Jerzy Grzybowski Przed wami małżeństwo WYDAWNICTWO M Jerzy Grzybowski Przed wami małżeństwo Z doświadczeń Wieczorów dla Zakochanych Wydawnictwo M Kraków 2004 Redakcja techniczna: Ewa Czyżowska Łamanie: Joanna Łazarów _ „ , i Korekta: r Marcin Kicki Okładka: Pracownia AA Imprimatur Kuria Metropolitalna w Krakowie t łan Szkodoń, Vic. Gen. ks. Jan Dyduch, Kanclerz ks. dr Wacław Gubala, Cenzor Nr 1446/2004, Kraków, dnia 14 czerwca 2004 r. © Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2004 ISBN 83-7221-838-2 Wydawnictwo M ul. Łukasiewicza 1, 31-429 Kraków tel. (012) 61-77-590 dz. handlowy (012) 61-77-591, 61-77-592 www.wydawnictwom.pl e-mail: wydawnictwom@wydawnictwom.pl Wstęp Zwracam się do Was, kochani i kochający siebie nawzajem, którzy chodzicie ze sobą lub może już podjęliście decyzję o mał- żeństwie. Doświadczacie, że przeżywanie uczuć zakochania, fas- cynacji, namiętności, podziwu dla drugiego człowieka i radości z tym związanej jest piękne, twórcze, odsłania zupełnie nowe płaszczyzny życia! Jest wam razem dobrze. Miłość skłania was do podjęcia decyzji o wspólnej wędrówce przez życie. Dobrze, że tak się dzieje, bo pragnienie miłości trwałej, przezwyciężającej samo- tność ludzką, spełniającej się w odnalezieniu w odmiennej płci wiernego współwędrowcy na dobre i złe jest wpisane w naturalny porządek świata. Mężczyzna i kobieta, rozpoczynający tę wędrów- kę, są przekonani o swojej niepowtarzalności, wyjątkowości jako para. Wierzą, że uda im się uchronić ich miłość od zagrożeń i uniknąć życiowych katastrof. Tymczasem po ludzku patrząc, wydaje się to niemożliwe wobec rosnących zagrożeń, tempa życia i pokus, którym trudno się oprzeć, wobec braku przygotowania do wspólnego życia. W okresie „chodzenia ze sobą" i w narzeczeńst- wie staracie się poznawać siebie na tyle dobrze, by uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest się zdolnym podjąć ryzyko wspólnego życia. W tej książce chcę zaproponować dwa drogo- wskazy, które mogą pomóc w odpowiedzeniu sobie na to pytanie, a także ułatwić start do wspólnego życia. Drogowskaz pierwszy: Poznawanie siebie nawzajem poprzez dialog prowadzony z przyjęciem określonych zasad. Drogowskaz drugi: Zawierzenie swojego życia Bogu, który jest źródłem wszelkiej miłości. My - czyli ja i moja żona Irenka - mamy za sobą ponad trzydzieści lat małżeństwa i pomimo wielu trudności w porozumie- niu, normalnych, niebędących niczym nadzwyczajnym w życiu dwojga ludzi, odczuwamy dziś, że nasze życie było i jest piękne, że otrzymaliśmy od Pana Boga więcej, niż się spodziewaliśmy. Przede wszystkim dzięki poznawaniu, czym jest dialog i czym jest sakrament małżeństwa. Od ponad dwudziestu pięciu lat rozwijamy ruch rekolekcyjny Spotkania Małżeńskie, wraz z któ- rym dojrzewało nasze własne małżeństwo. Ważną częścią naszej pracy są Wieczory dla Zakochanych - program przygotowujący do przyjęcia sakramentu małżeństwa, oparty na dialogu narze- czonych, który pozwala podjąć ostateczną decyzję o wspólnym życiu i staniu się przedziwną rzeczywistością, jaką jest małżeń- stwo sakramentalne. Ojciec Święty Jan Paweł II pisał w adhorta- cji Familiaris consortio, że miłość małżeńska zawiera jakąś cał- kowitość, w którą wchodzą wszystkie elementy osoby - impulsy ciała i instynktu, siła uczuć i przywiązania, dążenie ducha i woli. Miłość zmierza do jedności głęboko osobowej, która nie tyłko łączy w jedno ciało, ale prowadzi do tego, by było tylko jedno serce i jedna dusza. Wymaga ona nierozerwalności i wierności w całkowitym wzajemnym obdarowaniu i otwiera się ku płodności. Jednym sło- wem, chodzi o normalne cechy charakterystyczne dla każdej natu- ralnej miłości małżeńskiej, ale w nowym znaczeniu, gdyż sakrament nie tylko je oczyszcza i wzmacnia, ale wynosi tak, że stają się wyrazem wartości prawdziwie chrześcijańskich (Famiłiaris consor- tio, 13). Te słowa są mi bardzo bliskie, bo bardzo doceniamy w przygotowaniu do małżeństwa, jak zresztą w całych Spot- kaniach Małżeńskich, naturalne cechy osobowości, właśnie impul- sy ciała i instynktu, siłę uczuć i przywiązania. Dlatego ważnym punktem oparcia naszej pracy jest także znane powiedzenie św. Augustyna, że łaska buduje na naturze. Doświadczyliśmy sami i doświadczają tego małżeństwa związane ze Spotkaniami Małżeń- skimi, że sakrament wzmacnia naturalne cechy osobowości tak, że stają się — jak czytamy w Familiaris consortio - wyrazem wartości prawdziwie chrześcijańskich. Dlatego w tej książce dużo będzie o „naturze" narzeczeńskiego i małżeńskiego życia. Ale o sakra- mencie też... Książka, którą oddajemy w wasze ręce, powstała na podstawie doświadczeń naszego własnego małżeństwa, a także małżeństw prowadzących wraz z nami Wieczory dla Zakochanych. Nie przedstawiam tu szczegółów programu, jako że przeżyć go można owocnie tylko pod okiem animatorów Spotkań Małżeńskich. Dzielę się jednak doświadczeniami mojego własnego narzeczeń- stwa i małżeństwa z Irenką oraz doświadczeniami małżeństw, wraz z którymi prowadzimy Wieczory dla Zakochanych. I chociaż treść książki tylko w niewielkim stopniu pokrywa się z treścią Wieczo- rów dla Zakochanych, to jednak ufam, że tym z was, którzy mieli okazję chodzić na nie, książka ta pomoże utrwalić nieco ich przesłanie, zaś wszystkim innym pomoże w przygotowaniu się do pasjonującej Bożej przygody, jaką jest małżeństwo. Wyrażam ogromną wdzięczność naszym wspólnym z Irenką Przyjaciołom, którzy zdecydowali się podzielić z Czytelnikami częścią swojego życia poprzez zgodę na opublikowanie ich wypo- wiedzi. Dziękuję zarówno Tym, którzy zgodzili się zachować prawdziwe imiona, jak i Tym, którzy prosili o ich zmianę. Książka jest owocem życia w dialogu ze sobą i z Bogiem ich wszystkich. Ufam, że nikt nie nadużyje zaufania, jakie okazali Czytelnikom. Książka oczywiście nie wyczerpuje wszystkich zagadnień, które wchodzą w skład przygotowania do życia w małżeństwie, nie odpowiada na wszystkie pytania, które was nurtują. Raczej syg- nalizuje tematy i ma na celu zainspirować wasz własny dialog wokół nich. Bo do tanga trzeba dwojga ?V" Jak się poznaliśmy? l[owb Gcbru l[o ob 08 Wszyscy gdzieś się poznali. Jedni na dyskotece, drudzy na studiach, inni śpiewali razem w chórze, jeszcze inni chodzili na wycieczki lub jeździli na rajdy. Ktoś był czyimś świadkiem na ślubie i na weselu poznał siostrę panny młodej, ktoś inny po latach odnowił znajomość z harcerstwa... i tak dalej, i tak dalej. Było coś, co spowodowało, że on zaczął patrzeć na nią, za nią, w nią, inspirować rozmowy, spotkania z różami marki mercedes długości jednego metra, a ona nie uchylała się od tych spojrzeń, rozmów lub wręcz je prowokowała, bo także... I co dalej? Zapewne takie pytanie stawia sobie każdy, kto ma chłopaka lub dziewczynę i myśli poważnie o tym, co iskrzy pomiędzy nimi. W dalszych rozdziałach książki będzie właśnie o tym, co „dalej", przy założeniu, że poważnie traktujemy to, co zaczyna iskrzyć, i że poważnie myślimy się o wspólnej przyszłości. A jak było z nami, czyli z Irenką i ze mną? Jeszcze niemal słyszę głos mojej wychowawczyni w maturalnej klasie, ubolewającej nad strasznym losem osiemnastolatków, któ- rzy mają przed sobą życiowe decyzje: „bo to i studia na całe życie, i żona na całe życie, i zawód, a dajcie święty spokój...!". Nas to raczej fascynowało. Każdemu z nas zdawało się, że już ma wszystko w głowie dobrze poukładane, każdy po maturze „gdzieś szedł" z mniej lub bardziej ambitnymi planami. Szczególnie utkwi- ła mi w pamięci refleksja księdza katechety, że nie ma w życiu większej tragedii niż świadomość u schyłku swoich dni, że się 11 zmarnowało życie. W tę wizję niezmarnowanego życia miałem bardzo poważnie wkomponowane małżeństwo. Kiedy miałem osiem łat, mama zdecydowała, że powinienem zostać ministrantem. Początkowo bardzo się temu opierałem, argumentując, że „nie chcę być księdzem", ale to właśnie później- sza, piętnastoletnia służba przy ołtarzu obudziła we mnie tęsknotę za Bogiem i chyba przyniosła poczucie Jego bliskości. Księdzem jednak nadal być nie chciałem. Odczuwałem potrzebę pracy dla innych, może jakiegoś prowadzenia obozów dla młodzieży, jak mój duszpasterz akademicki, śp. ks. Józef Gniewniak. Ale nie w samotności, we dwoje. Bardzo poważnie podchodziłem do swoich kontaktów z dziewczynami. Na każdą, która wywoływała we mnie uczucia zainteresowania, patrzyłem jak na ewentualną przyszłą żonę. Cóż z tego, skoro dość szybko rozczarowywałem się tymi, które mnie zauważały, zaś te, które ja zauważałem, najprawdopodobniej rozczarowywały się mną... I właśnie wtedy, a byłem na pierwszym, może drugim roku studiów, pomyślałem, że może jednak Pan Bóg chce, bym został księdzem. Ks. Gniewniak przekonywał mnie, że ludziom można także służyć, będąc „w świecie". Pożyczał mi książki o Albercie Schweitzerze i inne. Ja wciąż miałem wątpliwości. W tamtych czasach do małżeństwa i rodziny zniechęcały mnie stereotypy, z którymi się spotykałem. Atmosfera w szkole, w radiu - telewizja była jeszcze rzadkością — nie sprzyjała rodzinie. Kochałem swoich rodziców, szanowałem rodziców moich kolegów i koleżanek, ale istniało też jakieś wyobrażenie o krępujących życie obowiązkach rodzinnych: odwiedzinach, zasiadaniu do posiłków, spacerach i różnych "burżuazyjnych przesądach". A mnie się marzyło życie wolne, ale równocześnie we dwoje. I bardzo w poczuciu obecności Boga. Przy Nim, z Nim i dla Niego. Po drugim roku studiów poszliśmy z Michałem - kolegą ministrantem z tej samej grupy skupionej wokół ks. Gniewniaka - na wyprawę z namiotem w Beskidy: od Gorców po Beskid Niski. Na Hali Łabowskiej dwóch głodnych i zmęczonych wędrowców jakaś dziewczyna poczęstowała zupą z obozowego kotła. Szła 12 z grupą w przeciwną stronę niż my. Od razu domyśliliśmy się z Michałem, że jest to grupa duszpasterstwa akademickiego. Było to za „głębokiej komuny", a więc oczywiście grupa „nielegalna". Taka jak ta, z którą od lat jeździliśmy na spływy kajakowe. Przez chwilę rozmawialiśmy z opiekunem, w którym rozpoznaliśmy kapłana incognito, i poszliśmy dalej. Miesiąc później owa dziew- czyna okazała się koleżanką z tego samego co ja Instytutu Geo- grafii na warszawskim uniwerku. Miała na imię Irena. Pomyśla- łem sobie wtedy, że może to jest ta, której szukam. Bardzo ważne było dla mnie to, że spotkałem ją w grupie duszpasterstwa akademickiego - mogłem założyć, że jest związana ze środowis- kiem, które uznaje bliskie wartości, i że Pan Bóg jest dla niej Kimś ważnym. To budziło moje zaufanie i zachęcało do dalszych kontaktów, których Irenka nie unikała. Jednakże były to po prostu, zacieśniające się stopniowo, kontakty koleżeńskie, z których nic nie wynikało... Rok później powiedziałem całkiem serio, trochę sobie, trochę Panu Bogu, że sytuacja między mną a Irenką musi wyjaśnić się w ciągu nadchodzących trzech miesięcy. Albo powiemy sobie, że dalej chcemy być razem, albo przestaję myśleć o małżeństwie, doprowadzam do końca pracę magisterską i po studiach idę do seminarium duchownego. No i sytuacja wyjaśniła się. Nasze geograficzne studia wymaga- ły indywidualnych prac terenowych. Okazało się, że będziemy je prowadzić w tym samym terenie na Wyżynie Sandomierskiej. Mieszkaliśmy na kwaterach prywatnych na dwóch przeciwległych końcach małego miasteczka. Któregoś wieczoru szliśmy polną drogą rozjeżdżoną głębokimi i pełnymi wody koleinami. Trzeba było iść wąskimi bruzdami, by nie wpaść do błota. Szliśmy obok siebie dwoma takimi równoległymi bruzdami. Chwyciliśmy się za ręce, by łatwiej było utrzymać równowagę. Kiedy się żegnaliśmy, po raz pierwszy pocałowaliśmy się. Czekałem od dawna na taką okazję. Chciałem w ten sposób zmienić naszą płaszczyznę znajo- mości ze zwykłej, koleżeńskiej, na bardziej zaangażowaną i jedno- znacznie prowadzącą do małżeństwa. 13 Odczuwałem zawsze bardzo wyraźną granicę, dystans w kon- taktach z dziewczynami. Uważałem, że przekroczenie tej granicy, chociażby pocałunkiem w usta, jest możliwe wyłącznie w perspek- tywie pogłębiania znajomości prowadzącej stopniowo do decyzji o małżeństwie. Pocałunek znaczył dla mnie bardzo wiele. To, że Irenka w ogóle chciała się dalej ze mną spotykać, odczytałem jako znak od Pana Boga. W małym miasteczku przez kilka tygodni widywano nas space- rujących razem codziennie, czasem trzymających się za ręce. Na pewno o nas plotkowano, czasem wyczuwałem zgorszone spoj- rzenia. Pamiętam zdumiony wzrok skierowany na nas w niedzielę w kościele, gdy przystępowaliśmy razem do Komunii świętej. Tak się poznaliśmy. Zaczęło się nasze tango, które trwa już ponad trzydzieści lat. Tytuł popularnej piosenki zespołu „Budka Suflera" bardzo mi pasuje na określenie początku naszych spot- kań, bo małżeństwo przypomina mi taniec właśnie taki, jakim jest tango. Bo do tanga trzeba dwojga... Mężczyzny i kobiety - we dwoje. Razem, a nie oddzielnie, jak w tylu innych tańcach, w których „każdy sobie". W tangu, podobnie jak i w walcu, trzeba dopasować się do siebie, współbrzmieć, stworzyć harmonijną jedność, w której każdy z partnerów pozostaje sobą, a jednak współbrzmi z drugim w rytmie tej samej melodii. Tą melodią w małżeństwie jest miłość, którą się sobie daje, ale która pochodzi z zewnątrz. Bardziej się ją przyjmuje niż daje. Nie będę stawiał kropki nad „i", od Kogo się ją przyjmuje, ale dodam, że w takim bliskim zespoleniu łatwo sobie deptać po nogach. Dlatego tańca trzeba się uczyć. Małżeństwa też. Pytanie o męskość i kobiecość W ostatnich latach szkoły i w czasie studiów pociągała mnie inność dziewcząt, inność nie tylko wyglądu, ale i sposobu myślenia. Za rysami twarzy, całej sylwetki, barwą głosu, wzrokiem wyczuwa- łem coś, czego było mi brak i czego nie mieli także moi koledzy. Potem, w narzeczeństwie, przyszła fascynacja tą innością. Od- krywaliśmy z Irenką jakby dwa wcielenia człowieka, dwa sposoby bycia ciała i duszy. Jaka jest istota tych różnic? Stopniowo od- krywaliśmy, że część z nich wynika z naturalnego, pierwotnego powołania do macierzyństwa i ojcostwa. Jednakże wiele innych - z odmienności temperamentu. Odkryliśmy, że cechy temperamen- tu, niezależne od płci, nakładają się na cechy wynikające z odmien- ności płciowej, a więc na pierwotną męskość i kobiecość. Zetknęliśmy się już wtedy z pewnymi stereotypami: jaki jest i jaki powinien być mężczyzna, jaka jest i jaka powinna być kobieta, jaki powinien być mąż, później ojciec, i jaka powinna być żona, później matka. Nie interesowaliśmy się jednak zbytnio tymi stereotypami, chcieliśmy być przede wszystkim sobą. Intuicyjnie przeżywaliśmy naszą męskość i kobiecość jako dwa różne sposoby bycia człowiekiem, różniące się płcią i powiązane miłością. Tę miłość, przyjętą od Pana Boga, ofiarowaną sobie, przeżywaną w Jego obecności, w poczuciu Jego istnienia, widzieliśmy jako podstawowy cel naszego związku. Wszystko inne z tej miłości miało wypływać. Z powołaniem do ojcostwa i macierzyństwa wiążą się niewątp- liwie role matki i ojca. Wypływają one z różnic płci i związanej 15 z tym odmienności psychiki, ale i odwrotnie - nawyki i wypełniane role kształtują psychikę. Warto uważać, by schematy i stereotypy związane z rolami nie zamykały rozwoju naszej osobowości na niepowtarzalność i bogactwo, jakim obdarzył nas Bóg. Wiele spośród stereotypów dotyczy spraw, mogłoby się wydawać, bła- hych i śmiesznych, ale w chwilach ważnych, w stresie, urastają one do prawdziwych problemów. Jednym z takich schematów, z którym się spotkałem, jest twierdzenie, że mężczyzna nie zwraca uwagi na drobiazgi i szczegó- ły, a kobieta przeciwnie. Viola i Marek, małżeństwo z dwunastolet- nim stażem, zaprotestowali przeciwko takiemu postawieniu sprawy. — Jestem zaprzeczeniem tego stwierdzenia — powiedział Marek. — Po przyjściu do domu zawsze rejestruję wszystkie zmiany: że są świeże firany, że są okruchy pod dywanem(l), że jest plama na obrusie... Nigdy w życiu nie założyłem dwóch różnych skarpetek, zawsze wiem, kiedy mam płamę na krawacie itp. Ja to wszystko zauważam. Wyczytałem też, że mężczyzna dąży do systematyczności, do planu dnia i potrzebuje jasnych reguł, a kobieta potrafi działać spontanicznie, w zależności od potrzeby chwili.W moim małżeń- stwie z Irenką jest trochę tak, jak pisałem o tym wcześniej... — Ale u nas jest akurat odwrotnie — powiedział na to Marek. — Ja nie cierpię planów. One mi przeszkadzają, muszę się później do nich odwoływać, realizować je, patrzeć, czy mi wszystko wyszło, a wcześniej muszę przecież poświęcić czas na przygotowanie tego planu. Wolę raczej swobodne kontrolowanie tego, co się dzieje i korygowanie na bieżąco. Czuję się wtedy w swoim żywiole. Jeśli nastąpią jakieś nieprzewidziane okoliczności, umiem się do nich dopasować i reagować spontanicznie. Zmiany mnie nie przerażają. Dość powszechne jest przekonanie, że kobieta jest intuicyjnie przygotowana do macierzyństwa i niejako przez naturę jest wypo- sażona w wiedzę dotyczącą macierzyństwa. — Kiedy urodziłam naszego starszego syna Olka - powiedziała Viola, żona Marka - byłam z nim sama w pokoju szpitalnym. I kiedy musiałam go pierwszy raz przewinąć samodzielnie, nie 16 wiedziałam, jak to zrobić. Rozpłakałam się z bezradności. Po- prosiłam o pomoc. Położna widząc moje Izy, powiedziała, że ja powinnam to wiedzieć, bo kobieta ma intuicję, jak być matką. Poczułam się jeszcze gorzej, bo ja naprawdę nie wiedziałam, jak to zrobić, a tu jeszcze moja kobiecość została osądzona. Po przyjściu do domu też sobie nie radziłam z wieloma rzeczami. Nie odróż- niałam na przykład, dlaczego Olek plącze. Naczytałam się, że prawdziwa mama potrafi odróżnić przyczyny płaczu dziecka i wie, że to albo z głodu, albo ze zmęczenia, albo samotności, albo mokrej pieluszki. To wpędzało mnie w kompleksy — że ja się nie spełniam jako matka, a więc się nie spełniam jako kobieta. To mi prze- szkadzało w uczeniu się bycia mamą. Byłam cały czas spięta. Było to dla mnie tym trudniejsze, że w oczach Marka widziałam pytanie: „dlaczego ty sobie nie radzisz? Inne kobiety sobie radzą". — Kiedy uczestniczyłam wcześniej w katechezach przedmałżeńs- kich, powiedziano nam, że mężczyzna jest taki, a kobieta taka ?— kontynuowała ten sam temat Viola, zmieniając nieco „teren" stereotypów. — Naczytałam się jeszcze książek mówiących o tym, jak powinien funkcjonować mężczyzna, a jak kobieta. I po ślubie przystąpiłam do realizacji tych modeli. Jakież było moje zdziwienie, że Marek za bardzo nie chce pasować do modelu. Jego zadaniem i jego cechą charakterystyczną miało być zmienianie świata, ze wszystkim miał sobie radzić, miał być silny i dzielny. Takiego chciałam go mieć. A on po przyjściu z pracy nie miał ochoty zmieniać dalej świata (zresztą w pracy też nie miał do tego okazji), kładł się i odpoczywał, okazywał mi swoją słabość, dzielił się wątpliwościami i obawami. To powodowało, że byłam na niego wściekła, rozżalona, miałam do niego pretensje, porównywałam go do innych „prawdziwych" mężczyzn i jeśli nie wyrażałam tych pretensji wprost, to nosiłam je w głowie i myślałam „dlaczego ty taki jesteś?". Okazało się, już po latach prowadzenia dialogu, że to nie Marek nie pasuje do tego schematu, ale schemat nie pasuje do niego. I że w naszym małżeństwie, chcąc szukać mężczyzny, mog- łam zgubić Marka. Ze to jego miałam znaleźć, w relacji ze mną, a nie jakiś ideał mężczyzny. 17 - Mi nie pasowała rola kogoś, kto ma wypełniać zaplanowane w książkach zachowania — dorzucił Marek. - Chciałem żyć swo- bodnie, chciałem być sobą. Czułem, że Viola chce mnie wpuścić w jakieś ramy, gdzie będę musiał udawać. Jedną z przyczyn rozczarowań i frustracji na początku małżeń- stwa jest dopasowywanie współmałżonka do modeli i stereotypów ukutych, wyczytanych czy wymarzonych w snach, a dotyczących cech i ról mężczyzny i kobiety. To rodzi oceny, wzajemne ob- winianie, utratę zaufania, a nawet poczucie bycia oszukanym: „ja nie chcę ciebie takiego, chcę, żebyś był taki", „miało być zupełnie inaczej", „nie spodziewałem się tego po tobie". Tymczasem po- trzebna jest otwartość na siebie takich, jakimi jesteśmy. Przy czym w ślad za tym musi iść budowanie postaw odpowiedzialnych, wiernych, nastawionych na dobro drugiego, a nie dobro własne. Przypominam sobie małżeństwo Wacka i Agaty. Wacek dobrze zarabiał i jakoś w sposób naturalny role w ich małżeństwie rozdzieliły się na utrzymywanie domu przez Wacka i zajmowanie się domem przez Agatę. Mieli czwórkę dzieci. Zdawać by się mogło, że przed- stawiali sobą obraz idealnej wielodzietnej rodziny. Tymczasem to Wacek zadzwonił do mnie, mówiąc, że źle się czuje w domu, że traci kontakt z żoną, z dziećmi, że czuje się manipulowany i ustawiany, jako ten od zarabiania pieniędzy. Twierdził, że żona nie pozwala mu wtrącać się w decydowanie o sprawach dzieci, uważa, że to „jej podwórko" itd. A on chciał być nie tylko tym od przynoszenia pieniędzy, ale przede wszystkim ojcem. Jest prawdą, że wraca późno, że był zmęczony, ale kiedyś poczuł, że tak naprawdę jemu się nie spieszy do domu, bo i tak nie ma tam co robić... Kiedy to odczuł, zadzwonił do mnie, bo uznał to za groźne ostrzeżenie. Istnieje wiele innych stereotypów czy wzorców. Na przykład, że kobieta potrafi robić wiele rzeczy jednocześnie, a mężczyzna nie potrafi działać na wielu płaszczyznach, że kobieta źle znosi długotrwałe skupienie na jednej czynności, a mężczyzna przeciw- nie — potrzebuje raczej skupienia się na jednej. Kobieta bardziej wchodzi w relacje z innymi ludźmi, a mężczyzna dąży do realizacji jasno określonego celu. Kobieta lubi zajęcia urozmaicone, drob- 18 niejsze, nie nudzi się codziennymi czynnościami, zaś mężczyzna potrzebuje dużych zadań do wykonania, o dużej przydatności, chce tworzyć wielkie dzieła... Kobieta ma ogromną potrzebę komunikowania uczuć, mężczyzna zaś jest powściągliwy i skrępo- wany w ich ujawnianiu, skąpi kobiecie i innym świata swoich przeżyć. Kobieta ma do niego o to pretensje, ale czy nie powoduje tego wzorzec: „prawdziwy mężczyzna nie plącze", „prawdziwy mężczyzna nie ujawnia swoich uczuć"? Z pamięci przytaczam przeczytany gdzieś, skądinąd piękny, wzorzec, że kobieta ma skłonność do myślenia o sobie w katego- riach estetycznych i moralnych, chce być piękna i dobra, a męż- czyzna szuka własnej wartości w poczuciu siły i sprawności intelektualnej. Chce być dzielny i mądry. Można szukać uzasadnienia tych słów w pierwotnym powoła- niu mężczyzny i kobiety, ale nie można szufladkować wielu cech jako wyłącznie męskich lub wyłącznie kobiecych. Zresztą to właś- nie w Biblii przeczytamy o „niewieście dzielnej". Przykładając wzorce, schematy i stereotypy, możemy bardzo łatwo zagubić miłość. W niektórych publikacjach myli się czasem cechy wynikające z bycia mężczyzną lub kobietą z cechami, które wynikają z od- mienności pierwotnych cech osobowości, które składają się na temperament. Przy każdym z owych stereotypów przypominają mi się spotykane w przeszłości małżeństwa, w których mężowie lub żony nie pasowały do wzorców. Miało to wpływ na brak akceptacji samego siebie i samej siebie. U mężczyzn przejawiało się sięganiem po alkohol, odsuwaniem się od rodziny, wręcz ucieczką. Niedawno miałem okazję przysłuchiwać się rozmowie kilku kobiet, bardzo wierzących i bardzo zaangażowanych w życie Kościoła, które „jak najęte" nadawały na mężczyzn, szczególnie w roli mężów. Co chwilę pojawiało się w ich słowach: „ja, jako kobieta...". A tak naprawdę, to mówiły o swoich temperamentach, co więcej, zdawało mi się, że pokrywką kobiecości przykrywały oceny i osądy, które całkowicie zamykały je na dialogi ze swoimi mężami. 19 Oczywiście „nie wylewajmy dziecka razem z kąpielą". Raz jeszcze powtarzam, że pierwotne powołanie mężczyzny do ojcostwa i ko- biety do macierzyństwa niesie za sobą określone sposoby reagowa- nia, zachowania. Jedne bardziej skłonni jesteśmy przypisać kobiecie, inne zaś mężczyźnie. Nie twórzmy jednak z tych obrazów krępują- cych ramek, które zamiast rozwinąć naszą osobowość, przeżywanie i akceptowanie przez każdego z nas swojej męskości i kobiecości, spowodują raczej szukanie męskich wzorców u kobiet (kiedyś 0 takich mówiło się „chłopczyca") i zniewieścienie mężczyzn. Bardzo piękne są powiedzenia, że światem kobiety są sprawy serca, a sercem mężczyzny są sprawy świata, że kobieta stworzona jest do uczłowieczania świata, a mężczyzna do jego zmieniania i do rządzenia nim. Niech jednak te wzorce staną się drogowskazami miłości, więzi i dopełniania siebie nawzajem, a nie sztywnymi schematami, które nas od siebie odsuwają i które mogą nas poróżnić. Istniejące wzorce mogą nam pomóc w rozwijaniu charakteru, mogą być drogowskazami, o ile wypływają z pierwotnego powoła- nia mężczyzny i kobiety. Ale nie mogą wpędzać nas w kompleksy, poczucie winy i niespełnienia. Nie mogą antagonizować mężów 1 żon ze sobą, prowokować oceniającego wartościowania. Warto, postawić sobie samemu pytania: Jak przeżywam moją męskość? Jak przeżywam moją kobiecość? Jakie to wywołuje we mnie uczucia? Z jakich potrzeb psychicznych i duchowych się bierze? Jakie potrzeby psychiczne i duchowe przeżywam jako kobieta? Jakie potrzeby psychiczne i duchowe przeżywam jako mężczyzna? Czy zaspokajam te potrzeby namiastkami, czy też dążę do warto- ści? O jakie wartości chodzi mi naprawdę? Jakie są moje maski w przeżywaniu mojej męskości lub kobiecości? W jakich aspektach mojej męskości lub kobiecości trudno mi zaakceptować siebie? Co mogę zrobić lepiej? A potem porozmawiajmy ze sobą: Co mi się podoba w tobie jako kobiecie? Co mi się podoba w tobie jako mężczyźnie? Ale nie uciekajmy też przed pytaniem: Co mnie niepokoi w tobie jako mężczyźnie? Co mnie niepokoi w tobie jako kobiecie? 20 Jeśli odnajdziemy te cechy naprawdę męskie i naprawdę kobie- ce, wynikające z pierwotnego powołania do macierzyństwa i ojcos- twa, kiedy porozmawiamy ze sobą o tym, to zaakceptujmy w sobie nawzajem swoje przeżywanie męskości i kobiecości. Może to mieć wpływ na naszą decyzję o małżeństwie. Co nam się podoba, a co niepokoi? Zaczęliśmy - Irenka i ja, każde z nas oddzielnie - zastanawiać się nad tym, co nam się w sobie podoba, co jedno niesie drugiemu. Zastanawialiśmy się — każde oddzielnie - także nad tym, co nam się w sobie nie podoba, co nas niepokoi w naszych relacjach. Ważna była dla mnie nasza wyłączność. Z poprzedniej sympatii wycofałem się, gdy odkryłem, że jestem jednym z kilku, z którymi tamta dziewczyna „chodzi", nie zdradzając tego. Być może ona w sposób „równoległy" szukała tego, z kim mogłaby się trwale związać, ale ja poczułem fałsz w naszych relacjach, maskę, brak uczciwości i prostolinijności. Wyłączność relacji odczuwałem z Irenką. Była zresztą pierwszą osobą, której mogłem powiedzieć coś o sobie. Zaczynałem w niej odkrywać inny sposób bycia człowiekiem, którego szukałem we wcześniejszych kontaktach z koleżankami. Odczuwałem jej blis- kość psychiczną. Nadal ważne było dla mnie to, że chodzi na spotkania duszpasterstwa akademickiego św. Anny. W ostatnim roku przed ślubem Irenka zaczęła przychodzić także do św. Jakuba. Wywoływało to we mnie uczucie bliskości i wypełniało potrzebę przynależności do Irenki i jej przynależności do mnie. Ważne było dla mnie wspólne uczestniczenie w tych spotkaniach. Podobało mi się w niej, że przyjmuje i akceptuje, co jej proponuję. Już samo to, że chce ze mną spędzać czas, wywoływało uczucie oszołomienia i fascynacji. Ceniłem w niej delikatność, czułość i uczynność, a także dokładność w wykonywanej pracy. Podobało mi się jej bycie naturalną, niemalowaną dziewczyną. To były cechy, 22 które wtedy mogłem rozpoznać. Najważniejsze jednak było to, że wspólny mianownik naszego bycia razem stanowił Bóg. Nienarzu- cany, bez ideologii, będący punktem oparcia i ostatecznym punk- tem odniesienia wszystkich działań. Czas „chodzenia ze sobą" był dla mnie swego rodzaju potwier- dzeniem przeze mnie samego własnych cech osobowości, tego co uważałem wówczas za ważne, co mi się podobało we mnie samym i czym mogłem dzielić się z Irenką. Z satysfakcją i radością planowałem wycieczki, które potem konsekwentnie realizowałem. Podobało mi się, że potrafiłem wynaleźć na mapie odległe miejsce z piękną przyrodą, ciekawą historią, kulturą i doprowadzić do tego, byśmy się tam znaleźli. Tak poznawaliśmy różne mało znane, bardzo ciekawe zakątki Europy. Ważnym polem wspólnego spędzania czasu były wycieczki. — Lubiłam — wspominała później Irenka - jak furek brał mnie za rękę i prowadził w świat. Był osobowością dominującą. Bardzo mi się to wtedy podobało. Ale po ślubie zaczęło mi to przeszkadzać... Zdawało mi się, że Irenka oczekuje ode mnie inicjatywy w sposobie spędzania naszego czasu, w planowaniu naszego życia. Jednakże uczucie niepokoju wywoływało we mnie to, że Irenka żyła jak gdyby bez planu, z dnia na dzień. Dla mnie życie musiało mieć przynajmniej jakiś perspektywiczny plan, a przede wszystkim cel. Wiedziałem, co chcę osiągnąć, do czego dążę i uważałem, że to powinno cechować każdego dojrzałego człowieka. Do celu dążyłem wytrwale, wręcz uparcie. Narzucałem Irence swój plan, swoją wizję życia, a jej zarzucałem brak wyobraźni. Dopiero później miałem się przekonać, że dobrze jest mieć plany, ale mu- szą one być elastyczne, że głową nie przebije się muru, że nie da się swojej wybranki zmienić ani ukształtować według własnych wyobrażeń. Takie nastawienie przeniosłem potem do małżeństwa i zaczęło się ono Irence nie podobać. Dziś to rozumiem, ale wtedy... Irenka wspominała potem, że ceniła we mnie, że wolny czas w czasie tak zwanych „okienek" między zajęciami poświęcałem na uczenie studentów młodszych roczników rozpoznawania skał — tej 23 części geologii, która była piętą Achillesa większości studentów. Chodziło jej o to, że w czasie przerw robiłem coś pożytecznego, a nie marnowałem czasu na ploty czy grę w cymbergaja. Było jednak sporo spraw, które nas oboje nawzajem niepokoiły w na- szych relacjach, ale nie rozmawialiśmy o tym. Niepokoiło mnie na przykład to, że wiele naszych spotkań kończyło się płaczem Irenki. Nie pamiętamy już dziś dlaczego, ale ja zastanawiałem się wtedy, czy jej podatność na zranienia i to, co nazywałem wtedy kompleksami, nie odbije się ujemnie na naszym małżeństwie. Zdawało mi się chwilami, że nasze „chodzenie ze sobą" wisi na włosku i bardzo się tego bałem. Gdybyśmy roz- mawiali o tym, pewnie oszczędzilibyśmy sobie wielu przykrych uczuć. Ale właśnie wtedy powiedziałem sobie, że cokolwiek wyda- rzy się w naszym życiu, to nasze małżeństwo będzie nierozerwalne i że jeżeli oboje będziemy je budować w więzi z Bogiem, to On nas nie opuści. Nie zawiodłem się. Wspominam te wydarzenia dziś, by uświadomić sobie i uczest- nikom Wieczorów dla Zakochanych, że uczucia zakochania, fas- cynacji, namiętności, zawroty głowy z miłości, to że się świata za nim czy za nią nie widzi, są wspaniale, piękne, twórcze, ale nie one stanowią o szczęściu w małżeństwie. W jednym z następnych rozdziałów powiem o psychologii uczuć. Tu zasygnalizuję tylko, że nie można żyć samymi uczuciami. Doznania, skądinąd piękne i wspaniałe, domagają się coraz silniejszych bodźców, coraz więk- szej temperatury, coraz silniejszego podgrzewania, ale — jak powie- działa jedna z naszych znajomych — nie można ciągle żyć na wysokich obrotach. Opadnięcie intensywności uczuć jest zjawiskiem normalnym, wręcz potrzebnym już w czasie „chodzenia ze sobą", by nie uważać potem, że gdy uczucia opadną, to znaczy, że miłość się wypaliła, a gdy już nie całujemy się tak namiętnie jak dawniej, to znaczy, że się nie kochamy. Zmniejszenie intensywności uczuć nie oznacza wypalenia miłości. Dobrze jednak, jeżeli zanim się trochę wypalą uczucia zakochania i fascynacji, dojrzeje się do tego, co jest naprawdę miłością, czyli do postawy wzajemnej akceptacji, szacun- ku, zobowiązania i wzajemnej odpowiedzialności. 24 Zanim podejmie się decyzję o małżeństwie, warto bacznie się sobie przyglądać, co jedno drugiemu niesie, jakie są motywy rozwijania więzi, jakie są hierarchie wartości, codzienne nawyki i przyzwyczajenia, które mogą uprzykrzyć, utrudnić codzienne bycie razem. Niektóre różnice mogą być przeszkodą tak silną, że warto się wycofać i po prostu zerwać, by nie łudzić siebie ani partnera. Ale przedtem trzeba ze sobą o tym rozmawiać. Tędy prowadzi droga do stopniowego podejmowania tej odpowiedzial- ności i zobowiązania. Jeżeli już dłużej spotykamy się ze sobą, to znaczy, że coraz bardziej się sobie podobamy, że coraz bardziej iskrzy między nami, a uczucia zakochania i fascynacji, może pożądania, stają się coraz bardziej intensywne. Widzimy w sobie na ogół dobre cechy, widzimy to, co nas łączy, a pomijamy lub umniejszamy to, co nam się w sobie nie podoba, razi lub odpycha. Staramy się tego nie zauważać. Jednakże w miarę pogłębiania się naszej więzi warto w sposób szczególny przyglądać się temu, co nas niepokoi w sobie nawzajem, by nie okazało się to potem wierzchołkiem góry lodo- wej, która nie tylko wychłodzi nasze uczucia, ale o którą po prostu rozbije się nasze małżeństwo. - W Monice bardzo pociągała mnie jej uroda - mówił Przemek po pięciu latach małżeństwa z Moniką - i tak pozostaje do dziś, zachwyciło mnie jej, inne niż moje, bardziej spontaniczne patrzenie na świat, troskliwość, opiekuńczość, co rozwinęło się zwłaszcza teraz w małżeństwie oraz to, że tak chętnie i zawsze zgadzała się na moje pomysły, propozycje. Tu nastąpiły pewne zmiany i teraz niestety Monika częściej mówi „nie" na moje propozycje, - W Przemku - pociągnęła temat Monika — zachwyciła mnie pogoda ducha i umiejętność cieszenia się z najdrobniejszych zwyk- łych rzeczy, sytuacji. Podchodził do życia z wielkim optymizmem i potrafił mnie tym zarażać, ale jednocześnie czułam, że jest odpowiedzialny i mogę na niego liczyć. Kiedy z jakiegoś powodu musieliśmy zmienić nasze plany, nie stanowiło to dla niego prob- lemu. Przebywanie u boku osoby, która z takim entuzjazmem podchodzi do życia, dawało mi ogromne poczucie bezpieczeństwa, 25 ale też pozwalało z nadzieją patrzeć w naszą przyszłość. To trwa do dzisiaj. Kiedy „dopadają" nas trudne sytuacje, kłopoty dnia co- dziennego, np. finansowe albo związane z zaplanowaniem czasu, taka postawa Przemka sprawia, że łatwiej i szybciej z nich wy- chodzimy — mniej „poobijani", niż by to mogło być. — W tej euforii i sielance — mówił dalej Przemek - nie było jednak zbyt wiele czasu na tak zwane poważne rozmowy. Wiele rzeczy wydawało się oczywiste, wielu rzeczy domyślaliśmy się. Podobnie jest i w małżeństwie - czasem nie mówię Monice wprost, że jestem bardzo zdenerwowany. Wiem, że będę miał trudny dzień w pracy, Monika czuje to moje napięcie, ale nie wie, co się dzieje - skąd ono pochodzi, zaczyna się domyślać. Takie „ślepe" domysły mogą prowadzić na manowce, a ja zaczynam się czuć osamotniony, bo nie dość, że będę miał trudny dzień w pracy, to z mojego punktu widzenia Monika ma jeszcze jakieś pretensje — czuje się zlek- ceważona, odsunięta... Często bywa tak, tak było też i w naszym przypadku, że nie dostrzega się w tej drugiej osobie rzeczy, które się nam nie podobają — rzeczy niepokojących. Nie dostrzega się ich lub bagatelizuje się, lub wręcz się im zaprzecza. - W okresie narzeczeństwa, ale też i później, Przemka niepokoi- ło moje popadanie w zle nastroje, przygnębienie — dodała Monika. - Te same trudne sytuacje przeżywaliśmy w różny sposób. Ja czasami załamywałam się, gdy działo się coś złego między nami, gdy się kłóciliśmy, to ja o wiele dłużej wychodziłam z tego. Nie mogłam zrozumieć, że Przemek potrafi tak szybko się pozbierać, myślałam, że bagatelizuje to, co się dzieje między nami czy ze mną. On natomiast uważał moje nastroje za oznakę słabości psychicznej i nie bardzo wiedział, co z tym zrobić i jak się zachować. Niepokoiło go to, że mała w jego rozumieniu rzecz dła mnie rozlewa się na całe nasze życie. Nie potrafiliśmy o tym otwarcie rozmawiać. - Monikę niepokoił - mówił dalej Przemek - mój styl towarzys- kości, zwłaszcza dopóki o tym otwarcie nie porozmawialiśmy. Otóż w szerszym towarzystwie, w czasie imprez, bardzo lubiłem się bawić, zabawiać towarzystwo, opowiadać dowcipy, wygłupiać się. Wszyst- ko potrafiłem obrócić w żart, obśmiać. Monika nie mogła po prostu 26 złapać ze mną kontaktu, zwłaszcza że ja traktowałem ją tak jak całą resztę towarzystwa - z przymrużeniem oka, w konwencji dowcipu. Trudno mi było zrozumieć, że taka świetna zabawa — a jej się nie podoba. Dopóki Monika nie powiedziała mi wprost, że czuje się odsunięta, że nie poznaje mnie, że ja staję się innym człowiekiem w czasie imprez, przeżywaliśmy trudne chwile po takich spotkaniach towarzyskich. Zresztą nie wszystko ustąpiło od razu po tym, kiedy Monika mi o tym powiedziała, trudno mi było zaakceptować uczucia Moniki. I jeszcze jedna sprawa, dość oczywista - każdy z nas ma określone sposoby zachowania, które są wynikiem temperamentu i charakteru. Ulegają one zmianom pod wpływem doświadczeń życiowych, pracy nad sobą i woli kształtowania tych cech. Warto te cechy poznawać, przyglądać się im, rozpoznawać je i nazywać, a potem rozmawiać o nich ze sobą. Powiedzenie sobie o tym, co się nam w sobie nawzajem podoba, a co się nie podoba, co nas przyciąga do siebie, a co odpycha, co fascynuje, a co drażni, jest ważnym elementem wzajemnego poznawania w czasie „chodzenia ze sobą". Mogą bowiem wyniknąć takie sprawy, które utrudnią lub uniemożliwią wspólne życie. Jak o tym wszystkim rozmawiać ze sobą, by pełniej poznać siebie nawzajem, rozumieć, szanować, a przez to — bardziej kochać i z większym przekonaniem, większą pewnością siebie zacieśnić więź albo wycofać się z „chodzenia ze sobą?". O takich rozmowach - w następnych rozdziałach. Rozmawiajmy o naszych sprawach Na ogół zdaje nam się, że „chodząc ze sobą", rozmawiamy o wszystkim. Wspólne spacery, wycieczki, odprowadzania, powi- tania i pożegnania są pełne słów bogatych w treść, a także bogatego w treść milczenia. A jednak są tematy, które traktujemy pobieżnie albo w ogóle ich nie poruszamy. Wydaje nam się to niepotrzebne. Nie sprzyja brak atmosfery, skrępowanie, brak słów. W konsekwencji więź, która się rozwija i zacieśnia, a równocześnie jest pełna niedopowiedzeń, może okazać się powierzchowna i złą- czona bardzo nietrwałymi ogniwami. Może to stać się przyczyną późniejszych rozczarowań w małżeństwie, druga osoba — okazuje się zupełnie inna niż przed ślubem. W czasie wspólnych wycieczek, imprez czy wspólnej nauki nie zawsze muszą ujawnić się te cechy osobowości i te hierarchie wartości, które będą później potrzebne do budowania wspólnego domu. Krępując się poruszyć niektóre tematy, owijamy je w bawełnę. Nasz ukochany czy ukochana, w gąszczu niedopowiedzeń, rozu- mie z naszych słów coś zupełnie innego, niż chcielibyśmy powie- dzieć. Poza tym słyszy to, co chce usłyszeć. My także słyszymy najczęściej to, co chcemy usłyszeć. Niby się rozumiemy, ale tak naprawdę każde z nas pod owym rozumieniem odczytuje inną treść. Pamiętam, jak w czasie naszych długich rozmów mówiłem Irence o moich planach, oczekiwaniach i nadziejach związanych ze wspólnym życiem. Dla mnie najważniejsze było robienie czegoś dla innych. Marzył mi się... wyjazd na misje. Ale nie jako ksiądz, ale 28 razem, jako małżeństwo. Dla Irenki tego rodzaju plany były trochę jak „z księżyca" i dość sceptycznie się wtedy do nich odnosiła. Wyrażała wątpliwości, co do takiego sposobu realizacji życia w małżeństwie. Bardziej marzyła o domu, o zwykłym domu, takim jakim był jej dom rodzinny ze spokojem i poczuciem bezpieczeń- stwa. Ja jednak jej wątpliwości jakby nie słyszałem. Nie chciałem usłyszeć. Każde zdanie na ten temat, wypowiadane przez Irenkę, które nie było totalnym odrzuceniem, traktowałem jako absolutną akceptację. Być może dlatego było tak wiele nieporozumień mię- dzy nami. Uratowało nas na pewno to, że Irenka, wyrażając wątpliwości co do moich planów, poddawała się całkowicie pla- nom Bożym. Jeżeli to będzie wolą Pana Boga, to tak będzie - mawiała. Ja miałem wtedy chyba za mało zaufania do Pana Boga. Ale mimo to marzenia te trochę się spełniły, bo jeździmy prowadzić Spotkania Małżeńskie do wielu krajów, a ja pracuję w redakcji miesięcznika „Misjonarz". Rodzinny aspekt naszego życia, pod- stawowego celu i sensu małżeństwa, objawił się dwoma córkami. Odczuwamy pewien niedosyt, ale równocześnie, przyjmując włas- ne, ludzkie ograniczenia, poddajemy się rzeczywistości, na którą, jak ufam, Pan Bóg miał i ma nadal swój wpływ. W każdym razie codziennie Go o to prosiliśmy od początku naszego małżeństwa. Już w trakcie chodzenia ze sobą, warto uczyć się słuchać, wsłuchiwać, być nastawionym bardziej na słuchanie niż mówienie, ale równocześnie uczyć się wyrażać jasno, precyzyjnie szukając słów. Słuchać zaś - jak to określa współczesna psychologia - aktywnie, czyli powtarzać ważne myśli wypowiedziane przez partnera i pytać: „czy dobrze cię zrozumiałem?", „powiedz coś więcej, dopowiedz". Czasem boimy się zranić siebie nawzajem, dotykając tematów trudnych. I słusznie, ale trzeba wtedy pracować nad doborem słów, delikatnością, całym przekazem tak słownym, jak i bezsłownym we wzajemnym poznawaniu się. — Nie rozmawialiśmy dotąd ze sobą na temat dzieci - powie- działa Anna po przeżyciu wraz z Wiktorem Wieczorów dla Zako- chanych. — Zdawało mi się, że Wiktor nie chce mieć dzieci i boi się to powiedzieć. Okazało się, że było mu po prostu niezręcznie mówić 29 o dzieciach. Przekonałam się, że za omijaniem tego tematu kryło się niezwykle głębokie traktowanie tego problemu i że podchodził do niego z wielką delikatnością... Trudno nam także rozmawiać o takich sprawach jak więź erotyczna. Ona raczej rozwija się żywiołowo, narasta, powoduje napięcia, wywołuje gwałtowne stawianie barier lub ich przełamy- wanie. Perspektywa rozmowy wywołuje zażenowanie. A trzeba o tym rozmawiać, ustalić sobie granice w atmosferze czułości, serdeczności, zrozumienia. W jednym z dalszych rozdziałów od- najdziemy piękne świadectwo takiego dialogu. W ogóle całą więź w okresie narzeczeńskim warto racjonalizować, by nie budować decyzji na samych tylko uczuciach zakochania, zafascynowania, pożądania. Będziemy to często powtarzać. Uczestnicy Wieczorów dla Zakochanych często podkreślali w swoich wypowiedziach, że po raz pierwszy mieli możliwość porozmawiania ze sobą o swoich hierarchiach wartości, o wierze, miejscu Boga i modlitwy w życiu. — Otworzyły mi się oczy na dziewczynę — powiedział ktoś. — Powoli przełamywałem się, aby zacząć rozmawiać z nią o naszych sprawach. Nieraz było to dość trudne, ale nauczyłem się mówić to, co myślę, nawet gdy jest to z pozoru nieprzyjemne. Teraz myślę, że decyzja o małżeństwie nie będzie taka przypadkowa. Będzie rozum- na i przemyślana. Tej wiedzy o sobie nawzajem niekiedy się obawiamy. Już z perspektywy pięciu lat małżeństwa Dorota stwierdziła: - Przed ślubem zdawało nam się, że nasza wiedza o sobie jest wystarczająco dobra. Z czasem jednak zauważyłam, że wiemy o sobie tylko tyle, ile chcemy wiedzieć. Zwracaliśmy nasz wzrok jedynie na wspólne przyjemności. Bywa jednak, że zaślepieni miłością emocjonalną przymykamy oczy na niektóre sprawy. Konieczne na przykład jest uporząd- kowanie swoich kontaktów ze swoimi poprzednimi chłopcami i dziewczynami. Potrzebne jest ostateczne stwierdzenie, czy jesz- cze z nimi coś nas łączy, czy nie. Ważna jest rozmowa o tym, czy przyszły mąż lub żona ostatecznie zerwali ze swoimi poprzednimi 30 sympatiami. Nie można tej sprawy lekceważyć, zbyt wiele młodych małżeństw rozpadło się z tego powodu. Przez pewien czas utrzy- mywałem kontakt z Antkiem, który bardzo pokochał swoja dziew- czynę, marzył o tym, że będzie jego żoną, że będą mieli dom z ogrodem, dzieci, on będzie zarabiał, a żona będzie zajmowała się dziećmi. Wiedział, że ona z kimś się jeszcze spotyka, ale przymykał na to oczy. Nieśmiały z natury, uważał, że jest to sprawa dyskretna, delikatna, że im bardziej będą się rozwijać jego kontakty z tą dziewczyną, tym bardziej zanikać będą tamte. Wychowany w atmosferze religijnej był przekonany, że przysięga małżeńska rozwiąże ostatecznie wszystkie problemy. Bardzo nale- gał na małżeństwo, przyspieszał, ponaglał. W końcu zgodziła się. Jednakże po pierwszych problemach z dogadaniem się, za- częła ponownie spotykać się ze swoim poprzednim chłopakiem. Późne powroty żony, obojętność wobec Antka, coraz większe zamknięcie w sobie, poczucie obcości wyzwalały w Antku uczucia nie tylko prostej zazdrości, ale i agresji, w końcu nienawiści. Po prostu świat mu się zawalił. Wszelkie próby rozmowy kończyły się awanturą. Ona zaś odpowiadała atakiem na atak i tym bardziej szukała kompensacji swoich niepowodzeń w spotkaniach z po- przednim chłopakiem. W końcu Antek sam wyprowadził się do swoich rodziców, zaś jego żonę zaczął odwiedzać jej kolega. Sytuacja taka ciągnie się już kilka lat i o jakimkolwiek dialogu nie ma mowy. Czasem zdaje nam się, że mamy prawo do własnych „ogród- ków", do przeżywania wielu spraw samemu. A jeżeli trudno nam rozmawiać o niektórych sprawach, to odkładamy je na później... Oddajmy głos Dorocie: - Z biegiem czasu zaczęliśmy odczuwać w naszych sercach ciężar z powodu niewyjaśnionych do końca trudnych spraw, a od- kładanych celowo, aby nie doprowadzić do kolejnych kłótni. Za- wsze tam, gdzie do końca nie są wyjaśnione problemy, powstają domysły, przypuszczenia, fałszywy obraz rzeczywistości. Posądzaliś- my siebie o złośliwość, zawziętość, chęć świadomego sprawiania sobie bólu. Często padały takie słowa: „Ja wiem, ciebie na to stać!". 31 Albo: „Ty jesteś zdolny do tego!". To były tylko posądzenia. Nic więcej... Dodajmy - było to pośrednie wyrażanie uczuć złości, gniewu, bezsilności, może i rozpaczy, za którymi kryły się niewypełnione potrzeby kochania i bycia kochanym, uznania, akceptacji i wiele innych... Szerzej zajmiemy się tym w jednym z następnych roz- działów. Mąż Doroty wyznał wtedy: - Nawarstwiające się nieporozu- mienia doprowadzały mnie do poczucia osamotnienia. Trudności w porozumieniu powodowały, że zamykaliśmy się przed sobą, a czasem nawet wytrącały nas z równowagi psychicznej. Niemoc ta trwała dotąd, dopóki razem z Dorotą nie uświadomiliśmy sobie, że nasze wartości nie muszą być dokładnie jednakowe, jak również, że wiele spośród nich jest nam wspólnych. Zrozumiałem, dlaczego Dorota reaguje na pewne sprawy tak, a nie inaczej i przestało mnie to dziwić. Nie zadawałem już zbędnych i uszczypliwych pytań, jak to robiłem dawniej, prowokując lub szukając prowokacji. Unikanie rozmów na niektóre tematy jest prostą drogą do życia „obok siebie". Jacek, od ośmiu lat mąż Ewy, napisał kiedyś: Ostatnio widzieliśmy ilustrację przedstawiającą parę małżeńską siedzącą przy kuchennym stole. Każde z małżonków było pogrążone w łekturze gazety. Mąż spoglądając sponad gazety, mówił do swojej żony: „To jest doskonały przykład pokojowego współżycia". Dla nas rzeczywistą śmiesznością tej sytuacji był fakt, że w dużej mierze prowadziliśmy takie właśnie „pokojowe współżycie", dobrze działa- jące „partnerstwo", doskonały kompromis, wysoki poziom toleran- cji. Ktoś ze znajomych dał nam przed ślubem taka radę: „Nie przechylajcie niebezpiecznie waszej lodzi". To byl właśnie nasz styl życia. Nie byliśmy rozmyślnie nieuczciwi ze sobą nawzajem. Prze- ciwnie. Byliśmy dumni z tego, że unikaliśmy tematów, które mogły drugiego wytrącić z równowagi. Jeżeli jakiś temat sprawiał, że jedno z nas czuło się z tym źle, po prostu przerywaliśmy rozmowę albo zmienialiśmy temat, jeżeli go jednak dotknęliśmy i wywołało to napięcie, to przez kilka godzin albo nawet dni nie rozmawialiśmy ze sobą wcale. Później zaś chodziliśmy jakby na palcach wokół tego 32 tematu, by go przypadkiem nie wywołać. Nigdy naprawdę nie wiedzieliśmy, jak rozmawiać o pewnych sprawach i mniej skom- plikowane było po prostu unikanie ich. W głębi duszy było nam z tym jednak bardzo źłe. Unikanie tematów kończy się na ogół poważnym dramatem, gdyż potrzeby kochania i bycia kochanym, potrzeby przynależno- ści coraz silniej będą domagać się zaspokojenia. Milczenie, uniki są po prostu namiastkami działającymi na krótka metę, pojawia się po nich cierpienie, o którym pisze Jacek, a głód wartości, jaką jest miłość, narasta. Nie warto odkładać takich rozmów na póź- niej, trzeba od razu rozmawiać ze sobą w prawdzie, szczerości i miłości. Oczywiście w narzeczeństwie nie wszystkie tematy da się przewidzieć, nie jesteśmy w stanie do końca wszystkiego przedys- kutować. Niektóre sprawy pojawiają się niespodziewanie, zaska- kują dopiero w małżeństwie. Warto poprzez rozmowy na tematy, które są w zasięgu ręki i których jesteśmy świadomi, dzielić się, rozumieć coraz pełniej, przebaczać sobie. Wypracowujemy wtedy styl rozmowy, styl komunikacji, który będzie potem można za- stosować przy pojawiających się trudnościach. Budujemy zaufanie, wzajemną wrażliwość na siebie, zdolność wsłuchiwania się w sie- bie, rozumienia, a także jasnego wyrażania uczuć i myśli. I to zarówno w okresie „chodzenia ze sobą", jak i później w małżeńst- wie. Wzajemne poznawanie się nigdy się nie kończy. Chodzi o to, by znaleźć taki sposób rozmowy, by rzeczywiście poznać siebie nawzajem, by nie unikać tematów trudnych i niewy- godnych, by naprawdę zrozumieć siebie nawzajem, dotrzeć do prawdy o sobie, a równocześnie nie ranić siebie nawzajem. Chodzi o to, by na podstawie takich rozmów móc podjąć właściwą decyzję co do małżeństwa, a potem, już w małżeństwie, móc nadal w taki sposób rozwijać wzajemną więź, by rzeczywiście stawała się coraz trwalsza i coraz piękniejsza. W następnych rozdziałach przedstawię taki sposób prowadze- nia rozmowy. Nazywam go po prostu dialogiem, chociaż mam świadomość, jak bardzo zdewaluowane jest to pojęcie. W Spot- 33 kaniach Małżeńskich wypracowaliśmy jednak takie podstawy dia- logu, które trochę rewaloryzują to słowo. Nie jest to oczywiście żadna uniwersalna recepta ani eliksir na wszystko, ale doświad- czenie naszego małżeństwa oraz kilkunastu tysięcy małżeństw i narzeczonych, którzy przewinęli się przez nasze programy, potwierdza wartość zasad dialogu. . i;'.. ; ?; Poznajemy się w dialogu Nasze uczucia - Pierwszy raz usłyszałam o Andrzeju od koleżanki, która waletowala u mnie w akademiku - dzieliła się swoimi wspo- mnieniami Elżbieta, - Opowiadała z emocjami, jaki jest wspaniały, męski, a potem koniecznie chciała, żebym go zobaczyła. Przyjechał któregoś dnia do akademika na jakieś imieniny. Był rzeczywiście uroczy, wesoły i autentyczny — mnie tego właśnie brakowało. I miał ręce jak bochenki chleba. Nie wiem, czy mi się to podobało, czy nie, ale był inny. Podświadomie wyczułam, że w jego obecności mogę czuć się bezpieczna. Tego wieczoru spotkały się nasze ręce, ale nic do siebie nie powiedzieliśmy. Nie mieszkaliśmy w tej samej miejs- cowości, musieliśmy więc używać różnych sposobów komunikacji. Kiedyś, aby wypróbować, czy Andrzej mnie kocha, zadzwoniłam i poprosiłam, żeby do mnie przyjechał. Wiedziałam, że nie ma połączenia i że będzie to trudne. Przyjechał. Później, na imieniny, otrzymałam telegram z trzema słowami: „kocham, kocham, ko- cham". Leżał cały dzień za szybą na portierni akademika i wszyscy go czytali, a ja czekałam na list z życzeniami, choć przed koleżan- kami udawałam, że mi na tym nie zależy. Chodziłam smutna, aż ktoś mi powiedział o tym telegramie. Jeszcze teraz pamiętam, jak z tym telegramem frunęłam po schodach, aby pokazać moim dziewczynom w pokoju. Wtedy chciałam, żeby cały świat wiedział, że to on do mnie napisał. Małżeństwo Eli i Andrzeja trwa już blisko ćwierć wieku, mają czwórkę dzieci. Chętnie wracają wspomnieniami do swojego na- rzeczeństwa. 37 Miłość zaczyna się od uczuć zakochania, fascynacji, zacieka- wienia, radości z bycia razem, namiętności, a przy tym także zazdrości, obawy i niepokoju, że coś się może popsuć. Ale miłość — jak już pisałem wcześniej — nie jest tylko uczuciem. Jest postawą, relacją, zobowiązaniem i decyzją. Miłość zakłada odpowiedzial- ność za siebie i drugą osobę. Wiele związków rozpada się z powo- du traktowania miłości jako uczucia. Partnerzy zawierają wręcz umowę, że jak się przestaną „kochać", czyli kiedy uczucia wygasną to się rozejdą. Kiedy trwa euforia uczuć, trudno sobie wmówić, że może być inaczej, świata się nie widzi poza drugą osobą. I to jest piękne. Ale jeżeli brak dystansu, jeżeli wzajemne relacje buduje się tylko na tym, jeżeli przymyka się oczy na to, co niepokoi, i jeżeli chce się pozostać niepoważnym, jak pewna dziewczyna, która wręcz wykrzyczała mi w rozmowie telefonicznej, że ona nie chce być poważna, to łatwo przewidzieć szybki koniec takiego związku i rozpad ewentualnego małżeństwa. Dlatego warto szczerze za- stanowić się, czy jest się w stanie naprawdę pokochać swojego chłopaka czy dziewczynę. Tym bardziej, że w chwili zamieszkania razem pojawią się zupełnie nowe sytuacje, nowe wydarzenia, które mogą nieoczekiwanie wywołać bardzo przykre uczucia. Wspólne życie nie jest samym tylko chodzeniem na imprezy i wycieczki, oglądaniem wideo ani kompletowaniem CD z najnowszymi prze- bojami. Życie nie jest komputerowym surfingiem. Realia, z jakimi przyjdzie się spotkać, będą wywoływały uczucia przykre: roz- czarowanie, frustrację, złość, bunt. Będą się one kierować prze- ciwko współmałżonkowi. Mogą popychać do ucieczek z domu, by przywrócić utracone przyjemności. Budowanie postaw i zachowań na tych przykrych uczuciach jest przejawem niedojrzałości emoc- jonalnej. Pobraliśmy się z szalonej miłości - pisała Renata - jedno było gotowe pójść za drugim na koniec świata. Spędzaliśmy razem dni i noce. Pracowaliśmy razem w zespole, który wydawał pismo. Świetnie się nam współpracowało. Bez słów zgadywaliśmy, co trzeba w danej sytuacji zrobić. Zostawaliśmy po godzinach i tę radość współpracy dopełnialiśmy w objęciach. Zdecydowaliśmy się 38 na ślub, by ułatwić sobie nasze bycie razem. Niestety po paru miesiącach pismo upadło i oto zaczynało się okazywać, że nic nas tak naprawdę nie łączy, wręcz przeciwnie - wszystko nas dzieli. To, na co przymykaliśmy oczy lub czego nie zauważaliśmy, zaczynało wyłazić, przeszkadzać, odrzucać. Okazało się, że myśmy się w ogółe nie znali, czy inaczej — znaliśmy się bardzo dobrze w wąskim zakresie, który był nam potrzebny. To był bardzo wąski wycinek wielkiej rzeczywistości, która się otworzyła przed nami, gdy pismo upadło. Zaczęły się kłótnie, awantury o wszystko — o każdy krok, każdą decyzję, o wspólne spędzanie czasu, o pójście do kościoła, o to co na obiad. Ryszard dostał pracę gdzie indziej. Miał wyjazd integracyjny. Od tego czasu zaczął wracać do domu późno albo w ogóle następnego dnia. Mówił, że przyjdzie o jedenastej. Czeka- łam na niego, szykowałam się na tą jedenastą... Coraz mniej bywał w domu. Wracał rano, nawet na mnie nie spojrzał. Parę miesięcy później przyszło wezwanie do sądu na rozprawę rozwodową. Trudno jednoznacznie ocenić przyczyny rozpadu małżeństwa Renaty i Ryszarda, ale w liście Renaty ujawnia się budowanie ich związku wyłącznie na uczuciach, brak poznania swoich przy- zwyczajeń i nawyków, brak miłości jako postawy. Zabrakło roz- mowy o niezwykle ważnych „sprawach życiowych" przed ślubem. Uczucia zdominowały ich związek i uczucia przesądziły o roz- padzie ich małżeństwa. Wąski wycinek rzeczywistości, w którym się rozumieli, jakim była wspólna praca, okazał się tylko wycinkiem rzeczywistości, w której więcej ich dzieliło niż łączyło. Takim wycinkiem w innych sytuacjach mogą być wspólne wycieczki, studia. Niewkomponowane w inne płaszczyzny rzeczywistości nie przynoszą prawdziwego obrazu siebie samych. Warto przyjrzeć się swoim gorącym uczuciom nieco z boku, „na zimno" i zobaczyć, jaką rolę odgrywają w budowaniu naszej więzi i o czym nam mówią. Oto więc kilka słów elementarnej wiedzy z zakresu psychologii uczuć. Uczucia są pierwszymi spontanicznymi, wewnętrznymi reak- cjami na wydarzenia, sytuacje, w jakich się znajdujemy, o których rozmawiamy, wspominamy lub planujemy. Wyrażają stan psychi- 39 czny wobec aktualnych bodźców. Ten stan możemy określić jako przyjemny lub przykry. Uczucia w chwili pojawienia się nie podlegają ocenie. Są niezależne od rozumu i woli. Ich intensywność zależy od pierwotnej cechy osobowości, jaką jest emocjonalność. Uczucia nie są więc moralnie ani dobre, ani złe. Ocenie podlega dopiero to, co z tymi uczuciami zrobimy; czy zachowania, postawy, decyzje podejmujemy wyłącznie na podstawie uczuć, czy też przy pomocy rozumu i woli. W okresie chodzenia ze sobą dominują najczęściej bardzo piękne i bardzo przyjemne uczucia, jednakże nie one decydują o trwałości naszego związku. Budowanie swoich postaw, ocen partnera, podejmowanie decyzji wyłącznie na pod- stawie uczuć prowadzi najczęściej do małżeńskiej katastrofy. W okresie „chodzenia ze sobą" ważne jest przyglądanie się sobie, co jedno drugiemu niesie poza różami, lodami i innymi przyjemnościami w różnych sytuacjach. Dobrze, jeżeli uczucia fascynacji, zakochania i oczarowania sobą nawzajem trwają, ale niech im towarzyszy wzajemna troska o siebie, zainteresowanie sobą nawzajem jako osobami, swoimi reakcjami w różnych sytuac- jach, gotowością do pomocy, hierarchią ważności różnych spraw, hierarchią wartości w życiu, swoimi przyzwyczajeniami i nawyka- mi wyniesionymi z domów rodzinnych, akademika, internatu albo domu dziecka. We wspólnym życiu przekłada się to potem na sposób wypełniania obowiązków, troskę o byt materialny, o dzieci. Wpływa na całość miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej. Te zachowania, postawy i reakcje wywołują nowe uczucia. Jeżeli nasze postawy we wzajemnych relacjach są odpowiedzialne, budzą szacunek w sobie nawzajem, są wyrazem wzajemnej troski i odpowiedzialności, to wywołują uczucia przyjemne. Można wte- dy jak gdyby zakochać się na nowo — już w swoim mężu czy żonie. Można na nowo przeżyć fascynujące uczucia bliskości, radości, satysfakcji, dumy... Wspomniałem już, że jedynie na podstawie uczuć nie powinno się oceniać swojego chłopaka czy dziewczyny. Dotyczy to nie tylko zakochania czy pożądania. Różne nasze zachowania wywołują także uczucia przykre. Prowadzi to czasem do ocen, że „faceci są 40 zawsze tacy" albo że „dziewczyny są fałszywe". W codziennych nawet drobnych konfliktach często pojawiają się oceny: „ty za- wsze", „ty znowu", „ty nigdy", powtarzane w różnych okolicznoś- ciach. „Ty nigdy nie potrafisz ubrać się jak człowiek, ty zawsze się spóźniasz, ty znowu zapomniałeś mi przynieść książkę". Wyrażają one uczucia przykrości, zawodu, rozczarowania, niechęci, uraże- nia. Ale wyrażają stan wewnętrzny i zazwyczaj przenoszenie ich na partnera jest dla niego krzywdzące. „Ubrał się tak jak zdawało mu się, że będzie najlepiej, spóźnił się, bo w kwiaciarni była kolejka, zapomniał o książce, bo...". Partner może poczuć się dotknięty, skrzywdzony, ale nie potrafi tego wypowiedzieć, tylko ocenić, że druga osoba jest wredna i ciągle mu coś wypomina. Podzielenie się uczuciami byłoby znacznie bardziej twórcze. Skłoniłoby do pod- jęcia kroków, do zmiany czegoś w sobie. Może łatwiej byłoby wówczas przewidzieć więcej czasu na kolejkę, pamiętać o książce itd. Partnerom przecież zależy na sobie. Psycholodzy uważają, że umiejętność nazwania swoich uczuć, podzielenia się nimi oraz zdolność do przyjęcia i akceptacji także trudnych uczuć pojawiają- cych się we współmałżonku jest podstawą umiejętności komunika- cji przede wszystkim w małżeństwie, ale także między ludźmi w ogóle. Zobaczmy, jak to było w przypadku Doroty i Michała. — W okresie „chodzenia ze sobą" i w narzeczeństwie — mówiła Dorota — nasza bliskość wywoływała w nas uczucia radości, oczarowania, szczęścia, poczucie bezpieczeństwa i bliskości. Dzieli- liśmy się ze sobą tymi przyjemnymi uczuciami. Uczucia przykre pojawiały się bardzo rzadko i miały mocną przeciwwagę w bardzo przyjemnych, które w tym okresie fascynacji przeżywaliśmy niemal non stop. To, że mogę przeżywać w małżeństwie bardzo silne uczucia nieprzyjemne związane z osobą Michała, zaskoczyło mnie bardzo. Odruchową reakcją było sformułowanie oceny: „Postąpiłeś okropnie. Jak mogłeś tak mnie skrzywdzić i zranić? Zobacz jak strasznie się czuję". Czuję się tak okropnie, więc oczywiście uwa- żam, że on jest odpowiedzialny za te moje przykre uczucia. Począt- kowo było dla mnie oczywiste, że to jest jego wina. Obciążałam go odpowiedzialnością: „Popatrz, jak przez ciebie cierpię" i jednocześ- 41 nie komunikowałam mu swoje uczucie zawodu, rozczarowania jego osobą i naszym związkiem. — Ja czułem się atakowany - powiedział na to Micha!. -Jedno- cześnie widziałem, że Dorota jest wobec mnie zamknięta. Wszystko co mówię, odbiera w taki sposób, że tylko potwierdza w jej przekonaniu moją winę. Jeśli taka rozmowa rozwijała się wystar- czająco długo, uczucie złości najpierw na Dorotę, a potem na siebie samego narastało we mnie tak bardzo, że dochodziło do eksplozji. Na szczęście dla nas obojga stan takiego rozdźwięku między nami był nie do zniesienia. Kiedy opadały gwałtowne emocje, omawialiś- my sytuację, starając się siebie nawzajem zrozumieć. Oddajmy jeszcze głos Gośce i Jackowi, którzy są czternaście lat po ślubie. — W naszym małżeństwie często jest tak — mówiła Gośka - że Jacek dzwoni o godzinie dziewiętnastej i mówi, że będzie za pół godziny. Mijają dwie i pół, zanim wchodzi do domu. Kiedy dzieci były małe wywoływało to bardzo dużo konfliktów. Ja Uczyłam na jego przyjście, czekałam, że mi pomoże w wieczornych czynnościach przy kładzeniu dzieci spać. Byłam strasznie zła, wściekła, sfrust- rowana. Myślałam, że jestem, razem z dziećmi, mało ważna dla Jacka. Rodziły się we mnie podejrzenia, że może spóźnia się specjalnie, żeby nie uczestniczyć w nudnych, codziennych obowiąz- kach. Czułam się oszukana i wyzyskiwana. Kiedy Jacek przychodził, witała go awantura, trzaśniecie drzwiami albo urażone milczenie. - Ja w tej sytuacji także czułem się źle - powiedział na to Jacek — bo przychodząc do domu po wielu godzinach pracy, trafiałem wprost na kłótnię. Już nawet nie miałem ochoty się bronić. W efekcie oboje czuliśmy się urażeni niesprawiedliwością osądów drugiej strony. Dostrzegliśmy jednak uczucia, jakie nami miotały. Dotarło do mnie, że dla niej właśnie te dwie godziny są trudne i wyczerpujące i że wtedy najbardziej oczekuje ode mnie pomocy. Dopiero teraz zrozumiałem wykrzyczane przez nią w złości: „teraz to już możesz w ogóle nie przychodzić". Chodziło jej, że teraz, kiedy dzieci już śpią. A ja rozumiałem, że już tak naprawdę w ogóle... Podzielenie się uczuciami było bardzo ważne. Ucięło dyskusje, dalsze oceny. 42 W dialogu potrzebna jest więc umiejętność nazwania i wyraża- nia swoich uczuć w sposób pełny miłości wobec drugiej osoby. Ja nie będę miał czego słuchać, jeżeli drugi człowiek nie będzie mówić... I odwrotnie — jeżeli ja nie będę mówić w sposób jasny, komunikatywny i pełny miłości, to wysłuchanie mnie może być trudne. Oceny, wymówki i pretensje warto zastąpić dzieleniem sie uczuciami, opisem stanu swojego wnętrza. Pamiętam, jak kiedyś stałem w przedpokoju, a Irenka wy- chodząc z pokoju, powiedziała: czuję się wściekła, gdy mówisz do mnie w ten sposób. Dziś zupełnie nie pamiętam, o co chodziło, nie pamiętam, w jaki sposób mówiłem do Irenki, ale to, co powiedzia- ła, zrobiło na mnie duże wrażenie. Spodziewałem się bowiem pingpongowego ataku, oceny, na którą odruchowo odpowiedział- bym w podobny sposób. Tymczasem usłyszałem podzielenie się uczuciem i jej opis siebie samej w tym wydarzeniu. To niesłychanie zmniejszyło we mnie napięcie. Irenka jak gdyby wzięła na siebie ciężar owego wydarzenia. Nie przerzuciła go na mnie, mówiąc, że ja jestem taki czy inny i że ze mną w ogóle nie da się rozmawiać... Poczułem się nagle uwolniony od winy za powstałą sytuację, bo oczywiście uważałem, że mówię do niej w sposób normalny, adekwatny, jednym słowem, że jestem w porządku. Tego rodzaju reakcja Irenki uzmysłowiła mi, że naruszyłem jej autonomię, jej sposób przeżywania danej sytuacji i wywołałem wściekłość. Nie czułem się oczywiście odpowiedzial- ny za pojawienie się w Irence uczucia wściekłości, ale poczułem się odpowiedzialny za dalsze swoje zachowanie. Chodziło o to, bym tego uczucia wściekłości w Irence nie podtrzymywał dalszymi swoimi wywodami. Było to o wiele bardziej twórcze niż udowad- nianie swoich racji. Nigdy bym ich bowiem nie udowodnił, a co najwyżej skłonił Irenkę do poddania się. Oczywiście mogłem zareagować w ten sposób: „to twoja sprawa, że czujesz się wściekła". Byłby to jednak szczyt cynizmu. Nie warto więc tłumić uczuć, nawet tych przykrych, i udawać, że ich nie ma. Spotykając się ze sobą, zazwyczaj nie mamy problemów z wyrażaniem uczuć przyjemnych, z okazywaniem 43 czułości, radości czy namiętności. Natomiast uczuć przykrych chętnie w ogóle nie przeżywalibyśmy. Mamy tendencję do ich tłumienia, skrywania. Nie chcemy ich, bo mogą one popsuć idealny obraz naszego chłopaka czy dziewczyny. Tymczasem uczucia są ważnymi sygnałami informującymi: „nic specjalnego się nie stało, jest mi po prostu przykro z pewnego powodu. Nadal cię kocham". Mogą jednak także informować, że w naszych relacjach coś jest nie tak. Trzeba się nad nimi zastanowić, rozeznać, czy to, 0 czym mówią, nie stanie w przyszłości na przeszkodzie wspól- nemu życiu. Dojrzałość emocjonalna polega na umiejętności rozpoznania 1 nazwania swoich uczuć, niebudowania na nich postaw ani ocen, jak również na nieocenianiu drugiego człowieka na podstawie uczuć przez niego ujawnionych. Polega również na umiejętności podzielenia się swoimi uczuciami z najbliższym człowiekiem oraz zaakceptowaniu i przyjęciu nawet tych najtrudniejszych, którymi się podzielił. Wszystko po to, by lepiej zrozumieć siebie nawzajem. W narzeczeństwie może to prowadzić do pojawienia się uczuć przykrych: rozczarowania, niesmaku, lęku o wspólną przyszłość, ale tych uczuć nie należy się bać. Ich pojawienie się nie musi oznaczać wygaśnięcia miłości, ale jej dojrzewanie. Rozpoznając uczucia, zbliżamy się do prawdy o sobie. W jaki sposób? - o tym w następnym rozdziale. 0 czym mówią uczucia? - W czasie chodzenia ze sobą — opowiadała Gośka — przeżywa- liśmy bardzo silnie różnorodne uczucia, często nie zdając sobie z nich sprawy. Nie potrafiliśmy nazwać ich, a tym bardziej nie umieliśmy ich wyrazić świadomie i bezpośrednio. - Wiele razy zdarzyła mi się taka sytuacja — kontynuował Jacek - że dzwoniłem do Gośki, a ona jakaś obrażona... - ...bo Jacek nie dzwonił cały poprzedni tydzień, a to dla mnie było stanowczo za długo - powiedziała na to Gośka. — Przy tym wcale nie uważał tego za problem, nie tłumaczył swojego po- stępowania. W tym czasie we mnie zdążyły powstać uczucia samo- tności, rozczarowania, upokorzenia i gniewu. Wtedy tych uczuć nie potrafiłam nawet nazwać, wyrazić ani też wyartykułować swojej potrzeby częstego kontaktu i bliskości. Byłam głęboko przekonana, że Jacek powinien sam domyśleć się, o co mi chodzi... - A mną miotały uczucia zniecierpliwienia i rozczarowania - mówił dalej Jacek - i rodziły się osądy, że Gośka jest strasznie obrażałska. O mało co nie spowodowało to decyzji o zerwaniu. - W czasie naszego długiego „chodzenia ze sobą" poznaliśmy się w końcu na tyle dobrze, że konflikty na takim poziomie przestały się pojawiać - podsumowała sprawę Gośka. — W tym czasie przeszliśmy razem przez wiele różnych sytuacji, także takich, które wymagały pewnej odpowiedzialności od każdego z nas czy też od nas razem. Obserwowaliśmy swoje zachowania w różnych warun- kach, wiedzieliśmy, czego możemy od siebie oczekiwać. Gośka i Jacek z dystansem wspominają o niezrozumieniu swoich uczuć, nieumiejętności ich nazwania, ale mówią także o potrzebie kontaktu i bliskości. Uczucia odzwierciedlają nasze potrzeby psychiczne. Najważ- niejsze z nich to: potrzeba kochania i bycia kochanym, bezpieczeń- stwa, dokonania, uznania, przynależności i autonomii. To właśnie te potrzeby, drzemiące w każdym z nas, wywołują uczucia. Szalo- ne uczucia zakochania są spowodowane głęboką potrzebą kocha- nia i bycia kochanym, potrzebą przynależności. Chęć zaimpono- wania dziewczynie jest na ogół spowodowana potrzebą uznania. Cierpliwe i żmudne wykonywanie jakiejś pracy, uparte doprowa- dzenie jej do końca wynika z wewnętrznej potrzeby dokonania, potrzeby swego rodzaju sukcesu. Jeżeli dana potrzeba jest wypełniona, pojawiają się we mnie przyjemne uczucia. Jeżeli wypełniona jest potrzeba bezpieczeń- stwa, to czuję, że jestem w dobrej formie, odczuwam spokój. Jeżeli wypełniona jest potrzeba uznania, to przeżywam zadowolenie, radość, wdzięczność. Niezaspokojenie potrzeb wywołuje uczucia nieprzyjemne, choćby takie, jak: smutek, lęk, gniew. Jeżeli na przykład nieza- spokojona jest potrzeba bezpieczeństwa, przeżywamy lęk, strach czy nawet panikę. Niezaspokojona potrzeba jest motorem działa- nia ukierunkowanego na wypełnienie tej potrzeby. Możemy różnie zaspokajać potrzeby. Zdarza się, że jakieś działanie na krótko zaspokoi i wywoła uczucie przyjemne, ale zaraz potem potrzeba ta odezwie się ze zdwojona siłą. To znaczy, że nasze działanie nie wypełnia jej, że wciąż czegoś brak. Mówi ono, że to jest namiastka, nie prawdziwe zaspokojenie. Klasycz- nym przykładem namiastki jest alkohol. Zaspokaja szybko i na krótko. Alkoholicy i narkomani to ludzie, których podstawowe potrzeby psychiczne - bycia kochanym, uznania, bezpieczeństwa - nie były przez długi czas wypełniane. W relacjach męsko-damskich klasyczną namiastką jest seks. Wypełnia potrzebę bliskości, przynosi przyjemność, jednakże nie- wkomponowany w całość małżeńskich odniesień męża i żony 46 wywołuje głód nowych doznań, a kiedy one się wypalają, niszczy relacje międzyludzkie, bo okazuje się, że brak było innych elemen- tów budujących więź. Klasyczną namiastką wypełniającą potrzebę sukcesu jest tak zwane zdobywanie dziewczyn. Ale nie ma co się łudzić — jest to dość prymitywna namiastka wartości, jaką jest miłość. W naszym małżeństwie ja bardzo silnie odczuwam potrzebę autonomii, zwłaszcza kiedy pracuję. Nie znoszę, gdy mi ktoś wówczas przeszkadza. Znaczną część pracy wykonuję w domu. Irenka mawia, że nawet jeżeli jestem w domu, to mnie nie ma. Silnie odczuwa potrzebę przynależności i kontaktu. Lubi przeby- wać z innymi ludźmi, lubi wypełniać ich życzenia szczególnie wtedy, gdy jest to elementem budowania więzi międzyludzkiej. Niewypełnienie potrzeby przynależności i kontaktu, serdecznego i w zaufaniu, wywołuje w niej poczucie zagubienia, bycia nieko- chaną i niepokoju. Sama jednak zauważyła: Zaspokajałam tę potrzebę namiastką - narzucaniem się innym, również swojemu mężowi. Wtedy on mówił: „nie przeszkadzaj mi". Tym bardziej wtedy chciałam nawiązać kontakt, tym bardziej mi go brakowało. W takich sytuacjach ja często reagowałem w sposób oschły, a „nie przeszkadzaj" wypowiadane było w sposób oschły i kategoryczny. Trudność w znalezieniu właściwej proporcji jest na pewno trud- nością w naszym małżeństwie. Jednakże świadomość tego prob- lemu, nazwanie go i odnoszenie się do niego z miłością, zmniejsza jego konfliktotwórczość. Potrzebie autonomii nie mogę nadać waloru absolutnego. Zresztą sam odczuwam potrzebę bliskości, kontaktu, przynależności. Było dla mnie na przykład wielką przy- krością, że wiele pięknych wyjazdów, a przy okazji wycieczek, wiele spotkań z ludźmi, związanych przede wszystkim z moją pracą naukową, przez wiele lat przeżywałem sam, bo Irenka nie mogła mi towarzyszyć. Odczuwałem brak i smutek z powodu tej niewypełnionej potrzeby jej bliskości. - Do zaspokojenia potrzeby przynależności i kontaktu — oddaję znów głos Irence - wystarczy mi czasem spojrzenie, może gest serdecznej życzliwości. Pojawia się wtedy uczucie, że żyję, uczucie 47 równowagi. Wbrew pozorom niekoniecznie zgodność poglądów jest podstawą mojego zaspokojenia potrzeby przynależności, a właśnie serdeczna życzliwość. I to niekoniecznie w wielkich sprawach, a przede wszystkim w drobnych gestach. Zwykle zakupy robimy osobno. W czasie wakacji zdarzało się tak, że robiliśmy je razem. Właśnie taki drobny fakt, przeżyty w zgodnej życzliwości dal mi więcej poczucia kontaktu i równowagi niż inne rzeczy obiektywnie większe. Rzadko do głosu dochodzi jedna wyizolowana potrzeba. Częs- to działają one w nas łącznie w różnej konfiguracji zależnie od temperamentu i aktualnej sytuacji. Często występuje kolizja mię- dzy konkretnymi potrzebami, na przykład gdy muszę zdecydo- wać o podjęciu lub niepodjęciu ryzykownego przedsięwzięcia; mogę mieć zaspokojoną albo potrzebę dokonania czy uznania, gdy zdecyduję się na przykład na interesującą propozycje pracy, albo potrzebę bezpieczeństwa, gdy odrzucę tę propozycję. Nie- zwykle silne przykre uczucia pojawiają się u osób zwalnianych z pracy — u jednych zwiększona agresja, złość, lęk, u innych bezsilność, wstyd, obojętność, brak chęci do życia, depresja. Naruszone są ich potrzeby bezpieczeństwa, uznania, szacunku. Odbija się to bardzo silnie na więzi małżeńskiej. Tylko wielka mądrość współmałżonków, mądrość, która pozwala na zrozumie- nie tych uczuć i uznaje miłość, więź osób, jako nadrzędną wartość, pozwala na zachowanie trwałości małżeństwa i uchronienie się przed zaspokajaniem potrzeb namiastkami takimi, jak alkohol czy pornografią. Często też występują kolizje potrzeb własnych z potrzebami osób otaczających, również z potrzebami współmałżonka. Istnieje też możliwość decyzji, że nie zaspokojamy swoich potrzeb. Pod- jęcie jej może być podyktowane miłością. Warto wtedy mieć świadomość, że będą się pojawiać uczucia przykre. Ale czasem właśnie wtedy dopiero dojrzewa miłość... To właśnie wtedy, kiedy małżonek nie spełnia moich oczekiwań, a równocześnie zauważam go jako osobę i akceptuję go takiego, jakim jest, zaczyna się miłość. 48 Tak uczucia, jak również potrzeby są darem Bożym. Bóg dał nam wartości i tęsknotę za nimi. Potrzeba to jest tęsknota za wartościami. Na skutek naszej słabości wypełniamy potrzebę tym, co „pod ręką" - namiastkami, zaspokojeniem własnego ja. Warto jednak szukać wartości. Dążcie do tego, co w górze — zachęca św. Paweł (Koi 3,2). To jest aktualne również w odniesieniu do sposobu zaspokajania potrzeb psychicznych. Wartościami są na przykład: miłość jako postawa, prawda, przyjaźń, sprawiedliwość, bezpieczeństwo, szacunek, wolność, wierność, prostolinijność, życzliwość, prawość,-wytrwałość, roz- tropność, radość. Wiele z nich św. Tomasz nazywa cnotami społecznymi. Z nich oczywiście największa jest miłość... Namiastki zaspokajają potrzeby na krótko, wywołują dalszy głód wartości. Z powodu niewypełnionych potrzeb pojawia się cierpienie, ból. Naszą ogólną słabością jest dążenie do szybkiego zaspokojenia potrzeb — żeby stłumić uczucia przykre. A potrzebny jest dystans, spokojne przyjrzenie się potrzebom, uczuciom, a w konsekwencji dążenie ku wartościom. Do tego, co w górze. To właśnie dążenie ku wartościom i pojawianie się w naszym życiu prawdziwych wartości wywołuje ponownie uczucia przyjem- ne: radości, zadowolenia, dumy i wiele innych. Powracające uczu- cia są dojrzalsze. Na co dzień nie uświadamiamy sobie istnienia potrzeb i całego mechanizmu potrzeby, uczucia, wartości. A szkoda, bo świado- mość tego efektu pozwala na bardziej odpowiedzialne zachowania, większy dystans do siebie samego i większą akceptacje siebie i drugiego człowieka. To jest pewien schemat, który może pomóc, ale oczywiście, jak każdy schemat, ma swoje ograniczenia. Rzeczy- wistość jest oczywiście bogatsza niż schematy... To, co napisałem o potrzebach, jest pewnym nieco głębszym spojrzeniem na sferę emocjonalną człowieka, która nie jest jednak jedyną pierwotną cechą osobowości. Poza tym w każdym z nas występuje w różnym natężeniu. W następnym rozdziale opowiem o tym; przyjrzymy się także innym sferom osobowości. 49 Aktywność i sposób reagowania, czyli początek wiedzy o temperamentach W poprzednich rozdziałach mówiliśmy sporo o emocjonalno- ści. Warto zauważyć, że niektórzy z nas są bardziej emocjonalni, a inni mniej. Co ty się tak tym przejmujesz? — powie mniej emocjonalny temu, który zwija się ze strachu przed egzaminem. Jesteś nieczuły — osądzi nieemocjonalnego chłopaka dziewczyna, która po jakimś przykrym wydarzeniu chciałaby, aby on usiadł i płakał razem z nią albo ją pocieszał, a on nie rozumie jej łez i nie widzi potrzeby rozczulania się nad tą sytuacją, a nawet z nie- smakiem patrzy na jej „rozmazanie". Nikt z nas nie jest jednak zupełnie nieemocjonalny, bo uczucia są częścią nas. Jednakże w naszych codziennych relacjach razem z emocjonalnością ujaw- niają się także inne cechy osobowości. Są to, podobnie jak uczucia, pierwotne dyspozycje, cechy wrodzone, które wpływają na nasz sposób reagowania w różnych sytuacjach. Cechy te są wynikiem określonych uwarunkowań systemu nerwowego, są konsekwencją określonej budowy ciała. Nie będziemy wnikać w biologiczne i neurologiczne powiązania w mózgu, by wyjaśnić odmienność poszczególnych dyspozycji, ale zajmiemy się raczej ich konsek- wencjami w postaci opisu poszczególnych pierwotnych cech oso- bowości. Przyjrzyjmy się jednej z nich. Jest nią tzw. oddźwiękowość, czyli szybkość reagowania na bodźce. Na wydarzenia, w których uczestniczymy, reagujemy niezależnie od naszej emocjonalności. Wyróżniamy reakcje prymalne, czyli szybkie, przejawiające się na 50 przykład umiejętnością natychmiastowego poradzenia sobie w tru- dnej sytuacji, pospieszenia z pomocą, błyskotliwej odpowiedzi na podchwytliwe pytanie, łatwą zdolnością przebaczenia. Przeciwień- stwem są reakcje sekundalne, wymagające dłuższego zastanowie- nia przy odpowiedzi na pytanie, dłuższego czasu, by przebaczyć do końca. Pomimo decyzji przebaczenia, podjętej rozumem i wolą, człowiek sekundalny ma naturalną skłonność do wracania myślami do doznanej przykrości. Na niektórych, wspólnych z Irenką prelekcjach czy wprowa- dzeniach do pytań uczestników spotkania dawniej ja wolałem przygotować część merytoryczną, a Irence zostawić większy udział w odpowiadaniu na pytania z sali. Na ogół znajdywała od razu odpowiedź na pytanie, podczas gdy ja potrzebowałem więcej czasu na jej przygotowanie, by była rzeczywiście pełna i na temat. Irenka jest prymalna, ja sekundalny. Dziś problem ten znacznie się zmniejszył, ale i tak zawsze cieszę się, gdy ona „na gorąco" znajdzie szybką odpowiedź. Moja będzie później, może pełniejsza, może gdzieś coś napiszę, odpowiadać od razu jest mi czasem trudniej... Poza tym wracam się często do domu już ze schodów, bo właśnie wtedy dopiero przypominam sobie, że czegoś zapom- niałem, coś jeszcze powinienem wziąć ze sobą. Kiedyś sąsiadka widząc mnie tak wracającego, powiedziała: oj, coś się dziś nie uda, jak pan się wraca. Na szczęście nie jestem przesądny... Prymalność i sekundalność różni także Irminę i Krzysztofa, małżonków od ponad trzydziestu lat. - Bardzo trudno mi jest znieść odmienne przeżywanie przez lrminkę upływającego czasu - mówił Krzysztof. - Szczególnie mnie irytuje, gdy się wspólnie gdzieś wybieramy i spóźniamy się, bo ona nie jest gotowa. Wydaje mi się, że mnie ignoruje, nie szanuje mnie i tych, do których się wybieramy. Ale zwykle zatrzymuję się na sobie i moim zdenerwowaniu, a nie dostrzegam jej stresu. A przecież wiem, że Irmince też zależy na tym, byśmy się nie spóźniali, tylko ona potrzebuje czasu na uporządkowanie ważnych spraw, których ja nawet nie dostrzegam, bo nie są dla mnie ważne. Czasem uda mi się w takich chwilach dostrzec jej trudności i nawet pomóc w tym 51 porządkowaniu. Wtedy nawet udaje się nam nie spóźnić. Natomiast gdy się zasklepię w swojej złości, to nie tylko się spóźniamy, ale jeszcze awantura niszczy nas przez cały dzień. Wiedza, że się różnimy, pomaga mi teraz łatwiej przyjąć, że Irminka też chce być na czas, ale przeżywa inaczej, jest emocjonalna i sekundalna, przeżywa wszystko wolniej, ale za to głębiej i dłużej. Ja ze swoją prymalnością i nieemocjonalnością reaguję szybko i szybko zapomi- nam. Łatwiej mi teraz zrozumieć, że ona też cierpi, żyjąc z takim raptusem o słomianym zapale jak ja. A ja nie chcę, by cierpiała, bo przecież ją kocham. A miłość cierpliwa jest, wszystko znosi, wszystko przetrzyma, we wszystkim pokłada nadzieję... — Krzyś ma rację — powiedziała Irmina —jestem sekundalna, bo potrzebuję długiego czasu, żeby uporać się na przykład z jakimś urazem, który zwykłe uświadamiam sobie również z opóźnieniem. Bolą mnie uwagi Krzysia: „Jak możesz jeszcze pamiętać...?". Ja jeszcze bym się upominała o swoje, udowadniała swoje słuszne racje, a Krzyś każe mi zaklepać, zapomnieć, bo on już tak zrobił. A ja nie potrafię! Do tej pory oboje korzystaliśmy z tych naszych cech intuicyjnie — ja, sekundalna, jestem do kończenia spraw rozpo- czętych z entuzjazmem przez Krzysia, kiedy mu ten prymalny entuzjazm wygasł. Teraz będę to robiła dalej świadomie, może już bez irytacji, ciesząc się, że wynika z tego jakieś dobro. Kolejną, po emocjonalności i oddźwiękowości, cechą różnicu- jącą temperament jest aktywność. W pewnym uproszczeniu może- my podzielić ludzi na aktywnych i nieaktywnych. Człowiek aktywny zabiera się chętnie i energicznie do pracy, intensyfikuje swoje działania w obliczu przeszkód. Praca, działa- nie, stanowi dla niego wartość; wykonuje swoje prace obowiąz- kowe nawet wtedy, gdy ich nie lubi. Po wykonanej pracy szybko odzyskuje siły i jest gotów podjąć następną. Człowiek nieaktywny też może wiele dokonać, ale trudno mu zabrać się do pracy. Uskarża się na nią, odwleka jej podjęcie, tłumacząc się potrzebą czynności przygotowawczych. Potrzebuje dużo czasu na wypoczy- nek. 52 Różnimy się z Irenką i w tej dziedzinie... Należę do ludzi, którzy prowadzą bardzo czynny tryb życia. Do pracy zabieram się szybko i dosyć łatwo przechodzę od jednego zadania do drugiego. Nie zawsze przygotowuję się do tych zadań wcześniej, mam zazwyczaj ogólny plan działania i modyfikuję go w trakcie. Dążę jednak do celu stanowczo. Bardzo nie lubię mieć zaległości. Stare powiedzenie: „co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj" słyszałem wielo- krotnie jeszcze od mamy w dzieciństwie i dziś bardzo przykre uczucia, wręcz odrazę, budzi we mnie ponowne spotkanie tej konstrukcji myślowej u różnych osób, jednak z odwróconym sensem. Czuję się odpowiedzialny za pracę, która została mi powierzona i to poczucie odpowiedzialności pomaga mi konsek- wentnie. Dość szybko się męczę, jednak wystarczy mi krótki odpoczynek, by móc powrócić do pracy. Irenka podchodzi do pracy nieco inaczej. Prowadzi także czynny tryb życia, ale do pracy zabiera się powoli. Przed rozpoczęciem jakiegoś zadania ma na ogół dużo wątpliwości, musi się wewnętrznie przygotować, przy- szykować wszystkie niezbędne pomoce i nie szukać ich w trakcie. Odwlekanie rozpoczęcia pracy prowadzi często do tego, że robimy coś na ostatnią chwilę, czego ja nie znoszę. Powoduje to często spięcia między nami. Prawdopodobnie na podobnym tle poważ- nym problemem było kiedyś spóźnianie się Irenki. Ja w umówio- nym miejscu bywałem raczej długo przed wyznaczonym czasem, na Irenkę trzeba było czekać. Może właśnie dzięki wiedzy o cechach osobowości, o szansach i zagrożeniach, jakie niosą, problem spóźniania się Irenki przestał być problemem. Wiem, że sporo nad tym pracowała. Na tle zabierania się do pracy nadal występują między nami trudności, zwłaszcza że często różne prace przygotowujemy razem, ale mam świadomość, że czynności przygotowawcze Irenki wychodzą naszej wspólnej pracy na dobre. Ona stara się, by wszystko nie wypadło na ostatnią chwilę. Ja muszę się pilnować, by moje zaangażowanie rzeczywiście nie przerodziło się w powierzchowną działalność. — U nas zwykle jest tak, że to Krzyś zaczyna wszystkie działania natychmiast, od środka, bez przygotowania miejsca pracy, niezbęd- 53 nych akcesoriów - powiedziała Irmina. - Złoszczę się, kiedy nieuchronnie wzywa mnie na pomoc, no bo ja każdą pracę za- czynam od przemyślenia, co mi będzie potrzebne, w jakiej kolejno- ści, potem wszystko przygotowuję, a potem i tak potrzebuję pomocy Krzysia i zdarza się też tak, że do właściwej roboty zabieram się, jak już jest za późno. Może więc to moje ciągle nienadążanie, chroniczny brak czasu, nieumiejętność odpoczynku, wypływa jednak z mojej nieaktywno- ści? Bardzo mi to przeszkadza i bardzo chciałabym opanować ten mój wewnętrzny bałagan — będący przyczyną naszego spóźniania się i obezwładniającego mnie łęku przed podjęciem pracy. Na poziomie uczuć - wydaje mi się - robię już wszystko co mogę, czego się nauczyłam do tej pory, ale ciągłe czuję się bezradna, jestem nieskuteczna. Może uda się sprawić, aby moja nieaktywność i ak- tywność Krzysia spotykały się w środku drogi — ja z rozpoczętym przygotowaniem, a Krzyś ze swoją gotowością robienia od razu rzeczy najważniejszych. Przecież zdarzały nam się takie sytuacje, kiedy pracowaliśmy razem, zgodnie... Już na tych przykładach widać, że te same cechy osobowości w jednych sytuacjach mogą pomagać, ułatwiać życie, a w innych utrudniać. Cechy temperamentu, jako pierwotne dyspozycje do działań, nie są ani dobre, ani złe. Są Bożym darem, którym dysponujemy przy pomocy wolnej woli. Cechy temperamentu są nam dane i zadane. To zadanie jest szczególnie trudne w kontekście ułomno- ści ludzkiej. Pod każdym temperamentem kryją się szansę i za- grożenia. Wojowniczość, kontaktowość i szerokość pola widzenia w naszych dialogach Wszystkie nasze małżeńskie kłótnie miały na ogół podobny scenariusz. Ja czułem się przede wszystkim niewysłuchany, zraniony i potrzebowałem wypowiedzenia się, wyjaśnienia sprawy do końca. Widziałem, że opisywanie jej przez Irenkę nie dotyka istoty prob- lemu, że to wszystko jest nie tak. Chciałem prawdy o wydarzeniu, ale nie mogłem się z nią przebić. Równocześnie potrzebowałem czasu, żeby ją sformułować, co Irenka ze swojej strony robiła szybciej, niż byłem zdolny zrobić to ja. W jakimś momencie Irenka wychodziła z pokoju lub kuchni, trzaskając drzwiami, odmawiając dalszej rozmowy, a ja pozostawałem nadal niewysłuchany, z po- czuciem krzywdy, zraniony i odrzucony. Problem w całej swojej wyrazistości zauważałem dopiero, jak Irenki już nie było. Najdziwniejsze i najbardziej irytujące było to, że po jakimś czasie, kiedy ja jeszcze siedziałem, oczekując na ciąg dalszy wyjaśnienia, Irenka potrafiła przyjść i zapytać, czy nie chcę herbaty albo najnor- malniej w świecie zaczynała rozmowę o liście zakupów, zaczynając wybierać się do sklepu. A mnie, czekającego na dokończenie sprawy, ogarniała „biała gorączka", uważałem to za bezczelność, pojawiały się osądy, że wszystko spływa po niej, jak woda po kaczce, a sprawa jest poważna, bo dotyczy naszych relacji i że to trzeba jakoś zamknąć. Brak zamknięcia sprawy tylko pogłębiał konflikt między nami. Powo- dował, że problemy pozostawały nierozwiązane... Ja jestem bardziej separatystyczny, sekundalny i wojowniczy. Irenkę cechuje większa niż mnie kontaktowość, prymalność i ugodowość. Jej kontakt ze mną jest ważniejszy niż wszystkie „racje". Jest równocześnie osobą ugodową 55 i chętniej zmierza, nawet czasem na skróty, do przywrócenia sytuacji sprzed kłótni. Ja potrzebuję do tego więcej czasu. Jednakże psycho- lodzy przestrzegają, że tak jak prymalność niesie za sobą zagrożenie nawrotów konfliktów niezamkniętych, tak sekundalność przeciąga je w nieskończoność. Wojowniczość i ugodowość ma swoje reperkusje nie tylko w małżeństwie, ale we wszystkich kontaktach międzyludzkich. Mówił o tym kiedyś Krzysztof, którego poznaliśmy już w poprzed- nim rozdziale: - Zawsze mi się wydawało, że jestem błogosławiony, bo „pokój czyniący", zwłaszcza w pracy, gdzie o zatargi tak łatwo. A tym- czasem to żadna moja zasługa, jestem po prostu ugodowy i unikam walki za wszelką cenę. Jednak to, co wydaje się zaletą, może być w pewnych sytuacjach wadą. Widzę też dzisiaj, że nie mogę tej cechy oceniać. Nie jest ona ani dobra, ani zła, podobnie jak uczucia, natomiast może być dobrze lub źle wykorzystana. To moje za- chowania wynikające z tej cechy mogą być błogosławione — kiedy nie doprowadzam do wojny, tworzę przyjacielską atmosferę w pracy, albo przeklęte — gdy nie podejmuję niezbędnej walki. Irminka do dziś nie może mi darować, że nie walczyłem o lepsze przedszkole dla naszego syna. Myślę też, że w wielu sytuacjach zawiodłem Pana Jezusa, nie walcząc o Jego dobre imię, nie stając w Jego obronie. — To, że jesteśmy różni — mówił dalej Krzysztof — może być trudne dla nas, ale też może nam bardzo pomagać jako małżeń- stwu. Ja jestem ugodowy, ale na szczęście Irminka jest wojownicza i często ratuje nas z opresji, załatwiając coś, na co ja machnąłem ręką, na przykład nasz wyjazd na narty albo malowanie mieszkania tuż przed świętami, żebyśmy mogli przyjąć gości na święta i na Sylwestra. Dla mnie to był szalony pomysł, który nie mógł się udać, a jednak mieszkanie zostało pomalowane. Konflikty są niezrównanym polem pokazania różnic tempera- mentów. Posłuchajmy Eli i Piotra, małżonków z siedmioletnim stażem„ którzy dzięki odkryciu wiedzy o temperamentach łatwiej wychodzą z codziennych spięć. 56 — Przygotowywaliśmy się do wyjazdu na święta Bożego Narodze- nia do Łodzi — zaczęła opowieść Ela. - Ustalaliśmy, kto z nas jaki zabierze bagaż. Poróżniła nas wielka czerwona torba, której żadne z nas z różnych względów nie chciało zabrać. Piotr — bo miałby dwa duże bagaże, z którymi musiałby jeździć po mieście przed odjazdem pociągu, załatwiając różne sprawy; ja - bo wydawała mi się zbyt ciężka, choć miała w niej być tylko kurtka Piotra i kilka lekkich drobiazgów. Tu wyszła ze mnie moja wojowniczość, za wszelką cenę chciałam postawić na swoim, przeforsować swoją rację. W momen- cie, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że jej nie mam, nie potrafiłam się wycofać i walczyłam dalej. Nie mogłam pogodzić się z przegraną. W pewnym momencie Piotr zrobił krok do tyłu. W przenośni oczywiście, bo rozmowa toczyła się na spacerze, jakby zatrzymał się, zdystansował do zaistniałego problemu i zgodził się zabrać czerwoną torbę. To pomogło mi trochę ochłonąć, ostygnąć w moim zapale i zastanowić się, jakie rozwiązanie będzie dla nas najlepsze. - Zrobić ów krok do tyłu, o którym wspomniała Ela, pomogła mi moja ugodowość — wyjaśnił Piotr. - Chciałem złagodzić ten konflikt. Uznałem, że ważniejsza jest dla mnie nasza relacja, niż forsowanie z uporem, za wszelką cenę, własnej racji. Pomyślałem, że kruszenie kopii o taki drobiazg, jak to, kto ma zabrać czerwoną torbę, nie jest warte tego, by psuło nam atmosferę pokoju i życzliwo- ści, wszak wybieraliśmy się na święta. Odkrywam, że właśnie moja ugodowość pomaga mi także w bardziej elastycznym podejściu do trudniejszych warunków i okoliczności, z jakimi czasem się spotyka- my, że łatwiej dostosowuję się do niewygody niż Ela. Pamiętam, jak ostatnio wracaliśmy pociągiem z Łodzi do Warszawy. W swojej przezorności zorganizowałem nasze wyjście z domu na tyle wcześ- nie, że byliśmy na dworcu godzinę przed odjazdem pociągu. Dodam tylko, że oczywiście po to, aby przede wszystkim Ela mogła wygodnie jechać, abyśmy mogli siedzieć w przedziale, gdyż o godzinie, w której mieliśmy wracać, jest zawsze dużo podróżnych, jeden wielki tłok. Mogłem wybrać każdy przedział wagonowy, bo każdy był wolny, ale wybrałem, jak się później okazało, ten z zepsutym światłem. Gdy przyszedł konduktor, Eła poprosiła go, by naprawił światło, ale on 57 stwierdził, że niewiele może poradzić. Pogodziłem się z tym, że będziemy podróżowali bez światła, ale nie pogodziła się z tym moja żona i zaczęła nalegać, bym coś zrobił. Poszedłem więc - zmuszony przez nią — jeszcze raz do konduktora. Zrobiło mi się go trochę żal, bo nie był w stanie naprawić światła, natomiast w stosunku do Eli czułem złość, że zmusiła mnie do wałki i nagabywania konduktora. Ugodowcy nie lubią z reguły walki. Moja ugodowość przeszkodziła mi w tym, bym sam zareagował i coś zrobił, by niewygodną dla nas sytuację zmienić i tu muszę przyznać, że wojowniczość Eli zmobili- zowała mnie do zrobienia kroku w przód. Ta cecha mojej żony często inspiruje mnie i popycha do działania. — Muszę się przyznać, że wałka w pewnym sensie mi imponuje — powiedziała na to Ela - na przykład, gdy widzę mojego męża walczącego w jakiejś słusznej sprawie ze światem, unikanie zaś walki traktuję czasem jako słabość i trudno mi wtedy uciec od oceniania, a to już psuje moją relację z mężem i powoduje konflikty. Z drugiej strony cecha wojowniczości bardzo pomagała mi w pracy, w załatwianiu tak zwanych spraw nie do załatwienia, przydawała się też w życiu codziennym. Lubię współzawodniczyć, by osiągnąć ceł i ta cecha pobudza mnie do działania. Nie lubię natomiast ustępstw i kom- promisów, a to już powoduje czasem trudności w utrzymaniu dobrych relacji z Piotrem czy innymi ludźmi. Zdarza mi się swoją zaczepnością i śmiałym negowaniem racji oraz poglądów innych zrazić do siebie otoczenie. Potrafię czasem zrobić coś zupełnie przeciwnego do oczeki- wań Piotra lub znajomych. Gdy śmiało odmawiam i odrzucam propozycje, które mi nie odpowiadają, narażam się na ich antypatię, ale to mnie nie powstrzymuje, bo tak naprawdę zależy mi na opinii u bardzo wąskiego grona moich przyjaciół, a nie na tym, by podobać się za wszelką cenę wszystkim. Liczę na pewną wyrozumiałość u moich przyjaciół. Można w skrócie powiedzieć, że wojownicza osobowość najpierw mówi „nie", a potem się zastanawia, a... - ...ugodowa powie „tak" od razu - wpadł Eli w słowo Piotr — a potem zastanawia się, czy to było słuszne i czy naprawdę tego chce. Z reguły staram się w rozmowach z ludźmi szukać tego, co łączy, a nie tego, co dzieli, wykazywać tolerancję i akceptować 58 odmienność poglądów moich rozmówców. To pomaga mi do nich dotrzeć i lepiej zrozumieć ich punkt widzenia. Choć tu kryje się dla mnie, jak dla wielu ugodowców, pewne zagrożenie. Lubię się podo- bać innym, jestem wyczulony na to, jaki wpływ wywieram na otoczenie, i dlatego wolę bardziej czarować je swoim urokiem niż zrażać twardym przedstawieniem racji przeciwnych do ich poglądów. Czasem przeszkadza mi to w otwartej konfrontacji tego, co naprawdę myślę, z tym, co mówią inni. Wówczas często pojawiają się uczucia przykre: rozczarowanie, złość oraz brak akceptacji własnej postawy. Ela i Piotr opowiedzieli kiedyś także o innych cechach swojej osobowości, a mianowicie tzw. szerokości i wąskości. — Odwiedzili nas kiedyś znajomi, ja byłam w domu, a Piotr właśnie wszedł równocześnie z nimi - zaczęła opowiadać Ela. - W ogólnym zamieszaniu witaliśmy się ze sobą. Zauważyłam i zapamiętałam, że Piotr interesował się gośćmi, a nie przywitał się ze mną. Ta mała rzecz wzbudziła we mnie bardzo przykre uczucia, które podgrzewałam w sobie ocenianiem Piotra, stwierdzając, że pewnie już mnie nie kocha, bo nawet mnie nie zauważył, że się ze mną nie przywitał. Bardzo przeszkadzała mi w czasie tej wizyty ta myśl, a gdy goście już poszli, wyrzuciłam ją z siebie, zarzucając Piotra osądami. - Jakoś tak wyszło, że nie przywitałem się z Elą - powiedział na to Piotr. — Nie zdawałem sobie sprawy, że to jest dla niej takie istotne, tak ważne. Moje pole świadomości — mówiąc nieco żartob- liwie - rozszerzyło się do granic możliwości - oto sytuacja nietypo- wa, sporo gości, inni ludzie, ja zaaferowany wizytą. Do głowy by mi nie przyszło, że coraz bardziej smutna mina mojej żony, przeżywanie przez nią smutku, żalu może mieć związek z faktem, że nie przywitałem się z nią na samym początku. Niestety nie zwróciłem wówczas uwagi na ten szczegół, jakże ważny dla naszej relacji. Na co dzień witamy się czule, ale wtedy, w tej konkretnej sytuacji, powitanie było szczegółem, na który nie zwróciłem uwagi. Ela przywiązuje większą wagę do szczegółów, jej pole świadomo- ści jest węższe niż Piotra, który widzi całość sytuacji, wydarzenia, nie zwraca uwagi na szczegóły, które mogą być istotne dla kogoś innego. 59 Istnieje pewien stereotyp, który przypisuje zwykle takie przy- wiązywanie uwagi do szczegółów kobietom, a szerokość spoj- rzenia — mężczyznom. Nie można jednak tak uogólniać. Znam mężczyzn, którzy są niezwykle skrupulatni w szczegółach, a trud- no im zobaczyć całość, której te szczegóły służą. Miałem kiedyś kolegę, który tak wielką uwagę przywiązywał do szczegółów swojej pracy magisterskiej, że pisał ją przez wiele lat, wciąż wynajdywał jakieś istotne z jego punktu widzenia szczegóły, o które chciał ją wzbogacić. Nie potrafił zatrzymać się w zbieraniu materiałów i ogarnąć całości zagadnienia. Skrupulatność jest jednak niezastąpioną wartością wielu męż- czyzn, zawodowych księgowych. Mówimy tu o dość ważnej cesze osobowości, jaką jest wąskość lub szerokość pola świadomości. Piotr, który jak możemy rozpoznać z przytoczonych przez niego słów, ma szerokie pole świadomości, że w jego pracy ta cecha jest wręcz niezastąpiona, jeżeli chodzi o planowanie jakichś zadań z wyprzedzeniem czasowym. Dzięki temu oddaje projekty jako jeden z pierwszych, często długo przed terminem. Szerokość skłania go do uwzględniania niemal wszystkich aspektów pracy, którą ma do wykonania. Widzi jej całość. Fakt, że nie przywiązuje wagi do szczegółów, na tym etapie pomaga mu iść do przodu, ujmować cele owej pracy czy zadania w formie ogólnych założeń. — Można by rzec — powiedział kiedyś — że patrzę na tę kwestię właśnie szeroko oraz perspektywicznie, jakby pomysł rodził pomysł, bez wchodzenia w szczegóły. Odczuwam w takim podejściu sporo giętkości, swobody i lekkości. Szerokość przynosi sympatię ogółu ludzi, elastyczność po- glądów, powoduje nieprzykładanie wagi do szczegółów, swobodę w działaniu. Wąskość natomiast przejawia się sympatyzowaniem z jednostką lub grupą, radzi sztywność, ścisłość i dokładność w szczegółach, napięcie. Wąscy są często matematycy, szerocy - humaniści, choć oczywiście nie zawsze. Jest jeszcze jedna para ważnych cech osobowości, a mianowicie towarzyskość i separatywność. Obie te cechy łącznie zwane są kontaktowością. Różnice w kontaktowości przejawiają się m.in. w sposobie wykonywania pracy - większej lub mniejszej zdolności 60 do pracy zespołowej lub indywidualnej. Ludzie separatywni lubią samotne wędrówki, wolą pracować samotnie niż w zespole. Towa- rzyscy zaś wolą spędzać urlop w grupach, na obozach, a praca w zespole jest dla nich znacznie bardziej efektywna niż w pojedynkę. Towarzyscy lubią przyjmować i składać wizyty, separatywni zaś preferują czytanie książek, posiedzenie w domu (tzw. domatorzy). Kiedy musiałem tydzień spędzić w szpitalu. Byłem sam w kilku- osobowym pokoju. Bardzo pilnowałem, by drzwi na korytarz były zamknięte. Kiedyś salowa przyszła i wyraziła mi współczucie: „Panu to tutaj tak smutno samemu, że też nikogo panu nie dadzą do tego pokoju". A ja... byłem szczęśliwy i samotne spędzenie większości dni tego tygodnia, ułatwiło mi przetrwanie wszystkich szpitalnych niedogodności. Wolę pracować sam niż w zespole, co stwarza czasem niezrozumienie, wolę coś zrobić samemu niż poprosić o pomoc. Separatywność pomaga mi jednak w skupieniu nad tematem, problemem, daje większą wiarę w skuteczność swojej pracy, chociaż na przykład Irence taką wiarę daje kontakt z innymi. Separatywność, przejawiająca się potrzebą samotności i ciszy, jest dla mnie cechą, która pomaga mi w indywidualnym kontakcie z Bogiem. Nie oznacza to oczywiście, bym nie potrafił pracować w zespole, szukam też kontaktu z innymi ludźmi, co jest konieczne przy budowaniu wspólnoty, ale są to raczej cechy nabyte, wypracowane, a nie pierwotnie zakodowane. Każda cecha osobowości niesie szansę i zagrożenia. Żadna nie występuje samodzielnie, ale w powiązaniu z innymi, szczególnie z emocjonalnością. Poszczególne dyspozycje, właśnie w tym po- wiązaniu, niosą to, co nazywamy temperamentem. Powiedziałem już wcześniej, że kombinacje tych trzech dyspozycji, a mianowicie emocjonalności i nieemocjonalności, aktywności i nieaktywności oraz oddźwiękowości, czyli prymalności lub sekundalności, wy- znaczają podstawowe typy temperamentów, a cechy zwane uzupe- łniającymi, a wojowniczość i ugodowość, wąskość i szerokość oraz kontaktowość, czyli separatywność i towarzyskość, dodają tamtym kombinacjom dodatkowego kolorytu. Przyjrzymy mu się w następ- nym rozdziale. W jaki sposób wiedza o temperamentach pomaga w dialogu? Mówiliśmy na początku o naszych konfliktach. Zderzała się wówczas emocjonalność nas obojga oraz mniejsza niż moja sekun- dalność Irenki. Moja sekundalność połączona z emocjonalnością powodowała, że bodźce zewnętrzne trwały we mnie dłużej, u Iren- ki krócej, a kontakt nawiązywałem inaczej. U osób prymalnych bodźce zewnętrzne trwają krócej, u sekundalnych dłużej. Moja pierwotna wojowniczość i aktywność nakładające się na sekundał- ność i emocjonalność wywoływały zachowania prowadzące do przedłużania konfliktu, choć z wolą pojednania - głębokiego i do końca. U Irenki pierwotna przewaga ugodowości i nieaktywności w powiązaniu z emocjonalnością i kontaktowością powodowała, że wybuch był krótki, gwałtowny, ale stosunkowo szybko skłania- jący do pojednania. Sprzyjała temu kontaktowość. Psycholodzy uważają jednak, że w takich sytuacjach łatwo o nawroty wybu- chów. Może to wszystko wydawać się śmieszne, zwłaszcza że operuję „egzotycznymi" pojęciami, ale to naprawdę pomaga w ży- ciu! Kiedy zrozumiałem, że za trudnymi dla mnie zewnętrznymi zachowaniami Irenki kryło się dobro, potrzeba pojednania, tylko wyrażana inaczej niż w moim wypadku, łatwiej mi było zaakcep- tować postawę żony. Sama wiedza o uczuciach, choć bardzo istotna, byłaby tu nie wystarczająca. Bardzo ważne było dla mnie odkrycie, że Irenka była pierwotnie mniej aktywna niż ja. I to, że trudno jej było coś robić lub potrzebowała na to więcej czasu, 62 stanowiło rezultat jej pierwotnie mniejszej aktywności. Mniejsza aktywność przejawia się czasem bardziej refleksyjnym i zdystan- sowanym, a przez to wartościowym, spojrzeniem na wiele spraw. Pomogło mi to rozumieć także innych ludzi. Spotykaliśmy się z małżeństwami, które twierdziły, że nigdy się nie pokłóciły. Byliśmy kiedyś skłonni przypisywać to ich wzajemnym maskom. Wyrażaliśmy opinie, że małżonkowie, którzy się nie kłócą, po prostu nie potrafią dotrzeć do swoich najtrudniejszych problemów i sztucznie je Majstrują. Przed wielu laty rzeczywiście spotkaliśmy się z taką sytuacją, jakieś małżeństwo wręcz to tak nazwało, a myśmy to uogólniali. Dziś oczywiście z tezy o zakładaniu masek i unikaniu konfliktów nie wycofalibyśmy się całkowicie, ale może- my przyjąć, że jeżeli spotkają się w małżeństwie dwie osoby ugodowe, to łatwiej im załagodzić drobne nieporozumienia. Wy- daje się natomiast, że „ciche dni" są po prostu owocem podsycania swojej emocjonalności połączonej z sekundalnością i wojowniczo- ścią, a także wąskością. Skoro uczucia, nasza emocjonalność nie jest pierwotnie dobra ani zła, nie podlega ocenie moralnej, tak samo aktywność/nieak- tywność, wojowniczość/ugodowość, towarzyskość/separatywność, prymalność/sekundalność jako pierwotne cechy osobowości nie podlegają ocenie moralnej. Ocenie moralnej podlega to, co z nimi zrobimy, w jaki sposób je wykorzystamy. Cechy osobowości są nam dane i zadane. Przynoszą szansę i zagrożenia dla naszej więzi ze współmałżonkiem i z bliźnim. Jeżeli podsycamy zagrożenia, podlegają one negatywnej ocenie moralnej. Nasze ocenianie i osądzanie innych ludzi ma swoje korzenie nie tylko w ocenianiu na podstawie uczuć, ale także w ocenianiu na podstawie innych cech osobowości. Jeżeli ja jestem aktywny, to nasuwa się ocena, że ludzie pierwotnie nieaktywni są gorsi; jeżeli jestem nieemocjonalny, to emocjonalni są „tacy uczuciowi"; jeżeli jestem wojowniczy, to ugodowi „niczego nie osiągną" itd. Moja miłość Boga i bliźniego polega na rozpoznaniu we mnie samym tego, na czym mogę budować i tego, nad czym muszę pracować. Miłość Boga i bliźniego polega na rozpoznaniu i za- 63 akceptowaniu w sobie swojej osobowości z wszystkimi jej szansami i zagrożeniami. Ale nie oznacza to powiedzenia: „Taki jestem i musisz mnie zaakceptować takiego, jakim jestem". Byłoby to zagrożenie. Naszą osobowość możemy kształtować rozumem i wolą. Cechy osobowości to pierwotne dyspozycje, od nas niezale- żne, na nich natomiast budujemy to, co potocznie nazywa się charakterem. To wszystko niewiele jeszcze mówi o miłości. Może miłość ułatwić, ale może ją też niszczyć. Na tej wiedzy może budować Jezus poprzez pomaganie w akceptacji siebie, drugiego człowieka, lepszego rozumienia go, a przez to lepszego pomagania mu. Ale na tej wiedzy może także budować szatan poprzez budzenie w lu- dziach na przykład wyrachowania, złośliwości, manipulowania innymi. Wiedza o temperamentach jest gruntem dla rozwoju miłości Boga i bliźniego, choć samą miłością nie jest. Miłość jest łaską, nośnikiem rozwijającym te cechy w stronę dobra i pomagającym nam pracować nad zagrożeniami. To jest najtrudniejsze i dlatego miłość jest łaską, którą trzeba przyjąć, żeby nasza praca była efektywna. Ale przyjęcie łaski jest ułatwione akceptacją naszej trudnej natury... Nawet z tak krótkiego przeglądu cech osobowości można łatwo wywnioskować, jakie trudności, ale i szansę, może napot- kać małżeństwo, zarówno osoby o podobnych, jak i odmien- nych temperamentach. W małżeństwie dwóch osób aktywnych i wojowniczych może dojść do przykrej walki konkurencyjnej w sprawach związanych z karierą zawodową, społeczną. Jedna- kże ich upór i konsekwencja działania może pomóc pokonać wiele trudności. Małżonkom nieemocjonalnym, prymalnym i ugo- dowym łatwiej wybaczyć sobie urazy niż emocjonalnym, sekun- dalnym i wojowniczym. Prymalni podejmują działania szybko, nieraz bez głębszego zastanowienia, sekundalni natomiast z więk- szym namysłem i większym dystansem podejmują działania. Po- trzebują na to więcej czasu. Niekiedy jednak trudno im podjąć decyzje. 64 Może byłoby mniej ostrych i gwałtownych słów żon pod adresem mężów, którzy po przyjściu z pracy włączają telewizor lub -pykają nos w gazetę i „nic ich nie obchodzi", gdyby dynamiczne żony wiedziały, że ich mężowie są nieaktywni, sekundalni i po- trzebują więcej czasu na wypoczynek. Może mężowie ci przejawia- liby mniej biernego oporu wobec prób wciągnięcia ich do domo- wych zajęć i przezwyciężali swoja skłonność do lenistwa, gdyby wiedzieli, że ich dynamiczne lub sentymentalne żony łatwo się zniechęcają, potrzebują oparcia i pomocy. Byłoby mniej konflik- tów, gdyby małżonkowie bardziej doceniali swoje zalety, mieli świadomość swoich złych skłonności i pracowali nad nimi. W małżeństwach, w których jedna osoba jest towarzyska, a dru- ga separatywna, może dochodzić do konfliktu na tle składania i przyjmowania wizyt. Jednakże podobne skłonności u męża i żony mogą prowadzić do zakłóceń w funkcjonowaniu domu bądź od- suwania sie od ludzi, a niekiedy także odsuwania dzieci od kontak- tów z rówieśnikami. Ludziom nieemocjonalnym i sekundalnym bardzo trudno wyrażać miłość, o co mają do nich często pretensje drugie połowy bardziej emocjonalne i prymalne. W przypadku konfliktu osoby kontaktowe i aktywne częściej szukają pomocy na zewnątrz niż osoby separatywne i nieaktywne. Osoby wypowiadają- ce w czasie awantur ostre słowa nie zdają sobie sprawy, że ranią nimi współmałżonków emocjonalnych dotkliwiej, niż mieli zamiar. Tego rodzaju analiza jest oczywiście bardzo uproszczona i przybliżona. Operuje też skrajnymi pojęciami: emocjonalny — nie- emocjonalny, aktywny - nieaktywny itp. W rzeczywistości mamy zazwyczaj do czynienia ze skalą sposobów reagowania pomiędzy skrajnościami w rodzaju aktywny — nieaktywny. Przedstawiona klasyfikacja jest pewnym modelem, a więc siłą rzeczy zawiera uproszczenia w stosunku do niezwykłe bogatej rzeczywistości. Niektórych ludzi charakteryzują cechy osobowości niepozwalające na jednoznaczne określenie danego temperamentu. Są jakby na pograniczu różnych typów osobowości. Mimo że powyższe opisy temperamentów są bardzo uprosz- czone, to jednak ukazują istniejącą realnie treść psychiczną ludzi. 65 Nie jest to jednak rzeczywistość statyczna. Cechy osobowości podlegają pewnej ewolucji pod wpływem doświadczeń życiowych, kontaktów społecznych, wychowania, uczenia się, pracy nad sobą. Jednak zawsze niejako „w tle" obecne będą te pierwotne dyspozy- cje. Nie można ich zanegować, choć mogą one ulegać rozwojowi. Warto budować swoje życie, rozwijać je w oparciu o te cechy osobowości, które są nam dane jako szansa życiowa poprzez określony typ temperamentu, wykorzystywać ich zalety, ale rów- nocześnie pracować nad zagrożeniami — złymi skłonnościami, które ten typ temperamentu niesie. W przejściu od skłonności, nieraz bardzo przyjemnych, ale zaspokajających wyłącznie „ja", do tych cech osobowości, nad którymi trzeba pracować, które są szansą, trzeba się często odwołać do cnoty pokory. Mnie samemu poznanie własnego temperamentu, a także temperamentu Irenki i innych ludzi, których spotykam, pomaga ich bardziej kochać i lepiej rozumieć, co nie znaczy, że usprawied- liwia błędy swoje i ich. Jednakże bardzo ułatwia mi to dialog z ludźmi. Oni nie są gorsi. Mają swoje słabości, jak i ja. Trochę mniej dramatyzuję, gdy pojawiają się konflikty. Już wiem, że gdy ktoś rzuci słuchawką w czasie rozmowy przez telefon, to za chwilę załagodzi powstałą sytuację. Natomiast świadomość moich złych skłonności pozwala mi (nadal niestety w bardzo niewielkim stop- niu...) uświadamiać sobie, że mogę ranić na przykład tonem, który wcale, w moim przekonaniu, nie jest raniący. Nikt z nas nie może usprawiedliwiać takim czy innym tem- peramentem swoich wad, błędów. To raczej szczególne wyzwanie do zwrócenia uwagi na swoje słabości i pracowania nad nimi. Jeżeli wiem, że mam usposobienie wojownicze i emocjonalne, wiem, że mam skłonność do dłuższego niż nieemocjonalni ugodowi trzy- mania uraz w sercu, to tym bardziej muszę pracować nad wskaza- niem: „urazy chętnie darować". Ale z drugiej strony wiem, że moja wojowniczość pozwoliła mi pokonać wiele trudnych sytuacji, prze- ciwności, barier stawianych przez innych ludzi, pozwoliła mi, jak sądzę, zrobić trochę dobrych rzeczy... A separatywność i łatwość 66 w przebywaniu dłuższy czas samemu na pewno sprzyjała pracy naukowej i przygotowywaniu programów Spotkań Małżeńskich. Warto, by każdy popatrzył na swoje szansę i zagrożenia poprzez cechy swojej osobowości. Na koniec chciałbym zdecydowanie podkreślić, że chociaż jedne cechy temperamentu mogą ułatwiać porozumienie ze współ- małżonkiem, a inne utrudniać, to jednak twierdzenie o niedo- braniu w małżeństwie na skutek różnic cech osobowości jest mitem. Przed każdym człowiekiem stają szansę i zagrożenia wynikające z jego temperamentu. Jeżeli każdy temperament jest darem Bożym, to nie ma lepszego ani gorszego i z każdym można się dogadać. Jedni muszą włożyć w to więcej wysiłku, inni może mniej, jednym jest w danej sytuacji łatwiej, innym trudniej. Ale właśnie między innymi na tym polega kapitalne stwierdzenie Ojca Świętego Jana Pawła II, że małżonkowie są sobie dani, ale jednocześnie zadani. Właśnie tu ujawnia się, na czym to zadanie polega - na wzajemnej wrażliwości, akceptacji siebie nawzajem, niepodporządkowywaniu sobie współmałżonka, ale uznaniu jego autonomii jako osoby, pomaganiu sobie na tych polach, na których jednemu jest łatwiej funkcjonować, a drugiemu trudniej. Wreszcie - na własnym otwarciu na rozwój swojej osobowości. Na tym właśnie polega miłość, że przyjmujemy i akceptujemy siebie, przyjmujemy i akceptujemy drugiego człowieka, próbujemy sami wykorzystywać szansę, „dobre strony" naszego temperamentu, a uważać na zagrożenia. Cechy osobowości warto rozpoznać w sobie i w drugim człowieku, bo wtedy łatwiej nam nawzajem zrozumieć siebie i pokochać. Podczas weekendowych spotkań mówimy, że Pan Bóg stworzył nas razem z uczuciami, że są one częścią dzieła Stworzenia. Nie inaczej jest z prymalnością, wojow- niczością, szerokością czy nieaktywnością. Nie są ani dobre, ani złe jako cechy pierwotne i jako takie nie podlegają ocenie moralnej. Natomiast ocenie takiej podlega to, co z nimi zrobimy. To już bowiem zależy od rozumu i woli człowieka. Człowiek o określonym typie temperamentu może rozwijać wartości, ewan- geliczne talenty w sposób właściwy jego cechom osobowości 67 i w sposób odmienny niż osoba o innych cechach temperamentu. Podobnie jest z zagrożeniami. Warto, by każdy pracował nad tym, by nie ulegać określonym zagrożeniom, jakie w sposób szczególny niesie właśnie jego osobowość. Może ją natomiast rozwijać w opar- ciu o jemu właściwe dobre predyspozycje. Wiedza o temperamentach może nam pomóc we wrażliwości wobec współmałżonka, w nieosądzaniu go, może sprzyjać budo- waniu naszej jedności. Dodaje kolorytu dialogowi, jaki prowadzi- my w małżeństwie, bo poszerza słuchanie, rozumienie, dzielenie się sobą i przebaczanie sobie o nowe pola. Może sprzyjać wypeł- nianiu przykazania miłości Boga i bliźniego. Może zmniejszyć wiele napięć i uczynić nasze życie w małżeństwie łatwiejsze i bardziej radosne. To jest właśnie miłość - jako postawa, jako decyzja, jako zadanie, sposób życia, w który trzeba włożyć wysiłek różnie rozłożony na różne predyspozycje i złe skłonności. Dlaczego kobieta zmienną jest? Już, „chodząc ze sobą", przeżywaliśmy problemy ze zrozumie- niem siebie nawzajem, ale traktowaliśmy je raczej jako zadanie do pokonania niż realne przeszkody w naszym połączeniu się. Po zawarciu małżeństwa ta odmienność okazała się trudniejsza do zaakceptowania, niż się zdawało wcześniej i znacznie trudniej było nam cieszyć się tym, co nas różni (do czego zachęcali nas autorzy dostępnych wówczas książek). Nieporozumienia, jakie pojawiały się w kontakcie między nami, przypisywaliśmy sobie nawzajem, złym cechom charakteru, złej woli, brakowi właściwej hierarchii ważności spraw do załatwienia itp. Dopiero później zrozumieliśmy, że ujawniające się antagonizmy wypływały w du- żym stopniu z niezrozumienia do końca przejawów męskości i kobiecości. Potrzeba było wiele czasu, by pojąć w pełni, na czym naprawdę polega to, że Bóg stworzył nas mężczyzną i niewiastą (por. Rdz 1,27) i że to, co nazwalibyśmy „niedopasowaniem", wynikało w znacznej części z niezrozumienia wpływu cyklu fizjologicz- nego kobiety na jej reakcje, zachowania, zdolność do dialogu. Były dni, kiedy rozmowy z Irenką oraz całe funkcjonowanie naszego domu było spokojne, życzliwe, pełne ciepła, ale były i takie, kiedy trudno mi było porozumieć się z nią. Była wewnętrznie spięta i zdawało mi się, że kłóciła się o byle co. Tak to wyglądało z mojej strony. Irenka wspominała później, że takiej zmienności ze swojej strony nie zauważała... Dopiero późniejsza wiedza o sposobie funkcjonowania organizmu kobiety pozwoliła mi zrozumieć, że to 69 ja w naszych relacjach powinienem dostosowywać się do zmian zachodzących cyklicznie w organizmie Irenki, zmian mających wpływ na jej samopoczucie, sposób reagowania. Powiedzenie, że „kobieta zmienną jest", ma w tych zmianach swoje najpełniejsze uzasadnienie. Bezpośrednio po menstruacji i w okresie owulacji najłatwiej nam było rozmawiać ze sobą, zwłaszcza o sprawach trudnych. Natomiast w okresie przedmenstruacyjnym było znacznie gorzej. Pamiętając, że dopiero co, na przykład przedwczoraj, rozmawiało nam sie tak dobrze, tym bardziej chciałem Irence udowodnić, że nie ma racji, że się czepia i że nie można się z nią dogadać. Tymczasem powinienem był unikać tematów trudnych, być bar- dziej wyrozumiały i nie upierać się przy swoim zdaniu, ale odłożyć rozmowę na później. Kiedy to sobie uświadomiłem, udawało się uniknąć trudnych i nieprzyjemnych rozmów. Dobrze, jeżeli kobieta świadoma owej zmienności, chociaż może jej nie wyczuwać bezpośrednio, zdaje sobie sprawę, że przeżywa dni łatwiejsze i trudniejsze dla siebie, dla otoczenia i że nie są one chorobą, ale zadaniem miłości, dla niej i dla męża, stanem in- spirującym wzajemną czułość, życzliwość i wyrozumiałość. — W tym „trudniejszym" dla mnie czasie — podzieliła się z nami Monika, od sześciu lat żona Bogdana, zwanego pieszczotliwie Bodziem — zdarzyło się, że bardzo zdenerwowałam się na Bodzia. 0 co poszło, nie pamiętam. Aby opanować się i nie zranić go, wyszłam z pokoju do kuchni. Gdy próbowałam ochłonąć, otrzyma- łam od Bogdana mały liścik: „Kochana Żono! Bardzo Cię kocham 1 bardzo Cię cenię za to, kim jesteś i co robisz. Wybacz mi, że moje zdanie może być inne od Twoich odczuć na swój temat. Ja kocham Cię i dla mnie jesteś najwspanialszą kobietą pod słońcem i praw- dziwym przyjacielem. Wiem i rozumiem, żeśmy dzisiaj wcześnie powstawali, że razem miesiączkujemy (to możliwe w małżeństwie, gdzieś kiedyś o tym czytałem), ale mimo wszystko wytrwajmy w Miłości! Kochający mąż Bogdan". To wystarczyło, by stopić wszelkie lody. Poczułam się zrozumiana, zaakceptowana, ukocha- na przez Bodzia. Nie obraził się, nie rozlościł. 70 — Wielkim odkryciem dla mnie było uświadomienie sobie, iż przemiany hormonalne zachodzące w mojej żonie mogą spotęgować jej naturałne psychiczne uwarunkowania — kontynuował Bodzio. _- Ale trzeba je odkryć, zrozumieć, a nawet pokochać. Kiedy przyszedł na świat nasz synek Jaś, zobaczyłem, z jaka łatwością yionika potrafiła dostosować się do jego noworodkowych, a potem niemowlęcych chwiejnych nastrojów. Wynikało to z tego, że w ciągu dotychczasowego życia uczyła się radzić sobie ze swoją zmiennością. Podobnymi doświadczeniami dzielili się z nami Ania i Sławek, którzy mają za sobą osiemnaście lat wspólnego życia. — W poszczególnych dniach cyklu czuję się inaczej — mówiła Ania. - W pierwszej fazie czuję wyraźnie przypływ energii fizycz- nej i psychicznej. Chcę coś robić, działać. Dużo wtedy ćwiczę, tańczę, załatwiam trudne sprawy. Czuję się silna i bardziej atrakcyj- na. Sytuacja zmienia się na kilka dni przed miesiączką. Mimo ze nic się obiektywnie nie zmienia, to ja jednak inaczej odbie- ram świat. Jestem rozdrażniona, tracę wiarę w siebie, łatwo się załamuję. Kiedyś trudno mi to było zaakceptować. Czułam się winna, kiedy nie mogłam wyjść z dołka psychicznego. Dzięki swojej zmienności nastroju lepiej rozumiem uczucia innych ludzi i nie oceniam ich surowo. Wiem, że osoba nieznośna to często osoba cierpiąca. — Ja nie mam takich problemów jak Ania — powiedział na to Sławek. — Z grubsza czuję się cały czas tak samo. Na ogół wiadomo, czego można się po mnie spodziewać. Na początku naszej znajomości nie mogłem zrozumieć wahań nastrojów u Ani. Było dla mnie dziwne, jak można wpadać w takie skrajności: śmiech i łzy. Próbowałem dociec, czy aby przyczyną tych nastrojów nie jestem ja. Ania zapewniała mnie, że nie, że to pogoda nie taka, albo boli głowa. Teraz już wiem, że jeśli Ania zaczyna mieć humory, to może to być związane z napięciem przedmiesiączkowym. Organizujemy wtedy lekkie, przyjemne zajęcia, latem wycieczki rowerowe nad wodę lub do lasu. Niewskazane są wtedy poważne rozmowy lub wizyta u mojej mamy. Staram się być dla Ani serdeczny, wyrozumia- ły, a najlepiej nie wchodzić jej wtedy w drogę... 71 Abyśmy jako małżeństwo mogli dobrze funkcjonować, rozwijać się, wspierać, niezbędna jest świadomość i znajomość cyklu płod- ności i zgranie go, w miarę możliwości, z rytmem naszego życia. Może to kogoś śmieszyć, ale nie bez powodów można za- chęcać, by w okresie narzeczeńskim składać wizytę przyszłym teściom w pierwszej części cyklu, a unikać takich wizyt w okre- sie przedmenstruacyjnym. Wspólne plany życiowe najlepiej także snuć w pierwszych dniach cyklu, a unikać takich rozmów w koń- cowych. Kobiety w okresie owulacji są na ogół bardziej energiczne w działaniu, a także czulsze wobec mężów niż w innych fazach cyklu. A wszystko to z powodu hormonów gruczołów wydzielania wewnętrznego, które najpierw przygotowują organizm do jajecz- kowania, później pobudzają je. Powodują w tym czasie zmiany temperatury ciała, zmiany w rodzaju śluzu w pochwie, przemiesz- czanie się szyjki macicy, a także zmiany w piersiach. Nie jest celem tej książki szczegółowe opisywanie przebiegu cyklu fizjologicznego kobiety ani opisywanie zachodzących w nim zmian, ale zasyg- nalizowanie, że obserwacje temperatury ciała, śluzu, szyjki macicy i piersi pomagają w rozpoznaniu, w jakim okresie cyklu fizjo- logicznego kobieta jest aktualnie. Technicznych sposobów rozpo- znawania faz płodności można nauczyć się w katolickich porad- niach naturalnego planowania rodziny i przy wsparciu literatury fachowej. Szczególnie polecam książki i broszury Włodzimierza Fijałkowskiego, Teresy Kramarek, Aliny Lichtarowicz, Josefa Rót- zera, Elżbiety Wójcik, Mariny Ombach. — W naszym pożyciu małżeńskim - mówiła dalej Ania - korzys- tamy z naturalnych metod planowania poczęć. Pierwszy raz ze- tknęłam się z tą metodą na Studium Życia Rodzinnego. Z początku prowadziłam zeszyt z pomiarem temperatury z obowiązku zaliczenia przedmiotu, a potem już nasze współżycie przebiegało zgodnie z moim cyklem. Zeszyt leży zawsze w umówionym miejscu na szafce nocnej i Sławek ma do niego wgląd. Nauczył się wraz ze mną interpretować cykl. Najważniejsze chyba dla mnie jest to, że Sławek wie, rozumie i akceptuje mnie, i to, co się dzieje we mnie. 72 - Bodziu każdego rana podaje mi termometr - uzupełniła jeszcze Monika - w międzyczasie zajmuje się synkiem, by po chwili odczytać temperaturę. Wieczorem pyta mnie o objaw śluzu i zapisu- je obserwacje na karcie. To on interpretuje cykl. Wie, kiedy zbliża się jajeczkowanie, a kiedy menstruacja. Czuję się rozumiana w mo- jej kobiecej zmienności. W naszym małżeństwie Irenka sama dokonywała zapisów, ale zeszyt z tymi zapisami także leżał zawsze w umówionym miejscu, do którego miałem dostęp. W metodach rozpoznawania płodności najważniejsze jest okre- ślenie, w jakiej fazie cyklu fizjologicznego kobieta aktualnie się znajduje. To jest niezwykle ważne w dialogu, ma ogromny wpływ na całość naszych wzajemnych odniesień w małżeństwie. Sprawa rozpoznania w ten sposób okresów płodnych i niepłodnych jako droga do podjęcia decyzji o współżyciu seksualnym jest szczegól- nie interesująca i niewątpliwie ważna, ale jest ona niejako sprawą wtórną. Podejmowanie współżycia seksualnego dzięki rozpozna- niu okresów płodnych i niepłodnych wynika z akceptacji całości odniesień męża i żony do siebie nawzajem, z ich relacji osobowych, ich wzajemnej akceptacji jako mężczyzny i kobiety. Rozpoznawa- nie okresów płodnych i niepłodnych przy pomocy samoobserwacji przez kobietę nie jest „dozwoloną przez Kościół metodą antykon- cepcyjną", ale ujmuje męskość i kobiecość w małżeństwie w szero- kim wymiarze wzajemnych odniesień męża i żony. Ich stosunku do siebie jako osób, jako podmiotów, a nie przedmiotów pożądania. Samoobserwacja dotyczy kobiety, ale dopiero jeżeli uczestniczy w niej mąż, staje się ona, w całym wymiarze delikatności i intym- ności tematu, przejawem ich więzi jako osób. Oczekiwania i rozczarowania Na pewno każdy, kto przygotowuje się do małżeństwa, czegoś się po nim spodziewa, ma jakieś oczekiwania, i wierzy, że te marzenia się spełnią. Nawet jeżeli się zdają mało konkretne, to sięgają najgłębszych potrzeb psychicznych. — Moje oczekiwania — mówił Przemek — były bardzo ogól- nikowe: „kochać i być kochanym". Miłość była kluczem otwierają- cym wszystkie drzwi, rozwiązującym wszystkie problemy. Chciałem po prostu mieszkać i żyć z dziewczyną, którą kocham. Tą osobą była Monika. Jej oczekiwania były bardziej konkretne. Trochę się ich obawiałem. Wydawało mi się, że Monika pochodzi z zamożniej- szego domu i zastanawiałem się, jakiego standardu życia będzie oczekiwać i wymagać ode mnie. Zagadnąłem ją kiedyś na ten temat na jednym z naszych spacerów. To była owocna rozmowa, która na szczęście rozwiała moje obawy. — Przed ślubem oczekiwałam w zasadzie jednego — powiedziała na to Monika - a mianowicie, że moje małżeństwo będzie zupełnie inne niż małżeństwo moich rodziców, że uda nam się uniknąć tego, co nie podobało mi się w moim rodzinnym domu. To oczekiwanie przyćmiewało wszystkie inne. Cieszyły mnie te momenty i za- chowania Przemka, w których okazywał się zupełnie inny od mojego ojca, a już najbardziej te chwile, kiedy potrafił otwarcie dyskutować z moim ojcem i się z nim nie zgodzić. Ja również miałam pewne obawy co do oczekiwań Przemka. Obawiałam się, że Przemek pragnął, aby dom, który będziemy tworzyć w przyszłości, był podob- ny do jego rodzinnego domu. Nasz dom jest inny, ale to nie znaczy, 74 że unikamy błędów, popełniamy czasem te same błędy, powtarzając zachowania naszych rodziców, a czasem zupełnie inne. Przekona- łam się, że nie da się spełnić wszystkich oczekiwań i założyć sobie z góry, że będzie tak i tak. To, co dało nam małżeństwo, to doświadczenie, że oczekiwania współmałżonka są równie ważne jak nasze i że mamy je po prostu szanować tak jak swoje własne. Ałe też co najważniejsze — zawsze mają one uwzględniać nasze wspólne dobro. Było wiele oczekiwań, które miałam, które mieliśmy razem, a które się nie spełniły. Począwszy od oczekiwania, że nasze małżeństwo będzie okresem ciągłej sielanki, a tymczasem często brakuje nam czasu, aby ze sobą być tyle, ile byśmy tego po- trzebowali, albo jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby przegadać ze sobą cały wieczór, albo brakuje pieniędzy na wakacje i zostajemy w domu. Aż po tak ważne sprawy jak posiadanie dzieci — ja oczekiwałam, że znacznie szybciej zostaniemy rodzicami, Przemek długo dojrzewał do tej decyzji, a mnie trudno było się z tym pogodzić. Bardzo wiele rozmawialiśmy ze sobą przed ślubem, ałe nie udało nam się wszystkiego przewidzieć. To, co pomaga nam teraz mierzyć się z trudnymi sytuacjami i często niespełnionymi oczekiwaniami, to dialog małżeński — wsłuchiwanie się w przeżycia drugiej osoby bez osądzania, krytykowania i dyskutowania. Wiele też oczekiwań, jakie miałam przed ślubem, spełniło się. Zaowocowały nasze rozmowy — te prowadzone otwarcie, w atmosferze bliskości, z praw- dziwą chęcią jak najlepszego poznania drugiej osoby. Wychodząc za Przemka, wiedziałam od niego, że tak mnie, jak i jemu zależy na posiadaniu szczęśliwego domu, rodziny, że jest otwartą, spontanicz- ną i szczerą osobą, i tego samego oczekuje. Znałam i ceniłam jego stosunek do spraw materialnych i wiedziałam, że potrafi żyć skromnie i nie frustrują go ograniczenia finansowe, ale jednocześnie nie boi się pracy i lubi pracować, chociaż nie za wszelką cenę. Przeżywam ogromną radość i poczucie bezpieczeństwa, kiedy widzę, że to się nie zmieniło. — Wreszcie sprawa, która wydaje mi się najważniejsza - mówiła dalej Monika - to nasze życie religijne. Mogę się przyznać, że wiele nie oczekiwałam od tej sfery — byliśmy nauczeni z domu chodzenia 75 do kościoła i tak robiliśmy. Ale dopiero małżeństwo pozwoliło na spełnianie się mojego ukrytego pragnienia pogłębiania naszej wiary i wzajemnego umacniania się w wierze. — Może poza tymi ogólnymi oczekiwaniami szczęścia i miłości — doda! Przemek — miałem oczekiwania co do naszego życia seksual- nego, które - jak się okazało — nie od razu nam się ułożyło tak, jak tego oczekiwaliśmy... Muszę powiedzieć, że było to dla nas bardzo poważne wyzwanie... Nasz związek został wystawiony na bardzo trudną próbę. Do tego dołożył się problem z podjęciem decyzji 0 czasie posiadania dzieci... Po ludzku można by stwierdzić, że był to iście gordyjski węzeł. Sytuacja pokazywała, że nasza rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. Zamiast miłości, o jakiej myśleliśmy, 1 szczęścia były trudności i stresy, ałe tak naprawdę to właśnie wtedy mogliśmy osobiście się przekonać o naszej wzajemnej miłości... Tak naprawdę to nie było zamiast miłości. Miłość — Bóg — była z nami. Nie miała ona jednak kolorów i kształtu, jaki my chcieliśmy Jej nadać! Miłości — tak jak Boga — nie da się kształtować według własnych wyobrażeń. Jesteśmy jednak pewni, że bez Miłości, bez Pana Boga, nie przebrnęlibyśmy przez to. Małgosia i Jacek oczekiwali przede wszystkim samodzielności i czasu dla siebie. — Oboje już pracowaliśmy i byliśmy samodzielni finansowo - mówiła Gośka. - Bardzo chciałam odłączyć się od moich rodziców i wyjść spod ich opiekuńczych skrzydeł. Oczekiwałam również, że po ślubie zmniejszy się kierowniczy wpływ mojej przyszłej teściowej na Jacka. Mieliśmy nadzieję, że będziemy mieszkać samodzielnie. To było dla nas bardzo ważne. Po wielu wysiłkach obu rodzin tak się stało. Nasze oczekiwanie samodzielności spełniło się. Sądziliśmy także, że po ślubie będziemy mieć dużo czasu dla siebie. Nie będziemy go tracić na umawianie się w mieście, nie będziemy marznąć na spacerach, ale będziemy razem w naszym wspólnym domu. Na początku rzeczywiście tak było. A potem ten czas został pochłonięty przez nasze dzieci i pracę Jacka. — Oczekiwałem - kontynuował przedmałżeńskie wspomnienia Jacek — że będziemy razem spędzać wspaniale wakacje, że zor- 76 P aanizujemy wiele wypraw, zwiedzimy pół Europy, która właśnie świeżo stała się dla nas dostępna. To marzenie właściwie nie zostało zrealizowane, ponieważ zanim pojawiły się dzieci, Gośka miała probłemy z dostaniem urlopu w pracy, a po urodzeniu się dzieci cały nasz świat uległ gruntownej przemianie. Teraz wiele radości sprawiają nam mniejsze wyprawy dostosowane do możliwo- ści naszych dzieci. Razem z dziećmi możemy ponownie odkrywać szlaki, którymi już kiedyś chodziliśmy. - Zajrzałam niedawno do starego czerwonego pamiętnika sprzed 20 lat - powiedziała Ania, żona Sławka — i szukałam w nim jakichś konkretnych życzeń czy wyobrażeń. Pamiętnik pisałam jako młoda dziewczyna i czytając go dziś, widzę, czuję, że jest cały przesiąknięty czymś, co nazwałabym pragnieniem miłości. Obrazem moich oczekiwań były marzenia. Często wyobrażałam sobie różne sytuacje, scenki rodzinne, małżeńskie. Oto jedna z nich: ja i mąż, którego twarzy jeszcze nie znałam, idziemy przez park jesienią. Zeschłe liście szeleszczą nam pod nogami. Pada deszcz. Mąż trzyma nad nami ogromny parasol, skaczemy przez kałuże. To moje marzenie, może dość banalne, wyraża nie tyle potrzebę wspólnego spaceru, co kryje w sobie pragnienie bliskości, troski, poczucia bezpieczeństwa ze strony męża. Bycie razem w pogodę i niepogodę. Wspólne pokonywanie przeszkód i trudności. Marzyłam też o wspól- nych posiłkach całej rodziny, przy stole nakrytym obrusem w kratkę. Ja krzątam się przy stole, tata opowiada coś wesołego. Wszyscy weseli i roześmiani. Świadczy to o chęci stworzenia ciepłej serdecz- nej atmosfery domu pełnego śmiechu i dziecięcej wrzawy. Może też oczekiwania stabilizacji materialnej. Marzyłam sobie również o ko- lacjach we dwoje. Świece, muzyka, nastrój. Trochę romantyzmu, kokieterii, odświętności, aby uniknąć znudzenia i rutyny. - Gdy byłem dwudziestoletnim facetem — mówił dalej Sławek. - nieraz myślałem, jak to będzie, gdy się ożenię? Zawsze wtedy stawała mi przed oczami szczupła blondynka, wysoka, mająca serdeczny uśmiech, prostotę i niezakłamanie. Szczęśliwie dosyć szybko znalazłem taką kobietę... Te wszystkie cechy, które przed chwilą wymieniłem, Ania posiada. W czasie naszego blisko dwu- 77 dziestołetniego bycia ze sobą odkryłem też w Ani wiełe innych pozytywnych cech. Gdy już byłiśmy parą narzeczonych, często myślałem, jak będzie wyglądał nasz wspólny dom. Bardzo chciałem, aby nie był zimny, bez serdeczności i zrozumienia. Taki dom miałem przez dotychczasowe lata swojego życia. Chciałem, aby mój przyszły dom był — jak to się dziś mówi - SPOKO. Marzyłem też sobie, aby mieszkać w cichym, spokojnym miejscu. Marzyłem, aby sąsiedzi, którzy będą koło nas mieszkali, byli łudźmi życzliwymi. I tak się stało. Oczekiwania wobec małżeństwa i wyobrażenia o tym, jak będzie wyglądał nasz przyszły, wspólny dom, wynikają często z tego, jak wyglądał dom rodziców. Jeżeli potrzeby kochania i bycia kochanym były w nim zaspokojone, to jest naturalna tendencja do naśladowania go. Jeżeli nie, pojawia się dążenie do odcięcia się od tych wzorców i tworzenia swoich. Rozbicie domów rodziców, rozwody, powtórne małżeństwa są jedną z bardzo ważnych przyczyn niedojrzałości emocjonalnej dzieci. Czasem mówię, z lekką przesadą, bardziej jako ostrzeżenie niż groźbę, że rozwody są chorobą dziedziczną. — Bałam się, że nie sprostam miłości — powiedziała Ania. - Między moimi wyobrażeniami przemykał się często znak ostrzegaw- czy. Wiełe z moich oczekiwań spełniło się, ale nie wszystkie. Wiem, przekonałam się, że w trudnej sytuacji mogę Uczyć na radę Sławka, na jego wsparcie, przyjaźń. Dzięki niemu nie straciłam wiary w siebie, swoje umiejętności, ludzką uczciwość, zrozumiałam, że moje uczucia i potrzeby są dla niego ważne. Myślę, że dom, który stworzyliśmy razem, jest ciepły i przyjazny. Każde z nas może rozwijać się i realizować po swojemu. Staramy się to szanować. Alkohol jest bardzo rzadkim elementem naszego wspólnego życia. Są też takie sfery naszego małżeństwa, w których moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością. Inaczej wyobrażałam sobie Sławka w roli ojca. Nasze poglądy na wychowanie dzieci bardzo się różnią. Te różnice są często powodem konfliktów i frustracji. W tej sytuacji niezbędny jest dialog. Cel mamy jeden - aby znaleźć jakiś zloty środek, musimy dużo rozmawiać, wyjaśniać, dzielić się. Przekona- li lam się, że każde niespełnione oczekiwanie jest jedną z najtrudniej- szych lekcji. Dziś dzwoni do mnie dużo małżeństw w pierwszym, drugim, piątym roku małżeństwa. Okazuje się, że przeżywają rozczarowa- nia, nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością. Urodzenie się dziecka zamiast łączyć - rozbija. Mieszkanie z teściami powoduje rozpad małżeństwa. O swoich oczekiwaniach wobec małżeństwa w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Ona chciała przede wszystkim dziecka i domu, a on dyskotek i chwalenia się swoją żoną. Chciał jej imponować samochodem i seksem, dopiero po ślubie okazało, że w ogóle nie chce mieć dzieci. A zwyczajna troska o dom przerosła go. Uciekł. Powiem jeszcze o sobie i o Irence. Ja miałem swoje oczekiwania. Miała je także Irenka. Tylko, że były to oczekiwania różne. Widzieliśmy przede wszystkim własne oczekiwania i słabo zauważaliśmy oczekiwania drugiej strony. Ja przede wszystkim chciałem w życiu robić coś pożytecznego, dobrego. Zdawałem sobie sprawę z tego, że życie jest bardzo krótkie i chciałem je dobrze przeżyć w poczuciu obecności Bożej. Wydawało mi się początkowo, że moim powołaniem jest praca naukowa. Mieliśmy wśród starszych znajomych małżeństwa nau- kowców i ja trochę podświadomie czerpałem z nich wzór. W Iren- ce widziałem bardziej koleżankę-małżonkę niż przyszłą matkę naszych dzieci. Wyobrażałem sobie, że w różnych dobrych po- czynaniach, działaniach Irenka, biblijna pomoc dla mężczyzny, będzie mi pomagać w tym, co będziemy robić razem. Irenka oczekiwała przede wszystkim naszej miłości, porozumienia, jedno- ści, myślała przede wszystkim o domu, o rodzinie. Nie miała żadnych skonkretyzowanych planów. - Trzeba żyć z dnia na dzień, tym co życie niesie, przyjmować z miłością to, co Pan Bóg daje — mówiła. Mnie - jak to już opisałem wcześniej - bardzo to wówczas denerwowało i napełniało uczu- ciem lęku, niepokoju. No bo jak można żyć bez planu! Dziś wiem, że ujawniła się tu po prostu odmienność naszych temperamentów. Ale wtedy, skoro Irenka nie miała planów, tym bardziej ja for- 79 sowałem swoje. Oczekiwałem potwierdzenia moich planów. Doty- czyło to wszystkiego: od zakupów po planowanie dzieci. Nieumie- jętność dialogu utrudniała nam życie. To, że Irenka nie miała planów, nie oznaczało, że nie miała oczekiwań. Nieumiejętność dialogu wyzwalała i pogłębiała moją dominację przy podejmowa- niu decyzji. AJe były też trudności bardziej obiektywne. Marzenia o domu napotykały na przeszkody w realizowaniu. Po zawarciu małżeństwa przez blisko dziesięć lat oczekiwaliśmy na własne mieszkanie. Przeprowadzaliśmy się około siedemnastu razy. Każdą przeprowadzkę podejmowaliśmy jako zadanie, które stało przed nami, ale były one jedną z przyczyn rozczarowań i niespelniania się marzeń o domu. Założyliśmy sobie, że nie będziemy mieszkać razem z rodzica- mi czy teściami. Zbyt wiele słyszeliśmy mrożących krew w żyłach historii o teściowych ingerujących, w najlepszej wierze, w samo- dzielne życie dzieci. Potrzebowaliśmy naszej wyłączności, samo- dzielności. Pamiętam, jak mama Irenki pokazała wolny pokoik w ich mieszkaniu i powiedziała, że możemy w nim zamieszkać. Uśmiechnąłem się życzliwie z podziękowaniem za jej gościnną otwartość, ale wiedziałem, że wspólne zamieszkanie z rodzicami w ogóle nie wchodzi w grę. Myślę dziś, rozwijając ewentualny scenariusz takiego zamieszkania u teściów, że pomimo całej mojej życzliwości wobec nich po kilku tygodniach wyprowadziłbym się do swoich rodziców. Na kilka lat upadły również wszystkie inne oczekiwania. Przez kilka pierwszych lat po studiach nie mogłem pracować naukowo. Pracowałem w przedsiębiorstwie wyniszczającym mnie fizycznie i psychicznie. Aby z niego odejść, podjąłem wieczorami pracę naukowo-badawczą. Irenka też pracowała. Dochodziły do tego problemy zakupów, stanie w kolejkach. Mieszkanie też jakoś samo sprzątać się nie chciało ani naczynia same nie chciały się umyć... Wszystko to odbijało sie na naszych relacjach. Nasze oczekiwania i marzenia były wystawione na bardzo poważną próbę. Poważną próbę przeszło nasze małżeństwo. Tylko zawierzenie Panu Bogu 80 pomogło nam przetrwać te trudne lata. Ważna była świadomość, że skoro Jemu zawierzyliśmy nasze małżeństwo, to On nie pozo- stawi nas bez pomocy. Dziś odczuwamy wielką satysfakcję, wdzię- czność Panu Bogu i sobie nawzajem za dialog, może nie zawsze cierpliwy, ale wytrwały. Odczuwamy już teraz satysfakcję, że nasze życie spełniło się. Ufamy, że spełniło się w Panu Bogu i że nie zawiedziemy Go do końca. Rozczarowania, które przeżyliśmy, trudności, o jakich opowia- dali nasi przyjaciele, są zjawiskiem normalnym, zwłaszcza w pier- wszym okresie małżeństwa. Jest to niezwykle ważny czas, kiedy potrzebny jest dialog przy użyciu różnych metod, zasad i przyję- ciem miłości Bożej, szczególnie wtedy gdy zdaje się, że wszystko się rwie. Potrzebne jest przede wszystkim zaakceptowanie w sobie uczuć rozczarowania, frustracji, zniechęcenia, lęku, a także złości i agresji. Konieczne jest zrozumienie, że współmałżonek także przeżywa podobne uczucia. Przyjęcie go takiego, jakim jest, ze wszystkimi uczuciami - bardzo trudna dla mnie i dla niego. Następna sprawa — to niebudowanie postaw i ocen na tych uczuciach. Najczęstszym osądem, jaki wtedy pada, jest: „on jest niedojrzały do podjęcia obowiązków, małżeństwa" itp. Lepiej podzielić się przykrymi uczuciami. Przyjęcie ich, przyjęcie siebie nawzajem z tymi uczuciami jest podobne do silnego chwycenia się za ręce. Rozum i wola, świadomość, że się kochamy, zawierzenie Panu Bogu pomogą omówić zaistniałą sytuację, podjąć problem, a nie dezerterować. Po prostu trzeba się pogodzić, że życie nie jest sielanką i nie budować postaw na uczuciach buntu. Nagrodą jest satysfakcja ze wspólnego pokonania problemu, wytrwania, satys- fakcja ze zwycięstwa i odkrycia na nowo radości życia. Przyjęcie i zaakceptowanie uczuć, którymi dzieli się z nami partner, czy już mąż lub żona, to przejaw zaufania. Nie zawiedźmy go! Tylko wtedy można razem znaleźć rozwiązanie. Potrzeba wtedy dużo słuchania, dużo rozumienia, dzielenia się, a nie dyskutowania, i przebaczenia. Potrzeba mocnego trzymania za ręce siebie i Pana Boga. Pan Bóg często daje znacznie więcej, niż moglibyśmy się spodziewać, oczekiwać. W każdym razie tak 81 było w naszym przypadku, pomimo że nie odkryliśmy jeszcze wtedy podstaw dialogu. Życzymy tego wszystkim parom i wszystkim narzeczonym! Czym skorupka za młodu nasiąknie... ...tym na starość trąci - powiada stare polskie przysłowie. Słyszałem niedawno fragment rozmowy dwóch dziewczyn - o fa- cetach oczywiście. Jedna z nich z wyraźnym niesmakiem mówiła drugiej, że chłopak jej koleżanki jest stary, bo ma dwadzieścia osiem lat. Wiele osób żyje już wtedy w małżeństwie i właśnie wtedy, na jego początku, przeżywa kryzysy wspólnego życia. Część z nich jest skutkiem zderzenia się różnych przyzwyczajeń i nawyków wyniesionych z domu rodzinnego, internatu, domu akademickiego, czasem z domu dziecka. Dlatego jeśli „starość" zaczyna się przed trzydziestką, to już „chodząc ze sobą", warto przyjrzeć się swojemu sposobowi bycia. Zastanowić się, czy nie- które przyzwyczajenia nie są na tyle trudne, że mogą utrudnić lub uniemożliwić wspólne życie — żeby w czasie tej „starości" nie „trącić". Są w tej dziedzinie sprawy mniej i bardziej ważne, ale i mniej ważnych warto nie lekceważyć. Zacznę od tych, które mogą się takie zdawać. Na kilka tygodni przed ślubem intensywnie poszukiwaliśmy mieszkania do wynajęcia. Początkowo szukaliśmy go przez znajo- mych moich rodziców, którzy z kolei pytali swoich znajomych. Bardzo utkwiła mi w pamięci rozmowa z kulturalną osobą, która oczywiście nie chciała zrobić przykrości ani nam, ani naszym rodzicom, ale odmówiła, argumentując, że właśnie wyprowadziło się od niej młode małżeństwo, które wracało o różnych porach do domu, ale przede wszystkim, co było najgorsze, nie myło po sobie wanny, a czasem kąpało się nawet o dwunastej w nocy. 83 Pomyślałem sobie wtedy z wdzięcznością o mojej mamie, która przyzwyczaiła mnie do mycia po sobie wanny, ale równocześnie uświadomiłem sobie, że nawyki i przyzwyczajenia wyniesione z domów rodzinnych mogą być całkiem różne i mogą wpłynąć na konflikty nie tylko z ludźmi, wśród których przebywamy i żyjemy, ale także - co ważniejsze — na nasze relacje w małżeństwie. Bardzo bym się źle czul, gdyby w domu tych państwa, nawet gdyby nie odmówili, Irenka zrobiła coś, co by im się nie podobało. Na pewno miałbym do Irenki pretensje... Był czas, że Irenka była bardzo niepunktualna. Denerwowało mnie to okropnie, bo gdy ja byłem gdzieś umówiony na konkretną godzinę, przychodziłem wcześniej. Jeżeli idę na umówione spot- kanie, to oczywiście zjawiam się punktualnie, ale wolę być wcześ- niej, mieć czas na „zebranie myśli", ewentualne korki na ulicach, czekanie na autobus itp. W kościele chcę być zawsze kilka minut przed rozpoczęciem Mszy św., żeby wyciszyć się, skupić. Tym- czasem Irenka uważała, że jak coś jest o danej godzinie, to nie ma potrzeby przychodzić wcześniej. Jak na trzecią, to na trzecią. W rezultacie często się spóźniała. Najgorzej było, gdy wychodziliś- my z domu do kościoła. Ja już stałem gotowy do wyjścia i czekałem na nią, a ona jeszcze musiała zrobić „to i tamto", uważając, że mam jeszcze mnóstwo cyasu. A potem lecieliśmy... Nie spóźnialiśmy się, ale wchodzenie do kościoła równo z wychodzeniem księdza do ołtarza wytrącało mnie z równowagi i utrudniało uczestniczenie w całej Mszy św. Nawet nie pamiętam, kiedy się to zmieniło. Dziś wychodzimy do kościoła wystarczająco wcześnie. Dzisiaj wiem, że jak się z nią umówię na mieście o określonej godzinie, to na pewno będzie punktualna. Przez długi czas, już bezpodstawnie, przypomi- nałem jej: tylko się nie spóźnij, co ją okropnie denerwowało. Później przestałem jej to wypominać. Ale był czas kiedy ta sprawa, związana z nawykiem wyniesionym z domu, była dla nas bardzo konflikto- twórcza. Nie inaczej było u Violi i Marka, tylko w innej kwestii. — Wiedziałam, że nasze randki siłą rzeczy są „odświętne" - mówiła Viola. - Mobilizowaliśmy siły, żeby „dobrze wypaść", żeby 84 było przyjemnie, żeby spotkania były ciekawe, żeby się coś działo, yiarek ujawniał na tych spotkaniach swoje dobre strony, to przecież zrozumiałe, ja starałam się tak samo. Dobrze mi z nim było, podziwiałam go za wiele rzeczy, fascynował mnie i intrygował. Ale czułam, że to nie jest cała prawda o nim. Nie znałam jego codziennych porannych, południowych i wieczornych rytuałów, nie wiedziałam, czy lubi rzucać ubranie, gdzie popadnie (jak go od- wiedzałam zawsze wszystko lśniło), co łubi robić w sobotę przed południem — czy wylegiwać się, czy robić porządki, czy zaraz po wstaniu pije poranną kawę, czy je wtedy śniadanie, czy raczej wychodzi z domu „na głodnego", i mnóstwo innych drobiazgów. Zaczęłam go więc podpytywać o to i obserwować. Obraz Marka, jak puzzle, zaczynał się układać. Wiedziałam, że te zachowania, nawy- ki i przyzwyczajenia to duża część prawdy o nim i że zmierzę się z nią zaraz po wprowadzeniu się do jego domu. Wydawało mi się, że jestem dobrze przygotowana. Jakże się pomyliłam! Nasza pierwsza sprzeczka małżeńska dotyczyła — aż trudno uwierzyć — suszarki do naczyń i rozkładu naczyń w szafkach kuchennych. — Przez wiele lat mieszkałem w swoim jednopokojowym miesz- kaniu sam — zaczął wyjaśniać Marek. — / sam sobie radziłem w gospodarstwie domowym, nawet nieporadnie coś sobie gotowa- łem. Mieszkanie urządziłem tak, żeby mi było wygodnie. Zawsze lubiłem porządek i - jak to Viola mówi — steryłność. W kuchni wszystko zawsze było pod ręką i na swoim miejscu. Nawet kiedy wstałem w nocy, na śpiąco mogłem trafić do szafki z herbatami, a szkłanki zawsze stały po prawej stronie pierwszej górnej półki od dołu. Prawda, że to proste? Mówiąc krótko — miałem ład i po- rządek. I jak tylko Viola się wprowadziła, nagle dom zapełnił się mnóstwem różnych przedmiotów, które podobno miały tworzyć atmosferę i klimat, a ja ciągle nie mogłem trafić do szafki ze szklankami albo z talerzami. Tyle się pozmieniało. Nieraz zacis- kałem zęby - dla zgody. Przy całym szczęściu młodego małżonka momentami czułem się jednak nieciekawie. To było jak zamach na moje życie, na spory kawałek mojego życia. A suszarka do naczyń, oczywiście według mnie, musiała być w szafce nad zlewem, a nie na 85 wierzchu przy zlewie. Przecież w moim domu rodzinnym zawsze była w szafce, a to dla mnie oznaczało, że tak jest najlepiej i najwygod- niej. Wkurzało mnie, że stoi teraz na wierzchu i że widać te stosy umytych naczyń, które trzeba wycierać. Viola weszła w mój poukła- dany świat i zaczęła się po nim krzątać. Zabierała mi coś, a ja nie bardzo mogłem się na to zgodzić, bo to było sprzeczne z widzeniem mojej roli w tym domu. — Dla mnie było zrozumiałe - kontynuowała Viola - że będę się krzątać po kuchni. Lubiłam to i chciałam to robić dla nas, dla Marka. Więc „przystosowałam" ją do swoich potrzeb. Poza tym to ja przeprowadziłam się do nowego mieszkania i żeby nie czuć się tak całkiem obco, poukładałam wszystko po swojemu. Wydawało mi się, że tak jest swojsko, funkcjonalnie i Markowi też się spodoba. Jakież było moje zdziwienie, gdy coraz częściej narzekał na nowy rozkład i na nowe „porządki". Czułam, że nie docenia moich wysił- ków, poza tym to ja spędzałam w kuchni większość czasu, a nie on. Jego rosnące niezadowolenie odbierałam jako lekceważenie, a nawet jako brak partnerstwa — no bo przecież on mi chce pokazać, kto tu rządzi, wszystko ma być po jego myśli. Nawet jako nieakceptowanie mojej osoby. Czułam się niepewnie. Ta błaha z pozoru sprawa urosła tak, że w końcu nieźle się posprzeczaliśmy. Powód był rzeczywiście nieistotny, ale sprzeczka dotyczyła, jak się okazało, spraw fundamen- talnych. W końcu siedząc u Marka na kolanach i pochlipując, opowiedziałam mu o swojej potrzebie „urządzenia gniazdka" i zado- mowienia się z co prawda kochanym człowiekiem, ale w obcym dla mnie domu. Zrozumiałam jednak po wysłuchaniu Marka, że trzeba było więcej delikatności przy wprowadzaniu nowości, bo on czuł się zagrożony. Doszliśmy do wniosku, że miejsce na suszarkę i naczynia jest tak naprawdę nieważne, to drobiazg i nie warto o to „kruszyć kopii". Chcieliśmy żyć razem - to było najistotniejsze. Dotarło do nas, że są rzeczy ważne i drobiazgi i że na to się będzie składać nasza małżeńska codzienność. I doceniliśmy wtedy naszą gotowość do rozmawiania i do dzielenia się swoim światem z drugim. - Ja mam nawyk odkładania wszystkiego na ostatnią chwilę - mówiła z kolei Lucyna. Jest razem z Darkiem osiemnaście lat po ślubie. — Często wydaje mi się, że mam jeszcze czas, że zdążę. Darek natomiast woli wykonać coś wcześniej i nie denerwować się, że się spóźni. W czasie narzeczeństwa mój nawyk nie byl dla Darka dużym problemem, dopiero po ślubie stał się często powodem kłótni. Pamiętam, że taką kłótnię wywołał mój „barszcz". Nie miałam wprawy w gotowaniu, a chciałam ugotować dobrą zupę, którą lubi Darek. W tym czasie Darek długo pracował, a ja czekałam na niego w domu z naszym synem. Na początku znalazłam przepis, a po śniadaniu poszłam z synem po zakupy. Tego dnia nasz syn częściej wymagał, abym się nim zajmowała, więc odkładałam gotowanie. Okazało się, że źle wyliczyłam czas. W jakimś momencie ocknęłam się — Darek niedługo już wraca, a buraki są nadal twarde, barszcz nie ma koloru ani smaku. Dodałam więc octu, soli, przypraw i oczywiście przesadziłam. Darek wrócił zmęczony i głodny, a moja zupa nie nadawała się do jedzenia. Jego ocena — mogłaś ugotować wcześniej, przecież nie pracujesz - wystarczyła, aby zacząć awan- turę. Teraz staram się pamiętać, że obydwoje nie jesteśmy doskona- li, mamy swoje wady i zalety. Trudno jest mi się przyznać, ale nadal mam nawyk spóźniania się, nieumiejętność wyliczania czasu. Sta- ram się nad tym pracować, wymaga to ode mnie dużego wysiłku, czasami mi się udaje. Ale sprawa „nasiąkania skorupki" ma jeszcze wiele innych aspektów. Chyba we wszystkich domach istnieje coś w rodzaju domowego savoir vivre'u, który jest na ogół zbieżny z ogólnymi normami w tym względzie, ale ma swoje uwarunkowania specyfi- czne, wynikające z tradycji domowej, przekazywania kultury oso- bistej. Istnieją też pewne wzorce zachowań, które w niektórych domach rodzinnych, być może, nie były przestrzegane, nie uważa- no ich za coś ważnego albo niekulturalnego, nie przywiązywano wagi na przykład do palenia papierosów lub czytania w ubikacji, mlaskania przy jedzeniu albo głośnego uderzania łyżeczką o ścian- ki szklanki lub kubka w czasie mieszania herbaty lub kawy. Nawyki i przyzwyczajenia wynosimy z domów rodzinnych jako coś zupełnie oczywistego. To jest nasz sposób bycia. Często jednak nie zdajemy sobie sprawy z tego, że w domach naszej ukochanej lub 86 87 ukochanego nawyki te były nieco inne, zachowania przy stole od- mienne i że te sposoby zachowania, inne niż nasze, mogą ukocha- nego drażnić, irytować, wywoływać uczucie niechęci, niesmaku, odrazy. Również nasz chłopak czy dziewczyna wchodzi w naszą znajomość ze swoimi nawykami. Niektóre z nich, jak na przykład przykre często dla drugiej strony obgryzanie paznokci albo palenie papierosów, łatwo zauważyć w czasie „chodzenia ze sobą", inne, takie jak na przykład czytanie w ubikacji, niemycie po sobie wanny, zauważa się dopiero w czasie życia pod jednym dachem. Dlatego warto ze sobą rozmawiać, pytać się nawzajem o takie różne głupie szczegóły. Między mną a Irenką nie było jakichś podstawowych różnic w tych zachowaniach. Zresztą ja w okresie narzeczeńskim i pierwszych latach naszego małżeństwa uważałem, że są poważ- niejsze problemy niż trzymanie łokci na stole. Uczucia, jakie żywiłem wobec Irenki, sprawy, o jakich rozmawialiśmy, odsuwały te „drobiazgi" na nieistotne miejsca. Było mi zresztą jakoś nie- zręcznie rozmawiać z Irenką o takich sprawach. I chyba to był błąd, gdyż pewne przyzwyczajenia i nawyki, nieuświadomione także we mnie, przeszły na nasze dzieci. Zauważyłem, że to, co mnie denerwowało w naszych dzieciach, to powielane nie tylko po Irence, ale i po mnie nawyki, wzorce zachowań, sposoby od- zywania się. Rozmowa o tym, co jest dla nas ważne, nie musi jednak dotyczyć tylko takich spraw. To może być wspaniała okazja poznania siebie nawzajem bliżej w kwestiach, które mogą zadecy- dować o małżeństwie. — Poróżnił nas alkohol — ze smutkiem powiedziała kiedyś przez telefon Justyna. — Witek lubił popijać. Niby niewiele, ale w końcu piwko zdradziło mi jego hierarchię wartości, spędzanie czasu z kole- siami, gadanie o bzdurach, paplanie o niczym na okrągło. Za szpanowaniem nie było nic. Po prostu ściemniał. Dobrze, że łuski z oczu spadły mi wcześnie. Interesowała go tylko kasa. Żadne inne wartości się nie liczyły... W jakimś momencie zdałam sobie też sprawę, że fakt, że on to piwko codziennie „musi", oznacza po prostu uzależnienie. Zapytałam w ośrodku. Potwierdzili. Picie alkoholu jest nawykiem, który szybko zmierza w stronę uzależnienia. Alkohol jest źródłem ciekawych i przyjemnych prze- żyć, które dodają życiu kolorytu, dostarczają przyjemnych uczuć, poprawiają stan uczuciowy, ale odsuwają realne źródła smutków i prawdziwe przyczyny radości. Alkohol, jak mówią specjaliści, manipuluje naszymi uczuciami i naszym umysłem. Nawyk picia alkoholu oznacza tłumienie prawdy o sobie, ucieczkę od rzeczywi- stości. Prowadzi do zmniejszenia motywacji dokonania realnych zmian w swoim życiu. Nawyk picia prowadzi do nałogowego regulowania swoich uczuć. Nietrudno dopowiedzieć, jaki to ma wpływ na więź małżeńską, na dialog, w którym tak ważną rolę odgrywają uczucia, fest to sposób tłumienia przykrych uczuć. Nawyk picia alkoholu oznacza brak akceptacji siebie. Szczególnie fałszywy jest tu stereotyp tak zwanej mocnej głowy. Zdolność do spożycia dużej ilości alkoholu bez widocznych zewnętrznych ob- jawów upicia się zwiększa ryzyko uzależnienia, gdyż sprzyja szybszemu uszkodzeniu organizmu. Dlatego groźny jest obyczaj życia towarzyskiego - na przykład według formuły: „spotykamy się dzisiaj u Kuby w parę osób, będzie flaszka, przyjdź, pogadamy, będzie fajnie" - tworzący okazję do zabaw, załatwiania interesów, a przede wszystkim ucieczki od rzeczywistości. Picie alkoholu w takich okazjach obniża ogólną kulturę życia, zamiast ją pod- nosie. Przywoływanie cudu w Kanie Galilejskiej jako rzekomej akcep- tacji picia, jest nadinterpretacją tego wydarzenia. Jezus, po pierw- sze akceptuje kulturę, w której żyje, po drugie nie odrzuca wina jako napoju w ogóle, zwłaszcza przy świątecznej okazji, ale podnosi jego znaczenie do ukazania treści teologicznej. Poprzez cud przemiany wody w wino nie zaprzecza w niczym wielokrotnie wypominanemu w innych miejscach w Biblii nadużywaniu al- koholu. A nadużycie pojawia się wtedy, kiedy okazuje się, że ktoś nie potrafi żyć bez kieliszka czy puszki z piwem. To jest temat, który warto sobie przegadać w narzeczeństwie... Wszystko to, co dotyczy picia alkoholu, jest w swych ogólnych zarysach podobne w przypadku zażywania narkotyków. Tak jak 89 istnieje wewnętrzny przymus picia, tak istnieje uzależnienie nie tylko od nikotyny, ale od oglądania telewizji, od surfowania po Internecie i od telefonów komórkowych. W Anglii istnieją „od- wykówki" nie tylko dla alkoholików, ale także dla tych, którzy „muszą" po kilka godzin dziennie spędzić w Internecie lub nad komórką... Inaczej czują wewnętrzne rozdrażnienie, niepokój, ból głowy; powiększa się ich agresja wobec otoczenia. Kliniki leczące takie przypadki uzależnień mają rocznie po kilka tysięcy pacjen- tów. Jeśli ktoś nie może więc w czasie wykładów czy ważnych spotkań wyłączyć komórki, która przecież posiada automatyczną sekretarkę i funkcję SMS, nie może, bo „musi" mieć kontakt ze światem, to niech wie, że jest w początkowej fazie uzależnienia. Przyzwyczajeniem groźnym dla więzi męża i żony, a później całej rodziny, mogą stać się mecze piłki nożnej, z których obejrzenia nie potrafi się zrezygnować. Oczywiście nie można tu „wylewać dziecka razem z kąpielą". Zostawienie czasu dla siebie jest konie- czne dla wypoczynku, uprawiania swojego hobby. Ale jeżeli właś- nie na przykład jest pora kąpieli dziecka i innych wieczornych obrządków, żona prosi o pomoc, a mąż odmawia, bo musi obejrzeć mecz, to znaczy, mówiąc otwarcie, że jest uzależniony. Wszystkie te przyzwyczajenia i nawyki odbijają się na życiu małżeńskim i rodzinnym. Jedno uzależnienie rodzi następne, bo mechanizmy są podobne, a zawsze na początku ważna jest silna wola. Niektóre przyzwyczajenia i nawyki mogą bardzo uprzykrzyć wspólne życie, nałogi mogą utrudnić lub uniemożliwić wypełnianie obowiązków domowych. Mówi się czasem, że współmałżonek pod wpływem uczuć, ciepła rodzinnego zmieni swoje złe nawyki i przyzwyczajenia. I często tak się dzieje. Czasem dokonuje się to czasem samoistnie. Słyszałem opinie: Jak on się zmienił pod jej wpływem!, ona jest zupełnie inna, od czasu jak się zakochała. Ale decyzje o małżeń- stwie musimy podjąć, przyjmując założenie, że jeżeli w narzeczeń- stwie chłopak czy dziewczyna nie zmienili swoich nawyków czy zachowań, które partnera denerwowały, były mu niemiłe, to nie zmienią ich w małżeństwie. Musimy wtedy przyjąć i zaakceptować 90 współmałżonka takim, jakim jest. Jeżeli coś się zmieni - to premia dla nas — ale bez założenia, że ją na pewno dostaniemy. Oczywiście życie wymusza często nowe nawyki i zachowania, które czasem niwelują to, co nas uwiera w drugim. Niemniej przyjęcie założenia, że on czy ona się nie zmieni, jest dużo bezpieczniejsze z punktu widzenia trwałości małżeństwa niż zało- żenie odwrotne. Szczególnie dziewczyny mają skłonność do alt- ruistycznych pomysłów na zmienienie swojego chłopaka poprzez małżeństwo. Nie mówię, że się to żadnej nie udało, ale właśnie w takiej sytuacji konieczne jest przyjęcie założenia, że „on będzie moim mężem, którego nie opuszczę aż do śmierci", pomimo że wiem... Potrzebne jest także założenie, że „ona będzie moją żoną, której nie opuszczę aż do śmierci", nawet jeżeli się nie zmieni. I jestem gotów, jestem gotowa zapłacić za to taką cenę, jaka będzie konieczna. Ale nie tylko z samymi złymi nawykami wchodzimy w małżeń- stwo. Jest w nas mnóstwo dobra, które warto promować, rozwijać i doceniać, nie tylko w sobie, ale przede wszystkim w narzeczonym i narzeczonej. Cieszę się na przykład, że w domu rodziców zostałem przyzwyczajony do jedzenia wszystkiego. Nie dzieje się tak, że czegoś nie zjem, co zostało podane do stołu, bo mi nie smakuje. Co najwyżej mogę czegoś nie zjeść, bo mi szkodzi. Oczywiście są potrawy, które bardziej lubię, a inne mniej, ale wszystko jest darem Bożym i — mówiąc językiem domowym - nie grymaszę, nie muszę sobie dogadzać w jedzeniu. Bardzo to ułatwia życie nam obojgu, bo i Irenka ma podobne przyzwyczajenie. Tak więc czasem, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość procentuje. Warto jednak, „chodząc ze sobą", w sposób szczegól- ny patrzeć na to, czym może na starość trącić. A ta starość, jak się okazuje, nie zaczyna się po czterdziestce czy pięćdziesiątce, ale czasem w pierwszym lub drugim roku małżeństwa. Co jest dla nas ważne? — W narzeczeństwie dość szybko wyszło na jaw, że Marek raczej stąpa mocno po ziemi, a ja częściej fruwam — zauważyła Viola. —Ja stawiam pierwszeństwo na „być" przed „mieć", a Marek najpierw chce „mieć", żeby „być". Z tego powodu w pewien deszczowy, jesienny dzień, na ławce w parku rozgorzał między nami ostry spór. O co? O to, że poszłam umyć koleżance okna i ani grosza za to nie wzięłam, nie dbając o swoje zdrowie i interesy. W końcu nie przelewało mi się, studenckie stypendium było raczej mizerne. A koleżanka siedziała w tym czasie w domu, pisząc jakiś artykuł czy rozprawę naukową. Rozgorzał spór o roli pieniądza w życiu, jaką wagę można lub nie można do niego przywiązywać. Ja wyżej ceniłam pomoc innym, bezinteresowność niż korzyści materialne. Marek zaś bezpieczeństwo materialne, zdrowie przedkładał nad nieprzemyślany altruizm. I o co tak naprawdę się kłóciliśmy? 0 swoją hierarchię ważności dziedzin życia. Okazało się, że każdy z nas ma inną. Wywołało to w nas niepokój. — Ta kłótnia uświadomiła nam — stwierdził Marek - że różnice w podejściu do pieniędzy wynikają m.in. z doświadczeń naszych domów rodzinnych. U mnie o pieniądze trzeba było mocno zabie- gać, nie przelewało nam się i bardzo je szanowaliśmy. Z kołei w domu Yioli tata dla pieniędzy opuszczał dom na wiele lat na delegacje zagraniczne, nie było go w ważnych dla Violi momentach 1 dlatego pieniądze kojarzyły się jej z samotnością i nie przykładała do nich tak wielkiej wagi. Wypowiedzieliśmy sobie to wszystko w parku na ławce. To nie uchroniło nas od tego, że w małżeństwie 92 len wątek często się przeplatał w naszych sporach. Jednakże po- zwoliło nam to uniknąć wzajemnych niesprawiedliwych oskarżeń. Moje obawy, że Viola nie dbając o byt materialny, zatraci się zupełnie w bezinteresowności, zderzały się z obawami Wioli, że dla meniędzy mógłbym wyjechać i zostawić ją z rodziną. Bardzo pomogło nam ustawienie wspólnej hierarchii i roli pieniądza w na- szym życiu. Pomogła nam wyznawana przez nas hierarchia warto- ści- I tak jak w hierarchii ważności pieniądze mogły być raz bliżej początku, a raz dalej, w zależności od tego, jakie kłopoty aktualnie przeżywaliśmy w tych sprawach, tak hierarchia wartości była dla nas jednakowa. Tu zawsze na początku jest Pan Bóg, nasza miłość i rodzina... - Kiedy poznaliśmy się, a później podjęliśmy decyzję, że chcemy być razem — wspominał Darek — najważniejsze dla nas było to, by być we dwoje jak najbliżej. Bo dzieliła nas odległość dwustu km. - Staraliśmy się spotykać ze sobą jak najczęściej i dużo roz- mawiać — mówiła dalej Lucyna. - Z rozmów tych dowiedziałam się, jak ważny w życiu Darka jest Bóg. W tym czasie ja przeżywałam czas buntu i uważałam, że Bóg nie jest najważniejszy. Darek nie próbował nawracać mnie na siłę, ale mówił, jak on doświadcza obecności Pana, ile Mu zawdzięcza. Przede wszystkim starał się mnie wysłuchać i zrozumieć. Podobała mi się jego postawa dążenia do bycia dobrym. Myślę, że pomogło mi to znowu uwierzyć i doce- nić, jak ważny jest Pan w moim życiu. - Nasze marzenie się spełniło - mówił dalej Darek. — Wl 985 r. wzięliśmy ślub, a następnie zamieszkaliśmy u moich rodziców. Już po kilku miesiącach mimo że docenialiśmy pomoc rodziców, prze- konaliśmy się, jak ważne jest bycie tylko we dwoje. Czas leciał, na świat przyszły nasze dzieci i tu pojawił się trudny wybór. Dzieci chorowały i trzeba było podjąć decyzję, co jest dla nas ważniejsze: dzieci i ich zdrowie czy praca Lucyny. - Razem postanowiliśmy — kontynuowała Lucyna — że ważniej- sze jest dla nas, żebym została z dziećmi w domu. Z jednej strony cieszyłam się, że mogę dłużej przebywać z dziećmi, uczyć je i wy- chowywać. Z drugiej strony wiedziałam, że pogorszy się nasza 93 sytuacja materialna. Na pewno dłużej będziemy czekać na własne mieszkanie. Bałam się też, czy uda mi się wrócić do tej samej pracy, czy nie będę miała za dużo zaległości. Jednak wychowanie dzieci było ważniejsze. — Po jakimś czasie — mówił dalej Darek - dorobiliśmy się mieszkania, samochodu, dzieci zaczęły dorastać i z roku na rok ta hierarchia ważności naszych spraw zaczęła się zmieniać. Ważne było i jest wychowanie, zdrowie, wykształcenie dzieci, ważne były i są potrzeby materialne, jak pieniądze, dom. Ale w tym wszystkim czasami zapominaliśmy o Bogu, zaczęliśmy się gubić. I tak napraw- dę nie zawsze w tym samym czasie było dla nas ważne to samo. W pogoni za dobrami materialnymi zdarzało się, że zapominaliśmy, że jest Bóg i że On też, a może przede wszystkim, powinien zająć ważne miejsce w naszym małżeństwie, w naszej rodzinie. Zauważy- liśmy po wielu latach szarpaniny, o to co najważniejsze, że jeżeli Jemu poświęcimy nasze małżeństwo, rodzinę, to wszystko jakoś się układało, wszystko miało swoje miejsce i hierarchia ważności spraw naszego życia kształtowała się tak, jak powinna. - Mam wrażenie - mówiła na jednym z naszych spotkań Ania - jakby funkcjonowały we mnie jednocześnie dwie hierarchie wartości. Jedna - to ta rozsądna, rozumowa, opierająca się na takich cechach, jak uczciwość czy intuicyjna umiejętność odróż- niania dobra od zła, gdzie na pierwszym miejscu stoi szczęście mojej rodziny, zdrowie, wychowanie dzieci. Druga hierarchia daje o sobie znać w chwilach jakiejś słabości, ogólnego zdenerwowania, kiedy mam wrażenie, że jestem skończoną materialistką, że nie umiem cieszyć się z tego, co mam. Ze - owszem — dom, zdrowe dzieci to jest coś naturalnego, co mi się niemalże należy, ale gdzie przyjemności życiowe, pieniądze, życie towarzyskie...? Mam tylko nadzieję, że fakt uświadomienia sobie takiego rozdwojenia jest już pewnym krokiem w dobrą stronę. — W okresie narzeczeńskim na szczycie mojej hierarchii warto- ści stały: rodzina, dom, samodzielność, niezależność, sukces zawo- dowy — mówił Piotr, od szesnastu lat mąż Ani. — Mój dom, gdzie wychowywałem się bez ojca, który zginął w wypadku samochodo- 94 wyrn, gdy miałem trzynaście lat, rodzina, środowisko wywarły na mnie wpływ, dzięki któremu uszeregowałem rzeczy ważne i mniej ważne. W pierwszych siedmiu latach naszego małżeństwa kariera, sukces przesłoniły mi inne wartości wspólnego życia. Bardzo mało czasu poświęcałem rodzinie i naszemu domowi. Kiedy nasz półtora- roczny synek znalazł się w szpitalu, silnie to przeżyłem i ujrzałem, jak bardzo byłem zaślepiony w podążaniu za sprawami, które wobec choroby kochanej osoby tracą zupełnie swoją wartość. Od tamtej chwili stopniowo przebudowały się moje poglądy na najistotniejsze sprawy w naszym życiu. Bóg dopomagał mi w tym przez swoją troskę i prowadził mnie, a ja postanowiłem za Nim podążać. Stawiając Boga na pierwszym miejscu, zobaczyłem siebie, swoje powołanie do małżeństwa z Anią jako dar i zadanie na całe życie, które miało nas doprowadzić do wiecznego szczęścia. Uczciwa, dobra praca, radość z każdej chwiłi to wartości, których świadomość nam w tym pomaga. Wspomnienia Violi i Marka, Lucyny i Darka oraz Ani i Piotra obudziły wspomnienia moje i Irenki z pierwszych lat małżeństwa. Mówiłem już, jak ważne było dla nas mieszkanie oddzielnie od rodziców i jak bardzo ważny był dla nas Bóg. Nie były dla nas istotne pieniądze, oboje pochodziliśmy z domów, w których się „nie przelewało". Potrafiliśmy żyć oszczędnie. Większą wagę przywiązywaliśmy do spraw duchowych niż materialnych. Ale rzeczywistość była bezlitosna. Na kilka lat musieliśmy sprawy duchowe odłożyć, gdyż praca, pierwsze dziecko, ciągłe starania o mieszkanie, a raczej o to, by mieć gdzie mieszkać przynajmniej przez najbliższych kilka miesięcy, pochłaniała nasz czas, zdrowie, siły. Jednakże właśnie wtedy zaczęliśmy organizować Spotkania Małżeńskie i zaczęliśmy się zastanawiać nad sensem naszego życia w ogóle. Bardzo osobiście odczytaliśmy wówczas słowa z Pisma Świętego: nie macie szukać sobie miejsca stałego na ziemi. Nasz dom był wówczas bardziej namiotem rozwijanym i przenoszonym co jakiś czas w inne miejsce, niż tym, czym zachował się we wspomnieniach rodzinnej tradycji — ziemiańskim dworem z licz- nymi dziećmi i poczuciem stabilizacji. Właśnie w poczuciu braku • 95 stabilizacji utwierdzaliśmy się coraz bardziej w Panu Bogu. Różne sprawy, takie jak zakończenie studiów, konieczność poszukania nowej pracy, szukanie mieszkania, zmieniały swoją rangę ważności w naszym życiu. Natomiast sprawy takie, jak troska o nasze małżeństwo, zwłaszcza wobec konfliktów, jakie się zaczęły poja- wiać, zachowanie sensu życia, służenie innym, to wszystko razem w poczuciu Bożej obecności, były wartościami niezmiennymi, trwałymi, podstawowymi, którym wszystko inne musiało być pod- porządkowane. Takie były też motywacje zmiany mojej pracy. Nie odpowiadało mi niezwykle materialistyczne podejście do życia, czułem się wyniszczany fizycznie i psychicznie. Gotowi byliśmy zmniejszyć standard naszego życia, by włączyć pracę zawodową w ogólny system naszych wartości, by była to praca przyjazna życiu domowemu, duchowemu. Warto zauważyć, że istnieją w naszym życiu sprawy ważne, którymi zajmujemy się w zależności od aktualnych potrzeb. Ale istnieją wartości, których nie poświęcimy za żadną cenę. Relatywi- zacja tych wartości w duchu: „no, wiesz, nie można wszystkiego tak dosłownie, trzeba czasem kombinować, to bardzo kusząca propozycja, jakoś to będzie", oznaczałaby podcinanie gałęzi, na której się siedzi. I to w dodatku razem. Sprawy ważne, decyzje, jakie podejmujemy, warto podporządkowywać tym wartościom, które są trwałe, niezmienne, które są ewangeliczną skałą, na której budujemy nasz dom. Zasady dialogu Spróbujmy podsumować to, co powiedziałem w poprzednich rozdziałach o dialogu. Szczególnie ważne jest w nim słuchanie, rozumienie i dzielenie się sobą. Przed kilkunastu laty, na podstawie doświadczeń własnego małżeństwa i na podstawie Spotkań Mał- żeńskich, ułożyłem trzy zasady dialogu: pierwszeństwo słuchania przed mówieniem, rozumienia przed ocenianiem, dzielenia się przed dyskutowaniem. Sami z Irenką doświadczyliśmy, jak trudno jest wysłuchać się do końca i nie przerywać sobie nawzajem z przekonaniem, że samemu się wie lepiej, jak trudno nie oceniać, nie osądzać, nie zamykać się w urażonym milczeniu lub nie dochodzić do końca swoich racji. Jeszcze z czasów narzeczeńskich pamiętamy dysku- sje, które doprowadziły do awantur zamiast twórczych wniosków i pamiętamy, może ja szczególnie, sytuacje, gdy słyszałem to, co chciałem usłyszeć. Dlatego zasady dialogu mogą być pomocne w narzeczeństwie, ale szczególnie w pierwszych latach małżeń- stwa. Znamy małżeństwo, które wypisało te zasady na wielkim arkuszu papieru i powiesiło na drzwiach w swoim mieszkaniu. Od wielu innych osób słyszymy przy różnych okazjach, jak ważne są te zasady w budowaniu jedności małżeńskiej. Oczywiście nie jako same hasła. Mogłyby wtedy pozostać puste. I nie jako narzędzia walki ze współmałżonkiem w rodzaju: „widzisz, nie stosujesz się 97 do nich". One mają swój sens, jeżeli każdy z nas odniesie je do siebie: że sam nie wysłuchuje, że sam częściej ocenia czy osądza (ty zawsze, ty znowu, ty nigdy...). Nie on, aleja... Te zasady pomagają też we wzajemnym przebaczaniu sobie. Przyjrzyjmy się im trochę bliżej Słuchanie przed mówieniem Teoretycznie wydaje nam się oczywiste, że rozmowa składa się ze słuchania i mówienia. Zbyt często jednak zależy nam przede wszystkim na mówieniu, przedstawianiu własnych racji, argumen- tów, poglądów. Nie wystarcza nam czasu ani nie mamy ochoty, żeby słuchać. Niekiedy mamy gotową odpowiedź na wszystko i już w trakcie, gdy mąż lub żona mówi, przygotowujemy odpowiedź. Czasem tylko z uprzejmości słuchamy, aż skończy mówić, żeby samemu się wypowiedzieć. Najczęściej jednak po prostu przerywa- my, wchodzimy w zdanie, wcinamy się... Lubimy też pouczać, zauważać błędy czy usterki na przykład w wypowiedziach innych bardziej niż wartości tych wypowiedzi... Czasem uważamy, że jesteśmy mądrzejsi i tylko sami mamy innym coś do powiedzenia. A innych słuchać nie warto. Często powtarzam przeczytane przed wielu laty zdanie prof. Stefana Świeżawskiego, że każdy spotkany człowiek pod jakimś względem mnie przewyższa. Już samo to jest wystarczającym powodem, żeby go wysłuchać. Starać się dosłyszeć. Być wrażliwym na niego. Wrócimy do tego zagadnienia jeszcze w jednym z następnych rozdziałów przy okazji omawiania empatii. Każdemu z nas jednak bardzo zależy na tym, żeby być wy- słuchanym. Boleśnie odczuwamy, kiedy tak się nie dzieje. Słucha- jąc, nie tylko okazujemy sobie szacunek, ale głęboko uwrażliwiamy się na drugiego człowieka, pełniej dostrzegając go i akceptując jako osobę. Do podstawowych zasad dialogu należy słuchanie „aktywne". Warto powtórzyć to, co druga osoba wypowiedziała i zapytać: Czy dobrze cię zrozumiałem?, czy właśnie to miałaś na myśli?. Warto słuchać tego, co mówi drugi człowiek, ale także 98 tego, czego nie jest w stanie wypowiedzieć. Dochodzimy tu do komunikacji niewerbalnej i wrażliwości na drugiego człowieka, 0 czym trochę szerzej napiszę przy okazji omawiania empatii. W uważnym słuchaniu pomagamy sobie niekiedy wzrokiem. Jedni jnówiąc o sprawach trudnych, potrzebują kontaktu wzrokowego ze słuchającym, innych to wyraźnie peszy, rozprasza. Zdolność słuchania nie zależy jednak od tego, ale od — raz jeszcze po- wtarzam — wewnętrznej wrażliwości na siebie. Słuchanie i akceptacja, wysiłek zrozumienia i przyjęcia drugiej osoby tworzą klimat zaufania. Im bardziej słucham, tym bardziej drugi człowiek ujawnia się, tym trudniejsze tematy możemy podjąć. Rozumienie przed ocenianiem Kiedy słyszymy wypowiadane przez kogoś zdania, nie zawsze zauważamy czynnik emocjonalny, jaki jest obecny pomiędzy zda- niem wypowiedzianym a usłyszanym przeze mnie. Czynnik emoc- jonalny działa zarówno u niego, jak i u mnie, choć w różnym stopniu, zależnie od naszej osobowości. Wpływa to na rozumienie tego, co naprawdę chcemy przekazać. Na uczuciach budujemy najczęściej oceny, osądy (o czym mówiliśmy już wcześniej). Jeżeli zdobędziemy się na dystans do uczuć, jakie się w nas pojawiają, jeżeli będziemy potrafili nazwać te uczucia w sobie, przyjrzeć im się, jeżeli będziemy starali się zauważać pojawiające się uczucia - nieraz bardzo gwałtowne - u naszych mężów i żon i nie będziemy na nich budować ocen, to łatwiej nam będzie rozumieć się nawzajem. Oceną jest popularne, znane w tylu odmianach: „ty jesteś winien". Jest to ocena zbudowana na uczuciach. Spróbujmy zamieniać „ty jesteś winien" na „ja ciebie nie rozumiem". A skoro ja ciebie nie rozumiem, to spróbujmy lepiej rozumieć się na- wzajem. I już zawiązuje się dialog. Rozumienie drugiego człowieka nie oznacza usprawiedliwiania błędów popełnionych przez niego. Ale pozwala je zobaczyć w peł- nym świetle, na przykład w świetle zranień wyniesionych z domu rodzinnego. Rozumienie ułatwia pomoc, jaką możemy drugiemu 99 człowiekowi okazać, akceptując go najpierw w sposób bardzo wyraźny właśnie jako człowieka. Niedościgłym mistrzem nieoce- niania człowieka jest Pan Jezus, który pozwolił rosnąć kąkolowi i pszenicy aż do żniw, nie osądził Marii Magdaleny. Wyraźnie powiedział, że nie potępia, a więc nie ocenia, nawet tego, kto nie wypełnia przykazań, bo nie przyszedł świata potępić, ale zbawić (por. J 5,22). A przecież nie akceptował zła. Dzielenie się przed dyskutowaniem W prawdziwym dialogu mówienie przybiera formę dzielenia się. Dzielenie się jest czymś innym niż dyskusja. Dzieląc się, przekazuję, jak ja widzę dane zagadnienie od strony mojego przeżycia wewnętrznego, emocjonalnego, które mogę później pró- bować zobiektywizować. Jednakże mówię o sobie. Nie jak trzeba, jak się powinno, ale jak ja przeżywam w sobie. Mniej lub bardziej emocjonalnie, w duchu większej lub mniejszej aktywności życiowej. Z właściwym sobie sposobem reagowania — prymalnym lub sekun- dalnym, bardziej wojowniczo lub bardziej ugodowo. Ale mówię o sobie. Dzieląc się, nie narzucam swojego zdania innym, ale traktuję je w sposób partnerski z głosem drugiego człowieka. W dzieleniu się unikam dominacji. W małżeństwie postawa dzielenia się prowadzi do zrównania między małżonkami. Tego określenia użył Jan Paweł II w encyklice Dives in misericordia. Zrównanie ludzi przez miłość łaskawą i cierpliwą nie prowadzi do zatarcia różnic między nimi, ale ubogaca. Jan Paweł II pisze, że ten kto daje - daje tym bardziej, gdy równocześnie czuje się obdarowany przez tego, kto przyjmuje jego dar; ten zaś, kto umie przyjąć ze świadomością, że i on również przyjmując, świadczy dobro, ze swej strony służy wielkiej sprawie godności osoby, która najgłębiej może jednoczyć ludzi między sobą. Dzielenie się jako forma przekazywania swoich uczuć, do- świadczeń nie podlega ocenie. Przyjmujemy je jako prawdę wypo- wiadaną przez mówiącego. Jego prawdę o sobie. Dzielenie się jest więc czymś innym niż dyskusja. Wiele mał- żeńskich dyskusji, w których nakręcana jest spirala emocji, zaś 100 walka na argumenty stwarza temperamentom wojowniczym więk- szą szansę postawienia na swoim, kończy się awanturą lub „cichy- mi dniami", zależnie od temperamentu. W dzieleniu się warto zwracać uwagę na delikatność. Słowa ostre, raniące, pogłębiają napięcie, wznoszą bariery. A każde słowo wypowiedziane w sposób ciepły, życzliwy ma silę „topienia lo- dów". W dialogu, jaki promujemy w Spotkaniach Małżeńskich, dzielenie się przejmuje funkcję dyskusji. W tradycyjnej dyskusji chodzi najczęściej o forsowanie swojego zdania, poglądów, opinii z absolutnym przekonaniem o własnej racji. W takiej dyskusji mogę nie ujawniać siebie, pozostać na powierzchni argumentów, które są mi z jakiegoś powodu wygodne lub... są po prostu argumentami. W prawdziwym dialogu liczy się spotkanie osób. To coś więcej niż walka na argumenty między nimi. Sami zauważyliś- my, że teraz rozmawiając o jakichś sprawach, bardziej dzielimy się sobą i słuchamy oraz przyjmujemy siebie, niż spieramy się o słusz- ność jakichś poglądów. Dzielenie się pozwala nam pozostać sobą, znaleźć wyjście z sytuacji, które nie będzie kompromisem, ale rozeznaniem, jakie rozwiązanie będzie najlepsze. Nie jesteśmy aniołami. Im bardziej różnimy się temperamen- tami lub mamy podobne, o cechach „iskrzących", jak na przykład wojowniczość, tym częściej będzie się nam zdarzać przekraczanie tych zasad, odwracanie ich. Nam jednak pomogły one nie kłócić się „do końca", zaciekle, zrozumieć własną słabość, nabrać do niej pewnego dystansu. Kiedy przed kilkunastu laty po raz pierwszy sformułowałem te zasady, nie przypuszczałem, że staną się one tak popularne, że staną się filarem duchowości Spotkań Małżeńskich... i że będą one pomocne przede wszystkim dla naszego małżeństwa. a p* o" 1 N CD O I Kim jest dla mnie Bóg? Wiara oznacza relację między mną a Panem Bogiem. Ale jw małżeństwie nie jestem już tylko „ja", jesteśmy „my". Wiara i sposób jej przeżywania, jej miejsce w naszym życiu, ustawia hierarchię wartości, cele, do których dążymy, sposób dążenia do tych celów, styl życia, etykę życia. Nie możemy ograniczać I sfery religijnej tylko do indywidualnej prywatności. Ta sfera pozo- staje w bardzo ścisłej relacji ze współmałżonkiem. Dlatego jest sprawą ważną, by w okresie narzeczeństwa poznać nawzajem swój - trywialnie mówiąc - „stosunek do spraw religijnych", a tak naprawdę poznać swoją wiarę, rozmawiać o tym i wspólnie ją przeżywać. To poznawanie może wymagać czasu, delikatności. Nasz stosunek do Pana Boga jest często skażony: - złymi doświadczeniami katechezy szkolnej; - odrzuceniem wiary dziecinnej i niezastąpieniem jej wiarą dojrzałą, nieuzyskaniem odpowiedzi na nurtujące pytania; - odejściem od praktyk religijnych w domu rodziców w wyni- ku ich konfliktu z Kościołem; - brakiem tradycji w domu rodzinnym lub odrzucaniem tej tradycji, w której widziało się tylko zewnętrzne zachowania i reli- gijność bardziej jako przejaw „mieszczańskiej tradycji" niż przejaw autentycznej więzi z Bogiem; - zwykłą obojętnością wobec spraw, które w obliczu atrakcji życiowych i nastawienia na ich pochłanianie stały się mniej ważne, bo nie narzucają się poprzez reklamę. 105 Pojawiają się też może inne powody odejścia od Pana Boga i Kościoła. Warto te relacje uzdrowić, szukać ich w sobie, wewnątrz w głębi swojej świadomości, szukać kontaktu z żywym i praw- dziwym Bogiem, a nie z Jego fałszywymi obrazami. Warto o tym ze sobą rozmawiać w narzeczeństwie, bo wiara i wypracowany na jej podstawie własny styl religijności wpływa styl życia codziennego. Przynosi życiu w ogóle poczucie sensu. Wiele odejść od wiary wzięło się z budowania zachowań, ocen i postaw na uczuciach niechęci, obojętności, niesmaku, dotknięcia czy nawet poniżenia. Warto odkrywać w sobie, może tłumioną i odpychaną, potrzebę więzi z Bogiem, potrzebę bycia kochanym przez Niego. Warto odkrywać, że Boga poznaje się poprzez swoje cechy temperamentu i charakteru, poprzez zasady dialogu. Słuchać, wsłuchiwać się w Niego, nie dyskutować, czy On jest, czy Go nie ma, ale szukać Go wewnątrz siebie, wyciszyć się. Nie oceniać, że jest dobry czy zły, że pozwala na to, czy nie pozwala na coś innego, ale próbować rozumieć Go. W rozmowach we dwoje szukać wspólnego miano- wnika, jakim jest wewnętrzne poczucie istnienia Boga, by w tej delikatnej sferze w naszym narzeczeństwie — a później małżeństwie - „nadawać na tych samych falach". Rozmowa na ten temat może być trudna. Wymaga delikatności, wymaga bardzo szczególnego przypomnienia sobie zasad dialogu. Oddaję głos Wojtkowi, mężowi Jadzi od ponad czterdziestu lat: - Pozostały we mnie doświadczenia, które wpływają na mój wizerunek Boga i na to, jak o Nim mówię. Mógłbym powiedzieć, że ojca nie znałem, bo zginął, gdy miałem dwa łata. Ałe to nieprawda! Mój opiekun był mi jak ojciec. To była mądra miłość. To gotowość — najpierw do opieki, później - do pomocy. Ałe także przygotowanie do samodzielności. Zgoda na różne sytuacje, nawet gdy rozum mówił, że to przyniesie ból i cierpienie... Ale nawet, gdy karał mnie jako wyrostka, nigdy mnie nie przeklął, nigdy nie odrzucił, nie odmówił przyjęcia przeprosin. Ojciec — to dla mnie miłość mądra, cierpliwa, niezmienna... I taki wizerunek Boga mam w sercu, taki staram się przekazywać innym. 106 _ Tak, kochający Ojciec... — mówiła dalej Jadzia. - Ale ileż trzeba było wysiłków mojego wieloletniego spowiednika, by w mym sercu zagościła odrobina ufności i nadziei. Ufności i nadziei wbrew przygnębiającemu przekonaniu, że lada chwila spadnie na mnie i moich ukochanych jakiś straszny cios, bo „wszyscy jesteśmy grzeszni, a Bóg jest sędzią sprawiedliwym i za zle karze...". Ważne, by nie bać się własnych doświadczeń religijnych, ostrożnie podchodzić do przejawów „mistycyzmu", który może być zwykłym budowaniem postaw i zachowań na emocjach. Spo- kojnie przyglądać się temu, co może w moim wnętrzu przybliżać mnie do Boga. - Moje życie było straszne — dzielił się z nami Andrzej... następnego dnia po zawarciu sakramentalnego małżeństwa - do chwili odkrycia przeze mnie istnienia Boga. Do tego czasu to była droga do jakiegoś samobójstwa wewnętrznego. Ciągle czegoś szuka- łem: wrażeń, doznań, wciąż mi było mało... A ja słuchając tego, przypominałem sobie całą sekwencję potrzeb psychicznych, uczuć, zaspokajania tych potrzeb namiast- kami, przypomniałem sobie o potrzebie szukania wartości. Krzysz- tof ją znalazł. W sposób niezwykle lapidarny ujmuje to stwier- dzenie św. Ignacego: Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Bogu. - Czy to jest w porządku, czy to jest normałne — pytała potem na naszym spotkaniu żona Andrzeja — że ja tak sobie z Panem Bogiem gadam o swoich sprawach, bo ja Go czuję obok... Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć trzech innych - o dziwo, mężów - swoim akceptującym tak, za którym kryło się świadectwo podobnych przeżyć i rozmów z Bogiem, dało żonie Andrzeja jednoznaczną odpowiedź. Ale by była ona jednoznaczna, potrzebny jest Kościół, potrzeb- na jest religia. - Moje myślenie o Bogu - oddaję znów głos Wojtkowi - to nieustanna lawina pytań, na które szukam odpowiedzi. To ciągle Bóg nieodgadniony, niepojęty, niepojmowalny, nieogarniony. To przede wszystkim moja najskrytsza nadzieja, że On jeden mnie 107 rozumie... i przebaczy... Jest tym, którego próbuję kochać i którego zdradzam... Tym, którego próbuje odgadnąć i dla którego nie mam czasu... Tym, o którym nie ośmielam się powiedzieć, że Go kochani, bo świadom jestem moich grzechów... Wiara w Boga pozwala mi widzieć i próbować odczytywać lad i sens świata, w którym żyjęi nawet wtedy, gdy ten lad jest zakłócony przez człowieka lub szatana. Religia zaś pomaga mi znajdować potwierdzenie, że moje postrzeganie Boga nie jest tylko moim wymysłem lub odczuciem. Wypowiedź Wojtka nasunęła mi przekonanie, że Boga w moim życiu nie mogę traktować w sposób instrumentalny. On nie jest mi „potrzebny" po to, by dobrze wychować dzieci, by trzymać się jakiegoś wzorca w życiu. On po prostu JEST i nie mogę nie brać pod uwagę Jego istnienia. Tak jak współmałżonek nie jest mi potrzebny do zabezpieczenia życia, do tego, żeby mi dać jeść i zaspokoić „potrzeby seksualne", ale on - jako osoba - jest. W Nim, w Jego obecności żyję, poruszam się, istnieję. Dla mnie - wracam do swoich doświadczeń — Bóg zawsze był Kimś ważnym. Odniesieniem wszystkich działań. Odczuwałem Jego obecność tuż obok, jak gdyby za niewidzialną zasłoną. Nie „wierzyłem" w Jego istnienie, bo wiedziałem, że On jest. Od- czuwałem Jego obecność. Co najwyżej sam oddalałem się od Niego i wtedy rzeczywiście „nie czułem". I tak jest do dzisiaj. Na pewno postrzegam Jego istnienie i Jego obecność poprzez moje cechy osobowości. Poprzez aktywność i sekundalność, poprzez szero- kość i emocjonalność, na pewno także przez wojowniczość i sepa- ratywność. To się zmieniało w wyniku doświadczeń życiowych. A przede wszystkim wskutek działań samego Pana Boga, który pomagał mi odkryć, że JEST nie tylko tam, gdzie ja chciałbym Go zobaczyć i odkryć, ale w tych miejscach, w których On naprawdę JEST, w inny sposób niż ten, który mnie odpowiada. Dawniej przeżywałem Jego obecność przede wszystkim w sa- motności. Lubiłem samotne wyprawy w góry, po to by zachwycać się pięknem Stworzenia i przeżywać Psalmy. Lubiłem czytać, studiować Ojców Kościoła, którzy odchodzili na pustynię, by tam przebywać z Bogiem. Być tylko z Nim, w Nim i dla Niego. Szczyty 108 Tatr, hale w Beskidach i Gorcach były dla mnie taką pustynią. Raz __ już w czasie wyprawy wspólnej z Irenką — była nią pusta j idealnie cicha tundra w fińskiej Laponii. Miejscem spotkania z Bogiem była także Eucharystia, każda, poczynając od tej, na której po raz pierwszy, w domowej kaplicy sióstr dominikanek przy ul. Grójeckiej w Warszawie, indywidualnie przystąpiłem do Komunii świętej. Z biegiem lat, szczególnie podczas Mszy św. na zakończenie Spotkań Małżeńskich w Laskach, Jego obecność odczuwałem bardzo wyraźnie. Nie umiem tej obecności opisać ani wyrazić. Ona po prostu JEST. Nie przeżywam jej na płaszczyźnie uczuć, choć czasem uczucia temu przeżyciu towarzyszą. Jest to po prostu świadomość życia, poruszania się i istnienia w Nim. Doświadczałem tej obecności przez lata pracy naukowej, kiedy rekonstruowałem genezę krajobrazu, najpierw na Wyżynie San- domierskiej, później w Kotlinie Biebrzańskiej. To był Bóg — Stwór- ca, pod którego tchnieniem prawa przyrody powodowały ewolucję krajobrazu. Bóg był w tych prawach przyrody. Odczuwałem to. Obserwując sposób warstwowania piasku, pobierając jego próbki, zrywając rośliny celem określenia gatunku i zbierając narzędzia krzemienne z epoki kamienia, doświadczałem dziejów Stworzenia, dziejów ewolucji. To był wielki Psalm uwielbienia Boga. Jeszcze w szkole odkryłem Pismo Święte. Od rodziców dostałem Nowy Testament. Przez codzienną wieczorną lekturę poznawałem zwła- szcza Listy św. Pawła, których percepcja w czasie czytań niedziel- nych była dla mnie zbyt trudna. Wiedziałem, że odkrywam sacrum. Później rozpoznałem zasady dialogu i zastosowałem je do czytania Pisma Świętego. Zacząłem bardziej wsłuchiwać się w jego treść, rozumieć je. Bóg był coraz bliżej. Ważne były lekcje religii w salce na plebanii kościoła św. Jakuba. Ks. Józef Gniewniak z jowialnym rubasznym humorem mówił, że tematem dzisiejszej lekcji będą na przykład wyprawy krzyżowe. Dyktował do zeszytów temat lekcji i trzy, przygotowane wcześniej punkty, ujmujące to, co najważniejsze, a potem z kiesze- ni sutanny wyciągał wielki plik kartek, na których były wypisane nasze pytania. Na początku roku jedna lekcję przeznaczał na 109 napisanie przez nas pytań, które nas nurtują, o czym chcielibyśmy porozmawiać i potem na każdej lub prawie każdej lekcji na kilka spośród tych pytań odpowiadał. Później, już w gronie studenckim, wyraźnie mówił nam, że dzieci i tak tej wiedzy nie zapamiętają, a najważniejsze jest dla nich pogłębienie wiary i odpowiedzenie na pytania, które je nurtują. Ważne były wtedy spływy kajakowe z ks. Gniewniakiem, podczas których przeżycie obecności Boga wiązało się z Eucharys- tią na ołtarzu ze stolika turystycznego, czasem zbudowanym z wioseł, czasem w namiocie, w ukryciu przed esbeckim okiem. Dziś te rzeczy są zupełnie normalne, wtedy były rzadkością, ale tworzyły środowisko, w którym dojrzewała wiara. Skoro wspo- mniałem tamte „spływowe" Eucharystie, to dodam jeszcze, że eucharystyczna więź z Jezusem jest dla mnie — po prostu - źródłem życia. Nie lubię wielkich uroczystości, tłumów, ale przeżycie Eucharystii celebrowanej przez Ojca Świętego na Błoniach krako- wskich w 1997 r. nadal należy do najgłębszych moich przeżyć duchowych. Za słowami Papieża ujawniała się dla mnie wyraźna obecność Chrystusa. Pojawił się w moim życiu człowiek, Irenka było mu na imię. Już wcześniej pisałem, że kiedy spotykaliśmy się ze sobą, chodziliśmy także razem do kościoła. Widziałem, że Irenka przystępuje do sakramentów, że Bóg jest dla niej Kimś ważnym. Dla mnie też był ważny. Na pytanie kim jest Bóg w jej życiu odpowiadała zazwyczaj krótko: WSZYSTKIM. Dla mnie też był WSZYSTKIM. Dlatego a priori ufałem, że damy sobie razem z Irenka radę w życiu małżeńskim, choćby nie wiem jakie trudności nas czekały. Niewie- le rozmawialiśmy o wierze, ale w tle naszych rozmów na tematy codzienne, o planach, zawsze była ona tą płaszczyzną, na której żyliśmy, istnieliśmy, poruszaliśmy się. Tak jest do dziś. Piszę o tym wszystkim dlatego, że zawierając sakramentalne małżeństwo, wchodzimy w rzeczywistość przeżywania obecności Boga w naszym związku. Nie jest On obojętny dla naszego 110 małżeństwa. Ślub w kościele to akt religijny wypływający z faktu, że Bóg jest dla nas Kimś ważnym. To my przy ołtarzu ślubujemy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, ale — jak prze- czytamy w jednym z dalszych rozdziałów - to On, Bóg, ślubował nam, małżonkom miłość, wierność i uczciwość, i że nie opuści nas. Co najwyżej my możemy go opuścić i wtedy nie potrafimy poradzić sobie z trudnościami. Dlatego potrzebne jest pogłębianie i odnawianie przeżywania miejsca i obecności Boga w naszym życiu. Dlatego potrzebna jest świadomość, kim On jest w moim życiu, w twoim życiu. Kim będzie w naszym przyszłym życiu małżeńskim? Dlatego potrzebne są dialogi o wierze. I Nasze życie religijne Kiedyś pojechaliśmy z Irenką w Gorce i zbieraliśmy tam jagody. Cały stok hali był granatowy od jagód. Zbieraliśmy je kilka godzin. Na początku w całkowitym milczeniu. Bardzo mi to odpowiadało. Cisza, której byłem spragniony po zgiełku wielkiego miasta, napełniała mnie Bogiem, otwierała na Niego. W pewnym momencie Irenka zaproponowała różaniec. Nawet się ucieszyłem i tę propozycję potraktowałem jak poczęstowanie rodzynkiem z ciasta, jakim się delektowałem. Jeszcze w czasach szkolnych odmawiałem go dość często. Teraz jest modlitwą całego środowis- ka Spotkań Małżeńskich. Odmawiamy przynajmniej jedną dziesią- tkę w każdy poniedziałek w intencji wszystkich osób, wśród których żyjemy, z którymi pracujemy i z którymi się spotykamy. Dowartościowanie przez Ojca Świętego medytacji biblijnej do każdej tajemnicy odpowiedziało na moje potrzeby duchowe. Jed- nak wtedy, przed blisko dwudziestu pięciu laty, przeżywaliśmy to inaczej. Wtedy, na gorczańskiej hali, Irenka poprowadziła cały różaniec, czyli trzy części po pięć tajemnic każda, razy dziesięć Zdrowaś Mario... Razem sto pięćdziesiąt. Dużo. Dla mnie to było wtedy za dużo. Ja chciałem wtedy chłonąć Pana Boga, który był w górach, w jagodach, w górskim strumieniu lub mówić do Niego po swojemu, w głębi serca. Milczeć przed Nim, z Nim i w Nim na hali. Później odkryłem, że religijność Irenki jest trochę inna. Bardzo mi wtedy przeszkadzało narzucanie różańca, chociaż sam czasami jedną część odmawiałem. Potem w innych sytuacjach pojawiał się 112 rozdźwięk w wyrażaniu wiary. Zaczynałem wątpić w głębię wiary Irenki, podejrzewałem ją o dewocję, rodziła się wątpliwość, czy za tym wszystkim naprawdę jest Bóg nie skonstruowany z pacierzy, ale żywy i prawdziwy. Skoro moje przeżywanie wiary prowadziło mnie do odczuwania istnienia Boga, a więc było prawdziwe, to jej droga... Jej droga była mi jeżeli nie całkiem obca, to niejasna. Inna. Kiedyś moja rozmowa z pewnym mężem zeszła niespodziewa- nie na temat wiary. Powiedział mi wtedy: Wiesz ja się czasem zastanawiam nad wiarą mojej żony: jak można tak „prymitywnie" wierzyć. Ale wiesz, ona naprawdę wierzy. I to jest bardzo głębokie, tylko inne. To mi dało sporo do myślenia. I teraz pojawia się pytanie: czy na tę inność się otworzyć? Czy tylko ją tolerować, spotykając się na powierzchni takich wspólnych wydarzeń jak chodzenie do kościoła, wychowanie religijne dzieci, pierwsza Komunia święta itp.? Co niesiemy sobie nawzajem w zakresie wiary, przeżywania więzi z Bogiem? Tym, co wydaje się najważniejsze, jest zaakceptowanie swojego przeżywania wiary, obecności Boga we własnym życiu w taki sposób, w jaki On chce się nam objawić. To taka nitka Ariadny, za którą warto iść dalej, choćby była słabo widoczna i miejscami się rwała. Punktem odniesienia jest Jezus w Eucharystii. To jest uniwersalne dla wszystkich, niezależnie od temperamentu, wieku, stażu, choć i do tego się dochodzi stopniowo. Ale temperamenty dał nam także po to, abyśmy odkryli jak nieskończone jest w Nim bogactwo, jak nieskończone mogą być sposoby Jego objawiania się każdemu człowiekowi. Bardzo ważna jest dla mnie świadomość, że ten depozyt wiary jest w Kościele. Naukę Kościoła staram się zrozumieć, szczególnie w tych miejscach, gdzie zdaje się być niezrozumiała, trudna i „niedzisiejsza". To właśnie zasady dialogu zachęcają mnie do jej zrozumienia, a nie osądzania. Odmienne ścieżki ludzkiej religijności wywodzą się między innymi z różnic naszej osobowości. Osoby bardziej kontaktowe 113 szukać będą przeżywania swojej więzi z Bogiem na pielgrzymkach w czasie dużych zgromadzeń, a ci, którzy są bardziej separatywrd - w ewangelijnej własnej izdebce. Jedni są bardziej ekstrawertyczni i poszukują zewnętrznych form religijności, inni - introwertyczni i trudniej im funkcjonować w środowisku nastawionym na formy zewnętrzne. Nie można oceniać ani osądzać żadnej z tych osobo- wości jako lepszej czy gorszej. Każda jest stworzona przez Boga, a wskutek naszej słabości niesie zagrożenia w więzi z innymi. Szczególnie w małżeństwie. Dotyczy to również naszej dziedziny religijnej. W małżeństwie musimy być wzajemnie wrażliwi na siebie nawzajem, szczególnie na tych polach, na których nasze osobowo- ści wyraźnie się różnią. Sfera religijna jest szczególnie delikatna, intymna. Narzucając współmałżonkowi jakieś formy zewnętrzne, możemy pogłębić jego odsuwanie się. Oczywiście odsuwanie się i umacnianie swojego separatyzmu jest także zagrożeniem. Nie oznacza to wcale, by nie zachęcać męża czy żony do nowych form przeżywania religijności, ale trzeba to czynić, wsłu- chując się w niego, mówiąc jak gdyby „na jego falach", a więc w taki sposób, by było to dla niego zrozumiałe, możliwe do akceptacji. Potrzebne jest wyciszenie się na to, w jaki sposób drugi człowiek przeżywa swoją więź z Bogiem. A w tym konkretnym przypadku ważne może być jeszcze coś więcej. Mąż może potrzebować więcej serdeczności, czułości, zainte- resowania nim samym, może potrzebować po prostu wspólnego bycia w domu, które przecież w dzisiejszej rzeczywistości i tak jest mocno ograniczone. Może przeżywać swoje poszukiwania Boga inaczej niż w rozśpiewanym tłumie, nie zawsze według takiego programu, jaki jest proponowany na pielgrzymkach. Zresztą pobożność może cza- sem niewiele mieć wspólnego z autentycznym chrześcijaństwem. Spotykam małżeństwa, w których jedna strona zaczynała mówić żargonem grupy religijnej, do której uczęszczała i była coraz bardziej niezrozumiana przez współmałżonka, który potrzebował więcej czasu na dojrzewanie wewnętrzne lub przeżywał swoją religijność inaczej. Czasem może dojść do nieporozumień wynikających z braku dialogu na temat przeżywania wiary w małżeństwie. 114 - Piotr poświęca wiele czasu na modlitwę - mówiła Ania. — y/łaściwie każdą wolną chwilę wykorzystuje na modlitwę. Rano Msza św„ o 12.00 Anioł Pański, o 15.00 Koronka do Miłosierdzia Bożego, pomiędzy tym brewiarz. Powodowało to takie sytuacje jak na przykład ta, że kiedy ja prowadziłam samochód, mąż uważał, iż jest to czas dla niego i zaczynał po cichu odmawiać różaniec. Byłam rozgoryczona - dlaczego Piotr nie czul, że taki wspólny wyjazd to także okazja do rozmowy ze mną? Przeszkadzało mi również to, że rano pierwsze słowa mojego męża do mnie to „szczęść Boże,,, a ja bym chciała usłyszeć „dzień dobry, kochanie". Wielokrotnie zwracałam mu na to uwagę i w końcu ustąpił, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy to nie jest tak, że stanęłam mu na drodze do Boga. Trudno mi jest jednak dostosować się do religijności Piotra, wydaje mi się, że każdy powinien sam wypracować sobie swój własny model. Podziwiam dojrzałość wiary Piotra. Wiełe się od niego uczę, ale staram się zachować autonomię. — Na początku naszego małżeństwa — powiedział od siebie Piotr — nasze życie religijne sprowadzało się do uczestnictwa w coniedzielnej Mszy św. Z mojej strony traktowałem to jako obowiązek i nakaz tradycji. Od około sześciu łat zacząłem bardziej świadomie odczuwać i dostrzegać obecność Boga w moim życiu. Zapragnąłem zbliżyć się do Boga, odpowiedzieć sobie na pytanie, co to znaczy wierzyć, jak odpowiadać na Słowo swoim postępowa- niem. Staram się pogłębiać swoje życie religijne poprzez lekturę i rozważanie Pisma Świętego, systematyczną modlitwę, udział w dniach skupienia i rekolekcjach. Spojrzałem na mój system wartości, na moją codzienność w innym świetle. Bliżej poznałem siebie. Różnię się od Ani moim przeżywaniem wiary. Wiem jednak, że jesteśmy powołani do jedności i nie chcę ograniczać wolności Ani w jej relacjach z Bogiem. Razem modlimy się z dziećmi przed jedzeniem, przed podróżą, czasami przed pójściem spać. Razem z Anią uczestniczymy w spotkaniach biblijnych, razem włączyłiśmy się w pracę Spotkań Małżeńskich. Nasze życie opieramy na zasa- dach dekalogu i wiem, że idziemy dobrą drogą. W różnicy przeżywania wiary ogromną rolę odgrywają cechy osobowości, takie jak separatywność sprzyjająca przeżywaniu wia- 115 ry właśnie we własnej izdebce bądź kontaktowość, bardziej sprzy- jająca przeżywaniu wiary we wspólnocie. Nie bez znaczenia jest emocjonalność, która nadaje specyficznego kolorytu naszej religij- ności. To też jest szerokie pole do dialogu, wzajemnego słuchania, rozumienia, dzielenia się i akceptowania, a zarazem wzajemnego ubogacania. Warto dzielić się tym, jak się modlimy, jakie uczucia wywołuje w nas nasza wspólna modlitwa lub jej brak. Co możemy zrobić lepiej? Ale zaufania do podzielenia się najbardziej intymnymi sprawa- mi naszej duszy nie powiększymy, osądzając sposób przeżywania wiary przez współmałżonka. Na jednym z naszych spotkań ks. Andrzej powiedział, że wiara nas łączy, a religijność może po- dzielić. Jeżeli naszą religijność będziemy rozwijać tylko na uczuciach, będziemy je żywić i podsycać, a nie przyjmujemy miłości i wraż- liwości postawy wobec współmałżonka, nie będziemy wsłuchiwać się w niego, to nasze przeżywanie religijności może się okazać bardziej namiastką niż wartością, może wywoływać niechęć dru- giej połowy. Przejście pomiędzy tym, co dobre dla mnie, co „zgodne z moim temperamentem", a tym, co wymaga rezygnacji z siebie po to, by budować więź między mężem i żoną, a także z innymi ludźmi, nosi nazwę jednej z najważniejszych cnót chrześcijańskich, a mianowi- cie pokory. To dzięki roztropności i rozeznania w Duchu Świętym wiem, na ile mogę zrezygnować z siebie, aby nie naruszać to możliwości czynienia dobra przeze mnie, a na ile muszę pozostać sobą, żeby móc rozwijać miłość Boga i bliźniego. My z Irenką — jak to już wynikło z opowiadania na początku tego rozdziału - różnimy się sposobem zwracania się do Boga. A jednak poza indywidualną modlitwą we własnej izdebce naszym wspólnym mostem w relacji z Bogiem stała się modlitwa wieczor- na, która jest bardzo prosta: fragment Pisma Świętego, chwila ciszy, a potem Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Chwała Ojcu. Od pewnego czasu dodatkowe modlitwy w bardzo konkretnych inten- 116 ciach. W każdy poniedziałek dziesiątka różańca w intencji Spotkań Małżeńskich. I tyle. Ale każde z nas oddzielnie znajduje czas na swoją modlitwę indywidualną. Jest czymś bardzo pięknym, jeżeli rodzina modli się razem. Znam rodzinę, która modliła się wspólnie wieczorem dopóki dzieci, a było ich czworo, nie zaczęły wracać do domu ze swoich zajęć o różnych godzinach. Czasem bardzo późno. Znalezienie wspólnej godziny na modlitwę stało sie niemożliwe. Ale nie dali za wygraną i ustalili... godzinę szóstą rano. Przed wyjściem. Podo- bieństwo cech osobowości może tę modlitwę ułatwić. Czasem jednak potrzeba dużo czasu, by dwie dusze o odmiennych tem- peramentach tak się zestroiły, że ich wspólna modlitwa nie będzie sztuką dla sztuki, ale autentycznym zwróceniem się Boga. Tu też warto szukać punktów wspólnych, ale i warto uczyć się od siebie nawzajem różnych dróg modlitwy. Warto - właśnie poprzez dialog - rozwijać własną osobowość w kierunku wrażliwości na siebie nawzajem. Jeżeli nawet więź z Bogiem przeżywamy odmiennie, ale jest ona autentyczna, to nasza miłość jako postawa nie dozna uszczerbku. Religijność nie może jednak opierać się na samych tylko uczuciach. Dopiero rozwijana w postawę miłości Boga i bliźniego skutecznie wspiera więź w małżeństwie. Jednym odpowiadać będą pielgrzymki, inni poszukiwać będą swojej więzi z Bogiem w samotności. Nie oznacza to żadnego relatywizmu więzi z Bogiem, ale odkrywanie w Kościele Jego samego i odnajdywanie siebie przed Nim. Zresztą ekspresja wiary zmienia się z wiekiem, rozwojem osobowości. A Eucharystia jest tak uniwersalna w swoim przesłaniu, że można ją przeżyć bardzo indywidualnie, odnajdując w niej możliwość ekspresji swojego „ja" przed Nim, w Nim i z Nim. Warto o tym wszystkim rozmawiać w czasie „chodzenia ze sobą", w okresie narzeczeńskim. Nie narzucać swojego stylu religijności, bo można nim zrazić, szczególnie, gdy rozmawia się bardziej o formie niż kryjącej się pod nią treści. Ileż to trudności w pojmowaniu słów, rozumieniu pojęć musimy czasem pokonać z Irenką, by się okazało, że rozumiemy, przeżywamy wiarę podob- 117 nie, ale opisujemy ją innymi słowami, których znaczenie poj- mujemy odmiennie! Poza tym język, jakim mówimy o wierze, warto uwalniać od żargonu religijnego. Jakże często żargon ten odstrasza, odpycha, zniechęca. Tym bardziej warto razem się modlić, szukać „wspólnego mianownika" swojej religijności, czyli Boga żywego i prawdziwego. Słowa nie są tak ważne, jak to, że razem stajemy przed Nim. Jeżeli troszczymy się o swoje ciało, o ileż bardziej warto troszczyć się o życie wewnętrzne, duchowe. I będą dwoje jednym ciałem 9 Ile wolno? Dostaliśmy niedawno list od Marty i Radka, narzeczonych. Pierwszą część listu napisał Radek: Chcemy się zapytać, w jaki sposób można określić granice bliskości fizycznej dla nas, czyli dla narzeczonych. Kwestia współżycia przed ślubem jest dla nas jasna. Chcemy wytrwać w czystości przedmałżeńskiej. Pomiędzy aktem płciowym a trzymaniem się za rękę jest jednak ogromna przestrzeń i trudno nam ustalić jakąś wspólną granicę. Na początku byłem zaskoczony tym, że bliskość fizyczna jest tak wspaniałym sposobem na wyrażanie bliskości duchowej, jaką odczuwałem pomiędzy Mar- tą i mną. Pocałunek nie budził we mnie pożądania, przynajmniej tego nie czułem. Z czasem jednak nasze pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne i odważne. Przekraczaliśmy po kolei granice, które sobie sami wyznaczaliśmy i w końcu oboje stwierdziliśmy, że nasze sumienia wyrzucają nam to, że nie trzymamy się granic przez siebie ustalonych. Postanowiliśmy, że zrobimy tygodniowy post od bliskości. Podczas tego tygodnia pomyślałem, że skoro nie umieliś- my się trzymać ustalonych przez siebie granic, to nie powinniśmy do czasu ślubu wchodzić na ścieżkę bliskości erotycznej i powinniśmy powstrzymać się nawet od pocałunków, które same nasuwają mi się jako początek tej ścieżki. Dalej pisała Marta: Muszę przyznać, że pomysł powstrzymywa- nia się od pocałunków aż do czasu, kiedy będziemy już małżeńst- wem, stał się dla nas swego rodzaju punktem spornym, a dla mnie powodem jakiegoś rozżalenia i podejrzenia, że Radek nie rozumie potrzeb, jakie są właściwe kobiecie. O ile zgadzam się z Radkiem, że 121 nie było dobrem to, że przekroczyliśmy granice, które sobie p0. stawiliśmy — i ponoszę za to współodpowiedzialność — o tyle nie sądzę, żeby miało to być powodem, dla którego należałoby cał- kowicie zrezygnować z czułości wyrażanej pocałunkami. Trzeba po prostu raz jeszcze spróbować i walczyć o to, by tym razem granicy, którą sobie postawiliśmy, nie przekroczyć. Różni nas odbiór poca- łunków. Dla Radka są one początkiem właściwej małżonkom bliskości, przyjemnością, z której po prostu można zrezygnować, żeby nie wystawiać się na pokusy; dla mnie natomiast są one bardzo ważnym budulcem naszej więzi, sposobem wyrażania przywiązania i przynależności, dają mi poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. To trudne do wytłumaczenia, ale pocałunki jakby nie do końca związane są z ciałem, choć oczywiście przez nie przechodzą i mocno go dotykają, ale jest coś więcej - dają oparcie, ukojenie, siły do dalszego starania się o wspólne dobro. I teraz rodzi się taki dylemat: z jednej strony chciałabym uszanować prośbę i potrzeby Radka i pewnie, obiektywnie rzecz biorąc, nie jest tak, że nie można wytrzymać bez pocałunków..., z drugiej jednak wiąże się to dla mnie z wielką stratą i dużym wysiłkiem, który jednak może powinnam podjąć? Czasem zresztą zaczynamy się już śmiać z tej sytuacji, bo chyba nie jest to „normałne", że narzeczem spierają się o pocałunki, a w dodatku to narzeczona naciska, by z nich nie rezygnować... Myśleliśmy nawet o rozwiązaniu „polubownym": pocałunki w nie- dziełe i święta... Prosiłibyśmy jednak o radę, o Państwa punkt widzenia. Żadne z nas nie chce się na silę upierać przy swoim zdaniu i próbujemy jakoś w tym odnaleźć nasze wspólne dobro, ale wątpliwości są i w tym momencie nie potrafimy dojść do porozu- mienia, a może po prostu nie wiemy, gdzie to dobro jest. Prosimy o radę i o „spojrzenie z boku" na tę sprawę. Jak to z tymi pocałunkami jest? Ze wzruszeniem czytaliśmy ich list, bo odnaleźliśmy w nim nasze dylematy sprzed lat... trzydziestu. Dlatego chyba dobrze ich rozumieliśmy. Trudne było dla nas odnalezienie granicy między gestem czułości, przytuleniem będącym wyrazem miłości a przytu- T leniem, które pobudzało seksualnie. Zresztą dla nas granica ta była w innych miejscach. Napisaliśmy do Marty i Radka: Decyzja, w jaki sposób trzymać się będziecie wyznaczonych granic, należy oczywiście do Was, jednakże nie bylibyśmy skłonni akceptować tak drastycznego postu od pocałunków, radzimy raczej zastanowić się, co one wyrażają. Niech będą one, Radku, wyrazem czułości, sposobem wyrażania przywiązania i przynależności dającej Marcie poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. Po prostu warto wejść na taką ścieżkę bliskości, a nie na tę, która poprzez napięcie erotyczne prowadzi do więzi, na którą czekacie po ślubie. Warto spróbować te ścieżki nieco rozdzielić. Natomiast Ty, Marto, ułatw Radkowi poruszanie się na tej ścieżce poprzez rozumienie, w jaki sposób On przeżywa Twoją bliskość, poprzez rozumienie napięć, jakie w Nim się rodzą i niepowiększanie ich. Mówiąc otwarcie, próbuj nie wywoływać napięć w imię wartości, których poprzez pocałunki oczekujesz. Wasza wspólna droga po tej ścieżce nie musi więc polegać na separacji od pocałunków, ale na wyraźnym ukierun- kowaniu ich na czułość, poczucie bezpieczeństwa, wzajemną akcep- tację i to wszystko, o czym tak pięknie piszesz, Marto! Wzajemna akceptacja będzie ważna, kiedy z czułością, świadomi zbliżania się do granic, które sami sobie ustaliliście, ...odsuniecie się od siebie - to będzie wyrazem waszej więzi i waszej miłości! To odsunięcie może być więziotwórcze, gdy będziesz Marto odczuwała, że nie sprzyjasz wzrostowi napięć w Radku, które potem przynoszą po- czucie winy. Sprzyjanie tym napięciom może przynosiłoby Tobie akceptację, bezpieczeństwo itp., zresztą Radkowi także, ale nie dawałoby tego bezpieczeństwa i ukojenia Warn obojgu jako ist- niejącej już wspólnocie przygotowującej się do małżeństwa. Tędy prowadzi ścieżka do szukania tego, co dobre dla drugiego, a nie tylko „dla mnie", ścieżka wspólnego dobra, które tak pięknie odczuwacie i opisujecie. Rozumiemy Radku, a szczególnie rozumiem to ja, Jerzy, że zatrzymanie rozwoju namiętności pocałunków jest trudne, ale od- krywanie — poprzez pocałunki — innych sposobów wyrażania miłości niż ścieżka stricte erotyczna, przynoszących to, o czym pisze Marta, 122 123 jest niesłychanie twórcze i będzie procentować w przyszłości, kiedy wyjazdy, choroby, połóg i inne okoliczności będą wymagać ascezy w sferze więzi seksualnej. A więc może nie rezygnacja z pocałunków, ale... próba zmiany ich smaku. Zachęcamy Was do zawierzenia Waszej przyszłości Panu Bogu, a szczególnie do stawania razem we dwoje z tym problemem przed Nim. Zapewniamy Was, że stawianie sobie takich pytań jest zadatkiem Waszego pięknego i trwałego małżeństwa. A więc - ile wolno? To pytanie często stawiają narzeczeni, szukając jakiejś konkretnej granicy, do której wolno im posunąć się w kontaktach seksualnych. Dla wielu innych pytanie to nie stanowi problemu, bo współżyją od dawna. Na szczęście jednak istnieją jeszcze pary, które sobie takie pytanie zadają. Zachęcanie do niepodejmowania współżycia przed ślubem nie pochodzi bo- wiem z komody prababci i nie jest wymysłem zza kościelnego biurka. Rozmawiałem z wieloma małżeństwami, które nie poczekały ze współżyciem do ślubu. Wszystkie mówią dziś, że gdyby zaczynały życie raz jeszcze, na pewno by poczekały. Nie spotkałem żadnego małżeństwa, które poczekało i dziś tego żałuje, raczej są z tego dumne. Dlaczego? Współżycie seksualne, zwłaszcza gdy się je zaczyna, w sposób niezwykle głęboki angażuje sferę emocjonalną. Domaga się coraz to nowych doznań. W narzeczeństwie zmniejsza się w ten sposób zainteresowanie innymi niż seks dziedzinami poznawania się na- wzajem. W okresie przygotowania do małżeństwa warto zwrócić szczególną uwagę na wzajemne poznanie intelektualne, poznanie swoich nawyków, przyzwyczajeń, hierarchii wartości. Na więzi erotycznej, tak bardzo spontanicznej i naturalnej w okresie inicjacji, trudno budować dojrzałą więź emocjonalną, osobową. Jest ona dopełnieniem tej więzi i może ją zwieńczać w sposób niesłychanie bogaty i dynamiczny. Współżycie w okresie „chodzenia ze sobą" i w narzeczeństwie jest powodem wielu pomyłek w decyzji o małżeństwie. To jest jeden z powodów, dla 124 których Kościół mówi „nie" współżyciu przed małżeństwem. W trosce o małżeństwo. W trosce o wzajemne poznanie i w trosce o roztropną decyzję. Żeby nie seks był tym, co utrzymuje więź wtedy, gdy z innych powodów trzeba się ze związku wycofać. Dlatego Kościół dopiero poprzez sakramentalną przysięgę otwiera drogę współżyciu seksualnemu. — Dla Ani poczekanie ze współżyciem do ślubu było czymś oczywistym - powiedział Sławek. — Uszanowałem to. Podjęliśmy taką decyzję, chociaż była to bardziej decyzja Ani. Obojgu nam było bardzo trudno zachować pewne granice. Bliskość fizyczna i psychi- czna rodziła wewnętrzne napięcie, potęgowała pożądanie. Były to reakcje zupełnie naturalne i uzasadnione, ale staraliśmy się nie budować naszych zachowań na uczuciu namiętności. — Jaka była motywacja mojej postawy? Wynikała z chęci lep- szego wzajemnego poznania się — powiedziała na to Ania. - Niekon- centrowanie uwagi na seksie pozwalało mi na rozwój innych sfer naszej osobowości, na pogłębieniu zaufania i przyjaźni. Jest wtedy większy obiektywizm w patrzeniu na drugą osobę, nie przez pryzmat fizycznych przyjemności. Ważne było dla nas okazywanie sobie delikatnych gestów miłości przez dotyk, pocałunek, czułość. Nie ukrywam, że moja postawa wynikała także z obawy przed zajściem w ciążę. Nigdy jednak nie zabrakło mi ze strony Sławka zrozumienia, cierpliwości i delikatności. To panowanie nad sobą bardzo się przydaje nam teraz, kiedy zachowujemy wstrzemięźliwość w dniach płodnych, w czasie rozłąki czy w czasie choroby. Lubię, kiedy Sławek daje mi buziaka rano czy pstryczka w nos, gdy idzie rano do pracy. Cieszę się, że mimo pośpiechu pomyśli o mnie. Jeśli w ciągu dnia zdarzy się nam posprzeczać, mam jakiś żal, uraz, wtedy trudno mi jest powiedzieć „tak" na zbliżenie. Muszę wszystko wyjaśnić, zrozumieć, wybaczyć tak „z serca". Tu nic nie może zalegać. Nie potrafię oddzielić ciała od duszy. Myślę, że wiele kobiet podchodzi do tego podobnie. Istnieje pewien mit o tak zwanym niedopasowaniu seksualnym, który ma skłaniać do podjęcia współżycia celem sprawdzenia, czy pasujemy do siebie od strony erotycznej. Powtarzam - to jest mit. Wiele bardzo udanych małżeństw przeżywa trudności ze współ- 125 życiem w pierwszym okresie małżeństwa (później zresztą niekiedy także) i ich wzajemna delikatność, czułość i zrozumienie, cierpliwy dialog, z wykorzystaniem wszystkiego, co o dialogu powiedziałem w poprzedniej części tej książki, pomaga te trudności przezwycię- żyć bez potrzeby udawania się do seksuologa. Natomiast wiele par, które świetnie współbrzmi ze sobą seksualnie na początku znajo- mości, łatwo się „dopasowuje", rozpada się szybko, bo przeakcen- towało porozumienie w tej dziedzinie, a nie nauczyło się dialogu na innych płaszczyznach życia. Przeżycia erotyczne, szczególnie pierwsze kontakty seksualne, wywołują głębokie poruszenie wewnętrzne i pozostają na trwałe w pamięci. Są doświadczeniem, do którego się często wraca wspomnieniem. Podświadomie pozostają w pamięci. Są doświad- czeniem, z którym porównuje się następne zbliżenia. W przypadku rozpadu pary, jej decyzji o rozejściu się, spotkanie z drugim kandydatem na współmałżonka może być obciążone wspomnie- niem wcześniejszych kontaktów seksualnych. Jakiekolwiek by ono było - pozytywne czy negatywne — wprowadza element porów- nania, zawsze szkodliwy dla aktualnego związku. Kilkakrotnie rozmawiałem z młodymi kobietami, które skar- żyły się na lęk przed współżyciem, na oziębłość seksualną na początku swojego małżeństwa. Przyczyną były wspomnienia kon- taktów seksualnych z kimś innym, doświadczenie przedmiotowego potraktowania, seksualnego wykorzystania. Jest jeszcze drugi powód niepodejmowania współżycia przed małżeństwem — religijny. Nie jest on oderwany od psychologicz- nego, ujmuje go i nadaje mu szerszy wymiar. Wszystkie dziedziny życia we dwoje wspiera sakrament małżeństwa. Jest on swego rodzaju progiem życia we dwoje, granicą, którą przekraczamy. Przysięga małżeńska dopełnia dotychczasowe życie najpełniejszym zjednoczeniem - byciem jednym ciałem. Nie warto odzierać życia we dwoje z tej wartości i jej piękna. Irenka i ja zdecydowaliśmy się poczekać ze współżyciem do ślubu. Dla mnie było to zupełnie oczywiste. Niemniej w naszych relacjach fizycznych zdarzało się wiele sytuacji, które wówczas 126 zaspokajały w nas potrzebę fizycznej bliskości, a które wspominam dziś z pewnym zażenowaniem. Kiedy niedawno rozmawiałem o nich z Irenką, ona także podzieliła się wspomnieniem uczucia niesmaku. — Gestami miłości — wspomina Irenka — były gesty zauważenia, czułości w zwykłych codziennych sytuacjach. Zwykła uprzejmość, uśmiech, pogłaskanie czy delikatne dotknięcie, przytulenie, wypo- wiedzenie czułego słowa, delikatne pocałunki — to wszystko były gesty będące dla mnie wyrazem miłości furka do mnie. Były też takie gesty, które były dla mnie przykre, budziły niechęć, nie lubiłam ich. Ale nie potrafiłam tego wypowiedzieć, a jeżełi próbowałam, to spotykały się ze zdziwieniem ze strony Jurka. Do takich gestów należały takie, które wywoływały zbyt duże napięcie seksualne. Nie były dla mnie przyjemne i budziły wyrzuty sumienia. Natomiast brakowało mi wspomnianych drobnych gestów czułości, zauważe- nia, wypowiadania słowami swojej miłości. Nie ukrywam jednak, że zwłaszcza w pierwszej fazie naszej znajomości czułem się prowokowany seksualnie przez Irenkę. Tłumaczyłem to sobie takim właśnie „kobiecym" sposobem wyra- żania uczuć, jej potrzebą bliskości, oddaniem, ale wkładałem sporo wysiłku w to, by nie posunąć się za daleko. Decyzji o niepodejmowaniu współżycia pilnowaliśmy do ślubu, pomimo częstych wspólnych wyjazdów, także z namiotem. Była ona dla nas oczywista. - Poczekanie z pełnym współżyciem do ślubu było dla nas oczywiste — mówi dalej Irenka. — Miałam bardzo silne bariery. Po ślubie chciałam wpuścić furka do wszystkiego, co było moje, chciałam, aby przyjął każde moje zwierzenie, nawet bardzo trudne. To „wpuszczenie" w siebie miało fizyczny aspekt, było ważne, z jednej strony dopełniało naszą więź, z drugiej stymulowało zjednoczenie w innych dziedzinach życia. Później wyraźnie do- świadczaliśmy, że życie jest całością i sfera erotyczna jest bardzo silnie w nie wtopiona. Seks jest frapujący, ale czyż czekanie na siebie nie może być równie fascynujące? Czy czekanie na siebie nie jest formą szacunku 127 I wobec siebie jako osób? Jestem przekonany, patrząc na doświad- czenia własne innych małżeństw, że im więcej sobie odmówimy w tej dziedzinie przed ślubem, tym łatwiej przetrwamy różnorodne trudno- ści po ślubie. — Okres „chodzenia ze sobą" wspominamy jako czas bardzo dużej bliskości intelektualnej i uczuciowej — dzieliła się z nami Agnieszka, od dziesięciu lat żona Tomka. —Naturalnie okazywaliś- my ją sobie nie tylko przez poświęcanie sobie możliwie najwięcej czasu, lecz też przez dotyk, gesty, pocałunki. Zanim się poznaliśmy, każde z nas oddzielnie miało takie wyobrażenie, że miejsce seksu jest po ślubie. I uświadamiam sobie, że my bardzo długo nie wypowiedzieliśmy sobie tego nawzajem, póki nie było potrzeby. Był taki moment, kiedy nasze niewinne kontakty wymusiły na nas postawienie problemu: zacząć czy nie? — Ta sytuacja umożliwiła nam pierwszą poważną rozmowę o sferze seksualnej naszego życia - powiedział Tomek, mąż Agnie- szki. — Postanowiliśmy nie współżyć. I to nie było tak, że po- stanowiliśmy i już, nie było problemu. Trudno było mi wytrwać, ponieważ byłem przekonany, że to, co nam zostało po tej decyzji, jest niczym w stosunku do tego, co mogło być. Musiałem nauczyć się okazywać uczucia Agnieszce w inny sposób. Teraz widzimy, że skutki tej decyzji były dła nas nauką wspierania się nawzajem w trudnych sytuacjach. Nauczyliśmy się stawiać sobie wymagania, nauczyliśmy się rozmawiać o trudnościach i wątpliwościach. — Ja przeżyłam to wtedy na płaszczyźnie wyrzeczenia się czegoś dobrego — kontynuowała Agnieszka. - Czułam, że chcę bliskości z Tomkiem i że to jest dobre. Chwilami nasza decyzja budziła we mnie sprzeciw. Bardzo dużą wartością był jednak dła mnie fakt, że to była nasza wspólna decyzja. — Cieszę się, że na mojej decyzji o ślubie z Agnieszką nie zaciążył fakt współżycia - mówił dalej Tomek. - Weszliśmy w mał- żeństwo z potrzebą rozmawiania o naszych uczuciach i potrzebach, też tych związanych z życiem erotycznym. Nie uświadamialiśmy sobie, że nasze oczekiwania i potrzeby będą zmieniały się wraz z nami... 128 Wrócę jeszcze do wypowiedzi Agnieszki i Tomka w następnym rozdziale. Pary, które zaczęły współżycie lub inne formy seksu zastępują- cego stosunek, zachęcam do takiej małej ascezy, swego rodzaju postu do czasu ślubu. Będzie to procentować w przyszłości... Pytanie: „ile wolno?" stawia sobie wielu narzeczonych. Tę granicę ustalić musi każda para indywidualnie, w dużym stopniu zależnie od swojego temperamentu. Dla jednych przytulenie wy- woływać będzie większe, dla innych mniejsze pobudzenie seksual- ne. Chciałbym jednak zaproponować każdej parze postawienie sobie pytania nieco innego niż „ile wolno?", a mianowicie - w jaki sposób aktualne relacje fizyczne coraz bardziej mogą być czułe, opiekuńcze? Jakie relacje fizyczne są przykre, wywołują niechęć, wyrzuty sumienia? W jaki sposób możemy pomóc sobie nawzajem w czekaniu na siebie? Seks bez barier... W jednym z wcześniejszych rozdziałów książki napisałem, że mówiąc o metodach rozpoznawania faz cyklu fizjologicznego kobiety, mam na myśli osobę, w której dokonują się zmiany związane z rytmem płodności, z pierwotnym powołaniem kobiety - żony, matki - do macierzyństwa. Wiąże się z tym cala gama jej zmiennych nastrojów, aktywności, a także dolegliwości fizycznych. Akceptując siebie samą jako kobietę, akceptując w pełni swoją żonę jako kobietę, nasze codzienne życie dostosowujemy do jej rytmu fizjologicznego, który jest przejawem tego, co w małżeńst- wie najważniejsze, czyli otwartości na życie. Jednym z przejawów tej akceptacji jest podejmowanie współżycia seksualnego w okre- sach płodnych, jeżeli decydujemy się na poczęcie dziecka, i w okresach niepłodnych, gdy takiej decyzji nie podejmujemy. Akt seksualny jest pierwotnie ukierunkowany na życie. Może- my, mamy prawo czerpać z niego radość i satysfakcję, ale za- chowując, respektując pierwotne przeznaczenie tego aktu. Podej- mując współżycie, zawsze musimy liczyć się z ewentualnością poczęcia dziecka, choćby było to prawdopodobieństwo znikome. Tego wymaga pierwotny cel seksualnego zjednoczenia. Takie postawienie sprawy wywołuje zazwyczaj burzę. Mówiący o tym są postrzegani jako niedzisiejsi, zacofani, „kościółkowi" itp. Bo przecież nie sposób codziennie mierzyć temperaturę o tej samej porze, bo są cykle nieregularne, bo jak się pracuje na zmiany, bo..., bo..., a tak w ogóle to metody naturalne są zawodne. Więc tylko 130 pigułka, a jeżeli ona jest szkodliwa, no to przecież jest gumka, którą nikogo nie skrzywdzimy, pod warunkiem że się oboje na nią zgodzimy... Opinie te są na ogół wynikiem braku wiedzy o metodach rozpoznawania płodności bądź też ulegania stereotypom z gazet i telewizji. W wiedzy w tej dziedzinie dokonał się w ostatnich latach ogromny krok naprzód. W tyle pozostają mass media, które nadal bardzo często utożsamiają naturalne metody rozpoznawania płod- ności z tak zwanym kalendarzykiem małżeńskim i na tej podstawie dezawuują sens metod naturalnych. Otóż kalendarzyk jest metodą mającą już dzisiaj znaczenie wyłącznie historyczne. Istnieją meto- dy, których stosowanie jest coraz łatwiejsze, coraz bardziej do- stosowane do wymogów współczesnego życia. Ogromny postęp dokonał się w dziedzinie interpretacji wykresów, obserwacji śluzu i innych objawów zmienności fizjologicznej. Nie chodzi tu o skuteczność metod. Wszystkie są mniej więcej jednakowo „skuteczne", a jeżeli są różnice, to mogą one zostać zniwelowane przez medycynę bardzo szybko. Pozostaje problem etyczny. Jestem przekonany, że metody naturalne zawodzą przede wszystkim tych, którzy chcą zarobić na przemyśle antykoncepcyj- nym. Kiedy to, co napisałem powyżej, zostało wypowiedziane na jednym z Wieczorów dla Zakochanych, jeden z uczestników powiedział, że pracuje w przemyśle farmaceutycznym i jest na co dzień świadkiem konkurencyjnej walki na pigułki. Chodzi tylko o pieniądze. Jego samego już to, co widzi i słyszy, zraża do antykoncepcji. Często jednak spotykam się ze stwierdzeniem: Kościół? Raczej SPOKO, ale z nauką Kościoła nie zgadzam się w jednym punkcie.... Dialog, o którym tyle było mowy wcześniej, powinien nas skłonić raczej do stwierdzenia: nie rozumiem nauki Kościoła w tym punkcie. I starać się ją rozumieć, bo katolicka nauka Kościoła w tej kwestii ma swoje głębokie uzasadnienie, jest nastawiona na dobro małżonków. Może nie jest czasem w wystarczająco przekonywają- cy sposób przedstawiana, ale tym bardziej warto szukać uzasad- 131 nienia określonych zasad, obwarowanych przykazaniami czy klau- zulą grzechu. Warto poszukać, dlaczego tak jest, jakie to ma uzasadnienie. Próbować zrozumieć, a nie oceniać. To jedna z pod- stawowych zasad dialogu... My w naszym małżeństwie żadnych środków antykoncepcyj- nych nie stosowaliśmy. Uważałem, że jeżeli mamy być naprawdę jednym ciałem, to nie możemy stawiać między siebie żadnych przegród, barier, czyli żadnych prezerwatyw ani pigułek. Jeżeli akt seksualny ma być wyrazem miłości, a nie samym tylko roz- ładowaniem napięcia seksualnego, to nie może być między nami sztuczności. To byłby jakiś fałsz. Jak wiemy — a jeśli nie wiemy, to zachęcam do zajrzenia do literatury — w cyklu fizjologicznym kobiety jest kilka dni płodnych. Jeżeli ja nie potrafiłbym tych kilku dni, nawet dziesięciu, przeżyć bez seksu, to ja „nie jestem facet". Jeżeli ja wciąż „muszę", to ja „nie jestem facet". To znaczyłoby, że jestem uzależniony od seksu... I tak właśnie rozumiem seks bez barier. Po odkryciu piękna, po przeżyciu uczuć oszołomienia, za- chwytu i kontemplacji naszej więzi seksualnej myślałem sobie parę lat po ślubie, co się stanie, gdy będziemy mieli czterdzieści, może czterdzieści pięć lat, jak bardzo życie wtedy będzie uboższe i jakie smutne... Mając już trochę więcej lat, chcemy Warn powiedzieć, żebyście się nie bali, bo teraz też czerpiemy z tej dziedziny życia radość, odnawia ona nasze uczucia i łączy. W kołowrotku zajęć jest to czas, kiedy naprawdę jesteśmy tylko dla siebie. Piszę o tym także dlatego, byście wiedzieli, że wiem, o czym piszę... Wiele kobiet mówi, że najbardziej pragnie zbliżenia w okresie płodnym - co wtedy robić? Jest to coś bardzo pięknego, bo oznacza naturalne wewnętrzne dążenie do spełnienia tego, do czego akt seksualny jest pierwotnie przeznaczony, czyli do po- częcia dziecka. Jeżeli nie chcemy, by dziecko się poczęło, to na uczuciu pożądania, na namiętności nie budujemy zachowań i po- staw, ale narzucamy sobie nieco ascezy, pamiętając, że najważniej- szym organem seksualnym jest mózg. 132 W pierwszych latach małżeństwa właśnie w okresach płodnych, dążyłem do współżycia, bo odczuwałem wielką serdeczność Irenki i jej bliskość, nastawienie na mnie, podczas gdy tydzień później na mnie „warczała". Brakowało mi świadomości tej zmienności. Także bardzo poważne trudności w dialogu kusiły mnie do wykorzystywania tych chwil, kiedy dialog okazywał się łatwiejszy. Ale mogę też powiedzieć z naszych doświadczeń, że w okresach bezpłodnych nasze współżycie było bardzo piękne i bardzo jedno- czące, wymagało tylko z mojej strony nieco więcej „starań". To, że kobieta jest oziębła w okresach niepłodnych, jest mitem. Warto wszakże, by wiedziała, że mąż na nią czeka, była otwarta na niego, starała się być czuła i serdeczna. To także jeden z przejawów miłości, która jest aktem woli. Po latach doszliśmy do tego, że mogliśmy być przy sobie, trwając w delikatnym napięciu seksual- nym, które było bardziej kontemplacją naszych ciał niż zaspokaja- niem popędu. Bardzo odczuwałem wtedy naszą delikatną jedność. Warto wrócić do naszej wiedzy o uczuciach. Jeżeli pojawia się uczucie pożądania, namiętności, a z aktualnej fazy cyklu fizjo- logicznego wynika, że nie powinniśmy podejmować współżycia, kierujemy się rozumem i wolą i nie żywimy, nie podsycamy tych uczuć. — Gdy czuję sie pobudzony seksualnie, a nie decydujemy się na współżycie - mówił Bodzio - staram się przetworzyć moje działania seksualne na gesty czułości i delikatności. Okresy wstrzemięźliwości są dla nas okazją do twórczości w innych sferach niż seksualna, co uatrakcyjnia naszą więź. — Miło mi - dodała Monika (ta od Bodzia) - gdy niespodzie- wanie otrzymuję od Bodzia kwiatka albo gdy w łazience zastaję ułożony z patyczków higienicznych napis „kocham Cię". Wiem, że tęskni i czeka. Wróćmy do delikatnej, intymnej opowieści Agnieszki i Tomka, którą zaczęliśmy w poprzednim rozdziale. — Współżycie z Tomkiem jest dla mnie nie tylko źródłem przyjemności — mówiła Agnieszka - czerpię z niego radość, bo jest ono przypieczętowaniem tego, że już dziesięć lat jesteśmy razem, że 133 siebie nadal odkrywamy, że chwilami nie możemy uwierzyć, jak wiele otrzymaliśmy. Jest znakiem tego, że chcemy ze sobą żyć, że chcemy to życie dzielić. Daje mi poczucie bezpieczeństwa, tego, że jestem delikatnie kochana, sprawia, że codzienność staje się świętem. — W naszym współżyciu — kontynuował Tomek — zbiegają się wszystkie inne wątki naszego małżeństwa. Na jakość naszego współżycia ma wpływ jakość naszych codziennych spotkań. To, czy uda nam się ustalić sprawy bieżące na poziomie informacji, czy uda nam się spotkać po pracy i porozmawiać, czy któreś z nas nie przeżywa stresu, czy nie przeżywamy konfliktu między nami — ma wpływ na nasze współżycie. — Ufam Tomkowi w naszych intymnych sytuacjach, bo ufam mu różnych innych sprawach — dzieliła się z nami dalej Agnieszka. - Gdybym mu nie ufała w sprawach życiowych, to sądzę, że nie czułabym się bezpiecznie także i w sferze życia intymnego. Mamy też takie doświadczenie, że to działa i w drugą stronę —jeśli któreś z nas ma niewypowiedziane żale względem sfery intymnej, jeśli coś jest ukryte, to natychmiast przekłada się to na codzienność, jeśli coś nie gra, to trudno tego nie zauważyć przy śniadaniu. Gdy współżycie intymne jest satysfakcjonujące, radosne i dogadane, to łatwiej nam podejmować trudy codzienności. — Ta jedność małżeńska nie oznacza wcale, że przeżywamy nasze zbliżenia w ten sam sposób - kontynuowała Agnieszka. — Mam świadomość, że akt małżeński jest najpełniejszą dostępną nam formą przeżywania bliskości i jedności, a jednak zdaję też sobie sprawę z różnic w sposobie jej przeżywania. Najprościej — na płaszczyźnie fizycznej wiadomo, że kobieta i mężczyzna fizycznie przeżywają akt inaczej. Co za tym idzie, w mężczyźnie i kobiecie budzą się odmienne uczucia, ze względu na różne temperamenty w odmienny sposób one narastają i opadają. Jedność małżeńską rozumiemy jako jedność na poziomie woli - ja oddaję siebie w tej chwili ukochanej osobie taką, jaką jestem i bezwarunkowo przy- jmuję ukochanego takiego, jakim jest. Tu i teraz. Więzi seksualnej uczymy się stopniowo. Raz jeszcze chcę podkreślić, że tak zwane niedopasowanie seksualne jest mitem. 134 W pierwszym okresie małżeństwa współżycie seksualne przysparza niekiedy trudności, które ustępują. To często kwestia różnic w temperamentach, jakichś wcześniejszych zranień. W stopnio- wym uczeniu się siebie i poznawaniu w sferze seksualnej potrzebna jest cierpliwość, delikatność i czułość. Sfera seksualna jest nie- zwykle ważną płaszczyzną dialogu. Wsłuchanie się w siebie, rozu- mienie i dzielenie swoimi uczuciami w tej sferze sprzyja po- głębieniu więzi osobowej męża i żony. Potrzebne jest odnaj- dywanie delikatnego słownictwa w naszych rozmowach na ten temat, ważna jest umiejętność nazwania swoich uczuć. Wzajemna wrażliwość w tej sferze, połączona z wyrozumiałością i cierpliwoś- cią, powoduje, że więź seksualna staje się źródłem radości i po- głębienia jedności małżeńskiej. Mi i Irence szło to bardzo opornie. Na początku nie potrafiliśmy o tym rozmawiać. Podobnie było w małżeństwie Moniki i Przemka. — Uczymy się tego z Przemkiem cały czas — powiedziała Moni- ka. - Wymaga to niekiedy heroicznej cierpliwości, zawsze delikat- ności w mówieniu o swoich potrzebach, nazywaniu swoich uczuć, wymaga wrażliwości i uważnego wsłuchiwania się w drugą osobę. Kiedy jesteśmy pokłóceni, coś się nie układa między nami lub też wydarza się coś trudnego w naszym życiu, trudno mi jest nawet pomyśleć o zbliżeniu, natomiast Przemek przeżywa to inaczej - wła- śnie wtedy, gdy coś trudnego się dzieje, on potrzebuje bliskości fizycznej. Odkryliśmy i zrozumieliśmy to właśnie poprzez dialog. Zajęło mi bardzo wiele czasu, aby odważyć się otwarcie rozmawiać 0 naszym życiu seksualnym, aby przełamać lęk, wstyd, niepewność 1 jednocześnie otworzyć się na to, co powie mi Przemek. Mimo wielu trudności udało nam się uniknąć wzajemnego oskarżania się i obar- czania za problemy, które pojawiają się w tym, co dotyczy naszego współżycia seksualnego. — Współżycie seksualne kojarzy mi się przede wszystkim z od- powiedzialnością za Monikę - mówił Przemek. - Ja odpowiadam za to, co i jak będzie się działo z Moniką, z jej uczuciami, a nie tylko z jej ciałem w czasie miłosnego zespolenia. Staram się myśleć bardziej o Monice niż o sobie. Nie jest to łatwe, ale dążenie do 135 i stawiania na pierwszym miejscu jej dobra w tej dziedzinie jest częścią dążenia do świętości w ogóle. Jest to dla nas szczególnie ważne przy współżyciu seksualnym ze względu na przeżywanie uczucia rozkoszy. Jak z każdym darem Bożym, tak i z tym, możemy uczynić coś, co przyniesie dobro albo zmarnować go. — Bez dialogu na te tematy, i wiele innych, które wcale nie dotyczyły bezpośrednio sfery życia intymnego trudno nam było 0 zbliżenia seksualne — mówiła dalej Monika. — Ale przełomowym momentem było dla mnie poczęcie i narodzenie się naszego syna. Wcześniej bowiem różniliśmy się w naszych pragnieniach co do posiadania dziecka. Ja marzyłam, aby mieć dziecko szybko po ślubie, a Przemek potrzebował na podjęcie tej decyzji o wiele więcej czasu. Trudno mi było to zaakceptować i przenosiło się to na naszą sferę seksualną. Nie potrafiłam otworzyć się na Przemka i mu zaufać. Mogę powiedzieć, że fakt narodzin naszego syna uleczył rany, jakie sobie wzajemnie zadawaliśmy. Dla mnie otwartość 1 miłość, z jaką Przemek przyjął nasze dziecko, spowodowała, że zaczęłam dopiero odczuwać pełnię i piękno naszego współżycia małżeńskiego, z którym właśnie poczęcie dziecka jest nierozerwalnie związane. Współżycie seksualne jest dla mnie tak silnym przeży- ciem, angażuje tak wiele emocji i jest tak silnym doświadczeniem, że potrzebuję od Przemka prawdziwego zrozumienia, delikatności, czułości, subtełności to taka cienka mgiełka, którą łatwo zniszczyć nierozważnym gestem czy słowem. Jest wiele biblijnych obrazów ukazujących rolę więzi seksualnej w życiu mężczyzny i kobiety. Wśród nich szczególnie ważny jest dla mnie opis zaślubin Sary i Tobiasza. Kiedy rodzice wprowadzili ich do sypialni i zostawili samych, Tobiasz powiedział do Sary: „Wstań siostro, módlmy sie i błagajmy Pana naszego, aby okazał nam miłosierdzie i ocalił nas". Wstała i ona i zaczęli się modlić i błagać, aby dostąpili ocalenia (Tb 8,4-5). A potem spali całą noc... Można przypuszczać, że dramatyczne okoliczności śmierci poprzednich mężów Sary skłoniły Tobiasza do tej modlitwy. Jed- nakże może właśnie dlatego Sara i Tobiasz ocaleli, że aktu seksual- nego dokonali z szczególnym przywołaniem Bożej obecności? 136 Wspaniałe jest dla mnie, dla nas obojga z Irenką, porównanie miłości Boga do Narodu Wybranego z oblubieńczą miłością mężczyzny i kobiety w Pieśni nad pieśniami. Ileż w tych opisach delikatności, subtelności i prostoty! Teologia uczy, że księga ta wyraża miłość Jahwe do Narodu Wybranego. Miłość została przedstawiona obrazami miłości mężczyzny i kobiety ze sfor- mułowaniami wyrażającymi miłość erotyczną. Chociażby słowa: Jam miłego mego i ku mnie zwraca się jego pożądanie (Pnp 7,11). Czyż w ten sposób Pieśń nad pieśniami nie przybliża jeszcze bardziej potrzeby przeżywania więzi seksualnej w poczuciu godno- ści, w obecności Boga? W jakże pięknych, subtelnych słowach, wyrażone jest pożąda- nie. Oblubieniec mówi: O jak piękna jesteś, jakże wdzięczna, umiłowana, pełna rozkoszy! Postać twa wysmukła jak palma, a piersi twe jak grona winne. Rzekłem: wespnę się na palmę, pochwycę kiść daktyli. Tak! Piersi twe niech [mi] będą jak grona winne, a tchnienie twe jak zapach jabłek (Pnp 7,7-9). Odpowiedź Oblubienicy wyraża naturalną potrzebę kobiety oddania siebie mężczyźnie poprzez miłość. To jakby konsekwen- cja, następny obraz po scenie przyprowadzenia przez Boga kobiety do mężczyzny: Pójdź, mój miły, powędrujmy w pola, nocujmy po wioskach. O świcie pośpieszmy do winnic, zobaczyć, czy kwitnie winorośl, czy pączki otwarły się, czy w kwieciu są już granaty: tam ci dam moje pieszczoty. Mandragory sieją woń... (Pnp 7,12n). Pamiętam niejedno takie powędrowanie z Irenką w pola. Odnajdywaliśmy kwiaty nie winorośli, granatów czy mandragory, ale nasze swojskie, piękne naparstnice, storczyki, dzwonki i firletki na beskidzkich łąkach! Zachęcamy wszystkie małżeństwa do ta- kich wędrówek i takich poszukiwań... Z Pieśnią nad pieśniami, z Pismem Świętym w plecaku. W naszym małżeństwie więź erotyczna zawsze spełniała się w poczuciu Bożej obecności. Było tak nawet wtedy, gdy w pierw- szych latach naszego małżeństwa traktowałem tę więź w sposób nieco instrumentalny, jako kompensację naszych nieporozumień w ciągu dnia, a także trochę jako formę odreagowania stresów 137 przyniesionych z pracy. Dziś wiem, jak bardzo płytkie i ubogie było to podejście, ale może dlatego, że odbywało się z przywołaniem obecności Bożej, przyniosło z czasem atmosferę Pieśni nad pieś- niami. Niekiedy miałem takie wrażenie, jakby Pan Bóg patrzył wtedy na nas i czułem Jego przyjazną akceptację. Czasem od- powiadaliśmy Mu wtedy modlitwą. Nasza więź fizyczna zmieniała się w miarę, jak zmieniało się porozumienie między nami. Działało tu pewne „sprężenie zwrotne". Im bardziej akceptowaliśmy siebie nawzajem, im bardziej odkrywa- liśmy siebie na nowo, tym więcej delikatności i spokoju było w naszej więzi seksualnej. I odwrotnie - jednoczące współżycie przynosiło większą wzajemną życzliwość i wyrozumiałość następnego dnia. Potrzeba było wiele czasu, abyśmy naprawdę zrozumieli, że przeżywamy tę więź odmiennie. Dla żony więź seksualna związana jest z relacjami pozaseksualnymi w ciągu dnia. Ważny jest gest, uśmiech, spojrzenie, nastawienie wobec siebie w ciągu dnia czy choćby krótkiego wieczoru poprzedzającego spotkanie na płasz- czyźnie seksualnej. Ważna jest aktualna faza cyklu miesięcznego, przede wszystkim z uwagi na gotowość lub nie poczęcia dziecka, ale również z uwagi na formę psychiczną z tym związaną. Okazało się też, jak bardzo potrzebne jest przebaczenie, ale nie poprzez akt seksualny, tylko wcześniej. Niech nikt jednak nie nadużywa biblijnego obrazu jedności seksualnej do wymuszania współżycia, ale raczej tak kieruje swoim pożądaniem, by wywołać tę subtelność, delikatność i dobrowol- ność wynikające z potrzeby oddania siebie, a nie z przymusu czy obowiązku. Spytało mnie młode małżeństwo, czy wspólne oglądanie fil- mów pornograficznych jest złem. Moim młodym rozmówcom chodziło o wzajemne rozbudzenie seksualne. Poradziłem im... lekturę Pieśni nad pieśniami. Sceny erotyczne pokazywane w tele- wizji ukazują niestety najczęściej przedmiotowe, a nie podmiotowe relacje seksualne między mężczyzną i kobietą. Więź seksualna w małżeństwie zmienia się z biegiem lat. Zmieniają się potrzeby w tej dziedzinie, nastawienia. Jednakże 138 radość płynąca ze zjednoczenia ciał, będąca owocem zjednoczenia ducha, może trwać długo. Życzę tego, wraz z Irenką, wszystkim - ale juz po przekształ- ceniu, przemienieniu waszego związku w sakramentalny. Dialog narzędziem laski T Trudne decyzje - także poprzez dialog — Michał długo mi imponował — dzieliła się z nami Magda. — Był super. Znał się na wszystkim. Odbierałam go jako uczynnego i koleżeńskiego faceta, rozbudzał we mnie uczucie zakochania. Długo czułam się przy nim bezpiecznie. Wszystko między nami było git. Ale kiedyś słyszałam jego rozmowę z kolegami. Opowiadali sobie świńskie kawały. To był zimny prysznic. Pojawiło się uczucie niesmaku, zgorszenia, a także nieufności wobec Michała i za- grożenia naszego bycia razem. Zaczęły mi się otwierać oczy, czy przypadkiem Michał, ten mój kochany, cudowny Michał, nie jest naprawdę inny, niż wtedy, kiedy się ze mną spotyka. Czy wobec mnie nie chodzi w masce? Kiedy następny raz przyłapałam go na tych kawałach, powiedziałam mu o tym. Coś odpowiedział, wy- kręcił się, ale parę dni później słyszałam nie tylko świńskie kawały, ale i słowa, których już wiele osób nie nazywa wulgarnymi, ale dla mnie wciąż takimi są. Dla nich to była normalka. Tacy supermeni, czy jak? Jeden szpanował przed drugim, a mnie więdły uszy. Michał zauważył, że słyszałam. Uciszył kolesiów, że „słyszy kobieta", jego dziewczyna. Wtulili głowy w ramiona z uśmieszkami, że niby nic. Pomyślałam sobie, że gdyby tak to miało wyglądać w naszym domu, gdyby miał takie kawałki odstawiać, jak mnie nie będzie, to ja bym tego nie zniosła. Podjęłam jeszcze raz próbę rozmowy z Michałem na ten temat. Powiedział, że „on przy mnie nigdy, że tyłko jak jest z nimi, bo nie może inaczej". Powiedziałam mu, że sobie tego nie życzę i że jeżeli chce być ze mną, to musi beze mnie zachowywać się tak jak w mojej obecności. Ale było zero rezultatu. Zobaczyłam 143 zresztą, że te świńskie kawały to był wierzchołek góry lodowej... Wywoływało to we mnie łęk przed ewentualnym wspólnym życiem tak dalece, że rozstałam się z nim. Nie była to decyzja łatwa, zwlekałam z nią, chciałam dać mu szansę. Powiedziałam mu, że jestem mu wdzięczna za te blisko dwa lata, kiedy byliśmy razem, ale że dalej nie możemy. Nie mam do niego żalu ani pretensji. Uświadomiłam sobie, że znaliśmy się dotąd bardzo powierzchow- nie. Historia z kawałami była pierwszym przekłuciem naskórka naszej znajomości. Zaczęły mi się szerzej otwierać oczy. Michał pochodził z rodziny rozbitej, wychowywała go matka, brakowało mu ojca, szukał widocznie jakichś męskich cech w towarzystwie kole- gów. Rozumiałam go, że miał takie, a nie inne warunki życia, ale przede wszystkim zrozumiałam, że nie będę potrafiła zmienić go ani sama przystosować się do takiego stylu. Zauważyłam, że wcale nie byl opiekuńczy, nie odnosił się do mnie z szacunkiem, jak mi się wydawało na początku. Cechowała go słaba wola. Potrafił co prawda dostosowywać się do sytuacji, ale nie wiedziałam, jaki jest naprawdę. Czy gra, czy jest sobą, i kiedy. Zobaczyłam wyraźnie, że nie ma sensu kontynuować naszej znajomości. Przyjrzyjmy się jeszcze Teresie i Rafałowi. Nie są małżeń- stwem. — Byliśmy razem blisko pół roku - opowiedział kiedyś Rafał. — Chodziliśmy na dyskoteki, bardzo romantyczne były nasze spacery do Łazienek, na lody na Stare Miasto. Im bardziej jednak zacieś- niało się między nami, coraz więcej rzeczy zaczynało mi się nie podobać. Wywoływało uczucie rozczarowania, niechęci. Przykro mi było szczegółnie wtedy, kiedy Teresa źłe mówiła o innych lub kiedy traktowała ich w sposób instrumentalny. Zobaczyłem, że tak na- prawdę, to ona nie szanuje łudzi. Mnie zaczęła coraz bardziej naciągać na kasę. Rozumiałem ją. To wynikało z jej cech wyniesio- nych z domu, w którym panował kult pieniądza i dochodzenie do celu „po trupach". Zobaczyłem też, że jest w Teresie taka niewi- dzialna granica, do której jest słodziutka, miła i uprzejma, a jak jej się coś nie podoba, to potrafi być opryskliwa, niemiła, a nawet wulgarna. To nie byl dla mnie ideał żony. Teresa widziała, że coś 144 się między nami psuje i usiłowała przytrzymać mnie coraz większym przytulaniem się i prowokowaniem seksualnym. Imponowało mi to. Odczuwałem satysfakcję, czułem się akceptowany. Po którymś ze spacerów Teresa zaprosiła mnie do domu na kawę. W domu powiedziała, że mama wróci późno, zsunęła sukienkę z ramion... i siadła mi na kolana. Było cudownie. Później wykorzystywaliśmy każdą chwilę, kiedy jej mamy nie było w domu. Te przeżycia odsunęły, wymazały zupełnie ze mnie moje wcześniejsze wątpliwo- ści. Nie miałem już ochoty zrywać z Teresą. Było coraz ciekawiej, tylko zacząłem coraz bardziej tracić kasę. Ciągłe myślałem o mał- żeństwie. Któregoś dnia zapytałem Teresę, co będzie z nami dalej. Zdawało mi się, że nie rozumie pytania. W końcu powiedziała, że jest super, ale ma świadomość, że kiedyś to się skończy i wtedy się rozstaniemy. Próbowałem ratować sprawę, mówiąc, że myślę o mał- żeństwie z nią. Była bardzo zdziwiona. Po namyśle powiedziała, że nie ma zamiaru wiązać się na stałe, bo przecież uczucia przechodzą i ona nie chce męczyć się tak, jak jej mama, zanim w końcu podjęła decyzję o rozwodzie. Po tej rozmowie chyba naprawdę zrozumiałem Teresę. Przez kilka dni po prostu unikałem jej. Przez ten czas pomyślałem sobie, że rozumiem ją, ale ja nie mogę dalej być z nią razem, bo byłoby to nieuczciwe z mojej strony. Przypominałem sobie, wręcz odtwarzałem wszystkie najwspanialsze przeżycia z nią... i zobaczyłem pustkę, przepaść. Poczułem się oszukany, ale pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Po prostu „pojechałem na uczuciach". Nie oceniałem ani nie osądzałem Teresy. Zrozumia- łem, że mamy zupełnie inne oczekiwania. Powiedziałem jej to. Był plącz. Była jeszcze jedna próba zaproszenia mnie na kawę, ale odmówiłem. Potem jeszcze raz spotkaliśmy się i zaczęła mówić o ślubie. Powiedziała, że się zgadza, tylko żebym wybił sobie z głowy nierozerwalność i te inne kościelne wymysły. Wtedy pojąłem, że jest to moje ostatnie spotkanie z Teresą. Nie miałem wobec niej żadnych zobowiązań. Jednak spotkałem się z nią jeszcze raz. Kupiłem jej kwiaty i powiedziałem Adieu. Obie sytuacje są bardzo wyrywkowymi przykładami, ale mówią o czymś ważnym. W obu, jak się zdaje, pomimo decyzji o rozejściu 145 T się, nie doszło do poważnego, negatywnego osądzania drugiej osoby. Oceniane było postępowanie, konkretne sytuacje. W obu opisanych sytuacjach doszło do rozeznania, do decyzji podjętej na podstawie zrozumienia drugiego człowieka, rozpoznania, czy bę- dziemy mogli wspólnie dalej żyć, czy znajdziemy w sobie dość siły woli, by zaakceptować dane cechy charakteru. Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni, jaką miarą sądzisz, taką i ciebie osądzą. Drugi człowiek jest osobą, nawet jeżeli nie będziemy w stanie podjąć razem wspólnego życia. I musimy traktować go jako osobę, a nie jak zgniłe śliwki na targu, które kupimy albo nie. Warto, by decyzje 0 rozstaniu były podejmowane w duchu miłości bliźniego Można przypuszczać, że w postępowaniu Teresy była swego rodzaju maska. Dopiero w ostatniej fazie, prawie przyparta do muru przez Rafała, powiedziała o swoim stosunku do małżeństwa. Wydaje się, że wiele małżeńskich pomyłek jest wynikiem takiego chodzenia w masce do końca. List e-mailem, otrzymany prawie w ostatniej chwili: przez małżeństwo rok po ślubie. Pisze kobieta: on się okazał zupełnie inny... Był miły, uprzejmy, rełigijny, a teraz przestał chodzić do kościoła i mówi, że ma inną... Może znów maska? Chłopak przeżywał potrzebę dokonania, która go jednak przerosła. Zdobył dziewczynę, zaprowadził do ołtarza, a teraz się wycofuje. Szczególnie trudne decyzje są wtedy, gdy dziecko jest „w drodze". Zdarza się, że taka sytuacja dotyka parę, która „chodzi ze sobą" od dawna i rozpoczęcie współżycia tylko przyspiesza ślub. Ale są sytuacje trudniejsze. Napisała do mnie kiedyś para zmartwiona swoim problemem. Ona w zaawansowanej ciąży. Oboje wierzący, praktykujący katoli- cy. Chodzili razem do szkoły. Teraz mieszkają niedaleko od siebie 1 często się spotykają. Kochała się w nim jeszcze w szkole, teraz próbowała flirtować z nim na nowo, wspominała szkolne prywatki, podrywała go, jak umiała. A on nic... Nie reagował na jej zaloty. Była już pod trzydziestkę i zaczęła się bać, że zostanie bez męża. Na różne jej aluzje „okołomałżeńskie" odpowiadał wymijająco. Lubił ją... Kiedyś powiedział, że się zastanowi, ale później, teraz nie... Dlatego, że kochał inną, był z nią prawie zaręczony. Ale swej koleżance tego nie powiedział. Łudziła się, że może jednak. W końcu postanowiła wymóc na nim małżeństwo. Podjęła de- speracką decyzję. Znając naturalne metody planowania poczęć, wybrała okres owulacji... i zaprosiła go do siebie... Dlatego przyszli do mnie w takim stanie. On teraz czuje do niej niechęć, nie chce się z nią żenić, jasno mówi, że nie widzi możliwości stworzenia z nią wspólnego domu, a równocześnie czuje odpowiedzialność za dziecko. Co ma robić? Ona dopiero post factum dowiedziała się od niego, że ma inną, która jest mu gotowa wybaczyć... Żadne wymówki nie byłyby tu na miejscu. Powiedziałem im o dialogu, o potrzebie ich własnej wolnej decyzji, ale i szczególnie od- powiedzialności w tej sytuacji. Przestrzegłem przed zagrożeniem trójkątem małżeńskim. Zachęciłem do modlitwy za siebie na- wzajem i pytania Pana Boga o dar mądrości. Nie wiem, jaką decyzję podjęli, bo więcej się nie odezwali. Dlatego potrzebny jest dialog, w którym będzie miejsce na wysłuchanie siebie, rozumienie i dzielenie się sobą. W ostatniej opisanej sytuacji zabrakło go, zabrakło uczciwej i szczerej roz- mowy, zanim doszło do wymuszenia współżycia. Dialog być może pozwoliłby uniknąć tej sytuacji nie do pozazdroszczenia. Zawsze w dialogu potrzebne jest sięgnięcie do asertywnego wyrażania siebie: łagodnie, stanowczo, bez lęku. Tu tego zabrakło po obu stronach. Niech taki dialog pomaga odkryć i wydobyć najpiękniej- sze cechy osobowości, ale jeżeli trzeba, niech doprowadzi do rozstania. Decyzja o małżeństwie sakramentalnym musi być wolna i uczciwa. 146 Może lepiej się nie żenić? I - Decyzja o ślubie kościelnym była dla nas tak oczywista, że się nawet nie zastanawialiśmy, czy ślub ma być taki, czy inny — stwier- dził jednoznacznie Przemek. — Niemniej jednak pamiętam, że słowa przysięgi znałem bardzo dobrze i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. Ja po prostu nigdy nie rozważałem łączenia się z kimś na jakieś przelotne i jednocześnie poważne związki. Często, kiedy poznawałem jakąś dziewczynę i podobała mi się... to zawsze prędzej czy później zadawałem sobie pytanie: „czy ja mógł- bym z Nią żyć, tak na zawsze?". Kiedy poznałem Monikę, nawet nie musiałem zadawać sobie tego pytania... Nikt nie mógł zmusić mnie do podjęcia takiej decyzji. Końmi by mnie do ołtarza nie przywiedli. W moim przypadku było po prostu tak, że ja sam osobiście bardzo pragnąłem takiej decyzji... Ja po prostu chciałem z Moniką żyć na zawsze. Ja wiedziałem, że ją kocham i że pragnę jej dobra nawet bardziej niż własnego! Nie zastanawiałem się, czy ja chcę z nią być teraz, czy za miesiąc, czy na rok, czy do wakacji... Nie, ja wiedziałem, że chcę z nią być na zawsze. Pamiętam taką chwilę - po prostu olśnienie — kiedy tak bezpośrednio to do mnie przemó- wiło... Przysięga przed ołtarzem była absolutnie najważniejszą i najpoważniejszą sprawą w moim życiu, za którą przede wszystkim ja miałem wziąć odpowiedzialność. Myślę, że od tej pory tę od- powiedzialność biorę nie tylko za siebie, ale również za tę drugą osobę. Może nawet już wtedy... wiedziałem, że przecież Monika również będzie przysięgała i mnie wierność aż po grób i zastanawia- łem się, czy aby w czym jej nie oszukałem, nie zwiodłem, nie 148 zaprezentowałem siebie w innym świetłe niż jest faktycznie, co mogłoby wpłynąć na jej decyzję. Odpowiedzialność, o której mówił Przemek, przekłada się na chrześcijańską postawę w życiu małżeńskim. Decyzja o ślubie kościelnym jest decyzją religijną i musi wypływać z naszej wiary chrześcijańskiej. To nie jest tak, że wiara w istnienie Pana Boga bądź chodzenie do kościoła nie ma związku z naszą postawą w codzienności. Ślub kościelny jest świadectwem wiary i przyjęcia życia zgodnego z miłością Boga i bliźniego. Oznacza to przede wszystkim świadomość, że nasze małżeństwo będzie nierozerwal- ne aż do śmierci jednego z nas i że powierzamy Panu Bogu naszą przyszłość, nasze codzienne decyzje. Prosimy Go o światło na naszej drodze. Oznacza, że będziemy troszczyć się o nasze życie duchowe. Nade wszystko zaś zakładamy, że będziemy mieć dzieci. Małżeństwo, które z góry zakłada, że nie będzie mieć dzieci, jest zawierane nieważnie. Oczywiście ważne jest małżeństwo, które nie może mieć dzieci, choć tego pragnie. W takiej sytuacji Pan Bóg zawsze podaje rękę takiemu małżeństwu i pomaga w jego speł- nieniu się. Także wtedy, gdy po ślubie ujawni się choroba psychiczna jednego z małżonków, ich małżeństwo jest ważne. Przypominam sobie małżeństwo, w którym dwa lata po ślubie ujawniła się silna depresja męża. Już przed ślubem zdradzał objawy silnych huś- tawek emocjonalnych, ale narzeczona nie zwróciła na to większej uwagi. Przykre stany emocjonalne nasiliły się dwa lata po ślubie i chłopak zaczął uśmierzać je alkoholem. Nie miał wcześniej świadomości choroby psychicznej. Małżeństwo było zawarte waż- nie. - Proszę pani - mówię jej - ma pani pod opieką człowieka chorego. Czy jest pani świadoma zadania jakie przed panią stoją ? — Tak — odpowiada bez wahania. Jej decyzja jest, tak jak była wtedy, wolna i uczciwa. Małżeństwo było ważnie zawarte. O stwie- rdzenie nieważności można się ubiegać wtedy, gdy choroba psy- chiczna była zatajona. Przypominam sobie inną historię, którą opowiadał mi nieżyjący już kapłan, do którego pokoju wbiegła na kilka minut przed 149 ceremonią ślubną panna młoda, w stroju ślubnym, z prośbą 0 ratunek, bo nie chce wychodzić za mąż „za tego człowieka", ale grożono jej w przypadku odmowy, bo w grę wchodziły sprawy majątkowe... Jesteśmy słabi, ułomni, coś może nam się nie udać, ale musi założyć, że chcemy żyć po chrześcijańsku, bez kompromisów z Panem Bogiem, nauką Kościoła. Decyzja o ślubie musi być wolna 1 uczciwa, podjęta w prawdzie przed sobą nawzajem i przed Bogiem. Decyzja musi być dojrzała. Wielu wierzących i prak- tykujących katolików zakłada, przynajmniej w podświadomości, że jeżeli coś się w życiu nie ułoży, to zdecydują się na rozwód. Jest to rodzaj krzywoprzysięstwa, bo przysięga mówi wyraźnie: aż do śmierci. Rozmawiałem kiedyś z kobietą, którą mąż opuścił w dru- gim roku małżeństwa. Kiedy wolała w rozpaczy: przecież przysięga- łeś!, odpowiedział: to było dawno i nie pamiętam. W sumieniu przed sobą i przed Panem Bogiem warto rozważyć absolutną jednoznaczność słów przysięgi i czy będą one wypowiedziane uczciwie. Jeżeli miałoby być inaczej, lepiej się rozstać przed ślubem i nie kłamać ani przed sobą, ani przed Panem Bogiem. Sporo wniosków o stwierdzenie nieważności małżeństwa opie- ra się dzisiaj na fakcie owej „niedojrzałości" do podjęcia obowiąz- ków małżeńskich, rodzicielskich. Ale niedojrzałość jakże często polega właśnie na „nieprzegadaniu" - wolnym, uczciwym i w pra- wdzie — wszystkich spraw przed małżeństwem. Oznacza nieroz- mawianie o nich w duchu dialogu, w takim ujęciu, jakie przed- stawiam w tej książce. Także w dialogu z Bogiem. Na pytanie, czy decyzję na „tak" mogę i chcę podjąć, każdy musi odpowiedzieć sobie w swoim sumieniu przed Panem Bogiem. „Może więc lepiej się nie żenić?" - spyta ktoś, jak ci ludzie, którzy przerażeni nierozerwalnością małżeństwa, spytali Jezusa, czy wolno oddalić żonę (por. Mt 19,3-12). Może więc lepiej „na próbę"? Pożyjemy sobie w wolnym związku jakiś czas, a potem zobaczymy, jak się ułoży, to może weźmiemy ślub... Taka postawa oznacza brak zaufania nie tylko do siebie, ale do Pana Boga. On jest w stanie ochronić naszą miłość, a przede wszystkim udzielić jej 150 mocy do wytrwania, rozwinięcia. Właśnie jako sakramentu. Nie przyjmując sakramentu, pozbawiamy się tej możliwości i opieramy wyłącznie na ludzkich, zawodnych eksperymentach. Dlatego ślub kościelny jest aktem wiary i zaufania Panu Bogu. Jest - jak śpiewał Marek Grechuta - skokiem w studnię. Jezus przy innej okazji wyraźnie powiedział faryzeuszom, że co u ludzi jest niemożliwe, nie jest niemożliwe u Boga (por. Łk 18,26). To dotyczy także miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej, to dotyczy także trwałości i jedności małżeństwa. Dlatego ślub kościelny. Tylko dlatego. ter. Ślubuję Ci miłość... Kiedy Irenka i ja zawieraliśmy małżeństwo, mieliśmy świado- mość wyniesioną z duszpasterstwa akademickiego, że to my sami go sobie udzielamy, że jesteśmy jego szafarzami. Słowa biorę Ciebie za żonę, biorę Ciebie za męża, oznaczały wzajemne oddanie i przyjęcie siebie nawzajem. Nie pamiętam jednak, abyśmy zbyt głęboko analizowali znaczenie słów przysięgi małżeńskiej. Wy- czuwaliśmy je intuicyjnie. Słowa kończące się formułą tak mi dopomóż, Panie Boże wszechmogący i wszyscy święci wypowiada- łem z mocą i przekonaniem o tym, że ja sam jestem na tyle silny i pewny siebie, że dotrzymam miłości, wierności i uczciwości. Składałem obietnicę, podejmowałem decyzję. Byłem przekonany, że jej podołam. Ślubowałem to przed Bogiem. Dopiero lata naszego małżeństwa miały pokazać, że jeżeli rzeczywiście podołałem tej przysiędze w podstawowych zarysach, to tylko dzięki lasce sakramentu małżeństwa. Sam nie byłbym w stanie. Zbyt wiele pokus, rozczarowań i „oglądania się wstecz" z wątpliwościami co do sensu zawartego małżeństwa. Ale deklara- cja została wzmocniona łaską sakramentu. Wymagało to oczywiś- cie mojego, naszego, otwarcia się na tę łaskę. Ona wzmacniała naszą deklarację i decyzję raz już podjętą. Słowa tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący i wszyscy święci w swej najgłębszej treści okazały się nie wyznaniem własnej mocy, ale prośbą o pomoc. Słowo „tak" afirmuje wcześniejszą deklarację miłości, wierności i uczciwości. Potem następuje prośba określona zwrotem dopomóż mi, Panie Boże... Przejawiało się to korzystaniem z podstaw 152 dialogu, wiedzy o uczuciach, kontrolowaniem swoich postaw i ocen, zauważaniem pokus właśnie poprzez uczucia. Wtedy, trzydzieści lat temu, sakrament małżeństwa traktowali- śmy jako wydarzenie jednorazowe — przysięgę i zaproszenie Pana Boga do naszego małżeństwa. Była uroczystość, a teraz zaczyna się życie. Jednak w następnych latach przeżyliśmy i doświadczyliś- my, że ten sakrament w nas trwa. W sposób najpełniejszy doświad- czyliśmy tego poprzez dialog. Odkryliśmy, że ile razy próbowaliś- my wysłuchać siebie uważnie, nie przerywając sobie, ile razy staraliśmy się zrozumieć siebie nawzajem, dzielić się sobą, ile razy sobie przebaczaliśmy, tyle razy odnawialiśmy w sobie treść przysię- gi małżeńskiej. Nie udzielaliśmy sobie wtedy sakramentu, bo raz już to uczyniliśmy, ale odnawialiśmy w sobie treść przysięgi. Nie czyniliśmy tego poprzez deklarację, jak w czasie zawierania mał- żeństwa, ale poprzez realizację tej deklaracji. To było — i jest - odnowienie sakramentu w praktyce. Ilekroć bowiem bardziej słuchamy się nawzajem, niż mówimy, ilekroć bardziej rozumiemy się, niż oceniamy i dzielimy sobą, niż dyskutujemy, tyle razy realizujemy w praktyce miłość, wierność i uczciwość małżeńską. To jest celebracja naszego małżeństwa. - Gdy wypowiadałam do Piotra słowa przysięgi w obecności Pana Boga i kapłana w dniu naszego ślubu - dzieliła się z nami Ela - widziałam je w jednym wymiarze. Był to wymiar miłości roman- tycznej, przepełnionej uczuciami radości i szczęścia, mojego ideału. Wierność i uczciwość małżeńską pojmowałam tylko w aspekcie bardzo tradycyjnym, to znaczy nieangażowania się w jakieś związki z osobami trzecimi, a słowa że Cię nie opuszczę aż do śmierci jako coś w rodzaju „klamka zapadła raz na zawsze". Już po kilku miesiącach wspólnego życia odkryłam, że na samej miłości roman- tycznej, choć jest ona bardzo ważnym elementem, który warto pielęgnować, daleko się nie zajedzie, że potrzeba czegoś więcej, by tę ślubowaną miłość realizować w życiu codziennym. Odkryłam, że potrzebna jest jeszcze woła i zobowiązanie. Dane nam było wtedy poznanie dialogu, który stał się konkretną formą realizowania tej miłości. Nie tylko jako świetne narzędzie komunikacji, ułatwiające 153 wzajemne zrozumienie i bliższe poznanie, ale przede wszystkim jako postawa, nastawienie na słuchanie współmałżonka, rozumienie go, zanim ocenimy i osądzimy, i dzielenie się tym, co czujemy, przeży- wamy, zanim zaczniemy dyskutować, kto ma rację. To nie jest łatwe i nie zawsze nam się udaje, ale właśnie słowa przysięgi małżeńskiej dopingują nas nieustannie do podejmowania kołejnych prób. Piotr, mąż Eli, z zawodu nauczyciel, kontynuował. — Niedawno wróciłem do domu po tygodniowej „zielonej szko- le", zmęczony, stęskniony, ale też podenerwowany faktem, że mam jeszcze do zrobienia „masę rzeczy" w związku z czekającym mnie egzaminem. Oczekiwałem od Eli ciepłego powitania. Ona z kolei przeżywała bardzo trudny czas w swojej pracy i podczas mojej nieobecności była z tymi problemami sama w domu. Wiedziałem o tym. Gdy wracałem w pociągu, nawet nastawiłem się, że wyjdę naprzeciw Ełi, że wesprę ją swą obecnością, że skupię się przede wszystkim na tym, co ona przeżywa. Jednak kiedy już stanąłem w drzwiach, moja potrzeba otrzymania dużej dawki ciepła, przytule- nia wzięła górę nad postanowieniami z pociągu. Kiedy Ela nie zareagowała tak, jak oczekiwałem, poczułem się odrzucony, nie- zrozumiany. Nasze zmęczenie — każde z nas miało sporo pracy w ostatnich dniach - spowodowało, że nieprzyjemne uczucia się nasiliły, co przyspieszyło kłótnię, wzajemne oskarżanie się. W tej sytuacji właśnie stosowanie zasad dialogu pomogło mi wyjść do Eli, wyciągnąć rękę do zgody. Moja miłość, którą kiedyś ślubowałem, poprzez dialog pomogła mi się otworzyć. Opowiedziałem Ełi o mo- ich staraniach, aby skupić się na jej potrzebach, o tym, co sam przeżywałem. Taka postawa ułatwiła porozumienie i spotkanie się. Mogłem wysłuchać Elę do końca, usłyszeć to, co ona czuła. Zdziwiłem się, że ona też cieszyła się z mojego powrotu, ale była totalnie zmęczona i wyczerpana psychicznie, nie była w stanie nic więcej powiedzieć, gdy wszedłem do domu poza słowami: „Dobrze, że już jesteś". — Dla mnie miłość dzisiaj to nie tylko piękne uczucie zakocha- nia, entuzjazm i radość płynąca z życia z ukochaną osobą — powie- działa z kolei Monika. — Dzisiaj miłość oznacza dla mnie decyzję 154 o wspólnym byciu razem pomimo trudności, jakie razem przeżywa- my. Łatwo jest mi bowiem zapewniać Przemka o mojej miłości w chwilach radosnych, beztroskich, w chwilach uniesień i od- prężenia. Natomiast trudno, gdy się kłócimy, gdy coś się dzieje między nami, gdy dopada nas nerwowa atmosfera dnia codzien- nego... A przecież wiem, że mimo tych wszystkich trudnych chwil nasza miłość się nie skończyła i że przyrzekaliśmy sobie bycie aż do śmierci razem. Dlatego dzisiaj dla mnie miłość to nie uczucie gorące, zależne od nastroju, sytuacji, zmienne. Miłość to decyzja, dobrowolne zobowiązanie wobec Przemka, że dołożę wszelkich starań, aby moje czyny przyniosły dobro jemu i naszemu małżeńst- wu. Miłość to dla mnie ciągła troska o uświęcanie naszego małżeń- stwa, liczenie się z potrzebami Przemka, akceptowanie i przy- jmowanie go takim, jaki jest, mimo trudności z tym związanych. Jakże często buntuje się we mnie wszystko, burzy się we mnie krew, gdy się w czymś różnimy, kiedy dla Przemka jest coś białe, a dla mnie czarne. Muszę przyznać, że takie sytuacje zdarzają się nam bardzo często. Od sytuacji prostych, codziennych, jak gotowanie czy sprzątanie, po organizowanie sobie czasu, świętowanie, kontakty towarzyskie z rodziną czy wychowywanie naszego synka. Czasem myślę, że jesteśmy tak różni, że to cud, że jesteśmy ze sobą... Dlatego teraz wiem, że miłość nie kończy się, gdy złość i inne przykre uczucia biorą górę w naszych relacjach. Miłość jest ponad tym, oznacza trwanie, ciągle wybieranie naszego małżeństwa... Miłość dla mnie to także, a może przede wszystkim, powierzanie Panu Bogu naszego małżeństwa, trwanie w modlitwie za Przemka i za nas, bo wiem, że sami nie dalibyśmy rady przejść przez kryzysy, jakie nas spotykały i będą spotykać. Miłość to także niepoddawanie się i nieustanne próby dialogu, aby wysłuchać siebie nawzajem i przebaczyć. - Kiedy bywało, że było nam bardzo trudno - dodał Przemek — mieliśmy dosyć siebie i naszego małżeństwa, ja przynajmniej uświadamiałem sobie, przypominałem, że przecież ślubowałem Monice. Dałem słowo, wzywając pomocy Bożej i wszystkich świę- tych. Nie bez kozery myślę, że Bóg na początku też byl Słowem, które stało się ciałem... i to Słowo jest dla mnie drogowskazem 155 wskazującym, co mam robić, kiedy tracę orientację w tym, co jest dobre, a co zle, co skuteczne, a co nie... Miłość, wierność i uczci- wość to oczywiście nie tylko przyjmowanie cierpień, choć należy się z tym liczyć, ale przede wszystkim ogromna radość i satysfakcja. Dużo satysfakcji i radości sprawiają nam nie tylko sytuacje potocz- nie i powszechnie uważane za przyjemne, ale również sytuacje trudne, z których udaje nam się wspólnie wyjść, wysłuchać się, nie raniąc się. Czujemy się wtedy umocnieni, bliżsi sobie. — Ja również rozumiem realizowanie miłości — powiedziała znowu Ela — poprzez pielęgnowanie naszej relacji i dbanie o jakość naszego życia. Nie chodzi mi tu o podnoszenie materialnej stopy życiowej, ale o wzajemny rozwój intelektualny, emocjonalny i du- chowy, również dbałość o wygląd fizyczny. Słowem, ciągłe staranie się, by być atrakcyjną dla Piotra. Dlatego staramy się, by w naszym wspólnym życiu nie brakowało też elementów romantycznych, niespodzianek, wspólnych wyjazdów, wycieczek, wypadów do ka- wiarni, wyjść do kina czy teatru. Ogromnie cieszą mnie otrzymywa- ne do Piotra maleńkie prezenciki, kwiaty czy kolorowe kartki. One również przypominają mi o jego miłości i wierności. — Gdy przed wielu laty zawieraliśmy związek małżeński — po- wiedziała Jadzia - byliśmy przekonani o naszej wzajemnej miłości. Wtedy łączyliśmy miłość przede wszystkim z uczuciem, chociaż nasz spowiednik podsunął nam pytanie, czy jesteśmy gotowi kochać się wzajemnie nawet, gdyby miesiąc po ślubie jedno z nas stało się chore, niedołężne, uległo nieszczęśliwemu wypadkowi. Wojtek, mąż Jadzi dopowiedział: — Dziś czuję, że właściwa decyzja dotycząca mojej miłości do Jadzi długi czas jakby dojrzewała, by zapaść ostatecznie w jednym z najtrudniejszych momentów naszego małżeństwa. Właśnie wtedy, gdy było trudno i źle, dałem sobie ostateczną odpowiedź na pytanie, czy kocham swoją żonę, czy może kocham tylko siebie w niej. Odpowiedź stała się moją decyzją miłości i ugruntowała moją wierność. Proszę, by nikt nie pomyślał, że z tą chwilą nasze życie małżeńskie stało się gładkie, słodkie i lukrowane, ale stało się naprawdę spokojniejsze. 156 Nie oznacza to jednak, by uczucia zakochania, fascynacji, pożądania miały ustąpić miejsca jakiejś wykalkulowanej rzeczywis- tości Miłość - jak to zresztą zauważyła Ela - może pozostawać wciąż romantyczna, szalona i piękna. Konieczne jest tylko wkom- ponowanie jej w dojrzałą postawę i decyzję. Jest to - jak zauważył kiedyś o Mirosław - decyzja i pragnienie zrealizowania dobra współmałżonka i zapłacenia za to takiej ceny, jaka będzie konieczna. Warto się zapytać samego siebie, czy jest się na to gotowym. 1 Ślubuję Ci wierność... Gdyby ktoś nas zapytał, czy jesteśmy wierni swojemu współ- małżonkowi, większość z nas odpowiedziałaby natychmiast, że tak, w ogóle co za pytanie! Ale czyż nie dlatego udzielilibyśmy takiej odpowiedzi, że wierność pojmujemy wąsko, po prostu jako niezdradzanie seksualne? Tymczasem wierność oznacza coś zna- cznie więcej. Jest ustawicznym „byciem przy", wzajemnym towa- rzyszeniem, dążeniem do pogłębienia więzi, słuchaniem, gotowoś- cią do rozmowy, która będzie spotkaniem w prawdzie, wzajemnej akceptacji i zaufaniu. Wierność oznacza wspólne, we dwoje, szukanie rozwiązania trudności, jakie pojawiają się w małżeństwie, i szukanie ich rozwiązania w małżeństwie, a nie poza nim. Wierność zostanie poddana próbie w chwili, gdy przyjdą roz- czarowania, gdy pojawi się osądzanie współmałżonka o nieuczyn- ność, nieżyczliwość, niedojrzałość, ciągły krzyk, pretensje o wszys- tko, gdy odczujemy, że lepiej się nie odzywać, a najlepiej spa- kować swoje manatki i się wynieść albo jego rzeczy wystawić na korytarz... Właśnie wtedy wierność przestaje być uczuciem, pięk- nym słówkiem, staje się sprawdzianem własnej dojrzałości. Po- wtarzam - własnej - a nie tylko współmałżonka. O gotowość do takiej wierności warto siebie samego / siebie samą zapytać przed podjęciem decyzji o małżeństwie. Czy będę gotowy / czy będę gotowa szukać zawsze porozumienia, nie rezygnować i nie dezer- terować? Ale nie można pomijać i tej wąsko pojmowanej wierności, w aspekcie seksualnym. Wierności uczymy się już „chodząc ze 158 sobą". Pamiętam rozpacz jednej z młodych żon, która kilka tygodni po ślubie odkryła, że jej mąż zdradza ją ze swoją poprzed- nią dziewczyną. Żona ta powiedziała w dodatku, że wiedziała o tym, że jej mąż przez cały czas ich „chodzenia ze sobą", spotykał się z inną dziewczyną i traktował ją jako swego rodzaju „zawór bezpieczeństwa" dla siebie, gdy mu się nie ułoży w małżeństwie. Tamta dziewczyna nie chciała wyjść za niego za mąż, ale chciała z nim sypiać. Natomiast moja rozmówczyni, zakochana w nim po uszy, myślała, że ślubem przytrzyma go przy sobie, że mu nieba przychyli i spowoduje, że mąż zerwie z tamtą. Tak się jednak nie stało. Znana mi jest też sytuacja, gdy chłopak tuż przed za- proponowaniem swojej dziewczynie przypieczętowania ich miłości przed ołtarzem, odkrył, że jest jednym z co najmniej trzech chłopaków, jakich „na różne okazje" miała „jego" dziewczyna. Poczuł się oszukany, wstrzymał się od swojego zamiaru i przestał się z nią spotykać. Bardzo ważne przed zawarciem małżeństwa jest definitywne uporządkowanie bliskich kontaktów ze swoją poprzednią sym- patią. O tym trzeba w narzeczeństwie ze sobą rozmawiać. Ze- rwanie z poprzednim chłopakiem czy dziewczyną powinno od- bywać się w duchu dialogu. Wierność w narzeczeństwie jest ważnym zadatkiem wierności w małżeństwie. - Wierność małżeńska - powiedziała Ela - to dla mnie również czujność, unikanie sytuacji, w których łatwo się zapomnieć i przeho- lować. Pamiętam, jak wyjeżdżałam na spotkania firmowe, gdzie oprócz szkoleń były imprezy do białego rana, alkohol i sprzyjające okoliczności by, jak to się popularnie nazywa, „zabawić się". O wierności przypominała mi założona na palec obrączka i spog- lądanie na nią od czasu do czasu. Przejawem wierności było odmówienie kieliszka alkoholu, który mógłby mi pomóc stracić kontrolę nad sobą, nieskuszenie się na romantyczny spacer nad morze z kolegą, który choć sam żonaty, zachowywał się tak, jakby o tym zapomniał. - Wierność — mówił o. Mirosław - zakłada trwanie z drugim człowiekiem pomimo trudu, lęku, zamieszania, niepokoju, czasem 159 pomimo grzechu, który ciągnie ku rozpaczy i odbiera nadzieję. Wierność oznacza trwanie przy tym drugim, pomimo tych wszyst- kich przeciwieństw, a przede wszystkim pomimo ciężaru pochodzą- cego z tego, że grzesznikami pozostaniemy na zawsze. Potocznie wierność kojarzy się z wyłącznością seksualną. Ale przytoczone słowa o. Mirosława są aktualne także w innych sytuacjach. Wierność to coś znacznie więcej, fest pewnym aspek- tem miłości, wzajemnym towarzyszeniem sobie, gotowością do podejmowania dialogu. Jest ważna w sprawach drobnych. — W naszym życiu — mówiła dalej Ela — bardzo ważna jest wierność w małych rzeczach, w szczegółach. Wypełnia zasadniczo treść przysięgi małżeńskiej. Mam tu na myśli wierność pewnym obowiązkom, wzajemną troskę o dobro drugiego bez względu na uczucia, jakie nas wypełniają, szczególnie wtedy, gdy czujemy wobec siebie złość, zniechęcenie i buntujemy się. Gdy wracam zmęczona z pracy, a tak się zdarzy, że rano trochę się posprzeczamy w pracy też ktoś dorzuci nieżyczliwe słowo i nie mam ochoty na robienie zakupów czy przyrządzanie kolacji, wchodzę do kuchni i widzę pozmywane naczynia, które mój mąż umył, choć był zły na mnie, świeżą wodę, którą przytaszczył ze źródła wody oligoceńskiej, to ja mimo złego samopoczucia kroję chleb i szykuję kolację, właśnie w imię tej wierności w rzeczach małych. Również w imię tej wierności słucham opowieści mojego męża o jego, według mnie nieuzasadnionych, obawach, o jego wątpliwościach, czy sobie pora- dzi z przygotowaniem do zbliżającego się egzaminu, czy zdąży (według mojego mniemania poradzi sobie doskonałe - nie rozu- miem jego obaw). Słucham i jestem przy nim, choć to częste wyrażanie niepewności czasem mnie drażni czy nudzi, trwam przy nim i tak wyrażam mu moją wierność. — Dla mnie wierność - powiedziała Monika - to trwanie i towarzyszenie Przemkowi w jego radościach i trudnościach, inte- resowanie się jego potrzebami, trwanie przy sobie, gdy upadamy, pomaganie, gdy możemy pomóc, czy wysłuchiwanie, gdy zostaniemy o to poproszeni. Dla mnie wierność to stawianie naszego małżeńst- wa na pierwszym miejscu, przed wszystkimi innymi relacjami - czy 160 to z rodzicami, czy z przyjaciółmi. Wierność to także myśłenie o przyszłości, o tym, że kiedyś będziemy starzy, i zgoda na to, że może być różnie, że będziemy, być może, musieli się sobą opiekować. - Ostatnio kiedy zgubiłem komórkę - dodał Przemek - Monika poszła jej szukać, mimo że sprawa była beznadziejna, ale Monika wsłuchała się w mój smutek i tą postawą zamanifestowała swoją wierność i wsparcie dla mnie. Piękne wskazanie znajdziemy w Liście św. Pawia do Galatów: jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrys- tusowe (Ga 6,2). Wierność przeżywam szczególnie wtedy, kiedy mi się czegoś po prostu zupełnie nie chce. Wierność oznacza solidarne dźwiganie obowiązków lub nawet przejęcie tych obowią- zków przez współmałżonka, gdy zajdzie taka konieczność. Pora przytoczyć słowa Józka, z czterdziestoletnim stażem małżeńskim: - Tej wierności uczyłem się przez cale życie. Uczyłem się kochać towarzyszkę życia nie tylko wtedy, gdy była radosna, ale także wtedy, gdy była smutna. Nie tylko wtedy, gdy ja byłem w dobrym nastroju, ale także wtedy, gdy miałem przykrości w pracy. Uczyłem się kochać żonę brzemienną i żonę karmiącą nasze dzieci. A potem żonę ze zmarszczkami na twarzy i z siwymi włosami. Przed czterdziestu łaty na naszych obrączkach prosiliśmy o wygrawerowa- nie wersetu psalmu: Servite Domino na obrączce żony i cum laetitia - na mojej. Czyli służ Panu — z radością. Tylko połączone razem słowa mają pełny sens. Jest to nasza akceptacja wezwania, aby dalsze życie było naszą radosną i wierną służbą Bogu, a przez Niego także innym łudziom dookoła nas. Na niezwykle ważną sprawę zwrócił uwagę o. Mirosław. Zauważył mianowicie, że w odniesieniu do przysięgi małżeńskiej poprzez słowa męża: ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci, Bóg składa obietnicę tej kobiecie, która zawiera małżeństwo. Bóg mówi jej: to ]a ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość wtedy, kiedy będziesz starała się być żoną mężczyzny wypowiadającego te słowa. Tak samo poprzez żonę Bóg składa obietnicę mężczyźnie: ślubuje mu 161 miłość, wierność i uczciwość i że go nie opuści aż do śmierci wtedy kiedy on będzie starał się być mężem tej oto kobiety. To dziwne zobowiązanie, ale przecież cale Pismo Święte jest pełne takich obietnic. Bóg ślubuje miłość i uczciwość wobec małżonków. I On z pewnością dopełni obietnicy, dotrzyma słowa, nada sens podej- mowanemu przez małżonków trudowi pozostawania w jedności. Odczułem to wyraźnie w stosunku do wierności Boga wobec małżonków nieustannie ulegających mniejszym lub większym sła- bościom. On zawsze pozostaje wierny. Odczuliśmy to z Irenką. Doświadczamy przedziwnej wierności Pana Boga wobec nas, pomimo naszych słabości, niedostatku dialogu. Jest prawdą, że sami zawsze staraliśmy się być wierni Panu, ale nawet nie zauwa- żaliśmy, gdy odchodziliśmy od Niego... On pozostał wierny, bo zawsze wzywaliśmy Jego imienia. Świadomość wierności Boga jest niezwykle ważna w obliczu wszystkich niepokojów związanych z przyszłością naszego małżeństwa. I S Ślubuję Ci uczciwość... Uczciwość rozumiem przede wszystkim jako życie w prawdzie wobec siebie i współmałżonka. Prawda ta dotyczy zarówno spraw związanych ze wzajemną wyłącznością relacji jako męża i żony, wspólnym podejmowania decyzji, jak również ze sprawami mate- rialnymi: gospodarowaniem pieniędzmi, dotrzymywaniem zobo- wiązań finansowych. Uczciwość ma więc niejedno imię. W czasie „chodzenia ze sobą" ważne było opowiedzenie sobie 0 naszej przeszłości w zakresie relacji męsko-damskich. Ja nie miałem zbyt wiele do opowiedzenia, miałem za sobą kilka „platoni- cznych" miłości, raczej bez wzajemności. Miałem natomiast wiele podejrzeń i wyobrażeń na temat przeszłości Irenki. Byłem „przy- gotowany na najgorsze". Pamiętam naszą bardzo niepewną roz- mowę na ten temat, której owocem było moje bardzo świadome 1 bardzo głęboko przeżyte pocałowanie jej w rękę. Później Irenka wspominała to jako jedno z najbardziej wyrazistych sytuacji, kiedy okazałem jej szacunek. Było to z mojej strony spontaniczna reakcja na upewnienie się, że moje podejrzenia „najgorszego" były nieuza- sadnione. Prawda o sobie ma tutaj ważną rękojmię zaufania w przyszłości. Mówię o sobie, dzielę się sobą, bo nie mam przed drugą osobą nic do ukrycia, cały jestem jej. Mówię nie dlatego, że chcę coś wylać z siebie, ale dlatego że kocham. Mówię ze względu na partnera, jestem w tym delikatny. Bardzo ważne jest w takich rozmowach zamknięcie i odcięcie przeszłości, niegrzebanie się w niej i niewracanie do niej. Pamię- tam rozmowę z jakąś kobietą, która żaliła mi się, że mąż upor- 163 czywie wypominał jej po blisko dwudziestu latach małżeństwa przeszłość przedmałżeńską. Czuła się tym ciągle upokarzana, zwłaszcza, że „tamta sprawa" została po ślubie definitywnie zamk- nięta. On jednak śledził ją na każdym kroku. Nie doszło do mojej rozmowy z jej mężem, ale wydaje się, że budował swoje zachowania i postawy na uczuciu zranienia. Jest prawdą, że urazy nie zawsze mijają od razu. Zależy to od temperamentu. Ludziom emocjonal- nym i sekundalnym trudno czasem zapomnieć i nie wracać, ale jest to pole ich pracy nad sobą, budowania relacji rozumem i wolą, a nie ciągłym podsycaniem uczuć. Świadomość danej predyspozycji jest także cząstką prawdy o sobie, którą wiążę z szeroko pojętą uczciwo- ścią. Nie można wykluczyć, że moja rozmówczyni w zaufaniu podzieliła się ze swoim - wówczas - narzeczonym czymś bardzo trudnym, a on teraz przeciwko niej wykorzystuje jej zaufanie. To jawna nieuczciwość. Mówiąc o przeszłości każdego z narzeczonych, dodam jeszcze, że nieuczciwością jest zatajenie przed sobą nawzajem ewentualnego porzucenia święceń, istnienia zobowiązań typu alimentacyjnego wobec innych osób, a także zatajenie choroby psychicznej. Te sprawy mogą spowodować unieważnienie sakramentu małżeństwa. Ważnym polem wzajemnej uczciwości jest wspólne podejmo- wanie decyzji i trzymanie się ich. Nierobienie niczego „poza plecami" współmałżonka, a szczególnie wbrew wcześniejszym wspólnym ustaleniom. To bardzo delikatna dziedzina, szczególnie, gdy jedno z małżonków jest przekonane, że „wie lepiej" albo ulega zewnętrznym naciskom. Uczciwość to wywiązywanie się z zobowiązań, z danego sobie słowa. — Mnie o wiele łatwiej jest wywiązać się z zobowiązań wobec obcych niż wobec Przemka - powiedziała Monika. - Przemkowi zawsze to jakoś wytłumaczę, on zrozumie, jakoś przeboleje, a tym- czasem tu nie o to chodzi... — Uczciwość zobowiązuje mnie — dodał ze swej strony Przemek — powiedzieć Monice na przykład, że ten kolor farby do mieszkania mi się nie podoba. Nie zawsze mi to wychodzi, często bywa to 164 przykre dla Moniki, ale dzięki temu stajemy w prawdzie wobec samych siebie i siebie nawzajem i czujemy się prawdziwie wolni. Nie będę rozwodził się nad potrzebą jawności przed sobą nawzajem odnoszącą się do „polityki pieniężnej" i wysokości przychodów. Do katalogu skrajnej nieuczciwości zaliczę nieujaw- nianie, zatajanie czy zaniżanie sum zarobionych pieniędzy, szcze- gólnie jeżeli sumy zatajone idą na papierosy, alkohol, czy... komórkę dla tej trzeciej czy tego trzeciego. Ważnym polem doświadczenia wzajemnej uczciwości w gos- podarowaniu pieniędzmi jest czas „chodzenia ze sobą". Pamiętam, jak z Irenką zapisywaliśmy wydatki, a potem rozliczaliśmy się. Mieliśmy wtedy oddzielne kasy, ale rozliczanie się było dla nas zadatkiem dobrego wspólnego gospodarowania pieniędzmi póź- niej. W małżeństwie było dla nas oczywiste, że będziemy mieć wspólną kasę. W obu domach naszych rodziców był zwyczaj zapisywania wydatków i robienia comiesięcznych obrachunków. Przenieśliśmy ten zwyczaj do naszego małżeństwa, ale ustaliliśmy, że tylko na jakiś czas. Po to by mieć świadomość, ile wydajemy na jedzenie, ile na mieszkanie, ile na rozrywki, kulturę itp. Trwało to chyba rok. Później zrezygnowaliśmy z tego, nie widząc sensu grzebania się w szczegółach. Jednak na początku to zapisywanie wydatków było ważnym polem budowania wzajemnego zaufania i uczciwości. Posiadanie jednej kasy było dla nas oczywiste. Latami każde z nas przynosiło pensję do domu i wkładało do wspólnej koperty. Wizyty w PKO były bardzo rzadkie. Sprawa się skomplikowała, kiedy zakłady pracy przestały wypłacać gotówką i po pieniądze trzeba było chodzić do banku i posługiwać się kartą magnetyczną. Pieniądze zaczęło się podejmować w miarę potrzeby. W kopercie przestało być tyle, ile potrzeba do końca miesiąca. Przestałem panować nad wydatkami. Zdawało mi się, że Irenka zbyt dużo wydaje, zbyt dużo podejmuje z konta, na którym jest także „żelazna rezerwa". Kiedy na koncie przestały rosnąć procenty z powodu polityki pieniężnej państwa, poczułem się zagrożony. Jednakże dość szybko zrozumiałem, że jest to uczucie, którego 165 żywienie jest bezpodstawne, wręcz... nieuczciwe. Latami potrafiliś- my żyć biednie i obfitować, jak pisał św. Paweł. Tak będzie i teraz. Uczciwość przejawia się także poprzez troskę o intymność naszych relacji i nieodreagowywanie wobec innych aktualnego stanu emocjonalnego, nieplotkowanie i nieujawnianie naszych wewnętrznych spraw innym bez wspólnego uzgodnienia. — Staramy się postawić pewne granice intymności także naszym najbliższym, nawet rodzicom - powiedział Piotr — którzy troskliwie 0 pewne rzeczy nas pytają. Gdy czasem dzwonią moi rodzice 1 wyczuwają w moim głosie nutę smutku, zaczynają podejrzewać, że coś między nami jest nie tak, zaczynają pytać, czy się pokłóciliśmy? Ja wtedy przyznaję otwarcie, że tak, że posprzeczaliśmy się o coś, ale nie wtajemniczam rodziców w szczegóły. Byłoby to nieuczciwe wobec Eli. Nie wywlekam, o co poszło. Natomiast proszę rodziców, by się pomodlili w naszej intencji. Podobnie, gdy w gronie przyjaciół, znajomych czy kolegów z pracy ktoś pyta mnie o moją żonę, mówię o jej zaletach, ale nigdy nie mówię o niej źle, choćbym był na nią wściekły w danej chwiłi. Tego domaga się moja uczciwość wobec niej. — Ślub uczciwości małżeńskiej - uzupełnił o. Mirosław - ma szczególne znaczenie w sytuacjach kryzysowych. Oznacza bowiem, że mąż i żona będą otwarci na dar nadprzyrodzony, jakim jest „charyzmat jedności". Ślub uczciwości domaga się więc, by w chwili trudności, konfliktu, szukać dialogu „do końca", szukać porozumienia, by małżeństwo odbudować i na nowo odkryć w nim radość. I że Cię nie opuszczę. Słowa, że nie opuszczę Cię aż do śmierci, podsumowują ślubowanie miłości, wierności i uczciwości, bo przecież niewypeł- nienie jakiegokolwiek z tych zobowiązań oznacza opuszczenie współmałżonka. W tych słowach zawiera się również moja de- klaracja wobec rozwodu. Jednoznaczne nie. Bezwarunkowe. Dla mnie i dla Irenki taka ewentualność w ogóle nie istniała. Było to dla Irenki i dla mnie oczywiste od dnia ślubu i nie uległo podważeniu pomimo trudności w porozumieniu, o jakie potykaliśmy się przez wiele lat. Wyszedłem z założenia, że nie ma takiej sytuacji, gdy dwoje ludzi, którzy zawierzyli swoje życie Panu Bogu, chce się dogadać, chce być razem i nie może. Stawały mi przed oczyma różne czarne scenariusze naszego życia, ale zawsze z tym pod- stawowym założeniem. Byłem gotów zapłacić każdą cenę za swoją decyzję. Dziś widzę raczej, jak wiele otrzymałem w naszym małżeństwie, jak bardzo nasze życie spełniło się. Wtedy była to deklaracja. Teza. Nie bardzo wiedziałem, jak ją w życiu wypełnię. Później stopniowo odkrywaliśmy dar dialogu. Dziś patrzę na to właśnie jako wypełnienie przez Pana Boga Jego obietnicy danej nam, że będzie nas kochał, będzie nam wierny i że nas nie opuści. Bo Pan Bóg nie opuszcza. Najwyżej my opuszczamy Pana Boga, a w ślad za tym współmałżonka. - Pamiętam, jak po wielu awanturach - powiedział Maciek po dwóch latach małżeństwa — żona powiedziała mi z płaczem, że widzi, że jest mi źle z nią i że ona by sobie poszła, ale naprawdę nie ma gdzie. Czuje się przybita i zrozpaczona tym, że nie możemy się 167 dogadać. Wtedy coś mnie przekłuło. Zrozumiałem, że to nie ona chce mnie opuścić, ale ja ją opuściłem. To ja nie wysłuchiwałem jej do końca, podsycałem agresywne uczucia w sobie, formułowałem ostre, raniące ją oceny, a wszystko po to, by doprowadzić do porozumienia, którego bardzo pragnąłem. Jej podzielenie się uczu- ciem i opisanie, co przeżywa, spowodowało, że zauważyłem jej dobrą wolę porozumienia, której przedtem jej odmawiałem. To był początek naszego prawdziwego dialogu. W tym kontekście dorzucę jeszcze kilka słów od Moniki: — My z Przemkiem po prostu nie rozważamy możliwości roz- stania się, a więc koncentrujemy się na rozwiązywaniu bieżących kłopotów. Nie szukamy ucieczek i wyjść tymczasowych. Przeżywaliś- my czasem tak bolesne rozczarowania, że powinniśmy się odwrócić na pięcie i odejść od siebie. Ale to, co pozwala mi szukać rozwiązań, to przekonanie o tym, że Przemek podobnie jak ja nie uznaje rozwodu jako środka na poprawę człowieczego losu i skoro podjął decyzję bycia ze mną, to w niej wytrwa. Mając tę pewność, o której sobie ciągle przypominamy, możemy poszukiwać rozwiązań dobrych dla naszego małżeństwa. Takim sposobem stał się udział w ruchu Spotkań Małżeńskich i praktyczne narzędzie — dialog w duchu miłości, delikatności i wzajemnego zrozumienia. Kontekst słów o nieopuszczeniu siebie aż do śmierci jest jednak jeszcze szerszy. Oddajmy glos Eli: — To, że cię nie opuszczę aż do śmierci, znaczy dla mnie: wtedy gdy może zachorujesz, będziesz słaba i niesprawna, będziesz wyma- gała mojej opieki, wtedy gdy przybędzie ci łat, kilogramów i siwych włosów, a wokół będą patrzyły na mnie uśmiechnięte twarze młodych modelek z reklam. I wtedy gdy mnie zawiedziesz w moich oczekiwaniach i rozwieją się moje marzenia. Gdy rzucisz mi w twarz ostre słowo lub odwrócisz się do mnie plecami. To, że cię nie opuszczę oznacza także zainteresowanie tobą jako osobą. To, że jesteśmy razem, a nie obok siebie, oznacza także nasze nieopuszczenie się nawzajem. To, że staramy się wysłuchać, dzielić się sobą, rozumieć i przebaczać to jest właśnie znak nieopuszczenia, znak trwania w miłości, wierności i uczciwości. 168 W codziennej rzeczywistości opuszczenie współmałżonka przejawia się zainteresowaniem tylko sobą i swoją osobą. Ważna jest kariera naukowa, zawodowa, atrakcyjne wyjazdy, bez liczenia się ze zdaniem drugiego. Od pojedynczych wyjazdów służbowych, zarobkowych zaczyna się często rozpad małżeństwa. Pamiętam, jak przyznano mi roczne stypendium we Francji, z jednym za- strzeżeniem, że nie sprowadzę nikogo z rodziny nawet na krótko. Rozumiem trochę intencje francuskie - bali się nielegalnego pozostania, prośby o azyl itp. Nie miałem takich zamiarów, nie planowaliśmy zresztą wspólnego wyjazdu, ale mimo wszystko takie postawienie sprawy wywoływało we mnie uczucie niesmaku, wręcz niechęci do wyjazdu. Stypendium było bardzo dobrze skalkulowa- ne - dawało możliwość skromnego przeżycia, ale absolutnie żadnych możliwości zaproszenia Irenki. Poza tym najprawdopo- dobniej nie otrzymałaby ona wizy. To były tamte czasy.... Wobec takich warunków wykorzystałem tylko niewielką część tego sty- pendium w dwóch odcinkach. — Oboje z Przemkiem — mówiła dalej Monika — wyrośliśmy w domach, w których chodziło się do kościoła, i to nam przekazali rodzice. Wiedziałam więc, że w Kościele katolickim istnieje zasada nierozerwalności małżeństwa, ale tak naprawdę nie byłam do tego przekonana. Zdawało mi się, że jeżeli ludzie, mówiąc popularnie, „nie dobrali się", to po co mają męczyć się ze sobą. Słyszałam też wokoło, że przeżycie z kimś kilkudziesięciu lat jest prawie niemoż- liwe, że musi się znudzić, że potem zostaje tylko przyzwyczajenie. Myślałam, że udaje się to tylko osobom wyjątkowym, a ja za taką się nie uważałam. Potem, kiedy poznałam Przemka i pobraliśmy się, myślałam: OK, to ten. Dobraliśmy się i nuda nam nie grozi. Pewnie przetrwamy ze sobą całe życie. Ale dopiero, kiedy zaczęłam po- szukiwać odpowiedzi, dlaczego małżeństwo sakramentalne jest nierozerwalne, dotarło do mnie, że tak naprawdę jest to konsekwen- cja wiary i wiara daje na to odpowiedź. Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, którzy mają opuścić ojca i matkę, jeżeli uwierzyłam Panu Bogu, że to, co uczynił jest dobre, to znaczy, że jedność małżeńska jest dobrem. Nie oznacza to jednak, że tworzenie jedności jest łatwe. 169 To zupełnie inna sprawa. Pan Bóg nas jednak nie opuszcza i daje nam pomoc w postaci modlitwy - zwracania się ku Niemu, aby prowadził nasze małżeństwo. Jeszcze raz wróciła w wypowiedzi Moniki sprawa, że Pan Bóg nie opuszcza. Jego pomoc trzeba jednak zauważyć. Znam ludzi, którzy zobojętnieli na Pana Boga po rozpadzie ich małżeństwa. Twierdzili, że Pan Bóg ich zostawił i nie pomógł, chociaż się modlili. Przytoczę tu znaną anegdotę. W czasie powodzi pewien czło- wiek chwycił się drzewa na środku wzbierającej rzeki. Modlił sią gorąco do Boga o ratunek. Prosił Pana, wzywał Go z całej swojej duszy, by On sam go ocalił. Podpłynęła łódź, ale on odmówił wejścia do niej, tłumacząc, że Pan Bóg przyjdzie go ocalić. Człowiek modlił się dalej: „Panie Boże ratuj, woda coraz wyżej". Nadleciał helikopter, ale człowiek ten znów odrzucił ziemskie rozwiązanie i coraz żarliwiej modlił się o pomoc. Znów podpłynęła łódź, ale i tym razem nie skorzystał z niej. W końcu woda go ogarnęła i utonął. Kiedy stanął przed Panem Bogiem, zaczął od gorzkich wyrzutów, że nie wysłuchał jego modlitw i to tak żar- liwych, ufnych i gorących, że się zawiódł na Nim. A Pan Bóg mu powiedział: dwa razy posyłałem ci lodź, a potem helikopter, ale ty nie skorzystałeś, to znaczy, że ty Mnie zawiodłeś, ty Mi nie zaufałeś.... Dla Irenki i dla mnie taką łodzią czy helikopterem byty Spotkania Małżeńskie, tworzenie i rozwijanie wspólnoty zajmują- cej się budowaniem, umacnianiem i odbudowywaniem więzi mał- żeńskiej. Dzięki kontaktom z ogromną ilością małżeństw, którym zależało na własnym związku, łatwiej nam było kontynuować naszą drogę. Do każdego z nas podpływa w różnych momentach łódź albo nadlatuje helikopter. Od nas zależy, czy mu podziękujemy i od- prawimy, czy skorzystamy z jego pomocy. II Kto komu zawiązał świat? Z czasów spływów kajakowych, o których wspominałem na początku książki, utkwiło mi w pamięci kilka słów piosenki śpiewanej wówczas przy ognisku: ...czemuś ty mi, moja miła, zawiązała ten świat? — pytał z wyrzutem mąż przeżywający zapewne ograniczenie swojej wolności w małżeństwie. A żona mu odpowiadała w następnej zwrotce: Nie ja ci świat zawiązałam, zawiązał ci go ksiądz, jam cię tylko pokochała, a tyś nie musiał wziąć. W tych słowach zawiera się bardzo popularne, ale zupełnie nieprawdziwe rozumienie sakramentu małżeństwa. - Stosunkowo niedawno - dzielił się z nami Andrzej po blisko dwudziestu pięciu latach małżeństwa - w rozmowie z zaprzyjaź- nionym kapłanem doznałem swego rodzaju olśnienia. Oto z jego stwierdzenia wynikało, że to nie kapłan udziela ślubu, że to nie dzięki któremuś ze sformułowań zawartych w łicznych modlitwach staliśmy się małżeństwem uświęconym sakramentem. Uświadomił nam, że nasze małżeństwo stało się sakramentem w chwili, kiedy my - ja i Jagoda — nawzajem sobie ślubowaliśmy miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz złożyliśmy sobie obietnicę bycia ze sobą, w radościach i trudnościach aż do śmierci. Kapłan jedynie przyj- muje od nas naszą przysięgę w imieniu słuchającego nas Jezusa. Ja jednak w dniu naszego ślubu ani o tym nie wiedziałem, ani o tym nie myślałem. Ująłem świeżo poślubioną żonę pod ramię, od- wróciłem się od ołtarza i zacząłem iść... w stronę życia. Jezusa zostawiłem tam, gdzie jak zawsze sądziłem, jest Jego miejsce: na ołtarzu w tabernakulum. Poszedłem do gości weselnych, do za- 171 stawionych stołów, bez Niego. Później czasem zdarzało mi się Go szukać w chwilach zwątpienia i słabości po to, by wylać pod Jego adresem pretensje, że nas, słabych, kłótliwych, ze sobą związał, że jest głuchy i niemy wtedy, kiedy powinien nam podpowiedzieć, jak radzić sobie z problemami. Do dalszych losów jagody i Andrzeja jeszcze wrócę. Dodam, że ja i Irenka mieliśmy świadomość wyniesioną z duszpasterstwa akademickiego, że to my sami udzielamy sobie sakramentu, ale to, że sakrament ten trwa w nas przez całe życie, co więcej, że sami stajemy się sakramentem, dotarło do nas znacznie później. Niewie- dza w wielu sprawach łączyła nas z Jagodą i Andrzejem. Sak- rament był czymś w rodzaju wieńca, może Bożego ubezpieczenia, ale nie wiązałem go specjalnie z rzeczywistością duchową pomię- dzy nami. Ta rzeczywistość istniała dla mnie trochę niezależnie od sakramentu. On raczej tę więź przypieczętowywał. Ważne dla mnie i dla Irenki było odnalezienie już na początku naszego małżeństwa fragmentu Listu św. Pawła do Efezjan, w któ- rym autor przyrównuje miłość Chrystusa i Kościoła do miłości małżeńskiej. To ten słynny fragment, z którego czasem wyciąga się wyrwane z kontekstu zdanie: żony niechaj będą poddane swym mężom... A dalej jest: mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiło- wał Kościół i wydał za niego samego siebie. Cytuje dalej św. Paweł Księgę Rodzaju: Dłatego opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja wam mówię w odniesieniu do Chrystusa i Kościoła (Ef 5,21-33). Porównanie miłości Chrystusa do Kościoła z miłością małżeńską ukazywało nam wielką godność małżeństwa, świętość tej instytucji. I jeżeli pojawiało się uczucie zaciekawienia, jaką treść teologiczną niesie zdanie o tym, że żony mają być poddane mężom, to porównanie miłości męża i żony do miłości Chrystusa i Kościoła nie pozostawiało wątpliwości. Jaką miłością Chrystus umiłował Kościół? Pełną, aż po śmierć na krzyżu. A więc nasza miłość ma być także aż po krzyż, nie cierpiętniczy, ale zbawiający. A więc wszystkie trudności, na jakie napotykamy, są wpisane 172 w naszą drogę, tak jak cierpienia Jezusa. Miłość aż po krzyż jest częścią tej miłości, jaką Chrystus kocha mnie, Irenkę, nas jako małżeństwo. To bardzo nas umacniało. Później odkryliśmy, że są to podstawowe zdania definiujące sakrament małżeństwa. Sięgnijmy do katechizmu: Sakrament małżeństwa jest znakiem związku Chrystusa i Kościoła. Udziela on małżonkom łaski miłowania się wzajem- nie tą miłością, jaką Chrystus umiłował Kościół. Łaska sak- ramentu udoskonala zatem ludzką miłość małżonków, umacnia ich nierozerwalną jedność i uświęca ich na drodze do życia wiecznego (KKK, 1661). Definicja ta mówi wyraźnie, że łaska sakramentu udoskonala ludzką miłość małżonków. Powstaje pytanie: w jaki sposób? Jak możemy rozwijać naszą miłość, wierność i uczciwość małżeńską? Poprzez dialog. Poprzez wsłuchiwanie się w siebie, poprzez rozumienie siebie nawzajem, poprzez dzielenie się sobą i dokony- wanie tego wszystkiego w poczuciu obecności Bożej. Poprzez oddzielanie uczuć od ocen, uczuć od postaw i nieocenianie siebie nawzajem na podstawie uczuć. Poprzez akceptację siebie na- wzajem, swojej męskości i kobiecości, poprzez dostrzeganie swo- ich cech temperamentu i rozwijanie ich mocnych stron, praco- wanie nad zagrożeniami, jakie się w nich kryją. To, że dialog może pomagać w życiu jest doświadczeniem psychologii, z której korzystamy na Spotkaniach Małżeńskich. Dialog można prowadzić na płaszczyźnie areligijnej, można go ćwiczyć poprzez różnego rodzaju treningi komunikacji interper- sonalnej. To psychologia uczy, by nie budować ocen na uczuciach, by oskarżenia „ty jesteś winien" zamienić na „ja ciebie nie rozu- miem". Nasza wiedza na temat uczuć, potrzeb, temperamentów, czerpie z doświadczeń psychologii. Warto odnajdywać sens tych pojęć w zasadach dialogu. Dzielenie się rozumiemy jako pojęcie bliskoznaczne asertywności, rozumienie — jako bliskie empatii. Korzystamy z tej wiedzy, tworzy ona ową naturę człowieka, 173 o której pisałem na początku. Jednakże wiedza ta jest niewystar- czająca do życia w miłości w małżeństwie. Temu wszystkiemu sami nie podołamy, ale w sakramencie małżeństwa otwieramy się na życie, jakie dał nam Pan Bóg, na ten dar nie do końca rozpakowany, jak powiedziała Jagoda. W tym darze zawarte są absolutne wartości wszystkich cech dialogu, jakie wymieniłem powyżej. Chrystus ofiarowuje każdemu swoją miłość w sposób bez- graniczny. Ofiarowuje ją każdemu małżeństwu do doświadczenia jej w swoim związku. Ta miłość jest Jego darem. My jednak, z uwagi na grzeszną naturę, nie potrafimy w pełni tego daru przyjąć ani wykorzystać. Nie potrafimy, opierając się tylko na wiedzy psychologicznej, kochać siebie nawzajem taką miłością, jaką Chrystus umiłował Kościół. Jest nam trudno nie tylko oddać życie za współmałżonka, ale nawet przyjąć go, zaakceptować takiego, jakim jest. Dlatego otrzymujemy pomoc w postaci sak- ramentu. Stajemy się sakramentem, a więc jest w nas, płynąca od Boga, predyspozycja do korzystania z tej miłości. Sakrament - jak czytamy w definicji - udoskonala ludzką miłość małżonków. W jaki sposób? Doświadczenie Spotkań Małżeńskich daje od- powiedź: łaska sakramentalna działa poprzez dialog. Poprzez nadanie dialogowi cech miłości, jaką Chrystus umiłował Kościół. Widzialnym znakiem tej więzi jest troska o nasz dialog i podjęta w konsekwencji decyzja o miłości. Łaska sakramentu małżeństwa nie tylko chroni małżeństwo poprzez dialog, ale poprzez dialog buduje więź małżeńską. Nadaje dynamiki rozwojowi miłości. Wszystkie rozmowy, impulsy i gesty miłości, szczególnie więź seksualna, wszystko, co wchodzi w za- kres komunikacji niewerbalnej, solidarna troska o siebie nawzajem zyskują wymiar absolutny, wymiar wartości, do których możemy dążyć, które możemy poznawać i przyjmować właśnie dzięki łasce sakramentu. Prowadzi ona do całkowitego daru z siebie, komunii osób {communio personarum). Sakrament nadaje dialogowi nie- zrelatywizowaną zdolność rozwijania miłości, wierności i uczciwo- ści. 174 A więc sakramentem małżeństwa jesteśmy my - nasz związek, który realizuje się poprzez dialog. O. Mirosław nie pozostawił wątpliwości, puentując: — Małżeństwo widziane teologicznie jest rzeczywistością ducho- wą, która realizuje się poprzez dialog. Ten dialog rozpoczyna się rytuałem zawierania małżeństwa, czyli sakramentalną przysięgą. Zawiera dwie kluczowe frazy: biorę Ciebie /' ślubuję Ci. Biorę ciebie jest stwierdzeniem bulwersującym. Drugą osobę można bowiem „brać" tylko na dwa sposoby — albo w sposób uprzedmiotowiający, jako moją własność, albo inaczej - przyjmując drugiego jako dar. Wtedy odpowiedzią na dar jest pragnienie stania się darem. W nau- ce chrześcijańskiej uważamy, że w taki właśnie sposób „bierze" nas Bóg. Czyni nas swoimi, ofiarowując się nam. Podobnie tworzy się małżeństwo — poprzez ślubowanie biorę Ciebie. Dalej wypowiadane słowa ślubuje Ci oznaczają wszystkie konsekwencje tego, że ja staję się darem wtedy, kiedy przyjmuję dar drugiej osoby. Przytoczona na początku wypowiedź Andrzeja, gdy to po ceremonii ślubnej ujął żonę pod rękę, odwrócił się i poszedł do ludzi, przypomniała nam, jak przyjechaliśmy, wbrew panującym zwyczajom, do pustego jeszcze kościoła św. Michała, uklękliśmy na klęcznikach i potem widzieliśmy tylko siebie i kapłanów. Później odwróciliśmy się do ludzi i też poszliśmy do nich. Zoba- czyliśmy mnóstwo ludzi bliskich i takich, których nie widzieliśmy latami. Byli też tacy, których wtedy widziałem po raz pierwszy, i tacy, których tam zobaczyłem po raz ostatni. Poszliśmy potem w swoje życie. I okazało się, wiedzieliśmy czy nie wiedzieliśmy, ten sakrament w nas trwał. Bo sami nim byliśmy, choć na ogół w jakże mizernym wydaniu! W jaki sposób sakrament w nas trwał i twa nadal? Ile razy próbujemy wysłuchać siebie uważnie, nie przerywa- jąc sobie, ile razy próbujemy przyjąć i zaakceptować to, czym dzieli się drugie z nas, ile razy próbujemy zrozumieć siebie nawzajem, ile razy uśmiechniemy się do siebie lub w inny niewerbalny sposób okażemy sobie miłość, ile razy sobie przebaczamy, tyle razy odnawiamy w sobie istotę sakramentu małżeństwa. Korzystamy wtedy z jego owoców. Teologicznie używa się określenia: skutków. 175 Ile razy po spontanicznym wypowiedzeniu oceny, oskarżenia, przestajemy żywić i podsycać trudne uczucia, jakie je wywołały, tyle razy korzystamy z łaski sakramentu. - Kiedy nasze porozumienie jest dobre - dodała Irenka - na ogól nie dostrzegam, że dialog jest darem Bożym. Kiedy nie ma między nami pełnego porozumienia, kiedy zdam sobie sprawę, że nie słucham, oceniam i mam pretensje do Jurka albo sama czuję się oceniana, niezrozumiana i osądzona, to odwołuję się do mojej relacji z Jezusem. Jeżeli z mojej strony nie ma pełnego nastawienia na Jezusa, kiedy jestem niezadowolona z takiego życia, jakie mi dal, i zdam sobie z tego sprawę, to oczekuję od Jezusa przebaczenia i zrozumienia. Odnajduję w tym jakiś ślad tego, co mówiliśmy wcześniej 0 miłości Chrystusa i Kościoła. W każdym małżeństwie przekłada się to „jakoś" na codzienne relacje, na troskę o dom, rodzinę. Wymaga czasem wydawania siebie - dla siebie nawzajem. W wielu małżeństwach to wydanie samego siebie przekłada się na decyzję przyjęcia kolejnego dziecka, akceptację dziecka nieplanowanego, codzienne radości życia we dwoje, wszystko to, co robimy razem, codzienne „budowanie życia", ale także na opiekę nad nieuleczal- nie chorym współmałżonkiem lub dzieckiem niepełnosprawnym, na wierność małżonkowi, który porzucił lub pije, na wierność 1 miłość wobec współmałżonka, który stracił pracę i jest bezrobot- ny itd. Wiążę się to wielokrotnie z różnego rodzaju wyrzeczeniami, rezygnacją z własnych marzeń, planów i ambicji, z przekonania, że „coś mi się od życia należy". Ale rezygnacje mają swój głęboki sens. Są wyborem coraz większej miłości, miłości pełnej, trochę podobnej do radości pełnej, o której mówił Jezus (} 15,11), której dla nas pragnął. cli I poszli w świat... Czy połączyliście się naprawdę? l Kiedy jeszcze przed zawarciem małżeństwa snuliśmy z Irenką pierwsze plany na przyszłość, byliśmy najzupełniej zgodni co do tego, że mieszkać będziemy samodzielnie, a nie razem z rodzicami lub teściami. Zbyt wiele słyszeliśmy „mrożących krew w żyłach" historii o teściowych, by ryzykować. Wiedzieliśmy, że przyczyną znacznej części rozwodów po pierwszym roku małżeństwa jest konflikt na tle ingerencji rodziców lub teściów. Pamiętaliśmy takie „drobiazgi" opowiadane przez znajomych, jak chociażby poucza- nie synowej o zamiataniu pokoju z lewej strony na prawą, a nie odwrotnie, przypominanie że herbata, żeby była dobra, musi być najpierw namoczona, a później dopiero zaparzona, i że trzeba się tego nauczyć. Baliśmy się, że tego typu drobiazgi wtargną w nasze życie i wciągną nas w orbitę spraw zupełnie dla nas marginalnych, uczynią z nich „problemy życiowe". Pamiętam jednak „święte oburzenie" jednego z kapłanów, który usłyszawszy o tym od nas, powiedział, że tak nie wolno, że trzeba być zawsze gotowym do zamieszkania razem z teściową, która jest matką jednego z nas, miłować ją jak własną matkę, opiekować się nią w chorobie, starości, zniedołężnieniu. Miłować ją jak siebie samego. Wszystko to prawda, ale najpierw potrzebne jest odpowiedzenie na biblijne stwierdzenie: opuści mężczyzna ojca swego i matkę swoją i połączy się z żoną swoją. Potrzebna jest zmiana płaszczyzny relacji z własnymi rodzicami. To opuszczenie nie zawsze jest proste i bezkonfliktowe. Jednakże konieczne. Dopiero z płaszczyzny naszej jedności, oddzielenia się od rodzi- 179 ców, biblijnego „opuszczenia" można do nich powrócić: pomagać, bycz nimi i dla nich. Mówi się dzisiaj tyle o rozpadzie rodziny wielopokoleniowej, która niegdyś żyła pod jednym dachem. Tę więź pielęgnujemy współcześnie inaczej, bo trudno mieszkać wspólnie w M-4. Jed- nakże mieszkanie oddzielnie od rodziców nie musi wcale oznaczać rozpadu więzi rodzinnej. Wręcz przeciwnie. Może ją wzmacniać. Zresztą ogromną pomoc w budowaniu więzi z teściami może odegrać wiedza o cechach osobowości. Jako naczelna jawi się potrzeba autonomii małżeństwa. Jeżeli ta potrzeba będzie nieza- spokojona, mogą ujawnić się różne bardzo przykre uczucia. Oczywiście osobom ugodowym łatwiej będzie wspólnie dogadać się, a nawet zamieszkać z teściami. Jednakże na ogół cierpi na tym więź małżeńska. Potrzebne jest naprawdę opuszczenie w sensie biblijnym. Zachęcam do samodzielnego przemyślenia różnych kombinacji cech osobowości, które w zderzeniu lub spotkaniu ze sobą mogą ułatwić bądź utrudnić więź z teściami. Nie warto jednak eksperymentować. Radość ze wspólnych spotkań z rodzi- cami będzie tym większa, im większa będzie nasza autonomia jako małżeństwa. Czerpanie z doświadczenia życiowego rodziców, z ich niejed- nokrotnie wielkiej mądrości życiowej, czerpanie z ich wewnętrznej siły, jedności i autorytetu, a czasem wyciąganie wniosków z ich porażek, dramatów i życiowych zawodów może być kluczem do udanego startu w małżeństwie. Jednakże nigdy nie może się to przejawiać podporządkowywaniem się rodzicom, przekładania ich zdania nad decyzje ustalone przez siebie we własnym małżeń- stwie. Opowiadano mi, jak to Jaś i Małgosia po niecałym roku wynajmowania mieszkania przeprowadzili się do własnego i po- stanowili zaraz kupić pralkę. Za dwa tygodnie miało się urodzić dziecko, perspektywa prania pieluch zbliżała się nieuchronnie. Zastanawiali się, czy najpierw pralkę czy lodówkę, ale w końcu zdecydowali, że kupią pralkę, chociaż prawie wcale nie mieli pieniędzy i wiedzieli, że na razie nie będą mogli pozwolić sobie na 180 I lodówkę. Doszli do wniosku, że jedzenie mogą na razie trzymać na balkonie. Jaś pobiegł podzielić się decyzją o kupnie pralki do swoich rodziców. Mama Jasia spojrzała na niego krytycznie i po- wiedziała, że jak była młodą matką, to prała pieluchy na tarce i „w ręku", i że oni też tak mogą, a bardziej potrzebna jest im lodówka, bo idzie lato i wszystko będzie im się psuć... Jaś wrócił do domu i zakomunikował Małgosi, że kupią lodówkę, a nie pralkę... Opinie rodziców warto wysłuchać, przemyśleć je, ale ostatecz- ne decyzje muszą być podejmowane przez męża i żonę samodziel- nie. Podejmowanie decyzji suwerennych, choćby nawet czasem i błędnych, jest jednym z przejawów autentycznego, biblijnego opuszczenia ojca i matki i prawdziwego połączenia się z żoną swoją. Te słowa z Księgi Rodzaju powtórzył później Pan Jezus. One leżą u podstaw małżeństwa, a sprawdzeniem ich akceptacji są nawet i takie „drobiazgi", jak decyzja o kupnie lodówki czy pralki. Wiem, jak trudno jest dziś uzyskać własne mieszkanie, a wynaj- mowanie jest droższe niż było dwadzieścia pięć lat temu. Wiele młodych małżeństw zmuszonych jest do mieszkania razem ze swoimi rodzicami lub teściami. Pojawia się wtedy problem swego rodzaju opuszczenia rodziców pod jednym dachem, a u rodziców konieczność opuszczenia swoich dzieci. Może to być dla nich trudne, wręcz niezrozumiałe. Beata i Zygmunt nie mieszkają już razem od kilku miesięcy. Przedtem mieszkali razem z mamą Beaty w dużym mieście w dwóch małych pokoikach. Nie było żadnych konfliktów, ale Zygmunt po prostu nie czuł się u siebie w domu. Czuł się upokorzony tym, że nie stać go na budowę domu, wynajęcie mieszkania, a tym bardziej kupienie. Mama Beaty starała się być bardzo pozytywnie nastawiona do Zygmunta, ale ciasne miesz- kanie było przyczyną napięć, które nieujawnione trwały nadal. Zygmunt czuł, że „mieszka kątem". Nawet ich chwile intymne przeżywał w napięciu, że teściowa za chwilę pod jakimś pretekstem wejdzie do pokoju, a nawet jeżeli nie, to i tak wszystko słyszy. To odbijało się na więzi seksualnej z Beatą i rzutowało na wszystkie inne dziedziny ich porozumienia. Zygmunt nie wytrzymał. Wy- 181 prowadził się do swoich rodziców na wieś, gdzie miał swój kąt, ale zaszyty w nim czuł się z kolei jak na wygnaniu. Przeżywa rozdarcie. Brakuje mu sił do walki o wspólne życie. Beata chce walczyć o ich małżeństwo, ale nie sprowadzi się na wieś. Pracuje w dużym mieście. Poza tym nie jest akceptowana przez rodziców Zygmunta. Przed ślubem wyobrażała sobie, że będzie wreszcie miała Zygmunta koło siebie w swoim niewielkim, ale jednak własnym pokoju, była przekonana, że wszystko się ułoży. Przeży- wa rozczarowanie. Nie wiadomo, co będzie dalej. Żyją oddzielnie, jakby w zawieszeniu. Pamiętam kogoś, kto przychodził do nas zrozpaczony brakiem porozumienia z własną żoną. Zamykała się w sobie, wybuchała o byle co. W rozmowie okazało się, że do ich domu - bo mieli swój własny - od pierwszych dni małżeństwa codziennie przychodziła jego matka, żeby „pomóc dzieciom". Najprawdopodobniej od- czuwała pustkę po wyprowadzeniu się syna. Przychodziła goto- wać, prać i prasować swoim dzieciom, żeby mieli więcej czasu dla siebie. Żona tego pana przestała czuć się, jak u siebie w domu, zwłaszcza we własnej kuchni. Natomiast w soboty i niedziele mama domagała się pomocy dla siebie na działce. Prosiła syna, by przyszedł skosić trawę, podwiązać pomidory, uciąć gałąź opierają- cą się o altankę. Nie potrafił odmówić własnej matce, a jego żona „za skarby świata" nie chciała na tę działkę chodzić. Miała dosyć teściowej przez cały tydzień. Więź emocjonalna jej męża z własną matką okazała się silniejsza niż z własną żoną. Bardzo trudno było mu wytłumaczyć, że to on jest niewierny wobec żony. Nieco inaczej wyglądało to w małżeństwie Ani i Michała. To on, w trosce o dobre relacje z teściową, jak gdyby podporząd- kowywał się mamie Ani. Ale właśnie to denerwowało Anię, o tem- peramencie wojowniczym, szczególnie mocno. Ania w ostatnich latach życia w domu rodzinnym czuła się traktowana ciągle jak dziecko. Chciała uniezależnić się od rodziców, szczególnie od własnej mamy. Michał, dostrzegając dobrą wolę teściowej, stawał w jej obronie w różnych sytuacjach konfliktowych. Ania czuła się zagrożona z dwóch stron. Rozumowała, że broni ich małżeństwa, 182 ich jedności, a Michał występuje jak gdyby przeciwko temu. Ania traktowała to jako rodzaj zdrady. Kiedy sam sięgam pamięcią wstecz w nasze relacje z moimi rodzicami i rodzicami Irenki, to wydaje mi się, że udało nam się zachować w nich postawę miłości. Nie było poważniejszych kon- fliktów. Mama Irenki nie bardzo akceptowała nasze zaangażowa- nie w Spotkania Małżeńskie, ale nigdy nie wystąpiła z jakimś stanowczym protestem. Kiedy wyjeżdżaliśmy na weekend rekolek- cyjny, zawsze mogliśmy zostawić dzieci u teściów. Przychodziła do nas do domu, pomagała sprzątać, gotować obiad, wychodziła z dziećmi na spacer. Jednakże nie wtrącała się do naszych spraw. W rozmowach z Irenką nie było mi trudno zaakceptować, że ona tego po prostu potrzebuje, że to jest z jej autentycznej miłości do dzieci, do wnuków. Rozumiałem też jej autentyczną pomoc. Zdaniem Irenki byłem trochę szorstki w stosunku do niej i może okazywałem zbyt mało ciepłych uczuć, ale pracowałem nad tym i postępowałem najlepiej, jak potrafiłem. Miałem przede wszystkim dużo szacunku wobec teściów, dlatego właśnie, że się nie wtrącali w nasze małżeńskie życie. Podobnie było z moimi rodzicami, chociaż nie było im łatwo zaakceptować Irenkę. Relacje były inne niż z jej rodzicami. Mama pracowała i opiekowała się ojcem. Nie była zaborcza. Przychodziła do naszego domu rzadziej niż mama Irenki. Ceniła wiedzę, naukę. W dzieciństwie uczyła mnie francuskiego. Potem ja, czerpiąc z tego doświadczenia, sam uczyłem naszą starszą córkę Elę tego języka przez bodaj trzy lata, a kiedy inne obowiązki mi już na to nie pozwalały, mama przychodziła przez następnych kilka lat, by dalej uczyć ją francuskiego. Odczuwaliśmy wyraźnie naszą autonomię. Jako podkreślenie biblijnego „opuszczenia" może być trak- towany powracający dziś zwyczaj prowadzenia panny młodej do ołtarza przez jej ojca i oddawanie go przyszłemu zięciowi przy ołtarzu. Biblijne słowo „opuści" nie ma znaczenia jednorazowego tylko wydarzenia w postaci spakowania swoich rzeczy i wyprowa- dzenia się. Opuszczenie, w sensie psychicznym, może trwać kilka miesięcy, a nawet lat. Warto, by byli gotowi do tego rodzice; warto, 183 by tę świadomość mieli przede wszystkim narzeczeni. To w końcu oni będą później troszczyć się o swoją autonomię. Warto, by każde małżeństwo przygotowywało się do roli teściów od chwili urodze- nia się ich dziecka. To dziecko także ich opuści po to, by odczytać swoje powołanie. Najczęstsze jest powołanie do małżeństwa. Rów- nież nasze dzieci przygotowujemy do relacji z ich przyszłymi teściami i z nami, gdy odejdą z naszych domów. Przygotowujemy je do tej sytuacji przede wszystkim poprzez świadectwo naszej więzi ze sobą, z naszymi rodzicami i teściami. Napięcia, które mogą pojawić się w więzi między pokoleniami, często słabną w miarę upływu lat, w miarę wzrostu ogólnego ciepła, jakie wytwarza w domu miłość i szacunek dorastających dzieci w stosunku do babci i dziadka, w miarę rozwiązywania się problemów mieszkania i pracy oraz w miarę pogłębiania się naszej więzi małżeńskiej, kiedy bez obaw możemy razem, we dwoje, rozmawiać o naszych relacjach z rodzicami i teściami. Dialog i budowa więzi między nami dwojgiem w sposób decydujący wpływa na nasze relacje z rodzicami i teściami. To przede wszyst- kim my akceptujemy ich jako odrębne osoby ze swoją historią życia, swoją osobowością. To my jesteśmy przede wszystkim powołani do przezwyciężania pojawiających się napięć w duchu miłości, a w każdym razie podejmowania wciąż na nowo prób w tym kierunku. Zresztą nie jest może tak źle. Wśród naszych znajomych obserwujemy sporo przykładów bardzo serdecznych relacji między rodzicami i teściami. O ile babcia tradycyjnie pomaga przy wnukach, to ojcowie i teściowie pomagają w budowie domu, naprawie czy kupnie samochodu. Syn nieraz pomaga ojcu opanować nowe programy komputerowe. Tradycyjna rodzina wielopokoleniowa nie musi wcale się rozpaść. Zmienił się sposób jej funkcjonowania. W mojej wyobraźni taką rodzinę przedstawiał obraz czy fotografia z początku stulecia, na której widać było jak dziadek opowiada wnukom przy kominku jak to „drzewiej bywa- ło", babcia szyje w tym czasie na drutach, córka, czyli matka, podaje herbatę, a ojciec czyści flintę. Rodzina taka często żyła dawniej pod jednym dachem. W okresie zaborów była ostoją 184 polskości, katolicyzmu. Była twierdzą. Dziś w sytuacji małych mieszkań więź międzypokoleniową podtrzymują odwiedziny, a po- między odwiedzinami - telefon. Komunikację ułatwia samochód. Zmieniły się okoliczności, ale podtrzymywanie więzi rodzinnej jest nadal ogromną wartością, jest potrzebą młodego pokolenia. Po- wiedziałbym nawet, że zaistniały nowe, może korzystniejsze niż dawniej, warunki do rozwijania Bożej wizji małżeństwa w duchu słów o opuszczeniu ojca i matki oraz połączenia się z żoną, by stworzyć własną autonomiczną rodzinę. Zawsze bowiem więź męża z żoną jest ważniejsza od więzi każdego z nich ze swoimi rodzicami. II! Wypracowywanie autonomii Sprawa relacji z rodzicami i teściami jest tak ważna, że będziemy ją kontynuować. - Mój dom byl zawsze ciepły i przyjazny - dzieliła się z nami Ania, żona Sławka. — Źródłem tego ciepła była dla mnie moja ukochana mama. W trudnych chwilach, których nie brakowało, reagowała modlitwą i tego nauczyła mnie. Ważne były ciepłe gesty, serdeczne odzywanie się. Zawsze byłam jakąś Rybką, Aniołkiem czy po prostu Aneczką. Naprawdę nie pamiętam mamy ze srogą, zagniewaną miną. Do dziś nie wiem, jak ona to robiła. Dom był taki pomimo choroby alkoholowej mojego taty. Serdecznych chwil w kontaktach z tatą było mniej, ale dziś, po latach, wracają one w sposób bardzo żywy. - Nasz dom był inny - powiedział Sławek. - Me okazywało się w nim uczuć. Panowała w nim tak zwana poprawna atmosfera. Kon- takty z rodziną zewnętrzną ograniczały się do świąt Bożego Narodze- nia, i to nie zawsze. Kiedy poznałem Anię i zacząłem bywać u niej w domu, byłem na początku zdziwiony atmosferą tam panującą. Życz- łiwość i otwartość, jaką mi w nim okazywano, była dła mnie nawet trochę krępująca. Bardzo mi się to podobało i postanowiłem, że będę się starał, by taka życzliwość panowała w naszym przyszłym domu. - Jednak to, że przez kilka lat mieszkaliśmy pod jednym dachem z moimi rodzicami - wtrąciła Ania - okazało się dla nas trudne. Nie potrafiłam zrezygnować z roli dziecka... - Ania niepotrzebnie obarczała swoją mamę naszymi prob- lemami, a dodatkowo wszystkie decyzje z nią konsultowała - kon- 186 tynuował Sławek. — Odczuwałem to jako brak zaufania ze strony Ani do mnie. Przykre było przeświadczenie, że Uczy się ona bardziej ze zdaniem i opinią swojej mamy niż z moim. Czułem się odsunięty na dalszy plan. Oceniałem Anię jako małą dziewczynkę, która z każdą sprawą biegnie do swojej mamy. — Na początku naszego małżeństwa było na ten temat dużo usprawiedliwień się z mojej strony - mówiła dalej Ania — ale rozmawialiśmy niechętnie, a sytuacja nabrzmiewała. Jak już mówi- łam wcześniej, tata nadużywał alkoholu. Nasza więź emocjonalna była zaburzona. Bardzo kochałam tatę, ale oprócz miłości czułam wobec niego często złość, łitość, bezradność. Mama była moją wyrocznią. Byłam z nią bardzo zżyta. Radziłam się jej, słuchałam prawie we wszystkim. Trudno mi było zmienić to zachowanie zaraz po ślubie. Czułam się bezpieczna. Minęło wiełe lat. zanim opieka mojej mamy przestała mi być niezbędna. Mama jest mądrą kobietą i sama wiełokrotnie sugerowała mi, abym bardziej Uczyła się ze Sławkiem. O swoich trudnościach opowiadali także Monika i Przemek. — Moje wyprowadzenie się z domu rodziców okazało się trud- niejsze, niż przypuszczałam - zaczęła Monika. — Pierwsze trudne uczucia pojawiły się już przed ślubem, kiedy przygotowywaliśmy mieszkanie, w którym mieliśmy zamieszkać. Zaczęłam wtedy prze- żywać wiele sprzecznych uczuć - od radości po niepokój, łęk, brak poczucia bezpieczeństwa. Po ślubie natomiast trudno mi się było zmierzyć z tęsknotą i świadomością tego, że podjęłam decyzję o wyprowadzeniu się z domu raz na zawsze. Rozpoczął się czas, kiedy my jako małżeństwo musieliśmy na nowo ułożyć sobie relacje z rodzicami. Z początku wydawało się to łatwe. Zarówno moi rodzice, jak i rodzice Przemka akceptowali nasz związek, a my mieliśmy tego świadomość. Pierwszy problem pojawił się w przypad- ku tak prostej, wydawałoby się, sprawy, jak jedzenie. Mama Przemka zaczęła po prostu dla nas gotować, a my przyjmowaliśmy od niej te prezenty. Powstał wtedy pierwszy konflikt między nami, gdyż ja nie chciałam przyjmować tych podarunków, natomiast dla Przemka było to zupełnie naturalne i nie widział w tym problemu. Taka 187 sytuacja trwała przez bardzo długi czas naszego małżeństwa i mnie doprowadzała do bólu głowy. Jednocześnie jednak nie potrafiłam odmówić. Myślę, że zmieniło się to dopiero wtedy, gdy my między sobą doszliśmy do porozumienia i uznaliśmy, że jesteśmy oddzielną rodziną, a Przemek uznał to, co ja przeżywałam. — Nie potrafiłiśmy dość asertywnie powiedzieć moim rodzicom, żeby nie przywozili nam żarcia — potwierdził Przemek. — To co rodzicom wydawało się w pełni racjonalne — chcieli nam pomóc, w ich mniemaniu nie mieliśmy czasu na przygotowywanie jedzenia — z naszego punktu widzenia było zupełnie niepotrzebne, a właś- ciwie dezorganizowało nam życie i wprowadzało niepokój. Kiedy słuchałem Moniki i Przemka, odczułem zaskoczenie i zdziwienie dlatego, że przez wiele lat naszego małżeństwa moja mama także dla nas gotowała. Raz w tygodniu przynosiła nam różne obiadowe wiktuały, po które z wdzięcznością sięgaliśmy potem z Irenką przez cały tydzień. Rozmawialiśmy ze sobą o tym. Widzieliśmy, że moja mama bardzo chciała być dla nas użyteczna, może w ten sposób chciała zrekompensować nam, że nie możemy mieszkać z moimi rodzicami i że czuje się bezradna wobec tego, że ciągle nie możemy mieszkać we własnym domu. Przypomnę: przez dziesięć pierwszych lat małżeństwa wynajmowaliśmy mieszkanie. W postawie mojej mamy nie wyczuwaliśmy żadnej próby uzależ- nienia nas od niej ani ingerencji w nasze sprawy. Nie czuliśmy się zagrożeni, a przywożone przez mamę jedzenie rzeczywiście bar- dzo ułatwiało nam życie. Przyjmowaliśmy to z wdzięcznością, choć byliśmy bardzo wyczuleni na autonomię naszego małżeństwa. Problem nie polega więc na gotowaniu lub nie, ale na intencji, ingerencji, szanowaniu autonomii naszego małżeństwa bądź nie, poczuciu bezpieczeństwa, że nasze małżeństwo jest naprawdę traktowane przez najbliższych jako byt autonomiczny. Dlatego dobrze rozumiem Monikę i Przemka. Nie obiad był problemem, ale relacje, płaszczyzna porozumienia, które musimy budować. Nie potrafili poradzić sobie z tym problemem Zosia i Jacek. To zmyślone imiona, ale historia niestety prawdziwa. Pochodzili z ró- żnych miast. W miejscowości, gdzie zamieszkali razem, gdzie 188 Jacek dostał niezłą pracę, nie mieszkali ani jedni rodzice, ani drudzy. Zosi i Jackowi było jednak trudno zorganizować sobie dom w nowym miejscu. Zosi niezbyt się tam w ogóle podobało, a jej mama nie mogła pogodzić się z tym, że córka się wy- prowadziła. Zaczęła ciągle zapraszać Zosię do siebie w odwiedzi- ny. Nalegała też, by jak najszybciej zdecydowali się na dziecko. Zosia widziała przeszkody, mama je bagatelizowała i mówiła, że będzie im pomagać. Z Jackiem utrzymywała „poprawne" relacje, była bardzo uprzejma, ale widać było, że są to tylko pozory. Kiedy dziecko się urodziło, Zosi i Jackowi było jeszcze trudniej. Mama zaczęła nalegać, by Zosia na jakiś czas się do niej sprowadziła. Zosia, przemęczona bezsennymi nocami, uległa. W domu mamy odetchnęła od pieluszek, kupek i kleików. Zaczęła żyć „jak czło- wiek". Czuła wdzięczność wobec mamy. Chciała, by Jacek ją odwiedzał, ale tu napotykała na opór i tłumaczenie, że mieszkanie jest małe, że Jacek nie może stracić pracy... Kiedyś Jacek przyje- chał i właściwie musiał zaraz odjechać... Teściowa nie dala mu nawet wziąć dziecka na ręce, bo obawiała się, że nie potrafi i upuści... Nie będę rozwijał szczegółów kryzysu, jaki nastąpił. Mamie Zosi - jak to orzekła rodzina, z którą rozmawiałem — potrzebny był wnuczek. Jacek potrzebny był tylko po to, by tego wnuczka jej dać. Potem był niepotrzebny... Małżeństwo Zosi i Jacka rozpadło się. Oczywiście nie można tu winić tylko mamy Zosi. Młodzi małżonkowie nie potrafili obronić autonomii swojego małżeństwa. Zosia tak naprawdę nie opuściła domu swojej mamy i nie połączyła się z Jackiem. Nie potrafili udźwignąć problemu razem. Jacek zbyt łatwo wycofał się i - niestety znalazł pocieszenie gdzie indziej... Ktoś może mi zarzucić, że wyciągam takie szczególnie dras- tyczne przykłady, a przecież wiadomo, czym jest instytucja babci i dziadka. Wiadomo, jaką wartością jest rodzina wielopokolenio- wa. Wiem także, chociażby znów z przykładu naszej rodziny, jak bardzo nasze dzieci cenią nieżyjące już babcie i dziadków, jak bardzo ważni byli dla nich. Szczególnie mama Irenki, spokojna i dość powolna w działaniu, nie spieszyła się i miała czas dla 189 wnuczek. W sposób niezwykły zmniejszała tempo ich życia w dzie- ciństwie. To tempo, a w ślad za nim stresy, byłyby znacznie większe, gdyby nie rola babci. Ja już o sobie tego nie mogę powiedzieć, bo dziadków nie znałem, a jedna babcia, która żyła po moim urodzeniu się, była już bardzo podeszła w latach. Ale nie przeżyliśmy z Irenką konfliktu na tle rodziców i teściów. A nawet... po urodzeniu młodszej córki Irenka mieszkała przez rok u swoich rodziców, a ja ze starszą u moich. Nie ukrywam, że był to bardzo trudny dla nas okres. Nie mieliśmy własnego mieszkania, ale ten rok nie wywołał kryzysu w naszym małżeństwie, co najwyżej lekki finansowy z racji naszych długich rozmów telefonicznych... Nie spotkaliśmy się jednak ze strony ani jednych, ani drugich rodziców z ingerencją, z próbą manipulowania nami dla swoich celów, raczej ze współczuciem i żalem, że nie mogli nam pomóc. Nie należy też w chwilach kryzysu szukać arbitrażu u rodzi- ców. Mogą zdarzyć się wyjątki, kiedy rodzice wesprą własne dziecko w szukaniu porozumienia ze współmałżonkiem i pomogą w znalezieniu w sobie przyczyn konfliktu, jednakże w chwilach konfliktu warto zwrócić sie do innych osób - bardziej obiektyw- nych i bezstronnych. Pomoc rodziców może tu być wyłącznie moralna. - Kilka lat temu przeżyłam taką sytuację, kiedy zupełnie nie umieliśmy się z Tomkiem porozumieć - wyznała Agnieszka. - Moi rodzice wydawali mi się ostoją akceptacji, wiedziałam, że przyjmą mnie z dzieckiem bez zadawania pytań. Ale stwierdziłam, że to będzie niepoważne. Jeżeli ja nie potrafię dogadać się ze swoim mężem, to ucieczka do rodziców nie będzie żadnym rozwiązaniem. Nie można też ulegać pokusie ucieczki w spokój i wygodę ich domu. Kiedy ich odwiedzamy, to jesteśmy na takich samych prawach jak goście. Rodzice mogą jednak domagać się tych odwiedzin częściej, niż możemy sobie na nie pozwolić... - Największym problemem pierwszych lat naszego małżeństwa — mówiła dalej Agnieszka - było oczekiwanie rodziców Tomka, wyrażane słownie i bezsłownie, że będziemy bardzo często ich odwiedzać, a już najrzadziej - w każdą niedzielę. Ja często za- 190 rzucałam Tomkowi, że woli być u nich niż ze mną albo że nie potrafi im odmówić. Dodatkowym źródłem mojej złości było to, że Tomek w domu swoich rodziców czul się „jak u siebie", podczas gdy u siebie powinien się czuć tylko w naszym domu. - Warto było poświęcić ciepełko i wracanie do roli dziecka na rzecz budowania małżeństwa - podsumował sprawę Tomek. - Trudno mi było powiedzieć rodzicom, żeby się nie wtrącali. - Teraz widzę - oddaję znów głos Monice - że nam trudno było stawiać granice wtedy, gdy byliśmy zapraszani do rodziców. Przez długi czas wchodziliśmy tam ponownie w role dzieci, które są pouczane i sprawdzane, czy nie przynoszą rodzicom wstydu. Pamię- tam, gdy mama ganiła Przemka za to, że nie wysłał do kogoś kartki na święta i że tak nie wypada. - Układanie sobie relacji z rodzicami było pewnym procesem, który trwa i ciągłe się zmienia. Teraz jesteśmy w tym momencie, a gdy urodzi się nasze dziecko, będziemy musiełi dogadać się w innych sprawach. To, co do tej pory udało nam się osiągnąć i jest punktem wyjścia, to przedkładanie dobra naszego małżeństwa nad relacje i kontakty z rodzicami. Do tego odwołujemy się, kiedy zastanawiamy się, jaką podjąć decyzję w danej sytuacji. Mnie było o wiele łatwiej sprzeciwiać się moim rodzicom, kiedy czułam, że ich zainteresowanie sięga za głęboko w nasze osobiste sprawy, nato- miast trudno mi było i jest do tej pory odmówić, czy sprzeciwić się rodzicom Przemka, szczególnie mamie. Ciężko też przeżywałam chwile, kiedy w moim odczuciu Przemek przychodząc do domu swoich rodziców, zachowywał się tak, jakby nigdy się stamtąd nie wyprowadził, wysłuchiwał pokornie uwag mamy, a ja czułam się jak gość, jak ktoś obcy, kto przez przypadek jest tego świadkiem. Konieczny jest oczywiście szacunek i miłość wobec rodziców, życzliwość wobec teściów. Wielu rodziców pragnie pomóc w naj- lepszej wierze. Monika i Przemek, Ania i Sławek mówili o trudnoś- ciach wyjścia z roli dzieci w swoich domach. Rodzicom trudno nieraz patrzeć na swojego syna i synową, córkę i zięcia inaczej niż jak na dzieci: Przecież to jeszcze takie dzieci, jak oni sobie pora- dzą.... Rodziców trzeba i na tym polu zrozumieć. Potrzebna jest 191 wielka delikatność i powtarzam raz jeszcze — szacunek, miłość, serdeczność i łagodność, ale równocześnie stanowczość w budo- waniu własnej autonomii. Niemniej zetknęliśmy się ze zbyt wielką ilością kryzysów małżeńskich, spowodowanych niezrozumieniem pomiędzy rodzicami, a dziećmi, by nie uwrażliwiać na potrzebę autonomii. W kształtowaniu tych relacji pomocne mogą być zasady dialo- gu — rodziców trzeba wysłuchać. Ich doświadczenie życiowe może być dla nas ważne. Warto starać się zrozumieć przeżywany przez nich syndrom opuszczonego gniazda, jaki mogą przeżywać. Moż- na dzielić się z nimi swoimi problemami. Każde małżeństwo musi jednak wypracować swój styl, swój sposób zmieniania relacji z rodzicami, zależnie od cech temperamentu, zarówno swoich, jak i rodziców, teściów, ich sytuacji życiowej, od tego, czy pracują zawodowo, czy są na emeryturze albo są bezrobotni. Nie można też mieć do nich stosunku instrumentalnego, traktować jak „in- stytucję" babci czy dziadka potrzebną do dziecka „na zawołanie", gdy się chce pójść na imprezę. Warto pamiętać, że układanie stosunków z rodzicami i teściami to proces i że jest to temat delikatny, ale bardzo rzutujący na nasze relacje w małżeństwie. Warto tak go rozwijać, by dzwonek teściowej do drzwi nie wywoływał uczucia zagrożenia... Konieczne jest rozmawianie o tym wszystkim z miłością, delikatnością, wzajemnym zrozumie- niem i równocześnie z wielką troską o autonomię własnego małżeństwa. Nasze pierwsze dziecko Wracając z pracy do domu, zatrzymałem się koło kościoła obok starszej kobiety siedzącej przy wiadrze, w którym miała działkowe bukiety. Długo się wahałem, zastanawiałem, czy bukiet nie zwiędnie za szybko, czy pączki się rozwiną... W końcu wybrałem jeden, jeszcze go oglądałem... To pewnie dla żony - powiedziała kwiaciarka - to niech pan weźmie dwa. Dałem się namówić. Żona miała pójść rano do lekarza, żeby się jeszcze upewnić, ale właściwie to już wiedzieliśmy. Teraz, z twarzy Irenki odczytałem... Nie zapytałem więc o rozmowę z ginekologiem. Siedzieliśmy obok siebie na tapczanie, przeżywając mocno nową sytuacje. Poczuliśmy się już rodzicami, choć nasze dziecko miało jeden, może dwa milimetry nie wiadomo czego, bo jeszcze trudno mówić o długości, może raczej — średnicy. Nie mieliśmy własnego mieszkania. Co kilka miesięcy przeprowadzaliśmy się, ale rozu- mieliśmy, że Pan Bóg nie chce, abyśmy dłużej czekali. Chyba przez pierwsze trzy miesiące nie zbliżaliśmy się do siebie. Z szacunku, z lęku, że może zaszkodzić. Dziś wspominam to z uśmiechem wyrozumiałości, ale wtedy były to naprawdę poważne sprawy. Nowe. Czuliśmy radość, ale także niepewność. Naszą potrzebę bezpieczeństwa i akceptacji wzmacniała na pewno radość ze strony rodziców. — Zawsze chciałem mieć dużo dzieci — opowiadał Piotr, mąż Ani. — Pamiętam, jak cieszyłem się wiadomością, że będziemy mieli naszego pierwszego synka. Wszystko widziałem w różowych bar- wach i nie zastanawiałem się nad kłopotami i koniecznością 193 zmiany swojego dotychczasowego życia w związku z narodzinami Jasia. Towarzyszyłem Ani przy porodzie. Było to dla mnie niezapo- mniane przeżycie. Pierwszy okres życia dziecka dostarczał mi wiele radości z daru możliwości kształtowania nowego człowieka, uczenia go podstawowych umiejętności. — Ja także zawsze chciałam mieć dzieci, chociaż nigdy nie zastanawiałam się, ile miałoby ich być- dodała Ania. Tu dopowiem, że Ania i Piotr mają czwórkę dzieci. — Myślałam o tym jako o naturalnej kolei rzeczy - najpierw małżeństwo, potem rodzicielst- wo, sądzę, że podświadomie spodziewałam się takiej właśnie hierar- chii. Jest to dla mnie naprawdę ważne, żeby czuć się żoną, a nie tylko matką. Tymczasem wcale nie jest łatwo zachować małżeństwo na pierwszym miejscu. Dzieci, choć to może truizm, zajmują naprawdę dużo czasu, wypełniają sobą nasze myśli, są nieodłączną cząstką każdego dnia i bardzo łatwo w tym wszystkim zapominamy o pod- trzymywaniu naszej więzi jako małżonków, a nie tylko jako rodziców. Chociaż, gdy zastanawiam się, kiedy najpełniej przeżywałam błiskość Piotra, to myślę, że były to narodziny naszych dzieci. Mąż za każdym razem był przy mnie. Nie wyobrażam sobie porodu bez Piotra trzymającego mnie za rękę i pocieszającego mnie. Ta chwila, kiedy razem możemy powitać nasze dziecko, od razu kiedy tylko pojawi się na świecie, jest naprawdę wspaniałym przeżyciem. Pamiętam, jaką radość odczuwałam, patrząc na Piotra podczas porodu; był jego uczestnikiem, a nie obserwatorem, był wzruszony i nie ukrywał tego. W wypowiedzi Ani zauważam zarówno docenienie przez nią przeżywania ojcostwa przez Piotra, jak i jej chęć bycia nie tylko matką, ale i żoną. Na pierwszym miejscu żoną. Ania mówi, że chciałaby, by ich małżeństwo było najwyżej w hierarchii wartości. Dzwonią dziś do mnie niekiedy żony, które żalą się, że mężowie nie interesują się dziećmi, że same muszą zajmować się jednym, dwojgiem, potem trojgiem dzieci, że nie chcą dłużej żyć z takimi mężami. Oni są niedojrzali... itd. A czy pani się interesuje mężem? Czy interesujecie się sobą nawzajem? Czy znajdujecie czas dla siebie nawzajem? Dobrze wychować dzieci jest w stanie tylko małżeństwo, które pielęgnuje swoją miłość. 194 I Narodziny pierwszego dziecka są zawsze rewolucją w życiu rodziców. Najpierw ciąża. Po pierwszych kilku tygodniach doleg- liwości, czasem przeżywana jako dość twórczy okres życia, zwła- szcza w środkowych miesiącach, ale niekiedy przeleżana plackiem w łóżku. To ważny czas dialogu, ważny czas dzielenia się swoimi uczuciami, nie tylko radością, ale i lękiem. - Byłam wtedy zupełnie nieznośna - wspominała Ewa. - Pa- miętam, jak się złościłam o byle co. Rzucałam w Tomka pudełkami zapałek. Miałam najdziwniejsze zachcianki: a to soczek, a to lody. Tomek był bardzo wyrozumiały i jestem mu za to niezwykłe wdzięczna. A jej mąż dodał: - Zawsze marzyliśmy o dużym domu — o trojgu, może nawet czworgu dzieci. Tymczasem na Michała musieliśmy czekać błisko dziesięć łat i jest to nasze jedyne dziecko. Przedtem były poronienia, martwa ciąża. Potem lęk przed współ- życiem, żeby znowu nie przeżyć tych strasznych dni. Prawie całą ciążę żona przeleżała. Ale najbardziej przykre były później glosy niektórych pobożnych łudzi, którzy nam robili przytyki, że mamy tylko jedno dziecko. Ewa przeżywała bardzo silny niepokój, po- trzebę bezpieczeństwa, bycia kochaną w sposób szczególny w sy- tuacji zagrożenia. Tych uczuć nie warto tłumić, koniecznie trzeba się dzielić nimi, podobnie jak radością. Uczucia trudne, związane z radosnym w końcu wydarzeniem narodzin, nie są „złe". Odwołuję się do tego wszystkiego, co wcześniej pisałem o uczuciach. Po prostu są. Warto tu zauważyć, że Maryja po Zwiastowaniu też odczula lęk w związku z poczęciem Dziecka. Zaraz podzieliła się nim z Anio- łem. W naszych małżeństwach uczucia niepokoju, skrywane, tłu- mione, wpłyną negatywnie na nasze relacje. Jeżeli się nimi nie podzielimy, mogą się na ich podstawie formułować oceny narusza- jące naszą więź. Małżeństwa często przed urodzeniem dziecka odnawiają mieszkanie, przemeblowują je, podejmują inne niezbęd- ne przygotowania. To ich łączy, ale okres ciąży, zwłaszcza pierw- szej, to nie tylko czas przygotowań, ale także dialogu. Dialogu we dwoje, a później we troje. Pamiętam, jak ważne było przykładanie przeze mnie ucha do brzucha Irenki i wsłuchiwanie się w odgłos 195 poruszeń naszych dzieci. Irenka także ręką prowadziła moją rękę w miejsca, gdzie można było odczuć ruchy dziecka. W tamtych czasach nie było takich możliwości jak wspólny poród. Zarówno żonę, jak i dziecko można było zobaczyć dopiero przy wypisie ze szpitala. Z zazdrością słucham dziś o wspólnych porodach i wię- ziotwórczej ich roli. Dlatego zachęcam wszystkich do tego wspól- nego przeżycia przyjścia swoich dzieci na świat. A potem, w domu, kształtuje się nowy podział obowiązków. Starych nie ubywa, dochodzą nowe. Konieczne jest zrezygnowanie ze wspólnego biegania po mieście, na imprezy i wycieczki. Może pojawić się uczucie buntu. Znów potrzebny jest dialog, potrzebna jest wytrwałość, bo trudności są zjawiskiem normalnym. Może nawet warto, w ramach układania przedmałżeńskich scenariuszy, wyobrazić sobie, że będziemy przeżywać uczucie buntu wobec konieczności rezygnacji z wielu spraw przyjemnych, dobrych, ale niemożliwych do realizowania, przynajmniej przez jakiś czas. - Jeszcze w czasach narzeczeńskich wyobrażałam sobie różne scenki rodzinne w moim przyszłym domu — dzieliła się z nami Ania, żona Sławka. — Na przykład gdy stoję w łazience i opatruję stłuczone kolano zapłakanemu malcowi. Myję i całuję rumianą buzię. Jeszcze inna scenka — wspólna, rodzinna przejażdżka rowero- wa. Takie i inne wyobrażenia snuły się po mojej głowie. Generalnie - wyobrażałam sobie dom pełen śmiechu i dziecięcej gwary. Marzy- łam o długich, serdecznych rozmowach z dziećmi. Kiedy poznałam Sławka i snuliśmy plany na przyszłość, rozmawialiśmy także o dzie- ciach. — Szczerze mówiąc — powiedział Sławek — na początku naszego narzeczeństwa myśl o dzieciach była dla mnie dosyć odległa. Liczyło się dla mnie to, że mogłem spędzać z Anią jak najwięcej czasu. Ale w miarę pogłębiania się naszej znajomości i miłości, zaczęliśmy rozmawiać także o dzieciach. Przyznam, że lubiłem te rozmowy, lubiłem słuchać, jak Ania opowiadała o swoich wyobrażeniach na temat dzieci. W skrytości marzyłem, aby naszym pierwszym dziec- kiem był chłopiec. Jednak gdy Ania zaszła w ciążę, nie miało to już takiego znaczenia. Narodziny dziecka zbliżyły nas do siebie. Wspól- 196 na troska o jego potrzeby wymagała odpowiedzialności, większej dojrzałości oraz rezygnacji z pewnych rozrywek i przyjemności. Rzadko wychodziliśmy wieczorami. Ja ograniczyłem wypady z węd- ką. Robiliśmy to bez wielkiego żalu. Częściej zapraszaliśmy znajo- mych do siebie. — Rola matki dowartościowała mnie. Była jednak wyzwaniem — mówiła dalej Ania. — Nie umiałam wypoczywać, coraz częściej czułam się zmęczona. Byłam zniechęcona i poirytowana. Brakowa- ło mi cierpliwości. Coraz bardziej obwiniałam Sławka o to, że za mało pomaga mi przy dziecku, chociaż wiedziałam, że sama jestem temu winna. Zbyt rzadko angażowałam go do opieki nad naszym małym Tomkiem. Pamiętam, że dużo wtedy rozmawialiśmy. Szcze- gólnie trudno było mi podzielić się trudnymi uczuciami wobec dziecka. Wydawało mi się też, że gniew, brak cierpliwości dewalu- ują mnie jako matkę w oczach Sławka. Starałam się nie okazywać tych uczuć, zrzucając winę na pogodę lub ból głowy. Ale Sławek był czujny... — Nie dałem się zwodzić jej wymówkom — dodał Sławek. — Wielokrotnie wypytywałem, dlaczego jest zła lub smutna. Ania powoli otwierała się, mówiąc, że nie radzi sobie z obowiązkami i ze swoimi uczuciami. Tłumaczyłem jej więc, aby byłą sobą, aby nie udawała dobrej matki, bo i tak jest dobrą matką. Trzeba przecież w jakiś sposób wyrazić swoją złość czy zagniewanie, kiedy sytuacja tego wymaga. Magda, matka półrocznego synka, żaliła się nam, że po uro- dzeniu dziecka zupełnie nie układał się jej dialog z mężem. Ciągle były napięcia, spory, kłótnie. Irenka zapytała ją, jak wygląda noc. Okazało się, że dziecko budziło Magdę w nocy do karmienia i zmiany pieluszek sześć, siedem razy. — Jesteś po prostu niewy- spana. Spróbuj dostosować się w ciągu dnia do rytmu dziecka. Kiedy ono śpi, ty także się kładź, a nie siedź wtedy przy komputer- ze... Magda była zaskoczona - To niby takie proste... Przypomina- my sobie, jak nasze konflikty urastały do niebotycznych dramatów, gdy byliśmy przemęczeni, zestresowani napięciami w pracy, kolej- ną przeprowadzką i jak zmniejszały się, czy wręcz znikały, gdy 197 udało się choć trochę odespać. Pamiętam i moje nieprzespane noce, zdenerwowanie, bezradność i nieumiejętność, ale równie dobrze pamiętam, że jak tylko dzieci „nadawały się" do wło- żenia do „nosidełek", to przywróciliśmy wspólne wędrówki po górach. W każdym domu może być inaczej. Najważniejszy jest dialog męża i żony, nieutracenie kontaktu ze sobą z powodu dzieci i nieuniknionych napięć związanych z pracą oraz niedosypaniem. Po prostu nie ma innej recepty na udane małżeństwo i rodzicielst- wo niż dialog męża i żony ze sobą i z Bogiem. W ramach tego dialogu warto zauważyć, że uczucia uszczęś- liwienia, czułości i zachwytu dzieckiem, podsycane zwłaszcza przez matkę, mogą przerodzić się w postawy zaborcze, w trak- towanie dziecka jak swojej własności. Libański poeta Khalil Gibran przestrzegał: Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi / są synami i córkami wezwania, które życie kieruje samo do siebie / przychodzą poprzez was, ale nie z was. / Możecie im dawać swoją miłość, ale nie swoje myśli, gdyż mają własne. / Możecie przyjąć ich ciała, ale nie ich umysły. / Gdyż ich umysły zamieszkują w domu jutra, którego wam nie jest dane ogłądać nawet w snach. — W miarę upływu czasu zdałem sobie sprawę - mówił znowu Piotr, mąż Ani - że wychowywanie jest o wiele trudniejsze, niż mi się wcześniej wydawało. Widzę, jak mało mam czasu, jak łatwo przespać najistotniejsze chwile i w ten sposób bezpowrotnie utracić kontakt z własnym dzieckiem. Trudno mi jest żyć ze świadomością, że moje dziecko nie jest moją własnością, że jest odrębną istotą, która została mi powierzona przez Boga na pierwszy okres swojego życia. Mam go wprowadzić do samodzielności i odpowiedzialności, pomóc mu poznać prawdę o samym sobie i nauczyć go korzystać ze swojej wolności. Nie przenosić na niego swoich oczekiwań, prag- nień, ambicji, agresji. Pokazać mu poprzez nasze małżeństwo, czym jest miłość, odkryć świat wartości, podzielić się swoimi doświad- czeniami. Wypowiedź Piotra współbrzmi z wierszem Gibrana i pokazuje prawdę oczywistą: dojrzewamy wraz z naszymi dziećmi. 198 A jeżeli nie można mieć dzieci, pomimo że się tego bardzo chce? Małżeństwa podejmują leczenia; często nie wiedząc, że jest to niezgodne z etyką katolicką, sięgają po próby in vitro. „Cuda- wianki"... i nic. Tracą pieniądze, nerwy. Pojawia się nawet bunt wobec Pana Boga, który powiedział: bądźcie płodni, a ich — jak im się zdaje - tej płodności pozbawił. A jeszcze jakiś ksiądz im powiedział, że ich bezpłodność została przez Pana Boga zaplano- wana po to, by dzieci porzucone miały rodziców. I to był gwóźdź do trumny ich religijności. Nie. Nie tędy droga. Kiedy spotkałem się z taką argumentacją, bardzo stanowczo mówiłem, że Pan Bóg nie chce zła, a bezpłodność nim jest, ale że zawsze pomaga, podaje rękę w postaci inspiracji - albo rzeczywiście do adopcji, albo innego wykorzystania swego życia do bycia w Kościele i społeczeń- stwie. Dziś takie stwierdzenie uważałbym za bliskie drugiej skraj- ności. W bezpłodności widzę raczej tajemnicę. I nie mnie ani nikomu oceniać czy dyskutować, czy Pan Bóg ją zaplanował lub nie. Bezpłodność czy też ograniczone możliwości rodzicielstwa jest określoną, konkretną sytuacją życiową i wyzwaniem do jeszcze większej miłości męża i żony. Jest wezwaniem do otwarcia się na Pana Boga, zaufania Mu. Otwarcie się na Niego spowoduje wypełnienie potrzeby miłości - jako dojrzałej postawy, decyzji - w taki sposób, w jaki będziemy zdolni Jego inspirację odczytać. Na pewno nie warto kombinować tak, jak w pewnym okresie życia kombinował Abraham poprzez współżycie z niewolnicą. Pan Bóg zresztą wyraźnie mu ukazał, że jego droga była błędna. Droga wiedzie przez miłość, przez zaufanie i odczytywanie Bożych dróg w tej dziedzinie. Ale małżeństwa, które nie mogą mieć dzieci, są dla mnie świadectwem wartości, jaką dla małżonków jest dziecko. Spot- kania Małżeńskie mają z nimi kontakt poprzez Ośrodek Adopcyj- no-Opiekuńczy. Małżeństwa te przyjeżdżają na nasze rekolekcje w ramach przygotowań do adopcji. Widzimy ich niezaspokojoną potrzebę macierzyństwa i ojcostwa, widzimy ich pragnienie dziec- ka. Towarzyszymy niektórym z nich przy przyjmowaniu co dwa, trzy lata, drugiego, a nawet trzeciego dziecka. Widzimy, jak 199 zmieniają się, jak rozkwitają po wypełnieniu ich potrzeby rodziciel- stwa. Ale... i oni uczą się od nas tej wartości, jaką jest małżeństwo i pierwszeństwo więzi męża i żony przed rodzicielstwem, choćby dlatego że dopiero z więzi małżeńskiej wypływa udane rodziciel- stwo. — Zrozumiałam - mówiła Justyna, która na Spotkania Małżeń- skie przyjechała ze skierowania z Ośrodka Adopcyjnego - że tak naprawdę to ja widziałam tylko dziecko i dziecko, a nie widziałam mojego męża... Ani jeden raz nie zapytałam go, czy on naprawdę chce adopcji, to znaczy rozmawialiśmy o tym, ale ja właściwie nie dawałam mu innego wyboru. Przez kilka tygodni po weekendzie Spotkań Małżeńskich nie rozmawialiśmy w ogóle o dziecku. Nie rozmawialiśmy prawie o niczym, ale wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Byliśmy bardziej delikatni wobec siebie, bardziej wrażliwi i chyba bardziej czuli. — Poczułem się bardziej kochany - powiedział mąż Justyny. - Po pewnym czasie odczułem wyraźnie, że chcę przyjąć dziecko, którego nie spłodziliśmy razem, i że jest to decyzja moja, a nie wymuszona. Wniosek widzę jeden: jeśli chcecie kochać wasze dzieci, musi- cie najpierw pokochać siebie nawzajem i miłość tę pielęgnować. Zachęcam do rozmów na wszystkie te tematy, a zwłaszcza na te podstawowe: kiedy w waszym gniazdku zaplanujecie pierwsze dziecko, ile chcecie mieć dzieci i co zrobicie, gdyby się okazało, że ich mieć nie możecie? Planowane i nieplanowane Każde małżeństwo może planować tyle dzieci, ile uważa za właściwe dla swojego, niepowtarzalnego i jedynego małżeństwa. Powinno także wybrać sprzyjający czas i okoliczności. Powinno brać pod uwagę swoje możliwości zdrowotne. Jednakże często się zdarza, że uczucia lęku, a także obiektywne trudności, powodują odsuwanie decyzji o poczęciu dziecka. My przeżywaliśmy takie wahania. Trudności w decyzji były powodowane lękiem, że sobie nie poradzimy z powodu naszej nieustabilizowanej sytuacji zawo- dowej, braku mieszkania i wielu innych powodów. Najciekawsze dla mnie było to, że myśmy dzieci planowali w naszych dialogach na jakiś konkretny czas, mniej więcej „na rok naprzód", ale do poczęcia dochodziło na jakieś pól roku przed zaplanowanym terminem. Traktowałem to wtedy, i widzę to tak samo dzisiaj, że był to znak Boży, że to On decyduje, a nie ja. Traktowałem to jako przejaw Jego miłości, ale i Jego zapowiedź, że sobie poradzimy. I poradziliśmy... Założyliśmy sobie, że będziemy mieć troje dzieci - wspominał ktoś z naszych przyjaciół. — Wszystko tak się szczęśliwie ułożyło, że mogliśmy co dwa lata zaplanować powiększanie się naszej rodziny. Patrzę dzisiaj na naszą trójkę dorosłych już dzieci i myślę, że doświadczyliśmy wielkiej radości przy kolejnym przyjmowaniu każ- dego z nich. Oczywiście było ciężko, ale dzisiaj już tego prawie nie pamiętamy. Przeżywamy radość i dumę, kiedy trzy rodziny przy- chodzą do nas na obiad z naszymi, jak na razie, siedmioma wnukami. 201 — Kiedy oczekiwaliśmy na nasze czwarte dziecko - wspominał ktoś inny z kręgu Spotkań Małżeńskich - opowiadałam w pracy koleżankom o swoje; radości czekania. W tym, co mówiłam, nie było żadnego „apostolstwa". To były normalne rozmowy z koleżan- kami w pracy. Po prostu mówiłam, czym żyję, o tym, że się cieszę. One pewnie widziały, że jestem w dobrym nastroju. Czułam się bezpiecznie. Ale zauważyłam, że niektóre miały łzy w oczach i nie potrafiły cieszyć się ze mną. Uświadomiłam sobie, że kiedyś wspo- minały o dokonanych aborcjach. Ja oczywiście nie chciałam im zrobić przykrości ani rozdrapywać ich ran. Po prostu dzieliłam się sobą. Próbowałam później okazać im dużą życzliwość w innych sytuacjach. Na tym samym spotkaniu jedna z animatorek Spotkań Małżeń- skich niewiele mówiła. Wyglądała na zmęczoną. Trudno się dzi- wić, gdyż porodu można było spodziewać się już każdego dnia. Ale była bardzo pogodna. Widać było zarówno po niej i po mężu, że są szczęśliwi. To będzie ich siódme dziecko. Nie są rodziną patologi- czną. Są najzupełniej „normalni". Ale „normalne" są także uczucia trudne. — Przyznać muszę - wyznała Ania - że wiadomość o drugiej ciąży nie ucieszyła mnie wcale. Chcieliśmy mieć więcej dzieci, ałe nie tak od razu, tylko trochę później. Bałam się, że nie dam sobie rady, że będzie nam zbyt ciężko z powodu trudnej sytuacji finan- sowej. Miałam mnóstwo wewnętrznych oporów. Wciąż o tym roz- mawialiśmy. — Ja także na wieść o drugiej ciąży Ani byłem trochę zaskoczony - przyznał Sławek. - Ałe nie zniechęciło mnie to tak jak żonę. Jestem z natury optymistą i z ufnością patrzyłem w przyszłość. Mimo trudności cieszyłem się, że będziemy mieli drugie dziecko. Starałem się zarazić Anię swoim optymizmem — Po tych wewnętrznych rozterkach i zmaganiach zmieniało się powoli moje nastawienie do drugiego dziecka — mówiła dalej Ania. - Postanowiłam w wychowaniu dzieci zdać się bardziej na własną intuicję, na matczyne uczucia i nie trzymać się kurczowo książ- kowych rad. Urodziła się córeczka. Dziś jest już prawie dorosła. 202 Powiedziała mi niedawno, że cieszy się i Bogu dziękuje, że jestem jej mamą, że wszystko może mi powiedzieć, a ja wysłucham i zro- zumiem. Miałam wtedy mieszane uczucia. Z jednej strony było mi przyjemnie, ale i przykro. Pojawiło się w sercu łekkie ukłucie wspomnienia z powodu niezadowolenia i niechęci na wieść o jej poczęciu. Jestem przekonana, że nasza córka jest owocem miłości, tyle że nie tak spontanicznej, ale dojrzalszej i bardziej odpowiedzial- nej. Uczuć lęku, niepokoju związanego z ciążą, z przyszłością dziecka nie warto tłumić ani się ich wstydzić, myśleć, że może są „złe". Nie są ani dobre, ani złe - wracam do tego wszystkiego, co wcześniej powiedzieliśmy o uczuciach. Po prostu są. Warto pomy- śleć, co z tymi uczuciami dalej zrobić. O czym nam one mówią. Warto podjąć kroki lepiej przygotowujące nas na przyjęcie dziec- ka. Zaufać... - W szóstym miesiącu ciąży - mówiła Anita - leżałam w szpita- lu i lekarze nie dawali żadnych szans na przeżycie ani mnie, ani bliźniakom. Ja jednak byłam całkowicie spokojna. Nie godziłam się na przedwczesną operację. Czułam obecność Bożą i pewność szczęś- łiwego zakończenia ciąży. Uśmiechałam się do lekarzy i pielęg- niarek. Później mi opowiadano, że przychodzili popatrzeć, bo nie widzieli osoby umierającej, która by się tak uśmiechała. A ja rozmawiałam z Bogiem i wiedziałam, że przeżyję i ja, i dzieci. Tak się też stało... — Byłam w podobnej sytuacji - podjęła temat Olga. - Wiedzia- łam, że dziecko będzie żyło, bo Pan Bóg jest dobry i nie może dopuścić do takiego zła, żeby dziecko umarło... A przecież tyle dzieci umiera... Czy źle się modlą ich rodzice? Czy może Pan Bóg jest bezsilny? Nie. Pan Bóg jest dobry. W każdej, nawet najbardziej dramatycznej sytuacji - wyrażając się antropomorficznie - podaje człowiekowi rękę. Od nas zależy przyjęcie tej ręki. Jest to inny scenariusz odkrywania miłości Boga i przyjmowania jej. Pan Bóg zaprasza do coraz większej miłości, niezależnie od tego, czy dziecko żyje, czy nie. Pan Bóg dopuszcza zło, któremu zresztą winny jest człowiek od grzechu pierworod- 203 : nego poczynając, a na skażeniu środowiska, odbijającym się na naszych organizmach, kończąc. Przyjęcie śmierci dziecka jest także znakiem naszej miłości jako postawy. Przecież nawet poprzez dopuszczenie śmierci Jezusa - Syna fednorodzonego i Umiłowanego - ujawniła się miłość Boga do człowieka. — Kiedy poczułam, że Marek się urodzi, od razu byłam prawie pewna, że będzie to dziecko z upośledzeniem umysłowym — mówiła Zofia. - Ale Marek ukazał mi zupełnie inny świat. Odkrył świat moich uczuć, odruchów, gestów, których we mnie dawniej nie było, o które nigdy bym siebie nie podejrzewała. Gdy Marek robi postępy, to we mnie rodzi się duma, radość, że to wieloletnie chodzenie po lekarzach, szukanie szkoły, że te wszystkie wysiłki nie były zmarno- wane. Kasia jest tylko dwa lata starsza od Marka, ale gdy idę z nim na spotkanie „Muminków", zawsze chce mi towarzyszyć. „Bo tam jest tyle radości" — mówi. A ja widzę, że ten mały człowieczek, który jest inny, który nigdy nie osiągnie życiowych sukcesów, może nawet będzie krócej żył, jest bardzo kochany przez Boga i Bóg mówi przez niego także do mnie, uczy mnie zupełnie innych kryteriów wartoś- ciowania rzeczywistości, która mnie otacza i w której żyję. Kiedyś ta sama osoba dodała jeszcze: — Chyba nigdy bym tego wszystkiego nie zniosła, gdyby nie mój mąż, który był dla mnie oparciem w najtrudniejszych sytuacjach, w chwilach załamania, właśnie wtedy gdy dowiadywałam się o niepełnosprawności Marka. On swoim poczuciem realizmu doda- wał mi wiary we wszystkie wysiłki, które podejmowaliśmy. Taka była droga odkrywania, budowania i rozwijania miłości przez to konkretne małżeństwo. „Drogi do miłości" bywają jednak zupełnie inne. — Poczułem się zagrożony i to na tyle silnie, że zacząłem poważnie myśleć o zniszczeniu naszego małżeństwa. Powodem stało się dziecko. Nasze trzecie dziecko. Nie zaakceptowałem trzeciej ciąży żony. Nie chciałem słuchać żadnych argumentów, nie chcia- łem tego dziecka. Byłem zmęczony dwójką szkrabów, którym trzeba było poświęcić dużo, bardzo dużo czasu. To dziecko urodziło się 204 wbrew mojej woli. W domu w okresie ciąży było źle. Żona nie mogła na mnie liczyć. Niepewny był los naszego małżeństwa. Żona zaufała Bogu. Zaufała Jego mądrości, przetrwała trudne chwile i zwyciężyła. Bardzo szybko zaakceptowałem nasze maleństwo, później je pokochałem i teraz jestem z niego dumny. Pozostała nieufność do żony długo była łamana. Zwyciężyła miłości radość ze wspólnego domu. Nieufność zwyciężyłem wiarą w plan Boży wobec własnej rodziny. Przezwyciężyłem ją po odkryciu, jak silną i piękną postawą, jakim uporem i wytrwałością żona zdołała wywalczyć zachowanie nowego życia i swojej godności. Wróciłem właśnie z rekolekcji dla narzeczonych, na których był wykład o naturalnych metodach planowania poczęć i o akceptacji życia. Instruktorka w sposób rzeczowy i kompetentny dzieliła się swoją wiedzą. W sposób fachowy odpowiadała na podchwytliwe czasami pytania słuchaczy. Podziwiałem jej wiedzę i całkowity brak ideologii w tym, co mówiła. Opierała się po prostu na faktach z zakresu medycyny. Wśród pisemnych wypowiedzi na zakoń- czenie rekolekcji znalazła się jednak wypowiedź o prowadzeniu tego wykładu w sposób zideologizowany, nieliczący się z ludźmi, którzy mogą mieć inne poglądy. Ja jednak raczej w owej pisemnej wypowiedzi odczytałem ideologię zaczerpniętą z pism, które mani- pulują ludzkimi uczuciami w tej kwestii. Z tej wypowiedzi emano- wał strach, zagrożenie i agresja. Ta wypowiedź nie zawierała uczuć, tylko oceny i osądy. Dlatego nie była obrazem dialogu. Uczuć - nawet tych trudnych - nie należy tłumić, ale warto się im przyjrzeć: o jakich potrzebach mówią, o głodzie jakich wartości? Także poprzez przeżycie tych uczuć, w tak nieraz dramatycznych okolicznościach, prowadzi „droga do miłości". Potrzebny jest do tego na pewno rozum i wola, ale także bardzo silna wiara, więcej - świadomość, że Bóg jest tuż obok. W Nim nie ma ideologii ani wyświechtanych frazesów. W Nim jest tylko miłość. Konflikt sprawił, że staliśmy się sobie bliżsi - Zdarzyło nam się, że nasz odwieczny konflikt dotyczący późnych powrotów Jacka z pracy, wymknął nam się spod kontroli rozumu - zaczęła Gośka. -Awantura była taka, że szkoda gadać. Jeszcze godzinę wcześniej nie uwierzylibyśmy, że możemy się tak zachowywać wobec siebie. - W pewnym momencie przyszło mi do głowy proste rozwiąza- nie — powiedział na to Jacek — rzucić wszystko, wyjść i nie wrócić. Ale po chwili przyszło opamiętanie. Pomyślałem, że przecież to jest moja żona, pomimo tej kłótni najbliższa mi osoba na świecie. Muszę znaleźć rozwiązanie tu. To jest moje powołanie. Tamta droga jest zła. - Mną miotały skrajne uczucia - kontynuowała Gośka. -Z je- dnej strony czułam się osobą skrzywdzoną, oszukaną, bo przecież wszystko nie tak miało wyglądać. Z drugiej strony wiedziałam, że jestem osoba atakującą, w zaślepieniu rzucałam oskarżenia. Udało nam się tę kłótnię przerwać, ale przykre uczucia pozostały. - Kiedy po nocy spędzonej na starym, dziecinnym materacu, przyszedłem, aby Gośkę przeprosić usłyszałem od niej: „ale ja jeszcze nie jestem gotowa". Mimo że było to właściwie odrzucenie mojej próby przeprosin, były to dla mnie wspaniałe słowa, bo mówiły mi, że jest nadzieja. Zaakceptowałem to, że muszę jeszcze poczekać. - Rzeczywiście, w tym momencie nie czułam się jeszcze gotowa do rozmowy - powiedziała na to Gośka. - Dopiero dwa dni później byliśmy w stanie porozmawiać spokojnie. Powiedzieliśmy sobie, że 206 problem rzeczywiście istnieje i obiecaliśmy sobie, że nie będziemy rozwiązywać go, wrzeszcząc na siebie. Mimo wszystko naszą drogą jest bycie razem. Konflikty musimy rozwiązywać na drodze dialogu. — Wbrew pozorom ten konflikt sprawił, że staliśmy się sobie bliżsi - podsumował Jacek. - Potrafiliśmy odnaleźć siebie w tej trudnej sytuacji. Byliśmy dumni, że i tym razem poradziliśmy sobie bez pomocy innych. Jednak bez Najwyższej Instancji, tam w niebie, nie dalibyśmy rady. W trudnych chwilach modlitwa nam pomagała. Modlitwa osobista, indywidualna, ponieważ każde z nas modli się trochę inaczej. Słuchając wypowiedzi Małgosi i Jacka, doświadczyłem „jak na dłoni", że sakrament małżeństwa jest rzeczywistością duchową między mężem i żoną, która realizuje się poprzez dialog. Zobaczy- łem, że ONI SĄ SAKRAMENTEM. Sakrament małżeństwa jest rękojmią naszej nadziei na trwałość małżeństwa. - W okresie naszego narzeczeństwa — mówiła Monika — nie wyobrażałam sobie i chyba razem nie wyobrażaliśmy sobie, jak moglibyśmy się pokłócić, nie mówiąc już o poważniejszych konflik- tach. Pamiętam jednak też i to, że o sprawach, które wydawały mi się trudne, dziwne, niepokojące czy nawet bolesne nie potrafiłam rozmawiać z Przemkiem i odkładałam je ciągłe na potem lub wierzyłam, że same się rozwiążą. Pierwsze poważniejsze konflikty zaczęliśmy przeżywać dopiero w małżeństwie i to bardzo szybko po ślubie. Pamiętam czas, kiedy tak bardzo nie potrafiliśmy uporać się z różnicami dotyczącymi naszych przyzwyczajeń wyniesionych z do- mu, że często myślałam wtedy o tym, że nasze małżeństwo się nie uda, bo nie jest możliwe, aby się udało... Powodem wielkich konfliktów była codzienność. Po prostu zakupy. Przemek czul się w tym jak ryba w wodzie, mnie ogarniało przerażenie na samą myśl o nich. Z perspektywy czasu widzimy, że o tych sprawach nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Nie staraliśmy się siebie nawzajem wysłuchiwać, ocenialiśmy się, a nie próbowaliśmy zrozumieć, dys- kutowaliśmy, co jest lepsze: mięso wieprzowe czy wolowe, a tak naprawdę to bardzo się raniliśmy, surowo się oceniając i oskarżając: „Tobie tylko zależy na jedzeniu! Ja wszystko robię, a Ty nic!". Nie 207 staraliśmy się przyjąć i zrozumieć nawzajem swoich uczuć. Nie bardzo też wiedzieliśmy, jak ważnie jest dzielenie się ze sobą swoimi uczuciami. Pierwszą nieśmiałą próbę dialogu podjęłam, gdy spróbo- wałam powiedzieć Przemkowi o tym, co przeżywam w związku z jego mamą, z tym jak nam gotuje, jak cały świat kręci się wokół jedzenia. To był również moment, kiedy Przemek przyjął i wysłuchał mnie bez oceniania, krytykowania, rozumiejąc, że taka jestem, tak to przeżywam i moje uczucia nie są wymierzone przeciwko niemu. Pamiętam, jak niezwykłe wzrosło wtedy moje zaufanie do Przemka i chęć zbliżania się do niego. Taki mały, ale bardzo umacniający nas krok. To niesamowite, ale od tamtego czasu niewiele się zmieniliśmy. Na pewno udaje nam się współpracować w sprawach domowych, ale nie pozbyliśmy się do końca swoich nawyków i przyzwyczajeń. Przemek nadal dużo gotuje w kuchni, ja mniej, ale mamy do tego dystans, trochę autoironii i humoru. Ale przede wszystkim jesteśmy gotowi bardziej niż pięć lat temu prowadzić ze sobą dialog. I kiedy się zapędzę i zacznę w swojej głowie oceniać Przemka, czasem nawet mówić wprost do niego, to przynajmniej wiem, że nie tędy droga i kiedy opadną emocje, staram się podjąć dialog, powiedzieć mu o tym, co przeżywam i wysłuchać go. — Doświadczyliśmy tego, że źródłem drobnych konfliktów w na- szym małżeństwie był i jest brak dialogu — mówiła dalej Monika. - Doświadczyliśmy także tego, że dialog stał się początkiem przeła- mania poważnego kryzysu, jaki przeżywaliśmy - kłopotów ze współ- życiem seksualnym. Oboje doświadczaliśmy rozczarowania, że wy- gląda ono nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy. To właśnie wsłuchanie się w siebie nawzajem pomogło nam przetrwać ten kryzys i zobaczyć, że trwałość naszego małżeństwa istnieje ponad tym i że jesteśmy w stanie przetrwać bardzo trudne sytuacje, jeżeli oboje będziemy tego naprawdę chcieli i dołożymy wszelkich starań, bez wzajemnego oskarżania się. Ta naprawdę bardzo trudna dla nas sytuacja sprawiła, że ja poczułam się umocniona w naszym małżeństwie. Wzrosło moje zaufanie do Przemka. Wzrosła moja wiara w trwałość naszego związku i w to, że nie jest on tymczasowym kaprysem, ale naszą wspólną decyzją na bycie razem w miłości, tak jak to sobie 208 ślubowaliśmy. Dla mnie poczucie wartości i stałości naszego mał- żeństwa jest wielkim dopingiem do tego, aby pielęgnować naszą miłość, wychodzić ponad to, co trudne i bolesne, i nieustannie poszukiwać dróg dialogu. Poznanie swoich cech osobowości i umiejętność zastosowania ich do budowania porozumienia jest jednym z czynników trwałości małżeństwa. Kiedy poznajemy nasze cechy, zaczynamy je rozu- mieć, przestajemy się obwiniać i jeżeli na szansach, jakie niesie nasza osobowość, próbujemy budować porozumienie, trudności w naszych relacjach ustępują. Przyjrzymy się, jak tę wiedzę stosują Ela i Piotr, i jak... poprzez kłótnie stają się sobie bliżsi, pomimo że kosztuje ich to wiele. — Co jakiś czas dochodzi między nami do nieporozumień — za- czął Piotr. - Gdy jednak patrzę na swoje małżeństwo, na moje bycie i życie z Elą, dostrzegam, że niejedna kłótnia pomogła nam poznać się lepiej. Mogę śmiało powiedzieć, że moja spokojna reakcja na powyższe twierdzenie na temat kłótni bierze się stąd, że dzięki Spotkaniom Małżeńskim poznaliśmy z Elą zasady dialogu, słyszeli- śmy, a nawet mówiliśmy innym ludziom o potrzebach psychicznych małżonków, o tym że często dochodzi do nieporozumień na tle różnic w sposobie oraz czasie zaspokajania tych potrzeb, a także na tle odmienności temperamentów. Ta wiedza pomogła nam wyko- rzystać bogatą kombinację ugodowości, wojowniczości, szerokości, wąskości itd., a w konsekwencji, być może, jak bardziej świadomie przeżywać kłótnię. Wiemy też, razem z Elą przekonaliśmy się o tym niejednokrotnie, że sama wiedza o cechach osobowości nie wystar- czy, że jest ona tylko narzędziem, które trzeba wziąć do ręki, aby coś naprawić, czemuś zapobiec. — Gdy przyglądamy się z Piotrem naszym kłótniom — kon- tynuowała Ela - wracając do nich na spokojnie w rozmowach, zawsze odczuwamy, że podczas tych sporów, nieporozumień prze- chodzimy jakby przez kolejne etapy, którym towarzyszą konkretne uczucia. Odkryliśmy także, właśnie podczas naszej niedawnej kłótni, że na każdym z tych etapów czyha niebezpieczeństwo przyjęcia postawy oceniającej współmałżonka. W swojej wojowniczości oraz 209 dużej emocjonalności chętnie dążę do kłótni. Wąskość patrzenia z kolei sprawia, iż koncentruję się na szczegółach, czasem jakieś słowo wypowiedziane przez Piotra rani mnie bardziej niż to, o co się pokłóciliśmy. Do tego moja sekundalność — przeszkadza mi ona w szybkim zapominaniu urazów. Potrafię je długo pamiętać, co wpycha mnie w ponury nastrój i nie pozwala zmierzać do zgody. Ale z drugiej strony to właśnie na przykład dzięki cesze sekundałności potrafię dokładnie to zajście przeanalizować, wyciągnąć wnioski na przyszłość. Kiedyś bardzo się martwiłam, że tak długo nie mogę poradzić sobie z owym ponurym nastrojem. Dziś już nie przeraża mnie fakt, że właśnie w taki sposób przeżywam kłótnie. Nie rozumiejąc tego, że nasze cechy przeplatają się bardzo mocno, w czasie kłótni przerywaliśmy kontakt między sobą w fazie wybu- chu. To nie przynosiło nam żadnej korzyści z tego konfliktu, kiedy potem Piotr wyciągał rękę do zgody, ja pozornie przystawałam na to, ale tak naprawdę musiało minąć kilka dni, abym wybaczyła i naprawdę się pogodziła. Podczas ostatniej kłótni udało się nam przetrwać wybuch — nie zerwać kontaktu, zaczęliśmy rozmawiać. W tym momencie, jakby „cudownie", zasady dialogu powróciły do naszej świadomości. Poczułam duża ulgę, radość, bliskość Piotra oraz że jestem dla niego ważna. Pogodziliśmy się. Umiejętność wynikająca z mojej sekun- dałności wyprzedziła moją wąskość oraz emocjonalność. Ciepłe, jak najbardziej ugodowe słowa Piotra, trafiły wówczas na podatny grunt mojego analizowania tego, o co się kłócimy. — Ja z kolei - dodał Piotr - odkrywszy w sobie dużą emocjonal- ność oraz prymalność, wiem, że podczas kłótni szybko narasta we mnie uczucie gniewu, złości, bardzo szybko wybucham. Dzieje się tak wtedy, kiedy czuję się niezrozumiany, odtrącony, gdy przeżywam niezaspokojoną potrzebę uznania. Wtedy zdarza mi się osądzać Elę, powiedzieć coś niemiłego pod jej adresem. W moim szerokim patrzeniu rzucam osądami, nie przywiązując wagi do wypowiada- nych słów. W efekcie odpycham od siebie Elę, daję „pożywkę" jej sekundałności. Ona analizuje potem każde moje słowo! Pomimo tego, iż zaraz potem w swej ugodowości chcę się szybko pogodzić 210 - to okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Zauważam też, że właśnie ugodowość pcha mnie do gestu pojednania — często jakby dla tak zwanego świętego spokoju — choć tak naprawdę problem pozostaje nierozwiązany i — co istotne — ja sam nie do końca przebaczam. Często jest tak, że to co nas poróżniło powraca pod wieloma innymi pretekstami później. Ale wróćmy do naszej ostatniej kłótni. Do- strzegliśmy w naszej postawie inną jakość. Mam na myśli moment tuż po wybuchu. Najpierw z domu wyszła Ela, w kilka minut potem wybiegłem ja, aby jej szukać. — Nie byłoby w tym wyjściu z domu, o którym Piotr powiedział, nic szczególnego oraz nowego dla nas - dzieliła się z nami dalej Ela - gdyby nie fakt, iż było to wyjście dla uspokojenia sytuacji. Kiedy wybiegłam z domu i szłam szybko przed siebie — chyba po raz pierwszy — nie rozpamiętywałam tego, czym Piotr mnie zranił, ale starałam się przeanalizować, co tak poruszyło Piotra, że tak gwał- townie zareagował i wybuchnął. Nie było to dla mnie czymś łatwym. Nie pozbyłam się przecież ani na chwilę własnych cech osobowości. Z jednej strony odzywała się wojowniczość, chęć podjęcia walki, trwania przy swoim, ale z drugiej moja sekundal- ność pomogła mi analizować nasze postawy do momentu wybuchu, pomogła mi szukać przyczyn mojego zachowania. Jeszcze większą pomocą było wąskie patrzenie na szczegóły — dostrzegłam sedno konfliktu! Nie zrozumiałam mojego męża. Zdziwiłam się nawet trochę, że udało mi się nie skierować mojego uczucia smutku przeciw Piotrowi, nie odizolowałam się od niego. Jego wylewność oraz spontaniczność, z jaką mnie przytulił i rozweselał, spowodowa- ło powrót uczucia szczęścia takiego, jakiego doświadczałam tego dnia przed kłótnią. — Gdy szukałem Eli — mówił Piotr — też rozmyślałem, jak to się stało, że przerwaliśmy tak wspaniałą harmonię tamtej niedzieli. Zobaczyłem, że biegnę za Elą... Zadałem sobie pytanie: po co? Czy znów dla świętego spokoju, aby wróciło uczucie pokoju? Zro- zumiałem, że choć tkwię w swoich cechach osobowości, w całej plątaninie ich kombinacji, to jednak teraz jest moment, abym wyjaśnił sprawę do końca — tak aby też Ela poczuła się bezpiecznie, 211 żeby odczula, że ją rozumiem. W tym momencie nasza kłótnia była już na etapie, który sprzyjał autentycznemu pogodzeniu się. W spo- kojnej rozmowie, w dużo bardziej sprzyjającej atmosferze, kiedy trzymałem Elę za rękę, gdy patrzyłem jej w oczy łatwiej było mi słuchać tego, co do mnie mówi. Podzieliłem się z nią swoimi uczuciami, bez krytykowania opisałem zachowanie Eli z mojego punktu widzenia. — Zobaczyłam - dzieliła się znowu Ela — że im szybciej coś zrobię z towarzyszącymi mi przykrymi uczuciami, tym szybciej one mijają. Staram się nie odpychać już Piotra, gdy chce się przytułić i nie mówię, że jeszcze musi poczekać, aż wybrzmią we mnie te uczucia. Przypominam sobie właśnie o tej wiedzy, którą mam na temat jego cech. W atmosferze, o której wspominał Piotr, staram się pamiętać, że w swej prymalności oraz dużej emocjonalności zdarza mu się nie zapanować i wybuchnąć, a przez to mnie zranić. Jeszcze bardziej podejmuję wówczas wysiłek odtworzenia tych chwil, kiedy w swej spontaniczności i wylewności daje mi dużo szczęścia. Wiem, że stać mnie na takie spojrzenie dopiero wtedy, gdy przetrwam moment w kłótni, który wiedzie do oddalenia, do zerwania kontak- tu, który pcha do „przeżuwania" przykrych uczuć, żywienia ich i podsycania w sobie. Wiem też o tym, że fakty mijają, a uczucia po nich pozostają. Tak, ale jeśli wracają czy tkwią we mnie, to nie dręczę się nimi, tylko analizuję je, by wyciągnąć wnioski. — Ja z kolei - dodał Piotr - zobaczyłem, że im szybciej spróbuję swą złość czy gniew wyrazić inaczej niż poprzez rzucanie epitetami podniesionym tonem głosu, tym szybciej trafię do Eli z moimi potrzebami, tym szybciej ona będzie mogła skupić się na tym, co chcę jej tak naprawdę powiedzieć. Wtedy skuteczniej mogłem wykorzystać moją szerokość i zrobić coś dla Eli, by pomóc jej wrócić do stanu równowagi. Było dla nas odkrywcze to, że wcale podczas „wychodzenia z kłótni" nie pozbywaliśmy się swoich cech, nie walczyliśmy z nimi „na silę". Musieliśmy je zaakceptować w sobie i we współmałżonku. Cieszę się, że w trudnej sytuacji, kiedy doszło między nami do kłótni, tak Ela, jak i ja myśleliśmy o tym, co możemy zrobić, aby przywrócić pokój naszym relacjom. Wiele było 212 w naszym małżeństwie kłótni, pewnie jeszcze nie raz się pokłócimy, ale doświadczyłem tego, że dzięki przetrwaniu tej ostatniej w sposób „twórczy" poznaliśmy się lepiej. Ela i Piotr zastosowali wiedzę o temperamentach, o potrzebach i o uczuciach. Może się to komuś wydać sztuczne, ale gdy się wniknie w tło wszystkich naszych codziennych kłótni, to prawie „jak na dłoni" widać, jak można ich nie tyle uniknąć, co z nich wyjść. To naprawdę działa! W czasie kryzysu najgorszymi doradcami i doradczyniami są kolesie i koleżanki, którzy sami przeżyli rozpad swojego małżeń- stwa. Pamiętam do dziś wrażenie, jakie kilkanaście lat temu zrobiły na mnie zdania osoby rozmawiającej przez telefon, za którą stałem w kolejce (tak, tak, były takie czasy...). Mówiła do słuchawki: Co się będziesz... mówię ci, rozwiedź się. Nie daj sobie chodzić po głowie... masz swoje życie. Powstały całe kręgi towarzyskie osób, które łączy wspólna odraza do byłych współmałżonków i wzajem- ne podtrzymywanie się w duchu tej niechęci. Osoby te usiłują same przed sobą utwierdzić się w słuszności swojej decyzji i dlatego wciągają inne w koszmar rozwodu. Wiem także, że są wśród nich osoby, które wiele by dały za możliwość powrotu do swojego małżeństwa, byłyby skłonne do zgody, ale duma, wręcz pycha, nie pozwala im na pierwszy krok. Wstyd im po prostu. Ja sam usłyszałem od osoby, która porzuciła współmałżonka: Wiesz, jestem w kanale, strasznie grzęznę, ale nie mam wyjścia, muszę w niego dalej brnąć. Nie dał się przekonać, że wyjście było. Otóż naprawdę nie warto tak brnąć. Konflikty są sprawą normalną. Po prostu, mając różne temperamenty, żyjąc pod jednym dachem, nieraz na bardzo małym metrażu, poddani wielo- rakim stresom, jesteśmy mniej odporni na odmienność, na którą reagujemy wybuchem złości, agresji albo zamykaniem się w urażo- nym milczeniu. Jesteśmy mniej zdolni do refleksji nad sposobem, w jaki zaspokajamy potrzeby psychiczne. Rzeczywistość domaga się szybkiego reagowania, a my nie zawsze jesteśmy zdolni wybie- rać najlepsze rozwiązania od razu. Warto o tym wszystkim wie- dzieć, mieć świadomość, że oboje jesteśmy poddani tym napię- 213 ciom, że oboje możemy sobie z nimi nie radzić i oboje musimy razem znaleźć rozwiązanie. Rozstanie oznaczałoby dezercję. — W naszym życiu były różne burze, ale przetrwaliśmy je i to jest przedmiotem naszej dumy, satysfakcji, radości — powiedział ktoś z naszych znajomych po przeszło dwudziestu latach małżeństwa. Jest to powszechne świadectwo małżeństw mojego pokolenia. Mogłoby to być także nasze świadectwo. — Prowadzony przez męża i żonę dialog - mówił o. Mirosław - stawia ich w kontakcie z rzeczywistością. Jednocześnie odziera z fałszu i iluzji we wzajemnych relacjach. Małżeństwa, nawet te, którym udało się zbudować głęboką więź i są rzeczywiście szczęś- liwe, będąc w dialogu, doświadczają trudności w relacji ze sobą. Kiedy mąż i żona nie prowadzili dialogu, trwali w jakiejś iluzji — wydawało im się, że są dobrym małżeństwem. Kiedy jednak zbliżają sie do siebie albo kiedy chociaż pragną zbliżyć się do siebie, odkrywają znacznie więcej trudności i braków. Doświadczają frust- racji, niezadowolenia z siebie, ze swojej pracy, z tego, jacy są teraz. Odkrywają fałsze, zagubienia, sprawy niedomówione. Ałe z per- spektywy wiary wiadomo, że zbliżanie się do prawdy wyzwala. Dokonuje się przez cierpienie, które jest zarazem drogą wyzwolenia. Nawet jeżeli ujawniają się kryzysy, mogą to być przejawy rozwoju i przechodzenia na nowe etapy więzi. Dlatego jeszcze raz zachęcam, by w chwili kryzysu, gdy już się zdaje, że musimy od siebie przynajmniej odpocząć, nie dać się wciągnąć w taką pułapkę, nie rezygnować, nie dezerterować, ale podjąć dialog... Powtórzę raz jeszcze: nie ma takiej sytuacji, w której dwoje ludzi, którzy pobrali się z miłości, nie potrafiłoby odnaleźć drogi porozumienia. Pod warunkiem że oboje chcą. Najważniejsze to nie bać się konfliktów. One są przykre, ale są siłą rozwoju naszego małżeństwa. Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce Większość narzeczonych wspomina czas bycia razem jako czas sielanki, czas przezywania uczuć radosnych, czas uniesienia, fas- cynacji... Nie zawsze się tak dzieje. Bywa, że jest to czas ostrych sporów, kłótni, ale nie należy się tego bać. W naszym narzeczeńst- wie przeżywaliśmy z Irenką piękne dni wycieczek, spacerów, radosnego trzymania się za ręce. Ale doświadczyliśmy wielu na- pięć. Nie pamiętam już, o co się kłóciliśmy, ale kłóciliśmy się sporo. Oczywiście najprawdopodobniej szło o to, kto ma rację... Wiele tych sporów kończyło się płaczem Irenki, ja zaś byłem przerażony tym, że skoro już teraz są kłótnie między nami, to jak to będzie w przyszłości. Pamiętam też, że zawsze bardzo gorąco przepraszałem Irenkę, niezależnie od tego, czy czułem się winny, czy nie. Przepraszałem, bo się bałem, że ją stracę, bo mi było przykro, że płacze. Na ogół udawało mi się poprawić jej stan emocjonalny i nasze spotkania kończyły się serdeczny- mi pocałunkami i przytulaniem. Na pewno słońce nie zachodzi- ło nad naszym gniewem... Pamiętam też, że starałem się uwa- żać, by nie dotknąć w rozmowie takich spraw, które znów wywołałyby jej wybuch. Było to dość płytkie podchodzenie do sprawy, dzisiaj już nikomu nie polecamy takiej drogi. Pozostawali- śmy na płaszczyźnie emocji, a źródła napięć pozostawały. Nie- mniej, pomimo że raniliśmy siebie, to jednak nauczyliśmy się, by na trudnych, bardzo nieraz przykrych uczuciach nie budować swoich postaw i zachowań. Z nadzieją spotykaliśmy się znowu następnego dnia. 215 Dziś jesteśmy mądrzejsi o wiedzę na temat uczuć, potrzeb, temperamentów. Wiemy, że przebaczanie dotyka najgłębszych sfer naszej psychiki i jest bardzo silnie związane z cechami naszej osobowości, zwłaszcza emocjonalnością. Osoby emocjonalne i se- kundalne mają skłonność do długiego trzymania w sobie uczuć przykrych, zranień. Nie jest to ich „wina", ale pierwotna cecha osobowości, nad którą warto pracować, by nie „trzymać urazów", ale z drugiej strony - pozwolić przykrym uczuciom spokojnie się „zagoić". Warto też dać czas współmałżonkowi, czy jeszcze narze- czonemu / narzeczonej, by i w nim dokonało się wchłonięcie uczuć powstałych w konflikcie. On czy ona potrzebuje czasu, by odzys- kać zaufanie. Czasem oczekuje się, że po przebaczeniu sobie od razu wszystko wróci do normy. To jest możliwe u osób prymal- nych i mało emocjonalnych, które tego czasu na „dojście do siebie" nie potrzebują. U osób sekundalnych i bardziej emocjonalnych jest inaczej. W tym „długim" przebaczaniu jest pewna wartość, a mia- nowicie głębokie przekonanie o zdolności całkowitego wybacze- nia. Właśnie trochę tak było ze mną i Irenką. Irence wystarczył krótki czas na „dojście do siebie", a we mnie sprawa, o którą się pokłóciliśmy zalegała dłużej. Nie można zmuszać się do przebaczenia poprzez tłumienie uczuć przykrych, nie można jednak ich podsycać, żywić. Tak zwane ciche dni następują w wyniku podsycania przykrych uczuć przez osoby emocjonalne i sekundalne. Potrzebne jest racjonalne i dokonane aktem woli przebaczenie sobie, a później „pozwolenie" uczuciom na wygaśnięcie. Osoby mało emocjonalne, reagujące prymalnie twierdzą, że w ogóle nad drobnymi nieporozumieniami nie warto się zatrzymy- wać. Nie jest potrzebne ani przepraszanie, ani specjalny dialog na ten temat. Prowadzić to może jednak do poważnych konfliktów, jeżeli współmałżonek przeżywa inaczej. W sztuce przebaczania potrzebny jest dialog, w którym ogrom- ną rolę odgrywa akceptacja współmałżonka z jego odmiennością osobowości. Potrzebne jest zaakceptowanie odmiennego przeży- wania uczuć, nawet „noszenia ich w sobie". Jeżeli kochamy 216 naprawdę, to musimy zaakceptować, że druga osoba po konflikcie, chociaż już przebaczyła aktem woli, to jeszcze nosi w sobie przykre uczucia. Trochę jak rany, które wymagają zagojenia. Osoba ta nie zawsze żywi urazy, ale po prostu je wchłania, resorbuje. Warto, by współmałżonek, który tak przeżywa, zdał sobie sprawę z tego, że „przechodzący do porządku dziennego" nie jest obojętny na zranienia, ale przeżywa je inaczej. Jego reakcje są „krótkie". Wybuchł i za chwilę zapomniał. Ważna jest tu dla jednych i dru- gich empatia, wzajemna wrażliwość i wczuwanie się w to, co i jak przeżywa drugi człowiek. Jesteśmy sobie zadani do tworzenia miłości jako relacji. Nie wymagajmy więc od współmałżonka, by przeżywał tak samo jak ja. Nie narzucajmy mu sposobu własnego przeżywania sytuacji konfliktowych. Pozwólmy mu przeżywać według jego cech osobowości. Ale nie odcinajmy się: „to twoja sprawa, to twój problem". Bo to jest nasza sprawa, nasz problem. Bądźmy na siebie wrażliwi. Kilka miesięcy po weekendzie Spotkań Małżeńskich, na któ- rym Teresa i Andrzej po bardzo poważnym kryzysie przeżyli pojednanie, przyszedł list od Andrzeja: Zapaliła się iskierka na- dziei, że jeszcze uda się nam ten kryzys przetrzymać. Żona powie- działa, że żałuje tego, co się stało, i że będzie prosić Boga o łaskę dła nas. Wracając do domu, byłiśmy czułi, delikatni wobec siebie jak przed piętnastu łaty, gdy się poznaliśmy. [...] Przebaczyłem, ale zaufania jeszcze w pełni nie odzyskałem. I nie należy się za to winić. Nie może być inaczej. Przecież nawet mądrość ludowa głosi, że dopiero czas leczy rany. Nie można się winić za przykre uczucia, które nie mijają od razu. Ktoś może mieć rozterki, że widocznie jeszcze nie przebaczył, skoro pojawiają się takie uczucia. Nic bardziej mylnego. Warto jednak, by się pilnował, czy nie podsyca uczuć przykrych, czy nie „rozdrapuje" w sobie zranień. Oczywiście osobom wojowniczym pojednanie przychodzi trud- niej, ugodowym łatwiej. Byl czas, że uważaliśmy, że nie ma małżeństw, które się nie kłócą, i że jeżeli tak twierdzą, to znaczy, że tłumią uczucia, a tematy konfliktowe „biorą na uniki" i żyją w maskach. Bardzo często tak jest rzeczywiście. Ale nie zawsze tak 217 być musi. W małżeństwach, w których mąż i żona są ugodowi i prymalni, pojednanie przychodzi znacznie łatwiej niż w małżeńst- wach wojowniczych i sekundalnych. Dlatego tak bardzo ważny po każdym konflikcie jest dialog. Dialog, w którym nie prowadzimy dyskusji, nie forsujemy swoich racji i argumentów, ale w którym wsłuchujemy się w siebie, dzielimy się sobą, próbujemy zrozumieć siebie nawzajem. To jest wstęp do przebaczenia. Tego dialogu nie należy odkładać, ale podjąć go zaraz po opadnięciu najsilniejszych uczuć. W przesłaniu św. Pawła: gniewajcie się, a nie grzeszcie, niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce (Ef 4,26) chodzi o to, by uczucia przykre nie nawarstwiały się, nie kumulowały, byśmy nie żywili ich w sobie, ale przyjrzeli im się. Gniew jest uczuciem, św. Paweł przywala na to uczucie, jednak przestrzega przed grzechem nim spowodowanym. Chodzi w tym o to, byśmy jak najszybciej na podstawie przykrych uczuć przestali budować oceny i osądy, byśmy zahamowali spiralę narastającego konfliktu. W naszym dialogu szczególnie ważne jest podzielenie się przykrymi uczuciami i ich przyczyną: uczuciem złości, lęku, przerażenia, zazdrości, przygnębienia, rozczarowania, urażenia, zawodu, odrzucenia, irytacji i wieloma innymi, które wywołują przykre zachowania i raniące osądy. Warto pójść dalej. Warto wrócić do rozdziału „O czym nam mówią uczucia?" i postawić sobie pytanie, jakie moje najgłębsze psychiczne potrzeby nie zostały wypełnione? kochania i bycia kochanym, bezpieczeństwa, autonomii, przynależności, dokonania, uznania? Takie podzielenie się pomaga nam lepiej się zrozumieć, może zareagować tak, aby potrzeby te były wypełnione. Warto przyjąć i zaakceptować, zro- zumieć uczucia i potrzeby psychiczne współmałżonka. To bardzo ważne. Dlatego, że najczęściej domagamy się, żeby to współmał- żonek mnie zrozumiał, żeby to on spróbował zobaczyć sytuację od mojej strony. Tymczasem trudno jest samemu popatrzeć na kon- kretne wydarzenie oczyma współmałżonka i próbować go zro- zumieć na podstawie ujawnionych przez niego uczuć czy też nawet zachowań kierowanych tymi uczuciami. 218 Podzielenie się uczuciami jest twórcze, jeżeli wywołuje próbę zrozumienia tego, co czuje współmałżonek i równocześnie przyno- si dystans do własnych emocji, zauważenie tego, że samemu najprawdopodobniej także przekroczyło się granice uczuć niepod- legających ocenie, a weszło w sferę osadów. Przebaczanie jest sztuką, której warto uczyć się jeszcze w narzeczeństwie i od samego początku małżeństwa. Przebaczenie jest przejawem dzia- łania sakramentu. Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył - napisał św. Paweł do Efezjan (Ef 5,32). Przebaczenie, nieroz- drapywanie ran, niewracanie do spraw zamkniętych jest siłą nasze- go małżeństwa. Jest tym, co umacnia naszą dalszą wędrówkę i sprawia, że - jak powiedzieliśmy sobie w poprzednim rozdziale - poprzez konflikt możemy stać się sobie bliżsi. Nie lękajcie się! Jeżeli poprzez tę książkę dodałem „chodzącym ze sobą", tym, którzy są już razem, i narzeczonym trochę odwagi do zawarcia małżeństwa, jeśli dodałem im nadziei, więcej - pewności, że małżeństwo się uda, to książka spełniła swój cel. Jeżeli przybliżyła dialog jako drogę rozwoju miłości, wierności i uczciwości w mał- żeństwie, jeżeli ukazała dialog jako sposób istnienia w małżeń- stwie, jako sposób jego realizacji, to spełniła swój cel podstawowy. Jeżeli zaś posiała trochę niepokoju i skłoniła do weryfikacji decyzji o małżeństwie, to także spełniła swoje zadanie. Nigdy nie poznamy się do końca przed ślubem, nigdy nie przygotujemy się do małżeństwa w sposób pełny. Nigdy też nie znajdziemy idealnego kandydata na męża czy idealnej kandydatki na żonę. Rzecz też nie w tym, by stworzyć komputerowy program najbardziej racjonalnego dobrania się. Chodzi o to, by przyjąć siebie nawzajem jako dar. Potrzebna jest do tego odwaga. I jest tylko jeden niezawodny punkt oparcia: Bóg i Jego dar dialogu. Sami się zmieniamy, zmienia się i będzie się zmieniał zarówno mąż jak i żona. Dlatego w małżeństwie nieodzowny jest dialog między nami, konieczne jest uczenie się i ciągłe odnawianie w sobie trudnej sztuki porozumiewania się. Poza tym człowiek jako osoba pozostanie zawsze tajemnicą. Nie w sensie sekretu, ale sacrum. Tym bardziej potrzebny jest dialog oparty na słuchaniu, dzieleniu się, rozumieniu i przebaczaniu sobie. Na zakończenie powtórzę jedną ze swoich tez życiowych, sformułowanych w narzeczeństwie, której słuszność potwierdzam 220 dzisiaj, po przeszło trzydziestu latach małżeństwa z Irenką. Teza ta po prostu wytrzymała próbę czasu - tych trzydziestu lat. Otóż nie ma takiej sytuacji, by dwoje ludzi, którzy chcą iść razem przez życie i zawierzają je Panu Bogu, nie mogło się ze sobą dogadać. Jest to możliwe dzięki temu, że łaska sakramentu małżeństwa, poprzez dialog, udoskonala naszą miłość. Znane jest powiedzenie, że Pan Bóg pisze prosto po naszych krzywych liniach. Zbieżne jest to z wezwaniem: drogi kręte niech się staną się prostymi (Łk 3,5). To jest zadanie na całe życie. Mówię to nie tylko na przykładzie własnego doświadczenia, ale i przeżyć wielu innych małżeństw, które wraz z nami odkrywają dar dialogu. Przeżywają - tak jak my - różnorodne trudności z porozumieniem, ale doświadczają, że miłość trwała i nierozerwalna do śmierci jest możliwa. W końcu Pan Bóg nam to obiecał i nie bez powodu nasz związek uczynił sakramentem. Nie bez powodu — w ślubnej sukni i garniturze — od ołtarza na wesele, a potem do życia w miłości trwałej i wyłącznej. Wielu mężów i wiele żon - z dystansu kilkunastu lub kilku- dziesięciu lat małżeństwa - widzi w okolicznościach swojego poznania się z przyszłym współmałżonkiem, „palec Boży", który widziany oczyma wiary, głębokiego rozeznania ukazuje trudne do racjonalnego wytłumaczenia przeznaczenie do wspólnego życia. Czymże więc są późniejsze trudności czy nawet kryzysy, jak nie szansą mocniejszego chwycenia się za ręce i ufnego odczytywania Bożych drogowskazów? Trudności w małżeństwie pojawiają się, ale w życiu samotnym są, jak się zdaje, większe. Dlatego warto z męską determinacją i kobiecą ufnością zaufać słowom św. Pawła, który w Hymnie o miłości pisał, że miłość cierpliwa jest, wszystko przetrzyma i we wszystkim pokłada nadzieję (por. 1 Kor 13). W wypełnianiu tych słów pomagają zakorzenione w nauce Kościoła metody komunika- cji interpersonalnej, szkoły dialogu, szkoły modlitwy, odczytywa- nie wciąż na nowo i realizowanie Ewangelii w kontekście codzien- nego życia. Każda para mężczyzny i kobiety, przekonana o wspól- nej miłości, gotowa do wspólnego życia, może odnieść do siebie słowa Jezusa: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się (Mk 6,50) i ...nie 221 lękajcie się (Mt 17,7). Warto przyjąć te wezwania jako najważniej- sze drogowskazy małżeńskiego życia. Potrzebna jest także wspólnota, w której mąż i żona odnaj- dywać będą umocnienie dla swojego związku już od pierwszych miesięcy małżeństwa. Potrzebny jest punkt oparcia, miejsce, do którego można zawsze wrócić, by zaczerpnąć energii, sił, poroz- mawiać o tym, co jest ważne dla małżeństwa, czegoś się dowie- dzieć, posłuchać innych. Pomoże to w przezwyciężeniu poczucia samotności, a nieraz i bezradności. Pogłębi i odnowi miłość. Takim miejscem są Spotkania Małżeńskie. Nie warto czekać na kryzys i dopiero wtedy szukać pomocy, ale właśnie wtedy, kiedy czujemy, że jest nam dobrze razem, kiedy nie ma między nami poważnych konfliktów, warto poświęcić weekend, by odkryć nowe sposoby wyrażania miłości, nowe drogi prowadzące do coraz pełniejszego SPOTKANIA ze sobą i z Bogiem, odkryć nowe możliwości dialogu. Weekend Spotkań Małżeńskich zaczyna się w piątek o godz. 17.30, kończy w niedzielę ok. godz. 15.00. Prowadzą go małżeństwa - między innymi te, które prowadzą Wieczory dla Zakochanych i których świadectwa przytaczam w tej książce. Weekendy Spotkań Małżeńskich odbywają się w domach rekolekcyjnych, w których każde małżeństwo ma swój pokój. Można przyjechać, przeżyć coś dla siebie bez żadnego zobowiąza- nia do utrzymywania dalszych kontaktów ze środowiskiem. Można jednak później uczestniczyć w spotkaniach „poweekendowych" i iść wraz z grupą małżeństw drogą dialogu. Wybór jest więc indywidualny, zgodnie z własnymi potrzebami. Zapraszam, jak tylko ochłoniecie z weselnych i miodowych dni. A także później. W każdej chwili możecie przyjechać. Nie byłem w stanie przedstawić w książce wszystkich spraw ważnych dla narzeczonych. Trzeba byłoby napisać kilka tomów. Dopisze je życie każdego z was. Warto na wszystkie te sprawy patrzeć w duchu dialogu, który pomaga rozumieć się lepiej i poma- ga także w podejmowaniu dojrzałych decyzji. Przed sakramentem małżeństwa mogą to być nawet decyzje o rozstaniu, po przyjęciu 222 sakramentu - jak odkrywać wciąż na nowo miłość, wierność i uczciwość małżeńską, dbać o nią, odkurzać i czynić nadal źródłem fascynujących przeżyć. Któregoś wieczoru, w dwudziestym piątym roku naszego mał- żeństwa, tuż przed zgaszeniem światła, Irenka zupełnie niespo- dziewanie pochyliła się nade mną i powiedziała: zdaje się, że chciałeś mi jeszcze coś powiedzieć. Szybko przeleciałem w myśli wszystkie sprawy dnia i nie przypomniałem sobie, żebym o czymś zapomniał powiedzieć Irence, ale w zasadzie już się domyślałem, o co jej chodzi... Jeszcze zwlekałem, jeszcze się trochę droczyłem, mówiąc: nie przypominam sobie, ale w końcu wydusiłem z siebie: tak, kocham Cię... Życzę pięknych dialogów i pięknych spotkań wszystkim przy- szłym małżeństwom przez całe życie! Spis treści Wstęp.................. 5 Bo do tanga trzeba dwojga . . . . .... . . 9 Jak się poznaliśmy?............. 11 Pytanie o męskość i kobiecość.......... 15 Co nam się podoba, a co niepokoi? ........ 22 Rozmawiajmy o naszych sprawach........ 28 Poznajemy się w dialogu........... 35 Nasze uczucia............... 37 O czym mówią uczucia?............ 45 Aktywność i sposób reagowania, czyli początek wiedzy o temperamentach............. 50 Wojowniczość, kontaktowość i szerokość pola widzenia w naszych dialogach............ 55 W jaki sposób wiedza o temperamentach pomaga w dialogu? 62 Dlaczego kobieta zmienną jest?......... 69 Oczekiwania i rozczarowania.......... 74 Czym skorupka za młodu nasiąknie.......... 83 Co jest dla nas ważne?............ 92 Zasady dialogu............... 97 Dialogi o wierze.............. 103 Kim jest dla mnie Bóg?............ 105 225 Nasze życie religijne . . . . ?."........ 112 I będą dwoje jednym ciałem.......... 119 Ile wolno?................ 121 Seks bez barier................. 130 Dialog narzędziem łaski........... 141 Trudne decyzje - także poprzez dialog....... 143 Może lepiej się nie żenić?........... 148 Ślubuję Ci miłość................ 152 Ślubuję Ci wierność............... 158 Ślubuję Ci uczciwość............... 163 I że Cię nie opuszczę............... 167 Kto komu zawiązał świat? . . . . .._...... 171 I poszli w świat............... 177 Czy połączyliście się naprawdę?......... 179 Wypracowywanie autonomii.......... 186 Nasze pierwsze dziecko............ 193 Planowane i nieplanowane........... 201 Konflikt sprawił, że staliśmy się sobie bliżsi...... 206 Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce . . . 215 Nie lękajcie się!............... 220 Telefony i adresy elektroniczne osób, które mogą udzielić informacji o terminach najbliższych Spotkań Małżeńskich: Bielsko-Biała: Krystyna i Krzysztof Jonkiszowie, tel. (33) 816 97 35, e-mail: jonki@poczta.onet.pl Gdynia*: Maria i Janusz Długońscy, tel. (58) 629 41 14, e-mail: dlugonski@telfax.com.pl Jaworzno*: Małgorzata i Andrzej Kędziorscy, tel. (32) 615 52 91, e-mail: kedziors@us.edu.pl Jelenia Góra: Bożena i Ireneusz Krukowscy, tel. (74) 845 0419, e-mail: bokanet@poczta.onet.pl Kalisz: Zenona i Piotr Szymańscy, tel.(62) 764 50 97, e-mail: pzszym@wp.pl Kraków*: >S Edyta i Jakub Choczewscy, tel. (12) 413 86 20, e-mail: jakub_choczewski@poczta.onet.pl Lublin*: ?'?? Elżbieta i Zbigniew Wróblewscy, tel. (81) 88457 11, e-mail: zbyszek.w@wp.pl Łódź*: Elżbieta i Jerzy Marcinkiewiczowie, tel. (42) 681 32 25, ;>i; e-mail: eijspotmal@wp.pl Olsztyn: Jagoda i Andrzej Krawczykowie, tel. (89) 52600 67, e-mail: jagakraw@wp.pl Opole*: o< Teresa i Tomasz Jurosowie, tel.(77) 46513 69, S e-mail: jtjuros@wp.pl Poznań*: Violetta i Marek Barszczewscy, tel. (61) 8760469, wJ e-mail: barszcze@icpnet.pl Przemyśl*: Jadwiga i Wiesław Solarzowie, tel. (16) 67012 22 Radom: Małgorzata i Janusz Moczydłowscy, tel. (48) 332 17 27, X' e-mail: unitop@tlen.pl ks. Artur Lach, tel. 0-602 879 662, e-mail: atlach@wp.pl Rzeszów*: Małgorzata i Adam Dudkowie, tel. (17) 857 89 35, e-mail: dudek.ad@wp.pl Szczecin: Jolanta i Andrzej Litwińscy tel. (91) 439 3819 Tarnobrzeg*: Irena i Jan Pieńczakowie, tel. (15) 822 62 09 Tarnów*: Maria i Lesław Mączarowscy, tel.(14) 624 04 29, e-mail: marmacz@poczta.onet.pl 227 Toruń*: Halina i Janusz Mazurkowie, tel.(56) 6543400, e-mail: jmz@astro.uni.torun.pl Warszawa*: Elżbieta i Piotr Ulatowscy, tel. (22) 617 43 56, kom. 0603 99 64 25, e-mail: elninjo1@wp.pl lub Bożena i Piotr Stańczykowie, tel. (22) 643 96 70, kom. 0 609 44 58 93, e-mail: stanbpm@polbox.com Włocławek (Kazimierz Biskupi): Urszula i Franciszek Kupczykowie, tel. (63) 245 0510, e-mail: kupczyk@wlkp.info.pl lub ks. Andrzej Pryba MSF, tel. 0-602 38 7916, ;»l e-mail: pryba@msf.opoka.org.pl Wrocław*: Alicja i Wiestaw Ściegienko, tel. (71) 373 7010, e-mail: biuro@wisport.com.pl Zielona Góra*: Wioletta i Andrzej Cepowscy, tel. 0 602 66 00 39, e-mail: acepowski@o2.pl ?-B lub Mariola i Piotr Narowscy, tel.(68) 453 77 40 j.,j e-mail: pionar@poczta.fm Ośrodki, które prowadzą Wieczory dla Zakochanych, oznaczono gwia- zdką*. W sytuacjach szczególnych można zwracać się do krajowych moderatorów Spotkań Małżeńskich: Irena i Jerzy Grzybowscy, tel. (22) 649 6614; e-mail: spotkmal@qdnet.pl http://www.mateusz.pl/goscie/spotkaniamalzenskie lub www.spotkaniamalzenskie.pl . ,,-y!: Telefon duszpasterza w każdym Ośrodku można uzyskać, dzwoniąc do osób przyjmujących zgłoszenia. Jerzy Grzybowski jest cenionym autorem wielu książek o tym, jak przygotować się do małżeństwa i, co ważniejsze, jak je przeżyć szczęś- liwie. Czerpiąc z doświadczeń wła- snego 30-1etniego małżeństwa uczy małżonków dialogu i otwartości. Tym razem z myślą o narzeczonych napisał książkę, która ma im ułatwić odpowiedź na pytanie: Czy jesteśmy zdolni podjąć ryzyko wspólnego życia? ISBN 83-72 9 H788372112"18384n www.wydawnictwom.pl