MARIA BUYNO-ARCTOWA SŁONECZKO Ilustrowała ANNA STYLO-GINTER INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1987 MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA Im. H. SIENKIEWICZA FILIA N r 2 •» Pruszkowie Tuż za miasteczkiem w wielkim ogrodzie stał drewniany dom o dużych oknach i ładnym ganeczku, zbudowany porządnie i mo- cno, lecz zaniedbany. Niektóre szyby, powybijane i nie wstawio- ne, pozwalały śniegom i deszczom zaglądać do woli do środka; inne, pozaklejane niezgrabnie różnymi papierami, robiły wraże- nie nieporządne i przykre. Jeden schodek przy ganeczku popsuty i poręcz złamana kazały się domyślać, że nikt tędy nie chodził. Ogródek przed domem, który musiał być kiedyś prawdziwą ozdo- bą, dziś zupełnie zapuszczony, zaczynał się pokrywać zielskiem, które wychylało zuchwale głowy, nie obawiając się, czy niepewne marcowe ciepło nie zmieni się w przymrozek. Krzaki róż, nie po- zakrywane na zimę, sterczały smutnie, zamarznięte, martwe. Roz- legły ogród poza domem, z dużym sadem, stał nie tknięty, pomi- mo że był czas wielki, by zacząć w nim roboty. Cała w ogóle posesja robiła wrażenie opuszczonej i nie zamie- szkanej , a jednak nikłe światełko, migocące za jedną z brudnych szyb, wskazywało, że ten ponury, zaniedbany dom ma mieszkań- ców. t Było ich kilkoro. Z długiej sieni, zapełnionej najrozmaitszymi rupieciami, wchodziło się do obszernego pokoju, który był zape- wne kiedyś jadalnią, a obecnie służył „do wszystkiego". Pośrodku stał duży stół, nad którym wisiała lampa nie zapalona, natomiast na stole stała mała kuchenna lampka, bardzo skąpo oświetlająca pokój. Toteż troje dzieci skupiło się, jak mogło, najbliżej światła, pociągając od czasu do czasu lampkę w swoją stronę, co wywoły- wało natychmiast protesty pozostałych. Wreszcie dwoje starszych podzieliło się światłem, gdy najmłodsza dziewczynka, lat może ośmiu, pozostała w cieniu wraz ze swą książką. - Obrzydliwi jesteście, nieznośni, szkaradni! Powiem mamie, zobaczycie! - mruczała gniewnie w stronę dwojga starszych, któ- rzy nic sobie z jej wyrzekań i gróźb nie robili. Gdy jednak mruczenie stawało się głośniejsze i coraz natarczy- wsze, starsza dziewczynka podniosła głowę i zawołała nakazuj ą- co: - Cicho bądź, Baśka! Nie przeszkadzaj! - To mi oddajcie lampę! Ja chcę czytać! - próbowała bronić swych praw Basia, lecz dwoje starszych wybuchnę!o śmiechem. - Czytać! Cha, cha, cha! Czytać! Przecież jeszcze liter nie znasz! - A właśnie, że znam! Marta mi pokazywała! - Marta! A to mi nauczycielka! Nie ma co mówić! Cha, cha, cha! - śmiała się szyderczo starsza dziewczynka. - Właśnie, Marta! Ona umie doskonale czytać! - Na książce do nabożeństwa, którą umie całą na pamięć! Cha, cha, cha! - Będziecie wy wreszcie cicho! - krzyknął zniecierpliwiony chłopiec. - Gdaczą jak kury! Aż uszy człowiekowi puchną. - Proszę bardzo! Gdaczą jak kury! A ty piejesz jak kogut - za- perzyła się starsza dziewczynka, wojowniczo zwracając się do bra- ta, który znów pochylił głowę nad książką. - E, daj mi pokój! Nie mam najmniejszej chęci do kłótni! Le- piej byś pomyślała o kolacji. - Co? Ja mam myśleć o kolacji? A od czegóż jest Marta? Zresz- tą, jeżeli jesteś głodny, możesz sam pomyśleć o jedzeniu! - To nie moja rzecz! Baby zawsze się zajmują jedzeniem! - od- parł tonem wyższości chłopiec. - Baby! Co za baby! Jak ty się wyrażasz? Nie ma co mówić! Pię- knych rzeczy uczysz się w szkole! Jesteś ordynarny jak ulicznik. - Ej, Hanka! Nie pozwalaj sobie za dużo, bo będzie źle! - groź- nie zawołał chłopiec. Basia, widząc, że się zanosi na kłótnię między starszym rodzeń- stwem, wzięła książkę i przezornie wysunęła się z pokoju. Przez ciemną sień przemknęła do kuchni, oświetlonej tak samo skąpo jak pokój. Kuchnia była duża i niegdyś musiała być ładna; obec- nie jednak widać było na niej, jak na wszystkim w tym domu, śla- dy zniszczenia i zaniedbania. Ściany były brudne i odrapane, po- dłoga popsuta, podziurawiona, garnczki, porozrzucane bezład- nie, nie świeciły czystością, a zakopcona lampka nie dodawała świetności całemu obrazowi. Koło komina krzątała się stara, zgarbiona kobieta, o po- marszczonej, gniewnej twarzy, przesuwając hałaśliwie garnki i rozpalając ogień, który syczał i dymił, nie chcąc zapłonąć jaśniej. - Utrapienie boskie z tym drzewem! - mruczała stara. - Zamo- kło na deszczu i ani sobie z nim dać rady! Na taką właśnie niefortunną chwilę trafiła Basia, gdy się wsu- wała do kuchni. „Oho! Marta zła!" - pomyślała dziewczynka i zrobiło jej się ba- rdzo smutno. Tam kłócące się rodzeństwo, które zawsze w końcu swoją złość wywrze na niej, jako na najmłodszej i bezbronnej zupełnie; tu Marta w złym humorze, co znaczy, że trzeba będzie uciekać z ku- chni, nic nie wskórawszy. Co robić z sobą? Stanęła cichutko przy drzwiach, starając się być jak najmniej widoczną, ale właśnie Marta odwróciła się od komina i zauważyła dziewczynkę. - A czego tam znowu? - zapytała opryskliwie. - Nic, tak sobie... Chciałam z Martusią porozmawiać trochę. 7 - Ale! Porozmawiać! Niby to ja nie mam nic innego do roboty, tylko z Basią rozmawiać. Ale! Cały dom na mojej starej głowie! Ani temu poradzić! Każdemu usłuż, każdemu podaj i drzewa urąb, i krowę oporządź, i tego nędznego dobytku dopilnuj, i do parska* po kartofle... A tu podłogi nie myte, jak te Murzyny cza- rne. A okna, Boże pożal się, że ani przez nie światło wpada, takie oblepione. Brudów pełne kosze, a nie sposób uprać... A po wszy- stko leć, het, na koniec miasta, bo tu już nikt bez pieniędzy nie da. A i tam Bóg wie, jak trzeba się nagadać, naużerać, żeby bochenek chleba bez pieniędzy na rachunek dostać. Czy to mnie potrzebne na stare lata tak harować, niby pies jaki, i jeszcze dobrego słowa nie dostać?! Basia nie bardzo słuchała tego, co mówiła Marta. Tyle razy zre- sztą słyszała te narzekania, że już do nich przywykła. Jedno ją tyl- ko obchodziło: Marta była widocznie w jak najgorszym humorze, a więc prysła nadzieja, żeby można było zostać w kuchni, no i ko- lacja będzie bardzo kiepska: pewnie kartofle z solą. Może nawet chleba nie będzie? Nie słuchając już dalej, Basia cofnęła się do drzwi: nie było rady, trzeba wracać! A w pokoju spór wrzał w najlepsze! Hanka, czerwona jak bu- rak, wymachiwała rękami, krzycząc głośno. Janek, rozparty na krześle, z rękami wsuniętymi w kieszenie, wykrzywiał się niemo- żliwie, robiąc miny, których by się nie powstydził najgorszy ulicz- nik. - Złość się, kozo! Złość! Myślisz, że sobie co z ciebie robię? O... widzisz?... Basia przycupnęła w kąciku, nie dostrzeżona przez zacietrze- wione rodzeństwo. Czuła się zupełnie bezpieczna, więc przysłu- chiwała się i przypatrywała z ciekawością, a nawet z pewnym za- dowoleniem: niech się kłócą, to takie zabawne! A może się pobi-. ją? To jeszcze zabawniejsze! Zresztą wówczas i jedno, i drugie trochę ucierpi. Janek, jako chłopiec i do tego o rok starszy od Ha- nki, jest silniejszy, za to Hanka ogromnie zwinna, a gdy się rozzło- * Parsk - rodzaj piwniczki na kartofle. Dół nakryty daszkiem ze słomy, obsypanym warstwą zie- mi, z otworem zatkanym wiązką słomy. 8 ści, zamienia się w prawdziwe dzikie zwierzątko: drapie, szczypie, gryzie! O, z takiej bitwy Hanka wychodzi z guzami i siniakami, a Janek porządnie podrapany. Basia w skrytości cieszy się z tego: ona tak często odbiera kuksańce od jednego i drugiego, a jest za słaba, żeby je oddawać; więc w takich chwilach uważa się za pomszczoną! Oho! Już Hanka doskakuje do brata. Ten się nie rusza z miejs- ca, śmieje się niby, lecz jest bardzo blady, to znaczy - zły. - No, chodź tu, chodź, ty mucho! Trochę cię przetrzepię, to ci zaraz rozumu przybędzie! - mówi głosem niby spokojnym, lecz jakoś dziwnie syczącym. Hanka wydaje przenikliwy pisk, dowód najwyższej wściekłoś- ci, i oto obydwie ręce, z zakrzywionymi jak szpony palcami, zata- pia w gęstej czuprynie Janka. Ten kułakuje ją z całych sił, bełko- cąc coś niezrozumiale. „O - myśli Basia. - A to się biją! Dobrze im tak! To za mnie!" Nie bacząc, że nie bardzo to ostrożnie z jej strony, wysuwa się ze swego ciemnego kącika, by się lepiej przyjrzeć. Aż rumieńce wystąpiły na bladą twarzyczkę, a podkrążone, przygasłe oczęta zabłysły. „Jej! Jak go zadrapała, aż pokazała się krew! Ach! To ją huk- nął!" Nie można było przeczuć końca walki: nikt jej nie przeszkodzi, nikt się nie wmiesza. Dopiero gdy przeciwnicy wyczerpią zupełnie siły, będą musieli zaprzestać. Jak tam będą wyglądały nosy, twa- rze, włosy, lepiej nie przewidywać! Tymczasem najniespodziewaniej drzwi od przyległego pokoju otworzyły się cicho i na progu stanęła postać kobieca, o nadzwy- czaj bladej, wychudłej twarzy, która nosiła widoczne ślady cier- pienia. Obecnie w dużych, wyrazistych oczach malował się wyraźny przestrach. - Dzieci! Co to znowu?! - wyszeptała słabym głosem. Walcząca para odskoczyła od siebie. Oboje wyglądali nieszcze- gólnie: z nosa Janka sączyła się krew, a porozmazywana, nadawała mu przerażający wygląd; można było przypuszczać, że cała twarz jest pokaleczona, a może nawet znajduje się na niej jakaś ciężka rana. Ślady tej krwi dostały się i Hance, która wyglądała jak strach na wróble, z roztarganymi włosami, poszarpaną suknią, wi- szącymi bezładnie, pomiętymi wstążkami, które niedawno w mi- sternie powiązanych kokardach zdobiły jej głowę. Ładna twarzy- czka wykrzywiona była złością, oczy rzucały błyskawice. - To on! Ten nieznośny! On zawsze zaczyna! - bełkotała jesz- cze nieprzytomna z gniewu. - Rzeczywiście! Ja zaczynam! Uprzykrzona mucha! Poty za- czepia, aż jej się dostanie! - warczał Janek ocierając krew chuste- czką. - Dzieci! Jak można! Wiecie przecież, jak mnie wasza niezgo- da gnębi! - zbolałym głosem odezwała się matka, ale rodzeństwo zagłuszyło ją okrzykami. - Ja z nim nie mogę już wytrzymać! To gbur, ordymis. Zacho- wuje się jak ulicznik. - O, jaka mi delikatna. Zresztą ja ciebie wcale nie potrzebuję, możesz ze mną nie gadać... Obejdę się doskonale bez twego towa- rzystwa. .. To ty ciągle się mnie czepiasz... - Ja? A to doskonałe! - krzyczała zaperzona Hanka, a spo- strzegłszy Basie, powołała się zaraz na świadka. -Niech Basia po- wie, ona widziała... No, powiedz, czy ja zaczynałam? - A powiedz, powiedz! Ja się tam nie boję! No, co? Ja zaczyna- łem? Rozindyczone rodzeństwo zwróciło się teraz do dziewczynki, która stała, wciśnięta w kącik, pobladła, przerażona. Sytuacja przedstawiała się dla niej bardzo niekorzystnie; gdy będzie świad- czyła przeciwko Jankowi, nie ominą jej tęgie razy, jakie jej wy- mierzy silna pięść brata przy najbliższej okazji. Gdy przyświadczy Jankowi, Hanka dokuczać jej będzie nie mniej boleśnie. Niezde- cydowana, wznosiła błagalny wzrok ku matce, aż wreszcie, gdy oboje nalegali coraz natarczywiej, wybrała najgorsze, bąkając niewyraźnie: - Nie wiem! Byłam w kuchni! - Ach, ty obrzydliwy bąku! - przez zęby wycedziła Hanka. - Zawsze kłamiesz! li j - Poczekaj, dam ja ci „nie wiem" -mruknął gniewnie Janek, postanawiając sobie w duchu dobrze natrzeć uszu „obrzydliwemu bębnowi", gdy tylko matki nie będzie w pokoju. Pani Dębska podniosła przezroczyste ręce do skroni, na któ- rych perliły się krople potu; na twarzy jej było widać prawdziwą mękę, ale rozcietrzewione dzieci nie dostrzegały tego i byłyby da- lej prowadziły spór zażarty, gdyby nie wejście Marty. Stara służąca z zasępioną, złą miną wtargnęła do pokoju, głoś- no trzaskając drzwiami. - Usuńcie się od stołu - wołała od progu - bo nie ma gdzie po- stawić jedzenia! Trzymała dużą miskę, w której dymiły się kartofle. Na ten wi- dok Hanka i Janek zapomnieli o kłótni i oboje wykrzywili się nie- możliwie. - Co? Znowu kartofle? I do tego nie kraszone! Doprawdy, mo- żna pomyśleć, że jesteśmy prosiakami! - rzekła pogardliwie dzie- wczynka. - A to niech Hanka przygotuje sobie zamorskie frykasy, kiedy jej kartofle nie smakują! - odburknęła Marta. W tej chwili wzrok jej padł na wspartą o framugę drzwi panią Dębską i natychmiast wyraz jej twarzy zmienił się. - A pani po co z łóżka się zwlekła? Słyszane to rzeczy! Jak cień pani wygląda po tej wczorajszej migrenie... Doktor mówi: „leżeć i leżeć", a pani, jak tylko może, to się z łóżka podnosi. - Chciałam zobaczyć, co robią dzieci! -tłumaczyła się nieśmia- ło pani Dębska. - Ciągle same, zaniedbane takie... O, niech Mar- tusia spojrzy, jak wyglądają! - Nie na pani zdrowie z tymi zabijakami sobie radzić! Bata by na nich, kija trzeba! - No, no! Niech sobie Marta za wiele nie pozwala! - obraziła się Hanka, a Janek za plecami starej wygrażał pięściami i robił miny tak okropne, że mógłby nimi nastraszyć najodważniejszego człowieka. - Niech się pani położy! Zaraz przyniosę herbaty! A prawda! I list mam! List. Wszystkie oczy z ciekawością zwróciły się ku mówiącej. 12 - Z pieniędzmi? - z nadzieją w głosie zapytała pani Dębska. Marta machnęła ręką. - E, gdzie tam! Toć jeszcze tygodnia brak do końca miesiąca. Taki sobie zwyczajny list. - Dajcie go Martusiu. Tutaj przeczytam, bo u mnie nie ma nafty. Marta zafrasowała się, nafty nie było ani odrobiny. Jakże bied- na pani po ciemku leżeć będzie! - Poszukam, może świecy kawałek znajdę! - Nie potrzeba! Tu przeczytam. Marta sięgnęła pod gruby, dość brudny fartuch, zagłębiła rękę w kieszeni wełniaka i długo szukając wyciągnęła kopertę, pomię- tą i zatłuszczoną. - Nosiłam przy sobie, bo się bałam, żeby te łobuziaki mi nie porwały. - Nie, doprawdy to nie do wytrzymania z tą Martą. Dziwię się, jak mama może trzymać podobnie zuchwałą służącą! - oburzyła się Hanka. - Cicho bądź! Marta jest naszym najlepszym i, niestety, jedy- nym przyjacielem, nie służącą - surowo rzekła matka, jednocześ- nie zaś zwróciła się do starej: - A wy, Martusiu, moglibyście się delikatniej wyrażać o moich dzieciach! - Dobrze! Dobrze! Będę mówić „jaśnie hrabięta"! Dobrze! Co mi to szkodzi! W całym miasteczku nie mówią inaczej, jak „urwi- sy, wisusy", ale ja mogę mówić „hrabięta, książęta"! Dobrze! Tymczasem pani Dębska zbliżyła się do stołu i rozerwawszy ko- pertę zaczęła odczytywać list. Hanka wpatrywała się z natężeniem w twarz matki. List w ich życiu był czymś tak rzadkim i niebywałym, że wzbudzał bezwied- nie jakieś przeczucia, nadzieje, obawy. Kto to pisze? I co? Czy jaka zmiana nastąpi po tym liście w ich życiu? Może wreszcie będą mieli pieniądze? A może... tu dreszcz wstrząsnął Hanką... może ten daleki, nieznajomy stryj pisze, iż nie będzie więcej przysyłał im tych pięćdziesięciu złotych miesięcznie, będących podstawą ich bytu? Janek również niecierpliwie czekał, aż matka skończy. I jego 13 niepokoił i drażnił ten tajemniczy list i chciałby jak najśpieszniej rozwiązać zagadkę, co w sobie kryje. Twarz matki zmieniała się w miarę czytania i po jakimś czasie dzieci wiedziały już, że wiadomości nie były dobre. - No i co?... - pytały natarczywie, gdy przestała czytać. - Otrzymałam wiadomość, że moja najlepsza przyjaciółka umarła parę tygodni temu... - Ach!... - mruknęły dzieci dość obojętnie. Przyjaciółka, której nie znały zupełnie, obca jakaś kobieta - niewiele je to obchodziło. A matka ciągnęła dalej, mówiąc więcej do siebie niż do dzieci: - Moja biedna, dobra Anielka! I jej życie nie było łatwe, o nie! I ona, tak jak ja, pięć lat temu straciła męża... I ona została bez środków do życia. Lecz miała zdrowie, pracowała i utrzymy- wała swoją jedyną córeczkę, aż nielitościwa ręka śmierci zabrała ją nagle... Dzieci zasiadły do dymiących kartofli z minami, które wyraźnie mówiły: „Niewiele nas to obchodzi". Zapomniały, że niedawno dąsały się na tę prostą potrawę, będącą od jakiegoś czasu niemal wyłącznym ich pożywieniem. Głód robił swoje: zajadali szybko, łapczywie, prawie już nie słysząc cichego głosu matki, gdy nagle podnieśli głowy. - Tak, przyrzekłyśmy sobie, że w razie śmierci jednej z nas, druga zaopiekuje się pozostałymi dziećmi... Pamiętała o tym i po- wierza mi swoją Marysieńkę... Hanka zamieniła się cała w słuch. - Naturalnie, sierotka znajdzie u mnie schronienie, chociaż, niestety, nie będę mogła zaopiekować się nią tak, jakbym chciała. - Ależ, mamo! - Co, dziecko? - Przecież chyba mama nie zechce wziąć do domu jakiegoś ob- cego dziecka! - Przede wszystkim dziecko mojej biednej przyjciółki nie jest dla mnie obce, a następnie - przyrzekłam! - Tak! Przyrzekła mama wtedy, gdy żył ojciec i byliśmy bogaci. A teraz jesteśmy w nędzy. O, co mamy do jedzenia! Suche kartof- 14 le! Nie mówię już o ubraniu; o, jakie piękne mam buciki, same dziury! Suknia się na mnie rozpada! Skąd wziąć na to, by wyżywić jeszcze jedną osobę! Hanka gorączkowała się coraz bardziej; mówiła jak człowiek dorosły, praktyczny, a w oczach szkliły się jej złe płomyki. Janek patrzył na siostrę ironicznie spod przymrużonych powiek. - Aha! I na piękne wstążki do warkoczy zabraknie! - mruknął półgłosem, lecz zaraz zwrócił się do matki popierając Hankę: - Mama zapomina, że nie ma czym opłacić szkoły za nas. Roś- niemy jak dzicy ludzie! Pani Dębska westchnęła ciężko. - Ach, dzieci! Czyż wy sądzicie, że ja nie widzę tego wszystkie- go, że nie dręczę się tym, iż rośniecie jak dzikie płonki. O, gdy- bym była zdrowa, nie brakłoby wam chleba, pracowałabym jak prosta wyrobnica... robiłabym wszystko... Ale cóż! Niedołężna jestem, niezdolna do niczego! Dwie łzy potoczyły się po wychudłych policzkach. - Więc po cóż mama bierze jeszcze na siebie ciężar wychowy- wania tego dziecka? - niemal szorstko odezwała się Hanka. - Bo tak trzeba! Sierotka nie ma na całym świecie nikogo! Więc choć u nas bieda, znajdzie się dla niej kąt i ciepłe serca, któ- re ją do siebie przygarną. Nieprawdaż, dzieci, będziecie ją kochali jak własną siostrę? Nie było odpowiedzi: Hanka odwróciła się mrucząc coś niechę- tnie, Janek siedział z nosem utkwionym w książce, Basia wyskro- bywała resztki kartofli. - Marysieńka przyjeżdża za trzy dni. Haneczko moja, przygo- tujesz wszystko na jej przyjęcie, gdybym ja nie mogła... Marta jest taka zapracowana... Pani Dębska mówiła coraz słabszym głosem, była coraz bledsza i chwiała się na nogach; wzruszenie wyczerpało jej wątłe siły. - Dobranoc, dzieci! Pójdę się położyć! - szepnęła cofając się do swego pokoju. Hanka teraz dopiero wybuchnę!a na dobre. - I cóż ty na to?! - wołała do brata zapominając o niedawnej bi- jatyce. - Mamy karmić jakąś przybłędę, gdy sami nie mamy co 15 jeść! Marysieńka! Marysieńka! Kocmołuch jakiś pewnie, żebra- czka! Trzeba się będzie tym opiekować, czesać, ubierać... - O, zapracujesz się! Tyle masz do roboty - drwił Janek, lecz Hanka tym razem nie zwracała na to uwagi. - Przecież to wszystko kosztuje, a my oprócz tych pięćdziesię- ciu złotych nie mamy nic, ale to nic. Dawniej Marta była jakaś praco witsza i zajmowała się ogrodem, z którego podobno były ja- kieś dochody. I dwie krowy były; teraz jest jedna, a i ta ledwie dy- szy. Lepsze kury posprzedawane, zostały tylko niedobitki. Ot, zresztą sam wiesz, j ak się nam dziej e. - A wiem. - Słuchaj, Janku! Ty jesteś najstarszy, a przy tym mężczyzna! Powinieneś zaradzić temu złemu - mówiła gorączkowo Hanka, stając przed bratem, któremu najwidoczniej pochlebiło to odwo- łanie się do jego starszeństwa i męskości. - Zaradzić?! Hm, ale jak? - Idź do mamy, przedstaw, wytłumacz... - Tak, tak! Muszę to zrobić! - Idź zaraz, póki czas jeszcze, by wysłać list... - E, dziś nie ma co. Mama bardzo zmęczona, więc choćby się dała przekonać, listu nie napisze. - To prawda. Ale słuchaj, gdybyśmy tak sami? - Co sami? - No, napisali ten list? Mama jest chora, nie ma sił... - Tak, to byłoby niezłe, tylko skąd wziąć adres? - Ach, prawda! Hanka, zamyśliła się, ale już po kilku chwilach zawołała trium- fująco: - Przecież adres musi być w liście! - No, ale listu nie ma. - List jest u mamy. Jak go stamtąd wydostać? - O, wielka rzecz! Baśka pójdzie i przyniesie; ona umie się skradać jak mysz. Baśka! Ale okazało się, że Basi nie ma w pokoju; w obawie, aby nowa burza nie zwróciła się przeciwko niej, wymknęła się cichutko za matką, tak że ta nawet tego nie spostrzegła, i gdy pani Dębska 16 znużona rzuciła się na łóżko w ciemnym pokoju, dziewczynka, wdrapawszy się na duży, staroświecki fotel, skuliła się w kłębu- szek jak psiak i zasnęła. Nieraz tak spędzała noc, nie zauważona przez nikogo, nad ranem dopiero wsuwając się do pokoiku, w któ- rym spała z Hanką. - Więc co będzie? - pytał niecierpliwie Janek. - Tymczasem napiszemy list, a zaadresujemy go i wyślemy ju- tro rano. - A znaczek pocztowy? - Prawda, skąd wziąć znaczek? Hanka zastanawiała się poważnie nad tą nową przeszkodą. Żeby to było po pierwszym, może by się udało jakoś zdobyć pie- niądze na znaczek, ale teraz w całym domu nie było formalnie ani grosza. Marta brała wszystko na kredyt, którego jej zresztą już odmawiano. Hanka ostatnie swoje pieniądze wydała na nową wstążkę do warkocza. Przypomniał sobie o tym Janek i rzekł z przekąsem: - Nie trzeba było kupować gałganków, toby teraz było na zna- czek! 5' - E, co ty się na tym znasz! Zresztą niewielka bieda - mówiła rezolutnie dziewczynka - poślemy bez znaczka. Tam na miejscu zapłacą podwójnie. Ale co nas to obchodzi? Propozycja ia spodobała się Jankowi. Zasiedli więc zgodnie do roboty przy świetle dymiącej lampki i na wymiętym arkusiku pa- pieru, wydartym z jakiegoś zeszytu, powstawało arcydzieło stylu, kaligrafii i ortografii, przeznaczone na to, by pozbawić biedną sie- rotę opieki i dachu nad głową. R( „ozmiękłą, błotnistą drogą wlókł się z wolna stary odrapany wózek, zaprzężony w kulawego, chudego konika. Woźnica w du- żym, zatłuszczonym kożuchu kiwał się podejrzanie na koźle, a z jego na pół otwartych ust wybiegały jakieś dźwięki, mocno przy- pominające chrapanie, bo jakkolwiek stacja kolei leżał a najwyżej o jakieś dziesięć minut za miasteczkiem, droga była wskutek wio- 17 sennych roztopów tak ciężka do przebycia, iż jechać trzeba było noga za nogą, z ciągłą obawą ugrzęźnięcia w błocie. Siedząca na tylnym siedzeniu dziewczynka, drobna, onieśmie- lona, spoglądała wokoło zdziwionymi, trochę wystraszonymi oczami o przedziwnym kolorze, mającymi w sobie coś z błękitu nieba, szafiru morza i fioletu fiołków. Kuliła się w swoim zgrab- nym, granatowym płaszczyku, obszytym na jednym rękawie sze- roką taśmą z czarnej krepy, trochę z zimna, które wdzierało się przez sukienkę przejmując niemiłą wilgocią i chłodem, a więcej jeszcze z niemiłego wrażenia, jakie robiła na niej błotnista droga, ciągłe przechylanie się bryczki, grożące znalezieniem się w brud- nej mazi - pustka i smutek, rozścielający się zewsząd. Miasteczko było prawie puste o tej porze. W niektórych oknach błyszczały już światełka, gdzieniegdzie otwierały się drzwi i biegł z nich zmieszany gwar głosów, czasem przesuwał się szybko przez chodnik jakiś cień. Na kamieniach zadudniły pierwsze krople deszczu... - Jeszcze i to! - szepnęł a Marysieńka, bliska pł aczu, zgarniaj ąc pasmo złocistych włosów, wysuwających się niesfornie spod czar- nego kapelusika, przybranego krepą. - Daleko jeszcze? - odważyła się zapytać woźnicy, który prze- budzony turkotem kół po bruku, ziewnął przeciągle, wyprosto- wał się nieco i więcej z przyzwyczajenia niż w nadziei przyśpiesze- nia kroku zbiedzonej szkapy, zawołał ochrypłym głosem: - Wio, mała! - Daleko jeszcze? - powtórzyła Marysieńka zapytanie. - Het, jeszcze za miasteczkiem! Licho nadało wlec się przy ta- kiej pogodzie za marne dwa złote. I chlapać znów zaczyna. A ru- szaj że się, stara! Świsnął batem, co szkapa zniosła z zupełnym spokojem, i znów pogrążył się w zadumie, a raczej - drzemce. Marysieńka rozpostarła parasolkę, lecz jeszcze prędzej ją za- mknęła, gdyż wiatr począł nią targać tak silnie, iż groziło to poła- maniem jej lub wyrwaniem z małych rączek dziewczynki. „Żeby to już!" - myślała Marysieńka, a jednocześnie jakiś bole- sny skurcz ścisnął jej serduszko. • 18 Co ją czeka w tym obcym zupełnie domu? Jak ją przyjmą? Czy ją pokochają? Wprawdzie mateńka mówiła nieraz, że pani Dębs- ka była zawsze bardzo dobra, łagodna, serdeczna, ale to tyle lat temu... Może teraz się zmieniła? A dzieci? Hanka pewnie jest po- dobna do matki, więc dobra i łagodną, ale Janek? Może nawet nie będzie zły, ale chłopcy tak często dokuczają dziewczętom... Zre- sztą Marysieńka zniesie wszystko, będzie miła, uprzejma, usłużna i zdobędzie sobie wszystkie serca. - Muszą mnie pokochać! - szepnęła z mocą i na różowych jej usteczkach wykwit! uśmiech, który rozjaśnił całą twarzyczkę, jak- by nagle promyk słonka zabłysnął. Lecz zaraz zagasnął. Ach, gdyby nie ta straszna myśl, że już nie ma mateńki, że już nigdy jej drogie delikatne ręce nie przygarną jej do siebie, że już nigdy jej usta nie spoczną na czole z serdeczną pieszczotą, że już nigdy nie usłyszy słodkiego, ukochanego głosu, ach gdyby nie ta świadomość, Marysieńka zniosłaby wszystko najgorsze z uśmie- chem, który miał dar rozświetlania wszystkiego wokoło, bo cze- kałaby ją zawsze nagroda w objęciach mateczki! Dwie srebrne łzy zawisły na rzęsach dziewczątka. W tej chwili bryczka zatrzymała się, Marysieńka z trudem roze- znawała w mgle i zapadającym mroku szare kontury dużego domu, dziwnie milczącego i pustego. - Ależ tu nikt nie mieszka! - jęknęła. - Mieszkaj om, mówiłem przecie! Jeno nie palom światła, bo pewno nafty nie majom. No, nie marudzić! Wysiadać, bo mi się nie chce moknąć na tym psim deszczu! - Pójdę, poproszę kogo, żeby mi pomógł rzeczy zabrać! - E, kto tam wyjdzie! Stara Marta ledwie się rusza, a tamte wi- susy nikomu jeszcze nie usłużyły. Marysieńka, która zdążyła już wyskoczyć z bryczki, tonąc po kostki w błocie, zaczęła drżeć jak w febrze. Co ten człowiek mówi? Czyżby rzeczywiście ludzie, do których przyjechała, byli tacy niegościnni? - Proszę chwilę zaczekać. Zaraz kogo sprowadzę. - Nie trza fatygi! Zapłacić mi, a ja ten kram z bryczki sam zdejmę. 19 To mówiąc zszedł ciężko z wózka, zdjął spory koszyk i zgrabną walizkę, postawił je na drodze, w miejscu cokolwiek suchszym niż inne, i wyciągając wielką, brudną rękę, nalegał: - Zapłacić! Marysieńka nie próbowała oponować. Z przerażeniem wpraw- dzie patrzyła, jak czyściutki koszyk i walizka poniewierają się w błocie, lecz nic nie mówiąc wyciągnęła mały woreczek i odliczy- wszy dwa złote położyła je na wyciągającej się ku niej wielkiej ła- pie. - Co? Dwa złote! Za taką psią drogę? Na taki czas? Pięć mi się należy! - Przecież zgodzone było na dwa? - nieśmiało odezwała się dziewczynka. - Ale! Zgodzone, zgodzone! Dawać pięć, i koniec! - mówił woźnica gburowato, patrząc łakomie na woreczek dziewczynki. Marysieńka dojrzała ten wzrok i trwożnie ukryła pieniądze w kieszeni. Przez głowę jej przebiegła myśl, że jest sama na pustej drodze z tym człowiekiem, który zupełnie nie wzbudzał zaufania; że gdyby jej zabrał wszystkie pieniądze i obdarł z ubrania, nikt by się za nią nie ujął, nikt by nie obronił. Spojrzała ku czarnym ok- nom ponurego domu, były ciągle martwe, nic nie zdradzało w nich życia. „Nikt tam nie mieszka, na pewno. Przecież usłyszeliby turkot, ktoś by wyjrzał; wszak zapowiedziałam listownie swój przyjazd na dzień dziesiejszy. Może naumyślnie mnie przywiózł na to pus- tkowie?" - Marysieńka nie była tchórzem, lecz tym razem zupeł- nie straciła odwagę. Serce kołatało w niej trwożliwie, przerażony wzrok biegał wokoło, jakby szukając ratunku. Nagle z mroku, coraz szybciej zapadającego, wyłoniła się jakaś postać. „Pewnie jakiś zbój, wspólnik tego, który mnie tu przywiózł!" - przebiegło przez głowę dziewczynki, a przypuszczenie to zmrozi- ło krew w jej żyłach. Tymczasem nieznana postać zbliżyła się do wózka. Rozszerzo- nymi z przerażenia oczami przyglądała się jej Marysieńka i powoli jakaś otucha wstępować w nią poczęła. 20 Przybyły był chłopcem lat piętnastu lub szesnastu. Ubrany w krótkie sportowe ubranie, w kapeluszu z szerokim rondem, z plecakiem mocno wypchanym, przypomniał dziewczynce dobrze znane postacie, widywane często w rodzinnym miasteczku. „To harcerz! O, na pewno mi pomoże!" - O co to chodzi? - zapytał tymczasem chłopiec dźwięcznym głosem, patrząc kolejno to na Marysieńkę, to na woźnicę. Ten widocznie nie bardzo rad był z tego, że ktoś się wmieszał w jego sprawę. - Ano, ta mała przyjechała ze stacji i nie chce czy też nie ma czym zapłacić! - burknął niechętnie. - Ależ chcę zapłacić tyle, ile się umówiłam! - odezwała się Ma- rysieńka odzyskując śmiałość wobec nieznajomego, w którym przeczuwała opiekuna. - Należy mi się pięć złotych! - Było umówione na dwa! - Od stacji pięć złotych? O mój obywatelu! To niebywała cena. Płaci się złoty do miasteczka - mówił spokojnie, lecz stanowczo nieznajomy chłopiec. - Ale tu jest za miastem. - Więc dlatego ta panienka daje dwa i to jest zupełnie dostate- czne. Marysieńka wyciągnęła rękę, w której trzymała monetę. Chło- piec wziął ją i oddał woźnicy; ten mruczał coś groźnie, lecz nie protestując wdrapywał się na kozioł swego wózka. - A rzeczy? - zapytał chłopiec patrząc dobrymi oczami na dzie- wczynkę. - Tu stoją... Tylko nie wiem, czy w tym domku kto mieszka. - A do kogo panienka? - Do pani Dębskiej. - Tak! To tutaj! Dom wygląda, jakby pusty, ale wiem na pew- no, że tu mieszkają. No, trzeba bombardować do fortecy, bo deszcz nie myśli przestać, a najcierpliwszy nawet kosz w końcu zi- rytuje się, gdy tak nań ciągle kapać będzie! Tylko kwestia, z któ- rej strony zacząć atak. Aha, tu jest ganeczek; wprawdzie schodki połamane, ale jakoś wejść można. MIEJSKA BIBIhWeKA PUBLICZNA Im. H. SIENKIEWICZA FILIA Nr 2 To mówiąc zręcznym skokiem znalazł się na ganeczku i zaczął stukać do drzwi, zrazu łagodnie, potem coraz silniej. - Bodaj czy się nie pochorowali na uszy, co przy obecnej pogo- dzie zupełnie jest możliwe! - żartował od czasu do czasu, zwraca- jąc się do Marysieńki, która stała przy swoich rzeczach drżąc z zi- mna i niemiłego uczucia, jakim ją przejmował ten zamknięty na głucho, czarny dom. „A jeżeli nie dostali listu pani Kryńskiej? Jeżeli nic nie wiedzą o moim przyjeździe?" - myślała z przestrachem. - Cierpliwości, bo oto zdaje się, że głusi usłyszeli i może zaraz przemówią! - dowcipkował chłopiec uderzając raz po raz w drzwi. Przez szczeliny okiennic zabłysło wreszcie jakieś nikłe świateł- ko, dał się słyszeć pewien ruch za drzwiami, a po jakimś czasie ktoś zapytał: - Kto tam? - Podróżni, a raczej podróżna, moknąca niemiłosiernie na de- szczu od pół godziny, błaga o otworzenie podwoi! - wołał chło- piec, uszczęśliwiony, że na koniec wywołał życie w śpiącym domu. - Jaka tam znowu podróżna? - odezwał się niechętnie ten sam os zza drzwi. - No, gościnni oni nie są! - mruknął harcerz, a zwracając się do dziewczynki zapytał głośno, ciągle żartobliwym tonem: - Kogo *n zameldować? ivlarysieńka Orwiczówna. Pani Kryńska pisała przecież, że aziś przyjadę! - już na pół z płaczem mówiła dziewczynka. - No, no! Proszę się uspokoić i nie tracić odwagi! Wszystko pój- dzie dobrze! Zaraz przekonam srogiego cerbera*, że nic nie grozi mieszkańcom tego domu! Potem zaczął mówić w stronę drzwi donośnym głosem: - Melduję najpokorniej, że przyjechała panna Marysieńka Or- wiczówna, zapowiedziawszy poprzednio przyjazd swój listem pani Kryńskiej. *Cerber - według jednego z podań greckich pies o trzech głowach i trzech żmijach zamiast ogo- nów, strzegący wejścia do świata podziemnego - siedziby umarłych. W potocznej mowie nazwa wiernego, czujnego stróża. 22 Za drzwiami rozległo się dosadne zaklęcie, a potem szept dwoj- ga głosów. Chłopiec pochwycił słowa: - Dużo pomógł nasz list... jednak licho ją przygnało... Zrobiło mu się nagle bardzo niemiło: wywnioskował od razu z tonu i ze słów, że przybyła nie będzie mile przyjęta i że czekają ją przykre chwile; nie dając jednak poznać po sobie uczuć, które w nim powstały, mówił dalej, porzucając ton żartobliwy, poważnie i stanowczo: - Proszę otworzyć prędzej. Dziewczynka i jej rzeczy mokną przecież na deszczu! Znów szepty za drzwiami, wreszcie skrzyp otwieranych drzwi. W smudze światła ukazała się postać chłopca o rozrzuconej czu- prynie, w kurteczce, z której krótkich rękawów wyglądały długie ręce, bardzo podejrzanej czystości. Zza jego pleców wychylał a się dziewczynka z pretensjonalnymi kokardami we włosach, lecz w poplamionej i podartej sukience, trzymając zakopconą, ku- chenną lampkę. - No, wreszcie zdecydowali się państwo otworzyć. W sam czas, bo maluczko, a bylibyśmy się rozpłynęli w potokach deszczu! - mówił harcerz mierząc ciekawymi oczami obiecującą parkę. - W tych czasach nie można otwierać byle komu. Tyle wszędzie bandytów, złodziei! - odparła Hanka, wpatrując się ciekawie w ciemności, by dojrzeć dziecko, któremu nie chcieli dać przytułku u siebie. - No, panno Marysieńko! Sezam* otwarty, pozostaje tylko trudna sprawa wdrapania się na ganeczek. Może jednak z moją pomocą uda się to jakoś. - A rzeczy? - O to proszę się nie troszczyć! Od czegóż jesteśmy tu my, mę- żczyźni? Proszę mi podać ręce i nie bać się. Na trzy - podskoczyć. Baczność! Raz, dwa, trzy! Doskonale! Widzę, że znamy się na gi- mnastyce! A teraz prosiłbym o pomoc w przyniesieniu rzeczy! - Służącej nie ma w domu! - burknął Janek. *Sezam - w baśniach arabskich „Z tysiąca i jednej nocy" miejsce przechowywania nieprzebra- nych skarbów. 24 - Służącej? A ona nam po co? Sami sobie damy radę. Proszę tylko za mną, kawalerze! - Nie jestem lokajem ani stróżem, żeby wnosić cudze rzeczy! - ze złością zawołał Janek. Nieznajomy chłopiec spojrzał na niego długo i przenikliwie swymi sokolimi oczami, po czym rzekł dobitnie: - Nie jest hańbą być lokajem lub stróżem, lecz wstyd być gbu- rem i niedołęgą. Proszę, kawalerze, za mną. Ani ja nie mam cza- su, ani te biedne rzeczy, które niedługo gotowe popłynąć po bło- cie. Mówił to niby żartobliwie, a jednak było coś tak nakazującego w jego głosie, że Janek, acz mrucząc niechętnie, usłuchał i po- szedł za nim. - Marysieńka stała na ganeczku niezdecydowana: deszcz tu nie dochodził wprawdzie, ale wiatr szarpał jej kapelusikiem i paltoci- kiem, a przenikliwe zimno wstrząsało drobną postacią. Naprzeci- wko niej w progu stała Hanka z lampką w ręce i zdawała się zagra- dzać sobą wejście do mieszkania. Tymczasem nieznajomy chłopiec, ciągle żartując, wniósł z po- mocą Janka naprzód koszyk, potem walizkę. Zobaczywszy, że Marysieńka stoi ciągle na ganeczku, spojrzał ironicznie na Hankę, wołając: - Wiwat! Niech żyje staropolska gościnność! Czy i rzeczy mają tu pozostać na noc? Hanka zaczerwieniła się jak piwonia; na ustach miała już szorstką odpowiedź, lecz w zachowaniu chłopca było tyle pewno- ści siebie i coś tak nakazującego, iż zacisnąwszy wargi usunęła się na bok robiąc przej ście. - No, panno -Marysieńko! Odważnie, naprzód. Miejmy na- dzieję, że to zaczarowane zamczysko nie kryje w sobie żadnych smoków ani im podobnych stworzeń, a w każdym razie będzie w nim cieplej niż na dworze. A deszcz jakby się uwziął: tnie coraz mocniej! Proszę, proszę, my, pokorni słudzy, idziemy z bagażem! Marysieńka jak zahipnotyzowana, drżąc z zimna i coraz bar- dziej przejmującego ją przerażenia, posunęła się ku wejściu prze- stępując próg domu, który miał się stać jej własnym. 25 Z dużej sieni wionęło na nią wilgocią i mdłym zapachem my- sim. Przy słabym świetle lampki trudno było coś rozeznać poza kształtami wielkiego kredensu, z szybami pozaklejanymi papie- rem , i paru skrzyń czy koszy. - Można tu położyć? - pytał tymczasem nieznajomy chłopiec nadrabiając miną, chociaż i na nim wejście do tego ponurego domu zrobiło przygnębiające wrażenie. Bezwiednie ogarnął serdecznym, współczującym wzrokiem drobną postać przybyłego dziewczątka. „Co to słoneczne stworzonko będzie robiło w tej siedzibie nie- toperzy?" - przebiegło mu przez myśl, gdy dziewczynka podnio- sła ku niemu jasne oczy, w których w tej chwili malował się strach bezgraniczny. - No, to już wszystko. Muszę teraz spieszyć, bo coraz ciemniej i w domu niepokoić się o mnie będą. Do widzenia zatem, panno Marysieńko! Życzę, by wszystko ułożyło się jak najpomyślniej! A widząc rozpacz w oczach dziecka, dodał po cichu miękkim, serdecznym głosem: - Odwagi! Odwagi! Przy dniu jasnym wszystko inaczej się przedstawi. Nie będzie tak źle! Tylko głowę do góry i nie podda- wać się rozpaczy! Marysieńka wyciągnęła do chłopca drobne dłonie. - Dziękuję, bardzo dziękuję! -wyszeptała drżącym głosikiem. -Nie wiem doprawdy, jakbym sobie dała radę bez pomocy pana! - O, taka dzielna osóbka zawsze i wszędzie będzie umiała sobie radzić! I wszędzie, do najciemniejszego nawet zakątka, potrafi wnieść swoje słoneczne promyki, tego jestem pewny. Mam na- dzieję, że się spotkamy jeszcze kiedy. Ale, ale! Byłbym zapo- mniał przedstawić się: Jurek Orsza, do usług na każde zawołanie! Do widzenia państwu i przepraszam za zamieszanie! Gdy przygodny opiekun zniknął, dziewczynce zrobiło się jesz- cze niemiłej: czuła w nim przyjazną duszę, teraz zaś otaczała ją at- mosfera wyraźnej niechęci, co aż nadto dobrze odczuła subtelna jej natura. Hanka, nie odezwawszy się ani słowa, weszła do pokoju, a za nią Janek. Oboje byli po prostu wściekli i nie mieli bynajmniej za- 26 miaru ukrywać swego humoru przed tą „obcą przybłędą". Janek w ogóle dość obojętny na wszystko, co nie dotyczyło bezpośred- nio jego osoby, byłby może darował Marysieńce jej obecność w ich domu, gdyby nie zajście z obcym chłopcem. Czuł się upoko- rzony przez niego i poprzysiągł za to zemstę - nie jemu, bo wie- dział, że trudno go dosięgnąć, lecz dziewczynce, którą miał w swojej mocy. Hanka, od początku wrogo usposobiona do „nieznośnego bęb- na", który miał ich „objadać", nie tylko nie zmieniła na lepsze swych uczuć względem Marysieńki zobaczywszy ją, lecz zacięła się w jakiejś złowrogiej niechęci. Hanka była ładną panienką, wiedziała o swej urodzie, dbała o nią nadmiernie i nie znosiła koło siebie kogoś, kto mógłby ją zaćmić. Tymczasem dość było jedne- go spojrzenia na przybyłą, by zrozumieć, że Marysieńka podbije wszystkich swą słodką buzią, okoloną złocistymi lokami, rozjaś- nioną ślicznymi chabrowymi oczami. - Potrzebna tu j ak dziura w moście! - mruczała Hanka, nie ba- cząc na to, że może być usłyszana przez przybyłą dziewczynkę, nieśmiało postępującą za niegościnnym rodzeństwem. Znalazłszy się w dużym pokoju, słabo oświetlonym małą lam- pką, Marysieńka nie wiedziała, co z sobą począć. Nikt się do niej nie odezwał, nikt jej nie przywitał. Hanka i Janek siedli przy stole i oparłszy się łokciami pochylili głowy nad książkami, udając, że czytają, a z jakiegoś kąta połyskiwała ku dziewczynce parka świe- cących oczek pogrążonej w cieniu drobnej istotki. Marysieńka bała się poruszyć, a tym bardziej odezwać; stała więc w mokrym paltociku, w kapeluszu ociekającym wodą i prze- rażonymi, bezradnymi oczami wodziła dokoła, jakby szukając ra- tunku. Usłyszawszy szelest przy drzwiach, odwróciła się ku nim z niejaką nadzieją: może ktoś wejdzie, ktoś się nią zaopiekuje! Lecz widok gniewnej twarzy Marty, która mocno stukając drzwiami weszła do pokoju, nie mógł jej dodać otuchy. Stara słu- żąca obrzuciła przybyłą złym wzrokiem, mrucząc pod nosem: - Jeszcze jedna do wyżywienia! Widocznie jednak słodka twarzyczka dziewczynki podziałała na nią, gdyż spojrzawszy raz i drugi, rzekła: 27 - Trzeba zdjąć palto i kapelusz. Nie ma na co czekać; zaraz i je- dzenie będzie. Marysieńka poczęła szybko rozpinać paltocik. - A gdzie można powiesić? - Proszę dać. Zaniosę do kuchni i powieszę przy kominie, to prędzej wyschnie. - Dziękuję, ale ja sama mogę zanieść, gdy się dowiem, dokąd! - uprzejmie odpowiedziała Marysieńka. Po zdjęciu mokrego kapelusika fala złotych włosów opadła jej na buzię; odgarnęła je i zapytała nieśmiało: - Gdzie mogłabym zanieść swoje rzeczy i trochę się uczesać? - Chyba do pokoju Hanczynego? -wahając się odpowiedziała Marta. - Także coś! Tam ledwie jest miejsce dla mnie i dla Baśki! - opryskliwie zawołała Hanka. - Więc gdzie pani przeznaczyła mieszkanie dla panienki? Ostatnie słowo padło z ust Marty bezwiednie i wzbudziło nową falę gniewu u Hanki. Jak to? Tej małej Marta mówi: „panienko", a ją, starszą znacznie, nazywa bezceremonialnie - Hanką. - Mama nic nie przeznaczyła. Przecież pisaliśmy, żeby nie przyjeżdżała, bo nie ma dla niej ani miejsca, ani środków na wyży- wienie. Nie spodziewaliśmy się, że mimo to przyjedzie! -mówiła, nie zastanawiając się nad tym, jak przykro przybyłej dziewczynce słuchać tych słów. Różowa buzia Marysieńki pobladła, oczy zaszkliły się łzami. - Nie dostałam żadnego listu! - szepnęła usprawiedliwiając się. - Zresztą nie mam nikogo na świecie, a jem bardzo niewiele i miejsca też niedużo zajmuję. W odpowiedzi na swoje pokorne słowa usłyszała ironiczne mruknięcie. „Boże! Jakie to straszne! Jak ja tu wyżyję!" - myślała z rozpa- czą i ogarnęła ją nagle chęć ucieczki: tam nawet, na zimnie, desz- czu, w ciemności lepiej będzie niż między tymi nielitościwymi dziećmi. Tam na szerokim świecie znajdzie się przecież ktoś, kto się nią zaopiekuje. Zresztą Marysieńka zapracuje na życie: o, po- trafi przecież niejedno! Toż najdroższa matusia tylu rzeczy ją ~ 2B uczyła! Tak, pójdzie z tego niegościnnego domu, a im prędzej, tym lepiej! Powziąwszy to postanowienie, podniosła główkę do góry. Spoj- rzała śmiało na swoich prześladowców i już na ustach miała słowa pożegnania, gdy nagle oczy jej zatrzymały się na framudze drzwi, w których ukazała się nowa postać. Marysienka odgadła instyn- ktownie, że ta blada kobieta o wielkich, chorobliwie błyszczących oczach, w których obok bólu i cierpienia malowała się nieskoń- czona słodycz - to pani Dębska. I w jednej chwili nastąpiła w niej przemiana: jej współczujące, dobre serduszko zabiło żywiej, zapomniała o własnych przykroś- ciach, gotowa do usług tej, która zdawała się bardzo potrzebować serdecznej opieki. - Czy Marysieńki jeszcze nie ma? - rozległ się słaby głos ode drzwi. Oczy, przyzwyczajone do ciemności, nie mogły na razie odszu- kać stojącej w kącie dziewczynki. - Jestem! Właśnie przed chwilą przyjechałam! - odpowiedział świeży, słodki głosik i Marysienka w kilku susach znalazła się przy pani Dębskiej, schwyciła jej chude ręce i przytuliła do ust. Pani Dębska nachyliła się nad dziewczynką i ucałowała ją ser- decznie. - Chodźże bliżej światła. Chcę ci się przyjrzeć - mówiła pocią- gając dziecko do stołu. - Ach, jakaś ty śliczna! Wykapany portret matki. I te złote włosy, takie same... - O, matusia miała większe... Takie dwa wielkie warkocze aż po kolana... - Wiem, wiem! Lubiłam je rozczesywać; takie były miękkie, jedwabiste... Moja ty dziecino kochana! Jakże się cieszę, że jesteś wśród nas! Niestety, nie będę mogła otoczyć cię taką opieką, jak- bym chciała, lecz obiecuję zrobić wszystko, co w tych warunkach jest możliwe, by ci było dobrze z nami! - O, dziękuję, bardzo dziękuję! Ja niewiele potrzebuję i jeżeli tylko pani mnie trochę polubi, już mi będzie dobrze. - Lizus! - mruknęła Hanka patrząc niemal z nienawiścią na Marysieńkę. 29 - Ach, ty złoty dzieciaku! Ciebie każdy pokochać musi, czy chce, czy nie chce! - mówiła pani Dębska i uśmiech, niebywały gość na schorowanej twarzy, rozjaśnił ją serdecznym błyskiem. - I nie mów mi pani, to brzmi tak obco. Będę twoją ciocią, dobrze? - Kochana, droga cioteczko! - zawołała Marysieńka, rzucając się pani Dębskiej na szyję. W tym serdecznym przyjęciu stopniały wszystkie przykrości, jakich doznała od chwili przybycia do tego domu: pozostało w niej tylko uczucie wdzięczności dla tej dobrej, a zdaje się bardzo nieszczęśliwej kobiety i chęć przysłużenia się jej czymkolwiek. - Dzieci! - mówiła tymczasem pani Dębska. - Mam nadzieję, że pokochacie tę waszą nową siostrzyczkę i postaracie się umilić jej sieroctwo. Zapewne już zawarliście z sobą znajomość? Hanka mruknęła coś wymijająco, Janek nie raczył nawet pod- nieść głowy znad książki; tylko Basia wysunęła się ze swego kątka i miała wielką chęć zbliżyć się do Marysieńki, więcej może przez ciekawość niż przez sympatię, ale groźne spojrzenie Hanki zatrzy- mało ją na miejscu. - A gdzie umieścimy panienkę? - zapytała Marta. - Hanka mówi, że w jej pokoiku za ciasno. - Naturalnie! To pokoik maleńki, a my we dwie... - Basia mogłaby spać u mnie - wahająco odezwała się pani Dę- bska. - Ale cóż znowu! - zawołała Hanka, przejęta nagłą troskliwo- ścią o matkę. - Doktor powiedział, że mama potrzebuje dużo po- wietrza . Zresztą B asia wstaj e wcześnie, budził aby mamę... - Więc gdzie będzie mieszkała Marysieńka? - pytała bezradnie pani Dębska. Po chwilowym podnieceniu twarz jej pobladła, w oczach odbiło się wielkie znużenie; podniosła przezroczyste ręce do skroni, któ- re przeszył dojmujący ból. Czujna na cudze cierpienia, Marysieńka dostrzegła zmianę, jaka zaszła w pani Dębskiej, i spiesznie mówić poczęła: - Jakoś to się zrobi, urządzi. Proszę, niech cioteczka się tym nie niepokoi. Dam sobie radę. Cioteczka powinna się teraz położyć. - Rzeczywiście, moje dziecko! Czuję się bardzo słaba. Moja 30 Martusiu, zajmijcie się dzieckiem. A wy, Hanko i Janku, bądźcie dla niej dobrzy! Serdeczna nuta prośby brzmiała w głosie matki, lecz nie trafiła do zaciętych w niechęci dzieci. Jedno i drugie postanowiło sobie zatruwać życie „obcej", która, jak im się zdawało, przybyła, by ich krzywdzić. Pani Dębska chwiejnym krokiem zmierzała ku drzwiom. Mary- sieńka widząc jej osłabienie, podbiegła do niej. - Może ciocia oprze się o mnie. Tak mi przykro, iż mój przy- jazd sprawił cioteczce tyle niepokoju. Ale ja naprawdę dam sobie ze wszystkim radę... I będzie mi zupełnie dobrze... Pani Dębska, opierając się na ramieniu dziewczynki, weszła do swego pokoju, lecz tam brakło jej sił: uczuła zwykły zawrót gło- wy, w oczach jej pociemniało. Z jękiem padła na łóżko, do które- go potrafiła doskonale trafić w ciemnościach. Za to Marysieńka stanęła zupełnie bezradnie: w pokoju było tak duszno, iż nawet jej, aczkolwiek zupełnie zdrowej, zakręciło się w głowie. Oprócz charakterystycznego zapachu pokoju rzad- ko przewietrzanego uderzała słodko-zgniła woń lekarstw i zapach mysi. Zamknięte szczelnie okiennice nie dopuszczały zupełnie światła, które bladą smugą przeciskało się jedynie przez nie do- mknięte drzwi jadalnego pokoju. Oswoiwszy się z mrokiem, Marysieńka znalazła zapałki i zapa- liła jakiś skrawek świecy, przy której zaczęła zwinnie i umiejętnie gospodarować w pokój u. Ogromny nieład, masa kurzu dowodziły wyraźnie, iż pokój nie był od dawna sprzątany: widocznie chora sama nie miała siły, a inni nie troszczyli się o to! Z wielkim wysiłkiem Marysieńka otworzyła ciężkie okiennice i okna, zakrywszy przedtem leżącą na łóżku panią Dębska grubą chustką. Następnie zbierać poczęła szklanki z nie dopitą herbatą, kawałki suchego chleba, ponadgryzane drobniutkimi, ostrymi ząbkami. „Ależ tu wszędzie gospodarują myszy!" - pomyślała dziewczy- nka z dreszczem obrzydzenia. Poukładała porozrzucane ubranie, książki, papiery. 31 „Jutro sprzątnę resztę! Teraz przy chorej nie można zamiatać, bo za dużo kurzu!" - myślała i bezwiednie robiła porównanie tego pokoju ze ślicznym mieszkankiem, jakie zajmowała z matusią; jak tam było jasno, słonecznie, wesoło, czyściutko, pełno kwia- tów! Ale bo też i matusia, i ona dbały bardzo o to swoje mieszkanko: sprzątały same, czyściły, upiększały je i było im tak dobrze w tych dwóch pokoikach! Tutaj widocznie Marta nie ma czasu, ale Hanka? Lecz zaraz do- bre serduszko tłumaczyć poczęło: widocznie chodzi do szkoły, musi się dużo uczyć... Tymczasem, orzeźwiona snadź falą świeżego powietrza, pani Dębska otworzyła oczy, spoglądając ze zdziwieniem na krzątają- cą się dziewczynkę. - Kto tu jest? - zapytała słabym głosem, nie mogąc sobie przy- pomnieć tego, co się działo przed jej pół omdleniem, w którym zresztą spędzała większą część dnia. - To ja, Marysieńka! Czy cioteczce lepiej? Otworzyłam okno, bo nasz znajomy doktor mówił zawsze, że powietrze to najlepszy lekarz. - Ale zimno! - O, ciocia tak dobrze okryta. Można j eszcze koł drą przykryć. - Nie, nie trzeba. - A czy ciocia już po kolacji? - Nie, ale ja kolacji nie jadam. Właściwie pani Dębska nie jadała ani kolacji, ani obiadu. Żyła tylko herbatą i chlebem, którego zresztą jadała coraz mniej. Z po- czątku wyrzekała się jadła, wiedząc, że go jest zawsze za mało dla dzieci, potem po prostu odzwyczaiła się. - Ależ tak nie można! - ze szczerym oburzeniem zawołała Ma- rysieńka. - Ciocia jest chora, osłabiona, więc powinna się odży- wiać. Ja zaraz cioci co przyniosę. - Nie, nie trzeba! Nie chce mi się jeść! - mówiła pani Dębska, przyszło jej bowiem na myśl, że prawdopodobnie Marta nie ma żadnych zapasów. Ale Marysieńka już wybiegła z pokoju, by udać się do Marty 32 o pomoc w przygotowaniu kolacji. Nastąpiła w niej ogromna zmiana. Zniknęło przygnębienie, obawa, chęć ucieczki. Poczuła, że może być użyteczna, że jej pomoc będzie nie tylko potrzebna, lecz niezbędna, i to obudziło w niej jej zwykle energiczną i czynną naturę. Lecz gdy się znalazła w obecności Hanki i Janka, cała jej odwa- ga stopniała nagle jak wiosenny śnieg w promieniach słonecz- nych. Rodzeństwo obrzuciło ją złym spojrzeniem, a Hanka wyce- dził a przez zęby: - Mama jest chora, i to ciężko. Nie wolno jej męczyć i drażnić. Proszę więc nie przesiadywać w jej pokoju i nie nużyć opowiada- niami. - Ależ ja nic nie mówiłam... trochę tylko przewietrzyłam po- kój, a teraz idę po herbatę! - tłumaczyła pokornie dziewczynka, ale Hanka zerwała się z miejsca z krzykiem: - Co? Wietrzyć pokój o tej porze? Na taką pogodę? To się na- zywa mieć rozum w głowie! Przecież to pewne przeziębienie! - Co znowu! Nasz doktor zawsze mówił, że świeże powietrze to zdrowie. I cioci zaraz się lepiej zrobiło. - Nie, to niesłychane - wtrącił się Janek. - Ten dzieciuch bę- dzie nas uczył, co należy robić dla zdrowia naszej matki! Proszę, żeby mi się to nie powtórzyło! I nie wtrącać nosa w nie swoje rze- czy. Nie lubię tego! - zakończył energicznie, uderzając pięścią w stół. Hanka patrzyła na brata z uznaniem; w tej chwili darowywała mu chętnie wszystkie kuksańce, którymi obficie ją częstował, wszystkie kłótnie, ba, nawet zniszczone przez niego piękne ko- kardy przy włosach, które były słabą stroną strojnisi. Marysieńka skurczyła się, zalękła i znów nie wiedziała, co z sobą robić. Groźne, a zarazem ironiczne spojrzenie Hanki od- bierało jej przytomność, mroziło zwykłą energię. Po chwili jed- nak współczucie dla chorej wzięło górę nad strachem. - Ciocia nie jadła kolacji, trzeba coś przygotować i właśnie chciałam... - zaczęła łagodnie, lecz dość stanowczo, ale rodzeńs- two nie pozwoliło jej dokończyć. - A to co znowu, żeby jakaś przybłęda miała się opiekowaćna- 33 szą matką! My sami wiemy, co robić. Pilnuj swego nosa! - krzy- czeli na przemian Hanka i Janek. Tymczasem nieoczekiwana pomoc zjawiła się w osobie Marty, która niosąc zwykłą porcję kartofli jako kolację, uciszyła wzbu- rzone głosy. Głód zrobił swoje: dzieci rzuciły się najedzenie, za- pominając na chwilę o swojej ofierze. Skorzystała z tego Marysie- ńka, by wymknąć się do kuchni z Martą. -- Czy mogłabym nalać herbaty dla cioci?... - zapytała nieśmia- ło, nie będąc pewną, czy to pytanie nie wywoła tutaj burzy. I rzeczywiście, Marta w odpowiedzi zaczęła burczeć: - Ale! Herbaty! A skąd jej wziąć! Resztkę wysypałam trzy dni temu, a kupić nie ma za co. Nie wiadomo, jak człowiek dobieduje do pierwszego. Dobrze, że choć te kartofle są, chociaż od nich już człowieka w gardle dusi. - Moja dobra pani Marto! Ja tam w koszyku mam trochę zapa- sów. Mogłabym je zaraz rozpakować... przecież ciocia musi coś jeść. Taka chora, wycieńczona. Gdyby się dobrze odżywiała, za- raz by jej było lepiej! Gniewna twarz Marty rozchmurzała się powoli: miły, piesz- czotliwy głos dziewczynki, wielka słodycz, jaka szła od niej, dzia- łały uspokajająco na wiecznie gderzącą kobietę, więcej stroskaną i przygnębioną ciągłym niedostatkiem niż złą. - Prawda to, że gdyby biedna pani miała jaką taką o siebie dba- łość, prędzej by do zdrowia przyszła. A tak nagnębi się tylko tymi dzieciskami. Bo i rzeczywiście, pożal się Boże, co to za wisusy! Nie doje, nie dośpi... jakże ma być zdrowa? A co tam panienka ma w koszyku? - O, wiele dobrych rzeczy! -wesoło zawołała Marysieńka, ba- rdzo rada, że w Marcie znalazła przychylną duszę. - Ale proszę mi nie mówić: panienko! Przecież jestem jeszcze mała. I przyjemniej mi będzie, jak pani Marta mówić będzie na mnie: Marysieńko. Nie będzie tak strasznie obco! Rozrzewnienie odmalowało się na pomarszczonej twarzy staru- szki. - Moje ty kurczątko! - szepnęła więcej do siebie niż do dziecka i przez jej skołataną głowę przebiegła ta sama myśl, która nieda- U wno zjawiła się u Jurka Orszy: „Jak to słodkie dziewczątko da so- bie radę z tymi dzikimi, okrutnymi dziećmi, w tym domu pełnym gniewu, kłótni i nędzy?" - Weźmiemy lampę i pójdziemy do korytarza, gdzie stoi mój koszyk! - szczebiotała tymczasem Marysieńka. - Pani Kryńska napakowała tam różnych rzeczy. I jeszcze pododawała wszystko, co zostało w domu. O, ona była dla mnie bardzo dobra... Mam herbatę, cukier i smaczne sucharki. Okazało się rzeczywiście, że koszyk Marysieńki był istną spiża- rnią. Dziewczynka chciała wszystko powyjmować i zanieść do ku- chni, ale Marta nie pozwoliła na to. - Niechby te wisusy zwiedziały się o tym, już by do jutra nic z tego nie zostało. A tak będzie przez jakiś czas dla pani na jakie takie jedzenie. Dziewczynka przygotowała sama herbatę, ustawiła jedzenie na tacce, którą wyciągnęła z jakiegoś kąta i oczyściła naprędce z ku- rzu, a robiła wszystko tak zręcznie i szybko, iż stara Marta z podzi- wem kręciła głową. - Ale też Marysieńka zgrabna! - nie mogła się powstrzymać od pochwały. - Pomagałam mamusi przy gospodarstwie, więc się nauczy- łam. O, wszystkiego, co umiem, nauczyła mnie moja najdroższa mateńka! A teraz pani Martusia zaniesie to cioci, bo ja... bo ja... Nie śmiała dokończyć, ale Marta ją zrozumiała. - A tak, lepiej będzie, żeby się te wisusy nie przyczepiły do dziecka. Gdy Marta udała się do pokoju pani Dębskiej, Marysieńka po- częła się krzątać po kuchni. Odziedziczyła po matce umiejętność doprowadzania wszystkiego do ładu i porządku. Robiła to bez wi- docznego wysiłku, szybko, wesoło, przebiegając, jak ptaszyna, z miejsca na miejsce, a w każdym kąciku, w którym była, od razu inaczej wyglądało. „Stara Marta nie może podołać robocie, jaką tu ma - myślała sobie - więc też nie bardzo tu ładnie wygląda! Ale wszystko da się powoli zrobić. Na szczęście Marta wygląda tylko tak groźnie, lecz wcale nie jest zła. Ciocia jest bardzo biedna, bardzo nieszczęśliwa 35 i taka dobra! Ach, żeby tylko była zdrowa, wszystko by było ina- czej! Tamtych dwoje... - tu Marysieńka wzdrygnęła się mimo woli. - O, gdyby oni byli inni. Gdybym umiała do nich trafić, przekonać ich do siebie! Przecież nic złego im nie zrobiłam, a oni za coś są źli na mnie, ale za co? Może to zresztą tylko tak z począ- tku?" Z tego dumania wyrwała ją Marta, wracająca z pustą tacą. - No, moja biedna pani zjadła coś niecoś pierwszy raz od wielu dni. Chciała jeszcze Marysieńkę zobaczyć, ale że bardzo zmęczo- na, więc powiedziałam, że Marysieńka teraz zajęta. Ale, ale! Toć Marysieńka jeszcze nic nie jadła! - mówiła stara niezwykle pogo- dnym tonem. - A prawda! - zaśmiała się dziewczynka. - Zapomniałam 0 tym, a jeść mi się chce. - Hm! Oni tam zjedli wszystkie kartofle, a tu w garnku niewie- le zostało. Ale wyłożę je na talerz i zaniosę do pokoju, to Marysie- ńka zje. - Nie, nie! - pośpiesznie zawołała dziewczynka. - Wolę tutaj zjeść coś niecoś. O, mam jeszcze bułki z masłem, które mi pani Kryńska przygotowała na drogę; popiję herbatą i będzie dobrze. Marta spojrzała ze współczuciem na dziewczynkę. „Boi się, gołąbka, do tych dzikusów iść! I nie dziwota. Patrzą na nią jak na dziwoląga, a to poczciwe jakieś, ciche i dobre dziecko" - myślała sobie, głośno zaś rzekła: -Jak tam Marysieńka chce: by- leby pani się nie gniewała, że Marysieńka tak w kuchni... - O, to tylko na początku, póki się nie oswoję z dziećmi, a one ze mną. Zresztą nie ma czasu na przenoszenie jedzenia; przecież trzeba jakieś spanie urządzić! Spanie! To znów kłopot nie lada. Wpawdzie stary dom był bar- dzo obszerny, ale właściwie tylko trzy pokoje były obecnie jako tako zdatne do mieszkania. Były one najmniejsze, a przez to naj- łatwiejsze do opalenia, najzaciszniejsze, najprzytulniejsze. Resz- ta, opuszczona od dawna, służąca za skład różnych rupieci, pełna kurzu, brudu, pajęczyny, zamieszkana była jedynie przez myszy 1 jak się Marcie czasami zdawało, po niezwykle głośnych hała- sach, przez szczury. Jakżeż tam umieścić to śliczne, złote dziecko! 36 - Wie Marysieńką co? - zaczęła stara po chwilowej zadumie. - Pójdę jeszcze do Hanki. Może zgodzi się, żeby Marysieńką w jej pokoju spała. - Ach, nie! - odparła dziewczynka. - Na próżno Martusia bę- dzie chodziła: Hanka się nie zgodzi. Ale przecież są tu może jakieś inne pokoje? - No tak, są tylko zapuszczone, nie uporządkowane... - To nic nie szkodzi. Dziś jakoś prześpię... mogłabym nawet tu w kuchni... - O, nie! Pani by się gniewała! - zaprotestowała Marta, cho- ciaż w duchu przyznawała, że tu byłoby dziewczynce najlepiej. - Moja pani Martusiu! Proszę pozwolić! Mogę nawet na ziemi się przespać. A jutro obmyślimy jakieś schronienie dla mnie. Pro- szę, proszę bardzo! Tak będzie najlepiej! Stara Marta była prawie zdecydowana, rozumiejąc, że będzie to najlepsze miejsce dla Marysieńki. - Ano, niech zresztą tak będzie - zaczęła, gdy wtem drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich Hanka. Nie mogąc doczekać się powrotu nowo przybyłej, Hanka tro- chę przez ciekawość, trochę przez obawę, co powie matka, gdy się dowie o jej postępowaniu z Marysieńką, zajrzała do kuchni, by się dowiedzieć, co się dzieje z jej ofiarą. Zobaczywszy Marysieńkę, siedzącą przy stole kuchennym i za- jadającą ze smakiem chrupiące bułeczki, Hanka zawrzała gnie- wem. - Więc to tak! - krzyknęła ostrym, piskliwym głosem. - Dla nas to Marta ma tylko kartofle, bez okrasy nawet! A tu w kuchni przysmaczki, bułeczki, masełko! To się nazywa uczciwość. Do- brze! Dobrze! Opowiem to zaraz Jankowi! I mamie się poskarżę! - Ależ, Hanko - próbowała tłumaczyć się Marysieńką - te buł- ki przywiozłam ze sobą. Pani Kryńska... - Cicho - tupnęła nogą rozgniewana dziewczyna. - Proszę się nie odzywać, kiedy nie pytają, i kłamstwami nie osłaniać nieuczci- wości służącej. Matka jest chora, więc ja tu muszę pilnować po- rządku. Niech Marta odda zaraz te bułki. - Et, nie zawracałaby Hanka głowy-mruknęła Marta, ale Ma- 37 rysieńka schwyciła dwie bułki, które jeszcze pozostały, i podała je Hance. - Proszę nie siedzieć w kuchni. To nie jest miejsce dla dobrze wychowanych dzieci. A Marta niech się zajmie posłaniem, bo przecież skoro już przyjechała tutaj, trzeba ją przenocować! -wy- dawała rozporządzenia Hanka patrząc jednocześnie pożądliwym wzrokiem na trzymane w rękach bułki i obmyślając sposób, w jaki można by obie zachować dla siebie, a jednocześnie opowiedzieć Jankowi o tym, co wykryła w kuchni. - A gdzież to jaśnie pani każe posłać gościowi? - pytała drwią- co Marta, która przybrała od razu swój dawny, zgryźliwy wyraz twarzy i mrukliwy ton. - W dużym salonie albo w gabinecie - odparła Hanka bez na- mysłu. - Tak mama kazała - dodała. - Ciekawam, czy ty byś tam przespał a choć jedną noc-szepnę- ła do siebie staruszka i serce jej się ścisnęło boleśnie na myśl, że to dziecko, najwidoczniej przyzwyczajone do wygód i pieszczot, znajdzie się w nocy samo w wielkim, zapuszczonym pokoju, bez żadnej opieki. - Moja Hanko - zaczęła niezwykle miękko - a może by Mary- sieńka dziś przenocowała w kuchni, salon taki zapuszczony. - W kuchni? Doskonały pomysł. Może by to zresztą było zu- pełnie odpowiednie towarzystwo dla tej osoby, ale skoro jest naszym gościem, nie mogę pozwolić na takie „pospolitowanie się!" Ostatni wyraz Hanka powiedziała z wielką godnością, a zmie- rzając do drzwi, rzuciła w stronę drżącej ze strachu Marysieńki: - Proszę iść do pokoju! Dziewczynka chciała posłusznie spełnić ten rozkaz, lecz Marta zaprotestowała mrukliwie: - Ale! Sama będę szykowała spanie czy co! Niech ta mała idzie mi pomóc! Hanka nie miała nic przeciwko temu; naturalnie, nie jest księż- niczką, żeby przychodzić do gotowego. Niech pracuje! - Jak tam sobie chcecie! Tylko proszę nie bałamucić długo, bo trzeba sprzątnąć ze stołu i posłać nam łóżka. Marysieńka odetchnęła z ulgą, kiedy Hanka zniknęła za drzwiami. - Dziękuję Martusi! - szepnęła. - Może potem jakoś się ułoży, ale tymczasem nie wiem, czemu boję się Hanki, i daleko wolę być tutaj z Martusią. No, ale teraz chodźmy do tego mojego pokoju. - Aro. chodźmy! - z westchnieniem rzekła stara i wziąwszy lampkę kuchenną wyszła z Marysieńka na korytarz. Zardzewiałe drzwi z niemiłym skrzypem otwarły się po długich szarpaniach i z wielkiego pokoju buchnęło wilgotne, zaduszone, mdłe powietrze; gdy Marysieńka przyzwyczaiła się do słabego oświetlenia lampki, dostrzegła istną rupieciarnię, zaśmieconą, za- kurzoną ze zwieszającymi się ze wszystkich stron frędzlami paję- czyn. Mimo woli cofnęła się z obrzydzeniem i lękiem. - Także pomysł, żeby kazać dzieciakowi nocować w takiej ru- derze! - mruczała Marta usuwając z drogi różne graty, by się do- stać do otomany, pokrytej wypłowiałym dywanem. - Na tej kanapie dobrze Marysieńce będzie, miękko, lepiej niż na sienniku. Bo to nawet i słomy nie byłoby do siennika. Tylko skąd wziąć kołdrę, bo poduszkę to jedną z moich wezmę. Dobrze tu będzie, lepiej niż z dziećmi, bo to dzikie takie i dokuczyć potra- fi. Jeszcze jak się tu jutro nieco sprzątnie, okna pootwiera, będzie Marysieńka kontenta! - starała się uspokoić dziewczynkę, krząta- jąc się i z grubsza wycierając fartuchem kurz. Marysieńka próbowała się uśmiechnąć, choć niemiłe uczucie pustki i osamotnienia coraz bardziej ściskało ją za gardło. - Mam w koszyku kołdrę i prześcieradło. Poduszkę mam tak- że, ale jest w dużym kufrze, który został wysłany oddzielnie i jesz- cze nie przyszedł. Stara Marta krzątała się tak żwawo, jak nigdy może, chcąc jako tako ulokować dziewczynkę, ta zaś dopomagała dzielnie, tak że po niedługiej chwili „pokój gościnny", a raczej jeden w nim kąt wyglądał wcale nieźle; ale gdy Marta, postawiwszy na małym sto- liku świeczkę, oprawioną w pustą butelkę, wyszła, życząc Mary- sieńce dobrej nocy, ogarnął dziewczynkę lęk tak wielki, iż rada była uciec bodaj nawet tam, gdzie się znajdowali jej prześladow- 39 cy, byle nie być samą w tym wielkim pokoju, takim ponurym i smutnym. I zaraz potem fala wspomnień wywołała przed jej oczy obrazy przeszłości, szczęśliwej, pięknej, tak niedalekiej, a tak bezpowro- tnie minionej... Mateczka w koronie złotych włosów uśmiechała się do niej słodko, jasny pokoik, czysty, wesoły... kwiaty... och i ta pieszczota ukochanych dłoni... Łzy spływać poczęły po różowej buzi, z piersi wydarł się jęk... Lecz trwało to zaledwie chwil kilka. Marysieńka była dzielną dziewczynką, umiejącą dotrzymywać przyrzeczeń. A wszakże obiecała matusi, że znosić będzie pogodnie swój los! Otarła więc szybko oczy, wstrzymała jęk i zaczęła się rozbierać. „Jakoś to będzie! Przyzwyczaję się! - wmawiała w siebie leżąc na dużej otomanie z pogiętymi sprężynami. - Byle tylko zasnąć prędzej". Jakoż sen nie dał na siebie czekać. Zmęczenie po podróży i wra- żenia całego dnia skleiły jej powieki niemal natychmiast, gdy się położyła. Spłynęły na dziewczynkę dobre, słodkie sny; przeniosły j ą do dawnego otoczenia, w objęcia ukochanej matusi... Gdy na- gle... coś miękkiego, w szybkim ruchu dotknąwszy rąk i twarzy, zbudziło ją gwałtownie. W zupełnej ciemności nie mogła zoba- czyć, co to było, lecz przenikliwy pisk, jaki rozległ się w kilku na- raz miejscach, przejął ją dreszczem obrzydzenia. Myszy! Brrr!... Więc to zapewne one zbudziły ją przebiegając po kołdrze! Obrzydliwość! Trzeba zapalić świecę, by je wypło- szyć. Marysieńka ostrożnie wyciągnęła rękę, chcąc znaleźć zapałki, i - dotknęła miękkiego futerka, leżącego na kołdrze... Krzyknęła przeraźliwie; w tej chwili coś zerwało się, skoczy- wszy wielkim susem, jakiś przedmiot padł ciężko na ziemię, wy- wołując wielki hałas, po czym wszystko uspokoiło się... Zimny pot wystąpił dziewczynce na skronie, serce biło jak mło- tem. To nie były myszy, których Marysieńka nie lubiła wprawdzie, brzydziła się nimi, ale się ich nie bała... To były - szczury! Nie nie- winne szkodnice - myszy, lecz wielkie, złe, drapieżne - szczury! 40 Różne historie, jakie Marysieńka słyszała o tych stworzeniach, przyszły jej teraz na myśl; szczury potrafią zagryźć wielkiego kota, kiedyś podobno zagryzły dziecko w kołysce; rzucają się na- wet na ludzi dorosłych. Chwilowa cisza skończyła się; wszczęły się znowu piski i biega- nina, łoskot przesuwanych mebli, trzask podłogi; można było przypuścić, że paru ludzi krąży w ciemnościach po omacku, gdyby nie piski, dowodzące wyraźnie, kim byli sprawcy hałasów. Dziewczynka dygotała jak w febrze, w gardle jej zaschło, całe ciało okryło się potem. Jezus! Maria! Ta rozzuchwalona gromada wskoczy na łóżko, rzuci się na nią.... Trzeba coś radzić, ratować się... Światło - to jedyny ratunek! Wyciągnęła znów rękę, by wziąć zapałki... ale w tej chwili wło- chate ciało musnęło ją po twarzy. Boże, szczur wskoczył nałóżko! Gwałtownym ruchem naciągnęła kołdrę na głowę, lecz gdy wy- ciągnęła nogi, dotknęła znów czegoś: i tam był szczur! Ze strasznym krzykiem zerwała się, chcąc biec do drzwi. Szczu- ry zapiszczały, zakotłowało się w pokoju. Marysieńka, stanąwszy na ziemi, ochłonęła nieco z przerażenia i starała się zastanowić nad tym, co robić dalej... Do drzwi trafić trudno, a przy tym po drodze może łatwo nastąpić na szczura... Zresztą, gdyby nawet wyszła z pokoju, to przecież pozostaje wiel- ki korytarz, a tam chyba szczurów będzie jeszcze więcej. Nie, nie! W tych ciemnościach nie ruszy się z miejsca... Trzeba odszukać zapałki... zapalić światło... Tak, ale ruszyć się z miejsca i znów dotknąć wstrętnego stwo- rzenia. Rzucić czymś, by je odstraszyć, krzyknąć... Po kilku nieudanych próbach udało się na koniec Marysieńce znaleźć zapałki; błysnęło światło, a z nim zniknęły męczarnie dziewczynki. Zapaliła świecę i przy jej blasku starała się znaleźć wrogów, lecz nie było ich nigdzie. Obejrzawszy uważnie otomanę, czy gdzie nie ukrył się szczur, lubiący, jak wiadomo, ciepło i chętnie się do niego garnący, wsu- nęła się pod kołdrę. 42 „Będę palić aż do świtu. Byleby tylko starczyło" - myślała pat- rząc z trwogą na niewielki kawałek świecy. Czując się trochę zabezpieczoną od napaści stałych widocznie mieszkańców tego pokoju, Marysieńka nie próbowała jednak u- snąć. Leżała z szeroko rozwartymi oczami, zwracając się ciągle w stronę, gdzie się rozlegał jakiś szmer. Z początku było zupełnie cicho, potem rozpoczęły się chrobotania, zrazu bardzo słabe, nieśmiałe, potem coraz silniejsze; szczury powoli oswajały się ze światłem, przebiegały po kątach pokoju, piszczały, ale nie napa- stowały Marysieńki z bliska. Godziny upływały; znużona czuwaniem dziewczynka przymy- kała bezwiednie powieki, a chociaż otwierała je, gdy się rozlegał silniejszy pisk lub hałas, stawały się one coraz cięższe, aż wreszcie zamknął je sen silniejszy niż obawa. Świeca dogorywała, ale przez szpary okiennic spływały już pro- mienie świtu, zapełniając pokój złocisto-różowawym światłem. Marysieńka mogła spać spokojnie, gdyż mieszkańcy zapuszczo- nego salonu po zabawach nocnych udali się do swych nor na spo- czynek. ł A, ., królewna wysypia się do południa... może teraz śniada- nko do łóżeczka albo zawołać panny służącej, by księżniczkę ubrała... - szydziła Hanka stojąc na progu i mierząc nienawist- nym spojrzeniem Marysieńkę, która, zbudzona gwałtownym otworzeniem drzwi, siedziała teraz na łóżku, przecierając oczy. Złote włosy rozsypały się jej na ramiona, a oświetlone blaskami słońca, wytwarzały dokoła główki dziwną jasność. „Śliczna jest" - musiała w duchu przyznać Hanka, ale ta myśl bynajmniej nie sprawiała jej przyjemności. - Czy to już tak późno? - pytała zalękniona Marysieńka, oprzytomniawszy nieco ze snu. - U nas nie ma zwyczaju wylegiwać się do południa; może w domu pozwalali ci na to, ale tu... nie wolno! Proszę, żeby się to nie powtarzało! - zamiast odpowiedzi, strofowała ostro Hanka. 43 - Ach, doprawdy! Bardzo mi przykro! Ja nigdy tak późno nie wstaj ę; dziś wyj ątkowo zaspałam... Ale Hanka nie słuchała już wyjaśnień; trzasnąwszy głośno drzwiami wyszła, zostawiając dziewczynkę samą. Wspomnienie nocnych przygód wywołało w Marysieńce dreszcz wstrętu. Mimo woli obejrzała się wokoło, szukając swo- ich prześladowców, lecz naturalnie nie było ich ani śladu. „Nie będę tu spała więcej za nic w świecie!" - postanowiła so- bie, lecz nie miała czasu rozmyślać dłużej nad tym, ubierając się pośpiesznie, by wynagrodzić późne wstanie. Na każdym kroku trafiała na jakieś trudności, ciągle czegoś brak, nieład, nieporządek... ani się w czym umyć, ani kawałka lu- stra... Z uczesaniem włosów, które mateczka tak pieszczotliwie rozczesywała i zaplatała w warkocze, bieda trudna do pokona- nia... Wreszcie jednak ze wszystkim dała sobie szczęśliwie radę i gdy weszła do pokoju jadalnego, w którym była zgromadzona cała ro- dzina, taka była czyściutka, porządnie ubrana i taka jasna, że pani Dębska na jej widok zawołała radośnie: - Ach! Ty słoneczko! Jasność nam z sobą przynosisz! - Cioteczko! B ardzo przepraszam, że tak zaspał am - usprawie- dliwiała się Marysieńka całując rękę pani Dębskiej i chciała do- dać, że szczury nie dały jej spać, lecz przyszło jej na myśl, że to może by zrobiło przykrość chorej, więc powstrzymała się od opo- wiadania przygód nocnych. - Należał ci się wypoczynek! - odparła z uśmiechem pani Dęb- ska, gładząc złote włosy dziecka. - Czy przynajmniej dobrze spa- łaś? Czy ci było wygodnie? - O, tak, zupełnie! A cioteczka jak się miewa? Pani Dębska była jak zwykle blada, osłabiona, lecz w oczach widać było jakieś jaśniejsze błyski. - Trochę jestem dzisiaj zdrowsza, głowa mniej mnie boli! - od- parła spoglądając z rozrzewnieniem na dziewczynkę: jej dzieci nigdy nie pytały jej o zdrowie. - Cioteczka powinna koniecznie poradzić się doktora i leczyć się. 44 - Ach, czy mnie kto pomoże? I leczyć się? Jakim sposobem, gdy nie ma za co? - O, doktor znów tak wiele nie kosztuje... A kuracja czasami jest bardzo tania... Żadnych lekarstw, tylko świeże powietrze, spokój i odżywianie się... - Ty mój świetny doktorze! - roześmiała się pani Dębska. - Wierzę, że można wyjść z najcięższej choroby, gdy się ma taką pielęgniarkę. - Mateczki jednak nie wyleczyłam, nie uratowałam! - westchnęła ciężko Marysieńka, zaraz jednak opanowała się i mó- wiła dalej pogodnym tonem: - Cioteczka pozwoli, że poproszę doktora; po prostu dlatego, żeby wiedzieć, jak cioteczkę pielęg- nować. O, proszę bardzo. Pieniądze się znajdą; już my to z Martu- sią urządzimy... Pani Dębskiej łzy zakręciły się w oczach i głębokie wzruszenie tamowało jej głos. Od tak dawna nikt nie troszczył się o nią, od tak dawna nikt nie mówił do niej tak serdecznie! Ach, czemuż jej dzieci niepodobne były do tego słodkiego dzie- wczątka! Czemuż od swojej córki nie zaznała nigdy takiej serde- czności! - Widzę, że cioteczka się zgadza! - szczebiotała dalej Marysie- ńka, przechodząc do pokoju pani Dębskiej, gdzie zaraz zaczęła się krzątać i porządkować. - Już ja to wszystko urządzę. Tylko trzeba by pokój dobrze sprzątnąć... i bieliznę na pościeli zmie- nić. ... O, ja wiem, że Martusia nie może tego wszystkiego zrobić; stara jest, no i ma sporo roboty. Ale ja potrafię... Cioteczka pój- dzie do drugiego pokoju, a ja tu zamiotę, sprzątnę. Pani Dębska już nie sprzeciwiała się dając się powodować dzie- cku, które z miłym uśmiechem, a jednocześnie ze stanowczością i pewnością człowieka dorosłego zabierało się do ciężkiej pracy podniesienia z upadku zrujnowanego przez wieloletnie zaniedba- nie i niedostatek życia. Wszystko, co wprawne ręce kobiece w przeciągu dwóch godzin zrobić mogły z brudnego, nie sprzątanego od dawna pokoju, zo- stało zrobione. Zmęczona, spocona, lecz radosna, rozpromienio- na Marysieńka wprowadziła panią Dębska z powrotem do jej po- ? 45 koju i ułożyła ją w łóżku, zasłanym czystą bielizną, wyjętą z kosza dziewczynki. - A teraz idę na poszukiwanie doktora! Wiem, jak się idzie do miasteczka. Zresztą Martusia mi powie... A cioteczka zmęczona i powinna się teraz przespać. Marysieńka swobodnie poruszała się obecnie, będąc przekona- ną, że Hanka i Janek są w szkole. Powinno ją było zastanowić to, że przecież właśnie Hanka obudziła ją i że to było w godzinach za- jęć szkolnych, lecz tak była zajęta, że nie miała czasu pomyśleć nad tym. Marta była dzisiaj znowu pochmurna i mrukliwa; z miasta wró- ciła z pustym koszykiem, na kominie nastawiła jeden jedyny gar- nek i z jakąś niesłychaną zaciętością obierała kartofle. Nie wypo- godziła się nawet na widok wchodzącej dziewczynki, a gdy ta za- pytała, gdzie mieszka doktor, wy buchnęła gniewnie: - Także wymysły! Doktor! Nie wiem, kto mu będzie płacił, a przecież na darmochę nikt nie przyjdzie. Może jeszcze lekarstwa kupować albo wina jakie drogie! A tu bieda aż trzeszczy. Jeść nie maco. Ot,kartofle jedne, co nam zostały, a i tych już resztki tylko się kołaczą! Dobrze to takiemu mówić, co nic nie wie. Ale trzeba tak jak ja nalatać się po sklepikach, nażebrać, by co dali bez pie- niędzy, wrócić z pustym koszykiem i patrzeć potem, jak biedna pani z dniem każdym słabsza, bardziej zamorzona, jak dzieciaki wydzierają sobie od ust suche kartofle, jak zwierzaki... Ot, psie życie!... Marysieńka słuchała tego wybuchu z szeroko otwartymi ocza- mi, w których widać było przerażenie i zdumienie. Nie przyzwy- czajona do zbytków, raczej chowana w niedostatku, jednak dzięki zapobiegliwości i pracowitości matki nie zaznała, co to jest głód! Tutaj zaś przerażało ją jeszcze i to, iż cała ta gromadka nie miała nikogo, kto by się nią zajął, kto by pomógł wybrnąć z ciężkiego położenia. Jedna tylko Marta troszczyła się o wyżywienie całej ro- dziny, lecz niewiele zrobić mogła, obarczona zadaniem ponad siły. A zresztą nikt! I znów przebiegło dziewczynce przez myśl: Hanka. Przecież to już duża panienka, mogłaby... Lecz serduszko, niezdolne do obwiniania nikogo, szukało usprawiedliwienia: widocznie nie może, nie umie... A może próbowała i nic zrobić nie mogła?... Gdyby pani Dębska była zdrowsza, mogłaby poradzić, powie- dzieć, co należy robić... Ach, gdyby jej wrócić choć trochę zdro- wia! Ale na to trzeba doktora, trzeba leczyć... - Moja Martusiu! Ja mam trochę pieniędzy... Jakoś to się da zrobić... Tylko proszę mi powiedzieć, gdzie mieszka doktor! Ale Marta była dziś stanowczo-w złym humorze i nawet słodycz głosu dziewczynki rozbroić jej nie zdołała. - Jak Marysieńka co ma, to nich dla siebie schowa, a doktora- mi głowy nie zawraca, i basta! Widząc, że nic nie wskóra, dziewczynka nie odstąpiła jednak od swego zamiaru, postanawiając działać bez pomocy Marty. „Przecież nie zabłądzę i zawsze spotkam kogoś, kto mi powie, gdzie mogę znaleźć doktora!" - myślała wychodząc z domu. Dzień był piękny, jasny, słoneczny. W powietrzu unosił się za- pach ziemi, budzącej się ze snu zimowego. Głośne świergotanie ptaszków napełniało weselem serca: czuć było wiosnę, dobrą, ła- skawą królewnę, kroczącą w otoczeniu zielonej świty, spowitą cu- dnym kwieciem, szczodrze obdarzającą wszystko i wszystkich. Marysieńka, znalazłszy się poza obrębem ponurego domu, ro- zejrzała się z zachwytem dokoła; ale nie pozwoliły jej cieszyć się pieśnią wiosenną myśli, które wnet ją ogarnęły. Pracowała więc dalej mała głowina, odczuwając instynktownie, że od niej zależy los tego ponurego domu i jego mieszkańców. Myślała więc, kom- binowała, co robić, odpychając zwątpienie, jakie ją chwilami oga- rniało . „To cóż, że nie jestem dorosła, ale umiem wiele rzeczy. Matu- sia mnie nauczyła. I tak szczerze pragnę coś zrobić. O, czyż to ja pierwsza! Na wsi dziewczynki wiejskie, mniejsze nawet ode mnie, wychowują swoje rodzeństwo, zajmują się nieraz całym gospo- darstwem. A tu nie potrzeba nawet ciężkiej pracy; przecież jest Marta, a jak pani Dębska będzie zdrowsza, poradzi, pomoże..." -rozmyślała robiąc plany na przyszłość. Dom pani Dębskiej sta! dość daleko poza miastem, w zupeł- nym odosobnieniu. Zaledwie po dobrym kwadransie drogi Mary- 47 sieńka doszła do pierwszych domów miasteczka i trafiła od razu na główną ulicę, prowadzącą do rynku, na którym stało kilka stra- ganów, kilka bryczek i kilka wozów. Nieliczni przechodnie spoglądali ze zdziwieniem na złotowłosą dziewuszkę, która rozglądała się pilnie po szyldach i napisach. Wreszcie jakaś zażyła jejmość w kapeluszu ozdobionym czerwo- ną różą zbliżyła się do Marysieriki pytając: - A czego to dziecko szuka? - Chciałam do pana doktora... - Do doktora? A kto zachorował? I gdzie? Bo dziecko nietu- tejsze? - Wczoraj tu przyjechałam... - A do kogo? Gdzie dziecko mieszka? - U pani Dębskiej... - Ach, tak! Widoczna sympatia, z jaką uprzejma jejmość zwróciła się do Marysieńki, zmniejszyła się od razu. Z pewną jakby niechęcią odwróciła się od dziewczynki, ale ta chciała skorzystać z zawartej znajomości, zapytując swym miłym, słodkim głosikiem: - Przepraszam bardzo, ale czy pani nie mogłaby mi powie- dzieć, gdzie mieszka pan doktor? - Hm... móc, tobym mogła. Ale czy dziecko trafi samo? - od- parła jejmość, rozbrojona wdziękiem Marysieńki. - O, trafię, jeżeli pani zechce mnie objaśnić. Ja, proszę pani, nie jestem już tak mała... - Ho, ho! Dziecko ledwie od ziemi odrosło, a już się stawia. Ano, niechże duża osoba idzie za mną, podprowadzę kawałek! - Dziękuję bardzo! - z radością rzekła Marysieńka i dreptała obok okazałej jejmości, która kroczyła kołysząc się w prawo i w lewo i jak dobrze utuczona kaczka, coraz to z godnością kiwając głową w odpowiedzi na liczne ukłony i pozdrowienia zarówno przechodniów, jak i właścicieli sklepów i sklepików, około któ- rych przechodziła. Bo pani Pompowska była znaną w miasteczku osobistością, znaną i szanowaną tak dla jej różnych cnót i przy- miotów, jak i dla wielkiej zamożności. Do niej bowiem należały 48 trzy co najpiękniejsze kamienice w rynku i kawał gruntu z pięk- nym dworkiem w dużym sadzie za miastem, niedaleko kolei. Pani Pompowska, postanowiwszy podprowadzić Marysieńkę do mieszkania doktora, zużytkowała tę drogę na dowiedzenie się wszystkiego o dziewczynce, jej życiu dawniejszym i obecnym. - Biedna sieroteńko - rozrzewniła się - ciężka dola czeka cię teraz w tym szarym domu! - Ach, pani Dębska jest taka dobra... - Ładna mi dobroć! Gdzie tylko można, tam się zadłużyła i nie myśli oddawać; dzieci na rozbójników chowa, tę starą poczci- winę zamorduje pracą... - Ależ pani Dębska jest bardzo chora... - Jeżeli chora, to sama sobie winna. Ta jej choroba to więcej wymysł, żeby ludzie o swoje się nie dopominali. Ale doczeka się ona jeszcze, że ją z tego szczurzego gniazda wyrzucą... Mnie sa- mej dość winna, a że się dotąd nie bardzo dopominam, to tylko dlatego, iż strach iść tam, do tego pustkowia... Marysieńka słuchała, coraz bardziej przygnębiona; z każdą chwilą więcej chmur gromadziło się wokoło jej przyszłego życia w nowym otoczeniu. Po jasnych, słonecznych dniach, jakie prze- żywała pod opieką dobrej, ukochanej matki, to wszystko wyda- wało się jej jakąś ciężką, okrutną zmorą. Towarzyszka dziewczynki widząc, iż jej różowe policzki pobla- dły, a w oczach malował się przestrach, uspokajać ją zaczęła: - No, no, sieroteńko! Nie trwóż się! Tożby serca ani odrobiny nie mieli, gdyby taką słodką kruszynę krzywdzić chcieli. A źle ci będzie, za bardzo męczyć będą, toć u mnie zawsze rada się dla cie- bie znajdzie, aniołku ty mój słodki. No, no! Nie bój się! A ot idom doktora! - Dziękuję pani bardzo! - zawołała żywo Marysieńka, ockną- wszy się z przygnębienia. - Nie ma za co! Nie ma za co! A pamiętaj! Odwiedź mnie! Zna- jdzie się dla ciebie w spiżarce talerzyk smacznych konfiturek i ja- kie takie ciasteczko! Żegnaj, ty jasne słoneczko! Dziewczynka raz jeszcze dygnęła na pożegnanie przed swą przygodną opiekunką i weszła do ogródka, pustego jeszcze, led- 49 wie zaczynającego pokrywać się młodziutką zielenią, ale widocz- nie starannie utrzymanego. W głębi wznosił się ładny, murowany dom z tarasem i balkonikami. Jasno tu było, czysto, wesoło! To usposobiło Marysieńkę dobrze i dodało otuchy. „Ludzie, u których jest tak jasno i czysto, muszą być dobrzy i uczynni!" - rozumowała ujmując śmiało za rączkę dzwonka. Czekała dość długo, zanim drzwi otworzono i w progu ukazała się postać wielkiej baby w czepku śnieżnej białości na głowie. - A czego to? - grubym głosem zapytała, mierząc podejrzli- wym wzrokiem dziewczynkę, która dobrze musiała zadrzeć głów- kę, by spojrzeć w oczy olbrzymce. - Do pana doktora przyszłam! - wyszeptała onieśmielona wy- glądem wielkiej baby. - Hę? Co? Mów głośniej! ; - Do pana doktora! - Aha! Niby to nie wiesz, że pan doktor po obiedzie dopiero przyjmuje. - Ale ja chciałam prosić, żeby pan doktor przyszedł do nas... - A do kogo to? - Do pani Dębskiej! - O... jeszcze czego! - groźnie zawołała olbrzymka, zamierza- jąc zamknąć drzwi przed nosem Marysieńce, lecz ta okazała się nagle bardzo energiczna. - Proszę pani - rzekła uprzejmie, lecz stanowczo - doktor nie może odmawiać pomocy nikomu! - Co? Hę? Ty będziesz uczyła mnie i pana doktora? Już my wiemy, do kogo można pójść, kto płaci, a kto nie płaci... Wracaj, skąd przyszłaś, i powiedz, że należy się za pięć wizyt! - Proszę mnie zaprowadzić do pana doktora. Sama chcę z nim pomówić. - Co? Hę? Sama? Taka pchła, a tak się stawia! Olbrzymka na dobre była już zagniewana, lecz w tej chwili Ma- rysieńka podniosła ku niej błękitne oczęta, wywołała na usta swój rozbrajający uśmiech i rzekła słodko: - Moja dobra pani! Proszę mnie zaprowadzić do pana doktora! 50 Drugi raz trudno przyjść, bo to daleko, a pani Dębska naprawdę chora! Olbrzymka machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć: „Et, głupstwo, że chora, ale - nie płaci". Lecz wdzięk dziecka i j ą rozbroił. - Hę? Chcesz zobaczyć samego doktora? Dobrze, ale niewiele wskórasz! Gdy Marysieńka weszła do gabinetu doktora, zobaczyła przed sobą mężczyznę niezmiernie wysokiego, w okularach, spod któ- rych błyszczały przenikliwe oczy. - A czego to? - Po pana doktora. - A do kogo? - Do pani Dębskiej. - Dobrze. Będę za dwie godziny. - Dziękuję panu! Marysieńka dygnęła grzecznie i zabierała się do odejścia, gdy nagle olbrzymka, która ją tu przyprowadziła, zawołała: - Pan doktor chce tam iść? Do tej nędzarki? Toć ona grosza je- dnego nie zapłaci! Trzeba nie mieć rozumu, żeby tracić swój czas na takie chore! Dziewczynka słuchała przerażona, patrząc pytająco na długie- go doktora, lecz ten machnął ręką w stronę ołbrzymki, a do Mary- sieńki zawołał ostro: - Nie gap się, tylko idź do chorej. Powiedziałem, że będę za dwie godziny! Marysieńka dygnęła ponownie i nie zważając już na gderanie służącej doktora, biegła w stronę domu. Spieszyła, bo wycieczka jej na miasto trwała znacznie dłużej, niż przypuszczała, a tam może spostrzeżono jej nieobecność i niepokojono się. Nie oglądając się tedy, śpieszyła ulicami, gdy nagle spostrzegła jakąś postać, czarno ubraną, biegnącą, acz z wielkim wysiłkiem, machającą parasolką i wołającą zachrypniętym głosem: - Żaczek! Żaczuś! A, niegodziwcy! Oddajcie mi psinę! Żaczuś, tu! Gryź tych łobuzów! Żaczek! Psineczko! Tu, tu, tu! Źli chłop- cy! Okrutni! Puśćcie go! 51 W odpowiedzi rozległo się żałosne skomlenie małego psiaka. Marysieńka przyśpieszyła kroku i za chwilę zrównała się z czar- ną postacią. Była to drobna staruszka, o bieluteńkich włosach, które w tej chwili przylegały w bezładnych kosmykach do spoco- nego czoła. Ubrana bardzo starannie, chociaż obecnie ubranie było w pewnym nieładzie: peleryna rozwiana, kapelusz przekrzy- wiony, biały żabot rozpięty ledwo się trzymał pod brodą, a twarz, z ceglastymi wypiekami, wyrażała ogromne wzburzenie. - Co się stało? Może bym mogła pomóc? - uprzejmie zapytała Marysieńka, ale wnet sama zrozumiała, o co chodzi, spostrzegłszy dwóch wyrostków, biegnących naprzód. Jeden z nich trzymał pod pachą małego, zgrabnego jamniczka, wyrywającego się rozpaczliwie i skomlącego żałośnie. Chłopcy nie śpieszyli się bardzo; przeciwnie nawet, zatrzymywali się, gdy odległość, dzieląca ich od biegnącej staruszki, zwiększała się. - O, o! Żaczuś tu jest! Niech się babcia pośpieszy, niech go so- bie babcia weźmie. Mówili to, oczywiście, na kpiny, bo gdy zdyszana staruszka zbli- żała się ku nim, uciekali przed nią z psiakiem, śmiejąc się do roz- puku. Dobre serduszko dziewczynki zadrżało z oburzenia: nie zasta- nawiając się nad tym, że jest o wiele mniejsza i słabsza od łobu- zów, rzuciła się ku nim, a że biegała nadzwyczaj szybko, wnet do- padła ich i energicznym ruchem wyrwała psiaka z rąk jednego z chłopców. - To, co robicie, jest niegodziwe! - zawołała ze łzami w oczach. Chłopak zgłupiał w pierwszej chwili i nie wiedział, co robić, gdy wtem odwrócił się ku niemu jego towarzysz... Marysieńka krzyk- nęła przeraźliwie: przed nią stał Janek we własnej osobie. Poznał dziewczynkę i twarz jego wykrzywiła się z wściekłości. - Ty, ty - żebraczko! Jak śmiesz! - syczał, przyskakując do dziewczynki z zaciśniętymi pięściami. - Wdarłaś się do naszego domu przemocą, objadasz nas, intrygujesz przed matką i jeszcze na ulicy mnie zaczepiasz! - Ależ, Janku! 52 - Milcz! Ani słowa! Oddawaj psiaka! - To nie wasz pies! Po co go męczycie! To tej pani. Janku, prze- cież tak nie można! - To do ciebie nie należy! Oddawaj albo będzie źle z tobą. Ale Marysieńka, łagodna i słodka zwykle, potrafiła być bardzo energiczną, gdy tego zachodziła potrzeba. I teraz spojrzała śmiało w oczy rozwścieczonego chłopca. - Oddam psa jego właścicielce! - odparła spokojnie. - Mówię ci ostatni raz!... - zaryczał chłopiec. - Puść Żaczka, on ucieknie! - wołała staruszka, nadbiegająca z pomocą. Wiedziała, że ze słabych rąk dziewczynki chłopcy ła- two mogli wyrwać psiaka. - Janku! Zastanów się... - zaczęła Marysieńka, lecz nagle po- czuła silny ból w głowie, wszystko pokryło się czarną mgłą, straci- ła przytomność. Gdy otworzyła oczy, spostrzegła pochyloną nad sobą miłą twarz staruszki, wpatrującą się w nią z wielkim niepokojem. - Lepiej ci, dziecinko? - zapytała serdecznie staruszka. Marysieńka nie mogła w pierwszej chwili przypomnieć sobie, co się stało; patrzyła ze zdziwieniem na obce zupełnie otoczenie, nie wiedząc, jak się tu znalazła. Dopiero gdy wzrok jej padł na małego, czarnego jamniczka, wspinającego się na otomanę, na której leżała, przypomniała sobie wszystko. - O, zupełnie mi dobrze! Nic mi nie jest! - starała się uśmiech- nąć, chcąc uspokoić staruszkę. - Panna Marysieńka to zuch nie lada! - rozległ się głos jakiś, który dziewczynce wydał się dobrze znany. Spojrzała w stronę, skąd pochodził, i ku wielkiej radości dostrzegła swego wczoraj- szego obrońcę. ? - To ty, Jurku, znasz do dzielne dziecko? - zapytała ze zdziwie- niem staruszka. - Ach, proszę pani! Pan Jurek wybawił mnie wczoraj z wielkie- go kłopotu; gdyby nie on, doprawdy nie wiem, co by się ze mną stało! - A dziś wyrwał nas obie z rąk tych małych barbarzyńców. No i Żaczek zawdzięcza mu życie. 54 - Przesada, babciu! - wesoło zawołał chłopiec. - Dałybyście sobie doskonale radę beze mnie! A teraz do widzenia, babciu. Śpieszę do domu, bo ojciec bardzo nie lubi, gdy się spóźniam. Pannie Marysieńce piękne ukłony. I Jurek, ucałowawszy ręce staruszki, wybiegł szybko z pokoju. - Złoty chłopak! Odważny, śmiały i prawy! A skromny! Nie znosi po prostu pochwał! - mówiła z rozrzewnieniem staruszka, a Marysieńka z nie mniejszym zachwytem opowiadała o znalezie- niu się Jurka wczoraj. Nagle wzrok jej padł na zegar, wiszący naprzeciw otomany, na której leżała. Zerwała się przerażona. - Boże! Tak już późno! A doktor miał być za dwie godziny! - zawołała przerażona. - Doktor? U kogo? - Prosiłam, żeby odwiedził panią Dębską. Miłe, uprzejme oblicze staruszki zachmurzyło się. - A cóż ty robisz u pani Dębskiej, dziecko? Marysieńka w krótkich słowach opowiedziała swoje dzieje, dużo słów poświęcając pochwałom pani Dębskiej. Nie mogła zro- zumieć, dlaczego wszyscy, z którymi miała do czynienia, odnoszą się tak niechętnie do tej nieszczęśliwej, chorej kobiety. Gdy dziewczynka, pomimo próśb staruszki, podniosła się z ka- napy, uczuła nagły zawrót głowy i omal nie upadła. Silny ból zwrócił dopiero teraz jej uwagę, że miała czoło obandażowane. - Poczekaj jeszcze chwilę. Poślę do pani Dębskiej i zawiado- mię ją, że cię zatrzymałam - rzekła staruszka. - Nie, nie! Nic mi już nie j est! Dziękuj ę pani za pomoc i troskli- wość... - Ależ, dziecko! To ja ci podziękować gorąco powinnam. Patrz, i Żaczek ci dziękuje! Rzeczywiście psiaczek skakał koło Marysieńki, lizał jej ręce i poszczekiwał cienkim, przenikliwym głosem. - Dobry, mądry piesek! Dziewczynka pogłaskała psa, dygnęła przed staruszką, która wyciągnęła do niej ręce i uścisnęła serdecznie. - Żegnaj mi, dziecinko! A pamiętaj, że babcia Szarska, w czym 55 tylko będzie mogła, pomoże ci zawsze! Przyjdź do mnie, gdy tylko będziesz mogła. Ucałowawszy ręce staruszki, Marysieńka wyszła i, chociaż ból głowy dokuczał jej mocno, dążyła szybko w stronę domu. Była bardzo niespokojna: czym wytłumaczy swoje opóźnienie, jak objaśni obandażowaną głowę? Matka wychowała ją w takim poszanowaniu prawdy, iż dotąd nie wiedziała niemal, co to jest kłamstwo. W tym wypadku jednak prawda była tak brzydka, iż Marysieńka wzdrygała się na myśl o tym, że będzie musiała ją po- wiedzieć. „Matuchno moja, czemu ciebie nie ma! Ty byś mi poradziła, co robić!" - westchnęła i jak zawsze na wspomnienie matki oczy jej napełniły się łzami; lecz zaraz moc jakaś w nią wstąpiła. Wbiegła przez kuchnię, ale tu czekała ją niespodzianka. Marta była już nie zła, ale po prostu wściekła. Kręciła się po kuchni rzu- cając wszystkim, co wpadło jej pod rękę, i mrucząc coś do siebie. Gdy zobaczyła dziewczynkę, napadła na nią z krzykiem: - A czego to się włóczyć po mieście? Kto pozwolił? Kto prosił, żeby roznosić po mieście naszą biedę! Kto kazał żebrać przed ob- cymi? Trzeba było uganiać się z łobuzami? Marysieńka stanęła jak wryta, nie mogąc zrozumieć, o co cho- dzi. Szeroko rozwarte, szafirowe jej oczy wyrażały bezmierne zdumienie, ale Marta nie patrzyła na nią. - Proszę sobie iść do pokoju, a mnie tu głowy nie zawracać. No, prędzej! Dziewczynka przerażona, nie usprawiedliwiając się, umknęła do pokoju, gdzie od razu natknęła się na Janka i Hankę. Rodzeń- stwo prowadziło ożywioną rozmowę: Hanka była rozpromienio- na, a po twarzy Janka przebiegały błyski gniewu. Zaledwie dziew- czynka weszła, przyskoczyła do niej Hanka, chwyciła za rękę i wyciągnęła na środek pokoju. - Chodź no tu! Pokaż się, ty mała żmijo! Niewiniątko! Bara- nek! Chciałaś wszystkim zamydlić oczy, ale ci się nie udało! Od razu wyszły na jaw wszystkie twoje sprawki. O, o, panieneczko! Za prędko zrzuciłaś skórę niewinnej owieczki. Obłudnico! Plot- karko! Intrygantko! 56 - Ależ, Hanko! - krzyknęła Marysieńka, starając się wyswo- bodzić z rąk Hanki. Dziewczynka pierwszy raz w życiu słyszała tyle słów złych, obelżywych, mówionych z taką złością, a skierowanych do niej. Otoczona gorącą miłością matki, wzrastała w atmosferze słonecz- nej , biorąc w siebie te jasne promienie i siejąc je wokół. Oszoło- miona, odurzona, straciła zupełnie zdolność pojmowania, co się obecnie koło niej dzieje, co to wszystko znaczy. - Puść mnie! O co ci chodzi? Czego chcesz? - Ja ci powiem, czego chcemy! - krzyknął z wściekłością Ja- nek. - Zapamiętaj, że jeżeli jeszcze raz sprowadzisz na mnie tego przeklętego chłopaka, tego „opiekuna wszystkich pokrzywdzo- nych", jeżeli jeszcze raz poskarżysz się na mnie przed nim, zbiję cię na kwaśne j abłko!... Janek pienił się ze złości, która mu odbierała przytomność. Nie pierwszy to raz miał do czynienia z Jurkiem, nie pierwszy raz tam- ten chłopiec, znany i szanowany przez mieszkańców miasteczka, psuł Jankowi szyki, w porę przeszkodziwszy złemu figlowi, wy- swobodziwszy ofiarę szalonych pomysłów chłopca, zjawiając się najniespodziewaniej tam, gdzie go Janek najmniej oczekiwał. Toteż nienawidził go z całej duszy i nienawidził każdego, kim się Jurek zajął. Marysieńka, wobec napaści rodzeństwa, stała zupełnie bezrad- na; łzy cisnęły się jej gwałtem do oczu, w głowie szumiało, a serce biło gwałtownie i boleśnie, jak ptaszkowi, który znalazł się nagle w szponach drapieżnika. Hanka i Janek wykrzykiwali dalej, doskakiwali do swej ofiary, wymyślali jej, obwiniając o jakieś przestępstwa niezrozumiałe dla niej i nic nie zapowiadało końca tej brzydkiej sceny, gdy nagle od strony kuchni doszły jakieś podniesione głosy: to Marta prowa- dziła z kimś gwałtowną rozmowę. Wojownicze rodzeństwo umilkło nasłuchując. - Ktoś obcy!-szepnęła Hanka. - Skąd się tu wziął? - zapytał Janek. -1 czego chce? Hanka przyskoczyła do drzwi, chcąc zajrzeć przez nie ostroż- 57 nie, łecz te właśnie w tej chwili otworzyły się i ukazała się w nich wysoka, chuda postać doktora. - Cóż to? - wołał od progu. - Prosicie mnie do chorej, a potem bronicie wejścia? Cóż to, u diabła, za zwyczaje? Kpiny czy co? Ja na takie żarty nie mam czasu! Doktor był widocznie zły i wzburzony, lecz w tej chwili wzrok jego padł na Marysieńkę, bardzo bladą, z owiązaną głową, z wy- razem cierpienia i strachu w oczach. - A to co się stało? To ty właśnie mnie prosiłaś tutaj, a widzę, że sama potrzebujesz pomocy? - O nie, panie doktorze! Mnie nic nie jest! Pomocy potrzebuje pani Dębska! - mówiła szybko Marysieńka, odzyskując przytom- ność. - A że Marta nic nie wiedziała o przyjściu pana doktora, to moja wina! Nie zdążyłam jej powiedzieć i bardzo za to przepra- szam. - No, no! Mniejsza z tym! - odparł udobruchany doktor. - Chodźmy do chorej! - Przepraszam pana doktora! - odezwała się Hanka, starając się mówić ugrzecznionym tonem. - Tu zaszła pomyłka. Nikt z nas nie potrzebuje pomocy. A matka moja bezwarunkowo o nią nie prosiła. Nie wiem więc, czemu możemy przypisać wizytę pana doktora. Doktor spojrzał szyderczo na mówiącą. - Ano, przekonam cię zaraz, czy przyszedłem tu niepotrzeb- nie. No, mała panienko! Proszę mnie poprowadzić do chorej! Wszedłszy do pokoju pani Dębskiej, Marysieńka zdziwiła się zmianą, jaka w niej zaszła. Rano pogodna, prawie wesoła, chora nie wyglądała bardzo mizernie, chwilami nawet robiła wrażenie zdrowej. Obecnie leżała bezsilnie na poduszkach, a wyraz cierpie- nia malował się na pobladłej twarzy. Spostrzegłszy doktora, pani Dębska poruszyła się niespokoj- nie, zdziwiona i niezadowolona zarazem. Doktor jednak zdawał się na to nie zwracać uwagi. Zbliżył się do łóżka i patrząc badaw- czo w twarz chorej, zapytał: - No, cóż tam nowego? Jak się pani czuje? 58 - Dobrze, i doprawdy nie wiem... - Dobrze? No, to dobrze! Bardzo się cieszę. Bardzo lubię cho- rych, którzy się mają dobrze! Tylko trochę mi się pani wygląd nie podoba; no, ale to głupstwo! - Doprawdy, nie rozumiem, czemu mam zawdzięczać wizytę pana doktora? - pytała niecierpliwie pani Dębska. Marysieńka podeszła szybko do łóżka i ująwszy pieszczotliwie rękę chorej, usprawiedliwiała się: - Przepraszam bardzo cioteczkę... To ja prosiłam pana dok- tora! Pani Dębska wyszarpnęła rękę i rzekła szorstko: - To źle, że się wtrącasz do nie swoich rzeczy! Doktor spojrzał na dziewczynkę spod okularów, spostrzegł jej zmieszanie i jakby przerażenie i widocznie żal mu się zrobiło dzie- cka. - Bardzo wdzięczny jestem tej małej, że do mnie trafiła. Zresz- tą, jak pani widzi, i jej potrzebna pomoc. Teraz dopiero pani Dębska spostrzegła owiązaną główkę Ma- ry sieńki. - Co ci się stało? - Nic, głupstwo! Upadłam i uderzyłam się! - A, tak! Spotkała cię zasłużona przygoda w tej twojej wędró- wce po mieście, w której zawarłaś tyle znajomości! Głos pani Dębskiej brzmiał tak inaczej niż rano, iż Marysieńka nie poznawała go. Co się stało? Co to wszystko ma znaczyć? Doktor tymczasem przystąpił do badania chorej, po czym rzekł zwracając się do dziewczynki: - No, mała panienko! Teraz zapiszemy sobie, co trzeba robić z chorą. Bo to chorzy sami pielęgnować się nigdy nie potrafią! - Już kiedy koniecznie trzeba jakiejś kuracji, może pan doktor powie mojej córce, co należy robić. To przecież dziecko jeszcze - odezwała się pani Dębska. - Jak pani sobie życzy! - odparł doktor i zaczął się żegnać z chorą. - Pan doktor daruje, ale honorarium... nie byłam w tej chwili przygotowana... odeślę... i za dawne wizyty należy się... 59 Pani Dębska mówiła to wszystko z widocznym wysiłkiem: ce- glasty rumieniec wystąpił na jej policzki, pot zrosił skronie. - Mniejsza o to! Proszę tylko słuchać moich rozporządzeń i sto- sować się do nich. O to bardzo proszę! - Matka panienki potrzebuje troskliwej opieki!... - mówił doktor w drugim pokoju do Hanki. -Pragnie ona być pielęgnowa- na przez córkę, ale niech ta córka pamięta, że od jej staranności zależy życie matki. Żartować tu nie można! Zapisawszy całą litanię różnych rozporządzeń, pożegnał się i wyszedł. W bramie dopędziła go Marysieńka. - Panie doktorze! - szepnęła zarumieniona. - Ja chciałam... bo to ja z własnej woli pana prosiłam... więc chciałam... panie dok- torze, ja bardzo przepraszam, ale chciałam... - No, co mała panienka chciała? - Za wizyty doktora się płaci, a ja mam pieniądze; może pan doktor zechce wziąć! ; Wyciągnęła rękę, w której miętosiła pieniądz. Doktor uśmie- chnął się i poklepał ją po ramieniu. - No, no! Mała panienko! Schowaj sobie twoje kapitały! A pa- miętaj, ile razy będzie potrzeba, przyjdź do mnie! Do widzenia! Marysieńka została sama, trzymając w ręce pieniądze; przykro jej było, że doktor nie chciał ich przyjąć, i obawiała się, że może trzeba było to zrobić inaczej. Powoli zawróciła do domu. Chciała pójść do Marty, może się już udobruchała, wówczas wytłumaczy jej i opowie wszystko. Wszystko, naturalnie oprócz przygody z Ja- nkiem. Ale Marta wyglądała tak groźnie, że Marysierika nie miała od- wagi odezwać się do niej. W pokoju, w towarzystwie Janka i Han- ki, bała się zostać, do pani Dębskiej zaś Hanka zakazała jej wcho- dzić. - Mama nie chce cię widzieć! - rzekła zasłaniając sobą drzwi. Dziewczynka, zrozpaczona, udała się do wielkiego salonu, któ- ry służył jej za sypialnię. Była głodna, zmęczona, głowa ją bolała, a nade wszystko było jej strasznie, niewypowiedzianie smutno. „Co ja mam z sobą robić?" Usiadła na otomanie i po chwili, nie wiadomo kiedy, usnęła. 60 Zbudził ją hałas jakiś. Zerwała się, nasłuchując. W sąsiednim po- koju słychać było bieganinę, jakby rozbijanie sprzętów, potem brzęk, krzyk, jęk, płacz... Nie namyślając się, rzuciła się ku drzwiom i wbiegła do jadalne- go pokoju. Było tam istne pobojowisko: krzesła poprzewracane, kartki z książki podarte leżały na ziemi obok szczątków lampy... W jednym kącie pokoju Janek z krzesłem w ręku, w drugim Han- ka, rozczochrana, w rozdartym fartuchu, a obok niej krzycząca wniebogłosy Basia. - Pozabijam, jak mi która odezwie się jeszcze jednym słów- kiem! - wrzeszczał Janek machając krzesłem. Po wejściu Marysieńki sytuacja zmieniła się od razu: zacietrze- wione i bijące się z sobą rodzeństwo zwróciło się nagle ku wspól- nemu wrogowi. - Czego tu chcesz? Czego nas szpiegujesz? Idź precz od nas! - krzyczeli Janek i Hanka. Tylko zalękniona Basia korzystając z tego, że nikt na nią nie zwraca uwagi, wymknęła się na kory- tarz. Janek nacierał na Marysieńkę coraz bliżej, wykrzykując i grożąc. - Idź precz! Idź od nas! - krzyczała Hanka. - Dobrze! - odparła dziewczynka czując, że dłużej w takich warunkach zostać nie może. - Pójdę, skoro sobie tego życzycie. Tylko powiedzcie mi, czego chcecie ode mnie? Rozjątrzone rodzeństwo umilkło nagle. Ba, gdyby oni wiedzie- li, czego chcieli od tego dziecka! - Nikt cię nie prosił, żebyś do nas przyjeżdżała! - bąknęła Ha- nka. - Dobrze, więc odjadę! Odwróciła się, zmierzając ku drzwiom. Ale Janek i Hanka na- gle przerazili się: ta mała gotowa rzeczywiście to zrobić, a co wów- czas powie matka? Zresztą, coś tam drgnęło w ich sercach: wypę- dzić sierotę, i to taką małą, bezbronną. Co ona z sobą zrobi? Gdzie się podzieje? - Nie gadaj głupstw! Dokąd odjedziesz, kiedy nie masz się gdzie podziać? - mruknęła Hanka. - Więc co mam robić? 61 - A rób sobie, co chcesz, tylko nam nie wchodź w drogę. I tego twojego Jurka trzymaj z daleka, bo jak jeszcze raz wezwiesz go na pomoc przeciwko mnie... - Ależ, Janku! Ty wiesz przecież, że nie ja go wołałam! - Et, daj mi pokój! Janek odwrócił się niechętnie. Hanka zaczęła poprawiać włosy. - Lampa zbita! - szepnęła Marysieńka. - A zbita! Idź, poskarż mamie. - Nie o to chodzi, tylko że nie będzie co palić wieczorem. - I tak nafty niema. - Można kupić! - Kupić? Znakomita sobie! Kupić? W całym domu nie ma ani grosza! - Ja mam... trochę pieniędzy... mogłabym dać... - Nie potrzeba łaski! - mruknęła Hanka, lecz głos jej brzmiał nieco uprzejmiej. Siedzieć w ciemnościach cały wieczór - niewielka przyjemność. Ta mała w ostateczności obowiązana jest nawet pomóc, jeżeli może... Marysieńka wyczuła z tonu, że wolno jej będzie coś zrobić, za- raz więc zakrzątnęła się, by zaprowadzić jaki taki ład w pokoju. Zapaliła świecę, wyjętą z kosza, starła naftę z podłogi, pozbierała kawałki szkła... wreszcie pobiegła do kuchni, pokornie prosząc: - Niech Martusia pozwoli mi bańkę na naftę... trzeba kupić... - a widząc, że Marta zamierza wybuchnąć gniewem, dodała szybko: - Mam pieniądze!... - Jaka mi milionerka. Gada nam ciągle o swoich kapitałach, a po mieście obnosi naszą biedę! Jednak widok pieniędzy podziałał i na Martę uspokajająco. - Dobrze, pójdę po naftę. Ale muszę kupić i trochę cukru, no i chleba chyba... - mruczała, obracając w spracowanych, popęka- nych palcach srebrny pieniądz. - Cukier mam w koszyku. Ale chleba naturalnie że trzeba ku- pić i może bułek dla pani. Doktor zapisał też jakieś lekarstwo. Hanka ma receptę. Mrucząc, nie patrząc na Marysieńkę, ciągle nadąsana, starusz- 62 J^-^l ka wyszła z kuchni, nie protestując, gdy dziewczynka zapropono- wała, że rozpali ogień, nastawi wody i obierze kartofle. Marysieńka, zostawszy sama w kuchni, zabrała się zaraz do ro- boty. Rozpalić ogień to głupstwo, ale czym? Widziała wprawdzie na podwórzu sporo drzewa, ale czy ona do niego trafi po ciemku? Ano, trzeba spróbować. Nadspodziewanie znalazła się pomoc w osobie Basi, która ostrożnie wsunęła się do kuchni. - Marty nie ma? - spytała, nieufnie spoglądając po kątach. - Wyszła do miasta. - To dobrze! - odetchnęła mała. - Zaraz by mnie wygnała stąd. A czy będziemy co jedli? - Będziemy! - odparła Marysieńka, przypominając sobie na- gle, że jest bardzo głodna. - A co? - Ugotujemy kartofli. - Ach, ciągle kartofle... - Ale Marta przyniesie chleba. - Chleba? Naprawdę? O, jak to dobrze! Oczki małej zabłysły radośnie. - A czy ty wiesz, Basiu, gdzie leży drzewo? - Wiem doskonale. W drwalce i przed drwalką. Chodź, zapro- wadzę cię... Czasami, gdy Marta nie bardzo zła, pozwala mi po- magać sobie. O, ja bardzo lubię siedzieć w kuchni. Tam ciepło i jedzenie pachnie! - opowiadała Basia, dźwigając z Marysieńka naręcze drzewa. Niedługo ogień buzował wesoło, w garnku i imbryku grzała się woda, a dziewczynki obierały kartofle, rozmawiając z ożywie- niem. Wiecznie zalękniona, milcząca Basia stała się rozmowna i wesoła. Okazało się też, że mimo swego dosyć tępego wyglądu, była sprytna i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się wko- ło niej dzieje. - Oni ciebie nie lubią, ale mama lubiłaby cię bardzo, tylko że oni naskarżyli dziś na ciebie! - opowiadała wymawiając wyraz „oni" z pewnym lękiem, trochę ciszej niż inne wyrazy. - Mówili, że dziś od rana chodziłaś po mieście i opowiadałaś wszystkim, jak ci u nas źle, jacy my jesteśmy biedni... Marysieńka wypuściła z ręki nóż, którym obierała kartofle, i krzyknęła z oburzeniem: - Ależ to nieprawda! Ani słówka nikomu o tym nie mówiłam! - To nic nie szkodzi, oni potrafią opowiadać różne historie, których nigdy nie było. Janek mówił jeszcze, żeś biegała z jakimiś łobuzami, że ukradliście jakiegoś psa, że go chcieli odebrać i wte- dy ktoś cię popchnął, upadłaś i zraniłaś się... - Ach, Boże! Przecież było zupełnie inaczej... Janek wie o tym... Basia wzruszyła ramionami z miną dorosłej osoby, która się ni- czemu nie dziwi. 64 - Ja to sobie zaraz pomyślałam... O, ja znam Janka... Ale boję się go bardzo. I ty lepiej, żebyś była z nim w zgodzie. - Ależ ja bym chciała być w zgodzie ze wszystkimi. Przecież ni- komu nic złego nie zrobiłam. Nie wiem, za co oni mnie tak nie lu- bią! - E, tego to i oni sami nie wiedzą. O, o... woda już się gotuje... A ty nie mów czasami, że wiesz coś ode mnie, bobym nigdy już z tobą nie rozmawiała. Marysieńka krzątała się koło kuchni, ale w głowie szumiały jej wciąż słowa małej. Co to wszystko znaczyło, jak można było świa- domie mówić rzeczy nieprawdziwe, oskarżać ją o takie brzydkie rzeczy? I co teraz robić? Zaprzeczyć nie można, bo wydałaby Ba- sie; pozwolić, żeby ją uważano za złą, przewrotną... ach, jak to ciężko! Nie miała jednak czasu na rozmyślanie, bo Marta wróciła z mia- sta. Była w nieco lepszym humorze i znosiła spokojnie pomoc obydwóch dziewczynek. Wkrótce kolacja była gotowa, i to nie byle jaka, bo oprócz kartofli była herbata i chleb. To usposobiło lepiej całe towarzystwo i nikt nie dokuczał już Marysieńce. Tylko pani Dębska, która wyszła na chwilę ze swego pokoju, nie patrzy- ła na dziewczynkę i nie mówiła z nią wcale. „Nic dziwnego! Uważa mnie za plotkarkę" - ze smutkiem my- ślała Marysieńka, za nic jednak w świecie nie usprawiedliwiałaby się oskarżając innych. Prawda zawsze zwycięża, mówiła matecz- ka, więc tak też się stanie i teraz. - Gdzie śpi Basia? - zapytała pani Dębska zwracając się do Ha- nki. Ta zaczerwieniła się nieco, lecz rzekła bez zająknienia: - Basia śpi ze mną, a Marysia w salonie. Nie chciała spać z nami w jednym pokoju, więc Marta tam przyszykowała jej spanie. Marysieńka spojrzała na Hankę z nieskończonym zdumieniem, ale ta mówiła dalej pewnym głosem: - Jest tam duża otomana, bardzo wygodna. Skoro więc Mary- sia woli tam spać sama... - Naturalnie, skoro sobie tego życzy, nie możemy jej zmuszać, by spała z wami! - rzekła niechętnie pani Dębska. 65 - Ależ tam są szczury! - zawołała Marysieńka, wstrząsając się z obrzydzeniem i trwogą na wspomnienie ubiegłej nocy. - Szczury? Przywidziało ci się. Skąd tam mogą być szczury? Najwyżej myszy! - rzekła Hanka niedbale. - Nie, nie myszy! Szczury! Widziałam przecież... O, taka ich tam masa... I piszczą strasznie!... - Bohaterka! Myszy bierze za szczury! I trzęsie się ze strachu! - A wczoraj Bóg wie co opowiadała o swojej odwadze! - szy- dził Janek. Marysieńka znów była zdumiona, lecz już nie odpowiadała. Zrozumiała, że jej najprawdziwsze słowa będą zawsze przekręco- ne lub przedstawione jako kłamstwo. Więc tylko zwróciła błagal- ne wejrzenie na panią Dębską, lecz ta nie patrzyła na nią. - Basia przyjdzie do mnie na noc, a ty prześpij się dziś w poko- ju Hanki. Jutro zaś obmyślimy coś... - Nie, mamo! Doktor kazał, by mama miała najwięcej powie- trza! - zawołała z nagłą troskliwością Hanka. - Ależ to tylko na dziś... - A może mogłabym spać w kuchni? - nieśmiało zapytała Ma- rysieńka.. - Nie! Opowiadano by potem, że sierotę, którą się zaopieko- wałam, w kuchni umieściłam! - szorstko odparła pani Dębska. - Dziś przenocujesz u Hanki, a jutro urządzi się inaczej. Marysieńka nie oponowała; czuła się zupełnie bezradna i bar- dzo, bardzo nieszczęśliwa. Wiedziała, że straciła serce, które skłaniało się ku niej, i że odzyskać je będzie trudno. Musiałaby o- skarżyć innych, dowieść kłamstwa, przedstawić strasznie brzyd- kie postępowanie Janka. Nie, nie, tego nie zrobi! Raczej cierpieć będzie wszystkie udręki! Gdy Marysieńka znalazła się na progu pokoiku dziewczynek, cofnęła się przerażona. Podobnego nieładu, brudu, nieporządku nie widziała nigdy. Zdumiony wzrok przeniosła na Hankę, która ze złością rozplatała warkocze przed kawałkiem stłuczonego lu- stra. - No i czegóż się tak gapisz? - krzyknęła niecierpliwie. - Nie podoba ci się tu, to idź sobie do szczurów i myszy! 66 Marysieńka nie odpowiedziała, lecz wszedłszy do zaśmiecone- go pokoiku, poczęła zbierać z podłogi papiery i układać porozrzu- cane rzeczy, a robiła to tak szybko i zręcznie, że po kilku chwilach pokój przybrał inny wygląd. Hanka, udając, że nie zwraca na nią uwagi, przypatrywała się robocie dziewczynki spod oka i coś jak- by zawstydzenie odbiło się na jej twarzy. Ale wnet pokryła je za- dąsaniem, mówiąc niechętnie: - Przestań już raz kręcić się po pokoju! Jutro będziesz miała dość czasu na to, kiedyś taka porządna. Teraz kładź się prędzej i nie przeszkadzaj mi! Marysieńka zbliżyła się do łóżka i znów cofnęła się niezdolna opanować zdziwienia i obrzydzenia. - Może pozwolisz, żebym ci zmieniła bieliznę na pościeli? - za- pytała nieśmiało. - Nie ma czystej! Marcie się nie chce prać. A zresztą, co cię to obchodzi! - burknęła odwracając głowę, by Marysieńka nie do- strzegła rumieńca, który pokrył jej policzki. - Ja mam czyste prześcieradło... poszewki także będą dobre... Jeżeli pozwolisz, przyniosę... Hanka nie odpowiedziała, a Marysieńka wzięła to za pozwole- nie i szybko zakrzątnęła się koło łóżek. Hanka nie mogła już opanować ciekawości i zdziwienia, mała czarodziejka w jej oczach zmieniła brudny i zaniedbany śmietnik w milutki kącik, który zdawał się być jaśniejszym, cieplejszym. Jakby weń wpadł promyczek jakiś. „Słoneczko!" - przemknęło przez głowę dziewczyny. Gdy się kładła do czysto zasłanego łóżka, ogarnęło ją miłe uczucie: z życzliwością niemal spojrzała w stronę Marysieńki, lecz gdy wzrok jej padł na złote włosy, rozsiane na białym tle podusz- ki, złość ją znów ogarnęła. „Tymi swymi złotymi kudłami wszystkie oczy zamydli, wszyst- kich na swą stronę przeciągnie" - pomyślała, burknięciem odpo- wiadając na uprzejme „dobranoc" Marysieńki. Noc ta, w porównaniu do zeszłej, była dla dziewczynki rozkosz- na. Wprawdzie miała towarzystwo Hanki, przed którą drżała bez- wiednie, ale za to szczury nie skakały jej po łóżku. 67 .'I! Myszy trochę hałasowały, ale niewiele to przeszkadzało zmę- czonej i niewyspanej, więc też bez przebudzenia przespała noc całą i zerwała się z łóżka, gdy promienie rannego słońca zajrzały przez okiennice; świeża, wypoczęta. Cały dom spał jeszcze w najlepsze, ale to Marysieńki nie zraża- ło. Jakżeż to często zrywała się raniuteńko, cichutko, by mateńki nie budzić, i przygotowywała śniadanie, sprzątała, układała, po- lewała kwiatki... Ukochana mateńka otwierała oczy i ze zdziwie- niem patrzyła na poczynione przez dziewczynkę przygotowania, a potem wołała radośnie: „Cóż to za wróżka tu się krzątała?" „To twoje słoneczko, matusiu!" Ach, te niezapomniane czasy! I nigdy, nigdy już nie wrócą! Westchnęła głęboko, ale w tej chwili promyk słońca wpadł przez szczelinę okiennicy i zaigrał tak wesoło w złotych włosach Marysieńki, iż niepodobna było nie uśmiechnąć się do niego! Hanka chrapała w najlepsze, gdy dziewczynka ubrana, uczesa- na wymknęła się z pokoju. W kuchni Marta także jeszcze spała, więc Marysieńka zaczęła gospodarować, a załatwiwszy się szybko z uporządkowaniem kuchni, wybiegła na podwórze. Ranek był prześliczny, choć chłodny. Wschodzące słońce roz- siewało wokoło jakiś różowawozłocisty pył, unosił się świeży, sil- ny zapach ziemi, która budzi się ze snu zimowego, wróble świer- gotały wesoło, z oddali dobiegał dzwonkowy śpiew skowronka. - Ukochana ptaszyno! Już do nas przyleciałaś! Już nam śpie- wasz! - szepnęła Marysieńka, przejęta niezwykłą pięknością po- ranku, w którym znać było jeszcze zmaganie się ustępującej zimy z królewną-wiosną, ale czuło się od razu, iż wiosna za chwilę za- triumfuje. - Prawda! Teraz główna robota w polu! I w ogrodzie także. A wszak tu jest ogród, i duży! Trzeba będzie zobaczyć, jak on wy- gląda! W tej chwili z obórki rozległ się żałosny ryk krowy. - Ach, krówka! Trzeba ją odwiedzić! Otworzywszy zamkniętą na kłódkę obórkę, Marysieńka zoba- czyła ładną, łaciatą krowę, tak jednak wynędzniałą, że ledwie 68 mogła utrzymać się na nogach. Stało biedne stworzenie w prze- gniłej słomie i dużymi, ładnymi oczami patrzyło na dziewczynkę. - Głodna Łaciatka? I brudno ma, mokro? Krowa ryknęła żałośnie. Marysieńka zakłopotała się. Co tu robić? Można by wypuścić krówkę na podwórze. Było ono pokryte trawą zeszłoroczną, a i nowa zaczynała wschodzić. Ale jak tu się dostać do żłobu, by od- wiązać Łaciatkę? Dziewczynka rozejrzała się wokoło i spostrzegła drabinkę przystawioną do poddasza. Aha, tam powinna być słoma. No tak, ale gdyby była, to Marta podesłałaby ją krówce. Chyba już nic tam nie będzie, ale co szko- dzi spróbować! 69 Zręcznie wdrapała się Marysieńka po drabinie i dostała na strych. Omal nie krzyknęła z radości, spostrzegłszy zapas nie tyl- ko słomy, ale i siana. Widocznie starej Marcie za ciężko było wchodzić po drabinie i dlatego zapas ocalał. Ogromnie zadowolona zrzuciła snopek słomy i naręcze siana. Rozścielając słomę starała się robić to tak, jak robił stróż Ma- ciej, który mieszkał w dworku, naprzeciwko ich mieszkanka. O, od tego Macieja Marysieńka dużo, dużo się nauczyła. Łaciatka, poczuwszy siano, omal nie zerwała się ze sznurka, tak odwracała do niego głowę i wyciągała swój długi, ostry język. - Czekaj, zaraz dostaniesz - śmiała się dziewczynka, ubawiona pociesznymi minami, jakie robiło zgłodniałe stworzenie, by się dostać do paszy. - Gdy zjesz, dostaniesz wody. A tymczasem pójdę do ogrodu. Nie trzeba było wielkiego znawstwa, by zrozumieć, że ogród był ogromnie zapuszczony; drzewa, nie opatrzone, nosiły zarodki robactwa, zagony i grzędy widocznie od paru lat nie uprawiane, aleje pokryte zgniłymi liśćmi. Nie wiadomo też było, ile między drzewami jest martwych, poschniętych. Marysieńka smutnie kiwała głową. Jak inaczej wyglądał ich ogródek! Malusieńki wprawdzie, ale czego w nim nie było! Jarzyn miały z matusią na całe lato, jesień i zimę. A jakie truskawki! A maliny! Nie mówiąc już o kwiatach! - Gdyby się tak wziąć do tego ogrodu... gdyby tak Hanka i Ja- nek chcieli... Et, nie ma co na nich się oglądać. Sama zrobię, co będę mogła! Zrobiwszy to postanowienie, Marysieńka zaczęła od poszuki- wań narzędzi potrzebnych do uprawy ogrodu. Znalazła w składzi- ku wszystko, co było trzeba: szpadel, grabie, gracki, polewaczki, sznury, taczki; tułały się nawet jakieś torebki z nasionami, noże ogrodnicze itp. - Doskonale! Będzie można coś zrobić. Na początek wygrabię te liście, które napełniają ogród zapachem zgnilizny. Potem trze- ba będzie skopać niewielką grzędę i posiać marchwi, pietruszki, rzodkiewki... Ziemia, zdaje się, dobra. Dziewczynka zapalała się do swej roboty... Odgarniając liście, 70 znalazła wychylające się nieśmiało śniegulki. Narwała bukiecik i zawróciła do domu, napoiwszy przedtem Łaciatkę. - Czas chyba na śniadanie! Marta już nie spała. Nachmurzona, jak zwykle, rozpalała ogień. Marysieńka, powiedziawszy jej uprzejmie dzień dobry, rzuciła się do pomocy. - Ja to zrobię, a Martusia tymczasem wydoi Łaciatkę. - I... nie warto zachodu. Co ona tam da tego mleka! Ledwie się na nogach trzyma! Sprzedać by lepiej, nie męczyć stworzenia! - O, nie! Nie trzeba sprzedawać, Martusiu! Ona taka śliczna,! Ja będę o nią dbała! - Tak, ciekawam tylko, czym ją Marysieńka będzie żywiła? - Toć wiosna, trawy będzie dosyć! Dziewczynka, nie chcąc robić przykrości staruszce, nie powie- działa, że pasza była, tylko nie było komu dostać jej z góry. G, Idy Hanka, rozespana,.jeszcze nie uczesana, wyszła do ja- dalnego pokoju, wołając głośno o śniadanie, stanęła nie mogąc się zorientować, gdzie się znajduje: pokój był zamieciony, stół na- kryty białą ceratą, pośrodku stał wazonik, wprawdzie z utrąco- nym uszkiem, ale za to napełniony ślicznymi kwiateczkami, obok koszyczek z bułkami i dzbanek z mlekiem. Przez otwarte okno wpadał strumień powietrza świeżego, pach- nącego, nieco ostrego, wypędzając zapach stęchlizny. - Cóż to za parada? - mruknął Janek wszedłszy jednocześnie do pokoju i z pewnym jakby zawstydzeniem spojrzał na swe bru- dne ręce i paznokcie. Pani Dębska, zgnębiona dniem wczorajszym, postanowiła so- bie przemóc zmęczenie, jakie ją ogarniało zwykle od samego rana, i zająć się nieco domem i dziećmi. - Zaniedbałam biedactwa! Nie wiem, jak wyrastają i co się w ich duszyczkach dzieje. A teraz jeszcze ten nowy obowiązek, bodaj czy nie najcięższy... Przecież, jeżeli się podjęłam opieki nad sierotą, muszę się nią zająć. A zdaje się, iż mimo anielskie- 71 go wyglądu, mała będzie bardzo ciężka do prowadzenia. Może nawet popsuje dzieci, szczególnie Basie! Ach, i te kłopoty z pie- niędzmi! -wzdychała pani Dębska, z trudem podnosząc się z łóżka. - Czuła się bardzo osłabiona i nieszczęśliwa; nie ubierając się okryła się ciepłą, grubą chustką i weszła do pokoju jadalnego. Stanąwszy na progu, zasłoniła oczy ręką, jakby oślepiona; w po- koju było dziwnie jasno, wesoło, wiosennie. Czuć było obecność czegoś, co wszędzie wnosi życie, ciepło i jasność. - Słoneczko! - wybiegło na usta pani Dębskiej, ale gdy wzrok jej padł jednocześnie na stojącą koło stołu Hankę, brudną, skrzy- wioną, nie uczesaną, gdy spojrzała na Janka w rozchełstanej blu- zie, obgryzającego paznokcie, w duszy dodać sobie musiała: „To nie oni są tym słonkiem!" W tej chwili do pokoju wpadła Basia, wesoła, roześmiana. Ro- biła wrażenie niezwykle schludnej, z warkoczykami starannie za- plecionymi po bokach główki, z niebieską kokardką i w jasnym fartuszku. Niosła ostrożnie tacę ze szlankami. - A co? Czy nie pyszne śniadanie? - wołała radośnie, lecz zo- baczywszy matkę, zdumiała się. - Co? Mamusia już wstała? Tak wcześnie? Przecież to dopiero dziewiąta! - Już dziewiąta, a wy nie w szkole i nie ubrani? - z pewnym przestrachem zapytała pani Dębska. Hanka i Janek spuścili oczy, nie wiedząc co odpowiedzieć. - Zaspałam jakoś... Ale bo ta mała marudziła wczoraj - mruk- nęła Hanka, szukając jakiegoś wyjścia, ale Janek nabrał już rezo- nu i rzekł dość zuchwale: - W szkole? To dobre sobie! Przecież w tych łachmanach do szkoły nie pójdę. A zresztą, kto się chce uczyć, musi płacić. A czy mama ma czym? - Właśnie! Przecież darmo nas trzymać nie będą! - dodała Ha- nka nabrawszy pewności siebie. - Więc... wy... się... nie... uczycie? - szepnęła matka z trudem wymawiając wyrazy. - Uczymy się, ale sami w domu - rzekła pośpiesznie Hanka, przestraszona nagłą bladością matki. 72 - A tak, uczymy się w domu. Toż mama widzi, że ciągle z książ- ką się włóczę! - potakiwał Janek. Pani Dębska upadła na krzesło, zakrywając twarz rękami. - Boże, mój Boże! Jak ciężko mnie doświadczasz! I za co te biedactwa tak cierpieć muszą! Nawet nauki mieć nie mogą! - ska- rżyła się przez łzy. - Ach nie martw się, mamo! Doprawdy, niewiele tracimy, że do tej szkoły nie chodzimy. Niewiele nas tam uczono, ale za to, co nam nadokuczano. Nazywano nas żebrakami, darmozjadami... Eh, lepiej nie powtarzać - opowiadała z fantazją Hanka, a Janek, spoglądając na nią spod przymrużonych powiek, bąknął do siebie pod nosem: - Łże jak z nut! Niepowstrzymywane łzy polały się z oczu pani Dębskiej. - Biedne dzieci moje! - jęknęła boleśnie, wyciągając ręce do Hanki, która pochyliła się niezręcznie w ramiona matki, nie przy- zwyczajona do pieszczot i nie czująca ich potrzeby. Janek wykrzy- wił usta drwiącym uśmiechem i syknął przez zęby: - A to ci parada! W tej chwili do pokoju weszła Marysieńka i zatrzymała się ci- chutko na progu. Duże, niebieskie oczy napełniły się łzami: nie widziały one brzydkiego grymasu Janka, nie widziały, jak źle czu- ła się Hanka u kolan matki. Widziały tylko białe, przezroczyste ręce, spoczywające nagłowię dziewczynki, widziały przygarniają- ce do matczynej piersi ramiona i ból głęboki targnął serduszkiem dziecka. „Mnie tak już nigdy, nigdy moja mateńka nie przytuli!" Nagle pani Dębska wyprostowała się. - Tak dalej być nie może! - zawołała. - Raczej umrę, niż was tak zaniedbywać będę! Bo cóż zresztą warte życie takiej niedołęż- nej istoty, która nawet własnymi dziećmi zaopiekować się nie po- trafi! Hanka i Janek słuchali niemal z przerażeniem słów matki. Nie skarżyli się wcale na swój los, dobrze im było żyć bez żadnej kon- troli, robić, co im się podobało, próżnować lub łobuzować się. Było wprawdzie czasami trochę głodno, ale to się i obecnie nie 73 I zmieni na lepsze, a swoboda ich ukrócona być może. Mieli ochotę zbuntować się, szorstko wymówić posłuszeństwo, lecz coś im po- dyktowało, że to nie byłaby właściwa droga. - Nie przejmuj się, mamo, bo możesz sobie zaszkodzić! - rze- kła Hanka, siląc się na łagodny, czuły ton, ale matka w tej chwili spojrzała uważniej na córkę i zawołała z widoczną przykrością: - Ależ, Hanko! Przychodzisz do śniadania nie uczesana i nie umyta! - Po śniadaniu się ubiorę... - Nie, nie! - przerwała stanowczo pani Dębska. - Idź zaraz do siebie i ubierz się. Spójrz na Basie: młodsza znacznie od ciebie, a jaka czysta... - O, zdarzyło się ślepej kurze ziarno! - mruknął Janek. - Mamusiu! To Marysieńka tak mnie uczesała, dała swoją wstążkę i wystroiła w swój fartuszek! - chwaliła się Basia i posta- wiwszy na stole szklanki pobiegła do Marysieńki. - Patrz, i mamusia dzisiaj wstała wcześniej. Przeczuła widocz- nie, że tak przystroisz pokój. Hanka z nienawiścią spojrzała na sierotę, która stała w smudze światła, ze złotymi warkoczami dokoła główki, jak jakieś jasne zjawisko. „Słoneczko!" - przebiegło znów przez myśl pani Dębskiej i ser- deczniej sze uczucie zadrgało w niej dla sieroty, ale wnet je zmro- ziły słowa Janka, wypowiedziane półgłosem: - Znów poleci na miasto z plotkami! - Dlaczego wstałaś tak wcześnie? - spytała szorstko pani Dęb- ska. - Wyspałam się dosyć, a rano roboty zawsze dużo. - Jaka mi dobrodziejka! Wstaje o świcie, żeby za wszystkich pracować! - ironicznie rzuciła ode drzwi Hanka. - A przecie! Nie widzisz, jak Marysieńka wysprzątała pokój? I na Wielkanoc nie bywa czyściej - rzekła Basia, bardzo dziś rezo- lutna. - Cicho, ty smarkaczu! - krzyknęła Hanka. - Hanko! Proszę, idź już do swego pokoju i ubierz się. Ty zaś na przyszłość nie bierz się do nie swoich rzeczy. Jesteśmy wpraw- 74 dzie biedni, ale z sieroty, przytulonej do nas, nie chcemy robić służącej! Głos pani Dębskiej brzmiał surowo i niechętnie, a złota główka dziewczęcia pochyliła się ku ziemi: co zrobiła złego? Za co ją kar- cono? - Siadajcie do śniadania! Janek niech przedtem umyje ręce i wyczyści paznokcie! - Doskonale! Tylko czym? Mydła w domu ani śladu - spokoj- nie odparł chłopiec nie ruszając się z miejsca. - Ja ci dam mydła! - usłużnie zaczęła Marysieńka, ale chłopak tupnął nogą i krzyknął z pasją: - Nie wtrącaj się do mnie, ty szpiegu przebrzydły. Ja nie dam sobą kierować jakiejś tam przybłędzie, jak inni. Rumiane policzki dziewczęcia pobladły nagle, ale w oczach za- błysły ognie. Podniosła główkę i spojrzała śmiało w oczy chłopca. - Jesteś większy ode mnie i znacznie starszy, więc sądzisz, że możesz... - Proszę bardzo, nie kłóćcie się. Na przyszłość niech Marysia nie wtrąca się do nie swoich rzeczy i niech robi to, co jej każą star- si, a sama się nie rządzi. Za mała jesteś na to... - surowo mówiła pani Dębska, nie patrząc na dziewczynkę, która stała oszołomio- na, czując, że jest jej bardzo źle, że serduszko ściska się boleśnie, a do oczu napływają łzy. - Siadajcie do śniadania! - ciągnęła dalej pani Dębska, lecz w tej chwili pobladła silnie i chwyciła się za róg stołu, by nie upaść. Jej wątłe siły nie mogły wytrzymać tak wielkiego wysiłku... Marysieńka podbiegła szybko i ująwszy wpół słaniającą się, prowadziła ją serdecznie. - Niech się cioteczka mocno o mnie oprze... o tak. Ja cioteczkę odprowadzę... Proszę się teraz położyć, zaraz przyniosę szklankę ciepłego mleka... Ale trzeba wypić koniecznie, to cioci doda sił... i przespać się trochę... Zmieniły się role: pani Dębska stała się teraz słabym dziec- kiem, które Marysieńka tuliła, okrywała i troskliwie poiła, niby dobra mateczka. 75 ' Pani Dębska poddawała się posłusznie woli dziewczynki, a gdy, nieco wzmocniona, spojrzała w jasne, dobre oczy dziecka, ogar- nęło ją nagle wzruszenie i szepnęła jakby zawstydzona: - Dziękuję ci, Słoneczko! W złotych blaskach wiosennego słońca dziewczynka praco- wała gorliwie. Grządki równiutkie, starannie zagrabione, ukazy- wały się jedne za drugimi, a choć pot rosił czoło Marysieńki, nie zwracała na to uwagi, kopiąc i grabiąc zawzięcie. A śpieszyła się przy tym nadzwyczajnie, bo tylko wczesne ranne godziny mogła poświęcić pracy w ogrodzie. Później, gdy Hanka i Janek wstali, było to już niemożliwe. Przez pierwsze czasy swego pobytu nauczyła się wiele. Przede wszystkim zrozumiała, że cokolwiek zrobi, będzie to jej wzięte za złe i przedstawione inaczej. Pracowała więc ukradkiem, starając się, by jej wysiłki były niewidoczne, unikała starannie zetknięcia się ze starszymi dziećmi, ustępowała im, choć nie próbowała już zjednać ich sobie usłużnością, obdzielaniem swoimi zapasami, serdeczną uprzejmością. Janek wręcz odpychał ją, nierzadko obdarzając mianem „szpie- ga", „pochlebcy" itp. Hanka wyciągała od dziewczynki, co się dało: wstążki, kołnierzyki i mankieciki, uszyte przez matkę Mary- sieńki, łakocie, które dziewczynka dostała na drogę i starannie chowała, czystą bieliznę - ale to zupełnie nie przeszkadzało w o- skarżaniu jej, gdzie tylko mogła, i wyrządzaniu tysiącznych przy- krości. Pomimo to Marysieńka nie rozpaczała, a wyraz przygnębienia i smutku, jaki gościł na jasnym buziaczku, ustępował powoli: dziewczynka czuła, że z każdym dniem staje się pożyteczniejsza, a jej zabiegi przynoszą widoczny pożytek. Bo też nadzwyczajną gosposią było to dziecko: wstawała ze świ- tem, oporządzała Łaciatkę, która wywdzięczając się za starania, codziennie więcej mleka dawała, pracowała w ogródku, zasiewa- jąc najpotrzebniejsze jarzyny, pomagała Marcie, a właściwie ro- 76 biła wszystko za staruszkę w kuchni, potem ukradkiem sprzątała pokoje. I z wolna stary, ponury, smutny dom stawał się milszym, weselszym, jaśniejszym. Szczury i myszy nie gospodarowały już tak śmiało, okna nie patrzyły brudnymi szybami na słońce wio- senne, lecz błyszczały czystym szkłem, wpuszczając smugi jasne- go światła, zamiecione ścieżki świadczyły, iż ktoś zajmuje się do- mem. Niejeden przechodzień spoglądał ze zdziwieniem i ciekawością na stare domostwo, które z każdym dniem niemal zmieniało swój wygląd, ujrzawszy zaś drobną postać dziewczęcą, otwierającą okna, trzepiącą ubranie, zamiatającą ulicę, uśmiechał się życzli- wie, a na usta bezwiednie wybiegał mu wyraz: „Słoneczko!" Ostatnia grządka była gotowa. Marysieńka wyprostowała się i radośnie spojrzała na swą pracę. - Jeżeli będzie dość deszczu, marchewka będzie śliczna i wcze- sna. Wystarczy jej nie tylko dla nas, ale i na sprzedaż. A rzod- kiewka, a szpinak! Ho, ho! Cały handel jarzynami można prowa- dzić! I zaraz w praktycznej główce dziewczynki powstały plany, na co zużytkuje otrzymane pieniądze. Zasępiła się; potrzeb tak dużo i wszystkie takie pilne! Basia chodzi w dziurawych bucikach, Han- ka skarży się, że wyrosła ze swego paltota; nosi go podobno już lat cztery. Ubranie Janka jest wprost niemożliwe: wyplamione, ob- darte. A pończochy! Właściwie to nie pończochy, lecz same dziu- ry! O bieliźnie lepiej nie mówić! Do tego najważniejsza sprawa: porządne odżywianie chorej pani Dębskiej. Dziewczynka aż ręce załamała, tak ją przeraziły najpilniejsze wydatki. - Dzień dobry Marysieńce! Cóż to Słoneczko takie zasępione? Dziewczynka podniosła główkę i wnet jej buzia rozjaśniła się. - Ach, Jurek! Dzień dobry! - Przepraszam, że dopiero teraz przychodzę! Czy mogę jeszcze w czym pomóc? - Dziękuję, ale już za późno. Wracam do domu na śniadanie! - Ach, jak mi przykro! Niech Marysieńka za karę wyznaczy mi dużą robotę na jutro! Obiecuję przynieść nasion od babci! 77 - O, dziękuję bardzo! Przydadzą się, bo mam jeszcze dużo miejsca. - Proszę trochę zostawić na kwiatki, bo babcia ma przysłać po- tem flanco w. Marysieńce oczy zaiskrzyły się z radości. - Naprawdę! Jaka babcia dobra. Ja tak lubię kwiatki! - Jeszcze by też! Słoneczko nie lubiłoby kwiatków! A gdzie bę- dziemy jutro kopali? - Ot, tam. Tylko trzeba bardzo wcześnie, bo to pod oknami... Marysieńka zatrzymała się zmieszana. - Aha. Rozumiem. Żeby prześladowcy nie zobaczyli. - Nie trzeba tak mówić! - prosiła dziewczynka. - No więc - przyj aciele! - żartował Jurek, wygodnie usadowio- ny na płocie. - Teraz jeszcze nie! Ale wierzę w to, że kiedyś będą moimi przyjaciółmi! - A ja nie! Zresztą mniejsza z tym. Więc jutro jak najwcześ- niej! Wyśmienicie! - Teraz muszę już iść. - Do widzenia zatem, Marysieńko, do jutra! Chłopiec zniknął z płotu, a dziewczynka schyliła się, by pozbie- rać rozrzucone narzędzia. Nie domyślała się, że z oddali śledziła ją para gniewnych oczu. Weszło już w zwyczaj i nikogo to nie dziwiło, że śniadanie było codziennie rano starannie zastawione, a nade wszystko - dość ob- fite: mleko, chleb, herbata. Dla pani Dębskiej nawet - masło. Na wyraźne żądanie matki dzieci przychodziły do stołu umyte, uczesane, ubrane, gdy dawniej do południa, a nawet i dłużej włó- czyły się po mieszkaniu rozczochrane, brudne, pootułane w chus- tki. Nikogo też nie dziwiło, że Marysieńka krzątała się usługując, podając, przynosząc z kuchni herbatę. Marta zwykłe się nie zja- wiała, gdyż, korzystając z pomocy, szła wcześnie do miasta, by przygotować jaki taki obiad. Pani Dębska, tak jak sobie postanowiła, przychodziła do stołu, chcąc choć trochę przypilnować dzieci. Z początku siedziała chwi- 78 lę tylko i zmuszona była usuwać się do swego pokoju, bo ją ogar- niało wielkie osłabienie; obecnie czuła się jakby silniejsza i zmu- szała się do siedzenia do końca śniadania. „Muszę to robić dla dobra dzieci!" -mówiła sobie i wierzyła, że tylko jej wola trzyma ją na nogach, gdy tymczasem niewidoczne, lecz serdeczne starania dziewczynki wracały jej powoli siły. Dziś wyglądała lepiej i weselej niż zwykle, ale gdy spojrzała uważnie na dzieci, zasępiła się. - Boże mój! Koniecznie trzeba wam sprawić jakieś ubrania. Podarte to wszystko i za małe! Skąd tu wziąć na te wydatki! - Mamo! A gdyby sprzedać krowę? - zaproponowała Hanka, patrząc złośliwie na Marysieńkę. Wiedziała, że dziewczynka bar- dzo lubiła Łaciatkę. - Nie, nie! Pozbawilibyśmy się mleka, a to przecież prawie je- dyne nasze utrzymanie. - A ja mam wyśmienity sposób! - rzekł Janek, a niebrzydką twarz jego wykrzywił zły grymas. - W składziku jest mnóstwo na- rzędzi rolniczych, zupełnie bezużytecznych. Można je sprzedać! Inaczej rozkradną wszystko. Dzisiaj, na przykład, widziałem zło- dzieja siedzącego na płocie... Mam też przekonanie, że ktoś mu pomagał z dołu... Gdy zajrzałem do składziku, zauważyłem naj- wyraźniej , że ktoś tam gospodaruje... Twarz Marysieńki zbielała jak kreda. Nawet różowe usteczka nie różniły się od białego kołnierzyka przy czarnej sukience. Więc wszystko przepadło! Cała jej praca na nic! Wykryli ją i, natural- nie, z jej najlepszych chęci zrobiono przestępstwo! - Co ty mówisz? - dziwiła się pani Dębska. - Komu by przyszło na myśl okradać nas, biedków? - A jednak są tacy! - ciągnął Janek, przyglądając się złośliwie zmienionej widocznie dziewczynce. -I to tacy, co myszkują po ca- łych dniach po domu, by z tego skorzystać. Hanka, idąc za wzrokiem brata, również dostrzegła bladość Marysieńki i chociaż nie wiedziała jeszcze, o co chodzi, spogląda- ła radośnie i triumfalnie na zgnębioną dziewuszkę, której niena- widziła całą duszą. Pani Dębska, podniósłszy oczy od herbaty, zauważył a również, 79 # iż słowa Janka zrobiły w pokoju wielkie wrażenie. Z pewnym nie- dowierzaniem spojrzała na Marysieńkę. - Co ci się stało? Dlaczego jesteś taka blada? - Za dużo ma roboty! - zauważyła Hanka złośliwie. - Za wcześnie wstaje! - dodał Janek, nie spuszczając oczu z u- dręczonej dziewczynki. - Mówiłam przecież, żebyś wstawała razem z innymi... - Ach, jeżeli ktoś ma do załatwienia różne tajemnicze spra- wy. ... musi wstać wcześnie... - mruknął Janek. - Dzieci! Co to wszystko znaczy? Niech Janek mówi wyraźnie! - zawołała pani Dębska niecierpliwie. - Ja tam nie jestem donosicielem - rzekł chłopiec wyniośle. - To tylko zapowiadam, że nie pozwolę, żeby tu jacyś obcy szpiego- wali i wynosili... Marysieńka bladła coraz więcej: rozpaczą napełniała ją myśl, że znów zepsują jej pracę, że jej piękne plany znów zostaną zni- weczone, a ona skazana na przymusową bezczynność, gdy tyle było do zrobienia. Ale jeszcze bardziej bolały ją podejrzenia i o- skarżenia, które tak złośliwie rzucał Janek. Wszak chodziło tu nie tylko o nią, lecz głównie o Jurka, jej najlepszego przyjaciela, chłopca tak dobrego i szlachetnego, jakim powinien być każdy Polak. I to może zdecydowało. Nagle podniosła główkę i śmiało patrząc na Janka, rzekła: - To ja chodzę do składziku i ja tam uporządkowałam. Ale do- tąd nic stamtąd nie zginęło. Szpadle, łopatki, grabie i sznury do równania grzęd składam zawsze na miejscu po skończonej robo- cie... W ogrodzie dzisiaj ja byłam... - Ty? I ty siedziałaś na płocie?... - ironicznie zauważył Janek. - Nie, to był Jurek. - A cóż ten chłopak robi w naszym ogrodzie? - z oburzeniem krzyknęła Hanka. - Przecież to nasz wróg. - Jurek jest harcerzem... nie ma do nikogo uczuć wrogich! - Ho, ho! Co za mądrala! I jak to się odzywa hardo! - Jakim prawem wprowadzasz do naszego domu jakiegoś włó- częgę?! Rodzeństwo było już na dobre rozgniewane: twarze zaczer- 80 wieniły się, oczy rozogniły. Hanka zerwała się z miejsca. Janek zaciskał pięści. - Nie zniosę, żeby tu jakaś przybłęda rządziła się. Wyrzucę ra- zem z tym podłym szpiegiem... wypędzę!... - krzyczał chłopiec. - Janku, uspokój się! Nie pozwolę, żeby ktoś w mojej obecno- ści mówił źle o Jurku. - Ty, ty nie pozwolisz! Zgniotę cię jednym palcem, zmiażdżę! Nie pozwolisz! A więc słuchaj: ten twój Jurek jest łobuzem, wstrętnym intrygantem, szpiegiem. - Kłamiesz! Janek rzucił się z wyciągniętymi pięściami ku Marysieńce i zda- wało się, że za chwilę spadnie cios na złotą główkę, lecz stało się coś niesłychanego; ręka wzniesiona zatrzymała się, a chłopiec co- fnął się, jakby odepchnięty niewidzialną siłą. W blaskach słońca, wpadającego przez szyby szerokim pasem, stała mała dziewczynka, o twarzyczce pobladłej i oczach błyszczą- cych dziwnie. Złote włosy otaczały główkę, jakby koroną. Biły od niej promienie, niby od samego słońca pożyczone... - Uderz, czego czekasz! - syczącym szeptem podpowiadała Hanka. - Nie mogę! - Niedołęga! W tej chwili jęk bolesny rozległ się w pokoju: to pani Dębska opadła ciężko na krzesło, przytrzymując ręką serce. Pierwsza Marysienka zauważyła to i podbiegła do chorej. - Ciociu! Cioteczko! Proszę się uspokoić - prosiła podając szklankę wody, lecz w tej chwili Hanka odepchnęła ją brutalnie. - Idź precz, ty mała żmijo! - krzyknęła. - Pójdę, ale wtedy, gdy będę niepotrzebna. A teraz pomóż mi zaprowadzić matkę do pokoju-rzekła spokojnie, lecz stanowczo dziewczynka. - Janku, pomóż nam! Oboje posłuchali i gdy pani Dębska otworzyła oczy, zobaczyła całą gromadkę pochyloną nad sobą. Marysienka zręcznie i z wpra- wą przykładała zimny kompres na serce. - Cóż, lepiej cioteczce? - Dziękuję ci, Słoneczko! Lepiej! 81 - Lizus! - burknął Janek odskakując od łóżka. - Ach, dzieci! - słabym głosem zaczęła pani Dębska. -Dlacze- go jesteście ciągle w takiej niezgodzie! Tak mnie to boli! - Daruj, cioteczko! Przyrzekam, że nigdy już nie zmartwimy cię - mówiła serdecznie Marysieńka i w tej chwili postanowiła so- bie solennie nie dać się nigdy unieść słusznemu nawet gniewowi w obecności chorej. - Nie chcę dochodzić, kto z was ma słuszność - mówiła dalej pani Dębska. - Dziećmi jesteście, nie rozumiecie wielu rzeczy, błądzicie często, może nie z waszej winy, lecz, na Boga, jesteście sobie tak bliscy, kochać się powinniście, nie oskarżać wzajem- nie.. . Podajcie sobie ręce. - Najchętniej, cioteczko! Nie gniewaj się na mnie, Janku, i wierz mi, że niczego goręcej nie pragnę, jak waszej przyjaźni - serdecznie odezwała się Marysieńka, wyciągając rękę do nachmu- rzonego chłopca. Patrzyła mu przy tym w oczy takim jasnym, sło- necznym wzrokiem, iż Janek nie miał siły oprzeć się i wyciągnął rękę mrucząc coś niewyraźnie. Ale gdy dziewczynka odwróciła się do Hanki, ta udała, że coś poprawia przy łóżku matki. „Ona mnie nigdy nie pokocha!" - przemknęło przez myśl Ma- ry sieńce. - A teraz, dzieci, zostawcie mnie samą, lecz przyrzeknijcie mi, że za progiem nie rozpoczniecie żadnych kłótni. - Przyrzekamy! - zabrzmiał czysty głos Słoneczka, a obok nie- go opieszale nieco i mrukliwie głos Janka. Lecz zaraz za drzwiami Hanka przyskoczyła do Marysieńki. - Powiedz zaraz, ty mała czarownico, co za konszachty mie- wasz w ogrodzie z obcymi ludźmi? Ty kłamczuchu! Oszukańcze! Zmieszana Marysieńka odsunęła się; przeczuwała nową burzę nadciągającą, tym sroższą, że pomocy znikąd spodziewać się nie było można. - Ależ, Hanko! Ja doprawdy nic złego nie robię! Chciałam uporządkować ogród! - Kłamiesz! Wykradasz narzędzia, szachrujesz nimi! - wrzesz- czała Hanka. 82 - Cicho bądź! - wmieszał się niespodziewanie Janek. - Obieca- liśmy matce nie kłócić się. A ta mała nie kłamie; bardzo porządnie pokopała grządki! Tylko czego ty się zadajesz z tym chłopakiem, którego znosić nie mogę? Marysieńka zrozumiała, iż nie należy w tej chwili jątrzyć Janka, który okazywał więcej pokojowe usposobienie. Nie broniąc więc Jurka, objaśniała uprzejmie: - Jurek pracował ze mną kilkakrotnie w ogrodzie, bo roboty dużo, a już późno... Niektóre jarzyny powinny być od dawna po- siane; kartofle też należałoby sadzić... sama nie zdążyłabym sko- pać... Twarz Janka spłonęła nagle żywym rumieńcem; wstyd mu się zrobiło i za swe lenistwo, i za oskarżenie tego dzielnego dziecka 0 nieuczciwość. - Trzeba było mi powiedzieć... przecież i ja umiem kopać. - Nie śmiałam... obawiałam się, że mi odmówisz. - A tego włóczęgę mogłaś prosić o pomoc, chociaż wiesz, że on nienawidzi Janka i że go obmawia wszędzie! - krzyknęła Hanka, pragnąc za wszelką cenę nie dopuścić do porozumienia Marysień- ki z bratem. Ale dziewczynka okazała się dyplomatką. - Jurek nie przyjdzie tu więcej, jeżeli Janek sobie tego nie ży- czy. A gdybyś chciał pracować ze mną w ogrodzie, moglibyśmy wszystko zrobić. Ty jesteś taki silny... „Z Jurkiem pomówię, wyjaśnię mu wszystko, na pewno się nie obrazi" - kombinowała szybko Marysieńka, starając się utrzymać wątłą nitkę zgody, zadzierzgniętą między nią i Jankiem. - Moja droga, nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy! Ogród nale- ży do mnie i ja tylko nim zajmować się będę. Na przyszłość wolno ci w nim robić tylko to, na co ja pozwolę! Jestem starsza od ciebie 1 powinnaś mnie słuchać! - z tłumioną wściekłością mówiła Han- ka, pragnąc nadać swoim słowom powagę. - Ho! Ho! A to co znowu! Cóż to? Panna Hanna gotowa zamo- rusać sobie białe łapki i stać się ogrodniczką! Wyśmienicie! Dos- konale! A może będziesz tylko dyrektorem, a my twoimi robotni- kami? - drwił Janek, wyzywająco patrząc na siostrę. - Cicho, ty... 83 I już, już kłótnia gotowa była zamienić rodzeństwo na wrogów, gdy niespodziewanie stanęła między nimi Basia. - Wstydźcie się! - mówiła rezolutnie, bez dawnej obawy pat- rząc na zacietrzewione rodzeństwo. - Tacy duzi jesteście, a potra- ficie tylko kłócić się i bić! Skarżycie na Marysieńkę, nagadujecie na nią przed mamą, nienawidzicie jej, a ona jest naprawdę na- szym Słoneczkiem. Od chwili gdy do nas przybyła, wszystko jest inaczej, lepiej, jaśniej. Spójrzcie na mnie. Byłam brudna, obdar- ta, głupia, nie śmiałam się odezwać, bałam się wszystkich i wszy- stkiego. Marysieńka nauczyła mnie porządku, pokazała, jak mogę pracować, uczy mnie czytać i pisać, rozmawia ze mną, śmie- je się, opowiada śliczne historyjki... Powiedziała mi, że nie jestem ani zła, ani głupia! Więc ją kocham jak siostrę i zawsze za nią stać będę, a wam mówię, żeście niewarci nawet jednego jej palusz- ka!... Hanka i Janek tak byli zdumieni wymową zahukanej zwykle i nieśmiałej Basi, iż zaniemówili na chwilę; dziewczynka zaś ciąg- nęła dalej: - A teraz zamiast stanąć z nią razem do pracy, wygadujecie Bóg wie co i znów chcecie jej przeszkadzać. A ona nie dla siebie pracuje, lecz dla nas! Przecież widzicie, że ciągle daje na życie ze swoich pieniędzy, dzieli się z nami wszystkim, co ma! - Dostaje za to mieszkanie i opiekę! - wyniośle odpowiedziała Hanka. - Piii... - gwizdnął przeciągle Janek. - Księżniczka przyjęła sierotę do swego wspaniałego pałacu! - Teraz gadasz co innego, bo cię ta czarownica opętała... - Marysieńkę tak wszyscy kochają, że na pewno nawet tutaj, w obcym sobie miasteczku, znalazłaby opiekunów... - śmiało od- pierała słowa Hanki mała Basia. - Oj, co to, to prawda! - mówiła Marta zjawiając się niespo- dziewanie. - Że ludzie kochają to nasze Słoneczko, to kochają! Idźcie no, dziewczynki, zobaczcie, co tam dla Marysieńki przysła- ła pani Szarska. Jakby na zaostrzenie ciekawości, w kuchni rozległo się głośne: ku-ku-ry-ku! Na tę komendę wszyscy, nawet zadąsana Hanka, pobiegli do kuchni, w której stała młoda dziewczyna, czyściutko ubrana, z koszykiem w ręku. - Ach, to Marcysia! Dzień dobry! - uprzejmie przywitała Ma- rysieńka służącą babci Jurka. - Dzień dobry panieneczkom! A to pani starsza przysyła tu dla panny Marysieńki i panny Basi upominek. Podniosła pokrywkę koszyka, z którego wychyliły się dwa łeb- ki: jeden i drugi czarniuteńki, tylko jeden ozdobiony purpuro- wym grzebieniem, a drugi wielkim połyskującym czubem. - Ach! - rozległ się okrzyk ogólnego zachwytu. Marysieńka przyskoczyła do koszyka, wyjęła z niego czubatą, czarniuteńką kurę. Basia borykała się z wielkim czarnym kogu- tem. - Zgadły panienki. Czubatkę kazała pani starsza dać pannie Marysieńce, koguta - pannie Basi. Do skrzydełka kokoszki była przywiązana karteczka z napi- sem: „Hrabianka"; kogut został nazwany - „Książę". Nadzwyczajna radość kazała zapomnieć o wszystkim innym; mówiono tylko i zajmowano się arystokratyczną parą mieszkań- ców kurnika. A była to para niezwykle piękna: lśniące czarne pióra stroiły je- dno i drugie, a piękny ogon, purpurowy grzebień i ostrogi koguta nadawały mu rzeczywiście wygląd jego książęcej mości. - Co z nimi teraz zrobić? - Puścić na podwórze. - To uciekną lub zginą. Muszą się przyzwyczaić. - Wpuśćmy do kurnika. - Ale przecież cały zawalony różnymi gratami. - Nie. Uprzątnęłam niedawno. - Więc dobrze! Do kurnika! - Ale trzeba im dać jeść. - I wody. Za chwilę całe towarzystwo w najlepszej zgodzie wyruszyło na podwórze. Marysieńka trzymała Hrabiankę, Basia - Księcia, chociaż nie- 85 wdzięcznik, mimo czułych słów dziewczynki, starał się uwolnić z jej objęć. Janek niósł miskę do wody, Marta torbę z ziarnem. - Wiecie! Będziemy teraz mieli jajka. - O, to smaczna rzecz! - Mniejsza, że smaczna! Ale potem posadzimy Hrabiankę jajkach i będą małe kurczęta. - A z nich wyrosną kurki. v - Będą znowu niosły jaja. - I będą znów nowe kurczątka! ^ . 86 na Dzieci snuły plany, co będzie dalej: zajadano się smacznymi po- trawami z jaj, sprzedawano kury, kupowano za te pieniądze naj- rozmaitsze rzeczy - całe gospodarstwo! Zupełnie jak w historyjce o dzbanku z mlekiem. Gdy wreszcie goście zostali umieszczeni w kurniku, zaopatrzeni w napój i pożywienie, dzieci poszły do ogrodu, a Marta wrócił a do kuchni, by zająć się obiadem. W ogólnym ożywieniu zapomniano zupełnie o Hance, która przez czas jakiś stała w oknie, patrząc gniewnie na krzątającą się po podwórzu gromadkę. - Przekabaciła na swoją stronę Janka! Czarownica! O, i te pre- zenty! Skąd, dlaczego dla niej? Tak, to prawda! Wszyscy ją ko- chają. Jak tu dłużej pobędzie, stanie się pierwszą osobą, zawojuje wszystkich! Lecz nie! O, nie! Nie dopuszczę do tego! Zrobię wszy- stko, by ją stąd wyrzucić. Zemszczę się! Wyciągnęła zaciśniętą pięść w stronę złotowłosej dziewczynki. - Zemszczę się! - syknęła przez zęby. Lecz gdyby ją kto zapytał, za co mścić się zamierzała, nie potra- fiłaby odpowiedzieć. Rzuciwszy raz jeszcze gniewne spojrzenie w stronę dzieci, ucie- kła do swego pokoju, rzuciła się na łóżko i ukryła twarz w podusz- kach: - Nienawidzę jej! Nienawidzę! - powtarzała tłumiąc łkanie wściekłości. - VJdzie Słoneczko? - Ach, doprawdy, mogłaby mama nie używać tej śmiesznej na- zwy. - Nie, Hanko! To nie jest śmieszna nazwa; Marysieńka jest na- prawdę jak jasne słonko, które nawet najcięższe chmury przebić zdoła... - O... umie się zręcznie maskować, jest ładna i dlatego wszyscy się nią zachwycaj ą... - Niesprawiedliwa j esteś, Hanko... 87 - Nie! Ona mnie w gruncie rzeczy nic nie obchodzi, tylko dzi- wię się, że wszyscy jej tak ulegają. Nazwała się Słoneczkiem... - Nie ona! Ludzie ją tak przezwali! - E, jacy tam ludzie! Pierwszego zaraz dnia powiedziała o tym Słoneczku i potem wszystkim rozpowiadała... - Gdyby jednak ta nazwa była dla niej nieodpowiednia, nie przylgnęłaby tak do niej. Hanka wzruszyła ramionami, robiąc pogardliwą minę. Matka patrzyła na nią ze smutkiem. - Dlaczego ty, Hanko, tak nie lubisz tego dziecka? - Skądże znowu! Ani mnie ona ziębi, ani parzy. Możecie ją so- bie nazywać, jak chcecie, robić z nią, co chcecie, to nie moja rzecz. Z czasem dopiero pokaże się, co ona warta! I trzasnąwszy gniewnie drzwiami, wyszła z pokoju matki. Tłu- miona złość i niechęć dla Marysieńki wybuchały przy lada sposob- ności, chociaż dziewczynka unikała, jak mogła, zetknięcia z Han- ką, ustępowała jej we wszystkim, spełniała chętnie najniesłusz- niejsze nawet żądania. Lecz to nic nie pomagało: Słoneczko mu- siałoby przestać być Słoneczkiem, by zdobyć sympatię Hanki. Wszedłszy do swego pokoju, Hanka usiadła przy oknie, lecz za- raz odskoczyła: z okna rozciągał się widok na ogród, w którym pracowała zawzięcie gromadka dzieci: Marysieńka, Basia i Janek. „Przystał do niej! On, taki duży chłopak, słucha jej jak smar- kacz! - zgrzytnęła zębami. - Ach, dosyć już tego, dosyć! Trzeba coś zrobić! Trzeba skończyć z tym bębnem!" Rzuciła się do szafy, wyciągnęła palto i kapelusz. Palto było wy- tarte, zaplamione, rękawy krótkie: kapelusz pogięty, brudny. Ha- nka, obejrzawszy je, rzuciła na ziemię. - ... „Wstrętne wszystko, odrapane.... Wyglądam w tym jak żebra- czka. A ta mała diablica ubrana zawsze jak paniątko". Nagle jakieś ogniki zaświeciły w oczach Hanki. Przymrużyła powieki, jakby walcząc z pokusą, po czym zacięła usta i wybiegła z pokoju, narzuciwszy niedbale palto i włożywszy kapelusz. A tymczasem w ogrodzie robota wrzała, usposobienie było jak najlepsze. Oglądano właśnie w zręcznie urządzonym przez Mary- sieńkę jakby inspekcie maleńkie listeczki wschodzących roślinek. - No, no! - nie mógł powstrzymać podziwu Janek. - A widzisz! Nie mówiłam, że nasze Słoneczko wszystko potra- fi? - triumfowała Basia, patrząc z zachwytem na złotowłosą dzie- weczkę rozpromienioną, szczęśliwą. - Będziemy mieli nowalijki... wszystkie jarzyny: marchewkę, rzodkiew i kalarepkę... Wystarczy nie tylko dla nas, ale i na sprze- daż... - obj aśniała. - O, ile my będziemy mieli pieniędzy! A co za nie kupimy? - Ach, potrzeb mamy wiele i wszystkie pilne! - westchnę! a Ma- rysieńka. - Ale chyba najpilniejsze to buty Janka. Chłopiec spojrzał na swoje buty, z których dość ciekawie wy- glądały palce, i mruknął chmurnie: - Nie troszcz się o mnie, to nie twoja rzecz. Dam sobie sam radę. - Ależ, Janku, nie chciałam ci zrobić przykrości. Sądziłam tyl- ko... - Daj mi pokój. Z twojej głupiej zieleniny korzystaj sama. Powtarzam, że ja sam o sobie pomyślę. Marysieńka nie nalegała ani przeczyła. Nauczyła się już wiele, poznała trochę Janka i wiedziała, że najlepiej nie odpowiadać mu, gdy jest podrażniony; mówiła więc dalej z wielkim ożywie- niem: - Potem już będziemy mieli ciągłe dochody, bo jarzyn będzie coraz więcej. O, marchewki mamy kilka zagonów, a i szparagar- nia, chociaż zaniedbana, może nam coś przynieść, więc coraz bę- dzie lepiej - byle ten przednówek przetrwać. I cioteczka zdro- wsza... - A wszystko przez ciebie, Słoneczko kochane! - zawołała Ba- sia. - Przez ciebie wszystkim nam lepiej! - E, daj pokój! Co znowu! Ach, patrz! Książę nieznośny! A sio! A sio! Na zagony świeżo zasiane zachciało mu się wchodzić! Dziewczynki rzuciły się do odpędzania pięknego, czarnego Księcia, a Janek został sam. Nachmurzony był i posępny. Od kilku dni, gdy zaczął pracować w ogrodzie z Marysieńka, działo się z nim coś niezwykłego. Z za- ciętością jakąś kopał, grabił, siał, woził ziemię, wyrzucał śmieci. 90 Chciał za wszelką cenę zrobić dwa razy tyle, co zrobiło przez ten czas małe, wątłe dziewczątko; wstyd mu było, że dopiero ona zmusiła go do pracy, a jeszcze bardziej, że robiła wszystko lepiej i zręczniej od niego. Chwilami miał chęć rzucić wszystko, znisz- czyć robotę swoją i jej, połamać szpadle i grabie; niechby było tak jak dawniej, niechby niczyja ręka nie dotykała zaniedbanego ogrodu. Ale gdy spotkał się z czystym, jasnym spojrzeniem błęki- tnych oczu dziewczynki, zaciskał zęby i pracował do upadłego, tym bardziej iż brzmiały mu w uszach słowa Jurka, ironiczne, jak mu się zdawało: „Cieszę się bardzo, że kolega mnie zastąpi, i życzę powodzenia w pracy!" „On myśli na pewno, że nic nie potrafię robić! Drwiłby ze mnie, gdyby się przekonał, że porzuciłem to, czego się podjąłem". Uwaga Marysieńki o jego butach zabolała go bardzo. Patrząc na czyściutką, zawsze porządnie ubraną dziewczynkę, na jej czy- ste ręce i porządnie uczesane włosy, zaczął się wstydzić swego za- niedbania, mył się starannie, wkładał kołnierzyk, starał się nawet oczyścić sobie kurtkę i buty. Na szczęście Marta, chociaż jej o to nie prosił, poprzyszy wał a mu guziki i pocerowała rękawy. Kurtka wyglądała więc jako tako. Ale buty... Ach, te buty! „Potrzebne mi są koniecznie! Ale czyby to nie było wstyd, gdy- by ona miała na nie zapracować! Nie, nie! Na to się nie zgodzę!" W ponurych tych myślach trwał uparcie nawet wtedy, gdy dzie- wczynki wróciły i z zapałem opowiadać poczęły, że mają już kilka jajek, że Hrabianka pewnie wkrótce będzie chciała siedzieć na nich, więc kurza rodzina zwiększy się niedługo, a potem, ach, co będzie potem... Projekty snuły się za projektami, ale Janek był ciągle milczący, aż wreszcie rzucił szpadel i nasunąwszy czapkę na oczy, wyszedł z ogrodu, nie odezwawszy się ani słowa. - Co mu się stało? - z niepokojem zapytała Marysieńka. - Ano! Dostał swojego ataku! On bywa często taki zły... Wte- dy idzie do swoich kolegów... To takie same ananasy jak on! - Basiu! Nie trzeba tak mówić! - On sam tak mówi i Hanka, i Marta! "! 91 - No, tak. Ale, widzisz, Janek to twój starszy brat. - I... Od kilku dni to on niby do czł owieka podobny, ale j a wie- dział am, że to niedługo potrwa... - Basiu! - Ach! - Och! Dziewczynki wykrzyknęły jednocześnie; zza płotu padł między nie kamień rzucony silną ręką. - Co to? - Kto to rzuca? W tej chwili padł drugi kamień, tym razem nie tak szczęśliwie, gdyż trafił Marysienkę w ramię. Dziewczynka krzyknęła, a Basia, schwyciwszy ją za rękę, pociągnęła za sobą. - Uciekajmy! Za biegnącymi sypały się kamienie, nie trafiając już, na szczęś- cie, w żadną. - Bardzo cię boli? - Trochę, ale to nic, przejdzie. Tylko kto mógł rzucać? - Jacyś łobuzi. Może ci „koledzy" Janka! - Basiu! - Ach! Bo tobie się zdaje, że wszyscy są tacy dobrzy jak ty. Daj, obejrzę ci rękę. - Głupstwo. - Ale! Widziałam przecież, że to był duży kamień! Chodźmy do Marty. - Nie trzeba. Przestraszyłaby się tylko. Sama sobie dam radę. - O, patrz, Hanka! Ale czego ona taka czerwona? - Usuńmy się! - szepnęła Marysieńka, chcąc zejść z drogi swo- jej prześladowczym, ale ta już ją zobaczyła i wołała z daleka, za- perzona i wzburzona widocznie: - Gdzie Janek? - Wyszedł przed chwilą. - A to śliczne rzeczy wyprawia ten twój przyjaciel Jurek! Z bandą chłopaków urządził napad na nasz ogród. - Jurek? - A tak, Jurek! Sama widziałam. 92 - Ależ to niemożliwe! - Niemożliwe! Jak to? Czyś nie słyszała, że sama widziałam, jak rzucał kamienie! Niemożliwe! Więc ja kłamię! Jak śmiesz mnie o to posądzać! Nie pozwolę się obrażać. Żeby taki smarkacz wymyślał mi od kłamców! - krzyczała Hanka unosząc się coraz bardziej. - Ależ ja nie mówiłam, żeś skłamała... - Jak to nie mówiłaś, ty bezczelne stworzenie, ty obłudnico... - Dzieci! Dzieci! Znowu kłótnie! - Ach mamo. Bo to już doprawdy nie do wytrzymania! Jestem cierpliwa, nie skarżę się, ale tego już nadto. Dokucza mi, napada na mnie, nazwała mnie kłamczuchem, oszczercą! A mama tylko jej wierzy, tylko jej słucha... Ach, jaka ja jestem nieszczęśliwa! I Hanka wybuchnęła głośnym łkaniem. Pani Dębska i dziewczynki stały bez ruchu, oszołomione, prze- rażone. - Hanko! Ja cię bardzo przepraszam, ale doprawdy nie wiem... - Tak, tak! Teraz mnie przepraszasz... bo tu jest mama... a przed chwilą... coś.... wygadywała na mnie... - łkając i szlocha- jąc mówiła Hanka. - Uspokój się i powiedz mi spokojnie, co się stało. Hanka łkała, głośno zawodząc, jakby się jej stała rzeczywiście krzywda. Marysieńka była bardzo zmieszana i zupełnie bezradna. - Ja doprawdy nie wiem... - Nie mów nic, ty obłudnico! I tak wszyscy są za tobą, wszyscy mnie obwiniają... - Że też wy zawsze musicie się kłócić. A tyle razy prosiłam, że- byście żyli w zgodzie. To dla mnie takie bolesne... - skarżyła się pani Dębska, z wyrzutem patrząc na Marysieńkę. - Kiedy, mamusiu, ot, naprawdę tylko Hanka wpadła na nas... Myśmy jej nic nie zrobiły - wtrąciła się Basia. - Co? I ty przeciwko mnie? Ty, smarkaczu! Ty... - Hanko! Nie unoś się! Przepraszam cię bardzo, jeżeli zawini- łam; nie chciałam cię urazić! Marysieńka nie wiedziała, co mówić. Przepraszała, chociaż nie 93 I H czuła się zupełnie winną i chociaż wiedziała, że Hanka nawet o to gniewać się na nią będzie. - Chodź, Słoneczko, do Marty. Obejrzy ci ramię! Taka jesteś blada! - rzekła nagle Basia. Hanka skoczyła jak oparzona. - Zabraniam ci używać tej śmiesznej nazwy! - wrzasnęła, aż pani Dębska zatkała uszy, syknąwszy boleśnie. Basia wykrzywiła się pociesznie, co u niej oznaczało mniej wię- cej: dużo sobie z ciebie robię, i pociągnęła za sobą Marysieńkę, która chętnie ustępowała z oczu Hance. Za dziewczynkami podą- żyła pani Dębska, wypytując, co się stało Marysieńce, a dowie- dziawszy się o uderzeniu, sama koniecznie chciała zobaczyć ramię dziewczynki. - Cioteczko! To głupstwo. Nie trzeba, żeby się ciocia męczyła! Lecz pani Dębska uparła się i za chwilę wprawnie i zręcznie przykładała kompres na zaczerwienione i spuchnięte miejsce. Hanka zajrzała do pokoju; zżymnęła się zobaczywszy matkę pochyloną troskliwie nad znienawidzonym dzieckiem i cofnęła się natychmiast. Z okna swego pokoju zobaczyła ogród zaczynający się zielenić, uprzątnięty, zgrabiony, z równiutkimi grządkami i ogarnęła ją gwałtowana chęć zniszczenia całej tej roboty. Już, już chwytała za klamkę, by rzucić się do ogrodu i z pasją deptać, rozrzucać, niszczyć, ale zatrzymała się. Nie! W taki sposób naraziłaby sobie Janka. A przy tym, przy tym - może jednak z tego ogrodu coś będzie. Może rzeczywiście będzie można sprzedawać... „Niech sobie ręce urabia! To jej obowiązek. Niech pracuje! A jak będą rezultaty pracy, to ja je zabiorę! O, potrafię to zrobić! Zresztą mała boi się mnie i zrobi, co będę chciała. Żeby tylko Ja- nek przyszedł jak najprędzej! On uwierzy w to, co mu opowiem, a wówczas kwita z przyjaźnią z tą przybłędą!" Tymczasem Janek nie przychodził. Nie dziwiło to nikogo, gdyż często się zdarzało, że chłopca całymi dniami nie było w domu. Tylko Marysieńka była nieswoja i przykro jej było, że robota w ogrodzie zatrzymała się, bo i ona z powodu bólu ręki nie mogła nic robić, a na Basie liczyć nie było można. Zaczęła więc swoim zwy- 94 czajem krzątać się po domu, porządkując, ustawiając, czyszcząc, gdy nagle spojrzenie jej padło na nogi Basi. Ach, te pończochy! - Basiu, przejrzyjmy twoją bieliznę... - Moją bieliznę! Doskonała sobie! Same dziury, nie bielizna. Zresztą obejrzyj. Marysieńka kiwała bezradnie główką nad nielicznymi sztukami bielizny, na próżno kombinując, jakby to połatać, by choć na ja- kiś czas mogła jeszcze służyć. - Może mamusia co pomoże - poradziła Basia. - Nie, nie trzeba mamusi kłopotać takimi rzeczami! Widzisz! Mamusia taka słabiutka, wątła... teraz może troszeczkę silniej- sza, zdrowsza... i to mnie tak bardzo cieszy... Ale męczyć jej nie trzeba i usuwać wszystko, co jej może zaszkodzić! Może jakoś same sobie poradzimy! I radziły dwie dziewuszki, jak mogły, bo Basia co dzień więcej korzystała, ucząc się od Marysieńki wszystkiego, co umiała mała czarodziejka. - W wielkim koszu na górze są różne rzeczy, które można by używać! - przypomniała sobie nagle Basia. - W jakim koszu? - Takim wielkim; mamusia chowała tam dawniej bieliznę. Ale Marta mówiła, że tylko bogacze mogą sobie pozwalać na ciągłe pranie, i zapowiedziała, że ani myśli się męczyć z taką kupą bieli- zny. A potem koszyk został wyniesiony na strych. - Zobaczymy, co w nim jest. Zaprowadź mnie tam! - Doskonale! Istne skarby znalazły się w owym koszu! Wprawdzie większość rzeczy była brudna, po części zbutwiała, trochę ponadgryzana przez myszy, ale i z tego, co zostało, można było zrobić nie lada użytek! - Cudownie! - wołała zachwycona dziewczynka. - Prześciera- dła nawet są i poszewki! Obrusy, serwetki. A z tej spódniczki do- skonałą suknię dla Hanki zrobić można! Wyśmienicie! Trzeba by teraz kosz znieść na dół... Tylko we dwie nie damy sobie rady! Chyba poprosić Martę albo Janka... Basia zamyśliła się. 95 - Nie! - rzekła krótko. - Dlaczego? - Widzisz... ja bym się bała. Hanka nie lubi cię bardzo... Gdy tylko się dowie o tym koszu, wytłumaczy mamie, że to ona, nie ty, powinna się tym zająć, no i naturalnie nic nie zrobi, ale i tobie przez złość nic zrobić nie da. - Basiu! - próbowała strofować Marysieńka, ale dziewczynka odparła rezolutnie: - No, no! Ty sama aż nadto dobrze wiesz, że mam słuszność. Tylko tak z przyzwyczajenia bronisz. Ja wiem, że ty jesteś strasz- nie dobra i ogromnie mądra, ale z nimi to ja lepiej umiem postę- pować! Marysieńka nie protestowała. - Więc co robić? - zapytała. - Zostawić kosz na górze. Będziemy tu przychodzić. Rozej- rzyjmy się, co jest do użytku, i będziemy brały, co nam będzie po- trzebne ! Była to rada wcale niezła i Marysieńka zgodziła się na nią. Wy- jęły parę sztuk bielizny, wprawdzie brudnej, ale prawie całej, kosz zamknęły starannie i zeszły na dół, bo już był wielki czas po- myśleć o kolacji. Janek przyszedł wreszcie. Był zły, ponury. Oczy miał spuszczo- ne, jakby nie śmiał na nikogo spojrzeć. Nie odpowiedział na uprzejme powitanie, lecz chwycił natychmiast za książkę i udał, że czyta ją z zajęciem, ale Marysieńka widziała, że przewraca ka- rtki pośpiesznie lub bardzo wolno, a spuszczony wzrok błądzi czę- ściej po podłodze niż po książce. - Co mu się stało? - szeptem zapytała Basi. Dziewczynka wzruszyła ramionami. - O, on często tak! Pewno znowu jakiś kawał urządził. - Basiu! Ale Basia uśmiechnęła się tylko pobłażliwie; uwielbiała Mary- sieńkę, była jej ślepo posłuszna, lecz stanowczo uważała się za mądrzejszą, gdy chodziło o rodzeństwo. - O, j a ich znam dobrze! - powtarzała z powagą nie licuj ącą zu- pełnie z jej dziecinną buzią. 96 Hanka spoglądała na brata z niecierpliwością. Chciała koniecz- nie powiedzieć mu coś, przeprowadzić intrygę, którą sobie obmy- ślała, ale milczące usposobienie Janka przeszkadzało jej. „Trzeba poczekać do jutra!" Lecz nazajutrz Janek znowu zniknął; wrócił dopiero na obiad. Był zły, zmęczony, a Marysieńka zauważyła, że ma bardzo brud- ne ręce. Powtarzało się to przez kilka dni z rzędu. Basia triumfowała. - A widzisz! Nie mówiłam, że on tylko na kilka dni schował rogi? Dziewczynka nie odpowiadała, lecz przyglądała się pilnie Jan- kowi i była niemal przekonana, że w jego postępowaniu kryje się coś innego niż zwykłe figle i łobuzerka. Wreszcie postanowiła po- radzić się babci Szarskiej. Jednego więc popołudnia zaczęła się wybierać w odwiedziny do staruszki, która zawsze bardzo serde- cznie witała dziewczynkę u siebie. Lecz gdy wyjęła z szafy swój ła- dny, nowy jeszcze paltocik, krzyknęła przerażona: na granato- wym sukienku rozrzucone były duże, brunatne plamy, w niektó- rych zaś miejscach widać było dziury, jakby poszarpane tępymi nożycami. - Co to się stało? Jakim sposobem? Zrozpaczona dziewczynka pobiegła ze zniszczonym tak bardzo paltocikiem do Marty, chcąc się poradzić, czy się da co zrobić. Stara służąca za głowę się złapała z przerażenia. - Chryste Panie! A to co nowego?! - krzyknęła. Zaczęła się narada nad tym, co mogło być przyczyną tej strasz- nej szkody, gdy na progu stanęła Hanka. - Spój rz no tylko! - zawoł ał a B asia. - Co się stał o z paltocikiem. Hanka zmrużyła oczy i spojrzała obojętnie na pozór, chociaż żywy rumieniec wystąpił na jej policzki. - Zapewne palto nie było schowane, no i poplamiło się i podar- ło gdzieś, w jakimś kącie! - wycedziła przez zęby. Marysieńka podniosła złotą główkę i spojrzała na mówiącą ze zdziwieniem. Ale Hankę wzrok dziewczynki doprowadził nagle do wybuchu. 97 - Czego tak na mnie patrzysz? Czego chcesz ode mnie! Czy ja jestem winna, żeś nieporządna?! - krzyknęła zaperzona. - Wiesz dobrze, Hanko, że moje rzeczy wiszą zawsze na miejs- cu! - spokojnie odpowiedziała Marysieńka. - Zresztą już wiem, co się stało z moim okryciem, więc nie mówmy więcej o tym. - Wiesz? Więc powiedz, słyszysz, powiedz zaraz! - Po co? Paltami to nie wróci. - Ale ja chcę wiedzieć, słyszysz? Basia, która przyglądała się dziewczynkom, zawołała nagle: - E, ty chyba lepiej o tym wiesz... - Co to ma znaczyć? Mów zaraz, ty smarkaczu! Może to ja zro- biłam, co? Może naumyślnie? Ach, wy niegodziwe dziewczyny, oskarżać mnie o coś podobnego! - wykrzykiwała coraz bardziej podniesionym głosem Hanka. - Nikt cię nie oskarża. Dajmy już temu pokój. Chodź, Basiu, pójdę w chustce! - O nie, moja panno! Myślisz, że ci się uda wykręcić. Nie, nie pozwolę na to! Dość już mam twoich oskarżeń! Niedługo zbrod- niarkę ze mnie zrobisz! Pójdę zaraz do mamy, ty jędzo! Stój, nie puszczę cię! Zacietrzewiona Hanka z pięściami rzuciła się do Marysieńki, która chciała wymknąć się z kuchni. W tej chwili drzwi z trzaskiem otworzyły się i wszedł Janek, po- nury, jak zwykle w dniach ostatnich, zły, nie patrząc na nikogo. Hanka rzuciła się do niego. - Janku! Obrońże mnie przed tą czarownicą! Wyobraź sobie, mówi, że ja jej palto zniszczyłam naumyślnie... że ja poplamiłam, podarłam... Chłopiec zmarszczył brwi, rzucił badawcze spojrzenie po wszystkich i zatrzymał na Marysieńce, która szybko schowała za siebie nieszczęśliwe okrycie. Jednym susem był przy niej i wyrwał jej z rąk paltocik. Obejrzał go uważnie i nic nie mówiąc rzucił na ziemię. Przechodząc koło siostry burknął: - Świństwo zrobiłaś! A gdy Hanka rzuciła się na niego, rzekł cicho, patrząc jej w oczy: 98 - Wiem, kto to zrobił i kiedy! Hanka wydała jakiś dźwięk, coś jakby wojenny okrzyk Indian, zacisnęła pięści i wypadła jak huragan z kuchni. Wpadłszy do swe- go pokoju, rzuciła się na łóżko. - Żmija! Żmija! - wykrzykiwała zdławionym głosem. Jeżeli istniał gdzieś tam w głębi jej duszy jakiś odbłysk sprawiedliwości lub współczucia dla sieroty, to zgasł obecnie, zamarł niepowrot- nie i Hanka postanowiła za wszelką cenę usunąć Słoneczko, wo- bec którego ona stawała się tak brzydką i złą. Marysieńka nie wiedziała, co się działo w duszy dziewczynki, oszołomionej nienawiścią, nie słyszała urywanych okrzyków wy- rywających się z gardła miotającej się bezsilnie Hanki, przeczu- wała jednak, że marzyć nawet nie może o spokoju w tym domu. „A mogłoby być tak dobrze! - rozważała biegnąc pośpiesznie do babci Szarskiej. - Basia jest taka dobra i miła. Janek też nie taki zły, jak się wydaje. Ciocia dobra jak anioł i zdrowsza; może zupełnie wyzdrowieje. Jakoś z gospodarstwem idzie lepiej. Łacia- tka daje dużo mleka, Hrabianka znosi jajka, ogród lada dzień bę- dzie przynosił dochody. Nikt się nie dopomina o długi... Ach, gdybym tylko mogła zdobyć chociaż trochę życzliwości Hanki. I za co ona mnie tak nienawidzi? Co jej zrobiłam?" Babcia ucieszyła się bardzo zobaczywszy dziewczynki. - Dawno już, bardzo dawno nie byłyście u mnie! - mówiła ca- łując serdecznie obie. - Pracujemy w ogrodzie, nie mamy czasu. - A dlaczego to Marysieńka w chustce, nie w paltociku? Dziewczynka zarumieniła się gwałtownie i milczała zmieszana. Kłamać nie umiała, a prawdy powiedzieć nie chciała. Basia była- by ją chętnie wyręczyła, ale Marysieńka stanowczo jej nakazała, by nie wspominała o tym, co zaszło niedawno. - Cóż to, sekret? - Tak, proszę pani! Babcia Szarska spojrzała uważnie w oczy dziewczynki i nie py- tała więcej. Basia wymknęła się na podwórze do swoich ulubień- ców - ślicznych czubatych kur, które pani Szarska hodowała z za- miłowaniem. Marysieńka została sama i mogła swobodnie mó- 99 wić, ale w ciągłej obawie, aby to, co powie, nie wyglądało na oskarżenie, plątała się, jąkała, opowiadając o zmianie zaszłej w Janku. Wysłuchawszy dziewczynki uważnie, pani Szarska rzekła: - Z tego, co mówisz, mogę jedno tylko wywnioskować. Janek, po chwilowym uspokojeniu się, powrócił znów do dawnego towa- rzystwa, które go zachęca zapewne do nowych, złośliwych figlów. - Basia mówi to samo, ale ja w to nie wierzę. On ma w oczach coś innego niż psoty! Babcia uśmiechnęła się. - Może, może... Warto by jednak dowiedzieć się, co on robi poza domem całymi dniami. Wiesz, może by Jurek... - Nie, nie! - żywo zaprotestowała Marysieńka. - Janek byłby oburzony, gdyby spostrzegł, że Jurek wtrąca się do niego... - Doprawdy, trudno mi coś poradzić. Poczekaj jeszcze parę dni i uważaj pilnie na jego zachowanie się w domu; może wpad- niesz na jaki ślad. A jak tam z Hanką? Marysieńka pochyliła nisko złotą główkę, nie odpowiadając. - A więc ciągle po staremu! No, no! Może jednak z czasem ja- koś się ułagodzi i polubi cię. To przecież niezrozumiałe, żeby nie kochać Słoneczka. Tu pani Szarska pieszczotliwie przyciągnęła do siebie dziewczy- nkę i uścisnęła j ą serdecznie. Marysieńce przyszła nagła chęć opowiedzenia dobrej staruszce wszystkiego, wyspowiadania się z lęku, jaki ją ogarnął po dzisiej- szym zajściu z paltocikiem. Ale powstrzymała się: nie chciała ska- rżyć. Więc też, posiedziawszy czas jakiś, wysłuchawszy różnych rad gospodarczych i innych tyczących się ogrodu, Marysieńka za- wołała Basie i dziewczynki pożegnawszy się wróciły do domu. B •ywają uczucia, które nie tylko przynoszą krzywdę innym, lecz męczą i niszczą człowieka, który je w sobie nosi. Takim uczu- ciem jest nienawiść, szczególniej gdy jest wywołana zazdrością, a skierowana do czegoś dobrego, jasnego, pięknego. 100 Nienawiść do Słoneczka tak opanowała Hankę, iż zasłoniła sobą wszystko inne. Dziewczynka, zwykle dbająca o swoją po- wierzchowność, ładna, wesoła, stała się podobną do jakiejś złej wróżki, o zaciętych ustach, błyszczących gorączkowo oczach, rzu- cających złe, podejrzliwe spojrzenia wokoło. Chodziła jakby ukradkiem, ciągle coś podpatrując, śledząc, jakby z każdej okazji skorzystać chciała, by wystąpić przeciwko znienawidzonemu dziecku. Marysieńka, jak mogła, unikała Hanki, schodziła jej z drogi, nie odpowiadała na zaczepki, lecz to niewiele pomagało. Całe szczęście, że wszyscy, nie wyłączając pani Dębskiej, związani mil- 101 czącą umową, ochraniali Słoneczko przed napaściami jej prześla- dowczym, kierując tak zajęciami codziennymi, by dziewczynki były od siebie jak najdalej. Sprytna zaś i zaradna Marysieńka wy- nalazła sobie zresztą miejsce, gdzie była na razie zabezpieczona od ataków Hanki; mianowicie urządziła sobie na strychu rodzaj pracowni. Wymywszy starannie małe okienko, miała w swoim schronieniu dość światła, przy którym majstrowała około bielizny i ubrań, znalezionych w wielkim kufrze. Aby Hance trudniej było wpaść na ślady Słoneczka, Basia zostawała na dole i starała się za- jąć w jakikolwiek sposób siostrę. Robiła to najczęściej złośliwie trochę, płatała różne figle, co jej sprawiało widoczną przyjem- ność. - Hanko! Hanko! Martusia przyniosła maślane bułeczki! -wo- łała biegnąc za Hanką, która podejrzliwie obchodziła wszystkie kąty, by odnaleźć Marysieńkę. Hanka była łakoma; zapominała na chwilę o wszystkim, śpie- sząc do kuchni. - Zabiorę wszystkie! Schowam i niech mnie proszą potem! - postanowiła zmierzając wprost do koszyka. - Czego to Hanka chce! - mruknęła opryskliwie Marta. - Gdzie są bułeczki? - Jakie bułeczki? - No te maślane, które Marta przyniosła. - Też się Hance zachciewa. Przynosiłabym maślane bułeczki? Na jakie święto? Także pomysł! - Basia mówiła... - I... Basia sobie zawsze żarty z Hanki stroi... - A... niegodziwa! - krzyknęła Hanka i pobiegła pędem do ogrodu, w którym między zieleniejącymi drzewami migała sukie- nka Basi. Dziewuszka przeczuwała pogoń i spodziewała się z tego powo- du ogromnej uciechy. Na równej drodze pewno by ją Hanka zaraz dopędziła, ale po krętych ścieżkach Basia potrafiła się wywijać jak wąż. Zaczęła się gonitwa... Starsza siostra, zaczerwieniona, nie szczędząc różnych epitetów, biegała za młodszą, ta zaś, śmiejąc 102 mmm vVir, %rj ~ ?'< \ : \ti yr^ się, dogadując, uciekała zwinnie, wiedząc, że nie byłoby jej zbyt miło, gdyby się dostała w ręce goniącej. Dotąd szczęściło jej się, ale niespodziewanie Hanka, wbrew przyjętemu zwyczajowi, wskoczyła na zagony, pomimo protestu Basi, która zawrzała z oburzenia i obawy o los marchewki i pietruszki. Skorzystała z tego starsza dziewczynka i już, już sięgała ręką do warkoczyka, gdy nagle potknęła się i upadła. Basia zaczęła się śmiać głośno i szyderczo, wołając: - Masz za swoje, złośnico! Dobrze ci tak! Dobrze ci tak! W tej chwili w górze uchyliło się małe okienko, a chociaż przez mgnienie tylko było otwarte, Hanka dostrzegła w nim koronę zło- 103 tych włosów i zapomniała od razu o maślanych bułeczkach, Basi, gonitwie, stłuczonym łokciu: odkryła schronienie swego wroga! Zapanowała jednak nad radością z tego odkrycia, podniosła się powoli, udając mocno potłuczoną i ciągle odgrażając się i krzy- cząc poszła do domu. Basia śmiała się dalej, ucieszona nieoczekiwanym zwycię- stwem. .arysieńka próżno starała się wykryć, co się dzieje z Jan- kiem: chłopiec był opryskliwy, zły, a jednocześnie najwidoczniej zmęczony; jadł mało, a gdy wracał do domu, rzucał się zaraz na łóżko i zasypiał kamiennym snem. Marta wzruszała gniewnie ramionami, mrucząc pod nosem: - Napyta on nam nowej biedy! Pani Dębska z trwogą spoglądała na syna, nie śmiąc go wypyty- wać po szorstkiej odpowiedzi, którą jej raz dał. Hanka zła, iż nie ma w bracie pomocy przeciwko Marysieńce, dogadywała mu przy każdej okazji, nie tając, iż podejrzewa go o jakąś łobuzerkę. Wszyscy w ogóle usposobieni byli dla Janka nieprzychylnie i tylko brak silnej ręki, która by mogła pokierować dzikim chłopcem, do- puszczał trwanie tajemniczego postępowania. Marysieńka wchodziła właśnie, niosąc mleko, do pokoju pani Dębskiej, która czuła się słabszą i leżała w łóżku. - Cioteczka taka blada dzisiaj i oczy ma czerwone. Czy się stało co złego? - zapytała dziewczynka zaniepokojona. - Ach! Zapewne, że się stało! Martwi mnie Janek! Kto wie, czy chłopiec nie marnuje się przez to, że nie ma się kto nim zaopieko- wać. On knuje na pewno coś złego! - skarżyła się chora. - Nie, cioteczko, Janek nie robi nic złego! - z wielką stanow- czością zawołała Marysieńka. - A ty skąd wiesz o tym? - Czuję to! Niech mi ciocia wierzy! Zdaje mi się nawet, że on robi coś - dobrego! - Ach! Ty drogie dziecko! Masz tak jasną, czystą duszyczkę, iż 104 wszędzie widzisz tylko dobro! Prawdziwym Słoneczkiem jesteś dla nas! Pani Dębska wyciągnęła ramiona, tuląc do siebie sierotę w szczerym uścisku. Marysieńka przyjmowała pieszczoty z wdzię- cznością, serdecznie całując ręce chorej. Jej czułe serduszko łak- nęło ciepła i serdeczności, z naddatkiem odpłacając za każde do- bre słowo, każdą życzliwość. Właśnie na tę chwilę natrafiła Han- ka i widząc „obcą przybłędę", jak nazywała Marysieńkę, w obję- ciach matki, poczuła się nagle nieskończenie pokrzywdzoną. „Mnie matka nigdy tak nie pieści!" -powtarzała sobie wysuwa- jąc się niepostrzeżenie z pokoju. Nie pomyślała lub pomyśleć nie chciała, że ona nigdy nie okazy- wała matce przywiązania, a na każdy objaw serdeczniejszy odpo- wiadała szorstko lub nawet opryskliwie, lecz tłumaczyła to sobie jako jedną z wielu krzywd doznawanych od sieroty. „Wydarła mi serce matki!" - mówiła sobie w duszy, umacniając się w nienawiści, która jej coraz głośniej podszeptywała jakieś plany, do których sama przed sobą przyznać się obawiała. - Ty moja pocieszycielko! Bodajby się twoje przeczucia spełni- ły! - mówiła pani Dębska, uspokojona i rozweselona, jak zwykle w obecności Marysieńki. - Gdyby tak jeszcze Hanka... - Słoneczko! To Basia wołała zza okna. Marysieńka wybiegła do ogrodu; tam usłyszała trzykrotne kró- tkie gwizdnięcie. - Ach, Jurek! Ucieszona, pobiegła w stronę parkanu. Basia została na straży. - Czołem, Słoneczko! - Dobry wieczór, Jurku! - Przynoszę królewnie dobrą wieść. - Dobrą? Od babci? - Nie, od siebie! Cóż to? Słoneczko nie ciekawe? - Bardzo. Ale może wejdziesz? - Nie, nie! Przede wszystkim jadę na rowerze, a następnie boję się... . - Boisz się? 105 - Tak! Boję się złej wróżki tego domu. - Jurku!... - No, dobrze, dobrze! Więc baczność, niech Słoneczko słucha, ale nie pyta. - Słucham. - A więc jak zawsze Słoneczko miało słuszność: Janek jest zuch! - Jurku! Ty to mówisz! - krzyknęła z zachwytem. - Tajemnicy jego nie wydam, ale to ci powiadam, że jest dzie- lny, i basta! Czołem! Gdyby ktoś miał dotąd wątpliwości, iż Słoneczko jest słonecz- kiem, straciłby je natychmiast, spojrzawszy w tej chwili na dzie- wuszkę: z oczu, promieniejących radością, z zaczerwienionych policzków, ze śmiejących się ust, ze złotych włosów wreszcie pro- mieniowało słońce, łuna jasności biła od Marysieńki. Basia, chociaż przyzwyczajona do tej jasności, zadziwiła się. - Co ci się stało? - Taka jestem szczęśliwa! Chodźmy do mamy! - Cyt! Janek! Wcześniej dziś wraca. Hanka postanowiła raz jeszcze zaczepić brata: może się jej uda przeciągnąć go na swoją stronę. Czekała na jego powrót, a zoba- czywszy wracającego, wybiegła naprzeciwko niego. Ale Janek spostrzegł już Marysieńkę z Basią i wbrew zwyczajowi szedł ku nim z głową podniesioną, z rozjaśnionym spojrzeniem. Dziewczynka, przepełniona radością, witała go uśmiechem, na który odpowiedział tym samym. Stanął przed nią z jakimś posta- nowieniem i naraz zatrzymał się, jakby zawstydzony. Wyraz daw- nej zaciętości wystąpił na czoło, oczy zamigotały posępnie. Już zamierzał odwrócić się i odejść, ale dziewczynka chwyciła go za rękę i bojąc się, by nie uciekł, mówiła szybko, serdecznym, mięk- kim tonem: - Janku! Ja wiedziałam, że ty robisz coś dobrego. - Dobrego? - Tak, ja to czułam! I jestem taka szczęśliwa! Nie zaprzeczaj! Nie chcesz, bym wiedziała, co robisz, nie będę pytała. Ale pozwól mi wierzyć, że to coś dobrego. 106 - Nie wiem, czy to co dobrego i czy co - mądrego! - mruknął starając się być opryskliwym. - Chciałem tylko... dać ci... to na płaszczyk... ten, co ci zepsuli... Nie bój się: nie ukradłem ani uże- brałem. Zapracowałem! Ostatni wyraz powiedział z głową opuszczoną, jakby się wsty- dził. Do ręki Marysieńki wcisnął papierek i zawrócił szybko ku domowi, ale dziewczynka dopędziła go. - Janku? - Czego? W tej chwili dwie ręce owinęły się koło szyi chłopca i słodki dziecięcy głosik zabrzmiał mu do ucha: - Janku! Jakiś ty dobry i jaki - dzielny! Janek zrobił ruch, jakby chciał się otrząsnąć z objęć dziewczyn- ki, lecz nagle zrobiło mu się dziwnie miło, jasno i dobrze: jakby pękła skorupa, zasklepiająca zazdrośnie wszystko, co było w nim lepsze i szlachetniejsze. Pogłaskał niezgrabnie jasne włosy Słoneczka. - No, no! Dobra to ty jesteś i dzielna też! - Ach, gdzie mnie tam do ciebie! Ja tylko chciałabym coś do- brego zrobić, pomóc wam. A ty? Sam, bez niczyjej pomocy, za- pracowałeś dużo pieniędzy! Tyle szczerego zachwytu i uwielbienia było w jej głosie, iż am- bicja Janka została mile połechtana. - Cóż znowu! To głupstwo! Jestem przecież mężczyzną i powi- nienem myśleć o rodzinie! - odparł starając się mówić niedbałym tonem, lecz w duszy było mu coraz jaśniej i milej. Wszystkie trudy, przebyte przez ostatnie parę tygodni, upoko- rzenia, wstyd, może fałszywy, zostały zapomniane; za to wyrasta- ło silne, niezłomne postanowienie pójścia dalej drogą pracy. - Janku, chodźmy do mamy! Ona tak się o ciebie niepokoi! - serdecznie prosiła Marysieńka, biorąc chłopca za rękę. Z drugiej strony ręki brata uczepiła się ośmielona nagle Basia i tak obie dziewczynki prowadziły Janka, zmieszanego trochę, opierającego się mruczeniem, które miało niby oznaczać nieza- dowolenie, lecz w gruncie rzeczy rozradowanego i szczęśliwego. Gdy promienna trójka stanęła na progu pokoju chorej, zrobiło 107 się w nim nagle jaśniej i weselej. Poweselała też twarz pani Dęb- skiej, jakby przeczuwając dobrą wieść. - A nie mówiłam cioteczce, nie mówiłam! -z daleka już wołała Marysieńka, której głos w rozradowaniu brzmiał niby śpiew. -Ja- nek jest dzielny! Janek jest zuch! I mądry! I dobry! Matka zwróciła na syna oczy pełne ufności i dziękczynienia. Nie wiedziała jeszcze, o co chodzi, lecz wierzyła, że Słoneczko nie na próżno głosi coś tak radośnie. - Ach, Janku! Jakże się cieszę. A tak się bałam o ciebie! Chłopca zdjął nagle wstyd; spojrzał na twarz matki, w tej chwili wesołą wprawdzie, lecz aż nadto wyraźnie noszącą pod tym chwi- lowym rozpromienieniem ślady choroby, troski i udręki, i zrozu- miał, jak bolesne musiały być dla niej chwile, które przeżywała w niepokoju, co robi jej syn, niepewna, czy czasu spędzonego poza domem nie zużytkuje na czyny złe, nieszlachetne. Ach, takie podejrzenia były aż nadto uzasadnione jego dotychczasowym po- stępowaniem! - Przepraszam mamę! - szepnął pod wpływem tych myśli, ale Marysieńka wykrzyknęła z zapałem: - Ależ, Janku! Postąpiłeś tak pięknie, tak szlachetnie! I tyle ra- dości nam sprawiłeś! - Lecz opowiedzcież mi wreszcie wszystko. Bo dotąd cieszę się z wami, ale nie wiem z czego! -z uśmiechem rzekła pani Dębska. - Janku, opowiedz-prosiła Marysieńka. W naturze chłopca nie leżało samochwalstwo; opowiadanie 0 swych czynach nie sprawiało mu przyjemności, a nawet męczyło 1 drażniło, lecz czuł, że matce, którą dręczył tak długo milcze- niem, należy się prawda. Zaczął więc mrukliwie, z oczami spusz- czonymi na ziemię, jakby się spowiadał z jakiegoś przestępstwa: - Napatrzyłem się na pracę Słoneczka i wstyd mnie ogarnął, że nic nie robię. Zobaczyłem, w jakiej nędzy żyjemy i jak próżnowa- łem dotąd. Chciałem coś robić, coś zdobyć, by nie korzystać cią- gle z cudzej pracy, ale nie wiedziałem, jak się wziąć do tego... Aż raz, gdy Marysieńka powiedziała, że pierwsze pieniądze ze sprze- daży jarzyn użyje na kupienie dla mnie butów, powiedziałem so- bie: Dość tego! Jeżeli takie dziecko potrafi zapracować, hańbą by- 108 łoby dla takiego draba jak ja nic nie robić. I poszedłem na miasto, by wyszukać sobie pracy. No i znalazłem: buty mam dziś całe, a pierwsze zapracowane pieniądze oddałem Marysieńce na palto- cik... - Ale jak, gdzie, u kogo pracowałeś, mój ty dzielny, dobry chłopcze? - zapytała z niepokojem matka. - E, mniejsza z tym! Nie tak to łatwo znaleźć robotę, gdy się nic nie umie... - Jednak chciałabym wiedzieć... - A więc - trochę u szewca i za to naprawiono mi buty. U kupca pomagałem pakować. Za to zarobiłem te kilka złotych. Teraz dali mi do pisania rachunki, będę zarabiał więcej... Pani Dębska zakryła twarz rękami i jęknęła boleśnie: - Moje dziecko u szewca! - Właśnie dlatego nic mamie nie mówiłem; bałem się, że mama nie pozwoli. A ja wolę pracować najciężej, spełniać najgor- sze roboty, ale żyć z cudzej pracy, korzystać z ludzkiego miłosier- dzia już bym teraz nie mógł, nie umiał! - To ja cię teraz przepraszam, dziecko, za moje nieopatrzne słowa - rzekła matka przyciągając do siebie chłopca. - Dumna je- stem z ciebie; mogę już teraz spokojnie patrzeć w przyszłość, gdy widzę w tobie opiekuna sióstr i Marysieńki! - O nie, mamo! Jeszcze niewart jestem twego zaufania. To do- piero początek! - Dzieci! Dzieci! Ile radości sprawiliście mi dzisiaj. Doprawdy zdaje mi się, że zdrowia mi przybyło! Może Pan Bóg zlituje się nade mną i wróci mi możność pracy lub przynajmniej czuwania nad wami! - Tak, tak! Na pewno cioteczka wyzdrowieje teraz zupełnie. I będzie nam wszystkim tak dobrze, tak dobrze! - szczebiotała Marysieńka. Od śmierci matki po raz pierwszy czuła się tak całkowicie i bezmiernie szczęśliwa. Gotowa była wszystko i wszystkich przy- cisnąć do swego gorącego, bijącego radośnie serduszka, gdy nagle cień jakiś przesłonił jasne spojrzenie; przez serce przebiegł dreszcz zimny; to wspomnienie Hanki. 109 „A może jednak i ona się zmieni!" - wmawiała w siebie dziew- czynka. - Ale gdzie to Hanka? - zabrzmiał niespodzianie głos pani Dę- bskiej. Umilkł w tej chwili wesoły szczebiot, czoła się zachmurzyły. Basia obejrzała się trwożnie na wszystkie strony, Marysienka spu- ściła oczy, niezdolna odezwać się. Zapanowała niemiła cisza, któ- rą przerwał Janek mówiąc niechętnie: - Pewnie się tam dąsa gdzie w kącie. Ale na kolację znajdzie się na pewno. Lecz Hanka nie zjawiła się i przy kolacji, wymówiwszy się bó- lem głowy. Z daleka, nie postrzeżona przez nikogo, śledziła wszystko, co zaszło od powrotu Janka do domu. Widziała, jak opryskliwy, lek- ceważący względem sióstr chłopiec szedł posłusznie, prowadzony przez „wstrętną dziewuchę"! - Jak pies na obroży!-szydziła z wściekłością. Potem weszli do matki; przez otwarte okno dolatywały wesołe głosy: cieszyli się, radowali... a o niej nie myślał nikt. - Wszystkich opętała, czarownica, wszystkich! Długą chwilę stała pod oknem: może sobie o niej przypomną, może ją zawołają. Nie pójdzie naturalnie, odpowie im pogardli- wie.. . nie dba o nich! A jednak pragnęła tego, czekała... Wreszcie nie mogła wytrzymać, obawiała się, że krzyknie z wściekłości, wpadnie do pokoju, rzuci się na tę małą wiedźmę... Uciekła więc w głąb ogrodu. Kto by j ą teraz zobaczył, przestraszyłby się: sinoblada, z warga- mi pogryzionymi do krwi, z oczami rzucającymi błyskawice - wy- glądała rzeczywiście na złą wróżkę. Bezwiednie szukało się koło niej stada czarnych kruków, złego czarnego kota o zielonych oczach i syczącej żmii. - Nienawidzę jej! Nienawidzę! Och, jak nienawidzę - powta- rzała ze złością. J Złe myśli, które już czas jakiś gnieździły się w duszy dziewczy- nki, wypełzły naraz wszystkie, zakotłowały się, zasyczały jak pra- wdziwe gniazdo żmij. 110 Hanka rzuciła się na ziemię, nasłuchując szatańskich głosów, które zapanowały w jej duszy niepodzielnie, i coraz wyraźniej sta- wał jej przed oczami plan jakiś. Jeszcze wczoraj wzdrygała się na myśl o nim: dziś rozważała go na zimno. Nic jej nie przestraszało i tylko pragnęła wykonać go jak najdokładniej i najprędzej. O, jakże wielka jest potęga zła, gdy kto raz odda się w jego wła- dzę przemożną! ielką niespodzianką było zjawienie się nazajutrz babci Szarskiej. - Chciałam się zobaczyć z mamusią - uprzejmie mówiła staru- szka do Basi, która witała ze zdziwieniem niezwykłego gościa. - Chciałam ją odwiedzić i pomówić z nią! - Proszę panią. Mamusia dziś daleko zdrowsza; właśnie ze Sło- neczkiem naradzają się, jak by tu zrobić z mamy okrycia palto dla Hanki. Pani Dębska była nie mniej zdziwiona od Basi gościem. Wprawdzie dawniej, za dobrych czasów, panie znały się do- brze, ale od kilku lat o pani Dębskiej wszyscy zapomnieli, a dum- ne, niegrzeczne zachowanie się dzieci, częste zatargi i złośliwe fi- gle wytwarzały koło samotnego dworku niechęć i nieufność. - Przepraszam bardzo, że panią nachodzę - mówiła babcia Szarska, witając się z gospodynią domu. - Dawno już chciałam zajść do pani, by pomówić o ważnych sprawach. Pani Dębska przybladła nieco. W ostatnich czasach Marta po- życzała gdzie i co się dało: różnych pretensji było co niemiara. Może i teraz chodzi o jakiś dług, który trzeba będzie spłacić? Ale staruszka uśmiechała się tak mile i serdecznie, że pani Dębska u- spokoiła się. - Służę pani. Proszę, niech pani siada! - odparła uprzejmie. - Dziękuję i przepraszam raz jeszcze, że panią niepokoję, lecz upoważnia mnie do tego szczera sympatia, jaką mam dla pani dziewczynek. Z ich to powodu właśnie przyszłam... Pani Dębska znowu się zaniepokoiła, tym razem z innego 111 powodu. Przez głowę przebiegła jej myśl, że chcą jej zabrać Marysieńkę. „Nie, nie oddam Słoneczka!" - postanowiła w duszy, a starusz- ka tymczasem mówiła dalej: - Wiem, że pani jest niezdrowa, nie bardzo może się zająć dzie- wczynkami... Obie są w wieku, w którym uczyć się powinny... Otóż, czyby pani nie miała nic przeciwko temu, gdyby Marysień- ka i Basia przychodziły do mnie codziennie na parę godzin... Mia- łabym z nimi lekcje, a one za to pomogłyby mi trochę w ogro- dzie. .. Byłaby to więc wzajemna wymiana usług... Obie dziewczynki, słuchając tego, promieniały z radości: od- wiedzały często panią Szarską i wiedziały doskonale, co to będzie za przyjemność spędzić parę godzin w towarzystwie dobrej, rozu- mnej staruszki. Zawisły też wzrokiem, pełnym oczekiwania, na ustach pani Dębskiej. Co odpowie: pozwoli czy nie pozwoli? - Szczerze tylko wdzięczną pani być mogę za jej dobroć i zga- dzam się najchętniej - odparła pani Dębska, lecz zaraz cień jakiś pokrył jej czoło. Ale dobra staruszka zdawała się odgadywać wszystkie udręki matki, gdyż ciągnęła dalej uprzejmie i serdecznie: - To nie wszystko! Chodzi jeszcze o najstarszą córeczkę. I ona, zdaje się, przerwała naukę... Otóż przełożona zgodzi się chętnie, by Hanka przychodziła do szkoły, w zamian za pomoc w szyciu bielizny dla dzieci z ochrony! - Jaka pani dobra! Jaka pani dobra! - zawołała z rozrzewnie- niem pani Dębska, serdecznie ściskając ręce staruszki. - Ach, niezupełnie zasłużona pochwała, niestety! Jeżeli w tej chwili jestem dobra, to dlatego, że spotkałam się przedtem z nad- zwyczajną, niebywałą wprost dobrocią waszego Słoneczka! - Babciu! - z wyrzutem zawołała Marysieńka. - No, dobrze, dobrze! Wiem, że będziesz gorąco protestowała, więc już nic więcej nie powiem. Zatem umowa zawarta? - Tylko dziękować pani za to możemy. Ale otóż i Hanka. Sły- szałaś, kochanie, jaką radosną nowinę przyniosła nam pani Szar- ska? - zwróciła się rozpromieniona matka do Hanki. Dziewczynka weszła ponura, oczy jej płonęły złością. 112 ,, t. ^ l ' '^ , i '\ - Słyszałam wszystko i przychodzę powiedzieć, że nie jestem żebraczką, by przyjmować jałmużnę od obcych ludzi! - odparła patrząc wyzywająco na babcię Szarską. Ta jednak nie zdawała się być zrażona zuchwałym zachowa- niem Hanki i odparła łagodnie: - Mylisz się, panienko! Nauka nigdy nie jest jałmużną. Idea- łem przyszłego społeczeństwa jest właśnie bezpłatne korzystanie z nauki przez wszystkich bez wyjątku. Obowiązkiem każdego z nas jest krzewienie tej nauki, jak i gdzie kto może. - Więc niech pani sobie nabierze dzieciaków z ulicy i uczy je. Dla nich to zupełnie odpowiednie, nie dla nas. Jesteśmy chwilowo w biedzie, lecz nie poniżymy się nigdy do tego, by nas stawiano na równi z nędzarzami, dla których zakłada się bezpłatne ochrony. - Hanko! - Wiem, co mówię. Niech mi mama nie przerywa! Ta mała że- braczka, która korzysta z naszej jałmużny, chce nas także do jał- mużny przyzwyczaić. Ale to się nie da zrobić. Z głodu umrę, lecz do nikogo ręki nie wyciągnę! To moje ostatnie słowo! - Zrobisz, jak zechcesz, moje dziecko! Przekonywać cię nie będę, bo dzisiaj jesteś zanadto rozdrażniona. Jeżeli jednak zmie- nisz przekonanie lub uspokoiwszy się zechcesz ze mną w tej spra- wie pomówić - przyjdź do mnie, a może dojdziemy do jakiegoś porozumienia! - rzekła łagodnie staruszka. - Nigdy! Powtarzam: żebraczką nie jestem! To dobre dla takiej przybłędy! - Zamilcz natychmiast! - krzyknęła rozgniewana pani Dębska. - O, zamilknę chętnie! Mogę w ogóle nic nie mówić! W domu, w którym rządzi pierwszy lepszy przybyły z ulicy, w którym rodzo- na córka traktowana jest jak wróg, wszystko się dziać może. Ale to sobie zapamiętajcie, że z siebie żebraczki zrobić nie dam i służ- ką tej przybłędy, która wszystkich opanowała, nie będę. A ty, mała czarownico, strzeż się! Za moją krzywdę - zemszczę się! Wyrzekłszy te słowa głosem syczącym z wściekłości, obrzuci- wszy Marysieńkę wzrokiem, z którego sypały się skry, Hanka wy- biegła trzasnąwszy drzwiami. W pokoju zapanowała cisza. Pani Dębska, zakrywszy twarz rę- 114 karni, łkała cichutko. Basia z przestrachem ukryła twarzyczkę w fałdach sukni matki; Marysieńka pobladła, oniemiała, nie mo- gąc ukryć wrażenia; tylko pani Szarska zachowywała spokój. - To przejdzie! To przejdzie! - zaczęła uspokajająco. - Z cza- sem obmyślimy sposoby, by Hankę udobruchać... Trzeba ją tylko zrozumieć... - Nie! Nie! - wybuchnę!a Marysieńka. - Hanka nie uspokoi się, póki ja tu jestem. Ona mnie nienawidzi! - Jak można nienawidzić Słoneczka! - zawołała Basia z akcen- tem takiej szczerości i takiego zdumienia w głosie, iż wszyscy u- śmiechnęli się mimo woli. Nawet pani Dębska wypogodziła się nieco. - Doprawdy, zrozumieć nie mogę, dlaczego Hanka tak nie- przychylnie odnosi się do Marysienki, tego kochanego, słodkiego Słoneczka! Pani Szarska nie odpowiedziała, lecz, patrząc na złotowłosą dziewuszkę, ciągnącą ku sobie oczy słoneczną urodą i niezrówna- ną słodyczą, zrozumiała, co za robak toczył serce Hanki: była to zazdrość! - Więc pani będzie przysyłała do mnie dziewczynki, niepraw- daż? - zapytała nagle, zmieniając temat. - Ależ naturalnie. Jestem pani tak bardzo wdzięczna i przepra- szam za Hankę. - O, nie mówmy o tym. Więc do jutra, dobrze? Uścisnąwszy ręce pani Dębskiej, dobra staruszka, odprowa- dzona przez obie dziewczynki, wracała do swego zacisznego dom- ku w ogrodzie, pełnym kwiatów i drzew. Uśmiechała się dobrotli- wie, lecz zmarszczka na czole wskazywała, że coś ją gnębi, że nad czymś głęboko medytuje. Słoneczne prawdziwie dnie nastąpiły dla Słoneczka. Lekcje z panią Szarska, bardzo rozumną, wykształconą, a przy tym nie- zmiernie dobrą kobietą, były prawdziwą przyjemnością. Oprócz tego nauczyła się Marysieńka mnóstwa praktycznych rzeczy od 115 I babci i coraz więcej ładu wprowadzała do zaniedbanego gospoda- rstwa. Przy tym i ogród zaczął już dawać dochody: co rano obie dziewczynki wiozły na targ w małym wózku, odnalezionym gdzieś na strychu, świeżutkie jarzynki, rozchwytywane przez publicz- ność w okamgnieniu. - Nic dziwnego, że takie piękne rzodkiewki! Przecież to Słone- czko jest ogrodnikiem! - żartowano, całe bowiem miasteczko znało już dziewczynkę i nazwa Słoneczko, doskonale dostosowa- na, została przyjęta przez wszystkich. Uprzejmość zaś i słodycz dziewczynki zjednały sobie ogół. Najprzykrzejsze były chwile, gdy Marysieńka w domu spotyka- ła się z Hanką. Chcąc uniknąć tego, dziewczynka spędzała wolne chwile na stryszku, w którym urządziła istny warsztacik, i tam się chroniła w chwilach, gdy Hanka była w domu. A Hanka jak zła wróżka snuła się wszędzie, wyraźnie śledząc dziewczynkę, nie szczędząc jej przy każdej sposobności słów ostrych i nawet gróźb. W ostatnich dniach zmieniła się Hanka ogromnie, wychudła, sczerniała, z zaciśniętymi ustami i złymi bla- skami w oczach, doprawdy wywoływać mogła dreszcz trwogi. Janek, który obserwował siostrę, gdy był w domu, kiwał głową i mruczał niechętnie: - Ona coś knuje! Lecz gdy zaczepiał ją, zaczynając rozmowę, Hanka odpowiada- ła mrukliwie, odwracając oczy, jakby się obawiała, że Janek może w nich co wyczytać. - Czy Hanka bardzo ci dokucza? - pytał nieraz Janek, lecz Sło- neczko zaprzeczało gorąco: - Ależ co znowu! Zresztą prawie wcale się nie widujemy. - E, ona tak tylko mówi - objaśniała Basia. - Bo Słoneczko nigdy nic złego o nikim nie powie, ale gdybyś ty wiedział... I Basia, mimo protestów Marysieńki, opowiadała Jankowi, co się działo podczas jego nieobecności. - Ty się jej strzeż! Najlepiej siedź sobie w swoim warsztacie, gdy mnie w domu nie ma! - radził chłopiec, widocznie zaniepoko- jony. Marysieńka starała się tłumaczyć, iż obawy Janka są płonne, je- 116 dnak stosowała się do jego życzenia, znikając w swoim schronie- niu sprzed oczu Hanki. - Basiu! Nie zapomnij podlać grządek; deszcz od tak dawna nie padał... ja mam pilną robotę w warsztacie - mówiła Marysieńka, wbiegając po schodkach na górkę. Dnia tego.Hanka wyglądała gorzej niż zwykle, a spojrzenie, którym obrzuciła Marysieńkę przy obiedzie, było tak straszne, iż dreszcz zgrozy przebiegł dziewczynkę. „Jak to dobrze, że ona nie wie, gdzie się ukrywam!" - przebie- gło przez myśl Słoneczka. Niestety, Marysieńka myliła się, sądząc, iż jest bezpieczna w swoim zacisznym kąciku na poddaszu! Hanka od dawna znała kryjówkę Słoneczka i koło niej właśnie krążyły złe jej myśli, niby czarne kruki. W ostatnich czasach postanowienie jakieś malowało się wyraź- nie w twarzy dziewczyny, jakaś myśl, jakiś plan okrutny dojrzał w jej chorym sercu, toczonym przez robaka nienawiści i za- zdrości. - Strzeż się! - rzucił na odchodnym Janek. - Tak, trzeba się strzec! - przyznawała Marysieńka i wsunęła się cichutko, jak myszka, do swojej pracowni, gdzie natychmiast zabrała się do roboty. Kończyła właśnie dla Hanki koszulę, skro- joną przez babcię Szarską i pod jej kierunkiem szytą. Teraz pozo- stawało tylko obszycie koroneczką. „Szkoda, iż muszę tu siedzieć. Tyle roboty w ogródku.-Tak su- cho, trzeba podlać wszystkie grządki, warto by też przerwać mar- chewkę i pietruszkę, bo za gęsto wzeszły. Basia sama nie da rady... Żeby chociaż Janek przyszedł wcześniej; wyswobodziłby mnie z mojej kryjówki i wzięlibyśmy się razem do pracy... Ach, Janek teraz taki dobry... Wprawdzie szorstki często, wiecznie niby niezadowolony i mrukliwy, ale mnie się zdaje, że on tylko udaje, jakby się wstydził, że jest dobry. Lecz i to z czasem przej- dzie. O, z Jankiem nie będzie już kłopotu... I cioteczka zdrowsza, krząta się trochę po mieszkaniu, a taka słodka, taka kochana... Czasami, gdy mnie przytuli do siebie, tak mi dobrze, tak szczęśli- wie, prawie jak u mateczki!" 117 W tej chwili oczy dziewczynki zaszły łzami. U mateczki! Boże mój! Czyż może być kiedy dziecku tak dobrze u ludzi obcych, naj- lepszych nawet, jak u własnej matki? Przed Słoneczkiem żywo stanęła jasna postać matki, ze złocistą aureolą bogatych włosów nad czołem. Zdawały się patrzeć ku niej łagodne, rozumne oczy z zachętą i pochwałą. „Matuś! Tyś jedyna! Niezapomniana! Ach, gdyby mieć nadzie- ję, że choć od czasu do czasu uścisnąć cię będę mogła. Gdybyś choć czasami, czasami spłynęła do mnie i swymi ślicznymi białymi dłońmi utuliła mą głowę!" Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi dziecka; po twarzy po- płynęły niepowstrzymywane łzy. Marysieńka tęskniła za mat- ką obecnie nie mniej niż w pierwszych dniach po jej śmierci i zda- wało się, że kocha tę swoją najdroższą teraz jeszcze więcej niż daw- niej. „Będę zawsze przy tobie. Duch mój wspierać cię będzie w cięż- kich chwilach twego życia!" O tak! Marysieńka nieraz czuła przy sobie nieobecną. Jej sło- wa, jej nauki wspierały ją na każdym kroku, dodawały siły i mocy. Czyż bez jej pomocy mogłaby dokonać tego, co zrobiła w tym smutnym, opuszczonym domu? Przez nią to, przez tę matuś złotą, wniosła jej córeczka trochę światła, słońca i szczęścia mie- szkańcom tego domu. Więc też buzia dziewczynki wypogodziła się, oczy zabłysły wesoło. „Matuś ze mnie zadowolona, o, wiem to! Będę robiła wszystko, wszystko, byś zawsze pochwalić mnie mogła!" Igła zamigotała w drobnych paluszkach dziewczynki, robota szła tak składnie i szybko, iż sama nawet mała pracownica zauwa- żyła to i zaraz, swoim zwyczajem, postarała się komuś przypisać zasługę. - To babcia tak doskonale uczy! - szepnęła z zadowoleniem. - O, babcia to nadzwyczajna kobieta! Marysieńka była przekonana, że gdyby się udało sprowadzić Hankę do babci, wszystko byłoby dobrze. Na pewno babcia zna- lazłaby drogę do serca dziewczynki, na pewno by ją odmieniła... Chociaż... 118 Chłód przejął Słoneczko... Brr... jak ona dziś patrzyła strasz- nie! Ach, żeby ten Janek przyszedł prędzej. Ale gdzie tam! Do wieczora jeszcze daleko, a Janek pracuje... „Co to? Szmer jakiś koło drzwi... pewnie Basia! Ach, roztrze- paniec! Toć tyle razy prosiłam, by nie wchodziła do warsztatu. Hanka łatwo może wpaść na ślad kryjówki. Trzeba jej dać burę..." - pomyślała zupełnie poważnie Marysieńka i podniosła się, biorąc za klamkę. W tej chwili rozległ się trzask przekręcone- go w zamku klucza. - Cóż to za figle znowu! Basiu, co to znaczy? -zawołała dziew- czynka potrząsając drzwiami. - Nie rozumiem, co jej się stało! - szepnęła słysząc miast odpo- wiedzi tupot nóg po schodach. - A może naumyślnie mnie za- mknęła obawiając się Hanki? Bo przecież chyba nie przez figle... Zrobiło jej się bardzo niemiło. Przez chwilę wahała się, co ro- bić: stukać w drzwi i alarmować nie zdałoby się na nic, bo przecież nikogo w pobliżu nie było. Jeżeli to Basia zamknęła, musiała mieć jakiś powód do tego i albo zaraz przybiegnie i wyjaśni wszystko, albo poczeka do przyjścia Janka. Chyba, że to nie Basia. Lecz w takim razie kto? Dreszcz grozy wstrząsnął nagle Marysieńka... A jeżeli to Han- ka? Te jej oczy złe, zacięte wróżyły dzisiaj coś złego... „Lecz co właściwie przyszłoby jej z tego, gdyby mnie tu za- mknęła? Posiedzieć kilka godzin to przecież nic wielkiego, a po- tem Janek z łatwością drzwi otworzy! - starała się uspokoić dziew- czynka. - Trudno zresztą, nic nie wymyślę. Lepiej zabrać się do pracy". Lecz igła stała się nagle nieposłuszna, a i myśli także wypowie- działy bunt, rozbiegaj ąc się niekarnie we wszystkie strony, gubiąc się w różnych domysłach. „W ostateczności mogę zawołać przez okienko! Basia jest w ogrodzie, usłyszy!" Chcąc przerwać niemiłą niepewność, Marysieńka zbliżyła się do okienka poddasza i - z okrzykiem przerażenia odskoczyła. W tej chwili okno zostało z zewnątrz zasłonięte okiennicą. Na poddaszu zrobiło się ciemno. * 119 Przez długą chwilę Marysieńka nie ruszała się z miejsca, zdjęta okrutnym przerażeniem, ścinającym jej krew w żyłach. - Jezus Maria! - wybiegło z pobielałych warg. Już teraz nie było żadnej wątpliwości: to zemsta Hanki! Co i jak myślała dalej zrobić oszalała z nienawiści dziewczyna, trudno było się domyślić. W każdym razie Słoneczko było uwięzione! Po kilku chwilach bezradnego przerażenia Marysieńka zaczęła przy- chodzić do siebie i próbowała zastanawiać się nad sytuacją. „Naturalnie, to Hanka zamknęła mnie na klucz i teraz zatrzas- nęła okiennicę. Wiem, że nie można jej otworzyć, bo jest za- mknięta na duży haczyk. Hanka przygotowała to wszystko od da- wna. Tak, zauważyłam przecież wczoraj drabinkę przed okien- kiem, ale myślałam, że to Janek przystawił ją, by naprawić zawia- sy w okienku. Hanka myśli zapewne, że ja tu zostanę przez noc i szczury mnie zjedzą. Brrr... szczurów jest tu mnóstwo. Ale prze- cież Janek, gdy przyjdzie, wyswobodzi mnie stąd. Drzwi nie bę- dzie mógł otworzyć, bo nie ma klucza, a zamek jest silny... Ale otworzy okiennicę, ja zaś otworzę okno. Tylko czy będę mogła wyjść przez nie... Chyba za małe... E, jakoś się przecisnę". I dzielna dziewuszka, oswoiwszy się nieco z ciemnością, zaczęła układać bieliznę, kawałki płótna i koroneczki do kosza. „Szyć przecież nie będę mogła. Zresztą spróbuję, czy się nie uda roztworzyć okiennicy". Ale okno otwierało się na zewnątrz, więc przyciśnięte okienni- cą, nie ustępowało. „Trzeba by chyba wybić szybę, a potem parę razy dobrze huk- nąć w okiennicę; może by Basia usłyszała... Ale szyby szkoda... Obecnie wszystko takie drogie... Trzeba by zapłacić złotówkę szklarzowi". ; : Podeszła jeszcze raz do drzwi, próbując, czy nie ustąpią. Na nic! Były mocne, z dobrego drzewa, z dobrymi zawiasami. „A więc czekajmy! Niepokoić się nie ma czym!" Dobrze to mówić: nie niepokoić się, a tu serduszko bije mocno i szybko, a po główce coraz przebiegnie jakaś myśl niemiła. „Ach, jaki też ze mnie tchórz! Przecież nic, ale to nic stać mi się nie może. Co by powiedział Jurek, który mnie zawsze nazywa 120 dzielną dziewczyną, gdyby zobaczył mój strach, i to bez żadnego powodu..." Nagle serduszko, kołaczące dotąd niespokojnie i szybko, jakby zamarło. „Gdzieś się pali! Czuję dym... Boże!" Jak błyskawica, rozświetlająca czarne niebo wśród burzy, stra- szna myśl odkryła przed Słoneczkiem prawdę. „Palą się na strychu szmaty, pakuły, tuż obok mojego warszta- tu... a j a tu zamknięta... ogień dostanie się tu wkrótce, a przedtem dym... Na strychu była tylko ta osoba, która mnie zamknęła... ona zapaliła pakuły..." 121 Przez szczeliny między deskami wciskać się już zaczął cieniutkimi wstążeczkami dym... „Śmierć!" - krzyknęło coś w Marysieńce. Nieprzytomna prawie rzuciła się do drzwi, waląc w nie z całej siły... Uderzenia rozlegały się głucho, nikt ich posłyszeć nie mógł. Zaczęła krzyczeć; głos wiązł w krtani, rozbijał się o cztery ściany poddasza i konał, nie wydostawszy się na zewnątrz. A dym gryzący zapełniał coraz bardziej malutki pokoik: robiło się coraz goręcej, coraz duszniej. „W największym niebezpieczeństwie, gdy ci się zdawać będzie, iż znikąd już nie ma ratunku, rąk nie opuszczaj!" - przebiegło przez głowę Słoneczka. - Mamo! Mamo! Co robić-jęknęła dziewczynka. Na strychu było duszno, brak przepływu powietrza nie pozwa- lał na szybkie rozprzestrzenienie ognia, tliło się widocznie i tylko coraz gęściejsze kłęby dymu dowodziły, że pożar się rozszerza. Marysieńka rzuciła się do okna. „Wybiję szyby! Ale wówczas wpadnie prąd powietrza, ogień się wzmoże... po kilku chwilach ogarnie cały pokój... Może jednak wówczas spostrzegą wcześniej, będą ratowali... A tak dym mnie zadusi... Ach, gdyby Janek wcześniej wrócił!" W pokoju było już zupełnie ciemno, po ścianie pełzać zaczęły ogniste języczki... Marysieńka oddychała z trudem... Nagle rozległ się suchy trzask i do pokoju wpadł kłąb ognia. - Janku! Janku! Ratuj! - krzyknęło dziecko wciskając się w przeciwległy kącik. - Duszę się! Zerwała się, rzuciła do okna, z siłą uderzając w szyby, które z trzaskiem rozleciały się w kawałki... Jednocześnie dziewczynka, objęta czarną chmurą dymu, osunęła się na ziemię. 1 J anek spędzał obecnie dni nadzwyczaj pracowicie. Wstawał raniuteńko i roznosił pieczywo po domach; spieszył się, by zdążyć na dziewiątą, gdyż o tej godzinie zaczynała się szkoła. Jak się sta- ło, że zaczął znów chodzić do szkoły, nie można zrozumieć do 122 tej pory. Któregoś dnia dyrektor spotkał go i zapytał, dlaczego przestał przychodzić. Na to Janek odpowiedział niezbyt uprzej- mie, że nie ma czym płacić za szkołę. Dyrektor roześmiał się i rzekł zachęcająco: - No, no! To się jakoś ułoży. Wiem, że pracujesz, zarabiasz. Coś niecoś będziesz mógł może zapłacić; przyjdź tylko jak najprę- dzej, bo szkoda czasu! I Janek, który miał głowę otwartą i prawdziwe zamiłowanie do wiedzy, poszedł. W szkole przywitano go nader uprzejmie, a przecież dawniej, pamiętał to dobrze, mimo jego zdolności i po- stępów w nauce, dostawał często nagany, traktowano go, jak mu się zdawało, lekceważąco, niemal pogardliwie, zwracano uwagę na poplamione ubranie, brudne ręce, rozczochrane włosy... Uwa- żał to za uprzedzenie, rozmyślne dokuczanie. - To dlatego, że nie płacę, że jestem biedny - tłumaczył sobie, zacinając się coraz bardziej, odpowiadając burkliwie na uwa- gi, starając się odpłacać złością i niechęcią za domniemane przy- czepki. Gdy wreszcie dopominano się o wpis raz i drugi, postanowił rzucić szkołę, co też uczynił z mocnym postanowieniem niewraca- nia do niej więcej. Toteż dziwił się sobie bardzo, dlaczego tak ła- two i chętnie zgodził się na propozycję dyrektora, dziwił się uprzejmemu przyjęciu w szkole, nie zastanawiając się nad zmia- ną, jaka w nim samym zaszła. Zresztą, nie miał wiele czasu do za- stanawiania się, wytężał słuch i uwagę, by jak najwięcej skorzy- stać z wykładu, bo miał niewiele czasu do przygotowania lekcji w domu, gdyż zaraz po obiedzie szedł do warsztatu stolarskiego, w którym pracował jako praktykant, pobierając pewne wynagro- dzenie, ponieważ, jak go zapewnił majster, jest bardzo zdolny i zręczny, więc może od razu pracować pożytecznie. Janek ucieszył się tym tak bardzo, że znów nie zastanawiał się nad tym, skąd człowiek tak skąpy i interesowny jak stolarz mógł się zdobyć na tak sprawiedliwą ocenę jego pracy. Był szczęśliwy, że mógł pracować i zarabiać, a to, że wszystko szło mu od jakiegoś czasu jak z płatka, tłumaczył po swojemu: „To Słoneczko ma taką szczęśliwą rękę!" 123 I w duszy chłopca, zamkniętej i skrytej, pozornie dostępnej tyl- ko dla zła, odmieniać się zaczęło wszystko: gorące, choć tłumione i ukrywane przywiązanie i uwielbienie dla Słoneczka powoływało do życia uśpione, zagłuszone przez różne zielska uczucia, które coraz bujniej krzewić się poczęły. Janek pracował zapamiętale; na naukę zużytkowywał każdą swobodną chwilę w szkole i w domu, a jednocześnie starał się po- magać Marysieńce w jej pracach w ogrodzie i chociaż w zachowa- niu jego była zawsze dawna szorstkość i mrukliwość, coraz częś- ciej gościł na jego ustach uśmiech. Dziś, pomimo że Janek dostał bardzo zajmującą robotę, praco- wać nie mógł. Był dziwnie roztargniony i niespokojny. Złe oczy Hanki nie dawały mu spokoju. „Ona zamierza coś złego!" - myślał i dreszcz dziwnej trwogi przebiegał chłopca. Pochylił się nad heblem, starając się wzmożoną pracą odpędzić niepokojące myśli, lecz nie bardzo mu się to udawało; złe oczy Hanki i śliczna, słodka twarzyczka Słoneczka stawały przed nim ciągle. Pot wystąpił mu na czoło, w głowie się mąciło. - Głupstwa jakieś, przywidzenia! -mruczał, lecz niepokój nie ustawał. „Gdyby to już siódma wybiła! Gdyby już iść do domu!" A tu czas wlókł się niemożliwie; chłopiec był na pół przytomny z niewytłumaczonego niepokoju... Nagle zbladł jak płótno; oczy rozszerzyły mu się z przerażenia - znieruchomiał. Wokoło, oprócz odgłosów hebla i piły, nic nie było słychać, a jednak on słyszał najwyraźniej głos znany mu do- brze, słodki, pieszczotliwy zwykle, a w tej chwili pełen grozy: „Ja- nku, ratuj!" - Słoneczko! - krzyknął Janek i jak szalony wybiegł z warszta- tu. Biegł ulicą z rozwianym włosem, bez czapki, roztrącając wszystkich dokoła. - Janek! Stój! Co się stało?-zadźwięczał mu koło uszu głos ja- kiś, lecz chłopiec nie spojrzał nawet, nie odwrócił się, może nawet nie słyszał. 124 „Albo oszalał, albo stało się jakieś nieszczęście" -pomyślał Ju- rek i zawróciwszy rower, popędził za Jankiem. Wkrótce go dogonił. - Siadaj za mną! - krzyknął. - Trzymaj się mocno! W taki spo- sób będziemy prędzej. Janek posłuchał, wskoczył i stanął z tyłu za Jurkiem. - Prędzej! prędzej! -szeptał nieprzytomnie. Jurek mknął jak strzała. I jemu udzielił się nagle niepokój Jan- ka, a to dodawało mu sił. Nie pytał nawet, dokąd jechać; mknął do domu Janka, wytężając wszystkie siły, w przekonaniu, że tam dzieje się coś strasznego, że powinni być na miejscu jak najszyb- ciej. - Prędzej! Prędzej! Wpadli na podwórze jak huragan. Tu ogarnął ich spokój i cisza zupełna. Jurek zawstydził się w du- chu, że dał się unieść niczym nie usprawiedliwionej trwodze. - Może teraz dowiem się na koniec, dlaczego pędziliśmy jak szaleńcy? - zapytał żartobliwie Jurek, zeskakując z roweru. Janek nie odpowiedział: błędnym wzrokiem potoczył wokoło i jakkolwiek nic nie zdawało się potwierdzać trwożliwych prze- czuć, drżąc wciąż, wybełkotał zachrypłym głosem: - Słoneczko, gdzie jest Słoneczko? - Ależ w domu lub w ogrodzie! - odrzekł Jurek, siląc się na spokój, który go znów opuszczać zaczął. - Chodźmy zobaczyć! W tej chwili z ogrodu w podskokach wybiegła Basia. Janek rzu- cił się do niej z okrzykiem: - Gdzie Słoneczko? - W warsztacie! - odparła dziewczynka, patrząc ze zdziwie- niem na wzburzoną twarz brata. W tej chwili Jurek krzyknął: - Baczność! Tam na strychu pali się! - Jezus Maria! - jęknął Janek i jak szalony rzucił się do środka domu. Za nim pośpieszył Jurek. Czuł on w tej chwili, że istotnie grozi wielkie niebezpieczeństwo i że od jego zimnej krwi i przytomności umysłu wiele zależy. Opanował się więc całkowicie i starał się zo- 125 rientować w rozkładzie nie znanego sobie domu. Wobec tego, że dym zaczął się już wydobywać przez dach, zrozumiał, iż ogień trwać musiał wewnątrz czas jakiś i że prawdopodobnie domowy- mi siłami opanować go nie będzie można. Krzyknął więc do Basi: - Wybiegnij na ulicę, krzycz, że się pali, wzywaj pomocy! Przebiegaj ąc przez kuchnię chwycił na wszelki wypadek wiadro z wodą, do Marty zaś, zdumionej gwałtownym wtargnięciem chłopców, zawołał: - Wody, jak najwięcej wody! Janek pędził po schodach, przeskakując po kilka stopni wśród dymu i czadu, syku szalejącego już na poddaszu ognia, trzasku opadających desek. Dopadł drzwi, szarpnął raz, drugi - na próż- no. - Chryste! Zamknięta tam, spali się! Przybiegł Jurek, szarpali razem, czyniąc nadludzkie wysiłki. Tymczasem ogniste języki poczęły im lizać ubranie, parzyć stopy. Janek chlusnął wodą. - Nie wyłamiemy, nie zdołamy. Topora trzeba! - Idź ty, może ja tymczasem co zrobię! Prędzej! - ryknął Ja- nek. W mgnieniu oka Jurek był na dole, chwycił siekierę... konewkę wody... przez potok ognia dostał się do drzwi, zaczął rąbać. Lecz Janek wyrwał mu z rąk siekierę i z jakąś nieludzką siłą uderzył w drzwi, które ustąpiły. Wpadli do izdebki na poddaszu. W pierwszej chwili nic nie mo- gli zauważyć, tak było ciemno, dusił ich przy tym dym, parzyły płomienie. Nagle Janek pochylił się i pochwycił leżącą na ziemi nieruchomą postać. - Uciekajmy! Lecz naprzeciw stanęła ściana ognia, straszna, groźna, sycząca, trzeszcząca, coraz bliższa - śmiertelna! Jurek chlusnął wodą z konewki, lecz to nawet na chwilę nie osłabiło niszczącego żywiołu. Janek chciał rzucić się w płomienie, ale Jurek powstrzymał go. - To pewna śmierć, a musimy ją ocalić! Czy tu nie ma okna? 126 :' I , / - Jest, lecz małe. Jurek rzucił się w tę stronę i potężnym uderzeniem siekiery roztrzaskał okiennicę, drugim-wybił większy otwór... Wpadł prąd świeżego powietrza. - Tam jest drabina! - krzyknął Janek odzyskując nagle nadzie- Jurek rąbał zapamiętale, otwór zwiększał się, można już było przesunąć głowę. Chłopiec wyjrzał i straszny okrzyk wydarł mu się z piersi - drabina leżała na ziemi o kilka kroków. Zanim pomoc przyjdzie, będzie za późno! Ludzie gromadzili się z innej strony domu, tu nie było nikogo. Rąbiąc z całej siły, dzielny chłopiec wytężał jednocześnie myśl, by znaleźć jakiś ratunek. Nagle zdecydował się: okno wypadło, otwór był dość duży. - Połóż ją i rąb dalej! - krzyknął, sam zaś wysunął się i czepia- jąc wystających desek, począł schodzić na dół. Lecz zaraz natrafił na gładką powierzchnię. Nie tracąc przytomności, zaryzykował śmiały skok z wysokości niemal pierwszego piętra. Mimo jednak wielkiej wprawy i zręcz- ności padł na murawę zupełnie oszołomiony i tylko nadzwyczaj- nym wysiłkiem woli zmusił się do powstania na nogi. O kilka kroków od niego leżała zbawcza drabina. Porwał ją, odzyskawszy nagle siłę, przystawił do okna i w mgnieniu oka był przy otworze. - Dawaj! - krzyknął. Janek, osmolony, w płonącym ubraniu, podał przez okno dzie- wczynkę nieruchomą w tlejących szmatach. - Idź za mną! - rozkazywał Jurek, chwytając dziecko z rąk Ja- nka i pośpiesznie schodząc na dół, by zrobić miejsce chłopcu. Gdy już był o kilka szczebli od dołu, podniósł oczy i ku swemu ogromnemu przerażeniu spostrzegł, iż Janek nie idzie za nim. Zeskoczył z ostatnich szczebli, rzucił dziewczynkę na murawę i wrócił po drabinie na poddasze. Z okna wydobywały się już płomienie: widocznie Janek, ogar- nięty dymem, stracił przytomność i nie zdążył wydobyć się z palą- cego domu. 128 Drabina chwiała się, opierając o trzeszczące deski, kłęby dymu i ognia otoczyły Jurka, gdy wpadł do pokoiku na poddaszu. Na szczęście siły mu dopisały: zdołał pochwycić chłopca, leżącego pod oknem, w miejscu gdzie ogień jeszcze nie dotarł, i z ciężarem tym wyruszył w powrotną drogę. Była ona nadzwyczaj uciążliwa: zwisający bezwładnie na rę- kach chłopiec stanowił ciężar nadmierny dla osłabionego, potłu- czonego i poparzonego Jurka. Drabina usuwała się po nikłym oparciu cienkich, palących się desek. Co chwila czarna zasłona za- krywała wszystko przed oczami chłopca, w głowie szumiało, ręce i nogi omdlewały. - Jeszcze tylko chwilę, jeszcze chwileczkę! - szeptały popalone usta, a ręce i nogi robiły ostatnie wysiłki... Wreszcie koniec drabiny - i obaj chłopcy zwalili się j ak kłody na murawę. N, a rozpaczliwe wołania Basi ludzie poczęli się zbiegać, a ten i ów przytomniejszy, ujrzawszy wydobywający się dym, zaalar- mował straż ochotniczą. Z dzwonnicy kościoła rozległ się dzwon, znak, że gdzieś się pali. Z wielką szybkością i zręcznością rozpoczęto ratunek płonące- go domu. Sikawek było sporo, wody pod dostatkiem. Zwinnie do- stali się strażacy-ochotnicy na dach; kilku, wyjąwszy gonty, gasiło pożar wewnątrz. Pod obfitymi strumieniami wody ogień przygasał nieco i okaza- ło się, że tylko część poddasza i schody zostały zaatakowane. Nie szczędzono wysiłków i dobrej woli, by nie dopuścić niszczącego żywiołu dalej, gdy nagle w spokojne, energiczne słowa komendy wpadł straszny krzyk: - Słoneczko! Słoneczko się pali! Strażacy dostrzegli małą dziewczynkę, gwałtem wdzierającą się na płonące schody, krzyczącą i rozpaczającą. Jeden z nich wypy- tywać począł dziecko, o co chodzi, i z urywanych, gorączkowych słów dowiedział się, że na poddaszu w chwili wybuchu ognia znaj- 129 do wał a się dziewczynka, która widocznie zemdlała i nie mogła się wydobyć ze swego ukrycia. - Tędy nie można będzie dojść do niej. Czy nie ma jakiegoś wejścia z innej strony? - Jest okno od ogrodu! - Prowadź nas tam. I kilku zuchów podążyło żwawo za biegnącą jak wicher Basią. - Obawiam się, czy nie będzie za późno! Jeżeli tam kto był, za- dusił się już na pewno! - szepnął jeden strażak do drugiego. Nagle znów krzyk przeraźliwy. Strażacy dopadli miejsca, gdzie rozszlochana Basia padła na murawę obok nieruchomego ciała, okopconego, popalonego. Spostrzegłszy drabinę i leżących opodal chłopców strażacy do- myślili się wszystkiego i natychmiast wzięli się do ratunku. Na szczęście znalazł się i doktor, który wywabiony głosem dzwonów nadbiegł do pożaru. Ponieważ ogień został opanowany i nie było obawy, że się roz- szerzy dalej, przeniesiono chłopców i Marysieńkę do mieszkania i tam cucić poczęto. Chłopcy, aczkolwiek bardzo poparzeni, niedługo przyszli do przytomności. Gorzej było z dziewczynką: przez parę godzin dok- tor czynił nadzwyczajne wysiłki i już zaczął tracić nadzieję przy- wrócenia Marysieńki do życia, gdy wreszcie dziewczynka zaczęła przychodzić do siebie. Pani Dębska, zbudzona ze snu strasznym hałasem, nieprzytom- na z początku z przerażenia, gdy zobaczyła nieruchome, okropnie oszpecone opalenizną postacie dzieci, nie tylko oprzytomniała, lecz z niebywałą energią pomagała doktorowi, z zapartym odde- chem śledząc powracające z wolna oznaki życia. Babcia Szarska pośpieszyła również z pomocą; dzielna starusz- ka ani słówkiem nie wyraziła żalu i rozpaczy widząc ukochanego wnuka, z trudem wydartego śmierci. - Mój ty dzielny chłopcze! - wyszeptała tylko, gdy Jurek, pod- niósłszy zapuchnięte powieki, spojrzał na nią przytomnie. Jurka z wielkimi ostrożnościami przeniesiono do mieszkania babki, jakkolwiek pani Dębska proponowała gościnę u siebie. 130 - Będzie pani miała dosyć do czynienia z dwojgiem - odpowie- działa staruszka. - Ja tam już mojego przypilnuję! Późnym wieczorem dopiero, gdy już wszystko uspokoiło się i nadesłana przez doktora pielęgniarka gwałtem zapędzała panią Dębską do łóżka, spostrzeżono brak Hanki. Wszczął się nowy niepokój. - Ona się tak boi ognia! Ukryła się lub może uciekła gdzieś da- leko i zabłądziła? Co robić? Szukać w nocy nie miał kto: Basia była za mała, Mar- ta za stara, pani Dębska po przebytych wrażeniach ledwie się trzy- mała na nogach, pielęgniarka nie mogła odejść od chorych dzieci. - Poczekajmy do jutra! Hanka na pewno zaszyła się się gdzieś w kąt i śpi najspokojniej albo została u znajomych na noc. Bardzo często to robiła w ostatnich czasach - uspokajała Marta, a wszyscy tak byli przemęczeni doznanymi wrażeniami, że przestali się zaj- mować nieobecną i udali się na spoczynek. A tymczasem Hanka, wciśnięta w najgęstsze krzaki, spędzała okropne godziny wyczekiwania i jakiegoś okrutnego uczucia, chwytającego ją za gardło i gnącego do ziemi, to znów lęku, który zrywał ją do ucieczki kędyś daleko, na kraj świata... a jednocześ- nie jakaś nieznana moc chwytała ją za włosy i trzymała mocno, mocno... „Co się tam dzieje? Co się tam dzieje?" Jak tropione przez obławę zwierzę wychylała z wielką ostroż- nością głowę i para gorejących oczu starała się przeniknąć prze- strzeń, zobaczyć... Lecz z początku nie tylko nic nie było widać, lecz i słychać. Spo- kój panował w powietrzu, spokój, który dziwnie odbijał od burzy szalejącej w duszy dziewczynki. Była chwila, gdy Hanka rzuciła się naprzód, pragnąc za wszelką cenę powstrzymać swe straszne dzieło; rzuci się na wzniecone przez siebie płomienie, własnym ciałem je stłumi, a jeżeli przy tym zginie - tym lepiej dla niej. „A ona triumfować będzie! Jeszcze czystsza, jeszcze słonecz- nie jsza! Ty zaś w poniewierce jeszcze gorszej!..." - zachichotał zły demon dziewczynki. Skurczyła się, niemal w ziemię wrosła, zatkała uszy, by nie sły- 131 szeć, zamknęła oczy, pragnęła zamienić się w kamienną bryłę nie czującą, nie myślącą, nie wiedzącą nic. Gdy tak siedziała z zamkniętymi oczami, nieruchoma, niemal martwa, mogło się zdawać rzeczywiście, że skamieniała. Ale wnatrz niei wrwł^ i i^+»~—i- we- wnątrz niej wrzały i kotłowały najrozmaitsze uczucia: sumienia i serca nie można zagłuszyć, nie można uciszyć na zawołanie! 132 Nigdy żadne cierpienia fizyczne nie sprawiały Hance takiego okrutnego, dojmującego bólu jak te huragany sprzecznych uczuć, miotających nią jak wątłym liściem, wbijających do ziemi, pod- rzucających w dal, niosących naprzód ku miejscu zbrodni. Nagle dobiegły ją odgłosy jakieś, powonienie uderzył zapach dymu. Stało się więc! Ryk nieludzki wydarł się z gardła dziewczynki; padła twarzą na ziemię, zaciskając uszy, za wszelką cenę pragnąc nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć. Lecz zgiełk, coraz to silniejszy, docierał do jej schronienia, a w uszach jej olbrzymiał do tak potężnych rozmia- rów, iż niemal głowę rozsadzał. Uciec! Zerwała się jak dziki zwierz i w paru susach dopadła płotu; lecz gdy chciała wydostać się na ulicę, natrafiła na tłum biegnący w stronę domu. Cofnęła się więc przerażona; zdawało jej się, że pierwsze spojrzenie, które na nią padnie, odkryje jej straszną ta- jemnicę, obwieści jej zbrodnię całemu światu! Wróciła więc do swej kryjówki. Już nie próbowała nie słyszeć, lecz przeciwnie, wytężała słuch, by z dochodzących ją głosów odgadnąć, co się dzieje. Basia krzyczy ratunku! Pali się... O, dzwon bije... teraz jedzie straż... beczki wjeżdżają na podwórze... rąbią coś... ach, jak ogień huczy... czarny dym unosi się w górę... Rozszerzonymi źrenicami wpatrywała się przed siebie i widzia- ła niemal wszystko, co się dzieje w piekielnej wrzawie pożaru. „Co się z nią dzieje? Czy zginie? Czy ją uratują..." Nagle dalsze słowa zamarły nie domówione na jej ustach: przed nią, spowita w dymy, zamajaczyła drabina, po której Jurek z tru- dem znosił omdlałą dziewczynkę. - Ocalona! - krzyknęła Hanka i padła bez czucia na murawę. Gdy otworzyła oczy, ciemno i cicho było dokoła. Dojmujący chłód nocy wstrząsał nią, bujna rosa pokrywała ubranie, twarz, włosy, ręce... Długiej chwili trzeba było, by Hanka zrozumiała, gdzie jest i co się z nią dzieje. Dopiero gdy lekki powiew wiatru przyniósł jej za- 133 pach spalenizny, oprzytomniała zupełnie i zaraz chwycił ją za ser- ce ból straszny. Wszystko, co przeżyła, stanęło żywo przed nią: rozpacz ogarnęła dziewczynkę. - Co ja teraz z sobą pocznę? Dygocząc z zimna siadła na ziemi, objęła kolana rękami i długi czas nie ruszała się z miejsca, niezdolna zdecydować się na cośko- lwiek. Różne uczucia podszeptywały jej różne projekty: uciec w świat i nie pokazać się więcej, ukryć się na górce na dnie całe, a w nocy wychodzić po pożywienie. Była nawet chwila, że błys- nęła przed zrozpaczoną istotą czarna tafla stawu - rzucić się i za- pomnieć o wszystkim! Ale silniejsze ponad wszystko jakieś nie- określone uczucie pchało ją do domu; chciała zobaczyć, co się tam dzieje. Podobno jest to znane uczucie, jakiego doświad- czają zbrodniarze; często policja, korzystając z tej siły, która ciągnie złoczyńcę na miejsce zbrodni, wykrywa przestępcę. Powoli, wzdrygając się za najmniejszym szelestem, podniosła się Hanka z ziemi i posuwać się poczęła w stronę domu. Starała się stąpać jak najostrożniej; trzask gałązki, na którą nastąpiła, szmer kamyków, nawet szelest liści przejmował ją okrutnym lękiem. Mimo chłodu pot zraszał jej czoło, gorące fale przepływały od mózgu do nóg. Podkradła się wreszcie pod okno. Na dworze zaczynało już wi- dnieć, lecz w pokoju palono jeszcze światło, toteż gdy Hanka wspięła się i chwytając za parapet zajrzała do wnętrza, mogła obejrzeć wszystko jak najdokładniej. Zgorączkowane jej, nie- przytomne oczy przebiegły szybko wszystkie przedmioty i zatrzy- mały się na poduszce, na której spoczywała głowa, spowita w bia- łe bandaże. Na całej twarzy leżały szmaty umaczane w jakimś żół- tym płynie. „To Słoneczko!" - jęknęło coś w sercu Hanki, która raczej do- myśliła się, niż poznała, do kogo należy ta głowa, na której nic roz- różnić nie było można. Długą, długą chwilę przetrwała tak, zawieszona u okna; oczy jej nie mogły się oderwać od poduszki z tą biedną, okaleczoną głową, gdy nagle chora jęknęła z cicha i poruszyła się ledwo do- strzegalnie. W tej chwili pielęgniarka, drzemiąca obok na fotelu, 134 zerwała się, zbliżyła do łóżka, przysunęła miseczkę, delikatnie zdjęła płatki i zakryła całą twarz nowymi płatkami, poprawiła po- duszkę, nachyliła się nad drugim łóżkiem, po czym usiadła znów w fotelu. Jak długo trwała Hanka na stanowisku przy oknie, nie da się powiedzieć. Pielęgniarka kilkakrotnie wstawała, zmieniała okła- dy, dawała lekarstwo chorym; Hanka wówczas kryła się nieco, by jej nie dostrzeżono, a potem znowu wracała na swoje miejsce. Tymczasem w domu rozpoczął się ruch. Stara Marta krzątała się po kuchni, drzwi od przyległego pokoju skrzypnęły i Hanka zobaczyła matkę, z wyrazem troski i zaniepokojenia na bladej twarzy... Odskoczyła od okna. Trzeba było coś postanowić, coś z sobą zrobić. Uciekać było za późno. Ludzie w małym miasteczku wstają wcześnie, zobaczą ją, poznają. Pozostawało schronienie na górce nad obórką. Powlokła się więc Hanka na podwórze, lecz tu spotkała się oko w oko z Martą, która właśnie szła po wodę. Stara spojrzała na dziewczynkę nie- chętnie i gderliwie, lecz we wzroku jej nie było nic z tego, czego się Hanka bała. - Także zwyczaje do domu na noc nie przychodzić! A wszystko z próżniactwa. Naturalnie, w domu nieszczęście, choroba, gwałt, roboty huk, mogliby i pannę zapędzić do pomocy. Więc lepiej w nogi, kryć się gdzie po krzakach! A że tam biedne matczy- sko, oprócz wszystkich zgryzot, jeszcze się martwić będzie, gdzie się jej coruchna podziewa, to nikogo nic nie obchodzi! - gderała starowina, a Hanka słuchała jej słów, jakby muzyki najpiękniej- szej . Więc nie wiedzą nic, nie podejrzewają! Martwili się o nią na- wet, niepokoili, szukali... - Ach, Marto! Taka jestem zmęczona! - szepnęła dziwnie ła- godnym, pokornym nawet głosem. Stara spojrzała na nią uważniej i snadź dostrzegła bladość dzie- wczynki i ogromną zmianę w jej twarzy, gdyż rzekła znacznie już spokojniej, chociaż ciągle gderliwie: 135 - Nie wstyd to, żeby takie duże pannisko tak się ognia bało? I czego było uciekać! Zawsze w domu i zaciszniej, i milej razem. No, no! Idź do pokoju, prześpij się i ogrzej. - W mieszkaniu nie ma miejsca i zaraz wszyscy powstają, a ja naprawdę jestem bardzo śpiąca. Pójdę na górkę na słomę... A może... Martusia ma trochę gorącego mleka? - zapytała nie- śmiało i prosząco. Staruszka przyzwyczajona do niegrzecznego, rozkazującego tonu dziewczynki zdziwiła się zmianie zachowania Hanki, lecz tłumaczyła to po swojemu. „Wystraszyło się to, wylękło, wyziębło i zgłodniało, więc i po- korniej sze" - myślała, a głośno dodała: - A niech Hanka idzie do kuchni i podje sobie trochę. Jest i mleko, i bułki! Zgłodniała dziewczynka rzuciła się na jedzenie łapczywie; głód i zmęczenie zagłuszyły w niej na razie wszystko: pragnęła tylko spokoju i ciepła. Po chwili, owinięta w chustkę Marty, zasypiała na górce, zaryta w słomę, gdy pani Dębska z niepokojem wypytywała pielęgniar- kę, jak chorzy spędzili noc. - Dziewczynka leżała przez cały czas nieruchomo. Czasami tylko jęczała z cicha. Chłopiec rzucał się i krzyczał, ale zdaje się, ma się lepiej! - objaśniała pielęgniarka, a pani Dębska pochylała się kolejno nad łóżkami ze ściśniętym sercem, patrząc na zeszpe- cone twarze dzieci. Oboje spali, lecz gdy Janek rzucał się i wykrzykiwał jakieś wy- razy od czasu do czasu, Marysieńka leżała jak martwa i tylko bole- sny, cichy jęk, jaki się wyrywał czasami z jej piersi, i słaby, ledwie dosłyszalny oddech zdradzał tlejące w niej życie. Przyszedł doktor, starał się dowcipkować, udawał wesołość, lecz w oczach jego widać było niepokój. - Najlepiej się sprawuje tamten zuch. Wprawdzie poopalał so- bie ręce i twarz, trochę się potłukł, ale już przytomny, mówi wcale do rzeczy, wybiera się nawet z wizytą do towarzyszy niedoli! - opowiadał chcąc nieco rozerwać panią Dębska. - No, a moje biedaczyska? 136 A >M m - Hm... chłopak wygląda mi nieco lepiej. Gorączka niewiel- ka... zdaje się żadnych poważniejszych uszkodzeń nie ma... - A ona... moje Słoneczko drogie? . Doktor targał wąsy. - To trochę poważniejsza sprawa... Za długo była w dymie, w zamkniętym pokoju... gorączka duża... Nie podoba mi się, nie podoba... Lecz zobaczywszy rozpacz malującą się na twarzy pani Dębs- kiej, dodał szybko: - Tylko odwagi, odwagi... I nie tracić nadziei... Niepodobna, aby to prawdziwe bohaterstwo chłopców poszło na marne. Cu- dem wyratowali ją z płomieni. A my robić będziemy wszystko, co w naszej mocy, by ją ratować! 137 I zaczęły się dni ciężkie nadzwyczaj, smutne, mozolne. Dzień i noc czuwała nad chorą pani Dębska i tylko na wyraźny rozkaz pozwalała się wyręczać pielęgniarce podczas chwil wypoczynku. Xo trzech dniach zjawił się po raz pierwszy Jurek. Z włosami ostrzyżonymi do skóry, opalonymi zupełnie rzęsami i brwiami, z ranami na twarzy, był tak niepodobny do siebie, iż nikt go po- znać nie mógł. - A to maszkara ze mnie. Sam bym się nie poznał! - zawołał spojrzawszy w lustro pierwszy raz po wstaniu. - Powrócisz niedługo do dawnego wyglądu! - chciała go pocie- szać babcia, lecz chłopiec zawołał wesoło: - Eh, to bagatela! Przecież i tak kochać mnie będziesz, babciu! A grunt, że jestem zdrów jak ryba. I rzeczywiście był zdrów, wesół i zadowolony. Dopiero gdy na usilne jego prośby pozwolono mu zobaczyć Marysieńkę, zachmu- rzył się, a serce zabiło mu boleśnie. W zdrowiu dziewczynki nie nastąpiła, niestety, zmiana na korzyść. Wprawdzie rany z oparze- lizny goiły się pomyślnie, lecz gorączka nie ustępowała; chora le- żała ciągle nieruchomo, nie otwierała oczu, była nieprzytomna. Janek za to zaczął przychodzić powoli do siebie i j akkolwiek ba- rdzo osłabiony i cierpiący, powitał serdecznie Jurka. Ten zdołał już opanować smutek, który nim owładnął na widok Marysieńki. - A to ładnie urządziliśmy się, nie ma co mówić! -zawołał nad- rabiając miną. - Prawda, nie poznałbyś mnie? Ale Janek, nie zważając na żartobliwy ton gościa, chwycił go za rękę i rzekł słabym głosem: - Dobrze, żeś przyszedł. Chciałem ci podziękować! - Et, zawracanie głowy! Jestem taki szczęśliwy, że mogłem ci pomóc. - ... i chciałem cię prosić, byś mi przebaczył! - ciągnął dalej chory, ale tu Jurek wpadł na niego gwałtownie: - Cicho, na Boga! Ja tobie przebaczać? Toż ty jesteś zuch praw- • . r .. ',-. "?? 138 ^ dziwy, bohater! Wstyd mi, doprawdy, że nie potrafiłem cię ocenić dawniej! Janek potrząsnął głową. - Nie mów tak! Dawniej byłem łobuzem, gałganem. Zmieni- łem się - przez nią! I nagle, jakby myśl jakaś, która mu nie dawała spokoju, powró- ciła gwałtownie, podniósł się na łóżku i przyciągając do siebie Jur- ka, począł mu szeptać do ucha: - Słuchaj... Ty musisz mi pomóc... nie mam chwili spokoju, męczę się tak strasznie... - O cóż to chodzi? Pomogę ci najchętniej, tylko uspokój się, bo sobie zaszkodzisz... - Nie! Muszę być zdrów jak najprędzej! Muszę się dowiedzieć, muszę wykryć, skąd się wziął pożar, kto to zrobił! - Ależ, Janku! Niepotrzebnie się tak przejmujesz. Zwyczajna nieostrożność. - Nie, nie! Tu było coś innego! Mogło być coś innego! Drżę cały, skóra cierpnie na mnie, gdy ta myśl przychodzi. Ach, to ta- kie straszne! - Ale co, na Boga? - Nie mogę nic powiedzieć, lecz muszę się dowiedzieć prawdy. Nie mógłbym żyć z tymi podejrzeniami, zamęczyłbym się... Po- móż mi! - Najchętniej, tylko powiedz, o co chodzi? Na zeszpeconej ranami twarzy Janka odbiła się taka męka, że Jurek, przerażony, zawołał szybko: - Albo nie, nie! Nie mów teraz nic - nie chcę, nie będę cię słu- chał. Czuję, że to, co chcesz powiedzieć, musi być straszne! Więc poczekam, aż się uspokoisz... Może to gorączka, osłabienie, w ogóle choroba podsuwa ci jakieś myśli... może potem żałował- byś, żeś o tym ze mną mówił... Poczekaj! Będziemy się często wi- dywali, będę cię codziennie odwiedzał... Po kilku dniach łatwiej ci będzie może... - Łatwiej - nigdy! - wybuchnął gwałtownie Janek. - Ale może masz słuszność, może to chorobliwe przywidzenia! O, Jurku! Jur- ku! Jakie to straszne! \-. ". ?./ . . 139 'Z' "' ^:"- Jurek ze szczerym współczuciem patrzył na chorego chłopca; mimo zwykłej przytomności umysłu, wesołości i dowcipu, które mu pozwalały wychodzić pomyślnie z najkłopotliwszych sytuacji, tym razem nie umiał znaleźć słów uspokajających, tym bardziej iż niepokój Janka i jemu się udzielił. Dotąd nie zastanawiał się nad przyczynami pożaru, nie rozpa- trywał okoliczności towarzyszących mu. Słowa Janka zbudziły w nim zmysł spostrzegawczy, rzuciły pewne światło na cały szereg szczegółów... „To byłoby straszne!" - przebiegło mu przez myśl. - Pomówimy o wszystkim jutro, pojutrze! - rzekł wreszcie zdo- ławszy się opanować. - Bądź przekonany o mojej dla was przyja- źni i dobrej woli. Jestem zawsze na twoje usługi! - Dziękuję! - szepnął Janek opadając bezsilnie na poduszki. Powoli, z głową opuszczoną ku ziemi wracał Jurek do domu. Bał się myśli, które go obstąpiły od chwili rozmowy z Jankiem, a nie mógł ich się pozbyć. - Co ci się stało? Czyżby Marysieńce było gorzej ? - pytała bab- cia, zaniepokojona wyglądem chłopca. - Nie! Nie! Tylko - ach, babciu! Babciu! -jęknął, opanowany gwałtowną chęcią podzielenia się z kimś swoimi myślami. - Co ci jest, chłopaku drogi? Mów, widzę, że cię dręczy myśl jakaś okrutna! - mówiła babcia przyciągając chłopca do siebie i patrząc mu badawczo w oczy. - Nie wiem, co mi się stało, skąd to przyszło... lecz te kilka słów Janka odebrało mi spokój... Babciu, skąd się wziął, z czego powstał ten pożar? Łagodna, spokojna twarz staruszki pokryła się chmurą; w oczach odbił się wielki smutek. Czas jakiś nie odpowiadała, wi- docznie ważąc każde słowo, które miało wyjść z jej ust. Wreszcie położyła pomarszczone dłonie na głowie wnuka. - Chłopcze drogi! Zostaw to pytanie, jeżeli niepewna odpo- wiedź ma ci zatruwać duszę. Pozwól, by podziałał tu czas, ten naj- lepszy lekarz, ten koiciel wszelkich bólów i ten najsprawiedliwszy sędzia... Posądzeniem mógłbyś wyrządzić komuś krzywdę tak wielką, iż całym życiem trudno by ci było wynagrodzić ją! 140 - Ale jeżeli to prawda? Jeżeli prawda? - wykrzyknął Jurek z rozpaczą. - Wtedy zostaje jeszcze - skrucha i przebaczenie! Chłopiec opuścił głowę i pierwszy może raz w jego życiu zda- rzyło się, iż słowa ukochanej babki wywołały w nim bunt i sprze- ciw... Ale staruszka, jakby przeczuwając, co się dzieje w sercu tego szlachetnego chłopca, mówiła dalej serdecznie, pragnąc przynieść uspokojenie wzburzonej duszy Jurka: - Uczucia złe, krzywdzące otaczają nas ciągle, krążąc koło nas i wyczekując chwili, by się zakraść do naszych dusz. Znalazłszy się tam, niełatwo usunąć się dadzą i prowadzą dzieło zniszczenia czę- sto przez całe życie. Bronić im trzeba dostępu opancerzając się przed tymi wrogami opanowaniem się, rozwagą i - szlachetnością. - Ale gdy chodzi o krzywdę innym wyrządzoną, o pomszczenie jej!... - krzyknął Jurek z niebywałą u niego namiętnością. - Siła i potęga spoczywają nie w mściwych uczuciach, lecz w zdolności przebaczenia! Czyż sam nie ulegałeś niezwykłemu czarowi naszego Słoneczka? Jej kryształowe serduszko, zdolne zawsze i wszystkim przebaczać - to potęga, której nikt oprzeć się nie był wstanie... - Biedne Słoneczko! Och, babciu! Czy ona żyć będzie? - Będzie! Bo jest potrzebna na świecie, bo pragniemy wszyscy jej życia szczerze, gorąco... Ale między naszymi pragnieniami, między naszymi modlitwami za nią nie powinno ani przez chwilę stać jakieś złe uczucie! - z naciskiem wyrzekła staruszka. - Tak... to prawda!... Koło naszego Słoneczka powinny krążyć tylko czyste, jasne myśli! - No, chwała Bogu! Teraz mam znów przed sobą mego dawne- go, dzielnego, szlachetnego chłopca, z którym mogę mówić bez obawy, że nie będę zrozumiana. Słuchaj, Jurku! Czekają nas cię- żkie chwile. Trzeba nam będzie wytężyć wszystkie siły, zdobyć się na wielki hart ducha, przywołać wszystkie najlepsze uczucia, by uleczyć jedną z naj straszniej szych ran... - O, babciu! Ocalmy tylko nasze Słoneczko, a wszystko dobrze się skończy! Nie było w miasteczku ani jednej osoby, która by nie pragnęła 141 powrotu do zdrowia Słoneczka. Koło starego domu snuły się bez- ustannie gromadki ludzkie, wypytujące o nowiny, przynoszące ja- kieś rady, jakieś recepty na oparzeliznę, jakieś środki specjalnie skuteczne, ofiarowując swoje usługi w pielęgnowaniu chorej, proponując nieśmiało pomoc materialną... W kuchni u Martusi było niemal tłoczno, ciągle bowiem ktoś przynosił jakieś smakołyki, jakieś zapasy, a gdy staruszka wzbra- niała się przyjmować, przekonywano ją, iż przecież Słoneczko musi się dobrze odżywiać! Na razie nie było co prawda mowy o odżywianiu; dziewuszka była ciągle nieprzytomna, gorączka je] nie opuszczała - lekarz, mimo że nadrabiał miną, coraz niespokojniej wpatrywał się w chorą. Janek, który już wstał z łóżka, snuł się bezustannie pod drzwia- mi pokoju dziewczynki, niezdolny do niczego, nieprzytomny nie- mal. .. wsłuchując się w każdy szmer, przerażonymi oczyma ściga- jąc każdą osobę wchodzącą i wychodzącą z pokoju. Otuchy i odwagi dodawał wszystkim Jurek, który spędzał obe- cnie całe niemal dnie w domu pani Dębskiej. Był pozornie spo- kojny, nawet pogodny, zdawał się mieć najzupełniejszą pewność, że Słoneczko wyzdrowieje, a ta jego pewność działała kojąco na wszystkich. Nawet Janek uspokajał się w jego obecności. Wśród tej gromadki, połączonej jednym bólem, jedną troską i jedną nadzieją, snuła się blada postać Hanki, spełniająca auto- matycznie różne drobne czynności domowe, ukrywająca się po kątach, wysłuchująca z namiętnym niepokojem wieści z pokoju chorej - osamotniona zawsze i jakby obca. Tak przeszło dziewięć dni, ciężkich, niemal nie do zniesienia, aż wreszcie dziewuszka otworzyła oczy i spojrzała wokoło przyto- mnie. - Ocalona!-zdecydował tego dnia doktor. - Ocalona! - pobiegła radosna wieść po całym miasteczku. W starym domu zapanowała radość nieopisana. Pani Dębska zapomniała o mękach, jakie przechodziła w ostatnich dniach, nie czuła zmęczenia nie przespanych nocy - nagle jakby ozdrowiała, odmłodniała. Radośnie uśmiechała się do wszystkich, ściskała 142 serdecznie ręce ludzi obcych, którzy przychodzili dowiadywać się o Słoneczko, gotowa była przycisnąć do piersi wszystkich i wszystko. W tym radosnym nastroju spotkała Hankę i podbiegła do niej z otwartymi ramionami. - Haneczko! Córuchno! Co za szczęście! Nasze Słoneczko wy- zdrowieje! Żyć będzie! -zawołała ściskając dziewczynkę. Ta wysunęła się z ramion matki: była bardzo blada, ęczy jej płonęły. Bez słowa skierowała się ku drzwiom. - Czyż nawet ten straszny wypadek nie zniszczył zaciętości w sercu Hanki! - wyszeptała z goryczą pani Dębska, lecz wnet po- chłonęła ją radość ogólna i zapomniała o tej przykrej chwili. Niedługo nadeszła babcia z Jurkiem i na nowo cieszono się, po- dając sobie z ust do ust szczęśliwą wiadomość. - Ale gdzież to się podziewa Hanka? - zapytała Basia. Wszyscy zachmurzyli się nagle. Janek zacisnął pięści, z oczu strzeliły mu złe płomyki, na ustach zawisły jakieś słowa, ale zapa- nował nad nimi spokojny głos babci Szarskiej: - Hanka jest w kościele! Widziałam ją, jak wchodziła! - Chwała Bogu! - odetchnęła z ulgą pani Dębska. - O, Hanka jest teraz inna, daleko lepsza! - zawyrokowała z wielką stanowczością Basia. - Chwała Bogu! - powtórzyła znowu pani Dębska i już bez ża- dnych chmur oddawano się ogólnej radości. Słoneczko wracało do zdrowia. W białym czepeczku na ogolo- nej główce, z maleńką wychudzoną buzią dziewczynka robiła wrażenie malutkiego dziecka, bezradnego i słabiutkiego. Tylko niebieskie oczy patrzyły jak dawniej serdecznie, pogodnie, lecz poważnie. W otoczeniu, gdzie wszyscy na wyścigi starali się jej dogodzić, dziewczynka nabierała sił, niby wątła roślinka w słońcu. Wdzięcz- na za okazywaną jej miłość, była serdeczna dla wszystkich, uśmie- chała się radośnie do kwiatów, którymi ją otaczano, wesoło roz- mawiała z odwiedzającymi ją - a jednak w oczach Słoneczka coś jakby zagasło - czaił się w nich smutek jakiś, który nie znikał na- wet wówczas, gdy usta składały się do uśmiechu. Lecz w ogólnym 143 radosnym nastroju, jaki panował w całym domu, cieszącym się bezustannie z każdej oznaki powracającego zdrowia, ten leciutki cień smutku znikał i zacierał się. Widziała go i obserwowała bacz- nie tylko babcia Szarska i przeczuwał Jurek. Lecz związani mil- czącą umową nie wspominali o tym, podwajając tylko swą serde- czność dla Słoneczka. A kryształowe serduszko dziewczynki przeżywało ciężkie chwi- le, pod białym czółkiem z natężeniem pracowały myśli, chmurą smutku zasnuwające jasne oczy dziecka. Wprawdzie nikt, na wyraźny rozkaz doktora, nie wspominał o strasznym wypadku, który o mało nie pociągnął za sobą ofiar ży- cia, lecz Marysieńka, niemal jednocześnie z przyjściem do przyto- mności, przypomniała sobie całe zajście z najdrobniejszymi szczegółami. I od tej chwili dziewczynka wytężała wszystkie swe siły duchowe, by znaleźć wyjście ze strasznego położenia. Rozu- miała doskonale, iż przyjdzie chwila, gdy padnie pytanie, skąd się wziął pożar, przeczuwała je w zaciętych ustach Janka, w jego po- dejrzliwych spojrzeniach - i drżała z lęku, co się wówczas stanie. Nie widziała innego wyjścia, jak kłamstwo! Będzie musiała skła- mać, lecz skłamać tak, by prawda nigdy na jaw nie wyszła! Nieskończoną ilość razy rzucała w duszy błaganie i pytanie: „Matuś! Poradź! Matuś! Prawda, muszę skłamać?!" I za każdym razem zdawało jej się, iż słyszy wyraźnie nakaz, by za wszelką cenę ocalić Hankę. „Ona to zrobiła przeze mnie! To ja jestem winna! Gdybym nie przyjechała, gdybym jej nie drażniła moją obecnością - nie była- by tego zrobiła. Kto wie? Może ona byłaby dobra, gdyby mnie nie było, może moje postępowanie doprowadziło ją do tych strasz- nych uczuć... Przecież skarżyła się, że jej zabrałam serce matki. A gdyby tak mnie kto pozbawił miłości mojej mateczki? Kto wie, do czego byłabym zdolna!" - rozumowała ta słoneczna duszycz- ka, starając się usprawiedliwić - zbrodnię! Subtelnym swym serduszkiem wyczuwała męki, jakie znosiła Hanka. Gdyby nawet była najgorsza, gdyby nawet odrobiny serca nie miała... „I to wszystko przeze mnie! - powtarzała, skłonna o wszystko 144 m:-- »r?m>&$&m siebie oskarżać. - I dalej mnie nienawidzi, może nawet silniej, więcej jeszcze niż dawniej!" Ta myśl wydawała się Słoneczku niemożliwą do zniesienia; po- znała już niszczycielską potęgę nienawiści i drżała z obawy, by przez nią ta siła nie niszczyła dalej duszy Hanki. Więc Słoneczko powzięło postanowienie niezłomne: gdy tylko wyzdrowieje, opu- ści ten dom, gdzie ją pokochano i do którego ona tak serdecznie się przywiązała. Pójdzie w świat, do ludzi obcych; znajdzie się za- wsze ktoś, kto ją przygarnie... A bez niej Hanka stanie się dobra, odzyska serce matki... 145 znów Jednocześnie drugie postanowienie dojrzewało w drugim ser- cu, zbolałym, okaleczonym, pełnym krwawiących ran... Gdy przestało grozić widmo śmierci Słoneczka, Hanka jeszcze silniej odczuwała całą ohydę swego postępku i konieczność pokuty... choćby najcięższej, najnielitościwszej. B 1 abciu! Nie wiem, czy mi się uda dłużej powstrzymać Jan- ka! Z niesłychanym uporem powraca wciąż do swej myśli; teraz kiedy Słoneczko już zdrowe, lada chwila padnie z jego ust pyta- nie. .. - zwierzał się Jurek, a babcia była jego słowami bardzo za- niepokojona. I ona, i Jurek domyślali się prawdy i czuli, że przyjdzie chwila, gdy musi ona wyjść na jaw. A co się wówczas stanie? Odpowiedź na to pytanie przyszła wcześniej, niż się spodziewa- no. Hanka zdecydowana już była oskarżyć się wobec wszystkich: czuła, że tylko w ten sposób będzie mogła odkupić swą winę i zy- skać spokój sumienia. Jednak nie mogła dotąd zdobyć się na to wyznanie, odkładając je z dnia na dzień. I dziś, jak w wiele innych dni, siedziała ukryta w gęstwinie krze- wów, dokąd dochodziły głosy z otwartej werandy. Już, już miała wyjść i rozpocząć swą spowiedź, lecz powstrzymała ją blada twa- rzyczka Marysieńki, mizerniejsza dziś niż poprzednich dni. - Niech jeszcze trochę wydobrzeje. Może jutro! I wcisnęła się głębiej w zieloną gąszcz, gdy nagle dobiegł ją głos Janka, zduszony, zły i mściwy: - Trzeba wreszcie dowiedzieć się, skąd się wziął pożar! - mówił chłopiec. -.-.?? ,. > . • ' ' - Janku! Daj pokój! Patrz, jak Słoneczko zbladło! - Nie, nie, to nie może dłużej trwać. Ja muszę wiedzieć, wszy- scy musimy wiedzieć, skąd się wziął ten pożar! W tej chwili w ciszę, która zapanowała po tych słowach, padł jasny, czysty głosik: • -?>?? - Słusznie, Janku, chcesz to wiedzieć. Już dawniej powinnam była wszystko opowiedzieć, tylko było mi zbyt przykro... 146 Hanka wychyliła się ze swego ukrycia, przyciskając rękami ser- ce, które omal z piersi nie wyskoczyło. - Z mojej winy tyle wszyscy się nacierpieli! - mówiła dalej Ma- rysieńka pewnym głosem. - Przeze mnie, przez moją nieostroż- ność i moje tchórzostwo stało się to nieszczęście. - Słoneczko! Co ty mówisz?! - krzyknęła Basia. - Proszę, nie przerywaj mi! Pozwól powiedzieć wszystko. Otóż nie wiadomo dlaczego, bałam się tego dnia: zamknęłam okienni- cę i zapaliłam świecę, bo mi było ciemno. Widocznie zapałka pa- dła na leżące w kącie pakuły, które zaczęły się tlić... - A drzwi zamknięte?! - syknął Janek. - O, proszę! Pozwólcie mi opowiedzieć wszystko! - z niecier- pliwością w głosie mówiła Marysieńka. - W pewnej chwili zdawa- ło mi się, że ktoś idzie po schodach, więc zamknęłam drzwi na klucz. Ogień wszczął się nagle, od razu było tyle dymu, że zanim zdecydowałam się na coś, straciłam przytomność... - Nie! Nie! - rozległ się nagle ostry krzyk. Na werandę wpadła Hanka, z białą niby śnieg twarzą i płonący- mi oczami. - Posłuchajcie teraz tego, co japowiem! -wołała wuniesieniu, lecz już Marysieńka była przy niej, drobnymi ramionami oplotła jej szyję i błagalnie, a jednocześnie rozkazująco mówiła: - Ja wiem, ja wiem, Hanko, co chcesz powiedzieć! Ale to nale- ży do mnie, nie do wszystkich! Nie, nie! Nic nie mów, jeżeli - do- dała szeptem do ucha Hanki - chcesz, bym została w tym domu. Janek z namiętną ciekawością śledził tę scenę, gotów z niej wy- ciągnąć słowa wyjaśniające prawdę, ale w tej chwili babcia Szar- ska ujęła go za rękę, mówiąc łagodnie: - Chodźmy stąd! Niech się ze sobą porozumieją bez świadków. My tu tylko przeszkadzać będziemy. Jurek już wyprowadzał panią Dębską i Basie. - Słoneczko! Ja nie mogę! Ja muszę powiedzieć! - krzyczała niemal Hanka, wyrywając się z objęć Marysieńki, ale ta okazała się nagle bardzo silną i bardzo stanowczą. - Hanko! Jeżeli czujesz się winną wobec mnie i jeżeli chcesz zmazać swoją winę, okaż mi jedną łaskę. 147 - Ja? Tobie? Łaskę? , - Tak! Podaruj mi twoją tajemnicę, oddaj mi ją^a moją wyłą- czną własność... Wiem, że to będzie dla ciebie trudne, lecz zrób to dla mnie - nie odmawiaj mi... Hanka słuchała niemal przerażona. - Jak to? I co potem? - Potem - pokochasz mnie troszeczkę, przebaczysz, że przeze mnie tyle cierpiałaś... I będzie nam wszystkim dobrze! - Słoneczko! Ty chyba jesteś aniołem! - zawołała Hanka. 148 G< Tdy po jakimś czasie na werandę weszły pani Dębska i pani Szarska, zastały dziewczynki objęte serdecznym uściskiem, za- płakane i wzruszone. Hanka była poważna, skupiona i jakby onieśmielona. Marysieńka zaś promieniała jak prawdziwe słone- czko. - Ach! Ciociu! Mam nową siostrzyczkę! - wołała rzucając się pani Dębskiej na szyję. - Zwyciężyła! - szepnęła babcia do ucha Jurka. V^x i jak z sobą mówiły dziewczynki, musi pozostać dla nas ta- jemnicą. Wiemy tylko, że od tej chwili w starym domu panował niezmącony spokój i szczęście. Wszystkie rany się zabliźniły, wszystkie nieszczęścia zniknęły, wszystkie chmury rozproszyły się pod działaniem promiennego serduszka Słoneczka.