MICHAŁ LORENC Baśnie pani Justyny I LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1992 f Opracowanie graficzne AGNIESZKA LORENC ISBN 83-205-4402-5 © Copyright by Michał Lorenc Warszawa 1992 Druk: Drukarnia Kolejowa w Warszawie Oprawa: Spółdzielnia Pracy „Postęp" w Płońsku Zam. 1681 ROZDZIAŁ I Anioł i Diabeł ziedzic Konstanty Zawistowski był szalenie przystojny. Nosił się elegancko i z rezerwą, nigdy nie okazując zniecier- pliwienia trójce swoich małych dzieci. Z wąsami i z wyrazem bezbrzeżnego smutku, będącego wynikiem zmartwień prawdziwych i urojonych, było mu do twarzy, a twarz ta wyrażała przeważnie niewymowną melancholię. Od jakiegoś czasu, odkąd został sam, wychowywanie dzieci w odludnym dworku stało się jego niespodziewanym, uciążliwym udziałen. i, jak się to mówi, robił bokami. Toteż tego dnia, gdy wieczorem wszedł do sypialni zupełnie uśmiechnięty, dzieci były poważnie zaniepokojone. — Kochane moje — zaczął z namysłem — mam dla was nowinę... — Mama wraca! Mama wraca z ciepłych krajów! — ucieszyły się dzieci. Twarz pana Konstantego pokryła się szarym smutkiem i dopiero po chwili rozwiał nadzieje dzieci. — Nie — i kątem rękawa otarł spadającą łzę. — Nie, wasza biedna mama jeszcze nie wraca... - Dzieci żałośnie pomrukiwały. — Mam dla was nowinę. Jutro rano przybędzie do nas bona. Zamieszka tutaj i będzie się od tej pory całkowicie i wyłącznie zajmowała wami. Nauczy was rachunków, łaciny, francuskiego, przyrody, historii, geografii... krótko mówiąc, nie pamiętam czego jeszcze. Jest to osoba wymagająca i surowa, i proszę, byście mi nie przyniosły wstydu. A teraz żegnam was i dobranoc — pocałował w czoło dziesięcioletniego Antoniego; — dobranoc — dziewięcioletniego Józefa; — do- branoc — czteroletniego Jana. I wyszedł, zdmuchnąwszy przedtem świecę. Krzątał się jeszcze chwilę w pokoju stołowym, przykręcając lampom naftowym knoty, ale ubrany już był w strój nocny: długą białą koszulę, przyjemne bambosze i dyskretną szlafmycę z maleńkim pomponem. Sprawdził jeszcze zamki przy drzwiach i skierował się do swojej sypialni. Przy jego łóżku, na nocnym stoliku, stał portrecik niewiasty rzadkiej uro- dy. Pan Konstanty usiadł na łóżku, chwilę nad czymś dumał, po czym sięgnął po portrecik żony i pełen najczulszego smutku ucałował go delikatnie, a następnie odstawił na miejsce, położył się do łóżka i przykręcił lampę. 5 I nie wiadomo, czy to jakiś dźwięk wyrwał go ze snu, czy też wcale nie zdążył zasnąć, dość że usłyszał nagle przeraźliwy płacz swoich dziatek. Wyskoczył z łóżka, porwał ze ściany starą szablę dziadka i tłukąc w ciemności szkła i kopiąc przedmioty wpadł do pokoju dzieci, gotów stoczyć bój w ich obronie. Ale ruchu żadnego w ciemności nie wyczuł, zatem poświecił sobie lampą, odkręcając knot jedną ręką, a drugą szykując się do natarcia. Dzieci, zbite w gromadkę, stały w kąciku, tylko na chwilę przestały pła- kać, zaciekawione wyczynami taty. — Przebóg, co się tu stało?! — krzyknął pan Konstanty, szukając na twarzach dzieci śladów gwałtu. Dzieci milczały pochlipując, wreszcie Jan wyszeptał: — My się boimy królowej Bony. Z pana Konstantego uszło w jednej chwili powietrze. — Jak to boicie się królowej Bony?... — Boimy się. — No... nie ma czego się bać. Królowa Bona dawno nie żyje. Dzieci rozwrzeszczały się na dobre, a Antoni popłakiwał: — Ja zaraz mówiłem, że ona nie żyje... Oj, co to będzie, co to będzie?... Pan Konstanty, trochę zawstydzony, odstawił szablę, patrząc na nią z pewnym obrzydzeniem, i stanął na środku pokoju, odrobinę teatralnie, aby wzbudzić autorytet i uciszyć dzieci. Po chwili, gdy było już nieco spokoj- niej, zapytał: — Wiecie przecież, kochane dzieci, że zawsze będę was bronił. W pogodę czy w niepogodę, czy wiatry, czy burza, czy grom... Dzieci zbiły się w gromadkę i cichutko kwiliły. — Zatem pytam was, czemuż to boicie się naszej wielkiej królowej Bony? — Bo jutro przyjeżdża — wrzeszczały przerażone dzieci — i będzie nas uczyć historii, geografii, łaciny, przyrody i... buuu. Pan Konstanty, zbity z tropu, w lot zrozumiał swój błąd. — Ach, nie, źle się po prostu wyraziłem. Bona znaczy nauczycielka, wychowawczyni... no, jakby trochę ktoś z rodziny. Niania. Był piękny słoneczny ranek a beztroski śpiew ptaków niczym nie zapowia- dał nadciągającej burzy, która zjawiła się bryczką zaprzężoną w kłusaki. Dzieci ustawiły się przed domem w szeregu, według wzrostu i wieku, pan Zawistowski stał w progu z gościnną niedbałością, kucharka przycupnęła nieśmiało przy rogu domu, zaś ogrodnik, pan Franciszek, rzucił się otwierać drzwi bryczki, która właśnie zajechała przed ganek. Kiedy ogrodnik Franci- szek te nieszczęsne drzwi otworzył, wszystko się zaczęło. Pani Justyna, tak się nazywała owa dama, nawet nie zdążyła zbyt nakrzyczeć na wozaka za jego „rozklekotane pudło", bo ten zaciął czym prędzej konie, tak że pan Franciszek z trudem zdołał uratować bagaże damy. Dzieci %bite w gromadką słały w kąciku, tylko na chwilę przestały płakać zaciekawione wyczynami taty. Ta zaś powoli odwróciła się i zmierzyła surowym spojrzeniem zgromadzenie. Kącik jej ust zadrżał ironicznie, a usta wydały złowrogi pomruk. Dziedzic Zawistowski rzucił się z powitalnymi słowami do damy, fałszy- wie się przy tym uśmiechając. O mały włos zresztą fiknąłby kozła, ale pan Franciszek zdążył podać mu ramię, i tylko dzieci zachowały zimną krew, obserwując niewzruszenie całe to widowisko. Przy stole podczas obiadu także zachowały pełne rezerwy milczenie. Pan Konstanty w mroźnej ciszy brnął w zawiłą opowieść o okolicznych sadach pełnych rozmaitych owoców. — Jednakowoż miąższ śliw naturalnie cenię sobie nadzwyczaj dla jego szczególnych zalet smakowo-zapachowych. — „Czy wyrażam się dostatecznie kulturalnie?" — myślał gorączkowo. — Tutejsze sady słyną także z grusz... — Dziękuję, panie Zawistowski, ale niepotrzebne są tu żadne zawiłe wywody o sadownictwie — słowa pani Justyny były lodowate. - Pomówmy raczej o konkretach. Pańskie dzieci. Choć wychowane męską ręką, wcale, ale to wcale ręki tej na sobie nie czują. Jak można siadać do posiłku z tak brudnymi łapami?... Wstyd. I ja mam odrabiać pańskie zaległości? Od razu powinnam zmienić warunki umowy... — Tak... Naturalnie... — Ale wyobrażam sobie, że od dziś, od zaraz, wszystko musi się radykalnie zmienić. Czeka mnie tu bardzo ciężka praca. Nawiasem mówiąc, wywija pan przy jedzeniu sztućcami jak ułan szabelką. To nie jest dobry wzór do naśladowania. W każdym razie za porządki weźmiemy się od razu i proszę na mnie tak nie patrzeć. A teraz do rzeczy. Wstajemy rano skoro świt. Mycie, gimnastyka, śniadanie i na początek historia, ale jednocześnie też nauka pisania i czytania - do południa. W południe, bez względu na pogodę, spacer, a w czasie spaceru botanika i geografia. Po obiedzie leżakowanie i, proszę uważać, nauka kultury osobistej. W porze podwieczorku rachunki i francuski, następnie ćwiczenia fizyczne, a po kolacji czas wolny połączony z pożyteczną powtórką materiału. Mycie, pacierz i spać. Czy są jakieś pytania? - dama spojrzała surowo po twarzach. Nie było. — I jeszcze jedno. Muszę przyznać, że jestem przyjemnie zaskoczona smakiem tutejszych potraw. A wcale się tego nie spodziewałam, wszak tu jest istny kraj świata. Naczynia i sztućce, hm... nawet dosyć czyste. Ale zobaczy- my, co będzie dalej... Twarz pana Zawistowskiego wyglądała w tej chwili jak przekłuty balon i musiał zebrać całą siłę woli, by przywrócić jej zwykły, melancholijny wyraz. Kucharka Róża wraz z Franciszkiem omawiali w kuchni zadania na następ- ny dzień, gdy niespodziewanie wpadł pan Konstanty z rozpromienioną twarzą. — Chciałem powiedzieć, że pani Justyna była szalenie zadowolona z obia- du... hm... tylko z obiadu... I dlatego bardzo pani dziękuję, pani Różo. Dla nas zawsze była pani jakąś taką ostoją... — tu pan Konstanty do końca stracił rezon i chyłkiem wycofał się z kuchni. W tym czasie pani Justyna rozpakowywała podróżny kufer w swoim pokoju na poddaszu. Dzieci były przy tym obecne i każdą część garderoby, każdą najdrobniejszą rzecz odprowadzały do szafek ciekawym wzrokiem. Wreszcie pani Justyna nie wytrzymała napiętej ciszy. — Idźcie teraz do swojego pokoju, a ja zaraz do was zejdę i zaczniemy lekcję. Dzieci gęsiego, w milczeniu, opuściły pokój, a pani Justyna, stojąc w oknie, z dezaprobatą kiwała głową. Nauka pisania dobiegała końca. Wprawdzie dzieci milczeniem okazywały swoją całkowitą nieprzystępność i na umiarkowane pochwały pani Justyny nie reagowały wcale, ale wiadomo już było, że w sumie nie jest tak bardzo źle. Zadźwięczał dzwonek na kolację i pani Justyna zakończyła lekcję słowami: 8 — Tak więc pierwszą lekcję mamy już za sobą. Pójdziemy teraz na kolację, a po kolacji macie czas dla siebie. Z tym, że oczywiście jutro wszystko będzie inaczej. Dzisiaj nie było w ogóle gimnastyki, ale jestem dosyć zmęczona. A teraz myć ręce i do stołu. Kolacja upływała w napiętej ciszy. Pan Konstanty bardzo uważał na mani- pulacje sztućcami i pochłaniało go to w stopniu uniemożliwiającym jakąkol- wiek konwersację, poza tym każdy ruch ręką kontrolował dodatkowo ru- chem języka. W sumie z całego towarzystwa on był najbardziej stremowany. Szczęśliwie ciszę przerwała nareszcie gwałtowna awantura między Anto- nim i Janem o ostatni kawałek ciasta. Pan Konstanty nieco się otrząsnął i obserwując surową naganę we wzroku pani Justyny, zbierał siły do jakie- goś wywodu. Wreszcie rozpoczął: — Otóż istniał u nas zwyczaj, mianowicie opowiadałem dzieciom wieczo- rem, proszę wybaczyć, bajki... Takie rozmaite zmyślone historyjki... — Ja doskonale wiem, co to są bajki - przerwała zimno pani Justyna. — Tak... Ale kłopot w tym, że nie znam tych bajek zbyt wiele. Znam może pięć... — Cztery — przerwały dzieci — o żelaznym wilku, o wampirze na cmenta- rzu, o czarnych nogach, no i o upiornych grabiach - wyliczali wszyscy razem, a pan Konstanty najgłośniej. — Na miłość boską! — przestraszyła się pani Justyna. — A cóż to są za bajki? — O żelaznym wilku — rzucił hasło Józef i wszyscy wraz z tatą rozpoczęli chórem: - Była czarna, czarna noc i złowieszczo wyły psy. A w tej czarnej, czarnej nocy fruwały duchy huczące „uuu, uuu", a czarny, czarny z żelaza wilk węszył pośród trupów. Wiedźmy wołały: „my chcemy krwi", a strasz- ny diabli wąż... — Dość! - przerwała pani Justyna. — Aha! — zawołał domyślnie Jan. — Zna pani tę bajkę... — No właśnie - kontynuował pan Konstanty - opowiadałem im bajki te powszechnie znane i popularne. Ale niestety znam ich tylko pięć... — Cztery. — I każdą z tych bajek opowiedziałem im po kilka razy, sama pani była łaskawa zauważyć, znają każde słowo na pamięć. — W poniedziałek — wtrącił Józef— jest zawsze bajka o czarnych nogach, we wtorek — dzieci zaczęły mówić chórem — o żelaznym wilku, w środę o wampirze na cmentarzu, we czwartek o upiornych grabiach, w piątek — co rośnie na księżycu, w sobotę — co nie rośnie na księżycu, a w niedzielę rozmawiamy o mamie — uzupełnił Jan. — A co rośnie na księżycu? — zapytała pani Justyna, ot tak, by zagłuszyć nastała ciszę. — Na księżycu rosną królewskie karety, olbrzymie, całe ze złota - tłuma- czył pan Konstanty. — Śliwy są jak jabłka. Smakują jak jabłka i wyglądają na dodatek zupełnie jak jabłka. Jabłka natomiast odwrotnie, są zupełnie jak śli- wy. Małe, fioletowe, z pestką w środku. A poza tym są tam przestronne ogro- dy i rozległe pasaże, a także spora grupa Murzynów. Niespodziewanie gra muzyka, same wyłącznie walce wiedeńskie, i wszyscy tańczą jak zaczarowani... — I jest tam konik Garbusek — dorzucił Antoni. — Właśnie. Zresztą co tydzień widzimy co innego, a czasem, gdy księżyca nie widać, to znaczy, że Murzyni się uwzięli. Ot i wszystko. — No cóż, widzę, że i na polu bajek jest tu wiele do zrobienia. Ale dzisiaj jestem bardzo zmęczona i nie dam już rady - pani Justyna szykowała się do odejścia. — Proszę nam opowiedzieć, prosimy — wołały dzieci. I tama puściła. — Tak bardzo panią prosimy... — No dobrze — uległa pani Justyna - ale pod jednym warunkiem, że umyjecie się bardzo, bardzo dokładnie, a po drugie, że będziecie już wszystkie w łóżkach. Ogień na kominku w pokoju dzieci płonął wesoło, a pani Justyna, siedząc w wygodnym fotelu z robótką w ręku, rozpoczynała swoją opowieść. Drzwi były lekko uchylone, akurat na tyle, że pan Konstanty, siedząc w przyległym pokoju, mógł słuchać snutej opowieści. I słuchał. — Jest to bajka o dobrym i pracowitym młynarzu, Macieju Duńcu, i jego miłości do pięknej Natalii, przyszłej pani młynarzowej, i o tym, jak inny młynarz, zły i leniwy Dziurawiec, wszystko postanowił zniszczyć. — Rum, rum, rum, rum — kręciły się żarna w młynie, a wielkie koło chlastało z siłą wodę — chlap, chlap, chlap. — Młody młynarz, Maciej Duniec, który był dobry i pracowity, w pocie czoła taszczył wór za worem z kąta w kąt. Nagle przystanął przy oknie, spojrzał w niebo i powiedział sam do siebie wesoło: — Natalio, moja kochana, czy twój ojciec, skąpy dziedzic Kendracki, odda mi kiedy ciebie za żonę? Piękna Natalia zrywa w podskokach kwiatki na łące, opodal stoi pałac. Wtem Natalia staje i wzdycha: — Młynarzu Macieju, kocham cię bez pamięci, lecz czy ojciec mój, oszczędny dziedzic Kendracki, odda mnie tobie za żonę? Dziedzic Kendracki przerywa na chwilę liczenie złotych monet, które leżą na jego pałacowym biurku. — Nigdy — mówi i liczy dalej. — Zaraz, zaraz, chyba że dobry i pracowity młynarz Maciej spełni trzy warunki, jakie trzeba spełnić, by poślubić córkę mą, Natalię. W dole rzeki miał swój młyn zły i leniwy młynarz Dziurawiec, który zazdrościł Maciejowi wszystkiego i wprost go nienawidził. 10 Siedział sobie właśnie w swoim młynie, nic nie robił, tylko pluł naokoło i myślał, jak tu pokrzyżować plany młynarzowi Maciejowi, gdy wtem ktoś zapukał do drzwi. — A kogo to diabli niosą? — wrzasnął przez ramię Dziurawiec. — A strudzonego wędrowca — pada odpowiedź. — No to won stąd. — I dalej szelma myśli, jak tu życie dobremu Maciejowi zatruć i pokrzyżować. I spluwa naokoło. A tu po chwili znów pukanie do drzwi. — A kogo teraz diabli niosą? — woła zły Dziurawiec. — Jesteśmy biedne dzieciaczki, bez ojca, bez matki, daj nam kawałeczek chleba — słychać dziecinne wołanie zza drzwi. — A dalej mi jazda stąd, bo kija wezmę... — a zły jest, bo przy tym pukaniu nie sposób upilnować myśli, a dobremu Maciejowi wiedzie się dobrze gdzieś tu niedaleko. No i oczywiście znów pukanie, lecz Dziurawiec nie wytrzymał, porwał z komórki widły i biegnie rozeźlony na próg. Staje pod drzwiami i pyta się, niby to grzecznie: — Któż to taki puka puk, puk? — To ja, Anioł niebieski. Pomocy potrzebuję, skrzydło mi się złamało. Dziurawiec ciekawy był z natury, a Anioła w życiu na oczy nie widział, tak więc zajrzał przez szparkę, aby sobie przybysza dobrze obejrzeć, ale drzwi wcale nie miał zamiaru otwierać. Zajrzał i znieruchomiał, bo od Anioła jasność biła nadprzyrodzona, a tuż koło niego grała cudna muzyka. — O, psiakość — zaklął szpetnie pod nosem, a do Anioła rzecze tak: — Wi- dzi Anioł, sam tu jestem we młynie i nikogo nie wpuszczam, bo wszystko sami tylko złodzieje i łazęgi. - I dalej patrzy na Anioła. A Anioł był piękny. Miał długie białe loki do pasa, twarz nieziemskiej wprost urody, a na twarzy wyraz miłości i bólu. Ubrany w świetnie skrojony kremowy garnitur, niebieską koszulę, krawat, słowem - elegant. Tylko figurę miał jakby lekko przekrzywioną. — To może ja chwilę odpocznę tu na progu, bo skrzydło pod marynarką aż rwie mnie z bólu. Ale Dziurawiec dość się już napatrzył i nie w smak było mu anielskie towarzystwo. — A paszoł! — wrzasnął, otworzył drzwi i grzmotnął Anioła widłami. — A fruwać po niebie, zamiast porządnych ludzi straszyć, a wynocha stąd łazęgo, a sio, a sio! Anioł zasłaniał się jak mógł, wreszcie, zbolały, spuścił głowę i ruszył w dalszą drogę, w pokrzywionej od złamanego skrzydła marynarce. Dziurawiec zadowolony wraca na miejsce, rozsiada się wygodnie i znowu spluwa wokół. II No i co? Tego to już za wiele! — Pukanie... Zrywa się Dziurawiec, pędzi do drzwi i wtem staje oniemiały. Bo drzwi się same otworzyły, a do izby bez żadnego pytania wszedł osobnik w czar- nym garniturze, czarnych okularach, z teczką aktówką w ręku, a najciekaw- sze, że jeden trzewik miał zwyczajny, elegancki, skórzany, a drugi... Otóż to. Drugiego wcale nie było. Tylko z nogawki sztuczkowych, zresztą nie najlepiej skrojonych, spodni sterczało zwyczajne kopyto. „No tak, Diabeł" — pomyślał Dziurawiec. A przybysz na to: — Dzień dobry, dzień dobry kochanemu panu. Właśnie, właśnie, to kopyto... he, he, to nic, do wesela się zagoi. A może potrzebuje pan jakiejś rady? Parę dukatów złotych czyby się nie przydało? Albo komuś trzeba psikusa spłatać, sztuczkę? Wszystko do pańskiej dyspozycji. — Panie Diable, no z nieba mi pan spada... — Ślotała moje nazwisko - wtrącił rezolutnie Diabeł. — Panie Ślotała, czy zna pan dobrego i pracowitego Macieja Duńca, który mieszka za rzeką, dobrze mu się powodzi, kocha się w córce imć pana Kendrackiego, pannie Natalii, i szczęśliwy jest, bo wszyscy go szanują, i chyba wkrótce się ożeni?... — A tfy, a tfy — Diabeł pluł z obrzydzeniem na wszystkie strony. - A tfy. Nie wspominać mi o tym ladaco. A tfy. — Panie Diable, błagam na wszystko, żeby temu Maciejowi wyciąć sztuczkę, zaszkodzić jak najbardziej, no cokolwiek, cokolwiek. Diabeł prychał i pluł dobrą chwilę, a minę miał, jakby właśnie się najadł dziegciu, wreszcie z największą niechęcią położył teczkę na stole, wyjął z niej jakiś papier, dał gęsie pióro Dziurawcowi, mrucząc: — Proszę podpisać. — A cóż to jest? - spytał Dziurawiec. — A nic, taki formularz, jak by to powiedzieć, dotyczący pańskiego przyszłego miejsca pobytu. — I tylko tyle? - ucieszył się Dziurawiec. — Podpisuje pan? — Chyba nie ma atramentu. — Chwila... cóż, żal utoczyć krwi kropelkę? — i zadrapał Dziurawca w rękę tak, że pokazała się kropelka krwi. Dziurawiec z wahaniem umoczył pióro. — A czy to przypadkiem się nie zmaże? — E, nie ma obawy. Dziurawiec podpisał, a Diabeł zatarł ręce. — A więc panie Dziurawiec, ażeby nam się zamiar powiódł, musi pan być całkowicie mi posłuszny. A wówczas puścimy tego gałgana z tor- bami. 12 Dobry i pracowity młynarz Maciej stękał ciężko i ocierał obfity pot z czoła, taszcząc wór za worem z kąta w kąt. Wreszcie dla wytchnienia stanął w oknie i powiedział sam do siebie wesoło: —Natalio, moja kochana, czy twój ojciec, skąpy dziedzic Kendracki, odda mi kiedyś ciebie za żonę? Wtem ktoś do drzwi zapukał. — A kogóż to dobry Bóg prowadzi? - wesoło zawołał do drzwi i zaraz zaczął otwierać, zupełnie inaczej niż zły i leniwy Dziurawiec. — To ja, strudzony wędrowiec. — Wejdź, przyjacielu, odpocznij. — Dziękuję. — A czego jeszcze ci trzeba? — Kubek wody proszę. — Oto i on — chwacko zawołał Maciej. Wędrowiec wypił i radośnie podziękował: — Dziękuję, dobry młynarzu. Już odpocząłem i ruszam w dalszą dro- gę. — I zaraz ruszył. A Maciej łap za wór i dalej go taszczy, bardzo z wysiłku sapiąc. I znów puk, puk rozległo się w izbie. — A któż to taki? — zapytał wesoło. — To ja, Anioł ze złamanym skrzydłem — rozległ się głos Anioła zza drzwi. A w Macieja jakby piorun strzelił: — Zaraz, zaraz, co jest? Coś się nie zgadza... Teraz miały być sierotki! (Pani Justyna przetarła oczy. - Ach, rzeczywiście, że sierotki. Przepraszam.) Tak zatem znów Maciej niósł worek, gdy rozległo się pukanie do drzwi. — A któż to taki? - zapytał wesoło. — Jesteśmy biedne sierotki, bez ojca, bez matki. Daj nam kawałeczek chleba — słychać dziecinne wołanie zza drzwi. Wesoły młynarz otarł pot z czoła i ciężko dysząc ze zmęczenia, wpuścił sierotki do młyna, poczęstował chlebem, pożegnał dodając otuchy, i dalej taszczył ciężkie wory. A tu nagle słychać... co? Pukanie. — A kto to? - spytał młynarz dysząc z wysiłku, ale jednak wesoło. — To ja, Anioł niebieski. Pomocy potrzebuję, skrzydło mi się złamało. — Wejdź, Aniele. Znajdziesz u mnie gościnę i wyleczę twoją ranę — wysapał uroczyście Maciej. - Połóż się zaraz do łóżka i nic nie mów, tylko odpoczywaj, a ja przyrządzę ci zioła skuteczne na każdą udrękę. Anioł położył się od razu do wskazanego łóżka, widać strasznie był cierpiący, bo nawet nie rozluźnił krawata, a Maciej przyniósł mu zioła. Anioł pił chciwie, wreszcie odstawił kubek i pyta: — Czegóż potrzebujesz, Macieju, za twoje dobre serce, za twą gościnę? — Niczego nie potrzebuję. Prosty człowiek, jak ja, jest szczęśliwy, gdy może komuś pomóc. - Ale pomyśl, czy ci naprawdę czego nie trzeba? Maciej zamyślił się, potarł czoło i tak odpowiedział: - Mój dobry Aniele, kocham Natalię i nie wiem, czy skąpy dziedzic Kendracki odda mi ją za żonę. Jednak jeśli będę dobry i pracowity, to wszystkie moje marzenia się spełnią, bo tak mawiała mi mateńka moja wtedy, kiedy byłem małym chłopcem, hej. Spraw zatem, Aniele, abym był jeszcze lepszy i jeszcze pracowitszy. - Naprawdę, chcesz być jeszcze lepszy i jeszcze pracowitszy? - z niedo- wierzaniem i nutą lekkiego obrzydzenia spytał Anioł. - Chcę! — zapamiętale zawołał wesoły Maciej. Anioł westchnął, po czym rozłożył szeroko ręce, wyszeptał zaklęcie i w izbie zrobiło się jasno od błękitnej poświaty, która spłynęła na Macieja. Rozległy się dzwony, a Maciej z wewnętrznej dobroci rozpromienił się jak obraz w kościele, lecz nie zdążył się nawet specjalnie rozejrzeć po sobie, bo poczuł tak wielką i nieodpartą chęć do pracy, że aż rzucił się do swoich zajęć. I znów taszczył worki z kąta w kąt, tylko dwa razy szybciej. Stękał przy tym strasznie, a pot spływał mu po twarzy strumieniem. Strudzony Anioł zaś przewrócił się na drugi bok, przykrył kocem i zasnął. Skąpy dziedzic Kendracki w tym czasie liczył złote monety na pałacowym biurku. Za oknem widać było Natalię, jak w pląsach biega po łące, przystając co chwila i szepcząc: - Macieju mój ukochany, czy ojciec mój, oszczędny dziedzic Kendracki, odda mnie tobie za żonę?... Tymczasem do gabinetu dziedzica wszedł lokaj i powiedział: - Jaśnie panie. Przybył zły i leniwy młynarz Dziurawiec w towarzystwie tajemniczego osobnika o nazwisku Ślotała. Czy mam prosić? - Proś — zatarł ręce Kendracki i prędko schował złote monety do biurka. Do gabinetu w ukłonach i z fałszywymi uśmiechami weszli - jakoś tak lisio, ukradkiem - zły młynarz i Diabeł. - Witam szanownych panów, witam. Czemu mogę zawdzięczać zaszczyt tej wizyty? Ślotała najpierw się przedstawił: - Ślotała jestem - ukłonił się, mocno kulejąc, bo kopyto dla niepoznaki miał obwiązane gazetą. - Miło mi. A zatem słucham. - Jaśnie panie dziedzicu, przychodzę z prośbą o rękę pańskiej córki, Natalii - Dziurawiec walnął z grubej rury. - Nie da rady — uśmiechnął się dziedzic. — Ale, ale, chyba że ktoś zainteresowany spełniłby trzy warunki. Bo inaczej, to niestety nie da rady. - A jakie są te trzy warunki? - spytał Dziurawiec. 14 — To bardzo ciężkie warunki... - dziedzic robił trudności. — Słucham - zachęcił Diabeł. — Pierwszy warunek to... worek złota. W tej samej chwili Slotała otworzył teczkę i wydobył z niej spory, ciężki worek. — A oto złoto. Dziedzic nałożył okulary, pomału zajrzał do worka, zdumiony przetarł szkła, sprawdził próbę kruszcu, po czym z podziwem pokiwał głową. — No, no. — A jaki jest drugi warunek? — Drugi warunek? Otóż drugi warunek to jest także worek złota. I już na biurku, obok poprzedniego, stał następny worek złota. — Ha — zatarł ręce dziedzic. — Ale trzeci warunek jest, niestety, nie do spełnienia. Jest on zgoła inny od dwóch poprzednich i jest najtrudniejszy. — Mów, jaśnie panie — gorączkował się Dziurawiec. — Otóż trzeci warunek brzmi: dwa worki złota. I jak tu nie wierzyć w cuda, gdy oto na biurku dziedzica pokazały się zaraz dwa worki złota! Dziedzic sprawdził starannie zawartość obu worków, po czym padł w ramiona młynarza Dziurawca, „zięciu kochany" wołając. A Dziurawiec rozmazgaił się jak baba i, ocierając łzy, „tata, tata" mówił do dziedzica. Zaś Diabeł Ślotała, wzruszony rodzinną sceną, rękawem marynar- ki ocierał potoki łez płynące mu z oczu. Dziedzic podszedł do okna i zawołał: — Natalio, przyjdź tu do mnie zaraz. Natalia porwała bukiet kwiatów i po chwili z wiankiem na głowie tanecznie wpłynęła do gabinetu. — Natalio - przemówił uroczyście Kendracki - czy znasz złego i leniwego młynarza Dziurawca? — Znam — szepnęła nieśmiało Natalia. — Otóż wydaje mi się, że powinnaś wiedzieć, iż zgodziłem się oddać mu twoją rękę. Jestem bardzo szczęśliwy. — Ależ tato, mój tato, przecież ja skrycie kocham dobrego i pracowitego młynarza Macieja! Co robić, co robić? — Natalio, taka jest moja nieprzebłagana wola. A teraz podajcie sobie ręce na znak narzeczeństwa. Diabeł Ślotała, któremu serce się krajało na widok zdeptanej miłości Natalii do Macieja, starał się ją pocieszyć: — Proszę nie rozpaczać, panno Natalio, bardzo proszę. Zresztą zły i leniwy Dziurawiec to wprawdzie nicpoń i ladaco, niemniej to bardzo kulturalny i przyjemny człowiek. — I zaraz sam do siebie szepnął: — Ojej, co ja najlepszego nawyprawiałem. Ojejejej. Natalia, posłuszna wolLojca, podeszła do Dziurawca, otarłszy chusteczką łezkę z kącika oka. — Jeśli taka jest wola mojego taty... Cóż, jestem twoja - i smutno spuściła głowę. A Diabeł rozryczał się na całego. — Ogłaszam uroczyście — przemówił dziedzic — że jutro o tej porze odbędzie się ślub i wesele. Radujcie się - i objął narzeczonych serdecznym uściskiem. Anioł pocieszał Macieja, który siedział u siebie we młynie i biadolił. — Nie martw się, Macieju. A poza tym na świecie tyle jest innych pięknych kobiet. Wystarczy z domu wyjść i pchają się do ciebie ze wszystkich stron. I chude, i tłuste, blondynki i zezowate, brunetki i w okularach... - tu Anioł wyraźnie się rozmarzył. — Aniele - zezłościł się Maciej, nie mogąc przestać pracować — przy- jąłem cię do mojego domu, gościłem, opatrzyłem twoje złamane skrzydło. A teraz odpłać mi za to, bo z miłości, bólu i pracowitości uschnę jak kwiat majowy. — Nie załamuj rąk. Poza twoją zranioną miłością są i inne przecież rzeczy. Jesteś dobry i pracowity. To znaczy bardzo dobry i bardzo pracowity. Nic nie szkodzi, że jesteś biedny jak mysz kościelna... — Dziś... To już dziś ma się odbyć ślub i wesele Natalii z Dziurawcem — przerwał Maciej. — Ha, trudno. Trzeba, to trzeba. Mam pewien płan... Dziurawiec w swoim młynie stroił się do uroczystości ślubnej. Frak wyglądał na nim jak worek, jednak Dziurawiec bardzo był zadowolony ze swojego wyglądu. Czesząc włosy i smarując je brylantyną, zapytał lustra: — Lustereczko, powiedz, przecie, jestem najładniejszy w świecie? Lustro od razu pokazało wizerunek dobrego i pracowitego młynarza Macieja i zawołało dziarskim basem: — Piękny jesteś jak gwiazdka na niebie, lecz Maciej Duniec piękniejszy od ciebie. Dziurawiec wściekł się nie na żarty i rozbił lustro widłami, które stały tu od wczoraj. Gdy ostatnie odłamki szkła spadły z brzękiem na ziemię, ktoś zastukał do drzwi i zaraz do młyna weszli dwaj osobnicy, uwaga — Anioł i Diabeł razem, a Diabeł zaczął od progu: — Przedyskutowaliśmy z Aniołem całą tę sprawę i doszliśmy do porozu- mienia. Pan odstąpi od zamiaru małżeństwa z Natalią, a ja podrę cyrograf. — A to niby dlaczego? — zaperzył się Dziurawiec. — A to niby dlatego - odparł Diabeł — że to jest za grube świństwo. — Co? Anioł przekupił Diabła? - szydził Dziurawiec. 16 , — Nie, nic z tych rzeczy. Wprawdzie złośliwie przydepnął mi ogon - poskarżył się Diabeł - ale to nie ma związku... — Zgadzasz się pan czy nie? - groźnie zawołał Anioł. — Mowy nie ma — wrzasnął Dziurawiec. Na co Anioł z Diabłem jakby tylko czekali. Rzucili się na niego, już po chwili związali i zakneblowali. A do chałupy wpadł dobry i pracowity Maciej Duniec i prędko zaczął przebierać się w szaty Dziurawca. Panna młoda i dziedzic Kendracki, zniecierpliwieni, czekali przed kościo- łem i Natalia po raz któryś spojrzała na zegarek, gdy oto zza zakrętu wypadł młynarz Maciej, przebrany za Dziurawca, i przydrałował do zebranych. Po chwili zza zakrętu wyłonili się także Anioł i Diabeł. Wzajemnie się ponaglając, biegli co sił. — A przynajmniej dobrze go pan związał? - sapał Anioł. — Właśnie, że nie bardzo. Obaj stanęli na czatach tuż przy górce za kościołem, gdy tymczasem Natalia, płonąc z radości, witała się z Maciejem, bo od razu poznała, że to żaden Dziurawiec. A gdy wchodzili do kościoła, na zakręcie pokazał się prawdziwy Dziura- wiec w samej koszuli tylko, krzycząc z daleka coś strasznego. — Chorubcia — zaklął Diabeł — wszystko na nic. - Bez wahania sięgnął pod marynarkę i wyciągnął stamtąd pierwszorzędny karabin snaj perski z celowni- kiem typu Magnum 2000 i przypakował do Dziurawca: — „To za łazęgę" — mrucząc. Anioł dyplomatycznie zasłonił sobie oczy. A Dziurawiec od razu poczuł, że jest na innym świecie, bo gdy dopadł pary młodej, to nikt go w ogóle nie zauważył, mimo że szarpał wszystkich i tupał nogami. Na próżno. Orszak, nie zatrzymywany, wszedł do kościoła. Anioł tymczasem uścisnął dłoń Diabłu. — Tak zatem: jeden zero. Następnym razem ja panu pomogę i jakoś w sumie wyjdziemy na swoje. — Naturalnie, naturalnie... - cieszył się Diabeł. — Halo, panie Dziurawiec, na nas już pora do piekła. — I ruszył raźno, ciągnąc za sobą złorzeczącego Dziurawca. A Maciej z Natalią żyli długo i szczęśliwie. I to już cała bajka. Pani Justyna ucałowała po kolei wszystkie dzieci w czoło, zdmuchnęła świecę, powiedziała „dobranoc" i poszła do siebie do pokoju na górę. Pan Konstanty stał jeszcze chwilę zasłuchany w uciekającą baśń, wreszcie ruszył do sypialni, a jego twarz wyrażała wzruszenie. I tak oto skończył się pierwszy rozdział tej dziwnej historii. i Baśnie pani... ROZDZIAŁ II yło parne popołudnie, kiedy pan Zawistowski w swoim przerobionym ze stajni laboratorium dosypywał lub odsypy- wał chemikalium z naczynia do pudła. Ubrany był w biały kitel, na nosie miał okulary, a na rękach specjalne rękawicz- ki. Zmierzył coś jeszcze menzurką, po czym przyłożył płomień świecy do palnika. Pani Justyna kończyła właśnie lekcję śpiewu z dziećmi, gdy powietrzem pełnym gęgania gęsi i świergotu ptaków wstrząsnęła straszliwa eksplozja. Traf chciał, że wszyscy przed chwilą patrzyli przez okno na stajnię, lecz te- raz niestety nie było już okna, ale także i stajni nie było, a jeśli nawet była, to ginęła w kłębach gęstego dymu, z którego po chwili jak lunatyk, w po- palonym fartuchu, z czarną twarzą i dymiącą czapką, wyłonił się pan Za- wistowski. Wszyscy rzucili się do niego. — Czy pan nie ranien? — pytała pani Justyna, podtrzymując go za rękę. — Nie wiem... chyba wszystko mam całe... Tylko doświadczenie diabli mi wzięli. Nie poddam się tak łatwo — mruczał zamroczony. Dzieci czepiały się jego ubrania i wszyscy razem zaprowadzili go na sofę w pokoju stołowym, gdzie już po chwili była i kucharka Róża, i ogrodnik, pan Franciszek. Gdy wszyscy z troską stanęli nad dziedzicem, pani Róża załamała ręce: — Mnie nie chodzi, niech Bóg broni, o stajnię, ale o zdrowie, panie dziedzicu, zdrowia pan nie wynajdzie... A cóż pan tym razem zamierzał wynaleźć? Pan Konstanty z trwogą spojrzał na panią Justynę i zaparł się w sobie, bo twarz jej wyrażała surową naganę. Dzieci zaś troskliwie wycierały mu twarz mokrymi ściereczkami. — Co pan tam wyprawiał? - surowo powtórzyła pani Justyna. — Ech, takie tam — jąkał się dziedzic. — Cieszę się — zagrzmiała nagle pani Justyna — że nareszcie zebraliśmy się tu wszyscy. Drogi panie, przejrzałam pańskie księgi rachunkowe. Pan sobie 18 chyba zdaje sprawę, że jest prawie zrujnowany. A więc, panie Zawistowski, proszę, aby pan niezwłocznie oddał wszystkie sprawy rachunkowe i finanso- we w moje ręce, bo inaczej natychmiast się pakuję. — Naturalnie — wyszeptał pan Konstanty, który dyplomatycznie poczuł się gorzej. — Tak zatem dzisiejszy dzień spędzi pan w łóżku. Poślemy po lekarza, który postanowi, czy jest pan zdrów, czy chory. A teraz niech wreszcie pan wydusi z siebie — pani Justyna nie dawała za wygraną — co to była za eksplozja? Pan dziedzic zmarszczył się, a zwięzłej odpowiedzi udzieliły dzieci. — Tato pracuje nad antyfluorozą — wyjaśniły. — A cóż to jest? — zdumiała się pani Justyna. — Jest to specjalny preparat, który przywraca osobom niewidzialnym normalną widzialność — bąknął dziedzic. — Ha, ha, ha — zaśmiała się pani Justyna — bardzo to zabawne, ale, niestety, niemożliwe. Wszyscy spojrzeli po sobie porozumiewawczo, jednak nikt z panią Justyną nie wdawał się w polemikę. — A więc — kończyła bona — pan Franciszek pojedzie po doktora, pani Róża przyrządzi kolację, a ja zajmę się porządkowaniem tego, co zostało po stajni. Dzieci niech biegają po ogrodzie i proszę, aby cały czas były w zasięgu mojego wzroku. Odmarsz. To i owo jednak ocalało ze stajni i w zasadzie, gdy kurz opadł, wyłonił się spod niego widok o tyle odmienny, że pozbawiony całkowicie szyb. I były to pierwsze straty, jakie pani Justyna zaobserwowała podczas wstępnych, pobieżnych i zewnętrznych oględzin. Następnie weszła do stajni i ze zdumieniem stwierdziła obecność doskonale wyposażonej pracowni alche- micznej. Były tu, cudem ocalałe, szkła laboratoryjne i rozmaite aorty, menzurki, akwaria, osobliwe mosiężne naczynia, a wreszcie - atrybuty alchemii — kościotrupy, mapy, wypchana sowa, globus, tajemnicze rupiecie i wielki księgozbiór. Justyna wszystko oglądała z ogromnym zaciekawieniem, a na koniec podniosła z ziemi flakonik z tajemniczą, syczącą substancją koloru zielonego. Odkręciła korek i powąchała. Woń była czarująca. Pani Justyna wzięła kropelkę tylko tak, dla spróbowania, na koniec języka. I w tej chwili znikła. A w powietrzu widniał zaczarowany flakonik, który zaraz też pożeglował w kierunku domu. Dziedzic Zawistowski leżał na łóżku zapatrzony w drzwi i widok sunące- go w jego kierunku samotnego flakonika przyprawił go o zatroskanie, które zaraz odmalowało się na jego twarzy. — To na pewno pani, pani Justyno? — A czy od tej eksplozji stracił pan zdolność rozpoznawania ludzi? — rozległ się ironiczny głos pani Justyny. - Właśnie przynoszę ten flakonik z pańskiej, hę, pracowni, bo zdaje mi się, że ta osobliwa ciecz może spełniać funkcję całkiem niezłych perfum. — Zapewne, zapewne, pani Justyno... — mruczał zmartwiony pan Zawis- towski. — Właśnie wrócił pan Franciszek z informacją, że doktor jest u chorego, więc nie przyjdzie... — Ale i tak pan poleży. — Nie w tym rzecz, łaskawa pani. Chodzi mi o to, że bardzo mnie głowa boli i chciałbym zostać sam — dziedzic opadł bezsilnie na poduszki. Zaś niewidoczna pani Justyna żachnęła się: — Nie myślałam, że swoim towarzystwem pana męczę. Zechce pan wy- baczyć. — I flakonik pożeglował w kierunku schodów, ale zaraz zawró- cił. — A gdzie mam odstawić tę ciecz? — Ależ nie. Proszę ją mieć cały czas przy sobie. Koniecznie — nalegał dziedzic — to stokrotnie wzmacnia efekt czaru tego pięknego zapachu... — Skoro pan tak uważa... - chłodno odparła pani Justyna i flakonik powędrował w górę schodami. Odkręciła korek i powąchała. Woń była czarująca. Gdy tylko pan Zawistowski uznał, że jest sam w pokoju, natychmiast zerwał się z łóżka i popędził do kuchni, gdzie zastał pana Franciszka i panią Różę przyrządzających kolację. — Panie Franciszku — dziedzic był przejęty — pani Justyna zniknęła. — Ojejej! - zmartwił się pan Franciszek. - Co też pan mówi? Wypiła zielony preparat? — Właśnie — dziedzic poskrobał się po głowie. — Moje badania nad antyfluorozą są już wprawdzie bardzo zaawansowane, ale wciąż nie mogę postawić kropki. Oznacza to, że wciąż nie mogę utrafić z tą substancją, która przywraca człowiekowi widzialność... A słowo daję, gdyby nie ten wybuch, byłbym o krok. Teraz obawiam się, że będziemy mieli tutaj niewidzialną nianię. Czy pan sobie wyobraża, co to by była za awantura, gdyby jej powiedzieć, że jest niewidzialna? Trzeba uprzedzić dzieci, by udawały, że cały czas postrzegają jej obecność. Nosi w ręku fiolkę z antyfluorescencją, po tym ją można poznać. Tymczasem ja pędzę do stajni pracować. Mój Boże, to może potrwać ładny kawał czasu. - Pan dziedzic chyłkiem ruszył przez podwórze do stajni, Franciszek zaś poszedł uprzedzić dzieci. Przy kolacji siedziały dzieci, dziedzic i niewidzialna pani Justyna, której obecność dawała się wytłumaczyć jedynie ruchem samotnych sztućców w po- wietrzu i dziwnym znikaniem z nich jadła. Panowała atmosfera wymuszona. — Co panu przyszło do głowy, żeby dzieciom naopowiadać — karciła pana Konstantego niewidzialna bona — jakieś koszałki-opałki o antyfluorozie. Proszę zapamiętać, że nie wolno tych młodych główek zaśmiecać jakimiś głupstwami, które niewiele mają związku z prawdą. Niewidzialność — hm... Ale, ale, dlaczego pan mi dzisiaj w ogóle nie patrzy w oczy, tylko gdzieś na brodę?... No właśnie, teraz już lepiej. — Bo ma pani kropeczkę właśnie na brodzie... chyba okruszek — zimno oświadczył Józef. — Ach... doprawdy? Pójdę do lusterka... Przepraszam państwa. — Nic, nic, już nie ma, już dawno tego nie ma — krzyczeli wszyscy. — Na pewno? — Już dawno zeszło, nie ma, nie ma od dawna. Na pewno. Lepiej proszę nam opowiedzieć nową bajkę. — Opowiem, oczywiście, ale po kolacji, kiedy będziecie już wszyscy w łóżkach. — A co nam dzisiaj pani opowie? - dopytywały się dzieci. — Jest to oczywiście tajemnica, ale zdradzę wam tylko tyle, że opowiem dzisiaj o niejakim Madeju. Pan Franciszek z panią Różą i z panem dziedzicem pracowali pilnie w stajni. Każde z nich coś mieszało, dosypywało, odsypywało, ktoś co chwila 21 rzucał fachową uwagę. Wreszcie pan Zawistowski zebrał trzy probówki, wlał zawartość do dużej menzurki, spróbował i zaraz zrobił się całkiem pomarań- czowy. — To chyba znowu nie to. Ale niech pan sobie zawiąże oczy, panie Franciszku. Pan Franciszek zawiązał fularem. — I jak, widzi mnie pan? — Niestety. — No właśnie. Ale najgorsze, że my tu pracujemy w pocie czoła, a tam przepada nam jakaś nowa, piękna bajka. — Dzieci na pewno nam jutro powtórzą — pocieszał się pan Fran- ciszek. — Ale przecież, chwileczkę - przypomniała sobie pani Róża — a co jest ze wszystkowizorem? Zawsze jak pan dziedzic coś wynajdzie, to się potem latami wala po strychu. I aubiowit, i zmniejszacz, i zwiększacz, i odlegadło, i gwiezdne promienie, a wszystkowizor na pewno widziałam wczoraj w lamusie. Pójdę przynieść. — Świetny pomysł — zapalił się pan Franciszek — aby tylko ta bajka za- nadto od pracy nas nie odciągnęła, bo boję się, że trzeba będzie użyć gwiezdnych promieni na panią Justynę. — Jak to? — zmartwiła się pani Róża. — Tak po prostu wyemitować ją w kosmos? Bez pytania? Ha, trudno, będzie, co będzie. Taka znowu samotna w tym kosmosie nie będzie. Przecież rok temu wyemitował pan kozę. A właśnie, co z moją kozą? — Pani Różo — dziedzic był zbity z tropu - tyle razy pani już pytała o tę kozę; jutro na pewno wezmę się do roboty. — Chyba lepiej pójdę po wszystkowizor - westchnęła pani Róża i lekko urażona wyszła z pracowni. Tym razem pan Franciszek zażył nowej mikstury i nieznacznie falującym ruchem uniósł się pod sufit. — Ojej! — biadolili obaj panowie. - Znowu wyszła nam fruwakstura. Przecież to nam do niczego niepotrzebne... — Rzucam panu odtrutkę — dziedzic zgrabnie podrzucił jakieś czerwone pudełeczko i w chwili gdy pan Franciszek je złapał, spadł jak kamień w dół, z wielkim hałasem i wrzaskiem. Gdy podnosił się z ziemi, do pracowni weszła pani Róża niosąc niewielką skrzynkę. Postawiła ją przy ścianie i nakręciła sprężynę. Na dziwacznym ekranie pojawił się jeździec na koniu z narodowymi symbolami, a po chwili inni i rozgorzała walka. — To znowu jakieś bójki, nie mam do tego zdrowia. Furt i powstanie - niechętnie powiedział pan Konstanty. — Nastawiła pani na dużą odległość. A ja chciałem tu, dwadzieścia kroków od nas. O, już widać — dziedzic 22 wyostrzył obraz i jak gdyby przez ścianę wniknął do wnętrza bawialni dzie- ci. — Jest — uradował się — właśnie zaczyna się bajka. W pokoju dzieci widać było, jak szydełkowa robótka wykonuje się sama w powietrzu, znacząc tym samym miejsce, w którym siedziała pani Justyna. A dzieci z zapartym tchem śledziły rozwój przędzy. — Jest to prosta opowieść o wędrownym dziadzie — rozpoczęła pani Justyna — a więc słuchajcie. Traktem wiejskim szedł wędrowiec. Ani był stary, ani młody. Ubrany w dziadowski płaszcz, u boku miał torbę wędrowną, taką, jaką zawsze przy sobie noszą wędrowcy, na nogach miał znoszone buty, w ręku sękaty kij, a na głowie czapkę z piórem pawia. Tego dnia pogoda była fatalna — dął wiatr, zacinał deszcz i nic nie zapowiadało zmiany. Wędrowiec był przemoczony i gdy przechodził przez most na rzece, przystanął i sam do siebie powiedział tak: — Jakem stary dziad, dłużej znieść tego nie mogę. Dzień — leje, noc - też leje, drugi dzieńMeje i duje, noc — takoż duje i leje. Odpocznę tu chwilę pod mostem, tam przynajmniej jest sucho, a przy okazji posilę się skibką chleba i gomółką sera. Jak postanowił, tak zrobił. Zszedł pod most i zaczął się posilać. A gdy kończył kroić chleb, spośród szumu padającego deszczu wyłowił jakiś tajemniczy dźwięk. Dobiegający skąd? Prosto z rzecznego nurtu. Spojrzał więc dziad w tę stronę i zaraz zbaraniał, bo w nurcie rzeki ujrzał nieziem- skiej urody niewiastę o długich, pięknych, zielonych włosach i pięknych, również zielonych, oczach. „Topielica" — pomyślał w pierwszej chwili, lecz pomysł ten był całkowicie niewłaściwy, bo dziewczę uśmiechnęło się do dziada najpiękniejszym z nieziemskich uśmiechów. — A niby kim pani jest? — dziad pełen był najczarniejszych przeczuć. — Jestem rusałką — śpiewnie, ale trochę wodniście odparła rusałka. — A czego ty ode mnie chcesz, potworo? — dziad był nieufny, przesądny i postanowił z przypadkowo poznaną kobietą w bliższe konszachty się nie wdawać. (Zapomniałam powiedzieć, że już trzy razy się przeżegnał). — Niczego wcale nie chcę — żachnęła się rusałka — a jak ktoś jest dla niewiast ordynarny gbur, niech idzie w swoją stronę. Machnął dziad ręką z niechęcią i ruszył w swoją stronę, mrucząc: „Żegnaj, żegnaj". — A żegnaj, żegnaj — odpowiedziała obrażona rusałka, ale jego już dawno nie było widać. — I to cała bajka, wszystko. Dobranoc, drogie dzieci. — Fiuuuu! — gwizdnął Jan. - To chyba nie może być koniec bajki? — A właśnie że może — robótka pani Justyny chowała się już do kosza. 23 - Ale nie wszystko chyba zostało powiedziane? - protestowały dzieci. - Wszystko - ucięła pani Justyna. Tymczasem pan Zawistowski wynalazł niechcący pomniejszacz i zagubio- ny na dnie probówki, zupełnie nagi, bezsilnie wołał ratunku. Nikt go jednak nie słyszał. — Panie Franciszku - pani Róża z roztargnieniem mieszała jakąś ciecz. - Pan Zawistowski zniknął. O, tu nawet leży jego ubranie. — Tak. Właśnie obawiam się, że wynaleźliśmy zmniejszacz. Przeszukali razem podłogę i stół i wreszcie na dnie probówki, za pomocą szkła powiększającego, odnaleźli zgubę. — Czy mamy zwiększacz? - zastanawiał się strapiony pan Franciszek. — Jest - pani Róża wlała jakiś płyn do menzurki z dziedzicem, ten zaś zrobił się w okamgnieniu o dwa numery za duży. Ubranie, które natychmiast na siebie włożył, wyglądało jak zdjęte z krasnoludka. — Prędko, prędko, szkoda czasu na drobiazgi - zahuczał z góry. - Jeśli pani Justyna zorientuje się, że jest niewidzialna... to będzie istne piekło. Natomiast dzieci kategorycznie odmówiły spania bez bajki i pani Justyna poddała się. — Ojejej! Naprawdę trudno z wami wytrzymać. Istotnie, trochę tu poprze- kręcałam z tym wędrowcem, a zatem zacznijmy jeszcze raz. — Koniecznie jeszcze raz - ucieszyła się rusałka, wynurzając głowę z odmętów rzeki. — Takie gbury nie występują w bajkach. — I ja też jeszcze raz? — zapytał jakby sam siebie strudzony wędrowiec, ten sam, który był gburowaty dla rusałki. — No dobrze. Możemy zacząć od nowa, ale ja się nie zgadzam na takie warunki pracy. Wciąż duje i leje. Proszę mi natychmiast wypogodzić niebo i zapewnić słońce. Natychmiast rozwiały się chmury i wyjrzało słońce. Jednak wędrowiec w dalszym ciągu stał niepocieszony. — A ubranie? - zawołał żałośnie w przestrzeń do nikogo, ale oczywiście do pani Justyny. Ta chrząknęła zniecierpliwiona. — Wszystko mokre. Ja mam reumatyzm — żalił się wędrowiec. — No już dobrze — westchnęła pani Justyna. I ubranie na wędrowcu wyschło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niestety, wyraz marudnego niezadowolenia nie ustępował z jego twarzy. — Tak, teraz powinienem iść pod most posilić się skibką chleba i gomółką sera. O właśnie, bo ktoś mi w tym czasie zajumał gomółkę sera. Skibka chleba jest, a sera nie ma. M — Ja tego nie zniosę — mruknęła pani Justyna. — Mam dość tego dziada. Więc zacznę jeszcze raz. Traktem leśnym szła dziewczynka, a nie żaden wędrowiec. Normalnie, dziewczynka ośmioletnia, i śpiewała piosenkę. I wszystko byłoby pięknie, tylko pani Justyna zmieniając starego wędrow- ca w małą dziewczynkę, zapomniała zmienić jej głos. Mała dziewczynka śpiewała basem starego wędrowca i już nic nie można było poradzić, więc starała się śpiewać falsetem: Jestem małą dziewczynką, przede mną świata równina. Posilę się chleba kruszynką, popiję wiadrem wina... - dokończyła basem. — Lepiej mi się było starym wędrowcem, niż małą dziewczynką. Teraz mam takie krótkie nóżki i cały czas chce mi się do lalek. Dziewczynka ruszyła pod most. — Posilę się chlebkiem i serkiem, a przy okazji niespodziewanie spotkam rusałkę. Rusałka czekała w wyznaczonym miejscu i widząc dziewczynkę, a nie wędrowca, wyraźnie się ucieszyła. — Ach, witaj, mała dziewczynko. Usiądź sobie i posil się w spokoju, a ja ci powiem, czego masz się wystrzegać w swej wędrówce. Całe szczęście, że jesteś małą, miłą dziewczynką, a nie tym gburowatym wędrowcem bardzo źle wychowanym. A zatem słuchaj: tam, gdzie widać głaz, droga skręca i rośnie drzewo życia. Kto zje jabłko z tego drzewa, będzie mądry, bogaty i zdrowy, albo też spełni się jego marzenie. Niestety, drzewa tego pilnuje okrutny zbój Madej, który wszystkich bije i wymyśla im. Słowem — nikomu jeszcze nie udało się skosztować owoców z drzewa życia. Jeśli tamtędy będziesz przechodzić, bardzo uważaj na zbója Madeja, bo zostanie z ciebie mokra plama. Idź już, bo gdy zapadnie zmrok, Madej na pewno cię pochwyci. Dziewczynka mruknęła coś pod nosem i ruszyła dalej drogą. Drzewo życia stało w promieniach nieziemskiej piękności. Rosły na nim niezliczone owoce życia, w podmuchach wiatru wygrywając cudne melodyj- ki. Zbój Madej, odziany w skórę, chodził wokół drzewa i wymachując wielką maczugą wesoło śpiewał sobie piosenkę: Piękna jest głowa rozbita, piękniejsza głowa urwana. Ach, cudny jest korpus bez lica, ach, moja mruczanko kochana, bang bang bang głowa leci, kic kic kic leci łeb, ha ha ha płaczą dzieci, hu hu hu taki ja człek. 25 A przy tym Madej tańczył ochoczo i gdy właśnie zaczynał drugą zwrotkę, spostrzegł idącą drogą dziewczynkę. — O, dzień dobry, dziewczynko — ucieszył się. — Chodź tu prędko, bo już dobrą godzinę nikomu nie zrobiłem krzywdy. Och, jak mi się już dłuży. Dziewczynka podeszła do Madeja i spytała niepewnie basem: — Czy pan, to aby nie Madej? Madej zbladł. — No tak. To ja. — A czy pan mi nie zrobi przypadkiem krzywdy? Ale Madejowi z litości już łzy z oczu płynęły potokiem. — Dziewczynko, och, czemuż ty mówisz basem jak jakiś stary wilk mor- ski? Och, bidulko! Nic ja ci nie zrobię, bo mnie staremu z żalu serce pęka. Jak można być taką cudną małą dziewczynką z takim, za pozwoleniem, głosem starego muła? Nic ja ci nie zrobię złego, bo najgorsze już ci wyrządzono. Oj ej ej! A teraz powiedz mi, dokąd idziesz i po co. Och, zaczekaj tu chwilę, bo właśnie nadjeżdża karawana kupców i muszę ich złupić, pobić i zwymy- ślać — i ruszył raźno i wesoło w kierunku nadjeżdżających właśnie wozów. W czasie gdy zza skały dobiegały straszliwe wycia, wołania o pomoc i okrzyki trwogi, dziewczynka z uwagą obejrzała kolorowe owoce drzewa życia. Owoce urzekały urodą, więc zerwała jeden i schowała sobie do kieszonki w fartuszku. A tymczasem wrzawa stopniowo umilkła, a zza skały wyszedł, taszcząc wór, Madej — zmęczony, ale szczęśliwy. — No i co, moja kruszynko? — przemówił do niej ciepło. — Powiedz mi, dokąd idziesz? Nie, nie, zaraz - tu Madej skrzywił się, zamyślił i tak trwał chwilę — już wiem, kochanie, najlepiej napisz mi to wszystko na kartce, a ja już sobie sam przeczytam. Po chwili rękopis był gotowy i Madej jął go odcyfrowywać. „Jestem małą dziewczynką. Mój tata kiedyś szedł traktem i napadli go zbójcy. Już go mieli złupić i obrabować, gdy zjawił się diabeł z cyrografem. Obiecał tatę ocalić. Tata podpisał i jest zgubiony. Idę po cyrograf do piekła. Nie masz trochę wina?" — Wina. Taaak... Biedna mała dziewczynko, wszystko rozumiem i podzi- wiam twoje dobre serce, ale gdy wejdziesz do piekła, to stamtąd na pewno nie wyjdziesz. To jest miejsce straszne. I wiedz, że życzę ci wszystkiego dobrego, lecz nie masz żadnych szans. Posłuchaj, mam do ciebie osobistą prośbę — Madej zmieszał się trochę, bo nigdy jeszcze nikogo o nic nie pro- sił. — Doszły mnie słuchy, że po śmierci trafię do piekła. Chciałbym się więc dowiedzieć, co diabły dla mnie szykują. Gdy tam będziesz, to wywiedz się. Jeśli ci się uda wrócić, opowiesz mi wszystko, a ja ci się wnet zrewanżuję. A teraz nie żegnaj się ze mną... znaczy, żegnaj się, tylko nic nie mów i ruszaj w swoją stronę. 26 Dziewczynka dygnęła grzecznie i rzeczywiście ruszyła w dalszą drogę. Madej zaś zajął się przeliczaniem pieniędzy z wora, jednak po chwili dobiegł go zza skały oddalający się straszny śpiew dziewczynki i Madej rozpaczliwie zawył, nie mogąc znieść udręki. W piekle było jak w piekle. Szary potężny budynek z portierem w hallu, z szyldem na drzwiach, z kurierami i z kioskiem z gazetami. Ludzie walili drzwiami i oknami, a portier pokazywał drogę, poprawiając co chwilę lampasy i czyszcząc ogonem niewidzialne pyłki na orderach. Gdy spostrzegł dziewczynkę, zaraz zadzwonił po straż. Po chwili zjawiło się trzech strażników i powiedli ją gdzieś na piętro. Inne diabły z teczkami i w garniturach przystawały ze zdumienia i z podziwem mamrotały: — A komuż to udało się takie dziecko do grzechów nakłonić? Na pewno będzie za to order... Przed gabinetem Boruty stała długa kolejka petentów, zaś jego sekretarka, czarownica, zmieniała właśnie zdjęcia w wiszącej przy wejściu gablocie. Jedno zdjęcie miało tytuł: „Boruta w sali narad", a drugie: „Boruta na Zjeździe". Boruta zresztą osobiście wyjrzał, by sprawdzić, jak prezentuje się na zdjęciach, a ponieważ bardzo był z wyniku zadowolony, zaraz wezwał dziewczynkę. — Ach, cóż za miły gość! Proszę do gabinetu. Co cię, moje dziecko, sprowadza w to okropne miejsce? — Mój tato właśnie... Boruta przeraził się nie na żarty i zatkał jej usta ręką. Niby po ojcowsku, ale tak naprawdę, powodowany paniką. — Wszystko wiem, wszystko rozumiem. I zaraz się dowiem, kto wystawił ten cyrograf. - Tu Boruta drugą ręką przycisnął interkom i zawarczał: — Natychmiast wezwać diabła, co podpisywał cyrograf z tatusiem małej dziewczynki. — I przymilnie zwrócił się do niej: — Wszystko załatwimy pozytywnie. Już ty się o nic nie martw. Zaraz nada się sprawie bieg urzędowy. Tylko cię o jedno, dziewczynko, proszę, ty nic nie mów. Wtem w gabinecie na fotelu pojawił się diabeł z papierem w ręku i z miej- sca zaczął się awanturować: — Wszystko było uczciwie. Wszystko podpisane bez przymusu, a zbójców na tatusia dziewczynki nie ja napuszczałem. Sami przyszli. — Podrzyj cyrograf! — wycedził przez zęby Boruta. — Ale ja chodziłem za tym miesiącami... — Milcz. Masz wykonać polecenie! - Boruta był wściekły. — Ależ, panie dyrektorze... — błagał diabeł. — Za karę spędzisz trzy dni w łożu Madeja. Koniec. — Nie!!! - wrzasnął strasznym głosem diabeł i znikł z fotela tak, jak się na nim pojawił. 27 — A cóż to jest łoże Madę ja? — zdołała wy dukać mała dziewczynka, zanim Boruta zatkał jej na powrót usta. — Ja ci wszystko pokażę, wszystko wyjaśnię, wszystko ci dam, tylko 0 jedno cię proszę, żebyś nic nie mówiła, o nic nie pytała. I nie śpiewaj. Proszę, chodźmy. Nie wiem, czy zniesiesz widok łoża, ale skoro chcesz, zaraz ci je pokażę. Diabeł, ten od cyrografu, przywiązany do łoża za ręce i nogi, skręcał się w mękach duchowych i jęczał z okropnego cierpienia. Łoże stało na środku przestronnej sali konferencyjnej, a prelegent czytał: — ...Dzięki rozległemu wdrażaniu nowatorskich rozwiązań w ostatnim czasie pogłębiliśmy optymalny wzrost wskaźników... — Nie!!! - zawył strasznym głosem diabeł. — ...Występujące w tym temacie przejściowe trudności są sukcesywnie niwelowane i pokonywane. Produkcja jako normatyw skali problematyki regionu jest istotnym wskaźnikiem na drodze osiągania kolejnych sukcesów. Nie dajmy się jednak uśpić. Kolejne czynniki opiniotwórcze i przeciwne domagają się zabezpieczenia stałości dogmatu jako takiego... — Nie! — wrzasnął ostatkiem sił diabeł i stracił przytomność. Mała dziewczynka zadrżała na myśl, że będzie musiała opisać to wszystko Madejowi. A zbój zdawał się na nią czekać. Gdy opuszczała bowiem gościnne mury piekła, stał tuż koło drzewa oparty na nieodłącznej maczudze i wesoło wypatrywał dziewczynki. — No i cóż to za kara, mała dziewczynko? Aha, nic nie mów. Tu jest kartka i pióro. Wszystko napisz. Ja to sobie później przeczytam, a teraz prędko polecę kogoś złupić. — I Madej ruszył w podskokach ku nadjeżdżają- cej karawanie kupców. Pod wieczór zbój usiadł z kartką pod drzewem, a w miarę jak czytał, twarz mu się wydłużała i wydłużała, i jął malować się na niej wyraz przeraźliwej trwogi: „Nieustanna konferencja. Dzień i noc, bez jednej chwili przerwy. «Produkcja jako normatyw skali problematyki»". — Ojej! — z jego piersi dobył się jęk. — Zniósłbym ja łamanie kołem, zniósł i smołę piekielną, zniósłbym i kąpiele w siarce, lecz tego nie znio- sę. — I twarz mu się całkiem zapadła. Milczał chwilę, wreszcie zapłakał szczerymi łzami. — Mała dziewczynko, dzięki tobie życie me od dziś się zmieni. Nie będę już łupił, mordował i kradł, jeno odkupię me grzechy. Ze wszystkich sił będę starał się tego dokonać, bo życie me jest stracone, gdy taki kres jego. Nikogo nawet już nie zwymyślam. A tobie przepowiadam bogactwo i szczęście. Ruszaj. Ledwo się dziewczynka oddaliła kawałek, Madej rzucił się na ziemię 1 jęczał, i płakał. 28 A mała dziewczynka, idąc traktem leśnym, przypomniała sobie niespodzie- wanie, że przecież ma przy sobie owoc życia. Wydobyła go zaraz z kieszonki fartuszka i szepnęła: — Spraw, święty owocu, cud — przywróć mi naturalne brzmienie głosu. Błagam. Coś brzęknęło w owocu, coś brzdęknęło i zamiast dziewczynki pojawił się dziad, ten sam, co na początku. — Ha, nareszcie — uradował się dziad i fiuuuu — cisnął owocem w las, najdalej jak mógł, żeby jak najszybciej zapomnieć o tej całej nieprzyjemnej historii — kończyła pani Justyna. Następnie ceremonialnie pożegnała się z dziećmi, całując je po kolei w czoło i mówiąc dobranoc. W chwili gdy wychodziła, do sypialni wpadł z wrzaskiem dziedzic Zawistowski, tuż za nim pani Róża, a na końcu pan Franciszek, również pohukując. Wszyscy troje byli pomalowani od stóp do głów kolorowymi farbami. Wrzeszcząc: „dzisiaj mamy piętnastego", „dzisiaj jest święto farby" - wylali na panią Justynę kilka wiader farby. I oto niespodziewanie wyłonił się, a właściwie uwypuklił, jej kształt i stojące dęba z oburzenia włosy. — Co państwo robicie? Moje nowe ubranie... — Jeszcze zielonej, więcej zielonej — darł się pan Franciszek. Dzieci zamurowało. Pani Róża chlusnęła zieloną farbą, a pan Zawistow- ski kończył właśnie swój, trochę niemrawy, indiański taniec. — Nareszcie coś widać — ucieszyły się dzieci. — Przecież dziś mamy właśnie święto farby. Czy nigdy pani o tym nie słyszała? — zapytał nieszczerze pan Zawistowski. — Prawdę mówiąc, nigdy — wyjąkała pani Justyna. — No właśnie. Tego dnia zawsze wszyscy się malujemy farbami. To oczywiste. A pani nigdy dotąd?... — Nie. Dotąd nigdy. — No cóż... Proszę się nie denerwować, to jest jednak doniosłe święto... — A cóż to jest za święto? Czy to na pamiątkę jakiegoś wydarzenia? Wszyscy się stropili, ale pan dziedzic desperacko ruszył z opowieścią o zdarzeniu, które dało początek ceremonii. — Oczywiście, że jest to na pamiątkę. Otóż kiedyś, wiele lat temu, chyba z środy na czwartek, byli tutaj w odwiedzinach nasi uroczy sąsiedzi, państwo Pospieszalscy. I proszę sobie wyobrazić — dziedzic wyraźnie nie umiał zmyślać. - ...Tak, proszę sobie wyobrazić, że pod koniec wizyty państwo Pospieszalscy się pożegnali i poszli. O, właśnie, i poszli. A potem jeszcze raz na chwilę wrócili, bo ona... ma się rozumieć, pani Pospieszalska, zapomniała parasolki. I na pamiątkę tego zdarzenia, u nas co roku, właśnie ze środy na czwartek... malujemy się farbami... 29 — Hm — mruknęła pani Justyna — bardzo to osobliwy zwyczaj. Ale teraz chciałabym już przywrócić sobie normalny wygląd... — Farba po jakimś czasie powinna się wykruszyć... - pan Zawistowski protekcjonalnie się uśmiechnął. — Jak to „wykruszyć"? — przeraziła się pani Justyna. — Niestety... nie mieliśmy innej farby... tylko tę kauczukową, niezmywal- ną. Pani to przecież zrozumi. — Zrozumie — poprawiła pani Justyna. — No, właśnie. Skoro pani to rozumi, to znakomicie. A wszystkim mówię dobranoc. Proszę nie chować urazy... Tu pan Zawistowski czym prędzej wycofał się z pokoju, a za nim w lekkim popłochu jego świta. — Mówi się: zrozumie! - wrzasnęła pani Justyna. — To doskonale, to doskonale. Bo taki mamy obyczaj. A tradycja to święta rzecz dla rodziny, dla całego narodu — darł się pan Zawistowski zza drzwi, by tylko nie dopuścić do głosu pani Justyny. — A w ogóle to przysłowia są mądrością narodów... Mydło-powidło! Gdy byli już bezpieczni w kuchni, pan Franciszek westchnął: — Parę dni będzie widoczna, a w tym czasie trzeba wynaleźć odczynnik na niewidzialność. Co się zaś tyczy farby - trzeba niestety panią Justynę zeskrobać. Ta farba niczym się nie zmywa. — Najważniejsze, że mamy trochę czasu. Nie martwmy się na zapas. Tymczasem rzeczywiście pora udać się na spoczynek. Z samego rana trzeba się wziąć do roboty. ROZDZIAŁ III Niebezpieczne malarstwo eżełi ktoś sądził, że pokoik pani Justyny był zwyczajnym, niewiel- kim pomieszczeniem, to się mylił, a tego dnia najbardziej zdumio- ny był pan Zawistowski, który złożył pani Justynie wizytę w związku z planowanymi zakupami. Kiedy stał przed drzwiami i długo zastanawiał się: zapukać czy uciec, zza drzwi dobiegł go rozkazujący głos: - Proszę wejść! Pan Zawistowski zachwiał się z przerażenia i tracąc równowagę wpadł do pokoju. Zamiast „dzień dobry" wyrwało mu się „ochhhhh...", bo oto niespodziewanie znalazł się w innym pokoju, w innym domu, w innym kraju, a być może i na innej planecie. Pokój pani Justyny ział wszechświatem wskutek porozwieszanej tu ogromnej ilości obrazów o najprzeróżniejszej, niebywałej, baśniowo-fantastycznej treści. Na pana Zawistowskiego patrzyły ze ścian kosmiczne smoki, potwory, strzygi, a także królowie, rycerze, zbóje Madeje, Janosiki, krótko mówiąc — całe towarzystwo zasiedlające bajki. Pani Justyna nie ukrywała radości, jaką sprawił jej wyraz bezgranicznego zdumienia i szacunku malujący się na twarzy dziedzica. — Może herbaty? — zapytała od niechcenia. — ...Tak... nie... proszę... — szepnął dziedzic i usiadł na najbliższym krześle, rozglądając się naokoło. — Miło mi, że nareszcie odwiedził pan mój skromny pokoik, bo wydaje mi się, że jest mi pan winien małe wyjaśnienie... Cóż, naturalnie jestem ogromnie wdzięczna za to, że znów mnie widać... W końcu mogłam zniknąć na wieki. Ale sądzę, że należą mi się przynajmniej przeprosiny. — Och, tak, naturalnie — jąkał się dziedzic - widzi pani, dotychczas nie miałem jakoś okazji... Ale proszę mi wierzyć, było mi nieswojo, gdy okazało się, że pani... że pani jest niewidoczna. W wynajdywanie odczynnika włożyłem wszystkie moje umiejętności i całą wiedzę. Proszę mi wierzyć, wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że znów możemy powitać panią wśród widzialnych... Skąd pani ma takie piękne płótna? I 31 Pani Justyna w odpowiedzi zrobiła tajemniczą minę i gestem sztukmistrza odsłoniła kotarę, która kryła nie dokończone płótno wyobrażające Wszech- mocnego Rycerza Zaleskiego, z orłem na piersiach, gwiazdą na hełmie, o twarzy wyrazistej i mężnej. Nie dokończony był tylko miecz i tarcza. — Pani Justyno — szepnął Zawistowski — a więc to wszystko pani sama?... — Owszem — skromnie odparła adeptka sztuki malarskiej — sama. Wtem uwagę pani Justyny przykuł jakiś ruchomy punkt przemieszczający się za oknem. — Miał pan, widzę, jakiegoś tajemniczego gościa? — zapytała, uważnie śledząc zjawisko. Pan Konstanty podszedł do okna i również spojrzał. — Nie, chyba nie... Z nikim się dzisiaj nie widziałem... Ale jednak ktoś nas odwiedzał... Dziwne... Drogą prowadzącą z dworku do wsi szedł, pośpiesznie się oddalając, mężczyzna w długiej szacie, z luźno opadającymi włosami i brodą. Z pew- nym trudem dźwigał sporych rozmiarów bal drewna, którego górę wieńczy- ła poprzeczna belka. — To prawdopodobnie ktoś z wioski — tłumaczył sobie na głos dziedzic. — Zapewne chodziło o deputat drewna opałowego... Swoją drogą dosyć dziwacznie ubrany... — tu dziedzic się zasępił. — Kogoś mi chyba przypo- mina... — Mnie także — westchnęła pani Justyna. — Ale wracając do mojej niewidzialności...- Trwało to równy tydzień. I cały czas trudno mi w to wszystko uwierzyć. A nad czym pan teraz pracuje? Pytam dla własnego bezpieczeństwa.. — Ach, nic takiego. Poszukiwałem właśnie dziś rano preparatu na mszyce. Mszyce zjadają mój sad, rozumie pani, a sad to podstawa naszej egzystencji... Ale pani, a zwłaszcza pani talenty... przecież nic nie wiedziałem, że na stryszku naszego domu powstają arcydzieła na miarę dziejową! — dziedzic wyrażał się z najwyższym szacunkiem. — Czy przedstawi mi pani wszystkie swoje prace? — tu pan Konstanty przybrał postawę, jaką uznał za najwłaściw- szą, słowem — wystudiowaną. — Jeżeli pan ma na to ochotę. Ale w zanadrzu szykuję niespodziankę. Otóż postanowiłam o wszystkich bohaterach moich obrazów opowiedzieć w przyszłości dzieciom bajki na dobranoc. Dla większego wrażenia zamie- rzam ilustrować moje opowieści tymi właśnie malunkami. Jest już, jak pan widzi, uwieczniony zbój Madej przed przemianą — pani Justyna pokazała portret Madeja, który dzierżąc maczugę stał pod rozłożystym drzewem życia. — A oto Anioł i Diabeł, którzy uratowali dobrego młynarza, następnie portret Janosika, o którym zamierzam opowiedzieć dzieciom wkrótce. Tutaj mamy Złotą Kaczkę, a tu Bazyliszka. — Bazyliszek stał tyłem do pana Zawistowskiego, ukrywając w mroku swe straszliwe oblicze. 32 Dalej, na innych portretach, widniały tłumy utopców, czarownic, król Popiel tuż obok Piasta Kołodzieja, Wanda z Niemcem, święta Kinga z Tatarami, a smok wawelski z Krakiem i z szewczykiem Dratewką zamy- kali korowód. — Natomiast tu właśnie kończę wizerunek słynnego rycerza Zaleskiego — tłumaczyła uroczyście autorka. — Rycerz Zaleski jest słynny dopiero w baj- kach, to znaczy w samych bajkach, czyli tam, gdzie się bajki dzieją. Mało jest, niestety, jeszcze znany szerokiej publiczności, a moc ma silniejszą od najczarniejszego smoka, od najbezduszniejszej wiedźmy, od całego stada diabłów i mocy piekielnych — głos pani Justyny, gdy mówiła te ciężkie wyrazy, przybrał tony uroczyste i surowe, tak że pana Zawistowskiego przeszył dreszcz. — Bardzo to wszystko piękne, pani Justyno, i cieszę się, że nadchodzące wieczory zapowiadają się tak urozmaicone. — Gdzieś z daleka rozległ się dzwonek. - A teraz proszę panią na dół, bo pani Róża właśnie alarmuje z obiadem. Przy stole czekali już wszyscy. Pani Róża niejasno okazała swoje znie- cierpliwienie, a gdy nalała zupę do talerzy, łypnęła figlarnie na dzieci i, co nie było w jej zwyczaju, poskarżyła się: — Dzieci buszowały w kuchni i... wymyły moje garnki... niestety wraz z ozdóbkami, z kwiatuszkami, ze wszystkimi ornamentami... — Nic podobnego — zaperzyli się chłopcy — nawet nie zaglądaliśmy do kuchni... — Ha, malunki - podchwycił dziedzic. — Czy państwo wiecie... to znaczy, czy wiecie, drogie dzieci, że pani Justyna... Och, proszę mi wybaczyć tę poufałość... Że właśnie obecna tu z nami pani jest wyjątkowo uzdolnioną malarką. Przed chwilą w jej pokoju odkryłem istne panoptikum postaci z baśni i legend... Powiadam wam - coś nadzwyczajnego. Madej jest jak żywy. — Bardzo chcielibyśmy to zobaczyć - ucieszyły się dzieci. - Mamy swoją wizję Madeja, ale ciekawi nas, jak pani go wyobraziła, bo... — ale Józef nie zdążył dokończyć. Do jadalni z rozwianymi włosami i z przerażeniem na twarzy wpadł pan Franciszek. — Panie dziedzicu! — krzyczał od progu. — Kradzież! Kradzież obrazów w biały dzień! W pana gabinecie! Ktoś skradł „Chrystusa" i „Bitwę pod Racławicami"! — Kto? Gdzie?! — dziedzic zerwał się z krzesła. — A tak! Niech pan pozwoli za mną! Wszyscy zapomnieli o zupie i ruszyli za panem Franciszkiem do gabine- tu. Czekał ich tam widok dziwaczny, ale niezupełnie zgodny ze słowami 33 3 Baśnie pani... Franciszka. Obrazy mianowicie wisiały na swoich miejscach, jednak ich treść uległa zmianie, można powiedzieć, zasadniczej. Nie było Chrystusa na samotnej Golgocie, a także Kościuszko z oddziałem kosynierów pozostawił po sobie jedynie wydeptaną trawę na skraju polany. — Ktoś przemalował obrazy — zdenerwował się pan Zawistowski. — Ale zaraz, tu był też portret mojego grubego wuja. - Wszyscy rozejrzeli się po ścianach. Obraz wisiał, lecz zamiast przodka widniał na nim jedynie fotel, na którym wuj niegdyś pozował, nawiasem mówiąc, fotel, o którym nikt dotychczas nie miał pojęcia. — Ale to są przecież jakieś żarty — dziedzic próbował się roześmiać, lecz jego głos zginął we wrzawie, która rozległa się nagle na podwórzu. Wszyscy rzucili się do okien. Przed domem stał Kościuszko, a wokół niego tłoczyli się kosynierzy. — Żołnierze! — huknął Kościuszko. — Kraj nasz w potrzebie! Ruszajmy! Ojczyzna woła! — I oddział karnie ruszył marszowym krokiem, równą kolumną. Najwyższe zdumienie mieszkańców dworu już po chwili ustąpiło miejsca spekulacjom, a gdy miarowy rytm kroków ucichł, odezwała się pani Róża: — Chyba nam się to wszystko śni. To przecież niemożliwe. — Oczywiście, że niemożliwe — odetchnęła z ulgą pani Justyna, jakby na przekór faktom. I tylko Franciszek surowo patrzył na pana Konstantego, wreszcie wydusił z siebie: — Jestem ogromnie ciekaw, nad czym pan ostatnio pracował, panie dziedzicu? — Jak to nad czym? - dziedzic nie rozumiał. - Ach, w pracowni... nic takiego, tylko wynalazłem proszek przeciw mszycom, nawiasem mówiąc, nawet go jeszcze nie wypróbowałem... To nie może mieć związku... — Nie może, ale ma. Ma pan przy sobie ten proszek? — Odrobinkę chyba tak — pan Konstanty wyjął z kieszeni buteleczkę z pomarańczowym proszkiem. — Tu jest próbka, a całą resztę mam w pra- cowni. — Proszę mi to dać — zadysponował Franciszek, po czym sięgnął po książkę „Botanika", otworzył na stronie zilustrowanej pięknym kolorowym motylem i posypał go odrobiną proszku. Motyl poruszył się, zatrzepotał skrzydełkami, a po chwili lekkiego szamotania odlepił od tła i cudownym, nierównym lotem wyfrunął przez okno. Zebrani spojrzeli po sobie z rosnącym zdumieniem. — A więc jednak — przemówił uroczyście ogrodnik — ten proszek ożywia obrazy. — I dlatego znikły kwiatki z moich garnków — wtrąciła rezolutnie Róża. — Ba, kwiatki. Proszę mi natychmiast powiedzieć - przerwała pani Jus- 34 tyna — proszę sobie przypomnieć, czy w domu gdzieś nie ma drugiego portretu Kościuszki. Zaraz się rozlegną wszędzie w kraju głosy, że jeden Kościuszko jest prawdziwy, a drugi fałszywy, i nieszczęście gotowe. Z jadalni niespodziewanie dobiegły podniesione głosy. — Ja sobie wypraszam. Wypraszam. Pan prawa nie masz! - ten głos zaciągał po kresowemu. — Jak nie mam, to nie mam - odparł drugi. - Taki los mój na tym chmurnym ziemi całunie. Taka rola w gniewu dziejów kostiumie. Tyś wieszcz, jam wieszcza cień jedynie. Gdy twoja jasność ludzi oślepi, moja wszechrzeczy widzialność prześwietli i zginie. — Ten mi jest światłem, kto światło przeczuwa, nie ten, co je głosi. To wiatr jeno. I zguba — zaciągało zza drzwi. — Co tam wisiało? — usiłował sobie przypomnieć Franciszek. — Jak to co? - oburzyła się pani Justyna. - Mickiewicz i Słowacki. Czy pan przypadkiem nie ma gdzieś Puszkina? — zaniepokoiła się po na- myśle. — Nie — wyjąkał pan Konstanty — Puszkina nie. Pani Justyna przejęła inicjatywę w swoje ręce. — Proszę sobie przypomnieć, czyje portrety są jeszcze w dworku — zwró- ciła się do Konstantego. Z dziedzińca doszedł przejmujący, a niczym nie usprawiedliwiony ryk słonia. — Rozumiem — z desperackim spokojem powiedziała Róża. — Na podwór- ku jest Hannibal ze swoimi słoniami. Wisiał w mojej sypialni. Wszystkie grządki są zdeptane. Gdy zebrani wyjrzeli przez okno, ze smutkiem przekonali się, że pani Róża ma rację. — Ciekawe, co nas jeszcze czeka? — zastanawiał się Franciszek. — I gdzie jest mój gruby dziadek? Róża przez chwilę nasłuchiwała nerwowo, wreszcie zerwała się i pobiegła do kuchni. Tymczasem słonie w orszaku Hannibala ruszyły przez aleję w ślad za oddziałami Kościuszki. A z jadalni cały czas dochodziły podniesione głosy rymowanej sprzeczki. — Spróbujmy sobie przypomnieć, kto jest jeszcze na obrazach — zapropo- nowała pani Justyna, lecz do pokoju właśnie wkroczyła czerwona z gniewu Róża, ciągnąc za sobą otyłego jegomościa. — Wyżarł wszystko ze spiżarki! — krzyczała. — Wszystko, najdrobniejsze okruszki, skaranie boskie. Wytargałam go za uszy, gdy zabierał się do zapasów na zimę, zdążył zjeść już wszystkie konfitury. Skruszony jegomość dreptał za panią Różą, wijąc się jak piskorz w że- laznym uścisku; na jego twarzy widniało poczucie wstydu zmieszane z roz- koszą. 35 — Ach, jakie pyszności — mruczał cicho pod nosem. — Tak mi przykro, szalenie mi przykro, ale państwo wybaczą, gdy doszły mnie te smakowite 2apachy z kuchni, po prostu nie mogłem się opanować... — Ależ to wuj Eustachy! - wykrzyknął pan Konstanty, rzucając się w ramiona przybysza. — Wuj właśnie zdaje się wyszedł z portretu? — Ach, Konstanty, moje dziecko, później ci wszystko szczegółowo wyjaś- nię. Oczywiście moje serce raduje się na widok siostrzeńca, tymczasem powiedz kochany, nie masz przy sobie jakiejś kanapki? — Niestety — zmieszał się dziedzic - akurat podano obiad w jadalni. Jest jednak pewna trudność, mianowicie tam... — Ach, pędzę do jadalni — uradował się wuj Eustachy, który ostatecznie oswobodził ucho z niewoli. — Ale tam właśnie ma miejsce drobna sprzeczka, nie chcemy przeszkadzać... — Ach, ja wszystkich pogodzę, wuj Eustachy zawsze wszystkich godził! Jak to mówią, gdy się naród spiera, jadło wpierw wyżera. — Ale — próbował oponować dziedzic — tam ma miejsce spór, jak by to powiedzieć, dziejowy. — Ha, każdy spór jest dziejowy, szczególnie w czasie obiadu... — wuj Eustachy rwał się do jadalni. — Ale tam jest Mickiewicz ze Słowackim — nie wytrzymała pani Justyna. — Dzieci — z pobłażaniem roześmiał się wuj — wam chyba głód się rzucił na rozsądek. — Wuju - dziedzic był czerwony ze wstydu — tam rzeczywiście Mickie- wicz... spiera się ze Słowackim. I to w zasadniczych kwestiach... — Co wy za androny pleciecie? — Wuj powodowany niestrudzoną żarłocz- nością rzucił się do jadalni, pokonał drzwi i stanął jak wryty. Adam Mickiewicz, kończąc właśnie wypowiadać swój rymowany argument, nie posiadał się z oburzenia. — Kto śmie przeszkadzać?! — ryknął na wuja Eustachego, który zrobił się nagle mały jak piłeczka. Słowacki zaś pokiwał głową i westchnął: — Gdy sprawy zasadnicze nas dzielą, to szczegółowe łączą. Cóż to za indywiduum? — Panowie pozwolą, że się przedstawię — wuj Eustachy zbierał się w so- bie. — W pierwszej chwili myślałem, że to jakaś maskarada, a teraz czuję, że jestem nieprawdopodobnie głodny — wuj Eustachy na miękkich nogach pod- szedł do stołu i zajrzał do dymiącej wazy. — Mój Boże! Toż to kartoflanka. Mickiewicz nagle stracił cały rezon, zmarszczył brwi i zbliżył się do wa- zy. Zajrzał do niej i zasępił się, ważąc coś przez chwilę w myślach. Przez ramię zajrzał mu Juliusz Słowacki i z przekąsem wycedził: — Moja mama na taką zupę zwykła mawiać: zalewajka. To jest po prostu zalewajka. 36 Mickiewiczem zatrzęsło. — Pan u psa chyba oczu pożyczał! - zaciągnął łamiącym się głosem. - Barszczyk! Biały barszczyk! Kropka. Kropka powiadam. Wuj Eustachy zaś, przełykając ślinę, nalał sobie ogromny talerz, postawił go przy wolnym nakryciu i gdy rozglądał się za łyżką, na krześle przed jego zupą zasiadł Mickiewicz. — A łyżka gdzie? — zaciągnął po kresowemu. Wuj Eustachy chcąc nie chcąc podał mu łyżkę, jednak wzroku od parującej wazy na wszelki wypadek nie odrywał. — Pragnę panu przypomnieć, że winien nam pan jesteś prezentację — skarcił go Słowacki, niedbale sięgając po chochlę i nalewając sobie ogromną porcję. ?Wuj Eustachy z bezgranicznym żalem żegnał spojrzeniem resztkę zupy wlewaną do talerza. — Nie ma sprawiedliwości na tym świecie — westchnął z bólem. — Święte słowa — podchwycił Mickiewicz. — A niepodległość? A ludów porywy? A żelazne kajdany rozbiorów? Mówiłem, że barszczyk — triumfalnie spojrzał na Słowackiego. — Skoro na Litwie na zalewajkę barszczyk wołają... Mistrzu, nie będę się spierał. W tym czasie wuj Eustachy żałośnie zajrzał do cukiernicy, wyciągnął z niej pulchnymi palcami główkę cukru i umieścił starannie w nienasyconej czeluści swych ust. — Nazywam się Eustachy Zawistowski - i obrażony, ostatecznie zamilkł, z bólem patrząc na znikającą zupę. Tymczasem w gabinecie trwała zażarta dyskusja. Franciszek zdenerwowa- ny przekonywał dziedzica: — Nie może mieć pan żadnych skrupułów, należy bezwzględnie sprawy uporządkować i osadzić wszystkich z powrotem w ramach. — Jestem absolutnie tego samego zdania - podchwyciła pani Justyna. — Przecież oni nie mogą tak wszyscy samopas... Dziedzic, niestety, był rozdarty jak sosnowy las. — No, powiedzcie państwo, czy to się tak godzi, bez pytania o zdanie, bez dania racji. Ja bym się tu nie wykłócał o Mickiewicza czy Słowackiego, ale wuj? Przecież jego życia nikt szczegółowo nie opisywał. Poeci, owszem, wszystko jest czarno na białym, kto, kiedy, gdzie. Wuja nikt nie opisywał, ani jego samego, ani jego życiorysu. Nawiasem mówiąc, wuj całe życie spędził w spiżarni, ba, nawet ten portret podobno powstał zupełnie przypadkowo, w chwili gdy wuj trawił między posiłkami. — Ależ ja wykluczam kategorycznie taką ewentualność — oburzyła się Róża. — On jest najzwyklejszym żarłokiem. Co innego Słowacki... Jaki on 37 ...ęajnytł do cukiernicy, wyciągnął % niej pulchnymi palcami główki cukru i umieścił starannie w nienasyconej czeluści swoich ust. jest subtelny, a jaki dobrze wychowany, poza tym ten wąsik... No, szalenie przystojny. — Mowy nie ma - zdenerwował się pan Franciszek - albo wszyscy, albo nikt. Proszę państwa, proszę, abyśmy nie robili żadnych wyjątków, szczegól- nie, że najbardziej obawiam się spotkania Hannibala z kosynierami Kościusz- ki. Proszę państwa, apeluję do rozsądku! — Ha — westchnął po chwili ciszy dziedzic - trudna rada. Ale, ale państwo na mnie patrzycie, jakbym ja miał tu pod ręką gotowy odczynnik na umieszczenie ich wszystkich z powrotem w ramach. A nic bardziej mylnego. Mam najwyżej nieudany środek przeciwko mszycom. — A zatem najwyższy czas, żeby poszedł pan do pracowni i zajął się tym odczynnikiem — w głosie Franciszka słychać było determinację. — Ale cóż to za rumor? Wszyscy jęli pilnie nasłuchiwać. Z głębi domu, gdzieś chyba z poddasza, rozległ się przeraźliwy ryk jakiegoś strasznego stworzenia. Pani Justyna pobladła. 38 — Panie Konstanty - wyszeptała zbielałymi wargami - to z mojego pokoju. Przecież tam są wszystkie te potwory — i przerażenie wykrzywiło jej twarz. — Dobry Boże — przeżegnał się pan Konstanty — teraz to już koniec. — Oprócz ryku z góry dobiegło straszliwe wycie. — A cóż to takiego? — zaniepokoił się Franciszek. — Proszek musiał już dotrzeć do mojego pokoju — tłumaczyła pani Justyna. — Zupełnie amatorsko, naprawdę, trudniłam się w chwilach wol- nych malarstwem. — Nic specjalnego. Ale namalowałam wszystkie znane mi potwory — zakończyła smutno. — A cóż to takiego? - wuj Eustachy na chwilę zapomniał o głodzie i zainteresował się wyciem dobiegającym z góry. Poeci zaś byli bez reszty pochłonięci zupą i tylko od czasu do czasu w milczeniu spoglądali na sufit. — Trzeba działać — zdecydował Franciszek. — Czy tych potworów jest dużo? — Niech policzę - namyśliła się pani Justyna - samych strzyg jest dwanaście, wilkołaki i wampiry — trzy, dwa smoki i kilka potworów, w tym zbój Madej. — A czy są także jakieś pozytywne postacie, powiedzmy, szewczyk Dratewka albo śpiący rycerze? — Jest Wanda, co nie chciała Niemca. Niemiec. Janosik, ale to trochę nie- zdara... Dalej jest jeszcze rycerz Zaleski, niestety bez miecza i bez tarczy... nie zdążyłam dokończyć. Obawiam się, że reszta zjedzona już przez ludojada. — I nikt więcej? — zmartwił się Franciszek. — Nikt. Ale rycerz Zaleski jest szalenie wszechstronny. Jeśli Niemiec mu pomoże, powinni ze wszystkimi zrobić porządek... — Nie ma czasu do stracenia — zdecydował Franciszek. — Trzeba pójść do Zaleskiego na górę i czym prędzej domalować mu magiczną tarczę i miecz. Inaczej po nas. — Ale kto pójdzie? - zasępiła się Róża. Pan Zawistowski niewiele myśląc porwał ze ściany swoją starą szablę i ruszył. — Tatusiu, pokaż im, co potrafisz! — ucieszyły się dzieci. — Panie Konstanty... — krzyknął za nim pobladły Franciszek. Jednak dziedzic był już na górze w pokoju, bo niespodziewanie podniósł się tam straszny rwetes. Wszyscy nasłuchiwali w napięciu, a po chwili na schodach rozległo się dudnienie i do gabinetu wpadł, taszcząc obraz rycerza, nieco poszarpany dziedzic. — Jeszcze nie wylazły do końca — sapał z przejęciem — część uwolniła już nogi, część ryje, ale jeszcze są w zasadzie uwięzione. Mamy akurat tyle czasu, by schować się w mojej pracowni. 39 I Gdy kończył mówić, z obrazu, który postawił pod ścianą, wyłonił się rycerz Zaleski. — Gdzie moja magiczna tarcza? - zagrzmiał. — A gdzie miecz? Bez nich jestem całkiem bezbronny! — Zaraz panu domaluję - rzuciła pani Justyna. - Ale tymczasem musimy schronić się w laboratorium. Gdy wszyscy ruszyli do laboratorium, pan Zawistowski stanął jak wryty. — Zapomniałem zabrać z góry farby... — Wszystko na nic — jęknęła pani Justyna. A Franciszek niespodziewanie rzucił się do stołowego. — Panie Eustachy - krzyknął - mam dla pana pierwszorzędny ser... — Czy ementaler? — zapytał, poetycko mrużąc oczy, wuj. — Tak. Otóż dostanie pan w nagrodę ten ser, jeśli przyniesie pan z góry, z pokoiku na lewo, farby i pędzel... — Już pędzę - radośnie ryknął wuj. - Jestem zawsze do usług. -1 pogalo- pował na górę. Tymczasem w pokoju na górze podniósł się już rzeczywiście straszliwy rwetes. Mickiewicz spojrzał znad zupy na Słowackiego. — Czy sądzi pan, że podadzą drugie danie? — Właśnie. A co z deserem? Dziedzic natomiast był oburzony. — Skazał pan wuja na niechybną śmierć — powiedział z wyrzutem do Franciszka. Ale cóż to? Na schodach dał się słyszeć tupot licznych nóg i do gabinetu wpadł w obszarpanym ubraniu wuj Eustachy — na oko, cały i zdrowy. Za nim biegła Wanda, której skwapliwie pomagał Niemiec, ostrzegając: — For- sicht! Forsicht! — Ja pana raz na zawsze nie chcę! — wrzeszczała Wanda. — A pan swoje. — Das ist kein Problem... Ja, ja — łagodził Niemiec. — Gdzie mój ementaler? - zawołał wuj, ściskając pod pachą kurczowo pudełko z farbami. — Do laboratorium — rozkazał Franciszek. I wszyscy chcąc nie chcąc ruszyli za nim. Jedynie poeci niewzruszenie tkwili w stołowym. W laboratorium rozlokowano się pod ścianami, gdzie kto mógł, tylko wuj Eustachy pożerał ogromną porcję sera na stojąco, zapominając zupełnie o niebezpieczeństwie. — Poeci zostali - martwiła się Róża. — Przynajmniej jeden problem jest załatwiony — cynicznie stwierdził Franciszek, udając, że nie dostrzega morderczego spojrzenia kucharki. Z dworu dał się słyszeć wzmożony ryk. 40 — Zdaje się, że potwory są już zupełnie wolne i dotarły do jadalni — zło- wieszczo zawyrokował dziedzic. Tymczasem pani Justyna rozkładała farby i ustawiała rycerza Zaleskiego do pozowania. — Prędzej, prędzej — poganiał ją Franciszek. A dziedzic barykadował drzwi kolejnymi kuframi, rupieciami i szafami. Tumult i wrzawa w jadalni wstrząsały domem. Dzieci wyglądały przez okno, usiłując coś dostrzec; jednak nadaremnie, bo pomału nastawał wie- czór. Pan Zawistowski zapalił kilka lamp naftowych i zaryglował od wewnątrz okiennice. Wuj Eustachy rozglądał się łapczywie po półkach, a nic ciekawego nie wywąchawszy, zaczął bobrować w szafkach. Wanda, co nie chciała Niemca, co jakiś czas rzucała się do drzwi, usiłując dokonać żywota w paszczy smoka lub innego potwora, byle tylko nie oddychać tym samym co Niemiec powietrzem. Niemiec był bliski rozpaczy i za każdym razem zasłaniał drzwi własnym ciałem. Wreszcie załamany, upokorzony i ostatecz- nie sponiewierany, zaniechał powstrzymywania Wandy, ba, nawet odsunął nieco szafę, by ułatwić Wandzie dostęp do drzwi. Ta jednak niespodziewanie obraziła się na ten desperacki gest i przylała mu liniałem. — Wando! Ich liebe dich - jęknął Niemiec. — Nigdy — Wanda przybrała malowniczą postawę męczennicy. — Każdy inny. Choćby Austriak, choćby Eskimos. Ale Niemca nie chcę. Tak trzeba. I tylko dzieci były znudzone sytuacją. — Pani Justyno — zaczęły nieśmiało. — Czy wszystkie potwory są u nas w domu? Czy już żadnego nie ma w bajce? Pani Justyna, nie przestając malować, szukała w pamięci: — Janosik w domu, strzygi w domu, potwory też z Madę jem, Smoki. Bazyliszek. Oooo, Złota Kaczka. Nie mówiłam wam nigdy o Złotej Kaczce. — Jak to dobrze — ucieszył się dziedzic. — Uspokoi to nieco rozpalone główki naszych pociech. Niespodziewanie rozległo się stukanie do okna. Wszyscy zamarli, a po chwili dał się słyszeć opanowany, zaciągający głos Mickiewicza: — Proszę mi wybaczyć, ale czy nikt z państwa wypadkiem nie ma przy sobie osinowego kołka? Pierwszy otrząsnął się Franciszek: — To pan żyje? A co z panem Słowackim? — Jestem, jestem — rozległo się zza okna. - Ale proszę pomyśleć o kołku, bo sprawa jest nagląca. Aha, i młotek. Franciszek otworzył okno: — Mam właśnie ołówek oprawiony w osinę, czy to wystarczy? — i podał ołówek w ciemność. — O tak — ucieszyli się poeci. A po chwili z dworu rozległo się dudnienie, zupełnie jakby ktoś kogoś przebijał kołkiem. Wkrótce poeci znów stali pod 41 oknem. — Sytuacja jest niejasna — rozległ się głos Słowackiego. — Właśnie widzę, że potrzebujemy jeszcze kilkunastu osinowych kołków. Czy państwo macie je przypadkiem? — Niestety — zmartwił się Franciszek — miałem tylko jeden ołówek... — A zatem prosimy o wpuszczenie nas do wnętrza - śpiewnie zawołał Mickiewicz. Franciszek otworzył szeroko okno i po chwili obaj poeci wskoczyli do laboratorium. Franciszek prędko zatrzasnął okno i okiennice, bo z dworu ziało zbrodnią, przemocą i straszliwym wyciem. — Niestety — Słowacki poprawiał kołnierzyk — niestety, strzyg i potworów jest tak wiele; nigdy przedtem tylu naraz nie widziałem. — Ani ja. Ani ja... — dorzucił Mickiewicz. — Siedem, osiem owszem, ale sto? Nadchodzi poza tym noc i gdyby nie było tu dzieci, powiedziałbym, że jesteśmy zgubieni. Dziatki — zwrócił się do dzieci — abyście się nie bały, opowiem wam bajkę. Ojciec nie wraca ranki i wieczory. Dzieci, no, mówiąc krótko i węzłowato, ojca w okrutny sposób chciano zamordować, a dzieci... — No tak, no tak - wmieszała się bezceremonialnie pani Justyna - to piękna bajka, lecz ja właśnie opowiadam dzieciom o Złotej Kaczce. — Phi — prychnął ironicznie Mickiewicz. — Tam nic się nie dzieje. A ja mam o, następną bajkę. Zbrodnia to niesłychana, pani zabiła pana, pan leży głęboko, jak lilie rosną wysoko... Wanda zemdlona osunęła się w ramiona Niemca. — To już wolimy o Złotej Kaczce — zdecydowały dzieci. Ktoś z siłą załomotał w okno, ktoś inny w drzwi. — Tutaj są! Tu! — rozległo się powszechne skowyczenie. — Hura!!! Mamy ich. Niech ktoś znajdzie siekierę. — I po chwili rozległo się walenie siekiery w drzwi. Wszyscy ze zgrozą spojrzeli po sobie, pani Justyna zaś chrząknęła, poprawiła włosy i na przekór sytuacji rozpoczęła swoją opowieść, malując cały czas magiczny miecz i tarczę rycerzowi Zaleskiemu. W podziemiach pewnego pałacyku w Warszawie mieszkała sobie Złota Kaczka. (Niespodziewanie wrzawa za oknem ucichła). Złota Kaczka potrafiła spełniać wszystkie życzenia każdego, kto ją odna- lazł i dlatego ludzie do zamku pchali się drzwiami i oknami. Ten zamawiał sobie bogactwo, ów nieśmiertelność, a jeszcze inny zmianę nazwiska. I wszyscy byli szczęśliwi z wyjątkiem Kaczki. W pobliżu pałacyku była szkoła muzyczna, której uczniowie beznadziejnie ćwiczyli gamy i pasaże. W wolnych chwilach zaś śpiewali taką oto piosenkę na tyrolską nutę z jodłowaniem: My jesteśmy akademicy Achoj! Alalalala, o cha! cha! 42 Nie ma dla nas żadnej różnicy Czy obój, czy skrzypce, czy trąbka gra Alalalalalala. Chyba nie trzeba dodawać, że w serce Kaczki wkradł się cień, a niebawem, niepostrzeżenie, ogarnął ją rozstrój nerwowy. Opadły jej piórka i wciąż była załamana. Pewnego razu, gdy kolejny szczęśliwiec odnalazł ją w podziemiach zamku, a był to biedny terminator, Jakub Szczepaniak, którego przywiodła tu nadzieja na dwa do trzech worków złota, Kaczka była już bliska obłędu. Wysłuchała wprawdzie prośby Szczepaniaka, ba, wręczyła mu cztery worki złota, ale gdy Szczepaniak już chciał się oddalić, spojrzała na niego wzrokiem pełnym bólu i rozpaczy. Terminator Szczepaniak uchwycił to spojrzenie i zapytał: — A co tak gały na mnie wybałuszasz, potworo, jakbyś właśnie objadła się szaleju? — Miłościwy Jakubie Szczepaniaku — szepnęła prosząco Kaczka — ja już dłużej nie wytrzymam w tym hałasie. Spraw, błagam, by muzycy ćwiczyli ciszej albo zamykali przynajmniej okna... — A na co mię to? — zapytał Szczepaniak. — Mam cztery worki złota i nie chce mi się nic robić. Nigdzie nie będę chodził - co najwyżej do domu. - I poszedł w swoją stronę. A Kaczka spojrzała za nim żałośnie, rozpłakała się nawet i... niespodziewa- nie zamieniła w piękną księżniczkę! — Nie będę dłużej spełniała życzeń — powiedziała do siebie. — Znajdę sobie inne miejsce, gdzie nikt nie będzie rzępolił, a ludzie będą mnie szanować. I spełniać będę ich wszystkie marzenia. — Cym — coś zadzwoniło w powietrzu i księżniczka znikła, a w powietrzu drgał jeszcze cudowny dźwięk. — Obecnie — kończyła pani Justyna — pani Jadwiga Kaczorowska przeby- wa w Szwajcarii na leczeniu, co będzie dalej, nie wiadomo. Za oknem cisza była, jak makiem zasiał. — A teraz o mnie — poprosił ktoś zza drzwi — poproszę o mnie... - Ktoś in- ny zaskrzeczał: - A ja, a ja? I to moje parszywe dzieciństwo, modele do skle- jania i nic do siebie nie pasowało... — Inni też zaczęli się domagać: — To ja, wampir Nocek. Niech Justyna opowie o mnie, jak mnie w szkole traktowała biologica... — zawołał żałośnie. — A tak, to może bym został inżynierem... — A my, a my! - darły się inne potwory... - Czy ja chciałem być wilkołakiem? Ciągle tylko nie rób tego, nie rób tamtego, a umyj buzię... Przecież tak nie można normalnie żyć — opowiedz o nas! — krzyczały jeden przez drugiego. — Pani Justyna obiecała, że o każdym coś będzie, tylko jest jeden waru- nek — łagodził dziedzic. 43 Za oknami ucichło natychmiast. — Wszystkie macie zaraz wrócić do obrazów. I nie wychodzić z ram — rozkazała pani Justyna. Dały się słyszeć szepty i pomruki. Wreszcie ktoś cicho i żałośnie zajęczał: — My, owszem, bardzo chętnie, ale my nie umiemy... W tę stronę, wyjść, owszem, ale z powrotem? Dziedzic był zbity z tropu. — Doprawdy nie wiem, co w tej sytuacji robić? Wszyscy w milczeniu zastanawiali się nad tą niespodziewaną trudnością, gdy nagle rozległo się wesołe wołanie zza drzwi: — Mam. Już wiem. Wynalazłem. Wszystko dobrze. To ja, Ludojad. Justyno, namaluj nasz dworek, piękną pogodę i posyp to wszystko prosz- kiem, wtedy ten obraz ożyje! Obudzicie się wszyscy w łóżkach, portrety będą na miejscu, a sprawa rozwiązana. — Hura! — rozległo się na zewnątrz. - Znakomity pomysł — skrzeczały i rechotały potwory. - Czyli teraz żegnamy się. Do zobaczenia w bajkach! - pomruki oddalały się w kierunku domu. Mickiewicz był szczęśliwy: — Muszę państwu powiedzieć, że ogromnie odpowiada mi takie rozwiąza- nie, ponieważ szczerze mówiąc dużo lepiej wyglądam na portrecie niż w naturze... Wszyscy zaraz - ooo, że taki mały... Słowacki zaś nie posiadał się z radości: — O proszę, pół dnia człowiek spędził poza portretem, a już ubranie całe wymięte, kołnierzyk brudny; a co na to Wanda, co nie chciała Niemca? — Ja z tym panem na portrecie być nie będę! — desperacko postano- wiła. — Och, nein — zmartwił się Niemiec. — Ich werde allein?... — Prosiłabym jednak, by państwo zgodnie uregulowali tę kwestię, bo nie zamierzam nikogo do niczego przymuszać - zdecydowała pani Justyna, kończąc malować dworek. I gdy właśnie kładła zieleń na trawę, niespodziewany przeciąg dmuchnął magicznym proszkiem na dzieło i wszystko nagle zniknęło w błękitnej łunie, a kiedy ta rozwiała się, w promieniach słońca pojawił się dworek. Był świt. Wszyscy przybiegli do stołowego. Nikogo nie brakowało, na ścianach wisiały portrety wieszczów. — Ha, wspaniale! - ucieszył się dziedzic. — Wszystko się dobrze skończy- ło, a teraz chodźmy do potworów. I pochód ruszył w górę. Przez chwilę wahali się przed drzwiami, ale dziedzic odważnie wkroczył za próg. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak rano tego samego dnia. Potwory stały w tych samych pozach. Jedynie na portrecie Wandy i Niemca 44 zaistniała dziwna zmiana. Wanda zwisała w miłosnym objęciu Chińczyka z długim warkoczem, oboje byli szczęśliwi i zakochani. Widać było wyraź- nie, że ten Chińczyk jest jakiś taki farbowany, no bo jakby, wypisz, wymaluj, Niemiec, tylko z warkoczem. Jeszcze chwilę trwała lustracja obrazów, wreszcie wszyscy zeszli na dół. I tylko na oknie siadł cudowny, wielki motyl i Franciszek dałby głowę, że niedawno już go gdzieś widział, lecz motyl umknął przed jego spojrzeniem i popłynął po niebie w dal. ROZDZIAŁ IV Tajemnicza wizyta rętą drogą pośród pól szła para dziwacznych oberwańców. I wszystko byłoby akurat, gdyby nie pewna osobliwość. Otóż ten oberwaniec, który szedł z tyłu, no właśnie ten w dziurawym cylindrze - był Murzynem, a ten z przodu, w kraciastej marynarce z wypustkami — atletą. Ale to, co nie od razu rzucało się w oczy, to osobliwe, nadzwyczajne podobieństwo zachodzące pomiędzy nimi. I to do tego stopnia, że jakiś przypadkowy daltonista, załóżmy, spotkawszy ich gdzieś na świecie, z miejsca krzyknąłby: „O, patrzcie, bliźniacy! O, bliźniacy, bliźniacy, i basta". Tymczasem wędrowcy zaniepokojeni, czy przypadkiem gdzieś za poblis- kim krzakiem nie czyha na nich wzmiankowany daltonista, przycupnęli w przydrożnym rowie. Można by w tym miejscu zaryzykować opowieść o tym, jak to „słońce chyliło się ku zachodowi", a „ptactwo wrzawnie wracało do legowisk", zaś „wokół rozpościerała się przestrzeń niczym zamknięta w bańce mydlanej wieczność". Wędrowcy usiedli, najwyraźniej sposobiąc się do dłuższego wypoczynku, gdy nagle ten w dziurawym cylindrze niespokojnie poruszył się na miejscu, rozejrzał uważnie wokół i poruszył nerwowo nozdrzami. Kraciasty natych- miast to spostrzegł i również wciągnął powietrze nosem, a błogi uśmiech niezwłocznie rozjaśnił jego, że się tak wyrazimy, twarz. Równocześnie ten w cylindrze uniósł z wrażenia bardzo wysoko brwi, ukazując zdziwione, wielkie, dziecięce oczy. Wędrowcy spojrzeli po sobie uważnie i jak lunatycy ruszyli na przełaj w domniemanym kierunku źródła zapachu, nie tracąc jednak nic z pełnych godności ruchów. Pani Róża uroczyście wydobyła z pieca ciasto francuskie i, marszcząc z niezadowolenia brwi (nikt jeszcze nie słyszał, aby pani Róża była zado- wolona z jakiejkolwiek przez siebie sporządzonej potrawy), powąchała je. A w miejscu, w którym przecież (dokładnie to było widać) nikogo nie było, 46 jakoś niespodziewanie zmaterializował się pan Franciszek. Ale nie to jeszcze było najdziwniejsze. Otóż pan Franciszek w tym stanie skupienia przypomi- nał do złudzenia wyciągniętego z wody karpia, który nie może złapać tchu. Pani Róży wystarczyło zerknąć na niego przez ramię, by ten, jak zbity karp, kuląc ogon, zdematerializował się — drzwiami. A oni stali na dziedzińcu nieruchomo, wpatrując się niedbale w niebo, i tylko kraciasty poprawił nieznacznie marynarkę. Kury przestały gdakać, gęsi gęgać. A krowy? Cóż, krowy zaniemówiły. Cisza zaległa, ale wcale nie kryształowa. Nie. Cisza napięta. Wreszcie, gdy wydawało się, że całe powietrze tężeje jak galaretka, zaskrzypiały lekko drzwi i stanął w nich pan Zawistowski. W jednej ręce trzymał miseczkę z solą, w drugiej chleb. — Witamy panów serdecznie — wydusił z siebie łamiącym się głosem. — Czy panowie zechcieliby... ale proszę bardzo do środka, nie wypada tak stać... w przeciągu, proszę bardzo — i wykonał zapraszający gest ręką, a mówiąc ściślej, chlebem. Przybysze skłonili się grzecznie, spojrzeli po sobie. Ten w cylindrze zdjął cylinder i obaj weszli do domu. Obiad dobiegał końca i wokół słychać było tylko nieznaczny szczęk naczyń, talerzy i sztućców. Wędrowcy posilali się z godnością, bez pośpie- chu, w żaden sposób nie dając po sobie poznać, jak bardzo są wygłodniali. Co i raz następowała wymiana dyskretnych zerknięć. Pan Zawistowski, przyłapany na spojrzeniu przez tego bez cylindra, oblał się rumieńcem i kończył obiad wgapiony w obrus. Nareszcie wkroczyła pani Róża z deserem i wszyscy usiedli wygodniej. Zebrała ze stołu brudne naczynia, przed każdym biesiadnikiem postawiła miseczkę z leguminą i wyniosła się do kuchni bez słowa. — Siedź prosto, Józefie — zakomenderowała ostro pani Justyna i wszyscy niezwłocznie siedli prosto. Deser trwał dalej w ciszy; niektórym się zdawało, że wieczność całą, a innym, że wcale. Po obiedzie pan Konstanty zaprosił gości do sadu, by przedstawić swoje dokonania i wynalazki. — Oto, proszę panów, jest doskonałe jabłko. Pyszne, proszę skosztować — zachęcał zrywając owoce. Wędrowcy skosztowali w milczeniu i pokiwali głowami z uznaniem. — Smakuje? — cieszył się dziedzic. — Ha, mam nadzieję, że panowie zabierzecie ze sobą w drogę. O, przepraszam, nie to miałem na myśli, bynajmniej w drogę... w jaką też drogę? Już przecież zaczyna się zmierzchać i mam nadzieję, że panowie przenocują, przecież u nas są pokoje gościnne. Serdecznie zapraszam. Wędrowcy wymienili między sobą spojrzenia... Pan Zawistowski wkroczył do jadalni, gdy kolacja dobiegała końca. 47 — Wyszukałem doskonałe pidżamy — oświadczył uroczyście — a także szlafmycę. Łóżka panów już pościelone... Pokój gościnny jest na piętrze, ze schodów na prawo. Znajdą tam panowie także ręczniki, pachnidła, miednice, woda jest już nagrzana. Słowem, wszystko, wszystko, co tylko do toalety potrzebne — jest, mam nadzieję. Ale, ale, skoro panowie, jak widzę, ukończyli wieczerzę, może ja pokażę drogę do sypialni? Przybysze onieśmieleni wstali i ruszyli śladem dziedzica. Dzieci odprowa- dziły ich zawiedzionymi spojrzeniami. — Proszę, abyście o ósmej wszyscy byli w łóżkach — pani Justyna nie była wcale skonsternowana egzotyką przybyszów. — Wczoraj poszliście spać grubo po dwunastej. I to nie może się powtórzyć. — Ale przecież wczoraj była baśń o Złotej Kaczce... — dzieci były dotknięte do żywego. — Czy to znaczy, że dzisiaj nie będzie bajki? — Nie. Dzisiaj wszyscy wcześniej idziemy spać — zdecydowała pani Justyna. — To jest niesłychane, takie małe dzieci, a coraz później chodzą spać. Dzieci bardzo smutno pospuszczały głowy. Kiedy ten bez cylindra ubrany teraz w pierwszorzędną koszulę nocną i szlafmycę nabrał powietrza, by zdmuchnąć świecę, w sypialni rozległo się cichutkie skrobanie. Bez cylindra zamarł i rozejrzał się. Skrobanie powtórzy- ło się wyraźnie od strony drzwi, a po chwili te uchyliły się z nieznacznym skrzypieniem. W progu stały dzieci. Bez cylindra ukłonił się, bo zupełnie nie wiedział, co ma robić, a ten drugi boso wyszedł z łóżka i zdjął szlafmycę. Dzieci weszły do pokoju gęsiego i podeszły bardzo blisko przybyszów. — Chodzi o to — tłumaczyły szeptem jedno przez drugie — że w domu do dzisiejszego dnia mieliśmy taki zwyczaj, że codziennie przed snem była opowiadana bajka, a dzisiaj nie. Nam się wydaje, że to ma związek z wizytą panów i my jako dzieci doszłyśmy do wniosku, że jesteśmy pokrzywdzone... że należy nam się od panów bajka. Nie musi być zaraz jakaś bardzo długa, ale jakakolwiek... — tu dzieci rozsiadły się wygodnie na łóżkach i poprzykrywały nogi kołdrami. Ten drugi opuścił bezradnie ręce, a bez cylindra chrząknął nerwowo i już miał usiąść, gdy wtem drzwi skrzypnęły i do pokoju, dyskretnie pukając, weszli ogrodnik z kucharką. — Ach, najmocniej przepraszamy — szeptali speszeni jedno przez drugie — chcieliśmy tylko spytać, czy wszystko jest okay? Ale panowie już w pidża- mach... no właśnie... nie chcielibyśmy się wcale narzucać... chodzi tylko o wygody, czy panom niczego nie potrzeba?... Zresztą, nawiasem mówiąc, widzimy, że dzieci tu są, czyli, że panowie opowiadali zapewne jakąś bajkę. Nie będziemy przeszkadzać, ale jeśli panowie pozwolą, też chętnie posłucha- my. Nie trzeba zaczynać od początku. Proszę opowiadać dalej. My się naprawdę nie chcemy narzucać. 48 -.. Do pokoju w szlafrokach, gęsiego, weseli — pani Justyna i pan Konstanty. Wpakowali się do łóżka z Jasiem, a ten bez cylindra poskrobał się po czole. Gdzieś z oddali rozległo się pohukiwanie puszczyka, księżyc był w pełni i na dworze panowała wszechobecna, wyczekująca cisza. Zaskrzypiały schody, a obaj przybysze wlepili spojrzenia w drzwi, bo oto właśnie ktoś dyskretnie zastukał. Do pokoju w szlafrokach, gęsiego, weszli — pani Justyna i pan Konstanty. — Sytuacja może się wydawać niezręczna — szeptali na zmianę - chodzi 0 to, że oczywiście panowie możecie tu zostać na kilka dni lub dłużej, oczywiście, jeśli to panom odpowiada. A mimochodem domyślamy się, że panowie przybywacie z odległych krain i w odległe krainy podążacie. 1 właśnie pomyśleliśmy, że może panowie łaskawie pokażecie nam coś interesującego lub opowiecie jakąś historię zza mórz i oceanów. O, jest pani kucharka... O, i pan ogrodnik — szeptali wciąż konspiracyjnie. — Ho, ho, nawet dzieci. Proszę. Tu zapewne dzieją się jakieś ciekawe opowieści... Panowie pozwolą, że dyskretnie przyłączymy się do grona chciwych słucha- czy. — I wgramolili się do łóżek, w ślad za resztą. Ten drugi przysiadł kątem na wolnym skrawku łóżka, a ten bez cylindra wcisnął się koło niego. I tak trwali dłuższą chwilę w napiętym wyczekiwaniu. 49 4 Baśnie pani... Wreszcie Józef nie wytrzymał i szeptem przerwał ciszę: - Ale oni nam nic nie opowiadają. Może oni by chcieli usłyszeć jakąś naszą bajkę? Tylko proszę, żeby pani Justyna opowiedziała coś zupełnie nowego. - O tak, o tak - szeptały dzieci. - Coś nieznanego i najlepiej strasznego. Pani Justyna chrząknęła dumnie i, nie krygując się ani przez chwilę, rozpoczęła szeptaną baśń, zaś wszyscy wlepili w nią uważne spojrzenia. — Może się przecież komuś wydawać, gdy ten ktoś przybył z daleka, że my nie mamy wcale legend, opowieści czy też rodzimych baśni. I trzeba wtedy być ambasadorem kultury, może ja to niepotrzebnie, ale wyobraźmy sobie taką sytuację: do zagubionego na bezdrożach dworku przychodzi piechotą dwóch obcokrajowców. Jeden to na przykład sułtan z Turcji, a drugi jest chińskim chanem i potem oni idą dalej po świecie i wszystkim naokoło opowiadają, że tu u nas nikt nie zna żadnych legend... Zasapałam się trochę... Jestem po prostu nieco stremowana... A zatem opowiem państwu pewną historię, która wydarzyła się jednej dziewczynce, nawiasem mówiąc, tu niedaleko i całkiem niedawno. Leśną ścieżką, śpiewając wesoło i niosąc koszyk, szła sobie Czerwony Kapturek. — Jestem sobie Czerwony Kapturek. Parararara. Para. Szła sobie wesoło, słońce świeciło, a ptaki śpiewały, słowem, było pięknie, gdy wtem zza wielkiego dębu wyszedł osobnik jakiś taki lisi, niepewny i w złym guście. - A dzień dobry, Czerwony Kapturku - powiedział nosowo, a spod przymrużonych powiek chytrze zerkał do koszyczka. — Jednakowoż ładną mamy dzisiaj pogodę. - A owszem, owszem - odpowiedziała Czerwony Kapturek. - A pan to co? Żeby tylko się szlajać po lesie? Małe dziewczynki straszyć? - huknęła już całkiem otwarcie. - Ależ Czerwony Kapturku - facet przestępował z nogi na nogę - nie można w ten sposób... - A czemu pan ma takie wielkie oczy? - przerwała nieuprzejmie Kaptu- rek. — Hm... To chyba ze zdziwienia... — A takie wielkie uszy? Jegomość nie wytrzymał i usta wygięły mu się w podkówkę. — Wszyscy mi zawsze mówią o tych uszach... - A zębiska to jak u konia - podsumowała Czerwony Kapturek, gdy tamten tymczasem wycierał łzy wielką kraciastą chustą. — Założę się, że nazywa się pan też jakoś wrednie. — Wilk. Wincenty — wychlipał facet. — No, z drogi mój panie Wilk, bo jestem umówiona z Babcią i jak się spóźnię, Matka obedrze mnie ze skóry. — Matka? - nadstawił ucha facet. — A idziesz do Babci? — Odejdź, z drogi! — warknęła Czerwony Kapturek i ruszyła dalej, Wilk zaś swoim lisim krokiem szedł za nią tuż-tuż, a palcami przebierał, jakby dosłownie chciał naszego Czerwonego Kapturka udusić. — A może tobie pomóc, Kapturku? Bo koszyczek, widzę, ciężki. Może poniosę? — Precz! — rzuciła dziewczynka i przyspieszyła kroku. — Ciekawe, co też noszą do Babci w koszyczkach dziewczynki? - zastana- wiał się Wilk. Kapturek ze złości stanęła i z wykrzywioną wściekle twarzą krzyknęła: — Jeszcze jedno słowo, mały, a rodzona matka cię nie pozna! — Coś mi się zdaje, że w tym koszyku niesiesz jakieś frykasy. Kapturek postawiła kosz na ziemi, wciągnęła głęboko powietrze, po czym jak sprężyna odbiła się od ziemi i z japońskim porzekadłem na ustach przeleciała w powietrzu siedem metrów, by ugodzić Wincentego Wilka pię- tą tak, że ten padł z głuchym jękiem na ziemię. Kapturek otrzepała się i z koszykiem powędrowała dalej, a jegomość leżał wciąż na drodze, bez najmniejszych oznak życia. Czerwony Kapturek Nosi z sobą rurę, Jak wypali w czoło, Zrobi się wesoło. Śpiewała sobie panienka, oglądając nagana, co go była wyciągnęła właśnie z kalosza. — Już jestem nieźle przez tego Wilka spóźniona — mamrotała do siebie - a przede mną jeszcze spory kawał drogi. Tymczasem Wincenty Wilk oprzytomniał. Otrzepał głowę, podniósł się i jęcząc coś pod nosem, ruszył w las, ale nie ścieżką, o nie. Ruszył na skróty, w sobie tylko znanym celu. Kapturkowi zdawało się, że jakiś cień mignął między drzewami. Panienkę przeszył dreszcz niepokoju i żwawiej ruszyła przed siebie. I gdy tak szła prędko ze spuszczonym kapturkiem, omal nie zderzyła się z... niedźwie- dziem!!! Cała aż wzdrygnęła się w pierwszej chwili, ale zaraz postukała się w czoło i wyminęła potwora, ruszając w swoją stronę. — Przepraszam — rzuciła niedbale za siebie — ale w tym lesie nie ma niedźwiedzi... — Aha... — zmartwił się niedźwiedź. A gdy Czerwony Kapturek oddaliła się już znacznie, zdjął maskę, spod której naturalnie wyłoniło się czerwone ze zmęczenia oblicze naszego znajomego — Wincentego Wilka. 51 — Uch! Myślałem, że się uduszę. Bogu dzięki, że tu nie ma niedźwiedzi. Jestem cały zgrzany. A Kapturek bieży dalej. I znowu bach. Tym razem w zająca. Sporego. No, wypisz, wymaluj, jak Wincenty Wilk. — Zając, spływaj — syknęła Czerwony Kapturek, omijając przeszkodę. — A co masz w koszyczku, panieneczko? — zaskrzeczał zając. — Zjeżdżaj. Nie mam czasu na pogaduszki. — Na pewno masz dla mnie marchewkę? — zając, sapiąc, biegł za Kaptur- kiem. — A może chcesz w ucho? — Czy mógłbym ci ponieść koszyczek? Tego było już za wiele. Kapturek stanęła jak wryta, odwróciła się i wycelowała w zająca z nagana. — Koleś, liczę do pięciu i wywalam cały magazynek. — Ale koleżanko... — ...trzy... — Są pewne normy społeczne... — Pięć... — Kapturek wywaliła z rury tak, że dym skrył wszystko, a gdy się wreszcie rozwiał, na ścieżce tkwił zdziwiony Wincenty Wilk — on to był pod przebraniem — w poszarpanym zajęczym futrze, z odstrzelonym uchem. — Ona nie umie liczyć — poskarżył się na głos — najpierw jest jeden, potem dwa... — liczył na palcach. Tymczasem Czerwony Kapturek podążała lasem dalej. — Proszę, jaki cwany ten Wincenty Wilk. Założę się, że przedtem ten niedź- wiedź to też był on. Co za natrętny gość. O, widzę, że nie dał za wygraną. Przy ścieżce nie opodal stała przygarbiona babcia z kosturem w ręku, a na twarzy całkiem jak Wincenty Wilk. Czerwony Kapturek zgrzytnęła zębami, a wyraz nienawiści wypełzł na jej liczko. I gdy była już tuż-tuż przy babci, zamachnęła się, skok w powietrzu, okrzyk japoński i... Ale co to? Babcia odkrzyknęła coś po tajwańsku i wyskoczyła w górę jak struna, unikając śmiertelnego ciosu. Kapturek przeszybowała w powietrzu i rozkwasiła się na drzewie. Zerwała się natychmiast i przyjęła postawę karateki. Zamarkowała dwa ciosy w powietrzu, by z obrotu przyładować nogą. Gdy wtem babcia z rykiem wywaliła, dosłownie nie wiadomo jak, ale z obu nóg, w sam środek Czerwonego Kapturka. Czerwony Kapturek, padając, miała w głowie już tylko jedną myśl: „Ten Wilk musi mieć czarny pas". I omdlała wpadła do rowu. Tymczasem babcia otrzepała rękawy, przygarbiła się, odsapnęła i pokiwała ze zdziwieniem głową nad leżącą panienką. I wtedy niespodziewanie zza zakrętu wypadł zasapany Wincenty Wilk, który dla niepoznaki włożył specjalne okulary, razem z nosem i wąsami. Babcia wyprężyła się jak struna i przyjęła postawę kung-fu. - Nie widziała babcia Czerwonego Kapturka? - zapytał Wilk. - Ta dzisiejsza młodzież jest okropna - zaskrzeczała babcia. - Ani dzień dobry, ani słowa, nic, tylko buch, buch, to, tamto. A leży tu w rowie. Stoczyłam z nią przed chwilą walkę Mahariszi Meheszi. Jest trochę nie- douczona. Wincenty Wilk zdjął maskę i przyjrzał się babci uważnie. - Ale babcia wydaje mi się znajoma. Z twarzy. - Ty też, młody człowieku, nie wydajesz mi się obcy. - Babcia poskrobała się w czoło. - Ale nie umiem sobie tego wyjaśnić. Może spotkaliśmy się gdzieś przypadkowo? Może w teatrze? D - Nie. Raczej gdzieś w sanatorium. Może babcia leczyła się w Ciecho- cinku? - Nie, młody człowieku. To chyba nie sanatorium. Przez dobrą chwilę przypatrywali się sobie uważnie, wreszcie Wincenty Wilk zapytał: - Czy babcia nie zauważyła, że zachodzi między nami pewne, że tak powiem, uderzające, podobieństwo? - Właśnie nad tym samym się zastanawiałam, młody człowieku. - To się czasem zdarza między ludźmi... - tłumaczył sobie Wilk. - No, oczy te same, nos jakby mój, uszy identyczne. A zęby jak u konia... - No, no, młody człowieku, wypraszam sobie - ofuknęła go babcia. - Ale istotnie. Ty rzeczywiście masz zęby jak u konia. He, he... Czerwony Kapturek spod uchylonych powiek obserwowała spotkanie i niepostrzeżenie przeczołgała się z koszyczkiem w gęstwinę, by ruszyć czym prędzej w dalszą drogę. - A może - zastanawiała się na głos babcia - a może między nami zachodzi jakieś pokrewieństwo? Może jesteśmy bliźniaczym rodzeństwem? Gdzieś poprzez życia koleje rozdzielonym... Może...? W dzieciństwie...? - Ależ - żachnął się Wilk - co też babcia? Babcia jest dwa razy starsza ode mnie. . - Nie przesadzaj - obruszyła się babcia - jeszcze niejedno mogłabym pokazać. Zresztą, wszystko jedno. Muszę już iść, bo obiecałam synkowi grzyby w śmietanie na kolację. " - Proszę - ucieszył się Wincenty - to całkiem jak moja mama. - Też mi właśnie obiecała grzyby w śmietanie na kolację. Gdzieś zresztą teraz chodzi tu po lesie i je zbiera. - A o której u was kolacja? - zaciekawiła się babcia, nakręcając zegarek. - O szóstej. - Ha. Zupełnie jak u nas. Oboje przez chwilę patrzyli w ziemię, nad czymś się zastanawiając. Wreszcie babcia się rozjaśniła i spojrzała na Wilka. - Wincenty? - zapytała słodko. 53 - Mama? - ucieszył się Wilk. - Syneczku. Nie spóźnij się na kolację, bo będę musiała odgrzewać. - A gdzie jest ten Czerwony Kapturek? - zaniepokoił się pan Wilk. - O, psiakość! - zmartwiła się pani Wilkowa. - Nawiała. Za słabo jej przyłożyłam. No to pa. Uważaj, synku, na siebie. I pomachawszy do siebie przyjaźnie, ruszyli każde w swoją stronę. Z tym, że Wincenty biegiem. A Czerwony Kapturek tymczasem stała przed drzwiami chałupki i stukała umówiony sygnał. Ktoś zza drzwi odstukał, wtedy Kapturek zawołała szeptem: - Ja Wisła. Ja Wisła. Odbiór. - Ja bzoza. Ja bzoza - dobiegł szept zza drzwi. - Sarik? - Kapturek — zaszeptała Kapturek. - Właź. Drzwi się uchyliły i Kapturek, rozejrzawszy się uważnie, wskoczyła w drzwi opatrzone tabliczką: „Józef Babcia, fachowiec". Babcia był to wielki gburowaty facet z twarzą obwiązaną szalikiem. - Cemu się spóźniłaś, Kapturek? - głos miał ochrypły i z lekka łykowaty. - A, przepraszam. Drobne trudności w lesie. - Trudności? - Właśnie. - Psyniosłaś? - Przyniosłam. - Ile? - Siedem. - Mało. - Na drugi raz, panie Babcia, niech pan sam sobie załatwia. Towaru jak na lekarstwo. To już dosłownie resztki. - Hm, niedobze. Niedobze. - A czemu masz Babcia takie wielkie uszy? - Dość kawałów, Kapturek. Nie pora na żarty. Pokaz towar. W koszyczku, powiązane sznurkami, z zakneblowanymi ustami, leżały krasnoludki, rozpaczliwie szamocząc się w więzach. - Chude jakieś - zasępił się Babcia. - To już zeczywiśde restki. Na polance w lesie stała chatka czarownicy. Wincenty Wilk przyglądał się jej uważnie przez dłuższą chwilę, ale wszystko wskazywało, że chatka od dawna jest opuszczona. Zielsko zarosło ścieżki, nie widać było dymu z komina, a okna ktoś zabił deskami. Wincenty Wilk wysunął dolną wargę ze zdziwienia i ruszył ku drzwiom. Nikt nie odpowiadał na jego stuka- nie, a drzwi były zamknięte na kłódkę. Po chwili Wincenty Wilk odkrył 54 karteczkę wetkniętą w dziurkę od klucza. Przez chwilę się wahał, jednak wreszcie przeczytał: Kochani Jaś i Małgosia. Ja nie wiem, co się dzieje. Muszę uciekać. Uważajcie na Czerwonego Kapturka, Tęsknię. Tęsknię, kocham Wasza Baba Jaga. Wincenty Wilk zmarszczył czoło i zachmurzył się. Nagle usłyszał trzask łamanych gałęzi i niespodziewanie ujrzał dwóch facetów, którzy zmierzali gdzieś w swoją stronę i chyba w kierunku całkiem osobnej bajki. Tak. Oczywiście, że jeden z nich był bez marynarki, a jeden w cylindrze. Ci sami. Wincenty Wilk znalazł się pierwszorzędnie. Uśmiechnął się do nich promiennie i zawołał w obcym języku (a znał kilka takich specjalnych słów): — Bondżiorno! Nieznajomi posłali mu przyjazne spojrzenia i ukłonili się, a jeden z nich, ponieważ miał cylinder, nawet zasalutował, i obaj poszli, nie zatrzymując się nawet. Wincenty Wilk chwilę patrzył za nimi, wreszcie odwrócił się i, rozglądając się uważnie, wszedł w las. A gdy tak szedł, niespodziewanie usłyszał dobiegające gdzieś z góry: „pssssyt, pssssyt". Uniósł głowę i nagle tuż przed nim wryła się nogami w ziemię Baba Jaga, skacząc z drzewa. — Panie Wilk, jak to dobrze, że pan wreszcie się zjawił. Zaczaiłam się tu na pana już bardzo dawno temu. Czy pan nie widzi, co się wokół dzieje? To już koniec naturalnie. — Witam panią, Babo Jago. Bardzo mi miło, ale proszę mi powiedzieć, 0 co tu chodzi? — To pan nie wie? O, mój panie Wilk. To już naprawdę koniec. Banda Trojga zawładnęła lasem... Ba, ale nie tylko lasem, naturalnie. Czy pan wie, co oni robią? — Ale kto? — spytał ściszając głos Wilk. — Banda Trojga naturalnie - Baba Jaga była tak przestraszona, że trzy- mała się cały czas kurczowo marynarki pana Wilka. — Należą do niej: Czerwony Kapturek, Józef Babcia i Antoni Matka — ten jest najgorszy. To herszt całej bandy. Potwór w ludzkiej skórze. A taki mały karypelek! — Ale proszę mi nareszcie powiedzieć, czym się zajmują? — dopytywał się Wilk. — Kradną, mój panie. Naturalnie. Kradną krasnoludki, skrzaty, leśne duszki: przedwczoraj ukradli kwiat paproci, a także dybią na mnie... na Jasia 1 Małgosię. Czy pan wie, że oni ukradli całego naszego króla Polikarpa? — Jak to? — zdenerwował się Wilk. 55 — Naturalnie. Ukradli. Tego się nie daje jeszcze zauważyć, że u nas nie ma już króla, sam pan wie, jaka to ślamazara, i nieprędko ktoś z pałacu się zorientuje, że go brak... — Ojejej! — zmartwił się Wilk. — A to heca... Ale w jakim celu oni to robią? Trudno to zrozumieć. — Z niskich pobudek, proszę pana. Zabór mienia społecznego. Celem zdobycia korzyści materialnych, naturalnie. A chodzi o to, że Emir Arabski z Kuwejtu czy też z Omanu płaci im sto złotych dukatów od krasnala, pięćset za króla, za mnie, Jasia i Małgosię też oferuje niezłą sumkę... Krótko mówiąc, nas się eksportuje... A dlaczego? Bo się Emirowi znudziły baśnie z tysiąca i jednej nocy i chce przeszczepić do Arabii Kopciuszka, sierotkę Marysię, nas... To już koniec. Czy pan wie, że Czerwony Kapturek wczoraj wyłapał ostatnich siedmiu krasnoludków? — Aha — posępnie zawołał Wilk — teraz wszystko rozumiem. Wszystko pojąłem. Pani Babo Jago, a niechże pani mi powie, ci dwaj panowie, którzy tutaj przed chwilą szli, jeden był w cylindrze... — Nie — przerwała Baba Jaga — to całkiem inna historia, natural- nie niesłychanie ciekawa, ale powiedziałabym, że oni są z zupełnie innej bajki. — A więc trzeba działać, Babo Jago. Niech się pani nie przejmuje. Dam sobie z tym radę, tylko muszę się natychmiast zabrać do roboty. Natural- nie proszę mi zaufać, a wszystko będzie dobrze. I nieraz jeszcze upie- cze pani swoją pieczeń - uśmiechnął się ciepło, by dodać Babie Jadze otuchy. Przez zakratowane okienko do piwnicy wpadał promyk światła. W klatce zawieszonej u sufitu roiło się od krasnoludków, pod ścianą zaś siedziała królewna Śnieżka, sierotka Marysia, a także rozparty, uśmiechnięty głupko- wato król z uroczystym transparentem w ręce: ,,Niech żyje król". Niespodziewanie otworzyły się drzwi i do piwnicy zszedł Babcia, niosąc kosz Czerwonego Kapturka. Brutalnie dosypał krasnoludki do reszty, zaś panie pod ścianą przytuliły się do siebie przerażone. Król uśmiechnął się jeszcze szerzej, jeszcze głupiej i pomachał transparentem. — Hola, hola! — zawołał Babcia. — Niech wąsa miłość się nie męcy, bo ja nie umiem cytać. A obiecywał król seroki dostęp do oświaty — w głosie Babci zabrzmiała gorycz - i każdy miał umieć cytać. A ani ja, ani Matka nie umiemy. I co król na to? Ale król kiwał się tylko jak porcelanowy Chińczyk i uśmiechał po ojcowsku. — Niech się doskonali. Niech się tylko doskonali — zaśpiewał. — I tylko Cerwony Kapturek umie, ale same tylko drukowane — dorzucił Babcia, wycofując się na górę. Gdy się drzwi za nim zamknęły, sierotka Marysia zapłakała: 56 — Co z nami będzie? Och, co z nami będzie?! Ja nie chcę do Kuwejtu. Ja do lasu chcę. Królewno Śnieżko, poradź coś, bo serduszko me pęknie z żalu i z tęsknoty! — Ja nad czym innym się zastanawiam, sierotko Marysiu - w zamyśleniu odparła królewna Śnieżka, która jako osoba cywilizowana przejmowała się zupełnie czym innym. — Ja się, moje dziecko, zastanawiam, jakim cudem to się stało, że w naszym państwie na króla wybraliśmy skończonego osła, który... ojej, przecież nie trzeba wcale mówić, jaki on jest. To każdy wi- dzi. - Król uśmiechnął się do niej promiennie i pokiwał transparentem. - Wiesz, sierotko Marysiu. Jeśli tu rządzi taki safanduła, to już może lepiej jechać do tego Emira. — Ale mnie jest zimno - załkała Marysia, niewiele pojmując — i nie mam co do garnka włożyć. Nawet nie mam garnka... — rozpłakała się na dobre. Królewna Śnieżka, urażona, wstała i podeszła do okna, by popatrzeć na niebo. I oto w okienku pojawił się cień, a po chwili oblicze całego Wincentego Wilka. — Pssst - syknął - czy jesteście tam? — Jesteśmy! Jesteśmy! - zawołała Śnieżka z nadzieją. — To ja, posterunkowy Wincenty Wilk. — Przychodzę, by was uwolnić. Mam plan, nie traćcie nadziei. Czy jesteście zdrowi? — Tak, wszyscy czujemy się dobrze. — A co się dzieje w domku na górze? — Czerwony Kapturek, Matka i Babcia świętują na cześć udanego prze- stępstwa, wieczorem ma przybyć pośrednik z pieniędzmi na latającym dywanie. A wtedy nie będzie dla nas już żadnej nadziei. Och! — przestraszyła się Śnieżka, bo na górze rozległy się strzały. To trójka złoczyńców świętowała głośno przy suto zastawionym stole. Czerwony Kapturek, która wpadła w szampański humor, strzelała z nagana do butelek, które opróżnione stały pod ścianą, a każdy strzał — celny czy nie — budził rechot Babci i Matki. Matka wyglądał niepozornie. Z całej trójki on był najmniejszy, najchud- szy i nosił okulary o szkłach jak denka musztardówek. Ale, ale. To tylko pozory, bo Matka miał głowę nie od parady i zawsze był duszą każdego przedsięwzięcia. — Stselaj, stselaj, Kapturek - darł się Babcia. — Wina mi dajcie. Wiecorem Kapturek będzie bogaty. — A może postrzelać by do krasnalków? — rozochociła się Kapturek. — Dawać mi tu krasnoludki! — Nie. Nie — zaperzył się Babcia, w którym górę wzięła natura smako- sza — skoda ich. Skoda. Z takiego nic by dosłownie nie zostało. Mam lepsy pomysł. Usmażymy je na oleju. Albo sasłyki, o, sasłyki. Wszyscy ryknęli śmiechem. 57 — Matka, zgadzas się? - zawołał Babcia. — Jeśli to będzie z twojej doli, Babcia, to okay. Może być też z doli Czerwonego Kapturka. Raz już jadłem krasnoludki w Karczmie nad Stawis- kiem, a serwował specjalny francuski kucharz. Bracie, wolałbym zjeść dynamit. Ostre jak diabli. Pali... Ooo. Coś, mówię wam, strasznego. — A smażone cy piecone? — dopytywał się Babcia. — Opowiedz, Matka. — Z rusztu, Babcia, z rusztu. Inaczej nijak nie idzie tego jeść. Ty, Kapturek, a czemu masz taką śliwkę pod okiem? Kapturek wyjęła pudernicę i przejrzała się w lustrze. — Mówiłam już. W lesie zaczepił mnie jakiś facet. Na nazwisko ma Wilk. — Jak? Wilk? - Matka spoważniał w jednej chwili. — Opowiedz prędko, jak to było! — Szkoda słów. Szedł za mną i pytał, co mam w koszyczku. Potem była drobna bójka, ale jakoś wybrnęłam z tego. Zgodnie z instrukcją zmyliłam ślady i sprawdziłam, że wszystko w porządku. Co się tak denerwujesz, Matka? Tymczasem Matka, zasępiony, szperał w swojej teczce, wreszcie wyciągnął jakiś spis i strzepnął palcami: — No tak. Wszystko się zgadza. Posterunkowy Wincenty Wilk. To on rozpracował aferę z farbowanym lisem, rozrobił starego Baniochę, wreszcie przymknął całą radę Sprzysiężenia Jeży. Pamiętacie? Babcia i Czerwony Kapturek rzucili się do niego z przerażeniem. — Uuuu... - zawył żałośnie Babcia. — Niedobze. — Może być ciężko... — zmartwiła się Czerwony Kapturek. A właśnie dzisiaj jest przerzut... — To ty wsystko zawse spapses — zezłościł się Babcia, wpijając mordercze spojrzenie w Kapturka. - To ty nawaliłaś z Babą Jagą, bo zebrało ci się na zwiezenia i starucha skapowała się. Mało tego. Na co nam teraz Jaś i Małgosia bez Baby Jagi? Wsystkie niescęścia zawse pses ciebie! — Ja???? - zaperzyła się Kapturek. - A kto wypuścił z klatki Calineczkę, kolego? Żeby sobie po kwiatkach... — Dość! — huknął Matka. - Nie pora na kłótnie. Oboje jesteście ładne kwiatki, ale musimy pomyśleć, co tu robić... Po pierwsze, przygotujcie broń, po drugie, trzeba zgasić światło, zasłonić okna i... I wtedy nagle z hukiem i trzaskiem rozwarły się drzwi, a do izby wpadł nasz dzielny posterunkowy Wilk, trzymając w ręku sztucer. — Za późno! Już za późno, ziółka! Jesteście aresztowani w imieniu króla. Wszyscy ręce na kark i pod ścianę — przeczytał z kartki, którą miał dyskretnie przypiętą do kolby. Zaskoczenie było tak wielkie, że trójka porywaczy skwapliwie podeszła do ściany, podnosząc ręce do góry. Tylko Matka zachował resztki zimnej krwi i dyskretnie ściągnął ze stołu do rękawa cygaro. — A teraz wszyscy lewą ręką sięgnąć po pistolety, ale za lufy. Wyrzucić na podłogę i kopnąć w moją stronę. Pech sprawił, że Kapturek chciała Wilka przechytrzyć i zrobiła niepotrzeb- ny ruch. Wilk pociągnął za cyngiel i strzelił tuż nad jej głową. — Nie ze mną te numery, Kapturek — wycedził posterunkowy przez zęby. — Słucham? - dopytywała się Kapturek, bo ją ogłuszyło. — Pistolety — warknął Wilk. Towarzystwo posłusznie wykonało polecenie. — A teraz kłaść się na ziemi twarzą do podłogi. Wszyscy położyli się bez mrugnięcia okiem, całkiem jak w filmie. — Kto ma klucz do piwnicy? - spytał posterunkowy. — Matka — wyjąkał Babcia. — Matka, klucz! — rozkazał Wilk. — Panie posterunkowy - jęknął Matka - wygrałeś pan i tego się, niestety, spodziewałem. Niech pan będzie człowiekiem i pozwoli mi zapalić ostatnie cygaro. Bo teraz moja przyszłość to sąd i więzienie. Niech pan okaże ludzkie oblicze prawa. — Klucz - rozkazał Wincenty. — To nie pozwala pan? - skomlał Matka. — Klucz — powtórzył lodowato posterunkowy. Matka ociągając się wydobył klucz i rzucił w jego stronę, a gdy posterun- kowy Wilk pochylał się, by podnieść klucz, otrzymał nagle z tyłu straszliwy cios w głowę i zwalił się na ziemię jak nieżywy. — Ja widzieć, że jest kłopota - zawołał Arab w turbanie, który zaszedł był Wilka od tyłu — i ja reagować. — Ach, drogi panie! — porywacze rzucili się do niego z wdzięcznością. — Przybył pan w samą porę... — Towar jest? - spytał przybysz. — Ach, owszem, wszystko przygotowane. A pieniądze są? — dopytywał się Matka, chowając swój pistolet za pazuchę. — Jest. Wszystko jest. Tylko prędko. Moja latająca dywan czekać na dworzu i ja musieć natychmiast wracać. Towar przynieść na dywan, ja liczyć dukaty. Porywacze zeszli do piwnicy, a Matka rzucił cygaro na stół. Arab sięgnął po cygaro i przyglądał mu się uważnie. Tymczasem porywacze już byli na gó- rze ze związanymi więźniami, a Matka oprócz tego niósł klatkę krasnoludków. — Świetnie, świetnie - pochwalił Arab widząc zdobycz. - Tu jest odliczona sumka, proszę. A teraz oni mnie ich położyć na dywan. Przed chatką w promieniach zachodzącego słońca na trawie leżał latający dywan. Porywacze położyli więźniów na nim, Arab zaś usadowił się po turecku i zawołał: — Abrakadabra, hokus pokus. - Rozległ się dźwięk zapuszczanego startem wuefemki, i nic. Cisza. 59 — Nie zaskoczyć — mruknął Arab. — Abrakadabra, hokus pokus maro- kus! — Ale dywan znowu nie zaskoczył. — Co jest? — złościł się Arab. — Abbbbbrrrakadabbbbra, hokus pokus — i znowu nic. Posterunkowy Wilk, odzyskując przytomność w chatce, usłyszał zapuszczany dywan i z trudem podniósł się z ziemi. Tymczasem rozzłoszczony Arab wydobył z kieszeni cygaro, które ściągnął ze stołu, i dla uspokojenia nerwów zapalił je. Matka nie zdążył już nic powiedzieć, bo straszna eksplozja targnęła okolicą. Gdy dym opadł, Araba nie było. — Zapalił złą stroną! — zezłościł się Matka. — Zapalił lufą do siebie. Co teraz robić? Wszyscy otrząsnęli się po eksplozji. — Smalec jest — stwierdził Babcia — więc o co chodzi? I nagle coś jakby wir wpadło w środek bandy. Ktoś z nadprzyrodzoną zręcznością zadał pięć fantastycznych ciosów karate, tak że trójka zbirów padła w okamgnieniu bez jednego jęku. Kto? Oczywiście pani Wilkowa. Mama Wincentego. — Ach, to łobuzy — utyskiwała rozwiązując porwanych. - Przecież wy- raźnie umawiałam się z Wincentym na szóstą. I grzybki wystygły. A odgrzane to naprawdę już nie to samo. — Dziękuję - powiedziała radośnie królewna Śnieżka rozprostowując ręce. — Wciąż nie mam tego garnka — utyskiwała sierotka Marysia. — Sio, sio - pani Wilkowa wypuściła krasnoludki, które wrzawnie rozbiegły się w trawie. — Mamo — ledwo żywy posterunkowy stał w drzwiach — dziękuję. O mało nas nie załatwili... — Nie przejmuj się, kotku. Zapraszam wszystkich na kolację. — Ale król... — przestraszył się posterunkowy. — Trzeba jeszcze rozwiązać króla. Pani Wilkowa skrzywiła się, ale przecięła jego więzy. Ten zaś niezwłocznie podał rękę do całowania. A po błogim wyrazie twarzy poznać było, że nic z całej tej historii nie rozumie, ale ogólnie jest zadowolony. — Hm, hm — mruknęła pani Wilkowa. — Proszę nam powiedzieć, czy to pani uszkodziła latający dywan? — dopyty- wała się Śnieżka. — Zamieniłam, zamieniłam - niechętnie tłumaczyła pani Wilkowa. - W domu mamy podobny. I kiedy Arab wszedł do chatki, podłożyłam ten nasz. A prawdziwy leży tu nie opodal... Ale, ale — ucieszyła się nagle — to jest myśl — i powiodła kroczącego króla w kierunku latającego dywanu. — Proszę spocząć, wasza miłość — poprosiła grzecznie. A gdy ten usiadł i zaczął kiwać się rozanielony, pani Wilkowa wyrzekła zaklęcie: — Hokus pokus. Czy nie macie nic przeciwko? - spytała jeszcze zebranych. 60 — Nie — ucieszyła się Śnieżka. — Ja nie mam — smutno powiedziała Marysia - co do garnka włożyć i nie mam garnka. — Hokus pokus marokus! I dywan wzniósł się w powietrze, unosząc w przestrzeń uśmiechniętego króla, który kiwał się i machał transparentem w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. — A teraz bierzemy nasz dywan i idziemy do domu, tych gagatków zaś Wincenty prędko odstawi do aresztu. — Kolacja z grzybów w śmietanie wszystkim smakowała wyśmienicie, a szczególnie sierotce Marysi — kończyła pani Justyna — bo od pani Wilkowej w prezencie dostała nowy garnek. I żyli długo i szczęśliwie. Wszyscy w pokoju spojrzeli po sobie smutno, że to już koniec bajki. Ale zegar na wieży bił właśnie północ i była najwyższa pora na sen. Śniadanie dobiegało końca i gdy weszła pani Róża, by zebrać naczynia, przybysze, jak na komendę, wstali od stołu. Następnie pożegnali się wdzięcznie, lecz w milczeniu, z paniami, panami i dziećmi i ruszyli do drzwi. Wszyscy oczywiście wybiegli za nimi i machali. Pana Zawistowskiego wciąż jednak zżerała ciekawość, kim oni są. Jeszcze nawet podbiegł, żeby wydobyć choć słowo i w pół drogi zawrócił zawsty- dzony. A oni odchodzili i machali wesoło: cylindrem jeden, a drugi marynarką. A na twarzach domowników błąkał się uśmiech i smutek dalekich podróży. ROZDZIAŁ V O kapciku, c^yli o %nikaniu d^iur ani Justyna w pochmurnym nastroju wracała z popołudniowej przechadzki po ogrodzie. Gdy była przed domem, niespodziewanie uwagę jej przykuł jakiś osobliwy ruch, a może błysk światła, padający z okna gabinetu pana Zawistowskiego. Pełna najrozmait- szych przeczuć, podeszła do okna i zajrzała przez szybę. Dziedzic, zgodnie z zapowiedzią, że po obiedzie udaje się do ga- binetu, żeby odrobić zaległą korespondencję, rzeczywiście w owym gabine- cie przebywał, ale z całą pewnością nie odrabiał zaległej korespondencji. „Chyba zwariował?" — przemknęło pani Justynie przez rozogniony umysł, bo rzeczywiście wszystko na to wskazywało. Pan Zawistowski oddawał się osobliwym praktykom samotności, właści- wym mężczyznom w pewnym wieku; praktykom, które są oczywiście zwy- czajne i naturalne do tego momentu, gdy nikt z zewnątrz ich nie podgląda. Otóż skakał po kanapie, dodajmy, w butach, odbijając się prawie do su- fitu, a następnie wykonując salto, spadał na ziemię z okrzykiem. Po czym zrywał się i strojąc najdziwniejsze miny, wykręcając usta w trąbkę, przedrzeź- niał się przyglądając w lustrze i wydając z siebie wysokie dźwięki, coś jakby „giligiligili". Następnie przechadzał się po gabinecie w pozycji goryla, pobekując i pomrukując niewyraźnie. Gdy to już mu się znudziło, odśpiewał bezgłośnie fragment jakiejś opery, ze wszystkimi piruetami, po czym rzucił celnie w wazonik ogryzkiem, by wreszcie, udając śmiertelnie ranionego, zwalić się na kanapę i oddać konwulsjom. Pani Justyna przecierała długo oczy, wreszcie zdecydowanie ruszyła do domu. Zapukała energicznie do drzwi gabinetu, a po chwili usłyszała roztargnione: „Kto tam?" — To ja, proszę pana — zawołała. — Proszę — krzyknął dziedzic, a gdy otworzyła gwałtownie drzwi, z pew- nym zdziwieniem ujrzała, jak pochylony nad biurkiem pan Konstanty, bez reszty pochłonięty pisaniem, prezentuje godne i spokojne oblicze myśliciela. — Tak? - spytał melancholijnie, marszcząc czoło nad jakąś literą. 62 Pani Justyna zaskoczona stała chwilę w drzwiach, wreszcie wyszła prze- praszając za wtargnięcie. Chwilę stała niezdecydowana w korytarzu, po czym powziąwszy stanowczą decyzję, udała się znowu pod okno. Tym razem pan Konstanty skakał po gabinecie, drapiąc się pod pachami. Pani Justyna po- biegła z powrotem do domu i wtargnęła bez pukania do gabinetu. Pan Konstanty przechadzał się zamyślony, powtarzając na głos: — ...na- wiązując do pańskiej enuncjacji dotyczącej katody, w wyniku badań, jakie przeprowadziłem... — tu nareszcie spostrzegł panią Justynę i spytał z roz- targnieniem: — Czy coś się stało?... — Ach... doprawdy nic szczególnego - zmieszanie, które malowało się na jej twarzy, sprawiło, że dziedzic na wszelki wypadek zrobił się czujny. — Coś, widzę, panią trapi. — Nie... Proszę mi wybaczyć — jąkała się pani Justyna. — Zdawało mi się... przed chwilą, że śnię... Bardzo osobliwe zjawisko... Doprawdy... — Tak? A cóż takiego? — dopytywał się pan Konstanty, starannie popra- wiając zmierzwione włosy. Peina najrozmaitszych przeczuć podeszła do okna i %ajr%ała pr^Z — ...że w oknie pańskiego gabinetu co innego widać, niż jest w rzeczy- wis... Zaraz, zaraz — nagle pani Justyna, której zawstydzony wzrok był wbity w podłogę, niespodziewanie dostrzegła ogryzek i leżący obok wazonik. — A więc pan naprawdę?!... Pan Konstanty podążył za jej spojrzeniem i jakby trochę zmalał. — Co naprawdę?... Co naprawdę?... — bronił się płaczliwie. — Piszę, proszę pani, list właśnie i być może... odrobinę się gimnastykowałem... Ale pani Justyna prychnęła gniewnie i wyszła z pokoju z triumfalnie uniesioną głową. Dziedzic chrząknął niepewnie, podniósł wazonik, potem ogryzek. Wazo- nik postawił na miejscu, ogryzek zaś, po chwili wewnętrznej walki, precyzyj- nym rzutem umieścił w wazie. — Nie wiadomo. Oj, nie wiadomo, co się może zdarzyć — mruknął do siebie i wyjął z szuflady biurka piękną złotą tabakierkę. Tabakierka leżała sobie na stole, przy którym akurat dobiegał końca obiad. Pan Konstanty, uporawszy się z deserem, ujął ją w dwa palce, zademonstrował wszystkim i westchnął zagadkowo: — Tabakierka, proszę państwa. Ale i nie tabakierka. — Dlaczego, proszę pana, tabakierka, ale i nie tabakierka? — zainteresował się ogrodnik. Pan Konstanty rozpromienił się i uroczyście przemówił: — Dlaczego tabakierka, ale i nie tabakierka? Oto bowiem, proszę państwa i drogie me dziatki - ukłonił się dziatkom — istota problemu i wszechrzeczy. Dorobek mojego całego życia... Pracowałem nad tym bite dwie godziny... — tu rozejrzał się spod oka po zebranych, by wybadać, jakie to wywołało wrażenie, po czym ciągnął: — A ulepszałem chyba kwadrans... Aby państwu i generalnie wszystkim ludziom na ziemi, czyli ludzianom... — Ziemianom — poprawiła pani Róża. — Otóż to — ziemianom, i na wodzie, na morzach i rzekach, słowem, wodzianom... Też... nie, łodzianom i ziemianom — ciągnął patetyczny wą- tek - słowem, klucz i brama do świata. — Ale czy może to mieć jakieś praktyczne znaczenie? - pani Justyna powątpiewająco patrzyła na przedmiot. — Olbrzymie, proszę pani. Olbrzymie. Wszyscy jeszcze uważniej przyjrzeli się tabakierce. — A co ona takiego umie? — rezolutnie zapytał Jan. — Bo czy ona umiałaby zjeść moją owsiankę na śniadanie? — Owsiankę to fraszka. Naturalnie - gorączkował się dziedzic. - Umiała- by zjeść wszystkie nasze owsianki... — tu się wyraźnie zastanowił. — Właśnie, trzeba by tego spróbować, czy ona umiałaby zjeść moją owsiankę... Ale, ale. To w sumie naprawdę fraszka, dlatego, że owa tabakierka umie wszystko. 64 Zapanowało milczenie. Pierwszy otrząsnął się Józef. — Czy ona umie latać? — Naturalnie - dziedzic uśmiechnął się z pobłażaniem i fiuuuu - rzucił tabakierkę przez otwarte okno, zza którego rozległ się wrzask przerażonych kur. Zebrani znów zajęli się deserem, tracąc zupełnie zainteresowanie dla sprawy. — I dlatego pierwotnie próbował pan z ogryzkiem — zjadliwie zauważyła pani Justyna. — Ogryzek też świetnie lata. — Ja państwu przysięgam, że ona umie wszystko... - dziedzic był rozgory- czony. — A wtedy z tym ogryzkiem i w ogóle... to z radości, że mi się udało. I poszedł stropiony po tabakierkę do ogrodu. Po chwili stał już przed wszystkimi i machał nią dla podkreślenia wagi słów: — Słucham? Jakie mają państwo życzenia? Spełniam wszystkie! Wszystkie dosłownie. Ale nie zdało się to na nic. Zebrani, zaprzątnięci deserem, tylko uprzejmie się uśmiechali do pana Konstantego, który ostatecznie załamany zawołał: — Popatrzcie. Pokażę wam sztukę. Zamienię się w lwa... Albo w ptaszka... Nie, zamienię się w tabakę z tej tabakierki... — i stuknął w dziwny sposób w wieko pudełeczka. Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że kiedy znikł, wszyscy oniemieli. Po chwili pomału podeszli do leżącej na ziemi tabakierki. Pan Franciszek ostrożnie, jakby go parzyło, otworzył wieczko. Tabakierka pełna była sproszkowanego, brązowego pana Konstantego. — Tatusiu, jak ty wyglądasz? - dzieci załamały ręce, ogrodnik zaś bardzo ostrożnie przeniósł pudełeczko na stół i wszyscy pochylili się nad nim. — Rzeczywiście, przekonał mnie pan — zwróciła się pani Justyna do tabakierki, ta niestety milczała jak zaklęta. — Ostrożnie — odsunął wszystkich pan Franciszek — nie dmuchajcie, bo kiedy pan dziedzic wróci do normy, może go nie starczyć... — Czy coś się stało? — spytała pani Róża, wkraczając po brudne na- czynia. — Nie... Nic, takie tam — pan ogrodnik starał się nie robić dramatu. — A co to jest? — spytała kucharka, wskazując na leżącą wśród naczyń tabakierkę. — Eee... Nic — bagatelizował pan Franciszek — po prostu pan Konstanty w tabakierce. W charakterze tabaki. — Cooo? — pani Róża zrobiła wielkie oczy. - Chyba już starczy tej zabawy i może by pan dziedzic przywrócił sobie zwyczajną postać. Nie pora teraz na żarty. — Nie bardzo wiemy, jak to zrobić - zmieszała się pani Justyna. — Trzeba zdaje się zastukać... - i zastukała, jednakże nadaremnie. 5 Baśnie pani... Po chwili wszyscy stukali i wypowiadali życzenie, ale bez skutku. — Mówiłam właśnie, że nie pora na żarty — ciągnęła pani Róża - bo na dziedzińcu zauważyłam jakiegoś pana, który być może zmierza do nas... I właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Towarzystwo wpadło w popłoch. — Panie Konstanty - szeptał ogrodnik do tabakiery — ktoś tu zmierza. Pan wróci łaskawie... — Co robić? Połóżcie go na kredensie. Któż to może być? — Czy tam ktoś jest? — rozległo się zza drzwi. — Ależ proszę! Ależ proszę! - wobec wątpliwej obecności dziedzica, honory domu przejął pan Franciszek. — Witamy serdecznie - otworzył drzwi, a do salonu po chwili wkroczył przybysz, od progu przystępując do rzeczy: — Proszę, aby państwo natychmiast pokazali mi nogi. Wszyscy zbaranieli. — Ale... czy to w sprawie higieny? - wyjąkała pani Róża. — Nic z tych rzeczy - przybyły wyrażał się zwięźle. — Proszę o wszyst- kie nogi. — Oczywiście - uśmiechał się gościnnie pan Franciszek — zapewne chodzi o to, że ktoś... pewnie złoczyńca, pozostawił po sobie ślady stóp. I chodzi 0 porównanie, by w ten sposób odnaleźć sprawcę... W takim razie służę — 1 podał przybyszowi swą nogę. — Nie. Chodzi o co innego — krótko wyjaśnił przybysz. — Ale proszę mi zzuć obuwie... Nie. Nie mnie, tylko sobie — tu podniósł za ramiona ogrodnika, który zdążył odwiązać mu już sznurówki. — A może by pan coś najpierw zjadł? — pani Róża zawsze umiała znaleźć wyjście z beznadziejnej sytuacji, bo dało się zauważyć, jak przybysz łakomym okiem potoczył po stole. — Ale najwyżej co nieco. Poproszę i jednocześnie dziękuję za miłe przyjęcie. Człowiek się nachodzi cały dzień - westchnął - te wszystkie nogi. Rozumiecie państwo, dzień w dzień i nie każdy pomyśli o tym, czy człowiek jest głodny, czy zmęczony. Powiadam, dzień w dzień, to już tak szesnaście lat. Słowem, od rana do nocy. Nogi, wciąż nogi.... Wszyscy rzucili się robić przybyszowi miejsce przy stole, a pani Róża po chwili postawiła przed nim dymiący obiad. Jego twarz przybrała aniel- ski wyraz. — Ach, cóż za wspaniałe knedle — mruczał, żarłocznie zajadając — cóż za fantazyjna sałatka... A co na deser? — zapytał rezolutnie i natychmiast przeprosił: — Przepraszam za tupet. Ale doprawdy nie wiem, kiedy ostatnio coś tak pysznego miałem w ustach. — Na deser będzie niespodzianka — tajemniczo oświadczyła pani Róża. — A może tabaka z tej przepięknej tabakierki? — filuternie dopytywał się gość. 66 — Nie! Nie! — wszyscy się zmieszali. — Na deser będzie miętowy krem z puszystą śmietaną i wiśniami. — Ale tabaka nie zaszkodzi... — przekonywał przybysz. — To nie jest tabaka, a specjalny proszek, który przypomina nam... Chyba tak można powiedzieć... Kogoś bardzo bliskiego. I zasadniczo nie można tego w ogóle dotykać. — Rozumiem - przybysz spoważniał — każdy z nas nosi w sercu jakąś przejmującą tajemnicę, bolesną zadrę. Rozumiem państwa i nie pytam o nic. Wszyscy odetchnęli. — Przepraszam, a co jest w tej tabakierce? — uderzył znienacka, jak gdyby na inny temat. — Dlaczego pan wszystkich pyta o nogi? — próbowała zmienić temat pani Justyna. — Takie tam. Nic wielkiego. A to na pewno jakaś trucizna. Arszenik? — Nie, nie arszenik. Ale o co chodzi z tymi nogami? Prosimy nam powiedzieć. — To może dynamit? — Nie, żaden dynamit. A czy czasem nie chodzi o platfusa? Jakaś ankieta? — Ojej. Nie chodzi o platfusa — przybysz był wyraźnie zniechęcony. Za- czął szukać czegoś w swojej torbie. - Miałem nadzieję, że pierwszy raz od szesnastu lat uda mi się porozmawiać na jakiś kulturalny temat, który nie miałby związku z tymi zakichanymi nogami. Poddaję się — westchnął beznadziejnie — pewnie już umrę z nogami na ustach. Mieszkańcy dworku ze wstydu dosłownie nie wiedzieli, gdzie oczy podziać. Wreszcie pani Justyna z pewnym trudem przemogła się. — To tabakierka... Otóż pewnie trudno w pierwszej chwili w to uwie- rzyć... tam jest człowiek. Przybysz uroczyście wstał i przyjmując żałosną minę, starał się zdjąć czapkę. — Tak mi przykro. Zapomniałem dzisiaj czapki, a byłaby stosowna w tej chwili. Rozumiem. Urna z prochami bliskiej osoby. Wielokrotnie słyszałem o tych praktykach. Ale żeby takie świństwo zaraz trzymać na kredensie? Dobrze, że nie na stole — prychnął ironicznie. — Ależ właśnie nie zrozumiał pan — tłumaczyła pani Justyna - zaszła pomyłka. Tam jest prawdziwy, żywy człowiek. Mówiąc ściślej, pan dziedzic Zawistowski. — Chyba państwo nie wierzycie w krasnoludki? - przybysz przez dobrą chwilę rozglądał się z niepokojem po twarzach zebranych. - Jakże to możliwe, by taka mała tabakierka... Wprawdzie może jest nawet złota, ale co to ma do rzeczy? — Z krasnoludkami to osobna sprawa, której nie będziemy teraz poruszać, bo to nie miejsce i czas. — Ależ to frazes - przerwał przybysz. — Poruszać albo nie poruszać. Co jest więc w tym pudełku? Człowiek czy karzełek? — Człowiek — padła chóralna odpowiedź. — Mały? - przekornie zapytał przybyły. — Duży - wszyscy tłumaczyli jednocześnie. — Tata zamienił się w tabakę nam na złość, bo ta tabakierka czyni cuda. Ona wszystko potrafi, co się tylko zechce, a my niezupełnie w to wierzyliśmy i on na przekór zamienił się w tabakę i teraz nikt nie wie, co zrobić, aby ta tabaka z powrotem przemieniła się w pana Zawistowskiego, czyli w tatę. — O! — po wyrazie twarzy gościa dało się poznać, że jest w najwyższym stopniu zdziwiony i że nareszcie uwierzył. — A czy próbowali państwo już jakichś sposobów? — Tak. Ale na razie nie na wiele się to zdało. Może trzeba trochę poczekać? — A czy mógłbym obejrzeć ten proszek? — Oczywiście - pan Franciszek ostrożnie podsunął mu tabakierkę pod nos. — Zupełnie nie podobne to do człowieka — mruknął tamten - aż się prosi, żeby sobie pociągnąć. — I jak byśmy mu potem wytłumaczyli, gdy się odmieni, że jest niecały? — A, ba - przybysz rozłożył ręce dla podkreślenia tej celnej uwagi. — No dobrze. Wy mi to, ja wam tamto. Dawać mi tu nogi. Wszyscy się ożywili i od razu pozdejmowali buty. Dzieci naturalnie pchały się na początek, ale przybysz je uspokajał. — Jakże się cieszę, że państwo tak ochoczo, bo zawsze mam tyle kłopo- tów, co ja się muszę natrudzić, a co nakłamać. Ale spokojnie, wszyscy zdążycie. A na początek panie. Proszę, aby panie usiadły wygodnie w fote- lach. — Tu zakrzątnął się przy swojej torbie. Z niemałym trudem wyciągnął z niej jakiś niewielki przedmiot i klęknął u stóp pani Róży. Następnie zaczął jej coś z trudem umieszczać na bosej stopie. — Co mnie pan tu pokazuje jakąś starą, śmierdzącą ścierę! — pani Róża była oburzona i schowała ze wstrętem nogi pod krzesło. — Za pozwoleniem, łaskawa pani — z wyższością obruszył się przybysz — i tak już widzę, że nie pasuje. A poza tym przez szesnaście lat wszystko się może zużyć. Przecież sprawdziłem już miliony nóg, więc trudno się dzi- wić... — I ze starą szmatą przymierzył się do stóp pani Justyny. Ta jednak z piskiem wskoczyła na fotel. — Co pan wyprawia! — przeraziła się. — Przecież to jakieś paskudztwo! — Zaczynało się tak pięknie — przybysz był rozgoryczony — a kończy, jak zawsze. Nawet ostatnio chciano mnie pobić - dodał rozżalony. — Niechże pan powie o co chodzi? - pan Franciszek zachował zimną krew. 68 I — Bo to nie jest żadna szmata — płaczliwie tłumaczył przybysz. — To jest, proszę państwa, kapeć. Wprawdzie stary, ale kapeć. Czyli jest to po prostu stary kapeć. — I pan ten kapeć od szesnastu lat wszystkim zakłada na nogę? — Ba — gość był całkiem załamany — nikomu nie zakładam, bo nie pasuje. Nikomu. Szesnaście lat. A gdybyż komuś nareszcie — dodał beznadziejnie — sprawa byłaby wyjaśniona. — Ale co to za sprawa? — nie dawał za wygraną ogrodnik. — Otóż to. Nie wiem. Jestem jednym z czterdziestu szambelanów na dworze pięknego królewicza. I wszystko zaczęło się od tego, że pewnego razu zostałem wezwany wraz z kolegami do gabinetu królewicza. Tam wręczono nam czterdzieści par identycznych, zrobionych na jedno kopyto kapcików i kazano znaleźć nogę, która pasuje do onych właśnie kapcików. A kapciki niewielkie. Tego, kto znajdzie tę nogę, czeka wspaniała nagroda i szereg przyjemności, ale sami państwo widzicie. Szesnaście lat chodzę i szukam. Nogi śnią mi się po nocach, opętały mnie zupełnie, a wszystko na nic. Kapciki, jak państwo widzicie, istotnie zamieniły się w starą, śmierdzącą ścierę i w sumie tylko tak na pałę pamiętam, jak wyglądały kiedyś. Taki los — zakończył smutno. — Przepraszam, że o to pytam — na twarzy pani Justyny malowało się skupienie - a czy pan jest pewien, że to od początku były kapcie? Czy to wypadkiem nie były buciki raczej czy nawet pantofelki? — Pies to wąchał. Może były pantofelki - przybysz był zupełnie zre- zygnowany. — A czy nie pamięta pan innych szczegółów dotyczących chwili, gdy wyruszył pan w świat? Na przykład, czy poprzedniego dnia w pałacu nie odbywała się jakaś uroczystość, może akademia? — Ach, dobrze to pamiętam, bo przecież zgubiłem tego dnia cały tort czekoladowy, który akurat niosłem do sali balowej, i miałem spore nieprzy- jemności. Tak, tego dnia był wielki bal. — A czy nic panu nie wiadomo na temat tego balu... i co było potem lub przedtem? — w oczach pani Justyny zapaliły się iskierki zrozumienia. — Nic a nic, proszę pani. Otrzymałem wyraźne polecenie z tym kapcikiem i dalej, bracie, w drogę... — Z pantofelkiem — uściśliła pani Justyna. — Otóż muszę panu powiedzieć, że pańskie kłopoty się skończyły. Prawdopodobnie nie został pan o tym powiadomiony, zapewne wkradło się jakieś niedopatrzenie. — Jak to? — przybysz poderwał się z miejsca. — Tak. Według moich informacji może pan wracać do zamku i pełnić w dalszym ciągu honory szambełana. — Ojej. Jak to wspaniale — ucieszył się przybysz. — A więc nigdy więcej kapcików? — Nigdy — zapewniła pani Justyna. Przybysz siadł z wrażenia w fotelu i zamilkł na dłużej. — A czy pani opowie nam tę historię? - dopytywały się dzieci. — Przecież do czasu, aż tatuś nie wróci, musimy cierpliwie czekać. — Właśnie — mimochodem wtrącił pan Franciszek - ja również jestem ciekaw, co to za dziwaczna historia. Pani Justyna pokiwała głową z politowaniem i z udawaną rezygnacją siadła w fotelu, a wokół zgromadzili się wszyscy, ciekawie wyczekując opowieści. — Otóż nie wiem, proszę państwa, jaki ma związek imię naszej bohaterki z tym tu kapciem. Bo w takim wypadku ona powinna mieć na imię Kapciuszek albo Kapcik; a miała Kopciuszek. Tak zatem zacznijmy tę historię od początku, bo w osobie naszego gościa przywędrował do nas jej koniec. A było to tak: W starej kamienicy na samym końcu miasta mieszkała zła macocha w towarzystwie swoich brzydkich i rozkrzyczanych trzech córek. A macochą była właśnie dla dziewczyny imieniem Kopciuszek, którą wzięła do pomocy w domu. Ponieważ wszystkie panie w tym domu były niesłychanie wprost leniwe, Kopciuszek musiała robić za nie wszystko: prała, gotowała, szyła, cerowała, sprzątała i kto tam wie, co jeszcze, a poza miską kaszy, która była zapłatą za ciężką pracę, nigdy od nikogo nie usłyszała dobrego słowa, żadnego dziękuję, tylko wciąż krzyki, poszturchiwania i awantury. Siedziała sobie raz Kopciuszek w swojej izdebce na strychu, wpatrzona smutno w księżyc, i myślała o swym czarnym losie, gdy wtem do izby wpadła zła macocha. — Co tu robisz, Kopciuszku?! Przecież do północy jeszcze kawał czasu. A jutro w pałacu królewskim jest bal, na który wybieram się wraz z moimi córkami. Musisz wyprasować wszystkie nasze stroje, wyczyścić wszystkie spinki, korale, i wyglansować buciki. — Dobrze, proszę pani - szepnęła Kopciuszek. — Zaraz biorę się za pracę. — Nie jesteś, brudasie, ciekawa, co to za bal? - zapytała wiedźma zgryźliwie. — Tak, proszę pani — Kopciuszek spuściła oczy. — A widzisz, smarkulo - triumfowała macocha - jesteś ciekawa. To się dowiedz — szturchnęła ją laską w plecy — że sam królewicz wyprawia ten bal i zaprosił najpiękniejsze mieszkanki naszego kraju, by jedną z nich wybrać sobie na żonę. I co ty na to, flejtucho? No? — Cieszę się - pisnęła Kopciuszek - na pewno jedna z córek pani dostąpi zaszczytu i wyjdzie za naszego pięknego królewicza... — Co ty mówisz, smarkulo?! - macocha zatrzęsła się z oburzenia i oczy jej nabiegły krwią. — Ty chyba powinnaś zacząć nosić okulary. Toż takich 7° szkaradnych facyjat, jakie mają moje córki, ze świecą szukać. Hm - prychnęła gniewnie - to ja już nie wspominam, jakie leniwe, a jakie rozjazgotane! Nie życzyłabym naszemu królewiczowi takiej żony. A szkoda, wielka szkoda, bo i mój wdowi los poprawiłby się na pewno. — A czy ja nie mogłabym także pójść na ten bal, proszę pani? — poprosiła Kopciuszek. — Nie wiem, sama nie wiem — macocha poskrobała się laską po głowie. - Bo niby mogłabyś, ale przecież nie możesz, jesteś wiecznie utytłana, a ponad- to zupełnie nie ma w co cię ubrać, bo przecież moje córki to takie tłuściochy, że nic na ciebie nie będzie pasowało. Nie, moja droga, wprawdzie jeszcze nad tym pomyślę, ale nie rób sobie specjalnych nadziei — i tu jeszcze raz szturchnęła laską dziewczynę, po czym wyszła trzaskając drzwiami. Kopciuszek zapatrzyła się smutno w księżyc, westchnęła i prędko otarła uronioną łzę. Nazajutrz od rana panował zgiełk i jazgot, bo trzy pannice stroiły się, zapamiętale walcząc o miejsce przy lustrze. Nie można powiedzieć, by Kopciuszkowa macocha miała przesadne wyobrażenie o urodzie swych córek. A Kopciuszek krzątała się, poprawiała wstążki, przypinała broszki i z zazdrością patrzyła na balowe kreacje. — No i jak, Kopciuszku — zaskrzeczała najstarsza - czy pięknie wyglądam? — Pięknie, proszę pani - westchnęło z uznaniem dziewczę. — Pięknie, pięknie — przedrzeźniała Kopciuszka najstarsza siostra — tylko chyba wystąpię na balu w masce, taką mam cudną buziuchnę! — I wszystkie zaniosły się gromkim śmiechem. — A ja, Kopciuszku, czy pięknie wyglądam? - zapytała średnia. — Och, jak cudownie — omdlewająco szepnęła panienka, poprawiając jej fałdkę przy sukni. — Łłłaaa — ryknęła śmiechem średnia siostra — tylko jak przyjdę do pałacu, to z przerażenia skończą bal i rozbiegną się w popłochu! Siostry aż biły się z radości rękami po bokach. — A to dobre. A to świetne. — A ja, czy równie pięknie wyglądam? — zaśmiała się najmłodsza. — Ach, jak przepięknie - westchnęła zwiewnie Kopciuszek, dopinając jej haftkę na plecach. — Przepięknie, przepięknie - przedrzeźniała najmłodsza dziewczynę. - Ale jak tylko wsiądę do karety, a konie mnie zobaczą, to oszaleją raz na zawsze! I zawiozą mnie hen, w nieznane, byle uciec jak najdalej! Panny ze śmiechu poprzewracały się na podłogę i tylko biedna Kopciuszek patrzyła swoimi wielkimi oczami, nic nie rozumiejąc. I wtedy jak huragan wpadła macocha i uciszyła całe towarzystwo. — Za godzinę bal, a wy co? Pokładacie się ze śmiechu na podłodze! — A co my, mateńko, robić mamy? — zaskrzeczała najstarsza. — Schować się ze wstydu pod ziemię? 71 — No, dobrze, już dobrze. Połóżcie róż na te swoje lica i bądźcie gotowe. Ty zaś, Kopciuszku, idź do izdebki na poddaszu, bo mam dla ciebie pewną pracę. Wtedy, całkiem niespodziewanie, wszystkie trzy siostry uderzyły w płacz. - Czego znowu teraz ryczycie? - zezłościła się na dobre macocha. Długo nie można było rozpoznać słów pośród tych kwileń i jęków. Wreszcie siostry jedna przez drugą wydukały: — No, bo czemu my jesteśmy takie brzydkie i biedny królewicz będzie musiał na nas patrzeć? Co my mamy zrobić? To nie jest nasza wina! - Dobrze, już dobrze - przykro zrobiło się macosze. - Trochę wprawdzie w tym jest mojej winy, bo przecież jestem waszą matką, ale mogłybyście być brzydkie, ale przynajmniej pracowite, a nie takie lenie... — Kiedy nam do każdej roboty ręce opadają z tej beznadziei... — I siostry wtuliły się jedna w drugą, powstrzymując łkanie. Gdy macocha weszła do izdebki na poddaszu, Kopciuszek stała i smutno patrzyła w okno. - Niestety, nie pójdziesz na bal, moja panno - zaczęła od progu wiedźma, po czym dźgając ją laską w plecy, zaczęła tłumaczyć. - Jest mi oczywiście bardzo przykro, ale nie mogę ciebie zabrać z wielu powodów. Przecież z tymi moimi córkami mam już urwanie głowy, a jeszcze ty na dokładkę. O, nie, moja panno, ja mam już swoje lata i nie dam sobie po prostu rady... Ale, ale, żeby cię w tym czasie nie oblazły złe myśli, stawiam tu garnuszek maku zmieszanego z piaskiem i gdy wrócę, sprawdzę, czy oddzieliłaś je równo. Nie ma miejsca na biadolenie i sentymenty. Twarda rzeczywistość, moja droga. Mak na jedną kupkę, piasek na drugą - i jeszcze mocniej dźgnęła panienkę, wychodząc z izdebki. Bal był bardzo wystawny, ale jednak nieco odmienny od podobnych balów w innych królestwach. Tak się jakoś pechowo złożyło, że w pierwszej sali tanecznej zgromadziły się panny o, jak jeden mąż, nienaturalnie dłu- gich, dyndających nosach. W drugiej obywatelki o niespotykanie dziwnych i olbrzymich uszach, ale za to na pociechę rozdziawionych paszczach. A w trzeciej - niewiasty o króliczych zębach i osobliwie wybałuszonych gałach. A to, co stanowiło wspólną cechę owych wszystkich niewiast, to powszechny monstrualny rozmiar stóp. Królewicz, jak okręt pośród wzburzonej toni, z trudem omijał rafy brzydoty, obnosząc wszędzie po komnatach bolesny uśmiech bankruta. Już trzeci raz brnął przez sale, tłumiąc ogarniającą go niechęć, co chwila miał nadzieję, że to właśnie ta wymarzona, i zaraz się okazywało, że tylko dlatego wymarzona, bo odwrócona plecami. A wszędzie te stopy, że przejść dosłow- nie nie można. 72 Wtem otworzyły się wrota pałacu i do głównej sali balowej zajrzała niepewnie zła macocha. Z daleka spostrzegł ją królewicz i wyraz błogości rozjaśnił jego oblicze. Oto bowiem dostrzegł cudowną wyspę na tym oceanie jaszczurów. Podrałował do niej jak naj spieszniej, padł w wylęknione ramiona i dalej tańczyć z nią, rozkoszować się urodą. I tak beznadziejnie zatracił się w tym tańcu i nadziei, że już nawet nie dostrzegł nieśmiałego wejścia trzech córek macochy, które, co by jednak nie mówić, miały pewne widoki na konkurowanie z urodą mamy. A Kopciuszek co? Siedziała sobie bidulka i, roniąc łzy, oddzielała przy świetle świeczki mak od piasku, gdy nagle na parapecie jej okna stanęła przepiękna wróżka z czarodziejską różdżką w dłoni. — Nie lękaj się, jestem dobrą wróżką — uspokoiła przestraszoną dziewczy- nę. — Przyszłam tu do ciebie, bo płaczesz, a nie mogę tego znieść. Powiedz mi, jaki jest powód twojego smutku, a może spróbuję temu zaradzić. — Wróżko dobra - zaszlochała Kopciuszek - nikt mi nie może pomóc. Muszę oddzielać mak od piasku, a jest tak ciemno, że nie poradzę sobie z tym do rana... — Ależ Kopciuszku, czy tylko dlatego płaczesz? - zaśmiała się wróżka i gwizdnęła dziwnie, a w tej chwili do izdebki przyfrunęły dwa błękitne gołębie i usiadły na stoliku przy parapecie. — Gołębie moje — zwróciła się do nich wróżka — oddzielcie ten mak od piasku. — I ptaki posłusznie zaczęły dziobać, starannie składając na jeden kopczyk mak, a na drugi piasek. - Widzę, Kopciuszku, że nie bardzo cię to pocieszyło - wróżka przyglądała się uważnie dziewczynie. — Ależ skąd. Bardzo mi pomogłaś. Dziękuję ci ogromnie, bo nigdy nie dałabym sobie z tym rady. — Kopciuszku, a dlaczego nie poszłaś dzisiaj na bal do pałacu? Przecież królewicz, który szuka żony, zaprosił wszystkie dziewczęta i panie z całego królestwa. Kopciuszek tylko smutno spuściła głowę. — Ach, rozumiem - ucieszyła się wróżka - i dotknęła jej czarodziejską różdżką. Izdebka na chwilę zamigotała błękitem i wtem Kopciuszek odmieniła się nie do poznania. Znikły gdzieś jej łachy, brud i nieład, a na ich miejsce pojawiła się bogata suknia, wspaniała biżuteria, włosy piękne i jedwabiste. Dziewczyna klasnęła w dłonie i podskoczyła z zachwytu. — Żałuję, Kopciuszku, że nie mogę spełnić twoich wszystkich życzeń, ale my, wróżki, mamy niewielką moc czarodziejską. A ja spełniam tylko jedno małe życzenie, które jutro może ci się wydać snem, bo gdy zapieje kogut, musisz wrócić tu, do izdebki. Więc nawet nie wiem, czy nie lepiej by było, gdybyś została dziś w domu. Nie umiem odmienić twojego życia, a to, co 73 zobaczysz na balu, może na zawsze przydać ci tęsknoty i goryczy. Ale skoro tak bardzo tego pragniesz... Pamiętaj więc, musisz tu wrócić, gdy zapieje kur. Pamiętaj! Kopciuszek ucałowała wróżkę i jeszcze raz z radością spojrzała w lustro. Szambelan tarabanił się po schodach z wielkim tortem czekoladowym, który niósł do sali balowej, gdy naraz zaczepił go podstoli. — Panie szambelanie, ależ trzeba coś zrobić z naszym królewiczem, przecież to jest niedopuszczalne... Zasapany szambelan odstawił tort w kąt i nareszcie zdołał zauważyć, kto do niego mówi. — A w czym rzecz, łaskawy panie? — spytał, ciężko sapiąc. — Królewicz przykleił się do jakiejś starej jędzy i świata poza nią nie widzi. Najgorsze jest to, że już jej to i owo bąknął o małżeństwie i ani chybi będziemy mieć wkrótce leciwą królewnę, a wszyscy marzyliśmy 0 młodej, pięknej i dobrej. — Nie można mieć wszystkiego naraz - szambelan usposobiony był filozoficznie. — Przecież nasz bal to istna parada potworów. Nikt się tego nie spodziewał... Gdy szambelan z podstolim rozstrzygali problemy monarchii, do tortu niepostrzeżenie zakradły się trzy córki macochy Kopciuszka i szuru-buru podwędziły go, nie bez trudu, i zataszczyły w pałacowy zakamarek. A co się z tortem stało później i w jakim tempie, to już temat na inną opowieść. — Ale co pan radzi, panie podstoli? - zastanawiał się szambelan. — Prze- cież, aby zabrać królewiczowi jego najnowszy skarb, trzeba natychmiast w to miejsce podłożyć skarb jeszcze nowszy i co najmniej tak samo atrakcyjny. Może sami przebierzemy się za kobiety? — dodał w poczuciu beznadziei. — Ja się wyprowadzam - z rezygnacją oświadczył podstoli. - Kostur w rękę, wór na plecy i w drogę... — Zaraz, zaraz — przeraził się nagle szambelan — ale gdzie jest mój tort? — Nic mnie to już nie obchodzi, gdzie jest pański tort. Kostur, powiadam, do ręki i w drogę. Żegnaj, bracie — i ruszył w kierunku wyjścia. A gdy był już w drzwiach, niespodziewanie natknął się na cud niesłychany 1 piękność nadzwyczajną. Wszyscy goście przestali tańczyć. A Kopciuszek (ona to była oczywiście) oblała się rumieńcem radości i nieśmiało weszła na schody. Gdy szła pośród gości, wszyscy rozstępowali się z zachwytem, w zupełnej ciszy, i tylko po zamku niosło się dziwaczne jakieś, nie wiadomo skąd i nie na miejscu, łakome mlaskanie. Królewicz, przyklejony do macochy, wisiał w jej ramionach z twarzą anielską, acz zastygłą w oczekiwaniu dalszych taktów muzyki. Gdy dojrzał Kopciuszka, z miejsca zapomniał o partnerce i bez słowa, bez przepraszam czy dziękuję, pomknął do Kopciuszka szepcąc: — Ach, pani. 74 I huknęły z dawna oczekiwane wiwaty i fajerwerki, a orkiestra zagrała raźniej i weselej. Kopciuszek cały bal tańczyła z królewiczem, a dwór królewski przyglądał im się z radością. Trzeba przyznać sprawiedliwie, że nawet macocha była zadowolona, nie rozpoznawszy w dziewczynie Kopciuszka. — Ach, jaka ona piękna - mruczała do siebie - jaka zgrabna i ponętna, nie to, co takie stare pudło jak ja. Gdzież tam mi być królewną! Wstyd. — Królewiczu - szepnęła Kopciuszek do niego - nie zostanę twoją żo- ną, bo gdy kur zapieje, muszę wracać do domu i nigdy już się nie zo- baczymy. — Co też ty mówisz, skarbie? - królewicz przytulił ją mocniej do siebie, nie wierząc jej słowom. Lecz gdy tańczyli kolejny taniec, nagle rozległo się gdzieś daleko pianie koguta. Kopciuszek zamarła, wymknęła się z jego rąk i pobiegła przez salę schodami w dół, do domu. A gdy uciekała, z jej nogi zsunął się pantofelek i został na schodach, niby jedyny prawdziwy ślad po cudownym królewskim śnie. Podniósł go podstoli i podszedł do oniemiałego królewicza. — Każ jutro, królewiczu, zrobić czterdzieści takich bucików i rozesłać czterdziestu gońców na cztery świata strony, by je przymierzali dziewczę- tom. Niezwyczajny to pantofelek i niewielki. Jest tylko jedna osoba na świecie, która potrafi go włożyć na nogę, i tak odnajdziemy naszą tajemniczą piękność. — Królewicz postąpił, drodzy państwo, tak, jak poradził mu podstoli - kończyła pani Justyna. — Wysłał czterdziestu umyślnych z bucikami, a sam z tym najprawdziwszym również ruszył na poszukiwanie i odnalazł osobiście Kopciuszka już po dwóch dniach. Wkrótce odbyło się huczne wesele. Żyją szczęśliwie w pałacu do dziś. Kopciuszek na dwór zabrała ze sobą macochę i jej trzy córki, bo nie chowała do nich urazy. One zaś odwdzięczyły się Kopciuszkowi wierną i sumienną służbą. — Proszę państwa - szambelan zerwał się z miejsca — ten szambelan, ja go od razu rozpoznałem, to ja we własnej osobie i muszę natychmiast wracać na dwór, złożyć życzenia i tak dalej. A tak jakoś nieostrożnie się poruszył, że potrącił tabakierkę, która spadła na ziemię i wysypał się z niej pan dziedzic w postaci naturalnej. — Wszystko słyszałem — opanowanym głosem zwrócił się do szambela- na — i moim obowiązkiem jest podarować królewiczowi jakiś prezent. — Dziedzic cały czas starał się zachować powagę wobec powszechnych wiwa- tów i okrzyków radości. — Czy państwo i wy, moje drogie dzieci, zgodzicie się, byśmy podarowali za pośrednictwem szambelana tę właśnie tabakierkę? — Taaaak! — ucieszyli się wszyscy. 75 A pani Justyna dodała: - Tak krótko ją mamy, a już stała się źródłem samych tylko kłopotów i nieporozumień. Szambelan przypatrywał się złotej tabakierce jeszcze przed chwilą od niechcenia, ale teraz gapił się całkiem wprost i namolnie. — I ona rzeczywiście wszystko potrafi? — Wszystko, czego tylko dusza zapragnie — ojciec wynalazku z dumą prezentował swe dziecko. — Proszę, czego pan sobie życzy? — Hm — szambelan był bardzo zmieszany — ale nie wiem, czy to wypada... — Proszę śmiało — zachęcił go pan Franciszek — nas proszę się nie krępować. — Chodzi właściwie o dwie sprawy... - szambelan czerwony był po najdalszy kraj czoła. - To, że ten kapcik... Czy mógłby stać się znów pantofelkiem?... Bo jak to tak, przyjdę do pałacu, pokłonię się przed królewiczem i oddam mu taką starą, złachaną szmatę?... Powiem państwu wprost: wstydzę się wracać. Pan Konstanty podszedł do tabakierki, zastukał w specjalny sposób i zawołał: — Stary kapcik, tabakierko, zamień na nowy pantofelek. I cyt... W miejsce starej szmaty na podłodze pojawił się piękny, wysadzany diamentami pantofelek. Wszyscy klasnęli w ręce, szambelan prawie zatań- czył, a dziedzic już dopytywał się o drugie życzenie. — Chodzi o to - tłumaczył gość, że przez te szesnaście lat tułaczki, a ja tu pod tym płaszczem, nawet, proszę, nie zdążyłem się rozebrać... Otóż mam tam stosowny szambelański mundur i moje złote epolety... - zaciął się na dobre i spuścił głowę. — Prosimy, prosimy - zachęcali go wszyscy. — Trzeba je odnowić?! — za- wołali chórem. — Zupełnie wytarte — wyszeptał skruszony szambelan. - Szesnaście lat... I dziura na łokciu... Dziedzic stuknął w tabakierkę i raźnie zawołał: — Epolety u szambelana na mundurze prosimy nowe, a dziurę na łokciu zacerować... albo żeby w ogóle znikła ta dziura. I po jadalni blask się rozszedł spod płaszcza szambelana, i wszyscy hura, i gratulują, a pan Konstanty przystąpił do instruowania szambelana o sposo- bie stukania w wieczko tabakierki. Słowem — o znikaniu dziur. ROZDZIAŁ VI O nabieraniu bogatym, o rozdawaniu biednym a oknem biły pioruny, deszcz głośno dzwonił o rynny, w pokoju było prawie ciemno i tylko błyskawice od czasu do czasu oświetla- ły jego wnętrze. Towarzystwo siedziało przy deserze i gdy w nabożnej ciszy wszystko z talerzy zostało sprzątnięte, pani Justyna spojrzała na dzieci, na pana Konstantego, wreszcie na zegar kominkowy i westchnęła. — Czy z bajkami nie można zacząć wcześniej? — nieśmiało spytały dzieci. — Przecież jest już prawie ciemno... Pani Justyna spojrzała na nie groźnie, po czym zwróciła się do dziedzica: — A więc, panie Zawistowski, proszę mi odpowiedzieć głośno i wyraźnie, kiedy wreszcie, raz na zawsze, odzyskam moje buty? Dziedzic zmieszał się i upchał swe niespodziewanie bose nogi jak najgłę- biej pod stół, mrucząc coś niezrozumiałego. — A nam to w ogóle nie przeszkadza - westchnęły dzieci. Pani Justyna machnęła niecierpliwie na dzieci, które skuliły się na krzesłach. W tym momencie weszła Róża, niosąc ciastka. (Oczywiście była bosa.) Postawiła ciastka na stole i, wyraźnie obrażona, opuściła bez słowa jadalnię. — Widział pan? — triumfowała pani Justyna. — Przez pana osobliwe doświadczenia i chybione eksperymenty wszyscy wkrótce stracą cierpliwość. Najpierw ta tabakierka. Potem pantofelek. A teraz wszystkie buty! — Ależ pani Katarzyno — westchnął dziedzic — ja też mam nołe gogi. — Cóż to za osobliwa maniera? — uniosła się pani Justyna. — Po pierwsze od jakiegoś czasu zaczął pan wszystko przekręcać, ja dla pana jestem raz Katarzyną, to znowu Meluzyną... Niech pan wreszcie łaskawie raz na zawsze zapamięta: mam na imię Justyna... — Tak, ależ oczywiście pani Rozmaryno... - cicho szepnął dziedzic, czego pani Justyna szczęśliwie nie dosłyszała. — A po wtóre, może pan mi wreszcie wytłumaczy, dlaczego moje wszyst- kie buty... dlaczego moje buty urosły? — zakończyła dobitnie. 77 - Pani Kachno, uty wszystkim burosły - niepewnie łagodził dziedzic. - Dobrze - wycedziła bona - ale mnie interesuje, dlaczego moje buty urosły i kiedy z powrotem zmaleją. A po drugie, kiedy nareszcie przestanie pan wszystko przekręcać. - Piorą bijuny za oknem, a pani mi, och, a pani mi, och, a pani mi, och, a pani mi, och, a pani mi, och... - brzmiało to zupełnie jak popsuta płyta. - Dość tego! — przerwała pani Justyna. — Niech mi ktoś nareszcie wytłumaczy, co się tutaj dzieje? Dzieciom nie trzeba było dwa razy powtarzać. - Tato przekręca i zacina się w związku z melancholią. Tatę nachodzi melancholia i tata wtedy zacina się albo przekręca. Melancholia — tłumaczyły jedno przez drugie. Gdy bosy Franciszek wszedł, niosąc światło, pani Justyna przybrała groźną postawę. - No dobrze, ale co z butami? - To nie pierwszy raz, proszę pani, zdarza się, że urosły — zaczął Franciszek. - Pan dziedzic pracuje od bardzo dawna nad preparatem mutującym truskawki na truskawy i tylko część tego eksperymentu zazwy- czaj się udaje. W tym roku szczęśliwie nie urosły nam nogi, tylko buty, zresztą najgorzej było w związku z konikami polnymi. Wyrosły na żurawie. Cała wieś przyszła z pretensjami. Obyło się bez awantury tylko dzięki panu dziedzicowi, który przekonał wszystkich, że są to słoniki polne, jedyne zresztą w tej części Europy, i wszyscy we wsi poczuli się światowo. Ja już nie mogę tych kłamstw więcej... - ogrodnik westchnął płaczliwie. - Panie Franciszku, a panu co dzisiaj dolega? Co panu przyszło znowu do głowy, żeby mnie, poważnej osobie, takie androny?... Franciszek otarł pot z czoła i zduszonym głosem wyrzucił z siebie: - Bo mnie, proszę pani, też to bierze. Pan dziedzic przekręca, a ja zmyślam. Pomagam zawsze, widzi pani, przy eksperymencie i mało tego, że wszyscy są boso, to ja na dodatek łgam jak najęty. Nie wiem, skąd się to bierze. Ma pani atrament na nosie... He, he prima aprilis — Franciszek roześmiał się sztucznie. — Widzi pani! Jestem zupełnie bezradny. - Nagle wrzasnął: - Pożar, pożar! — A gdy wszyscy zerwali się z miejsc, uspokoił ich: - To znowu to. Przepraszam. Pani Justyna ze zrozumieniem kiwała głową. — Ale kiedy to się skończy? - Nikt pani nie mówił? — zdziwił się smutno Franciszek. — Ależ to jest właśnie najgorsze, że wszystkie te dolegliwości ustępują raz na zawsze, w chwili gdy ktoś opowie historię słynnego zbójnika Janosika. A nikt z nas tej historii nie zna. Cóż, trzeba cierpieć — i spojrzał z ukosa na panią Justynę. - Ach - ucieszyła się bona - a więc cierpienia już prawie za nami. Doskonale znam tę historię i zaraz wszystko szczegółowo opowiem. ...syesętą najgorzej było w %wią%ku ? konikami polnymi. I tylko dziedzic posłał Franciszkowi przeciągłe, ciężkie, karcące spojrze- nie, ale było już za późno. - A oto słynna legenda o Janosiku, wybawcy uciśnionych, biednych i skołowanych - rozpoczęła pani Justyna. - Było to tak: Janosik siedział w jaskini i jak zwykłe bawił się swoją parasolką. W przy- ćmionym świetle ogniska prezentował się nawet nieźle, szczególnie, że zdjął musztardowate okulary, a powieki miał spuszczone, więc przypadkowy przechodzień nawet nie zauważyłby zeza ani niewielkiego wzrostu; ów przechodzień mógłby nawet przystanąć i westchnąć: „Nad czym duma ten dzielny rycerz?" Janosik zaś starał się zapamiętać jedno jedyne zdanie i szeptał je w kółko sam do siebie: - Ograbić bogatych, rozdać biednym, ograbić bogatych, rozdać biednym, biednym rozdać, bogatych ograbić, bogatym rozdać... - Tu prędko nałożył okulary i odcyfrował z kartki: „Bogatych ograbić, rozdać biednym". Ojej. Wasyli! Chodźcie tu do mnie! Do jaskini wszedł zbójnik Wasyli i grzecznie stanął przed wodzem. 79 — No, mówcie, Wasyli, co tam? — Stoję na warcie, by nikt nas nie zaskoczył, wasza miłość. — Dobrze, Wasyli, ale powiedzcie, jak tam jest ogólnie. — Melduję, Janicku, że wszystko jest tak, jak było. — No mówcie, mówcie. Smreki są? — Tak jest, wasza miłość. Są smreki, jak były. — No dobrze, Wasyli. A słoneczko? Słoneczko jak? Idzie po niebie czy stanęło? Zmarszczył się Wasyli w sobie i po chwili mówi tak: — Idzie... Alee jakoś tak... jakby nie idzie... — Nie idzie? Wasyli? — Idzie, idzie... Ale nie za prędko. — Hm - zamyślił się na dłużej Janosik, a Wasyli razem z nim dla towarzystwa. — Wasyli, chmurka jakaś na niebie płynie? A może słoneczko zasłoniła? — Zapomniałem, wasza miłość. — No to przypomnijcie sobie, Wasyli. Takie rzeczy trzeba pamiętać. — Ale nie chciałem kłamać — zajęczał Wasyłi. — Dobrze, dobrze. Nie można kłamać, to nieładnie. A więc, Wasyli, powiedzcie mi teraz: człowieka jakiegoś tam nie widzieliście? — Nie. Nie widziałem, wasza miłość. — Ani żołnierza? Nic? Wszystko w porządku? — A, wasza miłość, żołnierzy to cały stadion, powiedzieć można. Idą i idą, jakby czegoś szukali. — No dobrze, Wasyłi. Idźcie pilnować. Później was znowu wezwę. Tylko pamiętajcie, Wasyli, patrzcie, czy ta chmurka płynie. I żeby nas ktoś nie zaskoczył! Gdy Wasyli powrócił na posterunek, Janosik, po dłuższej chwili głębokie- go namysłu, przestał bawić się parasolką i zamarł, a po chwili znowu zawołał: — Wasyli, chodźcie no tu. A gdy ten pojawił się w jaskini, Janosik prześwidrował go zezem: — Mówiliście coś o jakichś żołnierzach. Jak to tam z tym jest? — Melduję wasza miłość, że przeszła tędy przed chwilą armia żołnierzy. Janosik wyprostował się nieco i chrząknął. — Tak? - upewnił się. — Tak, wasza miłość. — No tak. Hm... A nie wiecie, Wasyli, w jakiej sprawie oni tam... ci żołnierze... tego? — Wiem, wasza miłość, bo wielu mnie pytało. — No to proszę, możecie powiedzieć. — Melduję posłusznie, wasza miłość, że na początku pytali mnie o waszą miłość. Ale potem już nie pytali, tylko przechodzili i pukali się w czoło. 80 — A co im mówiliście, Wasyli? — Ja?... Wasza miłość? A co miałem mówić. Przecież wasza miłość też powiedział, że nie wolno kłamać. — Tak. To bardzo brzydko kłamać. A więc co mówiliście, Wasyli? — No, że wasza miłość siedzi tutaj w jaskini, a ja stoję na warcie i pilnuję, żeby nas ktoś nie zaskoczył. I jedni się śmiali, a inni pukali w czoło. I szli dalej. Teraz już wszyscy przeszli. — A to niedobrze, Wasyli — zasępił się Janosik — bo wychodzi na to, że oni czegoś ode mnie potrzebują. O, na pewno jakiejś rady. Założę się, że chodzi o hasło do krzyżówki albo do rebusu. Ale nie dogonię ich teraz, bo już pora na dworzec. Zbierajmy się. - I obaj zbójnicy wyszli przed jaskinię. — Czy wasza miłość pójdzie piechotą, czy dosiądzie konia? — Jedziemy konno, Wasyli. To ważni zagraniczni goście, a na stację daleko. Po czym obaj uroczyście zamarkowali wsiadanie na konie, zarżeli i koły- szącym się krokiem, stępa, ruszyli w dół, powtarzając: „patataj, patataj". I akurat gdy znaleźli się na peronie maleńkiego dworca, majestatycznie wjechał pociąg. Zatrzymał się, wysiadła z niego ludność obojga płci, a wreszcie, gdy było już pusto, także oczekiwani goście. Kto? Pierwszy był w zielonym wdzianku i z piórkiem na kapelusiku, uzbrojony w łuk i strzały, a drugi w czarnej długiej pelerynie, w czarnym kapeluszu i czarnej masce na oczach z otworami na nie, z długą szpadą w ręku. No kto? — Zorro! — zawołał z entuzjazmem Janosik. — Robin Hood! Tutaj jestem! Witajcie! Obaj przybysze, uradowani, uściskali Janosika. — Janosik! Kochany! Jak to miło. Wciąż zabierasz bogatym i rozdajesz biednym? — Ja tak. A wy? — No to fajnie. My też. — Tam Wasyli pilnuje koni. Czym prędzej musimy się naradzić — ponaglał Janosik i już wkrótce orszak cwałował w kierunku miasteczka. Karczma jak karczma, wszystko tu odbywało się jak we wszystkich tego rodzaju przybytkach. Tłukli się wszyscy z wyjątkiem naszych trzech bohate- rów, którzy siedzieli w kąciku nad kefirami i naradzali się: — Mów, kochany Janosiku, dlaczego nas zwołałeś? Tu nas nikt nie podsłuchuje, jest całkowicie bezpiecznie. Możesz mówić. Ktoś wprawdzie, rażony pięścią, zwalił się na ich stół, ale panowie zręcznie zepchnęli go na ziemię. — Zaprosiłem was, bo sam nie dam sobie rady, ale my trzej, razem, musimy zwyciężyć. — Mów prędko, w czym rzecz?... — podniecili się uroczyście i na zmianę — raz Zorro, raz Robin Hood. — Chodzi o piękną księżniczkę Joannę... 81 6 Baśnie pani... — Trzeba ją rozdać biednym — wpadł w słowo Robin Hood — i, ma się rozumieć, zabrać bogatym. — Nnie... Niezupełnie. Cudowna i mądra księżniczka Joanna, zakochana w Janku, jest przetrzymywana wbrew swojej woli w wieży zamku w Pieni- nach. Okrutny książę Ostroróg chce ją zmusić w ten sposób do uległości. — Przebóg! — krzyknęli ze zgrozą rycerze. - To potworne. Natychmiast ruszajmy uwolnić księżniczkę - i zerwali się od stołu. — Sprawa nie jest taka prosta — powstrzymał ich Janosik. - Księżniczka dzień i noc jest pilnowana przez strażników. W związku z tym mam pewien plan... Trzeba przeniknąć podstępem do zamku. Oto mój pomysł: ja się przebiorę za Robin Hooda, Robin Hood przebierze się za Zorra, a Zorro za mnie. — Zebrani spojrzeli na siebie mrużąc przebiegle oczy. Księżniczka Joanna stała w okienku zamkowej wieży i, wzdychając do nieba, szeptała: — Słoneczko, co krążysz po niebie, zlituj się nade mną i pomóż mi uciec, bo czuję, że już niedługo okrutny Ostroróg złamie wolę mą. Przywróć mi wolność i Janka mego, bo sczeznę w tym zamczysku lub skonam — i księż- niczka dyskretnie otarła łzę z policzka. Tymczasem do drzwi zamczyska stukały trzy wędrowne zakonnice, ma się rozumieć, wcale nie zakonnice. — Kto zacz? — dał się słyszeć potężny głos. — To my. Trzy zakonnice wędrownice. Otwierać natychmiast! Coś tam za drzwiami zaszeleściło, ktoś coś z kimś pomamrolił i szuuu — drzwi się uniosły. — Wchodźcie, zakonnice — zawołał wojownik z kuszą w ręku. O mały włos wszystko by się pokręciło, bo właśnie przechodził tędy przewodnik, ciągnąc za sobą wycieczkę autokarową i wszyscy, dawaj, chcieli za zakonnicami. Jednak szczęśliwie zdążyły one spuścić bramę, tylko że jeszcze niechcący przycięły komuś tam bramą nogę. — Zakonnico wędrownico — zapytał strażnik — a dlaczego ty masz takie tu o, strzały i łuk. — Drogi niebezpieczne - na odczepnego rzucił Robin. — A ty, zakonnico wędrownico, nosisz tę szpadę, bo niebezpiecznie? — A tooo? — zdziwił się Zorro. — Gdzieś mi się musiało przykleić do łapy. — A tu widzę, wędrownico zakonnico okularnico, siekiera. — A wcale nie siekiera, tylko ciupaga. I dla ozdoby noszę. I wara. — Dobrze, już dobrze - uspokajał strażnik - ja nic nie mówię. To nie moja sprawa. Nocleg zaraz będzie gotów w skrzydle zamku, woda i kolacja... — Ale, ale... — przypomniał sobie Janicek — tam za bramą szwenda się Wasyli z naszymi końmi. To też dać mu jeść i snopek siana, bo jak nie, powąchaj to - i podsunął strażnikowi pod nos ciupagę. 82 Strażnik powąchał. - No, czym to pachnie? - Cmentarzem — ponuro odparł strażnik. - Dobrze, cmentarzem. Zrozumiałeś. Teraz prowadź nas. I kolacja zaraz ma być gotowa. - Uwolnić nogę! Uwolnić nogę! Uwolnić nogę! — skandowano za bramą. Zakonnice, gdy tylko znalazły się same, dalej zaraz ostrzyć szpadę, ciupagę i sprawdzać łuk. A tu pukanie do komnaty. - A proszę, proszę - uprzejmie zawołały. Wszedł służący zgięty wpół: - Jaśnie pan Ostroróg pyta, czy łaskawe zakonnice wędrownice zechcą zjeść z nim kolację w komnacie na dole. - A no pewnie - wrzasnęły zakonnice, klepiąc się z radością po plecach - jakżeby nie? - To proszę przyjąć zaproszenie, wieczerza podana - i służący skłonił się jeszcze niżej, o ile to możliwe, i zamknął drzwi. - Trafiła się okazja - ucieszył się Robin. - Mówiłeś, Janicku, żebym ja się przebrał za ciebie, ty za Zorra, a Zorro za mnie, dla zmylenia przeciwnika. I to nie był dobry pomysł. Teraz wszystkie drzwi stoją przed nami otworem. A gdy wchodzili do sali bankietowej, to się jakoś podświadomie zaczaili i do stołu siadali jeszcze bardziej zaczajeni. Lokaj, umieszczony nierucho- mo w kącie, zadzwonił dzwoneczkiem i zaraz wszedł straszliwy Ostroróg. Skrzywiły się zakonnice z niechęcią, bo gość był całkiem młody, elegancki, uprzejmie się uśmiechał, a na dodatek nieźle pachniał. - Dzień dobry, dzień dobry - zbył go Robin - a za przeproszeniem, to czym pan tak ładnie pachnie? Światło nagle przygasło, Ostroróg stanął w malowniczej pozie i wykonał kilka fantastycznych piruetów z niespotykaną gracją. A gdzieś z głośnika dał się słyszeć aksamitny głos żeński: - Kosmetyki „Jacomo" dla każdego pana, na każdą okazję. Szyk, wdzięk i elegancja. Zapamiętaj - „Jacomo". To dewiza nowoczesnego mężczyzny. Placówki na terenie całego kraju oferują pełen asortyment towarów. Pytaj o „Jacomo"... Subtelna muzyka nagle ucichła, głos umilkł, światła znów rozbłysły, a książę Ostroróg zasiadł w dramatycznej pozie na krześle i odrzucił w tył włosy. - Jedzcie, miłe siostry - szepnął tragicznie. - Czym chata bogata... a biedne serce kona z miłości. Spiskowcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Wydaje mi się, że najprościej będzie mu uciąć łeb - rzucił Zorro do kolegów. - Słucham, siostro? - książę nadstawił ucha. — Ach nic, książę, nic — Robin wskazał na zapiekane danie w półmisku — kolega zastanawia się, jak się do tego zabrać.^ To znaczy w zasadzie ko- leżanka. Siostra, zakonnica wędrownica. — Ach tak... — książę był zawiedziony. — Miałem nadzieję, że siostry pomogą ulżyć memu cierpieniu... Mówiąc zawile i metaforycznie o wyrwa- niu łba, rozumiałem, że idzie o moją miłość, o wyrwanie jej z korzeniami. Przecież to nie jest mięso! Nie wolno zgładzać istot. Ani ich denerwować czy drażnić. Mhm — znów smutno zarzucił włosami do tyłu. — Najpierw się posilmy — zdecydował Janosik, patrząc znacząco na kolegów. — Co się odwlecze, to nie uciecze — i nałożył sobie klusek. Gdzieś za oknami rozległo się skandowanie tłumu: „Uwolnić nogę! Uwolnić nogę! Uwolnić nogę!" Nieruchomy dotychczas lokaj wyprostował się i zapytał: — Jaśnie panie. Strzelać czy zamykać? — Zamykać - książę zbył pytanie jak natrętną muchę. Lokaj zamknął okno. — Do rzeczy, do rzeczy — niecierpliwił się Janicek. — Co przywiodło księcia do stanu tak silnej dezintegracji emocjonalnej? — Miłość — szepnął Ostroróg, z wolna spuszczając powieki — beznadziejna miłość. — A czym pan malował te ściany? Świetnie leży — zainteresował się Zorro, ale koledzy zgromili go spojrzeniami. — Emolakiem — rzeczowo odparł książę. — Jest to uczucie jak otchłań bezdenna, niczym ocean bezbrzeżny - dodał zgaszony. — Nie znajdziesz na tym padole płaczu siły zdolnej wskrzesić w drugiej istocie miłości, gdy ona tego nie chce. Ba, co najwyżej łaskawe i obojętne przyzwolenie. Ale to nie to, moje panie. To nie to. Czy panie kiedyś kochały? Hm — tu chrząknął stropiony, a nasi trzej bohaterowie oblali się rumieńcem i speszeni spuścili głowy. — Proszę mi wybaczyć — przepraszał książę — w uniesieniu zapomnia- łem się. Proszę mi to czym prędzej zapomnieć. Ale skoro tak siostry łaskawe dla mnie i wysłuchały już tyle, ośmielę się opowiedzieć wszystko od a do z — tu zadzwonił dzwonkiem. Lokaj skłonił się. — Przyprowadzić tu księżniczkę Joannę i Janka. Gdy lokaj sztywno wyszedł, Ostroróg zwrócił się do zakonnic: — Księżniczka Joanna to kwiatuszek skalny, to krzaczek jaśminu i tęcza. A przyroda czasem płata psikusy. Ale żeby do tego stopnia... Już o nic mi nie chodzi, jak tylko o jej szczęście. — Nasza wielka chwila nadchodzi — mruknął Zorro do przyjaciół. I wówczas otworzyły się drzwi i wprowadzono Joannę, od której biła czystość i uroda. Książę, z pałającymi oczami, zbliżył się do niej szepcząc: , 84 — Joanno... — Precz! - wycedziła przez zęby Joanna. — Serce me jest przy Janku, a nie przy siepaczu. Książę opadł na krzesło i z rozpaczą przetarł czoło. Zaraz potem otworzyły się drzwi i dwóch silnych mężczyzn wprowadziło Janka. — Brakujące ogniwo ewolucji - wyszeptał oczarowany Robin. Księżniczka Joanna tymczasem dyszała miłością, Janek zaś drapał się bardzo długą ręką po owłosionych plecach, nie zwracając uwagi na otocze- nie, a od czasu do czasu robił podskoki na ugiętych nogach i zdenerwowany kwiczał: ,,kwi, kwi". — Janku, ja kocham — szeptała księżniczka. Zakonnice wędrownice zaś z wolna dochodziły do siebie. A jeśli chodzi o Janka, nie chcielibyśmy krzywdzić neandertalczyka przez pochopne porównania. Snujmy więc dalej tę prastarą naszą legendę. — Przepraszam, a gdzie tu jest telefon? — zapytał niespodziewanie Janosik. — W przedpokoju — uprzejmie objaśnił gospodarz domu. Janosik poszedł do przedpokoju, a obie zakonnice wędrownice za nim. Gdy się znaleźli sami, zapadło znaczące milczenie. Panowie patrzyli sobie w oczy, zbici z tropu. Wreszcie, napatrzywszy się do woli, wrócili do jadalni. Janek w tym czasie został odesłany. — I cóż mam czynić? — zawołał z bólem książę. — Panie — jak jeden mąż krzyknęli nasi bohaterowie — każ wezwać straże i odstawić księżniczkę Joannę do najwyższej wieży. Zamknąć tam i trzymać. — Tak też myślałem — rzeczowo podsumował książę wstając i energicz- nie zabrał się do wykonania rady. - Straże — zawołał — panią odstawić. — A gdy wykonano rozkaz, zwrócił się z przyjemnym uśmiechem do gości: — Na zakończenie mam tutaj dla pań reklamówki z bogatym asortymentem kosmetyków firmy „Jacomo". — Znów przygasło światło i rozległa się przyjemna muzyka. Robin i Zorro wsiadali do pociągu. Janosik stał na peronie i machał chusteczką: — Chłopaki, jakby co, to nie ma sprawy... — Zawsze licz na nas! — zawołali raźnie Robin i Zorro i pomachali mu, czym kto miał w ręku. Wasyli czekał przy koniach. — Nam się wydaje, że my jesteśmy jeszcze za małe do tej bajki - powie- działy dzieci. — To wszystko widzimy jakby w zwierciadle, niejasno. — Ale czemu państwo tak wszyscy spoważnieli? - pani Justyna niepewnie rozglądała się po twarzach. 85 — Słyszy pani? — pan Konstanty w wyniku dłuższego milczenia miał głos zachrypnięty. - Pioruny już nie biją. I deszcz przestał padać. — A ja czuję — dorzucił Franciszek — jakby te wszystkie moje żarty opuściły mnie i jakoś tak wewnątrz siebie nie czuję żadnej głupawki... Niespodziewanie wpadła Róża: — Proszę państwa, proszę państwa, cóż to za szczęśliwa historia. Moje buty wróciły do normalnych rozmiarów. — Hura! - krzyknęli wszyscy dorośli i rzucili się natychmiast do swoich szaf i przedpokojów, by już po chwili powrócić krokiem wyważonym i chłodnym, a powiedzieć należałoby raczej, opanowanym. I tylko dzieci miały skwaszone miny. — Dlaczego? - pytała pani Justyna. — Dlaczego tak się stało? — Ba, któż to może wiedzieć, proszę pani - zamyślił się pan Konstanty, moszcząc z przyjemnością nogę w miękkim kapciu. To bardzo dziwne, że nikt z nich nie zauważył, jaki wyraz twarzy miały te buty. Ale następnego dnia... ROZDZIAŁ VII Zielone ył świeży, piękny poranek i wszyscy poubierani w szlafroki, pidżamy i podomki krzątali się w związku z toaletą poranną lub przygotowywaniem śniadania. I może przypisać to należy powszechnemu zaspaniu, ale nikt nie zauważył dziw- nego zachowania pelargonii na parapecie okna. Wszystkie rośliny, jak na zawołanie, uniosły łebki i w jednej chwili zakwitły, mieniąc się pięknymi barwami... A gdy domownicy zasiedli do śniadania, wpatrzeni w swoje talerze, nikt jakoś w pierwszej chwili nie zauważył, że pan Franciszek przyozdobiony jest, nie spotykaną dotychczas na jego głowie, czarowną plerezą. Ba, on sam by też tego nie zauważył, gdyby owa plereza - ciągle rosnąc — nie wpadła mu do talerza. — Zdecydował się pan jednak na peruczkę - skonstatowała pani Justyna, dyskretnie ziewając. Wszyscy podnieśli głowy i uważniej spojrzeli na ogrodnika. Ten zaś spod włosów był już prawie niewidoczny i tylko dał się słyszeć jego przytłu- miony głos: — Proszę mi wybaczyć, ale nic podobnego. — Ładnie panu - uprzejmie pochwaliła pani Róża, wynosząc brudne talerze. — Elegancko. Ale trochę chyba trzeba przyciąć. — Ależ ja doprawdy nie wiem, skąd to - mamrotał pan Franciszek. Tymczasem włosy sięgnęły podłogi. — Pójdę po nożyczki — zaofiarował się pan Konstanty, ale pani Róża powstrzymała go oburzona. — Może najpierw sprzątnę ze stołu? - zaproponowała. — Och, naturalnie, naturalnie — pani Justyna wciąż ziewała. — Drogie dzieci, pójdziemy teraz do ogródka na lekcję geografii. — Ale te włosy... — dzieci były wyraźnie rozżalone. — Włosy jak włosy, rosną i tyle, a my zajmiemy się dzisiaj lewymi dopływami Gangesu. Proszę za mną. I dzieci chcąc nie chcąc ruszyły za panią Justyną, z ciekawością patrząc na już zupełnie niewidocznego pana Franciszka. — Nie sądzę, by kolejne wynalazki pana Zawistowskiego mogły kogokol- wiek jeszcze zadziwić... - dodała pani Justyna. Pan Konstanty zaś na te słowa spłonął na twarzy, tłumacząc: — Od tygodnia nie zaglądałem do pracowni. Myślę, że te włosy nie mają najmniejszego związku z moją osobą. Tymczasem pani Róża, pochylona z nożyczkami nad panem Franciszkiem, niespodziewanie zawołała: — Proszę państwa, proszę zobaczyć, te włosy kwitną... I rzeczywiście, na plerezie pana Franciszka potworzyły się maleńkie pączki i już po chwili całe włosy pokryły się biało-granatowym kwieciem. — Czy mogę prosić o lustro? - rezolutnie zawołał ogrodnik spod kłębo- wiska. — Lustro koniecznie. — To ciąć czy nie ciąć? - zastanawiała się pani Róża. — Ciąć - rozstrzygnęła pani Justyna. — Dobrze, ale najpierw lustro - uparł się pan Franciszek. — Dzieci, proszę na geografię - upomniała pani Justyna. Pan Konstanty podał panu Franciszkowi zwierciadełko, ogrodnik zaś, z trudem rozgarniając włosy, przyjrzał się swemu odbiciu. Ładnie panu - uprzejmie pochwaliła pani Ró^a. — Elegancko. Ale trochę chyba trzeba przyciąć. — Hm. Całkiem, całkiem - wymamrotał pod wąsem. — Poproszę o grzebień. — Ojej, co się stało z pelargoniami? — zdumiała się pani Justyna. — Zakwit- ły w okamgnieniu, a przecież jeszcze wczoraj nie było na nich nawet pą- ków. — Czy rzeczywiście nic pan ostatnio nie majstrował w pracowni? - za- stanawiała się pani Justyna. — Nic! — A to dziwna sprawa - zadumała się pani Justyna. - Ale tymczasem tnijmy. Ciach - pani Róża ucięła równiutko dookoła głowy. — Wypisz, wymaluj Piast Kołodziej — zmartwił się ogrodnik. — Proszę pocieniować. — Szczęśliwie już nie rosną - ucieszyła się pani Justyna. - Przyniosę zmiotkę, bo przecież cała jadalnia jest we włosach. A gdy przyniosła miotłę, wszyscy zaniemówili. Miotła kwitła, zaś z kija wyrastał liść. I wtedy okazało się, że liście puszcza stół, krzesła, półki, szafki, drwa na kominku, słowem, wszystko, co miało w sobie jakiś ślad życia. W chwili gdy rzeczywistość zdawała się być już dostatecznie pokręcona, nagle zgasło słońce... Wszyscy powiedzieli „oooo..." jak w kinie, ale już po chwili zrobiło się normalnie jasno, więc zaciekawieni podeszli do okien. Na dziedzińcu przed dworkiem stał wielki latający talerz. — A cóż to przyleciało? — dziwiły się dzieci. — Wygląda całkiem jak lata- jący talerz... — I lewe dopływy Gangesu diabli wzięli... - mruknęła pani Justyna. A w talerzu nieoczekiwanie pojawiły się drzwi, nie wiadomo skąd wypłynęła drabinka, a na niej ukazał się... uwaga! zielony facecik w zielonym podkoszulku i w zielonych majtkach gimnastycznych. Poza tym z łysej, zielonej czachy sterczały mu dwa zielone, długie, dyndające czułki. — Hej tam! — zawołał energicznie. - Jako przedstawiciel kosmosu chcia- łem natychmiast się widzieć z przedstawicielem ludzkości. W domu zapanowało zamieszanie. — Ale dziwny zielony facecik — cieszyli się wszyscy. - A jaki on energicz- ny, a jakie ma dziwne czułki. Panie dziedzicu, niech pan łaskawie przyjmie w imieniu ludzkości przedstawiciela kosmosu. — Jak to - gorączkował się pan Zawistowski — tak w pidżamie? Nie zdążę się nawet przebrać. Ale wszyscy prędko rzucili się do szaf i przyodziali pana Konstantego w kolorowe szmatki, frędzelki, na głowę pospiesznie nasadzili mu dziwaczny rondel z rogami, do ręki wcisnęli obrus w charakterze proporca i wypchnęli przemocą na próg domu. Pan dziedzic jeszcze dobrą chwilę łapał równowagę na podeście, wywijając obrusem i głupkowato się uśmiechając. — A to oryginał - ucieszył się zielony facecik. — Takiego jeszcze nie widziałem. — Witam pana w imieniu ziemian. Bardzo się cieszymy — pan Konstanty wreszcie skoordynował ruchy. - Czy pan przypadkiem już po śniadaniu? — Maurycy! - krzyknął ludzik w głąb talerza. - Przedstawiciel Ziemi pyta, czy coś wszamiemy. — I tu znów zwrócił się w stronę dziedzica: — Chyba na razie nie. Tymczasem zwiedzimy z Maurycym waszą chawirę. — Zapraszam serdecznie - wyjąkał dziedzic, domyślając się, że chodzi o dom. - Nazywam się Konstanty Zawistowski - przedstawił się niepew- nie — i mieszkam tutaj z rodziną i przyjaciółmi. — Ja jestem Kapiszon, a Maurycy, mój funfel, zaraz się też skitra — zielony zszedł po schodach i klepnął poufale pana Zawistowskiego po plecach. Ten zaś przy bliższym spotkaniu zauważył, że zielony pokryty jest oślizgłą błoną, spod której wyzierały tatuaże. — No co, Kostek? - zagadnął facecik i znowu klepnął pana dziedzica. - Ty, człowiek, skitraj pióra za wachle. A ty w ogóle to człowiek jesteś? Pan Konstanty zmieszał się: — Proszę spytać ludzi, to panu powiedzą — odparł nieśmiało. — Git jest. Maurycy, ja tu nawijam, a ty? Chono, bo już się wnerwiłem. Po chwili z czeluści talerza wyłonił się drugi facecik, tyle że z łańcuchem na biodrach dla ozdoby, kolczykiem w uchu i czubem na głowie takim, jakie noszą Irokezi. — Siemano, koleś - zawołał do Konstantego. — Ja nawijać nie będę, bo mnie to wnerwia. Nawijkę ma Kapiszon. — Git jest. A ty Kostek pewnie dziwisz się, skąd my znamy waszą na- wijkę. Co? A widzisz, kolego. Zapuściliśmy żurawia z laserowo-atomowej sondy i przechwyciliśmy. Niechcący trafiliśmy na więzienie... Ale trudno. Chodźmy. I weszli, nie zważając już na pana Konstantego, do wnętrza dworku. — O, efekt biotermiczny — ucieszył się Maurycy. - Wszędzie, gdzie się kitramy, to samo. Wszystko rośnie. Ale numer. A tu widzę, Kostek, trzy karakany. To twoje? — Dzieci, rozumiem? — wyjąkał pan Konstanty. — Owszem, ale najpierw może przedstawię panią Justynę, panią Różę i pana Franciszka, a dzieci... — Niezłe towary - wymamrotał Kapiszon — tylko to ciało jakieś takie no... białe — dodał z obrzydzeniem, na co pani Róża fuknęła z nienawiścią. — Moje dzieci - kończył pan Konstanty zbity z tropu — Jan, Józef, Antoni. — Dobra jest, Kostek, pokaż obstalunek, a my będziemy się zrywali. Szkoda czasu na „ę" i „ą". — Ale jaki obstalunek?... — nie rozumiał pan Konstanty. — No wymiana. Walutę wolisz czy złoto? — Uhm... — wymamrotał pan Konstanty - ale proszę powiedzieć chociaż, skąd panowie przylecieli? — Z Saturna. Ten sam układzik. Ale śmigamy po całej galaktyce, ma- 9° my niezły wózek. Trzy tysiące lat świetlnych na godzinę. A wy czym śmigacie? — Aerostatem — wypalił Józef, a wszyscy się zmieszali. — Ha, ha - ucieszył się Kapiszon. - U nas w niedzielę też wszyscy latają balonami albo odrzutowcami. Taki fason. Antyki w modzie. No dobra, pokażcie, co tam macie — Kapiszon przystąpił do rzeczy — bo z tego, co widzę, to macie tu muzeum. Niezła zastawa. Biorę wszystko. Garnki, nie garnki, meble, bibeloty. Jaka jest cena, Kostek? — Ależ to nie jest na sprzedaż. — Ja wiem — roześmiał się rubasznie Kapiszon — zawsze się tak mówi. No, na początek pokaż, jakie masz samodziały. Laserowe, uranowe? — Jakie samodziały? — dopytywał się dziedzic. — No, giwery. Spluwy. Może zahandlujemy? Może się wymienimy? Ja mam transmutator próżniowy SK 12 — Kapiszon wyjął jakieś podejrzane pudełeczko z kieszeni. — Ciekawi cię, jak działa? Co by tu... Co by tu... — i strzelił z pudełeczka w kierunku wciąż obrażonej pani Róży, która pod wpływem tajemniczego promienia, w niezrozumiały sposób zapłonęła gorą- cym uczuciem do zielonych. — Och, jacy piękni rycerze — westchnęła, posyłając im najczarowniejszy ze swych uśmiechów. — Czuję, że pałam uczuciem. A czy panowie może by coś przekąsili pysznego? Zaraz przyrządzę... — Widzisz, Kostek? - triumfował Kapiszon. - Ta zabawka najdzikszego lwa zamienia w baranka... najzagorzalszego wroga w druha na śmierć i życie. Ale z tobą gram uczciwie. Widzisz, kolego, od razu mogłem wypalić do ciebie, żebyś mi wszystko oddał. A ja co? Pierwszy kontakt z nowym światem — przemówił uroczyście, podnosząc palec do góry - to krok ku nowym rynkom zbytu. — Kapiszon, orientuj się - zniecierpliwił się Maurycy. — Trzeba się zrywać. — Właśnie — skrzywił się Kapiszon. — Chyba kocham panów obu — wyznała z przejęciem pani Róża, wyraźnie wewnętrznie pałając. — Może sernika? — Kostek, decyduj się! Handlujemy?! - zezłościł się na dobre Kapi- szon. — Bo będę cię musiał transmutować. Pan Zawistowski ze zdumieniem przyglądał się na przemian to przyby- szom, to pani Róży, naprawdę nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. — Naturalnie — wymamrotał — co tylko pan sobie życzy, tylko proszę natychmiast przywrócić pani Róży jej dawny stan ducha. — Jak pan śmie - pani Róża zgromiła pana dziedzica. Lecz Kapiszon oblał ją już powtórnie promieniem i natychmiast dawna nienawiść wypełzła na jej oblicze. — Do czego to podobne - sapała — przez dobrą chwilę czułam się jak jakaś zielona żaba. - Kostek — nie mam czasu — wychrypiał Kapiszon. — Zabieram tę tuni- kę — tu zdjął z pana Konstantego szlafrok. A to urządzenie oparte o framugę? - Ależ to są moje grabie! - zaprotestował pan Franciszek. - ...I tę tu materię - wskazał na leżące wciąż na podłodze zakwitłe pukle ściętych włosów ogrodnika. — Maurycy, skitraj to — wydał polecenie, po czym podał panu Konstantemu ogromną sztabę złota, którą wyjął z przepast- nej kieszeni. — Dużo ci za to nie daję, ale nie gniewaj się, Kostek, nie masz ty żyłki do handlu. Musisz się podciągnąć. No to zrywka. Siemacie — i czmych- nął z dworku za Maurycym, który taszczył łupy. Wbiegli obaj prędko po drabinkach do statku, jeszcze tylko machnęli ręką i... znowu słońce na chwilę przygasło. Mieszkańcy domu długo stali jak zamurowani, niczego nie rozumiejąc. Wreszcie pan Konstanty opadł bezradnie na fotel, pani Justyna zaś ochryp- łym głosem zakomenderowała: - Lewe dopływy Gangesu. Marsz do ogródka. I żadnych pytań. Dzieci mechanicznie ruszyły za nią, wyraźnie nieobecne duchem przy nauczycielce. Pan Franciszek czochrał nerwowo swą nową czuprynę, a pani Róża ze złością wybiegła do kuchni. Pan Konstanty, gdy wreszcie został sam w pokoju, obejrzał uważnie bryłę złota i z niemałym trudem wcisnął ją pod kredens. Następnie rozpostarł skrzydła i odleciał do ciepłych krajów. Nie. Oczywiście, że nie. Zaczął grać na fortepianie beznadziejnie smutne figury. - Naprawdę, wolę bajki - zadumał się Jan, podczas gdy wszyscy w mil- czeniu kończyli podwieczorek - i chociaż nie wszystkie się dobrze kończą, zawsze przecież można zatkać uszy. - Ba — nie wiedzieć czemu podchwyciła pani Justyna. - Czy wiecie państwo, że tu, całkiem niedaleko, jest państwo helweckie, gdzie niesłychaną popularnością cieszy się opowieść o rycerzu, nazwiskiem Wilhelm Tell, który strzela z kuszy? Wszyscy spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, pan Konstanty zaś chrząk- nął dla dodania sobie powagi. - Tata, ja się boję — powiedział szeptem Antek. - Nie bój się, moje dziecko - pan Konstanty otoczył go ramieniem i pocałował w czoło. — Kochane dzieci - pójdziecie teraz do lasu z panem Franciszkiem, bo ja mam do omówienia z panią Justyną pewne sprawy związane z rachunkowością - wstał od stołu. - Czy pani pozwoli? — zwrócił się oficjalnie do bony. — W moim gabinecie jest dokumentacja... Gdy znaleźli się sami, zwrócił swoje niewinne oczy na panią Justynę i od razu przystąpił do tztcij- - A więc cóż to za bajdy z tą Helwecją? Z tym Wilhelmem Tellem? Pani Justynie opadły ręce. 92 — Byłam zupełnie rozstrojona po wizycie tych zielonych i zupełnie niepotrzebnie wyrwało mi się. Ciągle chodzi mi po głowie, że i tutaj, na ziemi nie każdy... Pocieszam się, że wszyscy są na swój sposób, jak by to powiedzieć, trochę szurnięci. Pan Konstanty odetchnął z ulgą: — Dziękuję pani. Bo już myślałem, że coś ze mną jest nie w porządku, że się przesłyszałem... — Źle mnie pan zrozumiał — zakrztusiła się zbita z tropu bona i cichym, znużonym głosem zaczęła tłumaczyć wszystko od nowa. — Wilhelm Tell jest rzeczywiście legendarnym bohaterem Helwecji. To tak jak u nas... powiedz- my, Janosik. Pan Konstanty znów się zrobił podejrzliwy i całe jego oblicze wprost tchnęło czujnością. — Rozumiem. Coś z zabierania bogatym, a rozdawania biednym?... — Nie. Pan nie rozumie. On naprawdę strzelał z kuszy. I za to jest bohaterem. — Trudno mi w to uwierzyć — powątpiewająco zaśmiał się dziedzic. — A czy pan wie, do czego on strzelał? — jakaś beznadziejna, ponura nuta zabrzmiała w głosie pani Justyny. — Ba, do czego? — prychnął pan Konstanty pogardliwie. - Skoro ktoś strzela, to już i tak wszystko jedno do czego... — Otóż nie wszystko jedno - ze zjadliwym sarkazmem wycedziła pani Justyna. — On strzelał do jabłek! — Co??? — prawie krzyknął z rozpaczą pan Konstanty, a serce naszego sadownika w tej chwili omal nie pękło na dwoje. — Co? Proszę powiedzieć, że pani żartuje — prosił z bólem w głosie. A przed oczyma jego rozdartej duszy przetoczyło się pięć kilo antonówek, kortlandów i makintoszy brutal- nie rozciętych strzałami na pół. — Nie, ja nie żartuję — pani Justyna wbiła w niego zimne spojrzenie. - A czy wie pan, gdzie on stawiał te jabłka? Te, do których strzelał? Na głowie swojego rodzonego syna. — Nie! - krzyknął dziedzic. - To nie może być prawda. — Stawiał je na głowie syna, odliczał pięćdziesiąt kroków i strzelał — za- kończyła bez sił bona i opadła na fotel. Pan Konstanty dłuższą chwilę tłukł się po gabinecie w tę i z powrotem, wreszcie jakoś się pozbierał, usiadł i sapiąc jak miech zapytał: — Czy jest na świecie kraj, który przyznałby się do takiego nikczemnika? Tak, nigdy za bardzo nie lubiłem zegarków — pan Konstanty nie umiał wy- raźniej określić swoich uczuć. — Jestem pani dozgonnie wdzięczny, że pani nie rozwinęła tego tematu przy dzieciach. Przecież to są młode, wrażliwe serca... Ale proszę mi wyjaśnić - w zadumie uszczypnął się w policzek - przecież podczas prób z tym jabłkiem, przepraszam, że do tego wracam, czy nie było ofiar? Czy miał zawsze... nie ośmielę się... jednego... syna...? 93 — Tak, Wilhelm Tell miał tylko jednego syna — pośpieszyła z wy- jaśnieniem pani Justyna. - Pyta pan, czy obyło się bez ofiar. Ha, nie od ra- zu Kraków zbudowano. Według informacji, jakie posiadam, wszystko zaczęło się inaczej. Otóż próbowało wielu. Najpierw był Wilhelm Ali, po- tem Wilhelm Bell, następnie Wilhelm Celi, dalej Wilhelm Dell, natural- nie Wilhelm Eli, potem Fell, Gell i tak dalej, i tak dalej, i nareszcie Tellowi się powiodło... — zakończyła smutno. Ale pan Konstanty nie słuchał. Leżał ze wszelkimi oznakami omdlenia, rozciągnięty na podłodze jak kłoda. Na panu Franciszku i dzieciach latający talerz stojący znów na dziedzińcu nie wywarł najmniejszego wrażenia. Dzieci wyminęły obiekt całkiem obojęt- nie, niosąc koszyki pełne grzybów do kuchni. Ogrodnik zaś nie posiadał się z oburzenia w związku z utratą grabi. Gdy popatrzył na talerz, ogarnęła go taka złość, że zaczął walić kijem w karoserię, z początku tylko mrucząc „Oddajcie mi moje grabie", wreszcie krzycząc na cały głos. Po jakimś czasie, tak jak poprzednio, ukazały się drzwiczki, pojawiła drabina, a z czeluści, pomału, ostrożnie, wysunęła się głowa zielonego facecika. Pan Franciszek wreszcie pojął, że to jest inny talerz latający i nie ma ani Kapiszona, ani Maurycego. Osobnik, który z wolna wynurzył się z obiektu, wykazywał swoim wyglądem wspólnotę rasy z poprzednimi gośćmi, jednak różnił się od tamtych w sposób zasadniczy, elegancją nieskazitelnego garnituru, dyskretną koszulą ze świetnie dobranym krawa- tem. A oprócz okularów na nosie, charakteryzował się wielką ilością orderów i odznaczeń, które wisiały u jego marynary. Na naszego Franciszka patrzył z odpychającym obrzydzeniem. Gdy zszedł na dół, stanął w pobliżu i mierząc ogrodnika nienawistnym spojrzeniem, zaczął histerycznie: — Czy pan do reszty oszalał? Co pan wyprawia? Zniszczył mi pan karo- serię, a to jest nowy statek; wszędzie pełno zadrapań. Co panu strzeliło do głowy? — wymachiwał łapskami. - Ale tu się pan pomylił. Myślał pan, że co? Że można tak bezkarnie niszczyć dorobek czyjegoś życia? Tu się pan po- mylił, powtarzam. Bo pan nie wie, kto ja jestem! Dokumenty proszę — rozkazał — zaraz na miejscu spiszemy protokół. Pan Franciszek, do reszty zbity z tropu, przestępował z nogi na nogę. I wtedy właśnie przed dom wyszła pani Justyna. — Dzień dobry - zimno przywitała przybysza. - Panie Franciszku — zwró- ciła się do ogrodnika, ignorując zupełnie zielonego — pojawił się pewien problem. Pan źle się poczuł i leży w gabinecie. Proszę przynieść sole trzeźwiące, a ja pójdę do pani Róży po zioła. Wydawało się, że zielony pęknie ze złości wobec tak wyraźnych dowodów lekceważenia. 94 — Chwileczkę — próbował powstrzymać panią Justynę - po pierwsze, jestem ambasadorem obcej cywilizacji i pragnąłbym w imieniu mojej cywili- zacji nawiązać kontakt, a po drugie, ten obywatel porysował mi karoserię... Jego skarga jednak zawisła w próżni, bo pani Justyna, popychając przed sobą ogrodnika, weszła do dworku i zamknęła drzwi. Zielony wbił niena- wistny wzrok właśnie w te drzwi i prychnął ze złością. Ale oto niespodziewanie uśmiechnęło się do niego szczęście. Pomiędzy statywami talerza biegały dzieci, bawiąc się w berka. Zielony przywołał na twarz urzędowy uśmiech i podszedł do nich sztywno. Następnie wyjął z kieszeni rulon, rozwinął i zaczął czytać, zwracając się do dzieci: — Ziemianie, oto nastąpiła z dawna oczekiwana chwila, chwila, która na trwałe zapisze się w cywilizacji obu narodów. Obu społeczności. Obu planet. Ta chwila, która jest przepustką ku nowym czasom i perspektywom zacieśniania wzajemnych kontaktów... Dzieci nie przestały się gonić, tylko Jaś przystanął na chwilę, by sobie obejrzeć ordery, ale od razu został berkiem i ruszył w pościg między wysięgniki talerza. — ...a zwłaszcza dla kultury i wzajemnych, obustronnie korzystnych kontaktów gospodarczych i politycznych. Rozmaite czynniki ekonomiczne i społeczne przemawiają za nawiązaniem kontaktów łączących obydwie cywilizacje. Chociaż dzieli nas wiele, musimy poszukiwać dróg, które nas łączą, by postawić tamę knowaniom i pomówieniom politykierów różnej maści, którzy pod płaszczykiem wytartego frazesu, ogranej melodyjki, sączą jad niezgody i chcą podważyć sens naszej przyszłej współpracy, kooperacji i koordynacji. Jako ambasador Kociołek z Saturna pragnę... Pan Konstanty kichnął od podsuniętych mu pod nos przez panią Różę soli trzeźwiących i wrócił z wolna do pozycji pionowej. — Tylko bardzo proszę nigdy tego tematu nie poruszać przy dzieciach - upomniał sennie panią Justynę. — Czy panu lepiej? - kucharka troskliwie wypatrywała rumieńców na twarzy dziedzica. Pani Justyna, zmieszana, tłumaczyła się: — Nie zamierzałam nawet tego mówić. Nigdy. Pan to ode mnie wyciągnął. — Tak to mogło wyglądać... — sapał pan Konstanty, gramoląc się z podło- gi. — A co to za hałasy z dworu? — zapytał postękując. — E, nic. Znowu przyleciały zielone. — Pani Róża podała dziedzicowi kubek z naparem z ziół. — Proszę to wypić duszkiem. — Ależ to gorące — poskarżył się dziedzic — i nie posłodzone. — To panu pomoże - pani Róża była nieprzejednana. - Proszę to wypić duszkiem. — A właśnie — przypomniał sobie dziedzic, zwracając się do ogrodni- 95 ka, który rzucał nieufne spojrzenia za okno - czy powiodło się grzybo- branie? - Pierwszorzędnie — pani Róża wyręczyła pana Franciszka w odpowie- dzi. - A teraz proszę państwa na obiad. - Grzyby? — zapytał dziedzic, otwierając szeroko okno, zza którego dobiegało ogniste przemówienie zielonego — „...będzie trwał, czy się to komuś podoba, czy nie. Jedność, równość, która musi polegać na suweren- nym poszanowaniu interesów zarówno..." - Pan Konstanty jednak zamknął okno. - A zatem chodźmy do jadalni - zdecydował. - A gdzie są dzieci? - Bawią się w berka przed domem — skrzywił się pan Franciszek. — Czy mam je zawołać? - Ha - zastanowił się pan Konstanty - zupełnie nie wiem, jak mamy postąpić z zielonym. Wypadałoby go zaprosić na obiad. Pani Justyna wyjrzała przed dom w podniosłym momencie dekorowania medalami. Zielony niestrudzenie nawoływał do rozwijania wzajemnych kontaktów i uczczenia tej podniosłej chwili, a zaproszenie pani Justyny zbył lekceważącym odwróceniem się plecami i jeszcze głośniejszym czytaniem przemówienia: - Niech Order Bliskiego Spotkania będzie dla was uwiecznieniem tej podniosłej chwili... - Dzieci — powtórzyła pani Justyna — obiad na stole. Obiad urozmaicony był dochodzącym z dworu uroczystym pożegnaniem i uczczeniem wielkiej chwili dla obu cywilizacji. Dzieci siedziały w milczeniu z przypiętymi medalami, a wszyscy bez reszty pochłonięci byli wspaniałymi smakami potraw. - Zielony stracił pyszny obiad - zauważył dziedzic, gdy na chwilę zga- sło słońce. Kiedy po obiedzie wyszli przed dom, by nasycić się piękną słoneczną pogodą, dziedziniec znowu był pusty. Tylko pan Franciszek ze złością zauważył brak ogrodniczego szpadla. - Wydaje mi się - powiedział pan Konstanty — że zieloni szczególnym po- żądaniem darzą przedmioty wykonane z metalu. Jeśli to prawda, a oni wciąż będą lądować, stracę nawet moje guziki od kamizelki. Proszę państwa i dro- gie dzieci, w związku z domniemanym faktem i udokumentowanym w fak- tach podejrzeniem — dziedzic całkiem mimowolnie przejął od zielonego manierę uroczystego wysławiania się — aby ocalić nasze domostwo przed postępującą dewastacją, wzywam was do ochotniczej akcji chowania metalo- wych części i przedmiotów pozostających na widoku, gdyż w wypadku kolejnej wizyty, są one narażone na niechybne niebezpieczeństwo zaboru. Burza oklasków, którą zgotowali mu domownicy, sprawiła, że skłonił się niepewnie, a wszyscy z okrzykiem: „dla dobra ludzkości", jęli chować wi- doczne okucia, maskować sterczące gwoździe i metalowe osie kół bryczki. 96 Pani Justyna podczas tych' zajęć przerabiała z dziećmi pospieszny kurs lewych dopływów Gangesu, ale niestety, nie dane jej było skończyć. Panu Franciszkowi, zgodnie z prawami pobieżnie już zaobserwowanymi, urosły włosy i to akurat w chwili, gdy wszyscy byli za domem. Więc gdy słońce jak zwykle przygasło, domownicy zwrócili się ku sobie, aby odbyć tajemniczą naradę. Na dziedzińcu naturalnie stał latający talerz, a ze stopni trapu schodził zielony facecik (oczywiście z czułkami), który tym się różnił od poprzedni- ków, że z uwagą przyglądał się wszystkiemu naokoło, mierzył każdy przedmiot, pobierał próbki ziemi, badał skład i wilgotność powietrza za pomocą specjalnych czujników, słowem: badacz. Musiał już posiadać jakieś informacje na temat ziemian, bo pewnym krokiem wstąpił na schodki domu i zawołał: — Ahoj! Czy przedstawiciele Ziemi wyjdą przed dom? Odpowiedzią było milczenie. Zastukał jeszcze głośniej i zdziwiony odstąpił kilka kroków, zaglądając w okna. Nic. Cisza. Ruszył zatem ostrożnie wzdłuż dworku, a gdy był na rogu, wychylił zań tylko jedno oko. To, co zobaczył, sprawiło, że czułki stanęły mu dęba na głowie, a on aż przypadł do muru ze zdziwienia — na polance za domem widniało koczowisko jakiejś wielce prymitywnej formy praczłowieka. — Typowe stado praziemian — skonstatował badacz z radością. Oto bowiem na łące siedziało stadko przyodzianych jedynie w skóry praludzi, którzy poruszali się w pozycji przykulonej, w podskokach. Skupie- ni byli w pobliżu kopczyka drewek, a jeden z egzemplarzy pocierał patycz- kiem o drewienko, by skrzesać ogień. Dwie jejmości, popiskując, iskały główki dzieci; sądząc z ruchów, straszliwie zawszone. A dzieci? Dzieci poddawały się tej operacji z wyraźną przyjemnością. Na straży stadka stał zgięty wpół osobnik uzbrojony w dzidę i wydawał z siebie groźne okrzy- ki: — Umbatumba! Umbatumba! — i co chwila unosił łeb do góry, podej- rzliwie węsząc w kierunku naukowca i groźnie obnażając kły. — Cóż za niezwykłe obrazy — mamrotał badacz, wykonując naprędce serię zdjęć. Wtem wśród stada skupionego wokół stosu drewien wybuchła nieopisa- na wrzawa. Towarzystwo zaczęło gonić się, wykrzykując na pół dzikie okrzyki. Badacz wreszcie pojął, że to rodzaj prymitywnej zabawy, i wy- mamrotał: — Interesujące. Interesujące. Forma poneandertalska, w stadium prymity- wu. Zaraz, zaraz, ale co wobec tego oznacza ta budowla? - wskazał na dworek. — To nie może być wynikiem pracy tych biednych stworzeń. Czyż więc na Ziemi ma miejsce zjawisko rozwoju i ewolucji jednych formacji, przy jednoczesnym regresie innych form w obrębie tego samego gatunku?... 97 7 Baśnie pani... — Dzień dobry panu. Widzę, że prowadzi pan obserwację badawczą. Zielony prawie podskoczył w miejscu z przerażenia, lecz niezwłocznie się opanował. Przed nim stał Jan z poważną miną i śledząc uważnie reakcję naukowca, zachowywał się z jakąś niewłaściwą dojrzałością. — Dzień dobry, dzieciaczku. A ty mieszkasz w tym domu? Tak? — za- gadnął badacz, lustrując staranny ubiór chłopca. — Tak, proszę pana. Mieszkam w tym domu — ze smutkiem wyznał Jan. — A gdzie jest twój tata albo mama, bo pragnąłbym wymienić moje doświadczenia, skonsultować obserwacje. — Tam jest mój tata — dziecię zakwiliło smutno, wskazując źródło nie- ustającej wrzawy praludzi. — Tam jest cała moja rodzina. Oprócz mamy. — Ależ to niemożliwe, mój chłopcze. W obrębie jednego stada tak wielkie dysproporcje w rozwoju są po prostu niemożliwe - naukowiec pobłażliwie poklepał Jasia po plecach. Ale Jaś rozszlochał się jeszcze bardziej. — Co ja z nimi mam. Śpią w okolicznych pieczarach, a przecież wszyscy mają łóżka w domu, żywią się korzonkami, zamiast po ludzku w domu, a poza tym z dnia na dzień zupełnie zaniemówili. To znaczy wydają z siebie te charczące, dzikie wrzaski. Czasami się ich boję... Naukowiec wytrzeszczył oczy i uważniej zaczął się przysłuchiwać wywo- dom Jana. — A najgorsze jest to, że dosłownie z dnia na dzień wszyscy zdziczeli. To jakieś osobliwe zjawisko kataloenergetyczne... Zrobiłem pewne wyliczenia, ale nie wszystko mi się zgadza, proszę pana. I nie ma sposobu, by im przywrócić dawną formę poziomu intelektualnego. Boją się zjawiska bio- energetycznego jak diabeł święconej wody, nie wspominam już o laserze, bo, nie dalej jak wczoraj, pouciekali, wyjąc, na widok zwykłego koła. Koło to forma stanowczo dla nich zbyt trudna — chłopiec już opanował łzy i spo- kojnie tłumaczył wstrząśniętemu badaczowi. — Rozumiem, że dawniej posługiwaliście się laserem? — sapnął tamten, przecierając okulary. — Czy zamierza mnie pan egzaminować ze stałej Planca? — spytał Jan, niewinnie wpatrując się w zmącone lekkim obłędem oblicze zielonego. — Nie — zmieszał się tamten — o, przepraszam, to wrodzona ciekawość kazała mi... — Oni zazwyczaj wyją podczas burzy i szaleją, widząc błyskawice na nie- bie — ciągnął chłopiec, przechodząc obojętnie nad zakłopotaniem badacza. — Ale nie to jest najgorsze, bo z tym już dawno pogodziłem się... chociaż to moja rodzina. Lecz widzi pan, owo zjawisko jest powszechne na całej ziemi. Czy pan to rozumie? - Jan wpatrywał się w zielonego, pomału tłumacząc. — Zupełnie niespodziewanie, z dnia na dzień, cała ewolucja człowieka na ziemi... załamała się. To znaczy... nie wiem, czy mnie pan rozumie, ewolucja : 98 zaczęła się cofać w szaleńczym tempie do swoich najprymitywniejszych form. Do początku. To, co się w człowieku rozwijało z tegoż tam - wskazał na róg domu — prymitywu, do wyrafinowanego, dumnego umysłu, który ogarniał wszystko, który podróżował w kosmos, dosłownie jednej nocy wzięło w łeb! Wieczorem, jak co dzień, poszliśmy spać, a wstaliśmy jako formy prymityw- ne o koczującym trybie życia... — Lataliście w kosmos? — wtrącił badacz, ocierając chusteczką pot z czoła. — I tylko ja jeden ocalałem, zupełnie nie wiadomo dlaczego... Chyba za karę - dodał złowieszczo Jan - a wszystko przez te grabie i szpadel do ogrodu... — Jak to przez grabie i szpadel do ogrodu?! - w głosie zielonego zadrgała nuta paniki. — Tak — ciągnął mały, rysując patyczkiem kółka na piasku. — Podczas jednej ekspedycji kosmicznej, w rejony supernowej II, nasi piloci w trakcie penetracji jednej z planet tamtego układu zabrali ze sobą, zupełnie przez nieuwagę, grabie i szpadel ogrodniczy. Wkrótce okazało się, że przedmio- ty te mają niezwykły i niewytłumaczalny wpływ na wszystkich ziemian i kiedy to odkryto, było już za późno. Wszyscy błyskawicznie cofnęli się w rozwoju. — Jezus, Maria! — wrzasnął badacz, rwąc sobie czułki z głowy. — Matko Święta! A na dodatek tu już zmierzają wycieczki i nikt nic nie wie! — krzyczał sam do siebie, kłusując w kierunku swojego obiektu, który zaraz bezgłośnie odleciał ze straszliwą wprost szybkością. Podczas kolacji panował niewymuszony luz i wszyscy domownicy gratu- lowali sobie znakomitego spektaklu. — Mamy ich wszystkich z głowy raz na zawsze - cieszył się pan Franci- szek, poprawiając swoją czuprynę. — Tatusiu, byłeś wspaniały — cieszyły się dzieci. — To był pomysł pani Justyny — z dumą zawołał pan Konstanty. — Ale gdyby nie Jan, nic by z tego nie wyszło. - Bona skromnie spuściła oczy. — Właśnie — zaciekawiła się Róża, zbierając brudne talerze. - A co on krzyczał, uciekając w takiej panice? — Że zmierzają do nas wycieczki, że nikt z nich nie wie o czyhającym niebezpieczeństwie w związku z grabiami i szpadlem do ogrodu. I oczywiście, w tym momencie panu Franciszkowi, jak zwykle, puściły się włosy, wszystko wokół zakwitło, zgasło na okamgnienie słońce i już za chwilę za oknem rozległa się raźna wrzawa chmary wycieczkujących zielo- nych. Panowie poubierani byli w krzykliwe kraciaste garnitury, a kobiety w kwiaciaste suknie. Ich dzieci powłaziły wszędzie, dosłownie w każdą dziurę, a oni robili sobie zdjęcia na tle dworku, drzew i pracowni, przekrzy- 99 kując się głośno i ze swobodą. Pan Konstanty zauważył zdziwiony, że mó- wią z jakimś dziwnym akcentem. Czyżby amerykańskim? — Ale oni mają tu okropnie. Really, okropnie. Kocham mój kraj! Niech żyje mój kraj i wiedzie we wszechświecie! O, zobaczcie, tylko jedno słońce... Tu nie może być dobrze. Kocham moją ojczyznę. Może by ich pouczyć? Wolność, równość i spodnie w kratę. A czy oni mają telewizję i hamburgery? Tylko nasz kraj jest piękny i hymn nasz, owszem, niech żyje i się upowszech- nia! To jakieś prymitywy. Hallo. Jest tam kto? Przyślemy wam zaproszenie, to przyjedziecie zobaczyć prawdziwą wolność. U nas każdy może zrobić karierę, a to najważniejsze. Kocham mój kraj. I moją ojczyznę. Z prostego pucybuta wyrasta prawdziwy pucybut. Albo nawet biznesmen. Przyślemy wam zaproszenie, to zobaczycie, jak wygląda wolność, równość i spodnie w kratę. Takie dochodziły głosy szarańczy, gdy wtem na dachu talerza zapaliło się czerwone światło. Z megafonu rozległ się głos: — Alarm! Zagrożenie! Alarm! Zagrożenie! — i zieloni rzucili się w panice do statku, tłocząc się i bijąc na schodach; a gdy wszyscy byli już na pokładzie, statek natychmiast odleciał. — Badacz dotarł i nadał wiadomość — wytłumaczył sobie pan Konstanty, a wszyscy odetchnęli z ulgą. — Może to ostatni raz... — pocieszała się pani Róża. - O! Jestem pewna, że już nie wrócą! — wykrzyknęła wesoło, patrząc na pana Franciszka. Ogrodnik tak jak dawniej świecił czarującą łysiną i był z tego wyraźnie zadowolony. Okrzykom radości i wiwatom nie było końca. A wieczorem, gdy przed snem pan Franciszek ryglował drzwi, niespodzie- wanie natknął się w progu na porzucony szpadel i grabie. ROZDZIAŁ VIII To jest kino, c^yli \adyma ieszkańcy dworku podnieśli się z leżaków na widok tak osobliwie ubranego przybysza. W świetle zachodzącego słońca jego peleryna w księżyce i gwiazdy wprost świeciła, a długa spiczasta czapa przypominała odwrócony rożek na lody. — Dzień dobry panu, czym możemy panu służyć? — roz- promieniony dziedzic wykonał powitalny gest. — Bo czy ja wyglądam na oszusta? — z punktu zaczął nie- znajomy. — No, proszę mi powiedzieć, czy ja wyglądam na oszusta? — i rozżalony podszedł do pana Zawistowskiego. — A co też pan takie rzeczy opowiada. Wygląda pan świetnie — pośpiesznie zapewnił go dziedzic. — Naprawdę? — nie dowierzał przybysz. - Nic a nic pan nie wygląda - zapewniały dzieci. - Prędzej pan wygląda na czarodzieja. - No więc właśnie o to chodzi - ucieszył się nieznajomy. - Państwo pozwolą, Maniuta moje nazwisko. Czarodziej. I natychmiast tu, na miejscu, zademonstruję państwu kilka sztuczek. Wszyscy ciekawie obstąpili czarodzieja. — Otóż tu oto mam karty, normalne karty do gry, i proszę bardzo, pan pociągnie i odłoży na spód. Tylko mnie proszę nie pokazywać. Pan dziedzic, troszkę nieufnie, ale wyciągnął kartę z podanej talii i gdy czarodziej przesłonił sobie rękawem oczy, pokazał ją wszystkim wokół. Był to as kier. Maniuta zaczął czynić nad kartami tajemnicze czary, coś tam pomrukiwał, jakby zaklinał, wreszcie zwycięskim ruchem wydobył z talii wybraną kar- tę i, uroczyście się kłaniając, pokazał ją zebranym, tłumacząc: - Widzicie, drodzy państwo, ta sztuka jest bardzo prosta. To dopiero początek moich pokazów. Tak zatem ową kartą była siódemka trefl - i trium- falnie podał kartę panu Zawistowskiemu. — Czy zgadza się? IOI — Naturalnie — dziedzic lekko się zmieszał. — Naprawdę? — dopytywał się czarodziej. — Z całą pewnością - zapewnił dziedzic - to ja musiałem się pomylić... — Pomylić?... - czarodziej zamrugał oczami. — Ależ skąd. To z całą pewnością była siódemka trefl. — Wspaniale, wspaniale — ucieszył się przybysz — bo muszę państwu wyznać w zaufaniu, że sztuczka ta ostatnio jakoś mi się tego... nie... — za- jąknął się. — Ale oto następna sztuka — wyraźnie podochocony zdjął czapkę i zamarł na dłużej. — I co państwo na to? — zapytał wreszcie. — To doskonałe — wymamrotał tym razem pan Franciszek. — A teraz, uwaga! - i niespodziewanie założył czapkę z powrotem na głowę. — Świetnie — wszyscy byli bardzo zainteresowani. — No to jeszcze raz — wesoło zawołał czarodziej. A gdy tym razem zdjął czapkę, wszyscy zawołali ze zdumieniem: „ooooooo!" Czarodziej był zachwycony i niespodziewanie założył czapkę. „Ach!" — roz- legł się zachwyt. Czarodziej nie mógł się opanować i powtórzył to jeszcze raz i jeszcze raz. Wreszcie gdy był już zmachany, dał spokój i strzepując niewidoczny pyłek z płaszcza, wyjaśnił: — Muszę państwu powiedzieć, że sztuka znikania jest jedną z najtrudniej- szych, jakie znam. A zaprezentowałem ją państwu tylko dlatego, żeby się upewnić, że znów jestem w dobrej formie. Bo trzeba państwu wiedzieć, że i ta sztuka ostatnio... hm, mniejsza z tym. Grunt, że wszystko wróciło do normy. Ach, czuję, że dawno nie byłem w tak doskonałej formie. Co by tu jeszcze?... Co by tu jeszcze?... — mruczał do siebie zadumany. — O, mam — ucieszył się. — A może chcieliby państwo sobie polatać? — Ale jak polatać? - zaniepokoili się zebrani. — Ano tak po prostu. Rozkłada się ręce i leci. — A to bardzo chętnie — wszyscy byli bardzo zaciekawieni. — To świetnie. A więc trzeba się odbić z wyższego punktu, powiedzmy, ze stodoły. — Tak. Właśnie nie mamy stodoły, ale pan pozwoli, można ją zbudo- wać... — pani Justyna w mig pojęła, czym się mogą skończyć skoki z dachu domu. — Właściwie weźmy się od razu do roboty - zadysponowała, próbując oddalić grożące niebezpieczeństwo. — Ależ niech Pan Bóg broni — wzbraniał się czarodziej. — Stodołę... Cóż, stodołę wyczarujemy na jutro rano, a tymczasem latajmy z dachu domu. Hm, dwa piętra... Powinno wystarczyć... — I chwacko przystawił do dachu drabinę. — Panie pójdą przodem — szarmancko zadysponował. — Ależ nie — wzbraniała się pani Justyna — myśmy dzisiaj już fruwały... — To znaczy... może nie fruwały... — jąkała się pani Róża — tylko ot, tak z rana już pani Justyna zauważyła, że dzisiaj nie jest dzień do latania i tak jakoś... no, że dzisiaj wyjątkowo nie będziemy fruwały... IO2 C%arod%iej stałju^ na uwieńczeniu dachu i machał rękami. — Co też pani mówi, pani Różo? - zdumiał się pan Konstanty. Tymczasem czarodziej ładował się już na dach. — Ja w każdym razie idę — i ruszył w ślad za Maniutą. Pani Róża, chcąc ratować sytuację, zawołała do czarodzieja: — Obiecał nam pan stodołę. — Pofruwamy trochę i później wyczaruję stodołę. — A umie pan, o tak? — i skoczyła Franciszkowi na plecy. Czarodziej, który stał już na zwieńczeniu dachu i machał rękami, pobłażli- wie się roześmiał. — Na barana? Naturalnie. Trochę pofruwamy i skoczę na barana. — A umiałby pan wyciągnąć królika z kapelusza? — Róża była bliska histerii, bo pan Zawistowski też już machał rękami. — Ach — machnął ręką czarodziej — to jest fraszka. Zaraz do pani przylecę z królikami. Pan źle macha rękami — zwrócił się do dziedzica — trzeba więcej powabu... O tak, i uwaaaaaaaaaaaa — odbił się od dachu i poszybował jak kamień w dół, na drugą stronę domu. „Aaaaaaaaaa" nie trwało nawet sekundy, bo zaraz rozległo się „pac". Pan Zawistowski uważnie przyglądał się leżącemu gdzieś po drugiej stro- nie domu czarodziejowi. A jego powabne ruchy ramion z wolna zamierały. 103 — Chyba pan spadł z dachu? — A tak, trochę spadłem... — Z2a domu słychać było postękującą odpo- wiedź, a po chwili przyszedł cały Maniuta w lekko wymiętym ubraniu. — Trudna rada, wiecie państwo, może innym razem. Czuję, że niezupełnie jednak jestem w formie. Podwieczorek upłynął w niewymuszonej atmosferze wzajemnej życzliwoś- ci. Maniuta nie mógł się nachwalić kuchni pani Róży. I gdy wszyscy rozkoszowali się ciszą nadchodzącego zmroku, Maniuta kręcił się niespo- kojnie na fotelu, wreszcie zaczął posapywać: — Oj, tak, tak, tak, oj, tak. — No, prosimy, prosimy — Justyna przypatrywała się czarodziejowi z sympatią. - Ja, szczerze mówiąc, nie posiadam się z ciekawości... — Nie dam się państwu dłużej prosić. Jesteście państwo dla mnie tacy mili... Oto więc moja opowieść. Nie wiem zbyt dokładnie, czy to było przedtem, czy będzie potem... To znaczy, czy moja historia wydarzyła się w przeszłości, teraźniejszości czy też w przyszłości. Każdy normalny czaro- dziej na całym świecie umie dowolnie przenosić się w czasie do przodu lub do tyłu pod warunkiem, że ma w uchu specjalny kolczyk. Państwo widzicie, w moim uchu nie ma kolczyka. Hm, to jest ledwie cząstka moich kłopotów. W każdym razie gdy cała ta historia się zaczynała, pracowałem przejściowo w cyrku „Bellona" pod pseudonimem Boris Costello. Gdy światła w cyrku pogasły, a wrzawa ucichła, Maniuta wszedł do ogromnego namiotu, by odnaleźć tu ślad swojej sławy i sukcesów, a było mu na duszy, nie wiadomo dlaczego, zupełnie beznadziejnie. Kiedy tak smutno rozglądał się dokoła, niespodziewanie spod którejś ławki dobiegło go cichutkie zawodzenie. Maniuta nastawił uszu i ruszył w kierunku, z którego dochodził płacz. A gdy był już bardzo blisko, usłyszał zawodzenie: — Oj, tak... Ojej... Oj, życie... Maniuta spojrzał pod ławkę i tu, niespodziewanie, natknął się na zachlipa- nego osobnika w samych majtkach. — Dzień dobry panu - przywitał go łagodnie. — Dzień dobry — chlipał rycerz. — Czy mogę w czymś panu pomóc? Maniuta jestem. Czarnoksiężnik. — Rycerz Zaleski. Herbu... — ale jego wezbrana żalem pierś wybuchła znów gorzkim zawodzeniem. — No, nie trzeba, nie trzeba - Maniuta ujął go pod ramię delikatnie i poprowadził w kierunku garderoby. — Napijemy się pysznej herbatki i po zmartwieniu... W garderobie Maniuty przybysz nieco się opanował, lecz wciąż ocierał nos chustką. Maniuta posadził go na fotelu, nalał filiżankę herbaty, którą rycerz przyjął z bladym uśmiechem. 104 — Mów, drogi przyjacielu, mów, co cię gryzie - ponaglał Maniuta. — Proszę pana... proszę pana... — zawodził Zaleski — od czego ja to wszystko mam zacząć... Ja, proszę pana, przeszedłem piekło... ale zacznijmy od początku. Rycerz Zaleski jechał na koniu, czarującym tenorem śpiewając piękną arię z opery włoskiej. Las niósł słowa pieśni, a echo było oczarowane urodą i mocą rycerskiego głosu. Nagle rycerz zakaszlał, zakrztusił się i przerwał jakże pięknie dopiero co rozpoczętą kolejną strofę. Zatrzymał konia, zdjął przyłbicę i nerwowo rozejrzał się dokoła. — Hm, hm - mruknął niespokojnie, aż wreszcie ryknął - przebóg!!! Ja mam potrzebę!!! Tu spiął konia do galopu i już zaraz spostrzegł na niewielkiej polance domek z serduszkiem — maleńką wygódkę leśną. Błyskawicznie zeskoczył z konia, zrzucił olbrzymią zbroję, która kryła dość chuderlawe ciało, i po- rzucając tarczę i miecz, wpadł jak oszalały do toaletki — zatrzaskując za sobą drzwi. Gdy rozległ się szum wodnych kaskad dobiegający wprost z niewielkiego domku, na polanę wkroczyło trzech strasznych zbójów. Podeszli w pobliże domku i karnie stanęli w kolejce. Herszt ich, Gawryła, drapiąc się w owłosio- ne plecy wielką maczugą, patrzył z napięciem na porzuconą zbroję, miecz, tarczę i konia. Drugi ze zbójów szturchnął herszta i pokazując na leżące przedmioty, coś mu wrzeszczał do ucha, usiłując przekrzyczeć huk wodnych kaskad. Wreszcie udało mu się wyartykułować uwagę: — Gawryła! — darł się hersztowi do ucha. — Tam jest jakiś facet. A tu, uważaj, Gawryła, jest jego ubranie. I koń. Gawryła zmarszczył czoło, usiłując coś zrozumieć, a wtedy trzeci ze zbójów na migi wyraził szefowi chęć przywłaszczenia sobie tych przedmio- tów. Ale Gawryła przecząco pokręcił głową, tłumacząc, że ma tak ogromną potrzebę skorzystania z toalety, że no po prostu nie może się ruszyć. Dwaj zbóje spojrzeli na siebie porozumiewawczo i prędko pozbierali porzucone przez Zaleskiego rzeczy, a następnie, ciągnąc konia, skryli się w pobliskich krzakach. Gawryła odprowadził ich aprobującym spojrzeniem i wtedy, huk „Niagary" ucichł. I oto zadowolony Zaleski wyszedł z przybytku. Grzecznie uśmiechnął się do Gawryły i przepuścił uprzejmie. Następnie rozejrzał się i zatroskał, nie widząc w pobliżu konia ani zbroi, ani niczego, co jeszcze przed chwilą należało do niego. Gdy tak rozglądał się na wszystkie strony, Gawryła opuścił przybytek i właśnie ruszał w swoją stronę. Zaleski zastąpił mu drogę. — A gdzie, przepraszam bardzo, jest mój koń, przepraszam, oraz moje rzeczy, a także miecz i tarcza? Zmieszał się strasznie zbój Gawryła, bo przecież zupełnie nie umiał zmyślać. 105 — Hm... Tego... a także miecz i tarcza? - dopytywał się. — Właśnie, a także i tarcza? — Przykro mi, widzi pan, ale moi koledzy tu przed chwilą właśnie, bo staliśmy razem w kolejce... Oni stali tylko dla towarzystwa, nawet chyba trochę się nudzili. I właśnie tak z nudów... — Zabrali mój miecz i tarczę, a także konia? — Także konia — pokiwał głową ze smutkiem Gawryła. — Ale dlaczego? Wszak to jest moje. Muszę to wszystko odebrać. Nie będę przecież tak na golasa łaził po lesie... — No tak - zmieszał się Gawryła - w dodatku rycerz. Nie wypada. Ale sęk w tym, że my jesteśmy zbójami. I w normalnych warunkach oczywiście wszystko natychmiast by do pana wróciło, ale teraz? Gdy ludzie na nas patrzą i występujemy przed publicznością — Gawryła odruchowo przygładził czuprynę i uśmiechnął się po kelnersku do czytelników. — Ale gdzie jest mój koń? - wpadł mu w słowo Zaleski. — Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Ja mam tu przy sobie scenariusz. Proszę, niech pan weźmie. Wszystko jest napisane, co pan ma dalej robić, a co ja. Tylko widzi pan, część kartek jakoś przed chwilą gdzieś tego... i o, kończy się na tym, jak rycerz Zaleski w samych tylko galotach przychodzi do cyrku i prosi o pomoc czarodzieja Maniutę... — I oto cała moja tragiczna historia — zakończył smutno Zaleski. — Panie Zaleski - radośnie zawołał Maniuta — pańskie kłopoty skończyły się. Ja mam cały scenariusz, zatem będziemy go kontynuować. — Tu Maniuta podszedł do swej komódki i gestem czarodzieja dobył gruby brulion leżący obok mydła i ręcznika. Otworzył go uroczystym, wystudiowanym gestem i zmieszał się, chrząkając niepewnie. — Taaak - westchnął - pech. Istny pech. Widzi pan, ja także, jak się okazuje, mam niepełny. Mój kończy się na słowach: „Maniuta stoi zmiesza- ny, tłumacząc: «Proszę zrozumieć, takie ostatnio kłopoty»". Niepełny mam. Mężczyźni stali przez chwilę, patrząc na siebie niepewnie, aż nagle rycerz Zaleski rozpłynął się w powietrzu. Maniuta zdenerwowany przyglądał się swemu odbiciu w lustrze, na szczęście trwało ono niewzruszenie. — Ha — przemówił do siebie — a więc nie ma dalszej opowieści; znaczy to, że tu kończyła się opowieść o rycerzu Zaleskim i zbójach. To bardzo słabo. A mnie w takim razie pora w drogę, kostur w rękę i wór na plecy... — I tak oto dowlokłem się do państwa. Kłopot mój polega na tym, że moja dalsza historia zaginęła, prawie mnie nie ma na świecie, postradałem także część swoich czarodziejskich umiejętności. I siedzę tu przed państwem jak ta sponiewierana szmata, jak kompletne zero, i nie wiem, co dalej. Ja już nie wspominam o Zaleskim, którego teraz w ogóle nie ma... 106 Zapanowało milczenie. — A gdyby tak — zaczął na głos zastanawiać się dziedzic — gdyby tak... — Wiem, co pan chce powiedzieć - przerwała mu w pół słowa pani Justyna. — Chce pan napisać, ot, tak od ręki, dalszy ciąg historii rycerza Zaleskiego i zbójów. Czy tak? — Coś w tym rodzaju — odparł dziedzic. — Przykładowo... No, czarodziej Maniuta... Hm... O, wiem: czarodziej Maniuta niechcący łamie nogi - roz- marzył się pan Konstanty — i w szpitalu, do którego trafia, pielęgnuje go urocza siostra... Gdy pan Zawistowski snuł swą opowieść, Maniuta, zupełnie jak przedtem Zaleski, rozpłynął się w powietrzu. — ...która to pielęgniarka... powiedzmy, jest owszem równolegle znajomą Zaleskiego, tego rycerza... zwraca się do Maniuty w ten sposób: „Ocal, czaro- dzieju, rycerza Zaleskiego, a zostanę żoną twą". A on znów na to w ten spo- sób: „Zgoda"... I jeszcze raz trafia do nas, by uzyskać rozmaite wskazówki. Maniuta pojawił się na dawnym miejscu, tyle że obie kończyny dolne miał zagipsowane. Minę przy tym prezentował nieszczęśliwą i żalił się: — Pan mi połamał obie nogi, drogi panie. Następnie chciał mnie pan ożenić z pielęgniarką w szpitalu, do którego trafiłem, a czy pan, z łaski swojej, nie wie, że czarodzieje nigdy się nie żenią? — Hm — zmieszał się dziedzic - widzę, że historię moją wysnułem może zbyt pochopnie... A pan potraktował ją zbyt dosłownie. Zapewne trzeba bardziej uważać... Jeśli wolno, tylko słowo jeszcze: a więc czarodziej Maniuta, siedząc przy stole u dziedzica Zawistowskiego, miał już zdjęty gips, a kości nóg były zrośnięte należycie. Naturalnie w okamgnieniu gips znikł z nóg czarodzieja. Niestety, nie poprawiło to jego humoru. — No tak — pani Justyna próbowała ratować niezręczną sytuację — niechcą- cy narobiliśmy panu dodatkowego bigosu. Jednak wydaje mi się, że jest na to wszystko rada. — Zebrani z uwagą patrzyli na bonę. — A zatem, proszę państwa... Jej słowa przerwało gwałtowne pukanie do drzwi. — Otworzyć! - dał się słyszeć energiczny głos, a do jadalni wkroczyli dwaj umundurowani osobnicy. — Na mocy dekretu — rozpoczął jeden od progu, zwracając się do dziedzica — rozkazujemy niezwłocznie wyprowadzić się z dworu, naturalnie wraz z całą rodziną. Dwór zostanie odpowiednio zagospodarowany. Mieszkańcy dworku wraz z czarodziejem Maniuta siedzieli na niewielkiej leśnej polance. Pani Justyna z Różą gotowały kolację na ognisku, a pan Zawistowski z Franciszkiem i z dziećmi budowali szałas. Maniuta zaś siedział na pieńku i biadolił: — Wszystkie nieszczęścia! No, wszystkie nieszczęścia świata! IO7 W przestronnej i urządzonej z przepychem pieczarze siedział na tronie nie kto inny jak rycerz Zaleski, odziany w kosztowne szaty, udekorowane bogatą biżuterią i ogromną ilością orderów. Minę miał znudzoną i pogwiz- dywał pod nosem jakąś melodyjkę. Wreszcie sięgnął po dzwonek i w następ- nej chwili w drzwiach stanął wyprostowany jak struna zbój Gawryła. — Podejdź no tu, bratku, bliżej - wysyczał z obłudnym uśmiechem do przybysza. Ten zaś skulił się i skruszony podszedł do Zaleskiego. — A co dziś dla mnie masz, kotku? - zajrzał Gawryle w oczy. — Melduję posłusznie, rycerzu Zaleski, że tylko sierotka szła drogą. Nie miała przy sobie żadnego nawet pakuneczku. Tylko patyk. — Hm — zasępił się rycerz — a te dwa gagatki już wróciły z wyprawy do dworu? — Tak jest wasza wysokość. Prosić? — No już! — wrzasnął Zaleski. W progu w tej samej chwili stanęli dwaj zbóje przebrani w mundury. Miny mieli zatroskane, a głosy drżące. — Meldujemy posłusznie miłościwemu rycerzowi, że chata stoi otworem. Może się miłościwy rycerz wprowadzać jeszcze w tej chwili. — Świetnie. Świetnie. Czy nie było trudności? — Nie - zbóje smutno spojrzeli po sobie - tylko dzieci były... Gdzie te biedne dzieci się teraz podzieją?... A Gawryła dosłownie uronił łzę. — Że na takiego — mruknął ze złością — nie ma jakiegoś porządnego bata. Co tu robić? — Co mówicie, Gawryła? - spytał przymilnie Zaleski. — Ach nic, wasza wysokość — zapewnił zbój. — A więc w tej chwili zarządzam wymarsz do zdobytego dworku. Tam będzie nasza główna kwatera wypadowa. Z wolna zapadał wieczór. Dzieci tuliły się do siebie, Franciszek palił fajkę, pan Zawistowski z Maniutą rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Nareszcie pani Justyna nie wytrzymała. — Autor! Reżyser! - krzyknęła energicznie w ciemność, z której po chwili wyłonił się speszony osobnik w okularach i znoszonej marynarce. — Tak, łaskawa pani. — Co to ma znaczyć, proszę pana? Przecież to jest kompletne poplątanie. Dlaczego niby mamy marznąć na dworze? A w ogóle kto ma ten scenariusz? Reżyser zmieszał się. — Chodzi o to, że właśnie wszystkim zginął ciąg dalszy i, szczerze mówiąc, musimy iść na żywioł. Niech pani sobie wyobrazi, że wbrew wszystkim rozsądnym planom, rycerz Zaleski samowolnie został hersztem bandy... 108 nawiasem mówiąc, ci policjanci to byli zbóje Zaleskiego. Obecnie wszyscy mieszkają w dworku pana dziedzica i mają tam kwaterę wypadową. — Niemożliwe — Zawistowski zerwał się na równe nogi. — Niestety. To wszystko prawda. — Idę. W tej chwili idę odzyskać mój dworek — oświadczył kategorycznie dziedzic i ruszył w ciemność, a w ślad za nim Franciszek. — Chwileczkę — zawołał reżyser — my też wszyscy pójdziemy. Kamera, ekipa - zwrócił się do niewidocznej w ciemności grupy filmowców - do dworku. — Wszyscy idziemy — zdecydowanie oświadczyła pani Justyna i wraz z Różą i dziećmi dołączyły do Maniuty, który właśnie oddalał się z reżyserem w ślad za panem Zawistowskim. W dworku zabawa szła na całego. Zupełnie nie wiadomo skąd, było tam kilka strzyg, narzeczona szpitalna Maniuty, Czerwony Kapturek z koszycz- kiem i oczywiście rycerz Zaleski i zbóje. Zbóje grali rzewne kawałki na bałałajkach, strzygi tańczyły, Zaleski zaś romansował z narzeczoną Maniuty. W oknie ukazała się twarz Zawistowskiego, który na widok tego spusto- szenia zmarszczył surowo brwi. Reżyser próbował łagodzić: — Proszę spokojnie, trzeba sposobu, aby wykurzyć rycerza Zaleskiego... Ale Maniuta, który wyłonił się z ciemności, wtargnął już do dworku bez pytania i orkiestra natychmiast przestała grać. Strzygi rozpłynęły się w po- wietrzu, Czerwony Kapturek zaś podrałowała do lasu. Zbóje trzęśli się ze strachu, a rycerz Zaleski patrzył niepewnie na przybysza. Maniuta wściekle rzucił się do niego: — I co, mój panie? Nie udało się? Przejrzałem na wylot te matactwa! To pan osobiście schował drugą część scenariusza, bo się to panu nie podobało. Ale ja szczęśliwie odnalazłem w lesie ciąg dalszy... Teraz się już pan nie wymiga. Wszyscy na miejsca, zaczynamy od nowa. — Ale ja nie chcę być szlachetnym rycerzem Zaleskim - jąkał się rycerz. Było już jednak za późno, bo oto jechał duktem leśnym na koniu, odziany w zbroję. Nagle z krzaków wypadło na niego trzech zbójów. — Rzuć broń! — wesoło zawołał Gawryła. Zaleski wyciągnął z zanadrza zgubiony kawałek scenariusza i wyrecyto- wał bez przekonania, z fatalnym aktorstwem, wymuszony tekst: — A kim wy jesteście, że mnie, posłańca królewskiego, zaczepiać się ośmielacie? Nie wymachuj tak tą maczugą, Gawryła! — Jesteśmy słynni zbójcy. Każdy, kto wpada w nasze ręce, żegna się z majątkiem i z życiem. Złaź z konia. Zaleskiemu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zeskoczył z konia i natychmiast rzucił precz miecz i tarczę. 109 Gawryła zdenerwował się nie na żarty. — No i co pan wyprawia? Przecież miał pan z nami teraz walczyć. Miał pan nas położyć trupem na miejscu, następnie uwolnić sieroty. — Kamera stop. Jeszcze raz od słów: „Złaź z konia, Zaleski". — Złaź z konia, Zaleski - wrzasnął Gawryła, ale raczej bez przekonania. Rycerz zwalił się z konia, porzucając tarczę i miecz. Gawryła tak się wściekł, że bez słowa ruszył przed siebie gdzieś na przełaj przez las. I tylko reżyser przytomnie zawołał: „stop". — Złaź z konia, łobuzie jeden... ale nie złaź — dodał już ciszej przez zęby Gawryła. Zaleskiemu nie trzeba było tego powtarzać. Rzucił tarczę i miecz, a sam zsunął się z konia, podnosząc ręce do góry. Dwaj zbóje tak się szczęśliwie ustawili, że tarcza i miecz trafiły ich i powaliły na miejscu trupem. Gawryła zaś, nie wiedząc co robić, złapał się teatralnie za serce i zawołał: — Serce me! Serce! Ja konam! — i padł martwy. Jeszcze tylko podniósł głowę i wyjaśnił Zaleskiemu: — Sieroty pojmane przez nas, złych zbójów, są tu i tu. Tuż za zakrętem. Pan będzie łaskaw, to tylko parę kroków — i opadł bezwładnie na ziemię. Niezadowolony Zaleski rozejrzał się wokół, wreszcie poprawił pas i ruszył niechętnie we wskazanym kierunku. Po chwili dobiegły stamtąd radosne okrzyki: „zbawco" i „wybawicielu jedyny". W promieniach zachodzącego słońca na tarasie siedziała cała rodzina, domownicy i czarodziej Maniuta. — A więc widzicie państwo, że tym razem opowieść zakończyła się świetnie, a sprawiedliwości stało się zadość. — No tak — zmartwiła się pani Justyna - pozostał tylko nie rozwiązany problem pańskiej narzeczonej, siostry szpitalnej. — To pani nic nie wie? — zdziwił się Maniuta. — Rycerz Zaleski właśnie zaręczył się z tą siostrą, a ona, o właśnie, do nas zmierza. I rzeczywiście do tarasu zbliżyła się siostra szpitalna, a zza jej pleców wychynął rycerz Zaleski. — Panie Maniuta — prosząco zawołała panienka — niech pan mi wybaczy, ale zakochałam się bez pamięci w pewnym przystojnym rycerzu. Czy mógłby mnie pan zwolnić z obiecanej przysięgi małżeńskiej? — Ależ naturalnie, moje dziecko - ucieszył się czarodziej. — Naprawdę? — rozanieliła się panienka, wpadając w ramiona uszczęśli- wionego Zaleskiego. A Maniuta, dla przypieczętowania nastałych zaręczyn, bez najmniej- szego wysiłku uniósł się bardzo wysoko w powietrze, na co rozległy się no Jak spod ziemi, nie wiadomo skąd, pojawił się Zaproszono go do stołu, a pani Justyna od razu rzęsiste oklaski, również reżyser, spytała: — Co też panu przyszło do głowy, żeby kręcić film bez scenariusza, do tego wplątał nas pan w tę historię bez pytania... — Właśnie przyszedłem przeprosić — stropił się reżyser. — Widzicie pań- stwo, kręciliśmy poprzednio inny film i postanowiłem, że już nigdy więcej. Że tylko bajki i tylko te, które dobrze się kończą. A u was jest jakoś tak, że nigdy nikt nie ginie i nie ma specjalnie wydumanych kłopotów. — A co pan kręcił dotychczas? - zainteresowali się zebrani. — Prosimy nam opowiedzieć wszystko dokładnie. — To w sumie smutna historia. Ale ponieważ jestem państwu zobowiąza- ny, opowiem. To był kryminał. Pierwsza scena przedstawiała wjazd pociągu na stację, a dokładnie najazd parowozu na kamerę. Widziałem ten numer w kinie, myślałem, że to nic poważnego. Niestety... W każdym razie kiedy już zatrudniliśmy nowego operatora kamery i kupiliśmy, rzecz jasna, nową kamerę, ten za nic nie chciał się zgodzić na to ujęcie. Ale oto inna scena. Bohater naszej opowieści, inspektor Czuma, w czasie rozmowy ze szpie- giem ma przed sobą dwie szklanki. W jednej jest trucizna. On wie, w któ- rej, i ma zmusić podstępem szpiega, żeby tamten wypił. I do dziś nikt nie wie, jak to się stało. Czy ktoś z ekipy szpiega uprzedził? Było, nie było, ten jakoś tak niezręcznie zakręcił tymi szklankami, że Bogu ducha winny inspektor Czuma nie połapał się na czas i wypił truciznę. Ma się rozumieć, padł trupem i jako reżyser mogę oświadczyć tu przy świadkach, nigdy nie zapomnę tych boleśnie gasnących oczu wpatrzonych we mnie. Nigdy nie zapomnę tego westchnienia: „Zdrajca jest pośród nas" oraz „Reżyserze, żegnaj". Postać Czumy ciągnął dalej już inny aktor, ale proszę sobie wyobrazić, w ogóle niepodobny do pierwszego Czumy. Na dodatek szpieg się zrobił tak czujny, że podczas pościgów za nim po mieście wyginęła w wypadkach spora część ekipy, a nawet klapserka. Nie będę ukrywać, że pędziliśmy co dzień na pogrzeb, a dopiero potem na zdjęcia, więc na film było coraz mniej czasu. Tymczasem inspektor Czuma podczas kręcenia sceny szpiegowania z dachu miał spaść z tego dachu, ale za nic nie chciał się zgodzić. Spadł dopiero, jak nadepnęliśmy mu na rękę, którą trzymał się jeszcze gzymsu. Nie będę przed państwem ukrywał: nie sprawdziliśmy, gdzie on spada. I z trotuaru dziesięć pięter niżej podnosił się naturalnie inspektor Czuma, ale znowu był nim już inny aktor. W sumie Czumę zagrało siedemnastu artystów, a publiczność w kinie jak na złość przywiązała się do jedynego żyjącego — szpiega. I nie chciała nam wybaczyć ostatniej sekwencji, kiedy to, doprowadzeni do III ostateczności i aby być w zgodzie ze scenariuszem, dla poskromienia szpiega zmuszeni byliśmy wysadzić w powietrze całe miasto. Od tej pory rzuciłem kryminały i stąd moja tu u państwa obecność. A tak między nami mówiąc, ten Zaleski... Można by go dla przykładu zaspawać w tej zbroi — reżyser potoczył niepewnym wzrokiem po twarzach zebranych. - Nie - zastrzegł się - jak nie, to nie. Tylko tak myślałem... ROZDZIAŁ IX Komu słu^ą ciemne okulary a pomoc! Ratunku! — przerażony głos pani Róży dochodził bez wątpienia z gęstych krzaków porzeczek. Kto żyw, rzucił się w tym kierunku i już po chwili pani Justyna wy- prowadziła z krzaków omdlewającą panią Różę, a dziedzic wraz z pa- nem Franciszkiem wyciągnęli za uszy jakiegoś tajemniczego osobnika. - On mnie chciał ugryźć w szyję! — jęczała pani Róża. — W porzeczkach, które latami pielęgnowałam! Dwa krzaki są zupełnie połamane... Pan Konstanty ujął w stalowy uścisk bladą, chudą twarz osobnika i skierował ku światłu. Ten zamachał z beznadziejną rozpaczą rękami. — Czy to prawda? — zapytał go groźnie dziedzic. — Zecywiście... — zdecydowanie oświadczył tamten, nieprawdopodobnie sepleniąc. Pan Konstanty przy tym „zecywiście" przetarł oczy i poprosił: — Byłby pan łaskaw powtórzyć? — Zecywiście... — wyseplenił osobnik, a oczom pana dziedzica ukazały się osobliwe, niepospolitej długości, dwa kły sterczące w uzębieniu intruza. — To bardzo zajmujące. - Dziedzic z miną badacza uniósł wargę przyby- sza wysoko do góry. Nie, nie zdawało mu się. Kły rzeczywiście tkwiły w paszczy. — Pan je jakoś specjalnie hoduje? — Same tylko kłopoty, prosę pana. Nic podobnego, nic nie hoduję. I właśnie dlatego tak seplenię. Prosę pana, jak mnie to denerwuje... Jak mnie to martwi. — Ale, ale — przypomniał sobie dziedzic — a dlaczego chciał pan ugryźć panią Różę? — W szyję, panie dziedzicu - skarżyła się pani Róża. - W pierwszej chwili myślałam, że on chce mnie... hm, pocałować. — Widzicie państwo? To wsystko pses te zęby - skarżył się nieznajo- my. — W sumie najlepiej będzie, jeśli się psedstawię: książę Drakula — tu książę skłonił się z godnością. — Jestem w tej pięknej okolicy psypadkowo. Prosę sobie wyobrazić taką sytuację: siedzi pan sobie spokojnie, bez żadnej 113 S Baśnie pani... złej myśli w ksakach pozecek, gdy wtem niespodziewanie pojawia się psed panem cudowna, zec można, apetycna, syja. W ślad za syją zec jasna, nieste- ty, podąża także właścicielka tej syi. A to zazwycaj zwiastuje rozmaite kło- poty, komplikacje. No, prosę powiedzieć, ale tak z ręką na sercu, cy pan by nie ugryzł? Pan Konstanty zwrócił się w stronę pani Róży i po chwili namysłu podszedł do niej jakoś tak szczególnie blisko, po czym niespodziewanie przymierzył się do jej szyi. Ale w ostatniej chwili zamarł, zmarszczył czoło i zwrócił się do Drakuli: — Nie, proszę księcia, a przynajmniej potrafię się opanować. — No, właśnie. No, właśnie. Potrafi się pan opanować, prosę pana. A tutaj powiem panu coś, co pana zasokuje. Ja, prosę pana, od jakiegoś casu zmusam się do gryzienia. A gryzę z najwięksym obzydzeniem. Prosę mi wybacyć, prosę pani — tu zwrócił się do pani Róży. - Nie chodzi mi o syję, lec o gryzienie. Stało się coś strasnego. Od jakiegoś casu gryzienie wyraźnie mi skodzi. A bez gryzienia świat jest taki sary. Pozbawiony całkiem drescy- ku emocji. Cy ja z tego wyjdę? Och, jak mnie razi to słońce. — Przejdźmy może do salonu — zaproponował dziedzic. Na pomoc! Ratunku! - przerażony głos pani Róśj dochodził be^ wątpienia krzaków por%ec%ęk. Kto żyw rzucił się w tym kierunku. Gdy książę w pokoju kominkowym witał się z dziećmi, za każdym razem pochylał się nad ich szyjami, po czym z wyrazem nieopisanej udręki prostował się, uważnie rozglądając się po twarzach obecnych. Wreszcie zasiadł w fotelu oddalonym od okna. — Czy książę pochodzi z daleka? — Prosę pana, pańskie pytanie jest tak proste, zaś odpowiedź na nie niesłychanie skomplikowana. Osobiście pochodzę ze wschodnich Karpat. Z południowo-wschodnich Karpat, z Siedmiogrodu. Ale więksość wampi- rów pochodzi z Rumunii, a dokładniej, jeśli pan woli, z Transylwanii. — Pan jest wampirem? — pan Konstanty wykonał niejasny ruch ręką. — Otóż to, mój panie. Mam bolesne psecucia, ze wampirem byłem. Upor- cywie jednak prowadzę testy i eksperymenty, by psekonać się o prawdziwo- ści moich ponurych podejzeń. Moi państwo, od pewnego casu krew mi skodzi. Po tym uroczystym oświadczeniu zapanowało kłopotliwe milczenie. Wszyscy patrzyli na siebie z niepokojem, wreszcie pani Róża zaproponowała: — Książę z pewnością jest głodny. Czy książę zechce zjeść z nami obiad? — Nie wiem, jak to wyrazić - wahał się Drakula — zwycajne jedzenie po prostu mi nie smakuje. I nie wiem, jak mam sobie z tym poradzić. A cy wypadkiem na obiad jest cernina?... — Pomidorowa z ryżem i naleśniki z jabłkami, proszę księcia — pospieszyła z odpowiedzią pani Róża. — Cóz, psyjmę pani zaprosenie, ale z najwyzsym niepokojem będę oceki- wał rezultatów. Pierwszą łyżkę pomidorowej książę brał do ust z wyraźnym przejęciem i grymasem strachu. Niespodziewanie jego oblicze wypogodziło się. A po jakimś czasie pojawił się na nim wyraz błogości. — Cy nie zechciałaby pani — zwrócił się do Róży — psyjąć posady w moim złowiescym zamcysku w Karpatach, w którym, nawiasem mówiąc, dzieją się takie zecy, ze skoda gadać. Proponuję pani pensję dwa miliony dolarów rocnie i miesiąc urlopu. — Niestety — pani Róża roześmiała się — jestem związana z tym domem i nie wyobrażam sobie zmiany miejsca pracy. — Salenie mi psykro — zmartwił się książę. — Jednak mam nadzieję, ze psynajmniej psepisów kulinarnych pani mi nie poskąpi? — Niezwłocznie siądę i wszystko spiszę — oświadczyła pani Róża. — Jeśli ma to wpłynąć na zmianę menu księcia... — Będę pani salenie zobowiązany... - Tu się niespodziewanie zamyślił. — Tak się jakoś pechowo złożyło, ze, zdaje się, sam będę musiał sobie gotować. Bo o ile mnie pamięć nie myli, moją ostatnią kucharkę ja tez... tego... Właściwie w całym zamku od jakiegoś casu byłem juz zupełnie sam. Co najwyżej licyć juz tylko mogłem na rozmaite wyciecki i turystów. I właśnie stąd wzięło się całe moje niescęście. JI5 Książę Drakula miotał się po swej komnacie przełykając nerwowo ślinę. — To strasne — mruczał sam do siebie — nie jadłem juz etery dni. Ostatnio, zaraz, co było ostatnio? Ach, ta ekipa archeologów z Holandii i zbłąkany pastez w posukiwaniu owiecek, jakoś nieprawdopodobnie łykowaty... — tu książę przełknął ślinę. — Cóz, dobry byłby choćby pastez. Ale cóz to słychać? Drakula nadstawił uszu, bo dał się słyszeć wyraźny ryk silnika. Książę rzucił się do okna, by przekonać się, że oto przed bramą złowieszczego zamczyska zatrzymał się Bugatti, model 1921, a w nim... — Niech skonam — jęknął Drakula. — Toz to Marylin Monroe... A tam? Cy ja nie osalałem? Clark Gable. Najprawdziwsy Clark Gable.... I co mam teraz zrobić? Taaak... - zamyślił się Drakula. - Zapewne powinienem być wstsemięźliwy... No i naturalnie gościnny. Chyba osaleję. To wsystko jest ponad moje siły. I Drakula, poprawiając po drodze garnitur, popędził powitać gości. Gdy zdyszany otworzył wreszcie bramę, stał przed nią Clark Gable w opuszczo- nym na oczy kapeluszu, z miną jak zwykle nonszalancko-bolesną: — Podróżuję z pewną damą incognito. W związku z tym nie możemy się zatrzymać w hotelu... — zagadnął niedbale, nie wyjmując nawet z ust papierosa. - Będzie mi doprawdy salenie smakowicie... pseprasam, salenie miło gościć państwa. Prosę wprowadzić samochód na dziedziniec. Clark Gable podniósł palec wskazujący do góry, zupełnie nie wiadomo dlaczego, po czym gestem zawodowca podrzucił kluczyki do samochodu i obrócił się do auta, przez dobrą jeszcze chwilę patrząc w oczy Drakuli. Gdy znalazł się w aucie, obrzucił kobietę słynnym swym spojrzeniem: — Marylin, baby, ten facet ma dziwne uzębienie. - A cóż nam po jego dziwnym uzębieniu? - śpiewnie zapytała Marylin, mrużąc oczy. - Jak chcesz, moja mała - rzucił Clark i uruchomił silnik. Kolacja przebiegała w całkowitym milczeniu, bo wszyscy czuli się nieswo- jo: Marylin z powodu straszliwej ilości pajęczyn, które prawie wpadały do talerza; Clark z powodu swojej dziwnej natury; a Drakula, Drakula również z powodu swojej dziwnej natury. — Cy zechcą państwo psyjąć moją gościnę na dzisiejsą noc? — zapytał książę, starając się opanować drżenie głosu. - Dzięki, lecz to niemożliwe - rzucił Clark. - Mamy jeszcze dzisiaj spotkanie z... hm. Chyba mogę to powiedzieć, Clark? — Mów mała — Gable zapalił papierosa. - A więc dobrze — zdecydowała Marylin. — Mamy dziś wieczór spotkanie z dziennikarzami i nasza obecność jest tam konieczna. 116 Twarz Drakuli ściągnął jakiś wewnętrzny ból, jednak tylko skłonił głowę i wbił smutne spojrzenie w talerz. Gdy sławna ta para odjeżdżała Bugattim 1921, Drakula stojąc w oknie trząsł się na całym ciele, w żaden sposób nie mogąc opanować uczuć. — Cóz to było? Cóz to się stało? — wyrzucał spazmatycznie. — Cuję, jak ciałem mym wstsąsają dziwne ludzkie ucucia... Nigdy cegoś takiego nie doświadcyłem... ja naprawdę cierpię... Tak. Juz wiem: ja kocham — wyszep- tał na koniec i osunął się na kolana. — Taka jest, pokrótce, moja historia — kończył książę. — Życie me od tej pory zupełnie się odmieniło. I nawet, prosę, wielokrotnie próbowałem gryźć i bez rezultatu. Zrestą państwo sami byliście świadkami typowego psypad- ku, tam w pozeckach. Nie posło mi, mimo jakże dogodnych warunków. A dawniej? Sast-prast i cłowiek najedzony... Co ja mówię, cłowiek? Wampir naturalnie. — A co z Marylin? — dopytywały się rozpoetyzowane panie. — Właśnie, co z Marylin? — Byłem pewien, ze panie od razu odgadną, ze to w Marylin się zakochałem, a nie w tym typie — książę smutno uśmiechnął się do siebie. — Ma się rozumieć, ze sukałem jej długo i bezskutecnie. Wrescie, doprowadzo- ny do rozpacy, kupiłem wsystkie jej filmy i puscałem je sobie w pałacu po kilka razy dziennie. Tak minęło wiele lat, az któregoś dnia zdziwiony zauważyłem, ze oglądam te filmy mechanicnie jakby, bez psyjemności, a jedynie z psyzwycajenia. I wtedy zrozumiałem. Ucucie me, jak każdy na ziemi płomień, niepostsezenie wygasło i ogarnął mnie bezbzezny smutek rozstania. Rozstania z mą miłością. Tu wszyscy zamyślili się, ale na krótko, bo Drakula nagle ożywiony rzucił: — I tylko słońce mnie wciąż niemiłosiernie razi. To wsystko, co ocalało w wasym uniżonym słudze z wampira - dodał z kurtuazją. — Co książę zamierza? — rezolutnie dopytywał się pan Franciszek, któ- ry od razu zauważył ciekawe spojrzenia, jakimi Drakula obdarzał panią Różę. — Ach, właśnie. Psybyłem tu wiedziony sławą, jaką w dziedzinie wynalaz- cości ciesy się pan Zawistowski - odparł książę, zwracając się do dzie- dzica. — Obecnie prowadzę tryb życia dzienny i mam w związku z tym niesłychane kłopoty. — Jestem do pana usług — pan Konstanty z dumą zmarszczył brwi. — Będzie mi szalenie przyjemnie pracować dla pana, książę. — My znowu nic z tego nie rozumiemy — poskarżyły się dzieci. — Czy książę mógłby nam opowiedzieć jakąś ciekawą historię? Może bajkę? — Ależ z najwięksą psyjemnością opowiem wam słynną baśń — książę miło uśmiechnął się do dzieci, które z ufnością natychmiast go obsiadły. "7 W jednym niedalekim kraju żył sobie szewczyk imieniem Dratewka. Spośród wszystkich szewców w całym królestwie ten był najpracowitszy, najdzielniejszy i najweselszy, a poza tym strasznie kochał zwierzęta. Siedział sobie raz szewczyk Dratewka z czeladzią w pracowni i - jak to zwykle bywało - wszyscy gadali, stukali młoteczkami w podeszwy, szyli, śmiali się i żartowali, a robota paliła im się w rękach. Wtem drzwi się gwałtownie rozwarły, a do izdebki wszedł sam król, w koronie na głowie i z berłem w kieszeni, i z miejsca zaczął się awanturować: — A kiedy, waćpan, te buty miały być gotowe? — Dzisiaj, wasza wysokość — zląkł się Dratewka i nisko pokłonił. — I ja tu do waćpana osobiście zachodzę — krzyczał król, czerwieniejąc na twarzy — i jak, się pytam? Gdzie te buty, panie Dratewka? — Tu są, wasza miłość — skulił się szewc. — Już je waszej miłości daję... Ośmielam się pokornie dawać. — Ośmielam się pokornie... — ironizował król — i ciekawe, co jeszcze? Proszę natychmiast wręczyć mi te buty, bo ja w tym kraju z dnia na dzień tracę cierpliwość. Wszędzie same tylko birbanty i łachmyty. A jak coś trzeba rzetelnie zrobić, to o, figa. Proszę natychmiast dać mi te buty! — wrzasnął. Rzuciła się brać czeladna z butami do króla, aby udobruchać, ale nadarem- nie. — Spokojnie, spokojnie — zaryczał rozwścieczony król. — Ład i porządek, a potem buty. Wszyscy jak na komendę usiedli na miejscach, a szewczyk Dratewka nieśmiało zbliżył się do króla, trzymając w ręku zawiniątko. Król wyrwał je z rąk szewczyka i niecierpliwie wyciągnął buty. Były to najdziwniejsze, pozawijane, pokręcone, wysadzane diamentami kamasze. Król przyjrzał się im najpierw tylko tak, od niechcenia, ale za chwilę patrzył już wprost, i to z furią. — Ja się pytam, co to jest? Ja się jeszcze raz pytam, co to jest? Ja się jeszcze, jeszcze raz pytam, co to jest?! — Wasza miłość przecież osobiście sporządził rysunki... Wiszą tam, o, na ścianie - tłumaczył przerażony Dratewka. I rzeczywiście, na wskazanym miejscu wisiały kubek w kubek podobne, pokraczne rysunki butów. Król zmarszczył surowo brwi, porównał i prychnął: — Wy mnie, wy mnie nigdy nie zrozumiecie. Wszystko zawsze na opak. I jak tu wami rządzić? Nie zapłacę za taką robotę ani grosza, ani nawet marki. Nic nie zapłacę. A waćpan, Dratewka, uważaj na siebie — tu groźnie pokiwał palcem - bo te numery ze mną nie przejdą. — Jeszcze raz omiótł surowym spojrzeniem izbę i wyszedł, zabierając ze sobą buty. Dłuższą chwilę w pracowni trwało milczenie, wreszcie wszyscy zbliżyli się do wiszących rysunków. 118 — Przecież tak właśnie było narysowane?... - dopytywał się najmłodszy z szewców, niczego nie rozumiejąc. — Musieliśmy coś pomylić — martwił się Dratewka, załamując ręce, a wszyscy spuścili nosy na kwintę. — Biedny król — zmartwił się któryś z czeladników — ma przecież same tylko kłopoty, a tu nawet my nie potrafimy sprostać jego zamówieniu. Co tu robić? A król, oszalały ze złości, miotał się po swej komnacie, demonstrując przyniesione właśnie buty pierwszemu ministrowi dworu. — I jak tu komu wierzyć - denerwował się. — Same tylko łachmyty i birbanty, a jak słyszałem, jeszcze na dodatek ten smok zamieszkał w jamie pod zamkiem. I co? — tu wbił rozpaczliwe spojrzenie w eleganckiego marszałka, który z nogami na biurku rozpierał się w głębokim fotelu. — Mówiłem. Trzeba krótko za mordę. Wszystkich krótko za mordę. I smoka krótko za mordę. Zmarszczył król brwi i zastanowił się: — A przepraszam, czy ten smok ma jedną mordę? — Jedną, nie jedną, to zupełnie nie ma znaczenia. Bo w takim wypadku trzeba by go naturalnie wziąć krótko za mordy. — Hm, hm — król przystanął przed oknem. — Jak tak patrzę na to wszystko, to, drogi ministrze, nie mogę powiedzieć, jestem raczej za demokratycznymi przemianami. W sensie jakieś takie, coś słyszałem, wybory czy coś podobnego. — Tak — rozjaśnił się minister — to jest droga najprostsza. Skoro król stracił zaufanie do narodu, należy niezwłocznie ogłosić wybory nowego narodu. To wprawdzie frazes z Brechta, ale zawsze wyjście. Lecz zanim król cokolwiek odpowiedział, gdzieś w oddali dał się słyszeć przejmujący, rozdzierający ryk. — Smok? — jednocześnie zawołali król i minister, przy czym minister skulił się na fotelu. — No i co teraz zrobimy? — zapytał z histerią w głosie monarcha. — Trzeba to przemyśleć — minister przebiegle spojrzał na króla. — Ktoś go przecież musi poskromić. — Ja? — zdenerwował się król. — Nie, myślę raczej o tym całym szewczyku Dratewce. Przecież ktoś w tej sytuacji musi ponieść ofiarę. I przecież nie król. — Naturalnie, że nie król — uzupełnił król. - Król przecież jest niewinny. Drogi panie ministrze, błagam, proszę się zastanowić, jak mamy pokonać tę bestię, bo czas nagli, a ludność... Tego już doprawdy nie rozumiem: ludność wyraża niezadowolenie. 119 Tymczasem w pracowni szewca panował gwar i zgiełk i wszyscy krzątali się raźnie przy pracy. Wtem za oknem dał się słyszeć dźwięk fanfar, któremu towarzyszył werbel, a po chwili rozległ się głos herolda: — Panie i panowie! Szanowna publiczności! — Wszyscy w pracowni znieruchomieli. — W jamie na podzamczu zamieszkał smok straszliwy, wielogłowy, ogniem ziejący. A król nasz, miłościwie panujący, ogłasza wszem i wobec, że śmiałek, który smoka pokona, otrzyma w darze pół korony. — I znów werble i kroki się oddaliły, a czeladnicy w pracowni spojrzeli na Dratewkę. Szewczyk Dratewka podrapał się po brodzie, zmarszczył czoło i zdecy- dował: — Musimy pomóc naszemu miłościwemu królowi — i dodał uczenie — no bo jeżeli nie my, to kto? A jeżeli nie teraz, to kiedy? Wszyscy zbaranieli na takie dictum. — No, ale zaraz, panie majstrze — rozległy się zewsząd głosy - od tego są rycerze, żołnierze i bohaterowie. A my? Z młotkiem na smoka? Z dratwą i kopytkiem? Uciszył ich gestem szewczyk Dratewka i powiada tak: — Kochani, mam pewien pomysł. Chodźcie tutaj wszyscy bliżej do mnie... A tymczasem król z zimnym kompresem na głowie leżał w łożu z bal- dachimem, cichutko pojękując. Ryk potwora za oknem był już nie do zniesienia i król pakował sobie do uszu watę całymi kilogramami. Mini- ster zaś co chwila przetrząsał sobie małym palcem ucho, ale wszystko to nadaremnie. — Pół korony. Pół korony — pieklił się król. — A jakim prawem ja mam oddać pół korony jakiemuś przybłędzie? — Królu — roześmiał się minister - pół korony to nie oznacza zaraz, że pół królestwa. Pół korony, ale takiej monety. Najlepiej szwedzkiej. Nie, jeszcze lepiej. Pół korony czeskiej. Kawałek pieniążka. Król wyciągnął całą watę z uszu i ożywiony zawołał: — Proszę mi to wszystko jeszcze raz powtórzyć, panie ministrze! Panowała ciemna noc, gdy szewczyk Dratewka z pochodnią w ręku i z workiem na plecach stanął u wejścia do jaskini, z której dobiegało straszliwe wycie smoka, a wszędzie wokół snuły się tajemnicze dymy i mgły. Dratewka, drżąc na całym ciele, przeżegnał się i świecąc sobie pochodnią, ostrożnie wszedł do pieczary. Niespodziewanie ryk zamilkł i tylko słychać było donośne sapanie bestii, po którym co chwila wokół unosił się pył. Szewczyk przystanął i z worka wyjął pluszowego barana naturalnej wiel- kości, któremu z rozwartego pyska sterczał kolorowy lont. Wiadomo, baran nadziany był epokowym wynalazkiem pana Nobla. I2O — A feee, a feee, Dratewko — rozległ się nie wiadomo skąd złowieszczy głos strasznego smoka. Przerażony szewczyk przywarł do ściany, zasłaniając się baranem. — Przyszedłeś na pewno mnie zgładzić? Czy tak? — Tak. To znaczy... tak — pisnął Dratewka. — Czy omamiła cię obietnica połowy królestwa? - huczało gdzieś zza ściany. — Nie, proszę smoka — szewczyk nieco opanował strach — to nie dla nagrody. — No, mówże, mówże. Dlaczego chcesz mnie podstępnie zgładzić? — Król jest tak zaniepokojony, tak nieszczęśliwy, na dodatek ma same kłopoty z nami... — plątał się Dratewka. — Hm — zastanowił się smok - tak myślę i nic mi się nie zgadza. Przecież ty, szewczyku Dratewko, słyniesz z prawości i pracowitości, i miłości do zwierząt... A król to znany złośnik, leniuch i ladaco. Dlaczego więc ty przyszedłeś mnie zgładzić? — Ale przecież to jest mój król - z desperacją krzyknął szewczyk, do reszty tracąc rezon. — Kochany szewczyku, idź spokojnie do domu i zostaw mnie w spokoju. Ja przyszedłem tutaj nie po to, żeby straszyć poczciwych szewczyków czy krawczyków, którzy żyją w tym kraju. Ja straszę króla. — Dlaczego właśnie króla? — sprzeciwił się Dratewka. — A to dlatego, że on jest ladaco, leniwiec i złośnik. I nie zazna spokoju, dopóki się nie zmieni. Na korzyść, ma się rozumieć. A w tym baranie, co go trzymasz w ręku, jest na pewno dynamit, co? — Taaak... — zmieszał się szewczyk. — I chciałeś mi to podsunąć niepostrzeżenie do jedzenia? Czy tak? — Uhy... — A następnie, dzielny Dratewko, zamierzałeś podpalić lont i w bezpiecz- nej odległości czekać, ciekawiąc się, co też z tego wyniknie? Tak? — Tak... właśnie, tego... — plątał się Dratewka. — W porządku, Dratewko. Tak mnie ująłeś swą odwagą, że zamierzam hm... hmmm, wypełnić zupełnie dobrowolnie twój zamiar. Tylko na przy- szłość, mój brzydki szewczyku, zapamiętaj sobie, że my, smoki, żywimy się wyłącznie bananami. No, ewentualnie ananasami. I to już wszystko, co chciałem ci powiedzieć, bo łzy wzruszenia nie pozwalają mi ciągnąć tej rozmowy — w głosie smoka dała się wyczuć nutka rozczulenia. - Drogi szewczyku, podpal ten tu lont i uciekaj z pieczary. A ja całą resztę sam za ciebie załatwię. Z niedowierzaniem przysłuchiwał się Dratewka słowom smoka, wreszcie pokręcił z żalem głową, pochodnią zapalił lont barana i ruszył pędem z pieczary. Gdy znalazł się daleko od zbocza, za jakimś załomem skalnym, 121 straszliwa eksplozja wstrząsnęła okolicą. Niebem długo targały błyskawice, a na biednego Dratewkę wraz z gradem kamieni posypały się jakieś widelce, jakieś łyżki szczerozłote, korona królewska, szmatki, szmaty i rupiecie. — Przesadzili koledzy z tym dynamitem — mruknął do siebie Dratewka w łunie czerwieniejącego w oddali pożaru. — A swoją drogą żal tego smoka... W warsztacie wrzało jak co dzień. Czeladnicy uwijali się jak w ukropie, wesoło pokrzykując, gdy oto otworzyły się drzwi i do izby wkroczył szewczyk Dratewka, niosąc w ręku koronę królewską. Powitały go brawa i huczne wiwaty. — Hura, Dratewka! Pogromca straszliwych smoków, wybawca nas, nie- szczęśliwych poddanych króla. Hura, hura! Po twarzy biednego szewczyka błąkał się niepewny uśmiech, a gdy owacje umilkły, poprosił: — Czy ktoś zechciałby zajść do zamku i odnieść koronę. Bo kiedy rozerwało smoka... — Tak — weszli mu w słowo czeladnicy — słyszeliśmy, słyszeliśmy... — ...siedziałem przycupnięty gdzieś za załomem skalnym i spadła na mnie, nie wiadomo skąd, korona królewska. Teraz, naturalnie, trzeba ją odnieść... Czy ktoś mógłby? — Ja, panie majstrze, z radością — poprosił najmłodszy czeladnik. — Zgoda — ucieszył się Dratewka. — A gdyby król pytał skąd, jak, kto wysadził smoka, powiedz, że nie masz pojęcia, a korona leżała na ulicy. Nie chcemy od naszego biednego króla żadnych nagród. — Hura! — krzyknęła raźno brać szewska. - Wiwat, Dratewka! A młody czeladnik ruszył z koroną do drzwi. Po chwili już był z po- wrotem. — Panie majstrze, ależ kochany panie majstrze - nie ma nigdzie zamku. Nie ma nawet tej góry od smoka i smoka ani śladu... Wszyscy spojrzeli po sobie z najwyższym zdumieniem. A Dratewka wyszeptał: — Żal tego smoka. A poza tym, mówiłem, że za dużo dynamitu... Gdzieś z ulicy dobiegły wiwaty: — Hura! Nie ma już smoka! Smoka nie ma, hura, hura! A któregoś dnia — kończył książę Drakula - do pracowni szewczyka Dratewki zastukał listonosz i przyniósł piękną widokówkę przedstawiającą Hawaje, złociste plaże, roześmianych tubylców i palmy. Było tam napisane tylko jedno zdanie: „Hawaje są okay. Przyjedź koniecznie - Smok". — To bardzo piękna opowieść - zainteresowała się pani Justyna. — Muszę niezwłocznie umieścić ją w skarbczyku moich baśni. Wydaje mi się, że mimo wszystko pan czuje bluesa — dodała przyglądając mu się uważnie. 122 — A czy pani, proszę mi wybaczyć, ma może na imię Marylin? — westchnął książę. — Niestety - w głosie pani Justyny zabrzmiała nutka żalu. — Ależ to nic nie szkodzi. Nic nie szkodzi — pospieszył Drakula i zaraz dodał poetycko — najgorsze są te imiona, widzi pani, i nazwiska, które się jakoś kojarzą i to wcale niepotrzebnie. Ja na przykład od jakiegoś czasu przedstawiam się wszystkim: „Wasilewski jestem", a nie tam „książę, książę", na co komu książę? To się może bardzo źle kojarzyć. — Tak. To niezłe nazwisko — pan Franciszek wyraźnie był udobruchany tym, że książę zwrócił swe zainteresowania ku pani Justynie. - Mam tu w zanadrzu jeszcze kilka podobnych nazwisk, do wyboru, proszę: Kłonica, Glazur, Oksiuta, Gorywoda, Maciora, Beszterda, Szałajda. Pan się jeszcze dobrze zastanowi nad tym Wasilewskim. — Może ma pan słuszność — zamyślił się Drakula. — To rzeczywiście interesujące... A czy ja mógłbym teraz mieć prośbę do pana dziedzica? — Ależ naturalnie - ożywił się pan Konstanty - wszystko, co tylko jest w mojej gestii... — Szanowny panie, w dzień, szczególnie gdy jest słońce, mam trudności ze swobodnym poruszaniem się po otwartej przestrzeni. Tak strasznie mnie razi, chwilami aż zniewala... — Pańskie kłopoty się skończyły — oświadczył uroczyście dziedzic i gestem czarodzieja wydobył z pięknego futerału parę ciemnych okularów. — To mój najnowszy wynalazek... — dodał skromnie. — Ciekawe, czy to się przyjmie? Drakula ujął delikatnie okulary w dwa palce, uważnie obejrzał, po czym z pietyzmem nałożył na nos. Wszyscy wstrzymali oddech, Drakula zaś niepewnie postąpił kilka kroków ku oknu. Tam wzniósł twarz ku słońcu i nagle krzyknął z radości, rozpościerając szeroko ręce: — Wolny! Nareszcie wolny! A wszyscy bili mu brawo, kiwając się na swoich miejscach. Wieczorem przy kolacji książę wzniósł toast: — Za pokój tego domu. Muszę państwa zaraz pożegnać i wznoszę ten toast z nadzieją, że mogę do państwa, choć czasem, pisywać listy. — Ależ książę? Dlaczego? — dopytywali się wszyscy. — Czy księciu się u nas nie podoba? — A pośród innych, najżałośniej szy głoś należał niewątpliwie do pani Justyny. — Muszę, niestety, uporządkować pewne sprawy majątkowe... I wypłacić masę odszkodowań. Ale państwa pytania sprawiają mi, nie ukrywam, wielką przyjemność i myślą będę cały czas przy państwu. Na pamiątkę zaś tego pięknego wydarzenia wszystkie wampiry będą nosiły raz na zawsze ciemne okulary. O ile ja jeszcze jestem wampirem — i tu pocałował jedno z dzieci ot, tak, w policzek, z wyraźną serdecznością. 123 - Książę? — zapytała nieśmiało pani Justyna. - Tak, miła pani? - Kiedy książę był łaskaw rankiem... tam właśnie... w porzeczkach, miał książę zwyczaj niesłychanie seplenić. Czy to się u księcia pojawia często? - Zaraz - Drakula zmarszczył brwi - rzeczywiście. - Tu pomacał się po policzkach, a następnie uniósł wysoko wargi. Miejsce, w którym do niedaw- na tkwiły wielkie kły, ziało pustką i książę czym prędzej ściągnął usta. - Muszę koniecznie coś wstawić. Przecież tak nie wypada... 4H ? ROZDZIAŁ X Wielka wycieczka zy pan już bez reszty 7.2Lt7MĆ&. działalność naukową? — zagadnęła pana Konstantego pani Justyna. Domownicy siedzieli w ogrodzie i podziwiali, jak prawie co dzień, zachodzące słońce. Dzieci grały w palanta, pan ogrodnik mimochodem hodował kwiaty, a pani Róża szydełkowała. - Nie odpowiada mi pan na pytanie - zniecierpliwiła się pani Justyna. Pan Zawistowski tytułem zastanowienia uniósł wysoko brwi i gładząc wąsy zagadnął: — Czy ma pani coś kunkretnego na myśli? Domyślam się, że chodzi pani o jakąś sztuczkę... Hm. Muszę przyznać, że od czasu, gdy wydarzyła się ta sprawa z obrazami, mam na myśli Mickiewicza, Słowackiego i resztę, rzadko zaglądam do pracowni. Coś na kształt jadu pali me trzewia na myśl, jak bezmiernym morzem jest nauka, w ogólności. A w szczególe zwłaszcza. Po- przestałem na małem — zakończył melancholijnie. — Co na małem? Co na małem? Nie chodzi mi tutaj o pańskie, proszę się nie gniewać, dokonania odkrywcze, a o coś zupełnie innego. Jak pan powiedział, „kunkretnie" chodzi mi o dzieci. A jeszcze konkretniej o ich edukację. Czy nie myślał pan kiedyś wyruszyć z nimi w podróż? W krainy dalekie i dzikie, bo musi pan wiedzieć, że postępy na polu nauki czynione są przez dziatwę dobrze, niekiedy zaś bardzo dobrze. I jedno, co mnie martwi, to duchota. Duchota codzienności, tych samych wciąż twarzy i w kółko nowych tylko bajek. To jest, mój panie, konieczność: wyrwać się stąd w podróż. Lub choćby wyruszyć na wycieczkę... Dłuższą już chwilę wszyscy wyczekująco nadstawiali uszu, zamarłszy w mimowolnych pozycjach. Po chwili pełnej napięcia pan Konstanty zebrał nareszcie myśli: — Co pani miałaby na uwadze? — Podróż, i to już dziś, natychmiast. Szkopuł w tym, że bryczką zbyt dale- ko nie zajedziemy. Myślałam, czy pan by umiał, tak na poczekaniu, wykoncy- pować wynalazek, którym udałoby się nam wszystkim przenieść gdzieś dalej. 125 — A czy mamy dostateczną ilość zapasów? Taka podróż nie jest bła- hostką. Wszyscy zerwali się z miejsc i jęli radośnie wiwatować na cześć dopiero co podjętej decyzji. — Chwileczkę, chwileczkę — próbował powstrzymać entuzjazm pan Kon- stanty — a czy ja coś powiedziałem? Pierwsza rzecz, to aby wszyscy się ciepło ubrali, druga, zapasy na podróż, trzecia — trzeba wszystko pozamykać... chociaż wszystko jedno. Możemy nie zamykać, a nuż strudzony wędrowiec... Ale entuzjazm znów wyrwał się wszystkim z gardeł. Jedynie pani Justyna uśmiechała się z triumfem. Wreszcie, gdy wokół ucichło, zagadnęła: — A czy zdradzi nam pan rodzaj środka lokomocji? — Cóż, od lat przechowuję na strychu arcygenialny wynalazek braci Montgolfier. Znaczy aerostat. Zwyczajnie - balon. Kolorowy balon ogromnych rozmiarów szybował po niebie z zawrotną prędkością, a w gondoli siedziało całe towarzystwo z pakami i koszami na kolanach. Na wszystkich twarzach malowało się zadowolenie i tylko pan Konstanty od czasu do czasu stukał kredką w swój mały notesik w sposób cokolwiek nerwowy. — A to dlaczego? — spytała pani Justyna w związku z tym stukaniem. — Ba — wymamrotał pan Konstanty. — Spekulując odnośnie do krajobra- zu, wydaje mi się, że lecimy chyba nad Afryką. Widzi pani, w tym zamie- szaniu całkiem zapomniałem zabrać mapę... — Uuuu — zmartwiła się pani Justyna — fatalnie. — Fatalnie — przyznał pan Konstanty, stukając ciągle tą kredką — bo lecieć hen, w nieznane... Oczywiście, naturalnie. Ale jak odnaleźć drogę do domu, z powrotem... — Tatusiu, kangur - zawołały zachwycone dzieci. Dziedzic, nie obeznany zanadto z przyrodą, szukał przybytku na niebie, ale dzieci niezwłocznie wskazały galopujące po ziemi zwierzę. — W istocie to kangur - zdziwiła się pani Justyna. — Czy rzeczywiście nie wzięliśmy mapy? Czy ktoś z was nie jest głodny? Lecimy już kilka godzin. — Oo! - wołały dzieci, rozpakowując z roztargnieniem kanapki — jaka czapa lodowa i zimno, poprosimy o szaliki. Rozdano niezwłocznie ciepłe szaliki. Ale już po chwili znowu zrobiło się ciepło i wszyscy wrócili do letniej odzieży. Pan Konstanty obserwował niebo, wychylony niebezpiecznie z gondoli, gdy wtem tuż koło niego w burtę wbiła się prawdziwa indiańska strzała, a już po chwili tuzin innych. Rozległ się też skowyt atakujących Indian. — To chyba Indianie — ucieszyły się dzieci. — Aby tylko nie w balon! Aby tylko nie w balon! — złościła się pani Róża, pan Konstanty zaś niewzruszenie spoglądał na horyzont. 126 Kolorowy balon ogromnych rozmiarów szybował po niebie ? zawrotną szybkością. - Morze. O, znowu morze - zmartwiły się dzieci. - Tatusiu, a co z kolacją? Prosimy o kolację na ziemi. Prosimy wylądować. Przecież musimy gdzieś dolecieć. - Drogie dzieci, oto i ląd już widzę. I lasy, i knieje. I piękny krajobraz. Trzymajcie się, lądujemy. I po chwili balon wyrżnął w ziemię, czasza pękła na strzępy, gondola rozpadła się na pół, a wszyscy ze śmiechem koziołkowali po ziemi na łeb, na szyję, jak jabłka wyrzucone z koszyka. Radość trwała jeszcze, gdy się podnosili, lecz nagle pan Konstanty skrzywił się i otrzepując ubrania dzieci, zauważył z przekąsem: - Brawo. Jesteśmy w dużych kłopotach. Nie mamy mapy. Nie wiemy, gdzie jesteśmy, a na dodatek nie mamy jak wrócić, bo trach, i po balonie. Ojej, to nieważne, to nieważne — zmartwił się na dobre. — Słuchajcie, kochani, wydarzyła się rzeczywiście fatalna sprawa. Kiedy przed chwilą lądowaliśmy, w ręku trzymałem notesik i ten notesik jest. A w drugiej ręce trzymałem taką kredkę... - Tak, i stukał tata tą kredką w notesik - rezolutnie wtrąciły dzieci. - No, właśnie. I nie ma tej kredki - zmartwił się pan Konstanty. - Taka ładna czerwona kredka... 127 pani Róża z panem ogrodnikiem zabrali się — Hm, trzeba poszukać... o___.^m *.aumii się do rzeczy. Przez dobrą chwilę wszyscy szukali, ale w tym kłębowisku naczyń, resztek balonu i koszy trudno byłoby odnaleźć słonia, a co dopiero czerwoną kredkę pana Konstantego. Pani Justyna już dłuższą chwilę sprawdzała coś na boku, mierzyła, oglądała, ważyła w rękach, kręciła w palcach, patrzyła pod światło, wreszcie chuchnęła z zadowoleniem na przedmiot i podeszła do dziedzica. - Wprawdzie nie jest to czerwona kredka, ale proszę postukać tym patyczkiem w notesik... Pan Konstanty bez przekonania wziął patyczek w dwa palce, postukał nim w notesik i nagle wyraz bezbrzeżnej błogości wypełnił jego twarz. — Istotnie, nie jest to czerwona kredka, ale znakomicie się tym stuka. Bardzo jestem pani wdzięczny. A teraz, moi drodzy, rozejrzyjmy się po okolicy, by się naocznie przekonać, czy jesteśmy w Azji, czy też w Afryce, a następnie powrócimy tutaj i przygotujemy obóz. Ruszamy. Ledwie zrobili dziesięć kroków, ich oczom ukazała się zupełnie znajoma po- lana, a na polanie dworek, a koło dworku? Właśnie, to było najdziwniejsze — koło ich własnego dworku w ogrodzie gnieździła się znajoma, jak w lustrza- nym odbiciu, rodzina: duplikat pana ogrodnika hodował kwiaty, sobowtóry dzieci - grały w palanta, rzekoma pani Róża — wiadomo, szydełkowała, pod- robiona, wypisz, wymaluj, pani Justyna rozmawiała z tak zwanym panem Konstantym, który ku powszechnemu oburzeniu naszych prawdziwych boha- terów, stukał ołówkiem w notesik. Nie, nie ołówkiem. Czerwoną kredką. - Czy pan już bez reszty zarzucił działalność naukową? - słychać było pytanie rzekomej pani Justyny. — To samo kubek w kubek. To samo wczoraj powiedziałam — pani Justyna miała groźny wyraz twarzy. Dziedzic zaś otarł pot z czoła i zaczajony wraz ze wszystkimi za krzakami zaniemówił zupełnie. — A zatem — koncypował szeptem pan ogrodnik — jak widzimy, gdzieś tu na krańcach świata żyje taka sama, kubek w kubek, rodzina i ludzie w ogólności... - Coś mi się nie wydaje... - mruknęła w zamyśleniu pani Róża, po czym chyłkiem, by jej nie spostrzeżono, ruszyła niespodziewanie w kierunku domu. Wszyscy byli tak zaskoczeni, że bezradnie w milczeniu usiedli za krza- kami. Tymczasem sprzed dworku rozległy się wiwaty i okrzyki radości z okazji planowanej podróży balonem. I właśnie w tym momencie wróciła zziajana pani Róża. — Rodzonej siebie mogłabym nie poznać... — rozpoczęła zbita z tropu — domu również. I chociaż kalendarz w kuchni, gdzie właśnie byłam, pokazuje 128 w a W\ 3 września, a przecież dzisiaj mamy 4 września, to jedno chciałam wam powiedzieć: moje garnki poznam zawsze. I te garnki, które widziałam w kuchni, to są moje garnki. Wszyscy spojrzeli po sobie zdumieni. — Czy to znaczy?... - wyjąkał pan Konstanty. — Czy to znaczy — podchwyciła pani Justyna — że to jesteśmy my? Tymczasem nad dworkiem uniósł się, znany nam, kolorowy balon, wypełniony naszymi wczorajszymi bohaterami i poszybował z wielką szyb- kością w dal. — Rozumiem — wymamrotał pan Konstanty. — Lecieliśmy tak prędko, że przekroczyliśmy strefy czasu w tył, czyli mamy teraz wczoraj. Oblecieliśmy cały globus dookoła, lądując u siebie z powrotem, i oglądamy, jak to my sami odlatujemy we wczorajszą podróż. To szalenie skomplikowane i właściwie nic z tego nie rozumiem. Bo znaczyłoby to... — pan Konstanty stukał patyczkiem w notesik jak dobosz w werbel — że teraz mamy znów wczoraj, a zarazem, że już wczoraj, gdy odlatywaliśmy, byliśmy podglądani przez nas samych, tylko z dzisiaj. A zatem oni... to znaczy my w tym balonie, co polecieli, właśnie wylądują tu, gdzie my przed chwilą, albo... ojej, ja nic z tego nie rozumiem, wtedy będzie nas już trzy rodziny, bo kolejni Zawistowscy będą odlatywać w podróż. I tak w koło Macieju, do końca życia. — Panu Konstantemu pot wystąpił na czoło i zamilkł. Wszyscy siedzieli jak zamurowani, wreszcie pani Justyna wzięła inicjatywę w swoje ręce. — Teraz, w każdym razie, wracamy wszyscy do domu: kolacja, mycie i spanie. To dziwaczne zdarzenie nie może zmienić naszego życia. Pan ogrodnik zaś łaskawie niech weźmie bryczkę, pojedzie nią na miejsce lądowania i przewiezie wszystko do domu. Musimy zatrzeć ślady. Oni w każdej chwili mogą w tym samym miejscu wylądować. I nie powinni zastać naszych śladów. My też wylądowaliśmy na posprzątane... — Czy dzisiaj nie będzie bajki? — pytały smutno dzieci podczas kolacji. Ale każdy był zajęty własnymi myślami i pytanie pozostało bez odpowie- dzi. Nagle pan Konstanty wbił z pasją widelec w placuszek: — Mam. Wiem, co musimy zrobić. Musimy odstawić maskaradę dla nas samych. Jeżeli wylądują balonem, musimy udawać kogoś innego, poprzebie- rać się, pozmieniać ubrania, a choćby i głęboka charakteryzacja. Poprzesta- wiamy meble i... no, słowem, udajemy Murzynów, czy, powiedzmy, jeszcze kogoś innego. Wszyscy się ożywili. — Znakomity pomysł - ucieszyła się pani Róża. - Wystawimy ich do wiatru... I zostaniemy sami tutaj w dworku. I wtedy właśnie wszedł pan Franciszek. 129 9 Baśnie pani... — Nie zgadzam się. Absolutnie się nie zgadzam — zaczął zdecydowanie od progu. — Nie będę się szlajał po świecie samotnie, w tym samym czasie siedząc sobie tutaj w ciepełku. Tam, Macieju, kostur na drogę i precz, a tu wszystko cacy. Przecież to jestem ja. Ciągle ja. Chociaż nie wiem, ilu mnie teraz jest, bo właśnie kolejny balon wylądował w lesie, a w nim już trzeci ja i państwo wszyscy też. — A czy pan Zawistowski — spytał pan Zawistowski - czy miał przy sobie w ręku taką czerwoną kredkę? Chodzi mi o to, czy nie zgubił swojej kredki tak jak ja? — Miał — odrzekł pan ogrodnik. — A zatem Zawistowskich jest trzech, czerwone kredki dwie. To nie jest sprawiedliwe — dodał rozżalony. — Tu nie chodzi o kredki — przerwała pani Justyna. - Tu chodzi o nas wszystkich. — Czyli pan, panie ogrodniku — zdecydowała pani Róża — nie zgadza się na mistyfikację i chciałby pan przyjąć tu pod dach nas pozostałych? — Mniej więcej — wyjąkał ogrodnik. — Fakt — przyznał pan Konstanty — to nie byłoby elegancko zostawić ich na pastwę losu. Ale co w takim razie mamy czynić? Chcecie, by w naszym dworku zamieszkało trzy razy po panu ogrodniku, trzy razy po pani Róży, trzy razy po pani Justynie? — Ileż byłoby bajek! — wtrąciły rozmarzone dzieci. — Ależ nie — wyjaśniła cierpliwie pani Justyna — to wciąż byłaby jedna i ta sama pani Justyna, tylko rozdzielona jak gdyby na trzy postacie. Nareszcie miałabym sposobność należycie was kontrolować, i mycie, i naukę, i... — Oooo — smutno zwiesiły główki dzieci. — A właśnie, a dzieci. Dzieci miałbym trzykrotnie więcej — kontynuował pan Zawistowski - i mnie samego byłoby trzech. Na dodatek jeden z nas nie ma pewnej czerwonej kredki. O - ucieszył się niespodziewanie — a gdyby tak któremuś z nich niepostrzeżenie, jak nie będzie patrzył, tę kredkę... — Panie Konstanty - przerwała pani Justyna - wydaje mi się, że pan ogrodnik ma rację. Chodźmy do lasu i zaprośmy ich do dworku. Nie można w końcu dopuścić, byśmy my sami i te oto dzieci, acz trochę inne, marzły tu nie opodal w lesie. — Zgoda — przystali wszyscy i ruszyli przed dom, by pogrążyć się w mroku wieczoru. Gdy stanęli na wzgórzu niedaleko dworku, niespodziewanie na mrocznym horyzoncie przed nimi zamigotały całe setki ognisk, palonych w różnych częściach lasu. — Co to może znaczyć? — zapytał przestraszony pan ogrodnik. — Pójdę sprawdzić - z determinacją szepnął pan Konstanty - ale mam obawy, że wylądowało nas tu o wiele, wiele więcej. A o kredkach teraz nawet szkoda gadać. I ruszył samotnie w ciemność, a wszyscy zbili się w kupkę i czekali w ciszy na powrót dziedzica. Puszczyk oczywiście pohukiwał, a księżyc przesunął się na niebie, gdy oto jakaś postać wdrapała się na wzgórze. - Kto to? — spytał zmienionym głosem ogrodnik. - To ja, dziedzic Zawistowski — pan Konstanty strapiony podszedł do zebranych. - Przeliczyłem. Jest ich wszystkich dziewięćset czternaście poszczególnych egzemplarzy i wciąż lądują kolejne balony. - Hm, hm - podejrzliwie zakasłał pan ogrodnik — w tej sytuacji nie mamy powodów, by ufać panu, że to akurat jest pan, panie dziedzicu, a nie któryś z nich, powiedzmy, podstawiony. Proszę natychmiast pokazać, czy ma pan przy sobie czerwoną kredkę. - Przecież ją zgubiłem podczas lądowania - jęknął żałośnie dziedzic. Wszyscy odetchnęli z ulgą. - No, dobrze — podsumowała pani Justyna — ale czeka pana teraz poważna praca. Musi pan wynaleźć urządzenie, i to natychmiast, które przeniosłoby nas, i tylko nas, w przeszłość, powiedzmy, o tydzień. Nareszcie zostalibyśmy sami. - To wszystko jest nielogiczne — łamał sobie głowę ogrodnik. - Jeśli nas dziewięciuset wylądowało, to tyluż powinno wystartować, a widzieliśmy zaledwie jeden start. - A kto wie, ile było przed naszym przyjściem — wtrąciła pani Róża. - Cóż — zdecydował pan Konstanty — musimy dyskretnie ukryć się w mojej pracowni, a ja tymczasem zajmę się wynalazkiem. Ruszamy. Wtem tuż obok rozległ się nieoczekiwanie głos innego pana Konstantego: - Hop, hop! Ktoś tutaj przed chwilą rozmawiał. Kto tu? Hop, hop! A kuku, widzę was, dzień dobry. Pragnąłbym się przedstawić. Ale nie zdążył dokończyć zdania, bo nasi bohaterowie natchnieni fanta- stycznym pomysłem, przemienili się w stado straszliwych kanibalów i grając na tam-tamach, okrążyli zwartym kręgiem jakoby Zawistowskiego i, barba- rzyńsko tańcząc, odśpiewali wymyśloną na poczekaniu głuchą pieśń: Jesteśmy ludojady, Wyszliśmy tu na zwiady. Zawistowskiego ciało Bardzo by się przydało. Zawistowskiego smak To więcej jest niż schab. Wczorajszy albo też jutrzejszy Zawistowski przeraził się tak bardzo, że po- pędził z krzykiem w ciemność i po chwili nasi bohaterowie mogli przynaj- mniej na chwilę odetchnąć. I tylko pan Zawistowski lekko był zmieszany. - No, bo przecież każdy by się przestraszył - starał się tłumaczyć. — Nieznany ląd, ciemność, słychać jakieś głosy, a tu nagle stado ludojadów. Tylko dlaczego, uciekając, tak krzyczałem? — zasępił się. 131 - Nie mamy ani chwili czasu — ponaglała pani Justyna. — Gdy oni zorientują się, co i jak, niechybnie sami wpadną na ten sam pomysł, że trzeba niezwłocznie iść do pracowni konstruować maszynę. Prędko, prędko bieg- nijmy do pracowni. Tam już może stoi kolejka... — i popędzili w ciemność, pozostawiając za sobą łunę setek płonących ognisk. Szczęśliwie w pobliżu dworku nie było nikogo, a gdy dopadli drzwi pracowni, przekraczali je z ogromnym niepokojem. - Zdążyliśmy — odsapnęły dzieci. Wszystkim nareszcie poprawiły się humory. Pan Zawistowski zapalił świeczkę, a pani Róża z ogrodnikiem szczelnie zasłonili okna. Wszyscy rozsiedli się wygodnie i dłuższą chwilę odpoczywali, tylko od czasu do czasu któreś z nich wzdychało i kręciło z niedowierzaniem głową. - No, dobrze — zdecydował wreszcie pan Zawistowski — biorę się do roboty. Potrzebna mi jest niewielka skrzynka, kawałek drutu, trochę guta- perki i narzędzia. Z tym nie powinno być kłopotu... — zaczął krzątać się po pracowni. Wtem gdzieś w pobliżu domu strzeliła gałązka. Pani Justyna natychmiast zdmuchnęła świecę, a wszyscy zamarli w wymuszonych pozach. - Hop, hop! Czy tu ktoś mieszka? - rozległo się wołanie pani Justyny za drzwiami. Zaraz też przybyła zastukała do drzwi, a wszyscy wstrzymali oddech... Wkrótce jednak kroki się oddaliły, a pani Justyna (ta obecna) zapaliła świeczkę. Wszyscy spojrzeli po sobie z lękiem. Wreszcie dzieci spytały szeptem: - Czy dla uspokojenia naszych niewinnych duszyczek mogłaby pani nam... jakąś bajkę? - Cóż... — zastanawiała się pani Justyna — i tak, zdaje się, nie zaśniemy. A więc dobrze, opowiem wam pewną historię. Ale ponieważ tak się wszystko dzisiaj dziwacznie układa, nie będzie to bajka jak codziennie, a opowieść prawdziwa... Na dodatek smutna. Oto w pewnym kraju mieszkał król, który miał córeczkę o imieniu Śnieżka. Śnieżka była piękna jak marzenie, ale nieszczęśliwa, bo jej macocha, za plecami króla, postanowiła najzwyczajniej dziewczę wypędzić. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. I oto idzie sobie biedna Śnieżka lasem, całkiem sama, wypędzona i opuszczona. Głodna była, że coś okropnego, a las patrzył na nią groźnie i nieprzystępnie. Tymczasem macocha, czarownica, nawiasem mówiąc, także kobietka niebrzydka, siedziała sobie w komnacie w towarzystwie kota i patrzyła w swoje magiczne zwierciadełko. A zaraz też zagadała prosto do lustra: - Zwierciadełko, powiedz przecie, jestem najpiękniejsza w świecie? A zwierciadełko rozłożyło ręce i odparło: 132 — Piękna jesteś jak gwiazda na niebie, lecz Śnieżka piękniejsza od ciebie. — I ukazało smutną Śnieżkę, jak się beznadziejnie włóczy po lesie. Tak bardzo zezłościła się macocha, że cisnęła szczotką w kota i zerwała się z miejsca. — Och! — krzyknęła. — Przecież ją wygnałam. Przecież ja jestem najpięk- niejsza na świecie. — W zamku, zgoda — odparło lustereczko — ale na świecie: Śnieżka. Na te słowa macocha spojrzała z nienawiścią w okno i zamyśliła się nad zemstą. A Śnieżka szła sobie dalej i było jej bardzo smutno, a nawet rozdarła sobie koroneczkę na sukience. Stanęła smutno pod drzewem i, jak wszystkie kobiety w takiej sytuacji, wyjęła puderniczkę z torebki i poprawiła makijaż. — Cóż ja mam czynić, nieboga?! — westchnęła cicho i ruszyła dalej. Naturalnie ścieżka wychodziła na polankę, a na polance stała maleńka chatka. Tak maleńka, że Śnieżka o mały włos by jej nie zauważyła. — Jaka maleńka chatka - zdziwiła się Śnieżka. - Na pewno mieszkają tu krasnoludki. Poczekam tu na nich, bo z pewnością o tej porze są w pracy. — I tu się mylisz, panienko — rozległ się dudniący bas zza krzaków — i tu się mylisz. Zaskoczona Śnieżka poprawiła fryzurę i ruszyła niepewnie w kierunku głosu. — Stój — zagrzmiał ktoś przestraszony. — Jesteśmy niekompletnie ubrani. Śnieżka oblała się rumieńcem i stanęła w miejscu, zza krzaków zaś dobiegły ją głosy pospiesznej narady. Wreszcie na polankę, noga za nogą, wyszło siedmiu chłopów na schwał, a to, co było najdziwniejsze, to fakt, że byli poubierani jedynie w maleńkie popękane i porozrywane ubranka krasnoludków. Na głowach zaś nosili niewielkie czapeczki. — Kim jesteście? - przestraszyła się Śnieżka. Faceci spojrzeli po sobie przeciągle i ze smutkiem, zaś ten z największą brodą wskazał najgrubszego i poskarżył: — To wszystko przez Gapcia. — A bo skąd ja mogłem wiedzieć, że to wilcze łyko? — załkał histerycznie Gapcio. — Wyglądało całkiem jak jeżynka. Toczyłem to świństwo pół dnia do domu. Owszem, wszystkim smakowało, nikt nie wnosił zastrzeżeń, a teraz co? Huzia na Józia... Huzia na Gapcia. — Daj spokój, Gapcio, zawsze coś zmalujesz, a potem ryczysz — poskra- miali go faceci. — Wymyśl coś, byśmy znów zmaleli albo chociaż zrób coś z tym ubraniem! Przecież nam wszystko widać! — mruczeli jeden przez drugiego. — A więc sama panienka rozumie, że przez tego całego Gapcia urośliśmy, i to dosłownie w mgnieniu oka. A to jest moja pelerynka - żałośnie pokazał ten z wielką brodą na kawałeczek materii, który mieścił się bez trudu w jego wielkim łapsku. Śnieżka aż siadła z wrażenia na pieńku. — Czy to znaczy, że panowie uważają się za krasnoludki? Ci zaś spojrzeli po sobie z bólem i bezradnie załamali ręce. Śnieżka zmarszczyła nosek i zamyśliła się nad czymś. Po chwili znów spojrzała na nich i zdecydowanie powiedziała: — Po pierwsze, nawet jeśli to wszystko jest prawdą... — Prawdą. Szczerą prawdą — żarliwie przekonywali faceci. — No, dobrze. Pierwsza rzecz, to panów ubrania. Proszę mi przynieść igłę i nici, to po kolei wyreperuję wszystko. Ci zaś ożywili się, a jeden z nich odnalazł w trawie stosowną nitkę i igłę i podał Śnieżce. Po niedługim czasie wszyscy jako tako wyglądali, czyli mniej więcej jak grupa Tyrolczyków w strojach regionalnych, i stojąc w zwartej grupie, oglądali się nawzajem. — Ale masz ładne szeleczki, Paciorku — zadudnił jeden z brodaczy. — A ty za to masz śliczną czapeczkę — odparł tamten uprzejmie. I tak prze- komarzali się chwilę, gdy wreszcie ten z największą brodą zwrócił uwagę na Śnieżkę: — Jest pani chyba bardzo zmęczona. Przydałoby się pani trochę snu. Proszę się tu położyć na mchu, a my w tym czasie wybudujemy jakieś domostwo. Śnieżka spojrzała z wdzięcznością, ziewnęła jeszcze dyskretnie i już spała. Oni zaś niezwłocznie wzięli się do roboty i za chwilę na polanie stał dom z bali, a w nim siedem łóżek w szeregu i jedno dla Śnieżki koło kuchni. Śnieżka przeniesiona z mchu na łóżko nawet tego nie zauważyła. Wszystkich tylko trochę martwiło, jak to się dzieje, że taka subtelna panienka sprawia, że od jej chrapania ogień gaśnie w kominie, a dach się unosi do góry. Był już zmrok i oni także położyli się do łóżek, niestety w tym hałasie trudno było zasnąć. Próbowali wszystkich starych sposobów na chrapanie: mlaskali, gwizdali, tupali, jeden nawet strzelił z torby, nic to, niestety, nie dało. Śnieżka obróciła się na drugi bok i ze zdwojoną siłą chrapnęła, że cały dom zafalował. Rano, gdy obudziła się wypoczęta i roześmiana, zastała krasnoludki przed domem wyraźnie smutne i osowiałe. — Dzień dobry — zaszczebiotała wesoło. — Jak się panom spało? Ci zaś dosłownie nie wiedzieli, gdzie oczy podziać, gdy przekonywali ją, jak świetnie są wypoczęci. Tylko Gapciojiie wiadomo dlaczego rozszlochał się na głos. — W takim razie my pójdziemy normalnie do pracy, a pani niech sobie tutaj gospodaruje. — Kiedy panowie wrócą, wieczerza będzie gotowa. — Znakomicie - ożywili się panowie - na obiadek nie zdążymy, w sam raz kolacyjka. 134 I ruszyli do lasu, Śnieżka zaś przystąpiła do toalety porannej i makijażu, który... o, właśnie, był wyraźnie widoczny w zwierciadle, stojącym w kom- nacie macochy. — A więc Śnieżka wciąż najpiękniejsza? - wycedziła przez zęby maco- cha. — Ale to już twe ostatnie chwile, Śnieżko. Przebrana za staruchę idę do ciebie. Z prezentem. Oto moja zemsta: zatrute jabłko, które ci zaraz podaruję... — i roześmiała się złowieszczo. Śnieżka, podśpiewując pod nosem, kończyła przygotowywać wieczerzę, gdy ktoś niespodziewanie zastukał do okna. — Kto tam? - zapytała wesoło Śnieżka. — To ja, starucha. Zbierałam w lesie jabłka i przyniosłam dla ciebie jed- no - zachrypiała przebrana macocha, mrugając znacząco do Śnieżki. — Jak to, przepraszam, w lesie jabłka? — zdumiała się Śnieżka i z niedowie- rzaniem wyszła przed domek. — Proszę mi nie komplikować — zaperzyła się macocha. — Proszę wziąć jabłko — i podała, wciąż mrugając do Śnieżki. Śnieżka sięgnęła po nie z nieufnością, jednak pod twardym spojrzeniem staruchy ugięła się i ugryzła nieszczęsne jabłko. Natychmiast też padła nieżywa. No, tyle że jeszcze zdążyła dojść do swojego łóżka i poprawić makijaż, po czym położyła się na wznak, i koniec. Starucha zaś zaśmiała się strasznie i zawołała złowieszczo: — I kto jest teraz najpiękniejszy na świecie?! No, kto?! Ja, ja, macocha! — i ruszyła wesoło z powrotem do pałacu, zdejmując przy okazji przebranie. Krasnoludki wracały do domu noga za nogą, bo w przeczuciu kolejnej nie przespanej nocy humor ich opuścił. Gdy ujrzeli uśpioną Śnieżkę i w ogóle nie chrapiącą, cieszyli się jak małe dzieci, wiwatując i tańcząc wokół łóżka. I gdy właśnie spostrzegli nie do jedzone jabłko na stole, a w garnku przy- gotowaną wieczerzę, ktoś niespodziewanie zastukał do drzwi. — Otwórzcie, to ja, rycerz. Jestem zdrożony, zmęczony. Krasnoludki spojrzały po sobie nieufnie, a Gapcio uchylił drzwi. Do domu wszedł rycerz w zbroi, poza tym strasznie piękny, zadbany, nawet z grzebieniem w ręku, którym co chwila poprawiał grzywkę. — Czy można u panów odpocząć? — spytał, starannie wymawiając głoski dźwięczne. — A któż tu leży? Jakaż piękna dziewczyna! Złożę pocałunek na jej ust koralach. — I zanim kto zdążył coś powiedzieć, rycerz już był przy Śnieżce i... Wiadomo. W chatce rozległo się chrapanie jakby miecha kowalskiego, a krasnoludkom opadły ręce. Po chwili zaś Śnieżka otworzyła jedno oko - przestała chrapać — drugie oko i — „kocham cię" — powiedziała do rycerza, który starannie się przyczesał. — I ja ciebie kocham. Zostań moją żoną. - Zgoda - zaszczebiotała Śnieżka i wpatrzeni w siebie jak w obrazek ruszyli gdzieś hen. Gapcio zaś z roztargnieniem sięgnął po jabłko, nieopatrznie je ugryzł i nagle zmalał, gubiąc się w za dużym ubraniu. Inni też się rzucili do jabłka i już po chwili siedmiu wesołych krasnoludków tańczyło radośnie. — I to już cała bajka - zakończyła pani Justyna szeptem, a świeczka na stole dopalała się. — A co się stało z macochą? — dopytywały się dzieci. - A któż to może wiedzieć? - zamyśliła się pani Justyna. - Czy pan, panie Zawistowski, wynalazł już to urządzenie, które ma nas przenieść w czasie? Nagle wszyscy znieruchomieli, bo za oknem rozległy się najpierw nielicz- ne, ale już po chwili tłumne nawoływania znajomych głosów. - Mam - wyjąkał pan Konstanty - tylko nie wiem, czy to działa. Złapmy się za ręce, a ja podłączam gutaperkę... Gdy wykonano polecenie, rozległo się walenie do drzwi: - Kochani, otwórzcie, to jest nie w porządku - dało się słyszeć nawoływa- nie panów Zawistowskich zza drzwi. — Cyt — mruknął ten obecny i wszyscy z wrażenia zamknęli oczy. — Czy pan już bez reszty zarzucił działalność naukową? — zagadnęła pani Justyna pana Zawistowskiego. Domownicy siedzieli w ogrodzie i podziwiali zachód słońca. — Nie odpowiedział mi pan na pytanie — zniecierpliwiła się pani Justyna. Pan Konstanty obracał w zamyśleniu czerwoną kredkę w palcach, wresz- cie zmarszczył czoło i odparł: - Czy ma pani coś kunkretnego na myśli, bo jeśli chodzi o balon, to nie da rady. - Hura!!! Udało się!!! - ucieszyli się wszyscy, padając sobie w ramiona. — O tyle — pani Justyna żartobliwie wydęła policzki - że pan nas cofnął w czasie, zamiast popchnąć do przodu. Ale teraz możemy przynajmniej naprawić błędy... ROZDZIAŁ XI Grzybobranie piękną jesienną pogodę wszyscy domownicy wyposażeni w chle- baki i stosowne obuwie wyruszyli na wycieczkę do lasu. Szli gęsie- go bezdrożami pośród kniei, a wiódł ich pan Franciszek uzbrojony w kompas, który trzymał sztywno przed sobą jak kierunkowskaz. — Tatusiu, czy to daleko? - pytały dzieci. — Czy już nie pora na odpoczynek? — Ależ dopiero wyszliśmy... — dziedzic też już był nieco zmachany. — Sądzicie, że powinniśmy już zrobić postój? — O, tak — dzieci od razu przystanęły i zrzuciły chlebaki w zarośla. Pozostali wycieczkowicze ochoczo przyłączyli się do nich i wszyscy rozsiedli się wygodnie na trawie. Pośród ogólnych zachwytów, achów i ochów, pani Róża wydobyła ze swej przepastnej torby wielki placek z jabłkami i już po chwili nastała wokół nabożna cisza smakowitego posiłku. Ale, niestety, nie dane im było spokojnie dokończyć, bo nagle, nie wiadomo jak i dlaczego, pośrodku polanki, którą otaczali kręgiem, zawaliła się ziemia, a na powierzchnię, prychając i kaszląc, wyszedł, a raczej z trudem wygramolił się, umorusany jak nieboskie stworzenie, zupełnie nieznany obywatel. Na dodatek ubrany na modłę wschodnią, w wielkich bufiastych spodniach, wyszywanej cekinami koszuli i w wielobarwnym turbanie na głowie, przypominał kreta. Gdy nareszcie przetarł oczy, rozejrzał się po- dejrzliwie po okolicznych twarzach i, rozumiejąc niestosowność sytuacji, ukłonił się lekko, mamrocząc: — A, to przepraszam... - po czym z powrotem wgramolił się pod ziemię. Wszyscy zamarli z ciastkami w pół drogi do ust, a dzieci ciekawie zapytały: — Tatusiu, kto to był ten pan? Czy on tu mieszka? — Nigdy dotychczas go nie spotkałem... — odparł z godnością dziedzic. Mimo wszystko ciastka wzięły górę nad ciekawością i wszyscy już po chwili w milczeniu pałaszowali swoje porcje. Tylko pan Franciszek wsadził kij w pozostałą po przybyszu dziurę w ziemi, a nie napotkawszy żadnego odzewu, spokojnie zajął się znów swoim deserem. I 137 uz Tym razem, gdy ziemia zarwała się kilkanaście metrów dalej, nikt sobie nie zawracał tym głowy, a kiedy wzmiankowany obywatel zupełnie wygramolił się na powierzchnię, pani Róża uprzejmie zawołała: — Może zechce pan się poczęstować? Przybyły obejrzał się pomału w ich kierunku, zrobił zakłopotaną minę i wreszcie zapytał: — Chyba się nie mylę, placek z jabłkami? — Uhm — potwierdzili wszyscy, przełykając kolejne kęsy. — W takim razie nie mam wyboru — łakomie uśmiechając się pod- szedł i sięgnął po kawałek ciasta. — I znowu zapanowało znaczące mil- czenie. A gdy wszyscy uporali się z ciastem, pan Konstanty dla podtrzymania rozmowy zaproponował: — A może by się pan z nami wybrał na grzybobranie? — Tak — ucieszyły się dzieci — wielkie jesienne grzybobranie. Gość dobrą chwilę ważył coś w myślach, wreszcie zdecydował: — Wprawdzie gonią mnie niesłychanie pilne sprawy, ale dla tak miłego to- warzystwa odłożę je na trochę później. Swoją drogą — rozejrzał się wokół — zdaje mi się, proszę się nie obrazić, tak patrzę... Jak państwo się dziwacz- nie ubrali?! — Czy na świecie zmieniła się moda? — zaniepokoiły się panie. — Widzi pan, mieszkamy z dala od ośrodków życia kulturalnego i niewiele nowinek tutaj dociera z szerokiego świata... — O, tak. — Przybysz był najwyraźniej znawcą niewieścich ubiorów. — Jeśli panie wyraziłyby zgodę, to tak się szczęśliwie składa, że mam przy sobie kilka kuponów pierwszorzędnej bawełny, perkalu i jedwabiu i jestem gotów służyć w każdej chwili radą. Natychmiast mogę panie ubrać zgodnie z najnowszym krzykiem mody panującej w świecie. Panie przestępowały z nogi na nogę, nie mogąc się zdecydować. Szczęśli- wie na wysokości zadania stanął pan Franciszek: — Rzeczywiście, myślę, że będziemy panu ogromnie zobowiązani za przedstawienie rozmaitych nowinek. Przecież nawet stroje mogłyby rozpro- szyć, przynajmniej nieznacznie, monotonię naszego mieszkania na odludziu. — A my? — dopytywały się dzieci. — Czy dzieci się w ogóle nie liczą? — Ależ i was przebiorę. Mówiąc szczerze, widzę, że dla każdego z pań- stwa mam coś bardzo interesującego. — Tu przybysz sięgnął ręką pod ziemię w miejsce, skąd przed chwilą wyszedł, i wytargał na powierzch- nię spory zielony tobół. Gdy zaczął wyjmować z niego pachnące wscho- dem i magicznymi wonnościami tkaniny, wszyscy otoczyli go ciasnym kręgiem. Ktoś przypadkowy, gdyby niespodziewanie znalazł się tego dnia w lesie, krzyknąłby bez wątpienia: „Na Boga! Toż to prawdziwa rodzina perska lub 138 Pod wschodnimi strojami rzeczywiście trudno byłoby rozpoznać znajome twarze naszych bohaterów. arabska albo nawet hinduska kroczy pośród mazowieckich sosen". Bo pod wschodnimi strojami rzeczywiście trudno byłoby rozpoznać znajome twarze naszych bohaterów. — Ach, jakie to przyjemne w dotyku — cieszyła się pani Róża oglądając swą suknię, bona zaś z uznaniem kiwała głową. — Ale czy koniecznie my, panie, musimy mieć zasłonięte twarze? — Bezwzględnie — zdecydował nieznajomy. A pan Franciszek podtrzymał ten pogląd: — Pani Różo, wygląda pani szalenie tajemniczo i, jak zawsze, niesłychanie powabnie. Pani bona zaś wprost bajecznie. Panu Konstantemu myliły się nieco nogi w ogromnych spodniach i dzi- wacznie wydłużonych, zaokrąglonych butach. — Naturalnie po grzybobraniu jest pan mile widzianym gościem u nas, razem zjemy obiad. — Z największą przyjemnością — uprzejmie odparł tajemniczy przybysz. A pan Franciszek zawołał: — Oto przed nami wyłania się słynna polana borowików. Na grzyby! 139 W promieniach zachodzącego słońca malowniczy orszak z koszami i chle- bakami pełnymi grzybów zbliżał się do domu. Wszyscy byli szczęśliwi i mru- czeli przyjemną piosenkę, jaka zazwyczaj towarzyszy udanemu grzybobraniu. — A obiad zjemy dziś na dworze — zdecydował pan Konstanty ku ogólnemu zadowoleniu. — Tak ciepła jest jesień tego roku. Ciemność zalegała wokół i tylko stół nakryty przed domem rozświetlały płonące świece. Wszyscy pootulani kocami siedzieli rozmarzeni w fotelach, wsłuchując się w głos spóźnionego świerszcza. — Obiad był wspaniały, a muszę państwu powiedzieć, że obiady jadałem przy wielu stołach: z chanem tatarskim, cesarzem Chin, z szejkiem Kuwejtu, z efendim w Persji, nawet z szachem Omanu, emirem Jordanu, nie wspomnę 0 wezyrze Kaszmiru. Wokół, nie wiadomo dlaczego, powiało Wschodem, wonnościami i chiń- ską herbatą. — Ale ten obiad wyróżnia spośród tamtych nadzwyczajna gama smaków, powiedziałbym nawet kolorów... Ale czy dzieciom nie jest zimno?... — w jego głosie można było rozpoznać cudzoziemski akcent. — Mamy koce. A noc jest dzisiaj ciepła. — Nazywają mnie Mohammadem Alim. I znowu zrobiło się cicho, nikomu nie chciało się mówić, a wszyscy czuli urok milczenia i wsłuchiwali się w pieśń świerszcza. Arab tymczasem poczęstował panów tytoniem z pięknej inkrustowanej szkatułki, a gdy zapalono fajki, wokół rozniosła się woń dziwnych ziół i Wschodu. — Wieczór jesieni - w ustach Mohammada zabrzmiało to jak piękny wiersz. — Opowiem państwu pewną historię, czy chcecie? — Oczywiście — szepnęli wszyscy naraz, bojąc się spłoszyć świerszcza. A wtedy zza chmury wyłonił się księżyc jak pomarańcza i Mohammad zagrał na maleńkiej fujarce, którą, widać, miał przy sobie. Jak to jest możliwe, że wszyscy zasnęli naraz i śnili dokładnie ten sam sen? Aliben wahał się przez dobrą chwilę i mrużąc w słońcu oczy, wpatrywał się w maleńkie drzwiczki tkwiące w białym murze przestronnej budowli, stojącej wzdłuż uliczki arabskiego miasta. Nareszcie szepnął coś do siebie 1 z wolna nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły z ledwie słyszalnym skrzyp- nięciem, a Aliben ostrożnie wsunął się do wnętrza, zakrywając twarz burnusem. Jego oczy, dopiero po chwili oswojone z mrokiem, wyróżniły w ciemności szary kontuar zastawiony mnóstwem tajemniczych pudełek 0 dziwacznych kształtach, porozwieszane u sufitu wygaszone kadzidła 1 lampy. Wszędzie wokół w nieopisanym ścisku i bałaganie zalegały góry dziwacznych, na pozór nieprzydatnych już nikomu, przedmiotów, pozwijane rulony map, potłuczone lunety i pogięte sekstansy. Zewsząd patrzyły na niego martwe oczy powypychanych egzotycznych ptaków i węży. 140 Aliben rozejrzał się wokół uważnie i przetarł palcem kontuar, by odkryć, że zalega, na nim gruba warstwa kurzu. Wtem zamarł, bo nagle gdzieś tuż obok dał się słyszeć tajemniczy szelest. Arab gwałtownie odskoczył, a w miej- sce, gdzie przed chwilą stał, spadł, nie wiadomo skąd, duży czarny wąż o niespotykanie świecącej w ciemności skórze, który, najwidoczniej urażony swą chybioną napaścią, leniwie wpełzł w najbliższy zwinięty rulon. Aliben tkwił przez dobrą chwilę w miejscu, wreszcie, całkiem już przy- wykłszy do panujących ciemności, ruszył w głąb niegdysiejszego sklepu. Każdy jego krok wzbijał tumany duszącego kurzu, a podłoga ze skrzypie- niem uginała się niebezpiecznie. Za załomem ściany ukazały się wąziutkie schodki, którymi po chwili wahania i z największą ostrożnością ruszył w gó- rę. I gdy zdawało się, że osiągnął antresolę, coś skrzypnęło i schody pod nim zarwały się z hałasem, a ktoś w ciemności zarzucił tak celnie sieć, że przybysz nagle, ku swojemu zaskoczeniu, zawisł w niej kilka metrów nad ziemią, szamocząc się bezradnie jak ryba. Z ciemności dał się słyszeć złośliwy rechot: — Czy panu odpowiada takie zwisanie głową do dołu? Aliben prychnął ze złością, wczepiając się w wąskie nitki sieci. — No, dobrze - zdecydował głos w ciemności — przyrzeknij. Aliben, krzywiąc ze złości twarz, wysyczał z nienawiścią: — Przyrzekam. I po chwili wiązadła sieci puściły, a on spadł na ziemię, wzbijając tumany kurzu. Wreszcie wstał, otrzepał się i przybrał wyczekującą postawę, ale panowała cisza. — Jesteś tam, gnomie? — zawołał z nienawiścią. Żadnej odpowiedzi. Aliben wytężył wzrok, ale w ciemności nie dostrzegł nikogo. Poprawiając jeszcze raz na sobie ubranie, kątem oka dostrzegł w odległym zakamarku pomieszczenia tajemniczy cień. Arab niedostrzegalnym ruchem sięgnął po nóż i niespodziewanie rzucił z mocą w tamtą stronę, lecz tylko stado myszy rozpierzchło się po podłodze, z góry zaś dobiegł go głos: — Przyrzekałeś! Aliben z wściekłością podniósł i schował nóż, po czym wykonał nieokreś- lony ruch ręką: — Ale przyrzekałem w sieci. Teraz jestem tu, na dole. A poza tym minęło już sporo czasu od tej przysięgi, poza tym zawsze przysięgam, a poza tym ty też zawsze przysięgasz. Morze krwi nas dzieli, twoi bracia i moi, plemiona, narody. Tyle stoczyliśmy wojen i potyczek. Zejdź do mnie i miej odwagę walczyć. My obaj zostaliśmy ostatni. — Musiałbyś spełnić kilka warunków. — Zgoda — twarz Alibena rozjaśniła się. — Mów. — Uhm, uhm - zamyślił się głos. - Jak wiesz, ja walczę inteligencją, a ty siłą. Masz nade mną tę przewagę... 141 I I - Mam — ucieszył się Aliben. - I byłbym niechybnie bez szans w spotkaniu z tobą oko w oko. - Mów, jakie warunki - gorączkował się Aliben. - Spokojnie. Rozważam możliwości. Hm. Pierwszy warunek, to stań pośrodku izby w świetle słońca. Arab z ochotą rzucił się w najwidoczniejsze miejsce izby i zawołał wesoło: - Już, gnomie. Schodź! - Nie, nie, nie. To jest pierwszy dopiero warunek, którego celem jest to, abym mógł cię wyraźnie widzieć. I sprawdzać, czy wszystkie warunki spełniasz należycie. Alibenowi mina nieco zrzedła, ale co było robić? - Jaki jest ten następny warunek? - spytał niechętnie. - Ha. Właśnie myślę. I jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. Nie, Alibenie, po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że jednak nie zejdę do ciebie. - Boisz się — zadrwił Arab. - Tak. Boję się - z przekonaniem wyznał głos. - Przecież ty masz siłę byka. - Mam — ucieszył się Aliben. - A więc sam widzisz, że to nie byłby równy pojedynek. - Ojej. Ale ja bym na pewno zwyciężył. - Dlatego nie zejdę. Rozumiesz? - Nie rozumiem — Aliben zamyślił się. - Nie mam szans w walce z tobą. - Nie masz — potwierdził Arab. - Dlatego nie zejdę. Ale oto następny warunek: zdejmij buty, przybij je do podłogi — o, tam są gwoździe i młotek. Arab wykonał polecenie ze zwinnością łasicy. - Przybijaj tak, byś mógł w nie potem włożyć nogi. - Ach, rozumiem — ucieszył się rozjaśniony Aliben i przybił solidnie buty w dosyć sporej odległości, tak że gdy wsunął w nie nogi, miał niemałe kłopoty z zapięciem strzemiączek. — Ha - ucieszył się — nie mogę-się teraz ruszyć. Schodź. - Nie, mimo wszystko masz straszną przewagę. - No to co jeszcze mam zrobić? - Jak jesteś uzbrojony? - Szabla, kindżał, nóż, dziryt, a w cholewie buta — dodał szeptem — mam tajemną skrytkę, a tam sztylet z zatrutym ostrzem. - Aha — zastanawiał się głos - najpierw pozbądź się tego tam z cholewki. Aliben nachylił się z trudem i wyciągnął z buta spory sztylet. - Odrzuć go w najciemniejszy kąt. Arab rzucił i przybrał wyczekującą postawę. 142 — Szablę naturalnie też - dodał głos. Aliben wyjął z pochwy szablę i odrzucił ją w inny ciemny kąt. — Został mi już tylko dziryt i kindżał. Przysięgam! — To i tak za wiele. Stanowczo za wiele. Dziryt i kindżał. Kindżał i dziryt. Wyrzuć kindżał. Aliben bez mrugnięcia rzucił kindżał w ślad za szablą. — Co ci tam zostało? — Wyrzuciłem kindżał. O, jest tu jeszcze dziryt. — To dziryt też wyrzuć. — Dziryt też? — Też. — Wyrzucam — Aliben wyrzucił i znowu przybrał wyczekującą postawę. Cisza trwała dłuższą chwilę. — I tak się boję — dało się słyszeć z góry. — Ale ja nawet nie mam broni — Aliben starał się dodać odwagi przeciwni- kowi. — No, tak — przyznał niechętnie głos. — Ale twoja siła, spostrzegawczość... Czujność... — Zakryję sobie oko. — Oba. — Oboje oczu? — Tak, oboje oczu, zrób przepaskę z turbana i załóż na oczy. — Ho, ho... — mruknął Aliben pełen sprzecznych uczuć i skwapliwie wykonał polecenie. — Widzisz coś? — Widzę ciemność. — Zupełną? — Zupełną. Schodzisz? — Nie. Nie schodzę. Nie wiem dlaczego, ale cały czas się boję. Masz stalowe ramiona i... no przecież nie mam żadnych szans. — Zawiążę sobie z tyłu jedną rękę - podsunął usłużnie Aliben. — Obie. — Obie ręce? — Alibena prawie zatkało. — Obie. — No to przecież... — mamrotał Aliben. — Nie. Nie zejdę — zdecydował głos. — Dobrze — Aliben po chwili zrezygnował z oporu — ale nie ma czym. — Tuż koło ciebie leży gruba lina. Okręcisz się nią mocno, a końcówki zaciągniesz zębami. To zadanie kosztowało Alibena najwięcej wysiłku, ale wreszcie, po omacku, dał sobie radę i mocno zaciągnął linę zębami. Wyglądał teraz jak pokraczny, ślepy baleron na sztywnych nogach. 143 — I jak? — zapytał z nadzieją. — Hm — zastanawiał się głos - wygląda to jako tako, ale co tu robić... wciąż się boję. — Niewiele mogę teraz zrobić - przekonywał Aliben. — Jak jesteś uzbrojo- ny? — Właśnie nie bardzo. Mam dwie rakiety typu Stinger i trochę innego żelastwa. — A ja nie mam nic — zachęcał Aliben. — Nie zejdę - zdecydował głos. — Ojej! Pszczoła!!! Nie mam jak jej zgonić! — zajęczał Aliben czując owada na czole. Ojejejejejejej! — i zwalił się jak długi, szamocząc się z przerażenia. Głos należał do małego tłustego facecika, który skoczył na ratunek. Odgonił owada i ustawił Alibena na miejscu, w poprzedniej pozycji. — Ach, dziękuję ci, Kifalu - Aliben rozpuścił się jak cukierek. - Bez ciebie, bez twojej pomocy, użądliłaby mnie jak nic. — Nienawidzę tych żądlących — wzdragał się grubasek. — Wszedłem raz bosą nogą do ula. Nigdy tego nie zapomnę. — Tak - Aliben kiwał ze zrozumieniem głową — w takich sytuacjach absolutnie trzeba nosić buty. A może zapalimy nargile? — O właśnie, i wyjaśnimy sobie przy okazji to i owo. Wkrótce potem siedzieli w izbie po turecku i kopcili nargile, krztusząc się od czasu do czasu i przecierając załzawione oczy. — A więc zgoda? — Zgoda. — Ale przyznasz, mój drogi Kifalu, że to wszystko twoja wina. Wobec mnie możesz być szczery. Wszyscy już zginęli. Oba nasze narody powybijały się doszczętnie i z kretesem. My obaj tylko przeżyliśmy jako wodzowie i emirowie. — Tak, Alibenie, wszyscy już zginęli i tylko ja i ty możemy rozstrzygnąć ten spór. Ale to nie ja jestem winien, tylko ty. — Dlaczego ja? — zakrztusił się Aliben. — Bo ten sznureczek do wózeczka ja ci tylko pożyczyłem, a nie dałem na zawsze. — Nieprawda. Chodziło o to, że to ja dostałem wózeczek i sznureczek, a ty mi go podstępnie zabrałeś i nie chciałeś oddać. — O nie, i wózeczek, i sznureczek były moje. — Masz ten wózeczek przy sobie? — Noszę go jak talizman: oto on - i położył przed Alibenem mały drew- niany wagonik kolejowy z urwanym jednym kołem. — A oto sznureczek — Kifal przyczepił zielony sznureczek do wózeczka. - Zrobimy tak: ty go po- trzymasz tydzień, a potem ja tydzień, i już nigdy nie będziemy się mordowali. — Świetnie. Co to tak cyka? — zaniepokoił się Aliben. 144 wtotaj (wekowa): , \. — Cykady. — Nie, to cyka zegarek, ale jakoś tak niepokojąco... Wojownicy spojrzeli sobie w oczy głęboko i choć z najwyższym przeraże- niem, to po raz ostatni. Wśród zgliszcz wysadzonego domu, po którym snuły się jeszcze dymy, bobrował tajemniczy osobnik o zasłoniętej twarzy i przebiegłych ruchach. — Nareszcie — wysyczał. — W jego oczach zajaśniała radość. Starannie spośród zgliszczy wyłuskał wózeczek opatrzony sznureczkiem. — Jest i wóze- czek, i zielony sznureczek — wychrypiał z triumfem, ruszając w zaułek. Ale czy na długo? Nikt tego nie wie, bo zza węgła wyłoniła się złowieszcza postać uzbrojona po zęby. Gdy zagubiony promyk padł na jego twarz, niejeden zapytałby: „Czy to czasem nie nasz Mohammad?" Było, nie było, wszyscy obudzili się z przerażeniem. — A co się stało z tym... hę... wózeczkiem? — z głupia frant zapytał dziedzic. — A jest, jest - Mohammad postawił go z dumą na stole. - Tak więc wyczarowałem przed państwem jeszcze jedną opowieść z tysiąca i jednej nocy, a dla prostego rachunku dodam, że musiałem zwiewać do wnętrza ziemi, dla zmylenia śladów. Dlatego wyczołgałem się w tym lesie... — My chcemy do domu — rozpłakały się dzieci, zaś zdrętwiałe z przeraże- nia panie, jak kwoki kurczęta, zagoniły je do domu. — Miło, że pan zajrzał, ale no to do widzenia — powiedział nagle dziedzic do osłupiałego Mohammada. — Pójdzie pan prosto i zaraz już będzie trakt do miasteczka - uprzejmie, ale zimno wyjaśnił Franciszek, po czym obaj z dziedzicem ruszyli w stronę dworu. — Ha — gniewnie prychnął Mohammad — obrazili się, bo myśleli, że im oddam mój wózeczek razem ze sznureczkiem. Po moim trupie! — I ruszył prędko w swoją drogę. A w miejscu, gdzie przed chwilą siedział, niespodziewanie zawaliła się ziemia i z czeluści wyłoniło się kilka skulonych postaci. 10 Baśnie pani. ROZDZIAŁ XII Ryba an taki jakiś dzisiaj skwaszony — pani Justyna otwarcie spojrzała w twarz panu Konstantemu, który właśnie taki jakiś skwaszony siedział sobie na ławeczce w sadzie. — Boleśnie przeżywam rozczarowania, które, pani mnie dobrze zrozumie, ciągnie za sobą czas... — dziedzic żałośnie pociągnął nosem. — Mówiąc inaczej: ciągnie za sobą upływ czasu. A tylko popatrzeć w tył, to jakby dopiero co byłem małym dzieckiem. Pieluchy, wózek, beztroska szczęśliwość dzieciństwa. A teraz? Proszę, marynarka... — Żakiet — wtrąciła rezolutnie bona. — Tak, żakiet i inne części garderoby. Słowem: skarpety, koszula, a czło- wiek, kiedy był dzieckiem... to doprawdy nie to, nie to — westchnął smut- no. — Czas, moja droga pani, jest jak... — tu dziedzic rozejrzał się z niepoko- jem, poszukując opodal tematu do metafory — jest jak... dym z komina! (promienny uśmiech odkrywcy) Dym z komina! Tak się, proszę pani, snuje i snuje, a tu zaraz kolacja. Szczególnym zbiegiem okoliczności rozległ się dzwonek wzywający na kolację. — Nie — dodał pan Konstanty wstając - ja wcale, broń Boże, na mój los nie wyrzekam, lecz raczej, powiedziałbym, na pewne związane z nim niedogod- ności wieku starczego. Ot, choćby wiązanie krawata. Stąd właśnie wziąłem dziś mój nastrój rozpamiętywania tuz na. zawsze poniechanego dzieciństwa. — Ja pana, proszę wybaczyć, rozumiem, ale niezupełnie - przyznała się pani Justyna, gdy zbliżyli się do domu — dlatego, że pański wypadek nie jest w jakiś oczywisty sposób wyjątkowym. Proszę sobie łaskawie wyobrazić, że ja również kiedyś, dawno, dawno temu byłam dzieckiem... — Czy pani również jak ja była małym chłopcem?... - ożywił się dziedzic, wlepiając w bonę napięte i pełne nadziei spojrzenie. — Nie, proszę pana — chłodno odparła pani Justyna - nie byłam nigdy małym chłopcem. — A zatem?... — dopytywał się dziedzic, unosząc ze zdziwienia brwi. 146 — Cóż. Może wejdźmy do domu, bo kolacja od dawna stygnie — wymijają- co zaproponowała pani Justyna, otwierając drzwi. — Tak, proszę państwa i szanowne moje dzieci — dziedzic starał się nie mówić z pełnymi ustami, co mu nie zawsze się udawało — pani Justyna kategorycznie oświadczyła, że nigdy nie była małym dzieckiem. — Jak to! Czy to możliwe? — dopytywali się wszyscy. — Ależ proszę państwa! — bona była nieco wzburzona. — Pan dziedzic był łaskaw wszystko pokręcić. Oświadczyłam tylko z całą stanowczością, że nigdy nie byłam małym chłopcem. A nie zdążyłam dodać, że w dzieciństwie byłam, jak wszystkie panie, małą dziewczynką. Proszę sobie wyobrazić — dodała uszczypliwie, patrząc spod zmrużonych powiek na pana Konstante- go — że takie przypadki również mają miejsce... — Ciekawe... — zamyślił się dziedzic. Dzieci niezwłocznie wykorzystały ciszę, która zapadła. — A czy pani... - dopytywały się - jako małej dziewczynce opowiadano bajki? A czy moglibyśmy którąś usłyszeć? Prosimy opowiedzieć, bo ciekawi nas w klimacie jakiegoż to etosu epickiego panią wychowano? — Ojej, co wy wygadujecie? — zaniepokoiła się pani Justyna. — Ale już dobrze. Opowiem wam baśń, którą szczególnie pamiętam, a mam nadzieję, że i na was zrobi ona niezapomniane wrażenie. W pewnej małej wiosce, och, daleko na wschodzie, w małej chatce żyli dziad i baba. — Dziad i baba? - dopytywały się zatrwożone dzieci. — Właśnie. Baba zajmowała się chatą, a dziad? Dziad był rybakiem. Tak jak co dzień dziad stanął przed chatą i zawołał: — Babo! — A co, dziadzie? — Idę nad morze jak co dzień (bo jestem rybakiem, dodam w nawiasie) i będę tam łowił ryby. — A idź, dziadzie. Jak co dzień — zawołała baba. — I przynieś no rybę, aby było co do garnka włożyć. Tu ucałowali się jak trzeba, uściskali i dziad ruszył nad morze. A pogoda była, że coś pięknego, więc gdy dziad zarzucał sieć po raz pierwszy, pełen był wewnętrznego spokoju i jakiejś takiej harmonii. — No i pusta sieć!... - zawołał zaskoczony. - Dzień w dzień to samo! - Drugi raz zarzucił i znowu nic w sieci. - A to się baba zmartwi - załamał dziad ręce. I trzeci raz zarzucił. Patrzy... A tam złota rybka i od razu: „wypuść mnie, dziadzie!" — mówi ludzkim głosem. — A co? — dziad zamrugał oczami. '47 I — A to spełnię trzy twoje życzenia — znowu rybka, tym samym co poprzednio głosem, proponuje. — No, tak... — zmieszał się dziad — tak się teraz mówi... tego, owego. Obiecuje, mami. A co mnie po tych życzeniach? — nastroszył się. — A dwa, to sobie nie życzę, żeby w mojej obecności ryby się żołądkowały, i bez żadnych tam życzeń i obiecanek. Puszczam cię i na drugi raz nie pchaj się do sieci... — rzucił ją w odmęty morza. Ryba zaś? Jak to ryba — ani dziękuję, ani do widzenia. Siedział dziad w chałupie wraz z babą za stołem i rysowali łyżkami puste dno garnuszka. — A tu znowu nic — westchnęła baba — znowu pusta miska. A może ty, dziadzie, wcale nie nad morze chodzisz z tą siecią? — spytała podejrzliwie. — A nad morze, nad morze. Nawet dzisiaj o! wiesz co, babo? Nawet złowiłem rybę. Złotego koloru była. — Taaak? - wytrzeszczyła oczy baba. - Lin? — Lin... ale jakby nie lin - wahał się chłop - ale coś jakby lin. Pokręciła baba głową ze zdziwieniem i zamyśliła się. A gdy leżeli nocą w łóżku, przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Nareszcie obudziła chrapiącego dziada i mówi tak: — Dziadzie! Słuchaj! — Dziad usiadł na łóżku. — A bo może mintaj? No, bo gdzie w morzu lin? — No właśnie - dziad przetarł twarz rękami - gdzie w morzu lin? Może to był mintaj. Ale... coś jakby niezupełnie mintaj... Ale i jakby mintaj. A przy śniadaniu: — Dziadzie? A nie była to jakaś, że tak powiem, ale jakby po prostu ryba wędzona? — Nie — orzekł dziad — wędzona by nie mówiła. — No tak, no tak - pokiwała baba głową. - Wędzona w żadnym wypadku by nie mówiła. Skąd. A po południu, gdy tak kręcili się bez celu po podwórku, baba z nudów pyta: — A co ona mówiła? — A, takie tam, nic ważnego. Że spełni trzy życzenia i żeby ją puścić. — To na pewno nie mintaj — zdecydowała wreszcie baba. - A ty wiesz co, dziadzie? Idź tam nad morze i proś rybę o... o co?... nie mam pojęcia — za- myśliła się baba. — Aaaa! Już wiem! O szczęście i zdrowie wszystkich ludzi na całej Ziemi. No idź już, idź. Stanął dziad nad morzem i woła: — Rybko! Rybko! Przyjdź tu do mnie. Morze spokojne było tego dnia i zaraz się łepek rybki wynurzył. — Słucham cię, dobry rybaku? 148 — Baba prosi o szczęście i zdrowie dla wszystkich ludzi na Ziemi - i po- kłonił się nisko. Zmarszczyła surowo brwi rybka i mówi tak: — Słuchaj no, dziadzie, szczęście i zdrowie powiadasz? A gdzie ty masz rozum? A gdzie rozsądek? Powiedz ty mi lepiej, jak wy tam stoicie z korytem? — A stare i popękane jest to koryto — wymamrotał zawstydzony dziad. — Wracaj do domu, a pragnienie twe już się spełniło — i chlap do wody. Dziad stał jeszcze dobrą chwilę, wpatrując się w wodę, nareszcie wzruszył ramionami i wrócił do chaty. A tam co? Baba stoi przed nowym korytem i patrzy. — Dziadzie? Skąd to nowe koryto się wzięło? — Wiesz, babo — zmieszał się dziad — no bo ta rybka, że tylko koryto i koryto. Nawet nie chciała mnie za bardzo słuchać, zaraz plusnęła w wodę... — O, nie! — sprzeciwiła się baba. — Odnieś jej zaraz to koryto i pamiętaj — proś o szczęście i zdrowie, ale to absolutnie dla wszystkich ludzi na Ziemi. Więc dziad woła rybę. — Co chcesz znowu? — zniecierpliwiła się ryba, wychylając łepek z wody. — Tu odnoszę koryto. To nie jest nasze koryto. I chciałbym wyrazić życzenie drugie. — Oj ej ej — rybka pokręciła głową z niechęcią. — Znowu coś? — Baba chce... i ja też, szczęścia i zdrowia dla absolutnie wszystkich ludzi na Ziemi. — Dla absolutnie wszystkich ludzi na Ziemi? — zadrwiła rybka. — A wy lepiej zacznijcie od siebie. Założę się, że mieszkacie w starej, rozpadającej się chałupie i nie macie co do garnka włożyć. No to wracaj, dziadzie, bo pragnienie twe już się spełniło — i chlup pod wodę, która, zapomniałam powiedzieć, tym razem nieco wzburzona była. Smutno się zrobiło dziadowi, ale co było robić, wraca do chaty. A tam? Właśnie. Nie było starej chaty, tylko willa odwalona, z lastryko i łukami, z mozaikami i zdobieniami. Wokół willi ogródek, a obok cadillac. Wszystko jak z piernika. A przed willą baba stoi i płacze. — Dziadzie, kochany dziadzie, o co ty tę rybkę znowu prosiłeś? O to koszmarne domiszcze? O tego cadillaca? A gdzie nasza chałupka? A gdzie kury i gęsi? Zwiesił chłop smutno głowę i nic nie powiedział, tylko łza stoczyła się po jego policzku. Baba wreszcie wzięła się w garść, przełknęła łzy i zdecydowała: — Pójdziesz tam, mój dziadzie kochany, pójdziesz jeszcze raz. I powiesz, że nie potrzeba nam willi. Nie trzeba cadillaca. Chcemy tylko i wyłącznie szczęścia i zdrowia dla wszystkich ludzi na Ziemi. Stanął chłop nad morzem, a wiatr targał falami, a niebo powlekły czarne chmury i co chwila pioruny biły. 149 — Rybko! Złota rybko! - zawołał. Ale tym razem długo musiał wołać. Wreszcie jednak wynurzył się łepek. — Co znowu? - bardzo niechętnie spytała rybka. — Baba i ja też nie chcemy willi — dziad przekrzykiwał burzę — ani cadillaca. My chcemy tylko i wyłącznie szczęścia i zdrowia dla wszystkich ludzi na Ziemi. Ryba prychnęła ze złości. — Dziadzie! Wszystkiego ci mało! Wszystkiego ci mało! A jeszcze chcesz szczęścia i zdrowia dla wszystkich ludzi - przedrzeźniała złośliwie dzia- da. - A może manny z nieba? A tak, swoją drogą, myślę, że wam się władza należy, pałac i przywileje. Macie jakieś przywileje? — Rybko - wtrącił dziad - nie trzeba nam żadnych... Ale rybka przerwała. — No, dobrze, już dobrze. Jeśli tak bardzo chcesz, twe pragnienie spełniło się. Wracaj do domu. — I chichocząc złośliwie, chlupnęła do wody. Na darmo stał dziad na brzegu i wołał. Nic tylko fale i pioruny. Deszcz i wiatr. Wygiął dziad usta w podkówkę i rozłożył bezradnie ręce. Wreszcie ruszył z powrotem do domu. A baba? I tu była niespodzianka! Bo baba stała przed pałacem, w którym właśnie odbywał się bal i huczała z okien muzyka, i tym razem nasza baba była wściekła. — Dość już tego! — wrzasnęła ze złością. — Ta rybka jest jakimś przewrot- nym potworem, mój kochany dziadzie. Szoruj zaraz nad morze i powiedz jej raz a dobrze, co i jak. I niech zabiera cały ten pałac! Dziad odwrócił się na pięcie i, smutno opuściwszy ramiona, ruszył z powrotem. A tam? Wiadomo. Huragan. — Rybko! Rybko! - wołał poprzez wiatr. Wszystko nadaremnie. I tylko przez morze przewalały się straszliwe bałwany. Chatka sobie stała jak kiedyś, ta sama. I nawet to stare, rozpadłe koryto leżało w kącie podwórka. Kury gdakały. Gęsi gęgały. A wtem ze skrzypie- niem rozwarły się drzwi chaty, a na próg wyszła para płetwonurków ze straszliwymi harpunami w rękach. — No, babo! — No, dziadzie, idziemy! — Jak co dzień! Jak co dzień! I wiadomo. Ruszyli. — I w duchu takich oto bajek - kończyła pani Justyna - upłynęło moje dzieciństwo. — Ale, ale — dzieci kręciły się niespokojnie na krzesłach — wracając do tej rybki, jak to właściwie jest? Czy wszystkie ryby są takie złośliwe? 150 - Ależ skąd. W ogóle - żachnęła się bona. - Nawet złota rybka nie jest złośliwa... — O, przepraszam... — wtrącił się znienacka ogrodnik — czytałem to i owo o rekinach i nie mogę powiedzieć... — pokręcił znacząco głową. - Och, to jest sprawa apetytu, a nie złośliwości - wyjaśniła pani Justy- na. — A jeśli chodzi o rybę, o tę złotą rybę, ona również to wszystko uczyniła nie ze złości. Zresztą mnie samej ta sprawa wyjaśniła się zupełnie niedawno, podczas porannego wędkowania. Pani Justyna strasznie zdenerwowana, w strugach deszczu, na dodatek w wielkim słomkowym kapeluszu i z wędką w ręku, siedziała na brzegu rze- ki. Spławik drgnął i pani Justyna szarpnęła, wyciągając nad wodę, no, zu- pełnie nie wiadomo dlaczego, tego bez marynarki. Pani Justyna zmieszała się nieco na twarzy, gdy tamten posłał jej pełne wyrzutu przeciągłe spojrzenie. — Przepraszam — bąknęła bona i chlup go z powrotem do wody. Jeszcze się tylko wychylił i pokiwał ręką gestem wyrażającym podziękowanie. Pani Justyna zawzięła się w sobie i gdy za drugim rzutem wyciągnęła cylinder, desperacko zarzuciła trzeci raz. Oczywiście, jak to zwykle bywa, za ;???-> . .-* ??\h' SŁ J "'-.. Pani Justyna ęmiesątła się nieco na twardy, gdy tamten posłał jej pełne wyrzutu, przeciągłe spojrzenie. trzecim razem wyciągnęła tę samą, co wszyscy, złotą rybkę. Rybka niewy- raźnie coś zacharczała. — Nie rozumiem — nadstawiła ucha nasza pani bona. — Yjmij mi o śiństwo z arła - dało się jako tako zrozumieć. — Ach, haczyk. Naturalnie — domyśliła się pani Justyna i wyjęła rybce haczyk. — Oj, dziękuję — westchnęła z ulgą rybka. - Pani się domyśla, co ze mnie za rybka, a więc spełnię natychmiast trzy pani życzenia, bo chcę do wody. — Ależ proszę — bona usłużnie wrzuciła zwierzę do rzeki - a życzeń nie mam wcale. Rybka już zamierzała plusnąć pod wodę, gdy pani Justyna coś sobie przypomniała: — A co to była za afera z tym rybakiem-dziadem i jego żoną-babą? Ryba skrzywiła się z niesmakiem. — Takie tam... — Ależ proszę, oto moje życzenie: proszę mi to wszystko wytłumaczyć. Ryba w rzece skręcała się dosłownie jak na patelni. Wreszcie zajęczała: — No, bo „szczęście i zdrowie dla wszystkich ludzi". Tak? A ja się pytam, co wtedy dla ryb? Nic? Ciągle patelnia? A jeszcze inne zwierzęta? Bo wy, ludzie, zawsze pamiętacie tylko o sobie. Już więcej nie powiem, bo to może dziwnie zabrzmieć. A szczęście dla wszystkich roślin? One przecież też czują. A wy nic, tylko ludzie i ludzie. Jak pani sobie wyobraża funkcjonowanie złotej rybki w świecie, gdzie nikt niczego nie pragnie, bo wszyscy o, są szczęśliwi? I dlatego (zawsze to mówię) - samochód? Proszę bardzo. Pralka? Ależ naturalnie. Ale życzenie dziada było tak samolubne, że nie chciałam go spełnić. A teraz słucham, czy ma pani drugie życzenie? — Żeby już dziś nie padało. — Proszę bardzo. A trzecie? — Żebym coś nareszcie złowiła... — O, proszę — dygnęła rybka, znikając w wodnej toni, a pani Justyna poczuła na wędce drganie. Co to było, co to było? Oczywiście, że tort czekoladowy, z płonącymi świeczkami i bitą śmietaną jak marzenie. I doprawdy, skąd to się bierze, że dokładnie w tej samej chwili, za sprawą pani Róży, kubek w kubek taki sam tort wjechał na stół. Po prostu wszyscy oczy przecierali ze zdumienia. ROZDZIAŁ XIII Do c%ego słu^ą święta ona wraz z panem dziedzicem przechadzała się po sadzie, podziwiając nadzwyczajne okazy jabłek. — To naprawdę niesłychane i wspaniałe — przystawała co chwila przy innym drzewie. — Jak pan tego dokonał? Ilekroć przychodzę do tego sadu, wszystko wprawia mnie w zachwyt. Pan Konstanty pękał z dumy, ale pokrywał owo pękanie miną niewiniątka. — Naprawdę tak się pani podoba? — dopytywał się, udając zaskoczenie. - Te jabłka i cały ogólnie sad to doprawdy nic nadzwyczajnego, proszę pani. Ale przeciwnie, przeciwnie. — Co, proszę pana, przeciwnie? - Otóż przeciwnie. Bo w istocie, skoro mamy taki piękny dzień, a ja zajrzałem do kalendarza... I proszę sobie wyobrazić... Ale zaraz do tego wrócę. Proszę mi powiedzieć otwarcie: jak wyglądają postępy moich dzieci w nauce? Pani Justyna zmarszczyła czoło. — Pan mi zadaje bardzo trudne pytanie. Nauki humanistyczne: w tej kwestii nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Ale nauki przyrodnicze sprawiają mi, powtarzam, mnie samej, niesłychane trudności, od czasu gdy stałam się mimowolną uczestniczką pańskich eksperymentów naukowych. - Nawet głuchy usłyszałby w głosie pani Justyny surową naganę. — A najdziwniejsze jest to, że wciąż, dzień w dzień, pan mnie zaskakuje. Kto to widział w środ- ku zimy jabłonie obsypane dorodnymi owocami pośród zielonych liści. Zmarzłam już bardzo, tak że wracajmy do domu, jeśli to wszystko, o co mnie chciał pan zapytać. - Tak... prawie wszystko - zmieszał się pan Konstanty. - Wigilia jest tylko raz w roku, szalenie trudno ją powielić, ale mam już pewien pomysł i nawet pracowałem nad tym dziś rano... - Ależ proszę pana — pani Justyna była oburzona do tego stopnia, że zapomniała o mrozie - czy mam rozumieć, że nie uszanuje pan nawet Wigilii? — Proszę mi wybaczyć — odparł skruszony — to i tak tylko na papierze. Chodzi o to, że dokładnie rok temu, w Wigilię Bożego Narodzenia, małżonka moja, kochana Zofia, pojechała do miasta po prezenty dla dzieci i doprawdy ciekaw jestem, co się takiego mogło zdarzyć, że jeszcze nie wróciła? Pani Justyna z wyrazu twarzy przypominała karpia wyciągniętego z wody. — Myślałam, że małżonka pana... Że pan samotnie... - jąkała się. — Widzi pani - ucieszył się dziedzic - coś mnie tknęło, żeby spojrzeć w kalendarz, i stoi jak byk — Wigilia, rok temu. — Ale jakże to możliwe? — krztusiła się bona. — Czy pani nie słyszała o zwyczaju prezentów pod choinkę? — tym razem pan Konstanty był zaskoczony. — Nie, naturalnie, że słyszałam — wymamrotała jak spod kołdry bona. — Ale dlaczego... Czy... Do miasta... Zaraz, to dla mnie zbyt trudne. Czy przez ten rok nie zainteresował się pan, nie niepokoił...? Czy były od niej... od żony, wiadomości?... — Ach, nie — uspokoił ją dziedzic — nie było. Ale wyjeżdżając prosiła, by się nie martwić. Że wróci, jak tylko upora się ze wszystkimi sprawunkami. Pan Franciszek był nawet zdania, że osoby tak roztargnionej nie należy puszczać samotnie do miasta, więc żona, stosownie do jego sugestii, dla bezpieczeństwa przebrała się za kogoś innego. — I przez cały rok nie wspomniał pan ani słówkiem? To niesłychane... To niewiarygodne. Za chwilę zamarznę, zatem proszę mi wybaczyć, pójdę się ogrzać do kuchni, może pani Róża mi to wszystko wyjaśni. Pani Róża właśnie przyrządzała czwarte z trzynastu dań wigilijnych, gdy wkroczyła wzburzona bona. — Czy to wszystko prawda? - zapytała kucharki. — Czy to możliwe? — Ależ pani zmarzła — załamała ręce pani Róża. - W taki ziąb... Proszę napić się herbaty z malinami. I spokojnie opowiedzieć mi, co się stało. Gdy pusta szklanka dymiła jeszcze od gorącego napoju, pani Róża spokojnie przystąpiła do wyjaśniania zagadkowego zaginięcia pani Za- wistowskiej. — Pan dziedzic najwyraźniej zapomniał, proszę się uspokoić, sprawa wygląda w rzeczywistości zupełnie inaczej. Otóż rok temu, w święta Bo- żego Narodzenia, pani dziedziczka zebrała nas wszystkich w pokoju sto- łowym i... Pani Zofia Zawistowska swą bajeczną urodę skrywała za niesłychanej wprost wielkości okularami o grubych szkłach. Ruchy miała energiczne, ale, w wyniku przeraźliwego roztargnienia, całkowicie zbędne. — Kochane dzieci, drogi mężu oraz szanowni państwo — rozpoczęła swym jak zawsze zdyszanym głosem — dosłownie przed chwilą wpadła mi w ręce 154 Bona wraz z panem d^ied^icem przechadzała się po sadzie podziwiając nadzwyczajne okazy jabłek. gazeta, z której wynika niezbicie, że muszę natychmiast jechać do Paryża i tylko do Paryża. — Ale dlaczego właśnie do Paryża? - wpadł jej w słowo pan Konstanty. - To już nie ma innych państw na świecie? Zaraz tylko pchać się do Paryża... — Drogi Konstanty — zwróciła się czule pani Zofia do męża — jeszcze nie powiedziałam, czym się kieruję, a ponadto Paryż w swojej istocie nie jest państwem. Z gazety wynika niezbicie, że to miasto. Nad rzeką. Tak że sami widzicie, że muszę tam niezwłocznie już zaraz wyruszyć. — Tu pani Zofia pożegnała oniemiałych zebranych ogólnym: „nie martwcie się o mnie, wrócę załatwiwszy to wszystko", i weszła do szafy. Dobrą chwilę trwało, zanim z niej znowu wyszła i z nutą pretensji zwróciła się do męża: — Konstanty, mój kochany, czy stąd nie ma w ogóle wyjścia??? — Nie rozumiem, dlaczego fakt, że Paryż jest nad rzeką, ma dla ciebie, Zofio, tak duże znaczenie. Przecież nie jesteś wodnikiem... — I jak tu komu wierzyć — mamrotała do siebie pani Zawistowska, puszczając mimo uszu uwagę męża. - A to wszystko dla naszego dobra - zwróciła się do ogółu. - Czy myślicie, że wyruszam do tego Paryża z przekonania? Nie. Jest to wyraz mego najwyższego poświęcenia. A zatem 155 do widzenia, niedługo wrócę. -1 znowu władowała się do szafy. Tym razem na tak długo, że panowie zdążyli wymienić uwagi. — Wydaje się być całkowicie zdecydowana - martwił się dziedzic. — Dla samotnej kobiety taka podróż jest bardzo ryzykowna — przestrzegł ogrodnik. — Jeśli już koniecznie, pani dziedziczka powinna się jakoś przebrać czy ucharakteryzować, bo przecież licho nie śpi. I tylko dzieci były bez reszty zajęte podjadaniem smakołyków ze stołu. — Komu w drogę, temu czas - zdecydowała pani Zofia wychodząc z sza- fy. - A wy tu jeszcze stoicie? Taki pośpiech, tyle krzyku, a jakoś nie widać, żeby się komuś tak paliło do Paryża. — Ależ kochanie - wyjaśnił pan Konstanty — to właśnie ty wyraziłaś chęć podróży do Paryża... — Aha — ucieszyła się dziedziczka — jadę do Paryża? To wspaniale. Abym tylko nie zapomniała tej gazety, bo wtedy wszystko na nic. — Uznaliśmy z panem Franciszkiem — pan Konstanty zrezygnował z per- swazji na korzyść realizmu — że skoro ta podróż jest nieunikniona, powin- naś się przebrać za kogoś innego... Rozumiesz, zmierzam do tego, że bę- dziesz to ty, ale zarazem jakby nie ty, a zgoła ktoś całkiem obcy... — Czy ja tego kogoś znam? - zaniepokoiła się pani Zofia, ostrożnie wyglądając przez okno. - Bo przecież to nie są żarty, taka długa podróż. Ten ktoś może mieć jakieś osobliwe przyzwyczajenia czy też nałogi. A podczas podróży takie cechy wyjątkowo są uciążliwe... Pan Franciszek otarł pot z czoła. Pan Zawistowski uśmiechał się ciepło. Dzieci wyjadały cukier z cukierniczki. Pani Zofia weszła do szafy. Pożegnanie na dziedzińcu było smutne i milczące. Zofia Zawistowska siedziała w saniach zaprzężonych w dwie kasztanki, co chwila poprawiając przyduży kostium świętego Mikołaja. Mimo rozłożystej brody i opadających siwych pukli okulary wciąż stanowiły wyróżniającą i właściwą jej cechę. Na szyi dziedziczki dyndała obszernych rozmiarów tabliczka: Nazywam się Zofia Zawistowska, Mieszkam wraz z mężem i dziećmi We dworze nie opodal trzech sadów. W razie zaginięcia proszę skierować pod powyższy adres. — Tak więc - kończyła Róża - niejasne są powody, dla których pani dziedziczka wyruszyła rok temu do Paryża. Jednocześnie naprawdę jesteśmy już wszyscy bardzo zaniepokojeni... Bona dłuższą chwilę siedziała milcząc, wreszcie ocknęła się. — Czy nie sądzi pani, że trzeba niezwłocznie rozpocząć poszukiwania? — Pan dziedzic jest zdania, że brak wiadomości to dobra wiadomość, ale kto to wie? Myślę, że powinniśmy o tym wkrótce wszyscy porozmawiać, bo pomijając wszystko inne, skąd mamy wziąć nowy strój świętego Mikołaja. A przecież dzisiaj Wigilia. 156 Dzieci z osobliwą powagą wpatrywały się w twarz pana Konstantego, który nerwowo przekładał papiery na swoim biurku z miejsca na miejsce, starając się pokryć wewnętrzne rozdarcie. — Kochane moje dzieci, od dawna nosiłem się z zamiarem wyruszenia do Paryża, aby odnaleźć mamę. Słałem w jej sprawie masę listów, nawet poprzez pośrednika opłaciłem dwóch specjalnych agentów, którzy tam na miejscu robią, co mogą. I właśnie dzisiaj nadeszła od nich dobra nowina, że są na tropie. I wszystko, jestem pewien, dobrze się skończy. Zaś prawdę mówiąc, nie zrozumcie mnie na opak, ale wystawili mi rachunek i mam nieodparte wrażenie, że mało, iż jestem zrujnowany, to nawet poważnie zadłużony — tu dziedzic zaśmiał się nerwowo. - Tuż po świętach nasz dom zostanie wystawiony na licytację... Ha, dlatego właśnie chciałem z wami porozmawiać i o mamie też, bo, jak widzicie, wszystko razem wygląda niewesoło. A teraz muszę porozmawiać z panią Justyną, bo, niestety, będziemy musieli obywać się bez niej. Ale nie martwcie się tak bardzo! — przestraszył się na dobre, widząc krople łez z wolna spływające po policzkach dzieci. Pan Franciszek wpadł do kuchni zbity z tropu i wyraźnie wstrząśnięty: — Nie, o nie. Na to się nie godziłem. To jest ponad moje siły. Nie zniosę tego dłużej. Na pewno... — Ale co się stało? — dopytywała się pani Róża z niepokojem. — Ja więcej nie wejdę. — Gdzie, panie Franciszku, więcej? — Do stajni, do obory i do chlewu. Nigdy tam więcej nie pójdę. A szczególnie do kurnika. Pani Róża zmierzyła go surowym spojrzeniem, gwałtownie zdjęła z siebie fartuch, narzuciła kożuch i ruszyła do wyjścia na podwórze. A gdy zbliżała się do kurnika, coś nagle powstrzymało jej energię, szła coraz wolniej, ostrożniej, pod same drzwi zaś podeszła cichutko i bardzo pomału. Z kurni- ka dobiegało gdakanie, ale tylko z pozoru. Bo wprawne ucho pani Róży od razu rozpoznało, że ma tam miejsce gdakliwa utarczka, ale słowna! Kury mówiły!!! A najgorsze, że wszystkie naraz. — A mówiłam, że to moje jajo, a Franciszek hyc-trach, że to krasnopiórej. — Odczep się, bó to było na pewno moje, kogut widział. Kogut, powiedz, jak było. — Nie będę się wtrącał w to gdakanie. — A to nie wolno już nawet kulturalnie porozmawiać? Rosole jeden. — Co, ja rosół? Ja rosół? Ty pulardo... Jutro trafisz do pani Róży. Kucharka zaczerwieniła się ze wstydu i speszona podeszła pod chlew. Tam dialog szedł, owszem, ale spokojny, pochrząkujący i rozpaczliwie smutny. — A pamiętacie Genowefę? 157 — Genowefę? — zastanawiały się świnie. — To ta z czarnym uchem? — Nie, z czarnym uchem to był Wacek. Genowefa miała łaty na grzbiecie. To była babka! Boki zrywać. Znała dosłownie wszystkie kawały, rechotałyś- my całymi dniami, a jaka wygadana... Nikt jej nie dawał rady. Umiała zadawać takie zagadki. Szkoda Genowefy. A pamiętacie ten kawał? Samolo- tem leci Niemiec, Rusek i Polak... Pani Róża, o ile to możliwe, zawstydziła się jeszcze bardziej i gdy ru- szała z powrotem do domu, z chlewu gruchnął kwik jakiś taki osobliwie radosny. Gdy weszła do kuchni, Franciszek, roztrzęsiony, palił fajkę. Pani Róża z przerażeniem patrzyła wokół, wreszcie uroczyście oświadczyła: — Od dzisiaj w tym domu ani jednego kawałka mięsa, kurczaka czy rosołu. To się skończyło raz na zawsze. Albo natychmiast rzucam pracę. Pan Franciszek z aprobatą, płaczliwie, pociągnął nosem. — Jak to się stało - wyszeptał - że nigdy dotąd tego nie zauważyłem... Dziś można je zrozumieć. Bo dzisiaj Wigilia. Dzieci stały nad brzegiem rzeki, którą płynęła kra. Gdzieś w oddali krakały gawrony, a wokół z wolna zapadał zmierzch. — Nawet nie wiemy, co mamy robić - smutno szepnął Jan. I wtedy do brzegu rzeki dobiła dziwna butelka z wyraźnym wewnątrz zawiniątkiem. Dzieci wyłowiły ją z wody i zaciekawione obejrzały. — Ależ tu jest list od mamy! Pan Konstanty uroczyście rozbił butelkę o kamień kominka i w świetle choinkowych świeczek zaczął czytać na głos: „Kochani! Wciąż nie wiem, czy moje sensacyjne listy do was docierają, bo jak już wielokrotnie pisałam, zgubiłam gdzieś nasz adres i mam pewne kłopoty, także z powrotem". Wszyscy domownicy zebrani przy wigilijnym stole wstrzymali oddech. „...Błagam, przyślijcie mi ten adres, bo zupełnie nie wiem, w którą stro- nę mam do domu. I nie wiem, jak wrócić. A teraz ta druga sprawa. Kon- stanty, mój skarbie, sprawę załatwiłam pierwszorzędnie i twój fantastyczny wynalazek znalazł tu ogromną aprobatę. Jednak najpierw byłam zmuszona go opatentować, co się wiązało z ogromnymi kosztami. Nie martwię się tym zanadto, bo wszyscy chcą to kupić: Japończycy, Ormianie, Persowie, Czesi, Murzyni, nawet Eskimosi i Indianie. Jestem dumna, że zabrałam twój rysu- nek techniczny, bo z pamięci nie byłabym w stanie tego odtworzyć. Zatem muszę ci wyznać, że celem uzyskania patentu i na budowę prototypu za- stawiłam nasz dom, nieruchomość i wszelkie dobra. Nie obawiaj się, kocha- nie, zainteresowanie patentem jest tak wielkie, że spodziewam się zwrotu 158 poniesionych nakładów najdalej w ciągu trzech godzin od ogłoszenia naszej sensacji! Dzieci, kocham was bez pamięci i tęsknię, cały czas staram się wrócić, a to już wkrótce, mam nadzieję, się uda. Pozdrowienia dla pani Róży i pani Justyny. Tak, słyszałam już o niej od księcia Drakuli. (Książę Drakula mówi tylko w kółko o pani Justynie.) A także dla pana Franciszka. Bardzo tęsknię i kocham". — I podpis — dokończył pan Konstanty czytanie listu. — Jakoś, widzicie państwo, nie mam zielonego pojęcia, o który z mych wynalazków tutaj chodzi... - Dziedzic był szczerze wzruszony i ukradkiem pocałował list. - Ale najważniejsze, że jest, że się nie zgubiła na dobre... Tak więc zaczynamy wigilię pocieszeni i pełni nadziei... - i położył list na nakryciu postawionym dla Nieobecnego, a wszyscy jak na zawołanie zaśpiewali kolędę. A gdy dziedzic wstał (a z nim wszyscy), by dzielić się opłatkiem, nagle z dworu rozległy się dzwonki sań i towarzystwo rzuciło się do okna, a rozpoznawszy w ciemnościach znajomą sylwetkę, z krzykiem radości wybiegło przed dom. Po chwili do jadalni, obwieszona dziećmi i prowadzo- na przez męża, weszła pani Zofia Zawistowska w ubraniu białym od śniegu. — A więc zdążyłam — westchnęła uroczyście i jeszcze raz ucałowała dzieci. Pani Róża, bona i pan Franciszek zaczęli dyskretnie wycofywać się do kuchni, ale powstrzymał ich kategoryczny protest państwa Zawistowskich. Jeszcze chwilę trwało ogólne zamieszanie, powitania, okrzyki i uściski i wreszcie pan Konstanty znów sięgnął po opłatek, ale w jakże wesołym nastroju. Gdy wszyscy złożyli już sobie życzenia, pani Zofia z radością zwróciła się do męża: — Kochany Konstanty, wprawdzie wpędziłam cię w ruinę, ale jestem przekonana, że krótkotrwałą, bo twój wynalazek zrobi oszałamiającą karierę. I lada chwila zaczniemy notować nadzwyczajne wpływy. — Zofio, moja droga — w głosie dziedzica słychać było czułość i miłość — nie mam pojęcia, który z moich wynalazków natchnął cię taką inwencją? Pani Zofia przez chwilę przypatrywała mu się zaskoczona, po czym z triumfem wyjęła z walizy ogromnych rozmiarów rysunek techniczny, który wyglądał mniej więcej tak: [patrz strona 160 - przyp. wyd.]. — A cóż to jest? — zastanawiał się dziedzic, a wszyscy pochylili się nad rysunkiem. — Ależ kochanie? Nie poznajesz? — Jakoś nie potrafię sobie przypomnieć. — Nie poznajesz wynalazku, który, jak mnie zapewniał specjalista w urzę- dzie patentowym, przyniesie nam fortunę? A na opłacenie którego wydatko- wałam wszystkie nasze oszczędności i cały majątek? - Pani Zofia trzymała tajemnicę w zanadrzu niczym sztukmistrz królika w cylindrze. — Naprawdę — mruczał speszony dziedzic — nie przypominam sobie. *59 - Ależ ten wynalazek podarowałeś mi na urodziny. To są: okulary nie krępujące nosa! Dziedzic niespodziewanie spocił się, zbladł i dostał zadyszki. - Czy jesteś przekonana, że ten hm, rysunek... że ten patent przyniesie nam jakieś korzyści?... - Zapewniono mnie - triumfalnie oświadczyła pani Zawistowska. 160 — Nie mówmy dzisiaj o interesach — zdecydował nagle dziedzic. — To nie pora na głupstwa. Dzisiaj mamy Wigilię. Śnieg za oknem sypał i sypał i sięgał już połowy okien. Dzieci za oknem bawiły się śnieżkami. — Święta, święta i po świętach — zawołał wesoło dziedzic, wchodząc do stołowego, w którym pani Zawistowska szydełkowała. - A poza tym, kochanie, mam wrażenie, że jesteśmy zupełnie zrujnowani i trzeba będzie niezwłocznie wszystko sprzedać i ruszyć w świat. Pani Zofia była zaskoczona. - Ale przecież twój wynalazek... Zapewniono mnie, że nie będziemy mogli się opędzić od interesantów. Czy sądzisz, że zostaliśmy oszukani? — Hm. To zupełnie możliwe — pogodnie odparł pan Konstanty i objął żonę. - Ale nie powinniśmy się tym martwić. Najważniejsze, że jesteśmy zdrowi, a pani Justyna zapewniła mnie, że dzieci są należycie wyedukowane. Jakoś będziemy musieli sobie radzić. Widzisz, z tym wynalazkiem musieliś- my się pomylić, bo w istocie owe okulary nie krępujące nosa narysowałem tylko dla żartu, nie sądziłem, że ktoś może potraktować je poważnie. Ty postanowiłaś na chybił trafił uszczęśliwić nas patentem w Paryżu, a wyru- szając w świat zapomniałaś wyjawić cel swej podróży. Wierz mi, że dałbym ci daleko pożyteczniejszy wynalazek, jak choćby wahadło czy tabakierkę do wszystkiego... Powtarzam — przytulił mocniej zasmuconą panią Zawi- stowska — nie ma powodu, abyś tak się martwiła. Najważniejsze, że szczęśli- wie wróciłaś. Wszystko wokół stołu leżało popakowane, powiązane sznurami i gotowe do transportu. Przy stole siedzieli domownicy w grobowej ciszy i tylko pan Konstanty przepraszająco uśmiechał się do posmutniałej, przybitej żony. — Ja na pewno nie odejdę — wypaliła wreszcie z desperacją bona. - I stanowczo wypraszam sobie takie traktowanie, że jak są pieniądze i wszyst- ko idzie jak należy, to jestem potrzebna i na miejscu, a jak tylko pojawiają się drobne kłopoty, traktuje się mnie gorzej niż stary, znoszony łach. Do lamusa. Nigdzie nie pójdę! - prychnęła gniewnie. Pan Konstanty skulił się nad talerzem i zaczął tłumaczyć: — Niejako wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji i nie za bardzo mamy się dokąd udać, ale z dniem jutrzejszym tracimy prawo własności do tego domu i wszystkich rzeczy tutaj i wokół domu... — A co ze złotem, które dali panu zieloni z latającego talerza? — zerwał się z miejsca podniecony Franciszek. — Gdzieś tu jeszcze musi być... Pan Konstanty jeszcze niżej opuścił głowę i niewyraźnie mruknął: — Już dawno... Niestety... Naprawdę, przemyślałem wszystkie możli- wości. 161 — A czy nie mógłby pan jeszcze raz skorzystać ze swych umiejętności wynalazczych — złościła się pani Róża — przecież wielokrotnie udawało się panu złoto i nawet często przez przypadek, gdy szło o coś zupełnie błahe- go... — tu głos kucharce uwiązł w gardle, gdy dostrzegła zwrócone na siebie obojętne spojrzenia. Zawstydzona starała się wyjaśnić: — Wiem, że to okropne, co mówię... Ale jesteśmy wszyscy w beznadziejnej sytuacji... Przepraszam — szepnęła wreszcie. — Oczywiście, że nie miałam racji... że to jest... nie w porządku. — Ale gdzie się mamy wszyscy podziać? — zastanawiały się dzieci. — Może nas ktoś przygarnie?... — Wiem — ucieszył się pan Franciszek — mój wuj ma niewielki domek nad jeziorem, z którego właściwie nigdy nie korzysta. Jestem pewien, że pozwoli, byśmy tam na jakiś czas zamieszkali... — Doprawdy? - ucieszył się pan Konstanty. — Czy to daleko? Ale nie dowiedział się, czy to daleko, bo ktoś z rozmachem zastukał w drzwi. Mina dziedzica wyrażała beznadzieję. — To nowi właściciele albo komornik - wyszeptał, rozciągnął twarz w przymuszonym uśmiechu i ruszył otworzyć. Z przedpokoju dały się słyszeć dźwięki otwieranych drzwi, następnie przytłumiona rozmowa i po chwili do jadalni wszedł z powrotem pan Konstanty z twarzą wyrażającą najwyższe zdziwienie, a za nim kroczyli: Japończyk, Hindus, Ormianin, Indianin, Eskimos, Czech, Murzyn; w su- mie weszło z dziesięć osób, a każda z teczką i badawczym wyrazem twarzy. Wszyscy przybysze mówili jednocześnie, przekrzykiwali się i tłu- maczyli coś dziedzicowi, a każdemu, jak można było sądzić, szło o kupno planu okularów nie krępujących nosa. Z teczek powyjmowali stosy pienię- dzy, dewiz i walut, a jeden szpakowaty, najbardziej przedsiębiorczy, za- ciągnął dziedzica aż pod okno, by na osobności czym prędzej ubić in- teres. Pan Zawistowski, nic nie rozumiejąc, spojrzał przelotnie w okno. Ale zaraz już patrzył w to okno wprost i ze zdumieniem. Na śniegu aż po daleki horyzont wił się ogonek facetów z teczkami, cierpliwie wyczekujących swojej kolejki. Wszyscy domownicy, poubierani w ciepłe zimowe stroje, szli leniwym spacerem po ośnieżonym polu. Słońce świeciło pięknie i płatki śniegu skrzyły się wszystkimi barwami. Dziedzic obejmował żonę, pani Justyna szła razem z dziećmi, a pani Róża z panem Franciszkiem dreptali trochę z tyłu. — Czy choć jedną z bajek pani Justyny usłyszę kiedyś? — pytała z nadzieją pani Zofia. 162 — Przed nami jeszcze tysiące bajek — obiecał pan Konstanty. — Jak słyszałem, wszystkie są równie zaskakujące. I oto na horyzoncie ujrzeli świętego Mikołaja, który pędził swe renifery, a w jego saniach leżały puste worki po rozdanych prezentach. Księżyc bielejący na niebie wzdął usta i dmuchnął śniegiem i wszystko skryło się w srebrzystym pyle, tylko gdzieś z daleka wciąż słychać było dzwonki sań świętego Mikołaja. wiosną 1986 roku Spis treści Rozdział I ANIOŁ I DIABEŁ ......... 5 Rozdział II ŁÓŻKO............. 18 Rozdział III NIEBEZPIECZNE MALARSTWO .... 31 Rozdział IV TAJEMNICZA WIZYTA ....... 46 Rozdział V O KAPCIKU, CZYLI O ZNIKANIU DZIUR 62 Rozdział VI O ZABIERANIU BOGATYM, O ROZDAWA- NIU BIEDNYM .......... 77 Rozdział VII ZIELONE ............ 87 Rozdział VIII TO JEST KINO, CZYLI ZADYMA .... 101 Rozdział IX KOMU SŁUŻĄ CIEMNE OKULARY ... 113 Rozdział X WIELKA WYCIECZKA ....... 125 Rozdział XI GRZYBOBRANIE ......... 137 Rozdział XII RYBA ............. 146 Rozdział XIII DO CZEGO SŁUŻĄ ŚWIĘTA...... 153