Państwowy Instytut Wydawniczy 1988 ZBIGNIEW Brzozowski ZŁOTA KARETA Okładkę, obwolutę, strony tytułowe i działowe projektował Maciej Buszewicz © Copyright by Zbigniew Brzozowski, Warszawa 1988 ISBN 83-06-01326-3 O smokach (zamiast wstępu) Właściwie chodzi o wyjaśnienie, dlaczego w tej książce nie będzie smoków. Otóż wcale nie dlatego, że wszystko to musiałoby się dziać w czasach zamierzch- łych, wracać do legendy o smoku wawelskim. Jeszcze w dziewiętnastym wieku, jak pisze Kolberg, jeden ba- ca spotkał i zabił smoka. „Baca był stąd w niemałym kłopocie, bo wkrótce przyszedł jakiś człowiek z nizin i ostro upominał się o zabitego smoka jako o swoją własność. Nie wiadomo, jak się ta sprawa skończyła." W górach też jeden Niemiec smoka kulbaczył i jeź- dził na nim, a pewien Włoch stęskniony za ciepłem, za drzewami i kwiatami swego kraju dosiadł smoka i po- nad szczytami Tatr poleciał z nim na południe. Smoki wylęgały się we wnętrzach pagórków. Przy- chodzili czarownicy, mówili zaklęcia i pagórek pękał jak jajo. Smok wydostawał się na świat. Smokiem mogła też zostać zwykła jaszczurka, jeśli przez siedem lat nie słyszała kościelnych dzwonów. Wtedy potworniały jej łapy, a pyszczek rósł w pa- szczę. Smocze kości znajdowano w wielu jaskiniach. Były cenne. Służyły jako lek. Kiedyś nawet pan Lubomir- ski dostał takie kości w prezencie, i to oblane mlekiem księżycowym. Smocze mięso włożone pod język pozwa- lało znieść najsroższe upały. Opowieść ze smokiem byłaby oczywiście czarodziejska i mogłaby być współczesna, a wcale nie przestałaby być naukowa. Dwudziestowieczny przecież uczony Kazimierz Moszyński stwierdza: „Sporo jest świadectw, wedle któ- rych chłopi widywali smoki. Osobiście napotkałem ta- ką relację w Tyńcu pod Krakowem odnośnie do jamy w kamieniołomach nad Wisłą pod wzgórzem zwanym Grodzisko." Profesorowi Bohdanowi Baranowskiemu „podczas wiel- kiej suszy w maju 1937 r. pewien staruszek ze wsi Gnoj- no w okolicach Pułtuska na Mazowszu opowiadał, że widział na własne oczy bardzo dziwne zjawisko. Oto gdy zbliżały się ciemne chmury deszczowe, wyłonił się zza nich fantastyczny kształt smoka. Jego pysk wbił się w środek chmur i oto po kilku minutach smok ów znik- nął. Jednocześnie jednak chmury, z których wypita zo- stała woda, stały się bardzo jasne i powoli poczęły' się rozpływać. Według tego informatora ów smok miał ko- lor częściowo szarogranatowy, częściowo złocisty." * Jeszcze może wtedy, kiedy babka zabierała Kasię na wędrówki po okolicy, mógł się w obłokach pokazać „smok okruteczny", który miałby „ogon straśnie dłu- gi i zwinięty, ślepia ogniste", by „jaże spod chmur błyskało". Jego paszcza byłaby „wielga, a w niej dłu- gachne kły" i „cielsko paskudne jakby na dwa łoktu- sze". Wiałby wiatr, bo wiatr musi powstać, gdy smok macha skrzydłami. Kiedy Kasia była jeszcze zupełnie mała, prosiła na- wet babkę: — Zrób tak, żebym zobaczyła prawdziwego smoka! — Och, nie mogę. * Jeśli czytelnik pragnie się dowiedzieć, skąd pochodzą cytaty, może, choć nie musi, zajrzeć na koniec książki. Są tam wyjaśnienia. — Dlaczego? — Smoki są za duże. Kasia z czasem zrozumiała, że jej babka, choć lubi- ła historie o smokach, na starość zarówno do ogrom- nych przecież smoków, jak i nawet ludzi, o których mówiono, że są wielcy, czy spraw tak zwanych wiel- kich, odnosiła się z dużą nieufnością. Uważała, że nie wszystko to do swojej wielkości dorosło. Doceniała na- tomiast rzeczy i istoty drobne. Była zdania, że nawet myszy mają prawo do swoich czarów. Nie będzie też miała większych oporów wyczarowując mysz. Nim zacznie się opowieść, należy jeszcze wspomnieć o innej ważnej rozmowie. Nie ma ona właściwie żad- nego związku z samymi smokami, choć może pewien z wiarą w smoki. Z przemijaniem. Także wiary w smo- ki. Babka z wnuczką były nad rzeką. Kasia zapytała, dlaczego właściwie rzeka płynie. — Bo dawno, dawno temu pewien czarodziej, nazy- wał się Heraklit, powiedział zaklęcie: „Panta rhei." Stara lekarka Niebo było szare. Wiatr rzucał w szyby drobne płat- ki śniegu. Za oknami uliczne drzewa bezlistne i czar- ne. Poczuła chłodny powiew. Obejrzała się. Jakaś bia- ła postać przystanęła za oszklonymi drzwiami w końcu korytarza. Chyba z ręką na klamce. Ale cofnęła się. Na lakierowanych higienicznych krzesełkach siedzie- li i też czekali inni ludzie. Dwie kobiety mówiły o zio- łach. — Moja teściowa, proszę pani, była u jednego, co leczy ziołami. — I co? — Pewnie, że pomógł. — Zioła są dobre. Babka przymknęła oczy, żeby w myśli przywołać zio- ła. Kwitły nocą na łące. Księżyc był w nowiu. Szła przed siebie. Tymczasem teściowa z rozmowy jednak... — Ano, na każdego przyjdzie przecież kolej. Na razie jednak ważna była i kolejka. Babka we- szła do gabinetu. Pytano, czy ją boli. — Czasem boli. — Tak, tak... Miała nie oddychać. Czuła dotyk chłodnej ręki na ple- cach i zimnego stetoskopu. Tykanie zegarka spod far- tuchowego rękawa przypomniało starszej pani tykanie innych zegarków. Budzika, który stał przy jej łóżku, 11 i jej pierwszego własnego zegareczka, i starego zegara szafkowego o błyszczącym mosiężnym wahadle. On tak- że był kiedyś i już przeminął. — Czy... czy jest tu z panią?... Pani sama przyjecha- ła? ?— Sama. — Taak... — Panie profesorze, proszą mi powiedzieć... — Na razie jeszcze nic powiedzieć nie mogę... No cóż... Musi pani więcej dbać o siebie, odpoczywać. Zaczął wypisywać receptę. Ale kiedy właściwie weszła tu ta osoba o twarzy ko- ścistej, żółtawej? Weszła tak cicho, pewnie kiedy babka była odwrócona. Pani w bieli, więc lekarka. Oczywi- ście... To nic niezwykłego, że stara doświadczona le- karka weszła bez pukania do gabinetu profesora, ale przecież i kolegi lekarza. Stała teraz przy oknie. Przeglądała wyniki badań. Pa- trzyła pod światło na czarną kliszę. Doktor stuknął pie- czątką i podał babce dwa białe karteluszki. —? Dziękuję. Do widzenia — powiedziała babka. Ale pomyślała sobie, że przecież wcale nie ma ochoty wi- dzieć ani starej lekarki, ani tego doktora. — Do widzenia — mruknął doktor pochylony nad biur- kiem. — Do widzenia —• rzekła stara lekarka. Tak, babka ją znała. Ale o tym, kiedy i gdzie ją spotykała ani kiedy znów ją spotka, nie chciała myśleć. Tylko że tak zupełnie nie mogła o niej zapomnieć. Potem, już na dworcu, kiedy pochyliła się nad okien- kiem kasy, jakby mignęło w grubej tafli szkła jej od- bicie. — No dokąd? I — Słucham? 12 ?— Dokąd pani chce jechać? — pytała ze złością ka- sjerka. Wracała do domu. Była już noc. Pod zegarem cętko- wanym znakami minut i godzin, zegarem, który wisiał nad drzwiami, babka przeszła na peron. Powietrze było jakby mniej chłodne niż w dzień, wilgotne. Wiatr ustał. Słuchała dalekich gwizdów. Zapatrzyła się w światła od- ległych semaforów. — ...będzie podstawiony... Parowóz zjawił się w obłoku pary. Kiedy już wsiad- ła do wagonu i pociąg wysunął się ze stacji, sypał mi- lionami czerwonych iskier. Koła łomotały, wagon się kołysał. Powoli, powoli rozmowy urywały się, cichły. Przedział zaczął się wypełniać posapywaniem śpiących. Raz i drugi do przedziału wchodził konduktor. Ło- motał drzwiami, rozlewało się brzydkie żółte światło. Oglądał kartoniki biletów i czarno oprawione legity- macje. Szczękał szczypcami. Twarz miał zmęczoną, o- czy przekrwione od niedospania. Na pytanie pana, który siedział koło drzwi, o czas końca podróży, odparł, że jak przyjdzie czas, to i tak każdy będzie wiedział. Kiedy poszedł dalej, ludzie znów zapadali w sen, otwierali usta. Ksiądz upuścił na kola- na brewiarz. Mieszały się pantofle dziewczyn i żołnier- skie buty. Babka zasnąć nie mogła. Patrzyła w okno. Na mijanych stacyjkach pojawiały się zegary. Zaraz przemijały, bo pociąg nie stawał. Wreszcie niebo za- częło się oddzielać jasną smugą od ziemi. Tę wieś, któ- rą właśnie minęli, dobrze znała. W tej drugiej też kie- dyś była. Za górką, za laskiem są rozstaje i figura, i cmentarzyk. Siwe pasma dymów z kominów wznosiły się już ku niebu. Drogi były zaśnieżone, ale płoty śnieg z siebie otrząsnęły. 13 Jej rodzina nie wiedziała ani dokąd, ani po co wy- jeżdżała. O tym wyjeździe rozmawiała tylko potem z wnuczką. — Mogłaś mnie zabrać ze sobą. — Nie, Kasiu, nie mogłam. — To choć opowiedz, co robiłaś — prosiła Kasia. — Ach, spotkałam taką starą lekarkę. — I co? — Nic. Właściwie to nic. Nic ważnego. Może rzeczywiście ważniejsze było to, że kiedy wró- ciła do siebie i powitało ją odbicie w lustrze, na twa- rzy tej niemłodej kobiety, która stała naprzeciw niej, był leciutki uśmieszek. Lustro było zresztą czarodziejskie. Kto tam? Mieszkanie rodziców Kasi zostało przez nich umeblo- wane estetycznie i jak na tamte czasy nowocześnie. Czasy te jeszcze były nietelewizyjne, ale radio miało zielone oko. Oko wprawdzie nazywało się „magiczne", lecz tym okiem odbiornik niewątpliwie patrzył w przy- szłość. Nic nie zapowiadało, że w tym mieszkaniu zja- wi się zaczarowana mysz. Starsza pani wstąpiła na chwilę. Piła herbatę. Mały brat Kasi zaczął płakać. Matka podeszła, żeby go prze- winąć. Tato zabawiał syna grzechotką. Chłopczyk wy- zwolony z pieluszek zaczął fikać tłustymi nóżkami. —• Jak będzie starszy, to też mu chyba opowiesz o czarach — powiedziała do babki Kasia. — No... nie wiadomo, jak to będzie — odparła bab- ka. Jej córka jednak (matka Kasi), która, choć w młodo- ści miała pewne zdolności czarodziejskie, lecz dawno już temu w młodzieńczym buncie odrzuciła czary i ba- śnie, skończyła ekonomię, a potem podjęła pracę w ban- ku — córka ta w nowym, mimo swej dorosłości, przy- pływie przekory powiedziała: — Jemu baśnie na pewno nie będą potrzebne. Świat się zmienia. Uważam, że Kasia ma za dużo tych zjaw, czarów i smoków. — Smoki to twór fantazji — powiedział dyplomatycz- nie tato. 15 — To co — zaperzyła się Kasia. — Nie chodzi o to, czyj twór. Najgorsze, że ludzie bezmyślnie wytępili najrozmaitsze gatunki. I tury, i inne. I zwierzęta fan- tastyczne też! — Moja droga, jesteś już za duża, żeby wierzyć w baśnie i czary. Czarów przecież nie ma. — Mama po- wiedziała to niby do Kasi, ale zwracało się i przeciw babce. — A może jednak czary są — odparła babka. Ona też była przekorna. Zresztą została głęboko ura- żona przez córkę. Już w przedpokoju, kiedy się ubie- rała, szepnęła cicho: — Tak, na smoki tu miejsca nie ma, ale... Włożyła rękę do torebki. Czymś zaszeleściła. Pochy- liła się. Strzeliła w powietrzu palcami. Nie pojawił się oczywiście smok, ale nagle mysz smyrgnęła przy ścia- nie i uciekła do kuchni. Wyczarować mysz ze strzępka papieru, gałązek czy suchego liścia potrafi każda, nawet młoda, początkują- ca czarownica. Takie elementarne umiejętności nie są nawet objęte tajemnicą zawodową i nikt nie ma preten- sji, jeśli wiedźma nauczy, jak to robić, osobę, do któ- rej ma zaufanie. Babka Kasi znała dobrze niejedną cza- rownicę. Zresztą i jej przyjaciółka z dzieciństwa, Jani- na, też chciała czarownicą zostać i została. — Ależ, mamo... — uspokajał wtedy babkę tato Ka- si i na to małe szare nie zwrócił uwagi. —? Bo mamie to nie można słowa powiedzieć — roz- kładała ręce mama Kasi. Stała w drzwiach, ale nic nie zauważyła. Dopiero wieczorem... Mama chciała robić kolację. Po- szła do kuchni. Nagle zaczęła krzyczeć: — Mysz, myszl Mysz została w mieszkaniu. Najczęściej przebywała 16 właśnie w kuchni. Kuchni też zresztą nowoczesnej, urzą- dzonej funkcjonalnie. Obudowanej szafeczkami z szuf- ladkami, z miejscem na wiadro do śmieci. Jeśli jednak mysz czarami nasłać stosunkowo łatwo, to pozbyć się myszy nasłanej niezmiernie trudno. Ta mysz gardziła kolorową trucizną na ziarnkach zboża. Potem ojciec Kasi kupił łapkę. Wyjątkowo dobrą, z bardzo mocną sprężyną. Ale nie wiadomo, jak to się stało, nawet chirurg potem się dziwił, że sprężyna przy- trzasnęła tylko tacie palec. Szczególnym przerażeniem mysz napełniała mamę Ka- si. Trwożyła ją możliwość zobaczenia długiego, nagiego ogona i szarego futerka, dwu drobnych jak ciareczki oczu, które nagle błysną czerwono. Strasznie się bała natknąć na nią niespodziewanie. I kiedy przychodziła do kuchni, nerwowo stukała w drzwiczki szafki, żeby ją wypłoszyć. Kasia natomiast nie bała się wcale. Znała oczywi- ście królewską baśń, w której myszy zamieniały się w rumaki, szczur w woźnicę, a wielka dynia zazłociła się 1 siłą czarów została złotą karetą. Z tego, że mysz jest w mieszkaniu, Kasia była nawet zadowolona. Miała jeszcze kilka zębów mlecznych. Bab- ka kiedyś jej opowiadała, że jeśli przerzuci się ząb mleczny przez lewe ramię i powie: „Naści, myszko, drewniany, i dajże mi kościany", to nowe zęby powin- ny być mocne. A mysz żyła sobie normalnym mysim życiem. W no- cy skrobała w kuchni. Wdrapywała się na stół. Bada- ła naczynia kuchenne. Wędrowała po szafkach. Te szaf- ki były jej wspaniałym wielkim mieszkaniem, pałacem z piętrami półek. Zawsze znajdowała jakieś smakowite niespodzianki. Ucztowała. Za oknem świecił księżyc. Asystował jej i 2 — Złota kareta 1 7 zegar. Tykał życzliwie. Czym się żywił, me wiedziała. Biedna mama być może uważała, że powinna wytłu- maczyć Kasi, iż myszy to tylko niewielkie gryzonie: Na jesień i zimę szczególnie chętnie przenoszą się do ludz- ^Zima6 jednak miała się właśnie skończyć, a do tego, co gorsze, mysz przejęła się czarami, ostatecznie im za- wdzięczała swe istnienie. Chyba też i trochę zbezczel- niała? bo na mamine pukanie do drzwiczek odpowiadała czasem ludzkim głosem: — Kto tam? Targ Kasia była jeszcze bardzo mała, kiedy babka uczyła ją mowy ptaków. Nie zapomniała. Rozumiała wszystko. — Ćwierć, ćwierć! — rozmawiały wróble o miarkach żyta. — Cicicift jut juttju wiidziisz? ?—? pytały jedna dru- gą zięby siedzące na gałęzi. Z góry widziały wozy, które od świtu ciągnęły na targ. Okute stalowymi obręczami koła turkotały po ka- mieniach bruku. Skrzypiały piasty, trzęsły się półkoszki, a w nich upakowane, po okrywane białym płótnem, der- kami sery i osełki masła. Kury wystawiały głowy i po- gdakiwały zaniepokojone. Tego rana wiał wiatr wyraźnie już wiosenny. Dzięki babce Kasia czuła też, że trochę czarodziejski jest i ten targ, który się rozpoczął na rynku. Babkę wielu ludzi w miasteczku uważało za dziwacz- kę, niektórzy zaś nawet trochę się jej bali. Wiedziano, że zna się na sprawach czarodziejskich. Najdziwniejsze było to, że zajmowała się nimi w spo- sób naukowy. Miała dużo książek. Sama zapisywała ma- giczne formuły. Zbierała także baśnie. Na półkach, na szafie, na krzesłach w jej mieszkaniu leżały grube to- my, numery rozmaitych czasopism, papierowe teczki z notatkami, rysunkami, listami. Korespondowała też z ja- kimiś uczonymi. 19 O baśnie, o czary wypytywała ludzi ze wsi, zwłaszcza tych starszych. Miasteczko, w którym mieszkała Kasia i jej babka, nadawało się na miejsce akcji opowieści czarodziejskiej, bo wszystkie czary pochodzące z lasów, z pól, z pociemniałych od starości chatek były tuż, tuż. W targowe dni miasteczko mieszało się ze wsią. Sło- wa ze wsi, powolne, lecz dość chytre, ze słowami miej- skimi. Miejskie były pewniejsze siebie, lecz i częściej naiwne. Kasia wracając ze szkoły wybrała drogę przez rynek. Przemykała się między wozami. Wiedziała, że zwierzę- ta czasem przywoziło się na targ wyłącznie po to, aby dokonał się czar przetargowania. Właściciel stawiał wy- soką cenę. Ten, co chciał kupić, proponował oczywiście niższą, a sprzedający na to cenę jeszcze podnosił. Trzy razy tę cenę podwyższał. Bardzo to potem pomagało w hodowli. Bydlątko rzeczywiście stawało się bardzo cenne. Próbowała zgadywać: może ten cielak będzie tak cza- rowany? A może ten świniak? Konie podnosiły łby znad worków z obrokiem. Spoglądały na dziewczynkę. Po- tem odwracały głowy, strzygły uszami. Malowane na czerwono małe konie z drewna także stały przy swoich wozach. Piały kogutki gliniane. Czuć było koński pot, smar od osi wozów i wilgotne płótno. Słońce ostro połyskiwało w kałużach. Metalowe okucia dyszli błyszczały srebrem, zaś złotem źdźbła wiejskiej słomy, które spadły na bruk miejskiego rynku. Kasia zobaczyła babkę. Starsza pani rozmawiała aku- rat z kobietą w zapasce. Zagadywała o ziele targowni- ka. Targownik naturę miał taką, że kto go nosił przy sobie, korzystnie wszystko mógł kupić i sprzedać. Nie gorszy od niego był bobownik. Kobieta wzruszała ra- mionami i wydęła wargi. 20 — Ja tam, pani, w takie jakieś zabobony to wcale nie wierzę. Na targu stała jednak już dość długo. Masło, ,,o, pro- szę, jakie piękne", w osełkach zdobionych odciskami łyżki, wcale, jak uważała, nie jest za drogie. Paniusie niech nie gadają! Ale inne kobiety, i to właśnie te chy- tre i przesądne, targowały lepiej. Jak przypuszczała, są takie, co to noszą przy sobie jakieś odpowiednie ziół- ko, więc ludzie do nich się cisną. — A która to? Nie chciała powiedzieć. Nie jej sprawa, nie będzie się wtrącać. Ale kara to jakaś być powinna. Potem Kasia odprowadzała babkę. Szły przez rynek i wiosenną już ulicę. Było ciepło, choć jeszcze tydzień temu leżał śnieg. Babka nie wykluczała, że może ktoś policzył w nie- dzielę łysych wychodzących z sumy. Mogło też akurat tylu łysych, ilu trzeba, spotkać się na jakimś zebraniu, a policzył ich ktoś z nudów, nawet nie wiedząc, jakie to spowoduje skutki. Wiosenne już wyraźnie słońce przeszło na drugą stro- nę nieba. Wozy wracały z targu. — Wio, wista wio! Albo: — Wio, hetta wio! — mówili woźnice, ale raczej, jak się wydawało, ot, tak, żeby coś do swojego konia po- wiedzieć, a nie by go do czegoś zmuszać. Gospodarze się kiwali, bo ich morzył sen. Konie same znały drogę do domu. Były to mądre konie, ani się nie spieszyły, ani niczemu nie dziwiły. Żyli chyba jeszcze w tych latach ludzie, którzy wie- dzieli, jak konia wybrać najlepiej. Rad udzielały jaskół- ki. Wiosną na widok pierwszej jaskółki trzeba było trzy razy okręcić się na pięcie i o konia zapytać. 05-8 Fi! 21 Jaskółki kiedyś wcale nie wędrowały na zimę do cie- płych krajów. Zimowały pod powierzchnią wody albo i w bruzdach pod śniegiem. Były uczynne. Ćwierknęły raz i drugi w odpowiedzi. Po chwili przyniosły do zrobionego obcasem dołka włos z końskiego ogona. Jeśli był siwy, człowiek wiedział, że po- winien wystarać się o konia siwego. Jeśli czarny, koń powinien być kary. Jeśli jasnobrązowy, to gniady. A wozy kolebały się, skrzypiały i wreszcie znikały za wierzbami na zakręcie. W wierzbowych dziuplach czasem jeszcze pomieszkiwały jakieś polne diabły. Wszystko więc było czarodziejskie. Opowieść czaro- dziejska zaczęła się już dawno i Kasia dobrze się w niej czuła. Babka jednak mimo wszystko się wahała. Myślała o tym jeszcze późnym wieczorem. Bo i jak czarodziejską opowieść prowadzić w tych czasach? Wes- tchnęła: żeby żyć wtedy, kiedy żyli E. T. A. Hoffmann czy Charles Nodier... Na razie zajęła się swoimi papierami. Niszczyła listy, których nikt prócz niej czytać już nie powinien. Wrzucała strzępy do pieca. Otwarła okno, żeby pło- mień lepiej się rozpalił. Za parapetem czaił się chłód wiosenny. Świecił księżyc, ziemia była bardzo ciemna. Wyraźnie czuła, że istnieją tajemnicze, ogromne moce ziemi, wody i księżyca. Wzniosła się smużka dymu nad kominem. Jak w ja- kiejś dawno składanej ofierze czy prośbie do owych wielkich sił, w które przecież wierzyli kiedyś ludzie. Żeby ona, babka, miała trochę więcej siły. Żeby Ka- sia poznała czary ziół. Płanetników i południce. Nawet zmory. Rośliny czarodziejskie W przedziwny sposób żywe łodygi, zielone liście po- wstawały z ciemnej ziemi i kropel deszczu. Kasia wie- działa już wtedy, że wiele z tych tajemnic wyjaśnia bo- tanika, nauka o królestwie roślin. Że rośliny mają swo- je królestwo, opowiadała jej babka już dawno. Królem w tym królestwie był oczywiście dąb. Wielki dąb w złotej koronie bronił swoich poddanych, wyda- wał rozkazy. Stał w zagajniku i cały ten zagajnik był jego dworem. Cicho szumiały w wietrze dworskie plot- ki i krążyły wraz z sokami jadowite zielone intrygi. Babka mówiła także, że ogromnym szacunkiem w ła- nach pszenicy i żyta cieszyło się jeszcze niedawno źdźbło z podwójnym kłosem. Rosło zwykle pośrodku pola. To do niego nachylały się inne rośliny, żyto, chabry, z ważnymi pytaniami albo proszące o radę. Potem wą- sate kłosy, to co owo źdźbło powiedziało, powtarzały jedne drugim. Całe pole kołysało się, szeleściło. Leśnych prowincji królestwa strzegły borowe duchy, a ziołami opiekował się szakłak. W niedziele, kiedy Kasia się budziła, słońce stało już wysoko. Nad akacjami podwórza. Było ciepło. Przy- chodziła babka, zabierała Kasię na wędrówki po łąkach, polach i lesie. Wszędzie można było spotkać czaro- dziejskich poddanych królestwa. 23 — Opowiedz mi jeszcze o dziurawcu, ale nie, że le- czy wątrobę. — Już ci przecież mówiłam, że jego liście ze złości podziurawił diabeł. Spójrz pod światło. Jakiś diabeł przesiadywał także pod tym przystępem, który rósł obok płotka ze zmurszałymi deskami między polną dróżką a pastwiskiem. One podobno lubią przy- stęp — diabelską rzepę. Diabłowi nie wszystko się uda- wało, jak to w życiu. Ze złości więc gryzł gruby ko- rzeń i przesycał go diabelską goryczą. — Naprawdę jest gorzki. Nie wierzysz? Znała wszystkie chyba rośliny. Przedstawiała je Kasi: — Powinnaś mieć dużo znajomych w królestwie ro- ślin. Szły coraz dalej i dalej. — Wiesz, słyszałam od mądrych ludzi, że rośliny ma- ją swoją mowę. Posłuchaj, jak ta jabłoń skrzypi, a te krzewy szepczą liśćmi. I zobacz, dają sobie gałęziami znaki... Chcesz, powiedz i ty coś do roślin. Do tej coś serdecznego. To jest goryczka. Prawda, że jakaś taka zniechęcona do wszystkiego? A do tej trawy może le- piej mówić głośno. To jest owies głuchy. Wędrowały przed siebie, i to w stronę, gdzie nad ho- ryzontem nie wisiała żadna linia wysokiego napięcia. Pola były prawie bezludne, bo przeminął już był czas na sianie, a jeszcze nie nadszedł ten na zbiory. W po- lach można było jeszcze wtedy spotkać południce. Akurat na kościelnej wieży południe wybiło, a że by- ło bardzo cicho, jego dzwoniący głos dobrze usłyszały. Południe nadeszło też na zegarku u babki. Ona polną drogą szła naprzeciw. Włosy miała spło- wiałe od słońca i krwawoczerwone usta. Cień Kasi był bardzo krótki, jak to w południe. A ta, którą spotkały, wcale nie miała cienia i zaraz zniknę- 24 ła. I na czarnym błotnistym paśmie po wyschniętej ka- łuży, które tak wiernie odbiło ślady stóp Kasi, po niej żaden ślad nie został. Gdy je mijała, skinęła babce głową. Babka się odkło- niła. Miała rozmaitych, czasem dziwnych znajomych. Znała i lubiła nawet południce, choć nie ukrywała przed Kasią, że południce kiedyś dręczyły ludzi śpiących w polu, dusiły tych, co usnęli w łubinie, i że straszono nimi dzieci, by same nie odbiegały od domu. Babka miała nawet takich znajomych, w których ma- ło kto już wierzył. Wiosną babka czuła się dobrze. Była pogodna. I tam wprawdzie, w tych połach, spotykało się czasem czy- jąś krzywdę: bezmyślnie złamaną gałąź, zastawione sid- ła. Oczywiście istniała także śmierć. Widziały leżące- go ptaka. Oczy miał zamknięte. Łaziły po nim muchy. Spotkały drzewo, które uschło. Choć już kończył się maj, sterczały w niebo szare, martwe gałęzie. Ale królestwo roślin było niezwykle potężne i nawet posiadłości śmierci zostały przez nie podbite. Zaszły na mały, wiejski cmentarzyk. Cmentarny mur w kilku miej- scach rozsypywał się w gruzy, zaciągnęło już przy nim warty zielsko. Listki w wietrze były jak małe zielone proporce. Było gorąco. Przysiadły w cieniu. Tam właśnie, wśród też zasłuchanych, mniej i bardziej czarodziejskich ro- ślin, babka opowiedziała Kasi o złotej karecie. Mówi- ła, że dawno, dawno temu wybierała się w cudowną podróż złotą karetą. Płanetnicy „Pianetniki to są takie, co rządzą i kierują chmura- mi i pogodą. One uchwalają, czy ma być deszcz, czy pogoda, a jak deszcz, to czy mały, czy wielgi, czy ma być pochmurno na świecie, czy słonecznie i pięknie, czy mają być długie słoty, niepogody, burze, pierony abo grady, czy — nie daj Boże — jakie insze klęski. One zganiają chmury do kupy, a jak je zawieszą ni- żej, to wtedy leje, a jak je rozgonią, to wtedy jest po- goda." O zachodzie słońca nisko latały jaskółki. Niebo za- częło się zasnuwać. Było parno. Potem wzeszło tylko kil- ka gwiazd, ale i one się pochowały. Kasia usypiała, a gdzieś daleko, daleko gromadzi- ły się olbrzymie, nocne chmury. Już płanetnicy swoimi tęczowo połyskującymi rogami czerpali z rzeki wodę na ulewę. Wiatr ruszał otwartym na noc kwadratowym okien- kiem. (Babka nie znosiła słowa „lufcik".) Szczękał ha- czyk, który okienko trzymał. W ciemności szeleściła firanka... Płanetnicy ruszyli. Ponad polami, ponad lasami cią- gnęli ciężkie chmury na powrozach. Coraz szybciej. Już grzmiało. Już zrywał się wiatr. Dusze dzieci, które zmar- ły bez chrztu, przemienione w upiorne ptaki-latawce krzyczały. Leciały z wiatrem przed burzą. 26 Okienko było już wtedy zamknięte. Szyby zasnuły smugi deszczu. Kiedy Kasia zbudziła się na dobre, ostatnie krople skapywały z drzew. Zmęczeni płanetnicy układali się w obłokach, żeby odespać noc. Wybiegła na podwórze. Po kałużach brodziła boso. Czuła, że ziemia jest wspaniale wilgotna, a woda cu- downie ciepła. W kałużach odbijały się chmury. Byli płanetnicy, którzy mieszkali w obłokach. Byli dawniej i tacy, co żyli wśród ludzi, bo w chmurach na stałe przebywać nie mogli, ale czasem przed burzą wzla- tywali w górę. O płanetnikach wiedziano. Z płanetnikami się liczo- no. Babka czytała, że uczonemu Sewerynowi Udzieli mówili kiedyś ludzie ze wsi pod Krakowem: płanetni- kiem był i sam Adam Mickiewicz! Każdy z płanetników mógł czasem zejść z chmur. Płanetnicy przychodzili do ludzi. Prosili o mleko, ale tylko od czarnej krowy. O jajko, które zniosła czarna kura. Babka opowiadała też, jak obrażony przez pew- nego chłopa płanetnik wzleciał w niebo na połach swej czarnej kapoty. A pogoda tymczasem popsuła się zupełnie. Przelaty- wały deszcze. Zrobiło się chłodno. Babka przeszukała swoje teczki, roczniki i książki. Pokazała Kasi miejsce, w którym wyraźnie było napisane, że pogoda jest zaw- sze zła, jeśli chmurami opiekuje się pewien kulawy płanetnik. Wyruszyły wtedy rano. Szły długo drogą, potem błot- nistymi ścieżkami. Chmury stały tak nisko, że szczyt wie- ży triangulacyjnej już ich dosięgał. Babka bardzo się zmęczyła wchodząc na wzgórze, a po drabinach na wieżę ledwie się wspięły. Chmurami jed- nak szło się jej już dobrze. 27 Dach i ściany płanetnikowej chaty rozwiewał wiatr. Kiedy płanetnik je zobaczył, wyszedł naprzeciw. Był wysoki, przygarbiony. Powłóczył nogą (mówi się obec- nie, że jego kalectwo miało charakter chtoniczno-akwa- tyczny). Babkę przywitał z szacunkiem. Dobrze przecież zna- ła płanetników, a oni dobrze babkę. Niestety, na po- godę sam zbyt wiele nie mógł poradzić. — A pewnie, że jest zła. Też chciałbym, żeby się po- prawiła. Wiem, że ludzie mówią: ,,Co to się z tą pogodą robi? Czy to te eksperymenty naukowe?" Rzeczywiście, z roku na rok pogoda jest coraz gorsza. A dlaczego?! Robić nie ma kto! — mówił płanetnik. — Z chmu- rami to stale harówka. Wie pani, jak się ciężko ciągnie chmurę na powrozie? A wszystko mokre, śliskie. I je- szcze z dołu, bywa, dzwonią przeciw gradom. Co to, grad zły? Aż znad Białego Morza specjalnie sprowa- dzany. Gdzieś go rzucić trzeba. Praca trudna. Starzy pła- netnicy sił już nie mają, z roku na rok coraz ich mniej. A młodzi? Przyjdzie taki do pracy, wydaje mu się, że będzie tylko świat z góry oglądał, a kiedy zobaczy, jak tu jest, to wystarczy, chmura się o jakieś góry oprze, on już za walizeczkę i myk na ziemię. — A syn? — spytała babka. Płanetnik tylko machnął ręką. Jego syn został pra- cownikiem naukowym. Miał wykłady i prowadził semi- narium z meteorologii. Owszem, w czasie wakacji tro- chę pomagał ojcu, ale nie było mowy, żeby wrócił w chmury na stałe. Płanetnik zresztą sam by mu odradzał. — Ja też — mówił — mam już dość. Co ja będę... Chyba rzucę to wszystko. Co mnie w końcu pogoda obchodzi. Kiedy jednak zobaczył, że babka chwyciła się za ko- 28 lano i syknęła z bólu (reumatyzm), obiecał, że zobaczy, co się da zrobić. Wprawdzie potem znów przyszły dni słoneczne, ale rzeczywiście chyba pogoda z roku na rok staje się co- raz gorsza. W każdym razie starsi ludzie zawsze mówią, że kiedyś bywało pogodniej. Tłumaczy się to rozmaicie, ale nikt nie wie, że to dlatego, iż brak jest znających swoją pracę płanetni- ków. . Kiedy Kasia dorosła, o płanetnikach prawie nigdzie nawet już nie pamiętano. Ona jednak nie zapomniała. I jeszcze wtedy, już dorosła, lubiła patrzeć w obłoki. Prawdę mówiąc, tęskniła za szarymi dolinami i białymi górami, które piętrzy wiatr. Wspominała i swoją babkę, i to, jak wybiegała po deszczu na podwórze. Jak te odbite w kałużach chmu- ry mieszały się z ziemią, kiedy radosnymi, bosymi no- gami mąciła wodne lustra. Zmora Zmory nie trzeba było szukać Zeszłe] a radnie Bywa- nawet nie posłania wstaje, z Potrafi się «*WM' *> >*?, S siada mu na Śpiący czuje ze cos 9 t esztą gi, ale babka tego nie robiła. Lubiła gawędzić ze zmorą. Wpadała w różnych porach dnia i nocy. Najczęściej po nocnym pianiu kogutów. Wtedy skończywszy zaję- cia zmory wracają do siebie. Miała po drodze. Wcale się nie wślizgiwała przez dziurkę od klucza. Normalnie, jak każdy, pukała. — Kto tam? — To ja, zmora. — Proszę, proszę — zapraszała babka. — Ale pani pewnie czym zajęta? — pytała zmora wtykając głowę przez drzwi. — Nic pilnego, proszę. — Bo zobaczyłam, że się u pani jeszcze światło świe- ci. Myślę sobie, wpadnę, dowiem się, co słychać. A mo- że trzeba coś załatwić na mieście? — Nie, nic mi nie trzeba. Zresztą teraz wszystko po- zamykane. — A... ostre jakie żelazo tu gdzieś nie leży? — Ależ skąd. Nic ostrego nie ma. Ale może by się zmora herbaty napiła? — Ee... By się pani tylko trudziła... Certowała się, ale oczywiście przysiadała i herbatę poc cl T siach, gniecie, ^sy ,Tudzić. Mawet zreszą ^ l 'i może się ° . "zinora natycnm V pełen l^u sią JY Albo po P™> alenie sią się w zwykłego ^ ie niewinną żółtą s o b ucieka. ą ^ ^ l zmora była . , ;ą dręczyć- ^ Lx\ bbki ze Y ił v,lri7iła do babki, ze Y t fiłaby sobie Poraf1C dokucza t^ ? Śpiący czuj ^ ić. Mawet zresztą, ^ ^e_ dość wysoka_ Wygiąda}a jak inne zmory. Oczy miała " natycnm ^_ podpuchnięter a wargi gruljei Dlaczego została zmorą, Albo po P™> sama nawe(; dobrze nie wiedziała_ siódma z kolei córką ^ nie była (siodme corki zwykie zostają zmorami), więc p0. chyba po prostu jej matka nosząc ją w }onie przeszła że ^eśli między dwiema brzemiennymi kobietami, a może na nójchrzcie ktoś się omylił i w modlitwie zamiast „Zdrowaś . Maria" powiedział niechcący „zmoraś"... odludzi, a ą dę \ ^rieciziała przeci ; łóżku śmieli się P ncr Wychowała się na wsi. Tu w miasteczku, które nazy- ,a średnim palcem 31 wała miastem, nie czuła się dobrze. „Ludzie tacy ja- cyś..." — wzruszała ramionami. Nie miała do kogo ust otworzyć. Właściwie tylko z babką mogła szczerze po- rozmawiać. Tego magazyniera, którego przyduszała po nocach, wcale nie lubiła. Niby prawie umysłowy, ale nic szcze- gólnego. Dręczyła go, bo będąc zmorą kogoś przecież dręczyć musiała, ale nie miała żadnej satysfakcji. Prze- widywała zresztą, że to długo nie potrwa. Miesiąc, dwa i magazynier musi pójść siedzieć. Zapowiadała, że wte- dy nie będzie już chodziła do niego. Nawet na widze- nia. Na wsi, jak mówiła, żyło się lepiej. Podejdzie, by- wało, do płotu, z tą, z ową porozmawia. Wszyscy się znają. Wiadomo: ta potrafi zamówić różę, a tamta znów naśle chorobę na bydło sąsiada. Pewnie, czasem i za łby się wezmą, ale jak jej wypomniały, że jest zmo- rą, to i ona wiedziała, co tam której odpowiedzieć. Toć przecież i księża gospodyni narabiała kiedyś z diabłem. I wójtowa nawet też nie mogła być za dumna, bo wszy- scy wiedzieli, że jej brat po śmierci chodził z głową pod pachą jako strzygoń. A w jesieni albo w zimie, jak się zeszli gdzie ludzie i zaczęli opowiadać, to było czego posłuchać. Aż włosy na głowie stawały. Jedno się ukazywało za mostem. Coś straszyło na cmentarzu. Za oknami na łąkach wi- dać było światła. Dusze geometrów, którzy za życia nie- sprawiedliwie mierzyli pola, pokutowały snując się w ciemnościach, po oszukańczo wytyczonych miedzach i granicach. Każdy miał dwie świeczki na ramionach. W nocy zmora mogła biec na przełaj przez pola i sa- dy, ale mogła też zmór sposobem jechać na kółku z ko- łowrotka. Wyciągała to kółko z kołowrotka, na któ- rym nikt z żywych już od wielu lat nie prządł. Stawała 32 na ośce. Rozkładała dla równowagi ręce. Kółko prze- raźliwie skrzypiało. Ludzie wiedzieli, że wyruszyła w drogę. Nakrywali się po uszy pierzynami. Lepiej było nic nie słyszeć. Kół- ko toczyło się po pustej, nocnej drodze na drugą wieś. Jechała z przymkniętymi oczyma. Twarz miała bladą od blasku księżyca. Ten leśniczy... ten taki przystojny, z wąsikiem, co to tak się w nim kiedyś kochały dziewczyny, a on im łamał serca i do tego wciąż grał w karty, aż wre- szcie przegrał tyle, że jako człowiekowi z honorem nic mu nie pozostawało do zrobienia, tylko się zastrzelić, więc się też i zastrzelił... ten leśniczy, kiedy usłyszał, że zmora jedzie drogą, wychodził ze swego grobu na skraju cmentarza. Oglądał się za nią. — Głupia byłam — wzdychała zmora — że się prze- niosłam do miasta... Myślałam, tu prędzej sobie chłopa na męża znajdę. Niby, że tu więcej ludzi, to się lepiej można wydać. A przecie... Bo i rzeczywiście. Gdyby się uparła, pewnie i tam by kogoś znalazła. Zdarzyło się przecież kiedyś, że jeden młody gospodarz zmówił się z dziewczyną. Już ich ksiądz miał ogłaszać z ambony, ale się wszystko rozpadło. A potem gospodarza zaczęła dręczyć zmora. Wstawał ra- no zmęczony, prawie chory. Wreszcie mu znachor po- radził, żeby odszukał dziurę, którą zmora może się do niego dostawać, i nie zasypiał, a tylko udał, że zapadł w sen. Tak też gospodarz uczynił. Czekał w ciemności, aż wreszcie usłyszał szelest. Wte- dy zerwał się, otwór zatkał i zapalił świecę. W izbie stała ta dziewczyna. I co mógł zrobić? Miała go dręczyć? Ożenił się. Ale po kilku miesiącach, a już była w ciąży, mąż po- wiedział żonie: — No, teraz to chyba nie wyjdziesz tę- 3 — Złota kareta 33 dy, którędyś przychodziła — i na próbę dziurę odetkał. „Nagle wiatr zawiał, a baba jego z całym pakunkiem frunęła nią na pole i odtąd jej już nigdy więcej oczy jego nie oglądały." Zmora, znajoma babki, mówiła, że ona by tak nie zro- biła. To prędzej miejskie dziewczyny są takie, że od mę- ża gdzieś sobie polecą. Choć jednak za wsią tęskniła, wrócić tam nie chcia- ła. Ba, kiedy babka ten powrót niebacznie zaczęła do- radzać, zmora niespodziewanie ciężko się obraziła. — I co, tak siedzieć na tej wsi? Jak przyjdą deszcze, to tam błoto takie, że buta z niego nie można wycią- gnąć. Niech się pani sama na wieś przeniesie, to pani zobaczy. I zaraz poszła. Zimą wyjechała z miasteczka do mia- sta większego. Latem jeszcze po coś przyjechała. Była w kapeluszu i pantoflach na wysokich obcasach, ale chyba niewygodnych. Można było poznać, jak szła. Prze- szła ulicą tuż obok, ale udała, że babki nie poznaje. Na wieś nie wróciła. Jej wieś zresztą akurat wtedy już elektryfikowali. pokrzyk Zobaczyły go o zmierzchu, niespodziewanie. Wyższy nawet od babki, trochę... straszny. Na tle rdzawego nie- ba i brunatne łodygi, i liście były prawie tak ciem- ne jak czarne jagody. — Pokrzyk? — zdziwiła się babka. Liście pokrzyku wymoczone w święconej wodzie i no- szone na piersiach przynosiły szczęście, ale jagody by- ły zbrodnicze. Mogły otruć wilka (dlatego właśnie na- zywano je wilczymi jagodami), ale bywało też, że ich ofiarami stawali się ludzie. Jego korzeń wyglądał jak mały, kaleki człowieczek o powykręcanych rękach i nogach. Bywał używany przez tych, którzy znali czary. Należało go wykopywać po nowiu księżyca, aby nie stracił mocy, było to jednak bardzo niebezpieczne. Korzeń wyciągany z ziemi wyda- wał straszliwy krzyk. Ten, kto go wyciągał nieostroż- nie, padał martwy. Pokrzyk można było znaleźć w miejscach, które lu- dzie zwykle omijali. Na uroczyskach, na mogiłach mor- derców lub tam za miejskimi bramami, gdzie kat czynił swoją powinność. Ale teraz budowano nową drogę. Wycięte krzewy zwalono na stosy. Z ziemi sterczały białe kołki, mię- dzy nimi prężył się sznurek. Powstawał także nowy most i w rzece, którą zwęził ziemny nasyp, nurt wy- 35 raźnie przyspieszył. A rzeka była przecież kiedyś za- klęta. W gęstniejącym mroku zobaczyły jeszcze ogromny spychacz. Patrzył w stronę rzeki tępymi ślepiami nie zapalonych reflektorów. Ten sam spychacz spotkały następnego dnia. Prychał błękitnym dymem. Stalowym lemieszem pchał przed so- bą zwał ziemi i roślin. Zbliżał się do miejsca, gdzie rósł pokrzyk. Ślepia reflektorów zwróciły się w stronę ziel- ska. Babka przyspieszyła kroku, chciała podbiec, ale się zadyszała. Wtedy pokrzyk pierwszy raz krzyknął. O- strzegawczo. Operator wystraszył się, zahamował, zeskoczył na zie- mię. Dał trzy ostrożne kroki i wyjrzał zza korpusu sil- nika. — Co jest? — zdziwił się. Zobaczył jednak, że to tylko roślina, więc wzruszył ramionami, chwycił obiema rękami za łodygę. Pocią- gnął. Korzeń siedział mocno, a pokrzyk krzyknął drugi raz, ale jeszcze nie tak bardzo głośno. Chodziło mu tylko o to, żeby się od niego odczepić. Operator puścił. Potem zamyślił się, podrapał koło u- cha. Ślepia reflektorów spychacza tak błyszczały w słońcu, jakby zezowały na zielsko. Wreszcie operator wyciągnął linkę. Jeden koniec umocował do spychacza, a na drugim końcu zawiązał pętlę. Linka miała wyrwać pokrzyk. Pokrzyk zawsze krzyczy przy wyciąganiu, a jego wrzask może zabić tego, kto go wyciąga. Dlatego przy- wiązywano doń zwykle czarnego psa. Było to też okrut- ne, bo gdy zawołany pies się targnął i wyrwał roślinę, musiał paść martwy. (Dobrze choć, że psy, a szczególnie 36 czarne, wiedziały swoje o pokrzyku i prawie nigdy nie dawały się do niego przywiązać.) A operator do babki: — Co mi pani tu opowiada! Ja mam pracę. Nie za- wracaj pani głowy. Na to babka bardzo się zdenerwowała. Kasia bała się, że może nawet użyć parasolki. Jęknęła, że ją coś nagle zabolało, i odciągnęła babkę na bok. Kiedy babka za- jęła się na chwilę tym niby-bólem, trochę się uspokoiła. Wzruszała tylko ramionami i mówiła pod nosem o ope- ratorze: — Co za dureń! Obie zresztą chciały się przekonać, co będzie dalej. Mocno zatkały uszy. Spychacz cofnął się, szarpnął. Po- krzyk z ziemi wyskoczył i tak strasznie krzyknął, że na- wet przez zatkane uszy było słychać. Wtedy coś trza- snęło w silniku. Trzasnęło, zadymiło, raz jeszcze łupnęło. Chyba pę- kło. Spychacz przechylił się na jedną stronę. Reflekto- ry opadły i zgasł w nich blask słońca. Operator znów zszedł na ziemię. Podniósł blachę nad silnikiem. Spojrzał. Tak, silnik pękł. Maszyna już była całkiem do niczego. Zdjął beret. Stanął z gołą głową, westchnął, chwilę milczał, otarł łzę. Wreszcie odezwał się do babki: — Nie myślałem... Potem poszedł załatwić, żeby spychacz zabrali na złom. Trzeba przyznać, że babka była wielkoduszna i powstrzy- mała się od uwagi: „A co, nie mówiłam." Kasia pochyliła się nad wyrwaną rośliną. Korzeń rze- czywiście trochę przypominał człowieczka. Z głowy ster- czała łodyga. Leżał na piachu, w bruździe po gąsieni- cy spychacza. 37 Gdyby został wyrwany do czarów, umyto by go w mleku, szeptano by „Matryguno drogi", żeby wyrwa- nie przebaczył. Posadzony w kącie ogrodu mógłby wieść nadal czarodziejskie życie. Opiekunowi swemu na szczęście, na nieszczęście zaś jego wrogom. Ten pokrzyk można było, niestety, tylko przenieść dalej od drogi, wsadzić w wykopany dołek. Ale i tak już na drugi dzień przywiądł. I choć spychacz się zepsuł, drogę nadal budowano. Przywieziono nowy, a także i koparkę. Droga miała być szeroka i nowoczesna. Miały nią jeździć szybkie samo- chody osobowe i duże ciężarówki. Babka nie była tym zachwycona. Prawdę mówiąc, rzad- ko ją cieszyły jakieś zmiany. Nawet i to, że Kasia ro- śnie i staje się coraz starsza, nie budziło w niej wiel- kiego entuzjazmu. Kareta i suchy liść Głóg z daleka świecił ogniście. Słońce zniżyło się, weszło w zarośla. Przyświecało przez liście i gwiaździ- ste pajęczyny. A za lasem był zamek. Ruiny zamku. Miały się tam kiedyś wybrać, ale nie dziś, nie dziś. Babka niespodziewanie się zmęczyła, przysiadła na pniu. Odpoczywać Kasi wcale się nie chciało. Powiedzia- ła, że pójdzie jeszcze trochę dalej. Ruszyła sama ścież- ką. Ścieżka zaraz skręciła, potem za chwilę jeszcze raz. Polana, na której została babka, zniknęła. Niedaleko miała być jednak druga polana. Kasia zry- wała jeżyny i po cichu nuciła. Było trochę dziwnie, ale dość przyjemnie. Ptaki już milkły. Wracały skądś pszczo- ły- I zamarzyła sobie, że zdarzy się coś dziwnego. I po- stanowiła, że dojdzie do tej drugiej polany. I wtedy właśnie nagle coś błysnęło między drzewami. Jakby... Tak. Chyba kareta. Kareta czy nie? A może jej się tylko zdaje? Podcho- dziła ostrożnie, powoli. Na skraju polanki, u wylotu ścieżki, stał chłopiec. Wymachiwał małym mieczykiem. Ścinał pokrzywy. Miał na sobie aksamitne ubranie, a na głowie cieniutką ko- ronę. Właśnie koronę. Kasia przystanęła i zagapiła się. Chłopiec podniósł głowę, pokrzywom dał spokój i też spojrzał na nią. 39 - Ta korona to prawdziwa? — zapytała wreszcie Ka- sia. Chłopiec wzruszył ramionami: — A jaka ma być? — Jesteś królewiczem? — Pewnie, że jestem. Kareta była zakurzona. Trochę nawet odrapana, ale miała królewskie herby na drzwiczkach. Być może by- ła nawet trochę zaczarowana. Zbliżyła się królowa. O krok za nią szedł astrolog. Jak astrologowie z obrazków, miał spiczastą czapkę i czarny płaszcz wyszywany w srebrne gwiazdy i księży- ce. Był jeszcze jakiś starszy pan z siwymi wąsami. Przy karecie zaś stangret naprawiał koło. — Widzę, że rozmawiacie? A jak masz na imię, dziew- czynko? — zapytała królowa łaskawie. Dziwne, że kareta, choć złota, nie wyglądała bogato, a królowa była, jak na królową, postępowa. — Mam na imię Kasia... Katarzyna. — No to rozmawiajcie sobie, rozmawiajcie — przy- zwoliła królowa. Zasłoniła usta ręką, bo zebrało jej się na ziewnięcie. Co do tego imienia, to było jej chyba wszystko jedno. Natomiast astrolog od razu zorientował się w sytua- cji i tylko, żeby się upewnić, spytał: — Jak? Jak masz na imię? Grzecznie powtórzyła. Wtedy astrolog raz jeszcze rzu- cił na nią okiem i skłonił się królowej. — Wasza Wysokość, jeżeli to jest Kasia, to oni mu- szą się pobrać. Na razie powinni się choć zaręczyć. — Tak myślisz... No, cóż... — rzekła królowa niezbyt zdecydowanie. Spojrzała na dziewczynkę. — Wasza Królewska Mość! Jest ładna, a ubranie też przecież odpowiednie. 40 Miała we włosach listki, które się tam zatrzymały,, zamiast spaść na ziemię, płócienną spódniczkę. Nogi po- drapała w jeżynach. Do lasu wybrała się boso. Lecz tak właśnie być powinno. - — Pozwolę sobie przypomnieć Waszej Królewskiej Mości: jest przepowiednia, są także wyraźne wskazówki nawet i w baśniach. Nasz królewicz, jak każdy kró- lewicz, powinien w lesie spotkać Kasię i od razu z nią się zaręczyć. Gwiazdy przecież nie kłamią — tłumaczył astrolog. Słońce akurat zaszło i od razu nad horyzontem poja- wiła się pierwsza gwiazda. — Chcecie się zaręczć? — spytała królowa. — Mogę się zaręczyć — powiedział królewicz nie pa- trząc na Kasię. — A ty? Kasia trochę się wstydziła, trochę jej się chciało śmiać, ale właściwie miała ochotę na zaręczyny. Na wszelki wypadek powiedziała, że nie wie, czy babcia nie będzie się gniewać. — Na pewno nie będzie — zapewnił astrolog. Gwiazda mrugnęła potwierdzająco. Kasia wcale się nie bała. Dzięki babce czarodziejskich opowieści znała dużo. Byli w nich przecież królowie, karety i królewicze, trafiali się też astrolodzy. Wyda- wało jej się nawet, że skądś zna starszego pana, dziad- ka królewicza. Tak, już wie, był podobny do kogoś ze starej fotografii, która wisiała nad łóżkiem babki. Tylko że tamten pan na fotografii był młody. Zaręczyli się, a że przy zaręczynach wymienia się pierścionki, dostała od królewicza pierścień królewski. Sama mogła mu dać tylko taki zwykły, z blaszki, z czerwonym emaliowanym serduszkiem, który czasem, 41 ot, tak sobie nosiła na serdecznym palcu. Wszyscy jed- nak przez grzeczność mówili, że ładny. Kiedy się już zaręczyli, zaczęło im się bardzo dobrze rozmawiać z królewiczem. Wiedział też sporo o duchach, strachach, o zaczarowanych krajach... Ale do królowej podszedł stangret: — Koło już naprawione. — Musimy cię pożegnać, Kasiu — powiedziała królo- wa. — Jeszcze trochę — prosił królewicz. — Niestety, kochanie, pora już na nas. Królewicz i jego rodzina wsiedli do karety. Wsiadł też astrolog. Błysnęła odblaskiem wieczornego nieba szy- ba w drzwiczkach. Stangret strzelił z bata. Konie z miej- sca ruszyły galopem. Kareta zniknęła. Ucichł turkot i tętent koni. Kasia usłyszała, że ją z daleka woła babka. Była już bardzo niespokojna, nawet porządnie na wnuczkę zła. Ale gdy już wracały do do- mu, Kasia ją zagadnęła: — A co by było, gdybym na przykład... spotkała w lesie królewicza? — Tu niełatwo spotkać królewicza. — A jeśli naprawdę królewicz by sobie przyjechał karetą? — Bo ja wiem?... — zastanowiła się babka. — A gdyby... gdyby się zaręczył, to czy kiedyś by tu wrócił? —? pytała Kasia. Nie miała przecież doświad- czenia i chciała się upewnić. — Może i tak — odparła babka — ale widzisz, króle- wicze bywają rozmaici. Zaręczyny można przecież ze- rwać. Będziesz starsza, wybierzesz sobie, kogo zechcesz. Jeśli się na niego zdecydujesz, to dobrze, nie, to też dobrze. Zresztą... masz jeszcze dużo czasu przed sobą. Możesz się zastanowić. 42 Leśna ścieżka stała się leśną drogą. Było więc trochę widniej. Pobrzękiwały komary, zaszeleścił w gałęziach powiew wiatru. Kasia szła obok babki i rozmyślała. — A pamiętasz — zaczęła — jak kiedyś opowiadałaś mi o złotej karecie? Lecz nim babka odpowiedziała, z drzewa na drzewo przeleciał czarny ptak. Las ścichł zupełnie. W powietrzu zawirował zeschły liść. Liść był listem. Niewątpliwie do starszej pani. Spadł jej do rąk. Wyciągnęła powoli okulary. W zapadającym mroku oglądała na liściu tajemniczą siatkę żyłek. Czytała. Za- gryzła wargi. Na martwych liściach pisze czasem ktoś przypomnienie o dalekiej podróży. Babka przycisnęła rę- ką serce. — Ja... — powiedziała do wnuczki — coś tak... Kasia zrozumiała: — To oprzyj się na mnie. Możesz się oprzeć, mocno. Dziewczynka prowadziła ją powoli; pełna powagi. Ścieżka stała się chłodniejsza. Kasia czuła, jak zia- renka piasku przesypują się jej między palcami stóp. Były drobne i lekkie. Taki bywa piasek w klepsydrze — piaskowym zegarze. Gwiazd wychodziło na niebo coraz więcej. Ta, któ- ra wzeszła pierwsza, rozjarzyła się najmocniej. Były i takie, które musiały spaść. Niektóre gwiazdy spadają z nieba... Janina —? Wcale nie czuję się źle — mówiła babka do rodzi- ców Kasi. — A nawet gdybym czuła się trochę gorzej, to co?! Czy już nie mogę czuć się trochę gorzej? Na to, że potrzebny jej odpoczynek i spokój, odpo- wiadała, żeby jej dali święty spokój. Zresztą trochę od- poczywała. Tej jesieni, bo szybko nadeszła jesień, nie wychodziła z domu. Opowieść czarodziejska trwała jednak nadal. Mieszka- nie babki było dla niej miejscem zupełnie dobrym. Babka miała u siebie prawdziwe czarodziejskie lustro. Tylko jej zdrowie... Zdrowie babki nie tylko jej ro- dzinę zaniepokoiło. Kasia idąc do babki spotkała Madeja. Był to wielki kocur, sublokator babki. Nosił zbójeckie imię i rzeczy- wiście był strasznym zbójem. Gdy jednak Kasia wy- ciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, odszedł. Był wyraź- nie zły i obrażony. W sionce stała miotła, w kuchni wylizywał futro ob- cy czarny kot. Kasia pomyślała, że Madeja pewnie wy- rzucono z domu, bo z przybyszem chciał się bić. Zza uchylonych drzwi słychać było dwa głosy. Głos babki i ten drugi przerywały sobie wzajemnie. — A pamiętasz?! — A ty pamiętasz? Pukania Kasi chyba nie słyszano. Weszła. 44 Przy stole siedziała babka i jakaś, też niemłoda, pani. A na stole półmiski, talerzyki. Stała nawet karafka. A babka, która przecież ostatnio zupełnie nie miała apetytu, sięgała właśnie po sałatkę. Babka obejrzała się. Spojrzała i tamta pani. Babka wykrzyknęła: — O, to właśnie jest moja wnuczka! Kasia dygnęła. W tych czasach bowiem jeszcze nie- które dziewczynki umiały na powitanie dygnąć, jeśli tak właśnie wypadało. — Kasiu, to jest moja najlepsza przyjaciółka — po- wiedziała babka uroczyście. — Poznasz ciotę. — Dzień dobry cioci — powiedziała grzecznie Kasia. Wtedy obie starsze panie zaczęły się śmiać. To było zabawne nieporozumienie. Wiadomo, co znaczy słowo ,.ciocia", natomiast „ciota" znaczy oczywiście to samo co wiedźma, czarownica. Zjawiła się czarownica Janina! Po prostu dowiedziała się, że babka choruje. Czarow- nice mają swoje sposoby. Pociemnieje srebrny kolczyk, z jednej strony zacznie rdzewieć nóż... Janina wyjechała wczoraj wieczorem pociągiem po- spiesznym. Załatwiła sobie nawet miejsce w wagonie sypialnym. W Jędrzejowie była przed świtem. Nieste- ty, nie było ani pekaesu, ani połączenia kolejką wą- skotorową. Od Jędrzejowa musiała więc lecieć na miot- le. Że to męczące? Ach, ona tam przyzwyczajona do niewygód. Zresztą już odpoczęła. A dlaczego nie pisała? Prawda, listów nie wysyłała. Ale wiadomo przecież, że listy czarownic przenoszą zwykle mądre kruki. In- ne ptaki są roztrzepane, lekkomyślne. Zresztą kawki czy gawrony nie potrafią nawet odczytać adresu. W 45 tych czasach kruki były już ogromną rzadkością. W tych czasach zamykano już nawet linie zwykłej, po- wietrznej poczty gołębiej i starzy gołębiarze na próżno wystawali na podwórkach i patrzyli w jesienne niebo. Przywiozła dla babki trochę dobrego sera, gęstej śmie- tany, żółtego masła. Większość spraw czarownic wią- że się z mlekiem. Diabeł dba o ich masielnice, mleko im się doi z zawieszonej uzdy. Ostatnio zresztą pracowała w mleczarstwie. Cóż, lata się tu i ówdzie, ale gdzieś i jakoś lądować trzeba. Z początku było zresztą zupełnie dobrze. Pracę przy mle- ku przecież znała i lubiła. Nie minęło dużo czasu, a se- ry wszyscy zaczęli chwalić. W sklepach, które mleczar- nia zaopatrywała, w porannych, nabiałowych kolejkach coraz głośniej mówiono: — Ostatnio to się wyraźnie poprawiło. Janina znała moce tajemne, a i pracować solidnie po- trafiła. Przyjechali z dyrekcji. Wszystko dokładnie oglądali. Nic niby nie mówili, ale widać było, że im się podoba- ło. Janina wie, że mówiono o nagrodzie i bardziej je- szcze odpowiedzialnym stanowisku dla niej. Ale życie wśród serowarów, twórców kefiru i ma- ślanki nie jest wcale takie łatwe. Zdarzają się i sprawy dziwne, tajemnicze i niebezpieczne. O premii i awansie ucichło. Przyjechali na odmianę na kontrolę. Po kilku dniach nowa kontrola, bardzo do- kładna i surowa. Wszystko w porządku. No pewnie, że mogą sobie kontrolować jak chcą, ile chcą, ale właściwie czemu a- kurat pracę cioty tak sprawdzają? Coś nie tak. No i wyjaśniło się. Do dyrekcji przyszedł był list. 46 przeczytali. Zaczęli się zastanawiać. Podpisu nie było. Anonim. Ktoś pewnie pisał go w tajemnicy, ktoś pew- nie wysyłał go nocą. List był skargą na czarownicę. Same kłamstwa. Że w mleczarni są złe siły, że smak mleka niedobry, bo Ja- nina doradza ludziom okadzać bydło korzeniem przy- stępu. I nawet, że to mleko nie tylko od krów, ale i od kotów i innych zwierząt, a tylko dlatego nie od świń, że świnie szczególnie upodobał sobie diabeł. Porobili analizy, wyjaśniło się, że nieprawda. Nikt do wiedźmy nie miał pretensji, ale i nie prze- proszono. W pracy już mniej przyjemnie. Pewnego dnia Janina przyszła jak zawsze wcześnie rano. Ledwo przestąpiła próg mleczarni, od razu jakoś źle się poczuła. Ból głowy, dreszcze, „grypa chyba mnie wzięła" — pomyślała. Ale nie było czasu, żeby się nad sobą roztkliwiać. Zajeżdżają furmanki. Ludziom się spieszy, trzeba mleko przyjmować, sprawdzać, czy dobre. A kierowcy i konwojenci niby chodzą w bieli, ale to tylko fartuchy. Charaktery to... Wszyscy się kłócą. Wiedźma musi ich uspokajać. Nareszcie koło południa co najpilniejsze, było zro- bione, ale nagle poczuła się tak źle, że aż musiała przy- siąść. Co z nią jest? Odpoczęła chwilę. Konwie od mleka już puste. Cio- ta poszła te konwie policzyć. Patrzy... a tu wianuszek uwity z rosiczki. I drugi, i trzeci. A wiadomo, że wia- nuszków z ziela rosiczki używa się po to właśnie, żeby szkodzić czarownicom. Dobrze, że wianuszki spostrzegła, bo gdyby to tak wisiało dłużej, toby nie wiadomo co było. A do tego ziele rosiczki jest pod ścisłą ochroną. Znów kilka dni minęło. Nagle, już pod koniec pracy, 47 czuje Janina, że całe ciało ją nieznośnie piecze. Tak jakby ją ktoś piekł żywym ogniem. A w mleczarni roz- szedł się jakiś swąd. Mleko się przypala? Weszła Janina do pokoiku, gdzie załatwiało się spra- wy biurowe. Nic dziwnego, że ją piekło. Leży rozgrzana w piecu podkowa. Na nią ktoś widać wylewał mleko, a słysząc kroki cioty wyszedł drugimi drzwiami. Już podejrzewała, że to może być sprawka takiej jednej, ale za rękę jej nie złapała. Zresztą ta kobieta była dla niej miła, grzeczna. Starsza kobieta? Może i nie ona. Aż tu w grudniu. Akurat na Łucji. Wiedźma zaharo- wana od świtu. Dopiero w południe zajrzała do tego pokoiku biurowego. A tamta akurat zapala trzynastą świeczkę. Jeśli się zapali trzynaście świeczek w dzień świętej Łucji, można czarownicę przyprawić o ciężką chorobę. — A więc to pani?! Tamtej zrobiło się głupio i nie wiedziała, co odpo- wiedzieć. — Czy ja pani coś złego zrobiłam? — pokiwała głową ciota. —? Żeby człowiek, ot, tak, bez powodu szko- dził człowiekowi... Żeby wiedźma szkodziła wiedźmie... Tamta kobieta bowiem oczywiście też była wiedźmą, ale nie wiedźmą dubeltową, czyli z pełnymi kwalifika- cjami, jak Janina, tylko lichą wiedźmą, tak zwaną pa- skudziarą. Paskudziara szkodzić potrafi, ale wzlecieć w górę nie wzięci. Zazdrościła Janinie wiedzy, a najwię- cej chyba dobrej opinii w pracy. Oczywiście, że każda wiedźma dubeltowa jest bez porównania mądrzejsza, no i potężniejsza od pasku- dziary. Mogła się ciota na tej kobiecie zemścić, ale nie chciała. Po co? Tylko do mleczarstwa straciła już serce. Miała wy- 48 pracowane tyle lat, ile trzeba. Złożyła podanie, że chce iść na emeryturę. Prosili ją, żeby została, że potrzebna, ale nie, nie zgodziła się. Od jesieni już nie pracuje. A co będzie robić teraz? Ma trochę oszczędności. Ma i plany. Otóż na Kuja- wach znano kiedyś baśń o czarownicy, która zmienia- ła się w dziką gęś i mieszkała w gnieździe nad jezio- rem. Janina ma zamiar tę baśń odnaleźć, odnowić. Bę- dzie w niej żyła spokojnie, daleko od miasta, od ludzi. W ciszy. Trochę sobie odpocznie. Prosto od babki tam pojedzie. Będzie szukać. Pewnie, że to trochę potrwa. I rozmaite czary, i formalności, ale potem znów babkę odwiedzi. Babka i wiedźma od rana usiłowały sobie wszystko i o wszystkim powiedzieć, Uzbierało się bardzo dużo od czasu, kiedy się ostatni raz widziały. — A pamiętasz te wodne boginki? Wszystkie o cie- bie pytały, prosiły o adres. — To było tak dawno — westchnęła babka. — Słu- chaj, Janino, a ty nie powiedziałaś mi, co z tym twoim... no... diabłem. — Ten stary czort? Basiu, kiedyż to ja go już rzuci- łam. — A jak się wtedy zachował? — Jak to zawsze diabły. Byłby mi głowę urwał, ale wiesz przecież, zakłada się wtedy na głowę donicę i przewiązuje chustką. On chwyta!... ale w szponach zo- staje mu tylko donica i z nią odlatuje. A co potem to moje diablisko robiło, to nawet nie wiem. — No a ten parobek, ten, co wciąż próbował śledzić czarownice? — Och, jak to już było dawno! Wybrałam się kie- dyś w góry, a on, wyobraź sobie, za mną. Jakiś stary 4 — Z)ota kareta 49 góral mu doradził, żeby zaczął od listopada lepić serek. Potem jak sobie w Boże Narodzenie stanie z serkiem w raku koło kościelnej chorągwi, pozna wszystkie wiedź- my i ich tajemnice. I ten parobek to zrobił! My czarownice oczywiście od razu zauważyłyśmy, że nas śledzi. Próbowałyśmy załatwić wszystko ugodo- wo. Prosiłyśmy go, żeby się odczepił. Ale gdzie tam. Jeszcze się upierał. Za nic nie chciał przyrzec, że za- chowa tajemnicą. Musiałyśmy owinąć go w tę chorą- giew, wynieść w pole. Potem narzeczeni koleżanek za- nieśli go na Babią Górę. Tam przemieniło się parobka w konika polnego. Może sobie podskakiwać. — Bardzo dobrze zrobiłyście! Należało mu sią to! — cieszyła się babka. — Świetny, choć dość stary sposób na takich. Wiesz, Janino, że Kolberg opisuje prawie i- dentyczne zdarzenie w czterdziestym piątym tomie swo- ich dzieł? — Zawsze szanowałam Kolberga. — A pamiętasz... Wspominały ludzi, którzy wtedy byli młodzi. Stare piosenki, stare czary. Dawne uliczki i łąkę. Nawet je- szcze wir powietrzny, przebity na łące kozikiem, kiedy mała Janinka uczyła Basie grać „w noża". Wir był złym duchem i uciekł. Czarownica Janina nie rzuciła na zimną wodę dzie- więciu węgielków i trzech skórek chleba. Nie kazała chorej trzy razy chuchać w komin. A jednak babka w czasie jej wizyty czuła się lepiej. Musiała czuć się le- piej, bo co chwila wracała w rozmowie z Janiną w daw- ne czasy. Nawet chyba o wiele bardziej była w tam- tych czasach niż w swoim mieszkaniu. A wtedy prze- cież była zupełnie zdrowa. Niestety, Janina nie mogła u babki zostać dłużej. Ale 50 przyjedzie znowu. A może wiosną już będzie mogła bab- kę i jej wnuczkę zaprosić do siebie? Na wiosnę będą w tajemniczych zakątkach wyrastać czarodziejskie zioła. One dadzą babce siłą i zdrowie. Na pewno. Krasnoludek Zacinał chłodny jesienny deszcz. W mieszkaniu babki pojawiał się krasnoludek. — Krasnoludki można też nazywać kraśniakami, ale nie myl ich czasem ze skrzatami. Skrzaty to te, co lata- ją w powietrzu i sypią iskry. Jak będziesz starsza, to sobie to sprawdzisz w książce naukowej. Zresztą mo- żesz mi wierzyć, sama poznałam kiedyś takiego skrza- ta. Był bardzo niesympatyczny. Chytry i niezbyt uczci- wy. Mam nawet żal do Marii Konopnickiej, że krasno- ludki i skrzaty uważała za jedno i to samo. — Ten jest dobry? — Tak, tak. Choć czasem... może i z tą dobrocią prze- sadza — odpowiedziała babka. — Ach, i jeszcze jed- no. Uczeni mówią, że krasnoludki są właściwie obcego pochodzenia. Uważam zresztą, że niepotrzebnie to obce pochodzenie im wytykają. Krasnoludki żyją przecież na naszej ziemi już wieki i same chyba dobrze nie wiedzą, czy przybyły z Danii, Niemiec czy Szwecji. Pamiętaj, że wypominanie komuś jego pochodzenia jest obrzydli- we. I nigdy tego nie rób! A krasnoludek... mógłby się obrazić. Był to stary krasnoludek, trochę gderliwy. Ponieważ jako krasnoludek był domową istotą opiekuńczą, poczu- wał się do opieki nad babką. Wyszedł z kuchni, ze- brał szklanki po herbacie i talerzyk z prawie nie tknię- tą kromką. 52 Choć Kasia była w wieku, w którym zwykle nie wie- rzy się już w krasnoludki, nie zwracał na to uwagi. Je- go czerwony kaptur migał na wysokości Kasinych ko- lan. Siwą, długą brodę zatknął sobie za pas. Wziął w rękę buteleczkę z lekarstwem. Spojrzał pod światło. — No tak — powiedział do Kasi — twoja babka znów nie chce jeść, a i lekarstw nie lubi zażywać. — Jeśli nawet raz trochę mniej zjadłam, to czy zaraz trzeba o tym mówić dziecku — obruszyła się babka. — Akurat „troszkę" i „raz" — mruknął pod nosem krasnoludek. Poszedł do kuchni, bo właśnie zagwizdał czajnik. Ka- sia wymknęła się za nim. — Kiedy babcia naprawdę wyzdrowieje? Krasnoludek stał na krzesełku. Odstawił czajnik. Pa- trzył w ogień. Pod płytą migotał czerwony żar. Żeliw- ne fajerki rzucały koliste odblaski na sufit. Jego twarz stała się różowa. Nie odpowiadał. — Kiedy wyzdrowieje? — spytała drugi raz Kasia. — Nie wiem. ?— Ale wyzdrowieje? Targnął brodę. Wzruszył ramionami. — Był doktor. Radził szpital. — I co? — Nie znasz swojej babki? Uparła się, że nie. — Więc co będzie? — Żywej wody by najlepiej. — Czego? —? Żywej wody. Nie wiesz? Żywa woda na każdą cho- robę pomaga. Babka usłyszała. Zawołała oboje. Śmiała się, że robią z niej chorą. Powtarzała, że czuje się zupełnie dobrze. Czy już nie wolno jej się czasem położyć czy co? Krasnoludkowi powiedziała, że żywa woda, jak wy- 53 nika z naukowych badań, w istocie nie jest wiele war- ta. To raczej sprawa, powiedzmy sobie uczciwie, nie- pewna. Gołębie przynoszące ową wodę w dziobku, ra- tujące żywą wodą poległych junaków, niedźwiedzie i lisy... Cóż, na pewno to dobrze świadczy o tych stwo- rzeniach, ale ileż razy takie zabiegi zdały się na nic. Zresztą, czy w dzisiejszych czasach źródła takiej wody nie zostałyby zanieczyszczone, czyby nie wyschły? Nagle gdzieś za szafą odezwał się kołatek: li tak... ti tak... to tak... — To nie jest dobra wróżba — pokręcił głową kra- snoludek. — Przesądy! —- odparła babka. — Zresztą czuję się coraz lepiej. Nie mam nawet czasu na jakieś tam cho- roby. Zbliżają się Gody. Jeśli nie pójdę pomóc, to u jej rodziców — wskazała brodą na Kasię — na święta nic nie stanie się czarodziejskie. Krasnoludek był zdania, że są sprawy ważniejsze. Pró- bował ją przekonać, żeby zdrowia nie lekceważyła, ale jak to czasem babka, zaczęła się denerwować i nie bar- dzo dawała mu dojść do słowa. W końcu obraził się i poszedł. Wieczorem, kiedy Kasia już leżała w swoim łóżku, wiatr jesienny wciąż bił o szyby kroplami deszczu. Po wodę życia dla babki jednak by chyba w tę jesienną noc poszła. Zaczęła wyobrażać sobie, że już idzie, że słyszy jakieś głosy tuż za sobą. Pewnie, że by się bała. Ale trudno. Poszłaby, choć w taką ciemną noc w lesie być samej to musi być strasznie. I wreszcie to źródło. Z receptą w ręce stanęłaby za najdzikszymi zwierzętami, w długiej kolejce po wodę- -lek. Gdyby można odnaleźć źródło wody żywej... Krasnoludek przyszedł potem na babki imieniny. I je- 54 raz go zobaczyła innej jesieni. Ale wtedy to juz we śnie. Szedł ciemnym lasem przed nią Nwsł w Ju Mtarnię. Widziała jego cień w wysokim kapturze, czasem przystawał, gdy nie mogła za nim nadążyć. Były w tym śnie czarne ptaki o świecących w leśnej mqle oczach. Coraz dalej migotało światło latarni. Chcia- ta biec, ale nie mogła. Krasnoludek gdzieś zniknął. Szła przez las i wołała: __ Babciu, babciu! I nikt jej nie odpowiadał. Goście imieninotui Jesień już niedługo miała zmienić się w zimą. Na po- żegnanie stawała się coraz bardziej jesienna. Mokły uli- ce i drzewa. I pewnie tam gdzieś bardzo daleko mokły zamkowe mury. Deszcz pluskał w zamkowych rynnach. To musiał być stary, samotny zamek. W największej komnacie ze ścian opadał tynk. Łatane były kobierce. Królowa pewnie siedziała na tronie, ale rękę z ber- łem opuściła, oparła o poręcz, zamyśliła się. A króle- wicz grał ze swoim dziadkiem w warcaby, ale mu się już znudziło. Podszedł do okna. Patrzy w ciemność. Cie- kawe, czy czasem myśli o Kasi. — Na pewno kiedyś spotkasz swego królewicza — powiedziała babka. Babka z domu nie wychodziła. Nadeszły jej imieniny. Wizyta rodziców Kasi była bardzo zwykła. Nie działo się nic, co mogłoby się nadawać do czarodziejskiej opo- wieści, ale kiedy już musieli iść, bo trzeba było poło- żyć spać Kasinego brata, babka zażądała: — Kasia niech zostanie. — Wolelibyśmy... — A czy to pierwszy raz zostaje u mnie? Wyśpi się. Jest przecież tapczan. W imieniny nie można było tego babce odmówić. Po- tem więc babka mogła już opowiadać Kasi baśnie i to ze swoich wspomnień, co Kasia wprawdzie już słysza- ła, ale miała ochotę usłyszeć jeszcze raz. 56 Babka wcale nie mówiła, że już późno. Ani Kasi do spania nie zachęcała, ani sama nie szykowała się do snu, mimo iż przecież lekarz zalecał jej dużo odpoczynku. I jeszcze wbrew owego lekarza zakazowi paliła papie- rosy. — A jak zaszkodzą? — Nie. Absolutnie nie mogą zaszkodzić. W imieniny palić mi wolno. Wiedziały, że goście jeszcze przyjdą. A kiedy póź- ny wieczór stał się już późną nocą, usłyszały pierwsze pukanie do drzwi. Na ciemnych schodach stały wodne boginki z bukietami cudownie nieprzekwitłych wodnych lilii i grążeli. — Czy nas jeszcze pamiętasz? — Ależ oczywiście! — odpowiedziała babka. — Tyl- ko... to było tak dawno... A wy wciąż jesteście tak sa- mo śliczne i młode. — Ależ ty też jesteś wciąż młoda! — Ale moja twarz... i zmarszczki? — To nic, to nic. To tylko tak się zdaje... Janina przysłała jedynie depeszę, ale przyszły inne czarownice. Całowały się z babką. — Wszystkiego najlepszego! — Zdrowia! Dobrego zdrowia ci życzymy! — I pociechy z wnuczki. Krasnoludki przyszły przez komin i piec. Kiedy za- pukały, babka otwarła żeliwne drzwiczki popielnika. By- ły w jaskrawych czerwonych kapturach, ale żaden się nie usmolił. Dostała od nich w prezencie tom baśni z bardzo miłą dedykacją. Zjawił się i syn starego topca. Kiedy był dzieckiem, babka udzielała mu lekcji. 57 — Zawsze bądą o pani pamiętał. — A jak się czują rodzice? — Przesyłają bardzo serdeczne życzenia. Matka trzy- ma się nieźle. Gorzej ojciec. — Myślałam, że może wstąpią i oni. — Nie, ojciec już nie wyjeżdża nawet tym swoim powozikiem. Siedzi w domu. Ot, czasem jeszcze wyjdzie, porozrzuca, pomoczy chłopom siano na łąkach. Próbo- wał niedawno utopić jednego wieśniaka, ale ten przez bród przejeżdżał nie wozem, tylko traktorem. To już nie na ojca siły. Po północy mogli się zjawić i ci, którzy żyli dawno już temu. Przyszedł więc i autor Klechd — Kazimierz Wój cieki, i Roman Zmorski, i Siemieński, i Gliński. Swoją obecnością zaszczycił imieninowe przyjęcie u babki sam Oskar Kolberg. Zjawiali się wciąż nowi goście. Trudno było wprost zliczyć wszystkich braci zaklętych w kruki, zaczarowa- ne królewny i macochy. Pokój w czarodziejski sposób rozszerzał się i rozszerzał, a kaflowy piec rósł i huczał ogniem. Wszyscy bawili się doskonale. Śpiewali: — Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam... Obok cygarniczki — niby-fajeczki babki, też oparte o dużą popielniczkę, leżały inne zaczarowane fajki. Wszystkie paliły się same. Dym był błękitny. Zasnu- wał pokój... Nie, już właściwie komnatę tak ogromną, że ściany w owym błękitnym dymie ledwie było wi- dać. Babka w obłokach dymu chwilami wyglądała tak jak zawsze, a chwilami dużo młodziej. Jak na starej foto- grafii. Zupełnie młoda i tak, jakby się tylko Kasi śni- ła. Jedni goście przychodzili, inni już musieli się żegnać. 58 — Prosimy do nas się wybrać — wołali odchodząc. — Przyjadą do was niedługo. — Do widzenia. — Do widzenia. Do zobaczenia. Mur ze śniegu Z tym, że nadejdzie zima, już od lata poważnie się liczono. Zimy w tych czasach jeszcze się obawiano. Je- sienią robiło się zapasy. Na wolnym ogniu długo, so- lidnie powstawały ze śliwek powidła. Zielone, wesołe ogórki w słojach poważniały, ciemniały. A ile ptaków przed nią uciekło! Węgiel przywoziły wozy. Wozy z węglem turkotały po zimnym bruku. Węgiel z łoskotem zwalał się do ko- mórek. Mówiło się: ,,Dobrze, że już jest węgieł na zi- mę." Węgiel, nim spłonął wraz z polanami drzewra pod blachą pieca, trzaskał, mruczał, bywało, uspokajająco: — Jakoś to będzie... Prawdziwa zima zaczyna się dopiero wtedy, gdy przyj- dzie mróz i śnieg. I zjawił się mróz. Był szklisty. Trwał kilka dni. A wreszcie pewnego rana zaczął sypać śnieg. Mróz zelżał. Zima przyszła. Śmiertelnie biała i ogrom- na. Wielkie stado wron nadleciało z lasu, zaczęło krążyć nad rynkiem. Ale dzieci, zwłaszcza chłopcy, wcale się zimy nie ba- ły. Dzieci myślały o walce. Ulice i ogrody były jak po- la manewrów. Walczono na piguły. Ze śniegu powsta- wały mury i fortece. Kasia szła do babki. W domach zapalały się pierw- sze światła. Powoli zmierzchało. Śnieg lepił się do bu- tów. Minęły Kasię sanki, a na nich choinka. 60 Już zaczynało pachnieć wigilią. A jeśli każda wigilia jest trochę czarodziejska, to ta, która za kilka dni mia- ła nadejść w czarodziejskiej Opowieści, musiała być wy- jątkowo cudowna. Jak co roku babka przyjdzie rano. Wrzuci do mied- nicy pieniądz srebrny. W wodzie ze srebrem umyje się Kasia. Cały rok będzie bogaty w dźwięczące krążki srebrnych monet, pięknych jak małe księżyce. Kiedy zaś już wszyscy zasiądą do stołu, a będzie przecież stało wolne krzesło i przed nim nakrycie, bab- ka obróci się ku ciemnemu oknu. Zaprosi wilka. — Wilczaszku, wilczaszku, siądź dziś z nami do wie- czerzy, ale jak nie przyjdziesz dziś, to nie przychodź nigdy. A tym razem wilk może jednak przyjdzie. Zaskrobie nieśmiało do drzwi. I gdy mu otworzą, powie: — Pochwalony. Prosiliście mnie, więc jestem. Bure futro będzie miał oszronione. Inne zwierzęta też będą mówić ludzkim głosem. I może uda się upilnować tę chwilę o północy, kiedy woda w studni zmienia się w wino. Babka już zaczęła kleić z opłatków „świat". „Świat" powiesi u sufitu, a pod nim opłatkową kolebeczkę. Cały świat będzie opłatkowy. Kasia ostatni raz skręciła, już było widać dom, w któ- rym mieszkała babka. I o mało by nie wpadła na dużą, czarną beczkę. Czuć było smołę. Beczka stała na cegłach, pod nią cicho trzaskał ogień. Ktoś przyklęknął z drugiej strony, grzał się przy płonących drewienkach. Oczywi- ście było to trochę dziwne, że ten ktoś, o tej porze, je- szcze nie skończył pracy. Minęła beczkę. Obejrzała się. Ten ktoś był w czar- nym kombinezonie. Na głowę nacisnął jakiś stary, też 61 czarny kapelusz. Rondo było jednak naderwane, a w tym miejscu, gdzie naderwane, sterczał rożek. Z drugiej strony, trochę dalej, zobaczyła Kasia bia- łą postać na dachu piekarni. Ten ktoś biały klęczał ko- ło komina. Ale czy dlatego, że komin sprawdzał? Roz- glądał się. Ręce miał złożone. Piekarz? Nie. Od razu się zorientowała, że to po pro- stu anioł. Piekarze nie mają skrzydeł. Wpadła do bab- ki. — Widziałam anioła i diabła! Na coś czekają! — przystanęła na środku pokoju. — Ale... ale na co? — Na czyjąś duszę — wyjaśniła babka. — I zdaje mi się nawet, że wiem, na czyją. Oczywiście przed ni- mi przyjdzie jeszcze ktoś... To znaczy, Kasiu, że nawet czarodziejska opowieść też musi się skończyć. — Jak to?... — No trudno. Ale jeśli skończy się ta, to może zacz- nie się inna — powiedziała babka. Była bardzo blada. I ręce... Ręce z ciemną siatką żył były tak bardzo bez- silne... — Ty nie możesz umrzeć! Rozumiesz! — krzyknęła Kasia. —• Myślisz, że nie mogę? — westchnęła babka. — Ale właściwie... właściwie to dlaczego? — Bo gdybyś ty... nie, nie możesz... gdybyś ty... to nawet nie wiem, co by potem było. Babka się zastanowiła. — Co potem? Też, prawdę mówiąc, nie wiem na pew- no. Ale gdyby... to niech rodzice jednak koniecznie wezmą Madeja. A ty będziesz miała po mnie czarodziej- skie lustro. A Kasia się rozpłakała. Wtedy babka zaczęła ją pocieszać. Powiedziała, że nawet ze śmiercią, no, jeśliby przyszła, też przecież 62 można walczyć. Cóż to, czy Kasia nie słyszała, że ona, babka już kiedyś, przez to serce, walczyła ze śmier- cią? Choćby z tego, że są tu obie, że rozmawiają, wy- nika jasno, że babka odniosła wtedy bezsporne zwy- cięstwo. Twierdziła, że ma już swoje sposoby. Powinna sobie dać radę. Powiedziała jeszcze, że do każdej walki trze- ba mieć siły. Ma teraz ochotę właśnie dla nabrania sił się zdrzemnąć. Zaczynała się już denerwować. — Masz natychmiast — powiedziała Kasi — iść do domu! Już ciemno! __ ,„ti tak... ti tak... to tak... — odezwał się kołatek. I co miała Kasia robić. Wyszła. Do domu przecież nie było po co iść. Ojciec miał wrócić późno, a mama i tak nie mogła zostawić brata Kasi samego. Kasia oczywiście wiedziała, gdzie mieszka doktor. Biegła przez uliczki i rynek, na którym stały śnieżne forty. __ Tak — powiedziała jej żona doktora — jak tylko przyjdzie, to mu powiem. Nie martw się. Na pewno nie je6t tak źle. Wróciła. Czytelniku, proszę cię jeszcze, wyobraź sobie znów małą uliczkę w niewielkim mieście. Jest zima. Pada śnieg. Niebo musi być ciemne, ale go nie widać. I zie- mię, i niebo przesłaniają spadające śniegowe płatki. Pa- li się latarnia. Przed drzwiami sieni zatrzymała się dziewczynka, btoi i namyśla się. Przez szparę między ośnieżonymi deska- mi płotu prześwieca czerwony ognik spod beczki ze smo- I wreszcie zaczyna dziewczynka toczyć ze śniegu ku- le. Kule ustawia jedną przy drugiej, potem na nich no- we śnieżne kule. Powstaje śniegowy mur. 63 Czy Kasi chodzi tylko o to, żeby być blisko babki? Czy buduje ze śniegu, aby ktoś, kto może przechodzić, nie dziwił się, że stoi sama w ogródku? A może zaczę- ła budować dlatego właśnie, że się boi tak stać sama? Uliczka jest pusta. Drzewa i krzewy są takie dziwne... Jak... dekoracje na scenie. Wszystko jest jakby tea- trem. Dla kogoś gra się jakąś tajemniczą śnieżną baśń. Śnieg wciąż padał, padał dużymi płatkami. Mur wzno- sił się coraz wyżej. Zza takiego muru już można by się bronić. Jeśli ktoś będzie musiał walczyć, to może się już obroni. Może zwycięży... Kasi omdlewały ręce. Nie czuła dłoni. Rękawiczki już dawno zrzuciła, bo przemokły. Spod czapki wymknął się spocony kosmyk włosów i do czapki przymarzł. Już musiała, choć na chwilę, odpocząć. Już budować nie mogła. Siadła na ośnieżonej ławeczce. Czy taki mur może zagrodzić drogę samej śmierci? Może ty, czytelniku, myślisz, że nie, ale co o tym są- dzili anioł i diabeł? Diabeł podszedł do płotu. Popatrzył. Zrozumiał, że stracił czas na próżno. Rozzłościł się, tupnął nogą tam, gdzie pod śniegiem była pokrywa studzienki kanaliza- cyjnej. Zapadł się pod ziemię. Zgasł żąr pod beczką. W uliczce został tylko zapach smoły. Nad ogródkiem, między płatkami śniegu pojawił się anioł. Wolno zataczał koła w powietrzu. Patrzył z gó- ry na mur. Potem spojrzał na zegarek. Zamachał wiel- kimi białymi skrzydłami i wzniósł się gdzieś wysoko, wysoko... — Kasiu! Oo ty tu robisz! Co ci jest?! Kasiu! Potem sanki nurzały płozy w mokrym śniegu. Sznurek 64 był oblodzony, naprężony. Ojciec trzymał go jedną rę- ką, wymachiwał drugą. Widziała jego plecy. Był bez płaszcza. Ach tak, tym płaszczem była otulona. Cią- gnął sanki szybko. Co chwilę podrywał się, żeby biec. Dyszał ciężko. Niebo teraz przejaśniało. Ukazał się księżyc. Migały nagie gałęzie, a nad nimi przesuwały się chmury. „A gdybym tam, w chmurach... zobaczyła... na przykład smo- ka..." — pomyślała dziewczynka. Była bardzo senna. Ojciec chciał ją jak najszybciej wywieźć z czaro- dziejskiej opowieści. Wywieźć tam, gdzie czekała gorą- ca herbata, lekarstwa i ciepłe łóżko. To już była ich ulica. Już zbliżały się oświetlone okna, twarz matki za szybą. — A babcia? Ogród był coraz dalej i dawniej. Zza muru można się bronić... Mur zagrodzi drogę... Mur ze śniegu... Kasia zapadała w sen i gorączkę. 5 — Złota kareta < Światy — Kiedyś Basia go jeszcze pokocha — mówili. Drę- czyli ją. Stół był ogromny. Siedzieli przy podwieczorku. Słońce przesiewało sią przez liście drzew. Czuła, że sią ze wstydu i złości rozpłacze. Zerwała sią wiąc z krzesła. Uciekła. Ta opowieść zaczyna sią w czasach bardzo dawnych. Chyba nawet najstarsi ludzie już ich nie pamiętają. Przepowiednie w tych czasach nader często się spraw- dzały. Rzeczy niezwykłe były wtedy właściwie dość zwykłe. Tu i ówdzie pokutowały białe damy. Okrągłe stoliki nawiązywały kontakt ze zmarłymi i w związku z tym skakały jak żywe. Nawet żelazka miały dusze, a te, które dusz nie miały, też nie były elektryczne, tylko na węgiel. Basia na lato przyjechała do rodziny. Dziś, w czasach, w których prócz rodziców dzieci mają najwyżej dziad- ków i przyszywane ciotki wraz z wujkami, a już praw- dziwy stryj to rzadkość, aż trudno sobie takie rodziny wyobrazić. Były w nich wujenki i stryjenki. Zdarza- ły się jeszcze świekry. Prócz krewnych byli powinowa- ci. Rodzina żyła na wsi i w mieście. I tu, na skraju mia- steczka, które za tym domem było właściwie wsią. Mie- szkała nawet za granicą (choć w tym samym kraju). Tak było w tych czasach. Duże były rodziny. Ale po co był w rodzinie ten Ja- 69 nek? Kuzyn o rok czy dwa od niej starszy. Nastraszy} ją żywą myszą. Za to go znienawidziła. Rodzina o jej nienawiści i tej nienawiści przyczynie się dowiedziała. A w tydzień czy dwa po tym zdarze- niu, jeśli nie cała, to w znacznej części zgromadzona w jadalni i z okazji rodzinnego spotkania w dobrych hu- morach, zaczęła sobie z Basi pokpiwać. — Kto wie, czy kiedyś jeszcze Janka nie pokocha! ?— Cha, cha, cha! Tak się śmiali. No więc uciekła. Na strych. Stare me- ble stały w cichym kurzu. Promień słoneczny, prosty i gruby jak belka, wetknięty w okienko opierał się o po- dłogę. Słońce stało już nisko. Pod dachem wisiały ogrom- ne gniazda osie. Tu Basia mogła spokojnie popłakać, Świat był okrutny. Jaki był w tych czasach świat? Można go było zoba- czyć na globusach, ale i globusy miały wtedy białe pla- my. Na mapach, tam gdzie teraz pisze się słowo „obja- śnienia", pisało się „legenda". A oprócz tego świata, o którym uczono w szkołach, świata, którego rozmaite zakątki poznał jeden pan, co miał odczyty — w tych czasach istniał jeszcze świat inny. Wielu ludzi opowiadało o nim. Trudno więc zaprze- czyć, że ten świat był. Tego właśnie lata Basia pozna- ła i obdarzyła przyjaźnią Janinkę, która mieszkała bli- sko, ale już w tamtym świecie. Ziemia pływała tam po morzach, co łatwo było poznać, bo gdzie tylko wybiło się w ziemi otwór, zawsze poja- wiała się w nim woda. Studniarz pewien wykopał był studnię zbyt głęboką. Woda w niej zaczęła z takim hu- kiem wzbierać, że się wystraszył. Zawołał pomocników. Wbijali pal, zasypywali ziemią. Nic nie pomagało, mu- sieli uciekać. Z tego miejsca wypłynęła ogromna rzeka, a i tak 70 dobrze, że się nie zrobił potop i wszystkiego nie zala- ło. Majster nigdy potem głębokich studni kopać nie chciał. Mówił: — Oj, wiem, już wiem teraz, że z wodami nie ma co żartów robić. One mają swoje przykazania. A nad ziemią w tym świecie płanetnicy ciągnęli chmu- ry na powrozach. Kiedy się powróz urwał i chmura z deszczem opadła, musiał płanetnik schodzić na ziemię, wszystko ponaprawiać. Jeśli wieś była blisko, to wstę- pował do czyjejś chaty, prosił o mleko i jaja. Ale mle- ko musiało być od czarnej krowy, a jaja od czarnej kury. Wiatr był do płanetników podobny. Wielki, smagły chłop. Latał po świecie w podartej kapocie z rozwiany- mi połami. Jak się z płanetnikami spotkał, to im poma- gał. A jak się zmęczył lub musiał kapotę wyłatać, to się robiło wszędzie cicho, cichusieńko. Dym z komina szedł do nieba prosto. Listek ledwie drgnął na drze- wie. Hen na północy, dalej, o dalej jeszcze niż car, gdzie już tylko śniegi i lody, i mróz, panował dziwny król, którego nazywano Białym Rakiem. W Turcji tego świata zachowała się jeszcze Wieża Babilońska. Choć nie skończona, porujnowana, miała sie- dem mil wysokości. Mieszkała tam szwaczka. Na no- wiu księżyca bardzo piękna i młoda, kiedy nastawała pełnia, przemieniała się w staruszkę. Szwaczka szyła koszulę. Ledwie co rok raz ruszyła igłą, ale niewiele jej już pracy pozostało. Kiedy koszulę skończy, miał być koniec tego świata. Dwadzieścia mil za Rzymem stały kościoły świętego Jakuba i świętego Barnata. Stamtąd widać już było moczary, lasy, a za nimi ogromne jak góry kominy piekła. Bywało nawet tak, że wiatr zwiewał piekielne 71 dymy w stronę kościołów. Ludzie wychodzili z chorąg- wiami, z procesją i dopiero wtedy piekielny dym się roz- wiewał. Przed piekłem rozciągały się straszne lasy. Żyły w nich potworne gady o stu głowach, włóczyły się tam straszne cygrysy z oczami jak błyskawice, który- mi mogły pożerać, i latały ogromne, przeraźliwie krzy- czące ptaki warzele. Uczonym etnografom, którzy prag- nęli się dowiedzieć, jak wygląda samo piekło, tłumaczo- no, że jest to ogromna, okopcona, straszliwa rudera. A jeszcze przewrócona dachem do dołu. Na dnie siedzi Lucyfer. Jest skuty łańcuchem. Łańcuch z wieku na wiek staje się coraz cieńszy. Przed końcem świata się ze- rwie. Tam w piekle potępieni karczmarze muszą wciąż roz- lewać rozpaloną smołę. Nieuczciwi za życia młynarze mielą rozżarzone węgle. Do piekła prowadzi droga sze- roka, wygodna, wyściełana suknem czerwonym. Urywa się nagle. Była też gdzieś wąska drożyna do nieba, nad chmu- rami dopiero przechodząca w złoty gościniec. Słoneczna belka na strychu zniknęła, rozwiała się. Słychać już było krowy wracające z pastwiska, szcze- kanie psów. Wróciła na dół. Rozbierała się do snu. Niedaleko, o chwilę zdyszanego biegu, w którym warkoczyki biją o plecy, do snu układała się też Janinka. Ale tego wie- czoru już Basia do niej pobiec nie mogła. W niebie otwarto furtkę na księżyc. Księżyc był w pierwszej kwadrze, zaświecił odbitym rajskim światłem. Święty Jerzy zasiadł na stołeczku z lutnią. Basia oparta na poduszce patrzyła, choć słysza- ła, że nie jest dobrze w księżyc się wpatrywać, bo 71 gdyby świętemu nagle pękła struna, można by oślep- nąć. A za księżycem pojawiało się coraz więcej gwiazd. Niebo było ciche, święte i uroczyste. Wschodziły gwiaz- dy Męki Pańskiej, ukazał się ten szeroki mleczny go- ściniec, którym Matka Boska chodzi z Częstochowy na Kalwarię. Basia usnęła. Pod oknem na straży stały malwy. Potem wzeszły i te gwiazdy, które się nazywają Ba- by, i te, co je zowią Kosy albo Kosiarze. Baby szły z grabiami gromadą, grabić to sianko niebieskie, co być miało do żłobka dla Dzieciątka na Gody, ale się zaga- dały, zatrzymały. Kosiarze je wyprzedzili. Wielki Wóz, którym furman miał siano zwozić, stał na niebie do świtu. Gwiazd moc niezliczona paliła się tej nocy nad świa- tem. Nad tym światem, w którym, jak starzy ludzie mó- wili, do gwiazd nie było tak bardzo daleko. Nie więcej jak pięć do sześciu mil. Po gwiazdach można było poznać, jaka będzie pogo- da: „jeżeli się ma na pogodę, gwiazdy błyszczą jarzą- co, gdy zaś na słotę, kulą się we mgle, kieby kopki siana". I wiedziano, że „gwiazdy są dla świętych przydane zabawki, kieby kwiatki po obłokach rozsiane, ale nie zostają one bez przyczyny na niebie. Każdy rodzący się człowiek ma dla siebie osobną gwiazdę na niebie, któ- ra mu świeci, pokiela żyje. Im gwiazda jaśniejsza, tym szczęśliwszy człowiek, jeśli nierzetelna, przymglona, ciemnawa, to i życie takiego człeka byle jakie. Gdy człowiek umiera, jego gwiazda spada. Tu, gdzie gwiaz- da zmarłego upadła, ostanie po niej kieby plama, cosik miękkie, tłuste, niby z knotem wypalona świeczka łojo- wa." Łąka „Zawitaj, powitaj, jasności boska, która cały świat oświecasz i Człowieka grzesznego. Witaj nam, witaj, słoneczko różane, witaj, skarbie niebieski, co przyświe- casz nam, biednym ludziom na ziemi." Słonko mogło być wszędzie, gdzie tylko zechciało. Mogło nawet w wodzie pływać, a wcale się nie utopi- ło. Bez niego żadna roślina z ziemi by nie wyjrzała ani by skrzydła nie urosły motylom. Święte było słoneczko, miało święte siostry i braci, którzy z nieba po wąskim moście chodzili do niego z procesją, ale „żywe kieby człowiek chodzący z ocza- mi, gębą". Miało słońce swój dom i gospodarstwo. Wiel- ką kopyścią jadło z cebra przaśny miód na śniadanie. W lecie razem prawie ze słońcem budziła się i Ja- ninka. Piła mleko, brała chleb i wyruszała z krową na pastwisko. Krowa była czarno-biała, łaciata. Szła przodem. Ja- ninka w ręku miała kijek, żeby to bydlę czasem pogo- nić. Brzęczące stadka much doganiały krowę, lądowa- ły na niej, a potem zaczynały zwiedzać grzbiet i boki. Chlastał długi krowi ogon. Nad kosmykiem włosów, który się wciąż na czoło wymykał, miała Janinka niebo, słońce z boku, a dołem zza krawędzi spódnicy wysuwały się drobne, śniade pal- ce. Raz prawej, raz lewej nogi. Od zagrody szły z kro- wą drogą i miedzą, wchodziły na poranną łąkę. Rano 74 bose nogi skrapiała chłodna rosa, ale ziemia szybko sta- wała się ciepła i ciepła pozostawała aż do zmierzchu. Basia budziła się trochę później. Po śniadaniu wymknę- ła się do ogrodu, przecisnęła przez dziurę w płocie na uliczkę, potem skręciła w dróżkę i pobiegła miedzą. Słońce stało już dość wysoko. Mała zielona jaszczurka siedziała na kamieniu zwrócona ku niemu. Pyszczek miała otwarty. Piła jasność i ciepło słoneczne. Przyła- pana na tym przez dziewczynkę uciekła. Warkoczyki skakały po ramionach. W kolana biła ją, furkotała na wietrze spódniczka. I ona biegła boso. Lubiła biegać boso. Pozwalano jej, bo i doktor mówił, że to zdrowo. (Nie bez znaczenia było chyba i to tak- że, ze oszczędnie.) W tych czasach wszystkie prawie dzieci latem bie- gały boso. Jedne dlatego, że buty były drogie, a inne po prostu dlatego właśnie, że było lato. Trawa była miękka i zielona, piach ciepły, a i kurz w rynsztokach uliczek delikatny jak puch i kuszący stopy. Stary ksiądz Sebastian Kneipp, od niedawna już w niebie, patrzył z góry, uśmiechał się i dobrotliwie ki- wał głową. Modlił się, by dziewczynkom i chłopcom stóp nie raniły ostre kamienie, by nie wbijały im się w bose nogi ciernie. Na łące rosły dzwonki, które mają moc płoszenia ma- mun, i być może nawet czarodziejska roślina świątnicz- ka, którą zobaczyć tak trudno. Swiątniczka, co pomaga odnaleźć zakopane skarby, a wrzucona do wody poczy- na płynąć przeciw prądowi. Krowa zobaczyła Basie pierwsza. Podniosła rogaty łeb. Obejrzała się i Janinka. — Jesteś? — Jestem. I przyniosłam ci cukierka. W rewanżu za cukierka dostała jabłko. Było duże i słodkie. — Z księżowskiego sadu — wyjaśniła Janinka. — Ksiądz ci dał? — Sama narwałam. — Nie bałaś się? — Basia aż zastygła z kęsem jabłka w ustach. — Nie. Patrzyła na przyjaciółkę ze strachem, ale i z podzi- wem. Janinka skradła to jabłko! Jabłka z sadu przy plebanii były najsłodsze, ale i najbardziej grzeszne. Na- wet chłopcy bali się tam zakradać. Tego sadu pilnował Anioł Stróż. — A jak pójdziesz do piekła? — To i co?! Wcale się nie boję! Słońce świeciło jak przedtem. Ładna była ta Janinka. Miała stać się kiedyś ślicz- ną dziewczyną. Taką jak te z baśni, które podbijały serca młodych książąt albo wychodziły za dzielnych pa- robków. Włosy oczywiście jasne, tylko jej oczy były nie niebieskie, lecz czarne. Ale nawet gdyby były i niebieskie, to i tak dużym palcem prawej nogi zrobiła na ziemi dwie krechy. Prze- kreśliła tamte szansę na księcia i jeszcze bardziej zde- cydowanie szansę na parobka. A potem powiedziała po prostu: —? Chciałabym być czarownicą! Owszem, słyszała o tym, że jedna taka, co została wiedźmą, no, żeby mieć lepiej, chciała swoją siostrę u- strzec od zguby. Pokazała jej kawałek zrobionego przez siebie masła. Puściła to masło na wodę w wiadrze. Nie wiadomo skąd zjawiły się węże, jaszczurki. Zaczęły masło szarpać. Tak czarownicę — powiedziała wiedźma siostrze —? szarpią wyrzuty sumienia. Ale ona, Janin- ka, wcale się tym nie przejmuje. Owszem, i o tym słyszała, że kiedy czarownica umrze, to na jej pogrzebie wicher zgasi płonące świece, po- wyrywa ludziom z rąk chorągwie. Nadejdzie nagle stra- szna burza. Wszyscy uciekną. I wtedy pojawi się dia- beł. — Cha! cha! Ale jakbym znała czary, toby mi nikt nic nie zrobił! Na miotle bym uciekła! Gdzie bym chciała. — Ja bym też tak chciała poznać dużo czarów — aż złożyła ręce Basia. Dwa ptaki leciały wysoko, nie wiadomo dokąd. Schy- liło się źdźbło wysokiej trawy. Zakołysała się na nim łątka. Złotozielona, tak piękna, że na pewno zaczaro- wana. I zaraz zniknęła. Całe tamto lato też odleciało nie wiadomo kiedy i do- kąd. Jak łątka. 76 Sny z księżycem Wyjeżdżała z miasteczka wieczorem. Świecił wielki księżyc. Zobaczyła go i w rzece, kiedy bryczka zaturko- tała po moście. Płakała, bo jej żal było tego lata. A je- szcze od jesieni zapisali ją na pensję. — Pójdziesz na pensję. Powiedzieli, że już na to nadszedł czas. Czas płynie. Podobnie jak rzeka. A kiedy spytała: właściwie to dla- czego? — wyjaśnili, że tak przed wiekami powiedział Heraklit. Wtedy już zaczęła podejrzewać, iż rzeka, wszy- stkie rzeki zostały zaklęte przez złego czarodzieja He- raklita. Na pensji było dużo dziewcząt, ale żadna z nich nie mówiła, że chce zostać czarownicą. Chodziły cichymi parami. W kaplicy dzwoniła sygnaturka. Składały rę- ce, klękały, wznosiły oczy ku górze. Młodsze i starsze. Potem okazało się, że te starsze zwłaszcza marzyły, by owymi niewinnymi oczyma rzucać okrutne miłosne cza- ry- W końcu Basia jakoś się do tej pensji przyzwyczaiła. Słowo „pensja" brzmiało w tamtych czasach jednak mi- mo wszystko dźwięczniej i weselej niż dziś, gdy pen- sja tylko nie chce starczać do pierwszego (a nawet i za opowieści czarodziejskie płacą bardzo niewiele). Przez te lata, kiedy chodziła na pensję, wyrosła z małej dziewczynki na dziewczynę, zresztą niezbyt wy- soką. Ciemne włosy zaplatała w warkocze. Grube war- kocze upinała wokół głowy. 78 W tajemnicy czytywała książki dla młodych dziew- cząt zupełnie nieodpowiednie. Interesowała się ducha- mi. Przepisywała nuty i wiersze. Zbierała też baśnie i zapisywała to, czego się dowiedziała o sprawach cza- rodziejskich. Czasem myślała też sobie, co by było, gdyby została: Curie-Skłodowską. Albo widmem niesłusznie skrzywdzonej. Albo żoną podróżnika ofiarną aż po tragiczny podróży kres. Albo zielarką-trucicielką. Albo uczoną etnografem. Już kochali się w niej chłopcy. Zwyczajem wszystkich chłopców w drewnie parkowych ławek wycinali serca. Basia widziała z okien pensji księżyc. Wisiał tuż nad parkiem. Bywało, cienki i jak sierp ostry, mógł te ser- ca poranić. Ale ona o to nie dbała. To ją tylko bawi- ło. Bawiło ją także i to, że są nią oczarowani, a gimna- zjum przecież miało nazwę „realne". Śmiała się z tych chłopców z Realnego Gimnazjum. Zresztą, jak inne dziew- częta z pensji, śmiała się dość często. Powody były cza- sem nawet dla samych dziewcząt niezbyt uchwytne, jakby tajemnicze. Ale czemu w niej się kochają, a ona nikogo nie ko- cha? I śnić się jej zacząły dziwne, coraz dziwniejsze sny. Nie wiedziała, jak sobie je tłumaczyć. Tych, co na snach się znali, wstydziła się pytać. W jej snach często poja- wiał się księżyc. Wiedziała, że jest niezwykle roman- tyczny, bo był w wielu wierszach, a słyszała także, że i moc ma niezwykłą. Kiedyś we śnie szła przez pola. Była noc. Tajemni- 79 czo szumiały łany zboża. Księżyc świecił. Przeleciała nad nią jakaś czarownica. A innym razem przyśniła się Basi mysz. Co było dziw- ne, wcale się we śnie tej myszy nie bała. Mysz mówi- ła ludzkim głosem. Miała srebrne od miesięcznego świa- tła wąsy, coś przepowiadała, ale gdy się Barbara zbu- dziła, nie mogła sobie tej przepowiedni przypomnieć. Jeszcze dziwniejszy był sen z wodnymi boginkami. Wychodziła wraz z nimi z wody. Wraz z nimi czesała swoje ciemne włosy. Wszystkie były smukłe i ślicz- ne. Gdzieś daleko szczekały psy. Na łąkach grały świer- szcze, rechotały przy brzegu rzeki żaby. Przy tej mu- zyce zaczęły tańczyć. Noc była jasna, czasem tylko na chwilę przesłonił księżyc strzęp chmury. Rzeka wtedy ciemniała, ciemniała i łąka. Boginki unosiły twarze ku górze i wołały: — Świeć, świeć, miesiącu! I księżyc zaraz rozbłyskiwał jaśniej. Widziała, jak krople wody na nagich plecach bogi- nek od jego światła stają się srebrne. Srebrniały i jej piersi i biodra. I ona, i boginki miały na sobie tylko wianki z wodnych jaskrów i grążeli, ale nic a nic się nie wstydziła. Choć wiedziała, że ktoś mógł na nie pa- trzeć z zarośli. Mógł być młody i przystojny, a ona razem z boginka- mi wciągnęłaby go w nurt rzeki, na głębinę, w zdra- dzieckie wiry. Potem wianek zaczął się powoli rozplatać, boginki gdzieś zniknęły. Szumiały tylko trzciny, a na piasku nadrzecznym zostały ślady bosych stóp dziewczęcych. W tych czasach spotykano jeszcze wodne boginki. Barbara słyszała nawet, że raz, i to w dzień, w połud- nie, kiedy na łące pasły się krowy, trzy boginki wynu- 80 rzyły się z wody. Wyskoczyły na brzeg i zaczęły stra- szyć. Krowy, zwykle poważne, zrównoważone, rozbiegły się we wszystkie strony. Uciekł i stary pastuch. Dla- czego boginki tak zrobiły? Ot, chyba, jak to młode. Z pustoty. Ale jakże się było do takiego snu o boginkach komuś przyznać? A taki był ten sen wyraźny i prawdziwy, że jeszcze gdy się zbudziła, leżały na jej poduszce kwia- ty z wianka i dopiero po chwili się rozwiały. Albo znów przyśniło się Barbarze jabłko. Nie było to jabłko kupione u sadownika. Dziwne, duże jabłko. We śnie trzymała je w ręku. Szła drogą przed siebie i wie- działa, że ma znaleźć jakiegoś chłopca, któremu to jabłko musi podać. Potem w tym śnie ukazał się anioł. Trochę podobny do Anioła Stróża, a trochę do tego, co ostatniej zimy chodził z kolędnikami. Anioł stał na wzgórzu, brwi miał zmarszczone. Krę- cił głową i groził jej palcem. 6 — Złota karata Spotkanie Czas płynął. Nie miała wielkiej ochoty jechać na lato do krewnych, do tego miasteczka. Byli w owych cza- sach krewni bogaci i ubodzy krewni. Barbara należała już wyraźnie do tych drugich, co było niezbyt przy- jemne. Nie bardzo jednak miała co z sobą tego lata zrobić. A od jesieni w miasteczku mogła nawet dostać i pierwszą w życiu posadę. (Oczywiście dziąki krewnym.) Od kolei jechała bryczką. Na łąkach dzieci pasły kro- wy. Przypomniała jej się ta Janinka sprzed lat... Cieka- we, co się z nią teraz dzieje. Rzeka w upale błysnęła oślepiającą łuską. Czy można wejść do tej samej rzeki? Bose dzieci brodziły po pły- ciźnie. Przypomniał jej się nagle i Heraklit. Nie można wejść do tej samej rzeki... Nagle zachciało jej się spró- bować, czy rzeczywiście nie można, ale bryczka już turkotała w wybrukowanej kocimi łbami uliczce. Miasteczko było niewielkie. Rynek, uliczek z kilka- naście. No, jakby tak dobrze policzyć, to może i ze dwa- dzieścia kilka, ale to już razem z tymi najkrótszymi. Zwykłe miasteczko. Dowiedziała się już w drodze od furmana, że mieszka tu nadal doktor, a także i aptekarz. Jest też i szewc niedowiarek. A kiedy latem zakwitną w ogródkach szał- wie czerwone jak krew, co kapie ze skrwawionego ser- ca, kiedy świeci księżyc, ukazuje się dusza kuzynki 82 aptekarza. Dziewczyny, która zmarła młodo z nieszczę- śliwej miłości. I jeszcze, a już dojeżdżali, chciała wiedzieć, jak tu się teraz ludziom żyje, bo przecież sama może tu żyć bę- dzie. — Dobrze — człowiek z kozła bryczki odwrócił do niej głowę — tak ogólnie to dobrze. Wszystko dobrze, panienko. Ale potem, z innych rozmów okazało się, że nie jest aż tak dobrze. Nie to, żeby się ludzie bardzo skarżyli, żeby zaraz coś chcieli zrobić, ale to ktoś sarknął, to któraś powiedziała do sąsiadki: — No wie pani, to już ludzkie pojęcie przechodzi! — Tego jeszcze brakowało — przytakiwała jej są- siadka. W chatce za mostem zamieszkała czarownica. W miasteczku ten i ów trzymał krowę, więc czarów z mlekiem sobie nie życzono. Ludzie mieli i ogrody, i pola, chcieli, żeby im jakoś to wszystko rosło, a tu po- goda wciąż nie była taka, jak trzeba. Jak przydałoby się słońce, to padało. Czarownicy zachciało się czaro- wać, zjawiały się chmury strzępiaste, podobne do roz- trzepanego zsiadłego mleka. Przychodził deszcz. Pewnie, może to i nie ona, ale kto ją tam wie... Szewc niedowiarek już tam nic nie mówił na duszę kuzynki aptekarza. Kiedy wracał nocą z szynku (mu- siał pić, jak to szewc) i ją spotkał, to się nawet kła- niał, bo każdy szanował aptekarza i jego rodzinę. Trud- no zresztą i nie szanować nieszczęśliwej miłości. Ale na czarownicę szewc klął, bo mu przez nią piwo kwa- śniało. Trzeba jednak przyznać, że wielu ludzi czarownicę ceniło. Była młoda i zdolna. Potrafiła odczynić nawet silny urok i bardzo złe spojrzenie. Rejentowa, osoba 83 postępowa, której czarownica bardzo pomogła zamawia- jąc różę, też ujmowała się za nią. — To i co, że czaruje! Ludzie tego zrozumieć nie mogą, że dziewczyna zamiast czekać na zamążpójście wybiera sobie jakiś zawód. Barbara oczywiście musiała tę czarownicę poznać. Wyszła wieczorem. W rynku zagadnęła starszą kobietę: — A... do czarownicy to którędy? — Prosto, prościuteńko. A potem jeszcze za figurą w prawo i ścieżką. Ale panienka taka młoda... to chyba w sprawach miłosnych? Przeszła drewnianym mostem. Fale w rzece szeptały o swoich sprawach. Na niebie gromadziły się chmury. Zasnuwał się czerwony pas po słońcu na zachodzie. Ta ścieżka za figurą była wąska. Po bokach zielsko rosło wysoko. Wiatr chylił dym z komina. Dym był mlecznobiały. Była to dobra pora na odwiedziny u cza- rownicy, bo w dzień czary nieco blakną. Sowa przeleciała cicho tuż obok. W oknie pojawił się czarny łeb kota. Barbara zapukała. Drzwi się otwar- ły. — W czwartki nie przyjmuję, w czwartki wyła... czę- sto mnie nie ma — powiedziała czarownica. -— Nie wiedziałam, w jakie dni można. — A czy coś pilnego? — Nie, właściwie nie... Ja tylko... — No, skoro panienka już jest, to trudno, ale na przy- szłość proszę pamiętać — powiedziała czarownica i wpu- ściła Barbarę do środka. Było ciemnawo. Płomień pod blachą pieca mienił się czerwono. Pachniało ziołami. Kot wygiął się w czarny łuk. Miauknął. — Po lubczyk? Głos miała dziwnie znajomy. Nagle za oknem bły- 84 snęła pierwsza błyskawica. Wnętrze izby rozświetliło się sinym blaskiem. — To ty?! — krzyknęła Barbara. Janinka dopięła swego. Została czarownicą. Za oknem rozszalała się burza. Czarownica Barbara pytała o ten lubczyk, choć na razie nie był jej potrzebny. Czarownica wyjaśniła, jak jest naprawdę. Prosiła tyl- ko Basie, żeby nie powtarzała tego nikomu. Lubczyk to ziele jak inne zioła. Z lubczyku nawet robi się przy- prawę maggi. Prawda też, że konieczne są pewne za- klęcia, Należy też znać sposób. Ale przyrządzanie nawet najbardziej czarodziejskiego lubczyku jest prostsze, niż to się powszechnie sądzi. A kot? Ma tego kota, bo się przybłąkał. Zresztą lubi koty. Ale do czarów kot jest właściwie zbędny, nawet przeszkadza. Sowa? Sowa to co innego. Asysta sowy jest rzeczywi- ście przydatna, ale są różne gatunki sów. Nie każdy gatunek przydaje się przy każdych czarach. Sowy pój- dźki załatwiają sprawy zdrowia. Pomagają też przy spra- wach spadkowych. Kiedy przelatują nocą nad domem i wołają „pójdź, pójdź", to znaczy, że czas już pisać testament. Do czarów miłosnych natomiast należy używać wy- łącznie sów płomykówek, tych, których pióra przy dzio- bie i oczach układają się w kształt serca. Prawie co dzień Barbara odwiedzała czarownicę. To było pasjonujące! Móc rozmawiać o czarach z osobą tak dobrze zorientowaną. Być jej przyjaciółką! Janinka miała do Basi pełne zaufanie. A jak w ogóle udało jej się czarownicą zostać? Wiedziała, że to trzeba załatwić — przez diabła. Cóż, pytała tu i ówdzie, ale nikt jej nic mądrego nie potrafił doradzić. Wreszcie pewnego wieczoru, na łą- kach koło krzewów rokiciny, spotkała diabła zupełnie przypadkowo. Wcale jej zresztą nie kusił. Z początku nawet nie bar- dzo chciał z nią rozmawiać. Krzywił się, że za młoda, że być czarownicą to zajęcie odpowiedzialne, zbyt uciążli- we nawet dla wielu kobiet dojrzałych. Janka bardzo prosiła. Mówiła: — Dam sobie radę. A diabeł: to i trudne, i niebezpieczne. Janina przekonywała, że nie boi się nawet ognia. Na- wet i ognia piekielnego. Chce zostać czarownicą. Chcia- ła od małego i musi czarownicą zostać. A że diabeł u- pierał się przy swoim, więc wreszcie zaczęła płakać. Diabłowi zrobiło się głupio. Próbował ją uspokajać. No i w końcu się zgodził. Teraz to Janina bez większego wysiłku rzuca, na ko- go chce, uroki. Umie przemieniać się i w łasicę, i w czarną żabę. Skacze sobie przez płoty. Po północy wła- zi do obór, a potem może się wylegiwać i do południa. Ale kiedy zaczynała... Cóż, początki zawsze są trudne. Nieraz tak jej się chciało spać, a przecież żeby krowom ze wsi w porę ściągnąć mleko, trzeba wstawać o świ- cie wcześniej niż ich właścicielki. Potem, jak wiadomo, zbiera się chustą rosę i powtarza: — Biorę pożytek, ale nie wszytek. Najgorsze chyba jest to, że zawsze może znaleźć się jakiś ciekawy parobek. Janina rozmawiała już z cza- rownicami z innych regionów. Wszędzie zdarzało się to samo. Wytarły rosę i miały ściągnięte mleko na własne potrzeby, ale potem się okazywało, że gdzieś zaczaił 87 się jakiś wścibski parobek. Podglądał, a potem zaczynał sam tę rosę zbierać. Mówił dureń: —? A ja niestatek biorę ostatek. No i potem mleko zaczynało mu się lać z byle czego, ale krowom w okolicy zupełnie wysychały wymiona. Ważne jest też, jaki jest diabeł. I czary, i diabły są rozmaite. Bardziej albo mniej chytre. Z początku, raz w miesiącu, i to akurat w czwartki po nowiu księżyca, musiała nosić diabłu masło i ser pod krzew rokiciny. Tu krzaki. Coś w nich szepcze... Nie. To wiatr szumi. A księżyc taki cieniutki. Ledwie srebrny rąbek wynu- rzał się zza lasu. A jeszcze odezwie się puszczyk i wy- straszy tak, że się trudno uspokoić. Cień diabła schylał się po przyniesione zawiniątko. Była już czarownicą, ale przed Barbarą nie będzie ukry- wać, że strach ją brał porządnie. — I co? Żałujesz, że zostałaś czarownicą? — Nie. Ciężko było, ale Janina nie żałowała. Mogła za to wieczorem wziąć kawał brzozowej kory, czytała na niej zaklęcia. Przyrządzała maść. Smarowała całe ciało. Nie bolały wtedy ręce od pracy, nie bolały nogi. Sta- wała się lekka jak piórko. Brała zwykłą miotłę. Na tej miotle mogła ulecieć ku chmurom. Świat z wysoka był ogromny. Dobrze pamięta, jak ją pierwszy raz zaproszono na sabat. Ależ się wtedy bała! Nie wiedziała, jak ją przyj- mą. Czy jej ktoś nie wyśmieje. Nie znała tam przecież nikogo. A to właśnie wtedy, na tym pierwszym saba- cie, spotkała swojego czorta. Bo przed Barbarą nie będzie ukrywać. Zresztą ludzie i tak o tym plotą. Po co Barbarze ma ktoś inny na nią nagadać. Jak się jest czarownicą, to nawet inaczej nie można. Diabeł został jej kochankiem. — A jaki jest? — Taki zły to nie jest. — A przystojny? — Tylko trochę mniej od chłopa. Wcale nie taki stra- szny, jak go malują. — Brunet? — No pewnie. — A... wiesz, kiedyś słyszałam... i nawet czytałam... ale... — A co? — Kiedy się wstydzę pytać... — Mnie? Coś ty! Przecie my dwie dziewczyny. — No, bo... — Barbara nachyliła się do ucha Janiny i resztę wyszeptała. __ Ze ma jak lód? E, nie. Nie powiem, żeby wiele się różniło od innych. Jeśli nawet trochę zimniejszy, to za to diabeł sam jest, owszem, gorący. Nasięźrzał Jeśli dziewczyna wrzuci do mrowiska bławatki i kwia- ty szybko sczernieją, to znaczy, że szybko wyjdzie za mąż. — Zależy ci na szybkim zamążpójściu? — spytała Ja- nina. — Wcale. — Dobrze by było, żebyś miała widełki i haczyk z kości nietoperza. Haczykiem przyciągasz, którego chcesz, a widełkami potem odpychasz. Na co akurat masz o- chotę. Ja to strasznie lubię ich dręczyć. Cha, cha, cha... Oni się tak zabawnie męczą! — Ale widzisz, ja nie mam nikogo upatrzonego. Tak naprawdę, żaden mi się jeszcze nie spodobał. — A może byś spróbowała nasięźrzału? Tylko że na- sięźrzał dziewczyna musi zerwać sama, i to koniecznie w nocy. W dzień może sobie tylko upatrzyć, gdzie na- sięźrzał rośnie. Potem nocą idzie po niego. Samiuteńka! Oczywiście trzeba znać i zaklęcia. Jest kilka wersji, trochę się od siebie różnią. Czekaj... Zaczęła szukać w swoich notatkach. — „...pięcia palcy, szóstą dłonią, niech się za mną chłopcy gonią." Tak, dotąd jest wszędzie prawie tak samo, ale potem albo: „duzi, mali by się wszyscy zali- cali", albo „po stodole, po oborze, dopomagaj, Panie Bo- — Wolałabym inaczej. 90 — Jest jeszcze tak: „...niech się gonią: łysi sołtysi i inni z całej wsi." Ale na sołtysach i łysych też ci chyba nie zależy? — Oczywiście, że nie. — Trochę możemy zmienić na własną rękę. Czarownica Janina skusiła Barbarę. I choć wraca- jąc od niej Basia spotkała księdza proboszcza, siwego i dobrego jak gołąb, choć się mu ukłoniła i powiedzia- ła „Niech będzie pochwalony", choć tak pięknie pach- niały krzewy róż przy plebanii — pokusa nie przemi- nęła. Rano wybrała się na łąki, zaszła aż pod las, błądziła, wracała. Znalazła wreszcie miejsce, gdzie rosło kilka niewielkich roślinek. Z jednej łodyżki wyrastał jakby kłosek i liść. To był nasięźrzał. — I jeszcze przyjdę tu nocą, jeśli tak mi się spodo- ba — szeptała sama do siebie. I śmiała się. Też z siebie. Nie wiedziała, jak potężne są czary miłosne. Zbudziła się w nocy. Tykał zegar. Wstała cicho. Drzwi skrzypnęły. Wyszła. Idzie. Nic się nie boi. A może... może się boi? Idzie, lecz się boi. Wszystko zanurzone w mroku i we śnie. Śpią ludzie i domy w uliczce. Bruk twardy i chłodny. Z uliczki skręciła w dróżkę. Oglądnęła się, czy nikt jej nie śledzi. Nad łąkami stała mgła. W mroku i mgle zniknęło po chwili miasteczko. Przez łąki cicho płynę- ła zaczarowana rzeka. Zrzuciła koszulę. Kiedy dziewczyny idą po nasięźrzał, nie mogą mieć na sobie żadnego ubrania. Muszą do zie- la iść tyłem. Ręce wyciągają za siebie. Szukają po o- macku. To gdzieś tutaj. Te krzewy, te drzewa... Tam, gdzie to pasmo mgły... We mgłę weszła jak w chłodną wodę. 91 Wśród białych oparów pewnie czaił sią diabeł i pilno- wał, czy dziewczyna to, co czyni, czyni, jak czynić po- winna. Wyszeptała zaklęcie: Nasięźrzale, rwę cię śmiałe Pięcia palców, całą dłonią, Cóż, że chłopcy za mną gonią, Niech przybędzie gdzieś z daleka Ten, na kogo serce czeka. Przed świtem chłód wstrząsa dreszczem, ścieżka wil- gotna jest od rosy. Niebo zaczęło się żarzyć ciemną czerwienią, gdy wracała z łąk. Gwiazdy na wschodzie powoli bladły. Ale pokazała się niezwykle jasna Ju- trzenka, planeta czarów miłosnych. I nie bladła. Na piersiach miała Barbara schowaną roślinę. Zielo- ny listek i kłosek. Roślina była czarodziejska. Powinna jeszcze postawić na stole wieczerzę. Nocą usiąść samotnie za stołem. Położyć ziele naprzeciw sie- bie. Ten, kto jej przeznaczony, zjawiłby się potem we śnie. We śnie podałby dziewczynie kubek wody. Ale okazało się, że nawet nie było trzeba. Ten na- sięźrzał działał wyjątkowo silnie. Przed wieczorem ze- rwał się wiatr. Pędził chmury. Mocno zapachniały jaśmi- ny. Między chmurami błysnęły gwiazdy. Uliczką na- przeciw szedł ktoś szczupły, wysoki. — Kuzynka mnie nie poznaje? Poznała. Janek. Chłopiec Ani ten lubczyk, ani głowa jastrzębia, ani serce ja- skółcze, nic już im nie było potrzebne. Nagle, właści- wie niespodziewanie zaczęła się baśń. I oboje byli zdu- mieni, że jest zupełnie prawdziwa. Prowadzili niezwykle ciekawe, czarodziejskie rozmowy. — Basiu, Basieńko... — Janku... — Czy mnie kochasz? — Kocham cię. To była wielka, ogromna, największa na całym świe- cie miłość. A tego lata na dalekich, dalekich oceanach wielkie jak góry stalowe okręty nurzały dzioby w białej pianie. Kominy buchały czarnymi dymami i straszliwe lufy dział kołysały się nad linią horyzontu. W fabrykach zgrzytały obrabiarki. Łoskot maszyn głu- szył słowa. W skrzynie pakowano naoliwione karabi- ny. A oni sobie chodzili razem w pola, nad rzekę, wędro- wali po łąkach i lesie. Wiedziała, że są czary, ale na- wet nie marzyła, że wszystko może być aż tak czaro- dziejskie. Ptaki i wiewiórki, i polne myszy rozmawiały z nimi bez żadnego skrępowania. Ale już zaczęła o niego być niespokojna, ludzie coraz głośniej mówili... I to właśnie dlatego, i to właśnie ona zapragnęła posłuchać, jak miłosne sekrety szeptają do 93 ucha trawy. I chciała mieć bardzo blisko, najbliżej sie- bie najdroższe oczy i usta. Nawet gdyby ktoś wspomniał, że mogą o niej źle mó- wić ludzie, wcale by się tym nie przejęła. Mieli przecież zresztą zamiar oboje razem wyruszyć w długą, długą podróż. Złotą karetą. Ale prawdę mówiąc, ludzie nawet nie zwracali na nich uwagi. Starsi panowie zbierali się na rogach ulic. Rozmawiali wymachując rękami. Rysowali w powietrzu granice i fronty. A kobiety załamywały ręce i płakały: co z nami bę- dzie? Co z nami będzie? Co się stanie ze wszystkimi, ze wszystkim, nawet i z czarodziejską opowieścią, skoro nadeszła wojna? A ta wojna miała być spełnieniem przepowiedni. Na tej ziemi na wojnę ludów i na wolność od wieku cze- kano. O to, by nadeszła, i ona, Basia, się modliła. Ale teraz to jest okrutne. Czemu wojna swój krwawy czar rzuciła na jej Janka? ...Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani... I wcale się w niej nie „radowało serce", nie „rado- wała dusza", kiedy wyruszali, tylko płakała i przez łzy szeptała: — Boże, Boże... Pan Bóg jednak mógł być na nią obrażony. 2e Go obraża, bo grzeszy, mówił jej proboszcz. Bo wyznała na spowiedzi, że zaczęli z Jankiem grzeszyć. Co gorsze, wcale nie umiała w sobie wzbudzić ani serdecznej skru- chy, ani też powziąć nawet słabego postanowienia po- prawy. Skoro więc Bóg był obrażony i mógł jej nie wysłu- chać, prosiła, by jej chłopiec przysiągł jeszcze na wo- dę, na ogień, na ziemię, że wróci. 94 Był w siwym mundurze. ...Wróć, Jasieńku, z tej wojenki, wróć... Ależ tak! Istnieją tajemne moce. Tak strasznie tęskni- ła, tak bardzo chciała go zobaczyć. Jesienią (nie bez su- gestii i pomocy czarownicy) dziwnym trafem znalazła się w Krakowie. A oni w listopadzie przeszli przez Wolbrom, Ulinę Małą, Michałowice. W trzy bataliony. Numery niepa- rzyste: pierwszy, trzeci i piąty. No i ułani. Między fron- tami dwu armii. W poprzek obcego korpusu, już za linią jego zwiadu. Prawie sto kilometrów. Wzięli jeńców, a sami nie stracili nawet jednego żołnierza. Ten, co ich prowadził, prawie na pewno znał czary. Chodziła Basia z Jankiem po Plantach. Patrzyli na baszty zasnute mgłą. Spali snem królewskim i wiecz- nym ci na Wawelu. Dzień był szary, wilgotny, ale prze- piękny. Potem jeszcze spotkali się wiosną. Miał urlop. Tylko że tak krótki. Tak strasznie krótki. A jeszcze potem, kiedy czekała na list od niego, przy- szedł list inny. Napisali o nim, że zaginął. W ogniu Nie, nie zginął, tylko zaginął. Zaginął, więc musi się odnaleźć. Powtarzała to sobie wiele razy. Jakże mógłby zginąć, jeśli przysiągł na wodę, na ziemię i ogień, że wróci. Ogień nie oszuka nikogo. Ogień dopilnuje przy- sięgi. Wiedziała, jak go ludzie szanują. Były różne ognie. Ten, który krzesało się z krzemie- nia, był najbardziej czcigodny. Szanowano ogień, który tlił się w domu, w piecu pod popiołem. Kiedy nastała już jesień i pora zmierzchu wyprzedziła porę snu, sam gospodarz zbliżał się do paleniska. Dmuchał w żar, a gdy za trzecim dmuchnięciem ogień się budził i skakał na szczapki, pozdrawiano go i proszono: „Ogieńku świę- ty, skarbnicku boży, nie dejże nas też nigdy zubożyć." Ognia nie wolno było obrazić. Dawać mu jakichś bru- dów do jedzenia. Mógł się bardzo rozgniewać, jeśli po- zwalano, by dręczyły go dzieci. Nawet kiedy zjawił się jako ogień pożaru, nie wolno go było przeklinać, lecz należało mu się skłonić i powiedzieć: „Witaj nam, go- ściu w czerwonym płaszczu." Wtedy zwykle dawał się udobruchać. Pomagało też bardzo, jeśli na cztery strony świata rzuciło się po szczypcie soli świętej Agaty. Ogień słabł, nie próbował iść dalej i wnet gasł, bo nie miał już mocy. Na horyzoncie nocą widać było łuny. Została sanita- riuszką, poszła tam, gdzie był ogień. W stronę frontu. Do polowego szpitala. I wolała nie myśleć o tym, że ogień teraz nie dba o ludzi. Nie dba o przysięgi. Ogień oszalał. Palił całe wsie i miasteczka. Nie miała zresztą czasu, żeby my- śleć zbyt wiele o swoich sprawach. Delikatnymi, cierpli- wymi palcami opatrywała tych, którzy byli niedawno w ogniu. Pewnego razu wieczorem pojawiło się na niebie coś dziwnego. Leciało i skrzyło się w locie. Ktoś spojrzał. Ktoś stukając gipsem dokuśtykał do okna. — Co to? Pocisk jaki czy co? —? Głupi ty! Może samolot? — Ale wy się znacie! Samolot! Jakby tak iskrzył, to- by się musiał zapalić. Chyba rakieta. — Tyś durny! Rakieta leciałaby do góry i zaraz się rozprysnęła. — A może to po prostu skrzat — powiedziało się sio- strze Basi, która weszła akurat do sali. — Jaki skrzat? No to opowiedziała im o skrzatach. Prawdziwe skrzaty były rzeczywiście latające i og- niste. Spotykało się je wprawdzie w innych regionach, w Poznańskiem, na Pomorzu. No ale oczywiście w wa- runkach wojennych mogły się przecież zaplątać i gdzie indziej. Wyjaśniła, że skrzaty zwykle przebywały w domach zamożniejszych gospodarzy. Niektóre bardzo lubiły ka- szę jaglaną, inne chętniej jadały jajecznicę. Mądrzy gospodarze wiedzieli, że trzeba im dogadzać. Wysta- wiali miseczki z jedzeniem (zwykle koło pieca, w któ- rym skrzat zamieszkiwał). Skrzat starał się odwdzięczyć. Nocą załatwiał intere- sy swoich jadłodawców. Wracał zawsze z furkotem, sy- ? — Złota kareta 97 piąć za sobą iskry. Właził do komina. Kto się na tym trochę znał, mógł nawet poznać, z czym skrzat wracał. Wylot komina rozżarzał się czerwono, jeśli skrzat przy- nosił pieniądze. Skrzat już, bywało, dawno zniknął w • kominie, a jeszcze było widać światło, gdy przyniósł wełnę. Sypały się, jarzyły w powietrzu iskry żółte lub niebieskie, gdy leciał z wysiłkiem dźwigając worek zbo- ża lub mąki. Niestety, to, co przynosiły, z reguły nie było zdobyte uczciwie. Przypomniała sobie i historię o tym, jak pewien ry- bak zaczepił kogoś lecącego powietrzem i sypiącego i- skry. Rybak prosił o skarb. Ale z góry posypano mu tylko na głowę wszy. I ci ranni żołnierze słuchali opowieści o skrzatach. I śmiali się. Lubili, kiedy znalazła chwilę czasu i o czymś opowiadała. Mogły być i baśnie. Mogli nawet uwierzyć w baśnie. W okopach ktoś im sypał wszy na głowy, choć nikogo nie prosili o skarby. Uwierzyć im było zresztą tym łatwiej, że niektórzy się w niej podkochiwali. Zresztą tyle dziwnych rzeczy już i sami widzieli. Tyle dziwnych rzeczy zdarzało się w czasie tej wojny. Barbara wcale nie była zaskoczona, kiedy sama spot- kała skrzata. W czas jakiś potem szła późnym wieczorem ze szpi- tala na kwaterę. Droga wypadła jej przez las. Szeleści- ły pod nogami liście. Nagle zobaczyła, że leśną przesieką biegnie coś nie- wielkiego, grubego. Biegnie, biegnie, a potem zatrzymuje się i zaczyna brzydko przeklinać. Wraca, znów bierze rozbieg. Na nic. Tak, to był skrzat. Miał dwie torby i jeszcze worek na plecach. Wszyst- ko wypchane. Chciał polecieć, a nie mógł wzbić się w powietrze. Nie mógł nawet pobiec tak szybko, żeby za- 93 iskrzyć. Z żadnej torby jednak nie chciał niczego wy- rzucić. Nie pomyślała, że przecież nie może się odbić od zie- mi tylko dlatego, że za dużo nabrał, bo za chytry. Chciała pomóc, bo widziała, że sam sobie rady nie da. Pociągnęła, popchała. Skrzat się wreszcie porządnie rozpędził i wzniósł w powietrze. Z tyłu strzelał mu snop iskier. Z góry krzyknął: — Ej! Ty! Jak ci co będzie trzeba, to możesz się do mnie zgłosić. Ja ci wszystko mogę załatwić. Ciężko wszedł w powietrzny zakręt. Poleciał. Wcale nie miała zamiaru prosić go o cokolwiek. Do- piero potem przyszło jej do głowy, że przecież skrzaty żyją w ogniu. Mógł więc coś wiedzieć o przysiędze skła- danej na ogień. Zaczęła wszystkich o tego skrzata pytać. Okazało się, że widywano go przy intendenturze. Podobno znalazł tam kącik u jednego sierżanta. Wybrała się do niego. Sierżant jednak nie chciał na- wet mówić o skrzacie. Usiłował się do Barbary niezbyt wytwornie zalecać, więc ostro powiedziała: — A wy, obywatelu, co sobie myślicie?! Wtedy sierżant nadął się z obrażonej dumy i zaczął być niegrzeczny. Padał deszcz ze śniegiem. Wiatr mokrym śniegiem za- cinał w twarz. Kiedy jest taka pogoda, mówią ludzie, że chyba jakieś złe, nie do złapania ptaszysko wyle- ciało na świat. Barbara chyba nie zobaczyłaby się ze skrzatem, gdyby nie to, że wartownik przy magazynie, jak się okazało, nie tak dawno wyszedł ze szpitala. Doskonale siostrę Basie pamiętał. Powiedział, kiedy sierżant idzie na obiad, i pokazał, że jest wejście z dru- giej strony. 99 T Skrzat siedział przy rozpalonym piecu. Bardzo ważny i zadowolony z siebie. — Czy mój chłopiec... Co się z nim stało? Czy przy- sięga na ogień... — Co się z nim stało, to się na pewno w swoim cza- sie wyjaśni. Czy przysięga spłonęła w ogniu? Nie, o tym bym słyszał. Niedługo potem Barbara sama została ranna. Wzięli ją do szpitala, ale już oczywiście nie jako siostrę. Długo trwało, zanim się wykurowała. Potem znów poszła na wojnę. Z frontu przywiozła metalowy krzyżyk ze wstąż- ką, ale nie nosiła go i rzadko pokazywała. Dopiero po wielu latach jej wnuczka zobaczyła ten krzyżyk i do- wiedziała się, iż nazywa się Krzyż Walecznych. I jeszcze jedno, zanim ta opowieść znowu zawróci ku czasom, kiedy Barbara była młoda: często wieczorem nie zapalała światła. W otwartych drzwiczkach pieca, jak w żeliwnej ramie, czerwieniły się, złociły polana i węgiel. Patrzyła w ogień. — Dlaczego tak patrzysz? — pytała wnuczka. — Coś sobie przypomniałam... Włosy Barbary miały już wtedy barwę siwego po- piołu. Uiuięzione dusze W baśniach bywa zwykle tak: dziewczyna rusza szu- kać swego chłopca. Dostaje na drogę jakieś żelazne bu- ty. Zdarzają się jej przygody, rozmaici czarownicy, smo- ki. Gdzieś jednak, czy to w wysokich górach, czy na bagnach, buty wreszcie się rozlatują. Chłopiec był prze- mieniony, jest jednak odnaleziony. Zła klątwa traci moc. Baśń się kończy. Jej było jeszcze trudniej. Oczywiście nie przestała szukać Janka. Gdzie nie jeździła, gdzie nie chodziła, żeby go odnaleźć. To jej ktoś powiedział, że widział na tabliczce, na żołnierskim grobie jego imię i nazwisko. A nieprawda! To znów ktoś inny podobno widział go w dalekim mieście w szpitalu. Pojechała. Nie, to wcale nie on. Zdarła niejedne buty i półbuty. Starła wiele żalaz- nych podkówek. Przychodziła do szewca, tego niedo- wiarka. Był już wtedy siwy, siwiuteńki. Nie wiadomo, w co wierzył, a w co już nie wierzył. Jego syn także, jak napisali, zaginął. — Proszę, niech pan zreperuje. A on brał jeden but, potem drugi w rękę. Oglądał je na wszystkie strony. Namyślał się i wzdychał: — Nie dam rady, w żaden sposób nie dam rady, pa- nienko. To już na nic. A może woda zechce jej powiedzieć o Janku? Ufała 101 ogniowi, ufała wodzie, że go nic złego na wojnie nie spotka. Przez łąki płynęła rzeka. Niedaleko było ciche, po- ważne jezioro. Tylko że wodzie, gdy się ją o coś pro- si czy chce pytać, należy złożyć jakiś godny jej dar, a Barbara nie zawsze miała nawet za co kupić chleb. Nie miała pracy. A może sama ofiaruje się wodzie? Woda ją na pew- no przyjmie. I uspokoi. — Ani się waż! — powiedziała czarownica Janina. — Co ty sobie myślisz?! Przecież są czary! Są czary, a ty na pewno kiedyś wyruszysz w świat złotą karetą. Posłuchała. Janina pomagała jej jak mogła. Prawdzi- wa przyjaciółka nie opuści. Janina jakoś sobie radzi- ła. Kończyło się lato. Barbara chodziła jednak wieczora- mi nad wodę. Po łąkach rozsnuwały się mgły. Widzia- ła z daleka wodne boginki. Siedziały nad brzegiem. Z mgły przędły nitki i zwyczajem boginek szyły białe ko- szule. Topiec, z długimi czarnymi włosami, w czerwonej czapeczce, siedział raz na kamieniu i wpatrywał się w księżyc. Kiedy indziej biegał po łące, rozrzucał chłopom kopy siana i kropił je wodą. Każdy topiec potrafi przybierać różne postacie, więc kiedy koło mostu zaczepił ją ten elegancki pan, domy- śliła się, że to też on. Zapytał, czy nie przyjęłaby u niego pracy. Praca mia- ła być lekka. Chodzi o zajęcie się dzieckiem. Syn jest zdolny, ale ma poważne braki w nauce. Słyszał, że Bar- bara potrafi świetnie opowiadać baśnie. Zależy mu też, żeby ktoś dotrzymywał towarzystwa jego żonie. Był pewny, że Barbara nie będzie żałowała. 102 — Takich warunków jak u mnie nigdzie pani nie znajdzie — dodał. Każdą pracę by przyjęła. Odpowiedziała, że się zga- dza. Topiec wiódł ją za sobą. U końca ścieżki fale pluska- ły o brzeg. Wtedy wyciągnął złoty pręcik i woda się rozstąpiła. Mogłaby jeszcze uciec, ale nie uciekła. Po- myślała, że może tu czegoś się dowie o swoim miłym. Pałac topca, wprawdzie nie cały z kryształów i dia- mentów, ale rzeczywiście był bardzo piękny. W oknach świeciło złote światło, stały złote lichtarze. Otwarły się drzwi jak ogromna muszla. Wcale się nie dziwiła. Wszystko dotąd było prawie zupełnie tak, jak opisywał w swojej książce Seweryn Udziela. — Bardzo się cieszę — powiedziała żona topca, kiedy zobaczyła Barbarę. — Mąż będzie musiał wyjechać, a ja tak nie lubię być sama. Stał już konik w złotej uprzęży. Topiec wsiadł do powozu. Strzelił z bata. Koń ruszył. Za powozem za- raz z szumem zamknęła się woda. Gdzie pojechał i po co, Barbara nie wiedziała, ale w książce Seweryna Udzieli topiec wyjeżdżał również bez wyjaśnienia. Dziecko było na pół czarne, a na pół białe. U top- ców jest to zupełnie normalne. Podobnie jest zresztą z charakterem topcowych dzieci. Częściowo jest to dobry, biały charakter, a częściowo czarny charakter, czyli zły. Zazwyczaj dzieci stają się później albo zupełnie białe, albo całkiem czarne. Charakter natomiast rzadko bywa zupełnie jednolity. Chłopiec był rzeczywiście zdolny, ale bardzo zanie- dbany. Prawdę mówiąc, topcowa była przyzwyczajona długo sypiać. I potem, w dzień polegiwała na tapczanie, 103 czytywała romanse. Nie umiała, a może nawet nie lu- biła się zajmować ani dzieckiem, ani swoim gospodar- stwem. Jak to więc zwykle bywa, okazało się, że jest sporo roboty, o której z początku nie było mowy. Barbara, choć właściwie nie musiała wyręczać ani topcowej, ani jej służby, nie mogła po prostu patrzeć, jak się wszy- stko marnuje. Kołysały się wodorosty w podwodnych ogrodach. Pora już było pleć. O inwentarz też trzeba było zadbać. Barbara gotowa- ła. Brała potem blaszane wiadro, które komuś kiedyś utonęło w rzece. Ogromne, tłuste karpie przepychały się przy karmieniu, a zwinne płotki, kiełbiki sprzed no- sa porywały im jedzenie i śmigały w górę. W dzień we wszystkich pokojach było zielonkawo, a kiedy wieczorem zgasło słońce, nim zapalono światła, prawie zupełnie czarno. Cicho szemrały fale. Płynęła rzeka, płynęły dni... Stary sum był stróżem. Chodził pod ścianami w zni- szczonym kożuchu. Spuszczano też złe szczupaki. Jeśli więc nawet w nocy ogarnął dziewczynę jakiś straszny smutek i przyszło jej do głowy, żeby iść przed siebie, żeby uciec, to nie mogła. A rano już myślała: po co? Dokąd... Topcowa była z niej bardzo zadowolona. Obiecywa- ła, że powie mężowi o podwyżce. Wtykała też pani Ba- siuni rozmaite drobiazgi. Nawet śmieci na ziemi miały stać się złotem. Barbara bardzo ją prosiła, żeby raczej powiedziała coś o jej chłopcu, ale topcowa mówiła, że nic nie wie. Pod wodą na pewno go nie ma. W salach topcowego dworu, w komorach, spiżarniach stały na półkach różne zawiązane szczelnie garnki, za- lakowane flakoniki, nawet i butelki. Topcowa powie- 104 działa, że absolutnie nie wolno ich otwierać. Barbara bez trudu się domyśliła, że w garnkach są zamknięte dusze ludzi, którzy się potopili. W małym flakoniku musiała być chyba dusza jakiejś eleganckiej pani. W zielonej, zarośniętej pleśnią butelce po gorzałce pewnie dusza pijaka, który się po pijanemu utopił, a w wielkim, po- rządnym glinianym garze wielka dusza jakiejś dobrej gospodyni. Którejś nocy obudziło Barbarę jasne światło. W pa- łacu zjawił się Anioł. Choć topcowa się wymawiała, że mąż nie pozwolił, musiała mu wydać dusze, po które przybył. Gdy tuż za ścianą była Jego Jasność, Barba- ra szeptem prosiła, żeby, jeśli już swojego chłopca zo- baczyć nie może, jeśli poległ, niechby choć jego du- szę zabrał na wolność Anioł. By ta dusza nie była za- mknięta jak w więzieniu gdzieś, nie wiadomo gdzie. Może i pod wodą. Czy to, co się stało, dlatego się stało, że Anioł jej szept usłyszał? Może nie mógł jej akurat w niczym po- móc, a pokierował wszystkim tak, aby spełnić prośbę jakiejś innej dziewczyny? Następnego dnia Barbara przechodząc przez komnatę topcowego pałacu dostrzegła za kotarą, haftowaną w lilie wodne, małe drzwiczki. Nigdy ich dotąd nie zauważyła. W drzwiach tkwił złoty klucz z dużym uchem. A może to ucho czyjejś prośby z daleka słuchało uważnie i wysłuchało? Barbara klucz przekręciła. W tej sali na półkach stały długie rzędy zamkniętych żołnierskich manierek. Różne miały kształty. Różne i zakrętki. Nawet litery na nich wybite były z różnych alfabetów. Może były w nich dusze tych, co polegli w tej bit- wie, w czasie której niedaleko stąd lód się załamał pod ogniem artylerii. A może w tej, w czasie której po- 105 cisk. z ciężkiego działa trafił w most. Mostem szła wte- dy piechota. A ta manierka z brzegu... Przecież takie mieli oni... I Barbara nie zastanawiając się, co robi, chwyciła ma- nierkę. Wpadła topcowa i krzyknęła: — Nie otwieraj! Ale Barbara już otworzyła. Z manierki wysunęła się mgła. Mglista postać w mundurze. Ale to nie był jej chłopiec. Mgła zaraz zgęstniała. Zmieniła się w białego gołębia. Gołąb wzleciał ku górze. Wtedy pękł strop komnaty. Z góry wdarła się woda i Barbarę uniosła. Pewnie by się utopiła w rzecznym nurcie, ale na brzegu stał młody rybak. Zobaczył tonącą dziewczynę. Skoczył odważnie w wodę. Nurkował. Wal- czył z prądem. Wyratował. Otworzyła oczy. Ludzie klepali po plecach dzielnego rybaka. Niebo było szare od chmur i bardzo smutne. Siąpił deszcz. Ziemia Stwierdza to i Kazimierz Moszyński: „...przysięga na ziemię zalicza się do bardziej obowiązujących." Kiedyś ziemię po odmówieniu pacierza całowano: „Dziękuję ci, święta ziemio, która mnie nosisz." Splu- wać na nią było grzechem. I kiedy dziecko w zabawie uderzyło ją kijem, karcono je, bo ziemia jest matką: „Kto ziemię bije, ten swoją matkę bije." Przed dniem Zwiastowania nawet huśtać się na desce przełożonej przez pień zabraniano, aby jej końce ziemi nie uderza- ły. Lecz tę ziemię nawet na przedwiośniu, choć wiadomo było, że jest brzemienna, że niedługo będzie rodzić plo- ny, ludzie w czas wojny kaleczyli okopami, ranili wy- buchami pocisków, zatruwali iperytem. — Tak, sporo się zmieniło — mówiła czarownica Ja- nina — i samoloty latają, i sukienki są krótkie. Ale jakoś się żyje. Wciąż przychodzą do mnie w sprawach czarodziejskich. A szczególnie to już baby. Oczywiście nie odmawiam pomocy. I tobie, Barbaro, pomogę. Mogę ci dać dziewanny. Ona chłodzi serce i uspokaja. — Nie? Więc może roślina z cygańskich czarów, dziędzierzawa. — Bardzo stara i mądra Cyganka zdra- dziła jej tajemnicę czarownicy Janinie. — E, nie zawracaj sobie mną głowy... — Coś musi pomóc. — I następnego wieczoru o no- wiu znów zaczyna. 107 Sprawdza, czy nikt nie podsłuchuje. Mówi szeptem: — Rośnie na ziemi dziewięć ziół. Dziewięć ziół mogę dla ciebie odnaleźć. Oczywiście zrywając jedne będę uwa- żała, jak stoi księżyc. Zrywając inne będę patrzeć, przez jakiego drzewa gałęzie prześwieca słońce. Z tego we- zmę kwiat, z tamtego młode liście. Trzeba jeszcze do- dać dziewięć małych ciemnych drzazg odłupanych od kościelnej dzwonnicy. Zrywając powtarzać cicho dzie- więć zaklęć. Potem ususzyć. I tojeść, i rumianek, i ślaz, i bylica nabierają ogromnej mocy. Pomaga przeciw dziewięciu truciznom. Żółtej i czer- wonej, białej i zielonej. Przeciw brązowej, przeciw pur- purowej, przeciw czarnej i wściekłej, i kłującej. Poma- ga przeciw złym mocom, cieniom rzucanym przez złe drzewa, przeciw liściom lodowym, złym czarom lilii wodnej. Powinno pomóc i na zranione serce. A Barbara nie wie jeszcze tak dobrze, po co właści- wie ma żyć i co ma z sobą w tym życiu zrobić. Żyje z dnia na dzień. Zdobyła pracę. Pracuje. Zachodzi do czarownicy. Czytuje sporo książek. Także i baśnie. W tomie Pokucie Kolberga znalazła taką o żołnierzu, który spotkał anioła, potem diabła. Wreszcie śmierć. A potem odszedł tam, gdzie rośnie ogromne drzewo. Stoją pod nim piechurzy i ułani, i artylerzyści. Oczy mają zamknięte. Śpią. Oparł się na karabinie i ten żoł- nierz. Coś mu się śni. Zbudzi się wtedy, gdy rzeką spły-. nie poszczerbiona szabla. I zobaczy dziewczynę, która pierze skrwawione chusty. I Barbara opowiada czarownicy, że jej właśnie śniła się baśń. O śpiącym żołnierzu. — Baśnie są dobre na zimę, a te smutniejsze to na późną jesień! — zdenerwowała się czarownica. — Teraz, moja droga, jest wiosna. Te tam okopy już prawie za- rosły. Gołe baby, a dorodne, tarzają się na polu, aby 108 ziemia płodziła obficie. Baby szukają chłopów, bo i jak tu babie bez chłopa. No i muszą rodzić się dzieci. Te baby, co już dzieci noszą w brzuchu, z ziemią ro- bią zamiany. Powiedziały Janinie znajome czarowni- ce, że baby z Bośni jak dawniej do ziemi się zwraca- ją: „Ziemio, w Bogu siostro, daj mi swoją szerokość, a masz oto moją wąskość, póki się nie rozwiążę. Po rozwiązaniu zwrócę ci ją z powrotem." — A ty właściwie... — czarownica spojrzała na Bar- barę surowo — ...czy ty nie jesteś babą? — Ja... — Jesteś! I wiesz co? Wezmę cię z sobą na sabat. — Na sabat? — Przecież kiedyś mówiłaś, że byś bardzo chciała być na sabacie. Wezmę cię. Niech się w twojej spra- wie y/ypowiedzą i inne czarownice. Coś się wspólnie wymyśli. Będzie też szatan. A przy okazji rozerwiesz się, potańczysz. Kobieta nie może tak siedzieć i tylko się martwić. Polecimy w czwartek po nowiu. Barbara wymawiała się, że nawet nie ma się w co ubrać, ale czarownica Janina odparła: __ Nie gadaj byle czego. Jakbyś nie wiedziała, że na sabat leci się właśnie zupełnie bez ubrania. Sabat W czwartek późnym wieczorem Janina przygasiła lampę naftową, zaciągnęła w dole okna zasłonki, żeby ich nikt nie podglądał. Chodziło jej szczególnie o pa- robka. Niestety, nic się nie zmienił, był wścibski i cie- kawy, a przy tym i głupi. Od stóp do głów wysmarowała się czarodziejską ma- ścią. Tą maścią wysmarowała też Barbarę. Trochę je- szcze musiały poczekać, zanim maść zacznie działać. Czarownica zaparzyła herbatę. Do gorącej herbaty dola- ła odrobinę rumu. — Musimy się rozgrzać. Tam w górze może być chłod- no. I po chwili Barbara poczuła, że staje się lekka. I jest jej lekko. Czarny kozioł ukazał się na niebie i zaraz zniknął. Już była pora lecieć. Janina otworzyła okno. Wyjrzała, czy nikt ich nie podpatruje. Wyciągnęła miotłę. Także posmarowała ją maścią. — Siadaj za mną. Ja muszę prowadzić. Tylko pa- miętaj, żebyś się mocno trzymała. Trzy razy zapukała w piec. Piec bowiem swą czarną czeluścią łączy świat zwykły z tajemnym. Czarow- nica Janina dawała więc znać, że tam za chwilę wyru- szy. Powiedziała zaklęcie: Ponad ciernie, poprzez chmury Miotło, leć do Łysej Góry. 110 I pofrunęły. Zaklęcie jest zresztą znane i może je powtórzyć każ- dy. Niestety, bez czarodziejskiej maści samo nigdy nie skutkuje. Nad ziemią była mgła. Powietrze wilgotne, wiosenne. Pogasły już światła we wszystkich domach. Pod nimi, w dole rozkładały się szare, puste drogi. Leciały nisko, bo miotła musiała nieść podwójny ciężar. Omijały z da- la kościelne wieże. Wiedźmy nie lubią wież kościel- nych także i dlatego, że w szybkim locie o wysoką wie- żę można się rozbić. To nie był ten największy, najwspanialszy sabat, któ- ry odbywa się raz do roku w noc świętojańską, ale i tak warto było przylecieć. Wylądowały na skraju polany. Wtedy akurat mgła, która stała wśród krzewów, zaczęła się podnosić wyżej. W mgle zaczęły się formować ogromne drzwi i te drzwi cicho się otwarły. Byli już pierwsi goście, ale jeszcze z dołu wyrastały stoły. Stoły rosły szybko i ustawiały się w podkowę. Wio- senny, nocny szron zmieniał się w koronkowe obrusy. Wielkie żaby przebrane w wytworne czarne aksamity nosiły talerze i wazy, a sowy rozkładały noże i widel- ce. Nowi goście wciąż nadlatywali. Odezwała się orkie- stra i grała tak pięknie, jak pierwsze wiosenne ptaki zbudzone nocą w lesie. U szczytu stołu zasiadł szatan. Między rogami paliła mu się lampa. Klasnął w dłonie. Nad gośćmi pojawiły się i zawisły purpurowe płomienie, a próchno w starych jodłach, które stały jako kolumny po bokach sali, roz- jarzyło się zielonkawo... Goście uśmiechali się do siebie. Długo, cały miesiąc 111 T czekali przecież na tę chwilę. Widać "było, że wszyscy czują się tu świetnie. Byli młodsi i starsi. Nikt się nie ?wywyższał. Jak równa z równymi rozmawiały ze sobą znana w całym kraju znachorka i zwykłe nauczycielki. Przyleciał pewien starszy, ale szalenie miły owczarz z odległej bacówki. Na stoły już podano wykwintne przystawki. Stały i koszyczki z chlebem (oczywiście z czarnego owsa). Bar- bara spróbowała. Chleb był niezwykle smaczny, dosko- nale wypieczony. Na sali blaski czerwone mieszały się z seledynowymi. Światła się mieniły. Cienie ustępowały półcieniom, a półcienie cieniom. Za chwilę miały zacząć się tańce. I nagle jakiś łoskot za drzwiami. Ktoś się dobija. Ja- nina spojrzała i aż się złapała za głowę. Na ożogu przy- leciał parobek. Okazało się, że jednak je podglądał, i to wyjątkowo •nieładnie, bo przez dziurkę od klucza. Wypatrzył też, gdzie Janina schowała maść. Maścią się wysmarował, włożył na siebie, nie wiadomo po co, garnitur i białą koszulę. Skarpety i półbuty, jak można się spodziewać, nawet nie dobrane kolorem. Przed odlotem wypił sobie jeszcze wódki na odwagę. Zaklęcie pomylił. Poprzez ciernie, ponad chmury Lećże, leć do Łysej Góry. Jeśli tak ktoś powie, to niech się nie dziwi, że jego podróż na sabat nie będzie przyjemna. Ożóg rzeczywi- ście wzlatywał ponad chmury i zaraz zniżał się, żeby tuż przy ziemi wpaść w cierniste zarośla. Parobek na- jadł się strachu, trzymał się ostatkiem sił. Mało brako- wało, a zleciałby spod gwiazd na ziemię. Kiedy mu jed- 112 nak otwarto, uśmiechnął się od ucha do ucha i powie- dział: — Dobry wieczór wszystkim. Potem ruszył jeszcze między stoły. Zarówno do kobiet jak i starszych od siebie mężczyzn pierwszy wy- ciągał rękę na powitanie. Jak wyglądał jego garnitur po tym locie, łatwo sobie wyobrazić. Do tego jeszcze butelka z nie dopitą wódką wypychała mu kieszeń ma- rynarki. — Kto go tu zaprosił? — pytał ktoś cichutko. — Skąd on się tu wziął? — szeptali do siebie goście. Janinie było okropnie nieprzyjemnie i też po cichu wszystkich przepraszała. Na stołach stało wino. Zresztą znakomitego gatunku. Świetne, ale oczywiście dla tych, którzy się na winie choć trochę znają. Parobek skrzywił się, powiedział, że on woli wódkę, jednak sobie nalał raz i drugi pełny kielich i wychylił do dna. Potem zaczął opowiadać swo- im sąsiadom przy stole jakieś głupie kawały, z których sam się tylko śmiał. Niestety, także na sabatach trafiają się tacy parobko- wie. Nie chodzi tu bynajmniej o posiadanie dyplomu. (Bywa, że taki parobek kończy nawet studia zwykłe lub zaoczne, a wcale nie potrafi się zachować.) Na sabacie mało kto miał jakieś szkolne wykształcenie, ale wszy- scy goście byli bardzo kulturalni. Mogli przecież parob- ka wziąć za kark i wyrzucić za drzwi. Nie tylko tego nie zrobili, ale nie dali mu nawet poznać, że woleliby, że- by go nie było. Barbara przypomniała sobie baśń o parobku, który tra- fił na sabat, ale w baśni mówiło się, jak to wszystkich nabrał i że go nikt nie poznał. Teraz zrozumiała, jaka to bzdura. Mogło się tak parobkowi zdawać, bo nie chciano mu okazać, że jest intruzem. 8 — Złota kareta 113 Absolutnie nie mogło też być prawdą, że wszystkie potrawy i wino na sabacie to były jakieś paskudztwa, tylko przemienione diabelską sztuczką. Być może rze- czywiście na drugi dzień jakiś parobek czuł w ustach taki smak, jakby się opił nie wina, lecz wody z bagna. Łatwo jednak zrozumieć, że to po prostu z nadużycia alkoholu. Na szczęście pobyt parobka na sabacie nie trwał zbyt długo. Zasnął przy stole, umazany sosem, z czołem w talerzu. Zaraz go dyskretnie wyniesiono. Następnego dnia pewnie obudził się z bolącą głową w szczerym polu i opowiadał ludziom głupstwa o swojej przygo- dzie. Barbarę poproszono kilka razy do tańca. Byłoby nie- grzecznie odmawiać. Grano stare, sabatowe melodie, ale również i tanga, i najnowszego wówczas, mało jeszcze znanego fokstrota. Tymczasem Janina rozmawiała o jej sprawie ze zna- jomymi wiedźmami. Wreszcie przywołano i Barbarę. Poproszono, żeby raz jeszcze wszystko opowiedziała. Czarownice słuchały, dopytywały się, dyskutowały ze sobą, co Barbara powinna zrobić. Powoływały się na znane przypadki, nawet i na baśnie. — Ale, Barbaro, musisz się liczyć i z tym, że jeśli nie poległ, to może po prostu o tobie zapomniał. Na- wet nie zdajesz sobie sprawy, jak to się często zdarza. Oni tacy przecież są. Niestety, czarownice były zdania, że to bardzo praw- dopodobne. Uważały, że w żadnym wypadku nie po- winna mu tego darować. Można i trzeba dać mu solid- ną nauczkę. — Weź trochę suchych jesionowych liści. Wieczorem przytknij do nich żarzący węgiel. Dmuchaj i myśl o nim. Kiedy liście się spalą, powiesz po prostu: 114 Jako liście spłonęło, ani zostawiło popiołu, bodaj się w nim tak serce paliło. — Ja bym radziła topić powolutku wosk na ogniu. Sama wypróbowałam. To się robi w intencji, żeby nie- wierny kochanek tak się pocił i topniał. — Dobry jest czar z wrzecionem. Obraca się w pal- cach wrzeciono, obraca i myśli o nim. Jak to wrzeciono będzie musiał się kręcić. Nie zazna spokoju. — Najlepsze i najprostsze to zawiązać warkocz na trzy węzły. Niech mu się tak myśli splączą — zacie- trzewiła się któraś z młodszych. — Jak nie był wier- ny, to go żałować czy co? Ale nawet te czarownice, które nie sądziły, że zapo- mniał, nie słyszały o chłopcu, który przysiągł, że wróci i wyjedzie z nią w świat złotą karetą. A może szatan, który kiedyś mówił o sobie: „prze- mierzyłem ziemię i wędrowałem po niej", który zna wszystko to, co pod ziemią i co ciemne, zbyt ciemne dla człowieka, może on mógłby o Janku jej powiedzieć? Ale gdy do niego podeszła, gdy go zaczęła prosić, patron grzechu i znawca cierpienia skrzywił tylko usta w dziwnym, pełnym ironii, lecz i bardzo smutnym uśmie- chu. Milczał. Czarownice znów wzięły Barbarę między siebie. Te- raz wszystkie razem płakały. To przecież też były ko- biety, więc potrafiły ją zrozumieć. — Powiedzcie mi, powiedzcie, jak mi żyć bez miło- ści? — A nie możesz o nim zapomnieć? — Nie mogę. — Tak, tak — kiwały głowami — rzeczywiście, chyba nigdy nie zapomnisz, ale... 115 Właściwie nie było im wolno, lecz powiedziały Ba.r- barze, co ją czeka. Kogoś Barbara niedługo spotka. To nie będzie Janek, ale stanie się jej bliski. Nie, nie zo- stanie też żoną tego dzielnego rybaka, który ją wy- ratował, gdy tonęła, lecz będzie to człowiek także dziel- ny. I mądry, i dobry. Tylko kiedyś jego także zabierze Barbarze wojna. Powiedziały nawet i o tym, że będzie miała ukocha- ną wnuczkę. — A złota kareta? Nie jest mi przeznaczona podróż złotą karetą? — Ależ jest. — Nie rozumiem?... — Kiedyś wszystko zrozumiesz. Na pamiątkę czarownice podarowały Barbarze czaro- dziejskie lustro. i" Giuiazda Kiedy opowieść ma mieć charakter czarodziejski, naj- lepiej jest, jeśli o losach bohaterki decyduje sią już przy jej urodzeniu. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby rzecz sią działa w in- nym kraju. Na przykład w Bułgarii. Wtedy można by ją zacząć tak: „Trzy dni po powiciu przychodzą do dziecka narecz- nice, by wyznaczyć mu przyszłość, szcząście. Ognisko tli sią jeszcze wtedy, światło mży słabo, a wszystkie przedmioty (chroniące dziecko od złego) znajdują się jeszcze na swoim miejscu. Panuje zupełna cisza. Narecz- nice przybywają zwykle o północy, przed drugim pia- niem koguta kończą swe zającie i odchodzą." Jeszcze lepiej by było, gdyby dziecko rodziło sią na przykład na spokojnej wyspie F&ro. Tam dla położnicy szykowało sią nornagreytur, kaszą norn. Norny przy- chodziły, aby jeść ją razem z młodą matką. One decy- dowały, co potem w życiu dziecka sią zdarzy. Nie. Dziecko ma urodzić sią tu, w miasteczku, w kra- ju, w którym o rodzanicach już od wielu pokoleń za- pomniano. I kto jak kto, ale pani Barbara zdawała so- bie z tego sprawą. I choć to właśnie jej córka dziecko miała powić, star- sza pani nawet nie pomyślała o tym, aby uszykować złote monety i pachnące zioła. Żeby zostawić na noc na stole, tam gdzie bądzie spało jej nowo narodzone wnu- U9 czątko, chleb, sól i wino. Wiedziała, że rodzanice nie przyjdą. Zioła dla nich mocniej nie zapachną. Wino się nie wzburzy, złoto nie rozbłyśnie w ciemności. Zresztą w sklepach wtedy nie było dobrego wina. Lu- dzie bardzo zbiednieli. Jeśli ktoś kiedyś miał złote mo- nety, to już dawno stracił. Starszej pani też prawie nic nie pozostało. W czasie wojny zabito jej męża. Stare, pamiątkowe lustro (to lustro jakimś trafem ocalało) nie ukrywało przed nią, że posiwiała, że źle wygląda. Trzeba teraz powiedzieć, że ojciec tego dziecka na rok czy dwa zresztą przedtem, zanim się dowiedział, że tym ojcem będzie, kiedy przechodził koło dworca, zobaczył, że pod płotem przysiadł jakiś nieznajomy człowiek. I siedział. Siwy, nie ogolony. Nogi wyciągnął na chodnik. Buty miał zakurzone. — Co panu jest? — E, nic... Czoło miał spocone, oddychał ciężko. — Człowieku, przecież pan ma gorączkę! Przyjechał z daleka. Właściwie nie wiedział, dlacze- go akurat tu przyjechał. Wszystko mu się jakoś pomy- liło. Nie wiedział też, co ma ze sobą zrobić. Zięć starszej pani odprowadził go do szpitala i dopil- nował, żeby został przyjęty. Potem o wszystkim zapo- mniał. Stary pochorował i wyzdrowiał, tylko że nie miał po co jechać dalej. Został więc w szpitalu, ale już jako pracownik. I to odpowiedzialny. Powierzono mu stano- wisko portiera. Siedział nocami w szpitalnej dyżurce. Palił papierosy w drewnianej fifce. Był poważny i surowy. Musiał mieć pieczę nad wszystkim, co działo się za bramą. Chorzy ludzie leżeli w białych łóżkach. Lekarze zwykle przed 120 T wieczorem wychodzili, ale i w nocy często zjawiała się stara lekarka. Mimo wszystko noce w dyżurce czasem jednak się dłużyły. Można więc wspomnieć o myszach, które żyły pod podłogą i nieco owe noce urozmaicały. Otóż sta- ry z tym, że tam są, zupełnie się godził. Raz, kiedy zo- baczył wyglądający z nory mysi łebek, powiedział: — Co się boisz? Nie bój się, nie bój... nic ci nie zro- bię. A innym razem: — No co? Czy to ja nie wiem, że chcesz żyć?... Tyl- ko czy choć wiesz, po co? Myślał też często o swoim życiu. Dlaczego było wła- śnie takie, a nie inne. Pewnego wiosennego wieczoru, akurat kiedy miał dy- żur, do szpitala przywieziono kobietę. Miała rodzić. W chwilę potem przybiegła starsza pani. Portier nie chciał jej wpuścić, bo mu nie było wolno. Ale kiedy po chwili zjawił się mąż kandydatki na matkę, portier stał się niezwykle uprzejmy. Pamiętał. Zasiedli więc w dyżurce: portier, pan, który miał zo- stać ojcem, i pani, która miała zostać babką. Robiło się coraz ciemniej, ale kasztan na dziedzińcu szpitalnym wy- glądał jak ogromny świecznik wystawiony na niezwy- kłą uroczystość. Portier biegał po informacje i krople, bo starsza pani była bardzo zdenerwowana. Wreszcie niedługo przed północą pierwszy raz krzyk- nęło dziecko. Dziewczynka. I ona, i jej matka ?— stwier- dził lekarz — czują się dobrze. — A jakie pan wybrał imię? ?— Kasia. Katarzyna — wtrąciła się babka. Oczywiście wszystko było cudowne. Portier dla taty oddałby ostatnią koszulę z grzbietu. Nie żałował więc 121 zachowywanej na wielką okazję wódki. Nie sposób by- ło odmówić. Nawiązała się pasjonująca rozmowa o tym dziecku w szczególności i o dzieciach w ogóle. Poruszano tak- że sprawy międzynarodowej polityki. Wreszcie babka z przyzwyczajenia zagadnęła o zaklęcia i czary z Hucul- szczyzny, skąd portier pochodził. I... trafiła na człowie- ka doskonale w tych zagadnieniach zorientowanego. Ko- goś, kto słyszał także o samiwri. Samiwri rośnie w górach. Należy ją wykopywać przed wschodem słońca. (Wieczorem i przed północą kopać jest niebezpiecznie, gdyż wtedy mogłoby się złe do czło- wieka przyczepić.) Jeśli to ziele razem z barwinkiem za- gotuje się w wodzie, czerpanej również przed wschodem słońca, i odstawi, to po dziewięciu dniach roztwór na- ciągnie czarami. Potem można płynem polać ścieżkę, którą zwykle chadza nasz wróg. Nie to jest jednak najciekawszą właściwością samiwri. Znane są inne rośliny posiadające podobną moc. Sami- wri w użyciu nie była nawet zbyt wygodna. Powodo- wała wprawdzie suchoty u każdego żywego stworze- nia, które pierwsze przeszło ścieżką, ale pierwszy mógł przecież przejść akurat nie wróg, ale choćby pies czy też przypadkiem jakiś zupełnie przyzwoity człowiek. Najbardziej niezwykłą cechą tej rośliny było to, że przesadzona w inne miejsce, jeśli nowe miejsce jej się nie spodobało, potrafiła się nocą sama wykopać. Ucie- kała tam, skąd ją wyrwano. Szybko przebierała krótki- mi korzeniami. — A człowiekowi —? wzdychał portier ?— nie jest tak łatwo wrócić tam, gdzie wyrósł. Babka próbowała go pocieszyć. Powiedziała, że też przeszła niejedno. Mimo wszystko wierzyła,, że życie 122 jest czarodziejską opowieścią, choć czasem bardzo smut- ną. — Ano, żeby choć paninej wnuczce żyło się lepiej. I znów wzniesiono toast za zdrowie dziecka. — Żeby miała dobrą gwiazdę — życzył portier. Bo tam, w jego rodzinnych stronach, wierzono kie- dyś, że „zaraz po przyjściu niemowlęcia na świat zbie- rają się w chacie rodzicielki sudci w liczbie dwunastu i zasiadają na oknie w pobliżu stołu, by wspólną radą przeznaczyć dziecku jedną z gwiazd". No i jednak wybrano dla Kasi los przy urodzeniu. Je- szcze tej nocy, kiedy babka i ojciec już poszli do do- mu, a portier zmęczony się zdrzemnął, zebrało się dwu- nastu sprawiedliwych. Radzili. Zgodzili się, że babka przeżyła dużo złego. Postanowili, że powinno się to wy- nagrodzić chociaż jej wnuczce. Wybrali małej najładniej- szą z tych, co były wolne, gwiazdę. Owa gwiazda mia- ła się po latach spotkać z gwiazdą królewicza. Wszy- stko to miało się dziać we własnej Kasinej opowieści czarodziejskiej. Była przy tym i jedna mysz. Wyszła z norki, wcale zresztą nie po to, aby słuchać, o czym radzi dwanaście cieni. Portier oparł się o ścianę, chrapał. Mysz pod jego krzesłem zbierała okruchy. Lustro i kot Mijały lata. Kasia była już sporą dziewczynką. — Patrz — mówiła jej matka do ojca — sięga mi po ramię. Mieli drugie dziecko. Brat Kasi dreptał po mieszka- niu. A prócz czworga ludzi żyła w tym mieszkaniu tak- że i mysz. Mama dziewczynki była przeciwniczką spraw czarodziejskich, ale mysz pojawiła się tu kiedyś na sku- tek czarów. Czasem też mówiła ludzkim głosem. Pewnego zimowego dnia pan domu niósł torbą. Przez okno było widać, że torba wciąż zmienia swój kształt, że się pręży i mało nie pęknie. Torba bardzo się złości- ła, pomiaukiwała, powarkiwała groźnie. — Ten zbój pokaleczył mi rękę — powiedział tato i rozsunął zamek. Ze środka wyskoczył duży, bury kocur o rzeczywi- ście zbójeckim wyglądzie. Machał ogonem. Był rozwście- czony. Imię miał też zbójeckie. Mówiono do niego Ma- dę j. Mysz była z początku bardzo wystraszona. No cóż — kot. Płoszył ją każdy szelest. Sypiała niespokojnie. Mó- wiła sobie: „Już lepiej nawet nie dojadać." To znów chciała być odważniejsza i szeptała: „Muszę się opano- wać." Ale okazało się, że Madej wcale się nią nie interesu- je. Był to niemłody już kocur. W kuchni zjawiał się wtedy, kiedy szykowano jakieś mięso na obiad lub kra- 124 jano wędliny. Najchętniej wylegiwał się w pokoju, któ- ry miał okna na południe i gdzie w słoneczne dni na podłodze pojawiały się ciepłe, jasne prostokąty. W no- cy wybierał sobie miejsce w nogach łóżka dziewczynki i tam zwijał się w kłębek. Sypiał dużo. Lubił spać. W mieszkaniu znalazło się też lustro. Miało staro- świeckie ramy i było czarodziejskie. Ludzie, którzy -wraz z myszą przebywali w tym mieszkaniu, zaczęli w nim jakby... czegoś szukać. Czynili to w ogromnej ta- jemnicy. Za nic w świecie nie przyznaliby się do tego nikomu. Mama podchodziła do lustra. Badała swoją twarz i włosy. Wzdychała. Zaczynała nucić melodię, która by- ła przebojem przed laty. Lustro powoli srebrniało, jak- by miał się w nim ukazać rycerz w srebrnej zbroi. Być może zaczęłaby się snuć jakaś niezwykle roman- tyczna czarodziejska opowieść, ale wtedy akurat albo wracał z biura mąż, albo wpadała córka czy budził się mały syn i trzeba się było nim zająć. Ach — mówiła sobie potem — to chyba jednak nie dla mnie. Obraz abstrakcyjny (reprodukcja), nowoczesny stół-ława, estetyczna lampa w pokoju potakiwały racjo- nalnym milczeniem. Może rzeczywiście nie potrafiłaby w srebrnej opowieści wystąpić? Była ekonomistką. Praco- wała w banku rolnym jako kierowniczka działu. Niestety, w tych czasach programy szkół średnich i uczelni ekonomicznych nawet nie przewidywały lektury przecież nie mniej niż współczesne dzieła ekonomiczne pożytecznej, a uwzględniającej sprawy czarów, księgi Jana Jakuba Haura Skład abo skarbiec znakomitych se- kietów ekonomiej ziemiańskiej. Lustro kusiło także tatę. O tacie ludzie mówili, że to człowiek poczciwy. Nikt nie wiedział, że tato chciałby 125 zostać zbójem. Przed lustrem, kiedy nikt nie patrzył, robił groźne miny. Pewnego wieczoru tato został w domu tylko z kotem Madejem. (Kota tato lubił, choć starał się tego nie oka- zywać. Uważał bowiem, że to niemęskie.) Tato zapalił papierosa. Potem otworzył okno. Wyraź- nie już czuć było wiosnę. Podszedł do lustra. — A co by było, gdybym sobie zapuścił wąsy? — zapytał i zmarszczył brwi. — Albo i wąsiska! Lustro nagle błysnęło krawędzią. Rzuciło światło krwawoczerwone i złote. Kot Madej wstał. Przeciągnął się, wyprostował i zapytał po prostu: — No to co? Idziemy? Tato był oczywiście zaskoczony. No cóż, wziął płaszcz i wyszli. Oczywiście tacie było głupio. Człowiek w średnim wieku, poważny. Bał się, żeby go nie zobaczyli znajomi. Madej prowadził. Z ulicy zeszli na zbójecką ścieżkę. Takie zbójeckie ścieżki wiodą, bywa, przez puste pola, przez bardzo dzi- ki las. Przy takich ścieżkach rośnie często rozryw-ziele. Jego dotknięcie powoduje, że otwierają się najbardziej skomplikowane zamki. Ze spętanych zwierząt, ze zwią- zanych ludzi opadają wszystkie więzy. Niedaleko zbójeckich ścieżek, gdzieś z boku, bliżej strumienia można też czasem spotkać zbójecką jabłoń. Na zbójeckiej dzikiej jabłoni każde jabłko jest ciężkim grzechem. Nikt tych jabłek nie potrafi zerwać. Na je- sień jabłka zostają na gałęziach, czernieją. Wiatr nimi targa. Dopiero śnieg je rozgrzesza. Wtedy znikają nie wiadomo gdzie, w niebie czy na ziemi. Wiosną cała ja- błoń pokrywa się niewinnymi, białoróżowymi kwiatami. Tacie naprawdę nie wypadało zawrócić (nawet i ten kot nie wiadomo co by sobie o nim pomyślał). Wreszcie w ciemności zobaczyli krwawo płonące ognisko. Przy 126 ognisku siedzieli zbójcy. Normalni, brodaci, z nożami za pasem. Raczyli się gorzałką. Tato na głowie miał, nie- stety, kapelusz. Nosił też krawat. Madej powiedział jednak, że tato jest z nim i że chciałby zostać zbójem. Dla taty znalazło się więc miej- sce, wprawdzie nie jakieś honorowe, nie najlepsze, bo akurat w tamtą stronę zwiewało dym, no, ale jednak... Usiadł. Raz i drugi nalano gorzałki. I to właśnie tacie zaszkodziło. Zaszumiało mu w gło- wie. Chciał się pochwalić, że odważny, i zaczął opowia- dać jakieś swoje biurowe historie. Musiał wprawdzie ustąpić, ale... Zbójcom było chyba wszystko jedno, lecz ich herszt popatrzył na tatę, posłuchał i powiedział krótko: —? Nie nadaje się. Pewnie, że tacie było przykro, ale co miał zrobić. Musiał odejść. Do domu wrócił bardzo późno. Czuć by- ło od niego dymem i gorzałką. Mama bardzo się gnie- wała. Lustro należało właściwie do ich córki Kasi. Ale dziewczynka wtedy, tej wiosny nie zastanawiała się, czy i lustro, i ona są jeszcze w jakiejś czarodziejskiej opowieści. Wiedziała tylko, że jedna taka opowieść już się skończyła. Kiedy wstała po chorobie i rodzice jej o tym powiedzieli, bardzo płakała. Mysz Już zupełnie przestała bać się kota, ale co jakiś czas powracał do niej inny, bardzo dziwny niepokój. Chcia- ła coś zanucić, ale wiedziała, że przecież nie umie. Ru- szała nocą na wędrówkę po całym mieszkaniu, zwiedza- ła półki i pawlacz, gdzie mogła znaleźć trochę literatu- ry. Nagle bowiem zaczęło jej się wydawać, że koniecz- nie musi mieć wymoszczone gniazdo. Ale potem, kiedy to gniazdo było już zupełnie goto- we, nie działo się nic więcej. Wcale nie zjawiały się my- sięta. Te wędrówki, skrobania powtarzały się co kilka nocy. Mysz podchodziła i do lustra, ale że w mieszkaniu by- ło ciemno, więc w lustrze migały tylko czarne cienie. Choć raz, gdy się w lustro^ zapatrzyła dłużej, wydawa- ło się jej, że cienie mają kształty mysie. Ktoś z ludzi nagle zapalił światło. Uciekła. Tej nocy czuła najsilniej, że jest bardzo samotna. Następnego dnia do rodziców Kasi przyszli goście. Wszystko się przeciągnęło do późnej godziny. Kiedy goście wyszli, mama Kasi nie miała siły ani ochoty na zmywanie. Talerze z resztkami i kieliszki po prostu wy- niosła do kuchni i postawiła na stole, a potem w domu zrobiło się wreszcie cicho. Mysz wdrapała się na stół i zabrała do uczty. Za- częła od sera. Potem zakąsiła plasterkiem szynki. A w 128 końcu zainteresowały ją kieliszki. Zajrzała do jednego, do drugiego. Spróbowała. To nie było złe... Potem zrobiło się jej strasznie wesoło. Tańczyła po nie dojedzonych kabanosach. Maczała ogon w majone- zie i robiła nim esy-floresy. Rozkładała się na talerzu po sałatce i przybierała kuszące pozy. Ostatnie, co z tej uczty zapamiętała, to to, że chciała się koniecznie wy- brać do kota Madeja, bo do niego właśnie poczuła ogrom- ną sympatię. Na szczęście drzwi były zamknięte. Zbudziła się rano. Wszystko było koszmarne. Strasznie chciało jej się pić. Nie miała doświadczenia, nie radzili jej znający się na rzeczy ludzie, ale nieomylny instynkt szeptał myszy: mleko... najlepiej zsiadłego mleka... W zlewozmywaku stała butelka. Mleko rzeczywiście skwaśniało, ale było go tylko trochę na dnie. Nachyli- ła się, przegięła za szklaną krawędź. Nagle łapki jej się obsunęły i wpadła do środka. — Ktoś stuka — powiedziała mama Kasi. —? Wydaje ci się — odparł ojciec. — Chyba stuka — powiedziała Kasia. — Coś stuka w kuchni! Idź i zobacz. Butelka stukała rozpaczliwie. Mysz się miotała. Chcia- ła wyskoczyć, lecz szkło zwężało się ku górze i było śliskie. Do kuchni wszedł tato, a za nim Madej. Temu kotu uczciwie polować na myszy nigdy się nie chciało, ale teraz, kiedy mógł bez wysiłku dostać smaczny kąsek, to owszem, bardzo chciał. Myszka skuliła się na dnie butelki zmartwiała z prze- rażenia. Mama krzyknęła. Tato zrozumiał, że powinien zacho- wać się jak mężczyzna i mysz zabić, ale poczuł jedno- cześnie, że sama myśl o morderstwie go przeraża. I kto 9 — Złota kareta 129 wie, czy mysz nie stałaby się jednak łupem Madeja, gdyby Kasia się nie wzruszyła: — Jaka biedna... — Ależ, Kasiu, to przecież mysz — usiłowała wytłu- maczyć mama. — No to co, że mysz?! Babcia mówiła, że myszy też chcą żyć. — To weź ją przynajmniej gdzieś wynieś — jęknęła mama. Tato zaś odważnie zatkał butelkę. Zawinął w papier i wręczył córce. Kiedy Kasia wychodziła, mignęło my- szy jej mysie odbicie w zaczarowanym lustrze. Wtedy zrozumiała, że nigdy już tego domu nie zobaczy, ale się i uspokoiła. Ale i to pojęła, że ją w życiu sporo rzeczy jeszcze spotka. Kasia przez chwilę się namyślała, gdzie mysz wypu- ścić. Na ulicy kręcił się pies, bawili się chłopcy. Nie, tu mysz nie byłaby bezpieczna. Wtedy właśnie poczuła powiew ciepłego wiatru. Źdźbło trawy, które wyrosło między kamieniami bruku, prze- chyliło się. Wyraźnie wskazywało kierunek. I Kasia ru- szyła w drogę. Przypomniała bowiem sobie, że tam, gdzie już kończy- ły się ulice, tam, gdzie z babką chodziły na spacery, stała w polu stara kapliczka. W kapliczce czy koło ka- pliczki mysz pewnie będzie żyła skromnie, może nawet i ubogo, cóż, nawet się mówi: „ubogi jak mysz ko- ścielna", kapliczkowe myszy tym bardziej bogate nie są, głodować jednak chyba nie będzie, a i zapasy na zimę porobi. Mysz w butelce wędrowała, polatywała jakby metr niespełna nad chodnikiem. Papier odchylił się. Mysz spoglądała w tył. Dom już był daleko. Z boku poja- 130 wiały się płoty. Potem zaczynały maleć. W końcu mysz zobaczyła pole. Minęły kwitnący krzew głogu. Była wiosna. Koło kapliczki rosły rumianki, a w zbo- żu maki i chabry. Mysz wysunęła się z butelki. Roz- glądnęła się nieufnie. Odbiegła. Zboże było już duże. Wiatr je chylił, prostował. Szły przez nie od krańca po kraniec plamy, cienie, fale... To przesuwały się jakby okręty, to wielkie zwierzęta. I pojawił się jeszcze cień. Ale nie postać starszej, przygarbionej pani, lecz zielony cień jakby młodej dziew- czyny pojawił się na polu. I zaraz zniknął. Kasia stała, patrzyła. Zieleń mieszała się z zielenią. Nagle poczuła, że jest w polu zbyt sama. Wystraszyła ją czemuś gonitwa dwu motyli. Odwróciła się i pobiegła do domu. W polu Opowieść czarodziejska na czas jakiś pozostanie wraz z myszą wśród pól. Pszenica, być może, siana była tu ręką maczaną w święconej wodzie, bo rosła pięknie. Może także pamiętano jesienią, by sprawdzić, jak kwit- nie wrzos Jeśli bowiem zaczyna kwitnąć od góry, to znak, że najlepsze będą siewy wczesne, a jeśli od dołu, to znak, że z siewem lepiej poczekać. Mysz była zmęczona podrożą i oszołomiona tym wszy- stkim, co się zdarzyło. Wiedziała, że świat jest wielki, ale nie przypuszczała, że aż tak ogromny. W zbożu koło kapliczki żyło wiele mysich rodzin. W kulistych gniazdach, na źdźble trawy mieszkały ma- leńkie myszki badylarki. Owijały ogonki o łodygi. Spo- alądały z góry. W norkach, przy miedzy pod kamie- niem, przy murze kapliczki żyły myszy polne. W szeleście zboża kryły się i szelesty mysich ucie- czek, i skradań się, i szeptów. Najśmielsze podeszły do przybyłej. . — Jesteś... prawdziwa?... -Chyba... chyba tak-odparła mysz. _ To że przybyła tu w butelce, stało się dla wszyst- kich wielkim wydarzeniem, a do tego pachniała pięknie kabanosami i miastem. Zwłaszcza z początku wszystkie myszy zabiegały o jej przyjaźń. Trzeba zresztą przy- znać, że i potem były życzliwe. Bez ich pomocy na pew- nie dałaby sobie rady. no 132 Polne myszy lubiły słuchać opowiadań o życiu tam daleko. Niektóre z nich już się zastanawiały, czy nie lepiej byłoby po żniwach zamieszkać u ludzi. — Nie myślcie, że tam wszystko przychodzi lekko — tłumaczyła. — Musicie sobie zdawać sprawę, że... Rozmawiano także o upiorach i kotach. Polne myszy słuchały z przejęciem, jak ją prześladował okrutny i przebiegły Madej. Opowiadała im też o sprężynowej łapce, która potrafiła złapać nawet wielkiego człowie- ka za palec. Ale niektóre sprawy mysz pomijała. Nie mówiła o sprawach czarów, o czarodziejskim lustrze. Nie była pew- na, czy inne myszy nie będą jej lekceważyć, czy te myszy potrafią to wszystko zrozumieć. Dopiero potem, swoim wnuczętom i prawnuczętom zaczęła opowiadać o Kasi i jej babce. Właśnie babka wspominała kiedyś Kasi, a mysz usły- szała, bo drzwi do kuchni były wtedy uchylone, od niej więc z kolei dowiedziały się mysięta: — Starzy ludzie, moje drogie, wiedzą, że jeśli mysz zje poświęconą gromnicę, to stanie się nietoperzem. Oczywiście przed wnukami musiała mieć dzieci. Jak na mysz nie była już pierwszej młodości, ale bardzo chciała mieć dzieci. Jeszcze kiedy mieszkała tam, w kuchni, często o tym marzyła. Nie odbędzie się tu jed- nak mysi ślub ani wesele. To bywa jedynie w baśni, na- uka natomiast o ślubach myszy nie wspomina. Myszy nie traktują swoich związków tak formalnie jak ludzie. Napisze się tylko, że ten, którego wybrała, nazywał się MUS AGRARIUS. Był zresztą z tego dumny. Podob- no w polu obok kapliczki i dziś żyją jego krewni. Na- zywają się tak samo. Pewnego razu ojciec jej dzieci gdzieś poszedł i nie wrócił. Czy odszedł od rodziny, czy zginął, nie wiado- 133 mo. Życie w polach nie było aż tak spokojne i bez- pieczne, jak mogłoby się wydawać. Zjawiał się, bywało, lis i patrzył okrutnymi oczyma na wyjścia z mysich no- rek. Raz miedzą pełznął dokądś straszliwy zaskroniec. Mysz przeżyła w polach i żniwa, i orkę. Uciekała do kapliczki przed ogromnym, błyszczącym lemieszem. Na drugi rok była już staruszką. Myszy żyją bowiem wie- lokroć krócej niż ludzie. Szybciej się też starzeją. Nie żałowała, że żyje w polach, ale często wspomi- nała szafkę, szczeliny w murze, zawsze wilgotną rurę wo- dociągową. Całą swoją młodość. Wieczorami wychodzi- ła przed norkę. Lubiła patrzeć, jak zachodzi słońce. Pamiętała swoją wielką podróż w butelce. Wszystko, płoty i krzewy pojawiały się, gdy Kasia już je minęła, i zaraz zaczynały maleć. I myślała sobie, że w życiu jest podobnie. Nie widzi się, nie można widzieć tego, co jest przed nami, a tylko to, co już minęło. (Myszy w opowieściach czarodziejsko-naukowych mogą zasta- nawiać się nad tym, jakie jest życie.) I myślała także kiedyś o samej pamięci. Jak ważna jest pamięć. Nie są to oczywiście jakieś wielkie odkry- cia, ale niechże choć tu, na tej karcie zostanie po nich ślad, bo ani praktycznym myszom dorosłym, ani mysim dzieciom nawet nie próbowała zwierzać się z tego, co jej przyszło do głowy, myślała więc sobie, że trawa, którą widzi, grudka ziemi jest dla niej właściwie nie taka, jak teraz, lecz taka, jak przed krótką, króciutką chwilką. Bo krótka, króciutka chwilka już upłynęła, nim widok grudki ziemi i trawy dotarł do jej świadomości. Obraz świata jest zawsze taki, jaki już był, jaki już mi- nął. I to także, że wie, że rozumie, iż trawa jest trawą, a grudka ziemi grudką ziemi, możliwe jest, bo kiedyś to zrozumiała i jeszcze pamięta. Wszystko to, co jest niby teraz, leży w czasie już przeszłym. 134 I jeszcze myślała sobie, że to, co zupełnie przestało istnieć w pamięci, jakby przestało być naprawdę. Na jesieni mysz bardzo już zniedołężniała. Wciąż jednak przychodziły do niej i lubiły ją mysie dzieci. Chętnie im opowiadała czarodziejskie historie z wła- snego życia. Słuchały z przejęciem o Kasi, o czarach, tuliły się do siebie usłyszawszy o kocie Madeju. Stara mysz nie wiedziała, że latem tego roku kot Ma- dej dał się był zaskoczyć z dala od drzew i okienka piwnicy wielkiemu, złemu kundlowi. Potem w tekturo- wym pudełku został pochowany pod krzakiem bzu. W polu jednak Madej wciąż żył. Także przecież ży- cie myszy to nie jest tylko to, co widzi przed sobą, smak ziarna w pyszczku, szelest, który słyszy, ale i to, że ziarno czuje jej ząbki, że widzą ją, słyszą i pamię- tają o niej inne myszy. W ich życiu ona też jest. Jest jakąś cząsteczką ich życia. Dlatego bardzo chciała istnieć w pamięci małych my- siąt. Lecz raz, kiedy próbowała pisnąć ludzkim głosem: „Kto tam?", opowiadając właśnie o tym, jak w drzwicz- ki pukała matka Kasi, okazało się, że już nie potrafi. Potem mysie dzieci odbiegły, a ona wciąż siedziała przed norką. Kończył się już dzień. Słońce skryło się za najniższą chmurą, tuż nad horyzontem. Po drugiej stronie nieba zawisł księżyc. Księżyc bardzo blady, cie- niutki, bo już malał, zanikał. To było tuż przed no- wiem. Wtedy właśnie po starą mysz zjawiła się mysia śmierć w postaci cichej sowy. Ale młode myszy o niej nie zapomniały. Opowiadały o niej potem swoim mysim dzieciom i wnukom, a te dzieci, gdy dorosły, znów swoim dzieciom. 135 Nietoperz Od czasów, kiedy zjawiła się tam w butelce mysz z wielkiego świata, upłynęło już wiele zmian księżyca. (Było już powiedziane, że myszy żyją szybciej niż lu- dzie. Czas od nowiu do pełni jest dla nich tak długi jak dla ludzi rok.) Sporo się w polach zmieniło. Zaczęły się pojawiać przenośne radyjka. Nosili je lu- dzie, ale rozmaitych audycji wysłuchiwały chcąc nie chcąc także polne ptaki, a jeszcze częściej myszy, któ- rym uciec było trudniej. Lepszy był też dostęp do pra- sy. Zazwyczaj były to egzemplarze gazet już zdeaktua- lizowane. Często tylko fragmenty, żadnej myszy to jed- nak nie przeszkadzało. W każdym razie widoczny był postęp. A i te myszy, które do Postępu odnosiły się początkowo niechętnie, musiały przyznać, że niósł on ze sobą wyraźne ko- rzyści. Początkowo wystraszone przez traktor, potem uwierzyły, że mechanizacja ma swoje dobre strony. Traktorzysta bowiem niezbyt zręczny, a i pijany, naje- chał i zwalił słupek, na którym zwykł był siadać dra- pieżny myszołów. W polach czasem dyskutowało się o postępie, o roz- woju. Używano określeń, które znacznie myszy przera- stały, ba, dochodziły do wielkości sporego szczura. Nie należy jednak sądzić, że te sprawy interesowały wszy- stkie myszy. A i te, które w dyskusję najbardziej się angażowały, czyniły to często w nadziei, że Postęp od- 136 powiednio pochwalony zrewanżuje się im ziarnem. Na- wet kwalifikowanym. Najważniejsze zresztą dla prawie każdej myszy było zdobywanie wartościowego pożywienia i troska o odpo- wiednio wygodną, właściwie wyposażoną norkę. Nawet miłością zajmowały się nie za często i zbyt wiele dla niej nie miały zamiaru poświęcać. Być może godziły się z tym, że wszystko jest jak ich futerka, jak ziemia, szarawe. Nie sposób nawet powie- dzieć, czy wśród myszy było dużo takich jak ta, o Któ- rej w polach koło kapliczki mówiono: — E, ona to zawsze chce być inna. Czy chciała być inna? Nie, chyba nie. Czuła tylko wyraźnie, że przecież żyje w czarodziejskiej opowieści. W tej opowieści są też wszystkie trawy na miedzy i grudki ziemi, i dżdżownice, i motyle. Czuła też, że w tej opowieści musi się z nią zdarzyć coś czarodziejskie- go. A jeśli nawet miała wątpliwości, czy zbytnio swo- jego mysiego życia nie antropomorfizuje, to tłumaczyła sobie, że przecież ludzie czasem swoje sprawy musmor- fizują. To ludzie uważali kiedyś, że ludzka dusza mo- że uciec z ust pod postacią myszy. Że Dola ludzka, cień, który kiedyś widywano, Dola zła lub dobra, też może w mysz się przemienić. Jej babka z opowiadań swojej prababki znała histo- rię dziwnej myszy, która przybyła w pola z dalekiego- świata, miała rozmaite, niezwykłe przygody, zastawiała żelazne pułapki na ludzi i pokonała czarami strasznego kota Madeja. Prababka babki była jeszcze dzieckiem, kiedy jesien- nego wieczoru ta mysz uniosła się w powietrze. Ktoś tylko usłyszał jej pisk spod nieba. 13? „Może i ja mam w sobie kroplę krwi czarodziej- skiej" — myślała sobie mysz. Wieczorami wysuwała się z norki. Czasami udawało jej się zobaczyć te wspania- łe, do myszy podobne, lecz jeszcze od nich piękniejsze istoty, które latały na błoniastych skrzydłach. Mysz znała podanie, że jeżeli zje się poświęconą gromnicę, to można zmienić się w nietoperza. Lato było pogodne. Nocą nad polami świecił księżyc. Księżyc wciąż rządził wodami i roślinami. Potrafił spra- wić, by zboże, które siano, gdy zbliżał się do pełni, ro- sło bujniej i kłosiło się obficie. Przepowiadał i nasyłał deszcze. Znał świat żywych i świat zmarłych. Sam zre- sztą potrafił zniknąć i znów się młody odradzać. Nie w baśni, lecz w naukowym dziele czytamy, że gdy „promienie miesięczne padają przez szyby do wnę- trza uśpionych chat oświecając ubitą glinę podłogi, moż- na tam — powiadają zachodni Słowianie — dostrzec kraśniaki wybiegające z kryjówek i krzątające się po izbie; można też — jak chcą Mazurzy — zobaczyć Do- lę pracującą dla mieszkańców. Dziwożony czeskie przę- dą len przy świetle księżyca siedząc nad strumieniami. Czart gra wtedy po lasach. Wodne demony północnych Słowian wyczyniają hałasy na rzekach, klaszcząc dłoń- mi o wodę, albo też wychodzą na brzeg lub siadają na drzewa rosnące po nadrzeczu, aby się iskać w jasnych promieniach miesięcznych; gdzie indziej czynią to sa- mo, by czesać swe długie włosy." Kiedyś księżyc wciąż musiał słuchać próśb ludzkich. Proszono go: „Witaj, miesiączku nowy, spraw, by nas nie bolały głowy." Oczekiwano, że pomoże, by włosy rosły pięknie i szybko. Zwracano się o pomoc w hodo- wli kurcząt. Trudno zresztą wszystko wyliczyć. W czasach, kiedy dzieje się ta opowieść, mało kto już wiedział, jaką ma moc. Rzadko go o coś proszono. Miał 138 więc dużo wolnego czasu i spokojnie patrzył z góry jasnym okiem. Kiedyś zauważył, że w polu obok kapliczki siedzi na kamieniu mysz. Następnej nocy znów była ta mysz z pyszczkiem zwróconym w górę i maleńkimi czarnymi ślepkami, w których odbijały się księżycowe sreberka. Księżyc zrozumiał, że mała mysz bardzo, bardzo prag- nie, by stało się coś czarodziejskiego. Że marzy, by móc polecieć w czarodziejski świat. Wyciągnął długi pro- mień, wskazał myszy kapliczkę. Błysnął szczątek rozbi- tej szyby w oknie. We środku, koło ołtarza, leżał oga- rek poświęconej świecy. Ale mysz trochę się jeszcze bała. Rano próbowała porozmawiać z innymi myszami. Nic nie rozumiały. Mó- wiły: — Ach, to przecież ani nie jest smaczne, ani zdrowe. Głodu teraz przecież nie ma. A inne: — Ale ty jesteś staroświecka. Dzień był upalny, wieczór też ciepły. Mysz była zde- nerwowana. Nie wiedziała, co robić. Poszła do norki o zmierzchu. Sen ją zmorzył szybko. Potem wzeszedł księżyc. Wzniósł się wysoko. Był już w pełni. Zaświe- cił niezwykle mocno. Obudził mysz. — Chyba jednak spróbuję — szepnęła. Przez podziemny korytarzyk cichutko pobiegła do ka- pliczki. Szukała ogarka. Wąsy jej drgały nerwowo. Znalazła i ugryzła. Ale w pierwszej chwili nie stało się nic. „Więc może to rzeczywiście tylko zabobony?" — pomyślała. Chciała już wrócić do norki, ale nagle poczuła, że jakaś dziwna siła zmusza ją, żeby się wspięła wyżej. Zaczęła się wdrapywać po drzewcu od kościelnej cho- 139 rągwi, po murze, z którego tynk opadał, po zetlałym malowidle. Za oknem z wybitą szybą, pod ścianą rosły zielska. Na samotnej jabłoni, która rosła niedaleko kapliczki, tajemniczo szumiały liście, choć wiatru prawie nie by- ło. Księżyc wciąż świecił bardzo jasno. Nawet jakby coraz jaśniej. Przycupnęła. Patrzyła w noc. Była już nietoperzem. I nietoperze skrzydła uniosły ją cicho w górę. Ten sam księżyc zbudził i młodą dziewczynę. Kasia wstała ze swego tapczanika. W nocnej koszuli cicho wyszła na balkon. Noc była ciepła, a kamienna płyta balkonu pod nagimi stopami chłodnawa. Dziewczyna nie wiedziała, czy to ona chce popatrzeć w srebrną twarz księżyca, czy to raczej księżyc chce spojrzeć jej w oczy. W całym miasteczku było bardzo cicho. Od strony księżyca właśnie nadleciał nietoperz. Pisnął. — Więc to tak, to tak... — szepnęła. Noc taka jasna... Tak dziwnie... Z balkonu widziała łąki i smugę lasu. Czy tam, daleko, coś nie migało zło- tawo? Coś... Nie, to nie turkot kół. To tylko żaby rechoczą nad rzeką. Miała jakiś sen, ale co jej się śniło? Wróciła w ciemność pokoju. Wtuliła głowę w podu- szkę. Sen też wrócił do niej. Znów zobaczyła złotą kare- tę pędzącą nocną drogą pod ogromnym księżycem. U diabła i czaroumicy Zbyt długo tak się żyło. Za dużo tego biegania z no- sem przy ziemi, zbierania pokruszonych ziaren. Nieto- perz już w pole nie wrócił. Wyruszył w świat. Leciał nocami. Czasem pojawiały się, żarzyły łuny miast. Zwracał się ku nim to lewym, to prawym skrzyd- łem. Mijał je z daleka. Cichym szybkim cieniem prze- mykał nad drogami. Księżyc z doby na dobę malał. I wreszcie doleciał. Na pustkowiu, przy jeziorze stała zagroda. Czarny kot przycupnął na płocie. Patrzył w niebo. Księżyc był już w nowiu. Otwarte okno jarzy- ło się czerwono. Czarownica i diabeł siedzieli przy pie- cu. Nietoperz zatoczył w powietrzu koło, jedno, drugie, siódme. „Tu zostanę" — postanowił. W czas jakiś potem, już pod jesień, o ciepłym zmierz- chu piaszczystą drogą ktoś brnął. Kiedy słońce zaszło, nietoperz się ocknął. Wyleciał z okienka na strychu. A kiedy ścigając wieczorne owa- dy zapędził się aż za trzeci zakręt na drodze, spostrzegł dziewczynę. Śmignął tuż obok, ale nie po to, żeby się wplątać we włosy, lecz by ją obejrzeć z bliska. Tak, to ta sama. No bo przewodnik na wycieczce powiedział, że jest tu znana baśń o czarownicy znad jeziora. Furmanką jechał gospodarz z żoną. Podwieźli dziew- czynę, choć się dziwili, czego ona na tym pustkowiu szu- ka. Zeskoczyła. 141 — Tak, teraz to już można tędy, na krótsze — ale kobieta się jednak przeżegnała. Zdarzają się takie dziewczyny. Uparte i ciekawe. Ma taka zaczarowane lustro i pyta go: — Jaka jestem? Kim jestem? Jaka jestem naprawdę? Tak. Bardzo są uparte. Szukają czarów w starych wierszach i muzyce. Taka powie, bywa, matce: — Wyjeżdżam dzisiaj. —? Zobaczysz, zobaczysz — mówi na to matka — że to się kiedyś źle skończy. Ale dziewczyna i tak wyjeżdża z chłopakami, z inny- mi, też lekkomyślnymi dziewczynami. Nic się nie boi. Ba, nawet i sama, samiuteńka potrafi dotrzeć tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. — Dobranoc, Janino — powiedział diabeł do czarow- nicy. Chciał się zdrzemnąć przed północą. Ledwie oczy zamknął, wrócił nietoperz. Pisnął. — Aha — kiwnęła głową wiedźma. Wyszła przed furt- kę. Z dłoni zrobiła daszek nad czołem. — Czy ja... — zaczęła dziewczyna. — Ależ tak, trafiłaś! Bardzoś podobna do swojej bab- ki. Oczywiście na Kasię już czekała kolacja. Wszystko, czym czarownica zastawiła stół, miało smak czarodziejski. Zasiadły potem na ławeczce przed do- mem. Noc bardzo ciepła. Na zachodzie zorze ciemniały, purpurowiały. Diabeł leżał w pokoju. Pochrapywał. Jak się zerknęło przez okno, w odblasku ognia, który jesz- cze palił się w piecu, widać było zwieszający się z ko- zetki czarny długi ogon. Rogaty łeb wtulił w poduszkę. — Niech sobie pośpi. Mówią nawet, że diabła lepiej nie budzić. Po czorta on nam zresztą potrzebny. 142 Czarny kot łasił się do nóg. Nietoperz krążył i słu- chał. — Ludzie już o wielu rzeczach zapomnieli i dlate- go nie jest dobrze. Stare łyżki należy palić, to i biedy w domu nie będzie. A jak kura zapieje, to łeb uciąć. Tylko koniecznie na progu i tak, żeby główka nie spa- dła do środka, ale na drugą stronę. Czary, Kasiu, do wszystkiego mogą się przydać. Sły- szałam, mówili, że trzeba środków do ochrony roślin, nawozów sztucznych. A nie ma. A nie lepiej by było, gdyby tak szczerze powiedzieli, że jak baba przysiadzie tam, gdzie chce posadzić kapu- stę, to kapusta wyrośnie jej taka właśnie, jaka ona jest w tym swoim siedzeniu szeroka. A ja — ciągnęła dalej wiedźma — choć niby na eme- ryturze, przecież tak do niczego chyba nie jestem. Jak się tu czasem zjawią jacyś wczasowicze, to im zsyłam deszcze. Tak, czaruję. Czarów nie mam zamiaru się wy- rzec. Ani diabłów. Ten, co jest teraz ze mną, to się przyplątał zeszłej wiosny. Prosiłam, żeby założył antenę, no i potem już został. Zadowolony, że go dobrze karmię. Bardzo lubi grzyby. Ale tylko trujące. Co mu tam będę żałować. Pewnie, że pali za dużo, a jeszcze przecież siarką i smo- łą go czuć, ale i do tego można się przyzwyczaić. Bo i to mówią: ,,Z diabłem źle, ale bez diabła jeszcze go- rzej." Więc żyjemy tu sobie razem i grzeszymy. Wiem, pomyślałaś sobie, Kasiu, że już jestem stara. Mylisz się. Jak na czarownicę to wcale nie. Zresztą rozmawiałam niedawno z samą Śmiercią. Dziwisz się? Tak, znam Śmierć. Bardzo ją zresztą szanuję. Jaka ona pracowita! Czy się jej boję? Cóż, jak komu ona sądzona... Ale prosiłam ją, że kiedy już przyj- dzie pora, to niech nie wymyśla mi żadnych chorób, 143. tylko po prostu śmignie kosą... Mówiła mi zresztą, że na wiele lat ma już wszystko zaplanowane. Mnie tam nie ma. Ale co ci tam teraz mówić o śmierci. Dla ciebie te- raz najważniejsze są czary miłosne. Chcesz wiedzieć, jak czarować chłopców? Otóż, żeby mieć widełki do odpychania i haczyk, żeby przyciągnąć tego, co go so- ibie upodobasz, trzeba było nietoperza o północy zako- pać w dziurawym garnku koło mrowiska. Potem się szybko uciekało, a kiedy po jakimś czasie mrówki zro- biły swoje, należało odszukać te potrzebne kostki w szkieleciku. Nie, Kasiu, nikomu teraz tego nie doradzam. Oczywi- ście, że to niehumanitarne. Zresztą nie myśl, że jak je- stem czarownicą, to już się nie orientuję, że wszystkie •gatunki nietoperzy są pod ochroną. I przecież, jak słu- sznie zauważył jeden pan w telewizji, „nikt już nie za- myka się w kręgu doświadczeń małych społeczności lo- jalnych". Spotkałam, moja Kasiu, na jednym ze zlotów koleżan- ki z Litwy. Dzięki nim poznałam inny, ładniejszy spo- sób. Musi świecić księżyc. I kiedy śpiewa słowik, trze- iba podejść tak cicho do krzewu, na którym usiadł, że- by go nie spłoszyć. Haczyk i widełki wycina się z ga- łązki tego właśnie krzewu. Tak ostrożnie, żeby nie od- leciał. Wierz, Kasiu, starej wiedźmie. To przyciąganie i odpychanie chłopca zawsze ma swój urok. Księżyc już wzniósł się wysoko. Był w pełni. Noc jasna. Ktoś, kto przypadkiem w tę okolicę by się za- błąkał i akurat czemuś nocą szedłby drogą, zobaczyłby dwie kobiety, starą i młodą, siedzące na ławeczce przed domem. Cóż... późno, ale noc nadal bardzo ciepła... Gdyby usłyszał, o czym jedna z nich mówi, pomyślał- 444 by sobie, że dziewczyna pewnie wypytuje starą o dawne wierzenia i przesądy. Ale nietoperz, który wciąż swoim lotem kreślił w po- wietrzu jakieś dziwne znaki, co chwila zbliżał się do nich, widział wyraźnie, że w oczach Janiny ukazuje się figura kozła. Po tym nieomylnie można rozpoznać cza- rownicę. A i w oczach Kasi coś kilka razy mignęło. Czyżby w przyszłości i ona miała zostać wiedźmą? A mówiła matka, kiedy dziewczyna z plecakiem wy- chodziła z domu: „Uważaj ty lepiej na siebie. Diabeł nie śpi." Zbliżała się północ. Diabeł już musiał się zbudzić. 10 — Z)ota kareta Pierwsze czary Od jesieni do obiadu zasiadała wraz z setkami dziew- cząt i chłopców. Z początku czuła się trochę zagubiona wędrując po instytutach, kolegiach i bibliotekach. Ale zabrała ze sobą czarodziejskie lustro. Kiedy dzień był zły, ćwiczenia bardzo długie, a potem skrypt też trud- ny i pożyczony na bardzo krótko, Kasia pytała, czy chociaż jest ładna. — Możesz być... czarująca... W przeddzień swoich imienin, we wróżebną wigilię świętej Katarzyny... Była wtedy sama w pokoju. Cały dom akademicki już cichł... Było późno. — Zrobię tak — szepnęła. Zgasiła światło. Zapaliła świecę. Zrzuciła ubranie. Siadła przed lustrem. — Chcę zobaczyć tego, kto mi jest przeznaczony — powiedziała. Kąty pokoiku były ciemne. Biały klosz lampy poły- skiwał. Martwa biała kula. Któraś z gwiazd za oknem jest moją gwiazdą... Czy mi kiedyś czegoś nie powiedział astrolog?... Czyż nie mam spotkać królewicza? Płomień świecy wysmuklał, rozzłocił się, drgał. Przed lustrem, w lustrze bielało ciało dziewczyny. Z daleka zegar zaczął bić godzinę dwunastą. W lustrze zmiesza- ło się światło i mrok. I nagle ukazał się w nim cień. Chłopiec. 146 Krzyknęła. Zniknął. Kto to był? Czy go potrafi poznać? Tej zimy zaczęła baczniej przyglądać się chłopcom. Czy to ten? E, chy- ba nie... Zasięgnęła nawet znowu rady czarownicy. — Moja droga Kasiu. To jest bardzo łatwe. Jeśli spot- kasz tego, który jest ci przeznaczony, to poczujesz, że zupełnie inaczej będzie bić twoje serce. — I to na pewno będzie ten właściwy? — Tak na pewno to nie. — Czarownica miała ogrom- ne doświadczenie. — Czasem można się pomylić. W parku pokazały się gile. Były zajęte swoimi spra- wami. Być może zresztą żaden z nich nawet nie wie- dział, iż powinien wzlecieć wysoko ku chmurom i spy- tać o śnieg. I nikt już nie pamiętał, że pierwszy płatek śniegu ma się przecież stopić na gorąco czerwonej pier- si gila. Śnieg wreszcie spadł, pokrył chodniki i jezdnie, ale rozjechały go samochody, posypali go piachem i solą. Zżółkł, rozbłocił się. Spodlał. Potem go wywieźli. Drze- wa zabłąkane w miejskie ulice stały w ponurym mil- czeniu. Nie słychać było z dala dzwonków sań. Nigdzie też nie podeszły pod okna wilki. I nie mogło oczywiście się zdarzyć, by pod skórą upolowanego święconą kulą basiora odkryto sukmanę i magierkę. (Co byłoby świa- dectwem, że nie wilkiem był w swej istocie, lecz wilko- łakiem — człowiekiem mocą czarów w wilka przemie- nionym.) Ludzie w tych czasach nie przemieniali się już w wilki. To stary, samotny wilk, jeden z tych niewielu, co je- szcze żyły w lasach, zmienił się w człowieka. Wyszedł z lasu, gdzie jazgotały mechaniczne piły. Przemykał drogą. Trafił aż do miasta. Był pijany. Nażłopał się 147 wódki, bo chciał sią w swoim człowieczeństwie jakoś odnaleźć. Krzyczał i wył. Zrobiło sią koło przystanku tramwaju zbiegowisko. Chcieli go schwytać. Gryzł ludzi po rakach. Drapał pa- znokciami jak pazury. A gdy od niego odstąpili, nie- spodziewanie ukląkł na chodniku i głową zaczął bić o ziemią. Wtedy chwycono go pod ramiona, wepchnię- to do samochodu i został zabrany. Mróz dawniej zapraszano na wigilią. Czekał i w tym roku. Myślał, że ktoś może sobie przypomni. Na próżno. Rozsrożył sią wiąc, obraził i po świętach przyszedł sam. Mszcząc sią łupał rury wodociągów i zamrażał zwrotni- ce kolejowe. A Kasia wybrała sią na bal. Właściwie to był jej pierwszy prawdziwy bal. Wiły sią kolorowe serpenty- ny, kołysały, błyszczały baloniki. Pomyślała, że jest pra- wie jak w baśni. Wypiła dwa kieliszki wina. I nagle postanowiła, że sią wymknie przed północą. W baśni ktoś wybiegał za dziewczyną... Płaszcz rękawami przywitał ją dość chłodno. Zmar- znięte niebo sunęło nad ulicą. Rzeczywiście jednak ktoś za nią wybiegł. — Kasiu! Dlaczego! Dokąd? Tak, wciąż było jak w baśni. — Kasiu, zaczekaj! — Wiesz — szepnęła — bardzo cię lubię. Chłopak nie dosłyszał. Szepnęła bardzo cicho. Słowa zamarzły. Takie rzeczy mogą zdarzać się w baśniach. Słowa zamarzły, a odtajały dopiero na przedwiośniu. Tylko że wtedy usłyszał je już inny chłopak. Ale też je- szcze nie królewicz. Wesele No i wreszcie Kasia znalazła swojego królewicza. Ja na ich weselu byłem... Nie odbyło się na królewskim dworze. Zresztą kró- lowa nie miała już dworu. Nawet nie żałowała. Gdy ją zagadnąłem, machnęła ręką: — Ach, to już była ruina. Stale kłopoty z remontem. Dobrze, że się tego pozbyłam. Kasia wyglądała ślicznie. Królewicz, owszem, wyso- ki, przystojny, ale... może zresztą tak mi się tylko wy- dawało, jakby zbyt pewny siebie. Wesele wcale nie huczne. Gości niewielu. Świadkami byli koleżanka Kasi i jakiś młody człowiek, chyba powiernik królewicza. Astrolog też był na weselu. Od dawna już nie pra- cował u królowej, nie stać jej przecież było na utrzy- manie służby. Zajmował się dziennikarstwem. Zaczął od artykułów na tematy gospodarcze, a kiedy przywrócono w gazetach kąciki astrologiczne, mógł wrócić do swojej specjalności. Był także i stangret. Kilka razy już zmieniał pracę. Teraz miał etat konserwatora. Podobno wszystko po- trafił zreperować. Mówili o nim, że złota rączka. Nie- stety, jak mi szepnięto, ponieważ wszędzie go często- wano, więc się przyzwyczaił i rozpił. Królowa matka jednak pozwalała, by ją odwiedzał. Nie miała przesą- dów klasowych, a prawdę mówiąc, przy takich kłopo- 149 tach, jakie są z usługami, utrzymywanie z nim kontak- tów było wygodne. Różni ludzie spotykają się przy weselnych okazjach. Byłem więc na weselu Kasi, miód i wino... Nie. Tak na- prawdę miodu nie podawano, a wina pić nie chciałem. No to i cóż, że nie królewski dwór — myślałem. Je- śli mi czegoś było żal, to raczej tego, że kiedy jecha- liśmy do weselnego domu, nie trzaskano z batów, żeby odstraszyć wszystkie złe siły. Że na rozstajach dróg nie wysypano suszonych owoców dzikiej gruszy młodym na szczęście. — Ależ pan nic nie je — powiedziała do mnie matka Kasi. — Może sałatki? — Dziękuję, ale już naprawdę nie mogę... Jadłem rzeczywiście niewiele, a co do tego wina, to nie piłem i dlatego, że wolałem nie mieszać z wódką. Byłem zmęczony. Przyjechałem przecież z daleka. Robi- ło się późno. Nagle coś zaszumiało. Kasia poderwała się z miejsca i wybiegła na balkon. — Nareszcie! Bo już się bałam... — Och, dziecko, cały czas było pod wiatr. A ja, wiesz, nie lubię wylatywać, póki się porządnie nie ściemni. Po co robić sensację. Jakie poglądy miała mama Kasi, takie miała, ale by- ła gościnna i umiała się znaleźć. — Prosimy! Prosimy. Kasia już się cioty nie mogła doczekać! Ale... czemu nie oboje? — A po co mi tu ten stary czort? Zresztą ktoś mu- siał zostać, żeby pilnować kota i nietoperza. Posadzili ją przy mnie. Wreszcie mogłem porozma- wiać z czarownicą. __ No i nasza Kasia wyszła za królewicza — za- 150 cząłem. — Tak jak to kiedyś astrolog wyczytał z gwiazd. Nie omylił się. Kto by pomyślał... — A cóż to takiego wielkiego — wzruszyła ramio- nami. — Dziewczyna przed Nowym Rokiem zanurzy rę- kę w przerębli i też będzie wiedziała, kto zostanie jej mężem. Sięgnie do dna, wyciągnie słomkę, wyjdzie za zwykłego gospodarza, drzazgę, dostanie jej się stolarz, a żelazo znaczy oczywiście, że kowal. — A jeśli nie ma przerębli? — Zawsze można się dowiedzieć, jeśli się umie posłu- chać, jak wiatr szeleści w zeschłych liściach... A jak wysypie się okruchy na śnieg, to i ptak prawdę ukaże. Wrona przyleci, sroka czy trznadel, podziobie i przy oka- zji wyjaśni, czyją dziewczyna będzie żoną. I nie tylko ptaki — zniżyła głos. Przy stole było gwarno, ale nie chciała, żeby wszyscy słyszeli. — Nie tylko ptaki. Wywróży, co będzie, nawet jakiś zwykły kundel. Wyjdzie dziewczyna późnym wieczorem na próg chaty. Z której strony pies zaszczeka, to potem stam- tąd właśnie przybędzie kandydat na męża. Pies szcze- ka mocno, to i dobrze. Znaczy, że ten przyszły będzie młody. Szczekanie ochrypłe — niestety, stary. Pies za- skowyczy — mąż będzie bardzo chorowity. — No, ale jednak astrolog wywróżył, że ma być kró- lewicz. I jest prawdziwy królewicz. — No to i co, że królewicz? — skrzywiła się. — A w ogóle samo małżeństwo... — Ale jednak chyba będą żyli długo i szczęśliwie... — Kto? —- Oczywiście Kasia i królewicz. — Zostawmy wreszcie w spokoju tego całego króle- wicza! — ...więc Kasia. Lubię tę Kasię. Chcę wiedzieć, ja- kie będą jej dalsze losy. I muszą wiedzieć. Jestem prze- cież także autorem... — No to, człowieku, próbuj sam się dowiedzieć. — Słyszałem, że można zbadać baranią łopatką. Czy- tałem, że jeśli czarownica w srebrną miskę naleje wo- dy, ustawi na noc pod krzakiem kwitnącej róży... Prosił- bym bardzo... Gdyby wiedźma mogła... — Móc tobym oczywiście mogła. Może... — Zdrowie! — podniósł się stangret. — Zdrowie mło- dej pary po raz pierwszy! — Gorzko, gorzko! — zaczęli wołać goście. Przysiadła się do nas królowa. Potem druh królewi- cza puścił nową taśmę. Zaczęli tańczyć. Astrolog po- prosił czarownicę. Nie dokończyliśmy rozmowy. Nie mogłem przecież być tam dłużej. Po północy już musiałem wyjeżdżać. Przecież nie miałem nawet urlopu. Jechałem długo, z przesiadkami. Morzył mnie sen. Ale i następnego dnia, zwykłego dnia powszedniego w porannej kolejce po chleb i na przystanku autobuso- wym myślałem o Kasi. Było jeszcze ciemno. Z głębi uli- cy, z mgły zbliżały się światła reflektorów. Zapowia- dał mi się ciężki dzień. Tak dużo miałem różnych spraw do załatwienia. I nieraz jeszcze się zastanawiałem, jak się potoczyć mogą losy tej dziewczyny. Czy czarodziej- sko? I śmierć Przyszła nieoczekiwanie. W czasach dawnych wiedziano, że przyjdzie. Pies nocą wył do księżyca i nie można go było uspo- koić... Kret, świadomy spraw podziemnych, przed ludźmi je- szcze zakrytych, czyścił swoje czarne futro. Zbliżał się do domu. Pracował uparcie, rył pod przyciesią. Wokół domu pojawiały się na złą wróżbę kopczyki ziemi... Siedzieli ludzie przy wieczerzy, za oknem ciemność, paliła się lampa naftowa i nagle święty obraz spadł ze ściany. I tylko się przeżegnać. Wola boska... Niespodziewanie, mocno trzasnęły deski skrzyni, w której przyodziewek, a na dnie korale jeszcze po bab- ce... Pękł stół... Albo coś nocą stukało w okno... I człowiek wiedział: pora się szykować. Tak było dawniej. A ojcu Kasi mówili w szpitalu: — Och, medycyna poczyniła ogromne postępy. Patrzył na twarze tych, którzy go w szpitalu odwie- dzali. Lekarze nawet wspominali o poprawie, ale raz pielęgniarka powiedziała do salowej o jedno słowo za dużo. Już wszystko wiedział. Oczywiście nie mógł liczyć na to, że ktoś spróbuje zamknąć ją w pustym rogu, Ani że nagle przekręci 153 łóżko, gdy ona zjawi się u wezgłowia. Starał się być odważny. Był odważny. Nie mógł liczyć i na to, że mu dadzą do ręki grom- nicę, że zgromadzi się przy nim rodzina i przyjaciele, on im powie, co ważne, najważniejsze, i po kolei się z nimi pożegna. Najstarsza na świecie lekarka jeździła w tych cza- sach czarną limuzyną. Ludzi było dużo. I tak ledwo mogła zdążyć. Podjeżdżała pod szpitalną bramę. Trzaska- ły drzwiczki samochodu. Już na sali sprawdzała jesz- cze, ale dość pobieżnie, życiorys. Oglądała zaświadcze- nia o, zawsze wówczas już bardzo złym, stanie zdro- wia. Była w bieli jak wszyscy lekarze... Może gdyby jeszcze w szpitalu pracował ów portier... To stało się w tym niewielkim mieście. Portier o wszystkim się dowiedział. Żył wtedy w domu, w którym było dużo kwiatów. Przez korytarze wysłane chodni- kami cicho przechodziły zakonnice w skrzydlatych kor- netach. Dreptali starzy ludzie. Portier bardzo się zdenerwował. Co oni tam teraz ro- bią w tym szpitalu! On by do takiego człowieka śmier- ci na pewno nie wpuścił. — Jak ja pracowałem, to... Bo trzeba porządnie pil- nować! Bo dziś są tacy portierzy! A potem się popłakał. Był już bardzo stary. Usnął. Łzy mu jeszcze spływały po policzkach. — On już teraz przestał cierpieć — tak mówili o oj- cu Kasi. — Kiedyś i nas to czeka — mówili. — Taki człowiek! Odchodzą zawsze najlepsi ?— tak mówili do nieutulonych w głębokim żalu. I naprawdę wszyscy już wiedzieli, że był wspaniałym człowiekiem. 154 Mijały tygodnie, miesiące. Miesiące splatały się w la- ta. Ze śmiercią trzeba się było pogodzić. Raz w roku miała wielkie święto. Zapraszała wszyst- kich do swojego ogrodu. Płonęły tysiące, setki tysięcy świateł. Brama była szeroko otwarta. Ludzie szli z bia- łymi chryzantemami. Na drzewach złociły się jeszcze li- ście. Ona, nie chcąc sobą gości krępować, wkładała kape- lusz z czarną woalką. Wieczorem chodziła alejkami. Kwiaty zresztą więdły szybko. I już następnego dnia robiło się bardzo pusto. Kolorowe szkła lampek były popękane, zasmolone sadzą, w koszach piętrzyły się śmiecie. A ona jak co dzień odwiedzała i mieszkania w blokach, i wille, zachodziła do szpitali, spieszyła do wypadków ulicznych. — Mamo — pytała Kasię jej córeczka — a napraw- dę, tak naprawdę, co to jest dusza? — Dusza... ja myślę, że dusza to jest to w człowie- ku, co zawsze chce żyć. — A czy zmarli... mogą do nas przychodzić? Więc Kasia opowiada córeczce, że jest taka pieśń, w której dusza wyleciawszy z ciała stoi na zielonej łące, czeka na anioła. Mówili też kiedyś ludzie, że dusze po- jawiają się w płomieniu. Płomień trzeszczy, mieni się błękitnawo. I mówili, że nocą latają jako ćmy. Że się stają ptakami... Droga Mleczna jest ich drogą. I może czasem cienie przechodzą przez mosty, przez kładki nad wodą. Pojawiają się we śnie. A tego jeszcze nie chce powiedzieć córeczce, że śnił się jej ojciec. We śnie przyszedł do niej. Głaskał ją po głowie. Tak jak wtedy, kiedy była jeszcze bardzo ma- ła. — Tato, tato, ty zawsze byłeś dla mnie dobry. I płakała we śnie, i było jej strasznie przykro, że 155 tak niewiele miał miejsca w jej czarodziejskiej opo- wieści. — To nic — mówi — byłem, Kasiu, zwykłym czło- wiekiem, ale... słuchaj, bo to ważne, i ja czasem pa- trzyłem w zaczarowane lustro — mówi i zaczyna nik- nąć... I jeszcze słychać słowo „lu-s-tro..." I pani Kasia się budzi. A jego już nie ma. Czas zaczarowany Co mam przed sobą razem z trzydziestką? Widzę trzydziesty rozbity dzbanek, a lustro mówi, że jest we mnie dziecko zmarszczkami okratowane. (Blaze Koneski: Klatka, tłum. Józef Waczków) A tego, że coś tak dziwnego stanie sią z czasem, nie, tego się Kasia wcale nie spodziewała. Że czas biegnie w jakimś miejscu niezwykle szybko, zdarzało sią w baśni. Baśniowy bohater dostawał sią przypadkiem na szczęśliwe wyspy albo do dziwnego kraju go zaproszono. Były to baśnie okrutne, bo kie- dy wracał, okazywało się, że w tym zwykłym życiu je- go czas minął. Zapodziały się gdzieś, nie wiadomo gdzie, całe lata. Ale przecież ona właśnie żyła zupełnie zwyczajnie. Czas. Mówili, że pralka bardzo czas oszczędza. Rze- czywiście trudno było żyć bez pralki, zwłaszcza kiedy urodziła się mała. Wtedy brakowało jej czasu, ale je- szcze się nie zorientowała, że z czasem coś się dzieje. Sądziła, że gdyby królewicz jej pomógł... Niestety. Dziewczyna, która wyjdzie za mąż za króle- wicza, musi sią liczyć z tym, że w swoim domu nie bę- dzie królową. Kasia szybko zrozumiała, dlaczego ciota Janina do jej małżeństwa odnosiła się z rezerwą. Królewicz uważa zwykle, że to jego właśnie powin- no sią obsługiwać. Są to skutki wychowania. Królowa matka nie przyzwyczaiła syna, żeby pomagał w domu. Nawet gdy już nie mieli służby, wolała sama utrudzić swoje królewskie race niż jego zagonić do roboty. A jeśli jeszcze takiemu królewiczowi zdarzy się raz 157 i drugi przygoda podobna do tej, jaką przed laty miał tato Kasi wraz z Madejem? I to bez kota i zbójców. Gdyby więc nie to, że miała przecież dziecko... Naj- cudowniejszą córeczkę... Nie uważała zresztą, że jest jej gorzej niż innym. Że jest nieszczęśliwa. Miała nawet bardzo dużo szczęścia. Mieszkanie. Dzięki astrologowi. Gdyby nie astrolog, to nawet by nie wiedziała, kiedy to mieszkanie jej dadzą. A z meblami, czy to też nie było szczęście? I akurat szczęście przyniósł kominiarz. Mąż koleżanki Kasi znał dobrze pewnego kominiarza, a żona tego kominiarza by- ła kierowniczką sklepu meblowego. Potem regały pomógł montować stangret-konserwa- tor. Królewicz nie miał zielonego pojęcia, jak to zro- bić. — W moich czasach — powiedziała kiedyś królowa matka — życie też było trudne. Teraz są moje czasy. Żyję w naszych czasach... Tak by wypadało. Ale właściwie... czemu czasy nazywamy naszymi, kiedy wcale do nas nie należą? Dzień zaczy- nał złośliwy terkot budzika. Odprowadzała małą do przedszkola. Szła do pracy. Potem na zakupy. I jeszcze to, że zachciało jej się bułgarskiego kożu- szka. Autor wyznaje: pomyślał sobie, tak, ten kożuszek z Bułgarii... Może to by coś wyjaśniło... W Bułgarii po- trafiono czarami ściągnąć z nieba gwiazdę. Zatapiając ją potem w studni marnowano czyjeś życie. Żeby zdo- być na kożuszek pieniądze, Kasia podjęła dodatkową pracę. Traciła dużo czasu... Ale to przecież zupełnie nie ma sensu. Czy z tego, że młoda kobieta chciała być trochę lepiej ubrana, wynika jakiś głupi morał? Że zrobiła coś złego, że czas roz- 158 trwoniła i za to została ukarana? Kara jej się należała? To tylko Kasia miała jakieś wyrzuty sumienia. Dała córeczce imiona: Maria Barbara. Barbara oczy- wiście na pamiątkę prababki, a Maria, bo to i brzmi z królewska, i kiedy się powie „Marysia", to jest już pra- wie tak, jakby miała zacząć się baśń. Za rzadko, za rzadko opowiadała małej baśnie... A przecież wiedziała, że żyje w czasach, w których nie wy- ręczą jej krasnoludki. Krasnoludki za nic w świecie nie chcą się osiedlać w nowym budownictwie. Nie mogą patrzeć na ogień buzujący w piecu, bo pieców brak. Kaloryferów nie znoszą. Powietrze w mieszkaniach, gdzie są kaloryfery, jest zresztą dla nich zbyt suche.. Marysia Basia chodziła do grupy maluchów. Chodzi- ła do średniaków. Chodziła do starszaków. Zaczęła cho- dzić do szkoły. Coś stało się z czasem. Gdzie się po- działy całe lata? — Mamo, czemu jesteś dzisiaj taka smutna? Nie wie nawet, jak to dziecku wytłumaczyć. — Mamo, połóż się dzisiaj przy mnie. Mała usypia, a jej matka leży w ciemności z otwar- tymi oczami. Wie, że o czymś chyba zapomniała, ale nie wie o czym. Musi sobie koniecznie przypomnieć. A gdyby... Tak. Tak trzeba zrobić. Wstaje. Pisze dłu- gi list o wszystkim do czarownicy. Jeśli ona nie po- może, to już chyba nikt. Jest noc. Jutro rano list wy- śle i będzie czekała na jakąś radę. Ale nie zdążyła nawet zakleić koperty... Nagle za drzwiami łoskot, trzask, huk. Wyjrzała. Po schodach spada listonosz. O tej porze! Z ekspresem. Tak bywa, jak się pisze do czarownicy. Już jest odpowiedź. „Kasiu Droga! Co ty sobie, do diabła, właściwie myślisz?! Czy nie 159 pamiętasz, co Ci zostawiła babka? Gdzie jest Twoje czarodziejskie lustro? U nas po staremu. Całujemy Cię mocno Ciota Janina i..." Diabeł zamiast podpisu wypalił ślad szponiastymi pal- cami. Co będzie... Nie znałem go przecież. Sam zaproponował. Łowił aku- rat ryby i był w rybackich butach. Nawet czułem się skrępowany. Trochę pobłądziłem, nie wiedziałem, jak się wydostać znad tej zatoczki, ale wolałbym się roze- brać i przebrodzić jakoś przez płyciznę. — E tam, a po co? — powiedział. Wziął mnie na plecy. Ale kiedy wyciągnąłem port- monetkę, rozzłościł się: — Schowaj sobie te pieniądze, człowiekul Co mi po twoich pieniądzach? Co pieniądze warte? Za jeden pod- pis to jeszcze można i tobie pełną czapkę nasypać, rozu- miesz?! Zrozumiałem. Zwłaszcza że akurat wtedy zauważyłem ogon. Machnął nim kilka razy zdenerwowany. Bardzo przepraszałem. Było mi głupio tym bardziej, że usłysza- łem, jak ciota Janina wyjaśniała kotu, którego nasze głosy obudziły i zaniepokoiły: — Kogoś diabeł niesie. Nie była w dobrym humorze. Na szczęście okazało się, że to nie z powodu mojej wizyty. O co chodzi- ło? Wiadomo, przynajmniej raz do roku w Kwietną Nie- dzielę każdy diabeł musi być w kościele na nabożeń- stwie. Nie chciała się za niego wstydzić, sprawiła mu garnitur. Kwartał jeszcze nie minął... — I staraj się dla takiego! — mówiła rozgoryczo- na. — Albo przepije, albo wysmoli. Jak dziecko. 11 — Złota kareta 161 Dopiero po kolacji wyznałem, że jestem w sprawie Kasi. Znów nie mam pojęcia, co dalej będzie. Muszę przecież znać jej przyszłe losy, a bez pomocy czarow- nicy absolutnie nie dam sobie rady. Pokiwała głową. — No, o Kasią to już na szczęście możemy być spo- kojni. Wie, co robić powinna. Używa tego czarodziej- skiego lustra, pyta je o to, co najważniejsze. Lustro odpowiada. Często nawet wierszem. Teraz akurat wzię- ła małą i pojechała tam nad rzekę. Do tego miasteczka. — A co będzie potem? — W końcu zostanie czarownicą. Nie namawiam jej ani też nie odradzam. Sama zresztą się orientuje, że to nie jest łatwe. — Więc w przyszłości też będą czarownice? — A pewnie. Zadymiła ziołami. Poszeptała. Nalała w miskę wody z siedmiu studni. Rzuciła pierścień, — O... Pod lustrem wody ukazał się ogień. Chwytał za suk- nię i obnażał ciało. Twarz kobiety przesłaniały kłęby dymu. — Kasię też?... — Cóż, w ten czy w inny sposób swoje musi odcier- pieć. To się na pewno nie zmieni i za setki lat, skoro do dziś nie zmieniło się wiele od czasów, kiedy to jej imienniczka chodziła z owczarzem na rozstajne drogi i w palonych kościach dostrzegła Kusiciela w posta- ci liliowego płomienia. Kasia też nie może się spodzie- wać, że ją ludzie zrozumieją. Ale znajdą się i tacy, co ją docenią. Obraz się zmienił. W wodzie ukazała się sala wybita czarnym aksamitem. Po nim wiły się złote węże. — Jej dysertacja... — wtrącił diabeł, zasięgał widać informacji jeszcze i ze swoich ciemnych źródeł — dy- 162 sertacja będzie miała tytuł: „Niektóre zagadnienia cza- rodziejskiego przekształcania wybranych fragmentów rzeczywistości". Kasia już odpowiedziała na wszystkie pytania, zło- żyła ostatnie wyjaśnienia. Przedstawiciele Wysokich Mocy Nadracjonalnych pierwsi podnieśli się z miejsc, żeby jej złożyć gratulacje. Wstali i goście. Cisnęli się z kwiatami. Była i Maria Barbara. Już prawie dorosła... Zauważyłem, że zza filaru obserwował ją młody dia- beł o czarnych jak antracyt oczach i fryzurze, która wydawała mi się dziwna, lecz domyśliłem się, że takie fryzury w przyszłości będą modne. W każdym razie wi- dać było rogi. — Marysia też będzie kiedyś wiedźmą, i to niezłą — powiedziała ciota Janina. Siedziała obok mnie, a była i w przyszłości. Ściskała i całowała Kasię. Przez otwarte okno wpadł nietoperz, rzeczywiście jeszcze bardziej podobny do myszy niż in- ne nietoperze. Przeleciał nad nami, przebił się przez lu- stro wody. Pojawił się na sali. Zatoczył kilka kół. Znów się wynurzył i znów wrócił. Wreszcie zawisł na żyran- dolu nad Kasią i złożył skrzydła do oklasków. — Niech już tam zostanie — powiedziała czarowni- ca i zmąciła wodę w misce. — Wtedy w przyszłości na pewno się Kasi przyda. Nietoperze są zawsze wierne czarownicom. I rzeczywiście, kiedy Kasia ukazała się znowu, nie- toperz leciał obok niej. Noc w misce była taka jak za oknem, ciemna. Księżyc cienki, tuż po nowiu. Kasia szła nad rzekę. Słychać było nawet szelest trzcin i jej kroki. To chyba była ta sama rzeka, nad którą w dzie- ciństwie przychodziła z babką. — Są czarownice, co próbują odwrócić czary Herak- lita, ale... — szepnęła wiedźma Janina. 163 Kasia stanęła na brzegu. Była skupiona, poważna. Pa- smo mgły podesłało się pod jej stopy. Zaczęła czarną laseczką rysować w powietrzu magiczne linie. — Iełir atnap — usłyszeliśmy z dna miski chrap- liwe zaklęcie. . . I widać było, jak nurt zwalniał, zwalniał... Zdziwione, przestraszone fale tuliły się do siebie. Rzeka powoli stawała... Stanęła. A po chwili znów zaczęła płynąc, ale W drugą stronę. Księżyc ruszył z zachodu na wschód. Wraz z rzeką cofał się i czas. — Oto co można zdziałać czarami! — wykrzyknęła triumfalnie wiedźma Janina. — Oto co można robić zna- jąc czary! Cha, cha, cha! Poderwała się z krzesła. Odmłodniała nagle a taJŁ bardzo, że diabłowi aż z oczu strzeliły płomienie. Za- tupał kopytem. . — A ty czego?! A idźże do diabła, stary czorcie! — krzyknęła czarownica. Chwyciła go za rogi i wyrzuciła za drzwi. . , „, — Cha! cha! cha! Kasia da sobie radę nawet z tym całym Heraklitowym przemijaniem! Złota kareta Często rozmawiała z lustrem. Odnalazła to zaczaro- wane lustro. Blisko lasu, na łąkach nad rzeką matka i córka roz- mawiały też z Echem. Echo dla głosu jest lustrem. I po- maga w czarach. Nie chodzi tu oczywiście o to zwykłe, małą literą pisane echo, które podobno jest tylko jakąś tam odbitą falą i po śniadaniu w barze mlecznym odbija się po- krzykującym byle co uczestnikom wycieczki. Rozma- wiały z Echem. Niedawno Kasia pytała córkę: — Czy chciałabyś, żebym została czarownicą? — Tak! Tak!! ?— Czasem wcale nie będzie łatwo. — Mamo! Ja ci pomogę. I ja też chcę! — To było dobre i mądre dziecko. Przyjechały tu do tego miasteczka. Nad rzekę. Kasia wciąż jeszcze pamiętała czarodziejskie wędrówki z bab- ką. Czary trzeba było tylko odnaleźć. Tu Maria Barbara mogła uczyć się czarów. Wielu rzeczy, niestety, już nie było. Nawet chleba, te- go prawdziwego, co go przed laty, zdarzało się jeszcze, pieczono po domach. Chleba, którym Kasię, gdy była dzieckiem, czasem częstowano. Ożóg, dzieża niegdyś okadzana święconymi wianeczka- mi, ta dostojna dzieża, co' to na niej sadzano młodą mę- 165 żatkę, i łopata od chleba, którą można było odpędzać grady, zostały wyrzucone z domu. I złamane wiekiem, z goryczą, że nikomu są już na nic niepotrzebne, ode- szły z dymem w zaświaty. A mówili dawno temu ludzie: „Jak ten chleb zginie, to i świat zginie." I myśleli na pewno o tym swoim chlebie. Tego chleba już nie było, a świat był inny. — Ale po to właśnie są czary, żeby mogło być to, czego nie ma — powiedziała Kasia córce. To i owo zresztą się zachowało. Choćby czarodziejskie zioła w polu i na łąkach. Tego lata Maria Barbara nawet chodziła boso. W tych czasach było to już dziwne, zdarzało się dzieciom niezwykle rzadko. Chodzi oczywiście o ziemię. O to, że dotyka się ziemi. Z ziemi przecież wyrastają wszy- stkie czary. I bosymi, czującymi ziemię stopami można bezszele- stnie podejść... W ciepłe popołudnie koło starej kapliczki zobaczy się polne myszy zajęte swoimi sprawami. Była jeszcze ta kapliczka... A już o zmierzchu blisko podleci nieto- perz. Oczywiście te, które szukają czarów, nie boją się ani myszy, ani nietoperzy. A bywało też, że we dwie goniły się, przewracały w trawie. Wcale nie jak matka z córką. Jak dwie takie, co to chcą być czarownicami. I krzyczały, zaklinały Echo. — Co minęło... Czego nie ma... Co nie było... Niech bęędziee! —? ...będziee — odpowiadało Echo. — Czaryy! Czarrryyy! — ...czaryy...czaryy. — Niech się staną. Wieczorem były na łąkach. Na niebie pojawiły się 166 już dwie gwiazdy. Tak, na pewno to były ich gwiazdy. A z drugiej nieba strony, jak to czasem bywa o za- chodzie, nad horyzontem ukazały się ogromne sine gó- ry i różowe jeszcze doliny. Widać było właśnie te kró- lestwa, które tak łatwo podzielić na pół i oddać odważ- nym wraz z ręką królewny. Tam są i Wolne Republiki Szarych Godzin. Grały polne koniki. Trawa pachniała i łaskotała w no- gi. Wędrowały przed siebie. I nagle pojawiła się złota kareta. Przejechała obok. Marysia pamiętała ze starej fotografii i od razu pozna- ła śliczną młodziutką dziewczynę, która siedziała w ka- recie przytulona do chłopca w siwym mundurze. Kareta jechała przez ł^ki, przez rzekę. Złote blaski widać było jeszcze, nawet gdy już zniknęła w leśnym mroku. W opowieści Złotej karety są wplatane cytaty. Autor nie mógł się również oprzeć pokusie umie- szczenia tu (choćby w „Objaśnieniach i dodatkach") obszerniejszych fragmentów z książek naukowych, popularnonaukowych i innych. W tekście jednak nie dodaje się odsyłaczy. Można bowiem z tymi uzupełnieniami zapoznać się po lub nawet przed lekturą opowieści. Do „Opowieści o babce" Rozdział „O smokach" Smok okruteczny. Słowa zamieszczone w cu- dzysłowie spisano kilkanaście lat temu. Zostały przy- toczone w Gawędach iwkowskich, zebranych i opraco- wanych przez Jana Piechotę. Oto prawie cała relacja Jana Nakielnego: „Moja matuś babczyli przy kobietach i oni mi opedzieli, co im się raz przydarzyło. Szli se raz po ćmaku do chałupy, bo wiecie, jak to z tymi porodami różnie bywa, a szli se przez kościółkowy smentarz. Oni sią ta nieboszczyków żadnych nie bali, bo byli przyzwyczajeni do babskich krzyków i dość się tych gwałtów nasłuchali, to im nic nie było dziw- 171 ne, ale wtenczas dało im pietra. Byli już na środku smentarza, kiej raptem nad swoją głową słyszą krzyki: — Puszczaj go, puszczaj! — Nie puszczaj, nie puszczaj! — drą się insze głosy. Matuś pozierają ku niebu i co się nie dzieje: płanet- niki dźwigają okropecznego smoka, co ludzi pożerał, i już mają go spuścić na Iwkową, bo są takie zmęczo- ne, że se rady dać nie mogą. Smok okruteczny, ogon miał straśnie długi i zwinięty, ślepia ogniste, jaże spo- za chmur łyskało, paszcza wielga, a w niej długachne kły, cielsko paskudne, jakby na dwie łoktusze. Matuś jaże staneny ze strachu i nogi się pod nimi trzęsą. A tu znowu słychać krzyki: — Puść go, puść go, ja już nie mogę! Laboga, co będzie z nami? — myślą se matuś. Teraz dopiero poznały, że to słabsze płanetniki tak krzyczą. Co będzie z nami, jak one tego smoka puszczą, on bę- dzie ludzi pożerał i co my biedne zrobimy! W tym wielgim strapieniu matuś zaczeni się modlić: — Boże, ratuj, ady co będzie z nami! Upadły na kolana i wołają do Boga. Widać, wiecie, Pan Bóg wysłuchał ich modlitwy, bo mocniejsze płanet- niki wzieny górę nad słabszymi, co chciały już'smoka puścić. Cosik zaczeno się w chmurach kiełbasić, smok ciskał się i zwijał cielsko jak wąż i widziało się, wie- cie, że już, już spadnie na wieś, ale wreście płanetniki zaniosły go kajsik dalej. Matuś długo jeszcze stały i pozierały, co się będzie działo. Pozierają, a tu płanet- niki niosą smoka i niosą kajsi —? daleko, daleko, jaże tamok, kaj było wielgie jezioro czy bagno, i wreście spuściły go tamok, za górami, za lasami. Smok spadł z okrutecznym hałasem, cosik trzasło i chlupneno, jaże bulgotanie było słychać. A to, wiecie, smok zapadał się coraz głębiej w błoto." 172 Rozdział „Targ" Liczenie łysych. Autor, z którego nieco prze- rzedzonych na ciemieniu włosów też już pokpiwano, musi stwierdzić, że dawniej pozycja łysych w społeczeń- stwie była bez porównania lepsza. Łysi mogli czuć się potrzebni. Jeśli zbyt długo panował mróz, to należało, jak pisze Kolberg, policzyć w parafii „siedmiu łysych, natenczas mróz kark złamie, to jest zmniejszy się lub na odwilż zamieni. Ale jeżeliby się więcej (łysych) po- rachować dało nad siedmiu, trzeba już wówczas racho- wać trzy-dziewięciu łysych, to jest dwudziestu siedmiu, chociażby ich w tym celu pożyczyć należało z innej okolicy dla zupełności rachuby." Jeśli natomiast dokucza błoto i potrzebny jest mróz, to aby przyszedł, trzeba położyć pod kołyską siekierę. Rozdział „Płanetnicy" a),.Płanetniki to są takie, co rządzą i kierują c h m u r a m i..." Wyjaśnia to Jan Nakielny (op. cit.). b)O płanetniku pisał również Zbigniew Brzo- zowski (zobacz opowiadanie Płanetnik tego autora w książce Dycha z Kopernikiem). c) Jego kalectwo miało charakter ch.to- niczno-akwatyczny. Joanna i Ryszard Tomiccy w książce Drzewo życia — ludowa wizja świata i czło- wieka piszą między innymi o płanetnikach. Określenie „chtoniczno-akwatyczne" odnosiło się do tego, że kulawy płanetnik dziedziczył cechy po starych bóstwach świata podziemnego (chtoniczne) i wodnego (akwatyczne). 173 d) Latawce. „Zobaczywszy takiego latawca, nie trzeba ani iść, ani jechać prędko, oddech w piersi za- trzymać, sukni swojej nie podginać; boby wpadł po- między nogi. Idąc pomału, należy słuchać uważnie, czy co nie mówi, bo mówić on może i rad temu jest. La- tawiec spuszcza się razem z piorunem na ziemię i cie- szy się, gdzie kogo napotka na drodze, gdyż wówczas może natarczywie wołać: «Chrztu, chrztu!» — Gdy to usłyszy człowiek mądry, rzeczy świadomy, to staje i odpowiada latawcowi w te słowa: «Ja cię chrzczę imie- niem Boskiem; jak-eś chłopiec, to będziesz Jadaniem; jak-eś dziewczyna, to będziesz Jewą.» Poczem żegna latawca znakiem krzyża świętego, a odtąd latawiec, ja- ko zbawiony, nie ukaże ani odezwie się już więcej i zniknie" (Kolberg, Krakowskie). e) Tęcza. Kiedy na niebie ukaże się tęcza, nie na- leży składać słomek na krzyż i pluć na nie, bo po trze- cim plunięciu tęcza się rozpłynie. Rozdział „Zmora" a) Jechała na kółku z kołowrotka. Zmo- ry mogły też korzystać z innych środków lokomocji. Używały również wygodniejszych, jak taczki, dzieża albo rzeszoto, w których w czasie jazdy można było siedzieć. b) Nagle wiatr zawiał... — według Kolberga. Rozdział „Pokrzyk" a) Coś trzasnęło w silniku. Tajemne moce mogły bardzo silnie oddziaływać na maszyny. Oto re- 174 lacja traktorzysty z Wichrowa zamieszczona przez Jad- wigę Grodzką w książce Legendy łęczyckie. W roku 1958 NN (Grodzka nie podaje nazwiska opowiadające- go) miał lat dwadzieścia pięć: ,,Z Rożniatowa bez Dąbie na Grabów jechałem z ka- mieniem. Na krzyżówce dróg między Dąbiem a Grabo- wem traktor chodzi, a bieg wyskakuje. Naciskam dru- gą nogą — znów to samo. Co jest? Krzyczę — nikogo nie ma. A czterech ludzi spoconych ze strachu na trak- torze siedziało. Po dwudziestu minutach zobaczyłem panka w czarnym ubraniu. Był to Boruta. Laską kiwnął, udał się w stro- nę lasu i znikł. Pomodliłem się, przeżegnałem i mogłem jechać dalej, aż wszystko fruwało." Jeśli zresztą chodzi o samego Borutę, to jego do- kuczliwość bywała tak wielka, że uciekano się do in- terwencji milicji. Oto co opowiada mieszkaniec wsi To- pola: „Jednego dnia po zachodzie słońca ludzie zauważyli na dachu łęczyckiego zamku czarnego człowieka, cho- dzącego z widłami. Był to Boruta. Dali znać milicji, bo posterunek jest niedaleko zamku. Milicjanci się prze- żegnali i przyszli gonić Borutę, ale go nie złapali, bo się schował do lochu. Teraz już nie wychodzi, bo się boi milicji." (Op. cit.) b) Matryguna. Pokrzyki wiele przejęły, wiele się nauczyły od znanej na całym świecie mandragory. Na- sze pokrzyki dorównywały prawie mandragorze w cza- rodziejskości, lecz, choć zarozumiałe, w głębi duszy zda- wały sobie sprawę, że być mandragorą to jednak za- szczyt. Słowo „matryguna" to właśnie nieco zniekształ- cona nazwa „mandragora". 175 Rozdział „Janina" a) Czarownice dubeltowe i paskudzia- r y. Paskudziary nie potrafią ani latać, ani też stać się niewidzialnymi. Zdobyć uprawnienia i umiejętności du- beltowych jest dość trudno. Niewiele paskudziar potra- fi to osiągnąć. Jeśli ktoś pragnąłby zobaczyć czarownicę dubelto- wą w locie, winien stanąć na świeżo wypalonej cegle w środkowym z trzech okien kaplicy albo niedawno postawionego budynku. b) Byłby głowę urwał. Kiedy czarownica po- dejmuje decyzję pożegnania się na zawsze ze swoim diabłem, winna mu odnieść serek taki sam jak ten, któ- ry od niego dostała. Sama jednak serka zrobić nie mo- że, bo diabeł celowo, złośliwie jej przeszkadza. Nale- ży więc poprosić o pomoc inną czarownicę. O takim pożegnaniu kobieta z Modlnicy opowiadała Oskarowi Kolbergowi: „Tak ta druga kobita, wzięna ten syrek co go zrobiła, — bo potrafiła, bo ij zły duch pomagał, — i posły obie do rokitowego krzaka, — ale przody tam- ta mówi ze: «weźcie na siebie donicę na głowę i na to cepiec i chustkę, zęby wam łba nie urwałoś. Tak one zasły, a tamta woła: Rokita, Rokita, wyndź! — a ón nie spiesył sie, bo sie (r)ozgniewał. Ale dopiero leci, sumią krzaki, strach, wiatr hucy z krzaków, i: «cego mnie wo- łacie?)) — A ta: «juz kumoska moja nie kce mlika; od- daj jaja, a weź se syrek swój.» — A on: «a co to? za- kpić kces ze mnie, mas swoje jaja!» — Jak sie wiatr i huk zrobiuł, tak zerwał z łba ij chustkę z cepcem i donicą, jaze gałęzie do góry korzeniami powywalało, co tak leciał z tą donicą, bo myślał, ze łeb trzyma. I uciek, — ale i baba uciekła z całym łbem (...)" c) Co robiło potem diablisko. W latach 176 1 pięćdziesiątych diabeł zajmował się „sprawą zakłada- nia spółdzielni produkcyjnych. Zarówno w Rawskiem, Wieluńskiem, jak i Radomszczańskiem — stwierdza Bohdan Baranowski — zetknąłem się z opowiadaniem, jak to czart, przybrawszy postać przybyłego z miasta urzędnika, agronoma czy geometry, czynnie pomagał przy zakładaniu spółdzielni. Zresztą w sprawach poli- tyki agrarnej diabeł nie miał wyrobionego poglądu. Raz występował jako zwolennik uspołecznionego użytkowa- nia ziemi, kiedy indziej znów różne niepowodzenia w gospodarce spółdzielczej tłumaczone były działalnością diabła" (W kiągu upiorów i wilkołaków). d)Nie rzuciła na zimną wod ę... Ponieważ w dzisiejszych czasach mało kto już potrafi pomóc cho- remu odpowiednio odczyniając urok, podaję choć jeden ze sposobów: „W zimną wodę kładzie się dziewięć węgielków, trzy skórki chleba i mówi się: pierwsze Boże Narodzenie, drugie Wniebowstąpienie, trzecie Pańskie Przemienie- nie, po czym daje się urzeczonemu płynu tego do pi- cia i pociera się tą wodą czoło i piersi. Jeśli człowiek ten jest istotnie urzeczony, to węgielki utoną i lekar- stwo wywrze należyty skutek, a jeżeli węgielki pływa- ją i lekarstwo nie pomaga, człowiek ten nie jest urze- czony. Resztę wody z węgielkami należy wylać w czte- ry rogi mieszkania" (Aniela Chmielińska, Księżacy). Do „Opowieści o dawnych czarach" Rozdział „Światy" a) Wiatr podobny do płanetników. O wietrze, który miał podartą kapotę, pisze (jak potrafi) 12 — Złota kareta 1?? Zbigniew Brzozowski w książce Kilka czarodziejskich historii. Można przy okazji wyjaśnić, dlaczego to on pisał sią i Belina Brzozowski (na okładce trzeciego wy- dania Dycfty z Kopernikiem). Otóż sześć lat przed wydrukowaniem Złotej karety (ma to nastąpić w roku 1988) zobaczył ten Brzozowski w pewnym ilustrowanym tygodniku tekst podpisany „Zbig- niew Brzozowski". Czary czy co? — zdziwił się. — Ja przecież tego nie pisałem. Szkoda, że nie możemy teraz powiedzieć o radości Brzozowskiego, że w stolicy pojawił sią ktoś noszący to samo imię i nazwisko (może jakiś nieznany krew- niak!). Nie możemy o tym powiedzieć, bo, niestety, miast radości, w Zbigniewie Brzozowskim obudziło sią skąpstwo. Wydano mu kilka, cieniutkich zresztą, ksią- żeczek i nie chciał sią z tym drugim nimi dzielić. Za- ,czął więc wysyłać listy, nachalnie dopominając sią wy- jaśnienia. Redakcja pisma, która ów utwór wydruko- wała, stwierdziła, że nie rozumie, o co chodzi. Inne zaś czasopisma (między nimi i takie, które ukazuje sią w grodzie, gdzie mieszka Zbigniew Brzozowski — ten od książeczek), czasopisma inne, prócz jednego, wcale na- wet nie odpisywały. Milczały jak zaklęte. Wreszcie Zbigniew Brzozowski zrozumiał, że postępuje niewła- ściwie, i zawstydzony, próbował zmienić swoje nazwi- sko. Wielkiej pomysłowości zresztą nie wykazał. Do- dał sobie przydomek Belina, który miał zapisany i w dowodzie osobistym, i w metryce. b) Dwadzieścia mil od Rzymu. Oczywiście nie przykrótkich mil angielskich, lecz dawnych, porząd- nych mil polskich. „Były — jak pisze w Encyklopedii staropolskiej Gloger — mile i małe, i równe, i wielkie, tak jak i dotąd na Podlasiu liczą na mile z ogonami i bez ogonów. 7-wiorstowe w Królestwie, 10-wiorstowe na U- 178 krainie. Mila 7-wiorstowa, uważana dziś za polską, za- wiera w sobie sążni polsk. 4 200, a łokci warszawskich 12 600." Było to więc trochę nawet dalej niż na przykład z Pińczowa do Kalwarii Zebrzydowskiej. c) ,,...g w i a z d y s ą..." — Tekst Dawnych czarów autor inkrustował słowami zapisanymi przez Oskara Kol- berga (zob. Krakowskie). Rozdział „Łąka" M a m u n y. O mamunach, inaczej mamonach, wyczer- pująco opowiadali Janowi Piechocie: Karolina Piecho- wicz z Dziedzicowa, lat 65, Katarzyna Dziedzic z Witow- skiego, lat 70, Franciszek Jasnoc, lat 84, z Tuczniowa i Jan Gnyla, lat 70, z Siąkałówki. Oto co mówili: „...paryję ludzie nazywają Solanica. W Solanicy sie- działy zawdy mamony i prały kijankami swe łachy, jaże od tych kijanek rozlegało się po wsi. — Ja sama słyszała, nie raz i nie dwa! Dawniej chlastało tak tymi kijankami nie ino po ćma- ku, ale też w samo południe. Czasami mamony wyłazi- ły z tej paryi, włóczyły się po polach i wtenczas moż- na je było uźreć. Nawet mój tatuś je widziały. Ojciec zawdy się śmiały z tego, że są jakie mamony. Jaż raz, a będzie wedle sto lat temu, pasą se bydło na polnej drodze i widzą sześć czarno ubranych dziop. (...) Jak podeszły jeszcze bliżej tak na dwa grunta i były już niedaleko, tak ojciec poznały, że to są mamony. Prze- straszyły sią tata i nuże z krowami do chałupy, a za so- bą cięgiem słyszą jakiesik myrczenie i bełkotanie. A oni nic, ino kudlą do chałupy i nie obzierają sią za sie- bie, żeby mamony nie zaczarowały bydła. Od tych czas już nie wyśmiewały się z ludzi, co gadały o mamo- 179 nach. Ludzie pytały sią ich potem, jakie one były. Oj- ciec gadały, że były młode jak dziopy, wszyćkie jed- nako ubrane w takie czarne suknie. Od tych czas nie chodzę do Solanice i nigdy bym tamok sama nie poszła. I ludzie też się ich boją i omi- jają tę paryję z daleka." Mamony często próbowały porywać dzieci. „Szpil, co siedział tamok, kaj teraz siedzi Marysień- ka, on też widział mamony. Raz pojechał se do Czcho- wa, a w chałupie zostawił małe dziecko w kolebce, ta- kie co jeszcze nie było chrzczone. Przyjeżdża nazad, a tu na żarnach siedzą dwie mamony. Ale dziecka nie wzieny, bo Szpil wiedział już, co robić, i zabezpieczył się. Opasał kolebkę paskiem od portek, bo mamony bardzok się boją chłopów i jak pasek uźrą, to dziecka nie wezmą." Mamuny porywały jednak nie tylko dzieci. „W tej samej chałupie co Szpil, ino po drugiej stro- nie, siedział taki gazda, na imię mu było Józek. Jed- nego dnia jego baba gotuje se wieczerzę, a tu ktosik zapukał do okna i woła: — Kumosiu, chodźcie no, chodźcie no! Tak jego baba wyszła, a było już po ćmaku. Józek czeka i czeka, bo se myślał, że sąsiadka przyszła po cosik. I tak cupi przy tym kominie, wieczerza się go- tuje, a tu baby nie ma. Wkiej ta baba przyjdzie? — myśli se — najgorzej, jak się zejdą takie dwie bajcza- ry, to bajdurzą bez końca! Tak wyszedł na dwór szu- kać jej, poleciał do sąsiadów i wszyćkie poszły szukać Józkowej. A tu co się pokazało — mamony ją zawoła- ły, a potem wzieny ją pod pachy i leciały z nią w dyrdy przez pole do takiego gąbiora, żeby ją tamok uto- pić. A za nimi szła jeszcze jedna mamona, co była kulawa, i ona wołała na Józkową; 180 — Małżonka, chyć się dzwonka, małżonka, chyć się dzwonka! I Józkowa się chyciła, a dzwonek to jest takie zie- le. Wtenczas mamony od niej uciekły, a Józkowa zo- stała się taka ogłupiała. Ale jak ludzie na nią wołały, to się ozwała. Przyprowadziły ją do chałupy, ale była do krzty wymęczona i chora. Bo ta kulawa mamona nie chciała się, wiecie, mścić i tak ją obroniła." Obecnie zagrożenie ze strony mamun praktycznie już nie istnieje. „Jaż teraz, kiej baby pokupowały se pralki i prze- stały prać kijankami, mamony uciszyły się i nie słychać już klaskania kijankami w potoku, a ludzie nie boją się teraz chodzić do Solanice" (Gawędy iwkowskie). Rozdział „Sny z księżycem" Boginki wyskoczyły z wody. O tym zda- rzeniu wspomina Bohdan Baranowski. Rozdział „Spotkanie" Janina została czarownicą. Jak twierdzili ludzie dobrze w tych sprawach zorientowani, kobietom noszącym imiona Janina i Łucja zostać czarownicami jest stosunkowo najłatwiej. Trudniej natomiast wszyst- kim Mariom. Nie bez znaczenia jest też dzień tygodnia, w którym urodziła się kandydatka na czarownicę. Je- śli możliwości przyjęć są ograniczone, o tym, która czarownicą zostanie, decydują dodatkowe punkty. O- trzymują je te kobiety, których dzień urodzenia wy- 181 padł w poniedziałek lub wtorek. Mniejsze szansę ma- ją urodzone w środy, czwartki i piątki, a jeszcze mniej- sze te, co przyszły na świat w soboty i niedziele. Rozdział „W ogniu" a) Ogień dopilnuje przysięgi. Ogień mógł i mówić. Kolberg notuje: „Raz jeden człowiek, rozumie- jący mowę zwierząt, ptaków i ognia, podsłuchiwał, jak rozmawiały z sobą dwa ognie. «Czy dobrych masz go- spodarzy — pytał ogień przyniesiony (z drugiej cha- łupy — przypis Z. B.) — ja swoich będę palił, źle się ze mną obchodzą.»" Tak się też stało (Kolberg, Litwa). b)Tyle dziwnych rzeczy zdarzało się w czasie tej wojny. Oto fragment z pamiętnika oficera internowanego w obozie Beniaminów: ,,Ja nie słyszałem, ale wielu kolegów twierdzi, że przez kilka nocy po zastrzeleniu Bekasa słyszeli jego, tak znane nam, szczekanie w okolicy kasyna. Dusza psia nie opu- ściła od razu obozu. Może irytowało Bekasa, że po jego śmierci wraz z mgłami porannymi zające wracają bez- karnie, nad jego mogiłą, z soczystych łąk nad Narwią, by zapaść na dzień w piaszczystych kotlinach zagajni- ków ciągnących się na okolicznych wzgórzach (...) Szczekał jeszcze przez kilka nocy i nikt się u nas w obozie temu nie dziwi (...) Przed kilku dniami, gdy wypaliliśmy już wszystką naftę w lampie, a feldfebel niemiecki nie chciał już nic pożyczyć naszemu ordynansowi, siedzieliśmy przy ok- nie z porucznikiem Sawą, wyglądając na Górę Oliwną zalaną jasnymi promieniami księżyca. Między trzema sosnami stał wysoki siwy koń, który po jakimś czasie zaczął jeść trawę. Z początku myślałem, że to jeden z 182 niemieckich koni, ale konie w obozie są gniade, a na- stępnie jako wychowano w stajni, nie umieją dobrze paść się na trawie. Gdy koń zaczął skubać trawę, po- znałem od razu, że to mój Siwutek, który zginął przed dwoma lały od kul kozackich. Tylko Siwutek, wycho- wany w stepie, umiał tak paść się na trawie, jak ża- den inny koń. Za każdym krokiem chwytał zębami tra- wę nie raz, nie dwa, ale trzy albo cztery razy, tak że posuwając się powoli naprzód wyżerał trawę w pasie szerokości dwóch kroków. Zresztą, mimo niepewnego światła księżyca i cienia padającego od drzew, wyczu- łem, że to musi być Siwutek. Porucznik Sawa śmiał się ze mnie, mówiąc, że to koń niemiecki z obozu tak błyszczy pokryty rosą w świetle księżyca, że wydaje się siwy. Poszliśmy spać, ale długo myślałem o Siwutku. Rano, idąc na apel, zobaczyłem naszą furę niemiecką, wjeż- dżającą pod szlaban do obozu. Spytałem woźnicę, czy konie pasły się w nocy w lesie, odpowiedział jednak, że na całą noc jeździł do Jabłonny po fasunek i koni tej nocy w obozie nie było. Komuś, kto spędził wojnę przy biurku i nie stykał się codziennie ze śmiercią, -wyda się to wszystko może śmiesznym. Ja wierzę w to, że gdy żywi czy martwi wejdziemy do Polski Niepodległej, to znajdą tam pokój również szlachetne duchy różnych Bekasów i Siwutków" (Sławoj Felicjan Składkowski, Beniaminów, zapis z, 25 listopada 1917 roku). Rozdział „Uwięzione dusze" Opisywał Seweryn Udziela. Rzeczywiście spotkanie było podobne do tego, które opisywał w swo- 183 jej książce Krakowiacy znakomity etnograf Seweryn Udziela. Przytoczmy fragment dla porównania: „Pod Krakowem, pomiądzy wioskami Łagiewnikami a Wolą Duchacką, był dawniej staw przy drodze, dzisiaj już zupełnie zarośnięty. W tym stawie głębokim mie- szkał topielec ze swoją żoną. Pewnego razu około jedenastej godziny w nocy szła tą drogą ze Swoszowic kobieta od chorej. Niedaleko stawu spotkał ją jakiś pan i zapytał, czyby nie poszła do jego chorej żony. Skoro się ta na to zgodziła, po- prowadził ją nieznajomy nad staw, uderzył pręcikiem złotym w wodę, która się rozstąpiła, a wtedy kobieta zobaczyła pałac cały z kryształu, pereł, diamentów i niby sopli lodowych." Rozdział „Ziemia" a) Pomaga przeciw dziewięciu truci z- n o m... Jak u Krystyny Jabłońskiej w książce Zioła czarodziejskie. b) „Ziemio, w Bogu siostro..." —? za Drze- wem życia Joanny i Ryszarda Tomickich. Kozdział „Sabat" Piec. Irena i Krzysztof Kubiakowie w książce Chieb w tradycji ludowej piszą: „Piec, a zwłaszcza piec chlebowy, zajmuje w izbie miejsce szczególne. Piec i huczący w nim ogień to sied- lisko sił tajemnych, strasznych i potrzebnych zarazem. Ogień był żywiołem przyciągającym dusze, przychodzi- 184 ły się one grzać w jego cieple w wigilię Bożego Naro- dzenia, w czasie zabaw sobótkowych na św. Jana i w czasie świąt zadusznych." I dalej: „Cóż tedy dziwnego, że piec był miejscem szczegól- nym. Ponadto piec posiadał komin, co nadawało mu o- siowy charakter łącznika światów. Słowianom znane było powszechne na całym świecie wierzenie o górze czy drzewie kosmicznym, które łączy ze sobą trzy sfe- ry świata — boską w górze, ludzką — na ziemi i dia- belską — w dole. Taka góra czy drzewo jest jedno- cześnie miejscem, w którym mieszkańcy jednej sfery mogą przenikać do innej." Do opowieści „Lustro" Rozdział „Gwiazda" a) Narecznice, O narecznicach z okolic Kjusten- diła pisał tak J. Zacharijew. Cytat za Kazimierzem Mo- szyńskim. b)W Polsce od dawna o rodzanicach nie słyszano. W Europie odpowiadające rodzanicom boginie przeznaczenia jeszcze i w dwudziestym wieku były znane nie tylko, jak się wspomniało, w Bułgarii czy na Faro. Na Łotwie i Litwie zjawiały się jeszcze tajmy. Kładły nowo narodzonemu pod poduszeczkę płót- no. Od tego zależało potem całe życie. W Niemczech, w Bawarii, boginie przeznaczenia zostały nawet świę- tymi (choć inni święci i święte zapewne się gorszyli, gdy Einbetta, Worbetta i Wilbetta przyjmowały po ci- chu w ofierze podejrzanie czarne kury). W Grecji jeszcze doskonale pamiętano o mojrach. 185 Wciąż lekkomyślna Lachesis bez głębszego zastanowie- nia zaczynała nić życia. Zapracowana, zmęczona Kloto przędła ją dalej, bo i co miała robić? Wreszcie Atro- pos spoglądała na klepsydrę. Jeśli czas minął, cięła no- życami. U Polaków wiara w rodzanice dawno zanikła (w nie- których jedynie regionach ich funkcje przypisywano kraśniakom). Swoje duchy przeznaczenia mają jednak żyjący w Polsce od drugiej połowy dziewiętnastego wieku Cyganie ze szczepów Kełdrasza i Lowari. Trzy siostry Sułbotara pojawiają się u nich w trzeci wie- czór lub trzecią noc po narodzinach dziecka. Jerzy Fi- cowski w książce Cyganie na polskich drogach pisze, iż są one „niewidzialne, ale czasem można nocą usły- szeć je, jak przepowiadają niemowlęciu przyszłość. Tych podsłyszanych wróżb nie wolno nikomu powtarzać. Sio- stry widzą przyszłość niemowlęcia; jedna wróży mu zdrowie i szczęście, mówi o czekającym je powodze- niu w życiu; druga siostra mówi także o dobrych przy- padkach, które mają mu się zdarzyć, o pomyślnych ko- lejach losu; siostra trzecia dorzuca złowróżebną pro- gnozę, znajdując w przyszłości dziecka miejsce i na złe przypadki." Cyganka, która czuwając przy położnicy usłyszała Sułbotara przepowiadające, że dziecko umrze, gdy wy- pali się ognisko, chciała odwrócić zły los. Podkładała ciągle chrust do ognia, lecz w końcu usnęła, ognisko się wypaliło i dziecko zmarło. Opowiadano także Ficowskiemu wcale nie jako baśń, lecz jako historię prawdziwą: „Niedawno Cyganka, le- żąca w namiocie w trzy dni po urodzeniu dziecka, usły- szała o zmroku ściszoną rozmowę kobiet, dobiegającą od strony ogniska przed namiotem. W ognisku żarzyły się głownie, oświetlając otoczenie. Cyganka rozejrza- 186 ła się, a nie zobaczywszy nikogo, przelękła się bardzo. Zaraz jednak przypomniała sobie, że to trzecia noc i że to z pewnością Sułbotara przepowiadają przyszłość jej synkowi, zaczęła więc podsłuchiwać. Kiedy dwie dobre siostry powiedziały już swoje, odezwała się trzecia: «Ja mówię, że ten chłopiec będzie żył dopóty, aż wy- palą się głownie w ognisku.* Cyganka przypomniała sobie fatalną przepowiednię trzech sióstr, która przy- niosła śmierć dziecku w chwili, kiedy wygasło ognisko. Postanowiła'więc zapobiec podobnemu nieszczęściu. Kie- dy Sułbotara odeszły, Cyganka polała ognisko wodą, aby nie dopuścić do całkowitego zwęglenia się głowni. Największe polano po wygaszeniu schowała na samym dnie kosza na bieliznę, aby nigdy nie doszło do jego spalenia. Dzięki temu uratowała synka, który żył szczę- śliwie i rósł zdrowo." c) ,, Zaraz po przyjściu niemowlęcia na ś w i a t..." — cytat z Kultury ludowej Słowian Kazi- mierza Moszyńskiego. Rozdział „Nietoperz" a) „Promienie miesięczne padają przez szyby do wnętrza uśpionych c h a t..." Wple- ciony w tekst cytat pochodzi z Kultury ludowe] Sło- wian Kazimierza Moszyńskiego. b) Czeskie dziwożony. Dziwożony przebywa- ły także i w Polsce, choć zwykle na pograniczu polsko- -czeskim bądź polsko-słowackim. Włosy miały ciemne, rozwichrzone, wkładały na nie czerwone czapeczki przy- brane gałązkami paproci. Piersi miały tak niezwykłe wydatne, że mogły sobie nimi pomagać przy praniu. Żywiły się dość skromnie. Za przysmak uważały ziółko 187 nazywane słodyczką. Podobne do mamun, dziwożony też nie cieszyły się ludzką sympatią. Porywały bowiem dzieci młodym matkom, a ich taniec (lubiły tańczyć) sprowadzał burze. Dziwożony przebywające u nas miały swoją główną bazę, centrum osadnicze koło Łopusznej. Już jednak pół- tora wieku temu było ono częściowo opuszczone. W Dzienniku podróży do Tatrów pisał Seweryn Goszczyński: „Pokazywano mi pieczarę, gdzie przed laty miało być główne siedlisko dziwożon. Leży ona w urwistym boku Małogóry, na polach Łupusznej, nad potokiem zwanym takoż Łupuszną. Otwór pieczary zawalony dzisiaj ta- kimi głazami, że potrzeba ciężkiej i długiej pracy, aby go oczyścić. Wewnątrz jej ma się znajdować pełno dzi- wów do niewypowiedzenia: podziemne przechody w różnych kierunkach, a długie na wiele mil, złote mo- sty na podziemnych wodach, ściany z drogich kamie- ni i tym podobne bogactwa i osobliwości." Nowsze informacje o dziwożonach spisał w 1964 ro- ku Michał Balara. Oto fragmenty: „Dawniej to tu było barz dużo dziwożon. To były kobiety takiego małego wzrostu, z wielgimi, grubaszny- mi głowami i okropnie długimi włosami. Jak jeś wi- dział takie szkaradne babsko, toś się móg i przestra- szyć. Na Spiszu najwięcej widywali je rybacy w skałaf nad Dunajcem abo nad Białka, bo one, wiecie, pano- sku, bywały w skałaf, w takif ciemnych jaskiniaf. (...) Paweł Kurzeja spod Łysej miał posadzony grof w grulaf przy Krempachaf, no i te dziwożony okrutnie mu go obrywały. Parę razy przystrzeg się na nie, że zła- pie ftorą i stłucze na kwaśne jabłko, ale dzie takiemu dasz radę, jak to dzikie i lata jak ptaszek. Co się if tam nanaganiał z kijem w ręce i nie dał radę nic zro- bić. (...) 188 Katarzynie z Jantasowskiego Potoka robiły dziwożo- ny na despet; onej zaś niweczyły kapustę. Też tak nie mogła im nijako dać radę, jaż je ftosik doradził, coby ruciła do kapusty jeden czerwony trzewik. Tak ona ru- ciła ten trzewik i jak dziwożona włożyła nogi obie do tego jednego trzewika, to ona wyskoczyła i porządnie ją wyłupkała. Potem już więcej dziwożony nie przycho- dziły na jej pola szkody robić. (...) Dziwożony były, ale if teraz ludzie nie widują. Może dzie wyginęły abo zrobiły się ś nif porządne baby, prze- stały być czarownicami" (Opowieści ludu spiskiego, ze- brał i opracował Andrzej Jazowski). Rozdział „Pierwsze czary" Zobaczyć tego, co przeznaczony. Inny sposób: „W wigilię św. Andrzeja dziewczęta podkłada- ły sobie pod poduszkę męskie spodnie, co miało spro- wadzić we śnie męża, jakiego pragnęłaby mieć. W wi- gilię św. Katarzyny podobnie robili chłopcy ze spód- nicą" (Adam Chętnik, Kurpie). Rozdział „Czas zaczarowany" a) Kiedy urodziła się mai a... Kilka porad: „Nie należy pieluch dziecinnych zostawiać na dworze po zachodzie słońca, bo z tego morzysko męczy." „Aby dziecię dobrze sypiało, kolebki próżnej chuśtać nie należy — na niej nie siadać — innego dziecięcia w tejże nie usypiać, bo tamtemu sen odbierze; — ognia z domu nie użyczać, nie wyjmując od tego nawet za- palonej świecy. 189 Podłożone zaś pod głowę kropidło, kłódka, klucze od wszystkich zamków w tym domu, grzebień lub mako- we główki sprawiają mu sen spokojny." „Jeżeli kto kolebką szarpie od strony nóg dziecięcia, to mu się żuchwa zarwie (zwichnięcie szczęki) — toż samo się stanie, jeżeli karmiąca silnie dziecięciu bro- dawkę swą wyrywa. Oknem izby nigdy się dziecię nie podaje na dwór, bo z tego ból głowy." „Jeżeli ma wcześnie chodzić, trzeba je trzy razy przez obuch siekiery tam i nazad przeprowadzić — lub przez próg trzy razy przewieźdź." „Noszenie koralików chroniąc od wielu chorób, zdro- wie zapewnia —• tęż sarnę przysługę, ale w mniejszym stopniu, bursztynki sprawują" (Oskar Kolberg, Krakow- skie). b) W Bułgarii potrafiono czarami ścią- gnąć z nieba gwiazdę. I nie tylko. „Głoszą mia- nowicie Bułgarzy, że czarownice mogą ściągać księżyc na ziemię i doić. W tym celu dwie wiedźmy, matka i córka, rozbierają się podczas pełni w chacie do naga i odmawiają zaklęcia nad kotłem z czarodziejskimi zio- łami oraz nad sitem, przy czym kropią też dokoła sie- bie wodą. Skutkiem tych zabiegów księżyc poczyna zni- kać z nieba, a zjawia się natomiast w chacie (gdzie czynią czary) w postaci krowy, którą wnet wiedźmy doją, aby uzyskać mleko potrzebne do różnych magicz- nych praktyk" (K. Moszyński, op. cit). Rozdział „Co ijędzie..." a) Za jeden podpis. Mogło to wyglądać tak, jak notuje w tomie Sanockie — Krośnieńskie Kolberg. „Kto się zapisuje diabłu, idzie do Krasnegobrodu (na 190 Węgrach, trzecia wieś od granicy madziar[skiejj, za Łupkowem). [Znajduje się tu] monaster, kowal i 4 cha- łupy, jest tam odpust i targ przed Świętą Niedzielą (tj. przed Zielonymi Świątkami, Rusadłem). W tej wsi, na boku, jest drugi taki monaster diabelski, gdzie jest dwóch takich diabelskich sług (ale samego diabła tam nie widać), co przyjmują zapisy na farmazyn, to jest zapisują każdego, kto chce coś od diabła mieć, np. pie- niądze, skarby, chudoby, zboża, albo żeby był złodziej, albo jak kto chce na skrzypkach [grać] (to se takie ku- pi, co aż będzie bydło skakało). Jak tam wejdzie, to sobie kupuje inkluza za pół centa albo za centa. Te in- kluzy są to piniądze, cwancygiery, na jedwabnych sznur- kach pod powałą, i gdy je kandydat lub kupujący oglą- da, to one się poruszają i do niego się odzywają: «Me- ne se kup!» A gdy się zdecyduje i wskaże, który sobie chce kupić, i zapłaci te pół centa lub centa, to ten in- kluz zaraz mu sam skoczy na hrudy (piersi) i trzyma się go mówiąc: «Już tie się nie puszczu aż do smerty.» Jeżeli się ten, co kupił, ustraszy i zechce go pozbyć albo stracić, to kupuje chustkę ładną i wstążkę czerwo- ną (jak mak), i huskę, czyli bułkę, i toto pak zawije, i tego cwancygiera tam zawije, i położy na drogę, a kto będzie iść drogą, to go (ten wędrowiec) znajdzie i gdy rozwinie chustkę, to ten cwancygier znowu mu skoczy na piersi i powie: «Już tie się nie puszczu aż do smerti.» Ale to tylko temu, kto kupił inkluza za pół grajcara, bo gdy za grajcar cały kupił, to już go się wcale nie pozbędzie." b) Jej imienniczka. Chodzi o Katarzynę Genet. Żyła we Francji kilka wieków temu. Uznana za czarow- nicę została spalona na stosie. c)Iehr atnap. Chodzi oczywiście o wymówione 191 wspak stwierdzenie Heraklita. Nieco rzadziej cytuje się inne jego słowa: „Obawiamy się jednej śmierci, a już wielu śmierciom ulegliśmy." „Jesteśmy i nie jesteśmy zarazem." „Dla duszy jest śmiercią stać się wodą." Spis rzeczy O smokach (zamiast wstępu) 5 Opowieść o babce Stara lekarka 11 Kto tam? 15 Targ 19 Rośliny czarodziejskie 23 Płanetnicy 26 Zmora 30 Pokrzyk 35 Kareta i suchy liść 39 Janina 44 Krasnoludek 52 Goście imieninowi 56 Mur ze śniegu 60 Opowieść o dawnych czarach Światy 69 Łąka 74 Sny z księżycem 78 Spotkanie 82 Czarownica 86 Nasięźrzał 90 Chłopiec 93 W ogniu 96 Uwięzione dusze 101 193 Ziemia 107 Sabat 110 Lustro Gwiazda 119 Lustro i kot 124 Mysz 128 W polu 132 Nietoperz 136 U diabła i czarownicy 141 Pierwsze czary 146 Wesele 149 I śmierć 153 Czas zaczarowany 157 Co będzie... 161 Złota kareta 165 Objaśnienia i dodatki 171 Printed in Poland Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988 r. Wydanie pierwsze Nakład 9700 + 300 egz. Ark. wyd. 7,4. Ark. druk. 12,25. Papier druk. kl. III 71 g, 70X100 cm. Oddano do składania w grudniu 1987 r. Podpisano do druku w czerwcu 1988 r. Zakłady Graficzne w Toruniu Nr zam. 159. U-59.