiedz mi prawdę. Wtedy to wszystko się skończy. Wyjmę had- atta i znów będę cię kochać. Będziesz miała wszystko, co mogę ci dać, wszystko, czego pragniesz. Obiecuję. Przysunęła się do dziewczyny. - Spowiedź jest dobra dla duszy. Przekonasz się, kiedy zaczniesz mówić. Udowodnię ci to. Sama zacznę się spowiadać. Powiem ci coś, o czym nikt inny nie wie. Gdyby to się rozniosło, wywołałoby panikę. Bartta wyszeptała do ucha dziewczyny: - Miina odeszła, Riane. Odeszła z naszej domeny do jakiegoś odległego miejsca, którego nie potrafimy nazwać. Jej czas nad szedł i minął. O jeden raz za wiele ją zawiedliśmy i już jej nie ma. - Bartta dygotała z gniewu i rozpaczy. - Jak mogła to zrobić? Jakież bóstwo opuszcza swoje dzieci? Nie jest boginią, to monstrum, obojętne i bezduszne. - Konara wyprostowała się, jej twarz lśniła od łez. - Jak miałam wytrwać, wiedząc o tym? Jak miałam kierować Ramahankami, duchowymi przewodniczkami naszej rasy? Dokąd mieliśmy się udać? Co mieliśmy począć? Musiałyśmy przetrwać okupację. I przetrwałyśmy, bez względu na koszty! - Przetrwałeś kalllistotos - rzekł Courion do Kurgana, kiedy szli promenadą w dzielnicy portowej. - Teraz popłyniemy łodzią. - Teraz? Nocą? Courion przeszedł pod balustradą. - Już prawie świta Stogggul. To pora, kiedy wszyscy rybacy podnoszą żagle. Promenada była niemal pusta. Tu i tam, jak oazy na pustyni, jaśniały światła tawern, takich jak ”Krwista Fala”. Za tawerną młodzi palili laaga, a kochankowie poszli do łóżka. Pijani Sarakkoni spali. Courion popatrzył na Kurgana zza drugiej strony balustrady. - Teraz jest odpowiedni czas, Stogggul. I już się nie powtórzy. - Nie lubię morza. - Wy, V’ornnowie, jesteście głusi, tępi i ślepi. To, co kochamy w oceanach, co nas na nie pcha i sprawia, że czujemy się tam u siebie, to fakt, że żeglując, nie możemy popełnić ani jednego błędu, choćby najmniejszego. Nawet najdrobniejszy błąd, jak zła ocena wiatru czy fali, może sprawić, że statek się wywróci i wszyscy utoną. Na oceanie nie ma się gdzie ukryć ani przed innymi, ani przed sobą. Nie mamy innego wyboru, jak spojrzeć sobie samym w oczy. To konfrontacja o wiele trudniejsza, Stogggul, niż bycie pionkiem w walce z obcą rasą. W miastach, pośród rojących się milionów, też aż za łatwo zagubić samych siebie, ukryć swoją prawdziwą naturę w całej tej kakofonii. Więc kochamy odludny bezkres mórz i pustyń, ofiarujący nam nieskończone możliwości. Ale ty nie, Stogggul. Pod tym względem, niestety, jesteś jak inni z twojej rasy. Kurgan, sprowokowany do działania, przeszedł pod balustradą i dołączył do Sarakkona akurat wtedy, kiedy ten ruszył w mrok. Chłopak patrzył, jak Courion znika, usłyszał, jak ląduje na czymś, co pewnie było pokładem łodzi.”Pod tym względem jesteś jak inni V’ornnowie”, też coś, pomyślał Kurgan i skoczył. Podeszwy butów uderzyły o pokład, pod Kurganem ugięły się nogi. Odległość była większa, niż się spodziewał. Wstrząs zetknięcia z pokładem poczuł w całym kręgosłupie. Pokład się kołysał, co robiło na Kurganie dziwne wrażenie. Trochę się zachwiał, kiedy dziób łodzi opadł w dół, ale Courion go podtrzymał silną ręką. - Raz-dwa się nauczysz stać na pokładzie - pocieszył go Courion, luzując cumy. Łódź popłynęła, choć Kurgan nie miał pojęcia co ją napędzało. Stał na śródokręciu, wczepiony w reling. Czuł, jak żołądki mu się buntują, kiedy fale biły w kadłub łodzi. Obejrzał się tęsknie na promenadę, oddalającą się z każdym uderzeniem serc. Odwrócił się, słysząc łopot płótna. Postawiono już trójkątny, pomarańczowo- czerwony żagiel, drugi już się rozwijał. Żagle złapały wiatr i łódź skoczyła naprzód. Byli na Morzu Krwi. Kurgan zobaczył, że stojący u steru Courion śmieje się z niego. Zacisnął zęby i z wysiłkiem ruszył ku niemu, przekładając dłonie na relingu niczym ktoś wspinający się na strome urwisko. - Czemu się ze mnie wyśmiewasz, Courionie? - Chyba lepiej, że się wyśmiewam, niż gdybym miał cię ignorować, co, cieniasie? I Sarakkon klepnął chłopaka w plecy, aż go zabolało. - Kpisz ze mnie, bo więcej wiesz. - Miałem więcej lat na gromadzenie wiedzy. Jak daleko od Axis Tyr się wyprawiałeś? Ja byłem w wielu miejscach Kundali, nawiązałem wiele przyjaźni. - Z członkami ruchu oporu? - Hmm? A czemu miałbym się interesować kundalańską partyzantką? - Bo uważam, że daliby góry pieniędzy za twoje czarnorynkowe towary. - Teraz mnie obrażasz. Nie handluję na czarnym rynku. - Kapitan uśmiechnął się łobuzersko. - Ale gdybym miał takie czarne serce, to wcale nie musiałbym się zadawać z partyzantami, żeby wyjść na swoje. Tak czy owak, ich wysiłki są daremne, czyż nie? Już twoja rasa tego pilnuje. Moi klienci płacą za swoje zamówienia. Nie kończą rozpruci kordem. - No a Druudzi? Courion przekrzywił głowę. - Czyżbyś wyciągał ze mnie informacje, Stogggul? W czym rzecz? - Zbieram informacje, gdzie tylko mogę. To mój towar. Moja waluta. - Rozumiem. - No więc co z nimi? Sarakkon jakiś czas mu się przyglądał. - Za odpowiednią cenę moglibyśmy zasięgnąć języka. - Będę pamiętał o twojej ofercie. - Kurgan czuł, że Sarakkon coś przed nim ukrywa, ale wiedział również, że nie byłoby mądrze teraz go naciskać. Od lewej strony dziobu wdarła się fala i zalała pokład. Kurgan spróbował się odsunąć. - Nie umkniesz przed tym - odezwał się Courion. - Nie marnuj czasu na próby. Chłopak wytrwał w miejscu, nie odrywając oczu od Sarakkona. Morska woda zalewała mu buty. Byli już dość daleko od brzegu. Noc pojaśniała. Daleko po prawej burcie widział światło sygnalizujące południowy skraj przylądka Wysklepionej Czaszki, tak go nazywali Kundalanie. Dalej rozciągało się Świetliste Morze. Gwiazdy jaśniały jak diamenty, kąpiąc wszystko w chłodnej błękitnej poświacie. Kurgan spojrzał przed siebie i zobaczył, że coś się poruszyło w otwartym luku na śródokręciu. Na pokładzie był ktoś jeszcze. Courion nadstawił ucha na znajomy dźwięk i uśmiechnął się. - Nasz lud ma takie stare powiedzenie, Stogggul.”Kiedy nadciąga twoje przeznaczenie, to pędź mu naprzeciw”. - Skinął głową, kiedy ktoś wynurzył się spod pokładu i wyszedł w światło gwiazd. Był to Bashkir, mistrz kalllistotos, który pobił Kurgana do nieprzytomności. Nie miał posiniaczonej twarzy, żadnej opuchlizny, w ogóle żadnych obrażeń. - Co jest, Courion? - odezwał się Kurgan, nagle spięty i nie spokojny. - Wyobrażasz sobie, że dla twojej przyjemności wezmę udział w walce? Sarakkon bacznie go obserwował. - Boi się ciebie - powiedział do wielkiego Bashkira, który stał już obok niego. - Znakomicie - stwierdził Bashkir. - Powinien się mnie bać. Miał rację. Kurgan z osłupieniem patrzył, jak tamten zaczyna się przemieniać i na dodatek rośnie. Powierzchnia czarnego metalowego ubioru rozszczepiała światło gwiazd niczym pryzmat. Bladobursztynową czaszkę i kark pokrywały tertowe i germanowe obwody. W tym świetle mogłyby uchodzić za jeden z tatuaży Couriona. Czarne oczy miały rubinowe źrenice. W kości policzkowe wszczepione był tertowy ćwiek sieci neuronowej. - Co to jest, na N’Luuure? - Zaniepokojony Kurgan aż się cofnął. - Jestem Nith Batoxxx - oznajmił Gyrgon. - Ofiarowałeś mi dobrą walkę, niebezpieczną i przemyślaną. W zamian udzieliłem ci nieocenionej lekcji, czyż nie? - Ja nie... - Kurgan usiłował przełknąć ślinę, ale zupełnie za schło mu w gardle. - Czy on jest tępawy? - zainteresował się Nith Batoxxx. - Zapomniałeś mnie o tym poinformować. - Nie jest tępy - odparł Courion, stając w obronie Kurgana, a pewnie i siebie. - Po prostu oszołomił go twój widok. - A, tak. - Nith Batoxxx skinął głową. - Dobrze postąpiłem, zasięgając twojej opinii. Znajduję zewnętrzny świat - odwrócił głowę w jedną i drugą stronę - ...psychicznie toksycznym. Jego wzrok znów spoczął na Kurganie. Rubinowe źrenice były, najoględniej mówiąc, niepokojące. Kurgan uznał, że najlepiej będzie, jak przestanie na nie zwracać uwagę. Postanowił, że nie da się zastraszyć Gyrgonowi. - Czego ode mnie chcesz?! - krzyknął poprzez porywisty wiatr. - Hołdu lennego - odparł bez ogródek Nith Batoxxx. Kurgan obejrzał się na Couriona. - To jakiś sarakkoński kawał? - Hołdu lennego. - Gyrgon zrobił krok w jego stronę. W ogóle nie zwracał uwagi na kołyszący się pokład. - Nie będę niczyją własnością - oznajmił Kurgan. - Ani twoją, ani nikogo innego. Gyrgon się zatrzymał. - I cóż począć z taką ignorancją? - Arogancją, Nith Batoxxxie. - Courion wzruszył ramionami. - Mówiliśmy ci. - A tak, mówiłeś. - Gyrgon, o dziwo, wydawał się zadowolony. Rzekł do Kurgana: - Prędzej czy później każdy staje się własnością. Nieważne, kogoś lub czegoś. Nie jesteś wyjątkiem. Jesteś niewolnikiem własnej ambicji. Kurgan milczał. Zgrzytnął zębami i łypał gniewnie na Couriona. Nienawidził go za to, że go wciągnął w pułapkę. - Jesteś Gyrgonem - odezwał się w końcu. - Co ci po mnie? - To nie twoja sprawa. - Wprost przeciwnie. Skoro chcesz mi odebrać wolność, muszę wiedzieć dlaczego. - Ty, który zostałeś wezwany, nie dyktuj warunków Wezwania. - Nith Batoxxx uniósł ramiona, a jego szaty rozwinęły się niczym żagle. Joniczna siatka jego rękawic zaczęła lśnić i iskrzyć. - Jeżeli mi nie złożysz hołdu lennego, zabiję cię tu i teraz, bez wahania, a Courion znajdzie mi kogoś innego, bardziej uległego od ciebie. Kurgan dość wiedział o Gyrgonach, żeby mu uwierzyć. - Courion zapewni ci wsparcie - ciągnął Nith Batoxxx. - Gdy byś potrzebował jeszcze czegoś, skontaktujesz się ze mną. Na stroję twój okummmon na częstotliwość, którą tylko ja odbieram. - Gyrgon wznosił się przed Kurganem jak góra. - A teraz wybieraj. Uwięzienie lub śmierć, pomyślał Kurgan. Musi być jakieś inne wyjście. Jedna z pierwszych nauk, jakich mu udzielił Stary V’ornn, to znaleźć wyjście z... - Dosyć! Twój czas dobiegł końca! - Gyrgon uniósł iskrzącą się jonami pięść. Kurgan skłonił głowę. - Przysięgam ci posłuszeństwo, Nith Batoxxxie. - Patrz mi w oczy. - Gyrgon spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy. - Powtarzaj słowa przysięgi, Kurganie Stogggulu: Przysięgam na krew, że moje życie należy do ciebie. - Batoxxx od czekał, aż Kurgan powtórzy pierwszy wers przysięgi. - Przysięgam na krew, że twoje cele są moimi celami. - Chłopak powtórzył. - Przysięgam na krew, że wypełnię każdy twój rozkaz. - Kurgan znowu powtórzył. - Przysięgam na krew, że jeżeli złamię tę przysięgę, będziesz mógł zrobić z moim życiem, co zechcesz. - Chłopak przez moment się zawahał, a potem dokończył przysięgę. Kiedy Nith Batoxxx cienkim strumieniem jonów naciął wewnętrzną stronę dłoni Kurgana, Courion rozlał do pucharów gęsty, lepki likwor, jakiego chłopak jeszcze nigdy nie widział. Pachniał olejkiem goździkowym i piżmem. Gyrgon ujął jego dłoń i krew spłynęła do kryształowych czar. Potem wypili. Ciecz była czarna jak smoła i równie obrzydliwa, ale dawała niezłego kopa. Unieśli puste czary i wrzucili je w głęboką wodę, pieczętując pakt. Nith Batoxxx zajął się okummonem Kurgana. - Powiesz mi, po co mnie zwerbowałeś? Nith Batoxxx wzruszył ramionami. - Mam wroga, Nith Sahora. Już od pewnego czasu podejrzewałem, że jest renegatem, groźnym odszczepieńcem realizującym własne cele. Ostatnio zorganizował sobie niewielką grupkę popleczników. Znasz Rekkka Hacilara. Ramię chłopaka przeszyło krótkie, mocne ukłucie bólu. - Oczywiście. Sprzymierzył się z tamtym Gyrgonem? Nith Batoxxx pochylił głowę. - Wraz z dwiema Kundalankami, z których jedna przypuszczalnie jest czarownicą. Giyan, pomyślał Kurgan - Nie jestem przyzwyczajony do życia poza Świątynią Mnemoniki. Potrzebne mi oczy i uszy bystrego, ambitnego V’ornna, pozbawionego skrupułów. - Courion powiedział ci, że taki jestem? - Nieważne, co Courion mi powiedział - odparł szorstko Nith Batoxxx. - Powinieneś wiedzieć tylko tyle, że odniesiesz z tego wielkie korzyści. Jeżeli to zbliży mnie do Gyrgonów, chętnie będę spełniał żądania Nith Batoxxxa. Ale tylko tak długo, dopóki będzie to zbieżne z moimi celami, pomyślał sobie Kurgan. Teraz zaś postanowił odnieść pierwszą korzyść z nowego sojuszu. - Gwiezdny admirał Morcha ma na swoim żołdzie kogoś, kto na mnie doniósł. Chciałbym wiedzieć, co to za skcettta. - Powinieneś zapytać jasnowidza. - Pytam ciebie. To proste pytanie. - Nie podoba mi się twój ton i te słowa. - Zapewniam cię, że nie mam żadnych ukrytych celów. Poza tym właśnie zawarliśmy układ. - Kurgan dotknął wciąż jeszcze sprawiającego ból okummmonu. - Chyba okazałem dobrą wolę. Sądziłem, że ty ze swojej strony... Nith Batoxxx wstał. - Spytaj właścicielki ”Krwistej Fali”. Sądzę, że dostarczy ci odpowiedzi, której szukasz. - Dzięki, Nith Batoxxxie. - Kurgan skłonił głowę. Chłopak ćwiczył zdrętwiałe mięśnie ramienia, a Gyrgon zniknął pod po kładem. Courion opierał się o reling na rufie, palił laaga i uśmiechał się zagadkowo. Wytatuowane ręce trzymały ster. Morze się uspokoiło. Łódź szybko zmieniała kurs, żeby wykorzystać odwrócenie się wiatru. Kurgan głęboko zaczerpnął powietrza. Cienka różowa linia na wschodnim skraju nieba zapowiadała brzask. Flet zaraz się rozpadnie. Riane czuła pęknięcia tworzące się w had-atta, widziała je w części swego umysłu, której istnienia nawet nie podejrzewała. Jakby patrzyła w lustra, z których każde odbijało ten sam obraz, ale pod innym kątem. W innej części jej umysłu tkwiło przerażające wspomnienie o tym, jak flet pękł na tysiące odłamków, które wbiły się w ciało Astar. Riane przestała krzyczeć. Odpędziła rozpraszające myśli przerażenie. Drzemiący w niej V’ornn wytężył wolę i odnalazł spokój w kłębiących się wokół niej okropnościach. Myśl, Riane, myśl. Matka ufała, że będziemy wiedzieć, jak usunąć z kart Księgi Zaparcia Się Wiary ochronny urok. Mamy odpowiednią wiedzę. Myśl, Riane. Myśl. Przeczyste Źródło nie wspominało o had-atta. Więc skąd się wziął flet? Księga Zaparcia Się Wiary. Nie było o nim wzmianki w tych partiach książki, których się wyuczyła przed pojawieniem się Bartty. To musi być w jednym z chronionych fragmentów! Riane wyobraziła sobie puste karty. W had-atta pojawiła się pierwsza rysa, biegła na zewnątrz od środka fletu, osłabiając szklistą powierzchnię. Riane, z łomoczącym sercem, skoncentrowała się na wyobrażeniu pustych stron księgi. Przypomniała sobie tekst w Starej Mowie, widoczny przed i po tych pustych stronicach. Nic. Ogarnęła ją rozpacz. Kręciła się w kółko. Powstało nowe pęknięcie, tym razem po drugiej stronie fletu. Wkrótce had-atta się rozpadnie. Ale tkwiący w niej V’ornn nie poddawał się. I nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Matka powiedziała, że Przeczyste Źródło jest o wiele starsze od tej książki, że Stara Mowa rozwinęła się z Venca.”To język czystej magii”, powiedziała wtedy Matka. Czysta magia. Riane coraz trudniej było odgradzać umysł od przeraźliwego bólu, jaki zadawał jej flet. Pierwszy odłamek zranił jej gardło, zakrztusiła się. Posmakowała własnej krwi. Zmusiła się do wizualizowania pustych kart i recytowała alfabet Venca. Zobaczyła, jak pojawiają się ledwie widoczne słowa ochronnego uroku. W tej siatce słów były puste miejsca. Intuicyjnie dobrała litery i utworzyła słowa pasujące do tych luk. Wypowiedziała je w myślach i zobaczyła, jak wypełniają się odstępy - pojawiła się całość tekstu, uniosła ze stronic i utworzyła gwiazdę, obracającą się i pulsującą magiczną energią. Wiekuista Gwiazda. To był urok Widzącego Oka, Riane była tego całkowicie i zupełnie pewna. To był urok, który uwolni Matkę. Wysłała Wiekuistą Gwiazdę do Ayame, w Nadświat, ku Matce. Uda się? Zostały jej ledwie sekundy, żeby się przekonać. A potem had-atta ze straszliwym hukiem roztrzaskał się w niej. Poczuła, jak zaczynają ją rozdzierać tysiące odłamków. A potem nic. Zupełnie nic. Nie mogła się poruszyć, nie mogła nawet mrugnąć. Jej serce przestało bić, krew przestała płynąć. Znieruchomiały odrywające się od fletu odłamki. Lecz umysł Riane nadal działał. Zobaczyła Barttę, zastygłą z wyciągniętymi ku niej rękami, z niepokojem malującym się na twarzy. Kto wie, co się działo w umyśle Bartty, kiedy czas przestał płynąć? Czuła udrękę, wyrzuty sumienia, miała poczucie straty? Czy w ogóle potrafiła odczuwać miłość lub współczucie? Chyba nie, skoro wystawiła Riane na próbę had-atta? Wszystkie te myśli przebiegały przez umysł dziewczyny, kiedy w izbie zmaterializowała się Matka. Thrippingowała ze swojego więzienia! Była wolna! Uśmiechnęła się do Riane i położyła palec na ustach, gestem nakazującym milczenie, jakby dziewczyna mogła wydać jakiś dźwięk. Minęła Barttę jak promień księżycowej poświaty przemykający przez leśną polanę. Weszła na podwyższenie i wyszeptała do ucha Riane: - Chylę czoło przed Darem Sala-at. Jedynie on mógł złamać urok, który wiązał mnie od ponad stulecia. Mówiłam, że jesteś czarodziejką Widzącego Oka. Dzięki. Matka chwyciła had-atta już z innym wyrazem twarzy. - A teraz odwagi. Musisz rozluźnić mięśnie. - Delikatnie położyła dłoń na ramieniu Riane. - Wiem, że sądzisz, iż nie możesz się poruszyć, lecz zapewniam cię, że możesz. Zadbałam o to. Więc uspokój się i rozluźnij, moja wojowniczko. Rozluźnij się. Matka bardzo powoli zaczęła wyciągać had-atta z przełyku Riane. Flet był kolczasty od utworzonych zadziorów i dziewczyna miała wrażenie, że połknęła jeżozwierza. Czuła przeraźliwy ból. Skurczyła się jej przepona i Riane wydała miauczący dźwięk. Szeroko otworzyła oczy, pot zalał jej twarz i całe ciało. Matka na chwilę znieruchomiała i znów nakazała się Riane rozluźnić. Potem wróciła do wyciągania had-atta. Dziewczyna poczuła drapanie zdzierające śluzówkę i ciepły strumień krwi o słodkawym posmaku. Na samą myśl o tym zaczęła drżeć i Matka znów przerwała, odczekała. Riane wzięła się w garść, nakazała mięśniom się rozluźnić. Zamknęła oczy, ale łzy i tak płynęły. Ból narastał i narastał, aż uwolniła się od wszystkiego w westchnieniu. W końcu wyłonił się na poły roztrzaskany flet, błyszczący od jej krwi; magia utrzymywała go w całości. Matka ją odwiązała. Pochwyciła zsuwającą się z krzesła dziewczynę i uniosła w silnych ramionach. Przeszła przez izbę, wyjęła z uchwytu pochodnię i rzuciła na starożytny mechanizm. Po chwili płomienie zaczęły lizać podwyższenie i krzesło. Flet wisiał, a krew kapała na znieruchomiałe stopy Bartty. Riane, pomimo bólu, wyczuwała zastój czasu - jakby ona i Matka brodziły w lepkiej cieczy, która przywierała do nich i wciągała je jak lotne piaski. Każdy oddech był jak wciąganie w płuca lodu. Wszystko poruszało się tak powoli, że Riane nie była już pewna, ani gdzie jest, ani co się dzieje. Wszystko odbywało się jak we śnie, gdzie nie przestrzega się logicznych praw znanego wszechświata. Stopniowo uświadamiała sobie, że ściany, podłoga i sufit izby rozbiegają się, rozpadają na subatomowe składniki. Zanim wszystko się rozpłynęło w wielkiej rzece czasoprzestrzeni, Riane odwróciła głowę i popatrzyła na swoje więzienie. Zobaczyła, jak czas zaczyna płynąć, jak had-atta rozpada się na kawałki. Zobaczyła Barttę zasłaniającą rękami twarz. Zobaczyła płomienie, chciwie pożerające narzędzie tortur. A potem Matka i Riane zniknęły. Eleana obudziła się z krzykiem. Giyan natychmiast przykucnęła przy niej i przytuliła ją. - Co się stało? - Odgarnęła wilgotne od potu włosy z twarzy dziewczyny. - Koszmarny sen? - Śniłam o śmierci, krwawej śmierci. Sny o unicestwieniu, pomyślała Giyan. Już nie możemy uciec przed lękiem przed śmiercią. Dotknęła policzka dziewczyny. - Odpocznij trochę. - Wciągnęła w płuca zimne górskie powietrze, szczelniej się otuliła grubymi szatami. - Jutro Rekkk będzie mógł ruszyć w drogę. Odnajdziemy Dar Sala- at. Musisz w to wierzyć. Eleana skinęła głową. Giyan uśmiechnęła się do niej i wstała. Już dochodziła do swojego posłania obok Rekkka, kiedy usłyszała głos dziewczyny i zawróciła. - Boję się, Giyan. Przyklękła przy Eleanie i wzięła ją za rękę. - Wszyscy się boimy, kochanie. Ale to był tylko zły sen, nic więcej. - Nie rozumiesz. - Ach, kochanie, masz tyle odwagi... - Nie takiej. - Eleana odwróciła wzrok, a potem znów spojrzała na piękną twarz Giyan. - Boję się, że jestem w ciąży. - Te nagłe mdłości. Wiedziałam, że coś jest nie tak. - Giyan przysunęła się bliżej. - Kto jest ojcem? - Myślę, że to musiało się stać tego dnia, kiedy kąpałam się w rzece, gdy po raz pierwszy spotkałam Annona. - Dziewczyna odczekała chwilę, patrząc Giyan w oczy. - Nie powiedział ci. Giyan potrząsnęła głową. - Polował ze swoim przyjacielem, tym z bezbarwnymi oczami i okrutnymi ustami. - Z Kurganem. Eleana powtórzyła imię, jakby było potrawą, której nigdy przedtem nie kosztowała. - Głupia byłam, kąpiąc się tak blisko siedzib V’ornnów. Ale wykonałam zadanie; no i upewniłam się, że nie ma w pobliżu żadnego oddziału Khagggunów. Tylko na chwilę przestałam się mieć na baczności. Musieli mnie obserwować, ukryci w zagajniku sysalowców. Przyjaciel Annona skoczył na mnie. Annon próbował go powstrzymać i prawie mu się udało, kiedy nagle wydarzyło się coś dziwnego. Pojawił się największy orzeł, jakiego widziałam w życiu i zaatakował Annona. A kiedy on leżał nieprzytomny, jego przyjaciel... mnie zgwałcił. - Eleana wpatrywała się w Giyan. - Parę tygodni potem zaczęłam mieć te zawroty głowy i mdłości. Najpierw sądziłam, że to jakieś niegroźne zakażenie ucha wewnętrznego, już przedtem je miewałam. Ale kiedy powtarzały się coraz częściej, zaczęłam rozważać inne możliwości. Ale i tak było to jakieś dziwne. Wiele razy spałam z Dammim. Lecz gdybym nosiła jego dziecko, już powinnam mieć brzuszek. A spójrz, brzuch mam tak samo płaski jak zawsze. Wiem, że nie jestem chora. Czuję ruchy dziecka. Giyan położyła dłoń na brzuchu Eleany. - Twoje domysły są słuszne. - Odpędziła niepokój. - Płód będący na pół V’ornnem nie ujawni się jeszcze przez wiele tygodni, ale kiedy to nastąpi, będziesz bliska rozwiązania. - Skąd wiesz? - zdumiała się Eleana. - Khaggguni zgwałcili wiele kobiet w moim miasteczku. Niektóre zaszły w ciążę. Jak wiesz, Ramahanki są lekarkami. Te młodsze miały za zadanie opiekować się ciężarnymi. To była prawda, lecz oczywiście, nie cała. Nikt nigdy nie mógł się dowiedzieć, że i ona nosiła dziecko V’ornna, jak teraz Eleana. Nie uszła jej uwagi ta ironia losu. - Urodzi się wcześniej niż kundalańskie dziecko - ciągnęła - ale jego rozwój w pierwszych dniach, tygodniach, miesiącach, w pierwszym roku jest wręcz astronomiczny wedle naszych standardów. - Giyan okryła dziewczynę. - Czemu nam wcześniej nie powiedziałaś, kochanie? - Liczyliście na mnie, ty i Rekkk. Nie chciałam was niepokoić. Nie chciałam, żebyście musieli na mnie uważać, skoro walczymy o życie. - Godne podziwu, ale głupie. - No i... - Eleana na chwilę odwróciła wzrok - nie wiedziałam, czy mogę to powiedzieć Rekkkowi. Widziałam V’ornnów, jak z pojemnikami przeczesywali okolice, szukając, jak to drwiąco nazywali,”wojennych odpadków”. - V’ornnowie nigdy nie odbiorą ci dziecka - rzekła zdecydowanie Giyan. - Obiecuję. - Bardzo mnie wzrusza twoja obietnica, ale... - Eleana oparła głowę na dłoniach, palcami przeczesywała włosy. - Rozmyślałam. Ten nocny koszmar... boję się, że wiem, co to znaczy. - Nagle pod niosła wzrok. - Ten V’ornn, który mnie zgwałcił, Kurgan, jest mi nienawistny. To jego potomek. Nie chcę tego dziecka. - Ale ono jest i twoje. - Giyan położyła dłonie na ramionach Eleany. - Błagam, nie karz nie narodzonego dziecka za grzech popełniony przez jego ojca. Rozmawiamy o niewinnej istocie. Oprócz ciebie nie ma innego obrońcy. Jej życie jest w twoich rękach. Eleana patrzyła na nią błagalnie. - Boję się, że ile razy na nie popatrzę, zobaczę jego ojca. Pragnę zemsty za to, co mi zrobił. - Twój gniew jest zrozumiały, lecz pozwól, że cię o coś zapytam. A co będzie, jeśli zobaczysz w nim siebie? Nie wierzysz, że to możliwe? Nie wierzysz, że wychowasz to dziecko tak, żeby było lepsze niż jego ojciec? Czyż nie byłaby to najlepsza zemsta na Kurganie? Eleana drżała. Giyan przytuliła ją i kołysała. - Boję się. Tak bardzo się boję. Nie tego chcę, nie o tym marzyłam. Chciałam, żeby to było dziecko Annona. - Los często prowadzi nas dziwnymi ścieżkami, Eleano. A my powinniśmy być na to przygotowani, żeby lepiej pojąć, kim jesteśmy i dokąd podążamy. Eleana zaczęła płakać. - Ach, moje kochanie. - Giyan - szepnęła dziewczyna - czy to głupie, że martwię się własnym życiem, podczas gdy ważą się losy Kundali? - Z każdym naszym oddechem - powiedziała miękko Giyan życie toczy się dalej. To nasza natura, instynkt przetrwania. Nie może być inaczej. Eleana rozmyślała nad tym przez chwilę. - A jeżeli idę złą ścieżką? - Ach, moja droga, kto z nas ma wystarczającą mądrość, żeby to ocenić? Bywa i tak, że kiedy już nasza podróż dobiega kresu, pojawia się inna ścieżka i wiedzie nas w nieoczekiwanym kierunku. Na początku każdej podróży drogi się rozwidlają. Którą podążyć? Czasem twoje serce mówi jedno, a rozum drugie. - Giyan myślała tak o własnym życiu, jak i o życiu Eleany. Czy aż tak bardzo się różniły? Uważała, że nie, w tej nastolatce dostrzegała i siebie. - Powiedz mi, Eleano, co w tej chwili mówi twoje serce? Dziewczyna odwróciła głowę, milczała. Giyan puściła ją, a ona wstała i oddaliła się od sypiącego iskrami ogniska. Stała tak jakiś czas, zapatrzona na jodły. Po niebie przesuwały się cztery księżyce, wąziutki srebrny sierp piątego widniał nad skutymi lodem szczytami Djenn Marre. Północ oznaczała początek lononu, pory zmiany. - Giyan? - Głos dziewczyny był samotny jak pohukiwanie sowy. Wstała i podeszła do Eleany. Milczała. Czuła, jak dziewczyna drży, ale opanowała chęć przytulenia jej. Powiedziała już to, co miała do powiedzenia; nie chciała jej do niczego zmuszać. - Spróbujesz mnie powstrzymać, jeśli postanowię usunąć ciążę? Giyan przeklęła okoliczności, które zmuszały dzieci, żeby zbyt wcześnie dorastały. Zrobiło się jej żal Eleany. Okradzione ją z czegoś tak cennego i unikalnego, że nigdy nie będzie można jej tego wynagrodzić. Lecz widziała również możliwości, których dziewczyna nie dostrzegała. Urodziła przecież syna, pół-Kundalanina pół-V’ornna, przeczuwała przyszłość. Annon odziedziczył najlepsze cechy obu ras. Wyrastał na wojownika, który wszystkiego dociekał, z tęsknotą patrzył na Djenn Marre, z dwudziestu metrów potrafił przeszyć strzałą bielaka, a zarazem potrafił wczuć się w cierpienie Kundalan. Ugryzła się w język. Nie wolno jej było o tym opowiedzieć. Lecz Dar pozwalał jej wyczuć w powietrzu nocy te wszystkie słowa, emocje i myśli, pewną głębię, którą inni mogliby nazwać przyszłością, a przynajmniej ewentualną przyszłością, która niosła ze sobą to, co spoczywało także w jej sercu: miłość, zaufanie, nadzieję. Giyan wiedziała, że przekazała synowi wspaniałe ideały. Czyż Eleana postąpiłaby inaczej? Nie sądziła. - Jeśli się zdecydujesz na aborcję - powiedziała, starannie dobierając słowa - zrobię wszystko, żebyś wyszła z tego bez szwanku. Eleana milczała. Stała, lekko drżąc, wpatrzona w rozwidlenie drogi, która się przed nią otwierała. - Jesteś wojownikiem, Eleano. - Jeśli o to chodzi, to obie jesteśmy. - Dziewczyna spojrzała na Giyan. - Ta potyczka zabrała nam sporo czasu. Musimy się spieszyć do Stone Border. - Wskazała na północny zachód. - Za następnym grzbietem leży wioska U Zbiegu Dolin. Tam możemy nabyć cthaurosy od znanego mi kowala. Giyan dostrzegła w jej oczach żal i tęsknotę i delikatnie ucałowała ją w oba policzki. 32. Cztery i dwadzieścia nagonogi Przyszedłeś mnie aresztować? - zapytał Bach Ourrros, kiedy w jego drzwiach pojawił się generał skrzydła Nefff. Odziany był w szatę w błękitne i żółte kręgi, która wydała się Nefffowi dość dekadencka. - Ależ skąd - odparł uprzejmie generał skrzydła. - Mogę wejść? Był wieczór. W Axis Tyr zapalały się światła. Panował spory ruch, jak zwykle podczas wymiany załóg. Bach Ourrros popatrzył nad szerokimi barami Nefffa - wielu Khagggunów maszerowało dwójkami lub trójkami, ale żaden w ogóle nie zwracał na niego uwagi. - Jesteś sam, generale skrzydła? Nefff uniósł ramiona, a potem je opuścił. - Samiuteńki. Bach Ourrros ponownie omiótł wzrokiem szeroką, ruchliwą ulicę, skinął głową i odsunął się. Weszli do obszernej komnaty wychodzącej na wewnętrzny dziedziniec, niedawno obsadzony sadzonkami ammonowców, wróżebnymi paprociami i kwiatami. Pośrodku posadzono drzewko clemettowe o prawie dojrzałych owocach. Wszystkie okna otwarto na oścież i komnata była przesycona wonią licznych owoców. - Wybacz moją podejrzliwość - odezwał się Bach Ourrros - ale to chyba normalne, że odczuwa się niepokój na widok każdego Khaggguna, jeśli codziennie ogląda się głowę najlepszego przyjaciela wbitą na pal przed pałacem regenta. - Zupełnie zrozumiałe. Nefff skinął w podzięce głową, bo Ourrros podał mu kielich, i rozejrzał się wokół. Konsorcjum Ourrrosa należało do najbogatszych i jego rezydencja to odzwierciedlała. Wspaniałe v’ornnanskie dywany, drogie sprzęty oraz jeszcze cenniejsze od nich dzieła sztuki, niektóre sprowadzane za wielkie sumy spoza planety. Antyczne wazy najwyraźniej były pasją Ourrrosa. Sporą ich liczbę ustawiono w dużej serwantce z giętego drewna ammonowca z drzwiczkami z v’ornnańskiego kryształu. Komnata tchnęła spokojem, była bardziej odpowiednia dla artysty niż dla potężnego Bashkira zajętego kolejnym interesem. - Masz wspaniałą rezydencję. Bach Ourrros nic nie powiedział. Przyglądał się Nefffowi spode łba. Generał skrzydła obejrzał sobie salon i znów zwrócił się ku Ourrrosowi. Uśmiechnął się. - Sądzę, że jesteś ciekaw, co mnie tutaj sprowadza. - To mało powiedziane - odezwał się oschle Ourrros. - Właśnie. - Nefff demonstrował oficjalny uśmiech, ledwo unosząc kąciki ust. - To dość krępujące. - Ourrros milczał. Nefff odchrząknął. - Szczerze mówiąc, to regent mnie przysłał. Uważał, że gdyby sam przyszedł lub cię wezwał, to oczywiście, wyciągnąłbyś błędne wnioski. - Oczywiście. Uśmiech Nefffa stał się jeszcze bardziej oficjalny. - Regent żałuje tego... incydentu przy kolacji. - Tak to nazywa? Jego syn zastrzelił mojego przyjaciela. - Godne ubolewania. Kurgan Stogggul jest zapalczywy i nie obliczalny, dlatego oddano go pod rozkazy gwiezdnego admirała. - Wybacz mą szczerość, generale skrzydła, ale wygląda na to, że Kinnnus Morcha ma teraz co robić. Nefff skwitował tę uwagę bardziej naturalnym uśmiechem. - Istotnie, ma pełne ręce roboty. - Odstawił opróżniony kieliszek na boczny stolik. - W każdym razie, zważywszy na zapalczywy charakter Kefffira Gutttina, regent uważa, że na dłuższą metę lepiej dla ciebie, że ta znajomość została przecięta. - Przecięta? Czy to jakiś niesmaczny dowcip? Nefff po raz pierwszy nieco się speszył. - Wybacz, źle dobrałem słowa. Zapewniam cię, że regent pragnie ci wynagrodzić tę przykrość. - Jeżeli pragnienia regenta są szczere, to może tego dowieść, pozwalając na kontynuowanie budowy Za Hara-at. - Tak się składa, że właśnie o tym regent pragnie z tobą porozmawiać. Powiedzmy o dwudziestej? Zostaniesz zaprowadzony do prywatnych apartamentów regenta. Bach Ourrros skinął głową. - Ufam, że ze względu na rozwój wydarzeń regent nie weźmie mi za złe, gdy zabiorę ze sobą ochronę. - To zawieszenie broni - rzekł Nefff. - Ale jeżeli czujesz potrzebę podjęcia środków ostrożności, to masz do tego pełne prawo. Tuż po wybiciu dwudziestej Bach Ourrros w towarzystwie groźnie wyglądającego ochroniarza stanął przed główną bramą pałacu regenta. Z zainteresowaniem zauważył, że poczerniała i zeschnięta głowa jego przyjaciela zniknęła wraz z khaggguńską piką, na którą była zatknięta. Wkrótce po tym, jak podał swoje nazwisko dyżurnemu Haaar-kyut, pojawił się generał skrzydła Nefff we własnej osobie. - Rad jestem z twego przybycia - rzekł swobodnym tonem, prowadząc ich przez labirynt pomieszczeń na parterze. - Wcześniej, podczas wizyty u ciebie, czułem się skrępowany, bo wiem o długotrwałej wrogości pomiędzy twoim konsorcjum a regenta. Lecz kiedy czasy się zmieniają, należy się przystosować, nieprawdaż? - Nefff przeprowadził obu V’ornnów przez trzy kolejne stanowiska straży Haaar-kyut, powiódł ich w górę paradnymi schodami na pierwsze piętro, a później korytarzem. Wreszcie zatrzymał się przed rzeźbionymi drzwiami z drewna sercowca, zastukał, otworzył drzwi i odsunął się. - Życzę szczęścia - rzekł i zniknął za narożnikiem. Bach Ourrros przez chwilę stał nieruchomo przed otwartymi drzwiami. Miał wrażenie, że owiał go chłodny wiatr, poczuł się bezbronny i wystawiony na ciosy. - Nie spodziewam się kłopotów - mruknął przez ramię do ochroniarza - ale lepiej bądź przygotowany na wszystko. Kiedy Bach Ourrros i jego ochroniarz weszli do apartamentu, regent Stogggul był w jowialnym nastroju. Bach Ourrros po raz pierwszy widział prywatne apartamenty regenta i był pod wrażeniem. Najbardziej zainteresowały go wspaniałe dzieła sztuki, na które Stogggul prawie w ogóle nie zwracał uwagi. - Ach, Bach Ourrros! - wykrzyknął regent, zrywając się na nogi. - Pomyślałem, że chętnie obejrzysz zgromadzone tu dzieła! - Sogggul zignorował ochroniarza postępującego dwa kroki za Ourrrosem. - Poczytuję to sobie za zaszczyt, regencie. - Ourrros przystawał to przed wspaniałą rzeźbą, to przed przepiękną tkaniną, podziwiał. Zorientował się, że nigdzie nie widać Dalmy ani nikogo z przybocznej straży regenta, choć od czasu do czasu przesuwały się ich cienie, kiedy patrolowali korytarz. Jedynie młody służący stał sztywno obok niskiego rzeźbionego stolika z drewna sercowca, zastawionego półmiskami pełnymi aromatycznych potraw i karafek z winem i ognistą numaaadis. Nieobecność Dalmy zdziwiła Ourrrosa. Regent, od kiedy mu ją odebrał, posługiwał się nią nieustannie, żeby rozdrapywać ranę zadaną dumie Ourrrosa. Stogggul stał pośrodku komnaty i cierpliwie czekał, aż Ourrros skończy oglądanie. Przez otwarte balkonowe drzwi wpadały powiewy łagodnego wiatru, kamienna posadzka balkonu błyszczała w migotliwym świetle filigranowych kundalańskich lamp. Komnatę wypełniało słodkie tremolo godowej pieśni nagonogów. - Wspaniała kolekcja! - oznajmił Ourrros. - Moje gratulacje! Twoje komnaty to prawdziwe muzeum bezcennych dzieł sztuki. Stogggul szeroko rozłożył ramiona. - Czy jest tu coś, co podoba ci się bardziej od innych dzieł? - Hmmm... - No, no. Coś musiało ci wpaść w oko. - Prawdę mówiąc, tak. - Bach Ourrros wskazał alabastrową wazę, tak przezroczystą, jakby była zrobiona z błonki. - Ta modlitewna waza VII Dynastii Nieobiańskiej jest piękna. Stogggul przekrzywił głowę. - Naprawdę tak sądzisz? - O tak. Wspaniała. Dałbym wszystko, żeby mieć taki okaz... - Więc ją weź. Jest twoja. - Co takiego? Stogggul pstryknął palcami i służący ożył. Wziął cenną wazę z podświetlonego postumentu i podał osłupiałemu Bashkirowi. - Och nie, regencie. Nie mógłbym. - Dlaczego nie? Chcesz ją, a ja chcę ci ją dać. Cóż prostszego? Ourrros trwał bez ruchu. Stogggul skinął na służącego, który postawił wazę na podłodze przy rogu stolika. - Usiądź, proszę - rzekł regent. - Podczas kolacji waza będzie po twojej lewej ręce. Musisz przywyknąć do jej bliskości. Trzej V’ornnowie usiedli na wielkich, barwnych jak klejnoty poduchach, ułożonych wokół niskiego stolika; Ourrros przy nieobiańskiej wazie, ochroniarz po jego prawej stronie, regent naprzeciwko. - Pozwoliłem sobie zadysponować taki posiłek, jaki by jadły północnokundalańskie plemiona z Korrushu - odezwał się regent, kiedy służący nalewał wina i likworu do kryształowych kielichów. - Moja kuchnia przygotowała oryginalne potrawy. Mam nadzieję, że ci zasmakuje potrawka ze slingboka. Bach Ourrros przyjrzał się nieznanym potrawom. - Przyznaję, że nigdy czegoś takiego nie jadłem. - Ja również - odparł regent, wskazując półmiski. - Lecz godne zaufania źródła zapewniają, że gdybyśmy rozłożyli obóz w miejscu budowy Za Hara-at, to jedlibyśmy potrawkę ze slingboka i pasztet z nagonogów. Bach Ourrros zesztywniał, słysząc wzmiankę o Za Hara-at. Trzymał kielich ognistej numaaadis, podany przez służącego, lecz nie pił. - No, no - powtórzył regent - musimy dołożyć starań, żeby przejść do porządku dziennego nad minionymi przykrościami. - Uniósł kielich. - To nowy dzień, Bachu Ourrrosie. Nowa era. Wznieśmy toast za Za Hara-at. Ourrrosa wciąż niepokoiła nieoczekiwana dobroduszność regenta. - Widzę, że dziś wieczorem nie ma u twego boku Dalmy. - Nie będzie jej też jutro i pojutrze. - Stogggul się pochylił i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. - Zdradzę ci sekret. Jest z gwiezdnym admirałem Kinnnusem Morchą. Hultaj ją uwiódł. Bach Ourrros skrzywił się. - Złożyłbym wyrazy ubolewania, regencie, ale nie mogę się na to zdobyć. - Nie. Przypuszczam, że nie. - Stogggul się wyprostował. - Teraz jesteśmy w tej samej sytuacji, czy to się nam podoba czy nie. Ourrros chrząknął, nieco udobruchany tym, że regent dostał to, na co zasłużył, przynajmniej jeśli chodzi o Dalmę. - Wyjaśnij mi, czemu mamy pić za Za Hara-at? Słyszałem, że zakazałeś dalszej budowy. - To już przeszłość. - Regent znów wzniósł kielich. - Jak po wiedziałem, to nowy dzień, nowa era. Pragnę, żeby dokończono budowę Za Hara-at. Bach Ourrros ponownie odchrząknął. Jego mina świadczyła, że nie wierzy w to, co usłyszał. - Długo rozmyślałem o zaletach takiego miasta, no i pojąłem, że można tam zbić fortunę. - Więc dostrzegasz korzyści z takiego handlowego miasta - odezwał się Bach Ourrros. - I przede wszystkim dlatego Kefffir Gutttin, Hadinnn SaTrryn i ja spytaliśmy Eleusisa Asherę, czy możemy finansowo wspierać budowę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że miasto wymaga nakładów zbyt dużych jak dla jednego konsorcjum, nawet Asherów i nawet przy wykorzystaniu niewolniczej pracy Kundalan. Jako główni partnerzy moglibyśmy najwięcej zarobić przy negocjowaniu opłat, dzierżaw, usług i tak dalej. - Niestety, nie ma już z nami Kefffira Gutttina. - Jego konsorcjum trwa, regencie. - Nie na długo. Niełaska, w jaką popadł, je zniszczy. - To zaoferuję pomoc. - Naprawdę uważasz, że to mądry postępek? Ourrros przeniósł wzrok z twarzy regenta na wspaniałą nieobiańską wazę po swojej lewej ręce. - Był moim przyjacielem, regencie. Cóż innego mogę zrobić? - Iść naprzód. - Stogggul oparł łokcie na stole. - Wykorzystać swoje środki do budowy Za Hara-at. Ze mną jako nowym wspólnikiem. - Z tobą? - Nasze konsorcja utworzą potężny blok handlowy. Na tyle potężny, żeby Konsorcjum Asherów nie mogło odrzucić naszego udziału w Za Hara-at, choćby moja osoba była im nie wiem jak wstrętna. - Regent stuknął kielichem o kielich Ourrrosa. - O tak. Zacznijmy na nowo. Co ty na to? - Nie mogę zapomnieć, co zrobiłeś Kefffirowi Gutttinowi. - To było w innym życiu. Było, minęło. Jak mam ci udowodnić, że mam dobre zamiary? Mam ukarać sprawcę? - Kurgan jest twoim synem. - Synów też można karać, tak jak wszystkich innych. - Stogggul wydął usta. - Powiedz, Bachu Ourrrosie, czy tego właśnie pragniesz? Jeżeli tak, stanie się to natychmiast. - Nie jestem jak Gyrgoni. Nie wymierzam kary przez pośrednika. - Więc pozwól, byśmy tego wieczora zapomnieli o zemście. Jedzmy potrawkę ze slingboka i pasztet z nagonogów, wyobraźmy sobie, że jesteśmy na Korrushu. Porozmawiajmy o przyszłości i o Za Hara-at. Bach Ourrros niechętnie podniósł kielich do ust, lecz nie wypił, dopóki regent nie łyknął ze swojego. - Wspaniałe numaaadis - rzekł, czując, jak płomień spływa mu w gardło. Regent skinął głową i dał znak służącemu stojącemu cicho w pobliżu. Ten nałożył korzennej potrawki ze slingboka do miedzianych miseczek i pociął pasztet z nagonogów na grube trójkątne kawałki. Najpierw podał potrawy Ourrrosowi, potem Stogggulowi. Kiedy zaniósł poczęstunek ochroniarzowi, ten odmówił. - Nie gniewaj się, regencie - powiedział Ourrros. - On w pracy nie je i nie pije. - Jego strata - odparł Stogggul, patrząc na służącego. Służący zabrał potrawy i postawił je na bocznym stole, za ochroniarzem. Stanął tam, milczący i nieruchomy, jak rzeźby w komnacie. - Jak ci smakują potrawy z Korrushu? - zapytał regent, zjadając parę łyżek potrawki i duży kawałek pasztetu. - Obie są pyszne - odparł Ourrros. - Nie sądziłem, że kiedyś skosztuję czegoś takiego. Szczególnie smakowity jest pasztet z nagonogów. - Sądzę, że powinniśmy się przyzwyczajać do takich potraw. Co ty na to? Bach Ourrros wiedział, o co chodzi Stogggulowi. Chwilę się namyślał, zanim przemówił. Mógł, rzecz jasna, zmilczeć lub skierować rozmowę na inny temat, ale przeważyła chęć ujrzenia reakcji regenta. - Choć zaprzestałeś budowy, tak jak kazałem - odezwał się Wennn Stogggul - to i tak należy brać pod uwagę olbrzymią robotę Mesagggunów i już kupione na kredyt materiały. Konsorcjum Gutttina zalega z opłatami. - Regent oblizał wargi. - Jeśli dobrze rozumiem, to zgodnie z warunkami umowy powinni się teraz wycofać. Konsorcjum SaTrryna mogłoby wyłożyć dodatkowe środki, lecz obawiam się, że ty nie. - Uśmiechnął się. - Sornnn SaTrryn powiadomił mnie, że obecnie nie chce angażować w to więcej kapitału. I tu wkracza Konsorcjum Stogggula. Jesteśmy gotowi, chętni, i możemy wyłożyć potrzebną sumę w zamian za status głównego udziałowca. - I mnie powiadomiono o niepomyślnej decyzji Sornnna SaTrryna - powiedział Bach Ourrros. - Ułożyłem się z moim bankiem o pożyczkę, która pokryje brakującą sumę. - Uśmiechnął się. - Przykro mi, że cię rozczarowałem, regencie. Ale interesy to interesy. - O, już zjadłeś pasztet z nagonogów. - Stogggul skinął na służącego. - Jeszcze kawałek? - Prawdę mówiąc, nie m... Nagle twarz Ourrrosa zbielała. Spróbował zwymiotować, ale nie mógł. Jego ochroniarz poderwał się, lecz stojący za nim służący sięgnął po nóż do krojenia i pchnął go. Przyszpilił do stołu dłoń ochroniarza. Ten starał się wyrwać nóż, ale służący szybkim ruchem skręcił mu kark. Potem się odsunął i ochroniarz padł. Bach Ourrros zaś, drapiąc paznokciami szyję, umierał od trucizny, którą Stogggul własnoręcznie nasączył upieczony już pasztet z nagonogów. Była to ta sama mieszanina magicznych ziół, którą Malistra podstępnie mu podała podczas ich pierwszego spotkania i uodporniła go na to. Stogggul, z przyjemnością i zaciekawieniem przyglądający się przedśmiertnym drgawkom Ourrrosa, powiedział: - Cała rzecz w tym, że zawsze się uważałeś za sprytniejszego ode mnie. Bach Ourrros z wytrzeszczonymi oczami chwytał powietrze niczym umierający lorg. Do komnaty wszedł generał skrzydła Nefff. - Wszystko w porządku, regencie? - spytał, rozglądając się. - W zupełności - odparł Stogggul. - Wygląda na to, że Bach Ourrros ma jakąś alergiczną reakcję. Nefff podszedł do stołu. - V’ornnowie cierpiący na alergię powinni bardziej uważać na to, co jedzą. - Odsunął się, bo usta Ourrrosa szeroko się otworzyły i krew popłynęła na pasztet z nagonogów. - Musimy to teraz spalić, nieprawdaż? - Skinął na młodego służącego, który był jednym z jego starannie wyselekcjonowanych zamachowców z Haaar-kyut. Ten szybko wziął ze stołu półmisek z pasztetem z nagonogów i zniknął z nim. - A teraz główny punkt programu - rzekł Nefff, zarzucając sobie na ramię ciało Bacha Ourrrosa. - Jaka szkoda - odezwał się Stogggul, ocierając tłuszcz z brody. - W innych okolicznościach byłby znakomitym wspólnikiem. Mogę zaświadczyć, że był uczciwym Bashkirem. I do tego bardzo pracowitym. Lecz zraniłem go głęboko i dobrze wiem, że zamordowałby mnie przy pierwszej sposobności. Kiedy następnego dnia regent Stogggul wrócił ze spotkania z Sornnnem SaTrrynem, na którym przypieczętowano kontrolę Stogggula nad budową Za Hara-at, wspaniała nieobiańska modlitewna waza znów stała na podświetlanym postumencie. Tym razem jednak miała na dnie dziesięciocentymetrową warstwę szarawego popiołu, co - przynajmniej zdaniem Stogggula - jeszcze dodawało jej piękności. Kurgan i Courion co wieczór robili zakłady podczas walk kalllistotos, a potem chodzili do ”Krwistej Fali”. W tawernie pełno było Sarakkonów, którym przedstawiono chłopaka. Już samo nawiązanie kontaktu z Sarakkonami było wspaniałym osiągnięciem. Naprawdę dopiąłem tego, myślał Kurgan, czego nie dokonałby żaden inny V’ornn. Upijał się z hałaśliwymi żeglarzami obcej rasy, słuchał ich morskich opowieści, uczył się ich sprośnych piosenek i zbierał szczere pochwały za to, że starał się śpiewać razem z nimi w ich języku. Najbardziej podobało im się to, że miał odwagę wejść na arenę do dziesiątej walki z obecnym mistrzem. A jeszcze bardziej to, że tamten zrobił z niego marmoladę. Któregoś wieczoru zapytał Couriona o to dziwactwo. - To proste - odparł Sarakkon. - Moja rasa podziwia odwagę w obliczu ogromnych przeciwności. Żaden z naszych mitycznych bohaterów nie przeżył ciężkich prób. To nie ma znaczenia. Byli nieskazitelni. Ich idealizmu nie skaziła pokusa i zepsucie. Cenimy ich za to, że ich niezachwiana odwaga wskazuje nam kierunek. Idziemy drogą, którą nam wyznaczyli, bo nie możemy być od nich gorsi. Kurgan, dla którego zwycięstwo było wszystkim, był zdumiony tym, że Sarakkoni uważali go za bohatera tylko dlatego, że stanął do walki, choć miał niewielkie szansę, że przeżyje. Nie było ważne, czy wygrał, czy przegrał. Bardzo szybko odrzuciłby tę filozofię, gdyby nie wyczuł, że Stary V’ornn na swój sposób starał się go skłonić do zrozumienia tego samego. Pił więc, śpiewał i słuchał - i to z coraz większą uciechą. Palił również laaga, łatwo dostępną wśród jego nowych sarakkońskich przyjaciół. I przez cały czas obserwował właścicielkę ”Krwistej Fali”, szczupłą, hożą Tuskugggun, bardzo zasadniczą. Zauważył ze zdumieniem, że najbardziej awanturniczy Sarakkoni czuli przed nią respekt, osobiście znała też każdego V’ornna, który bywał w jej lokalu. Poza tym było tu jeszcze coś niezwykłego. W „Krwistej Fali” - rzecz nie do pomyślenia w v’ornnańskich firmach - nie istniał podział na kasty. Łatwo byłoby tłumaczyć to walkami kalllistotos czy obecnością Sarakkonów, którzy pogardzali kastowością. Lecz pod koniec tygodnia Kurgan był całkowicie przekonany, że swobodna atmosfera ”Krwistej Fali” była zasługą właścicielki. Courion powiedział mu, że miała na imię Rada. I w swoim lokalu - wierzcie lub nie - była regentem. Choć była tylko Tuskugggun, i to na dodatek młodą, stawiała czoło każdemu i jej było na wierzchu. Nic dziwnego, że system kastowy się tu załamał. Kurgan uważał jej postępowanie za osobliwe i perwersyjne. Tłumaczył sobie, iż nie zagadnął jej od razu tylko dlatego, że się bał, że Nith Batoxxx go nabrał, mówiąc mu, iż ta Tuskugggun wie, kto opowiedział gwiezdnemu admirałowi o jego grzeszkach. Prawda była jednak taka, że Rada go fascynowała, choć zarazem budziła w nim instynktowną odrazę. Pod koniec tygodnia wiedział, że już nie może dłużej zwlekać. Godzinami pił i śpiewał z Sarakkonami. Wypalił trzy skręty laaga. Chwiejnie się podniósł i ruszył przez hałaśliwy, kłębiący się tłum ku barowi, gdzie stała Tuskugggun, mając baczenie na swoje królestwo. Nosiła szatę barwy błękitu nocy z lamowaniem turkusowym jak krew. Sifeyn zarzuciła na ramiona, buntując się przeciwko obyczajom. Długa, stożkowata czaszka lśniła od olejków, przyozdobiła ją diademem ze stopu tertu i brązu. - Jestem Kurgan Stogggul, Rado - rzekł po prostu. Obrzuciła go chłodnym, taksującym spojrzeniem. - Nie jesteś mi nie znany. - Wezmę to za dobry znak. - Możesz brać, za co tylko chcesz. Rozbawiła go jej zadziorność. - Powiedziano mi, że masz informacje, które mogłyby mi się przydać. - Mam najrozmaitsze informacje. Spojrzała ponad jego ramieniem dając znak barmanowi, że powinien przytoczyć z zaplecza więcej beczułek z miodem. Kurgan zobaczył, że Courion wstał od stołu, przeszedł przez zatłoczoną salę i zniknął w tylnym korytarzu, gdzie mieściły się toalety. - Nith Batoxxx powiedział, że mogłabyś mnie poinformować, kto mnie wydał Khagggunowi. - Ty jesteś Khagggunem, kochasiu. A przynajmniej jesteś nim teraz. W czym problem? - A w tym, że nie lubię V’ornnów działających za moimi plecami. Chętnie bym z tym skończył. - Mogłabym ci powiedzieć, ale podejrzewam, że zabiłbyś informatora. - Owszem, mógłbym. Uśmiechnęła się pobłażliwie. - Musisz się jeszcze wiele nauczyć, kochasiu. Jesteś pijany, a może urżnięty w trupa. Idź się bawić ze swoimi kolesiami Sarakkonami. - Jestem równie trzeźwy jak ty. Na wpół się od niego odwróciła. Usiłował ją onieśmielić i nie udało mu się. Rozmasował bok czaszki, jakby mógł położyć kojący balsam na swój okropny gniew. Zaatakowanie jej nic by mu nie dało, wiedział o tym. Nie każdy zasługiwał na jego gniew. - Czemu to powiedziałaś? - Co? - znów zwróciła się ku niemu, ale ledwo słuchała. - Co ty zrobiłabyś z informatorem? Skrzyżowała ramiona na piersiach i przyglądała mu się bacznie. Miał wrażenie, że wciąga go w płuco głęboko jak dym. - Sarakkoni mają przysłowie ”Lepszy wróg znany od nieznanego”. - Wzruszyła ramionami. - Po co zabijać informatorkę, skoro możesz jej dostarczać informacji, z których odniesiesz korzyść? - Ją? Dajesz mi do zrozumienia, że informacji dostarczyła Tuskugggun? - Ma na imię Dalma. Kurgan zaśmiał się głośno. - Przecież ona jest looorm regenta. - Jest szpiegiem. - Nawet gdybym w to uwierzył, to powiedz mi, proszę, jak gwiezdny admirał poznałby jej informacje? - To proste. Ona jest szpiegiem Kinnnusa Morchy. - Uśmiechnęła się Rada. - Zdziwiony, adiutancie? No myślę. A teraz wybacz, jestem potrzebna gdzie indziej. - I dziewczyna pospiesznie odeszła, żeby rozdzielić dwóch pijanych Sarakkonów, którzy już się mieli pobić. Kurgan uświadomił sobie po chwili, że wciąż masuje bok czaszki. Starał się przetrawić uzyskaną od Rady informację. Dalma była szpiegiem Kinnnusa Morchy? To ci dopiero. Uśmiechnął się, wiedząc, że znalazł słaby punkt admirała. To Dalma była ową looorm, za którą Morcha tęsknił i którą kochał. Taka wiadomość, uznał Kurgan, na pewno okaże się wprost bezcenna. Rozejrzał się. Courion jeszcze nie wrócił z toalet. Dziwne. Miał nadzieję, że Sarakkonowi nic nie zaszkodziło. Jego pęcherz też domagał się opróżnienia, więc Kurgan przepchnął się ku zapleczu tawerny. Na szczęście docierał tu jedynie stłumiony hałas. Mógł wykorzystać względny spokój, żeby obmyślić następny krok. Kiedy wyszedł z cuchnącej toalety, usłyszał, jak Courion z kimś rozmawia. Ten drugi głos był znajomy. Kurgan ruszył wąskim korytarzem, skręcił w lewo i znalazł się w małym, prowadzącym do kuchni przejściu. Warstwy zastygłego tłuszczu niczym geologiczne warstwy znaczyły wiek tego miejsca. Po prawej, mniej więcej w połowie drogi, znajdowały się otwarte drzwi. To stamtąd dochodziły głosy. Chłopak przycisnął się do ściany i powolutku podchodził coraz bliżej, aż mógł zajrzeć do środka. Zobaczył niewielką izbę, pewnie biuro Rady. Widział Couriona, lecz nie jego rozmówcę. - To już tydzień - powiedział tamten. - Czemu tak długo? - Nie wiem - odparł Courion. - Ale wolałem go nie naciskać. - Dlaczego? - Jest bystrzejszy, niż myślisz. - A więc znasz go na tyle. - Na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że to mężczyzna w ciele chłopca. - Nie miałem pojęcia, że Sarakkoni są tacy wnikliwi. - Sarkazm w głosie tamtego powstrzymał Couriona od odpowiedzi. Sarakkon się cofnął i w pole widzenia Kurgana wszedł Nith Batoxxx. - Nie trap się - rzekł Courion, jakby trochę brakowało mu tchu. - On teraz rozmawia z Radą. Nith Batoxxx zacisnął pięść. - I powinien. Musi poznać tę informację. Kiedy się dowie, że looorm jest szpiegiem Kinnnusa Morchy, będzie wiedział, co robić. - Jak możesz być tego taki pewien? Patrzący na to w zdumieniu Kurgan poczuł, jak jego żołądki zapadają się w siebie. Postać Nith Batoxxxa zafalowała, rozmyła się i pojawiła na nowo już jako Stary V’ornn. Całe jego pojmowanie rzeczywistości zostało zachwiane, wszystko stanęło na głowie. Czyżby tak naprawdę nie miał żadnych sprzymierzeńców? - Zostało mi bardzo niewiele czasu - mówił Stary V’ornn. - Przygotowywałem go i kształtowałem od czasu, kiedy był małym dzieckiem. Ale teraz wszystko jest na właściwym miejscu. Pułapka została zastawiona. Czas, żeby on, mój nieświadomy łowca, wyruszył na przeznaczoną mu ścieżkę i skuł wroga łańcuchami jonów. 33. Lorgi nie płaczą W górze nad Niebiańską Kaskadą podniosła się mgła, nieprzenikniona jak zewnętrzne mury opactwa. Otuliła i okryła spienioną, spadającą w dół wodę. Potem pojawiły się dwie Istoty, dostosowując swoje ruchy do falowania mgły. Były to te same Istoty, które wiele tygodni temu obserwowały Riane kąpiącą się w jeziorze u stóp wodospadu. Nadszedł czas przesilenia, pomyślała pierwsza Istota. Zaczęła się Przemiana, przepowiedziana wraz ze zjawieniem się V’ornnów. Proroctwo nie mówi jasno o rezultatach, pomyślała druga Istota. Dobro i zło mają jednakie szansę zwyciężenia. Moglibyśmy przeważyć szalę, pomyślała pierwsza. Moglibyśmy pomóc Darowi Sala- at. Niemożliwe! Miina postradałaby życie. To wiemy na pewno. Dar Sala-at dysponuje potężną mocą, lecz dziewczyna nie jest wyszkolona. Ona pierwsza po Matce może złączyć obie magie, Pięć Księżyców i Czarne Śnienie, i odtworzyć z rozdzielonych części starożytną magię, Widzące Oko, takie jakie zostało wprzódy stworzone, jakie miało być. Niebezpieczeństwo, jakie jej zagraża... Nie! Nie chcemy dalej słuchać! Grozi jej niebezpieczeństwo, jeżeli wrogowie się o niej dowiedzą, zanim zostanie w pełni wyszkolona, zanim będzie potrafiła się obronić. I to ogromne niebezpieczeństwo. Co oni mogliby jej zrobić... Chcesz, byśmy złożyli wielką boginię w ofierze na ołtarzu twoich lęków? Wrogowie Daru Sala-at już spętali jedno z naszego rodu. Czyż pozwolimy im władać bez przeszkód? Dar Sala-at ich pokona lub zostanie pokonany przez nich. To jego walka. Tak przepowiedziano. Sprzykrzyła mi się rola obserwatora. To już eony... Nasza siostra wypełniła swoją rolę. Tyle tylko zostało dozwolone. I tak marzy mi się pomsta. Czuję w ustach smak krwi! Wiesz przecież, jak ma się to stać. Musimy czekać na zew. Nie ma innej drogi. Cierpliwości. Ogień nie jest cierpliwy! A taka moja natura. Oczywiście. I dlatego stanowimy parę. Ja jestem spokojem, głosem rozsądku i kontroli. To Prawo Równowagi. Pierwsza Istota potrząsnęła głową w wielkim utrapieniu. Brak błyskawicy czyni ze mnie stare, bezużyteczne stworzenie. Kiedyż powróci? Pójdź, skarbie. Usuńmy się na wzniesienie, byśmy mogli obserwować, sami nie będąc widziani. Zgoda. Lecz będę również płakać nad naszą krewniaczką, tak niesprawiedliwie uwięzioną. Miina nie powinna była... Niewysłowiony smutek. Nie mogę działać. Zakazano mi mówić o tym, co leży mi na sercu, więc będę płakać. Zatem szkoda, że nie jesteś lorgiem. Lorgi nie płaczą. Jesteśmy, kim jesteśmy. Za dawnych dni wyłupiłbym oczy dręczycielom naszej krewniaczki i żuł je, oblizując wargi. Dawne dni odeszły. Nie dla mnie. Muszę coś zrobić. Uważaj, skarbie! Coś małego, coś tak drobniutkiego, że jedynie my to zauważymy. Wybiorę czas i miejsce. A teraz módlmy się za pomyślność Daru Sala-at. Nie umiem się modlić. To cię nauczę, skarbie... Istoty odeszły, pozostawiając za sobą falującą mgłę. Ptaki ćwierkały, przecinając gęste od wilgoci powietrze. Grzmot wodospadu odbijał się echem od urwistych, bazaltowo- łupkowych górskich stoków. Motyle tańczyły, a ważki unosiły się, pochłaniając maleńkie żyjątka. Słoneczny blask rozszczepiał się na tysiące miniaturowych tęcz, migoczących niczym gwiazdy w nieustannie falującej mgle. Zwierzęta chodziły tu i tam, bezpieczne w oparach. Podchodziły do wody i gasiły pragnienie; trójkątne uszy miały odchylone, nasłuchiwały niepokojących dźwięków. Patrzyły na siebie z pyszczkami ociekającymi wodą i z rozszerzonymi węszącymi nozdrzami, tak nieruchome jak rzeźby. A potem w mgnieniu oka znikały, buszowały i polowały w swoim królestwie. Do tego spokojnego zakątka thrippingowała Matka. Trzymała w ramionach Riane, a dziewczyna miała dwie księgi: Przeczyste Źródło i Księgę Zaparcia Się Wiary. Wieki minęły, odkąd obie Święte Księgi były obok siebie. Nawet Matka nie pamiętała tych czasów. - Mam wrażenie, że płonę - powiedziała Riane, kiedy Matka ją posadziła. Usta ciągle jeszcze miała pełne krwi. Matka pogładziła ją po policzku. - Jesteś poważnie poraniona. Potrzebujesz czasu, żeby się wyleczyć. Riane się położyła. - Taka jestem zmęczona. - Zamknęła oczy. - Potrzeba ci odpoczynku i pożywienia. - Dłonie Matki po ruszały się nad szyją i piersią dziewczyny. - Tyle tylko mogę zrobić magią. Straciłaś wiele krwi, a z tak poranionym gardłem nie będziesz w stanie jeść. Odpoczywaj, a ja poszukam ziół i grzybów na leczniczy napar. Riane odpowiedziałaby, lecz już się znalazła pomiędzy snem a jawą. Zdawała sobie sprawę, że leży na trawie, czuła na skórze kropelki rozproszonej wody, słyszała usypiające brzęczenie owadów i świergot ptaków. Wszystko to było przefiltrowane przez ból szarpiący jej wnętrze, przez okrywającą ją sztywną osłonę, tak że źdźbła trawy kłuły ją jak paznokcie, kropelki wody były jak sopelki lodu, a dźwięki brzmiały w jej uszach jak krzyki. Riane trzęsła się, dygotała i pojękiwała. Przez jakiś czas unosiła się na granicy snu, dryfując w rozmaite strony. Pragnęła jeszcze raz się zanurzyć w mroczną czeluść studni, żeby lodowata woda znieczuliła ją na ból i mękę. Mgliście zdała sobie sprawę z powrotu Matki, z woni ogniska, a potem z innego, bardziej złożonego zapachu. Czuła, jak Matka wsuwa dłoń pod jej kark, unosi jej głowę. Usłyszała prośbę, żeby piła. Rozchyliła wargi i wypiła do dna leczniczy napar. Zamknęła oczy, kiedy Matka ułożyła ją z powrotem na ziemi, szepcząc, że idzie jeszcze po grzyby. Riane była zbyt zmęczona, żeby odpowiedzieć. Zanurzyła się we wspomnieniach niedawnych wypadków, ożywionych gorączkowym majaczeniem. Znów widziała wszechobecnymi oczami śniącego, jak Opactwo Opływającej Jasności ogarnęła panika po wybuchu w izbie o kształcie ostrosłupa, gdzie był had-atta. Skłoniła Matkę, żeby thrippingowały do sześciennego Kellu, gdzie drżącymi okrwawionymi rękami wyjęła Księgę Zaparcia Się Wiary z paszczy Ja-Gaar. Dźwięk dzwonów rozbrzmiewał w fundamentach echem małych trzęsień ziemi. Czując w starodawnych kamiennych korytarzach dym i zaniepokojenie, thrippingowały do celi Riane, skąd zabrała Przeczyste Źródło i nóż, który Eleana dała Annonowi. Młode Ramahariki, zadyszane i przerażone, biegały z wiadrami wody po płonących korytarzach, natomiast obrotne konara z Dea Cretan radziły o lobbingu, pozyskiwaniu głosów i polityce religijnej. Tworzyły się sojusze niczym wiry w stawie - po to tylko, żeby rozsadził je brak zaufania. Trudno jej było sobie wyobrazić, że Bartta nie żyje. Czy konara Urdma wysuwała się na czoło? Nie miała pojęcia, jaka nowa hierarchia się wytworzy. Czy to się naprawdę wydarzyło, czy też był to jedynie fragment dziwnego snu, z którego Annon obudzi się o świcie, wołając Giyan i Kurgana? Nagle, niczym grom, poraziła ją pewna myśl i Riane otworzyła oczy. Święte Księgi! Przetoczyła się na bok, jęcząc przy tym z bólu, podparła na łokciach i kolanach. Nie mogła unieść głowy, bo przed oczami tańczyły jej mroczki. Kiedy tylko była w stanie to zrobić, rozejrzała się wokół. Książek nie było tam, gdzie je położyła. Podniosła się powolutku i zaczęła ich szukać. Po ziemi pełzały chrząszcze; w powietrzu wisiały roje muszek, czekając, aż je pochłonie nadlatująca ważka. Pszczoły latały z kwiatu na kwiat, z nóżkami oblepionymi pomarańczowym pyłkiem. Ale książek nie było. Riane szukała bliżej brzegu rzeki, podejrzewając, że mogły się zsunąć ze skarpy. Przeszukiwała na czworakach lasy paproci i błotniste delty, zarośnięte chaszczami wilgotne doły i kamieniste, smagane wiatrem pagórki - mikroklimaty, w których odkryła istnienie bogatej flory i fauny, lecz nie znalazła książek. Zatrzymała się na skraju sosnowego lasu. Co się mogło z nimi stać? Może wzięła je Matka? Ale po co? Riane ścisnęła głowę i próbowała myśleć. Bardzo źle się czuła. Wsunęła palce do ust, potem się im przyjrzała, była na nich świeża krew. Nagle poraziła ją dziwaczna myśl. A jeżeli Matka wcale nie była Matką? Jeżeli tak naprawdę to była Bartta? Jeżeli had-atta złamał jej wolę? Mogła wszystko Bartcie opowiedzieć - że przyniosła do opactwa Przeczyste Źródło, nauczyła się thrippingować, odnalazła Matkę, złamała urok Spajającej Kuli, ukradła Księgę Zaparcia Się Wiary. O droga Miino, a jeżeli Matka dalej tkwiła, już martwa, w swoim więzieniu? Jeśli to wszystko było jedynie wspomaganym czarami podstępem mającym ją skłonić do oddania Bartcie obu Świętych Ksiąg? Im dłużej o tym rozmyślała, tym bardziej sensowne się to wydawało. Poderwała się, przeszukała skraj iglastego lasu i znalazła świeże ślady stóp. Prowadziły na północ, w głąb lasu. Ruszyła tym tropem. Warstwa igieł marre wkrótce zakryła ślady, lecz wprawne oczy Riane dostrzegły w gęstym podszyciu znaki wskazujące, że ktoś niedawno tędy szedł. Z każdą chwilą utwierdzała się co do słuszności swojego rozumowania. Umysł miała o wiele jaśniejszy niż wtedy, gdy zaczął się ten koszmar. Nawet się zastanawiała, czemu tak dużo czasu zajęło jej odkrycie prawdy. Nieważne. Już się wszystkiego domyśliła. Trop, którym szła, zaprowadził ją ponad pół kilometra w gęsty las. Wiódł okrężnie, co ją tylko utwierdziło w podejrzeniach. Prawdziwa Matka bowiem nie miałaby powodu, żeby się starać zacierać swoje ślady. Riane zobaczyła kogoś przed sobą, przykucnęła i patrzyła. Serce jej załomotało. Zęby zaczęły szczękać z przerażenia. Ten ktoś miał dwie książki. Owszem, postać odziana była w szaty Ramahanki, ale pomarańczowo-czerwone Bartty, a nie turkusowe Matki. A więc miała rację! Zacisnęła pięści. Nie mogła pozwolić, żeby Bartta zabrała Święte Księgi. Matka ją przed tym ostrzegała. Dziewczyna odsunęła zwisającą gałąź i ruszyła ku Bartcie. Przeszła może jedną trzecią dzielącego je dystansu, kiedy usłyszała trzask. Znieruchomiała i spojrzała w dół. Miino! Nadepnęła na suchą gałązkę. Postać się odwróciła - to wcale nie była Bartta! - i ryk odbił się echem po lesie. Poczuła napływającą ku niej falę cuchnącego powietrza, jak od śmierdzącego w pełni lata mięsa knura. Stworzenie miało czarne ciało, posegmentowane jak u olbrzymiego owada, dwanaście odnóży, wypukły tułów chronił twardy pancerz. Z długiej, płaskiej głowy, brązowo-czarnej i lśniącej jak obsydian, wyrastały groźnie wyglądające żuwaczki. Głowa się zakołysała i Riane zobaczyła dwanaście rubinowych, przerażających błysków fasetowatych oczu owada. Wstrętny stwór ryknął ponownie i stanął na dwóch parach odnóży. Riane zareagowała instynktownie. Pochwyciła leżącą na ziemi sosnową gałąź i pognała ku stworowi; uderzyła gałęzią w jego odrażający łeb. Miękkie drewno się rozszczepiło i gałąź pękła. Ale dziewczyna już zdążyła wyciągnąć nóż, który Eleana dała Annonowi, i pchnęła raz i drugi, kiedy stwór usiłował ją złapać za przegub. Niesamowite. Dlaczego nie atakował? Wciąż się cofał. I ryczał. Co zamierzał? Nagle pojęła. Starał się ją wciągnąć głębiej w las. Może tam czekały inne. Może te stwory chciały ją wziąć żywcem. Nie mogła znieść myśli, że znowu zostanie uwięziona - i to na dodatek przez te obrzydliwe bestie. Zanurkowała pod szczękającymi żuwaczkami i aż po rękojeść wbiła nóż w tułów stwora. Polała się mętna żółta posoka, chłodne krople padały na pięść Riane. A ona uderzała nożem raz po raz jak oszalała, stwór zaś ryczał i jęczał. Dziewczyna dyszała i łkała; nie docierało do niej, jak gładko ostrze wchodzi w miękkie ciało tam, gdzie powinno napotkać opór twardego pancerza. Potem Riane stała nad powaloną bestią, okrwawiona i zwycięska. Podeszła do leżących na ziemi książek i podniosła je. Kiedy się nachylała, zakręciło się jej w głowie. Usiadła ciężko, ukryła twarz w dłoniach. Kiedy wszystko minęło, zobaczyła nóż leżący na jej udzie niczym rana. Lecz ostrze było pokryte zwykłą krwią, a nie żółtą posoką. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Jakby niespodziewanie wydobrzała z poważnej choroby, której towarzyszyła bardzo wysoka gorączka. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na stwora, który wcale nie był potworem. Zobaczyła obszerne turkusowe szaty przesiąknięte krwią Matki. Podniosła się, łkając, i chwiejnie podeszła do leżącej kobiety. Gdzie się podział ohydny stwór, z którym walczyła? Zaatakował Matkę. A potem zobaczyła na brzuchu Matki rany zadane nożem i zajęczała z przerażenia. Osunęła się na kolana, szlochając. - Jak to się stało, Matko?! - załkała. - Co ja zrobiłam? Matka otworzyła oczy. Nie było w nich strachu czy nienawiści. Riane omal nie pękło serce. - Ty, Riane, jedynie dopełniłaś Proroctwa o Darze Sala-at. Od chwili, kiedy Astar mi powiedziała, że jesteś Darem Sala-at, wiedziałam, że będziesz moją wybawicielką i moim kresem zarazem. Zostało przepowiedziane, że spowodujesz moją śmierć. - Nie, Matko! Nie! - To obrót koła fortuny, Riane. W młodości nigdy bym nie pozwoliła, żeby ktoś taki jak Bartta wziął nade mną górę. Lecz moja moc zniknęła. Jestem stara, Riane. Nawet sędziwa. Czas umierać. Riane, na ile mogła, utuliła Matkę w ramionach i zaczęła rzucać uzdrawiające uroki. - Spokojnie - wychlipała. - Uleczę cię Osoru i Kyofu. - Mnie już nie można uleczyć. - Nie, nie, nie mów tak. Riane starała się przywołać Osoru i swoją ograniczoną wiedzę o Kyofu. Desperacko wypróbowywała jeden urok po drugim, nie mogąc znaleźć takiego, który naprawiłby wyrządzone przez nią szkody. - Wysłuchaj mnie - odezwała się Matka, nie zwracając uwagi na jej wysiłki. - Nie powinnaś się obwiniać. Bartta rzuciła na ciebie i na mnie ten sam straszliwy urok, Spajającą Kulę. Ale do twojego musiała dołączyć uroki Kyofu, co go przede mną ukryło. Nie obwiniaj się, Riane. Ja nie wiedziałam. Ty nie mogłaś wiedzieć. - Matka przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami. - Spadająca Kula... nie mnie atakowałaś, prawda, Riane? - pojękiwała cichutko. - Nie mnie widziałaś, prawda? - Nie ciebie. Byłam przekonana, że to Bartta. A potem stałaś się tym wielkim owadem o dwunastu oczach. - Tzelos jest demonem z Otchłani. Miina na zawsze przepędziła go z tej domeny. Sama widzisz, że to niemożliwe? - Ależ powtarzam ci, że dopiero co z jednym walczyłam. - Spajająca Kula powoduje, że wyobrażasz sobie rzeczy, których najbardziej się boisz. Tak właśnie działa ten urok. Odmyka tę część twojego umysłu, gdzie czają się twoje najgorsze lęki, i wywleka je stamtąd. Czy widziałaś Tzelosa podczas Nanthery? - Nie, ale coś się wydarzyło, kiedy Riane i ja byliśmy w Otchłani. Giyan w ostatniej chwili chciała mnie wyciągnąć. Włożyła ręce w magiczny krąg. - Ach, to o wiele gorsze, niż się obawiałam - rzekła Matka. Walczyła o zachowanie przytomności. - Portal został uszkodzony. Istnieje niebezpieczeństwo, że został na tyle osłabiony, że demony mogą znaleźć drogę do tej dziedziny. A co do Giyan, to niechaj Miina ją chroni przed siłami, które obudziła. - Co masz na myśli? - wyszeptała Riane. - Czy coś jej się stanie? - Tak, będą następstwa. - Matka kiwała potakująco głową. - Lecz nikt do tej pory nie ośmielił się przerwać kręgu Nanthery, więc nie wiadomo, jakie będą tego rezultaty, i nawet trudno snuć jakieś domysły. Riane przeszył lodowaty strach. Wykorzystała wszystkie znane sobie uroki i nie miało to najmniejszego wpływu na śmiertelne rany Matki. Czemu nie chciały się wyleczyć? Jakże mogło się jej to nie udać? Była Darem Sala-at. Jeżeli nie potrafiła uratować Matki, to niby jak ma uratować całą Kundalę? Oczy Matki zaczęły uciekać w głąb oczodołów. Największym wysiłkiem skupiła wzrok na dziewczynie. - Wzięłam Święte Księgi, Riane. Gdybym je zostawiła tam, gdzie je upuściłaś, toby je zniszczyła mgiełka z Niebiańskiej Kaskady. One, podobnie jak ja, są stare i delikatne. Nie należy ich wystawiać ani na słońce, ani na wilgoć. Teraz ty jesteś ich strażniczką. Musisz o nie dbać. Są jak żywe istoty. Naucz się na pamięć tego, czego jeszcze nie wiesz, a potem trzymaj je w bezpiecznym miejscu. Z kącika ust Matki sączyła się krew. Kiedy Riane ją starła, pociekła jeszcze obficiej. Wzbierała jak nadciągająca burza. Dziewczyna mocniej przytuliła Matkę. - Zrobiłam wszystko, co potrafię. Matko. Musi być coś, co jeszcze mogłabym uczynić! - Już raz mnie uratowałaś, kluseczko, ryzykując swoje życie. Ani ty, ani nikt inny nie ocali mnie po raz drugi. - Matka przez chwilę rzęziła, dygocząc i drżąc. - Stałam się słaba. Podatna na ataki takich czarnych czarownic jak Bartta. Już czas. - Głowa jej opadła. - Matko? Matka parę razy zamrugała. - Musisz odnaleźć Pierścień Pięciu Smoków, Riane. Pierwszy obowiązek Daru Sala- at to otworzyć Drzwi Skarbnicy, odemknąć trzymane tam sekrety, które na ciebie czekają. Pierścień jest kluczem. Tylko Dar Sala-at może się nim posłużyć. Wszyscy inni, którzy spróbują, umrą. - Co jest w Skarbnicy, Matko? - Nawet ja tego nie wiem. Zawsze była tam Perła, zanim zaginęła. Żeby odnaleźć Perłę, musisz najpierw wejść do Skarbnicy. Jedynie Perła może powstrzymać demony Otchłani, o ile zostały uwolnione, i tylko Dar Sala-at może spojrzeć w Perłę. To twoja ścieżka, twoje przeznaczenie. I to niebezpieczne, bo zawsze istnieją chciwe, intrygujące, zawistne dusze, które pożądają Perły tylko dla siebie. Za wszelką cenę musisz ją przed nimi chronić. Mnie się to nie powiodło i spadło na nas nieszczęście. - Ależ Matko, nic nie wiem o pierścieniu i nie mam pojęcia, gdzie go mogę znaleźć. - Miina ukryła Święty Pierścień. Żeby go odnaleźć, musisz rzucić urok. Urok Wiecznotrwały. On powie ci, gdzie jest pierścień. - Matka oblizała wargi. - A teraz słuchaj uważnie. Połowa zaklęcia jest w Przeczystym Źródle, a druga w Księdze Zaparcia Się Wiary. Każda z osobna stanowi pomniejszy urok; złożono je właśnie tak, żeby nikt nie mógł się domyślić ich prawdziwego charakteru. Po wiem ci, gdzie je znaleźć w Świętych Księgach. - Jestem nowicjuszką w rzucaniu uroków - powiedziała Riane. - Przyniosę ci Święte Księgi i... - Nie mogę rzucić Wiecznotrwałego Uroku - odparła Matka. - Nie może tego zrobić nikt poza Darem Sala-at. To urok Widzącego Oka, niedostępny nawet dla mnie. - Kobieta leżała, dysząc jak wyczerpane zwierzę. Potem chrapliwie zakaszlała i odwróciła głowę tak, żeby się nie zadławić krwią. - Nie umieraj, Matko. Nie... - Thigpen będzie wiedzieć, co robić. Wezwij ją. Ona ci pomoże. - Chcę, żebyś ty mi pomogła. - Znajdź pierścień, Riane, pierścień... Coś się zbliżało zza najbliższego wzniesienia. Było tak blisko, że Riane czuła jego lodowatą aurę. Odwróciła się, gotowa bronić Matki, nawet teraz. Za późno. Życie Matki już się przesypało przez jej palce niczym piaski Wielkiego Voorgu, wnikało w niesamowitą mgłę, mając za przewodnika owo nieznane Riane ”coś”. Światło dnia przesłonił mrok. Riane odrzuciła głowę i krzyczała nad okrucieństwem świata, w którym się urodziła. Pragnęła umrzeć, pójść za Matką w ciemną mgłę, w nieznane krainy, odpokutować tam morderstwo, które popełniła. Miłość. Co to dla niej znaczyło? Kochała Giyan i Eleanę, obie straciła. Kochała Matkę i zabiła ją. Skaziło ją najpotworniejsze przeznaczenie i sprawiło, że stała się bardziej jadowita od żmii. Wreszcie coś w niej pękło. Gardło bolało ją od krzyku i niedawnych ran; zgięła się wpół i starała wtulić w zimne ciało Matki. Zacisnęła zęby, w dłoniach ściskała turkusowe szaty Matki i zarzuciła je sobie na głowę. W końcu, wyczerpana, poczuła, jak ogarniają osobliwy spokój. Umysł - wyniesiony przez ostatnie emanacje aury Matki ponad zbolałą jaźń - stał się przejrzystym jeziorem, którego tafli nie mąciła najmniejsza emocja. Na owej czystej tafli ukazał się obraz ukochanej Thigpen. Riane, szlochając tak, jakby miała nigdy nie przestać, wezwała stworzenie. Giyan obserwowała, jak w dali zanosi się na deszcz. Połamane kości Rekkka zrosły się, lecz jeszcze nie był on całkowicie wyleczony. Chodził inaczej niż przed spotkaniem z Olnnnem Rydddlinem. Stawiał krótsze kroki, a ponieważ czarami trudniej wyleczyć ścięgna i mięśnie niż kości, jego prawe ramię nieco się obniżało za każdym razem, kiedy poruszał prawą nogą. Zadziwiające, jak bardzo to odmieniło go. Teraz wydawał się Giyan groźniejszy, jak zwierzę z łapą tkwiącą w pułapce. Były też inne zmiany, trudniejsze do określenia. Rekkk wydawał się nie tylko cichszy, ale i bardziej powściągliwy w okazywaniu emocji - jakby pospiesznie wycofał się w głąb siebie, chroniąc się w kolczastej skorupie Khaggguna. Świat stał się dla niego mroczniejszy, śmiech uciekł do innego królestwa. Aż drżał z wysiłku koncentrowania się. Ciemnymi, pustymi oczami wpatrywał się w horyzont, jakby samą siłą woli mógł ściągnąć tutaj Olnnna Rydddlina z miejsca, w którym tamten leżał. Najgorsze były noce. Rany wywoływały gorączkę, a obfite pocenie się powodowało odwodnienie. Rekkk chciwie pił wodę, którą Eleana przynosiła z rzeki, i natychmiast ją zwracał. Nie mógł też pić przygotowywanych przez Giyan roślinnych leków. Tuliła go, opowiadając mu o początkach Kundali, o Miinie, o Pięciu Świętych Smokach, o Pyphorosie, demonie nad demonami, i o demonie białej kości. Mówiła nawet wtedy, kiedy udręczony Rekkk zapadał w niespokojny sen, bo raz zacząwszy opowiadać, nie można było przerwać. A kiedy i Giyan zasypiała w trakcie opowieści, ciągnęły się one w jej snach i budziła się perłowym świtem bardziej zmęczona niż przedtem. Kupili od przyjaciela Eleany, kowala z wioski U Zbiegu Dolin, trzy silne cthaurosy i szybko posuwali się na północny wschód, coraz wyżej, przez gęsto zalesione doliny, ku Opactwu Opływającej Jasności. Ale pod koniec drugiego dnia pogoda się popsuła i musieli poszukać schronienia. Cofnęli się o kilometr, szlakiem wiodącym skrajem jodłowego lasu, do jaskiń, które minęli. Lunął deszcz, Giyan i Eleana rozpaliły ognisko za wejściem do jaskini. Giyan zawołała Rekka, który stał nieruchomo w pobliżu jodeł i mókł w ulewie. - Co z nim? - spytała Eleana. - Nie wiem. Dziewczyna siedziała oparta plecami o ścianę jaskini. Objęła się ramionami i patrzyła w mroczne wnętrze. Giyan wiedziała, że myśli o Annonie i perwillonie. Westchnęła w duchu. Przykro jej było, że swoim drobnym kłamstwem przysporzyła Eleanie tyle cierpienia. Lecz wiedziała, że musi strzec sekretu swego dziecka przed wszystkimi, nawet przed tymi, który je kiedyś kochali. Zbyt ryzykowne dla Riane i Eleany byłoby przyzwolenie, żeby osobiste uczucia wzięły górę nad strzeżeniem bezpieczeństwa Daru Sala-at. Znajdowali się na ostatnim bazaltowym płaskowyżu, wiodącym ku wyższym partiom Djenn Marre, gdzie czekało na nich opactwo. Noce na tej wysokości były zimne nawet w lononie. A niesiony wichrem deszcz jeszcze pogarszał sprawę. Giyan wyszła z jaskini i stanęła tuż obok Rekkka. W kilka sekund była całkiem przemoczona. Ulewa była tak gwałtowna, że zadawała ból. - Chodź ze mną, Rekkku. Tu nie znajdziesz odpowiedzi. Nie poruszył się i nie odpowiedział. Usłyszała, jak za leżącymi niżej grzbietami powoli przetacza się grzmot, niczym wędrujący wojownik. Jak przypływ wypełnił dolinę. Ziemia pod ich stopami się zatrzęsła. Jodły skłoniły się przed wichrem, poczerniałe od deszczu, o konturach rozchwianych jak dym. Rekkk zaczerpnął powietrza i powoli je wypuścił. - Choć porzuciłem kastę Khagggunów, to i tak jestem wojownikiem. Po to się urodziłem i zawsze taki będę. Mam to we krwi. - Rekkk podszedł do najbliższych jodeł, stanął pod ociekającym deszczem drzewem i czekał, aż Giyan do niego dołączy. Potem wskazał na leżące niżej grzbiety gór, gęsto porośnięte jodłami. - Widzisz, jaka gwałtowna burza? A jodłom nie robi to różnicy. Chwieją się, uginają, lecz nie łamią. Olnnn Rydddlin mnie złamał, Giyan. Nie mogę znieść takiego upokorzenia. Giyan wskazała te same wzgórza. - Widzisz te ogołocone miejsca, Rekkku? Powstają w pełni zimy, kiedy śnieg i lód już nie mogą się utrzymać na stokach gór. Zaczynają się zsuwać i wloką ze sobą drzewa. - Deszcz napełniał stulone wnętrze jej dłoni, póki jej nie odwróciła. - Każda żywa istota, Rekkku, może zostać złamana. Nawet najdzielniejsza, najodważniejsza, najbardziej giętka. Nawet te jodły. - Drzew nie można upokorzyć - odparł sucho Hacilar. - My, Kundalanie, wierzymy, że w każdej żywej istocie tkwi duch. Jodła nie staje się mniej szlachetna dlatego, że ją złamano. To jedynie podkreśla jej szlachetność. - Czuję się jak wyżłobiona kłoda. - Rekkk wpatrywał się w mglistą dal, aż wreszcie powiedział, co mu leżało na sercach. - Koniec tego świata, tego cudownego miejsca... Jeżeli to się wydarzy, Giyan, to przez nas, przez V’ornnów. Ta myśl doprowadza mnie do obłędu. - Jeżeli się skoncentrujesz na możliwości kresu, to rzeczywiście może on nadejść, Rekkku. Obrócił się i spojrzał na nią. - Skoncentruj się na nieuchronności życia, na swojej roli w ocaleniu Kundali. - Ujęła go za rękę i delikatnie pociągnęła za sobą. Nie wróciła jednak do jaskini, a poprowadziła go między drzewa. Musnęła ramieniem jego ramię, wstrząsnął nią dreszcz. Deszcz wydawał się teraz daleki, jakby należał do innego świata. Tutaj, pod olbrzymimi jodłami, krople wilgoci lśniły jak gwiazdy. Powietrze pachniało żywicą, porośnięty mchem grunt uginał się miękko i sprężyście pod ich stopami. Nic się nie poruszało; nawet nocne stworzenia wycofały się do swoich głębokich nor i na zaciszne gałęzie, żeby przeczekać niepogodę. Uniosła ku niemu twarz i pocałowali się. Ogarnęło ich płomienne pożądanie. Giyan rozchyliła usta i zadrżała, czując podniecenie Rekkka. Osunęli się na mech. Ich namiętność zmieniła las w przybytek nowego życia. Podniecenie Giyan rosło, w miarę jak rozchylał jej szaty. Nieoczekiwanie poczuła się zawstydzona jak młoda dziewczyna. Rekkk jej dotknął, a ona westchnęła cichutko. Zamknęła oczy i zdecydowanie odsunęła na bok wspomnienia o życiu z Eleusisem, o śmierci Annona i jej następstwach. Jej życie było tu i teraz i zrobi wszystko co w jej mocy, żeby trzymać swoje widma na dystans. - Rekkk... Leciutko ugryzła go w ramię, kiedy wciągnął ją na siebie. Jego smukłe, muskularne ciało lśniło od przesączającego się przez gałęzie deszczu. Było tak piękne. Była zdecydowana pochwycić tę chwilę, trzymać ją mocno i nigdy nie pozwolić jej minąć. - Oooooch, Rekkk... *** Noc już zapadła, kiedy Giyan i Rekkk wrócili do jaskini. Trzeba przyznać, że Eleana nie pytała, gdzie byli. Ale Giyan i tak była przekonana, że wiedziała. Deszcz przestał padać. Giyan wysłała ich, żeby coś upolowali na kolację. Mogliby poprzestać na wędzonym mięsie i suszonych bulwach, ale była jej potrzebna czaszka małego ssaka. Poza tym przebywanie we własnym towarzystwie dobrze na nich wpływało. Giyan była świadoma, chociaż oni może nie, ich wzajemnej synergii, powstającego pomiędzy nimi swego rodzaju pola energii, samowzbudzającego się niczym V’ornnańskie joniczne źródło energii. To również była magia, potężniejsza od wszystkich czarów, bo potrafiła otwierać serce. Kiedy się stali zespołem? - zastanawiała się Giyan. W gruncie rzeczy wiedziała. Bardzo dobrze wiedziała. Nie mogłaby tego powiedzieć Rekkkowi, lecz Olnnn Rydddlin oddał ich trójce wielką przysługę. Rozmyślała nad tym, układając w odpowiednim porządku suszone i sproszkowane zioła, które sporządziła w trakcie ich podróży z wioski U Zbiegu Dolin. Najpierw wyznaczyła na dnie jaskini krąg, potem linię przecinającą okrąg w czterech punktach. W każdym wgłębieniu umieściła zioło lub proszek. Właśnie skończyła czwartą linię, kiedy wyczuła jakąś zmianę w mroku w głębi jaskini. Uniosła głowę. Kucała, wspierając obnażone łokcie na udach. Ogień strzelał i trzaskał, grzejąc jej plecy. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu, jedynie odblask płomieni. Giyan wiedziała, że wpatrywanie się w mrok nic nie da. Rozluźniła się i nie patrzyła w określony punkt. Oddychała spokojnie i głęboko, wciągając nawet najsłabsze wonie jaskini i burzliwej nocy. Powoli wyciszyła bicie serca i szum płynącej w żyłach krwi. Zostało jedynie drganie w mrokach. Giyan bez pośpiechu wykryła jego rytmiczny charakter - ciemność wdychano i wydychano jak powietrze - i z drżeniem rozpoznała. Tzelos! Widziała sześć par oczu, czuła emanujący zeń chłód. Prawdę mówiąc, nigdy przedtem nie widziała Tzelosa ani innego demona. No bo jak? Miina przed eonami uwięziła je wszystkie w Otchłani. Nic nie mogło odemknąć magicznego portalu, który zapieczętowała sama wielka bogini. Jak mog... Nanthera! Nanthera na chwilę otworzyła portal do Otchłani. Jedynie w ten sposób można było przenieść żywego ducha w umierające ciało. Lecz Giyan przecież wiedziała, że rytuał Nanthery miał zabezpieczenia, żeby nic z tamtej strony nie mogło go wykorzystać do powrotu w tę domenę. A mimo to Tzelos się jej przyglądał z mroku w głębi jaskini. Była tego absolutnie pewna. I nagle pojęła. To ona wypuściła demona z Otchłani, kiedy przerwała krąg Nanthery w ostatniej desperackiej próbie ratowania syna. Nikt nie wiedział, jakie będą tego następstwa, lecz ona od początku podejrzewała, że poczwarki na jej dłoniach i ramionach są tego skutkiem. A teraz pojawił się Tzelos. To było jedyne wytłumaczenie. Z zadumy wyrwało ją kolejne poruszenie w mroku. Cienie zyskały dodatkowy wymiar, jakby stały się płynne. Rysa w ciemności marszczyła się i wydymała, wypuczała się, a potem cofała. I nagle zapadła się do wewnątrz, a Giyan zakrztusiła się, czując smród gnijącego mięsa. Pojawił się Tzelos, ściągając ku sobie ciemność niczym kanał wodę. Patrzyło na nią dwanaście oczu. Pozbawiona wyrazu, wstrętna, jakby owadzia twarz. Zakrzywione żuwaczki rozwarły się jak wierzeje Otchłani. Stwór groźnie zakłapał paszczą. - Przyszedłem po ciebie. - Nie zbliżaj się. Nie chcę cię. - Nie masz wyboru. Zostałaś naznaczona. - Tzelos się zbliżył. - Zabiorę cię. Giyan, nie odrywając oczu od stwora, nachyliła się i wyjęła z ogniska płonącą drzazgę. - Czyżbyś sobie wyobrażała, że ogień mnie odstraszy, bo jestem stworzeniem Mroków? - Kłapanie zabrzmiało jak rechot. - Pochłonę twój ogień. Giyan umieściła prawą stopę w wyrysowanym kręgu. - Co robisz? - spytał demon. - Wiesz - wyszeptała. - Jeśli naprawdę jesteś Tzelosem, to wiesz. - Malistra mi opowiedziała o twoich czarach. - Malistra! - Przysłała mnie. Bardzo ją irytujesz. Zrobiłaś coś jej bawidełku, Olnnnowi Rydddlinowi. O tak, bardzo ją irytujesz. Giyan podpaliła zachodnią linię ziół. Zachód to kierunek, w którym odchodzą umierający, zanim wydadzą ostatnie tchnienie. Ostro pachnąca mieszanina powoli się zatliła i zapłonęła. Tzelos się zatrzymał, zaklikał żuwaczkami. - Zaniechaj. Nie możesz zmienić tego, co jest. - Rozprostował jedno z górnych odnóży, z kościstego ramienia zwisały grubawe, przypominające włosy wyrostki. Giyan zamrugała, recytując inkantacje w Starej Mowie. Nic nie pomagało. Nagle przypomniała sobie pajączka, którego odebrała Olnnnowi Rydddlinowi, pajączka, którego Malistra przetworzyła urokami Kyofu. Wyciągnęła go. Oglądała go co wieczór, nadzwyczaj ostrożnie eksperymentowała, lecz jeszcze nie bardzo rozumiała, jak to działa. Wyciągnęła pajączka na stulonej dłoni i Tzelos zaczął rechotać, przynajmniej jego kłapnięcia paszczą brzmiały jak rechot. - Mówiła, że będziesz go miała. Mówiła - zasyczał. Giyan uruchomiła pajączka. Odchyliły się pajęcze łapki i Giyan rzuciła go na Tzelosa. Demon zaczął się wycofywać. - Teraz albo później - kłapnął szczęką, zanim zniknął. - To dla mnie nie ma znaczenia. Giyan uklękła, żeby drżącą dłonią podnieść znienawidzonego pajączka. - Co robisz, Giyan? - odezwał się Rekkk od wylotu jaskini. - A myślałem, że ustaliliśmy, że będziemy nad tym razem pracować. Rekkk i Eleana wrócili z łowów. Hacilar trzymał w lewej ręce sznur z dwoma sporymi bielakami. - Tzelos... - Tzelos? - powtórzył. - Co to takiego? - Demon z Otchłani. Był tutaj. - Nic nie widzę. Giyan, nagłe zasłabła, zasłoniła oczy ręką. Rekkk upuścił upolowane zwierzaki i podbiegł do niej, ociekając wodą. - Co ci jest, Giyan? - Otoczył ramieniem jej kibić. - Nnie wiem. Ja... Głęboko zaczerpnęła powietrza, starając się dojść do siebie. W uszach jej dzwoniło, kolory nagle stały się bardziej wyraziste. I wtedy pojęła, co się wydarzyło. - Miałam wizję, Rekkku. Najokropniejsze przeczucie. - Ten Tzelos, którego widziałaś, nie był prawdziwy? - Nie. Tzelos, demon, nie jest z tego świata. Miina przed wiekami wysłała go i wszystkie inne demony do Otchłani, magicznego więzienia. Nie mogą się wydostać. - Giyan zadrżała, myśląc o słowach Tzelosa:”Przyszedłem po ciebie”. Tego im nie powie. Rekkk zaprowadził ją do ogniska i usiedli tam we troje. Eleana obdzierała bielaki ze skóry i sprawiała je, a Giyan opowiedziała, co widziała. - Tzelosy można nazwać zwiadowcami armii demonów. Poszukiwaczami miękkich punktów i słabostek; terrorystami przekradającymi się przez linie obronne; zwiastunami tego, co nadejdzie. - Ale czemu teraz go widziałaś? - Eleana trzymała nóż tuż nad łebkiem jednego z bielaków. - Nie wiem. - Giyan potrząsnęła głową, próbując zebrać myśli. - Wiem tylko tyle, że moje wizje są ostrzeżeniami; znakiem, że moja podświadomość rozpoznała niebezpieczeństwo, którego nie dostrzegła świadomość. Zawsze się sprawdzają. - Twój umysł daje ci wskazówki, jak symbole we śnie. - Eleana starannie odcięła łebek i zaczęła go obdzierać ze skóry i mięsa. Nie zapomniała, że Giyan potrzebna jest czaszka. - Być może. W tej wizji Tzelos powiedział, że Malistra mu wytłumaczyła, gdzie mnie znajdzie. Ale to niemożliwe. Rzuciłam uroki, żeby nas ukryły. - A co z tym Okiem Ajbal, mówiłaś, że Malistra nim włada? - zapytał Rekkk, jak zwykle praktycznie myślący wojownik. - Oko już raz nas znalazło. Giyan wzięła od Eleany żółto-białą czaszkę i skinęła głową w podzięce. - To prawda, że Oko Ajbal jest niezmiernie potężne. Lecz znalazłam na ten szczególny urok remedium, choć prowizoryczne. - Uśmiechnęła się. - Wiele lat strawiłam na odwracaniu się od mojego Daru, na pomniejszaniu go. Teraz takie postępowanie nie jest ani mądre, ani możliwe i muszę przyznać, że zadziwia mnie moc, którą w sobie odkrywam. - I co mamy robić? - spytała Eleana. Giyan położyła czaszkę w kręgu nakreślonym na dnie jaskini, rozwarła jej szczęki. Potem uzupełniła cztery linie ziołami i proszkami. Zanim je podpaliła, wyjęła mały, czysty opal. Mienił się zadziwiająco wyrazistą ognistą czerwienią, żółcią i zielenią. Umieściła go w szczękach bielaka i zaczęła monotonnie śpiewać w Starej Mowie. Podpaliła linie. - Muszę się natychmiast skontaktować z Darem Sala-at - powiedziała, kiedy z kręgu uniósł się gryzący dym. - Odnajdę go w tym opalu. - Ach, kluseczko, świat ogromnie się zmienił od naszego ostatniego spotkania. Thigpen przycupnęła na kopczyku, pod którym pochowały Matkę. W niższych partiach gór dudniły grzmoty, lecz deszczowe chmury jeszcze się nie zebrały nad ich głowami. Poświata pięciu księżyców spływała na nie i wszystko dokoła. Wiatr szumiał w wierzchołkach drzew. Gałęzie kołysały się smutno. Riane miała wrażenie, że wszystko rozpacza, że wypłakała wszystkie łzy. A i tak świat był za mały, żeby pomieścić jej rozpacz. - Zrobię, co tylko każesz, Thigpen. Muszę odpokutować swój czyn. Wielkie oczy Thigpen patrzyły na nią z ogromnym współczuciem. - To nie grzech działać pod wpływem rzuconego przez kogoś uroku. Inaczej Matka byłaby tak samo winna, jak ty się winna czujesz. - Patrzyła Riane w oczy. - Słyszysz? Rozumiesz, co mówię? - Tak, Thigpen. - Nie mów do mnie tak, jak bym ci zaraz miała wymierzyć karę. Wkurzasz mnie! - Ale ja... - Jesteś Darem Sala-at! Czas, żebyś zaczęła się tak zachowywać. - I w tym cały kłopot! - Riane nagle się rozzłościła. - Jestem V’ornnem zamkniętym w ciele Kundalanki. Mam moc, którą ledwie co znam. W moim umyśle kłębią się skrajne emocje. Nie mam pojęcia, co robić, i teraz tylko ty jedna możesz mi to powiedzieć. - Nie mnie mówić innym istotom, jak mają żyć! - To już po mnie! - wykrzyknęła Riane, biegnąc na skraj grzbietu. Thigpen, z zażenowaniem poruszając wąsami, podreptała do Riane patrzącej w dolinę pełną burzowych chmur. - Słuchaj no, Matka nie żyje. Ani ty, ani ja nic na to nie poradzimy. Takie było jej przeznaczenie, tak zapisano w Proroctwie. - Wiem. Powiedziała mi. Thigpen spojrzała poważnie na dziewczynę. - Mówisz, że wiesz, a ja widzę, że nie wierzysz. Riane poczuła, jak mocno bije jej serce. - Myślałam, że mówi tak po to, żeby mnie pocieszyć. - Nie, kluseczko. Tylko ty sama możesz to zrobić. - Więc to prawda. - Riane uklękła, żeby Thigpen dorównywała jej wzrostem. - Przepowiedziano, że zabiję Matkę. - Tak. Proroctwa mają ogromną moc i własne życie. Jak wiesz, Miina rozkazała Pięciu Świętym Smokom, żeby stworzyły Kundalę. Choć były tak potężne, nigdy by tego nie dokonały bez Perły. Proroctwa emanowały właśnie z Perły. Są zaczynem stworzenia. Mówią, że Proroctwa są wtopione w szereg skalnych stopni w Skarbnicy. I że Perła jest zakopana na najwyższym stopniu. Nigdy nie widziałam Proroctw, ale wiem, że tam są. Czuję to. I ty też to poczujesz, z czasem, po odpowiednim wyszkoleniu. - Thigpen zamrugała. - Skoro nie możemy ożywić Matki, to postarajmy się, żeby jej śmierć miała sens. Niech ujawni ci tę prawdę: zabiwszy po raz pierwszy przez tragiczną pomyłkę, będziesz potrzebowała ważnego powodu, żeby to ponownie zrobić. - Ale Matka... - Matka, tak jak i ja, też by ci nie powiedziała, jak masz działać. Nie znałaby odpowiedzi na twoje pytanie; i ja też nie znam. Bo jakżeżbyśmy mogły? To ty jesteś Darem Sala-at. Ty jedna znasz odpowiedź. - Thigpen przysunęła łebek do głowy Riane. - Nikt za ciebie nie przeżyje życia, nikt ci nie powie, która droga jest właściwa. - Nauczysz mnie rzucania uroków, jak by to zrobiła Matka? - Nie mam tego Daru. - Nie mam na to siły, Thigpen... ani odwagi. - Och, ależ masz. - Skąd wiesz? - Jesteś Darem Sala-at. - To nie odpowiedź! - To jedyna odpowiedź. Ale skoro chcesz innej, to proszę: już ze dwanaście razy wykazałaś odwagę. Riane otarła resztki łez. - Matka mówiła, że powinnam znaleźć Pierścień Pięciu Smo ków. Mam rzucić Wiecznotrwały Urok, wtedy się dowiem, gdzie jest pierścień. - Riane zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, że czyta Przeczyste Źródło. Kartkowała w wyobraźni strony, aż natrafiła na urok opisany przez Matkę. Potem przekartkowała Księgę Zaparcia Się Wiary i znalazła drugi urok. Natychmiast pojęła, jak je połączyć. Jakby zobaczyła dwie połowy równania matematycznego i od razu zrozumiała, że są częściami jednej całości. Zaczęła zaśpiew w Starej Mowie. Słowa, jak zawsze, wydawały się jej niepokojąco, zwodniczo znajome i pokrzepiające. Pojawiły się przed nią tańczące światełka; krążyły i utworzyły niewielką kulę. Jej centrum powoli się zmieniało, barwa ciemniała, aż stała się najciemniejszą purpurą. I natychmiast w tym mroku pojawiła się scena. Riane rozpoznała Drzwi Skarbnicy w pieczarach pod pałacem regenta, Środkowym Pałacem, jak nazywali go Kundalanie. Pierścień Pięciu Smoków tkwił pośrodku drzwi, w paszczy Świętego Smoka - tak jak należało, żeby drzwi się otworzyły. Ale drzwi były równie mocno zamknięte jak zawsze, z wyjątkiem tej jednej niesamowitej chwili, kiedy Annon zobaczył... co? Świętego Smoka? Niemożliwe! Nagle Riane dostrzegła coś, co sprawiło, że aż się zachłysnęła. Ciemna purpura znów barwiła centrum świetlistej kuli. - Co się stało, kluseczko? - Przecież byłaś obok. Nie widziałaś? - W Wiecznotrwały Urok może zajrzeć tylko ten, kto go rzuci. - Pierścień Pięciu Smoków tkwi w Drzwiach Skarbnicy. Zabił trzech Gyrgonów, którzy chcieli go użyć, żeby się wedrzeć do środka. Thigpen się zachmurzyła. - To źle. Bardzo źle. - Czemu? - Bo pierścień został przemieniony przez Seelina, jednego ze Świętych Smoków Miiny. Stał się detonatorem włączającym Tymnos, co roztrzaska całą planetę. Cała nadzieja w tym, że się tam dostaniesz przed idami lononu. Ty jedna masz moc potrzebną, żeby wyjąć pierścień z paszczy Seelina i wyłączyć mechanizm zagłady. - Ależ już jest lonon. - Tak, zostały nam tylko trzy dni. - Thigpen zastanawiała się przez chwilę. - Przyszło mi na myśl niepokojące i irytujące pyta nie: jak V’ornnowie zdobyli pierścień? - Nie mam pojęcia. - Wiecznotrwały Urok ci to powie. Wystarczy, że spytasz. Riane znów skupiła uwagę na migoczącej kuli, zajrzała w jej głąb, pytając o najnowsze dzieje pierścienia. Światełka zatańczyły i pokazały odpowiedź. Dziewczyna zamrugała, potem uniosła rękę. Wiecznotrwały Urok znikł z leciutkim pyknięciem pękającego bąbelka. Długo siedziała bez słowa, zatopiona w zadumie. - No - odezwała się Thigpen - powiesz mi w końcu? Riane obróciła się ku niej. - Zanim dostali go Gyrgoni, był w rękach v’ornnańskiego regenta Wennna Stogggula. On dostał go od Sornnria SaTrryna, nowego naczelnego faktora, a ten z kolei miał go od kopacza z archeologicznych wykopalisk na północ od Okkamchire w Korrushu. - Pierścień przed wiekami zakopano w Korrushu. No, to wielka tajemnica została odkryta. - Thigpen poruszyła wąsami. - Co się dzieje? Co cię trapi? - Wiecznotrwały Urok ujawnił coś ciekawego o SaTrrynie. - Riane nerwowo przebierała palcami. - Ojciec Sornnna SaTrryna, Hadinnn, skrycie sympatyzował z Kundalanami. Podobnie jak Eleusis Ashera czuł się winny temu, że tak się ich traktuje. Za pośrednictwem Kundalan nawiązał łączność z kobietą z gór. Dostarczał wiadomości i broni jej grupie partyzanckiej, ona zaś nie miała najmniejszego pojęcia, że to pochodzi od V’ornna. Znam tę kobietę. Teraz by mnie oczywiście nie rozpoznała. - Znała cię jako Annona. Riane potaknęła. - Ma na imię Eleana. - Dobrze ci radzę, kluseczko, zapomnij o niej. - Nie mogę - odparła żałośnie Riane. - Kocham ją. - Och, chroń nas, Miino! - Thigpen przewróciła oczami. - Cóż, po prostu musisz o tym zapomnieć. Już nie jesteś Annonem. Jesteś Darem Sala-at. Twoim przeznaczeniem jest stać ponad wszystkimi sprawami śmiertelników. - Kto tak twierdzi? - Tak jest zapisane i tak będzie. - To nie mogę kochać? - Powinnaś darzyć miłością, kluseczko, wszystkie rasy Kundali, a nie jedną osobę. - Samotność. Taka jest dola Daru Sala-at? Thigpen mruknęła potępiająco. - Thigpen, powiedz mi, proszę, jak kobieta kocha inną kobietę? - Czemu zawsze mi zadają beznadziejne pytania? Jestem Rappa. Czego ode mnie chcesz? - powiedziała Thigpen z niezwyczajną dla niej oschłością. - Wracajmy do pierścienia. Racz powiedzieć, jak dawno temu był zakopany i przez kogo? Riane z trudem oderwała myśli od Eleany. - Pewna kobieta go tam podrzuciła. Thigpen szybciej niż kiedykolwiek poruszała wąsami. - Jak to ”podrzuciła”. - Atak. Kundalańska czarownica była przy wykopaliskach może na dzień przed Sornnnem SaTrrynem. Jeszcze czuję bijące od niej słabe emanacje Kyofu. - O rany, to niedobrze - stwierdziła Thigpen. - Jak czarna czarownica znalazła pierścień? - Wiecznotrwały Urok tego nie pokazał. W przypadku czarownicy obrazy rozmywają się w mleczną mgłę. - Jeszcze gorzej - rzekła nerwowo Thigpen. - Ktoś zablokował urok. Musi mieć wielką moc. - Czarownica? - Nie, bobyś jej nie wykryła. - No to kto? - Nie bawię się w domysły. Tak czy owak, jedyna możliwość, która przychodzi mi do łebka, jest nie do pomyślenia, żeby nie powiedzieć niemożliwa. - Thigpen zadygotała. - Nic to. Wracaj my do naszych najbardziej palących problemów. W ciągu trzech dni powinnaś dotrzeć do pierścienia. - Przecież teraz to jest proste - stwierdziła Riane. - Thrippingujemy do pieczar pod Środkowym Pałacem i... - To wcale nie takie proste - przerwała jej Thigpen. - Nie możesz thrippingować do Środkowego Pałacu. Dawno temu umieszczono tam magiczne osłony, podobnie jak ten mechanizm, który V’ornnowie przez głupotę uruchomili, żeby nikt nie mógł thrippingować do Skarbnicy ani do jakiegokolwiek pomieszczenia w Środkowym Pałacu. - No to thrippingujmy do Axis Tyr i potem pieszo... - Spróbuj thrippingować, kluseczko. No dalej, spróbuj. Riane, mając złe przeczucia, spróbowała zawirować. Nic. Znów spróbowała i znów bez skutku. Nerwowo oblizała wargi. - Co się dzieje? - Mechanizm Tymnos jest w ostatniej fazie. Zamknął portale do wszystkich domen. - No to jak na czas dotrę do Axis Tyr, skoro nie mogę thrippingować? - Masz przyjaciół - odezwała się Thigpen - a po drodze spotkamy innych. - Przyjaciół? Jakich mam przyjaciół oprócz ciebie? - Po pierwsze, Druudzi, nomadzi Wielkiego Voorgu. - Matka mi o nich opowiadała. Mówię Venca, ich językiem. - O, to ciekawe. - Thigpen poruszyła wąsami. - A wiesz, że ich technologia jest językiem? Manipulują słowami tak jak V’ornnowie jonami i grawitonami. Riane potaknęła. - Jak matematyka. - Dokładnie jak matematyka. - Thigpen wyglądała na bardzo zadowoloną. - Gyrgoni manipulują naładowanymi jonami na dziesięć milionów rozmaitych sposobów, tak? Druudzi robią to samo z siedmiust siedemdziesięcioma siedmioma literami swojego alfabetu. Lubią tak to wyjaśniać: litera sama w sobie nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak pojedyncze ziarnko piasku. To w łączeniu liter ujawnia się technologia, staje się niczym żywy, bezustannie się zmieniający ekosystem pustyni. Riane skinęła głową. - W porządku. Ale czemu Druudzi mieliby się o mnie dowiedzieć? - Bo jesteś Darem Sala-at, kluseczko. Mówi o tobie Proroctwo. Tysiąc lat czekali na twoje nadejście. Riane nagle znieruchomiała. Rozdęła nozdrza, jak przy znaczącej zmianie wiatru. - Co się stało? - wyszeptała Thigpen. - Co wyczułaś? - Opal. Magiczny opal. - Tak. - Thigpen ucałowała Riane w oba policzki. - Chodź, kluseczko. Nareszcie jest gotowa, żeby cię odnaleźć. - Kto? - Pani. Ta, której przeznaczeniem jest zawsze stać przy tobie. 34. Pragnienie Dalma siedziała samotnie w parku w centrum Axis Tyr. Otaczały ją tworzące owal dwa szeregi przystrzyżonych ammonowców. Od miejsca, w którym ustawiono naprzeciwko siebie dwa półkola zgrabnych ław z drewna sercowca, rozbiegały się promieniście alejki wysypane tłuczonym marmurem, równiutko zagrabione. Odpowiadała jej ta spokojna, surowa geometria. Wnosiła ład i równowagę do jej burzliwego życia. Burza, pomrukująca teraz na północy, przewaliła się przed paroma godzinami nad Axis Tyr; świeżo spłukane deszczem ulice lśniły w poświacie księżyców. Dalma szczególnie lubiła ten park. To tutaj pierwszy raz była z klientem, tutaj uczestniczyła w namiętnych schadzkach w gęstych nocnych cieniach ammonowców. Zawsze lubiła ryzyko. Rozbieranie się do naga przed forsownym uprawianiem seksu z wianuszkiem potężnych klientów sprawiało jej większą rozkosz niż sam akt. Nie dla niej łóżka! Drzazgi w pośladkach były dowodem zuchwalstwa jej intymnych utarczek. To w tym parku po raz pierwszy spotkała Bacha Ourrrosa i w jego nienasyconym pożądaniu dostrzegła okazję wzniesienia się ponad poziom zwykłej ulicznej looorm. Jej pragnienie władzy dorównywało upodobaniu do seksu. Nie miała żadnych złudzeń co do swojej roli w społeczeństwie. Była Tuskugggun i na dodatek looorm! Nigdy nie zdoła zająć dającej władzę pozycji, ale jeśli wykaże się sprytem i będzie miała szczęście, pozostanie w pobliżu tych, którzy mają władzę, naszeptując im niekiedy do ucha i karmiąc się okruchami z ich stołów. I tak od Bacha Ourrrosa przeniosła się do pałacu regenta. Nie był to miły krok. Żałowała, że zraniła Bacha, którego polubiła, a związek ze Stogggulem był niezadowalający niemal pod każdym względem. Pocieszała się każdym potajemnym wydawaniem go Kinnnusowi Morsze. Spotkała Morchę niemal w tym samym czasie, kiedy poznano ją z Bachem Ourrrosem. Kinnnus Morcha wyraźnie nad nim górował zarówno inteligencją, jaki erotycznymi dokonaniami. Rzecz w tym, że chociaż był wpływowym Khagggunem wysokiej rangi, należał do niższej kasty. No i nie mógł być kolejnym szczeblem w jej karierze. Wiedziała jednak, że może być bardzo użytecznym kontaktem, toteż wykorzystywała go równie gorliwie jak on ją. Lubiła dla niego szpiegować. A polubiła to jeszcze bardziej, kiedy za jego namową pozwoliła, żeby Wennn Stogggul ją uwiódł i odebrał Bachowi Ourrrosowi. Dalma wstała i szła przez zagajnik ammonowców, aż znalazła to drzewo, przy którym pierwszy raz kochała się z Bachem Ourrrosem. Znała każde drzewo w tym zagajniku. Każde z nich miało jej coś do opowiedzenia, mogło ją czegoś nauczyć; wspomnienia jak dzieje v’ornnańskiego imperium na Kundali. Los obdarzył ją pamięcią, w której zachowywała każdego klienta. Widziała ich teraz, widmowe postaci, a w lasku wciąż jeszcze wyczuwała aurę ich potęgi. Tylko w ten sposób mogła mieć prawdziwą władzę. Skoro miała pecha urodzić się Tuskugggun, to przynajmniej zrobiła co w jej mocy, żeby panować nad własnym losem. Lecz teraz, spacerując w bezpiecznym schronieniu swoich drzew, zastanawiała się, czy to wszystko nie było złudzeniem. W końcu wciąż była sama. I zawsze będzie. Nie dla niej przyjaźń innych Tuskugggun, którą mogłaby mieć, gdyby wybrała inny zawód, gdyby włączyła się we wspólny świat hingatta, gdzie Tuskugggun wychowywały dzieci i zajmowały się sztuką i rzemiosłem. Nie było tam dla niej miejsca. Nie chronił jej również v’ornnański małżonek. Kinnnus Morcha nigdy by się z nią nie ożenił, a co do Wennna Stogggula... - Dalma. Ach, usłyszała jego niemiłe warknięcie. Wynurzyła się z cienia ammonowców i ruszyła po białym marmurowym kruszywie tam, gdzie regent stał pośrodku ogrodu. Było późno i pusto, dlatego się tutaj umówili. Dalma rzuciła mu się w ramiona i wyczuła jego chłód. Teraz obydwoje grali, co jej bardzo odpowiadało. Uznałaby się za szczęśliwą, gdyby już nigdy nie musiała pieścić jego przyrodzenia. - Jakie wieści przynosisz? - zapytał, odsuwając się i zachowując stosowny dystans. Dalma zastosowała się do wskazówek Kinnnusa Morchy. - Omotałam gwiezdnego admirała, ale trzeba czasu, żeby mi zaufał. Jest trochę paranoikiem. - Powiedz mi coś, czego nie wiem - burknął Stogggul. - Myślałem, że utnie Malistrze głowę, kiedy zobaczył Olnnna Rydddlina. Ma do mnie żal? - Myślę, że na początku tak było. Ale to minęło, kiedy przepytał Olnnna Rydddlina. Jest wdzięczny, że Malistra potrafiła ocalić mu życie. Było to, rzecz jasna, ordynarne kłamstwo. Tak naprawdę Kinnnus Morcha kipiał wściekłością z powodu tego, co uważał za okaleczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, jednego ze swoich wyższych oficerów. Zwierzył się jej, że martwi się o stan umysłu Olnnna Rydddlina. Był coraz bardziej przekonany, że Rydddlin oszalał. - Wspaniale - rzekł regent. Podał Dalmie małe pudełeczko, które otworzyła z radosnym westchnieniem. - Bransoleta! Do kompletu z pierścieniem, który mi dałeś! - A jeżeli dalej będziesz dobrze się starać, to dostaniesz i naszyjnik. Pamiętaj, Dalmo, jesteś w łóżku gwiezdnego admirała z jednego powodu: żeby mnie ostrzec, gdyby rozważał wystąpienie przeciwko mnie. I była to prawda, którą już dawno temu poznała dzięki schadzkom w lasku ammonowców. Władza rodzi obłęd. Jej samotność była niczym w porównaniu z izolacją tych mężczyzn. Biedny Morcha! Był jak wszyscy inni, na poły martwy przez tę zażartą walkę o władzę. Przez chwilkę litowała się nad sobą i zagryzła wargę, żeby się nie rozpłakać. Uśmiechnęła się do regenta, a on przelotnie, chłodno ją pocałował. Jeszcze zanim się odwrócił i wyszedł z parku, już myślami był gdzie indziej. Dalma, znów sama, wróciła na ławkę, na której przedtem siedziała i wdychała aromat swoich drzew. Liście szeleściły, przemawiały do niej, a ona westchnęła i zamknęła oczy. Kurgan wyciągnął nóż, który dostał w nagrodę od Starego Vornna, Nith Batoxxxa. Zabije ją teraz, pomyślał, obserwując siedzącą na ławce Dalmę. Jego ojciec właśnie odszedł, usłyszawszy mylące informacje, które wymyślił Kinnnus Morcha, żeby podrażnić jego ucho i ego. Kurgan zaśmiał się w duchu. Właściwie to szkoda odbierać jej życie, bo to na pewno złagodzi udrękę ojca, gdy się dowie, jak go zwiódł sojusznik. Lecz tak jak gwiezdny admirał miał plany względem regenta Stogggula, tak Kurgan miał plany co do nich obu. A ponieważ Kinnnus Morcha miał słabość do Dalmy, jej śmierć spowoduje wybuch jego gniewu. Kurgan zadumał się nad tym, jak ją zabić. Szybkie podcięcie gardła? A może śmierć powinna być powolna i tak przepełniona przerażeniem jak strumień rybami? Czy powinna poznać zabójcę i powód swojej śmierci? Chciałby słyszeć, jak błaga o życie, i zakończyć je w trakcie tych błagań? Tyle możliwości, a tak mało czasu! Rozważał szybkie uśmiercenie Dalmy - jedna struga krwi, oczy uciekające w głąb oczodołów, kiedy ujmie jej brodę i odchyli głowę, wystawiając szyję pod ostrze swego noża. Może rozpoznanie go będzie ostatnim błyskiem jej świadomości. Ale tak pociągała go myśl o zgwałceniu jej tutaj, gdzie dopiero co była z jego ojcem, że niczym kochanek przed aktem chciał spełnienia tej rozkosznej obietnicy. Kiedy Kurgan szedł przez skrywające go cienie, uświadomił sobie, że oprócz niego i Dalmy w parku jest jeszcze ktoś. Jeszcze ktoś obserwował i czekał. Rozbudziło to jego ciekawość, chociaż był już bardzo podniecony. Zastanawiał się, czy ten obserwator to aby nie ochrona, którą gwiezdny admirał dał swojej cennej skcetcie- szpiegowi. Byłaby to pewna niedogodność, lecz nic poza tym. Kurgan zmienił kierunek, idąc bezszelestnie zagajnikiem ammonowców, jednym okiem obserwując Dalmę, a drugim wypatrując tamtego. Wokół niego szeleściły ammonowce. Czuł się jak aktor na scenie, jak dubler, który nagle znalazł się w blasku jupiterów. Tej nocy, w tym właśnie miejscu i o tej późnej porze nieomylnie się wyczuwało tworzącą się historię. Kurgan ponad wszystko przedkładał działalność wywrotową. Interesował się manipulacjami władzy dlatego, że zamierzał je zniweczyć. Ktoś, kto go za mało znał, mógłby go omyłkowo wziąć za anarchistę, bo z godną anarchisty obsesją chciał zniszczyć wszelką władzę. Zasadnicza różnica polegał na tym, że Kurgan już w wieku piętnastu lat doskonale wiedział, jakim nowym ładem zastąpi stary. W istocie był adeptem Kyonnno, Gyrgońskiej Teorii Chaosu i Ładu. Kurgan uważał się za Władcę Chaosu. Jego rozmyślania przerwał nagle wyskakujący z ukrycia obserwator. Był to Khagggun, ale Kurgan zauważył, że jakoś dziwnie się poruszał. Chłopak lekko zadrżał, widząc, że jedna noga tamtego to goła kość. Poświata księżyców oświetliła twarz Khaggguna i Kurgan rozpoznał Olnnna Rydddlina. Czyż to nie on i jego oddział mieli sprowadzić skcetttę Ashery i zdradzieckiego Rhynnnona, Rekkka Hacilara? - pomyślał. Cóż mu się stało, na N’Luuure? Dalma zobaczyła Olnnna Rydddlina. Poderwała się i cofała od ławki, od niego. Najwyraźniej nie był jej strażnikiem. W takim razie po co tu był? Czego od niej chciał? W dłoni Olnnna Rydddlina błysnął kord, Dalma odwróciła się i uciekła. Wprost w ramiona Kurgana. - Kurgan Stogggul! - krzyknęła, wystraszona. - Pomóż mi, proszę. Zaatakował mnie... - Odsuń się od niej. - Olnnn Rydddlin skierował ku Kurganowi czubek korda. - Odsuń się, bo cię zabiję razem z nią. - Nie! - krzyknęła Dalma. - Czego ode mnie chcesz?! - Jesteś szpiegiem gwiezdnego admirała - rzekł Rydddlin. - Pomyliłeś mnie z kimś innym. Jestem zwykłą looorm. - Dalma szamotała się w łapach Kurgana. Bała się nie tylko o życie, ale i o to, że Rydddlin w pełni odsłoni jej zdradę. - Wiem, kim jesteś. Przez ciebie dosięgnę i jego. Skoro nie mogę go zabić, to przynajmniej umniejszę jego władzę i sprawię, że będzie cierpiał. Teraz już naprawdę Dalma była przerażona. - Mówię ci, że się mylisz. Olnnn Rydddlin najwyraźniej nie słuchał. - Chce mi odebrać życie. Rozkazał, żebym się jutro rano stawił w Błogosławiącym Duchu na testy psychologiczne. Twierdzi, że tylko w ten sposób odzyskam dowództwo. Ale ja wiem lepiej. Wydobył ze mnie, co chciał, i teraz mnie odrzuci. Wejdę do przytułku, ale już stamtąd nie wyjdę. Będę tam trzymany wbrew mojej woli. Nikt nie chce mnie takim oglądać, nie mówiąc już o gwiezdnym admirale. - Zaraz pójdę do regenta. - Dalma mówiła słodkim, błagalnym głosem. - Jest twoim sprzymierzeńcem. To on chciał, żeby Malistra cię uleczyła wbrew sprzeciwom gwiezdnego admirała. - Kobieta odwróciła głowę. - Kurganie Stogggulu, zaprowadź mnie szybko do ojca. - Jeżeli spróbujesz ją stąd zabrać - ostrzegł Olnnn Rydddlin - to przysięgam na N’Luuure, że zabiję cię razem z nią. - Uspokój się, dowódco szwadronu. - Kurgan obrócił Dalmę twarzą ku sobie. - Nie mam zamiaru wypuszczać jej żywej z tego parku. Dalmie krew odpłynęła z twarzy. - Co ty mówisz, Kurganie Stogggulu? Wtedy ją uderzył. Mocny cios w twarz powalił ją na ziemię. Kiedy leżała, ogłuszona, stopą rozchylił jej szaty. - Ale najpierw młodość musi się zabawić, co, looorm? - Kurgan rzucił się na nią z dziką żądzą. - Donosicieli należy wyplenić i obłożyć interdyktem w najsurowszy sposób, bo to najlepszy środek odstraszający i zapobiegawczy - zacytował, przełamując jej słabe próby obrony. - ”Khaggguński podręcznik antyinsurekcyjny” - rzekł Olnnn Rydddlin. Był pod wrażeniem. - Szpiegowała mnie, donosiła gwiezdnemu admirałowi o moim prywatnym życiu. - Nikomu nie można ufać - rzekł z osobliwym smutkiem Olnnn Rydddlin. - A już najmniej looorm potężnych V’ornnów. Dalma szlochała, błagała, ale daremnie. Wreszcie powiedziała: - Wiem coś, co ci się przyda. Puścisz mnie, jeżeli ci powiem? Kurgan znieruchomiał. - To zależy od tego, za jak cenną uznam tę informację. - Dużo wiem o twoim ojcu... Roześmiał się jej w twarz. - Cóż mogłabyś mi powiedzieć? Wiem wszystko o Wennnie Stogggulu. - Wiesz, że Malistra ma na niego ogromny wpływ? - Tak, słyszałem o tym. Dalma oblizała wargi. - Mam informację dotyczącą Malistry. Kurgan kiwnął głową. - To by się mogło nadać. Dalma potrząsnęła głową. - Skąd mam wiedzieć, czy mogę ci ufać? Młody Stogggul złapał ją za gardło i dusił, aż jej twarz stała się niebieska od krwi. - Gadaj! Dalma, dławiąc się i krztusząc, kiwnęła głową. Kurgan ją puścił. Kilka razy odetchnęła z wysiłkiem. - Malistra żyje na przypołudniku. - Co to jest, na N’Luuure? - Magiczny korzeń. - Stosuje jakąś dziwaczną dietę. Jest czarownicą, nieprawdaż? - Kurgan znów zaciskał palce na szyi Dalmy. - Czekaj! Czekaj! Nie rozumiesz. Ona musi mieć ten korzeń. Nie może bez niego żyć. - Dzięki - rzekł Kurgan i rozchylił szaty. - Co robisz?! Przecież zawarliśmy umowę! - Niczego nie obiecywałem - powiedział. - A jeżeli nawet, to nie dbam o to. Jesteś Tuskugggun, looorm i szpiegiem. Dalma z jękiem rozpaczy rozorała mu paznokciami pierś do krwi. Uderzył ją na tyle mocno, żeby ją ogłuszyć, lecz żeby nie straciła przytomności. Chciał, żeby była świadoma tego, co jej robi. Wbił w nią swojego twardego fallusa jak kord i Dalma krzyknęła. Otarł krew, która pojawiła się pod jej nosem, i posmakował. Ciężko sapnął. Wkrótce sapanie stało się rytmiczne, nabierało tempa i intensywności. Kurgan podniósł się, kiedy skończył. Dalma płakała. Próbowała złączyć nogi, ale kopał ją między uda, dopóki nie zrezygnowała. Cofnął się. Jego unosząca się w ciężkim oddechu pierś była spocona i zakrwawiona. - Twoja kolej. Obaj V’ornnowie przyglądali się sobie przez chwilę. Nagle coś zaiskrzyło pomiędzy nimi, może nie było to zaufanie, ale na pewno świadomość wspólnego celu. Rydddlin wbił kord w marmurowy tłuczeń. Ukląkł niezdarnie. Najwyraźniej nie przywykł jeszcze do korzystania ze swoich gołych kości. Może nigdy się nie przyzwyczai. Rozchylił szaty i rzucił się na Dalmę, jakby była oazą na Wielkim Voorgu. Od dziwacznego stwora miotającego się na ostrym, oświetlonym księżycami marmurowym tłuczniu niosło się zwierzęce rzężenie. Skończyło się to równie nagle jak gwałtowna burza. Olnnn Rydddlin leżał na Dalmie, dysząc, oszołomiony rozładowaniem pożądania. Przez chwilę o niczym nie myślał i o nic nie dbał. Usłyszał za sobą trzepot, jakby pszczoły czy motyla, i odwrócił głowę. Kurgan trzymał kord, który on wbił w ziemię. Rydddlin z khaggguńską zręcznością natychmiast dobył sztyletu, patrzył wściekle na chłopaka. - Jesteś adiutantem gwiezdnego admirała. Chce się mnie pozbyć. Po czyjej jesteś stronie? Kurgan, uśmiechnięty od ucha do ucha, przykucnął i podsunął byłemu dowódcy szwadronu rękojeść korda. Olnnn Rydddlin ukrył zdumienie, widząc, jak chłopak ujmuje w dłoń bliźniacze ostrza. Wiedział, jaki to wywołuje ból. I znów coś zaiskrzyło pomiędzy nimi. Coś niewypowiedzianego, lecz równie realnego jakich oddechy. Olnnn Rydddlin wsunął sztylet do pochwy, wziął kord i wbił pomiędzy piersi Dalmy. Kobieta szeroko otworzyła oczy, pisnęła, wygięła się, jakby chciała go z siebie zrzucić. Zaczęła młócić powietrze rękami i nogami, zakłócając wystudiowaną harmonię ogrodu. Kurgan wyciągnął ręce i położył je na dłoniach Rydddlina spoczywających na rękojeści korda, przytrzymał je. Dalma powoli przestawała się miotać. Otworzyła usta, wydając dźwięk przypominający tykanie zegara. Z rany popłynęła krew, spłynęła z szat, plamiąc czernią marmurowy tłuczeń w noc lononu. Zaciskała w pięściach marmurowy żwir. Obaj V’ornnowie, na razie zaspokojeni, rozwalili się na ławce w środku parku. Noc znów była spokojna. Liście ammonowców szeleściły, lecz już nie mówiły do Dalmy, której ciało leżało przed nimi niczym ofiara dla jakiegoś mrocznego boga. Leżące nieruchomo ciało tchnęło spokojem, który zadawał kłam gwałtowności śmierci. Gdyby nie krew, można byłoby sądzić, że kobieta śpi. Siniaki na jej udach ciemniały. - Była piękna, prawda? - odezwał się Olnnn Rydddlin. - I bystra. Kurgan się pochylił, wsparł łokcie o kolana. - Ale nie tak bystra, jakby się zdawało. - W końcu była zaledwie Tuskugggun. A czymże są Tuskugggun, jaki z nich, poza chwilowym, pożytek? O ile wiem, żaden wysokiej rangi Khagggun nigdy się nie ożenił, chyba tylko po to, żeby Tuskugggun dała mu syna, dziedzica, żeby przedłużyć ród. Nigdy nie widują żon, wyłącznie kochanki, które wchodzą sobie frontowymi lub bocznymi drzwiami, wedle uznania. - Zazdrościsz im, swoim zwierzchnikom. - Może kiedyś. - Olnnn Rydddlin starł krew z czubka buta. - Ale teraz nienawidzę ich wszystkich. - Szaleje w tobie bestia. Olnnn Rydddlin zapatrzył się na Dalmę, w przestrzeń. - Przypuszczam, że łatwo rozpoznać w innych to, co jest i w tobie. - Odkaszlnął. - Powiedziałbym to samo o tobie. Nie jesteś jak ci Bashkirzy, których dotąd znałem. - Nie jestem Bashkirem, choć się w tej kaście urodziłem. Olnnn Rydddlin uśmiechnął się z wyższością. - Uważasz się za Khaggguna tylko dlatego, że twój ojciec zmusił gwiezdnego admirała, żeby cię zrobił swoim adiutantem. To tylko złudzenie. Urodziłeś się Bashkirem i zawsze nim będziesz. - Sarakkoni by się z tym nie zgodzili. - Ale z ciebie gość. Szesnastolatek, a opowiada mi o Sarakkonach. - Znasz ich? - A niby po co? Żaden V’ornn się z nimi nie zadaje. - Muszę się napić - rzekł nagle Kurgan. - Co ty na to? - Czuł potrzebę wykazania się. Miał dość lekceważenia go ze względu na wiek. - Od jakiegoś czasu nie byłem w tawernie. - Olnnn Rydddlin zaciskał i otwierał pięści. - Nie byłem w towarzystwie od czasu... - Poruszył kościaną nogą. - Ja też nie. A przynajmniej nie tak, jak myślisz. - Kurgan wstał. - Kolejny powód, byśmy sobie udowodnili, że wciąż tam pasujemy. Olnnn Rydddlin poruszył głową jak sowa. Był młody, choć nie tak jak Kurgan. - A chcemy pasować? Kurganowi się to spodobało. Byli na jego terenie. - Niekoniecznie. Ale chcemy sprawiać takie wrażenie, żeby nie budzić podejrzeń. Olnnn Rydddlin skinął głową. Wstał, podpierając się kościaną nogą. - To rozumiem. Za zagajnikiem ammonowców jaśniały światła miasta. Patrolowe poduszkowce Khagggunów przelatywały czasem tuż nad niskimi dachami. Wiatr przywiał ku nim z dala strzępki jakiejś rozmowy. Ostre narożniki budynków kładły się cieniem na ulicach, oferując tajemnice dnia, lecz miasto spowijała noc. Za nimi park nadal wibrował czynem, który popełnili, jakby odebranie komuś życia spowodowało powstanie czarnej dziury, studni grawitacyjnej, tak że Kurganowi przez chwilę się zdawało, że szeroka aleja, na którą wyszli, odchyla się ku zwłokom leżącym we krwi, niczym znak zapytania, obietnica, przyszłość, która kiedyś była lub mogła być. Roześmiał się i echo śmiechu poniosło się aleją, poprzedzało ich na promenadzie. Nie miał zamiaru iść tak daleko - nie miał pojęcia o wydolności Olnnna Rydddlina - lecz kiedy w końcu stanęli w jasno oświetlonym wejściu ”Krwistej Fali”, pojął, że naprawdę chciał się znaleźć na swoim terenie. Nauczył się tego od Starego V’ornna. Już nigdy nie pozwoli się kontrolować. Nikomu, pod żadnym pozorem. Nigdy więcej. Obaj V’ornnowie usiedli pośród niedobitków długiej nocy: chrapiących Sarakkonów, pijanych Khagggunów po raz piąty tej nocy opowiadających te same kawały, wielkich Mesagggunów, rozcierających sińce po kalllistotos. Rady nie było widać. Nic dziwnego, było tak późno, że pewnie poszła spać. Pili ogniste numaaadis z butelki, którą na znak Kurgana przyniósł barman. Tawerna cuchnęła krwią, potem i słodkim fermentowanym miodem. Olnnn Rydddlin przyjrzał się krytycznie Kurganowi. - Jesteś adiutantem gwiezdnego admirała, a mimo to przyłożyłeś rękę do zamordowania jego najważniejszego szpiega. - Uśmiechnął się szeroko. - Teraz cię rozumiem. Sam jesteś szpiegiem. Zgwałciłeś ją na rozkaz ojca. - Mylisz się, podobnie jak przedtem. Zostanie adiutantem to mój pomysł. O ile znam ojca, to na pewno był temu przeciwny. W noc zamachu poszedłem do Kinnnusa Morchy i zawarłem z nim układ. - Jaki układ mogłeś zawrzeć z gwiezdnym admirałem? - zakpił Olnnn Rydddlin. - Wydałem mu Annona Asherę. - Naprawdę? - Szpiegowałem Annona i tę jego skcetttę, Giyan. Patrzyłem, jak uciekają z pałacu. Jak kradną parę cthaurosów. Wiedziałem, dokąd pojadą. Olnnn Rydddlin przyglądał mu się z zainteresowaniem, a Kurgan wstał od stołu. Uświadomił sobie nagle, jaki jest głodny. Poszedł tylnym korytarzem do kuchni i znalazł tam Couriona jedzącego podkurek. Nith Batoxxxa nie było. - Zjedz z nami - zaproponował bez ceregieli Courion. - Ta rybna potrawa jest wspaniała. Kucharz robi ją wyłącznie z głębinowych gębaczy. Masz pojęcie, jak trudno złowić te wielkie ryby? Walczą jak demony. - Jestem z nowym przyjacielem. - Kurgan przyciągnął krzesło bliżej Sarakkona. - To wyjątkowy Khagggun. Courion chrząknął. - Co za oksymoron! Khaggguni są dobrzy wyłącznie w umieraniu na rozkaz. - Powinieneś go poznać. - Teraz jemy, jak widzisz. Wracaj do swojego przynudzającego przyjaciela. - Nie mam ochoty cię opuszczać - powiedział Kurgan. - Poza tym chciałem cię o coś zapytać. Pewnego dnia ktoś mi proponował trochę przypołudnika. Słyszałeś o tym? - Jasne. Sprzedaję laaga, czemu nie miałbym sprzedawać mesembrythemu? - To narkotyk? Courion wzruszył ramionami. - To dziwaczny towar. Coś jak psychotropowe zielsko. - Naprawdę? Może powinienem spróbować. - Jeśli chcesz umrzeć. Jest bardzo mocny, bardzo skuteczny. Jeżeli nie uważasz, to ci poprzestawia mózg. Skutki by ci się nie spodobały, możesz mi wierzyć. Zacząłbyś lubić zadawanie bólu. - Czuję się ostrzeżony. - Kurgan uniósł ręce. Wstał, a kiedy był już w drzwiach, Courion spytał: - Ciekaw jestem, czemu ten twój przynudzający przyjaciel jest taki wyjątkowy? - Czary - rzekł Kurgan z szerokim uśmiechem. - Stawiamy dwadzieścia, że ściemniasz. - Chciałbym cię ograć co najmniej na czterdzieści. Courion odłożył łyżkę i otarł usta. - Masz siedemdziesiąt pięć czy będziemy ci musieli wyrwać zapłatę z gardła? Kurgan wrócił i położył żądaną sumę obok miski Sarakkona. Courion zgarnął monety, kiwnął głową i wstał. - Skoro już mamy pełny żołądek, to możemy obejrzeć to twoje ”magiczne” cudo. Kiedy Kurgan wrócił z Sarakkonem do swojego stolika, przekonał się, że poziom numaaadis w butelce znacznie się obniżył. Olnnn Rydddlin popatrzył na nich. Wydawał się zaskoczony, kiedy Kurgan ich sobie przedstawił, a jeszcze bardziej, kiedy Courion usiadł przy ich stoliku. - Stogggul nam powiedział, że jesteś magiczny - odezwał się prosto z mostu, jak to Sarakkon. Olnnn Rydddlin łypnął na niego wściekle. Courion się roześmiał. - Gotów jesteś przeszyć nas kordem, co, dowódco szwadronu? - Zrobię to, jeśli tylko dasz mi kolejny powód ku temu. Courion położył ręce na stole, splótł palce. - Słyszeliśmy, że wy, Khaggguni, jesteście w gorącej wodzie kąpani. Olnnn Rydddlin kiwnął głową. - Spytaj Kurgana. Uważa się za Khaggguna. - Stogggul dowiódł swojej odwagi w kalllistotos. Możesz to o sobie powiedzieć? - Courion spojrzał z ukosa na kościaną nogę Olnnna Rydddlina i położył stos monet na wyciągniętej dłoni Kurgana. - Spotkanie z twoim przyjacielem było bardzo pouczające - rzekł do chłopaka i wyszedł z tawerny. - Założyłeś się z nim? - spytał Olnnn Rydddlin. - Nie ma po co gadać z Sarakkonem bez zakładania się. To jedyny sposób, żeby zyskać ich szacunek. - Sarakkon zaprzyjaźniony z V’ornnem. Gdybym tego nie widział na własne oczy, tobym nie uwierzył. Kurgan położył na stoliku część monet. - Co to? - Twoja połowa wygranej. W końcu zakładaliśmy się o twoją nogę. Olnnn Rydddlin dolał sobie numaaadis. - Daj to barmanowi - powiedział, kiedy łyknął napitek. A kiedy Kurgan wrócił z nową butelką, rzekł: - No więc tak. Twój ojciec nie kazał ci iść za Dalmą i rozprawić się z tą obłudnicą? - To byłoby okropnie sprytne z jego strony. - Kurgan usiadł blisko Olnnna Rydddlina, tak że mogli rozmawiać przyciszonymi głosami, nie podsłuchiwani. - Gdyby nie dwie sprawy. Nigdy jej nie podejrzewał, no i nie jesteśmy ze sobą na tej stopie. Olnnn Rydddlin się zachmurzył. - Niedobrze. Mógłbyś go poprosić, żeby interweniował w mojej sprawie. Nie wykonam rozkazu gwiezdnego admirała, bo mogliby mnie zamknąć w Błogosławiącym Duchu. Przysięgam, że prędzej go zabiję. Kurgan z refleksem drapieżnika wykorzystał okazję. - Po co samemu podejmować tak ryzykowną próbę, skoro ktoś może to za ciebie zrobić? Olnnn Rydddlin, który właśnie dolał im ognistego numaaadis, odstawił swój kielich. Jego ciemne, udręczone oczy rzucały spojrzenia na boki, jakby bezwiednie. Kurgan pomyślał, czy aby Kinnnus Morcha nie ma co do niego racji. Może i jest szalony. A jakie to miało znaczenie? Uważał, że chaos życia prędzej czy później każdego doprowadzi do obłędu. Olnnn Rydddlin zacisnął wilgotne wargi. - Chyba masz coś do powiedzenia, więc mów. - Jak myślisz, co by zrobił gwiezdny admirał, gdyby był przekonany, że regent wykrył, iż Dalma jest szpiegiem, i zabił ją? Olnnn Rydddlin chwilę zwlekał z odpowiedzią. Najwyraźniej poważniej traktował tę rozmowę niż godzinę temu. - Kinnnus Morcha jest Khagggunem. Odpłaciłby się tym samym. Ale musiałby mieć dowód. - No to dostarczymy mu dowodu. - Kurgan wyjął spod szat zakrwawione pudełeczko z v’ornnańska biżuterią. - Jak rozumiem, to ma mi coś mówić? - rzekł Olnnn Rydddlin. - Dalma była w parku, żeby się spotkać z regentem. - Wiem. Widziałem ich razem. - Widziałeś, jak jej to dawał? - Nie. - A dał. - Kurgan położył dłoń na bransolecie. - Widziałeś, jak ją zabił? Olnnn Rydddlin spojrzał na niego z irytacją. - A zabił. Przynajmniej tak powiemy gwiezdnemu admirałowi. I ten klejnot będzie dowodem. Olnnn Rydddlin potrząsnął głową. - Bransoleta nie wystarczy. Są sprzymierzeńcami. - Jak najbardziej wystarczy Khagggunowi, który nienawidzi swego ”sprzymierzeńca”, nie ufa mu i, co najważniejsze, obawia się go. Khagggunowi, który jest tak sparanoizowany, że chętnie uwierzy w pierwszy lepszy dowód. - Nie jesteś Khagggunem. Nie doceniasz inteligencji gwiezdnego admirała. - Inteligencja nie ma tu nic do rzeczy. Kinnnus Morcha kochał Dalmę, sam mi to powiedział. Raz-dwa uzna winę ojca, bo to tylko potwierdzi jego podejrzenia. To prawda, że nie jestem Khagggunem. Ale sporo się o nich dowiedziałem. Khaggguni uważają się za strategów. Ponad wszystko pragną udowodnić, że się nie mylili, nieprawdaż? - Tak - odparł Olnnn Rydddlin po bardzo długiej chwili. - No to sam widzisz, że ani jakość, ani ilość dowodów nie ma znaczenia. Nam wystarczy pozór winy. Gwiezdny admirał uwierzy w to, w co chce uwierzyć: że regent jest jego wrogiem. Olnnn Rydddlin pił swoje numaaadis w zadumie i milczał. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. - Mówisz poważnie. - Śmiertelnie poważnie. Chcesz śmierci gwiezdnego admirała, a ja śmierci ojca. Poszczuję ich na siebie. Niech ci, co najbardziej pożądają władzy, spadają na swoją ofiarę niczym padlinożercy i rozszarpują się na strzępy. Ujmuje mnie wdzięk tego planu. Kiedy ojciec umrze, ja zostanę regentem. Potem mianuję cię gwiezdnym admirałem. Widzisz? To proste. Ja zajmę miejsce ojca, a ty Kinnnusa Morchy. Olnnn Rydddlin wyprostował się jak użądlony. Przymrużył oczy. - Jesteś szalony. Nigdy nam się nie uda. - A kto nas powstrzyma? - A choćby Gyrgoni. Tworzą prawa, wedle których żyjemy. - Po pierwsze, prawa mówią, że muszę przejąć stanowisko ojca po jego zgonie. - Gyrgoni na pewno przeszkodziliby... - Bractwo rozpada się od wewnątrz. Olnnn Rydddlin szeroko otworzył oczy. - Skąd to wiesz? - Posłuchaj. - Kurgan jeszcze bardziej zniżył głos i pochylił się. - Jestem sprzymierzony z Gyrgonem, z Nith Batoxxxem. Potrzebuje mnie, bo ma wroga w Bractwie, który też się związał z innymi. - To zdumiewające, niesłychane. - Też tak myślę - stwierdził Kurgan. - Teraz jest odpowiednia pora. Wykorzystamy walkę Gyrgonów o władzę. Jeżeli zrobimy to teraz i tak jak trzeba, to będziemy urządzeni, zanim ktoś się zorientuje. A jak już będziemy u władzy, to zdławimy każdy opór. Co ty na to? Olnnn Rydddlin się poruszył, podrapał w kościaną nogę. Dźwięk przypominał chrzęst szarańczy. - Kiedy byłem mały - powiedział zmienionym głosem - to chciałem być swoim ojcem. Był wielkim V’ornnem. Osiągnął wysoką pozycję, był ogromnie szanowanym generałem skrzydła. Ja zaś zostałem dowódcą szwadronu. Zadowoliłem się tym i teraz jestem niczym. Kurgan nie był prawdomównym V’ornnem. Lecz teraz zrobił wyjątek - tej szczególnej nocy, w tej szczególnej chwili, dla tego szczególnego Khaggguna. - Najbardziej ze wszystkiego pragnę upadku Gyrgonów - powiedział szczerze. Kipiał wściekłością, od kiedy odkrył, kim jest Stary V’ornn. Był on jego mentorem, duchowym przewodnikiem, jedynym V’ornnem, któremu ufał i na którym polegał. I to wszystko okazało się kłamstwem. Nith Batoxxx wybrał go, gdy Kurgan był jeszcze dzieckiem, oczarował go, wykorzystał do swoich własnych tajemniczych celów. Teraz Kurgan żywił do Gyrgonów wyłącznie nienawiść. Nith Batoxxx postąpił z nim tak, jak Gyrgoni postępowali ze wszystkimi V’ornnami: kontrolował go, jakby był marionetką, pociągał za sznurki, kiedy mu to odpowiadało, wykorzystywał go do swoich niepojętych celów. - Tylko tyle? - zaśmiał się Olnnn Rydddlin. - A jak chcesz to zrobić? - Jak już ci mówiłem, Bractwo się rozpada. Po raz pierwszy za pamięci V’ornnów Gyrgoni nie są nietykalni. Jak ich zaatakować? Gyrgoni posługują się strachem, żeby narzucić nam swoją wolę. Cóż byłoby skuteczniejsze od zastosowania ich własnych metod przeciwko nim? Sądzę, że moje zadanie jest proste, choć przyznaję, że także dość ryzykowne: po pierwsze, trzeba się dowiedzieć, czego Gyrgoni się boją; po drugie, położyć na tym rękę; po trzecie, wykorzystać to przeciwko nim. - Zginiesz przy tym. Kurgan widział, że pomimo tych słów Khagggun jest pod wrażeniem. - To się nie stanie z dnia na dzień. Każda wywrotowa akcja potrzebuje sprytnego potajemnego działania. Przez długi czas niczego nie da się zauważyć, a potem nagle takie podkopywanie przyniesie oczekiwane rezultaty: ziemia się osunie, pochłaniając wszystkich! Olnnn Rydddlin znów się roześmiał. - Cóż, tylko raz mogą nas zabić, nieprawdaż? - Więc jesteś po mojej stronie? - Najpierw musisz mnie uratować przed zamknięciem w Błogosławiącym Duchu. - Zgoda! - wykrzyknął Kurgan. - Jak tego dokonasz? - spytał Olnnn Rydddlin. Kurgan uśmiechnął się szelmowsko. - Zostaw to mnie. A teraz złożymy seigggon, żeby przypieczętować nasz pakt! Kiedy złożyli krwawą przysięgę, Olnnn Rydddlin odwrócił pustą butelkę i zawołał o następną. Gdy tylko znalazła się na ich stoliku, pospiesznie napełnił kielichy. - Zawsze powiadałem, że lepiej być martwym niż zepchniętym na margines. Unieśli kielichy i trącili się nimi. - Śmierć wszystkiemu - rzekł Olnnn Rydddlin. - Wszystkiemu poza władzą - uzupełnił Kurgan. Wypili za to, do dna, a potem, żeby do reszty ugasić pragnienie, pochylili ku sobie głowy i rozmawiali o wielu sprawach. Na zewnątrz pojaśniało niebo, ptaki unosiły się nad powierzchnią wody, łodzie rybackie wyszły w morze, rozwijając żagle, rozciągając sieci na pokładzie, a dzioby kierując ku morskim ptakom krążącym nad ławicami ryb. Kurgan i Rydddlin rozmawiali cicho o świcie, osuszając kolejną butelkę numaaadis i pochłaniając przy tym posiłek jak za opatrujące się w paliwo machiny destrukcji przed wyruszeniem w bój. 35. Zapach Lubię cię w tej postaci - powiedziała Malistra. - Przypominasz stary, znoszony but, na który nikt drugi raz nie spojrzy. Stary V’ornn przywołał na usta uśmiech przeznaczony wyłącznie dla niej. - Kiedy osiągniesz moje lata, nabierzesz upodobania do powierzchowności sędziwych starców. Przypomną ci o porywczości i omylności młodości. - Chyba nie jestem stara! - zawołała Malistra z udawanym niepokojem. Stary V’ornn się roześmiał, ujął ją pod ramię i wyprowadził do ogrodu, gdzie mogli się zachwycać szmerem sadzawki, śpiewem ptaków i wonią kwiatów. Z białego nieba lał się blask, odbijając się od alejek. Lecz kiedy weszli pod ocieniające sadzawkę drzewa, wszystko zdominował mrok wody. - Nie wszyscy młodzi są zarozumiali, próżni i nadęci. Chude brązowawe ramię Starego V’ornna otoczyło wiotką kibić Malistry. Z ogromną czułością pocałowała go w śniady policzek. Usiedli na ławie z onyksowym siedziskiem wspartym na grubych bazaltowych nogach. U stóp mieli czarną wodę sadzawki. Twarz Malistry w głębokim cieniu pod drzewami wydała się nagle blada i postarzała. Stary V’ornn, żwawy jak młodzieniec, nachylił się po stojący na skraju sadzawki srebrny kielich i napełnił go wodą. Podał jej. Lekko drżącą dłonią podniosła kielich do ust. Stary V’ornn się zachmurzył. - Za długo zwlekasz. - Patrzył, jak łapczywie pije. - Ostrzegałem cię przed tym. - Tyle jest roboty. - Otarła usta wierzchem dłoni. - Natrafiliśmy na nieoczekiwanie silny opór. - Ze strony Giyan, tak. - Sine wargi Starego V’ornna skrzywiły się w uśmiechu. - Zajmiemy się tym. - Ma wystarczającą moc i umiejętności, żeby narobić wiele szkód. Zablokowała wszystkie moje ”węszące” uroki. Na szczęście nie zlekceważyłam jej mocy. Tropię ją innymi sposobami. - Wspaniale. - Ale nadal nie widzę, kto jest Darem Sala-at i gdzie się znajduje. Dłoń Starego V’ornna przecięła przesycone zapachami powietrze. - To nie takie ważne. Wiemy, gdzie Dar Sala-at będzie. - Pierścień Pięciu Smoków. - Tak. Dar Sala-at dąży do pierścienia jak igła kompasu ku północy. - Trzeba mi więcej. - Malistra patrzyła na swoją dygoczącą dłoń. - Więcej nie można. Przedawkowanie cię zabije. Jak często wyjaśniałem, jedynie cienka linia dzieli podtrzymanie od dezintegracji. - Ale to mnie już nie trzyma! - krzyknęła. - Spójrz! - Podsunęła mu pod oczy rozdygotaną rękę. Stary V’ornn ujął jej dłoń i gładził ją, starając się uspokoić Malistrę. - Za często praktykujesz Kyofu, którego cię nauczyłem, i tyle. - Sama nie wiem, nie wiem. - Oparła głowę na jego ramieniu. - Uspokój się, kochanie. Martwię się, kiedy jesteś taka poruszona. - Za chwilę już będzie dobrze. - Wyciągnęła sakiewkę uplecioną z cieniutkiej złotej nitki, z niej zaś wyjęła biały korzeń, żyłkowany jak wewnętrzna strona jej ramienia lub skroń starego. Włożyła korzeń do ust, ugryzła i skrzywiła się, poczuwszy gorzki smak. - Ile mesembrythemu teraz bierzesz? - spytał spokojnie V’ornn. Potrząsnęła głową, drżąc lekko. - Musisz być bardzo ostrożna, kochanie. Mesembrythem może trwale uszkodzić synapsy w twoim mózgu. Malistra przełknęła, wniknęła w siebie i skupiła energię, żeby korzeń mógł przywrócić jej siły. - Doskonale wiem, co on potrafi. Na własne oczy widziałam efekty, pamiętasz? Stary V’ornn pamiętał, choć nie przywiązywał do tego wagi. - Tobie się to nie przydarzy, kochanie. Obiecuję, że o to zadbam. - Czuwałeś nade mną. Zapewniałeś mi byt. Zrobiłam wszystko, czego ode mnie żądałeś. - Wszystko, a nawet więcej - powiedział Stary V’ornn. - Jestem z ciebie dumny. - Najtrudniejsze zadanie stale przed nami. - Malistra odzyskiwała w znacznym stopniu swoją ogromną wewnętrzną moc. - Ciąg wydarzeń zapoczątkowany, kiedy dałeś mi Pierścień Pięciu Smoków, już wkrótce osiągnie szczytowy punkt. - Tak - rzekł Stary V’ornn. - Wykorzystaliśmy pierścień na przynętę, która wywabi Dar Sala-at z kryjówki. Kiedy pierścień go przyciągnie i będziemy wiedzieć, kto to jest, znajdzie się w pułapce, zamkniemy go w magicznym więzieniu Otchłani. - Zatarł ręce. - A kiedy już usuniemy z drogi Dar Sala-at, wtedy bez prze szkód zrealizujemy resztę planu. Zapadła cisza, zakłócana jedynie przez krzątaninę owadów i ptaków. Trudno było uwierzyć, że za wysokimi murami ogrodu, porośniętymi kwitnącymi pnączami, rozciąga się hałaśliwe miasto, gigantyczna machina zbudowana z milionów części, pokasłujących i sapiących, krzyczących i gestykulujących, śpiewających, targujących się, przymilających się, błagających, nakazujących, władczych i pokornych - wielojęzyczny plac targowy. Tutaj zaś zachowała się enklawa dawnego życia, a linia graniczna pomiędzy ogrodem a światem zewnętrznym była równie wyraźna jak równoleżnik na mapie. Malistra poprawiła szatę. - Trzeba się zastanowić nad Wennnem Stogggulem. Stary V’ornn ziewnął szeroko. - Co z nim? - Liczy, że dzięki moim czarom odzyska Pierścień Pięciu Smoków. - Cóż, oczywiste, że nic z tego. - I w tym problem. Jeżeli zawiodę, uzna, że nie mam mocy. Stary V’ornn się uśmiechnął. Uradował się tkwiący w nim przechera. - No to damy mu pierścień dokładnie odpowiadający jego pragnieniom. Wyciągnął dłoń wnętrzem ku górze i stulił ją. Palce o długich paznokciach poruszały się niczym ukwiały, zamykały się i wreszcie zamknęły. A wówczas powietrze nad ich opuszkami zalśniło, zgęstniało, ściemniało. Pojawił się pierścień z grawerowanego czerwonego jadeitu. Wyglądał tak samo jak Pierścień Pięciu Smoków, z tym że po wewnętrznej stronie obrączki sterczał malutki kolec. - Spróbuje się nim posłużyć - powiedziała Malistra, biorąc pierścień. - Oczywiście. - Uśmiech Starego V’ornna stał się wyraźniejszy. Był to straszliwy uśmiech, niczym pomruk perwillona, wystraszyłby nawet Kurgana. - Zechce go użyć przeciwko swoim wrogom. Będziemy na to przygotowani. Ten pierścień ma puste wnętrze. Kiedy wsunie go na palec, kolec go ukłuje i pierścień wypełni się jego krwią. Wtedy będzie miał pod dostatkiem magii. - Stary zaczął się cicho śmiać. - To przeklęty V’ornn. Eliksiry, których domieszałaś do świec płonących w jego komnatach, muszą wydzielać intensywną woń. - On reaguje na zapachy - odparła. - Wiedziałam to od chwili, kiedy mnie pierwszy raz zobaczył. Wyczuł piżmo, które wydzieliłam, i był mój. - Posiadanie takich seksualnych możliwości musi być interesujące. - To cię osłabia - rzekła ze wzgardą. Stary V’ornn zdawał się zagubiony w myślach. Podniósł się bez słowa i stał, wpatrzony w nieprzeniknioną ciemność sadzawki. Nad gładką taflą wody tańczyły muszki. Malistra przyzwyczaiła się do jego osobliwych zmian nastroju, głuchego milczenia, nagłej rozmowności. Nagle przesunął dłoń nad sadzawką. Plusk wody ucichł na chwilę, potem znów dał się słyszeć. Stary V’ornn pochylił głowę koloru miedzi. - Pamiętaj, Malistro: wszyscy jesteśmy aktorami na scenie. Cała sztuka w tym, by wiedzieć, kiedy wejść i kiedy z niej zejść. - Kim jest ta kobieta, która szuka mnie za pomocą opalu? - zapytała Riane. - Wszystko w swoim czasie - rzekła Thigpen. - Najpierw muszę ci opowiedzieć o opalach. Jechały na szybkich cthaurosach, które Riane zdobyła dla nich w małej górskiej wiosce, zwanej Outer Market. Rappa nadal się ukrywały, więc Riane musiała sama pójść do Outer Market. Szła zakurzonymi uliczkami i czuła się zażenowana i okropnie winna. Thigpen zrobiła jej wspaniałą opończę z turkusowej szaty Matki. Początkowo nie chciała jej włożyć, ale w końcu ustąpiła, bo Thigpen się upierała. - Dar Sala-at powinien nosić szatę Matki - rzekło stworzenie tonem, który nie dopuszczał żadnych sprzeciwów. Jechały przez gęste sosnowe lasy i zagajniki wielkich ammonowców, przez dojrzewające pola pory lononu, smaganymi wiatrem skalnymi grzbietami, trawiastymi dolinami o zalesionych stokach. Riane jechała przodem. Wiedzione emanacjami opalu kierowały się niemal wprost na południe, mniej więcej w stronę Axis Tyr. Opal kierował Riane do Middle Seat, małego cichego miasteczka, położonego o pięćdziesiąt pięć kilometrów na północny zachód od miasta. - Po pierwsze, opale są nadzwyczaj rzadkie - zaczęła Thigpen, przybierając mentorski ton. - Są starsze niż czas. Niektórzy uważają, że są małymi okruchami Perły, resztkami pozostałymi po jej stworzeniu. - Wierzysz w to? - spytała Riane. - Dowodem ma być to, że wszystkie opale mają wady, z powodu których zostały odrzucone w chwili stworzenia. - No tak, ale w co ty wierzysz? Thigpen się zachmurzyła. Osobliwie wyglądało jej niewielkie, krągłe ciałko, leżące w poprzek muskularnego grzbietu cthaurosa. Cthaurosowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Słuchał Thigpen równie uważnie jak Riane. - Wierzę, że wszystko jest możliwe - odparła stanowczo Thigpen. - Także w to, że wy, Kundalanie, V’ornnowie i inni, koniecznie musicie zrozumieć kosmos. - A ty nie? - Mnie ciekawią inne, pomniejsze sprawy: jak kruche jest zaufanie tworzące się niczym perła w muszli muodda; jak wrogość z czasem nabiera mocy niczym naciągająca herbata; jak ogarnia cię miłość, roztapiając otaczającą serce twardą skorupę. Z ochotą pozostawiam sprawy kosmosu innym umysłom. - Do czego służą opale? - We właściwych rękach służą do odnajdowania różnych rzeczy. Ważnych rzeczy. Jak na przykład ty. - Ale po co miałabym korzystać z opalu? Mogę rzucić Wiecznotrwały Urok. - Ten szczególny urok pozwala ci ”widzieć”, ale nie ”znaleźć”. To zupełnie różne sprawy. - Więc gdybym miała opal, mogłabym w niego zajrzeć i znaleźć różne rzeczy. - Zagubione rzeczy, tak. - Jak Giyan. Albo Eleana. Cthaurosy zaczęły schodzić wiodącą stromo w dół, usianą iłołupkami krętą drogą. Thigpen i Riane wciąż jeszcze były w sercu Djenn Marre, lecz najwyższe szczyty zostawiły już za sobą, odcinały się na północnej stronie nieba. Słońce grzało bardzo mocno, ale chłodny wiatr osuszał je z potu, a w cieniu wciąż utrzymywało się zimne nocne powietrze, gęstsze od rozgrzanego. Wysoko nad ich głowami krążyła leniwie para brązowo- białych górskich sokołów, wykorzystujących prądy powietrzne do swoich ewolucji. W najcieplejszych plamach słonecznego blasku brzęczały radośnie pszczoły, latając z kwiatu na kwiat. Nagonogi śmigały poprzez blask i cień, przecinały powietrze wśród drzew jak ścigane przez drapieżców. - Coś mi się zdaje, że wcale nie byłoby dobrze, gdybyś odnalazła Eleanę. - Nic mnie nie obchodzi, co mówisz ty lub ktoś inny, nigdy nie przestanę jej kochać. - Ona kochała Annona - zauważyła Thigpen. - A teraz jesteś Riane. Jesteś Darem Sala- at. - Ale nadal trwa to, kim jestem - powiedziała dziewczyna i potrząsnęła głową. - I Annon, i Riane są we mnie. Istniejemy obydwoje, jedno we wnętrzu drugiego, jak wchodzące jedno w drugie pudełka. Przyznaję, że to czasem ogromnie kłopotliwe. Często nie wiem, czy jestem Kundalanką czy V’ornnem, mężczyzną czy kobietą. - Jesteś jednym i drugim, i żadnym z nich zarazem - odezwała się Thigpen. - Jesteś inna, jesteś kimś nowym, kto wciąż ewoluuje. Kręta droga nagle się skończyła. Cthaurosy przebyły płytki strumień, roztrzaskując kopytami łuszczące się iłołupki w jego korycie. Po drugiej stronie znajdował się bezdrzewny, wgłędnie płaski, nagrzany słońcem obszar. Od rozpalonych słońcem głazów buchał żar. Po godzinie dotarły do krańca płaskowyżu i zaczął się kolejny zjazd w dół, jeszcze bardziej stromy niż poprzedni. Jechały jedna za drugą; Riane odchyliła się do tyłu na swoim cthaurosie. Obok był niewielki wodospad, iskrzący się i pluskający na pokrytych mchem głazach, opryskujący wietlice mgiełką wody. - Myślałam nad tym, co powiedziałaś o miłości! - zawołała Riane do jadącej z tyłu Thigpen. - Miłości nie odmieni ani czas, ani inne ciało. Jestem, kim jestem, Thigpen. W tym życiu czy w innym. Nie ma znaczenia, jaki strój muszę nosić. - A co z Eleaną? Znała cię jako v’ornnańskiego chłopaka. Załóżmy, że znów ją zobaczysz. Jak twoim zdaniem zareaguje, widząc Kundalankę? Myślisz, że cię rozpozna? Że ci uwierzy, kiedy jej powiesz prawdę? - Eleana to ktoś, kto rozpoznaje prawdę, kiedy ją słyszy - powiedziała Riane. - Nie wiem, co pomyśli, kiedy znów się spotkamy. A na pewno się spotkamy! Ale jedno ci powiem. To nasze wnętrze decyduje o tym, kim jesteśmy. Rozpoznałabym ją, gdyby została przemieniona w V’ornna. Wciąż widziałabym w niej to, co zobaczyłam przy pierwszym spotkaniu. Nadał bym ją kochała. - Ale czyż nie jesteśmy nierozerwalnie zespoleni z naszym wyglądem? Czy nie wzięłaś mnie błędnie za zwierzaka, bo mam łapki i ogon? - To była pochopna ocena. Instynktowna. - Typowo V’ornnańska. - Już nigdy nie popełnię tego błędu. - Czyli się przyznajesz. Nie jesteś tym samym v’ornnańskim chłopakiem, co... - Wmawiasz mi, że coś powiedziałam, Thigpen! Zmieniłam się. Zmieniają się wszystkie żywe, obdarzone świadomością istoty; tak mi się przynajmniej zdaje. Mamy to w genach i to nas różni od zwierząt. Knur rodzi się knurem i knurem umiera. Taka jest ich natura. Ale nie nasza. - Widzę, że filozofia należy do twoich mocnych stron! - zawołała radośnie Thigpen. - Tym lepiej dla mnie. Od wieków nie uraczono mnie taką rozmową! Popołudnie mijało i cienie stopniowo się wydłużały. Jaskrawe barwy nabierały głębszych, delikatniejszych odcieni, w miarę jak żar południa ustępował chłodniejszemu wieczorowi. Chmury nad ich głowami wciąż jeszcze płonęły od słońca, lecz nad horyzontem widać już było skraj płaszcza nocy. Cthaurosom potrzebny był odpoczynek, pasza i woda, więc rozejrzały się za zaciszną polanką na obóz. Znalazły taką w ciągu godziny, na północnym skraju cedrowego lasu zwanego Atlasem. Niedaleko w lesie wił się strumyk zasilany przez wodospad, obok którego jechały po południu. Wierzchowce pochyliły głowy, pijąc i pasąc się, Thigpen i Riane zaś je wyszczotkowały, a potem poszukały drewna i jadalnych korzeni, grzybów i paproci. Thigpen ugotowała pyszną potrawę, lecz Riane nie miała apetytu. Serce się jej krajało z żalu za Matką. Chciała cofnąć czas, dostać jeszcze jedną szansę, zmienić drogę, którą narzucił jej los. Thigpen, jakby wyczuwając jej strapienie, odsunęła posiłek i przysunęła się bliżej. - Skrywane czarne myśli mają ten paskudny obyczaj, że się mnożą - powiedziała miękko. - Nie chcę o tym rozmawiać. - W porządku. - Jak możesz być taka spokojna? - zirytowała się Riane. - Kluseczko... - Co z tobą? Nigdy się nie złościsz? - A po co? - Po co?! - wrzasnęła Riane. - Jak mam z tobą rozmawiać, skoro tak głupio gadasz?! - Posłuchaj. - Thigpen położyła łapkę na ramieniu dziew czyny. - Musisz sobie wybaczyć. Riane wstała i odeszła kawałek, zajrzała w swoje v’ornnańskie serce i znalazła chęć krwawej zemsty, której nie mogła wywrzeć. Siedziały potem w ciszy wczesnego wieczoru przy ognisku. Riane długo milczała. Thigpen poprawiała drwa długim patykiem, od czasu do czasu patrząc na nią z ukosa. - To dziwne - powiedziała w końcu Riane - ale i kundalańska, i v’ornnańska część mnie są co do tego zgodne. Chcę ich rozszarpać. Thigpen odłożyła patyk, podeszła i usiadła obok niej. - Doskonale rozumiem, jak teraz cierpisz, lecz wiedz, że ma to i dobrą stronę. - Jak możesz tak mówić? - Bo mam trochę więcej doświadczenia niż ty, kluseczko. - Przytknęła łapkę do pyszczka. - Chyba już nie mogę tak mówić do wojownika, jakim jesteś. Riane słabo się uśmiechnęła. - Powiedz mi, jakie dobro może tkwić w tym, co teraz czuję. - To cierpienie uczyni cię nieugiętą i wytrwałą - powiedziała Thigpen. - Dostrzeżesz różnicę pomiędzy dobrem a złem nawet wtedy, kiedy inni dadzą się zmylić, albowiem dobro i zło pojawiają się w wielu przebraniach i na początku często trudno je rozróżnić. Riane zacisnęła pięści. - Chcę zemsty za to, co zrobiono jej... i mnie. - To mówi twoja v’ornnańska część. Riane zapatrzyła się w zadumie w tańczące płomienie. Thigpen usadowiła się wygodniej. - Zastanów się jako Kundalanka, co V’ornnowie uczynili twojemu ludowi. To proste i okrutne. Zastąpili wiarę niedostatkiem, dobrze wiedząc, że niedostatek ogranicza sposób widzenia świata. Zawęża się on wtedy do potrzeby przeżycia. A to podkopuje twoją wiarę w Miinę, wiarę, która karmiła i podtrzymywała ciebie i tych, którzy byli przed tobą. V’ornnowie wam to odebrali i jesteście odmienieni, pomniejszeni, rozbici, zagubieni. Lecz V’ornnowie odarli was z czegoś jeszcze ważniejszego. W dawnych czasach, przed przybyciem V’ornnów, przelewaliście krew tylko po to, żeby złożyć ofiare Miinie. To była śmierć czysta, celowa, konieczna i dlatego niewinna. A jak myślisz, dlaczego Kundalanie zarzucili Starą Mowę? Nawet Ramahanki rzadko się nią posługują; tylko w obrzędach i modlitwach, nigdy w rozmowie. Bo jest zbyt potężna. Kiedy wszystko jest w równowadze, język jest bezpośredni i szczery. Ci, którzy chcą zmienić przeszłość, żeby kontrolować przyszłość, muszą to zrobić w innym języku. Takim, który jest dwuznaczny, giętki, podatny na interpretacje. Kiedy mówisz Starą Mową, bardzo trudno jest oszukiwać. Riane przez jakiś czas patrzyła, jak noc podkrada się od strony gór, otula doliny, dodaje tajemniczości pełnemu zapachów lasowi. W końcu skinęła głową. - Spróbuję sobie wybaczyć, Thigpen. Postaram się. Stworzenie uścisnęło jej kolano. Dziewczyna znów spojrzała na obozowisko. Wysoko w cedrach znajdowało się gniazdo nagonogów. Łagodne ptasie nawoływania czyniły z tego miejsca maleńkie sioło na pustkowiu. Ognisko trzaskało i sypało iskrami, drewno cedrowe wydzielało silną woń. Linia horyzontu odcinała się na tle gwiazd. - Powiesz mi, kogo spotkamy w Middle Seat? - Czarodziejkę, która będzie cię chronić i wiernie trwać u twego boku. To jej powołanie. Ma to we krwi. - Pomoże mi na czas dotrzeć do Pierścienia Pięciu Smoków. - Doprowadzi cię teraz lub zginie, tak jak ja. - Pomoże mi odnaleźć Perłę? - I to jest jej zadaniem. - Opowiedz mi o Perle, Thigpen. Czemu jest taka ważna? Stworzenie zwinęło się w kłębek, w jego ślepiach odbijały się płomienie. - Jest po temu wiele powodów, zależy kogo spytasz. Pochodzenie Kundalan ginie we mgle czasu. To niedobrze. Zrozumiałam, że jeżeli nie wiesz, skąd przychodzisz, to nie potrafisz określić, dokąd podążasz. - Czyżbyś chciała powiedzieć, że w Perle można zobaczyć początki Kundalan? - Nie wiem. Ale podejrzewam, że tak. Jak ci mówiłam, Kundalanie to zagubiona rasa, zagubiona od dawna. Riane pomyślała o Bartcie i innych Ramahankach. O męce i zamordowaniu leyny Astar, o swojej własnej męce. Pomyślała o aroganckich konara, o zepsutych akolitkach, o tym, jak źle je uczono. Myślała o zmianach w Świętych Pismach, o zniekształcaniu uświęconych słów Miiny, o bezczelnych kłamstwach szerzonych w jej imieniu, w tym o dowodzeniu Bartty, że wielka bogini odeszła do innego królestwa, porzucając swoje dzieci i odbierając im nadzieję. Wiedziała, że każde słowo Thigpen jest prawdziwe. Zapatrzyła się w płomienie. - To prawdziwy cel Daru Sala-at, nieprawdaż? Przywrócić Kundalanom ich duchowe dziedzictwo. - Twój prawdziwy cel. Spotkali się w K., starej kundalańskiej kawiarni przy Bulwarze Zwodniczych Marzeń. Kawiarnia miała tynkowane malowane ściany, marmurową podłogę, okrągłe porfirowe stoliki osłonięte jaskrawą szkarłatną markizą od słońca, deszczu i wiatru. Wypolerowane krzesła z drewna sercowców były ciemne od olejków, a zadrapania na ich nogach świadczyły o długim użytkowaniu. Biało odziani kelnerzy przeciskali się przez tłum bywalców, trzymając nad głowami owalne miedziane tace, symbol lokalu. Na targu, dokładnie po drugiej stronie ulicy, stały szeregi koszy z czerwonymi, pomarańczowymi, żółtymi i czarnymi przyprawami. Powietrze wypełniały ich ostre zapachy oraz zawzięte targowanie się bywalców i sprzedawców. Kurgan znalazł Olnnna Rydddlina przy bocznym stoliku, popijał herbatę z miodem. Nie uśmiechnął się ani na widok Kurgana, ani kiedy chłopak usiadł naprzeciwko niego. - Nie za wcześnie na pełny rynsztunek? - zaciekawił się Kurgan. - Spodziewam się, że lada chwila zaczną mnie szukać Khaggguni gwiezdnego admirała. - Ach tak. Nie ufasz mi. A złożyliśmy seigggon. Olnnn Rydddlin zacisnął usta. Blask wczesnego poranka padający ukośnie przez szkarłatną tkaninę oświetlał jego twarz pod takim kątem, że wyglądał, jakby miał bojowy hełm. - Muszę się jeszcze upewnić co do ciebie. Kurgan się uśmiechnął i zamówił śniadanie u przechodzącego kelnera. - Przecież żyjesz i jesteś wolny, czyż nie? - Na razie. Podoba mi się to, co mówisz. Ale muszę jeszcze zobaczyć efekty. - Gadasz jak prawdziwie sparanoizowany Khagggun! Zamiatacze polali wodą bulwar, zatłoczony teraz i ruchliwy. Wędrowny muzyk dobywał z mosiężnej tuby jakąś starą kundalańską melodię, stanowiącą kontrapunkt do stukania kopyt czarnych bawołów zaprzężonych do dwukołowych wozów. Pył z przypraw wisiał w powietrzu jak mgła wczesnego poranka. W głębi targu z przyprawami wybuchła krótka sprzeczka. Przyniesiono śniadanie Kurgana - plecioną bułkę, złocisty corzy ser i aromatyczną gorącą czekoladę. Chłopak zajął się jedzeniem. Olnnn Rydddlin się denerwował. - To czekanie mnie dobija. - Wyluzuj się. Ta bułka jest przepyszna, nie sądzisz? - A bo ja wiem? Ostatnio w ogóle nie mam apetytu. Kurgan kątem oka dostrzegł grupę Khagggunów. Sądząc po purpurowych i złotych lamówkach, należeli do przybocznego skrzydła gwiezdnego admirała. Energicznie przepychali się przez zatłoczony targ. Uśmiechnął się do Olnnna Rydddlina i włożył do ust kawałek sera. - A może i masz powody do niepokoju. Khaggguni gwiezdnego admirała ich dostrzegli i Olnnn Rydddlin się zerwał. Krzesło upadło z hukiem, a on dobył korda. - Miałeś mi pomóc - warknął. - Niech to N’Luuura, oto co mi przyszło z uwierzenia Bashkirowi i to na dodatek piętnastoletniemu. Khaggguni dotarli na obrzeże targu i starali się przejść przez zatłoczony bulwar. Olnnn Rydddlin włączył przepływ jonów w swoim kordzie. Łypnął na Kurgana, który spokojnie jadł śniadania. - Powinienem cię zabić, zanim ruszę na tamtych. Rydddlin usłyszał nagłe zamieszanie i odwrócił się. Bulwar szybko i skutecznie oczyszczono, lecz nie dokonali tego Khaggguni gwiezdnego admirała. Olnnnowi Rydddlinowi opadła szczęka. Pustym teraz środkiem bulwaru maszerował generał skrzydła Nefft, prowadząc oddział Haaar-kyut regenta, wszyscy byli w pełnym wojennym rynsztunku. Czterej Haaar-kyut stanęli po obu stronach kawiarni, w której był Olnnn Rydddlin, inni zaś utworzyli przed nią szereg. - Mamy rozkazy od samego gwiezdnego admirała Kinnnuca Morchy, żeby zatrzymać Olnnna Rydddlina i zaprowadzić go do przytułku Błogosławiącego Ducha - burknął pierwszy kapitan Khagggunów gwiezdnego admirała. - Co ma znaczyć ta bezprawna ingerencja? - Olnnn Rydddlin znajduje się pod osobistą protekcją regenta Wennna Stogggula - rzekł sztywno i urzędowo generał skrzydła Nefff. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Więc już się dowiedziałeś. - Nefff pokazał pierwszemu kaptanowi datadekagon, w którym widniał hologram oficjalnej pieczęci regenta Kundali. - Będę musiał to poświadczyć. - Pierwszy kapitan był zły jak osa. - Zrób to - odparł Nefff. - A na razie bądź łaskaw stąd zniknąć. Olnnn Rydddlin, obserwując odejście Khagggunów gwiezdnego admirała, odrzucił głowę w tył i śmiał się, poklepując Kurgana po plecach. - Dobrze wiedzieć, kto jest przyjacielem. - Oczy miał błyszczące i rozgorączkowane. - Niemal tak dobrze, jak mieć władzę, co? - To był szybki zwrot akcji - rzekł spokojnie Kurgan. Olnnn Rydddlin nie zwrócił na to uwagi. - Powinienem iść za tym pierwszym kapitanem, wbić mu kord pomiędzy żebra i kręcić nim, dopóki się nie wykrwawi! Generał skrzydła Nefff wszedł do kawiarni. - Teraz jesteś już bezpieczny, dowódco szwadronu. Nie niepokój się - rzekł zwięźle do Rydddlina, a potem zwrócił się do Kurgana: - Twój ojciec przesyła gratulacje, młody panie. Jak przewidziałeś, ogromnie się ucieszył z możliwości posłużenia się swoją władzą wobec gwiezdnego admirała. Regent dziękuje za informację, która mu to umożliwiła. Ja również - zawahał się przez chwilę, patrząc na Olnnna Rydddlina - chcę, dowódco szwadronu, żebyś wiedział, że wszyscy w skrzydle regenta doceniamy twoje poświęcenie. - Zasalutował. Olnnn Rydddlin, osłupiały i głęboko wdzięczny, odwzajemnił salut. Ponieważ Nefff całkowicie odmienił bieg wydarzeń, Rydddlin wsunął kord do pochwy i usiadł przy stole. - Przysięgam, Kurganie, że już nigdy w ciebie nie zwątpię. - Potrząsnął głową, przeciągnął się i szeroko uśmiechnął: - A wiesz, nagle zachciało mi się jeść. Ruch na Bulwarze Zwodniczych Marzeń wrócił do normy. Głosy sprzedawców przypraw wzbijały się i przycichały, rozbrzmiewała melodia wędrownego muzykanta. V’ornnańskie dzieci ze śmiechem wypadały z tłumu i chowały się w nim, ukrywały się w szatach i za wozami, bawiąc się mieczykami. 36. Niegdyś byłem Giyan czekała w Middle Seat na swoje dziecko, na Dar Sala-at. Był strasznie gorący dzień, bez jednej chmurki na białawym niebie, na którym widać było blade tarcze pięciu księżyców Kundali. W tym bliskim już idów czasie znajdowały się one w rozmaitych fazach - od sierpa do pełni - przypominając wszystkim, którzy na nie patrzyli, o różnych okresach życia, od narodzin do śmierci. Było to przesłanie lononu, zapomniane teraz jak wiele innych świętych przesłań w potyczkach o władzę, wpływy, ostateczny los Kundalan. Podróżna peleryna Giyan - gruba, żeby chronić przed kurzem, wiatrem i chłodem dalekich wypraw - dawała się jej we znaki. Pociła się w niej, choć nie mogła z całą pewnością powiedzieć, czy z gorąca, czy ze zdenerwowania. Middle Seat było małym miasteczkiem, nudnym i zakurzonym, usadowionym na płaskim szczycie wzniesienia dominującym nad położonymi po obu stronach dolinami. Na zachodzie znajdowały się clemettowe sady, gdzie właśnie zaczynały dojrzewać różowe owoce. Od wschodu płynęła na południe Chuun, mijająca Axis Tyr i wpadająca potem do Morza Krwi. Dawno temu, przed zjawieniem się V’ornnów, przed narodzinami najstarszych z tego pokolenia Kundalan, miasteczko było większe i ważne. To tutaj, choć na krótko, utworzono świecki rząd. Władał północnym kontynentem niemal pięćdziesiąt lat, zanim Ramahanie, wsparci przez Miinę, ostro się temu nie sprzeciwili, odzyskując panowanie nad sercami i umysłami ludności. Jak zmieniły się czasy, myślała Giyan, idąc wąskimi, brukowanymi uliczkami wokół rynku. Po krótkich dniach rozkwitu i chwały Middle Seat popadło w smutek i zniszczenie, zapomniane przez wszystkich, z wyjątkiem wysuniętej placówki Khagggunów, którzy znudzeni nieciekawą służbą popadali w depresję maniakalną i od pijackiego odrętwienia przechodzili do terroryzowania mieszkańców. Jednak ani w jednym, ani w drugim stanie nikim i niczym się nie interesowali. Co, rzecz jasna, czyniło ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi niż ich pozostali bardziej zdyscyplinowani i przewidywalni towarzysze. Giyan, ostrzeżona przed tymi Khagggunarni jeszcze zanim wraz z Rekkkiem i Eleaną dotarli do miasteczka, dokładała wszelkich starań, żeby ich ominąć, ilekroć ich dostrzegła. Zostawiła przyjaciół w walącym się zajeździe na obrzeżu miasteczka, gdzie gadatliwy właściciel z największą przyjemnością powtórzył jej wszystkie miejscowe plotki. Powiedziała im, że jej pierwsze spotkanie z Darem Sala-at powinno się odbyć na osobności, co nie odbiegało od prawdy. Nie miała ochoty zdradzać im swoich osobistych powodów, dla których chciała najpierw sama zobaczyć się z Riane. Mieli przygnębiającą i przerażającą podróż. Natrafili na dwanaście odkrytych masowych grobów, w których Eleana zobaczyła wielu ze swoich towarzyszy z partyzantki, brutalnie zamordowanych. Każde z nich się zastanawiało, nie mówiąc tego pozostałym, czy w ogóle jeszcze został ktoś gotów przeciwstawić się V’ornnom? Giyan odpędziła te ponure myśli. Osoru mówiło jej, że jej dziecko jest już blisko. Giyan wystawiła ”psychiczne radary”, podobnie jak instynktownie zrobiła to Riane w kulistym Kellu, kiedy to najszybciej jak mogła czytała tekst Księgi Zaparcia Się Wiary, zanim wyśledziła ją Bartta.”Radary” Giyan były oczywiście bardziej skomplikowane i wyrafinowane. Mogła na przykład określić, jak daleko jest Riane od miejsca, w którym ona czekała w cieniu zakurzonego sysalowca i obserwowała otoczenie. Gęsto ulistnionych gałęzi nie poruszył najlżejszy wiaterek. Zielona onyksowa fontanna pośrodku rynku lśniła, falowała jak miraż w rozpalonym powietrzu. Z pęknięcia w jednym z boków sączyła się woda. Giyan objęła wzrokiem wszystko naraz: spalone słońcem fasady domów wokół rynku; sprzedawców o sennych oczach, którzy obojętnie zachwalali wczorajsze potrawy; dzieci bawiące się w miejscu, gdzie z pękniętej fontanny skapywała woda; starego i niedołężnego jasnowidza nawołującego ochrypłym głosem; Druudzi z Wielkiego Voorgu w pasiatych, obszytych koralikami, kołyszących się hipnotyzująco szatach, z dolną częścią twarzy osłoniętą białym muślinem zapisanym jakimiś znakami, przecinający rynek swoim powolnym rytmicznym krokiem. Niezwykle rzadko widywało się tych nomadów. I to nawet na Wielkim Voorgu, bo woleli się trzymać na uboczu, jedynie sporadycznie handlując z Sarakkonami, którzy się wypuszczali na dalekie wyprawy z dzielnicy portowej Axis Tyr na olbrzymią pustynię w odległym wschodnim kwadrancie kontynentu. Krążyły pogłoski, że widuje się ich to w tym, to w innym małym siole, lecz nikt nie mógł potwierdzić ich prawdziwości. Za to nigdy nie donoszono o ich obecności w Axis Tyr czy innym dużym mieście. Giyan usłyszała o nich pod koniec nauki w opactwie; heretycka, lecz nie dająca się wykorzenić teoria czciła ich jako dawno utraconą frakcję Ramahan. Kiedy indziej ich widok zaciekawiłby Giyan, ale teraz nie poświęciła im uwagi. Zastanawiała się, jak ma się przygotować do spotkania, lecz szybko uznała, że zwyczajnie nie ma sposobu, żeby się przygotować na ujrzenie swego dziecka w jego obecnej postaci. Martwiło ją nie to, że zobaczy Annona w kundalańskim ciele, w końcu i tak był pół- Kundalaninem, chociaż oczywiście wiedzieli o tym tylko Eleusis i ona. Trapiło ją i przerażało, jak on zareaguje? Czy pojmie, że zrobiła to, żeby go ratować przed Wennnem Stogggulem? A jeżeli uważa, że go opuściła? Zdawała sobie sprawę, że sama siebie przyprawia o zdenerwowanie, wzbudza w sobie strach - miała to być ochrona na wypadek najgorszego rozwoju wydarzeń. Lecz prawdę mówiąc, nie wiedziała, czego najbardziej się obawia ze strony Riane: czy że o niej zapomniała, czy że ją znienawidziła. Jej dziecko, Dar Sala-at, było już blisko, o parę ulic. Pod Giyan zaczęły się uginać kolana, pot zalał jej oczy. W jej sercu niczym nagonóg zatrzepotała panika. Łzy przesłoniły oczy, paliły ją policzki. Chroń go nieustannie Miino, pomyślała. A potem zobaczyła Riane wychodzącą z cienia za spalonym słońcem rynkiem. Dziewczyna była odziana w turkusowy strój, była to barwa, którą mogła nosić jedynie Matka lub Dar Sala-at. W jednej ręce trzymała wodze pary cthaurosów. Na drugim ramieniu niosła coś małego i futrzastego. Giyan natychmiast ją poznała, choć kiedy dziewczyna przemierzała rynek, dostrzegła wiele różnic. Po pierwsze, Riane urosła. Poza tym miała ogorzałą od słońca i wiatru skórę; zniknęła ta woskowa bladość jeszcze z domu Bartty w Stone Border. Była wtedy, tuż przed Nantherą, poważnie chora. Teraz, kiedy szła w blasku słońca, Giyan widziała, jakie silne i muskularne stały się jej nogi. I ten sposób chodzenia - o tak, to na pewno buńczuczny krok Annona. A jednak dziewczyna wydawała się niemal wycieńczona, posiniaczona. Nie były to jednak siniaki widoczne gołym okiem, lecz takie, które Giyan wyczuwała dzięki swemu Darowi: głębokie urazy, otwarte rany jątrzone udręką, poczuciem winy i wyrzutami sumienia. Za wiele jak na kogoś tak młodego! Giyan, modląc się w myślach do Miiny, ruszyła ku niej i wtedy zobaczyła trzech miejscowych Khagggunów, wypadających z bocznej uliczki na rynek. Zobaczyli Riane - młodą Kundalankę, piękną obcą dziewczynę - i natychmiast ruszyli ku niej. Giyan znieruchomiała. Dzieci dostrzegły nadchodzących Khagggunów, przerwały zabawę i uciekły; tak się złożyło, że wpadły na nomadów. Khaggguni otoczyli Riane. Nomadzi spokojnie szli przez rynek; żylastymi, spalonymi słońcem rękami skierowali dzieci w inną stronę. Giyan, niczym żółw, schowała głowę głębiej w kaptur i ruszyła ku grupce otaczającej Riane. Starała się iść swobodnym krokiem, żeby nie przyciągnąć uwagi Khagggunów. Ci głupi Khaggguni o ciemnych, skośnych oczach byli pijani. Napaleni, pijani i zawzięci. Było oczywiste, czego chcieli, i jako V’ornnowie zamierzali to dostać. Dotknęli Riane, ze śmiechem poszturchiwali stworzenie zwinięte w kłębek na jej ramieniu. Zaczęli wykonywać sprośne gesty. Złapali skraj jej peleryny, odsłonili mocne, opalone nogi dziewczyny. Giyan, idąc ku nim, szykowała się do rzucenia uroku. Nie bardzo miała ochotę to robić w publicznym miejscu, kiedy Dar Sala-at był na widoku. Ale czy miała wybór? Wszystko by zrobiła, żeby ochronić Riane. Jednak kiedy przyzwała Osoru, ręce zaczęły ją piec. To się wydarzyło wcześniej już dwa razy, a ostatniej nocy aż się obudziła. Ból był tak przeraźliwy, że musiała zagryzać wargi, żeby nie krzyczeć. Nie spała aż do świtu, przerażona, że ten okropny ból może wrócić. Potem, podobnie jak teraz, ręce pulsowały, wydawały się opuchnięte, i to tak, jakby trzykrotnie się powiększyły, jakby przenicowane, jakby każdy nerw był na wierzchu. Lecz teraz przeraźliwy ból ogarnął nie tylko przedramiona, ale i ramiona. Potem zogniskował się w piersi i Giyan osunęła się na kolana, już nie mogła się utrzymać na nogach. Zwiesiła głowę, pot spływał jej po twarzy. Z trudem łapała powietrze, łkając i kołysząc się, modląc się o ustanie straszliwego bólu szarpiącego całe ciało. Miała wrażenie, że każda jej cząsteczka jest rozrywana na części i na powrót składana, lecz w obcej konfiguracji. Lśniące czarne poczwarki na jej dłoniach i przedramionach wyglądały na grubsze, bardziej szorstkie, łuszczące się. Pulsowały, jakby powstawały w nich żyły. Chroń mnie Miino, pomyślała Giyan. Co się dzieje? Poprzez straszliwy ból dotarło do niej, że trzej nomadzi się zatrzymali. Podniosła wzrok, uradowana tym, że coś odwróciło jej uwagę od męki. Zobaczyła czarne jak smoła włosy, płonące oczy, skórę spaloną na brąz słońcem pustyni. Znajdowali się może o rzut kamieniem od miejsca, gdzie Khaggguni zaczepili Riane. Kątem oka uchwyciła nieznaczny ruch. Nomadzi, nie zamieniwszy ani słowa, rozeszli się tak, że utworzyli równoboczny trójkąt. Giyan, skulona z bólu, poczuła, jak przeszywają dreszcz, jakby nadepnęła na gniazdo pająków. Już przedtem widziała taki układ: tajemniczy ogromny równoboczny trójkąt z postumentów z drewna sercowców, tkwiący pośrodku Wielkiej Sali Posłuchań w pałacu regenta. Czy to przypadek, że nomadzi utworzyli taką samą figurę? Blask słońca odbijał się od fasad domów, nadając całej scenie pozór nierealności. Thigpen ostrzegła Riane przed Khagggunami, gdy tylko pojawili się na rynku. - Bądź ostrożna - szepnęła. - Znów jesteś pośród V’ornnów. - Wiem, co mężczyźni myślą o kobietach - odparła Riane. - Byłam kiedyś jednym z nich. - Ale teraz jesteś Kundalanką - ostrzegła Thigpen. - To będzie trudniejsze, niż się spodziewasz. - Cóż za ładną młodą skcetttę tu mamy? - zapytał pierwszy Khagggun, kiedy ją otoczyli. - Nowa krew, nowe ciałko - zarechotał drugi, gładząc twardą łapą policzek dziewczyny. Trzeci czknął głośno, zionąc skwaśniałym tanim numaaadis. - Zabawimy się z tobą, niewolnico. - Szturchnął Thigpen. - A potem obedrzemy ze skóry to ohydne zwierzę i zjemy do popołudniowej herbatki! Wszyscy trzej ryknęli pijackim śmiechem. - Druudzi są tutaj - szepnęła jej Thigpen. - Tak jak obiecali. - Cooo??? - odezwał się trzeci Khagggun. - To stworzenie mówi??? - spytał pierwszy. - Cofnijcie się - powiedziała Riane, ale albo jej nie usłyszeli, albo zlekceważyli. - Jesteście zalani - rzekł drugi Khagggun, odgarniając połę podróżnej peleryny Riane. - Mmmmm, wyobraźcie sobie, że te nogi was oplatają! - Po co sobie wyobrażać - zarechotał trzeci Khagggun - skoro to się może stać? Riane widziała, że trzej Druudzi utworzyli Święty Trójkąt. Widziała tę figurę w Księdze Zaparcia Się Wiary. Dwa ostatnie dni poświęciła na zapamiętanie jej tekstu, jak poprzednio zrobiła z Przeczystym Źródłem. Został jeden dzień do rozpoczęcia się idów; dzień do zniszczenia całego życia na Kundali. Druudzi tworzyli kanał mocy, portal z tej domeny do wielu innych. - Nie mogę dłużej czekać - mówił drugi Khagggun. - Zaciągnijmy ją w zaułek. - To ostatnie ostrzeżenie - odezwała się Riane. - Cofnijcie się. Teraz ją usłyszeli, zaśmiali się i wyciągnęli po nią łapy. Riane otworzyła Trzecie Oko, poczuła, jak staje się punktem skupiającym uwagę nomadów. Była soczewką, która spotęguje energie portalu. Leciutko pochylili głowy i Riane natychmiast poczuła, że portal został otwarty. Pod jej stopami zaczęły śpiewać strumienie mocy. Zaśpiew był jak ulewny deszcz, jak rozwiewany wiatrem jedwab, grzmot przetaczający się między mrocznymi wzgórzami, dzikie pohukiwania sów w zielonych koronach drzew, śnieg spływający ze zlodowaciałych szczytów Djenn Marre, żagle niczym miasta na skraju horyzontu, złocisty jak mosiądz blask zachodzącego słońca niczym most przerzucony poprzez ocean, płynny żar południa, różowość wschodu słońca, mgła w konarach miłorzębów, nadejście nocy. Druudzi swoimi dziwnymi, cudownymi słowami zbudowali cały świat. I nagle ten świat zaistniał. Rynek wypełnił grzmot, bezdźwięczny, ogłuszający, głęboki. Woda z fontanny rozprysnęła się we wszystkie strony. Wózki sprzedawców się zakołysały, a ten stojący najbliżej środka trójkąta się wywrócił. Jadło rozsypało się na bruku. Giyan wstała, nadal dręczona bólem. Oszołomiona i zadyszana szła ku Riane. Po nomadach i Khagggunach nie było śladu. Zniknęli w gęstniejącej mgiełce żaru, jakby wtopili się w diunę. Cthaurosy stały sobie spokojnie, odganiając ogonami muchy ze swoich lśniących boków. Sprzedawca postawił wózek, kopnął zniszczone jadło. Jasnowidz milczał jak grób, chowając twarz w dłoniach. Sprawiał wrażenie, że szlocha. Wszyscy inni umknęli w przerażeniu. Riane odwróciła się ku zbliżającej się Giyan. Nie widziała jej twarzy. - Twój opal do mnie przemówił - powiedziała głosem tak melodyjnym i głębokim, że Giyan zaparło dech, bo dosłyszała w nim nutki tenoru syna. - Przywołałaś mnie do Middle Seat i oto jestem. Mam na imię Riane, a to jest Thigpen. - Pogładziła stworzenie. - Dzień dobry, pani - odezwała się Thigpen. Bliskość własnego dziecka sprawiła, że nerwy Giyan były napięte do granic wytrzymałości. A do tego jeszcze zobaczyła w jego ramionach żywą i zdrową Rappa! Była tak wstrząśnięta, że przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa. Nie było czasu na wątpliwości, na strach, że Riane mogłaby ją znienawidzić lub nie rozpoznać. - Sądzę, o pani, że jesteś zdumiona, widząc kogoś z mojej rasy. - To mało powiedziane, Thigpen. - Giyan była wdzięczna za tę rozmowę, bo nie była w stanie poradzić sobie z tym wszystkim. - Ogromnie się cieszę, że cię widzę. Nigdy nie wierzyłam w kłamstwa rozpowszechniane na temat Rappa. - Dzięki, pani. - Czy mogę spytać, kim byli nomadzi, którzy szczęśliwie włączyli się w sprawę z Khagggunami? - To Druudzi. Taka jest nazwa ich plemienia. - Nie znam ich, Thigpen. - Są Ramahanami, tak jak i ty. A przynajmniej ich przodkowie niegdyś byli. - A więc pogłoski są prawdziwe. Druudzi są wędrownymi odszczepieńcami mego ludu. - To jedna teoria. Druga mówi, że mogą być w prostej linii potomkami wielkiej bogini, autentyczną linią Ramahan. Giyan przekrzywiła głowę. - Jesteś zdumiewająca! Thigpen się roześmiała. - Dar Sala-at powiedział coś podobnego, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. - Jak powinnyśmy się do ciebie zwracać? - spytała z uśmiechem Riane. Giyan spojrzała jej głęboko w oczy. W tej chwili Dar pozwolił jej przelotnie ujrzeć życie dziewczyny od momentu, kiedy musiała ją zostawić z Barttą w Stone Border. Wyraźnie zobaczyła, czym się stała jej bliźniaczka, równie wypaczona duchowo, jak pokrzywiona fizycznie. Zobaczyła ziejącą wyrwę, jaką długa nieobecność Miiny uczyniła w magicznych umocnieniach opactwa, z przerażeniem wyczuła mroczne zło, które przeniknęło pomiędzy niedobitki Ramahanek. Wstrząsnął nią dreszcz. O miłosierna bogini, pomyślała, ileż bólu doznało moje dziecko? I nie mogłam tam być, żeby je chronić przed złem świata. Ogarnęła ją gorycz. Tak pragnęła wziąć w ramiona swoje dziecko, utulić je, nucić mu. Lecz nie mogła. Nie tutaj, a może już nigdy. Riane już nie była jej dzieckiem, była Darem Sala- at. Giyan zsunęła obszerny kaptur peleryny, który opadł jej na ramiona. Dziewczyna szeroko otworzyła oczy. Oczy za mądre jak na swój wiek, które, jak pojęła Giyan, wiele widziały od czasu, kiedy przeszła przez Nantherę. - Giyan... Jej oczy nagle wypełniły się łzami. - O mój Teyjattt - wyszeptała Giyan. - Tak się bałam, że już nigdy cię nie zobaczę. Że nie będzie mnie przy tobie w chwili, kiedy będę ci najbardziej potrzebna. Przez długą chwilę Riane nie mogła wydobyć głosu. Została, mówiąc bez ogródek, dwukrotnie osierocona. Widok Giyan - kobiety, która wychowywała Annona, opiekowała się nim, uczyła go i kochała - usłyszenie pieszczotliwego przezwiska, jakie mu nadała, kiedy był dzieckiem, napełniło Riane niewypowiedzianym szczęściem. Zdumiała ją głębia własnych odczuć. Wszystkie okropności, które Riane wycierpiała od momentu zbudzenia się do nowego życia w Stone Border i opactwie, odpadły niczym stara skóra. Wraz z Giyan odzyskała to, co było najważniejsze w poprzednim życiu Annona. - Jesteś w dobrym zdrowiu - powiedziała Riane. - Cieszę się z tego. - Ta oficjalna odpowiedź była bolesna, lecz konieczna, jeśli dziewczyna miała zachować spokój. Były przecież na rynku, gdzie w każdej chwili mogło się pojawić więcej Khagggunów. - Jakimiż to chytrymi sposobami zdołałaś ujść V’ornnowi? Giyan uśmiechnęła się. - Nie bardziej byłam więźniem Rekkka Hacilara niż twojego ojca. Riane przekrzywiła głowę. - Musisz mi wszystko opowiedzieć. - Wszystko ci opowiem, skarbie. Ale w bezpieczniejszym i bardziej odosobnionym miejscu. W przeciwieństwie do innych opactw, to było wbudowane w stromy wapienny wąwóz. Bardziej przypominało fortecę niż miejsce kultu i religijnych nauk. Nie zbudowano tego opactwa z białego jak mleko granitu, lecz z olbrzymich bloków wyciętych z okolicznych wapiennych skał, z których zdawało się wyrastać niczym anomalia powstała przez przesuwanie się płyt tektonicznych głęboko pod powierzchnią. Podobnie jak większość opactw, to również w swoim czasie dobrze służyło Middle Seat. Lecz jego obecny wygląd świadczył o tym, że te czasy dawno minęły. Teraz budynek był opuszczony, grube kamienne mury zieleniały od porostów, strzegąc nawiedzanej tylko przez wiatr pustki, szmeru rosnących na dziedzińcach pochylonych drzew, żółtawych kępek zielska rozpychającego kamienne płyty symetrycznych dróżek, miękkiego gruchania gołębi i nagonogów gnieżdżących się w załomach zapadających się poddaszy. W powietrzu unosił się zapach nagrzanego słońcem kamienia, w cieniu zaś wyczuwało się rozkład, kurz, pleśń i woń amoniaku z ptasich odchodów. Widoczna też była bieganina małych ssaków. Giyan zaprowadziła Dar Sala-at do tego opuszczonego i zniszczonego miejsca, znanego niegdyś pod nazwą Gorącego Nurtu. Nie było tu kapłanek i akolitek, więc architektura skupiała całą uwagę. Czyste kąty, łuki i linie odznaczały się surowym pięknem, tworząc obraz tak pierwotny i pełen mocy jak ostatni krzyk samej Miiny. Surowemu majestatowi towarzyszył smutek, wspomnienie tętniącego życia, które kiedyś, dawno temu, wypełniało to miejsce i nadawało mu znaczenie. Cienie, gęste jak o północy, padały na ściany, bramy, drzwi, poruszały się niechętnie i boleśnie, jak duchy artretycznych Ramahanek, wywoływane przez słońce wolno przesuwające się po nieboskłonie. Pośrodku wypalonego słońcem, zdziczałego ogrodu Giyan stała naprzeciwko swojego dziecka. Dzielił je zaledwie metr, a zarazem głęboka przepaść. Tyle się wydarzyło od ich ostatniego spotkania. Obydwoje się zmienili - pod pewnymi względami radykalnie - lecz czyż w istocie nie byli tacy sami jak w Axis Tyr? A wszystko przyćmiewała straszliwa groźba, wisząca nad nimi. Thigpen trzymała straż przed głównym wejściem, a Giyan usiłowała coś powiedzieć. Oficjalne odpowiedzi Riane rodziły skrępowanie, wahanie, co raniło serce Giyan, napełniając ją żalem i smutkiem. Wiedziała teraz, że umknęła jej przełomowa faza rozwoju własnego dziecka. Nagle stali się sobie obcy. Coś w Giyan wzdrygało się i cofało przed tą świadomością, kiedy jej dziecko powiedziało: - V’ornnowie uruchomili Tymnos. Jeśli przed świtem nie dotrę do Drzwi Skarbnicy w pałacu regenta, to Kundala zostanie zniszczona. Czyje oczy na nią patrzyły? Czyj to był głos? Czuła smak popiołu w ustach, milcząco złorzeczyła losowi, który odbierał jej jedyne dziecko. Giyan skinęła głową, skamieniała z rozpaczy i bolesnej tęsknoty za tym, co już nigdy nie powróci. Opanowała się, ze wszystkich sił starała się być panią, którą zgodnie z wolą losu miała być. - Dlatego wysłano mnie po ciebie. - Od Axis Tyr dzieli nas jeszcze dzień jazdy. Jak zdołamy się tam dostać? - Jesteśmy w kontakcie z Gyrgonem. Dostawi nas tam na czas. - Z Gyrgonem? A cóż to za szaleństwo? - To lonon, Riane, szalona pora. A także czas zmiany. Ten Gyrgon już raz umożliwił nam spotkanie dzięki swojej technomancji. - Pamiętam - powiedziała Riane i lekko zadrżała mimo upału. - Żywi do Kundalan takie same uczucia jak przedtem twój ojciec, a teraz Rekkk Hacilar. Riane słuchała uważnie. Annon, jeszcze jako V’ornn, również czuł sympatię do Kundalan. Uznał, że bierze się to stąd, iż wychowywała go Giyan. Potem, już jako Riane, stwierdził, że wynika to z faktu, iż jest Darem Sala-at. Teraz, wiedząc, że i inni V’ornnowie - Eleusis, Rekkk, Gyrgon - czuli to samo, zaczęła podejrzewać, że wszyscy stanowili część jakiegoś większego płanu. - Możesz im ufać, Giyan? Zawierzyć im nasze życie? - Pamiętasz, jak kochał mnie twój ojciec? - spytała cicho Giyan. Riane skinęła głową. - Rekkk kocha mnie tak samo. - Opowiedziała Riane, jak Rekkk zawarł układ z Nith Sahorem, żeby mogła jeszcze raz zobaczyć Annona, jak mężnie jej bronił, zabijając Khagggunów z własnego oddziału, wysłanych za nimi w pogoń. - A co do Gyrgona - ciągnęła - zaryzykował swoją pozycję w Bractwie, żeby nam pomóc odnaleźć ciebie. Pragnie, żeby powstało święte miasto Za Hara-at, żeby się spełniło marzenie twojego ojca. To on nam powiedział, że uruchomiono Tymnos. Obawiam się, że tropią go wrogowie w Bractwie, tak jak nas ścigają Wennn Stogggul i jego czarna czarownica, Malistra. - Po Bartcie mam powyżej uszu czarnych czarownic - rzekła gorzko Riane. Giyan łzy napłynęły do oczu. Krótkie wejrzenie w duszę Riane sprawiło, że była w pełni świadoma jej cierpień, poczucia winy i wyrzutów sumienia. Tego, że była torturowana, upokarzana, poddawana próbie na świętym kowadle Miiny. - Co ja ci zrobiłam, Riane? Serce mi pęka. Gdybym tam była, gdybym mogła zostać... - Słońce przepalało jej słowa, gasły w żarze. Cóż miała powiedzieć? Jakże w ogóle zdoła wytłumaczyć to, co zrobiła? Zostawiła ją z potworem, jakim stała się jej siostra... Cóż uczyniła, o miłosierna Miino? - Wybór zostać czy odejść - rzekła Riane - należał nie do ciebie, a do mego losu. Giyan ścisnęło się serce. Przełknęła ślinę i skinęła głową. Zawiodła jako matka. I chyba jako siostra. Powinna była znaleźć jakiś sposób, żeby pomóc Bartcie, lecz rozdzieliła je tragedia; bliźniaczki, które stały się sobie obce. Co za nieszczęście. Chciałaby umrzeć. A wtem jej ukochanie rzuciło jej linę ratunkową w owo trzęsawisko odrazy i żalu do siebie, w którym ugrzęzła. Riane głęboko zaczerpnęła powietrza. - Często i długo o tobie myślałam - powiedziała. - Zawsze byłaś dla mnie najważniejsza. - Giyan z sercem trzepoczącym jak skrzydła nagonoga niepewnie postąpiła ku niej. Ponad wszystko pragnęła objąć i przytulić swoje dziecko, poczuć ciepło jego ciała, dać mu nadzieję, że na pewno wypełni swoją ważną misję. Zamarła jednak, przerażona. Wiedziała, że oto ma okazję odpokutować porzucenie swojego dziecka. - Ogromnie żałuję tego, co ci zrobiłam. Jedynym wytłumaczeniem są okoliczności: musiałam przekonać Wennna Stogggula i Kinnnusa Morchę, że Annon nie żyje. Tylko w ten sposób mogłam cię ocalić. - I ocaliłaś. Jestem ci za to wdzięczna - rzekła Riane. - A co się stało z moim ciałem? Giyan starała się coś wyczytać z twarzy Riane, odgadnąć prawdę z oczu swojego dziecka. Już tyle wycierpiała, po cóż jeszcze zadawać jej ból? - Może byłoby lepiej, gdybyś nie wiedziała. - Tak. Rozumiem twoją troskę, ale muszę wiedzieć. Giyan omal nie pękło serce. Wystraszyła ją moc wzroku Riane, zmusiła do mówienia, choć tego nie chciała. - Zaniosłam Annona tam, gdzie V’ornnowie zabijali mieszkańców Stone Border. - Odwróciła się nagle. Odniosła wrażenie, że ma usta pełne krwi Annona. - Musisz mi o tym opowiedzieć - powiedziała Riane. Giyan skinęła głową, ale zagryzła wargi. - Złożyłam ciało u stóp Rekkka. Rozkazał Khagggunom, żeby się wycofali. Przestali zabijać. - Dzięki, Miino. To zdanie w ustach jej dziecka wstrząsnęło Giyan. Nie mojego dziecka, upomniała się, a Daru Sala-at. - Pierwszy kapitan Olnnn Rydddlin chciał, żeby zgodnie ze zwyczajem Khagggunów włóczono twoje ciało wokół rynku, dopóki by się nie zdarła cała skóra, ale Rekkk mu na to nie pozwolił. Kiedy wrócili do Axis Tyr, Rydddlin doniósł na niego. I ten zwyczajny gest życzliwości ściągnął na niego niełaskę we własnej kaście. - Giyan na chwilę odwróciła wzrok. - Ciało zaniesiono Wennnowi Stogggulowi. Odcięto głowę. Nowy reżim już nie musiał się lękać. Tak jak się spodziewałam, uznali swą prawomocność i zapomnieli o Annonie Ashera. - Jak dziwnie słuchać o losie, jaki spotkał twoje własne ciało - powiedziała powoli Riane. Spojrzała Giyan w oczy. - Musiałaś bardzo cierpieć, patrząc na to, co robią. - Tak, ale przez cały czas myślałam: on żyje, on żyje! - Tak, żyję - rzekła Riane. - Zmieniony, odmieniony, patrzący na świat oczami Kundalanki, pamiętający wydarzenia z przeszłości Riane. Wiesz, umiem czytać w Venca. Giyan wpatrywała się w nią i Riane się uśmiechnęła. - Tak, wiele mam ci do opowiedzenia; i dobrego, i złego. Giyan wyciągnęła rękę, odgarnęła włosy z twarzy Riane. - Przedtem ja ciebie uczyłam. A teraz pewnie ty będziesz mnie uczyć. Riane ujęła dłoń Giyan. - Czasami śnię, że znowu jestem w Axis Tyr, w ciele Annona. Że wróciłam do dawnego życia i że wszystko jest, jak było. - Och, mój skarbie, to niemożliwe! - Tak, wiem. I już bym tego nie chciała. - Riane się uśmiechnęła. - A wiesz, muszę za to podziękować twojemu Gyrgonowi, przynajmniej częściowo. Kiedy jego technomancja przywołała Annona, wydostałem się z tego ciała i znów byłem Annonem. Ale to nie było to, czego chciałem. Zrozumiałem, że nie można się cofnąć i nie należy tego pragnąć. Droga jest zawsze przed nami, Giyan, zawsze przed nami. - Tak - wyszeptała Giyan. Oczy miała pełne łez. Jakaż to była trudna i bolesna lekcja dla kogoś tak młodego. - Lecz moje wspomnienia o tamtym życiu... - Riane na chwilę zamilkła. - Giyan, czasami traktowałam cię... - Proszę, nie... - Pozwól mi dokończyć. - Riane przysunęła się do Giyan. Te raz dzieliła je odległość kilku dłoni. - Muszę to powiedzieć, bo mnie to dręczy, bo się wstydzę i wyrzucam sobie, że czasami traktowałem cię jak niewolnicę, jak zwierzaka. Nie zważałem na to, że mnie kochasz. - Jakże mogłeś postępować inaczej? Przecież należałeś do rasy panów. - Nie mów tak. Nawet tak nie myśl. Giyan uśmiechnęła się przez łzy. Jej serce biło szybko, przepełnione miłością do dziecka. - Ale przecież była też druga część ciebie, nieprawdaż? Która odpowiadała na moją miłość i pamiętała o niej, i nie pozwoliła ci stać bezczynnie, kiedy Kurgan Stogggul gwałcił Eleanę. - Eleana! Widziałaś ją? - Tyle zmian, o których trzeba ci opowiedzieć. Czeka na nas jakieś sześć kilometrów stąd. - Zdrowa? - Tak. Ona... - Chcę ją zobaczyć. - I zobaczysz, Teyjattt. Ale nie wolno mi cię tak nazywać. Tylko my dwoje możemy wiedzieć, kim jesteś. Nie może się o tym dowiedzieć nikt inny. - Na pewno nie masz na myśli Eleany. - Ależ tak. Riane poczuła gniew. - Nic mnie to nie obchodzi. Nie rozumiesz? Kocham ją. Muszę jej powiedzieć, kim naprawdę jestem. Nie mógłbym jej zobaczyć i zmilczeć. To byłoby okropne. - Nie myślisz jasno. Nie jesteś Annonem ani Riane. Jesteś Darem Sala-at. - Wiem, kim wewnątrz jestem! Nie możesz mi nakazać zrobić tego, czego nie chcę zrobić. - To prawda - rzekła miękko Giyan. - Lecz posłuchaj uważnie, zanim zdecydujesz. Napisano w Proroctwie, że spośród sprzymierzeńców Daru Sala-at jeden będzie ją kochać, drugi zdradzi, a trzeci spróbuje zniszczyć. - A widzisz! Eleana mnie kocha, wiem to. - Ja również. - Ani clematta nie dam za to proroctwo! - Riane potrząsnęła głową. - Uparciuch jak zwykle. - Giyan nie mogła się nie uśmiechnąć. - Teraz mówisz jak Annon. - Nie kłóćmy się. - Riane sięgnęła po dłoń Giyan i szeroko otworzyła oczy na widok poczwarek. - Co to? Co ci się stało? - Są organiczne. Wydają się mieć własne życie. Dziewczyna trzymała obie dłonie Giyan. - Sprawiają ci ból? - Od czasu do czasu. Teraz coraz częściej. Chyba niedługo pękną. - To się stało, kiedy przerwałaś krąg Nanthery, prawda? Giyan przygryzła wargi. - Obiecałam sobie, że ci nie powiem. Nie chcę, żebyś choć trochę czuła się za to odpowiedzialna. - Są magiczne - powiedziała Riane. - Wspólnie się zajmiemy przywróceniem twoich rąk do normalnego stanu. - Bardzo bym tego chciała - wyszeptała Giyan łamiącym się głosem. Spojrzały sobie w oczy i połączyła je więź silniejsza ponad wszystko w kosmosie. - Zawsze mnie dziwiło - odezwała się w końcu Riane - że byłaś mi bliższa niż własna matka. Odpędzałam sen, rozmyślając, jak to możliwe. Byłam V’ornnem, a ty Kundalanką, a przecież było coś pomiędzy nami, jakaś silna więź. Chyba przekazałaś mi więcej niż tylko opowieści, mity i pieśni Kundali. Polubiłam jej mieszkańców i, co dziwne, zaczęłam niemal czuć się jedną z nich. - Przekrzywiła głowę. - Rozumiesz coś z tego? - Tak - odparła Giyan, walcząc ze łzami. - Rozumiem. - Tamtego popołudnia, kiedy polowaliśmy z Kurganem i na trafiliśmy na Eleanę, skrystalizowało się to wszystko, czego się od ciebie nauczyłam; skrystalizowało na skutek gwałtowności wydarzeń. Mogłam zabić Kurgana i pewnie bym to zrobiła, gdyby nie pojawił się orzeł i nie zranił mnie. - Wysłaniec Miiny. - Znowu proroctwo. Tak, szpon pulsujący w mojej piersi zawiódł mnie do Drzwi Skarbnicy, do smoka Seelina. Kiedy tak rozmawiały, czerwone słońce przesunęło się ku zachodowi, utkwiło na lodowych szczytach Djenn Marre. Szybko zapadał zmierzch, czas uciekał. - Lepiej już chodźmy - powiedziała Giyan. - Czekają na nas Rekkk, Nith Sahor i Eleana. Przyjaciele, którzy pomogą ci dotrzeć do Pierścienia Pięciu Smoków. Ale kiedy już miały ruszyć ku bramie, Giyan się zawahała. - Musisz zrozumieć, Riane. Tylko ja jedna znam twoją tajemnicę, tylko ja wiem, że w Riane nadal żyje Annon Ashera. Nikt inny nie powinien o tym wiedzieć. Regent ma wszędzie swoich szpiegów. Sam Gyrgon mówił, żebyśmy nikomu nie ufali. A te raz, kiedy Stogggul jakoś pozyskał czarną czarownicę, musimy być szczególnie ostrożni. Już raz mnie odnalazła, może się jej to znów udać. - Giyan ujęła swoje dziecko za ramiona, serce jej pękało. - Kiedy stąd wyjdziemy, kiedy się spotkamy z naszymi przyjaciółmi, to ty będziesz Darem Sala-at, a ja panią Giyan. Rozumiesz? W oczach Riane widać było straszliwe cierpienie. - Ale tutaj - wyszeptała - w naszym prywatnym sanktuarium, gdzie kochamy i jesteśmy kochane, będziesz mnie nazywać Teyjattt, prawda? Giyan z płaczem przytuliła swoje dziecko, przytuliła je z całej siły, wstrząsnęło to nią i w jednej magicznej chwili uleczyło jej serce. 37. Demon tkwi w szczegółach Oczywiście, że to poznaję. - Gwiezdny admirał Kinnnus Morcha zacisnął w pięści bransoletę. - Uważasz, że nie rozpoznam roboty regenta? - Może nie powinienem był tego wyjmować z jej palców. - Kurgan pochylał głowę, przygnębiony. - Może powinienem to zostawić tobie... - Nie. - Gwiezdny admirał gestem przerwał Kurganowi wyrażanie swoich wątpliwości. - Dobrze zrobiłeś, adiutancie. Nie chciał bym jej widzieć ten ostatni raz, jak zaciska w dłoni łapówkę od Stogggula. Nie uszło uwagi Kurgana, że gwiezdny admirał nie posługiwał się imieniem i nazwiskiem regenta, mówił o nim teraz z pogardą i nienawiścią. Kinnnus Morcha chciał, żeby Dalma na niego spojrzała, lecz jej niewidzące oczy były wpatrzone w niebo. Tam, wysoko, płynęły chmury, lecz ona trwała nieruchomo. Buty Morchy chrzęściły na białym marmurowym kruszywie, ciemnym od krwi Dalmy. Miało się wrażenie, że jej ciało zapada się w ziemię, staje się częścią równiutkiej ścieżki, której ład naruszyła jej gwałtowna śmierć. Cały park otaczali Khaggguni z jego przybocznego skrzydła. Stali tyłem do miejsca tragedii, trzymając w pogotowiu joniczne strzelby. - Jakiż zły los sprawił, że polubiłem kogoś takiego? - Morcha głęboko, nierówno odetchnął. - Oskarżam o to Stogggula. Nie tylko o jej śmierć, ale i o jej sprzedajność. - Jestem twoją prawą ręką. Nie mogłem nic uczynić, kiedy żołnierze regenta przeciwstawili się twojemu rozkazowi usunięcia Olnnna Rydddlina. Czuję się upokorzony wymuszoną bezczynnością. Co mam zrobić, gwiezdny admirale? - Zrobić? - Kinnnus Morcha popatrzył na Kurgana zaczerwienionymi oczami. Podobnie jak wszyscy jego Khaggguni, był w pełnej bitewnej zbroi. - Nic. Nic nie zrobisz i nic nie powiesz. Wygląda na to, że regent wcześnie ujawnił własną głupotę. Gwałci i morduje Dalmę. Przeciwstawia się moim rozkazom odizolowania Olnnna Rydddlina. Rydddlin jest szalony, zapewniam cię. Lecz, jak to często szaleni V’ornnowie, jest tak nadzwyczajnie przebiegły, że przekonał Stogggula, by mu przyszedł z pomocą. Teraz widzę, że go nie doceniałem. - Oczy Morchy płonęły gniewem. - Albo tak to było, albo ta przeklęta czarownica, która stale tkwi przy regencie, wzięła go pod swoją opiekę. - Zacisnął pięść. - Ta przeklęta skcettta jest zdolna do takich obrzydliwych czynów! Zła i trucizny ma w nadmiarze. Zatruła umysł Wennna Stogggula. Kinnnus Morcha ukląkł, położył dłoń na okrwawionej głowie Dalmy. - Nigdy się nie dowiesz, jak bardzo cię kochałem. Nigdy ci tego nie powiedziałem ani nie okazałem. Jakże mógłbym? Jestem Khagggunem. Ale kochałem cię. Dotknęłaś cząstki mnie i ona ożyła. A teraz jest równie zimna i martwa jak ty, biedactwo. - Muskał palcami jej czoło, policzek. - Teraz śpij i o nic się nie martw. Twoje cierpienie minęło, lecz przysięgam ci na własne życie, że męka twojego mordercy dopiero się zaczyna. Wstał i odwrócił się. Gestem przywołał pierwszego kapitana Jullla i wydał rozkazy co do pochówku Dalmy. Pierwszy kapitan skinął głową, zrobił w tył zwrot i pospiesznie odmaszerował. To była spokojna chwila. Kurgan obserwował wszystko z obojętnością, której nauczył się od Starego V’ornna. Nic nie czuł do tych dwóch sprzymierzeńców, którzy zmienili się w antagonistów - ani współczucia, ani lojalności, ani nawet ironicznej satysfakcji płynącej ze świadomości swojej roli w podsycaniu ich wrogości.”Jeśli nie jesteś obojętny, to nie możesz być obiektywny”, mawiał Stary V’ornn. A jeżeli nie jesteś obiektywny, to nie zobaczysz całości. Jeśli zaś jesteś tak ambitny jak Kurgan, to dostrzeganie całości jest dla ciebie wszystkim. Kiedy gwiezdny admirał spojrzał na Kurgana, znów był sobą. - Niech regent i zdradziecki generał skrzydła Nefff działają pochopnie i nieroztropnie na oczach wszystkich, my zaś w obrębie naszej kasty umocnimy swoją władzę i przygotujemy się do walki. Skoro regent chce wojny, to, na cuchnącą N’Luuure, będzie ją miał! - Wybacz mi, ojcze - rzekł Nith Sahor - bo zgrzeszyłem. - To żaden grzech postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami - odparł jaskrawo upierzony teyj. - Tego właśnie cię uczyłem. - Na dobre i złe. - Uśmiechnął się Nith Sahor i wyciągnął rękę. Ptak sfrunął ze swojej żerdzi i szponami pochwycił grubą siatkę rękawicy. Natychmiast rozpostarły się jego półprzeźroczyste pazury, wywołując sprzężenie. - Siatka korowa, którą dla mnie sporządziłeś, jest nadzwyczajna - powiedział teyj, gładząc dziobem pióra. - Delektuję się tymi wszystkimi barwami! - W swoich czasach byłeś artystą, ojcze. - Uśmiechnął się Nith Sahor. - Zawsze miałeś wspaniałe wyczucie koloru. - A dałem życie naukowcowi! Kto by pomyślał! - Kiedyś wśród członków Bractwa było wielu artystów, lecz to minęło. Ty byłeś ostatni, ojcze. Teraz wszyscy Gyrgoni są technomagami, wszyscy jednakowi. - Nie, mój synu, ty jesteś inny. - Czasem się lękam, że jestem za bardzo do nich podobny. Wolałbym bardziej przypominać ciebie. - Cóż, może to i lepiej, że nie poszedłeś w moje ślady. Dzieci powinny mieć własne życie, a nie powielać życie ojców. - O ile jeszcze pozostanie jakieś życie - rzekł Nith Sahor. Teyj rozejrzał się wokół. - Nie jesteśmy w twojej wieży. - Ani w Świątyni Mnemoniki. Musiałem cię na pewien czas uśpić. - Nie cierpię, kiedy to robisz - stwierdził teyj. - Nie dało się tego uniknąć. Moje laboratorium zostało oblężone. - Nith Batoxxx? Nith Sahor potaknął. - Jest wściekły, że opuściłem Bractwo. Inni stają po jego stronie. Teyj uniósł cztery skrzydła, poprawił się. - Jest bardzo źle? - Raczej tak - przyznał Nith Sahor. - W Bractwie panuje zamęt. Przez Nith Batoxxxa ich zainteresowanie przesunęło się z nauki na polityczne rozgrywki. Nith Batoxxx najmocniej grzmiał przeciwko tym trzem, których zabiła kundalańska magia. - Pierścień Pięciu Smoków! Tak bym chciał o tym napisać! Jakież opowieści bym stworzył! - Jeżeli korci cię pisanie, to zdemaskuj Nith Batoxxxa i jego jadowity język. - Już kilkaset lat temu mówiłem ci, że z niego nic dobrego nie będzie. - Obawiam się, że byłem zbyt zajęty moimi eksperymentami, żeby cię słuchać, ojcze. Moja wina. - Nith Sahor podszedł do zakurzonego okna. - Lecz prawdziwym błędem może się okazać zerwanie z Bractwem. - Nie, jeśli choć w połowie jest tak zepsute, jak mówisz. - Teyj pokręcił łebkiem, złociste oczy lustrowały pomieszczenie. - Wybrałeś sobie bezbarwne i brudne miejsce. Nie ma tu ani jednego mebla. - Ten magazyn nie jest ładny, ale odpowiada moim celom. Spójrz! - Nith Sahor włączył siatkę rękawicy; błękitny płomień zamigotał wokół pustego pomieszczenia, które zalśniło, zafalowało; kiedy płomień zniknął, okazało się, że każdy kąt i zakamarek jest zapchany sprzętem równiutko ustawionym na półkach. - To kopia twojego laboratorium w wieży! - wykrzyknął teyj. - Jedna z kilku. - Zbyt wiele masz przede mną tajemnic, mój synu! - Muszę wynajdywać sposoby, żebyś się nie nudził, ojcze. - Nith Sahor pogładził pióra teyja. - Trudno było stworzyć tę biokorową sieć dla twojej elektromagnetycznej energii; nie mogłem dać ci możliwości wyrażania twojej artystycznej duszy. - Nie trap się, mój synu. Pomyśl o tym, czego dokonałeś! Znów żyję i już za to jestem wdzięczny. Stałeś się wielkim uczonym, technomagiem wszechczasów! - Teyj wyjrzał przez okno. - Widzę żołnierzy, wielu Khagggunów w bojowym rynsztunku. - Drobne nieporozumienie pomiędzy regentem a gwiezdnym admirałem. Chyba chcą się pozabijać. - Nie dziwię się - rzekł cierpko teyj. - Zawsze uważałem, że nie należy mieszać wyższych i niższych kast. Tych, którzy nie są sobie równi, dzieli wrodzony brak zaufania. Bo niby jak inaczej mogłoby być? Mają nieufność we krwi. - To coś więcej niż zwykła krwawa wendeta. - Nith Sahor zabrał teyja od okna. - Jestem przekonany, że działa tu inna siła, potężna, ledwo uchwytna, coś, z czym nigdy przedtem się nie zetknęliśmy. Coś, co ma związek z samą Kundalą. - Wiem, że od chwili, kiedy wylądowaliśmy, uważałeś tę planetę za szczególną. - Nikogo nie przekonałem, a wielu rozgniewałem. Teraz jestem pewien, ojcze, że miałem słuszność. Kundalą będzie albo naszą chwałą, albo naszą zgubą. - Zgubą? Dlaczego? Nith Sahor usiadł przed jedną ze swoich tajemniczych konsolet. Przez korowy interfejs przesuwały się rzędy holograficznych symboli - czerwonych, błękitnych, żółtych - znikały i pojawiały się w tak skomplikowanych układach, że teyja rozbolała głowa. - Czasem nasza misja wydaje się nie mieć końca, ojcze. Poszukujemy Jednego Wielkiego Równania, Unifikującej Teorii, która objaśni kosmos. Lecz kosmos nieustannie się zmienia. To chaos. Jak można pojąć chaos? - To właśnie próbuje robić sztuka, synu. To jej szlachetny cel. Miał to być również główny cel Bractwa. A popatrz, co się stało. Zniżyli się do polityki. I mogą jedynie zamienić ład w chaos. - Jesteś wyjątkiem, ojcze. Artystą. Pojmujesz nieokreśloność. Bractwo zaś, jako całość, nie znosi nieokreśloności. Gyrgonów to przeraża. To dlatego tak niepewnie czują się na Kundali, dlatego się rozchwiali. Jest tu zbyt wiele tajemnic, których nie mogą przeniknąć. Im usilniej się starają, tym dalsi są od ich odkrycia. - Może w tym przypadku nie można niczego odkryć. - Odezwał się tkwiący w tobie idealista - powiedział Nith Sahor. - Nie, wiem, że każda zagadka Kundali ma swoje rozwiązanie. - A jeżeli ono ci się nie spodoba? - To i tak będziemy mieli lepsze pojęcie o naszym miejscu w kosmosie, nieprawdaż? - Masz moje usposobienie i moją krew, synu. Nie lękasz się nieokreśloności. - Wprost przeciwnie. Pociąga mnie. - Więc twoje rozstanie z Bractwem było nieuniknione. - Spróbują mnie zniszczyć. - Nie pozwolisz im na to. - Nith Batoxxx jest bystry, zyskuje na znaczeniu wewnątrz Bractwa. Gyrgonom nigdy nie byli potrzebni przywódcy. Ale on wygląda na urodzonego przywódcę. - I ty taki jesteś, mój synu. Ale jeszcze nie odkryłeś w sobie tej cechy. - Teyj westchnął, tak jak wzdychał ojciec Nith Sahora, kiedy jeszcze żył. - Niegdyś byliśmy jednością. Taka była natura Bractwa. Przyczyna, dla której je utworzono. - A skończyło się tragedią. - Wiem, kiedy to się zaczęło - powiedział teyj. - W chwili, kiedy po raz pierwszy nawiązaliśmy kontakt z Centophennni. Od tego momentu już nic w Bractwie nie było takie jak wcześniej. Ten czyn nas skaził, czyn, który doktryna Enlila określa jako grzech pierworodny. I to odrzuciliśmy jako apokryf. - Możesz mieć słuszność. - Nith Sahor wpatrywał się w burzę symboli na interfejsie. - Ale w tej chwili mamy inny problem. Odnaleźli mnie Nith Batoxxx i jego klika. Nith Sahor zerwał się, zawirowała wokół niego sięgająca podłogi peleryna. Jedna ze ścian magazynu zaczęła się wybrzuszać na zewnątrz. - Wcale mi się to nie podoba - stwierdził teyj. Nith Sahor przesunął dłoń nad jego głową i teyj rozpadł się na strumień zjonizowanych pozytonów, które wmieszały się w holograficzną burzę symboli na konsoli interfejsu. - Śpij dobrze, ojcze - rzekł Nith Sahor, odwracając się i włączając swoją joniczną egzomatrix. Ściany magazynu pojaśniały, stały się półprzeźroczyste, potem przezroczyste, w miarę jak technomancja jego wrogów zaczęła przełamywać osłony. Zielony joniczny płomień strzelił z palców Nith Sahora i wsparł ściany, lecz Nith Sahor wiedział, że to tylko chwilowe wytchnienie. Czuł ich narastającą wrogość i moc. Tym razem było ich zbyt wielu, by mógł z nimi tu walczyć. Powinien by... Coś w jego umyśle krzyknęło, kiedy rubinowoczerwona wiązka jonizowanych cząstek przebiła ścianę i trafiła go w bok czaszki. Zatoczył się, zacisnął zęby. Odpowiedział tym samym, lecz to nic nie dało, coraz więcej rubinowoczerwonych wiązek przebijało się przez jego osłony. Nith Sahor przygotował się, niemal skończył, kiedy zobaczył Nith Batoxxxa unoszącego się w powietrzu tuż przy magazynie. Nith Batoxxx wyszczerzył żółte zębiska, wyciągnął ramię i kolejna wiązka jonów przebiła ścianę. Mur, przeciążony poza granice wytrzymałości, rozpadł się i wiązka trafiła w Nith Sahora. Osunął się na kolana, na poły ogłuszony, i Nith Batoxxx runął na niego, by go dobić. - Coś jest nie tak. - Rekkk złapał za okummmon, który Nith Sahor wszczepił mu w lewe przedramię. - Co się dzieje? - spytała Eleana. - Rwie - zacisnął zęby. - Co za ból! Osunął się na kolana. Byli w pokoju na piętrze, który wynajęli w odrapanym zajeździe tuż przy Middle Seat. Eleana podtrzymywała go, kiedy tak jęczał, ocierała mu rękawem pot z twarzy. Sufit był niski, okopcony dymem. Okna były maleńkie. Umeblowanie ledwo się nadawało do użytku. Na zewnątrz pełzł ku nim zmierzch. Na zaśmieconym podwórzu stał jedynie wóz zaprzężony w dwa wynędzniałe cthaurosy. Wędrowny szlifierz noży rozłożył późnym popołudniem swój warsztat i teraz go zwijał. W ammonowcach krzyczały cykady. - Moje ramię - wyszeptał Rekkk. - Mam wrażenie, że płonie. - Trzymaj się. Trzymaj się, Rekkk. Z pomieszczeń na dole głosy dolatywały niczym dym. Eleana zapaliła lampę, jedyne oświetlenie nędznej izby. Płomień filował i tańczył, rzucając na ścianę garbate cienie. Palce Rekkka wyginały się i drgały, jakby miały własną wolę. - Coś... coś się przydarzyło Nith Sahorowi. Eleana pochyliła się nad Hacilarem. - Co masz na myśli? Chciała, żeby Giyan tu była. Co ją tak długo zatrzymywało? Już dawno powinna znaleźć Dar Sala-at. A co, jeżeli wpadła w tarapaty, natknęła się na tych szalonych Khagggunów z Middle Seat, przed którymi ostrzegał właściciel zajazdu? Dziewczyna zagryzła wargi, zatroskana. Żałowała, że się nie upierała, by wraz z Rekkkiem z nią poszli. Lecz Giyan twardo chciała iść sama. Nawet Rekkk wiedział, że czasami nie można było się z nią spierać. - Zaatakowali go! - Rekkkowi udało się wstać, zanim ogarnęła go kolejna fala bólu. - Ach, niech to N’Luuura! Eleana czuła, jak cały drży. Był zimny jak lód. - Jest ranny. - Rekkk ciężko oddychał. - Poważnie ranny. - Niemal zgiął się wpół z bólu. Nagle okummmon wydał świdrujący w uszach dźwięk. Eleana zaczęła szczękać zębami. Rekkk był bliski omdlenia. Okummmon się wybrzuszył, błysnął jaskrawobłękitnym światłem i natychmiast rozległ się jakby huk gromu. Ze szczeliny w okummmonie wyłonił się jaskrawo upierzony ptak. - N’Luuura, teyj - rzekł ochryple Rekkk, kiedy czteroskrzydły ptak latał pod sufitem. Kolory piór teyja zaczęły spływać, skapywać z powietrza, rozdzielały się, rozpadały, rozszczepiały i prędko utworzyły zupełnie inną postać. - Nith Sahor! - Rekkk zebrał się w sobie, otrząsnął z bólu jak zwierzak z deszczu. Gyrgon przybrał własną postać i osunął się na kolano. Eleana pobiegła ku niemu, a on uniósł obleczoną w rękawicę dłoń. W powietrze poleciały iskry, izbę wypełniła gryząca woń spalenizny. Joniczną egzomatrix Gyrgona była w kilku miejscach pęknięta. Jedne z jego tortowych i germanowych obwodów lśniły niesamowicie, inne wyglądały na poczerniałe, przepalone. - Krwawi! - powiedziała Eleana do Rekkka, który chwiejnie podszedł do Nith Sahora. - Przykro mi, że sprawiłem ci tyle bólu, Rekkku - odezwał się Nith Sahor. Głos miał dziwny, stłumiony, jakby dochodził z innego wymiaru. - Ale za mało miałem czasu, żeby temu zapobiec. - Nie martw się tym - odparł Rekkk, klękając przy Gyrgonie. - Co się stało? Nith Sahor uniósł głowę, spojrzał Rekkkowi w oczy. Bursztynowej barwy skóra na jego czaszce była chorobliwie cętkowana. Zapadnięte policzki plamiła krew. - Byłem zmuszony się bronić przed najzaciętszymi wrogami. - Uśmiechnął się smutno. - Upłynęło sporo czasu od ostatniego takiego przypadku. Obawiam się, że odrobinę zardzewiałem. Byłem zmuszony dokonać strategicznego odwrotu. - Jak ciężko jesteś ranny? - Zapewniam cię, że jestem cały wewnątrz i na zewnątrz. - Lecz pewna mroczna nuta w jego głosie i jaśniejszy odcień budzących strach szafirowych oczu upewniły Rekkka, że Nith Sahor kłamie. Gyrgon skierował uwagę na Eleanę. Rozprostowywał ciało niczym złocista modliszka, aż wreszcie wstał. - A więc to jest młoda przywódczyni partyzantki. - Wiesz o mnie? - odezwała się z wahaniem. - Oczywiście. Rekkk wysyłał mi okresowo raporty o waszych poczynaniach. - No to wiesz, że porzuciłam partyzantkę, żeby dołączyć do Giyan i Rekkka i razem z nimi szukać Daru Sala-at. Twoi Khaggguni wykonali aż za dobrą robotę, dziesiątkując nasze szeregi i za bijając nasz idealizm. - Konieczny, choć godny pożałowania zwrot losu. Składam wyrazy współczucia. - I co mam z nimi zrobić? - Słucham? - Gyrgon zamrugał. - Czy to żart? - Sama nie wiem - odparła. - Pewnie tak, choć makabryczny. To moje pierwsze spotkanie z Gyrgonem, a marzyłam o tym niezliczoną ilość razy. Często marzyłam o zabiciu kogoś takiego jak ty, nawet gołymi rękami. Tobie podobni zabili tak wielu moich rodaków, okrutnie, bez żadnego powodu, od niechcenia i z przyjemnością. - W kącikach jej oczu pojawiły się łzy. - Tylu odeszło, rzeka ciał i kości wpadająca do Morza Krwi, wciąż na nowo uzasadniająca jego nazwę. - Cóż za ogień! - rzekł z aprobatą Nith Sahor. - Wysoko sobie cenię twoją pasję. W nadchodzących dniach i miesiącach okaże się bezcenna, możesz mi wierzyć. Eleana mocno zacisnęła pięści, opanowując wściekłość. - Chętnie bym cię teraz zabiła, gdybym mogła, gdyby Rekkk mi pozwolił. - Rozumiem. Żadne moje słowa nie wynagrodzą przelanej krwi, bólu i cierpienia, które zadaliśmy. Lecz proszę, byś pamiętała o tym przez nadchodzące mroczne czasy: mam nadzieję, że pewnego dnia ujrzysz mnie takim, jaki naprawdę jestem. Eleana się odwróciła, nie zareagowała nawet na łagodne dotknięcie Rekkka. Nith Sahor rozejrzał się po izbie. - A skoro już mowa o Giyan, gdzież ona? - Poszła po Dar Sala-at - odparł Rekkk. Twarz Nith Sahora pociemniała. - Sama? Chyba jasno dałem do zrozumienia, Rekkku... - Owszem. Ale Giyan ma własną wolę. - I potrafi to demonstrować. - Nith Sahor z niechęcią pokiwał głową. - Rozumiem. - Gyrgon powoli i, jak podejrzewał Rekkk, z trudem podszedł do okna wychodzącego na podwórze i drogę wiodącą do Middle Seat. - Jak długo był tutaj ten szlifierz noży? - Nie wiem dokładnie. - Rekkk wzruszył ramionami. - Pojawił się po południu. - Może i jest szlifierzem noży - zauważył Nith Sahor - lecz ostrzy swój kord. - Cooo? - Rekkk skoczył do okna, żeby popatrzeć. - Jest Khagggunem? - Tak, Rekkku. - Nith Sahor przesunął przed oknem dłoń w rękawicy. Szybko strzeliły błękitne jony, Gyrgon zamknął oczy, które poruszały się pod powiekami, jakby śnił. - Jest z Axis Tyr. Nosi znaki Haaar-kyut regenta. Pilnował cię. Można by się założyć, że czeka na posiłki. - Skąd wiedział, że tu jesteśmy? - Dobre pytanie, Rekkku. Z pewnością nie jest tak inteligentny, by samodzielnie was wyśledzić. Ktoś musiał go tu skierować. - Malistra! - Rekkk pstryknął palcami. - Już raz nas znalazła magicznym sposobem. Ale Giyan przysięgała, że zablokowała tam ten urok. - Nie wątpiłbym w magię Giyan. - Nith Sahor odwrócił się od okna. - Malistra musiała znaleźć inny sposób wyśledzenia was. - Zaczął przeszukiwać ich skromny dobytek. - Powiedz, Rekkku, macie coś, co ona mogła skazić? Coś, co zgubiliście i potem odnaleźliście, co choć na chwilę straciliście z oczu? - Nie. Nic nie przychodzi mi na myśl. - A mnie tak. - Eleana odwróciła się ku nim. Trzymała w ręku oręż V’ornna. - Pajączek - stwierdził Nith Sahor. - Malistra rzuciła na to urok, który miał chronić Olnnna Rydddlina przed magią Giyan. - Odłóż to - nakazał Nith Sahor. - Natychmiast. Eleana zrobiła, co kazał, a potem się cofnęła i stanęła obok Rekkka. Hacilar objął ją dla dodania odwagi. - Stoimy przed fascynującą zagadką. - Nith Sahor splótł dłonie za plecami, powoli, w zadumie chodził wokół pajączka. Od czasu do czasu przystawał i Rekkk znów zaczął się zastanawiać, jak poważnie Gyrgon jest ranny. - Co Malistra z tym zrobiła? - Giyan próbowała to ustalić - odparł Rekkk. Nith Sahor się zatrzymał. - Dotykała tego? - Wiele razy. - Jakież to proste. Jedna czarodziejka rzuca urok, który ma wchłaniać aurę innej czarodziejki. - Nith Sahor skinął głową. - W porządku. Znaleźliśmy trackera. - Przysiadł, złożył dłonie na wysokości twarzy. - Co mamy z tym zrobić? Mamy to zniszczyć i mieć z tym spokój? - Przekrzywił głowę i spojrzał na Eleanę. - Co ty na to, partyzantko? Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę. - Gdyby to ode mnie zależało, zostawiłabym to w spokoju. Kiedy stąd odejdziemy, szlifierz noży nie pójdzie za nami. Zostanie tam, gdzie jest tracker. - A jeszcze lepiej będzie, jeżeli odeślemy trackera gdzie indziej. - Nith Sahor podniósł się w deszczu błękitnych iskier. Wzbudzone jony otoczyły pajączka i Gyrgon usunął go stamtąd gestem ręki. - Teraz możemy działać spokojnie, nie obserwowani. Lecz uśmiech na twarzy Nith Sahora natychmiast zmienił się w grymas bólu. 38. Puszczanie krwi Pierścień Pięciu Smoków! - Wennn Stogggul chciwie porwał pierścień z otwartej dłoni Malistry. - Pozwól, ja to zrobię. - Uśmiechnęła się i wsunęła mu go na palec wskazujący. - Ciasny - skrzywił się. - Robiono go na kundalańskie palce, panie. - Obserwowała go spod opuszczonych powiek. Wysunęła czubek języka, widząc pojedynczą kropelkę krwi, sączącą się z miejsca, w które kolec ukłuł regenta. Złapała jego dłoń i otarła krew, nim zdążył ją zauważyć. - I co mam teraz zrobić? - spytał. - Jak mam przywołać kundalańską magię? - Wszystko w swoim czasie, panie - powiedziała, obejmując go ramionami. Spacerowali po jej ziołowo-grzybowym ogrodzie w pałacu regenta. Niebo było jak modry baldachim; motyle tańczyły nad Khagggunami w pełnym rynsztunku patrolującymi umocnienia; drzewko figowe, które ostatnio zasadziła, kwitło wspaniale, rozsiewając woń, na którą Stogggul był szczególnie wrażliwy. Malistra przyprowadzała go tutaj choć raz dziennie, żeby nasycił się aromatem, dzięki któremu wielbił ją ponad wszystkie kobiety. - Pierścień musi przywyknąć do swojego nowego pana. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, dostraja się do ciebie i tylko do ciebie. Po dwudziestu czterech godzinach będziesz władał jego magią. - Tak długo? - zachmurzył się Stogggul. - Chciałem go od razu wykorzystać przeciwko Kinnnusowi Morsze. - Uniósł pięść nad głowę. - Chcę go rozdeptać jak żuka gnojaka! - I zrobisz to, panie. - Malistra musnęła językiem jego ucho. - A skoro się niecierpliwisz, to może zaplanuj jego upadek? - A co byś mi doradzała? - Zwerbuj swojego syna i Olnnna Rydddlina. Kurgan ma do stęp do gwiezdnego admirała, a ostatnio czynem dowiódł, że jest ci oddany. Pomógł ci upokorzyć Morchę. A Olnnn Rydddlin ma wobec ciebie ogromny dług wdzięczności. Oczy Stogggula zalśniły ponuro. - Twój pomysł ma zalety. - Regent wciągnął głęboko w płuco magiczny aromat figowego drzewa. - Mógłbym wykorzystać Kurgana, żeby zwabił Morchę w pułapkę. To by mi się na pewno podobało. Ale po co mi Olnnn Rydddlin? - On teraz gardzi Morchą. Ochoczo zrobi, co mu zlecisz. - A co by to mogło być? - Jest znakomitym żołnierzem. Zrobiłbyś mu zaszczyt, przydzielając rolę zamachowca. - O czym ty mówisz? To kaleka. - Tylko tak się wydaje - szeptała Malistra, żeby nikt nie mógł podsłuchać. - I to działa na jego korzyść. Sprawia wrażenie poważnie poranionego weterana, który się przedwcześnie wycofał ze służby. Lecz za moją przyczyną jego noga jest silniejsza niż przedtem. Możesz mi wierzyć, że będzie o wiele groźniejszy jako zamachowiec regenta niż kiedyś jako dowódca szwadronu. Jak zwykle mówiła mu tylko tyle prawdy, ile chciała. W istocie zaś wpoiła w Olnnna Rydddlina cząstkę siebie. Nikt - a już z pewnością nie Olnnn Rydddlin - nie zgadłby, co mu dała, było jeszcze za wcześnie, by ujawniać takie dary. Najpierw musi się wykazać. Musi przezwyciężyć swoją odrazę do niepoznawalnego, do chaosu będącego życiem. Jeżeli ma wejść w posiadanie jej darów, powinien przezwyciężyć swoje v’ornnańskie ograniczenia. Podjęła tę decyzję, kiedy go leczyła. Rydddlin był nieprzytomny, zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią. Zawarła z losem ryzykowny układ. Jeżeli wykaże się silną wolą życia, to otrzyma zapłatę, i to wysoką. Zakończyli przechadzkę wokół ogrodu. Stogggul obrócił się ku Malistrze, musnął wargami jej usta. - Powiedz, Malistro - szepnął - po co mam być regentem, skoro ty tak świetnie sobie z tym radzisz? - Ja tylko podpowiadam, panie. To ty planujesz i podejmujesz decyzje. - To był tylko żart, głupia kobieto - roześmiał się, rozchylił jej szaty, obnażając jędrne, różowe ciało. Zadrżał z niecierpliwej pożądliwości, kiedy przed nim uklękła. - Bardzo zabawny żart, o tak! Riane nie potrafiła sobie wyobrazić spotkania z Eleaną. Im bardziej zbliżały się do zajazdu przed Middle Seat, tym bardziej się denerwowała. Prawdę powiedziawszy, była zdezorientowana. Drżała z obawy o osobowość Annona; jego ”męskość” już oczekiwała pożądania, jakie w ”nim” wzbudzi Eleana. Lecz Annon nie był już sobą. Riane nie miała pojęcia, jak zareaguje jej ciało. Bo i skąd? Miała ograniczone doświadczenie w byciu kobietą. Kiedy stała się Riane, przerażenie, izolacja i rozpacz maskowały hormonalne zmiany. Nikt nie mógłby jej powiedzieć, co się wydarzy, kiedy się znajdzie obok Eleany. Riane była przerażona. Giyan, widząc, jak dziewczyna drży, zatrzymała się na podwórzu. Stały tam tylko cthaurosy, poza tym plac był pusty, zaniedbany i brzydki. Położyła dłoń na ramieniu Riane i powiedziała: - Spróbuj się uspokoić. - Łatwo ci mówić. - Prawdę mówiąc, wcale nie. - Uśmiechnęła się Giyan. - Jestem dokładnie tak samo wystraszona jak ty. - Nie musiała wyjaśniać przyczyn swoich obaw: Eleana stanowiła dla nich największe potencjalne zagrożenie, bo właśnie ona byłaby dla Riane największą pokusą do wyjawienia, kim naprawdę jest. Thigpen, leżąc na barkach Riane, spokojnie się przysłuchiwała tej wymianie zdań. Dziewczyna była wdzięczna, że nigdy nie pytała, o czym rozmawiały z Giyan w Opactwie Gorącego Nurtu. Stworzenie najwyraźniej ze spokojem zaakceptowało tamtą zagadkową rozmowę, z której je wyłączono. - Wszyscy mamy swoje sekrety, Riane - powiedziała jedynie. - To właśnie dzięki temu kosmos wciąż wytwarza chaos. Na podwórzu zajazdu niecierpliwie czekał na nie Rekkk. - A więc to jest Dar Sala-at - powiedział. Riane wpatrywała się w niego. Wysoki i długonogi, o przystojnej, choć pobrużdżonej twarzy, w niczym nie przypominał tego groźnego dowódcy szwadronu, którego Annon widział tamtego dnia w lesie. Oczy miał pełne życia i ciekawości, bez śladu okrutnej obojętności, typowej dla Khagggunów. Co by pomyślał, gdyby wiedział, że Annon Ashera nadal żyje, istnieje w ciele tej Kundalanki? - Rekkku Hacilarze - odezwała się Giyan, zdecydowanym ruchem kładąc dłonie na ramionach dziewczyny - to jest Riane. - Wiele dni spędziliśmy na poszukiwaniu cię. - Uśmiechnął się Rekkk. Ironia tej sytuacji nie uszła uwagi dziewczyny - sojusz z byłym dowódcą szwadronu, który ścigał Annona i Giyan z Axis Tyr do Stone Border. To było niesamowite uczucie, wiedzieć to wszystko, znać Rekkka i nie być przezeń rozpoznaną. Przypomniała sobie słowa Thigpen, że losem Daru Sala-at jest odmienność. Po raz pierwszy doświadczyła ogromu swej izolacji, swego osamotnienia, i poczuła się całkowicie wydrążona, jak pusta misa czekająca, by ją wypełnił deszcz. - Nigdy przedtem nie spotkałam Rhynnnona - powiedziała - choć wiele o nich słyszałam. - Słyszałaś? - Rekkk zmarszczył brwi. - Skąd kundalańska dziewczyna mogłaby...? - Co się stało, Rekkku? - wtrąciła pospiesznie Giyan, rzucając Riane ostrzegawcze spojrzenie. - Czemu ryzykujesz, pokazując się tutaj, zamiast czekać na górze? - Jest tutaj Nith Sahor - odparł. - Jestem przekonany, że brał udział w jakiejś poważnej walce, bez wątpienia z udziałem technomancji Gyrgonów, choć on sam temu zaprzecza. Jest ranny, Giyan, poważnie ranny. Pomożesz mu? - Nie wiem, czy zdołam - powiedziała, prowadząc ich ku po obijanym i podrapanym drzwiom zajazdu. - Ale spróbuję. - Pani - powiedział Nith Sahor, kiedy tylko weszli do izby - jestem wdzięczny tobie i Rekkkowi, że wypełniliście to, o co prosiłem. To, jak rozumiem, jest Dar Sala- at. To wielki zaszczyt spotkać uosobienie legendy. - Jego szafirowe oczy spojrzały na Riane, a potem na Giyan. - Czuję, co próbujesz zrobić, ale jedynie tracisz czas - rzekł stanowczo. - Twoja magia nie zdoła odczynić tego, co mi zrobiono. - Wskazał czaszkę. - Obwody są uszkodzone. A skoro są częścią mnie... - Wzruszył ramionami. - Lecz nie powinniśmy o tym rozmawiać. Mamy do omówienia pilniejsze sprawy. - Ale... - Gyrgon ma rację - odezwała się Riane. - Idy lononu zaczynają się jutro. Całą naszą energię musimy poświęcić uratowaniu Kundali. - Spojrzała na Nith Sahora. - Giyan mówi, że możesz nas przenieść do Axis Tyr. - W mgnieniu oka - odparł Nith Sahor. - Reszta będzie należała do was. Kiedy się już znajdziecie w mieście, nie będę mógł wam pomóc. Jestem tam wyklęty, ścigany tak, jak wy będziecie, kiedy was rozpoznają. - A kiedy się już znajdziemy w mieście, to jak wejdziemy do pałacu regenta? - Eleana i ja zajęliśmy się tym - oznajmił Rekkk. I w końcu nadeszła chwila, na którą Riane czekała i której się obawiała. Eleana tkwiła w kącie izby, lecz teraz podeszła do nich. - Nigdy nie sądziłam, że zobaczę Dar Sala-at, a tym bardziej, że go spotkam. Riane chciała coś powiedzieć. Kątem oka widziała, że Giyan bacznie się w nią wpatruje. Eleana wyglądała prawie tak samo, jak ją zapamiętał Annon z pierwszego spotkania. To dziwne, ale Riane patrzyła na nią oczami mężczyzny. Zauważyła krągłość piersi, smukłość kibici, długie i silne nogi. A jej twarz wydawała się, o ile to możliwe, jeszcze piękniejsza niż zapamiętał Annon, jakby rozświetlona od wewnątrz. Eleana miała pewność siebie wojownika i zmysłowość kobiety. To była wybuchowa mieszanka. Jej powab nie zmniejszył się ani odrobinę. Pod Riane uginały się kolana, nie mogła oddychać. Zawładnęło nią uczucie, które nie mogło znaleźć ujścia. Prawdę powiedziawszy, Riane nie miała pojęcia, co by zrobiła, gdyby Nith Sahor nie zmienił się na twarzy. Niezdrowa bladość zaczęła zastępować bursztynową barwę jego skóry. Przez chwilę się chwiał i wzbudzone jony, pozbawione kontroli, wypełniły izbę zielonkawą poświatą. Jego oczy stały się niesamowite. Utraciły wiele ze swego blasku. Thigpen, jakby odpowiadając na nie wypowiedzianą prośbę, wskoczyła w ramiona Gyrgona. Nith Sahor odwrócił się i ruszył ku drzwiom. - Sfinalizujcie swoje plany - powiedział. - Pomówię na osobności z Rappa. - Miałeś rację, podejrzewając Sarakkonów - rzekł Kurgan. - Wiedzą coś o Druugach. Gwiezdny admirał Kinnnus Morcha, siedzący w swoim polowym namiocie w Axis Tyr, podniósł wzrok. Przed nim na składanym stoliku leżały wojenne plany: formacje, strategie, sojusze pomiędzy klanami Khagggunów, listy sporządzone dla niego przez pierwszego kapitana Jullla, jednego z najbardziej zaufanych generałów skrzydła. Zawierały nazwiska tych, którzy za niego umrą, tych, co mogliby zawieść w ostatniej chwili, niezłomnie lojalnych i podatnych na przekupstwo. - Siły i słabości, adiutancie - powiedział Morcha ze znużeniem. - Triumf w walce wynika z nieustannego oszacowywania tych skrajnych różnic. - Sarakkoni są zręczni w ubijaniu interesów - rzucił od nie chcenia Kurgan. Gwiezdny admirał zacisnął usta. - Proponujesz sojusz? - Istotnie, taki był pomysł Sarakkonów. Myślę, że chcą większej swobody poruszania się na północnym kontynencie. - W jakim celu? - spytał Kinnnus Morcha, jak zawsze podejrzliwy. - Z niezrozumiałych dla mnie powodów fascynują ich oceany. I pustynie. Chcą lądowego przejścia na Wielki Voorg. - Ach tak? Chcą dostępu do trzech tysięcy kilometrów kwadratowych piachu? - Tak, sir. Tak sądzę. Gwiezdny admirał zainteresował się tym. - Jak myślisz, będą dla mnie walczyć? - Myślę, sir, że będą, jeżeli dasz im to, czego chcą. Przekonałem się, że są dziwni, lecz honorowi. Wiem, że szanują dane słowo. Kinnnus Morcha skinął głową. - W takim razie natychmiast to zrealizuj. - Nie mogę sam tego zrobić, sir. - Kurgan obserwował gwiezdnego admirała, bo teraz poruszał się po nadzwyczaj grząskim gruncie. - Nalegają na spotkanie z tobą twarzą w twarz. - Niemożliwe. Zwłaszcza w tej chwili. Kurgan zniżył głos. - Znam ich, sir. Jesteś wodzem. Jeżeli sam nie dobijesz targu, uznają, że mamy coś do ukrycia. Nie uwierzą nam, choćbym nie wiem co mówił. Kinnnus Morcha wstał, wsparł się pod boki, myślał. Kurgan wyobrażał sobie, że on i Morcha balansują na ostrzu korda. Wszystko zależało od tego, co Morcha teraz powie. - Czemuż miałbym im zaufać? Mogli przecież zawrzeć układ z regentem. Kurgan odetchnął z ulgą i rzekł: - Znam ojca. Ledwo sobie zdaje sprawę z ich obecności. Ale i tak ostrożność się opłaca. Sarakkoński kapitan, Courion, po moich naleganiach zgodził się przyjść sam i bez broni. Otoczyłem miejsce spotkania naszymi ludźmi. Gwiezdny admirał uniósł głowę. - Miejsce? Jakie miejsce? - Dzielnicę portową. Spotkamy się na okręcie Couriona. Kinnnus Morcha zmrużył oczy. - Czyj to był pomysł? - Mój, sir. Byłem już na tym statku. Jest bezpieczny. Poza tym znam dzielnicę portową; za to regent i jego ludzie wcale jej nie znają. Kinnnus Morcha wreszcie się uśmiechnął. - Widzę, że dobrze cię wyszkoliłem, adiutancie. Służysz mi z godnym podziwu oddaniem. Kiedy ta kampania się zakończy, zostaniesz awansowany. Kurgan skłonił głowę. - Dzięki, sir. Jeśli wolno mi to powiedzieć, byłeś dla mnie drugim ojcem. - Tędy - szepnął Rekkk, kiedy wraz z Riane skręcili w zatłoczony Bulwar Zwodniczych Marzeń. Była noc, ale v’ornnańskie lampy jasno oświetlały ulicę i targ przypraw był równie rojny jak w południe; o ile Riane pamiętała, targ pracował bez przerwy. - Eleana mówiła, że wejście do tunelu jest na tyłach. Spowici niezwykłym mrokiem obszernej peleryny Nith Sahora, zostali przetransportowani do zagajnika sysalowców, niecały kilometr od północnej bramy. Ten wyczyn kosztował Gyrgona niemal wszystkie siły, jakie mu jeszcze pozostały. Eleana oświadczyła, że z nim zostanie, oni zaś poszli do miasta. Zanim odeszli, Giyan wyczarowała potrójne magiczne czujki, lśniące zielenią jak świetliki. - Kiedy ktokolwiek zbliży się we wrogich zamiarach, magicznych lub innych - powiedziała Eleanie, tak żeby nie słyszał Nith Sahor - zieleń zmieni się w czerwień. Musisz być gotowa. - Już jestem przygotowana - odparła dziewczyna, dotykając wiszącego u pasa v’ornnańskiego oręża. - Nikt nie wie, że tu jesteśmy, nikt się nie zjawi. - Giyan pocałowała ją w czoło. - To tak na wszelki wypadek. Riane i Thigpen, Giyan i Rekkk wyruszyli do Axis Tyr. Tak jak poprzednio, Giyan posłużyła się Ukwieconą Różdżką, maskującym urokiem Osoru i dla straży w punkcie kontrolnym przy bramie wyglądali jak v’ornnanscy Khaggguni. Urok ten działał krótko i potem przez jakiś czas nie można było rzucić go ponownie. Minęli bramę i wmieszali się w miejski ruch. Wkrótce się rozdzielili. Thigpen zeskoczyła ze swojego miejsca wokół szyi Riane. Kiedy dziewczyna zapytała, dokąd się wybiera, odparła: - Gyrgon do mnie przemówił. Jest ciężko ranny i potrzebuje mojej pomocy. - Ale i mnie będzie potrzebna twoja pomoc - zaprotestowała dziewczyna. - To zakazane - powiedziało stworzenie. - Nadszedł czas pierwszej próby. Dar Sala-at musi samodzielnie zwyciężyć lub przegrać. - Stójcie! - wtrącił się Rekkk, popychając Riane do środka zatłoczonego budyneczku, pachnącego cynamonem i goździkami. - Haaar-kyut! Riane, stłoczona w małym pomieszczeniu z Rekkkiem, tłustym V’ornnem i trzema smutnookimi kundalańskimi służącymi, patrzyła, jak przez targ maszeruje sześciu doborowych gwardzistów regenta. Byli w purpurowych bitewnych zbrojach, miny mieli ponure i zacięte. Zastanawiała się, gdzie jest Giyan. Zostawiła ich w zgiełku miasta, żeby na osobności przygotować się do magicznej obrony przed Malistrą. Riane i Rekkk czekali w tłumie, ramię przy ramieniu. Haaar-kyut w końcu zniknęli im z oczu. Rekkk dał Riane znak i poszli na tyły targu. Eleana udzieliła im szczegółowych wskazówek. Na zwiadzie przed ostatnim wybuchem wykryła tylne przejście do głównych koszar Haaar-kyut. Odsunęli na bok worki z nasionami kolendry, zwalone za straganem, i okazało się, że wszystko jest tak, jak zapowiadała Eleana. - Może powinnam pójść z tobą - odezwała się Riane, kiedy przy kucnęli u wlotu tunelu. - Kto wie, co tam znajdziesz? - Wykluczone - odparł Rekkk. - Każde z nas ma swoje zadania, swoją rolę do odegrania. - Ty teraz powinnaś stać na warcie. - Głos mu złagodniał, położył dłoń na ramieniu Riane. - Wybacz gburowatość byłemu Khagggunowi. Nie możemy ryzykować i narażać cię na dodatkowe niebezpieczeństwo. Prawda? Riane skinęła głową i Rekkk zniknął. Dziewczyna przesunęła na dawne miejsce parę pachnących worków i usiadła plecami do odstępu pomiędzy nimi. Czuła wydobywający się z tunelu chłodny powiew. Giyan uznała, że zbyt niebezpiecznie byłoby wejść do pałacu tą samą drogą, którą ona i Annon uciekli. - Ktoś nas rozpoznał w noc zamachu - powiedziała do Riane na osobności, zanim opuścili zajazd. - Ten ktoś mógł widzieć, jak wychodzimy z podziemnego przejścia. Kramarz o poszarzałej twarzy i dłoniach poplamionych przyprawami targował się z rozeźlonym klientem nad workiem gałązek mirtu. Z boku placu targowego stały dwukołowe wozy, każdy z przyprawą jednego rodzaju. Muskularni Kundalanie rozładowywali worki i baryłki, a pilnowali ich Bashkirzy o kamiennych twarzach, cały czas jednym okiem łypiąc na towary konkurentów. Tuskugggun, po codziennej pracy i położeniu dzieci do łóżek, siedziały w K., kawiarni po drugiej stronie bulwaru, lub chodziły po targu, gawędząc i kupując. Wszędzie panował ruch - w cieniu i świetle, na ruchliwej ulicy, przed cieszącymi się największym wzięciem straganami sprzedającymi jaskrawożółtą kurkumę, brązowe nasionka maku, szkarłatne chili, korzeń błękitnej gardenii, purpurowe saar, w zatłoczonych uliczkach, zapchanych przejściach. Wonie snuły się jak drobinki pieprzu, jak pył z przykryw skrzyń ze świętymi księgami, jak ciemne i tajemniczo żyłkowane łuski wermace’u. Kopyta stukały o bruk, słychać było krzyki, kłótnie, śmiech szybko tłumiony narastającym napięciem, wybuchy irytacji rozprzestrzeniały się niczym powódź. Riane miała wrażenie, że włożyła głowę w imadło. Po takim długim pobycie w Djenn Marre powrót do Axis Tyr nie był przyjemny, nawet nie licząc zmian, jakie w niej zaszły. Kiedy Riane siedziała na czatach, zauważyła drugą grupę Khagggunów. Sądząc po błyszczącej błękitno-zielonej zbroi i symbolu obleczonych w rękawice pięści na ramieniu, należeli do skrzydła gwiezdnego admirała Morchy. Wstrzymała oddech, patrząc, jak prą przez tłum. Zrobiło się jej smutno, kiedy zobaczyła, jak Kundalanie cofają się z lękiem i odwracają wzrok, jak gdyby samo spojrzenie było wykroczeniem. Jeszcze nie zniknęli jej z oczu, kiedy poczuła, jak Rekkk dotyka jej pleców. - Zostań, gdzie jesteś - wyszeptała. - Khaggguni są w pobliżu. Gdy tylko zniknęli, Riane odwróciła się i odsunęła worki z nasionami kolendry. Z tunelu wynurzył się Rekkk, w pełnym rynsztunku Haaar-kyut, który ukradł w koszarach. Podniósł osłonę i mrugnął do dziewczyny. Znów na moment straciła orientację, wiedząc, że widziany przez nią świat jest odmienny od świata tych, którzy ją otaczali. Podnieśli się. Rekkk skinął głową i Riane założyła ręce za plecy, a Rekkk zatrzasnął jej kajdanki na nadgarstkach. Co jeszcze nasiliło niesamowite poczucie nierealności. - Teraz oficjalnie jesteś moim więźniem - oznajmił i mocno trzepnął ją w tył głowy, wypychając na plac targowy. Plusk wody o porośnięte wodorostami pale, kołyszące się na falach ciemne i niskie statki, drobinki wody fosforyzujące jak mknące gwiazdki - to wszystko było znane Kurganowi, lecz całkowicie obce Kinnnusowi Morsze. Podobnie jak wszyscy V’ornnowie, nie czuł się pewnie w sąsiedztwie rozległych pustych przestrzeni, gdzie niczego nie można było zbudować, wykopać czy złupić. A zwłaszcza w sąsiedztwie pustki, która nieustannie się kołysała, której nie można było przeliczyć i która nigdy nie znieruchomieje. Lecz otuchy dodawała mu świadomość, że dzielnica portowa byłaby równie nieprzyjazna dla Wennna Stogggula. Ale i tak Morcha patrzył na ocean, jakby to była rozwarta paszcza brzytwozębego drapieżcy z Corpius Segundus. Zeszli po sznurowej drabince na rufę statku Couriona, nad nimi zaś, w najgłębszych mrokach promenady, czaił się Olnnn Rydddlin. Oczy płonęły mu żądzą zemsty. Raz po raz dotykał palcami rękojeści korda. Tak się skoncentrował na obiekcie swojej wściekłości, że nie dosłyszał ruchu tuż za sobą. Nagle poczuł na gardle ostrze sztyletu. - Szukaliśmy cię, były dowódco szwadronu. - Olnnn Rydddlin natychmiast rozpoznał głos pierwszego kapitana Jullla. Nie drgnął. Nakazał mięśniom się rozluźnić. - Czy aby nie przekraczasz nieco swoich kompetencji, pierwszy kapitanie? Coś mi się zdaje, że zrezygnowałeś z podrzynania gardeł, kiedy zostałeś oficerem etykiety u gwiezdnego admirała. - To wszystko kwestia interpretacji, Olnnnie Rydddlinie. Ostrze musnęło skórę, wypłynęła kropla turkusowej krwi. - Etykieta to takie dwuznaczne słowo. Przynajmniej w ustach gwiezdnego admirała. Złożyłem sprawy administracyjne w ręce mojego personelu. - Kropla krwi ześliznęła się po ostrzu. - A ja jestem ochroniarzem Kinnnusa Morchy. - Nie ufa Kurganowi Stogggulowi? - Tylko na długość klingi korda. Pierwszy kapitan jeszcze nie skończył mówić, kiedy ręce Olnnna Rydddlina śmignęły nad głową i wbiły Julllowi nos w czaszkę. Rydddlin zlekceważył cięcie sztyletem i spływającą mu z szyi turkusową krew. Trzymał głowę Jullla w krzepkim uchwycie i skręcił tak mocno, że usłyszał niemiły trzask pękających kręgów szyjnych tamtego. Sztylet upadł na promenadę, ostrze miał ciemne od krwi. Olnnn Rydddlin odrzucił na bok zwłoki, oddarł kawałek szat Jullla i owinął nim szyję, żeby zatamować krew. Potem pędem przeciął promenadę. W biegu dobył korda, włączył przepływ jonów, przesadził balustradę, skoczył w noc i wylądował na kołyszącym się pokładzie. Gwiezdny admirał niezbyt przyjaznym tonem pytał Kurgana, gdzie, na N’Luuure, podziewa się sarakkoński kapitan. Już węszył pułapkę. Klnąc, wyciągnął spod bluzy ukryty tam joniczny sztylet. - Gdzieżeś, na N’Luuure, był?! - wrzasnął Kurgan. Kiedy gwiezdny admirał Kinnnus Morcha odwrócił się, ze sztyletem w garści, Olnnn Rydddlin wbił mu w pierś rozedrgane ostrza, jednym ciosem przeszywając oba serca. Kinnnus Morcha się zatoczył i ujrzał obu swych oprawców. Ostatnie myśli przebiegały mu przez głowę niczym wypłowiałe wstęgi. Żeby tak sromotnie skończyć, zamordowany przez szalonego V’ornna i nastolatka, zamiast z honorem polec na polu walki. Co się z nami, V’ornnami, stało, że się nawzajem wykańczamy? - spytał nie wiadomo kogo. Spłowiałe wstęgi się rozpadły, porwał je chłodny wiatr i rzucił w czarny, połyskujący bezkres kosmosu. Haaar-kyut nie obchodziło, że nie ma rozkazów. Trzeba im przyznać, pomyślał Rekkk, że są dobrze wyszkoleni. No ale był przecież jednym z nich. Stał ze swoim więźniem u bram pałacu regenta, czekając, aż tamci się zdecydują. Z każdą mijającą sekundą coraz mniej mu się to podobało. V’ornnowie nie lubią niepewności, Khaggguni bardziej niż inne kasty, a Haaar-kyut - najbardziej ze wszystkich. Powinien to przewidzieć. No ale cóż, nie możesz o wszystkim pamiętać, kiedy zbliża się koniec świata i kiedy działasz pod wpływem chwili. Ale powinieneś. Nawet jeden błąd może się okazać fatalny w skutkach. - Niech to N’Luuura, jak chcecie, to się skontaktujcie z samym regentem - rzekł przez opuszczoną osłonę. - Mam jego ustne rozkazy, żeby doprowadzić tę prowodyrkę partyzantki do cel. Może mieć informacje o Pierścieniu Pięciu Smoków. - To stare dzieje - rzekł posępnie drugi oficer Tynnn. - Malistra dała regentowi kundalański pierścień. Rekkk, którego umysł pracował na wysokich obrotach, żeby się nie pogubić w bezustannie się zmieniającej sytuacji, powiedział: - Wiem o tym, durniu! A jak myślisz, dlaczego mnie po nią wysłano? Skoro regent już ma pierścień, to chce się dowiedzieć, jak z niego korzystać. Drugi oficer Tynnn zmarszczył brwi. - O tym nie pomyślałem. Rekkk wzruszył ramionami. - Nie sposób myśleć o wszystkim. Nie martw się. Ta partyzantka raz-dwa powie regentowi, co wie. Drugi oficer Tynnn kiwnął głową. Kiedy przeszli przez bramy, położył wielką łapę na ramieniu Rekkka. Ten zesztywniał, zacisnął dłoń na rękojeści korda. Twardo spojrzał w twarz Haaar-kyut. - Zabawmy się trochę. - Tynnn oblizał grube wargi. - Szybciutko, nikt się nie dowie. Zadrzyj jej brudne szmaty na głowę, rzućmy okiem, ile ma tam włosów, co ty na to? - Nie ma sprawy - odparował Rekkk - o ile ty odpowiesz przed regentem za opóźnienie. A może wolisz, żebym mu sam powiedział, że dla własnej przyjemności przedłużyłeś jego oczekiwanie na informacje? Drugi oficer Tynnn łypnął nań wściekle. - To idź, dobrze wiem, jaki jest regent, kiedy się zezłości. Ale potem, jak już będzie mięciutka i krwista, to daj mi znać. Chcę sobie na koniec użyć. - Z przyjemnością - odrzekł Rekkk z udanym zapałem. Powlókł Riane korytarzem, pacnął ją w głowę ku uciesze rozbawionych gwardzistów. Kiedy skręcili za róg, powiedział: - Przepraszam za to wszystko. Riane wstrząsnęło to, że były Khagggun, i to na dodatek dowódca szwadronu, przeprasza kundalańską dziewczynę. - Nie trzeba - odparła. - Zrobiłeś, co musiałeś. - Ile czasu zostało? - Nie wiem - powiedziała, lecz w swoim wnętrzu wyczuwała wibracje, przemieszczanie się domen. Ileż szkody wyrządzi ten kundalański mechanizm, jeżeli nie zdoła go zablokować? A jeżeli zrobi wyrwę do innych domen? - Może mniej niż godzinę - dodała. - Ale to tylko domysły. - Lepiej skontaktuj się z Giyan. Skinęła głową i otworzyła Trzecie Oko. Jak po wrzuceniu kamienia w spokojne jezioro rozbiegły się koncentryczne kręgi; rozbiegały się w bezmiar Nadświata, aż napotkały pierwszą magiczną boję ustawioną przez Giyan, ta zaś doprowadziła Riane do następnej i kolejnej. Do blasku, który był Giyan. - Jesteśmy wewnątrz pałacu - powiedziała w myślach. - Na parterze. - Dokładnie określiła miejsce. - Znakomicie - odparła Giyan. - Teraz musisz... Gwiezdny admirał Kinnnus Morcha, skulony na śliskim od soli pokładzie nienawistnego statku, z ponurą miną spoglądał w nicość śmierci. Noc była spokojna, bezgwiezdna. Gdzieś z daleka dobiegały głuche grzmoty, choć nie nadciągała burza. Owe grzmoty wzburzały morze. - Twój ojciec jest rad z tego, czego tutaj dokonałeś. - Malistra, w zieleni i złocie, stała na rozstawionych nogach jak wytrawny sarakkoński żeglarz, żeby utrzymać równowagę na kołyszącym się pokładzie. - Niezwykle rad. - Już wie? - zapytał Kurgan. - Oczywiście. - Patrzyła na zwłoki beznamiętnie, jakby były oczekiwanym wpisem w rejestrze. - Informowałam go, jak to się rozgrywa. - Uniosła brew. - Zaskoczony? - Staram się nigdy nie dać zaskoczyć. Malistra zaśmiała się, lecz nieżyczliwie, jak nauczycielka przy upartym i nieposłusznym uczniu. Podobnie jak Wennna Stogggula i ją cieszyło demonstrowanie władzy, kolekcjonowanie lęków jak monet wykaszliwanych przez jej ofiary. Kurgan dostrzegł to wszystko swym przenikliwym okiem. Doprowadził do śmierci Morchy, co nie znaczy, że się od niego niczego nie nauczył. Ten niebezpieczny chłopak uczył się zadziwiająco szybko, chłonął doświadczenia jak gąbka. A w jego snach plany zdobycia władzy lęgły się niczym nagonogi pod koniec lononu. - Ojciec pragnie się radować twoją obecnością w pałacu regenta. Kurgan skinął dłonią. - Olnnn Rydddlin... - Olnnn Rydddlin zostanie tutaj, by pilnować ciała, dopóki regent nie będzie mógł przysłać kilku Haaar-kyut, żeby je przygotowali do pokazania mieszkańcom. - Malistra czubkiem buta dotknęła wklęsłej skroni Kinnnusa Morchy. - Spójrzcie na te rysy! Na pewno jego głowa zrobi wrażenie, tkwiąc na pice przed pałacem regenta! Malistra nie spodobała się Kurganowi już przy pierwszym spotkaniu, teraz zaś wydała mu się jeszcze mniej pociągająca. Cechowała ją kompletna pogarda dla życia, którą uważał za wstrętną, pewnie dlatego, że dorównywała jego własnej. - Regent powinien poznać rolę Olnnna Rydddlina w uśmierceniu gwiezdnego admirała. Malistra się odwróciła. Jej głos był chłodny, okrutny, władczy. - Nie kłopocz się, kochasiu. Regent wie wszystko. - Potrząsnęła głową. - A teraz szybko! Chodź ze mną. Twój ojciec czeka. I uśmiechnęła się dziwnym sznurującym usta uśmieszkiem, który przyprawiał Kurgana o niemiły dreszcz. Nie wolno ci jej nie doceniać, pomyślał. To czarownica i ma posłuch u Wennna Stogggula. Odwzajemnił uśmiech i poszedł za nią potulnie jak cor. Lecz w jego umyśle bezpowrotnie przekroczyła pewną linię. Jej wizerunek przesłoniła ciemna chmura, bo Kurgan wrzucił ją do tej samej cuchnącej jamy co ojca. Kiedy na promenadzie spieszyli przez mrok gęsty niczym las, Kurgan dostrzegał światła miasta, ale były dziwnie przyćmione, zamazane, jak malowidło na chronopłótnie. - Skąd masz te platynowe włosy? Malistra szła, uśmiechając się z rozbawieniem. Miała plastyczne rysy - to surowe i bezlitosne, to miękkie i delikatne niczym clemett. - To był dar. Kiedy dojrzałam. - Dojrzałaś do czego? Odwróciła się, lewą dłonią kreśliła w powietrzu jakieś znaki. Kiedy się na siebie nakładały, zapalał się i gasł bladopomarańczowy płomień. Kurgan poczuł na piersi jakiś ciężar, ból tak rozdzierający, że nie mógł złapać tchu. Potem wszystko szybko zniknęło, pozostawiając ćmienie, jak po serii z jonicznej strzelby. - Do tego - powiedziała radośnie i dalej szła promenadą. - To właśnie robisz mojemu ojcu? Uśmiechnęła się z wyższością i znów przystanęła. - Wiadomość. - Wskazała na jego okummmon. - Dla ciebie. Kiedy to mówiła, poczuł wibracje wędrujące w górę i w dół ramienia. Okummmon lśnił bielą kości, ulatniała się zeń mgiełka, która raz-dwa zmieniła się w hologram Nith Batoxxxa. - Czas działać - powiedział. Głos był piskliwy, odległy, jakby stłumiony. - Byle szybko. Ojciec chce mnie widzieć. - Właściwie nie - wtrąciła Malistra. - Powiedziałam tak, bo nie chciałam, żeby Olnnn Rydddlin wiedział o twoich powiązaniach z Nith Batoxxxem. - Jesteś potrzebny w pałacu regenta - oznajmił hologram. - Przyjdzie tam Kundalanin, a może już jest. Tylko my troje o nim wiemy. - Jak się przedostanie przez ochronę? - Jest sprytny i ktoś mu pomaga, jak sądzę. - Czego chce? - Dostać się do Drzwi Skarbnicy w pieczarach pod pałacem. - Zaalarmuj regenta. Wyśle swoich Haaar-kyut... - Zamknij gębę, kiedy mówię - warknął Nith Batoxxx. - I przestań pochopnie wyciągać wnioski. - Gyrgon inaczej ułożył ramiona. - W tym przypadku Haaar-kyut są bezużyteczni. Kundalanin im się wymknie. Ale chcę, żebyś kilku wziął ze sobą. - I chcesz, żebym go powstrzymał, tak? - Nie. - Nith Batoxxx był teraz cierpliwym nauczycielem. - Chcę, żebyś wykorzystał tych Haaar-kyut do rozdzielenia Kundalanina z osobą, która mu towarzyszy. Potem zajmij pozycję w pobliżu Drzwi Skarbnicy. A kiedy Kundalanin się pojawi, a zjawi się na pewno, skontaktuj się z Malistrą poprzez okummmon. Kurgan, którego umysł pracował na najwyższych obrotach, zastanawiał się, po co w ogóle był potrzebny. Czemu Nith Batoxxx nie mógł tego zrobić sam? Jako Gyrgon miał dostęp do każdego zakamarka w Axis Tyr. No i, skoro był taki potężny, to czemu ktoś miał go zawiadomić, kiedy Kundalanin się pojawi w tamtym miejscu? A jeśli już o tym mowa, to czemu w tym właśnie miejscu? Kurgan dotknął swojego okummmonu. - Myślałem, że tak go zmieniłeś, żebyśmy tylko my dwaj mogli się kontaktować. - To prawda. - Ale powiedziałeś, że mogę się skontaktować z Malistrą. - Przecież to oczywiste - wtrąciła Malistrą. - Nith Batoxxx i ja jesteśmy połączeni. - Cisza! - zagrzmiał Gyrgon. - Nie czas na jałowe dyskusje. Spiesz do pałacu i rób, co rozkazałem! Ruszyli pospiesznie, zeszli z promenady, minęli ciemną i opuszczoną arenę kalllistotos, jasną białą kamienną fasadę Błogosławiącego Ducha, lśniącą w nocy niczym latarnia. - Nie mówi mi wszystkiego - odezwał się Kurgan. - Wiesz tyle, ile powinieneś - odparła czarodziejka. I tak właśnie - zatrzaskując niewidoczne drzwi - spychano Kurgana na właściwe miejsce, z dala od spraw najważniejszych w tej grze. Cała rzecz w tym, że chłopak wcale nie chciał tkwić w tym miejscu i nie zamierzał tam długo pozostawać. Obserwował płynne ruchy bioder Malistry, jej nóg, niezwykły błysk w jej oczach.”Nith Batoxxx i ja jesteśmy połączeni”. Kundalańska czarownica związana z Gyrgonem? Coś tu się nie zgadzało. Wiedział, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki, tylko on nie potrafi go dostrzec. Potem dotarli do pałacu i Kurgan zaczął myśleć o poleceniach Nith Batoxxxa. Giyan skierowała ich do tylnych schodów, tych samych, po których Annon zszedł na pierwszą wyprawę do pieczar w noc zamachu Wennna Stogggula. Zgodnie z jej wskazówkami ukryty panel na ścianie jednej ze spiżarń za kuchniami odsłonił wejście na schody. Riane, idąca przodem, zatrzymała się w ciemnościach. Rekkk zdjął jej kajdanki, gdy tylko minęli ostatni posterunek gwardzistów. Stała na trójkątnym podeście, od którego prowadziły trzy odgałęzienia schodów. Z prawej strony wyczuwała, i to o wiele wyraźniej niż Annon, wibracje. Jej umysł wychwytywał taki dźwięk, jakby ktoś mieszał w olbrzymim kotle. Czerń - ciemniejsza niż o północy, bardziej gęsta od najgłębszego snu - unosiła się i spowijała jej duszę, niosąc wspomnienia o pierwotnej studni, głęboko w jaskiniach Djenn Marre, gdzie narodziła się Thigpen i jej współbracia, czekający jak tylu innych, na nadejście Daru Sala-at. Podnosiła się stamtąd niczym wicher straszliwa moc, która ciągnęła ją w prawo, choć dziewczynie cierpła skóra. Widziała w czarnej wodzie Pierwotnej Studni odbicie pięciogłowego demona Pyphorosa, który rościł sobie do niej prawo i ścigał Annona przez dziedzinę Nadświata. Riane usłyszała w myślach głos Giyan. - Cofnij się. Poczuła zawroty głowy. Już zaczynała spadać ze schodów, kiedy Rekkk chwycił ją w silne ramiona. - W lewo, Riane. W lewo. - W lewo - powiedziała ochryple do Rekkka, a on odciągnął ją ze skraju pustki, która unosiła się jak grób, jak wielka ziejąca dziura cuchnąca gorzkorzeniem. A potem wpadli w spiralną rynnę i zsuwali się w głąb kundalańskich pieczar pod pałacem. Kiedy stamtąd wypadli, Rekkk zasłonił Riane usta dłonią. Spojrzała w górę, spodziewając się, że zobaczy oculus. Chciała powiedzieć Rekkkowi, że powinni stąd zniknąć, bo ich zobaczą z góry, ale zobaczyła jedynie skałę. Rozejrzała się. Na wprost nich znajdowała się lita skała. A powinny tam być Drzwi Skarbnicy. Kiedy Annon zsunął się rynną, wylądował pod oculusem. Byłabyż tutaj więcej niż jedna rynna? Trafili na złą? Gdzie byli? Pod ich stopami narósł grzmot, przetaczał się, odbijał echem w pieczarach. Podskoczyli, słysząc trzask - odpadł wielki kawał skały. Wstrząs ustał, lecz nadal wyczuwało się zagrożenie i śmierć. Riane spojrzała na Rekkka. - Haaar-kyut - powiedział bezgłośnie. Skinęła głową, słysząc ich ciche, ukradkowe stąpanie. Rekkk wrzucił garść skalnego pyłu w okummmon i wyciągnął boulllas - podwójny przewód zakończony metalowymi uchwytami, w które wsunął palce. Włączył przepływ jonów. Dał Riane znak, żeby wraz z nim cofnęła się w mrok, i nagle dziewczyna zorientowała się, gdzie są: w celi przesłuchań, w której Annon usunął Giyan okuuut. Tak dawno temu, a jakby zaledwie wczoraj. Riane pamiętała najdrobniejsze szczegóły. Zza rogu wyszli czterej Haaar-kyut w purpurowych zbrojach, mijali ich. Kiedy ostatni znalazł się przed celą, Rekkk wysunął się, zarzucił tamtemu boulllas na szyję i zacisnął. Zjonizowane przewody przecięły ciało i kości. Haaar-kyut niemal natychmiast przestał się szarpać. - Zostań tutaj - szepnął jej do ucha Rekkk. - Zajmę się tamtą trójką. Zniknął, zanim Riane zdołała go powstrzymać. Cicho jak duch wśliznął się do pieczary. Dziewczyna trwała w mroku, świadoma, ile robi dla niej każdy z grupy zebranej przez Giyan, z bólem zdała sobie sprawę, że nie uczyniła nic, co by uzasadniało ich bohaterstwo. Woń śmierci aż dławiła, wzmagana przez ciasnotę pomieszczenia. Riane przekroczyła bezgłowe ciało Haaar-kyut, zatrzymała się w mroku na skraju celi. Gdzie był Rekkk? Zabił trzech pozostałych Haaar-kyut czy też sam zginął? A może ciągnęli go tutaj na przesłuchanie? Odczuła kolejny wstrząs, poleciały odłamy skał. Zaraz zostanie uruchomiony mechanizm Tymnos. Riane nie mogła dłużej czekać. Musiała dotrzeć do Pierścienia Pięciu Smoków. Już miała wyjść do pieczary, kiedy usłyszała znajomy głos: - Nie robiłbym tego na twoim miejscu. Za wiele tu Haaar-kyut. Skamieniała, ledwo śmiała oddychać. Potem zobaczyła, jak ktoś wychodzi z cienia po przeciwległej stronie pieczary. Kurgan! Szok przykuł ją do miejsca, w którym stała. Uśmiechał się do niej tak jak do Eleany tamtego popołudnia nad strumieniem. Na jego ustach błąkał się uśmieszek bestii, tak chytry i podstępny, że już nie wyrażał nic innego. - Jak się zakradłaś do pałacu? - Złapał ją silną ręką za brodę. Obracał twarz Riane to w jedną, to w drugą stronę. - Czyżby sama uroda wystarczyła? Mocno pchnął ją w mrok celi i natychmiast się na nią zwalił. Leżeli obok zakrwawionych zwłok Haaar-kyut. - Czemu się szarpiesz? - Odchylał głowę, unikając ciosów Riane. - Jestem panem, a ty niewolnicą. Jasne? - Wbił jej łokieć w tchawicę. - Zwycięzca triumfuje - zanucił. Rozepchnął kolanem jej uda, lecz nie był przygotowany na cios w przyrodzenie. Zaparło mu dech. Riane, zadyszana, odepchnęła go. Kurgan unieruchomił jednak jej nogę swoimi, podciął ją i przewrócił na siebie. Lecz Riane tym razem miała w dłoni nóż, dotknęła nim jego gardła. Kurgan szeroko otworzył oczy, które Annon tak dobrze znał, oczy V’ornna, którego kochała jak brata. - Czemu się wahasz? - wycharczał. - Jestem V’ornnem, a ty Kundalanką. Jesteśmy wrogami. Zagotowało się w niej, ogarnęła ją v’ornnańska chęć zemsty. Ojciec Kurgana wymordował całą rodzinę Asherów. Zażądał wbitej na pikę głowy Annona i dostał ją. Czemużby Annon nie miał się zemścić? To było słuszne, sprawiedliwe. Riane pomyślała o Matce i przypomniała sobie słowa Thigpen:”Niech śmierć Matki ma sens. Zabiłaś raz i żeby to znów zrobić, będziesz potrzebować ważnego powodu”. Wstała gwałtownie. - Szkoda mi na ciebie czasu. Kurgan uśmiechnął się szyderczo. - Nie ma znaczenia, co teraz zrobisz. Masz na karku czarną czarownicę. - Poradzę sobie z nią, choćby nie wiem co. - Tak sądzisz? Ta jest uzależniona od mesembrythemu. Wiesz, co to znaczy? Żyje po to, żeby zadawać ból! Długo potrwa, zanim umrzesz, już ona o to zadba! Rekkk załatwił dwóch z trzech Haaar-kyut i właśnie mocował się z trzecim, kiedy nagle się pojawiła. Tyle o niej słyszał od Giyan, że natychmiast ją rozpoznał. Malistra. Obserwowała go świdrującymi oczami, kiedy poderżnął gardło Haaar-kyut. - Gdybyś był prawdziwym wojownikiem - powiedziała - to pomazałbyś sobie jego krwią czoło, policzki i grzbiet nosa. Namaściłbyś nią wargi, trzymając w dłoni jego jeszcze bijące serca. - Rozciągnęła usta w uśmiechu bożka. - Lecz czasy się zmieniły. Cywilizacja rozmiękcza duszę wojownika. - Z drogi. Mam robotę do wykonania. - A tak. - Głęboko wciągnęła powietrze i jej piersi zafalowały. - Obrońca pani Giyan. Rekkk, pochylony, czekał na okazję. - Kochasz nie tę czarownicę, niedoszły wojowniku. Ja jestem czarownicą godną takiej maszyny do zabijania. Nauczę cię sześciu tysięcy sześciuset i sześćdziesięciu sześciu sposobów zabijania. Pokażę ci, jak zwiększać swoją moc za każdym razem, kiedy zabijasz wroga, jak odbierać energię martwym i przywłaszczać ją sobie. Staniesz się wojownikiem nad wojownikami! Rekkk już miał ją zaatakować, lecz się powstrzymał. Bił od niej zapach, osobliwa woń, od której miękły mu kolana, która zmieniała jej słowa w łagodne krople deszczu spadające na jego skórę niczym rosa. Była taka piękna! Czemu wcześniej tego nie zauważył? - Wojownik nad wojownikami - wyszeptała, a on starał się pochwycić i przyciągnąć do siebie każde jej słowo. - Usiądź - na kazała i Rekkk usiadł. Malistra wyciągniętą ręką zatoczyła łuk. - Śpij - rzekła i Hacilar usłuchał. Riane nareszcie widziała Drzwi Skarbnicy. W ich centrum znajdował się kolisty medalion z motywem fali, w której wyrzeźbiono Seelina, Świętego Smoka Przemiany. W otwartej paszczy smoka tkwił pierścień z czerwonego jadeitu. Riane, idąc ku drzwiom, spojrzała w górę. Oculus był przesłonięty, zmętniały jak ślepe oko. Ziemia pod jej stopami zadrżała, tym razem gwałtowniej. Gdzieś daleko odłamy skały uderzyły w dno pieczary. Powietrze było przesycone drażniącą wonią siarki. Gdzie był Rekkk? Gdzie Giyan? Nie było czasu do stracenia. Riane pobiegła ku drzwiom, lecz zanim do nich dotarła, niewielka zmiana oświetlenia sprawiła, że się odwróciła. Nad jej głową mleczny blask z oculusa zestalał się, skupiał pośrodku, czerwieniał. Stawał się wodnisty, skapywał w dół szkarłatnym stalaktytem, zostawiając za sobą ciemność. Oculus zapieczętowano. Szkarłatna kolumna dotknęła dna pieczary i przeobraziła się w imponującą Kundalankę. Była odziana w czerwono-czarną zbroję z garbowanej skóry. Długie platynowe włosy sczesała w tył, odsłaniając białą twarz. Splecione w warkocz, spływały środkiem jej pleców niczym wąż z brązu owijający jej ramię od łokcia po bark. - Malistra - szepnęła Riane. - Kobieta, zadziwiające. - Uśmiechnęła się Malistra. - No dalej, na co czekasz? Czas ocalić świat. - Nie spróbujesz mnie powstrzymać? - Ja? Nie mam władzy nad Darem Sala-at. Przynajmniej na razie. Riane wyciągnęła rękę, dotknęła medalionu wyrzeźbionego na Drzwiach Skarbnicy. Długą drogę przebyła od czasu, kiedy Annon pierwszy raz go dotknął. Opuszki palców prześliznęły się po łbie Świętego Smoka, milimetr od pierścienia z czerwonego jadeitu. Malistra poruszyła się z suchym szelestem węża zrzucającego skórę. Kiedy znów się odezwała, głos miała głębszy. Odbijał się echem i zmroził Riane do szpiku kości. - Pamiętasz pięciogłowego demona, Darze Sala-at? Pięciogłowego demona, który cię ścigał poprzez bezmiary Nadświata. Ten demon zgubił Annona Asherę, zgubił go w rozstępach pomiędzy dziedzinami. Ścigał go od tamtej pory. Daremnie. Ale teraz pułapka została zastawiona i zadziałała. Wiemy, kim jesteś, Darze Sala-at. Wywabiliśmy cię z ukrycia Pierścieniem Pięciu Smoków, który przehandlowaliśmy kupcowi przypraw SaTrrynowi, wiedząc, że Sornnn SaTrryn, który spędził wiele czasu z plemionami Korrushu, rozpozna pierścień i kierowany ambicją będzie wiedział, co z nim zrobić. Spełniło się to, co było przepowiedziane, i pierścień dostał się w chciwe łapy Wennna Stogggula w zamian za mianowanie Sornnna SaTrryna naczelnym faktorem. Wennn Stogggul, butny naiwniak, oddał pierścień Bractwu, jak się tego spodziewaliśmy. Gyrgoni zaś wiedzeni ciekawością i nie mający pojęcia, jak się nim posłużyć, uruchomili Tymnos, co z kolei wywabiło cię z kryjówki i przyciągnęło tutaj, zgodnie z twoim przeznaczeniem. Malistra wciąż się uśmiechała, lecz jej oczy stały się puste, jak studnie, z których wyciekła woda. - Pewnie myślisz, że to długie i skomplikowane, ale logiczne. I oto jesteś tutaj, musisz podjąć decyzję. Jak mówiliśmy, nie mamy nad tobą władzy, dopóki nie weźmiesz pierścienia. Wtedy będziesz nasza. Potężny wstrząs zakołysał pieczarą. Pobliskie skały pękły ze straszliwym hukiem. - Decyduj! - krzyknęła Malistra niesamowitym głosem, który zdawał się emanować z jej pustych oczu. - Bo świat lada moment zginie! Riane wsunęła w pierścień środkowy palec. Przekręciła, pociągnęła i pierścień wysunął się z paszczy smoka. Wstrząsy ustały. Mechanizm został wyłączony. Lecz Drzwi Skarbnicy pozostały zamknięte na głucho. Jak to możliwe? Była przecież Darem Sala-at. Dowiodła tego, zyskując władzę nad Pierścieniem Pięciu Smoków, kluczem do Skarbnicy. A mimo to drzwi się nie otworzyły. Znów wsunęła pierścień w rozwartą paszczę Seelina, ale wrota nadal nie chciały się otworzyć. - Nic się nigdy nie kończy tak, jak tego oczekujemy, nie prawdaż? - Malistra się śmiała, stawała się coraz większa. - Podjęłaś decyzję, Darze Sala-at. Teraz jesteś nasza. *** Krąg sysalowców zapewniał bezpieczeństwo, krył przed wścibskimi oczami. Szeleszczący w gałęziach wiatr pobudził nagonogi do śpiewu. Nith Sahor leżał na ziemi, z trudem oddychał. Obrócił głowę, żeby spojrzeć na Eleanę, kiedy przy nim uklękła. - Thigpen jeszcze nie wróciła? Dziewczyna potrząsnęła głową. - Więc pomówmy o innych sprawach. - Gyrgon poruszył dłonią w rękawicy, posypały się jaskrawobłękitne iskry, lecz nie tak obficie jak przed godziną. Mijała noc, a z nią życie Nith Sahora. - Nosisz dziecko, Eleano. - Tak. - Ale to cię nie cieszy. - Nie tego dziecka pragnęłam - powiedziała ledwo dosłyszalnie. - Każde dziecko jest upragnione. Rzecz w tym, by rozpoznać owo pragnienie. - Nie rozumiesz. Zgwałcono mnie. Jeżeli to dziecko się urodzi, jeśli mu na to pozwolę, będzie owocem tego gwałtu. - Mimo wszystko pragnęłaś tego dziecka, Eleano. - Jak możesz tak mówić? - Odwróciła głowę. - Co ty wiesz, w końcu jesteś Gyrgonem. Nic nie wiesz o życiu. - Będąc mężczyzną i kobietą - oznajmił Nith Sahor - wiem więcej od innych. Powoli znów zwróciła się ku niemu. - Ale i tak nie masz prawa mówić, że chciałam zostać zgwałcona. - Tego nie powiedziałem. - Nith Sahor ujął jej dłoń, wyczuł, że Eleana się go boi. Ogarnął go niezmierny smutek. - Bardzo długo byłaś nieszczęśliwa. Może nawet sobie tego nie uświadamiałaś, ale twoje serce pragnęło czegoś więcej niż rozlewu krwi, prawda? Eleana zagryzła wargi. - Tak. - Widziałaś zbyt wiele śmierci. Zadawałaś śmierć, patrzyłaś, jak idzie po ciebie, widziałaś, jak unicestwia tych, których najbardziej kochasz, aż pozbawiła cię wszystkiego, zostawiła cię pustą i wydrążoną. A teraz możesz zapełnić tę pustkę. Zapełnić życiem, Eleano! Tym cennym nowym życiem! Dziewczyna szlochała, nagle rozejrzała się wokół i pobladła. - Co się stało? - spytał Gyrgon, bo nie mógł się poruszyć. - Czujki! - krzyknęła Eleana. - Magiczne czujki ustawione przez Giyan! Zrobiły się czerwone! Ktoś lub coś nas znalazło! *** Riane przypomniała sobie uroki ze Świętych Ksiąg, próbowała jednego po drugim, rzucając je ku Malistrze. Żaden nie zadziałał. Chociaż co nieco wiedziała, brakowało jej doświadczenia. Rzucanie uroków przypomina gotowanie: nawet najlepsze składniki pozostają tylko składnikami, jeśli nie wiesz, jak je obrać, posiekać, zblanszować, połączyć ze sobą i podać. Malistra się śmiała, a Riane złościła. Czuła się jak lis uganiający się za własnym ogonem. A potem, przeglądając skatalogowane w nadzwyczajnej pamięci uroki, natrafiła na urok Kyofu, Musze Oko, i zrozumiała, że właśnie ten urok był przyczyną chaosu w jej głowie. Patrzyła, oniemiała, a Malistra wyciągnęła ramię. Wąż z brązu odwinął się z jej ręki, śmignął po dnie pieczary i zaczął się owijać wokół prawej kostki Riane. Dziewczyna wołała w myślach do Giyan, lecz nie było odpowiedzi. Pobiegła w głąb pieczary, byle dalej od Malistry, od zamkniętych drzwi, od Seelina z szeroko rozwartą, jakby czekającą na coś paszczą. Starała się zrzucić z siebie węża, ale nie mogła jednocześnie biec i go złapać. Z tyłu czuła chłodny powiew, Malistra ją ścigała. Zaczęła jej cierpnąć skóra. Przeskoczyła świeże usypisko skalnego gruzu, podbiegła do wylotu spiralnej rynny, pochyliła się i wpełzła do środka. Wspinała się bez tchu, pomagając sobie łokciami i kolanami. A wąż owijał się wokół jej nogi. Wyczuwała za sobą obecność Malistry i podwoiła wysiłki, wspinała się szybciej, choć rynna powoli stawała się niemal pionowa. Kręciło się jej w głowie od tej wspinaczki, z przerażenia, z powodu chaosu wywołanego urokiem Muszego Oka. Posuwała się szybko, lecz Malistra była jeszcze szybsza. Chociaż jakaś część Riane była świadoma, że wrażenie, iż jest niezdarna, głupia, że nie potrafi zebrać myśli, było efektem uroku, i tak potęgowało ono narastający w niej strach. Nie mogła się tego pozbyć, jak nie mogła zapobiec temu, że Malistra ją dogania. Zadyszana, dotarła na trójkątny podest. Nad nią znajdowały się prywatne komnaty regenta, które niegdyś należały do ojca Annona i do Giyan. Już miała ruszyć dalej, kiedy coś ją powstrzymało. Szept w uchu, w umyśle, może instynkt lub czyjaś interwencja. Tak czy owak, odwróciła się i ruszyła w dół prawymi schodami. Natychmiast otoczyła ją niesamowita ciemność tętniąca nieznanym życiem. Słyszała echa, jakby głosy niosły się nad rozległą taflą wody, wyczuwała w powietrzu mrok. Co dziwne, ostra woń gorzkorzenia uspokajała jej myśli, jakby było to antidotum na urok Muszego Oka. Wczepiła się rękami i nogami w boczną stronę schodów, broniąc się przed syrenim zewem tego, co czekało poniżej. Wisiała tak, a wąż znieruchomiał na jej nodze. Jej oddech powoli się uspokajał, aż stał się ledwo wyczuwalny, zdawało się, że przestała w niej płynąć krew i znieruchomiał czas. Riane czekała, ociekając potem, opadającym kroplami w rozciągającą się poniżej pustkę. Każda kropla potu wywoływała leciutki plusk, jakby uderzała o powierzchnię wody. Dziewczyna wisiała tak, wdychając woń gorzkorzenia, aż wyczuła zbliżanie się Malistry. Mknęła spiralną rynną, na podest i w górę. Riane słyszała śpiewające w dole głosy, lecz w głowie miała ciszę. Ostrożnie wycofała się w górę, na trójkątny podest. Już wsuwała jedną nogę w rynnę, żeby zjechać do pieczary, kiedy żelazna pięść złapała ją za ramię i wyciągnęła. Odwróciła się i zobaczyła Malistrę szczerzącą zęby niczym trupia czaszka. Potem z całą siłą uderzył w nią urok Muszego Oka i powleczono ją na górę. Wąż z brązu wysunął rozdwojony język i z rozkoszą posmakował skóry na jej udzie. Nith Sahor umierał. Eleana nigdy się nie dowiedziała, czyja obecność zmieniła kolor czujek, lecz Nith Sahor wiedział. Zielone joniczne wyładowania otoczyły zagajnik, wydając odgłos grzmotu, płonąc na ciemnym, bezgwiezdnym niebie. Powietrze też zaczęło płonąć, iskrząc i sycząc. Eleana chciała pomóc Gyrgonowi, lecz kiedy spróbowała się do niego zbliżyć, odpędził ją gestem, a gdy zbiła ją z nóg fala uderzeniowa, schroniła się za grubym pniem drzewa. Potem zapanowała dzwoniąca w uszach cisza, więc dziewczyna pobiegła do Gyrgona. Leżał zmaltretowany, pokiereszowany. Spojrzało na nią jedno zaczerwienione szafirowe oko. Drugie zniknęło. Chwilę później wróciła Thigpen. Magiczne czujki znów lśniły zielenią. Niebezpieczeństwo zniknęło. Nith Sahor je odpędził. - Spóźniłam się? - szepnęła Thigpen do Eleany. Nith Sahor nie wydał żadnego dźwięku, a mimo to małe stworzenie zrozumiało. W jednej z sześciu łapek trzymało mały czarny prostokąt. - Co to? - spytała Eleana. - Coś z jednego z jego laboratoriów w Axis Tyr - odparła Thigpen. Było to coś niezwykłego, bo kiedy Thigpen włożyła to w dłoń Nith Sahora, poprosił on Eleanę, żeby odeszła na skraj zagajnika. Nie miała ochoty go zostawiać, lecz wyraz twarzy Gyrgona przekonał ją, że powinna spełnić jego prośbę. Widziała spod drzew, jak Nith Sahor skinął głową Thigpen, a ona dotknęła łapką środka małego czarnego prostokąta, który ugiął się jak błona, a potem rozwinął, aż wypełnił środek polany, kryjąc przed wzrokiem Eleany Nith Sahora i Thigpen. Chwilę później błona zniknęła. Eleana powoli wróciła do Thigpen. W jedynym oku Nith Sahora nie było blasku. - Odszedł - powiedziało stworzenie. Pochowały go w zagajniku. Otuliły go ciasno sieciami nerwowymi, niczym całunem. Twarz Gyrgona przybrała barwę śmierci. Eleana płakała. Thigpen siedziała pod sysalowcem pełnym jaskrawo upierzonych ptaków i czyściła pazurki. W ciemnej deszczowej chmurze nad wierzchołkami drzew nagonogi śpiewały smutno jedynemu czteroskrzydłemu ptakowi w stadzie. Giyan w głębiach Ayame, Nadświata Osoru, przybrała postać swojej awatary, Ras Shamra, olbrzymiego drapieżnego ptaka. Od pewnego czasu walczyła z Malistrą i stopniowo ustępowała jej pola. Nie mogła tego pojąć. Ilekroć czuła, że dała z siebie wszystko, moc Malistry rosła. Jakby była machiną o niewyczerpanej energii, wykańczającą Giyan. Giyan rzucała urok za urokiem, a Malistra kontrurok za kontrurokiem. Ilekroć Ras Shamra rozdzierał Ja-Gaar na strzępy, dwa inne zajmowały jego miejsce. Giyan nie mogła zrozumieć, jak Malistra może odtwarzać swoje awatary. Od czasu do czasu słyszała wołania Riane, lecz jedynie z rzadka mogła na nie odpowiedzieć. Kosztowało ją to zbyt wiele energii, niezbędnej do walki z Malistrą. Wiedziała, że przegrywa. Nie potrafiła znaleźć rozwiązania tej magicznej zagadki. Wiedziała, że są skazani, jeżeli nie odnajdzie źródła nieograniczonej energii Malistry. A teraz ujrzała, jak na bezbarwnym nieboskłonie Nadświata tworzy się z dymu i mroku cień. Początkowo myślała, że to kolejna awatara, lecz kiedy cień skoczył ku niej, rozpoznała go: Tzelos! Zjawił się demon z jej wizji. Malistra trzymała Riane za kark i wlokła ją przez prywatne komnaty regenta obok zdumionych gwardzistów, sług z rozdziawionymi ustami i osłupiałych doradców, aż dotarła do samego regenta. Wennn Stogggul, odziany w wykonaną na miarę jaśniejącą nowością khaggguńską zbroję bojową, odwrócił się ku nim. - I co my tutaj mamy? - spytał, kiedy Malistra rzuciła mu do stóp Riane. - To Dar Sala-at, panie - odparła ze śmiechem. - Oto i ona! Zbawicielka Kundalan! Wennn Stogggul, patrząc na kundalańską dziewczynę w brudnej sukni, postawił na jej plecach stopę w lśniącym bucie. - Jaki żałosny widok! - Zgadzam się z tobą, panie. Żałosny. Stogggul nachylił się. - Chyba ogromnie cierpi. - Spojrzał na Malistrę. - Powinienem być miłosierny i położyć kres jej cierpieniom. - Z wiszącej na ścianie wysadzanej klejnotami pochwy wyjął ceremonialny sztylet pharesejański z drugiego wieku. Patrzył na trójgraniaste ostrze, gotując się do wbicia go w bok Riane. - Czyż nie byłoby lepiej, panie - rzekła miodopłynnym głosem Malistra - czyż nie byłoby stosowniej, gdybyś świętym kundalańskim przedmiotem zabił ich wybawicielkę? Wennn Stogggul popatrzył na pierścień - jak sądził, był to Pierścień Pięciu Smoków - tkwiący na jego wskazującym palcu. - Już minęły dwadzieścia cztery godziny? - Tak, panie. - Uniżony ton Malistry działał na jego duszę niczym balsam. - Nadszedł czas, by się nim posłużyć. Oczy Wennna Stogggula zapłonęły żądzą władzy. - Co mam zrobić? - Wyciągnij rękę. Skieruj pierścień na Dar Sala-at. Regent zrobił, co powiedziała. - A teraz? - Aż dygotał z niecierpliwości. - Wezwij śmierć, a nadejdzie. Podrobiony pierścień, wypełniony krwią regenta i czarami Starego V’ornna, zapłonął i zmienił się w płonącą obrączkę. Regent otworzył usta do krzyku, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Opadł na kolana, ręce miał sparaliżowane, twarz poszarzałą. - Właśnie, panie - powiedziała cicho, niemal czule Malistra. - Nareszcie zebrałeś plony swoich pragnień. Giyan zobaczyła Tzelosa i pojęła, co się dzieje. Malistra nie była sama. Stała za nią moc, zasilając ją i podtrzymując. Malistra była jedynie powłoką, marionetką. To właśnie oznaczał Tzelos, wskazywał na prawdziwą moc w czarnej czarodziejce i poza nią. Giyan wiedziała teraz, że się myliła. Robiła wypady, podbudowując siły Malistry. Lecz za każdym razem istota, której awatarę właśnie widziała, demon Tzelos, rekompensował tamtej straty. I wreszcie sam się pojawił. Dlaczego? Wciągnięto ją w magiczną walkę, której nie mogła wygrać. Dlaczego? Riane! Przez cały czas chodziło im o Riane. Potyczka była podstępem, miała odwrócić jej uwagę, podczas gdy oni... Giyan zebrała siły, zignorowała Tzelosa, posłała wiązkę swojej mocy poprzez Nadświat, poprzez czas i przestrzeń, aż znalazła swoje dziecko, straszliwie cierpiące, zwinięte w kłębek na podłodze w prywatnych komnatach regenta. Przepełnił ją gniew, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła. Tak wielki, że rozsadził energetyczne wiązania jej własnej awatary. Ras Shamra eksplodował tęczowym deszczem. I na jego miejscu stała Giyan na rozstawionych, mocno wspartych o podłoże nogach, wyciągnęła w górę ramiona, a zaciśnięte w pięści dłonie dobywały błyskawicę z głębi jej duszy... Uciekaj, Riane! Uciekaj! Głos Giyan usłyszany w myślach uwolnił ją, sprawił, że wybiegła z komnaty. - Nie ma co uciekać - odezwała się z tyłu Malistra. - Nie skryjesz się przede mną. Nie skryjesz się, póki mój wąż wiedzie mnie ku tobie. Riane spróbowała zerwać z nogi węża z brązu. Starał się ją ukąsić, miedziane kły błyszczały; złapała go tuż za łbem i zatrzasnęła jego szczęki. Kulejąc, pochylona, wpadła na służącego i przewróciła go. Ciosem pięści odrzuciła na bok wystraszonego Haaar- kyut, wypadła z prywatnego skrzydła pałacu, skręciła w krótki korytarz wiodący do Wielkiej Sali Posłuchań. Nie mogła zawrócić, w korytarzu nie było innych drzwi. Więc gnała naprzód, do sali. Otworzyła się przed nią asymetryczna przestrzeń. Sala była w przebudowie. Przerobiono galerię, która ją okalała. Piękny sufit, pokryty kundalańskimi malowidłami, zastąpiono v’ornnańska chronostalą, z której zwisały cztery migające hologramy Kundali. Alabastrowe kolumny stojące na czarnych granitowych podstawach zastępowano właśnie przezroczystymi kortykalnymi sieciami Gyrgonów. Lecz trzy postumenty z drewna sercowca, tworzące doskonały równoboczny trójkąt, pozostały na swoich miejscach. Riane dostrzegła to w ułamku sekundy, zanim pojawiła się za nią Malistra. - Nie zwyciężysz mnie, Darze Sala-at. Już to wiesz. Wyciągnęła rękę ku Riane. Palce rozchyliły się jak kwiat, z opuszków strzelił magiczny czerwony płomień, trafił dziewczynę w kręgosłup i rzucił na środek sali. Riane poderwała się, pobiegła. - Czemu niemądrze uciekasz? Czemu opierasz się nieuniknionemu? Czerwony magiczny płomień trafił Riane w ramię, obrócił ją i rzucił na kolana. Podnosiła się chwiejnie, kiedy podeszła do niej Malistra. - To koniec, Darze Sala-at. Nie da się zmienić tego, co zapisane. Trzecia błyskawica trafiła dziewczynę w pierś i rzuciła na jeden z wielkich postumentów z drewna sercowca z taką siłą, że drewno się rozszczepiło. Malistra, stojąc tuż obok, wykonała gest i wąż z brązu odwinął się z nogi Riane. Dziewczyna puściła go, a on odpełzł ku swojej pani i oplótł się wokół jej prawego ramienia. - Krwawisz. - Malistra złapała głowę Riane. - Pozwól, Darze Sala-at, że zakończę twoje cierpienie. Już czas. Riane wpatrywała się w jej twarz i nie widziała nic, jedynie maskę, narzędzie absolutnego zła, motek, który należało rozplatać. Ale jak? Próbowała wszystkiego i nie udało się. Nie, pomyślała, nie wszystkiego. Przywołała Wiekuistą Gwiazdę, potężny urok, którym uwolniła Matkę z magicznego więzienia. Jedno uderzenie serca - i Musze Oko zniknęło. Malistra wciągnęła powietrze, węsząc. Zachmurzyła się. - Co robisz? - Mocniej zacisnęła dłoń na brodzie Riane. Dziewczyna koiła umysł w jeziorze spokoju. Co wiedziała o czarownicy? Tylko to, co powiedziała jej Giyan. Wtem przypomniała sobie krótką rozmowę z Kurganem. Cofnęła się myślami jeszcze dalej, w inny okres życia. - Gadaj! - krzyknęła Malistra. - Co robisz?! - Skupiała moc i zaczynała odzyskiwać kontrolę. Riane czuła, jak znów zamyka się wokół niej magiczne imadło Kyofu, ale już sięgnęła ręką za siebie, szarpała popękany postument. Ze zrodzoną z desperacji siłą odłamała drzazgę. Czuła, jak olejek pokrywa jej dłoń. Zacisnęła ten prowizoryczny oręż w dłoni i wbiła go w pierś Malistry. Malistra zachłysnęła się, cofnęła. Trysnęła krew, oblewając Riane. - Co? - wyjąkała czarownica. - Co...? „Jest uzależniona od mesembrythemu”, powiedział wtedy Kurgan. „Mesembrythem”, przypołudnik, to jedno z najmocniej działających ziół spośród magicznych leków, powiedziała Annonowi Giyan, lecząc jego poranioną nogę. Zbyt duża dawka lub domieszanie olejku sercowca może natychmiast zmienić jego leczniczą moc w najgroźniejszą truciznę. Malistra szeroko otworzyła oczy, zakrzywionymi palcami darła powietrze. - Umieram! Umieram! - wrzeszczała. Padła na podłogę, młócąc rękami i nogami, dygotała. Stale wyciekała z niej krew, więcej krwi niż mogłoby pomieścić jakiekolwiek ciało, strumienie krwi, rzeki krwi, aż zostało z niej tylko krwawe jezioro. A w nim pusta zbroja. Co to stary kundalański jasnowidz krzyknął kiedyś do Annona? „Widzę śmierć, śmierć, śmierć! Może cię ocalić jedynie całkowita prawda!” Riane z bijącym sercem wpatrywała się w wielki równoboczny trójkąt wyznaczany przez postumenty z drewna sercowca. Potem zakręciło się jej w głowie, była wyczerpana. Pochylona, z wspartymi na udach przedramionami, z przeraźliwie bolącą głową, nie zauważyła węża z brązu o łuskach lśniących od krwi, który odpełzł w mrok. 39. Świt - Obudź się! Obudź się, Rekkku! Rekkk otworzył oczy i potrząsnął głową. - Jesteś cała zakrwawiona. Riane pomogła mu wstać. - Nie mamy czasu - nalegała. - W pałacu roi się od Haaar-kyut. Musimy stąd uciekać! To była prawda. Kiedy wracała z Wielkiej Sali Posłuchań do pieczar, musiała ominąć co najmniej dwunastu gwardzistów regenta. Wennn Stogggul nie żył. W głębi duszy radowała się zemstą tak nieoczekiwanie wywartą na V’ornnie, który wymordował całą rodzinę Annona. - Szybko! - ponaglała. - Wiem, jak stąd wyjść! Uciekli tędy Giyan i Annon w noc zamachu. Po drodze Riane opowiedziała Rekkkowi, najdokładniej jak mogła, co się wydarzyło. Jak dotarła do Drzwi Skarbnicy, jak ją pokonała Malistra i zawlokła przed puszącego się Wennna Stogggula, jak regent nieoczekiwanie został uśmiercony, gdy chciał się posłużyć pierścieniem z czerwonego jadeitu, wierną kopią Pierścienia Pięciu Smoków, którą nosił na palcu wskazującym, jak zdołała zabić Malistrę drzazgą z sercowca. - Żywica sercowca natychmiast zabija uzależnionych od mesembrythemu - zakończyła. - Skąd wiedziałaś, że czarownica zażywa mesembrythem? - spytał Rekkk. - To ciekawy szczegół - rzekła i opowiedziała mu o krótkim i gwałtownym spotkaniu z Kurganem. - Powinnaś go zabić, skoro miałaś po temu okazję - powiedział Rekkk. - Ten chłopak to wcielone zło. Riane, rzecz jasna, inaczej na to patrzyła. Annon i Kurgan byli najlepszymi przyjaciółmi. Jak można zabić najlepszego przyjaciela? - Nieważne - rzekł Rekkk. - Kundala jest bezpieczna. To najważniejsze. Skinęła głową. - Ale o nas nie mogłabym tego powiedzieć. Przed nimi generał skrzydła Nefff ustawiał w szyku oddział Haaar-kyut w bojowym rynsztunku. - Zostaw to mnie - oznajmił Rekkk. Opuścił osłonę. Wepchnął Riane do jednej z cel i pobiegł do wydającego ostatnie rozkazy generała skrzydła Nefffa. Khaggguni ruszyli sprawnie. - Dwóch partyzantów! - krzyknął zadyszany do Nefffa. - Ścigam ich od prywatnych komnat regenta. Jeden jest w tej celi przesłuchań, drugi wciąż wolny. Generał skrzydła wyszczekał rozkazy i jego Khaggguni zniknęli. - Rzućmy okiem na tego domniemanego zamachowca - rzekł. Rekkk wprowadził go do ciemnej celi. - Czemu nie włączyłeś ochrony? - Nefff obrócił się gwałtownie. - Kim, na N’Luuure, jesteś, trzeci oficerze? - Rekkk Hacilar - przedstawił się Rekkk, wbijając w Nefffa swój kord. Na twarzy generała skrzydła zastygło zdumienie. Zanim padł na podłogę, Rekkk już zdejmował z niego zbroję. Chwilę później, już z insygniami generała, wyszedł za Riane z pieczar i ruszył w górę pionowym tunelem. W gładkie ściany wbito metalowe szczeble. Wynurzali się z cysterny w wąskiej uliczce Tylnej, za szeregiem warsztatów Tuskugggun. Riane trzymała Rekkka przez jakiś czas w ukryciu, pomiętając ostrzeżenie Giyan, że ten, kto ich zdradził, może znać to wyjście z pałacu. Świtało. Szybko niknął jednolity błękit nocy. Niebo znaczyły smugi różowe i fiołkoworóżowe. Odzywały się ptaki, złaknione pożywienia. Tuskugggun otworzyła tylne drzwi warsztatu, wyniosła śmieci. Hurtownik przywiózł zamówienia. Rozległy się podniesione głosy, krótka sprzeczka. Gdzieś przeleciał poduszkowiec. Słychać było powolny stukot kopyt bawołów o bruk, tłumiony przez narastający ruch. Właśnie się zaczynała gorączkowa krzątanina miasta. Kiedy Riane była pewna, że nikt ich nie obserwuje, skinęła na Rekkka. Wstali i Rekkk ruszył na południe. - Dokąd idziesz? - Riane złapała go za rękę. - Musimy się kierować ku północnej bramie. - Wcale nie - odparł Rekkk, ogłuszając ją celnie wymierzonym ciosem pięści. Złapał ją, kiedy zaczęła się osuwać, zarzucił sobie na ramię i ruszył ku centrum miasta, gdzie stała, przyciągając go ku sobie, jakaś Istota. Do zagajnika sysalowców, na północ od Axis Tyr, świt dotarł późno. Eleana wiedziała, że zostali ocaleni, a z nimi i Kundala. Zmagała się w niej ulga z rozpaczą. Ustały złowieszcze wstrząsy. Dar Sala-at pomyślnie zakończył misję. Eleana przyglądała się Thigpen, przycupniętej przy grobie Nith Sahora i modlącej się do Miiny. Zamknęła oczy. Ptaki świergotały, małe ssaki buszowały, owady brzęczały, wiatr kołysał gałęziami wyginającymi się nad jej głową jak dach. Pierwszy delikatny snop słonecznych promieni musnął jej policzek. Wokół niej narodził się świat. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że modli się za siebie, za życie nie narodzonego dziecka. Splotła palce, tworząc dłońmi kołyskę i dotknęła brzucha, który zaczął nabrzmiewać. Odrzuciła głowę w tył ku jasnemu niebu i w niepokalanej ciszy serca zawołała: moje dziecko! Moje dziecko! Riane się ocknęła, ból w szczęce przyćmiewał przeraźliwy ból głowy. - Rekkk! Postaw mnie na ziemi, Rekkku! Co ty wyprawiasz?! Żadnej odpowiedzi. Riane wniknęła w siebie, otworzyła Trzecie Oko, przebiła zasłonę pomiędzy dziedzinami i weszła w Nadświat. Zobaczyła kosmos - taki, jaki jest naprawdę - poczuła go wszystkimi swoimi zmysłami, a nie tylko pięcioma zmysłami materialnego ciała. Zobaczyła Rekkka - pustą łupinę, jaką przedtem była Malistra. Zobaczyła Tzelosa, przycupniętego na jego barkach, kierującego nim jak marionetką. Spowijał go skomplikowany urok, mieszały się symbole z ognia i krwi, wzbudzały fale energii, która trzymała go w niewoli. Riane wiedziała, że nie uwolni go żaden zwyczajny urok Osoru; ta sieć była odmienna, dziwaczna i nieprawdopodobna, mroczna i jasna. Potrzebne było coś o dużej mocy. Rzuciła Wiecznotrwały Urok, szukając Rekkka pod warstwami ognia i krwi. Znalazła go na dnie ciemnej jamy. Jak go uwolnić? Wyczuła blask na najdalszym skraju Nadświata i skupiła na nim całą uwagę. Był to znak z bezcennego jadeitu, ze wspaniale wyrzeźbionymi podobiznami pięciu smoków - Pięciu Świętych Smoków Miiny. Pierścień! Obróciła go na palcu, zobaczyła, jak smoki ożywają. Każdy z nich pulsował innym kolorem - błękitem, żółcią, czerwienią, zielenią, czernią. Obróciły się ku niej i wymówiły swoje imiona: Eshir, smok powietrza i wybaczenia; Gom, smok ziemi i odrodzenia; Yig, smok ognia i mocy; Seelin, smok wody i przemiany; Paow, smok drewna i wizji. Natychmiast pojęła różnice pomiędzy nimi, wiedziała, który był potrzebny. Obróciła pierścień tak, że Gom był na górze. Potem przycisnęła rzeźbę smoka odrodzenia do karku Rekkka. Nadświat przebiegła fala wstrząsu. Tzelos się wycofał, pękały więzy, którymi oplótł Rekkka. Demon zaczął się rozpadać. Znikając, skierował na Riane swoich dwanaście fasetowatych oczu i przez jedną wstrzymującą bicie serca chwilę został po nim jedynie niesamowity grymas. Riane najszybciej jak mogła thrippingowała do opactwa, które stało się ich sanktuarium. Regent został zabity we własnych komnatach. Haaar-kyut grasowali, żądni krwi; Khagggunów postawiono w stan gotowości. Już krążyły poduszkowce, połyskując najnowszą bronią, rozlegały się sporadyczne salwy z jonicznych dział. Nie było wiele czasu na opłakiwanie Nith Sahora, lecz Giyan i Rekkk postali przy jego grobie, trzymając się za ręce i szepcząc do siebie. Potem, kiedy trwały prace przy doprowadzaniu opactwa do użytku, Eleana i Riane znalazły się razem na rogu rynku. Riane miała wrażenie, że ją przeszyto kordem. Nie mogła wykrztusić słowa. Eleana westchnęła, popatrzyła na nią i w Riane stopniało serce. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe - zaczęła z wahaniem Eleana - ale od kiedy pamiętam, zawsze myślałam o tobie, to znaczy o Darze Sala-at, jako o mężczyźnie. Czyż to nie brzmi głupio? - Wcale nie. - Riane była świadoma subtelnej ironii tej wymiany zdań. W poświacie pięciu księżyców lononu Eleana wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Dziewczyna odkaszlnęła. - Muszę przyznać, że nie wiem, co powiedzieć. Trochę mam stracha przed Darem Sala- at. - Niepotrzebnie - powiedziała Riane. Język miała jak kołek. Kobieta czy mężczyzna, nieważne, kochała tę dziewczynę każdą cząstką siebie. - Bardzo cię boli? - Eleana z uśmiechem dotknęła spuchniętego policzka Riane. - Tylko kiedy o tym myślę. O miłosierna bogini, to już za wiele dla mnie, pomyślała Riane. Chyba zwariuję, jeśli dłużej przy niej zostanę. Wprost czuła smak tęsknego pragnienia. Wypełniało ją, doprowadzało do szaleństwa, rozdzierało duszę. Eleana podeszła bliżej, zniżyła głos. - Mogę ci się zwierzyć, Darze Sala-at? Riane z trudem przełknęła ślinę. - Oczywiście. - Noszę dziecko. - Eleana dotknęła brzucha. - Ty... co? - Riane o mało nie zemdlała. - Jak możesz być w...? - Połknęła słowa, które mogłyby ją zdradzić. - Jak to się stało? - Przypadkiem. Dwaj V’ornnowie zaskoczyli mnie, gdy kąpałam się w strumieniu; młodzi, w naszym wieku. Jeden mnie za atakował. Ten drugi... cóż, chcesz to wierz, ten drugi starał się mnie obronić. I wtedy, to takie dziwne, rzucił się na niego orzeł, wyobrażasz sobie? Riane milczała. - Ten o imieniu Kurgan mnie zgwałcił. To jego dziecko. Riane miała w ustach watę, w myślach płomień. Eleana nosi dziecko Kurgana? Chciała krzyczeć. Ilekroć przeklinała swój okrutny los, tylekroć zdarzało się coś jeszcze gorszego. Ale to już za wiele. Łupnęła o twarde dno. Już nic gorszego nie mogło się wydarzyć. - Chciałam się go pozbyć - mówiła Eleana. - Ale właśnie powiedziałam Giyan, że tego nie zrobię. Ona i Nith Sahor mnie przekonali, że powinnam je urodzić, kochać, nauczyć odróżniać dobro od zła, sprawić, żeby było lepsze niż jego ojciec. - Spojrzała na Riane. - To swego rodzaju zemsta za to, co mi zrobił, nie sądzisz? Riane się nie odzywała. Wyglądało na to, że kiedy chodziło o Eleanę, nigdy nie mogła znaleźć właściwych słów. We śnie przyszedł do Riane Eshir, smok powietrza. Miał najczystszą lazurową barwę, skrzydła zwiewne i zmienne jak obłoki. Eshir, smok wybaczenia, został wezwany przez nieświadomość zdecydowaną uleczyć świadomą część Riane. Eshir owinął swe podobne obłokom skrzydła wokół śpiącej dziewczyny i uniósł ją w rozśpiewane niebiosa, by spojrzała z wysokości na swoje dzieło. Eshir o smutnym obliczu, o rogach jak nawałnice, o szponach jak zamiecie, o łuskach jak prądy termiczne, i z niewyczerpaną zdolnością kochania. Wennn Stogggul nie żył, Kinnnus Morcha również. Eleusis Ashera został pomszczony. Pierścień Pięciu Smoków wrócił do Daru Sala-at. Gdzieś pośrodku Korrushu, na skraju wieczności, miało się narodzić Za Hara-at. Tak dla Kundalan, jak i dla V’ornnów istniała nadzieja. Był to świt nowego dnia. Dodatek I Główne postaci KUNDALANIE Giyan - bliźniaczka Bartty; kochanka Eleusisa Ashery Bartta - bliźniaczka Giyan; ramahańska konara, przewodnicząca Dea Cretan Riane - osierocona dziewczyna Eleana - dziewczyna z głębi kraju Ramahanki z Opactwa Opływającej Jasności: leyna Astar - przyjaciółka i nauczycielka Riane konara Laudenum - jedna z nauczycielek Riane konara Urdma - członkini Dea Cretan shima Vedda - kapłanka-archeolożka Malistra - czarownica Kyofu Dammi - jeden z dowódców komórki partyzanckiej Thigpen - jedno z magicznych stworzeń Miiny Matka - arcykapłanka Miiny Courion - sarakkoński kapitan V’ORNNOWIE Annon Ashera - najstarszy syn Eleusisa Ashery Kurgan Stogggul - najstarszy syn Wennna Stogggula Eleusis Ashera - regent Kundali Kinnnus Morcha - generał polny, później gwiezdny admirał, dowódca Haaar-kyut Nith Sahor - Gyrgon Rekkk Hacilar - dowódca szwadronu Olnnn Rydddlin - pierwszy kapitan Rekkka Hacilara Dalma - looorm Wennna Stogggula Wennn Stogggul - naczelny faktor Axis Tyr; ojciec Kurgana Stary V’ornn - mentor i nauczyciel Kurgana Mittelwin - dzuoko w ”Nimbusie”, kashiggenie, w którym zażywano salamuuun Bach Ourrros - bashkirski rywal Wennna Stogggula Kefffir Gutttiin - bashkirski sojusznik Bacha Ourrrosa Pierwszy kapitan Julii - oficer protokołu Kinnnusa Morchy Generał skrzydła Nefff - dowódca Haaar-kyut Rada - Tuskugggun, właścicielka tawerny ”Krwista Fala” Dodatek II Wymowa W języku V’ornnów potrójne spółgłoski mają odrębne brzmienie. Poza podanymi niżej wyjątkami pierwsze dwie litery zawsze wymawia się jak ”w: Khagggun - Kow-gun Tuskugggun - Tus-kew-gun Mesagggun - Mes-ow-gun Rekkk - Rawk Wennn Stogggul - Woon Stow-gul Kinnnus - Kew-nus okummmon - ah-kow-mon okuuut - ah-kowt K’yonnno - Ka-yo-no salamuuun - sala-moown Olnnn - Owl-lin Sornnn - Sore-win Hadinnn - Had-ewn Bronnn Pallln - Brown Pawln Teyjattt - Tay-jawt seigggon - sew-gon skcettta - shew-tah looorm - loo-orm bannntor - bown-tor Kannna - Kaw-na Kefffir Gutttin - Kew-fear Gew-tin Ourrros - Ow-roos Jusssar - Jew-sar Julii - Jew-el Nefff-Newf Batoxxx - Bat-owx boulllas - bow-las (jak w ang. bow) Hellespennn - Helle-spawn Argggedus - Ar-weeg-us Kiedy ”y” poprzedza bezpośrednio potrójną spółgłoskę, jest wymawiane jako ”ew”, jak w ang. shrewd: Rydddlin - Rewd-lin Rhynnnon - Rew-non Tynnn - Tewn, lecz: K’yonnno - Ka-yow-no Poniższe słowo nie należy do języka V’ornnów, więc potrójna spółgłoska nie podlega powyższym regułom: Centophennni - Chento-fenny Potrójne samogłoski wymawia się dwa razy, tworząc odrębną sylabę: Haaar-kyut - Ha-ar-key-ut leeesta - lay-aysta numaaadis - nu-ma-ah-dis liiina - lee-eena N’Luuura - Nu-Loo-oora „Y” w v’ornnańskim wymawia się zazwyczaj jak ”ea” (jak w ang. tear): Gyrgon - Gear-gon „Sa” jest wymawiane jak ”say”: SaTrryn - Say-Trean „Kha” wymawia się jak ”ko”, a ”ka” jak ”ka”: Khagggun - Kow-gun Kannna - Kaw-na „Ch” zawsze wymawia się twardo: Morcha - More-ka Bach - Bahk „Skc” zawsze wymawia się miękko: skcettta - shew-tah Spis treści PROLOG. Lorg 3 Księga Pierwsza Wrota Ducha 10 l. Sowa 11 2. Pnącze 18 3. Omeny, sekrety i kłamstwa 38 4. Oculus 62 5. Gwiazdko jasna, gwiazdko srebrna 74 6. Pyrrusowe zwycięstwo 81 7. Eleana 99 8. Naczynie na poły puste 126 Księga Druga WROTA ŻYCIA 152 9. Naczynie na poły pełne 153 10. Pierścienie Popatrz, co ci kupiłem, Dalma. 170 11.Ya-Unn 177 12. Koszty 186 13. Niebiańska Kaskada 205 14. Thripping 219 15. Thigpen 234 16. Technomancja 250 17. Flet 261 Księga Trzecia WROTA BIAŁEJ KOŚCI 274 18. Malistra 275 19. Awatara 303 20. Kells 311 21. Oko 321 22. Matka 338 23. Nawałnica 348 24. Duchy 355 25. Dlaczego 364 26. Troski 371 27. Bilans 380 28. Nemesis 387 29. Służebnica 392 Księga Czwarta WROTA DOMINACJI 394 30. V’ornnowie i Sarakkoni 395 31. Przełom 412 32. Cztery i dwadzieścia nagonogi 429 33. Lorgi nie płaczą 440 34. Pragnienie 461 35. Zapach 475 36. Niegdyś byłem 486 37. Demon tkwi w szczegółach 500 38. Puszczanie krwi 509 39. Świt 535 Dodatek I 541 Główne postaci 541 Dodatek II 543 Wymowa 543