Jerome Bixby To wspaniałe życie Ciotka Amy siedziała na frontowej werandzie w fotelu z wysokim oparciem; bujała się w przód i w tył, i wachlowała, gdy Bill Soames podjechał na rowerze i zatrzymał się przed domem. Pocąc się w promieniach popołudniowego „słońca” Bill wyjął pudło z żywnością z dużego kosza nad przednim kołem roweru i zbliżał się główną alejką. Mały Tony siedział na trawniku i bawił się szczurem. Złapał go w piwnicy: zmusił go do wyobrażenia sobie, że czuje zapach sera, woń najtłustszego i najpyszniejszego sera, jaka mogłaby kiedykolwiek pozostawić ślad w szczurzej świadomości, i w ten sposób wywabił go z norki. Teraz Tony mocą swych myśli utrzymywał go w ryzach i zmuszał do robienia sztuczek. Widząc nadchodzącego Billa Soamesa zwierzę próbowało uciec, lecz myśl Tony’ego go dosięgła i szczur wywinął kozła na trawie; leżał drżąc, a jego czarne oczka błyszczały lękiem. Mrucząc pod nosem Bill Soames przeszedł pospiesznie obok Tony’ego i znalazł się na frontowych schodach. Zawsze mamrotał do siebie, ilekroć przybywał do domu Fremontów, mijał go, czy nawet jedynie o nim myślał. Wszyscy tak robili. Myśleli o jakichś głupstwach bez znaczenia, typu dwa-i-dwa-to-cztery-cztery-razy-dwa-to-osiem i tak dalej; starali się wprowadzić zamęt w swoje myśli, przyprawić je o nieustanną gonitwę, tak by Tony nie mógł w nich czytać. Mamrotanie pomagało. Jeśli bowiem Tony’emu udałoby się pochwycić coś wyrazistego z czyichś myśli, mógłby wpaść na pomysł zajęcia się tym bliżej: nabrałby chęci, na przykład, do uleczenia twojej żony z migreny, a dziecka ze świnki, do zapewnienia ponownego regularnego przychówku twej starej krowie albo do naprawy ustępu. A zakładając nawet, że Tony nie miałby na myśli nic złego, trudno było oczekiwać po nim dobrego rozeznania, co jest właściwe w takich wypadkach, a co nie. Jeśli cię lubił, to przypuszczalnie starałby ci się pomóc na swój sposób, a to mogło się okazać bardzo niemiłe. Jeśli zaś cię nie lubił... hm, wtedy wydarzenia przybrałyby prawdopodobnie znacznie gorszy obrót. Bill Soames ustawił pudło z żywnością na balustradzie werandy i powstrzymał się od mamrotania na tyle tylko, by wykrztusić; - Wszyściutko, co pani chciała, panno Amy. - Ach, to świetnie, Williamie - powiedziała lekko Amy Fremont. - Uf, cóż za okropny upał dzisiaj, prawda? Bill Soames bez mała zapadł się w sobie. Jego oczy patrzyły błagalnie. Zaprzeczył gwałtownie ruchem głowy i ponownie przerwał swoje pomruki, choć niewątpliwie nie miał na to chęci: - Och, proszę tak nie mówić, panno Amy... jest pięknie, po prostu pięknie. Naprawdę wspaniały dzień! Amy Fremont powstała z bujaka i podeszła do brzegu werandy. Była wysoka i szczupła, a jej oczy miały wyraz pogodnego roztargnienia. Mniej więcej rok temu przyprawiła Tony’ego o atak gniewu, kiedy zwróciła mu uwagę, że nie powinien przemieniać kota w dywanik z kociej sierści, i choć zawsze był jej posłuszny bardziej niż kiedykolwiek innemu, to znaczy - prawie wcale, tym razem warknął na nią. Warknął i dopadł jakąś zajadłą myślą. I tak nastał koniec promiennych oczu Amy Fremont i samej Amy, takiej, jaką wszyscy dotąd znali. I w ten sposób okazało się, gdy wieść się rozeszła po Peaksville (zamieszkanym przez czterdzieści sześć osób), że nawet członkowie rodziny Tony’ego nie są bezpieczni. Po tym zdarzeniu wszyscy stali się dwakroć ostrożniejsi. Kiedyś w przyszłości, gdy Tony podrośnie i gdy zrobi mu się być może przykro, zapewne zechce naprawić krzywdę, jaką wyrządził ciotce Amy. Taką nadzieję mieli jego rodzice. O ile to będzie jeszcze możliwe, bo ciotka Amy bardzo się zmieniła, a poza tym Tony nie usłuchałby teraz nikogo. - Uspokój się, Williamie - powiedziała ciotka Amy. - Nie musisz wcale tak mruczeć. Tony nic ci nie zrobi. Mój „Boże, przecież on cię lubi! - Podniosła głos i krzyknęła do Tony’ego, który znudził się już szczurem i zmuszał go teraz do pożerania samego siebie. - Czyż nie, kochanie? Czyż nie lubisz pana Soamesa? Jasne, wilgotne, szkarłatne spojrzenie Tony’ego przebiegło nad trawnikiem i zatrzymało się na sklepikarzu. Chłopiec nie odpowiedział. Bill Soames próbował się do niego uśmiechnąć. Po upływie sekundy Tony ponownie skoncentrował swą uwagę na szczurze, który zdołał już pochłonąć, a przynajmniej pogryźć sobie ogon; chłopiec bowiem zmusił go do żucia szybciej, niż szczur mógłby połykać, więc zielona trawa wokół zwierzątka była usiana drobnymi różowymi i czerwonymi kłaczkami sierści. Szczur właśnie usiłował dosięgnąć swego zadu. Mrucząc cichutko i myśląc jak najusilniej o niczym szczególnym, Bill Soames odszedł alejką powłócząc zesztywniałymi nogami, po czym wsiadł na rower i odjechał. - Do wieczora, Williamie! - krzyknęła za nim ciotka Amy. Naciskając z mocą pedały Bill Soames pragnął w głębi ducha kręcić nimi dwa razy szybciej, by jeszcze prędzej znaleźć się z dala od Tony’ego i od ciotki Amy, która czasami po prostu zapominała, jak należało być Ostrożnym. Niedobrze jednak, że mu to przyszło do głowy, gdyż Tony wszystko dosłyszał. Uchwycił pragnienie oddalenia się od domu Fremontów, jakby był czymś złym, i jego szkarłatne spojrzenie się rozjarzyło. W ślad za Billem Soamesem posłał maleńką, ciętą myśl, taką zupełnie drobną, ponieważ dopisywał mu dzisiaj dobry nastrój, a poza tym lubił przecież Billa Soamesa, to znaczy, nie był mu on niemiły, przynajmniej dzisiaj. Bill Soames pragnął się oddalić, a więc dotknięty Tony dopomógł mu w tym. Pedałując z nadludzką prędkością - czy też raczej stwarzając takie wrażenie, gdyż w rzeczywistości to pedały obracały stopami rowerzysty - Bill Soames zniknął w tumanie kurzu na drodze, a z dali dobiegł jego piskliwy, wystraszony jęk, przeszywając upał pozornego lata. Tony spojrzał na szczura. Stworzenie pochłonęło już połowę swego brzuszka i skonało z bólu. Myślą przeniósł je do grobu, hen, w głębi pola kukurydzy (ojciec powiedział mu kiedyś z uśmiechem, że mógłby to robić ze wszystkim, co zabijał) i ruszył wokół domu, rzucając swój dziwaczny cień w padającym z góry, gorącym świetle o barwie mosiądzu. W kuchni ciotka Amy rozpakowywała żywność. Ustawiała na półkach produkty w słoikach Wecka, mięso i mleko włożyła do lodówki, a mąkę razową i cukier do dużych puszek pod zlewem. Tekturowe pudło postawiła w kącie przy drzwiach, by pan Soames mógł je zabrać, gdy przyjedzie następnym razem. Poplamione, poobijane, naddarte i wystrzępione od zużycia, było jednym z paru nielicznych pozostałych w Peaksville. Wypłowiałe czerwone litery składały się na napis „Zupa Campbella”. Ostatnie puszki zupy, a także czegokolwiek innego, zostały zjedzone już dawno temu, wyjąwszy nieduże wspólne zasoby, do których mieszkańcy wioski sięgali z racji specjalnych okazji, ale pudło przetrwało niczym trumna, a kiedy już go nie będzie, podobnie jak pozostałych, mężczyźni będą musieli zrobić nowe z drewna. Ciotka Amy poszła na tyły domu, gdzie mama Tony’ego - siostra ciotki Amy - siedziała w cieniu budynku i łuskała groch. Ilekroć mama przesunęła palcami wzdłuż strączka, ziarna spadały pęc, pęc do miski na jej kolanach. - William przywiózł żywność - powiedziała ciotka Amy. Usiadła ciężko obok mamy w fotelu z prostym oparciem i znów zaczęła się wachlować. W rzeczywistości nie była stara, lecz od czasu, gdy dosięgła jej myśl Tony’ego, wydawało się, że coś jest nie w porządku z jej ciałem i umysłem, i stale była zmęczona. - To wspaniale - powiedziała mama. Pęc, pęc wpadały pękate groszki do miski. Wszyscy w Peaksville mówili zawsze „Ach, to świetnie” lub „wspaniale”, bądź „Ależ - to kapitalna sprawa”, kiedy cokolwiek się działo, czy wspominało się o czymś, nawet jeśli to były takie nieszczęśliwe wydarzenia jak wypadki czy śmierć. Niezmiennie mówiono „wspaniale” i usiłowano skrywać prawdziwe uczucia w obawie przed odkryciem ich przez umysł Tony’ego, czego skutków nie można byłoby przewidzieć. Jak wtedy, gdy Sam, mąż pani Kent, powrócił z cmentarza, gdyż do Tony’ego, który lubił panią Kent, dotarła jej żałoba. Pęc, pęc. - Mamy dziś wieczór przy telewizorze - powiedziała ciotka Amy. - Cieszę się z tego. Tak bardzo go wyczekuję co tydzień. Ciekawe, co dziś zobaczymy? - Czy Bill przywiózł mięso? - zapytała mama. - Tak - ciotka Amy wachlowała się, spoglądając na jednostajny, mosiężny blask nieba. - Mój Boże, co za skwar! Tak bym chciała, żeby Tony dał nam odrobinę chłodu... - Amy! - Och! - Ostry ton mamy poskutkował tam, gdzie zawiódł męczeński wyraz twarzy Billa Soamesa. Ciotka Amy położyła sobie wychudłą dłoń na ustach w przesadnym lęku. - Oooch... strasznie mi przykro, kochanie. - Spojrzenie bladoniebieskich oczu przesunęło się na prawo, potem na lewo, by sprawdzić, czy Tony znajduje się w zasięgu wzroku. Nie stanowiło żadnej różnicy, czy był blisko, czy daleko; nie musiał wcale znajdować się przy kimś, żeby znać jego myśli. Zazwyczaj jednak, dopóki nie skupił uwagi na kimś konkretnym, bywał pochłonięty własnymi sprawami. Niemniej pewne rzeczy przykuwały jego uwagę; sęk w tym, że nie można było nigdy mieć pewności, co to będzie. - Ta pogoda jest po prostu przepiękna - powiedziała mama. PęC, pęC. - O, tak - odrzekła ciotka Amy. - Cudowny dzień. Za skarby świata nie chciałabym go w niczym zmienić. Pęc, pęc. Pęc, pęc. - Która godzina? - zapytała mamusia. Ciocia Amy siedziała w miejscu, z którego przez kuchenne okno mogła dostrzec budzik stojący na półce nad kuchenką. - Wpół do piątej - odpowiedziała. Pęc, pęc. - Chciałabym, żeby dzisiejszy wieczór był wyjątkowy - powiedziała mama. - Czy Bill przyniósł świeże i chude mięso na pieczeń? - Świeże i chude, kochanie, z dzisiejszego bicia. I przysłano nam najładniejszy kawałek. - Don Hollis tak się zdziwi, kiedy odkryje, że dzisiejszy wieczór przy telewizji jest także jego przyjęciem urodzinowym. - Och, wyobrażam to sobie! Jesteś pewna, że nikt mu o tym nie powiedział? - Wszyscy się zaklinali, że nie pisną słówka. - To będzie naprawdę miłe - skinęła głową ciotka Amy, patrząc gdzieś w dal za polem kukurydzy. - Przyjęcie urodzinowe. - No, dobrze... - Mama postawiła obok siebie miskę z groszkiem, wstała i otrzepała fartuch. - Muszę teraz wstawić pieczeń, a potem będziemy mogły nakryć do stołu. - Podniosła miskę. Tony wyszedł zza węgła. Nie spojrzał na mamę i ciotkę, lecz szedł dalej przez wypielęgnowany ogród - wszystkie ogrody w Peaksville były starannie, wręcz niezwykle starannie utrzymane - minął bezużyteczny zardzewiały wrak, który był kiedyś samochodem rodziny Fremontów, zgrabnie pokonał płot i szedł dalej, aż na pole kukurydzy. - Śliczny dzień, prawda? - rzuciła mama dość głośno, gdy obie szły w stronę drzwi kuchennych... Ciotka Amy znów się powachlowała. - Cudowny, kochanie. Po prostu przepiękny! Na polu Tony kroczył pomiędzy wysokimi, szeleszczącymi rzędami zielonych łodyg. Lubił zapach kukurydzy. Tej rosnącej nad głową i tej starej, zwiędłej, pod nogami, Żyzna ziemia Ohio, gęsta od chwastów i butwiejących kolb kukurydzianych, przy każdym stąpnięciu wciskała się miękko między palce jego bosych stóp. Wczorajszej nocy sprowadził deszcz, tak więc wszystko było miłe w dotyku i przyjemnie pachniało. Przeszedł na sam skraj pola i jeszcze dalej, do miejsca, gdzie zagajnik cieniście zielonych drzew pokrywał chłodną, wilgotną, ciemną ziemię, bogactwo liściastego podszycia, omszałe, bezładnie spiętrzone głazy oraz źródełko rozlewające się w przejrzystą, czystą sadzawkę. Tony lubił tu odpoczywać i przypatrywać się ptakom, owadom i małym zwierzątkom, które wokół niego szeleściły, biegały i podskakiwały. Lubił kłaść się na wznak na chłodnej ziemi, spoglądając w górę poprzez kołyszącą się nad głową zieloność, i obserwować owady migające w przyćmionych, łagodnych promieniach słońca rozciągniętych między ziemią a wierzchołkami drzew jak ukośne, rozjarzone pręty. Z jakichś powodów wolał myśli małych stworzonek tego zakątka od innych, z zewnątrz, i chociaż te, które chwytał, nie były ani zbyt wyraziste, ani zbyt zrozumiałe, potrafił wyczytać z nich wystarczająco dużo, by wiedzieć, co małe stworzonka lubią i czego pragną, toteż spędził dużo czasu kształtując zagajnik wedle ich życzeń. Z początku nie było tu źródełka, lecz kiedyś, gdy odkrył pragnienie w jednym maleńkim mózgu, skierował wody podziemne na powierzchnię przejrzystym, chłodnym strumieniem i mrugając oczami patrzył na pijące zwierzątko, dzielił jego przyjemność. Potem uformował sadzawkę, gdy odkrył w myślach jakiegoś maleństwa chęć kąpieli. Utworzył skały i groty, drzewa i krzewy, fu plamy słoneczne, a tam cienie, ponieważ odkrył w maleńkiej świadomości otaczających go stworzeń pragnienie czy też instynktowną potrzebę posiadania tego rodzaju zakątka do wypoczynku, do godów, do zabaw i do założenia gniazda. Zdawało się, że stworzenia ze wszystkich pól i pastwisk otaczających zagajnik wiedziały jakoś, że to miłe miejsce, gdyż przybywało ich całe mnóstwo; za każdym razem, gdy Tony tu przychodził, było ich więcej, niż poprzednio, a także więcej potrzeb i pragnień, które należało zaspokoić. Zawsze pojawiało się jakieś zwierzątko nowego rodzaju, jakiego jeszcze dotąd nie widział, przenikał więc jego myśli, a gdy znał już jego potrzeby, dawał mu to, czego chciało. Lubił im pomagać i lubił odczuwać ich prostą radość. Dziś, odpoczywając pod gęstym wiązem, zwrócił swe szkarłatne oczy na czerwono-czarnego ptaka, który właśnie przyleciał do zagajnika. Poćwierkał na gałęzi nad jego głową, małymi skokami poruszał się tam i z powrotem, przez maleńką głowę przebiegały mu maleńkie myśli, a gdy Tony sporządził dla niego obszerne, miękkie gniazdo, wskoczył do niego bez namysłu. Z sadzawki piło wodę smukłe zwierzę o gładkim, brunatnym, błyszczącym futerku. Tony zwrócił teraz uwagę na jego zamiary. Zwierzę myślało o mniejszym stworzeniu po drugiej stronie sadzawki, które biegło drobnymi kroczkami i ryło ziemię w poszukiwaniu owadów. Małe zwierzątko nie miało świadomości niebezpieczeństwa. Długie, brunatne stworzenie zaprzestało picia i sprężyło łapy do skoku, i wtedy Tony przeniósł je myślami do grobu na polu kukurydzy. Nie lubił takich myśli. Przypominały mu inne - te poza zagajnikiem. Dawno temu pewni ludzie tam, na zewnątrz, myśleli o nim w ten sposób. Któregoś wieczoru ukryli się i czekali na niego, gdy będzie wracał z zagajnika, a on przeniósł ich wszystkich na pole kukurydzy. Od tego czasu pozostali ludzie już tak nie myśleli, a przynajmniej niezbyt wyraziście. Ich myśli dotyczące Tony’ego czy jego otoczenia były zupełnie pogmatwane i mylące, więc nie zwracał na nie większej uwagi. Czasami lubił także pomagać ludziom, ale nie było to ani proste» ani zbyt przyjemne. W ich myślach nigdy nie było wdzięczności, gdy im pomógł, lecz po prostu istny zamęt. Toteż spędzał więcej czasu tutaj. Jeszcze przez chwilę obserwował wszystkie ptaki, owady i zwierzęta, a potem zaczął zabawę z ptakiem, każąc mu dotąd wzlatywać w górę, pikować w dół i okrążać z zawrotną szybkością pnie drzew, póki przypadkiem nie nakierował go na skałę, w chwili gdy przelotnie go zainteresował jakiś inny ptak. Rozdrażniony, umieścił myślą skałę w grobie na polu, lecz nie mógł już nic zrobić z samym ptakiem. Nie dlatego, że ptak już nie żył - choć tak rzeczywiście było - lecz ze względu na złamane skrzydło. Tony wrócił więc do domu. Nie miał chęci na ponowny spacer przez pole kukurydzy, więc po prostu znalazł się w domu, od razu w piwnicy. Tu, na dole, było przyjemnie. Miło, ciemno i wilgotno; czuło się też pewną woń, bo kiedyś mama stawiała konfitury na półkę ciągnącą się wzdłuż najodleglejszej ściany, lecz potem przestała schodzić na dół, odkąd Tony zaczął tu spędzać czas, a konfitury zepsuły się, wyciekły i rozlały na klepisku. Tony lubił ten zapach. Schwytał następnego szczura wywołując woń sera, a po zabawie odprawił go myślą do grobu i pogrzebał tuż obok dużego zwierzęcia, które wcześniej uśmiercił w zagajniku. Ciotka Amy nie cierpiała szczurów, więc dużo ich zabijał, ze względu na to, że ją właśnie lubił najbardziej spośród wszystkich i czasami robił dla niej to, czego pragnęła. Jej myśli miały najwięcej wspólnego z myślami zwierzątek, które przychodziły do zagajnika. Od dłuższego czasu ani razu nie myślała o nim źle. Po zabawie ze szczurem zajął się dużym czarnym pająkiem w rogu pod schodami, którego zmusił do biegu tam i z powrotem, aż pajęczyna drżała i połyskiwała w świetle płynącym z okienka, niczym odbicie w srebrzystej wodzie. Później wpędzał w nią muszki, aż pająk zaczął biegać jak oszalały, próbujące wszystkie omotać. Udało mu się, gdyż przepadał za muchami, a jego myśli były bardziej wyraziste niż ich. W tym, że tak lubił muchy, kryło się coś niedobrego, lecz było to mało wyraźne, a poza tym ciocia Amy także ich nie cierpiała. Usłyszał kroki nad głową - to mama krzątała się po kuchni. Mrugnął szkarłatnym wzrokiem i już prawie się zdecydował, by ją unieruchomić i uciszyć, lecz ostatecznie przeniósł się na poddasze rzuciwszy okiem przez okrągłe okienko na frontowy trawnik, przykrytą pyłem drogę i dalej, na falujące pole pszenicy Hendersona, zwinął się w nieprawdopodobny wręcz kształt i niemal zasnął. Usłyszał myśl mamy, że ludzie wkrótce zaczną się schodzić na telewizję. Głębiej zapadł w sen. Cieszyły go wieczory przy telewizorze. Ciotka Amy zawsze uwielbiała telewizję, dlatego kiedyś trochę ją wymyślił dla jej przyjemności. Było wówczas w domu parę osób i ciocia poczuła się zawiedziona, gdy goście zapragnęli wyjść. Tony zrobił im coś za to i teraz przychodzili już wszyscy. Tony lubił być wtedy ośrodkiem zainteresowania zebranych. Zmęczony, brudny i pokryty krwią ojciec Tony’ego wrócił do domu około wpół do siódmej. Był wraz z innymi aż na pastwisku Dunna; pomagał w wyborze krowy, która miała pójść na rzeź tego miesiąca, sam dokonał dzieła, po czym poćwiartował mięso i zasolił je w chłodni Soamesa. Nie było to zajęcie, o które by zabiegał, ale kolej przychodziła na każdego z mężczyzn. Wczoraj pomagał skosić pszenicę starego McIntyre’a, jutro zaś zaczną młockę. Ręcznie. Wszystko w Peaksville trzeba było robić ręcznie. Pocałował żonę w policzek i usiadł przy kuchennym stole. Uśmiechnął się i zapytał: - Gdzie Tony? - Gdzieś w pobliżu - odpowiedziała mama. Ciotka Amy stała nad płytą kuchenną, pod którą płonęły drwa; mieszała groszek w dużym garnku. Mama podeszła do piekarnika, otworzyła go i podlała pieczeń sosem. - To był wspaniały dzień - powiedział tata. Zupełnie machinalnie. Potem spojrzał na dużą miskę i stolnicę, i z lubością wciągnął w nozdrza zapach surowego ciasta. - Mniam, mniam, jestem tak głodny, że sam mógłbym zjeść cały bochenek - powiedział. - Czy nikt nie mówił Danowi Hollisowi o jego przyjęciu urodzinowym? - zapytała go żona. - Skądże znowu, nie puściliśmy pary z ust. - Mamy dla niego wspaniałą niespodziankę! - Tak? Jaką? - No więc... wiesz przecież, jak Dan ogromnie lubi muzykę. A w zeszłym tygodniu Thelma Dunn znalazła na poddaszu płytkę! - Niemożliwe! - Ależ tak! I poprosiłyśmy Ethel, żeby wybadała, rozumiesz, nie wprost, czy on ma już tę płytę. Powiedział, że nie. Czy to nie cudowna niespodzianka? - O, tak, na pewno. Co to za płyta? - To Perry Como; śpiewa „Promyk słońca”. - O, do licha. Zawsze lubiłem tę melodię. - Na stole leżało kilka surowych marchewek. Tata wziął do ręki jedną, niedużą, potarł o pierś i odgryzł kawałek. - Jak Thelmie udało się na nią trafić? - No, wiesz przecież... gdy się rozglądała za nowymi rzeczami. - Mmm - tata żuł marchewkę. - Słuchaj, kto ma ten obraz, który niedawno znaleźliśmy? Ten stary kliper pod żaglami... - Jest u Smithów. W następnym tygodniu dostaną go Sipichowie i przekażą Smithem pozytywkę starego McIntyre’a, a my damy Sipichom... - i mama zaczęła wyliczać porządek, w jakim rzeczy miały przejść z rąk do rąk za pośrednictwem kobiet mających się spotkać w kościele w najbliższą niedzielę. Skinął głową. - Wygląda na to, że chyba za prędko do nas nie dotrze. Słuchaj, kochanie, mogłabyś spróbować wziąć z powrotem ten kryminał od Reillych? Miałem cały tydzień zajęty, gdyśmy go dostali, i nie zdołałem doczytać paru opowiadań. - Spróbuję - odpowiedziała jego żona z powątpiewaniem. - Ale doszły mnie słuchy, że van Husenowie mają stereoskop, który odkryli w piwnicy. - W jej głosie pojawiła się nuta oskarżycielska. - I pomyśleć, że trzymali go całe dwa miesiące, zanim komukolwiek o nim wspomnieli... - Coś takiego - powiedział tatuś wyglądając na zainteresowanego. - To też byłoby ciekawe. Dużo mają zdjęć? - Tak sądzę. Dowiem się w niedzielę. Chciałabym go dostać, ale ciągle jesteśmy dłużni van Husenom za ich kanarka. Nie mam pojęcia, dlaczego ten ptak musiał wybrać akurat nasz dom, żeby zdechnąć... pewnie był już chory, kiedy go dostaliśmy. A teraz Betty van Husen nie daje się zadowolić byle czym - napomknęła nawet, że chciałaby na trochę nasze pianino, wyobraź to sobie! - No dobrze, kochanie, postaraj się o ten stereoskop, albo o coś innego, jeśli uznasz, że to nam się spodoba. - W końcu udało mu się przełknąć marchewkę. Była odrobinę niedojrzała i twarda. Kaprysy pogodowe Tony’ego sprawiały, że ludzie nigdy nie wiedzieli, co obrodzi, a co nie, ani jaki kształt przybiorą plony, jeśli będzie urodzaj. Mogli tylko jak najwięcej siać i sadzić, i zawsze wystarczająco dużo czegoś zdołało obrodzić w każdej porze roku, by można się było tym wyżywić. Tylko raz się zdarzyła nadprodukcja zboża. Ściągano je całymi tonami na skraj Peaksville i zrzucano w nicość. W przeciwnym wypadku nie byłoby czym oddychać, gdyby zaczęło się psuć. - Widzisz - kontynuował tata - miło przecież mieć wokół siebie parę nowych rzeczy i wyobrażać sobie przy tym, że są ich jeszcze prawdopodobnie całe krocie, nie odkryte przez nikogo w piwnicach, na poddaszach i w szopach, i gdzieś głęboko, za czymś innym. To nam jakoś pomaga, jeśli cokolwiek może nam pomóc... - Ciii...! - Mama rozejrzała się nerwowo. - Och! - powiedział tatuś, Uśmiechając się pospiesznie. - Wszystko w porządku! Nowe rzeczy są wspaniałe! Tak miło jest mieć u siebie coś, czego się nigdy dotąd nie widziało, i zdawać sobie sprawę, że przedmiot ofiarowany komuś innemu sprawia mu ogromną radość - to naprawdę wspaniałe. - Wspaniałe - powtórzyła jak echo jego żona. - Już wkrótce - wtrąciła ciotka Amy od strony kuchenki - nie będzie żadnych nowych rzeczy. Odkryjemy wszystko, co jest do odnalezienia. Mój Boże, to będzie straszne... - Ależ, Amy! - Taaak... - jej wyblakłe, płytkie oczy utkwiły w jednym punkcie, co stanowiło oznakę nawracającego roztargnienia. - Jaka szkoda - nic nowego... - Nie wolno ci mówić w ten sposób - powiedziała mama drżąc cała. - Przestań, Amy! - To wspaniałe - powiedział tatuś dobrze znanym, donośnym głosem-do-usłyszenia. - To wspaniale tak mówić. Wszystko gra, kochanie, nie widzisz? To dla swojego dobra Amy może mówić, jak chce. To dla niej dobrze, jeśli kiepsko się czuje. Wszystko jest w porządku. Wszystko musi być w porządku. Matka Tony’ego była blada. Zbladła też i ciotka Amy - niebezpieczeństwo tej chwili nagle dotarło do jej zamglonej świadomości. Niekiedy trudno było tak pokierować słowami, by nie wywołały katastrofy. Po prostu nigdy nic nie było wiadomo. O tylu sprawach było rozsądniej nic nie mówić ani nawet myśleć, ale protest z powodu mówienia, czy myślenia o nich też mógł przynieść fatalny skutek, jeśli Tony go dosłyszał i zdecydował coś z tym zrobić. Nigdy nie można było przewidzieć, co Tony wymyśli. Wszystko musiało być wspaniałe. Musiało być znakomite takie, jakie było, jeśli nawet nie było. I to zawsze. Każda zmiana mogłaby wywołać złe skutki. Wręcz ogromnie niebezpieczne. - Ach, mój Boże, ale oczywiście, że to dobrze - powiedziała mama. - Możesz mówić, jak chcesz, Amy, i wszystko będzie świetnie. Oczywiście, musisz pamiętać, że ten czy inny sposób wypowiadania się może być lepszy od reszty... Ciotka Amy mieszała groszek, a w jej bladych oczach krył się lęk. - Tak, tak - powiedziała. - Ale nie jestem teraz w nastroju do rozmowy. T... to wspaniale, że nie chce mi się terae nic mówić. Ze znużeniem w głosie i z uśmiechem na twarzy tata oznajmił: - Idę się umyć. Goście zaczęli się schodzić koło ósmej. Do tego czasu duży stół w jadalni był już nakryty, podobnie jak i dwa inne stojące z boku. Paliły się świece, krzesła stały na swoich miejscach, a tata rozpalił duży ogień w kominku. Pierwsi zjawili się John i Mary Sipichowie. John włożył swój odświętny garnitur; po dniu pracy na pastwisku McIntyre’a był już wyszorowany i zaróżowiony na twarzy. Garnitur miał gładko wyprasowany, lecz przetarty na łokciach i mankietach. Stary McIntyre pracował nad warsztatem tkackim, budując go według podręczników szkolnych, ale jak dotąd sprawa posuwała się wolno. I choć znał się na stolarce, warsztat był jednak trudną rzeczą, gdy się nie miało metalowych części. Z początku McIntyre zaliczał się do tych, którzy pragnęli nakłonić Tony’ego do dostarczania niezbędnych im produktów, takich jak ubrania, konserwy, lekarstwa i benzyna. Od tamtej pory uważał, że to, co przydarzyło się całej rodzinie Terrance’ów i Joe Kinneyowi, nastąpiło z jego winy i pracował usilnie nad tym, by jakoś wynagrodzić tę krzywdę pozostałym. Odtąd już nikt nie usiłował namawiać Tony’ego do zrobienia czegokolwiek. Mary Sipich była drobną i pogodną kobietą, ubraną w niewyszukaną sukienkę. Natychmiast zabrała się do pomocy mamie i ciotce Amy w końcowych przygotowaniach do kolacji. Następnie przybyli Smithowie i Dunnowie, którzy sąsiadowali ze sobą w dole drogi, tylko o parę metrów od nicości. Przyjechali wozem Smithów zaprzęgniętym w ich starego konia. Za nimi zjawili się Reilly’owie, którzy nadeszli przez pogrążone w ciemności pola pszenicy, i dopiero wtedy wieczór zaczął się na dobre. Pat Reilly zasiadł przy dużym pianinie i zaczął grać popularne melodie z nut na luźnych kartach. Grał miękko, z największą ekspresją, na jaką go było stać, i... nikt nie śpiewał. Tony ogromnie lubił dźwięk pianina, ale bez śpiewu; często zdarzało mu się przyjść z piwnicy czy zejść z poddasza, czy też po prostu się pojawić, siąść na wierzchu pianina i kiwać głową, podczas gdy Pat grał „Ukochaną”, czy „Bulwar rozwianych marzeń”, czy „Noc i dzień”. Wydawało się, że gustował w balladach, piosenkach o słodkim brzmieniu, lecz gdy raz ktoś podchwycił melodię. Tony spojrzał w dół ze szczytu pianina i zrobił coś takiego, co odtąd odstraszało wszystkich od śpiewu. Później ustalono, że Tony usłyszał najpierw pianino, nim jeszcze ktokolwiek próbował wtórować, więc potem wszystko inne dodane do tego wrażenia nie brzmiało właściwie i odbierało mu całą przyjemność. Tak więc każdego wieczoru przy telewizji Pat grywał na pianinie i tp był wstęp do spotkania. I niezależnie od tego, gdzie Tony wtedy przebywał, muzyka wprawiała go w dobry nastrój i wiedział, że wszyscy zbierają się na telewizję i czekają na niego. Do wpół do dziewiątej dotarli już wszyscy, z wyjątkiem siedemnaściorga dzieci i pani Soames, która sprawowała nad nimi pieczę w budynku szkoły na drugim końcu wsi. Dzieciom z Peaksville było absolutnie wzbronione zbliżać się do domu Fremontów, odkąd mały Fred Smith próbował mocować się z Tonym. Młodszym dzieciom w ogóle nawet nie wspomniano o Tonym. Inne albo w większości o nim zapomniały, albo też powiedziano im, że to miły i sympatyczny gnom, ale pod żadnym pozorem nie wolno się do niego zbliżać. Dan i Ethel Hollisowie przyszli spóźnieni, a sam Dan wmaszerował do pokoju, zupełnie nie podejrzewając, co się święci. Pat Reilly grał na pianinie, dopóki nie rozbolały go ręce - w końcu nieźle się już tego dnia napracowały - a potem wszyscy zebrali się wokół, by życzyć Danowi wszystkiego najlepszego. - O, do licha - Dan wyszczerzył zęby w uśmiechu - co za niespodzianka, nic a nic nie podejrzewałem... A to ci dopiero... pierwsza klasa! Wszyscy wręczali mu prezenty urodzinowe, w większości wypadków wykonane ręcznie, choć znalazło się i parę takich, które przedtem stanowiły czyjąś własność, a teraz zmieniły właściciela. John Sipich dał mu wisiorek do zegarka wycięty ręcznie z kawałka hikory. Zegarek Dana odmówił mu posłuszeństwa rok czy dwa temu, a w osadzie nie było nikogo, kto podjąłby się naprawy. Niemniej Dan nadal go nosił, ponieważ zegarek należał niegdyś do jego dziadka i był pięknym, masywnym antykiem ze złota i srebra. A teraz przyczepił wisiorek do łańcuszka, podczas gdy wszyscy się śmiali i mówili, że John nieźle sobie poradził ze snycerką. Później Mary Sipich dała mu krawat zrobiony na drutach, a Dan zaraz go włożył, zdejmując ten, w którym przyszedł. Reilly’awie podarowali mu własnej roboty pudełko na rozmaite rzeczy. Nie wyjaśniali, jakie rzeczy mieli na myśli, lecz Dan powiedział, że będzie w nim trzymał swe osobiste kosztowności. Reilly’owie przerobili w tym celu pudełko od cygar; z wielką ostrożnością usunęli wewnętrzną warstwę papieru i wysłali wnętrze aksamitem. Zewnętrzna część została wypolerowana i wyrzeźbiona z dużą starannością, choć niezbyt wprawnie, przez Pata, ale jego pracę też pochwalono. Dan Hollis otrzymał dużo innych prezentów - fajkę, sznurowadła, szpilkę do krawata, parę skarpetek zrobionych na drutach, cukierki oraz podwiązki przerobione ze starych szelek. Z ogromną przyjemnością odwijał każdy z tych prezentów i nosił ich na sobie tyle na raz, ile mógł, nawet podwiązki. Zapalił fajkę i oznajmił, że jeszcze nigdy dotąd fajka mu aż tak bardzo nie smakowała, co było niezupełnie zgodne z prawdą, ponieważ fajki jeszcze odpowiednio nie wypalono. Leżała u Pete’a Mannersa, odkąd ten otrzymał ją w podarunku od jakiegoś krewnego spoza osady, który nie wiedział o tym, że Pete przestał palić. Dan pieczołowicie nabił fajkę tytoniem. Tytoń był drogocenny. Tak się szczęśliwie złożyło, że Pat Reilly spróbował jego uprawy na podwórku za domem niedługo przedtem, zanim z Peaksville zdarzyło się to, co się zdarzyło. Tytoń nie rósł dobrze, a poza tym trzeba go było suszyć, rozdrabniać i tym podobne, więc była to po prostu rzecz drogocenna. Wszyscy mieszkańcy wioski używali drewnianych cygarniczek wyrabianych przez starego McIntyre’a, żeby nie marnować niedopałków. Thelma Dunn, jako ostatnia, podarowała Danowi Hollisowi znalezioną płytę. Oczy Dana powlekła mgiełka, zanim jeszcze otworzył pakunek. Zorientował się, że to płyta. - Boziu - powiedział cicho. - Co to za nagranie? Aż boję się spojrzeć... - Nie masz jej, kochanie - powiedziała Ethel Hollis z uśmiechem. - Już nie pamiętasz, że pytałam cię o „Promyk słońca”? - O Boże - powiedział znowu Dan. Ostrożnie zdjął opakowanie i stał tak pieszcząc płytę, przesuwając swymi dłońmi po zużytych rowkach, pociętych maluteńkimi, poprzecznymi ryskami. Spojrzał dokoła, oczy mu błyszczały, a wszyscy odpowiedzieli mu uśmiechem, zdając sobie sprawę, jak bardzo jest uradowany. - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, kochanie - powiedziała Ethel zarzucając mu ramiona na szyję i całując. Trzymał kurczowo płytę obiema rękami odsuwając ją trochę dalej na bok, gdy Ethel przytuliła się do niego mocniej. - Hej! - rzucił ze śmiechem, odchylając głowę do tyłu. - Uważaj, trzymam bezcenny przedmiot! - Spojrzał ponownie dokoła, ponad ramionami żony, które nadal oplatały mu szyję. W jego oczach tliło się pożądanie. - Słuchaj... czy nie wydaje ci się, że moglibyśmy jej posłuchać? O Boże, co bym dał za to, żeby usłyszeć trochę nowej muzyki... tylko pierwszą część, w wykonaniu orkiestry, zanim włączy się Como? Twarze spoważniały. Po jakiejś minucie John Sipich powiedział: - Nie wydaje mi się, żeby to było właściwe, Dan. Mimo wszystko nie wiemy, kiedy wchodzi głos - byłoby to zbytnie ryzyko. Będzie lepiej, jeśli zaczekasz z tym do powrotu do domu. Dan Hollis odłożył niechętnie płytę na blat kredensu obok wszystkich pozostałych prezentów. - To wspaniale - powiedział automatycznie, lecz z zawodem w głosie - że nie mogę jej tu posłuchać. - O, tak - odpowiedział Sipich. - To dobrze. - I by zrównoważyć rozczarowanie w głosie Dana, powtórzył: - To wspaniale. Jedli kolację przy blasku świec padającym na ich uśmiechnięte twarze, aż zjedli wszystko, do ostatniej kropelki wybornego sosu. Obsypali pochwałami mamę i ciotkę Amy za pieczeń wołową, marchewkę z groszkiem i delikatną kukurydzę. Nie pochodziła ona naturalnie z pola Fremontów - wszyscy wiedzieli, co się tam znajdowało, i pole zarastało chwastami. Później spałaszowali deser - ciasteczka i lody domowej roboty. Następnie rozsiedli się wygodnie i gawędzili sobie w migotliwym świetle świec, czekając na telewizję. I nigdy nie bywało zbyt wiele mamrotania w trakcie wieczorów przy telewizorze - wszyscy przychodzili do Fremontów, zasiadali do dobrej kolacji i to było miłe, a później następowała telewizja, ale nikt nie miał o niej specjalnie wygórowanej opinii - po prostu należało ją cierpliwie znieść. Tak więc bywały to dość sympatyczne spotkania, pomijając fakt, że tak samo należało zwracać baczną uwagę na to, co się mówiło, jak gdziekolwiek indziej. Jeśli przyszła ci do głowy jakaś niebezpieczna myśl, zaczynałeś mruczeć, nawet w samym środku zdania. W tym czasie pozostali nie zwracali po prostu na ciebie uwagi, do momentu gdy znów nie poczułeś się szczęśliwszy i nie zaprzestałeś mamrotać. Tony lubił wieczory przy telewizorze. W ciągu całego ostatniego roku zdarzyło mu się zrobić coś okropnego tylko dwa lub trzy razy podczas takich wieczorów. Mama postawiła na stole butelkę brandy i każdy wypił po malutkim kieliszeczku. Alkohol był jeszcze cenniejszy od tytoniu. Mieszkańcy Peaksville mogli wprawdzie robić wino, ale winogrona nie były odpowiednie, a już z pewnością nie metody, więc efekt był mierny. We wsi znajdowało się jedynie parę butelek prawdziwego alkoholu - cztery butelki żytniówki, trzy - szkockiej, trzy - brandy, dziewięć - prawdziwego wina, oraz przeznaczone wyłącznie na okazje weselne pół butelki Drambuie należące do starego McIntyre’a. Gdy się je opróżni, nie zostanie nic. Później każdy żałował, że ta butelka w ogóle się pojawiła. A to dlatego, że Dan Hollis wypił więcej brandy, niż powinien, i zmieszał ją z ogromną ilością wina domowej roboty. Nikt wówczas nie zwrócił na to uwagi, gdyż Dan nic specjalnie po sobie nie pokazywał, a poza tym było to jego przyjęcie urodzinowe, i to bardzo udane, Tony zaś lubił takie zgromadzenia i nie powinien znaleźć żadnego powodu, by coś zrobić, nawet jeśli cokolwiek usłyszał. Lecz Dan się wstawił i postąpił jak głupiec. Gdyby w porę zauważono, na co się zanosi, wyprowadzono by go na mały spacer. Najpierw wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że Dan przestał się śmiać w samym środku opowiadania o tym, jak Thelma Dunn znalazła płytę Perry’ego Como i upuściła ją, a płyta nie pękła, gdyż Thelma rzuciła się tak szybko, jak nigdy przedtem, i błyskawicznie pochwyciła ją w locie. Dan znów tulił do siebie płytę i patrzył tęsknie na gramofon Fremontów znajdujący się w rogu pokoju. Nagle śmiech się urwał, twarz Dana stała się najpierw zuchwała, a potem nieprzyjemna, gdy powiedział: - A niech to szlag! W pokoju natychmiast zapadło martwe milczenie. Stało się tak cicho, że można było usłyszeć dochodzące z holu cykanie stojącego zegara. Pat Reilly, grający delikatnie na pianinie, przerwał, a jego dłonie zawisły nad pożółkłymi klawiszami. Świece na stole w jadalni zamrugały w chłodnym powiewie, który przeniknął przez firanki. - Graj dalej. Pat - powiedział przytłumionym głosem ojciec Tony’ego. Pat zaczął od nowa. Grał „Noc i dzień”, ale zerkał na Dana stojącego z boku i gubił nuty. Dan stał pośrodku pokoju, trzymając płytę. W drugiej ręce ściskał kieliszek brandy tak mocno, że ręka mu drżała. Wszyscy patrzyli na niego. - A niech to szlag! - powtórzył w taki sposób, że brzmiało to jak brzydkie słowo. Pastor Younger, który rozmawiał z mamą i ciotką Amy przy drzwiach jadalni, zaczął się modlić. Dłonie złożył razem, a oczy miał zamknięte. John Sipich wysunął się do przodu. - Słuchaj, Dan, to dobrze, że tak mówisz. Ale przecież nie musisz za wiele mówić, chyba rozumiesz, prawda? Dan strząsnął z ramienia rękę Sipicha. - Nie mogę sobie nawet puścić własnej płyty - powiedział donośnie. Spojrzał z góry na płytę, a następnie na twarze dokoła. - A niech to szła g... Rzucił o ścianę kieliszkiem pełnym brandy. Płyn rozprysnął się i spłynął strużkami po tapecie. Kilka kobiet gwałtownie złapało oddech. - Dan - wyszeptał Sipich. - Dan, uspokój się... Pat Reilly grał „Noc i dzień” coraz głośniej, usiłując przytłumić dźwięki rozmowy. Jednak gdyby Tony słuchał, w niczym by to nie pomogło. Dan Hollis podszedł do pianina i stanął przy ramieniu Pata, chwiejąc się lekko. - Pat - powiedział. - Nie graj tego. Zagraj to. I zaczął śpiewać cicho, chrapliwie, żałośnie: - „Sto lat... sto lat... niech żyje... żyje nam...”. - Dan! - krzyknęła Ethel Hollis. Usiłowała przebiec przez pokój, by znaleźć się przy mężu. Mary Sipich schwyciła ją za ramię i powstrzymała. - Dan! - krzyknęła ponownie Ethel. - Przes... - Ciiicho bądź! - syknęła Mary Sipich i popchnęła ją w kierunku któregoś z mężczyzn, który powstrzymał Ethel i położył jej dłoń na ustach. - „Niech żyje Danny nam” - śpiewał Dan. - „Niech żyje nam!” - Urwał i spojrzał w dół na Reilly’ego. - Zagraj to. Pat. Zagraj, żebym mógł dobrze zaśpiewać. Wiesz, że jeśli ktoś mi nie zagra, to nie umiem pociągnąć melodii! Pat Reilly położył dłonie na klawiaturze i rozpoczął „Ukochaną” w powolnym rytmie walca, jak to lubił Tony. Twarz mu zbielała, ręce poruszały się niepewnie. Dan Hollis wpatrywał się w odległe drzwi jadalni. Stała w nich matka, a za moment dołączył do niej ojciec Tony’ego. - To wy daliście mu życie - powiedział. Łzy migotały mu na policzkach, gdy padało na nie światło świec. - Musieliście go począć i wydać na świat. Zamknął oczy, co wycisnęło z nich łzy, jak krople soku. Zaśpiewał głośno: - „Ma ukochana... promyku słońca... szczęściem wzbogacasz... me szare dnie...” Do pokoju wszedł Tony. Pat urwał. Zastygł bez ruchu. Wszyscy trwali nieporuszeni. Powiew wiatru szeleścił firankami. Ethel Hollis nie była w stanie nawet wydać z - siebie głosu. Zemdlała. - „Proszę zostań... ocal szczęście... me...” - drżący głos Dana zamarł całkowicie. Oczy mu się rozszerzyły. Obie ręce wyciągnął przed siebie. W. jednej tkwił pusty kieliszek, w drugiej - płyta. Czknął i powiedział: - Nie... - Zły człowiek - powiedział Tony i myślą zmienił Dana w coś, czemu nikt by nie dał wiary, a potem przeniósł go do grobu, hen, głęboko na polu kukurydzy. Kieliszek i płyta z głuchym hukiem spadły na dywanik. Żadne się nie rozbiło. Szkarłatne spojrzenie Tony’ego okrążyło pokój: Niektóre osoby zaczęły mamrotać. Wszyscy usiłowali się uśmiechać. Odgłos mamrotania wypełniał pokój i zabrzmiał jak echo aprobaty. Ponad ogólny pomruk wybił się jeden, czy dwa dźwięczne głosy: - To wspaniałe - powiedział John Sipich. - Doskonałe - powiedział z uśmiechem ojciec Tony’ego. Miał większą wprawę w uśmiechaniu się niż inni. - Cudowne. - Na medal... po prostu na medal... - powiedział Pat Reilly. Łzy kapały mu z nosa i oczu; znów zaczął cicho grać na pianinie, a jego drżące dłonie wyszukiwały melodię „Nocy i dnia”. Tony wspiął się na szczyt pianina i Pat grał jeszcze przez dwie godziny. Później oglądali telewizję. Wszyscy przeszli do frontowego pokoju, zapalili tylko kilka świeczek, przyciągnęli krzesła i fotele bliżej telewizora. Aparat miał mały ekran i nie każdy mógł siedzieć tak blisko, żeby dobrze widzieć, ale to nie było mało istotne. Nawet go nie włączali. I tak by nie działał, bo Peaksville było pozbawione elektryczności. Siedzieli więc tylko w ciszy i wpatrywali się w splatające się, wijące, migotliwe kształty na ekranie, i słuchali dźwięków płynących z głośnika, przy czym żadne z nich nie miało pojęcia, o co chodzi. Nigdy nie znajdowali w tym sensu. I zawsze było tak samo. - To naprawdę miłe - powiedziała kiedyś ciocia Amy, z bladymi oczami utkwionymi w bezsensowne błyski i cienie. - Ale chyba wolałam mieć jednak miasta naokoło, bo wtedy mogła do nas dotrzeć prawdziwa... - Ależ, Amy! - powiedziała mama. - To dobrze, że tak mówisz. Bardzo dobrze. Ale jak możesz w ten sposób myśleć? Przecież taka telewizja jest o wiele lepsza od tego wszystkiego, co zwykle odbieraliśmy! - Tak - zawtórował John Sipich. - To znakomite. To był najlepszy program, jaki dotąd widzieliśmy! Siedział na sofie i wraz z dwoma innymi mężczyznami przyciskał Ethel Hollis do poduszek, przytrzymując ją za nogi i ramiona i trzymając dłonie na jej ustach, tak by nie zaczęła znowu krzyczeć. - Naprawdę wspaniały! - powtórzył. Mama wyjrzała przez frontowe okno na ciemną drogę i dalej - na ciemne pole pszenicy Hendersona, a potem ku rozległej, bezkresnej, szarej nicości, w której Peaksville - maleńka osada - unosiła się jak duch; ku nicości, co ujawniała się z większą mocą w nocy, gdy dobiegł już końca mosiężnej barwy dzień Tony’ego. I nie miało sensu się zastanawiać, gdzie się wszyscy znajdują... absolutnie nie miało sensu. Peaksville było gdzieś. Gdzieś z dala od świata. Było tam, gdzie znalazło się owego dnia trzy lata temu, kiedy Tony wypełzł z jej łona, a stary doktor Bates - niech odpoczywa w spokoju - krzyknął, upuścił go i próbował uśmiercić; wtedy Tony zakwilił i... stało się. Przeniósł gdzieś wioskę - albo też zniszczył resztę świata, a pozostawił jedynie wioskę - tego już nikt nie umiał rozstrzygnąć. Rozważania na ten temat nie wychodziły na dobre. Absolutnie nic nie wychodziło im na dobre, z wyjątkiem takiego życia, na jakie są i będą zawsze skazani, jeśli Tony na to przystanie. Przemknęło jej przez głowę, że takie myśli są niebezpieczne. Zaczęła mruczeć do siebie. Inni również zaczęli mamrotać. Było oczywiste, że wszyscy mieli podobne myśli. Mężczyźni na kanapie szeptali i szeptali coś do Ethel Hollis, a gdy cofnęli ręce, Ethel także zaczęła mruczeć pod nosem. I póki Tony siedział na telewizorze i pokazywał im telewizję, wszyscy siedzieli wokół, mamrotali do siebie i wpatrywali się w bezsensowne, migotliwe kształty do późnej nocy. Następnego dnia spadł śnieg i wymroził połowę zbiorów, ale - był to wspaniały dzień.