Grace Metalious Miasteczko Peyton Place Przekład Ewa Hauzer O Grace Metalious Urodziła się w 1924 roku w Manchester w stanie New Hampshire, zmarła w 1964. Jej najgłośniejsza powieść Miasteczko Peyton Place ukazała się w 1956 roku i od razu podbiła Amerykę, osiągając rekordową ilość wydań - łącznie ponad jedenaście milionów egzemplarzy. Przewyższyła popularnością Fitzgeralda, Hemingwaya, Jamesa Joyce’a. W roku 1959 opublikowano ciąg dalszy książki Metalious pod tytułem Powrót do Peyton Place. Grace Metalious jest autorką powieści The Tight White Collar (1960) i No Adam in Eden (1963), które również cieszyły się dużą poczytnością. Jednak dwie pierwsze książki tej autorki okazały się prawdziwymi bestsellerami. Obie zostały sfilmowane, a według Miasteczka Peyton Place nakręcono popularny serial telewizyjny. Przedstawiamy Państwu najsławniejszą powieść Grace Metalious, po raz pierwszy przetłumaczoną na język polski. CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Pewnej jesieni, w początkach października, babie lato zawitało do miasteczka Peyton Place. Przyszło jak roześmiana, urocza kobieta i sprawiło, iż wszystko wokół stało się raptem urzekająco piękne. Niebo wiszące nisko nad ziemią lśniło nieskalanym błękitem. Klony, dęby i jarzębiny w gorącym, słonecznym blasku upalnych dni babiego lata puszyły się swoją krasą. Drzewa iglaste, rosnące na wzgórzach okalających miasto, stały wyprostowane promieniując zielonkawożółtą poświatą. Zeschłe, opadłe liście na ulicach i chodnikach kruszyły się, trzeszcząc pod stopami i wydzielając jednocześnie woń tak słodką, że tylko naprawdę starym ludziom mogły się kojarzyć ze śmiercią i zniszczeniem. Miasteczko skąpane w promieniach słońca trwało w kompletnym bezruchu. Na ulicy Wiązowej, głównym miejskim trakcie, nie było żywego ducha. Sklepikarze, opuściwszy płócienne markizy na frontowe okna wystawowe, ze stoickim spokojem przyjęli chwilowy zastój w handlu i chroniąc się na zapleczu sklepów, ucinali sobie drzemkę, przeglądali lokalną gazetę bądź słuchali radiowego sprawozdania z meczu baseballa. We wschodniej części ulicy Wiązowej, za sześcioma blokami domów tworzącymi urzędową część miasta, wznosiła się strzelista budowla kościoła kongregacjonalistów. Wysoka wieża, przebijając się przez liście otaczających budynek drzew, odcinała się olśniewającą bielą na tle błękitnego nieba. Po drugiej stronie grupy miejskich urzędów widniała podobna architektoniczna bryła - gmach kościoła katolickiego pod wezwaniem Świętego Józefa. Zwieńczenie wieży stanowił tu pozłacany krzyż, którego blask w promieniach słońca przewyższał dalece biel wieży kościoła protestanckiego. Seth Buswell - właściciel i wydawca miejscowej gazety „Peyton Place Times” - napisał w niej kiedyś, traktując rzecz trochę z poetycka, że te dwa kościoły ujmują miasto niejako w klamry, zamykając je niczym para okładek gigantycznej księgi. Porównanie to wywołało wybuchy oburzenia, niewielu bowiem w mieście było takich katolików, którzy godzili się na partnerskie łączenie ich z protestantami, ci zaś z kolei zdradzali równie mało ochoty, by ich wymieniać jednym tchem z papistami. Jeśli w Peyton Place te wyimaginowane okładki mogłyby mieć rację bytu, to winny być tej samej orientacji religijnej, twierdziła każda ze stron. Seth brał się za boki ze śmiechu na toczące się tego tygodnia spory w całym mieście, a w następnym wydaniu swojej gazety nadał kościołom nowe miana. Nazwał je tym razem wyniosłymi wzgórzami stojącymi na straży spokojnej doliny miejscowych interesów. Zarówno katolicy, jak i protestanci wnikliwie czytali tę drugą wypowiedź, szukając śladów sarkazmu czy kpiarstwa, ale w końcu wszyscy przyjęli artykuł za dobrą monetę, a Buswell zaśmiewał się bardziej niż poprzednio. Doktor Matthew Swain, najlepszy i najstarszy przyjaciel wydawcy, mruknął: - Wzgórza, co? Są raczej parą jakichś cholernych wulkanów. - Z których każdy zionie siarką i ogniem - dodał wciąż ze śmiechem Seth nalewając kolejne dwa drinki. Lecz doktor nie podzielał jego wesołości. Trzech spraw nie znosił najbardziej na świecie: śmierci, chorób wenerycznych i zinstytucjonalizowanej religijności. - W tej właśnie kolejności - podkreślał zawsze. - A historia, która mogłaby mnie zmusić do śmiechu z jednej z tych rzeczy, nie została jeszcze wymyślona. Jednak owego upalnego popołudnia Seth nie myślał o odłamach religijnych ani o niczym szczególnym. Siedział za biurkiem przy oknie swego parterowego biura i sącząc leniwie chłodny napój, przysłuchiwał się biernie sprawozdaniu z meczu. Przed sądem, okazałym budynkiem z białego kamienia z zielonkawą kopułą, kilku starców rozparło się na drewnianych ławach, które zdają się stanowić integralną część każdego urzędowego gmachu w małych amerykańskich miasteczkach. Mężczyźni, kryjący zmęczone oczy pod rondami zniszczonych, filcowych kapeluszy, opierali się plecami o nagrzaną ścianę, pozwalając, by wczesnojesienne słońce ogrzewało ich stare, znużone kości. Siedzieli nieruchomo jak wiązy, od których główna ulica miasteczka wzięła swoją nazwę. Biegnące pod drzewami asfaltowe chodniki, powybrzuszane w wielu miejscach na skutek nacisku korzeni rozrośniętych drzew, były kompletnie wyludnione. Duży, wydzwaniający godziny zegar, wbudowany we fronton z czerwonej cegły gmachu Narodowego Banku Obywatelskiego mieszczącego się naprzeciw sądu, wybił godzinę pierwszą. W istocie oznaczało to drugą trzydzieści po południu. Był piątek. 2 Ulica Klonowa, krzyżująca się w połowie dzielnicy urzędowej z ulicą Wiązową, tworzyła szeroką dwupasmową aleję biegnącą przez całe miasto z północy na południe. U jej południowego krańca, tam gdzie kończyła się nawierzchnia przechodząc w puste pole, wznosiły się budynki szkolne. W tym właśnie kierunku zmierzał Kenny Stearns, miasteczkowa „złota rączka”. Starcy sprzed sądu uchylili senne powieki, odprowadzając go wzrokiem. - Idzie Kenny Stearns - rzucił jeden z nich zupełnie niepotrzebnie, jako że wszyscy i tak widzieli powszechnie znaną postać. - Ho, ho, jaki dziś trzeźwy! - Coś mi się widzi, że już niedługo. Roześmiali się. - Mówcie co chcecie, Kenny jest dobry w swojej robocie - wtrącił Clayton Frazier, który z reguły i bez względu na temat nie zgadzał się z pozostałymi. - Kiedy jest dość trzeźwy, żeby coś robić. - Nigdy nie słyszałem, żeby Kenny przez swoje picie zawalił choć dzień roboty - upierał się Frazier. - A w całym Peyton Place nikt tak nie umie chodzić koło roślin jak Kenny. Ma do tego dobrą rękę. - Szkoda, że tak samo dobrze nie idzie mu z żoną - prychnął pogardliwie jeden z siedzących. - Może miałby się lepiej, gdyby na swoją babę też czasem podniósł motykę. Uwaga została przyjęta pełnym uznania uśmiechem i zduszonym chichotem. - Ginny Stearns to flądra i wywłoka - oświadczył Clayton Frazier poważnie. - Co może facet, kiedy jego stara to urodzona dziwka? - Tylko zalewać robaka - podsumował ten, który zaczął rozmowę. Temat Kenny’ego Stearnsa został wyczerpany i przez chwilę nikt się nie odzywał. - Grzeje bardziej niż w lipcu - przerwał milczenie jeden ze starców. - Przypieka jak diabli i całe plecy mam mokre od potu. - To się długo nie utrzyma - rzekł Frazier, czubkiem palca zsuwając kapelusz na tył głowy, by rzucić okiem na niebo. - Widziałem już kiedyś, jak w dwanaście godzin po upale ochłodziło się tak, że spadł śnieg. Nie, ten skwar nie potrwa długo. - To jest też niezdrowo. Wystarczy taki dzień, a człowiek znów zaczyna myśleć o zrzuceniu kalesonów. - Zdrowo czy nie, ja tam nie byłbym przeciwny, żeby ta pogoda utrzymała się aż do czerwca. - To nie potrwa długo - powtórzył Clayton Frazier i tym przynajmniej razem jego słowa nie wywołały dyskusji. - Racja - zgodzili się pozostali. - To nie potrwa długo. Patrzyli zgodnie, jak Kenny Stearns skręca w ulicę Klonową i znika im z oczu. Budynki szkolne w Peyton Place stały naprzeciw siebie po obu stronach ulicy. Szkoła podstawowa mieściła się w dużym, drewnianym domu, brzydkim i niezbyt bezpiecznym, za to szkoła średnia stanowiła chlubę miasta. Zbudowana z cegły, o oknach tak dużych, że każde z nich zajmowało niemal całą ścianę, roztaczała aurę rozsądnej kompetentności, która bardziej nadawała jej wygląd niewielkiego, dobrze prowadzonego szpitala aniżeli szkoły. Budynek szkoły powszechnej, oszpecony schodami przeciwpożarowymi schodzącymi żelaznym zygzakiem po obu stronach, był okazem architektury wiktoriańskiej w jej najgorszym wydaniu. Budowli nie dodawała również uroku spiczasta, otwarta sygnaturka wieńcząca jej dach. Szkolny dzwonek uruchamiano grubym, żółtym sznurem, który prowadził od dzwonnicy przez strop i podłogę pierwszego piętra aż na parter, gdzie w rogu zwisał swobodnie, stanowiąc nieustanną pokusę dla młodocianych dłoni. Ten dzwonek był przedmiotem skrytej miłości Kenny’ego; pucował go i czyścił, aż lśnił w październikowym słońcu niczym jakiś antyczny dzban. Teraz, znalazłszy się przed szkołą, Kenny podniósł wzrok na dzwonnicę i z zadowoleniem kiwnął głową. - Dzwony niebieskie nie mają słodszego głosu - powiedział głośno. Kenny często przemawiał do szkolnego dzwonka. Mówił także do budynków, do różnych roślin i trawników, które pielęgnował w mieście. Z szeroko otwartych w to ciepłe popołudnie okien obu szkół dobiegał szmer głosów i unosił się zapach drewna ostrzonych ołówków. - Widzi mi się, że w taki dzień nikt nie powinien siedzieć w szkole - wymamrotał Kenny. Zatrzymał się przy niskim żywopłocie, który tego ranka osobiście starannie przystrzygł, a wokół niego unosił się ciepły zapach trawy i ściętych gałęzi. - Nijaka nauka w taki dzień - mruknął Kenny ponownie i wzruszył niecierpliwie ramionami nie tyle wskutek braku słów, ile ze zdumienia nad niezwykłymi emocjami, jakie odczuwał. Pragnął rzucić się twarzą na ziemię i przylgnąć całym ciałem do czegoś żywego i zielonego. - To ci dopiero dzień! - rzucił zaczepnie do milczących budynków. - Nijak nie na naukę. Spostrzegł, że jedna gałązka odgięła się do góry i wystaje ponad inne, zakłócając idealną płaszczyznę równo przyciętego żywopłotu. Z głęboką czułością pochylił się, by odciąć palcami ten zielony pęd. Raptem ogarnęła go jakaś pasja. Chwycił garść zielonych listków, krusząc je z taką siłą, aż poczuł na skórze wilgoć roślinnego soku; oddychał nierówno, miotany gwałtownymi uczuciami. Dawno temu, zanim nauczył się obojętności, podobnych wzruszeń doświadczył w stosunku do swojej żony, Ginny. Odczuwał wtedy taką samą czułość, która znienacka zmieniała się w przemożną chęć, by miażdżyć i pokonać, zdobywać mocą i siłą. Nagłym ruchem otworzył pięść i wypuścił zgniecione liście, a dłoń wytarł w swój roboczy kombinezon. - Chryste, ale bym se łyknął głębszego - szepnął żarliwie i ruszył ku dwuskrzydłowym drzwiom frontowym szkoły podstawowej. Była za pięć trzecia, czyli pora, by zająć pozycję przy sznurze dzwonka. - Chryste, coś mi się widzi, że muszę se łyknąć jednego - mruknął głośniej, wchodząc do szkoły po drewnianych schodach. Słowa Kenny’ego, choć adresowane do dzwonka, z łatwością wniknęły przez okno do sali, gdzie panna Elsie Thornton prowadziła lekcje z ósmą klasą. Kilku chłopców parsknęło głośnym śmiechem, a dziewczęta uśmiechnęły się od ucha do ucha. Wesołość ta miała jednak krótki żywot. Panna Thornton, gorliwa zwolenniczka teorii, że jeśli dziecku podasz palec, ono zagarnie ci całą rękę, mimo piątkowego popołudnia i dokuczliwego zmęczenia, które dawało jej się we znaki po całym tygodniu pracy, szybko przywróciła porządek w klasie. - Czy jest tu ktoś, kto ma ochotę spędzić ze mną dodatkowe trzydzieści minut po lekcjach? - spytała surowo. Uczniowie w wieku od dwunastu do czternastu lat zamilkli przykładnie, ale przy pierwszym dźwięku dzwonka rozpoczęło się chrobotanie i szuranie stóp. Panna Thornton mocno uderzyła linijką w biurko. - Proszę o ciszę, dopóki nie zezwolę na opuszczenie klasy - nakazała. - Czy ławki zostały sprzątnięte? - Tak, proszę pani - zabrzmiał niezbyt zgodny chór. - Proszę wstać. Czterdzieści dwie pary nóg ustawiły się w przejściu pomiędzy ławkami. Nauczycielka odczekała, aż wyprostują się wszystkie plecy, wszystkie twarze odwrócą do przodu i ucichnie szuranie. - Można opuszczać klasę - oznajmiła i jak zwykle, w chwili gdy te słowa padały z jej ust, miała absurdalną chęć dać nura pod biurko osłoniwszy głowę rękoma. W ciągu pięciu sekund klasa opustoszała, a panna Thornton wydała westchnienie ulgi. Dzwonek wciąż dźwięczał radośnie i nauczycielka uświadomiła sobie z humorem, że o trzeciej po południu na zakończenie lekcji Kenny dzwoni szczególnie żarliwie, podczas gdy ten sam dzwonek o ósmej trzydzieści rano brzmi zwykle jakoś ponuro. Gdybym była przekonana, że to coś pomoże, powiedziała do siebie panna Thornton, czyniąc stanowczy wysiłek rozluźnienia mięśni między łopatkami, też bym sobie łyknęła jednego. Wstała z lekkim uśmiechem i podeszła do okna, by popatrzeć na dzieciarnię opuszczającą szkolne podwórko. Na chodniku tłum dzieci jął się dzielić na mniejsze grupki i pary. Nauczycielka spostrzegła, że tylko jedno dziecko wraca ze szkoły samotnie. To była Allison MacKenzie, która natychmiast po wyjściu na ulicę przebiła się przez ciżbę uczniów i z pośpiechem ruszyła ulicą Klonową. Osobliwy dzieciak, zamyśliła się panna Thornton odprowadzając wzrokiem oddalające się plecy dziewczynki. Ulega nastrojom depresji, które wydają się dziwne w takim młodym wieku. Ponadto, jak wytłumaczyć fakt, że Allison nie znalazła sobie w całej szkole żadnej przyjaznej duszy, nie licząc Seleny Cross? Tworzą obydwie niezwykłą parę: Selena ze swoją smagłą, cygańską urodą i trzynastoletnimi oczyma o wyrazie nad wiek dojrzałym i Allison MacKenzie, wciąż pulchna okrągłościami pozostałymi z dzieciństwa, o oczach szeroko rozwartych, niewinnych i pełnych ciekawości, patrzących na świat znad boleśnie wrażliwych ust. Allison, moja droga, znajdź sobie jakiś pancerz, pomyślała nauczycielka. Przybierz osłonę bez szczelin i słabych miejsc, by ci pomogła odeprzeć strzały i ciosy okrutnej niekiedy fortuny. O, dobry Boże, ależ jestem zmęczona! Ze szkoły wypadł Rodney Harrington, nie zwalniając ani na jotę na widok małego Normana Page stojącego mu na drodze. Cholerny byczek, pomyślała panna Thornton ze złością. Gardziła chłopcem, lecz dzięki pedagogicznym umiejętnościom i zdolności ukrywania uczuć nikomu, a zwłaszcza samemu Rodneyowi, nawet przez myśl nie przeszło, co nauczycielka czuje naprawdę. Rodney był wyrośniętym czternastolatkiem, z burzą ciemnych, kręconych włosów i ustami o grubych, zmysłowych wargach. Nauczycielka słyszała, jak niektóre z bardziej rozwiniętych uczennic ósmej klasy określały go mianem: „fantastyczny”. Stanowczo nie podzielała tej opinii i z największą przyjemnością przetrzepałaby mu skórę. W swojej wewnętrznej klasyfikacji uczniów opatrzyła go etykietką: Sprawiający kłopoty. Jest zbyt wysoki na swój wiek, oceniała, zbyt zadufany w sobie, pewny pieniędzy i pozycji ojca. Ale jeszcze spotka go kiedyś za to zasłużona kara! Zagryzła wargi i skarciła się surowo. Przecież to jeszcze dziecko, próbowała przekonać siebie. Może z tego wyrośnie. Jednakże znając Lesliego Harringtona, ojca Rodneya, nie bardzo mogła uwierzyć we własne, łagodzące niechęć, słowa. Rozpędzony Rodney powalił małego Normana, a ten upadł na ziemię i rozpłakał się. Zalewał się łzami leżąc plackiem, aż nadszedł Ted Carter i pomógł mu wstać. Mały Norman Page. To zabawne, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś z dorosłych zwrócił się do Normana bez tego „mały”, uświadomiła sobie panna Thornton. To określenie przylgnęło do niego i stało się niemal nierozłącznym członem nazwiska. Norman - jak rzuciło się w oczy nauczycielce - cały wydawał się składać z samych części kanciastych. Na jego małej twarzyczce wydatnie zaznaczały się kości policzkowe, a kiedy ocierał łzy, wyraźnie sterczały ostre, spiczaste łokcie. Ted Carter otrzepał koledze spodnie. - Nic się nie stało, Norman - dobiegł przez okno głos chłopca. - Wszystko w porządku. Przestań płakać i idź do domu. Ted był wysokim i dobrze zbudowanym jak na swój wiek trzynastolatkiem o rysach niemal dorosłego mężczyzny. Jedynie on ze wszystkich uczniów ósmej klasy przeszedł już mutację i mówił teraz przyjemnym barytonem bez niespodziewanych załamań głosu i nagłych skoków w wysokie rejestry. - Czemu nie zmierzysz się z kimś swojego wzrostu? - rzucił Ted w kierunku Rodneya. - Cha cha, cha! Na przykład z tobą?! - zaśmiał się tamten wyzywająco. - Na przykład - przytaknął Ted przysuwając się o krok do Rodneya. - Spływaj - warknął Rondey. - Nie mam ochoty tracić czasu. Ale - co panna Thornton zauważyła z satysfakcją - to Rodney był tym, który „spłynął”. Nadrabiając miną opuścił szkolne podwórko z Betty Anderson u boku - wcześnie dojrzałą i rozwiniętą uczennicą siódmej klasy. - Pilnuj własnego nosa! - wrzasnęła Betty do Teda oglądając się przez ramię. Mały Norman Page chlipnął po raz ostatni. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął czystą chusteczkę i delikatnie wytarł nos. - Dziękuję, Ted - odezwał się nieśmiało. - Bardzo ci dziękuję. - Nie ma sprawy. Zbieraj się i zmykaj, zanim twoja matka przyjdzie cię tu szukać. Normanowi na nowo zaczęła drżeć broda. - Mógłbym pójść z tobą, Ted? Tylko chwilkę, póki jeszcze widać Rodneya. Mogę? - Rodney ma teraz w głowie zupełnie co innego. Z pewnością zapomniał nawet o twoim istnieniu - odparł szorstko Ted. Podniósł z ziemi książki i rzucił się biegiem ulicą Klonową, żeby dogonić Selenę Cross, która już dość znacznie oddaliła się od szkoły. Ani się obejrzał na Normana, gdy ten pozbierawszy swoje podręczniki wychodził powoli ze szkolnego dziedzińca. Panna Thornton poczuła się nagle zbyt zmęczona, aby odejść od okna. Oparła głowę o framugę i nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w puste podwórko. Znała rodziny swoich uczniów, domy, w których mieszkali, i warunki, w jakich ich wychowywano. Po co się tak wysilam? Zamyśliła się. Jaką szansę mają te dzieciaki na przełamanie schematu narzuconego im przez warunki, w jakich żyją? W chwilach takich jak ta ogromnie znużona dochodziła do przekonania, że toczona przez nią walka z ignorancją skazana jest na przegraną; dotkliwie odczuwała własną nieskuteczność i bezradność. Jakiż ma bowiem sens zmuszanie ucznia do zapamiętania dat powstania i upadku Cesarstwa Rzymskiego, gdy z góry wiadomo, że po skończeniu szkoły chłopak będzie zarabiał na życie dojeniem krów, podobnie jak teraz jego ojciec, a wcześniej dziadek? Gdzie logika, by wbijać dziewczynie do głowy działania na ułamkach dziesiętnych, kiedy w przyszłości wystarczy jej umieć liczyć miesiące każdej kolejnej ciąży? Przed laty, po skończeniu College’u Smitha, panna Thornton zdecydowała się zostać i uczyć w rodzinnej Nowej Anglii. - Nie będziesz tam miała wielu okazji do przeprowadzenia radykalnych zmian - rzekł jej wtedy dziekan. - Ja znam tych ludzi i rozumiem ich - uśmiechnęła się Elsie Thornton. - Będę wiedziała, co robić. Dziekan odpowiedział uśmiechem wyższości płynącej z lat doświadczenia. - Kiedy odkryjesz sposób, jak przekabacić zatwardziałego mieszkańca Nowej Anglii, staniesz się sławna na cały świat. Każdy, kto pierwszy raz w historii osiąga coś w jakiejś dziedzinie, zyskuje sobie międzynarodową sławę. - W Nowej Anglii mieszkam od urodzenia, a nigdy nie słyszałam, żeby ktoś powiedział: „Co było dość dobre dla mojego ojca, jest wystarczająco dobre i dla mnie”. To pogląd dekadencki i okropny komunał, oba niesłusznie przypisywane mieszkańcom mojego regionu. - No, to powodzenia, Elsie - powiedział dziekan ze smutkiem. W polu widzenia panny Thornton pojawił się Kenny Stearns, co raptownie wytrąciło ją z zadumy. Dość tych bzdur, przywołała się do porządku. Mam klasę pełną miłych, inteligentnych dzieciaków, pochodzących z normalnych, podobnych do siebie rodzin. Na pewno w poniedziałek będę w lepszym nastroju. Podeszła do szafy i wyciągnęła kapelusz, który służył jej już siódmą jesień z rzędu. Spoglądając na trzymane w ręku znoszone nakrycie głowy, przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział doktor Matthew Swain. - Nauczyciela poznam i na końcu świata - rzekł wtedy. - Czyżby? - spytała kpiąco. - Mamy to wypisane na twarzy? Taki sam wyraz rozczarowania? - To nawet nie o to chodzi - odparł doktor. - Ale wszyscy przedstawiciele tej profesji sprawiają wrażenie przepracowanych, kiepsko opłacanych, biednie ubranych i niedożywionych. Czemu to wybrałaś, Elsie? Dlaczego nie pojedziesz do Bostonu czy do jakiegoś innego dużego miasta? Z twoją inteligencją i wykształceniem bez trudu znalazłabyś sobie dobrze płatną posadę w jakiejś firmie. Panna Thornton wzruszyła ramionami. - Och, Matt. Nie wiem. Ja chyba po prostu lubię uczyć. Jednak w głowie zarówno wtedy, jak i obecnie kołatała jej się nadzieja, nadzieja celowości wykonywanej pracy, ta sama nadzieja, którą tak jak i ona żywili uczący od setek lat. Jeśli potrafię nauczyć czegoś chociaż jedno dziecko, jeśli uda mi się choćby u jednego ucznia rozbudzić poczucie piękna, radość prawdy, świadomość własnej ignorancji i łaknienie wiedzy, to poczuję się usatysfakcjonowana. Jedno dziecko, tylko jedno dziecko, zadumała się panna Thornton obracając w ręku stary, brązowy kapelusz, a myślą przylgnęła z miłością do Allison MacKenzie. 3 Allison MacKenzie pospiesznie opuściła szkolny dziedziniec, nie zatrzymując się ani nie rozmawiając z nikim. Przeszła ulicą Klonową, skręciła w Wiązową i kierując się na wschód ominęła sklep z odzieżą, należący do jej matki. Szła bardzo szybkim krokiem, dopóki nie zostawiła za sobą sklepów i domów Peyton Place. Potem zwolniła. Wspięła się na długie, łagodne zbocze rozciągające się za Memorial Park i w końcu dotarła do miejsca, gdzie kończyła się droga. Kilka metrów dalej teren opadał w dół stromym urwiskiem o skalistym zboczu porośniętym krzewami. Krawędź urwiska zabezpieczono barierką z szerokiej drewnianej deski, wspartej obustronnie na podstawie przypominającej ogromny kozioł do rżnięcia drewna. W poprzek umieszczono napis złożony z dużych, czerwonych liter: KONIEC DROGI. Te słowa zawsze sprawiały Allison jakąś nieokreśloną satysfakcję. Mogło być przecież napisane: UWAGA, URWISKO! lub ŚLEPA DROGA, ale dziewczynkę cieszyło, że znalazł się ktoś, kto nazwał to miejsce KOŃCEM DROGI. Teraz Allison rozkoszowała się faktem, że ma do dyspozycji całe dwa dni, plus to, co zostało jeszcze z tego pięknego popołudnia. Całe dwa dni wolne od takiego okropieństwa, jakim jest szkoła. W tym krótkim okresie swobody będzie mogła przyjść tu, cieszyć się samotnością i oddawać własnym myślom. Przez chwilę czerpała zadowolenie z pobytu tutaj i zapomniała, że starsze i bardziej dojrzałe dwunastoletnie dziewczęta mogłyby te jej przyjemności uznać za dziecinne i niemądre. Popołudnie urzekało leniwą, błękitną urodą babiego lata. Allison bez końca powtarzała sobie słowa: „październikowe popołudnie”. Działały niczym narkotyk - uśmierzając troski, napełniając spokojem. Październikowe popołudnie, powiedziała i usiadła na desce z czerwonym napisem. Teraz, wewnętrznie wyciszona, nie odczuwała żadnych obaw. Mogła udawać, że znów jest dzieckiem, a nie dwunastoletnią dziewczyną, która za niespełna rok przejdzie do szkoły średniej i powinna już interesować się strojami, chłopcami, i używać bladoróżowej szminki. Tu na wzgórzu otaczały ją uroki dzieciństwa, nie czuła, że jest inna i że różni się od swych rówieśników. Ale już poza tym miejscem wydawała się sobie niezdarna, niekochana, godna pożałowania, przeświadczona o własnej nieatrakcyjności i braku takiego sposobu bycia, jaki, w jej mniemaniu, miały wszystkie inne dziewczęta w jej wieku. Czasami, choć bardzo rzadko, odczuwała odrobinę tego samego tajemnego szczęścia, kiedy w klasie czytane były książki lub historie szczególnie chwytające za serce. Wtedy zwykle znad zadrukowanej stronicy szybko podnosiła wzrok i najczęściej napotykała oczy panny Thornton. Wymieniały spojrzenia i uśmiechy. Allison uważała bardzo, by się z tym nie zdradzić, wiedziała bowiem, że koleżanki z klasy wyśmiałyby ją, dając do zrozumienia, iż odczuwana przez nią radość to bzdura. Przy czym posługiwałyby się swoim ulubionym słowem krytyki: „dziecinada”. Niewiele już chyba pozostało Allison dni radości i zadowolenia, bo teraz, kiedy ma już dwanaście lat, wkrótce będzie musiała spędzać więcej czasu z ludźmi tego pokroju co klasowe koleżanki. W takim towarzystwie będzie się obracać i musi dokładać starań, by zostać jedną z nich. A przecież jest przekonana, że nigdy jej nie zaakceptują. Będą się z niej naśmiewać, wykpiwać i z pewnością wkrótce stwierdzi, że żyje w świecie, w którym tylko ona jest dziwaczną i odmienną jednostką. Gdyby ktoś spytał Allison, kim są owi nieokreśleni „oni”, do których odnosi się w swoich rozmyślaniach, odpowiedziałaby zapewne: „Wszyscy z wyjątkiem panny Thornton i Seleny Cross. Ale czasem nawet i Selena”. Czyniła to zastrzeżenie dlatego, iż Selena była śliczna, a Allison uważała się za przeciętną, nawet nieatrakcyjną dziewczynę, pulchną tam, gdzie nie potrzeba, a płaską w równie niewłaściwych miejscach, zbyt długą w części przeznaczonej na kończyny dolne i zbyt okrągłą na twarzy. Wiedziała, że jest nieśmiała i niezgrabna, a głowę ma nabitą niemądrymi mrzonkami. Tak była postrzegana przez wszystkich z wyjątkiem panny Thornton, a i to tylko dlatego, że nauczycielka sama była brzydka i nieinteresująca. Selena zwykle zbywała uśmiechem i machnięciem ręki braki przyjaciółki, mawiając przy tym: „Przecież jesteś całkiem do rzeczy”, ale Allison nie zawsze wierzyła w szczerość koleżanki. Sama gdzieś po drodze do dorosłości straciła poczucie, że jest kochana i że ma swoje szczególne miejsce na świecie. Miarę jej niedoli dopełniało przeświadczenie, że nigdy, tak naprawdę, takiego poczucia nie miała. Allison spoglądała w przestrzeń rozciągającą się poza barierką. Stąd, z góry, mogła patrzeć na miasto rozpostarte u jej stóp. Dostrzegała sygnaturkę na dachu szkoły powszechnej, strzeliste wieżyczki obu kościołów i kręte, błękitne koryto rzeki Connecticut ze sterczącymi na jednym brzegu niczym naroślą budynkami fabrycznymi z czerwonej cegły. Mogła też stąd zobaczyć szarą, kamienną bryłę zamku Samuela Peytona i przez chwilę wpatrywała się uważnie w to miejsce, któremu miasto zawdzięczało swoją nazwę. Przypomniawszy sobie jednak opowieść, która łączyła się z tym obiektem, zadrżała lekko mimo gorącego słońca i rozmyślnie odwróciła oczy. Spróbowała odszukać wzrokiem biało-zielony domek, w którym wraz z matką mieszkały, ale nie mogła go odróżnić od wielu podobnych, znajdujących się w sąsiedztwie. Sąsiednie budynki były zwyczajne, solidnie zbudowane, jednorodzinne, większość z nich malowano na biało i zdobiono na zielono. Kiedyś Allison odszukała znaczenie słowa „sąsiad” w wielkim słowniku Webstera. Sąsiad - głosiła księga - to ktoś, kto przez jakiś czas przebywa w pobliżu. Dziewczynka uspokoiła się na krótko. Ze słownika wynikało, że sąsiad wcale nie musi być osobą zaprzyjaźnioną. Jednak na wytłumaczenie faktu, że rodzina MacKenzie’ych nie znalazła przyjaciół w całym Peyton Place, zabrakło książkowej definicji. Allison doszła do wniosku, że powodem jest ich odmienność. Razem z matką stanowiły rodzinę niepełną i dlatego ludzie uchylali się od zawarcia z nimi bliższej znajomości. Siedząc tu, na końcu drogi, Allison wyobraziła sobie swój dom pełen zajętych, rozchwytywanych ludzi, u których bezustannie dzwoni telefon. Tylko będąc tutaj, potrafiła wmówić sobie, że jej dom nie różni się niczym od innych - nie razi pustką, nic niewłaściwego nie wypływa z braku ojca, i ani jej życie, ani ona sama nie są przez to gorsze. Jedynie na szczycie wzgórza Allison potrafiła zdobyć się na pewność siebie i odczuwać zadowolenie. Zeskoczyła z deski i schyliła się, by podnieść niewielką gałąź klonową oderwaną najwidoczniej podczas wichury kilka dni temu. Odłamała starannie wszystkie boczne odrosty uzyskując niemal prosty kij, a idąc powoli przed siebie, obdzierała go z kory. Po oderwaniu ostatniej gałązki zatrzymała się i przyłożyła nos do świeżego, zielonkawobiałego drewna wdychając jego wilgotny zapach, gładząc palcami obnażoną powierzchnię, aż na skórze dłoni poczuła wilgoć soku. Ruszyła w dalszą drogę, przy każdym kroku wbijając kij w ziemię i wyobrażając sobie, że dźwiga ciężki, turystyczny plecak niczym ludzie oglądani na widokówkach z Alp Szwajcarskich. Szczyt wzgórza po obu stronach porośnięty był wspaniałym starodrzewem, jednym z tych, jakich niewiele pozostało w północnej części Nowej Anglii. Wyniosły las nigdy nie został przetrzebiony, gdyż miasto kończyło się poniżej parku, a wyżej położone tereny zawsze były uważane za zbyt skaliste i nierówne do zabudowy. Allison wyobrażała sobie, że ścieżka, którą idzie przez las, jest tym samym traktem, jaki wydeptali Indianie przed przybyciem białych osadników. Święcie wierzyła, że jest jedyną osobą, która kiedykolwiek postawiła stopę na tej ziemi, i całą duszą czuła się właścicielką tej głuszy. Kochała ten las i poznała go na wylot, odkrywając tajemnice każdej pory roku. Wiedziała, gdzie szukać pierwszych pierwiosnków, gdy jeszcze leżą wielkie płaty śniegu, znała zaciszne, cieniste ustronia, w których kwitnące fiołki tworzyły pachnące kobierce. Potrafiła odnaleźć leśne storczyki i trafić na ukrytą w gąszczu polankę. W sekretnym zakątku odkryła głaz, na którym siadywała obserwując rodzinę drozdów, była też w stanie po wyglądzie drzew określić porę nadejścia pierwszych poważnych przymrozków. W lesie umiała poruszać się cicho i z wdziękiem, co nie udawało jej się nigdzie indziej, odnosiła też wrażenie, że tutaj czuje się tak, jak inne dziewczęta w swoim zewnętrznym świecie: pewnie i bezpiecznie, z poczuciem znajomości środowiska i przynależności do otoczenia. Leśna dróżka zawiodła Allison na polankę. Letnie kwiaty już przekwitły, teraz ich miejsce zajęły nawłocie o wysokich, sztywnych łodygach. Cała polanka złociła się od ich żółtych pióropuszy. Otaczały dziewczynkę ze wszystkich stron, jakby brodziła po pas w złocie. Zatrzymała się i stała chwilę nieruchomo, potem nagle z uniesieniem wyciągnęła ręce do otaczającego świata. Wzniosła oczy ku niebu, które ze swym głębokim odcieniem błękitu, właściwym dla babiego lata, wydało jej się podobne do ogromnej, odwróconej filiżanki zawieszonej nad ziemią. Rosnące w lesie klony odziały się w krzykliwe barwy złota i czerwieni, a ciepły, lekki wietrzyk poruszał ich liśćmi. Wyobraziła sobie, że drzewa szepczą do niej: „Witaj, Allison”. Uśmiechnęła się. Na chwilę, cenną chwilę, kompletnie pozbyła się nieśmiałości. Rozłożyła szeroko ramiona i zawołała: - Hej! Pozdrawiam wszystko co piękne! Pobiegła na skraj polany i usiadła opierając się plecami o pień wiekowego drzewa, po czym znów obrzuciła wzrokiem morze złocistych nawłoci. Z wolna wypełniało ją cudowne uczucie, że na całym bożym świecie jest jedyną żyjącą istotą. Ten świat należał do niej i nie było tu nikogo, kto by jej go odebrał, nikogo, kto by zakłócił spokój, prawdę i piękno tej chwili. Dłuższy czas siedziała nieruchomo, pozwalając, by uczucie szczęścia rozlało się ciepłem po jej wnętrzu, a kiedy wstała i ruszyła z powrotem, dotykała drzew i krzewów, jakby głaskała ręce dawnych przyjaciół. W końcu wróciła na drogę i stanęła przy barierce. Spoglądała w dół na miasteczko; uczucie radości zaczęło się rozwiewać. Odwróciła się tyłem do miasta. Starała się zatrzymać ulatującą radość, wspaniałą i ciepłą, ale cudowne uczucie nie powróciło. Odniosła wrażenie, że naraz stała się bardzo ciężka, jakby ważyła sto kilogramów, i tak zmęczona jak po wielomilowym biegu. Ruszyła w dół zbocza ku Peyton Place. W połowie drogi cisnęła daleko w las niesiony w ręku kij. Szła teraz szybko, niemal nie zdając sobie sprawy z przebytej odległości, dopóki nie minęła parku i nie znalazła się w mieście. Spostrzegła przed sobą grupkę czterech, pięciu chłopców roześmianych i rozbrykanych. Na ten widok reszta szczęścia Allison rozwiała się jak dym. Znała tych chłopców, chodzili do tej samej szkoły. Zbliżali się chrupiąc jabłka, sok spływał im po policzkach, a ich głosy w to październikowe popołudnie rozlegały się donośnie i ostro. Allison przeszła na drugą stronę ulicy próbując ich wyminąć, lecz gdy ujrzała, że ją spostrzegli, stała się znów spięta, przerażona i boleśnie świadoma zewnętrznego świata. - Cześć, Allison - zawołał jeden z chłopców. Gdy nie odpowiedziała i bez słowa kroczyła swoją drogą, zaczął ją przedrzeźniać, prostując się sztywno i zadzierając nos do góry. - Och, Allison - zawołał drugi chłopak, wysokim falsetem przeciągając sylaby tak, że okrzyk zabrzmiał niczym zawodzenie: - Och, Aa-hal-lissoonn! Dziewczynka nakazała sobie spokój, szła w milczeniu z rękami wciśniętymi w kieszenie lekkiej kurteczki. - Aa-hal-lissoonn! Aa-hal-lissoonn! Patrzyła przed siebie, udając, że nic nie dostrzega, ale wiedziała, że następną ulicą będzie ta, na której mieszka, skręci więc za róg i zejdzie chłopcom z oczu. - Allison, Baraballison! Zgubiła skarpetki, potłukła se kości i teraz się złości! - Hej, Allison! Gruba beka! Allison skręciła w ulicę Bukową i resztę drogi do domu przebyła biegiem. 4 Ojciec, po którym Allison dostała imię, zmarł, kiedy córka miała trzy latka. Nie pamiętała go. Nawet w najdawniejszych wspomnieniach Allison mogła odnaleźć tylko życie z matką w Peyton Place, w domu, który kiedyś należał do jej babki. Allison i Constance, jej matka, miały ze sobą niewiele wspólnego. Constance była zbyt chłodna i praktyczna, by pojąć uczucia wrażliwego i marzycielskiego dziecka, a Allison za młoda, zbyt pełna nadziei i fantazji, by zrozumieć matkę. Constance była piękną kobietą, zawsze dumną z tego, że nie lubi bawić się w sentymenty. Mając dziewiętnaście lat zorientowała się w ograniczonych możliwościach kariery w Peyton Place. Mimo protestów swej owdowiałej matki wyjechała do Nowego Jorku z mocnym postanowieniem poznania bogatego mężczyzny na dobrym stanowisku, zatrudnienia się u niego i złapania go na męża. Zdobyła posadę sekretarki u Allisona MacKenzie, przystojnego dobrodusznego Szkota, właściciela dobrze prosperującego sklepu importowanych tkanin. Nie minęło trzy tygodnie, a on i Constance zostali kochankami, a po roku urodziło się dziecko. Allison MacKenzie i Constance Standish nigdy nie zawarli związku małżeńskiego, bo on miał już żonę i dwójkę dzieci „tam, w Scarsdale”. Słowa: „tam, w Scarsdale” wypowiadał, jakby mówił: „tam, na biegunie północnym”, ale Constance nigdy nie zapomniała, że jego oficjalna rodzina jest tak boleśnie, przerażająco blisko. - Co będzie z nami? - spytała go kiedyś. - Niech zostanie tak, jak jest - odparł. - Nie wydaje się, by było wiele do zrobienia bez wywołania niepotrzebnych przykrości. Constance, pamiętająca swe małomiasteczkowe pochodzenie, dobrze wiedziała, co znaczy dostać się na ludzkie języki. - Chyba masz rację - zgodziła się. Jednakże, z myślą o sobie i swym nienarodzonym dziecku, zaczęła od tej chwili wprowadzać w życie własny plan. W miasteczku za pośrednictwem matki rozgłaszała zmyślone informacje mające chronić jej dobre imię. Peyton Place wiedziało, że Elizabeth Standish wyjechała do Nowego Jorku na cichy, zorganizowany tylko w ściśle rodzinnym gronie ślub Constance, gdy tymczasem pani Standish udała się tam, by pomóc córce po jej powrocie ze szpitala z nowo narodzonym maleństwem. Kilka lat później Constance, posługując się środkiem do wywabiania atramentu, z łatwością zmieniła ostatnią cyfrę roku w dacie wypisanej na metryce urodzenia córki. Stopniowo też, stosując metodę nieodpowiadania na listy z zaproszeniami, odseparowała się zupełnie od przyjaciół młodości. Wkrótce w miasteczku zapomniano niemal o jej istnieniu, jedynie dawni znajomi spotykając przypadkowo na ulicy Elizabeth Standish pytali zdawkowo: - Co u Connie? Jak dziecko? - Mają się dobrze i wszystko jest w porządku - odpowiadała, truchlejąc, by się nie zdradzić, że tak naprawdę to wcale „w porządku” nie jest. Obawiała się bardzo, że nie potrafi przekonywująco odgrywać swojej roli i wcześniej czy później znajdzie się ktoś, kto odkryje prawdę o sfałszowanej metryce, lub jakiś bystrooki osobnik zorientuje się, że jej wnuczka Allison jest o rok starsza, niż podaje Constance. A najbardziej bała się ludzkiego gadania. W nocnych koszmarach słyszała głosy Peyton Place: - Patrzcie, idzie Elizabeth Standish. To ta, której córka puściła się w Nowym Jorku. - Tak, moja pani. Człowiek stara się dobrze wychować dzieci, a patrzcie, co one robią, kiedy dorosną. - Jakiś facet zrobił Connie dziecko. - Constance ma nieślubną córkę. - Biedny bękarcik. - Bękart! - Ta dziwka Constance i jej cholerny bękart! Constance po śmierci matki nie sprzedała domu; pozostawiła go pustym, ale i gotowym na jej powrót, kiedy Allison MacKenzie będzie chciał się jej pozbyć. Ale on nie wyrzekł się ani Connie, ani dziecka. Na swój sposób był dobrym człowiekiem o rozwiniętym poczuciu odpowiedzialności. Obu rodzinom zapewniał utrzymanie aż do dnia swej śmierci, a nawet i potem. Constance nie wiedziała ani nie dbała o to, w jakich warunkach znalazła się po śmierci męża legalna żona Allisona. Wystarczyło jej, że kochanek zostawił dla niej i córki w rękach dyskretnego adwokata znaczną sumę pieniędzy. Z tą gotówką i tym, co sama zdołała zaoszczędzić, wróciła do Peyton Place i zamieszkała w domu rodzinnym. Nie wylewała łez po swym zmarłym kochanku, ponieważ nigdy go nie kochała. Zaraz po powrocie otworzyła przy ulicy Klonowej niewielki, elegancki sklep, nazwała go Róg Obfitości i poświęciła się interesom, by zarobić na życie dla siebie i swojej malutkiej córeczki. Nikt nigdy nie kwestionował jej wdowieństwa po Allisonie MacKenzie. Na kominku w salonie postawiła dużą fotografię zmarłego, a miasteczko jej współczuło. - Szkoda człowieka - mawiano w Peyton Place. - Taki jeszcze młody. - Samej kobiecie zawsze trudniej, szczególnie kiedy ma jeszcze dziecko na wychowaniu. - Ona jest bardzo pracowita, ta Connie MacKenzie. Tkwi w tym swoim sklepie codziennie od rana do szóstej wieczór. W wieku trzydziestu trzech lat Constance wciąż była piękna. Jej jasne włosy lśniły zdrowym blaskiem, twarz zachowała gładkość, bez śladu zmarszczek. - Przystojna kobitka - powiadali o niej mężczyźni z miasteczka. - Wnet się chyba rozglądnie za drugim mężem. - Może wciąż jeszcze opłakuje tamtego - snuły domysły kobiety. - Niektóre wdowy całe życie noszą w sercu żałobę po mężu. A prawda była taka, że Constance wolała pozycję kobiety niezależnej. Już dawno doszła do wniosku, że nie jest namiętna, seks dla niej niewiele znaczył, a romans z Allisonem zrodził się po prostu z samotności. Powtarzała też sobie w duchu, że życie z córką całkowicie ją zadowala i że jest wszystkim, czego pragnie. Mężczyźni wcale nie są jej potrzebni, nie można na nich polegać, są tylko źródłem kłopotów. Co do miłości, wciąż żywo pamiętała przykre skutki związku z niekochanym mężczyzną. Czyż może sobie pozwolić na uczucie, by ją spotkało coś jeszcze gorszego? Nie, lepiej zostawić sprawy własnemu biegowi, powtarzała sobie często. Robić swoje, możliwie najlepiej, i czekać, aż Allison dorośnie. Czasami odczuwała jakieś napięcie, wewnętrzny niepokój, ale tłumaczyła sobie, że to nie skutek potrzeb seksualnych, lecz prawdopodobnie niestrawność. Sklep prosperował dobrze. Być może dlatego, że był jedyną placówką tej branży w całym Peyton Place, albo dlatego, iż Constance miała niewątpliwą smykałkę do strojów i mody. Cokolwiek było przyczyną, mieszkanki miasteczka niemal wyłącznie zaopatrywały się tutaj. W mieście panowała zgodna opinia, że towary u Connie MacKenzie są w każdym calu tak dobre jak w Manchester czy nawet w White River, a ponieważ są w dodatku tańsze, lepiej dać zarobić swojakowi, niż wydawać pieniądze gdzie indziej. Tego wieczora Constance wracała z pracy piętnaście po szóstej. Szła ulicą Bukową ubrana w elegancki czarny kostiumik, dzieło drogiej pracowni krawieckiej w Bostonie, i mały czarny kapelusik. Wyglądała jak z ilustracji jakiegoś magazynu mody, co na jej córkę, Allison, zawsze działało w dziwnie przygnębiający sposób, ale przynosiło - jak Constance często podkreślała - duże korzyści w interesach. Zmierzając w kierunku domu, myślała o ojcu Allison. Czyniła to dosyć rzadko, gdyż takie myśli zawsze działały na nią rozstrajająco. Zdawała sobie sprawę, że nadejdzie dzień, kiedy będzie musiała powiedzieć córce prawdę o jej urodzeniu. Wiele razy zastanawiała się, dlaczego chce to zrobić, lecz nigdy jakoś nie znajdowała rozsądnego wytłumaczenia. Lepiej, żeby Allison dowiedziała się tego ode mnie aniżeli od kogoś obcego, przekonywała siebie często, ale nie była to prawdziwa odpowiedź, nikt bowiem dotąd nie odkrył prawdy, a szansę, by stało się to w przyszłości, były znikome. Wszystko jedno, myślała Constance, i tak Allison musi się kiedyś dowiedzieć. Pchnęła frontowe drzwi domu i weszła do środka, gdzie czekała córka. - Witaj, kochanie. - Cześć, mamo. Allison, siedząc w fotelu z nogami przełożonymi przez jego oparcie, czytała jakąś książkę. - Co czytasz? - spytała Constance stając przed lustrem i uważnie zdejmując kapelusz. - Taką jedną bajkę dla dzieci. Od czasu do czasu lubię sobie poczytać coś takiego - nastroszyła się Allison. - Ta jest o Królewnie Śnieżce. - To miło, kochanie - rzekła Constance z wahaniem. Nie potrafiła pojąć, dlaczego jej dwunastoletnia córka siedzi wciąż z nosem w książkach. Jej rówieśniczki stale przesiadywały w sklepie grzebiąc z zachwytem w stosach sukienek i bielizny, których nowe dostawy przychodziły niemal codziennie. - Powinnyśmy chyba coś zjeść - zauważyła Constance. - Pół godziny temu nastawiłam ziemniaki - odparła Allison odkładając książkę. Ramię w ramię ruszyły do kuchni przygotować coś, co Constance nazywała „obiadem”. Matka, zdaniem Allison, była jedyną kobietą w Peyton Place określającą w ten sposób wieczorny posiłek. Allison bardzo uważała, żeby poza domem była to „kolacja”. Zwracając się do innych, mówiła także „pójść do kościoła”, nigdy „udać się na nabożeństwo”, a sukienka była „ładna”, a nie „szykowna”. Te błahostki, niby tylko drobne różnice w nazwach, miały taką moc wyprowadzania jej z równowagi, że kiedy myślała o tym wieczorem w łóżku, skręcała się ze wstydu, oblewała rumieńcem gniewu i nienawidziła matki za tę odmienność, i przez to za swoją odmienność także. - Mamo, proszę cię - mówiła ze łzami gniewu, kiedy słowa matki irytowały ją tak, że niemal kipiała ze złości. A Connie, u której wyrażenia gwary miejscowej pokryła nowojorska patyna, zwykła mówić: - Ależ, kochanie, to naprawdę jest szykowna sukienka! - Lub: - Allison, główny posiłek zawsze jest obiadem! Tego wieczoru o dziewiątej Allison, w piżamie i szlafroku, gotowa do łóżka, układała swoje książki na kominku w saloniku. Nagle rzuciła wzrokiem na fotografię ojca. Stanęła nieruchomo studiując ciemne, uśmiechające się do niej oblicze. Włosy ojca, spostrzegła, spadały na czoło wyraźnym kosmykiem, a oczy miał duże i ciemne. - Był przystojny, prawda? - spytała miękkim głosem. - Kto, kochanie? - Constance podniosła oczy znad rozłożonej przed sobą księgi rachunkowej. - Ojciec. - Och. Tak, kochanie. Był przystojny. - Wygląda jak książę. - Allison wciąż przyglądała się zdjęciu. - Co mówisz, skarbie? - Nic, mamo. Dobranoc. - Dobranoc, kochanie. Allison, leżąc w swoim szerokim łóżku, wpatrywała się w sufit, na którym światło ulicznej latarni malowało jakieś wydobyte z cienia niesamowite figury. Jak książę, pomyślała dziewczynka i poczuła nagły ucisk w gardle. Zastanawiała się przez chwilę, jak wyglądałoby jej życie, gdyby to matka umarła, a ojciec żył, lecz od razu pod wpływem tej nielojalnej myśli ze wstydu wbiła zęby w skraj prześcieradła. - Ojciec. Ojciec. - Powtórzyła to obce słowo wielokrotnie, ale nie wywołało ono w jej umyśle żadnego oddźwięku. Wróciła myślą do fotografii na kominku. Mój książę, rzekła do siebie i natychmiast obraz twarzy wyrytej w pamięci zdał się ożywać, oddychać i uśmiechać się do niej mile. Zasnęła. 5 Ulica Kasztanowa, biegnąca równolegle do Klonowej, a oddalona od niej tylko o jeden blok budynków, uważana była w Peyton Place za tę „najlepszą”. Wznosiły się przy niej domy miejscowych notabli. Przy najdalej wysuniętym na zachód krańcu ulicy stał imponujący, zbudowany z czerwonej cegły, dom Lesliego Harringtona. Harrington był bardzo majętnym człowiekiem, właścicielem Zakładów Cumberlandzkich, a także członkiem zarządu Narodowego Banku Obywatelskiego i przewodniczącym rady szkolnej. Dom Harringtona, oddzielony od ulicy szeregiem wysokich drzew i szerokimi trawnikami, był największy w mieście. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się dom doktora Matthew Swaina. Był to biały budynek z frontonem zdobionym wysokimi, smukłymi kolumnami. „Wygląda jak z Południa” - mawiała większość mieszkańców. Żona doktora zmarła przed wielu laty i ludzie w mieście często się zastanawiali, czemu Doc, jak go prywatnie nazywano, obstaje przy utrzymywaniu tak dużego domu. - Za wielki dla samotnego mężczyzny - orzekło Peyton Place. - Doc obija się chyba po nim jak kostka do gry w cynowym kubku. - Dom Harringtona jest większy. - Tak, ale Harrington to co innego. Ma syna, który się pewnie kiedyś ożeni. Dlatego Leslie został na miejscu po śmierci żony. Zrobił to dla chłopaka. - Chyba tak. Szkoda, że Doc nie ma dzieci. Chłop bez żony i dzieci musi czuć się samotny. Obok doktora, po tej samej stronie ulicy, mieszkał Charles Partridge, czołowy adwokat w mieście. Stary Charlie, jak mówiono o nim w miasteczku, był właścicielem solidnego, wiktoriańskiego domu, pomalowanego ciemnoczerwoną farbą, który zajmował wraz z żoną Marion. Partridge’owie byli bezdzietni. - Śmieszne, co? Największe domy, a najbardziej puste w całym mieście - mówili ludzie, z których niektórzy gnieździli się z gromadką dzieci w ciasnych mieszkaniach. - Cóż, tak to już jest. Bogaci robią majątek, a biedni robią dzieci. - Racja, święta racja. Mieszkańcami ulicy Kasztanowej byli także: Dexter Humphrey, prezes banku, Leighton Philbrook, do którego należał tartak i ogromne połacie lasu, Jared Clarke, właściciel sieci sklepów spożywczych i magazynów zbożowych na północy stanu, który ponadto był przewodniczącym rady miejskiej, i Seth Buswell, wydawca własnej gazety „Peyton Place Times”. - Seth to jedyny facet z Kasztanowej, który nie musi zarabiać na życie - powiadano w mieście. - Może sobie siedzieć, bazgrać, co mu się żywnie podoba, i nie zawracać sobie głowy, ile co kosztuje. Tak istotnie było. Seth, jedyny syn George’a Buswella, obrotnego i bezwzględnego właściciela ziemskiego, wybranego nawet w końcu na gubernatora stanu, odziedziczył po ojcu pokaźną fortunę. - Stary Buswell to był facet twardy jak skała - powiadali ci, którzy go pamiętali. - Nie miał za grosz litości. - Nie inaczej. Twardy jak skała i śliski jak wąż. Mieszkańcy Kasztanowej uważali się za trzon Peyton Place. Pochodzili ze starych rodzin, których przodkowie pamiętali czasy, gdy miasto zaczęło wyrastać z niczego. Ich pradziadowie przybyli tutaj, kiedy zamek Samuela Peytona, jedyna budowla w okolicy, wznosił się na pustkowiu ciągnącym się wiele mil. To właśnie oni, rezydenci tej ulicy, trzymali w ręku nici wszystkich spraw Peyton Place. Leczyli choroby, łagodzili bóle, prowadzili sprawy sądowe miasteczka, formowali opinie i wydawali miejskie pieniądze. - Ulica Kasztanowa może zdziałać więcej niż siła wód całej rzeki Connecticut - powiedział kiedyś Peter Drake, miejscowy prawnik, postawiony w podwójnie niekorzystnej sytuacji: był młody i nie urodził się w Peyton Place. 6 W piątkowe wieczory panowie z ulicy Kasztanowej spotykali się w domu Setha Buswella na partyjkę pokera. Zwykle zbierali się tu wszyscy, lecz tego popołudnia wokół kuchennego stołu Setha zasiedli tylko we czterech: Charles Partridge, Leslie Harrington, Matthew Swain i gospodarz. - Coś nas dziś mało - zauważył Harrington, który sądził, że mała grupa wyklucza dużą pulę. - Taaa... - odparł Seth. - Dexter jest zajęty w związku z poradą prawną, a Jared musiał wyjechać do White River. Leighton zadzwonił do mnie i powiedział, że ma do załatwienia w Manchesterze jakąś ważną sprawę. - Sprawę kota w marcu, założę się - rzekł doktor Swain. - Doprawdy, zachodzę w głowę, jak temu staremu zbereźnikowi udało się dotąd uniknąć wpadki. Żadnej się nie dał złapać. - Chyba uważa na siebie, tak jak go uczyłeś, Doc - roześmiał się Partridge. - No, grajmy wreszcie - rzucił niecierpliwie Harrington tasując karty. - Nie możesz się doczekać, by zgarnąć naszą forsę, Leslie? - spytał Seth, który nie znosił Harringtona. - Rzeczywiście - przytaknął Harrington, który, doskonale orientując się w uczuciach gospodarza, uśmiechnął się teraz prosto w twarz swemu wrogowi. Lesliego podniecała świadomość, że ludzie, którzy go nienawidzą, mimo to muszą go tolerować. Dla Harringtona było to potwierdzeniem jego sukcesu, a za każdym razem, kiedy tak się działo, doświadczał na nowo głębokiego poczucia sprawowanej władzy. W Peyton Place nie było żadną tajemnicą, że ani jedna sprawa nie mogła trafić pod głosowanie bez wcześniejszej aprobaty Harringtona. W najmniejszej mierze nie krępował się zwoływać przy różnych okazjach pracowników swoich młynów i mawiać: - Słuchajcie, chłopcy. Czułbym się bardzo dobrze, gdybyśmy nie przegłosowali w tym roku budowy nowej szkoły podstawowej. Czułbym się tak cholernie dobrze, że byłbym skłonny dać wam wszystkim jednorazową pięcioprocentową premię do tygodniówki. Seth Buswell, w którego żyłach płynęła krew krzyżowca, wobec Harringtona był bezradny jak farmer, który zalega z zapłatą długu hipotecznego. - Niech ktoś przełoży - rzekł Partridge i partia się rozpoczęła. Grano w milczeniu mniej więcej godzinę; Seth podnosił się z krzesła tylko po to, by napełnić szklanki. Grał dziś kiepsko, bo zamiast się skupić, gorączkowo rozmyślał, w jaki sposób poruszyć z gośćmi pewien drażliwy temat. W końcu zdecydował, że takt czy dyplomacja na nic się tutaj nie zdadzą, więc kiedy zakończono kolejną rundę rozgrywki, zagaił: - Myślałem ostatnio, panowie, o tych ruderach z papy, oblepiających miasto ze wszystkich stron. Wydaje mi się, że powinniśmy rozważyć wdrożenie prawa o strefach. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem Partridge, dla którego ten temat nie był niczym nowym, pociągnął łyk ze szklanki i westchnął głośno. - Seth, znowu? - A znowu - odparł zapytany. - Od lat bezskutecznie usiłuję wbić wam do głowy odrobinę rozsądku, ale teraz powiadam: już najwyższy czas, żeby coś z tym zrobić. W następnym tygodniu zamierzam zamieścić serię artykułów ze zdjęciami. - Nie gorączkuj się, Seth - rzekł Harrington uspokajająco. - Na twoim miejscu tak bym się z tym nie spieszył. Było nie było, mieszkańcy tych bud, o których mówisz, tak samo płacą podatki jak każdy z nas, a miasto nie może sobie pozwolić na utratę żadnego z podatników. - Na miłość boską, Leslie! - wtrącił doktor Swain. - Chyba na stare lata coś ci padło na mózg, jeśli tak gadasz! Jasne, płacą podatki, ale ich dobytek wyceniony jest tak nisko, że to, co od nich wpływa do kasy miejskiej, to w istocie grosze. Mieszkają w tych obskurnych norach i tuzinami płodzą dzieci. Ale to my łożymy na to, aby tę ich dzieciarnię wykształcić, utrzymywać nawierzchnie dróg i od czasu do czasu kupować nowy sprzęt przeciwpożarowy. Podatki, które od takiego biedaka zbierzesz w ciągu dziesięciu lat, nie pokryją ci nawet kosztów nauki jego dzieciaków przez jeden rok szkolny. - Leslie, cholernie dobrze wiesz, że Doc ma rację - powiedział Seth. - Jeśli ich wysiedlisz - upierał się Harrington - to ziemia, na której stoją teraz te rudery, będzie leżeć bezużytecznie. No to ile dolarów na tym zyskasz? Ale nawet nie o to chodzi. Jeśli wydzielisz strefę slumsów, to całe to cholerne miasto będzie przecież objęte tym samym prawem i wszyscy zaczną się wściekać jak diabli. Nie, panowie, to nie przejdzie. Ja się wcale bardziej niż wy nie palę do płacenia za szkołę dzieci byle drwala, ale mówię: zostawmy te budy w spokoju. - Na miłość boską! - wykrzyknął raz jeszcze doktor Swain, nie panując nad sobą i unosząc się, mimo że wcześniej uzgodnili prywatnie z Sethem, iż nie dadzą się wyprowadzić z równowagi. - To nie tylko sprawa podatków i wyglądu, który kłuje w oczy. Ta okolica to jedna wielka kloaka, brudna jak ściek i niezdrowa jak afrykańskie bagno. W zeszłym tygodniu wezwano mnie do chorego w jednej z tych ruder. Nie ma tam toalety, szamba ani bieżącej wody, osiem osób gnieździ się w jednej izbie i brak im lodówki. To cud prawdziwy, że te dzieci dożyły wieku szkolnego! - Więc tu cię boli! - roześmiał się Harrington. - Tobie i Sethowi wcale nie chodzi o podatki. Denerwuje cię myśl, że jakiś brudny gówniarz może się zaziębić, wybiegając z domu na bosaka. - Leslie, ty głupcze! - rozgniewał się doktor. - Wcale nie mówię o jakimś banalnym zaziębieniu! W grę może wchodzić tyfus i heinemedina. Niech no tylko któreś z tych choróbsk trafi się w ruderach, wnet będzie zagrożone całe miasto. - O czym ty gadasz? - zdziwił się Harrington. - Nigdy tu nie mieliśmy czegoś takiego. Trzęsiesz portkami jak stara baba. Ty i Seth. Wydawca poczerwieniał ze złości, ale zanim zdołał otworzyć usta, z szybką interwencją pospieszył Partridge. - A jak, do diabła, zamierzasz wysiedlić właścicieli ruder, jeśli nie zechcą podporządkować się warunkom narzuconym im przez to twoje prawo strefowe, Seth? - Nie sądzę, żeby trzeba tu było kogoś wysiedlać - tłumaczył Seth. - Większość z nich z powodzeniem może wprowadzić konieczne ulepszenia. Część z tych pieniędzy, które teraz przepijają, mogą przeznaczyć na wybudowanie toalet i doprowadzenie wody. - Co ty kombinujesz, Seth? - spytał Harrington ze śmiechem. - Chcesz zmienić Peyton Place w miasto policyjne? - Zgadzam się z Dokiem - kiwnął głową wydawca. - Ty naprawdę jesteś głupi, Leslie. Harrington poczerwieniał. - Być może jestem, ale oświadczam ci, że kiedy próbujesz narzucać ludziom, co muszą zrobić, to cholernie zaczyna śmierdzieć naruszaniem praw obywatelskich! - O Boże! - jęknął Seth. - Proszę bardzo, jeśli chcesz, to możesz mnie nazywać głupcem - obruszył się Harrington - ale nigdy mnie nie zmusisz do głosowania na takie prawo, które dyktuje ludziom, w jakich domach muszą mieszkać! Kiedy Harrington wygłaszał to świętoszkowate zdanie, doktor i wydawca patrzyli na niego z jawnym sceptycyzmem. Zanim jednak zdołali cokolwiek wykrztusić, Partridge, urodzony pacyfista, wziął w rękę talię kart, zaczął tasować i powiedział: - Przyszliśmy tu, żeby grać w pokera. To grajmy. Do tematu slumsów więcej nie wracano, a o jedenastej trzydzieści, kiedy jeden z grających zaproponował ostatnią rundę, doktor Swain zaczął rozdawać karty. - Otwieram - rzucił Harrington, trzymając karty blisko przy piersi i zerkając na nie ze zmarszczonymi brwiami. - Przebijam - rzekł Seth. Złożył swoje karty jedna na drugiej i osłonił je dłonią. Partridge i doktor Swain odpadli, a Harrington przebił Setha. - Dokładam. - Wydawca popchnął kilka banknotów na środek stołu. - Dobra - mruknął Harrington z irytacją. - I ja. Doktor zauważył z niesmakiem, że Harrington zaczyna się pocić. Chciwa kanalia, pomyślał. Siedzi na forsie, a podnieca się nędzną partyjką po piątce czy dziesiątaku. - Przebijam - oznajmił Seth beznamiętnie. - Szlag by cię... Sprawdzam - rzucił Harrington. - Kolor - rzekł spokojnie Seth rozkładając na stole karowy wachlarzyk. Harrington, który miał w ręku strita od króla, spurpurowiał. - Jasna cholera! Jedyny raz w ciągu całego wieczora dostałem lepszą ręką i na nic. Wygrałeś Buswell. - Zgadza się - przytaknął Seth i spojrzał w twarz właścicielowi zakładów. - Zwykle wygrywam... w końcu. Harrington odpowiedział złym spojrzeniem. - Nie znoszę, jak ktoś nie umie grać, ale jeszcze bardziej nie cierpię, jak ktoś nie potrafi wygrywać. - Uderz w stół, a nożyce się odezwą. - Seth wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - A co zawsze mawiałeś, Leslie? Charles Partridge wstał od stołu i przeciągnął się. - No, chłopcy, ranek się zbliża. Na mnie czas. Harrington zignorował tę uwagę. - Ten wygrywa, kto ma lepsze karty, Seth. To właśnie zawsze mówiłem. Poczekaj, Charlie, idę z tobą. Po wyjściu obu mężczyzn Swain ze współczuciem położył Sethowi rękę na ramieniu. - Nie przejmuj się, stary - powiedział. - Ale wiesz co, myślę, żebyś poczekał trochę i pogadał z Jaredem i Leightonem, zanim w tej twojej gazecie zaczniesz cokolwiek pisać o slumsach. - Na co tu czekać?! - zawołał gniewnie Seth. - Czekałem już całe lata. A tym razem na co, Doc? Na tyfus? Heinemedinę? Płać i wybieraj! - Wiem, wiem - zgodził się doktor Swain. - Ale wszystko jedno, wstrzymaj się jeszcze. Trzeba ludzi nauczyć nowego sposobu myślenia, a to czasami długi, powolny proces. Jeśli za wcześnie wystrzelisz, ludzie zareagują tak samo jak Leslie. Zaraz ci powiedzą, że te budy stoją od lat i nigdy jeszcze nie było tu żadnej epidemii. - Do pioruna, Doc! Sam nie wiem. Może jakaś solidna epidemia byłaby najlepszym wyjściem, a i miastu żyłoby się lepiej bez tych ruder i ich mieszkańców! - Nie ma nic cenniejszego nad życie - obruszył się doktor. - Choćby nawet życie w slumsach. - No, no - zawołał Seth, któremu zaczął wracać dobry humor - mógłbyś przynajmniej określać je przyzwoicie. Może byś je nazywał baraczkami lub letnimi domkami? - Przedmieścia - wykrzyknął doktor Swain. - Na Boga, to jest to! Pytanie: Gdzie pan mieszka, panie Slumsowicz? Odpowiedź: Mieszkam na przedmieściu i dojeżdżam do Peyton Place. Obaj się roześmiali. - To co? Strzemiennego, zanim pójdziesz? - zaproponował Seth. - Zgoda - kiwnął głową doktor. - Przedmieścia... Możemy nawet ponazywać te posiadłości. Jak ci się podoba Sosnowa Grań lub Słoneczne Wzgórze? - Zapomniałeś dodać: Klonowy Kopiec i Wiązowy Szczyt. Wcale nie było to takie śmieszne, zamyślił się doktor Swain pół godziny później, kiedy po wyjściu od wydawcy, ruszył na swą zwykłą wieczorną przechadzkę. Po przejściu ulicy Kasztanowej skierował się na południe i około pół mili za miastem mijał już pierwszą ruderę. Przez małe okienko budy padało blade światło, a z wąskiego komina unosiła się strużka dymu. Doktor przystanął na środku polnej drogi i spoglądał na niewielki, sklecony z papy barak, w którym mieszkał Lucas Cross, jego żona Nellie i ich troje dzieci. Był już kiedyś u nich w środku, wiedział więc, że jest tam tylko jedna izba, w której cała rodzina jada, sypia i spędza resztę czasu. W zimie w tej budzie musi być ziąb jak diabli, pomyślał doktor, uprzytamniając sobie, że jest to najłagodniejsza z możliwych uwag krytycznych na temat domu Crossów. Kiedy ruszał w powrotną drogę, ciszę nocną przeszył przeraźliwy krzyk. - O Chryste! - zawołał doktor i rzucił się biegiem ku ruderze. Stanęły mu przed oczyma wszystkie ewentualne nieszczęśliwe wypadki i sklął się w duchu, że nie nosi stale ze sobą swej lekarskiej torby. Gdy dopadł drzwi, usłyszał głos Lucasa. - Ty przeklęta suko! - darł się pijany Lucas. - Gdzie ją schowałaś? Potem rozległ się głośny łomot, jakby ktoś upadł lub przewrócił się z krzesłem. - Ano gadam ci i gadam - dobiegło ze środka zawodzenie Nellie - że nic nie zostało. Wszystko żeś wychlał. - Ty dziwko! Znów kłamiesz! - wrzeszczał pijak. - Schowałaś ją. Schowałaś moją butelkę. Gadaj, do cholery, gdzie ona jest, bo zatłukę! Nellie znowu wrzasnęła ostro i piskliwie, a doktor Swain odstąpił od drzwi z uczuciem obrzydzenia. Wiem, że niepisane prawo, żeby każdy pilnował własnego nosa, jest w zasadzie słuszne, ale niekiedy rzeczywistość każe w tę słuszność wątpić, pomyślał. Skierował się ku drodze, ale przeszedł nie więcej niż parę kroków, gdy potknął się o jakąś niewielką postać przycupniętą przy ziemi. Omal się nie przewrócił. - Kto to, na miłość boską? - zawołał cichym głosem, a wyciągnąwszy rękę złapał dziewczęce ramię. - Co tu robisz po ciemku? - A pan, doktorze? Nikt przecież pana nie wzywał. W skąpym blasku światła padającego przez okno doktor ledwo rozróżniał rysy dziewczyny. - A, ty jesteś Selena. Widziałem cię na mieście z tą małą Allison MacKenzie. - Tak. Allison jest moją najlepszą przyjaciółką. Panie doktorze, proszę jej nic nie mówić, dobrze? Allison nie rozumie takich rzeczy. - Zgoda - obiecał doktor. - Nikomu słowa nie pisnę. Ty jesteś najstarsza? - Nie. Paul jest starszy ode mnie. To on jest najstarszy. - A gdzie on się obraca? Czemu nie zrobi z tym porządku? - Poszedł do miasta na randkę. Ale nawet gdyby był... Zresztą, szkoda mówić. Kiedy ojciec sobie popije i zaczyna rozrabiać, nikt go nie powstrzyma. Urwała i zagwizdała cichutko. Na ten dźwięk wybiegł zza drzewa jakiś malec. - Kiedy zaczyna się awantura, zawsze uciekam na dwór. Zabieram ze sobą Joeya, żeby nie nawinął się ojcu pod rękę. Joey był mały i chudy, liczył najwyżej siedem lat. Krył się za siostrą, a na doktora zerkał bojaźliwie zza jej spódnicy. Starszego pana ogarnęła nagła wściekłość. - To ja z tym zrobię porządek! - zawołał i ruszył ponownie ku drzwiom rudery. W tej samej chwili Selena zabiegła mu drogę i oparła mu dłonie na piersi. - Chce pan, żeby pana zabił? - wyszeptała gorączkowo. - Nikt tu pana nie wzywał. Proszę wracać do domu. Zza drzwi baraku dochodziło monotonne zawodzenie, ale ostre krzyki nie powtórzyły się i głos Lucasa przycichł. - Już po wszystkim - orzekła Selena. - Gdyby pan wszedł tam teraz, ojciec by zaczął wszystko od początku. Lepiej niech pan odejdzie. Doktor wahał się przez chwilę, ale w końcu uchylił kapelusza. - Dobrze, Seleno. Już idę. Dobranoc. - Dobranoc, panie doktorze. Zmierzał już drogą ku miastu, gdy dziewczyna go dogoniła. - Panie doktorze - powiedziała - oboje z Joeyem chcieliśmy, mimo wszystko, podziękować panu. To miło z pana strony, że pan do nas wpadł. Jak dama żegnająca gości po proszonej herbatce, pomyślał doktor. „Miło, że pan wpadł”. - W porządku, Seleno - odparł. - Jeśli kiedyś potrzebna ci będzie moja pomoc, daj mi po prostu znać. Zauważył, że choć Joey stale się trzyma siostry, przez cały czas nie powiedział ani słowa. 7 Lucas Cross całe życie mieszkał w Peyton Place, a przed nim jego ojciec i dziadek. Lucas nie wiedział, skąd pochodzili jego przodkowie, i wcale mu to nie przeszkadzało, po prostu nigdy o tym nie myślał. Gdyby miał odpowiedzieć na pytanie, skąd wywodzi się jego rodzina, z pewnością wpierw by go zatkało, potem by wzruszył ramionami i odparł: - Zawsze żeśmy tu mieszkali. Lucas był leśnikiem, lecz w swoim zawodzie nie pracował, imał się jedynie różnych dorywczych prac leśnych. W północnej Nowej Anglii było to zresztą dość powszechnie stosowaną praktyką. Leśnicy zawodowi, świadomi, że całe pokolenia przed nimi prowadziły rabunkową gospodarkę drzewną, trzebiąc puszcze bez troski o ochronę drzewostanu i odnowę zalesienia, traktowali swój zawód poważnie. Do lasu odnosili się z szacunkiem, cierpliwością i troską. Ludzie zaś tacy jak Lucas mieli las za swego rodzaju zabezpieczenie, miękkie lądowanie, kiedy dostaje się kopniaka od życia. Gdy zawodziło wszystko inne, a zdobycie pieniędzy stawało się palącą potrzebą, szli, by „porobić w lesie”. Do Lucasa i jemu podobnych rasowi leśnicy odnosili się z pogardą, przydzielając im najbardziej podrzędne prace: układanie dłużyc na ciężarówkach, mocowanie łańcuchów, rozładowywanie pni w tartaku. Tu, na północnych terenach Nowej Anglii, Lucas był uważany za leśnika, lecz w innych rejonach kraju ludzi jego pokroju określano mianem biedoty lub mówiono o nich „biali murzyni”. Lucas Cross był jednym z ogromnej rzeszy robotników bez pracy, którzy z niechlujnymi żonami płodzili liczne potomstwo i gnieździli się z rodzinami w rozmaitych walących się przybudówkach czy prowizorycznie skleconych budach. Pomimo powszechnej bezpłatnej edukacji ów leśnik z Nowej Anglii zwykle nie miał skończonej szkoły podstawowej, a nierzadko był kompletnym analfabetą. W wielu wypadkach pracodawcy musieli wypłacać takiemu pracownikowi zarobki w gotówce, gdyż nie potrafił podpisać się na czeku. Jego wiedza o życiu wywodziła się z instynktu, podsłuchanych rozmów lub z własnych obserwacji, co było o tyle rzadsze, że większość czasu chodził spity tanim winem lub bimbrem. Mieszkał w ledwo trzymającej się całości drewnianej ruderze, obitej na zewnątrz papą, gdzie nie było wody ani kanalizacji. Pił wódkę, bił żonę, dzieci obrzucał przekleństwami, ale miał jedną zaletę, która, w jego mniemaniu, czyniła zadość wszystkim wadom: płacił swoje rachunki. Mieć długi stanowiło dla ludzi pokroju Lucasa Crossa jeden i jedyny grzech główny, którego trzeba się było wystrzegać. Ten chyba fakt decydował, że ustabilizowany mieszkaniec małej mieściny w Nowej Anglii przymykał oko wobec konfrontacji z rzeczywistością, jaką niosło ze sobą sąsiedztwo lokatorów ruder. - Oni są w porządku - zwykł mawiać o swoich sąsiadach zasiedziały mieszkaniec, zwłaszcza do turystów z dużego miasta. - Płacą rachunki, podatki i pilnują swojego nosa. Są nieszkodliwi. Tę samą postawę reprezentowali pracownicy instytucji socjalnych, wykazujący przy tym dziwną skłonność do ignorowania nieszczęść rodziny takiego leśnika. Zmarło dziecko z głodu czy niedożywienia? Cóż - fakt godny pożałowania, ale z pewnością nic takiego, by trzeba było ściągać sobie na głowę burzę. Urzędy stanowe też rade były zachować stan istniejący, gdyż obecnie nikt ich nie nagabywał o zwiększenie pomocy materialnej dla mieszkańców ruder. A więc rudery, niczym wrzody ropiejące na ciele Nowej Anglii, nadal oblepiały miasteczka. Lucas Cross tym różnił się od innych leśników, że miał w ręku drugi fach, za który się brał skuszony butelką wódki lub znaczniejszą sumą pieniędzy. Był zręcznym cieślą i zdolnym stolarzem. - Nigdy czegoś podobnego nie widziałem - opowiadał Charles Partridge wkrótce po tym, jak jego żona namówiła Lucasa do zrobienia paru szafek kuchennych. - Wyobraźcie sobie, przyszedł Lucas, co prawda niezalany w pestkę, ale wyraźnie po paru głębszych. Przyniósł ze sobą składany przymiar stolarski, którego dokładność, na moje oko, była nie lepsza niż najbardziej tandetnego zegarka. Usiadł sobie i przez chwilę po prostu patrzył na ścianę naszej kuchni. Potem zaczął mierzyć klnąc przy tym z cicha pod nosem, a po chwili już ciął i heblował deski. Ani się obejrzałem, jak skończył i, nie chcę się chwalić, ale lepszych szafek nie ma w żadnej kuchni w Peyton Place. Popatrzcie! Szafki z sosnowych desek o wyraźnie widocznych słojach zostały wprost idealnie wpasowane między okna kuchni Partridge’ów. Drewno miało gładkość atłasu. Z biegiem lat rosła na koncie Lucasa ilość stolarskich robót we wnętrzach domów przy Kasztanowej, a spora część tego, czego sam nie zrobił, była dziełem jego ojca. - Ci Crossowie to dobrzy stolarze - powiadali ludzie w miasteczku. - Kiedy są trzeźwi - poprawiali się natychmiast. - Moja żona chce, żeby Lucas, kiedy skończy pracę w lesie, zrobił jej kredens do stołowego. - O, to będzie musiała go najpierw doprowadzić do stanu używalności. On przepija całą forsę, którą zarobi w lesie, a potem dopiero rozgląda się za nową robotą. - Wszyscy z ruder są tacy sami. Trochę popracują, potem piją przez dłuższy czas, później znów idą do pracy i znowu piją. - Ale nic innego nie można im zarzucić. Z tego co widać, nie wyrządzają nikomu szkody. No i płacą rachunki. Seth Buswell, będąc w rzadkim u niego nastroju filozoficznym, rzekł: - Zastanawiam się, czemu ci nasi leśnicy tak piją. Robią wrażenie takich, których trudno posądzać o ucieczkę w alkohol przed wymyślonymi problemami. Ciekawe, o czym tacy myślą? Bez wątpienia mają jakieś swoje nadzieje i marzenia, tak jak my wszyscy, a przecież wydaje się, że dla nich liczy się tylko wódka, seks i pełny żołądek - w tej właśnie kolejności. - Hola, hola, stary! - przerwał mu doktor Swain. - Co się tak elegancko wyrażasz? Wyłazi z ciebie uniwersytecka edukacja. - Przepraszam. - Seth gładko przeszedł na artykulację gwarową. Była to hipokryzja, którą świadomie praktykował. Nie czynił tego szczerze, bo nie czuł wewnętrznej potrzeby opuszczania, miejscowym zwyczajem, głoski „r”, ale jego ojciec tak postępował, a mimo to zarobił mnóstwo pieniędzy i zyskał głosy wielu wyborców. - Możliwe, że to nieszkodliwa zgraja, ci nasi drwale - zgodził się. - Coś w rodzaju oswojonych zwierząt. - Oprócz Lucasa Crossa - zaoponował doktor. - To nikczemnik. Jest w nim coś takiego... w jego oczach, co mnie od niego odstręcza. Ma wygląd szakala. - Aleś się przyczepił do Lucasa, Doc - zdziwił się Seth. - Chyba przesadzasz. - Oby - mruknął doktor. - Ale obawiam się, że nie. 8 Selena leżała na łóżku polowym, rozłożonym przy ścianie po kuchennej stronie jednoizbowego baraku Crossów. Była trzynastoletnią, dobrze jak na swój wiek rozwiniętą dziewczynką, o zaokrąglonych biodrach i piersiach, które wyraźnie rysowały się przez przyciasne i najczęściej znoszone ubrania. Przeważająca część jej ubiorów trafiała do niej z dobroczynności, po dzieciach, które miały w życiu więcej szczęścia niż ona. Selena miała długie, ciemne włosy, naturalnie układające się w miękkie, piękne loki. Jej lekko skośne oczy były także ciemne, a pełne, czerwone usta skrywały równe, olśniewająco białe zęby. Cerę miała gładką i smagłą o miodowym odcieniu, sprawiającą wrażenie opalonej, ale nawet podczas długich miesięcy surowej zimy skóra Seleny nie traciła złocistego koloru. - Jeszcze tylko para złotych kolczyków w uszach i wypisz wymaluj Cyganka - mawiała o niej panna Thornton. Selena była mądra mądrością czerpaną z biedy i niedoli. Jej wierną towarzyszką, ale i nieodłącznym wrogiem, stała się bezradność; natrętna, uporczywa i nieunikniona jak śmierć. Czasami, spoglądając na matkę, Selena myślała: wyrwę się stąd, nigdy nie będę taka jak ona. Nellie Cross, niska, o sflaczałych mięśniach i niezdrowej tuszy pochodzącej ze spożywania zbyt dużej ilości ziemniaków i chleba, miała rzadkie włosy, zebrane niedbale w węzeł opuszczony z tyłu głowy na niezbyt czystą szyję, i wiecznie brudne ręce o szorstkich gruzłowatych palcach i połamanych, czarnych od brudu paznokciach. Wyrwę się stąd, powtarzała w myślach Selena. Nie chcę tak wyglądać. Ale bezradność była jak zwykle pod ręką, gotowa trącić łokciem i wycedzić: „Czyżby? A jak to zrobisz? Gdzie pójdziesz i kto cię przygarnie?” Jeśli Lucasa nie było lub siedział w domu trzeźwy, Selena potrafiła zdobyć się na optymizm. Uda mi się, myślała. Musi się udać. Takim czy innym sposobem, ale się wyrwę. Niestety przeważnie jednak było tak jak dzisiaj. Leżała w ciemności i słyszała, jak starszy brat chrapie na swoim łóżku pod przeciwległą ścian. Słyszała głośny oddech swego młodszego, cierpiącego na przerost trzeciego migdałka, braciszka Joeya. Jednakże te dźwięki nie zdołały zagłuszyć odgłosów dochodzących z podwójnego łóżka w rogu izby. Selena chcąc nie chcąc wysłuchiwała, jak Lucas i Nellie uprawiają miłość. W końcu było po wszystkim. Selena, wtuliwszy twarz w woniejącą stęchlizną poduszkę bez podszewki, załkała bezgłośnie. Wyrwę się stąd, myślała z wściekłością. Wyrwę się z tego ohydnego bagna! Bezradność, stała towarzyszka, tym razem nie pofatygowała się nawet, żeby odpowiedzieć. Wystarczy, że była. 9 Allison MacKenzie polną drogą dochodziła zazwyczaj do miejsca, gdzie stał barak Crossów, i czekała, aż przyjaciółka do niej wyjdzie. Wiele już razy zastanawiała się, dlaczego nikt z Crossów nie zaprosi jej nigdy do środka, ale nie odważyła się zadać Selenie takiego pytania. Kiedyś zagadnęła o to matkę, ale ponieważ Constance twierdziła, że Selena wstydzi się swego domu, Allison nie wracała już więcej do tego tematu. Matka zdawała się nie rozumieć, że Selena jest szczytem doskonałości i pewności siebie, a tylko ona, Allison, jest tą, która się zawsze wszystkiego wstydzi. Cóż, fakt, że nie była zapraszana do domu koleżanki, pozostawał nadal niewyjaśniony. Selena przeważnie pojawiała się w drzwiach baraku, ale od czasu do czasu wychodziła z bocznej przybudówki, gdzie Lucas trzymał owce. Zawsze wtedy wołała: - Zaczekaj chwilę, Allison. Tylko umyję nogi. Jednak nawet i wówczas nigdy nie zachęcała koleżanki do pójścia za sobą. Joey, mały braciszek Seleny, zwykle wciąż za nią łaził, ale tego sobotniego popołudnia wyszła z domu sama. - Cześć, Seleno - powitała ją serdecznie Allison. Nietowarzyski nastrój z poprzedniego dnia minął jej bez śladu. - Cześć - odpowiedziała Selena swoim niskim głosem, który Allison uznawała za fascynujący. - Co będziemy robić? Pytanie to było czysto retoryczne. Wszystkie sobotnie popołudnia dziewczęta spędzały na niespiesznej przechadzce ulicami miasteczka, oglądaniu wystaw sklepowych i udawaniu, że są żonami sławnych ludzi. - Mały Clark będzie wyglądał prześlicznie w tym ubranku, pani Gable - mówiły do siebie. Lub nonszalancko: - Od kiedy rozwiodłam się z Powellem, kompletnie straciłam zainteresowanie dla strojów. Każdego centa wyproszonego przez Allison u matki wydawały wspólnie. Kupowały tanią biżuterię, magazyny filmowe i lody. Niekiedy Selena miała trochę swoich pieniędzy, które zarabiała dorywczo jako pomoc domowa. Wtedy szły do miejscowego kina. Później siadywały zazwyczaj przy saturatorze do wody sodowej w drogerii pani Prescott, zamawiały kanapki z pomidorami i sałatą i piły coca-colę. Potem zmieniały scenariusz. Zamiast nadal wcielać się w rolę żon gwiazdorów filmowych, udawały zamożne panie domu, które wpadły na herbatkę, gdy tymczasem pociechy śpią w wózeczkach przed drzwiami drogerii. Allison, trzymając w ustach skróconą do połowy i udającą papierosa rurkę do coli, prowadziła dorosłą, w jej mniemaniu, towarzyską konwersację. - Kiedy pan Beane decydował się otworzyć tu kino - mówiła - nie miał na to dość pieniędzy i pożyczył trochę gotówki od pewnego Irlandczyka nazwiskiem Kelley. Czerpała sporo satysfakcji ze znajomości miejscowych anegdotek, które ubarwione opowiadała zawsze wdzięcznej słuchaczce, nieskąpiącej dowodów uwagi wyrażanych w formie okrzyków: „Coś takiego!” czy „O Boże!” albo pełnych niedowierzania westchnień „No, nie!”. - Och, mój Boże! A czy pan Beane oddał Kelleyowi te pieniądze? - Naturalnie - odparła Allison, lecz po chwili wpadło jej do głowy coś innego. - Nie. Nie zwrócił długu. Zdemotelizował się z forsą. Selena porzuciła na chwilę pozę osoby dorosłej i spytała oburzona. - O czym ty gadasz? Zdemotelizował? - No przecież mówię wyraźnie. Zwiał z forsą. Tak, tak. Pan Beane zdemotelizował się i Kelley nigdy już nie zobaczy swoich pieniędzy. - Allison MacKenzie, zmyśliłaś to wszystko! - żachnęła się Selena, zarzucając na dobre grę w dorosłość. - Przecież nie dalej jak wczoraj na własne oczy widziałam pana Beane’a na Wiązowej. Ta twoja historia od początku do końca jest nieprawdziwa! - Rzeczywiście, zmyśliłam - przytaknęła Allison ze śmiechem. - Nie ma słowa zdemotelizował - odezwała się pani Prescott zza saturatora. - Chciałaś chyba powiedzieć, że się zdematerializował, czyli zniknął, ale naturalnie, nie ma w tym ani krztyny prawdy. Oto, jak się rodzą plotki. Najpierw bezczelne łgarstwo, pomnożone potem, podzielone i znów pomnożone. - Tak, proszę pani - mruknęła potulnie Allison. - Plotka jest jak ameba. Mnoży się, dzieli i znowu mnoży - powtórzyła pani Prescott. Allison i Selena dostały nagłego napadu śmiechu i wypadły z drogerii pozostawiając niedojedzone kanapki. Zatrzymały się na chodniku chichocząc histerycznie, a pani Prescott mierzyła je przez szybę surowym wzrokiem. Kiedy to długie sobotnie popołudnie dobiegło końca, dziewczynki poszły do domu Allison. Spędziły kilka fascynujących godzin, robiąc sobie nawzajem makijaż kosmetykami, które otrzymały po przesłaniu wyciętych z gazet reklamowych kuponów firm oferujących bezpłatne próbki. - Wiesz co, Seleno? Ten odcień szminki Niebieska śliwka jest dla ciebie w sam raz. Selena z ustami jak ciemne winogrona mówiła: - A puder Oriental nr 2 wygląda na tobie bombowo. Nadaje ci taki szałowy kolor! Allison, podobna teraz raczej do Indianki, studiując swoje odbicie w lustrze pytała: - Naprawdę tak myślisz? Eeeee, ty chyba tylko tak... - Serio. Patrz, jak ta cera pasuje ci do oczu! Zabawa niestety musiała dobiec końca, zanim do domu wróciła matka Allison, która miała irytujący zwyczaj mawiać, że na młodych buziach makijaż wygląda tandetnie. Takie uwagi zgasiłyby u Allison cały blask radości z sobotniego popołudnia i na resztę wieczoru sprowadziłyby uczucie przygnębienia. W soboty Selena zawsze zostawała na kolacji, a Constance zwykle przygotowywała jakiś lekki posiłek - naleśniki czy jajecznicę z parówkami. Dla Seleny potrawy te były niezmiernym luksusem, podobnie jak i całe wyposażenie domu pań MacKenzie wydawało jej się szczytem zbytku i piękna, czymś, o czym można jedynie marzyć. Zachwycała się urządzeniem saloniku, połączeniem klonowego drewna z obiciami z kwiecistego perkalu. Często też dziwiła się, nieraz nawet z odcieniem gniewu, jak to się dzieje, że Allison potrafi być nieszczęśliwa w takich wspaniałych warunkach. Ma przecież taką cudowną matkę i własną biało-różową sypialnię. Sobotnie popołudnia przyjaciółki spędzały zawsze w ten sposób, ale dziś jakiś wewnętrzny niepokój czy odruch przekory kazał Allison zawahać się przed udzieleniem typowej odpowiedzi na pytanie koleżanki. - Och, nie wiem. Przejdźmy się - odpowiedziała po chwili. - Dokąd? - spytała rzeczowo Selena. - Nie możemy przecież łazić i łazić bez celu. Chodźmy do sklepu twojej matki. Selena uwielbiała tam bywać. Constance niekiedy pozwalała jej pomyszkować wśród wspaniałych, błyszczących sukien. - Nie - kategorycznie sprzeciwiła się Allison. Mogła pójść wszędzie byle nie do sklepu matki. - Zawsze chcesz tego samego. Chodźmy choć raz gdzie indziej! - No, dobrze. Ale dokąd? - Selena z rozdrażnieniem powtórzyła pytanie. - Znam takie jedno miejsce - rzuciła szybko Allison. - To najpiękniejszy zakątek na świecie. Ale to tajemnica, więc nie wolno ci nikomu zdradzić, że cię tam zabrałam. Przyrzekasz? - Ale gdzie to jest? - roześmiała się Selena. - Może chcesz mnie zabrać na zamek Samuela Peytona? - Nic podobnego! Nigdy bym tam nie poszła! Umarłabym ze strachu. Ty nie? - Nie - odparła Selena stanowczo. - Zmarli nie czynią ludziom żadnej szkody. To żywych trzeba się strzec. - Cóż, tak czy siak, to nie zamek miałam na myśli. Chodźmy. Pokażę ci. - Zgoda, ale jeżeli to jakieś głupie miejsce, robię w tył zwrot i wracam. Prasowaniem zarobiłam u pani Partridge dolara i dwadzieścia pięć centów, a w drogerii widziałam nowe magazyny filmowe. - Chodźże wreszcie - ponaglała niecierpliwie Allison. Ramię w ramię szły przez miasto, a potem przez park. Prowadziła Allison, podekscytowana niemal tak, jak tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy miała dać komuś jakiś specjalny prezent. Zalewała ją także fala radości, że może podzielić się z najbliższą przyjaciółką czymś szczególnie cennym. - Idzie Ted Carter - rzuciła Allison szeptem, choć chłopiec dopiero pojawił się na końcu alejki i żadną miarą nie mógł usłyszeć, o czym rozmawiały dziewczęta. - Udawaj, że go nie dostrzegasz. - Dlaczego? - zdziwiła się Selena nie zniżając głosu. - Ted to dobry chłopak. Czemu mam udawać, że go nie widzę? - Bo on lata za tobą - wysyczała Allison. - Głupia jesteś. - Wcale nie. Nie powinnaś się z nim zadawać. On pochodzi z naprawdę okropnej rodziny. Słyszałam, jak mama rozmawiała kiedyś z panią Page o rodzinie Teda. Pani Page powiedziała wtedy o jego matce, że jest niewiele lepsza od d z i c z k i. - Chciałaś chyba powiedzieć: od dziwki - poprawiła Selena. - Szszszsz... - szepnęła Allison - bo cię usłyszy. Nie wiem, co pani Page miała na myśli, ale mama, kiedy to usłyszała, zaczerwieniła się, więc musi to być coś strasznego. Coś niby złodziejka czy morderczyni. - Możliwe, w pewnym sensie. - Selena parsknęła śmiechem. - Cześć, Ted - zawołała, kiedy chłopiec zrównał się z nimi. - Co tu robisz? - To samo co wy. - Ted wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Idę sobie. - No to chodź z nami - zaproponowała Selena ignorując ucisk łokcia Allison na żebrach. - Nie mogę - odparł Ted. - Muszę zrobić matce zakupy. - Nie to nie - Selena wzruszyła ramionami. - Chodźmy - ciągnęła ją Allison. - Cześć, Ted - zawołała Selena. - Cześć. Cześć, Allison. Dziewczęta ruszyły w głąb parku, a Ted skierował się ku miastu. Gdy doszedł do miejsca, gdzie parkowa alejka wychodziła na ulicę, odwrócił się i krzyknął: - Hej, Selena! Wpadnę potem do ciebie! - Dobra! - Selena pomachała mu dłonią. Chłopiec skręcił w ulicę i zniknął im z oczu. - Widzisz! - syknęła Allison z furią w głosie. - Mówiłam ci! Wpadłaś mu w oko. Selena zatrzymała się i podniosła wzrok na przyjaciółkę. Patrzyła surowo dłuższą chwilę. - No to co z tego? - spytała w końcu. Popołudnie okazało się niezbyt udane. Po raz pierwszy od początku długiej przyjaźni dziewczęta nie były zgodne i jednomyślne. Co tu jest nie w porządku? - zastanawiała się Allison, nie mogąc pojąć, że piękno krajobrazu może kogoś nie wzruszać. Co jest z tą Allison? - dziwiła się z kolei Selena, nie mogąc zrozumieć, jak wyprawa na miasto mogła być dla kogoś nieciekawa i nie dostarczać za każdym razem nowych, podniecających przeżyć. Choć, prawdę mówiąc, Allison zawsze miała głowę pełną cudacznych pomysłów, pomyślała. Takich jak ten, kiedy chciała być całkiem sama lub gdy zaczynała rozczulać się nad zmarłym ojcem. Przecież mój ojciec tak samo nie żyje jak ojciec Allison, rozumowała Selena, a nikt mnie nigdy nie przyłapał na mazgajeniu się nad jakąś niemą podobizną. Selena nie wiedziała, jak wyglądał jej ojciec. Zginął w wypadku przy wyrębie lasu na dwa miesiące przed jej urodzeniem, a Nellie nie miała nawet zdjęcia, by pokazać je córce. Jedynym ojcem, jakiego Selena znała, był Lucas Cross. Lucas, wdowiec z kilkuletnim synem Paulem, pozostałym po żonie zmarłej przy porodzie, ożenił się z Nellie, kiedy Selena miała sześć tygodni. Ani Paul, ani nawet Joey nie byli więc jej prawdziwymi braćmi, ale nie zawracała sobie głowy, by przywiązywać do tego wagę. Gdyby to Allison była na moim miejscu, zadumała się Selena, mogłabym się założyć, że zawsze mówiłaby o nich: przybrany brat, przyrodni brat i ojczym. Wciąż mnie to męczy, co z nią jest nie tak?! Allison zastanawiała się, pełna wątpliwości, czy Selena istotnie osiągnęła stan, jaki Constance określała mianem: „latanie za chłopakami”? Selenie najwyraźniej strasznie spieszyło się teraz z powrotem do miasta. Może faktycznie miała nadzieję spotkać tam jeszcze Teda w jakimś sklepie? Na tę myśl Allison zachmurzyła się i przyspieszyła kroku. Szła w górę łagodnym zboczem wzgórza leżącego tuż za parkiem. Przyjaciółka postępowała za nią. Selenie nie spodobało się dosłownie nic z otoczenia Końca Drogi, i bez ogródek oświadczyła to koleżance, kiedy wspięły się na szczyt. - To tylko stare urwisko - orzekła, gdy Allison wskazała jej barierę z czerwonym napisem. - Cóż w tym dziwnego, że ta decha tu stoi? Przecież gdyby jej tu nie było, ludzie mogliby spaść w dół i się pozabijać. - Las jak las - wygłosiła lekceważący komentarz parę minut później, kiedy stanowczo odmówiła wejścia między drzewa. -Po co mam pchać się w te stare krzaki. Mam ich dość koło mojego domu. Patrzę na nie dzień po dniu przez okrągły rok i mam już lasu powyżej uszu! - Jaka ty jesteś przyziemna! - zawołała Allison. - Obrzydliwie prozaiczna i nieznośna! To jest przecież specjalne, tajemne miejsce. Nikt tutaj nie bywa oprócz mnie, a ciebie przyprowadziłam tylko dlatego, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką. - Och, nie bądź dziecinna! - rzuciła szorstko Selena. - I niech ci się nie zdaje, że tu nikt nie przychodzi. Odkąd pamiętam, chłopaki w nocy zawsze tu przywozili swoje dziewczyny. - Kłamiesz! - Wcale nie - oburzyła się Selena. - Zapytaj, kogo chcesz. Wszyscy powiedzą ci to samo. - To nieprawda! - zaprotestowała Allison. - Po cóż ktokolwiek miałby tu przyjeżdżać w nocy?! Przecież po lesie nie można chodzić po ciemku? Selena wzruszyła ramionami. - Dobra, dajmy temu spokój - rzekła łagodniej. - Nie złość się na mnie. Chodź, wracajmy. - Wracajmy i wracajmy! Powtarzasz to w kółko jak katarynka! - mruknęła gniewnie Allison. - No, dobrze. Wracamy. Constance MacKenzie nie do końca aprobowała przyjaźń córki z pasierbicą Lucasa Crossa. Raz czy dwa próbowała, choć bez przekonania, położyć kres tej znajomości, ale dała za wygraną, gdy parę razy po powrocie do domu zastała Allison we łzach, zaklinającą się, że teraz, kiedy nie wolno jej spotykać się z Seleną, została kompletnie sama. Ponadto Constance nigdy nie była w stanie zadowalająco odpowiedzieć na pytania Allison, dlaczego Selena jest dla niej nieodpowiednią towarzyszką. - Nie mówię przecież, że nie lubię Seleny - broniła się przed zarzutami córki. - Po prostu chodzi o to... - tu przerywała w poszukiwaniu odpowiednich słów. - O co chodzi, mamo? - naciskała Allison. Constance musiała poprzestać na wzruszeniu ramionami, bo nie potrafiła ubrać w słowa tego, co ją niepokoiło u Seleny. - Tyle jest w miasteczku naprawdę miłych dziewcząt - zaczęła kiedyś, ale przerwała pod wpływem spojrzenia córki i jej pytania: - Dlaczego uważasz, że Selena nie jest miła? - Tego nie mówię, ale... - Constance bezradnie opuściła ręce. - A zresztą, dajmy temu pokój. Tak więc przyjaźń między Allison i Seleną kwitła nadal w pełni i ku ich zadowoleniu aż do tego sobotniego popołudnia, kiedy to każda chciała robić co innego i nie potrafiły zrozumieć nawzajem swoich potrzeb. Szły wprawdzie razem chodnikiem ulicy Klonowej, tam i z powrotem, oglądając wystawy sklepowe, ale nie były w stanie grać w dawną grę, która tak je zwykle bawiła. - Chodźmy do sklepu twojej matki - zaproponowała Selena. Allison jednak odmówiła, czując się oszukaną i rozczarowaną tym, że musi spędzać to cudowne popołudnie z dala od swego ukochanego ustronia. - Sama idź, jeśli tak bardzo chcesz - rzuciła, dobrze wiedząc, że koleżanka tego nie zrobi. W końcu obeszły wszystkie stoiska w sklepie 5/10, w którym wszystko kosztowało pięć lub dziesięć centów. Przesuwały w palcach sznurki sztucznych perełek, spoglądały łakomie na szeregi przeróżnych kosmetyków i przysłuchiwały się dobiegającym ze stoiska muzycznego modnym przebojom. Potem, usiadłszy przy sklepowym saturatorze, raczyły się ogromną porcją lodów z syropem i cząstkami bananów, a Allison poczuła, że zaczyna jej wracać dobry humor. - Wiesz, co? Chodźmy do mojej matki, jeśli chcesz - zaproponowała. - Nie, nieważne. Możemy iść do ciebie do domu. - Ale ja mówię poważnie. Wiem przecież, że chcesz iść do tego sklepu. Nie mam nic przeciwko temu. Naprawdę. - Nie musisz tego robić tylko ze względu na mnie. - Ale ja też tego chcę, Seleno. Serio. - No, jeśli rzeczywiście, to chodźmy. Zmięły zgodnie serwetki w małe okrągłe kulki i wrzuciły je do pustych pucharków po lodach, i nagle znów było jak dawniej. Kiedy dziewczęta weszły do sklepu, Connie MacKenzie pomachała im ręką zza lady pełnej skarpetek i pończoch. - Nadesłano nowe sukienki wizytowe - zawołała. - Są tam, na tym drugim stojaku. Selena, jak w transie, podeszła do lśniących ubiorów wystawionych do oglądania na obrotowym wieszaku. Wydawał się mieścić setki sukien, jedną piękniejszą od drugiej. Selenę, która wpiła się wzrokiem w kolorowe szmatki, aż palce świerzbiały, by dotknąć miękkich tkanin. Allison stanęła przy szybie wystawowej i wyglądała na ulicę. Tak było zawsze. Tkwiła tam przez cały czas, który wydawał jej się wiekiem, aż koleżanka obejrzała każdą, najmniejszą sztukę odzieży. Constance, skończywszy obsługiwać klientkę, podeszła do wieszaka z zamiarem zdjęcia jednej z nowych sukien i zaprezentowania jej córce, lecz nagle powstrzymał ją wyraz twarzy Seleny. Rozchylone usta dziewczynki i półprzymknięte marząco powieki wywołały u Constance raptowny odruch współczucia. Dobrze rozumiała to zamglone na widok pięknej sukni spojrzenie. U Allison ten wyraz natchnienia i zachwytu widywała tylko wtedy, gdy córka była zaczytana po uszy w jakiejś książce. - Słuchaj. - Nagle i ku własnemu zdumieniu zwróciła się do Seleny. - To twój rozmiar. Przymierz sobie, jeśli masz ochotę. Zdjęła z wieszaka białą suknię z sutą spódnicą i poczuła w oczach niemądrą wilgoć na widok malującej się na twarzy dziewczyny wdzięczności. - Naprawdę, pani MacKenzie? - szepnęła Selena. - Mogę jej dotknąć? - No, cóż, chyba raczej trudno byłoby ci przymierzyć ją bez dotykania - odparła Constance, starając się ukryć drżenie głosu. W chwilę później, kiedy Selena, olśniewając bielą sukni, wynurzyła się z przymierzalni, nawet Allison zaparło dech. - Och, Seleno! - wykrzyknęła. - Wyglądasz prześlicznie! Jak księżniczka z bajki! Nie, to nie to, pomyślała Constance, uświadamiając sobie nagle to, co ją zawsze niepokoiło w wyglądzie Seleny. Ona w tej sukni wygląda jak dojrzała kobieta. W wieku trzynastu lat sprawia wrażenie pięknej, zmysłowej i zadbanej kobiety. Później tego samego wieczoru Selena wracała do domu piaszczystą drogą. Ogrzewało ją wspomnienie przygotowanych przez Constance naleśników ociekających masłem i syropem klonowym oraz kawy podanej z prawdziwą śmietanką. Wciąż miała przed oczyma piękny salonik pani MacKenzie, z dużymi fotelami i stojakiem wypełnionym kolorowymi magazynami: „Amerykański Dom” i „Tygodnik Pani Domu”. Tylko rozczulanie się Allison nad fotografią ojca przypomniała sobie Selena z uczuciem niesmaku. - Przystojny, prawda? To mój ojciec - szeptała przyjaciółka. - On już nie żyje, więc lepiej daj sobie z tym spokój - miała ochotę zawołać Selena, ale zagryzła zęby, gdyż przypuszczała, że taka uwaga mogłaby się nie spodobać pani MacKenzie, a za nic na świecie nie chciała jej sprawić przykrości. Wyrwę się stąd, postanawiała w duchu Selena wchodząc na swoje podwórko. Kiedyś na pewno się wyrwę i wtedy zawsze będę nosić piękne stroje i mówić takim miękkim głosem jak pani MacKenzie. Tuż przed zaśnięciem wywołała w pamięci obraz Constance, gdy płomienie kominka zapalały lśnienia i błyski w jej włosach. Tedowi Carterowi nie poświęciła żadnej myśli, choć on leżąc w łóżku wyobrażał sobie twarz Seleny, gdy mówiła z uśmiechem: „No, to chodź z nami”. Niech mnie, żebym nie poszedł, myślał przewracając się z boku na bok. Gdyby nie ta przyzwoita Allison! Zakupy matki mogłyby poczekać. - Selena - wyszeptał w mrok pokoju. - Selena - powtórzył, jakby smakował to słowo na języku. Serce ścisnęło mu się dziwnie i poczuł jakąś szczególną mieszaninę obawy i oczekiwania, a także czegoś jeszcze, co niemal sprawiało ból. 10 Doktor Matthew Swain był wysokim, grubokościstym mężczyzną z głową ozdobioną bujną, pofalowaną, siwą czupryną. Włosy doktora, choć się z tym nie obnosił, były jego chlubą. Szczotkował je starannie i upewniał się co rano, że nie ma w nich brzydkich, żółtych pasm. Człowiek ma prawo do jednej próżnostki - rozgrzeszał się doktor, a Isobel Crosby, która mu prowadziła dom, mawiała, że to dobry objaw, jeśli starszy mężczyzna jest jeszcze dumny ze swego wyglądu. Doktor jednak najwyraźniej nie dbał o całą resztę. Jego garnitury zawsze wymagały prasowania i miał okropny zwyczaj jadania w salonie. Filiżanki po kawie porozsiewane po całym domu stanowiły wieczną zgryzotę Isobel. - Odniesienie pustej filiżanki do kuchni nie jest pracą ponad siły - gderała. - Od dźwigania jednej małej filiżanki nie dostaje się przepukliny. - Jeżeli moim największym przewinieniem nie jest nic gorszego, możesz się uważać za szczęśliwą, Isobel - odpowiadał doktor. - Tu nie chodzi tylko o filiżanki. Pan rozrzuca ubrania po całym mieszkaniu, zasypuje dom popiołem z cygar, a pańskie buty wyglądają tak, jakby wrócił pan właśnie z dłuższych obrad w czyjejś stajni. - Lepiej licz swoje korzyści, Isobel - przerywał jej. - Chyba że wolałabyś prowadzić dom jakiemuś staremu lubieżnikowi. Ja ci przynajmniej nie pcham łap pod spódnicę. A może to ci się właśnie u mnie nie podoba? - A przede wszystkim - ciągnęła gospodyni, znająca doktora zbyt długo, by się gorszyć jakąkolwiek jego gadaniną - ma pan niewyparzony język i złośliwą naturę. - Idź już, idź krochmalić te pokrowce! - brzmiała gniewna odpowiedź doktora. Wszyscy w Peyton Place lubili Doca Swaina. Miał przyjazne, błękitne oczy, które, ku jego wiecznemu niezadowoleniu, powszechnie określano mianem: figlarne, a dobroć doktora stała się w mieście legendą. Mathew Swain był przedstawicielem ginącego gatunku małomiasteczkowych lekarzy ogólnych. Słowo „specjalista” brzmiało w jego ustach jak obelga. - Tak, jestem specjalistą - grzmiał kiedyś Doc w obecności pewnego słynnego laryngologa. - Specjalizuję się w ludziach chorych. A pan? W wieku lat sześćdziesięciu doktor nadal pracował; dzień czy noc, zima czy lato odwiedzał pacjentów i podtrzymywał zwyczaj wysyłania kart urodzinowych wszystkim dzieciom, których poród odbierał osobiście. - Ale z ciebie w gruncie rzeczy sentymentalny dureń - podkpiwał z niego często Seth Buswell. - Karty urodzinowe, widział to świat?! - Zgoda, jestem sentymentalny, do diabła! - przyznawał niewzruszenie doktor. - Ale wysyłanie tych życzeń daje mi stałą świadomość własnej przydatności. Codziennie sobie przypominam, ile pracy tutaj wykonałem. - Praca, praca, praca! To twoje ulubione powiedzonko. Liczysz chyba na to, że wpędzisz mnie w kompleks niższości, nieustannie podkreślając moje lenistwo. Umrzesz kiedyś na atak serca od tej twojej cholernej pracy, pracy, pracy! - Phi! - krzywił się doktor - ataki serca są takie pospolite. Moje zajęcie przyprawi mnie o jakiś miły, nietypowy wrzodzik. - Nie, po namyśle dochodzę do wniosku - nie dawał za wygraną Seth - że zginiesz w wyniku urazu czaszki, obrywając po głowie od którejś z pielęgniarek, kiedy się z nich tak nabijasz w tym twoim szpitalu. Miejski szpitalik w Peyton Place był dumą i radością doktora Swaina. Prowadził go kompetentnie, fachowo, z namiętnością właściwą młodemu kochankowi, a fakt, że mieszkańcy sąsiednich miasteczek często przedkładali jego szpitalik nad inne, większe placówki, był dlań źródłem nieustającej satysfakcji. Obiekt stanowił własność miasta, lecz wszyscy w Peyton Place nazywali go „szpitalem doktora Swaina”, a dziewczęta kończące niewielką, ale doskonałą przyszpitalną szkołę pielęgniarską określano mianem „dziewcząt Doca”. Matthew Swain był dobrym i prawym człowiekiem, kochającym życie i ludzi. Jedyną jego wadę stanowił brak dbałości o wygląd, no, może niekiedy jadowity język. Ale miasteczko patrzyło na to przez palce, bo Doc był dobrym lekarzem i nawet jeśli czasem odezwał się szorstko, to mówił szczerą prawdę. Niewątpliwe poczucie humoru doktora manifestowało się nieraz głośno, częstokroć sprośnie, lecz nigdy rozmyślnie nieżyczliwie. Tę rubaszność również mu darowano, głównie z tego powodu, że najdłużej i najgłośniej śmiał się zawsze z samego siebie. Doktora Swaina kochali wszyscy. Wszyscy oprócz Marion, żony Charlesa Partridge’a. - Nie opłaca się nadymać i zadzierać nosa przed Dokiem - mawiano w mieście. - Zawsze znajdzie szpilkę, żeby ją wtedy człowiekowi wetknąć, to pewne jak diabli. Ale Marion nie mogła i nie chciała w to uwierzyć. Nie ustawała w wysiłkach, aby Matthew Swain zobaczył ją w takim świetle, w jakim - o czym była głęboko przekonana - widzą ją wszyscy inni mieszkańcy Peyton Place. Ponieważ nie potrafiła tego osiągnąć, nazywała doktora nieznośnych człowiekiem. Marion można było określić w kategoriach średnich, tak przynajmniej myślał Seth Buswell, kiedy na nią patrzył. Wszystko w niej było takie jakieś mierne. - Rien de trop - mawiał do siebie, czując, że te słowa idealnie do niej pasują, z jej średniobrązowymi włosami, średnią tuszą i raczej średnią inteligencją. Marion, z domu Saltmarsh, była córką biednego jak mysz kościelna pastora baptystów i jego wiecznie zmęczonej żony. Miała jedynego brata, Johna, który bardzo wcześnie postanowił pójść w ślady ojca i w wieku dwudziestu jeden lat już został pastorem. Ambicję Johna stanowiło nawracanie „barbarzyńców”, więc bezpośrednio po święceniach wyjechał z Ameryki jako misjonarz. Marion tymczasem skończyła z przeciętnym wynikiem szkołę i wróciła na plebanię do rodziców, gotowa wraz z nimi nieść pomoc biednym i strapionym. Wiele lat później Charles Partridge przyznał się, że spotkał Marion przypadkiem, a ożenił się z nią w chwili słabości. Po zdaniu końcowych egzaminów spędzał długie, letnie wakacje w nadmorskiej miejscowości, gdzie mieszkał wielebny Saltmarsh z rodziną. Charles był kongregacjonalistą, a na niedzielne nabożeństwo do kościoła baptystów poszedł bardziej z ciekawości niż potrzeby ducha. Tam po raz pierwszy ujrzał Marion. Śpiewała w chórze, stojąc w pierwszym rzędzie, a na jej twarzy uniesionej ku górze malowało się upojenie. Charlesowi zaparło dech w piersiach i wydało mu się, że dziewczyna wygląda jak anioł. Nie wiedział, jak bardzo się mylił. To nie nieziemska ekstaza czy duchowe uniesienie promieniały z oblicza Marion, ale objaw zwykłego przyziemnego zadowolenia. Ten sam wyraz upojenia miała na twarzy podczas gorącej kąpieli lub kiedy jadła jakąś ulubioną potrawę. Muzyka oddziaływała na Marion jedynie powierzchownie, oświetlając zachwytem przeciętne rysy i sprawiając, że przez chwilę jej pospolita twarz wyglądała niezwykle. Charles Partridge, młody wtedy i wrażliwy, o może nieco stępionej w wyniku długich lat nauki odporności na wdzięki niewieście, zaczął się zalecać do Marion Saltmarsh. W sierpniu, po upływie pięciu tygodni od pierwszego spotkania, zawarli związek małżeński, a pierwszego września przybyli do rodzinnego domu Charlesa w Peyton Place, gdzie nowo upieczony adwokat zamierzał rozpocząć praktykę. Powodzenie przyszło łatwo, a kiedy lata mijały i sukcesy zamieniły się w pieniądze, Charles zbił niezły majątek, kupił dom na Kasztanowej, a Marion zaczęła udzielać się w klubie i w dobroczynności. Lubiła swoje wygodne życie niekomplikowane ani wychowywaniem dzieci, ani brakiem pieniędzy. Czasami miewała wyrzuty sumienia, gdy uświadamiała sobie różnicę między luksusem obecnego życia a warunkami pamiętanymi z dzieciństwa, ale skrupuły szybko mijały i wszystko szło w niepamięć. Marion lubiła przedmioty. Otaczała się wszelkiego rodzaju bezużytecznymi drobiazgami i gromadziła dziwaczne meble. Otwierając bieliźniarkę, odczuwała żywą radość na widok stosu niepotrzebnych prześcieradeł i ręczników. Wielkość, przeznaczenie czy jakość tych przedmiotów były dla Marion sprawą drugorzędną; na plan pierwszy wybijała się żądza kupowania i posiadania. Wkrótce po ślubie Marion odeszła ze zgromadzenia baptystów i wstąpiła do kościoła kongregacjonalistów, jako że w Peyton Place kościół ów uważany był za „najlepszy”. Bardzo chciała namówić pewien komitet, którego była prezeską, do zmiany zasad przyjmowania na członka kościoła, nie mogła bowiem znieść myśli, że należy do organizacji - choćby i natury religijnej - która dopuszcza przynależność „elementów niepowołanych”. Nie potrafiła też dobrze myśleć o ludziach, których uznawała za „gorszych”. - Weźmy tę MacKenzie - mówiła do męża. - Tylko mi nie mów, że ona nie uważa się za coś lepszego. Nie mów mi, że nie robi wokół siebie za dużo szumu. Nie mów, że nie łypie łakomym okiem na każdego chłopa w miasteczku. - Moja droga - reagował Charles Partridge z rezygnacją. - Przecież ja ci niczego nie próbuję powiedzieć. Ale kiedy Marion powtórzyła to samo doktorowi Swainowi, ten zmierzył ją wzrokiem i ryknął: - O co ci, do diabła, chodzi, Marion? - Wiesz, Matt, było nie było, taka młoda wdowa sama w domu... - Hej, Charlie! Twoja żona uważa, że Connie MacKenzie nie powinna mieszkać samotnie. Może byś się spakował i przeniósł tam na chwilę? - Och, Charles, ten Matt Swain jest niemożliwy. Wprost nieznośny! - Daj spokój, Marion - mitygował ją mąż. - Matt to porządny człowiek. Nikomu nie wyrządzi krzywdy i jest dobrym lekarzem. Gdy Marion skończyła czterdzieści lat, zaczęła odczuwać jakieś dziwne objawy, które niepokoiły ją i przerażały. Wezwała doktora Swaina. Skrupulatnie ją przebadał i orzekł, że jest zdrowa jak koń. - Słuchaj, Marion. Nie masz się o co martwić. Mogę ci dać zastrzyk, który doraźnie przyniesie ci ulgę, ale w zasadzie jestem bezradny. To menopauza i niewiele tu można poradzić. - Menopauza?! - wykrzyknęła Marion. - Tyś chyba rozum stracił, Matt! Jestem na to za młoda! - A ile masz lat? - Trzydzieści sześć. - Kłamiesz. Przekroczyłaś czterdziestkę. Wróciwszy do domu, Marion całą swoją wściekłość wyładowała na mężu. Oświadczyła, że przyjaciel czy nie, całego życia czy nie, Matthew Swain nigdy już nie przekroczy progu jej domu. Potem udała się do doktora z White River, a on zaczął leczyć ją na nerwicę żołądka. - Do pioruna! A to co, Matt? - spytał Seth, kiedy ujrzał, że Marion na ulicy traktuje doktora jak powietrze. - Nie chcesz być kochany przez wszystkich? - Nie mam nic przeciwko temu - przyznał doktor. - Tak samo zresztą jak każdy. A ty miałbyś? - Nie - odpowiedział Seth. 11 Babie lato zabawiło w Peyton Place dokładnie sześć dni, a potem odeszło tak nagle, jak przyszło. Jaskrawożółte liście drzew, strącane zimnym wiatrem i deszczem, padały na ziemię niczym łzy wypłakiwane za przeszłością. Zalegając chodniki i drogi, szybko traciły barwy. Leżały mokre, zbrązowiałe i martwe niczym przygnębiające zwiastuny nadchodzącej zimy. Allison coraz rzadziej wspinała się na szczyt wzgórza do Końca Drogi. Na wierzchołku owijała się ciasno płaszczem przeciwdeszczowym i stała drżąc z zimna, nie mogąc wyraźnie dostrzec miasta. Wszystko było zasnute delikatną, szarą mgiełką, a wzgórza, już nierozgrzane, niezabarwione purpurą,- odcinały się czarnym cieniem na tle horyzontu. Drzewa w lesie nie wyciągały swoich ramion, by wołać: „Witaj, Allison! Witaj!”, tylko zwieszały znużone głowy i wzdychały: „Wracaj do domu, Allison. Wracaj do domu”. Ponury czas, myślała Allison. Czas śmierci i zagłady, gdy wszystko pogrążone w smutku oczekuje, aż spadnie śnieg i przykryje obnażone kości martwego lata. Lecz to nie ta smętna pora roku przygnębiała Allison najbardziej. Dziewczynka sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Czuła jakieś nieokreślone wzburzenie, niepokój, którego nic nie było w stanie ukoić. Wolny czas po szkole zaczęła spędzać przesiadując godzinami przed kominkiem z otwartą książką, ale niekiedy zapominała o czytaniu i wpatrywała się w płomienie paleniska. Czasem znów wręcz odwrotnie - pożerała wzrokiem każde słowo i nienasycenie pragnęła chłonąć coraz więcej. Na strychu odkryła skrzynię pełną starych książek; wśród nich wyszukała sobie dwa tomiki krótkich opowiadań Guya de Maupassanta. Czytała je na okrągło, jednych nie rozumiejąc, a nad innymi płacząc ze wzruszenia. Dla Miss Harriet nie miała ani cienia sympatii, ale serce jej ściskało się ze współczucia dla pary staruszków pracujących tak długo i ciężko, by móc kupić drugi brylantowy Naszyjnik. Czytała bez wyboru - od de Maupassanta do Jamesa Hiltona przerzucała się bez mrugnięcia okiem. Przeczytała Żegnaj, Chips i w ciemności pokoju wypłakiwała sobie oczy przez godzinę, dopóki ostatnie zdanie: Pożegnałem się z Chipsem wieczorem tego dnia, kiedy umarł, tkwiło w jej pamięci. Jęła też rozmyślać o Bogu i śmierci. Dlaczego tacy dobrzy ludzie jak Chips, dziewczynka z zapałkami czy ojciec Allison umierają tak samo jak źli? Czy Bóg rzeczywiście jest taki, jakim go maluje wielebny Fitzgerald na niedzielnych kazaniach w kościele kongregacjonalistów? Czy On istotnie jest wszelką dobrocią i miłosierdziem, kochającym wszystkich i prawdziwie wysłuchującym ich modłów? - Bóg słyszy każde słowo - nauczał wielebny Fitzgerald. - Każda modlitwa skierowana do nieba zostanie wysłuchana. Czemuż więc, zastanawiała się Allison, jeśli Bóg jest tak dobry i wszechmocny, niekiedy wydaje się nic nie słyszeć? Także i na to pytanie wielebny Fitzgerald znajdował odpowiedź, która zawsze z początku dźwięczała prawdą, ale gdy tylko Allison zaczęła się nad nią zastanawiać, nasuwała dalsze wątpliwości, a czasem była wręcz pozbawiona sensu lub sprzeczna. - Pan słyszy każdziuteńkie słowo - zapewniał pastor, lecz Allison zapytywała w duchu: Jeśli On naprawdę wszystko słyszy, to czemu tak często nie odpowiada na modlitwy? - Czasem - ciągnął wielebny Fitzgerald - Ojciec Nasz Wszechmogący musi pozostać głuchy na nasze prośby. Tak jak ziemski, kochający ojciec odmawia czegoś dziecku dla jego dobra, tak samo i Ojciec Niebieski nie może niekiedy nas wysłuchać. Ale On zawsze chce dla nas najlepiej. No to po cóż w ogóle się modlić? - pomyślała Allison. Jeśli Bóg ma zamiar postąpić według tego, co On uzna za najlepsze, to po co Go prosić o cokolwiek? Kiedy człowiek się modli, a Bóg oceni, że tej prośby może wysłuchać, to ją spełni. Ale, jeśli prawdą jest, że Bóg zawsze działa dla ludzkiego dobra, to gdy człowiek o nic nie prosi, i tak otrzyma to, co On mu zechce zesłać. W tych modlitwach jest coś strasznie nie w porządku, coś niehonorowego, co daje przewagę tylko jednej stronie, rozmyślała Allison. Kiedy była malutka, ciągle się modliła, żeby ojciec mógł do niej wrócić, ale ta prośba nigdy nie została spełniona. Wydawało jej się niepojęte, że ten kochający Bóg, który może czynić cuda, jeśli się Go gorąco prosi, potrafi spokojnie patrzeć na małe dziecko tęskniące za ojcem. Teraz, kiedy miała już dwanaście lat, wciąż wydawało jej się to niepojęte i tak samo nie w porządku. Allison podniosła wzrok na szare, październikowe niebo i zastanawiała się przez chwilę, czy może być prawdopodobne, że Boga nie ma, tak jak nie ma naprawdę wróżek i krasnoludków. Chodziła ulicami w nastroju poszukiwania, a kiedy na krótko przystawała, zadając sobie pytanie, czego szuka, odczuwała pustkę i wrażenie jakiejś straty. Nocami śniła dziwne, nieokreślone i jakby półrzeczywiste sny, a we dnie z niecierpliwością wyczekiwała jutra. - Tak bym chciała, by czas się pospieszył i był już czerwiec - powiedziała do matki. - Mogłabym nareszcie skończyć tę podstawówkę! - Nie poganiaj czasu, Allison - odparła Constance. - I tak upływa zbyt szybko, a z perspektywy przyszłych lat ten właśnie okres uznasz za najlepszy, zobaczysz. Ale Allison nie wierzyła. - Nie poganiaj czasu - powtórzyła matka, spoglądając w lustro na cieniutkie zmarszczki w kącikach oczu. - W przyszłym miesiącu kończysz trzynaście lat. Trzynaście lat... - zastanawiała się w duchu, jak to możliwe. Już trzynaście? Tak szybko? A przecież w rzeczywistości czternaście. Niemal zapomniałam. - Wyprawimy ci miłe przyjęcie urodzinowe - zaproponowała. - Och, mamo! Nie! - zaprotestowała córka. - Przyjęcie urodzinowe! To takie dziecinne! Kilka dni później Allison powiedziała: - Wiesz, mamo, może jednak wydajmy to przyjęcie. A Constance wzniósłszy oczy do nieba zastanawiała się, kiedy córka wyrośnie z wieku, w którym sama nie wie, czego chce. Jeśli ze mną było podobnie, pomyślała z goryczą, nic dziwnego, że ta moja biedna mama tak młodo umarła. - Dobrze, kochanie - zapewniła córkę. - Ty tylko zaproś tych wszystkich swoich małych przyjaciół, a mnie zostaw resztę. Allison omal nie krzyknęła, że wcale nie chce tego przyjęcia, jeśli mama ma zamiar określać jej szkolnych kolegów mianem „małych przyjaciół”, jakby całkiem nie zdawała sobie sprawy z tego, że córka wkracza w wiek, który w różnych gazetach nazywają „młodzieńczym”. Dla Allison słowo to kryło w sobie tyle tajemniczych treści, ile mieściło się w powiedzeniu „wstąpić do zakonu”. Allison była świadoma fizycznych zmian zachodzących w niej samej i dostrzegała je również u innych. Doszła do wniosku, że wzrost i budowa ciała to coś, na co jest się skazanym i na co ma się wpływ nie większy niż na przykład na ułożenie kości policzkowych. Selena już od jakiegoś czasu musiała nosić biustonosz, podczas gdy Allison nabrała pewności, że długo jeszcze nie będzie go potrzebować. Zamknęła się w łazience i krytycznie oceniła swoją figurę. Wyszczuplała w talii i piersi zaczęły jej rosnąć, choć to jeszcze nie rzucało się w oczy, ale nogi były tak samo długie i chude jak przedtem. Istny pająk! - pomyślała z niechęcią i czym prędzej okryła się szlafrokiem. Spostrzegła, że u chłopców też zaczęły być widoczne pewne zmiany. Nad górną wargą Rodneya Harringtona pokazał się ciemny meszek i chłopiec się przechwalał, że niedługo będzie musiał, tak jak ojciec, codziennie golić się u Clementa. Allison wzdrygnęła się z odrazą. Nie mogła ścierpieć myśli, że gdzieś na ciele zaczną jej rosnąć włosy. Selena miała już włosy pod pachami i goliła je raz na miesiąc. - Wiesz, chcę mieć od razu obie rzeczy z głowy - tłumaczyła przyjaciółce. - I okres i golenie. Allison kiwnęła głową z aprobatą. - Dobry pomysł - pochwaliła z mądrą miną. Ale dla niej „okres” był czymś, co dotyczyło innych dziewcząt. Ona postanowiła, że takich rzeczy nie będzie u siebie tolerować. Kiedy Selena to usłyszała, wybuchnęła śmiechem. - A cóż ty na to poradzisz?! Nie ma o czym mówić, dostaniesz okres, tak samo jak każda z nas. Allison jednak jej nie uwierzyła. Zamówiła sobie w pewnej firmie, wysyłającej bezpłatnie i w dyskretnym opakowaniu, broszurkę zatytułowaną Jak powiedzieć córce i przeczytała ją od deski do deski. Fuj! - pomyślała z pogardą, gdy dotarła do ostatniej strony książeczki. Będę jedyną kobietą na świecie, którą to ominie. Mój przypadek opiszą we wszystkich lekarskich podręcznikach. O „tym” myślała jak o wielkim czarnym nietoperzu z rozłożonymi skrzydłami, a kiedy obudziła się rankiem w dniu swoich trzynastych urodzin, by odkryć, że „to” nie ma nic wspólnego z jej wyobrażeniami, była rozczarowana, oburzona i bardziej niż trochę przerażona. Jednak przyczynę łez stanowił fakt, że mimo wszystko nie jest takim wyjątkiem, jakim chciała być. 12 Na przyjęcie urodzinowe córki Constance MacKenzie przygotowała lody, ciasto, napój owocowy i słodycze, a potem schroniła się do swego pokoju przed najazdem trzydziestu małolatów, którzy zwalili się do jej domu o siódmej trzydzieści wieczorem. Mój Boże, pomyślała z przerażeniem, przysłuchując się trzydziestu głosom, wydawanym najwyraźniej jednocześnie, i tupotowi trzydziestu par nóg, walących zgodnie w podłogę salonu w rytm płynącej z płyty muzyki w wykonaniu faceta, którego Allison nazywała z nabożeństwem Glennem Millerem. Mój Boże, pomyślała Constance, że też są jeszcze na tym świecie ludzie, zdrowi na umyśle, którzy z własnej nieprzymuszonej woli wybierają zawód nauczyciela! Westchnęła z głębi serca z sympatią na myśl o pannie Elsie Thornton i jej kolegach, którzy zmuszeni są znosić towarzystwo o wiele większej liczby dzieci, dzień po dniu, pięć razy w tygodniu. Mój Boże, pomyślała Constance po raz trzeci, jakby nie była w stanie przestać wzywać swego Stwórcy. Wzięła książkę i próbowała odwrócić uwagę od hałasu dobiegającego z salonu. Kiedy jednak o dziewiątej trzydzieści zrobiło się tak cicho, że muzyka Glenna Millera stała się ledwo słyszalna, Constance zaczęła się z kolei zastanawiać, co ta dzieciarnia robi. Zgasiła u siebie światło i po cichu korytarzem ruszyła do salonu. Młodociani goście Allison zajęci byli zabawą w listonosza. Zaskoczona Constance stała przez chwilę jak wryta. W t y m wieku? Zdumiała się. Tacy młodzi? Powinnam tam wejść i zrobić z tym porządek! Jeśli sprawa tej zabawy wyjdzie kiedyś na jaw, będę miała na karku każdą matkę w mieście. Z ręką na klamce i jedną stopą na progu zawahała się jednak. A może ta zabawa to obecnie normalny zwyczaj na przyjęciach dla trzynaste, czternastolatków? Jeśli więc wtargnie teraz do salonu, czy Allison - używając słów córki - „wprost nie umrze ze wstydu”? Constance, stojąc przed pogrążonym w ciemności salonem, usiłowała przypomnieć sobie, w jakim wieku ona sama zaczęła brać udział w zabawach z całowaniem. Doszła do wniosku, że miała wtedy co najmniej szesnaście lat. Czyżby jej dziewczynka, jej nieśmiała, malutka Allison miała się zabawiać w takie gry już teraz? Po raz pierwszy od chwili narodzin dziecka Constance poczuła lodowate palce strachu gotowe zawsze zaatakować umysły kobiet, które w przeszłości uczyniły coś, co w ich mniemaniu było „zejściem z właściwej drogi”. Natychmiast oczyma duszy ujrzała tak wyraźnie obraz córki leżącej w łóżku z mężczyzną, że musiała się wesprzeć drżącą ręką o ścianę, żeby nie upaść. Będzie cierpiała - było jej pierwszą myślą. Zajdzie w ciążę! - pomyślała zaraz potem. Dostanie się na ludzkie języki! Ostatnia myśl, najgorsza możliwość ze wszystkich. Po tym wszystkim, co dla niej zrobiłam! - zirytowała się Constance w napadzie gniewnej litości nad sobą. Po tym, co dla niej zrobiłam, ona tuż pod moim bokiem zachowuje się jak rozpustnica, pozwalając, by ją obmacywał i zawracał jej w głowie jakiś pryszczaty smarkacz! Taka nagroda za to, że harowałam jak wół, by jej zapewnić przyzwoite wychowanie! Poczuła gniew pełen lęku, tego lęku, którego nieuświadomione korzenie sięgały do związku zmarłego Allisona MacKenzie z dziewczyną Constance Standish. Ten gniew napełnił ją teraz i skierował się przeciw córce. Zrobię z tym porządek! - postanowiła i zdjęła rękę ze ściany. Zanim jednak zdołała przekroczyć próg ciemnego pokoju, usłyszała głos, który sprawił jej taką ulgę, że aż zadrżała. Allison nie uczestniczyła w zabawie, tylko wywoływała numery. Constance zamarła na chwilę, potem wciąż słaba, ale już z malejącym lękiem, zachichotała niemal na głos. Listonoszka, postać nie do całowania, pomyślała z rozbawieniem. Powinnam być ostrożniejsza. Omal nie zrobiłam z siebie idiotki. Odzyskawszy władzę w nogach, wróciła po cichu do swojego pokoju. Zapaliła światło, rozparła się wygodnie w fotelu i podniosła upuszczoną książkę. Nim jednak z zadrukowanej stronicy przeczytała choć jedno, jedyne zdanie, lęk powrócił. Wszak nie zawsze tak będzie. Pewnego dnia Allison nie zadowoli się wywoływaniem numerów. Zechce przyłączyć się do zabawy. Wkrótce będzie musiała uświadomić jej, jak niebezpiecznie jest być dziewczyną. Musi ją przestrzec, żeby była ostrożna już teraz, ma przecież trzynaście lat. Nie - czternaście. Musi jej wyjawić, że jest starsza, niż sądzi, podać przyczyny, opowiedzieć jej o ojcu i o tym, że nie ma prawa do noszenia nazwiska MacKenzie. Myśli te wywołały u Constance bolesne pulsowanie skroni. Zacisnęła dłoń w kułak, podniosła do ust i zębami mocno zagryzła kostki palców. Na przyjęciach, na których odbywały się zabawy z całowaniem, Allison zawsze bywała listonoszką. Sama wybierała sobie tę rolę, a jeśli ta funkcja przypadła komuś innemu, Allison odmawiała udziału w grze i wymawiając się brakiem czasu wymykała się, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Gdy Selena oznajmiła, że przecież to urodziny Allison i nie wypada, żeby gospodyni była listonoszką na własnym przyjęciu, Allison obruszyła się: - Ani myślę potykać się w ciemnościach i dawać obcałowywać jakiemuś chłopakowi! Jeśli nie mogę wyczytywać numerów, to nie będzie zabawy i kropka! Selena wzruszyła ramionami. Ani jej w głowie postało martwić się naprawdę, kto te numery wywołuje, jeśli tylko ona sama mogła brać udział w zabawie. Orkiestra Glenna Millera grała właśnie jakąś rzewną balladę o miłości i blasku księżyca, gdy Allison ogłosiła: - List dla numeru dziesiątego. Selena po omacku wyszła do holu. Tu w ciemności Rodney Harrington macał rękami na oślep, a kiedy dotknął dziewczyny, otoczył ją ramionami i pocałował prosto w usta. Potem wrócił do pokoju, a Allison wywołała: - List do numeru piętnastego. Do holu wyszedł teraz Ted Carter. Delikatnie pocałował Selenę, kładąc jej dłonie na ramionach, ale kiedy go rozpoznała, przysunęła się bliziutko i szepnęła: - Ted, pocałuj mnie. Tak prawdziwie. - Przecież cię pocałowałem - szepnął w odpowiedzi. - Nie, głuptasie. Ja chcę tak - odrzekła Selena i przyciągnęła do siebie głowę chłopca. Kiedy go puściła, z trudem łapał powietrze i czuł, jak w ciemności płoną mu uszy. Selena roześmiała się cichutkim, gardłowym śmiechem. Ted objął ją gwałtownie. - Tego chciałaś? - sapnął i pocałował ją tak mocno, że aż zęby zgrzytnęły o zęby. - Hej! - wrzasnął Rodney z salonu. - Co tam się dzieje? Dajcie też szansę innym! Gdy Selena wróciła, wszyscy się śmiali. - List do numeru czwartego - zabrzmiał głos Allison i zabawa potoczyła się dalej. O dziesiątej trzydzieści dwie lub trzy dziewczynki oznajmiły, że muszą być w domu o jedenastej, i ktoś zapalił światło. - Nikt nie dał jeszcze Allison trzynastu klapsów - zawołała jedna z dziewcząt, a wszyscy ze śmiechem jęli przepychać się do solenizantki. - Racja. Trzynaście klapsów plus jeden na wyrost. - Za duża jestem na klapsy - zaprotestowała Allison. - Więc lepiej niech nikt nie próbuje... Śmiała się z innymi, ale za jej słowami kryła się pogróżka. - W porządku, wiara - rzucił Rodney Harrington. - Dajcie spokój. Faktycznie, jest już za duża na klapsy. Ale w sam raz na to... Zanim Allison zdołała uchylić się lub odskoczyć, przyciągnął ją do siebie i swoje wargi przyłożył do jej ust. Tak mocno trzymał ją przy sobie, że czuła na ciele ucisk guzików jego kurtki. Twarz miał wilgotną, pachniał potem i mydłem lawendowym, a przyciskał ją tak, że musiała wygiąć się w łuk, bo miała wrażenie, iż przez wszystkie warstwy ubrania przenika wilgotny żar jego skóry. - Och! - Kiedy ją puścił, głośno łapała powietrze, twarz jej przybrała kolor purpurowy. - Jak śmiałeś?! Wierzchem dłoni gorączkowo wytarła usta i z całej siły wymierzyła Rodneyowi kopniaka w goleń. Chłopiec roześmiał się. - Ej, uważaj! - ostrzegł ją. - Bo ci dam jeszcze jednego całusa! - Rodneyu Harringtonie, jesteś wstrętny! - wyrzuciła z siebie Allison jednym tchem, wybuchnęła płaczem i wypadła z pokoju. Pozostali lekkim uśmiechem pokrywali zmieszanie, ale zbyt nawykli do zmiennych nastrojów Allison, by się przejąć poważniej. - Słuchajcie, przyjęcie skończone - oznajmiła Selena. Poprowadziła kolegów do jadalni, którą Constance przeznaczyła na garderobę. Wszyscy po kolei brali swoje okrycia i przemykali do drzwi wejściowych. - Do widzenia, Allison - wołali po drodze w kierunku schodów. - Cześć, Allison! Jeszcze raz wszystkiego najlepszego! To było klawe przyjęcie! - Bywaj, Allison! Dzięki za zaproszenie! Allison, leżąc po ciemku w swoim pokoju, czuła na policzkach łzy, które na rozpalonej twarzy wydawały się niemal zimne. - Wstrętny - szeptała. - Wstrętny, wstrętny, wstrętny! Na wspomnienie wilgotnych ust Rodneya, dotyku jego miękkich, pełnych warg ścisnął się jej żołądek. - Wstrętny - rzekła na głos. - Nienawidzę go! Zepsuł mi całe przyjęcie. 13 Dokładnie w tydzień po swoich urodzinach, w następne sobotnie popołudnie, Allison wybrała się do Seleny. Stała przed wejściem na jej podwórko i z ponurą miną kopała czubkiem buta ściętą mrozem ziemię. W końcu drzwi baraku Crossów otworzyły się i ukazał się w nich Joey. Podbiegł do Allison. - Selena jest w domu - zakomunikował. - Wyjdzie za chwilę. Chodź ze mną do owczarni. Mamy młode owieczki. Joey był chudym, wiecznie rozczochranym dzieciakiem, ubranym w zniszczone spodnie i podartą koszulkę z krótkimi rękawkami. Był bosy mimo listopadowego chłodu i, jak zwykle, ciekło mu z nosa. Malec przywykł do swego kataru. Stale pociągał nosem, a ponieważ czasami wycierał go ramieniem, jego mały organ powonienia był zawsze czerwony i spękany. Allison robiło się zimno od samego patrzenia na chłopca. Kiedy szła za nim do szopy, spostrzegła, że jego gołe pięty pokrywa skorupa brudu. - O... och! - Z szeptem zachwytu pochyliła się, by dokładnie obejrzeć malutkie, puszyste stworzonka. - Ale śliczności! To twoje? - Ee, nie. One są taty. Tak samo jak i te duże. - Pozwoli ci je zatrzymać? - Ee, nie. On je podkarmi, żeby były takie duże jak tamte i żeby je mógł zarżnąć na kotlety i pieczeń albo i co innego. Allison zbladła. - To straszne! Naprawdę ci tata nie pozwoli zatrzymać tych maleństw? Nawet jak go poprosisz? Może sam mógłbyś ich doglądać, a potem sprzedać z nich wełnę? - Głupia jesteś? - spytał malec tonem zupełnie poważnym, jakby naprawdę chciał się tego dowiedzieć. - Tutaj wszyscy trzymają owce nie na wełnę, ino na mięso. A niby skąd twoja mama bierze kotlety? Allison przełknęła z wysiłkiem ślinę. Pomyślała o soczystych kotlecikach, które czasem Constance smaży i ozdobione pietruszką podaje na półmisku. - Nie zimno ci, Joey? - spytała, chcąc zmienić temat. Obciągnęła na sobie ciepłą kurtkę i zanurzyła palce w mięciutkiej wełnie jagnięcia. - Ee, nie. Jestem przyzwyczajony - odparł malec wycierając nos. - Mam odporne nogi. Mówił te słowa, ale drżał cały, a na jego chudych ramionkach Allison wyraźnie dostrzegała gęsią skórkę. Poczuła nagłe, krępujące pragnienie przygarnięcia malca do siebie, okrycia go kurtką i ogrzania własnym ciałem. - Co robi Selena? - spytała nie patrząc na chłopca. - Chyba gotuje tacie kawę. Przyszedł z lasu tuż przed tobą. - Tak? A matki nie ma w domu? - Ee, nie. Dziś sobota. W soboty mama chodzi do Harringtona woskować podłogi. - A, rzeczywiście. Zapomniałam. Cóż, chyba już wyjdę na dwór i tam zaczekam na Selenę. - Chodźmy za dom, pokażę ci moją jaszczurkę. - Dobrze. Wyszli z szopy i Joey zaprowadził Allison na tyły baraku. - Trzymam ją w pudełku na parapecie okna - wyjaśnił. - Wejdź tu na pakę, a będziesz mogła zajrzeć do środka. Zrobiłem w pokrywie dziurki, żeby mogła oddychać. Allison wspięła się na drewnianą, ustawioną przez malca na sztorc skrzynię i przyłożyła oko do jednego z otworków w pudełku. Kiedy na chwilę podniosła oczy, jej spojrzenie padło wprost do izby Crossów. Więc tak wygląda wnętrze baraku, pomyślała zafascynowana. Ogarnęła wzrokiem niezasłane łóżka polowe, rozgrzebaną pościel na zapadniętym podwójnym łożu małżeńskim i brudne naczynia porozwlekane po całym pomieszczeniu. W kącie stała duża blaszana puszka, służąca za kubeł do śmieci i najwyraźniej nieopróżniana od dłuższego czasu, obok na podłodze stała mniejsza, po pomidorach, i jeszcze jedna, po fasoli. Za stołem, przykrytym popękaną ceratą, tak starą i brudną, że nie widać było wzoru tkaniny, siedział Lucas Cross, a Selena czerpiąc wodę chochlą, zamierzała napełnić kubek. Allison w tej chwili pomyślała o tych wszystkich domach w mieście, które Nellie Cross pucowała do połysku, i o smacznych potrawach, jedzonych w różnych domach, a przyrządzanych przez matkę Seleny. - Ano, widzę, że z ciebie już duża dziewucha, zdatna do zrobienia kawy staremu ojcu - odezwał się Lucas. Przez cienkie ściany Allison słyszała każde słowo tak wyraźnie, jakby była w środku. Zdawała sobie sprawę, że powinna zejść ze skrzyni i przestać podsłuchiwać, ale coś w twarzy Lucasa, jakiś wyraz zła i przebiegłości, przykuł ją do miejsca niczym w kinie na filmie grozy, kiedy widz mimo strachu nie może opuścić fotela. Lucas Cross był potężnym mężczyzną, o wypukłej klatce piersiowej i zastanawiająco kwadratowej głowie. Włosy w prostych kosmykach przylegały mu do czaszki, a kiedy się uśmiechał, groteskowo marszczył czoło. - Taa... duża dziewucha. Ile masz już lat? - Czternaście, tato. - Taa... duża dziewucha. - Fajna jaszczurka, no nie? - dopytywał się Joey zadowolony, że Allison tak urzekło jego zwierzątko. - Aha - przytaknęła dziewczynka, a malec z uśmiechem schylił się po kamień. Rzucił nim w grupę sosen rosnących tuż za podwórkiem i sięgnął po następny. Lucas wstał i podszedł do półki nad zlewem. Po co Lucasom zlew, dziwiła się w duchu Allison, jeśli w baraku nie ma bieżącej wody ani kanalizacji? Widziała, jak mężczyzna zdjął z półki jakąś butelkę i przytknął do ust. Nieprzerwaną strugą wlewał do gardła brązowawy płyn. Przestał dopiero wtedy, gdy pokazało się dno. Grzbietem dłoni otarł usta, a pustą butelkę cisnął przez ramię w kąt izby. - Mamy kosz na śmieci, tato - rzuciła Selena z naganą. - Nie ma potrzeby śmiecić po całym domu. - Ale, ale! Patrzcie ją! Ciekawym, czy te głupie pomysły bierzesz od tej małej MacKenzie? - Nie, tato. Tylko nie widzę powodu, żeby cokolwiek rzucać na podłogę, kiedy pod ręką jest kubeł. Nie szkodziłoby też wynieść śmieci z domu i zakopać. Lucas złapał Selenę za ramię. - Ej, uważaj se! - warknął. - Nie mów ojcu, co ma robić! Selena stała nieruchomo patrząc na dłoń na swym ramieniu. Jej czarne, cygańskie oczy stały się jakby jeszcze ciemniejsze i przymrużyły się z lekka. - Zabierz tę rękę, tato - powiedziała w końcu głosem tak cichym, że Allison z trudem rozróżniła słowa. Lucas otwartą dłonią uderzył pasierbicę w bok głowy z taką siłą, że zatoczyła się do tyłu i ciężko upadła na podłogę. Allison wpiła dłonie w parapet, żeby utrzymać się na nogach. - Och, Joey - szepnęła gorączkowo. - Co robić? Ale malec nie usłyszał. Nie było go na podwórku. Stał pod drzewami zajęty rzucaniem szyszek do wiewiórki. Allison wiedziała, że powinna przestać zaglądać do okna, ale dosłownie nie była w stanie się poruszyć. Nigdy w życiu nie widziała, żeby ktoś kogoś bił, i teraz paraliżował ją okropny strach. Selena podniosła się z podłogi i kubkiem, którego przy upadku nie wypuściła z dłoni, cisnęła z pasją, celując w głowę Lucasa. - Nie rób tego, Seleno - szepnęła Allison. - On cię zabije. Zdumiała się, że przyjaciółka nie zareagowała, gdyż zdawało jej się, że ten szept zabrzmiał głośno jak krzyk. Kubek chybił Lucasa i roztrzaskał się na ścianie. - Ty czarownico! - wydarł się mężczyzna. - Cholerna wiedźmo! Ja ci pokażę! Złapał dziewczynę jedną ręką, a drugą wymierzył jej policzek. Z jednej strony, z drugiej i znów od nowa, walił swoją wielką dłonią. Selena walczyła desperacko, żeby się wyrwać. Kopała go i próbowała gryźć. - Łajdaku! - wrzasnęła. - Skończona dziwka! - warknął Lucas. - Taka jak i matka! Już ja cię nauczę, jakżem i ją nauczył. Nijak nie można być dobrym dla takiej! Beze mnie byś zdechła z głodu, także samo jak i twoja matka. Takem cię uważał jak swoją własną! Miałaś dach nad głową i pełny brzuch. Z lewa, z prawa, z lewa, z prawa - wciąż walił tą swoją ogromną dłonią, miarowo, w takt wypowiadanych słów. Selenie w końcu udało się wyrwać. Zamachnęła się i dłonią zwiniętą w pięść z całej siły zdzieliła Lucasa w usta. Mężczyzna wrzasnął ze złości. Wytarł z brody strużkę krwi i zbaraniałym wzrokiem wpatrywał się w zakrwawione palce. Potem zaklął bełkotliwie, a jego twarz nabiegła okropną purpurą. Allison, bliska histerii, czekała na następne pociągnięcie. - Cholerna dziwko! - zawył wściekły Lucas. - Cholerna, zdzirowata flądro! Złapał Selenę, ale gdy się gwałtownym ruchem szarpnęła do tyłu, został mu w ręku tylko cały przód bluzki dziewczyny. Selena odskoczyła od Lucasa z obnażonym i falującym biustem, wyraźnie widocznym w świetle jedynej, gołej żarówki. Coś takiego! U niej te końce są brązowe, pomyślała speszona Allison. I wcale nie nosi cały czas biustonosza, tak jak mi mówiła! Lucas opuścił ręce i wlepił wzrok w Selenę. Powoli zaczął do niej podchodzić, a ona równie wolno jęła się cofać. Nie spuszczając oczu z twarzy mężczyzny, cofała się cały czas, aż zatrzymała ją krawędź zlewu. - Taa... całkiem duża już z ciebie dziewucha, złotko - powiedział Lucas. Powoli unosił obie brudne ręce, a kiedy uśmiechnął się swoim groteskowym uśmiechem, zmarszczyła mu się skóra na czole. Ciszę przeszył krzyk Seleny zmieszany z trzaskiem dartego materiału. Gdzieś z tyłu rozległ się drugi wrzask. To Joey, który jak szalony rzucił się ku drzwiom baraku. Wpadł z krzykiem do środka. - Nie dotykaj Seleny! Zabiję cię, jeśli jej dotkniesz! Malec zasłonił siostrę, ale Lucas jednym ruchem zmiótł go sobie z drogi niczym koń odganiający muchę machnięciem ogona. Dzieciak upadł bezwładnie na podłogę, a Lucas powtórzył: - Taa... całkiem duża już z ciebie dziewucha, złotko. Allison spadła ze skrzyni i nie podnosiła się. Cała mokra od potu leżała na zimnej ziemi, a świat wokół i ponad nią zdawał się kiwać i falować. Z trudem łapała powietrze, by się nie dać ogarnąć ciemności napierającej ze wszystkich stron, lecz uczucia mdłości nie potrafiła zwalczyć. Zwymiotowała. 14 Była zima i ściśnięte mrozem miasteczko spoczywało pod szarym niebem wiszącym tuż nad ziemią. Dzieci odziane w jaskrawe kombinezony spieszyły się w drodze do szkoły, by czym prędzej schronić się w wygodnych, ogrzanych budynkach. Drewniane ławki przed sądem świeciły pustkami. Starcy, okupujący je całe lato, już dość dawno przenieśli się na krzesła okalające ciepły piec w sklepie spożywczym u Tuttle’a. Wszyscy czekali na śnieg, którego zapowiedź już od Święta Dziękczynienia wisiała w powietrzu, choć teraz, w pierwszych dniach stycznia, ziemia wciąż jeszcze była szara i goła. - Mróz zelżeje, jak spadnie śnieg - rzucił jeden ze starych. - Dziś chyba sypnie. - Nie. Za zimno na śnieg. - Głupie gadanie - wtrącił się Clayton Frazier. Zapalił fajkę i długo obserwował tlący się tytoń w główce, aż nabrał pewności, że się dobrze żarzy. - Na Syberii stale jest śnieg, a termometr tam spada do minus trzydziestu. Nigdy nie jest za zimno na śnieg. - No to co? Tu nie Syberia, a w Peyton Place jest na śnieg za zimno. - Nie jest - upierał się Frazier. - Czy oni siedzą jeszcze w piwnicy? - zapytał ten, który przewidywał opady śniegu i nie chciał dłużej strzępić języka w dyskusji z Claytonem. Od Bożego Narodzenia był to główny temat rozmów w Peyton Place. Wszyscy tak dobrze wiedzieli, o co chodzi, że nikt tu nie musiał pytać: „Jacy oni?” ani „w jakiej piwnicy?” Pierwszego grudnia Kenny Stearns, Lucas Cross i pięciu innych zamknęło się w piwnicy, w której Kenny od jesieni przechowywał dwanaście baryłek cidera. Zaopatrzyli się ponadto w kilka skrzynek piwa i tyle butelek wódki, ile zdołali unieść, i od tego czasu siedzieli tam bez przerwy. Założyli na drzwiach zasuwę z podwójnym ryglem i, jak dotąd, wszelkie wysiłki pokonania tej bariery z zewnątrz okazały się daremne. - Widziałem wczoraj jednego uczniaka, jak tam szedł z koszykiem pełnym żywności - zakomunikował jeden ze starców grzejąc stopy przy piecu. - Spytałem go, co robi, a on mi na to, że Kenny wysłał go po jedzenie. - Wpuścili dzieciaka do piwnicy? - Ale! Pieniądze mały odebrał od Kenny’ego przez okienko i koszyk podał tą samą drogą. - Widział coś? - Gdzie tam! Kenny zawiesił od środka czarną zasłonę, żeby nikt nie zaglądał, i chłopak mówił, że okienko i zasłonę Kenny uchylił tylko na tyle, żeby wysunąć rękę z forsą i odebrać koszyk. - Jak się wam wydaje, czemu oni tam poszli i siedzą do tego czasu? - Diabli wiedzą. Choć niektórzy gadają, że Kenny się zaklinał, że jak następnym razem złapie Ginny z gachem, to tak się spije jak nigdy. Może to jest to. - Ano, na to wychodzi. Są już w tej piwnicy ze sześć tygodni. - Ciekawe, czy mają jeszcze co pić? Dwanaście baryłek to nie jest wcale tak dużo. Na siedem pijących gąb... - Diabli wiedzą. Ktoś gadał, że ludzie widzieli Lucasa kiedyś późnym wieczorem w White River. Pijany jak bela i z brodą na pół metra. Może się wymknął wieczorem, żeby dokupić wódki. - Sześć tygodni! Słodki Jezu! Założę się, że nie została im nawet marna butelka piwa, a co dopiero wódka! - Nie mogę pojąć, czemu szeryf Buck McCracken nie zrobi z tym porządku? - Mnie się widzi, że to ze wstydu. Przecież jego własny brat siedzi w tej piwnicy. - Jak mi Bóg miły! Żebym tak mógł być muchą na ścianie tej piwnicy! Co tam się musi wyrabiać! Jak człowiek o tym myśli, to mu krew w żyłach krzepnie. - To pomyśl, jak oni tam krzepną z zimna. - Ano, nie. Ginny mi mówiła, że Kenny wziął ze sobą piecyk starego Franklina, a na długo przedtem, zanim zeszli, zgromadził tam drewno na opał. Ginny narzekała, że się musi starać o drewno na mieście, bo nie może brać z piwnicy i palić w domu, żeby jej było ciepło. - Niech mnie, jeśli Ginny potrzebuje drewna, żeby jej było ciepło! Mężczyźni roześmiali się. - A mnie się widzi, że w te zimne noce Ginny może zabraknąć towarzystwa. Wszyscy jej chłoptysie siedzą w piwnicy, to musi jej być kapkę samotnie. - To nie Ginny Stearns - sprzeciwił się Clayton Frazier. - Ona długo nie poczeka. Kilku starców prychnęło przez nos. - A ty skąd wiesz, Clayton? Zastępujesz tamtych, jak ich nie ma? Zanim Clayton zdążył odpowiedzieć, do sklepu wtargnęła grupa uczniów i starcy zamilkli. Hałaśliwa gromadka obstąpiła ladę ze słodyczami, a mężczyźni przy piecyku w milczeniu palili i czekali. Dzieci wydały swoje ostatnie centy na cukierki, jeden z chłopców kupił sobie kromkę chleba, potem wyszli. Starcy zaszurali krzesłami i rozpoczęli przerwaną rozmowę. - Czy to był dzieciak od Page’owej? Ten, co kupił chleb? - Taa... Nigdy nie widziałem u dziecka takiej chudej twarzy. Co mu może być? Ubrany lepiej od innych, jego matce dobrze się powodzi, a smarkacz ma wygląd zabiedzonego sieroty. - To ten wiek - powiedział Clayton Frazier. - To bóle wzrostowe. - Może być. Tak się wyciągnął w ostatnim roku. Pewnie dlatego taki blady. - Ale! - nie zgodził się Clayton. - To po matce taki z niego wymoczek. Zresztą jego ojciec też nie był zbyt rumiany. - Biedny Oakleigh Page. Widzi mi się, że lepiej mu teraz w grobie niż za życia, kiedy ta cała jego rodzinka koty z nim darła. - Na to wychodzi - zgodzili się pozostali. - To nie życie dla chłopa. - Diabła tam! - wtrącił Frazier. - A mnie się widzi, że Oakleigh Page sam się prosił o swoje kłopoty. - Nikt się nie prosi o kłopoty. - Ale Page się prosił - upierał się Clayton. Rozpoczęła się kłótnia. Page wkrótce został zapomniany, bo jego nazwisko posłużyło jedynie za sygnał do sporu. Starcy jęli wymieniać mieszkańców Peyton Place, którzy - ich zdaniem - prosili się lub nie prosili o kłopoty. Stare oczy Clay tona Fraziera promieniały gorącym blaskiem. Na to właśnie czekał. Codziennie wyczekiwał chwili, kiedy jego przekora wywoła ożywioną sprzeczkę. Przechylił się do tyłu i kiwał na dwóch nogach krzesła. Zapalił wygasłą fajeczkę i westchnął ze współczuciem na myśl o ciężkiej pracy Doca Swaina. Doktor służy pomocą na każde niemal skinienie i człowiek nie musi się wcale wysilać, by go do siebie sprowadzić, a zwykłe zirytowanie kumpli zabiera nieraz dobrą chwilę i trzeba nad tym trochę popracować. - Mówcie co chcecie, ludzie i tak proszą się o kłopoty, jak Oakleigh Page - powiedział. 15 Mały Norman Page skręcił z Klonowej w Kolejową, a stojący na rogu obu tych ulic budynek mijał ze wzrokiem wbitym w ziemię. Mieszkały tu jego dwie przyrodnie siostry. Caroline i Charlotte, o których matka mówiła, że to chodzące zło i że trzeba ich unikać jak wściekłego psa. Normana zawsze dziwiło, że takie stare damy są jego siostrami, choćby tylko przyrodnimi. Były naprawdę stare, co najmniej w wieku jego matki. Dziewczętom Page’ow - jak je nazywano w mieście - stuknęła już czterdziestka. Obie były niezamężne, zwaliste, z grubą, białą skórą i jasnymi włosami. Gdy Norman mijał ich dom, w oknie od frontu poruszyła się firanka, lecz nie ukazał się nawet skrawek dłoni czy choćby zarys postaci. - Idzie chłopak Evelyn - zakomunikowała Caroline siostrze. Charlotte podeszła do okna i zdążyła jeszcze dojrzeć Normana na ulicy. - Bękart! - syknęła zjadliwie. - Niestety nie - westchnęła Caroline. - A szkoda! - Dla mnie zawsze będzie bękartem - rzuciła Charlotte. - On bękart, a ona dziwka! Cierpko cedziły słowa, jakby żuły seler, i wcale nie przejmowały się faktem, że rzucają obelgi. Uważały je jedynie za wyraz swego słusznego oburzenia. Kiedy Norman zniknął z pola widzenia, Caroline spuściła firankę. - Ta Evelyn powinna mieć choć tyle przyzwoitości, żeby wyjechać z miasta, kiedy ojciec umarł. - Mhm - przytaknęła Charlotte - ale pokaż mi dziwkę, która wie, co znaczy słowo przyzwoitość! Mały Norman Page po przejściu obok domu sióstr nie zwolnił ani nie odetchnął z ulgą. Musiał jeszcze minąć domek panny Hester Goodale, a bał się jej równie mocno jak tamtych. Ilekroć na ulicy natknął się na przyrodnie siostry, spoglądały nań pustym wzrokiem, jakby go wcale nie było, za to czarne jak węgiel oczy panny Hester przewiercały go na wylot, sięgając w głąb duszy, jakby szukały skrywanych tam grzechów. Chłopiec przyspieszył kroku, gdyż było piątkowe popołudnie i zbliżała się czwarta, a w piątki dokładnie o tej godzinie panna Hester wychodziła z domu i szła do miasta. Chociaż Norman znajdował się po przeciwnej stronie ulicy niż ta, którą zwykła wybierać panna Hester, strach go nie opuszczał, znał bowiem jej sokoli wzrok, widzący dosłownie wszystko na milę za rogiem. Chłopiec najchętniej rzuciłby się biegiem, gdyby nie obawa, że gdy wpadnie do domu zgrzany i zdyszany, matka orzeknie, iż jest chory i wsadzi go do łóżka. Może mu nawet zaaplikować lewatywę, a chociaż zabieg ten sprawiał mu zawsze pewną nieokreśloną przyjemność, nie mógłby potem ruszyć się z domu. Zdecydowawszy, że lewatywa nie jest dziś warta późniejszych godzin samotności, zmusił się do spokojnego marszu. Nagle ujrzał kogoś przed sobą, a rozpoznawszy Allison MacKenzie, jął wołać: - Allison! Hej, Allison! Zaczekaj! Dziewczynka odwróciła się i przystanęła. - Cześć, Norman - powiedziała, kiedy się z nią zrównał. - Idziesz do domu? - Aha. A ty co tu robisz? To nie jest przecież twoja droga do domu. - No to co? Idę sobie na spacer. - To chodźmy razem. Nie znoszę chodzić sam. - Dlaczego? - zainteresowała się. - Tu się nie ma czego bać. Boisz się? - Rzuciła chłopcu uważne spojrzenie. - Ty się zawsze czegoś boisz, Norman - dodała z kpiną. Norman był drobny, delikatnej budowy. Miał ładnie zarysowane usta, które z łatwością ulegały drżeniu, ogromne brązowe oczy ocienione były długimi, ciemnymi rzęsami i przeważnie wypełnione łzami. Jak u dziewczyny, pomyślała Allison. Na skroniach chłopca przez cienką skórę prześwitywały błękitne żyłki. Norman sprawiał miłe wrażenie, choć nie tak, by ludzie myśleli o nim: przystojny. Zasługiwał na miano: ładny, miał urodę dziewczęcą, nawet głos miał jak dziewczyna - miękki i wysoki. Szkolni koledzy przezywali go „siostrunią”, „maminsynkiem”, o co zresztą nie miał do nich pretensji. Był nieśmiały - przyznawał to, łatwo ogarniał go strach, a także płakał z byle powodu i nawet nie próbował się opanować. - Założę się, że on jeszcze sika do łóżka - miał podobno powiedzieć Rodney Harrington. - Właśnie że jest tu coś, czego się trzeba obawiać - rzekł Norman, odpowiadając na pytanie Allison. - Panny Hester Goodale należy się bać. - Panna Hester nie zrobi ci nic złego - roześmiała się dziewczynka. - To nie jest takie pewne. - Norman zadrżał. - Ona jest nienormalna. Słyszałem, jak wielu to mówiło. Nigdy nie wiadomo, co takiemu nienormalnemu wpadnie do głowy. Stali teraz dokładnie naprzeciw domu panny Goodale. - Rzeczywiście, ten dom ma jakiś złowieszczy wygląd - zauważyła Allison w zadumie, dając się ponieść wyobraźni. Norman, który nigdy dotychczas nie bał się domu Goodale’ów, pod wpływem słów Allison poczuł, jak budzi się w nim strach. Ten budynek nie był już dla niego niewielkim, zwykłym domkiem jednorodzinnym, lecz jakąś tajemniczą budowlą o oknach jak przysłonięte powiekami, patrzące czujnie oczy. Zadrżał. - Taaak - mruknęła Allison do siebie - ma zdecydowanie złowieszczy wygląd. - Uciekajmy - szepnął chłopiec nie bacząc już na nic; matkę, lewatywę, cokolwiek. Dom panny Hester wydał mu się nagle jakimś przerażającym monstrum, któremu za chwilę wyrosną macki gotowe ogarniać dzieci i wciągać je do środka przez frontowe drzwi. Allison udała, że nie słyszy. - Co ona tam może robić cały dzień? Stale jest sama. - Skąd mam wiedzieć? - obruszył się Norman. - Pewnie sprząta, gotuje, opiekuje się swoim kotem. Uciekajmy, Allison. - Nie może robić takich zwykłych rzeczy, jeśli naprawdę jest nienormalna. Może stoi przy piecu i do dużego czarnego kotła wrzuca posiekane żaby i węże? - Po co? - spytał Norman drżącym głosem. - Gotuje czarnoksięską polewkę - powtórzyła tajemniczym tonem - aby na ludzi rzucać zaklęcia i czary. - To niemożliwe - bąknął chłopiec starając się zapanować nad głosem. - A skąd wiesz? - napadła na niego Allison. - Pytałeś kogoś? - Jasne, że nie! Jak bym to mógł zrobić?! - Przecież bywasz często u państwa Cardów, sąsiadów panny Hester, prawda? Chyba mi nawet mówiłeś, że pani Card ma ci dać kociaka, kiedy jej kotka będzie miała młode. - To prawda, ale nie pytałem, co robi panna Hester. Pani Card nie jest taka wścibska jak inni, a poza tym, skąd ona mogłaby to wiedzieć? Obydwa domy dzieli wysoki żywopłot i zasłania dom panny Goodale. - No to mogła chociaż coś słyszeć - szepnęła Allison. - Wiedźmy zwykle coś nucą lub mamroczą monotonnie, kiedy gotują polewkę. Chodźmy do pani Card i spytajmy, czy nie słyszała jakichś niesamowitych odgłosów dochodzących z domu panny Hester. - To ona! - zawołał Norman i starał się schować za Allison. Z domu wyszła panna Hester Goodale, odwróciła się i sprawdziwszy starannie, czy drzwi frontowe są zamknięte, podeszła do furtki. Miała na sobie czarny płaszcz i kapelusz, którego fason wyszedł z mody przed pięćdziesięciu laty, a na smyczy prowadziła dużego kocura. Kot kroczył statecznie, nie szarpał się ani wyrywał do przodu i nie zwracał uwagi na linkę jednym końcem przymocowaną do jego obroży, a drugim owiniętą kilkakroć wokół dłoni panny Hester. - Co z tobą, Norman? - spytała niecierpliwie Allison, kiedy panna Goodale zniknęła im z oczu. - To tylko nieszkodliwa, stara kobieta. - Wcale nie. Ona jest nienormalna. Słyszałem, jak Jared Clarke tak o niej mówił. Powiedział to mojej matce. - Phi - rzuciła Allison pogardliwie. - Gdybym to ja mieszkała na tej samej ulicy, zakradłabym się do niej i odkryła, co ona robi w samotności. To jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, czy ktoś jest nienormalny, czy jest czarownikiem, albo coś w tym stylu. - Ja bym się bał - bez wahania przyznał się Norman. - Z dwojga złego wolałbym pójść do zamku Samuela Peytona. - A ja nie. W pannie Hester nie ma nic nadprzyrodzonego, a zamek jest pełen duchów. Tam straszy. - Ale w zamku przynajmniej nie mieszka żaden wariat. - Teraz już nie. Doszli do domu Normana i ledwo stanęli na chodniku, gdy od razu we frontowych drzwiach ukazała się Evelyn Page. - Na miłość boską, Norman! - zawołała. - Nie stój tu na tym zimnie! Chcesz się przeziębić?! W tej chwili wejdź do domu! Och, Allison. Witaj, moja droga. Może także wejdziesz i napijesz się z Normanem gorącej czekolady? - Dziękuję pani, ale muszę wracać do domu. Allison odprowadziła Normana aż pod same drzwi. - Proszę pani, czy panna Hester Goodale naprawdę jest szalona? Pani Page zacisnęła usta. - Niektórzy tak twierdzą - odparła. - Norman, do domu. Allison wracała tą samą drogą. Szła teraz stroną ulicy, na której stał dom Goodale’ów, i stanęła przed jego furtką, by dokładnie obejrzeć to miejsce. Istotnie, powiedziała sobie w duchu, ten budynek wygląda stanowczo złowieszczo. Założę się, że gdyby żył Edgar Allan Poe, napisałby świetne opowiadanie o tym domu i jego właścicielce. Ruszyła w dalszą drogę, ale nie przeszła nawet kilku kroków, gdy uderzona wspaniałą i odważną myślą stanęła jak wryta na środku chodnika. Ja to mogę zrobić! - pomyślała z tryumfem. Sama mogę napisać opowiadanie o pannie Hester i jej domu! Poczuła ciarki podniecenia na grzbiecie; najpierw zrobiło jej się zimno, potem gorąco. Ja to potrafię! Założę się, że napiszę historię w każdym calu tak dobrą, jak opowiadania Poego. Jestem w stanie wymyślić prawdziwie niesamowitą historię, coś w stylu Zagłady domu Usherów. A z panny Hester zrobię wiedźmę! Puściła się biegiem, a kiedy znalazła się w domu, miała już w głowie ułożony początek opowiadania. „Na ulicy Kolejowej w Peyton Place stoi dom - pisała. - Jest brązowy, kryty gontem i wygląda tu dziwnie niestosownie, gdyż tuż przy nim mieści się mały, uroczy, biało-zielony domek, własność państwa Cardów. Pan Card jest wielki i przystojny i nie pochodzi stąd, ale z Bostonu, albo skądś z tamtych okolic. Jest właścicielem drukarni w mieście. Panna Hester w swym brązowym domu mieszka sama, z kotem Tomem, i jest nienormalna”. Te słowa Allison napisała jeszcze tego samego wieczora. Zamknęła się w sypialni i zapełniła kartkę w notesie, a potem siedziała wpatrując się przez dłuższy czas w zapisaną stronicę. Nic więcej nie potrafiła wymyślić. Zaczęła na nowo odczuwać respekt dla Edgara Allana Poe oraz każdego, kto kiedykolwiek parał się pisaniem. Być może, mimo wszystko, nie jest łatwo zostać pisarzem, pomyślała. Może powinnam jeszcze nad tym popracować. Wzięła ołówek i cały tekst niecierpliwie przekreśliła wielkim znakiem X. Przewróciła kartkę w notesie. Pusta strona kłuła bielą w oczy i Allison ze zdenerwowania zaczęła obgryzać paznokcie. Nie mogę pisać o pannie Hester, bo o niej niewiele wiem, przekonywała siebie. Będę musiała wymyślić opowiadanie o kimś, kogo dobrze znam. Nie wiedząc o tym, uczyniła pierwszy krok w swojej karierze. 16 O pannie Hester Goodale mógłby wiele opowiedzieć Allison Jared Clarke, który miał swoje powody, by starą pannę długo pamiętać. Kiedy Jared przyszedł na świat, panna Hester mieszkała już w Peyton Place. Osobiście zetknął się z nią, dopiero gdy był człowiekiem dojrzałym, statecznym obywatelem i radnym miejskim. Panna Goodale była ucieleśnieniem jego pierwszej poważnej porażki, którą do tej pory wspominał z goryczą. Przy każdej okazji opowiadał o swej jedynej wizycie w domu Goodale’ow, przedstawiając oczywiście tę historię ze swego punktu widzenia, choć nigdy nie mógł się pozbyć uczucia, że słuchacze nie śmieją się wraz z nim, lecz z niego. Jared wybrał się kiedyś do panny Hester w towarzystwie Bena Davisa i George’a Caswella, również członków rady miejskiej, by przeprowadzić rozmowę na temat kanalizacji. Zapukał do frontowych drzwi, cofnął się o krok i czekał, obracając nerwowo zdjęty z głowy kapelusz. - Przyszliśmy w sprawie rur - zagaił rozmowę po wstępnej wymianie pozdrowień. - Wejdźcie, panowie - zaprosiła ich do środka stara panna. Jared opowiadał później, że po wejściu do saloniku omal nie zemdlał z wrażenia na widok eleganckich mebli i gustownego, w doskonałym stanie dywanu. Pokój tchnął atmosferą oczekiwania, jakby w każdej chwili miał się tu zjawić spodziewany gość, a Jared przyłapał się na tym, że wspomina czasy, kiedy panna Hester miała starającego się. Sam był wtedy zaledwie wyrostkiem, ale pamiętał, jak ludzie wówczas plotkowali. W każde niedzielne popołudnie konkurent do ręki panny Hester podjeżdżał pod drzwi wejściowe Goodale’ow lśniącą, lekką bryczką. - Miły młodzieniec - mówiła o nim matka Jareda. - Już najwyższy czas, żeby Hester poważnie pomyślała o zamążpójściu. Nie staje się przecież coraz młodsza. - Młoda czy nie - wtrącił ojciec - ale to wciąż jeszcze diabelnie przystojna kobitka. - A poza tym - ciągnęła matka ignorując uwagę małżonka - ona jest z tych, co to z wiekiem tracą na wadze. Musi się pilnować, bo za parę lat będzie chuda jak szczapa. Całe miasto czekało, że lada chwila Hester wyjdzie za mąż. Jednak kiedy młody człowiek bywał już u niej przeszło sześć miesięcy, ojciec Jareda oświadczył, że nie potrafi pojąć, co ich jeszcze powstrzymuje. - To życiowy pewniak - powiedział ojciec, posługując się mianem, którym miejscowi określali każdego, kto miał stałą pracę i nie był zadłużony. - A Hester skończyła się żałoba. Już przecież półtora roku minęło od śmierci jej matki. - Och, ona chyba zwleka po to, żeby się upewnić - wyraziła swoje zdanie matka. - Może to i miły młodzieniec, ale nie jest z naszych stron, a jeśli chodzi o małżeństwo, zbytek ostrożności nigdy nie zawadzi. Ale założę się, że nim skończy się czerwiec, będzie ślub. Jednak pewnej niedzieli nie Hester, ale jej ojciec otworzył młodemu człowiekowi drzwi. Zamienili tylko parę słów - nikt nigdy nie dowiedział się, o czym ze sobą mówili - a potem pan Goodale zatrzasnął młodzieńcowi drzwi przed nosem. Konkurent Hester wsiadł do bryczki i odjechał. Następnego dnia rzucił posadę w sklepie ojca Jareda i opuścił Peyton Place. Nikt go tu odtąd nie oglądał. Kilka miesięcy później zmarł pan Goodale i panna Hester została całkiem sama. W mieście niemal się nie pokazywała. Radziła sobie bez niczyjej pomocy, żyjąc oszczędnie z niewielkiego kapitaliku, który zostawił jej ojciec. W końcu wzięła sobie kota, a po kilku latach stała się legendarną postacią miasteczka. - Panna Hester ma złamane serce - mówiono. - Czeka tylko na śmierć. Sprawdziła się przepowiednia matki Jareda - dziewczęca szczupłość panny Hester ustąpiła miejsca kościstej chudości: skóra zdawała się z trudem pokrywać sterczące kości, tylko oczy lśniły niczym węgiel na tle arkusza białego papieru. Dłonie, dawniej smukłe, o długich palcach, teraz stały się podobne do szponów, i nawet włosy przerzedziły się tak bardzo, że ledwie osłaniały czaszkę. Jared Clarke rozejrzawszy się po frontowym saloniku panny Goodale skierował wzrok z powrotem na gospodynię. Obecny wygląd panny Hester kazał mu wątpić, czy istotnie był ktoś, kto kiedyś mógł kochać tę kobietę. Odchrząknął, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę. Stara panna nie zaproponowała gościom krzeseł. - O co chodzi, Jared? - spytała. - My w sprawie rur, panno Hester - powiedział Jared. - Trzeba pani wiedzieć, że stoczyliśmy niezłą batalię, by uzyskać zgodę większości mieszkańców na przeprowadzenie w mieście kanalizacji. Ale mamy to już za sobą. Na ostatnim zebraniu rady miejskiej przegłosowaliśmy tę sprawę. - A co ja mam z tym wspólnego? - zdziwiła się panna Hester. - Główną sieć zamierzamy prowadzić pod powierzchnią ulic - wyjaśniał Jared. - Miasto będzie na to łożyć, ale każdy mieszkaniec ma zapłacić za odcinek rury biegnący przed jego domem. - Czy nie skończyłeś dopiero co mówić, że miasto będzie na to łożyć? Jared uśmiechnął się z cierpliwością. - Miasto ma zapłacić za układanie rur. Pokryć tylko koszty robocizny. - Czy mam przez to rozumieć, Jared, że chcesz, żebym płaciła za rury biegnące pod drogą publiczną? Jared namyślał się nad taktowną odpowiedzią. Zaczął się pocić, odczuwając żywą niechęć do kobiety, która jego misję czyniła trudniejszą niż zwykle. - Ta inwestycja przyniesie pani korzyść, panno Hester - rzekł w końcu. - Będzie pani mogła do tej głównej rury ulicznej podłączyć rury ze swego domu. - A po cóż by mi były w domu jakieś rury? - spytała stara panna tonem domagającym się wyjaśnienia. Twarz Jareda sczerwieniała z wysiłku. Starał się znaleźć delikatny sposób wyjaśnienia pannie Hester, że po prostu nie może ona pozostać jedyną posiadaczką wygódki na całej ulicy Kolejowej. - Ależ, panno Hester... - zaczął i przerwał, nie będąc w stanie wymyślić nic sensownego. - Więc? - Głos panny Goodale miał brzmienie pytające, ale jego ton był niezbyt zachęcający. - To jest po to... - ponownie zaczął Jared - chciałem powiedzieć... chodzi o to... George Caswell, o wiele mniej subtelny od kolegi, dokończył: - Chodzi o to, panno Hester, że nie chcemy już żadnych wygódek w tym mieście. Ujdą jeszcze przy ruderach, ale nie w środku miasteczka. Zapadła krępująca cisza, przerwana w końcu przez gospodynię. - Żegnam panów - powiedziała, wskazując drzwi. - Ależ, panno Hester... - rzekł Jared, ale nie zdążył dodać nic więcej. - Do widzenia, Jared - przerwała mu stara panna, stanowczo zamykając drzwi. - Ci Goodale’owie to specjaliści od zamykania ludziom drzwi przed nosem - zauważył Ben Davis i obaj roześmiali się szczerze. Lecz Jaredowi nie było do śmiechu. Wprost kipiał ze złości. Później na zebraniu nowo utworzonego Komitetu Sanitarnego musiał wstać i przyznać, że nie udało mu się przekonać panny Hester do pomocy w spłaceniu miejskiej kanalizacji. - Cóż, właściwie, ona może mieć swobodną rękę - rzekł jeden z członków komitetu. - W mieście nie obowiązuje prawo strefowe i nie można nikomu nakazać, jak ma postępować. - A może brak jej pieniędzy? - wyraził ktoś swoje wątpliwości. - Na taki koszt ją stać - odpowiedział Dexter Humphrey, prezes banku. - Ona jest nienormalna! - gniewnie zawołał Jared. - To wariatka i tyle! - Coś mi się wydaje, że ceny nieruchomości na Kolejowej mocno zjadą w dół - rzekł smętnie Humphrey. - Z tą wygódką u panny Hester! To jasne jak słońce! Bardzo niedobrze się stało, Jared, że nie potrafiłeś przekonać panny Goodale. - Robiłem, co mogłem! - bronił się Jared. - Przecież wam mówię, że ona jest nienormalna. Istna wariatka! - W sąsiedztwie Goodale’ów wystawiono dom na sprzedaż - zauważył Humphrey. - Wątpię, by teraz znalazł się kupiec. - Rzeczywiście, źle się stało - przytaknął inny członek komitetu. - Powinieneś ją mocniej przycisnąć, Jared. - Na litość boską, dajcie mi spokój! - rzucił Jared z goryczą. Kanalizację ułożono jednak i na ulicy Kolejowej, gdyż koszt odcinka przed domem panny Goodale pokryto z kasy miejskiej. Również i dom w sąsiedztwie znalazł w końcu nabywcę. Kiedy umarł jedyny drukarz w miasteczku, rodzina sprzedała jego firmę niejakiemu Albertowi Cardowi, młodemu specjaliście z Bostonu, i właśnie państwo Cardowie osiedlili się obok panny Hester. - Sympatyczna para - wydało Peyton Place opinię o Cardach. - Taa... A z niego faktycznie przedsiębiorczy gość. Młodzi Cardowie przyłączyli się do społeczności kościoła kongregacjonalistów i zapisali się do głównych lokalnych organizacji. - To rzeczywiście miły facet - orzekł Jared. - Wzbudza zaufanie. Wziął się ostro do roboty. Tacy nam właśnie są tu potrzebni. To cenny nabytek dla miasta. - Kim jest ta stara kobieta, która obok mnie mieszka? - spytał Albert Card jakoś wkrótce po kupnie domu. - Aa, tamta... - rzekł Jared Clarke zagryzając wargi - to panna Hester Goodale. Trochę pomylona. - Naprawdę? Niewiele ją widuję, bo nasze domy odgradza gęsty żywopłot, ale słyszę czasem, jak się snuje po podwórku z tyłu domu. A właściwie częściej słyszę nie tyle ją, co tego jej cholernego kota. Bestia tak miauczy, że umarłego mógłby obudzić. Trzymać u siebie takiego kocura! Rzeczywiście, ona musi być pomylona. - Bez wątpienia słyszy pan również i samą pannę Hester - skrzywił się Jared. - Musi przecież łazić tam i z powrotem do tej swojej wygódki! - Cóż, przede wszystkim słyszę kota. - No, tak. Ten kocur jest faktycznie wszędzie tam, gdzie ona. Nie ma co, brak jej piątej klepki i tyle! Prawie nigdy nie wychodzi z domu, a tylko raz w tygodniu idzie do miasta po zakupy. Nikt jej też nie odwiedza. Idę o zakład, że nie było u niej nikogo od czasu, kiedy my z Benem i Georgem poszliśmy do niej w sprawie rurociągu. Co to za historia! Chce pan posłuchać? To zdarzyło się już dość dawno, zanim mieliśmy w mieście kanalizację. Wydelegowano mnie do panny Hester w sprawie zapłaty za rurę biegnącą przed jej domem. Podszedłem do jej drzwi i zapukałem. „Słuchaj, Hester - powiadam - nie ma dwóch zdań, musisz zapłacić swój udział w kosztach rurociągu. Wypisuj czek i idę sobie”. A ona jak nie zacznie wołać, wrzeszczeć i awanturować się. Od razu powiedziałem do Bena i George’a, że to wariatka i najlepiej będzie, jak się zmyjemy i zostawimy biedaczkę w spokoju. Później, kiedy Albert Card opowiadał żonie tę historię, Mary zauważyła: - To miasto rzeczywiście ma szczęście do dziwaków. Najpierw ta historia o Samuelu Peytonie, teraz znowu o pannie Hester Goodale. 17 Norman siedział przy kuchennym stole, a matka przygotowywała dla niego gorącą czekoladę. - Dobry miałeś dzień? - spytała. - Jasne - odparł z roztargnieniem. Myślami był przy Allison i pannie Hester. - Opowiedz mi o nim, kochanie. - O czym tu opowiadać? Dzień jak każdy. Znów dziś mieliśmy trochę algebry. Panna Thornton mówi, że to nam będzie potrzebne w szkole średniej. - Tak? Lubisz pannę Thornton, synku? - Jest w porządku. Nie taka zrzęda jak inni nauczyciele. - Jak to się stało, że szedłeś z Allison MacKenzie, Norman? - Po prostu spotkałem ją na ulicy i to ona ze mną poszła. - Ale co ona robiła na Kolejowej? Mieszka przecież na Bukowej. Tych chwil chłopiec najbardziej nie znosił. Każdego popołudnia musiał siadać za stołem i pić czekoladę, mleko bądź jakiś sok albo jeszcze coś innego, czego szczerze nie cierpiał, a matka zasypywała go pytaniami o każdego, z kim spędził dzień. - Skąd mam wiedzieć, co Allison tu robiła? - rzucił opryskliwie. - Po prostu była na Kolejowej, kiedy ja nadszedłem. - Lubisz ją? - Jest w porządku. - A więc ją lubisz! - Przecież tego nie mówię! - Ależ mówisz! - Wcale nie. Powiedziałem tylko, że jest w porządku. - To właśnie to samo. Czy lubisz ją tak bardzo jak pannę Thornton? - Nigdy nie mówiłem, że lubię pannę Thornton! - Och, Norman! Ten ton! Pani Page osunęła się na fotel i zaczęła płakać, a syn podbiegł do niej ogarnięty wstydem i poczuciem winy. - Mamo, ja nie chciałem. Naprawdę nie chciałem. Tak mi przykro. - Już dobrze, kochanie. To nie twoja wina. To tylko dlatego, że masz przecież w żyłach krew ojca. - Nie! To nie dlatego! - Ależ tak, kochanie. To jest główny powód. Jesteś ogromnie podobny do ojca, a także do Caroliny i Charlotty. - Nie jestem podobny! Oczy chłopca napełniły się łzami i nie potrafił opanować łkania. - Nie jestem taki jak oni! - płakał. - Oczywiście, że jesteś, kochanie. Cóż, może będziesz szczęśliwszy, kiedy umrę, a ty będziesz mógł zamieszkać razem ze swymi przyrodnimi siostrami. - Nie mów tak, mamo! Nie chcesz chyba umrzeć?! - Ależ tak, Normanie. Już wkrótce nie będzie mnie wśród żywych, a ty przeniesiesz się do Caroliny i Charlotty. Och, kochany syneczku, nawet w niebie będę płakać gorzkimi łzami, widząc cię w szponach tych niegodziwych i okropnych kobiet. - Nie! Och, nie, nie, nie! - Tak, mój kochany. Wnet umrę, może to i lepiej dla ciebie. - Ale ty nie umrzesz! Nie umrzesz! Co ja bym począł, gdybyś umarła, mamo?! - No, masz przecież Caroline i Charlotte, a także pannę Thornton i małą Allison MacKenzie. Poradzisz sobie bez matki. Norman upadł na podłogę u matczynych stóp. Szlochał histerycznie i obiema rękami czepiał się jej spódnicy, ale ona odwracała od niego spojrzenie. - Nie dam sobie rady! Sam umrę! Tylko ciebie kocham, mamo! Nie kocham nikogo innego! - Na pewno, Norman? Na pewno nikogo innego nie kochasz? - Nie, nie i nie! Nie ma nikogo innego, mamo. Tylko ty! - A Allison i panna Thornton? Nie lubisz ich, kochanie? - Nie, nie, nie! Nienawidzę ich! Nienawidzę wszystkich, oprócz ciebie, mamo! - Więc kochasz swoją mamusię, Norman? Szloch chłopca stał się suchy, bolesny i przerywany czkawką. - Tak, mamo. Kocham tylko ciebie. Kocham cię nawet bardziej od Boga. Tylko nie umieraj. Nie zostawiaj mnie samego! Przez dłuższy czas pani Page gładziła pochyloną głowę syna, złożoną na jej kolanach. - Nie opuszczę cię, Norman - odezwała się w końcu. - Nigdy. I oczywiście nie mam zamiaru umierać. 18 Kenny Stearns unosząc głowę rozejrzał się uważnie wokół siebie. Z miejsca gdzie leżał, dostrzegł niewyraźnie jakieś postacie spoczywające na tej samej co on piwnicznej podłodze. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, co to za ludzie. - Coś ich tu kupa, zajęli tyli kawał podłogi - mruknął głośno. - Ktoś ty? - spytał, trącając jakieś uśpione ciało niezbyt pewną nogą. - Ktoś ty? Lucas Cross wymamrotał coś pod nosem i obrócił się na bok. - Idź do diabła! - burknął. - Co ty se myślisz? Żeby w mojej własnej piwnicy gadać mi takie rzeczy?! Ja mam iść do diabła? To przecie moja piwnica, no nie? - Idź do diabła! - powtórzył Lucas. Kenny sunąc plecami po ścianie próbował się podnieść. W końcu stanął, opierając się o zimne kamienie. - Kenny’emu Stearnsowi w jego własnej piwnicy nikt nie będzie gadał, żeby szedł do diabła! - rzucił wojowniczo. Dwa inne ciała poruszyły się na podłodze i Kenny przyjrzał im się w milczeniu. - Następne sukinsyny, co to będą gadać człowiekowi w jego własnej piwnicy, żeby szedł do diabła - stwierdził wreszcie. Nieokreślonym ruchem kiwnął się w kierunku jednego z leżących. - Hej, ty! - wrzasnął. - Co robisz w mojej piwnicy? Henry McCracken zerwał się niemal na równe nogi, tak go wystraszył oficjalny ton kolegi. Śniło mu się właśnie, że słyszy głos swego brata szeryfa, który stojąc nad nim, wrzeszczy coś swoim zwyczajem. Z wysiłkiem skupił wzrok na kompanie. - O, Jezu! Kenny! Aleś mnie cholernie przeraził! - powiedział z wyrzutem. - Zdawało mi się przez chwilę, że ty to Buck, który tu przyszedł! Kenny uśmiechnął się szyderczo. - Ee, tam. Nijaki szeryf nie będzie tu gadał moim kumplom, co mają robić w mojej piwnicy! - rzucił z oburzeniem. - Kenny, chłopie - zawołał Henry ziewając. - Łyknijmy se jeszcze po jednym i pośpijmy kapkę. - Tyś jest przyjaciel, Henry - wymamrotał Kenny. - Jedyny prawdziwy przyjaciel. Rozejrzał się wokół ze smutkiem. - W całej piwnicy... co się popatrzę dokoła, nie mam innego przyjaciela. Miarkujesz, Henry? Nijakiego. Kiwnięciem kciuka wskazał śpiącego Lucasa. - Widzisz go? Widzisz tego zapitego drania? Dwie minuty temu powiedział mi, żebym poszedł do diabła. Mnie, w mojej własnej piwnicy. Jak ci się to widzi? - Ano, nieładnie. - Henry kiwnął głową w ponurym zrozumieniu. - Tak już jest na tym świecie. Widzi ci się, że masz przyjaciela, a on ci mówi, żebyś szedł do diabła. To okropne. Ciekawym, czy Lucas wywalił te robale, co go tak męczyły. - Nie wiem, ale widzi mi się, że byśmy je zobaczyli, jakby tu jeszcze były. - Ano, to chyba je wyrzucił - szepnął Henry oglądając się bojaźliwie na betonowe ściany. - I dobrze zrobił. - Kenny z namaszczeniem kiwnął głową. - Nie lubię insektów. Nie chcę, żeby mi się tu rozlazło jakieś cholerne paskudztwo. - Miałeś dać butelczynę - przypomniał Henry. - Taa... Zaraz znajdę. Musi gdzieś tu być. Zaczął rozglądać się po podłodze, przeszukując wzrokiem miejsce za miejscem, nie mógł jednak wypatrzeć nic, co by nawet choć trochę przypominało pełną flaszkę wódki. W końcu ogromnym wysiłkiem oderwał się od ściany utrzymującej go dotąd w pozycji pionowej i rozpoczął chwiejną wędrówkę po piwnicy. - Te bydlaki wypiły wszystko - oświadczył Henry’emu. - Wszystko wydoili. - Powłócząc nogami powoli poczłapał do piecyka i zapuścił wzrok w jego czarną czeluść. Potem westchnął, wsadził do środka rękę i dokładnie przeszukał wnętrze. - Ano, nic z tego, Henry - powiedział prawie ze łzami. - Dranie, wszystko wypili! Raptem Henry wydał okrzyk radości. - Kenny! Spójrz na baryłki! Popatrz na te ślicznotki ustawione równiutko przy ścianie. Kochane baryłeczki, stoją jak rządek ładnych dziewuch na jarmarku. Kenny odwrócił się i rzucił okiem na swoje dwanaście beczułek z ciderem. Na chwilę napłynęło wspomnienie zapachu jabłek i dymu drewnianych szczap; zobaczył też w wyobraźni strumień soku spływającego do baryłek. - Chryste! Tak! - zawołał i ruszył prawie biegiem w kierunku beczułek. - Com ja się naharował napełniając te cholerne beczki! Jakem mógł o nich zapomnieć?! Nachylił się, złapał za kurek, a Henry, najszybciej jak potrafił, na kolanach i rękach czołgał się ku ścianie. - Jezu! Kenny! Podstaw coś, bo wszystko wypłynie na podłogę! Kenny podniósł pustą butelkę po whisky i podsunął ją pod wylot kurka. Nic. - Niech mnie! Widzisz? Do pioruna! Te dranie wychlały pełną beczkę mojego cideru! - Wypuść kapkę z drugiej. - Taa... przytrzymaj flaszkę. Kenny otwierał po kolei kurki we wszystkich baryłkach, a Henry za każdym razem z nadzieją podstawiał butelkę, ale na jej dnie nie pojawiła się ani jedna kropla trunku. - Ano, niech się zamienię w kupę gówna, jeśli te łajdaki nie wypiły wszystkiego co do kropli! - wrzasnął Kenny, gotując się ze złości. Przechylał beczki, tak że się przewracały na bok i toczyły z hałasem po betonowej podłodze. Kenny mocno kopał każdą baryłkę i klął nienawistnie, aż do całkowitego wyczerpania. Henry płakał. - To na nic, Kenny - szlochał. - Nie ma już cidera. Na to wychodzi. Nie ma cidera, nic nie ma. - Nos i oczy wytarł rękawem koszuli. - Jużeś se ulżył, Kenny. Daj spokój. Trza obudzić Lucasa, żeby znów poszedł do White River. Powlókł się w kierunku leżącego Lucasa, a kiedy znalazł się u boku śpiącego mężczyzny, zaczął go kopać obiema nogami. - Obudź się, wieprzu - wołał. - Rusz tyłek. Trza iść do White River. Obudź się, słyszysz? Lucas poruszył się w odruchu protestu i ochrony przed twardymi razami spadającymi na jego plecy i pośladki. - Idź do diabła! - wymamrotał. Henry wciąż go kopał, a teraz i Kenny dołączył swoje siły. - Obudź się, pijana kanalio! - wrzeszczał Henry. - Wstawaj, ty spity naszym ciderem wieprzu! - Idź do diabła! - mruknął Lucas powtórnie. - Słyszysz? - wydarł się piskliwie Kenny. - Jest tak, jakem ci gadał? On mi mówi, żebym szedł do diabła. W mojej własnej piwnicy! - To obraza, na to wychodzi - rzekł Henry ze współczuciem. - Kopnij go mocniej, Kenny. Na koniec Lucas jęknął, odwrócił się na plecy i usiłował skoncentrować wzrok na drewnianych belkach piwnicznego sufitu. - O co się wam rozchodzi, chłopcy? - stęknął. - Chcecie wykopać z kumpla wszystkie bebechy? - Zabrakło wódki - rzucił Henry. - Trza ci znów iść do White River. - Cholera jasna! - wybełkotał Lucas. - Zamknij się i daj coś łyknąć. - Nie ma nic! - wrzasnął Henry z wściekłością. - Nie słyszysz, co mówię? Pora ci do White River. Nie została ani kropla. Wstawaj! - Dobra, dobra - westchnął Lucas i próbował unieść się do pozycji siedzącej. - Chryste Panie! Dwa ostatnie słowa wymówił z jękiem, bardziej jak modlitwę niż przekleństwo, po czym opadł z powrotem na plecy. - Chryste - jęknął. - Wróciły! Ryknął płaczem i zasłonił oczy rękami pokrytymi skorupą brudu. - Gdzie? - spytał Kenny. - Gdzie one są, Lucas? - Koło ciebie, z tyłu, wszędzie. Chryste! Kenny wytrzeszczywszy oczy wlepił wzrok w ścianę piwnicy. - Niech mnie, żebym coś widział! - wyjąkał drżącym głosem. - Nic tu nie ma. - Są tam - szlochał Lucas. - Wszystkie szare i zielone. Miliony ich. Łażą wszędzie. Rozsunął dwa palce i zerknął przez powstałą szczelinę. - Uwaga! - wrzasnął i jął się klepać po udach. - Uwaga! Idą na nas! - Nic nie widzę! - krzyknął Kenny. - Głupi durniu! - darł się Lucas. - Jesteś spity, pijany jak bela, to i nie dziw, że nic nie widzisz. Jesteś zalany jak świnia. Uwaga! Przekręcił się na brzuch, zakrył głowę ramionami, lecz natychmiast zerwał się i pobiegł w kąt piwnicy, gdzie się skulił zdyszany. - Teraz łażą pode mną - załkał zdjęty strachem. - Łażą mi pod nogami i czekają, żebym się położył, to się na mnie rzucą. Kenny i Henry schylili się, by dokładnie obejrzeć miejsce, gdzie schronił się Lucas. - Tu nic nie ma - orzekli zgodnie. - Akuratnie nic. - Wy mordy uchlane! - darł się Lucas. - Ślepe pijusy! Obydwa! Wrzaski Lucasa obudziły dwóch ze śpiącej czwórki. Spoglądali teraz przed siebie mętnym, nieprzytomnym wzrokiem. - Gdzie flacha? - spytał jeden z nich. - Uwaga! Spuście głowy! - wrzeszczał Lucas. - No, gdzie ta cholerna butelka? - Nie ma! - krzyknął Henry rozdrażniony nagłym zamieszaniem. - Nic nie widzę. Żadnych cholernych robali - mamrotał Kenny. - Dajcie flaszkę, do cholery! - Nie ma! - Nijakich cholernych robali. - Są całe pokryte śluzem. Zielonym. - Sam pójdę - oświadczył Henry. - Pójdę, i do diabła z Lucasem! Potrzebuję trochę forsy. Zaczął przeszukiwać kieszenie. Przetrząsał każdy możliwy zakamarek ubrania, ale nie znalazł ani centa. - Nie mam pieniędzy - poskarżył się Kenny’emu. - Ja mam. - Kenny pochwalił się szperając po kieszeniach. - Zawsze mam pieniądze dla mojego przyjaciela Henry’ego McCrackena. - Jednak po dłuższej chwili szukania bąknął: - Widzi mi się, że i u mnie nic. Ani centusia. - Ano, to może ten ma jeszcze. - Henry wskazał palcem bełkoczącego Lucasa. Obaj sprawdzili dokładnie kompana, ale i u niego kieszenie świeciły pustkami. Dwaj rozbudzeni towarzysze przyłączyli się do poszukiwań, a nie znalazłszy nic u siebie, jęli przetrząsać ubrania śpiących. - Trza iść po coś do picia - mówił Kenny. - Dalej, chłopcy. Opróżniać kieszenie. Wstawać! Nic już nie ma, ani jednego, cholernego łyczka. Mężczyźni, przeszukawszy dokładnie swoje ubrania, zaczęli się nawzajem oskarżać. - Ty jeszcze masz forsę! Schowałeś ją. Dawaj zaraz! Wyciągaj te centy! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. W końcu uzbierali sześć centów. - Biorę szóstaka i sam idę do White River - powtórnie zaofiarował się Henry. - Sam idę, a Lucasa niech diabli wezmą! Wstał i zatoczył się na ścianę. - Ano, możecie na mnie liczyć, chłopaki. Już idę i załatwię wszyściutko jak się patrzy. Z namaszczeniem włożył monety do kieszeni. - Kupię whisky i dwie skrzynki piwa - obiecał Kenny’emu. - To nas kapkę wzmocni do jutra. - Uwaga! - wydzierał się Lucas. - O, Chryste! - Gdzie ta cholerna flacha? - Chodź, Henry. Wysadzę cię przez okienko. - Wezmę trzy skrzynki piwa, tak będzie lepiej. - Bierz jedną, ale donieś w porządku - poradził Kenny. - Wygoń je przez okno! - rozkazująco wybełkotał Lucas. - Ale już! Kiedy Henry wyszedł, pozostali mężczyźni z wyjątkiem Lucasa usiedli z powrotem na podłodze, oczekując na powrót towarzysza. Lucas pozostał skulony w kącie; kucał, mamrotał i zerkał co chwilę przez palce. Za każdym razem, kiedy odsłaniał oko, wrzeszczał: - Uwaga! - i natychmiast zasłaniał je na nowo. - Coś to zabiera Henry’emu kawał czasu - rzucił jeden z mężczyzn. - Ani chybi schlał się i został w White River. - Jednego nie cierpię najbardziej. Tego, jak jaki sukinsyn nie chce się dzielić z kumplami. Angus Bromley, siedzący w niewielkim oddaleniu od pozostałych, zaczął ostrożnie przesuwać się ku tyłowi piwnicy. Mgliście pamiętał, że za jedną z niskich krokwi schował sobie butelkę. Poruszał się bardzo wolno, tak że kompani nie zwrócili uwagi na jego manewr. Wciąż byli pochłonięci roztrząsaniem opieszałości Henry’ego McCrackena, który wyszedł pełne osiem minut temu. - Cholerny sukinsyn z tego Henry’ego! - Ani chybi zabawia się teraz w White River. - Spotkał pewnie jakąś dziwkę, to i nie dziwota, że go nie ma. Dopiero się z nią zabawia! - Za nasze pieniądze! - Chryste! - jęczał Lucas. - Chryste! Ratunku! - Ano tak. Ten McCracken to kawał drania. Poszedł tylko po to, żeby się zalać. - Cała rodzina to pijusy. Każden jeden McCracken to moczy-morda! - Za nasze pieniądze! Angusowi Bromleyowi udało się dotrzeć do miejsca pod belką i gapił się teraz na nią mętnym wzrokiem. Potem powoli uniósł się na palcach, ostrożnie przesuwając ręką po powierzchni krokwi. W końcu dłoń napotkała obły kształt i objęła czule szyjkę butelki. Z najwyższą uwagą zdejmował z góry swój skarb, by wreszcie podsunąć go sobie przed oczy. - Ćwiartuchna - szepnął, miłośnie gładząc szkło, jakby to były ramiona pięknej kobiety. - Moja ślicznotka. Sliczności. Z rozmachem opadł na podłogę i niecierpliwie zerwał kapsel. Metalowa zakrętka jeszcze toczyła się po betonie, gdy Angus podnosił butelkę do ust. Na stuk kapsla o podłogę Kenny raptownie odwrócił głowę i ujrzał Angusa - pijącego! - Patrzcie! - zawołał do pozostałych. - On ma flaszkę! Wszyscy jak jeden mąż obrócili się do Angusa, który otarłszy pospiesznie usta, chował butelkę za pazuchę. - Zwariowałeś, Kenny. - Uśmiechnął się niewinnie. - Pijanyś. Zalałeś się w trupa i coś ci się zwidziało. Nie mam nijakiej flaszki. - Łajdak! - wrzasnął Kenny. Rzucił się na Angusa, który zaskoczony atakiem przewrócił się na plecy. Kenny’emu udało się w ostatniej chwili ocalić butelkę przed stłuczeniem. Złapał ją w obie ręce, a kompana z wściekłością kopnął w głowę. Angus stęknął i padł bez ruchu. Po chwili zaczął głośno chrapać. - Parszywa kanalia! - wymamrotał Kenny i obrócił się twarzą do reszty towarzystwa. - Kto się chce napić?! - krzyknął gromko. Towarzysze jak na komendę zaczęli się chwiejnie podnosić na nogi i nawet Lucas odjął rękę od oczu, by popatrzeć na kolegów. - Jak ktoś mi ją odbierze, będzie jego. - Kenny uniósł butelkę do góry, a potem bez słowa przytknął ją sobie do ust. Mężczyźni, niczym głodne zwierzęta, z mamrotaniem przypominającym warczenie dzikich bestii, powoli, mierząc się chytrym wzrokiem, zbliżali się do niego, otaczali zwartym szeregiem i szukali luki, by zaatakować. Kenny roześmiał się. - Każden jeden, kto ma w sobie tyle chłopa, że da radę mi ją odebrać, będzie ją miał dla siebie - oznajmił i podniósł niepewnie nogę, by odepchnąć pierwszego, który się nań rzuci. Był w lepszej sytuacji od reszty, bo opierał się plecami o szeroką ścianę komina. Pozostali nie mieli niczego do pomocy, by złapać nieistniejącą w tej chwili równowagę, więc w dziesięć minut było po wszystkim. Dźwięki chrapania czterech ludzi wypełniły piwnicę zagłuszając monotonne skamlenie Lucasa. - Bydlaki! - Kenny rozkoszował się zwycięstwem. - Gadać człowiekowi w jego własnej piwnicy, żeby szedł do diabła. Alem im pokazał, ktom jest. Do diabła z nimi! - Zbliżył się do Lucasa. - Tyś jedyny przyjaciel, jakiegom miał, Lucas. Prawdziwy, najprawdziwszy przyjaciel na całym świecie. Masz, pij! Nie wypuściwszy z ręki butelki przytknął ją do warg Lucasa i trzymał, gdy tamten łapczywie przełykał palący trunek. - Dość - powiedział Kenny odejmując flaszkę, a Lucas, przez długie tygodnie pijaństwa nasiąknięty alkoholem jak gąbka, osunął się nieprzytomnie na podłogę. Kenny usiadł i opierając się o ścianę pociągnął z butelki głęboki łyk. Natychmiast wszystko mu przed oczyma zaczęło zawrotnie wirować, a świadomość cofnęła się w przeszłość, przeniosła go w piękne czasy, gdy zabrał Ginny na jarmark i poszli przejechać się na diabelskim młynie. Przymknąwszy oczy, ujrzał jasne światła, a w uszach zabrzmiała mu piskliwa muzyka lunaparkowych piszczałek. - Jeszcze raz - rozkazał, a posłuszne koło zaczęło się znów obracać. Ponownie łyknął z butelki. Po sześciu tygodniach najdłuższej w historii miasta pijatyki posadzka w piwnicy Kenny’ego pełna była wymiotów i fekalii. Smród przenikał przez strop i deski podłogi mieszkania, a Ginny już dawno przeprowadziła się do przyjaciółki nad rzeką. Ale teraz w oczach Kenny’ego piwnica była pełnym uroku miejscem zabaw i uciech. - Jeszcze raz! - zawołał, pragnąc obracać się na kole do końca świata. - Trzymaj mnie za rękę, Ginny. Nie bój się. Patrzył w kierunku śpiących kolegów, lecz widział uśmiech Ginny. - Chodźmy! - krzyknął i sięgnął po jej rękę. Ale nagle ona zniknęła i na diabelskim młynie Kenny został sam. - Stop! - wrzasnął. - Zatrzymać się! Zatrzymać! Ginny wypadła! Zatrzymać to cholerne koło! Lecz młyn obracał się coraz szybciej, a muzyka raptem zabrzmiała jakoś złowieszczo, fałszywie i ponuro. - Ginny! - wołał Kenny. - Ginny, gdzie jesteś?! Stanął chwiejnie na nogi i toczył dokoła dzikim wzrokiem, a światła lunaparku kołysały się szaleńczo, rażąc go w oczy i oślepiając boleśnie. - Ginny! - wrzeszczał co sił z wierzchołka diabelskiego młyna. Wtedy ją ujrzał. Szła pod rękę z jakimś uśmiechniętym fagasem. Nieznajomy, ubrany z miejska, podniósł wzrok na Kenny’ego uwięzionego w kole na górze i roześmiał się głośno. - Draniu! - krzyczał Kenny. - Wracaj! Wracaj tu z moją Ginny! Ginny też się śmiała. Odwróciła głowę, patrzyła na Kenny’ego z rozchylonymi pąsowymi wargami, odsłaniającymi zęby równe i białe, i śmiała się, śmiała się, śmiała. - Dziwka! - wrzasnął Kenny. - Brudna, parszywa dziwka! Ginny roześmiała się jeszcze głośniej, wzruszyła ramionami i spojrzała na swego partnera. Kenny dostrzegł polakierowane na czerwono paznokcie dłoni spoczywającej na rękawie ciemnej marynarki nieznajomego i czuł, jak piersi i biodra Ginny ocierają się o bok mężczyzny. - Zatłukę! - wydarł się wstając z fotela na kole. - Zatłukę oboje! Ale Ginny i ów facet zaczęli odchodzić i wciąż się śmiali, jakby zupełnie nie słysząc pogróżek. Szli powoli, a w pewnej chwili Ginny uniosła rękę i czubkami palców dotknęła policzka swego towarzysza. Kenny upuścił trzymaną w ręku butelkę i spróbował zejść z koła. Krętą linią ruszył w kierunku schodów, a wgramoliwszy się na górę oparł się ciężko o drzwi. Ani drgnęły. - Jestem zamknięty! - krzyknął, błądząc na oślep palcami po drewnianej powierzchni. - Jestem uwięziony w tym cholernym diabelskim młynie! - Palce natrafiły na rygiel, ale cofnęły się nie rozpoznając zamka. - Wypuść mnie! - zawołał do faceta obsługującego koło. - Ty skurwielu, wypuść mnie! Mechanik jednak nie wyłączał urządzenia, uśmiechnął się do Kenny’ego, a jego głowa podobna była do trupiej czaszki, z żółtymi zębami lśniącymi w ciemności. Kenny zbiegł w dół po schodach i złapał siekierę, którą kiedyś położył przy stercie szczap. Obrócił się do operatora diabelskiego młyna. - Pies ci mordę lizał, draniu. Sam sobie wyrąbię drogę wyjścia. Wspiął się na schody, a kiedy był na górze, zaczął z pasją walić siekierą w drewnianą płytę drzwi. - Zatłukę oboje! - wrzasnął do Ginny i nieznajomego, którzy zatrzymawszy się, stali patrząc, co robi. Uśmiech Ginny zniknął, strach wykrzywił jej rysy, a serce Kenny’ego zaczęło mocno walić z radości. - Najsampierw ciebie dopadnę, ty dziwko! - zawołał. - Złapię cię i posiekam na kawałki tę twoją gładziutką buźkę. Tym razem ostrze siekiery wbiło się w płytę drzwi tak głęboko, że wyciągnął je z dużym trudem. Uwolnił siekierę i wzniósłszy ją ponad głową wycelował w dolną część koła diabelskiego młyna. Zatoczył ostrzem szeroki łuk. Nagle z jego stopy bluznęła krew. Stał przez chwilę otępiały i bezmyślnie gapił się na czerwoną fontannę tryskającą z przecięcia w bucie. Krwawa plama rozszerzała się wokół, a w jej purpurze Kenny gubił się i tonął. Przechylając się do przodu Kenny Stearns wypadł z diabelskiego młyna wprost na zgromadzone w dole tłumy, a śmiech Ginny wciąż dźwięczał mu w uszach. 19 To doktor Swain znalazł Henry’ego McCrackena. Wracał właśnie ze wsi, z wizyty u pacjenta, kiedy spostrzegł coś w rowie przy drodze. Zatrzymał samochód i wysiadł, chcąc sprawdzić, co to takiego. Reflektory auta wyłowiły z ciemności jakąś nieruchomą postać leżącą w błocie twarzą do ziemi. Nieprzytomny, niesamowicie brudny, z paskudną, krwawiącą raną na czole, ale - jak doktor opowiadał później - był to jednak Henry: żywy i śmierdzący na milę. Matthew Swain raz tylko rzucił nań okiem, po czym podniósł go, przewiesił sobie przez ramię, zaniósł do auta i wcisnął na tylne siedzenie. Przyjechał z nim prosto do szpitala i powierzył opiece dwóch pielęgniarek, które go rozebrały i klnąc swój fach w żywy kamień, szorowały cal po calu to niesamowicie brudne ciało. - Głowa do góry, dziewczęta! - rzucił doktor, kiedy skończył zszywać ranę na głowie Henry’ego. - Dajcie mu pospać parę godzin, a będzie jak nowy. Tylko się wtedy nie pchajcie na wyprzódki, która ma go obsługiwać! Obie kobiety spojrzały na pacjenta, na jego półotwarte usta z nadal cieknącą śliną, na wciąż nieogoloną twarz i opatrunek na czole, który nadawał mężczyźnie nieco zbójecki wygląd, i patrząc na siebie pokręciły głowami. - Pan jest nieznośny, Doc - rzekła Mary Kelly, której wypowiedzi nigdy nie odznaczały się oryginalnością. - Ja? Skąd. To raczej on. Kobieta wykrzywiła się w kierunku oddalających się pleców zwierzchnika. - Prosto do domu i do łóżka, Doc! - zawołała w ślad za nim - I niech pan nie zbiera przy drodze więcej takich jak ten! - Nie zamydlisz mi oczu, Mary. Wiem, że do nich wszystkich żywisz grzeszną żądzę. Dobranoc. Mary znów pokręciła głową. - To cały Doc! - Obróciła się do Lucy Ellsworth. - Zawsze tak samo prędki w języku! Znam go całe życie, a wciąż jeszcze potrafi mnie czymś zaskoczyć. Przez te jego dowcipy omal nie rzuciłam pracy, kiedy odbywałam tu staż. - Czy dogadywał ci zawsze na temat tego samego faceta? - chciała wiedzieć Lucy Ellsworth. Lucy sprowadziła się do Peyton Place stosunkowo niedawno i nie zdążyła się jeszcze zapoznać ze wszystkimi miejscowymi anegdotkami. Przybyła do miasta zaledwie przed sześcioma miesiącami, kiedy jej mąż dostał tu pracę w fabryce. John Ellsworth, wiecznie niezadowolony ze swego losu i stale szukający dziury w całym, nie mógł nigdzie długo zagrzać miejsca. Lucy, wychodząc za Johna, była już dyplomowaną pielęgniarką i zawsze powtarzała, że dobrze się stało, bo od początku małżeństwa musiała pracować, najpierw, by utrzymać dwie osoby, a potem, kiedy na świat przyszła córka, nawet i trzy. Powiadała też często, że odeszłaby od męża, gdyby nie Kathy, no ale przecież dziecko potrzebuje ojca, a John, mimo swoich wad, jest dobry dla córki. Czegóż więcej może teraz wymagać kobieta? - mówiła. Kathy miała już trzynaście lat i chodziła do ósmej klasy, i Lucy napomykała czasami, że kiedy dziecko będzie starsze i na tyle mądre, by w pełni zrozumieć sytuację, obie będą mogły zostawić Johna i jego malkontenctwo. - Doc docina wszystkim na każdy temat - powiedziała Mary. - Ciebie na razie zostawia w spokoju, bo jesteś nowa, ale poczekaj tylko, kiedy przywyknie do twojej obecności, zrozumiesz, o czym mówię. - A co ci się takiego zdarzyło, że chciałaś na początku rzucić pracę? - Och, to nie miało nic wspólnego z tym tu - odparła Mary, obciągając prześcieradło na chudych kończynach Henry’ego. - To wiązało się z pobytem w naszym szpitalu wielkiego Murzyna, ofiary tragicznego wypadku samochodowego. Przywieźli go do nas, bo byliśmy najbliżej. Po raz pierwszy zetknęłam się z bliska z kimś czarnym. Doc całą noc pracował, żeby go połatać, a potem odesłał go na oddział, gdzie leżeli sami biali. Każdego ranka po obchodzie doktor mówił do mnie szeptem: „Mary, uważnie obserwuj tego czarnego faceta”, a ja za każdym razem pytałam: „dlaczego?” Wtedy ogromnie serio podchodziłam do pracy i bardzo się starałam wszystkiego nauczyć od razu. „Nieważne”, odpowiadał mi doktor, „po prostu miej na niego oko. Ten facet jest inny niż ci, których dotychczas oglądałaś”. Doc to człowiek, który kocha wszystkich. Biały, czarny czy nawet zielony, nie ma dla doktora najmniejszego znaczenia. „Co pan rozumie pod słowem: inny?” spytałam, „Jego czarną skórę?” Już wtedy powinnam się była zorientować, że wszystko to pachnie jakąś psotą, lecz dopiero zaczęłam pracę i byłam święcie przekonana, iż szpital to nie miejsce na niewczesne żarty, a poza tym nie poznałam jeszcze doktora z tej strony. „Nie, Mary”, zaprzeczył. „Nie chodzi o jego skórę. Jestem zdziwiony, że nic nie zauważyłaś. Taka sprytna dziewczyna”. Omal się nie rozpłakałam. Czułam się fatalnie, podejrzewając, że może uszło mojej uwagi coś, co powinnam wiedzieć z wykładów. „Ale o co chodzi, doktorze?”, dopytywałam się. „Mary, czyżbyś nie wiedziała, że bździny Murzynów są czarne?” Cóż, zapewniam cię, że to mnie wytrąciło z równowagi. „Wcale nieźle”, rzekłam uszczypliwie, „jak na osobę, która pomogła mi przyjść na świat!” Och, wiem, że pielęgniarka winna zawsze okazywać szacunek lekarzom, ale byłam tak wściekła, iż nie dbałam o to. Doc nie pozwolił sobie na śmiech, lecz spojrzał na mnie ze zdziwieniem. „Mary”, powiedział, „ja nie żartuję. Przecież bym się z ciebie nie nabijał. Jesteś taką miłą dziewczyną. Chciałem tylko, żebyś to wiedziała, być może przyjdzie ci jeszcze kiedyś opiekować się Murzynem”. No cóż, chyba byłam głupia, ale mu uwierzyłam. To jego sztuczka. Kłamie w żywe oczy z najpoważniejszą miną i naprawdę umie sprawić, że człowiek przyjmuje to za prawdę. Ach, mówię ci, jak ja odtąd obserwowałam tego Murzyna! Nie sapnął, w brzuchu mu nie burknęło, żebym od razu nie stała u jego boku wytrzeszczając oczy, żeby coś nadzwyczajnego dostrzec. Obserwowałam go wiele dni, aż w końcu pewnego ranka doktor podszedł do mnie na korytarzu. „A nie mówiłem?” rzucił, „O czym pan mówi?”, spytałam, a on łypnął na mnie zdziwionym okiem. „Coś ty, Mary? Nie widziałaś?” „Co miałam widzieć?” „Chodź szybko”, rzekł i poprowadził mnie za rękę do pokoju chorych. Nic tu naturalnie nie było niezwykłego, a Doc rozejrzawszy się wokół powiedział ze zdumioną miną: „To dziwne, musiała chyba wylecieć przez okno”. „Co?”, spytałam podekscytowana. „Sadza”, padła odpowiedź, a mnie ogarnęła złość, bo podejrzewałam, że to aluzja do tego, iż my, najmłodsze pielęgniarki, nie potrafimy utrzymać w czystości pokoju. „Jaka sadza?”, rzuciłam cierpko. „Od tego czarnego faceta”, odparł. - „Daję słowo. Byłem tu minutę temu, facet pierdnął i cały pokój stał się ciemny od sadzy”. Lucy Ellsworth parsknęła głośnym śmiechem, aż uśpiony Henry poruszył się niespokojnie. Mary ostrzegawczo przyłożyła palec do ust. - Ciii.... - szepnęła. - Nie widzę w tej historii niczego śmiesznego. Sądzę nawet, że to okrutne, tak sobie zadrwić z naiwnej dziewczyny. Westchnęła i zgasiła światło w pokoju pacjentów, a Lucy wypadła do holu jak bomba, wpychając chusteczkę do ust, żeby zdusić chichot. 20 Doktor Matthew Swain nieco zwolnił mijając dom Kenny’ego Stearnsa, by się przekonać, jak powiedział do siebie, czy z piwnicy nie wypadło jeszcze parę ciał. Ujrzawszy otwarte piwniczne okienko i czarną zasłonę łopoczącą na zimnym, zimowym wietrze, podjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. Rany boskie, pomyślał, jeśli oni tam posnęli przy otwartym oknie, to Mary wnet będzie miała na głowie szpital pełen chorych pijusów! Wysiadł z samochodu i wolnym krokiem ruszył w kierunku piwnicy. Miał zamiar skontrolować, czy wszystko w porządku i zatrzasnąć okienko, jeśli żadnego z pijaków nie da się obudzić. To szlachetny gest z mojej strony, ale, przyznał w duchu, w rzeczywistości umieram z ochoty, by zerknąć do środka. Ciekawe, jak oni spędzali tam cały czas? Nachylił się do okna. I jak, do diabła, mogli wytrzymać przez sześć tygodni w tak straszliwym smrodzie?! - Boże wszechmogący! - wykrzyknął na głos. U stóp piwnicznych schodów leżał Kenny Stearns bez czucia i zalany krwią. - No, to już po nim! To pewne jak diabli - rzekł doktor. - Jeśli kiedykolwiek widziałem kogoś, kto się wykrwawił na śmierć, to jest nim Kenny Stearns. Podniósł się szybko i poszedł do sąsiadów zadzwonić po ambulans. Dosłownie w kilka minut przed domem Stearnsów zgromadził się tłumek, a ludzie stali tak gęsto, że gdy przyjechała karetka, kierowca i sanitariusze musieli się energicznie przepychać, żeby dotrzeć do piwnicy. W całym mieście rozdzwoniły się telefony i ci, którzy byli już w łóżkach lub oddawali się jeszcze lekturze przy kominku, wybiegali na mróz, by dołączyć do innych i zobaczyć, jak Doc wyciąga pijaków z piwnicy Kenny’ego. - Tu wszystko rozchodzi się lotem błyskawicy - powiedział doktor do Setha Buswella chwilę później. - I w taki sam sposób jak w więzieniu. Niektórzy nazywają to wieścią gminną, a mnie się jawi jako para gigantycznych anten. Nikt się nie przyznaje, że pisnął choć słówko, a w tej chwili, gdy coś się dzieje, wszyscy już o tym wiedzą. Obrócił się do grupki starców, którzy zwykle wychodzili na ziąb tylko wtedy, gdy szli z domu do Tuttle’a i z powrotem. - Na miłość boską! - zagrzmiał. - Usuńcie się z drogi, do diabła! Dwaj sanitariusze ostrożnie włożyli nosze do karetki, a z tłumu zaczęły podnosić się głosy: - Biedny Kenny. - Na pewno nie żyje? - Jezu! Ile krwi! - Słyszałem, że próbował sobie brzytwą poderżnąć gardło. - Rozbitą butelką podciął sobie żyły. - Zaczęli się kłócić i rzucili się na siebie z nożami. Oczywiście, wszyscy zalani! Ambulans nawracał czterokrotnie, pierwszym kursem odwożąc Kenny’ego, a Lucasa ostatnim. Na brzegu ciżby stała Selena Cross trzymając mocno za rękę swego małego braciszka. Gdy wywlekano z piwnicy Lucasa, wrzeszczącego, miotającego przekleństwa i broniącego się przed wyimaginowanymi insektami, poczuła, jak Joey przyciska się do niej, próbując schować głowę w fałdy jej spódnicy. Kierowca karetki i jeden z sanitariuszy trzymali Lucasa za kark i za ręce i ciągnęli go przez trawnik przed domem Kenny’ego. - To Lucas Cross! - zawołał ktoś z tłumu. - Patrzcie! Schlany w trupa! - Ma objawy delirium tremens. - Puście mnie! Uwaga! - darł się Lucas. Tłum ryknął śmiechem na widok tego, co wyczyniał pijak - zarył się piętami w ziemię i wyprężył, opierając się ze wszystkich sił tym, co go ciągnęli. - Uwaga! - krzyczał i usiłował schować twarz w biały fartuch sanitariusza. - Już dobrze, Lucas - przemówił do niego doktor Swain uspokajająco. - Wszystko będzie dobrze. Chodź z tymi chłopcami, a wszystko będzie w najlepszym porządku. Lucas spojrzał na doktora, jakby go widział pierwszy raz w życiu. - Uwaga! Nie pozwólcie im! Jak mnie dopadną, zeżrą mnie żywcem! Joey zaczął płakać, ale oczy Seleny pozostały suche. Wyzierała z nich nienawiść. Wstrętny cap, łajdak, próżniacka pijanica, myślała z zawziętością. Mam nadzieję, że go szlag trafi! - Uwaga! Ucieka! - krzyknął ktoś z tłumu. Lucasowi udało się wyrwać z rąk jednego z trzymających i teraz walczył jak szalony, by zwolnić uchwyt drugiej pary rąk. Kopnął w krocze tego, który go jeszcze trzymał, a kiedy się wyswobodził, zaczął chwiejnie biegać w kółko, klepiąc się dłońmi po ramionach i udach i próbując jednocześnie zasłaniać nimi twarz. - Uwaga! - wydzierał się do zgromadzonych. - Wszystkie pokryte są śluzem! Ludzie ryczeli ze śmiechu, a Selena cichutko syknęła przez zęby: - Mam nadzieję, że zdechniesz. Chciałabym, żebyś tu padł trupem na miejscu, ty parszywy skurwielu! Joey zakrył twarz i płakał. Charles Partridge, odczekawszy aż pijak zataczając koło znajdzie się jak najbliżej, złapał go mocno w objęcia. - Chodź, Lucas - odezwał się doktor łagodnie. - Chodź ze mną. Wszystko będzie dobrze. W końcu udało się pijaka zapakować do karetki i zatrzasnąć za nim drzwi, ale i wtedy jeszcze dobiegał do tłumu głos z wnętrza: - Uwaga! Strzeżcie się! Uwaga! Ambulans odjechał i Selena lekko potrząsnęła bratem. - Chodź, skarbie. Idziemy powiedzieć mamie, żeśmy go wreszcie widzieli. Ruszyli przez tłum, a wiele twarzy obracało się i mnóstwo oczu patrzyło za nimi. - To dzieciaki Crossa. - Taki wstyd. Ojciec rodziny! - Nie wiem, jak jego żona może to wytrzymać. - Najbardziej mi żal tych dzieci. - Cóż, tacy już są, ci mieszkańcy slumsów. Zamknijcie się! - chciała krzyknąć Selena. Zamknijcie się! Nie potrzeba mi waszej wrednej litości. Tylko się zatkajcie! Szła z uniesioną wysoko głową, nie rozglądając się na boki. Prowadząc brata za rękę kierowała się w stronę Klonowej. - Pójdę z tobą - odezwał się z tyłu jakiś głos. Odwróciła się gwałtownie. - Odwal się! - rzuciła ze złością do Teda Cartera, wylewając na niego cały swój ból i rozgoryczenie wywołane uwagami tłumu. - Zjeżdżaj do tej swojej lepszej dzielnicy! Twoi starzy dość się naharowali, żeby się tam dostać, i ty teraz nie musisz zniżać się do nędzarzy! Ted wziął ją za rękę, ale jej dłoń była sztywna i niechętna. Wyrwała mu się i odsunęła. - Nie potrzebuję twojej łaski! - warknęła. - Nikogo nie potrzebuję! Schowaj sobie dla kogo innego tę swoją wszawą litość! Wypchaj się! Wrodzona delikatność kazała Tedowi zachować teraz milczenie i przejść na stronę Joeya. Ujął rączkę malca i czekał, oddzielony od dziewczyny jej małym braciszkiem. Joey trzymany za obie ręce poczuł się niemal ciepło i błogo. - Chodź, Seleno - odezwał się. - Chodźmy do domu. Trzy milczące postacie ruszyły pustą ulicą, głównym traktem Peyton Place, a ich stopy głośno wybijały rytm kroków na zmrożonym, nie pokrytym śniegiem chodniku. Bez słowa doszli do końca ulicy, zeszli na polną drogę, a kiedy dotarli do wejścia na podwórko przy baraku Crossów, Joey wyskoczył do przodu. - Lecę powiedzieć mamie - zawołał i wpadł do domu. Selena i Ted stali na środku drogi nieruchomo i nadal w milczeniu. Ted wyciągnął ręce, objął dziewczynę i przygarnął do siebie. Ani jej nie całował, ani przytulał w inny sposób, lecz po prostu trzymał ją przy sobie. W końcu Selena zaczęła płakać. Szloch nie targał jej ciałem, a łzy spływały po policzkach w kompletnej ciszy, i tylko rozogniona, mokra twarz świadczyła, że dziewczyna płacze. - Kocham cię, Seleno - szepnął Ted. Wciąż płakała i te łzy pozbawiały ją sił. Całym ciężarem opierała się teraz o Teda tak, że gdyby się odsunął, upadłaby na ziemię. Chłopiec wziął ją za rękę i prowadził na bok, a ona szła za nim bezmyślnie i bezwolnie jak pogrążona w głębokim śnie. Posadził ją na ziemi i ogarniając ramieniem przytulił mokrą twarz do swojej piersi. Potem zgrabiałymi z zimna palcami zaczął gładzić jej włosy. Przysunął się bliżej i okrywszy ją połą ciepłej, rozpiętej kurtki, wsunął ręce pod znoszony i wiatrem podszyty płaszczyk dziewczyny, starając się jej użyczyć trochę swego ciepła. - Kocham cię, Seleno. - Tak - szepnęła i nie było to ani pytanie, ani okrzyk zachwytu. Było to przyzwolenie. - Chcę, żebyś została moją dziewczyną. - Tak. - Na zawsze. - Tak. - Po skończeniu szkoły średniej weźmiemy ślub. To jeszcze tylko cztery lata i trochę. - Tak. - Zamierzam zostać adwokatem, tak jak stary Charlie. - Tak. - Ale pobierzemy się, zanim pójdę na studia. - Tak. Siedzieli w milczeniu przez dłuższy czas. W baraku Crossów zgasła jedyna żarówka, a ich okryła ciemność lasu. Selena opierała się o Teda bezsilnie, jak szmaciana lalka. Gdy ją pocałował, usta miała miękkie, lecz ani oporne, ani chętne. Jej bierne ciało nie wzdrygało się przed nim, ale też i nie lgnęło do niego. Ona tylko była tutaj, słaba i bezwolna. - Kocham cię, Seleno. - Tak. Zaczął padać śnieg. Mróz ustępował bezszelestnie przed mocą gęstych, cichych płatków, które wkrótce pokryły ziemię. 21 Allison, leżąc nieruchomo, przysłuchiwała się odgłosom zimy. Śnieg zacinając w okno sypialni szemrał cichutko i kładł się na ziemi spokojnie i pięknie. Wobec tego piękna łatwo zapominało się o konarach potężnych drzew, łamiących się pod zdradzieckim ciężarem śniegu, o zbłąkanych myśliwych zamarzniętych na śmierć, gdy ulegli złudzie ciepła białej pierzynki, i wreszcie o czyimś malutkim piesku zagubionym w cudownej srebrzysto-białej krainie i uduszonym w mięciutkiej zaspie. Allison łowiła uchem miękkie pacnięcia śniegu o szyby i starała się myśleć tylko o urokach zimy. Próbowała nie słyszeć wycia wichru przerażającego w swej nieustępliwości i mocy. W północnej Nowej Anglii zimowe wiatry nie wiały w podmuchach i porywach, lecz były niczym żywa istota oddychająca nieustannie i z pełną siłą, tchnieniem tak zimnym jak śmierć. Allison schowała głowę pod kołdrę, bojąc się, że wiosna już nigdy nie wróci. W drugim tygodniu lutego zima wciąż panoszyła się na dobre, ale Allison miała uczucie, że z nadejściem wiosny jej życie uporządkuje się samo, w jakiś cudowny sposób. Przeżywała nieokreślony niepokój, którego źródła nie była w stanie zidentyfikować. - Nic już teraz nie jest takie samo jak przedtem - mawiała gniewnie. Coraz rzadziej widywała się z Seleną, bo przyjaciółka albo spotykała się z Tedem, albo zajęta była szukaniem dorywczej pracy. - Oszczędzam - zbyła Selena pewnego sobotniego popołudnia nagabywania koleżanki o pójście do kina. - Zbieram pieniądze na tę białą sukienkę ze sklepu twojej matki. Chcę się w nią ubrać na uroczystość zakończenia szkoły. Poza tym Ted zaprosił mnie już na wiosenny bal. Idziesz? - Jasne, że nie - odparła pospiesznie Allison, chcąc raczej sprawić wrażenie, że nie ma ochoty na bal, niż zdradzić się, iż nikt jej jeszcze nie zaprosił. - Ted i ja chodzimy ze sobą na poważnie. - Wciąż ten Ted, Ted i Ted! - rzuciła Allison cierpko. - Tylko o tym potrafisz mówić?! - Tak - powiedziała Selena po prostu. - To nudne jak flaki z olejem, takie jest moje zdanie. Ale sama zaczęła zwracać więcej uwagi na swoje stroje i matka nie musiała już siłą naganiać jej do mycia włosów. Wybrała się też kiedyś do sklepu 5/10, gdzie kupiła sobie stanik z wkładkami z gąbki. Kiedy jednak Constance rzuciła mimochodem, że córka szybko nabiera miłych dla oka kształtów, Allison posłała matce miażdżące spojrzenie. - Wiesz przecież, mamo - oświadczyła - że nie staję się młodsza. - Tak, kochanie. Wiem - przytaknęła Constance ukrywając uśmiech. Allison gniewnie wzruszyła ramionami. Wydawało jej się, że matka z każdym dniem staje się coraz głupsza, a w dodatku przejawia prawdziwy talent do mówienia niewłaściwych rzeczy w niewłaściwych momentach. - Selena rzadko do nas ostatnio przychodzi - zauważyła Constance gdzieś z końcem lutego. Allison niemal krzyknęła na głos, że Selena nie odwiedza ich już od wielu tygodni, i jeśli matka dopiero teraz to spostrzegła, to oprócz tego, że jest głupia, jest także i ślepa. - Chyba wyrosłam, mamo, z tej znajomości - odpowiedziała matce. Z początku jednak było jej bardzo źle. Po utracie Seleny myślała, że umrze z samotności, i długie sobotnie popołudnia wolała raczej przepłakać w pokoju, niż samotnie chodzić po sklepach. Później nawiązała znajomość z Kathy Ellsworth, nową w mieście, i już nie tęskniła za Seleną. Kathy lubiła książki, spacery i malowała obrazy. Właśnie ta ostatnia okoliczność skłoniła Allison do zwierzenia się koleżance z tego, że próbuje pisać opowiadania. - Jestem pewna, że mnie zrozumiesz, Kathy - rzekła. - Jak artystka artystkę. Kathy była filigranowa i spokojna. Często zachowywała się tak cicho, że Allison potrafiła zapomnieć o jej obecności. - Lubisz chłopców? - spytała Allison nową przyjaciółkę. - Tak - odparła Kathy. Allison ogarnęło zdumienie. - Naprawdę ich lubisz? - Tak. Kiedy dorosnę, wyjdę za mąż, kupię sobie dom i będę miała szóstkę dzieci. - A ja nie - oznajmiła Allison. - Mam zamiar zostać genialną pisarką. Absolutnie genialną! I nigdy nie wyjdę za mąż. Nienawidzę chłopców. Właśnie problem chłopców był kolejną sprawą, która nurtowała Allison tej zimy. Częstokroć, leżąc bezsennie nocą w łóżku, doświadczała szczególnych uczuć. Pragnęła wodzić rękoma po ciele, ale kiedy to robiła, stawał jej w pamięci obraz trzynastych urodzin i sposób, w jaki ją Rodney całował. Oblewała się falą gorąca, pokrywała gęsią skórką albo czuła taki chłód, że aż drżała. Próbowała sobie wyobrazić pocałunki z innymi chłopcami, ale twarz, która nasuwała jej się wówczas przed zamknięte oczy, była zawsze twarzą Rodneya. Niemal pragnęła znów poczuć smak jego ust. Przyciskała ręce do brzucha i przesuwała je do swych małych piersi. Palcami drażniła sutki, aż stawały się twarde, co wywoływało jakieś dziwne ściskanie gdzieś między nogami. Dziwiło ją to, ale i było jakoś bardzo przyjemne. Pewnej nocy zaczęła się zastanawiać, co by czuła, gdyby dłonie Rodneya dotknęły jej piersi, i na tę myśl spłonęła rumieńcem. - Nienawidzę chłopców - oświadczyła przyjaciółce, ale zdarzało jej się ćwiczyć przed lustrem zalotne spojrzenia, a w szkole, jak dzień długi, nieustannie była świadoma obecności Rodneya w sąsiedniej ławce. - Czy pocałował cię kiedyś jakiś chłopak? - zadała pytanie koleżance. - Pewnie - odrzekła Kathy. - Kilku. Lubię to. - Nie mów! - wykrzyknęła Allison. - Naprawdę. Allison już wcześniej odkryła, że Kathy nie kłamie. Nie ucieka się do kłamstwa nawet i wówczas, gdy pewne podkoloryzowanie prawdy mogłoby wypaść bardziej taktownie. - Bardzo to lubię - powtórzyła Kathy. - A raz jeden chłopiec nawet mnie posunął. - O Boże! A jak to zrobił? - Normalnie. Przy pocałunku wsunął mi język do ust. - Aha. Tej zimy obie dziewczynki zmieniły radykalnie swoje podejście do książek. W bibliotece szukały teraz tylko tych pozycji, o których fama głosiła, że są „seksowne”. Potem czytały je sobie na głos. - Chciałabym mieć piersi jak z marmuru - westchnęła smętnie Kathy zamykając książkę. - Moje są zwyczajne i widać na nich niebieskie żyłki prześwitujące przez skórę. - Kathy jest fantastyczna - oświadczyła kiedyś Allison matce. - Utalentowana, ma bujną wyobraźnię i w ogóle. Dobry Boże! - pomyślała Constance. Najpierw dziewczyna ze slumsów, a teraz córka robociarza przenoszącego się wciąż z miejsca na miejsce. To cała Allison! W tych dniach nie mogła zbyt wiele czasu poświęcić córce. Dokupiła lokal, który zwolnił się obok Rogu Obfitości, i teraz pochłaniało ją powiększanie sklepu. Otworzyła dodatkowy dział bielizny męskiej i ubranek dziecięcych, a od pierwszego marca miała jej pomagać Selena. Dziewczynka zgodziła się przychodzić codziennie na kilka godzin po szkole. Constance wynajęła też Nellie Cross do sprzątania domu trzy razy w tygodniu, i przy tej właśnie okazji Allison spostrzegła, że Nellie nabrała nowego zwyczaju mówienia do siebie pod nosem. - Sukinsyny - mamrotała Nellie, atakując ze złością drewniany blat stołu. - Skurwiele. Każden jeden. Do ostatniego! Allison przypomniała sobie dzień, kiedy stała na skrzyni i zaglądała przez okno do domu Lucasów. - Wódka i dziwki. Dziwki i wódka - mruknęła Nellie, a Allison zadrżała, mając jeszcze w uszach krzyk Seleny przeszywający ciszę tamtego mroźnego listopadowego popołudnia. Nigdy nie mogła się przemóc, by opowiedzieć komuś o tym wszystkim, nigdy też nawet nie wspomniała Selenie, że ją wtedy widziała. A jakoś niewiele później zobaczyła na okładce książki ilustrację przedstawiającą obnażoną do pasa niewolnicę ze związanymi rękami i dozorcę-brutala bijącego dziewczynę budzącym grozę pejczem. Doszła do wniosku, że to właśnie zamierzał zrobić Lucas tego dnia, gdy patrzyła przez okno baraku. Musiał też często bić i Nellie, skoro doprowadził ją do takiego stanu, że mówi od rzeczy. - Skurwiele - powtórzyła Nellie. - A, witaj, Allison. Chodź tu i siadaj. Opowiem ci bajkę. - Nie - rzuciła szybko dziewczyna. - Nie, dziękuję. - Nie, to nie - zgodziła się pogodnie Nellie. - Ty mi opowiedz. Był chłodny lutowy wieczór i Nellie rozłożyła prasowanie na stole w kuchni. Allison usadowiła się w fotelu bujanym przy piecu. - Dawno, dawno temu - zaczęła - za górami, za morzami mieszkała piękna księżniczka. Nellie prasując bieliznę słuchała z błyszczącymi oczyma i pół-rozwartymi ustami. Od tego czasu, zawsze kiedy Allison była w domu, Nellie prosiła z uśmiechem: - Opowiedz mi bajkę. - A każda musiała być inna, bo Nellie była surową słuchaczką i miała zwyczaj przerywać natychmiast: - Ee, tej mi nie gadaj. Już ją znam. - Nellie Cross może i sama wygląda jak prosię - mówiła Constance - ale dom potrafi wysprzątać na wysoki połysk. Pewnego ranka, a był to już marzec, Nellie przyszła, zanim Constance wyszła do pracy. - Pewnikiem nie słyszała pani jeszcze nowiny - zagadnęła. - Pan Firth przewrócił się i umarł. Odgarniał śnieg przed swoim domem i przewrócił się, i umarł. Wiedziałam, że tak się kiedyś stanie. Sukinsyn. Taki jak oni wszyscy. Skurwiele! - Na litość boską, Nellie, jak ty się wyrażasz?! - upomniała ją Constance. Abner Firth, dyrektor zespołu szkół w Peyton Place, zmarł tego ranka na atak serca. - To żaden skandal - powiedziała Constance z roztargnieniem. - Czy to pewne, pani Cross? - spytała Allison. - A pewne, pewne. O jednego sukinsyna mniej na tym bożym świecie. W szkole panna Thornton witała uczniów blada, lecz z suchymi oczami. Poleciła, by następnego dnia każdy chłopiec i dziewczynka przynieśli po dziesięć centów na kwiaty dla pana Firtha. - O tej porze roku będziemy mieć kupę kłopotów, żeby zdobyć kogoś na miejsce starego Firtha - powiedział Leslie Harrington, przewodniczący rady szkolnej. - Chryste Panie, czemu nie mógł jeszcze trochę poczekać z tym swoim cholernym atakiem serca?! Roberta Carter, matka Teda i członkini rady, odparła: - Mógłbyś okazać trochę szacunku dla śmierci i przynajmniej nie kląć, Leslie. - Nie odstawiaj mi tu damy, Bobbie. Theodore Janowski, robotnik i trzeci członek rady, kiwnął głową bez słowa, nie opowiadając się swoim zwyczajem ani po stronie Lesliego, ani pani Carter. Wcielenie Janowskiego do rady miało uczynić z niej rzeczywistą reprezentację populacji miasteczka, cóż, kiedy Janowskiemu przez całe dwa lata kadencji nie zdarzyło się ani razu przeciwstawić żadnemu postanowieniu dwójki pozostałych członków. Zagadnienia polityki szkolnej w zasadzie rozstrzygał Leslie Harrington po przedyskutowaniu ich z panią Carter, a Janowskiego informowali już o ostatecznej decyzji. Jedynie od czasu do czasu zwracali się do niego z pytaniem: - Zgadza się pan, panie Janowski? - Tak - uzyskiwali niezmienną odpowiedź. - Skontaktujemy się z jedną z tych bostońskich agencji pośrednictwa pracy dla nauczycieli - postanowił Harrington. - Oni będą w stanie wyszukać nam kogoś. A teraz lepiej już chodźmy, trzeba wysłać wieniec staremu Abnerowi, i niech go piekło pochłonie za kłopot, jaki nam sprawił! Choć żaden ze znaków na niebie i ziemi nie zwiastował jeszcze odejścia zimy, był już prawie kwiecień, kiedy agencja z Bostonu nadesłała nazwisko mężczyzny kwalifikującego się na stanowisko dyrektora szkół w Peyton Place. Mógł nim zostać niejaki Michael Kyros, rodowity mieszkaniec Nowego Jorku. - Kyros?! - grzmiał Leslie Harrington. - Co to za nazwisko, do cholery?! - Chyba greckie - wyraziła przypuszczenie pani Carter. - Ja nie wiem, panie Harrington - bąknął Janowski. - Ma świetne kwalifikacje - dodała Roberta - choć wydaje się nieco niestabilny. Patrzcie, jakie podaje powody zwolnienia z poprzedniego miejsca pracy: Przeniosłem się do huty w Pittsburghu, żeby więcej zarobić. Doprawdy, Leslie, nie sądzę, żebyśmy chcieli tu kogoś takiego. - Jakiś sakramencki Grek i do tego parszywy robol! W tej agencji w Bostonie siedzi chyba banda debili! Theodore Janowski nie odezwał się ani słowem, ale po raz pierwszy poczuł przemożną ochotę poczęstowania Harringtona potężnym lewym sierpowym. - A może złożyć propozycję Elsie Thornton? - zasugerowała Roberta Carter. - Ona tak długo tu uczy, że zna szkołę na wylot. - Jest za stara - sprzeciwił się Harrington. - Ma już emeryturę na karku. A poza tym kierowanie szkołą to nie zajęcie dla baby. - No więc, wygląda na to, że albo Kyros, albo nikt - rzuciła kwaśno Roberta. - Nie gorączkuj się tak, Bobbie. Możemy jeszcze poczekać. Rada szkoły zwlekała z decyzją aż do połowy kwietnia, do chwili kiedy od stanowych władz oświatowych nadeszło krótkie pismo ze stwierdzeniem, że szkoła nie może pozostawać bez dyrektora i rada szkolna w Peyton Place proszona jest o natychmiastowe uregulowanie tej sytuacji. Fakt, że Abner Firth uczył również w trzech klasach języka angielskiego, a po jego śmierci nie było zastępcy, sprawiał, iż rozstrzygnięcie tej sprawy stało się naglące. Zdaniem władz oświatowych trzeba natychmiast przyjąć kogoś, kto wypełniłby tę lukę. Jeszcze tego samego wieczoru Leslie Harrington zamówił do Pittsburga rozmowę na koszt wzywanego abonenta. - Czy pan przyjmie międzymiastową na swój koszt? Dzwoni Leslie Harrington - spytała telefonistka. - A po jaką cholerę? I kto to jest ten Harrington? - odparł Kyros podniesionym głosem. - Jedną chwileczkę, proszę pana. Gdy telefonistka powtórzyła to pytanie Harringtonowi, Leslie wrzasnął do słuchawki, że jest przewodniczącym rady szkolnej w Peyton Place i jeśli Kyros zainteresowany jest otrzymaniem pracy w tamtejszej szkole, niech się lepiej zgodzi na rozmowę na swój koszt. Niestety, telefonistka przez nieuwagę pozostawiła otwartą linię i zanim zdołała powtórzyć w bardziej uprzejmych słowach otrzymane wyjaśnienia, Kyros sam zagrzmiał z drugiego końca: - Wynoś się pan do diabła, Harrington! - wrzasnął. - Jeśli pana nie stać na rozmowę międzymiastową, to na pewno nie ma pan dość pieniędzy, by opłacić moje usługi! - Z pasją cisnął słuchawkę na widełki. Dwie minuty później jego telefon zadzwonił po raz drugi i telefonistka poinformowała go, że na linii czeka pan Harrington, a rozmowa jest z góry opłacona. - No? - spytał Kyros niezbyt zachęcającym tonem. - Słuchaj, pan, panie Kyros - zaczął Leslie - przedyskutujmy całą sprawę rozsądnie. - Pańska forsa, możemy gadać. Zaczynaj pan. Nazajutrz całe miasteczko szumiało od plotek, że Leslie Harrington przyjął na dyrektora szkoły jakiegoś Greka. - Co za Grek? - dopytywało się Peyton Place. - Na litość boską! Nie dosyć, że mamy tu już całą kolonię Polaczków i Kanadyjczyków pracujących w zakładach, trzeba nam jeszcze Greka?! - Coś takiego! - oburzała się Marion Partridge. - Doprawdy nie wiem, co ta Roberta Carter sobie wyobraża! Następnym razem zaskoczy nas jakimś całodobowym sklepem warzywnym na ulicy Klonowej! - Całe szczęście, że będzie to jedyny Grek w mieście - zauważył Corey Hyde, właściciel największej miejscowej jadłodajni. - Wiecie, co się dzieje, kiedy Grek spotka Greka? Rzucają na siebie okiem i otwierają restaurację. - Tym razem przesadziłeś, Leslie - skrzywił się Jared Clarke. - Wynajmować Greka! Bój się Boga! Co ci odbiło? - Nic mi nie odbiło - odparował gniewnie Harrington. - To był jedyny facet o sensownych kwalifikacjach. Skończył uniwersytet w Columbii i ma wszystko to, co jeszcze potrzeba. To dobra kandydatura. Leslie Harrington nie przyznał się ani wtedy, ani później, że nie był w stanie zapanować nad niezrozumiałym pragnieniem zatrudnienia Michaela Kyrosa. Nigdy też nie powiedział nikomu, że niemal go błagał o przyjęcie tej pracy, choć również nie potrafił wytłumaczyć sobie, dlaczego. - Jaką płacę pan proponuje? - chciał się dowiedzieć Kyros, a po uzyskaniu odpowiedzi rzucił: - To kpiny? Zatrzymaj pan sobie tę swoją zakichaną posadę! Leslie podbił ofertę o czterysta dolarów na rok i obiecał pokryć koszty przeprowadzki. Kyros zażądał ponadto trzypokojowego mieszkania z centralnym ogrzewaniem w przyzwoitej dzielnicy i stałego kontraktu nie na rok, lecz na trzy lata. - Jestem pewien, że rada szkolna w pełni to zaakceptuje. - Leslie zakończył rozmowę, a kiedy odłożył słuchawkę, cały był mokry od potu; czuł się też śmiesznie słaby i nieudolny. Ja ci jeszcze przytrę rogów, panie Niezależny, odgrażał się w duchu, ale po raz pierwszy w życiu czuł strach, którego źródła nie potrafił sprecyzować. - Wykwalifikowany czy nie, tym razem przesadziłeś, Leslie - powtórzył Jared Clarke. Jego opinię podzielało całe miasteczko oprócz doktora Swaina i panny Elsie Thornton. - Dzieciakom dobrze zrobi, kiedy będą miały nad sobą kogoś młodszego - oświadczył doktor. - To je trochę rozrusza. - Z uniwersyteckim tytułem! - westchnęła z satysfakcją panna Thornton. - Młody, wykształcony i odważny! Na mgnienie oka wróciła myślą do swojej pożegnalnej rozmowy z dziekanem College’u Smitha. Jeszcze panu pokażę, myślała z tryumfem. Zobaczy pan! Starcy u Tuttle’a, których dotychczas sprawy szkoły niewiele obchodziły, teraz z ożywieniem omawiali przyjazd nowego dyrektora. - Powiadacie, z Nowego Jorku? - Taa... Grek z Nowego Jorku. - A, niech mnie! - To nie w porządku. Mamy na miejscu nauczycieli, co tu tak długo pracują, a najlepszą fuchę dostaje jakiś obcy nie z naszego miasta. W dodatku Grek. - Ano, nie wiem - wtrącił Clayton Frazier. - Może nam dobrze zrobi zobaczyć tu parę nowych gąb. Allison MacKenzie specjalnie wybrała się do sklepu matki, by opowiedzieć o nowym zwierzchniku. - Kyros? - spytała Constance. - Co za dziwne nazwisko! Skąd przyjeżdża? - Z Nowego Jorku. Serce Constance zaczęło się tłuc boleśnie o żebra. - Z miasta Nowy Jork? - Tak sobie opowiadały dzieci. Constance zajęła się wieszaniem nowej partii dostarczonych spódnic i Allison nie spostrzegła, że matka stała się raptem jakaś podenerwowana. Allison sama była zbyt podniecona, by cokolwiek zauważyć, gdyż faktycznym powodem jej przybycia wcale nie była chęć podzielenia się z matką nowiną o nowym nauczycielu. - Chciałabym mieć nową sukienkę - wydusiła wreszcie. - Tak? - zdziwiła się Constance. - Coś szczególnego? - Sukienkę wizytową - odparła Allison. - Umówiłam się na wiosenny bal, w przyszłym miesiącu. - Umówiłaś się?! - wykrzyknęła Constance z niedowierzaniem i z wrażenia upuściła dwie trzymane w ręku spódnice. - A z kim? - Z Rodneyem Harringtonem - odparła Allison spokojnie. - Dziś mnie zaprosił. Próbowała zachować spokój, ale wcale tak się nie czuła. Cały czas tkwił jej w pamięci ten urodzinowy wieczór, kiedy Rodney ją pocałował, bo była już zbyt duża na klapsy. 22 Kilka dni później Michael Kyros wysiadł na stacji kolejowej Peyton Place jako jedyny pasażer. Przystanął na pustym peronie i rozejrzał się uważnie wokół siebie. Na każdym miejscu zwykle usiłował zapamiętać obraz otoczenia. Stał bez ruchu, czuł, jak dwie ciężkie trzymane w ręku walizy naciągają mu mięśnie ramion, i rozmyślał, że właściwie nie ma tu wiele do oglądania ani - jeśli o to idzie - do słuchania. Było niewiele po siódmej, ale równie dobrze mogła być to północ czy czwarta nad ranem, bo nigdzie nie dostrzegał śladów życia. Z tyłu ani żywego ducha, jedynie dwa puste tory kolejowe uciekające w dal i jękliwe, cichnące zawodzenie pociągu zwalniającego przy przejeździe przez rzekę. Zimno. Jak na kwiecień, pomyślał Kyros kuląc ramiona skrępowane grubym płaszczem, jest diabelnie chłodno. Przed sobą miał budynek stacyjny, drewniany, zniszczony, ze stromo opadającym dachem i kilkoma wąskimi, przypominającymi gotyk okienkami, nadającymi mu wygląd zrujnowanego kościoła. Na frontowej ścianie, na lewo od drzwi przymocowano białą emaliowaną tablicę z napisem PEYTON PLACE POP. 3675. Trzydzieści sześć siedemdziesiąt pięć, powtórzył w myśli Kyros, otwierając jednym pchnięciem drzwi stacji. Brzmi jak cena taniego garnituru. Wnętrze budynku oświetlało kilka słabych żarówek zamocowanych w oprawkach, które najwyraźniej były kiedyś częścią lamp gazowych. Stały tu rzędy ławek zbitych z najgorszych odpadów dębowego drewna. Ławy świeciły pustkami. Listwy z tego samego drewna zdobiły brązowe, pokryte szorstkim tynkiem ściany, a podłogę wyłożono biało-czarnymi marmurowymi płytami. Przy jednej ze ścian znajdowała się okratowana budka, gdzie siedział wyprostowany chudy mężczyzna ze zziębniętym nosem, na którym tkwiły okulary w drucianej oprawce, i wlepiał oczy w przybyłego. - Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie można przechować bagaż? - spytał nowy dyrektor szkoły, wskazując dwie walizy u swych stóp. - W następnej sali - odparł mężczyzna z budki. - Dziękuję - mruknął Kyros i przez wąskie łukowate przejście udał się do drugiego, mniejszego pomieszczenia. Była to replika sali głównej, z takimi samymi ozdobami z drewna dębowego, marmuru i oprawkami żarówek przerobionymi z lamp gazowych, lecz z dwojgiem dodatkowych drzwi. DLA MĘŻCZYZN głosił napis na jednej z tabliczek przymocowanych do drzwi, DLA KOBIET napisano na drugiej. Przy ścianie mieścił się rząd szarych, metalowych schowków na bagaż; i były to jedyne przedmioty na tej stacji, przypominające trochę coś, co już kiedyś w życiu oglądał. - Mhm - mruknął. - Coś na kształt Centralnego. - Schylił się i wsunął walizki do jednego ze schowków. Wrzucił dziesięć centów, wyciągnął klucz i zauważył, że reszta schowków jest pusta i stoi otworem. Nie ma co, ruchliwa mieścina, rzekł w duchu z przekąsem i wrócił do poczekalni głównej. Ciszę zakłócał jedynie dźwięk jego kroków na marmurowej posadzce. Zgodnie z poleceniem Harringtona miał dzwonić do niego zaraz po przyjeździe, ale minął obojętnie jedyny na stacji automat telefoniczny. Chciał najpierw rzucić okiem na miasto. Poza tym, po ostatniej rozmowie telefonicznej z Harringtonem doszedł do wniosku, że przewodniczący rady szkolnej to człowiek, który się nadyma i puszy z powodu własnej rzekomej ważności, więc w gruncie rzeczy musi być cholernie irytujący. - Hej, ojczulku - zaczął, zwracając się do mężczyzny w budce. - Nazywam się Rhodes - odparł kolejarz. - Panie Rhodes - zaczął więc Kyros po raz drugi - czy mógłby mi pan powiedzieć, jak mam się dostać do miasta? Zauważyłem krępujący brak taksówek przed stacją. - Byłoby dziwne, gdybym nie mógł. - Gdyby pan nie mógł... czego? - Powiedzieć panu, jak się dostać do miasta. Przecież tu mieszkam przeszło sześćdziesiąt lat. - To ciekawe. - Pan jest Kyros, nie? - Przyznaję się do tego. - Nie zadzwoni pan do Harringtona? - Później. Chcę najpierw wypić kawę. Słuchaj pan, nie ma tu gdzieś taksówki? - Nie. Michael Kyros ukrył uśmiech. A więc wydaje się, że to, co kiedykolwiek słyszał o ponuractwie mieszkańców Nowej Anglii, jest szczerą prawdą. Stary facet z budki faktycznie sprawiał wrażenie, jakby już od lat żuł cytrynę. - A więc, panie Rhodes, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby mi powiedzieć, jak się stąd dostać do miasta? - Wcale nie ¦- odparł zawiadowca, a Michael spostrzegł, że stary człowiek wymówił te dwa słowa jak jedno: wcalenie. - Wyjdzie pan przez frontowe drzwi, skręci za róg budynku, tam jest ulica. Minie pan dwie przecznice i dotrze do Klonowej. - Klonowa? To główna ulica? - Tak. - Sądziłem, że główna ulica we wszystkich małych miasteczkach Nowej Anglii nazywana jest ulicą Główną. - Być może - odparł Rhodes, rozciągając słowa, gdyż szczycił się tym, że poirytowany zwykle cedzi sylaba po sylabie. - Jest prawdą, że główne ulice innych miasteczek nazywane są tak samo. Ale nie tutaj, nie w Peyton Place. Tu główna ulica zwie się Klonową. Koniec, kropka, pomyślał Kyros. Od nowego wiersza. - Peyton Place, „Siedziba Peytona”, to osobliwa nazwa - odezwał się po chwili. - Jak to się stało, że ktoś ją wybrał dla miasta? Rhodes zaczął przesuwać drewnianą płytę zasłaniającą okienko. - Zamykam już, panie Kyros, i proponuję, żeby pan ruszał do miasta, jeśli chce pan zdążyć wypić kawę. Jadłodajnię u Hyde’a zamykają za pół godziny. - Dziękuję - rzucił Kyros do płyty, która odgrodziła go od kolejarza. Towarzyski drań, pomyślał wychodząc z dworca i zapuszczając się w ulicę opatrzoną tabliczką z napisem: Kolejowa. Michael Kyros, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, z muskulaturą grającą mu pod skórą przy każdym ruchu, przypominał przy pracy - zdaniem pewnej zadurzonej w nim sekretarki z Pittsburgha - kolorową ilustrację przedstawiającą hutnika. Ramiona widoczne spod podwiniętych rękawów były potężnie umięśnione i wydawało się, że pod naciskiem muskułów szerokiej klatki piersiowej zaraz prysną guziki roboczej koszuli. Miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, ważył sto sześć kilogramów netto i wyglądał na przedstawiciela każdego zawodu, z wyjątkiem nauczyciela. Ta sama zaprzyjaźniona z nim sekretarka powiedziała mu również, że w granatowym garniturze, białej koszuli i ciemnym krawacie sprawia wrażenie hutnika przebranego za nauczyciela, co z pewnością nie mogłoby przyczynić się do wzbudzenia zaufania u żadnego z mieszkańców Nowej Anglii. Kyros był przystojny, smagłoskóry i ciemnowłosy, o zmysłowej urodzie, skłaniającej zarówno mężczyzn, jak i kobiety do dostrzegania jedynie jego powierzchowności, bez zwracania uwagi na intelekt. Popełniali błąd, Michael miał bowiem umysł analityczny jak matematyk i dociekliwy jak filozof. Właśnie ta dociekliwość pchnęła go do porzucenia na rok zawodu nauczyciela i podjęcia pracy w hucie, gdzie przez dwanaście miesięcy nauczył się więcej o finansach i ekonomii niż po dziesięciu latach studiowania ksiąg. Skończył trzydzieści sześć lat i zupełnie nie żałował tego, że nigdy nie trzymał się jednej posady na tyle długo, by „do czegoś dojść”, jak to określała owa sekretarka z Pittsburgha. Miał naturę szczerą i otwartą, lecz kompletnie brakowało mu talentów dyplomatycznych. Czasem też padał ofiarą swego narowistego temperamentu, kiedy nie potrafił powściągnąć języka, który to nawyk wyniósł ze Wschodniej Dzielnicy w Nowym Jorku. Był w połowie drugiego bloku domów na ulicy Kolejowej, gdy minął go Parker Rhodes, rozparty za kierownicą swego starego sedana. Zawiadowca stacji patrzył przez okno auta wprost na nowego dyrektora szkoły, lecz się nie zatrzymał. A to sukinsyn, pomyślał Kyros. Uprzejmy skurwiel, nie ma co! Nawet nie bąknął, że mnie może podrzucić tym swoim starym gratem! Potem się uśmiechnął i zaczął zastanawiać, czemuż to Rhodes był taki przeczulony na punkcie nazwy miasta. Trzeba zagadnąć innych i przekonać się, czy wszyscy w tej zabitej deskami dziurze równie dziwnie reagują na to samo pytanie. Doszedłszy do skrzyżowania z ulicą Klonową, przystanął, by się rozejrzeć. Na rogu stał biały, zwieńczony kopułą dom, z wykrochmalonymi koronkowymi firankami w oknach. W świetle zapalonych wewnątrz lamp Kyros dostrzegł dwie kobiety siedzące przy stole nad szachownicą rozłożoną między nimi. Niewiasty były potężne, o obwisłych biustach, białych włosach, i kojarzyły się z parą starych panien, które zbyt długo pracowały w szkole dla dziewcząt. Ciekawe, kim są? - zadał sobie pytanie nie wiedząc, że spogląda na siostry Page. Z ociąganiem oderwał wzrok od białego domu i skręcił na zachód, w ulicę Klonową. Minąwszy trzy przecznice dotarł do małej, czyściutkiej i dobrze oświetlonej restauracji. Lokal świecił pustkami. Nie było tu nikogo oprócz jednego starego człowieka siedzącego w głębi przy końcu kontuaru. Dopiero na dźwięk otwieranych drzwi wynurzył się z kuchni jeszcze jeden mężczyzna. - Dobry wieczór panu - powitał gościa Corey Hyde, właściciel. - Dobry wieczór - odpowiedział Kyros. - Poproszę kawę i ciastko. Obojętnie jakie. - Szarlotkę, proszę pana? - Zgadzam się na każdą propozycję. - Mamy też placek z dyni. - Może być szarlotka. - Sądzę, że został jeszcze kawałek ciasta z wiśniami. - Proszę szarlotkę - rzekł Kyros. - Wystarczy szarlotka. - Pan Kyros, prawda? - Tak. - Miło mi poznać pana, panie Kyros. Ja nazywam się Hyde. Corey Hyde. - Witam. Jak się pan miewa? - Dziękuję, dobrze. Jak zwykle - odparł Corey Hyde. - Będę się dobrze miewał tak długo, dopóki ktoś nie otworzy drugiej restauracji. - Hmm. Mógłbym już dostać moją kawę? - Ależ naturalnie. Naturalnie, panie Kyros. Siedzący przy kontuarze starszy mężczyzna popijał swoją kawę łyżeczką i spoglądał ukradkiem na przybysza. Kyros zastanawiał się przez chwilę, czy nie jest to jakiś miejscowy głupek. - Służę uprzejmie, panie Kyros. Najlepsza szarlotka w całym Peyton Place - zachwalał Hyde. - Dziękuję. Kyros wsypał cukier do kawy i skosztował ciastko. Było wyśmienite. - Peyton Place - zagadnął właściciela - to najdziwniejsza nazwa miasta, z jaką zetknąłem się kiedykolwiek. Skąd się wzięła? - Cóż, nie wiem - mruknął Corey, kilkoma kolistymi ruchami ścierki niepotrzebnie wycierając nieskazitelnie czysty kontuar. - Wiele miast ma śmieszne nazwy. Weźmy choćby Baton Rouge w Luizjanie. Mój dzieciak uczy się francuskiego w szkole średniej. Mówił mi, że Baton Rouge oznacza Czerwony Kij. Czy to nie dziwaczne? Czerwony Kij w Luizjanie! A co pan myśli o Des Moines w Iowa? To jest dopiero zwariowana nazwa - „Mnisi”! - Racja - zgodził się Kyros - ale po kim lub po czym Peyton Place zyskało swoją nazwę? - Był tu pewien gość, co zbudował zamek jeszcze przed wojną secesyjną. Facet o nazwisku Samuel Peyton - wyjaśnił Corey niechętnie. - Zamek?! - wykrzyknął Kyros. - Jak Boga kocham! Prawdziwy zamek, przewieziony tutaj z Anglii. Przetransportowano każdziutką cegłę, każdy kamień. - Kim był ten Peyton? Jakimś zesłanym księciem? - Nie. Zwykły facet z kupą forsy. Przepraszam, panie Kyros, muszę jeszcze coś zrobić w kuchni. Starzec przy końcu kontuaru zaniósł się chichotem. - Rzecz w tym, panie Kyros - odezwał się głośno Clayton Frazier - że miasto wzięło nazwę od jakiegoś cholernego czarnucha. Tego się wstydził Corey. Taki niby delikatny i nie chce powiedzieć prawdy prosto z mostu. Kyros pił kawę, delektował się ciastkiem i rozmawiał z Frazie-rem, tymczasem Parker Rhodes dotarł do swego domu na ulicy Laurowej. Zaparkował wiekowego sedana, wpadł do środka i od razu, nawet bez zdejmowania płaszcza i kapelusza, skierował się do telefonu. - Halo, to ty Leslie? - rzucił, gdy tylko uzyskał połączenie. - On już jest, Leslie. Przyjechał tym o siódmej, wsadził walizki do schowka i poszedł do miasta. Siedzi teraz u Hyde’a. Co? Nie, nie może wyciągnąć bagażu aż do jutra rana. Wiesz przecież. Co? Cóż, do cholery, nie pytał mnie, to i nie mówiłem. Dlatego. Nie zadał mi pytania, kiedy je będzie mógł wyjąć. Chciał się tylko dowiedzieć, gdzie je może przechować. Co mówisz, Leslie? Nie, nie mówiłem mu, że nikt tych schowków nie używał od pięciu lat, to jest od kiedy je tam zamontowali. Co? Cholera jasna, przecież mówię, że nie pytał mnie o to. Tak. Tak, taki jest, Leslie. Naprawdę czarny i wielki. Słodki Jezu, on jest wielki jak stodoła. Tak, u Hyde’a. Mówił, że chce się napić kawy. Gdyby Kyros mógł słyszeć tę rozmowę, zauważyłby, że i teraz Rhodes wymówił dwa ostatnie słowa jak jedno: „napiciawy”. Ale on w tej chwili spoglądał na wysokiego, siwego mężczyznę, który właśnie przekraczał próg restauracji Hyde’a. Wielki Boże, pomyślał z zabobonnym lękiem, ten facet to chodząca reklama „Ponczu Plantatora”! Pułkownik z Kentucky w tym miejscu?! - ...bry wieczór, Doc - rzucił Corey Hyde, który na dźwięk otwieranych drzwi wystawił głowę z kuchni. Wygląda przy tym, przemknęło przez myśl Michaelowi, jak zmęczony żółw wysuwający łeb ze skorupy. - ...bry wieczór, Corey. - Kiedy tylko przybysz się odezwał, Kyros poznał, że nie jest to żaden pułkownik z Kentucky, ale ktoś miejscowy. - Witam pana w Peyton Place, panie Kyros - rzekł siwowłosy nieznajomy. - To miło, że pan do nas przybył. Nazywam się Swain. Matthew Swain. - ...bry wieczór, Doc - wtrącił Clayton Frazier. - Opowiadałem właśnie panu Kyrosowi nasze lokalne legendy. - I co, nie ma pan ochoty wskoczyć do następnego pociągu i uciec gdzie pieprz rośnie, panie Kyros? - spytał doktor. - Nie - odparł Kyros, myśląc, że w tym zapomnianym przez Boga miasteczku jest przynajmniej jedna twarz o ludzkim obliczu. - Mam nadzieję, że będzie tu panu dobrze - ciągnął doktor. - Może, kiedy się pan trochę zadomowi, mógłbym panu pokazać miasto? - Dziękuję, będę wdzięczny. - Idzie Leslie Harrington - poinformował Clayton Frazier. Dochodząca do oszklonych drzwi postać była doskonale widoczna dla siedzących w środku. Doktor zwrócił wzrok w tym kierunku. - Racja, to Leslie - przytaknął. - Przychodzi zabrać pana do domu. Harrington wkroczył do restauracji z uśmiechem przylepionym do warg. - O, panie Kyros - zawołał jowialnie, wyciągając rękę. - To prawdziwa przyjemność powitać pana w Peyton Place. A w duchu rzekł do siebie: Chryste, jest jeszcze gorzej niż się obawiałem! - Witam, panie Harrington. - Kyros ledwie dotknął wyciągniętej dłoni. - Czy ostatnio prowadził pan jeszcze jakieś rozmowy międzymiastowe? Uśmiech na twarzy Harringtona zaczął blednąc, ale Leslie w porę się opanował. - Ha ha ha! - roześmiał się. - Nie, panie Kyros. W tych dniach nie miałem wiele czasu na telefonowanie. Byłem zbyt zajęty wyszukiwaniem naszemu nowemu dyrektorowi odpowiedniego mieszkania. - Ufam, że to się panu udało - rzekł Kyros. - Tak. Tak. W rzeczy samej. Chodźmy. Zawiozę pana. - Skończę tylko kawę. - Naturalnie, naturalnie - kiwnął głową Harrington. - Och, cześć Matt. Serwus, Clayton. - Kawy, panie Harrington? - spytał Corey Hyde. - Nie, dzięki. Kiedy Kyros odstawił pustą filiżankę, wszyscy skrupulatnie zaczęli się żegnać, a potem on i Harrington opuścili lokal. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, doktor Swain ryknął śmiechem. - A niech to szlag! - rechotał. - Zakładam się o własną dupę, że Leslie niedługo zacznie się pocić. Trafiła kosa na kamień! - Ano, choćby jeden nauczyciel, co go Leslie nie będzie ustawiał - zauważył Clayton Frazier. Corey Hyde, dłużnik banku, w którym Harrington był członkiem rady, tylko się niepewnie uśmiechał. - Ta szmaciana rakieta musi być diablo dobra - rzucił Kyros, otwierając drzwi nowego packarda Lesliego. - Nie mogę narzekać - odparł Harrington. - Nie mogę narzekać. - W duchu zaczął się zżymać na tę nagłą skłonność do powtarzania własnych słów. Kyros zastygł w pół ruchu. Jakaś kobieta zbliżała się ku nim chodnikiem. Gdy blask latarni na rogu ulicy oświetlił na moment jej sylwetkę, Kyros uchwycił błysk jasnych włosów i falowanie czarnego płaszcza. - Kto to jest? - zapytał. Leslie Harrington wlepił wzrok w ciemność. Kiedy postać podeszła bliżej, uśmiechnął się. - To Constance MacKenzie. Być może znajdziecie jakieś punkty styczne. Ona przez pewien czas mieszkała w Nowym Jorku. Miła kobietka, i przystojna. Wdowa. - Przedstaw mnie pan - zażądał Kyros prostując się na całą wysokość. - Naturalnie, naturalnie. Z przyjemnością. Connie! - Słucham, Leslie. Głos kobiety był dźwięczny i głęboki. Kyros z trudem opanował gwałtowne pragnienie poprawienia krawata. - Connie, chciałbym ci przedstawić naszego nowego dyrektora szkoły, pana Kyrosa. Panie Kyros, to Constance MacKenzie. Constance wyciągnęła rękę, a kiedy mężczyzna ujął jej dłoń, spojrzała mu prosto w oczy. - Witam pana - powiedziała w końcu i Kyros usłyszał ze zdumieniem, iż coś na kształt ulgi zabrzmiało w jej głosie. - Miło mi panią poznać, pani MacKenzie - rzekł, a pomyślał: Bardzo miło, dziecinko. I chciałbym poznać cię lepiej, o wiele lepiej. Na przykład w łóżku z tymi jasnymi włosami rozsypanymi na poduszce. 23 Od dnia, kiedy Constance została przedstawiona Michaelowi Kyrosowi, w jej domu dało się wyczuć nowe napięcie. Constance, która dotąd zawsze starała się być cierpliwa i do granic swoich możliwości wykazywać zrozumienie dla córki, teraz stała się zgryźliwa i nieznośna, nieraz zupełnie bez powodu. Ten nieszczęsny, nowy sposób bycia dawał o sobie znać nie tylko na terenie domu, lecz również i w sklepie. Ku własnemu niezadowoleniu Constance odkryła u siebie skłonność do złośliwości, o co się nigdy wcześniej nie posądzała, a co gorsza zaczynała nawet odczuwać pewnego rodzaju satysfakcję z wyrażania myśli tłumionych w sobie od lat. - Masz zbyt dużo tłuszczu na biodrach, żeby się zmieścić w osiemnastkę - powiedziała pewnego dnia gdzieś z końcem kwietnia do Charlotty Page. - Lepiej zacznij myśleć o większych rozmiarach. - Ależ, Constance - wyjąkała oszołomiona klientka. - Osiemnastkę noszę od lat, odkąd tylko zaczęłam kupować u ciebie. Nie wiem, doprawdy, co ci przyszło do głowy?! Cóż to dziś w ciebie wstąpiło? - Nosisz tę osiemnastkę od tak dawna tylko dlatego, że ja zawsze odrywałam prawdziwą metkę ze wszystkich ubrań, które mierzyłaś. - Constance oświadczyła to bez osłonek. - Masz tu dwadzieścia cztery i pół, może ten rozmiar będzie odpowiedni, choć jeśli tym razem dla odmiany mam powiedzieć prawdę, bardzo w to wątpię. - Coś takiego! - bąknęła Charlotta Page biorąc parasol i rękawiczki. - Coś takiego! Constance grymasem skwitowała odgłos zatrzaskiwanych zdecydowanie drzwi. Dźwięk ten wymowniej niż słowa oznajmiał: Zegnaj! Więcej moja noga tu nie postanie! Potem znużonym ruchem odgarnęła włosy i wyszła na zaplecze, gdzie w malutkim pokoiku miała kuchenkę i lodówkę. Nalała sobie podwójną porcję wody sodowej i wypijając ją duszkiem otrząsnęła się z lekka. Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło, nie rozumiem tego tak samo jak ty, Charlotto, pomyślała. Z początku wmawiała sobie, że to reakcja po wstrząsie, jakiego doznała pod wpływem ulgi, kiedy po pierwszym spotkaniu z Michaelem Kyrosem przekonała się, że nigdy przedtem nie widziała go na oczy. Jakiż jej strach był absurdalny! Nowy Jork liczy osiem milionów mieszkańców, a ona obawiała się akurat tego jednego, który sobie znalazł drogę do Peyton Place! Lecz później, kiedy doznana ulga powinna przynieść spokój i ukoić lęki, zaczęły Constance prześladować bezsenne noce i częste „ataki niestrawności”. Dwa razy ujrzała z daleka Michaela na ulicy i za każdym razem wolała raczej uciec, niż go spotkać, a potem nie potrafiła sobie rozsądnie wytłumaczyć swojego zachowania. Być może wtedy, kiedy Allison przyniosła jej nowinę o nauczycielu z Nowego Jorku, ogarnął ją większy, niż sądziła, strach, a teraz odczuwa spóźnioną reakcję po tym wewętrznym napięciu. Mogła powstać rozpaczliwa sytuacja, mówiła sobie, gdyby okazało się, że Kyros to ktoś, kto znał Allisona MacKenzie i jego rodzinę ze Scarsdale. Ale tak się nie stało. Czym w takim razie tłumaczyć fakt, że obraz nowego dyrektora uporczywie prześladuje ją w myślach? To nic nie znaczy, przekonywała siebie. Przecież na każdym musi robić wrażenie taki facet, postawny, wręcz nieprzyzwoicie przystojny i o uśmiechu kojarzącym się od razu z sypialnią. Ale żaden argument nie był dość dobry, by wymazać Michaela Kyrosa z jej myśli. Pewnej nocy jakiś nieokreślony dźwięk dochodzący skądś w głębi domu wyrwał Allison ze snu. Leżała chwilę nieruchomo w nierealnym świecie, zawieszona pomiędzy snem a jawą, gdy dobiegł ją szum wody z łazienki. A, to tylko mama, pomyślała sennie. Odwróciła głowę na poduszce i przed oczyma zamajaczyła jej lśniąca tarcza budzika. Szerzej rozwarła powieki i ujrzała zegarek wyraźniej. Druga po północy. Allison, z nagle odrodzoną, powracającą z czasów dzieciństwa zdolnością błyskawicznego budzenia się ze snu, siadła na łóżku całkowicie przytomna i otoczyła kolana rękoma. Za oknem padał deszcz. Padał tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, a białe firanki w uchylonym oknie obracały się i skręcały w podmuchach wiatru. Jakżebym chciała umieć poruszać się tak płynnie i wdzięcznie, pomyślała Allison obserwując taniec firanek na wietrze. Wyszła cicho z łóżka i zapaliła lampkę stojącą obok zegara. Podeszła do szafy, gdzie wisiała sukienka przygotowana na bal wiosenny. Dotknęła szerokiej tiulowej spódnicy i musnęła palcami śliską tkaninę stanika. Jej suknia balowa, pierwsza długa, „dorosła” sukienka. Gdy zdjęła leciutkie cudeńko z wieszaka i odsunęła na odległość wyciągniętej ręki, tchnienie wiatru wpadającego przez otwarte okno rozkołysało bladoniebieski materiał. Ta suknia już sama tańczy, rzekła w duchu Allison i przycisnęła do siebie pastelowe falbany. Zaczęła krążyć po pokoju drobnym tanecznym krokiem, starając się trzymać szyję swobodnie, by głowa skłaniała się z wdziękiem z lewa na prawo. Wirowała tak i wirowała, a zatrzymała się na dobre dopiero wtedy, gdy w dużym zamocowanym na wewnętrznej stronie drzwi szafy lustrze ujrzała swoje odbicie. Spoglądała na swe silne ciało odziane w bawełnianą piżamę. Zwróciła uwagę na włosy, zwisające do ramion, rzadkie, słabe i w brzydkim, banalnym brązowym kolorze. Gdybym chociaż była zgrabniejsza, westchnęła z żalem. Gdybym była szczuplejsza i dużo wyższa, mogłabym poruszać się jak polny dzwonek kołysany wiatrem, i wtedy okrzyknięto by mnie najlepszą tancerką na świecie. Albo gdybym miała zdecydowanie jasne włosy, tak jak mama, lub czarne jak ojciec. Och, gdybym tylko nie była taka okropnie średnia! Taka nijaka. Bawełniana piżama, drukowana w kolorowe tańczące pajacyki, zapinała się pod szyję i wykończono ją małym, okrągłym kołnierzykiem. Spodnie, ściśnięte w pasie gumką, miały szerokie nogawki. Allison spoglądała na siebie z niesmakiem. Co za dziecinny strój! - oburzyła się w duchu. Wyglądam w nim jak dziecko! Niecierpliwe palce zaczęły szarpać guziki piżamy, plącząc się z pośpiechu, by zrzucić odzienie tak kompromitująco podkreślające brak dorosłości. Jedwabny stanik sukni ziębił gołą skórę, lecz był przy tym gładki jak piana dobrego mydła, a błękitny kolor materiału odbijał się w oczach Allison. Tiul drapał nieprzyjemnie w nogi i Allison wpadając w panikę zaczęła się obawiać, że ta jej pierwsza, dorosła suknia wcale nie nada jej wyglądu poważnej, dojrzałej osoby. Co będzie jeśli jemu się nie spodobam? Jeśli spojrzy na mnie i zacznie żałować, że mnie zaprosił? Rzuciła się do biurka i z szuflady wyciągnęła stanik z gąbkowymi wkładkami. Przyłożyła go do piersi na wierzchu sukni i zaczęła studiować swój wizerunek w lustrze. Bała się założyć stanik, bo strach ją oblatywał, że jeżeli i to nie pomoże jej zmienić wyglądu, wtedy już wszystko przepadło, nie pozostanie nic, czego by mogła jeszcze spróbować. W końcu zebrała się na odwagę i odwróciwszy się tyłem do lustra, zsunęła suknię z ramion, włożyła stanik i szybko ubrała się z powrotem. Zakręciła się na pięcie, by na podstawie odbicia w lustrze ocenić, jakie wrażenie wywrze na Rodneyu, kiedy zobaczy ją w tej sukni po raz pierwszy. To, co ujrzała, napełniło ją zadowoleniem. Stanik nowej sukni wznosił się wypukło, materiał opinał się na gąbkowym biuście, dzięki czemu talia wydawała się węższa, a biodra bardziej zaokrąglone. Allison pochyliła się do przodu z nadzieją, że wycięcie jej sukni jest na tyle głębokie, że odsłoni górną część piersi każdemu, kto zechce spoglądać pod tym kątem. Poprzedniego wieczora czytały z Kathy książkę, w której bohater na widok biustu ukochanej, wyłaniającego się nad rąbkiem dekoltu sukni ze srebrnej lamy, przemienił się w spoconą galaretę. Allison westchnęła. Jej sukienka zakrywała ją szczelnie. A gdyby nawet obciągnąć dekolt w dół, i tak piersi byłyby zasłonięte stanikiem z gąbkowym wkładem. Nie szkodzi, pocieszyła się w duchu, stając bokiem do lustra. Pod tym kątem wyglądam bardzo dorośle, a przecież nie można żądać wszystkiego naraz. - Na miłość boską, Allison! Jest prawie trzecia! Zdejmij natychmiast tę suknię i marsz do łóżka! Przez chwilę Allison była tak oszołomiona, jakby dostała cios w żołądek. Potem nagle uświadomiła sobie, że w pokoju jest przeraźliwie zimno, że cała drży i wie, co czuje kanarek, kiedy ktoś mu wsadza do klatki ciekawskie palce. - Mogłabyś przynajmniej pukać - rzuciła gniewnie. Constance, nie zdając sobie sprawy, że wtargnęła w sam środek cudzego marzenia, odparła tym samym tonem: - Nie bądź zuchwała! I zdejmij wreszcie tę suknię. - Cokolwiek bym powiedziała, zawsze, według ciebie, jestem zuchwała! - zawołała Allison ze złością. - Ale jak ty coś powiesz, to musi być zawsze uprzejme! - I oddaj mi ten idiotyczny gąbkowy biustonosz - ciągnęła Constance ignorując uwagę córki. - Kiedy masz „to” na sobie, wyglądasz jak nadmuchany balon. Allison zalała się łzami i nie zwróciła nawet uwagi, że nowa suknia osunęła się z niej na podłogę. - Nie mogę liczyć nawet na małą chwilę odosobnienia - szlochała. - Nie mogę być sama nawet we własnym pokoju! Constance podniosła suknię i powiesiła ją na wieszaku. - Oddaj! - zażądała wyciągając rękę po stanik. - Jesteś podła! - płakała Allison. - Podła i okrutna. Jeśli tylko czegoś zapragnę, ty zawsze próbujesz to zniszczyć! - Uspokój się i idź spać - ucięła chłodno Constance i zgasiła światło. Łkanie córki słyszała jeszcze na dole w holu i gdy wchodziła do swego pokoju. Zapaliła papierosa. Ostatnio zbyt dużo paliła i za często była niesprawiedliwa dla Allison. Sprawę z biustonoszem też rozegrała niewłaściwie, pozwalając zbyt długo córce sądzić, że jej matka dała się nabrać i wierzy, że z Allison wyrasta kobieta o bujnej figurze. Powinnam od początku położyć temu kres, pomyślała. Pomóc jej zrozumieć, iż na dłuższą metę nie da się nikogo oszukać. Westchnęła ciężko i wydmuchnęła kłąb dymu. - To ta cholerna pora roku tak mnie rozstraja - powiedziała na głos, ku swemu zdumieniu, gdyż nigdy dotąd nie mówiła do siebie głośno i bardzo rzadko przeklinała. Ten deszcz działa tak przygnębiająco, poprawiła się, tym razem w duchu. Łatwo można było w tym roku obarczać winą pogodę. Wiosna przyszła późno i gorączkowo odrabiała stracony czas. Spadła na Peyton place jak trąba powietrzna, goniąc, przyspieszając, spiesząc - zdaniem Allison - niczym Królik w drodze do Kapelusznika na proszoną herbatkę. Przybyła w potokach wód, skruszyła lód na rzece Connecticut, której wzburzona toń mąciła się, przelewała z hukiem i występowała z brzegów w gniewnym proteście. Tchnienie wiosny zmyło śniegi z pól i drzew i tak długo szturmowało ziemię, aż grube, zmrożone warstwy dały się pokonać, korząc się teraz w błotnistym poddaństwie. Wiosna tego roku nie była łagodną, subtelną porą młodziutkich listków i drobnych, delikatnych kwiatków. Była niczym furia, wirująca i gwałtowna, opętana obsesją zdobycia ziemi. Gdy zwyciężyła, stała się pogodna i uśmiechnięta, jak nieznośne dziecko po napadzie złości. Pół maja upłynęło, zanim się wyciszyła, utemperowała i zadowolona z siebie przycupnęła cicho, rozpościerając szeroko swoje zielone spódnice. Gdy wiosna ustaliła na dobre swoje panowanie, dni zaczęły mijać wolno i płynnie wtapiały się jeden w drugi. Tylko niepokój Connie MacKenzie był taki sam. Nawet po odejściu burzliwych dni kwietnia, kiedy kalendarz zaczął odliczać początek maja, Constance pozostawała wzburzona. W swoich symptomach nie potrafiła dostrzec podobieństwa do niepokojów wieku dojrzewania ani też nie chciała przyznać, że bolesne tęsknoty i niezadowolenie mogą powstawać na podłożu seksualnym. Szukała winy poza sobą. Obarczała nią córkę, cięższe warunki po rozbudowaniu sklepu i stały trud godzenia obowiązków matki z życiem kobiety pracującej. - To starczy, żeby nawet świętego wyprowadzić z równowagi! - rzuciła kiedyś gniewnie podczas rozpakowywania towarów w sklepie. - Przepraszam, pani MacKenzie, nie dosłyszałam. Co pani mówiła? - spytała Selena Cross zza lady, zajęta układaniem ubranek dziecięcych. - A idź do diabła! - odparowała szorstko Constance. Selena zachowała milczenie. Martwił ją widok pani MacKenzie wyraźnie nieszczęśliwej i od paru tygodni wytrąconej z równowagi. Taki pełen przygnębienia nastrój nie zawsze manifestował się u Constance prawieniem złośliwości, lecz nigdy nie można było przewidzieć jej najbliższych reakcji i to czyniło w sklepie atmosferę pełną napięcia. Kiedy Selena przeczuwała napad złego humoru szefowej, starała się zawsze pierwsza obsłużyć klienta i zażegnać burzę w miarę swoich sił. Lecz najgorsze dla Seleny było zachowanie Constance po takim wybuchu gniewu: pełna poczucia winy próbowała się tłumaczyć z niepewnym, drżącym uśmiechem. Ten widok sprawiał, że Selena pragnęła pogładzić Constance po ramieniu i pocieszyć, iż wszystko będzie dobrze. Kiedy pani MacKenzie czuła się winna z jakiegoś powodu i próbowała za to przepraszać, podobna była do małego Joeya, gdy rozzłościł siostrę, a potem chciał to naprawić. Już wygląd braciszka rozczulał Selenę, a kiedy to samo robiła Constance, dziewczynie chciało się płakać. Te dziwne emocje budzące się w Selenie były miarą jej uczuć do pani MacKenzie. Bez wzruszenia mogła patrzeć, jak ktoś cierpi katusze, przepraszając za coś, byle nie była to Constance MacKenzie ani mały Joey. Constance odłożyła fakturę na ladę i zwróciła się do Seleny: - Przepraszam, kochanie. Nie powinnam tak do ciebie mówić. Och, nie rób tego, błagała w myślach Selena. Proszę, nie wyglądaj tak! - Nic nie szkodzi, pani MacKenzie. Wszyscy miewamy czasami złe dni. - Trochę dokucza mi żołądek, ale naturalnie nie powinnam wyładowywać się na tobie. - Nic nie szkodzi - powtórzyła Selena. - A może pani pójdzie do domu i położy się na chwilę? Już prawie szósta i sama sobie poradzę do zamknięcia sklepu. - Ależ nie, naturalnie, że nie. Za kilka minut skończę. Ja... - urwała na dźwięk otwieranych drzwi. Michael Kyros zdawał się wypełniać całą przestrzeń sklepu. Jego szerokie bary, podkreślone krojem prochowca, nadawały mu wygląd człowieka takiej mocy i siły, że Constance ogarnął paniczny strach. W tej chwili trochę niemądrze pomyślała o słoniu w składzie porcelany, ale to porównanie ani jej nie rozluźniło, ani nie rozbawiło. Mogła jedynie myśleć o spustoszeniu, jakie niosła ze sobą taka sytuacja. - Chciałbym kupić skarpetki - odezwał się Kyros, który znalazł taki pretekst, by po raz drugi zobaczyć się z Constance MacKenzie. Z początku miał nadzieję spotkać ją na ulicy, ale kiedy dwukrotnie najwyraźniej uciekła przed nim, postanowił znaleźć się z nią oko w oko, w miejscu gdzie nie mogłaby wykręcić się od rozmowy. - Skarpetki - powtórzył, kiedy Constance milczała. - W jednolitym kolorze, jeśli się jakieś znajdą. Rozmiar dwanaście i pół. - Seleno, obsłuż tego pana! - rzuciła Constance sucho i odwracając wzrok wyszła na zaplecze. Kyros stał bez słowa, odprowadzając ją spojrzeniem, a jego ciemne oczy przymrużyły się domyślnie. Ona się czegoś boi, mruknął do siebie. Ale czego? - Czym mogę panu służyć - spytała Selena. Zakładając, że wszystko jest możliwe, rozmyślał Kyros, nawet nie usłyszawszy pytania Seleny, być może ona ma superczułą percepcję i potrafi odczytać moje myśli? A może stanowi wyjątek od reguły, że każda kobieta lubi czuć, iż podoba się mężczyźnie? Ale jeśli nawet tak jest, dlaczego wobec tego nie jest oburzona, odpychająca, lecz tylko przerażona? - Czy pan z tych coś wybierze? - Selena podsunęła stos ułożonych par. - Tak - rzekł Kyros z roztargnieniem i wyszedł ze sklepu. Selena podeszła do okna wystawowego i patrzyła w ślad za oddalającą się wysoką postacią. Poczuła przepływ współczucia dla pana Kyrosa. Nie on pierwszy żywił nadzieję, że znajdzie drogę do sypialni Constance MacKenzie. Selena miała wrażenie, że wszyscy mężczyźni traktują uwodzenie rozwódek i wdów jako rzecz najzupełniej normalną, a Constance musiała znosić konsekwencje tych poglądów. Stało się to ostatnio bardziej widoczne, kiedy po otwarciu działu odzieży męskiej do sklepu napłynął nowy strumień klientów. Nawet Leslie Harrington zachodził parę razy, choć było powszechnie wiadomym, że Leslie swoje ubrania kupuje w Nowym Jorku. Ale Constance wszystkich tych mężczyzn onieśmielała, gdyż wydawała się być nieświadoma faktu, że którykolwiek z nich mógłby próbować zalecać się do niej. Selena nieźle się bawiła, widząc, jak większość męskiej lokalnej populacji walczy o względy najpiękniejszej kobiety w miasteczku. Zachowanie pani MacKenzie nasuwa przypuszczenie, że nie patrzy ona na mężczyzn jak na prawdziwych ludzi, osobników z krwi i kości, dumała Selena, dopiero teraz, kiedy spojrzał na nią pan Kyros, nie tylko dostrzegła w nim mężczyznę, ale i jego męskość napełniła ją lękiem. - Kupił coś? - zainteresowała się Constance. - Nie. Chyba nie znalazł tego, czego szukał - odparła Selena. Teraz, kiedy córki nie łączyła już z Seleną bliska zażyłość, Constance ogromnie polubiła pasierbicę Lucasa Crossa. Przekonała się, że Selena jest inteligentną i dobrą pracownicą i czasem ze zdumieniem przyłapywała się na tym, że omawia z nią - choć w gruncie rzeczy przecież jeszcze jest dzieckiem - swoje dorosłe sprawy. - Co o nim sądzisz? - spytała. - Myślę, że to najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziałam - odpowiedziała Selena. - Przystojniejszy nawet od tych, których oglądam w kinie. Sądzisz, że ja mu się podobam? Przez jedną, lekkomyślną chwilę pytanie to wisiało na końcu języka i Constance niemal zadała je Selenie oczekującej w milczeniu. Ale właściwie jakie to ma znaczenie? - napłynęła następna refleksja. - W tym tygodniu będę mogła kupić tę moją balową sukienkę - przerwała Selena krępującą ciszę. - Zaoszczędziłam resztę sumy i będę mogła zabrać suknię w piątek, akurat przed balem. - Jeśli chcesz, możesz ją sobie wziąć nawet dzisiaj - rzekła Constance. - Mówiłam ci już dawno, że nie musisz z tym czekać, aż zbierzesz wszystkie pieniądze. Mogłaś ją zanieść do domu w każdej chwili. - Raczej nie chciałam tego robić. Wolałam nie mieć długu, a poza tym, nie mam miejsca, żeby ją trzymać w domu. Podeszła do szafy, gdzie Constance przechowywała odzież na zamówienie, i długim spojrzeniem obrzuciła wiszącą tu białą suknię, starannie opisaną. Selena Cross, głosiła etykietka. Należność: 5.95. - Będziesz najładniejszą dziewczyną na balu - orzekła Constance z uśmiechem. - I jedyną ubraną na biało. Pozostałe dziewczęta mają sukienki w innych kolorach. - Mam nadzieję, że dla Teda też będę najpiękniejsza - odpowiedziała Selena ze śmiechem. - Nigdy dotąd nie byłam na tańcach. To okropnie miłe uczucie mieć wszystko nowe i wybierać się gdzieś, gdzie się jeszcze nie było. Wtedy wszystko jest jak spod igły: nowiuteńkie wrażenia, ubrania i nawet sam człowiek czuje się prawie jak nowy. - Jak myślisz, ile on ma lat? - Trzydzieści pięć - odparła Selena. - Leslie Harrington powiedział to matce Teda. 24 Selena klęcząca na podłodze przed swoim łóżkiem osunęła się na pięty. Żołądek ściskał jej się boleśnie, na twarz wystąpiły krople potu i ogarnęła ją słabość tak wielka, że musiała się wesprzeć na rękach. - Zniknęły. - Co? - spytał Joey. - Co zniknęło? - Moje pieniądze. Ktoś je zabrał. - Nie. Na pewno nie zniknęły, Seleno. Dobrze poszukaj. Dziewczyna zerwała z łóżka materac i cisnęła go na środek baraku. - Sam zobacz! Widzisz coś? Po białej kopercie z pieniędzmi nie było śladu, nie wypadła też z podartego koca, który Selena wraz z bratem dokładnie przetrząsnęła i wytrzepała. W kopercie było dziesięć dolarów w banknotach jednodolarowych, zapłata za dziesięć dni pracy w sklepie. - Zniknęły - powtórzyła Selena. - Ojciec je zabrał. Choć mówiła cicho, w jej głosie brzmiały tak przerażające nuty, że Joey pierwszy raz w życiu poczuł lęk przed siostrą. - Tata nie kradnie - zaprotestował. - Pije i awanturuje się, ale nie kradnie. - Bal jest już jutro, a ja będę musiała zostać w domu - ciągnęła Selena, jakby nie słyszała brata. Pod łóżkiem w pudle złożyła starannie opakowane w bibułkę kupowane sukcesywnie dodatki do nowej białej sukni: parę jedwabnych pończoch, parę czarnych zamszowych pantofli i komplet białej bielizny. - Moja jedyna, upragniona sukienka - powiedziała. - A ojciec zabrał pieniądze! Miałam pójść jutro do fryzjera, a za resztę kupić u pani Prescott buteleczkę perfum. A ojciec mi je ukradł! - Przestań tak mówić! - zawołał Joey. - Tata ich nie wziął. Sama je gdzieś wetknęłaś i nie pamiętasz gdzie. Znajdziemy je. Pamiętasz, jak Paulowi zapodziały się pieniądze i myślał, że tata mu je zabrał? Na drugi dzień znalazł je tam, gdzie je schował; w kieszeni starych spodni. Na krótką chwilę Selena poczuła przypływ nadziei, gdyż to, co mówił brat, było prawdą. Paul istotnie kiedyś niesłusznie oskarżył ojca o kradzież. Owej nocy doszło do okropnej awantury, a kiedy nazajutrz pieniądze się znalazły, Paul wyjechał z Peyton Place na północ szukać pracy. Wnet jednak nasunęła się wątpliwość, gdyż jeszcze rano widziała swoją kopertę. Wyciągnęła ją spod materaca, przeliczyła pieniądze i z powrotem wsunęła do schowka. - On je wziął - odezwała się Nellie Cross. - Twój tata zabrał pieniądze. Widziałam to. Nellie, siedząc na skraju podwójnego małżeńskiego łóżka, wlepiała oczy w duże palce u nóg, wystające przez dziury w pantoflach. Selena i Joey drgnęli z przestrachu na głos matki, bo Nellie w ubiegłych miesiącach rozwinęła w sobie talent usuwania się w cień w większości domowych sytuacji. Wydawało się, że opanowała zdolność wtapiania się w tło w taki sposób, iż mijały nieraz długie okresy, a dzieci i mąż zapominali o jej obecności. - Wziął je dziś rano - ciągnęła Nellie. - Samam widziała. Wyciągnął spod łóżka Seleny. Widziałam go, sukinsyna! Selena zacisnęła pięści z gniewu i zawodu. - Czemu go nie powstrzymałaś? - napadła na matkę, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to i tak byłoby niewykonalne. - Mogłaś mu chociaż powiedzieć, że to moje! Nellie, jakby nie słysząc słów córki, wymamrotała: - Skurwiele. Wszyscy, co do jednego. Drzwi baraku raptownie stanęły otworem i ukazał się w nich Lucas Cross z uśmiechem na twarzy, chwiejąc się z lekka. - Skurwiele? Kto? - Ty - odparła Selena bez chwili wahania. - I to nie zwykły, ale głupi skurwiel! Niczego cię nie nauczył pobyt w szpitalu i to, że całe miasto myślało, żeś stracił rozum, bo wszędzie zwidywało ci się jakieś robactwo. Nic cię też nie obeszło, że Kenny Stearns wykrwawił się prawie na śmierć, tak że nawet Doc Swain obawiał się o jego życie. A ty dalej pętasz się z tym głupkiem Kennym, dalej upijasz się cały czas, a teraz w dodatku zaczynasz kraść pieniądze! Oddaj mi chociaż to, co ci z nich zostało, tato. Lucas opuścił wzrok na jej wyciągniętą rękę. - O co ci się rozchodzi, złotko? - zapytał niewinnie. - Wiesz dobrze, o czym mówię, tato. O kopercie, którą ukradłeś spod mojego łóżka. Chcę ją odzyskać. - Uważaj, co gadasz do ojca. Lucas Cross nigdy nic nikomu nie ukradł. Ostatnim razem tak samo jak ty gadał do mnie twój brat, Paul, alem go za to sprał jak się patrzy. Ano, uważaj! - No to gdzie jest koperta, która była pod moim materacem? Ta, w której było dziesięć jednodolarówek? - Gadasz o tej? - spytał Lucas. Podniósł do góry kopertę, która była brudna i mocno wymięta. Dziewczyna skwapliwie sięgnęła po nią, ale Lucas roześmiał się i uniósł kopertę wyżej, ponad głowę. - Oddaj mi - zażądała Selena. - Ano, poczekaj minutkę - odparł Lucas, w irytujący sposób przeciągając słowa. - Poczekaj minutkę, złotko. Widzi mi się, że taka duża dziewucha musi płacić za utrzymanie, kiedy pracuje. Słuchaj no, Seleno, to nie w porządku wyciągać rękę do ojca po forsę, tak jak to robisz. - Te pieniądze są moje. Pracowałam na nie i to ja je zarobiłam. Oddaj mi. Lucas odstąpił od drzwi i usiadł na krześle przy stole. - Odkąd twój brat wyjechał, jest nam kapkę ciężko - zaczął przesadnie żałosnym głosem. - Widzi mi się, że możesz ździebko dopomóc staremu ojcu. Taka duża dziewucha jak ty! - Miałeś mnóstwo forsy, kiedyś wrócił z tej roboty z lasu - odparła Selena. - Nie powinieneś wszystkiego wydawać na wódę. Nie będziesz przepijał moich pieniędzy, tato! Pracowałam na nie ciężko, codziennie po szkole, i chcę je dostać z powrotem. - Wstyd wydawać forsę, żeby się upiększać dla takiego Teda Cartera - rzucił Lucas. - Strata pieniędzy, gadam ci. Te Cartery to śmierdziele. Byli i są. Ona jest nie lepsza od dziwki, a on alfons! - Tu nie chodzi o Carterów, tylko o moje pieniądze! Selena skoczyła do ojca z zamiarem wyrwania mu koperty, ale on był szybszy. Cofnął się z krzesłem tak, że Selena omal nie upadła. Ryknął śmiechem. - Po mojemu taka duża dziewucha, co się tak odzywa do ojca, co idzie na tańce z synem kurwy i alfonsa, pewnikiem potrafi odebrać ojcu to, co chce, tak łatwo jak dziecku cukierek. Ale trza się do tego kapkę przyłożyć. Przez dłuższą chwilę Selena patrzyła na ojca w milczeniu. W pierwszej sekundzie w oczach jej zalśnił błysk błagania, ale potem we wzroku pozostała tylko trzeźwa ocena sytuacji. Lucas wykrzywiał twarz w swym groteskowym uśmiechu, a na ruchliwej skórze na czole dziewczyna dostrzegła warstewkę potu. - Miarkuję - ciągnął - że się nijak nie zapierasz, kiedy Ted Carter chce dostać od ciebie, co chce. Ano, to teraz jest przeciwnie. Jazem się ździebko zaparł, a ty się musisz postarać, złotko, żeby dostać swoje. Bez odrywania wzroku od ojca Selena nakazała bratu: - Wyjdź na dwór, Joey. Dzieciak podniósł oczy na siostrę. - Ale tam jest ciemno. I zimno - zaprotestował. - Wyjdź na dwór i zostań tam, aż cię zawołam. Odezwała się ponownie dopiero wtedy, kiedy zamknęły się drzwi za malcem. - Nie mam zamiaru zbliżać się do ciebie, tato. Oddaj mi moje pieniądze. - Ano, to chodź tu i weź se - wymamrotał ochryple Lucas. - Podejdź i spróbuj mi je odebrać, złotko. Nellie Cross wciąż siedząc za wzrokiem wbitym w dziury w pantoflach odezwała się cichym głosem: - Sukinsyny. Skurwiele. Co do jednego. Choć powiedziała to nieco tylko głośniej od szeptu, Lucas wzdrygnął się, jakby teraz dopiero zdał sobie sprawę z obecności jeszcze jednej osoby. Spojrzał najpierw na żonę, potem na Selenę, która odpowiedziała mu wzrokiem pełnym nienawiści. - Masz - bąknął, rzucając ponownie okiem na Nellie. - Weź se swoją zasraną forsę. Cisnął pomiętą kopertę w kierunku córki. - Skurwiele - powtórzyła Nellie. - Co do jednego. Nic tylko wódka i dziwki. Dziwki i wódka. 25 Rodney Harrington, w białej marynarce, z czarnymi, gładko przylizanymi za pomocą wody kędziorami, siedział na foteliku w salonie pani MacKenzie. Constance na chwilę pozostawiła go samego i poszła na górę sprawdzić, czy Allison jest już gotowa. Chłopiec tkwił w fotelu bez ruchu i markotnie wpatrywał się w pleciony dywanik. Co mu odbiło, zadawał sobie w duchu pytanie, żeby zapraszać tę Allison MacKenzie na najważniejszy doroczny bal?! Szczególnie na ten, na który szedł pierwszy raz w życiu! Betty Anderson, miła i chętna dziewczyna, mająca wszystko, co trzeba, na swoim miejscu, wprost paliła się do niego i tylko czekała na zaproszenie, a on poleciał do Allison. „Zaproś jakąś porządną dziewczynę”, nakazał ojciec, i patrzcie, gdzie Rodney wylądował! Na brzeżku fotela, w saloniku Connie MacKenzie, czekając na tę chudą jak szczapa Allison. A mógłby, cholera jasna, tak dobrze bawić się z Betty! Poczuł, że szczypią go policzki, i rozejrzał się ukradkiem po pustym pokoju. O wieczorze spędzonym z Betty Anderson nie chciał myśleć, dopóki się nie upewnił, że nikogo nie ma w pobliżu. Za to kiedy był sam, nie mógł się powstrzymać, żeby nie rozmyślać tylko o tym! Ta Betty! Rodney dał się porwać wspomnieniom. Rany! Ta dziewczyna to naprawdę klasa! Nie ma w niej nic dziecinnego. Ani w niej, ani w tym, czego nauczyła go tamtego wieczora. Nie mówi jak inne niedorosłe rówieśniczki ani też nie wygląda jak dziecko. Na Boga! Ona faktycznie jest na medal i nieważne, że ojciec jej jest tylko prostym robotnikiem. Rodney zamknął oczy i poczuł, jak na wspomnienie o Betty zaczyna szybciej oddychać. Nie teraz, upomniał się w myśli, i nie tutaj. Będzie miał na to czas wieczorem, kiedy wróci do domu. Raz jeszcze rozejrzał się po saloniku i znów go zaczęły dręczyć ponure myśli. Tak świetnie mógłby się bawić z Betty, a sterczy tutaj czekając na Allison! A na domiar złego Betty jest na niego wściekła, że jej nie zaprosił. I nie ma się czemu dziwić. Ostatecznie, jeśli dziewczyna dzieli z tobą jakiś sekret, ma chyba prawo oczekiwać, że zostanie przez ciebie zaproszona na najważniejszą zabawę, dumał z goryczą. Teraz zostało mu tylko mieć nadzieję, że w ogóle ją spotka. Może na sali balowej znajdzie się jakaś okazja, by się z nią rozmówić i sprawdzić, czy jeszcze się gniewa. Do diabła! Gdyby naprawdę się postarał, mógłby przekonać ojca do Betty, a tak staruszek kazał zaprosić jakąś „porządną” dziewczynę, ta Allison była pod ręką i zawsze robiła słodkie oczy. No i stało się! Idiota! Cholerny dureń! - złorzeczył sobie Rodney. Usłyszał jakieś szmery w holu i pomyślał, że Allison nareszcie schodzi na dół. Miał nadzieję, że dziewczyna ubrała się odpowiednio i nie będzie się czulić do niego w tańcu lub gdzieś, gdzie by mogli zobaczyć koledzy. Nie zniósłby, żeby Betty słyszała, jak ktoś mu docina na temat Allison albo innej dziewczyny. - Jest już Allison, Rodney - zabrzmiał głos Constance. Chłopiec wstał. - Cześć, Allison. - Cześć. - Ojciec czeka na dworze w samochodzie. - To dobrze. - Bierzesz płaszcz albo coś innego? - Biorę. To wieczorowa narzutka. - No to chodźmy. - Jestem gotowa. - Dobranoc, pani MacKenzie. - Dobranoc, mamo. - Dobranoc... - Constance w samą porę ugryzła się w język. Omal nie powiedziała: dzieciaki. - Dobranoc, Allison. Dobranoc, Rodneyu. Miłej zabawy. Ze znużeniem osunęła się na fotel, gdy tylko wyszli. To był ciężki tydzień. Nastroje Allison zmieniały się od trudnej do zniesienia niecierpliwości do nagłej paniki. Kiedy w dzień balu obudziła się rano z czerwonym pryszczem na policzku, wpadła w czarną rozpacz i ze łzami błagała, żeby zawiadomić Rodneya, iż jest chora i nie będzie mogła wyjść z domu. Constance zapaliła teraz papierosa i podniosła wzrok na fotografię stojącą na kominku. - No cóż, Allisonie - powiedziała na głos. - Zostaliśmy sami. Nareszcie sami. Twoja nieślubna córka, wykąpana, uczesana, ubrana i uperfumowana, wyszła na swoją pierwszą oficjalną randkę, a my, ty i ja, poczekamy sobie na jej powrót, dodała w myślach. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że jej myśli są pełne goryczy, rozczula się nad sobą, a świadomość, że jej pretensje nie kierują się wyłącznie do położenia, w jakim się znalazła czternaście lat temu, wstrząsnęła nią jeszcze bardziej. W ciągu ostatnich paru tygodni ogarniała ją coraz większa złość, że sama musi borykać się z wychowywaniem dorastającej córki, i w gniewnej argumentacji winą za to całkowicie obarczała zmarłego kochanka. W oczach Constance zbrodnią było nawet to, że przekonywał ją o swojej miłości. Gdyby mówił prawdę, jego naczelnym pragnieniem powinno być chronienie ukochanej, stawiane nawet ponad pokusą zwabienia jej do łóżka, a on nawet nie myślał o tym, aż było za późno. A dalej... to była już tylko sprawa przyzwyczajenia. Constance żyła w przeświadczeniu, że nie kochała swojego kochanka. Dla niej miłość stanowiła synonim małżeństwa, a małżeństwo to wspólnota gustów i zainteresowań wraz z podobieństwem przeszłości i wspólnych poglądów scalonych uczuciem zwanym „miłością”, a seks nie ma z tym nic wspólnego. Tak więc, we własnym rozumieniu, Constance z całą pewnością nie kochała Allisona MacKenzie. Znowu pobiegła spojrzeniem do fotografii. Zastanawiała się przez chwilę, gdzie szukać słów potrzebnych do wyjaśnienia kiedyś tego wszystkiego córce Allisona. Tok jej myśli przerwał dźwięk dzwonka. Westchnęła głęboko i potarła dłonią zesztywniały kark. Pewnie Allison w tym całym zamieszaniu zapomniała chusteczki, pomyślała. Otworzyła drzwi. Na chwilę odjęło jej mowę, a nogi wrosły w ziemię nie tyle ze zdumienia, ile z uczucia jakiejś nierealności. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Na progu stał Michael Kyros. - Dobry wieczór - przerwał milczenie. - Ponieważ dotąd udawało się pani unikać mnie na ulicy, a nawet we własnym sklepie, postanowiłem złożyć pani oficjalną wizytę. Kiedy Constance milczała, stojąc w drzwiach, z jedną ręką na klamce, a drugą opartą o framugę, Mike podjął rozmowę tym samym tonem towarzyskiej konwersacji. - Zdaję sobie sprawę, że postępuję niekonwencjonalnie. Powinienem poczekać na pani wizytę, ale obawiam się, że pani nigdy nie zdobyłaby się na wypełnienie sąsiedzkiego obowiązku, pani MacKenzie - ciągnął popychając z lekka zewnętrzną powierzchnię drzwi. - Stałem na rogu przeszło pół godziny, wypatrując, aż pani córka wyjdzie ze swoim chłopakiem, i okropnie bolą mnie nogi. Czy mógłbym wejść? - Ach. Oczywiście. Proszę - powiedziała w końcu Constance głosem, który we własnych uszach zabrzmiał jej jakoś głucho. - Proszę. Proszę wejść. Kiedy Mike wchodził do holu, oparła się plecami o drzwi. - Proszę mi dać płaszcz, panie Kyros. Mężczyzna zdjął płaszcz i przewiesiwszy go przez ramię ruszył z powrotem ku niej. Zatrzymał się tak blisko, że musiała podnieść głowę, żeby mu spojrzeć w oczy. Łagodnie się uśmiechał. - Nie bój się - rzekł. - Nie mam zamiaru cię zranić. Mam dużo czasu. Nie ma pośpiechu. 26 Salę gimnastyczną szkoły średniej w Peyton Place zdobiła różowa i zielona bibułka, w poskręcanych festonach zwisająca z sufitu i ścian. Obręcze koszy do koszykówki owinięto kolorowym papierem w pełnym nadziei usiłowaniu zamaskowania ich prozaicznych kształtów. Na tylnej ścianie, za miejscem dla orkiestry, wisiały wielkie litery wycięte z aluminiowej folii składając się w napis: SZKOŁA ŚREDNIA W PEYTON PLACE WITA WAS NA DOROCZNYM BALU WIOSENNYM Uczniowie ostatniej klasy, tworzący komitet dekoracyjny, odetchnęli z ulgą i spoglądali na swoje dzieło z poczuciem zasłużonej dumy. Sala gimnastyczna, zapewniali się nawzajem, nigdy jeszcze nie była tak ładnie przybrana, jak tego roku. Doroczny bal wiosenny, który od czasu wybudowania nowego gmachu szkoły średniej stał się zwyczajowym wydarzeniem w miasteczku, organizowali maturzyści jako swego rodzaju wcześniejsze powitanie absolwentów szkoły podstawowej, mających jesienią rozpocząć naukę w szkole wyższego stopnia. Dla większości dziewcząt z ósmej klasy bal ten oznaczał pierwszą oficjalną, często pierwszą prawdziwą randkę, a dla chłopców oficjalne przesunięcie na później „godziny policyjnej”, nałożonej na nich przez rodziców. Dla Elsie Thornton, odzianej w czarny jedwab i pełniącej funkcję opiekunki, była to okazja nowego spojrzenia na młodzież, którą uczyła w danym roku. Mogła obserwować pierwsze zainteresowanie sobą młodych ludzi, wiedząc, że to zaledwie zwiastun czegoś, co nadejdzie później. Może jednak niektórzy znaleźli już to, czego inni będą szukać w przyszłości, pomyślała patrząc na Selenę Cross i Teda Cartera, wirujących powoli, głowa przy głowie, wokół parkietu. Choć nie wierzyła w mit pierwszej, szczenięcej miłości, która kończy się ślubem, po którym małżonkowie żyją długo i szczęśliwie, złapała się na pragnieniu, żeby tak było w tym przypadku. Spoglądając na Allison MacKenzie i Rodneya Harringtona doznawała zgoła odmiennych uczuć. Widok Allison wchodzącej na salę z Rodneyem był dla niej niczym cios w serce. Mimowolnie uniosła rękę do piersi i opuściła ją szybko w obawie, aby nikt nie dostrzegł jej wzruszenia. Och, uważaj, droga Allison, pomyślała. Musisz być bardzo ostrożna, bo w przeciwnym razie czeka cię cierpienie. Potem panna Thornton ujrzała Betty Anderson w czerwonej sukience o zbyt śmiałym fasonie, ścigającą wzrokiem Allison i jej partnera. Choć dziewczyna przyszła na bal z pewnym maturzystą, cieszącym się opinią młodzieńca, który za szybko jeździ i nie stroni od kieliszka, cały wieczór nie odrywała oczu od Rodneya. Dopiero o dziesiątej Rodney zdobył się na odwagę, by do niej podejść. Wybrał moment, kiedy Allison wyszła do toalety, a gdy wróciła, już tańczył z Betty. Allison skierowała się do rzędu krzeseł, gdzie siedzieli nauczyciele, zajęła miejsce obok panny Thornton, ale nie spuszczała wzroku z Rodneya i Betty. Wybij go sobie z głowy, moja droga, chciała powiedzieć nauczycielka. Nie wiąż swych marzeń z tym chłopcem, on je zniszczy i zrani cię dotkliwie. - Ślicznie wyglądasz, Allison - powiedziała na głos. - Dziękuję, panno Thornton - odparła dziewczyna, zastanawiając się, czy teraz powinna dodać: „Pani też, panno Thornton”, ale byłoby to straszne kłamstwo, bo nauczycielka wyglądała wyjątkowo brzydko. W czerni zdecydowanie nie było jej do twarzy. Czemu ten Rodney tak długo zajmuje się Betty? Allison z uśmiechem przylepionym do warg trzymała głowę wysoko nawet i wtedy, gdy skończyła się jedna kolejka tańców, zaczęła druga, a Rodney nie przychodził. Z tym samym uśmiechem pomachała dłonią Selenie, potem Kathy Ellsworth, która przyszła na bal z chłopakiem ze średniej, umiejącym całować z otwartymi ustami, spojrzeniem pełnym współczucia obrzuciła Normana Page, opartego samotnie o ścianę i wlepiającego oczy w czubki swoich butów. Wiedziała, że Norman został dowieziony na bal przez matkę, która zostawiła go tu tylko do zakończenia swojego zebrania Koła Pomocy Potrzebującym przy kościele kongregacjonalistów. Chłopiec podniósł głowę i Allison kiwnęła mu dłonią w pozornie beztroskim pozdrowieniu, ale w żołądku zaczęła odczuwać dziwne sensacje i nie wiedziała, jak długo jeszcze powstrzyma mdłości. Palce Betty spoczywały na karku Rodneya, a on patrzył na nią spod wpółprzymkniętych powiek. Dlaczego mi to robi? - myślała Allison z uczuciem bólu. Przecież wyglądam znacznie lepiej od Betty. Ona jest taka wulgarna w tej czerwonej sukience z lichego materiału i z tymi rzęsami posklejanymi od marnego tuszu. Ma też takie okropnie wielkie piersi, a Kathy mówi, że są prawdziwe. Ale ja nie wierzę. Czemu ta panna Thornton tak się wierci na krześle?! Jeszcze tylko jeden taniec w tej turze, więc muszę się przygotować, bo Rodney będzie tu lada chwila. Założę się, że ta sukienka jest po siostrze Betty, tej, co to zaszła w ciążę z jakimś facetem w White River. Selena ślicznie wygląda w bieli. Taka dorosła. Jakby miała co najmniej dwudziestkę, a Ted też. Są w sobie zakochani, wystarczy tylko spojrzeć. Wszyscy się na mnie gapią. Jestem jedyną dziewczyną, która siedzi sama. O, Boże, Rodney zniknął! Serce Allison zaczęło ciężko i boleśnie obijać się o żebra, a oczy gorączkowo obiegały salę. Rzutem oka na drzwi zdołała złowić jeszcze błysk czerwieni i wiedziała już, że Rodney ją zostawił, że wyszedł gdzieś z Betty. Co będzie, jeżeli się nie pokaże? - myślała nerwowo, wpadając w panikę. Czy mam sama wrócić do domu? Przecież wszyscy wiedzą, że przyszłam tutaj z nim. Będą się ze mnie śmiać! Dotyk dłoni panny Thornton na łokciu był chłodny i nieprzyjemny. - Mój Boże, Allison - rzekła nauczycielka ze śmiechem. - Ty naprawdę bujasz w obłokach. Norman już dwa razy prosił cię do tańca, a ty mu nawet nie odpowiedziałaś. Oczy Allison zaszły łzami i wcale nie widziała Normana. Kiedy wstała, zdała sobie sprawę, że mięśnie policzkowe ma boleśnie sztywne od utrzymywania sztucznego uśmiechu. Norman objął ją niezgrabnie, a orkiestra ściągnięta na tę okazję z White River zaczęła grać walca. Jeśli on powie choć jedno słowo, pomyślała Allison z rozpaczą, jeśli powie jedno, jedyne słóweczko, zwymiotuję na oczach wszystkich, tu na środku sali. - Widziałem, jak Rodney wychodził z Betty - odezwał się Norman - więc sobie pomyślałem, żeby cię zaprosić do tańca. Siedziałaś sama już tak okropnie długo. Allison nie zwymiotowała na środku sali. - Dzięki, Norman. To miło, że mnie poprosiłeś. - Dziwię się Rodneyowi - ciągnął Norman. - Ty jesteś przecież o wiele ładniejsza od tej tłustej Betty. Dobry Boże, modliła się w duchu Allison, spraw, żeby przestał gadać. - Betty przyszła z Johnem Pillsbury. On pije i wozi swoim autem co chwila inne dziewczyny. Raz go już kiedyś złapała policja. Jechał za szybko i był pijany. Policjanci zawiadomili jego ojca. Lubisz Rodneya? Kocham go, krzyknęła Allison bezgłośnie. Kocham, a on łamie mi serce! - Nie - odparła. - Nieszczególnie. Jest dla mnie tylko kimś, z kim mogłam tu przyjść. Norman niewprawnie obracał ją w tańcu. - Wszystko jedno. To i tak paskudnie z jego strony, że cię tak zostawił i odszedł z Betty. Panie Boże, proszę. Panie Boże, błagała Allison. Ale orkiestra ciągle grała, dłoń Normana mocno obejmowała jej palce, światło lamp oślepiało, a w skroniach zaczęło narastać bolesne pulsowanie. Na dworze Betty Anderson prowadziła Rodneya za rękę przez ciemny plac służący jako parking dla uczniów szkoły średniej. Samochód Johna Pillsbury stał w pewnym oddaleniu od innych, osłonięty drzewami. Dziewczyna otworzyła drzwi i wskoczyła do środka. - Pospiesz się - syknęła, a kiedy Rodney wgramolił się za nią, szybko wcisnęła przyciski blokujące wszystkie drzwi. Opadła na tylne siedzenie i zaniosła się śmiechem. - No proszę - wykrztusiła - będzie tu nam jak u Pana Boga za piecem. - Chodź, Betty - szepnął Rodney. - Chodź do mnie, Betty. - Nie - prychnęła. - Nie. Jestem na ciebie wściekła. - Och, Betty. Nie bądź taka. Chodź, pocałuj mnie. - Nie. - Dziewczyna podrzuciła głową. - Idź sobie do tego chudzielca. Do tej Allison MacKenzie. To przecież ją przyprowadziłeś na bal. - Nie gniewaj się, Betty - szeptał prosząco chłopiec. - Nic na to nie mogłem poradzić. Ja tego wcale nie chciałem. To ojciec mi kazał. - Wolałbyś być ze mną? - spytała Betty nieco cieplejszym tonem. - Wątpisz?! Betty oparła mu głowę na ramieniu i przeciągnęła palcem wzdłuż klapy marynarki. - Wszystko jedno. I tak, moim zdaniem, to podłe, że zaprosiłeś Allison zamiast mnie. - No, Betty. Nie bądź taka. Pocałuj mnie. Dziewczyna uniosła głowę, a Rodney skwapliwie nakrył jej usta swoimi. Ależ ona to potrafi! - pomyślał. Całuje jak nikt na świecie. Całowała go nie tylko samymi wargami, ale zębami, językiem, cały czas wydając głębokie, gardłowe dźwięki, a jej palce mocno zagłębiały się w mięśnie barków chłopca. - Och, skarbie, skarbie - szepnął Rodney i tylko to zdążył wypowiedzieć, zanim język Betty wsunął się znów między jego zęby. Jej ciało wiło się i wyginało, a gdy jego ręce znalazły drogę do piersi, jęknęła, jakby z bólu. Skręcała się i przesuwała, aż prawie położyła się na tylnym fotelu i jedynie stopy i nogi nie stykały się z ciałem chłopca. Rodney dopasowywał się do tej pozycji bez odrywania od niej ust. - Stanął ci, Rod? - sapnęła przyciskając się do ciała chłopca falistym ruchem. - Stoi ci i jest twardy? - Tak - szepnął niemal bez tchu. - Tak. Och tak, tak. Betty bez słowa zgięła nogi w kolanach, tak że złożyły się jak scyzoryk, odepchnęła nimi Rodneya, odblokowała drzwi i znalazła się na zewnątrz. - No to idź i wsadź go Allison MacKenzie! - wrzasnęła. - Idź i ulżyj sobie z dziewczyną, którą zaprosiłeś na bal! Zanim Rodney mógł złapać oddech i wykrztusić choć słowo, okręciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do sali gimnastycznej. Próbował wysiąść z samochodu i pobiec za nią, ale nogi miał jak z waty i zdołał jedynie uchwycić się kurczowo drzwi auta. Klął pod nosem. - Dziwka! - rzucił ochryple, używając jednego z ulubionych słów ojca. - Cholerna dziwka! Wisiał na otwartych drzwiach, kręciło mu się w głowie i pot spływał po twarzy. - Dziwka! - powtórzył, ale to nie pomogło. W końcu wyprostował się, wytarł twarz chusteczką i zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu grzebienia. Musiał przecież wrócić na salę i zająć się tą cholerną MacKenzie. Ojciec obiecał przyjechać po nich o jedenastej trzydzieści. - Och, ty przeklęta dziwko! - powtórzył pod adresem nieobecnej Betty. - Ty parszywa, przeklęta, cholerna kurwo! Wysilał umysł, żeby wymyślić jeszcze jakieś przekleństwo, ale nic już nie zdołał wydobyć z pamięci. Niemal ze łzami w oczach zaczął się czesać. Allison ponad ramieniem Normana spostrzegła wchodzącą Betty Anderson - samą. Boże! - pomyślała. On już pewnie poszedł do domu. Co ja zrobię? - Zjawiła się Betty - zauważył Norman. - Ciekawe, gdzie jest Rodney? - Poszedł chyba do klo - odparła Allison starając się powstrzymać drżenie głosu. - Czy nie moglibyśmy już usiąść, Norman. Nogi mnie bolą. I głowa, dodała w myśli. I żołądek, i ramiona, i ręce, i nogi, i kark. Było piętnaście po jedenastej, kiedy na widok wchodzącego do sali balowej Rodneya poczuła tak przemożną ulgę, że przeszła jej cała złość; jednak wrócił i oszczędził jej upokarzającego powrotu do domu na własną rękę. Wyglądał na chorego. Twarz miał czerwoną i jakby obrzmiałą. - Jesteś gotowa do wyjścia? - spytał. - Kiedy zechcesz - rzuciła nonszalancko. - Ojciec już jest, więc możemy iść. - Możemy. - Przyniosę twoją narzutkę. - Dobrze. - Może chcesz zatańczyć jeszcze jeden taniec? - Nie, dzięki. Tyle razy tańczyłam, że chyba stopy mi zaraz odpadną. - Dobra, idę po twoją narzutkę. No, proszę, pomyślała panna Elsie Thornton. To jest to! Dzielna dziewczyna. - Dobranoc, panno Thornton. Świetnie się bawiłam. - Dobranoc, moja droga. 27 Dla panny Elsie Thornton dwudziesty siódmy czerwca był najbardziej męczącym dniem w kalendarzu. Koniec roku szkolnego zawsze przynosił mieszaninę uczuć: szczęścia, żalu i tego specyficznego wyczerpania, jakie przychodzi, kiedy raptownie ustaje wysiłek. Siedziała sama w pustym audytorium ciesząc się z tych kilku chwil samotności. Za moment z pewnością zjawi się tu Kenny Stearns, z wiadrem i miotłą, żeby rozpocząć sprzątanie, ale na razie było tu cicho i spokojnie. Drewniane, sklecone naprędce ławy, ustawione w stopnie jak trybuny na stadionie piłkarskim, nadal tkwiły na pustej scenie. Uroczystość zakończenia szkoły był to dla nauczycielki czas smutku i radości, i przede wszystkim czas zmiany. Jak koniec pewnej epoki. Być może, pomyślała panna Thornton, dla postronnego widza cała ta ceremonia byłaby zabawna. Improwizacja orkiestry szkolnej, pretensjonalne przemówienie Jareda Clarke’a. Ale panny Thornton wcale to nie śmieszyło. Kiedy siedemdziesiąt dwoje młodych ludzi, z których czterdzieścioro z okładem sama uczyła przez cały rok, jak jeden mąż zaśpiewało hymn szkoły, ogarnęło ją wzruszenie. To wszystko następuje zbyt szybko, myślała, zdając sobie sprawę, iż nie jest to zbyt odkrywcze. Te rozmyślania przerwał jej Kenny Stearns, który kulejąc wkroczył do audytorium pobrzękując dwoma niesionymi wiadrami. Panna Thornton wstała i sięgnęła po rękawiczki. - Dobry wieczór, Kenny - powiedziała. - ... bry wieczór, panno Thornton. Takem miarkował, że wszyscy już wyszli, ale pani jest. - Właśnie wychodzę, Kenny. Pięknie dziś wyglądało audytorium, prawda? - Tak mi się i widzi. Przecieżem sam zbił te ławy. Trzymały się mocno, no nie? - Doskonale, Kenny. - Ano, trza zacząć sprzątać. Zamiaruję raz dwa ściągnąć te ławy na dół. Parę dzieciaków przyjdzie tu zaraz pomóc mi to uładzić. Panna Thornton zrozumiała, że ma się wynieść i nie przeszkadzać. - Dobranoc, Kenny. - ... branoc, panno Thornton. Nocne niebo było czarne. Nie świecił księżyc i panna Thornton doszła do wniosku, że zabrakło dlań miejsca, bo każdy skrawek firmamentu usiany był gwiazdami. Podniosła wzrok do góry i głęboko odetchnęła wonnym, czerwcowym powietrzem. Uczucie depresji minęło. Jesienią przyjdzie do szkoły nowa grupa dzieci, może nawet zdolniejszych i bardziej obiecujących. CZĘŚĆ DRUGA 1 Od ceremonii zakończenia szkoły podstawowej minęły dwa lata. Dla Allison czas ten upłynął bardzo szybko. Program szkoły średniej był dużo trudniejszy i musiała się więcej uczyć, lecz jednocześnie odczuwała to jako bodziec intelektualny, którego jej brakowało w podstawówce. Ponadto, potrafiła teraz jakoś spokojniej akceptować siebie i otoczenie i choć nadal przeżywała okresy lęku i buntu, były one rzadsze i mniej dotkliwe niż przedtem. Obudziła się w niej nowa, nienasycona ciekawość. Dwa lata temu w książkach szukała odpowiedzi na swoje pytania i wątpliwości, teraz próbowała je znaleźć u ludzi. Pytaniami zasypywała wszystkich, których udało jej się dopaść, ale tylko Nellie Cross odnosiła się do tego z cierpliwością. - Jak do tego doszło, że poślubiłaś Lucasa, Nellie? - spytała kiedyś Allison. - Zawsze go przeklinasz i mówisz o nim z nienawiścią. No to po co za niego wychodziłaś? Nellie podniosła wzrok znad mosiężnego lichtarza, który właśnie polerowała, długo milczała i każdemu oprócz Allison mogłoby się wydawać, że nie słyszała pytania albo że nie ma zamiaru odpowiedzieć. Lecz Allison potrafiła zachować spokój. Nellie zawsze odpowiadała na jej pytania. Allison nauczyła się wykazywać opanowanie i przeczekiwać to dziwne milczenie. - Nie wiem, czym do tego dochodziła, jak mówisz - odezwała się Nellie w końcu. - Wydanie się za Lucasa to nie było nijakie dochodzenie. Ano, tak się po prostu stało i żeśmy się pożenili. - Nic na tym świecie nie dzieje się tak po prostu - zauważyła Allison z przekonaniem. - Istnieje prawo przyczyn i skutków dotyczące wszystkiego i wszystkich. Nellie uśmiechnęła się i odłożyła lichtarz na miejsce. - Pięknie gadasz, złotko. Bardzo pięknie. Takie mądre słowa. Ano, ciebie się słucha jak muzyki. Allison starała się nie pokazać po sobie zadowolenia, ale czuła się tak jak wtedy, gdy otrzymała od pana Kyrosa najlepszy stopień z wypracowania. Szczere i bezkrytyczne uznanie ze strony Nellie było podstawą ich zażyłości, choć Allison nigdy do tego się nie przyznawała. - Tak se teraz miarkuję - ciągnęła Nellie - żem chyba miała powód, żeby się wydać za Lucasa. To przez Selenę. Ona była wtedy bardzo malutka, miała tylko ze sześć tygodni. Mojego pierwszego, znaczy się Curtisa Chamberlaina, zabiły spadające pnie. Zwaliły się z ciężarówki i przygniotły mojego Curta całkiem na śmierć. A ja już wtedy chodziłam z Seleną, a jakoś wnet jak ona się urodziła, spotkałam Lucasa. On już był bez baby. Jego żona umarła przy dziecku. Jakem wtedy o tym myślała, to mi się widziało, że dobrze będzie wydać się za niego. On był sam z Paulem i ja sama z Seleną, a niedobrze babie samej z dzieckiem. No i chłopu też. Co miałam robić? Nie mogłam iść do roboty, bo dziecko było malutkie, a Lucas zalecał się do mnie. Zaczęła chichotać i Allison obawiała się przez chwilę, że Nellie zacznie się plątać i zmieni temat, co często jej się ostatnio zdarzało, ale ona przestała się śmiać i mówiła dalej. - Alem była głupia - ciągnęła. - Niby tak, jak to gadają, trafiłam z deszczu pod rynnę. Lucas zawsze pił, zawsze się pieklił i uganiał za babami. Miałam gorzej niż przedtem. - A nie kochałaś go, Nellie? Nawet na początku? - Ano, najsampierw, wnet po ślubie z Lucasem, zaszłam po raz pierwszy. Ale straciłam to dziecko. Poronienie, jak gadał Doc. Lucas poszedł z domu i spił się jak bela. Jak wrócił, gadał, że to przez to, żem się smuciła za Curtisem, ale to nie była prawda. Potem się kapkę uspokoił, a potem znów miałam Joeya i Lucas już się nie wściekał o Curtisa. Gadają ludzie, że kobieta musi kochać chłopa, co jej zrobił dzieciaka, ale ja tam nie wiem. Może to i ta miłość, co się o nią pytasz, trzymała mnie przy Lucasie przez te wszystkie lata. Nijak nie mogłam od niego odejść. Tak i siak zawsze chodziłam do roboty, a on zawsze przepijał prawie wszystko, co zarobił. Tak mi się widzi, że to tak musi być. - Ale jak możesz z nim wytrzymać? Czemu nie uciekniesz, jeśli bije ciebie i dzieci? - Ano, uważasz, złotko, bicie to jest nic. - Nellie znów zaniosła się chichotem, a wzrok jej stracił ostrość. - To nie to. Wóda i dziwki. Nawet to picie nie jest, po jemu, takie złe, gdyby se dał spokój z tymi innymi babami. Oj, co ja bym ci mogła naopowiadać, złotko! - Założyła ręce, a jej głos nabrał tonów zawodzenia. - Ja bym ci mogła opowiedzieć, złotko, różne rzeczy jak się patrzy. I to nie takie jak te twoje bajki. - A jakie? - wyszeptała przejęta Allison. - Powiedz mi. Jakie? - Ano, on pewnikiem dostanie kiedyś za swoje - wymamrotała Nellie też ściszając głos. - Dostanie, sukinsyn. Oni wszyscy w końcu dostaną za swoje. Skurwiele. Co do jednego. Allison westchnęła i dała spokój wypytywaniu. Kiedy Nellie zaczynała zawodzić i przeklinać, staranie, by z niej wydusić coś sensownego, okazywało się czystą stratą czasu. Nellie w tym stanie zwykła zostawać przez resztę dnia; klęła pod nosem, głucha na wszystko, co do niej mówiono. Ta właśnie cecha u Nellie sprawiała, iż Constance MacKenzie mawiała często, że: „trzeba coś z tym zrobić”. Ale jakoś nigdy do tego nie doszło i Nellie, ekscentryczna czy nie, wciąż była najlepszą dochodzącą pomocą domową w całym Peyton Place. Lecz nie te dziwactwa czy język Nellie najbardziej denerwowały Allison. Wyprowadzał ją z równowagi sposób, w jaki Nellie rzucała jakieś niedopowiedzenie, niczym wędkarz zarzucający haczyk, ale szybko wyciągała przynętę, gdy tylko Allison-ryba zaczynała brać. Dawniej Allison usiłowała walić w mur aluzji, ale szybko odkryła, iż zmuszenie Nellie do gadania to całkiem beznadziejna sprawa. - Co byś mi mogła opowiedzieć, Nellie? - pytała, a Nellie zwykle zakładała ręce i chichotała. - Och, jakie historie mogę ci opowiedzieć, złotko!... - Ale nigdy do tego nie doszło, a Allison, zbyt młoda, by współczuć komuś, kto nie umie z innymi dzielić swego smutku, wzruszała wtedy ramionami i mówiła szorstko: - Cóż, w porządku, jak nie chcesz, to nie. - Cóż, w porządku, jak nie chcesz, to nie - powtórzyła to samo tego właśnie dnia. - Idę się przejść i zostawiam cię samą. - He he he he - chichotała Nellie. - Sukinsyny. Allison westchnęła niecierpliwie i wyszła z domu. W ciągu dwóch lat Peyton Place w ogóle się nie zmieniło. Te same sklepy królowały na Klonowej, prowadzone przez tych samych właścicieli. Ktoś obcy, kto po dwóch latach znalazłby się znów w Peyton Place, mógłby odnieść wrażenie, że wyjechał stąd poprzedniego dnia. Teraz, jako że był czerwiec, ławki przed sądem okupowane były przez starców traktujących je jak swoją prywatną własność, i taki obcy śmiało mógłby powiedzieć: - Coś takiego! Ci starzy ludzie siedzieli tu bez przerwy! Allison szła wzdłuż ulicy Klonowej, a starcy odprowadzali ją wzrokiem rzucanym spod ciężkich od upału powiek. - Idzie Allison MacKenzie. - Taa... Wyrosła ostatnio. - Ano, jeszcze trochę musi uróść tu i tam, żeby być taka jak matka. Parsknęli śmiechem. W miasteczku panowała zgodna opinia, że Constance MacKenzie jest zbudowana jak bogini, a starcy nigdy nie omieszkali między sobą tego potwierdzić, ilekroć Constance przechodziła obok sądu. Teraz też, mimo że w pobliżu znajdowała się tylko jej córka, nie wypuścili z rąk takiej okazji. - Przystojna kobitka z tej Constance MacKenzie. Zawsze taka była. - Ano, nie wiem - skrzywił się Clayton Frazier. - Kapkę za chuda. Ja tam nigdy nie byłem za kobietami, co to mają takie sterczące kości policzkowe. - Na litość boską! Kto by tam kobicie patrzył na kości policzkowe?! Wszyscy się zaśmiali, a Clayton oparłszy się plecami o nagrzaną kamienną ścianę sądu ciągnął: - Są jeszcze tacy faceci, co od czasu do czasu widzą w babie coś innego, nie tylko tyłek i cycki. - Naprawdę? Znasz choć jednego takiego? - Michael Kyros - odparł Frazier bez sekundy wahania. Mężczyźni znów roześmiali się gromko. - Jezu! Racja! - zgodzili się. - Ten jurny Grek nigdy nie widział w niej nic innego, tylko rozum. - Taki wielki, zdrowy chłop, a jeszcze nawet nie zdążył się połapać, jaka z tej Connie postawna blondyna! Clayton Frazier nasunął swój stary kapelusz na oczy. - Mówcie co chcecie, stawiam moją półroczną pensję, że Michael Kyros jeszcze nie tknął Constance nawet palcem. - Zgadzam się z Clay tonem - rzekł jeden ze starców z udaną powagą. - Ja też idę o zakład, że jej nie tknął palcem, ale za żadne skarby się nie założę, że nie tknął jej czym innym. Znów zaczęli rechotać patrząc w ślad za Allison, aż im zniknęła z oczu. Memorial Park upstrzony był brunatnymi plamami trawy spalonej na brąz słońcem, prażącym dzień w dzień przez całe sześć tygodni suszy. Ogromne, rozłożyste drzewa stały w bezwietrznym powietrzu i wyczekiwały deszczu z cierpliwością nabywaną od stu lat. Allison wlokła się apatycznie zboczem wzgórza, spocona, choć miała na sobie tylko krótkie spodenki i bluzkę bez rękawów. Ciążyła jej samotność. Jednak na ten rodzaj samotności nie pomagała obecność innych ludzi. Gdyby było inaczej, pewnie dałaby się namówić Kathy na pójście nad staw, ale kiedy wyobraziła sobie tłum hałaśliwie pluskających się, wrzeszczących i rozbrykanych rówieśników, poczuła odrazę. Pomyślała również o blasku słońca odbijającym się w stojącej wodzie i odmówiła przyjaciółce. Teraz tego żałowała, bo czerwcowy żar, który lał się z nieba, kładł się ciężarem na jej gołej głowie, kiedy zmierzała do Końca Drogi. Oprócz ćwierkania cykad i zgrzytu stóp na skalistej drodze znikąd nie dochodził żaden dźwięk i Allison odnosiła wrażenie, że jest jedyną mieszkanką tego suchego, spalonego słońcem świata. Kiedy więc zeszła ze ścieżki, by dojść na krawędź urwiska, doznała niemal fizycznego wstrząsu na widok jakiejś postaci, stojącej bez ruchu przy tablicy z czerwonym napisem. Nieruchoma postać odwróciła się, kiedy dziewczyna podeszła bliżej. - Cześć, Allison - powiedział Norman Page. - Cześć, Norman. Chłopiec miał na sobie spodnie koloru khaki, określane mianem „szortów tenisowych”, a jego gołe kolana, tak samo jak łokcie i kości policzkowe, były ostre i wystające. Norman był jedynym młodzieńcem w Peyton Place, który w lecie nosił krótkie spodnie; inni nosili dżinsy, a nogi odkrywali tylko wtedy, gdy zakładali kąpielówki. - Co ty tu robisz? - spytał Norman niezbyt wyraźnym głosem, jakby obudził się właśnie ze snu. - To samo co ty - odparła Allison opryskliwie. - Szukam chłodu i odrobiny odosobnienia. - Rzeka stąd wygląda, jakby była ze szkła. Allison oparła się o drewnianą barierę nad urwiskiem. - Wydaje się, jakby stała w miejscu. - W całym mieście nic się nie rusza. Tuż przed twoim przyjściem wydawało mi się, że wszyscy w całym świecie umarli i tylko ja jeden pozostałem przy życiu. - Coś takiego! Wydawało mi się to samo! - wykrzyknęła Allison odwracając głowę i patrząc na niego. Norman spoglądał prosto przed siebie, lok ciemnych włosów przylepił mu się do wilgotnego czoła, a skóra na skroniach wydawała się prawie przezroczysta. Jego delikatnie wykrojone usta były lekko rozchylone, a rzęsy na wpółprzymkniętych oczach rzucały cień na chude, blade policzki. - Mnie tak samo - powtórzyła Allison i tym razem chłopiec spojrzał na nią. - Zawsze sądziłem, że nikt nigdy nie myśli tak samo, jak ja. Ale okazało się, że to nieprawda. - Faktycznie - odparła Allison i spuściła wzrok. Ich dłonie spoczywały blisko siebie na krawędzi drewnianej tablicy i ten widok miał w sobie coś z przyjaznej intymności. - Ja też sądziłam tak samo i to mnie martwiło. Czułam się taka nienormalna i inna niż wszyscy. - Wmawiałem sobie, że jestem jedynym, który tu przychodzi - rzekł Norman. - Było to dla mnie swego rodzaju tajemne miejsce i nikomu o nim nie mówiłem. - Kiedyś też tak myślałam - wyznała Allison. - I nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy ktoś mi powiedział, że jest inaczej. Byłam wściekła i przybita, jakbym przyłapała kogoś na zaglądaniu do mojego okna. - Jakby zostało pogwałcone moje prawo. To określenie wydaje mi się najwłaściwsze. Tak się właśnie czułem. Pewnego wieczoru spotkałem tu Rodneya z Betty Anderson i uciekłem, przepłakawszy całą drogę do domu. - Jest tu miejsce, o którym na pewno nikt nie wie, nawet ty. - Powiedz mi o nim. - Chodź. Pokażę ci. Zeszli z drogi i zagłębili się w las. Gałęzie niskich krzewów drapały ich po nogach, przystawali co kilka kroków, by nazbierać jagód, które tu rosły obficie. Norman wyjął z kieszeni czystą chusteczkę i zawiązał jej rogi, tworząc rodzaj koszyczka, który wspólnie zapełnili owocami. Doszli w końcu do polanki, ukrytej głęboko między drzewami, gdzie jaskry i rudbekia rozlewały morze złota pocętkowanego plamkami brązu. Allison i Norman stojąc blisko siebie w ciszy rozcinanej jedynie cykaniem świerszczy wyjadali owoce z chusteczkowego koszyczka. Po pewnym czasie chłopiec schylił się i zerwał pełną garść jaskrów. - Podnieś brodę, Allison - roześmiał się. - Jeśli te kwiaty odbiją się złotem na twojej skórze, będzie to oznaczać, że przytyjesz. Tak ludzie powiadają. Allison ze śmiechem przechyliła głowę. Jasnobrązowe włosy, związane w koński ogon, opadły jej na plecy. - Dobrze, Norman. Sprawdzaj, czy będę gruba. Chłopiec dwoma palcami ujął jej podbródek i zbliżył się, by sprawdzić, czy jaskry odbijają kolor. - Nie. Chyba nie, Allison. Nie będziesz gruba. Zgodnie parsknęli śmiechem, ale palce Normana wciąż spoczywały pod brodą dziewczyny. Przez chwilę patrzyli na siebie, echo śmiechu dźwięczało im jeszcze głęboko w gardłach, i Norman przesunął rękę tak, że teraz cała jego dłoń spoczywała lekko na twarzy Allison. - Wargi masz niebieskie od jagód - powiedział. - Ty też. - Nie usunęła się spod jego dotyku. Kiedy ją pocałował, uczynił to delikatnie, bez przytulania, a jedynie drugą ręką dotknął jej policzka. Jaskry, które wciąż trzymał, głaskały im twarze miękko jak aksamit. 2 Doktor Matthew Swain i Seth Buswell siedzieli w biurze Setha, w budynku mieszczącym wydawnictwo gazety „Peyton Place Times”. Doktor wachlował się białym słomianym kapeluszem i sączył specjalność wydawcy, miksturę sporządzaną na lato, złożoną z dżinu i mrożonego soku z grapefruitów. - Jak powiada pewien facet - rzucił Seth - trzydzieści stopni w cieniu to nie żaden cień. - Na miłość boską, tylko nie zaczynaj o pogodzie! - żachnął się doktor. - I tak dziękuję Bogu, że w tym miesiącu mieliśmy bardzo mało chorych. - W tym upale nikt nie ma siły zachorować - odparł Seth. - Jest tak cholernie gorąco, że nie sposób nawet myśleć o leżeniu na tych twoich gumowych prześcieradłach w szpitalu. - Jezu Chryste! - zawołał doktor podrywając się na nogi, kiedy jakiś samochód przemknął jak rakieta wzdłuż Klonowej. - Nie wywołuj wilka z lasu tym gadaniem o szpitalu, bo kto wie, czy wnet nie będziemy musieli młodego Harringtona zeskrobywać gdzieś z jezdni. - Jeśli tak się stanie, będzie to wyłącznie wina Lesliego. Co za cholerna głupota kupować szesnastoletniemu smarkaczowi limuzynę za trzy tysiące dolarów. - Szczególnie, jeśli jest nim Rodney Harrington - dodał doktor. - Ten chłopak nie ma więcej rozsądku niż pchła. Może to i dobrze, że go wylali ze szkoły w New Hampton. Leslie będzie go miał teraz pod ręką i może go trochę przypilnować, choć, założę się, że to się nie na wiele przyda. - To ty nic nie wiesz? - zdziwił się Seth. - Leslie załatwił, że przyjmą Rodneya z powrotem. Nie wiem, jak on to zrobił, ale chłopak już po wakacjach wraca do szkoły. - Nie wyobrażam sobie, żeby tam długo zagrzał miejsce - skrzywił się doktor. - W ubiegłym tygodniu natknąłem się na niego w White River. Jechał tą swoją limuzyną zapchaną po brzegi jakimiś małolatami, a wszyscy byli pijani. Leslie niemal mnie skrócił o głowę, kiedym mu o tym powiedział. Wrzasnął na mnie, żebym pilnował własnego nosa i że dzieciak musi się wyszumieć. Wyszumieć! Szesnastolatek! O ile pamiętam, byłem znacznie starszy, kiedy zaczynałem „szumieć”. - Nie lubię tego chłopaka - oznajmił Seth. - Ani o włos bardziej niż jego ojca. Wychodzące na ulicę okno biura Setha mijały właśnie dwie osoby. Dziewczyna podnosząc głowę rzuciła okiem do wnętrza i pomachała obu siedzącym, ale chłopiec zapatrzony w towarzyszkę nie rozglądał się. Miał pełną garść jaskrów, lecz niósł je w taki sposób, jakby zupełnie zapomniał, że trzyma w ręku kwiaty. - To Allison MacKenzie z chłopakiem Evelyn Page - zauważył doktor. - Ciekawe, czy jego matka wie, że wyszedł na spacer. - Chyba nie. Wyjechała do White River dziś po południu. Minąłem się z nią, kiedy stamtąd wracałem. - To tłumaczy obecność Normana na ulicy i w dodatku z dziewczyną - kiwnął głową doktor. - Przypuszczam, że Evelyn pojechała do White River po poradę do Johna Bixby. Do mnie się nie zbliża od czasu, gdy powiedziałem, że wszystkie jej dolegliwości wywodzą się z egoizmu i złości. Osobliwe - ciągnął po chwili przerwy - jak nienawiść może manifestować się w różnych formach. Spójrz na siostry Page, obie zdrowe jak koń, a Evelyn bez przerwy kwęka. Chciałbym dożyć dnia, w którym chłopak uwolni się od niej, zanim będzie za późno - mówił dalej, wciąż zaprzątnięty myślą o Normanie Page. - Może poderwanie jakiejś miłej dziewczyny, takiej jak Allison MacKenzie, osłabiłoby wpływ matki. - Gorszy jesteś niż stara baba, Matt - roześmiał się Seth. - Stara baba i swatka. Masz, napij się. - Nie wstyd ci siedzieć tu i cały boży dzień nic tylko żłopać dżin? - Nie - odparł Seth bez wahania. - Wcale nie. No, to za małego Normana Page. Za jego długie życie i szczęście, pod warunkiem, że Evelyn wpierw go nie pożre żywcem. - Wydaje mi się, że niestety nie jest na tyle silny, żeby się jej przeciwstawić. Ona od niego żąda zbyt dużo: miłości, podziwu, późniejszego wsparcia finansowego, bezwarunkowej lojalności, nawet seksu. - No, wiesz! - oburzył się Seth. - Chyba ci ten upał uderzył na mózg! Nie mów mi, że Evelyn Page sypia ze swoim synem! - Z tobą jest taki kłopot, Seth - odparł doktor z udaną powagą - że dla ciebie seks ogranicza się tylko do sypiania mężczyzny z kobietą. A to nie zawsze wszystko. Pozwól mi opowiedzieć o przypadku, jaki miałem kiedyś. Przywieziono młodego chłopca w stanie skrajnego odwodnienia. Nabawił się tego od zbyt częstych lewatyw, których nie potrzebował. SEKS, czysty SEKS, pisany dużymi literami. - O, Jezu! Matt! - wykrzyknął wydawca wytrzeszczając oczy w przesadnym przerażeniu. - Myślisz, że to właśnie posłało starego Oakleigha do grobu? Lewatywy?! - Nie łap mnie za słowo - zaoponował doktor. - Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że to, co ci mówiłem, ma jakiś związek z Evelyn i Normanem. A Oakleigh? Jasne, że nie umarł od lewatyw. Został zachłostany na śmierć ostrymi językami Caroliny, Charlotty i Evelyn. - Chyba przestanę cię już raczyć dżinem - powiedział Seth. - Stajesz się po nim cholernie markotny, a dziś za wielki skwar na smutek. - I tak muszę już iść - rzekł doktor wstając. - Zobaczymy się wieczorem? Mamy piątek. Cała nasza paczka zbiera się u mnie na pokera. Przyjdziesz? - Jasne. I przygotuj sobie książeczkę czekową, Seth. Czuję, że fortuna będzie mi dzisiaj sprzyjać. 3 Selena Cross, stojąc przy oknie wystawowym sklepu pani MacKenzie, zobaczyła przechodzącego doktora Swaina. Od razu serce zaczęło jej bić szybciej, strach złapał za gardło i sparaliżował całe ciało. Zdjęta przerażeniem wlepiała wzrok w wysoką, odzianą na biało sylwetkę człowieka, który nigdy nie okazał jej niczego prócz uprzejmości. Pomóż mi, Doc, błagała bez słów. Musisz mi pomóc. - Matt Swain jest jedynym, znanym mi mężczyzną, który dobrze wygląda w białym garniturze - zauważyła Constance, stając u boku swojej pomocnicy. - Nawet jeśli ubranie jest trochę wymięte, on wygląda w nim świeżo, jakby się wcale nie pocił. Palce Seleny zacisnęły się aż do bólu na trzymanej w ręku butelce coca-coli. Poczekam tylko jeszcze jeden dzień, myślała. Tylko jeden dzień, a jeśli nic się nie zdarzy, wybiorę się do doktora. Pomóż mi, Doc, powiem mu. Musisz mi pomóc. - Seleno! - Słucham. - Źle się czujesz? - Ależ skąd, pani MacKenzie. Zupełnie dobrze. To tylko ten upał. - Jesteś taka blada. Oj, nie podobasz mi się. - To tylko ten upał, proszę pani. Naprawdę nic mi nie jest. - Dziś nie ma ruchu. Mogę ci dać wolne na resztę popołudnia. - Dziękuję pani, ale o szóstej ma tu po mnie wpaść Ted. - No to chociaż idź na zaplecze i posiedź sobie przez chwilę. Słowo daję, nigdy jeszcze nie widziałam, żebyś tak pobladła. - Dobrze. Pójdę trochę odpocząć. Proszę mnie zawołać, jeśli będę potrzebna. - Naturalnie, moja droga - powiedziała Constance takim ciepłym tonem, że Selena omal nie rozpłakała się ze wzruszenia. Och, gdyby tylko pani wiedziała, dumała. Gdyby pani wiedziała, o co chodzi, nie byłaby pani dla mnie taka miła. Kazałaby mi pani wynieść się czym prędzej. Och, Doc, pomóż mi! Co to będzie, jeśli Ted się dowie, jego rodzice, wszyscy inni?! Selena nigdy nie należała do tych, którzy się przejmują ludzkim gadaniem. - Niech sobie mówią - twierdziła obojętnie. - Tak czy siak, ludzie zawsze gadają. Ale teraz, kiedy jej się zdarzyła ta okropna rzecz, zaczęła się lękać ludzkich języków. Znała na wylot swoje miasteczko i dobrze wiedziała, jakie podniosą się głosy. - Patrzcie, dorobiła się brzucha. - Puściła się. - No, jak ktoś tak się prowadzi... - To dziwka. Nic, tylko brudna dziwka. - Cóż, przecież ona jest z tych ruder. Nie dziwota. Gdyby nie chodziło o Teda, Selena uniosłaby głowę do góry i stawiając czoło całemu światu odpowiadałaby nonszalancko: - No, to co z tego? Ale kochała Teda. W wieku szesnastu lat miała taką dojrzałość, jakiej niektóre kobiety nigdy nie osiągną. Znała swój umysł i swoje serce. Darzyła Teda prawdziwą miłością i wiedziała, że będzie tak zawsze. Obraz Teda spoglądającego na nią ze złamanym sercem był dla niej ponad siły. Jej Ted. Ted, ze swoim poczuciem honoru odziedziczonym nie wiadomo po kim, z żelazną samokontrolą, której nigdy nie tracił. Ted, który trzymając ją w objęciach często mawiał: - Nie możemy tego zrobić, kochanie. Nie chciałbym napytać ci biedy. Ted, niechętnie odsuwający się od niej z czułym szeptem, że oprócz miłości i szacunku ma również cierpliwość. Razem się wtedy śmiali. - My dziewczyny z lasu jesteśmy gorącokrwiste - narzekała żartobliwie. - To już nie tak długo - pocieszał ją Ted. - Jeszcze dwa lata. Mamy tylko po szesnaście lat, a przed nami całe życie. Pobierzemy się, zanim pójdę na studia. - Kocham cię. Kocham. Nigdy nikogo nie kochałam oprócz Joey a. A ciebie kocham bardziej. - Pragnę cię, skarbie. Boże, jak ja cię pragnę! Nie dotykaj mnie w ten sposób, kochanie. Nie wolno mi się zapomnieć, bo skończy się ciążą! Tak bywa, wiesz przecież. Można bardzo uważać, a jednak się zdarza. Wiesz też, jakie jest nasze miasteczko. Jak tu ludzie traktują dziewczynę, która zaszła w ciążę bez ślubu. Pamiętasz, jak szczuli tę Andersonównę, siostrę Betty? Musiała się wynieść z miasta. Nie mogła nigdzie dostać pracy. Och, Doc, modliła się Selena, opuszczając głowę między kolana, żeby zwalczyć mdłości. Doc, pomóż mi. - Seleno? - Słucham. - Telefon do ciebie. Dziewczyna wstała i drżącą ręką przeciągnęła po policzkach i włosach. Przeszła do sklepu. - Halo? - rzuciła do słuchawki. - Och, skarbie - usłyszała głos Teda. - Nie będę mógł przyjść po ciebie o szóstej. Pan Shapiro otrzymał właśnie dostawę trzech tysięcy kurcząt, muszę zostać i pomóc mu. - Nie szkodzi, Ted - odparła. - Pani MacKenzie zaproponowała, że mnie zwolni. Skoro nie muszę na ciebie czekać, chyba z tego skorzystam. Wolna na resztę popołudnia. Reszta popołudnia. To okazja, aby pójść do Doca. Prawie już nie słuchała dalszych planów Teda. Przesłała mu całusa, odłożyła słuchawkę i stała przez chwilę, wlepiając wzrok w biel ręki na czarnym aparacie. - Proszę pani - odezwała się po kilku minutach - czy mogę już wyjść? - Oczywiście, kochanie. Idź do domu i odpocznij. Wyglądasz na wyczerpaną. - Dziękuję pani. Rzeczywiście tak zrobię. Wrócę do domu i zdrzemnę się chwilkę. Constance MacKenzie odprowadzała wzrokiem postać Seleny, dopóki dziewczyna nie zniknęła jej z oczu. To dziwne, myślała, że Selena nie zwierzyła jej się z tego, co ją trapi. A Constance widziała wyraźnie, że dziewczyna czymś się gryzie. W ostatnich dwóch latach stały się sobie tak bliskie, że niemal nie było spraw, których by wspólnie nie omawiały. Selena, jako jedyna, wiedziała o zamiarach Constance poślubienia Michaela Kyrosa. Rok temu Constance zwierzyła jej się z tego w pierwszym odruchu radości. Selena rozumiała, co Constance przeżywa i jak musi być ostrożna ze względu na Allison. Nawet jej doradziła: - Im dłużej pani będzie czekać, tym gorzej. Allison zawsze darzyła i darzy zmarłego ojca mocnym uczuciem. To się tak szybko nie zmieni. Nie sądzę, żeby coś dało czekanie do końca szkoły średniej. Constance westchnęła. Mike mówił to samo. Była z nim umówiona na wieczór i wiedziała, że temat ten znowu wypłynie. Zawsze wypływał. Gdyby tylko miała dość odwagi, by mu powiedzieć prawdę o ojcu Allison, gdyby potrafiła wyznać mu wszystko! Ale była w nim zakochana tak, jak kocha kobieta trzydziestopięcioletnia, która nigdy przedtem nie żywiła miłości dla żadnego mężczyzny: całym sercem, całą duszą, lecz również i z obawą. Michael Kyros był dla niej wszystkim, czego pragnęła, a nigdy dotąd nie miała, bała się więc go utracić. A fakt, że i Michael ją kochał, czynił tę sytuację jeszcze trudniejszą. Kochał bowiem nie ją, mówiła sobie z lękiem, ale swe o niej wyobrażenie: wdowę, wzorową matkę i szanowaną członkinię miejscowej społeczności. Jak więc mógłby kochać kobietę, która kiedyś wzięła sobie kochanka, i na dodatek tak głupią, że ma z nim nieślubne dziecko? Constance, gardząca sobą przez całe szesnaście lat, nie wierzyła, że mógłby ją pokochać jakikolwiek mężczyzna, który znałby całą prawdę. Honor i poczucie prawdy powstrzymywały ją przed poślubieniem Mike’a, zanim mu nie wyjawi prawdy o sobie, lecz w gruncie rzeczy była też już zmęczona samotnym dźwiganiem swojego brzemienia. Chciała, bez względu na koszty, dzielić ten ciężar z kimś, przy kim nie musiałaby być tak boleśnie i bojaźliwie ostrożna. W słonecznym blasku późnego popołudnia Selena Cross spieszyła w kierunku Kasztanowej. Zanim dotarła do celu, miała nieznośne wrażenie, że każde mijane okno posiada parę oczu śledzących ją natrętnie i odkrywających od razu jej tajemnice. Oto dziewczyna, która zeszła na złą drogę, mówiły szklane oczy. To ta, co się puściła. To nie jest porządna dziewczyna. Ona się nie nadaje dla Teda Cartera. Przyspieszyła kroku na kamiennej dróżce i biegiem pokonała frontowe schody, wiodące między dwie kolumny domu doktora. Niecierpliwie nacisnęła dzwonek. Drzwi otworzył Matthew Swain. - Na miłość boską, Seleno - rzekł rzuciwszy okiem na jej pobladłą twarz. - Wchodź szybko do środka i zejdź z tego nieludzkiego skwaru. Lecz wewnątrz, w szerokim, chłodnym holu, dziewczyna zaczęła szczękać zębami. Doktor spojrzał na nią badawczo. - Chodź do gabinetu. Pewien kolega doktora orzekł, że gabinet Matta jest zupełnie niepodobny do żadnego normalnego lekarskiego gabinetu. Istotnie tak było, gdyż doktor wydzielił sobie do pracy część salonu. Połowę odcinały składane drzwi, a z drugiej strony doktor Swain urządził poczekalnię i gabinet. Podłogi wszędzie były z drewnianej klepki i stanowiły kolejny powód utrapienia Isobel. - Jakby nie wystarczyło - powiadała z pretensją w głosie - że złażą się nam tutaj wszelkiego rodzaju pacjenci, którzy z powodzeniem mogliby błocić w przychodni, to jeszcze na dodatek brudzą ten parkiet! Wyobrażacie sobie?! Parkiet, którego nie można przecierać mokrą ścierką! Selena usiadła ostrożnie na brzeżku krzesła obok biurka. - Odpręż się - polecił doktor. - Bez względu na to, co to jest, na pewno poczujesz się lepiej, jak mi o tym powiesz. - Jestem w ciąży - rzuciła dziewczyna i natychmiast zagryzła wargi. Nie zamierzała wyjawić prawdy tak od razu. - Skąd to przypuszczenie? - spytał doktor Swain. - Dwa i pół miesiąca nie miałam miesiączki. - No cóż, zobaczymy w takim razie. Ręce doktora chłodziły jej rozpaloną skórę, a umysł ponownie podjął błagalny refren: Pomóż mi, Doc. Musisz mi pomóc. - Czyje to dziecko? - spytał krótko, kiedy skończył badanie. Nastąpił najgorszy etap, etap, który jednak starannie przygotowała w myślach. - Nie wolno mi tego powiedzieć - odparła. - Bzdura! - huknął doktor. - Co to za głupstwa! Nie jesteś pierwszą dziewczyną na świecie, która musi wyjść za mąż w tej sytuacji. Ani na świecie, ani w tym mieście, jeśli o to chodzi. Mów zaraz, czyje to dziecko, i dosyć tych ceregieli! Młodego Cartera? - Nie - odpowiedziała Selena, a kiedy schyliła głowę, ciemne puszyste włosy opadły jej na policzki. - Nie próbuj mnie oszukiwać! Widziałem, jak ten chłopak na ciebie patrzy! Czego się boisz? Że on nie ma ludzkich uczuć? Daj spokój, Seleno. Nie kłam. - Wcale nie kłamię. - Wybąkała to, ale już w następnej chwili straciła panowanie nad sobą i zaczęła krzyczeć: - Nie kłamię! Gdyby to było dziecko Teda, byłabym najszczęśliwszą istotą na świecie. Ale ono nie jest jego! Panie doktorze, proszę mi pomóc. - Jej głos przeszedł teraz w szept. - Powiedział mi pan kiedyś, że gdy potrzebna mi będzie pańska pomoc, mam panu dać znać. Więc jestem tutaj i potrzebuję pomocy. Proszę pana o ratunek. - Co przez to rozumiesz, Seleno? Jak to sobie wyobrażasz? Głos doktora był niemal tak cichy jak szept dziewczyny. - Proszę mi coś przepisać, panie doktorze. Coś, co by mi pomogło pozbyć się tej ciąży. - Takie lekarstwo nie istnieje. Powiedz mi, kto jest za to odpowiedzialny. Może choć w taki sposób mógłbym ci się przydać. Możesz przecież wyjść za mąż, jak urodzi się dziecko. Selena zacisnęła usta. - On jest już żonaty - odparła. - Seleno - ciągnął doktor tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Nie ma takiego lekarstwa, które na tym etapie mogłoby wywołać poronienie. Tu pozostaje już tylko aborcja, a to jest wbrew prawu. Wiele już rzeczy robiłem w życiu, ale nigdy nie złamałem prawa. Seleno - mówił dalej, pochylając się nad nią i biorąc jej zimne ręce w swoje ciepłe dłonie. - Seleno, powiedz mi, kim jest ten mężczyzna, a już ja przypilnuję, żeby nie wywinął się od odpowiedzialności. Będzie musiał zatroszczyć się o ciebie i dziecko. Tak to wszystko urządzę, że nikt się nie dowie. Ty mogłabyś wyjechać na jakiś czas i wrócić dopiero po porodzie. Ktokolwiek ci to uczynił, postaram się, aby opłacił twój wyjazd, pobyt w szpitalu i łożył na twoje utrzymanie, zanim z powrotem nie staniesz pewnie na nogi. Tylko musisz mi powiedzieć, kto to jest, a ja zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby ci pomóc. - To mój ojciec - powiedziała Selena Cross. Podniosła głowę i spojrzała lekarzowi prosto w oczy. - Mój ojczym - poprawiła się i wyrwała ręce z dłoni doktora. Rzuciła się na podłogę i zaczęła w nią walić zaciśniętymi pięściami. - To Lucas! - krzyczała. - To Lucas! To Lucas! To Lucas! 4 Tego samego dnia, wczesnym wieczorem, doktor Swain zatelefonował do Setha Buswella z informacją, że nie będzie mógł przyjść na partyjkę pokera. - Co się stało, Matt? - spytał wydawca. - Czyżbyśmy coś wykrakali? Ktoś zachorował? - Nie. Ale pewne szpitalne sprawy wymagają pilnego uporządkowania i muszę to zrobić dzisiaj. - Mam nadzieję, że nie wiąże się to z kwestiami finansowymi - roześmiał się Seth. - Słyszałem, że faceci z urzędu rewizyjnego to strasznie dociekliwe dranie. - Nie, Seth. To nic związanego z pieniędzmi - zawtórował mu doktor, ale w jego grzmiącym śmiechu pobrzmiewały nuty pewnego napięcia. - Tak czy siak, muszę się jednak pilnować, bo inaczej ci z federalnej nastąpią mi na odciski. - Jasne jak słońce, Matt. Szkoda tylko, że nie możesz z nami zagrać. No, to do zobaczenia. - Do zobaczenia. - Doktor pożegnał się i powoli odłożył słuchawkę. Selena Cross nie opuściła domu doktora. Leżała w zaciemnionej sypialni na piętrze z mokrym, chłodzącym okładem na głowie. - Zostań tutaj - powiedział jej lekarz. - Poleź w łóżku, a kiedy poczujesz się lepiej, zastanowimy się, co można zrobić. - Nic nie można zrobić - rzekła Selena i gwałtownie zwymiotowała do miski podsuniętej przez doktora. - Leż spokojnie - polecił. - Zejdę na chwilę na dół. W jadalni Matthew Swain podszedł prosto do barku i nalał sobie dużą porcję szkockiej whisky. Dżin, szkocka, młoda dziewczyna w łóżku na górze. Ej, Matt, lepiej uważaj, pomyślał z gorzką ironią. Jeśli nie będziesz ostrożny, zyskasz opinię pijusa i rozpustnika, a twoja reputacja dobrego lekarza legnie w gruzach. Drugiego drinka zaniósł sobie do salonu, gdzie usiadł na sofie w pobliżu kominka i zapatrzył się w wygasłe palenisko. Co masz zamiar uczynić, doktorze Swain? - zadał sobie pytanie. Otóż, przez całe lata miałeś gębę pełną zasad. Co zrobisz teraz, kiedy przyszedł czas, by te twoje wydumane teorie poddać próbie ogniowej? Nic droższego nad życie, co, Matt? A czymże jest to, co zamierzasz, jak nie zniszczeniem tej właśnie wartości, którą zawsze stawiałeś najwyżej? Doktor wychylił szklaneczkę do dna. Był na tyle szczery wobec siebie, by zdawać sobie sprawę, iż walka, którą teraz toczy z samym sobą, pozostawi mu piętno na całe życie. Wiedział też, że bez względu na to, jaką podejmie decyzję, zawsze będzie miał wątpliwości, czy postąpił słusznie. Prawdą było, że dotychczas nigdy nie pogwałcił obowiązującego prawa, jeśli nie liczyć cotygodniowej partyjki pokera z przyjaciółmi mimo zakazu gier hazardowych. Ale czy można to nazywać łamaniem przepisów? Żadnych wyjątków teraz, Matthew, ostrzegł sam siebie. Poker u Setha to wbrew prawu tego stanu, a więc nie możesz mówić, że nie masz grzechów na sumieniu. Ale nie w pracy zawodowej, zaprotestował w nim inny głos. W pracy zawodowej... nigdy! Faktycznie, w pracy nie. Ale prawo jest prawem i obowiązuje w każdej dziedzinie. Oczywiście nie zamierzasz przecież zacząć go łamać teraz. W twoim wieku? To zamyka kwestię. Prawo jest prawem i kropka. Ale przecież czyż nie ma zawsze jakichś wyjątków? Nie w twoim fachu, doktorku. Podałeś wykryty syfilis, zgłosiłeś na policji faceta z raną postrzałową, wbrew protestom wysyłasz poważnie chorych do szpitala. Żadnych wyjątków, Matt. Jednakże, jeśli Selena urodzi to dziecko, całe jej przyszłe życie zostanie zrujnowane. To prawda, lecz to nie twoja sprawa, Matthew. Idź na policję. Dopilnuj, aby ten człowiek, ten Lucas, stanął przed sądem. To wszystko. A od Seleny trzymaj ręce z daleka. Przecież ona ma zaledwie szesnaście lat. Stoi dopiero u progu życia. Ta sprawa ją zniszczy. A zabieg może ją zabić. Nonsens. Wykonam go w szpitalu, w sterylnych warunkach. Czyś ty zwariował? W szpitalu? Rozum ci całkiem odjęło, szalony głupcze? Mogę to zrobić. Mogę to zrobić tak, żeby się nikt nie dowiedział. Mogę to przeprowadzić dziś wieczór. Szpital jest prawie pusty. Ludzie nie chorowali w tym miesiącu. W szpitalu?! Czy jesteś przy zdrowych zmysłach? Tyś chyba naprawdę oszalał! Do jasnej cholery, może i oszalałem! A choćby nawet, no to co z tego?! A czyjże ten szpital jest właściwie?! Kto zbudował to zakichane miejsce, chuchał na nie i dmuchał, i kierował nim, jak mógł najlepiej? Może nie ja?! Więc uważasz, że to twój szpital? Należy przecież do wszystkich mieszkańców, całej społeczności miasteczka, której uroczyście zobowiązałeś się służyć najlepiej, jak potrafisz. Tak to wygląda w oczach władz stanowych, kraju, i tak stanowi przysięga, którą składałeś tyle lat temu, że już nie pamiętasz. Twój szpital, dobre sobie! Rzeczywiście musisz być szalony! Matthew Swain cisnął z pasją o ścianę kominka pustą szklaneczkę po whisky. Roztrzaskała się z głośnym brzękiem, a okruchy kryształu posypały się wokół. - Tak, do cholery! Oszalałem! - powiedział doktor na głos i ciężkim krokiem opuścił salon kierując się na piętro. Ale przez całą drogę towarzyszył mu głos wewnętrzny. Przegrałeś, Matthew. Przegrałeś, szeptał głos. Śmierć, choroby weneryczne i zinstytucjonalizowana religijność, w tej właśnie kolejności, co? Nie chcę tego więcej słyszeć! Dziś wieczór zamierzasz zadać śmierć z premedytacją, a nie chronić życie, do czego zobowiązuje cię przysięga. - Lepiej się czujesz, Seleno? - spytał doktor przekraczając próg przyciemnionej sypialni. - Och, Doc - szepnęła, wpatrując się weń pełnymi bólu, podkrążonymi oczyma. - Och, Doc, chciałabym umrzeć. - Daj spokój - zaoponował doktor. - Załatwimy wszystko tak, że będziesz jak nowa. A wy idźcie do diabła, nakazał wewnętrznym głosom. Ja właśnie chronię życie! To, które jest już życiem Seleny Cross! - Posłuchaj, Seleno. Słuchaj mnie uważnie. Oto, co zrobimy. Godzinę później Constance MacKenzie, mijająca szpital w samochodzie Michaela Kyrosa, ujrzała światła w dużych, prostokątnych oknach budynku. - Musiało się coś stać - zauważyła. - Świeci się w sali operacyjnej. Ciekawe, kto zachorował. - To jedna z tych rzeczy, które uwielbiam w Peyton Place - rzekł Mike uśmiechając się ironicznie. - Nikt tu nie może nawet kichnąć, żeby całe miasto od razu nie zaczęło się zastanawiać: a kto, a dlaczego, kiedy, gdzie i co z tym począć. Constance zrobiła żartobliwy grymas. - Nadęty miejski ważniak! - rzuciła. - Wykorzystujący farmerską córkę - dodał ujmując jej dłoń i całując koniuszki palców. Constance z westchnieniem zadowolenia oparła się wygodnie o fotel auta. Rano nie będzie musiała się spieszyć, bo Selena obiecała otworzyć sklep, a teraz z mężczyzną, którego kocha, jedzie na kolację do miasta odległego o osiemnaście mil od Peyton Place, z dala od ciekawskich oczu sąsiadów. - Skąd to westchnienie? - spytał Mike. - Pełnia szczęścia - uśmiechnęła się Constance i oparła policzek o jego ramię. - Papierosa? - Proszę. Zapalił dwa i podał jej jednego. Krótki błysk zapalniczki na mgnienie oka wydobył z mroku ostry łuk brwi i doskonałą, grecką linię jego nosa. Wargi były pełne i jędrne, a kontur podbródka zaznaczał się wyraźnie. - Wspaniały profil. Zupełnie jak na starej greckiej monecie. - Lubię, kiedy mówisz jak zakochana kobieta - powiedział. - Bo nią jestem - wyznała. Z nim czuła się tak swobodnie, jak nigdy dotąd w obecności żadnego mężczyzny. Co prawda, musiało upłynąć sporo czasu, zanim osiągnęła ten stopień swobody, ale teraz brak skrępowania był jakby częścią niej samej i pozwalał niemal całkowicie zapomnieć, że kiedyś tak bardzo bała się tego mężczyzny. - O co chodzi? - spytał z tą swoją szczególną przenikliwością, którą wykazywał zawsze, gdy myślała o czymś, co dotyczyło jego albo ich obojga. - Przypomniałam sobie, jak po raz pierwszy przyszedłeś do mnie do domu. Dwa lata temu, w ten wieczór, kiedy Allison miała swój pierwszy wiosenny bal. Mike roześmiał się i ponownie uniósł do ust jej dłoń. - Zapomnij o tym. Zacznij myśleć, co zamówisz na kolację. Dziś piątek, więc będzie pełny wybór ryb. Zawsze zastanawiasz się całe wieki, zanim się na coś zdecydujesz, a już prawie dojeżdżamy do restauracji. - Dobrze, wybiorę łupacza, mięczaki albo homara. Zobaczymy, co będzie. Wsunęła mu rękę pod ramię i gest ten natychmiast wywołał wspomnienie innego, spędzonego z Michaelem wieczoru. Musiało to być jakoś ze trzy miesiące po tym, jak zjawił się u niej po raz pierwszy, chyba w sierpniu, bo Allison wyjechała na letni obóz nad jezioro Winnipesaukee. Była wtedy upalna, sobotnia noc. Wszystkie okna w całym domu stały otworem, a mimo to nie czuło się żadnego przewiewu. Constance zajęta była księgowaniem bieżących transakcji sklepowych, a kiedy dzwonek u drzwi przerwał ciszę, tak się przestraszyła, że wypuściła z ręki pióro i na białej karcie rachunkowej księgi wykwitła paskudna atramentowa plama. - Cholera - mruknęła zawiązując ciaśniej pasek od szlafroka. - Cholera jasna! Otworzywszy drzwi wejściowe usłyszała głos Michaela Kyrosa: - Cześć. Chodźmy popływać. Od balu wiosennego Kyros odwiedził ją wszystkiego sześć razy, w tym raz dała się zaprosić na kolację. Jego obecność działała na nią jakoś krępująco, w dziwny, trudny do wytłumaczenia sposób, nie chciała się więc z nim widywać. - Pan to ma tupet! - rzuciła gniewnie. - Przychodzić do mnie o wpół do dwunastej z taką zwariowaną propozycją! - Jeśli pani zamierza palnąć mi kazanie - odparł niezrażony - to proszę mnie chociaż wpuścić do środka. Co sobie sąsiedzi pomyślą?! - Bóg raczy wiedzieć, co już sobie pomyśleli! - odrzekła ze złością. - Przecież pan zawsze przychodzi tutaj swobodnie, bez zaproszenia i kiedy tylko się panu żywnie podoba! - Zawsze? - spytał ze szczerym niedowierzaniem. - Tylko sześć razy w ciągu trzech miesięcy. Czy dla Peyton Place to oznacza „zawsze”? Rozśmieszył ją. - Nie, chyba nie - przyznała. - Jestem wściekła, bo przestraszył mnie pan i zrobiłam kleksa w księdze rachunkowej. - Nie możemy sobie na to pozwolić. To znaczy, chodzi mi o kleksy. - My? Zesztywniała, a on jakby to wyczuł, bo dodał szybko: - Proszę włożyć kostium kąpielowy i pójdziemy popływać. - Pan zwariował. A zresztą tu nie ma gdzie iść. Jest tylko staw przy łączce, ale tam o każdej porze jest zawsze pełno rozwrzeszczanych nastolatków. - Niech mnie Bóg broni, żeby mnie zaniosło tam, gdzie chodzą małolaty! Mam tu samochód, który zamierzam kupić, a osiem mil stąd jest spokojne jeziorko. Jedźmy wypróbować auto. - Panie Kyros... - Mike - poprawił cierpliwie. - Mike - powtórzyła. - Nie mam zamiaru nigdzie z tobą iść o tak późnej porze. Zostało mi jeszcze trochę pracy, jest późno, już po wpół do dwunastej... - To przechodzi ludzkie pojęcie - przerwał Mike kręcąc głową. - Pracowałaś cały dzień. Jutro niedziela, więc się nie musisz wcześnie zrywać. Twojej córki nie ma, bo wyjechała na obóz, i nie jesteś zmuszona siedzieć w domu ze względu na nią. Nie znajdziesz innej wymówki, chyba że mi powiesz, że wzbudzam w tobie obrzydzenie. Ale tego od ciebie nie usłyszę, prawda? Weźże ten kostium i jedźmy! Najbardziej zadziwiające było nie to, że tak właśnie mówił, myślała dwa lata później przytulona do ramienia Mike’a, lecz, że go wtedy posłuchała. - Niech będzie - odparła rozdrażniona jego naleganiem. - Niech będzie. W sypialni przebrała się w kostium kąpielowy i zawahała się jedynie na moment, kiedy rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze. Co ja robię? - spytała się w duchu. Coś, na co mam ochotę, odpowiedziała swemu wizerunkowi. Zdecydowanym ruchem zawiązała ramiączka kostiumu, włożyła sukienkę i parę sandałków i zbiegła po schodach do holu, gdzie czekał Michael Kyros. - Zamknęłaś drzwi? - zapytał, kiedy już byli na dworze. - A więc jest jeszcze jedna rzecz, której musisz się nauczyć o życiu w małym miasteczku. Jeśli tu zaczniesz zamykać drzwi, ludzie będą podejrzewać, że masz coś do ukrycia - poinformowała go. - Racja. Powinienem się domyślić. Chyba z tego samego powodu nikt nie zaciąga zasłon w salonie, nawet po zmroku, kiedy zapala się światła. Jak ci się podoba samochód? - Niezły. Ale chyba nie jest nowy, co? - Takie auta, jak dobre wina, z wiekiem zyskują na jakości. Naprawdę. Przynajmniej tak mi mówił sprzedawca używanych wozów. Michael podjechał na brzeg jeziora. Czy okolica okazała się wyludniona dzięki późnej godzinie, czy też - jak chwalił się później - dzięki jego niewiarygodnemu szczęściu, Constance nie wiedziała. Jedno było pewne - kiedy zgasił reflektory i wyłączył silnik, ciemność i cisza stały się wprost niesamowite. - Jak dostaniemy się stąd na plażę? - szepnęła. - Dlaczego szepczesz? - spytał normalnym głosem, aż się wzdrygnęła. - Mam latarkę. Chodźmy. Wziął ją za rękę i poprowadził. Pierwszy raz jej dotykał i ten uścisk czuła dłonią, przegubem, całym ramieniem. Na plaży zdjęli wierzchnią odzież i razem weszli do wody. Teraz, kiedy oczy Constance przywykły do ciemności i mogła widzieć prawie normalnie, ujrzała u swego boku Michaela Kyrosa o wspaniałej, obnażonej klatce piersiowej, potężnego i wzbudzającego lęk. Z cichym okrzykiem przestrachu rzuciła się w wodę i odpłynęła. O, Boże, po co ja tu przyjechałam? Jak wrócę? Czemu nie zostałam w domu? Pływała aż do wyczerpania. Drżała z zimna i strachu, a gdy znalazła się blisko brzegu, zobaczyła, że on już tam był i czekał na nią. Nie wyszedł naprzeciw ani też nie podał ręcznika trzymanego w ręku. Constance nerwowym ruchem ściągnęła czepek i potrząsnęła głową. - Ależ zimno - odezwała się, wymuszonym śmiechem pokrywając wewnętrzne napięcie. - Bardzo chłodno, prawda? - Rozwiąż ramiączka kostiumu - powiedział ochrypłym głosem. - Chcę czuć twoje piersi na sobie, kiedy cię będę całował. Całe dwa lata później w samochodzie u boku Mike’a Constance przejęło takie samo, niedające się opanować drżenie jak tamtej nocy. - Nie myśl o tym - szepnął Mike łagodnie. - Tamto już minęło. Teraz jesteśmy sobą i rozumiemy się wzajemnie. No, maleńka - dodał, kiedy zadrżała ponownie - nie rozpamiętuj tego. Pokręciła głową i mocniejszym uściskiem objęła jego ramię, ale nie potrafiła przerwać strumienia wspomnień. Nie dalej jak pięć minut temu minęli miejsce, gdzie to się zdarzyło, i przed oczyma stanął jej tamten wieczór tak wyraźnie, jakby to działo się wczoraj. Zamarła wtedy i znieruchomiała z ręką zanurzoną we włosy, które miała zamiar roztrzepać. Nie powiedział nic więcej, lecz kiedy nie uczyniła żadnego ruchu, podszedł do niej i sam zrobił to, o co ją prosił. Jednym ruchem ręki zerwał górę kostiumu i przyciągnął ją do siebie nawet na nią nie patrząc. Całował ją brutalnie, boleśnie, jakby w nadziei, że ból obudzi reakcję, której łagodność nie zdołała wyzwolić. Dłonie zanurzył jej we włosy, lecz kciukami ujmował brodę z obu stron, tak że nie mogła kręcić głową na boki. Czuła, że zaczynają jej mięknąć kolana, ale wciąż ją całował, więc stała prosto, utrzymywana w tej pozycji mocnym uściskiem rąk wplątanych we włosy. Gdy w końcu odsunął miażdżące, zadające ból usta, chwycił ją na ręce, zaniósł do samochodu i zatrzasnął za nią drzwi. Gdy zajechali przed jej dom, ciągle była półnaga i skulona w takiej pozycji, w jakiej ją rzucił na fotel. Bez słowa wyniósł ją z auta, a ona wciąż nie była w stanie wydać żadnego dźwięku. Wniósł ją do rzęsiście oświetlonego salonu, gdzie potoki światła wylewały się przez szeroko otwarte, niezasłonięte okna, i położył na sofie. - Światło - udało jej się w końcu wyjąkać. - Zgaś światło. Gdy salon pogrążył się w ciemności, usłyszała jego rzeczowe pytanie: - Gdzie jest twój pokój? - Na górze, na końcu korytarza - wykrztusiła szczękając zębami, ale od razu dodała - ale to i tak nie ma znaczenia, bo nigdy tam nie wejdziesz. Wynoś się z mojego domu, wynoś się z... Wierzgającą, opierającą się niósł na rękach po schodach, a kiedy doszedł na piętro, kopnięciem nogi otworzył właściwe drzwi. - Każę cię aresztować - mówiła urywanym głosem. - Aresztować i wsadzić do więzienia za włamanie i gwałt... Postawił ją na podłodze obok łóżka i wierzchem dłoni trzepnął boleśnie przez usta. - Cicho bądź! - rozkazał spokojnie. - Zamknij wreszcie tę swoją buzię. Zerwał z niej resztę mokrego kostiumu, a z ciemności dobiegł do niej zgrzyt zamka i szelest zdejmowanych spodni. - Teraz - powiedział. - Teraz. To było jak senny koszmar, z którego nie można się obudzić. Aż w końcu, kiedy czerń nocy ustąpiła bladej szarości, Constance doznała pierwszego wstydliwego uczucia rozkoszy, która ją unosiła, unosiła, wciąż wyżej i wyżej, by później zepchnąć w otchłań cudownego niebytu. Nawrót tych wspomnień zdeprymował Constance MacKenzie, a zawstydzało ją zwłaszcza wspomnienie, że podczas całej tamtej długiej nocy wypowiedziała tylko jedno rozpaczliwe pytanie: - Zamknąłeś drzwi na klucz? A Mike ze śmiechem zrodzonym głęboko w gardle i twarzą wtuloną w jej piersi odpowiedział: - Nie martw się. Zamknąłem. Teraz, kiedy szybko i pewnie prowadził samochód drogą, która z każdą chwilą oddalała ich coraz bardziej od Peyton Place, Constance znów spoglądała na niego z pewnym zdziwieniem, jak na kogoś, kogo się nie poznało do końca. - Więc? - spytał czytając w jej myślach. - Dziwię się, że po tych dwóch latach właściwie wcale cię jeszcze dobrze nie znam. Roześmiał się i skręcił na wyżwirowany podjazd restauracji, gdzie mieli zjeść kolację. Kiedy pomagał jej wysiąść, nachylił się i pocałował ją leciutko. - Kocham cię. Co tu jeszcze jest do poznawania? - Rzeczywiście. Nic więcej w istocie się nie liczy - uśmiechnęła się. Dużo później, gdy wracali do Peyton Place, Constance nie poświęciła nawet jednego spojrzenia szpitalowi oświetlonemu teraz przyćmionym światłem. Dopiero kiedy Mike zaparkował samochód przed domem, a na progu ujrzała Anitę Titus, serce ścisnęło jej się niejasnym przeczuciem nieszczęścia. - Twój telefon dzwonił cały wieczór - odezwała się Anita, najbliższa sąsiadka, której aparat telefoniczny podłączony był do wspólnej linii abonenckiej. - Próbowali się do ciebie dodzwonić ze szpitala. - Allison! - krzyknęła Constance. - Coś się stało Allison! Wypadła z auta i biegiem rzuciła się do drzwi, zapominając o torebce i rękawiczkach, a Anitę zostawiła na głowie Mike’a. Stał jeszcze dłuższą chwilę, patrząc w ślad za starszą panią, która nie zwracając uwagi na jego próby podjęcia rozmowy, ruszyła pospiesznie do siebie, żeby podsłuchiwać rozmowę telefoniczną sąsiadki. Chryste Panie! - pomyślał gniewnie. W tej zakichanej dziurze nie udało mi się spotkać chyba nawet dziesięciu osób, których sprawy bliźnich nie interesowałyby bardziej niż ich własne. Gdy wszedł do domu, Constance akurat rozmawiała ze szpitalem. - Dziękuję. Dziękuję bardzo - mówiła z wyraźną ulgą. - Tak. Naturalnie. Dziękuję za wiadomość. - O co chodziło? - spytał zapalając dwa papierosy. - To wiadomość od Seleny Cross. Miała nagły atak wyrostka robaczkowego i doktor Swain operował ją dziś wieczór. Chciała, żeby mnie zawiadomiono, że jutro nie będzie mogła otworzyć sklepu. Wyobraź sobie! W takiej chwili ona myśli o sklepie! 5 Pielęgniarka Mary Kelley, zamknąwszy drzwi salki, w której leżała uśpiona Selena Cross, podeszła do biurka w końcu korytarza. Nerwowym ruchem poprawiła czepek i wzdychając z ulgą usadowiła się za biurkiem tak, że mebel zasłaniał ją aż do bioder, po czym ostrożnie rozsunęła nogi. Latem, gdy zaczynały się gorące, wilgotne dni, zawsze miała otartą skórę na wewnętrznej stronie ud. W takie upały nie pomagał jej ani puder, ani mączka kukurydziana, ani nawet maść cynkowa. Była to dolegliwość bolesna i uprzykrzająca życie. Na domiar złego w taki upalny, parny wieczór trafił jej się nocny dyżur i oprócz ud bolących przy każdym kroku, jakby je sobie przypaliła żywym ogniem, po raz pierwszy w karierze była zmuszona poddać próbie swój kodeks etyki zawodowej. Mary Kelley zawsze była osobą bardzo serio. Już w czasach szkolnych, kiedy uczyła się zawodu, wiedziała wszystko o etyce lekarskiej, będącej tematem wielu powieści, filmów i przedmiotem dyskusji wśród koleżanek. - Co byś zrobiła - było ulubionym pytaniem zadawanym sobie nawzajem przez uczennice szkoły pielęgniarskiej - gdybyś się zorientowała, że lekarz popełnił błąd na sali operacyjnej? Błąd, który stał się przyczyną śmierci pacjenta? - Nigdy bym o tym nie powiedziała - brzmiały wzajemne zapewnienia. - Przecież każdy się może pomylić. Jeśli zdarzy się to stolarzowi czy hydraulikowi, nikt im za to nie zrujnuje życia. Lekarze też są ludźmi. Nie są nieomylni. Dlaczegóż więc błąd miałby im od razu niszczyć karierę, pchać w niesławę czy stawiać ich przed sądem?! - Pielęgniarki zawsze muszą milczeć - mówiły sobie. - W każdej sytuacji muszą umieć nabrać wody w usta. To sprawa etyki. Ale dyskusja zwykle jeszcze nie wyczerpywała się tylko na tym. - A co zrobić w sytuacji, kiedy to nie jest zwykły błąd w sztuce? - zastanawiały się uczennice. - Co wtedy, jeśli lekarz jest pijany lub uczyni coś niewłaściwego z premedytacją? - Przypuśćmy, że miał nieuleczalnie chorą matkę i zabił ją, by jej skrócić cierpienia? Albo córkę, która zaszła w ciążę bez ślubu, a on dopuścił, by jej nieślubne dziecko zmarło w czasie porodu? - Wtedy też nie powiedziałybyśmy nikomu - zapewniały się solennie. - Pielęgniarki nie powinny krytykować postępowania lekarza. To byłoby niezgodne z etyką. Mary poprawiła się na krześle. To wszystko wspaniale brzmiało w teorii. Takie było wzniosłe i przekonywujące podczas ich szkolnych dyskusji. Ale słowa przecież nic nie kosztują. Łatwo jest wygłaszać zdania, nawet bez pokrycia, by sprawić wrażenie, że to prawdziwe przekonania. Mary sama często powtarzała, że Murzyni są tak samo wartościowi jak biali i nie wolno ich dyskryminować. Twierdziła, że gdyby zakochała się w jakimś czarnym, wyszłaby za niego. Jednak jakiś głos wewnętrzny poddawał te słowa w wątpliwość, pytając, co by naprawdę uczyniła, gdyby jakiś wielki czarnuch chciał się umówić na randkę? Składała deklaracje, że jeśli zakocha się w protestancie, który nie zechce zmienić wyznania, to i tak go poślubi i będzie dumna z trwałości jego przekonań. Tak postąpi nawet wbrew zakazowi rodziców i kościoła i czuje się na siłach stawić czoło dylematom religijnym mieszanego małżeństwa. Ale w rzeczywistości podświadomie wiedziała, że może te swoje teorie wygłaszać bezpiecznie, bo od stu lat w Peyton Place nie mieszkał żaden Murzyn, a na to, by się miała spotykać z chłopcami innego wyznania, też się nie zanosiło. Mówiłaś, że wiesz, jak się zachować w sytuacji, gdy staniesz się świadkiem nieetycznego postępowania lekarza, przemawiała do siebie w duchu, chowając twarz w duże, prostokątne dłonie. A co naprawdę zrobisz teraz, kiedy tak się właśnie stało? Przez chwilę zastanawiała się, czy nie pójść wprost do ojca O’Briena i opowiedzieć mu podczas spowiedzi to, w czym brała udział dzisiejszej nocy. Wyobraziła sobie wielką, gładko wygoloną twarz duchownego i jego wąskie, czarne oczy, których spojrzenie przeszywało człowieka. Co będzie, jeśli ksiądz nie da jej rozgrzeszenia lub poleci: „Oddaj doktora w ręce prawa, bo to jedyna droga, by zmazać grzech z twojej duszy”? Przed oczyma pielęgniarki stanęła sympatyczna, pełna dobroci twarz Doca Swaina i jego dłonie, które swą delikatnością kojarzyły się jej zawsze z rękami Chrystusa. A przecież, w gruncie rzeczy, nie miała właściwie wpływu na decyzję swego uczestnictwa w operacji, gdyż doktor nie pozostawił jej żadnego wyboru. - Przygotuj ją - nakazał wskazując Selenę Cross. - Muszę jej ciachnąć wyrostek. Mary bolały uda, była rozdrażniona i zirytował ją ten nieprofesjonalny zwrot w ustach doktora. Co prawda, zawsze kiedy tylko mógł, unikał tej gładkiej, tajemniczej terminologii medycznej, jaką zwykle posługiwali się inni lekarze, ale dziś Mary na te słowa szczególnie zjeżyła się wewnętrznie. - Kto jeszcze będzie asystować? Gdzie anestezjolog? A siostra instrumentariuszka? - Zarzuciła go gradem niecierpliwych pytań. Na nocnym dyżurze pracowała sama. No to co z tego, że w całym szpitalu było jedynie trzech pacjentów?! Zostawienie trzech pacjentów bez opieki i tak jest przecież wbrew przepisom. A jeżeli zadzwoni telefon, gdy ona będzie asystować przy zabiegu? Oprócz niej nie ma tu nikogo, kto więc podniesie słuchawkę? Tak chyba nie może być, żeby nikt nie czuwał przy aparacie w razie nagłego wypadku? - Do cholery! - ryknął Doc. - Przestań mleć ozorem i rób, co mówię! Mary nie przejmowała się wrzaskami Doca. Taki miał sposób bycia, a dobra pielęgniarka nigdy nie powinna kwestionować zachowania lekarza, tak jak nie może mu dyktować czynności na sali operacyjnej. Ale teraz, kiedy Selena leżała już uśpiona na stole operacyjnym, Mary próbowała podjąć dyskusję. - Panie doktorze - rzuciła szeptem - co pan robi? Lekarz wyprostował się na całą wysokość i znad maski zmierzył ją spojrzeniem oczu błyszczących, niebieskich i pełnych wściekłości. - Usuwam jej wyrostek robaczkowy - odparł zimno. - Rozumiesz, Mary? Usuwam wyrostek, który jest w takim stanie, że gdybym czekał do rana, mogłaby nastąpić perforacja. Rozumiesz, Mary? Spuściła oczy, nie mogąc znieść widoku bólu, który próbował maskować wściekłością. Później domyśliła się, że to wtedy Doc, na swój sposób, dawał jej możność wyboru. Mogła powiedzieć, że nie, że nie rozumie, wybiec z sali operacyjnej i zadzwonić po szeryfa. Lecz, naturalnie, nie uczyniła żadnej z tych rzeczy. - Tak, panie doktorze. Rozumiem - odparła. - Pilnuj się, żebyś nigdy o tym nie zapomniała. Cholernie się pilnuj. - Tak, panie doktorze - przytaknęła i zaczęła się zastanawiać, czemu zawsze myślała, że tylko katolicy są przeciwni aborcji. To chyba nie jest prawda, bo przecież Doc jest protestantem, a oczy miał pełne bólu, kiedy jego zręczne ręce biegle wykonywały to wstrętne zadanie. A właściwie to tylko moje przypuszczenie, że on jest protestantem, pomyślała. Doc chyba nie wyznaje żadnej religii, a ojciec O’Brien zawsze dawał do zrozumienia, że tylko protestanci odchodzą od kościoła. Zresztą żaden katolik nie podjąłby się tego wstrząsającego, przerażającego i odrażającego zabiegu, powiedziała sobie. Była wstrząśnięta, przerażona i pełna odrazy, jak każda dobra katoliczka. Lecz przez warstwę tych uczuć torowała sobie drogę cienka jak niteczka, grzeszna duma. Doc wybrał właśnie ją! Ze wszystkich pielęgniarek, które mógł mieć do dyspozycji, wybrał ją. Nie Lucy Ellsworth, nie Geraldine Dunbar ani żadnej z innych sióstr, po które czasem posyłał do White River, kiedy szpital był pełen chorych. Mógł przecież do asysty wziąć sobie kogoś innego, a ją zostawić na dyżurze, ale na nią padł wybór, i, czy to było właściwe, czy nie, czuła w sobie jakąś wstydliwą satysfakcję. Może doktor i uczynił ją współwinną najpoważniejszego wykroczenia, ale nie był kłamcą i jej także nie postawił w sytuacji, w której musiałaby kłamać. Po zakończeniu zabiegu wyciął Selenie także i wyrostek. Mimo iż był to najładniejszy, najzdrowszy z usuwanych wyrostków, jakich wiele Mary się już naoglądała, doktor naprawdę go wyciął. - Najpaskudniejsza operacja, jaką kiedykolwiek przeprowadzałem - oświadczył. - Posprzątaj tu, Mary. Dokładnie posprzątaj. Naturalnie, że tak zrobiła. Kiedy pacjenci spokojnie spali, ona dziękując w głębi duszy za to, że dobry los czuwa nad nią i doktorem, dokładnie posprzątała salę operacyjną. Naprawdę dokładnie, tak jak kazał doktor, pozbyła się wszystkiego bardzo starannie i skrupulatnie. Teraz przesunęła się wraz z krzesłem i między obolałe uda wetknęła materiał spódnicy. Poczuła ulgę. Kiedy zadzwonił telefon, była znów w niemal dobrym nastroju. - Ach tak, pani MacKenzie - rzuciła do słuchawki. - Tak, dzwoniłam do pani kilka razy. Anita poinformowała mnie, że pani wyjechała. Tak. Przekazałam prośbę, żeby pani zadzwoniła. Och, droga pani, to nie Allison. To Selena Cross. Nagła operacja usunięcia wyrostka. Tak, tak, rzeczywiście. Groziło pęknięcie. Tak, dobrze się czuje. Śpi słodko jak niemowlę. Gdy odłożyła słuchawkę, uświadomiła sobie, że właśnie rozstrzygnęła problem etyki zawodowej. Dokonała wyboru, podając po raz pierwszy fałszywą informację. Stanowczym ruchem sięgnęła po książkę, którą zaczęła czytać na poprzednim dyżurze. Starała się skupić wzrok na zadrukowanych stronicach w nadziei, iż umysł’ zajmie się ich treścią. W przyszłości, kiedy nie będzie mogła sobie pozwolić na czytanie, znajdzie się jeszcze mnóstwo czasu na rozmyślanie o grzechu, Bogu i ojcu O’Brienie. 6 Doktor Swain zatrzymał samochód na poboczu polnej drogi przed barakiem Crossów i szybkim krokiem skierował się do wejścia. Obiema pięściami mocno załomotał w cienką płytę drzwi, jakby ten wysiłek fizyczny mógł dać ujście kipiącej gwałtownie wściekłości. - Właź, na miłość boską, ino nie wyłam tych cholernych drzwi - wrzasnął Lucas ze środka. Matthew Swain stanął na progu, wysoki, w białym garniturze, sprawiając wrażenie potężniejszego niż w rzeczywistości. Lucas siedzący przy kuchennym stole odziany był tylko w parę brudnych dżinsów. Gęstwa czarnych włosów na jego obnażonej piersi wyglądała, jakby miała służyć za schronienie wszom, a skórę miał mokrą od potu. Na stole leżała rozłożona gra w solitera i stała wypita do połowy butelka piwa. Lucas podniósł wzrok na doktora i uśmiechnął się. Skóra na czole i wargi poruszyły się jednocześnie, ale oczy pozostały nieruchome, czujne i podejrzliwe. - Zabłądziłeś pan, Doc? - spytał. - Nikt przecież pana nie wzywał. Na te słowa doktor poczuł, że całe ciało zalewa mu pot; przesiąka przez koszulę i w strużkach spływa po bokach. To zdanie Lucasa wywołało w pamięci obraz Seleny skulonej na dworze tej nocy, kiedy chroniła młodszego braciszka przed pięściami mężczyzny, którego doktor miał teraz przed sobą. - Selena jest u mnie w szpitalu - odezwał się ochrypłym głosem, kiedy zdołał opanować wściekłość. - Selena? - spytał Lucas. Wymówił to słowo rozwlekle gubiąc pierwszą samogłoskę, tak iż zabrzmiało jak: „S’lena”, a doktor zorientował się, że Lucas jest mocno wstawiony. - Po co ją pan wziął do szpitala, Doc? - Była w ciąży. Dziś po południu poroniła. Uśmiech Lucasa zniknął, ale jedynie na mgnienie oka. - W ciąży? W ciąży? - powtórzył starając się nadać głosowi brzmienie oburzenia. - To przeklęta bezwstydnica. Mała dziwka. Ano, trza będzie z tym zrobić porządek. Tak ją zleję, że popamięta kawał czasu. Samem jej gadał, że z tego łażenia z Carterem będą ino kłopoty. Ani chybi trza jej to mocniej wbić do głowy. Jak dostanie lanie, pewnikiem zacznie ojca słuchać. - Ty parszywy draniu - wycedził doktor głosem trzęsącym się z pasji. - Parszywy, kłamliwy skurwysynu! - Ale, uważaj se pan, doktorku - wymamrotał Lucas odpychając się od stołu i wstając. - Żaden facet nie będzie Lucasa Crossa wyzywał od skurwysynów, w jego własnym domu. Nawet taki ważniacki doktorek. Matthew Swain podszedł blisko do Lucasa. - Zamknij się. Zamknij gębę, skurwielu! To twoje dziecko nosiła Selena i obaj o tym wiemy. Lucas raptownie opadł na krzesło. - Potrafię to udowodnić - ciągnął doktor, kłamiąc świadomie bez drgnienia powieki. - Mogę udowodnić, że to twoje dziecko - powtórzył z wyższością wtajemniczonego, który uświadamia dyletanta. Tego chwytu imał się po raz pierwszy w życiu. - Mam wystarczające dowody, żeby cię wsadzić za kratki na resztę twojego życia. Po twarzy Lucasa pot spływał teraz strugami i jego odór dochodził w gorących falach. - Nie zrobisz mi tego, Doc - zaprotestował. - Jazem jej nie tknął ani palcem. - Mam na ciebie mnóstwo dowodów, Lucas. Nawet więcej, niż potrzeba. A żeby się dodatkowo zabezpieczyć, przyniosłem ze sobą pewien papier, który mi podpiszesz. To jest przyznanie się do winy i chcę zobaczyć u dołu twój podpis. Jeśli nie zrobisz tego teraz dla mnie, już Buck McCracken potrafi to z ciebie wdusić w areszcie przy pomocy gumowej pały. - Nigdym jej nie dotknął - upierał się pijak. - I nie położę mojego nazwiska pod tym przyznaniem się, bom tego nie zrobił. Co pan masz do mnie, Doc? Nic żem przecież panu nie zrobił? Po coś pan tu przyszedł mnie straszyć? Ja do pana nic nie mam. Doktor pochylił się nad stołem, górując nad siedzącym pijakiem. Wiedział, że Selena nosiła dziecko Lucasa. Był tego tak pewien, jak nigdy niczego innego w życiu. Ta wewnętrzna pewność powinna właściwie mu wystarczyć, ale jakiś upór popychał go do dalszego działania. Miał świadomość, że Lucas Cross popełnił przestępstwo tak bliskie kazirodztwu, że niemal nie dało się dostrzec linii granicznej. Na tej podstawie mógłby zmusić Lucasa do podpisania przyznania się do winy, ale chciał czegoś więcej. Coś mu kazało wyciągnąć od Lucasa wyznanie, pragnął usłyszeć, jak pijak własnymi słowami potwierdza, że jest ojcem płodu w łonie Seleny. - Zresztą może i nie pójdę do Bucka - rzucił cicho. - Tak, chyba nie pójdę. Natomiast podniosę alarm w całym miasteczku. Osobiście zawiadomię każdego ojca w Peyton Place o tym, co zrobiłeś, Lucas. Powiem tym ojcom, że ich córki nie są bezpieczne, gdy ty jesteś w pobliżu. Już oni znajdą do ciebie drogę. Zapolują na ciebie jak na dzikiego, niebezpiecznego zwierza. - Przerwał i obrzucił wzrokiem siedzącego. - Wiesz, ile czasu minęło od ostatniego linczu w tym miasteczku? Oczy pijaka rozbiegały się gorączkowo w poszukiwaniu drogi ucieczki przed tym bezlitosnym głosem, który świdrował mu w uszach. - To było tak dawno, Lucas, że nikt już tego nie pamięta. Ale lincz jest czymś, co wzburzeni ludzie zawsze potrafią przeprowadzić. Wzburzeni ojcowie będą wiedzieli, jak to zrobić, Lucas. Może nie całkiem fachowo, nie na tyle dobrze, żebyś umarł przy pierwszej próbie, ale tak czy siak, w końcu cię powieszą. Doktor czekał chwilę, ale Lucas nie podnosił głowy. Nadal siedział, gapiąc się na swoje porośnięte gęstym czarnym włosem ramiona, które pokryły się teraz gęsią skórką strachu. Lekarz odwrócił się, jakby zamierzał wyjść, ale zanim zdołał postawić więcej niż trzy kroki, zatrzymał go jęk pijaka. - Na miłość boską, poczekaj pan - zaskomlił Lucas. Doktor spojrzał na niego przez ramię. - Ano, ja żem to zrobił - wyjąkał Lucas. - Podpiszę, co tam pan chcesz, doktorku. Dawaj pan ten papier. To powinno wystarczyć. Z tym, co wiedział już poprzednio, z ostatecznym przyznaniem się Lucasa do winy w słowach i na piśmie, doktor Swain powinien się czuć usatysfakcjonowany. Ale tak nie było. Pragnął kruszyć, zgniatać obcasem, poniżyć, upokorzyć, złamać. Patrzył przecież, jak ponad trzydzieści lat uczciwej praktyki lekarskiej legło teraz w gruzach; patrzył na twarz Mary Kelley, twarz porządnej katoliczki, na której pojawił się wyraz jakiejś surowości płynącej z cynicznej świadomości popełnionego przestępstwa; patrzył na galaretowatą, krwawą masę, będącą nienarodzonym dzieckiem Seleny, które mogłoby żyć normalnym życiem, i patrzył na Lucasa Crossa. Pragnął temu człowiekowi zadać taki ból, ostry i przeszywający, jakim mógłby ukoić swój własny, lecz cały czas wiedział, że to bezskuteczne. Lucas nie mógł odczuwać wielkiego bólu, wstydu ani żalu, bo w swoim mniemaniu nie popełnił tak strasznego przestępstwa, którego nie można by z łatwością wybaczyć i zapomnieć. Lucas Cross płacił za siebie rachunki, nie wtykał nosa w nie swoje sprawy i tego samego spodziewał się od innych. Doktor domyślał się, że Lucas najpierw wynajdzie kilka wymówek, potem będzie się starał wzbudzić współczucie, ale nie mógł się powstrzymać, by nie spróbować trafić do uczuć pijaka, choć rozsądek podpowiadał, że to bezcelowe. - Zatem kiedy to się zaczęło, Lucas? - spytał cichym, nieswoim głosem. - Ile razy to robiłeś? Zapytany spojrzał nań wzrokiem, w którym nie było nic prócz strachu. - Jezu, Doc - jęknął patrząc w niebieskie oczy doktora, błyszczące szaleństwem, jakiego tam nigdy dotąd nie było. - Jezu, Doc. Coś pan się tak do mnie przyczepił? Przeciem gadał, żem to zrobił, no nie? - Od jak dawna, Lucas? Od roku, dwóch, pięciu? - Od dwóch - przyznał Lucas cichym szeptem. - Alem był wtedy pijany, Doc. Nijak nie wiedziałem, co robię. Umysł doktora odruchowo zarejestrował pierwszą wymówkę opoja: Byłem pijany, nie wiedziałem, co robię. Typowe tłumaczenia ludzi pokroju Lucasa, wyjaśniające wszystko od awantur i kradzieży po, najwidoczniej, gwałty na nieletnich. - Była dziewicą, co, Lucas? - pytał doktor tak samo cichym, pełnym napięcia głosem. - Odebrałeś córce dziewictwo, co, Lucas? Wielki, dzielny, jurny drwal! - Byłem pijany - powtórzył Lucas. - Jak Boga kocham, Doc. Byłem pijany. Samem nie wiedział, co robię. No i żem jej nie uważał za własną. Ona nie jest moja. Ona jest córką Nellie. Doktor Swain złapał w garść czuprynę Lucasa i szarpnął do tyłu, aż głowa pijaka przechyliła się gwałtownie. - Słuchaj, ty skurwysynu! - rzucił z wściekłością. - To nie jakaś leśna robota, co ją sobie możesz spieprzyć i spokój! To zbyt poważne, żebym uwierzył w te twoje naciągane tłumaczenia, że byłeś pijany. Wiedziałeś, co robisz. Zdawałeś sobie sprawę ze wszystkiego, cały czas, co do minuty. Przez jedną, jedyną chwilę w tym twoim śmierdzącym, parszywym życiu przestań się zachowywać jak wieprz i miej odwagę się przyznać, że wiedziałeś, co robisz. Lucas głośno złapał ustami powietrze. - Tak - sapnął. - Wiedziałem. Jednego dnia żem ją zobaczył i stwierdziłem, że taka z niej duża dziewucha. Nijak nie wiem, co we mnie potem wlazło. Doktor puścił Lucasa i starannie wytarł dłoń wyciągniętą z kieszeni chusteczką. Teraz padła druga typowa wymówka: Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Mówiąc to, ludzie pokroju Lucasa jakby oczekiwali, że inni, w rodzaju doktora Swaina, uwierzą w istnienie jakiś dziwnych sił, demonów, przyczajonych i gotowych zawładnąć ciałem i umysłem takich przecież porządnych istot jak Lucas. Ten wykręt zawsze był wypowiadany tonem smutnym, przepraszającym, jakby mówiący oczekiwał, że słuchacz podzieli zdziwienie pytającego i zastanowi się, co też to w niego wstąpiło. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale cokolwiek to było, jaz tym nie miałem nic wspólnego. Coś we mnie wstąpiło i nic na to nie mogłem poradzić. Chryste, modlił się w duchu Matthew Swain. Chryste, powstrzymaj mnie, bo go zabiję. - Ano, nie wiem, iłem razy to zrobił - ciągnął Lucas ochryple. - Dwa, może trzy, alem był prawie pijany i za cholerę nie pamiętam. - Mówił tak, a jego oczy zaszły mgłą wspominanej żądzy. - To dzika kocica, ta Selena. Zawsze taka była. Je żem musiał ją prać, żeby nie miała sił walczyć i była cicha jak się patrzy. Kiedy słuchał Lucasa i patrzył, jak mężczyzna oblizuje lubieżnie wyschnięte wargi, doktor Swain poczuł w ustach gorycz nudności. To nie może być prawda, myślał. To nie może być prawda, żeby jakiś człowiek raz za razem gwałcił dzieciaka, a potem to wspominał jak jakiś czarowny sen. To po prostu nie może być prawda. Nie potrafię w to uwierzyć, tak jak nie wierzę, że ukrzyżowanie Chrystusa wymyślił ktoś dla rozgłosu ani w to, że celem życia jest śmierć. To po prostu nieprawda. - Ta Selena to fajna dziewucha - mówił dalej Lucas marząco. - Ma najładniejsze cycki, jakiem w życiu widział, a ich koniuszki są zawsze brązowe i pomarszczone. Pierwszy raz żem ją związał, alem nawet nie musiał, bo jakem ją sprał, to się w trakcie nie obudziła. Prawda jest, że była dziewicą. Chryste, ta błonka w niej była taka mocna, żem se całkiem obtarł małego. Dwa tygodnie mnie jeszcze bolało. Ledwiem mógł pracować. Poprzednie wymówki, którymi Matthew Swain nie zadowolił się, zostały wyczerpane i Lucas starał się teraz wzbudzić litość: Ledwie mógł pracować, tak był obolały. Lucas mówił te słowa tonem żałosnego zawodzenia, jakby się spodziewał, że doktor okaże mu współczucie. Co za skandal, miał chyba powiedzieć doktor Swain, co za skandal, Lucas, że ledwie mogłeś pracować przez dwa tygodnie po tym, jak po raz pierwszy zgwałciłeś swoją pasierbicę! O Chryste, pomyślał doktor zaciskając pięści i czując, że znów go oblewa zimny pot. Chryste, powstrzymaj mnie, bo go zabiję! - Ładna dziewucha z tej Seleny - dodał Lucas. Kiedy skończył mamrotać, doktorowi Swainowi huczał w uszach własny oddech. Przez dłuższą chwilę w baraku Crossów panowała cisza, bo doktor w milczeniu próbował opanować chęć zaciśnięcia dłoni na szyi Lucasa i zadławienia go na śmierć. Odzyskawszy głos, rzekł: - Lucas, do jutra masz się stąd wynieść. Daję ci czas do południa. Potem musisz opuścić miasto i nie chcę cię więcej tu oglądać! - Jak to opuścić miasto, doktorku?! - wykrzyknął Lucas wstrząśnięty mściwością człowieka, któremu, w swoim mniemaniu, nigdy nie zrobił nic złego. - Jak to miasto? Nie ruszę się stąd, Doc. Tu jest mój dom. I zawsze był. Gdziebym miał iść, Doc? - Do diabła! - rzucił doktor. - Gdzie cię oczy poniosą, byłeś się wyniósł z Peyton Place. - Niech mnie, żebym się chciał gdzieś ruszać - zaskomlił Lucas. - Ja nie mam gdzie pójść. - Jeśli cię tu jutro zobaczą moje oczy, Lucas, napuszczę na ciebie całe miasto. Wynoś się i nie próbuj wracać. Ani jutro, ani za tydzień, ani za rok, ani nawet po mojej śmierci. Naprawdę, Lucas, bo te dowody, o których ci mówiłem, zostawię w bezpiecznym miejscu. Jeśli wrócisz, wszyscy mieszkańcy dowiedzą się, co zrobiłeś. Lucas Cross zaczął płakać. Spuścił głowę na złożone ramiona i żalił się na niesprawiedliwość takiego postępowania. - Co jest, Doc? - chlipał. - Nigdy żem panu nic złego nie zrobił. Po kiego mi wyjeżdżać z miasta, kiedy nie mam gdzie się podziać? - Selena też nie miała gdzie się schronić przed tobą, a jakoś ci to wcale nie przeszkadzało. Teraz jest odwrotnie, a jeśli ci to nie na rękę - trudno. Mówię serio, Lucas. Nie czekaj, aż słońce w południe oświetli ci głowę jeszcze w Peyton Place! Kiedy przygarbiony Matthew Swain zmierzał w kierunku drzwi wyjściowych, poczuł się bardzo stary, tak stary i tak znużony jak czas. Pisemne przyznanie się Crossa do winy ciążyło mu w kieszeni, a słowa Lucasa paliły duszę. Był wyczerpany jak jeszcze nigdy w życiu, a w ustach czuł wstrętny, metaliczny smak. Gdybym mógł już być w domu, pomyślał. Tak dobrze byłoby znaleźć się w bardzo gorącej kąpieli, zeskrobać z siebie cały ten brud, pójść do barku i nalać sobie porządnego drinka. Gdybym tylko mógł się położyć, zasnąć, a rankiem znaleźć Petyon Place piękne i czyste, tak jak wczoraj. Gdybym mógł już być w domu. Zdołał otworzyć drzwi baraku jedynie do połowy, gdy ostre, przenikliwe zawodzenie dobiegające skądś z tyłu sprawiło, iż stanął jak wryty z ręką na klamce. Zdjęty zgrozą powoli się odwracał, lecz jeszcze zanim skończył obrót, wiedział, że dokonał się jeszcze jeden akt zniszczenia. Obiegł wzrokiem mroczne kąty poza kręgiem światła jedynej żarówki i spostrzegł pod ścianą duże, podwójne łoże. Na nim leżała Nellie Cross zanosząc się przeciągłym krzykiem, a jej ciało wiło się i skręcało jakby w mękach rodzenia dziecka. 7 Ted Carter wysunąwszy koniuszek języka niestrudzenie ponawiał próby założenia gładko brzegów arkusza białej bibułki wokół rogów pudełka z czekoladkami, które chciał zapakować. Niezależnie od tego, ile razy próbował, papier się marszczył i paczuszka wyglądała niekształtnie, jak pakowana przez dziecko. Matka chłopca kilkakrotnie obrzucała go spojrzeniem, ale nie proponowała pomocy. Myła naczynia, a kiedy nie patrzyła na syna, wyglądała przez małe okienko nad kuchennym zlewem. Ojciec Teda siedział w salonie, szeleszcząc przewracanymi kartkami czytanej gazety, ale i on nie przerywał milczenia. Odkąd Ted dobre dwa lata temu zaczął się spotykać z Seleną Cross, w domu Carterów zapanowała napięta atmosfera. Roberta i Harmon, rodzice chłopca, nie skwitowali problemu Seleny uśmiechem tolerancji, jak większość rodziców postawionych przed faktem, gdy ich potomkowi wydaje się, że jest zakochany. „Szczenięcia miłość” nasuwająca skojarzenia z dzieciństwem, nie była określeniem dającym się łatwo zastosować do uczucia, jakim Ted darzył Selenę. W Tedzie nie ma nic dziecinnego, dumała Roberta Carter, nurzając ręce w pienistej wodzie do mycia naczyń. Prawie zawsze tak było. Kiedyś ten fakt ją nawet cieszył. Odczuwała szczęście, gdy zaczął chodzić i mówić wcześniej i lepiej niż inne dzieci. Radowała się, kiedy nauczyciele chwalili jego inteligencję, łatwość przyswajania wiedzy, dodając przy tym, że jest bardzo dojrzały jak na swój wiek. Pęczniała z dumy, gdy w wieku sześciu lat nauczył się pływać, jeździł na nartach jako siedmiolatek, a w ósmym roku życia umiał już grać w baseball. Spoglądała na swego rosłego, świetnie zbudowanego syna z radosnym zdziwieniem, oboje z Harmonem byli bowiem niscy i drobni, odczuwała satysfakcję z dobrze wypełnionego matczynego obowiązku wychowania dziecka. Wiedziała, że zapewniła mu idealne warunki. Był nie tylko wysoki i mocnej budowy, ale i zdrowy. Jego zęby nie wiedziały, co to plomba, skóra była jędrna i gładka, a niebo pobłogosławiło go znakomitym wzrokiem. Miły, delikatny i uprzejmy, nigdy nie podnosił głosu i rzadko wpadał w złość, a każde zadanie podejmował z energią i skrupulatnością rzadką u szesnastolatków. Nawet pan Shapiro, właściciel dużej kurzej fermy, u którego Ted dorabiał sobie w wakacje, mający opinię, że trudno go zadowolić, wypowiadał się pochlebnie o solidności i pracowitości chłopca. - Miły chłopak z tego Teddy’ego - mówił do Roberty. - Miły i dobry. No i pracuje jak dorosły mężczyzna. Cieszyło ją to do chwili, gdy przypomniała sobie, że ten brak cech dziecinnych u Teda odbiera nadzieję, iż miłość chłopca do Seleny to tylko przelotne, niedojrzałe uczucie. Gdy Roberta i Harmon Carterowie zdali sobie sprawę z tego, że problem Seleny nie jest przemijającym kłopotem, ale stałym faktem, nie potrafili przyjąć tego z rezygnacją. Gdyby byli skłonni do ustępstw, być może w ich domu zapanowałaby milsza atmosfera i powróciły przyjazne stosunki, ale oni chcieli, żeby ich syn był dzieckiem o typowo zmiennych młodzieńczych nastrojach, łatwo nawiązującym i zrywającym znajomości. A on taki być nie umiał. Rodzice więc uznali, że syn, który mógł związać się z dziewczyną ze slumsów, pasierbicą pijaczyny leśnika i krew z krwi niechlujnej, wpółszalonej matki, to nieudacznik. - Co robisz, Ted? - spytała Roberta, choć ona i mąż doskonale wiedzieli. - Staram się zapakować dla Seleny pudełko czekoladek. - Tak? - Roberta wymówiła tylko to jedno słowo, ale udało jej się w tej sylabie zawrzeć gryzący sarkazm i kpinę. - Tak? - powtórzyła, lecz gdy syn nie zareagował na jej uszczypliwość, poczuła, jak gniew wzbiera w niej i podchodzi do gardła. - Ona jest jeszcze w szpitalu, jak wnoszę - ciągnęła, starając się wyrazić swą pogardę dla ludzi, którzy dłużej niż tydzień leżą w łóżku po zabiegu tak prostym, jak wycięcie wyrostka robaczkowego. - Tak - odparł Ted. W salonie Harmon zaszeleścił gazetą. - Więc jak długo ona planuje jeszcze tam zostać i zajmować miejsce komuś naprawdę choremu? - Aż Doc Swain powie, że może wyjść - rzekł Ted krótko. - Theodore! - Tak, tato. - Nie odpyskuj niegrzecznie matce. - Nie byłem niegrzeczny. Odpowiedziałem tylko na pytanie. - Ale ten ton! - wtrąciła matka. - Nie sądzę, żebym musiała znosić taki ton. - Głupotą jest - odezwał się Harmon z salonu - biegać co wieczór i spotykać się z tą lafiryndą. - Selena nie jest lafiryndą i dobrze o tym wiesz, tato - odpowiedział chłopiec spokojnie. Naturalnie, że Harmon o tym wiedział, ale gniewało go, kiedy syn mu to wytknął. - Do cholery! - krzyknął stając w drzwiach między salonem a kuchnią. - Mówiłem ci, że masz odpowiadać uprzejmie! Idź do swojego pokoju i zostań tam, aż się nauczysz uważać na to, co mówisz! Ted kończył w milczeniu pakować paczuszkę. - Nie słyszałeś, co ojciec ci kazał? - spytała Roberta. - Masz iść do swego pokoju. Twoja przyjaciółka dziś się obejdzie bez wizyty. Ted wstał, rozpiął spodnie i powpychał do nich poły koszuli. Nie odezwał się ani słowem. - Słyszałeś, co powiedziałem? - krzyknął Harmon. - Tak, tato. Słyszałem - przytaknął chłopiec biorąc ze stołu opakowane pudełko. - Więc? - Harmon rzucił to słowo podniesionym tonem, z pogróżką w głosie. - Więc? - powtórzył przeciągle. Ted otworzył drzwi od podwórza. - Dobranoc, tato. Dobranoc, mamo. Przez chwilę po tym, jak drzwi cichutko zamknęły się za ich synem, Roberta i Harmon stali nieruchomo i tylko patrzyli na siebie. Potem Roberta przerwała mycie naczyń i nie wcierając rąk opadła na krzesło z płaczem. Harmon rzucił gazetę na podłogę i zwiniętą pięścią uderzał w otwartą dłoń drugiej ręki. - Zuchwalec! - wycedził. - Oto, czym jest? - Po tym wszystkim, cośmy dla niego zrobili - chlipała Roberta, powtarzając częsty argument milionów matek. - Po tym, cośmy mu zapewnili. Daliśmy mu wszystko. Przyzwoite utrzymanie, dobre wychowanie, porządny dom, wszystko. - Pieniądze na przyszłe studia. - Harmon podjął litanię. - Takiej okazji inny chłopak łapałby się obiema rękami. Dla Harmona, którego edukacja skończyła się na drugiej klasie szkoły średniej, możliwość studiów utożsamiała się z szansą otwarcia wrót do raju. - Nie mam najmniejszego zamiaru wypruwać sobie żył, żeby go posłać na studia, jeśli się będzie tak zachowywał - ciągnął Carter. Harmon Carter wcale nie musiał wypruwać sobie żył, by zarobić na naukę syna. Pracował w biurze w Zakładach Cumberlandzkich jako księgowy. Nie była to ciężka praca, a zapłata za nią wcale nie musiała iść na potrzeby Teda. Harmon nie potrzebował łamać sobie głowy, jak zarobić na edukację syna. Wystarczający kapitał spoczywał w Banku Obywatelskim już w chwili narodzenia Teda, a ściślej biorąc, pieniądze zostały tam złożone, zanim jeszcze Harmon poślubił Robertę. - Ma wszystko - płakała Roberta wycierając mokre ręce fartuchem. W pewnym sensie było to prawdą. Carterowie, choć nie mieszkali przy ulicy Kasztanowej, uważając, że nie wypada, aby zwykły księgowy fabryki był bliskim sąsiadem właściciela tejże, mieli jednakże wygodny dom w przyzwoitym sąsiedztwie. Mieścił się on na Klonowej, uznawanej za drugą co do ważności w Peyton Place. Dom Carterów był obszerny, dobrze urządzony, należycie ogrzewany w zimie, a wystarczająco ocieniany latem. Równo co trzy lata pokrywano go w całości nową farbą, a Kenny’ego Stearnsa opłacano, by dbał o otoczenie i trawniki. Oprócz tego „porządnego” domu, jaki zapewniali Tedowi rodzice, chłopiec korzystał także z przywileju wyższej pozycji społecznej, jaką daje dobry ubiór i kosztowny sprzęt sportowy. Miał także obiecane studia i poczucie bezpieczeństwa płynące ze świadomości, że istnieje kapitał, z którego będzie mógł czerpać aż do uzyskania dyplomu, a nawet do otwarcia własnej kancelarii adwokackiej. Za to wszystko rodzice niczego od niego nie żądali prócz całkowitego przywiązania, ślepej lojalności i bezwzględnego posłuszeństwa. - Nigdy nic od niego nie chciałam - westchnęła Roberta wycierając nos. - Zabraniałam mu nawet dawać pieniądze na utrzymanie, kiedy zaczął dorabiać. Nigdy go o nic nie prosiłam, oprócz tego, żeby rzucił tę Selenę Cross, a on nawet takiego drobiazgu nie chce dla nas zrobić. Po tym wszystkim, cośmy dla niego uczynili! Wszystko to, co Carterowie rzekomo uczynili dla Teda, w gruncie rzeczy zrobili dla siebie dużo wcześniej, jeszcze przed urodzeniem syna. Długi czas Peyton Place huczało od plotek na temat postępowania Roberty i Harmona, a nawet i dziś, po tak wielu latach, znaleźliby się jeszcze tacy, którzy to pamiętają i o tym gadają. Długą i trudną drogę musieli pokonać Roberta i Harmon, by się wybić ponad przeciętność robotników fabrycznych. Trzeba było czasu i wyrzeczeń, by zdobyć dom na Klonowej, konto w banku, dobry samochód, futro dla Roberty i złoty, kieszonkowy zegarek dla Harmona, ale przecież niektórzy robotnicy całe życie muszą pracować na część tego, do czego Carterowie doszli jeszcze przed ukończeniem trzydziestu lat. Roberta, wtedy „Bobbie” Welch, miała siedemnaście lat, kiedy Harmon Carter, osiemnastoletni młodzieniec, opracował swój genialny plan. Harmon był wówczas gońcem w biurach Zakładów Cumberlandzkich, którą to funkcję piastował od ukończenia piętnastu lat i opuszczenia szkoły średniej. Bobbie pracowała jako niepełnoetatowa sekretarka i pomoc domowa u doktora Jerrolda Quimby. Był to rok, w którym młody Matt Swain odrabiał staż w szpitalu Mary Hitchcock w Hanoverze. W miasteczku powszechnie przypuszczano, że po ukończeniu stażu młody Swain, jak go wtedy nazywano, przejmie praktykę i gabinet starego Doca Quimby, który osiągnąwszy wiek siedemdziesięciu czterech lat, gwałtownie potrzebował kogoś młodszego do pomocy. Bobbie i Harmon w tym czasie chodzili ze sobą „na poważnie” i było ogólnie wiadomo, że zamierzają wziąć ślub, kiedy tylko Carter awansuje z gońca na młodszego urzędnika. Na razie młodzi umawiali się na spacery lub przesiadywali na werandzie Welchów, gdyż nie stać ich było na kosztowniejsze rozrywki. Rozmawiali o swojej pracy i Harmon śmiał się często z tego, jak stary doktor Quimby uzależniał się we wszystkim od Bobbie. Od pewnego wieczoru przestał się jednak wyśmiewać, gdyż tego właśnie dnia wpadł na swój wspaniały pomysł. Stopniowo i bardzo ostrożnie wprowadzał dziewczynę w realizację planu, nie chcąc jej przerazić nieszablonową zuchwałością zamierzeń. Zaczął od przedstawiania jej niewesołej perspektywy wspólnego życia. Szczególnie podkreślał ciągły brak pieniędzy, który ich czeka i z pewnością zawsze będzie ich prześladował, tak samo jak ich rodziców i dziadków. - Dopiero pieniądz robi pieniądz - mówił. Albo: - Najlepszym sposobem dojścia do czegoś, jest mieć bogatego krewnego, po śmierci którego można zgarnąć grubszą forsę. Albo: - Zaciskanie pasa i czekanie od wypłaty do wypłaty to życie rodziny urzędniczej. Albo: - Jesteś taka piękna. Powinnaś mieć wszystko: futra, klejnoty i wytworne stroje. Nie mogę ci tego dać teraz i za moją chudą urzędniczą pensję nawet później ci tego nie zapewnię. W końcu ziarno rzucone na podatną glebę zaczęło kiełkować. Bobby, jasnowłosa, hoża dziewczyna, dotąd zawsze w pewien łagodny i pełen rezygnacji sposób zadowolona z tego, co ma, zaczęła uważać się za sylfidę, która do wydobycia na światło dzienne prawdziwej osobowości potrzebuje futer i podróży do Paryża. Dotychczas szczęśliwa, zaczęła odczuwać niezadowolenie i frustrację powiększoną jeszcze stanem ubóstwa. Wtedy Harmon przystąpił do realizacji następnego etapu swego planu. - Stary Doc Quimby to bogaty facet - powiedział. - Stary Quimby ma więcej forsy, niż może wydać - mówił. I ciągnął: - Doc Quimby to stary facet. Ta, która by go złapała, nie musiałaby długo czekać na jego pieniądze. I dalej: - Stary Doc Quimby polega na tobie we wszystkim. Potrzebuje ciebie. Jeżelibyś za niego wyszła, ja poczekam. Z początku, naturalnie, Bobbie była wstrząśnięta. Kochała Harmona, mówiła, teraz i zawsze, na dobre i złe, w biedzie i bogactwie, w zdrowiu i chorobie. Harmon podjął to natychmiast, podkreślając, że jeśli naprawdę tak bardzo go kocha, to ta wielka miłość może przetrwać małżeństwo z doktorem Quimby, nawet gdyby ten stary głupiec żył jeszcze dobre pięć lat. Bobbie, po pewnym czasie, uznała rozsądek tej argumentacji i rozpoczęła się realizacja drugiego etapu: chwycenie Doca w matrymonialną sieć. Było to trudne zadanie, jak często później Carterowie powtarzali sobie wzajemnie. Quimby był wdowcem od dwudziestu lat i ten stan w zupełności go zadowalał pod warunkiem, że mógł wynająć kogoś, kto by się zajął domem. To właśnie był ten haczyk, który Bobbie pod dyktando Harmona zarzuciła umiejętnie. Zagroziła, że się zwolni, odmawiała gotowania doktorowi posiłków, zostawiała jego ubrania tam, gdzie je rzucił, rozgłaszała po mieście, że z niego wstrętny stary rozpustnik, z którym trudno wytrzymać. Gdy stary Doc Quimby nie był w stanie znaleźć nikogo na miejsce Bobbie, poddał się i dziewczyna dopięła swego. Wyszła za mąż za doktora, a Peyton Place zatrzęsło się najpierw z oburzenia, później ze śmiechu. Miasteczko określało starego Doca mianem zgrzybiałego starucha cierpiącego na uwiąd starczy i głupca, jakiego świat nie widział. Nazywano go starym idiotą, który nie dostrzega, że młody Harmon Carter przyprawia mu rogi. Wtedy na arenie wydarzeń pojawił się Matthew Swain. Bobbie, pouczona przez Harmona, nie wpuściła młodego lekarza do domu. Doc Quimby może i ma kupę forsy, argumentował Carter, ale to wcale nie powód, by ją wyrzucać na pensję jakiegoś młodego doktorka. Matt Swain ze złością odszedł z kwitkiem, gdyż spodziewał się znaleźć tu pracę i założyć swój pierwszy lekarski gabinet. Wrócił do domu rodziców. Na ścianie frontowej wywiesił tabliczkę i nigdy tego nie żałował. Peyton Place jeszcze bardziej brało się za boki ze śmiechu, kiedy chorzy zaczęli udawać się po poradę do młodego Swaina. W końcu miasto zaszczuło tym śmiechem starego doktora na śmierć. Na dwa tygodnie przed pierwszą rocznicą ślubu z Bobbie Welch stary Quimby przyłożył sobie rewolwer do skroni i nacisnął spust. Małe miasteczka znane są z pamiętliwości i ostrych języków. Także i Peyton Place nie oszczędziło Bobbie Quimby i Harmona Cartera, a zanim stępiły się słowa, jakimi ich obrzucano, musiały upłynąć całe lata. Czas złagodził złośliwość i epitety „dziwka” i „alfons” zmieniły się na „lafirynda” i „rajfur”. Kolejne lata minęły, zanim dom na Klonowej przestał być „domem doktora Quimby”, a zyskał miano „domu Carterów”. Tyleż lat musiała czekać pani Carter, aż miasto zaczęło nazywać ją „Roberta”, a nie, jak przedtem, pogardliwie „Bobbie”. Nawet teraz, kiedy była już po pięćdziesiątce i miała szesnastoletniego syna, a za sobą przeszło trzydzieści lat małżeństwa z Harmonem, wciąż jeszcze byli tacy, którzy o tamtej sprawie nie zapomnieli. To właśnie przez tych ludzi, wspominających dawne czasy, pamiętliwych, mających zwyczaj opowiadać młodszemu pokoleniu skandaliczne historie, obecne Peyton Place stanęło po stronie Teda Cartera. Gdy chłopiec uparł się dorabiać po szkole i w czasie wakacji, miasteczko od razu pochwaliło jego postępowanie. - Młody Carter nie zamierza żyć z pieniędzy starego Quimby - orzeczono. - Nie tak, jak jego rodzice. Gdy Peyton Place spostrzegło Teda idącego z pudełkiem słodyczy pod pachą ulicą Klonową w kierunku szpitala, gdzie leżała jego dziewczyna, pochwaliło go i poparło. - Sympatyczny chłopak z tego młodego Cartera - mówiono. - Miło patrzeć na niego i tę Selenę Cross. Ona też, jak na dziewczynę ze slumsów, jest niczego sobie. Ale wszystkim największą uciechę sprawiało upokorzenie Roberty i Harmona. Widok młodego Cartera zadającego się z dziewczyną ze społecznych nizin po tym, jak jego rodzice tak ciężko się napracowali, by się z tych nizin wyrwać, miał w sobie pewne piękno i poetyczną sprawiedliwość. - Dobrze im tak - stwierdziło miasteczko. - Roberta i Harmon Carterowie dostali nareszcie to, na co zasłużyli. 8 Ted Carter doszedł ulicą Klonową do szerokiej, trzypasmowej autostrady oznaczonej numerem 406, tworzącej główną trasę łączącą Peyton Place z White River. Przy tej właśnie drodze, w odległości około mili od centrum miasteczka, znajdował się szpital. Chłopiec szedł szybko. Pudełko słodyczy dla Seleny trzymał pod pachą, a wolnym ramieniem wymachiwał w takt swoich kroków. W ciągu dwóch lat osiągnął taki wzrost i wielkość, na jakie zapowiadał się jako czternastolatek. Teraz miał prawie metr osiemdziesiąt i ważył blisko osiemdziesiąt pięć kilogramów. Choć jego klatka piersiowa i ramiona były szerokie jak u dorosłego mężczyzny, sprawiał wrażenie szczupłego, gdyż lata uprawianych sportów i praca na wolnym powietrzu sprawiły, że nie miał grama zbędnego tłuszczu, ciało było jędrne i muskularne. Na Teda Cartera starsi ludzi spoglądali z satysfakcją. Nie jest tak źle, mówili, jeśli ten kraj potrafi jeszcze wydawać młodych mężczyzn, takich jak ten. Latem 1939 roku, kiedy wieść gminna o wojnie grożącej Europie dotarła do Ameryki, ci, którzy byli przekonani o nieuchronności konfliktu o zasięgu światowym, mogli, spoglądając na Teda, poczuć przypływ otuchy. Nie jest tak źle, powtarzali, dopóki mamy takich dużych, zdrowych chłopców nadających się do walki. Ponieważ sylwetka Teda nie miała żadnych słabych punktów i nie odznaczała się niezdarnością typową dla wielu szesnastolatków, była przedmiotem zazdrości rówieśników w całym Peyton Place. Ze względu na jego wygląd oraz wybitne uzdolnienia we wszelkiego rodzaju sportach, inni, mniej szczęśliwi koledzy wybaczali mu takie niepopularne cechy jak dobre stopnie w szkole, urok, łatwość nawiązywania znajomości i wreszcie nienaganne maniery. Z takimi przymiotami duszy i ciała i tym, co rodzice dla niego zrobili, Ted powinien mieć wygląd szczęśliwego, beztroskiego nastolatka, ale kiedy spieszył w kierunku miejskiego szpitala, w jego twarzy nie było nic niedojrzałego. Na policzkach i brodzie kładł mu się lekki cień, choć przed kolacją starannie się ogolił, a między brwiami rysowały się dwie ukośne bruzdy. Marszczył się nie dlatego, że czuł irytację czy złość na wspomnienie niedawnej sceny z rodzicami, ale ponieważ był zakłopotany i zdziwiony. Po prostu nie mógł ich zrozumieć. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze decydował za siebie. Rodzice twierdzili, że są dumni z jego zdrowego rozsądku, i nigdy nie mieli powodu, by się wtrącać. Dopiero od dwóch lat zaczęli go strofować i doszukiwać się czegoś złego w jego postępowaniu. Lecz wszystko, co krytykowali, dotyczyło Seleny, podczas gdy cała reszta pozostawała bez zmian. Kiedy chciał podjąć pracę u pana Shapiro, rodzice nie protestowali. Powiedzieli mu, że może postąpić, jak chce, choć przecież praca na kurzej fermie była ciężka i nudna, a właściciel - Żyd miał trudny charakter. Nie próbowali mu też nic sugerować, kiedy się zaczął rozglądać za używanym samochodem, i wiedział, że zaaprobują jego wybór. Wszystko, co zrobił, zawsze pochwalali, czemuż więc, zastanawiał się, tacy są nieustępliwi, małostkowi i głupi, jeśli chodzi o Selenę? Przecież, jeśli dotychczas ufali jego rozsądkowi, powinni zaufać i teraz. Powinni być zdolni zrozumieć, że nie jest postrzelonym małolatem, napalonym, żeby się przespać z dziewczyną. Pragnął zrobić karierę jako prawnik, naturalnie z uwzględnieniem Seleny w swoim życiu. Po studiach zamierzał wrócić do rodzinnego miasta, zacząć praktykę u starego Charliego, by potem przejść na swoje i osiągnąć sukces. To oczywiste, że w takich planach nie mogło być miejsca na głupstwa i rodzice powinni to pojąć. Swoje zamiary przedyskutował szczegółowo z Charlesem Partridge i stary prawnik nie znalazł w nich nic niewłaściwego. - To dobrze, że wiesz, do czego dążysz - powiedział. - Pracuj nad tym, chłopcze. Kiedy skończysz prawo, wracaj do Peyton Place. Młody, bystry pomocnik bardzo mi się przyda. A co do Seleny Cross - dodał po chwili - to nie mogłeś wybrać lepiej. Ani jeśli chodzi o wygląd, ani o rozum. Dalej, chłopcze! Na tym świecie dobrze jest wiedzieć, czego się chce. Ponieważ Ted prawdziwie kochał Selenę i oznajmił to swoim rodzicom, powinni wiedzieć, że ma na tyle rozsądku i samokontroli, żeby jej nie ciągnąć do łóżka, dopóki się nie pobiorą. Było to czasem bardzo trudne, ale rodzice mogliby sobie zdawać sprawę, że plany syna muszą wykluczać głupie potknięcia. Selenie wyjaśnił to już dość dawno i ona zrozumiała. Czemu więc od dwóch lat nie udało mu się przekonać rodziców? Carterowie prawie nigdy się nie kłócili. Dzisiejsza scena była rzadkim wyjątkiem. Raczej dyskutowali rozsądnie i racjonalnie, lecz taka wymiana zdań niezmiennie kończyła się tym, że Ted obstawał przy swoim, a oni zachowywali własne opinie. To takie kłopotliwe, myślał Ted, idąc żwirowanym poboczem autostrady. Jedyne, co mógł zrobić, to trwać przy tym, co uważał za słuszne, i mieć nadzieję, że rodzice w końcu kiedyś pojmą jego sposób rozumowania. Co innego, dumał, gdyby mogli przedstawić jakieś rozsądne zarzuty przeciwko Selenie, a nie tylko to, że jest mieszkanką slumsów i córką pijaka. Nie mógł zrozumieć, co to ma do rzeczy. Przypomniał im, że przecież oni sami, w młodości, mieszkali w warunkach niewiele lepszych od tych, jakie zarzucają Selenie, a przecież są porządnymi ludźmi. A co do pijaństwa, to dziadek Welch, ojciec Roberty, był ponoć największym pijaczyną w mieście, a ani córka, ani wnuk nie zostali alkoholizmem obciążeni dziedzicznie. Jeszcze jednym, ostatnim argumentem rodziców było to, że ludzie będą gadać, jeśli będzie chodził z Seleną. Ludzie i tak gadają zawsze i o wszystkim, powiedział im wtedy. Weźmy chociażby, co ludzie plotą o matce i jej pierwszym mężu. Ludzie zawsze gadali i będą to robić do końca świata. Dopóki człowiek uczciwie pracuje, nie kradnie i nie przyprawi dziewczynie brzucha, nie musi się obawiać ludzkich języków. Ted skrupulatnie i szczegółowo przedstawił zasłyszane historie o matce, ojcu i starym Docu Quimby. Uczynił to, żeby unaocznić rodzicom, jak mało znaczą złośliwe plotki. To tylko słowa, tłumaczył, i nie zrobiły przecież rodzicom nic złego. I tak mają wszystko, czego pragnęli. Ojciec jest tylko księgowym, a mieszkają w przyzwoitym domu, w dobrej dzielnicy. Przecież na tej podstawie można się przekonać, jak mało w rzeczywistości liczy się ludzkie gadanie, szczególnie na dłuższą metę. Zawsze w tym punkcie dyskusja się urywała. Rodzice albo popadali w milczenie, a atmosfera w domu zagęszczała się tak, że stawała się niemal widoczna i dotykalna, lub zaczynali mówić coś niemądrze, bez ładu i składu. Co ty możesz wiedzieć, mówili. Jesteś jeszcze za mody. Nie zdajesz sobie z tego po prostu sprawy. Ted wkroczył do ze szpitala z głową wysoko uniesioną i z uśmiechem na ustach. A jednak zdawał sobie sprawę. Zdawał sobie sprawę z tego, że kocha Selenę i to tak bardzo, że życie bez niej wydawało mu się gorsze niż śmierć. Selena siedziała w foteliku w separatce, gdzie ją umieścił doktor Swain. Miała na sobie czerwony szlafrok podarowany jej przez panią MacKenzie nazajutrz po operacji, a ciemne włosy rozpuściła na ramiona. Serce Teda mocniej zabiło z radości na jej widok. Wyglądała, jakby już całkiem doszła do siebie. Po raz pierwszy w tym długim tygodniu upływającym od operacji sprawiała wrażenie tej dawnej Seleny, która w całym życiu nie poznała, co to choroba. Znów miała czerwone usta i blask w oczach. Ted pochylił się całując ją delikatnie. - Pocałuj mnie... tak naprawdę - powiedziała z uśmiechem. - Chyba rzeczywiście czujesz się już całkiem dobrze - rzekł po dłuższej chwili. - Dziewczyna, która tak całuje, musi być zupełnie zdrowa. Może to nie w porządku, myślała Selena, że czuję się taka szczęśliwa. Ale nic na to nie mogła poradzić. Znajdowała się w pokoju pełnym kwiatów, przysłanych przez znajomych, których nawet nie podejrzewała o przyjazne dla siebie uczucia, a pani MacKenzie przychodziła codziennie w odwiedziny. Zjawiła się także Allison, a panna Elsie Thornton przyniosła jej śliczną malutką doniczkę z kwitnącym fiołkiem afrykańskim. Dostarczono także ogromny, oficjalny bukiet z gladioli i róż od państwa Partridge’ow, co bardzo zdziwiło Selenę, bo u nich w domu nie bywała już od ponad dwóch lat, od czasu gdy zwykła była wpadać we wtorki pomagać Marion w prasowaniu. Lecz główne źródło jej wspaniałego samopoczucia stanowiła wiadomość przyniesiona jej rano przez Doca Swaina. Lucas zniknął. Opuścił miasto w nocy, tydzień temu, i już nie wrócił. Selena odniosła wrażenie, jakby ktoś zdjął z jej ramion ogromny ciężar, który dźwigała od lat. Jeśli nie jest w porządku czuć się tak szczęśliwą, to chcę być nie w porządku do końca życia. Słuchając słów Teda, mogła zamknąć oczy i widzieć przed sobą przyszłość rozciągającą się gładko jak atłasowa wstążka i spokojną jak rzeka Connecticut w letnie popołudnie. Ostrożnie wróciła myślą do tej okropnej, ohydnej sprawy sprzed tygodnia, spodziewając się uczucia strachu i wstydu. Ale doświadczyła jedynie przemożnej, pełnej wdzięczności ulgi. Praktyczny umysł Seleny zdecydował zapomnieć i nie myśleć o tym inaczej jak o czymś, co się wspomina niczym drobne skaleczenie z odległego dzieciństwa. Już jest po wszystkim i wnet nawet blizna będzie ledwo widoczna. - Och, Ted - szepnęła z błyszczącymi oczyma. - Jutro idę do domu. Idę do domu, myślała, do domu, gdzie jest tylko matka i Joey. - Wiesz co, chyba kupię tego forda, którego oglądałem - powiedział Ted. - Kupię go jutro i przyjadę, żeby cię z fasonem zawieźć do domu. - Ile za niego chcą? - spytała Selena praktycznie. Ted podał jej cenę i wdali się w dyskusję o słuszności inwestowania pieniędzy w używany samochód. W pewnej chwili uświadomili sobie oboje, że zachowują się jak stare małżeństwo, i dało im to takie poczucie bliskości jak nigdy dotąd. W końcu zdecydowali, że pomysł kupna tego auta nie jest taki zły, pod warunkiem, że Jinks, właściciel garażu, zagwarantuje im dobrą cenę, kiedy za rok zechcą forda odsprzedać. O dziewiątej Ted pożegnał Selenę całusem i opuścił szpital pogwizdując cichutko. W połowie drogi do miasta przepełniające go szczęście nie pozwoliło mu dłużej zachowywać się tak spokojnie. Musiał dać upust radości, wydając przeciągły okrzyk wojenny i nie bacząc na to, czy go ktokolwiek usłyszy i pomyśli, że oszalał. Puścił się biegiem i pędził całą drogę, aż do ulicy Wiązowej. - ... bry wieczór, sir - pozdrowił mężczyznę, na którego natknął się skręcając w Klonową. Wielebny Fitzgerald, pastor kościoła kongregacjonalistów, podskoczył ze strachu, jakby mu ktoś przyłożył pistolet do pleców. - Och! - zawołał. - To ty, Ted! Przestraszyłeś mnie odrobinę. Jak się masz? - Bardzo dobrze, sir - odparł chłopiec i czekał na następne pytanie pastora. Naturalnie pytanie padło, jak zwykle. - Ej, Carter, nie widziałem cię ostatnio w kościele. Czy wobec tego będziemy mieli przyjemność oglądać cię w naszej świątyni w najbliższą niedzielę? - Tak, sir. To dziwne, myślał Ted kilka minut później dochodząc do domu, że bez względu na to, kogo wielebny Fitzgerald spotka, zawsze zadaje to samo pytanie. W każdą niedzielę kościół kongregacjonalistów jest wypełniony po brzegi, ale pastor za każdym razem, kiedy zobaczy swego parafianina, powtarza to samo pytanie: „Czy będziemy mieli przyjemność oglądać cię w naszej świątyni w następną niedzielę?” Ted wzruszył ramionami. To przypuszczalnie jedno z tych dziwactw, jakie ludzie miewają. Pastor zadaje swoje pytanie, starcy pod sądem gadają świństwa, a jego ojciec nienawidzi Żydów i mieszkańców ruder. Wszyscy mają jakieś dziwactwa, pomyślał chłopiec i wszedł do domu. Rodzice siedzieli w salonie. Harmon czytał, a Roberta robiła na drutach. Nikt się nie odezwał. 9 Wielebny Fitzgerald, zanim wszedł do domu, rzucił okiem na okna na piętrze. Świeciło się, zatem Michael Kyros jest u siebie. Może, dumał pastor z odcieniem nadziei, Mike da się namówić na pogawędkę na werandzie. Pastor kongregacjonalistów uśmiechnął się w ciemności korytarza na parterze. Dwa lata temu nie dopuściłby Mike’a do siebie bliżej niż na odległość kilku metrów i nawet mu się nie śniło, by się wdawać w rozmowy z takim obcym. Pamiętał swoją wściekłość, kiedy Leslie Harrington zwrócił się do niego o udostępnienie mieszkania nad plebanią. Odmawiając, zdobył się jednak na uprzejmość, a Leslie równie uprzejmie nalegał. Mieszkanie na piętrze budynku położonego obok kościoła zostało urządzone na długo przedtem, zanim dom ten został wykupiony na plebanię. Było przeznaczone dla żonatego syna właściciela, a potem, odkąd kościół odkupił od niego tę posiadłość, stało puste. To chyba oczywiste, czego wielebny Fitzgerald nie omieszkał zaznaczyć Harringtonowi, że fabrykant nie może się spodziewać, iż pastor, po tylu latach spokoju i odosobnienia, z radością powita propozycję wzięcia sobie lokatora, by mu się panoszył nad głową. Jednak Leslie Harrington nie potrafił długo wytrwać w uprzejmości, gdy doszedł do wniosku, że ktoś mu się opiera. Zawsze miał w sobie coś z prostaka. Wtedy, dwa lata temu, oświadczył bez ogródek, że pastor może się cieszyć, iż ma dach nad głową i takim jak Leslie Harrington, praktykującym wyznawcom z otwartą kieszenią, zawdzięcza ten swój wygodny tryb życia. - Byliśmy w stosunku do ciebie w porządku, Fitzgerald - mówił Leslie. - Dopilnowaliśmy, żebyś miał gdzie mieszkać, żeby ci było ciepło, zapewniliśmy samochód i pensję. Tobie teraz pozostaje jedynie zadbać, żeby te sprawy nie stały się dla ciebie bardziej nieprzyjemne. Ja chcę tego mieszkania dla nowego dyrektora szkoły, i to od zaraz. No cóż, pomyślał wielebny Fitzgerald, to cały Leslie. Czego nie może osiągnąć uczciwą drogą, zdobywa przy pomocy pogróżek. To typowe dla niego, rąbnąć otwarcie, co mu się podoba, i podsunąć pod nos fakt swoich regularnych i szczodrych datków na kościół. Co pastor ma poradzić przeciw tej taktyce? Nie może się przecież przyznać Harringtonowi, że obawia się mieć kogoś w tak bliskim sąsiedztwie. Po pastorze oczekuje się, że całe swoje życie będzie się starał zbliżyć do bliźnich, jak więc by wyglądało, gdyby oświadczył, że boi się być blisko ludzi? Nie, tego nie może wyjawić. Ma więc związane ręce i zamknięte usta. Roześmiał się i klepnął Lesliego w ramię, mówiąc, że taki zapracowany fabrykant nie musi sobie zawracać głowy mało ważnymi drobiazgami. On, wielebny Fitzgerald, najmie Nellie Corss, by wysprzątała i przygotowała mieszkanie dla pana Kyrosa, którego przyjazd spodziewany jest za trzy dni. Kiedy przybył Mike, wielebny Fitzgerald odczekał, aż Leslie oddali się, i przedstawił swoje warunki. - Słuchaj pan, panie Kyros - zaczął. - Nie życzę sobie palenia, popijania alkoholu i głośnego nastawiania radia. Mike roześmiał się. - Ty siedź u siebie na dole, ojczulku - odparł nonszalancko - a ja będę sobie mieszkał na górze. Tym sposobem ty nie będziesz wiedział, czy upijam się w trupa co wieczór, a ja nie będę podglądał, czy ty nie oddajesz w sekrecie czci innym bogom. Wielebnego Fitzgeralda zatkało. Słowa Mike’a nie oddawały prawdy, ale zbyt niebezpiecznie się do niej zbliżały, by to mogło wpłynąć na dobre samopoczucie pastora. Francis Joseph Fitzgerald był Irlandczykiem, urodzonym i wychowanym w rodzinie katolickiej, mieszkającej w czynszowej kamienicy we wschodniej dzielnicy Bostonu. Jako starszy kilkunastolatek mawiał z zadowoleniem, że katolikiem pozostawał tylko dotąd, dopóki nie nauczył się czytać. Potem jednakże, powtarzał zazwyczaj, znalazł w katolicyzmie zbyt wiele nieścisłości, by mogło to zadowolić inteligentnego, myślącego człowieka. Wystąpił więc z kościoła rzymskokatolickiego i stał się protestantem. Nowa religia tak zadowalająco odpowiadała na wszystkie jego wątpliwości, że postanowił zostać pastorem. To okazało się nie takie łatwe. Teologiczne szkoły protestanckie, o czym się wkrótce przekonał, nie były zbyt skore, by otworzyć swoje podwoje byłemu katolikowi, który nazywa się Fitzgerald. Jednak w końcu dopiął swego. Nie tylko przyjęto go do dobrej szkoły, lecz ukończył ją jako jeden z najlepszych, a kiedy uzyskał święcenia i wysyłano go w teren, wielu nauczycieli pokładało w nim wielkie nadzieje. Rozmyślając o tym teraz, Francis Joseph Fitzgerald nie mógł sobie przypomnieć, kiedy zaczął się zastanawiać nad wiarą katolicką, której tak łatwo wyrzekł się w młodości. Wiedział, że to się jakoś zbiegło z przyjazdem do Peyton Place, około dwanaście lat temu, ale dokładnej daty nie pamiętał. Gdyby wyłowił z pamięci ten moment, rozumował, byłby w stanie skojarzyć, co się wtedy stało, a wiedząc to, mógłby znaleźć powód swych męczących, nasuwających się bez końca pytań. Coś musiało wtedy zajść, tego był pewien, coś się zdarzyło tak zwykłego, że wtedy nie zwrócił na to uwagi, lecz to zagnieździło mu się w mózgu niczym ropień, tworząc w końcu cieknącą ranę, którą była jego chora wiara. Umysł miał już znużony ciągłym poszukiwaniem odpowiedzi, język świerzbił, by wypowiedzieć rozterki ducha, lecz swych wątpliwości nie mógł przedyskutować z nikim, nawet z żoną. Margaret Fitzgerald, z domu Bunker, jedyna córka pastora kongregacjonalistów z White River, żywiła do katolików niepohamowaną, niegodną chrześcijanina nienawiść. Francis Joseph Fitzgerald odkrył to wkrótce po ślubie. A dokładniej, w tydzień po zawarciu związku małżeńskiego, w czasie miodowego miesiąca w White Mountains. - Peggy Fitzgerald - powiedział ze śmiechem, usiłując pierwszy i ostatni raz, jak wspominał później, rozbawić swoją młodą małżonkę. - Peggy Fitzgerald - powtórzył angielszczyzną mówioną z irlandzka - przypominasz mi matkę, śliczną irlandzką dziewczynę z hrabstwa Galway. Margaret Bunker Fitzgerald wcale nie ubawił jego pomysł mówienia komplementów z irlandzkim akcentem. - Nigdy z tym nie skończyłeś, co? - wysyczała z wściekłością. - Nigdy nie przestałeś być Irlandczykiem, czarnym irlandzkim katolikiem z bostońskich slumsów! Nie waż się drugi raz nazwać mnie Peggy! Mam na imię Margaret i radzę ci o tym nie zapominać! Jej słowa i ton wstrząsnęły nim. - Moja matka też ma na imię Margaret - zaczął obronnym tonem, bez śladu irlandzkiego akcentu - a ojciec zawsze mówił na nią Peggy. - Twoja matka! - wycedziła Margaret akcentując te słowa w taki sposób, jakby starsza pani Fitzgerald była monstrum rangi co najmniej wilkołaka. - Twoja matka! Więc, siłą rzeczy, kiedy wielebny Fitzgerald zaczął wątpić i bać się własnych myśli, nie mógł się zwrócić do żony po tę pociechę, jaką mogła przynieść szczera dyskusja. Musiał, jakby nigdy nic, wykonywać swoje obowiązki, lecz przeżywał katusze rodzących się pytań, na które, aż do przyjazdu Michaela Kyrosa, sam próbował szukać odpowiedzi. Wielebny Fitzgerald wszedł po schodach na górę, starannie omijając każdy poluzowany stopień w obawie, by nie zbudzić Margaret. Margaret nie lubiła Mike’a. Orzekła, że jest za wielki, za głośny, zbyt zuchwały, zbyt czarny i okazuje za mało szacunku kościołowi. Jednak prawdziwą przyczyną jej niechęci było to, iż nie udało jej się go onieśmielić. Kiedy spróbowała taktyki, która jej męża przemieniła w bezwolną kukłę, Mike tylko się roześmiał, a w śmiechu tym dźwięczała kpina. Mike kpił z niej! Dyrektor szkół w Peyton Place rozpierał się na fotelu w swoim saloniku. Oprócz krótkich spodenek gimnastycznych nie miał na sobie niczego, a w ręku trzymał wysoką, oszronioną szklankę. - Zapraszam do kompanii - rzekł do Fitzgeralda, kiedy pastor zapukawszy wsunął się do środka. - Pomyślałem sobie, że może chciałby pan zejść na dół i posiedzieć przez chwilę na werandzie - bąknął nieśmiało wielebny. Nagość zawsze sprawiała, że czuł się nieswojo, i teraz również, kiedy mówił, cały czas wzrok miał odwrócony od rozebranego mężczyzny. - Na werandzie nie możemy głośno rozmawiać - odparł Mike. - Zbudzilibyśmy pańską małżonkę, która od godziny smacznie sobie chrapie. Proszę usiąść i napić się ze mną. Tu jest tak samo chłodno jak na dworze. - Dziękuję panu - powiedział Fitzgerald opuszczając się na fotel - ale ja nie piję. - Co? - zdziwił się Mike. - Niepijący Irlandczyk? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Fitzgerald roześmiał się niepewnie. Mike nie ściszał głosu i pastor się obawiał, że obudzi się żona, która nie znosiła, gdy ktokolwiek odnosił się do męża jak do Irlandczyka. Gdyby usłyszała słowa Mike’a, niewątpliwie przyszłaby na górę i zawlokła Fitzgeralda do łóżka. - Dobrze - zgodził się pastor - wypiję jednego. Ale małego. Mike poszedł do kuchni i wrócił ze szklaneczką równie wysoką i pełną jak jego własna. Fitzgerald fascynował Mike’a. Pastor stanowił doskonały przykład człowieka żyjącego w niezgodzie z otoczeniem i samym sobą. Spoglądając czasami na niego, Mike dziwił się, jak ten starszy już przecież człowiek, wytrzymuje tak długo wewnętrzny konflikt, bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym. Rozmawiał nawet na ten temat z Constance MacKenzie, ale ona nie podzieliła jego podejrzeń. - Nie, wszystko jest w porządku - powiedziała. - Być może nie jest tak uzdolnionym facetem, jak inni duchowni, ale jest dobry, sumienny i dokładny. - Jednakże Mike, patrząc na Fitzgeralda, nie mógł się oprzeć zdziwieniu, jak potężna i destrukcyjna tendencja tkwi w naturze ludzkiej i pcha człowieka do najbardziej bolesnych zachowań, byle tylko mógł on zachować obraz stworzony przez siebie na użytek reszty świata. Już w bardzo młodym wieku Mike doszedł do wniosku, że można wyróżnić dwie kategorie ludzi: tych, którzy sobie wypracowali i utrzymują wszelkiego rodzaju pancerze ochronne, i pozostałych, nieczyniących tego. Ci pierwsi żyją w ciągłym strachu, żeby ich osłony nie pękły, obnażając tym samym skrywaną pod nimi słabość, drudzy zaś narażeni są na zmiażdżenie, choć mogą zostać zahartowani. Po namyśle Mike’owi nasunęło się porównanie tych różnych natur ludzkich do gołych podeszew stóp. Pewni ludzie mogą chodzić bez butów, a stopy ich zahartują się i stwardnieją, inni zaś mają takiego pecha, że przy pierwszym kroku nadepną na ostre szkło. Lecz większość, pomyślał Mike z humorem, jak na przykład Leslie Harrington, Fitzgerald czy Constance MacKenzie, po prostu nigdy nie pomyśli o zdjęciu obuwia. Leslie Harrington udaje twardego, odnoszącego sukcesy biznesmana, by ukryć mierny umysł i paniczny strach przed nieudolnością. Constance ukrywa swą namiętną i żądną miłości naturę pod płaszczykiem szacownej, oschłej niewiasty. Z kolei Francis Joseph Fitzgerald odgrywa rolę niepijącego pastora protestanckiego, a w rzeczywistości tęskni za koloratką, winem mszalnym i obowiązkami irlandzkiego księdza. Mike’a aż ręce świerzbiały, by strzaskać pięścią fałszywą fasadę Harringtona, chciał sprawić, by Constance nie miała potrzeby chowania się za osłonę, ale dla Fitzgeralda czuł tylko litość. Czemu ten biedny dureń nie odrzuci tego, czym jest, i nie pobiegnie w te pędy wyspowiadać się u najbliższego księdza?! - Nie mieliśmy przyjemności oglądania pana w kościele w ubiegłą niedzielę - mówił tymczasem Fitzgerald. - Obawiam się, że rozmowy ze mną nie oddziaływają dobrze na pana, panie Kyros. Trudno pana nawrócić. Pastor był dumny z siebie, że pogawędki z Kyrosem na tematy religijne umie utrzymywać na bezosobowej, intelektualnej płaszczyźnie. - Naturalnie - ciągnął - my, protestanci, jesteśmy w niezbyt korzystnej sytuacji, gdy przychodzi przyciągnąć ludzi do kościoła. Nie dysponujemy takim biczem, jaki katolicy mają na swoich wiernych. Jeśli katolik nie pójdzie na mszę, popełnia grzech i musi się wyspowiadać, a kiedy protestant nie przyjdzie do kościoła, my możemy mieć tylko nadzieję, że zobaczymy go w następnym tygodniu. - To tylko jeden aspekt sprawy - zauważył Mike. - Z drugiej strony ja, na przykład, nie mam wielkiego mniemania o religii, która musi trzymać bat nad głową wiernego. Pastor był wstrząśnięty. - Och - zaczął, kręcąc głową. - Sądzę, że pańskie rozumowanie jest niewłaściwe, panie Kyros. Naprawdę tak sądzę. W istocie posiadanie władzy nad ludźmi jest poglądem, który podzielam z naszymi katolickimi przyjaciółmi. Fitzgerald zawsze utrzymywał, że katolicką filozofię podziela tylko w jednym aspekcie, ale Mike wiedział, że zanim wieczór dobiegnie końca, pastor wyliczy ich jeszcze kilka; od regulacji urodzin do odmowy grzebania samobójców w poświęconej ziemi. Co jest warta religia, jakakolwiek religia, myślał Mike z goryczą, jeśli może uczynić z człowiekiem to, co zrobiła z Fitzgeralda? Gdzieś po drodze pastor stracił z oczu główny cel życia. Zgubił go w zamęcie wymyślonych przez ludzi sprzeczności i teraz walczy z własnym rozsądkiem, by ten cel odzyskać. Wyliczył Mike’owi wszystkie zasady tego, co nazywał „służbą Bożą”. Skrupulatnie wykazywał różnice pomiędzy praktykami katolickimi a protestanckimi. - Pytam pana, panie Kyros, jak protestanci mają zachować siłę swojego kościoła, jeśli nie chcą zakazać regulacji urodzin? Obawiam się, że w tym względzie katolicy mają rację. Wystarczy tylko popatrzeć, ile dzieci w niedzielę zdąża do kościoła Świętego Józefa. Dwa razy więcej niż do mnie. A przecież im więcej, tym lepiej. Lecz jeśli chcemy uzyskać trwałe wyniki, powinniśmy oddziaływać na młode dusze. Oddajcie mi dziecko poniżej siedmiu lat, a z pewnością urobię je na swoją modłę, przypomniał sobie Mike pewne powiedzenie. Mówione przez faszystów, kreuje ich na łajdaków i porywaczy nieletnich, lecz wygłaszane przez Kościół oznacza kierowanie dzieci na właściwą drogę. - Słuchaj, wielebny - rzekł Mike, kiedy pastor przerwał na chwilę dla nabrania oddechu. - Dlaczego pan do tych wszystkich różnic w obrzędach i zasadach przywiązuje taką wagę? Przecież to śmiechu warte. Gdybym zaprosił tu ojca O’Briena i próbował wszcząć dyskusję na temat, ile diabłów zmieści się na łebku od szpilki, to obaj uznalibyście, że straciłem rozum. Czy nie jest taką samą głupotą spierać się o formę chrztu: całkowite zanurzenie czy parę kropli wody? Albo o to, czy jedzenie mięsa w piątki to grzech, czy nie? Wielebny Fitzgerald zbladł. Od kiedy padło słowo: „O’Brien” nie słuchał już dalszych wywodów Mike’a. Oni są w zmowie, kołatało mu się w chorym, zmęczonym umyśle. Gdyby było inaczej, Kyros nigdy nie wymieniłby tego imienia. Zerwał się gwałtownie, przewracając szklaneczkę z resztką trunku, i wybiegł z pokoju, żeby Mike nie zdołał spojrzeć na niego tym spojrzeniem. Spojrzeniem ojca O’Briena rozpoznającym grzesznika na milę. Jesteś odszczepieńcem, mówił ten wzrok. Zgrzeszyłeś, pogwałciłeś prawo Boże, jesteś potępiony. - To ty, Fran? - zabrzmiał głos Margaret. Mike podszedł do drzwi, by usłyszeć, co Fitzgerald odpowie, ale panowała cisza. Z ciemności dobiegał jedynie ciężki oddech człowieka skulonego u stóp schodów. 10 Następnego dnia, kiedy Mike wychodził z domu, nigdzie w pobliżu nie było śladu po wielebnym Fitzgeraldzie. Było to o tyle niezwykłe, że w każdy sobotni poranek pastor w pocie czoła pracował w swoim malutkim ogródku kwiatowym obok plebanii. Mike zatrzymał się na werandzie i z ciekawością łowił uchem dźwięki otoczenia. Miasto wypełniały odgłosy porannych godzin letniego dnia. Gdzieś pracowała kosiarka do trawników, z dala dobiegał zgrzyt wrotek na betonie, a bardzo cicho, chyba z okolicy ulicy Kolejowej, niosło się echo melodii gam wygrywanych przez kogoś na pianinie. Z tyłu, z głębi mieszkania Fitzgeraldów, dochodził nierówny stukot klawiszy maszyny do pisania. Normalny sobotni ranek, pomyślał Mike. Ale gdzie jest wielebny? Brakowało jednego dźwięku - szczęku nożyc pastora, którymi zwykle o tej porze ciął, przycinał i kroił. Mike wzruszył ramionami i zbiegł po frontowych schodach na ulicę. Nie obchodziło go to przecież. Jeśli nawet pastor kongregacjonalistów spędził tę poranną porę na wycinaniu z papieru figurek papieża, jego sprawa. W innym czasie i innym miejscu Mike udałby się do jakiegoś przedstawiciela władzy i powiedział: „Wasz pastor jest chory. Nie jest w stanie prowadzić stadka swoich owieczek, bo sam zgubił drogę. Jest chory i potrzebuje pomocy”. Ale tu, w Peyton Place, w lipcowy słoneczny sobotni poranek, Mike wzruszył ramionami i poszedł swoją drogą wzdłuż ulicy Wiązowej. Potrzeby pilnowania własnego nosa doświadczył na własnej skórze na pierwszym zebraniu, w którym uczestniczył wnet po przybyciu do Peyton Place. Usiłował wtedy wyrazić swoją opinię na temat prawa strefowego. Gdy skończył, z krzesła podniósł się jakiś facet, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. - Czy jest pan na liście uprawnionych do głosowania, panie...? - zadał pytanie przeciągając słowa i zawieszając głos na końcu zdania, jakby zapomniał nazwiska Mike’a. Wtedy Mike zrozumiał. Prawo otwartej krytyki, przywilej wnioskowania jakiejkolwiek zmiany mieli jedynie zasiedziali mieszkańcy, przy czym przez miano „zasiedziali mieszkańcy” Peyton Place rozumiało tych, których dziadowie urodzeni byli w tym mieście. Mike śmiał się z takiego porządku rzeczy, ale już nie próbował nic krytykować ani nic naprawiać. Zadowalał się obserwacją i świadomością, że na tym pierwszym zebraniu zyskał sobie dwójkę przyjaciół: Setha Buswella i Matthew Swaina. Teraz, mijając budynek, w którym mieściło się wydawnictwo „Peyton Place Times”, zerknął do środka przez szybę oddzielającą biuro Setha od ulicy. Wydawca siedział przy biurku, a obok niego na krześle przycupnęła Allison MacKenzie. Ubrana była w wyjściową, wykrochmaloną bawełnianą sukienkę, a na rękach miała białe rękawiczki. Zdumiony Mike machnięciem ręki pozdrowił siedzących i pospieszył w kierunku Rogu Obfitości. Wielu znajomym w Nowym Yorku i Pittsburghu trudno byłoby uwierzyć, że Michael Kyros wreszcie się zakochał. Nie tylko się zakochał, ale pozwolił, by wokół małego paluszka owinęła go sobie trzydziestopięcioletnia wdowa z piętnastoletnią córką, wdowa, która uczyniła mu tę łaskę, że w ciągu dwóch lat przespała się z nim z tuzin razy. Pragnął ją poślubić, ale ona, jeśli w ogóle zechce za niego wyjść, zrobi to dopiero za dwa lata. Są podobno mężczyźni, którzy mogą w nieskończoność czekać na wybrane przez siebie kobiety, ale Mike nigdy do takich nie należał. Są także i tacy, którzy na fizyczny związek z kochaną kobietą wolą poczekać, aż ją legalnie poślubią. Nie był także jednym z nich. Ale teraz radośnie się przyznawał, używając określenia typowego dla Peyton Place, że uczucie skrępowało go jak barana i kompletnie odurzyło. Miał zamiar czekać na Connie MacKenzie, nawet gdyby się miała namyślać pięćdziesiąt lat. - Taki właśnie jestem - powiedział wchodząc do sklepu. - Jaki? - roześmiała się Constance, odkładając gazetę i podchodząc, by się z nim przywitać. - Spętany jak baran i kompletnie zadurzony - odparł i pochylił się całując wewnętrzną stronę jej nadgarstka. Constance wolną ręką pogłaskała go po głowie. - Jaki miły w publicznym miejscu i w świetle dnia - szepnęła. Takie drobne gesty jak całowanie koniuszków jej palców czy też pocałunki wewnętrznych nadgarstków były czymś, co robił z całą naturalnością i spontanicznością, nie wyglądały więc ani na zaplanowane, ani wymuszone. Kiedyś pocałował ją w gołą podeszwę stopy; pieszczota ta wywołała wtedy natychmiastowe i silne podniecenie seksualne. Z początku żenowały ją te nieszablonowe sposoby okazywania czułości, kojarzące jej się z miłosnymi scenami ze starych romansów. Wydawały się nie na miejscu u mężczyzny postury i temperamentu Mike’a. - Z tobą jest taki kłopot - powiedział jej - że wszystkie twoje pojęcia o miłości prawdziwego mężczyzny biorą się z tanich powieścideł i hollywoodzkich filmów. Roześmiała się i przestała uważać się za niemądrą i naiwną tylko dlatego, że się wzrusza takimi gestami jak pocałunek w nadgarstek. Teraz się nie śmiała. Głos nabrał gardłowego brzmienia, gdy koniuszkami palców gładziła szorstkie, krótkie włosy na jego karku. - Ja też jestem taka. - Jaka? - Spętana jak baran i zadurzona po uszy. - Przestań - rzucił wypuszczając jej rękę - albo zapomnę, że to biały dzień i że jesteśmy w dziale damskiej odzieży sklepu Róg Obfitości. Gdzie ta kawa? - Gotowa. Przyniosę. Filiżanki i spodeczki ustawiła na pustej części jednego z kontuarów, a Mike poszedł na zaplecze po dzbanek z kawą. Oboje oparli się o ladę, pili kawę i jedli pączki. - Widziałem Allison w biurze Setha - odezwał się Mike. - Co ona tam robi, na miłość boską?! - Nie pamiętasz, co jej powiedziałeś miesiąc temu? Oświadczyłeś wtedy, że najlepszym początkiem kariery dla pisarza jest zacząć od pracy w gazecie. Poszła więc do Setha prosić o posadę. Mike roześmiał się. - No cóż - westchnął. - Nie „Peyton Place Times” miałem na myśli, kiedy jej to mówiłem, ale na początek dobre i to. Ona ma więcej wyobraźni niż ja, skoro pomyślała o zwróceniu się do Setha. Mam nadzieję, że uda jej się go na coś naciągnąć. - Wolałabym, żeby tak się nie stało - zaprotestowała Constance. - Cotygodniowe plotki do małomiasteczkowej kroniki towarzyskiej nie są tym, czego bym chciała dla Allison. - Czegóż byś zatem chciała? - Och - odparła Constance wymijająco - żeby poszła na studia, potem zdobyła dobrą pracę, a po jakimś czasie wyszła za mąż za jakiegoś porządnego człowieka. - Może Allison wcale tego nie pragnie - zauważył Mike. - Sądzę, że ma duże zdolności do pisania, a mocno wierzę, że każdy, kto posiada odrobinę talentu, powinien go w sobie rozwijać. - Wcale nie trzeba talentu, by napisać, że państwo tacy-a-tacy złożyli w czasie weekendu wizytę takim-czy-owakim. A to przecież prawie wszystko, co Seth zamieszcza w tej swojej gazecie. - To są początki - zaoponował Mike. - Mówiłem zresztą przedtem, że gazeta Setha nie była tym, co dokładnie miałem na myśli, sugerując Allison pracę. Ale na razie powinno jej to wystarczyć. - Racja, nie będę się tym martwić już teraz - oświadczyła Constance. - Allison ma przed sobą jeszcze dwa lata szkoły, czyli dość czasu, by jej wywietrzały z głowy te głupstwa o zarabianiu na życie pisaniem. Mike się uśmiechnął, ale powstrzymał się od opowiedzenia Constance o kilku znanych sobie osobach, które z takich głupstw nieźle żyją. - Dziś sobota, więc może wyskoczylibyśmy na kolację do Manchester? - Świetnie - zgodziła się Constance - ale wolna będę dopiero późno. Nie mogę urwać się stąd przed szóstą. Tak chciałabym, żeby Selena była już zdrowa i wróciła do pracy! - Dobrą stroną zawodu nauczyciela są długie, letnie wakacje. Gdybyś została moją żoną i przestała pracować, mogłabyś teraz pojechać ze mną do magazynu pana Mudgetta i napawać oczy sprzętem wędkarskim. Może kupiłbym ci nawet wędkę i kołowrotek! - Wynoś się, próżniaku - roześmiała się Constance - zanim obiecasz coś, czego później będziesz żałował. - Wpadnę po ciebie o szóstej. - Zgoda. Odprowadzając wzrokiem jego wysoką, oddalającą się postać w sportowej, rozpiętej pod szyją koszuli i brązowych spodniach, zastanawiała się po raz milionowy, czy Allison zechciałaby zostać jego pasierbicą. Szesnastoletnia, choć przekonana że, naprawdę jest o rok młodsza, Allison powinna w tym wieku na tyle znać życie, by nie obierać takiego kapryśnego zawodu, jakim jest pisarstwo. To, co czuła Allison siedząca w biurze Buswella, na pewno nie miało nic wspólnego z pojęciem: „kapryśny”. Nerwowo borykała się z zamkiem błyskawicznym przyniesionej ze sobą aktówki. Po żmudnej selekcji i dyskusji z Kathy Ellsworth wybrała sześć opowiadań i teraz wręczyła je wydawcy. Seth odchylił się na oparcie fotela, wysunął dolną wargę i zabrał się do czytania. Opowiadania Allison były portretami miejscowych postaci, lekko tylko podkoloryzowanych i tak przedstawionych, że wydawca musiał zagryźć wargi, aby ukryć uśmiech. O, bogowie! Ale byłaby sensacja, gdyby to się znalazło na tytułowej stronie! Wiedźmą ukrywającą w piwnicy zwłoki zmarłego kochanka była panna Hester Goodale, z sióstr Page Allison zrobiła fanatyczki religijne, a biednego Claytona Fraziera przeobraziła w rozpustnego diabła. Leslie Harrington był u niej dyktatorem, który źle skończył, ale Matthew Swain błyszczał w tej galerii jako zdecydowanie pozytywny bohater poświęcający swoje życie czynieniu dobra. Marion Partridge ukazana była jako światowa dama o obfitym biuście, ukrywająca wstydliwy sekret. Według Allison, Marion w tajemnicy przed światem zażywała tabaki. O, bogowie! - powtórzył w duchu Seth, odkładając ostatnie z opowiadań. Odchrząknął i obrzucił spojrzeniem czekającą w napięciu na jego decyzję dziewczynę. - O czym chciałabyś pisać, Allison? - spytał. - Jak wiesz, zatrudniam kilku korespondentów spoza miasta, dostarczających mi materiałów do działu ogólnego, a wszystkie rubryki spraw lokalnych redaguję sam. - Nie zamierzałam pisać niczego w stylu miejscowej kroniki - zaczęła dziewczyna, a wydawca wydał bezgłośnie głębokie westchnienie ulgi. - Sądziłam, że mogłabym może pisać co tydzień jakieś krótkie opowiadanie. W Peyton Place można znaleźć wiele spraw nadających się do opisania. Boże, ratunku! - wykrzyknął Seth w duchu, zerkając kątem oka na leżące na stole kartki. - Jakie opowiadania? - spytał. - Beletrystyka? - Och, nie. Literatura faktu. Ciekawostki środowiskowe lub coś w tym stylu... - A nie myślałaś kiedyś o rubryce historycznej? No wiesz, na przykład, jak wyglądała ulica Wiązowa pięćdziesiąt lat temu lub podobne kawałki? - Nie, nie myślałam - zaprzeczyła, ale w jej głosie pojawił się cień entuzjazmu. - To świetny pomysł. Moglibyśmy ten cykl zatytułować: Peyton Place wczoraj i dziś, a pan dałby to w ramce na stronie tytułowej. No, no, nie można powiedzieć, żeby grzeszyła umiarem, pomyślał wydawca. Ramka na stronie tytułowej! Patrzcie państwo! - Możemy spróbować - zaczął ostrożnie. - Eksperymentalnie uruchomimy taką rubrykę na kilka tygodni i zobaczymy, jak pójdzie. - Och, panie Buswell - zawołała Allison zrywając się na równe nogi. - Kiedy? Kiedy mogę zacząć? Ano, masz babo placek! - pomyślał Seth. - Napisz coś w ciągu tego tygodnia. Spróbuję puścić to w piątek. - Och, dziękuję. Dziękuję panu, panie Buswell. Zacznę od razu. Lecę do domu i z miejsca przystąpię do wymyślania tematu. - Poczekaj jeszcze chwilę. Nie zapytasz, ile ci zapłacę? - Zapłata? Ależ pan wcale nie musi mi płacić! Napiszę za darmo i będę to uważać za przywilej! - Nie można tak stawiać sprawy, Allison. Jeśli ludziom podobają się czyjeś utwory, powinni za nie płacić. Ja ci dam dwa dolary za każdy artykuł, który się nada do druku. Przez chwilę Seth obawiał się, że dziewczyna albo wybuchnie płaczem, albo zrezygnuje. Zbladła, potem spąsowiała, w końcu stała się jeszcze bielsza. - Och, dziękuję - szepnęła bez tchu. - Dziękuję bardzo, panie Buswell. - Słuchaj, Allison - zawołał wydawca w ślad za szczupłą postacią zmierzającą ku drzwiom. - Daj sobie spokój z pisaniem do poniedziałku. Teraz jest na to za gorąco. Może tymczasem spadnie deszcz. Allison wypadła z budynku wydawnictwa i zderzyła się z Michaelem Kyrosem. Pewnie by upadła, gdyby mężczyzna nie złapał jej za ramiona. - Dostałam pracę! - zawołała. - Dostałam pracę dziennikarską! Za pieniądze! Będę pisać w gazecie! Mike ponad głową dziewczyny rzucił okiem w głąb biura Setha. Wydawca, pochylony nad kartkami z opowiadaniami Allison, ryczał ze śmiechu. - No, no - rzekł Mike opuszczając wzrok na pobladłą twarz Allison. - To trzeba oblać. Pierwsza praca zawsze wymaga oblania. Chodźmy do pani Prescott, postawię ci colę. Prowadził Allison do drogerii, ciągle podtrzymując ręką jej drżący łokieć. Na twarz dziewczyny zaczęły wracać kolory i nie przestawała powtarzać jak w gorączce: - Artykuły historyczne! Za pieniądze! Jak prawdziwy pisarz! Za pieniądze!... Obserwując jej radosne podniecenie, Mike poczuł się nagle bardzo stary. - Miałam zacząć od razu po południu - paplała Allison - ale zaczekam do jutra. Obiecałam Normanowi wybrać się z nim dziś na piknik. Czy to nie śmieszne, panie Kyros? Aż do tej chwili zupełnie nie pamiętałam o pikniku. Taka byłam podekscytowana tą pracą! Co będzie, jak powiem o tym Normanowi?! Umrze chyba ze zdumienia. Wie, pan, Norman też pisze. Wiersze. Muszę się pospieszyć. Powiedziałam mu, że przygotuję lunch. Czy to wszystko nie jest zwariowane? Dopiero teraz przypomniałam sobie o pikniku! Głupstwa, co? - pomyślał Mike, kiedy przemknęła mu przez głowę uwaga wypowiedziana przez Constance. Gdy dorastająca dziewczyna zapomina o czymś tak romantycznym jak piknik z chłopcem, bo szaleje z radości na myśl o prawdziwym pisaniu za pieniądze, trudno chyba uważać, że ma głupstwa w głowie. - Dzięki za colę, panie Kyros - uśmiechnęła się Allison i odeszła szumiąc spódnicami. Mike położył dziesięciocentówkę na ladzie obok saturatora. Cholera jasna, pomyślał, wciąż czując się bardzo starym. Dość już tego czekania. Dzisiaj z nią pogadam. Dwa lata to trochę za długo i czysta strata czasu. Przecież nie stajemy się młodsi. 11 Allison pokonała biegiem schody i pędem wpadła do domu. - Nellie! - zawołała. - Nellie, gdzie jesteś? Nie było odpowiedzi, ale z głębi mieszkania dochodził brzęk garnków, co niewątpliwie oznaczało, że Nellie jest w kuchni i, jak zawsze w sobotę, sprząta w szafkach kuchennych. Allison pobiegła do swego pokoju, odpinając po drodze guziki sukienki. Na górze przebrała się w krótkie spodnie, bluzkę bez rękawów i wciąż biegiem ruszyła do kuchni. - Nellie! - krzyknęła. - Nellie, dostałam pracę! Będę pisała. Za pieniądze! Kobieta, podparta na rękach, klęcząc na podłodze przed szafką, podniosła wzrok na dziewczynę. - Tak? - spytała bez zainteresowania. - Och, Nellie. Znów masz swój zły dzień? - Ano, taki sam jak insze - odparła Nellie ponuro. - Niby jak ma się dobrze czuć ktoś, kto ma w żyłach zepsutą krew? Ostatnio coś nowego działo się z Nellie, ale Allison nie niepokoiło to bardziej niż jej poprzednie, dziwaczne zachowanie. Była to tylko kolejna zmiana i dziewczyna zaakceptowała ją ze spokojem. Nellie przestała przeklinać Lucasa i innych mężczyzn, ale wmówiła sobie jakąś dziwną chorobę. - To tryper - oświadczyła kiwając głową przemądrzale. - Lucas mi go zostawił, kapkę przed tym, jak uciekł. Allison wiedziała, że tydzień temu Lucas zniknął z Peyton Place, a jego odejściu towarzyszyła kilkudniowa fala plotek w mieście. Według zgodnej opinii jego zniknięcie było szczęśliwym trafem, ale ku powszechnemu zdumieniu Nellie nie podzielała tego zdania. Całkiem zmieniła front. Nie przeklinała już męża, lecz go broniła, utrzymując, że on tylko obracał się w złym towarzystwie, podburzany do picia przez koleżków i uwodzony przez zepsute kobiety. - Myślałam, że będziesz zadowolona, żeś się go pozbyła - powiedziała Allison, kiedy dowiedziała się od Nellie o zniknięciu Lucasa. - Dla ciebie byłoby lepiej, gdyby już dawno sobie poszedł. - On by nie uciekł, ale że mi dał tego trypra, to się i bał, że na niego poskarżę. Nie dziwota. Ano, ja bym na Lucasa za nic nie gadała, nawet jakby mnie mieli pokrajać na kawałki. Widzi mi się, że sam go złapał od jakiejś dziwki. Pijany był, to się i zapomniał. Tak mi się widzi. Dość często ta zepsuta krew - zdaniem Nellie - zbijała się w bolesne grudy w żyłach i była powodem jej „złych dni”. - Tak - przytaknęła Nellie, odpowiadając na poprzednie pytanie dziewczynki. - Mam całkiem zły dzień. Te grudy mam wszędzie. Ano, nie wiem, jak wytrzymam do wieczora. - Tak mi przykro, Nellie - użaliła się nad nią Allison, pragnąc czym prędzej skierować uwagę na swoją osobę. - Nie zdziwiłaś się, że dostałam pracę? - Nie - zaprzeczyła kobieta rozścielając czysty papier na dolnej półce szafki. - Zawszem ci gadała przecież, że dobrze opowiadasz bajki. Nie, nic żem się nie zdziwiła. Chcesz coś zjeść? - Nie, ale muszę zapakować jedzenie na lunch. Idę z Norma-nem na piknik. - Hm - mruknęła Nellie. - Co? - zareagowała ostro Allison. - Hm - powtórzyła Nellie. - Co to znaczy „hm”? - Głos dziewczyny miał jeszcze ostrzejsze brzmienie. - Hm to hm - odparła Nellie. - To te Page są „hm”. Ta Evelyn tak zawsze zadziera nosa. Wydała się za Oakleigha, bo był stary i myślała, że jak on umrze, to ona dostanie pieniądze. Ano, stary ją wykiwał. Zostawił ją, zostawił bez grosza, jak ino te jego córusie kiwnęły na niego palcem. Po mojemu ta Evelyn nie ma co tak zadzierać nosa. Jej stary zostawił ją tak samo jak mój, ino Oakleigh nie miał powodów, a Lucas miał. - Przestań tak mówić, Nellie Cross! - oburzyła się Allison. - Pani Page to wspaniała dama i to nie była jej wina, jeśli ojciec Normana ją porzucił. - Niech mnie! Wspaniała dama! - prychnęła Nellie lekceważąco. - Karmiła cyckiem tego swojego synusia, jeszcze kiedy miał cztery lata. Dzieciak miał już zęby tak mocne, jak ty teraz, a ta twoja wspaniała dama wciąż nie chciała dzieciaka odstawić od piersi. Allison zbladła, a głos jej zadrżał z wściekłości. - Jesteś wstrętną, starą babą o zrobaczywiałym umyśle, Nellie Cross! - syknęła. - Ty masz nie tylko zepsutą krew, ale i zepsuty mózg. Przez to zwariujesz, Nellie. Staniesz się kompletnie wściekła, szalona i nienormalna, jak panna Hester Goodale, i będziesz miała za swoje! Dobrze ci tak, za to, że tak podle potrafisz gadać o porządnych ludziach! - Twoja matka tak ciężko pracowała, żeby cię wychować - wrzasnęła Nellie. - Nie na to cię wychowała, żebyś się włóczyła z chłopakami, co ciągnęli z cyca, kiedy mieli cztery lata! Allison, to nie jest dobre dla ciebie, łazić z tym chłopakiem. Wszystkie te Page to śmiecie. Brudne, parszywe śmiecie. Zawsze tacy byli! - Nie chcę z tobą rozmawiać, ty szalona babo! - zawołała Allison. - I nie życzę sobie, żebyś powiedziała jeszcze choć słowo o Normanie lub jego rodzinie! Zaczęła się miotać po kuchni, szczękając rondlami, nastawiając jajka do gotowania na twardo i trzaskając drzwiami lodówki. Kiedy skończyła przygotowania, spakowała wszystko do piknikowego koszyka i wybiegła z kuchni, pozostawiając Nellie cały bałagan do uprzątnięcia. Nellie westchnęła, wstała z podłogi i wlepiła wzrok w żyłę na zgięciu łokcia. Żyła była wypukła i gruzłowata. Nellie postawiła jeden krok do przodu, lecz zatrzymała się i podniosła rękę do głowy. Palce gorączkowo szukały czegoś we włosach tak długo, aż znalazły guz. Był duży, wielkości jajka i pulsował boleśnie. Szalona. To słowo paliło świadomość Nellie jak kropla gorącego tłuszczu. Szalona. Wkrótce ten guz w jej głowie pęknie i ropa zaleje cały mózg, a wtedy ona rzeczywiście oszaleje, tak jak mówiła Allison. Nellie Cross usiadła na podłodze w kuchni pani MacKenzie i zaczęła zawodzić. - Lucas - jęczała głośno. - Lucas, zobacz ino, co żeś zrobił. Allison i Norman popychali rowery przed sobą, gdyż było zbyt gorąco, by pedałować pod górę. Rowery były ciężkie, wyładowane piknikowymi koszykami, kartonem z sześcioma butelkami coca-coli, narzutą zszytą z kolorowych łat, dwoma kostiumami kąpielowymi i opasłym tomem pod tytułem Najważniejsi angielscy poeci. Pchając pojazdy oboje dyszeli z gorąca, a lipcowy skwar rozgrzaną falą rozedrganego powietrza unosił się nad powierzchnią drogi oddalającej ich od Peyton Place. - Powinniśmy wybrać się nad staw przy łące - rzucił Norman, poprawiając na nosie słoneczne okulary. - Tam nie udałoby się nam nawet dopchnąć do wody - odparła Allison, odrywając rękę do kierownicy, by odsunąć ciężkie pasmo włosów przylegające do spoconego karku. - Dziś po południu całe miasto będzie się tłoczyć nad stawem. Wolałabym raczej zostać w domu, niż się gnieździć w takim ścisku. - Chyba już niedaleko - rzekł Norman z filozoficznym spokojem - Zakręt rzeki znajduje się dokładnie o milę od szpitala, zaraz będziemy na miejscu. - Racja, to chyba już blisko - przytaknęła Allison. - Budynki fabryczne minęliśmy już dawno. Po jakimś czasie, który w upale letniego popołudnia wydawał im się wiekiem, dotarli na brzeg rzeki. Z ulgą wprowadzili rowery w cień olbrzymich, rosnących w pobliżu wody drzew i opadli na miękkie, suche igliwie sosnowe pokrywające ziemię. - Już myślałam, że nigdy tu nie dojdziemy - sapnęła Allison i zdmuchnęła kosmyk opadający jej na czoło. - Ja też - kiwnął głową Norman. - Ale warto było. Nie ma tu żywego ducha. Przysłuchaj się, jaka cisza. Kiedy nieco odpoczęli, chłopiec zaproponował: - Wepchnijmy rowery głębiej w las, będą niewidoczne z drogi i nikt się nie domyśli, że tu jesteśmy. - Dobrze - zgodziła się Allison. - Albo wiesz co? Mam lepszy pomysł. Znam tu takie miejsce, kawałek dalej, gdzie drzewa nie dochodzą do samego brzegu i jest coś na kształt piaszczystej plaży. Nie widać jej z drogi. Kiedy tam doszli, oparli rowery o drzewa i zaczęli znosić swoje rzeczy nad wodę. Na rozłożonej narzucie umieścili koszyk, książkę i ręczniki. - Popływamy czy zjemy coś najpierw? - spytała dziewczyna. - Popływajmy. Przebiorę się w kostium i włożę colę do wody. Teraz jest obrzydliwie letnia. - Będziemy musieli przebierać się w lesie - zauważyła Allison. - Tu nie ma innej możliwości. - Idź pierwsza. Ja zaczekam. Chwilę potem stanęli na brzegu, szurając bosymi stopami po wilgotnym piasku. Rzeka w tym miejscu była niezbyt bezpieczna i oboje o tym wiedzieli. Nurt miał wiele ukrytych prądów, a dno usiane było ostrymi kamieniami. - Musimy uważać - odezwał się Norman. - Wchodź pierwszy. - Wejdźmy razem. Wolno i ostrożnie zanurzyli się w wodzie i raptem rzeka okazała się całkiem bezpieczna. Zaczęli się beztrosko taplać i odpływać od brzegu. - Ale wspaniale. I jaka zimna woda! - Tu jest o wiele przyjemniej niż nad stawem. Tam podczas upałów woda jest zawsze za ciepła. - Ciągle możesz dosięgnąć dna? - Tak, a ty? - Też, choć jesteśmy już dość daleko od brzegu. - Nie wierzę, żeby tu było niebezpiecznie. No, może trochę na wiosnę. - Właśnie sobie otarłem nogę o skałę. - Potrafisz unosić się na wodzie? - Tak, nauczyłam się na obozie przed dwoma laty. W rzece zostali tak długo, dopóki nie zaczęło im być zimno, a kiedy znów stanęli na brzegu, ich mokre ciała pokryte były kropelkami, w których słońce zapalało miniaturowe tęcze. Allison zaczęła wycierać włosy, a Norman usiadł i oglądał zadrapaną stopę. Teraz nie uciekali od słońca, ale z radością witali jego gorące promienie ogrzewające wyziębłą skórę. Allison po chwili usiadła obok chłopca. - Zjesz coś? - Tak. Zobaczę tylko, czy cola się już ostudziła. - Na pewno. Woda jest przecież zimna jak lód. Jedli kanapki i przymrużywszy oczy spoglądali na powierzchnię rzeki, w której słońce odbijało się jak w lustrze. - Nie wiem dlaczego, ale zawsze dziwnie się czuję, kiedy patrzę na drugi brzeg i myślę, że tam już nie jest nasz stan, tylko Vermont. - To tak samo jak przy przekraczaniu granicy miasta. W danej chwili jesteś jeszcze w Peyton Place, a już za moment zupełnie gdzie indziej. Zawsze wtedy sobie powtarzam: teraz jestem w Peyton Place, a teraz już nie. I też dziwnie się czuję, tak jak teraz. - Zostały jeszcze kanapki z jajkiem czy są tylko z szynką? - Zrobiłam po cztery z każdego rodzaju. Ale jak chcesz, odstąpię ci swoje. Mnie jest wszystko jedno, mogę zjeść z szynką. - Szkoda, że nie wziąłem frytek. - Ee, one w taki upał lepią się od tłuszczu. - Wiem. - Weź ogórka. - Masz ochotę znowu pójść do wody? - Nie, dopiero wtedy, jak słońce zacznie mnie mocno przypiekać. - Zamierzasz wyjść za mąż, kiedy będziesz dorosła? - Nie, ale chcę mieć romanse. - Co zrobimy z papierem po kanapkach? Nie możemy go tu zostawić. - Włóż do koszyka. Wyrzucę go po powrocie do domu. - Wiesz, to chyba nie jest dobry pomysł. - Jaki? Z tym papierem? - Nie. Z romansami - odparł Norman. - Czytałem, że sprzyjają one niedopasowaniu, a poza tym ludzie, którzy mają romanse, nie mają dzieci. - Gdzie to czytałeś? - W książce o seksie, którą zamówiłem sobie w księgarni wysyłkowej. - Nigdy nie napotkałam książki wyłącznie o seksie. Gdzie ją zamówiłeś? - W Nowym Jorku. Zobaczyłem takie ogłoszenie w gazecie. Kosztowała dolara dziewięćdziesiąt osiem. - Twoja matka ją widziała? - Jasne, że nie! Przez dwa tygodnie, dzień w dzień, chodziłem na pocztę, pytając, czy jest do mnie przesyłka. Matka by mnie zabiła, gdyby wiedziała, że interesuję się tymi sprawami. - Co jeszcze wyczytałeś? - Opisano tam szczegółowo, jaką technikę musi stosować mężczyzna, kiedy współżyje z kobietą. To znaczy po to, żeby jej się spodobało i nie pozostała oziębła. - Co to znaczy „oziębła”? - To kobieta, która nie lubi uprawiać miłości. Wiele kobiet cierpi na oziębłość, tak przynajmniej napisano w tej książce. To prowadzi do niedopasowania w małżeństwie. - Radzą, co z tym począć? - Jasne. - Może poczytamy trochę poezji? - Zgoda. Ja mam czytać czy ty byś wolała? - Ty. Wybierz coś ze Swinburne’a. Jego utwory lubię najbardziej. Kiedy Norman głośno czytał wiersze, Allison pozbierała resztki kanapek, papiery i wpakowała do koszyka. Potem położyła się na brzuchu. Norman oparty na łokciu czytał jeszcze chwilę, ale wkrótce oboje zasnęli. Obudzili się o czwartej, gdy skwar zelżał już trochę. Byli spoceni i rozespani, ale postanowili ponownie ochłodzić się w wodzie. Po kąpieli położyli się obok siebie na kolorowej narzucie. - Ach, jak mi dobrze - westchnęła Allison rzucając chłopcu spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek. - Mnie też. Wygodnie ułożyli na kocu ochłodzone w wodzie, ogrzewane teraz słońcem zrelaksowane ciała i mrużąc oczy śledzili leniwie ruchy chmur na błękitnym, lipcowym niebie. - Napiszę kiedyś jakąś znakomitą książkę - zaczęła Allison. - Będzie dobra, zyska poczytność, a wtedy stanę się sławna. - Ja chcę czego innego. Zamierzam pisać i wydawać cienkie, nieduże tomiki poezji. Może nie będę miał wielu czytelników, ale ta garstka uzna mnie za geniusza. - W moim pierwszym artykule do gazety chcę napisać o zamku. - Jak możesz o nim pisać, przecież tam nigdy nie byłaś?! - Zmyślę coś. - Nie można pisać zmyślonych rzeczy w artykułach historycznych. Trzeba podawać fakty, ścisłe fakty - zaprotestował Norman. - Bzdura! Anthony Adverse to powieść historyczna, a chyba nie sądzisz, że autor nic w niej nie dodał od siebie. - Powieści to co innego. To zawsze wymyślone historie. - Tak samo jak poematy. - Czy to właśnie wtedy zamierzasz mieć te romanse? Kiedy już napiszesz tę poczytną książkę i staniesz się sławna? - zaciekawił się Norman. - Tak. Co tydzień będę miała nowy romans. - Jeśli będziesz tak żyła, kompletnie rozstroisz się uczuciowo. - Nie dbam o to. Mężczyźni będą żebrać o moje względy, ale ja będę bardzo wybredna. - A nie zamierzasz mieć dzieci? - Nie. Nie będę miała na nie czasu - odparła Allison. - W tej książce, o której ci mówiłem, wyczytałem, że natura przystosowała kobietę do rodzenia dzieci. To pierwotna rola kobiet. - Co jeszcze piszą? - Są tam ilustracje przedstawiające budowę kobiet, opisano mechanizm wytwarzania mleka w ich piersiach i wszystkie etapy rozwoju płodu. - Szkoda by mi było wydawać pieniądze, żeby się tego dowiedzieć. Ja to wszystko wiedziałam już w wieku trzynastu lat. A co piszą tam o sposobie kochania się mężczyzn z kobietami? Norman założył ręce pod głowę, skrzyżował nogi i zaczął mówić takim tonem, jakby wyjaśniał jakiś zawiły problem z algebry. - No więc - zaczął - napisano tam, że wszystkie kobiety mają pewne miejsca na ciele zwane strefami erogennymi. - U wszystkich kobiet są to te same miejsca? - spytała Allison głosem pilnej uczennicy mającej kłopoty z matematyką. - Pewne obszary są takie same, ale nie wszystkie. Na przykład, u wszystkich kobiet erotycznie wrażliwe strefy znajdują się w okolicy sutek na piersiach i w pobliżu wszystkich otworów cielesnych. - Otworów? Jakich otworów? Norman obrócił się na bok i czubkiem małego palca obwiódł wlot ucha Allison. Pod wpływem tego dotknięcia dziewczyna poderwała się raptownie do pozycji siedzącej i poczuła na całym ciele gęsią skórkę. - Właśnie takich - rzekł Norman. - Aha. - Allison potarła ramię dłonią. Potem znów położyła się obok Normana. - Okolice ust to oczywiście najwrażliwsze miejsce ze wszystkich oprócz otworu pochwowego. Z tego, co zrozumiałem, wynika... Norman mówił dalej, ale Allison już nie słuchała. Pragnęła, by znów dotknął palcem jej ucha, chciała, by ją pocałował, tak jak ubiegłej soboty w lesie u Końca Drogi. Chłopiec ciągnął swój wywód beznamiętnym, akademickim tonem, a ją ogarniała coraz większa złość. - ... a pocałunki to pierwszy lub jeden z pierwszych elementów wstępnej gry miłosnej, od której powinien zaczynać dobry kochanek. - Och, cicho bądź! - krzyknęła Allison zrywając się. - Gadasz, gadasz i gadasz. Tylko to potrafisz! Zaskoczony Norman podniósł na nią wzrok. - Ależ, Allison - bąknął - pytałaś mnie przecież. - Ale cię nie prosiłam, żebyś mi słowo w słowo recytował tę całą cholerną książkę! - Nie musisz chyba kląć. Zapytałaś, to ci odpowiadałem. Nie widzę żadnego powodu, żebyś się wściekała i klęła. - Zamknij się! - rzuciła Allison. - Niektórzy z moich znajomych chłopaków nie muszą dziewczynie tłumaczyć, jakimi są cudownymi kochankami - skłamała. - Oni im to po prostu pokazują. - Jacy chłopcy? - zapytał Norman kategorycznym tonem. - Normanie Page, nie muszę ci wcale odpowiadać. Ani słowem. Chłopiec wyciągnął rękę i złapał ją za kostkę u nogi. - Jacy chłopcy? - powtórzył. Usiadła. - Och, daj spokój. To nikt, kogo znasz. - Powiedz mi. Chciałbym wiedzieć, kim są ci twoi cudowni kochankowie. - Nie powiem ci. - Nie chcesz powiedzieć, bo nie potrafisz. Nie znasz nikogo takiego. Kłamałaś. Odwróciła się gwałtownie i wymierzyła mu policzek. - Nie waż się mówić, że kłamię. - Syknęła. Norman złapał ją za ręce i zmusił do położenia się na kocu. - Jesteś kłamczuchą - rzucił jej prosto w twarz. - Jesteś nią, a ponieważ mnie uderzyłaś, nie puszczę cię, zanim się nie przyznasz, że kłamałaś. Allison skapitulowała od razu. - Zmyśliłam to - przyznała, nie patrząc na niego. - Ty jesteś jedynym, który mnie pocałował oprócz Rodneya Harringtona, ale tamto było tak dawno, że się zupełnie nie liczy. Przepraszam, że cię uderzyłam. Norman puścił jej nadgarstki, lecz w dalszym ciągu pochylał się nad nią i więził pomiędzy rękami opartymi po obu stronach na kocu. - Chcesz, żebym cię teraz pocałował? - zapytał. Allison poczuła, że jej twarz nabiega krwią. - Tak - przytaknęła. - Ale nie lubię, jak mnie o to pytasz, Norman. O nic mnie nie pytaj. Pocałował ją delikatnie, a Allison omal nie rozpłakała się z zawodu. Wcale nie w taki sposób chciała być całowana. - Robi się późno - zauważył chłopiec. - Powinniśmy się zbierać. - Chyba tak. Później, kiedy niespiesznie pedałowali w kierunku Peyton Place, minęła ich limuzyna z opuszczonym dachem. - Hej, dostaniecie skurczu w nogach! - wrzasnął Rodney Harrington z pędzącego auta. - Ale dowcipny - skrzywił się Norman. - Mhm - mruknęła Allison, myśląc z urazą, że Rodney w wieku trzynastu lat wiedział więcej o całowaniu niż piętnastoletni Norman. 12 Rodney Harrington parsknął głośnym śmiechem, kiedy we wstecznym lusterku mignęli mu Allison z Normanem, pedałujący zawzięcie, być może w obawie, by się nie spóźnić na kolację. Szkoda, że jechali na rowerach, zamiast iść pieszo, bo wówczas Rodney mógłby zaproponować im podwiezienie. Lubił wozić swoim autem kolegów. Nikt z nich nigdy nic nie powiedział, ale Rodney i bez tego był przekonany, że wszyscy, co do jednego, zazdrościli mu pojazdu, a siedząc w obitych skórą fotelach, myśleli o dokładnie takim samym samochodzie dla siebie. Roześmiał się gromko, zastanawiając się jednocześnie, co Allison i Norman mogli robić tak daleko od domu. Może umówili się w lesie na intymne spotkanie? Na tę myśl zaniósł się tak gwałtownym śmiechem, że omal nie wylądował w rowie. - Ach, jak wspaniale się czuję! - wykrzyknął na cały głos, podkreślając słowa klasycznym pii-pii-pii klaksonu. Nie miał w zasadzie powodu, żeby czuć się inaczej. Wracał właśnie z fabryki ojca, gdzie naciągnął rodziciela na dziesięć zielonych, miał szałowy wóz i jechał na randkę z Betty Anderson. Więc, do cholery, czemu nie miałby się czuć wspaniale?! - Tylko nie wydaj całej dziesiątki za jednym zamachem - radził synowi Leslie Harrington, wręczając mu banknoty ze znaczącym przymrużeniem oka. - Żadna nie jest warta więcej niż dwa dolary. Rodney odpowiedział ojcu porozumiewawczym uśmiechem. - Musisz mi to mówić? Leslie klepnął go w plecy i życzył dobrej zabawy. Chłopiec, uśmiechając się do siebie, pędził ulicą Wiązową czterdziestką, podczas gdy dozwolona prędkość wynosiła tu dwadzieścia pięć mil na godzinę. Według niego to całe ludzkie bajdurzenie o ciężkiej doli chłopca bez matki było śmiechu warte. Nie pamiętał matki. Znał ją tylko ze starej fotografii stojącej na biurku ojca. Wyglądała na niej blado i chudo, z włosami upiętymi wysoko i wąskimi, zaciśniętymi ustami. Rodney z trudem mógł sobie ją wyobrazić jako żonę swojego ojca. Wszystko, co o niej wiedział i co go jedynie obchodziło, sprowadzało się do tego, że miała na imię Elizabeth i zmarła w wieku lat trzydziestu, wydając go na świat. Nigdy za nią nie tęsknił. Obaj z ojcem wspaniale sobie radzili. Wiedli wygodny, kawalerski żywot w swoim wielkim domu na Kasztanowej, a stara pani Pratte gotowała im i sprzątała mieszkanie. Te bzdury o smutnym losie sierot wypisywane w książkach zasługiwały wyłącznie na to miano. Bzdury i brednie. Na przykład on był szczęśliwy, że nie ma matki, nie musi zatem znosić jej gderania i nie potrzebuje respektować jej poleceń. Zbyt wielu narzekań kolegów na ich matki zdołał się dotąd nasłuchać, by nie czuć wdzięczności do losu, że rodzicielka bezpiecznie spoczywa sobie w grobie. Zadowolony był ze status quo: on, ojciec i stara Pratte, zawsze pod ręką, kiedy jest potrzebna. Szesnastoletni Rodney Harrington nie różnił się zasadniczo od chłopca, jakim był mając lat czternaście. Jedynie podrósł około dwóch centymetrów i mierzył teraz metr siedemdziesiąt, zmężniał, a to jeszcze bardziej upodobniło go do ojca. Inne zmiany w nim nie zaszły. Włosy, odrobinę za długie, były tak samo ciemne i kręcone jak dawniej, a jego wydatne wargi wciąż nadawały mu wygląd kogoś, komu brak dyscypliny i samokontroli. W Peyton Place byli tacy, co twierdzili, że Rodneyowi Harringtonowi już nic nie pomoże. Zawsze będzie tym, czym był dotychczas - rozpuszczonym jedynakiem bogatego, owdowiałego ojca. Na dowód tego przytaczali fakt wydalenia go ze szkoły średniej dla chłopców w New Hampton. Wyrzucono go stamtąd za lenistwo i niesubordynację po dwóch latach usiłowań nauczenia go czegokolwiek. Tamtejsza szkoła cieszyła się dobrą reputacją i w przeszłości radzono tu sobie nieźle ze sprawiającymi kłopot nastolatkami, nawet i wtedy, gdy nauczyciele innych szkół opuszczali ręce. Ale utemperowanie Rodneya Harringtona najwidoczniej leżało poza możliwościami nawet i szkoły w New Hampton. Jedyną rzeczą, którą Rodney zdołał tam sobie wbić do głowy, było to, że wszyscy młodzi ludzie z dobrych domów zdobyli pełne doświadczenie seksualne jeszcze w szkole podstawowej, a jeśli nie, to można ich uznać za pedałów bądź kandydatów na duchownych. Rodney uczył się szybko i w czasie swego pobytu w New Hampton już po roku zdołał zakasować najlepszych. Z tego, co mówił, wynikało, że jeszcze przed ukończeniem piętnastu lat zdeflorował nie mniej niż dziewięć panien w swym rodzinnym miasteczku, a dwukrotnie mało brakowało, by go zastrzelił mąż zazdrosny o żonę, z którą Rodney miał płomienny, trwający sześć miesięcy romans. Zmysłowy wygląd chłopca, jego pieniądze, pewność siebie i elokwencja zapewniały mu wiarygodność. Zanim został wyrzucony ze szkoły, zdołał ugruntować o sobie opinię prawdziwego uwodziciela, któremu się żadna nie oprze. Nawet jego własny ojciec święcie w to wierzył, choć na użytek rodzica Rodney podawał historie w złagodzonej wersji i bohaterkami swoich opowieści czynił fikcyjne dziewczyny z White River. Tak często i tylu różnym osobom opowiadał o tych swoich podbojach miłosnych, że w większość niemal uwierzył sam. A rzeczywistość była taka, że w całym dotychczasowym życiu nie miał ani jednej erotycznej przygody i czasami, gdy prawda stanęła mu przed oczyma, czuł się, jakby ktoś mu nagle wylał na głowę kubeł zimnej wody. Przerażająca myśl, że nie będzie wiedział, co robić dla dokończenia aktu fizycznego zespolenia, nawet jeśli będzie miał okazję kiedykolwiek go rozpocząć, przejmowała chłodem. Ale najbardziej przerażające w tym było nie to, że mógłby doznać upokorzenia, lecz fakt, iż dziewczyna, z którą mu się „to” nie uda, może wszystko rozpaplać. Kamieniał z przerażenia, kiedy pomyślał, co mogliby powiedzieć koledzy, gdyby odkryli, że wszystkie jego opowieści są wyssane z palca, a on w rzeczywistości nie ma w tych sprawach więcej doświadczenia niż siedmiolatek. Również i teraz, gdy skręcał w Popiołową, wąską, spadzistą uliczkę zamieszkałą głównie przez robotników z fabryki, gnębiły go czarne myśli. Przed domem Andersonów zahamował jednak z fasonem i nacisnął klakson z brawurą, której w istocie nie czuł. Podjął stanowczy wysiłek, by się wyzwolić z tych obaw, a dla Rodneya Harringtona otrząśnięcie się ze strachu czy stanu depresji nigdy nie stanowiło większych trudności. Co jest, do diabła?! - pomyślał, a słońce znów wyjrzało zza ciemnych chmur przygnębienia. Co jest, do cholery? Miał forsę, auto do dyspozycji i butelkę żytniówki w schowku na rękawiczki. Czegóż trzeba więcej?! Na pewno, kiedy przyjdzie pora, będzie wiedział, co robić, jeśli tylko uda mu się ściągnąć z Betty majtki. Przecież tyle już razy słyszał, jak to trzeba robić, czyż nie? Sam też o tym tylekroć opowiadał. A więc, szlag by to... co jest?! Nie tylko mówił o tym, słyszał, ale także czytał książki i oglądał ilustracje. Więc czym się tu martwić, do jasnej cholery?! Betty wyszła z domu i powoli zbliżała się do samochodu Rodneya, kręcąc biodrami jak pewna gwiazda filmowa z komedii muzycznej, którą razem oglądali przed tygodniem. - Cześć, chłopaczku! - rzekła. Była dokładnie o rok i czternaście dni młodsza od Rodneya, ale stale nazywała go „chłopaczkiem”. Dziś miała na sobie parę obcisłych, zielonych szortów i skąpą, żółtą bluzeczkę wiązaną na karku, odsłaniającą ramiona i plecy. Rodney poczuł, że słowa utknęły mu w gardle, jak zawsze zresztą, gdy na nią spoglądał. - Cześć - bąknął. - Za gorąco na wyjściowe ciuchy i kolację w lokalu - rzuciła Betty. - Mam ochotę na przejażdżkę. A zjemy coś w przydrożnym zajeździe. Rodney był w garniturze, bo planował zabrać Betty do restauracji, a potem pójść gdzieś potańczyć, ale skapitulował bez protestu. - Jasne - zgodził się. Betty otworzyła drzwi i z rozmachem opadła na fotel obok kierowcy. - Dlaczego nie zdejmiesz tej marynarki? - fuknęła z rozdrażnieniem. - Od samego patrzenia na ciebie pot mnie zalewa i swędzi skóra. Rodney natychmiast się rozebrał. Kiedy włączył bieg i ruszył w dół uliczki, z okna domu Andersonów patrzyły za nimi dwie ponure, zmęczone twarze. Betty pstryknęła palcami i chłopiec podał jej papierosa. - Czemu nie chciałaś umówić się ze mną wczoraj wieczór? - spytał. - Miałam co innego do roboty - odparła Betty szorstko. - A bo co? - Tak tylko pytam. Dziwię się, że masz dla mnie czas tylko dwa razy w tygodniu. - Słuchaj, chłopaczku. Z mojego czasu nie muszę się spowiadać ani tobie, ani nikomu. Zrozumiano? - Nie złość się. Tak tylko pytałem. - Jeśli ma ci to sprawić jakąś ulgę, to wczoraj wieczorem byłam potańczyć. Marty Janowski zabrał mnie do White River i poszliśmy do chińskiej restauracji. Masz jeszcze jakieś pytania? Rodney wiedział, że powinien zachować milczenie, ale nie potrafił. - A co robiliście po tańcach? - Pojechaliśmy nad Srebrne Jezioro - odparła Betty bez wahania. - A bo co? - Byłem ciekaw. Fajnie było? - Jasne, że tak. Marty to bombowy tancerz. - Nie o to mi chodzi. - A o co? - O to, co było potem. Nad jeziorem. - Też było fajnie, jeśli cię to interesuje. - Co robiliście? - drążył Rodney; nie chciał wprawdzie usłyszeć odpowiedzi, lecz nie mógł się powstrzymać od zadania pytania. - Och, na rany boskie! - prychnęła dziewczyna ze złością. - Zajedźmy gdzieś coś zjeść. Jestem głodna. My robotnicy przyzwyczajeni jesteśmy do jedzenia o wpół do szóstej, nie to, co jacyś parszywi fabrykanci, którym służba podaje kolację o ósmej. - Zatrzymam się przy najbliższym zajeździe. Słuchaj, Betty. Nie wydaje mi się, żeby to było dla ciebie dobre, tak się włóczyć z tym Martym Janowskim. - Co?! - Uważam, że nie powinnaś pokazywać się z Janowskim po tym, jak cię prosiłam tysiąc razy, żebyś była moją dziewczyną. - Zawracaj to auto i odwieź mnie do domu - zażądała Betty. - Ale już! Rodney przycisnął pedał gazu i samochód runął do przodu. - Nie pozwolę ci wysiąść, aż mi obiecasz, że nie będziesz zadawać się z tym Martym - rzekł z uporem. - Nie prosiłam cię wcale, żebyś mnie wysadził - syknęła z wściekłością. - Kazałam ci zawrócić i zawieźć mnie do domu. - Jeśli nie chcesz ze mną jechać - zaczął Rodney, nienawidząc się za to, że nie potrafi zagryźć zębów i milczeć - to zatrzymam się tutaj i będziesz musiała wrócić na piechotę. - Doskonale - wycedziła dziewczyna. - No to zatrzymuj się, a ja wysiadam. Nie będę wcale musiała iść daleko. To ci gwarantuję. Złapię pierwszy przejeżdżający samochód z jakimś przystojnym facetem. Ja nie pochodzę z rodziny fabrykanta, mnie to nie przeszkadza, że przejadę się autostopem. No, wysadź mnie. Na co czekasz? - Och, przestań Betty - zaczął prosić Rodney. - Nie złość się. Wiesz, że i tak bym cię nie wysadził. No, Betty. Nie gniewaj się. - Jestem wściekła. Cholernie wściekła. Za kogo ty się uważasz, do cholery, żeby mi dyktować, z kim się mogę umawiać, a z kim nie?! - Nie chciałem ci nic dyktować. Przez chwilę byłem po prostu zazdrosny, to wszystko. Tysiące razy prosiłem, żebyś została moją dziewczyną. Kiedy myślę o tobie i innym facecie, to jestem zazdrosny, jak diabli. - No to schowaj sobie tę zazdrość do kieszeni. Od zaraz! - powiedziała Betty kategorycznym tonem. - Nie przyjmuję rozkazów od nikogo. A poza tym niby dlaczego mam być twoją stałą dziewczyną? Jesienią odjedziesz do szkoły, a ja zostanę na lodzie. Trudno dziewczynie wrócić z powrotem do obiegu, z którego wypadnie na jakiś czas. - Sądziłem, że lubisz mnie bardziej niż innych, bo ja cię lubię najbardziej ze wszystkich dziewczyn. Dlatego chcę z tobą chodzić. Twarz Betty odrobinę złagodniała. - Jasne, że cię lubię, chłopaczku. Jesteś w porządku. - A zatem? - Przemyślę to. Rodney skręcił do zajazdu z takim impetem, że żwir prysnął spod tylnych kół. - A pojedziesz ze mną nad Srebrne Jezioro? - Może. Jeśli się pospieszysz i kupisz mi coś do jedzenia. Chcę dwie kanapki z serem, napój mleczno-czekoladowy i porcję frytek. Rodney wysiadł z wozu. - Pojedziesz? - Powiedziałam, że może. Nie słyszałeś? - zniecierpliwiła się dziewczyna. - Czego jeszcze chcesz? Zgody na piśmie? Dużo później, po kolacji, kiedy mrok wieczoru zamienił się w ciemność, Rodney zajechał na brzeg Srebrnego Jeziora. Betty wskazała mu dobre miejsce do parkowania. Wyłączył silnik, zgasił światła, a noc otuliła ich niczym czarny, wilgotny koc. - Boże, ale gorąc - jęknęła Betty. - W schowku na rękawiczki mam butelkę wódki, a w zajeździe kupiłem piwo imbirowe. Łykniesz sobie, to cię ochłodzi. W nikłym świetle lampek tablicy rozdzielczej szybko i wprawnie zmieszał oba napoje. Były ciepłe i miały smak papierowego kubka, do którego je nalał. - Fuj! - prychnęła Betty wypluwając ostry płyn poza krawędź drzwi limuzyny. - Jezu, co to za świństwo?! - Do tego trzeba się przyzwyczaić - objaśnił Rodney, czując się nagle bywalcem wielkiego świata. Jeśli było coś, na czym się znał, tym czymś był właśnie alkohol i picie. - Jeszcze łyczek - zaproponował. - Przyzwyczaisz się. - Do diabła z tym! Idę popływać. - Masz kostium kąpielowy? - Co ci odbija? Nigdy nie pływałeś z dziewczynami na golasa? - Jasne, że tak - skłamał Rodney. - Mnóstwo razy. Pytałem tylko, czy wzięłaś kostium. Tak sobie. - Nie, nie wzięłam kostiumu - przedrzeźniała go Betty. - Idziesz? - Pewnie - odparł chłopiec kończąc pospiesznie drinka. Zanim zdążył odpiąć wszystkie guziki koszuli, Betty zrzuciwszy szorty i bluzeczkę biegła naga ku wodzie. Kiedy Rodney doszedł na plażę, czując się bardzo głupio i bardzo nago, już jej nigdzie nie było w pobliżu. Wchodził powoli do wody i zanurzył się po pas, gdy naraz z tyłu zjawiła się Betty. Bezszelestnie wychynęła z wody i zimnym strumieniem oblała mu plecy. W nagłym odruchu przerażenia rzucił się do przodu, upadł, a kiedy z powrotem się wygramolił, dziewczyna stała obok, zaśmiewając się do rozpuku. Spróbował ją złapać, lecz wyrwała mu się i odpłynęła, śmiejąc się, kpiąc i wymyślając od mięczaków. - Czekaj tylko, niech cię złapię! - wrzasnął za nią. - Wcześniej czy później będziesz musiała wyjść na brzeg, a ja tu na ciebie zaczekam! - Uważaj, żeby ci zęby za głośno nie szczękały - odkrzyknęła - bo cię usłyszę w ciemności i zwieję! Jak się okazało, wcale jej nie złapał. Kilka minut później ciszę nocy rozdarł przeraźliwy dźwięk klaksonu. Rodney wzdrygnął się nerwowo. - Ja mam już dość pływania - rozległ się głos Betty z miejsca, gdzie zaparkował samochód. - A niech to szlag trafi! - zaklął z wściekłością. Planował sobie złapać ją, rzucić na plażę i wytarzać się z nią w piasku. Chciał ją czuć całym ciałem, dotykać rękami. Nigdy do tej pory nie zbliżył się do niej, kiedy była rozebrana, a teraz - jasna cholera! - zrobiła go w balona i uciekła do auta. Musi mieć oczy jak kot, skoro w tych kompletnych ciemnościach znalazła drogę bez trudu i w dodatku po cichu. Brnął po piasku, potykając się kilka razy, zanim zdołał odróżnić zarys ciemnej sylwetki pojazdu. Znów się potknął i omal nie zarył nosem w piach. Zaklął. Betty tylko na to czekała. Kiedy znalazł się w prostej linii przed samochodem, włączyła reflektory. Zaniosła się niepowstrzymanym śmiechem, a Rodney, boleśnie świadom groteskowości sceny, stał niczym przerażone zwierzę złapane w strumień światła i starał się rękoma osłonić swoją nagość. - Dziwka! - krzyknął, ale ona zaśmiewała się tak hałaśliwie, że nie usłyszała jego głosu. Runął do auta i złapał spodnie, obrzucając ją w duchu najgorszymi obelgami. Ona wciąż się śmiała. - Och, Rod! - zawołała wybuchając kolejną kaskadą chichotu. - Och, Rod! Co to byłoby za zdjęcie! Tylko pstryknąć i wysłać do gazety! Rodney, odziany jedynie w spodnie, wsiadł do samochodu i natychmiast włączył starter. Silnik potężnej maszyny obudził się do życia, ale Betty wyciągnęła rękę i przekręciła kluczyk. - Co z tobą, złotko? - spytała miękko, koniuszkami palców przebiegając po gołej piersi chłopca. - Złościsz się na mnie, złotko? Pod wpływem tej pieszczoty Rodney gwałtownie odetchnął. - Nie - mruknął. - Chyba nie. - No to pocałuj - przymilała się. - Pocałuj swoją Betty na dowód, że się nie gniewasz. Z dźwiękiem ni to szlochu, ni to jęku Rodney odwrócił się do niej. Tego właśnie nie potrafił zrozumieć u Betty. Całe godziny potrafiła zachowywać się tak, jakby jedyną rzeczą, której nie chciała, był jego dotyk. Czasami nawet sprawiała wrażenie, że go nie znosi, ale kiedy ją już pocałował, zaczynała wydawać te swoje gardłowe pomruki, skręcała się i wiła, jakby nie mogła nasycić się jego pocałunkami. Ten moment wynagradzał mu wszystko inne: to, że z niego kpiła, opowiadając o innych swoich chłopakach, i to, że drażniła się z nim, udając, iż go nie cierpi. - Szybko! - wy dyszała. - Na plaży! Nie tutaj! Pobiegła pierwsza, a on ruszył za nią łapiąc po drodze koc. Zanim go skończył rozkładać, Betty już leżała wyciągając do niego ramiona. - Chodź. - Och, skarbie, skarbie - szepnął. - Kocham cię. Kocham. Namiętnie przygryzła mu dolną wargę. - Chodź, złotko - zamruczała ocierając się o niego nieustannie. - Chodź, do mnie. Pokochaj mnie troszkę. Palce chłopca znalazły wiązanie bluzki i po krótkiej chwili cienka szmatka sfrunęła obok koca. Plecy Betty wygięły się w łuk, wysunęła piersi do przodu ofiarując je chłopcu. To nie było dla niego niczym nowym. Często pozwalała mu tak się dotykać, a zawsze podniecało go to do szaleństwa. Sutki miała twarde, sterczące, a pełne, jędrne ciało wokół nich było zawsze gorące i sprężyste. - Dotknij mnie, złotko. Dotknij ich - prosiła ze śpiewną, zawodzącą nutą, kiedy do jej piersi zbliżał ręce, a potem usta. - Mocniej, złotko. Ugryź mnie. Tak, żeby leciutko bolało. - Proszę - mruczał Rodney z twarzą wtuloną w jej skórę. - Proszę, proszę, proszę... Jego dłoń dotarła do wzgórka na spojeniu jej ud i przycisnęła się doń mocno. - Proszę - powtórzył. - Proszę, proszę. To był moment, w którym Betty zawsze go powstrzymywała. Zwykle łapała go wtedy za włosy i odsuwała od siebie, lecz tym razem stało się inaczej. Jej obcisłe szorty zsunęły się tak łatwo, jakby były o kilka numerów za duże, a ciało nie przestawało się dziko wić również i wtedy, kiedy on ściągał spodnie. - Szybciej - jęczała. - Szybciej, szybciej. Na krótką chwilę Rodney uległ panice, jednak już za moment nie dbał o nic, nawet o to, że musiała mu pomóc. Przez myśl przebiegła mu błyskawicznie wątpliwość, czy te wszystkie zasłyszane i przeczytane historie o dziewicach są istotnie prawdą. Betty bowiem ani nie krzyknęła z bólu, ani nie zaczęła go prosić, żeby ją przestał ranić. Przyjęła go w siebie gładko, wykonując biodrami szybkie, wprawne ruchy. Wcale nie płakała, natomiast z gardła wydawała takie same dźwięki jak wówczas, kiedy ją całował, a teraz jedynie ponaglała go zdyszanym: szybciej, szybciej, szybciej. Później Rodney nie zwracał uwagi na poczynania Betty. Pogrążył się w niej i zatracił, zatonął i nie mógł już myśleć o niczym. Po kilku minutach rozdygotany legł obok niej, a jej głos zdawał się dochodzić z bardzo daleka. - Ty cwaniaczku! - syczała. - Taki cwaniak i mądrala, który podobno wszystko o tych sprawach wie! Taki doświadczony, a nie potrafił się nawet zabezpieczyć. Zawieź mnie do domu, ty głupi baranie, i to szybko! Jednakże, niestety, czy to nie dowiózł jej do domu dostatecznie prędko, czy też prysznic nie był wystarczająco silny, być może też - w co Rodney był skłonny uwierzyć - los się sprzysiągł przeciwko nim, pięć tygodni później, gdzieś pod koniec sierpnia, Betty poinformowała go o najgorszym. - Mam miesiąc spóźnienia. - Co? O co chodzi? Co chcesz przez to powiedzieć? - To, że jestem w ciąży, głupolu. - Skąd możesz mieć pewność tak wcześnie? - wyjąkał Rodney. - A stąd, że miałam dostać miesiączkę tydzień po tej nocy nad jeziorem. Już minęło pięć tygodni i nic - odparła dziewczyna bezbarwnym głosem. - To co zrobimy? - Ożenisz się ze mną, cwaniaczku. Nie dam się wykiwać. Nie pozwolę, żebyś mi zrobił dziecko i wystawił do wiatru, jak ten łajdak z White River moją siostrę. - Ożenię?! Ale co powie na to mój ojciec? - A, to już twoje zmartwienie, cwaniaczku. Spytaj go. 13 Leslie Harrington nie był typem człowieka, który się lubi zamartwiać. Odkrył już za młodu, że troski nie przysparzają dochodu. Bardzo wcześnie przyswoił sobie umiejętność doskonałego rozwiązywania każdego trudnego problemu. Kiedy popadał w kłopoty, zamiast oddawać się bezowocnemu zamartwianiu, zasiadał do wypisywania wszystkich możliwych sposobów zaradczych. Po rzetelnym sporządzeniu takiego wykazu zawsze mógł wybrać dobre, rozsądne rozwiązanie, które najczęściej było dla niego w dodatku korzystne. Ten system nigdy go nie zawiódł. A gdyby nawet coś kiedyś nie chciało pójść po jego myśli, zawsze mógł zmienić wariant i doprowadzić wszystko do pomyślnego końca. Leslie Harrington nie mógł znieść, kiedy ktoś lub coś stawało mu na przeszkodzie, choć nigdy nie był wystarczająco ciekaw, by rozważyć, dlaczego tak się dzieje. Nie znosił przegrywać i w tym tkwiło sedno. W paru rzadkich okazjach, gdy przyszło mu godzić się z przegraną, chorował fizycznie przez kilka dni, a psychicznie cierpiał potem przez wiele tygodni, ale nawet i te przykre doświadczenia nie poszły na marne. Bolesnemu przebudzeniu po każdej porażce towarzyszył pewien czas na analizowanie przyczyn przegranej i opracowanie taktyki podbudowania słabych stron odpowiedzialnych za niepowodzenie. Gdy doszedł do lat pięćdziesięciu, mógł powiedzieć, i często to z dumą czynił, że nigdy dwa razy nie popełnił tego samego błędu. Jako dziecko Leslie rzucał się z wrzaskiem na podłogę w napadzie złości, kiedy matka lub ojciec wygrali z nim w jakiejś grze dziecięcej. Rodzice szybko pogodzili się z tą cechą charakteru syna i mały Leslie, potem, kiedy z nimi grywał, nigdy już nie poniósł porażki. Nieco później odkrył, że można wygrywać lub osiągać to, co się chce, jeśli człowiek potrafi oszukiwać zręcznie i skutecznie. Gwiazdą szkolnej drużyny koszykówki stał się wtedy, gdy nauczył się pracować łokciami i kolanami tak sprytnie, że sędziowie nie zdołali go na tym przyłapać. Szkołę skończył z wyróżnieniem po czterech latach pomysłowego posługiwania się ściągami, noszonymi w mankietach koszuli i zwijanymi w rurkę wewnątrz wiecznego pióra. Koledzy klasowi wróżyli mu powodzenie i nie były to tylko czcze pochlebstwa. Istniało duże prawdopodobieństwo, że te prognozy się spełnią, gdyż Leslie czuł przymus sukcesu, podczas gdy inni traktowali to jedynie jako przyjemną rozrywkę. Dla Lesliego Harringtona sukces nie był mglistym wieloznacznym pojęciem. Sens tego słowa był dosadny, jasny i precyzyjnie zdefiniowany. Dla niego sukces oznaczał posiadanie pieniędzy, największego domu w mieście i najlepszego samochodu. Ale najbardziej ze wszystkiego nęciło go coś, co Leslie określał jako „sprawowanie władzy” lub „bycie szefem”. To, że rządził w Zakładach Cumberlandzkich, było naturalną koleją rzeczy. Założył je jego dziadek, rozbudował ojciec, a więc po nich Leslie, właściciel z trzeciego pokolenia, odziedziczył fotel „szefa” w biurach zarządu fabryki. Ale apetyt na władzę sięgał jeszcze dalej. Chciał rządzić światem, a kiedy rozsądnie ograniczył się do zakładów, domu i miasta, nie stracił z oczu tego dalszego celu. W wieku dwudziestu pięciu lat zdecydował się poślubić Elizabeth Fuller, wysoką, szczupłą dziewczynę o arystokratycznym wyglądzie. W czasie gdy Leslie dojrzewał do ożenku, Elizabeth od ponad roku była zaręczona z Sethem Buswellem. Przeszkody do pokonania, by zdobyć dziewczynę, były takiej natury, że mogły podniecić każdego, kto lubił zawody dające pewność wygranej, a Leslie był przekonany, że zwycięży. Pewność sukcesu zyskał od jednego rzutu oka na Elizabeth: słodką, młodą i wiotką jak gałązka wierzby. Głównymi przeciwnikami jego zamierzeń okazała się własna rodzina, Seth i rodzina Setha. Leslie zlekceważył ich opinie, poślubił Elizabeth, a potem, po niespełna dziesięciu latach stał się sprawcą jej śmierci. W ciągu ośmiu lat małżeństwa Elizabeth miała osiem poronień i po każdym doktor Swain i paru specjalistów z Bostonu, do których Leslie ciągał swoją wątłą i umęczoną żonę, oznajmiało, że kolejnej ciąży kobieta nie przetrzyma. To niemożliwe, żeby donosiła ciążę, mówili, a żaden z nich nie zdawał sobie sprawy z tego, że tym niewielkim słowem „niemożliwe” zamienia u Lesliego pragnienie syna i dziedzica w obsesję. Gdy Elizabeth w dziewiątym roku małżeństwa znowu zaszła w ciążę, Leslie wynajął lekarza i dwie pielęgniarki z White River. Cała trójka sprowadziła się domu Harringtonów, położyła Elizabeth do łóżka i trzymała ją tam przez całe dziewięć miesięcy. Biedna kobieta urodziła czarnowłosego, czerwonookiego, ważącego cztery i pół kilograma syna. Żyła tylko tak długo, by usłyszeć jego pierwszy krzyk. Zmarła kilka minut przed tym, nim pielęgniarka zdołała dziecko umyć i przynieść do jej boku. Leslie, wziąwszy po raz pierwszy syna na ręce, odczuł triumf większy niż kiedykolwiek. Zupełnie też nie martwił go fakt, że tym razem, by pokonać przeszkodę, musiał poświęcić żonę. Lata mijały, Leslie „szefował” zakładom, miastu, ale nie swemu synowi. To także był jego wybór. Cieszyło go, gdy w Rodneyu widział odbicie własnych cech charakteru. - Ma smarkacz olej w głowie - mawiał często. - I nie ma w nim śladu tych słabeuszy Fullerów. W tym względzie Leslie bardzo się mylił, bo Rodney był jednak słaby, w ten okropny, krańcowy sposób, w jaki słabi są tylko ludzie chronieni warunkami zewnętrznymi. Rodney nigdy nie musiał być mocny, gdyż zawsze w swoim otoczeniu miał coś lub kogoś do pomocy i osłony. Chłopiec nie odczuwał też presji sukcesu, nie był w tym podobny do ojca. Co prawda lubił wygrywać, ale nie do tego stopnia, by walczyć o zwycięstwo, zwłaszcza wtedy, gdy jego przeciwnicy dorównywali mu siłą. Rodney jeszcze przed ukończeniem dziesięciu lat przekonał się, że to, co wymaga wysiłku, nie jest warte zachodu, bo wszystko, co zechce, może i tak bez trudu uzyskać od ojca. Wystarczyło poprosić, a później nawet tylko wyciągnąć rękę, a ojciec nigdy nie odmawiał. Rodney jednak nie był głupcem, wiedział, że roztropność nakazuje spełniać polecenia rodzica, szczególnie wtedy, gdy nie wymagało to żadnych poświęceń. Kiedy więc ojciec wymagał, by za młodych lat syn obracał się w towarzystwie „porządnych” dzieci, Rodney bez sprzeciwu podporządkował się temu życzeniu. Nie sprawiało mu to żadnej różnicy. „Królem” mógł być wszędzie. Także i później zgodnie z wolą ojca chłopiec bez protestu poszedł do szkoły w New Hampton, bo nienawidził szkoły jako takiej i było mu wszystko jedno, do której będzie uczęszczał. Kiedy został z niej wydalony, nie bał się wrócić do domu i stanąć przed ojcem. - Wylali mnie, tato - oświadczył. - Do diabła! Za co? - Za picie i uganianie się za dziewczynami. Tak sądzę. - Na miłość boską! Leslie niezwłocznie udał się do dyrektora w New Hampton i powiedział mu, co myśli o szkole, która usiłuje przeszkodzić młodym się wyszumieć. - Płacę wam za to, żebyście go uczyli tego, co jest w programie - uniósł się gniewem - a nie przejmowali tym, czym on się zajmuje w wolnym czasie! To moje zmartwienie! Leslie nigdy nie był człowiekiem lubiącym się martwić, bo to było głupie i nie przynosiło korzyści. Nie kłopotał się więc również i zachowaniem syna, uważając, że nie ma takich tarapatów, z których nie dałby rady go wyciągnąć. Znaleźć się czasem w opałach to normalne dla zdrowego, gorącokrwistego chłopca. Leslie często powtarzał, że nie dałby złamanego centa za chłopaka, który od czasu do czasu czegoś nie przeskrobie. Miał dobre stosunki z synem, normalnym, zdrowym, przystojnym chłopcem. Byli kolegami, kumplami, a ponieważ traktowali się z respektem pary przyjaciół, w ich związku nie było ograniczeń, jakie czasem krępują stosunki ojca z synem. Rodney nie miał powodów, żeby bać się ojca. Kiedy Betty powiedziała mu, że jest w ciąży, a on zadał pytanie: „Co ojciec na to powie?”, nie kierowała nim obawa, lecz raczej ciekawość, z jaką się spotka reakcją. Jeszcze tego samego wieczora zwrócił się do ojca. Leslie był w domu, w pokoju określanym mianem „gabinetu”. Ściany od podłogi do sufitu wyłożono tu półkami pełnymi nigdy nieczytanych książek w efektownych, skórzanych okładkach. Kupił je kiedyś ojciec Lesliego dla celów dekoracyjnych i wraz z resztą dobytku zostawił synowi w spadku. Stara Pratte dwa razy w tygodniu odkurzała ich grzbiety specjalną przystawką do odkurzacza. Leslie siedział przy jednej z wyłożonych książkami ścian i układał łamigłówkę. - Cześć, tato. - Cześć, Rod. Rozmowa następująca po tej wymianie pozdrowień mogłaby zaskoczyć i wprawić w zdumienie postronnego świadka, ale dla obu zainteresowanych była czymś zwyczajnym. Rodney opadł na wyściełany skórą fotel, przewiesił nogi przez jego szerokie oparcie, a Leslie nie przerwał układania łamigłówki. - Jest taka jedna z ulicy Popiołowej, co twierdzi, że jej przyprawiłem brzuch. - Kto to? - Betty Anderson. - Córka Johna Andersona? - Tak. Najmłodsza. - Jak daleko sprawy zaszły? - Ona twierdzi, że miesiąc, choć ja nie wiem, skąd może być pewna tak szybko. - Są sposoby. - Chce, żebym się z nią ożenił. - A ty? - Ja nie chcę. - W porządku, zajmę się tym. Napijesz się? - Jasne. Obydwaj Harringtonowie sączyli whisky z wodą sodową - napój ojca był tylko odrobinę mocniejszy niż syna - i gawędzili o baseballu aż do jedenastej, kiedy to Rodney ziewnął i oznajmił, że idzie do łóżka. W najbliższy poniedziałek Leslie zaraz z rana posłał po Johna Andersona, który w fabryce pracował jako monter. Do gabinetu wyłożonego sosnową boazerią i wyściełanego dywanem od ściany do ściany Anderson wkroczył z czapką w ręku; szurając nogami stanął przed biurkiem szefa. - Masz córkę, której na imię Betty, John? - Tak, proszę pana. - Ona jest w ciąży. John Anderson bez zaproszenia ciężko osunął się na skórzany fotel. - Rozpowiada wokół, że to sprawka mojego syna, John. - Tak, proszę pana. - Nie podoba mi się takie gadanie, John. - Rozumiem, proszę pana. - Długo już u mnie pracujesz, John, znamy się dobrze i jeśli masz kłopot w rodzinie, chciałbym ci pomóc. - Dziękuję panu. - Masz tu czek, John. Opiewa on na pięćset dolarów, a tu dołączyłem karteczkę z adresem dyskretnego lekarza z White River, u którego twoja córka będzie się mogła pozbyć kłopotu. Te pięćset dolarów wystarczy na to z nawiązką, reszta dla ciebie, John. John Anderson wstał i obracał czapkę w ręku. - Dziękuję panu - powtórzył. - Zadowolony jesteś z pracy u mnie? - Tak, proszę pana. - To wszystko, John. Możesz wracać do pracy. - Dziękuję panu. Po odejściu robotnika Leslie rozparł się w fotelu i zapalił papierosa. Zadzwonił na sekretarkę i zażądał kawy. Tego samego popołudnia Betty Anderson, która nie tylko zasady moralne, ale i pazurki miała niczym kot, nie bacząc na protesty sekretarki wpadła jak burza do biura Harringtona-seniora. Jej twarz nosiła ślady gniewu ojca. - Nie kupi mnie pan za takie psie pieniądze, panie Harrington! - wrzasnęła. - Noszę dziecko Rodneya i pański synalek ma się ze mną ożenić! Leslie Harrington bez słowa podniósł czek, który dziewczyna cisnęła z pasją na biurko. - Albo Rodney się ze mną ożeni, albo idę na policję. W tym stanie za uwiedzenie nieletniej dają dwadzieścia lat. Już ja dopilnuję, żeby to odsiedział co do dnia, jeśli mnie nie poślubi! Leslie zadzwonił na sekretarkę. - Esther, przynieś mi książeczkę czekową - rzucił, a Betty z rozmachem usiadła na krześle. Na spuchnięte i ozdobione siniakiem wargi wypłynął uśmieszek satysfakcji. Po wyjściu sekretarki Leslie zasiadł przy biurku i zaczął wypisywać czek. - Wiesz, Betty - zaczął - nie sądzę, żebyś naprawdę chciała postawić Rodneya przed sądem. Jeśli to zrobisz, ja postaram się o to, by znalazło się paru, co zaświadczą przeciwko tobie. Wiesz, ilu w tym stanie wystarczy świadków do oskarżenia dziewczyny o prostytucję? Tylko sześciu, Betty, a ja u siebie w fabryce zatrudniam o wiele więcej facetów. - Leslie z głośnym szelestem wyrwał kartkę z książeczki czekowej. Podniósł wzrok na dziewczynę, uśmiechnął się i wręczył jej pasek papieru. - Nie sądzę, żebyś naprawdę chciała postawić Rodneya przed sądem, co, Betty? Twarz Betty pod siniakami i krwiakami zastygła w białą, sztywną maskę. - Nie, proszę pana - odparła biorąc czek od Harringtona. Była już w drodze do drzwi, gdy rzuciła okiem na cyfry wypisane na skrawku papieru. Czek był wystawiony na nazwisko jej ojca, na sumę dwustu pięćdziesięciu dolarów. Odwróciła się i spojrzała na Lesliego, który wciąż stał i z uśmiechem odprowadzał ją wzrokiem. - Połowa z dwustu pięćdziesięciu wynosi sto dwadzieścia pięć - rzucił ze spokojem. - Jeśli jeszcze raz tu przyjdziesz, tyle właśnie dostaniesz. Tego wieczoru obaj Harringtonowie zjedli wczesną kolację, by zdążyć do White River na pierwszy seans w kinie. Pojechali limuzyną Rodneya, gdyż chłopcu wciąż jeszcze sprawiało przyjemność wożenie pasażerów własnym autem. 14 Plotka o Betty Anderson była jak tabliczka czekolady w rękach dzieci. Nie została odłożona na półkę, lecz podawano ją sobie pospiesznie z ust do ust. Puścił ją w obieg Walter Barry, młodzian o zapadłych policzkach, zatrudniony w Narodowym Banku Obywatelskim jako kasjer. Do niego właśnie trafił John Anderson z czekiem od Lesliego Harringtona. Walter z ciekawością rzucił okiem na podpis i od razu domyślił się, że „coś jest na rzeczy”. Było to ulubione powiedzonko kasjera. Zawierało w sobie pojęcie jakiejś tajemnicy, intrygi, których mu brakowało w banalnym życiu, jakie wiódł z leciwą matką i bratem Frankiem. Walter czuł, że „coś jest na rzeczy”, bo Frank, będąc brygadzistą Andersona, słowem nie wspomniał, że monter dostał tak wysoką premię. Kasjer z nerwowym uśmiechem podsunął Andersonowi stosik banknotów składających się na sumę dwustu pięćdziesięciu dolarów. - To kupa forsy, John - rzucił najobojętniej, jak potrafił. - Zamierzasz wyjechać na urlop? Anderson miał również swoje ulubione powiedzonko. Mawiał, że on, John Anderson, nie jest jakimś cholernym frajerem, nawet jeśli na to wygląda. Spodziewał się pytań w banku i z góry przygotował sobie na nie odpowiedzi. Nie było jego winą, że urodził się w Sztokholmie, olbrzymim kosmopolitycznym mieście, i przez trzydzieści lat nie nauczył się przebiegłości potrzebnej do życia w małej amerykańskiej mieścinie. - Ja nie - odpowiedział na pytanie kasjera, - Te pieniądze są dla mojej córki. Wyjeżdża do ciotki, do Vermont. To starsza siostra mojej żony. Jest już w podeszłym wieku i ostatnio stale choruje. Betty jedzie tam zaopiekować się nią przez jakiś czas. Pan Harrington to dobry człowiek. Pożyczył mi pieniądze, bym mógł wysłać Betty do chorej ciotki. - Och, co za kłopot! - wykrzyknął Walter Barry. - Czy Betty długo tam zostanie? - Nie - odparł Anderson, który we własnych oczach nie był frajerem - niezbyt długo. - Aha. Proszę, John. Twoje dwieście pięćdziesiąt. - Dzięki. John wyszedł z banku z przeświadczeniem, że doskonale zamydlił oczy wszystkim ciekawskim. Nawet, na wypadek gdyby go ktoś spytał, dokąd Betty wyjeżdża, miał przygotowaną nazwę miejscowości. Jedzie do Ruthland, odpowiedziałby. Wybrał to miejsce, bo, jego zdaniem, było dostatecznie odległe od Peyton Place. Walter Barry odczekał tylko tyle, aż Anderson opuścił obrotowe drzwi banku, i od razu pospieszył do panny Soames, pracującej w trzecim okienku na lewo od niego. - Słyszałaś o Betty Anderson? - spytał. - Jedzie do ciotki w Vermont. Błysnęły szkła oprawionych w złoty drucik okularów kasjerki. - Coś takiego! - zawołała. Działo się to między dwunastą a pierwszą po południu, gdyż John wyskoczył do banku w czasie przerwy na lunch. Do godziny piątej wieść ta dotarła do uszu ludzi pamiętających posiniaczoną twarz Betty z poprzedniego dnia. Trafiła też do uszu Pauliny Bryant, siostry sekretarki Lesliego Harringtona. Paulina, urzędniczka w magazynie pana Mudgetta, zatelefonowała natychmiast do swojej siostry. Esther, dumna z tego, iż jest jedyną dobrze poinformowaną osobą, z zadowoleniem opowiedziała Paulinie całą historię. Jeszcze tego samego wieczoru ta opowieść podawana była razem z ziemniakami i mięsem przy każdym stole w Peyton Place. Allison MacKenzie usłyszała ją od matki, która posłużyła się nią niczym młotkiem wbijającym córce do głowy argumenty o potrzebie zachowania dziewictwa u młodych dziewcząt. - Widzisz, do czego dochodzi - mówiła - kiedy dziewczyna pozwala sobie na poufałość z chłopakami. Czeka ją to, co spotkało Betty. Ciąża to cena, jaką trzeba zapłacić za nieprzyzwoite zachowanie. - Słyszałaś, co mówią o Betty Anderson? - pytała Allison przyjaciółkę kilka godzin później. - Tak - odparła Kathy Ellsworth, siedząca na łóżku w sypialni koleżanki. - Ojciec opowiadał o tym przy kolacji. - Nie sądzisz, że to okropne? - Och, nie wiem. Myślę, że to ekscytujące mieć dziecko z kochankiem. Allison płynnymi ruchami dłoni wcierała w szyję krem, tak jak wyczytała w pewnym artykule jednego z pism kobiecych. - Ja bym nie chciała być wysłana do Vermont, żeby mieszkać z jakąś starą ciotką aż do urodzenia dziecka. - Ja też nie - przytaknęła Kathy. - Jak myślisz, czy Rodney jest dobrym kochankiem? - Przypuszczam, że zdobył duże doświadczenie. Norman ma książkę o seksie. Wyczytał tam, że teoretyczna wiedza nie wystarczy, by być w tym dobrym. Potrzebne jest także doświadczenie. - No, tego Rodneyowi nie brakuje. Myślę, że powinien ożenić się z Betty, nie uważasz? - Dlaczego? Wcale nie. Ludzie, którzy miewają romanse, powinni być na tyle rozgarnięci, żeby nie wpadać w kłopoty. Małżeństwo jest dla pospólstwa. Ty też, Kathy, jeśli - tak jak planujesz - wyjdziesz za mąż, będziesz musiała pożegnać się z karierą artystyczną. Małżeństwo jest takie limitujące! - Jakie? Limitujące? Co to znaczy? - Och, krępujące, ograniczające czy coś w tym stylu - burknęła Allison niecierpliwie. Zawsze pytana o wyjaśnienie słowa, którego znaczenia nie była pewna, stawała się opryskliwa. - Czy twoja mama wyjdzie za pana Kyrosa? Allison opuściła ubrudzone kremem ręce i starannie wycierała je ręcznikiem. Sama się nad tym poważnie zastanawiała. Wiedziała, że dla wdowy ponowne zamążpójście jest rzeczą całkowicie stosowną. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że matka może brać pod uwagę małżeństwo z Kyrosem, ale emocjonalna strona charakteru nie pozwalała w to wierzyć. Fakt, by kobiecie będącej kiedyś żoną Allisona MacKenzie przeszło choćby przez myśl coś innego niż opłakiwanie przez resztę życia pamięci męża, był dla Allison, jego córki, zgoła nieprawdopodobny. - Nie, nie wydaje mi się - odpowiedziała na pytanie przyjaciółki. - Nie chciałabyś? Byłaby z nich taka piękna para! On taki ciemny, a twoja mama taka jasna blondynka! Allison poczuła dziwny ucisk w okolicy żołądka. - Nie - ucięła ostro. - Nie chciałabym. - Dlaczego? Nie podoba ci się pan Kyros? Kiedy przyjechał, mówiłaś, że jest najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziałaś. - Nigdy czegoś takiego nie twierdziłam. Powiedziałam tylko, że to najprzystojniejszy facet oprócz mojego taty. - A mnie się wydaje, że pan Kyros jest dużo ładniejszy od twojego ojca, jeśli twój tata rzeczywiście wyglądał tak, jak na tym zdjęciu na kominku. - No to niech ci się nie wydaje! - prychnęła Allison. - A poza tym tata był dobrym, uprzejmym i miłym człowiekiem, delikatnym i wielkodusznym. Wygląd to nie wszystko. - Czemu sądzisz, że pan Kyros taki nie jest? - rzuciła pytająco Kathy. - Daj spokój. Nie mówmy już o tym. Matka na pewno nie wyjdzie za niego. Gdyby jednak to zrobiła, ucieknę z domu. - Uciekniesz? Naprawdę? - Kathy była wstrząśnięta. - Rzucisz szkołę, pracę w gazecie, wszystko? Praca. Allison pomyślała o pracy. W ciągu ostatnich kilku tygodni napisała artykuł o ulicy Wiązowej sprzed stu lat, o stacji kolejowej sprzed pięćdziesięciu i kilka innych kawałków w tym samym stylu. Ale nie tego spodziewała się po posadzie w gazecie. Jeśli posłużyć się ostatnim ulubionym określeniem Allison, było to szalenie „limitujące”. - Tak, ucieknę - oświadczyła. - Zostawiłabyś dom, przyjaciół, wszystko? - Tak - powtórzyła z tragicznym westchnieniem, gdyż pojęciem „przyjaciół” obejmowała Normana Page’a, w którym, jak sobie wyobrażała, była zakochana. - Tak, opuściłabym wszystkich i wszystko. - A gdzie byś chciała wyjechać? - zaciekawiła się Kathy, która czasami zdolna była do takich nieprzyjemnych przyziemnych skojarzeń. - Skąd mogę wiedzieć? - rzuciła Allison opryskliwie. - Chyba do Nowego Jorku. Tam po sławę ciągną wszyscy pisarze. - Artyści też. Może mogłybyśmy uciec razem i wynająć wspólne mieszkanie w Greenwich Village, jak te dwie dziewczyny, o których czytałyśmy w ostatniej książce. Nie wiem tylko, co na to powiedziałby Lew. - Och, Lew! - Allison lekceważącym machnięciem ręki zbyła aktualny obiekt miłości koleżanki. - Dobrze ci mówić - obruszyła się Kathy urażonym tonem. - To nie w tobie Lew się kocha. Być może Norman cię tak nie ekscytuje ani pasjonuje, jak mnie Lew, ale to nie powód, żebyś była zazdrosna. - Zazdrosna?! - wykrzyknęła Allison. - Zazdrosna?! Dlaczego, na litość boską, miałabym być zazdrosna?! Norman jest dokładnie tak samo podniecający jak Lew! Jest spokojniejszy i nie rzuca takich seksownych spojrzeń jak ten twój Lew, ale to nie powód, żeby od razu myśleć, że jest gorszy. Norman jest intelektualistą i nawet do miłości podchodzi intelektualnie. - Nigdy nie słyszałam o intelektualnej miłości. Ja o tych sprawach wiem tylko tyle, ile nauczyłam się od Lewa, i to mi się podoba. A jaka jest ta inna miłość? Allison zgasiła światło, a kiedy obydwie były już w łóżku, zaczęła objaśniać koleżance różnice. Jej zdaniem intelektualista, zamiast zwyczajnie pocałować dziewczynę, najpierw mówi, że jej usta są jak purpurowy aksamit, oczy jak dwa jeziora, zęby jak perły, a skóra jak alabaster. Miłość intelektualna jest pełna porównań. - Jeśli on tak dużo o tym gada - mruknęła Kathy sennie - to ile mu czasu zostaje, żeby przejść do rzeczy? Allison zasnęła dopiero wtedy, kiedy podjęła decyzję, że sprawdzi, czy uda jej się powstrzymać Normana od intelektualnego zachowywania się na następnej randce. Mniej więcej w tym samym czasie Constance MacKenzie i Michael Kyros siedzieli w barze hotelu Jacksona w White River. Constance uprzytomniła sobie, jak dużo czasu spędzają oboje w restauracjach i barach. Nie mieli dla siebie innego miejsca. Nie chciała odwiedzać Mike’a w jego mieszkaniu na plebanii, nie lubiła także, gdy przychodził do niej, kiedy Allison była w domu. Gdy podnosiła do ust drugą szklaneczkę, poczuła nagłe znużenie i niechęć do publicznych lokali. - Gdybyśmy byli małżeństwem - odezwał się nagle Mike - moglibyśmy wychodzić na drinka czy na kolację tylko wtedy, kiedy naprawdę mielibyśmy ochotę. Na przykład w rocznicę ślubu. - Myślałam o tym samym - przyznała Constance. - Zaczynam czuć się jak komiwojażer, dla którego bary i restauracje to naturalne środowisko. - Może to dla mnie okazja sięgnąć po to, na co czekam od z górą dwóch lat? I moim kolejnym ruchem powinno być teraz pytanie: „Zatem?”. No to pytam: Zatem? A może chciałabyś bardziej uroczyście, jakoś tak: „Kochanie, bądź moją. Dwoje może żyć tak samo tanio jak jedno”. - Troje - poprawiła Constance odruchowo. - Tak, we troje można żyć tak samo tanio jak we dwoje. Z mojej pensji w twoim domu. - Och, przestań - westchnęła ze znużeniem. Mike spuścił wzrok na trzymaną w ręce szklaneczkę. - Mówię serio, Constance. Na co czekamy? - Aż Allison dorośnie. - Dyskutowaliśmy już o tym tyle razy - rzekł Mike - ale podkreślę raz jeszcze, że już pora powiadomić ją o naszych planach. - Mike - szepnęła Constance dotykając jego dłoni. - Naprawdę zacznę napomykać o nas Allison. Niebawem. Ale muszę postępować delikatnie. Ona nie ma pojęcia, że myślę o małżeństwie. Niedługo o tym wspomnę, Mike. Obiecuję. Zobaczę, jak ona zareaguje. - Nie chciałbym, aby to brzmiało natrętnie - przerwał Mike - ale kiedy, Connie, kiedy? Namyślała się chwilę. - Jutro wieczorem. Przyjdź na kolację. - Jako moralne wsparcie? - Tak. - Roześmiała się. - Poza tym, sądzę, że dobrze, jak będziesz przy tej rozmowie, bo wtedy nie zdoła oprzeć się pokusie zyskania takiego przystojnego ojczyma. - Chciałbym w to wierzyć i będę dobrej myśli - oznajmił Mike, podnosząc dwa palce w kierunku kelnera. - Powiem po prostu: „Allison, nie staję się młodsza. Wkrótce dorośniesz i odejdziesz z domu. Pora, bym zaczęła myśleć o kimś, z kim mogłabym spędzić moją starość”. - Jeśli będziesz jeszcze dłużej zwlekać, to nawet z tego niewiele nam zostanie. - Z czego? - Ze starości. Chwycili się za ręce i z uśmiechem spojrzeli sobie w oczy. - Jesteśmy gorsi niż małolaty - zauważył Mike. - Siedzimy tu, migdalimy się i trzymamy za rączki. - A propos małolatów, czy ta sprawa z Betty Anderson nie wydaje ci się okropna? - Wszystko zależy od tego, co rozumiesz przez słowo „okropna”. Tak, okropna, bo dziewczyna na tym ucierpiała. Okropna, bo temu gagatkowi uszło to na sucho, a szczególnie okropna była rola Lesliego Harringtona. Ale poza tym nie ma w tym wszystkim nic okropnego. Ani niespodziewanego, jeśli już o to chodzi. - Na miłość boską, Mike! - oburzyła się Constance. - Chyba nie mówisz tego serio?! Naprawdę uważasz, że to nic okropnego, kiedy piętnasta i szesnastolatki... - przerwała szukając odpowiednich słów - ... robią ze sobą takie rzeczy. Mike wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Naprawdę tak uważam. - Chcesz powiedzieć, że kiedy będziemy małżeństwem, a Allison zrobi coś, zajdzie w ciążę, a nawet jeśli będzie miała szczęście i nie dojdzie do tego...?! - Urwała, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, by dokończyć swoją myśl. - Nawet jeśli Allison czy jakikolwiek inny dzieciak postąpi tak czy owak, nie mogę ci obiecać, że przyznam, iż jest w tym coś strasznego tylko dlatego, bo ty chciałabyś, żebym tak sądził. - Mike, na litość boską! Nie widzisz, że to nienormalne u takich smarkaczy? Z takim dzieciakiem, który w tym wieku zbyt dużo myśli o seksie, na pewno jest coś nie w porządku. - Co rozumiesz przez „zbyt dużo”? Jedną ze spraw irytujących Constance w rozmowie z Michaelem był jego zwyczaj poddawania w wątpliwość każdego, dającego się zakwestionować słowa. Potrafił wykazać - o wiele częściej, niż miała na to ochotę - że jej opinie są całkiem pozbawione sensu, i zmuszał ją do wyjaśniania słowo po słowie tego, co chciała udowodnić. - Przez „zbyt dużo” - odparła sucho - rozumiem dokładnie to, co mówię. Kiedy piętnastoletnia dziewczyna pozwala, żeby taki chłopak jak Harrington wywoził ją gdzieś na odludzie i robił z nią, co mu się żywnie podoba, musi to być skutek nadmiernego myślenia o seksie. Gdyby takiej Betty od lat nie chodziły po głowie głównie te sprawy, na pewno żadnemu chłopcu nie pozwoliłaby tak się potraktować. To nienormalne, żeby nastolatka miała już tyle praktycznej wiedzy o seksie, ale najwyraźniej wiedziała jeszcze za mało, by się uchronić od kłopotu. - Jestem skłonny przypuszczać, że gdyby Betty w swoim wieku nie myślała o seksie, wtedy dopiero byłoby to nienormalne. Sądzę, że każdy „normalny” nastolatek, przy czym „normalny” to twoje określenie, nie moje, dużo myśli o seksie. - No dobrze. - Constance zgodziła się niechętnie. - Ale myśleć, a robić - to dwie różne sprawy. I nic, co mi powiesz, nie skłoni mnie do uwierzenia, że to całkiem w porządku, aby dzieciaki pokroju Betty i Rodneya robiły... to, co oni ze sobą robili. Mike uniósł brew. - Co, do diabła, masz przeciwko słowu stosunek? - spytał. - To dobre, użyteczne słowo, ale ty wolisz raczej łamać sobie głowę przez piętnaście minut wymyślaniem jakichś wyrażeń zastępczych, niż się nim posłużyć. - Jakkolwiek byś to nazwał, ja nadal myślę, że to się nie nadaje dla dzieciaków. To nie jest w porządku. - W ciągu ostatnich kilku minut w nazywaniu tego, co zaszło między Betty a Rodneyem, przeszłaś od określenia „okropność” do „nienormalność”, a teraz mówisz, że to „nie w porządku”. Nie mam zamiaru usprawiedliwiać prostytucji na każdym rogu ulicy i posiadania nieślubnych dzieci we wszystkich domach, z tego więc powodu muszę przyznać ci rację, że to rzeczywiście „nie jest w porządku”. Jednakże, ponieważ wiem, że młodzież w wieku piętnastu, szesnastu lat, a czasem i wcześniej, jest fizycznie zdolna do kontaktów płciowych, to nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że Betty i Rodney są „nienormalni”. Mam także pełną świadomość, że oprócz gotowości fizycznej każdy nastolatek posiadł już pewną teoretyczną wiedzę o seksie, dającą mu podbudowę psychiczną, co razem sprawia, że może odczuwać naturalny w tym wieku, potężny, fundamentalny pociąg fizyczny do odmiennej płci. Nie mogę więc uznać za słuszne, kiedy mówisz o Betty i Rodneyu, że są „okropni”. - Potężny, fundamentalny pociąg - powtórzyła drwiąco Constance. - Masz może zamiar wyłożyć mi całą teorię freudowską, udowadniając, że seks stoi na równi z jedzeniem, piciem i wydalaniem? - Po pierwsze Freud nigdy nic takiego nie twierdził, ale mniejsza o to. A po drugie z pewnością nie postawię seksu w rzędzie przez ciebie wymienionych potrzeb. Postawię go natomiast tam, gdzie jego miejsce, obok instynktu samozachowawczego. - Och - rzekła Constance, gestem wyrażając zniecierpliwienie. - Wy, mężczyźni! Ty też chyba doświadczyłeś tego potężnego, fundamentalnego pociągu w wieku piętnastu czy szesnastu lat. - Czternastu - skorygował Mike i roześmiał się z jej miny. - Miałem czternaście lat, a ona mieszkała na tym samym piętrze czynszowej kamienicy. Przyłapałem ją kiedyś we wspólnej toalecie na końcu korytarza. Wziąłem ją na stojąco. Otaczał nas smród gotujących się gdzieś ziemniaków i odór moczu, a mimo wszystko ogromnie mi się to spodobało. Mogę chyba powiedzieć nawet, że nie posiadałem się z zachwytu i nie mogłem się doczekać następnego razu. - To następna sprawa, która mnie w tobie irytuje. Pierwsza to sposób, w jaki zbijasz moje argumenty, a druga, że zachowujesz się tak, jak byś chciał być rozmyślnie brutalny. Nie dbasz o to, co mówisz i do kogo. Czasem odnoszę wrażenie, że nie śpisz po nocy, tylko wymyślasz te swoje szokujące wejścia. - Całkiem błędne rozumowanie. A co mam robić? - Nie mówić takich rzeczy. To ani potrzebne, ani sympatyczne. - Dobry Boże! - zawołał Mike. - Sympatyczne! Część z tego, co mówiłem, istotnie może nie być szczególnie „sympatyczna”, ale to szczera prawda. Może i nie było „sympatyczne” odbyć stosunek z tą małą Saddie, czy jak jej tam było, w korytarzowej toalecie, ale tak się właśnie stało. To się zdarzyło i rozegrało dokładnie tak, jak opowiedziałem. A moja reakcja też była taka, jak ją zrelacjonowałem. A ty? Ty chyba nigdy nie pomyślałaś o seksie aż do małżeństwa i oddałaś się mężowi niewinna i nietknięta. Przez chwilę Constance się wahała. Nadarzała się właśnie doskonała okazja, by oświadczyć z uśmiechem: „Prawdę powiedziawszy, to on nie był moim mężem”. Ten wieczór sprzyjał wyznaniu tego Mike’owi, zanim wyjawi to córce. Spojrzała w jego wyczekujące oczy i właściwa chwila minęła. Stchórzyła. - Prawdę powiedziawszy - rzekła - tak właśnie było. I to się nie zmieniło. Seks był zawsze czymś, na co mu pozwalałam z łaski. - Ale z ciebie kłamczucha. Poczuła, jak lodowacieją jej dłonie, i z napięciem czekała na następne słowa. A więc nadeszło to, czego się zawsze obawiała. Mike zaraz spojrzy na nią z niesmakiem i powie: „Tamten nigdy nie był twoim mężem. Kłamałaś. Był twoim kochankiem i miałaś z nim nieślubne dziecko. Twoja sytuacja była dokładnie taka sama jak położenie Betty, tylko ty byłaś wtedy dorosła i wiedziałaś, co robisz”. - Ale z ciebie kłamczucha - powtórzył Mike. - Chcesz, żebym uwierzył, że oddajesz mi się z łaski? - Nie, tobie nie - odparła i pospiesznie wychyliła szklaneczkę do dna. - Ale tak czy owak - zaśmiała się odrobinę nerwowo - nigdy nie uwierzę, że kiedy to robią dzieciaki, jest wszystko w porządku. Gdyby Allison wycięła mi taki numer, zabiłabym ją. - Jest pewna opowiastka w podobnym stylu - zaczął Mike, po czym wstał i zostawił pieniądze na blankiecie rachunku. - To historia o matce, która ubrała córeczkę w nową sukienkę i zagroziła dziecku śmiercią, jeśli sukienka zostanie ubrudzona. Dziewczynka wyszła na dwór, wpadła w błoto, a potem matka ją zabiła. - To żart? - spytała Constance biorąc go pod rękę w drodze do samochodu. - Nie sądzę. - Być może rzeczywiście ujęłam to trochę za ostro, ale na serio myślę, że nie zniosłabym, gdyby Allison zachowywała się tak, jak Betty robi to od dawna. Na szczęście nie muszę się o to martwić. Allison nie jest do niej w niczym podobna. Wątpię, czy kiedykolwiek myśli o tych sprawach. Zawsze tkwiła nosem w książkach, a głowę nosiła w chmurach. - No, to uważaj lepiej na to, co czyta - rzucił Mike. - Kiedy jedna czternastolatka prześladowała mnie swoją szczenięcą miłością, powiedziała mi: „Przecież, panie Kyros, Julia też miała tylko czternaście lat”. Strzeż się, żeby Allison nie zaczęła uważać się za Julię lub, co gorsza, za pannę de Maupin. - Kto to taki? Jakieś francuskie nazwisko. - To tytuł znanej powieści francuskiego pisarza Gautiera - odparł Mike parskając śmiechem. - Teraz śmiejesz się z moich braków w literaturze, ale nic mnie to nie obchodzi. A o Allison naprawdę nie muszę się martwić. W wieku szesnastu lat wciąż jeszcze czytuje baśnie. - Myślałem, że ma piętnaście lat? - No cóż, szesnaście skończy w jesieni - odrzekła Constance, zagryzając wargi po słowach prawdy, które jej się wymknęły. - A do jesieni już niedaleko. - Rzeczywiście - przytaknął Mike. - Do rozpoczęcia szkoły zostało tylko nieco ponad dwa tygodnie. - Jutro jej powiem o nas - zapewniła Constance. - Być może do następnego lata... - Nie być może, na pewno - poprawił Mike, naciskając pedał gazu. Samochód gładko ruszył drogą do Peyton Place. 15 Nazajutrz była sobota, która zapoczątkowała to, co później Seth Buswell nazwał, bynajmniej nie żartobliwie, „fatalnym okresem lata 39”. W Peyton Place nadal panoszyła się susza. Pod palącymi promieniami sierpniowego słońca ziemia leżała spieczona i bezpłodna. W powietrzu wisiał jakiś szczególny nastrój wyczekiwania, biorący się z tego, że każdy - mężczyzna, kobieta, dziecko -patrząc na wzgórza otaczające miasto, czegoś wyglądał. Wczesnym rankiem zawitał do Peyton Place jakiś turysta. Był tu przejazdem, zatrzymał samochód na Wiązowej i wszedł do restauracji Hyde’a. Właściciel stojąc przy oknie podparty pod boki wypatrywał czegoś na zewnątrz, a obok Clayton Frazier z filiżanką kawy także gapił się w tym samym kierunku. Obcy wyciągnął szyję, by ponad głowami mężczyzn zobaczyć obiekt ich ciekawości, ale oprócz grzbietów wzgórz, pokrytych pożółkłymi, nieruchomymi drzewami, nie ujrzał za oknem niczego. - Kawy! - rzucił, a Corey Hyde, zanim się odwrócił, jakby lekko zesztywniał. - Tak jest, proszę pana. Już się robi, proszę pana. Clayton Frazier powłócząc nogami poczłapał do stołka przy kontuarze, ale - jak spostrzegł obcy - było to miejsce, z którego starzec mógł stale spoglądać na odległe wzgórza. Corey położył przed klientem spodek, łyżeczkę i filiżankę kawy. - To wszystko, proszę pana? - spytał. - Tak - odparł obcy, a wtedy restaurator odszedł i zajął swoje poprzednie stanowisko przy oknie. Ten przybysz był inny niż większość turystów przejeżdżających przez północną Nową Anglię, różnił się też od letników przybywających tu czasem spędzić krótki urlop. Był człowiekiem wrażliwym. Od razu wyczuł napięcie krępujące miasto w ten szczególny sobotni ranek. Klepnął dłonią w kontuar. - Co tu się dzieje? - spytał z nutą nalegania. - Wszyscy zachowują się tak, jakby czekali na koniec świata. Niespełna pięć minut temu zatrzymałem się na stacji benzynowej, a facet z obsługi był tak zajęty wytrzeszczaniem oczu i wyczekiwaniem, nie wiem na co, że musiałem od niego wyciągać na siłę, ile mu jestem winien. Na co tu wszyscy czekają? Corey i Clayton, którzy na odgłos uderzenia o blat wzdrygnęli się ze strachu, nie zlękli się jednak na tyle, by dać się zaskoczyć i udzielić obcemu bezpośredniej odpowiedzi. - Gdzie pan jedziesz? - spytał Clayton Frazier. - Do Kanady - odpowiedział obcy niemal ułagodzony, że udało mu się wreszcie uzyskać jakąkolwiek reakcję w tym nudnym i zdjętym jakimś lękiem miejscu. - Autem? - zadał kolejne pytanie Clayton, choć do tej pory musiał już spostrzec szarego cadillaca zaparkowanego przed lokalem. - Tak - potwierdził przybysz. - Mam dwa tygodnie urlopu, więc sobie pomyślałem, że spokojna jazda samochodem będzie dodatkową przyjemnością. Teraz żałuję, że nie pojechałem pociągiem, bo przez całą drogę od Nowego Jorku panował cholerny skwar. - Hm - chrząknął Frazier. - Z Nowego Jorku? Z Nowego Jorku miasta? - Tak. - Niezły kawał drogi. - Najgorsze mam już za sobą - rzucił obcy sącząc kawę. - Granica kanadyjska nie może być dalej niż o jakieś trzy godziny jazdy. - Racja. Nie dalej. - Clayton kiwnął głową. - Za trzy godziny z łatwością dasz pan radę tam dojechać. Albo i wcześniej, jak będziesz się pan spieszył. Obcy uśmiechnął się, patrząc na pomarszczoną, niegrzeszącą czystością twarz starca. - A po cóż miałbym tak pędzić na łeb na szyję? - spytał dość uprzejmie, zadowolony z faktu, że tę sytuację będzie mógł po powrocie do Nowego Jorku opisywać w formie zabawnej anegdoty. Musi tylko trochę poćwiczyć tę nosową wymowę starego, by świetnie naśladować postać malowniczego dziwaka z Nowej Anglii. - Dlaczego miałbym się spieszyć, dziadku? Clayton Frazier z lekkim stukiem odstawił swoją filiżankę, potem rzucił przybyszowi kosę spojrzenie. - Jedź pan szybko - mruknął. - Przekrocz pan linię wzgórz tak prędko, jak pan potrafisz. Być może w Kanadzie spadnie deszcz. Obcy roześmiał się. Na Boga, to brzmiało jak dialog z opowiadania jakiegoś kiepskiego pisarza: „Przeprawiaj się przez wzgórza, obcy, bo inaczej zginiesz marnie jak pies”. - O co chodzi? - zadał to pytanie, przełykając wesołość z resztką kawy. - Co ma do rzeczy deszcz w Kanadzie z tym, żebym się spieszył? - My tu dawno nie mieliśmy deszczu - rzekł Clayton Frazier odwracając oczy od okna. - Nie padało od czerwca. - Och - powiedział przybysz, czując pewne rozczarowanie. - To na to tu wszyscy czekają? Na deszcz? Frazier nie zaszczycił go ponownym spojrzeniem. - Na ogień. Wszyscy czekają, kiedy rozpocznie się pożar, panie. Jeśli masz pan trochę oleju w głowie, to się pan pospiesz. Przejedź pan wzgórza, zanim zaczną się palić. Kilka minut później, już z ręką na klamce swego samochodu, obcy ukradkowym spojrzeniem obrzucił grzbiety wzgórz ciągnące się poza Peyton Place. Szczyty porastały drzewa o specyficznym żółtawym kolorze. Niezdrowy, brzydki odcień, pomyślał przybysz, a jego wrażliwy umysł zarejestrował strach. Patrząc na nieruchome, płowe wzgórza mógł sobie wyobrazić pojedynczy, szybko poruszający się czerwony jęzor ognia. Oczyma duszy potrafił ujrzeć, jak ten jęzor porusza się żwawo, żarłocznie i prawie radośnie przez całą tę nieruchomą, suchą ciszę otaczającą miasteczko. Wsiadł do samochodu i ruszył, a kiedy później rzucił okiem na prędkościomierz i odczytał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę, roześmiał się, ale nie zwolnił. Nastrój oczekiwania i wypatrywania wciskał się wszędzie, dziś inny niż w ciągu wielu minionych sobót tego skwarnego lata. Allison MacKenzie i Kathy Ellsworth spędziwszy razem noc, jadły śniadanie w kuchni. Na ich posiłek składały się jajka, grzanki i kawa. Blask słońca wpadał przez okno i zalewał złotem żółty obrus. Nellie Cross stojąc przy zlewie pobrzękiwała mytymi naczyniami, których dźwięk miał przypomnieć dziewczętom o pośpiechu, ale one nie zwracały na to uwagi. - W Peyton Place mieszkam dłużej niż gdziekolwiek dotychczas - mówiła Kathy, żując machinalnie kawałek grzanki. Spoglądała przez okno na jaskrawy wzór malw rysujący się na tle białego płotu. Trawniki przy domu pani MacKenzie i jej kwiaty były najbardziej soczyste i kolorowe na całej ulicy Bukowej dzięki pracowitym rączkom Joeya Crossa, którego Constance kilka razy w tygodniu wynajmowała do podlewania. - Nie chciałabym stąd wyjechać - ciągnęła Kathy. - I mam nadzieję, że nie będę musiała. Mama oznajmiła ojcu, że nigdzie się stąd nie ruszymy. - A ja odwrotnie - rzuciła Allison. - Zaraz po ukończeniu szkoły średniej ucieknę najszybciej, jak będę mogła. Chcę pójść do Barnard College w Nowym Jorku. - Ja nie. Nigdy się z tego miasta nie wyniosę. Mam zamiar wyjść za mąż za Lewa, mieć dużą rodzinę i mieszkać w Peyton Place aż do śmierci. I wiesz co? - Nie. Co? - Lew i ja zamierzamy po ślubie kupić dom. - A co w tym takiego szczególnego? Wszystkie małżeństwa kiedyś w końcu kupują domy. To właśnie część tego głupiego, limitującego systemu instytucji małżeństwa. - Ale moja rodzina nigdy nie miała własnego domu. Od mojego urodzenia mieszkaliśmy w dziewiętnastu różnych mieszkaniach, z których żadne nie było naszą własnością. Teraz mama chce kupić dom, ten, który wynajmujemy, ale ojciec chyba nie dostanie kredytu. Pan Humphrey z banku chciał nawet dać ojcu pożyczkę, ale pan Harrington się nie zgodził. Powiedział, że to za duże ryzyko. - To kupcie sobie dom taki, jak ta buda Nellie - rzuciła Allison, z zamierzonym okrucieństwem podnosząc głos, by mieć pewność, że te słowa dotrą do uszu Nellie. Nie zapomniała, co od niej usłyszała o Normanie Page’u i jego matce. - A ile taki dom mógłby kosztować? - Kathy zainteresowała się zupełnie serio. Nellie nie odpowiedziała ani nie spojrzała w kierunku dziewcząt. Wlepiała wzrok w wodę do mycia naczyń i masowała sobie żyłę na lewym ramieniu. - Och, praktycznie nic - odpowiedziała Allison tym samym tonem. - Taką budę może mieć właściwie każdy. Lew mógłby być pijaczyną i zostawić cię na łasce losu, ty mogłabyś być szaloną babą o zepsutej krwi, a i tak taka buda mogłaby być twoja. Każdy może mieć taką ruderę, nawet zwariowani i obłąkani ludzie, którym się wydaje, że są lepsi od innych. Kathy zorientowała się w końcu, że coś jest nie w porządku. Rzuciła spojrzenie na Nellie, a potem zwróciła się do Allison: - Jesteś podła i okrutna - powiedziała poważnie. - Tak jak większość ludzi - krzyknęła Allison zawstydzona, że dała się przyłapać na takim nieuprzejmym zachowaniu, lecz równocześnie niezdolna się z tego wycofać. - A ci, co szargają dobre imię innych, opowiadając wierutne kłamstwa, nie są podli i okrutni? - Wtedy człowiek powinien nadstawić drugi policzek - oznajmiła Kathy z namaszczeniem, ciesząc się, że może być prawomyślna cudzym kosztem. - Wielebny Fitzgerald powtarzał to setki razy. Ty też to słyszałaś. - Być może - krzyknęła Allison ze złością. - Ale czytałam też o pozbywaniu się oka, które cię gorszy. Dotyczy to ludzi, których uważasz za przyjaciół, podczas gdy oni nastawiają cię nieżyczliwie przeciwko bliźnim, a także i tych, co wtykają nos w nie swoje sprawy. - Jeśli mówisz o mnie, to powiedz mi to prosto z mostu, a nie kręć po swojemu. - Och! - syknęła Allison z wściekłością. - Wcale nie kręcę! Jasne, że mówię o tobie, Kathy Ellsworth. Chcesz wiedzieć więcej, to ci powiem. Myślę, że jesteś głupia z tym twoim dzierżawionym domem i tym durnym chłopakiem Lewisem Wellesem, a przede wszystkim z tym wiecznym idiotycznym gadaniem o wyjściu za mąż i rodzeniu dzieci, dzieci, dzieci! - No cóż, świetnie! - wycedziła Kathy wstając i zachowując, jak to mówiła, „kamienny spokój”. - Świetnie. Cieszę się, naprawdę się cieszę, że dowiedziałam się, co o mnie myślisz, zanim będzie za późno. Żegnaj! Majestatycznie wymaszerowała kuchennymi drzwiami, podkreślając oburzenie energicznym kołysaniem chudych bioder. Szła ulicą Bukową z głową wysoko uniesioną do góry w desperackiej nadziei, że przyjaciółka odprowadza ją wzrokiem, ale Allison nie patrząc w okno wybuchnęła płaczem. - Patrz, co zrobiłaś! - wykrztusiła oskarżycielsko pod adresem Nellie Cross. - Gdyby nie ty, nie pokłóciłabym się z moją najlepszą koleżanką, nie musiałabym płakać i nie miałabym czerwonych oczu. A za godzinę jestem umówiona z Normanem. Co on powie, kiedy mnie zobaczy w takim stanie i z oczami jak królik?! Odpowiedz mi! - Hmm - mruknęła Nellie. - Ano, rzuci na ciebie okiem i w te pędy ucieknie do swojej mamuśki, a w tej samej chwili, kiedy on się zjawi, Evelyn zacznie odpinać sukienkę. Nellie też się czuła obrażona. Po pierwsze nie mogła zapomnieć Allison sposobu, w jaki dziewczyna zdawała się stale szukać okazji do krytykowania Lucasa, który od czasu zniknięcia z miasta stał się w oczach Nellie wzorem wszelkich cnót. Drugim powodem zniewagi, zdaniem Nellie, było coś usłyszanego od dziewczynki, lecz co to było, tego kobieta nie mogła sobie przypomnieć. Kiedy próbowała o tym myśleć, guz na głowie zaczynał boleśnie pulsować. Również i teraz odczuła ten ból, za który winiła Allison, zwróciła się więc do niej ze złośliwym chichotem: - Możesz założyć się, o co chcesz, złotko, że ino Evelyn ujrzy czubek nosa tego swojego dzidziusia, już jest gotowa dać mu cyca. - Nienawidzę cię, przeklinam i gardzę tobą! - wrzasnęła Allison histerycznie. - Jesteś szaloną wariatką, jeszcze bardziej pomyloną niż Hester Goodale, i powiem mamie, żeby nie pozwoliła ci tu więcej przychodzić! Wtedy Nellie przypomniała sobie, czego nie mogła dziewczynie wybaczyć. Jest szalona, tak jej powiedziała Allison. Przedtem pamiętała jak przez mgłę, że było to coś złośliwego, ale teraz wie na pewno: Allison nazwała ją szaloną. - Jesteś taką wariatką, że powinni cię zamknąć w domu dla obłąkanych w Concord! - wydzierała się Allison piskliwym głosem, drżącym z gniewu, oburzenia i nabrzmiałym łzami. - Nie dziwię się, że Lucas uciekł od ciebie. On dobrze wiedział, że skończysz w domu wariatów, a ja mam nadzieję, że już wkrótce tam się znajdziesz. Tam twoje miejsce! Wypadła ze szlochem z kuchni i pędem pobiegła po schodach do swego pokoju. Nellie stała nieruchomo i pustym wzrokiem wpatrywała się w okno nad zlewem. - To nieprawda - odezwała się w końcu. - Całkiem nieprawda. To nie przez to Lucas zrobił to, co zrobił. W głowie świdrował ból, a pienista woda w zlewie wydała jej się naraz gęsta i żółta jak ropa. Allison stała na środku sypialni. Oddychała głęboko, dopóki nie zelżał w piersi i w gardle spazm gniewu, potem poszła do łazienki i przyłożyła sobie na oczy mokry ręcznik. Nie pozwoli, postanowiła, by ktokolwiek zepsuł jej ten dzień. Wróciła do pokoju, przypudrowała starannie twarz, a na wargi nałożyła odrobinę szminki. Potem zeszła do kuchni. W milczeniu, nie patrząc na Nellie stojącą bez ruchu przy zlewie, zaczęła przygotowywać kanapki na piknik. Kiedy spakowała koszyk, usiadła i wyglądając przez okno w ponurym milczeniu czekała na Normana. Na dźwięk dzwonka roweru wzięła koszyk i wyszła bez słowa. Nellie nie poruszyła się nawet i wtedy, gdy Allison brała rower z tylnej werandy, hałasując przy tym umyślnie głośno i pozwalając, by klekotał zgrzytliwie na każdym stopniu schodów. Allison i Norman sprawiedliwie rozdzielili piknikowy ciężar pomiędzy bagażniki i ruszyli w drogę. - Mam nadzieję, że nie wstałeś z łóżka lewą nogą - rzuciła Allison szorstko. - Mnie się zdaje, że wszyscy dziś są nie w sosie. - Mnie do nich nie zaliczaj. - Norman wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. - A kim są ci wszyscy? - Och, Kathy, Nellie i pewnie też moja mama, bo choć teraz jest jeszcze w dobrym humorze, do wieczora stanie się tak samo nieznośna jak inni. To przez ten upał! - I suszę - dodał Norman, kiedy z Wiązowej skręcali na szosę. - Słyszałem, jak stary Frazier mówił do kogoś, że ogłosili stan pogotowia dla milicji stanowej na wypadek pożaru lasu. Spójrz. Machnął ręką ku wschodowi, a wzrok Allison pobiegł we wskazanym kierunku. - Wiem - westchnęła. - Wysuszone lasy. Wystarczy byle iskra. Dzień po dniu wszyscy z obawą tego wyczekują. Ale może jutro spadnie deszcz? Niebo była jasnobłękitne i tak lśniące, że wyglądało jak niebieska emalia, a zawieszone na nim ogromne gorące słońce słało jaskrawe promienie, boleśnie rażące w oczy. Na tej błękitno-złotej rozprażonej patelni nie ostała się żadna chmurka, nie było smużki ani śladu bieli. - Nie będzie padać - powiedział Norman. Sam się właściwie nad tym niewiele zastanawiał, lecz powtórzył krążącą w miasteczku całymi dniami opinię. Farmerzy, którzy już dawno stracili nadzieję na zebranie plonów, z poszarzałymi, kamiennymi twarzami trwali przed bankiem. Stali tu i czekali na przybycie Dextera Humphreya, urzędującego w biurze pożyczek hipotecznych. Spoglądali w niebo mówiąc: „Nie będzie padać”. Od paru tygodni wypowiadali to samo zdanie stale tym samym, zrezygnowanym tonem. - Nie, nie będzie padać - powtórzyła Allison słowa chłopca. - Popchajmy rowery, Norman. Na pedałowanie jest zbyt gorąco. W końcu dotarli do zakola rzeki i zaczęli powtarzać wszystkie czynności z poprzedniego pobytu, choć dziś była w tym jakaś subtelna różnica. Oboje zachowywali się tak, jakby w pewien nieokreślony sposób wyczuwali, że te sobotnie popołudnia ich młodości są rzadkie i cenne. Czyniło to wspólnie spędzony czas zbyt krótkim, zbyt szybko przemijającym, ale wyrazistszym i klarowniejszym. Pływali, jedli, czytali, a Norman czesał długie włosy dziewczyny. Wtulił w nie twarz i szepnął, że są jak jedwab. Przez jakiś czas udawali Robinsona Cruzoe i Piętaszka, a potem znów pływali i jedli. - Zostańmy tu cały dzień - zaproponowała Allison. - Mamy dużo jedzenia. - Dobra, zostańmy do zmroku - zgodził się Norman. - Mamy światła na rowerach, bez obaw wrócimy po ciemku. - Będziemy oglądać wschód księżyca - westchnęła Allison marząco. - Tylko że mamy tu widok na złą stronę świata - zauważył praktycznie Norman. - Księżyc nie wstaje nad Vermontem, wschodzi dokładnie z przeciwnej strony. - W takim razie możemy to sobie wyobrazić. - Zgoda, to możemy zrobić. - Och, co za przepiękny dzień! - wykrzyknęła Allison rozkładając szeroko ręce. - Jak w takim dniu można być przykrym lub podłym?! - Ja nie mógłbym - zapewnił chłopiec. - A ja mogłam i byłam - przyznała się Allison i na chwilę słońce straciło dla niej odrobinę blasku. - Paskudnie się zachowałam wobec Nellie Cross. Przeproszę ją w poniedziałek. Po tym postanowieniu słońce odzyskało swą moc i rozproszyło cień wstydu w duszy Allison. Dziewczyna złapała Normana za rękę. - Biegnijmy! - zawołała radośnie. - Tak wspaniale się czuję, że godzinami mogłabym biec bez ustanku. I nie tknęło jej wtedy żadne przeczucie, że jest to ostatni dzień beztroskiego dzieciństwa. W czasie gdy Allison i Norman biegli wąskim skrawkiem piaszczystej plaży wzdłuż brzegu rzeki Connecticut, Nellie Cross odeszła od zlewu i usiadła na podłodze w kuchni. Miała wrażenie, że od odjazdu Allison minęło jedynie parę minut, które spędziła na stojąco; dlaczego zatem ogarnęło ją takie znużenie? Poczuła się tak, jakby głowa urosła do monstrualnych rozmiarów. Nellie musiała trzymać ją ostrożnie na karku, żeby nie spadła i nie rozbiła się na kawałki. Kobieta oparła się plecami o szafkę i wydało jej się całkiem naturalne, że siedzi spokojnie na kuchennej czyściutkiej podłodze w gorące sobotnie popołudnie i wyciąga przed siebie obolałe od długiego stania w jednym miejscu nogi. Wyprostowała kolana i założyła ręce na piersi. Nic się nie stanie, pomyślała, jeśli sobie trochę poduma o Lucasie, a może nawet potem poczuje się lepiej. Czasem to pomagało. Jednak w tej chwili nie była zdolna do jasnego myślenia. Plątały jej się wątki w tej ogromnej, wypełnionej ropą głowie. Nie, żeby winiła za to Lucasa. To przecież naprawdę nie jego wina, że złapał trypra od dziwki, biedaczek, a i to też było w porządku, że tę chorobę przekazał swojej ślubnej żonie. Gdzie indziej chłop ma zostawić coś takiego, żeby się tego pozbyć, jak nie swojej własnej babie? Ale było coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiła sobie przypomnieć. Co to było? Siedząc nieruchomo najpierw szeroko otworzyła oczy, a potem szczelnie zamknęła powieki. Zacisnęła usta wysilając pamięć, aż na górnej wardze wystąpiły jej kropelki potu. W końcu wzruszyła ramionami. Nie ma sensu się wytężać. I tak próbowała ze wszystkich sił, ale jej biedna głowa nie chciała myśleć i przypomnieć sobie, o co chodzi. To chyba miało mieć coś wspólnego z dzieckiem. Pamiętała jak przez mgłę, że leżała na jakimś łóżku skręcając się z bólu. Był tam też Doc Swain, jak zawsze wtedy, kiedy go potrzebowano. Został chyba całą noc, choć nie miała pewności, czy go widziała o świcie. Ale to też było normalne. Gdy nadszedł dzień, już go przecież nie potrzebowała. Do tego czasu było po wszystkim i słyszała płacz malutkiego Joeya. Ciekawe jednak, że płacz synka dochodził z dworu. Widziała dzieciaka wyraźnie, widziała, jak wchodził przez drzwi i z płaczem mówił, że ojciec odszedł. Było to chyba po tym, jak pierwszy raz ujrzała tę ropę. Joey przyszedł, a ona wtedy wstała i poszła do wygódki. Wówczas ta ropa wypłynęła z niej niczym żółta i gęsta rzeka. Przekonała się też, że ubiegłej nocy nie mogła urodzić żadnego dziecka. Te bóle to musiał być tryper. Dostała go od swego męża, jak przystoi każdej przyzwoitej kobiecie. Chociaż to śmieszne! Mogłaby przysiąc, że to wszystko miało coś wspólnego z rodzeniem dziecka. Była pewna, że słyszała, jak Doc Swain mówił o dziecku. Dziecku Lucasa. Tak mówił Doc. Słyszała wyraźnie na własne uszy. Gdyby tylko mogła sobie przypomnieć, kiedy to było. Ale chyba nie bardzo dawno, bo już wtedy był taki gorąc jak teraz, a las był suchy, mówił Lucas, suchy jak pieprz i w każdej chwili mógł się zapalić. To wtedy chyba Doc mówił o tym dziecku. Wcześniej przy kolacji rozmawiała z Lucasem o tej suszy i lasach, i o wszystkim. Chwilę czekali na Selenę i o tym mówili. Selena się nie pokazała. Włóczyła się gdzieś z tym łajdakiem Carterem, tak powiedział Lucas. Lucas był dobrym ojcem dla swoich dzieci i był też dobry dla Seleny, choć nie była jego. Nie pozwalał, aby którekolwiek z jego dzieci wałęsało się jak bezpański pies. Ale ona nie wróciła nawet po zmroku. I nie mogła być z młodym Carterem, bo zjawił się wtedy u nich. Lucas wpadł we wściekłość, kiedy zobaczył, że Carter też przyszedł sam. Łajdaczy się z jakimiś innymi draniami, wrzeszczał. A potem Carter i Joey poszli jej szukać. O, Boże, ależ ta głowa boli! Podniosła ręce i rozłożyła je szeroko, możliwie najszerzej, ale i tak dłonie nie mogły dosięgnąć boków pulsującej boleśnie głowy, która z każdą sekundą stawała się coraz większa... Allison miała rację. Ta głowa zaraz się rozerwie i okropnie zabrudzi czystą, wypastowaną podłogę. Nie, Allison chyba tego nie powiedziała. Co ona mówiła? Nellie nie mogła sobie przypomnieć. Nie, to nie było o głowie. Allison mówiła coś o Lucasie. Coś podłego, tak jak ona potrafi. Zawsze ględziła o tym, że Lucas bił Nellie, a niezależnie od tego, ile razy Nellie tłumaczyła, że chłop nie bije kobiety, która dla niego nic nie znaczy, to nie trafiało do przekonania tej przemądrzałej pannie Allison. Ona zawsze uważała, że wszystko wie lepiej. Ale Nellie jej kiedyś wygarnęła. Powiedziała, że kiedy chłopa zupełnie jego kobieta nie obchodzi, to on wtedy ino odwraca się do niej plecami, ale kiedy o niej dużo myśli, chce ją nauczyć, żeby była w porządku. Wtedy ją i bije. Oj, Allison sama kiedyś zrozumie tę różnicę. Każdy musi to zrozumieć. Wszyscy zobaczą, że Lucas to dobry człowiek, który nie szedł do innej, a tego trypra zostawił własnej żonie. Śmieszne, ale mogłaby przysiąc, że to wszystko miało coś wspólnego z niemowlęciem. Dzieckiem Lucasa. Ale to przecież niemożliwe, bo Lucas nigdy by nie odszedł i jej nie zostawił, gdyby miała mieć dziecko. Często ją bił, a to przecież oznaczało, że dużo dla niego znaczyła, czyż nie? Poza tym Joey już jest duży, to nie mogło o niego chodzić. Ale przecież sama słyszała, że Doc mówił o dziecku. - Nellie? Rozejrzała się uważnie i przytomnie po pustej kuchni. - To ty, Lucas? - Tak, jestem na górze. Bez cienia zdziwienia Nellie wyszła z kuchni i wspięła się po schodach na piętro. Zajrzała do pustej sypialni Allison. - Jesteś tu, Lucas? - Za oknem, Nellie. Podeszła do okna, wyjrzała na pustą ulicę, a potem go zobaczyła. - Co tam robisz, Lucas? - Umarłem, Nellie. Teraz jestem aniołem. Nie widzisz, że się unoszę w powietrzu. - Widzę cię, Lucas. Podoba ci się tam, gdzie jesteś teraz? - Ano, jest tu zawsze dużo picia, a nikt nie musi chodzić do roboty. Ale jak człowiek może się dobrze czuć bez swojej kobity? Nellie zachichotała nieśmiało. - Mnie szukasz, Lucas? - Dzień w dzień szukałem cię, Nellie, ale nigdy nie siedziałaś na jednym miejscu tak długo, żebym mógł złapać taką ładną dziewczynę jak ty. - Nabierasz mnie, Lucas. Zawsze byłeś zdatny do gadania. - Ja? Skąd? Nijakiego nabierania tu nie ma. Chodź do mnie, Nellie. Cni mi się za taką ładną dziewuchą jak ty. - Nie nabijaj się ze mnie. - Wcale się nie nabijam. Po mojemu ty żeś jest najpiękniejsza dziewczyna na świecie. Popatrz do lustra, jak mi nie wierzysz. - Żebyś wiedział, że tak zrobię, ty bałamucie. Podeszła do szafy i otworzyła drzwi. Chwilę wpatrywała się w swoją podobiznę w lustrze przymocowanym do wewnętrznej strony jednego skrzydła. - A co, nie mówiłem ci? Był teraz blisko niej, na karku czuła jego oddech i zobaczyła go stojącego tuż za odbiciem szczupłej, ślicznej dziewczyny. - Mężczyzna źle się czuje bez swojej kobity - szeptał Lucas. - Chodź, Nellie. Diabelnie pusto mi bez ciebie, no i łóżko jest okropnie zimne. Nellie wdzięcznym gestem poprawiła włosy na karku. - Dobrze, Lucas - zgodziła się. - Nie ma takiej, co by się oparła twojemu gładkiemu gadaniu. Wyjdź na dwór, a ja się ubiorę. To będzie ino minutka. Nellie mówiąc to brała mocny, jedwabny pasek od szlafroka Allison, wiszący na haku wewnątrz szafy. Uśmiechała się do siebie ciągnąc krzesło. Dwukrotnie próbowała, zanim udało jej się zarzucić pasek na grubą belkę wewnątrz szafy. - Przestań się wściekać, Lucas - zachichotała. - Jesteś napalony jak ogier do klaczy. Jeszcze kapkę poczekaj. Zaraz będę gotowa. Uwinę się raz dwa. - Do diabła, Nellie. Żaden facet nie chce wieki czekać na taką ładną dziewuchę jak ty. Pospiesz się. - Coś było, o co cię chciałam zapytać, Lucas, ale nijak nie mogę sobie przypomnieć. Coś w związku z dzieckiem. - Ciekawym, co taka młoda dziewczyna jak ty może wiedzieć o dzieciach? To cholernie nieprzyzwoite. No, chodź do mnie, chodź. W ułamku sekundy po tym, kiedy wykopała krzesło spod nóg, lecz jeszcze zanim jedwabny pasek szlafroka Allison MacKenzie przeciął nić jej życia, Nellie Cross przypomniała sobie, co ją męczyło cały czas. Selena! - krzyknęła bez słów. To Selena miała mieć dziecko z Lucasem! 16 Niewiele po szóstej Constance MacKenzie wróciła z pracy do domu. Rozglądając się po salonie, nie przeczuwała wcale tragedii, jaka się rozegrała w jej mieszkaniu, natomiast uniosła się gniewem. Nic tu nie zostało sprzątnięte. Popielniczki wciąż były pełne niedopałków z wczorajszego wieczora, poduszek na sofie nikt nie wyrównał, a na podłodze leżały rozrzucone gazety, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie je pozostawiano poprzedniego dnia. Dywan nie był odkurzony, a z całą pewnością wymagał już czyszczenia. Constance skierowała swe kroki do kuchni i niemal zalała się łzami na widok bałaganu, jaki tu panował. Na stole walały się talerze oblepione wyschniętym żółtkiem, a zlew pełen był brudnych naczyń. Kubeł na śmieci nie został wyniesiony, a na jednym z palników kuchenki elektrycznej stał dzbanek wypełniony do połowy nieświeżą kawą. - Cholerna Nellie - mruknęła gniewnie Constance, zapominając, że setki razy wracała do wypucowanego na wysoki połysk mieszkania. - Niczego nie zrobiła przez cały boży dzień! Constance marzyła o chłodnej kąpieli, przebraniu się w coś lekkiego i przewiewnego, ale rzuciła torebkę, kapelusz i rękawiczki na wierzch lodówki i zabrała się do pracy. Zdjęła z haczyka w schowku na miotły jeden z podobnych do namiotu fartuchów Nellie i napuściła wody do zlewu. Stek, frytki i sałatka, myślała. Tylko to Allison i Mike dostaną na kolację. Nie będzie czasu na przygotowanie jeszcze czegoś innego. A propos Allison, gdzie ona się podziewa? Przecież przykazała córce wczoraj, żeby była w domu przed kolacją, i to na tyle wcześnie, by zdążyła się umyć i przebrać, zanim zjawi się Mike zaproszony na siódmą trzydzieści. Constance rzuciła okiem na zegar wiszący na ścianie za kuchenką. Już wpół do siódmej. Niestety, kolacja będzie spóźniona i nic się na to nie poradzi. Nikt przecież nie może oczekiwać, żeby ktoś przyrządzał jedzenie w tak okropnie brudnej kuchni. Kiedy o siódmej szła do swego pokoju, przez uchylone drzwi rzuciła od niechcenia okiem w głąb sypialni córki. Pokój był pusty. Rozgrzebane łóżko straszyło swoim wyglądem, a na podłodze leżała pomięta piżama. Dlaczego ta dziewczyna choć raz nie zrobi tak, jak się jej każe, pomyślała gniewnie Constance. I czemu ta Nellie dziś nie sprzątnęła?! Miała od rana tyle czasu! Przyszła przecież, zanim jeszcze Constance wyszła do pracy. Cały dzień miała na zrobienie porządku. Constance niecierpliwie wzruszyła ramionami. Dopiero taki przypadek świadczy, jak mało można na kimś polegać. Jeśli chcesz, żeby wszystko było w porządku, najlepiej zrób to sam. Wzięła prysznic i ubrała się tak samo sprawnie, jak robiła wszystko, czego się tknęła. Wracając na parter zamknęła drzwi pokoju córki. Być może Mike zechce skorzystać z łazienki, a nie życzyła sobie, by zobaczył ten bałagan. Kiedy Mike o siódmej dwadzieścia pięć zadzwonił do frontowych drzwi, otworzyła mu, wyglądając tak świeżo, jakby całe popołudnie spędziła jedynie na polerowaniu paznokci. W kuchni smażyły się frytki, a w lodówce czekała sałata, którą należało już tylko doprawić. - Czy nie widziałeś przypadkiem Allison? - Nie. Nie ma jej? Może jej powiedziałaś, jaki jest cel naszej wspólnej kolacji? - Nie. Mówiłam tylko, że przychodzisz o siódmej trzydzieści i chcę, żeby wróciła na czas. - Przypuszczalnie zajęła się czymś tak interesującym, że zapomniała o upływie czasu. - Może - zgodziła się Constance. - Napijmy się. Zadzwonię do Kathy Ellsworth. Allison na pewno jest u niej. Co za dzień! - Westchnęła. - Upał, prawie żadnego utargu, a potem powrót do brudnego domu. Nellie nie zrobiła nic, a Allison nie zjawiła się o przyzwoitej porze. Zadzwonię do Kathy. To był wieczór, którego Mike miał nie zapomnieć do końca życia. - Halo, Kathy? - rzuciła Constance do słuchawki. - Słuchaj, Kathy, bądź tak dobra i powiedz Allison, żeby przyszła do domu. Jest już spóźniona przeszło godzinę. - Ale, pani MacKenzie, jej tu nie ma. - Nie ma jej? - Constance poczuła ukłucie cieniutkiej igiełki strachu. - Nie ma? No to gdzie jest? - Wybrała się na piknik z Normanem Page’em - wyjaśniła Kathy, która znała wszystkie tajemnice przyjaciółki i teraz, kiedy były na stopie wojennej, nie miała skrupułów, by wyjawić jedną z nich. - Wyjechała rano, pani MacKenzie. - Czy Nellie Cross jeszcze była, kiedy wychodziłaś, Kathy? - Tak, proszę pani. Allison była dziś okropna dla Nellie. Wobec wszystkich zachowywała się okropnie, a Nellie nazwała szaloną, pomyloną starą babą. - Dziękuję, Kathy - powiedziała Constance i z pasją rzuciła słuchawkę na widełki. Jednak natychmiast podniosła ją znowu i podała telefonistce numer Evelyn Page. - Czy pani syn wrócił już do domu? - spytała obcesowo, kiedy zgłosiła się Evelyn. - A. co to panią obchodzi? - odpowiedziała tamta ostro, zirytowana tonem Constance. - A to, że pani syn wyciągnął gdzieś moją córkę! - rzuciła Constance. - Zabrał ją na piknik, Bóg wie gdzie! - Na piknik?! - wykrzyknęła Evelyn z nutą takiego przerażenia, jakby się dowiedziała, że Allison i Norman uczestniczą w orgii z zażywaniem narkotyków. - Norman i Allison pojechali na piknik? Sami? - Nawet przez sekundę nie przypuszczałam, pani Page - rzekła Constance z wyraźnym sarkazmem - że pani syn zaprosił jeszcze kogoś do towarzystwa, jeśli miał okazję wyciągnąć gdzieś moją córkę i być z nią sam na sam. - Sam na sam - powtórzyła ze zgrozą Evelyn, niezdolna odsunąć od siebie tej okropnej wizji. - Norman sam na sam z Allison? Constance ze złością odłożyła słuchawkę. - Więc? - zwróciła się do Mike’a, który wygodnie rozparty w fotelu puszczał do sufitu strużki papierosowego dymu. - Co o tym myślisz? - Myślę, że powinniśmy coś zjeść - odparł ze spokojem. - Myślę też, że porcję Allison powinniśmy wstawić do piecyka, żeby nie wystygła. A potem, moim zdaniem, możemy zagrać w szachy albo posłuchać płyt aż do jej powrotu, a wtedy trzeba ją nakarmić i zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. - Ależ ona pojechała do lasu z Normanem Page’em! - zawołała Constance. - No to co? - zapytał zwyczajnym tonem. - No to co?! - krzyknęła. - Ty się jeszcze pytasz! A to! Kto może wiedzieć, co oni tam robią?! Nie po to tyram jak niewolnica, zapewniając jej porządne wychowanie, żeby się włóczyła po lesie z chłopakami! A to! Nie życzę sobie tego! - wołała tupiąc nogą i rzucając papierosa w puste palenisko kominka. - Po prostu tego nie zniosę! Mike nie podniósł głosu. - Musisz to znieść, przynajmniej do czasu, aż ona wróci do domu - powiedział. - Na razie nic nie możemy poradzić, a jeśli jesteś na tyle inteligentna, na ile cię cenię, to kiedy ona wróci, przestaniesz się zachowywać tak jak teraz. Wczoraj mi mówiłaś, że Allison jesienią skończy szesnaście lat, musi więc kiedyś wyjść spod twojej opieki i zacząć rozwijać skrzydła. - Nie musi ich rozwijać sama w lesie z chłopakiem! Chodź, pojedziemy ich poszukać. - Nie przesadzaj. Robisz z igły widły. Rodzice nie mogą ścigać dziecka, nie ośmieszając się przy tym w jego oczach. Jeśli zdarzył się jakiś wypadek, wkrótce się o tym dowiesz, a jeżeli nic się nie stało, a jestem przekonany, że tak właśnie jest, to Allison nigdy ci nie wybaczy, że zaczęłaś jej szukać, jakby była sześcioletnim brzdącem, a nie niemal dorosłą, szesnastoletnią pannicą. Nic nie można zrobić, tylko czekać. - Nic?! Allison nie jest twoim dzieckiem, więc cienie obchodzi, co ona robi! Te swoje wydumane teorie o dzieciach i popędzie seksualnym schowaj dla siebie! Nie życzę sobie, żebyś je stosował do Allison! Mike sprawiał wrażenie wstrząśniętego. - Co ci każe być tak pewną, że spóźnienie Allison ma coś wspólnego z seksem? - zdumiał się. - Nie bądź głupcem - syknęła Constance. - Cóż innego mogłaby robić sam na sam z chłopakiem w lesie?! Wam, samcom, zawsze tylko to w głowie! Wszyscy jesteście tacy sami, obchodzi was jedynie to, co macie w spodniach! Mike nie odpowiedział, tylko spojrzał na nią badawczym wzrokiem, a ona odwróciwszy się tyłem zapalała papierosa drżącymi rękoma. - Mam zamiar szukać Allison - oświadczyła. - Jeśli nie chcesz mnie podwieźć autem, pójdę na piechotę. W tym momencie do salonu wbiegła Evelyn Page. Nie zapukała ani nie zadzwoniła, lecz po prostu wpadła bez zapowiedzi jak bomba. Rozczochrana, z dzikim wzrokiem, istotnie wyglądała, pomyślał Mike, jak nienormalna. - Gdzie on jest? - wydyszała, a twarz Constance pokryła się brzydkimi, czerwonymi plamami. - Gdyby go pani lepiej pilnowała - syknęła - wiedziałaby pani teraz nie tylko, gdzie on jest, lecz także, dokąd zabrał moją córkę! - Norman nigdy nigdzie Allison nie zabierał - zaprotestowała Evelyn. - Jeśli już, to Allison zabrała Normana. - Proszę nie gadać głupstw - ucięła Constance. - To on jest mężczyzną, czyż nie? Niech mi pani nie próbuje tu wmawiać, kto kogo zabrał i gdzie! On dobrze wiedział, co robi. Mojej córce nigdy nie przyszłoby do głowy włóczyć się po lesie z chłopakiem. - Jak pani śmie tak mówić o Normanie! - krzyknęła histerycznie Evelyn. - On nie interesuje się dziewczętami. Nigdy się nie interesował. Jeśli Allison za nim lata, to tylko sama sobie winna. To jej wina i pani! - zakończyła rzucając niechętnie spojrzenie w kierunku Mike’a. - Niektórym kobietom jeden chłop nie wystarczy, a córki idą często w ślady matek. - Dziwka! - wrzasnęła Constance i gdyby Mike nie wstał i nie zagrodził drogi, rzuciłaby się na Evelyn z pazurami. Dobry Boże! - pomyślał. - Przestańcie! - powiedział ostro, a Constance zamarła w pół ruchu. Obie z Evelyn mierzyły się morderczym wzrokiem, złośliwym i zawziętym, ale moment agresji już minął. Mike omal się nie uśmiechnął. To był pierwszy przypadek, kiedy Constance wyrzuciła z siebie takie słowo, jakim teraz określiła Evelyn Page. - Słuchajcie, dziewczyny - zaczął i tym razem pokazał zęby w uśmiechu. - Dajcie spokój tej pyskówce i usiądźcie. Nie ma o co tak się gorączkować. - Nie ma o co?! - wykrzyknęły unisono. Jeszcze echo tego okrzyku wisiało w powietrzu, gdy w drzwiach wejściowych pojawiła się rozmarzona twarzyczka Allison. - Allison! - zawołała Constance. - Gdzie Norman?! - spytała jednocześnie Evelyn. Allison rozejrzała się wokół niepewnym wzrokiem. - Cześć, mamo. Norman? Jest na dworze. Właśnie odjeżdża. Evelyn rzuciła się do drzwi. - Norman! - krzyknęła. - Norman! Cały czas wykrzykiwała jego imię, aż znalazł się u jej boku. - Chodź tu - rozkazała tym samym podniesionym tonem. Chłopiec wszedł do salonu. Z obawą zerknął na Allison, potem na Constance, Mike’a, a w końcu na matkę. - Cześć, mamo. - Cześć, mamo! Cześć, mamo! - powtórzyła Constance z irytacją. - To wszystko, co macie do powiedzenia?! Gdzieście byli, do diabła?! Pani Page zacisnęła usta. - Nie widzę potrzeby, aby przy Normanie używać tak ordynarnego języka - wycedziła. - Ha! - zawołała Constance. - On na pewno zna dużo gorsze wyrażenia niż głupie „do diabła”! Allison zbladła jak kreda. Koszyk wysunął się z jej rąk i upadł na podłogę. - O co chodzi, mamo? - spytała drżącym głosem. Mike nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej. Podszedł do dziewczyny i otoczył ją ramieniem. - Twoja mama trochę się niepokoiła. Jest ciemno, a ona nie wiedziała, gdzie się podziewasz - Wiedziałam, gdzie była! - syknęła Connie z wściekłością. - W lesie! Z tym bydlakiem! I robiła Bóg wie co! - Constance, na miłość boską! - oburzył się Mike, obracając się do niej. - Rzeczywiście, na miłość boską! - Zbliżyła się do córki. - Więc? Czekam na wyjaśnienie twojego niesłychanie niestosownego zachowania. - Nie zachowywałam się niestosownie - zaoponowała Allison. - Nie? Chyba nie poszliście do lasu, by sobie poczytać książkę?! - wykrzyknęła Constance. - Dziś nie czytaliśmy, dzisiaj udawaliśmy Robinsona i Piętaszka - oświadczył Norman. - A ty się nie wtrącaj! - krzyknęła Constance. - Jak będę potrzebowała twoich wyjaśnień, to cię o nie poproszę! - Norman, co ta zła, niegodziwa dziewucha ci zrobiła? - Evelyn złapała syna za ramię i potrząsnęła nim. - Zrobiła? Allison nic mi nie zrobiła. - A co ty jej zrobiłeś? - wtrąciła się Constance. - Mów! To ważne! - On jej nic nie zrobił! - zawołała Evelyn. - Klnę się na Boga - zaczęła Constance cichym, przerażającym głosem - że jutro zabiorę Allison do Matta Swaina. Jeśli się okaże, że nie jest tak, jak być powinno, oskarżę pani syna o gwałt. Twarze obojga nastolatków były teraz białe jak kreda. - Ja nic nie zrobiłem - wyjąkał Norman. - Nic nie zrobiliśmy, prawda, Allison? - Tego już za wiele - przerwał Mike głosem zdławionym wściekłością. - Proszę zabrać chłopca i iść do domu, pani Page. To wszystko posuwa się za daleko. - No proszę, to ci się znalazł pan domu! - syknęła złośliwie Evelyn. - Inne obowiązki gospodarza też pan przyjął na siebie? Chodźmy, Norman. Nie życzę sobie przebywać ani chwili dłużej pod tym samym dachem co ladacznice i faceci, którzy się z nimi zabawiają! Zęby Constance zgrzytnęły z takiej wściekłości, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. - Wynocha z mojego domu! - wrzasnęła, a Evelyn z pogardliwym prychnięciem wzięła syna za rękę i wyszli. Może i na tym zakończyłaby się ta przykra scena, gdyby Allison w tej chwili nie odzyskała głosu i nie palnęła: - Jeszcze nigdy, nigdy w życiu - wyrzucała z siebie jakby wypluwając poszczególne słowa - nigdy, nigdy, nigdy nie byłam tak upokorzona! Zanim Mike zdołał temu przeszkodzić, Constance wzięła rozmach i wymierzyła córce siarczysty policzek. Dziewczyna upadła na sofę, a nad nią stanęła matka, która przeistoczyła się w istotę, jakiej Mike do tej pory nie widział. - Ty bękarcie! - krzyknęła na córkę, a Mike zmartwiał na widok przerażonej twarzy Allison. - Przestań! - zawołał, ale Constance wcale go nie słuchała. Wrzeszczała nachylona nad córką patrzącą na nią wystraszonym wzrokiem, ze zbielałymi wargami. - Jesteś taka sama jak twój ojciec! Seks, seks i tylko seks! W tym jesteś do niego podobna! Nie wyglądasz jak on, nie mówisz jak on, ale zachowujesz się wypisz wymaluj jak on. To zresztą jedyna rzecz, jaką masz po nim. Nawet swojego nazwiska ci nie zostawił. Nosisz je nielegalnie. Ja sobie ręce po łokcie urabiam, żeby cię wychować na przyzwoitą dziewczynę, a ty się włóczysz po lesie i zachowujesz jak ten twój cholerny ojciec. Nieślubna córka największego łajdaka, jakiego ziemia nosiła! Jej słowa wisiały w ciszy pokoju niczym mgła snująca się nad wodą. Constance dyszała głośno i gwałtownie, oddech Mike’a też był słyszalny, tylko Allison siedziała tak cicho, jakby przestała oddychać. Tkwiła na sofie bez ruchu, prawie martwa, nie drgnęły nawet jej zogromniałe oczy. Trzy nieruchome postacie jak w żywym obrazie, pomyślał Mike, zastygłe w ciszy, którą w końcu przerwała Constance. Upadła na fotel i zalała się łzami, uświadamiając sobie poniewczasie, czego się dopuściła. Na dźwięk tego szlochu poruszyły się dwie pozostałe figurki, jakby czekały na ten sygnał. Umysł Mike’a znów zaczął normalnie funkcjonować i mężczyzna zdał sobie sprawę, że w tym momencie dowiedział się tego, co od dwóch lat bezskutecznie usiłował odkryć. Opuścił wzrok na pochyloną głowę Connie i wydało mu się, że może dostrzec u jej stóp szczątki potrzaskanej powłoki ochronnej. Ale jakiż to był okrutny i bolesny sposób uwolnienia się z fałszywej egzystencji. Przeniósł wzrok na Allison, która jakby na ten znak zerwała się na równe nogi i pędem wbiegła na schody. Mike ruszył powoli w kierunku wyjścia, a Constance podniósłszy głowę spojrzała mu prosto w oczy. - Wiedziałam, że mnie zostawisz, skoro tylko dowiesz się prawdy - szepnęła bez tchu na krawędzi łez. - Tu nie chodzi o to, co powiedziałaś, ale w jaki sposób. Twoje okrucieństwo, z jakim wyjawiłaś tę swoją prawdę dziecku, poruszyło mnie do głębi. Minie trochę czasu, zanim będę mógł o tym myśleć spokojnie. Drgnął, usłyszawszy pierwszy krzyk Allison. Pomyślał, że teraz dopiero zaczyna się w pełni ujawniać reakcja córki na matczyne słowa, ale Allison krzyknęła jeszcze dwa razy, zanim jego oszołomiony umysł pojął, że nie jest to wyraz bólu, lecz trwogi. Przeskakując po trzy stopnie popędził na górę. Tam znalazł Allison. Allison, która zdrętwiała z przerażenia, blada jak śmierć, stała przyciśnięta plecami do ściany swojej sypialni, wlepiając pociemniałe ze zgrozy oczy w otwarte drzwi szafy. Mike złapał ją, w chwili gdy osuwała się na ziemię. Ponad jej bezwładnym ciałem zwisającym mu na ręku patrzył na groteskową postać Nellie Cross powieszoną na belce szafy. Niosąc Allison w kierunku schodów, usłyszał głosy dochodzące z dołu i poczuł, jakby rzeczywiście znalazł się w samym środku potwornego sennego koszmaru. - To jedyne miejsce, gdzie mama miała dzisiaj pójść - mówił mały Joey Cross. - Selena mnie przysyła, żebym zabrał mamę do domu. Mama przez ostatnie dwa tygodnie okropnie o wszystkim zapominała. Selena myśli, że może mama znów nie pamięta, gdzie mieszka. 17 - Wtedy jakby jakiś nienasycony duch zła zapanował nad naszym miastem - wspominał później Seth Buswell. - Duch spustoszenia i zagłady. Seth mówiąc te słowa był bardzo pijany. Język mu się plątał, połykał spółgłoski, ale doktor Swain, tak samo pijany jak wydawca, nie spierał się tym razem z przyjacielem. - Racja. Co do joty - przytaknął wymawiając wyraźnie każdą sylabę. Chlubił się faktem, że jego własna mowa nigdy nie stawała się bełkotliwa pod wpływem alkoholu. Również i inni, niezwiązani bezpośrednio z Nellie Cross ani z tym, co się stało potem, zgadzali się z Sethem i doktorem, że było to fatalne lato. Wieczorem w ostatnią sobotę sierpnia 1939 roku Clayton Frazier spieszący do swego domu na Sosnowej ujrzał szeryfa Bucka McCrackena, wiozącego doktora policyjnym samochodem. Był to widok dość osobliwy, gdyż doktor Swain przeważnie sam jeździł swoim autem. Clayton usiłował przez chwilę dociekać przyczyny tej niecodziennej sytuacji, wkrótce jednak powiedział sobie, że nie ma sensu łamać głowy, zwłaszcza że jest na to zbyt zmęczony. Powód wspólnej jazdy Doca i szeryfa będzie nazajutrz omawiany w całym mieście i wtedy się wszystko wyjaśni. Odwrócił się od drzwi domu, by zgodnie z ostatnio nabranym zwyczajem rzucić okiem dokoła przed udaniem się na spoczynek. Wtedy to ujrzał. Zobaczył purpurowy palec ognia, celujący w niebo nad szczytem zwanym Wzgórzem Bagiennym. Był to podstępny jęzor, który raz tylko błysnął i zniknął, ale Clayton miał pewność, że go widział. Za chwilę błysk znów się pojawił, a wtedy starzec już dłużej nie zwlekał. - Pożar! Pożar! - krzyczał, biegnąc ulicą, bo w domu nie miał telefonu. - Pożar! Pali się Wzgórze Bagienne! Jakiś przygodny samochód zabrał pędzącego starca i z dużą prędkością powiózł w kierunku remizy. W ciągu tych niewielu minut jazdy szkarłatne jęzory płomieni doszły do połowy zbocza i wzgórze stanęło w ogniu. - Pożar! - wołał Clayton, i wnet wszystkie wozy strażackie, utrzymywane przez stan i miasto w gotowości na wypadek pożaru, ryknęły silnikami i ruszyły do walki z ogniem. Zgodnie z miejscowym zwyczajem szeryf i doktor udawali się od razu na teren akcji przeciwpożarowej, bo szeryf był strażakiem służby ochotniczej, a doktor Swain niósł pomoc medyczną. Również i tym razem, niemal na progu drzwi domu Constance MacKenzie, doktor i szeryf na dźwięk syren strażackich zatrzymali się odruchowo i obejrzeli, ogarniając wzrokiem szczyty otaczające Peyton Place. Wzgórze Bagienne płonęło żywym ogniem, a płomienie lizały już pierwsze drzewa na Wzgórzu Wiatraków. - Nie wygląda to dobrze - westchnął szeryf. - Racja - przytaknął Matthew Swain sięgając do dzwonka. Przybywali tu na telefoniczne wezwanie Michaela Kyrosa. - Przyjeżdżaj natychmiast, Matt - nalegał Mike. - I przywieź ze sobą Bucka. Nellie Cross powiesiła się w szafie u Constance MacKenzie. Na pierwszy rzut oka sprawy nie przedstawiały się tak źle, jak Buck się obawiał. Wszyscy zebrani w salonie wyglądali na opanowanych, jakby utrzymywanych w spokoju siłą woli Mike’a Kyrosa. Allison leżała bez czucia na sofie, w jej nogach siedziała Constance, Joey Cross, któremu Mike kazał sprowadzić siostrę, siedział w fotelu po jednej stronie kominka, a Selena w bliźniaczym fotelu po drugiej. Jedynie Mike stał nieruchomo, jakby w obawie, że jeśli się ruszy, straci kontrolę nad całą grupą. Matthew Swain od razu skierował się do Allison. - Zemdlała? - spytał Buck Mike’a, który kiwnął głową. - Może byłoby nawet lepiej, gdyby jeszcze jakiś czas została w tym stanie, zanim nie zrobimy... - zawahał się zerkając na Selenę i Joeya - ...tego, co musimy zrobić - dokończył. W tej chwili Allison otworzyła oczy. Nie wydała z siebie żadnego głosu ani w jej wzroku nie malowało się oszołomienie. Po prostu spojrzała na wszystkich obecnych i znów zamknęła powieki. - Wezmę ją na parę dni do szpitala - oświadczył doktor. - Zadzwonię po karetkę. Po wezwaniu karetki doktor i pozostali mężczyźni udali się na górę do sypialni Allison. Doktor Swain spełniał swoje obowiązki przy ciele zmarłej, a Buck i jego ludzie, którzy właśnie przed chwilą przyjechali do pomocy z biura szeryfa, przygotowywali się do wyniesienia zwłok. Kiedy szeryf i jego pomocnicy starali się przetransportować wąskim korytarzem sztywne ciało, które jeszcze niedawno było żywą Nellie Cross, Matthew Swain zamknął oczy, próbując się odciąć od rzeczywistości i nie słyszeć głuchych odgłosów. Czy temu nie będzie końca? - myślał doktor. Najpierw dziecko Seleny, potem Lucas, teraz Nellie. Czy to się nigdy nie skończy? Zniszczyłem ich wszystkich. Nawet Lucasa, bo choć niby pozostał przy życiu, sprawiłem, iż stał się banitą. Powłócząc nogami Matt schodził ociężale po schodach. W holu czekała na niego Selena z suchymi oczyma i ściągniętymi rysami. - Panie doktorze - spytała - czy to dlatego, że mama wiedziała? Czy dlatego się zabiła? Doktor Swain spojrzał jej prosto w oczy. - Nie - odparł ze spokojem. - Miała raka, ale nie pozwoliła mi o tym nikomu powiedzieć. Selena także patrzyła w oczy doktora. Nie wiedząc, skąd mu się bierze to przekonanie, Matthew Swain był pewien, że dziewczyna przejrzała jego kłamstwo. - Dziękuję panu, Doc. - Selena rzekła to równie spokojnym głosem i obracając się w kierunku drzwi salonu zawołała: - Chodź, Joey. Na nas już pora. Doktor Swain odprowadzał wzrokiem ich oddalające się postacie. - O czym ona będzie rozmyślać przez tę długą, długą noc? - zastanawiał się. Ile winy sobie przypisze, leżąc bezsennie w łóżku i wpatrując się w sufit? Wzruszył ramionami i zwrócił się do Mike’a: - Możesz mnie podrzucić do domu? Chcę wziąć swój samochód i pojechać do szpitala. Nieco później w drodze do szpitala doktor rzucił okiem na wzgórza objęte pożarem. Cały horyzont na wschód od Peyton Place był jednym, wielkim morzem płomieni. Przez chwilę doktor rozważał fantastyczną myśl, że ten ogień stanowi pewien symbol. Zło wypala się ogniem, pomyślał i uśmiechnął się do siebie. W małych miasteczkach skandale publicznej natury nieczęsto się zdarzają. Tak więc, mimo że szafy mieszkańców niedużych mieścin pełne są ukrytych szkieletów, tak że gdyby te kościste świadectwa wszystkich gorszących wydarzeń zaczęły jednocześnie klekotać, to powstałby harmider słyszalny chyba aż na księżycu, jednak ludzie są skłonni uważać, że w takiej zapadłej dziurze jak Peyton Place nic się nigdy nie dzieje. Jest niewątpliwą prawdą, że szafy mieszkańców wielkich miast są równie pełne tajemnic, tu jednakże ludzie nie lubią się zajmować wstydliwymi sprawami sąsiadów w takim stopniu, jak w środowiskach małomiasteczkowych. Chowanie szkieletu w szafie, czyli mówiąc inaczej ukrywanie zdarzeń przynoszących wstyd, tym się różni na prowincji od skandalu, że omawiane jest ukradkiem, pokątnie i szeptem, a skandalami wszyscy się zajmują otwarcie, komentując i obgadując wszelkie ich aspekty głośno i natarczywie. W Peyton Place za skandale uznawano trzy rodzaje wydarzeń: samobójstwo, morderstwo i zajście w ciążę niezamężnej kobiety. Samobójstwa nie było w miasteczku od czasu, gdy wiele lat temu stary Doc Quimby palnął sobie w łeb. Teraz Nellie Cross, kiedy się powiesiła, wzbudziła więcej sensacji niż całym swoim życiem. Miasteczko huczało od plotek, a kiedy w dzień po jej samobójstwie wyszło na jaw, że była ochrzczoną katoliczką, temperatura rozmów wzrosła do punktu wrzenia. Praktycznie każdy mieszkaniec zastanawiał się nad tym, co ojciec O’Brien powie i uczyni, lecz te spekulacje było krótkotrwałe. Odmówił pochowania Nellie w poświęconej ziemi cmentarza katolickiego. Jego współwyznawcy kiwali głowami i mówili między sobą, że ojciec O’Brien to odważny człowiek z zasadami. Kiedy nadszedł czas próby, nie zawahał się przed wypełnieniem swoich obowiązków, nie certolił ani cackał, jak pewnie inni, gdyby byli na jego miejscu. - Stanowczo odmawiam - oświadczył ksiądz O’Brien Selenie Cross. Protestanci uśmiechali się półgębkiem. Co to za sługa Boży, zadawali sobie nawzajem pytania dostatecznie głośno, by być słyszanym przez katolików, który się nie zgadza pogrzebać umarłego? Zatem protestanci, a zwłaszcza kongregacjonaliści, są z pewnością w tym względzie pełniejsi chrześcijańskiego ducha. Wielebny Fitzgerald nigdy by nikomu nie odmówił pochówku, nawet katolikowi. Ale w czasie krótszym niż dwadzieścia cztery godziny po raz drugi Peyton Place zatrzęsło się w posadach. - Stanowczo odmawiam - brzmiała odpowiedź wielebnego Fitzgeralda, kiedy Selena się do niego zwróciła, by pochował jej matkę. Teraz katolicy mogli śmiać się w kułak, a kongregacjonaliści zakipieli gniewem. Grono najbardziej wpływowych wyznawców, wśród których, ku zdumieniu wszystkich, znaleźli się Roberta i Harmon Carterowie, udało się do swego pastora. Margaret Fitzgerald, wymknąwszy się z domu tylnymi drzwiami, dołączyła do swych przyjaciół stojących na chodniku przed plebanią. - Zupełnie nie pojmuję, co mu się stało - odpowiadała na wiele pytań. - Nie wiem, doprawdy, co w niego wstąpiło, że się tak zachowuje. Wypowiadała te słowa tonem męczeńskim i pełnym zdumienia, ale wewnątrz wrzała ze złości i nienawiści. Znajomym mówiła, że mąż jest przepracowany, zmęczony, wyczerpany i chory, lecz w duchu nazywała go podłym zdrajcą, łajdackim czarnym Irlandczykiem, papistą i niegodziwcem. Wielebny Fitzgerald wyszedł do wiernych, którzy bardziej przypominali teraz rozwścieczony tłum aniżeli gromadkę owieczek szukających porady u swego pasterza, zamknął drzwi, a gości zatrzymał na werandzie. - Czego chcecie? - zapytał agresywnie. Roberta Carter, która sama siebie mianowała rzeczniczką grupy, odpowiedziała na to pytanie: - Przyszliśmy z zapytaniem o pogrzeb Nellie Cross. - Tak? A co chcecie wiedzieć? - spytał tym samym zaczepnym tonem. - Ja już udzieliłem odpowiedzi zainteresowanej stronie. - Ależ jak można tak postępować?! - rzucił jakiś głos z gromady i od razu dołączyły doń inne. - Pastorze, przecież musi pan pochować Nellie, jeśli rodzina zwraca się do pana z taką prośbą! - Grzebać zmarłych to obowiązek duchownego! - Kim pan jest? Katolikiem? Wielebny Fitzgerlad się nie odzywał dopóty, dopóki ludzie szemrali. W końcu zapadła cisza, gdyż każdy sądził, że jego słowa wywarły wrażenie na milczącym tak długo pastorze. - Czy już wszyscy powiedzieli swoje? - zawołał w końcu wielebny. Gromadka stała tak spokojnie, że nawet Seth Buswell i Kyros, obserwujący zajście z drugiej strony ulicy, popadli w zdumienie. Oczekiwanie pastora na odpowiedź zdawało się ciągnąć w nieskończoność. - No, to ja też mam wam coś do powiedzenia - odezwał się w końcu. - Oświadczam, że nie mam najmniejszego zamiaru wyprawiać pogrzebu jakiejś katoliczce, która popełniła samobójstwo. Zabójstwo jest grzechem, a czy człowiek zabija bliźniego, czy samego siebie, w oczach kościoła stanowi to jednakowe złamanie Bożego prawa. Nie mogę i nie chcę chować katoliczki, która sama się pozbawiła życia! I chociaż pastor wyraźnie nie zaznaczył, że cytuje słowa kościoła rzymskokatolickiego, wszyscy zebrani natychmiast się zorientowali, co się za tym kryje. Od razu podniosły się okrzyki oburzenia, ale odbiły się tylko od zamkniętych drzwi, bo pastor tymczasem zdążył się schronić na plebanii. Obelgi od „papista” po „odszczepieniec” miotano z taką zaciętością i nienawiścią, że nawet Seth Buswell, jeden z najbardziej tolerancyjnych ludzi, poczuł obrzydzenie. Seth, który kiedyś pokpiwał sobie w swojej gazecie z tych przeciwnych odłamów religijnych, nazywanych przez niego okładkami księgi i wzgórzami, teraz odwrócił się od tłumu z niesmakiem. - Chryste, Mike - mruknął do Kyrosa. - Muszę się napić. - Udamy się do odpowiednich władz - zwróciła się do zgromadzonych Roberta Carter - i załatwimy zdymisjonowanie tego człowieka z naszego kościoła, a postaramy się o kogoś takiego, kto zna swoje miejsce. Lecz nie było takiej organizacji, która mogłaby od razu zadośćuczynić gniewnym żądaniom parafian. Do czasu wyłonienia komitetu do pertraktacji z odpowiednimi władzami doczesne szczątki Nellie Cross na pewno zaczęłyby ulegać rozkładowi, a w całej rozdrażnionej gromadce nie było nikogo, kto nie zdawałby sobie z tego sprawy. Jednakże znalazł się w końcu człowiek nazwiskiem Oliver Rank, który zgodził się odprawić Nellie pogrzeb. Był pastorem tak nowego odłamu, że w Peyton Place wciąż jeszcze określano go mianem: „ta sekta”. Grupa wyznaniowa, na czele której stał pastor Rank, zwała się Kościołem Zielonoświątkowców, ale potocznie mówiono o niej: „Ci innowiercy z ulicy Fabrycznej”. Oliver Rank z własnej inicjatywy odwiedził Selenę Cross i wziął od niej wszystkie dane potrzebne do ceremonii pogrzebowej, a nazajutrz zwłoki Nellie złożono na wieczny spoczynek na zboczu wzgórza za domem, który wyznawcy kongregacji pana Ranka wykorzystywali jako kościół. Ten skrawek ziemi niemal całkowicie pozbawiony był trawy, gdyż ze względu na bliskość fabryki snuł się tu stale dym, sadza sypała gęsto, a grunt był skalisty i twardy. Następnego dnia widziano Francisa Josepha Fitzgeralda, jak opuszczał probostwo kościoła katolickiego, gdzie był się wyspowiadać u ojca O’Briena. Jeszcze tego samego popołudnia złożył na ręce diakona rezygnację, a na plebanii przy Wiązowej jego żona rozpoczęła pakowanie swojego mienia przed powrotem do ojca w White River. - Tam przynajmniej wszyscy wiedzą, na jakim stoją gruncie religijnym - powiedziała. - No, mamy już to za sobą - rzekł Seth do Matta Swaina. - Teraz w Peyton Place chyba wszystko wróci do normy. To był fatalny okres, ale jest już po wszystkim. Doktor Swain, rzuciwszy okiem na wzgórza za miastem, gdzie wciąż jeszcze szalał ogień, powiedział: - Nie. To jeszcze nie koniec. 18 Allison MacKenzie przebywała w szpitalu pięć dni. Dwa pierwsze z nich spędziła w stanie szoku. Odpowiadała, kiedy ją pytano, jadła, co jej podsunięto, ale później nie pamiętała ani co mówiła, ani co robiła. - Wyjdzie z tego - oznajmił doktor matce. - To tylko krótka ucieczka od rzeczywistości w krainę cienia. To dobre miejsce, bardzo wygodne, przewidziane przez matkę naturę dla ludzi wyczerpanych zmaganiami, zmożonych strachem czy żalem. Na trzeci dzień Allison wróciła do normy. Gdy Matthew Swain przyjechał do szpitala, zastał ją leżącą z twarzą wciśniętą w poduszkę, która tłumiła jej łkania. - No, Allison - zagadnął doktor, kładąc jej delikatnie rękę na karku. - Cóż to cię gnębi? Usiadł na krawędzi łóżka, co zdaniem siostry Kelley było zachowaniem wysoce nieprofesjonalnym, ale w opinii wielu chorych bardzo pokrzepiającym. - No, Allison, o co chodzi? Dziewczynka odwróciła się na plecy i zasłoniła rękami spuchniętą od płaczu twarz. - Ja to zrobiłam - wyjąkała ze szlochem. - To ja zabiłam Nellie. Potem słowa popłynęły jak rzeka, a doktor w milczeniu słuchał wyznania przerywanego łkaniem, nabrzmiałego bólem, poczuciem winy i wstydu. Po wysłuchaniu wszystkiego ujął obie jej ręce w swoją dłoń, pochylił się i zaczął wycierać zapłakaną twarz. - To rzeczywiście przykre - mówił, osuszając jej mokre od łez policzki - kiedy człowiek nie ma okazji naprawić swojego niewłaściwego zachowania, zanim nie jest za późno. Niestety, to się zdarza większości z nas i musisz przestać sądzić, Allison, że jesteś w tym osamotniona. Istotnie, nie postąpiłaś ładnie, mówiąc Nellie te nieprzyjemne rzeczy, ale nie wolno ci myśleć, że tym ją zabiłaś. Nellie była chora, cierpiała na straszną, nieuleczalną chorobę i dlatego tak postąpiła. - Wiedziałam, że była chora. - Allison wydała drżące, pełne łez westchnienie. - Mówiła mi, że ma zepsutą krew, ropę w żyłach i że ta jej choroba nazywa się tryper. Miała ją od Lucasa, tak mi powiedziała. - Nellie chorowała na raka - oznajmił doktor, a Allison zabrakło przenikliwego wzroku Seleny, by odkryć kłamstwo. - Żadne lekarstwo nie mogło już jej pomóc i ona o tym wiedziała. To, co ci mówiła o swojej chorobie, to tylko wykręt, bo nie chciała, by ktoś się dowiedział prawdy. Chcę, żebyś tego nie powtarzała nikomu, Allison. - Nic nie powiem - obiecała dziewczyna, a odwracając twarz dodała: - Tak się czuję, że nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zamienię z kimś choć słowo. Doktor roześmiał się. - To nie koniec świata, moja droga. Niedługo zaczniesz o wszystkim zapominać. - Nigdy nie będę mogła o tym zapomnieć! - zawołała Allison, ponownie wybuchając płaczem. - Zapomnisz, zobaczysz - rzekł doktor łagodnie. - Czas leczy rany. Istnieje wiele powiedzeń związanych z pojęciem czasu i życia, a większość z nich to frazesy. Pisarze nazywają je komunałami. Musisz się ich wystrzegać jak plagi, Allison, jeśli zamierzasz parać się pisaniem. Ale wiesz co? Ludzie się wyśmiewają z banalności takich powiedzeń, a ja uważam, że to oczywistość zawartej w nich prawdy spowodowała ich powtarzanie tak częste, że mądrość treści stała się tuzinkowa i wyświechtana, by w końcu przekształcić się w to, co nazwano komunałem. „Czas leczy rany” jest takim frazesem, i wielu pokpiwałoby ze mnie, że go używam, ale ja i tak wiem, że to głęboka prawda. Głos doktora ścichł tak bardzo, że Allison wydawało się, jakby całkiem zapomniał o jej obecności i jedynie rozmyślał na głos. - Czas leczy rany - powtórzył doktor - a całe życie przebiega podobnie do pór roku. Jest ułożone w pewien szablon, dla każdego inny, ale ogólny wzór jest zawsze taki sam: od wiosny przez zimę do nowej wiosny. - Do nowej wiosny? Nigdy o tym nie myślałam w ten sposób. - Allison wpadła mu w słowo. - Często porównywałam życie do pór roku, ale sądziłam, że zima się łączy z pojęciem śmierci. Kiedy nadchodzi, życie, tak jak rok, kończy się. Nie rozumiem tego, co pan mówi o nowej wiośnie. Matthew Swain drgnął lekko jak obudzony ze snu i uśmiechnął się. - Miałem na myśli drugą wiosnę, którą dzieci wnoszą człowiekowi do jego życia. - Och - rzekła Allison z pewnym roztargnieniem, bo teraz nie tyle pragnęła słuchać, ile wyrazić swoje własne myśli. - A mnie czasami życie jawiło się jako drzewo. Najpierw, kiedy jest się dzieckiem, drzewo życia wypuszcza młode zielone listki. Potem, kiedy dziecko dorasta do wieku, w jakim na przykład ja jestem, listki są większe, ale wciąż zielone. Z nastaniem lata i jesieni liście stają się złote i piękne, gdy człowiek jest już naprawdę dorosły i może robić to, na co zawsze miał ochotę. Potem nie ma wcale liści i jest zima. Wtedy człowiek umiera i to już koniec. - A co z następną wiosną? - spytał doktor. - Przecież ona przychodzi. Zawsze. Wiesz o tym, Allison. Ja też rozmyślałem trochę o drzewach. Kiedy na nie spoglądałem i miałem czas, by przystanąć i podumać, przypomniał mi się czytany kiedyś wiersz. Nie pamiętam jego tytułu ani nie wiem, kto go napisał, ale był w nim pewien fragment o szczególnym drzewie: Zobaczyłem gwiaździste Drzewo Wieczności odziane kwieciem Czasu. Pewnie to także frazes, ale podnosi mnie na duchu, czasem nawet bardziej niż to, że czas goi rany, bo ogromną przyjemność sprawia mi myśl, że moje życie jest kwiatem na drzewie zwanym Wiecznością. Allison milczała. Przymknąwszy oczy myślała o fragmencie recytowanym przez doktora i nagle przestało mieć znaczenie, że Norman nie przyszedł odwiedzić jej w szpitalu i nawet to, że matka powiedziała jej te wszystkie okropne rzeczy. Zobaczyłam gwiaździste Drzewo Wieczności odziane kwieciem Czasu, powtórzyła sobie w duchu. Kiedy Matthew Swain zamykał za sobą drzwi wychodząc na korytarz, Allison spała głębokim, spokojnym snem. - Jaki jest jej stan, panie doktorze? - spytała siostra Mary Kelley. - Dochodzi do siebie. Przed końcem tygodnia będzie mogła wrócić do domu. - Pan też już powinien pójść do domu, Doc - rzekła pielęgniarka obrzucając lekarza uważnym spojrzeniem. Wygląda pan na wyczerpanego. To był straszny wypadek, ten z Nellie Cross, prawda? - Tak. Mary Kelley westchnęła. - I jeszcze ten ogień. Wciąż nie do opanowania. Okropny tydzień. Przy wyjściu ze szpitala doktorowi mignęło własne odbicie w szklanej tafli drzwi. Spojrzała na niego zmęczona, poznaczona bruzdami znużenia twarz. Odwrócił oczy od tego widoku. Lekarzu, ulecz się sam, myślał zmierzając do samochodu szybkim krokiem. Allison przebywała w szpitalu od soboty, dnia śmierci Nellie, aż do następnego czwartku i dzięki temu zostało jej oszczędzone poznanie całej szpetoty afery rozpętanej wokół pogrzebu. Norman Page nie miał tyle szczęścia. Do udziału w tej smętnej ceremonii przymusiła go matka, która sama uczestniczyła w niej bardziej w imię protestu przeciw zachowaniu wielebnego Fitzgeralda aniżeli z chęci ujrzenia, że Nellie Cross została wreszcie godnie pochowana. Potem, przez resztę tygodnia, musiał jeszcze nieraz wysłuchiwać opinii Evelyn o pastorze, wygłaszanej często i rozwlekle. Matka, jak się wydawało, nie potrafiła znieść ludzi, którzy nie byli „silni moralnie i duchowo”. Tak mówiła, a Norman siedząc na krawężniku chodnika domu panny Goodale rozmyślał o tym z niechęcią. Szturchnął kijem tłustego żuka i zapragnął porozmawiać z Allison. Niestety, uświadomił sobie z żalem, to niemożliwe, bo ani jej matka, ani przede wszystkim jego, z pewnością nie wyraziłyby na to zgody. Poczuł dotkliwą pustkę. Podczas tego niezbyt długiego okresu, kiedy byli z Allison „najlepszymi przyjaciółmi”, mówili sobie wszystko. Norman opowiedział jej nawet o matce i ojcu, a przynajmniej powiedział to, co wiedział na ten temat, chociaż dotychczas nie mówił tego nikomu. Allison nie śmiała się z niego. - Nie wierzę w ludzkie gadanie o tym, że mama wyszła za tatę dla pieniędzy - oświadczył. - Sądzę, że u obojga powodem tego kroku była samotność. Od śmierci pierwszej żony mojego ojca upłynęło już wiele lat, a mama nie miała nikogo bliskiego. Ojciec istotnie był od niej dużo starszy i ludzie gadali, że powinien być mądrzejszy i nie brać sobie za żonę takiej młódki. Lecz ani starość, ani mądrość nie są receptą na samotność. Panny Page są moimi siostrami, wiedziałaś o tym? Nie prawdziwymi, lecz przyrodnimi siostrami. Mieliśmy tego samego ojca. Siostry Page nienawidzą mojej matki. Sama mi to powiedziała, nie rozumiała tylko nigdy, co było powodem. Ja myślę, że zazdrość. Matka, kiedy wychodziła za tatę, była od nich młodsza i dużo ładniejsza. Już wtedy ją znienawidziły i starały się to uczucie zaszczepić również i ojcu. Takie straszne rzeczy wygadywały do niego na mamę. Nie chciały jej nawet wpuścić do domu. To dlatego tata musiał kupić drugi dom, w którym teraz mieszkamy. Mama twierdzi, że jeszcze gorzej było po moim urodzeniu. Siostry Page próbowały wtedy wmawiać wszystkim, że ja nie jestem synem mojego ojca, że mama zadawała się z innym. Mama nigdy nie protestowała. Utrzymywała, że nie będzie się zniżać do kłótni z kimś takim jak siostry Page, nie będzie również walczyć o mężczyznę niczym pies o kość. Wtedy właśnie, a może i dlatego, ojciec się przeprowadził do swoich córek, zamiast zostać z nami. Mama mówi, że on był słaby moralnie i duchowo, choć nie wiem, co to miałoby oznaczać. Ona później już nigdy się do niego nie odezwała, a ja go prawie nie pamiętam. Gdy umarł, siostry Page przyszły zawiadomić o tym moją mamę. Nie nazwały go jej mężem ani moim czy choćby swoim ojcem, tylko powiedziały: „Oakleigh Page nie żyje”. Matka odparła: „Panie, świeć nad jego moralnie słabą duszą” i zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Po śmierci ojca był podobno okropny spór o jego pieniądze, ale siostrom Page nie udało się obalić testamentu. Ojciec zostawił na piśmie swoją ostatnią wolę, w której rozdysponował majątek na wypadek śmierci, i na tej podstawie mojej matce przypadła większość spadku. Siostry Page znienawidziły ją wtedy jeszcze bardziej. Zresztą wciąż jeszcze starają się ludzi przekonać, że matka nie chciała ojca, tylko jego forsy. Ale mama twierdzi, że poślubiła go z samotności, a ludzie osamotnieni czasami popełniają błędy, choć ona swojego błędu nie żałuje, bo dzięki niemu ma mnie. Ja jestem wszystkim, co posiada, może z wyjątkiem pieniędzy. Allison nie śmiała się, lecz rozpłakała i potem opowiedziała mu o swoim ojcu, przystojnym jak książę, najlepszym i najdelikatniejszym dżentelmenie na świecie. Bez Allison będzie okropnie, pomyślał Norman ponuro. Nie został mu nikt, z kim mógłby porozmawiać. Gniew wywarł na niewinnym żuczku, miażdżąc go bezlitośnie. To nie jest w porządku! Został ukarany, tak jakby on i Allison popełnili coś strasznego, a przy tym matka usilnie próbowała skłonić go do przyznania się do czegoś, czego nie popełnił. Kiedy wyznał, że kilka razy całował się z Allison, matka zaczęła płakać, spurpurowiała, ale nadal dręczyła go pytaniami. Nawet teraz, w ostrym dziennym świetle, siedząc na spokojnej, rozgrzanej ulicy Kolejowej, kiedy sobie przypominał jej niektóre pytania, oblewał się rumieńcem. W końcu sprawiła mu lanie i wymogła przyrzeczenie, że nigdy więcej nie zobaczy się z Allison. Nie chodziło mu o to, że dostał w skórę, ale martwił się wymuszoną obietnicą zerwania wszelkich kontaktów z przyjaciółką. - Norman! To był głos pani Card, mieszkającej obok domu panny Hester. Norman uniósł rękę w geście przyjaznego pozdrowienia. - Chodź na lemoniadę - zapraszała pani Card. - Jest tak gorąco! Chłopiec wstał i przeszedł na drugą stronę ulicy. - Lemoniada to dobry pomysł - powiedział. Pani Card miała szerokie usta, a kiedy się śmiała, odsłaniała wszystkie zęby. Teraz zaproponowała z uśmiechem: - Wyjdźmy do ogrodu, tam jest chłodniej. Norman podążył za nią na tyły domu. Pani Card była w ciąży. W dziewiątym miesiącu, sądząc ze słów matki mówiącej o tym do przyjaciółki. Była już okropnie gruba i Norman zastanawiał się przez chwilę, dlaczego Cardowie tak długo nie chcieli się zdecydować na dziecko. Związek małżeński zawarli przeszło dziesięć lat temu, a pani Card dopiero teraz zaszła w ciążę. - Ledwie udało ci się zdążyć - słyszał, jak żartowano sobie z pana Carda, który się jednak nie obrażał i odpowiadał pogodnie: - Ale zdążyłem, więc wszystko gra. Normanowi żal było pani Card, szczególnie teraz, kiedy stękając osuwała się na coś w rodzaju wydłużonego fotela, na którym można się było wygodnie rozciągnąć. - Uff - sapnęła i roześmiała się. - Możesz mi nalać, Normie? Jestem wykończona. Zawsze zwracała się do niego: „Normie” i traktowała go jak równolatka, choć miała już przecież trzydzieści pięć lat. Ten jej sposób bycia raczej chłopca żenował, aniżeli cieszył, tym bardziej że Norman miał świadomość, iż matka nie aprobowałaby pewnych tematów, które pani Card z nim poruszała. Na przykład o swoim stanie mówiła z taką otwartością, jakby to było coś, o czym ludzie rozmawiają powszechnie jak o pogodzie. Posuwała się tak daleko, że podawała mu swoją kotkę, która niebawem miała się okocić, nalegając, by Normie dotknął pękatego brzuszka zwierzaka i mógł, jak to określała, wyczuć ruchy tych wszystkich małych kociąt zamkniętych w środku. Normanowi robiło się wtedy odrobinę niedobrze. Ponieważ jednak wyprosił w końcu u matki zgodę na wzięcie sobie do domu kota, wydawało mu się naturalne, że musi się interesować stanem Clothilde, jak pani Card nazwała swoją kotkę. Pani Card obiecała, że będzie mógł sobie wybrać kociaka z pierwszego miotu Clothilde. Norman napełnił szklankę lemoniadą i podał gospodyni. - Dziękuję, Normie. Na stole leży ciasto. Poczęstuj się. Właśnie wtedy, kiedy sięgał po kawałek ciasta, usłyszał pierwsze cichutkie „miau”. - Gdzie Clothilde? - spytał. - Śpi na moim łóżku, niegrzeczne stworzenie - odparła pani Card. - Ale po prostu nie miałam serca zepchnąć jej stamtąd po tym, jak się z takim wysiłkiem wdrapała na ten mebel. Lada chwila może zacząć rodzić, a już ja wiem dobrze, jak się teraz czuje. Pani Card roześmiała się głośno, ale mimo to Norman zdołał usłyszeć ponowne cichutkie miauknięcie. Ukradkiem, żeby nie wzbudzić podejrzeń pani Card, chłopiec odwrócił głowę i rzucił okiem na gęsty, zielony żywopłot, oddzielający podwórka Cardów i panny Goodale. Teraz był pewien, że to miauczał kot panny Hester, a Norman wiedział, że kocur zawsze towarzyszy swojej pani. Poczuł na karku lodowaty chłód. Ona nas śledzi, pomyślał wstrząśnięty. Panna Hester śledzi nas zza żywopłotu! Ale przecież na podwórku i w ogrodzie Cardów nie ma nic takiego, co mogłoby pannę Hester czy kogokolwiek zainteresować. Lecz właśnie z tego powodu Norman zaczął się poważnie zastanawiać, co panna Goodale naprawdę chce zobaczyć. Wiedział, że stara panna siedzi tam i patrzy, bo słyszał regularne miauknięcia kota, takie, jakie to zwierzę wydaje, ocierając się o czyjeś nogi, by zwrócić na siebie uwagę. Norman nie był nadmiernie ciekawski, nigdy nie można mu było też przypisać wścibstwa, ale teraz ogarnęło go nagle usilne pragnienie, by się dowiedzieć, dlaczego panna Hester coś chce wyśledzić i co ją tak interesuje. W następnej chwili przypomniał sobie, że jest piątek, czyli dzień, w którym ona zawsze o czwartej wychodzi na zakupy. Wychylił duszkiem resztę lemoniady. - Muszę już iść, pani Card. Mama chciała, żebym wrócił przed czwartą. Wybiegł na ulicę i zatrzymał się na tyle daleko od domu panny Hester, żeby pani Card nie mogła go dostrzec, nawet jeśli wyjrzy przez okno. Usiadł na krawężniku i czekał. Norman nie analizował lub może nie potrafił określić tych dziwnych emocji, jakie ogarnęły go wówczas. Było to iście szalone pragnienie, by zobaczyć i poznać. Pragnienie tak przemożne, że wiedział, iż nie zazna spokoju, jeśli nie zobaczy i jeśli nie pozna. Nigdy więcej nie doświadczył uczucia o takim natężeniu. Zdarzyło mu się to tylko raz, wtedy, w to gorące popołudnie roku 1939. Po prostu muszę się dowiedzieć, pomyślał. Kiedy zobaczył, jak stara panna wychodzi z domu, serce zaczęło mu się obijać o żebra. Poczekał, aż panna Hester zniknie z pola widzenia, a potem, nie zostawiając sobie czasu do namysłu i nie dopuszczając, by strach nim zawładnął, rzucił się pędem na drugą stronę ulicy i wleciał przez furtkę do ogródka panny Goodale. Był tu pierwszy raz w życiu. Zielsko rosło wszędzie wysoko i bujnie, sięgało mu prawie do pasa, gdy się przez nie przedzierał na tyły domu. Doszedł do tylnej werandy, przystanął i zaczął się wnikliwie rozglądać po otoczeniu. Na zapuszczonym podwórku nie ujrzał nic ciekawego. Jedynym meblem na werandzie był pomalowany na zielono fotel na biegunach, ustawiony przodem do żywopłotu. Po cichu i z bijącym sercem Norman wspiął się po schodkach na ganek. Usiadł w fotelu i spojrzał przed siebie. W żywopłocie, dokładnie naprzeciwko, znajdowała się szczelina szerokości mniej więcej dziesięciu centymetrów, przez którą widać było panią Card siedzącą w swoim ogródku. Czytała jakąś książkę i paliła papierosa. Od czasu do czasu drapała się po sterczącym, ogromnym brzuchu. Norman doznał gorzkiego rozczarowania. Jeśli to było wszystko, panna Hester istotnie musi być pomylona, tak jak ludzie mówią. Tylko ktoś naprawdę nienormalny mógł tutaj siedzieć i się gapić, jak pani Card czyta książkę i drapie się po brzuchu. W tym jednak musi kryć się coś więcej. To nie może być przecież takie zwyczajne. Przez dłuższą chwilę chłopiec siedział nieruchomo, czekając, że może coś jeszcze nastąpi, ale nic się nie wydarzyło. Było upalne, naprawdę upalne, senne popołudnie. Ukryte w gałęziach drzew monotonnie brzęczały owady, a w powietrzu unosiła się wszechobecna woń dymu, dobiegająca z lasu palącego się prawie trzy mile dalej. Odległość ta jednakże z każdą minutą się zmniejszała. Swąd dymu działał podstępnie i usypiająco. Norman drgnął gwałtownie, usłyszawszy, niestety zbyt późno, odległe echo bicia zegara na frontonie banku. Zegar uderzył pięć razy, a wraz z ostatnim dźwiękiem do uszu chłopca dobiegł szczęk zasuwki furtki ogrodowej. Zdolny myśleć tylko o tym, by nie zostać przyłapanym przez właścicielkę posiadłości, Norman desperacko i na oślep skoczył z werandy. Trafił w wąską lukę pomiędzy podmurówką a żywopłotem i rozpłaszczył się tam na brzuchu. Modlił się w duchu, żeby panna Hester nie podeszła do barierki i nie spojrzała w dół, bo zobaczyłaby go od razu, a Bóg raczy wiedzieć, co by wtedy uczyniła. Nikt przecież nie może przewidzieć, co takiemu pomylonemu wpadnie do głowy, a ktoś, kto traci czas gapiąc się przez dziurę w żywopłocie, z pewnością jest niespełna rozumu. Usłyszał cichy stuk drzwi i skrzyp fotela pod ciężarem starej panny. Na szczęście najwyraźniej nie miała zamiaru oglądać zakamarków za werandą, szeptała tylko coś do kota, przywiązując go na smyczy do nogi fotela. Norman zaczął się zastanawiać, jak długo panna Hester może zostać na ganku, i doszedł do wniosku, że najpóźniej do zmroku; postanowił więc przeczekać w ukryciu, a potem dopiero wrócić do domu pod osłoną ciemności. Tymczasem wpadł mu w ucho dźwięk samochodu hamującego przy sąsiednim domu. To wrócił z pracy pan Card. Norman obrócił głowę, by przez szczelinę zerknąć na sąsiednie podwórko. Swędziła go spocona skóra, suche źdźbła traw łaskotały w nos, musiał tłumić histeryczne pragnienie kichania i czuł ogromne parcie na pęcherz. - Cześć, kotku! - Pan Card wynurzył się zza węgła i zbliżał do żony. Pani Card odłożyła książkę, wyciągnęła ręce do męża, a on przysiadł obok na brzeżku fotela. - Mój biedulku - zwróciła się do niego. - Jesteś tak zgrzany i spocony. Weź sobie lemoniady. Card zdjął koszulę. Kiedy sięgał do stolika, by sobie nalać zimnego drinka, pierś i ramiona lśniły mu od potu. - Gorąco - sapnął. - Upał jak diabli! - Wypił duszkiem lemoniadę i z lekkim stukiem odstawił szklankę na stolik. - Kochany biedulek - powtórzyła pani Card głaszcząc dłonią pierś męża. Card odwrócił się do niej i nawet ze swego miejsca Norman mógł dostrzec w nim pewną zmianę. Ramiona, kark i całe ciało mężczyzny odrobinę zesztywniało, a jego żona cichutko się zaśmiała. Ze stłumionym okrzykiem przytulił twarz do jej szyi, a ponad głową Normana cicho miauknął kot. Ale fotel bujany nie skrzypiał i gdyby chłopiec nie był pewien, że stara panna tam siedzi, mógłby przysiąc, że na werandzie znajduje się tylko kocur. Norman nie mógł oderwać oczu od sceny rozgrywającej się przed jego wzrokiem. Pan Card odpiął guziki prostej, luźnej bluzki swojej żony, a teraz zsuwał z niej spódnicę. W następnej chwili, ujrzawszy ogromny, pokryty niebieskimi żyłkami balon, który był brzuchem pani Card, chłopiec pomyślał, że zwymiotuje. Mąż jednakże z czułością dotykał dłońmi tego balona, pieścił go delikatnie, a nawet się w końcu pochylił, całując to sterczące monstrum. Otoczył żonę opalonymi ramionami, z którymi jej ciało kontrastowało śnieżną bielą. Norman wbił paznokcie w wysuszoną, twardą ziemię i z całej siły zacisnął powieki. Pragnienie, by wstać i uciekać, było przemożne, aż do granic mdłości. Czemuż ta panna Hester nie wchodzi do domu? Czy nigdy nie wstanie z tego fotela?! Teraz dłonie pana Carda obejmowały piersi żony, również nabrzmiałe i pokryte błękitnymi żyłkami. Jak się stąd wyrwać? Gdyby się podniósł i zaczął uciekać, stara panna mogłaby go zacząć ścigać. A bo to wiadomo, co ktoś taki zrobi? Ona jest wysoka, ma długie nogi, może by go nawet złapała. Co wtedy? Jest szalona i nie da się przewidzieć, jak postąpi. Nie powinien także sforsować żywopłotu i wpaść na podwórko Cardów, bo cóż by pomyśleli, gdyby odkryli, że ich szpieguje? Pan Card klęczał teraz na ziemi z twarzą wtuloną w skórę żony, a ona wpółleżała w fotelu, bardzo cicho, z tym swoim uśmiechem odsłaniającym zęby. Muszę się stąd wydostać, myślał desperacko Norman. Nieważne, czy panna Hester złapie mnie, czy nie, muszę uciekać! Podnosząc się powoli i ostrożnie, kucnął, tak że jego oczy znalazły się na poziomie podłogi werandy. Z rękami zaciśniętymi na poręczach panna Hester siedziała sztywno w fotelu, wlepiając wzrok w lukę w żywopłocie, a nad jej górną wargą zbierały się kropelki potu. Kot, przywiązany na smyczy do fotela, czarny, tłusty, o lśniącej sierści, pieszczotliwie się ocierał o nogi swojej pani, mruczał i miauczał cichutko, by zwrócić na siebie jej uwagę. Norman wstał, ruszył biegiem, a stara panna nawet nie odwróciła głowy, by spojrzeć w ślad za nim. - Cóż to stało się z twoją koszulą, Norman? - spytała matka, gdy wrócił do domu. - Cała jest poplamiona trawą. Norman nigdy matce nie kłamał. Były pewne sprawy, o których celowo jej nie mówił, ale kłamstw nigdy nie wymyślał. - Przewróciłem się - odpowiedział teraz. - Biegałem wokół parku i upadłem. - Na miłość boską, Norman! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie biegał w taki upał?! Po kolacji Evelyn Page stwierdziła, że ma za mało chleba, wysłała więc syna do Tuttle’a. Kiedy Norman wracając ze sklepu mijał dom panny Goodale, trwał właśnie ulotny, szybko przemijający moment oddzielający zmierzch od ciemności. Nagle ciszę wieczoru rozdarły okropne, wzbudzające grozę dźwięki dzikiego miauczenia przerażonego zwierzęcia, walczącego rozpaczliwie o oswobodzenie. Norman położył chleb na chodniku przed furtką panny Hester i skierował się na tyły domu. Wiedział z zatrważającą pewnością, co tam zastanie, ale zmuszał nogi, by go niosły naprzód. Stara panna siedziała w swoim bujanym fotelu w pozycji niezmienionej od popołudnia, ale teraz w jej pozie była jakaś dodatkowa sztywność. Norman spojrzał na kota, który walczył jak szalony, ciągnąc smycz łączącą go ze sztywnym, martwym ciałem w fotelu. Zwierzak miotał się, skręcał, skakał, nie mogąc się uwolnić z uwięzi, i cały czas wydawał przy tym przeraźliwe i przenikliwe miauknięcia. - Przestań! - rzucił Norman szeptem od stopni werandy. - Cicho bądź! Ale oszalały ze strachu kot nawet go nie spostrzegł. - Cicho! Cicho! - Chłopiec podniósł głos niemal do krzyku, lecz przerażone stworzenie nie zwracało na człowieka uwagi. A kiedy Norman nie mógł już dłużej znieść tego oszalałego głosu, skoczył i złapał kota za gardło. Zwierzak walczył o życie, wbijając pazury głęboko w ręce chłopca, ale Norman nie czuł bólu. Zaciskał dłonie coraz mocniej, i nawet wtedy, gdy już wiedział, że kocur jest martwy, wciąż jeszcze z całych sił dławił jego szyję, ciągle jęcząc ze szlochem: „Cicho bądź! Cicho bądź! Cicho...” To Albert Card znalazł pannę Hester. Cardowie spędzili wieczór w kinie, a gdy po powrocie otworzyli tylne drzwi, żeby wypuścić na dwór Clothilde, kotka popędziła wprost do żywopłotu, a potem na teren posiadłości panny Goodale. - Jezu! Co to był za widok! - opowiadał później Card. - Panna Hester siedziała wyprostowana w fotelu na biegunach, martwa jak kamień, a obok leżał kot ze skręconym karkiem, przywiązany smyczą do nogi fotela. Do dziś nie mogę się nadziwić, jak mogła go udusić, a on jej nawet nie tknął pazurami! Nie miała na sobie śladu draśnięcia! - No, może teraz już będzie koniec - westchnął Seth Buswell, stawiając kolejkę Mattowi Swainowi. - Powiadają, że śmierć lubi trójkąt - rzekł doktor łagodząc uśmiechem powagę słów. - Zabobony! - rzucił Seth gwałtownie, pokrywając gniewem obawę, że przyjaciel ma rację. - To był fatalny okres, ale już minął. Matthew Swain wzruszył ramionami i dalej sączył swego drinka. W domu Evelyn Page podtrzymywała głowę Normanowi, wymiotującemu nad umywalką. - Biłem się - odparł na zapytanie matki o pochodzenie zadrapań na ramionach i rękach. - Masz rozstrój żołądka, kochanie - powiedziała łagodnie Evelyn. - Weźmiesz lewatywę i pójdziesz do łóżka. - Tak - odetchnął głęboko chłopiec. - Tak, proszę. - W jego głowie wszystko zaczęło jednocześnie wirować: Allison, Cardowie, panna Hester i kot. A na wzgórzach poza Peyton Place szalał ogień - nieposkromiony i żarłoczny. 19 Wszystko, co ludzie wiedzieli o walce z pożarem lasu, zostało wykorzystane w akcji przeciwpożarowej prowadzonej w Peyton Place do pierwszego tygodnia września. Stosowano przeciwognie, lecz okazały się nieskuteczne, gdyż ogniska pożaru zapalały się jednocześnie w zbyt wielu miejscach. Wyczerpani ludzie, zmieniający się co dwadzieścia cztery godziny, rozstawieni w duktach leśnych przecinających zbocza wzgórz, zgięci pod ciężarem przenośnych, mocowanych na grzbiecie gaśnic, czekali cierpliwie, kiedy ogień dojdzie do ich pozycji. Inni, bardziej doświadczeni, zmagali się z żywiołem w bezpośrednio zagrożonych obszarach, na drogach obrzeżonych płonącymi drzewami, na polanach ujętych w pierścienie ognia, ale wszędzie walka była bezskuteczna, gdyż przewagę miała jedna strona. Pożar trawiący tego lata lasy okalające Peyton Place okazał się nieposkromiony z takich samych powodów, z jakich pożary lasów niemal zawsze są nie do opanowania: żarłoczny ogień na zbyt dużej powierzchni, w sytuacji gdy jest za mało ludzi i sprzętu, mocny wiatr rozprzestrzeniający płomień i za mało, o wiele za mało wody. Jedyną rzeką w okolicy, która oparła się suszy w 1939 roku, była Connecticut. - Gdyby ogień doszedł do rzeki... - mówili ludzie i przerywali. Istotnie, jeśli pożar rozszerzy się na zachód i ogień dojdzie do rzeki, zostanie zatrzymany, ale jeśli będzie się przesuwać na wschód... Tam nie ma żadnej rzeki, która stanowiłaby zaporę dla szalejącego żywiołu. - Gdyby spadł deszcz... - To było rozwiązanie i wszyscy wiedzieli, że jedyne. Kiedy ogień podpełznął już na milę od miasteczka, ludzie coraz częściej spoglądali w niebo mówiąc: „Gdyby spadł deszcz...” Wszystkie sklepy i urzędy w mieście były zamknięte bądź otwierane na dwie godziny, jeśli ich właściciele mogli się oddalić od pożaru na tyle czasu. Zakłady Cumberlandzkie całkowicie zamknęły podwoje, ale nie tylko to było powodem, że Leslie Harrington miotał bezsensowne przekleństwa i biegał nerwowo po pokoju. W północnej Nowej Anglii obowiązywała dżentelmeńska umowa, na mocy której każdy pracownik biorący udział w akcji przeciwpożarowej pobierał pensję jak za pracę. To była wygórowana cena, którą przypadło płacić Lesliemu, a w dodatku pienił się ze złości, bo nic na to nie mógł poradzić. Bez względu na to, ile się wściekał i przeklinał, ogień nie miał zamiaru gasnąć. Leslie był jedynym mężczyzną w mieście, który choć zdrowy i pełen sił, nie poszedł walczyć z pożarem. - Ten ogień i tak już mnie tyle kosztuje - mówił. - Stokrotnie przepłaciłem prawo siedzenia w spokoju i oglądania tego przedstawienia. Poza tym zbliżał się weekend przed Świętem Pracy i Leslie miał co innego na głowie. Oprócz Zakładów Cumberlandzkich posiadał nieduży wędrowny lunapark. Po mieście krążył nawet na ten temat nieco wysłużony dowcip; robotnicy powiadali, że Leslie po to zatrudnia ich całe lato, by w Święto Pracy wyciągnąć od nich swoje pieniądze przy pomocy strzelnicy i gier zręcznościowych, cieszących się największym powodzeniem. Leslie stał się właścicielem lunaparku po wykupieniu długu hipotecznego, kiedy bank gotował się do przejęcia obciążonej nieruchomości od niejakiego Jesse’a Witchera, ówczesnego właściciela, który lubił wódkę i kobiety - jak sam to ujmował - diabelnie bardziej niż płacenie rachunków. Taka postawa ze zrozumiałych względów nie przyczyniała mu współczucia w sercach bankierów, szczególnie w Peyton Place, gdzie wszyscy pamiętali Witcherów. Używaj życia, póki jest za co, a potem niech się dzieje co chce - było dewizą tej rodziny. Witcherowie zawsze się nią kierowali. Bank nosił się właśnie z zamiarem wysłania Witcherowi zawiadomienia o przejściu nieruchomości na własność wierzyciela, kiedy wkroczył Leslie. - Na miłość boską, ty chyba jesteś stuknięty! Lunapark! Po co? Chyba ci całkiem odbiło?! Przecież ten Witcher wcale nie będzie lepiej płacił tobie niż bankowi! - Wiem - przyznał Leslie. - No więc? Daj sobie spokój, Leslie. Co, do jasnej cholery, będziesz robił z tym lunaparkiem? Przecież to żadna inwestycja! - Czy ja, do diabła, nie mam prawa kupić sobie czegoś, co mi sprawia przyjemność? - krzyczał gniewnie fabrykant, tłumacząc się swemu prawnikowi z tego absurdalnego zakupu. - Cholera, Charlie, mogę chyba mieć coś tylko po to, żeby mieć. Niektórzy kompletują kolejki elektryczne, inni zbierają znaczki, a ja sobie kupiłem lunapark. Wysunął wojowniczo podbródek, żeby stawić czoło ewentualnej krytyce czy kpinom Partridge’a, ale Charlie, stary pacyfista, podobną reakcją się nie splamił. Skompletował dokumenty i niedługo potem sfinalizował przejęcie nieruchomości, w wyniku czego Leslie stał się jedynym właścicielem lunaparku znanego dotychczas pod nazwą „Przybytek Tysiąca Uśmiechów”. Jesse Witcher też miał powody do zadowolenia. Mógł nadal prowadzić swój ukochany lunapark, pozbywszy się jednocześnie kłopotów, które go gnębiły jako właściciela. „Przybytek”, jak Leslie lubił nonszalancko nazywać swój zakup, od sześciu lat, czyli od dnia, kiedy fabrykant wszedł w jego posiadanie, zawsze zajeżdżał do Peyton Place w okresie Święta Pracy. Fakt ten na początku zaszokował Witchera, potem uczucie to nieco złagodniało, lecz wciąż jeszcze nie zdołał całkiem pozbyć się irytacji. - Na Peyton Place szkoda zachodu w Święto Pracy - narzekał. - To duża uroczystość i długi weekend. Powinniśmy jechać do Manchesteru lub w jakieś podobnie ludne okolice, gdzie jest szansa na liczną klientelę. Tu w całym mieście nie zbierzesz tylu mieszkańców, by dali należycie dochodowy tłum. - W Święto Pracy fabryka jest zamknięta - odpowiadał Leslie - więc tak czy owak zarobię te parę centów. - Ale gdzieś indziej mógłby pan w miejsce centów zarobić dolary - protestował Witcher. - Lubię patrzeć, jak mi forsa wpada do kieszeni - uciął Harrington, a Witcher wzruszył ramionami i zabrał się do ustawiania karuzeli, stanowisk do gier i sprzedaży napojów na dużym, pustym, położonym niedaleko zakładów placu, który również należał do fabrykanta. Witcher po pierwszym roku pracy dla Lesliego w zasadzie się nie buntował przeciw corocznym przyjazdom do Peyton Place, ale gdy w piątek przed Świętem Pracy w 1939 roku przybył i ujrzał puste ulice, pozamykane sklepy i płonące lasy, skierował się wprost do swego pryncypała. - Tym razem - rzucił nerwowo - to nie jest kwestia zarobienia paru centów, ale problem straty grubszej forsy. Nie ma nic bardziej żałosnego i kosztownego, jak lunapark bez publiczności. A tak będzie teraz w Peyton Place. - Ludzie przyjdą - zapewnił go Leslie. - Ustawiaj swój kram. Witcher potarł oczy piekące od dymu, który zdawał się być wszechobecny, i przez mgiełkę dymną spoglądał na płonące wzgórza. -To tak, jak tańczyć na czyimś pogrzebie - sarkał. Było to chyba dość dziwne, ale frekwencja dopisała. W oczach Witchera może to i wyglądało na taniec na czyimś pogrzebie, lecz dla strudzonych walką z pożarem, znużonych dokuczliwym swądem dymu mieszkańców Peyton Place lunapark jawił się jako chwila wytchnienia, oaza rozrywki pośród skrajnie ponurych okoliczności. Allison też przyszła, bo doktor Swain kazał jej przestać przesiadywać w pokoju i wejść pomiędzy ludzi. Wciąż była blada i miała niezdrowy wygląd, ale się odważyła przybyć u boku matki i Michaela Kyrosa. Rodney Harrington przywiózł z White River dziewczynę o jaskrawoczerwonych wargach, wpatrzoną w niego jak w tęczę. Była tu też Kathy Ellsworth, jak zwykle w obstawie Lewisa Wellesa. Niektórym mieszkańcom Peyton Place Lew nie przypadł do gustu. Nie podobała im się jego otwarta twarz i nieustanny uśmiech oraz to, że jego życiową ambicję stanowiło osiągnięcie stanowiska głównego sprzedawcy w hurtowni leków w White River, gdzie obecnie pracował jako chłopiec na posyłki. Mówili z przekąsem, że nie powinien mieć trudności w realizacji zamierzeń, mając na myśli jego beztroski uśmiech, skłonność do żartów i irytujący zwyczaj witania ludzi rubasznym klepaniem w ramię. Uważali, że jest nieszczery i zbyt hałaśliwy, ale w oczach Kathy był wesołym, wspaniałym i pełnym dyplomatycznych talentów chłopcem. W ten świąteczny wieczór pusty plac przy fabryce się zapełnił. W gruncie rzeczy znaleźli się tu wszyscy mieszkańcy miasteczka z wyjątkiem Normana Page’a. Tworzyli hałaśliwy, roześmiany tłum. Ludzie się przepychali, wołali coś ochryple i wyrażali uciechę w tak gwałtowny sposób, że nawet Seth Buswell uznał to za szczególnie rażące. - Zachowują się tak, jakby przyszli się tu zabawić albo umrzeć - rzekł ponuro do Mike’a. Dymu było tyle, że z dołu nie udawało się dojrzeć górnych krzesełek diabelskiego młyna, błyszczały jedynie światełka zapalone na obwodzie koła. Kiedy młyn się powoli obracał, patrzącym wydawało się, że ludzie siedzący na krzesełkach znikają w innym wymiarze. - Wsiadajcie, państwo, na diabelski młyn! - zapraszał krzykliwie Witcher. - Chodźcie odetchnąć świeżym powietrzem. Na szczycie naszego gigantycznego koła nie ma wcale dymu. Diabelski młyn to prawdziwa przyjemność. Wsiadajcie, państwo, na diabelski młyn! Ludzie się śmiali piskliwie, przepychali, nie wierzyli mu, ale ustawiali się w kolejce. Dzieci tarły oczy otoczone czerwoną obwódką, i krzykami z gardeł wysuszonych przez dym dopraszały się jazdy na karuzeli, dorośli z zawrotem głowy wysiadali z kolejki poruszającej się po pętli na torze. Allison, otoczona kakofonią dźwięków i natłokiem obrazów, drżała silniej niż przedtem, więc Mike zaproponował: - Odwieziemy cię do domu, chcesz? - Och, nie! - zawołała Kathy, która tydzień temu pogodziła się ze swoją najlepszą przyjaciółką. - Och, nie! - powtórzyła łapiąc kurczowo za rękę Lewisa Wellesa. - Proszę jej nie zabierać do domu, niech idzie z nami. Chodź, Allison. Nie byliśmy jeszcze w Pałacu Grozy. Chodź z nami! - Wiatr! - zawołał ktoś z ciżby. - Wieje silniejszy wiatr! Spadnie deszcz! Tłum zaryczał ze śmiechu. Seth spojrzał w górę i choć nie mógł dostrzec nieba, poczuł w powietrzu świeży powiew. - Możliwe - rzekł. - Chodź, Allison. Chodź ze mną i z Lewisem! - Tutaj, tutaj! Zapraszamy na napoje! - Wsiadajcie na diabelski młyn odetchnąć świeżym powietrzem! - Do mnie, panowie, do mnie! U mnie trzy rzuty za ćwierć dolara. Trzy rzuty za ćwiartkę! - Wygraj piękną francuską lalkę dla swej damy! Spróbuj szczęścia! - Lody, lody! Orzeszki, prażona kukurydza! - Wata cukrowa, wata! - Koło fortuny kręci się, kręci, nikt nie wie, kiedy się zatrzyma! A zewsząd dobiegała muzyka, grająca w specyficznym rytmie wirującej karuzeli: w górę, w dół, w górę, w dół i dokoła. Allison złapała kurczowo Kathy za rękę, jakby się bała, że za chwilę utonie. - Chodź z nami, Allison, chodź z nami! - Connie, wydaje mi się, że ona niezbyt dobrze się czuje. Allison! Allison pobiegła za Kathy i Lewisem, a głos Mike’a rozpłynął się w hałasie. Pałac Grozy był pomieszczeniem typowym dla wszystkich lunaparków. Rodzice, wiedząc, że stamtąd trzeba będzie wynosić ich pociechy płaczące ze strachu, unikali go jak ognia, ale i tak pałac nie przynosił strat ze względu na dużą frekwencję młodzieży: tej ze szkół średnich i tej nieco starszej. Obiegowa opinia głosiła, że w parę sekund po wejściu do Pałacu Grozy dziewczyna lgnie ze strachu do chłopca, na co organizatorzy dają gwarancję lub zwracają pieniądze. Ten Pałac był oczkiem w głowie Jesse’a Witchera. Miał tu wszystko: przerażające maski, pojawiające się nagle przed klientem w najmniej oczekiwanych momentach, gabinet luster, pochyłe podłogi, skomplikowany labirynt o mrocznych korytarzach, urządzenie do wytwarzania śmiechu i maszynę do wiatru. Witcher kochał swój Pałac Grozy. Zwykle doglądał go sam, a jeżeli nie mógł, to zawsze się upewniał osobiście, czy maszyneria odpowiedzialna za wszystkie przerażające efekty jest dobrze naoliwiona i działa sprawnie. - Nie ma nic gorszego - tłumaczył Lesliemu - niż gdy obliczony na przestraszenie efekt pojawi się o sekundę za późno lub za wcześnie. Lecz w ten szczególny weekend przed Świętem Pracy Jesse był dosłownie zawalony robotą. Miejscowi pomocnicy, na których zawsze mógł liczyć przy montażu urządzeń, tego roku zawiedli. Większość mężczyzn, a także chłopców na tyle dorosłych i silnych, by się przydać do walki z pożarem, była na wzgórzach. Witcher - jak później mówił Lesliemu - żeby uruchomić cały ten interes, sam musiał latać za wszystkim, jak jakiś cholerny moskit. Dopilnował tylko, żeby Pałac Grozy został prawidłowo ustawiony i żeby maszyny działały, opiekę zaś nad resztą szczegółów technicznych powierzył miotaczowi noży i pewnemu chudemu szesnastolatkowi z White River, który zamierzał zostać w przyszłości mechanikiem obsługującym wędrowne lunaparki. Witcher nie żałował, że wynajął chłopaka. Pałac Grozy przyciągał tłumy, a z krzyków dobywających się z bramy, gdzie zainstalowana była maszyna do wytwarzania wiatru, wynikało, że wyrostek znał się na rzeczy i naciskał właściwy guzik we właściwym czasie. O czwartej po południu Jesse wybierał się do swego ukochanego Pałacu, by rzucić na wszystko okiem i upewnić się, czy maszyny dobrze pracują. Przez cały weekend nie miał na to czasu, a i teraz, kiedy zmierzał w tamtą stronę, ktoś go odwołał, bo trzeba było coś poprawić przy kole fortuny, ulubionej rozrywce Lesliego Harringtona. Później - jak wyjaśniał Jesse po całym zajściu - zaczął się zbierać tłum i nie było możliwości kontroli. Minęła już dziewiąta, kiedy Allison niemal wleczona przez Kathy przekroczyła próg Pałacu Grozy. Cała trójka z Lewisem na czele zanurzyła się gęsiego w ciemne korytarze labiryntu. Kathy chichocząc nerwowo przylgnęła do pleców chłopca, a Allison trzymała kurczowo przyjaciółkę za pasek. W wąskich przejściach było ciasno i duszno; kiedy weszli do gabinetu luster, Kathy przeciągnęła się i podskoczyła radośnie. - Patrzcie na mnie - wołała, biegając od lustra do lustra. - Tu nie mam nawet metra wzrostu, a tutaj jestem wielka jak stodoła. - Spójrzcie! Jestem chuda jak tyczka! A teraz mam trójkątną głowę! - Och, zobaczcie, to musi być ta maszyneria, co napędza tu wszystko. Patrzcie, jak się te koła kręcą. Jaki wielki wentylator! To on chyba robi ten wiatr przy wyjściu! Maszyny stały na ziemi pod podłogą, ale były widoczne przez kwadratowy otwór na tyle duży, żeby umożliwić człowiekowi zejście na dół i rozruch urządzeń. Otwór mieścił się w odległym rogu gabinetu luster. Miejsce to niczym się nie wyróżniało, więc nie było po co tam się zapuszczać; i później ani Allison, ani Lewis nie potrafili powiedzieć, co mogło przyciągnąć uwagę Kathy. Nie szum maszyn, bo Jesse zeznał potem w sądzie, że wszystkie były dobrze naoliwione, w doskonałym stanie i pracowały cicho. Poza tym skonstruowane ze sklejki ściany Pałacu nie tłumiły dźwięku i gwar otoczenia przenikał do środka w takim stopniu, że z pewnością zagłuszał odgłosy pracy dobrze utrzymanych maszyn. Ponadto wiatr już się wtedy nasilił, szumiał dość głośno i rozlegały się częste, choć dalekie grzmoty. Na pewno więc, twierdził Witcher, to nie dźwięki maszynowni zwabiły dziewczynę. Była po prostu wścibska i nieostrożna, tak mówił. Racja, powinien zakryć otwór. Zwykle to robił. Obok nawet leżała pokrywa. Ale przecież on, Witcher, jest tylko człowiekiem i nie może być w dziesięciu miejscach naraz, żeby wszystkiego dopilnować. To chyba zrozumiałe. Taka duża dziewczyna powinna mieć na tyle rozumu, żeby się trzymać z dala od otworu, no nie? Ona nie miała tam czego szukać. Była w gabinecie luster, nie? To powinna oglądać swoje odbicia, a nie łazić po kątach, gdzie nie potrzeba. - Patrzcie! - wołała Kathy. - Jak pięknie się kręcą te wszystkie kółka i kółeczka! Lewis, Allison, spójrzcie tylko! - zachwycała się i pochyliwszy się głębiej, żeby lepiej obejrzeć, wpadła do maszynowni. Inni młodzi ludzie zaczęli się pospiesznie wycofywać z gabinetu, dobrze wiedząc, jakie komplikacje pociąga za sobą powołanie do sądu na świadka. Lewis i Allison wybuchnęli śmiechem i śmiali się w taki sposób, jak ludzie śmieją się nieraz z pijaka, który z błogim wyrazem twarzy wchodzi wprost pod koła samochodu. Lewis kucnął i próbował złapać Kathy za rękę, ale dziewczyna nie miała już ramienia. Allison się śmiała, śmiała, śmiała się całą drogę do wyjścia. Zanosiła się śmiechem, kiedy przy drzwiach podmuch sztucznego wiatru zarzucił jej na głowę sukienkę, i wciąż się śmiała, gdy Mike biegł do niej co sił. Kurczowo złapała go za przód koszuli dławiąc się ze śmiechu, choć łzy spływały jej po policzkach. - Kathy wpadła do dziury w podłodze - wykrztusiła, śmiejąc się tak spazmatycznie, że nie mogła złapać oddechu. - Kathy tam wleciała, a ręka jej odpadła jak szmacianej lalce. Wiatr się nasilił i dął coraz mocniej. W ostrych porywach rozwiewał kłęby dymu i sypał piaskiem w oczy. Kobietom spieszącym do domu, by zdążyć przed deszczem, wydymał groteskowo sukienki, tak że wyglądały grubo i bezkształtnie. - Seth! - zawołał Mike, starając się przekrzyczeć szum wichru, ale wydawca nie usłyszał i wtopił się w tłum. Mike przeklął pod nosem pecha, który przed chwilą rozdzielił go z Constance. Oparł Allison o ścianę Pałacu, bo dziewczyna tak osłabła ze śmiechu, że ledwie trzymała się na nogach. Podbiegł do chłopca obsługującego maszynę z żądaniem wyłączenia wszystkich urządzeń. - Ale ja nie wiem, jak to zrobić, proszę pana - wyjąkał chłopak, a Mike rzucił się biegiem w tłum w poszukiwaniu Witchera, zostawiając młodzieńca bez dalszych wyjaśnień, a ten rozdziawiwszy usta był przekonany, że właśnie napastował go jakiś pijak. Kiedy spadły pierwsze krople deszczu, strażacy ocierając pot z czoła odeszli z płonącego lasu. W kłębach pary odwrócili się tyłem od pożaru i ruszyli w kierunku Peyton Place. - Pada deszcz - powtarzali między sobą, choć było to przecież oczywiste. CZĘŚĆ TRZECIA 1 Gdyby to Kenny Stearns miał poszukać słów pasujących najbardziej do określenia babiego lata w północnej Nowej Anglii, powiedziałby, że jest to „ładny czas”. A dla niego był to zarazem czas wielkiej pracowitości. Wtedy sypało się nań mnóstwo zleceń na prace, które musiały być wykonane jeszcze przed zimą. Zawsze w ostatniej chwili znalazły się jakieś trawniki do przystrzyżenia, kosiarki, które trzeba było naoliwić i przygotować do przechowania na zimę, liście spalić, a żywopłoty ostatecznie przyciąć. Podczas tego krótkiego okresu pełnego słońca i letnich kolorów Kenny niezmiennie promieniał satysfakcją z dobrze wykonanych robót sezonowych. Idąc ulicą Wiązową w pewne październikowe piątkowe popołudnie 1943 roku, obrzucał pełnym zadowolenia wzrokiem trawniki i krzewy zdobiące ten główny miejski trakt. Pielęgnował je cały rok, dostrzegając każde nowe źdźbło trawy i każdą gałązkę, i przemawiał do nich jak do gromadki ładnych, schludnych dzieciaków. - Witaj, trawniczku przed kościołem. Pięknie dziś wyglądasz - mówił uśmiechając się z czułością. - ...bry dzień, malutki żywopłotku. Chciałbyś, żeby cię jeszcze kapkę przystrzyc? Ano, zrobimy to rano jak się patrzy. Starcy, tkwiący jak przyrośnięci do ławek przed sądem, korzystający z ostatnich, ciepłych promieni słońca, unieśli ociężałe powieki, śledząc wzrokiem Kenny’ego. - Idzie Kenny Stearns - rzucił któryś i wyciągnąwszy z kieszonki złoty zegarek dodał: - Idzie do szkoły, spieszy się na trzecią. - Patrzcie, jak się nachyla i gada do żywopłotu. On nie ma dobrze w głowie. Od dawna z nim już jest coś nie tak. - Wcale bym tego nie powiedział - rzekł Clayton Frazier, starszy i słabszy, ale wciąż tak samo skory do sprzeczki. - Z nim zawsze było wszystko w porządku. Z głową i nie z głową. Miał ten wypadek, ale już dawno doszedł do siebie. Może trochę za dużo pije, ale nie on jeden w tym mieście. - Wypadek, dobre sobie! To wcale nie był wypadek. To było wtedy, kiedy on i ta jego banda kumpli siedzieli w piwnicy całą zimę, a potem się wszyscy pobili po pijanemu i pocięli nożami. Przecież tak Kenny zarobił ranę na stopie. - To nie było całą zimę - obruszył się Frazier. - Siedzieli tam nie dłużej niż pięć, sześć tygodni i wcale się nie bili. Kenny spadł ze schodów, kiedy trzymał w ręce siekierę. Wtedy się skaleczył. Tak to było. - To on tak gada. A ja słyszałem co innego. Zresztą mniejsza o to. I tak nie oduczyło to Kenny’ego picia. Chyba od dziesięciu lat nie przeżył dnia, żeby był trzeźwy. Nie dziwota, że ta jego żona robi to, co robi. - Z Ginny zawsze było ladaco - wtrącił Clayton zsuwając stary kapelusz na tył głowy. - To przez nią Kenny tak pije. - Ano, możliwe. Ale, że nie można jej za to winić, to pewne. Po co ona ma się zmieniać, kiedy on nijak nie chce? - A mnie się widzi, że ona powinna zacząć. - Frazier nie dawał za wygraną, chcąc, jak zwykle, mieć ostatnie słowo. - Na nią teraz kolej, bo ona od początku była taka nieznośna, a Kenny przynajmniej się trzeźwy urodził. Żaden z pozostałych nie potrafił wymyślić na to odpowiedzi, odwrócili więc w milczeniu głowy, patrząc, jak Kenny, tak samo jak codziennie od lat, skręca w Klonową i znika im z oczu. Przy żywopłocie oddzielającym szkołę podstawową od pierwszej prywatnej posesji na Klonowej Kenny się zatrzymał i podniósł wzrok na sygnaturkę. Wisiał tam szkolny dzwonek, jego ulubieniec. Lśnił w słońcu i migotał. - Witaj, mój złociutki! - zawołał do niego Kenny. - Już idę do ciebie! Wypolerowany metal błyszczał zachęcająco, gdy Kenny kierował swe kroki do frontowych drzwi budynku. Szedł teraz raźno i z taką ochotą, jakiej do tej pory nigdy nie przejawiał. Spieszył z radością do swego ulubieńca. Ale czy dzwonek o tym wie, zastanowił się Kenny. Na pewno. Wystarczyło sobie przypomnieć, jak sczerniał biedaczek z samotności wtedy, gdy Kenny miał ten wypadek ze stopą. I jak potem znów lśnił wesoło! - Myślałeś wtedy, żem umarł? Co, mój złociutki? - zawołał Kenny. Wielu w miasteczku sądziło tak samo. Nawet stary Doc Swain. Potem wszyscy się tego wyparli, ale Kenny dobrze pamiętał, co gadali. Pamiętał jak dziś, co Doc powiedział, jak się nad nim pochylił. - No, ten jest gotów. Już po nim. - Wcale nie, do cholery! - wrzasnął Kenny, ale Doc nie reagował, jakby nie słyszał. Ułożyli go na noszach, które podnieśli jacyś dwaj wielcy faceci, i zawieźli karetką do szpitala. Wszystkie pielęgniarki też były przekonane, że już nie żyje, a kiedy krzyczał, że nie, nie słyszały go, tak samo jak Doc. Ginny również myślała, że umarł albo że już niedługo pociągnie. - Jest już martwy? - pytała Doca, co Kenny słyszał przecież na własne uszy. Wygarnął jej to na drugi dzień. - Myślałaś, że już po mnie, co? Nie umarłem ani się na tamten świat jeszcze nie wybieram. Żeby mnie zabić, trza czegoś więcej niż głupiego dziabnięcia siekierą. - Ano, na Boga, trza kapkę więcej! - wydarł się donośnym, pełnym głosem, zwracając się do dzwonka. - By zabić takiego chłopa, trza, do cholery, czegoś więcej niż małego ciachnięcia siekierą! Głos Kenny’ego z łatwością przeniknął do sali, gdzie panna Ellsworth Thornton prowadziła lekcję z ósmą klasą. Zanim przebrzmiało echo tego krzyku, uderzyła energicznie linijką w krawędź biurka, by zawczasu zapobiec zamieszaniu, jakie zawsze wywoływały uwagi Kenny’ego. Znów jest pijany, pomyślała nauczycielka z lekką irytacją. Coś trzeba zrobić z tym Kennym. Powinnam to poruszyć na zebraniu rady szkolnej. Pewnego dnia spadnie z tej sygnaturki lub zleci ze schodów i skręci kark. I taki będzie jego koniec. Smętny koniec zmarnowanego życia. Kiedyś panna Thornton miała sobie przypomnieć, co myślała w to piątkowe popołudnie, ale teraz nie chciała się nad tym dłużej zastanawiać. Postukała linijką w biurko po raz drugi i zadała swoje stereotypowe pytanie, czy jest ktoś, kto chce z nią spędzić dodatkowe trzydzieści minut po lekcjach. W końcu w klasie zapanował spokój, ale z każdym mijającym dniem coraz trudniej było pannie Thornton utrzymywać dyscyplinę żelazną ręką. Najczęściej za ten stan rzeczy winiła tych, których młodzi, błyskotliwi nauczyciele ze stopniami uniwersyteckimi wskazywali jako źródło zła, a mianowicie rodziców dzieci. Złe zachowanie w klasie, mówili, jest bezpośrednim odzwierciedleniem warunków, w jakich się uczeń wychowuje. W ciągu ostatnich trzech, czterech lat panna Thornton nauczyła się używać słowa, które nigdy nie było za jej czasów szczególnie popularne w Smith College. Brzmiało ono: „kompleks”. Każde dziecko, tłumaczyli ci nowocześnie wykształceni nauczyciele, ma przynajmniej jeden, a czasami więcej kompleksów. To one są przyczyną złego zachowania uczniów w klasie. Zwykle panna Thornton godziła się z tymi nowymi teoriami, ale czasami, szczególnie gdy była bardzo zmęczona, przypominała sobie, że kompleksy nie kompleksy, a dawniej umiała utrzymać dzieciaki w ryzach. Uświadamiała sobie wtedy, że się starzeje i że jest już bardzo wyczerpana. - Możesz czytać do końca lekcji, Joey - powiedziała zerknąwszy na zegarek. Była za dziesięć trzecia. Joey Cross wstał i zaczął czytać na głos Przygody Tomka Sawyera. Czytał ładnie, starannie wymawiając słowa, lecz z tym szczególnym brakiem wyrazu, tak częstym u chłopców w jego wieku, kiedy się ich wywoła do odpowiedzi w obecności rówieśników. Panna Thornton przymknęła oczy i jedynie częścią mózgu rejestrowała słowa czytane przez chłopca, bo to wystarczyło, by Przy jej doświadczeniu bezbłędnie wychwycić każdy zły akcent i błąd w wymowie. No, proszę, dumała jednocześnie, to przykład dziecka, które powinno mieć wszystkie kompleksy opisywane w książkach. Syn awanturnika-pijaka i samobójczyni, do dziewięciu lat życia karmiony i ubierany byle jak, nie mieszkał nawet w odpowiednim domu. Mimo to w porównaniu z dziećmi żyjącymi od urodzenia w warunkach, jakie Joey zna dopiero od czterech lat, wydaje się mieć o wiele mniej kompleksów niż jego koledzy. Jest najbystrzejszy w klasie, zachowuje się lepiej od innych, a kłóci się i przeklina nie częściej od swych rówieśników. Kompleksy? Phi! Starzeję się i tyle! Życzyłabym sobie, żeby wszyscy moi uczniowie byli tacy inteligentni i łatwi do prowadzenia jak Joey Cross. Nikt z klasy, w tym i Joey, nie wiedział, że to on był pupilkiem panny Thornton. To jego obraz jawił się jej przed oczyma, kiedy zaczynała odczuwać zniechęcenie lub marzyła o przejściu na emeryturę. „Jeśli potrafię nauczyć jednej mądrej rzeczy tylko jedno dziecko...” Tę swoją najbardziej skrytą, pełną nadziei myśl kojarzyła obecnie zawsze z Joeyem. Co prawda, każdego roku miała innego ulubieńca. Wielu już było, inni jeszcze będą, ale przez ów krótki rok to Joey był tym, z kim wiązała nadzieje stara nauczycielka. Cztery lata temu, w 1939 roku, los ciężko doświadczył Selenę i Joeya. Kiedy Nellie odebrała sobie życie, zostali na świecie sami. Selena miała wtedy zaledwie szesnaście lat, a Joey był chudym, niedożywionym dziewięciolatkiem. Wkrótce po pogrzebie Nellie ktoś - a wielu w Peyton Place twierdziło, że maczali w tym palce Carterowie - zawiadomił stanowy wydział opieki społecznej o sytuacji Seleny i Joeya. Po niedługim czasie na progu baraku Crossów stanęła urzędniczka z tego wydziału. Rodzeństwo było akurat w szopie dla owiec, a ponieważ zarówno czarne limuzyny z godłem stanowym na przednich drzwiczkach, jak i urzędowo odziane kobiety z aktówką pod pachą, były zaiste rzadkim widokiem w Peyton Place, Selena od razu stała się podejrzliwa. W chwili gdy urzędniczka weszła do środka rudery przez nigdy niezamykane drzwi, dziewczyna złapawszy brata za rękę uciekła do Constance MacKenzie. Constance, śmiertelnie przerażona, schowała dzieci do piwnicy, a sama skontaktowała się natychmiast z Sethem Buswellem i Charlesem Partridge. I to Seth odnalazł w końcu Paula, najstarszego syna Lucasa, przyrodniego brata Seleny. Paul Cross przybył do miasta własnym samochodem w towarzystwie żony. Miała na imię Gladys i ona właśnie przewróciła świat Crossów do góry nogami. Była piersiastą blondyną, o włosach tak wyraźnie tlenionych, że nawet dzieci potrafiły to dostrzec. Połowa Peyton Place skwapliwie rzuciła się krytykować jej wygląd, a byli i tacy, którzy rozpuszczali pogłoski, że Gladys jest jedną z tych kobiet lekkich obyczajów, co to się kręcą po Woodsville i polują na leśników z pieniędzmi. Jednak panna Thornton nie dawała posłuchu plotkom, a wszystko, co wiedziała o Gladys, pochodziło od Joeya, Setha Buswella i Matta Swaina. Według relacji doktora Swaina Gladys, wszedłszy do baraku Crossów, raz tylko rzuciła okiem na wszystko i rzekła: - O, Jezu! Ale obskurna nora. Trzeba coś z tym zrobić! I już w następnym dniu miasto obiegła wiadomość, że Paul Cross wrócił do domu na stałe. Dostał od razu dobrze płatną posadę w tartaku, a w ciągu dwóch tygodni w baraku Crossów była już bieżąca woda. Po roku na tym miejscu nie stała już rudera, ale prawdziwy dom, z gazem, kanalizacją i osobnymi sypialniami dla każdego. Jedynym reliktem przypominającym starą budę została szopa zbudowana jeszcze przez Lucasa, w której Joey hodował teraz własne owce. Największą dumą chłopca było to, że jedno z jego jagniąt zdobyło trzy główne nagrody na trzech kolejnych wystawach stanowych, a wszystko w ciągu jednego roku. - Ten Paul chyba oszalał, że pozwala żonie topić tyle forsy w dom, który nie jest nawet jego własnością - mówili ludzie w miasteczku. - Budynek i działka wciąż należą do Lucasa. - Lucas chyba nie żyje - brzmiała zgodna opinia większości mieszkańców Peyton Place. - Gdyby było inaczej, pokazałby się do tego czasu. Paul Cross, którego nikt nawet nie posądzał o takie szlachetne uczucia jak miłość rodzinna, zaskoczył miasto powrotem do domu, by zapewnić utrzymanie swojemu przyrodniemu rodzeństwu. W grudniu 1941 roku, nazajutrz po inwazji Japończyków na Pearl Harbor, zaskoczył miasto jeszcze bardziej, bo rzucił pracę i na ochotnika wstąpił do wojska. - No, to teraz wyjdzie szydło z worka - powiadano w Peyton Place, spoglądając czujnie na Gladys. - Niewiele wody upłynie, jak ona spakuje manatki i zostawi małych Crossów na łasce losu. Ale Gladys, co prawda z nowym, gorzkim grymasem wokół zaciśniętych ust, lecz z tak samo wypiętym biustem i rozjaśnionymi jak zawsze włosami, pozostała w Peyton Place tak długo, dopóki Selena nie skończyła szkoły. W dwa tygodnie po tym, jak Selena przyjęła posadę kierowniczki Rogu Obfitości, Gladys wyjechała z miasta, udając się do Teksasu, gdzie stacjonował Paul. Kompleksy? Hm, pomyślała panna Thornton patrząc na Joeya, o którym wiedziała, że po szkole sprzątał dom, zajmował się owcami i przygotowywał kolację dla siostry. Pokażcie mi, proszę, innego chłopaka, który tak byłby oddany swojej matce, jak on siostrze. Gdzieś ponad głowami zabrzmiał pierwszy, radosny dźwięk dzwonka, a po klasie przebiegł szmer. - Proszę o spokój - upomniała uczniów nauczycielka. - Joey, możesz przestać czytać. A wszyscy niech pozostaną na miejscach, aż pozwolę wyjść. Z tyłu klasy rozległ się pomruk niezadowolenia, który panna Thornton uznała za stosowne zignorować. - Ławki sprzątnięte? - Tak, proszę pani. - Proszę wstać. - Proszę wstać - powtórzył jakiś prześmiewca kryjący się za plecami innych. - Można wychodzić z klasy - rzuciła panna Thornton. Wszyscy hurmem rzucili się do drzwi, ale nauczycielka zatrzymała jednego z chłopców. - Everett - powiedziała. - Siadaj. Ty następne trzydzieści minut spędzisz tu ze mną. No proszę, pomyślała z satysfakcją, wcale jeszcze nie jestem taka stara, skoro wciąż potrafię ująć wszystko w garść. Nie przyszło jej do głowy, że parę lat temu żadne z dzieci nawet by się nie zdobyło na odwagę, żeby ją przedrzeźniać. Lecz gdyby nawet wpadła jej taka myśl, i tak by wiedziała, na co złożyć winę. - To ta wojna - powiedziałaby zapewne, jak mówiło mnóstwo ludzi na świecie jesienią 1943 roku. - Nic już nie jest takie samo, odkąd zaczęła się ta wojna. 2 Constance Kyros zamknęła drzwiczki piekarnika i z okrzykiem lęku wyprostowała się raptownie. To mąż po cichutku zaszedł ją od tyłu i objął ramionami. Wzmocnił uścisk, kiedy drgnęła przerażona, lecz po chwili się rozluźniła i oparła o niego. - Nie zakradaj się do mnie tak, bo ducha wyzionę ze strachu - zawołała ze śmiechem. - Nic na to nie mogłem poradzić - odparł, wtulając usta w ciepłą skórę na jej karku. - Kiedy się schyliłaś do piecyka, zawładnęła mną żądza. To ten twój wypięty tyłeczek tak na mnie podziałał. - Jak na starszego pana, czterdziestojednolatka, masz niezwykle młodzieńcze pomysły - zamruczała, poruszając zmysłowo głową, kiedy całował ją w szyję. Przesunął ręce odrobinę i dłońmi nakrył jej piersi. - A ty - szepnął miękko, muskając jej ucho gorącym oddechem - jak na dojrzałą trzydziestodziewięcioletnią damę masz niewiarygodnie młode ciało. - Przestań! - powiedziała. - Jeśli mnie nie puścisz, ciasto mi się spali. - Co tam ciasto! - rzucił Mike lekceważącym szeptem. - Kto by tam teraz myślał o cieście! - Nikt - odparła Constance, odwracając się do niego twarzą, przytulając całym ciałem i podając mu usta. Pocałował ją na swój sposób; najpierw delikatnie i raczej zachęcająco, potem mocno, głęboko i znów delikatnie. - Cztery lata - mruknął ochrypłym, zmysłowym głosem - cztery lata, a ty wciąż tak na mnie działasz, jak przed tym pierwszym razem. - Ciasto! - zawołała. - Ciasto zaczyna się palić. Czuję swąd. - Czy wiesz, że masz piersi jak dziewica? Powinny być dojrzałe i lekko obwisłe, a są sterczące i ostro zakończone. - A czy ty wiesz, że nie masz taktu za grosz?! I brak ci wyczucia, co kiedy przystoi. Piersi to nie jest temat, o którym się dyskutuje tuż przed obiadem. Mike wyszczerzył zęby w uśmiechu i odchylił się, żeby jej spojrzeć w oczy. - No, to o czym możemy podyskutować? - pytał, ocierając się o nią zmysłowo udami i biodrami. - O placku - odpowiedziała z udaną surowością. - To jest odpowiedni temat. Albo o rybie, która będzie na kolację. - Ryba! - jęknął Mike opuszczając ręce. - Tak, ryba. Taka potrawa dobrze ci zrobi. - W takim razie idę nalać nam coś do picia - rzucił markotnie. - Jeśli już muszę jeść tę rybę, mam zamiar zadbać o dobry podkład. - Zapal mi papierosa, jak już tam idziesz, dobrze? - zawołała za nim Constance, kiedy znikał w salonie. - Przyszedł dziś magazyn „McCall’s”. Jest w nim opowiadanie Allison. - Gdzie ta gazeta? - Na stoliku. Mike wrócił do kuchni niosąc dwie szklaneczki, dwa papierosy i czasopismo. Podał Constance drinka i papierosa, a sam zasiadł przy kuchennym stole i sączył napój kartkując gazetę. - O, mam. Ale tytuł! Uwaga, dziewczyna w pracy. - Bo to jest o dziewczynie zatrudnionej w agencji reklamowej, w Nowym Jorku. Dziewczyna chce zrobić karierę i pragnie wygryźć szefa. Ale on jest przystojny i młody i ona się w nim zakochuje. W końcu go poślubia, dochodząc do wniosku, że bardziej kocha jego niż swoją karierę. - Wielkie nieba! - zawołał Mike i złożył gazetę. - Ciekawe, czy ona jeszcze pisze tę powieść, tak jak zamierzała? - Nie wiem. Podaj mi, proszę, rękawicę. - Constance wyjęła placek z piekarnika. - Może dała sobie spokój z tym pisaniem powieści. Gazety lepiej płacą, wiesz. A ona jest wciąż taka młoda. Zawsze sądziłam, że pisarze muszą być co najmniej w średnim wieku. - Niekoniecznie, jeśli są tak utalentowani, jak Allison. Z drugiej strony jednak wydawało mi się zawsze, że autorzy książek muszą najpierw zdobyć trochę doświadczenia życiowego, zanim zaczną pisać i odnosić sukcesy. Ciekawe, czy ten wydawca, który zamieścił jej pierwsze opowiadanie, utrzymał się jeszcze na posadzie? - zachichotał Mike. - I czy zdaje sobie sprawę ze skutków, jakie ta decyzja pociągnęła za sobą? Constance roześmiała się. - Co to było za opowiadanie! Kot Lizy. Skąd ona wytrzasnęła taki pomysł?! - Prosto od Somerseta Maughama - odparł Mike. - Ona naprawdę uwierzyła, że kiedy jej opowiadanie zdobyło nagrodę, dostała się na szczyty literackich kręgów. - No cóż, skończyło się na tym, że postanowiła nie iść do college’u. Kot Lizy nie był zbyt dobrym opowiadaniem. Allison napisała je w wieku siedemnastu lat i wysłała na konkurs ogłoszony wtedy przez jakiś podrzędny magazyn. Pismo to zamieściło całostronicową ilustrację, przedstawiającą czarnego kota na tle uchylonego okna udrapowanego czerwoną zasłoną. Była tam jeszcze waza pełna jakiś wiosennych kwiatów, stojąca na tym samym stole, na którym siedział kot. Napiszcie krótkie opowiadanie odpowiadające ilustracji, nie więcej niż pięć tysięcy słów - zachęcał czytelników magazyn i oferował nagrodę w wysokości dwustu pięćdziesięciu dolarów. Dla Allison jednak ważniejszy był wówczas fakt, że wydawca zobowiązywał się opublikować nagrodzoną pracę w następnym numerze. Natychmiast złapała za pióro i napisała opowiadanie o kocie. Bohaterem historii uczyniła jakiegoś angielskiego dżentelmena, dyplomatę, który swojej niewiernej żonie Lizie podarował na urodziny czarnego kota. Kiedy pewnego popołudnia niespodziewanie wrócił wcześniej do domu, jego uwagę zwróciło żałosne miauczenie zwierzaka, przyłapał wtedy niewierną żonę w ramionach kochanka. Być może, myślał często Mike, redaktor, członek komisji opisujący prace nadesłane na konkurs, czuł się już bardzo zmęczony lub przemówił do jego wyobraźni smutny koniec opowiadania, w którym angielski dżentelmen wyjeżdża do miejsca określonego przez Allison „gdzieś w głębi kraju”, zaraża się dżumą i umiera. W każdym razie Allison wygrała konkurs, otrzymała czek na obiecaną kwotę, a w następnym numerze wydrukowano jej utwór. - Może za szybko przyszedł ten sukces - rzekł Mike sącząc swój napój. - Teraz pewnie jest zbyt zajęta pracą w Nowym Jorku, żeby się stamtąd wyrwać. Constance, błądząc gdzieś daleko myślami, zaczęła nakrywać do stołu, kładąc talerze i szklanki na właściwych miejscach raczej siłą przyzwyczajenia aniżeli w pełni świadomie. - Nigdy nie wierzyłam, że ona może tak długo zostać poza domem. Sądziłam, że wróci po jakiś sześciu miesiącach, a tymczasem jest tam już przeszło dwa lata. Jak myślisz, może to przez nas, może po naszym ślubie uznała się za intruza? Może nie chciała być tą trzecią? - Nie - odparł Mike. - Choć z nią nigdy nie doszedłem do takiej bliskości, jaką chciałbym osiągnąć, wiem jednak, że zaczęła myśleć o wyjeździe po samobójstwie Nellie Cross. Pomiędzy Michaelem a Constance istniała niepisana umowa, że kiedy w rozmowach wracali do lata roku 1939, o swoich zgryzotach nie mówili wprost, lecz w aspekcie samobójstwa Nellie Cross. W ten właśnie sposób unikali określenia tamtego czasu jako okresu, kiedy Allison dowiedziała się o ojcu i okolicznościach swoich narodzin. - Sądzę też, że jej postanowienie skrystalizowało się podczas procesu po wypadku Kathy - ciągnął Mike. - Wydaje mi się, że po tym wszystkim nie czuła się już dobrze w Peyton Place. - Jeśli z tego powodu wyjechała z miasta, to postąpiła raczej niemądrze - oznajmiła Constance. - Zaskarżenie Harringtona przez Ellsworthów nie miało przecież nic wspólnego z Allison. To nie była jej sprawa. - To była sprawa każdego - odparł spokojnie Mike. Potem, myjąc naczynia przy zlewie, Constance doszła do wniosku, że Mike miał rację, mówiąc, że ten proces dotyczył wszystkich. W pewnym sensie tak właśnie było. Rozprawa zbulwersowała i podzieliła całe miasteczko, i czy ktoś chciał, czy nie, czuł się zaangażowany. Ale na Allison wpłynęło nie tylko to, dumała Constance. Zaczęła się zmieniać już wcześniej. Kiedy wróciła do domu ze szpitala, po tej awanturze o Normana i po samobójstwie Nellie Cross, zaczęła zachowywać się jak osoba dojrzała, jak ktoś, kto bezpowrotnie pożegnał się z dzieciństwem. No i po tamtym także, z ociąganiem przyznała się Constance sama przed sobą; po tym, jak dowiedziała się prawdy o ojcu i o mnie. Musiała to głęboko przeżyć, choć później udawała, że ją to niewiele obeszło. Ciekawe, czy prawdą jest to, co mówią, że nieślubne dzieci zwykle odnoszą sukcesy w wybranych przez siebie dziedzinach, jakby z przymusu, który im każe w ten sposób zrekompensować brak ojca. Constance spuściła wzrok na pienistą wodę i piana przed jej nagle zasnutymi łzami oczami zamigotała wszystkimi kolorami tęczy. To nie w porządku, pomyślała. Nie ma chyba prawa być tak szczęśliwa po tym, co zrobiła córce. Otarła ramieniem wilgotne policzki i chwilę łowiła uchem dochodzące z piwnicy odrobinę fałszywe pogwizdywania Mike’a, który coś tam majsterkował hałasując piłą. Tak wiele mam, pomyślała z poczuciem winy. Tyle szczęścia, własnego szczęścia, a przecież powinnam na pierwszym planie stawiać córkę. Ona powinna być dla mnie najważniejsza. Wtedy, w 1939 roku, z całą pewnością nie o Allison myślała przede wszystkim. Wyraźnie, zbyt wyraźnie, pamiętała ten gorący wieczór w dzień samobójstwa Nellie Cross, gdy po zawiezieniu Allison do szpitala najbardziej się bała nie o córkę, lecz o to, że straciła Mike’a. Gdy wszystkie sprawy formalne zostały już załatwione, Mike ruszył powoli z parkingu za budynkiem szpitalnym. Nie odezwał się, pamiętała to dobrze, ani jednym słóweczkiem wtedy przy wsiadaniu czy też później w czasie jazdy. Nie poprosił jej, choć dotąd zawsze to czynił, żeby się do niego przysunęła, nie wziął jej za rękę. Siedziała więc nieruchomo, oparta o drzwi po swojej stronie, w milczeniu, z ohydnym smakiem strachu w ustach. Tak dojechali do miejsca zwanego Końcem Drogi, a kiedy Mike wyłączył reflektory, rozciągnęła się przed nimi i rozłożyła niczym świetlisty wzór na kobiercu panorama świateł całego miasta. Bez słowa spoglądał w dół i zrobiło się tak cicho, że Constance bała się głośniej odetchnąć. W końcu wyrzucił przez okno niedopałek papierosa i odwrócił się do niej. W nikłej poświacie księżyca rysy jego twarzy wydawały się jakieś ostrzejsze i groźne, tak że Constance nie mogła opanować drżenia. - Mów! - zażądał, ale jej nie dotknął. Nie złagodził dotykiem ostrości tonu nawet i wtedy, gdy nie potrafiła powstrzymać łez. - O czym tu mówić, nigdy nie byłam mężatką... i to wszystko. Allison jest nieślubnym dzieckiem i od jej urodzenia ze wszystkich sił starałam się utrzymać to w tajemnicy. Ciężko pracowałam na to, żeby ją chronić, Mike. Obie z matką sfałszowałyśmy metrykę, żeby nikt nie mógł się niczego dowiedzieć. Allison jest o cały rok starsza, niż sądzi. Robiłam wszystko, co się dało, wszystko, co tylko potrafiłam wymyślić, żeby ją chronić, ale nie mogę zmienić faktu, że jest bękartem. - To całe twoje szlachetnie brzmiące gadanie o chronieniu córki to tylko mydlenie oczu - przerwał jej Mike brutalnie. - Intrygowałaś i zacierałaś ślady, żeby bronić siebie, nie ją. A gdyby nawet... to czy musiałaś naskoczyć na nią tak bez opamiętania, jak to zrobiłaś? Wiele okrucieństwa widziałem już w życiu, Constance, ale nigdy takiego, które można by porównać z twoim w stosunku do Allison. - A czego się, do diabła, spodziewałaś? Miałam ją za to pogładzić po główce? - krzyknęła Constance, zdając sobie sprawę, że się zachowuje jak jędza, ale zupełnie o to nie dbała, niezdolna powstrzymać ostrych słów cisnących jej się na usta! - Co, do cholery, miałam zrobić? Dać jej wolną rękę? Pozwolić na wszystko? Nawet i na to, by się włóczyła po lesie i puszczała z każdym napotkanym chłopakiem?! Tak, według ciebie, miałam postąpić?! - Ale ty przecież nawet nie wiesz, czy ona naprawdę zrobiła coś, czego ty nie mogłabyś pochwalić - zauważył zimno Mike. - Cholera jasna! Pewnie, że wiem! Ona jest taka sama jak ojciec. Im dłużej się jej przyglądam, tym wyraźniej widzę w niej Allisona. Seks, seks i tylko seks! O tym jedynie potrafił myśleć, a jego córka jest taka sama. Nie muszę się nawet za bardzo wpatrywać, żeby ujrzeć w Allison jej ojca. - To nie Allisona MacKenzie widzisz w swojej córce, lecz siebie samą, i to cię napełnia takim przerażeniem. Boisz się, że ona stanie się taka jak ty, że też jej się może przytrafić nieślubne dziecko. To właśnie widziałaś, patrząc dziś na Allison i Normana. A nie przyszło ci nigdy do głowy, że ona może być zupełnie inna? Lepsza? - To nieprawda! - zawołała Constance. - Ja w jej wieku nie poszłabym nigdy do lasu z chłopakiem robić to, co ona. - A skąd wiesz, co ona tam robiła? Przecież nawet nie dałaś jej dojść do głosu, tylko od razu napadłaś na nią ze złością. - Mówię ci, że wiedziałam od razu, co się święci! - Z własnego doświadczenia? - spytał Mike. - Och, jak ja cię nienawidzę! Jak nienawidzę! - Nieprawda. Nienawidzisz prawdy, nie mnie. Różnica między nami jest taka, Constance, że ja się nie odwracam od prawdy, nawet gdy jest gorzka i nikczemna. A kłamców nie znoszę. Uruchomił samochód i ponownie bez słowa wiózł ją do domu. Constance była przekonana, że go utraciła. - Jak mogłeś kiedykolwiek mówić, że mnie kochasz - rzekła z wyrzutem, wysiadając przed domem. - Jak mogłeś tak mówić, a potem powiedzieć mi te wszystkie okropne rzeczy! - Przecież nie powiedziałem, że cię mniej kocham, Connie - westchnął Mike ze znużeniem. - Mówiłem tylko, że nie znoszę kłamców. Chciałem się z tobą ożenić przed dwoma laty, bo cię pokochałem. Chcę się z tobą ożenić i teraz, bo nadal cię kocham, lecz nie mogę znieść, gdy patrząc na ciebie, wiem, że kłamiesz za każdym razem, kiedy ci się wydaje, iż prawda jest zbyt kłopotliwa albo nieprzyjemna, żeby jej stawić czoło. - Proszę, proszę, mówisz tak, jakbyś ty nigdy nie kłamał! - Bardzo rzadko kłamię. Tylko wtedy, gdy prawda może wyrządzić więcej złego niż dobrego, a niesłychanie sporadycznie posuwam się tak daleko, żeby kłamać samemu sobie. Między mężczyzną a kobietą nie może zaistnieć nic pięknego, nie może być zaufania ani poczucia bezpieczeństwa, jeśli zabraknie prawdy. - Dobrze - rzuciła gniewnie Constance. - Bardzo dobrze! Jeśli chcesz prawdy, chodź za mną, a ją usłyszysz. Szczerą prawdę, co do każdego, cholernego, najprawdziwszego słowa! Chodź! Wszedł za Constance do domu, zamknął drzwi na klucz i razem udali się do salonu. Zaciągnął zasłony, zamknął drzwi do holu, a ona sztywno siedziała na kanapie, śledząc wzrokiem jego poczynania. - Napijesz się czegoś? - spytała nieśmiało już bez gniewu, który raptem gdzieś się ulotnił. - Nie - odparł z miejsca, gdzie stał oparty o drzwi wiodące do holu. - I ty też nie pij. Przystąpmy do rzeczy. Zaczynaj, i to od samego początku i, na miłość boską, postaraj się choć raz o całkowitą szczerość. Stał przy drzwiach w oczekiwaniu, aż Constance zacznie mówić, sprawiając wrażenie strażnika więziennego, a jego rysy nabrały pewnego wyrazu twardości, którego nie miały dotychczas. Nie złagodniały nawet i wtedy, gdy z wahaniem i zacinając się zaczęła przedstawiać fakty ze swego życia. Kilka razy odrywał się od drzwi, żeby zapalić papierosa, i również kilkakrotnie przerywał napiętym, zmienionym głosem, podważając słabe punkty jej relacji. - To kłamstwo - rzucił po raz pierwszy, a Constance schwytana we własne sidła, rozpoczęła opowiadać to samo zajście od początku. - Co zataiłaś? - pytał potem tonem żądającym wyjaśnień, a ona musiała dorzucić takie szczegóły, których się zawsze wstydziła. - Jeszcze raz - zażądał. - Zobaczmy, czy potrafisz tak samo przedstawić to po raz drugi. Była to noc, której Constance nie zapomni chyba do końca życia, a kiedy ostatecznie umilkła, Mike był blady i wyczerpany. - Czy to już wszystko? - spytał. - Tak - odparła. Uwierzył jej. Dopiero później Constance uświadomiła sobie w całej pełni, co Mike dla niej uczynił. W dniach i tygodniach po tej nocy miała wrażenie, że jest zupełnie kimś innym. Pierwszy raz w życiu czuła się wolna od strachu, nieskrępowana, nie musiała już kłamać i udawać. Zrozumiała wtedy, co Mike miał na myśli, mówiąc o śmiertelnym ciężarze powłoki, którą zawsze nosiła. Ale to wszystko miało nastąpić w przyszłości. Wówczas ogarnęła ją jedynie ogromna potrzeba bliskości, gorączkowy pociąg, przemożne pożądanie, które kazały jej przejąć inicjatywę. - Proszę - szepnęła, i zanim zdołał postawić krok w jej kierunku, pierwsza rzuciła mu się w ramiona. - Proszę, proszę. A potem tulił ją, ustami pieszcząc policzki, kąciki oczu i miękko muskając ucho, kiedy szeptał cichutko: - Kochanie, kochanie, moje kochanie. Płakała. Pewnymi, mocnymi ruchami masował jej zesztywniałe mięśnie pomiędzy łopatkami, a gdy się już odprężyła, delikatnie gładził skórę na karku. Nie wypuszczając jej z objęć usiadł, posadził ją sobie na kolanach i kołysał w objęciach, a ona oparła mu głowę na ramieniu, rozpalona własnym pragnieniem, by dawać, dawać, dawać. Czubkami palców kreśliła mu jakiś skomplikowany wzór na policzkach i z ustami przy jego ustach szeptała: - Nie wiedziałam, że może być tak, jak teraz. Tak wspaniale i bez strachu. - Może być tak i jeszcze inaczej, nawet zabawnie. Nie spiesząc się obsypywała go gradem czułych pocałunków, a wkrótce ich szepty stały się nierozróżnialnym tchnieniem, zlewającym się w jedno. Po raz pierwszy od początku trwania ich związku Constance sama się rozebrała, pozwalając mu patrzeć na siebie i ciągle czując w sobie radość dawania. Teraz nie potrafiła już biernie poddawać się pieszczocie jego dłoni. - Wszystko - szeptała. - Wszystko. Zrobię wszystko, co chcesz. - Kocham w tobie ten ogień. Cudownie, gdy jesteś taka aktywna. - Nie przerywaj. - Tu? I tu? I tu? - Tak. Tak. Och, tak. - Sutki masz twarde jak diamenty. - Jeszcze kochanie. Jeszcze. - Nogi masz absolutnie uwodzicielskie, wiesz o tym? Budzą we mnie rozpustne myśli. - Kochanie, czy jestem dla ciebie dość dobra? - Dobra! Boże Wszechmogący! - Już. Już to zrób, kochanie. Podniósł głowę i z uśmiechem spojrzał jej w oczy. - Co zrobić? - przekomarzał się. - Co? Powiedz mi. - Ty wiesz. - Nie wiem. Powiedz mi, co chcesz, żebym zrobił. Popatrzyła na niego błagalnie. - Powiedz to - nalegał. - Powiedz. Wyszeptała mu do ucha słowa, które chciał usłyszeć. - Właśnie tak? - Proszę - wymruczała. - Proszę. - I później: - Tak, och, tak! Tak, tak, tak! Potem leżała, opierając mu głowę na ramieniu i z dłonią spoczywającą płasko na jego piersi. - Po raz pierwszy w życiu nie czuję się po tym zawstydzona - oznajmiła. - Czy wywoła to u ciebie wielkie oburzenie, jeśli powiem: „A nie mówiłem?” - Sprawdź. - A nie mówiłem. Odwróciła odrobinę głowę i zatopiła zęby w jego ramieniu. - Auuuu! - Odwołaj to! - Dobrze! Dobrze! Puść! - Mówisz z przekonaniem? - Tak, na miłość boską! - Zdecydowanie? - Tak, ty babski kanibalu! Tak! Przycisnęła wargi do śladu po zębach. - Kochasz mnie? Uniósł się na łokciu i delikatnie położył jej dłoń na szyi, w miejscu gdzie pod palcami mógł wyczuć puls. Przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy, a w niej ponownie zaczęło narastać pożądanie. - Nie mogę znieść twojego widoku - szepnął wreszcie głosem nabrzmiałym namiętnością. - A więc zostajesz ze mną ze względu na seks? - No, nie wiem. Chyba muszę sprawdzić jeszcze raz. - Będzie cię to kosztować dwa dolary, mój panie. - Jeśli się będziesz starać, może ci nawet dam napiwek. - Och, skarbie. Ja już się wcale nie boję - rzekła nagle z drżeniem ulgi i szczęścia. - Wiem, kochanie. Wiem. Parę tygodni później, gdy Mike poprosił ją o rękę, odpowiedziała mu po prostu „tak” i poszła do domu oznajmić to córce. - Wychodzę za Mike’a, Allison. - Tak? - spytało jej dziecko, które już nim być przestało. - Kiedy? - Możliwie najszybciej. W przyszłym tygodniu, jeśli zdążymy. - Skąd ten nagły pośpiech? - Kocham go, a i tak już zbyt długo zwlekałam - odparła. Constance Kyros, skończywszy wycierać sztućce, odłożyła ściereczkę na bok. To nie swoim ślubem zaprzepaściła szansę odzyskania zaufania córki, uprzytomniła sobie. Stało się to podczas długiej rozmowy na temat Allisona MacKenzie. Wtedy na dobre straciła kontakt ze swoim dzieckiem, choć szczerze się starała skrupulatnie odpowiadać na pytania córki. - Kochałaś tatę? - chciała wiedzieć Allison. - Chyba nie - przyznała otwarcie Constance. - A przynajmniej nie w taki sposób, w jaki kocham Mike’a. - Aha. A czy jesteś pewna, że to on był moim ojcem? Ona mnie nienawidzi, pomyślała Constance, lecz nadal starała się okazać córce delikatność. - Nie chcę się tłumaczyć - powiedziała - ale to, co zaszło między mną a twoim ojcem, mogło się zdarzyć każdemu. Czułam się wówczas samotna. Potrzebowałam kogoś, a on się znalazł wtedy w pobliżu. - Był żonaty? - Tak - odparła Constance cichym głosem. - Miał żonę i dwoje dzieci. - Aha - powtórzyła Allison, a Constance później doszła do wniosku, że to był właśnie moment, kiedy córka zaczęła myśleć o wyjeździe z Peyton Place. Rozprawa Ellsworthów, która skłoniła Allison do wysnucia wniosków, że w całym mieście nie ma dla siebie żadnej przyjaznej duszy, była czynnikiem wtórnym. Constance powiesiła wilgotną ściereczkę na sznurku rozpiętym wzdłuż tylnej werandy i głęboko odetchnęła wieczornym, październikowym powietrzem. Przypomniała sobie, że Allison zawsze kochała październik. Moja droga córeczko, myślała, spróbuj być bardziej wyrozumiała. Postaraj się trochę mi wybaczyć, trochę mnie zrozumieć. Wracaj do domu, Allison. Wróć tu, gdzie twoje miejsce. Niespiesznie cofnęła się do mieszkania. Powinna pojechać do swojego sklepu, ale chyba nie musi dziś tam się wybierać. To okropne, lecz odkąd powierzyła Selenie Cross kierownictwo, zaczęła zupełnie nie przywiązywać wagi, co się dzieje w sklepie. Bo też i nie było o co się kłopotać. Selena prowadziła wszystkie sprawy dobrze jak nikt. Constance uśmiechnęła się do siebie i przystanęła, przysłuchując się pogwizdywaniu Mike’a. Szukam tylko wymówek, pomyślała, a tak naprawdę wolę spędzić wieczór z mężem, a nie wśród rachunków i ksiąg z Seleną. - Hej! - krzyknęła w kierunku piwnicy. - Masz zamiar tam siedzieć całą noc? Mike wyłączył piłę. - Nie, jeśli jesteś wolna i chętna - odparł, a Constance się roześmiała. 3 Około czwartej, w to samo październikowe piątkowe popołudnie, Seth Buswell spotkał na Wiązowej Lesliego Harringtona. Wymienili pozdrowienia, bo byli, mimo wszystko, cywilizowanymi ludźmi urodzonymi na tej samej ulicy, tego samego miasta, uczęszczającymi jako chłopcy do tej samej szkoły. W istocie, gdyby tak zacząć się serio zastanawiać, on i Leslie mają ze sobą wiele wspólnego, pomyślał Seth z ironiczną goryczą. - Wciąż grywacie w karty w piątkowe wieczory? - spytał Leslie. Wydawcy z trudem udało się ukryć zdziwienie, gdyż w ustach Harringtona takie pytanie było niemal jednoznaczne z prośbą o zaproszenie. - Tak - odparł Seth i zamilkł. Zapadła krępująca cisza. Obaj rozmówcy zdawali się czekać, by odezwał się ten drugi, lecz ostatecznie nie padła propozycja, której Leslie wyglądał, a drugi raz swego pytania nie powtórzył. Rozstali się jakby nigdy nic, ale myśleli o tym samym. Leslie od 1939 roku nie grał w pokera z grupą znajomych z Kasztanowej, a Seth był zdecydowany zrobić wszystko, żeby tak zostało. Od lat pomiędzy graczami utarł się zwyczaj, że jeśli któryś z nich nie mógł brać udziału w piątkowej rozgrywce, telefonował zawczasu do wydawcy, uprzedzając o swej nieobecności. Cztery lata temu, pewnego piątkowego popołudnia, zadzwonił Leslie. Był to dzień, w którym zapadł wyrok w sprawie Ellsworth kontra Harrington. - Seth - rzucił Leslie - jestem wykończony po całym dniu spędzonym w sądzie. Nie bierz mnie dziś w rachubę. Wydawca, w którym żarzył się jeszcze świeży gniew na fabrykanta, odparł na to: - Dobrze, nie wezmę cię w rachubę. Ani dziś, ani w żaden następny piątek, licząc od tej chwili. Nie chcę cię więcej oglądać w moim domu! - Seth, co ci odbija, stary? - obruszył się Leslie. - Przecież od lat jesteśmy przyjaciółmi! - Nie przyjaciółmi. Znajomymi - sprostował Seth sucho. - Urodziliśmy się przypadkiem na tej samej ulicy. I chciałbym dodać, że był to raczej niefortunny zbieg okoliczności. Odłożył słuchawkę. W rzeczywistości Leslie i ja naprawdę mamy ze sobą wiele wspólnego, dumał Seth, wchodząc do swego domu po szerokich frontowych schodach. To samo miasto, ta sama ulica, ci sami przyjaciele. A nawet, kiedyś, ta sama kobieta. Jak łatwo, jak niebezpiecznie łatwo znienawidzić drugiego za własne animozje i niedociągnięcia. Ta ostatnia myśl wywołała u niego odrazę do samego siebie, narastającą do tego stopnia, że niemal poczuł w ustach smak żółci tak ohydny, że musiał go zabić nalewając sobie podwójnego drinka. Do chwili przybycia doktora Swaina, który zjawił się parę minut przed resztą graczy, wydawca był kompletnie zalany. - Na litość boską! - zawołał Matt, przekraczając wyciągnięte nogi Setha, by sięgnąć do butelki stojącej na stole. - Co cię ugryzło?! - Rozmyślałem, przyjacielu drogi - odparł Seth z pijackim bełkotem - o łatwości, z jaką jeden człowiek zrzuca na drugiego własne braki. A to, mój stary przyjacielu - ciągnął przymykając jedno oko i celując palcem w doktora - jest myślą ogólnej i doniosłej wagi. Jeśli posłużyć się wyrażeniem z twojego podwórka, rzekłbym nawet, że jest to myśl brzemienna. Doktor napełnił sobie szklaneczkę i usiadł. - Widzę, że dziś łatwo cię będzie oskubać z forsy. - Oj Matt, Matt, gdzie twoja dusza? Ty mi tu o kartach, kiedy ja znalazłem rozwiązanie dla problemów świata? - Wybacz, Napoleonie - przerwał doktor - ale ktoś dzwoni do drzwi. - Jeśli każdy człowiek - ciągnął Seth ignorując uwagę doktora - przestanie nienawidzić i winić innych za własne słabości i wady, wtedy zniknie całe zło na świecie, począwszy od wojen, po drobne plotki i oszczerstwa. Matthew Swain, który poszedł otworzyć, wrócił do pokoju z Charlesem Partridge, Jaredem Clarke i Dexterem Humphreyem. - Wszyscy płyniemy tą samą przeciekającą łodzią - rzucił Seth w formie powitania. - Co z nim? - spytał zdezorientowany Clarke. - Znalazł rozwiązanie problemów dla całego świata - wyjaśnił doktor Swain. - Hmm - mruknął Dexter Humphrey znany ze swego kompletnego braku poczucia humoru. - Kiedy go widziałem po południu, był jeszcze zupełnie trzeźwy. Przyszliśmy na karty. Będzie dziś gra? - Rozgośćcie się, panowie - wymamrotał gospodarz. - Czujcie się jak u siebie w domu. A ja sobie tutaj posiedzę i podumam. - Co ci się stało, Seth, że tak wcześnie zacząłeś pić? - zainteresował się Partridge. Seth wlepił oczy w starego prawnika. - Czy przyszło ci kiedyś do głowy, Charles, że tolerancja może osiągnąć poziom, kiedy nią być przestanie? A gdy tak się dzieje, ta szlachetna poza, która jest dumą wielu z nas, zamienia się w słabość i bezmyślną akceptację. - Fiu! - zawołał Partridge wycierając czoło nieco wymuszonym gestem. - Bredzisz jak na studenckiej masowce. Co chcesz przez to powiedzieć? - Mam na myśli nasz stosunek do Lesliego Harringtona. Mój, twój i nas wszystkich. Zapadła krępująca cisza, a Seth wodził mętnym wzrokiem po twarzach wszystkich przyjaciół. W końcu Dexter Humphrey zakaszlał znacząco. - Chodźmy grać - rzucił i pierwszy ruszył do kuchni wydawcy. - Wszyscy razem i każdy z osobna nienawidzimy Lesliego z powodu naszych niedociągnięć - ogłosił z namaszczeniem Seth, osuwając się na fotel i sięgając po szklaneczkę. Jeśli Seth Buswell i Leslie Harrington mieli jakąś wspólną cechę, było nią to, że obaj nie lubili się martwić. Jednakże różnica między nimi w tym względzie polegała na tym, że Leslie nauczył się takim być, a Seth nigdy martwić się nie musiał. George Buswell, ojciec Setha, był równie bogaty jak Harrington-senior, ale bardziej znany w stanie i poza jego granicami. Syn mógł pójść w ślady ojca i zajść być może równie wysoko, ale - inaczej niż Leslie, który cierpiał na przymus sukcesu - Seth zrezygnował z pościgu za powodzeniem tak dawno, że już nawet nie pamiętał, kiedy to się stało. Jednak w ten sposób oszczędził sobie wielu zmartwień i obaw o niepomyślny bieg spraw, podczas gdy Leslie zmuszony był nauczyć się dawać sobie z tym radę. Seth nie pamiętał dokładnie wszystkich motywów takiej decyzji, bo przez minione lata wspomnienia te zlały mu się w zlepek jakiś nieokreślonych uczuć. Nikt mu nie zarzuci, że mimo wysiłków nie dorósł do poziomu ojca, bo nigdy nie będzie się starał zająć tego miejsca, zdecydował w odległej, zapomnianej przeszłości. Takie postanowienie młodego Setha stanowiło zaczątek tego, co później ojciec z ubolewaniem nazywał „lenistwem syna”, a matka określała „brakiem ambicji”. Jakkolwiek to nazwać, ta zapomniana już teraz decyzja pchnęła Setha na spokojne wody życia. Bez emocji przedryfował młodość i cztery lata w Darthmouth, mniej więcej w ten sam sposób łagodnym dryfem wszedł w posiadanie miejscowej gazety. Obojętnie unosił się na fali życia podczas śmierci rodziców i po stracie ukochanej. Niewiele później ta jego postawa zyskała w miasteczku miano tolerancji. - Łatwo jest być tolerancyjnym, jeśli człowiek nie jest w nic zaangażowany - powiedział kiedyś Seth do swego przyjaciela, młodego doktora Swaina. - Każdą sprawę można wtedy jasno i rozsądnie ocenić ze wszystkich stron, bo emocjonalny stosunek nie zakłóca pola widzenia. Młody Swain, żonaty od dwóch tygodni z dziewczyną o imieniu Emily Gilbert, zawołał zapalczywie: - Niech mnie diabli, jeślibym nie wolał raczej być zimnym trupem, niż tak cholernie obojętnym na sprawy tego świata! Ale ponieważ dla człowieka trudne, a czasami wręcz nie do zniesienia, jest życie bez miłości, Seth przelał swoje uczucia na Peyton Place. Była to pobłażliwa miłość bez uprzedzeń, nieoczekująca ani nieżądająca niczego w zamian, i postronnemu obserwatorowi przypominała raczej żywe zainteresowanie i dumę obywatelską niż gorący afekt. Powinniśmy mieć szkołę średnią, pisał Seth w swojej gazecie, lecz naturalnie będzie to nas trochę kosztować. Podatki pójdą w górę. Z drugiej jednak strony nie dochowamy się wykształconej młodzieży w tych warunkach, jakimi obecnie dysponujemy. Sądzę, że wy, mający już dzieci, i ci, którzy się mieć je spodziewają, razem rozważycie, czy lepiej jest płacić dodatkowego dolara dwadzieścia cztery od tysiąca, czy zdecydować się na braki w edukacji własnych dzieci. Mieszkańcy północnej Nowej Anglii byli rodakami Setha i wydawca znał ich na wylot. Jego tolerancja i pozorny brak zaangażowania odnosiły skutek tam, gdzie forsowanie własnego zdania i usilne przekonywanie nie dałyby żadnego rezultatu. Mieszkańcy Peyton Place powiadali, że Seth nigdy nie używa swojej gazety jako oręża, nawet w najbardziej gorącym okresie kampanii politycznej, i istotnie była to prawda. Seth publikował artykuły o sprawach mieszkańców i lokalnego środowiska. Drukowane u niego aktualne wiadomości polityczne pochodziły od korespondentów zamiejscowych z agencji Associated Press, a Seth nigdy przysłanego materiału nie rozwijał ani nie opatrywał żadnym komentarzem. W „Peyton Place Times” nie można znaleźć niczego poza kroniką towarzyską i miejscowymi ploteczkami, a i te są bardzo rozwodnione, mawiali właściciele gazet z innych miejscowości. Jednakże, w ciągu pierwszych paru lat wydawania gazety, Sethowi udało się nie tylko z pomyślnym skutkiem zachęcić do zbudowania nowego budynku dla szkoły średniej, lecz przekonał również mieszkańców do założenia parku i przyczynił się do zdobycia funduszy na jego utrzymanie. Zorganizował zbiórkę pieniędzy na budowę miejskiego szpitala, a na łamach gazety publikował wykazy dobrowolnych ofiarodawców składek na nową remizę. Przez lata działając na swój tolerancyjny, oględny sposób sprawiał, że miasto się rozbudowywało i podnosiła stopa życiowa mieszkańców. Sprawy biegły tym trybem do chwili narodzenia syna Lesliego Harringtona. Był to jakby punkt zwrotny. Leslie, zdobywszy sukces na jednym polu, zwrócił się ku nowym zainteresowaniom. W rok później po raz pierwszy na zebraniu mieszkańców miasta podniosły się głosy przeciwko Sethowi, a były to głosy pracowników zakładów Lesliego. Rok po roku, gdy dochodziło do głosowania drogich sercu wydawcy punktów porządku obrad, takich jak: nowy budynek szkoły podstawowej i prawo strefowe, tematy te upadały większością głosów. Seth schronił się za swoją fasadę tolerancji i pozwolił Harringtonowi zająć pozycję dającą mu niemal absolutną władzę, odmawiał przy tym stanowczo wykorzystania własnej gazety do prezentowania swojego stanowiska. Wzruszał ramionami i powiadał, że ludzi wkrótce znużą dyktatorskie zapędy Lesliego, ale w tym się bardzo mylił, bo Harrington przeprowadzał swoje zamiary niejako dyktator, lecz na zasadzie ubijania korzystnych dla siebie interesów. Kiedy wydawca się o tym przekonał, ponownie wzruszył ramionami, a Peyton Place orzekło, że jego tolerancja ma heroiczne rozmiary. Seth wierzył w słuszność swojej postawy aż do pewnego dnia w 1939 roku, kiedy do jego biura przyszła Allison MacKenzie, blada i z zaciśniętymi pięściami. - Ellsworthowie skarżą Lesliego Harringtona - powiedziała - a wszyscy mówią, że nie dostaną złamanego centa, bo ława przysięgłych złożona jest tylko z pracowników fabryki. Co pan ma zamiar z tym zrobić? Seth spojrzał na spiętą i wymizerowaną twarz szesnastolatki i starał się jej wytłumaczyć, dlaczego nic nie można uczynić w sprawie Ellsworth kontra Harrington. - Słuchaj, Allison - zaczął. - Mnie tak samo jak i ciebie złości to wszystko. Prawdę mówiąc, często bywałem namawiany do wykorzystania gazety w celach demaskatorskich. Usiłowano mnie skłonić do tego co roku, tuż przed zebraniem miejskim, kiedy wiedziałem, że zostanę pokonany w sprawach, które chciałem przeprowadzić. Jednak nigdy nie uległem takim namowom. A dlaczego? Bo wierzę w tolerancję, a jednym z jej wymogów jest nie tylko wysłuchiwanie poglądów innych ludzi, lecz także nienarzucanie im własnej opinii na siłę. To, co myślę, powiem każdemu, kto mnie pragnie wysłuchać, ale nie chcę nikogo zmuszać do niczego tylko dlatego, że mam możliwość napisania o tym w mojej gazecie. - Nawet i wtedy, gdy jest pan przekonany o słuszności swoich poglądów? - spytała Allison głosem podniesionym w gniewnym niedowierzaniu. - To przecież nie żaden powód, prawda? Czyjś pogląd i prawo człowieka do przeciwstawienia się takiej racji to dwie różne sprawy. Kiedy coś wydrukuję w gazecie, a ktoś czyta to później w domu, to przecież mnie tam nie ma, żeby z nim polemizować, jeśli jego punkt widzenia jest inny niż mój. On zaś ma tylko jedną możliwość przedstawienia własnego zdania - usiąść i napisać do działu: „Listy do wydawcy”. Ale i wtedy szansę są nadal nierówne, bo znowu jego tu nie ma, gdybym zechciał spierać się w dalszym ciągu. - Nie wiem - rzekła Allison spiętym, kontrolowanym tonem - jak pan doszedł do tych wszystkich wniosków, ale i tak nic mnie to nie obchodzi. Mam tu coś, co napisałam. Wobec tego, co pan mi powiedział, nie proszę o wydrukowanie pańskich poglądów w gazecie, ale proszę zamieścić moją opinię, podpisaną moim nazwiskiem. Ja się nie boję napisać, co myślę, i nie dbam o to, czy ten, kto to przeczyta, zgodzi się ze mną, czy nie. Wiem, kiedy mam rację. - Zobaczmy więc, co tu masz - zgodził się Seth wyciągając rękę. Allison napisała sążnisty artykuł, w którym wiele było wzniosłych słów o konstytucji, niezależności i naturalnym, danym człowiekowi od Boga prawie do sprawiedliwego sądu. Pisała także o skąpstwie i o żądzy robienia pieniędzy, posuniętej aż do tego stopnia, że przesłania środki, jakich do tego celu używa. Oskarżyła Lesliego Harringtona o niedbalstwo i beztroskę, mówiąc przy tym, że gdyby był człowiekiem szlachetnym, wcale by nie czekał na rozprawę sądową, lecz z własnej woli wcześniej ofiarowałby Ellsworthom pieniądze i zgodził się ponosić finansowe konsekwencje wypadku aż do końca życia. Gdy nadszedł taki czas, pisała Allison, że ktoś w wolnym amerykańskim mieście boi się przegrać w sądzie, stając w słusznej sprawie, to już zaiste pora, by wstrząsnąć ludzkimi sumieniami. Ogółem Allison zapisała siedemnaście stronic, wyrażając swoją opinię na temat Lesliego Harringtona i jego metod rządzenia trzymanym w garści Peyton Place. Seth, skończywszy czytać, delikatnym ruchem odłożył maszynopis na biurko. - Nie mogę tego wydrukować, Allison. - Nie może pan? Bo pan nie chce! - wykrzyknęła łapiąc garść zapisanych kartek i wyrzucając je w powietrze. - Allison... Łzy gniewu napłynęły dziewczynie do oczu. - A ja sądziłam, że jest pan moim przyjacielem - zawołała i wybiegła z redakcji. Papieros sparzył Setha w palce i wydawca raptownie się wyprostował. Przez chwilę zdawał się nie wiedzieć, gdzie się znajduje, ale gdy jego wzrok padł na szafę z książkami poznał, że siedzi w fotelu w swoim własnym mieszkaniu. - A niech to szlag trafi! - mruknął i schylił się, by poszukać na podłodze niedopałka, który mu wypadł z ręki. Zgasił go wgniatając obcasem w dywan, wsunął się w głąb fotela i sięgnął po opróżnioną do połowy szklankę. Z kuchni dobiegał cichy szmer głosów graczy i szelest kart. - Przebijam. - Odpadam. - Sprawdzam. - Ful. - Chryste, a ja tu siedzę z trójką króli! To moi przyjaciele, pomyślał Seth, przełykając ciężko i czując mdłości wywołane nieprzyjemnymi wspomnieniami i zbyt dużą ilością wypitego na pusty żołądek alkoholu. Moi dobrzy, wypróbowani, prawdziwi przyjaciele, pomyślał raz jeszcze, lecz równocześnie usłyszał w duchu głos płynący z przeszłości: „A ja sądziłam, że jest pan moim przyjacielem”. Wychylił do końca zwietrzały trunek i nalał sobie następną kolejkę. Byłem twoim przyjacielem, zwrócił się w myśli do tamtej Allison. Gdybyś mnie posłuchała, zostałoby ci oszczędzone wiele cierpienia. Próbowałem nauczyć cię obojętności. Ale ciebie, moja droga, zawsze wszystko wciągało po uszy. Widać to było po twoim sposobie pisania, a to, moja mała, moja słodka, moja utalentowana i piękna Allison, nie pomaga w tworzeniu przejrzystej, chłodnej, analitycznej prozy. - Wielkie nieba! Strit od damy, na pikach! - doleciał z kuchni pełen entuzjazmu okrzyk Charlesa Partridge’a. Mój przyjaciel, pomyślał wydawca, z pijackim uporem trzymając się tego słowa. Mój dobry przyjaciel, Charles Partridge. Jakież to wymówki mieliśmy wtedy pod ręką, Charles! Jakie piękne, szlachetne i wzniosie brzmiące słowa! Seth raptem znów znalazł się w przeszłości. Rok 1939, październik, babie lato i zatłoczona sala sądowa. Jego przyjaciel Charles Partridge mówi coś cicho do Allison MacKenzie. Do uszu Setha dochodzą słowa starego prawnika: - Słuchaj, moja droga. Pamiętaj, że przysięgłaś mówić prawdę. Chcę, żebyś opowiedziała sądowi dokładnie, co się zdarzyło tego wieczora w Święto Pracy. Niczego się nie obawiaj, moja droga, jesteś wszak wśród przyjaciół. - Przyjaciół? Dziewczęcy głos nie był wcale głosem dziecinnym ani tym samym radosnym i świeżym, który brzmiał nutą podziękowania za szansę pisania do gazety „za pieniądze”. Taki napięty i opanowany głos u niedojrzałej szesnastolatki?! - Tylko Kathy Ellsworth jest moją przyjaciółką. To jedyna życzliwa mi dusza w całym Peyton Place. Seth później uspokajał się myślą, że było to tylko przywidzenie. Błysk i rzut oka Allison w jego kierunku to tylko gra wyobraźni. - Powiedz nam teraz - pytał wywołany z przeszłości głos Charlesa Partridge’a, adwokata Lesliego Harringtona - czy ci się nie wydaje, że twojej przyjaciółce zakręciło się w głowie, kiedy patrzyła w dół na wirujące koła w maszynowni? - Sprzeciw, Wysoki Sądzie! - rozległ się głos Petera Drake’a, młodego adwokata, który zaczął pracować w Peyton Place z Bóg wie jakich powodów. Pochodził „spoza”, jak mówili tutejsi mieszkańcy, a przed tym procesem zajmował się jedynie sprawami notarialnymi i niewielkiej wagi problemami prawniczymi pracowników zakładów. A teraz - patrzcie państwo! - śmiał wnieść sprzeciw przeciwko czemuś, co powiedział Charles Partridge, rodowity mieszkaniec Peyton Place! Sędzia Anthony Aldridge, który zaparł się i nie kupił domu na ulicy Kasztanowej, choć mógłby sobie na to pozwolić, podtrzymał sprzeciw Petera Drake’a. - Sądu nie interesuje, co Allison się wydawało, ale co faktycznie widziała - orzekł. Seth zerknął spod oka na ławę przysięgłych, aby sprawdzić reakcję, jaką mogło wywołać pytanie Charliego, gdyż zasiadali w niej ludzie najwyraźniej sprzyjający Harringtonowi. Znalezienie dwunastu ludzi niemających powiązania z Lesliem Harringtonem było w Peyton Place sprawą nie do przeprowadzenia. Osoby nadające się na ławników albo pracowały w fabryce, albo miały długi hipoteczne w banku, gdzie Leslie zasiadał w fotelu przewodniczącego zarządu. Kiedy fabrykant już wiedział, że wytoczono mu proces, zaczął bardzo szybko działać. Wyrzucił z pracy ojca Kathy, a na dom dzierżawiony przez Ellsworthów raptem wytrzasnął skądś jakiegoś kupca. Nic dziwnego, że przy takich metodach postępowania chlebodawcy pracownicy zakładów tak ulegle godzili się świadczyć na jego korzyść, pomyślał Seth, przenosząc wzrok z ławy przysięgłych na miejsce, gdzie stała Allison. Rozprawa ciągnęła się trzy dni, a jedynym, wspierającym zeznania Allison, był Michael Kyros, który poinformował o faktach potwierdzających niedociągnięcia w zachowaniu bezpieczeństwa pracy urządzeń. Mike opowiedział, że kiedy się zwrócił do operatora z żądaniem wyłączenia całej maszynowni, chłopak oświadczył, iż tego nie potrafi. Świadectwa Lewisa Wellesa, zdaniem Peyton Place, nie można było brać pod uwagę, bo wszyscy wiedzieli, że on „chodzi” z Kathy, więc, naturalnie, musi ją popierać, szczególnie gdy to oznacza uzyskanie trzydziestu tysięcy dolarów. - Trzydzieści tysięcy dolarów! - Peyton Place wydawało się nigdy nie nużyć powtarzaniem tych słów. - Wyobraźcie sobie, trzydzieści tysięcy! - Patrzcie państwo! Pozwali Lesliego na trzydzieści tysięcy! - Za trzydzieści tysięcy sam dałbym sobie obciąć obie ręce. - A cóż to sobie ten Ellsworth wyobraża?! Co on myśli, że kim jest? Nie wiadomo, skąd przyszedł! Jest nietutejszy. Chce się szybko dorobić i tyle! Po trzech dniach zebrała się ława przysięgłych i obradowała - jeśli wierzyć zegarkowi wydawcy - dokładnie czterdzieści dwie minuty. Przysądzili Ellsworthom sumę dwóch tysięcy pięciuset dolarów, bo - jak podobno wcześniej zadeklarował Leslie - taką kwotę pozwany był w stanie zapłacić. Kathy Ellsworth, która wcale się w sądzie nie pojawiła, przyjęła ten wyrok obojętnie. Straciła prawą rękę i nic nie mogło zmienić tego faktu. Trzydzieści tysięcy czy dwa tysiące pięćset... i tak się będzie musiała nauczyć posługiwać lewą ręką. - Słuchaj, skarbie - powiedział Lewis Welles swoim raźnym głosem sprzedawcy, nie podobającym się wielu ludziom. - Do trzymania dziecka nie jest konieczna prawa ręka. Widziałem wiele kobiet noszących swoje pociechy na lewej ręce. Tego wieczora, kiedy grupa pokerowych graczy zebrała się u wydawcy, Charles Partridge tłumaczył się gęsto: - Rany boskie, jakie to było przykre! Wiem, że racja nie była po stronie mojego klienta, ale co miałem robić?! Jestem adwokatem Lesliego. Płaci mi roczną pensję, a ja się zgodziłem dbać o jego interesy najlepiej, jak potrafię. Trzydzieści kawałków to kupa forsy. Musiałem wystąpić o zmniejszenie sumy. - To nieprawda, że tego sukinsyna na to nie stać - rzucił Dexter Humphrey, prezes banku. - Racja - kiwnął głową Clarke. - Leslie zawsze miał węża w kieszeni. Nie sądzę, żeby choć raz kupił coś, nie targując się. - Kiedyś ten drań dostanie za swoje - rzekł Seth. - I to tak, że mu w pięty pójdzie! Otrzyma, na co zasłużył, i zapamięta to sobie do końca życia. Mam nadzieję, że tego dożyję. Wszyscy nienawidzimy Lesliego Harringtona, bo nie mamy odwagi stanąć przed nim, a także i przed wszystkimi, i otwarcie powiedzieć prawdę prosto w oczy, myślał Seth jesienią 1943 roku, siedząc w swoim domu i zalewając robaka. W pewnej chwili podniósł opróżnioną szklaneczkę i niepewnym, pijackim ruchem cisnął nią o przeciwległą ścianę. Szklanka nawet się nie rozbiła. Potoczyła się po dywanie i zatrzymała przy szafie z książkami. - Przyjaciele! - mruknął Seth przepitym głosem. - Moi dobrzy, prawdziwi przyjaciele. Pieprzę ich! - Co mówisz, Seth? - spytał doktor Swain wychodząc z kuchni na czele pozostałych mężczyzn po skończonej rozgrywce. - Oprócz ciebie, Matt! - wymamrotał wydawca. - Oprócz ciebie. Resztę pieprzę. Odchylił się na oparcie fotela i zapadł w sen pochrapując z cicha. 4 Tego roku śnieg spadł bardzo wcześnie. W połowie listopada pola były już całkiem białe, a pierwszy tydzień grudnia jeszcze nie dobiegł końca, kiedy pryzmy białego puchu odgarniętego pługiem śnieżnym już obrzeżały ulice Peyton Place po obu stronach. Sklep spożywczy u Tuttle’a zawsze w miesiącach zimowych był bardziej zatłoczony. Farmerzy, którzy latem nie mieli ani chwili odpoczynku, teraz stanęli przed problemem wyboru sposobu spędzenia wielu wolnych godzin. Większość z nich zabijała czas na pogawędkach u Tuttle’a. Toczące się tu rozmowy były mało znaczące, nierozstrzygające żadnych kwestii, a zimą 1943 roku skupiające się głównie na tematach związanych z wojną. Wojna wpłynęła trochę na zmianę oblicza Peyton Place, ale na grupie starców gromadzących się w sklepie nie odcisnęła w ogóle żadnego piętna. W miasteczku pozostało obecnie niewielu młodych mężczyzn; ale młodzi i tak nigdy nie zbierali się przy piecu u Tuttle’a. W sklepie było mniej towarów, ale starcy i tak nigdy nie mieli zbyt dużo pieniędzy, więc wojenne braki w zaopatrzeniu niewiele ich obeszły. A co do farmerów, im wojna nie przysporzyła kłopotów z produkcją żywności większych niż w czasie pokoju. Wojna nie wojna, zmagania z ziemią zawsze były tu uciążliwe. Starcy i farmerzy siedzący u Tuttle’a mieli tej zimy o czym gadać. Gdy zabrakło tematów miejscowych, zawsze znalazł się jakiś fascynujący, wymagający omówienia wątek wojenny. Każda bitwa na poszczególnych frontach była u Tuttle’a rozgrywana przy rozpalonym do czerwoności piecu po raz drugi, bardziej przebiegle, z lepszą strategią, większą brawurą i odwagą. Wszyscy starcy, łącznie z tymi, których synowie brali udział w walkach, niestrudzenie powtarzali słowa zaniepokojenia i troski o los ojczyzny w przekonaniu, że tak przystoi ludziom, kiedy ich kraj jest w stanie wojny. Jednakże nie było wśród nich ani jednego, który dopuściłby do siebie nawet cień przypuszczenia, że Ameryka może przegrać, choć i taką ewentualność omawiali w nieskończoność. Możliwość, by stopa wroga, Niemca czy Japończyka, spoczęła na ziemi zasiedlanej przez ich przodków, wydawała się starcom tak nierealna i nie do wyobrażenia, że omawiali ją ze spokojem właściwym na przykład dyskusji o postrzeganiu pozazmysłowym. Łatwo się na ten temat mówi czy słucha, bo człowiek po prostu w to nie wierzy. Gdyby jakiś obcy zawitał do Peyton Place z okolic, gdzie przeszła pożoga, mógłby stanąć jak wryty ze zdumienia nad kompletnym tu brakiem widocznych śladów wpływu wojny. Największa zmiana dokonała się w Zakładach Cumberlandzkich, które od ponad roku przestawiły się na produkcję wojenną. Teraz pracowały na trzy zmiany, okrągłą dobę, lecz fakt, że więcej ludzi miało obecnie więcej pieniędzy do wydania, nieszczególnie rzucał się w oczy, gdyż wraz z tą nową prosperity nie wzrosło zaopatrzenie sklepów i właściwie nie było co kupić za zarobione pieniądze. Dla starców u Tuttle’a wojna była prawie grą, grą w słowa, podejmowaną, gdy wyczerpią się wszystkie inne tematy. Selena Cross była jedną z niewielu osób w miasteczku emocjonalnie zaangażowaną w sprawy wojenne. Jej przyrodni brat, Paul, walczył gdzieś na Pacyfiku, a jego żona pracowała w zakładach lotniczych w Los Angeles. Zimą 1943 roku Selena zmagała się ze stałym uczuciem niepokoju i frustracji. - Szkoda, że nie jestem mężczyzną - powiedziała kiedyś do Michaela Kyrosa. - Nic by mnie wtedy nie powstrzymało. Od razu zgłosiłabym się na ochotnika. Niemal w tej samej chwili pożałowała swoich słów, przypomniawszy sobie, iż Mike kilkakroć próbował zaciągnąć się do wojska, ale go nie przyjęto ze względu na wiek - miał już powyżej czterdziestki - a także i dlatego, że w przeszłości doznał złamania obu nóg. Wzburzona i sfrustrowana Selena walczyła także z poczuciem winy. Wiedziała, że powinna się cieszyć, iż Ted Carter jest bezpieczny studiując prawo na uniwersytecie, został bowiem zwolniony ze służby czynnej za dobre wyniki w nauce i wcielony do ROTC, Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy, ale jakoś wcale nie czuła z tego powodu radości. Była przeświadczona, że Ted powinien walczyć ramię w ramię z Paulem i innymi równymi sobie, i irytowało ją, kiedy przyjeżdżał do domu na weekendy czy pisał entuzjastyczne listy, podkreślając swoje szczęście, że „udało mu się zostać na uczelni”. To dobrze, kiedy mężczyzna wie, czego chce, a przecież Ted nie jest tchórzem, przekonywała siebie. Jest gotów do walki i chętnie pójdzie na wojnę, kiedy skończy studia. - Jeśli uda mi się utrzymać na miejscu jeszcze jeden rok, łącznie z sesją letnią, dostanę stopień magistra. Kto wie, może do tego czasu będzie już po wojnie? - spekulował Ted. Selenę ogarnęła złość. - Brzmi to tak, jakbyś nie chciał iść walczyć. A przecież wiesz, że twoja ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. - To wcale nie dlatego - odparł Ted, zrażony jej brakiem rozsądku. - Po prostu w ten sposób nie tracimy czasu i możemy wcześniej wziąć ślub. - Czas! - prychnęła dziewczyna. - Pozwólmy więc wkroczyć tutaj Niemcom lub Japończykom, a zobaczymy, jakie znaczenie ma czas! - Ależ, Seleno. Przecież to wszystko planowaliśmy od lat... właściwie od dzieciństwa. O co ci chodzi? - O nic! Nie potrafiła jasno odpowiedzieć Tedowi. Zdawała sobie sprawę z infantylności i bezsensowności swojego myślenia, ale ta wojna tak właśnie ją nastrajała. Nie umiała zapanować nad irytacją, uświadomiwszy sobie, że silny i zdrowy mężczyzna woli pozostać w sennym miasteczku akademickim, gdy nad światem przetacza się wojna. Po śmierci Nellie i pojawieniu się w Peyton Place Paula i Gladys, ze wszystkimi konsekwencjami tego kroku, stosunek Carterów do Seleny uległ pewnej poprawie. Mimo wszystko, powiadali, trzeba prawdziwej smykałki i inteligencji, żeby prowadzić sklep zupełnie bez pomocy właścicielki. Ta Selena to zmyślna dziewczyna. Connie, odkąd wyszła za tego Greka, prawie wcale nie zagląda do firmy, a Selena wszystko ciągnie sama. A żeby osiemnastoletnia dziewczyna mogła temu podołać, musi być naprawdę sprytna. Teraz, gdy Selena została tylko z młodszym bratem, Roberta czasami zapraszała oboje na niedzielny obiad. Nalegała też zawsze, by Selena czytała listy przysyłane przez Teda do rodziców, miała bowiem nadzieję, że dziewczyna uczyni podobny gest. Selena nigdy tego nie zrobiła. Nie lubiła Roberty ani Harmona; nie potrafiła też im zaufać. Przyjmowała zaproszenia na obiad, bo nie umiała wymyślić uprzejmego sposobu, by się od nich wykręcić, ale w domu Carterów nigdy się dobrze nie czuła. Zawsze, kiedy kończyła się ta wizyta, oboje z Joeyem zachowywali się jak para uczniaków zwolnionych z lekcji. Biegli, całą drogę do domu chichocząc radośnie, a gdy się już znaleźli pod własnym dachem, Selena nieodmiennie smażyła hamburgery. Podczas jedzenia Joey przedrzeźniał sztuczne, przesadnie dostojne maniery Roberty, a siostra zaśmiewała się z tego do rozpuku. Nie mam na co narzekać, dumała Selena, kiedy pewnego mroźnego grudniowego wieczora wracała do domu po zamknięciu sklepu. Gdyby tliła się we mnie choć iskra rozsądku, byłabym wdzięczna losowi za to, co mam. Tuż przed wejściem do domu zatrzymała się jeszcze na chwilę i podniosła wzrok na ciężkie od chmur, mroczne niebo. Spadnie śnieg, pomyślała i pospieszyła do ciepłego wnętrza, gdzie Joey zaczął już szykować kolację, a na stoliku czekał list od Teda. Joey wcześniej rozpalił w kominku, wiedząc, że siostra lubi spoglądać w płomienie podczas jedzenia. Kominek był wytworem niekoniecznej ekstrawagancji, zbudowanym dużym nakładem pracy i starania przez Paula, kiedy się dowiedział od Gladys, że dla Seleny mieszkanie bez kominka nie jest prawdziwym domem. - Kominki! Też mi coś! - pokpiwał Paul dobrodusznie po skończeniu swego dzieła, gdy Selena popłakiwała ze wzruszenia. - Są brudne i staroświeckie. Skąd ci się wzięło to upodobanie?! - Od Connie MacKenzie. Zwykle u niej w domu siadałyśmy z Allison przed kominkiem i zawsze marzyłam wtedy, żeby kiedyś mieć taki sam. - No, to teraz masz - rzekł Paul. - Tylko mi potem nie jęcz za uszami, że drewno mokre, cugu nie ma i dym się cofa do pokoju. Selena się roześmiała. - Zawsze chciałam być blondynką po to, żeby siąść przed ogniem, kiedy już będę miała kominek, i aby płomienie zapalały złote błyski w moich włosach, tak jak u Connie. Wszystko bym oddała, żeby być do niej podobną i taką piękną. - Niestety, nic ci już nie pomoże - przekomarzał się z nią brat. - Figurę masz jak kij od szczotki, a twarz niczym jeż. Mowy nie ma, żebyś dorównała Connie. Choć Selena w najmniejszym stopniu nie przypominała matki Allison, była jednak równie piękna. Teraz, w wieku dwudziestu lat, jej uroda osiągnęła pełnię tego, co zapowiadały lata młodzieńcze. Ludzie się oglądali po dwa, nawet trzy razy, gdziekolwiek się znalazła, gdyż roztaczała jakąś nieokreśloną aurę, jakby nosiła w sobie nikły ślad doświadczonego cierpienia, jakąś skrywaną tajemnicę, co było dalece bardziej fascynujące niż banalna piękność. Joey, spoglądając czasami na siostrę, odczuwał wręcz przymus, aby jej dotknąć lub choćby wymówić jej imię, tak przemożną falą ogarniała go miłość do niej. - Seleno! Siostra podniosła oczy znad książki i odwróciła głowę, by na niego popatrzeć. Płomienie z kominka podświetlały i uwypuklały jej kości policzkowe, tak że wgłębienia pod nimi wydawały się większe niż w rzeczywistości. - Co, Joey? Chłopiec opuścił wzrok na leżącą przed nim gazetę. Będzie chyba paskudna zawieja śnieżna - powiedział. - Wiatr dmie jak sto diabłów. Selena wstała, podeszła do okna i przysunęła twarz do szyby osłaniając z boku oczy stulonymi dłońmi. - Już chyba sypie. I rzeczywiście okropnie wieje. To zamieć. Czy dobrze zamknąłeś szopę? - Tak. Wiedziałem, że będzie zawieja. Clayton Frazier mi to powiedział. Pokazał mi, jak odczytać taką pogodę z chmur, tylko trzeba to robić nie później jak o czwartej. - A jeśli chmury się nie zechcą zgromadzić do czwartej, to co? - roześmiała się. - To w nocy będzie pogodnie i do rana nie spadnie śnieg. - Aha. Słuchaj, co ty na to, żebyśmy wypili po filiżance kakao i zagrali w warcaby? - W porządku - rzucił Joey pozornie niedbale, ale z sercem i głową przepełnioną miłością do siostry. Zawsze umiała sprawić, że czuł się dorosły i ważny. Jak mężczyzna, a nie jak chłopak. Ufała mu i lubiła, kiedy był przy niej. Joey wiedział od szkolnych kolegów, że ich starsze siostry wpadały w złość, kiedy młodsi bracia plątali się pod nogami. Selena do takich nie należała. Gdy rozstawała się z nim na jakiś czas, choćby trwało to jedynie parę godzin, zwykle witała go potem jak po powrocie z dalekiej podróży. „Cześć, Joey”, wołała z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. Nigdy go natomiast nie całowała ani przytulała w taki sposób, w jaki, widywał, robią to inne kobiety. Cieszył się z tego. Umarłby chyba ze wstydu, gdyby go traktowała jak dziecko. Zamiast tego niekiedy dawała mu żartobliwego kuksańca lub mierzwiła włosy, mówiąc, że jeśli się nie pospieszy i nie pójdzie ich obciąć, fryzjer z nożyczkami będzie go gonił po Klonowej. Targała go żartobliwie i powtarzała to samo nawet i wtedy, gdy włosy tak naprawdę nie wymagały przystrzyżenia. - No, łamago, wyciągaj szachownicę - rzekła wichrząc mu czuprynę i teraz. - Kiedy masz zamiar pójść przyciąć te kudły? Jeśli się nie pospieszysz, Clement niedługo zacznie wołać za tobą i gonić cię po ulicy. Pili kakao i grali w warcaby. Joey pokonał siostrę trzy razy w trzech rozgrywkach, a ona jęczała w udanej rozpaczy, najwyraźniej bezradna wobec tak błyskotliwego przeciwnika. Potem poszli spać. Dużo później, prawie o pierwszej po północy, zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. Selena raptownie usiadła na łóżku. Ogarnął ją strach. Paul, pomyślała macając na oślep w ciemności, by dosięgnąć wyłącznika nocnej lampki. Coś się stało Paulowi i na pewno ktoś przynosi telegram. Wiedziała, czego się może spodziewać. Żółty telegram, z jedną lub dwiema czerwonymi gwiazdkami widocznymi w celofanowym okienku, był urzędową formą zawiadomienia rodziny, że ktoś z ich bliskich jest ranny lub poległ na wojnie. Prawie bez udziału świadomości umysł jej zarejestrował fakt, że wicher wieje z gwałtowną siłą, ciskając o szyby zmrożone drobinki śniegu. Zapalając jedną ręką światło w saloniku, drugą bezskutecznie usiłowała trafić do rękawa szlafroka, a kiedy otworzyła, wiatr wyrwał jej ten rękaw, zatargał nim, rzucił o ścianę, a ostry podmuch niosący ze sobą kłujące igiełki śniegu uderzył ją w twarz. Przez otwarte drzwi wtoczył się Lucas Cross, a zaszokowana Selena potrafiła w tej chwili pomyśleć tylko o tym, żeby za nim zamknąć. - Chryste, co mnie tyli czas trzymasz pod drzwiami na mrozie?! - odezwał się Lucas zamiast powitania. Umysł Seleny znów zaczął funkcjonować normalnie. - Cześć, tato - powiedziała bez entuzjazmu. - To tak mnie witasz, jakem przejechał tyle setek mil ino po to, żeby was zobaczyć?! - obruszył się Lucas. Jego uśmiech nie zmienił się ani na jotę, stwierdziła. Wciąż mu się marszczyła skóra na czole, jak pociągana na sznurku ruchem warg. Potem zauważyła, że Lucas ma na sobie mundur marynarki wojennej, kurtkę i białą czapkę osadzoną mocno na jego dziwacznie nieforemnej głowie. - Tato! - zawołała. - Służysz w marynarce! - Tak, cholera z nią. Ano, niech mnie, gdybym nie wolał siedzieć w lesie. Mówię ci, jakem Lucas! Robota z piłą jest po mojemu dużo łatwiejsza niż to, co ci mogą kazać robić w wojsku. Całą drogę z Bostonu żem jechał na łebka. Będziesz mnie tu trzymać calutką noc? Zmarzłem na kość. - Jakoś nie widać tego po tobie - rzuciła Selena lodowato. - Widzę, że nawet wojsko nie potrafiło cię odzwyczaić od picia. - Odzwyczaić? - powtórzył Lucas idąc za Seleną do saloniku. - Do diabła, złotko! Tam żem się dopiero nauczył, co to znaczy picie! - Mogę to sobie wyobrazić - prychnęła, poruszając żar w palenisku kominka i dorzucając jedno polano. - No, no! - zawołał Lucas ściągając kurtkę i rzucając ją na fotel. - Kapkę się tu zmieniło, no nie? Nic żem nie zobaczył z zewnątrz, tak sypie. Chryste, ale ziąb. Jakiś gość podrzucił mnie na Wiązową, alem musiał stamtąd drałować na nogach. Jechał do Kanady, ten facet. Tędy ino przejeżdżał. Ty se pewno myślisz, że on mnie podwiózł pod same drzwi. Ano nie. Nie podobało mu się, żem se kapkę pociągał. Taki drań! Wiedziałam, że tak się stanie, myślała Selena. Wiedziałam, że to wszystko jest zbyt piękne, żeby mogło trwać dalej. To dlatego, że byłam niewdzięczna, że narzekałam, choć nie miałam cienia powodu, by się uskarżać. Odwróciła się, spoglądając na Lucasa opróżniającego właśnie półlitrówkę wódki. Gdy pokazało się dno, rzucił ją w kierunku kominka, gdzie się roztrzaskała o gzyms. - Posłuchaj, tato - powiedziała Selena ze złością. - Miałeś rację, mówiąc, że zostały tu wprowadzone pewne zmiany. Co więcej, te zmiany tu pozostaną! Jeśli chcesz ciskać sobie pustymi butelkami, to wyjdź na dwór albo wynieś się gdzie indziej. Tu tego nie będziesz robił. Nigdy więcej. Duża ilość wypitego alkoholu i przejście z bardzo zimnego powietrza do ogrzanego wnętrza sprawiły, że wódka szybciej niż zazwyczaj uderzyła Lucasowi do głowy, a wtedy zawsze stawał się niezwykle napastliwy. - Ty, słuchaj se! - warknął. - Ino mi tu nie gadaj, co mogę, a czego nie mogę w moim własnym domu. W dupie mam to, co żeście tu zrobili nowego, jakżem musiał wyjechać. Ale to mój dom i ty mi tu o tym nie zapominaj! - Tylko po to wróciłeś, żeby znów sprawiać kłopoty? - ostro spytała Selena. - Jeszcze ci mało?! Nie dosyć ci tego, co zrobiłeś mamie i mnie? Słyszałeś chyba o mamie, nie? Odebrała sobie życie. To przez ciebie. Nie wystarczy ci? Lucas machnął lekceważąco ręką. - Taa... Wiem, co Nellie sobie zrobiła. Wstyd dla rodziny, tyle zrobiła. Nigdy żaden Cross sam się nie zabił, ino jedna Nellie. Po mojemu, musiała mieć źle w głowie. Ale pies ją trącał! - rzucił Lucas i zaczął się uśmiechać. Wstał i zataczając się z lekka, jął podchodzić do Seleny. - Ano, nigdy żem jej nie uważał, kiedym już wiedział, jaka ty jesteś dobra, złotko. W jednym okropnym przebłysku wspomnień wróciła do niej pamięć owego dnia u doktora Swaina. Niemal fizycznie poczuła znów żar lipcowego słońca na grzbiecie, pot, a potem chłód rąk lekarza podczas badania. Brzmiał jej w uszach jego łagodny głos i pamiętała uczucie bólu, kiedy się obudziła po zabiegu. Przypomniała sobie siną, obrzmiałą twarz matki i kłamstwo doktora, że Nellie miała raka. Dłonie dziewczyny bezwiednie się zacisnęły na trzymanym w ręce pogrzebaczu. - Nie zbliżaj się do mnie, tato - rzekła łamiącym się głosem, bo strach i uderzenie krwi do głowy sprawiły, że z trudem wymawiała słowa. - Wciąż żeś jak dzika kotka, złotko? - spytał Lucas cichym głosem. - Widać, że odkąd żem poszedł, nie miałaś chłopa, żeby cię kapkę oswoił. Takem i miarkował. - Podchodził bliżej i zatrzymał się tuż przed nią. - Bądź dla mnie miła, złotko - znów zaczął dobrze znanym Selenie skomlącym tonem. - Bądź dla mnie dobra. Nie jestem przecież twoim prawdziwym ojcem. To nie jest nic złego, jak będziesz ździebko dla mnie dobra. - Położył jej ręce na ramionach. - Bądź miła, złotko. To już tyli kawał czasu. - Ty stary, parszywy łajdaku! - Selena odrzuciła głowę do tyłu i splunęła mu prosto w twarz. - Zabierz te swoje brudne łapy! Lucas podniósł rękę i wytarł ślinę z policzka. - Dzika kotka - rzekł z tym swoim dziwacznym uśmiechem. - Ale ja se dam z tobą radę. Tak samo, jakem se z tobą radził przedtem. Chodź no tu! Za chwilę Selena zdała sobie sprawę, że walczy o życie. Lucas, żeby złamać opór, zacisnął swoje wielkie dłonie na szyi dziewczyny i nagle poczuła, że zaczyna jej brakować powietrza. - Ty dziwko! - krzyknął, kiedy podniósłszy kolano kopnęła go w krocze. - Ja ci pokażę! Z twarzą nabiegłą krwią znów po nią sięgnął, ale nim jego ręce zdołały złapać ją za szyję, Selena zatoczyła łuk pogrzebaczem i z całej siły walnęła go w bok głowy. Upadł od razu, prawie do jej stóp, ale ona ze strachu, żeby się nie zaczął podnosić, nadal wymierzała mu cios za ciosem. Krew trysnęła jak fontanna i zalała jej twarz. Nie wolno dopuścić, żeby się podniósł. Jeśli wstanie, zabije mnie! Nie mogę pozwolić mu wstać. Musi umrzeć, tłukło się w jej głowie. Bała się odsłonić oczy. Poczuła, jak dwa chude ramiona obejmują ją od tyłu i ciągną, oddalając od tego nieruchomego kształtu leżącego u jej stóp, nadal jednak przyciskała dłoń do powiek. Rękę opuściła dopiero wtedy, gdy na podbródku poczuła powiew czyjegoś przyspieszonego oddechu. Otworzyła oczy i napotkała wzrok brata. Z tyłu, gdzieś za nią, swojsko i wesoło zaczynał trzeszczeć ogień. To polano położone na wpółwygasłych głowniach zajęło się płomieniem. Tak szybko, pomyślała apatycznie i bez zdziwienia. Tak niewiele czasu trzeba, żeby rozgorzał ogień. Podniosła lewą rękę i otarła nią usta. Na dłoni pozostał czerwony ślad. Oblizała wargi. Miały słony smak krwi. - Przecięłam sobie wargę - rzekła, a głos jakby z trudem przedzierał się przez warstwy otępienia. Joey pokręcił głową. - To od n i e g o - wyszeptał. - Cała jesteś pokryta jego krwią. Masz ją wszędzie na sobie. Selena pragnęła jedynie położyć się gdziekolwiek i zasnąć. Czuła się tak, jakby nie spała już od tygodni. Musiała potrząsnąć głową, by się pozbyć znużenia przygniatającego ją swoim ciężarem. Nie wolno mi zasnąć, myślała sennie. Nie mogę spać, muszę się zastanowić. W końcu z wysiłkiem postanowiła, co ma teraz uczynić. Ruszyła do telefonu, poruszając się z takim trudem, jakby brnęła przez bagno, ale nim podniosła słuchawkę, dopadł ją Joey. Gwałtownie odepchnął jej wyciągniętą rękę. - Co robisz? - spytał. Chciał to wykrzyczeć, ale z gardła wydobył mu się tylko ochrypły szept. - Zadzwonię do Bucka McCrackena - odparła Selena i ponownie sięgnęła po słuchawkę. - Zwariowałaś? - wychrypiał Joey, zaciskając palce wokół przegubu siostry. Odchrząknął. - Zwariowałaś? - Tym razem udało mu się powiedzieć to normalnym tonem, który w ciszy pokoju zabrzmiał zbyt głośno. - Zwariowałaś? Nie możesz tego zrobić. Przecież, jeśli zadzwonisz po szeryfa, to cię zaaresztują. - A mam inne wyjście? - spytała Selena. - Musimy się go pozbyć - stwierdził Joey. - Słyszałem waszą rozmowę. Nikt nie wie, że on tu przyszedł. Pozbędziemy się go i nikt się nie dowie. - W jaki sposób? - Zakopiemy ciało. - Nie damy rady. Ziemia jest zamarznięta na kość. Nie zdołamy wykopać dość głębokiego dołu. - Szopa... - mruknął chłopiec. Stali chwilę w milczeniu, rozważając tę możliwość, i oboje odwracali wzrok od ciała leżącego przed kominkiem. - Tam ziemia nie zamarzła - rzekł Joey. - Ze względu na jagnięta już dwa dni dogrzewam szopę kwarcówką. Tam będzie miękko, jak w lecie. - Złapią nas - bąknęła Selena. - Tyle tu krwi. Wszędzie. Na pewno nas złapią. - Nie pozwolimy na to. Gdyby nas złapali, zaaresztują cię i wsadzą do więzienia, a potem powieszą. - Joey usiadł na podłodze i zaczął płakać. - Seleno! - Co? - Seleno, oni cię powieszą. To będzie tak samo, jak z mamą. Założą ci stryczek na szyję, a ty zsiniejesz i umrzesz. - Nie płacz, Joey. - Selena! Selena! Łkania chłopca podziałały na nią jak ostroga. Stały się bodźcem do działania. Zaczęła myśleć. Zmusiła się, by spojrzeć na Lucasa, i szybko przełknęła ślinę, bo fala mdłości podeszła jej do gardła. - Przynieś koc - poleciła bratu spokojnie. - Wyprowadź owce z szopy - poprosiła, gdy wrócił z kocem. Chwilę później starannie owinęła zmasakrowany kształt, będący kiedyś jej ojczymem. Gdy wraz z Joeyem wywlokła na dwór ciężki tobół, wiatr zaczął szarpać poły jej szlafroka, wydymał nocną koszulę i owijał ją ciasno wokół nóg. Krew Lucasa przesiąkała przez tkaninę koca, znacząc na śniegu czerwony szlak. Wykopali metrowej głębokości dół, pochowali Lucasa, a potem Joey wpędził z powrotem owce do szopy. Zwierzęta swoim zwyczajem zaczęły w ciasnym pomieszczeniu biegać w kółko i już po kilku minutach nowo wykopany grób został zrównany z ziemią i pokrył się setką śladów drobnych kopytek. Jednak kopanie grobu było niczym w porównaniu z pracą, jaka ich czekała przy sprzątaniu salonu. Świt zaglądał już w szyby, kiedy skończyli. Podeszli do okna i wyjrzeli na dwór. Wciąż dął wiatr i pędził śnieżny puch. Ścieżkę od domu do szopy kompletnie zasypało, nie pozostał żaden ślad, że ktoś tamtędy przechodził. 5 Wkrótce po Nowym Roku Joey skontaktował się z niejakim Enrico Antonellim, właścicielem położonej poza miastem świńskiej farmy, a równocześnie lokalnym rzeźnikiem. Antonelli urodził się w Keen, w stanie New Hampshire, ale do Peyton Place przybył z rodzicami jeszcze jako dziecko. Miał czarne, kręcone włosy, błyszczące ciemne oczy i wydatne brzuszysko, niczym bohater jakiejś włoskiej opery komicznej. Stałym źródłem dumy Antonellego był fakt, że po angielsku mówił lepiej niż wielu rdzennych mieszkańców, którzy pochodzili od przodków zasiedlających Amerykę już w siedemnastym wieku. - To niewłaściwa pora roku na ubój, Joey - tłumaczył Antonelli chłopcu. - Po co się tak spieszysz? - Owce mi się już znudziły - odpowiedział Joey. - W przyszłym miesiącu chcę kupić sobie kurczęta albo jeszcze coś innego. A przedtem muszę się pozbyć owiec. - Wszystkich? Nawet Kornelii? - zdziwił się Antonelli, mając na myśli owieczkę, która wygrała trzy konkursy. - Tak - przytaknął chłopiec, choć kosztowało go to trochę wysiłku. - Nawet Kornelii. - Błąd robisz, chłopcze. Przetrzymaj te owce jeszcze przez kilka miesięcy, podkarm je, a wtedy dostaniesz lepszą cenę za mięso. Joey, pełen obaw, żeby nie wzbudzić podejrzeń, że w tym wszystkim jest coś nie w porządku, ze wszystkich sił starał się panować nad głosem i mówić spokojnie, a nawet obojętnie. - Nie, panie Antonelli. Ja już naprawdę nie mam ochoty chodzić koło owiec. Antonelli przeczesał palcami swoją gęstą czuprynę i wymownie wzruszył ramionami. - To dziwne. Zawsze miałem wrażenie, że te swoje owieczki kochasz jak dzieci. - To prawda - przyznał Joey, próbując bezskutecznie naśladować ruch ramion rzeźnika. - Tak było. Ale już nie kocham. - No dobra - westchnął Antonelli. - Postaram się tu zajrzeć jutro rano. Jeśli Kenny Stearns będzie trzeźwy, wezmę go sobie do pomocy. - Będę w domu - oznajmił Joey. - A na pana miejscu nie liczyłbym za bardzo na pomoc Kenney’ego. Istotnie, Joey sam musiał pomóc przy zabieraniu owiec, bo Kenny tego ranka najwidoczniej nie był zdatny do pomocy. - Mówiłem panu, że na nim nie można polegać - stwierdził Joey, pomagając Włochowi ładować zwierzęta do bagażówki. Antonelli pokręcił głową. - Widziałem się z nim wczoraj wieczorem i solennie mi obiecał, że się u mnie zjawi o szóstej rano. Jak Kenny’emu Stearnsowi w ogóle udało się dotrzeć tego ranka do budynków szkolnych, stanowiło zaiste prawdziwą tajemnicę, bo już o godzinie siódmej był tak kompletnie pijany, że chyba nawet za cenę życia nie potrafiłby odczytać wskazania ciśnieniomierza w instalacji centralnego ogrzewania. Przysunął jedynie ostrożnie dłoń do opasłych brzuchów pieców grzewczych, postu-kał w oba bojlery i zadowolony, że ogień dobrze się pali, a oba zbiorniki są pełne wody, ruszył chwiejnie Klonową w kierunku Wiązowej i swojego domu. Po powrocie od razu zamknął się w drewutni, a wszystkie wysiłki, żeby go stamtąd wyciągnąć, podejmowane przez jego żonę Ginny oraz przez paru mieszkańców, którzy na ten dzień chcieli Kenny’ego wynająć, spełzły na niczym. - Jest w składziku na drewno, zapruty w sztok - oznajmiła Ginny tym, którzy pytali ją o męża. - Ja go nie potrafię namówić do wyjścia, ale wy, jeśli chcecie, możecie próbować. Jednakże zarówno dla Ginny, jak i dla każdego, kto go nakłaniał do opuszczenia szopy, Kenny miał tę samą odpowiedź: - Pocałuj mnie w dupę. Ephraim Tutttle, właściciel sklepu spożywczego, był jedynym, któremu tego dnia udało się usłyszeć od Kenny’ego coś innego. - Posłuchaj, Kenny - mówił Ephraim - chciałbym, żebyś wyszedł i zjawił się u mnie, bo trzeba odśnieżyć podjazd i chodniki przed sklepem. Przecież mi obiecałeś. - Pieprzę cię - odparł Kenny wrogim tonem, a były to ostatnie słowa, jakie tego dnia usłyszał od niego ktokolwiek. Zmarznięta Ginny, która nie mogła z zamkniętej od środka szopy wydobyć drewna na opał, poczuła się w dodatku znudzona siedzeniem w pojedynkę w nieogrzanym mieszkaniu i wczesnym popołudniem zdecydowała się znaleźć sobie bardziej przytulny kącik. - Idę do Latarni Morskiej - zawołała w kierunku szopy. Latarnia Morska była to jedyna miejscowa piwiarnia, fatalnie nietrafnie nazwana, jako że w Peyton Place ani się śniło o bliskości morza, nie mówiąc już o jakimkolwiek budynku, przypominającym choćby z wyglądu latarnię morską. Lokal, ponura spelunka, coś pośredniego między stajnią a remizą, skąd po każdym otwarciu drzwi buchał na ulicę odór potu, skisłego piwa i trocin, mieścił się przy ulicy Popiołowej. - Idę do Latarni Morskiej - powtórzyła Ginny. - Tam się zawsze znajdzie paru, co mnie docenią. Ginny Stearns stanowiła żałosny przykład przekwitłej blondyny. W wieku lat czterdziestu jej dawna różanobiała urodziwa jędrność zamieniła się w raczej wyblakłą zwiotczałość, ale mąż wciąż jeszcze święcie wierzył, że nie ma na tym świecie jednego, żywego chłopa, który, raz tylko rzuciwszy na nią okiem, nie byłby gotów paść jej do stóp niczym - jak to Kenny ujmował - karaluch po jednym łyczku zieleni paryskiej, czyli znanego środka owadobójczego. Ginny w młodości cierpiała na kompleks niższości, wyzwalający w niej potrzebę nieustannego potwierdzania własnej wartości, co realizowała przez sypianie z każdym, kto ją o to prosił. Oczywiście Ginny nie określała tego tak po prostu. - Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć facetów z Peyton Place i White River, którzy nie kochali się we mnie - mówiła zawsze w późniejszych latach, starając się stworzyć wrażenie, że ma na myśli raczej platoniczne uczucia, a nie związki wynikające z gry hormonów. - Słyszysz, Kenny? - wrzasnęła teraz, waląc zawzięcie pięściami w zamknięte na głucho drzwi szopy. - Wychodzę! Kenny nie raczył odpowiedzieć. Przysiadł na pryzmie szczap i otworzył nową butelkę whisky. Dziwka! - mruknął słuchając cichnącego stukotu jej butów na wysokich obcasach. - Kurwa! Zdzira! Westchnął. Wiedział, że nikogo oprócz siebie nie może winić za to, że się związał z Ginny. Ostrzegał go przed tym nawet jego własny ojciec. - Kenneth - mówił. - To, że będziesz zadawał się z tą Virginia Uhlenberg, nie wyjdzie ci na zdrowie. Te młode robotnice z fabryki to nic dobrego. Wszystkie są takie same. Ladaco. Kenny wiedział, że ojciec to niegłupi facet. Był prawdziwym ogrodnikiem krajobrazowym, projektującym ogrody w posesjach zamożnych rodzin. - Tato - bronił się Kenny. - Ja kocham Ginny Uhlenberg. Chcę się z nią ożenić. - No to, świeć Panie nad twoją duszą, chłopcze - odrzekł ojciec, który uwielbiał kwieciste zwroty, nierzadko zaczerpnięte z Biblii. Niestety, pomyślał Kenny pociągając łyk z butelki, nikogo nie może winić za swój los. Tylko siebie. Ojciec go ostrzegał. Mówił mu przecież, że to przepowiada. Powtarzał to co roku, aż do śmierci, stary skurwiel. Można iść o zakład, że zawsze żałował, że nie mógł mieć Ginny dla siebie. Resztę popołudnia i część wieczoru Kenny spędził na rozmyślaniach o tym, czy Ginny przyprawiała mu rogi z jego własnym ojcem. Próbował przekonać siebie, że to niemożliwe, ale było to zadanie beznadziejne. W końcu te myśli stały się taką torturą dla jego umysłu, że Kenny nie mógł już dłużej wytrzymać. Zdecydował się pójść do piwiarni i spytać o to żonę prosto z mostu. „Ginny”, zada jej pytanie stanowczym głosem, „czyś ty kiedy spała z moim ojcem?” A niech się ino spróbuje wypierać, dziwka, pomyślał. Niech ino spróbuje! On jej wtedy pokaże, wybije z niej te wszystkie parszywe kłamstwa! Ta perspektywa wywabiła go z szopy na ziąb styczniowego wieczoru. Myśl o tym, jak ukarze żonę, rozgrzewała Kenny’ego całą drogę do rogu Fabrycznej, ale tam raptownie go opuściła. Stał na skrzyżowaniu, trzęsąc się z zimna, odziany jedynie w cienką koszulę. Wkrótce zaczął głośno szczękać zębami. Przed sobą w ciemności zobaczył jakieś migoczące światła. Postanowił wejść do tego oświetlonego budynku i nieco się ogrzać. Ruszył chwiejnie w kierunku światła, nie zdając sobie sprawy, jak mozolnie stawia krok po kroku, dręczony jedynie myślą, że tyle czasu zabiera mu dojście gdzieś, gdzie jest ciepło. Gdy w końcu dotarł do schodków, wydało mu się, że słyszy jakieś śpiewy, ale nie spostrzegł ciemnej, połyskliwej tabliczki z napisem KOŚCIÓŁ ZIELONOŚWIĄTKOWCÓW. Zataczając się przekroczył próg świątyni i ciężko opadł na drewnianą ławkę niedaleko drzwi. Nikt się nie odwrócił, by sprawdzić, kto wszedł do środka. Kenny dłuższą chwilę siedział bez ruchu, chłonąc ciepło ogrzanego wnętrza i słuchając biernie, bez rozróżniania słów, głosów dających świadectwo wszechmocy Bożej. Co pewien czas wierni zaczynali intonować pieśni, a wtedy Kenny unosił senne powieki i rozglądał się dokoła. Czemu, na miłość boską, nie chcą się zamknąć, myślał z oburzeniem, albowiem ludzkie głosy wraz z klaskaniem i wibrującą muzyką organów boleśnie dudniły mu w głowie. Gdy pastor Oliver Rank zaczął wygłaszać kazanie dźwięcznym, grzmiącym głosem, Kenny poczuł, że jest to ostatnia kropla przepełniająca czarę. Żaden człowiek nie potrafi tego wytrzymać! Cholera jasna, gdzie się podziały te stopy, do diabła? Spojrzał w dół, starając się zlokalizować te części ciała, które, kiedy chciał wstać, odmówiły mu posłuszeństwa. Wydało mu się, że głową zatacza szerokie, przyprawiające o mdłości kręgi. W końcu jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem - podniósł się na nogi. Postawił jeden krok i drugi w przejściu pomiędzy ławkami, a potem padł na twarz z głuchym łoskotem. A niech to szlag! - pomyślał. - Pchnął mnie jakiś cholerny skurwiel. Nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz myśl ta przybrała postać słów i opuściła jego usta w formie niezrozumiałego szeptu. - Słuchajcie! - zawołał pastor Rank. - Słuchajcie! - Sam sobie słuchaj, skurwielu jeden - mruknął Kenny, ale szczęściem i te słowa padły jako nieokreślony, zlany w jedno dźwięk. Każdy facet, co popycha drugiego, to skurwiel, myślał Kenny, użalając się nad swoim losem. - Słuchajcie! - wołał pastor ponownie, bo lubił wyciągać korzyści z każdej sytuacji. - Słuchajcie, jakiś nieznajomy przybył do naszej wspólnoty. Przemawia do nas. Co mówi? Mówię, myślał Kenny, że po mojemu jesteś taki skurwiel, co pieprzy własną matkę, a rodzoną babcię sprzedałby do niewoli za parę centów. Każdy, co popycha drugiego, to skurwiel, no i kropka. Nie próbował gramolić się na nogi ani zmieniać pozycji. Główne przejście pomiędzy ławkami wyścielono miękkim, czerwonym dywanem, w budynku było ciepło, więc Kenny czuł przyjemne rozleniwienie. - To Kenny Stearns - krzyknął ktoś z członków kongregacji. - Na pewno jest pijany. - Boże! - jęknął Kenny głośno - czemu ty, baranie, nie zamkniesz wreszcie tej parszywej gęby?! Parafianie, usłyszawszy jedynie żarliwe „Boże” Kenny’ego, zaczęli między sobą szeptać. Kenny przewrócił się na grzbiet i skrzywił, kiedy ostre światło lamp kościelnych uderzyło go w oczy. - O Jezu Chryste - zajęczał. - Czemu ktoś nie zgasi tego cholernego światła?! Również i ten koniec zdania zginął w potoku pijackiego bełkotu. - Nieznany język! - pisnęła historycznie jakaś kobieta. - On mówi nieznanym językiem! I od razu zakotłowało się w całym kościele. Pastor im kiedyś objaśnił, że nieznany język jest mową objawioną, daną tylko wybranym. Zdolność posługiwania się taką mową jest łaską ofiarowaną od Boga wyłącznie prorokom. - Mów, o wybrany! - zawołał Oliver Rank równie podniecony jak wszyscy jego parafianie, gdyż tak jak i oni nigdy jeszcze nie widział proroka ani nie słyszał, jak ktoś przemawia w nieznanym języku. - Mów do nas, mów! Przez dwie godziny Kenny leżąc na podłodze kościoła bredził pijacko nieskładne słowa. - Prorok! - krzyczał ktoś. - Przybył Mesjasz, by nas powieść do Jordanu! - Święty Zwiastun przynoszący nowinę Powtórnego Zstąpienia! - zabrzmiał jakiś kobiecy głos. Jeden z mężczyzn dał się porwać uczuciom i wybiegł na ulicę, krzycząc coś o chwale, która spłynęła na Peyton Place. Pędem przebył całą drogę do Latarni Morskiej, by zabrać do kościoła Ginny Stearns, która najpierw się opierała, ale potem zgodziła się pójść pod warunkiem, że będzie mogła zabrać ze sobą paru przyjaciół. Gorliwy parafianin, a za nim Ginny ze swoją obstawą, wpadli do świątyni, gdzie Kenny wciąż leżał jak długi na dywanie, bełkocząc coś pod nosem bez przerwy, jak zawsze, kiedy był zalany. Wszyscy pozostali, najwyraźniej trzeźwi i przy zdrowych zmysłach, patrzyli w niego jak w tęczę i słuchali, jakby im co najmniej dawał wskazówki, gdzie mogą znaleźć złoto. - Kenny! - wrzasnęła Ginny rozmazanym głosem, bo sama przez większą część popołudnia również dość często zaglądała do kieliszka. - Wstawaj z tej podłogi! - Szturchnęła go czubkiem buta. - Rusz się, ty pijanico! - Niech ten, kto jest bez grzechu, pierwszy rzuci kamieniem! - zagrzmiał Oliver Rank, widząc, że Ginny jest także na lekkim rauszu. Odskoczyła do tyłu, jakby pastor zionął na nią ogniem, a z kolejnego bełkotliwego zdania, jakie wygłosił Kenny, dało się rozróżnić jedno, jedyne słowo: „Dziwka”. - Objawienie! - krzyknął pastor, celując swoim nadzwyczaj spiczastym palcem wskazującym w Ginny. - Grzesznicy znajdujący się wśród nas zostali zdemaskowani! Kobieta się cofnęła, chowając za plecy swoich przyjaciół. Po upływie około dwóch godzin, licząc od chwili wejścia do kościoła, Kenny na dobre stracił przytomność. Oczy uciekły mu w tył głowy, tak że widoczne były jedynie białka, zamilkł, a czterech członków kongregacji pieczołowicie i z najwyższą ostrożnością zaniosło go do domu. Później Kenny doszedł do przekonania, że ręka Boga zawiodła go wówczas do kościoła, i uwierzył, że to Pan włożył w jego usta słowa objawienia. Jakie to były słowa, Kenny nigdy nie miał absolutnej pewności, ale też zupełnie go to nie martwiło. Członkowie Kościoła Zielonoświątkowców zaakceptowali go jako świątobliwego męża i niewiele wody upłynęło, a Kenny został ochrzczony i wyświęcony na pastora sekty. Szczęściem dla niego ta grupa religijna nie uznawała za konieczne, by jej pasterze mieli ukończone studia teologiczne, w przeciwnym bowiem razie Kenny z pewnością byłby poddawany naciskom, żeby dokładniej określić filozofię swej wiary. Peyton Place wciąż jeszcze przeżywało szok na widok miasteczkowej złotej rączki i byłego eks-alkoholika, przemierzającego żwawym krokiem ulicę Wiązową, odzianego w surdut i z Biblią pod pachą. Zaś bywalcy Latarni Morskiej ciągle wspominali tęsknie Ginny Stearns, która się teraz nawróciła i przyjęła religię męża. Czasem, lecz bardzo, bardzo rzadko, budziła się w Kennym krótka, trzeźwa refleksja, wywołująca jakieś wewnętrzne zdziwienie, co on tu robi jako pastor i skąd się wziął na szlaku, którym teraz podąża, lecz po niedługiej chwili wzruszał ramionami, mówiąc sobie, że taka widocznie była wola Boża. Wczesną zimową porą roku 1944 w Peyton Place nie rozmawiało się prawie o niczym innym prócz przypadku Kenny’ego Stearnsa. Na zmianę tego ożywionego zainteresowania nie wpłynął nawet fakt przybycia do miasta dwóch osobników z dowództwa marynarki wojennej, rozpytujących o Lucasa Crossa, który, jak się okazało, służył w wojsku, a ostatnio nie wrócił z przepustki. Nieznajomi w towarzystwie szeryfa udali się do domu Crossów, by zadać parę pytań Selenie i Joeyowi, lecz usłyszeli, że od kiedy Lucas w 1939 roku opuścił Peyton Place, rodzeństwo go więcej nie widziało. Przybysze indagowali jeszcze kilka osób w miasteczku, ale ponieważ żadna z nich ani nie widziała Lucasa, ani o nim nie słyszała, odjechali, skąd przybyli. Miasto powróciło do wałkowania tematu Kenny’ego, jako przypadku cudownego nawrócenia. 6 Zanim wrzawa wywołana nawróceniem Kennyego zdążyła kompletnie wygasnąć, nastąpiło wydarzenie dające miasteczku kolejny powód do ekscytacji. Wrócił z wojny mały Norman Page. Do Peyton Place przybył w marcu 1944 roku jako bohater z piersią obwieszoną medalami i baretkami. Jedną nogę miał sztywną i poruszał się przy pomocy kuli. Matka, która wyjechała po niego do Bostonu, pomagała mu teraz przy wysiadaniu z pociągu, a na peronie witała go orkiestra szkolna i radosne wiwaty mieszkańców. Jared Clarke wygłosił okolicznościową mowę, porównując Normana do „myśliwego po polowaniu wracającego z gór w domowe pielesze”, jak również do „żeglarza zawijającego do rodzinnego portu”, choć w istocie chłopiec służył w piechocie. Panie z Koła Pomocy przy aprobacie rady miejskiej i rady szkolnej proklamowały dwudziesty marca dniem Normana Page’a, a następnie przystąpiły do organizowania parady i wystawnego bankietu dla wszystkich mieszkańców miasteczka. Norman, zajmujący na przyjęciu w szkole średniej najwyższe miejsce przy stole, wygłosił uroczystą mowę, a kiedy skończył, niewielu biesiadników zgromadzonych w dużej sali gimnastycznej miało suche oczy. Peyton Place uczciło powrót swego pierwszego wojennego bohatera z miłością i sentymentem udzielonymi w hojnym nadmiarze. - Biedaczek. Taki blady - powiadało wielu, i tym razem nikt nawet nie napomknął, że Norman już od dziecka ma taką chorobliwie jasną karnację. - Drogi chłopiec. Taki młody, a tak go już życie doświadczyło. Seth Buswell sfotografował bohatera, stojącego w swobodnej pozie, opartego na kuli przed pomnikiem ku czci poległych w pierwszej wojnie światowej. Potem było mnóstwo sarkania pod adresem wydawcy, kiedy owa fotografia nie trafiła nie tylko na pierwszą, ale na żadną stronę miejscowej gazety. Ludzie o tym nie wiedzieli, lecz tego samego wieczoru, gdy Seth zrobił to zdjęcie, zawitał do niego doktor Matthew Swain. - Nie dawaj tej fotografii do gazety, Seth - poradził Matt przyjacielowi. - A to czemu? - obruszył się Seth. - To dobre ujęcie. Lokalny bohater wraca do domu. Niezły materiał. - Ale ktoś spoza miasta może to zobaczyć. - No to co? - Nic, oprócz tego, że założę się o mój dyplom, licencję na praktykę, tabliczkę firmową i co tam jeszcze zechcesz, że z nogą Normana jest wszystko w porządku. Ten chłopak nigdy nie był ranny. Seth zastygł ze zdumienia. - A medale? - spytał po chwili. - Wstążeczki? Przecież on praktycznie od talii do ramienia ma same baretki! - Baretki są autentyczne, medale nie. A co do baretek... Są sklepy, gdzie każdy może ich sobie kupić tyle, ile chce. Taki jeden magazyn jest w Manchesterze. Zauważyłem go, kiedy tam byłem w zeszłym tygodniu. Postawię na szalę wszystko, co posiadam, że Evelyn każdą, co do jednej, z tych wstążeczek, które Norman obnosi na piersi, kupiła w takim właśnie sklepie w Bostonie. - Ale, na miłość boską, po co to wszystko?! Przecież nie miałoby to żadnego sensu! Tylu chłopców wraca do domu w zwykłych okolicznościach, czemu jej by się miało wydawać, że Norman musi przybyć jako bohater?! - Jeszcze nie wiem, ale dowiem się, do pioruna! Pewien facet, z którym byłem na studiach, jest teraz szychą w Waszyngtonie. On na pewno będzie mógł gdzieś tam zasięgnąć języka. Nazajutrz doktor wybrał się do stolicy stanu, żeby przedłużyć rejestrację samochodu, i stamtąd zatelefonował do swojego przyjaciela ze studiów. - Jasne, że sprawdzę to dla ciebie, Matt - obiecał przyjaciel. - Zadzwonię jutro wieczorem. - Nie, lepiej nie dzwoń - powiedział doktor, mając na myśli Almę Hayes, telefonistkę z centrali, znaną z tego, że podsłuchuje wszystkie rozmowy międzymiastowe. - Jeśli się czegoś dowiesz, napisz mi to w liście. Nie spieszy mi się. Kilka dni później doktor Swain otrzymał list z Waszyngtonu, z którym od razu pospieszył do Setha. Według rejestrów wojskowych Norman Page otrzymał zwolnienie na podstawie orzeczenia lekarskiego o niestabilności umysłowej i w związku z tym niezdolności do pełnienia służby czynnej. W czasie kiedy całe Peyton Place współczuło Evelyn Page, że jej syn, zgodnie z tym, co wszystkim opowiadała, leczy rany w szpitalu gdzieś w Europie, Norman w szpitalu wojskowym w Stanach Zjednoczonych przychodził do siebie po ciężkim przypadku nerwicy frontowej. Przyjaciel doktora pisał, że sądząc z tego, co się zdołał dowiedzieć, Norman uległ PN gdzieś pod obstrzałem na froncie francuskim. - PN? Co to oznacza? - pytał Seth stukając palcem w te dwie litery. - Psychoneuroza - odparł doktor, sięgając przez biurko po zapalniczkę wydawcy. Przytrzymał list nad popielniczką i przyłożył doń płomień. - Dostrzegam w tej intrydze delikatne paluszki Evelyn. - Ja też - zgodził się z nim Seth. Obaj zgodnie zdecydowali, że ponieważ odkryta przez nich prawda mogłaby Normanowi przysporzyć kłopotów w mieście i wpędzić go w tarapaty, gdyby się władze wojskowe dowiedziały, iż udaje rannego i nieprawnie nosi medale, należy tę sprawę pominąć całkowitym milczeniem. Wydawca zniszczył negatyw i zdjęcie Normana i ze stoickim spokojem znosił wymówki i słowa krytyki kierowane pod jego adresem w związku z fotografią, a jedyny komentarz doktora brzmiał: - Ktoś powinien chłopaka nauczyć, jak się chodzi ze sztywną nogą i nosi kule, tak żeby to wszystko było bardziej przekonywujące. Tymczasem Evelyn Page pozostawała w całkowitej nieświadomości, że ktoś odkrył jej „mały fortel”, jak nazywała swoje oszustwo mówiąc o nim z synem. Rozgrzeszała się skwapliwie na takiej podstawie, że nigdy nie miała zamiaru posuwać się tak daleko w kłamstwie i że była to jedna z tych niefortunnych spraw, które się wymykają człowiekowi z ręki. Mimo wszystko trzeba powiedzieć „B”, kiedy się już powiedziało „A”, tłumaczyła sobie, i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Nigdy zresztą nie żałowała swojej decyzji, podjętej wnet po otrzymaniu urzędowej wiadomości o tym, że Norman został sprowadzony z Europy do Stanów z rozstrojem nerwowym. Zanim się wybrała do szpitala, w którym leczono syna, zastanawiała się kilka dni, jak ma postąpić. W efekcie tych rozmyślań zawiadomiła przyjaciół, że Norman został ranny i leży w szpitalu bliski śmierci z paskudną raną nogi. Gdy wyjeżdżała z Peyton Place, rzekomo do Connecticut do siostry, przyjaciele żegnali ją łzami i mnóstwem dobrych życzeń. - Przecież biedaczka jest przybita i załamana - mówili. - Nie dziwota, że nie chce sama siedzieć w swoim pustym domu na Kolejowej. Kilka miesięcy później, po otrzymaniu zawiadomienia o bliskim wyjściu syna ze szpitala, Evelyn rozpuściła w mieście pogłoskę, że jedzie do Bostonu czekać na statek, który ma przywieźć „biednego, pokiereszowanego Normana do domu”. Dwa dodatkowe tygodnie została z synem w hotelu w Bostonie i uczyła go roli, jaką miał odgrywać po powrocie do miasta. - Chcesz, żeby wszyscy w miasteczku myśleli, że jesteś pomylony? - wołała na protesty chłopca. - Pomylony, tak jak świętej pamięci Hester Goodale? - Chcesz, żeby wszyscy się domyślili, żeś tchórz, który uciekał ze strachu przed strzelaniną? - Chcesz ściągnąć nam obojgu hańbę na głowy, tak żebyśmy już nie mogli nikomu spojrzeć prosto w oczy? - Chcesz dostarczyć siostrom Page prawdziwego tematu do gadania? - Rób, synku, co ci mama mówi. Czy kiedykolwiek źle ci doradziłam? Norman, słaby i śmiertelnie znużony na umyśle, ciele i duszy, kiwnięciem głowy wyraził w końcu zgodę, a Evelyn telefonicznie przesłała radosną wieść do Peyton Place, że przywozi syna do domu. Po ceremoniach powitalnych i bankiecie pogratulowała mu wspaniałej okolicznościowej mowy, a potem usadowiła w salonie na fotelu z nogą wspartą na podnóżku i łzawo się uśmiechała do znajomych, przychodzących z przyjacielską wizytą do rannego bohatera. Przybyły nawet siostry Page, ze starannie wypudrowanymi tłustymi twarzami i wbite w czarny jedwab krępujący ich nalane ciała. Caroline przyniosła dzbanek zupy, a Charlotte butelkę domowego wina z mlecza. - Przyszłyśmy odwiedzić syna Oakleigha - oznajmiły. W tym czasie nie było innych gości, więc Evelyn miała w końcu okazję wygarnąć prawdę w oczy córkom swego zmarłego męża. - Boicie się, co by ludzie powiedzieli, gdybyście nie przyszły odwiedzić rannego na wojnie brata? - spytała sarkastycznie. Ponieważ tak było, siostry nie miały na to gotowej odpowiedzi. Musiały bez drgnienia oka wysłuchać pięciominutowej tyrady Evelyn, ostrej i napastliwej, zanim zostały zaprowadzone do salonu, gdzie siedział Norman. Po raz pierwszy w życiu znalazły się w tym mieszkaniu. Ich wyraz twarzy, gesty, cichy głos, jakim się zwracały do chłopca oczernianego przez nie od tylu lat, sprawiły, że cały wysiłek włożony w zaaranżowanie „małego fortelu” stał się dla Evelyn wart tej chwili. - Widzisz?! - zwróciła się do syna z triumfem po wyjściu nietypowych gości. - A co ci mówiłam?! Czy tak nie jest lepiej, niż gdyby ludzie wytykali cię palcami i gadali, że masz niedobrze w głowie? Normanowi cały czas się wydawało, że żyje w jakimś nierealnym świecie. Nocami ciągle prześladowały go koszmary związane nie tylko z przeżyciami wojennymi. Szczególnie męczył go stale powtarzający się sen o pannie Hester Goodale i jej kocurze. Stara panna miała w tym śnie twarz jego matki, a ta para, którą podglądał przez szczelinę w żywopłocie, to nie byli Cardowie, lecz on sam i Allison MacKenzie. W tym śnie gładził brzuch dziewczyny, odczuwając przy tym napięcie w genitaliach, lecz zawsze, gdy był już bliski ejakulacji, brzuch Allison pękał na dwoje i wytaczały się zeń miliony niebieskich, oślizgłych robaków. Obrzydliwe stwory miały zarazem śmiertelny jad, i Norman wówczas zrywał się do ucieczki. Biegł i biegł bez końca, padając z nóg z wyczerpania, a obłe, śliskie paskudztwo podążało za nim krok w krok. Czasami się budził w tym momencie zlany zimnym potem i z gardłem ściśniętym ze strachu, ale przeważnie, jeszcze we śnie, udawało mu się schronić w ramionach matki, przeżywał orgazm i ze snu wracał do rzeczywistości rozpalony i mokry, z poczuciem, że matka ocaliła go od jakiegoś okropnego niebezpieczeństwa. Po pewnym czasie „sztywność” ze „zranionej” nogi Normana zaczęła ustępować i chłopiec jął się rozglądać za jakimś zajęciem. W końcu Seth Buswell oferował mu posadę, stanowiącą połączenie obowiązków księgowego i specjalisty do spraw technicznych w redakcji gazety, i Norman zaczął zarabiać na życie. Pracował sumiennie dzień po dniu, a pod koniec każdego tygodnia nietkniętą wypłatę przynosił matce. W oczach miasta właśnie na tle rozważnego zachowania Normana ostro się odcinała postawa Rodneya Harringtona. Rodney nie poszedł na wojnę. Gdy tylko ogłoszono pobór do wojska, Leslie znalazł synowi w Zakładach Cumberlandzkich posadę takiej wagi, że Rodneya sklasyfikowano jako „cywila niezbędnego dla interesów wojny”. Na ten temat padło potem w Peyton Place wiele złośliwych słów. Jedni mówili, że w lokalnej komisji poborowej znajdowali się osobnicy mieszkający w domach, na których hipotece Leslie trzyma łapę. Synowie tych facetów także pracują u Lesliego na „niezbędnych dla interesów wojny” stanowiskach, mówili inni. Pozycja i posłuch, jakie miał Leslie od lat w Peyton Place, a które w 1939 roku zostały nieco podkopane, teraz, wiosną roku 1944 zaczęły się niebezpiecznie chwiać. Ludzie, którzy za bezczelność uważali pozwanie Lesliego przez Ellsworthów, wkrótce po procesie zaczęli zmieniać zdanie. Spokojną odwagą Kathy osiągnęła więcej, niż gdyby chciała zaszkodzić Lesliemu przy pomocy ostrych słów. Poślubiła Lewisa Wellesa na krótko, zanim został powołany do wojska, i od razu zaszła w ciążę. Wielu ludzi w miasteczku teraz w czasie wojny odczuwało głębokie zmieszanie, patrząc na Kathy Welles pchającą jedną ręką wózeczek z dzieckiem. Spoglądali na młodą kobietę, oczekującą powrotu męża z niezachwianą nadzieją, i zaczęli dawać wyraz niechęci do Harringtona, który, zgodnie z ich obecną opinią, mógł wtedy ponieść większe koszty, żeby los Kathy był teraz lżejszy. - Dwa i pół tysiąca! To nie jest wiele - mówiono w Peyton Place - nawet jeśli pokrył dodatkowo koszty leczenia. - Leslie Harrington wolałby sprzedać duszę diabłu, niż rozstać się z choćby jednym swoim parszywym dolarem! - To nie w porządku. Ona, kaleka, została sama, bo mąż poszedł na wojnę, a Leslie utrzymuje tego swojego synalka w domu. - Kathy Welles naprawdę dostała od losu po głowie. Co prawda nawet i te trzydzieści tysięcy dolarów nie wróciłoby jej ręki, ale taka forsa uczyniłaby jej życie łatwiejszym. Mogłaby sobie nająć kogoś do pomocy w domu i przy dziecku. Powiadają, że potrafi krzątać się po tym swoim mieszkaniu tak sprawnie i szybko, jakby nie były jej potrzebne obie ręce. - Ale, swoją drogą, to wstyd, że Leslie Harrington wywinął się z tego takim tanim kosztem. A ten jego gagatek robi teraz to samo. Ma to po tatusiu. Patrzcie tylko, jak się wymigał od wojska i jakoś zawsze ma pełno benzyny, żeby się tą swoją limuzyną rozbijać po drogach. A dla wszystkich innych, normalnych śmiertelników, benzyna jest racjonowana! - Rodney zawsze potrafił się zgrabnie od wszystkiego wykręcić. Pamiętacie Betty Anderson? - Słyszałem, że teraz poderwał sobie jakąś dziewczynę z Concord. Co wieczór jeździ na randki. - Pewnego dnia się doigra. I on, i Leslie dostaną za swoje. Już za długo tym Harringtonom wszystko uchodzi na sucho! Leslie Harrington nie potrafił dokładnie określić chwili, gdy Peyton Place zaczęło mu się wymykać z rąk. Był skłonny wierzyć, że tego początku należy upatrywać w fakcie założenia w zakładach związku zawodowego. Związek zawodowy, rzecz dotychczas w Peyton Place nieznana, niesłychana i nie przewidywana nawet w śmiałych marzeniach sennych! Leslie grzmiał i groził zamknięciem fabryki i wyrzuceniem wszystkich pracowników na bruk, ale na swoje nieszczęście podpisał wcześniej kontrakty rządowe, na mocy których nie wolno mu było nikogo zwolnić, a jego robotnicy dobrze o tym wiedzieli. Zdaniem Lesliego wszystko zaczęło się sypać po wprowadzeniu do fabryki związku zawodowego. Bank lokalny zaczął podupadać, bo ludzie przenosili swoje oszczędności do innego banku w miasteczku położonym o dziesięć mil dalej na południe. Kiedyś za coś takiego Leslie z miejsca wywaliłby winnych z pracy, ale teraz, kiedy za robotnikami stał związek, nie mógł postępować tak, jak mu się podobało. To Michael Kyros - tak doniesiono Lesliemu - poinformował wszystkich o tym drugim banku, chętnym do rozwinięcia skrzydeł i oferującym korzystniejsze warunki, a Leslie nawet przeciwko takiej perfidii okazał się bezsilny. Chciał się co prawda odegrać na Mike’u, ale kiedy tej wiosny ubiegał się o miejsce w radzie szkolnej, nie przeszedł, co go wprawiło w stan oszołomienia utrzymujący się kilka tygodni. Nowa rada uznała w dodatku, że Kyros jest najlepszym dyrektorem, jakiego kiedykolwiek miały szkoły w Peyton Place. Całą wiosnę 1944 roku Leslie żył w ciągłym stresie, a jedyną jego pociechą był syn, którego udało mu się uchronić przed wysłaniem na front. - Stanę na nogi - pieklił się w czasie rozmowy z Rodneyem. - Poczekaj, niech no tylko ta cholerna wojna się skończy! Wtedy zobaczymy, jak długo utrzyma się w fabryce ten pieprzony związek! Wywalę na zbity pysk każdego sukinsyna, z którym teraz jestem zmuszony się cackać, a do zakładów sprowadzę spoza Peyton Place całkowicie nową załogę! Ale Peter Drake, młody adwokat, przeciwnik Lesliego w pamiętnym procesie Ellsworth kontra Harrington, był na ten temat zgoła innego zdania. - Kręgosłup Kasztanowej został przetrącony - oświadczył. - Kiedy choć jeden kręg nie jest w porządku, cały stos pacierzowy nie będzie dłużej sprawnie działał. Rodneya Harringtona nie obchodziły jednak ani ojcowskie zakłady, ani teorie Drake’a o kręgosłupie ulicy Kasztanowej, ani też zmiany w Peyton Place. On jak zwykle myślał przede wszystkim o sobie. Ujawniał - zależnie od sytuacji - jedną z dwóch, kompletnie różniących się od siebie postaw. Pierwszej z nich używał, kiedy wiedział, że roztropnie jest się zachowywać tak, aby zyskać poklask, drugą zaś wyrażał swój rzeczywisty stosunek do świata. Pierwsza postawa skłaniała go do utyskiwania. - Nie ma nic bardziej frustrującego niż posada niezbędna dla interesów wojny. Czuję się tak całkowicie bezużyteczny, tutaj w kraju, w bezpiecznej Ameryce, kiedy nasi chłopcy przelewają krew na wszystkich frontach. Takie zwierzenia czynił zwykle jakiejś ładnej dziewczynie, która żarliwie starała się go pocieszyć, mówiąc, że niezbędny jest również i dla niej. - Tak? - niezmiennie dziwił się Rodney w takim przypadku. - Jak niezbędny? Pokaż mi, złotko. Niewiele dziewcząt tej ubogiej w mężczyzn wiosny potrafiło się oprzeć podobnemu życzeniu. Innym podejściem z wachlarza zachowań Rodneya był całkowity utylitaryzm. Czuł się, choć przyznawał to tylko prywatnie, cholernie zadowolony, że nie poszedł na wojnę. Sama myśl o brudzie, braku dobrego jedzenia, zatłoczonych kwaterach, fatalnych mundurach, a przede wszystkim o surowej wojskowej dyscyplinie stanowiła dla niego coś odrażającego. Był pewien, że każdy facet, który potrafi się zdobyć choć na iskrę szczerości, zgodzi się z nim w zupełności. I cóż dobrego mógł zdziałać taki facet? - powątpiewał Rodney. Przypuśćmy nawet, że gość jest w stanie patrzeć przez palce na wszystkie ujemne strony służby wojskowej, to co ma z tego dla siebie? Popatrzmy na tego półgłówka Normana Page. Wrócił do domu z wojny, musiał się zająć jakąś durną robotą w gazecie, a za wszystkie wysiłki dostało mu się tylko parę blaszek na surducie i kulawa noga. Nie, panowie, nie dla Rodneya Harringtona taki interes! Takie sprawy obchodzi on z daleka, na milę! Przycisnął pedał gazu, ufny w pełny bak i cztery dobre opony pod sobą, które toczą się gładko ku Concord i wiozą go na randkę z szałową dziewczyną. Ta Helen to dopiero klasa, myślał. Ale jeśli ona dziś wieczór nie pozwoli mu pójść na całość, zamierza jej oznajmić, że z nią zrywa. Szkoda tracić czas, kiedy dokoła tyle jest dziewcząt chętnych do łatwego związku z przystojnym cywilem, który w dodatku ma forsę i przyzwoity samochód. Rodney zatrzymał wóz przed sklepem monopolowym na ulicy Głównej w Concord i z myślą o „pójściu na całość z Helen” kupił butelkę rumu. Helen wprost uwielbiała coca colę zmieszaną z rumem. W schowku na rękawiczki miał także sześć par czarno-rynkowych nylonowych pończoch, mających posłużyć jako dodatkowe narzędzie perswazji. - Och, ale bomba! - wykrzyknęła chwilę później Helen oglądając pończochy. To sposób na to, żeby ci ściągnąć majtki, pomyślał Rodney, ale na głos powiedział: - Piękne nylony na piękne nogi. Ten banał z całą tkwiącą w nim głupotą nie został nawet zauważony, Helen bowiem, mając naturę zachłanną jak wiewiórka jesienią, pochłonięta była przymierzaniem pończoch. Ale później spędzili ze sobą bardzo miły wieczór. Przyjemnie rozgrzani rumem, nastawieni do siebie przychylnie, prowadzili luźną, przyjazną pogawędkę. O dziesiątej wciąż jeszcze byli w mieszkaniu Helen. - Ty mnie tak dobrze rozumiesz - mruczała dziewczyna, gładząc palcami rękę Rodneya. - Naprawdę? - spytał, otaczając ją ramieniem tak, że jego dłoń znalazła się tuż pod jej piersią. - Naprawdę? - powtórzył szeptem, przysuwając usta do miękkiego policzka. - Tak. - Helen przytuliła się do niego. - Rozumiesz, co jest w życiu najlepsze. Książki, muzyka i wszystko, co daje człowiekowi prawdziwy relaks. Największą wadą Helen, dumał Rodney, jest to, że ogląda za dużo filmów. Lubi się wcielać w postacie gwiazd. Teraz, na przykład, starała się mówić i postępować w taki sposób, w jaki, jej zdaniem, zachowuje się aktorka po męczącym dniu zdjęciowym. Pozostawała nieczuła na pocałunki Rodneya, jakby był nowicjuszem całującym niezdarnie jak ktoś, komu przeszkadza nos własny i partnerki. Szkoda, pomyślał Rodney, że nie wpadło jej do głowy odgrywać którejś z miłosnych scen, jakich pełno w scenariuszach większości filmów. Sama wtedy wpadłaby mu w ręce. Westchnął, przypomniawszy sobie wszystkie normalne, niemające kręćka na punkcie filmów dziewczyny, które znał i porzucił dla Helen. Zdobycie Helen, czuł to przez skórę, będzie sprawą długą i trudną, a w dodatku wcale nie był pewien, czy - jak to powiadają - gra jest warta świeczki. - Mmm... mmm... mmm... - mruczała dziewczyna ocierając się o niego. - Pasujemy do siebie jak brzoskwinia i śmietana. - Szynka i jajko - podjął grę, pieszcząc dłonią jej pierś. - Szarlotka i lody - zachichotała, prężąc się pod jego dotknięciem. - Hot dogi i mecze piłki nożnej. - Rodney drugą rękę położył na jej udzie. - A propos hot dogów - zawołała zrywając się z miejsca. - Zgłodniałam. Jedźmy gdzieś coś zjeść. Tak właśnie jest zawsze, pomyślał Rodney ze złością. Kupi jej tego cholernego hot doga, nawet tuzin, ale niech go szlag trafi, jeśli po dzisiejszym wieczorze będzie nią sobie zawracał głowę! Helen chichotała cały czas schodząc po schodach z mieszkania do samochodu, chichotała w aucie, i dźwięk ten grał Rodneyowi na nerwach w drodze do zajazdu za miastem. Zanosiła się chichotem, a on milczał. - Och, złotko! - wciąż się jeszcze śmiała, przełykając ostatni kęs hot doga. - Gniewasz się, skarbie, na swoją małą dziewczynkę? Po raz nie wiadomo który Rodneyowi przypomniała się Betty Anderson. Niemal usłyszał te same słowa, wypowiadane skruszonym głosem Betty owej letniej nocy, wiele lat temu. - Nie, chyba nie - odparł i znów nie mógł się oprzeć jakiemuś niesamowitemu wrażeniu, że to samo mówił już kiedyś w podobnej sytuacji. - Nie złość się na mnie, kotku - szepnęła Helen. - Będę dla ciebie dobra. Zawieź mnie tylko z powrotem do domu, a pokażę ci, jaka potrafię być dobra. Będę najlepsza ze wszystkich dziewcząt, które miałeś, kotku. Poczekaj jeszcze odrobinę, a zobaczysz. Teraz przyszła kolej na Rodneya. Spojrzał na nią spod oka, uśmiechnął się półgębkiem i spytał: - Niby na jakiej podstawie mam ci uwierzyć? A wtedy zrobiła niesłychaną rzecz, coś tak ekscytującego, czego Rodney nigdy nie oglądał w całym swym dwudziestojednoletnim życiu. Tu, w samochodzie, w blasku świateł rzęsiście oświetlonego parkingu przy zajeździe, w obecności ludzi z sąsiednich aut - Helen odpięła guziki bluzki i odsłoniła jedną, doskonale wysklepioną pierś. - Spójrz na nią - rzekła ujmując pierś jedną ręką. - Nie noszę stanika. Mam najtwardszy biust, jakim się kiedykolwiek zabawiałeś. Rodney zapuścił silnik, gorączkowo pragnąc jak najprędzej odjechać z parkingu. Helen nie zapięła bluzki, lecz rozparła się wygodnie w fotelu, pozostawiając pierś na widoku. Po kilku sekundach głęboko odetchnęła, lekko się wyprężyła, przesuwając zmysłowo dłonią po gołej skórze i drażniąc paznokciem sutek. Rodney patrzył jak zaczarowany, nie mogąc oczu od niej oderwać. Zachowywała się w sposób, o jakim czytał w książkach określanych mianem „brudnej literatury”. Nigdy wcześniej nie widział kobiety tak wyraźnie pieszczącej własne ciało i dla niego było w tym widoku coś grzesznego, zakazanego i ogromnie, ogromnie podniecającego. - Pozwól mi, teraz ja - jęknął wyciągając do niej rękę, lecz nie zmniejszając prędkości, z jaką się poruszali. Szybkim ruchem poderwała głowę. - Uważaj! Ten ostrzegawczy krzyk rozległ się jednak za późno. Gdy Rodney przyszedł do siebie na tyle, by przenieść wzrok na drogę, wielka, jasno oświetlona ciężarówka z przyczepą była już niemal nad nim. 7 Obowiązkiem Dextera Humphreya jako przewodniczącego Komitetu Budżetowego było zwoływanie każdej wiosny i prowadzenie miejskiego zebrania ogólnego. Ten swój obowiązek traktował bardzo serio, donośnym głosem czytając każdy punkt porządku obrad, a każde głosowanie poprzedzał pytaniem, wygłaszanym uroczyście i z namaszczeniem: - Słyszeli państwo wyszczególnioną sprawę wymienioną w niniejszym punkcie porządku obrad. Jaki jest stosunek zgromadzonych do tej kwestii? Mieszkańcy miasteczka albo od razu przystępowali do głosowania, bądź dyskutowali tak długo, aż sprawa została dokładnie omówiona i poczyniono konieczne ustalenia. - Miejskie zebranie ogólne - mówił każdej wiosny Michael Kyros swoim uczniom ze szkoły średniej - jest ostatnim przykładem na istnienie w dzisiejszym świecie demokracji w jej czystej postaci. Jest to jedyna jej forma, która się utrzymała. Na takim zebraniu każdy może wstać i przedstawić własne wnioski i opinie, dotyczące spraw zarządzania swoim miastem. Naturalnie, dodawał w duchu, pamiętając swój pierwszy rok pobytu w Peyton Place, nie oznacza to wcale, że każdy uzyska posłuch, jednak z pewnością może powiedzieć, co myśli. Na zebraniu odbywającym się wiosną 1944 roku stara, wysuwana rokrocznie sprawa budowy nowej szkoły podstawowej nie została przedłożona ze względu na wojenne restrykcje, dotyczące polityki budowlanej, lecz druga, podobnie kontrowersyjna kwestia wprowadzenia prawa strefowego znalazła się w porządku obrad. Komitet Budżetowy zawsze umieszczał ją w ostatnim punkcie, gdyż dyskusja, jaką wywoływała, bywała zwykle długa i zażarta. - Przechodzimy obecnie - ogłosił Dexter - do dwudziestego pierwszego, ostatniego punktu naszych obrad. - Przerwał i odchrząknął. Zebrani, z których każdy otrzymał kopię porządku obrad, bardzo dobrze wiedzieli, czego ten ostatni punkt dotyczy, jednak wszyscy czekali, aż przewodniczący odczyta go w pełnym brzmieniu. - Sprawa przegłosowania przyjęcia artykułu 14 z rozdziału 44 znowelizowanych przepisów prawa stanowego - wygłosił Dexter. Obcy mógłby pewnie zacząć kartkować gorączkowo broszurkę przepisów w poszukiwaniu artykułu 14 rozdziału 44, ale zgromadzeni mieszkańcy doskonale znali treść tego prawa i teraz już tylko wszyscy czekali na to, co zawsze miało miejsce w tym momencie: na wystąpienie Lesliego Harringtona. Nigdy przedtem Leslie nie czekał z tym tak długo. Dexter skończył czytać i rozglądał się wokół ze zdumieniem. - Słyszeli państwo wyszczególnioną sprawę - ciągnął przewodniczący, spoglądając w osłupieniu na pierwszy rząd krzeseł, gdzie siedział Leslie. - Jaka jest opinia zebranych? No, teraz z pewnością Leslie się podniesie i rzuciwszy okiem na swój złoty zegarek, jakby mu się gdzieś spieszyło, wypowie swoje sakramentalne zdanie: „Panie przewodniczący, postuluję, aby ten punkt został zdjęty z porządku obrad”. Później się rozlegnie: „Popieram wniosek”, ze strony jakiegoś robotnika z fabryki, którego Harrington wybrał w tym roku do tego zaszczytu, a potem Dexter powie: „Padł wniosek o skreślenie tego punktu z porządku obrad. Czy wszyscy opowiadają się za tym?” Gromkie „Tak” wstrząśnie krokwiami budynku, a słabe „Nie” Setha Buswella i paru innych pozostanie niemal niezauważone. Dexter Humphrey zakaszlał znacząco. - Jaka jest państwa opinia w tej kwestii? - zadał pytanie zdecydowanym głosem, nie chcąc dopuścić do głosowania, zanim ktokolwiek nie wypowie się w tej sprawie. Leslie Harrington ciągle tkwił w krześle nieporuszony i zamyślonym wzrokiem spoglądał przez okno. Oczy Dextera obiegały salę, usiłując zlokalizować Setha Buswella. Wydawca wraz z Mattem Swainem i Michaelem Kyrosem siedział w tylnej części pomieszczenia. Z głęboką uwagą oglądał swoje paznokcie i widać było, że wcale nie ma zamiaru wstać, by zabrać głos. A to głupiec, pomyślał Dexter ze złością. Cholerny głupiec! Od lat miele w tej sprawie ozorem, a teraz, kiedy otworzyła się szansa, by wreszcie przegłosować to parszywe prawo strefowe, nabrał wody w usta i nawet się nie ruszy, żeby skorzystać z okazji. W czasie gdy Dexter czekał, napięcie na sali stało się niemal nie do zniesienia. Kiedy wreszcie jakiś farmer wstał i odchrząknął, szykując się do wypowiedzi, zebrani wydali zbiorowe, zgodne westchnienie ulgi. - Czy ten interes strefowy ma oznaczać, że kiedy będę chciał postawić sobie nowy kurnik, to muszę się kogoś pytać? - interesował się farmer. - Trafne pytanie, Walt - zauważył Humphrey, szczycący się tym, że wszystkich zebranych zna po imieniu. - Jared, czy byłbyś uprzejmy odpowiedzieć Waltowi? Wstał Jared Clarke. - Nie, Walt. Nie musisz się pytać. Tu nie ma nic do rzeczy budowanie kurników za miastem. Artykuł 14 dotyczy domów mieszkalnych i zaludnionej okolicy. Jeśli natomiast chciałbyś postawić dom w mieście, musisz uzyskać zgodę rady miejskiej. Rada jest uprawniona do wprowadzania ograniczeń, dotyczących rodzaju wznoszonego budynku. - Chcesz powiedzieć, Jared - rzekł farmer imieniem Walt - że ty, Ben Davis i George Caswell możecie dyktować takiemu facetowi jak ja, jaki dom ma stawiać? O to chodzi? - Niezupełnie - odparł Jared ostrożnie, zdając sobie sprawę, że wkracza na śliski grunt. - Sama idea działania prawa strefowego polega na tym - ciągnął zwracając się do zebranych -żeby chronić wartość wszystkich nieruchomości. To jedyny cel. - Taa... ale nie o to cię pytałem, Jared - obstawał przy swoim Walt. - Zadałem ci pytanie, jakie masz prawo ty, Ben i George gadać człowiekowi, co za dom ma budować? - Chodzi o ogólny typ domu, nie wchodząc w szczegóły - bronił się Jared, czując, że robi mu się gorąco. - Czy jeślibym zechciał teraz zbudować sobie barak na Wiązowej, to mogę? - Przy obecnym stanie przepisów, naturalnie, możesz - potwierdził Jared kwaśno. - Ale jak będziemy mieli prawo strefowe, to bym nie mógł, co? - Nie. Z chwilą gdy taka rudera stanie w przyzwoitym otoczeniu, wartość nieruchomości w tej okolicy spada na łeb na szyję. To nie jest ani słuszne, ani rozsądne. Musimy się przed tym chronić. Prawo strefowe naprawdę będzie cennym nabytkiem dla społeczeństwa. Może wtedy nareszcie będziemy się mogli pozbyć kurników, które nam tak szpecą ulicę Wiązową. - Co?! - rozległ się pełen oburzenia wrzask z tylnej części sali, wydany przez starucha o przebiegłej twarzy. - Co w tym złego, że ktoś trzyma sobie parę kurczaków?! - dopytywał się dalej Marvin Potter, jeden ze starców przesiadujących u Tuttle’a. - Czy to źle, że człowiek próbuje dorobić sobie parę groszy? Kto mu zabroni trzymać parę kur? Marvin na podwórku swego domu na Laurowej wcale nie hodował kurczaków. On tam miał norki i w lecie smród od tych zwierząt dolatywał z wiatrem aż na Wiązową. Miejscowi wzruszali ramionami i wznosili oczy do nieba, ale turyści rozglądali się wokoło podejrzliwie. - Kurczęta to jedna sprawa, a norki to całkiem co innego - rzucił Jared, mierząc Marvina ostrym spojrzeniem. - A ja mówię - wrzasnął Marvin - że być radnym to jedna sprawa, a być dyktatorem to całkiem co innego. - Panie Clarke - rozległ się spokojny, niski głos Seleny Cross. - Panie Clarke, ponieważ dom, w którym mieszkam z bratem, znajduje się w dzielnicy nazywanej podmiejską, czy dla nas prawo strefowe również będzie oznaczać, że musimy usunąć szopę na owce? Jared chrząknął, uśmiechnął się, kaszlnął, wił się jak piskorz, ale na to pytanie nie mógł inaczej odpowiedzieć i o tym wiedział. - Tak - potwierdził. - Niech mnie, jeśli to nie są jakieś diabelskie porządki! - zabrzmiał głos kogoś, kto nie wstał, nie chcąc się dać rozpoznać. Dexter Humphrey zastukał młotkiem dla przywrócenia porządku, a Seth Buswell uważnie przyjrzał się Selenie. O ile się orientował, Selena w przeszłości zawsze popierała starania o prawo strefowe, więc zastanawiał się chwilę, co się takiego mogło stać, że zmieniła zdanie. - Stawiam wniosek - rzekła Selena - by skreślić ten punkt z porządku obrad. - Popieram wniosek - krzyknął Marvin Potter. - Kto jest za? Znalazło się jeszcze może ze sześć osób, które poparły Selenę. Dexter wytarł dłonie w chusteczkę. Podniósł notatki i jeszcze raz przeczytał treść punktu dwudziestego pierwszego. Po zadaniu regulaminowego pytania od razu zarządził głosowanie i po raz pierwszy w historii miasto Peyton Place dobrowolnie dało swoim radnym wolną rękę w kwestii prawa strefowego. Peter Drake po skończonym zebraniu przystanął na korytarzu sądu, w gmachu którego mieściła się sala obrad, i zapalił papierosa. Podszedł do niego Michael Kyros. Stali, śledząc wzrokiem Lesliego Harringtona, który opuszczał budynek sądu. Fabrykantowi towarzyszyli Seth, doktor Swain oraz Jared Clarke i Dexter Humphrey. - Czy to nie dziwne - zauważył Drake z lekkim uśmieszkiem - że kiedy byli przeciwko sobie, każdy z nich silnie i pewnie stał na nogach, a dziś, kiedy się zjednoczyli w milczeniu, jeden z nich przegrał. Zawsze sądziłem, że Seth nienawidzi Lesliego. Taka okazja, żeby go pokonać, jaką miał dzisiaj, już mu nigdy nie wpadnie w ręce. Mike spoglądał na czubek swego papierosa. - Harrington stracił syna. Dlatego nikt z nich, oprócz Jareda, się nie odzywał. A i Jared też by nie zabierał głosu, gdyby nie został bezpośrednio zapytany. - Dawniej taki drobiazg, że ktoś stracił syna, nie powstrzymałby Harringtona przed niczym - mruknął złośliwie Drake. - Skąd się to wzięło, że wszyscy nagle stali się tacy dobrzy dla tego skurwysyna? Mike spojrzał ostro na prawnika. - Skąd pan pochodzi, Drake? - spytał i dopiero po pełnej minucie uświadomił sobie, jaka podejrzliwość zabrzmiała w jego głosie. O Jezu! - pomyślał z rozbawieniem. - Muszę się pilnować. Zaczynam już mówić jak prawdziwy tubylec. Odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się śmiechem. - Z New Jersey - odparł Drake patrząc spod oka na roześmianego rozmówcę. - A pan? - Z Peyton Place via Nowy Jork, Pittsburgh i inne mieściny bardziej na południe. Przed gmachem sądu mężczyźni z Kasztanowej wsiadali do samochodu Harringtona. - Ciekawe, gdzie dziś się podziewał Charlie Partridge? - zainteresował się Drake. - Leży w domu z grypą - odrzekł Mike. - Gdyby nie to, byłby tutaj i teraz razem z tamtymi wracałby do domu autem Lesliego. Wszystko jedno - zauważył Dexter rzucając niedopałek i przydeptując go nogą - i tak stary porządek rzeczy uległ zmianie. Kręgosłup Kasztanowej został złamany na dobre. - Być może - rzucił Mike i wyszedł z budynku. 8 Pewnego słonecznego, pachnącego świeżością majowego poranka Buck McCracken po raz pierwszy uświadomił sobie znaczenie słów słyszanych od lat niezliczoną ilość razy. „Jaki ten świat jest mały”, mawiali ludzie, a Buck zawsze w duchu stanowczo się z tym nie zgadzał. Świat jest olbrzymi, myślał, ogromny, ciągnący się miliony mil wzdłuż i wszerz. Niech ktoś z tych, co zawsze gadają te bzdury o małym świecie, spróbuje się wybrać któregoś dnia na piechotę choćby do Bostonu, może wtedy przestanie wygadywać głupstwa i zobaczy, jaka wielka jest ziemia naprawdę. Tego ranka Buck siedział przy kontuarze w restauracji Hyde’a. Zawsze, kiedy tylko mógł, zajmował ostatni stołek, co nie zdarzało się zbyt często, bo, nie bez racji, siedzenie owo uważane było za „miejsce Claytona Fraziera”. Nieistotne było, kto zajmował ten stołek, zawsze gdy wchodził stary Clayton, każdy wstawał i przenosił się gdzie indziej. Buck lubił to miejsce przede wszystkim dlatego, że znajdowało się tuż przy oknie wychodzącym na ulicę i mógł stąd z czułością spoglądać na swój czarny, służbowy samochód zaparkowany przy krawężniku. Czerwona lampa sygnalizacyjna na dachu lśniła w słonecznym blasku, a ostro zakończona antena wznosiła się w przejrzystym powietrzu niczym błyszczący maszt. Buck był dumny ze swego wozu i starał się, żeby lśnił blaskiem i czystością. Z uśmiechem zadowolenia odwrócił się do okna, właśnie w tej chwili, gdy do restauracji wchodził jakiś nieznajomy. Akwizytor. Szeryf sklasyfikował przybysza od razu, choć udawał, że nawet nie patrzy w tę stronę. Sączył swoją kawę, sprawiając wrażenie pogrążonego w myślach, kiedy obcy odezwał się po raz pierwszy. - Całkiem inaczej tu teraz wygląda. Nie tak jak wtedy, gdy przejeżdżałem tędy ostatnim razem. Buck podniósł na niego wzrok z pozornym brakiem zainteresowania. - Tak? A często pan tędy przejeżdża? - Chwała Bogu, nie. Choć, prawdę mówiąc, dzisiaj tu wszystko wygląda bardzo ładnie. Podczas mego ostatniego pobytu była to martwa lodowa pustynia. Sypał śnieg i wiało jak diabli. Mówię panu, co za noc! Nie zdołałem dojechać dalej niż do White River i tam się musiałem starać o nocleg. Całą drogę od Bostonu wiozłem ze sobą faceta. Spytajcie go. On na pewno potwierdzi, jaki wtedy był pieski czas. - Faceta stąd? - spytał Buck, próbując sobie przypomnieć, który z mieszkańców miasta wyjeżdżał ubiegłej zimy i wracał w dzień tej wielkiej zawiei śnieżnej. - Jasne, że stąd - przytaknął obcy. - Facet z marynarki. Nie pamiętam teraz, jak się nazywał, ale wiem, że mi podał swoje nazwisko. Ludzie, jak on gadał! Pił jak szewc i całą drogę gęba mu się nie zamykała. - Z marynarki, powiadasz pan? - upewnił się Buck, opuszczając stołek, bo do restauracji wchodził właśnie Clayton Frazier. Starzec usiadł na swoim stałym miejscu, a szeryf przeniósł się na wolne siedzenie po drugiej stronie nieznajomego. - Nie pamiętam nikogo stąd, kto ostatniej zimy miałby coś wspólnego z marynarką. A ty, Clayton? - Nie - odparł Frazier, podnosząc do ust filiżankę kawy, którą tymczasem Corey Hyde zdążył był już przed nim postawić. - A ty, Corey? - Nie. Ja też nie znam nikogo takiego. - Słuchajcie - rzucił obcy lekko poirytowanym tonem, wzburzony niespodziewanym oporem, na jaki natrafiło jego proste stwierdzenie. - Ten facet na pewno pochodził stąd. Sam mi to mówił. I był z marynarki. Zatrzymał mnie tuż za Bostonem, wziąłem go na łebka i wiozłem całą drogę, aż tutaj. Mówił, że jedzie odwiedzić dzieciaki i że nie był w domu od 1939 roku. Buck, Corey i Clayton wymienili spojrzenia. Lucas Cross, pomyśleli równocześnie, ale milczeli, nie mogli przecież dać obcemu tej satysfakcji, by poznał, że chwilowo zabił im klina swoim gadaniem. - Jak ten facet wyglądał? - spytał po chwili szeryf, utkwiwszy w przybyłym podejrzliwy wzrok. - No, tak dokładnie to nie mogę powiedzieć - bąknął obcy niepewnie. - Jakiś taki wielki... - Ja też jestem wielki - rzucił Buck. - Czy to byłem ja? - Nie. No, oczywiście, że nie. Ten facet pił jak smok, to pamiętam. - Cóż, w takim razie to mógł być każdy z tego miasteczka - wtrącił Corey Hyde. - Tyle tylko pan pamięta? Obcy drapał się w policzek z namysłem. - Chwileczkę. Było coś jeszcze - powiedział w końcu. - Ten facet miał coś dziwnego w uśmiechu. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby komuś, kto się śmieje, ruszała się i marszczyła skóra na czole. Najbardziej dziwaczna rzecz, jaką w życiu widziałem! Nigdy tego nie zapomnę. Wszędzie poznałbym ten uśmiech. - Słuchaj pan - zaczął Buck cichym głosem. - Myślę, że to pan byłeś tamtej nocy na bani. Całe życie mieszkam w Peyton Place i nigdy nie widziałem faceta, któremu w śmiechu poruszałoby się czoło. Panu musiało się coś zwidywać po pijanemu, a my tu nie lubimy, jak ktoś zalany jeździ przez nasze miasto. - Ależ, słuchajcie, panowie... - wyjąkał nieznajomy spoglądając na twarze Bucka, Claytona i Coreya. Niczego więcej nie dodał. Dopił kawę i pospiesznie opuścił restaurację. Przez kilka minut żaden z pozostałej trójki nie odzywał się ani słowem. Wreszcie Clayton odstawił swoją filiżankę na spodek i przerwał milczenie. - To dziwne - powiedział - że Lucas wrócił do domu, a nikt o tym nie wiedział. Nastąpiła kolejna dłuższa przerwa, nim zabrał głos Buck. - Selena i Joey też go nie widzieli. Byłem u nich, kiedy tamci z dowództwa marynarki go szukali. Stwierdzili, że Lucasa u nich nie było. Corey Hyde dolał kawy do opróżnionych filiżanek. - Selena nie kłamie. Ani chłopak - zauważył. - Fakt. To prawda - zgodzili się z tym Buck i Clayton. - Ale skąd w takim razie ten obcy mógł tak dobrze znać wygląd Lucasa? Opisał ten jego uśmiech. Nigdy nie znałem innego faceta, który by się śmiał tak jak Lucas. Wierzę temu obcemu, że szczególnie to zapamiętał. - Jasne. No, to trzeba rozważyć możliwość nieczystej gry - rzucił Buck, wysilając się, by użyć określenia, które mogłoby odpowiadać sformułowaniom zawartym w służbowej instrukcji, zarzuconej od dawna w szufladzie biurka. -¦ Nieczystej gry? A co to takiego, do diabła?! - chciał wiedzieć Corey. - No, wiecie, kiedy ktoś stuknie faceta w głowę i zabierze jego forsę lub coś w tym stylu - tłumaczył Buck. - Kto mógłby stuknąć w głowę Lucasa? - zdziwił się Clayton. - Tu jest Peyton Place. - Nie wiem. Nie powiedziałem przecież, że ktoś to zrobił. Mówiłem tylko, że trzeba rozważyć tę możliwość. - Po mojemu, to żadna możliwość - prychnął Clayton. - Żeby jakiś sąsiad walił Lucasa w głowę dla pieniędzy? Nie... Przecież Lucas nigdy nie śmierdział forsą. - Nie mówiłem, że chodzi o sąsiada - bronił się Buck. - Przecież mógłby to być ktoś inny, no nie? Choćby ten akwizytor. Skąd możemy wiedzieć, że to nie on? - Eeee... - skrzywił się Corey. - Przecież by tu nie przyjeżdżał gadać o Lucasie, jeśli mu wcześniej dał po głowie. - No, nie wiem, nie wiem. - Buck przybrał ton wyższości. -Przestępcy często wracają na miejsce zbrodni. - Ciekawe, dla kogo ten facet pracuje? - zastanawiał się Clayton. - Dla jakiegoś S. S. Pierce’a z Bostonu - rzucił prędko szeryf. - Widziałem nazwisko na tej służbowej teczce, którą miał ze sobą. - Może powinieneś lecieć za nim i spytać, czy nie stuknął Lucasa w głowę? - zadrwił Frazier. - Nie, nie mogę tego zrobić - odparł poważnie Buck. - Najpierw muszę się skontaktować z tymi gośćmi z wojska, co tu wcześniej szukali Lucasa, i dowiedzieć się, czy on wrócił na swój statek. Jeżeli nie wrócił, to dopiero wtedy zacznę się tutaj rozglądać. - Jaki ten świat jest mały - westchnął Corey. - Pomyśleć, jakiś obcy przejeżdża przez miasto, zatrzymuje się na kawę w mojej restauracji, siada obok szeryfa i opowiada mu, że spotkał faceta, którego nikt w mieście nie widział od 1939 roku. No, powiedzcie, czy ten świat nie jest mały? - Zgadza się - przytaknął z przekonaniem Buck McCracken i opuściwszy lokal skierował się do swego zaparkowanego przy chodniku lśniącego samochodu. Po naprawdę niedługim czasie z dowództwa marynarki nadeszła odpowiedź na pytanie Bucka, a po trzech dniach w Peyton Place zjawili się ci sami osobnicy, którzy szukali Lucasa w zimie. Skontaktowali się z biurem firmy S. S. Pierce w Bostonie i zlokalizowali tego akwizytora, który opowiadał o Lucasie. Nazywał się Gerald Gage i według informacji dyrekcji firmy załatwiał obecnie interesy w Montpelier, w Vermont. Tam go odszukano i polecono bezzwłocznie udać się do Peyton Place, co też Gage od razu uczynił. Wypytywany teraz przez dwóch urzędników wojskowych z marynarki, spoglądał spode łba na Bucka McCrackena. Tak, wziął autostopowicza, zaraz kiedy to było... wieczorem, chyba dwunastego grudnia. Tak, dwunastego, bo była to ostatnia podróż przed świętami, a w Burlington miał być trzynastego. Tak, wziął łebka w mundurze marynarki wojennej. Nie, nie spytał faceta, czy był na przepustce. Facet chciał, żeby go podwieźć, a on, Gerry Gage, zawsze miał miękkie serce i zgodził się go podrzucić. Teraz wolałby, do diabła, żeby tak się nie stało! Ale zawsze był za poczciwy, to był jego kłopot. Nigdy nie potrafił zostawić kogoś w potrzebie na szosie, a szczególnie w taką noc jak wtedy, w grudniu. Śnieg? No chyba, że padało! Jak sto piorunów! I wiało jak diabli! Och, chyba było około wpół do pierwszej. Tak, pamięta ten czas, bo się martwił, czy o tak późnej porze znajdzie pokój w Burlington. Ale i tak tam nie dojechał, utknął w White River i nie mógł się posunąć ani metra dalej. Tak, tak mocno waliło śniegiem. Jasne, że rozpoznałby tego faceta, gdyby go znów zobaczył. Pewnie, że było ciemno, kiedy go brał do auta, ale zatrzymali się na kawę w Nashua i tam go sobie obejrzał z bliska. To był wielki facet i mocno na bani. Chlał whisky całą drogę, już od Bostonu. Rozpozna go, przecież już mówił. W jego fachu tak łatwo nie zapomina się twarzy ani nazwisk. Parę dni temu akurat przypomniał sobie nazwisko, które wtedy podał ten autostopowicz. Lucas Cross, tak powiedział, że się nazywa. Jechał odwiedzić dzieci. Mówił, że nie był w domu od 1939 roku. A o co tu faktycznie chodzi? Co ten marynarz zrobił? Czego od niego chcą, Gerry’ego Gage’a? Przecież nie ma zakazu zabierania na łebka? A jeśli tak, to może mógłby wrócić do pracy, no nie? Czemu wysadził go na Wiązowej? A dlaczego nie? Przecież nie musiał odstawić faceta pod drzwi i pilnować, aż gość wejdzie do środka. Nie, marynarz nie mówił, gdzie mieszka, klął jedynie, że to daleka droga jak na taką mroźną noc. Chociaż nie, o tej mroźnej nocy to Gerry Gage sam mu powiedział. Facet nie narzekał na zimno, bo wlał w siebie tyle alkoholu, że byłoby mu ciepło, nawet gdyby miał iść na piechotę aż do White River. Tego samego dnia, nieco później, ci dwaj z marynarki udali się do Rogu Obfitości zobaczyć się z Seleną. Powiedzieli jej, że pewien akwizytor z Bostonu rozpoznał jej ojca na podstawie fotografii z archiwum wojskowego jako człowieka, którego podwoził z Bostonu i wysadził w Peyton Place. - Nie mogę tego zrozumieć - oświadczyła Selena spokojnie. - Jeśli tata przyjechał tu na przepustkę, to dlaczego nie przyszedł do domu? Niespełna godzinę potem w sekretariacie szkoły podstawowej, w czujnej obecności panny Elsie Thornton, uzyskali od Joeya Crossa taką samą odpowiedź. - To dziwne, moi panowie - rzuciła nauczycielka oschłym tonem - że żaden z was nie ma nic lepszego do roboty, niż dręczyć pytaniami małe dzieci. Proszę się zająć czym innym. - Tak jest, proszę pani - odparli obydwaj wojskowi i wrócili do biura szeryfa. Cała ta historia lotem błyskawicy obiegła miasteczko i jeszcze tego samego popołudnia była na ustach wszystkich. - Ciekawe, że Lucas wrócił, a nikt o tym nie wiedział. - Nawet jego własne dzieci. - Kto by pomyślał, że Lucasa wzięli do marynarki?! - To bardzo dziwne. Wydaje się, że przecież ktoś musiał go widzieć! - Selena nie kłamie. Nigdy nie kłamała. Ani Joey. W tej rodzinie jedyna czarna owca to Lucas. Nellie może i nie była zbyt bystra, ale za to uczciwa jak złoto. - Racja. Dzieciaki Crossów nie są kłamcami. Jeśli mówią, że Lucas nie dotarł do domu, to nie dotarł i kropka. A jednak obaj faceci z marynarki wraz z zakłopotanym Buckiem McCrackenem odwiedzili wieczorem Selenę i Joeya. Szeryf siedział w fotelu, nerwowo obracając w ręku zdjęty z głowy kapelusz, żałując w duchu, że za jego przyczyną cała sprawa rozkręciła się od nowa. Wojskowi zadawali rodzeństwu spokojne, uprzejme pytania, na które Selena i Joey mieli właściwie tylko jedną odpowiedź: „Nie”. Nie, nie widzieli Lucasa. Nie, od lat nie mieli od niego wiadomości. Nie. Nigdy. Nie pisał do domu. Nie wiedzieli nawet, że ojciec jest w wojsku w marynarce, dowiedzieli się dopiero ostatniej zimy, gdy ci sami panowie, którzy teraz zadają pytania, poinformowali ich o tym fakcie. W końcu obaj oficerowie wyszli, a za nimi markotny Buck McCracken, który za ich plecami zdążył szepnąć Selenie kilka słów przeprosin. - Seleno! - Nie bój się, Joey. - Ale, Seleno, tyle tych pytań! - Nie bój się, Joey. Oni nic nie wiedzą. Nie mogą wiedzieć. Byliśmy bardzo ostrożni. Zakopaliśmy ciało, posprzątaliśmy i spaliliśmy wszystko, co mogłoby nas zdradzić. Nie bój się, Joey. - Seleno, a ty się boisz? - Tak. Ted Carter przyjechał do domu na weekend, a kiedy się dowiedział o zniknięciu Lucasa Crossa z Peyton Place, natychmiast pospieszył do Seleny. - Czy naprawdę ojciec tu nie przyszedł? - spytał. Selena z wysiłkiem utrzymywała nerwy na wodzy. - Posłuchaj - powiedziała. - Przestań mnie traktować jak jakiś cholerny prawnik! Odpowiadałam już na tyle pytań, że aż mi się rzygać chciało! Ale na wszystko mam tylko jedną odpowiedź: Nie! Nie! Nie! Nie! A teraz daj mi spokój i zostaw mnie samą! - Ależ, Seleno, chciałem ci tylko pomóc. - Nie potrzeba mi twojej pomocy. Rzucił jej uważne spojrzenie. - To nie chcesz, żeby Lucasa znaleźli? - Przecież mnie znasz od lat - rzuciła dziewczyna ze znużeniem. - Gdybyś to ty musiał z nim mieszkać, to czy chciałbyś, żeby go odnaleziono? - Ja bym przynajmniej chciał wiedzieć, co się z nim stało. - A ja nie chcę! I modlę się do Boga, żeby go nikt nie odszukał. Następnego ranka dzieciak nędzarzy mieszkających za miastem przy Łąkowym Trakcie wszedł do biura szeryfa, niosąc pod pachą jakiś pakiet owinięty w gazetę. Obaj wojskowi bardzo zainteresowali się zawartością paczki, ale Buckowi McCrackenowi zrobiło się niedobrze i musiał się odwrócić i odejść od przedmiotów, które zostały rozłożone na jego biurku. Były to niedopalone szczątki marynarskiej kurtki, z okrągłymi guzikami zachowanymi w nienaruszonym stanie, i osmalone strzępy czegoś, co wyglądało na resztki damskiego szlafroka. Nawet ze swego oddalonego od biurka o dobre dwa metry miejsca Buck potrafił rozpoznać rdzawe plamy krwi na materiale zdobnym we wzór w kształcie gałązek. Dzieciak, a właściwie wyrostek w wieku około dwunastu lat, oznajmił, że rzeczy te znalazł na miejskim wysypisku śmieci w takim stanie, w jakim się teraz znajdują. Następne pytanie chłopaka dotyczyło nagrody. - Spadaj, mały! - warknął Buck ze złością, a z korytarza przed biurem dobiegł za chwilę jękliwy głos matki chłopca. - A com ci gadała, synuś - zawodziła. - I ojciec ci gadał, że to niedobrze, ani chybi niedobrze, mieszać się w to wszystko. To nie twój interes. Jeden z wojskowych końcem ołówka szturchnął resztki kurtki. - Coś mi na to wygląda, że Lucas Cross miał, mimo wszystko, poważne powody, żeby nie wracać z przepustki. - Ja załatwię sprawę z dziewczyną - rzucił drugi. - Z jaką dziewczyną? - spytał Buck z pozornym spokojem. - Z Seleną Cross. Ranek wciąż był jeszcze wczesny, gdy Buck i obaj faceci z marynarki zatrzymali samochód przed domem Crossów. Selena nie wyszła jeszcze do pracy, a Joey nadal paradował w piżamie. Selena wpuściła mężczyzn do środka i zaprosiła do saloniku. Zachowywała się tak, jakby nie dostrzegała pakunku owiniętego w gazetę, który trzymał pod pachą jeden z wojskowych. Mężczyzna położył paczkę na kanapie, otworzył i rozłożył na gazecie jej zawartość. Wyprostował się i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Nie poruszyła się ani nie odezwała. Stała z takim wyrazem twarzy, jakby zaprezentowano jej próbki jakichś tekstyliów, które nie wywarły na niej szczególnego wrażenia. - Wiemy, że pani to zrobiła - powiedział ten, który niósł paczkę. Joey Cross wyskoczył na środek pokoju i zasłonił siostrę. - Ja to zrobiłem! - zawołał. - Ja! To ja go zabiłem i zakopałem w szopie. Zrobiłem to sam, własnymi rękami! Selena przycisnęła głowę chłopca do swojego boku i musnęła mu dłonią włosy. - Idź do swojego pokoju, Joey - powiedziała - i ubierz się. Bądź dobrym chłopcem. Kiedy brat wyszedł, odwróciła się do Bucka McCrackena i spojrzała mu prosto w oczy. 9 Jaki ten świat jest mały! W latach późniejszych Buck McCracken lubił powtarzać, że gdyby za każdym razem, kiedy słyszał te słowa w czasie poprzedzającym proces Seleny Cross, dostawał pięciocentówkę, stałby się teraz bogatym człowiekiem. Było to na przełomie wiosny i lata, błyskawicznie mijających tygodni, złożonych z długich, pogodnych dni. Dawniej porę tę znaczyła wiosenna krzątanina, zakończenie roku szkolnego, początek wakacji, urlop czy wypoczynek dla niektórych, a dla innych wzmożona praca na roli, ale wtedy, w 1944 roku, wszystko inne, łącznie ze sprawami wojny, bladło i odsuwało się na dalszy plan. W tygodniach poprzedzających proces i podczas jego trwania Peyton Place wypełniły tłumy ludzi. Ulice, które przedtem przemierzał Seth Buswell jako jedyny dziennikarz, deptały teraz tabuny reporterów. Wakacyjni turyści, którzy bywali tutaj jedynie przejazdem w drodze do bardziej znanych lub lepiej rozreklamowanych miejscowości, przybywali obecnie w strumieniu drogich samochodów, o tablicach rejestracyjnych przeważnie z innych stanów. Wokół procesu Seleny Cross z pewnością nie byłoby tego całego szumu, gdyby nie pewien przebojowy młody dziennikarz pracujący w bostońskiej agencji gazety Hearsta. Ten młody człowiek, nazwiskiem Thomas Delaney, miał talent do wymyślania błyskotliwych, przyciągających uwagę czytelników tytułów. Dziennik „Daily Record”, zatrudniający Delaneya, nazajutrz po aresztowaniu Seleny Cross na pierwszej stronie rozkwitł tytułem złożonym z liter o siedmiocentymetrowej wysokości: OJCOBÓJSTWO W PEYTON PLACE. Podchwyciły te słowa i przedrukowały inne gazety w całej północnej Nowej Anglii, tak że minęły trzy dni, a w czterech stanach mógł je przeczytać praktycznie każdy. Wydawcy wydelegowali swoich najlepszych reporterów do śledzenia przebiegu procesu, a Peyton Place przybrało wygląd wielkiego, otwartego domu wariatów. Miasteczko nie dysponowało hotelem, gospodą, tawerną ani zajazdem, reporterzy więc i turyści, przybywający tutaj, by według własnego upodobania opisywać lub obserwować, zmuszeni byli korzystać z często niedostatecznie wygodnych możliwości zakwaterowania w White River. Każdego ranka zastępy ludzi, czyniąc mnóstwo zamieszania i niwecząc spokojne życie miasteczka, napływały do Peyton Place, by po południu opuścić miasto. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów starcy, okupujący ławki przed sądem, zmuszeni byli salwować się ucieczką i pierzchać przed nachalnymi fotoreporterami i fotografami, napastującymi ich, by zrobić zdjęcie „malowniczym starym dziwakom”. Musieli czmychać przed reporterami naprzykrzającymi się im pytaniami, które niezmiennie rozpoczynały się od zdania: „A co pan sądzi o tym wszystkim?” Jedynym, który nie uciekał od tego całego zamętu, był Clayton Frazier, który nawet polubił Thomasa Delaneya, dziennikarza z Bostonu. Ta dziwna zażyłość zaczęła się w restauracji w dniu, w którym Delaney przybył do Peyton Place. Clayton zobaczył go rozpartego niefrasobliwie na swoim ulubionym stołku. Wpadł w złość, a stali mieszkańcy obecni przy tym z zachłanną ciekawością czekali na reakcję Fraziera. Clayton usiadł na wolnym stołku obok Delaneya. - Dziennikarz z gazety, co? - spytał. - Tak. - Z jakiej gazety? - Bostoński „Daily Record”. - Aha, to jedna z tych od Hearsta. - Ma pan coś do nich? - Nie, nic... jeśli są frajerzy, co je czytają. Kiedyś jeden facet, który nazywał się Arthur J. Pegler, napisał o takiej gazecie. Widzi mi się, że on już nie żyje, ten Pegler, choć chyba jego kuzyn jeszcze pracuje u Hearsta. Tak czy owak ten Arthur Pegler pisał coś koło tego: Gazeta Hearsta jest niczym wrzeszcząca kobieta, która Z podciętym gardłem biegnie ulicą. Chociaż teraz widzi mi się, że nie ma w tym nic złego, jeśli tylko są tacy, co się dają na to nabrać. Delaney bez drgnienia powieki podniósł do ust swoją filiżankę kawy. - Byłbym skłonny pójść jeszcze krok dalej niż ten Pegler - powiedział. - Ja bym to określił tak: naga, wrzeszcząca kobieta... i tak dalej. - Ano tak - kiwnął głową Clayton. - Nie mówię, że do pracy u Hearsta nie trzeba wyobraźni. Po mojemu jest tak: To, czego nie wiesz, musisz wymyślić, a na to trzeba umieć kombinować. - Nie tyle trzeba wyobraźni, ile zimnej krwi i tupetu, panie Frazier. Zwykłej, bezczelnej odwagi. - Kto panu podał moje nazwisko? - zdziwił się Clayton. - Ten sam facet, co mi powiedział, kiedy pan wchodził do lokalu, że siedzę na pańskim stołku. Clayton i Delaney zostali przyjaciółmi, choć przysłuchując się, jakimi obelgami się czasem obrzucali, trudno było się tego domyślić. Reporter spędził w Peyton Place cały okres procesu Seleny. Zapisał stosy papieru na temat spraw miasteczka i jego mieszkańców z zamiarem, jak zwierzył się Claytonowi, wykorzystania kiedyś tego materiału do napisania powieści. - A skąd się wzięła nazwa: Peyton Place? - spytał Fraziera pewnego dnia. - Cholernie dziwna. W dodatku wszyscy dokoła są jakoś niezbyt skorzy do wyjaśnienia jej pochodzenia i ograniczają się do stwierdzenia, że miasto zostało nazwane od faceta, który zbudował tu zamek. Co to za facet i jaki to zamek? - Chodźmy, pokażę ci to miejsce - zaproponował Clayton. Ruszyli ścieżką, która biegła wzdłuż linii kolejowej łączącej Boston ze stanem Maine. Clayton prowadził. Słońce słało na ziemię promienie palące i jaskrawe, rozgrzewające skalisty grunt nieosłoniętego drzewami pasa terenu wzdłuż torów. Delaney wnet rozwiązał krawat, ściągnął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię. W końcu tam, gdzie linia kolejowa skręcała przed mostem na rzece, Clayton się zatrzymał i wskazał ręką najwyższe wzgórze. Na samym jego szczycie wznosiła się zdobiona basztami i wieżyczkami strzelniczymi szara kamienna bryła, będąca kiedyś zamkiem Samuela Peytona. - Chcesz się wspiąć na górę? - spytał Clayton. - Tak - odparł Delaney, zapisując w pamięci ponury i groźny wygląd zamku, złowrogi i tajemniczy nawet w gorących, jasnych promieniach słońca. - A kim był ten Samuel Peyton? - zaciekawił się, wdrapując się z mozołem po zboczu porośniętym gęsto krzakami jeżyn. -Jakiś zesłany angielski książę, hrabia lub ktoś podobnie utytułowany? - Wszyscy tak myślą - rzekł Clayton, zatrzymując się na chwilę, by wytrzeć twarz rękawem. - A prawda jest taka, że zamek został zbudowany przez parszywego czarnucha i od niego nasze miasto wzięło swoją nazwę. - Hej, posłuchaj... - zaczął Delaney, lecz Clayton nie chciał już nic więcej powiedzieć, zanim nie dotarli do zamku. Mury dziedzińca były grube i wysokie. Tak wysokie, że człowiek stojący przed nimi nie mógł dostrzec ścian głównej budowli. Dostępu do zamku strzegły cztery rozmieszczone w równych odstępach bramy, zamknięte teraz na głucho i zabite żelaznymi sztabami. Clayton i Delaney usiedli na trawie, opierając się plecami o szary mur. Tu, na szczycie wzgórza, było stosunkowo chłodno. Dął lekki wietrzyk, a drzewa dawały przyjemny cień. Starzec zerwał kapsel z butelki whisky, którą zachował na tę chwilę. Pociągnął tęgi łyk i podał flaszkę kompanowi. - Tak, tak. Prawda jest taka, że był to parszywy czarnuch - rzekł. Delaney, łyknąwszy trochę palącego trunku, zwrócił się do Fraziera: - Mów, Clayton. Nie każ mi wyciągać z ciebie słowa po słowie. Opowiedz wszystko od początku. Clayton znów się napił, westchnął i usadowił wygodniej. - Ano - zaczął opowieść - było to kawał czasu przed wojną secesyjną. Ten czarnuch mieszkał wtedy gdzieś na Południu, był niewolnikiem, pracował na plantacji u swego właściciela nazwiskiem Peyton, a sam miał na imię Samuel. To było jeszcze przedtem, zanim kto usłyszał tam o facecie, co się nazywał Lincoln. Ten Samuel był taki jakiś... nie na miarę swoich czasów... czy jak się to mówi. Dziwny jakiś, bo mu chodziły po głowie zwariowane pomysły. Na przykład, chciał być wolny, a wtedy był czas, gdy biali mieli Murzynów za konie czy woły robocze. Ano, to ten Samuel zdecydował się uciec. Gadali niektórzy, że udało mu się to za złoto, które ukradł właścicielowi, co to się nazywał Peyton. Ale ja tam nie wiem. Zresztą nikt tego nie wie. Ani nikt nie wie, jak mu się to udało, temu czarnuchowi. Podobno był wielkim drabem, młodym i silnym. Chyba musiał być taki, bo, po mojemu, nie było łatwo czarnemu w tamtych czasach uciec i wydostać się z Południa. Tak czy owak, jemu się udało i wsiadł na statek płynący do Francji. I nie pytaj mnie, jak on to zrobił, bo nie wiem. Ludzie gadali, że kapitan tego statku, co to miał płynąć do Francji, to był taki... półkrwi. Jak to się nazywa? - Mulat? - podpowiedział Delaney. - Taa... - przytaknął Clayton i ponownie pociągnął z butelki. - Właśnie. Mulat. No więc gadali, że ten kapitan to był Mulat, ale ja tam nie wiem. Nikt nie wie na pewno. Samuel jakoś się dostał do Marsylii, we Francji. To nie było łatwe, bo, tak jak mówiłem, choć był wielkim chłopem, ale był czarny jak as pikowy. Ale mu się udało i po kilku latach dorobił się majątku na handlu morskim. Nikt nie wie, jak wszedł w ten interes, ale jest dużo takich, co gadają, że wciąż miał jeszcze pełno złota, co go ukradł temu Peytonowi. Ja nie wiem, ale, tak czy siak, doszedł do dużych pieniędzy, co do tego nie ma wątpliwości. A potem tam, we Francji, strzelił mu do głowy jeden z tych jego zwariowanych pomysłów. Z niego, z tego Samuela, musiał był niezły kawał pomyleńca. Przyszło mu na myśl, że jak jest już wolny i ma kupę forsy, to będzie tak samo dobry, jak biały, i ożenił się z białą dziewczyną. Ona była Francuzką. Nazywała się Violet, ale nie tak jak nasza Violet, tylko pisała się przez dwa „t” i „e” na końcu. Po francusku. Powiadają, że była bardzo ładna i tak krucha jak laleczka z chińskiej porcelany. Ja tam nie wiem. Tu nie ma nikogo, kto by wiedział, bo to przecież taki kawał czasu. Ten Samuel, tak czy owak, zdecydował się wrócić do Ameryki. Mówiłem, że to był pomyleniec. Już była wojna secesyjna, kiedy wrócił. Taka jedna paniusia z Massachusetts, nazywała się Stowe, napisała już wtedy książkę o niewolnikach, i dużo ludzi nagle, z dnia na dzień, zaczęło kochać czarnuchów. A przynajmniej w kółko o tym gadali. No to Samuel i Violet przyjechali do Bostonu. Widzi mi się, że Samuel musiał myśleć, że jak ma tyle forsy, to przy całym tym gadaniu o miłości i równości dla Murzynów on będzie mógł się od razu wprowadzić na Beacon Hill i zaprzyjaźnić się z Lovellami i Cabotami. A koniec końców w całym Bostonie i tak nie mógł kupić żadnego w miarę przyzwoitego domu. Gdyby był w łachmanach i miał ślady po razach od kija na grzbiecie, a ta jego Violet też była czarna, to może byłoby im łatwiej z tym mieszkaniem. Tak ludzie gadali, ale ja tam nie wiem. Widzi mi się, że w tym Bostonie nie byli po prostu przyzwyczajeni do widoku czarnucha w wykrochmalonym żabocie, haftowanej kamizelce i w butach po czterdzieści dolarów para. Czterdzieści dolców to w tamtych czasach była okropna kupa forsy. Ano, z całą swoją forsą, z białą żoną, wolny czarny Samuel nie mógł znaleźć dla siebie lepszego kąta w Bostonie. Gadają, że w końcu musiał się wprowadzić do obskurnej rudery, w jakich mieszkali tylko Murzyni. Koniec końców zapragnął wyjechać tam, gdzie by do końca życia mógł nie oglądać twarzy białego człowieka. No i przybył tutaj. Tu nie było wtedy żywego ducha. Nic, tylko wzgórza, lasy i rzeka. Jasne, że dalej na południe były jakieś miasteczka, ale nie tutaj. No, ten Samuel wybrał sobie najwyższe wzgórze i postanowił zbudować zamek. Dla siebie i dla swojej żony, tej Violet. Zamieszkali najpierw w drewnianej chacie, bo dużo czasu upłynęło, zanim ten zamek tu stanął. Daj mi butelkę. Kiedy Delaney spełnił jego żądanie, Clayton upił odrobinę, potem jeszcze trochę, odetchnął i znów przystąpił do opowieści. - Widzisz to? - spytał, klepiąc otwartą dłonią kamienny mur za sobą. - To wszystko jest sprowadzone. Każda belka i każdy kamień, wszystkie klamki i szybki w oknach Samuel ściągnął tu z Anglii. Nie byłem przy tym, ale idę o zakład, że to jedyny autentyczny zabytek w całej Nowej Anglii. Wszystkie meble też przywieziono z zagranicy, i obrazy, lustra i drewniane boazerie. Kiedy już wszystko było gotowe, Samuel i Violet wprowadzili się do zamku i żadne z nich już nigdy nie wyszło poza te mury. Niedługo później zjawił się tutaj pewien facet, co się nazywał Harrington, i on, ten Harrington, zbudował nad rzeką fabrykę, a potem zaczęło powstawać miasteczko. Wnet też puścili tędy linię kolejową aż do White River. Ludzie, którzy jechali pociągiem, spoglądali na zamek Samuela i pytali: „A to co takiego?” A konduktorzy wyglądali przez okna wagonów i odpowiadali: „A, to! To jest siedziba Peytona”. I stąd miasto wzięło swoją nazwę. - A co było potem? - zaciekawił się Delaney. - Kiedy potem? - No przecież ta historia chyba się na tym nie kończy - zauważył reporter. - Co się stało z Samuelem i Violet? - Och, oni umarli. Najpierw Violet. Jedni gadają, że miała suchoty, a inni, że zmarniała od tego ciągłego siedzenia w zamku. Ja tam nie wiem. Samuel pochował ją na dziedzińcu z tyłu. Postawił na jej grobie wysoki, biały kamień z wermonckiego marmuru. A kiedy on także zakończył życie, złożyli go obok żony. Ale jemu dali mniejszy, pękaty kamień z czarnego marmuru, przywieziony z Włoch albo jakiegoś innego zamorskiego kraju. Na koszt stanu, bo on zostawił władzom swój majątek. - A co państwo ma z tego? - spytał dziennikarz, rzucając okiem na jedną z bram zabitą na głucho. - Z zamku nic, ale Samuel był właścicielem ogromnych terenów. Należał do niego kawał lasu. Stąd, aż daleko na północ. Ano, władzom stanowym dostały się w spadku te lasy i z tego jest budulec. Za to mieli pilnować tego miejsca, aż samo popadnie w ruinę, i starać się, żeby bramy pozostały zamknięte, a ludzie nie wchodzili do środka niszczyć i kraść. W testamencie Samuela nie było nic o zajmowaniu się wnętrzem, no to te wszystkie rzeczy w środku całkiem się zniszczyły. Zasłony się podarły i zwisają krzywo, a w tapicerce tych mebli z zagranicy szczury powygryzały wielkie dziury. Drewniane boazerie zbutwiały i poodpadały, a wielki żyrandol w dużym frontowym holu oderwał się od sufitu po gwałtownej burzy, która niegdyś przeszła. No i szyby potrzaskane wciąż leżą na podłodze zamku tego czarnucha. Delaney spojrzał spod oka na starca. - Ze sposobu, w jaki opisujesz wnętrze, zgaduję, że byłeś tam swego czasu, Clayton. - A pewnie - przyznał Frazier. - Można się tam dostać albo przynajmniej można było, kiedy byłem młody. Stąd tego nie widać, ale z drugiej strony rośnie albo rosło drzewo, którego konar wystawał za mur. Wystarczyło wdrapać się na to drzewo i po jego gałęziach przejść na drugą stronę. Jeśli człowiek za dużo nie myślał o tym, że złamie sobie nogę, mógł z końca gałęzi skoczyć na podwórze z tyłu zamku Samuela. Tylko cholernie trudno było wydostać się z powrotem, to pamiętam, ale w końcu jakoś mi się udało. Chcesz może spróbować? Delaney wstał i zmierzył wzrokiem wysoki, gładki mur. Namyślał się dłuższą chwilę. - Nie - zdecydował w końcu. - Nie. Zbierajmy się z powrotem. Robi się późno. Podczas schodzenia w głowie dziennikarza zaczęły się formułować zdania nowego artykułu: W tragicznym cieniu zamku Samuela Peytona, napisze, miała miejsce kolejna tragedia. Pewnej mroźnej grudniowej nocy, gdy na dworze szalała zamieć Selena Cross... Kiedy dochodzili już do ulicy Wiązowej, Delaney zwrócił się do swego towarzysza: - Słuchaj, Clayton, z ciebie naprawdę tolerancyjny facet, jak na mieszkańca Nowej Anglii. Zatem powiedz mi, czemu stale nazywasz Samuela Peytona „parszywym czarnuchem”? - Czemu? - powtórzył Clayton. - Gadali ludzie, wśród nich i mój własny ojciec, że w czasie wojny secesyjnej, tak jakoś już pod koniec, Samuel wysyłał z Portsmouth łodzie i szmuglował broń na Południe. Jeżeli to nie jest skurwysyńskie działanie, to niech mnie, nigdy o innym nie słyszałem! Gdyby skóra Samuela była innego koloru, mówiłbym na niego „parszywy rebeliant”. Ale Samuel był czarnuchem! 10 W Peyton Place naturalnie byli i tacy, którzy pośród tego zbiorowego podniecenia, wywołanego zbliżającym się procesem Seleny Cross, zachowywali spokój. Należała do nich Constance Kyros, która otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, z całkowitym opanowaniem wróciła do pracy. Wszystkie pytania - a padało ich wiele - zbywała niewzruszonym: - Jestem tu tylko chwilowo. Selena wróci na swoje miejsce, jak się tylko wyjaśni to całe nieporozumienie. Gdy zbliżał się finał wyjaśnienia tego, co nazywała: „pomyłką, której ofiarą padła Selena”, Constance ofiarowała się opłacić adwokata, by podjął się obrony. - Choć, właściwie - oznajmiła Mike’owi - nie wiem, doprawdy, po co niewinnej dziewczynie adwokat. Jeśli zabiła Lucasa, choć ani przez chwilę w to nie wierzę, to na pewno nie zrobiła tego bez powodu. Lucas był brutalem i potworem. Zawsze tak było. Pamiętam, jak Nellie opowiadała, że zwykle bił ją i dzieci. Straszny człowiek. - Możliwe - zgodził się Mike. - Ale Selena tym swoim milczeniem wyrządza sobie więcej złego niż dobrego. Powinna się zgodzić współpracować, przynajmniej ze swoim obrońcą, tymczasem Drake powiada, że milczy jak zaklęta. Tak właśnie było. Oznajmiwszy, że zabiła Lucasa pogrzebaczem i że sama, wbrew temu, co twierdził Joey, wywlokła ciało do szopy i tam je zakopała, Selena odmówiła wszelkich wyjaśnień. Oświadczenie złożyła w dniu, w którym została aresztowana, a wszelkie późniejsze wysiłki Petera Drake’a, żeby ją skłonić do wyjawienia motywów zabójstwa, pozostały bezowocne. W Peyton Place nie mówiło się właściwie o niczym innym. - Ja tam nie wierzę, że go zabiła. Jeśli to zrobiła, to by przecież powiedziała z jakiego powodu, no nie? - No to skąd wiedziała, gdzie jest zakopany? - I skąd się wzięły te plamy, co je potem znaleziono na podłodze salonu Crossów? Krew, moi drodzy, nie da się zmyć, choćby człowiek nie wiem jak mocno szorował! I zawsze da się wykryć, jeśli ktoś wie, jak się zabrać do szukania. - Co racja, to racja. Jeśli tego nie zrobiła, to skąd ta krew? - Już wtedy wydało mi się dziwne, że Joey w styczniu pozbywa się wszystkich owiec. To przecież fatalna pora na ubój zwierząt. Byłem przeświadczony, że coś się za tym kryje. - On to zrobił, żeby nikt mu nie wchodził do szopy. Choć na mój rozum, to dość niemądre. Lepiej by było, gdyby zostawił owce. - Zostawił? No, tego bym nie powiedział. Zawsze się znajdzie jakiś wścibski sukinsyn gotów podglądać, czy ktoś ma lepsze zwierzęta od niego. Gdybym to ja miał w szopie zakopanego ojca, też się czułbym nieswojo, wiedząc, że tam ktoś łazi. To tak, jakby ktoś obcy deptał po grobie, w pewnym sensie. - A pamiętacie, jak Selena próbowała ukręcić łeb sprawie prawa strefowego na miejskim zebraniu? Idę o zakład, że już się wtedy bała, żeby ktoś czegoś nie zwąchał! - Mnie tam nie trafia do przekonania nic z tego, co mówicie. Nie wierzę, że ona go zabiła, i kropka! Po mojemu, to ona kogoś osłania. - Ale kogo?! Po co by komu było zabijać Lucasa?! - Racja. Po co? - No, to dlaczego ona nie chce podać swojego powodu? Dlaczego? To pytanie było w zasadzie na ustach wszystkich. Teda Cartera wpuszczono do Seleny, kiedy zapewnił Drake’a, że wydobędzie z niej prawdziwy powód zabójstwa. - Zrobiłam to. Co tu więcej mówić? - rzekła Selena głucho. - Zabiłam go i na tym koniec. - Posłuchaj, Seleno - rzucił Ted z odrobiną zniecierpliwienia. - Drake jest twoim obrońcą. Musi znać motywy. Jeśli istnieje jakiś przekonywujący powód zabójstwa, mógłby oprzeć obronę na podstawie chwilowej niepoczytalności i może całkiem wybawić cię z opresji. - Gdy go zabijałam, byłam tak samo poczytalna, jak teraz. Zdawałam sobie sprawę z tego, co robię. - Seleno, na miłość boską! Bądź rozsądna. Bez uzasadnionego motywu zostaniesz skazana za zabójstwo pierwszego stopnia. Wiesz, jaka kara obowiązuje za to w naszym stanie? - Stryczek. - Właśnie. Śmierć przez powieszenie. Nie zapieraj się i powiedz mi dlaczego, Seleno, dlaczego? Czy Lucas ci groził? Może chciał ciebie i Joey a wyrzucić z domu? Czemu to zrobiłaś? - Zabiłam go - powtórzyła dziewczyna bezbarwnym głosem. - I to wszystko. - Ale przecież nie chciałaś tego, prawda? Może pragnęłaś go tylko postraszyć, a uderzyłaś mocniej, niż zamierzałaś? Tak było? Selena milczała, starając się przypomnieć, jak to naprawdę przebiegało. Czy istotnie miała zamiar go zabić - zastanawiała się walcząc z otępieniem. Próbowała przywołać w pamięci moment uderzenia i odtworzyć myśli, które temu towarzyszyły, ale jedynym zapamiętanym wrażeniem było uczucie strachu. - Zabiłam go - powtórzyła ponownie. - I wcale tego nie żałuję. Ted wstał i spojrzał na nią chłodno. - Posłuchaj, lepiej wzbudź w sobie skruchę, i to szybko. Zmień także tę swoją śpiewkę, jeśli chcesz z tego wyjść cało. Przemyśl sobie to, co mówię. Wrócę tu jutro. - Nie, ty już tutaj nie wrócisz - rzuciła za nim Selena, kiedy odchodził, ale wypowiedziała te słowa tak cicho, że ich nie usłyszał. Tę noc Ted Carter spędził bezsennie, bijąc się z myślami. Za niespełna dwa tygodnie kończy studia i zostanie powołany do wojska. Ma już stopień podporucznika, a jeśli wojna potrwa jeszcze jakiś czas, wyślą go pewnie na jakieś dodatkowe szkolenie. Lecz nie chciał roztrząsać spraw związanych z teraźniejszością. Myślą wybiegł naprzód, kiedy z dyplomem prawnika będzie mógł wrócić do domu i zacząć praktykę. Zastanawiał się, jaką karierę w tym zawodzie może zrobić ktoś związany węzłem małżeńskim z osobą, która była oskarżona o morderstwo. Naprawdę kochał Selenę i być może będzie ją kochał zawsze, ale czy mają teraz szansę na wspólne życie? Ted długie nocne godziny strawił na przemyślenie raz jeszcze wszystkich aspektów swojego planu na przyszłość, ale nigdzie nie znalazł w nim luki, w której mogłaby się zmieścić żona z wiszącą jej nad głową ciemną chmurą podejrzanej przeszłości. Nawet jeśli Selena uzyskałaby wyrok uniewinniający - choć jest to przecież niemożliwe, bo już się przyznała do popełnienia morderstwa - to i tak zawsze się znajdą ludzie, którzy będą wątpić w jej niewinność. A co do uwolnienia na podstawie niepoczytalności, nawet chwilowej niepoczytalności, również nie jest to dobre rozwiązanie. W oczach mieszkańców Peyton Place niepoczytalność będzie wyglądać nawet gorzej niż udowodniona wina. Usprawiedliwione zabójstwo? W ciemności swego pokoju Ted pokręcił głową. Lucas mógł być pijakiem, awanturnikiem bijącym żonę i dzieci, ale płacił rachunki i nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. A fakt, że nie był prawdziwym ojcem Seleny, jeszcze bardziej pogrążał ją w opinii Peyton Place. O tym Ted był przekonany. Jako własna córka Lucasa mogłaby liczyć na większą przychylność. A tak, z góry wiadomo, co powiedzą w miasteczku. Nie była nawet jego dzieckiem, będą wytykać. Ożenił się z Nellie, kiedy Selena była jeszcze w pieluchach, ale dbał o nią jak o rodzoną. Oprócz miana morderczyni przylgnie do niej jeszcze imię niewdzięcznicy. Ted zagryzł kostki palców. Doskonale potrafił sobie wyobrazić miny sędziów przysięgłych, jeśli Drake chciałby uzyskać uniewinnienie na podstawie usprawiedliwionego zabójstwa. Usiadł i ścisnął głowę w dłoniach. A choćby nawet, myślał, obrońcy udało się, jakimś szczególnym szczęśliwym zbiegiem okoliczności, wyciągnąć Selenę z opresji, to jakież ona będzie miała życie w Peyton Place? Ludzie nie zapomną. „Idzie dziewczyna Crossów. To ta, co zabiła ojca. W dodatku to nie był nawet jej prawdziwy ojciec. Był dla niej czymś więcej. Zapewniał jej byt, a przecież nie musiał tego robić. To dziewczyna od Crossów. Wyszła teraz za mąż za tego młodego prawnika, Cartera. Lepiej trzymać się od niego z daleka, bo co to za adwokat, który wziął sobie przestępczynię za żonę?” Tej nocy w umyśle Teda kłębiły się nie tylko refleksje na temat przyszłości, lecz także dręczyły go wspomnienia. Pamiętał pocałunki, rozmowy, wspólne nadzieje i marzenia. Stawał mu przed oczyma obraz wzgórza, które razem z Seleną wybrali pod budowę domu, myślał o sporach na temat liczby przyszłych dzieci, o tych latach, kiedy był związany z Seleną i sądził, że życie bez niej to coś gorszego niż śmierć. „Ty, ja i Joey”, mówiła kiedyś Selena z radosnym uśmiechem. „Tylko my i nikt więcej nie będzie się liczył”. Co prawda, ona zmieniła się trochę w ostatnich czasach. Wykazywała pewną skłonność do oschłości, niejaki brak rozsądku. Ale wojna wpływała w ten sposób na wiele kobiet. Selena czasami sprawiała wrażenie rozgniewanej, że on nie jest w okopie, jak jej brat Paul, i nie walczy z wrogiem na śmierć i życie. Ale Ted nie martwił się tym zbytnio, przekonany, że wszystko wróci do normy, jak tylko wojna się skończy. Potem Selena znów będzie sobą. „Szanowny pan Theodore H. Carter”, wzdychała z zachwytem, a oczy jej lśniły blaskiem szczęścia. „Szanowni państwo Carterowie to my. Och, Ted, jak ja cię kocham!” Nastawał świt, kiedy Ted wtulił mokrą twarz w poduszkę. A moje plany, Seleno, moje plany? Co z moimi planami?! Jaką szansę mielibyśmy oboje w Peyton Place? - zapytywał się w duchu, wiedząc, że zna odpowiedź, i podjął decyzję, jak postąpić. W końcu zasnął, a w następny dzień nie poszedł do Seleny. Później, kiedy rozprawa była już w toku, napisał do matki, że nie może opuścić zajęć na uniwersytecie. Na drugi dzień po wizycie Teda Selena nie wyczekiwała jego przyjścia. Nie czekała na niego, a jednak tego wieczora miała na ustach bolesny uśmiech. Wiedziałam, że nie przyjdzie, myślała. Nie jestem już teraz częścią jego planu. On nie potrafi pozwolić sobie na luksus niedbania o to, co ludzie mówią. Boże mój, ja to na szczęście potrafię. Choć nie zostało mi już nic innego, mam jeszcze to: obojętność na ludzkie gadanie. Przyszło jej do głowy, że jeszcze nie tak dawno nie mogłaby znieść myśli, że Ted ją opuścił w potrzebie, ale teraz wydawało się to jakieś nieistotne. Obecnie nic nie miało znaczenia oprócz dręczącej ją troski, co się stanie z Joeyem, bo jeśli o nią chodzi, nie miała żadnych wątpliwości, że zostanie skazana i powieszona. - Gdybyś mi podała motyw zabójstwa - molestował ją Peter Drake - być może mógłbym ci pomóc. W ten sposób miałabyś przynajmniej nadzieję na ocalenie życia. Pomóż mi pomóc sobie. Cóż ja mogę powiedzieć, dumała dziewczyna. Czy powiem mu, że zabiłam Lucasa, bo się bałam, że znów zajdę z nim w ciążę? Pomyślała o doktorze Swainie, któremu solennie obiecała zachowanie tajemnicy, wyobraziła sobie miny przyjaciół i znajomych, gdyby w końcu wyjawiła prawdę o sobie i Lucasie. Nie, nikt by jej i tak nie uwierzył. Bo właściwie na jakiej podstawie mogliby dać wiarę jej słowom? Milczała przecież tyle lat, nie zgłosiła na policję, kiedy Lucas ją napastował. Oni tego nie potrafią pojąć, że mieszkańcy slumsów nigdy sami nie upominają się o sprawiedliwość, rozważała z goryczą. Nędzarz zwykł pilnować własnego nosa i w odosobnieniu lizać swoje rany. Nie, nic nie powiem, postanowiła z rozpaczą. Choćby mnie nawet mieli powiesić, nic ze mnie nie wyciągną. Niech sobie myślą, co chcą. I tak nigdy nie zgadną. Wśród całej ludności Peyton Place jeden mężczyzna nie zastanawiał się, z jakiego powodu Selena popełniła morderstwo. Doktor Matthew Swain wiedział to bardzo dobrze. Od dnia aresztowania dziewczyny doktor nie pracował. Oświadczył, że źle się czuje, a swoich pacjentów odesłał do White River. - Chyba jest chory - mówiła Isobel Crosby każdemu, kto tylko zechciał słuchać. - Rano nawet się nie ubiera, siedzi na jednym miejscu cały boży dzień. Siedzi, patrzy i nic nie robi. Nie była to jednak cała prawda. Bardzo często w ciągu dnia, a jeszcze częściej w nocy, doktor ruszał się z miejsca na tyle, by podejść do barku w jadalni i wrócić na fotel z pełną szklanką. Siadał i dalej rozmyślał. Oto destrukcja zatoczyła pełne koło, powiedział do siebie. Zaczęło się od Lucasa i na Lucasie skończyło. Prawie skończyło, poprawił się. Ale nie całkiem. Na początku ja zniszczyłem ludzkie życie, a teraz muszę zapłacić własnym. Czasem, gdy był już naprawdę mocno wstawiony, wyciągał ze schowka fotografię zmarłej żony. Pomóż mi, Emily, błagał ją w myślach, patrząc w łagodne oczy kobiety na zdjęciu. Pomóż mi. Kiedyś rozpętała się wielka wrzawa wokół tej fotografii. Od lat stała ona na biurku w jego gabinecie, lecz po śmierci Emily kazał ją usunąć. - Wydaje mi się, że pan powinien chcieć, żeby to zdjęcie zostało na swoim miejscu - gderała Isobel. - Według mnie ono powinno zostać tutaj, żeby przypominać panu o żonie. - Czy myślisz, że potrzebne mi zdjęcie, żebym o niej pamiętał?! - ryknął doktor, gwałtownym ruchem ręki zrzucając podobiznę Emily na podłogę. - Sądzisz, że potrzebuję do tego czegokolwiek?! Wrzask i wściekłość były dla doktora sposobem na ukrycie łez. Naturalnie, Isobel nie tracąc czasu rozpuściła po mieście opowieść o jego zachowaniu. - Zepchnął z biurka jej zdjęcie - gorszyła się. - Zmiótł je z taką siłą, że aż się szkło rozbiło na kawałki, a srebrna ramka wygięła. A jak przy tym na mnie wrzeszczał! A ona, biedaczka, leży w grobie dopiero niecały tydzień. Widzieliście, jak się zachowywał na pogrzebie? Nawet łzy nie uronił, nie próbował się rzucać do otwartego grobu ani nic takiego. Nawet nie pocałował jej w martwy policzek przed zamknięciem wieka trumny. Zobaczycie. Nie minie nawet pół roku, a on się ożeni z inną. Doktor ostrożnie odłożył podobiznę żony. Uświadomił sobie, że alkohol go roztkliwia, czyni naiwnym i skłania do szukania pomocy u wyblakłej fotografii. Najpierw zniszczyłem życie dziecka, potem uczucia Mary Kelley, składając na jej barki świadomość popełnionego czynu i winy. Nie miałem prawa tego robić. Wreszcie Nellie. Zniszczyłem i jej życie, nie umiejąc powściągnąć języka i utrzymać na wodzy temperamentu. A teraz Lucas został zgładzony przez Selenę, bo nie miałem odwagi zniszczyć go sam. W wieczór poprzedzający dzień procesu Seleny Matthew Swain obszedł dom i zebrał puste butelki. Przez godzinę moczył się w gorącej kąpieli, potem wziął zimny prysznic. Ogolił się, umył swoją wspaniałą siwą czuprynę i zatelefonował do Isobel. - Gdzie ty się, do diabła, podziewasz? - ryknął po zgłoszeniu się gospodyni. - Jest lato, biały garnitur niewyprasowany, a jutro o dziewiątej rano muszę być w sądzie! Isobel, która od szeregu dni bezskutecznie usiłowała się dostać do domu doktora, odłożyła słuchawkę ze złością. - No i co o tym myślisz? - spytała siostry z niewygasłą urazą w głosie. 11 W ten sam wieczór do Peyton Place wróciła Allison MacKenzie. O ósmej trzydzieści wysiadła z pociągu i postanowiła przejść się do domu na piechotę. - Witam pana, panie Rhodes - pozdrowiła zawiadowcę, wchodząc do budynku stacji. - ...bry wieczór, Allison - odparł urzędnik kolejowy takim tonem, jakby jej przyjazd był zwykłym powrotem z parogodzinnych zakupów w Manchesterze. - Masz już dość wielkiego miasta? - Odrobinę - przyznała, dodając w duchu: Och, gdyby pan wiedział, jak bardzo! Mam już dość wszystkiego, jestem wykończona i chcę umrzeć. - Ten Nowy Jork to musi być niezłe miejsce do zwiedzania -kiwnął głową kolejarz. - Podwieźć cię do domu? Zbieram się do zamykania. - Zamierzałam iść pieszo. Tak dawno już nie byłam w Peyton Place. Rhodes spojrzał na nią spod oka. - Do rana miasto ci nie ucieknie. Najpierw się wyśpij. Wyglądasz na znużoną. Podrzucę cię. - Dobrze. Bagaże mam na peronie. Gdy zawiadowca wiózł ją ulicą Kolejową, Allison apatycznie wyglądała przez okno. Nic się tu nie zmieniło, pomyślała z całkowitym brakiem zainteresowania. Ani jeden kołek w płocie, żaden kamień, drzewo czy jakiś dom. Wszystko jest tak samo, jakby czas stanął w miejscu. - Słyszałaś o Selenie Cross? - spytał Rhodes. - Tak. Głównie z tego powodu wróciłam. Sądzę, że to może być dobry temat. - Wciąż piszesz te swoje kawałki do gazet? Moja żona je czyta. Mówi, że jej się podobają. - Tak, nadal pisuję - potwierdziła Allison, myśląc, że i Rhodes nic a nic się nie zmienił. Ciągle jest wścibski jak dawniej. Ciekawe, co by powiedział, gdyby usłyszał teraz od niej, że powieść, nad którą pracowała przeszło rok, okazała się nie dość dobra. Cieszyłby się w duchu. Tacy jak on zawsze czerpią zadowolenie z cudzych niepowodzeń. - Skąd się dowiedziałaś o Selenie? Od matki? - Nie. Przeczytałam o tym w gazecie. Zawiadowca aż zwolnił z wrażenia. - Chcesz powiedzieć, że pisały o tym nawet nowojorskie gazety?! Że wiedzą o tym wszyscy stąd aż do Nowego Jorku?! - Nie, naturalnie, że nie. W Nowym Jorku mieszka pewien facet, który żyje z ludzi cierpiących na nostalgię. Prowadzi kiosk z prasą na Broadwayu, gdzie sprzedaje gazety z rozmaitych stanów. Przechodząc tamtędy ostatnio, spostrzegłam w „Concord Monitor” sprzed czterech dni tytuł z nazwą naszego miasta. Kolejarz zachichotał. - Chyba cię zatkało, jak w środku Nowego Jorku zobaczyłaś coś o Peyton Place! Oj, nie za bardzo, panie Rhodes, rzekła Allison w duchu. Byłam w tym czasie zbyt zajęta myślami o czym innym, by sobie zawracać głowę tym, co się dzieje w Peyton Place. Spędziłam weekend w łóżku z mężczyzną, którego kocham, a później się dowiedziałam, że jest żonaty. - Tak - powiedziała na głos. - Ogromnie się zdziwiłam. - Nie masz pojęcia, jakie tu mamy ostatnio piekło. Ulice w tych dniach wprost nie mogą pomieścić przyjezdnych. Pozjeżdżali się tu dziennikarze, turyści i zwykli gapie z White River. Proces rozpoczyna się jutro. Wybierasz się? - Chyba tak. Selena przypuszczalnie będzie potrzebować każdej życzliwej duszy. Rhodes ponownie zachichotał. - Tak naprawdę, to nikt nie wierzy, że ona to zrobiła, a przynajmniej nie własnymi rękoma. Zobacz, już jesteśmy na miejscu. Poczekaj chwilkę, pomogę ci wnieść bagaże. - Dziękuję panu. Proszę się nie fatygować - rzekła Allison wychodząc z auta. - Mike zaraz wszystko zabierze. - Aha, Mike. Cieszysz się, że masz go za ojca? Allison zmierzyła go chłodnym wzrokiem. - Mój ojciec nie żyje, proszę pana - wycedziła i ruszyła dróżką do frontowych drzwi. Constance i Mike aż podskoczyli ze zdumienia, gdy Allison pojawiła się na progu salonu. - Cześć - powiedziała krótko i zajęła się ściąganiem rękawiczek. Oni rzucili się do niej, zaczęli ją całować i dopytywać się, czy już jadła kolację. - Kochanie, czemu nie dałaś znać, że przyjeżdżasz? Mike by wyjechał po ciebie na stację i przywiózł do domu. - Pan Rhodes mnie tu podrzucił. W pociągu zjadłam kanapkę. - Co się stało? Jesteś taka blada i znużona. Czy coś ci dolega? - Och, mamo. Na miłość boską, daj spokój! - rzuciła Allison niecierpliwie. - Jestem po prostu zmęczona. To długa podróż, a w pociągu było duszno. - Napijesz się czegoś? - spytał Mike. - Tak. - Allison przyjęła propozycję z wdzięcznością. Coś tu jest nie w porządku, myślał Mike przyrządzając koktajl. Coś jej się przydarzyło. Ma taki sam wyraz twarzy jak zazwyczaj po jakimś przykrym doświadczeniu. - Próbowałam się do ciebie dodzwonić w sprawie Seleny - zaczęła Constance - ale ta dziewczyna, której wynajmujesz pokój, powiedziała mi, że wyszłaś odwiedzić kogoś na Brooklynie. Jak się ta dziewczyna nazywa? Nigdy nie mogę zapamiętać. - Steve Wallace i to nie ja jej wynajmuję pokój, ale ona mnie. - Steve, rzeczywiście. Czy nie mówiłaś jednak, że ona ma na imię Stephanie? - Tak, ale nikt jej tak nie nazywa. Ona tego nie znosi. Biedna Steve. Mam nadzieję, że będzie mogła znaleźć sobie nową lokatorkę. Ja nie zamierzam wracać. - A co się stało? - podchwyciła natychmiast Constance. - Mówiłam ci już, mamo. Nic się nie stało! - zawołała Allison wybuchając płaczem. - Jestem tylko zmęczona i mam dość Nowego Jorku. Zostawcie mnie samą! - Pójdę na górę i przygotuję ci łóżko - rzekła Constance, która nigdy nie potrafiła radzić sobie z nastrojami córki. Mike usiadł i zapalił papierosa. - Mogę ci w czymś pomóc? - spytał. - Tak - odparła Allison napiętym głosem. - Możesz mi pomóc. Idź sobie i zostaw mnie samą. Oboje mnie zostawcie w spokoju. Czy za wiele żądam? Mike wstał. - Nie, nie żądasz za wiele - powiedział łagodnie. - Spróbuj pamiętać, że cię kochamy i ucieszymy się, kiedy zechcesz z nami pomówić. - Idę do łóżka - rzuciła dziewczyna i pędem ruszyła na górę, by nie pokazać nowych łez. Później jednak Constance i Mike wyraźnie usłyszeli stłumione łkanie dobiegające z sypialni Allison. - Co jej się mogło stać? - spytała Constance przerażona. - Powinnam iść do niej. - Zostaw ją samą. - Mike położył dłoń na ramieniu żony. Constance jednakże nie mogła zasnąć. Kiedy Mike już się pogrążył w głębokim śnie, ona cichutko wymknęła się z łóżka i na paluszkach poszła do pokoju córki. - Co cię trapi? - spytała szeptem. - Znalazłaś się w kłopocie? - Och, mamo, nie bądź głupia! - odezwała się szorstko Allison. - Nie jestem tobą. Nigdy nie byłabym taką idiotką, żeby pozwolić jakiemuś facetowi wpędzić mnie w kłopoty. Nie jestem w ciąży, jeśli ci o to chodzi. A teraz zostaw mnie samą! Constance, która mówiąc o kłopocie, wcale nie miała na myśli ciąży, wróciła po cichu do łóżka i próbowała się odprężyć i ogrzać przytuliwszy się do pleców Mike’a. 12 Proces Seleny Cross rozpoczął się o godzinie dziewiątej w ciepły, czerwcowy poranek. Rozprawa, której przewodniczył sędzia Anthony Aldridge, odbywała się w sali sądowej, zapchanej po brzegi mieszkańcami miasteczka, ludnością napływową i okolicznymi farmerami. Turysta, który tego dnia znalazłby się w Peyton Place, mógłby w popłochu rozglądać się wokół z uzasadnioną obawą, że pomylił dzień tygodnia i miesiąc, ulica Wiązowa była bowiem kompletnie wyludniona, wszystkie sklepy zostały pozamykane niczym w niedzielę lub jakieś święto. Również i ławy przed sądem, okupowane o tej porze roku przez starców sprawiających wrażenie, jakby tam zapuścili korzenie, teraz świeciły pustkami. Proces Seleny rozpoczął się od czegoś, co Thomas Delaney w bostońskim wydaniu „Daily Record” określił w ten sposób: Na początku wybuchła bomba! Ta „bomba” wzięła się stąd, że już na wstępie Selena Cross odwołała poprzednie zeznania i oświadczyła, że nie przyznaje się do winy. Pewna dziewczyna, przedstawiająca się jako Virginia Voorhees, pochyliła się do Delaneya. - Cholera jasna - rzuciła ochrypłym szeptem - spróbują ją wyciągnąć z tego na podstawie czasowej niepoczytalności. Voorhees nie było jej prawdziwym nazwiskiem, naprawdę się nazywała Stella Orbach, ale pisząc artykuły do kroniki sądowej w dodatku niedzielnym do „American”, podpisywała się takim właśnie pseudonimem. Wszystkie jej reportaże zawsze nosiły ten sam tytuł: CZY SPRAWIEDLIWOŚCI STANIE SIĘ ZADOŚĆ! Teraz westchnęła przygnębiona, kiedy Selena po oświadczeniu zajęła swoje miejsce. - Szlag by to trafił - mruknęła. - A zapowiadał się taki dobry materiał! - Cicho bądź - uciszył ją szeptem Delaney, lecz Virginia i tak go nie usłyszała w gwarze zdumionego szmeru głosów, jaki się podniósł na sali. - Niewinna? - dziwiło się Peyton Place. - Jak to? Przecież się przyznała! - Wiedziała, gdzie jest zakopane ciało! Charles Partridge występujący w charakterze prokuratora okręgowego podniósł głos, żeby przekrzyczeć hałas. - Nie jest obowiązkiem sądu dochodzić niewinności, lecz udowodnić winę. Głos starego prawnika miał miękkie brzmienie, a zachowaniem jakby się starał usprawiedliwić swoją tu obecność. Poza tym jego słowa nie pozostawiały żadnej wątpliwości, że Charles w duchu jest po stronie Seleny i że ma nadzieję pomóc Drake’owi wykazać, że dziewczyna została niesłusznie obwiniona. - Rany boskie! - jęknęła dziewczyna nazywająca siebie Virginia Voorhees. - Zapowiada się kompletne fiasko! Spotkałeś się kiedy, Thomas, z takim przypadkiem? W drugim rzędzie krzeseł Marion Partridge poruszyła się niespokojnie. Nie słuchała słów męża. To czarna niewdzięczność ze strony Seleny, dumała Marion, że celowo wystawiła Charlesa do wiatru, zmieniając swoje zeznanie. Charles tak ciężko nad tym pracował. To była jego pierwsza sprawa o morderstwo i tyle jej czasu poświęcił! I to wcale nie do przygotowania niezbitego aktu oskarżenia, o nie. Odwrotnie, myślała Marion zaciskając usta. Wygląda na to, że Charles bardziej się przykładał, by znaleźć jakiś kruczek na korzyść Seleny niż jej obrońca Peter Drake. Ale Charles występuje tu jako prokurator okręgowy, a dla morderstwa nie ma przecież usprawiedliwienia. Taki proces, który przyciąga prasę, bardzo mobilizuje prokuratora. Charles musi wystąpić z oskarżeniem i wygra. Szczególnie gdy sprawa, tak jak ta, nie jest zawiła. Selena popełniła ten czyn, przyznała się, a teraz ta niewdzięcznica nie myśli chyba, że Charles da się nabrać na to, że ona nagle zmieniła front. Wyszło szydło z worka, pomyślała Marion z urazą. Im więcej uczynisz dla tych nędzarzy z ruder, tym mniej sobie to cenią. Fakt, że Selena i Joey nie byli już nędzarzami ani nie mieszkali w slumsach, nie miał dla Marion najmniejszego znaczenia. Dla niej liczyło się tylko to, że Crossowie urodzili się biedakami, i choćby teraz mieszkali nawet w Pałacu Buckingham, w jej oczach pozostaną hołotą do śmierci. Popatrzcie tylko na tę dziewczynę! Jak się toto wysztafirowało! Jakby szła na tańce. Marion pociągnęła nosem, bo zaczynała mieć katar, a nie lubiła używać chusteczek. Niby od niechcenia przeciągnęła palcem nad górną wargą i wlepiła wzrok w Selenę. Dziewczyna miała na sobie lnianą sukienkę lawendowego koloru, która - Marion mogłaby się założyć - musiała kosztować przynajmniej dwadzieścia pięć dolarów. Nogi Seleny zdobiła para cienkich pończoch, w których Marion od jednego rzutu oka rozpoznała czarnorynkowe nylony. Buty Seleny były nowe, i tu Marion zaczęła się głowić, czy dziewczyna zużyła na nie reglamentacyjny kupon, czy też Constance Kyros zdobyła je dla niej po znajomości. Zawsze mówiłam Charlesowi, że ta Connie to nic dobrego, ale gdzieżby on tam chciał słuchać! Ale się chyba przekonał, jak ona zaczęła latać za tym Kyrosem. Anita opowiadała przecież, co tam się wyprawiało! Założę się, że za mąż to ona wyszła dlatego, że wpadła. Musiała chyba wnet potem poronić. Na moje oko, ona zawsze z tą Seleną za bardzo się spoufalała. Zresztą, czego się to można spodziewać; swój ciągnie do swego. Patrzcie tylko na tę dziewczynę! Ma w uszach kolczyki. Kolczyki do sądu! Choć nie dziwota, ona jest z tych, co to siadając na miejscu do składania zeznań, krzyżują nogi i podciągają spódnicę. A teraz ta niewdzięcznica próbuje wykiwać Charlesa. Po tym, jak byłam dla niej zawsze taka życzliwa. Wynajmowałam ją do drobnych posług, kiedy nie miała grosza przy duszy, dawałam Nellie zajęcie, gdy Selena i Joey byli jeszcze dziećmi. A patrzcie tylko, ile zapłaciliśmy Lucasowi, Panie świeć nad jego duszą, za zbudowanie tych szafek kuchennych! To była bezczelnie wygórowana cena, ale daliśmy mu, ile żądał. I co, czy Selena pamięta te względy? Gdzie tam! No, ale Charles i tak sobie z nią poradzi. Dopilnuje, żeby się nie wywinęła od odpowiedzialności za morderstwo. Doprowadzi ją na stryczek. - ...udowodnić, że Selena Cross uderzyła Lucasa Crossa w akcie obrony własnej, a więc to jej działanie było usprawiedliwionym zabójstwem. Marion Partridge jak dźgnięta szpilką wyprostowała się raptownie na krześle. To słowa Charlesa Partridge’a, teraz mówi coś o oszczędzaniu stanowych pieniędzy przez skrócenie szczegółowej procedury, gdyż pojawił się nowy świadek. Jaki świadek?! Marion oblała się potem i krew uderzyła jej do głowy. To niemożliwe, to wprost niemożliwe, myślała gorączkowo. On nie może tak odrzucić swojej wielkiej szansy! Nie może być żadnego nowego świadka, przecież by o tym wiedziała. Chyba że ukartował to, żeby ocalić Selenę. Wyciągnęła chusteczkę i wytarła spocone skronie. W tym momencie przyszło jej na myśl, że Charles jest uwikłany w burzliwy romans z urodziwą i młodą oskarżoną. Ukradkiem rozejrzała się dokoła. Odniosła wrażenie, że ludzie się uśmiechają półgębkiem, rzucając jej spojrzenia spod oka, jakby się nad nią użalali, iż Charles odrzucił wielką szansę zapisania się na kartkach zbioru orzeczeń sądowych tylko przez swoją chuć do Seleny. Zabiję ją, zatłukę własnymi rękoma, pomyślała Marion i to rozwiązanie ostudziło jej gniew. Siedziała teraz prosto, z plecami przylegającymi do oparcia krzesła, a wzrokiem ostrym i jadowitym, wwiercała się w kark dziewczyny. Później, po zakończeniu procesu, Delaney, który nie wiedział nic o Marion, mówił, że w Peyton Place nie było nikogo, kto by pragnął skazania Seleny. Przeświadczony, że znalazł takie miejsce, gdzie nikt nie rzuca kamieniem w leżącego, nie znał Marion, która nie potrafiła wybaczyć odchylenia od normy ustalonej przez nią samą. Delaney, mieszkaniec wielkiego miasta, nie zdawał sobie sprawy z tego, że w takich bardzo małych środowiskach ludzka złość kierowana jest częściej ku jednostce niż jakiejś zbiorowości czy narodowi. Spotkał się, co prawda, z małomiasteczkowym uprzedzeniem i nietolerancją, ale choć Clayton Frazier usiłował mu wytłumaczyć ten aspekt miejscowych stosunków, Delaney był zbyt wielkim realistą, by uwierzyć bez reszty w słowa starego człowieka. Chciał wiedzieć kto, kiedy i komu. Na własne uszy pragnął usłyszeć przykłady takich złośliwych słów i na własne oczy ujrzeć rezultaty. - Opowiedziałem ci przecież o Samuelu Peytonie - mówił Clayton. - Ludzie i czasy niewiele się zmieniają. Czy zauważyłeś, jak to jest zawsze z tymi, co to chcą mieć lub zrobić coś, co najbardziej zwalczają? - Nie za bardzo wiem, o co chodzi, Clayton. - Nic na to nie poradzę, że nie potrafię tego wyrazić bardziej... jak to się mówi?... kwieciście? Ja nie pracuję dla Hearsta. Delaney roześmiał się. - To w takim razie wyraź to nie kwieciście. - Czy zauważyłeś kiedyś, jaka kobieta najbardziej przyczepia się i krytykuje młodą, ładną dziewczynę, radośnie i beztrosko korzystającą z życia? Zbyt stara, zbyt tłusta i zbyt brzydka, żeby móc naśladować tę, którą obgaduje. A kiedy ktoś zrobi coś inaczej, niż każe zwyczaj, to kto wrzeszczy najgłośniej? Ten, co zawsze chciał zrobić to samo, tylko nie miał odwagi. Sporo lat temu mieszkał tu pewien gość, co stąd spłynął i słuch po nim zaginął. Pewnie miał dość żony, roboty, swoich długów. Ale jedynym, co na ten temat nie mógł przez długi czas przestać gadać, był Leslie Harrington. Niedaleko torów miała tu kiedyś dom pewna wdowa. Przystojna kobitka. Znał do niej drogę prawie każdy chłop z miasteczka. To nie była jakaś tam zdzira, jak potem Ginny Stearns. Ona miała klasę, ta wdowa. Czytałem kiedyś w książce o takiej jednej francuskiej kurtyzanie. To ona właśnie taka była, ta wdowa. Kurtyzana. Wspaniała i dumna, a piękna jak jedwabne prześcieradło. Żadna z naszych kobiet nie lubiła jej za bardzo, ale jedna pyskowała najgłośniej, tak że w końcu zmusiła biednego Bucka McCrackena, żeby tę wdowę namówił do opuszczenia miasta. Tą najbardziej oburzoną była Marion, żona starego Charliego Partridge’a. - Za długo już widocznie pracuję dla Hearsta, bo te twoje przypowieści, Clayton, są dla mnie zbyt zawiłe. Co chcesz mi przez to powiedzieć? Frazier splunął. - To, że teraz, kiedy uniewinniono Selenę Cross, na pewno się znajdą tacy, którzy podniosą szum. To będzie ciekawe - obserwować z boku, który z takich pyskaczy potrafi gadać najgłośniej i najwytrwalej. Na miłość boską, co ten Charles wygaduje? - myślała tymczasem Marion Partridge. Jest przecież czwarte przykazanie: Czcij ojca swego i matkę swoją. Tu przecież obowiązek dziecka jest określony dobitnie i nie ma chyba co do tego żadnych wątpliwości! Jeśli Charles uważa, że jakikolwiek powód może usprawiedliwić zabójstwo ojca, no, choćby i ojczyma, to widocznie zaczyna cierpieć na uwiąd starczy i wydaje mu się, że my wszyscy nie potrafimy już myśleć logicznie! Przyznała się jednak uczciwie w duchu, że uwiąd nie uwiąd, jednak wolałaby mieć Charlesa dla siebie, nawet gdyby był śliniącym się niedołęgą, moczącym łóżko, niż widzieć go zakochanego w Selenie. Kobiecie z chorym mężem ludzie zwykle współczują, ale taka, której chłop ugania się za młodymi dziewczętami, automatycznie staje się pośmiewiskiem wszystkich. - Nie widzę potrzeby opróżniania sali z publiczności na czas przesłuchania świadka - oznajmił właśnie Charles pełnym głosem, a Marion podniosła na niego wzrok pełen wściekłości. - Dziewczyna jest przecież wśród swoich. Przyjaciół i sąsiadów - dodał. No, jeśli ci przyjaciele i sąsiedzi nie wysłuchaliby co do słowa zeznania tego nowego świadka, skomentował w duchu siedzący w pierwszym rzędzie Seth Buswell, to zawsze w ich umysłach mógłby powstać cień wątpliwości, gdyby potem orzeczono wyrok uniewinniający. Sprytny stary Charlie! Chciałbym, do diabła, wiedzieć, po co on tak zagrywa? Co chowa w rękawie? Kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałem z Peterem Drake, sprawy, jego zdaniem, przedstawiały się kiepsko. Allison MacKenzie, siedząca mniej więcej w środku sali sądowej pomiędzy matką a Mikem Kyrosem, na słowo: „przyjaciele” przyłożyła końce palców do ust. Przyjaciele, żachnęła się i natychmiast jęła wysyłać do Seleny ostrzegawcze fale myślowe. Seleno, nie pozwól im się wystrychnąć na dudka, myślała koncentrując się najlepiej, jak umiała. Nie daj się wywieść w pole i omamić gładkimi słówkami. Na tej sali nie masz przyjaciół. Wstań szybko i powiedz im to. Ja się przekonałam o tym na własnej skórze. Tu, w tym samym pomieszczeniu, starali się kiedyś wmówić mi, że jestem pośród przyjaciół. Ale tak wcale nie było. Stałam tutaj i mówiłam szczerą prawdę, a oni, właśnie ci, których nazywałam przyjaciółmi, wyśmiali mnie i zarzucili mi kłamstwo. Nawet tacy, którzy mnie w ogóle nie znali, nazwali mnie w oczy kłamczuchą, jednocześnie bez cienia wstydu ograbiając Kathy z należnego odszkodowania, żeby Harringtonowi zaoszczędzić majątku. Spójrz, Seleno, na Harringtona! Siedzi teraz na ławie przysięgłych i igra z twoim życiem. Na pewno nie jest twoim przyjacielem, choć może uważasz, że się zmienił. I on w tej samej sali zarzucił mi kłamstwo, choć znał mnie przecież od dziecka. Nie ufaj też Charlesowi Partridge’owi. Ten również uważał, że kłamię, tak mi wtedy oświadczył. Tobie też to zaraz powie. Wstań, Seleno! Ciśnij im w oczy prawdę, że wolisz być sądzona przez wrogów niż tak zwanych przyjaciół z Peyton Place! - Wzywam świadka Matthew Swaina. Teraz Allison wiedziała, że jest już za późno. Poczuła łzy niemocy, łzy, które - od kiedy powróciła do domu - napływały jej do oczu z byle powodu. Mike łagodnym gestem położył jej rękę na ramieniu i trzymał podczas zaprzysięgania świadka. Doktor składał zeznanie głosem dobrze znanym wszystkim mieszkańcom Peyton Place. Mówił tym samym co zwykle tonem i nie starał się też o szczególny dobór słów. - Lucas Cross był obłąkany - zaczął bez wstępu. - Obłąkany w najgorszy, najpodlejszy z możliwych sposobów. Nie ma tu dziś nikogo z miejscowych, kto nie pamięta, jak postępował Lucas. Był pijakiem i awanturnikiem, mam na myśli najgorsze znaczenie tego słowa. Lucas zaczął seksualnie napastować Selenę, gdy była czternastoletnim dzieckiem, a do milczenia zmuszał, grożąc, że zabije ją i jej młodszego brata, jeśli zgłosi wszystko policji. Dlatego Selena bała się pójść do Bucka McCrackena. Kiedy było już za późno i zaszła w ciążę, udała się do mnie. Zająłem się nią w taki sposób, jaki uznałem za najlepszy. Postarałem się, by nie musiała urodzić dziecka Lucasa. Sala sądowa zawrzała przytłumionym gwarem. Virginia Voorhees gryzmoliła coś na kartce z gorączkowym pośpiechem. - Aborcja! - rzuciła szeptem do Delaneya. - Ten doktor załatwił sam siebie! Ale za to jaki to wspaniały okaz dżentelmena, pomyślał reporter, pozostawiając bez odpowiedzi uwagę koleżanki po fachu. Biały garnitur, białe włosy i te jasnoniebieskie oczy! Co za dżentelmen! - Zdaję sobie sprawę, że może powstać wątpliwość, skąd wiem, iż Selena nosiła dziecko Lucasa - rozpoczął doktor dalszą część zeznania, a szmer głosów umilkł jak nożem uciął, jakby wszystkich naraz poraziła nagła śmierć, a jedynie Matthew Swain pozostał przy życiu. - Dowiedziałem się tego od Lucasa. Przyznał się. Nie ma tu chyba nikogo, kto nie pamięta, kiedy Lucas opuścił miasto. Wyjechał, bo ja mu wtedy tak kazałem. Powiedziałem mu, że jeśli zostanie, czeka go lincz. Krótko mówiąc, śmiertelnie go nastraszyłem i uciekł. Nasuwa się pytanie, czy nie powinienem sam się zwrócić do Bucka McCrackena, gdy się dowiedziałem, co zrobił Lucas. Istotnie. Błędem było, że tego nie uczyniłem, ale co się stało, to się nie odstanie, i nie ja tu dzisiaj występuję w charakterze oskarżonego. Choć może powinienem. Gdybym postąpił tak, jak należało, Lucas do dziś byłby żywy i zamknięty za kratkami. Nie wyjechałby z miasta i nie miałby okazji wrócić, kiedy mu się spodobało, a szczególnie nie mógłby ponownie molestować swojego dziecka. Kiedy po powrocie usiłował powtórzyć to samo co dawniej, ona go zabiła. Nie potępiam jej za to. Lucas zasługiwał na śmierć. - Doktor podniósł głowę jedynie odrobinę wyżej niż zwykle. - Jeśli moje słowa są dla kogoś niewiarygodne i wymagają potwierdzenia, dysponuje dowodem. - Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął złożony arkusz papieru, który podał Charlesowi Partridge’owi. - Ten dokument to poświadczone przyznanie się do winy. Sporządziłem go tej samej nocy, kiedy zająłem się Seleną. Lucas potwierdził go własnym podpisem. To wszystko, co miałem do powiedzenia. Matthew Swain opuścił podium do składania zeznań, a sala wróciła do życia. W ostatnim rzędzie panna Elsie Thornton przyłożyła jedną dłoń do oczu, a wolnym ramieniem otoczyła Joeya. Chłopiec cały dygotał, a jego szczupła postać, przyciśnięta do boku nauczycielki, była spięta i sztywna niczym nakręcona zabawka. Seth Buswell pochylił głowę, by ukryć wstyd, jaki - obawiał się - wyzierał teraz z jego oczu. Och, Matt, pomyślał, ja nigdy bym się nie zdobył na taką odwagę. W drugim rzędzie Marion Partridge aż trzęsła się z wściekłości. Mogła się była domyślić! To Matt Swain maczał w tym palce! Kryminalista i morderca, a wszyscy go słuchają niczym samego Boga. Ale zapłaci za to, że zniszczył wielką szansę Charlesa, zapłaci! On i ta dziewczyna na pewno to razem ukartowali, żeby wykiwać Charlesa. Zasadniczym powodem późniejszego określenia przez Virginie Voorhees procesu Seleny Cross mianem „fiaska” było to, że sąd po zeznaniu Matthew Swaina przyjął punkt widzenia doktora. Dokument z przyznaniem się do winy, uzyskanym, jak twierdził doktor Swain, od ojczyma Seleny, został oznaczony i przyjęty jako dowód rzeczowy. Następnie przekazano go sędziom przysięgłym, ale, jak spostrzegła Virginia, kiedy przechodził z rąk do rąk, ani jedna osoba z dwunastu nie rzuciła nań nawet okiem. Słowa sędziego skierowane do ławy przysięgłych też były takie, jakich nigdy dotychczas reporterka nie słyszała w sądzie. - Sędziowie przysięgli. Nie ma wśród was nikogo, kto nie znałby Matta Swaina - rzekł sędzia. - Ja, tak samo ja wy, znam go całe życie i oświadczam, że doktor Swain nie jest kłamcą. Wyjdźcie, panowie, z sali i ustalcie wyrok. Po niespełna dziesięciu minutach przysięgli byli z powrotem. - Niewinna - ogłosił Leslie Harrington, przewodniczący ławy przysięgłych, i na tym proces Seleny Cross został zakończony. - Ta rozprawa może i zaczęła się z wielkim hukiem - rzekła Virginia Voorhees do Thomasa Delaneya - ale z pewnością była niewypałem. Delaney odprowadzał wzrokiem wychodzącego z sali sądowej doktora Swaina. W chwilę później przed sądem towarzyszyło już doktorowi pięciu mężczyzn. Seth Buswell z jednej strony podtrzymywał go lekko za łokieć, z drugiej strony kroczył Charles Partridge, z tyłu szli Jared Clarke i Dexter Humphrey, a Leslie Harrington spieszył przodem i właśnie otwierał drzwi samochodu doktora. Cała szóstka wsiadła do środka i auto ruszyło. Delaney obrócił się i zobaczył przy sobie Claytona. - Sympatyczna banda z tych starych drani, no nie? - mruknął Clayton niemal z czułością, a dziennikarz domyślił się, że w ustach starca był to największy komplement. - Taaa... - przytaknął i jął torować sobie drogę przez tłum do Petera Drake’a. - Gratuluję - zwrócił się do obrońcy Seleny. - Czego? - spytał Drake. - Jak to czego? Sukcesu w tej sprawie. - Słuchaj no pan! - rzucił ostro Drake. - Nie wiem, skąd pan pochodzisz, ale jeśli nie potrafisz zrozumieć, że to od początku do końca był wielki sukces Charlesa Partridge’a, to musisz się jeszcze wiele nauczyć o Peyton Place. - A co będzie z doktorem? - Nic wielkiego - wzruszył ramionami młody prawnik. - Może i rzeczywiście muszę się wiele nauczyć o Peyton Place rzekł Delaney z sarkazmem - ale uważam, że tyle przynajmniej wiem o tym stanie, iż aborcja jest tu zakazana. - A kto oskarży Matta Swaina o aborcję? Może pan? - Nikt go nie musi podawać do sądu. Z chwilą gdy władze stanowe dowiedzą się o tej sprawie, odbiorą mu pozwolenie na praktykę. Drake ponownie wzruszył ramionami. - Przyjedź pan tu za rok, to zobaczysz, czy Matt jeszcze wykonuje swój zawód, czy nie. Ale co do mnie, gotów się jestem założyć o szczerozłoty klucz do Peyton Place, że doktor nadal będzie mieszkał na Kasztanowej i jak zwykle będzie przyjmował i odwiedzał pacjentów. - A co z dziewczyną? - dopytywał się dalej Delaney kiwając głową w kierunku, gdzie stała Selena otoczona dużym kręgiem mieszkańców miasteczka. - Ma jakieś plany? Gdzie się wyprowadzi? - Jesteś pan ciekaw? To ją sam spytaj - powiedział Drake ze znużeniem w głosie. - Ja idę do domu. 13 Dla Allison MacKenzie lato upływało bardzo wolno. Wiele czasu spędzała samotnie w swoim pokoju lub na spacerach po ulicach Peyton Place. Spać się kładła wcześnie, wstawała późno, ale letargiczne znużenie spoczywające na niej ciężkim brzemieniem wciąż jej nie opuszczało. Niekiedy szła odwiedzić Kathy Welles, lecz nie potrafiła z tych wizyt czerpać przyjemności. Czuła, jakby od przyjaciółki dzielił ją jakiś mur, a świadomość, że przegrody tej nie wzniosła niechęć czy brak zrozumienia, lecz tylko szczęście Kathy, wcale nie umniejszała frustracji. Mur szczęścia, dumała Allison, co za cudowna osłona, by się za nią skryć. Kathy przytrzymywała lewą ręką usadowione na biodrze dziecko. Pusty rękaw bawełnianej sukienki schludnie przypięła do boku i Allison zastanawiała się przez moment, jak przyjaciółka radzi sobie co rano z ubieraniem. - Szczęściem jest znaleźć miejsce, które człowiek pokocha i pragnie w nim przebywać - mówiła Kathy. - Dlatego właśnie nigdy nie żałowałam, że nie dostałam po tym wypadku większego odszkodowania. Gdybyśmy mieli pieniądze, z pewnością kusiłyby nas podróże i zwiedzanie świata, a wtedy moglibyśmy nigdy nie znaleźć takiego miejsca jak to. - Ty zawsze miałaś bzika na punkcie Peyton Place. I wcale nie rozumiem dlaczego. To z pewnością najgorszy przykład małej mieściny, jaki da się wymyślić. - Wcale nie - uśmiechnęła się Kathy. - Słowa, słowa, słowa! - zniecierpliwiła się Allison. - Peyton Place słynie z gadania. Tu wszyscy obmawiają wszystkich. - Chrzanisz - rzuciła Kathy niezbyt elegancko. - Na całym świecie dzieje się tak samo. Wszędzie szerzą się plotki, nie wyłączając nawet tego twojego cudownego Nowego Jorku. Walter Winchell jest największym plotkarzem ze wszystkich. On jest nawet gorszy od Claytona Fraziera, sióstr Page i Roberty Harmon razem wziętych. Allison roześmiała się. - Z Winchellem to zupełnie inna sprawa. Jemu za to płacą. - Nic mnie to nie obchodzi. Podczas lektury jego rubryki czułam się tak, jakbym czytała sprośności i świństwa powypisywane na płocie. Tu, w Peyton Place, przynajmniej nie pierzemy naszych brudów na łamach gazety. Allison wzruszyła ramionami. - Prasa ogranicza się do sławnych nazwisk, a w Peyton Place celem ataku może być każdy. - Teraz Selena Cross jest, w pewnym sensie, naszą znakomitością - zauważyła trafnie Kathy. - Och, martwisz się o nią? - Tak - przyznała Allison. - Myślę, że Selena postępuje niemądrze, pozostając tutaj. Powinna zabrać Joeya i zamieszkać z Gladys w Los Angeles, gdzie jej nikt nie zna. Zachowuje się jak struś, udając, że nic się nie stało. Winna czy niewinna, jednak rzecz się wydarzyła, i teraz to już tylko kwestia czasu, kiedy ludzie zaczną gadać. Wszyscy ci oddani przyjaciele, którzy nie chcieli oglądać jej na stryczku, sami ją teraz powieszą swoim zjadliwym gadaniem. - To minie, Allison - zapewniła Kathy. - Zawsze kiedyś mija. - Po około stu latach gadania i smagania ozorem jak biczem. - Allison wstała szykując się do wyjścia. - Zobaczysz, w końcu Selena i tak będzie musiała wyjechać. - Nie zachowuje się tak, jakby miała zamiar umykać stąd. Wczoraj w sklepie twojej matki widziałam ją pogrążoną w zażyłej pogawędce z Peterem Drake. Nie wygląda mi na to, żeby miała ochotę opuścić miasto. - Ty zawsze byłaś jedyna do dopatrywania się w każdej przypadkowej towarzyskiej rozmowie od razu miłosnej schadzki - rzuciła Allison opryskliwie. - Ale spokojna głowa. Drake nie poleci wystawiać się na niebezpieczeństwo związku z Seleną. Ted zmył się z tego powodu, a i Drake nie pójdzie na to, zobaczysz. Wszyscy mężczyźni są tacy sami! - Na miłość boską! Cóż cię tak odmieniło w tym Nowym Jorku?! - zawołała Kathy. - Nie byłaś taka, zanim wyjechałaś! - Zmądrzałam. - Bzdury pleciesz! Powinnaś znaleźć sobie jakiegoś miłego chłopaka, wyjść za niego za mąż i założyć rodzinę. - O, nie. Dziękuję bardzo. Miłość i ja to nie jest dobrana para. Mówiła te słowa nonszalancko, a powtarzając je zbyt często tego długiego lata, nie tylko tak myślała, również w to wierzyła. Miłość przyniosła jej cierpienie. Odczuła je dopiero tutaj po przyjeździe z Nowego Jorku, lecz spadło na nią z taką siłą, że miała wrażenie, iż sprowadzi śmierć. Ten nagły ból zostawił ją bez tchu i przeszywał takim ostrzem, że dosięgał nerwów, obnażając je i wystawiając na kolejne ataki męki. Raz po raz rozpamiętywała dawne, przykre przeżycia z dzieciństwa, wspominając, jaka czuła się wtedy niechciana i odrzucona. Łkała w ekstazie żalu nad sobą: „Rodneya Harringtona straciłam dla Betty Anderson, Normana dla jego matki, moją mamę dla Michaela Kyrosa, ale sądziłam, że w Nowym Jorku wszystko będzie inaczej. Gdzie popełniłam błąd? Co się ze mną stało?” Gdy Allison przybyła do Nowego Jorku, był wrzesień, trzy miesiące po ukończeniu przez nią szkoły średniej. Constance radziła jej się zatrzymać w jednym z tych specjalnych pensjonatów dla kobiet, ale Allison, nie chciała tracić czasu, i by skorzystać ze świeżo zdobytej niezależności, już w piętnaście minut po wyjściu z pociągu na Grand Central rzuciła się do przeglądania ogłoszeń o wynajmie mieszkań. Jedno z nich od razu przyciągnęło jej uwagę: Dziewczyna, która lubi pilnować własnego nosa, jest zainteresowana wynajęciem pokoju żeńskiej pokrewnej duszy o tym samym upodobaniu. Allison starannie przepisała adres, a w ciągu godziny spotkała, polubiła i wprowadziła się do dziewczyny, przedstawiającej się jako Steve Wallace. - Nie nazywaj mnie Stephanie - poprosiła Steve. - Nie wiem dlaczego, ale wówczas tak się zawsze czuję, jak któraś z tych bladych i nudnych panienek z książek Jane Austen. Steve ubrana była w spodnie w lamparcie cętki i jaskrawo-żółtą koszulę. Jej włosy miały soczystą barwę kasztanów, a z uszu zwisały wielkie, złote obręcze. - Jesteś aktorką? - zaciekawiła się Allison. - Jeszcze nie - wyznała Steve swym niskim, modulowanym głosem. - Jeszcze nie. Na razie biegam w kółko po teatralnych agencjach, a dla zdobycia pieniędzy na życie i mieszkanie dorabiam jako modelka. A ty? Czym się zajmujesz? - Pisaniem - bąknęła Allison nie bez lęku, gdyż zbyt wiele razy w Peyton Place bywała wyśmiewana z powodu tego słowa, by teraz nie towarzyszyło mu drżenie. - Och, to cudownie! - zawołała Steve, od razu zdobywając sobie tym okrzykiem serce Allison. Lecz pisanie utworów, a ich sprzedawanie - okazało się dwiema różnymi sprawami, o czym Allison wkrótce się przekonała na własnej skórze. Zaczęła wnet zdawać sobie sprawę, jak niewiarygodne miała szczęście, że w ogóle udało jej się sprzedać pierwsze opowiadanie. Doszła również do przekonania, że droga do powtórzenia tego sukcesu nie będzie niestety usłana różami. - Och, gdyby trafić na takiego wydawcę jak tamten, co kupił Kota Lizy - wzdychała często żarliwie, szczególnie wówczas, gdy otrzymywała przekaz pieniężny do Constance. Pełnostronicową ilustrację do wydanego opowiadania powiesiła na ścianie saloniku i często nań spoglądała, czerpiąc z niej otuchę, zwłaszcza podczas pierwszego roku pobytu w Nowym Jorku, gdy bywały chwile, kiedy żywiła obawy, czy w ogóle będzie mogła pisaniem zarabiać na życie. Później jednak spotkała Bradleya Holmesa i zaczęły się przed nią uchylać nowe drzwi. Bez niego nigdy nie zaczęłaby odnosić żadnych sukcesów, ale teraz tu, w Peyton Place, kiedy siedziała na łóżku w swojej sypialni, myśl o Holmesie sprawiała jej taki ból, że wcisnęła twarz w poduszkę zalewając się gorzkimi łzami. Kocham cię, kocham, szlochała, a gdy przypomniała sobie dotyk jego rąk na swoim ciele, oprócz żalu ogarnęło ją uczucie wstydu. Im mocniej jednak zaciskała powieki, tym wyraźniej obraz Bradleya rysował jej się przed oczyma. Bradley Holmes liczył sobie czterdzieści lat, był dobrze zbudowany, choć niewiele przewyższał wzrostem Allison, miał ciemne włosy, bystre, wnikliwe spojrzenie, a jego sposób bycia dawał się określić jako uprzejmy i szorstki zarazem. - Łatwiej utwór sprzedać bezpośrednio wydawcy - radził Allison jeden z przyjaciół Steve - niż zdobyć dobrego agenta. Prawdę tych słów Allison sprawdziła na sobie, raz za razem odprawiana z kwitkiem spod drzwi strzeżonych przez sekretarki i recepcjonistki różnych agentów. Po jednym z takich nieprzyjemnych doświadczeń, gdy doszła do przekonania, że największym problemem jest nie tyle pozyskanie i przekonanie do swojej pracy agenta, lecz sforsowanie bariery jego sekretariatu, poszukała chwilowego schronienia w bibliotece publicznej. Wybrana przez nią książka, aktualny bestseller, zadedykowana była Przyjacielowi i agentowi Bradleyowi Holmesowi, zdaniem autora - geniuszowi o duszy Chrystusa i cierpliwości Hioba, a w dodatku najlepszemu agentowi w całym Nowym Jorku. Allison poszła prosto do kącika bibliotekarki, gdzie w książce telefonicznej wyszukała adres agenta - miał swoje biuro przy Piątej Alei. Allison zaraz tego samego popołudnia zasiadła do maszyny i napisała do niego długi, histeryczny list. Tkwiła przypuszczalnie w błędnym mniemaniu, pisała, sądząc zawsze, iż zadaniem agenta literackiego jest czytanie manuskryptów dostarczanych przez autorów. Jeśli istotnie taka jest jego funkcja, jak to się wobec tego dzieje, że ona, laureatka konkursu literackiego, nie jest w stanie spotkać się z żadnym z agentów twarzą w twarz? Jeśli jednak jej pojęcie o ich roli mija się z prawdą, to do czegóż, u Boga Ojca, są tacy agenci?! W tym samym duchu zapisała dalszych osiem stronic i wysłała list, nie czytając go po raz drugi w obawie, że jeśli zacznie raz jeszcze zastanawiać się nad treścią, może zmienić zamiar. Kilka dni później nadszedł bilecik od Bradleya Holmesa. Napisany na wytwornym, kremowym papierze, z nazwiskiem agenta wydrukowanym eleganckim czarnym drukiem w lewym górnym rogu, zawierał tylko kilka słów zaproszenia panny MacKenzie do biura na rozmowę oraz wyrażał prośbę o przyniesienie rękopisów. Biuro Bradleya Holmesa tego ranka, gdy Allison zawitała tam po raz pierwszy, pełne było światła i ciepła. Pachniało drogimi dywanami, dobrym tytoniem i książkami w skórzanych oprawach. - Proszę usiąść, panno MacKenzie - zagaił rozmowę agent. - Muszę wyznać, że jestem raczej zdziwiony; nie spodziewałem się kogoś tak młodego. To pierwsze spotkanie trwało piętnaście minut, a potem agent uprzejmie odprowadził dziewczynę do drzwi windy. - Opowiadania przeczytam najszybciej, jak będę mógł - rzekł na pożegnanie. - Skontaktuje się z panią. - Oklepany chwyt - skomentowała później Steve. - Nie dzwoń do nas, my zadzwonimy do ciebie. Znane słowa. Na szczęście w mojej pracy modelki słyszę je niezbyt często, za to w agencjach teatralnych prawie zawsze towarzyszą mi w drodze do drzwi! Ten pan Holmes nie da już znaku życia, zobaczysz. Lepiej spróbuj jeszcze gdzieś indziej. Jednakże trzy dni później Bradley Holmes zadzwonił do Allison. - Jest kilka spraw, które chciałbym z panią omówić. Czy mogłaby pani wpaść dziś do mnie do biura? - Ma pani talent do pisania - powiedział i Allison w tej chwili gotowa była oddać za niego życie. - Jak również - ciągnął - smykałkę do krótkich opowiadań. Moim zdaniem powinna się pani skupić na razie na mniejszych formach. Prawdziwy talent proszę oszczędzać na później, być może na powieść. Niestety, nie jest mi znane takie pismo, któremu mógłbym sprzedać najlepsze pani prace. Popularne magazyny, jedyne płacące na tyle dobrze, by móc się z tego utrzymać, nie są szczególnie zainteresowane opowiadaniami pełnymi starych panien, kotów i seksu. Oddał Allison stosik kartek, zawierający jej lepsze utwory. - Z resztą może uda mi się coś zrobić. Wystarczyło dwa tygodnie, a Allison uznała Bradleya za geniusza najwyższej rangi. Agent sprzedał dwa z jej opowiadań, a ona zaczęła myśleć o zabraniu się do pisania powieści. - Masz na to jeszcze mnóstwo czasu - studził jej zapały. Jesteś jeszcze tak młoda! Choć, w gruncie rzeczy, kiedy raz zaczniesz zarabiać w gazetach nie najgorsze pieniądze, możesz już się nigdy nie zdecydować na książkę. Przystępuj więc do dzieła, póki masz ochotę, i zobaczymy, co z tego wyniknie. - Dobrze, Brad - zgodziła się Allison. Gdyby jej kazał się rzucić na obracające się śmigła samolotu, również odparłaby bez wahania: „Dobrze, Brad.” Sporo czasu upłynęło, nim Bradley się zorientował, jaki wielki wpływ wywiera na swoją młodą klientkę. - Myśl samodzielnie! - rugał ją ostrym tonem. - Nie chcę tego robić za ciebie! Ale Allison już wykształciła w sobie pewną formę zależności. Telefonowała i biegała do niego po radę w wielu takich sprawach, z którymi z łatwością mogłaby sobie poradzić sama. - Tylko nie zaczynaj mnie traktować jak ojca - obruszał się. Ona jednakże była daleka od tego. Traktowała go jak Boga. Potem Bradley zaczął przedstawiać jej rozmaitych młodych mężczyzn. Najbardziej interesującym okazał się szczupły młody człowiek o nazwisku Noyes, David Noyes, który pisał utwory określane przez Allison mianem: „powieści z podtekstem społecznym”. - Pragnąłbym, żeby Allison choć raz spojrzała na mnie tak, jak patrzy na Bradleya. - David zwierzał się Steve Wallace. - To niemal żenujące, kiedy ją człowiek obserwuje. Tyle miłości, takie uwielbienie. Ja nie mógłbym tego wytrzymać. Ciekawe, jak jemu się to udaje? Allison lubiła Davida. Wprowadził ją w świat nowych myśli i pomysłów; równocześnie był jej pomocą w pokonywaniu wstępnych trudnych etapów, kiedy zaczęła pracować nad powieścią. Opowiedziała mu legendę zamku Samuela Peytona, a on uważnie wysłuchał. - To brzmi nieźle - zawyrokował - choć, rzecz jasna, może się okazać nieco trudne w praktyce. Będziesz się musiała trochę napracować, żeby z Samuela uczynić sympatyczną postać. Jeśli ci to nie wyjdzie, zrobisz z niego cholernie czarny charakter. - Brad jest zdania, że to fantastyczny temat - rzekła Allison. - Sądzi, że książka może się stać wielkim wydarzeniem. - Chyba rozchwytywanym czytadłem - poprawił David. - Cóż, nie każdy może być młodym geniuszem - rzuciła dziewczyna z przekąsem. David miał dwadzieścia pięć lat, a wnet po opublikowaniu swojej pierwszej powieści został przez krytyków okrzyknięty błyskotliwym talentem. Pragnął zmienić świat i miał trudności ze zrozumieniem ludzi pokroju Allison, piszących dla sławy lub pieniędzy. David chciał uwolnić świat od wojen, nędzy, przestępstw i zakładów karnych i nie ustawał w wysiłkach, by skłonić innych do przyjęcia tych samych poglądów. Ponieważ Brad nazywał Davida „młodzianem poświęcającym się dla sprawy”, Allison naturalnie była tego samego zdania. - Brad jest taki sam. On też się poświęca - skomentował te słowa David, kiedy Allison powtórzyła mu opinię agenta. - Jest jak Nowy Jork, twardy, błyskotliwy i poświęca się pogoni za dolarem. Jego jedynym kryterium w tym drapieżnym wyścigu jest ilość gotówki. - Cóż ty za okropne rzeczy wygadujesz?! - wykrzyknęła Allison, doprowadzona niemal do łez wściekłości. - Drapieżca? Brad jest najmilszym i najłagodniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam! - Brad jest cholernie dobrym agentem - rzekł David. - Rzadko się jednak zdarza, albo i wcale, by pieniądze i łagodność szły ręka w rękę. - Czasami - zauważyła Allison zjadliwie - a w istocie prawie stale tym swoim gadaniem przyprawiasz mnie o mdłości. Brad jest moim najlepszym przyjacielem. - Tak? - spytał David sarkastycznie. - A ten Kyros, o którym mi opowiadałaś? Ten, który ujął się za tobą w procesie twojej przyjaciółki Kathy? Jako jedyny stanął po twojej stronie, postawiwszy na szalę własną pracę i swoją ciężko zdobytą pozycję w tej uroczej, deskami zabitej mieścinie, którą nazywasz Peyton Place. No, to jak z tym Kyrosem? Według mnie, to on jest twoim najlepszym przyjacielem. - Och, Mike... - Allison wzruszyła ramionami. - Mike to co innego. On jest mężem matki. - Czasami odnoszę wrażenie - rzekł David przeciągając słowa - że twoją duszę należałoby obejrzeć przez jakiś ogromnie powiększający mikroskop, żeby się przekonać, czy ją w ogóle posiadasz. - David, nie kłóćmy się. Przez jeden jedyny wieczór nie obrzucajmy się złośliwościami. Zachowujmy się jak para przyjaciół. Mężczyzna spoglądał na nią przez dłuższą, milczącą chwilę. - Nie chcę być twoim przyjacielem, do cholery! - warknął. - Jak to? - Pragnę zostać twoim kochankiem - oświadczył bez ogródek. - Ale nie miałem dotąd pod ręką zestawu układnych banałów, by oględnie dać ci to do zrozumienia. Siedzieli przy stoliku restauracji, mieszczącej się w piwniczce w Greenwich Village. Stół przykryty był czerwonym obrusem, pośrodku stała świeca zatknięta w szyjkę pustej butelki po winie. David pochylił się i delikatnie zanurzył palce w końce włosów Allison. - Jedyną miłą rzeczą, którą potrafię teraz wymyślić, jest to, że masz cudowne włosy. - Dziękuję - rzekła Allison, wlepiając wzrok w swoje dłonie. Komplement Davida wypowiedziany ściszonym głosem był czymś, na co kompletnie nie była przygotowana. - Chyba powinniśmy się pospieszyć. Nigdy dotąd nie byłam na występie baletowym, nie chciałabym się spóźnić. Tego wieczora obejrzeli spektakl Les Sylphides, a Allison patrząc na tancerzy myślała o Peyton Place i kwietniu wciskającym się tam w domu przez otwarte okna. Przebiegł ją dreszcz. Poczuła, jak w ciemności ręka Davida obejmuje jej drżące palce. Po tym wieczorze miała wrażenie, że z Davidem połączyła ją pewna więź, czuła się mu bliższa, lecz nadal dumając o miłości, myślała wyłącznie o Bradleyu. - Allison! - Dobiegł z dołu głos Constance. - Słucham, mamo. - Mike wrócił. Może chciałabyś zejść tu i napić się z nami? - Dziękuję. Będę za minutkę. Umyła zapłakaną twarz i uczesała włosy. David, pomyślała. David jest delikatny. Kilka dni później w pewien ciepły wieczór na początku września, siedząc na tylnej werandzie z Michaelem i Constance, śledziła leniwym spojrzeniem, jak ćma, obijając się o drzwi siatkowe, usiłuje się przedostać do środka, i łowiła półuchem, co matka mówi na temat Teda Cartera. - Nie wierzę, że on kiedykolwiek kochał Selenę - oświadczyła Constance. - Nie masz racji - sprzeciwił się Mike, rozprostowując swoje długie nogi. - Prawda, że miłość ma rozmaite głębie, lecz głęboka czy płytka zawsze pozostaje miłością. - Omijał wzrokiem Allison. - Nawet jeśli mężczyzna tylko prześpi się z jakąś chętną kobietą, jest to ciągle pewien sposób wyrażania miłości. Constance prychnęła lekceważąco. - Za chwileczkę powiesz, że facet wyraża miłość, idąc do burdelu. - Mamo, jak ty się wyrażasz?! - upomniała matkę Allison. - Skieruj pretensje do Mike’a - rzuciła beztrosko Constance, wyławiając łyżeczką cząsteczki pomarańczy ze swojej szklaneczki. - To on nauczył mnie nazywać rzeczy po imieniu. - Nazywać rzeczy po imieniu to jedno, a celowo je wulgaryzować to całkiem co innego - zauważyła Allison. - Zresztą, nieważne. I tak nie widzę związku z Seleną i Tedem. Chodził z nią od lat i udawał, że chce się z nią żenić, a patrzcie, co się stało, z chwilą gdy się znalazła w kłopocie! Po prostu ją rzucił. Przez lata całe myśleliśmy wszyscy, że z niego taki wartościowy chłopak, a jednak okazał się nieodrodnym synem Roberty i Harmona. Ted i jego ambitne plany! Ten tchórz nie potrafił znaleźć w nich miejsca dla Seleny! - Zgoda, ale co ma do tego to, czy ją kochał, czy nie? - spytał Mike. - Gdyby darzył ją prawdziwą miłością, stanąłby przy jej boku - rzuciła gorąco Allison, zadowolona, że na werandzie jest dość ciemno i nie musi patrzeć Mike’owi w oczy. - Niekoniecznie - zaoponował mężczyzna. - Istnieje coś takiego jak miłość, która nie przeszła próby ogniowej, ale przecież to wcale nie oznacza, że nie zasługuje na swoje miano. Miłość nie jest statyczna. Zmienia się i oscyluje, czasem się staje silniejsza, niekiedy słabnie, nieraz w końcu zanika. Ale, moim zdaniem, człowiek powinien być wdzięczny, że w ogóle do niego przyszła. - Czasami taka miłość nie jest warta wdzięczności - rzekła Allison z goryczą. - Zbyt wielkim bólem trzeba przepłacić nieraz odrobinę tylko uczucia. - Sedno leży w tym, Allison, aby pamiętać, że się kochało, i nie rozdrapywać ran po stracie miłości. - A co ty o tym wiesz! - krzyknęła Allison zrywając się na równe nogi. - Nigdy niczego nie straciłeś. Zawsze dostawałeś to, czego pragnąłeś. - Wypadła do holu i biegiem pognała do swego pokoju. - Coś takiego! - zdumiała się Constance. - Co ją ugryzło?! - Bóle wzrastania - skwitował Mike. W sypialni Allison rzuciła się twarzą na łóżko. Pamiętać, myślała z goryczą. Pamiętać co? Wstyd? Ten wstyd, który sprawiał, że gdy rozmyślała o sobie i Bradleyu, krzywiła się, zaciskała pięści i modliła się o zapomnienie? Pamiętać o miłości, mówił Mike, a nie o stracie uczucia. Ale czy można taką stratę zapomnieć? - Boże, dobry Boże! - jęknęła, przyciskając gorący policzek do wykrochmalonej powłoczki na poduszce. - Dlaczego on w ogóle wspomniał słowo „miłość”? Zaczęło się tego dnia, kiedy skończyła powieść. Była ósma trzydzieści rano i Allison, która całą noc spędziła na pisaniu, postawiła ostatecznie pod tekstem przepiękne słowo: KONIEC. Wygięła szyję, rozprostowała ramiona, czując w nich ból wysiłku i napięcia, ale zerknąwszy na zegarek, zapaliła papierosa. Zbliżała się dziewiąta, więc Bradley Holmes powinien być już w biurze. - Och, Brad! - zawołała, usłyszawszy jego głos w słuchawce. - Skończyłam! - To wspaniale. Przynieś mi zatem rękopis w poniedziałek. - W poniedziałek?! Ależ, Brad, sądziłam, że moglibyśmy dziś jeszcze pójść gdzieś na kolację i potem razem czytać moją książkę. - Byłoby świetnie, ale po południu wyjeżdżam do Connecticut. - Tak? - spytała Allison. - Sam jedziesz? - Sam. - Brad... - przerwała i milczała dłuższą chwilę, która zdawała się ciągnąć wieki. - Brad? - Słucham. - Weź mnie ze sobą. Teraz z kolei on się namyślał nieco dłużej. - Dobrze - zgodził się w końcu. - Przyjadę po ciebie o czwartej. - Będę gotowa. - Allison... - Co, Brad? - Zostaw książkę w domu. Omówimy ją, jeśli chcesz, ale miałem cholernie ciężki tydzień i chciałbym ten weekend spędzić na luzie. - Dobrze - odparła odkładając słuchawkę powolnym ruchem. Steve Wallace ziewając szeroko pojawiła się w drzwiach swojej sypialni. Był to jeden z rzadkich poranków, kiedy nie miała wczesnych spotkań i mogła się rozkoszować wolnym czasem. - Cześć - rzuciła, masując palcami skórę głowy. - Jest kawa? - Wyjeżdżam na weekend z Bradem - oznajmiła Allison. Steve zaczęła wyginać się rytmicznie, wykonując ciałem energiczne ruchy mające gwarantować utrzymanie szczupłej talii. - Rozumiem, ale nie rób takiej miny, jakbyś miała zaraz umrzeć i pójść wprost do nieba. Allison utkwiła w niej zmęczone, okolone czerwonymi obwódkami niewyspania oczy. - Nigdy jeszcze nie spędzałam weekendu z mężczyzną. - Po pierwsze, nie sądzę, żeby to, o czym myślisz, istotnie miało się wydarzyć. - Steve wysunęła palec wskazujący jakby dla podkreślenia wagi swoich słów. To niemożliwe z tym twoim rycerskim, bez skazy Holmesem. A po drugie - tym razem wytknęła dwa palce - dam głowę, że do niczego nie dojdzie, jeśli się trochę nie zdrzemniesz i nie pozbędziesz tych czerwonych, przekrwionych oczu. - Skończyłam książkę. - Eureka! - wykrzyknęła Steve. - Wiwat! Hurra! Podbiegła do stolika brydżowego, na którym stała maszyna do pisania, i rzuciła okiem na dumne słowo, widniejące u dołu białej kartki. Przeczytała je na głos. - Koniec. Dzięki Bogu! Obawiałam się, że zanim nadejdzie ta chwila, nabawisz się rozstroju nerwowego. Och, Allison, to naprawdę cudownie! - Swoją radość zamanifestowała wykonując na bosaka kilka tanecznych pas. - Dokonałaś tego! Skończyłaś! - Zatrzymała się raptownie i spojrzała na przyjaciółkę. - Ach, to dlatego Brad zabiera cię z sobą. Będziecie czytać książkę. - Nie. Chce żebym mu najpierw o niej opowiedziała. A poza tym zamierza odpoczywać. - Odpoczywać! Dobre sobie! Jeśli jakiś facet mocno się na ciebie napala, to z pewnością jest nim Brad. Jego kłopot polega na tym, że ma już przeszło czterdziestkę, czyli jest dwukrotnie od ciebie starszy. - Jasne, taki drobiazg dla niektórych facetów nie stanowiłby żadnej przeszkody, ale Brad do nich nie należy. - Nie sądzę, aby czyjś wiek miał być przeszkodą w miłości. A ty jak myślisz? - Też mi się tak wydaje. Zresztą zapytaj Brada. - Zostawię to sobie na później. Teraz idę do łóżka. - Obudzę cię na czas, żebyś zdążyła zrobić się na bóstwo. Allison wstała i podeszła do okna swej sypialni w Peyton Place. Steve i ona owego dnia wydawały się sobie nowoczesne i kosmopolityczne. Obie udawały takie zblazowane, traktując z nonszalancją jej wyjazd na weekend z mężczyzną. Allison czuła się odważna, dorosła i ważna. - Czy to cię nie szokuje, że wyjeżdżam z facetem? - spytała wtedy przyjaciółkę. - Wcale nie. Zwłaszcza jeśli jest to Brad Holmes - odparła Steve, pakując do walizki nieatrakcyjną bawełnianą piżamę koleżanki. - Największą przysługą, jaką ci wyświadczył, było przedstawienie Davida Noyesa. On zdaje sobie z tego sprawę, a i ty powinnaś. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w poniedziałek wrócisz do miasta tak samo dziewicza i nietknięta jak przed wyjazdem. Wspomnienia te wzburzyły Allison; roztrzęsiona cofnęła się w głąb pokoju. Wśród drobiazgów na nocnym stoliku drżącymi rękami szukała papierosów. Znalazłszy jedynie puste opakowanie, zgniotła je i zeszła po cichutku na parter. Constance i Mike dawno już się udali do sypialni, a w saloniku paliła się tylko malutka lampka. Gdy Allison otworzyła drzwi frontowe i wyjrzała na ulicę, wszędzie panowała cisza. Noc zrobiła się chłodna, jak zwykle we wrześniu. Allison wróciła do saloniku. Kominek wygasł, więc dołożyła drewna i podpaliła. Potem usiadła w fotelu i zapatrzyła się w płomienie. Powinna uciec, dumała. Uciec od Brada, a pójść do Davida. Lecz czy naprawdę wtedy tego chciała? Kiedy mogła jeszcze powiedzieć „nie”, czy byłby to sprzeciw szczery? Dotychczas wyszukiwała sobie wiele wymówek: Nic nie mogłam na to poradzić, nie zdawałam sobie, sprawy, kochałam go, to była wyłącznie jego wina, on powinien wiedzieć lepiej. Teraz śledziła taniec płomieni i po raz pierwszy, od kiedy poznała prawdę o przeszłości matki, zastanowiła się nad ówczesnym stanem jej serca i umysłu. - To się mogło przydarzyć każdemu - mówiła o sobie Constance. - Byłam samotna, a on był pod ręką. Ale ja nie byłam samotna. Miałam swoją pracę, Steve i Davida. Nie, ja nawet nie byłam samotna. Polano zajęło się większym ogniem, trysnął snop iskier, a do Allison napłynęły obrazy zdarzeń tak wyraźne, jakby wszystko działo się teraz w tym pokoju. Ale, rzecz dziwna, tam gdzie przedtem w pamięci jawiła się szpetota i ohyda tego, co się stało, teraz była tylko ciekawość. Bradley stał przed kominkiem w saloniku swojej farmy w Connecticut i wyciągał rękę ze szklaneczką. - Być może to przewinienie, ale odrobina sherry jeszcze nikomu nie zaszkodziła - powiedział. - Napij się. Uniósł w górę swoją porcję. - Za Zamek Samuela - wygłosił toast. - I za to, żeby książka utrzymała się pięćdziesiąt dwa tygodnie na listach bestsellerów. Jeśli napisałaś ją tak dobrze, jak mi ją dziś streściłaś, od razu stanie się szlagierem. Rozchwytywanym czytadłem, pomyślała, przypominając sobie słowa Davida Noyesa, ale nie powiedziała tego na głos. Spojrzała na Bradleya. - Jeśli tobie się spodoba, to wcale się nie przejmę, jeśli odrzucą ją wszystkie wydawnictwa w Nowym Jorku. - Nie mów tak - rzekł agent siadając obok niej na kozetce. - A jak ci się wydaje, z czego mam opłacać czynsz za biuro, jeśli od czasu do czasu nie sprzedam jakiejś chodliwej pozycji?! Zapadło dłuższe milczenie, podczas którego ona sączyła swój trunek, wygładziła spódnicę i zapaliła papierosa. Siedziała wpatrując się w ogień rozpalony przez Brada i po raz pierwszy, odkąd go poznała, poczuła się w jego obecności nieco niewyraźnie. - Niepotrzebnie - odezwał się Brad, a ona drgnęła na dźwięk jego głosu i tak się wystraszyła, że niemal upuściła trzymaną w ręku szklaneczkę. - Niepotrzebnie... co? - Niepotrzebnie się niepokoisz. - Wstał i poszedł poprawić ogień na kominku. Stanął tyłem do niej. - Ciekaw jestem, czy zdawałaś sobie sprawę, co pomyślę, kiedy prosiłaś, żebym cię zabrał ze sobą? - Jak sobie odpowiedziałeś na to pytanie? - Według mnie młoda dama, która chce spędzić weekend z mężczyzną, albo ma na myśli seks lub jest na najlepszej drodze, by się skompromitować. Chwała Bogu, że wykazałaś na tyle rozumu, żeby wybrać mnie na swego towarzysza. Musiałaś wiedzieć, moje dziecko, że żadnej szkody nie doznasz w towarzystwie faceta, który ma tyle lat, iż mógłby być twoim ojcem. - David Noyes nie uważa mnie za dziecko - odparła Allison oschle. - Niedawno prosił mnie o rękę. Chciałabym, żebyś przestał szermować słowami „młody”, „stary”, jakby to były nasze imiona na ten wieczór. - Nie mogę - westchnął Bradley. - A szczególnie dzisiaj. Gdybym cię zaczął traktować jak partnerkę równą sobie wiekiem, taka sytuacja mogłaby okazać się wielce prowokacyjna. - A może właśnie chciałabym cię sprowokować? Skłonić do myślenia o mnie i to nie jak o kimś w związku z twoją pracą, ale o dziewczynie z krwi i kości, której nie dostrzegasz - rzuciła z goryczą. - Nie pozwól, aby przemówiła przez ciebie uraza, moja droga - zauważył chłodno. - Uczucie to często dyktuje takie słowa, których kobieta nieraz później gorzko żałuje. - Proszę, proszę! - wykrzyknęła Allison, tonem głosu podkreślając zaskoczenie. - Bijcie w dzwony! Wywieszajcie flagi! Zamykajcie szkoły! Ogłaszam wielkie święto! Bradley Holmes nie wytrzymał i wreszcie nazwał Allison MacKenzie kobietą! Podszedł do niej szybko i chwyciwszy pod łokcie postawił na nogi. W ułamku sekundy, zanim ją pocałował, Allison przemknęło przez myśl, że dobrze, iż pamiętała, by włożyć buty na niskim obcasie. W takich butach czubek jej głowy znalazł się dokładnie na poziomie jego brwi. Odsunął usta, ale nie wypuścił jej z objęć. - Prawie, ale nie całkiem - rzekł miękkim głosem. - Co? - Prawie, ale nie całkiem kobieta - wyjaśnił. - Całujesz jak dziecko. W blasku ognia zdołała dostrzec odbicie płomieni w jego oczach. - A jak mam to zrobić? - spytała bez tchu, z powietrzem boleśnie ściśniętym w płucach. - Co? - Całować jak kobieta. - Rozchyl trochę wargi - odparł i znów nakrył jej usta swoimi. Był doświadczonym i biegłym ekspertem, mającym świadomość, iż uprawianie miłości to twórcza sztuka. Wiódł ją pewnie po wstępnych traktach gry miłosnej, zdejmując z niej ubranie zręcznie i szybko. - Nie rób tego - powiedział, kiedy wykręciła głowę i przymknęła oczy. Przyłożywszy dłoń do policzka odwrócił z powrotem jej twarz do siebie. - Jeśli będziesz czuła wstyd, Allison, to kochanie się nie przyniesie ci radości ani dziś, ani kiedy indziej. Wyjaw mi powód, który sprawia, że się odwracasz ode mnie, a ja się postaram rozproszyć twoje lęki i obawy. Ale nie zaczynaj od zamykania oczu, jakbyś nie mogła znieść mego widoku. - Nigdy przedtem nie byłam goła w czyjejś obecności - szepnęła, przyciskając twarz do jego ramienia. - Nie używaj słowa „goła”. O niebo lepiej brzmi określenie „naga”. Nagość jest słowem gładkim jak twoje biodra - mówił pieszcząc jej miękką skórę. - A co w nagości jest takiego, co cię niepokoi? Zawahała się. - ... Obawiam się, że wydam ci się brzydka - wyznała w końcu. - Nie zamierzam na ten temat nic ci powiedzieć, bo niezależnie od tego, ile zapewnień usłyszałabyś ode mnie w tej chwili, wszystkie mogłyby ci zabrzmieć fałszywie. Poza wszystkim, to nie tego naprawdę się lękasz, wiesz o tym. - No to czego? - Boisz się, że będę tobą gardził, jeśli mi na wszystko pozwolisz. Całkowicie normalny kobiecy strach. Gdybym ci podał dostatecznie przekonywujący powód, dlaczego robisz to, co robisz, zniknęłaby twoja obawa. Dziwne, ale większość kobiet potrzebuje takich czy innych wymówek. Z mężczyznami sprawa jest o wiele prostsza. - A jaka? - Mężczyzna mówi do siebie: „Oto wspaniałe ciało, które chciałbym wziąć sobie do łóżka”, po czym przystępuje do dzieła, by osiągnąć cel. Gdy mu się to powiedzie, wskakuje czym prędzej do najbliższego łóżka z wybraną kobietą i jak najszybciej zabiera się do rzeczy, zanim jego partnerka zmieni zdanie i zażąda od niego podania rozsądnego powodu na to, co ma zamiar właśnie uczynić. Allison odwróciła się na plecy i założyła ręce za głowę. - Sądzisz więc, że związki pozamałżeńskie są usprawiedliwione? - Nigdy nie myślałem o nich w takich kategoriach. Usprawiedliwione czy nie, po prostu są i mogłyby być radosne, gdyby ludzie nie niszczyli ich dociekaniem przyczyn i przeprosinami. Czy zrozumiałaś choć słowo z tego, co powiedziałem? - Chyba tak. - A więc pozwolisz mi patrzeć na siebie? Zacisnęła pięści, ale nie zamknęła oczu ani nie odwróciła głowy. - Tak - zgodziła się. Oglądał ją, sunąc wzrokiem powoli tam, gdzie wpierw wodził rękoma pieszcząc niespiesznie jej ciało. - Jesteś naprawdę piękna - powiedział. - Masz długie arystokratyczne nogi i doskonałe piersi. W drżącym westchnieniu wypuściła długo powstrzymywany oddech. Serce przyspieszyło rytm. On przyłożył usta do miejsca, gdzie czuć było bicie pulsu, jednocześnie dłonią delikatnie uciskał jej brzuch. Całował i gładził tak długo, aż pod wpływem pieszczoty warg i rąk całe jej ciało objęło drżenie. Dotyk jego ust na delikatnej skórze wewnętrznej strony ud wywołał dreszcz i na wpółzwierzęcy jęk, ale nawet wtedy nie przerywał tej zmysłowej pieszczoty, aż zaczęła unosić biodra i wykonywać nimi faliste ruchy. Leżała z ramionami zgiętymi w łokciach i uniesionymi nad głowę, przytrzymywana w nadgarstkach jego dłońmi przyciskającymi ją do łóżka. - Nie rób tego - rozkazał stanowczym głosem, gdy próbowała się wywinąć spod niego po pierwszym targnięciu bólu. - Nie odsuwaj się. Pomóż mi. - Nie mogę - załkała. - Nie mogę. - Możesz. Wbij pięty w materac i unieś biodra. Pomóż mi. Szybciej! W ostatniej chwili zagryzła wargę, na której wystąpiła jaskrawa kropla krwi, a potem wydała okrzyk, w którym ból mieszał się z rozkoszą. Później, gdy rozmawiając wypalili papierosa, on znów obrócił się do niej. - Ten pierwszy raz nigdy dla kobiety nie jest tak dobry, jak być powinien. Teraz będzie inaczej. Ponowił pieszczoty; całował, dotykał, podniecał słowami i tym razem doznała radosnej pełnej uniesienia rozkoszy, bez bólu. - Myślałam, że umieram - wyznała po wszystkim - ale było to najcudowniejsze uczucie na świecie. Do niedzielnego poranka potrafiła już w obecności Bradleya zachowywać się swobodnie bez ubrania, a czując na sobie jego wzrok, nie doznawała wstydu ani lęku. Wyginając grzbiet i przytulając mu piersi do twarzy, z dumą i radością witała jego natychmiastową reakcję na tę pieszczotę. Więc tak wygląda miłość, myślała z uniesieniem. Pełna miłość, duszy i ciała. Popołudnie nadeszło zbyt szybko, a wraz z nim pora powrotu do Nowego Jorku. Podczas jazdy Brad trzymał ją za rękę. W pewnej chwili zachichotała. - To byłoby straszne, gdybym zaszła w ciążę - rzuciła ze śmiechem, myśląc w duchu, że nie ma w tym wcale nic okropnego. - Musielibyśmy wziąć ślub i nigdy nie napisałabym już żadnej książki, bo każdą wolną chwilę spędzalibyśmy w łóżku. Bradley raptownie puścił jej dłoń. - Ależ, dziecinko - rzekł - ja się starannie zabezpieczyłem przed taką katastrofalną możliwością. Jestem już przecież żonaty. Sądziłem, że o tym wiesz. Czuła, jak obejmuje ją lodowate odrętwienie. - Nie. Więc masz żonę i dzieci? - spytała tonem towarzyskiej pogawędki. - Dwoje. Powinna pewnie doświadczyć jakichś uczuć, ale miała w sobie jedynie pustkę. - Aha - powiedziała. - Jestem zdziwiony, że to dla ciebie nowina. Niczego nie ukrywałem. Wszyscy wiedzieli o moim małżeństwie, a David Noyes nawet spotkał kiedyś w biurze moją żonę. - Nigdy mi o tym nie wspominał. - No cóż - rzucił Brad z przelotnym uśmiechem. - Bernice nie jest osobą wywierającą na pierwszy rzut oka oszałamiające wrażenie. - Zahamował z wprawą dokładnie naprzeciw drzwi Allison. - Jutro przeczytam twoją powieść. Miejmy nadzieję, że jest tak dobra, jak można wnosić z twojego opisu. - Tak. - Allison wysiadła z samochodu. - Nie fatyguj się, Brad. Nie odprowadzaj mnie, sama pójdę. Dobranoc. Dobranoc - powtórzyła. - I dziękuję za mi te chwile. Gdy weszła do mieszkania, Steve podejmowała właśnie jakiegoś swego gościa, ale ujrzawszy minę przyjaciółki, pozbyła się go szybko. Gdy tylko zniknął za drzwiami, zasypała Allison pytaniami: - Co? O co chodzi? Co się stało? Allison postawiła walizkę na podłodze. - Brad jest żonaty. - Powiedziała to takim tonem, jakim mogłaby poinformować kogoś, że agent ma ciemne włosy. Steve podeszła do stolika, wzięła dwa papierosy, zapaliła i podała jednego koleżance. - No to co z tego? Przecież to żadna tragedia. Nie jesteś chyba w nim zakochana? Co, Allison? - Słucham? - Nie jesteś chyba w nim zakochana? - Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś wspominał o jego żonie - ciągnęła Allison z nutą zdumienia. - Czy to nie dziwne, że dowiedziałam się o tym dopiero teraz, podczas naszego powrotu, kiedy sam mi o tym powiedział? - Allison! Odpowiadaj! Ty przecież nie jesteś w nim zakochana?! - Cały weekend spędziłam z nim w łóżku. Nie wierzę, żeby kobieta znająca Brada nie zakochała się w nim lub żeby mogła z nim sypiać, nie straciwszy dla niego głowy. - O Boże Wszechmogący! - zawołała Steve i osuwając się na fotel zalała się łzami. - Och, Allison, Allison! - szlochała. - Co ty teraz zrobisz? - Co zrobię? Cóż, chyba się pójdę położyć. Następnego ranka, kiedy Steve zajrzała do sypialni, by sprawdzić, czy przyjaciółka już się obudziła, zastała Allison leżącą nieruchomo na plecach i suchymi oczyma wpatrującą się w sufit. - Dobrze się czujesz? - spytała z troską. - O dziewiątej mam spotkanie, ale mogę spróbować je odwołać. - Nic mi nie jest - odparła Allison głuchym głosem, odnosząc wrażenie, jakby krępowała ją gruba, lodowa powłoka. - Och, Allison! Co masz zamiar zrobić? - Zrobić? - spytała dokładnie tym samym tonem jak ubiegłego wieczoru. - Chyba pójdę się przejść. Jest taki piękny i ciepły dzień. - Spuściła nogi z łóżka i wstała. - A ty się pospiesz, jeśli chcesz zdążyć na dziewiątą. - Ojej! Zupełnie zapomniałam ci wczoraj powiedzieć, że w sobotę dzwoniła twoja matka. Miała dla ciebie jakieś wiadomości, ale podobno nic ważnego. Lokalne nowiny, które być może mogłyby cię zainteresować. Usprawiedliwiłam cię, mówiąc, że spędzasz weekend w Brooklynie z przyjaciółką, i obiecałam w twoim imieniu, że zatelefonujesz po powrocie. - Jasne. Dzięki. Allison wypiła trzy filiżanki kawy, wypaliła cztery papierosy, nic nie zjadła i nie zadzwoniła do Constance. Wyszła z domu i spacerowała bez przerwy całe przedpołudnie. Niewiele przed dwunastą znalazła się na Broadwayu w pobliżu Times Square. Minęła kiosk z prasą i oddaliła się od niego już dobre kilkanaście metrów, gdy jej otępiały umysł zarejestrował w świadomości oglądany przed chwilą obraz. Uprzytomniła sobie, że widziała gazetę z napisem wydrukowanym dużą czarną czcionką, którego treść poruszyła w jej duszy jakąś strunę. Litery tworzyły słowa: Peyton Place. Zawróciła. - Proszę tamtą gazetę. - Dziesięć centów - powiedział sprzedawca. W egzemplarzu „Concord Monitor” wydanym przed czterema dniami przeczytała: OJCOBÓJSTWO W PEYTON PLACE. Zatrzymała taksówkę i podając kierowcy swój adres poprosiła o pośpiech. W mieszkaniu przywitała ją Steve wiadomością, że trzykrotnie dzwonił Brad. Allison wyminęła ją bez słowa i poszła do swojej sypialni. Wyjęła walizkę i zaczęła się pakować. - Jadę do domu - oznajmiła przyjaciółce po chwili. Allison siedząc bez ruchu wsłuchiwała się w ciszę, będącą nieodłączną częścią nocy w Peyton Place. Wspominała minione zdarzenia. Zanim wyjechała z Nowego Jorku, Bradley zadzwonił jeszcze raz. - Przeczytałem książkę - rzucił bez wstępu i takim tonem, jakby w ubiegłe dwa dni nic między nimi nie zaszło. - Mogłabyś wpaść do mnie do biura? - Nie, Brad - odparła z udanym spokojem, starając dostroić się do jego głosu. - Wyjeżdżam do domu. Zapadła dłuższa cisza. - Słuchaj, Allison. Nie bądź niemądra. Przyjdź do biura, porozmawiamy. - Co sądzisz o mojej książce, Brad? Zaległo ponowne milczenie. - Czegoś jej brak - powiedział w końcu. - Postacie nie są dostatecznie prawdziwe, mają w sobie coś sztucznego. - Całość jest do niczego? - Allison domagała się jasnej odpowiedzi. - Tego nie powiedziałem, Allison. Myślę jedynie, że powinnaś odłożyć ją na jakiś czas. Nie ma pośpiechu, jesteś jeszcze taka młoda. Napisz tymczasem kilka opowiadań do czasopism, a za swoją powieść możesz się znów zabrać, powiedzmy, za rok. - Chcesz mi dać do zrozumienia, że książka jest niedobra, tak? - Nie powiedziałem tego. - Zatem możesz ją sprzedać? Brad zamilkł i znów dłuższą chwilę rozdzielała ich cisza. - Nie - stwierdził wreszcie. - Nie sądzę, żebym mógł ją sprzedać. Allison wstała i podeszła do kominka. Dopalające się głownie rozgarnęła pogrzebaczem, żeby szybciej wygasły, po czym odwróciła się i ruszyła do swego pokoju. Myślała o tym, co David Noyes powiedział jej kiedyś o Zamku Samuela. „Jeśli ci nie wyjdzie...” - mówił wtedy. Cóż, nie wyszło i książka okazała się niewypałem. Allison podeszła do biureczka i wyjęła listy przychodzące przez całe lato od Davida. Uśmiechała się czytając po kolei, gdyż każdy z nich był arcydziełem taktu i tchnął pogodą ducha. David na pewno wiedział już od Steve o niepowodzeniu książki, ale w listach nie wspomniał o tym ani słowem. Opisywał swoje zajęcia, postęp prac nad nową książką, miejsca, które odwiedzał, spotykanych ludzi. I w każdym liście prosił, by przyspieszyła powrót do Nowego Jorku. Brak mi Ciebie - pisał. - Bez Ciebie i Twojego ostrego języczka odczuwam pustkę w mojej codziennej egzystencji. Odkąd wyjechałaś, nie ma kto nazywać mnie „młodym geniuszem” i moje ego cierpi. Dziś wpadły mi w ucho słowa jakiegoś idiotycznego szlagieru - opisywał David w innym liście. - Facet śpiewał: „Weź mnie. Rzuć mnie. Powal mnie i daj mi w zęby. Kopnij mnie i zmiażdż mi nasadę nosa swoją uroczą piętą. To nic. Ja i tak wszystko zrozumiem. Wybaczę”. Czy potrafisz sobie wyobrazić gościa tak głupiego? Ja potrafię. Och, Davidzie, pomyślała Allison z bólem. Wiem, że cię zranię, ale nic na to nie mogę poradzić. Usiadła przy biurku i napisała do niego list. Układała zdania tak, jakby tworzyła opowiadanie, drobiazgowo opisując przebieg weekendu w Connecticut. Dopiero kiedy skończyła ukazywać wszystko, nie pomijając żadnego szczegółu, odczuła ulgę. Miarą mojego wstydu, Davidzie - pisała - jest to, że go nie kocham. To jest najgorsze ze wszystkiego. Zawsze chciałam się uważać za osobę, której seks potrzebny jest tylko do wyrażenia najszczerszego uczucia miłości. Ale wtedy wcale tak nie było. Sądziłam kiedyś, że usprawiedliwianie czystego seksu nadawaniem mu miana miłości jest dziecinne i głupie, ale teraz wiem, dlaczego tak czyni wiele kobiet. Dzieje się tak dlatego, iż „potem” jest zbyt bolesne, jeśli człowiek nie może wytłumaczyć tego miłością. Na swoje wyznanie nie otrzymała od Davida żadnej odpowiedzi, sama też nie wysyłała do niego dalszych listów. Jego milczenie jednakże przysporzyło jej bólu i niemal żałowała, że zdobyła się wobec niego na szczerość. Z drugiej strony nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby później stale się pilnować i uważać na to, co mówi do Davida. Postanowiła bowiem wrócić do Nowego Jorku z końcem października. Krótkie liściki z wiadomością o tym wysłała do Steve Wallace i Bradleya Holmesa, którego imię potrafiła już napisać na kopercie pewną dłonią, nie czując przy tym śladu podniecenia czy bicia serca. Skończona sprawa, pomyślała, nie czując satysfakcji, jaka zwykle była związana z wyjaśnieniem sytuacji. Pewnego popołudnia w ostatnich dniach września wybrała się z Kyrosem na szczyt, na którym się wznosił zamek Samuela Peytona. - Nigdy tam nie byłam - zauważyła. - Może w tym kryje się przyczyna, że moje opisy nie są dość żywe i przekonywające. A przecież już dosyć dawno doszłam do wniosku, że pisanie o czymś, czego się samemu nie poznało, jest pozbawione sensu. - Masz zamiar zabrać się za nią po raz drugi? - spytał Mike. - Mam na myśli twoją książkę. - Na razie nie. Tymczasem wrócę do pisania krótkich opowiadań, powieść odłożę na jakiś czas. Może na rok. Mike... - urwała i przystanęła, by podnieść kawałek suchej gałązki, którym się posłużyła jak laską przy wchodzeniu pod górę. - Mike, chciałabym naprawić stosunki z mamą. Teraz z kolei przystanął Mike. - To dobry pomysł - pochwalił. - Ale nie czyń tego jedynie pod wpływem chwilowych emocji. Nie rób nic na siłę, jeśli nie jesteś pewna, że istotnie tego chcesz, bo gdybyś potem zmieniła front, matka cierpiałaby jeszcze bardziej, a tego bym nie zniósł. - Naprawdę chcę się z nią pogodzić. Teraz ją rozumiem. Ona po prostu miała mniej szczęścia niż inne. Miała pecha i wpadła, to wszystko. Mike roześmiał się. - Tego bym nie powiedział. Ma przecież ciebie. Może właśnie miała więcej szczęścia? - Ciekawe, jakby zareagowało Peyton Place, gdyby wyszła na jaw cała prawda o nas? - Przywiązujesz zbyt dużo wagi do tego, co się tutaj dzieje - rzekł Mike. - To takie samo miasteczko, jakich wiele, Allison. Mamy tu swoje dziwactwa, ale znajdziesz je także w Nowym Jorku i innych skupiskach ludzkich, małych czy dużych. - Ja to rozumiem - przytaknęła dziewczyna, pochylając głowę, by odprowadzić wzrokiem zajączka, który wypadł na dróżkę i kicał teraz pospiesznie, szukając schronienia wśród drzew. - Wiem, bo rozum mi tak dyktuje, ale to nie wypływa z mego wewnętrznego przekonania. Wiele jest we mnie takich rzeczy. Przyjmuję racjonalny punkt widzenia na określoną sprawę, potrafię nawet ją opisywać, ale wszystko to jest dla mnie jakieś powierzchowne, nie wynika z głębi mojej świadomości, nie umiem się w to wczuć. To tak, jak z miłością. Mój agent twierdzi, że tworzę bardzo wiarygodne sceny miłosne, ale, Mike... - podniosła głowę, by na niego spojrzeć - ... Mike, jaka jest ogromna różnica między miłością na papierze a w życiu... - Zasadnicza rozbieżność jest taka, że łatwiej jest o tym pisać lub czytać, niż samemu przeżywać - zauważył Mike. - Chyba nawet jest to jedyna istotna niezgodność. Allison oparła się o mur otaczający dziedziniec zamku Samuela Peytona. - A dla mnie główną różnicę stanowił zawsze fakt, że pisanie i czytanie jest bezpieczne, nie niesie z sobą ryzyka cierpienia. W istocie, kiedy wróciłam do domu, byłam prawie zdecydowana ograniczyć się do fikcyjnych, wymyślonych przez siebie lub kogoś doznań, a nie doświadczać ich na własnej skórze. Mike się uśmiechnął. - Nie chciałbym tworzyć frazesów, ale muszę powiedzieć, że życie jest zbyt krótkie, by z niego nie czerpać garściami, nie przeżywać do końca każdej jego minuty. - A poza tym ludzie i tak nie mają w tym względzie wiele do powiedzenia, bo życie samo dyktuje swoje prawa - dodała Allison i roześmiała się. Po raz pierwszy tego lata śmiała się swobodnie z tak błahego powodu. - Chyba już powinniśmy zbierać się do odejścia. Dni stają się coraz krótsze, wkrótce zapadnie zmierzch. Constance i Allison nigdy nie lubiły używać czułych, sentymentalnych słów. Kiedy więc Constance spostrzegła po kolacji, że fotografia Allisona MacKenzie, od lat stojąca na kominku, zniknęła z saloniku, zwróciła na córkę wzrok pełen zaskoczenia, ale i nadziei. Allison się uśmiechnęła, matka odpowiedziała tym samym, a jedynie Mike wygłosił swój komentarz: - Słuchajcie, moje panie. Miałem nadzieję ujrzeć wielką scenę, z rodzaju takich, jakie wymyśla się w Hollywood. Allison powinna wybuchnąć płaczem i zawołać z przejęciem: „O, mamo!”, a ty, Connie, miałaś uśmiechnąć się przez łzy i szepnąć drżącym, oczywiście, głosem: „Córeczko!” Potem powinniście paść sobie w objęcia i wspólnie szlochać. Nastrojowa muzyczka, koniec ujęcia. Wielki Boże, w jakie ja wpadłam towarzystwo! Co za para zimnych ryb! Wszyscy parsknęli śmiechem, a Constance poleciła: - Mike, przynieś tę butelkę koniaku, którą przechowuję od Bożego Narodzenia. Tej nocy zaczęła się jesienna szaruga, deszcz padał bez przerwy prawie dwa tygodnie, lecz pewnego poranka zawitało babie lato. - Och! - krzyknęła w zachwycie Allison wychylając się z okna jak najdalej. - Przyszło! Przyszło mimo wszystko! Ubrała się z wielkim pośpiechem i zdobyła jedynie na tyle cierpliwości, by szybko przełknąć śniadanie, po czym od razu wybrała się na wzgórze do Końca Drogi. Wspinała się długim zboczem za parkiem, a gdy dotarła na szczyt, wszystko tu okazało się takie samo jak na obrazie odciśniętym w jej pamięci. Z dawną lekkością i chyżością przedzierała się przez gąszcz aż do polanki ukrytej w głębi lasu. Rosły tu wysokie i sztywne, takie same jak zawsze, złociste nawłocie, a te same, malowane pysznymi barwami babiego lata klony otaczały polanę. Allison dłuższy czas siedziała w swoim sekretnym zakątku, dumając, jaki urok tajemniczości ma dla niej to miejsce i jak przemawia do niej własnym, niezrozumiałym dla innych językiem. Teraz również, tak jak i dawniej, doświadczała tej samej pewności i uczucia niezmienności, z których czerpała otuchę jako dziecko. Z uśmiechem dotknęła puszystej, złotej główki nawłoci. Ujrzałam gwieździste drzewo Wieczności obsypane kwieciem Czasu, pomyślała wspominając Matta Swaina i wielu, wielu przyjaciół, którzy byli dla niej częścią Peyton Place. Zbyt łatwo zatraciłam poczucie proporcji, przyznała w duchu. Pozwoliłam, aby wszystko w moich oczach urosło do olbrzymich rozmiarów, stało się nadmiernie ważne i przesadnie zasadnicze. Jedynie tutaj odczuwam w pełni nikłość tych rzeczy, które mogłyby mnie zranić. Podniosła oczy na niebo, modre tym głębokim, specyficznym błękitem, jaki przybierało tylko w porze babiego lata, i odniosła wrażenie, że jest sama w świecie przykrytym odwróconą niebieską filiżanką. To uczucie było tak samo kojące, jak dawniej, lecz teraz w błysku olśnienia stwierdziła, że w tej chwili nie musi, jak kiedyś, szukać tu osłody i pocieszenia. Wstała i ruszyła w powrotną drogę. Słońce stało wysoko, śląc na ziemię jaskrawe, palące promienie tak ostre, że kiedy doszła do znaku z czerwonym napisem, musiała dłonią ocienić oczy, by spojrzeć w dolinę na miasteczko zbudowane jakby z dziecinnych klocków. Kocham cię, moje miasto! - zawołała w duchu. - Kocham w tobie wszystko, twoje piękno i okrucieństwo, delikatność i brzydotę. Znam cię teraz i już mnie nie przerażasz. Być może jutro czy kiedyś w przyszłości znów będę się ciebie obawiać, ale teraz kocham cię i nie ma we mnie lęku. Dziś jesteś dla mnie zwykłym miejscem. Ruszyła biegiem ku miastu, wyobrażając sobie, że drzewa śpiewają jej chórem: - Żegnaj, Allison! Żegnaj, Allison! Żegnaj, Allison! Tryskając energią, gnała co tchu całą drogę aż do ulicy Wiązowej. Tam na progu swojego sklepu stała Constance. - Zatrzymaj się, Allison! - zawołała. - Szukałam cię po całym mieście. Masz w domu gościa. Jakiś młody człowiek z Nowego Jorku. Mówi, że nazywa się David Noyes. - Dzięki, mamo! - krzyknęła Allison, machając matce dłonią. Przyspieszyła, a gdy doszła do Bukowej, całą resztę drogi od skrzyżowania do progu domu przebyła pędem.