Autor: KIR BUŁYCZOW Tytul: Zhańbione miasto (Opozoriennyj gorod) Z "NF" 8/98 Piętno hańby, jakim los naznaczył czoło Wielkiego Guslaru, tak jak każde piętno, było niezmywalne. I nie można obwiniać za nie masonów, syjonistów, CIA czy mafię. My jesteśmy winni. Ale przyznać się do tego nie możemy. Wszystko zaczęło się od tego, że w okolicach Wielkiego Guslaru wylądował taki sobie zwyczajny statek kosmiczny z systemu Scypiona. Na statku był jeden kosmita. Nie wiadomo, jak się nazywał. Przybysz najprawdopodobniej nie miał złych zamiarów. Może była mu potrzebna pokrzywa, uważana w Galaktyce za uniwersalny środek wychowawczy, a może chciał nazrywać konwalii dla swojej przyjaciółki. Kosmonauta wybrał bezludne miejsce w lesie, niedaleko od Wielkiego Guslaru, wypatrzył jaskrawozieloną polanę i nacisnął na hamulce. Gdy statek powoli zbliżał się do Ziemi, kosmonauta przejrzał się w lustrze. Wszystko było w porządku, wyglądał jak najzwyklejszy guslarski grzybiarz. To na wypadek, gdyby w lesie doszło do jakiegoś przypadkowego spotkania. Kosmita ściśle przestrzegał zasady nieingerencji. Statek dotknął ziemi, trawa rozchyliła się i na powierzchni pojawiło się czarne błoto. Okazało się, że na skutek niedopatrzenia ze strony kapitana i przyrządów, statek wylądował na niedużym, ale głębokim trzęsawisku. Kosmita szybko otworzył górny luk statku podobnego do gigantycznego srebrnego jaja i wydostał się na zewnątrz. Przez jakieś pół minuty stał na szczycie statku. Ciągle miał nadzieję, że na chwilę statek dotknie dna trzęsawiska. Ale gdy czarna maź zaczęła ze wszystkich stron podchodzić do jego butów, kosmita zebrał siły i skoczył na suchy brzeg, oddalony od statku o jakieś dziesięć metrów. Kosmita postał tak z dziesięć minut, patrząc na znikający w trzęsawisku statek. Bagno zamlaskało, wsysając go, zakołysało się i uspokoiło. Kosmita gotów był się rozpłakać. Sytuację, w jakiej się znalazł, można było nazwać tragiczną. Był dziesiątki lat świetlnych od domu i najbliższej stacji technicznej, całkiem sam, na planecie, na której wcześniej nie postała stopa żadnej istoty z cywilizowanego Kosmosu, musiał odlecieć z niej, nie nawiązując kontaktu z miejscowymi władzami i prasą. Jeżeli nie uda mu się zrealizować tego nierealnego zadania, pozostanie mu tylko samobójstwo. A samobójstwo było dla tego kosmity czynem nie tylko niewykonalnym, ale i wstrętnym. Nie podjąwszy żadnej decyzji, kosmita ruszył w stronę Wielkiego Guslaru, mając nadzieję, że po drodze uda mu się coś wymyślić. Jak każdy galaktyczny podróżnik, kosmita miał za sobą szkołę przeżycia. Mógł nie oddychać przez trzydzieści dwie minuty, wydostać się z głębokości pięciuset metrów bez akwalungu, spaść z szóstego piętra i nie zabić się, mógł porozumiewać się z napotkanymi istotami w ich języku, biegał szybciej niż amerykańscy Murzyni, pływał lepiej niż krokodyl. I znał sztuczki, do których kosmonauci mogli się uciekać na obcych planetach. Rozmyślając o możliwościach ratunku, kosmita przypomniał sobie jedną taką sztuczkę, która mogła mu pomóc, jeśli mieszkańcy Ziemi byli skłonni do powszechnego w Galaktyce grzechu czy, powiedzmy raczej, słabości. Należało to sprawdzić. Rozmyślając w ten sposób, kosmita wszedł do Wielkiego Guslaru. Na przedmieściach królują jednopiętrowe domki, ale im bliżej centrum, tym domy są wyższe, osiągając w centrum wysokość czterech pięter. Pomiędzy domami stoją cerkwie, które przetrwały antyreligijną propagandę, ulicami jeżdżą rowerzyści i motocykliści. Mercedesów kosmita nie zauważył, chociaż znał się na markach ziemskich samochodów. Kierując się w stronę centrum, przybysz studiował lokalizację sklepów i sklepików. We wszystkich sklepach kosmita zastygał przed ladą i długo wpatrywał się w towar, próbując zrozumieć, na co jest popyt, a co nie wywołuje zainteresowania klientów. Doszedł do wniosku, że nikt nie kupuje napoju kawopodobnego "Rześki poranek". W jego skład wchodziły produkty czyste ekologicznie: mąka z żołędzi, palona kora głogu i inne interesujące komponenty. Wydawało się, że ten produkt będzie odpowiedni do eksperymentu psychologicznego. Kosmita usiadł na ławce w ogródku, nieopodal cerkwi Paraskiewy Piatnicy, i patrzył na płynące obłoki. Zachowywał się jak pająk, który nieruchomo i nawet leniwie czeka na swoją zdobycz. Zdobycz pojawiła się po dziesięciu minutach w osobie zasapanej od dźwigania ciężkiej torby staruszki, której imienia nie znamy. Babcia siedziała przez minutę albo dwie w milczeniu, zanim jej sąsiad zwrócił się do niej z pytaniem. - Ciśnienie? Babcia odwróciła głowę i zobaczyła obok siebie człowieka raczej młodego, należącego do typu mężczyzn, którzy wzbudzają zaufanie właśnie w starszych paniach. Z takich mężczyzn wychodzą doskonali zięciowie i beznadziejni mężowie. - Zamęczyło mnie - zgodziła się babcia. - Od rana w głowie tak stuka i stuka, jakby pociąg jechał i jechał i nie mógł przejechać. - A mojej mamie przeszło, jak ręką odjął. Mogę zaświadczyć. - A co zrobiła? - zainteresowała się babcia. - Nie wiem wprawdzie, czy macie to u was w sklepach - środek na pierwszy rzut oka dziwny, nikt by się nie domyślił, a mojej mamie - jak ręką odjął. W tym momencie kosmita przerwał i zaczął się wpatrywać w obłoki, tak jakby w życiu nie widział nic bardziej interesującego. - Niechże pan mówi, niech pan mówi, chyba że to sekret. - Właściwie to dałem mamie słowo, że nikomu nie powiem... Ale czuję do pani sympatię i współczuję, więc zdradzę pani tajemnicę. - Obiecuję - nikomu ani słowa! - powiedziała na wszelki wypadek babcia. Młody człowiek już jej nie słuchał. Jak modlitwę, jak pogańskie zaklęcia, mamrotał: W gorącej wodzie rozpuścisz Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzysz I do czterdziestu policzysz Napój lecznicy otrzymasz! - Jak, jak pan powiedział? - przejęła się staruszka. Bała się, że zapomni. - Zapisać, czy nauczy się pani na pamięć? - zapytał kosmita. - Napój kawopodobny "Rześki poranek". Kosmita zapisał czterowiersz drukowanymi literami. Potem powiedział: - Lepiej nie gotować. Doprowadzić do wrzenia, ale nie gotować. - Rozumiem - babcia z trudem oderwała się od kartki. - Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzyć, napój leczniczy otrzymasz. Nie widziała już kosmity. Miała przed sobą szczytny cel. Kosmita poszedł do hotelu, oczarował dyżurną i dostał łóżko w apartamencie. Mieszkało tam jeszcze dwóch facetów. Z województwa. Nie zdejmując butów, kosmita położył się na łóżku i zaczął myśleć. Nikt mu nie przeszkadzał. W środku roboczego dnia w pokoju nikogo nie było. Ten pierwszy krok jeszcze nic nie znaczył. Nawet gdyby miał szczęście. Puszczona przez niego plotka mogła ucichnąć, gdyby trafiła na niezainteresowanego pośrednika. Trzeba było działać dalej, tymi samymi środkami. Zanim będzie można przejść do punktu głównego, kosmita musiał oszołomić miasto, rozhuśtać je jak łódkę, sprawić, żeby zagubiło się jak dziecko w gęstym lesie. Potrzebny był kolejny nonsens. - Eureka! - krzyknął kosmita, zrywając się z łóżka po półgodzinie intensywnego myślenia. - Eureka! Oczywiście, słowo "eureka" jest tylko przybliżonym tłumaczeniem jego okrzyku. Przybysz wyszedł na główną ulicę i rozpoczął poszukiwania przedmiotu swojej kolejnej dywersji. Podszedł do straganu, gdzie gruba wąsata kobieta handlowała nietypowymi dla Guslaru owocami: bananami, ananasami, mango, kiwi. Trzy albo cztery osoby stały w kolejce nie denerwując się, nie krzycząc i nie bojąc się, że owoców zabraknie - oto, jakie czasy nastały! Kosmita poczekał na swoją kolej, wybrał kiść co żółciejszych bananów. Nie odchodził daleko, nie chował się nigdzie, żeby je zjeść, przeciwnie, podszedł do piaskownicy, w której maluchy uczyły się wznosić zamki z piasku. Mamy i babcie siedziały obok na ławkach. Kosmita rozłożył dużą chusteczkę, usiadł na niej, a banany położył na ławeczce obok siebie. Potem odłamał jednego banana i powoli, demonstracyjnie, obrał go ze skórki. Robił to tak elegancko, że młode mamy patrząc na niego myślały: jaka szkoda, że los dał mi za męża Pietię albo podsunął Wasię. Dlaczego nie poczekał i nie wydał mnie za tego skromnego, pełnego wewnętrznej godności człowieka. Wtedy ten pełen godności człowiek zburzył przyjemny obrazek. Obrał banana, wyrzucił do kosza owoc, zostawił skórkę. I zaczął ją pożerać z dziwną, nieludzką żarłocznością. Tylko proszę nie myśleć, że sprawiało mu to przyjemność. Wręcz przeciwnie, w normalnych warunkach kosmita nigdy by nie zrobił czegoś tak wynaturzonego. Niektóre mamy zaczęły ochać, inne odwracały wzrok. A kosmita pomyślał, że następnym razem powinien wziąć jajka. Można bardzo efektownie wylewać zawartość pod nogi i chrzęścić skorupkami. Mamy, rozczarowane, milczały, a jakaś babcia, trzymając w ręku napój "Rześki poranek", ruszyła w stronę przybysza, żeby go skarcić. Ale nie zdążyła. Wyprzedziła ją trzyletnia dziewczynka Wiera. Dziewczynka podeszła do wujka, który jadł skórkę od banana i powiedziała: - Jesteś głupi, tak? - Nie - odpowiedział kosmita, z radością przysłuchując się ciszy, która zapanowała w ogródku. - Nie jestem głupi. - To dlaczego jesz skórkę? Trzeba jeść banana. - Nie masz racji dziewczynko - odpowiedział kosmita. - Jem to, co zdrowe. - To ty jedz to, co zdrowe, a mnie daj to, co niezdrowe - i dziewczynka pokazała pozostałe banany. Wtedy jej mama, przystojna, farbowana blondynka ze skłonnością do tycia, podbiegła do przybysza, złapała Wierkę i ciągnąc ją za rękę, powiedziała: - Niech się pan nie gniewa na dziecko, ona jest już taka wrażliwa... - Proszę - powiedziała babcia z pudełkiem "Rześkiego poranku" w ręku. - Jak to psują dzieci. Pokazują im różne głupoty, a one powtarzają. - Ach - zdziwił się przybysz - pani na pewno nie czytała książki profesora Poleżajewa "Żyjcie długo i cieszcie się życiem"? - Nie, nie było okazji - powiedziała babcia, z pewnym przerażeniem patrząc, jak młody człowiek obiera drugiego banana, wyrzuca środek i żuje skórkę. - Tam, na podstawie statysytki, dowiedziono czarno na białym, że skórka od banana powoduje niewiarygodne odmłodzenie. Jeżeli spożywa się regularnie cztery skórki dziennie przed jedzeniem, to nie tylko wzrasta, za przeproszeniem, potencja, ale również znikają wszystkie zmarszczki, nie mówiąc już o nadnerczach. - Oho! - powiedziała babcia z pogardą. - Myślałby kto! - Niech pani spróbuje kupić banana w Japonii - powiedział kosmita. - Co tam w Japonii - proszę pojechać do Moskwy. U nas ludzie ustawiają się w kolejkach już wieczorem. - A to dobre! - powiedziała babcia. Jedna z mam pociągnęła swoje dziecko do wyjścia z ogródka. - Dokąd idziesz, Dusia? - zapytała koleżanka. - Późno się zrobiło, za pół godziny Grigorij przyjdzie z pracy na obiad. Powiedziała to tak fałszywym głosem, że pozostałe kobiety zrozumiały: Dusia leci wykupić wszystkie banany. Zrozumiał to również kosmita, który życzliwie rzucił za Dusią: - Za dużo skórek na raz może zaszkodzić! Może dojść do katastrofalnego odmłodzenia organizmu. Z charakterystyczną dla narodu rosyjskiego wrażliwością Dusia krzyknęła: - Nie bądź taki mądry! Dla pozostałych kobiet był to sygnał do zabrania dzieci i porzucenia ogródka. Ostatnia wyszła babcia, przyciskając do piersi pudełko "Rześkiego poranka". Kosmita wyciągnął nogi (rano kupił sobie buty firmy Salamander - marzył o nich od dawna), przeciągnął się i zaczął obmyślać nową intrygę dla mieszkańców Guslaru. Należało rozpowszechnić szkodliwe plotki wśród pozostałych warstw społeczeństwa. Kosmita poszedł do sklepu monopolowego. Minęły czasy, gdy w kolejce po wódkę ludzie tratowali się i zabijali. Teraz wódki jest tyle, że można się w niej kąpać. Ale po dziś dzień guslarscy amatorzy alkoholu mają swoje ulubione miejsce, z którym związane są jasne wspomnienia. Najważniejsze z nich to dział monopolowy w sklepie spożywczym nr 1. Czego tam nie przywozili! Czego nie sprzedawali, za czym się nie zabijali! Święte miejsce. Czy godzi się kupować teraz wódkę w innym sklepie, nawet jeśli wszędzie można ją kupić bez kolejki? - Ciekawa rzecz - powiedział kosmita, zwracając się do ludzi przed sklepem - ciekawa rzecz, takie naruszenie technologii. - A o co chodzi? - zapytał nieufnie człowiek z dziecięcym przezwiskiem Czerwononosy Jeleń. Nie pora teraz na wyjaśnianie, w jakich dramatycznych okolicznościach Benjamin Utkin stracił swoje imię i zyskał to indiańskie przezwisko. - Gazety trzeba czytać - powiedział ostro kosmita. Do tego audytorium trzeba było mówić ostro. Inaczej wielu mogło nie zrozumieć. - W gazetach nic już nie ma - powiedział Pogosian. - Wszystkie się zaprzedały. - A "Ekspertyzę" czytaliście? - zapytał nie zmieszany przybysz. - Jaką znowu ekspertyzę? - W "Ekspertyzie", dodatku do "Izwiestii", pisali, że teraz szukają winnego na całym świecie. W wyniku wojen konkurencji wódka Rosijskaja już drugi tydzień ma o dwa procent więcej niż zwykle. Ma, nie uwierzycie, czterdzieści dwa procent. - Łżesz - powiedział Czerwononosy Jeleń. - Piłem ją wczoraj. Wódka jak wódka. - O to, to, widzieli cię wczoraj w kanałku - powiedział Pogosian. - No i proszę - powiedział przybysz. - Nie wytrzymał chłop. Rozumiecie, to nie o wódkę chodzi. Dodatkowy procent - oto, co zwala człowieka z nóg. - Ożeż ty! - powiedział ktoś. Rosijskaja - powiedział przybysz - ale nie każda. Tylko ta z zieloną etykietką. W tym momencie przyszły dwie dziewczyny, które z ożywieniem rozmawiając żuły skórki od banana. Widok był tak nienaturalny, że mężczyźni zapomnieli o wódce, a kosmita ucieszył się, że jego działalność przynosi efekty. - Mówisz, o dwa procent? - zapytał Pogosian, człowiek ufny i prosty. - No i co z tego wychodzi? - Wychodzi z tego, że niby wypiłeś litr, a tak naprawdę to nie litr, a litr i pięćdziesiąt gram - wyjaśnił ktoś. - Za darmo? - zapytał Czerwononosy Jeleń. - Otóż to - powiedział przybysz i poszedł dalej siać zamęt jak diabeł, chociaż oczywiście nie był diabłem, tylko najzwyklejszym księgowym, który niechcący trafił na obcą planetę i musiał się z niej wydostać. Panujący w ludzkim mrowisku niepokój cieszył kosmitę. Jego przewidywania sprawdzały się, intuicja go nie zawiodła. Ale żeby zadać miastu ostateczny, miażdżący cios, kosmita potrzebował czasu i dodatkowego wysiłku umysłowego. Każde miasto, jak żywy organizm, ma żyły i arterie. Ulice. Wypełnia je krew miasta - jego mieszkańcy. Potoki płyną w konkretnym kierunku, ich bieg jest celowy. Rano ludzie idą do pracy, wypełniając arterie i środki komunikacji, w ciągu dnia pracujący i niepracujący chodzą po sklepach, wieczorem płyną ulicami - żyłami do swoich mieszkań, a potem znowu je porzucają, wychodzą do kina lub dyskoteki. A przybysz robił wszystko, żeby zmylić bieg potoków, żeby organizm miał dosyć, żeby zagubił się w działaniach swoich erytrocycików. Dzika jak tornado kolejka ustawiła się przed dwoma sklepami, w których wykryto obecność kawopodobnego napoju "Rześki poranek". Po opuszczeniu straganów z bananami, tłum kobiet, głównie młodych, stał na przystani na rzece. Powiedziano im, że tam na osiedlu Zarzecze, na straganie u Kawiniakiana są jeszcze banany. Mężczyźni biegali od sklepu do sklepu w poszukiwaniu czterdziestodwuprocentowej Rosijskiej. Pozostawały jeszcze dzieci. - Dzisiaj - powiedział przybysz, nachylając się do trzecioklasisty - w klubie miłośników rzeki będą wyświetlać osiemnaście odcinków "Żółwi Ninja" - za darmo... I wiele rodzin nie doczekało się swoich pociech na obiedzie. A starsze pokolenie płci męskiej? Dla nich przybysz nie żałował pieniędzy, kupił koszyk borowików (pustosząc w tym celu cały bazarek), po czym stanął na przystanku autobusowym i każdemu zainteresowanemu dawał kartkę z planem. Na planie zaznaczone były parowy, gdzie kosmita rzekomo zbierał borowiki. Podobno zostało ich tam jeszcze ze dwie ciężarówki. Ostatnim ciosem, zadanym tego ranka, była wiadomość, którą usłyszał od przybysza Korneliusz Udałow. Przybysz oczywiście nie wiedział, że rozmawia z samym Korneliuszem Udałowem, którego nie weźmiesz na tanie galaktyczne plewy. - Dziwne - przybysz podszedł do Udałowa, który czekał na autobus na rogu Puszkińskiej. - Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. - Czego pan nie widział? - zapytał przez grzeczność Udałow. - Takiego pluśnięcia. Dwadzieścia lat wędkuję, ale żeby tak plusnęło - nawet nie myślałem, że to możliwe. Jakim szóstym zmysłem przybysz odgadł, że Korneliusz jest zapalonym wędkarzem - nie wiadomo. Ale od razu obudził w Udałowie czujność. - Gdzie? - zapytał. - A tam, w sadzawce. Widzi pan, cerkiew, a za nią jest sadzawka. - Co pan! - zaśmiał się Korneliusz. - Jaki plusk? W tej sadzawce żyją tylko żaby. - Dziwne, bardzo dziwne - myślał na głos kosmita. - Siedziałem na brzegu, a on przeszedł dosłownie przy moich nogach. - Kto? - Sum. Nieduży, z półtora metra, ale widziałem go na własne oczy. Gdybym nie był tu tylko przejazdem, wziąłbym spinning i ucieszył rodzinę połowem. Dobrze, że nie trzeba daleko jechać. Przyjechał autobus. Udałow, który na niego czekał, stał dalej na jezdni i wytrzeszczał oczy, a przybysz spokojnie wsiadł do autobusu i powtórzył opowieść o sumie dwóm młodym obibokom, którzy go wyśmiali i wyskoczyli na następnym przystanku. Tak więc, gdy Udałow, zwalczywszy wątpliwości, przybiegł nad sadzawkę z wędką i podrywką, na brzegach siedziało, wypisz wymaluj jak żaby, dwudziestu sześciu wędkarzy w różnym wieku. Udałow splunął, ale rozepchnął łokciami co młodszych konkurentów i usiadł. Teraz, gdy miasto osiągnęło stan organizmu chorego na świnkę z powikłaniami, kosmita zdecydował się na najważniejszy trik. Od tego zależało jego życie. A także od tego, czy Wielki Guslar jest gotowy rzucić się w przepaść hańby i poniżenia. O pomyłce nie mogło być mowy. Kosmita tak jak saper - pomylić mógł się tylko raz. I byłby to jego ostatni błąd. Potrzebował mężczyzn. W dobrej formie. Mężczyźni stali obok stadionu "Riecznik" i leniwie dyskutowali o szansach swojej drużyny piłkarskiej. Do rozpoczęcia meczu było jeszcze pół godziny. Kosmita zaczął przysłuchiwać się rozmowie. Tak jak przypuszczał, nie miała ona żadnego związku z piłką nożną. W Wielkim Guslarze, dotkniętym chorobą plotek i pogłosek, zaplątanym w pajęczynę sumów, skórek od banana, napojów "Rześki poranek" i trzy lub cztery inne przedsięwzięcia kosmity, rozmowy były wyjątkowo monotematyczne i zakończyły się emocjonalną porażką mężczyzn. Mężczyźni zupełnie nie wiedzieli, co robić - wierzyć czy nie wierzyć... A jeśli wierzyć, to komu? Chcieli wierzyć. Bardzo. Rosjanin zawsze chce wierzyć i zawsze znajdują się ludzie, którzy powiedzą: "Uwierz mi, Iwanie Iwanowiczu! Ja wskażę ci drogę!" - Ale co ciekawe - wtrącił się do rozmowy kosmita - Udałow jednak złowił suma w tej sadzawce. Metr dwadzieścia. Sam widziałem. - Dwa sumy - poprawił kosmitę mężczyzna w niebieskim dresie. - I szczupaka - powiedział trzeci. - Szczupaka nie - zaprotestował człowiek w niebieskim dresie. - Widziałem, jak wracał. Dwa sumy i jesiotr. - Jaki tam jesiotr! - zezłościł się chłopak w bejsbolówce. - Skąd by się wziął jesiotr w tej kałuży? Tam są tylko pijawki. - I co, może suma nie złapał, co, może nie złapał? - gorączkował się człowiek w niebieskim. - No, suma złapał - przyznał chłopak, nie chcąc dostać po karku. - To jeszcze nic! - powstrzymał go gestem były sportowiec z fioletową twarzą pijaka. - A samochód z borowikami widzieliście? Zaczęli się kłócić. Jedni widzieli, inni nie widzieli albo nie wierzyli... - Ja też w to nie wierzę - powiedział kosmita tak głośno, że pozostali zamilkli. - Jestem nietutejszy i dziwi mnie, jakie głupoty ludzie o was opowiadają. Szczerze mówiąc... - W tym momencie kosmita zająknął się i wszyscy nagle zrozumieli, że nawet jeśli do tej pory nieznajomy nie kłamał, to teraz zacznie. - Szczerze mówiąc, boję się - pójdę jutro na bagna w poszukiwaniu rzadkich roślinek, a ktoś z was przypomni sobie tę głupią bajeczkę i polezie za mną. A ja nie znoszę niekompetentnych ludzi. Nie, żeby mi było szkoda złota, nie, złota mi nie szkoda, ale nie znoszę niekompetencji. I kosmita odwrócił się i zaczął iść, a wszyscy kibice w liczbie ponad dwudziestu ruszyli za nim, okrążyli go i odcięli mu drogę odwrotu. - Przepraszam bardzo - powiedział człowiek w niebieskim dresie. Najwyraźniej miał duszę przywódcy. - Co to za rośliny? - Ręce przy sobie! - zbuntował się kosmita przeciwko przesłuchaniu. - Pokaż pozwolenie na zbieranie rzadkich roślin! - krzyczał jakiś facet, metr czterdzieści w kapeluszu, z włosami wystającymi z uszu. - Z CIA, z CIA! Kosmita z zadowoleniem skonstatował, że różnorodność i siła plotek rosną w oczach. Jutro całe miasto będzie mówić, jak to złapano agenta - truł wodę w stawie i pluł do studni. - Mów! - rozkazał mężczyzna w niebieskim. Pozostali oddychali szybko i płytko. - Ale nikomu ani słowa! - zastrzegł kosmita. - Sami rozumiecie. - Rozumiemy, rozumiemy, co mamy nie rozumieć - pospieszyli z odpowiedzią słuchacze. - W czasie rewolucji zatopili to na bagnach. Wywozili w pociągu pancernym pieniądze frontu północnego. Ale czerwoni deptali im po piętach. Oni tam - i czerwoni tam! Oni tutaj - i czerwoni tutaj! I wtedy generał Miller wydał rozkaz wrzucenia kanistra w bagno. - Niech pan powtórzy nazwisko generała - poprosił staruszek, przypominający białą myszkę doświadczalną. Trzymał w ręku notes i chciał zapisywać. - Żadnych notatek! - ostrzegł kosmita. Sąsiedzi rzucili się na staruszka, zabrali mu notes i wyrzucili go z grupy okrążenia. - Mam mapę - powiedział kosmita. - Kto chce popatrzeć? Ale tylko jedna osoba! - Ja popatrzę - powiedział człowiek w niebieskim. - Nie, nie, wybory! Trzeba wybrać delegatów! - sprzeciwił się metr czterdzieści w kapeluszu. - Oto mapa - powiedział kosmita i wyciągnął z kieszeni przygotowaną wcześniej kartkę. I zaczął objaśniać, w której części bagien leży kanister ze złotem. Pozostali zaglądali mu przez ramię, sapali, ale niczego nie mogli zrozumieć. - Ty nas prowadź - powiedział staruszek z ostatniego rzędu. - I po co mam was prowadzić? - zdziwił się przybysz. - Potrzebna mi koparka, a nie banda nierobów. Potrzebuję łopat, pomp! Techniki! - Technika tam nie dojedzie! - krzyknął metr czterdzieści. - Zobaczymy - powiedział przybysz. - W razie czego pójdziemy po trupach. Ludzie poczuli, że krew szybciej krąży w ich żyłach. Wyglądało na to, że trafił się wódz, który wiedział, czego chce. - A rzeczywiście - powiedział staruszek z ostatniego rzędu. - Pamiętam, mówiono o tym w latach dwudziestych. Pętak był wtedy ze mnie, ale pamiętam. Nie minęła nawet godzina, gdy na ósmym kilometrze na leśną drogę zjechała z szosy koparka, trzy wywrotki, samochód asenizacyjny z wielką karbowaną rurą do odciągania wody, żuraw, gazik, a za tą, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jaką ściągnięci techniką, spieszyli ludzie z łopatami, grabiami i innymi narzędziami. Maszyny grzęzły w błocie, ludzie wyciągali je na własnych plecach, stękali, przeklinali, walczyli, ale nie poddawali się. Czuli się tak, jakby forsowali Dniepr. Rzecz jasna, nie doszłoby do takiego masowego zaślepienia, gdyby miasto nie było odpowiednio przygotowane. Wielki Guslar zasypany lawiną plotek, oklapnięty, zatrwożony, bliski był wpadnięcia w panikę. Przybysz nie wtrącał się do organizacji robót. Pokazał tylko okrągłą plamę trzęsawiska, gdzie należało szukać kanistra, a dowodzenie powierzył człowiekowi w niebieskim dresie. Ludzie podzielili się pracą. Jedni pomagali koparce ryć kanały odprowadzające, inni razem z samochodem asenizacyjnym odciągali wodę, jeszcze inni ładowali wywrotki... Wszyscy mieli co robić. I wszystkich ogarnął ten szczególny zapał pracy, kiedy człowiek zapomina, po co się tak poświęca i wysila. Najważniejsza jest sama praca! Po godzinie trudów z bagna wynurzył się wierzchołek podobnego do gigantycznego jaja statku kosmicznego. Rozległy się triumfalne okrzyki - wszyscy zrozumieli, że to jest właśnie ten kanister. - Zdwójmy ostrożność, towarzysze! - powiedział przybysz i zażądał, żeby koparka przeniosła go na środek trzęsawiska. A tam zeskoczył na swój statek. Towarzysze pracy bili brawo. - Zdwójmy wysiłki, przyjaciele - krzyknął. - Koniec już bliski. Skarby są prawie w naszych rękach. Niektórzy zaczęli pytać, co on tam plecie o jakichś skarbach, skoro łowimy jesiotra, inni doszli do wniosku, że zaraz pojawią się borowiki - przypuszczeń było wiele. Przybysz z całkowitym spokojem otworzył górny luk i wszedł na statek. Statek był do połowy wyciągnięty z błota. Zapadła pełna napięcia cisza. Czując, że coś jest nie w porządku, przybysz wystawił głowę z luku i krzyknął: - Odejść na dwadzieścia kroków! Znalazłem minę! Dopóki jej nie rozbroję - nie podchodzić! Przerwijcie pracę! Ludzie, mówię do was - odciągnijcie koparkę, samochód, jeszcze się, nie daj Boże, coś złego stanie! Posłuchali go, a metr czterdzieści w kapeluszu krzyknął: - Ostrożnie z tą miną, uważaj na siebie! - Uważaj! - poparli go inni. Wzruszony przybysz zamknął szczelnie luk, spojrzał przez peryskop, czy nie ma w pobliżu jakichś widzów. Na szczęście, wszyscy zgodnie z poleceniem wycofali się na suchy teren, przykucnęli wokół trzęsawiska. "Żegnajcie, przyjaciele!" - powiedział w myśli przybysz. Po krótkiej walce z bagnem statek kosmiczny wyrwał się w górę i, ciągnąc za sobą czarne strumienie błota, poleciał ku niebu... W chwilę później zniknął ludziom z oczu. ,..w Wielkim Guslarze opowiedzą wam wiele ciekawych historii. Ale nigdy nie usłyszycie o tym, jak mieszkanki miasta żuły skórki od banana, piły napój "Rześki poranek", a ich mężowie łowili w sadzawce jesiotra albo wyciągali z bagna kanister ze złotem. Co prawda, zdarza się, że jakaś ślicznotka ni z tego, ni z owego zje skórkę od banana i wyrzuci środek. Albo że ktoś od niechcenia zarzuci wędkę w sadzawkę... Ale to są wyjątki, atawizmy. Przełożyła Ewa Skórska KIR BUŁYCZOW Właściwie Igor Wsiewołodowicz Możejko. Urodzony w 1934 r. w Moskwie (gdzie mieszka do dziś), ukończył Instytut Języków Obcych. Doktoryzował się w Instytucie Orientalistyki AN ZSRS. Pracuje tam do dzisiaj - zajmuje się historią i kulturą Azji Południowo-Wschodniej. Autor wielu rozpraw popularnonaukowych i prac z zakresu historii i historii sztuki, a także miłośnik i wierny czytelnik fantastyki naukowej, w 1966 r. sam zaczyna pisać utwory spod znaku SF - debiutuje opowiadaniem "Kogda wymierli dinozawry". W 1968 r. ukazuje się jego pierwsza powieść "Miecz gienierała Banduły", a w dwa lata później druga - "Posliedniaja wojna". Prawdziwe uznanie i popularność Bułyczow zdobywa dzięki opowiadaniom o miasteczku Wielki Guslar i jego mieszkańcach ("Czudiesa w Gusliarie" i "Liudi kak liudi") oraz opowieściom o Alicji - dziewczynce, której nigdy nie stanie się nic złego ("Putieszestwije Alisy", "Dzien' rożdzienja Alisy", "Dziewoczka s Ziemli" i in.). W Rosji i byłym ZSRS na podstawie utworów Kira Bułyczowa nakręcono kilka filmów (pisarz nierzadko był autorem bądź współautorem scenariusza): "Osieczka '67" (na podstawie powieści pod tym samym tytułem), "Szans" (na podstawie opowiadania "Rycerze na rozdrożach"), "Zołotyje rybki" (opowiadanie "Świeży transport złotych rybek"). Utwory Kira Bułyczowa były tłumaczone na wiele języków, w tym również na język polski. Należą do nich m.in.: "Ludzie jak ludzie" (1976), "Żuraw w garści" (1977), "Rycerze na rozdrożach" (1979), "Nie drażnić czarownika" (1983), "Retrogenetyka i inne opowiadania" (1983), "Było to za sto lat" (1983), "Miasto na górze" (1983), "Dzikusy. Białe skrzydła Kopciuszka" (1983), "Listy z laboratorium" (1985), "Cudza pamięć" (1985), "Guslar-Neapol" (1985), "Wielki Guslar i okolice" (1987), "Agent KF" (1988), "Osada" (1989). Po roku 1990 utwory Kira Bułyczowa były wydawane coraz rzadziej, aż w końcu ich pojawianie się zostało ograniczone do miesięczników "Nowa Fantastyka" i "Feniks". Na szczęście, ku radości wielbicieli Kira Bułyczowa wydawnictwo "Prószyński i S-ka" zapowiada rychłe ukazanie się dwóch tomów guslarskich opowiadań. Pierwszy z nich będzie zawierać opowiadania znane już czytelnikowi polskiemu (m.in. ze zbiorku "Wielki Guslar i okolice"), tom drugi zaś to opowiadania nie tłumaczone dotąd na język polski. E.S.