Barbara Hambly ZGUBA SMOKÓW Tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska Rozdział 1 Bandyci nieraz czatowali w ruinach starego miasta na rozstajach czterech dróg. Jenny Waynest pomyślała, że tego ranka jest ich trzech. Nie była pewna, czy podpowiadała jej to magia, czy po prostu znajomość lasu i instynktowne wyczuwanie niebezpieczeństwa, wła- ściwe każdemu, kto zdołał dożyć dorosłego wieku w Zimowych Krainach. Jednak gdy ściągnęła cugle w pobliżu pierwszych znisz- czonych murów, gdzie wciąż skrywała ją jesienna mgła, poranna szarość i gęste korony drzew lasu, mimo woli zauważyła, że końskie odchody w koleinie gliniastej drogi są świeże i jeszcze nie tknął ich mróz, który zdążył obramować liście dookoła. Zwróciła również uwagę na ciszę panującą w pobliskich ruinach; nawet królik nie zaszeleścił między żółtymi badylami turzycy porastającej stok wzgó- rza, na którym niegdyś znajdował się stary kościół, poświęcony Dwunastu Bogom umiłowanym prze/ dawnych królów. Wydawało jej się, że czuje zapach dymu. Zapewne ktoś potajem- nie rozpalił ognisko na rozstajach, tam gdzie kiedyś stała gospoda. Uczciwi ludzie wybraliby jednak prostą drogę i zdeptali pokryte rosą, pieniące się ws/ędzie zielsko. Klacz Jenny, Księżycowy Koń, za- strzygła uszami czując odór innych zwierząt. Jenny uciszyła ją szeptem, przygładzając splątaną grzywę na długim karku konia. Wiedziała, czego może się spodziewać. Zanurzyła się w ciszę ochronnego płaszcza mgły i cienia, niby przepiórka stapiająca się z brązowym lasem. Sama trochę przypomi- nała tego ptaka — ciemnowłosa i drobna, prawie niewidoczna na tle szarej, kraciastej mozaiki północnych krain, szczupła, umięśniona i mocna niczym korzenie łąkowych wrzosów. Po chwili milczenia utkała z czarów smugę mgły i skierowała ją na drogę prowadzącą do bezimiennych ruin miasta. Robiła to już w dzieciństwie, jeszcze zanim sędziwy, wędrowny mag Cacrdinn nauczył ją tajników mocy. Całe swoje trzydziesto- siedmioletnie życie spędziła w Zimowych Krainach i doskonale umiała wyczuć zagrożenie. Ociągające się z odlotem ptaki jesieni, drozdy i kosy, powinny już się budzić w poskręcanej, brązowe] gęstwinie bluszczu, która częściowo zakrywała ściany starej gospo- dy. Milczały. Po chwili Jenny wyczuła odór koni i bardziej przykry smród niemytych ciał ludzkich. Jeden z bandytów zapewne czyhał w ruinach starej wieży, która górowała nad drogami prowadzącymi na południe i wschód i stano- wiła część systemu obronnego miasta w czasach, gdy pomyślne rządy króla dawały powód do bronienia czegokolwiek. Bandyci zawsze się tam ukrywali. Drugi, jak się domyślała, czatował za murami starej gospody. Niebawem zorientowała się. że trzeci opry- szek obserwuje rozstaje z żółtego zagajnika modrzewi nasiennych. Swymi magicznymi zdolnościami przywołała smród dusz bandytów, stare żądze i odrażające wspomnienia jakiegoś hołubionego gwałtu czy morderstwa, które na moment przydały blasku mocy ich życiu, składającemu się wyłącznie z zadawania i doznawania bólu fizycz- nego. Spędziwszy całe życie w Zimowych Krainach wiedziała, ze ci ludzie nie są w stanie porzucić niecnego procederu; żeby stworzyć czary i spowić nimi umysły bandytów, musiała zapomnieć zarówno o nienawiści, jak i o litości. Skoncentrowała się jeszcze mocniej. Przemyślnie zachwiała tym kompostem wspomnień, szepcząc do otępiałych umysłów bandytów 0 znużonej senności ludzi, którzy czatują zbyt długo. Jeśli stworzyła złudzenia i ograniczenia prawidłowo, nie zauważą jej obecności Poluzowała halabardę w olstrze na łęku. nieco szczelniej owinęła się kaftanem z owczej skóry i, niemal wstrzymując oddech i gwałtowne ruchy, skierowała Księżycowego Konia ku ruinom Mężczyzny na wieży nie zobaczyła ani razu. Przez zbrązowiałe. czerwone listowie głogu dostrzegła dwa konie, uwiązane do znisz- czonego muru w pobliżu gospody. Z ich pysków wydobywały się obłoczki pary. W chwilę później ujrzała jednego z bandytów; krzepki mężczyzna w poplamionych skórzanych bryczesach przykucnął pod kruszącym się murem. Obserwował drogę, ale nagle poderwał się 1 zaklął. Spuściwszy wzrok zaczął energicznie drapać się po kroczu; był rozdrażniony, ale nie okazywał specjalnego zaskoczenia. Nie zauważył przejeżdżającej obok Jenny. Trzeci bandyta siedział na wychudłym czarnym koniu między kruszejącym narożnikiem muru i zagajnikiem chropowatych brzóz. Tylko patrzył przed siebie pogrą- żony w marzeniach, które mu zesłała. Znajdowała się tuż przed nim, gdy z prowadzącej na południe drogi dobiegł ją chłopięcy głos. — Uważaj! — krzyknął ktoś. Jenny wyszarpnęła halabardę z olstra. Bandyta przebudził się nagle, zobaczył ją i głośno zaklął. Kątem oka Jenny dostrzegła pędzącego w jej kierunku konia. Jeszcze jeden podróżnik, pomyślała z ponurym rozdrażnieniem. To wypowiedziane przez niego w dobrej intencji ostrzeżenie wyrwało bandytę z transu. Gdy złoczyńca rzucał się na nią. zdążyła ujrzeć młodzieńca wynurzającego się z mgły i najwyraźniej galopującego jej na ratunek. Bandyta był uzbrojony w krótki miecz, ale zamierzył się na nią płazem: chciał tylko strącić kobietę z konia i nie uszkod/ic jej zanadto, z mysią o późniejszym gwałcie. Zamarkowała uderzenie halabardą, żeby uniósł broń. a potem zatopiła długie ostrze w odsło- nięte miejsce. Przywarła nogami do boków konia, żeby wytrzymać napór w momencie, gdy halabarda przeszywała brzuch mężczyzny. Nie miał kolczugi pod skórzanym kaftanem. Zwinął się w kabłąk. wyjąc i rozcapierzając palce. Oba konie miotały się i dreptały w kół- ko, przerażone zapachem gorącej, tryskającej na wszystkie strony krwi. Zanim mężczyzna runął w błotnistą koleinę, Jenny obróciła konia, zęby ruszyć w sukurs błędnemu rycerzowi, toczącemu nie- zdarną, desperacką walkę z bandytą, który cały czas ukrywał się za podniszczonym murem zewnętrznym. Ruchy jej wybawcy krępował długi płaszcz /. aksamitu w kolorze rubinowci czerwieni, który omotał plecioną rękojeść wysadzanego klejnotami miecza. Koń był bez wątpienia lepiej przygotowany i bardziej nawykły do walki niż |ego właściciel. Tylko dzięki ma- newrom dużego, rudawego wałacha młodzieniec nie poniósł natych- miastowej śmierci. Bandyta, który dosiadł konia zaraz po ostrzegaw- czym krzyku chłopca, zapędził ich do gęstego zagajnika leszczyn, rosnącego pod zniszczonym murem gospody. Kiedy Jenny skiero- wała Księżycowego Konia w wir walki, powłóczysty płaszcz mło- dzieńca zawisł na niższych gałęziach, po chwili zaś on sam został haniebnie wyrzucony z siodła. Podpierając się prawą ręką. Jenny zamaszystym ruchem uderzyła brzeszczotem halabardy w uzbrojoną w miecz rękę bandyty. Męż- czyzna obrócił konia, żeby spojrzeć jej w twarz. Jenny mignęły świńskie, osadzone blisko siebie oczy pod obrzeżem brudnego, żelaznego hełmu. Za swoimi plecami wciąż słyszała krzyki sprawcy poprzedniego napadu. Najwyraźniej dochodziły one również do uszu obecnego przeciwnika, gdyż uchylił się przed pierwszym ciosem i z rozmachem uderzył Księżycowego Konia w pysk, żeby go spło- szyć, a potem spiął własnego rumaka ostrogami, minął Jenny i pognał przed siebie, nie mając ochoty ani na walkę z tak dalekosiężną bronią, ani na pomoc kamratowi, który wcześnie] tę walkę podjął. W zaroślach dzikiej róży rozległ się trzask, to człowiek, który ukrywał się na wieży, postanowił uciec we mgle. Potem zapanowała cisza, przerywana bulgoczącym łkaniem umierającego bandyty. Jenny zeskoczyła lekko z Księżycowego Konia. Jej młody wy- bawca wciąż miotał się w krzakach jak gronostaj w sakwie, na wpół uduszony paskiem wysadzanego klejnotami płaszcza. Użyła haka na brzeszczocie halabardy, żeby wyciągnąć mu z ręki długi miecz, a potem weszła w gąszcz i odgarnęła fałdy aksamitu, którymi był owinięty. Zaatakował ją rękami jak człowiek oganiający się od os. ale zaraz przestał stawiać opór i zaczął się na nią gapić wybałuszo- nymi szarymi oczami krótkowidza, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu. Po długim, zdradzającym wielkie zaskoczenie milczeniu chrząk- nął i odpiął łańcuch ze złota i rubinów, który spinał mu płaszcz pod brodą. — Hm... dziękuję ci. szlachetna pani — wyrzekł nieco zadysza- ny i wstał. Wprawdzie Jenny przywykła do ludzi wyższych od siebie, ale mało kto mógł się równać z tym młodzieńcem. — Ja., hm.. — Cerę miał delikatną i jasną jak włosy, które, mimo jego młodego wieku, już zaczynały się przerzedzać, zapowiadając wczesne łysie- nie. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Naturalną niezgrabność ruchów wielokrotnie potęgował fakt, że musiał podziękować za uratowanie życia osobie, którą miał po rycersku obronić. — Jestem bezgranicznie wdzięczny — powiedział i dygnął z niezwykłym wdziękiem. Takiej pozy nie oglądano w Zimowych Krainach, odkąd królewska świta uciekła w ślad za wycofującymi się wojskami króla. — Nazywam się Gareth z Magloshaldon, błąkam się po tych ziemiach i pragnę ci złożyć najpokorniejsze wyrazy... Jenny potrząsnęła głową i uciszyła go podnosząc rękę. — Zaczekaj tu — powiedziała i odwróciła się. Zaintrygowany chłopak podążył za nią. Pierws/y bandyta, który ją zaatakował, wciąż leżał w gliniastej, wypełnionej błotem koleinie. Tryskająca krew zamieniła to miejsce w plątaninę żłobień przeplatanych rozdartymi wnętrznościami; wo- kół unosił się odrażający smród. Mężczyznajeszcze cicho pojękiwał. Jego szkarłatna krew wyraziście kontrastowała z matową bladością mglistego poranka. Jenny westchnęła. Nagle zrobiło jej się zimno; patrząc na swoje dzieło i pamiętając, co jeszcze zostało do zrobienia, poczuła się zmęczona i nieczysta. Uklękła przy umierającym mężczyźnie i zno- wu otoczyła się bezruchem własnej magii. Usłyszała, że Gareth zbliża się do niej; kroczył po zroszonych powojach szybko i rytmi- cznie, ale potknął się o własny miecz. Mimo znużenia poczuła irytację na myśl. że to wszystko stało się przez niego. Gdyby nie krzyknął, i ona, i ten biedny, nikczemny, pogrążony w agonii drab poszliby własnymi drogami... ...I z pewnością byłby zabił Garetha po jej odejściu. I jeszcze innych podróżników. Już od dawna nie próbowała oddzielać dobra od zła. teraź- niejszego ..powinien" od przyszłego ,.jeżeli". Nawet gdyby istniał porządek rzeczy, przestała się łudzić, że okaże się wystarczająco prosty, by mogła go pojąć. Mimo to, kiedy wodziła palcami po lepkich, spoconych skroniach umierającego bandyty, czyniąc odpo- wiednie znaki runiczne i szepcząc śmiertelne zaklęcia, miała wraże- nie, iż jej dusza jest skalana. Widziała, jak z mężczyzny uchodzi życie, i pogarda dla samej siebie sprawiała, że czuła gorycz w ustach. Gareth szepnął za jej plecami: — Pani... on jest... on jest martwy. Wstała olrzcpuiąc spódnicę z zakrwawionego błota. — Nie mogłam go zostawić łasicom i lisom — odparła szorst- kim, zniecierpliwionym tonem, zbierając się do odejścia. Już słysza- ła, jak małe padlinożerne bestie zbierają się na nasypie nad zamglo- nym odcinkiem drogi, przyciągane zapachem krwi. i niecierpliwie czekają, az zabójca porzuci swój łup. Nigdy nic przepadała za czarami sprowadzającymi śmierć. Do- rastając na terenie, gdzie panowało bezprawie, zabiła pierwszego człowieka, kiedy miała czternaście lat. a potem jeszcze sześciu, nie licząc tych, których zabrała z ziemskiego padołu jako jedyna aku- szerka i uzdrowicielka od Gór Szarych po morze. Zadawanie śmierci nigdy nie przychodziło jej łatwo. Miała ochotę odejść, ale Gareth położył jej rękę na ramieniu i spoglądał to na nią, to na zwłoki, z obrzydzeniem przemieszanym z fascynacją. Przyszło jej do głowy, że chłopak pierwszy raz widzi śmierć. Przynajmniej śmierć w tak gwałtownych okolicznościach. Zielony aksamit ubrudzonego w podróży kubraka, złocenia na bu- tach, pofałdowane hafty ozdobionej żabotem koszuli z cienkiej ba- wełny i wymyślny pierzasty stroik na włosach, których końce były zielone — wszystko to świadczyło, iż jest dworzaninem. W krainie, z której przybył, wszystkie sprawy, nawet śmierć, bez wątpienia załatwiano dbając o styl. — Jesteś... jesteś czarownicą! — wydusił. Kącik jej ust lekko zadrżał. — Rzeczywiście — odparła. Odsunął się od niej przerażony. Zaczepiwszy o coś butem, musiał się przytrzymać jakiegoś drzewka. Wtedy zauważyła między ozdob- nymi rozcięciami rękawa jego kubraka szpetną ranę, do której przy- lepiła się ciemna, mokra koszula. — Nic mi nie będzie — protestował słabo, kiedy ruszyła, żeby go podeprzeć. — Muszę tylko... — Usiłował niezdarnie strącić jej rękę i iść dalej. Zerkał szarymi oczami krótkowidza na drogę, pokrytą sięgającymi do kostek zwałami butwiejących liści. — Musisz tytko usiąść. — Poprowadziła go do rozłupanego kamienia granicznego i zmusiła, żeby usiadł i odpiął diamentowe spinki, które łączyły rękaw z resztą kubraka. Rana nie była głęboka, ale obficie krwawiła. Jenny rozplotła skórzane rzemyki, którymi wiązała swoje kręcone czarne włosy, i zacisnęła je powyżej rany. Skrzywił się i zasapał. Kiedy usiłował rozluźnić bandaż, który zro- biła oddzierając pas własnej koszuli, uderzyła go po rękach, jakby był nieznośnym dzieckiem. Po chwili znowu spróbował się podnieść. — Muszę znaleźć... — Znajdę je — przerwała stanowczo, domyślając się, O co mu chodzi. Skończyła opatrywać jego ranę i wróciła do leszczynowego zagajnika, gdzie rozegrała się walka między Garethem i bandytą. W mroźnych promieniach coś wyraźnie błysnęło wśród liści. Oku- lary, które dostrzegła, były pogięte, a dolną część jednego z okrą- głych szkieł ozdabiało rozchodzące się promieniście pęknięcie. Otrząsnęła je z brudu i wilgoci i przyniosła Garethowi. — Posłuchaj — rzekła, kiedy młodzieniec usiłował je włożyć, dygocząc na skutek osłabienia i szoku — trzeba się zająć twoim ramieniem. Mogę cię zabrać... — Moja pani, nie mam czasu. — Spojrzał na nią mrużąc oczy, gdyż niebo za jej głową robiło się coraz jaśniejsze. — Prowadzę poszukiwania, okropnie ważne poszukiwania. — Tak ważne, że ryzykujesz utratę ręki w razie zakażenia? Ale on, jakby przeświadczony, że taka historia nie może mu się przytrafić, czego ta nierozumna kobieta nie jest w stanie pojąć, ciągnął z zapałem: — Mówię ci, nic mi nie będzie. Szukam Lorda Aversina, Zguby Smoków, Tena Alyn Hołd i Lorda Wyr, najznamienitszego rycerza, jaki kiedykolwiek jeździł po Zimowych Krainach. Czy wiesz, gdzie przebywa? Wysoki niczym anioł, urodziwy niby pieśń... Jego sława dotarła aż na południe, jak wody potopu rozlewające się wiosną; najszlachetniejszy z kawalerów... Muszę odnaleźć Alyn Hołd, zanim będzie za późno. Jenny westchnęła gniewnie. — Rzeczywiście, musisz — odparła. — Zabieram cię właśnie doAlynHoid. Zmrużone oczy chłopca zrobiły się okrągłe. Rozdziawił usta. — Do... do Alyn Hołd? Naprawdę? To niedaleko stąd? — Najbliższe miejsce, gdzie możemy opatrzyć twoje ramię — odparła. — Możesz jechać? Pomyślała z rozbawieniem, że nawet gdyby umierał, to i tak skoczyłby na równe nogi. — Tak, oczywiście. Ja... a więc znasz Lorda Aversina? Jcnny milczała przez chwilę. — Tak, rzeczywiście, znam go — powiedziała spokojnie. Zagwizdała na wierzchowce, na wysokiego białego Konia Księ- życowego i wielkiego gniadosza, którego, jak powiedział Gareth, nazywano Młotem Bojowym. Pomimo wyczerpania i bólu, jaki spra- wiała młodzieńcowi prymitywnie opatrzona rana, poruszył się, żeby, zupełnie niepotrzebnie, zaoferować jej pomoc przy wsiadaniu. Kiedy zatrzymali się nad chropowatymi kamienistymi zboczami, żeby omi- nąć trupa spoczywającego w cuchnącej kałuży błota, zagadnął: — Jeśli... jeśli jesteś czarownicą, moja pani, czy nie mogłaś walczyć z nimi magią zamiast bronią? Rzucić w nich ogniem albo zamienić ich w żaby, albo ich oślepić... Pomyślała z ironią, że w pewnym sensie udało jej się ich oślepić — przynajmniej do chwili, gdy krzyknął. — Ponieważ nie mogę — odparła tylko. — Ze względu na honor? — zapytał z powątpiewaniem. — Bo przecież zdarzają się sytuacje, w których nie można postąpić hono- rowo... — Nie. — Zerknęła na niego ukradkiem przez gęstą zasłonę rozwianych włosów. — Po prostu moja magia nie jest tak mocna. I, zmusiwszy konia do zwiększenia tempa, wjechała w zamglone cienie nagich, zwisających konarów drzew. Przyznanie się do niemocy wciąż przychodziło jej z trudem, choć wiedziała o tym od tak wielu lat. Pogodziła się z brakiem urody, ale nigdy z brakiem geniuszu w jedynej dziedzinie, na której jej zależało. Mogła co najwyżej udawać, że zaakceptowała ten stan rzeczy, tak jak czyniła to teraz. Kopyta koni spowijała mgła; w jej wilgotnych i zimnych wyzie- wach było widać korzenie drzew, które sterczały z poboczy niby ręce nie całkiem pogrzebanych zwłok. Powietrze w tym miejscu wyda- wało się gęste i cuchnęło pleśnią. Od czasu do czasu rozlegał się cichy, ukradkowy szelest spadających liści, jakby drzewa coś razem knuły we mgle. — Czy... czy widziałaś, jak zabijał smoka? — zagadnął Gareth po kilku minutach jazdy w milczeniu. —Czy zechciałabyś mi o tym opowiedzieć? Aversin jest jedynym żyjącym Zgubą Smoków — jedynym człowiekiem, który zabił smoka. Wszędzie układa się o nim ballady, śpiewa się o jego męstwie i szlachetnych czynach... To moje hobby. To znaczy ballady o Zgubach Smoków, takich jak Selkythar Biały, który żył za panowania Ennyty Dobrego, i AntaraPani Wojny oraz jej brat z czasów wojen rodowych. Powiadają, że jej brat zabił... Jenny domyśliła się, iż mógłby godzinami rozprawiać o wspania- łych pogromcach smoków z minionej epoki, tyle że ktoś zdążył mu już powiedzieć, żeby nie zanudzał ludzi tym tematem. — Zawsze chciałem zobaczyć kogoś takiego — prawdziwego Zgubę Smoków — wspaniały pojedynek. Z pewnością sława okrywa go niczym złocisty płaszcz. Była nieco zaskoczona, kiedy nagle zanucił cienkim, drżącym tenorem: Wjeżdża na pagórek lśniący Jak płomień w złocistych promieniach słońca gorejący Miecz ze stali w dłoni mocno dzierży Na chyżym jak wiatr rumaku bieży Strzelisty niby anioł, ogierowi siłą nie ustępuje. Pogodny jak pieśń, bogów w swej surowości naśladuje W cieniu smoka dzieweczki zapłakane Blade jak lilie w ciemności trzymane „ Tyłkom z daleka go widziała, taki wysoki Pióra ma białe jak morza gniew głęboki" Rzekła swej siostrze: „nie lękaj się... " Jenny odwróciła oczy; poczuła się nieprzyjemnie na wspomnie- nie Złocistego Smoka Wyr. Pamiętała całą scenę tak, jakby zdarzyła się poprzedniego dnia, a nie przed dziesięciu laty: złotawy blask na tle bladego północnego nieba, opadający ogień i cień, krzyki chłopców i dziewcząt tańczących na parkiecie w Wielkim Kuflu. Wspomnienia były przerażające; wiedziała, iż powinna odczuwać jedynie zadowolenie z powodu śmierci smoka. Jednak niewysłowiony smutek i strapienie okazywały się silniejsze od lęku i wciąż powracały do niej wraz z metalicznym odorem krwi smoka i śpiewem, który wstrząsał pełnym spalenizny powietrzem... Zrobiło jej się niedobrze. — Po pierwsze — odezwała się chłodnym tonem — z dwojga dzieci, które porwał smok, John zdołał uratować jedynie chłopca. Myślę, że dziewczynka zginęła na skutek zaczadzenia dymem w kry- jówce smoka. Stan jej ciała nie pozwalał jednoznacznie określić przyczyny śmierci. A nawet gdyby nie umarła, to i tak wątpię, czy te dzieci byłyby w stanie układać kwieciste utwory o wyglądzie Johna, nawet gdyby nadjechał wzgórzem — czego oczywiście nie uczynił. — Nie? — Prawie słyszała, jak starannie pielęgnowany w umy- śle chłopca obraz ulega zdruzgotaniu. — Naturalnie, że nie. Gdyby to zrobił, poniósłby natychmiasto- wą śmierć. — W takim razie jak... — Istniał tylko jeden sposób poradzenia sobie / czymś tak wielkim i uzbrojonym. Kazał mi przyrządzić najsilniejszą truciznę, jaką znałam, i zanurzył w niej swoje harpuny. — W t r u c i ź n i e? — Ta niegodziwość wzburzyła go do żywego. — Harpuny? Żadnego miecza.' Jenny potrząsnęła głową. Walczyły w niej sprzeczne uczucia: śmie- szyła ją rozczarowana mina chłopca, ale była też poirytowana sposo- bem, w jaki mówił o wydarzeniach, które dla niej i setek innych osób były przyprawiającym o bezsenność koszmarem; ogarniało ją również coś w rodzaju siostrzanego współczucia namyśl o naiwności młodzień- ca, który chciał się porywać z metrowym stalowym ostrzem na prawie dziewięciometrowe, najeżone kolcami, płonące wcielenie śmierci. — Nie — powiedziała tylko,— John ruszył na bestię z występu wąwozu, w którym miała legowisko. I to wcale nie była pieczara; w tych wzgórzach nie ma takich wielkich jaskiń. Najpierw odciął skrzydła, żeby smok nie mógł wzbić się w górę i spaść na niego. Użył zatrutych harpunów, żeby bestia ruszała się wolniej, ale dobił ją siekierą. — Siekierą? — wykrzyknął Garcth, całkowicie osłupiały. — Ależ... ależ to najstraszniejsza historia, jaką w życiu słyszałem! Gdzież jest w tym wszystkim chwała? Gdzie honor? To tak, jakby zdradziecko okaleczało się przeciwnika w pojedynku! To jest oszustwo! — On nie toczył pojedynku! — podkreśliła Jenny. — Jeżeli smok wzbija się w powietrze, walczący z nim człowiek nie ma szans. — Ale to niehonorowe! — upierał się chłopiec żarliwie, jakby to był rozstrzygający argument. — Może tak, ale pod warunkiem, /c walczyłby z człowiekiem, który rzucił mu honorowe wyzwanie — a nic nie wiadomo, zęby John kiedykolwiek miał z kimś takim do czynienia. Nawet podczas walki z bandytami opłaca się uderzyć znienacka, gdy nie ma się przewagi liczebnej. Jako jedyny przedstawiciel królewskiego wymiaru spra- wiedliwości. John zazwyczaj nie ma przewagi liczebnej. Smok jest wyższy o prawie siedem metrów i potrafi zabić człowieka jednym uderzeniem ogona. Sam powiedziałeś — dodała z uśmiechem — ze zdarzają się sytuacje, w których nie można postąpić honorowo. — Ale to co innego! — odparł chłopiec z goryczą i umilkł, wyraźnie rozczarowany. Teren pod kopytami koni podnosił się; kończyły się ściany mgli- stego tunelu, /a którym można było dostrzec srebrzyste wypukłości pagórków. Kiedy Jenny i Gareth zostawili za sobą drzewa, owionął ich wiatr, który rozganiał mgły i smagał ubrania i twarzejeźdźców jak sfora źle wyszkolonych psów. Odgarnąwszy pukle włosów z czoła, Jenny popatrzyła na Garctha. który rozglądał się po wrzosowiskach. Na jego obliczu malował się szok, rozczarowanie i zdumienie: zapew- ne nie spodziewał się, że znajdzie swego bohatera w takim ponurym, nie tkniętym stopą ludzką świecie, pośród mchów, wód i kamieni. Natomiast Jenny odczuwała w tej nieurodzajnej krainie osobliwe wzruszenie. Wrzosowiska ciągnęły się przez sto kilkadziesiąt kilo- metrów na północ, aż do skutych lodem brzegów oceanu. Znała każdy szczegół granitowego pejzażu, każdy potoczek o torfowym dnie i każde wgłębienie, które obficie porastały wrzosy podczas krótkiego, górskiego lata. Przez trzy dekady zimowych opadów śniegu wyszukiwała ślady wędrówek zajęcy i lisów. Stary Caerdinn. na wpół oszalały od wertowania ksiąg i legend z epoki królów, pamiętał czasy, gdy królowie wycofali swoje oddzia- ły, zapewniające ochronę Zimowym Krainom, żeby toczyć wojny o południe. Rozzłościł się na nią. ponieważ wychwalała piękno, które odnalazła w tych dzikich, srebrzystych ostojach skał i wiatru. Jednak czasami jego surowość denerwowała Jenny. Zwłaszcza gdy próbowała uratować życie jakiemuś wiejskiemu dziecku, którego schorzenie wykraczało poza jej skromne umiejętności, i żadna z przeczytanych ksiąg nie okazywała się pomocna. Albo gdy Lodowi Jeźdźcy przybywali po krze podczas surowych zim i palili stodoły, których postawienie wymagało tyle pracy, wyrzynali bydło wyhodo- wane z tak skromnego pogłowia. Mimo wszystko, brak dostatecznej mocy nauczył ją doceniać małe radości, prymitywne piękno i prosty, niezmienny cykl życia i śmierci. Nic była w stanie tego wytłumaczyć ani Caerdinnowi, ani temu chłopcu, ani komukolwiek innemu. Po dłuższej chwili powiedziała łagodnie: — Gareth, John nigdy nic uganiałby się za smokiem, gdyby nie był do tego zmuszony. Ale jako Ten Alyn Hołd, jako władca Wyr. jest icdynym mężczyzną w Zimowych Krainach wyszkolonym i za prawionym w sztuce wojennej. Właśnie dlatego jest panem tych ziem. Walczył ze smokiem tak. jak walczyłby z wilkiem — jak z plagą, która nęka jego lud. Nie miał wyboru. — Ależ smok to nie plaga! — zaprotestował Gareth. — To najbar- dziej honorowe i najwspanialsze wyzwanie dla męskości prawdziwego rycerza. Z pewnością nie masz racji! On nie mógłby walczyć ze smokiem po prostu... po prostu z poczucia obowiązku. To niemożliwe! Desperacja w głosie młodzieńca sprawiła, że Jenny zerknęła na niego z zaciekawieniem. — Rzeczywiście — zgodziła się. — Smok to nie plaga. A ten smok był autentycznie piękny. — Wspomnienie niesamowitego piękna kościstego potwora złagodziło jej ton, choć pamiętała rów- nież o powodowanej przezeń śmierci i strachu. — Kolor miał nie złocisty, jak w twojej pieśni, ale raczej bursztynowy, przechodzący w przydymiony brąz na grzbiecie, a jego brzuch był w odcieniu kości słoniowej. Układ łusek na bokach przypominał ozdobę z paciorków na kapciach, splecione irysy w rozmaitych odcieniach fioletu i błę- kitu. Łeb również kojarzył się z kwiatem. Oczy i otwór gębowy otaczały wstęgi różnobarwnych łusek; porastały go fioletowe rogi i kępki białego i czarnego futra, a także czułki jak u langusty, zwieńczone klejnotami. Trzeba było rzeźnika, żeby go zabić. Okrążyli występ skalistego pagórka. Poniżej, niby wyrwa w chłodnym granitowym pejzażu, ciągnął się nieregularny rząd brą- zowych pól, gdzie mgły zalegały na ścierniskach jak pasma brudnej wełny. Nieco dalej na szlaku leżała mała osada, niechlujna i bezład- na; unosił się nad nią niebieskawy obłok dymu palonego drewna, a zimne, smagające wiatry roznosiły smród gotowanego mydła łu- gowego, niemal dostrzegalną woń ludzkich i zwierzęcych odcho- dów, przegniłą, przyprawiającą o mdłości słodycz warzonego piwa. Szczekanie psów było donośne niczym brzmienie dzwonów kościel- nych. Pośrodku wioski stała przysadzista wieża, pozostałość wię- kszej fortyfikacji. — Rzeczywiście — powtórzyła Jcnny łagodnie. — Smok był pięknym stworzeniem, Gareth. Ale piękna była również dziewczyna, którą porwał do swojej pieczary i zabił. Miała piętnaście lat — John nie pozwolił jej rodzicom na obejrzenie zwłok. Przyłożyła pięty do boków Księżycowego Konia i pojechała pierwsza wilgotną, gliniastą ścieżką. /"¦ S' Skala i struktura smoka (z notatek Johna Aversina) 1) Struktura grzywy i kolce na złączach skrzydeł są w rzeczywisto- ści grubsze. Od tylnej części czaszki, poniżej grzywy, ciągnie się koścista „tarcza", chroniąca kark stworzenia. 2) Złocisty Smok Wyr liczył sobie około dziewięciu metrów, z któ- rych mniej więcej cztery metry przypadały na ogon. Mówi się, że j>a świecie żyją smoki o długości przekraczającej szesnaście metrów. — Mieszkasz w tej wiosce? — zagadnął Garelh, gdy zbliżyli się do murów. Jenny potrząsnęła głową, starając się uwolnić od przykrych i chaotycznych wspomnień o zabiciu smoka. — Mam własny dom jakieś dziesięć kilometrów stąd, na Oszro- nionym Wzgórzu. Mieszkam tam sama. Nie dysponuję zbyt silną magią: potrzebuję ciszy i samotności, żeby ją uprawiać. Ale nie i zaznaję ich zbyt często — dodała kwaśno. — Jestem akuszerką i uzdrowicielką na wszystkich terenach Lorda Aversina. — C/y... czy prędko dotrzemy do jego ziem? Przemówił drżącym głosem. Jenny spojrzała na niego z niepoko- jem; zauważyła, że jest bardzo blady, a po jego zapadniętych, lekko złocistych policzkach spływają krople potu, mimo panującego wokół zimna. Trochę zaskoczona pytaniem młodzieńca odparła: — To są ziemie Lorda Avcrsina. Uniósł głowę i popatrzył na nią /e /dumieniem. — T o? — Gapił się na bagniste pola, na wieśniaków pokrzyku- jących do siebie nawzajem i związujących ostatnie snopy zboża, na pokrytą lodem fosę, która okalała gruz i kamienne szlaki zniszczo- nych murów. — A więc to jest jedna z wiosek Lorda Aversina? — Tojest AlynHoId — odpowiedziała Jenny spokojnym tonem. Kopyta koni głucho zadudniły na zwodzonym moście. Miasteczko było otoczone murami obronnymi, które wzniósł dziadek obecnego władcy, stary James Standfast. Te w zamyśle prowizoryczne wały przetrwały pięćdziesiąt lat, zdążyły pobieleć i odznaczały się nieopisaną brzydotą. Przez bramę, za niską stróżów- ką było widać niepozorne, zaniedbane domy ze strzechami z trzciny rzecznej, wzniesione z kamieni na fundamentach stars/ych murów i oblepione brudem. Z okna stróżówki wytknęła głowę stara Peg. Jej długie, przetykane siwizną brązowe warkocze zwisały jak sploty częściowo odwiniętego sznura. — Szczęście ci sprzyja — zawołała do Jenny gardłowym, śpiew- nym głosem, tak charakterystycznym dla ludzi z północy. — Mój pan wrócił zeszłej nocy z objazdu rubieży. Na pewno jest gdzieś w okolicy. — Ona... ona chyba nie mówiła o Lordzie Aversinie? — s/epnął wzburzony Garelh. Jenny wygięła półkoliste brwi. — To jedyny władca, jakiego mamy. — Och. — Zamrugał oczami. Znowu wytężał umysł — Objazd rubieży.' — Rubieży swoich ziem. Patroluje je przez większą część mie- siąca wraz z ochotniczym oddziałem milicji. — Widząc zaskoc/emc Garetha dorzuciła łagodnie: — Na tym polega bycie władcą. — Dobrze wiesz, że nie na tym — odparł Gareth. — Liczy się rycerskość i honor, i... Ale Jennyjuż go pr/egoniła, wyjeżdżając z ciemnoszarego przej- ścia na oświetlony chłodnymi promieniami słońca plac. Jenny zawsze lubiła wioskę Alyn, pomimo panującej lu brzydoty i plotkarskiego zgiełku. Tu spędziła dzieciństwo; kamienny domek. w którym przyszła na świat i w którym nadal mieszkali jej siostra i szwagier — aczkolwiek mąż siostry nie lubił wspominać o tym pokrewieństwie — nadal stał pod murem obronnym. Miejscowi ludzie spoglądali na nią ze strachem, ale znała ich życie niemal równie dobrze jak własne. Nie było w wiosce takiego domu. w któ- rym nie odbierałaby porodu, nie opiekowałaby się chorym albo nie walczyłaby /c śmiercią, która przybierała w Zimowych Krainach tak wiele form. Codzienne troski i radości tutejszych mieszkańców nie stanowiły dla niej żadnej tajemnicy. Podczas gdy konie brnęły przez błoto i wodę w kierunku placu, zauważyła, że Gareth. starannie ukrywając przerażenie, zerka na świnie i kurczaki, które przemierzały cuchnące dróżki wraz z grup- kami wrzeszczących dzieci. Wiatr roznosił odór z kuźni, a także lekki powiew gorąca i strzępki sprośnej piosenki kowala Mutfle'a. Na pobliskiej dróżce łopotało rozwieszone pranie. Kawałek dalej Deshy Werville, której dziecko urodziło się przed trzema miesiącami pod okiem Jenny, kucała w drzwiach, dojąc jedną ze swoich ukochanych krów. Jenny patrzyła, jak Gareth ogląda z dezaprobatą nędzną świąty- nię, ozdobioną masywnymi, prymitywnie wyrzeźbionymi wizerun- kami Dwunastu Bogów, które w mroku trudno było nawet rozróżnić, a potem podchodzi do obwiedzionego kołem krzyża Ziemi i Nieba, wyrytego na wielu kamiennych kominach w tej wiosce. Zeszty wniał na widok tego pogańskiego symbolu i skrzywił się, gdy ujrzał chle- wikprzylegający do boku świątyni oraz dwóch odzianych w prymi- tywne skory i pledy wieśniaków, którzy opierali się na płocie i ga- wędzili. — Oczywiście świnie wyczuwają pogodę — mówił jeden z nich. wpychając kij przez niskie ogrodzenie, żeby podrapać grzbiet wyle- gującej się tam wielkiej czarnej maciory. — Jest o tym w .,0 gospo- darzeniu'' Clivy'ego, ale widziałem to na własne oczy. I są całkiem sprytne, sprytniejsze od psów. Moja ciotka Mary — pamiętasz ciotkę Mary? — przyuczała je. jeszcze kiedy były warchlakami, a jedna świnia, taka biała, przynosiła jej buty. — Nie może być! — odparł drugi wieśniak i podrapał się po głowie. Tymczasem Jenny zatrzymała się obok niego. Gareth wiercił się niecierpliwie na koniu. — Ano. — Wyższy chłop cmoknął na maciorę, która w odpo- wiedzi uniosła łeb i wyraziła głębię swych uczuć mlaszczącym chrząkaniem. — Polyborus pisze w „Analektach", że niegdyś czczo« no świnię i to nie jako diabła, jak chciałby Ojciec Hiero, ale jako Boginię Księżyca. — Poprawił stalowe oprawki, które spadały mu z nosa. Ten typowy dla naukowca gest wyglądał dziwnie, zważy- wszy, że mężczyzna stał po kostki w świńskim gnoju. — Prawda to? — zagadnął drugi wieśniak, mocno zaintrygowa- ny. — Właściwie, przypomina mi się, że ta podstarzała dziewucha — znaczy się, kiedy była młoda i płocha — doskonale wiedziała, jak otworzyć furtkę chlewika, żeby potem uganiać się... Och! — Pośpie- sznie ukłonił się na widok Jenny i nadąsanego Garetha, którzy w milczeniu siedzieli na koniach. Wyższy chłop odwrócił się i ostrożnie zerknął na przybyszy. Gdy osłonięte grubymi szkłami brązowe oczy napotkały wzrok Jenny, natychmiast pojawiły się w nich figlarne ogniki. Średniego wzrostu, niezbyt pociągający, nie ogolony i ubrany w podniszczoną ciemną skórę, w kaftanie z wilczej skóry wzmocnionej kawałkami metalu i kolczugi dla ochrony stawów — Jenny zastanawiała się, cóż takiego sprawiało, /e po dziesięciu latach wciąż odczuwała niewytłumaczal- ną radość na widok tego mężczyzny. — Jen. — Uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce. Ześlizgnęła się z siodła białej klaczy wprost w jego ramiona, podczas gdy Gareth patrzył na scenę z dc/aprobatą; spieszno mu było kontynuować poszukiwania pogromcy smoków. — John — powiedziała Jenny i odwróciła się do chłopca. — Gareth z Magloshaldon. To jest Lord John Aversin. Zguba Smoków / Alyn Hołd. Gareth na chwilę zaniemówił z wrażenia i wytrzeszczał oczy, jakby ktoś zdzielił go po głowie. Wreszcie zeskoczył z konia tak szybko, że syknął z bólu i złapał się za zranione ramię. Jenny pomyślała, że temu marzącemu o spotkaniu ze Zgubą Smoków chłopcu nigdy nie przyszło do głowy, iż jego ukochany bohater będzie stał bez konia, w dodatku po kostki w gnoju przy chlewie. I najwyraźniej nie brał pod uwagę, że skoro liczy sobie prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, to ów bohater będ/ie / konieczności niż- szy od niego. Poza tym zapewne w żadnej balladzie nie wspominało się o okularach. Gareth nadal nie odzywał się. Aversin zinterpretował jego mil- czenie i wyraz twarzy z charakterystyczną dla siebie szatańską trafnością. — Pokazałbym ci swoje blizny na dowód, iż zabiłem smoka, ale znajdują się w partiach ciała, których nic mogę obnażać w miejscu publicznym. Zachowanie Garetha świadczyło o jego dworskich manierach i, jak wydało się Jenny, charakterystycznym dla dworzan stoicyzmie — pomimo iż doświadczył największego wstrząsu w życiu, a w dodatku bolało go ramię, wykonał zamaszysty, bardzo przekonujący ukłon powitalny. Kiedy się wyprostował, z żałosną wyniosłością poprawił fałdy płaszcza, mocniej nasunął pogięte okulary na nos i oznajmił drżącym, ale osobliwie zdeterminowanym głosem: — Mój panie, Zgubo Smoków, przybywam tu z południa, by przekazać ci wieść od króla Uriensa z Belmarie. Miało się wrażenie, że czerpie siłę z tych słów i znowu rozkoszuje się heraldyczną dźwięcznością ballad o złotych mieczach i barwnych pióropuszach, usiłując nie pamiętać o cuchnącym chlewie i padają- cym od niedawna zimnym deszczu. — Mój panie Aversinie. przysłano mnie, bym sprowadził cię na południe. Na nasze tereny przybył smok, który spustoszył miasto gnomów w Głębi Ylferdun; teraz ma tam swoją kryjówkę, kilkadzie- siąt kilometrów od królewskiego miasta Bel. Król błaga, żebyś przyjechał i zabił go, gdyż w przeciwnym razie cała okolica zostanie zniszczona. Chłopiec wyprostował się. Spełnił swoją misję i na jego twarzy zagościł szlachetny, nieco męczeński spokój. W tym momencie przypominał Jenny postacie z ballad. Ale zaraz, jak wszyscy dobrzy wysłannicy w balladach, zemdlał i ześlizgnął się z konia w upstrzone krowimi plackami błoto. Rozdział 2 Krople deszczu z przygnębiającą wytrwałością bębniły o mury zniszczonej wieży Alyn Hołd. W jedynym pokoju gościnnym Hołd nigdy nie było zbyt jasno. Pomimo wczesnego popołudnia Jenny musiała wyczarować zamgloną kulę błękitnego ognia, żeby oświetlić stół, na którym rozłożyła resztki zawartości swojej apteczki; pozo- stałą część małego pomieszczenia zakrywał cień. Na łóżku niespokojnie drzemał Gareth. Powietrze było przesyco- ne słodkawym zapachem suszonych i roztartych ziół. Czarodziejskie światło rzucało wyraźne, gęste cienie na ususzone kawałeczki korze- ni i łodyg, leżące w kręgach, które nakreśliła Jenny. Powoli, run po runie, wyczarowywała lecznicze zaklęcia; każde miało ograniczony zasięg, żeby zapobiec zbyt szybkiemu uzdrowieniu, które mogło zaszkodzić ciału pacjenta. Cierpliwie wodziła palcami po znakach i przywoływała umysłem charakterystyczne dla nich cechy, jakby to były oddzielne wątki nieznanej muzyki. Powiadano, że wielcy ma- gowie potrafią zobaczyć moc czynionych przez siebie runów, które płoną jak zimny ogień w powietrzu nad leczniczymi proszkami, i wyczuwają ją opuszkami palców jak plazmatyczne światło. Po długich latach medytowania w samotności Jenny pojęła, że dla niej, w przeciwieństwie do mistrzów, magia nie jest rozprzestrzeniającym się blaskiem, ale raczej nieruchomą głębiną. Nigdy nie zdołała się całkowicie pogodzić z tą świadomością, ale przynajmniej oszczędza- ła sobie rozgoryczenia, które zablokowałoby posiadaną przez nią moc. Wiedziała, że przynajmniej w tym skromnym zakresie jest całkiem dobra. Caerdinn powiedział kiedyś, że kluczem do magii jest magia: żeby być magiem, musisz być magiem. Jeżeli osiągniesz pełnię mocy, nie będziesz miał czasu na nic innego. Dlatego po śmierci Caerdinna została w kamiennym domu na Oszronionym Wzgórzu, studiowała jego księgi i obliczała położenie gwiazd, medytowała w kruszejącym kręgu prastarych kamieni, które stały na szczycie wzgórza. Z roku na rok rosła jej moc, chociaż nigdy nie dorównała swemu mistrzowi. Takie życic zadowalało ją. Nie myślała o niczym więcej oprócz cierpliwego zwiększania mocy magicznej, przy tym zaś, w miarę możliwości, leczyła innych i ob- serwowała zmieniające się pory roku. A potem zjawił się John. Czary przestały krążyć. Przez chwilę w powietrzu zalegała cisza, jak gdyby każda cegła pieca i cień krokwi, zapach palonego drewna jabłoni i bulgoczące kapanie deszczu zakrzepły w bursztynie na tysiąc lat. Jenny wsypała zaczarowany proszek do miski i uniosła oczy. Gareth obserwował ją bojaźliwie z zasłoniętego kotarami łóżka. Wstała. Kiedy ruszyła ku niemu, wzdrygnął się, a na jego pobie- lałej twarzy pojawił się oskarżycielski grymas i pogarda. — Jesteś jego kochanką! Jenny zatrzymała się, wyczuwając w tym słabym głosie niena- wiść. — Tak — odparła. — Ale to nie ma nic wspólnego z tobą. Odwrócił twarz, wzburzony i jeszcze zaspany. — Jesteś taka sama jak ona — mruknął cicho. — Zupełnie jak Zyerne... Znowu podeszła do młodzieńca, nie będąc pewna, czy się nie przesłyszała. — Kto? — Usidliłaś go swoimi czarami, ściągnęłaś do tego gnoju — szepnął i zaniósł się gwałtownym szlochem. Nie zważając na obrzydzenie młodzieńca, zbliżyła się do niego, zatroskana, i dotykała jego rąk i twarzy; po chwili przestał się opierać i ponownie zapadł w sen. Jego ciało nie było ani zbyt gorące, ani przemarznięte, a serce biło mocno i miarowo. Mimo to miotał się na łóżku i mruczał: — Nigdy, nigdy tego nie zrobię. Czary... Rzuciłaś na niego urok, zmusiłaś, żeby cię pokochał, swoimi czarodziejskimi sztuczkami... — W końcu opadły mu powieki. Jenny westchnęła. Wyprostowała się i popatrzyła na zarumienio- ną, udręczoną twarz Garetha. — Gdybym tylko rzuciła na niego urok — powiedziała cicho. — Wtedy uwolniłabym nas oboje. Gdybym miała odwagę... Otrzepała ręce o spódnicę i zeszła po wąskich, ciemnych schod- kach wieżyczki. Znalazła Johna w jego pracowni. Pomieszczenie było całkiem duże, ale zapchane książkami. Przeważnie były to stare tomiska, zostawione w Hołd przez odchodzące armie albo wydobyte z piwnic spalonych garnizonów w miastach na południu. Nadgryzione przez szczury, czarne od pleśni, nieczytelne od plam z wody, zapełniały każdą półkę labiryntu deszczułek na dwóch ścianach, wysypywały się na długi dębowy stół i piętrzyły na podłodze w rogach. Między kartkami i okładkami znajdowały się kartki z notatkami, które John sporządzał w zimowe wieczory. Wewnątrz książek i między nimi walały się przybory pisarskie — rylce i pióra, noże i kałamarze, pumeksy — a ponadto dziwaczniejsze przedmioty: metalowe rurki i szczypce, ołowiane ciężarki i poziomnice, soczewki skupiające promienie słoneczne i wahadła, magnesy, wydmuszki, okruchy skał, suszone kwiaty i częściowo rozebrany zegar. Wielka pajęczyna kołowrotków i krążków linowych zwisała z krokwi w jednym rogu, a na krawędziach każdej półki i parapetu pochylały się rzędy rozpa- dających się, stopionych świeczek. Pokój przypominał srocze gniaz- do pełne wyskubanych kąsków wiedzy, legowisko druciarza, dla którego świat to jeden wielki sklep z interesującymi drobiazgami. Nad paleniskiem, niby gigantyczna żelazna szyszka, wisiała gałka ogonowa smoka z Wyr — długa na prawie czterdzieści centymetrów i szeroka na przeszło dwadzieścia, pokryta grubymi, połamanymi kolcami. John stał przy wielokrotnie naprawianym oknie i zerkał przez jego grube szkło na północ, gdzie jałowe ziemie stapiały się z sina- wym, wzburzonym niebem. Rękę miał przyciśniętą do boku, do żeber, w których pulsował deszcz, i które połamał mu smok gałką ogona. Pomimo że Jenny miała na sobie buty z miękkiej koźlej skóry i nie było słychać jej kroków na żłobionej kamiennej posadzce, podniósł głowę, kiedy nadeszła, i przywitał ją promiennym spoj- rzeniem. Jednak ona tylko oparła się ramieniem o framugę drzwi i zagadnęła: — No i co? Spojrzał w kierunku sufitu, tam gdzie leżał Gareth. — Z naszym małym bohaterem i jego smokiem? — W kącikach jego cienkich, subtelnych warg pojawił się uśmiech, który zniknął równie szybko jak zabłąkany promień słońca na zachmurzonym niebie. — Zabiłem jednego smoka, Jenny, i to prawie mnie wykoń- czyło. Wprawdzie zapowiedź, że napiszą o mnie jeszcze więcej pięknych ballad, jest kusząca, ale chyba nie skorzystam z tej szansy. Ulga i nieoczekiwana wzmianka o balladzie Garetha sprawiły, że Jenny zachichotała, wchodząc do pokoju. W bladym świetle okien było widać każdą fałdę skórzanych rękawów Johna. Podszedł do kobiety i pochylił się, żeby pocałować ją w usta. — Nasz bohater chyba jeszcze nigdy nie przejechał samotnie całej drogi na północ? Jenny potrząsnęła głową. — Mówił mi, że trasę z południa do Eldsbouch pokonał na statku, a stamtąd jechał konno na wschód. — Ma sporo szczęścia, że przebył taki szmat drogi — zawyro- kował John. Pocałował Jenny jeszcze raz, obejmując ją ciepłymi rękami. — Świnie zachowywały się niespokojnie przez cały dzień, nosiły w ryjach kawałki słomy. Wczoraj wróciłem z objazdu rubieży, kiedy zobaczyłem, w jaki sposób wrony zachowują się na Janowco- wych Wzgórzach. To dla nich o jakieś dwa tygodnie za wcześnie, ale myślę, że zapowiadają pierwszą z zimowych burz. Skały w Elds- bouch chętnie pochłaniają statki. Wiesz, Dotys powiada w trzecim tomie „Historii" — a może ten fragment pochodzi z części tomu piątego, który znaleźliśmy w Żarze? — albo wspomina o tym Clivy — w każdym razie chodzi o to, że w czasach królów przystań kończyła się molem czy też falochronem. Dotys — albo Clivy — utrzymuje, że był to jeden z cudów świata, ale nigdzie nie mogę znaleźć żadnej wzmianki ojego konstruowaniu. Mam ochotę wybrać się tam kiedyś łodzią i sprawdzić, co kryje się pod wodą u wejścia do przystani... Jenny zadygotała. Wiedziała, że John jest zdolny do takiego przedsięwzięcia. Jeszcze nie zapomniała o jego eksperymentach z wodociągami ani o kamiennym domu, który wysadził przeczyta- wszy jakieś zbutwiałe zapiski o gnomach używających materiału wybuchowego do drążenia tuneli w swoich Głębiach. W ciemnościach wieżyczki dało się słyszeć jakiś hałas, a potem cienkie głosy wykrzykujące: „Ona też!" i „Puszczaj!" oraz łoskot bójki. W chwilę później do pokoju wpadł rudowłosy, krzepki, z wy- glądu czteroletni urwis w brudnym odzieniu, składającym się z ow- czej skóry i pledów. Zaraz po nim wbiegł szczupły, ciemnowłosy, ośmioletni malec. Jenny uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce do obu chłopców, oni zaś rzucili się do niej. Zachwyceni, ciągnęli ją brud- nymi rączkami za włosy, spódnicę i rękawy koszuli; ich obecność znowu wzbudziła w niej niedorzeczną, nie dającą się logicznie wytłumaczyć radość. — Jak się miewają moi mali barbarzyńcy? — zapytała, siląc się na surowy ton. Żaden z chłopców nie dał się nabrać. — Grzeczni — byliśmy grzec/ni. mamo — odezwał się starszy chłopiec, przywierając do wypłowiałego, niebieskiego rąbka mat- czynej spódnicy. — Ja byłem grzeczny. Adric nie był grzeczny. — Ja też byłem grzeczny — odciął się młodszy, którego John wziął na ręce. — Tata musiał wlać łanowi. — Naprawdę? — Uśmiechnęła się do swojego starszego syna. Miał duże, pełne powieki i wyłupiaste oczy, jak John. ale ich błękitny kolor odziedziczył po matce. — Bez wątpienia zasłużył na to. — Wielkim batem — rozwodził się Adric. dając się ponieść whisnej historyjce. — Sto ran. — Czyżby? — Popatrzyła na Johna starając się wyrazić rzeczo- we zaciekawienie. —Wszystko jednym ciągiem, czy robiłeś sobie przerwy? — Jednym ciągiem — odparł pogodnie John. — A on ani razu nie prosił o litość. — Dobry chłopiec. — Zmierzwiła proste, czarne włosy lana, który wykręcał się i radośnie chichotał, słuchając przekazywanej z namaszczeniem zmyślonej historyjki. Chłopcy już dawno pogodzili się z tym, że Jenny nie mieszka w Hołd z ich ojcem, tak jak malki innych chłopców. Władca Hołd i wiedźma Oszronionego Wzgórza nic musieli zachowywać się tak jak inni dorośli. Niczym szczenięta, które tolerują nadzór właściciela psiarni, chłopcy okazywali należytą czułość wobec przysadzistej ciotki Janc. która opiekowała się nimi i. jak jej się wydawało, trzymała ich w ryzach, podczas gdy John doglądał swoich ziem, a Jenny prowadziła samotny żywot we własnym domu na Wzgórzu. Ale to ojca uznawali za swojego władcę, a matkę obdarzali najwię- kszą miłością. Zaczęli jej opowiadać, w podekscytowanym i niezbyt zgranym duecie, o schwytanym w sidła lisie, kiedy hałas w drzwiach zmusił ich do odwrócenia się. Zobaczyli Garetha. Był blady i zmęczony, ale nareszcie we własnym ubraniu; bandaże pod rękawem zapasowej koszuli tworzyły niezgrabne wybrzuszenie. Młodzieniec wydobył i bagażu parę całych okularów. Kiedy przyglądał się Jenny i jej synom, schowane za grubymi szkłami oczy wyrażały niesmak i okro- pne rozgoryczenie. Zupełnie jak gdyby fakt, że John i ona zostali kochankami — że urodziła synów Johna — nie tylko pomniejszył w jego oczach dotychczasowego bohatera, ale w dodatku czynił ją odpowiedzialną za wszystkie pozostałe rozczarowania, których do- świadczył w Zimowych Krainach. Chłopcy natychmiast wyczuli jego dezaprobatę. Zadziorny Adric wysunął podbródek; przypominał miniaturową wersję Johna. Bar- dziej wrażliwy łan ograniczył się do porozumiewawczego spojrzenia i obaj wyszli, nie mówiąc ani słowa. John obserwował ich odejście, a potem w zamyśleniu skierował wzrok na Garetha. — A zatem przeżyłeś1? — zagadnął. — Tak — odparł Gareth nieco drżącym głosem. — Dziękuję. — Zwrócił się do Jenny, siląc się na grzeczność, której nie mogła wykorzenić z jego dworackiej duszy nawet największa uraza. — Dziękuję za pomoc. — Zrobił krok i zatrzymał się. Rozglądał się nieprzytomnie dookoła, jakby zobaczył pomieszczenie pierwszy raz. Nie pasowało do ballad, pomyślała Jenny, mimo woli rozbawiona całą sytuacją. Z drugiej strony, żadna ballada nie mogłaby przygoto- wać człowieka na spotkanie Johna. — Trochę zatłoczony — przyznał John. — Mój ojciec trzymał książki, które zostały w Hołd, w spiżarni ze zbożem, gdzie większość z nich nadgryzły szczury, zanim nauczyłem się czytać. Pomyślałem, że tu będą bezpieczniejsze. — Hm... — rzekł Gareth, mocno zakłopotany. — Przypusz- czam... — Mój ojciec był upartym starym draniem — ciągnął John, jakby to była zwyczajna rozmowa. Stanął przy palenisku i wyciągnął ręce do ognia. — Gdyby nie stary Caerdinn, który ciągle nawiedzał Hołd, kiedy byłem chłopakiem, nic umiałbym nic więcej poza alfa- betem. Tata nigdy nie szanował słowa pisanego. Znalazłem połowę aktu „Dawcy Ognia'' Luciarda poulykaną w szparach ścianek kre- densu, w którym mój dziadek przechowywał zimowe ubrania. Byłem taki wściekły, że miałem ochotę wyjść i obrzucać kamieniami jego grób. bo oczy wiście teraz nie da się odszukać nawet cząstki tej sztuki. Bóg jeden wie. co zrobili z resztą — zapewne rozpalali nią w ku- chennych piecach. Uratowaliśmy niewiele — trzeci i czwarty tom „Historii" Dotysa, większą część „Analektów" i „Prawoznawstwa" Polyborusa; „ElucidusaLapidarusa"; ,,O gospodarzeniu" Clivy'ego — w całości, chociaż właściwie na nic się nie przydaje. Zdaje mi się, że marny był z Clivy'ego gospodarz — pewnie nie rozmawiał z rolnikami. Twierdzi, że można przewidzieć nadejście burzy mie- rząc chmury i ich cienie, ale babcie w okolicznych wioskach mówią, że wystarczy obserwować pszczoły. A kiedy wspomina o parzeniu się świń... — Ostrzegam cię, Gareth — przerwała Jenny, uśmiechając się — że John jest chodzącą encyklopedią guseł, wierszyków dla dzieci, fragmentów z każdego klasycznego pisarza, jakiego udało mu się zdobyć, i drobiazgów wyszukanych w odległych zakątkach całej krainy. Zachęcasz go na własne ryzyko. Poza tym on nie umie gotować. — Ależ umiem — odciął się John, śmiejąc się od ucha do ucha. Gareth nic nie mówił, wciąż rozglądając się bezradnie po zagra- conym pomieszczeniu. Na jego wąskiej twarzy malował się wysiłek umysłowy: młodzieniec próbował dopasować konwencjonalny, wy- idealizowany świat ballad do rzeczywistości, w której inżynier-ama- tor w okularach gromadził wiedzę o zwyczajach świń. — A zatem — ciągnął John przyjaznym tonem — opowiedz nam o tym waszym smoku, Garecie z Magloshaldon, i dlaczego król wysłał z misją takiego młodego chłopca, skoro ma do dyspozycji rycerzy i wojowników. — Yyyy... — Przez chwilę Gareth sprawiał wrażenie całkowicie zaskoczonego — w balladach nigdy nic żądało się od posłańców dowodów wiarygodności. — No, właśnie, w tym rzecz. On nie ma rycerzy i wojowników na zbyciu. Poza tym wysłał mnie, bo dzięki balladom wiedziałem, gdzie ciebie szukać. Wyciągnął z kieszonki na pasie złoty sygnet, który zalśnił w bla- sku żółtawego płomienia paleniska. Jenny zauważyła na nim króla w koronie siedzącego pod dwunastoma gwiazdami. John patrzył na pierścień przez chwilę, a potem schylił głowę i przysunął go do warg w archaicznym geście szacunku. Jenny obserwowała jego zachowanie nie odzywając się. Co król, to król, pomyślała. Minęło niemal sto lat od dnia, w którym wycofał swe wojska z północy, zostawiając ziemie barbarzyńcom i chaosowi bezprawia, a mimo to John nadal uważał się za jego poddanego. Nigdy nie była w stanie tego pojąć — ani lojalności Johna wobec króla, którego prawa nadal usilnie popierał, ani rozczarowania i po- czucia osobistej zdrady, jakie żywił Caerdinn wobec reprezentowa- nej przez niego dynastii. Dla Jenny król był władcą innego teryto- rium, kimś z innej epoki — ona sama uważała się jedynie za obywatelkę Zimowych Krain. Złoty owal małego pierścienia pobłyskiwał niby świadek całej rozmowy, kiedy Gareth kładł go na stole. — Dał mi go, kiedy wysyłał mnie z misją — oznajmił. — Najlepsi wojownicy króla pojechali walczyć ze smokiem i żaden nie powrócił. Nikt w całym królestwie nigdy nie zabił smoka. Zresztą nikt nawet nie widział potwora z bliska, żeby mieć pojęcie, jak go zaatakować. I nie dysponujemy żadnymi informacjami na ten temat. Ja studiowałem ballady, bo przynajmniej w ten sposób mogłem się na coś przydać. Wiem, że nie jestem rycerzem ani znamienitym wojownikiem... — wyznał, trochę się zacinając, dzięki czemu spra- wiał wrażenie mniej oficjalnego niż zazwyczaj. — Wiem, że nie jestem dobry w ćwiczeniach fizycznych. Przestudiowałem jednak wszystkie ballady i ich wersje, i właściwie żadna z nich nie mówi zbyt wiele o samym zabijaniu smoka. Potrzebujemy Zguby Smoków — zakończył bezradnie. — Potrzebujemy kogoś, kto zna się na rzeczy. Potrzebujemy twojej pomocy. — A my waszej. — Pogodny, lekko schrypnięty głos Aversina nagle zrobił się surowy. — Potrzebujemy waszej pomocy od stu lat, w trakcie których ta część królestwa, od rzeki Wildspae aż po północ, była pustoszona przez bandytów, Lodowych Jeźdźców, wilki i gor- sze stwory. Nie wiemy, jak dawać sobie radę z tymi istotami: te bagienne diabły i Szepczący, i nieczyste moce nawiedzają lasy nocą, kradną żywym krew i dusze. Czy twój król pomyślał o tym? Trochę za późno prosi nas o przysługę. Chłopiec popatrzył na niego w osłupieniu. — Ale ten smok... — Do diabła z twoim smokiem! Twój król ma stu rycerzy, a mój lud ma tylko mnie. — Światło przemknęło złocistym promieniem po szkłach jego okularów, kiedy pochylił barczyste ramiona nad poczer- niałymi kamieniami ścian kominka; obok jego głowy złowrogo lśniły kolce gałki ogona smoka. — Gnomy nigdy nie używają tylko jedne- go przejścia, żeby dostać się do swoich Głębi. Czy rycerze twojego króla nic mogli zmusić ocalałych gnomów do poprowadzenia ich innym wejściem, dzięki czemu mogliby zajść potwora od tyłu? — Hm... — Wyraźnie zakłopotany praktycznością tej sugestii, Gareth zaczął nieudolnie się tłumaczyć. — Wydaje mi się, że nie byliby w stanie tego zrobić. Tylne wejście do Głębi znajduje się w twierdzy Halnath. Mistrz Halnath — Polycarp. siostrzeniec króla — zbuntował się przeciw niemu na długo przed nadejściem smoka. Cytadela jest oblegana. Jenny, która siedziała cicho przy kominku, wyczuła nagła, zmianę w głosie Garetha, jakby pod wpływem naporu waliły się osłabione fundamenty. Grdyka młodzieńca sterczała jeszcze mocniej, gdy przełykał ślinę. Jenny domyślała się, że jest w tym chłopcu jakaś nie zabliźniona rana, która wciąż sprawia mu ból. — To między innymi dlatego można było rzucić do walki tak niewielu wojowników króla. Widzisz, chodzi nic tylko o smoka. — Młodzieniec nachylił się błagalnie. — Całemu Królestwu grozi niebezpieczeństwo nie tylko ze strony smoka, ale także ze strony buntowników. Podziemny tunel z Głębi prowadzi do Ściany Nast. dużego pasma górskiego, które oddziela ni/iny Belmarie od północ - no-wschodnich kresów. Cytadela Halnath znajduje się na stromej skale po drugiej stronic góry od głównych bram Głębi, a poniżej rozciąga się miasto i uniwersytet. Gnomy Yllcrdun były naszymi sprzymierzeńcami w walce z buntownikami, ale teraz większość z nich pr/eszła na stronę Halnath. Królestwo jest podzielone. Musisz przyjechać! Dopóki smok jest w Ylferdun, nie możemy skutecznie chronić górskich dróg przed buntownikami ani wysyłać posiłków dla wojsk oblegających Cytadelę. Wojownicy króla pojechali... — Zno- wu z trudem przełknął ślinę. — Ludzie, którzy przywieźli ciała, mówili, że żaden z nich nawet nie zdążył wyciągnąć miecza. — Ha! — Avcrsin odwrócił wzrok. Jego usta wykrzywił grymas gniewu i litości. — Każdy głupiec, który wyciągnąłby miecz, żeby zamierzyć się na smoka... — Ale oni nie wiedzieli! Polegali tylko na tym, co głosiły pieśni! Aversin nic odezwał się. ale sądząc po jego zaciśniętych wargach i rozdętych nozdrzach, nurtowały go niezbyt przyjemne myśli. Wpa- trując się w ogień, Jenny czuła w sercu zimny powiew. Trochę mimowolnie patrzyła, jak w bursztynowych płomieniach kominka tworzą się obrazy. Rozpoznawała zimowe niebo nad wą- wozem, zwęglone, sterczące źdźbła zatrutej trawy, cienkie jak igły. i jeszcze Johna, który stał wyprostowany na brzegu, trzymając w okrytej rękawicą dłoni harpun, zakończony stalowymi kolcami, i mając zatknięty za pas błyszczący topór. W potoku coś zafalowało, jakby żywy dywan złotych noży. Wspomnienie strachu, który czuła, obserwując jego skok. było bardziej wyraziste niż przykre małe upiory z przeszłości. Byli kochankami od niespełna roku, kontakt cielesny wciąż roz- palał ich namiętności. Kiedy szukał legowiska smoka, bardziej niż kiedykolwiek uświadamiała sobie kruchość doczesnej powłoki w zetknięciu ze stalą i ogniem. Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zniknęły obrazy formujące się w płomieniach. Zacisnęła wargi, żeby tylko słuchać i nic nie mówić; wiedziała, że nie powinna się wtrącać. Nie miała prawa powiedzieć mu, żeby nie szedł — ani dawniej, ani teraz — podobnie jak on nic mógł jej polecić, żeby opuściła kamienny dom na Oszro- nionym Wzgórzu i porzuciła studia, i przeprowadziła się do Hołd. gdzie gotowałaby mu posiłki i wychowywała jego synów. — Opowiedz mi o tym smoczysku — rzekł John. — To znaczy, że przyjedziesz? Tęskna gorliwość w głosie Garetha sprawiła, że Jenny miała ochotę wstać i przyłożyć mu w ucho. — To znaczy, że chcę o nim posłuchać. — Pogromca Smoków podszedł do stołu i ociężale usiadł na jednym z wielkich rzeźbionych krzeseł. Drugie krzesło pchnął butem w stronę Garetha. — Jak dawno temu zaatakował? — Przybył nocą, dwa tygodnie temu. Wsiadłem na statek trzy dni później, w porcie Claekith poniżej miasta Bel. Statek czeka na nas w Eldsbouch. — Wątpię w to. —John podrapał naznaczonym bliznami palcem wskazującym swój długi nos. — Jeśli twoi marynarze byli mądrzy, to zawrócili i popłynęli szukać bezpiecznego portu dwa dni temu. Nad- ciągają burze. Eldsbouch nie zapewni im wystarczajacej ochrony. — Ale powiedzieli, że zostaną! — zaprotestował Gareth z obu- rzeniem. — Zapłaciłem im! — Złoto na nic im się nie przyda, jeśli wzburzona woda wciągnie ich kości na dno zatoki — zauważył John. Gareth z powrotem opadł na krzesło, wstrząśnięty i dotknięty do żywego ostateczną zdradą. — To niemożliwe, że odpłynęli... Nastąpiła chwilaciszy. John patrzył na swoje ręce. Nie odrywając oczu od ognia, Jenny powiedziała łagodnie: — Gareth, nie ma ich tam. Widzę morze; jest czarne od sztor- mów; widzę starą przystań w Eldsbouch, szarą rzekę przepływającą przez zniszczone domy w tamtej miejscowości; widzę rybaków cumujących swe łódeczki do szczątków starego mola i wszystkie kamienie lśniące w deszczu. Tam nie ma żadnego statku, Gareth. — Mylisz się — odparł bezradnie. — Na pewno nie masz racji. — Odwrócił się do Johna. — Podróż powrotna drogą lądową zabie- rze nam wiele tygodni... — Nam? — zagadnął cicho John. Gareth zarumienił się i zrobił tak przerażoną minę, jakby dopiero co wypowiedział śmiertelną zniewagę. Po chwili John dorzucił: — Jak duży jest ten twój smok? Gareth z trudem przełknął ślinę i westchnął nerwowo. — Jest potężny — odparł głucho. — Jak potężny? Gareth zawahał się. Jak większość ludzi, nie umiał ocenić roz- miarów. — Musiał mieć dobre kilkadziesiąt metrów. Powiadają, że cień jego skrzydeł zakrył całą dolinę Zagłębienia. — Kto tak twierdzi? — dopytywał się John. Przechylił się na bok i zaczepił kolanem o spółkujące lwy morskie, które tworzyły lewą poręcz. — A już myślałem, że przybył nocą i pożerał każdego, kto mu się nawinął. — No cóż... — Młodzieniec zaczął chaotycznie relacjonować zasłyszane pogłoski. — Widziałeś go kiedykolwiek na ziemi? Gareth zaczerwienił się i potrząsnął głową. — Trudno jest oceniać istoty fruwające w powietrzu — rzekł John wyrozumiale, znowu zsuwając okulary na czoło. — Smok. którego zabiłem tutaj, miał na oko trzydzieści kilka metrów, kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, jak nadlatywał nad wioskę Wielki Kufel. Okazało się, że jego długość od dzioba po ogon wynosiła dziewięć metrów. — Po jego zazwyczaj pozbawionej wyrazu twarzy przemknął uśmieszek. — Nie ma to jak naturalistyczne podejście. Kiedy tylko stanąłem na nogi po zabiciu bestii, od razu poszedłem tam z Jenny; zabraliśmy topory rzeźnicze, żeby na podstawie szcząt- ków potwora przekonać się, jak był zbudowany. — Ale mógłby być większy, prawda? — zapytał Gareth. Spra- wiał wrażenie nieco zmartwionego. Jenny pomyślała z ironią, że dziewięciometrowy smok wydał mu się za mało godny. — To znaczy, w balladzie o Zgubie Smoków Selkytharze i Robaku Lasu Imperteng w wersji wykonywanej w Greenhythe wspomina się, że Robak liczył sobie dwadzieścia metrów długości i miał skrzydła, które zakryłyby cały batalion. — Ktoś go zmierzył? — Hm, na pewno tak. Chociaż... Jeśli się zastanowić... Według jednego wariantu, kiedy Selkythar śmiertelnie ranił smoka, bestia spadła do rzeki Wildspae, a w późniejszej wersji, śpiewanej w Bel- marie, twierdzi się, że runęła do morza, więc nie pojmuję, jak ktokolwiek mógł ją zmierzyć. — Zatem dwudziestometrowy smok to tylko czyjeś wyobra- żenie o tym, jak wielki był Selkythar. — John oparł się o krzesło i w roztargnieniu wodził palcami po zwariowanych ornamentach — skłębionych ciałach wszystkich stworzeń z „Bestiariusza". Wytarte złocenia wciąż jeszcze miejscami trochę błyszczały w za- błąkanych refleksach płomieni. — Dziewięć metrów nic brzmi imponująco, dopóki taka bestia nie zacznie pluć na człowieka ogniem. Wiesz, że ich ciało rozkłada się niemal zaraz po śmierci? Zupełnie jakby pożerał je ich własny ogień, który pochłania wszy- stko inne. — Pluje ogniem? — Gareth zmarszczył brwi. — We wszystkich balladach śpiewa się, że zioną ogniem. Avcrsin pokręcił głową. — W pewnym sensie plują nim. To płynny ogień, zajmuje się od niego prawie wszystko. Widzisz, kiedy walczysz ze smokiem, sztuka polega na tym, żeby trzymać się blisko jego cielska — nie będzie pluł na ciebie ogniem, bo sarn by się poparzył — a jednocześnie nie dać się przewrócić albo rozerwać na strzępy jego łuskami. Smoki potrafią najeżać łuski na bokach jak ryby kolczatki, a te łuski są ostre jak brzytwy. — Nigdy o tym nie wiedziałem — wy sapał Gareth. Zdumienie i ciekawość na chwilę sprawiły, że zapomniał o urażonej godności i dumie. — No, cóż, przykre w tym wszystkim jest to, że wojownicy króla zapewne również nie wiedzieli. Ja zresztą też, Bóg mi świadkiem. Nie było na ten temat nic w żadnej z dostępnych ksiąg — ani u Dotysa, ani u Clivy'ego, ani u innych autorów. Tylko w kilku wierszykach dla dzieci wspomina się o smokach — albo potworach czy robakach — ale niewiele mi pomogły. Na przykład taki: Pazury ma kogucie, chomąto jak koń, którego zaprzęgają Ze łba do węża podobny, smokiem go nazywają. Albo to, co Polyborus napisał w „Analektach" o pewnych wio- skach, w których wierzą, że jeśli posadzisz wokół swego domu miłośnik — takie pnące roślinki z fioletowymi kielichami — to smok nie podejdzie. Jen i ja korzystaliśmy z takich porad. Jen zrobiła trujący napar z miłośnika i zamoczyła w nim moje harpuny, ponie- waż było dla nas oczywiste, że nie przebije się tych łusek małym mieczem. I ta trucizna rzeczywiście spowolniła ruchy bestii. Ale nic wiem o smokach lyle, ile bym chciał. — Rzeczywiście —zawtórowała Jenny, która wreszcie oderwa- ła wzrok od pulsujących płomieni. Oparłszy policzek na dłoni i pod- ciągniętych kolanach spojrzała na dwóch mężczyzn, siedzących przy zapełnionym książkami stole. Mówiła cicho, jakby do siebie: — Nic wiemy, skąd pochodzą, ani gdzie się mnożą. I dlaczego, w przeci- wieństwie do wszystkich innych zwierząt zamieszkujących ziemię, mają sześć kończyn, a nie cztery... — „Robaki z mięsa — zacytował John — szkodniki ze zboża, smoki z gwiazd w pustych przestworzach". To z „O duchach" Terensa. Albo „Ocal smoka, zniewól smoka" Caerdinna. Albo dlaczego nigdy nie powinno się zaglądać smokowi w oczy — a powiadam ci, Gar, że bardzo się pilnowałem, by lego nie zrobić. Nie wiemy nawet prostych rzeczy. Na przykład, dlaczego nie działają na nie czary ani iluzja; dlaczego Jen nic była w stanie przywołać obrazu smoka w tym swoim klejnocie albo użyć czaru maskującego, żeby nie mógł jej zauważyć. — Nie wiedzieliśmy nic — dorzuciła Jenny łagodnie — z wy- jątkiem tego, że ginęły zabijane przez takich nie uświadomionych ludzi jak my. John musiał wyczuć dziwny smutek w jej głosie, gdyż r/.ucił jej pytające, zaniepokojone spojrzenie. Jednakże Jenny odwróciła oczy; nie potrafiła rozstrzygnąć jego wątpliwości. Po chwili John westchnął i odezwał się do Garetha: — Cała ta wiedza została utracona na przestrzeni lat, na przy- kład „Dawca Ognia" Luciarda i odpowiedź na pytanie, w jaki sposób zdołano wybudować falochron u wlotu przystani w Eldsbo- uch — ta wiedza przepadła i być może już nigdy nie zdołamy jej odtworzyć. Wstał i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju. Spłaszczone białawoszare światło okna padało raz po raz na kolce i pierścienie kolczugi, na mosiężną rękojeść sztyletu i sprzączkę. -— Żyjemy w świecie, który chyli się ku upadkowi, Gar. Rzeczy przemijają dzień po dniu. Nawet wy, tam na południu, w Bel, tracicie swoje królestwo kawałek po kawałku; Zimowe Krainy odrywają się, a z drugiej strony buntownicy chcą odłączyć kresy. Tracicie swoje posiadłości i nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy, a tymczasem cała potrzebna mądrość wycieka, przypominając mięso, które wypa- da z rozerwanego worka, ponieważ nie macie czasu ani sposobności, żeby ją ocalić. Nigdy nie zabiłbym tego smoka, Gar —jak można zabijać coś, o czym nic się nie wie? A poza tym był sam w sobie piękny. Być może nigdy nie oglądałem równie pięknego stworzenia; każda barwa była doskonała jak zachód słońca, jak pole jęczmienia latem w słoneczny wieczór. — Ale powinieneś, wręcz musisz zabić naszego! — zawołał Gareth udręczonym głosem. — Walka z nim to nie to samo co zabijanie. — John odwrócił się od okna i, lekko przechyliwszy głowę na bok, spojrzał na zatro- skane oblicze chłopca. — A ja jeszcze nie zadeklarowałem chęci walki, nie mówiąc o zabijaniu. — Ale musisz — wyszeptał młodzieniec ze smutkiem i rozpa- czą. — Jesteś naszą jedyną nadzieją. — Doprawdy? — zagadnął pogromca smoków łagodnie. — Jestem jedyną nadzieją wszystkich wieśniaków, którzy boją się nadciągającej zimy. wilków i bandytów. Właśnie dlatego, że byłem ich jedyną nadzieją, zabiłem najdoskonalsze stworzenie, jakie kie- dykolwiek widziałem, zabiłem je podle, obrzydliwie, porąbałem toporem na kawałki. To dlatego, że byłem ich jedyną nadzieją, w ogóle podjąłem walkę ze smokiem i omal nie zostałem przez niego obdarty ze skóry. Jestem tylko człowiekiem, Garecie. — Nie! — upierał się chłopiec z zawziętą desperacją. — Jesteś Zgubą Smoków —jedynym Zgubą Smoków! — Wstał. Szlachetne rysy jego twarzy zdradzały, iż (oczy wewnętrzną walkę. Oddychał szybko, jakby zmuszał się do wysiłku. — Król... — zaczął ze ściśniętym gardłem. — Król polecił mi przyjąć każde warunki, bylebym tylko sprowadził cię na południe. Jeżeli pojedziesz... — Usiłował zapanować nad drżącym głosem. — Jeżeli pojedziesz, znowu wyślemy wojska, żeby chroniły północne ziemie i zapewniały obronę przed Lodowymi Jeźdźcami. Wyślemy księgi i uczonych, żeby znowu szerzyli wiedzę wśród ludzi. Przysięgam. — Podniósł królewską pieczęć i wyciągnął ją na dygoczącej dłoni, tak że w zi- mnym świetle dnia rzuciła blady promyk na jego twarz. — Przyrze- kam to w imieniu króla. Ale Jenny, która obserwowała białą twarz chłopca, zauważyła, że unikał wzroku Johna. Kiedy nadeszła noc, deszcz przybrał na sile, smagany wiatrem niby fale uderzające o mury Hołd. Krewna Johna, ciotka .lane, przyniosła zimną kolację w postaci mięsa, sera i piwa. Gareth posilał się z taką miną, jakby spełniał obowiązek. Jenny siedziała ze skrzy- żowanymi nogami przy kominku. Wyciągnęła harfę i przekręcała poszczególne kołeczki, usiłując nastroić instrument, podczas gdy mężczyźni dyskutowali o drogach prowadzących na południe i o za- biciu Złocistego Smoka Wyr. — To kolejna rzecz, która w pieśniach była opisywana inaczej — powiedział Gareth, opierając kościste łokcie na stole między beztrosko porozrzucanymi notatkami Johna. — W pieśniach wszyst- kie smoki są kolorowe, jaskrawe. Ale len jest czarny, całkowicie czarny z wyjątkiem srebrzystych ogników w ślepiach. — Czarny — spokojnie powtórzył John i zerknął na Jenny. — Miałaś starą listę, prawda, kochanie? Skinęła głową, cały czas delikatnie manipulując kółeczkami harfy. — Caerdinn kazał mi zapamiętywać wiele starych list — wyjaś- niła Garethowi. — Objaśniał mi znaczenie niektórych spisów — 7. wyjątkiem tego jednego. Być może sam nic umiał go zinterpreto- wać. Były tam wyszczególnione imiona i kolory... — Przytoczyła listę z zamkniętymi oczami, naśladując monotonny, śpiewny głos starca, echo kilkunastu głosów, przekazywane od wielu lat. — Tel- trevir — heliotrop; Ccnthwevir to błękit przetykany złotem; Astirith jest pierwiosnkiem i czernią; Morkeleb— samotny, czarny jak noc... Ta lista ciągnie się i ciągnie. Było na niej kilkadziesiąt imion, jeśli to w ogóle były imiona. — Wzruszyła ramionami i splotła palce na tylnym wygięciu harfy. — Ale według Johna stary smok, który ponoć nawiedzał brzegi jeziora Wevir na wschodzie, miał być niebieski jak woda, a jego grzbiet ozdabiały złote wzory, toteż latem mógł leżeć pod powierzchnią jeziora i porywać owce z brzegów. — Tak! — Gareth poderwał się z krzesła. Przepełniał go entu- zjazm, gdyż rozpoznał znaną opowieść. — A Robak Wevir został zamordowany przez Antarę Panią Wojny i jej brata Darthisa Zgubę Smoków w ostatnich latach panowania Yvaina Umiłowanego, który był... — Znowu opamiętał się i ogarnęło go nagłe zakłopotanie. — To popularna legenda — dokończył, mocno zaczerwieniony. Jenny powstrzymała się od uśmiechu, obserwując ten gwałtow- nie stłumiony poryw. — Były tam również nuty na harfę — właściwie trudno mówić 0 melodiach. Caerdinn ciągle gwizdał mi te utwory, aż byłam w sta- nie wiernie je odtworzyć. Przyłożyła harfę do ramienia. Mały instrument należał kiedyś do Caerdinna, ale mędrzec nie grał na nim. Drewno było ciemne, niemal zupełnie poczerniało ze staros'ci. Przy dziennym s'wietle harfa wyda- wała się całkowicie pozbawiona ozdób, ale teraz, w blasku ognia, niekiedy pokazywały się kręgi powietrza i morza powleczone wy- blakłymi warstewkami złota. Jenny ostrożnie potrącała struny, wydobywając z instrumentu słodkie kaskady dźwięków. Czasem były to dwie, trzy nuty, a czasem cała kadencja przypominająca ucięty fragment melodii. Rytm od- dzielał poszczególne dźwięki, które były natarczywie znajome, ni- czym wspomnienia z dzieciństwa. Podczas gry powtarzała nazwy: „Teltrevir — heliotrop, Centhwevir to błękit przetykany złotem..." Recytowała cząstkę utraconej wiedzy: takiej, jaką odzyskiwał John, udając się na chaotyczne poszukiwania kawek w chwilach wolnych od radzenia sobie z brutalną rzeczywistością Zimowych Krain. Nuty 1 słowa były teraz pozbawione znaczenia, jak wiersz zaginionej ballady albo kilka kartek wydartych z tragedii o wygnanym bożku i utkniętych w szparze, żeby nie wiał przez nią wiatr — echa pieśni, których już nikt nie usłyszy. Potem Jenny zaczęła grać inne melodie, trącając struny bezład- nie, tak jak bezładne były jej myśli. Szkicowała zabłąkane podmuchy wiatru albo fragmenty skocznych tańców, które spowalniał i przeni- kał cień nieuniknionego smutku, oczekującego w mroku niewiado- mej przyszłości. Następnie przeszła do prastarych pieśni, których kadencje wyrażały ponadczasową moc oceanu. Przyszła kolej na opiewanie żalów, które porywały ciału serce, i na radości wzywające duszę niby odległy blask gwiezdnego pyłu w letnią noc. Po pewnym czasie John wyjął ze skrytki przy kominku blas/aną fujarkę, w rodzaju tych, na jakich małe szkraby grały na ulicach; miało się wrażenie, że wysokie, pogodne dźwięki towarzyszą subtel- nemu pięknu muzyki harfy jak roztańczone tysiącletnie dziecko. Ten muzyczny dialog tworzył zaczarowany krąg, do którego, przynaj- mniej na razie, nie miały wstępu ani strach, ani udręka, ani smoczy ogień przenikający serce Jenny. Bez względu na to, co miało się zdarzyć, nie mogli zmienić swego położenia. Odgarnęła falujące włosy i dostrzegła wesołe ogniki w osłonię- tych grubymi szkłami oczach Avcrsina. Jego flecik pomógł harfie zapomnieć o smutku i oddać się tanecznym nutom, szalonym jak wiatry podczas sianokosów. Robiło się coraz ciemniej i do pracowni zaczęli napływać mieszkań- cy Hołd. Siadali na podłodze, na kominku albo głębokich parapetach okna: ciotka Jane, kuzynka Dilly i inne członkinie licznego plemienia spowinowaconego z Johnem i zamieszkującego Hołd; łan i Adric; gruby, jowialny kowal Muffle. Wszyscy ci ludzie stanowili integralną część codziennego życia w Zimowych Krainach, które na pierwszy rzut oka wydawało się okropnie nieciekawe, ale w rzeczywistości było bogate i skomplikowane jak chaotyczne wzory na pledach. A między nimi siedział Gareth, który czuł się obco niby jaskrawa południowa papuga wśród gawronów. Wciąż rozglądał się dookoła z ciekawością i niesmakiem. Niespokojne, czerwone płomienie co pewien czas rozjaśniały stertę butwiejących książek, okruchów skał i odczynników chemicznych; ogień płonął w oczach dzieci, przyda- wał ślepiom psów bursztynowego blasku. Jenny doszła do wniosku, że młodzieniec zastanawia się, jak jego chwalebna misja mogła się zakończyć w takim miejscu. Zauważyła również, że co chwilę zerka na Johna, a jego oczy zdradzają nie tylko niepokój, ale coś w rodzaju nerwowej obawy, jakby dręczyło go poczucie winy z powodu dawnych grzeszków lub czegoś, co jeszcze musiał zrobić. — Pojedziesz? — szepnęła później tej nocy. Leżała na ciepłym posłaniu z łatanych skór niedźwiedzich; jej ciemne włosy opadały na piersi i ramiona Johna jak morskie wodorosty. — Jeżeli zabiję smoka, król będzie musiał mnie wysłuchać — powiedział rzeczowym tonem. — Jeżeli zjawię się na jego wezwanie, muszę być jego poddanym, a jeśli będę — jeśli będziemy jego poddanymi, jako król jest zobowiązany do chronienia nas swymi wojskami. Jeżeli nie będę jego poddanym... — Urwał, jakby zastana- wiał się nad kolejnymi słowami dotyczącymi prawa królestwa, o które walczył (xi tak dawna. Westchnął i pozwolił myślom odpłynąć. Przez chwilę jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu było zawo- dzenie wiatru w wieży na górze oraz bębnienie deszczu o mury. Mimo to Jenny, która widziała w ciemności jak kot, wyczuwała, że John nie śpi. Był cały spięty; wciążjeszcze zbyt dobrze pamiętał, jak cienka była granica między życiem i śmiercią, kiedy walczył ze Złocistym Smokiem Wyr. Dotknęła pofałdowanych, twardych brze- gów blizny na jego plecach. — Jenny — odezwał się wreszcie. — Ojciec powiedział mi, że mój dziad potrafił skrzyknąć czterystu, pięciuset ochotników, kiedy przybywali Lodowi Jeźdźcy. Toczyli decydujące bitwy na brzegu północnego oceanu i maszerowali całą armią, żeby zniszczyć forty władców-rzezimieszków, które stały na drogach prowadzących na wschód. Kiedy przed dwoma laty banda zbójów zaatakowała Okręg Dalekiego Zachodu, pamiętasz, ilu zebraliśmy ludzi wraz z burmi- strzem Okręgu i burmistrzem Kufla? Nawet nie setkę, a w dodatku straciliśmy dwunastu w bitwie. Kiedy John poruszał głową, jego sięgające do ramion włosy rzucały cienie na rozżarzone węgle kominka po drugiej stronie małego sypialnianego sanktuarium. — Jen, nie możemy dalej tak żyć. Wiesz, że nie możemy. Cały czas słabniemy. Kurczą się ziemie objęte prawem króla, prawem, które powstrzymuje silnych od zawładnięcia słabymi. Ilekroć jakaś farma pada łupem wilków, bandytów czy Lodowych Jeźdźców, tworzy się kolejny wyłom w naszym systemie obronnym. Za każdym razem, gdy jakaś rodzina ni stąd, ni zowąd rusza na południe, żeby pracować lam na pańszczyźnie, pod warunkiem, że w ogóle zdoła tam dotrzeć, osłabia to tych z nas, którzy zostali. I traci moc samo prawo, albowiem coraz mniej ludzi rozumie sens jego obowiązywa- nia. Czy uświadamiasz sobie to, że jestem uważany za uczonego tylko dlatego, że przeczytałem parę tomów Dotysa i tych kilka stronic „Prawoznawstwa" Polyborusa, które znalazłem w szczelinach wie- ży? Jen, potrzebujemy pomocy króla, jeżeli nie chcemy wyginąć już w tym pokoleniu. Jestem w stanie kupić im tę pomoc. — Za co? — zapytała Jenny łagodnie. — Za swoje ciało oddarte od kości? Jeżeli zabije cię smok, co się stanie z ludem? Wtulona policzkiem w jego ramię, poczuła, że John się poruszył. — Skoro już o tym mowa, równie dobrze mogą mnie wykończyć wilki albo bandyci, choćby w następnym tygodniu. Albo mogę spaść ze starego Rybołowa i skręcić kark. — Ponieważ zachichotała, odczuwając nieoczekiwane rozbawienie, dodał urażonym tonem: — Właśnie to przytrafiło się mojemu ojcu. — Twój ojciec nie powinien był po pijanemu wsiadać na konia. — Uśmiechnęła się trochę wbrew własnej woli. — Ciekawe, co by pomyślał o naszym młodym bohaterze. John roześmiał się w ciemności. — Pożarłby go na śniadanie. — Siedemnaście lat, z których dziesięć trwała znajomość z Jenny, wreszcie nauczyło go wyrozu- miałości dla człowieka, którego nienawidził w młodości. Przyciąg- nął kobietę i pocałował jej włosy. Po chwili oznajmił spokojniejszym głosem: — Muszę to zrobić, Jen. Niedługo wrócę. Szczególnie silny podmuch wiatru wstrząsnął archaiczną kon- strukcją wieży. Jenny przykryła nagie ramiona miękkimi, wylenia- łymi futrami i kocami. Miesiąc, liczyła w myślach, może trochę dłużej. Przez ten czas mogłaby wrócić do zarzuconych medytacji, oddać się studiom, z których ostatnio zbyt często rezygnowała po to, by odwiedzać Hołd i być razem z nim i synami. „Żeby być magiem, musisz być magiem", powiedział Caerdinn. „Magia jest jedynym kluczem do magii". Wiedziała, że nie dorów- nuje jego umiejętnościom, chociaż kiedy go poznała, on miał już przeszło osiemdziesiąt lat, a ona była chudą, zabiedzoną, brzydką czternastolatka. Czasami zastanawiała się, czy działo się tak dlatego, że był stary, u kresu sił, kiedy pojawił się, żeby ją uczyć — swoją ostatnią podopieczną — czy też dlatego, że po prostu nie miała talentu. Leżąc w ciemnościach, nasłuchując wiatru albo, co gorsza, przytłaczającej ciszy wrzosowisk, czasami przyznawała się przed samą sobą, że to, co dała Johnowi, i co w coraz większym stopniu dawała tym dwóm malcom śpiącym na górze, przytulonym do siebie jak szczenięta, czerpała z własnej mocy. Dysponowała jedynie czasem, który dzieliła między magię i mi- łość. Za kilka lat miała przekroczyć czterdziestkę. Przez dziesięć lat trwoniła czas, rozsiewała go na wszystkie strony jak rolnik w słone- czne lato, zamiast skrzętnie go gromadzić i wykorzystywać na me- dytację i czary. Przesunęła głowę na ramieniu Johna; jego uścisk potwierdzał serdeczność długiej przyjaźni. Czy gdyby wyrzekła się tej więzi, byłaby równie silna jak niegdyś Caerdinn? Tak silna, jak jej się czasami wydawało, gdy medytowała wśród głazów na samotnym wzgórzu? Teraz miałaby czas i mogłaby się skoncentrować na pracy i stu- diach. Kiedy John wróci, ziemię będą pokrywały głębokie zaspy śniegu. Jeżeli wróci. Miała wrażenie, że znowu zakrywają cień smoka Wyr, ciemna plama na niebie, która spada niczym jastrząb na taneczny parkiet w Wielkim Kuflu. Przypomniała sobie, jak serce podchodziło jej do gardła, gdy John pędził ścigany przez ten zniżający się cień i gnał w kierunku stadka przerażonych dzieci, które kuliły się na środku sali. Znowu wydawało jej się, że czuje w nozdrzach metaliczny odór wypluwanego ognia i słyszy przeraźliwe krzyki. Dziewięć metrów, powiedział John. Oznaczało to, że odległość od górnej kończyny smoka do ziemi wynosiła tyle co wzrost prze- ciętnego mężczyzny, a do zadu była o połowę krótsza. A jeszcze należało uwzględnić jego wagę, siłę i szybkość. Z niewytłumaczalnej przyczyny przypomniał jej się moment, w którym Gareth nagle odwrócił oczy. Po dłuższym milczeniu zagadnęła: — John? — Tak, kochanie? — Chcę ci towarzyszyć w drodze na południe. Poczuła, jak twardnieją jego mięśnie. Upłynęła prawie cała mi- nuta, zanim jej odpowiedział; jego głos wyrażał rozdarcie między tym, czego pragnął, i tym, co uważał za najwłaściwsze. — Kochanie, sama powiedziałaś, że zapowiada się sroga zima. Uważam, że jedno z nas powinno zostać tutaj. Miał rację i Jenny zdawała sobie z tego sprawę. Nawet futerka jej kotów były gęste tej jesieni. Miesiąc temu z niepokojem obser- wowała wczesny i szybki odlot ptaków. Zanosiło się na głód i śnie- życe, a w dodatku można było oczekiwać najazdu barbarzyńców zza oblodzonego północnego morza. A mimo lo, myślała, mimo to... Czy okazywała słabość właściwą kobiecie, która nie chce się rozstać z ukochanym mężczyzną? A mo- że chodziło o coś innego? Caerdinn powiedziałby, że miłość przy- ćmiła instynkt maga. — Sądzę, że powinnam jechać z tobą. — Myślisz, że sam nie dam sobie rady ze smokiem? — zapytał z udanym oburzeniem. — Tak — odparła Jenny bezceremonialnie. Trzymając rękę na jego żebrach poczuła, że John śmieje się do rozpuku. — Nie wiem, w jakich okolicznościach go napotkasz — ciągnęła. — Jest coś jeszcze, co budzi mój niepokój. W odpowiedzi Johna wyczuwało się namysł. Nie zdradzał jednak zaskoczenia. — Ty również coś zauważyłaś, prawda? Ludzie przeważnie nie dostrzegali pewnej cechy u Johna. Za fasadą przyjaznego prymitywizmu, za błahą fascynacją chłopskimi mądrościami, wierszykami dla dzieci i mechanizmami zegarowymi krył się bystry umysł i niemal kobieca wrażliwość na niuanse sytuacji i zależności. Niewiele rzeczy uchodziło jego uwadze. — Nasz bohater wspominał o rebelii i zdradzie na południu — odparła Jenny. — Jeżeli zjawił się smok, zniszczy zbiory, a podwyż- ka cen chleba pogorszy sytuację. Myślę, że będziesz potrzebował tam kogoś zaufanego. — Ja również o tym myślałem — rzekł cicho John. — Ale dlaczego sądzisz, że nie będę mógł ufać naszemu Garowi? Wątpię, żeby mnie zdradził z żalu, że towary nie są takie, jak obiecywano. Jenny przekręciła się na bok i oparła na łokciach, zasłaniając jego piersi burzą ciemnych włosów. — Nie — wycedziła. Usiłowała pojąć, co ją niepokoiło w tym chudym, żarliwym chłopaku, którego uratowała w ruinach starego miasteczka. — Intuicja podpowiada mi, że w gruncie rzeczy można mu ufać. Ale on nie mówi całej prawdy. Sądzę, że powinnam pojechać z tobą na południe. John uśmiechnął się i znowu ją przytulił. — Ostatni raz, gdy postąpiłem wbrew twojej intuicji, gorzko tego żałowałem — odparł. — Jeśli o mnie chodzi, jestem rozdarty, bo przeczuwam, że zimą będzie tu niebezpiecznie. Ale myślę, że masz rację. Nie rozumiem, dlaczego król zamiast jakiegoś doświad- czonego wojownika posłał z misją i własną pieczęcią kogoś takiego, jak nasz młody bohater, który chyba przez całe życie nie wykazał się niczym innym poza kolekcjonowaniem ballad. Ale jeśli król przy- rzekł, że nas wspomoże, to byłbym głupcem, nie dając własnego słowa. Już sam fakt, że jest nas tylko dwoje, Jen, świadczy, że cała ta ziemia znalazła się na skraju ciemności. Poza tym — dodał z nagłą troską w głosie — naprawdę musisz jechać. Pochłonięta rozważaniem nieokreślonych przeczuć, Jenny szyb- ko odwróciła głowę. — Co takiego? Dlaczego? — Będziemy potrzebowali kucharza. Z chyżością kota skoczyła na Johna i zaczęła go dusić poduszką, ale tak się śmiała, że nie była w stanie go przytrzymać. Po pełnej chichotów szamotaninie zaczęli się kochać. Potem, w trakcie czułych pieszczot Jenny szepnęła: — Przez ciebie śmieję się w najdziwniejszych momentach. Pocałował ją i wkrótce zaczął drzemać, ale Jenny nie mogła przekroczyć granicy półsnu. Wydawało jej się, że znowu stoi na krawędzi wąwozu, jej twarz smaga gorący podmuch z dołu, a w płu- cach szaleją trujące substancje. W ulatujących oparach na dole wciąż wił się ogromny stwór, unoszący porąbane skrzydła i kikutami przednich łap bezskutecznie atakujący niepozornego człowieczka, który, niby wyczerpany drwal, przywierał do jego karku i trzymał w opuchniętych dłoniach ociekający krwią topór. John poruszał się mechanicznie, na wpół zaczadzony wyziewami, i słaniał na nogach na skutek utraty krwi, której lśniące krople oblepiały jego zbroję. Mały strumień w wąwozie wypełniała gęsta posoka stwora, kawałki jego cielska blokowały przepływ wody, kamienie zaś poczerniały od wypluwanego przez smoka ognia. Bestia wciąż podnosiła zakrwa- wiony łeb, próbując zagryźć Johna. Sen był tak realistyczny. te Jcnny miała wrażenie, iż powietrze tężeje od rozwibrowanej muzyki, która pozostawała poza zasięgiem jej us/u i umysłu. W miarę jak pogrążała się we śnie. śpiew przybierał na siłę. Zobaczyła na tle ciemnego, gładkiego nieba rozpłomieniony księżyc w pełni, jej osobistego zwiastuna mocy, a nieco bliżej — srebrzysty blask błoniastych skrzydeł. Obudziła się w środku nocy. Deszcz głośno bębnił o mury Hołd, rozdzierając mrok. Obok spał John. Pomimo ciemności zobaczyła to. co rzuciło jej się w oc/y / samego rana. przy świetle dziennym: ten trzydziestoczteroletni mężczyzna miał już w zmierzwionych brązo- wych włosach kilka siwych pasemek. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Odrzuciła ją stanowczo, ale powróciła do niej z równą siłą. Tego rodzaju olśnienia mogły się pojawiać tylko w godzinie mroku, jako następstwo sennego koszma- ru. Nie bądź głupia, mówiła sobie, ilekroć to robiłaś, zawsze potem żałowałaś1. Ale nie mogła odpędzić od siebie natrętnej myśli, pokusy. Po pewnym czasie wstała, uważając, zęby nie obudzić śpiącego u jej boku mężczyzny. Owinęła się podniszczonym pikowanym szlafrokiem Johna i wyszła z sypialni; sfatygowana podłoga pod jej bosymi stopkami przypominała gładką taflę lodu. W pracowni było jeszcze ciemniej niz w sypialni; nad warstwą popiołu w kominku widniała jedynie cieniutka smuga rozżarzonych węgli. Cień Jenny przemknął niczym ręka upiora nad drzemiącą sylwetą harfy i sprawił, że odbita czerwień żaru ześlizgnęła się po blaszanym fleciku. Przeszła do drugiego końca pomies/e/cma. uniosła ciężką zasłonę i znalazła się w malutkim pokoiku, a właści- wie niszy w grubym murze Hołd. W świetle dziennym panowała tu chłodna jasność, ale tera/ grube szkło okrągłego, sporego okienka było czarne jak atrament. Przywołana przez nią magiczna poświata, która pojawiła się nad jej głową, opromieniła zimnym blaskiem strugi deszczu na zewnątrz. Fosforyzujące światło w pomieszczeniu podkreślało zarysy wą- skiego stołu i trzech półeczek. Znajdowały się na niej przedmioty należące niegdyś do posępnookiej lodowej wiedźmy, matki Johna, albo do Caerdinna — były to zwyczajne przedmioty, kilka misek, korzeń o dziwnym kształcie, kilka kryształów, które przypominały odłamki gwia/.d przysłane do naprawy. Owinąwszy się mocniej, Jcnny wzięła zwykłą glinianą miskę, lak starą, ze wzory, które kiedyś na niej namalowano, zostały starte dotknięciem rąk magów. Zanu- rzyła ją w kamiennym naczyniu z wodą, które stało w rogu, i posta- wiła na stole, a potem przysunęła wysokie krzesło z krętymi nogami. Przez chwilę tylko siedziała wpatrując się w czarną tafię wody, na której tańczyły fosforyzujące smugi. W miaręjak Jenny zwalniała oddech, coraz wyraźniej słyszała każdy dźwięk, od bębnienia strug deszczu, padających na mury wieży, po ściekanie pojedynczych kropel na okap. Zniszczony blat siołu przypominał w dotyku chłodne szkło. Jcnny czuła na wargach swój zimny oddech. Przez pewien czas dostrzegała drobne skazy i wybrzuszenia na pokrytym emalią wnę- trzu miski. Potem pogrążała się w coraz głębszej medytacji, obser- wując kolory, które wirowały w pozornie nieskończonych głębiach. Wydawało się, że zmierza ku całkowitej ciemności. Woda była jak atrament, mętna i nieustępliwa. W przepastnych otchłaniach falowały szare mgły. które nagle znikły, jakby rozpędził je wiatr. Jenny ujrzała bezkres ciemności, przetykany podobnymi do gwiazd płomykami świec. Przed nią roz- ciągał się czarny, kamienny krajobraz, gładki jak iłusta woda. Do- okoła znajdował się las. złożony nie z drzew, lecz z kamiennych słupów. Niektóre były cienkie jak jedwab, inne grubsze od najstar- szych dębów, a wyżej kołysały się cienie istot tańczących na parkie- cie na wolnym powietrzu. Wprawdzie tej wizji nie towarzyszył dźwięk, ale Jenny wyczuwałarytm muzyki. Tancerzami były gnomy, które pochylając się zamiatały podłogę długimi ramionami. Ich duże. skłębione, blade czupryny połyskiwały w blasku ognia; przypomi- nało to zachód słońca oglądany przez tuman gęstego dymu. Tańczyły wokół zdeformowanego kamiennego ołtarza; takich powolnych plą- sów nie mogły oglądać dzieci zrodzone ze zwykłych śmiertelników. Sen zmienił się. Jenny zobaczyła opustoszałe, wypalone ruiny pod ciemnym stokiem zalesionej góry. Nocne niebo było tu bezwie- trzne i do bólu piękne. Księżyca przybywało; wyglądał jak płonąca monela. Jego światło dotykało zimnymi, białymi palcami zniszczo- nego chodnika na pustym placu niżej zbocza, gdzie stała, obrysowu- jąc nagie kości, które próchniały w kałużach lekko dymiącego śluzu. W niezmąconym cieniu góry coś zalśniło. Jenny ujrzała smoka. Światło gwiazd błyszczało jak oliwa na chudych, ciemnych bokach potwora. Swoimi ogromnymi, przypominającymi piszczele kościo- trupa skrzydłami namoment zakrył surowe oblicze księżyca. Wciszę nocy zakradła się muzyka, jakby ciąg nut uciętej melodii. Przez chwilę serce kobiety tęskniło ku temu cichemu, niebezpiecznemu pięknu, samotnemu i szybującemu dzięki tajemniczej, pełnej wdzię- ku magii. Zobaczyła kolejną scenę w skąpym blasku gasnącego ognia. Odniosła wrażenie, że znajduje się w tym samym miejscu, na wznie- sieniu nad opustoszałym, zniszczonym miastem przed bramami Głę- bi. Wszystko działo się w porze odpływu, w chłodzie, na parę godzin przed świtem. John leżał blisko ognia. Z dziur wyszarpanych w jego zbroi sączyła się ciemna krew. Twarz miał opuchniętą, oblepioną brudem i posoką. Był sam. W świetle gasnącego ognia na rozdartych pierścieniach kolczugi i odwróconej dłoni pokrytej pęcherzami ręki błyszczały czerwone plamy. Ogień zupełnie zgasł i przez chwilę tylko światło gwiazd lśniło na zakrzepłej krwi i wydobywało l mroku kontury nosa i warg rycerza. Kolejny raz Jenny znalazła się pod ziemią, w miejscu gdzie tańczyły gnomy. Teraz było tam pusto, ale wydawało się, że głuchą ciszę wypełnia dopiero co zapoczątkowany pomruk bezkształtnego dźwięku, jak gdyby kamienny ołtarz szeptał do siebie w ciemnościach. Potem widziała tylko małe skazy na emalii miski i ciemną, oleistą powierzchnię wody. Magiczne światło w górze już dawno zgasło. Odczuwała ból głowy, jak zawsze, gdy nadużywała mocy. Była przemarznięta do szpiku kości, ale na razie nie miała siły, żeby zmienić pozycję. Wpatrywała się w mrok i słuchała miarowego bębnienia kropel deszczu. Przeżywała udrękę i z całego serca żało- wała tego, co zrobiła. Mówiła sobie, że wróżenie zawsze jest obarczone ryzykiem, a woda potrafi zwieść każdego. Nie miała powodu wierzyć, że to, co zobaczyła, wydarzy się naprawdę. Powtarzała to sobie wiele razy, ale bez większego efektu. W koń- cu ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Rozdział 3 Wyruszyli dwa dni później i jechali na południe, przez nawałnicę wiatru i wody. W epoce królów Wielka Droga Północna, ciągnąca się jak szary kamienny wąż od Bel na północ, przez dolinę rzeki Wildspae, przez gospodarstwo i zalesione tereny Wyr, łączyła stolicę na południu z północną granicą i strzegła wielkich kopalni srebra w Tralchet. Jednakże kopalnie podupadły, a Królowie zaczęli się handryczyć ze swoimi braćmi i kuzynami o zwierzchnictwo nad południem. Woj- ska, które pilnowały fortów Zimowych Krain, zostały wycofane — mówiono, że tymczasowo, aby wzmocnić siły jednego z walczących przeciw drugiemu, ale już nigdy nie wróciły. Teraz szary kamienny wąż powoli się rozpadał, jakby zrzucał skórę. Kamienne płyty wy- rywano, żeby umacniać mury domów na wypadek najazdu bandytów i barbarzyńców; rowy dusiły się od gromadzonego przez dekady detritusu, a fundamenty były rozsadzane przez korzenie drzew two- rzących las Wyr. Zimowe Krainy doprowadziły do zniszczenia drogi, podobnie jak niszczyły wszystko inne. Podróż na południe resztkami drogi odbywała się powoli, gdyż na skutek jesiennych burz oblodzone bagienne potoczki wezbrały do rozmiarów spienionych strumieni, a ziemia w porośniętych spląta- nymi korzeniami dołach zamieniła się w rozmokłą, błotnistą breję. Biorąc pod uwagę siłę wiatru, Gareth nie mógł już ich przekonywać, że statek, którym przypłynął na północ, nadal czeka w Eldsbouch, żeby zabrać ich na południe, zapewniając im względną wygodę i szybką podróż. Mimo to Jenny odnosiła wrażenie, że młodzieniec wciąż uważa, iż statek powinien czekać, i, wbrew logice, obwiniają za to, iż tak nie jest. Większość trasy pokonywali w milczeniu. Kiedy się zatrzymy- wali, a robili to często, żeby John mógł przeprowadzić zwiad wśród spiętrzonych skał i gęstych zagajników, Jenny zerkała na Garetha, który z obolałym zdumieniem spoglądał na okoliczne pustkowia: na zagłębienia terenu z zarośniętymi zielskiem ruinami murów; na stare kamienie graniczne, masywne i podobne do bałwanów topniejących na wiosnę; i na cuchnące trzęsawiska albo wysokie skaliste pagórki, z nielicznymi, powykręcanymi drzewami o nagich konarach z gigan- tycznymi kłębkami jemioły, dziwacznie wyglądającymi na tle posęp- nego nieba. Była to ziemia, która już nie pamiętała rządów prawa ani dostatku uporządkowanego życia. Czasami Jenny zauważała, jak młodzieniec usiłuje pojąć, co John pragnie kupić za cenę swego życia. Było oczywiste, że ciągłe postoje po prostu drażnią Garetha. — W takim tempie nigdy nic dotrzemy do miejsca przeznacze- nia — narzekał. John wyłonił się akurat z siwej gęstwiny zwiędniętych wrzosów, okrywającej niższe stoki wzgórza, które zasłaniało drogę. Z wieży strażniczej, niegdyś wieńczącej wzniesienie, została tylko sterta kamieni, które wyglądały tak. jakby ktoś je przeżuł. John wczołgał się po zboczu, żeby obejrzeć wzgórze i drogę za nim, a potem otrząsał pledy z błota i wody. — Od czasu nadejścia smoka upłynęło dwadzieścia dni — za- uważył gniewnie Gareth. — Kto wie, co tam się wydarzyło. — Może wydarzyło się dzień po tym. jak wsiadłeś na statek, mój bohaterze — odparł John, wskakując na siodło zapasowego konia, którego nazywał Krową. — A jeżeli nic będziemy uważnie się rozglądać i przeprowadzać zwiadu, to rzeczywiście nigdy tam nie dotrzemy. Ponure spojrzenie, jakim chłopiec poczęstował odjeżdżającego Johna. dobitniej niż słowa uświadomiło Jenny. że chociaż Gareth nie jest w stanie podważyć tego argumentu, to jednak wcale mu nie dowierza. Tego wieczoru zatrzymali się wśród pokrytych chropowatą korą brzóz, w miejscu, gdzie spadki terenu przechodziły w oszronione gęstwiny lasów Wyr. Kiedy rozbili obóz i uwiązali konie i muły. Jenny cicho przeszła po obwodzie polany, nad wysokim brzegiem strumienia, którego hałaśliwe szemranie mieszało się z podobnym do szumu morza szelestem wiatru w drzewach. Jenny dotykała kory drzew oraz rozmokłych żołędzi, orzechów laskowych i butwiejących liści ściółki, czyniąc na nich znaki, które mógł dostrzec tylko mag — znakj mające ukryć obóz przed intruzami. Spojrzała na świeżo roz- palone ognisko, przy którego chybotliwym żółtym płomieniu kucnął Gareth. Młodzieniec drżał w wilgotnym płaszczu i wyglądał na bardzo przygnębionego. Zacisnęła proste, pełne wargi. Od momentu, gdy Gareth dowie- dział się. że Jenny jest kochanką jego dotychczasowego idola, prawie się do niej odzywał. To, że młodzieńca złościło jej uczestnictwo w wyprawie, było równie oczywiste jak nie wypowiedziane na głos przypuszczenie, że uczyniła to /e wścibstwa i że nie chciała tracie ukochanego z oczu. Z drugiej strony, Gareth znajdował się na obcej ziemi. Najwyraźniej nigdy dotąd nie zdarzyło mu się opuście domo- wych pieleszy i zrezygnować z wygód. Czuł samotność, rozczaro- wanie i silny lęk przed tym, co zastanie po powrocie do ojczyzny. Jenny westchnęła i podeszła przez wyrąb do miejsca, w którym siedział. Spojrzał na nią podejrzliwie, kiedy włożyła rękę do kieszeni kubraka i wyciągnęła podłużny odłamek przydymionego kryształu na łańcuszku, który kiedyś nosił na szyi Caerdinn. — Nie widzę tu smoka — rzekła — ale jeśli podasz mi imię swojego ojca i opowiesz coś o domu w Bel, przynajmniej będę mogła przywołać ich obrazy i upewnić cię, że twoi bliscy czują się dobrze. Gareth odwrócił od niej twarz. — Nie — rzekł. Po chwili dodał niechętnie: — Ale dziękuję za propozycję. Jenny założyła ręce na piersiach i obserwowała go na tle roztań- czonych pomarańczowych płomieni. Okrył się mocniej poplamio- nym kannazynowym płaszczem i unikał jej wzroku. — Mówisz tak dlatego, że uważasz, iż nie potrafię tego zrobić? — zagadnęła po dłuższej przerwie. — Czy dlatego, że nie chcesz korzystać z pomocy wiedźmy? Nie udzielił odpowiedzi i tylko przygryzł wydatną dolną wargę. lenny westchnęła bezradnie, zostawiła młodzieńca i podeszła do Johna. który stał obok przykrytej nieprzemakalną ceratą sterty pa- kunków i zerkał na ciemniejące lasy. Zabłąkane smugi ognia odbijały się zgniłopomarańczową barwą na metalowych częściach jego łata- nego kubraka. — Chcesz, żeby opatrzyć ci nos? — zapytał takim tonem, jak gdyby Jenny próbowała głaskać łasicę i została ugryziona. Zaśmiała się ponuro. — Przedtem nie miał do mnie żadnych zastrzeżeń — powiedzia- ła. Nie uświadamiała sobie w pełni, jak bardzo uraziła ją wrogość chłopca. John objął ją ramieniem i mocno przytulił. — On czuje się oszukany, to wszystko — powiedział beztrosko. — A ponieważ nie powinien był łudzić się własnymi oczekiwaniami, któreś z nas musiało wybić mu je z głowy, nieprawdaż? Pochylił się, żeby ją pocałować. Wsunął mocną dłoń pod warkocz Jenny i położył ją na jej nagim karku. W tym momencie usłyszeli wyraźny szelest w podszyciu wśród upiornych brzóz. W chwilę później coś zaszemrało, ciszej i spokojniej, między ogołoconymi z liści konarami. Jenny wyczuła nadciągający deszcz, zanim jego lekkie palce zaczęły muskać jej twarz. Za ich plecami Gareth klął na czym świat stoi. Pokonał wyrąb z głośnym chlupotem i dołączył do towarzyszy. Ocierał krople de- szczu z okularów, a włosy oblepiały mu mokrymi strąkami policzki. — Wygląda na to, żeśmy przechytrzyli samych siebie — rzekł nachmurzony. — Wybraliśmy ładne miejsce na obóz — tylko że nie daje ono schronienia. Pod brzegiem strumienia znajduje się grota... — Powyżej najwyższego nurtu wody? — zagadnął John ze złośliwym błyskiem w oku. — Tak — odparł Gareth, takim tonem, jakby się bronił. — Przynajmniej nie jest to zbyt daleko od brzegu. — Grota jest wystarczająco duża. żeby wpuścić do niej konie, przy założeniu, że zdołalibyśmy je tam sprowadzić'.' Chłopak najeżył się. — Mogę pójść i zobaczyć. — Nie — ucięła Jenny. Gareth otworzył usta, żeby zaprotesto- wać przeciw tak arbitralnemu wyrokowi, ale przerwała mu wpół zdania. — Otoczyłam ten obóz zaklęciami ochronnymi. Uważam, że nie należy ich naruszać. Jest już prawie zupełnie ciemno... — Ale przecież przemokniemy! — Jesteś mokry od wielu dni, mój bohaterze — zauważył John z pogodną bezceremonialnością. — Tutaj przynajmniej wiemy, że nic nam nie zagraża od strony, na której znajduje się strumień. Chyba że strumień wystąpi nad brzeg. — Zerknął na Jenny, którą nadal obejmował ramieniem. Ona również czuła na sobie ponure spojrze- nie Garetha. — A co z czarem ochrony, kochanie? Potrząsnęła głową. — Nie wiem — odparła. — Czasami te zaklęcia okazują się wystarczająco silne, żeby powstrzymać Szepczących, a czasami nie. Nie mam pojęcia, dlaczego — czy zależy to od jakiejś cechy Sze- pczących, czy też ma związek z samymi zaklęciami. — A może, dodała w myślach, jej moc była tak nikła, że nie była w stanie wyczarować porządnego zaklęcia. — Szepczący? — dopytywał się Gareth z niedowierzaniem. — To rodzaj demona krwi — wyjaśnił John z lekką irytacją w głosie. — W tej chwili to nie ma znaczenia, mój bohaterze. Po prostu nie wyściubiaj nosa z obozu. — Nie mogę nawet rozejrzeć się za schronieniem? Nie pójdę daleko. — Jeżeli opuścisz obóz, nigdy nic znajdziesz drogi powrotnej — warknął John. — Skoro tak cholernie ci zależy, żeby nie marnować czasu w trakcie tej wyprawy, to chyba nie chciałbyś, żebyśmy strawili następne trzy dni na poszukiwaniu twojego ciała, prawda? Chodź, Jen, jeśli nie masz ochoty robić kolacji, ja się tym zajmę... — Ja to zrobię, ja to zrobię — odparła Jenny, z pośpiechem, który nie był tylko błazenadą. Kiedy wracali z Johnem do dymiącego, starannie zamaskowanego obozowiska, obejrzała się na Garetha, który wciąż stał na skraju lekko lśniącego zaczarowanego kręgu. Urażony ostatnimi słowami Johna, gniewnie cisnął żołędziem w wil- gotny mrok. Ciemność szeptała i szeleściła, lecz niebawem umilkła pod wpływem jednostajnego deszczu. Zostawili za sobą pofałdowane ziemie, składające się ze skalis- tych pagórków i rwących strumieni, i wkroczyli w rejon mrocznego, potężnego lasu Wyr. Tu stłoczone dęby i głogi wciskały się w drogę, zaczepiając o twarze podróżnych obwisłymi, gruzełkowatymi kona- rami i brudnymi, omszałymi pniami, a podkowy koni grzęzły między chropowatymi korzeniami i mokrymi warstwami opadłych liści. Czarne rusztowania gałęzi nad głowami uczestników wyprawy prze- puszczały zaledwie odrobinę bladego światła, ale deszcz przeciekał przez nie z większą skutecznością, napełniając monotonnym szu- mem martwe paprocie i leszczynowe zagajniki. Ziemia była tutaj gorsza, rozmokła i grząska albo zryta bajorami srebrzystej wody, w której stały butwiejące drzewa. Aversin zauważył głośno, że znowu ciągną się przed nimi bagna południa. W wielu miejscach droga była zablokowana przewrócony- mi drzewami; konieczność usuwania ich albo przedzierania się przez zarośla wokół tych przeszkód sprawiała, że wszyscy troje byli zzięb- nięci i wyczerpani. Nawet dla przywykłej do trudów Zimowych Krain Jcnny było to męczące, zwłaszcza że wędrowali niemal bez wytchnienia: kładła się spać znużona i w takim samym stanic wsta- wała pr/ed szarym świtem, żeby kontynuować wyprawę. Wyobra- żała sobie, co musi odczuwać Gareth. W miarę jak narastało jego zmęczenie, coraz częściej puszczały mu nerwy i skarżył się na każdym postoju. — Czego on znowu szuka? — zapytał któregoś popołudnia, kiedy John zarządził piąty postój w ciągu trzech godzin i. uzbrojony w ciężki łuk i rogu, zsiadł z konia i zniknął w duszącej gęstwinie leszczyn i tarnin na skraju drogi. Padało niemal od rana i wysoki chłopiec omdlewał na grzbiecie Głupiego Deresza, jednego z zapasowych koni, jakie zabrali z Hołd. Drugiego wierzchowca Jenny John na/wał Głupszym Dercs/.em i, niestety, było to uzasadnione miano. Jenny odnosiła wrażenie, że w chwilach naj większego kryzysu Gareth obwiniają nawet za ogól- nie marną jakość koni w Hołd. Deszcz przestał padać, ale zimny wiatr nadal pr/ewiewał podróż- nych do szpiku kości. Co pewien czas podmuchy wstrząsały konara- mi drzew i rozbryzgiwały resztki kropel deszczu albo targały rozmo- kłymi listkami dębu, które opadały jak martwy nietoperz. — On szuka niebezpieczeństwa. — Jenny wytężała uszy. czując osobliwe zdenerwowanie. Wsłuchiwała się w ciszę, która zaległa pomiędzy ciemnymi, stłoczonymi dizewamijak wstrzymany oddech. — Nie naraził się na żadne ostatnim razem, co? — Gareth włożył osłonięte rękawicami dłonie pod fałdy płaszcza i zadygotał. Potem ostentacyjnie spojrzał w górę i przyglądając się kilku widocznym fragmentom nieba usiłował odgadnąć porę dnia, następnie zaś przy- pominał sobie, ile dni trwa ich podróż. Jenny czuła, że jego sarka/m skrywa lęk. — Ani poprzednim razem? — Na całe szczęście dla nas —odparła. — Myślę, że w niewiel- kim stopniu uświadamiasz sobie, jakie niebezpieczeństwa grożą w Zimowych Krainach... Gareth utkwił wzrok w jakimś miejscu i z wrażenia zasapał. Jenny szybko odwróciła głowę i dostrzegła ciemną sylwetkę Aver- sina. Odziany w pledy, był prawie niewidoczny w mroku między drzewami. Powoli, jednym ruchem, uniósł łuk. Zdążył już osadzić strzałę na cięciwie, ale jeszcze jej nie napiął. Jenny prześledziła potencjalną drogę strzały do źródła zagrożę- nia. Międ/y drzewami dojrzała chudego staruszka, który pochylał się artretycznymi ruchami nad butwiejącą kłodą, żeby wygrzebać z niej trochę suchego drewna. Jego żona podstawiała mu trzcinowy kosz. Była równie chuda; miała na sobie jakieś łachmany, ajej cienkie.siwe włosy opadały prostymi kosmykami na wąskie ramiona. Gareth wydał okrzyk przerażenia: — Nie! Aversin poruszył głową. Siara kobieta, również zaalarmowana, podniosła oczy, jęknęła piskliwie i upuściła kosz. żeby ochronie twarz rękami. Suche szczapy drewna rozsypały się na bagnistej ziemi wokół jej stóp. Staruszek złapał ją za ramię i zaczęli uciekać na trzęsących się nogach w głąb lasu. Cały czas szlochali i osłaniali głowy, jakby sądzili, że ich stare, sflaczałe ciała wytrzymają kon- frontację z szerokim żelaznym grotem strzały. Aversin opuścił łuk i pozwolił, żeby jego potencjalne ofiary umknęły w wilgotne, leśne pustkowie. Gareth wysapał: — On zamierzał ich zabić! Tych biednych starych ludzi... Jenny skinęła głową, kiedy John wrócił na drogę. — Wiem. — Rozumiała motywy Johna, ale mimo wszystko czuła się zbrukana. tak samo jak wtedy, gdy zabiła umierającego bandytę w ruinach starego miasta. — Tylko tyle jesteś w stanie powiedzieć? — zapytał gniewnie wstrząśnięty Gareth. — Że w i c s z? On by ich zabił z zimną krwią. — Gar, to były Meewinki — rzekł cicho John. — Kiedy czło- wiek spotyka Meewinki. jedyne, co mu pozostaje, to strzelać. — Nie obchodzi mnie, jak ich nazywasz! — wrzasnął młodzie- niec. — To byli nieszkodliwi staruszkowie! Tylko zbierali chrust! Między rudawymi brwiami Johna pojawiła się mała, prosta zmar- szczka. Przetarł oczy. Jenny pomyślała, że Gareth nie jest jedyną osobą, której dają się we znaki trudy podróży. — Nie wiem. jak są nazywani w twojej krainie — rzekł Aversin zmęczonym głosem. — Ich lud gospodarzył niegdyś w dolinie Wild- spae. — John. — Jenny dotknęła jego ramienia. Nie słuchała uważnie gwałtownej wymiany zdań. Jej zmysły i moc ulegały rozproszeniu w wilgotnych lasach. W gasnącym świetle wyczuwała niebezpie- czeństwo. Miała wrażenie, że coś kłuje jej skórę — słyszała cichy plusk na zalanych polanach na północy i jeszcze piskliwy świergot, który zagłuszał niespokojne pomrukiwania lisa i łasicy. — Powinni- śmy ruszać w dalszą drogę. Światło już gaśnie. Nie pamiętam zbyt dobrze tej części lasu, ale wiem, że stąd jest całkiem daleko do miejsca, które nadawałoby się na rozbicie obozu. — O co chodzi? — zniżył głos do szeptu, tak jak jego partnerka. Potrząsnęła głową. — Może o nic. Ale myślę, że powinniśmy stąd ruszać. — Dlaczego? —jęknął Gareth. — Co jest nie w porządku? Od trzech dni uciekamy przed własnymi cieniami... — Zgadza się — oznajmił John. Jego cichy głos zabrzmiał groźnie. — Zastanawiałeś się kiedykolwiek, co mogłoby się stać, gdyby dopadł cię twój własny cień? A teraz jedź i zachowuj się cicho. Kiedy rozbijali obóz, było już prawie ciemno, gdyż, podobnie jak Jenny, Aversin był zdenerwowany i potrzebował sporo czasu na znalezienie miejsca, które wydawało się względnie bezpieczne. Jen- ny nie wyraziła zgody na jedno z proponowanych obozowisk, ponie- waż nie podobało jej się nagromadzenie ciemnych drzew dookoła. Kolejnego punktu nie zaakceptował John, gdyż w miejscu, w którym chcieli rozpalić ognisko, nie było widać źródła. Jenny była głodna i zmęczona, ale instynkt wyćwiczony w Zimowych Krainach ostrze- gał ją, że powinni jechać dopóty, dopóki nie znajdą polany, która dawałaby szansę obrony, aczkolwiek nie potrafiła powiedzieć, przed czym mieliby się bronić. Kiedy Aversin odrzucił trzecie miejsce — prawic okrągłą polanę z małym, zarośniętym paprociami, bulgoczącym źródłem — wy- głodniałemu Garethowi puściły nerwy. — Co ci nie pasuje? — zapytał, zeskakując z konia i przywiera- jąc do Głupiego Deresza, żeby trochę się ogrzać. — Możesz się napić, nie tracąc z oczu ogniska, i polana jest większa niż miejsce, które oglądaliśmy poprzednio. Głos Johna był jak ostrze wyciągniętego miecza. — Nie podoba mi się tutaj. — Na Sarmendesa, dlaczego nie? Aversin rozejrzał się dookoła i pokręcił głową. Chmury rozstąpi- ły się nieco i przepuszczały wodnisty blask księżyca, który oświetlał okulary Johna, kropelki wody na odkrytych włosach i czubek jego długiego nosa. — Po prostu nie podoba mi się. Nie umiem powiedzieć, dlacze- go- — Hm, skoro nie umiesz powiedzieć, dlaczego, jakie miejsce by ci się podobało? — Najbardziej podobałoby mi się — odparł z charakterystyczną dla siebie, porażającą precyzją — gdyby jakiś wystrojony w jedwa- bie dzieciuch nie bredził mi, że dane miejsce jest bezpieczne, bo zachciało mu się zjeść kolację. Trafił w czuły punkt. Gareth wybuchnął: ¦— To wcale nie dlatego! Według mnie żyjesz w dziczy od tak dawna, że już niczemu nie ufasz! Nie mam zamiaru włóczyć się przez te lasy całą noc tylko dlatego, że... — Świetnie — przerwał mu surowo Aversin. — Wobec tego zostań sobie tutaj. — Otóż to! Jedźcie, zostawcie mnie! Będziesz do mnie strzelał, kiedy spróbuję udać się za wami, a ty usłyszysz podejrzany szelest w krzakach? — Kto wie. — John! — przerwała mu szorstko Jenny. — Jak długo jeszcze możemy podróżować bez żadnego światła? Chmury robią się coraz gęstsze. Nic zanosi się na deszcz, ale za dwie godziny nie będziesz w stanie dojrzeć czegokolwiek. — Ale t y byś widziała — zauważył. Pomyślała, że i jego ogarniało coraz bardziej intensywne i nie- przyjemne uczucie, iż są obserwowani. — Może i tak — zgodziła się cicho. — Ale brakuje mi twojej znajomości lasu. I wiem, jak wygląda ta część drogi. Dalej nie ma nic lepszego. Mnie to miejsce też się nie podoba, ale być może pozostanie tutaj byłoby bezpieczniejsze niż zdradzanie pozycji przez oświetlanie sobie drogi, nawet jeśli to tylko słabe światło maga. Poza tym i tak moglibyśmy przeoczyć oznaki zagrożenia. John popatrzył na ciemne lasy, teraz ledwo widoczne w chłod- nym mroku. Wiatr poruszał nagimi konarami. Gdzieś na polanie w przodzie Jenny słyszała szelest paproci i szemrzący głos zasilane- go deszczem strumienia. Pomyślała, że nic nie zapowiada niebezpie- czeństwa. Dlaczego więc podświadomie zerkała na boki; skąd brała się ta gotowość ucieczki? — Jest za dobre — mruknął Aversin. — Najpierw ci się nie podoba, a potem twierdzisz, że jest za dobre — warknął Gareth. — I tak znają wszystkie miejsca nadające się na rozbicie obozu — wtrąciła się Jenny. — Kto taki? — pienił się Gareth. — Meewinki, ty głupi baranie — odparł John. Gareth zamachał rękami. — Och, świetnie! Chcesz powiedzieć, że nie chcesz tu nocować, ponieważ boisz się, że zostaniesz zaatakowany przez jakiegoś' staru- szka i staruszeczkę? — I około pięćdziesięciu ich przyjaciół, tak — odciął się John. — Jeszcze jedno słowo, mój bohaterze, a wylądujesz na najbliższym drzewie z rozbitym nosem. — Dobrze! — odparował rozwścieczony młodzieniec. — Udo- wodnij, jaki jesteś bystry, bijąc kogoś, kto się z tobą nie zgadza! Jeżeli boisz się ataku ze strony czterdziestu karłowatych starców... Nawet nie zdążył zauważyć ruchu Aversina. Jenny pomyślała, że być może pogromca smoków nie wygląda na herosa, ale jego refleks jest bez zarzutu. Gareth wstrzymał oddech, gdy został uniesiony w górę za zmięty płaszcz i kubrak. Jenny podeszła do Johna i złapała go za najeżone kolcami ramię. Z łagodnością, a zarazem zdecydo- waniem, wycedziła: — Uspokój się! I postaw go na ziemię. — Masz pod ręką jakąś skałę? — odparował John. Jednak czuła, że jego wściekłość nieco zmalała. Po chwili odepchnął, niemal odrzucił. Garethaod siebie. —W porządku. — W jego głosie oprócz, gniewu pobrzmiewało zakłopotanie. — Dzięki naszemu bohaterowi jest już zbyt ciemno, żeby jechać dalej. Jen, czy możesz coś zrobić z tym miejscem? Zaczarować je? Jenny zastanawiała się krótko, usiłując zrozumieć, co budzi jej obawy. — Nie przeciw Mcewinkom — odparła w końcu. — Wpadły na nasz trop, panowie, dzięki waszej ożywionej dyskusji — dodała kwaśno. — To nie ja... — Nie pytałam, który z was. — Chwyciła lejce koni i mułów i poprowadziła je na polanę. Chciała możliwie szybko rozbić obóz i otoczyć go czarami, zanim zobaczy ich ktoś z zewnątrz. Nieco zawstydzony swoim wybuchem, Gareth z ponurą miną udał się za nią, żeby obejrzeć polanę. Usiłował załagodzić sytuację, jakby kłótnia w ogóle nie miała miejsca. — Czy to wgłębienie nadaje się na ognisko?— zapytał niewin- nie. W głosie Avcrsina nadal było słychać poirytowanie. — Żadnego ognia. Dzisiejszy nocleg będzie zimny, a ty, mój bohaterze, obejmiesz wartę jako pierwszy. Gareth aż zasapał, oburzony tą arbitralną zamianą. Odkąd opu- ścili Hołd, Gareth zawsze trzymał ostatnią wartę, o świcie, ponieważ pod koniec całodziennej jazdy marzył tylko o położeniu się i zaśnię- ciu. Jcnny zawsze czuwała na drugiej zmianie, a John, który dobrze znał zwyczaje wilków polujących wczesną nocą, brał pierwszą wartę. — Aleja...—zaczął chłopiec. Jenny gwałtownie odwróciła się i zgromiła mężczyzn ponurym spojrzeniem. — Jeśli któryś z was powie jeszcze jedno słowo, to rzucę na was czar i stanieciesię niemowami. John poddał się natychmiast. Gareth znowu zamierzał cos' powie- dzieć, ale w końcu się rozmyślił. Jenny wyciągnęła sznur z sakwy muła Clivy'ego i przewiązała nim młode drzewo. Niemal do siebie samej dorzuciła: — Chociaż Bóg mi świadkiem, że nie moglibyście być głupsi. W trakcie skromnego posiłku, składającego się z suszonej woło- winy, zimnej papki z mąki kukurydzianej i jabłek, Gareth ostenta- cyjnie milczał. Jenny prawie nie zwracała na to uwagi. Widząc jej zaabsorbowanie, John prawie nic odzywał się do niej, żeby mogła spokojnie się skupić. Nie wiedziała, w jakim stopniu jej partner zdaje sobie sprawę z zagrożenia, które wyczuwała w otaczającym ich lesie — nie była pewna, czy nie myli się pod wpływem znużenia. Tej nocy skoncentrowała jednak wszystkie swoje siły i umiejętności, by wy- tworzyć zaczarowany krąg wokół obozu. Dzięki czarowi ochrony miejsce, które wybrali, miało pozostać niewidoczne z zewnątrz i udaremnić wejście każdemu intruzowi. Zaklęcia nie mogły być skuteczne wobec znających wszystkie polany Meewinków, ale przy- najmniej opóźniłyby ich atak i pozwoliłyby obozującym zyskać na czasie. Ponadto Jenny rzuciła czary przeciwko innym niebezpieczeń- stwom, zaklęcia, których nauczył ją Caerdinn — broniące przed demonami krwi i Szepczącymi, którzy nawiedzali lasy Wyr. Osobi- ście powątpiewała w ich skuteczność, gdyż wiedziała, że czasami zawodzą, ale to były najlepsze zaklęcia, jakie znała. Od dawna podejrzewała, że Linie magii robią się coraz cieńsze i kolejne pokolenia coraz gorzej zapamiętują nauki magiczne, prze- kazywane z dawien dawna, jeszcze zanim królestwo Belmaric zjed- noczyło pod sobą cały Zachód i narzuciło mu prześwietny kult Dwunastu Bogów. Caerdinn zaliczał się do najpotężniejszych ma- gów Linii Herne, ale gdy Jenny go poznała, miała czternaście lat, a on był już bardzo stary, słaby i trochę zdziwaczały. Wtajemniczał ją w sekrety Linii, które mistrzowie przekazywali swoim uczniom z pokolenia na pokolenie. Jednak od czasu jego śmierci natknęła się na dwa przypadki, w których jego wiedza okazała się błędna, i usły- szała od pobratymców ze swojej Linii, uczniów uczniów mistrza Caerdinna, Spaetha Stróża Nieba, o czarach, których Caerdinn jej nie nauczył — albo z braku ochoty, albo dlatego, że sam ich nie znał. Czary chroniące przed Szepczącymi, którzy coraz częściej nawie- dzali lasy Wyr, były nieskuteczne; nie znała także zaklęcia, które odpędzałoby demony krwi i umożliwiało istotom ludzkim bezpiecz- ne przebywanie na danym terenie. Być może takie sekrety znajdo- wały się w jakiejś księdze, spisanej przez maga, który stał się ich odkrywcą, ale tego Jenny nie była pewna, podobnie jak wszyscy znani jej czarodzieje. Tej nocy spała niespokojnie, wyczerpana fizycznie i nękana dziwnymi kształtami, które jak gdyby wpełzały i wypełzały przez szczeliny w jej snach. Wydawało jej się, że słyszy świergotliwe poświstywanie demonów krwi, przeskakujących z drzewa na drzewo w bagnistych lasach na drugim brzegu strumienia, a oprócz tego ciche pomruki Szepczących w ciemności za barierą czarów. Dwu- krotnie wydostała się z wsysającego ją mroku snu, wietrząc jakieś zagrożenie, ale za każdym razem widziała Garetha, który siedział wsparty o stertę pakunków i drzemał w mglistej ciemności. Kiedy obudziła się trzeci raz, Garetha nie było. Przebudził ją sen, sen o kobiecie, która stała częściowo ukryta między drzewami. Nosiła woalkę, jak wszystkie kobiety z południa. Koronka tej woalki przypominała płaszcz kwiatów, rozsypanych na jej ciemnych lokach. Śmiech nieznajomej był dźwięczny jak srebrne dzwoneczki, ale nieco ochrypły, jakby tylko zdobycie czegoś spra- wiało jej satysfakcję. Wyciągnęła małe, szczupłe ręce i wyszeptała imię Garetha. W miejscu, gdzie młodzieniec przekroczył drgające linie ochron- nych kręgów, było widać odgarnięte liście i mu}. Jenny usiadła i strząsnęła włosy z twarzy. Dotknęła Johna, chcąc go obudzić. Przywołała do istnienia czarodziejskie światło, które rozjaśniło znieruchomiałe, milczące obozowisko i zaświeciło w oczy rozbudzonym koniom. W ciszy zabrzmiał głos wiosny. Podobnie jak John, spała w ubraniu. Wyciągnęła rękę do kurtki z owczej skóry, pledów, butów i pasa, które tworzyły stertę po jednej stronie legowiska. Wyjęła z torby mały kryształ wróżebny i przechy- liła go ku czarodziejskiemu światłu, gdy tymczasem John, bez słowa, zaczął wciągać buty i oblamowany wilczą skórą kubrak. Z czterech żywiołów ziemia — kryształ — dawała się interpre- tować najłatwiej i dawała najbardziej wiarygodne rezultaty, aczkol- wiek sam kryształ trzeba było najpierw zaczarować. Wróżenie z og- nia nie wymagało specjalnych przygotowań, ale ten żywioł nie zawsze pokazywał to, o co chodziło magowi. Z kolei woda, z której można było dowiedzieć się czegoś zarówno o przyszłości, jak i o przeszłości, bardzo często podawała kłamliwe informacje. Tylko najwięksi magowie potrafili wróżyć z wiatru. Serce kryształu Caerdinna było ciemne. Jenny uciszyła obawy o bezpieczeństwo Garetha i uspokajała umysł wywołując obrazy, które lśniły na fasetkach, jakby były odbijane z innego miejsca. Ujrzała kamienną salę, bardzo małą, stanowiącą zapewne część domu do połowy zakopanego w ziemi. Jedynymi sprzętami były łóżko i coś w rodzaju stołu, a raczej kamienna płyta wystająca wprost ze ściany. Na siole leżał mokry płaszcz, wokół którego zebrała się częściowo wyschnięta kałuża wody. Bagienne zielsko, które do niego przywarło, wyglądało jak ciemne robaki. W pobliżu stał obfi- te wysadzany klejnotami miecz, a na leżącym na stole płaszczu znajdowała się para okularów. Kiedy drzwi pomieszczenia zostały otwarte, w okrągłych szkłach odbiło się żółte światło. Ktoś w korytarzu trzymał wysoko lampę. W jej blasku pokazały się małe zgarbione postacie, tłoczące się w sąsiedniej, większej sali. Musiało ich być ze czterdzieści. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, o bladych, wpadniętych, pokrytych brodawkami twarzach i okrą- głych rybich oczach. Jako pierwsi w przejściu ukazali się: stary mężczyzna i stara kobieta, Meewinki, których John omal nie zastrze- lił tego popołudnia. Stary c/łowiek trzymał w ręku sznur, a kobieta— nóż r/ezniczy Dom Meewinków stał w miejscu, gdzie teren się obniżał, na pagórku oblanym cuchnącym bajorem, z którego sterczały butwie- jące drzewa, podobne do częściowo rozłożonych trupów. Był wię- kszy, niż na to wyglądał, i przysadzisty. Kamienne mury za budyn- kiem świadczyły o tym, że jedno skrzydło częściowo znajduje się pod ziemią. Pomimo chłodu powietrze dookoła cuchnęło psującą się rybą i Jenny musiała zacisnąć zęby, żeby zwalczyć mdłości. Zniena- widziła Meewinki, gdy tylko zorientowała się, że ma z nimi do czynienia. John zsunął się ze swojego nakrapianego rumaka Rybołowa i przywiązał go, a także Młota Bojowego do gałęzi młodego drzewa. W deszczowej ciemności było widać nienawiść i obrzydzenie na jego twarzy. Dwukrotnie Meewinki próbowały osiedlić się w pobliżu Aly n Hołd i za każdym razem John skrzyki wał ochotników i udawało mu się wykurzyć intruzów ogniem, gdy tylko dowiadywał się o ich obecności. Zawsze zabijał po kilku, ale brakowało mu ludzi, żeby ścigać Meewinków przez głuszę i całkowicie ich wyplenić. Jenny wiedziała, że jej partner wciąż miewa koszmary związane z tym. co znalazł w ich piwnicach. — Posłuchaj — szepnął i Jenny kiwnęła głową. Z domu dochodziły jak spod ziemi stłumione głosy, cienkie i płaczliwe niby poszczekiwanie zwierząt. Jenny wysunęła halabardę z olstra na siodle Księżycowego Konia i uciszyła wszystkie trzy wierzchowce. Stworzyła wokół nich czary ochrony, tak aby poten- cjalny intruz przeoczył je albo pomyślał, że widzi nie konie, lecz na przykład leszczynowy zagajnik albo dziwacznie uformowany cień drzewa. Pamiętała, że te same czary uniemożliwiły Garethowi odna- lezienie drogi powrotnej do obozu, po tym jak Szepczący wywabili go stamtąd. John wepchnął okulary do wewnętrznej kieszonki. — W porządku — mruknął. — Ty sprowadzasz Gara. ja osła- niam was oboje. Jenny kiwnęła głową. Przeniknął ją chłód, jak zawsze, gdy oczy szczała umysł, żeby tworzyć wielką, wykraczającą pozajej mozli- wości magię, ale przygotowywała się psychicznie na nadejście nie- uniknionego. Kiedy minęli niechlujne podwórze i dziwaczny stłu- miony krzyk przybrał na sile, John pocałował partnerkę i, obróciwszy się. z całej siły kopnął drzwi domostwa. Wdarli się do środka jak najeźdźcy zamierzający złupić piekło. Twarz sunącej w ślad za Johnem Jenny owionął gorący, wilgotny fetor: cuchnący smród brudu, w jakim mieszkały Meewinki, i gniją- cej ryby. którą się żywiły, przede wszystkimjednak ostry, wyrazisty jak połyskująca miedź odór świeżo przelanej krwi. W pomieszczeniu panował harmider, istne pandemonium jękliwych wrzasków. W po- równaniu z mrokiem na zewnątrz nawet lekko żarzący się ogień na nienaturalnie wielkim palenisku wydawał się oślepiająco jasny. W falującym tłumie, który oblegał małe drzwi w przeciwległej ścia- nie, dosłownie wrzało i co chwila pobłyskiwały noże ściskane w wil- gotnych rączkach. W środku zgrai znajdował się Gareth, którego popychano w stro- nę drzwi. Najwyraźniej utorował sobie drogę aż do tego miejsca, ale wiedział, że jeśli dotrze do otwartej przestrzeni większego pokoju, zostanie całkowicie otoczony. Lewą rękę trzymał niby tarczę; była owinięta warstwą brudnej, poplamionej pościeli. W prawej ręce trzymał swój pasek, którego sprzączka służyła mu do bicia Meewin- ków. Jego pokąsana i ponacinana nożem twarz ociekała krwią, która mieszała się z kroplami potu i zabarwiła mu koszulę na czerwono, jakby miał poderżnięte gardło. Wytrzeszczył szare oczy, które wy- rażały obrzydzenie i paniczny strach. Zgromadzone wokół niego Meewinki szwargotały jak potępione dusze. Było ich chyba z pięćdziesiąt; wszystkie miały nożyki ze stali albo naostrzonej skorupy muszli. Kiedy John i Jenny wdarli się do domu. Jenny zobaczyła, że jeden z nich, płci żeńskiej, podczołguje się do Garetha i tnie go nożem w kolano. Uda młodzieńca nosiły już ślady kilkunastu takich zamachów, a buty dosłownie lepiły się od strużek krwi. Kopnął swą prześladowczynię w twarz, tak że potoczy- ła się w tłum współplemiericów. Okazało się, że była to ta sama stara kobieta, której nie pozwolił Johnowi zastrzelić. John bez słowa dał nurka w falującą, cuchnącą zgraję, a Jenny rzuciła się za nim, ubezpieczając go od tyłu. Już pierwszy cios zadany przez niego mieczem sprawił, że została obryzgana krwią, a wokół zapanował zgiełk podobny do sztormu o zdwojonej intensywności. Mcewinki zazwyczaj nie były wysokie, aczkolwiek niektórzy osob- nicy płci męskiej dorównywali jej wzrostem. Czuła się nieswojo tnąc blacie dziecinne twarzyczki i wpychając ciężki gruby czubek hala- bardy w obwisłe brzuszki istot, które upadały ciężko dysząc, dławiąc się i wymiotując. Ale było ich takie mrowie. Podkasała wyblakłą spódnicę, żeby nie krępowała jej ruchów, i poczuła, że ręce przeciw- ników chwytają ją i ciągną za kolana, a jeden Mecwink bierze topór z zestawu narzędzi rzeźniczych leżących na wielkim stole i szykuje się do decydującego ataku. Trafiła ostrzem w jego kos'ć policzkową i rozcięła mu twarz aż po przeciwległy kącik ust. Wrzasnął tak mocno, że jeszcze pogłębił ranę. Wszędzie czuło się smród krwi. Wydawało jej się, że przebiegnięcie pokoju zajęło parę sekund. Wrzasnęła „Gareth!", ale młodzieniec zamachnął się na nią paskiem — była niska, więc mogła uchodzić za Meewinka, a on zgubił gdzieś okulary. Gwałtownym ruchem uniosła halabardę; pas zaczepił się o drzewce i mogła go wyszarpnąć Garethowi z rąk. — To ja, Jenny! — krzyknęła, gdy John zaczął bronić ich oboje wywijając mieczem, z którego ściekała krew. Chwyciła chłopca za kościsty przegub i ściągnęła po schodach do pokoju. — A teraz biegnij! — Ale nie możemy! — zaczął, oglądając się na Johna. Popchnę- ła go gwałtownie w kierunku drzwi. Gareth nie chciał wyjść na tchórza opuszczającego swych wybawców, ale po krótkiej walce z samym sobą rzucił się do ucieczki. Kiedy mijali stół, chwycił hak do mięsa i wymachiwał nim, oganiając się od bladych, szarych jak popiół twarzy i małych dłoni uzbrojonych w noże. Drzwi pilnowały trzy Mecwinki, ale cofnęły się z krzykiem widząc, że Jenny ma dłuższą broń. Za swoimi plecami słyszała, jak wrzaskliwa kakofonia wokół Johna osiąga crescendo; wiedziała, że mają nad nim ogromną przewagę liczebną i ogarnęła ją przemożna chęć przyjścia mu z od- sieczą. Mogła jedynie otworzyć drzwi na oścież i wywlec Garetha na zewnątrz, co też uczyniła. Zaczęli biec przez polanę. Gareth zapierał się nogami, w najwyższym stopniu przerażony. — Gdzie są konie? Jak mamy...? Mimo niepokaźnej postury Jenny była silna. Jej pchnięcie omal nie zwaliło go z nóg. — Nic zadawaj pytań! Małe sflaczałe figurki już rozbiegały się po ciemnym lesie przed nimi. Buty Jenny przemokły od szlamu. Ciągnęła Garetha do miej- sca, z którego mogła przynajmniej obserwować trzy konie. Usłysza- ła, jak Gareth głośno przełyka ślinę, kiedy podeszli lak blisko, że czary zaczęły tracić skuteczność. Podczas gdy chłopiec gramolił się na Młota Bojowego, Jenny wskoczyła na Księżycowego Konia, złapała cugle Rybołowa i po- gnała w kierunku domu, rozbryzgując błoto jak owsiankę. Natężając głos, żeby przekrzyczeć wycie w środku budynku, zawołała „John!" W chwilę później z nisko położonych drzwi wypadła grupa spląta- nych ciał. Przypominało to pościg sfory psów za niedźwiedziem. W blasku czarodziejskiego światła zalśnił całkowicie pokryty krwią miecz Aversina. Po twarzy Johna spływały strużki krwi — zarówno własnej, jak i napastników, a z jego ust wydobywał się oddech w postaci obłoczku pary. Meewinki przywarły do jego rąk i pasa, usiłując rozciąć albo przegryźć skórzane buty. Z donośnym, piskliwym jak u rybitwy okrzykiem wojennym, Jenny wjechała między stwory, wymachując halabardą niby kosą. Meewinki rozpierzchły się, miaucząc i sycząc. John uwolnił się od ostatniego z nich i wskoczył na osiodłanego Rybołowa. Malutkie dziecko Meewinków rzuciło się za nim, przywarło do skórzanego strzemienia i dziabnęło go małym nożem w pachwinę. John opuścił rękę i kolcami opaski przejechał po skroniach dziecka, a potem zwalił je z nóg, jakby było szczurem. Jenny gwałtownie zatoczyła koło i popędziła na skraj polany, gdzie Gareth nadal przywierał do siodła Młota Bojowego. Precyzyj- nie, niczym jeździec cyrkowy, rozdzieliła się z Johnem i oboje chwycili dużego wałacha za wodze. Holując w ten sposób Garetha, zanurzyli się w mrok nocy. —- No, proszę. — Aversin wsadził palec w kałużę wody i strze- pnął kropelkę na żelazną patelnię zawieszoną nad ogniem. Usatysfa- kcjonowany skwierczeniem, uformował placek i położył go na na- czynie. Potem spojrzał na Garetha, który usiłował nie krzyczeć, kiedy Jenny polewała mu rany oczyszczającym wywarem z nagietka. — Teraz" będziesz mógł powiedzieć, że widziałeś Aversina Zgubę Smoków biorącego nogi za pas na widok oddziału czterdziestu karłowatych starców. — Pokąsanymi, obandażowanymi rękami zro- bił kolejny placek; kiedy się uśmiechał, jego okulary pobłyskiwały w szarym świetle poranka. — Czy one będą nas gonić? — zapytał słabym głosem Gareth. — Wątpię. — John oczyścił opaski na ramionach z mąki kuku- rydzianej. — Starczy im ich własnych trupów, przez jakiś czas będą miały czym się posilać. Młodzieniec przełknął ślinę. Czuł obrzydzenie, chociaż widok instrumentów rozłożonych na stole w domu Meewinków nie pozosta- wiał wiele wątpliwości co do tego, jaki los zamierzali mu zgotować. Po akcji ratunkowej, pod naciskiem Jenny przenieśli obóz odda- lając się od ciemnego, bogatego w niespodzianki lasu. Świt zastał ich na stosunkowo odkrytej przestrzeni na bezkształtnym skraju bagna, gdzie duże połacie skutej lodem, martwej wody odbijały stalowe niebo między czarnymi kreskami niezliczonych trzcin. Przemarznięta i znużona Jenny pracowicie zabezpieczała obóz czarami, a potem zajęła się zawartością swojej apteczki, z pewną niechęcią powierzając Johnowi przygotowanie śniadania. Gareth odszukał w jednej z toreb pogięte, mocno sfatygowane okulary. Teraz, żałośnie przekrzywione, spoczywały na jego nosie. — Zawsze byli małym ludem — ciągnął John, podchodząc do bagaży, przy których stał Gareth w oczekiwaniu, az Jenny skończy opatrywać mu pocięte kolana. — Kiedy oddziały króla opuściły Zimowe Krainy, ich wioski były nieustannie najeżdżane przez ban- dytów, którzy kradli całą żywność. Nigdy nie były godnym przeciw- nikiem dla uzbrojonego mężczyzny, ale w kupie potrafiły go przygwoździć, a najchętniej czekały, aż zaśnie, i wtedy rąbały ofiarę na kawałki. W czasach głodu jednym koniem bandyty można było wyżywić całą wioskę. Sądzę, że najpierw jedzono tylko konie. Gareth znowu przełknął ślinę i zrobił taką minę, jakby miał zaraz zwymiotować. John włożył ręce za wykładany metalem pas. — Zazwyczaj atakują przed świtem, w porze najgłębszego snu. Właśnie dlatego zamieniłem warty—wolałem, żeby miały do czynienia ze mną, a nie z tobą. To Szepczący wywabił cię z obozu, prawda? — Chyba... chyba tak. — Gareth wbił wzrok w ziemię. Po jego chudej twarzy przemknął cień. — Nie wiem. To było coś... — Jenny poczuła, że młodzieniec dygocze. — Widziałem je podczas warty, raz czy dwa... Jen? — Raz — odparła lakonicznie Jenny. Wspomnienie tych wrzesz- czących w ciemności postaci było przykre. — Przybierają rozmaite formy — mówił John, siadając obok niej na ziemi i obejmując ramionami kolana. — Którejś nocy jeden z nich przybrał postać Jen, podczas gdy ona leżała przy mnie... Polyborus pisze w swoich „Analektach" — a może znalazłem to u Terensa w „O duchach" — że potrafią czytać w twoich snach i przedzierzgają się w postacie, które tam widzą. U Terensa czy u Polyborusa? A może u CIivy 'ego, chociaż jak naClivy 'ego, informacjajest zbyt dokładna. Odnoszę wrażenie, że bez względu na to, kim są, kiedyś występowały rzadziej niż teraz. — Nie wiem — odparł cicho Gareth. — Z pewnością występo- wały rzadziej, bo nigdy o nich nie słyszałem. O Mecwinkach leż nie. Kiedy to coś wywabiło mnie do lasu, zostałem przez nie zaatakowa- ny. Uciekałem, ale nie byłem w stanie odnaleźć obozu. Biegłem i biegłem... aż wreszcie zobaczyłem światło w tamtym domu. — Zadygotał i umilkł. Jenny skończyła opatrywanie kolana Garetha. Rany nie były głębokie, ale, podobnie jak te na twarzy i rękach Johna, paskudne; oprócz nacięć zrobionych nożem na skórze widniały też półksiężyco- we wgłębienia — ślady po ludzkich zębach. Jenny również miała takie rany i z doświadczenia wiedziała, że goją się trudniej niż obrażenia po zatrutych strzałach. Poza tym odczuwała ból i sztywność w nad- werężonych mięśniach i ogólne znużenie po bitwie; o tej nieuniknio- nej konsekwencji wysiłku fizycznego zapewne nawet nie wspomina- no w balladach Garetha. Przenikał ją też chłód, jak zawsze, gdy zajmowała się śmiertelnymi urokami. Tego problemu ballady również nie poruszały — bohaterowie zabijali z pogodną i szlachetną pewno- ścią siebie. Jenny wiedziała, że ostatniej nocy odebrała życie co najmniej czterem istotom ludzkim, chociaż urodziły się i wychowy- wały w szczepie kanibali. Ponadto okaleczyła wielu przeciwników, których czekała śmierć albo z powodu zakażenia ran, bardzo prawdo- podobnego w nieświeżej atmosferze, albo z rąk ich pobratymców. Żeby móc przetrwać w Zimowych Krainach, Jenny stała się bardzo wprawną zabójczynią. Jednak im dłużej uzdrawiała, im wię- cej dowiadywała się o magii i życiu, z którego wywodziła się wszelka magia, tym bardziej pogardzała swoimi czynami. Mieszkając w Zi- mowych Krainach, nieraz widziała, co śmierć wyczynia z tymi; którzy zbyt hojnie nią szafują. Szare wody bagna zaczynał rozjaśniać odległy blask świtu za chmurami. Trzepocząc łagodnie skrzydłami, dzikie gęsi opuściły kępy czarnych bazi, żeby znowu szukać dróg na bezbarwnym niebie. Jenny westchnęła. Była straszliwie zmęczona, ale wiedziała, że nie mogą sobie pozwolić na odpoczynek. Najpierw musieli przeprawić się przez wielką rzekę Wildspae i wkroczyć na terytoria Belmarie. Gareth powiedział cicho: — Aversinie, Lordzie Johnie — przepraszam. Nie potrafiłem zrozumieć Zimowych Krain. — Podniósł głowę. Za pękniętymi okularami kryły się szare, zmęczone oczy. — I nie potrafiłem zrozu- mieć ciebie. Nienawidziłem cię za to, że nie byłeś tym, kim według mnie powinieneś być. — Och, tak, zdawałem sobie z tego sprawę — odparł John, uśmie- chając się przelotnie. — Ale to, co o mnie myślałeś, nie zaprzątało mi głowy. Moim obowiązkiem było jedynie zapewnienie ci bezpieczeń- stwa na terytorium, którego nie znałeś. A jeśli chodzi o bycie tym, kim powinienem być — no cóż, każdy dysponuje pewną wiedzą, a twoja wiedza ograniczała się do tych piosenek. To znaczy, podobnie jest z Polyborusem, Clivym i innymi. Wiem, że niedźwiedzie nie rodzą się, jak utrzymuje Clivy, całkowicie bezkształtne i dopiero ich matki nadają im postać wylizując je, ponieważ widziałem nowo narodzone niedźwiadki. Ale z tego co mi wiadomo, lwy mogą się rodzić martwe, chociaż osobiście nie sądzę, żeby to było prawdopodobne. — Nic mogą — zaprzeczył Gareth. — Ojciec miał kiedyś lwicę. Byłem wtedy bardzo mały. Jej młode przyszły na świat żywe; przy- pominały duże kociaki i miały cętki. — Naprawdę? — Wydawało się, że Aversin z niekłamaną przy- jemnością dołącza do skarbca swojej wiedzy kolejną pożyteczną informację. — Nic twierdzę, że pogromcy smoków nie są bohater- scy, gdyż nie jest wykluczone, że Selkythar i Antara Pani Wojny okazali heroizm i walczyli mieczami, w zbrojach z pióropuszami. Chcę tylko powiedzieć, że ja nie czuję się bohaterem. Gdyby dano mi wybór, nawet bym nie podszedł do tego cholernego smoka, ale nikt nic pytał mnie o zdanie. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu i dorzucił: — Przykro mi, że się rozczarowałeś. Gareth odwzajemnił uśmiech. — Przypuszczam, że w dzień moich urodzin padał deszcz — odparł nieco nieśmiałym tonem. Potem zawahał się, jak gdyby ograniczał go jakiś wewnętrzny przymus. —Aversinie, posłuchaj — wyjąkał, ale zaraz zaczął kaszleć, gdyż wiatr zmienił kierunek i wszyscy troje poczuli dziwny swąd. —To te cholerne placki! — zawołał John. Rzucił się do ogniska i zaraz wygłosił imponującą serię przekleństw. — Jen, to nie moja wina... — Właśnie, że twoja. — Jenny podeszła do ogniska z mniejszym zdenerwowaniem i pomogła Johnowi zdjąć z patelni ostatnią żałoś- nie zwęgloną bryłkę, która została ciśnięta z głośnym pluskiem w bagienne wody. — Nie powinnam była powierzać ci tak odpowie- dzialnego zadania. Teraz idź doglądać koni, a ja zajmę się tym, co mi wyznaczyliście podczas tej wyprawy. — Podniosła miskę z je- dzeniem. I chociaż wciąż przybierała surową minę, jej spojrzenie miało w sobie słodycz pocałunku. Rozdział 4 Przez następne dni Jenny obserwowała zmianę w stosunku Ga- retha do niej i do Johna. Miała wrażenie, że w dużej mierze wrócił do ufnej życzliwości, jaką okazywał jej, kiedy uratowała go od bandytów w ruinach, jeszcze zanim się dowiedział, że jest kochanką jego idola. Mimo wszystko, teraz zachowywał się trochę inaczej. Przejawiał rosnącą nerwowość i często milkł podczas rozmowy. Jenny pomyślała, że młodzieniec żałuje jakiegoś kłamstwa wypo- wiedzianego w Hołd, ale jego wyrzuty sumienia nie są wystarczająco duże, by mógł wyznać, co go gnębi. Czuła, że była bliska poznania całej prawdy nazajutrz po tym, jak ocalili Garetha przed Meewinkami. John wysforował się naprzód, żeby obejrzeć zrujnowany kamienny most na rwącej rzece Wąż. Zostali sami z zapasowymi wierzchowcami i mułami w posępnej ciszy zimowych lasów. — Czy Szepczący istnieją naprawdę? — zapylał ją cicho Gareth, zerkając przez ramię, jakby obawiał się, że wizja ostatniej nocy rozpłynie się w rzeczywistości białego dnia, zasnuta mgłami, które zalegały wśród drzew. — Są wystarczająco prawdziwi, by zabić człowieka — odparła Jenny — pod warunkiem, że uda im się odciągnąć go od przyjaciół. Ponieważ piją krew, to nie ulega wątpliwości, że są cieleśni i potrze- bują odżywiania. Poza tym jednak niewiele o nich wiadomo. To cud, że się uratowałeś. — Wiem — mruknął patrząc z zakłopotaniem na swoje ręce. Były gołe i popękane od zimna, zgubił bowiem rękawice w domu Meewinków, podobnie jak płaszcz i miecz. Jenny przypuszczała, że jeszcze tej zimy Meewinki ugotują jego rzeczy i zjedzą skórę. Chło- piec miał na sobie kubrak, pożyczony kaftan i jeden ze starych pledów Johna. Krople wody ściekające z cienkich włosów kapały mu na uszkodzone okulary; w niewielkim stopniu przypominał młodego dworzanina, który niedawno zawitał do Hołd. — Jenny — odezwał się z wahaniem — dziękuję ci, już drugi raz, za uratowanie mi życia. I... i przepraszam za to, jak się zacho- wywałem w stosunku do ciebie. Ja... Po prostu... — urwał niepewnie. — Podejrzewam — zauważyła uprzejmie Jenny — że pomyliłeś mnie z jakąś inną znaną ci osobą. Chłopiec zaczerwienił się jak burak. W nagich konarach drzew zajęczał wiatr. Gareth poderwał się, spłoszony, a potem odwrócił z westchnieniem. — Rzecz w tym, że uratowaliście mi życie ryzykując własne, a ja głupio naraziłem was oboje. Nie powinienem był zaufać Me- cwinkom; przenigdy nie należało opuszczać obozu. Ale... Jenny uśmiechnęła się i pokręciła głową. Deszcz ustał, toteż zdjęła kaptur pozwalając, by wiatr rozwiewał jej długie włosy. Nacisnąwszy piętami boki Głupszego Deresza, skłoniła go do dalszej jazdy i cały korowód zaczął powoli sunąć szlakiem. — Trudno jest nie uwierzyć w iluzje tworzone przez Szepczą- cych — powiedziała. — Nawet gdy zdajesz sobie sprawę, iż nic jest możliwe, by ci, których widzisz, znajdowali się poza zaczarowanym kręgiem i wykrzykiwali twoje imię; mimowolnie jakaś część twojej osobowości pragnie do nich pójść. — Jakie przybierane przez nich postacie zaobserwowałaś? — zapytał stłumionym głosem. Umysłem Jenny owładnęło złe wspomnienie. Upłynęła dłuższa chwila, zanim odpowiedziała: — Postacie moich synów, lana i Adrica. — Tamta wizja była tak realistyczna, że nawet gdy przywołała obraz synów w czarodziej- skim krysztale Caerdinna, żeby się upewnić, iż nic im nie zagraża w Hołd, nie mogła się pozbyć obaw. Teraz po chwili namysłu dodała: — Meewinki dysponują niesamowitą umiejętnością przedzierzgnię- cia się w postać, która najbardziej cię niepokoi. Wiedzą wszystko nie tylko o twojej miłości, ale także o poczuciu winy i tęsknocie. Gareth wzdrygnął się i odwrócił oczy. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. — Skąd to wiedzą? — zapytał. Pokręciła głową. — Może rzeczywiście potrafią odgadywać cudze marzenia. Mo- że sami są tylko zwierciadłami i, jak zwierciadła, nie wiedzą, co odbijają. Czary, które na nich rzucamy, nie mogą być skuteczne, ponieważ nie pojmujemy ich esencji. Nachmurzył się, zakłopotany. — Czego? — Ich istoty — ich wewnętrznego bytu. — Zatrzymała konia tuż nad długim, zalanym rowem na drodze, gdzie woda zalegała między drzewami niby połyskujący wąż. — A kim ty jesteś, Garecie z Ma- gloshaldon? Spłoszyła go tym pytaniem. Przez moment dostrzegała w jego szarych oczach strach i poczucie winy. — Ja... ja jestem Gareth z Magloshaldon — wyjąkał. — To prowincja Belmarie... Nie spuszczała wzroku z jego oczu. — A gdybyś nie pochodził z tej prowincji, czy nadal byłbyś Garethem? — Hm, tak. Oczywiście. Ja... — A gdybyś nie był Garethem? — indagowała, wywierając presję na jego oczy i umysł. — Czy nadal byłbyś sobą? Gdybyś był kaleki albo stary, gdybyś stał się trędowatym albo utracił swoją męskość — za kogo byś się uważał? — Nie wiem... — Wiesz. — Przestań! — Usiłował odwrócić wzrok, lecz nie był w stanic lego zrobić. Trzymała go coraz mocniej; penetrowała jego umysł pokazując mu go za pośrednictwem własnych oczu: żywy kalejdo- skop obrazów zapożyczonych z tysiąca ballad, rozpłomieniony gwałtownymi fizycznymi żądzami dojrzewającego młodzieńca; świeże rany wywołane jakąś paskudną zdradą, a przede wszystkim przygniatającą ciemność niemal nieznośnego poczucia winy i lęku. Przeniknęła i tę ciemność — kłamstwa, którymi uraczył ją i Johna w Hołd, skrywające jakąś większą winę. Zastanawiała się, czy mło- dzieniec dokonał poważnego przestępstwa, czy tylko tak mu się wydawało. Gareth znowu krzyknął, żeby przestała, i usłyszała w jego głosie desperację i przerażenie. Przez moment oglądała jego wzro- kiem samą siebie — bezlitosne niebieskie oczy osadzone w twarzy przypominającej biały kościsty klin między ciemnymi, zmierzwio- nymi splotami włosów. Przypomniała sobie, jak kiedyś to samo zrobił z nią Caerdinn, i szybko uwolniła Garetha. Odwrócił się zakrywając twarz. Jego ciałem wstrząsał dreszcz panicznego lęku. Niebawem Jenny odezwała się łagodnie: — Przepraszam. Ale takie jest wewnętrzne serce magii, sposób, w jaki działają wszystkie czary — za pomocą esencji, prawdziwego imienia. Dotyczy to Szepczących, jak również największych magów. — Cmoknęła na konie i znowu ruszyły naprzód, choć ich kopyta grzęzły w brązowym jak herbata szlamie. — Jedyne, co możesz zrobić, to zadać sobie pytanie, czy widziane przez ciebie osoby mogłyby, na zdrowy rozum, znajdować się w lesie i wykrzykiwać twoje imię. — Ależ o to chodzi — odezwał się Gareth. — To nie przeczyło zdrowemu rozsądkowi. Zyerne... — Urwał. — Zyerne? — Właśnie to imię powtarzał śniąc w Hołd, kiedy wzdrygał się przed dotknięciem Jenny. — Lady Zyerne — powiedział z wahaniem. — Kochanka króla. Pomimo iż jego twarz była umazana błotem, Jenny dostrzegła świeże rumieńce. Przypomniała sobie dziwny, mglisty sen o ciemno- włosej kobiecie, która śmiała się perliście. — A ty ją kochasz? Gareth poczerwieniał jeszcze mocniej. Powtórzył zduszonym głosem: — Ona jest kochanką króla. Tak jak ja jestem kochanką Johna, pomyślała Jenny. Nagle zro- zumiała, dlaczego Gareth był na nią ws'cickły. — W każdym razie — ciągnął Gareth — wszyscy jesteśmy w niej zakochani. To znaczy... ona jest pierwszą damą na dworze, najpiękniejszą... Piszemy sonety wychwalające jej urodę... — Czy ona kocha ciebie? — zapytała Jenny. Gareth na chwilę umilkł i udawał, że pochłania go jazda po pokrytym błotem kamiennym stoku. — Ja... ja nie wiem. Czasami wydaje mi się... — Zaraz jednak potrząsnął głową. — Ona budzi we mnie strach — przyznał. — A mimo to... widzisz, ona jest czarownicą. — Tak — odparła miękko Jenny. — Domyśliłam się, sądząc po tym, co powiedziałeś' w Hołd. Obawiałeś' się, że będę taka jak ona. Sprawiał wrażenie wstrząśniętego, jakby przyłapano go na ja- kiejś strasznej gafic towarzyskiej. — Ale... ale nie jesteś. Ona jest bardzo piękna... — Urwał czerwieniąc się jeszcze mocniej. Jenny wybuchnęła śmiechem. — Nie martw się. Od dawna wiem, do czego służy lustro. — Ale ty jesteś piękna — upierał się. — To znaczy... „piękna" nie jest właściwym określeniem. — Nie jest — zgodziła się Jenny. — Naprawdę myślę, że powi- nieneś użyć słowa „brzydka" — dodała z uśmiechem. Gareth uparcie kręcił głową. Uczciwość nie pozwalała mu stwier- dzić, że jego rozmówczyni jest piękna, a brak doświadczenia unie- możliwiał wyrażenie tego, co miał na myśli. — Piękno właściwie nie ma tu nic do rzeczy — powiedział wreszcie. — Ona w ogóle nie może się z tobą równać. Pomimo urody jest sprytna i nieczuła, i nie dba o nic z wyjątkiem własnej mocy. — Wobec tego jest taka jak ja—rzekła Jenny. —Albowiem jestem sprytna — dobrze opanowałam umiejętności, którymi dysponuję — i kiedy byłam mała, zarzucano mi nieczułość, gdyż wolałam siedzieć wpatrzona w płomień świecy, w oczekiwaniu na wizję, zamiast bawić się w domu z innymi dziewczynkami. A co do reszty... — Westchnęła. — Kluczem do magiijestmagia; żeby byćmagiem, musisz być magiem. Tak mawiał mój stary mistrz. Rozwijanie mocy pochłania wszystko, co masz, jeśli chcesz być wielki —nie zostawia ani czasu, ani energii na inne rzeczy. Rodzimy się z zalążkami mocy; kieruje nami niepohamo- wana żądza, która wpływa na to, kim się stajemy. Niestrudzenie dążymy do wiedzy, do władzy, do zrozumienia, jakie pieśni śpiewają gwiazdy, do skoncentrowania wszystkich sił stworzenia na kreślonym w powie- trzu znaku runicznym. Stąd bierze się nasza samotność, Garecie. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Lasy wokół były jak z cyny i żelaza, miejscami naznaczone smugami rdzy dobiegającego do końca roku. W bladym świetle Gareth wyglądał nieco starzej niż na początku wyprawy; wyraźnie schudł i z braku snu nieustannie miał podkrążone oczy. Odwrócił się do Jenny i zapytał: — A czy urodzeni magowie kochają? Jenny znowu westchnęła. — Powiadają, że żona czarnoksiężnika jest wdową. Kobieta, która urodziła czarnoksiężnikowi dziecko, musi wiedzieć, że jeśli moc wezwie go w inne miejsce, będzie wychowywała je samotnie. Właśnie dlatego żaden kapłan nie udzieli ślubu magowi i żaden flecista nie uświetni muzyką tej ceremonii. I byłoby okrucieństwem, gdyby czarownica rodziła dziecko mężczyźnie. Popatrzył na nią, zdumiony jej słowami i tym, że mówiła chłod- nym tonem, jakby wspomniana kwestia zupełnie jej nie dotyczyła. Spoglądając przed siebie, na drogę częściowo zakrytą obrzydli- wą, zamuloną warstwą splątanego zielska, Jenny ciągnęła: — Czarownica zawsze będzie bardziej dbała o rozwijanie mocy niż o swoje dziecko czy mężczyznę. Albo porzuci dziecko, albo je znienawidzi za to, że zabiera jej czas na medytacje, studia, doskona- lenie umiejętności. Czy wiedziałeś, że matka Johna była czarownicą? Gareth wytrzeszczył oczy. — Była szamanką Lodowych Jeźdźców — jego ojciec wziął ją podczas bitwy. W twoich balladach nic było nic na ten temat? Potrząsnął głową, odrętwiały. — Nic. Właściwie to w wersji ballady o Aversinie i Złocistym Robaku Wyr śpiewanej w Greenhythc wspomina się. że przed wy- ruszeniem do walki ze smokiem rycerz żegna się ze swoją matką w jej domku. Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że bardzo podobna scena pojawia się w balladzie o Selkytharze Zgubie Smoków w wersji z Greenhythe i w jednej z ostatnich wersji z Hal- nath pieśni o Anlarze Pani Wojny. Myślałem, że takie były zwyczaje pogromców smoków. Po twarzy Jenny przemknął uśmiech. — Była moją pierwszą nauczycielką. Pokazywała mi, jak roz- wijać moc, gdy miałam sześć lat. Mówiono o niej to samo, co ty myślałeś o mnie: że rzuciła urok na swojego władcę i zmusiła go. by ją pokochał, zaplatając mężczyznę w swoje długie włosy. Jako dziecko, też tak myślałam, dopóki nie zobaczyłam, jak walczy o wol- ność, której on nie chciał jej dać. Kiedy ją poznałam, zdążyła już urodzić mu potomka. Jednak gdy John miał pięć lat. odeszła w wy- jącym wietrze lodowej burzy. Towarzyszył jej wilk o os/ronionych ślepiach. Już nigdy więcej nic widziano jej w Zimowych Krainach. Aja... Nastąpiło długie milczenie, zakłócane jedynie cichym skrzypie- niem kopyt na drodze, padającym deszczem i, od czasu do czasu, trzaskiem kopyta muła Clivy'ego, któremu zdarzało się przekroczyć rów. Wreszcie Jenny podjęła opowieść, głosem tak cichym, jakby mówiła tylko do siebie. — Prosił, żebym urodziła mu dzieci, ponieważ chciał je mieć i pragnął, żeby te dzieci były także moje. Wiedział, że nigdy nie będę z nim mieszkała jako jego żona i nie będę poświęcała czasu na zapewnianie wygód jemu i jego synom. Ja też zdawałam sobie z tego sprawę. — Westchnęła. — Lwica rodzi lwiątka, a potem wraca na myśliwski szlak. Myślałam, że potrafię zrobić to samo. Całe życie słyszałam, że jestem nieczuła. Ach, żeby naprawdę tak było. Nie przyszło mi do głowy, że ich pokocham. Między drzewami zaczęły być widoczne zniszczone wieże mostu na rzece Wąż. Pod kruszejącymi łukami przelewała się żółta woda. Na ciemnej drodze zamajaczyła sylwetka jeźdźca; jego okulary błysnęły jak krążki brudnego lodu w chłodnym świetle dnia, sygna- lizując, iż droga jest bezpieczna. Tego wieczoru postanowili przenocować za chylącym się ku ruinie miastem Żar, dawną stolicą prowincji Wyr. Zostało po nim tylko wgłębione kamienne usypisko, zarośnięte brzozami i młodymi klonami, i niszczejące resztki murów obronnych. Jenny znała miasto od niepamiętnych czasów, jeszcze gdy wraz z Caerdinnem poszuki- wała książek w pogrzebanych piwnicach. Pamiętała, że uderzył ją, kiedy napomknęła o pięknie kamiennego szkieletu, który prześwity- wał przez ciemny płaszcz leżącej odłogiem ziemi. Kiedy zapadł zmierzch, rozbili obóz za murami. Jenny nazbierała wysuszonej kory brzozy, żeby łatwiej rozpalić ognisko, i przyniosła wody z pobliskiego źródła. Kiedy wróciła, Gareth porzucił własne zajęcia i dołączył do niej. — Jenny — zaczął. Spojrzała na młodzieńca. — Słucham. Przystanął jak nagi pływak na brzegu bardzo zimnej sadzawki; widać było, że brakuje mu odwagi. — Czy... czy jest jakiś powód, dla którego nie rozbiliśmy obozu w samych ruinach miasta? Najwyraźniej nic to zamierzał powiedzieć, ale Jenny tylko zerk- nęła na bielejące szczątki miasta, spowite cieniem i pnączami. r- Tak. — Czy... — zagadnął ściszonym głosem — czy jest tam c o ś\ co nawiedza ruiny? Kąciki jej ust lekko zadrżały. — Nic mi o czymś takim nie wiadomo. Ale całe miasto jest pokryte największą powierzchnią trującego bluszczu po tej stronic Gór Szarych. Tak czy owak — dorzuciła, uklęknąwszy przy kupce drewna i położywszy pod nim korę brzozową — otoczyłam obóz czarami, więc uważaj, żeby go nie opuszczać. Słysząc tę łagodną kpinę, przechylił głowę i mocno się zarumienił. Dorzuciła, nieco zaciekawiona: — Nawet jeśli ta twoja Lady Zycrne jest czarodziejką—nawet jeśli przepada za tobą — nigdy nie przyjechałaby tu z południa. Magowie przemieniają się w ptaki tylko w balladach. Zmiana własnej esencji w esencję innego organizmu żywego — a na lym polega przybieranie cudzej postaci — nie tylko jest niebezpieczna, ale wymaga niewiary- godnie potężnej mocy. Tego nie da się zrobić bez wysiłku. Magowie zazwyczaj przemieszczają się na własnych nogach. — Ale... — Gareth zmarszczył swoje wysokie czoło. Skoro już postanowił być rycerzem lej kobiety, nie chciał wierzyć, że coś może wykraczać poza jej możliwości. — Ale Lady Zyerne ciągle to robi. Sam widziałem. Jenny, która właśnie układała szczapy, zamarła. Nieoczekiwanie poczuła gwałtowną zazdrość, z której, jak jej się wydawało, już dawno wyrosła: zajadłą młodzieńczą zazdrość w stosunku do tych, którzy dysponowali większymi umiejętnościami niż ona. Przez całe życie usiłowała się jej wyzbyć, wiedząc, że takie uczucie utrudnia nauczenie się czegokolwiek od magów obdarzonych większą mocą. Już po chwili była w stanie powiedzieć sobie, że nie powinna być zdziwiona, iż ktoś inny wykorzystuje swoją moc w taki sposób. Ale gdzieś w zakamarkach jej umysłu kołatało się wspomnienie starego Oierdinna, który mówił o niebezpieczeństwach związanych z przyjmowaniem cudzej esencji, nawet jeśli mag dysponował ogro- mną mocą, konieczną do takiej metamorfozy, i o wpływie, jaki inna forma mogła wywierać na umysły czarowników, z wyjątkiem tych najpotężniejszych. — Musi być naprawdę silnym magiem — powiedziała, ganiać się w duchu za zawiść. Natężając nieco umysł, roznieciła ogień, który mocno buchnął pod kłodami. Nawet ta mała sztuczka sprawiła jej przykrość, jak igła beztrosko pozostawiona w odzieży, gdyż kolejny raz uświadomiła sobie, jak skromna jest jej moc. — Jakie formy przybierała? — Nagle przy szło jej do głowy, że ma nadzieję usłyszeć od niego, iż nie widział żadnej z tych przemian na własne oczy i ty Iko powtarza plotki. — Ra/. zamieniła się w kota — odparł. — A raz w ptaka — w jaskółkę. I przybierała inne postacie w... w moich snach. To dziwne — ciągnął dość pospiesznie. — W balladach nie przywiązuje się wielkiej wagi do takich metamorfoz. Ale to okropna, najstrasz- niejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem: kobieta, i to kobieta, którą... — Zająknął się. Zdołał wybrnąć z sytuacji używając innego czasownika. — ...którą znam, wije się i więdnie, żeby ulec przemia- nie w bestię. A potem ta bestia spogląda na ciebie jej oczami. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. Jenny postawiła na palenisku żelazny rondel i zaczęła mieszać mąkę na ciastka. — Czy to z jej powodu poprosiłeś króla, żeby wysłał cię na północ z tą misją? Żeby od niej uciec? Gareth unikał wzroku Jenny. Po chwili skinął głową. — Nie chcę zdradzić... nic chcę zdradzić króla — tłumaczył dziwnym tonem. — Ale czasami odnoszę wrażenie, że jest mi to przeznaczone. I nie wiem, co mam robić. Usłyszeli głos Johna, który z humorem przeklinał muły Cli vy' ego i Melonowego Łba. ściągając ostatnie tobołki. — Polycarp nienawidził jej — ciągnął Gareth. — Zbuntowany mistrz Halnath. Zawsze mi mówił, żebym trzymał się od niej z dale- ka. I nie mógł znieść, że miała tak duży wpływ na króla. — Czy to dlatego się zbuntował? — Możliwe. Nie wiem. — Z żałosną miną dziobał kawałek placka. — On., on usiłował zamordować króla i następcę tronu, królewskiego syna. Polycarp jes! następny w kolejce do tronu. Jest siostrzeńcem króla. Był wychowywany w pałacu jako ktoś w rodzaju zakładnika, po tym jak jego ojciec wszczął bunt. Któregoś mglistego poranka Polycarp przeciągnął drut nad ogrodzeniem łowiska. My- ślał, że nikt tego nie zobaczy, aż będzie za późno. — Dodał nieco łamiącym się głosem: — To ja go na1 tym przyłapałem. Jenny zerknęła na twarz młodzieńca, na której zmrok i tańczące płomienie tworzyły prymitywną mozaikę płaszczyzn i cieni. — Kochałeś go, prawda? Zdołał kiwnąć głową. — Myślę, że nie miałem na dworze lepszego przyjaciela. Tam- tejsi ludzie w naszym wieku — Polycarp jest starszy ode mnie o pięć lat—przeważnie szydzili ze mnie, ponieważ zbieram ballady, jestem niczgrabiaszem i nic nie widzę bez okularów; szydzili także z niego, gdyż jego ojciec został stracony za zdradę, i dlatego, że jest filozo- fem. Tak jak wielu mistrzów. To za sprawą Uniwersytetu Halnalh — jego wychowankowie są zazwyczaj ateistami i podżegaczami. Na przykład ojciec Polycarpa, ten, który ożenił się z siostrą króla. Ale Polycarp zawsze był dla króla jak syn. — Odgarnął cienkie, wilgotne kosmyki z wysokiego czoła i dokończył zduszonym głosem: — Nawet gdy go obserwowałem, nie mogłem uwierzyć, że to robi. — I zadenuncjowałeś go? Gareth westchnął bezradnie. — A co mogłem zrobić? Jenny zastanawiała się, czy młodzieniec ukrywał przed nimi właśnie ten fakt: że samo Królestwo było podzielone groźbą wybu- chu wojny domowej, takiej jak wojny rodowe, które na początek odciągnęły wojska królewskie od Zimowych Krain. Czyżby miał obawy, że gdyby John dowiedział się, iż król odmówi pożyczenia mu oddziałów potrzebnych na miejscu, nie zgodziłby się na tę podróż? A może chodziło o coś innego? Zrobiło się zupełnie ciemno. Jenny zdejmowała z patelni chrup- kie placki i kładłaje na drewnianym talerzu, ajednocześnie gotowała słodką wieprzowinę i fasolę. John dołączył do pozostałych uczestni- ków wyprawy jeszcze w trakcie opowieści Garetha; nie tylko słuchał młodzieńca, ale także obserwował otaczające ich lasy. Podczas posiłku Gareth opowiadał dalej: — W każdym razie Polycarp zdołał wydostać się z miasta, zanim po niego przyszli. Wojska króla czekały na niego na drodze do Halnath, ale sądzimy, że udał się do Głębi, a gnomy przeprowadziły go tamtędy do Cytadeli. Potem gnomy zaryglowały drzwi prowadzą- ce z Głębi do twierdzy i oświadczyły, że nie będą się mieszać w sprawy ludzi. Nie chciały przepuścić żołnierzy króla przez Głębię, skąd mogliby zaatakować Cytadelę od tyłu, ale nie pozwalały wyjść tamtędy również buntownikom, i nie sprzedawały im żywności. Mówiło się, że użyły materiału wybuchowego, żeby całkowicie zasypać tunele do Halnath. Ale potem nadciągnął smok. — I co wtedy? — zapytał John. — Kiedy nadciągnął smok, Polycarp otworzył bramy Cytadeli, które prowadziły do Głębi, i pozwolił gnomom uciec razem z nim. W każdym razie sporo gnomów skorzystało z jego propozycji, acz- kolwiek Zyernc twierdzi, że postąpiły tak tylko te, które od samego początku popierały Mistrza. A ona powinna mieć dobre rozeznanie — wychowywała się w Głębi. — Naprawdę? — wtrącił się John. Cisnął jedną z małych kostek w ogień i wytarł palce kawałkiem placka kukurydzianego. — Pomy- ślałem, że to imię brzmi tak, jakby pochodziło z ich języka. Gareth kiwnął głową. — Kiedyś gnomy brały sporo dzieci ludzkich do przyuczenia w Głębi — przeważnie dzieci z Zagłębienia, miasta, które stoi, a raczej stało w dolinie przed wielkimi bramami samej Głębi; żyło z przetapiania złota i handlu żywnością. W zeszłym roku gnomy nie wzięły nikogo. Właściwie przez ostatnie dwanaście miesięcy zaka- zały ludziom wkraczania na teren Głębi. — Naprawdę? — nie mógł się nadziwić John. — Dlaczego? Gareth wzruszył ramionami. — Nic mam pojęcia. To dziwne istoty i strasznie podstępne. Zyerne mówi, że nigdy nie wiadomo, co knują. Zapadła noc. Jenny zostawiła mężczyzn przy ognisku i cicho obeszła granice obozu, sprawdzając zaczarowane kręgi, które chro- niły miejsce przed demonami krwi, Szepczącymi, i smętnymi ducha- mi nawiedzającymi ruiny starego miasta. Usiadła na resztkach ka- mienia granicznego, tuż za kręgiem światła rzucanego przez ognisko, i zatopiła się w medytacjach, które zaniedbywała przez kilka ostat- nich wieczorów. Nie zdarzyło się to pierwszy raz. Doskonale pamiętała wieczory, które spędziła w Hołd z Johnem i swoimi synami, zamiast oddawać się rozmyślaniom. Czy gdyby przeznaczyła na nie odpowiednią ilość czasu — gdyby pracowała nad rozwijaniem mocy — byłaby tak silna jak Zyerne, która potrafiła się zmieniać na zawołanie? Przypomniała sobie krytyczne uwagi Caerdinna w tej kwestii, ale przyszło jej do głowy, iż przemawia przez nią zazdrość i uraza, że ktoś jest od niej lepszy. Caerdinn był stary; pojego śmierci nie miałajuż w Zimowych Krainach nikogo, kto mógłby przekazywać jej mądre rady. Podobnie jak John była uczonym pozbawionym pożywki dla rozwoju nauko- wego; los sprawił, że, lak jak ludziom z wioski Alyn, przyszło jej żyć na kamienistej, nie dającej perspektyw ziemi. Obserwowała ciało Johna kołyszące się na tle żółtych wstęg płomieni. Intensywnie gestykulował opowiadając Garethowi jakąś nieprawdopodobną historię ze swojej bogatej kolekcji anegdot o Zi- mowych Krainach i ich mieszkańcach. Najgrubszy bandyta w Zimo- wych Krainach? — zastanawiała się. A może opowieść o jego niewiarygodnej ciotce Mattie? Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że to dla niej i dla swojego ludu zgodził się spełnić żądanie króla — dla rzeczy, których ona nigdy nie zdobyła, i dla ich synów. To nie jest warte jego życia — pomyślała z rozpaczą, patrząc na Johna. — Wystarczy mi to, co mam! Ale milczące ruiny Żaru szydziły z niej, skrywając swe nagie piszczcie w ciemnościach. Natomiast mniej zdesperowana część jej osobowości szeptała, że wybór należy do Johna, a ona może jedynie zdecydować się, czy porzucić studiowanie magii i jechać z nim. Król przysłał swojego przedstawiciela i obietnicę, a John na pewno usłucha króla. Po pięciodniowej podróży na południe od Żaru znowu mieli przed sobą otwartą przestrzeń. Lasy ustępowały miejsca długim, płaskim, aluwialnym wzniesieniom, które prowadziły w dół do Wild- spae, północnej granicy ziem Belmarie. Krajobraz nie był urozmai- cony, ale przynajmniej brakowało tu nawiedzonych zgliszczy, tak charakterystycznych w Zimowych Krainach. Tutejsze gospodarstwa przypominały małe warownie, a droga była całkiem znośnie osuszona. W tych okolicach wreszcie zaczęli się natykać na innych podróż- ników, handlarzy sunących na północ i wschód, przekazujących najświeższe wieści i plotki ze stolicy — o ofiarach smoka, który gnębił tę ziemię, i niepokojach w Bel, spowodowanych wysoką ceną chleba. — To chyba zrozumiałe, prawda? — mówił mały handlarz o li- siej twarzy, prowadzący za sobą sznur objuczonych mułów. — Skoro smok niszczy plony, a ziarno gnije na polach... A jeszcze gnomy, które schroniły się w Bel, gromadzą zapasy i zabierają je uczciwym ludziom, płacąc za nie bezprawnie nabytym złotem. — Bezprawnie nabytym? — zdziwił się John. — Przecież same je wykopały i przetopiły, prawda? Jenny, która za wszelką cenę chciała usłyszeć nowiny, wiedziała, że nie należy drażnić tego jegomościa, toteż dyskretnie kopnęła Johna w kostkę. Handlarz splunął do pełnego rowu na poboczu i otarł rudosiwą brodę. — To jeszcze nie upoważnia ich do wykupywania ziarna ko- sztem ludzi, którzy go potrzebują — oznajmił. — A krążą słuchy, że gnomy handlują ze swoimi pobratymcami w Halnath. I jeszcze że wraz ze swoim mistrzem porwały dla okupu następcę tronu, jedyne dziecko króla. — Potrafiły to zrobić? — zagadnął John. — Jasne, że tak. Przecież Mistrz jest czarnoksiężnikiem, nie? A gnomy zawsze coś knuły; to one wywołały bunt i zamieszki w stolicy. — Bunt i zamieszki? — zaperzył się Gareth. — Ależ gnomy są naszymi sojusznikami od niepamiętnych czasów! Nigdy nie było między nami zadrażnień. Mężczyzna zmrużył oczy i zerknął naniego podejrzliwie. W koń- cu burknął tylko: — To tylko potwierdza moje słowa. Cwane gnojki. — Szarpnął wodze muła i pojechał dalej. Wkrótce potem spotkali gnomy, które podróżowały w grupie i w otoczeniu ochrony; ich bogactwo piętrzyło się na wozach i fur- mankach. Zerkały na Johna ostrożnymi, bursztynowymi i bladonie- bieskimi oczkami, które wyzierały spod nisko osadzonych, szerokich brwi, i niechętnie odpowiadały na jego pytania dotyczące południa. — Smok? Tak, jeszcze chowa się w Ylferdun i żaden z wysła- nych ludzi króla nie zdołał go stamtąd wykurzyć. — Przywódca gnomów bawił się miękką futrzaną lamówką na swoich rękawicach; jego jedwabista, dziwacznie skrojona szata falowała na wietrze. Za jego plecami strażnicy kawalkady bardzo podejrzliwie przyglądali się obcym, jakby oczekując napadu nawet ze strony takiej garstki. — Jeśli chodzi o nas, klnę się na serce Głębi, że mieliśmy już dość życzliwości potomków ludzi; zdzierali z nas czterokrotnie więcej niż powinni za pokoje, którymi wzgardziłaby służba, i za jedzenie za- brane szczurom. — Jego głos, wysoki i piskliwy jak u wszystkich gnomów, wyrażał gorycz i nienawiść odwzajemniającą nienawiść. — Bez złota zabranego z Głębi nigdy nie powstałoby ich miasto, a jednak żaden napotkany na ulicy człowiek nie odzywa się do nas inaczej, jak tylko złorzecząc nam. Teraz gadają w mieście, że spisku- jemy z naszymi braćmi, którzy uciekli tajnymi przejściami Głębi do Cytadeli Halnath. Na Kamień, to są kłamstwa, ale w takie kłamstwa wierzy się teraz w Bel. Z wozów i furmanek, z zasłoniętych lektyk podniósł się gniewny pomruk. To ci, którzy nigdy przedtem nie czuli się bezradni, dawali upust wściekłości. Siedząca cicho na Księżycowym Koniu Jenny uświadomiła sobie, że pierwszy raz widzi gnomy w świetle dnia. Ich oczy, wytrzeszczone i niemal pozbawione barwy, nie przywykły do promieni słońca. Dla ich uszu, wychwytujących szepty nietoperzy jaskiniowych, codzienny zgiełk w miastach ludzi stanowił udrękę. — A król? — zapytał Aversin. — Król? — W piskliwym głosie gnoma wyczuwało się zjadli- wość, a szczecina na jego zgarbionym ciałku zjeżyła się, jakby reagowała na świeże upokorzenie. — Król wcale o nas nie dba. Zważywszy, że całe nasze bogactwo jest zamknięte w Głębi, gdzie pilnuje go smok, możemy handlować jedynie obietnicami, i z każ- dym dniem za te obietnice można kupić coraz mniej w mieście, gdzie chleb jest tak drogi. A tymczasem królewskadziwkasiedzi trzymając głowę władcy na swoich kolanach i zatruwajego umysł, jak wszystko inne, czego się tknie — tak jak zatruła samo serce Głębi. Jenny usłyszała syk wstrzymującego oddech Garetha. Jego oczy rozbłysły gniewem, ale nic nie powiedział. Kiedy poczuł na sobie jej spojrzenie, odwrócił oczy, zawstydzony. Wkrótce gnomy zniknęły we mgle. John zauważył: — To wygląda na prawdziwe kłębowisko węży. Czy ten Mistrz naprawdę mógł porwać królewskie dziecko? — Nie — odparł żałośnie Gareth. Konie znowu zaczęły stąpać w kierunku promu, niewidzialnego w zamglonych nieckach prowa- dzących na południe. — Nie byłby w stanie opuścić Cytadeli. On nie jest czarnoksiężnikiem — tylko filozofem i ateistą. Ja nie martwię się o następcę tronu. — Popatrzył na swoje ręce. Jenny zauważyła, że chłopak ma taki sam wyraz twarzy, jak owego wieczoru w obozie ra Żarem. Zbierał się na odwagę. — Posłuchaj — zaczął drżącym głosem. — Muszę... — Gar — odezwał się spokojnie John. Młodzieniec drgnął, jakby ktoś go przypalił. W brązowych oczach Johna zabłysły ironi- czne ogniki, a głos zrobił się bardzo surowy. — Posłuchaj no! Król chyba nie posłałby po mnie z żadnego innego powodu oprócz smoka, prawda? — Nie — odparł cicho Gareth, unikając jego wzroku. — Nie, on... on nie... — Co nie? Oareth przełknął ślinę. Na jego bladej twarzy nagle pojawiło się ogromne napięcie. — On... nie posłał po ciebie... z żadnego innego powodu. To jest... — Ponieważ — spokojnie ciągnął John — jeśli król wysłał mi swój sygnet po to, żebym zaangażował się w ratowanie jego dziecka albo wspomógł go w walce z Mistrzem Halnath, o którym tyle słyszę, albo w jego kontaktach z gnomami, to naprawdę mam lepsze rzeczy do roboty. Na moich ziemiach mam do czynienia z prawdziwymi problemami, nie tylko finansowymi czy dotyczącymi sprawowania władzy, a wygląda na to, że koniec zimy będzie wyjątkowo ostry. Będę narażał życie walcząc ze smokiem, aby król zapewnił ochronę Zimowym Krainom, ale jeśli chodzi tu o coś jeszcze... — Nie! — Gareth desperacko chwycił go za ramię. Oblicze młodzieńca wykrzywił strach. Jak gdyby sądził, że wystarczy kolejna mała prowokacja, żeby pogromca smoków odwrócił się i pojechał z powrotem do Wyr. Przypominając sobie wizję w misie z wodą, Jenny doszła do wniosku, że być może byłby to całkiem niezły epilog. — Aversinie, to nie jest tak. Przybyłeś tutaj, żeby zabić smoka, jesteś bowiem jedynym żyjącym Zgubą Smoków. Przysięgam, że to jedyny powód, dla którego cię szukałem. Przysięgam, że tak było! Nie przejmuj się polityką i całą resztą. — Szare, krótkowzroczne oczy młodzieńca błagały Aversina, by uwierzył, ale wyrażały też desperację, która z pewnością nie wynikała z całkowitej niewiedzy. John taksował go wzrokiem przez dłuższą chwilę — Ufam ci. mój bohaterze — powiedział wreszcie. Nastąpiła ponura cisza. Gareth dotknął obcasami boków Młota Bojowego i wielki koń wysforował się do przodu. Ubrany w poży- czone pledy, młodzieniec szybko oddalił się. tworząc ciemną sylwet- kę na tle bezbarwnej mgły. John, który trzymał się w tyle, nieco zwolnił, żeby znaleźć się obok Jenny, która obserwowała całą scenę w milczeniu, zamyślona. W miarę jak zbliżali się do rzeki, mgły gęstniały, aż w końcu dotarli do mroźnego białego świata, gdzie jedynym dźwiękiem było skrzypienie skórzanej uprzęży, stukanie kopyt, ciche brzęczenie wędzideł i szum wiatru w kolczastych baziach, porastających zalane rowy. Każdy cichy, mroczny kamień czy samotne drzewo, które wyłaniało się z tej wodnistej szarości, zdawało się zapowiadać dziw- ne wydarzenia. Ale Jenny najbardziej ciążyło milczenie Garetha, jego paniczny lęk i poczucie winy. Wiedziała, że John również silnie je odczuwa; kątem oka obserwował rosłego młodzieńca i nasłuchi- wał szmerów tych pustych ziem, jakby spodziewał się zasadzki. Kiedy wieczorne powietrze pociemniało, Jenny przywołała błękitną kulę czarodziejskiego ognia, żeby oświecała im drogę, lecz miękkie, opalizujące warstwy mgły odbijały światło, toteż w dalszym ciągu brnęli na oślep przed siebie — Jen. — John ściągnął lejce i przekrzywił głowę, słysząc jakiś dźwięk. — Słyszysz to? — Co takiego? — wyszeptał Gareth. wjeżdżając obok tamtych dwojga na szczyt wzgórza, które opadało w dół i ginęło w przesuwa- jących się kłębach mgły. Jenny przebijała wzrokiem ciemnobrązowe chmury, nasłuchując szemrzącego głosu rzeki w dole. Słyszała również inne dźwięki, stłumione, zniekształcone przez mgłę, ale łatwe do zidentyfikowania. — Tak — powiedziała cicho. Jej oddech zamieniał się w chłod- nym powietrzu w białe obłoczki pary. — Głosy, konie — grupa jeźdźców na drugim brzegu. John spojrzał z ukosa na Garetha. — Jeżeli po zapadnięciu nocy załatwiali interesy na pustkowiu na zachód od rzeki, może czekają na przeprawę — powiedział Gareth nie odzywał się, ale zbladł i zacisnął szczęki. Po chwili John cicho cmoknął na Krowę. Duży, wychudzony gniadosz znowu ruszył w dół po zboczu, żeby dotrzeć przez kleiste wyziewy do przeprawy. Jenny pozwoliła czarodziejskiemu światłu odpłynąć, podczas gdy John bębnił w drzwi małego domku przewoźnika. Potem razem z Garethem stali na uboczu, a John i przewoźnik ustalali opłatę za transport trojga ludzi, sześciu koni i dwóch mułów. — Pensa od nogi — oznajmił właściciel promu. Zerkał ciemny- mi jak u wiewiórki oczami to na Johna. to na tamtych dwoje, z zaciekawieniem człowieka, który widuje na progu własnego domu podróżników z całego świata. — Ale za godzinę będzie tu kolacja i nocleg. Robi się zabójczo ciemno, a mgła jest gęsta jak zupa. — Zanim zupełnie się ściemni, zdążymy jeszcze pokonać parę kilometrów — odparł John. Kiedy obejrzał się na milczącego Garetha, miał dziwny błysk w oku. — A poza tym — dodał — być może ktoś czeka na nas na drugim brzegu. — Ach. — Duże usta mężczyzny zamknęły się jak pułapka. — A więc to was oczekują. Usłyszałem ich jakiś czas temu, ale zupełnie ich nie znam, więc wolałem zaczekać przy piecu, gdzie jest ciepło. Zabrał latarnię i, wcisnąwszy się w grubą, pikowaną, kurtkę, ruszył jako pierwszy w dół, do przystani. Jenny poszła za nim. nie mówiąc ani słowa. Zaczęła grzebać w sakiewce u pasa w poszuki- waniu monety. Wielki koń Młot Bojowy podróżował na północ z Garethem na pokładzie statku i. lak czy owak, nie znosił stawać dęba. widocznie uznając takie zachowanie za szczyt złych manier. Ani Księżycowy Koń. ani Rybołów, ani żaden z zapasowych wierzchowców nie miały takich skrupułów, z wyjątkiem Krowy — ten stąpałby nawet przez most z płonących noży charakterystycznym dla siebie, ospałym tempem. Jenny musiała sporo się naszeptać i gładzić zwierzęta po uszach, zanim zgodziły się postawić kopyta na tratwie. Przewoźnik szybko zrobił bramkę na końcu tratwy, a na jej przedzie umocował latarnię na tyczce. Potem zabrał się za obracanie kołowrotu, który ciągnął szeroką, płaską platformę po nieprzezro- czystej, gładkiej jak jedwab taili rzeki. Jedyna latarnia rozświetlała ołowiany opar mgły matową, bladożółtą plamą. Od czasu do czasu na skraju tego światła Jenny widziała, jak brązowe wody rozlewają się wokół korzenia albo gałęzi, sterczących w nurcie niby ręka tonącego. Gdzieś nad wodą dał się słyszeć brzęk metalu uderzającego o metal, ciche posapywanic konia i głosy ludzi. Gareth nadal nic nic mówił, ale wiedziała, że gdyby go dotknęła, wyczułaby drżenie, takie jak w sznurze, który ma za chwilę pęknąć. John podszedł do niej cicho i oplótł ciepłymi palcami jej dłoń. Jego okulary lekko lśniły w świetle latarni. Okrył Jenny końcem obszernego pledu i przyciąg- nął ją do siebie. — John — odezwał się cicho Gareth. — Mam ci coś do powie- dzenia. Ich uszu dobiegł kolejny dźwięk. To kobieta zaniosła się dźwięcznym jak srebrne dzwoneczki śmiechem. Gareth aż podsko- czył. Pod półprzymkniętymi, ociężałymi powiekami Johna zatliły się niebezpieczne ogniki. — Tak też myślałem — rzekł. — Avcrsinie — zaczął Gareth, ale zająknął się. Mówienie nie przychodziło mu łatwo. —Aversinie, Jenny, posłuchajcie. Przepra- szam. Okłamałem was — zdradziłem was. ale nic nie mogłem na to poradzić. Nie miałem innego wyboru. Przykro mi. — Ach — odparł John. — A więc jest coś, o czym zapomniałeś powiedzieć, zanim opuściliśmy Hołd? Nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Garelh rzekł: — Zamierzałem powiedzieć ci wcześniej, ale... ale nie byłem w stanie. Bałem się. że zawrócisz, a ja nie mogłem pozwolić, żebyś zawrócił. Potrzebujemy ciebie, naprawdę cię potrzebujemy. — Jak na chłopca, który zawsze rozprawia o honorze i odwadze — zauważył Aversin. spokojnie, ale z nutą zjadliwości w głosie — nie popisałeś się ani jednym, ani drugim, prawda? Gareth uniósł głowę i popatrzył mu w oczy. — Nie — odparł. — Zdaję sobie z tego sprawę. Myślałem, ze to, iż oszukuję was w słusznej sprawie, usprawiedliwia moje postę- powanie. To znaczy, musiałem skłonić cię do pojechania... — No, dobrze — przerwał mu John. — Zatem jaka jest prawda? Jenny oderwała wzrok od twarzy dwóch męzc/y/n i zerknęła na dalej położony brzeg. Przypominał ciemną plamę, na której tle były widoczne tylko pojedyncze światła podobne do świetlików we mgle. To. co tworzyło trochę ciemniejszy obłok w oddali, musiało być zalesionym obszarem Belmarie. Dotknęła nabitego kolcami łokcia Johna. w geście ostrzeżenia. Szybko spojrzał w tamtym kierunku. Zaobserwował jakieś poru- szenie. Na drugim br/egu zbierały się postacie oczekujące, az prom zawinie do przystani. Młot Bojowy odchylił łeb i zarżał. Z drugiego brzegu odpowiedziały mu rżenia innych koni. Zguba Smoków po- nownie spojrzał na Garetha i położył dłonie na rękojeści miecza. Gareth wziął głęboki oddech. — Prawda wygląda tak. że król po ciebie nie posłał — wyjaśnił. — Wręcz przeciwnie, zabronił mi szukać ciebie. Powiedział, że to idiotyczna eskapada, gdyż zapewne wcale nie istniejesz, a nawet jeśli istniałeś, to jakiś smok zabił cię dawno temu. Mówił, że nie chce. żebym narażał życie ścigając złudzenie. Aleja musiałem cię odszu- kać. Nie zamierzał wysłać nikogo. A ty jesteś jedynym Zgubą Smoków, tak jak głosiły wszystkie ballady... — Zająknął się, tracąc pewność siebie. —Tylko że wtedy nie wiedziałem, że rzeczywistość wygląda inaczej niż ballady. Ale wiedziałem, że musisz istnieć. I wiedziałem, że potrzebujemy kogoś'. Nie mogłem biernie przyglą- dać się. jak smok terroryzuje całą okolicę. Musiałem przyjechać i odszukać ciebie. A kiedy cię odnalazłem, musiałem sprowadzić cię tutaj... — Doszedłszy do wniosku, że lepiej ode mnie znasz potrzeby mego ludu i wybór, jakiego ostatecznie dokonam? — Twarz Johna jak zawsze nie wyrażała zbyt wiele emocji, ale jego głos żądlił niczym ogon skorpiona. Gareth wzdrygnął się jak przed uderzeniem. — Ja... ja rozmyślałem o tym przez kilka ostatnich dni — rzekł cicho. Znowu podniósł oczy. Na jego białej twarzy malowało się zawstydzenie i udręka. — Ale nie mogłem pozwolić ci zawrócić. I przysięgam, że zostaniesz nagrodzony. Przysięgam, że dopilnuję, abyś dostał jakoś tę nagrodę. — Ciekawe, jak to zrobisz. — W głosie Johna wyczuwało się obrzydzenie. Pokład zadrgał pod stopami podróżników, kiedy tratwa uderzyła o rafy. Wmroku zobaczyli sunące w ich kierunku światełka. — Skoro mieli maga na dworze, nic potrzebowali dużo czasu, by zorientować się, kto zwędził pieczęć króla i kiedy wróci do Belmarie. Spodziewam się komitetu powitalnego... — pokazał ciemne sylwet- ki, tłumnie wyłaniające się z mgieł... — który aresztuje cię za zdradę. — Nie — odparł Gareth zawiedzionym tonem. — To są moi przyjaciele z dworu. Postacie oczekujących nagle stały się widoczne, jakby przeszły przez drzwi. Światło latarni tańczyło po błyszczącym atłasie, mięk- kim meszku wymuskanego aksamitu, starannie wykończonych brze- gach nakrochmalonych koronek i zwiewnej gazie kobiecych woalek, mieszając się z niespokojnym blaskiem klejnotów. Na czele grupy stała szczupła, ciemnowłosa dziewczyna w bur- sztynowych jedwabiach. Złocistymi jak miód, zabarwionymi odro- biną szarości oczami wypatrzyła Garetha, który mocno się zarumie- niły i odszedł na bok. Jeden mężczyzna trzymał dla niej podbity gronostajami aksamitny płaszcz, drugi zaś — złocistą kulkę aroma- tyczną. Śmiech dziewczyny był ochrypły i srebrzysty zarazem; brzmiał jak echo niespokojnego snu. To mogła być tylko Zyerne. John spojrzał pytająco na Garetha. — Pieczęć, którą mi pokazałeś, była autentyczna — powiedział. — Widywałem ją na starych dokumentach, pamiętam drobne rowki na jej brzegach. Nie sądzisz, że traktują jej kradzież dość beztrosko? Złapał Krowę za uzdę i poprowadził zwierzę po krótkiej kładce, zmuszając resztę, by poszła za nim. Kiedy zeszli na ląd stały, wszys- cy dworzanie na brzegu, pod wodzą Zyerne, z szacunkiem wykonali zamaszyście niski ukłon; nie wahali się uklęknąć w lepkim, cuchną- cym rybami błocie, jakby witali odradzającego się z popiołów feniksa. Purpurowy na twarzy Gareth przyznał: — Właściwie to nie jest tak. Z technicznego punktu widzenia to nie była kradzież. Król jest moim ojcem. To ja jestem zaginionym następcą tronu. Rozdział 5 — A więc to jest twój pogromca smoków? Na dźwięk głosu Zyerne Jenny przystanęła w błękitnym półmro- ku kamiennej sali domku myśliwskiego czarodziejki. Z tego miejsca mały przedsionek za salą lśnił jak podświetlona scena; Jenny miała wrażenie, że pąsowa szata Zyerne, biel i fiolet kubraka, rękawów j pończoch Garetha, a także róż i czerń kilimów na posadzce połyskują w świetle lamp niby elementy witrażu. Czujność wyniesiona z Zimo- wych Krain kazała Jenny czekać w cieniu. Nikt jej nie zauważył. Zyerne przybliżyła swój pucharek ze szkła i kryształu do jednej z lamp na kominku, żeby podziwiać skrzące się krwistoczerwoną barwą wino. Uśmiechnęła się złośliwie. — Muszę przyznać, że osobiście wolę go w balladowym wydaniu. Gareth, który siedział przy niskim stole naprzeciwko niej, na jednym z krzeseł z kości słoniowej i z pozłacanymi nogami, sprawiał wrażenie nieszczęśliwego i zakłopotanego. Dołeczek przy różo- wych, wygiętych wargach Zyerne zrobił się jeszcze głębszy. Odgar- nęła z policzka koronkową woalkę. Kiedy przechylała głowę, w jej ciemnych włosach połyskiwały grzebyki z kryształu i sardoniksu. Gareth milczał. Zyerne uśmiechnęła się nieco wylewniej i pełny- mi wdzięku krokami podeszła do chłopca. Światło lamp zniknęło z fasetek jego kryształowego pucharu nagle niby spadające gwiazdy. Spowity zapachem jej perfum, poczuł, że mimowolnie drży mu ręka. — Nie zamierzasz podziękować mi za wyjście na spotkanie i zaoferowanie gościny w moim domu? — zagadnęła z przekąsem. Zazdroszcząc Zyerne większej mocy, Jenny już podczas spotkania na promie starała się myśleć wyłącznie o zaskakująco młodzieńczym wyglądzie czarodziejki. Zyerne wyglądała najwyżej na dwadzieścia lat, aczkolwiek według ostrożnych wyliczeń — od których Jenny nie mogła się powstrzymać, chociaż martwiła ją złośliwa satysfakcja, jaką z nich czerpała — musiała mieć co najmniej dwadzieścia sześć lat. Jenny powtarzała sobie, że zawiść do niczego nie prowadzi, a poza tym należało oddać lej dziewczynie sprawiedliwość. Teraz jednak miotał nią gniew. Bliskość Zyerne oraz fakt, że tak bezceremonialnie położyła rękę na ramieniu Garetha, niemal doty- kając jego karku nad koronkowym kołnierzem, należało uznać za wyrachowane uwodzenie. Z jego opowieści — potwierdzanej teraz zaciętym wyrazem twarzy i napięciem całego ciała — Jenny wie- działa, że chłopiec z całej siły walczy z pożądaniem, które wywołuje u niego kochanka ojca. Sądząc po minie Zyerne, wysiłki Garetha niezmiernie ją bawiły. — Lady... Lady Jenny? Jenny szybko odwróciła głowę, słysząc pełen wahania głos. Schody domku otaczało wymyślne okratowanie z dziurkowanego kamienia; w jego cieniu dostrzegła postać mniej więcej szesnastolet- niej dziewczyny. Nieco wyższa od Jenny, przypominała wytwornie ubraną lalkę; upięte i pofarbowane włosy nasuwały myśl o wymyśl- nej fryzurze Zyerne — wyglądały jak fioletowo-biały cukierek. Dziewczyna dygnęła. — Nazywam się Trey, Trey Clerlock. — Zerknęła nerwowo na dwie sylwetki widoczne w oświetlonym przedsionku, a potem na schody, jakby obawiała się, że któryś z gości Zyerne zejdzie na dół i usłyszy rozmowę. — Proszę, nie zrozum mnie źle, ale przyszłam, żeby ci zaproponować pożyczenie sukni na kolację, jeśli byś sobie tego życzyła. Jenny spojrzała na swoją szatę ze zgrzebnej wełny z przypomi- nającą jedwab wstawką i haftowanymi, czerwono-niebieskimi ob- wódkami. Żadna kobieta nie pokazywała się w wytwornym towarzy- stwie bez przykrycia głowy. Szanując tę regułę Jenny przywdziała białą jedwabną chustę, którą John przywiózł jej kiedyś ze wschodu. W Zimowych Krainach uważano by, że jest ubrana po królewsku. — Czy to ma takie duże znaczenie? Trey była zakłopotana, jak przystało na dobrze ułożoną panienkę. — Nie powinno — odparła szczerze. — Dla mnie właściwie nie ma, ale... ale niektórzy ludzie na dworze potrafią być bardzo okrutni, zwłaszcza w takich kwesliachjak odpowiedni ubiór. Przepraszam — dorzuciła szybko i rumieniąc się wyszła z kratowanego cienia scho- dów. Trzymała w rękach zawiniątko z czarno-srebrnego atłasu i kłąb długich, zwiewnych, przezroczystych chust, z rzadka wysadzanych cekinami, które połyskiwały w smugach światła. Jenny zawahała się. W normalnych okolicznościach nigdy nie przywiązywała wagi do konwenansów, a zresztą praca nie pozosta- wiała jej na to wiele czasu. Przewidując, że odwiedzi dwór króla, wzięła swoją najlepszą suknię —jedyny galowy strój, jaki miała — chociaż wiedziała, że jest niemodna. Dotychczas nie przejmowała się tym, co inni ludzie myślą ojej ubiorze. Jednak od momentu, gdy wcześniej tego wieczoru zeszła z pro- mu, towarzyszyło jej uczucie, że stąpa po terenie najeżonym ukryty- mi pułapkami. Zyerne i jej mała świta dworzan okazywali tylko pełną gracji uprzejmość, ale Jenny wyczuwała zamaskowaną ironię ich spojrzeń i min. Wprawiały ją w złość i zdenerwowanie; zanadto przypominały sposób, w jaki kiedyś traktowały ją inne dzieci w ro- dzinne.j wiosce. Nawet teraz czuła śmiertelny strach na myśl o ich okrutnej zabawie. W sali rozległ się przymilny śmiech Zyerne. — Przysięgam, że kiedy ten jegomość przekroczył próg, rozglą- dał się za skrobaczką do butów... Nie wiedziałam, czy zaproponować mu pokój z łóżkiem czy stertę przyjemnego, wygodnego sitowia na podłodze. Przecież dobra gospodyni musi dbać, żeby jej goście czuli się jak w domu... Przez chwilę wrodzona podejrzliwość kazała Jenny zastanawiać się, czy proponowanie sukni mogło być spowodowane chęcią ośmie- szenia jej. Jednak w smutnych, błękitnych oczach Trey krył się tylko niepokój o gościa i po trosze o własny los, w razie gdyby zauważono, że chce zepsuć dworakom zabawę. Jenny miała ochotę powiedzieć „nie", ale rozmyśliła się — nie warto było podejmować walki, nawet gdyby sprawiło jej to satysfakcję. Wychowywała się w Zimowych Krainach i intuicja podpowiadała jej, że musi przybrać barwy ochronne. Wyciągnęła ręce po śliskie zwoje atłasu. — Możesz się przebrać w pokoiku pod schodami — podsunęła Trey z wyraźną ulgą. — Do swoich pokoi masz kawałek drogi. — Jeszcze dłuższa prowadzi do twojego domu — zauważyła Jenny położywszy rękę na klamce ukrytych drzwi. — Czyżbyś specjalnie posłała po tę suknię'.' Trey popatrzyła na Jenny ze zdumieniem. — Och nie. Kiedy Zyerne dowiedziała się, że Gareth wraca, powiedziała nam wszystkim, że przybędziemy tutaj na powitalną kolację: mój brat Bond, ja, Nadobna Isolde, Caspar z Walfrith i Mer- riwyn z Długiego Klina oraz cała reszta. Zawsze biorę dwa albo trzy różne stroje. Dwa dni temu jeszcze nie wiedziałam, co zechcę włożyć. Mówiła z całkowitą powagą, toteż Jenny stłumiła uśmiech. — Jest trochę za długa — ciągnęła dziewczyna — ale pomyśla- łam, że w tym kolorze będzie ci dobrze. Tu, napołudniu, tylko służba nosi brązowe rzeczy. — Aha. — Jenny dotknęła fałd swojej szaty, która w blasku lamp przedsionka nabrała cynamonowego odcienia. — Bardzo ci dzięku- ję, Trey. Czy mogłabym cię prosić o jeszcze jedną przysługę? — Oczywiście — odparła dziewczyna gorliwie. — Mogę po- móc... — Chyba dam sobie radę. John — Lord Aversin — będzie tu niebawem... — Urwała, gdyż nasunęła jej się myśl o nieco staro- świeckim, chociaż całkiem przyzwoitym brązowym aksamicie, z którego był uszyty jego kubrak i płaszcz. W tej kwestii nie mogła jednak nic zrobić. Potrząsnęła głową. — Jeśli możesz, poproś go, żeby zaczekał. Pokój pod schodami był mały, ale pewne oznaki świadczyły, że odbywano tutaj pośpieszną toaletę i jeszcze pośpieszniejsze schadz- ki. Przebierając się Jenny słyszała, jak w sali zbierają się dworzanie, oczekujący na rozpoczęcie kolacji. Chwilami wyławiała stłumione odgłosy krzątaniny służby, która rozkładała w jadalni za przedsion- kiem sześć obrusów i zastawę, nieodzowną, zdaniem Garetha, aby posiłek przebiegał właściwie. Od czasu do czasu któraś ze służących wybuchała śmiechem i była karcona przez głównego lokaja. Nieco bliżej jacyś ludzie cicho przekomarzali się i plotkowali: „...ależ doprawdy, co można powiedzieć o kimś, kto wciąż nosi te okropne plisowane rękawy — a jaka ona jest z nich diimn a!"... „Tak, ale w biały dzień? Na wolnym p o w i e t r z u? I to ze swoim męże m'?"... „No, to wszystko jest oczywiście spiskiem gnomów..." „Czy słyszałaś dowcip o tym. dlaczego gnomy mają płaskie nosy?" Jeszcze bliżej jakiś mężczyzna roześmiał się i zagadnął: — Gareth jesteś pewien, że znalazłeś odpowiedniego człowie- ka? To znaczy, czy nie pomyliłeś adresu i nie sprowadziłeś kogoś zupełnie innego? — Hm... no, cóż... — Wydawało się, że lojalność wobec przy- jaciół ściera się u Garetha z lękiem przed szyderstwami. — Zapewne uznałbyś, że jest trochę barbarzyński, Bondzie... — Trochę! — Mężczyzna zwany Bondem wybuchnął donoś- nym śmiechem. — Czyli ten smok spowodował „trochę" kłopotu, albo stary Polycarp usiłował „trochę" cię zamordować. I zabierasz go na dwór? Doprawdy, twój ojciec będzie wielce zadowolony. — Garccie? — W radosnym głosie Zyerne nagle dało się słyszeć zaniepokojenie. — Masz jego listy uwierzytelniające, prawda? Członkostwo w Bractwie Pogromców Smoków, Certyfikat Rzezi... — Zaświadczenia od Uratowanych Dziewic — dorzucił Bond. — A może jego towarzyszka jest jedną z nich? Ponad swoją głową Jenny wyczuła raczej niż usłyszała, że ktoś stąpa po schodach. Były to kroki człowieka nawykłego do ostrożno- ści. Zatrzymał się w miejscu, w którym niedawno przystanęła ona sama — tam, gdzie nie docierało światło padające z komnaty. Po- śpiesznie nakładając nakrochmalone halki, wyczuwała ściszony od- dech przybysza w splecionych cieniach okratowanych schodów. — Oczywiście! — mówił Bond, takim tonem, jakby nagle do- znał olśnienia. — Musi ją ze sobą wozić, ponieważ żaden mieszka- niec Zimowych Krain nie potrafiłby przeczytać takiego zaświadcze- nia! Rozumiesz, przypomina to handel wymienny... — Hm — prychnęła jakaś kobieta — moim zdaniem ona raczej nie wygląda na dziewicę. Zyerne zachichotała nieprzyzwoicie, drażniąco. — Może tamten stwór nie wyglądał na smoka. — Nie ma cudów, ona musi mieć co najmniej trzydziestkę — dorzucił ktoś inny. — Ale dość już tego, mój drogi — rzekła Zyerne tonem przyga- ny. — Nie bądźmy mściwi. Ten ratunek przyszedł dawno temu. Jenny odniosła wrażenie, że człowiek na schodach wycofał się, chociaż nie była tego pewna z powodu zagłuszającej wszystko salwy śmiechu. Zyerne ciągnęła: — Naprawdę myślę, że jeśli ten twój pogromca smoków zamie- rzał wlec ze sobą kobietę, to przynajmniej mógł sobie wybrać jakąś ładną, a nie kogoś o wyglądzie gnoma — niską kruszynę z szopą włosów. Ona raczej nie potrzebuje welonu, żeby dowodzić swojej przyzwoitości. — Zapewne dlatego go nie nosi. — Jeśli będziesz miłosierna, moja droga... — Ona nie jest... — zaczął Gareth z oburzeniem. — Och, Gareth, nie traktuj wszystkiego tak poważnie! — prze- rwała Zyerne i zaniosła się szyderczym śmiechem. — To takie nudne, kochanie; w dodatku powoduje zmarszczki. No, daj spokój. Uśmiechnij się. Przecież nic mówimy tego wszystkiego na serio. Człowieka, który nic potrafi znieść paru żarcików, niewiele dzieli od popełnienia znacznie poważniejszych grzechów, np. jedzenia sałaty widelcem do ryb. Doprawdy, chyba nie myślisz,... Jenny czuła osobliwie beznamiętny gniew, od którego dygotały jej ręce. Wyprostowała welony. Już samo zetknięcie ze sztywną gazą wzbudziło w niej kolejny przypływ irytacji, a także doświadczane już oszołomienie. Ciekawiły ją stosunki międzyludzkie, a obserwo- wany przez nią teraz układ, pełen sztuczności i złej woli, w dużym stopniu pozwalał zrozumieć zachowanie Garetha. Jednak dziecin- ność całej sceny tłumiła gniew Jenny. Wyślizgnęła się bezszelestnie ze swojej kryjówki i stanęła między ludźmi, którzy dopiero po kilku minutach zdali sobie sprawę z jej obecności. W sali zapalono lampy. Przystrojona brylantami i koronkami Zyerne błyszczała w tłumie podziwiających ją dworzan. — Coś wam powiem — oznajmiła. — Bez względu na to, ile złota Gareth zaoferował szlachetnemu pogromcy smoków, sądzę, że stać nas na większą nagrodę. Pokażemy mu kilka udogodnień cywi- lizacyjnych. Co wy na to? On zabija naszego smoka, a my uczymy go, jak się je widelcem. Towarzystwo zareagowało gromkim śmiechem. Jenny usłyszała, że Trey również się śmieje, ale bez szczególnego entuzjazmu. Do- myślała się, że mężczyzna stojący obok dziewczyny tojej brat, Bond — tak jak ona, miał delikatnie zarysowane kości policzkowe i jasne włosy, których jedno, ufarbowane na niebiesko pasemko opadało mu na koronkowy kołnierz. Odnosiła wrażenie, że w porównaniu z jego szczupłą, pełną wdzięku postacią Gareth jest tykowaty i przerośnięty, i nie pasuje do tego miejsca, a w dodatku doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Spojrzenie młodzieńca wyrażało udrękę i zakłopotanie. Być może działo się tak dlatego, że nie miał na nosie okularów — bez wątpienia były okropnie niemodne. Patrzył na wymyślnie rzeźbione krokwie, na znajomy blask oświetlonych lampami jedwabi i koronek, i na twarze swoich przyjaciół w znużonym oszołomieniu, jakby widział wszystko pierwszy raz. Bond mówił właśnie: — A czy twój pogromca smoków jest równie wielki jak Jedwab- ne Kalesony Wspaniały, który zabił Smoka w Karmazynowo-Fiole- towe Pasy w Złocistych Lasach za Panowania Potpourri Posażnej? — czy też może nazywał się on Kolanozjad Nieudolny? Proszę, oświeć mnie, książę. Jednak zanim poniewierany Gareth zdążył odpowiedzieć, Zyerne wykrzyknęła nagle: — Moi drodzy! — Podbiegła do Jenny, wyciągając ręce, zakryte koronkowymi mankietami w kremowym odcieniu. Uśmiechała się tak czule i przymilnie, jakby witała od dawna nie widzianą przyja- ciółkę- — Moja najdroższa Lady Jenny — wybacz, że nie spotkałam się z tobą wcześniej! Wyglądasz bardzo wytwornie! Czy'kochana Trey pożyczyła ci swoją czarno-srebrną suknię? Jakaż ona zacna... W jadalni zabrzmiał dzwonek; minstrele na galerii zaczęli grać. Zyerne wzięła Jenny za ramię i poprowadziła pozostałych gości — najpierw kobiety, potem mężczyzn, wedle obyczaju panującego na południu — na kolację. Jenny rozejrzała się szybko po sali. Szukała wzrokiem Johna, ale wiedziała, że go nie ujrzy. Na myśl o tym, że będzie musiała samotnie znieść ceremonię, ogarnęły ją mdłości. Obok niej beztroski głosik nadal perorował: — Och, tak, ty też jesteś magiem, prawda?... No wiesz, otrzyma- łam całkiem niezłe wykształcenie, ale tego rodzaju rzeczy zawsze osiągani instynktownie. Koniecznie opowiedz mi, jak wykorzystujesz moc, żeby zarobić na utrzymanie. Ja nigdy nie musiałam tego robić... Jenny miała wrażenie, że dyskretne uśmieszki tych, którzy szli za nią, wbijają się w jej plecy niby ostre noże. Przekonała się jednak, że ponieważ młodsza od niej kobieta wygłasza złośliwe uwagi celo- wo, nie jest w stanie jej zranić. Większą irytację budził w niej fakt, że Zyerne uwodzi Garetha. Spodziewała się lekceważenia, gdyż była to typowa wada urodzonych magów, której ona sama nie potrafiła w sobie zwalczyć. Wyczuwała u Zyerne ogromną moc. Jednak pro- tekcjonalny ton dziewczyny wydawał się szczeniackim wybiegiem, maską skrywającą brak poczucia bezpieczeństwa. Zaczęła się zastanawiać, co sprawia, że Zyerne nie czuje się bezpieczna. Kiedy zajęli miejsca, Jenny powoli wodziła wzrokiem po całym stole. Śnieżnobiały obrus i kryształowe sople zwisające z kandela- brów nasuwały myśl o zimowym leśnym pejzażu. Każdy srebrny talerz był inkrustowany złotymi żyłkami i otoczony kilkunastoma rodzajami łyżek i widelczyków — skomplikowanym arsenałem ety- kiety. Wszyscy młodzi dworzanie w pachnących aksamitach i nakro- chmalonych koronkach byli niewolnikami Zyerne; każdy pragnął, choćby przez chwilę, rozmawiać właśnie z nią, a nie z osobą siedzącą obok. Wszystko w tym subtelnym domku myśliwskim zaprojekto- wano z myślą o niej, od splecionych ze sobą liter Z i U, wyrytych w rogach sufitu, po delikatną rzeźbę z brązu przedstawiającą Har- temgarbes, rogatą boginkę miłości, zrobioną na podobieństwo Zyer- ne i umieszczoną w niszy przy drzwiach. Nawet subtelna muzyka obojów i lir korbowych na galerii stanowiła buńczuczną deklarację, iż Zyerne zadowala się tylko tym, co najwykwintniejsze. Skąd zatem brał się ów nieznośny lęk? Jenny odwróciła się i z zaciekawieniem obserwowała Zyerne, zastanawiając się nad stylem życia dziewczyny. Czarodziejka spoj- rzała jej w oczy i dostrzegła w nich spokój oraz nieco litościwe pytanie. Przez chwilę mrużyła złociste oczy, w których tliła się pogarda, a także złość i chęć zemsty. W końcu zdobyła się na słodki uśmiech i zagadnęła swego gościa: — Ależ ty niczego nie tknęłaś, moja droga. Czy wy lam na północy używacie widelców? W sklepionym łukowo przejściu w sali zapanowało nagłe poru- szenie. Jeden z minstreli w galerii był tak wstrząśnięty, że zagrał na piszczałce piskliwy, niezgodny z tonacją dźwięk. Pozostali całkiem ucichli. — O rany! — zabrzmiał głos Aversina. W tym momencie wszy- scy pr/y błyszczącym stole odwrócili głowy, jakby usłyszeli brzęk upuszczonego talerza. — Znowu spóźnienie. Stanął w oświetlonej woskowymi świecami sali, cicho pobrzęku- jąc pierścieniami kolczugi. Kiedy rozglądał się wokół, jego okulary lśniły niby oprawione w stal księżyce. Znowu przebrał się w podni- szczony uniform z czarnej skóry, który miał na sobie w trakcie podróży: w kaftan z wilczej skóry, częściowo wyłożony kawałkami kolczugi, metalowymi płytkami i kolcami, ciemne skórzane brycze- sy i sfatygowane buty. Pledy miał przerzucone przez ramię jak płaszcz; wprawdzie oczyścił je z błota, ale były postrzępione i nie- chlujne. W oczach Zguby Smoków paliły się figlarne ogniki. Siedzący przy drugim końcu stołu Gareth poczerwieniał aż po cebulki rzedniejących włosów. Odczuwał upokorzenie. Jenny tylko westchnęła, na chwilę zamknęła oczy i pomyślała z rezygnacją: cały John. John zaś beztrosko wszedł na salę i dobrodusznie, nikogo nie wyróżniając, kłaniał się ucztującym dworzanom. Żaden nie był w stanie wydusić z siebie choćby dźwięku. Większość z nich miała nadzieję zabawić się kosztem wiejskiego kuzyna, który będzie nie- udolnie naśladował lepszych od siebie. Doprawdy, nic spodziewali się barbarzyńcy na wskroś, który najwyraźniej nawet nie zamierzał pozować na człowieka z ogładą. Kiwnąwszy przyjaźnie głową w stronę gospodyni, usiadł na wyznaczonym mu miejscu z drugiej strony Zyerne. Przez chwilę przyglądał się bogatemu zestawowi sztućców po obu stronach tale- rza, a potem, zachowując nienaganną czystość i elegancję, przystąpił do jedzenia potraw palcami. Zyerne pierwsza odzyskała panowanie nad sobą. Uśmiechnęła się przymilnie, wzięła widelczyk do ryb i wyciągnęła w stronę gościa. — To tylko sugestia, mój panie. My tutaj naprawdę zachowujemy się inaczej. Gdzieś przy końcu stołu jakaś dama zachichotała. Avcrsin popa- trzył na Zyerne z nieskrywaną podejrzliwością, ta zaś demonstracyj- nie nadziała na widelec małża i podała mu sztucicc. Gość uśmiechnął się promiennie. — Ach, więc do tego one służą — powiedział z ulgą. Palcami zsunął małża z ząbków i odgryzł spory kawałek. Z okropnym pół- nocnym akcentem —jak zauważyła Jenny, sześć razy gorszym niż mowa, której używał w domu — dorzucił: — A już pomyślałem sobie, że jestem tu niecałą noc, a wyzywają mnie na pojedynek na jakąś" dziwną broń, i robi to miejscowa kobieta-mag. Trochę się martwiłem. Siedzący obok niego z drugiej strony Bond Clerlock omal nie zadławił się zupą. John pomógł mu uderzając go kilkakrotnie po plecach. — Wiesz — ciągnął, gestykulując trzymanym w jednej ręce widelcem i sięgając drugą po kolejnego małża — odkryliśmy wielką skrzynię takich rzeczy — w różnych rozmiarach, tak jak te tutaj — w piwnicach Hołd; tamtego roku akurat chcieliśmy się wykąpać na ślub mojej kuzynki Kat. Nie mieliśmy pojęcia, do czego one służą. Nie wiedział tego nawet ojciec Hiero — ojciec Hicro jest naszym kapłanem — ale następnym razem, gdy ze wzgórz najechali na nas bandyci, strzelaliśmy tym z katapult, żeby zastąpić kamienne poci- ski. Jednego rzezimieszka zabiliśmy na miejscu, a dwóch odjechało przez bagna, a z pleców sterczały im te małe kolczaste rzeczy... — Rozumiem przez to — odparła gładko Zyerne, gdy przez stół przetoczyła się Cala zduszonego śmiechu — że ślub twej kuzynki stanowił nic lada wydarzenie, skoro konieczna była kąpiel... — O, tak. — Jak na kogoś, kto zazwyczaj zachowywał się czujnie, z rezerwą, Aversin miał olśniewający uśmiech. — Brała ślub z takim jegomościem z południa... Jenny pomyślała, że po raz pierwszy udało się komuś odebrać Zyerne publiczność. Sądząc po błysku w oczach czarodziejki, wcale jej się to nie podobało. Jednak dworzanie ze śmiechem poddawali się ekscentrycznemu, pełnemu życzliwości urokowi Aversina. Roz- brajał ich szyderstwa przesadzonym prostactwem, a coraz bardziej nieprawdopodobna historyjka o fikcyjnych zaślubinach jego kuzynki zmuszała ich do nieprzystojnego rechotania. Jenny miała w sobie wystarczająco dużo mściwości, by czerpać satysfakcję z porażki Zyerne — wszak to właśnie Zyerne drwiła z Garetha, twierdząc, że młodzieniec nie zna się na żartach — ale skupiła całą uwagę na talerzu. Skoro John zadawał sobie trud zaba- wiania tych ludzi, żeby mogła spokojnie dokończyć posiłek, przy- najmniej nie należało zachowywać się tak, aby jego wysiłek poszedł na marne. Siedząca obok Trey rzekła cicho: — Nie wygląda na okropnego dzikusa. Na podstawie ballad Garetha wyobrażałam go sobie inaczej — że jest surowy i przystojny, jak posągi boga Sarmendesa. No, ale — dodała wyciskając mięso ze ślimaka specjalnymi szczypczykami, pokazując Jenny Jak to się robi — przypuszczam, że strasznie byś się nudziła jadąc aż z Zimowych Krain z kimś, kto, jak głosi pieśń, przez cały czas „mierzy niebiosa oczami o orlich powiekach". Pomimo pełnych dezaprobaty spojrzeń Zyerne jej przystojny adorator Bond płakał ze śmiechu; zresztą wycierał łzy bardzo ostroż- nie, żeby nie zepsuć sobie makijażu. Nawet służba przeżywała ciężkie chwile, usiłując zachować kamienny spokój przy wnoszeniu pieczonych pawi, których pióra błyszczały w całej okazałości, i pa- rujących dań z dziczyzny w śmietanie. — ...no więc pan młody rozglądał się, szukając jednej z tych drewnianych rzeczy, które macie tutaj w moich pokojach — ciągnął John — ale ponieważ nie mógł jej znaleźć, powiesił ubranie na stojaku na broń i niech mnie diabli, jeśli kuzynka Kat nic obudziła się w nocy i nie rzuciła z mieczem, myśląc, że to bandyta... Jenny pomyślała, że powinna ufać Johnowi — gdyby nie potrafił zrobić na dworzanach wrażenia na ich własnym terenie, nie próbo- wałby tego uczynić w balladach przytaczanych przez Garetha. Pod- dali się jego szatańskiej przekorze, która pociągała ją, kiedy spotkali się pierwszy raz jako dorośli. Pozował na skandalistę. Zachowywał się prowokująco, żeby się bronić przed pogardą dworzan Zyerne, ale fakt, że była to skuteczna taktyka, sprawił, iż myślała o nich trochę pochlebniej. Dokończyła posiłek w milczeniu i nikt nie zauważył, jak wycho- dziła. — Jenny, zaczekaj. — Wysoki mężczyzna oderwał się od grupki jasnych sylwetek w przedpokoju i pognał przez salę, żeby ją złapać, ale w połowie drogi potknął się o podnóżek. Jenny zatrzymała się w cieniu okratowanych schodów. Z przed- sionka dobiegała już rytmiczna muzyka — tym razem nie były to pieśni w wykonaniu wynajętych muzyków, ale wyrafinowane melo- die, mające wykazać talent samych dworzan. Wyglądało na to, że umiejętność gry na instrumencie świadczy o prawdziwej kulturze człowieka. Muzyka lutni i podwójnych cymbałów tworzyła kontra- punkt, z którego, jak na wpół znajome twarze dostrzeżone w tłumie, wyłaniały się kolejne motywy. Nad wyszukanymi harmoniami za- czął bezceremonialnie dominować słodki dźwięk fujarki, na której, jak się zorientowała Jenny, ktoś grał ze słuchu. Uśmiechnęła się. Nawet gdyby Dwunastu Bogów Kosmosu zeszło na dół. nie byliby w stanie wyprowadzić Johna z równowagi. — Jenny, ja... ja przepraszam — rzekł Gareth, sapiąc nieco. Znowu nałożył zniszczone okulary; pęknięcie w dolnej części pra- wego szkła lśniło jak gwiazda. — Nie wiedziałem, że tak będzie. Myślałem, że... On jest Zgubą Smoków... Pokonała kilka stopni, lecz stała niemal na równi z Garethem. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy. — Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z nim? Był tak zakłopotany, że spłonął rumieńcem. W oświetlonym przedsionku niechlujna skórzana odzież i pledy Johna sprawiały, że wyglądał jak kundel w sforze piesków pokojowych. Z ogromnym zainteresowaniem oglądał lirę, stylizowaną na lutnię, podczas gdy rudowłosa, Nadobna Isolde z Greenhythe opowiadała najnowszy kawał z ogromnej kolekcji obscenicznych dowcipów o gnomach. Wszyscy parsknęli rubasznym śmiechem, z wyjątkiem Johna, które- go bez reszty pochłaniał instrument. Jenny zauważyła, że Gareth zaciska wargi, wściekły, a jednocześnie zmieszany i zawstydzony. ¦ Przyszło jej do głowy, że udał się na północ w pogoni za marzeniem, a teraz nic ma ani tego, czego szukał, ani tego, do czego zamierzał wrócić. — Nic powinienem był pozwolić, żeby tak was dręczyli — powiedział. — Nic sądziłem, że Zyerne... Urwał, nie mogąc dokończyć zdania. Zobaczyła na jego twarzy wyraz goryczy i rozczarowania, większego niż to, które dane było mu przeżyć za sprawą Johna, przy chlewie w Alyn. Zapewne nigdy dotąd nie myślał, że Zyerne jest trywialna, albo widział ją tylko w świecie, który stworzyła i który zawsze był jego wyłącznym światem. Wziął głęboki oddech i ciągnął: — Wiem, że powinienem był jakoś was wesprzeć, ale... ale nie miałem pojęcia, jak! — Bezradnie rozłożył ręce. Jenny po raz pier- wszy usłyszała w jego głosie nutę melancholijnej autoironii, kiedy dorzucił: — Wiesz, w balladach tak łatwo jest uratować kogoś. To znaczy, nawet jeśli zostajesz pokonany, przynajmniej możesz umrzeć z wdziękiem i nikt nie śmieje się z ciebie przez trzy tygodnie. Jenny roześmiała się i poklepała go po ramieniu. W ciemności rysy jego twarzy tworzyły złociste obramowanie niezgrabnie zary- sowanych policzków, a w bliźniaczych krążkach szkieł okularów odbijało się światło lampy, które padało na kilka ognistych pasemek włosów i tworzyło nieregularną iluminację na brzegach jego koron- kowego kołnierza. — Nie martw się. — Uśmiechnęła się. — To specjalna sztuka, podobnie jak zabijanie smoków. — Posłuchaj — rzekł Gareth. — Przepraszam, że was oszuka- Jem. Nie zrobiłbym tego. gdybym wiedział, że dojdzie do takiej sytuacji. Ale Zyerne wysłała gońca do mojego ojca — to tylko dzień jazdy do Bel, a w pałacu przygotowuje się dla was kwaterę gościnną. Będę z wami, kiedy zaczniecie mu się przedstawiać, i wiem, że chętnie zawrze umowę... — Zawahał się, jakby przypomniał sobie swoje wcześniejsze kłamliwe zapewnienia. — Chciałem powie- dzieć, że tym razem naprawdę jestem tego pewien. Kiedy zjawił się smok, wyznaczono ogromną nagrodę za jego zabicie, większą niż wynosi całoroczny żołd garnizonu. On musi wysłuchać Johna. Jenny oparła się ramieniem o ażurową konstrukcję słupa poręczy. Smugi odbitego światła lamp przedzierały się przez okratowanie i zabarwiały jej czarno-srebrną szatę na złocisty kolor. — Czy to jest dia ciebie takie ważne? Kiwnął głową. Pomimo modnych poduszek, którymi był wy wa- towany jego biało-fioletowy kubrak, garbił wąskie ramiona, przybity znużeniem i poczuciem zawodu. — W Hołd nie mówiłem prawdy — rzekł cicho. — Ale przynaj- mniej powiedziałem wam, że wiem, iż żaden ze mnie wojownik albo rycerz, i nie jestem sprawnym graczem. Świetnie zdaję sobie sprawę, że gdybym walczył ze smokiem, zabiłby mnie w ciągu minuty. Ale... wiem, że wszyscy dokoła śmieją się, kiedy mówię o rycerskości, honorze i powinnościach wojownika — ty i John też się śmiejecie... Jednak właśnie to czyni Johna Tenem Zimowych Krain, a nie pospo- litym bandytą, prawda? On nie musiał zabić tego pierwszego smoka. — Chłopak gestykulował niezmordowanie; kiedy wzruszył ramionami, światło ześlizgnęło się po białych pasach rozciętych rękawów na diamentowe spinki w mankietach. — Musiałem coś robić. Nawet jeśli rzeczywiście spartaczyłem sprawę. Jenny poczuła, że bardzo lubi tego młodzieńca. — Gdybyś naprawdę spartaczył sprawę, nie byłoby tu nas — stwierdziła. Powoli weszła na schody i minęła galerię, która wieńczyła znaj- dującą się niżej salę. Podobnie jak schody, galerię otaczała kamienna krata w kształcie winorośli i drzew; nad jej suknią i włosami, jak niezmordowane pajacyki, tańczyły cienie. Przez cały wieczór Jenny starała się panować nad sobą i teraz odczuwała zmęczenie, a także chłód; chytre docinki i eleganckie złośliwości dworzan Zyerne bolały ją bardziej, niż była gotowa przyznać. Budzili w niej trochę litości, ale nie potrafiła być tak odporna jak John. Dano jej i Johnowi mniejszy z dwóch pokoi na końcu skrzydła. Gareth zamieszkał w większym, obok nich. Były pięknie urządzone, jak wszystko w rezydencji Zyerne. Kotary łoża, z czerwonego ada- maszku, i alabastrowe lampy miały stanowić zarówno odpowiednią oprawę dla urody Zyerne, jak i dowód, iż mogła dostać od króla wszystko, czego pragnęła. Nic dziwnego, pomyślała Jenny. że Ga- reth nie ulał wiedźmom i nienawidził czarownic, które wywierały wpływ na serce władcy. Jenny opuściła hałaśliwą galerię i skręciła w korytarz prowadzą- cy do jej pokoju. Słysząc szelest pożyczonej szaty, która dotykała drewnianego parkietu, instynktownie zebrała i podniosła sztywne, ciężkie fałdy. Światło z na wpół otwartych drzwi tworzyło jasny, płynny trapezoid na tle rozciągającego się przed nią mroku. Jenny wiedziała, że Zyerne nie ma na dole z innymi. Czuła się niepewnie na myśl o spotkaniu z tą piękną, zepsutą, obdarzoną wielką mocą dziewczyną, zwłaszcza tu, w jej własnym domku myśliwskim, gdzie Zyerne panowała niepodzielnie. Dlatego Jenny minęła otwarte drzwi unosząc się na fali iluzji. I chociaż zatrzymała się w cieniu na widok tego, co ujrzała w oświetlonym wnętrzu, sama pozostała niewidoczna. Później doszła do wniosku, że tak musiało być, nawet gdyby nie spowijały ją czary. Na oświetlonej wysepce siedziała Zyerne — siedziała tak spokojnie, że różane punkciki cieni jej koronkowych woalek nie drgały ani trochę. Blask lampy nocnej pieścił złocenia na krześle z czarnej akacji. Zyerne ujmowała twarz Bonda Clerlocka, który klęczał u jej stóp zupełnie nieruchomo, tak że szafiry wczepio- ne w jego włosy nawet nie połyskiwały, lecz roztaczały równomierną poświatę. Wprawdzie podnosił ku niej głowę, ale oczy miał zamknię- te, a twarz wykrzywioną grymasem, który wyrażał ekstazę tak silną, że wręcz graniczącą z bólem. Pomieszczenie wypełniał magiczny opar, przytłaczający jak ciemna chmura w powietrzu. Jak przystało na czarodziejkę, Jenny wyczuwała jego woń. Pachniał jak kadzidło z domieszką zgnilizny. Cofnęła się o krok, przejęta obrzydzeniem. Chociaż ręce Zyerne na twarzy Bonda stanowiły jedyną formę kontaktu dwóch ciał, Jenny doznawała niemiłego uczucia, że obserwuje coś obscenicznego. Zyerne miała przymknięte oczy i marszczyła dziecinne czoło w za- myśleniu. Jej uśmiech wyrażał fizyczne i emocjonalne spełnienie, jak u kobiety po akcie miłosnym. Wycofując się ze sceny i jeszcze raz bezgłośnie przemierzając korytarz, Jenny doszła do wniosku, że to, co widziała, nie miało nic wspólnego z miłością i służyło jedynie zaspokojeniu czarodziejki. Długo siedziała na parapecie ciemnego okna w swoim pokoju i rozmyślała o Zyerne. Księżyc wzeszedł, cętkując nagie czubki drzew powyżej białego dywanu osiadającej na ziemi mgły. Usłyszała bicie zegarów na dole, głosy i śmiech. Księżyc znajdował się w pier- wszej kwadrze i ten fakt ją niepokoił, chociaż przez chwilę nie umiała sobie wytłumaczyć; dlaczego. Po jakimś czasie usłyszała ciche skrzy- pienie drzwi. Odwróciła się i zobaczyła postać Johna, rysującą się w skąpym świetle lampy, które wydobywało metaliczne błyski z jego kubraka i spowijało nierównomierną otoczką szorstkie, wełniane pledy. — Jen? — cicho rzucił w mrok. — Tutaj. Światło księżyca odbiło się od jego okularów. Przesunęła się trochę. Cienie krat w oknie, padające na jej czarno-srebrną suknię, czyniły ją prawie niewidzialną. Ostrożnie, poruszając się po obcym dla siebie terenie, podszedł do niej; jego ręce i twarz tworzyły jasne plamy na tle ciemnego ubioru. — Rany boskie — powiedział z niesmakiem, zrzucając pledy. — Przybyłem tu, żeby narażać swoje kości w walce ze smokiem, a skończyło się na tym, że odgrywam tańczącego niedźwiedzia na użytek zgrai dzieciaków. — Usiadł na skraju osłoniętego kotarami łóżka i zaczął się mocować z ciężkimi sprzączkami kubraka. — Czy Gareth rozmawiał z tobą? Kiwnął głową i jego okulary znowu błysnęły. — I co? John wzruszył ramionami. — Widząc bandę, z którą ten młodzian się zadaje, nie dziwię się, że to gburowaty niezgrabiasz, który ma mniej rozumu niż morwy mojej kuzynki Dilly. Trzeba przyznać, że podjął ryzyko szukania mnie. — Kiedy pochylił się, żeby ściągnąć buty, zaczął mówić stłumionym głosem. — Aczkolwiek stawiam całe smocze złoto przeciw zielonym jabłuszkom, że nie miał pojęcia, na jakie niebez- pieczeństwo się naraża. Bóg raczy wiedzieć, co bym zrobił na jego miejscu; tak rozpaczliwie chciał pomóc, a przecież zdawał sobie sprawę, że nie ma szans w konfrontacji ze smokiem. Postawił buty na podłodze i wyprostował się. — Bez względu na to, jak tu dotarliśmy, byłbym głupcem, gdybym nie porozmawiał z królem, żeby się przekonać, co mi zaoferuje, chociaż myślę, że wszelkie konszachty z nim będą prowa- dzić do zatargów z Zyerne. Wyciągając szpilki z włosów i upuszczając modne woalki na podłogę, Jenny pomyślała, że John niewiele traci, nawet gdy odgry- wa tańczącego niedźwiedzia. Sztywny jedwab był zimny na skutek bliskości okna, podobnie jak włosy, które rozpuściła, sprawiając, że grube loki opadły z cichym szelestem na jej kościste, na wpół obnażone ramiona. Po pewnym czasie odezwała się: — Kiedy Gareth opowiadał mi o niej pierwszy raz, byłam za- zdrosna i czułam nienawiść, chociaż nie widziałam jej na oczy. John, ona ma wszystko, czego ja pragnęłam: geniusz, czas... i urodę — dodała, uświadamiając sobie, że ten element również ma znaczenie. — Bałam się, że, mimo wszystko, o to chodziło. — Nie wiem, kochanie. — Wstał, bosy, w bryczesach i pognie- cionej koszuli, i podszedł do okna, na którym siedziała Jenny. — To, co mówisz, jest niepodobne do ciebie. — Dotknął ciepłymi rękami sztywnego, zimnego atłasu jej koszuli, zebrał jej kruczoczarne włosy i rozdzielił je na pasma, które spływały mu przez palce. — Nie znam się na jej magii, gdyż sam nie jestem magiem, ale wiem, że potrafi być okrutna dla zabawy — nie w poważnych sytuacjach, gdyż wytykaliby ją palcami, ale w drobiazgach — i zachęca do tego innych, ucząc ich własnym przykładem i dowcipami, jak mają jej dorównać w okrucieństwie. Jeśli o mnie chodzi, spuściłbym manto łanowi, gdyby potraktował gościa tak, jak ona potraktowała ciebie. Teraz już rozumiem, co spotkany przez nas na drodze gnom miał na myśli, gdy powiedział, że ona truje wszystko, czego się tknie. Ale razem wziąwszy jest tylko nałożnicą. A co do jej urody... — Wzru- szył ramionami. — Gdybym umiał zmieniać kształt, też byłbym piękny. Jenny roześmiała się wbrew samej sobie i padła Johnowi w ra- miona. Ale później, w ciemności osłoniętego kotarami łoża, jeszcze raz wróciło do niej wspomnienie Zycrne. Znowu ujrzała czarodziejkę i Bonda w różowym świetle lampy i poczuła brzemię i siłę magii, która wypełniała wówczas pokój niczym ciche narastanie grzmotu. Zastanawiała się, czy przeraził ją tylko ogrom mocy. A może poczu- cie kryjącego się w niej plugastwa, niby goryczkowy posmak kwaś- niejącego mleka? Albo po prostu zżerała ją zazdrość z powodu młodszej, obdarzonej większym talentem kobiety? John powiedział, że to, co mówiła, jest do niej niepodobne, ale zdawała sobie sprawę, że nie miał racji. To, co mówiła, wyrażało tę część jej osobowości, którą zwalczała: czternastoletnią dziewczynę wciąż pogrzebaną w jej duszy, płaczącą z wściekłości, zmęczoną i rozgoryczoną, ponieważ deszcze przywołane przez jej nauczyciela nie chciały ulec rozproszeniu na jej komendę. Nienawidziła Caerdin- na za to, że był od niej silniejszy. I chociaż wieloletnia opieka nad drażliwym starcem zamieniła tę nienawiść w czułe przywiązanie, nigdy nie zapomniała, że była do niej zdolna. Ironicznie dodała w myślach, że tak samo była zdolna rzucić śmiertelny urok na bezradnego człowieka —bandytę konającego w ruinach miasta; i tak samo była zdolna do porzucenia mężczyzny i dwójki dzieci, które ją kochały, gdyż przede wszystkim zależało jej na mocy. Czy byłabym w stanie pojąć wszystko to, co widziałam dzisiej- szego wieczoru, gdybym poświęciła cały czas i całą swoją energię na studiowanie magii? Czy dysponowałabym taką mocą, mocą po- tężną jak burza zagarnięta w moje dwie ręce? Przez okna za częściowo rozsuniętymi kotarami widziała chłod- ne białe oblicze księżyca. Jego światło, przerywane okralowaniem, rozpraszało się niczym błyszczące rybie łuski na czarno-srebrncj szacie, którą założyła, i na wytwornym kostiumie z brązowego aksamitu, którego John nie założył. Dotknęło łoża i uwydatniło blizny na gołym ramieniu Johna, zalśniło najego odwróconej dłoni, obrysowało jego nos i wargi na tle ciemności. Jenny przypomniała się wizja ujrzana w misie z wodą — lodowaty cień zalegający w sercu. Zastanawiała się, czy gdyby była mocniejsza, zdołałaby go ura- tować. Gdyby poświęciła swój czas wyłącznie rozwijaniu mocy, zamiast dzielić go między magię i niego? Czy właśnie to odrzuciła w swej nieświadomości? Gdzieś w mroku nocy zaskrzypiał jakiś zawias. Jenny wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Do jej uszu dobiegło niemal niedosłyszalne stąpanie bosych stóp za drzwiami oraz przytłumiona wibracja, wy- wołana uderzeniem ramienia w ścianę. Wysunęła się spod jedwabistej kołdry i naciągnęła koszulę. Na wierzch nałożyła to, co było pod ręką — duże pledy Johna. Następnie szybko przemknęła przez ciemny pokój i podeszła do drzwi. — Gar? Stał dosłownie o krok od niej. W długiej koszuli nocnej wyglądał niezgrabnie, jak mały chłopiec. Wytężał szare, nie osłonięte okula- rami oczy, a jego cienkie włosy były przygładzone i roztrzepane od leżenia na poduszce. Usłyszawszy głos Jenny, z wrażenia zasapał i przytrzymał się ściany, żeby nie upaść. Wtedy uświadomiła sobie, że go zbudziła. — Gar, to ja, Jenny. Dobrze się czujesz? Oddychał szybko, wstrząśnięty. Delikatnie położyła rękę najego ramieniu, żeby go uspokoić. Przez chwilę mrugał oczami krótkowi- dza. Wreszcie odetchnął głęboko. — Dobrze — odparł drżącym głosem. — Nic mi nie jest. Jenny Ja... — Rozejrzał się dookoła i zmierzwił włosy rozdygotaną ręką. — Chyba znowu chodziłem we śnie. — Często ci się to zdarza? Kiwnął głową i otarł twarz — Właściwie... Nie robiłem tego na północy, ale czasami zdarza mi się to tutaj. Po prostu śniła mi się... — Urwał. Zmarszczył czoło, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. — Zyerne... — Zyerne? Nagle jego bladą twarz pokryły rumieńce. — Nic takiego — wymamrotał, unikając jej wzroku. — To znaczy... Nie pamiętam. Odprowadziwszy młodzieńca z powrotem do ciemnych drzwi jego pokoju. Jenny przez chwilę stała w korytarzu i słuchała szelestu pościeli i kotar łóżka, do którego wracał Gareth. Zastanawiała się, która jest godzina. W domku myśliwskim panowała grobowa cisza; czuła swąd od dawna zgaszonych świec, zapach rozlanego wina i stęchły, przyprawiający o mdłości odór żądz, którym dano upusi W całym korytarzu panowała ciemność. Światło paliło się tylko w jednym pokoju, którego drzwi były otwarte na oścież; blask lampy nocnej zalegał na jedwabistym parkiecie niczym upuszczony przez kogoś pled z lśniącego złota. Rozdział 6 — Będzie musiał cię wysłuchać. — Gareth usadowił się na framudze jednego z wysokich okien, których rząd biegł wzdłuż południowej ściany Galerii Królewskiej. Staromodne klejnoty, które miał na sobie, intensywnie lśniły w blasku promieni słonecznych. — Właśnie dowiedziałem się, że zeszłego wieczoru smok zniszczył konwój wiozący zaopatrzenie dla wojsk oblegających Halnath. Ponad pół tony mąki, cukru i mięsa uległo zniszczeniu, konie i woły padły albo pouciekały, ciała strażników są tak popalone, że nie można ich zidentyfikować. Nerwowym ruchem poprawił wymyślne fałdy swej odświętnej szaty i zerknął na Johna i Jenny, którzy siedzieli na ławie z kości słoniowej inkrustowanej malachitem. Na skutek wymogów dwor- skiej etykiety uroczyste stroje nie zmieniały się tutaj od stu pięćdzie- sięciu lat, co sprawiało, że wszyscy dworzanie i petenci zgromadzeni w długiej sali wyglądali jak uczestnicy balu przebierańców. Jenny zauważyła, że chociaż odziany w skórę i pledy John chętnie pozował na barbarzyńcę wśród pełnych podziwu dworzan, nie za- mierza robić tego w obecności króla. Gareth, niby lokaj, udrapował na nim szatę z błękitno-kremowego atłasu. Wprawdzie wcześniej Bond Clerlock zaofiarował się, że to zrobi, ale z tego, co zrozumiała Jenny, w kwestiach mody obowiązywały ścisłe reguły krawieckie. Było bardzo prawdopodobne, że Bond wymyśliłby jakiś zabawny fason, wiedząc, że pogromca smoków nie potrafiłby wyczuć różnicy. Bond był obecny wśród dworzan, którzy oczekiwali na przybycie króla. Stał w dalszej części Galerii Królewskiej, w jednym z ukośnie padających smug platynowobladego światła. Jak zwykle, jego ko- stium zdecydowanie przyćmiewał stroje innych mężczyzn. Udrapo- wane z wystudiowaną elegancją fałdy dawały wrażenie wykwintne- go przepychu, spotęgowanego haftami, które lśniły niby grzbiet węża; faliste rękawy, modne przed sześcioma pokoleniami, były nienagannie skrojone. Nawet twarz młodzieńca była umalowana w archaicznym, odpowiednim na oficjalne okazje stylu. Niektór/y dworzanie wybierali ten rodzaj makijażu zamiast stosowanego współcześnie proszku antymonowego i różu — John zdecydowanie odmówił wyboru którejkolwiek z tych mód. Barwy podkreślały bladość oblicza młodego Clerlocka, chociaż Jenny zauważyła, że wygląda lepiej niż poprzedniego dnia, podczas jazdy z domku my- śliwskiego Zyerne do Bel — nie był tak bardzo wymizerowany i zmęczony. Rozglądał się wokoło z nerwowym niepokojem, szukając kogoś — prawdopodobnie Zyerne. Pomimo iż wydawał się taki chory poprzedniego dnia, wciąż zachowywał się jak jej najwierniejszy sługa, nie odstępował od niej, trzymał jej bat, kulkę aromatyczną i wodze jej rumaka, ilekroć zsiadała. Jenny pomyślała, że jego wy- siłki nie zostały docenione. Zyerne spędziła cały dzień flirtując z obojętnym Garethem. Nie żeby Gareth był całkowicie obojętny na wdzięki czarodziej- ki. Jako osoba nie zaangażowana Jenny doznawała osobliwego wra- żenia, iż w ramach rozrywki obserwuje z ukrycia wiewiórki. Nie dostrzegana przez dworzan, zauważyła, że Zyerne celowo drażni zmysły Garetha każdym dotknięciem i uśmiechem. Czy urodzeni magowie kochają? — zapyta) ją kiedyś, jeszcze gdy przebywali w ponurych Zimowych Krainach. Najwyraźniej sam zdołał ustalić, czy Zyerne go kocha, albo czy on kocha ją. Jednak Jenny dobrze wiedziała, że miłość i pożądanie to dwie różne rzeczy, zwłaszcza u osiemnastoletniego chłopca. Zyerne flirtowała jak przekorna dziewczyna, ale należała do kobiet umiejących manipulować męski- mi żądzami. Dlaczego? — zastanawiała się, spoglądając na niezdarny profil chłopca, rysujący się na tle kobaltowego błękitu cieni galerii. Może Zyerne odczuwała rozbawienie patrząc, jak młodzieniec usi- łuje nie zdradzić własnego ojca? Albo chciała wykorzystać poczucie winy Garetha, żeby móc go kontrolować i któregoś dnia oskarżyć 0 zgwałcenie, dzięki czemu król zwróciłby się przeciwko niemu? W szeregach zapełniających galerię przeszedł szmer, jakby wiatr buszował w suchej pszenicy. Na drugim końcu tłumu zaczęto szep- tać: „Król! Król!" Gareth natychmiast powstał i szybkim ruchem jeszcze raz poprawił fałdy szaty. John wyprostował się i mocniej nasunął swoje staroświeckie okulary na nos. Wziął Jenny za rękę 1 ruszył nieco wolniej od Garetha, sunącego w kierunku orszaku dworzan, który formował się na środku sali. Na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi z brązu i stanął w nich szambelan Badegamus, przysadzisty, różowiutki, starszy jegomość w pokrytej herbami szkarłatno-złotej liberii, która aż biła w oczy przepychem. — Lordowie i damy — król. Oparłszy się w ścisku o ramię Garetha, Jenny czuła, że chłopiec dygocze ze zdenerwowania. Ostatecznie wykradł pieczęć ojca i nie usłuchał jego rozkazów, i już nic był tak błogo nieświadomy skutków swoich poczynań, jak bohaterowie większości ballad. Sprawiał wra- żenie opanowanego, gotowego, by wystąpić z szeregu i wykonać ukłon powitalny, co już czynili pozostali, a potem zostać zaproszo- nym przez ojca na prywatną rozmowę. Nad tłumem zamajaczyła głowa władcy, który górował wzrostem ' nawet nad swoim synem. Jenny zauważyła, że król ma jasne włosy jak Gareth, ale o wiele gęstsze, o odcieniu złocistego jęczmienia,* przechodzącym w kolor słomy. Głosy dworzan powtarzających for- mułę „Panie mój" brzmiały jak szum fal uderzających o brzeg. Na krótko powróciła myślami do Zimowych Krain. Doszła do wniosku, że powinna była czuć urazę do królów, którzy wycofali swe wojska i zostawili ziemie, żeby niszczały, albo przeżywać zgrozę na widok źródła królewskiego prawa, za które John gotów był oddać życie. Nie doświadczała jednak żadnej z tych emocji, wiedząc, że ten mężczy- zna, Uriens z Bel, nie miał nic wspólnego ani z wycofywaniem wojsk, ani z ustanawianiem prawa, i był jedynie potomkiem tamtych władców. Podobnie jak Gareth przed udaniem się do Zimowych Krain, z pewno- ścią znał te dzieje tylko na podstawie informacji przekazanych mu przez nauczycieli, informacji, które pewnie szybko wyleciały mu z głowy. Kiedy ten człowiek w karmazynowych szatach królewskich nad- chodził i kiwał głową to jakiejś kobiecie, to jakiemuś mężczyźnie, sygnalizując, że chce porozmawiać z nimi na osobności, Jenny miała wrażenie, że dzieli ich ogromny dystans. Była wierna jedynie Zimo- wym Krainom i ich mieszkańcom — ludowi i ziemi, które znała. To John przywiązywał wagę do prastarej więzi lenniczej; John, który poprzysiągł temu władcy lojalność, swój miecz i swoje życie. Niemniej jednak, w miarę jak król zbliżał się do nich, wyczuwała napięcie tak intensywne, jakby tworzyło dodatkową barwę w powie- trzu. Rzucano im ukradkowe spojrzenia; młodsi dworzanie chcieli zobaczyć ponowne spotkanie króla i jego syna marnotrawnego. Gareth zrobił krok naprzód, trzymając między drugim i trzecim palcem prawej ręki wycięty jak dębowy liść skraj swojej szaty. Z zaskakującym wdziękiem pochylił swoje tykowate, niezdarne cia- ło w perfekcyjnym ukłonie powitalnym, jaki mógł wykonać tylko następca tronu, i to jedynie w obecności monarchy. — Panie mój. Król Belmarie Uriens II, suzeren Kresów, namiestnik Wyr, Nast i Siedmiu Wysp, przez chwilę lustrował syna bezbarwnymi oczami, głęboko osadzonymi w wychudłej, ostro zarysowanej twarzy. Potem bez słowa odwrócił się, żeby powitać następnego petenta. W galerii zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Niczym czarna trucizna wrzucona do czystej wody, cisza docierała aż do najdalszych krańców sali. Głosy ostatnich petentów brzmiały coraz, wyraźniej, jakby ci ludzie krzyczeli; kiedy król przeszedł do sali audiencyjnej, wydawało się, że drzwi z pozłacanego brązu zatrzaskują się z donoś- nością grzmotu. Jenny uświadomiła sobie, że wszyscy kierują oczy na nich, a potem szybko odwracają wzrok. Czuła również, że twarz Garcthajest blada jak jego koronkowa kryza. Usłyszała za sobą cichy głos. — Proszę, nie złość się na niego, Garecie. Ujrzała Zyerne, w jedwabnej szacie koloru śliwkowego, tak ciemnego, że prawie przechodził w czerń, z powłóczystymi rękawa- mi, przyozdobionymi kremowymi supełkami o różowawym odcie- niu. W jej miodowych oczach kryła się udręka. — Przecież zdajesz sobie sprawę, że zabrałeś mu pieczęć i od- jechałeś bez jego pozwolenia. — Ale to trochę kosztowna zniewaga, nie uważasz? — zagadnął John. — To znaczy, tam jest smok i całe zamieszanie, a my czekamy tutaj, aż zezwolą nam pójść za nim. Zyerne zacisnęła wargi, ale zaraz się uspokoiła. W bliżej położo- nym końcu Galerii Królewskiej, w dużych drzwiach otworzyły się mniejsze. Pojawił się w nich szambelan Badegamus, żeby cicho wezwać pierwszego petenta, którego król /godził się przyjąć. — Wiesz, właściwie nie zagraża nam tu niebezpieczeństwo Smok ogranicza swoje grabieże do zagród u podnóża Ściany Nast. — Ach — odparł John ze zrozumieniem. — W takim razie wszystko jest w porządku. Czy właśnie to powiedziałaś ludziom z zagród, do których, jak to określasz, smok ogranicza swoje grabieże? Jej oczy rozbłysły silniejszym gniewem, jakby nigdy dotąd nie słyszała od nikogo takiej impertynencji albo przynajmniej — doszła do wniosku Jenny, obserwując ją w milczeniu —jakby nie słyszała czegoś podobnego od dłuższego czasu. Zyerne opanowała się z naj- wyższym trudem i, tonem osoby strofującej dziecko, powiedziała: — Musisz to zrozumieć. Król ma do rozwiązania wiele bardziej palących problemów... — Bardziej palących niż smok siedzący na progu jego drzwi ? — z.apytał rozwścieczony Garcth. Zaniosła się przymilnym chichotem. — No wiesz, nie ma potrzeby odgrywania komedii w stylu Portowego Targu. Już ci mówiłam kochanie, że nie warto przyspa- rzać sobie zmarszczek. Odchylił głowę, żeby uniknąć jej żartobliwej pieszczoty. — Zmarszczek! Mówimy o ludziach, którzy są zabijani! — Pst. Gareth — przerwał mu Bond Clerlock przeciągle, zbli- żywszy się do grupki leniwym krokiem. — Robisz się taki okropny, jak niegdyś stary Polycarp. W porównaniu z olśniewająco promiennym wyglądem Zyerne jego twarz wydawała się bledsza niż przedtem. Siląc się na beztroski ton. ciągnął: — Nie powinieneś żałować tym biednym farmerom jedynego smaczku w ich nudnym, nędznym życiu. — Smaczku... — zaczął Gareth, ale Zyerne ścisnęła jego dłoń w geście przygany. — Nie mów mi, że zamierzasz się bawić w tępy altruizm. Jakież to byłoby nudne. — Uśmiechnęła się.—I powiem ci coś jeszcze—dodała poważniejszym tonem. — Nie rób niczego, co jeszcze bardziej roz- wścieczyłoby twojego ojca. Bądź cierpliwy — i spróbuj go zrozumieć. Mniej więcej pośrodku długiej galerii szambelan Badegamus mijał meduzą grupę gnomów, które siedziały niczym odizolowana wysepka, w cieniu jednego z kanelurowanych, ozdobnych łuków na wschodniej ścianie. Kiedy szambelan przechodził, jeden z gnomów wstał, cicho szeleszcząc powłóczystą, egzotyczną szatą; kosmyki mlecznobiałych włosów zafalowały wokół jego zgarbionych ple- ców Gareth pokazał go Jenny już wcześniej. Był to Azwylcartushe- rands, zwany Dromarem przez ludzi, którzy nie mieli cierpliwości do języka gnomów, wieloletni ambasador Władcy Głębi, rezydujący na dworze Bel. Badegamus zauważył go i zwolnił, a potem szybko spojrzał na Zyerne. Ta pokręciła głową. Badegamus odwrócił twarz i przeszedł obok gnomów udając, że ich nie dostrzega. — Robią się bezczelne — oznajmiła półgłosem czarodziejka. — Wysyłają tu swoich posłów w momencie, gdy walczą po stronie zdrajców z Halnath. — No cóż, raczej trudno im tego uniknąć, skoro droga powrotna z Głębi prowadzi do Cytadeli — zauważył John. — Mogli byli otworzyć bramy Cytadeli, żeby wpuścić wojska króla. John podrapał się po długim nosie. — Hm. zważyws/y. że jestem barbarzyńcą, nie mam pojęcia, jak się postępuje w cywilizowanych krajach — powiedział. — U nas, na północy, istnieje określenie na osobę robiącą coś takiego człowiekowi, który daje jej schronienie, gdy ta zostaje wypędzona z własnego domu. Przez chwilę Zyerne milc/ała. Wydawało się, że jej moc i gniew trzeszczą w powietrzu. Jednak raz jeszcze wybuchnęła perlistym śmiechem. — Daję słowo. Zgubo Smoków, patrzysz na wszystko ze świeżą naiwnością. Prze/ ciebie czuję się wręcz staro. — Kiedy odgarniała kosmyk włosów z policzka, wyglądała niewinnie i słodko jak dwu- dziestoletnia dziewczyna. —- Chodź. Część z nas ma ochotę wy- mknąć się z tej głupiej ceremonii i udać na przejażdżkę po morskich klifach. Pojedziesz z nami, Garecie? — Wsunęła palce w jego rękę tak. że gdyby chciał się wyrwać, okazałby niegrzecznośc. Jenny zauważyła, że młodzieniec czerwieni się lekko pod wpływem jej dotyku. — A ty, nasz barbarzyńco? Wiesz, że król nie udzieli ci dziś audiencji. — Jakkolwiek będzie, zostanę tutaj i spróbuję szczęścia — odparł John spokojnie. Bond zarechotał. — Z takim duchem można zawojować królestwo! — Tak — zgodził się John łagodnym tonem i wrócił na rzeźbioną ławę. na której siedział z Jenny. Mógł być już pewien swej reputacji ekscentrycznego barbarzyńcy. Gareth wyszarpnął rękę z. uścisku Zyerne i usiadł w pobliżu. Jego szata zaplątała się w zakończoną lwim łbem poręcz krzesła — Ja chyba też zostanę — oświadczył z godnością, na jaką może się zdobyć osoba uwalniająca się od mebla. Bond znowu wybuchnął śmiechem. — Myślę, że nasz książę zbyt długo przebywał na północy! Zyerne zmarszczyła nos. jak gdyby uznała ten żart za niesmaczny. — Idź sobie, Bondzie. — Uśmiechnęła się. — Muszę porozma- wiać z. królem. Niedługo do was dołączę. — Zebrawszy tren, ruszyła w kierunku drzwi z brązu, za którymi mieścił się królewski przedpo- kój. Kiedy przechodziła przez blade smugi światła wpadającego przez okna. opale lśniące w jej woalce nasuwały skojarzenie z kro- pelkami rosy na kwieciu jabłoni. Zbli/yła się do grupki gnomów. Wówczas stary Dromar ponow- nie wstał i pods/cdł do niej. Wyglądał jak ktoś. kto zbroi się na nienawistne, ale nie dające się uniknąć spotkanie. Jednak Zyerne odwróciła oczy i przyśpieszyła kroku; żeby odciąć jej drogę, musiał- by za nią pobiec na swych krótkich, wykrzywionych nóżkach. Nie zrobił tego. Stał i patrzył za nią przez chwilę: w jego bladoburszty- nowych oczach tliły się gniewne ogniki. — Nic nie rozumiem — rzekł Garcth znacznie później, gdy we troje przepychali się wąskimi alejkami zatłoczonej dzielnicy Porto- wy Targ. — Owszem, powiedziała, że ojciec jest wściekły, ale przecież wiedział, kogo sprowadzę. I musiał wiedzieć o ostatnim ataku smoka. — Przeskoczył przez cuchnący rybami rów ze szla- mem, żeby uniknąć trzech marynarzy, którzy wyszli na chwiejnych nogach z tawerny. jednej z wielu przy tej brukowanej uliczce. Omal nie potknął się o własny płaszcz. Kiedy Badegamus obwieścił niemal opustoszałej galerii, że król zakończył audiencję, John i Jenny zabrali rozczarowanego i pienią- cego się ze złości Garetha z powrotem do gościnnej kwatery, którą przydzielono im na jednym z zewnętrznych dziedzińców pałacu. Tam zdjęli wypożyczone szaty dworskie. John oznajmił, że zamierza spędzić resztę dnia w mieście na poszukiwaniu gnomów. — Gnomów? — zagadnął Gareth. bardzo zaskoczony. — No cóz. jeśli nie przyszło to nikomu do głowy, to przynaj- mniej ja wpadłem na pomysł, że skoro mam walczyć z tym smokiem, będę musiał poznać układ jaskiń. — Ze zdumiewającą zwinnością Aversin wyplątał się z gmatwaniny fałd swego okrycia; jego głowa wynurzyła się z dwustronnego atłasu niczym potargany, niesforny chwast. — A ponieważ jakoś' nie wypadało zwrócić się do nich na dworze... — Ale to spiskowcy! — zaprotestował Gareth. Przerwał poszu- kiwania wolnego miejsca na stole, wśród nieustannie rosnących stert książek, harpunów i lekarstw z apteczki Jenny. gdzie mógłby rzucić naręcze staroświeckich łańcuszków i pierścieni. — Odezwanie się do nich na dworze byłoby samobójstwem! A poza tym. chyba nie zamie- rzasz walczyć ze smokiem w Głębi? To znaczy... — Z trudem po- wstrzymał się od uwagi, że we wszystkich balladach pogromcy smo- ków zabijają swych wrogów przed ich pieczarami, a nie wewnątrz. — Jeżeli będę walczył z nim na zewnątrz, a on wzbije się w powietrze, to wszystko skończone — odparował John, takim to- nem, jakby mówił o strategii rozgrywania partyjki trik-traka. — I chociaż zaświtało mi w głowie, że brniemy przez bagno spisków, nikt nie odniesie korzyści z faktu, iż smok pozostanie w Głębi. Reszta mnie nie interesuje. A w ogóle to zamierzasz nas poprowadzić, czy mamy błąkać się po ulicach i rozpytywać ludzi, gdzie można znaleźć gnomy? Ku zaskoczeniu Jenny, i prawdopodobnie jego samego, Gareth zaofiarował się, że będzie przewodnikiem. — Opowiedz mi o Zyerne, Gar — powiedziała Jenny, wpycha- jąc ręce do kieszeni kurtki. — Kim ona jest'.' Kim był jej nauczyciel? Do jakiej należała Linii ? — Nauczyciel? — Najwyraźniej Gareth nigdy się nad tym nie zastanawiał. — Linii? — Jeżeli jest magiem, ktoś musiał ją uczyć. — Jenny zerknęła na górującego nad nią chłopca. Zboczyli z drogi, żeby uniknąć tłumu gapiów, którzy oglądali występ pary ulicznych żonglerów. Dalej, na placu z fontanną, gruby mężczyzna o ciemnej karnacji południowca postawił stragan z waflami i głośno zachwalał swój towar pośród obłoczków pary, która przesycała wilgotne, zamglone powietrze. — Istnieje dziesięć czy dwanaście głównych Linii, zawdzięcza- jących nazwy magom, którzy je założyli. Było ich więcej, ale niektó- re zaczęły podupadać i w końcu zupełnie zanikły. Mój mistrz Caer- dinn, a co za tym idzie, ja i wszyscy jego uczniowie oraz wycho- wankowie jego nauczyciela Spaetha należą do Linii Herne. Magowi, który wie, że wywodzę się z Linii Hcrne, mówi to bardzo wiele o mojej mocy, o moim stosunku do mocy, o rodzajach znanych mi czarów i o czarach, których nigdy nie użyję. — Naprawdę? — Gareth był zafascynowany. — Nie wiedzia- łem, że tak jest. Sądziłem, że magia jest czymś... że po prostu człowiek rodzi się nią obdarzony. — Tak samo jest z talentem artystycznym — odparła Jenny — ale bez odpowiedniej edukacji nigdy nie rozwija się w pełni. Jeśli nie poświęcisz studiom nad magią wystarczająco dużo czasu, wystarcza- jącego wysiłku... — Urwała, uśmiechając się ironicznie do samej siebie. — Każda moc wiąże się z określoną ceną — dorzuciła po chwili. — I każda moc musi skądś pochodzić, ktoś musi ją przekazać. Mówienie o własnej mocy przychodziło jej z trudem. Kwestia budziła w niej mieszane uczucia, magia zawierała bowiem wiele elementów, których nie obeznani z nią ludzie po prostu nie byli w stanie pojąć. W całym swoim życiu spotkała tylko jednego czło- wieka odnoszącego się do magii z pełnym zrozumieniem: właśnie stał obok straganu z waflami i pozwalał, żeby cukier puder bielił mu pledy. Jenny westchnęła i zatrzymała się na skraju placu, żeby na niego zaczekać. Kocie łby były lepkie od morskiej bryzy i odpadków. Powietrze zalatywało rybami i, jak w każdym zakątku miasta Bel, upajającą dzikością morza. Takich placów jak ten było w dzielnicy Portowy Targ setki. Okalały go, niemal zewsząd, wysokie, chwiejące się kamienice czynszowe, nad którymi górowały omszałe kamienie szarej wieży z zegarem. U stóp wieży znajdowała się zaniedbana kapliczka, mieszcząca sfatygowany wizerunek Quisa, tajemniczego Władcy Czasu. Na środku placu, w wyszczerbionym basenie z granitu, tryskała fontanna. Kamienie tworzące jej brzegi były wygładzone i białe na górze, niżej zaś — pokryte czarno-zielonym mchem, który, jak się wydawało, porastał całe, spowite wilgotnym powietrzem miasto. Kobiety czerpały wodę z fontanny i plotkowały. Wiatr podwiewał ich spódnice aż do ud, ale głowy miały skromnie zakryte chustami ze zgrzebnej wełny, które podtrzymywały im włosy. W labiryntach stiuku i krzykliwych barw Portowego Targu cu- dzoziemski wygląd Johna nie zwracał powszechnej uwagi. Na spa- dzistych brukowanych uliczkach tłoczyli się przybysze z trzech czwartych królestwa i wszystkich lądów południowych: marynarze o podgolonych łbach i brodach jak łupiny orzechów kokosowych; handlarze z ogrodniczej prowincji Istmark, w swoich staromodnych łachmanach; mężczyźni i kobiety w chustach, handlarze walutą w strojach z czarnej gabardyny i myckach, wyróżniających ich jako Dzieci Tułacza, którym zakazano wstępu do ojczyzny; ostro wyma- lowane dziwki; i aktorzy, żonglerzy, sprzedawcy szalików, szczuro- łapy, kieszonkowcy, kalecy i włóczędzy. Kilka kobiet zerknęło po- gardliwie na nie osłoniętą twarz Jenny. Drażniło ją, że odczuwa w stosunku do nich złość. — Ile wiesz o Zyerne? — zapytała. — W jakim charakterze terminowała w Głębi? ¦liii Gareth wzruszył ramionami. — Nie wiem. Sądzę, że w Miejscach Uzdrawiania. Ponoć właś- nie tam skupiała się największa moc Głębi — wśród ich uzdrowicieli. Ludzie podróżowali tam wiele dni. żeby się leczyć, i wiem, iż większość magów była powiązana z tymi miejscami. Jenny pokiwała głową. Nawet na izolowanej północy, wśród potomków ludzi, którzy nie wiedzieli dosłownie nic o obyczajach gnomów, Caerdinn opowiadał z podziwem o mocy występującej w Miejscach Uzdrawiania, w samym sercu Głębi Ylferdun. Na dalej położonej części placu pojawiła się procesja kapłanów Kantii itha, władcy morza. Głowy kroczących były zakryte ceremonial- nymi kapturami, które chroniły przed ujrzeniem c/egoś nieczystego, a rytualne kwilenie fletów prawie zagłuszało ich monotonny, cichy śpiew. Jak wszystkie obrzędy Dwunastu Bogów, słowa i muzyka były przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie od zamierzchłych cza- sów. Tekst wydawał się niezrozumiały, a muzyka w niczym nie przy- pominała tego. co Jenny słyszała na dworze czy gdziekolwiek indziej. — A kiedy Zyemc przybyła do Bel? — zapytała Garetha. Mru- czący korowód przeszedł dalej. Chłopiec zacisnął szczęki. — Po śmierci mojej matki — odparł matowym głosem. — Chyba... chyba nie powinienem był złościć się o to na ojca. Wtedy nie pojmowałem, że Zyerne potrafi przyciągać ludzi nawet wbrew ich woli. — Przez kilka chwil skupiał uwagę na wygładzaniu ręka- wów, a potem westchnął. — Przypuszczam, że potrzebował kogoś. Śmierć matki sprawiła, ze nic byłem dla niego zbyt życzliwy... Jenny nie odzywała się. żeby mógł swobodnie mówić albo mil- czeć. Z drugiego końca placu nadeszła kolejna procesja religijna: wyznawcy jednego z południowych kultów, które mnożyły się na Portowym Targu jak króliki. Mężczyźni i kobiety wyróżniali się ciemną karnacją skóry; klaskali w ręce i śpiewali, podczas gdy chudzi, androgyniczni kapłani machali długimi do pasa włosami i tańczyli wokół figurki niesionej w relikwiarzu / taniego, różowego perkalu. Wydawało się, że kapłani Kantiritha, odziani w ochronne kaptury, tłoczą się mocniej, a dźwięki fletów stają się coraz głośniejsze. Gareth obrzucił nowo przybyłych pełnym dezaprobaty spojrzę niem. Jenny przypomniała sobie, że król Bel jest także arcykapłanem oficjalnego wyznania; Gareth był bez. wątpienia wychowywany w duchu ścisłej ortodoksji. Ogólny zgiełk dawał im przynajmniej złudzenie prywatności; zważywszy, iż nikt / tłumu nie interesował się nimi, mogli się czuć sami. Po jakimś' czasie Garcth wrócił do swej opowieści. — To był wypadek na polowaniu — wyjaśnił. — Obaj z ojcem polujemy, aczkolwiek ostatnimi czasy ojciec zarzucił to zajęcie. Matka nie znosiła polowania, ale kochała mojego ojca i jeździła z nim, ilekroć ją o to prosił. Droczył się z nią w tej kwestii, robiąc sobie żarty z jej tchórzostwa. Chociaż... właściwie nie żartował. Ojciec nie cierpi tchórzy. A ona podążała za nim przez tę okropną krainę, przywierając do siodła, i jakoś znosiła kolejne polowanie. Kiedy było po wszystkim, przytulał ją i pytał, czy nie warto byk) zebrać się na odwagę — coś w tym stylu. Postępowała tak, odkąd sięgam pamięcią. Czasami okłamywała go twierdząc, że zaczyna jej się to podobać. Zapamiętałem ją jednak w jej stroju myśliwskim; to był aksamit koloru brzoskwini, oblamowany szarym futerkiem. Mia- łem wtedy cztery lata i pamiętam, że tuż przed wyruszeniem w drogę czuła tak wielki strach, że zwymiotowała. — Z tego, co mówisz, była bardzo dzielną damą — zauważyła Jenny. Gareth zerknął na jej twarz i zaraz odwrócił wzrok. — Właściwie to nie była wina ojca — kontynuował. — Ale kiedy w końcu do tego doszło, miał takie poczucie. Koń wraz z matką spadł na jakieś skały. Kiedy siedzi się na damskim siodle, trudno spaść tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Zmarła cztery, pięć dni później. Ja... — Zawahał się, słowa uwięzły mu w gardle. — Po tym wypadku nie byłem dla niego dobry. Poprawił okulary, starając się. niezdarnie i nieprzekonująco, zatuszować fakt. iż ociera oczy mankietem. — Teraz, z perspektywy czasu, sądzę, że gdyby była śmielsza, to prawdopodobnie miałaby odwagę powiedzieć mu, że nie chce jechać — miałaby odwagę narazić się na jego szyderstwa. Może właśnie w tym rzecz — dodał, uśmiechając się niepewnie. — Może powinienem był zrozumieć, że i bez moich wyrzutów bardzo siebie obwiniał — że nic powiedziałem niczego takiego, czego on sam już nie pomyślał. — Wzruszył kościstymi ramionami. — Teraz to rozu- miem, ale nie wówczas, gdy miałem trzynaście lat. A kiedy to zrozumiałem, upłynęło zbyt dużo czasu, żeby cokolwiek mu powie- dzieć. No i wtedy pojawiła się już Zyerne. Kapłani Kantiritha znikli im z oczu, wybrawszy kręty zaułek między zwariowanymi budowlami, które pochylały się jak pijacy. Dzieci, które stały i gapiły się na procesję, wróciły do zabawy. John znowu zaczął ostrożnie iść po omszałych, mokrych, ułożonych w jo- dełkę kostkach bruku; co parę kroków zatrzymywał się, żeby popa- trzyć na kolejne dziwo — a to na naprawiacza krzeseł, wykonującego swój zawód na krawężniku ulicy, a to na aktorów gwałtownie gesty- kulujących w tandetnym teatrzyku wędrownym, podczas gdy obwo- ły wacz na zewnątrz głośno relacjonował przechodniowi pod drzwia- mi co pikantniejsze fragmenty sztuki. Jenny pomyślała z nieco smętnym rozbawieniem, że John nie nauczy się zachowywać tak, jak przystało na bohatera legendy. — Musiało być ci ciężko — rzekła. Gareth westchnął. — Kilka lat temu było łatwiej — przyznał. — Wtedy odczuwa- łem w stosunku do niej czystą nienawiść. Później przezjakiś czas nie byłem w stanie zdobyć się nawet na to. — Znowu się zaczerwienił. — A (eraz... Na placu nastąpiło jakieś poruszenie. Hałas, który stamtąd dobie- gał, przypominał jazgot walczących ze sobą psów. Po chwili rozległ się wrzask kobiety „Ty dziwko!" i Jenny szybko odwróciła głowę. Zorientowała się, że to nie ona jest adresatką tego wyzwiska, aczkolwiek nie zakryła twarzy woalkami. Niska gnomka, które) miękka grzywa wyglądała w bladym słońcu jak morelowy obłok, z wahaniem podchodziła do fontanny. Czarne jedwabne spodnie miała podwinięte, gdyż chciała je uchronić przed kałużami na znisz- czonym chodniku, a biała tunika, bogato haftowana, powłóczysta, ze starannie pocerowanymi rękawami, zdradzała, że jej właścicielka, wbrew otrzymanemu wychowaniu, żyje w nędzy. Przystanęła i ro- zejrzała się, mrużąc oczy az do bólu, gdyż raziło ją dzienne światło; znowu ruszyła w kierunku fontanny. W małych pulchnych rączkach nerwowo ściskała uchwyt wiadra. Niosła je dość niezdarnie. Ktoś inny krzyknął: — No i co, szanowna damo, przyszłaś w odwiedziny do tych slumsów? Zmęczyło cię siedzenie na ziarnie, które ukryłaś? Za tanie, żeby wynająć służących? Kobieta znowu się zatrzymała. Przechylała głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby szukała swoich prześladowców, na poły ośle- piona blaskiem dnia. Ktoś rzucił w nią psim gównem i trafił ją w ramię. Podskoczyła, spłoszona; jej wąskie stopy w bucikach z wy- prawionej skóry poślizgnęły się na mokrych, nierównych kamie- niach. Przewracając się upuściła wiadro. Chodziła na czworakach i szukała go po omacku. Jedna z kobiet pod fontanną, przy aprobacie roześmianych od ucha do ucha towarzyszek, kopnęła je tak, aby znalazło się poza jej zasięgiem. — To cię nauczy gromadzić chleb, który wykupiłaś odejmując go od ust uczciwym ludziom! Gnomka pośpiesznie przeszukiwała teren wokół siebie. Gruba, przekwitła kobieta, która wodziła rej wśród kumoszek przy fontan- nie, kopnęła wiadro jeszcze dalej. — I spiskować przeciw królowi! Gnomka z trudem uklękła, zerkając dookoła. Jeden z malców wyskoczył z tłumu za jej plecami i pociągnął ją za długie kosmyki. Odwróciła się chcąc go schwytać, ale chłopak uciekł. Następny dzieciak zamierzał zrobić z nią to samo i perspektywa uciechy tak go pochłonęła, że nie zauważył Johna. Gdy tylko zaczęły się problemy, pogromca smoków zwrócił się do stojącego obok mężczyzny, wytatuowanego mieszkańca wscho- du, który miał na sobie właściwie tylko skórzany fartuch kowala, i podał mu trzy wafle. — Zechciałby pan je potrzymać? — poprosił, a potem niespie- sznie torował sobie drogę w ścisku, powtarzając uprzejmie „Przepra- szam, proszę się przesunąć". Zdążył złapać niedoszłego prześladowcę. Gareth mógł im powiedzieć, czego należy oczekiwać — nie tylko dworzanie Zyerne dali się zwieść stwarzanemu przez Johna pozoro- wi dobrodusznej naiwności. Mały zbir został całkowicie zaskoczony. Nawet nie zdążył krzyknąć, gdy znalazł się w wodzie. Potężny plusk zmoczył wszystkie kobiety na schodkach fontanny i większość ga- piów. Kiedy chłopiec wypłynął na powierzchnię, wypluwając wodę i ciężko dysząc, Aversin wyprostował się i powiedział przyjaznym tonem: — Twoje maniery są równie plugawe jak twój ubiór. Dziwię się, że matka wypuszcza cię na dwór w takich rzeczach. Teraz będą trochę czystsze, prawda? Napełnił wiadro i odwrócił się do mężczyzny, który trzymał jego wafle. Przez chwilę Jenny myślała, że kowal wrzuci je do fontanny, ale ten, widząc promienny uśmiech Johna, z ponurą miną włożył mu wafle w wolną rękę. Jakaś kobieta w tłumie warknęła: — Gnomi kochanek! — Dziękuję — odparł John, wciąż uśmiechając się wyzywająco. — Przepraszam, że wrzuciłem odpadki do fontanny i w ogóle. — Trzymając wafle w ręku, zszedł po stopniach i maszerował obok małej gnomki przez plac w kierunku wylotu alei, skąd przyszła. Jenny szybko udała się za nim, a wraz z nią Gareth. Zauważyła, że nikt nie zbliża się do nich zanadto. — John, jesteś niepoprawny — powiedziała ostrym tonem. — Dobrze się czujesz? — To pytanie skierowała do gnomki, która pędziła na swych krótkich, krzywych nóżkach, nie odrywając się od cienia Zguby Smoków, który zapewniał jej ochronę. Gnomka spojrzała na Jenny słabymi, bezbarwnymi oczami. — Och, tak. Pięknie dziękuję. Nigdy dotąd... Zawsze chodzili- śmy do fontanny nocą albo wysyłaliśmy dziewczynę, która dla nas pracowała, jeśli potrzebowaliśmy wody za dnia. Tylko że ona ode- szła. — Gnomka zacisnęła szerokie wargi, jakby wypowiedziane przed chwilą słowa sprowokowały niemile wspomnienie. — Nic dziwnego, jeśli była taka jak tamci — zauważył John wychylając kciuk do tyłu, gdzie znajdował się plac. Tłum sunął za nim groźnie, wykrzykując „Zdrajcy! Dorobkiewicze! Niewdzięczni- cy!", a także gorsze epitety. Ktoś rzucił łbem ryby i trafił w spódnicę Jenny, a potem wrzasnął coś o starej kurwic i jej dwóch pięknisiach. Jenny poczuła, że ciarki przechodzą jej po grzbiecie. Była wściekła. Inni podchwycili obraźliwe wyzwiska. Miała ochotę rzucić na nich zły urok, ale w głębi duszy wiedziała, że są lak beznadziejni, iż żadna klątwa nie może im bardziej zaszkodzić. — Chcesz wafla? — zaproponował John rozbrajająco. Gnomka wzięła zaoferowany przysmak rozdygotaną ręką. Gareth nie odzywał się. Zażenowanie sprawiło, że był czerwony jak burak. Z buzią pełną cukru John powiedział: — Mamy szczęście, że owoce i warzywa są trochę za drogie, żeby nimi rzucać, prawda? Tędy? Gnomka szybko schyliła głowę, znalazłszy się w cieniu wejścia do ogromnego, podupadłego domu, wepchniętego między dwa pię- ciopiętrowe budynki. Tylna ściana posiadłości opadała wprost do cuchnącej brązowej wody stojącego kanału. Okna były szczelnie zamknięte, a niszczejący stiuk pokrywały głupawe albo sprośne gry- zmoły oraz bryzgi błota i odchodów. Jenny wyczuwała, że zza każdej story czyjeś małe, słabe oczy trwożnie obserwują przybyszów. Drzwi otworzyły się; gnomka wzięła wiadro i wbiegła do środka jak przerażony kret do kopca. John szybko położył rękę na butwie- jacych płytach, żeby nie zamknięto mu drzwi przed nosem, i wytężył wszystkie siły. Osobnik przytrzymujący drzwi wydawał się zdeter- minowany, a w dodatku dysponował nieźle rozwiniętymi, chara- kterystycznymi dla gnomów mięśniami. — Czekaj! — zawołał John błagalnym tonem, poślizgnąwszy się na wilgotnym marmurowym stopniu. — Posłuchajcie! Potrzebuję pomocy! Nazywam się John Aversin — przybyłem z północy, żeby zając się (ym waszym smokiem, ale nie mogę tego zrobić bez waszej pomocy. — Wepchnął ramię w wąską szczelinę w drzwiach. — Proszę. Napór na drzwi z drugiej strony ustąpił tak nagle, że John siłą rozpędu zatoczył się do środka. Z ciemności dobiegł do niego cichy, piskliwy, dziecinny głos, który oznajmił w archaicznej wysokiej mowie, używanej przez gnomy na dworze: — Wejdźcie, wy inni. Będziecie mieli kłopoty, jeśli ktoś was zobaczy pod drzwiami domu gnomów. Kiedy weszli do środka, John i Gareth przymrużyli oczy w ciem- ności, ale obdarzona czarodziejskim wzrokiem Jenny od razu zorien- towała się, że ma przed sobą starego Dromara, ambasadora na dworze królewskim. Za gnomem znajdowała się, skryta w cieniu, niższa sala domu. Wybudowany w surowym stylu sprzed stulecia, kiedyś musiał wy- glądać okazale. Jenny domyślała się, iż był to stary dwór, na którego fundamentach wzniesiono później inne domostwa, cuchnące i prze- pełnione. Na brudnych ścianach miejscami prześwitywały niszcze- jące freski. Wielkość sali dowodziła, iż arystokratyczni właściciele nic przejmowali się kosztami opalania i stać ich było na eleganckie meble, które już dawno zostały porąbane na rozpałkę. Pomieszczenie przypominało teraz jaskinię; było mroczne i wilgotne, a zabite de- skami okna wpuszczały tylko kilka smug rozrzedzonego światła, które obrysowywało przysadziste kolumny i proste mozaiki implu- wium. Nad krętymi, staroświeckimi, pozbawionymi balustrady scho- darni Jenny zauważyła poruszenie na galeryjce. Tłoczyły się tam gnomy, czujnie obserwując intruzów z wrogiego świata ludzi. W mroku ponownie dał się słyszeć cichy, dziecinny głos. — Twoje imię nic jest nam obce. Johnie Aversinie. — Hm, to ułatwia sprawę — przyznał John, otrzepując ręce i spoglądając z góry na okrągłą głowę stojącego przed nim gnoma o wyrazistych, bladych oczach, na które opadała bujna grzywa śnież- nobiałych włosów. — Byłoby trochę niezręcznie, gdybym musiał wszystko wyjaśniać, aczkolwiek sądzę, że obecny tu Gar mógłby zaśpiewać ci kilka ballad. Gnom uśmiechnął się blado — Jenny podejrzewała, że pierwszy raz od dłuższego czasu — i patrzył na mężczyznę w okularach, konfrontując cudowne legendy z przyziemną rzeczywistością. — Ty pierwszy — zadecydował i wprowadził gości do wielkie- go, chłodnego pomieszczenia, szeleszcząc pocerowaną szatą z je- dwabiu. — Ilu ludzi wysłał twój ojciec, książę Garecie? Piętnastu? Dwudziestu? I żaden z nich nie przyszedł tutaj ani nie zapytał żadnego z gnomów, czy wiedzą coś o przybyciu smoka, a przecież my widzieliśmy go najlepiej. Gareth był zażenowany. — Hm... otóż... gniew króla... — A czyja to była wina, dziedzicu Uriens, kiedy rozpowszech- niono za granicą pogłoskę, że wykończyliśmy cię? Zapadło kłopotliwe milczenie. Gareth poczerwieniał, czując na sobie zimne, wyniosłe spojrzenie. W końcu pochylił głowę i powie- dział zduszonym głosem: — Wybacz mi, Diomarze. Nawet nie pomyślałem o... o tym, co będ/ie się mówić, albo kto weźmie na siebie winę, jeśli zniknę. Naprawdę nie miałem o lym pojęcia. Zachowałem się nierozważnie — chyba cały czas zachowuję się nierozważnie. Stary gnom pociągnął nosem. — Ach tak. — Złożył małe rączki na skomplikowanym węźle szarfy i w milczeniu lustrował Garetha złocistymi oczami. Wreszcie pokiwał głową i rzekł: — No cóż, Garecie z Magloshaldon, lepiej że potykasz się o własne nogi, czyniąc dobro, niż gdybyś miał siedzieć z założonymi rękami. — Odwrócił się i pokazał niszę w zacienionym pokoju, gdzie przybysze dostrzegli stół z czarnego drzewa akacjowego, mający najwyżej kilkadziesiąt centymetrów wysokości, otoczony pękatymi, łatanymi poduszkami, które, zgod- nie z obyczajem gnomów, leżały na podłodze. — Podejdźcie. Sia- dajcie. Co pragniesz wiedzieć. Zgubo Smoków, o przybyciu potwora do Głębi? — Jakie są jego rozmiary — odparł John, gdy tylko wszyscy usadowili się na klęczkach wokół stołu. — Słyszałem jedynie pogło- ski. Czy ktokolwiek zna wiarygodne, konkretne liczby? Siedząca obok Jenny gnomka powiedziała cicho: — Górna część jego zadu sięga fryzu wyrzeźbionego nad kolu- mnami po obu stronach łuku bramy prowadzącej z Hali Targowej do Wielkiego Korytarza w samej Głębi. To jakieś cztery metry, wedle miar stosowanych przez ludzi. Jenny przez chwilę analizowała tę informację. Wreszcie odezwa- ła się: — Przy nie zmienionych proporcjach, liczy sobie prawie dzie- sięć metrów. — Zgadza się — odparł Dromar. — Hala Targowa — pierwsza jaskinia Głębi, znajdująca się tuż za Wielkimi Bramami, które pro- wadzą do świata zewnętrznego — ciągnie się od bram do wewnętrz- nych drzwi Wielkiego Korytarza przez jakieś pięćdziesiąt metrów. Smok zajmował prawie jedną piątą tej długości. John splótł ręce na stole. Wprawdzie nie okazywał żadnych emocji, ale Jenny wyczuła u niego lekko przyśpieszony oddech. Dziesięć metrów to więcej, niż liczył sobie smok. który omal nie zabił go w Wyr. Jednak w Głębi istniało wiele ciemnych krętych odnóg, w których można było się schować. — Czy macie mapę Głębi? Wydawało się, że stary gnom jest urażony, jakby zapytano go o zapłatę za noc z jego córką. Twarz mu pociemniała od zapiekłego gniewu. — Ta wiedza jest zakazana dla potomstwa ludzi. John odparł cierpliwie: — Po tym wszystkim, co wam tu zrobiono, nie mam pretensji, że nie chcesz wyjawić tajemnic Głębi. Aleja muszę je poznać. Nie dam sobie rady z tą bestią w otwartej walce. Muszę mieć jakieś pojęcie o miejscu, w którym się ukrywa. — Znalazła schronienie w świątyni Sarmendcsa. na pierwszym poziomie Głębi — rzekł Dromar niechętnie, zmrużywszy blade oczy. w których tliła się odwieczna podejrzliwość mniejszej, słabszej rasy. zmuszonej przed tysiącami lat do zejścia pod ziemię, za sprawą jej długonogich, łaknących krwi kuzynów. — To niedaleko od Wielkie- go Korytarza, prowadzącego z bram. Władca światła był uwielbiany przez ludzi, którzy zamieszkiwali Głębię: ambasadorów króla i ich rodzin, i przez tych. którzy terminowali w naszym ludzie. Jego świątynia jest blisko powierzchni, gdyż istoty ludzkie nie lubią zapuszczać się zbyt głęboko w trzewia Ziemi. Zniechęcają się cięża- rem kamienia; ciemność wytrąca ich z równowagi. Tam legnie smok. Tam przyniesie swe złoto. — Czy można się tam dostać tylnym przejściem? — zagadnął John. — Przez siedziby kapłanów albo skarbce? — Nie — odparł Dromar Gnomka podałajednak inną odpowiedź: — Tak, ale nie byłbyś w stanie go odnaleźć. Zgubo Smoków. — Na Kamień! — Stary gnom zakręcił się wokół niej; w jego oczach pojawiły się gniewne iskierki. — Bądź cicho, Mab! Tajemni- ce Głębi nie są przeznaczone dla jego rasy! — Spojrzał zjadliwie na Jenny i dodał: — Nic dla jej rasy. John podniósł rękę, żeby uciszyć gnoma. — Dlaczego nie znalazłbym tego przejścia? Mab potrząsnęła głową. Marszcząc czoło, życzliwie i z odrobiną smutku zerknęła na Aversina, okrągłymi, bladoniebieskimi oczami. — Drogi prowadzą przez labirynty — odparła. — Tamtejsze jaskinie i tunele tworzą skomplikowaną plątaninę, w której uczymy się poruszać przez dwanaście do czternastu lat naszego dzieciństwa. Ale nawet gdybyśmy mieli ci podać kolejność zakrętów, jeden fałszywy krok wystarczyłby, żeby cię skazać na śmierć głodową i szaleństwo, które dopada ludzi w podziemnej ciemności. Wypełni- liśmy labirynt latarniami, lecz te latarnie są teraz wygaszone. — Wobec tego czy możesz mi narysować mapę? — Ponieważ dwoje gnomów tylko spojrzało na niego, nie zamierzając wyjawić swoich sekretów, dodał: — Do diabła. Nie poradzę sobie bez waszej pomocy! Przykro mi, że tak to wygląda, ale musicie mi zaufać, gdyż w przeciwnym razie utracicie Głębię na zawsze! Długie, krzaczaste brwi Dromara niemal dotknęły nasady jego nosa. — Niech i tak będzie — powiedział. Ale panna Mab zrezygnowana, odwróciła się. i zaczęła wstawać. 0c/y ambasadora zapłonęły. — Nie! Na Kamień, czy nie dość, że potomkowie ludzi chcą wykraść tajemnice Głębi? Musisz je wyjawiać za darmo? — Pst — odparła Mab, marszcząc twarz w uśmiechu. — Ten pogromca smoków będzie miał dość kłopotów z potworem; nie powinien szukać nowych kłopotów w mroku. — Narysowaną mapę ktoś może ukraść! — upierał się Dromar. — Na Kamień, który leży w środku Głębi... Mab spokojnie wstała, otrząsnęła połataną jedwabną szatę i po- wlokła się do stojaka ze zwojami pergaminów, który wypełniał róg ciemnej sali. Wróciła z trzcinką do pisania i kilkoma arkuszami sfatygowanego papirusu w dłoni. — Ci. którzy, jak się obawiasz, mogliby ją wykraść, i tak znają już drogę do środka Głębi — zauważyła łagodnie. — Skoro ten barbarzyński rycerz przejechał taki szmat drogi z Zimowych Krain, żeby być naszym szermierzem, byłoby nikczemnością nie zaofiaro- wać mu tarczy. — A ona? — Dromar wysunął w stronę Jenny krótki pulchny palec, przyozdobiony staroświeckimi, oszlifowanymi klejnotami.— To wiedźma. Jaką mamy pewność, że o n a nie będzie wtykała nosa w nasze sprawy, że nie spróbuje wykraść naszych tajemnic i obrócić ich przeciwko nam, zatruwając i plugawiąc ludzkie umysły, jak to robili inni? Gnomka zmarszczyła brwi i przez chwilę patrzyła na Jenny, zaciskając wargi w zamyśleniu. Wreszcie znowu uklękła obok niej. położyła przybory do pisania na stole i pchnęła je w kierunku Dromara. — Masz — o/najmiła. — Rysując te mapy, możesz nanieść to. co ci się żywnie podoba, i pominąć to. co ci się żywnie podoba. — A ta wiedźma? — W głosie gnoma wyczuwało się podejrzli- wość i nienawiść. Jenny uświadomiła sobie, iż ciągłe branie ją za Zyerne zaczynają bardzo męczyć. — Ach — odparła panna Mab i ujęła drobne, podrapane, chło- pięce, brązowe dłonie Jenny, a potem długo patr/yła jej w oczy. Jenny czuła, że gnomka penetruje jej myśli, żeby ujrzeć jej byt; niedawno ona sama robiła to z umysłem Garetha. Miała wrażenie, że małe zimne palce, które ściskają jej dłoń. rozgrzebują drogocenny natłok jej snów i marzeń. Zrozumiała, że gnomka jest magiem tak jak ona. Natychmiast zesztywniała, ale Mab uśmiechnęła się łagodnie i pozwoliła jej wejrzeć w głębiny własnego umysłu i duszy. Były czyste i spokojne jak woda, i niewzruszone jak woda; Jenny nie znalazła tam goryczy, uraz ani wątpliwości, które wypełniały jej własne serce. Rozluźniła się. Czuła zawstydzenie, jak gdyby zaata- kowała osobę zadającą uprzejme pytanie. Pod wpływem tego mądre- go spojrzenia topniała przynajmniej część nagromadzonej w niej złości. Moc tamtej kobiety była znacznie większa od jej własnej, a przy tym delikatna i ciepła jak światło słońca. Kiedy panna Mab przemówiła, skierowała słowa do niej, nie do Dromara. — Boisz się o niego — rzekła miękko. — I być może tak powinno być. — Wyciągnęła małą pulchną rączkę, żeby pogładzić Jenny po włosach. — Pamiętaj jednak, że smok nie jest największym złem nękającym tę ziemię, a śmierć nie jest najgorszym, co może się przydarzyć jemu lub tobie. Rozdział 7 W następnym tygodniu Jenny wielokrotnie wracała do podupa- dającego domu na Portowym Targu. Dwa razy towarzyszył jej John. który poza tym spędzał jednak większość czasu w Galerii Króle- wskiej z Garethem, czekając na znak od króla. Wieczorami przeby- wał z rozwydrzonymi młodymi dworzanami z otoczenia Zyerne. Nazywał to zabawą w tańczącego niedźwiedzia. Starał się jakoś znosić powolną udrękę oczekiwania na walkę, w której mógł postra- dać życie. Nie należał do wylewnych osób i nie mówił o tym, ale Jenny wyczuwała jego napięcie, gdy się kochali i gdy milczał. Był bliski szaleństwa. Ona sama przeważnie unikała dworu i spędzała czas w mieście albo w domu gnomów. Chodziła tam dyskretnie, osłonięta czarami, które miały ją ukryć przed przechodniami, bowiem w miarę upływu dni wyczuwała, jak ohydne miazmaty nienawiści i strachu wypełnia- ją ulice na podobieństwo zatrutej mgły. Idąc przez dzielnicę Portowy Targ mijała duże tawerny — „Ku- lawego Woła", „Walecznego Szczura", „Owcę w Opałach" — gdzie bezrobotni mężczyźni i kobiety, którzy przybyli ze zniszczonych gospodarstw, zbierali się codziennie, mając nadzieję, że ktoś wynaj- mie ich choćby na parę godzin. Właśnie tam znajdowało się tanią siłę roboczą — ludzi, którzy za parę miedziaków gotowi byli dźwigać meble albo sprzątać stajnie. Jednak na skutek zimowych burz dosta- wy kurczyły się, a wysokie ceny chleba pochłaniały resztki już i tak skromnych funduszy, toteż niewielu było stać nawet na opłacanie robotników. Żaden z mieszkających w mieście gnomów — a było ich tam sporo, pomimo trudów takiego życia — nie odważył się przejść obok „Owcy w Opałach" po południu, gdyż o tej porze bezrobotni tracili nadzieję na zdobycie pracy i zaczynali koncentro- wać resztki energii na upijaniu się. I tak Jenny błąkała się po świecie mrocznych tajemnic, podobnie jak błąkała się po wyzutych spod prawa Zimowych Krainach, żeby odwie- dzić lady Taseldwyn, którą w języku ludzi nazywano panną Mab. Od początku wiedziała, że gnomkajest potężniejszym magiem niż ona. Jednak zamiast zawiści i urazy odczuwała zadowolenie, iż po tylu latach znalazła kogoś, od kogo mogła się uczyć. Mab była gorliwą nauczycielką w wielu kwestiach, aczkolwiek Jenny gnomia magia wydawała się dziwna i obca, tak jak obce okazywały się umysły gnomów. Nie mieli Linii, lecz przekazywali całą moc i wiedzę z pokolenia na pokolenie magów sposobem, którego Jenny nie pojmowała. Mab opowiedziała jej o uzdrawiających czarach, z których Głę- bia słynęła, o znajdujących się tam lekarstwach, utraconych równie niechybnie jak smocze złoto, o zaklęciach, które utrzymywały duszę, istotę życia, przy ciele, albo o bardziej niebezpiecznych zaklęciach, za których sprawą wykorzystywało się życiową esencję człowieka do wzmocnienia życia kogoś innego. Zaprezentowała jej również inne czary magicznego podziemia — czary kryształu, kamienia i spiralnej ciemności, których znaczenie Jenny pojmowała w nie- wielkim stopniu. Na razie uczyła się ich na pamięć, wierząc, że wraz z medytacjami przyjdzie wprawa i zrozumienie. Mab opowiadała jej także o sekretach ziemi, o ruchu wody i o tym, jak myślą kamienie, i jeszcze o mrocznych królestwach samej Głębi, o nie kończącej się amfiladzie piec/ar, przechowujących wspaniałości, które nigdy nie oglądały światła dziennego. Kiedyś opowiedziała jej o Zycrnc. — Tak, wyznaczono jej terminowanie wśród nas, uzdrowicieli. — Westchnęła, odkładając trzystrunowy dulcymer. na którym pre- zentowała Jenny pieśni-zaklęcia. — Była próżną dziewczynką, próż- ną i zepsutą. Już wtedy miała talent do przedrzeźniania. Najpierw słuchała starych, wielkich uzdrowicieli. Dysponowali mocą, o której ona mogła tylko marzyć. Kiwała tą swoją ulizaną główką na znak szacunku, a potem wychodziła i imitowała ich glosy, robiąc przed- stawienie dla swoich przyjaciół w Zagłębieniu. Jenny przypomniała sobie perlisty śmiech czarodziejki podczas kolacji i sposób, w jaki przemknęła po schodach, żeby Dromar pobiegł za nią i zechciał do niej przemówić. Był wczesny wieczór. Pomimo chłodu w wielkiej sali gnomicgo domu panowała duchota i wydawało się, że pod masywnymi łukami i w korytarzach, o posadzkach ułożonych w szachownicę, nie ma przewiewu. Zgiełk na ulicach ucichł; słychać było tylko bicie zega- rów na wieżach w całym mieście i jakiś handlarz drewnem głośno zachwalał swój towar. Mab pokręciła głową i nadal snuła niskim głosem wspomnienia tego, co zaszło w przeszłości. — Niektóre dziewczęta są zachłanne na słodycze. Ona była zachłanna na tajemnice — pragnęła mocy, którą starzy mogli jej dać. Dokładnie zapoznała się z ukrytymi drogami wokół Miejsc Uzdra- wiania, żeby móc węszyć i szpiegować, żeby chować się i nasłuchi- wać w ciemności. Za moc trzeba płacić, lecz ona zabrała tajemnice wybitniejszym od siebie i zbezcześciła je, splugawila — zatruła je, tak jak zatruła samo serce Głębi — tak. naprawdę zatruła Głębię! — i zwróciła całą swoją moc przeciwko nam. Jenny zaintrygowana tymi słowami potrząsnęła głową. — Dromar mówił coś takiego — powiedziała. — Ale jak można splugawić czary? Możesz naruszyć własną magię, gdyż w miarę jak nią władasz, zabarwia twą duszę, ale nie jesteś w stanie popsuć cudzej magii. Nie mogę tego zrozumieć. Mab spojrzała na Jenny z ukosa, jak gdyby przypomniała sobie ojej obecności i o tym, że gość nie jest gnomem. — I nie powinnaś rozumieć — odparła. — Te kwestie dotyczą wyłącznie magii gnomów. To nie są ludzkie sprawy. — Wygląda na to. że Zyerne uc/yniła z nich ludzkie sprawy. — Jenny, która klęczała dłuższy czas na kamiennej posadzce, korzysta- jąc jedynie z cienkiej poduszki, przeniosła ciężar ciała na pięty, żeby dać odpocząć obolałym kolanom. — Jeśli to prawda, /e właśnie d/ięki Miejscom Uzdrawiania opanowała sztuczki, które uczyniły ją najpotężniejszym magiem na tej ziemi. — Phi! — prychnęła gnomka z obrzydzeniem. — Uzdrowiciele Głębi byli potężniejsi niż ona — na Kamień, j a byłam potężniejsza! — Byłaś? — zapytała Jenny, zbita z tropu. — Wiem. że wię- kszość Uzdrowicieli w Głębi poniosło śmierć na skutek nadejścia smoka. Nie sądziłam, że pozostał lam ktoś, kto ma wystarczającą moc, by jej się przeciwstawić. Magia gnomów różni się od zaklęć ludzkich, ale moc to zawsze moc. Jak Zyerne zdołała zmniejszyć twoją moc? Mab tylko wściekle potrząsnęła głową, zamiatając jasnymi, paję- czynowymi włosami to w przód, to w tył, a potem odparła: — To są sprawy gnomów. W tych dniach Jenny rzadko widywała Zyerne. ale często o niej rozmyślała. Wpływ Zyerne przenikał dwór niby subtelny zapach jej cynamonowych perfum; ilekroć Jenny przebywała w pałacu, wyczu- wała jej obecność. Bez względu na sposób, w jaki Zyerne zdobyła moc, i użytek, jaki z mej robiła, Jenny pamiętała, że nie może z nią konkurować. Kiedy zaniedbywała księgi magii, które udawało się Johnowi wykraść z pałacowej biblioteki, i przesiadywała ze swoją szklaną kulą, żeby obserwować malutkie, nieme obrazy swoich synów, do- kazujących beztrosko na pokrytych śniegiem blankach Hołd, miała poczucie winy. Zyerne była młoda, młodsza o co najmniej dziesięć lal od niej; moc emanowała z niej pełnym blaskiem jak słońce. Jenny nie doświadczała już zazdrości i nie mogła, uczciwie rzecz ujmując, gniewać się na Zyerne, że tamta miała coś, czego me miała ona sama — przede wszystkim dlatego, że nic chciała uciekać się do jej metod, by uzyskać tę moc. Czuła jednak zawiść, zawiść podróżnika, który w zimną noc zagląda do ciepłego, oświetlonego pokoju. Ale gdy pytała Mab o Zyerne — o moc, która dawniej ustępowała mocy Mab, lecz teraz była od niej większa, i o to dlaczego gnomy zakazały jej wchodzić do Głębi — filigranowa czarodziejka z upo- rem odpowiadała: — To są sprawy gnomów. To nie ma nic wspólnego z ludźmi. Tymczasem John chodził własnymi ścieżkami. Stał się ulubień- cem młodych dworzan, którzy śmieli się z jego przesadnego barba- rzyństwa i nazywali go oswojonym dzikusem, a on rozwodził się na temat inżynierii albo życia seksualnego świń, lub cytował klasycz- nych autorów swoim okropnym północnym akcentem. Mimo to codziennie rano król mijał ich w galerii odwracając od nich matowe oczy, zaś etykieta dworu zabraniała Garethowi przemówić. — Dlaczego zwleka? — zapytał John, wynurzając się wraz z Ga- rethem z łukowo sklepionych portyków galerii i przechodząc na chłodny, z rzadka oświetlany słońcem, opustoszały taras po kolejnym dniu bezowocnego wyczekiwania. Jenny, opuściwszy pusty ogród, dołączyła do nich dyskretnie. Trzymała harfę. Grała na niej na nad- morskich skałach, czekając na towarzyszy i patrząc, jak deszczowe chmury suną daleko nad wodą. Zaczął się sezon wiatrów i burz; na północy było zimno i padał deszcz ze śniegiem, ale tutaj słoneczne, chłodne pory występowały na przemian z mgłami i ulewami. Za dnia Jenny widziała, jak blady księżyc tonie w resztkach chmury nad morzem. Zastanawiała się, co ją niepokoi w jego zmniejszaniu się do rozmiarów półksiężyca. Jaskrawe szaty przechodzącej przez ogród Zyerne i jej dworzan kontrastowały z gliniastymi barwami leżącej ugorem ziemi. Jenny słyszała podniesiony głos czarodziejki, która całkiem udatnie przedrzeźniała piskliwe głosy gnomów. John ciągnął: — Czy on ma nadzieję, że smok zaatakuje Cytadelę i oszczędzi mu kłopotu związanego z oblężeniem ? Gareth pokręcił głową. — Nie sądzę. Ponoć Polycarp ustawił katapulty do miotania nafty na najwyższych wieżycach. Smok zachowuje stosowną odle- głość. — Jenny wyczuła w głosie księcia, pomimo zdrady ze strony mistrza, odrobinę dumy z dawnego przyjaciela. W przeciwieństwie do Johna, który wypożyczył dworski kostium ze sklepu przed bramami pałacu, specjalizującego się w obsługiwa- niu królewskich petentów, Gareth miał co najmniej kilkanaście stro- jów. Wszystkie były nieprzyzwoicie drogie, jak przystało na dwor- skie szaty. Tego dnia miał na sobie ubiór w kolorze krzykliwej zieleni i pastelowej żółci. W zmiennym świetle popołudnia jego ziemista cera również wydawała się żółta. John nasunął okulary na nos. — No cóż, powiem ci, że nie zamierzam tracić czasu i sterczeć jak szczurołap, czekając, aż król zdecyduje, iż chce moich usług. Przybyłem tu, by chronić moje ziemie i moich ludzi, a oni nie otrzymują niczego ani od króla, który ma ich strzec, ani ode mnie. Gareth spoglądał w roztargnieniu na ogród, gdzie nieliczna grup- ka zebrała się wokół poplamionego marmurowego posągu. Szybko odwrócił głowę. — Nie możesz odejść — powiedział. Z jego głosu przebijał strach i zatroskanie. — A dlaczegóż by nie? Chłopiec przygryzł wargę. Nic nie odpowiedział, tylko jeszcze raz zerknął nerwowo w stronę ogrodu. Zyerne odwróciła się, jakby wyczuwając jego spojrzenie, i posłała mu figlarnego całusa. Gareth natychmiast popatrzył w drugą stronę. Wyglądał na zmęczonego, jakby całą noc śnił koszmarne sny. Nagle Jenny zadała sobie pytanie, czy młodzieniec wciąż jeszcze śni o Zyerne. Ciążące jak kamień milczenie przerwał piskliwy głos Dromara. — Mój panie Aversinie... — Gnom wyszedł na taras i z całej siły zmrużył oczy, pomimo iż niebo było pochmurne. Mówił z waha- niem, jakby jego własne słowa brzmiały dla niego obco. — Proszę — nie odchodź. John spojrzał na niego spode łba. — Zdaje się, że dotychczas nie zaofiarowałeś mi gościny ani pomocy, prawda? Stary ambasador popatrzył mu w oczy. — Narysowałem ci mapy Głębi. Na Kamień, co więcej mogę zrobić? — Dać mi mapy, które nie kłamią — odparł John chłodnym tonem. — Wiesz równie dobrze jak ja, że na wyrysowanych przez ciebie mapach są puste miejsca. A kiedy je składam, mapy różnych poziomów oraz mapę góry i dołu, to niech mnie diabli, jeśli to nie jest to samo miejsce na wszystkich. Nie interesują mnie tajemnice waszej cholernej Głębi, ale nie wiem, co się zdarzy, ani czym się skończy moja zabawa ze smokiem w chowanego w ciemnościach, więc lepiej, żebym miał dokładną mapę. Jego spokojny głos był zabarwiony irytacją i strachem. Najwy- raźniej Dromar wyczuł te emocje, gdyż gniewna odpowiedź zamarła mu na ustach. Spojrzał tylko na swoje ręce, w których ściskał węzełki sakwy. — Ta kwestia w żaden sposób nie wiąże się ze smokiem, ani z tobą — odparł cicho. — Mapy są dokładne — klnę się na Kamień w sercu Głębi. To, co zostało pominięte, jest sprawą gnomów, i tylko gnomów — to największy sekret serca Głębi. Kiedyś jeden z potom- ków ludzi wyszpiegował to serce i odtąd mamy powody, by gorzko tego żałować. — Starzec znowu uniósł głowę. Jego ciemne, posępne oczy kontrastowały ze zrośniętymi, śnieżnobiałymi brwiami. — Błagam, abyś mi zaufał, Zgubo Smoków. Nie leży w naszej naturze proszenie o pomoc potomków ludzi. Ale ty musisz nam pomóc. Jesteśmy górnikami i handlarzami; nie jesteśmy wojownikami, a po- trzebujemy wojownika. Każdego dnia ktoś z naszych jest zmuszany do opuszczenia miasta. Jeżeli Cytadela upadnie, wielu ludzi Głębi zostanie wymordowanych wraz z buntownikami, którzy dali im nie tylko schronienie, ale także żywność. Wojska króla nie pozwolą im opuścić Cytadeli, nawet gdyby chcieli to zrobić — a możesz mi wierzyć, że sporo z nich próbowało. Tu, w Bel, cena chleba rośnie i wkrótce umrzemy z głodu, chyba że wcześniej wymorduje nas tłuszcza z tawern. Niebawem będzie nas zbyt mało, żeby utrzymać Głębię, nawet gdybyśmy byli w stanie przekroczyć jej bramy. Wyciągnął ręce; wyglądały groteskowo: były małe jak u dziecka i pokryte starczymi węzłami, a ich biel kontrastowała z miękkimi czarnymi fałdami dziwacznie skrojonych rękawów. — Któż z potomków ludzi nam pomoże, jeśli nie ty? — Och, idź sobie wreszcie, Dromar — przerwała mu Zyerne, wyraźnym i słodkim głosem, który ciął powietrze niby srebrny nóż. Opuściła ogród i pokonywała stopnie schodów, lekka jak pączek migdału unoszony wiatrem, który zarzucał jej obramowane różem woalki na ciemne, gęste kaskady włosów. — Nie dosyć, że dzień w dzień usiłujesz dostać się do króla, to jeszcze zupełnie nie w porę dręczysz tych biednych ludzi polityką. Może gnomy są tak pospolite, że wieczorem gadają o interesach i wiercą dziurę w brzuchu ludziom wyżej od nich postawionym, ale my uważamy, że po skończonym dniu przychodzi pora na rozrywki. — Zamachała starannie wypie- lęgnowanymi rękoma i odęła wargi, dając upust zniecierpliwieniu. — A teraz idź sobie — dorzuciła takim tonem, jakby droczyła się z gnomem — bo wezwę strażników. Stary Dromar stał przez chwilę i patrzył na nią. Jego bujne siwe włosy unosiły się jak pajęczyny wokół pomarszczonej twarzy, rozwie- wane morskimi wiatrami. Zyerne zrobiła minę impertynenckiego dzie- cka; przypominała rozpieszczoną dziewczynkę, która chce postawić na swoim. Patrząc na smukłe plecy czarodziejki, Jenny wyczuwała jednak bezczelny, pełen lekceważenia triumfalizm. Nie miała wątpliwości, że Zyerne naprawdę posunęłaby się do wezwania strażników. Dromar najwyraźniej również w to nie wątpił. Pełnił funkcję monarszego ambasadora od trzydziestu lat i wiedział, że należy spełniać rozkazy ukochanej króla. Jenny patrzyła, jak starzec sztyw- no kroczy po szarozielonych kamieniach ogrodowej ścieżki, a Bond Clerlock. blady i poirytowany, małpuje Dromara za jego plecami. Zyerne, tradycyjnie, zignorowała Jenny. Wsunęła rękę pod ramię Garetha i uśmiechnęła się do niego. — Stary intrygant i oszczerca — rzekła. — Za godzinę muszę się pokazać twojemu ojcu na kolacji, ale chyba mamy czas na mały spacer brzegiem morza. Do lego czasu nie zdąży się rozpadać. . Jenny pomyślała, że Zyerne może sobie pozwolić na taką pew- ność — pod wpływem jej czarów chmury rozstępowały się niczym pieski pokojowe czekające najedzenie. Wciąż trzymając Garetha za ramię i opierając na nim gibkie ciało, pociągnęła go w stronę stopni, którymi schodziło się do ogrodu. Przebywający tam dworzanie od razu zaczęli się rozchodzić. W pus- tych alejkach zalegały jedynie kupki liści, poganiane przez wiatr. Gareth rzucił rozpaczliwe spojrzenie Johnowi i Jenny, stojącym na tarasie — ona w przywiezionych z północy pledach i kurtce z bara- niej skóry, on zaś w ozdobnej, błękitno-kremowej szacie z atłasu, wypożyczonej na dworze, i w uczniowskich okularkach na nosie. Jenny delikatnie trąciła łokciem swojego partnera. — Idź za nimi. • Popatrzył na nią z uśmiechem. — A więc z tańczącego niedźwiedzia zostałem awansowany na przyzwoitkę, która zadba o cnotę naszego bohatera? — Nie — odparła Jenny, zniżywszy głos. — Na przybocznego strażnika jego bezpieczeństwa. Nie wiem, co takiego jest w Zyerne, ale on też to wyczuwa. Idź za nimi. r John westchnął i nachylił się, żeby pocałować ją w usta. — Król powinien dodatkowo mi za to zapłacić. — Uścisnął ją mocno, ale pieszczotliwie, jakby był atłasowym lwem, a potem zaczął zbiegać po schodkach i wołać do tamtych dwojga swoim okropnym północnym akcentem. Wiatr rozwiewał jego okrycie spra- wiając, że wyglądał jak potężna orchidea w szarym ogrodzie. Ostatecznie upłynął przeszło tydzień, zanim król wreszcie posłał po swego syna. — Zapytał mnie, gdzie byłem — rzekł cicho Gareth. — Zapytał mnie, dlaczego nie pojawiłem się u niego wcześniej. — Młodzieniec obrócił się i uderzył pięścią w słupek baldachimu łoża, zaciskając zęby, żeby nie płakać ze złości i zmieszania. — Jenny, przez wszyst- kie te dni on udawał, że mnie nie widzi! Zakręcił się w miejscu, rozwścieczony. Skąpe wieczorne światło, wpadające przez romboidalne szyby okna, przy którym siedziała Jenny, łagodnie pieściło cytrynowożółty atłas dworskiej szaty mło- dzieńca i migotało tajemniczo na okrągłych, pozbawionych fasetek starych klejnotach, ozdabiających jego palce. Jego włosy były sta- rannie kręcone na audiencję z ojcem i. jak to z cienkimi włosami bywa, pozostały całkowicie proste, z wyjątkiem jednego, dwóch kosmyków. Po audiencji założył okulary. Pobite i powyginane, nie pasowały do wytwornego stroju; w dodatku deszcz sprawił, że szkła zaparowały. — Nie wiem, co robić -— rzekł zduszonym głosem. — On powiedział... Powiedział, że pogadamy o smoku podczas następnego spotkania. Nie pojmuję, co się dzieje... — Czy Zyerne tam była? — zagadnął John. Siedział na wrzecio- nowatym biurku, na którym, podobnie jak na górnym piętrze kwatery gościnnej, gdzie mieszkał razem z Jenny, piętrzyły się stosy książek. Po ośmiu dniach cały pokój wyglądał jak splądrowana biblioteka. Jeden tom opierał się o drugi. John pozaznaczał ważne dla siebie strony zapisanymi karteluszkami albo przypadkowymi częściami garderoby, albo innymi książkami. W jednym z woluminów tkwił nawet sztylet. Gareth pokiwał smętnie głową. — Na połowę pytań, które mu zadawałem, to ona udzielała odpowiedzi. Jenny, czy to możliwe, że rzuciła na niego jakiś czar? r Jenny zaczęła mówić: — Prawdopodobnie... — Ależ oczywiście, że tak — przerwał jej John. Przechylił wysoki taboret do tyłu, żeby oprzeć plecy o biurko. — I gdybyś nie była tak cholernie zdecydowana oddać sprawiedliwość tej cwanej kurewce. Jen, przekonałabyś się o tym już tydzień temu. Wejść! — dodał, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich głowa Trey Clerlock. Na moment zawahała się. Weszła zachęcona gestem Johna. Miała przy sobie lirę z drewna gruszy, ozdobioną gwiazdami z kości słoniowej, które pokrywały pękate pudło rezonansowe i kołki, two- rząc chaotyczny wzór. Biorąc instrument w ręce John promieniał z zachwytu. — Chyba nie zamierzasz na tym grać — jęknęła Jenny. — Wystraszysz bydło w promieniu wielu kilometrów. — Wcale nie — odparował John. — A poza tym jest taka sztuczka, która umożliwia cichsze lub głośniejsze granie... — Znasz ją? — Mogę się nauczyć. Dziękuję ci, Trey, kochanie. Niektórzy ludzie nie potrafią docenić brzmienia wyrafinowanej muzyki. — Niektórzy ludzie nie potrafią docenić brzmienia, jakie wydaje kot przejechany przez magiel — odcięła się Jenny. Następne słowa adresowała do Garetha: — Rzeczywiście, możliwe, iż Zyernc rzuciła na niego czar. Jednak sądząc po tym, co mi mówiłeś o uporze i sile woli swojego ojca, trochę się dziwię, że wywiera na niego tak silny wpływ. Gareth potrząsnął głową. — Nie chodzi tylko o to — powiedział. — Ja... nie wiem, jak to wyrazić, a poza tym nie mogę być pewien, ponieważ nie miałem okularów podczas rozmowy, ale odnoszę wrażenie, że podczas mojej nieobecności on zmamił ł. To głupie określenie — dorzucił usprawiedliwiająco, widząc nachmurzoną minę Johna. — Nie — odparła Trey niespodziewanie. Zarumieniła się lekko, gdy pozostała trójka spojrzała na nią. Wyglądała jak lalka z czerwo- nymi policzkami. — Moim zdaniem on nie powiedział niczego głupiego, a słowo „zmarniał" jest bardzo trafne. Uważam tak, ponie- waż... ponieważ to samo dzieje się z Bondem. — Z Bondem? — zapytała Jenny. W jej umyśle odżyło wspo- mnienie wychudzonej twarzy króla. Makijaż na jego zapadniętych policzkach łuszczył się, odsłaniając woskowatą cerę, zupełnie jak u Bonda. Przez chwilę wydawało się, że Trey jest bez reszty pochłonięta wygładzaniem koronki na lewym mankiecie. Kiedy podniosła gło- wę, w różnobarwnych puklach jej włosów zalśnił opal. — Myślałam, że tylko mnie się tak wydaje — powiedziała cicho. — Wiem, że stał się bardziej nietaktowny i opowiada mniej zabawne dowcipy — tak się dzieje zawsze, gdy zaprząta sobie umysł czymś innym. Tylko że tym razem odnoszę wrażenie, iż on nie zaprząta sobie głowy niczym. Po prostu nie zwraca uwagi na to, co robi. Jest taki roztargniony, zupełnie jak twój ojciec. — Spojrzała na Jenny błagalnie. — Ale dlaczego Zyerne miałaby rzucić czar na mojego brata? Nigdy nie musiała zabiegać o jego względy. Przecież zawsze kręcił się przy niej. Był jednym z pierwszych przyjaciół, jakich miała na dworze. On... on kochał ją. Śnił o niej... — W jaki sposób? — zapylał Gareth ostrym tonem. Trey potrząsnęła głową. — Nie chciał mi powiedzieć. — Czy lunatykował? Zdumienie w oczach dziewczyny starczyło za odpowiedź. — Skąd wiedziałeś? Kapryśny deszcz ustał. Teraz pod oknami kwatery gościnnej było wyraźnie słychać głosy strażników, którzy opowiadali sobie historię o gnomie i miejskiej dziwce. Gasło nawet zamglone światło popo- łudnia i w pokoju zapanował chłód i szarość. — Czy nadal o niej śnisz, Garecie? Chłopak zaczerwienił się, jakby coś go oparzyło. Pokręcił głową i, jąkając się, odparł: — Ja... nie kocham jej. Naprawdę jej nie kocham. Próbuję... Nie chcę przebywać z nią sam na sam. Ale... — Bezradnie machnął ręką, nie mogąc odpędzić zdradzieckich snów. — Ale ona cię wzywa — łagodnie dokończyła Jenny. — Przy- zywała cię już pierwszej nocy, gdy przebywaliśmy w jej domku myśliwskim. Czy robiła to już wcześniej? — Nnnnie wiem. — Gareth wydawał się wstrząśnięty, słaby i bar- dzo przerażony, jak w dniu, w którym Jenny penetrowała jego umysł. Miało się wrażenie, że patrzy na rzeczy, których nie chce oglądać. II Trey podeszła do kominka, żeby zanurzyć w ogniu zwitek papie- ru i zapalić nim małe lampy z kości słoniowej na krawędzi stołu Johna. Potem zgasiła płomyk. Spokojnie zbliżyła się do młodzieńca i skłoniła go do tego, żeby usiadł obok niej na brzegu osłoniętego kotarami łoża. Po dłuższej chwili Gareth rzekł: — Możliwe, że tak. Kilka miesięcy temu zaprosiła mnie do swojego skrzydła pałacowego, gdzie miałem zjeść kolację z nią i z moim ojcem. Nie poszedłem. Bałem się. że ojciec będzie na mnie wściekły za to, że zignorowałem to zaproszenie, ale później powie- dział coś, co sprawiło, iż zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle o nim wiedział. To zabiło mi ćwieka. Pomyślałem... — Zaczerwienił się jeszcze mocniej. — Właśnie wtedy przyszło mi na myśl, że ona może być we mnie zakochana. — Widziałem tego rodzaju związki między wilkami i owcami, ale taki romans zazwyczaj jest trochę jednostronny — zauważył John, drapiąc się po nosie. — Co stanęło ci na przeszkodzie? — Polycarp. — Gareth bawił się fałdami swego okrycia, które odbijało światło lampy, dochodzące przez kotary łoża. — Zawsze mi mówił, żebym się jej wystrzegał. Dowiedział się o kolacji i namówił mnie, żebym lam nie szedł. — No cóż, niewiele wiem o magii i tych wszystkich sprawach, ale mogę ci powiedzieć, chłopcze, że być może uratował ci życie. — Oparty o krawędź biurka, John napiął mięśnie pleców i cicho grał melodię na lirze. Gareth potrząsnął głową. Był zbity z tropu. — Ale dlaczego? Nie minął nawet tydzień, a on usiłował nas zabić — i mnie, i mojego ojca. — Jeżeli to był on. Chłopiec wytrzeszczył oczy. Na jego twarzy powoli odmalował się strach, będący skutkiem zrozumienia nowych ('aktów. — Ale ja go widziałem — szepnął. — Skoro potrafiła przybrać postać kota albo ptaka, zamiana w mistrza Halnath byłaby w zasięgu jej możliwości, prawda? Jen? — John rozejrzał się po pokoju. Jego towarzyszka siedziała z ramieniem na wysuniętym kolanie, opierając brodę o nadgarstek. — Nie przybrałaby jego rzeczywistej postaci — rzekła spokój- nie. -— Wystarczyłoby stworzyć złudzenie. Zmiana kształtu wymaga ogromnej mocy — no, ale Zyerne posiada ogromną moc. Jakkolwiek to zrobiła, sam czyn jest logiczny. Gdyby Polycarp zaczął się domyślać jej zamiarów wobec Garetha, to natychmiast by go zdyskredytowało i usunęło w cień. Czyniąc z ciebie świadka, Gar, zyskiwała pewność, że mu nie pomożesz. Musiała wiedzieć, jak bolesna byłaby ta zdrada. Gareth szepnął jak odrętwiały: — Nie! — Poraziła go świadomość, jak strasznego czynu się dopuścił. W ciszy zabrzmiał łagodny głos Trey. — Tylko czego ona chce od Garetha? Rozumiem, że trzyma się króla, bo bez jego wsparcia byłaby — no, może nie byłaby nikim, ale z pewnością nie mogłaby żyć tak, jak żyje teraz. Ale dlaczego zamierza usidlić Garetha? I czego chce od Bonda? On w ogóle do niej nie pasuje... Przecież wiesz, że jesteśmy bardzo mało znaczącym rodem. Nie dysponujemy jakąkolwiek władzą polityczną, a i nasze finanse nie przedstawiają się imponująco. —Na jej wargach pojawił się smutny uśmiech. Dotknęła różowej koronki mankietu. — To wszystko... Oczywiście trzeba zachowywać pozory; Bond usiłuje dobrze mnie wydać za mąż, ale w gruncie rzeczy nie mamy niczego, co mogłoby zainteresować Zyerne. — Ale dlaczego ich niszczy? — zapytał Gareth, tonem pełnym troski o własnego ojca. — Czy wszystkie czary prowadzą do tego? — Nie — odparła Jenny. — Właśnie to mnie zdumiewa. Nigdy nie słyszałam o poważnym zaklęciu, które nie tylko zniewala umysł ofiary, ale w dodatku niszczy jej ciało. Ale też nigdy nie słyszałam o zaklęciu zniewalającym tak mocno jak urok, który rzuciła na twojego ojca, Garecie, ani o zaklęciu działającym lak długo. Jednak- że magia Zyerne wywodzi się z magii gnomów i nie jest podobna do magii ludzi. Możliwe, że pośród ich sekretów jest taki, który dotyczy esencji cudzego życia, oplatają niby wici powoju, zdolne do znisz- czenia podwalin kamiennej budowli. Ale przecież — dokończyła, zniżywszy głos — nie ulega wątpliwości, że aby zdobyć taką władzę nad nim, musiała przede wszystkim uzyskać jego zgodę. — Jego zgodę? — wykrzyknęła Trey z przerażeniem. — Ale jak on mógł się zgodzić? Czy ktokolwiek mógłby się zgodzić na coś takiego? Jenny odnotowała z zaciekawieniem, iż Gareth nie odzywa się. W drodze na północ miał okazję przyjrzeć się, choćby na krótko, zwierciadłu własnej duszy, a ponadto znał Zyerne. Jenny wyjaśniła: — Tak głębokie ingerowanie w cudzy byt zawsze wymaga zgody ofiary. Zyerne potrafi zmieniać postać — obowiązuje ta sama zasada. Trey potrząsnęła głową. — Nie rozumiem. Jenny westchnęła i, wstając z miejsca, podeszła do dwojga mło- dych ludzi, którzy siedzieli obok siebie. Położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. — Osoba przybierająca różne postacie potrafi zmienić cudzy byt, tak jak zmienia własny byt. Wymaga to ogromnej mocy, a przede wszystkim trzeba w jakiś sposób uzyskać zgodę ofiary. Ofiara może się opierać, chyba że czarownicy uda się znaleźć jakiś słaby punkt, jakiegoś ukrytego demona — cząstkę bytu, która pragnie ulec przemianie. Gęstniejący mrok na zewnątrz sprawiał, że twarz dziewczyny w świetle lampy wydawała się jeszcze bardziej złocista, niby miód. W ocienionych długimi, gęstymi rzęsami oczach Jenny wyczyty wała zarówno strach, jak i fascynację, to częściowe zrozumienie, które jest pierwszym cichym zwiastunem zgody. — Myślę, że stawiłabyś opór, gdybym usiłowała zamienić cię w potulnego pieska, zakładając, iż dysponowałabym taką mocą. W twojej duszy jest bardzo niewiele z potulnego pieska, Trey Cler- lock. Ale gdybym miała przemienić cię w konia — roczną źrebicę, szarą siostrę morskich bryz — sądzę, że udałoby mi się uzyskać twoją zgodę na to. Trey gwałtownie odwróciła oczy i wtuliła głowę w ramię Gare- tha. Młodzieniec objął ją w opiekuńczym geście, najlepiej jak umiał, zważywszy że siedział na zwisających końcach swoich obfitych rękawów. — Na tym polega moc zmieniania kształtu i niebezpieczeństwo — mówiła Jenny, zniżając głos w cichym pokoju. — Gdybym przemieniła cię w źrebicę, Trey, twoja esencja życiowa byłaby esencją konia, a twoje ciało ciałem klaczy; twoja miłość i pożądanie byłyby takie jak u młodego, chyżego zwierzęcia. Przez jakiś czas być może pamiętałabyś, kim byłaś, ale nie zdołałabyś odnaleźć drogi i! powrotnej do dawnego wcielenia. Myślę, że byłabyś szczęśliwa jako źrebica. — Przestań — szepnęła Trey i zatkała uszy. Garcth mocniej ją objął. Jenny milczała. Po chwili dziewczyna ponownie uniosła głowę. W jej ciemnych oczach odbijały się wzbu- rzone głębie marzeń. — Przepraszam — powiedziała. — To nie ciebie się obawiam. Boję się samej siebie. — Wiem — odparła Jenny łagodnie. — Ale czy teraz rozumiesz? C/y rozumiesz, co ona mogła zrobić twojemu ojcu. Garecie? Czasami mniej bólu sprawia rezygnacja z wysiłku i poddanie się woli cudzego umysłu. Kiedy Zyernc osiągnęła moc. nie była w stanie zdobyć takiej władzy nad tobą, gdyż nie zbli/ałeś się do niej, żeby jej to umożliwić. Nienawidziłeś jej i byłeś tylko chłopcem — nie mogła cię skusić, tak jak kusi mężczyzn. Ale kiedy stałeś się mężczyzną... — Myślę, ze jest to godne pogardy — stwierdziła Trey. Tym razem to ona objęła Garetha w opiekuńczym geście. — Ale stanowi dla niej niezły sposób zachowywania wład/y — zauważył John. opierając ramię o lirę, którą trzymał na kolanach. — Wciąż nie jestem pewna, co takiego zrobiła — rzekła Jenny — Zresztą to i tak nie wyjaśniałoby, dlaczego zrobiła to samo Bondowi. Gdybym mogła zobaczyć się z królem, porozmawiać z nim, dowiedziałabym się czegoś... — Babko Boża, on prawie nie odzywa się do własnego syna. a co dopiero do mnie albo do ciebie — odparł John. Zastanowił się nad własnymi słowami. — To może być powód, dla którego nie rozma- wia ani ze mną, ani z tobą. Zerknął na Garetha płonącym wzrokiem. — Wiesz, Gar, zdaje mi się, że im dłużej na to wszystko patrzę, tym większą mam ochotę pogadać z twoim ojcem. Rozdział 8 W śmiertelnej ciszy, która zaległa nad ogrodami, zejście Garetha z muru było hałaśliwe jak parzenie się wołów w suchych zaroślach. Jenny skrzywiła się, gdy chłopak spadł na ostatnim metrze w krzaki. Ukryta w cieniu porastającego mur bluszczu, dostrzegła błysk szkieł okularów i usłyszała zduszony głos: — Zapomniałeś krzyknąć „Jest jedenasta i wszystko idzie do- brze", mój bohaterze! Po chwili rozległ się cichy szelest bluszczu. Jenny wyczuła, że John ląduje na ziemi. Ostatni raz zerknęła na ciemny ogród, ledwo widoczny przez splątane gałęzie nagich dr/ew. a potem zsunęła się, żeby dołączyć do swoich towarzyszy. Dojrzała niezdarną postać Garetha, odzianą w rdzawy aksamit. John pozostawał prawie niewi- doczny; chaotyczny deseń jego pledów stapiał się z barwami nocy. — Tam — szepnął Gareth, wysuwając głowę w kierunku dalej położonego krańca ogrodu, gdzie w niszy między dwoma trójlistny- mi łukami okien płonęło światełko. Jego promyki migotały na mo- krej trawie niby rzucone niedbale monety. Gareth wysforował się naprzód, ale John dotknął jego ramienia i wyszeptał: — Myślę, że jeśli to tylko włamanie, lepiej będzie wysłać kogoś na zwiad. Schowam się w cień i obejdę mur z trzech stron. Kiedy będę na miejscu, zagwiżdżę raz, jak kozodój. W porządku? Już zbierał się do drogi, kiedy Gareth chwycił go za rękaw. — A jeśli usłyszymy gwizd prawdziwego kozodoja? — O tej porze roku? — odparł John i niczym kot, zniknął w mroku. Jenny patrzyła, jak kluczył między kratkowanymi cieniami krze- wów, które ozdabiały z trzech stron prywatną rezydencję króla. Widząc, jak Gareth wyciąga szyję, zorientowała się, że młodzieniec stracił go z oczu niemal natychmiast. W pobliżu sklepionych przejść różowe światło latarni prześlizg- nęło się po oprawce okularów, na moment obrysowując lśniące kolce i koniec czyjegoś długiego nosa. Doszedłszy do wniosku, że jego towarzyszowi nic nie zagraża, Gareth zaczął iść, ale Jenny cicho przyciągnęła go. John jeszcze nie zagwizdał. W chwilę później w łukowo sklepionym przejściu pojawiła się Zyerne. Wprawdzie John stał w odległości niespełna dwóch metrów od niej, ale z początku go nie zauważyła, gdyż zamarł niby wąz w listo- wiu. Twarz czarodziejki, opromieniona łagodnym, morelowym światłem, wyrażała to samo nasycenie, które Jenny obserwowała w pokoiku na górze w domku myśliwskim nieopodal Wildspae — była to wielka satysfakcja wywołana całkowicie intymną rozkoszą. Podobnie jak wówczas, Jenny poczuła, że ciarki przechodzą jej po grzbiecie, i aż zadygotała ze strachu. W tym momencie Zyerne odwróciła głowę. Spłoszył ją widok Johna, stojącego nieruchomo tak blisko niej, ale zdobyła się na uśmiech. — No proszę. Przedsiębiorczy barbarzyńca. — Potrząsnęła roz- puszczonymi, nie osłoniętymi włosami, których zabłąkane kosmyki przylegały do wpadniętego policzka niczym zaproszenie do piesz- czot. — Bez wątpienia pora jest trochę późna na składanie wizyt królowi. — Z tego co słyszałem, spóźniliśmy się o kilka tygodni. — Aversin podrapał się po nosie, zakłopotany. — Ale lepiej późno niż wcale, jak powiedział tata na ślubie dziadka. Zyerne zaniosła się przymilnym, chrapliwym śmiechem. Jenny wyczuła, że stojący obok niej Gareth drży, jakby uwodzicielski chichot przypominał mu o złych snach. — A także bezczelny barbarzyńca. Czy twoja kochanka przysła- ła cię, żebyś się przekonał, że Uriens dał się uwikłać w jakieś inne czary oprócz własnej głupoty i lubieżności? Uszu Jenny dobiegł syk Garetha. Młodzieniec był wściekły i za- szokowany słysząc pospolite słowa, wypowiadane z taką swobodą przez różowe wargi czarodziejki. Jenny zastanawiała się, dlaczego ona sama nie odczuwa zdziwienia. John tylko wzruszył ramionami i powiedział łagodnie: — Nie. Po prostu czekanie nie jest moją specjalnością. — Aha. —Uśmiechnęła się szerzej, leniwie i zmysłowo. Wyda- wało się, że jest trochę zawiana, ale nie śpiąca, jak pijane osoby. Promieniowała szczęściem, tak jak tamtego pierwszego ranka w ga- lerii króla. Była pełna życia, a zarazem niedbale wyniosła; nic nie mąciło jej dobrego samopoczucia. Kiedy podeszła do Johna, latarnia w wyłożonej płytami wnęce obrysowywała jej profil bursztynową kreską. Jenny znowu ścisnął lęk, jakby John stał nieświadomy śmier- telnego zagrożenia. — Barbarzyńca, który je rękami i niewątpliwie kocha się nie zdejmując butów. Zyerne dotknęła jego barków pieszczotliwym ruchem, wymacu- jąc muskuły i kości pod skórzanym kubrakiem i pledami. Jednak Aversin cofnął się o krok wytwarzając dystans między nimi, podob- nie jak niegdyś" ona w stosunku do Dromara. I podobnie jak Dromar, nie zdecydowała się udać za nim. Odezwał się do niej z przesadnie rozwlekłym północnym akcen- tem: — Rzeczywiście, przez ten brak ogłady cierpię na bezsenność. Ale nie przybyłem na południe, żeby wytwornie jeść i kochać się. Powiedziano mi, że ten smok zjada tutejszych mieszkańców. Znowu zachichotała złowieszczo. — Otrzymasz sposobność zabicia go, kiedy wszystko będzie gotowe. Uderzanie we właściwym czasie jest cywilizowaną sztuką, mój barbarzyńco. — Tak — zgodził się John, którego ciemna sylwetka wyraźnie rysowała się na złocistym tle. — Miałem mnóstwo czasu, żeby ją studiować tutaj, wraz z innymi cywilizowanymi sztukami, jak kur- tuazja i życzliwość wobec petentów, nie mówiąc o honorze i dotrzy- mywaniu wierności ukochanemu, zamiast zalecania się do jego syna. Jenny zauważyła, że Zyerne sztywnieje. Zanim odzyskała mowę, upłynęły może trzy uderzenia serca. Głos Zyerne był nadal słodki, ale przypominał zbyt wysoko nastrojoną strunę harfy. — A cóż ci do lego, Johnie Aversinie? Tu, na południu, takie postępowanie jest czymś normalnym. W żaden sposób nie przeszko- dzi ci ono w zyskaniu chwały. I tylko to powinno cię obchodzić. Powiem ci, kiedy przyjdzie właściwa pora, aby wyruszyć. Posłuchaj mnie, Aversinie, i daj wiarę moim słowom. Znam tego smoka. Zabiłeś jednego robaka — nie napotkałeś Morkeleba Czarnego, smoka Ściany Nast. Jest potężniejszy od czerwia, którego załatwiłeś, potężniejszy, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. — Domyślałem się tego. — John uniósł okulary. Różowe świat- ło odbijało się od kolców jego naramienników jak od czubków włóczni. — Wygląda na to, że po prostu będę musiał zabić go tak, jak potrafię. — Nie — odparła. Słodycz jej głosu zaprawiała zgryźliwa iro- nia, jakby miała w ustach zatruty cukierek. — Nie potrafisz. Wiem o tym, w przeciwieństwie do ciebie i tej twojej zdziry. Myślisz, że nie wiem, że te cuchnące gównozjady, gnomy, okłamały cię? Ze odmówiły dania ci prawdziwych map Głębi? Ja znam Głębię, Johnie Aversinie — znam każdy jej tunel i przejście. Znam samo serce Głębi. Znam również wszystkie czary ochronne i wytwarzające złudzenia, a możesz mi wierzyć, że będziesz ich potrzebował w wal- ce z rozwścieczonym smokiem. Będziesz potrzebował mojej pomo- cy, jeśli chcesz odnieść zwycięstwo — będziesz potrzebował mojej pomocy, jeśli masz ujść z życiem. Powiadam: zaczekaj, a otrzymasz tę pomoc. A potem, mając do dyspozycji łupy z Głębi, wynagrodzę cię hojniej, niż mógłby marzyć największy nawet skąpiec. John lekko przechylił głowę na bok. — Ty mnie wynagrodzisz? W ciszy przesiąkniętej morskim zapachem nocy było słychać, jak kobieta z trudem łapie oddech. — Dlaczego to ty masz dzielić skarby gnomów? — dopytywał się John. — Przewidujesz zdobycie Głębi, gdy tylko usunie się smoka? — Nie — odparła, zbyt pośpiesznie. — To znaczy... Z pewno- ścią wiesz, że gnomy zrobiły się tak zuchwałe, iż zaczęły spiskować przeciw Jego Królewskiej Mości? Nie są już tak silne, jak dawniej, przed przybyciem Morkeleba. Te, których nie wyrżnięto, są podzie- lone i słabe. Wiele opuściło to miasto, tracąc wszelkie prawa, no i dobrze, że ich nie ma. — Gdybym został potraktowany tak, jak one zostały potrakto- wane na moich oczach, to też bym wyjechał — zauważył John, opierając ramię o niebiesko-zółte płyty sklepienia. — Zasłużyły na to — odparła jadowicie. — Przeszkodziły mi w... — Urwała, a potem, bardziej rzeczowym tonem, dodała: — Przecież wiesz, że otwarcie sympatyzują z buntownikami z Halnath — albo przynajmniej powinieneś o tym wiedzieć. Byłoby głupotą pozbywać się smoka przed zdemaskowaniem ich spisków. To tylko wzmocniłoby ich pozycję; znowu korzystałyby ze swoich skarbów i zajmowały się nowymi intrygami. — Wiem, ze król i ludzie wiedzą wyłącznie o knowaniach gnomów — odparł Aversin spokojnie. — A z tego co słyszę, gnomy w Cytadeli nie mają dużego wyboru, jeśli chodzi o opowiedzenie się po którejś ze stron. To, że Gar ruszył w podróż, musiało być dla ciebie prawdziwym dobrodziejstwem; król był tak zdenerwowany, że uwie- rzyłby prawie we wszystko. I przypuszczam, że byłoby nierozsądne pozbywać się smoka przed opuszczeniem królestwa przez tak liczne zastępy gnomów — może uda się znaleźć pretekst, żeby pozbyć się reszty. Chodzi o to, żeby nie mogły powrócić do swoich twierdz, zwłaszcza że mógłby chcieć to uczynić ktoś inny. Nastąpiła chwila ciszy. Jenny zauważyła, jak światło szybko prześlizguje się po jedwabnym rękawie Zyerne, gniewnie ściskanym małymi palcami, zostawiając zmarszczone fałdy niby szlak niewi- dzialnych myśli. — To są kwestie administracji państwowej wyższego szczebla, Zgubo Smoków. Prawdę mówiąc, ty nie masz z nimi nic wspólnego. Powiadam ci, bądź cierpliwy i czekaj, dopóki nie dam ci znać, że nadeszła pora, abyśmy razem udali się do Głębi, ty i ja. Obiecuję, że nie zostaniesz pozbawiony okazji do zabicia smoka. Znowu podeszła do Johna. Brylanty na jej rękach rzucały ogniste refleksy na jego matowe pledy i skórzany kubrak. — Nie — odparł Aversin niskim głosem. — A ty nie zostaniesz pozbawiona wizyty w Głębi, zważywszy, że zrobiłem całą jatkę za ciebie.. To ty wezwałaś smoka, prawda? — Nie. — Odpowiedź przypominała trzask zmrożonej gałązki. — Naturalnie, że nie. — Czyżby, kochanie? Wobec tego masz szczęście, że nadciąg- nął akurat w takim momencie, kiedy marzyło ci się sprawowanie władzy bez króla, na wypadek gdybyś mu się znudziła albo gdyby umarł. Że nie wspomnę o tej obfitości złota. Patrząc na uniesioną dłoń Zyerne, Jenny miała wrażenie, że palący gniew czarodziejki jest jak niewidoczna eksplozja rozsadza- jąca ogród. Ściśnięte gardło nie pozwalało jej wydać okrzyku pr/e- rażenia ani nawet ostrzec Johna. Zresztą wiedziała, że nawet nie zdąży się ruszyć z miejsca, żeby pomóc, a ponadto nie dorównywała tej młodej kobiecie w dziedzinie magii. Oparty plecami o kamienny łuk, Aversin mógł jedynie zasłonić twarz ramieniem, gdy z ręki Zyerne trysnął biały ogień. Syczący trzask w powietrzu przypominał wyładowanie elektryczne. Płomień ognia, intensywnie biały, o nie- mal sinej obwódce, osmalił każdy okruch kamienia i każdą kępkę mchu na chodniku, a także obrysował bezbarwnym blaskiem każdy woskowaty płatek zimowych róż. Powietrze było przesycone zapa- chem ozonu i nadpalonych liści. Po dłuższej chwili John odsłonił twarz. Pomimo iż Jenny stała na drugim końcu ogrodu, zauważyła, że Aversin dygocze. Sama miała nogi jak z waty; była wstrząśnięta i przerażona, i czuła, że zemdla- łaby, gdyby nie paniczny strach przed Zyerne. Przeklinała siebie za brak dostatecznej mocy. John stał przed Zyerne. Nie ruszał się. Pierwsza odezwała się Zyerne. Jej głos zabrzmiał jak triumfalna fanfara. — Zanadto się wywyższasz, Zgubo Smoków. Nie jestem jedną z twoich rozczochranych ulicznic, żebyś mógł odzywać się do mnie bezkarnie. Jestem prawdziwą czarodziejką. Aversin nic nie odpowiedział. Ostrożnie zdjął okulary i przetarł oc/.y. Znowu włożył okulary i milcząc przyglądał się kobiecie w ską- pym świetle ogrodowej latarni. — Jestem prawdziwą czarodziejką — powtórzyła cicho Zyerne Wyciągnęła do Johna ręce; pociągnęła go za rękawy małymi palca- mi, a do jej słodkiego głosu zakradła się chrapliwa nuta. — Kto mówi, że nasz sojusz musi być tak pełny agresji. Zgubo Smoków? Nie musisz spędzać czasu na niecierpliwej szarpaninie. Mogę ci uprzyjemnić czekanie. Jednak gdy dotknęła jego twarzy delikatnymi dłońmi. Aversin złapał ją za cienkie nadgarstki i odsunął na odległość ramienia. Przez moment stali w takiej pozycji, zwróceni twarzami do siebie. W ciszy słychać było jedynie ich przyśpieszone oddechy. Zyerne utkwiła oczy w mężczyźnie, zgłębiając jego umysł i szukając jakiegoś słabe- go punktu. Jenny wiedziała o tym; przypomniała sobie, że tak samo postąpiła z Garethem. W końcu Zyerne wyrwała się z uścisku Johna. zakląwszy szpetnie — A więc — szepnęła — ta upacykowana ochrą suka potrafi przynajmniej rzucać czary wywołujące ruję. zgadza się? Zważywszy jak wygląda, nie ma innego wyjścia. Ale pozwól, że coś ci powiem. Zgubo Smoków. Czy ci się to podoba, czy nie. kiedy wyruszysz na spotkanie smoka, to ja będę jechała u twojego boku, nie ona. Bę- d/iesz potrzebował mojej pomocy i udasz się w drogę, kiedy ja wyrażę taką wolę, kiedy powiem królowi, żeby cię puścił — nie wcześniej. Zatem opanuj choćby w małym stopniu cywilizowaną sztukę czekania, mój barbarzyńco, albowiem bez mojej pomocy w walce z Morkelebem niechybnie zginiesz. Odstąpiła od niego i przeszła pod oświetlonym łukiem. Wyciąg- nęła rękę, żeby zabrać ze sobą latarnię. W jej miodowym blasku twarz czarodziejki wyglądała delikatnie i niewinnie jak u siedemna- stoletmej dziewczyny, nietknięta gniewem ani perwersją. małostko- wością ani mściwością. John obserwował ją stojąc jak przyrośnięty w miejscu. Na jego obliczu, niby diamentowa mgła, perliły się kropelki potu. Nie wykonywał żadnych ruchów, tylko rozcierał ręce, na których widniały cienkie, bolące blizny po oparzeniach. W chwilę później w oknie za jego plecami zapłonęło łagodne światło. Przez wonne listowie i winorośl, które oplatały filigranową kratę, Jenny mignęło wnętrze pokoju. Wydawało jej się, że dostrzeg- ła freski na ścianach, kosztowne naczynia ze złota i srebra, a także blask złotych i srebrnych nici haftów, którymi były pokryte kotary łoża. W łóżku leżał jakiś mężczyzna; poruszał się lekko, nękany niespokojnym snem. Jego złociste włosy, rozrzucone na wyszywa- nych poduszkach, utraciły połysk i barwę. Twarz miał wychudzoną, pozbawioną życia; było to oblicze człowieka, którego pocałował wampir. — Miałaby się z pyszna, gdybyś wyjechał dziś wieczorem! — grzmiał Gareth. — Gdybyś wrócił na północ i zostawił ją, żeby sama walczyła z tym swoim żałosnym robalem, skoro tak bardzo tego chce! Zakręcił się na pięcie i kolejny raz przeszedł po dużej komnacie gościnnej kwatery. Był tak wściekły, że niemal bełkotał. Wydawało się, że w tym gniewie zapomniał o strachu, jaki wzbudzała w nim Zyerne. i chęci schronienia się przed nią; zapomniał o długiej podró- ży do Zimowych Krain i rozpaczliwym pragnieniu, by urzeczywist- nić jej cel. Jenny obserwowała wybuchy młodzieńca z okna. Nie zdradzała żadnych emocji, ale w jej umyśle odbywała się szaleńcza gonitwa myśli. John podniósł głowę znad instrumentu. — To by nie wystarczyło, mój bohaterze — rzekł spokojnie. — Smok jest teraz tutaj, bez względu na to, jak i dlaczego się tu zjawił. Tak jak powiedziała Zyerne. tutejsi ludzie to nie mój kłopot, ale nie mogę wyjechać i zostawić ich na pastwę smoka. Poza gnomami, należy jeszcze wziąć pod uwagę wiosenne zasiewy. Chłopak zatrzymał się w miejscu i wytrzeszczył oczy. — Co? John wzruszył ramionami, wciąż strojąc lirę. — Żniwa minęły — zauważył. — Jeżeli wiosną smok będzie nadal przebywał w tej krainie, nie będzie można nic zasiać i wtedy, mój bohaterze, zobaczysz prawdziwy głód w tym mieście. Gareth milczał. Jenny odgadła, że nigdy nie brał czegoś takiego pod uwagę. Najwyraźniej nigdy w życiu nie zabrakło mu pożywienia. — Poza tym —ciągnął John —jeśli gnomy nie wrScą do Głębi wystarczająco szybko, Zyerne zniszczy ich tutaj, jak się wyraził Dromar, i zniszczy twojego przyjaciela Polycarpa w Cytadeli. Wprawdzie Dromar zarzekał się, iż nie dopuści nas do serca Głębi, ale i tak gnomy robią dla nas, co mogą, i moim zdaniem Polycarp uratował ci życie albo przynajmniej uchronił przed losem, jaki przy- padł w udziale twojemu ojcu, który jest pod tak silnym wpływem czarów Zyerne, że stracił rachubę czasu. Nie, ten smok musi zostać zabity. — Ależ właśnie w tym rzecz — spierał się Gareth. — Jeżeli zabijesz smoka, nikt nie przeszkodzi jej w zdobyciu Głębi, a potem padnie Cytadela, ponieważ będą mogli zaatakować ją od tyłu. — Popatrzył na Jenny z zatroskaniem. — Czy to możliwe, że ona przywołała smoka? Jenny nic nie odpowiedziała. Rozmyślała o straszliwej mocy, którą czuła w ogrodzie, i odrażającej, perwersyjnej odmianie Zyerne w oświetlonym pokoju w domku myśliwskim. — Nie wiem — rzekła. — Po raz pierwszy słyszę, że ludzka magia jest w stanie wpływać na smoka. No, ale Zyerne czerpie swą magię od gnomów. Nigdy nie słyszałam o czymś takim... — „...Pazury ma kogucie, chomąto jak koń..." — powtórzył John. — Czy jest możliwe, że ona ma władzę nad smokiem za pośrednictwem jego imienia? Przecież dobrze je zna. Jenny potrząsnęła głową. — Nosi imię Morkeleb tylko w języku ludzi. Ludzie nazywają Azwylcartusherandsa Dromarem, aTaseldwyn — Mab. Gdyby znała jego prawdziwe imię, jego życiową esencję, mogłaby ponownie go odprawić. To oczywiste, że nie jest w stanic, bo inaczej zabiłaby cię w ogrodzie dzisiejszego wieczoru. Zawiązała szal na ramionach — cienką, błyszczącą pajęczynę z jedwabiu z Wysp Południowych. Grube pukle włosów przykryły go niczym drugi szal. Na plecach poczuła zimny powiew, jakby powietrze oddychało przez okno za jej plecami. Gareth znowu zaczął krążyć po pokoju, z rękami wepchniętymi w kieszenie starych skórzanych bryczesów myśliwskich, które zało- żył z myślą o wyprawie. — Ale nie znała jego imienia, prawda? — Nie — odparła Jenny. — A w takim razie... — Urwała i zmarszczyła czoło, odpędzając nową myśl. — Co? — dopytywał się John, wychwyciwszy wątpliwość w jej głosie — Nie — powtórzyła. — To niemożliwe, że osiągnąwszy taki poziom mocy nie została nauczona Ograniczeń. To pierwsza rzecz, którą wszyscy muszą opanować. — Widząc, że Gareth nie rozumie jej słów, wyjaśniła: — To jedna z rzeczy, która zajmuje mi tak dużo czasu, kiedy tworzę czary. Musisz ograniczyć efekt każdego czaru. Jeżeli przywołujesz deszcz, musisz określić stopień jego intensyw- ności, żeby nie zalać całej okolicy. Jeżeli rzucasz na kogoś lub na coś klątwę zniszczenia, musisz wyznaczyć Ograniczenia, żeby ich zni- szczenie nie stało się elementem ogólnej katastrofy, która zmiata z powierzchni ziemi twój dom i dobytek. Magia jest bardzo rozrzut- na, jeśli chodzi ojej skutki. Ograniczenia są tą częścią edukacji, którą mag zgłębia bardzo wcześnie. — Czy dotyczy to także gnomów ? — zapytał Gareth. — Mówi- łaś, że ich magia jest inna. — Jest uczona w inny sposób — inaczej przekazywana. Niektó- rych słów wypowiedzianych przez Mab nie rozumiem, a ponadto nie chce mi zdradzić, jak tworzy się ich moc. Mimo wszystko, jest to magia. Mab zna Ograniczenia. Z tego, co mi mówiła, wywniosko- wałam, iż odgrywają istotniejszą rolę w nocy, pod ziemią. Jeśli Zyerne studiowała wśród gnomów, musiała się o nich dowiedzieć. John odchylił głowę i wybuchnął szczerym śmiechem. — Rany boskie, ależ ją to musi złościć. — Znowu zachichotał. — Pomyśl tylko, Jen. Chce się pozbyć gnomów, więc wymyśla najgorszą klątwę, jaką można rzucić na kogokolwiek — i dostaje smoka, którego nie jest w stanie się pozbyć. Cóż to za piękna historia! — Raczej bezsensowna — odparowała Jenny. — Nic dziwnego, że poczęstowała mnie ogniem! Sama myśl o tym musi doprowadzać ją do szewskiej pasji! — Wesołe oczy Johna kontrastowały z jego osmalonymi brwiami. — To po prostu niemożliwe — upierała się Jenny, chłodnym tonem, którego używała, by położyć kres swawolom synów. Potem, nieco poważniej, dodała: — Z pewnością nie osiągnęłaby takiej mocy bez nauki, John. To jest niemożliwe. Za każdą moc tr/ebajakoś zapłacić. — Ale tego rodzaju historia mogłaby się zdarzyć, gdyby zapłata nie została uiszczona, prawda? Jenny milczała. Przez dłuższy czas patrzyła przez okno na ciemne zarysy blanków, widoczne d/ięki chłodnym, jesiennym gwiazdom. — Nie wiem — odezwała się wreszcie, pieszcząc pajęczynowe brzegi cieniutkiego szala. — Ma tyle mocy. To niepojęte, że nie zapłaciła za nią w jakiś sposób. Kluczem do magii jest magia. Ona miała mnóstwo czasu i nieskrępowane możliwości studiowania ma- gii. A mimo to... — Przerwała, gdyż wreszcie zrozumiała własne uczucia wobec osoby Zyerne i jej poczynań. — Myślałam, że ktoś, kto osiągnął taki poziom mocy, będzie inny. — Ach — odparł cicho John. Stojąc na przeciwległych krańcach pomieszczenia, spojrzeli sobie w oczy. — Jednak nie sądź', że to, co ona zrobiła ze swoimi osiągnięciami, podważa twoje dążenia, kocha- nie, gdyż tak nie jest. To podważa tylko jej dążenia. Jenny westchnęła. Nie po raz pierwszy uświadomiła sobie, że John posiada niesamowitą zdolność ujmowania sedna sprawy. Uśmiechnęła się dyskretnie, a potem wymieniła z Johnem czułe spojrzenia. — Ale co mamy zrobić ? — zapytał Gareth. — Smok musi zostać unicestwiony. Lecz jeśli zabijecie go, to będzie woda na jej młyn. Po twarzy Johna przemknął uśmiech. Zza skomplikowanej fasa- dy, którą pomogły wytworzyć trudy życia w Zimowych Krainach i dominacja rozgoryczonego ojca, wyjrzał na chwilę uczniak w oku- larach. Jenny znowu poczuła na sobie wzrok partnera. Uniósł grubą rudawą brew i patrzył na nią pytająco. W ciągu dziesięciu lat zaży- łości nauczyli się porozumiewać bez słów. Chociaż wiedziała, że John ma rację, znowu ścisnął ją lęk. Wciągnęła powietrze i, westchnąwszy, skinęła głową. — Dobrze — powiedział John. Uśmiechnął się szerzej, jak chło- piec, który zamierza spłatać psikusa, i energicznie zatarł ręce. Zwró- cił się do Garetha: — Pakuj skarpetki, mój bohaterze. Dziś' wieczorem ruszamy do Głębi. T Rozdział 9 — Zatrzymajcie się. Gareth i John, którzy jechali mając między sobą Jenny, ze zdzi- wieniem ściągnęli lejce. Jenny zatrzymała Księżycowego Konia pos'rodku usianego liśćmi szlaku. Dookoła, na podgórzach Ściany Nasi, panowała s'miertelna cisza; słychać było tylko szum wiatru w zwęglonych pniach drzew, które niegdyś tworzyły las po obu stronach drogi, i niezbyt głośne brzęczenie dzwoneczków, gdyż Rybołów naprężał wodze, a CIivy rozpoczął prozaiczną czynność skubania trawy w rowie. W niższej partii wzgórz lasy były lepiej zachowane — to nadcho- dząca zima, a nie pożar, ogołociła je z liści; pod szarymi jak ołów pniami buków leżała gruba warstwa rdzawego podszycia. Tutaj stanowiło ono jedynie plątaninę rachitycznych łodyg, które załama- łyby się pod wpływem dotknięcia. Zielsko w pobliżu osmalonych kamieni brukowych częściowo zakrywało poczerniałe kości tych, którzy uciekli przed pierwszym atakiem smoka. Doczesne szczątki mieszały się ze skorupami pobitych naczyń do gotowania i srebrnymi monetami, rozrzuconymi na skutek paniki. Monety nadal leżały w błocie. Nikt nie odważył się zapuścić tak blisko zniszczonego miasta, żeby je odzyskać. W oddali, w promieniach bladego, zimowego słońca można było dostrzec resztki pierwszych domostw Zagłębienia. Gareth twierdził, że miejscowość nigdy nie była otoczona murem. Droga do miasta prowadziła przez łukowo sklepioną bramę pod zdewastowaną wieżą zegarową. Przez dłuższy czas Jenny siedziała na koniu i w milczeniu wytę- żała słuch, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Jej towarzysze nic odzywali się; właściwie nie robili tego od momentu, gdy wymknęli się z pałacu wczesnym świtem. Jenny coraz mocniej doskwierało milczenie Johna. Siedział na Krowie pogrążony w roz- myślaniach. Zerkając na niego, kolejny raz tego dnia przypomniała sobie słowa Zyerne — że bez jej pomocy ani John, ani ona nie będą w stanie stawić czoło smokowi Morkelebowi. Bez wątpienia John również rozpamiętywał te słowa. — Garccie — odezwała się Jenny, głosem niewiele donośniej- szym niż szept. — Czy do tego miasta prowadzi inna droga? Czy istnieje w tym mieście jakieś inne miejsce położone dalej od bram Głębi niż to, w którym przebywamy obecnie? Gareth zmarszczył brwi. — Dlaczego pytasz? Jenny pokręciła głową. Nie była pewna, dlaczego zadała to pytanie. Jednak wyczulone nerwy podszeptywały jej, podobnie jak przed wieloma tygodniami w pobliżu ruin bezimiennego miasta w Zimowych Krainach, że należy zachować czujność w obliczu niebezpieczeństwa. Pod kuratelą Mab nabrała większego zaufania do własnej intuicji i teraz coś ostrzegało ją, zęby w świetle słońca, którego promienie padały na Dolinę Zagłębienia, nie zbliżać się zanadto do zniszczonej wieży z zegarem. Po krótkim namyśle Gareth powiedział: — Najbardziej oddalonym od Wielkich Bram punktem Zagłę- bienia jest Wzniesienie Garbarza. Znajduje się ono pod tamtym szczytem, który łączy miasto z zachodem. Myślę, że to niespełna kilometr od bram. Całe miasto liczy sobie — liczyło — najwyżej kilkaset metrów w poprzek. — Czy stamtąd będziemy mieli dobry widok na bramy? Zbity z tropu tymi osobliwymi wymaganiami, kiwnął głową. — Teren jest podwyższony, a większość budynków została zmieciona z powierzchni ziemi podczas ataku. Ale gdybyśmy chcieli obserwować bramy, to widzisz, że wieża zegarowa ocalała w stopniu umożliwiającym.... — Nie — mruknęła Jenny. — Nie sądzę, byśmy mogli podcho- dzić tak blisko. Usłyszawszy to, John gwałtownie odwrócił głowę. Gareth rzekł z wahaniem: — On chyba nie... chyba nas nie słyszy, prawda? — Tak — odparła Jenny, nie wiedząc, dlaczego wypowiedziała te słowa. — Nie — właściwie to on nie nasłuchuje. Sama nie wiem. Ale coś przeczuwam. Nie sądzę, żeby on wiedział, iż jesteśmy tutaj — jeszcze nie wie. Ale może się domyślić, jeśli podjedziemy blizci To stary smok, Gaiecie. Musi być stary, skoro jego imię znajduje się w Liniach. W jednej z dawnych ksiąg z pałacowej biblioteki pisze się, że smoki zmieniają skórę wraz z duszą: młode potwory mają zwyczajne, pogodne barwy, dojrzałe charakteryzują się bardziej skomplikowanymi deseniami, a stare powracają do prostoty, w miarę jak rośnie i pogłębia się ich moc. Morkeleb jest czarny. Nie wiem, co to oznacza, ale nie podobają mi się prawdopodobne następstwa tego faktu: sędziwy wiek, wielka moc. Jego zmysły muszą wypełniać dolinę Zagłębienia jak niezmącona woda, wrażliwa na każdą rozcho- dzącą się zmarszczkę. — Jasne. Na pewno usłyszał nadjeżdżających rycerzy twojego ojca, nie? — dorzucił John cynicznie. Gareth sprawiał wrażenie przygnębionego. Jenny lekko trąciła swą klacz i nieco zbliżyła się do wieży zegarowej, wytężając wszyst- kie zmysły i penetrując dolinę. Przez nadłamane konary w górze można było dostrzec intensyw- ny mrok zwróconych ku zachodowi klifów Ściany Nast. Ich zapie- rające dech w piersiach szczyty wyglądały tak, jakby ktoś" pokrył je zardzewiałym metalem; padający cień miejscami tworzył fioletowe smugi. Masywne głazy na ich powierzchni lśniły białością niby fragmenty złamanych piszczeli. Powyżej linii wypalonej przez smo- ka, na zboczach góry wokół klifów rosły drzewa, a jeszcze wyżej było widać omszałe skały kotlin i pola śnieżne. Skute lodem brzegi nagiej i podniszczonej grani spowijały teraz chmury, ale za jej zgarbionym występem, na wschodzie, pojawiła się smużka dymu, zaznaczająca Cytadelę Halnath i obozowisko tych, którzy ją oblegali. Za tą ścianą kamienia i drzew rozciągała się otwarta przestrzeń doliny, ogromne źródło powietrza, zatoka wypełniona bladym, roz- iskrzonym światłem słońca — i jeszcze czymś. Umysł Jenny na krótko dotknął tej żywej świadomości, zwiniętej niby wąż w cie- mnym legowisku; wzdrygnęła się z obrzydzenia. Zajej plecami Gareth wysuwał nowe argumenty. — Ale smok, którego zabiłeś w wąwozie w Wyr, nie wiedział 0 twoim przybyciu. — Mówił tak głośno, że Jenny poczuła irytację 1 zapragnęła, żeby umilkł. — Potrafiłeś zajść go od tyłu i pokonać przez zaskoczenie. Nie pojmuję, jak... — Ani ja, mój bohaterze — wtrącił się John, biorąc lejce Krowy w jedną rękę, a w drugą wodze rumaka Rybołowa. — Ale jeśli chcesz założyć się o własne życie, że Jen się myli, ja nie pójdę w twoje ślady. Prowadź nas na to sławetne wzniesienie. W noc smoka wielu ludzi schroniło się w budynkach na Wznie- sieniu Garbarza. Ich kości walały się wśród poczerniałych ruin pokruszonych kamieni. Z miejsca, w którym do niedawna stały magazyny, można było kiedyś oglądać całe, dobrze prosperujące miasteczko Zagłębienie, nieustannie spowite dymem z kuźni i hut. Dyni zniknął; pochłonęły go ogniste wyziewy smoka. Całe miasto było wystawione na łagodne, nie dające ciepła promienie zimowego słońca. Wyglądało jak szachownica, na której kości mieszały się z resztkami gruzów. Obejrzawszy budowle na wzniesieniu, Jenny była wstrząśnięta i po- czuła chłód, jakby ktoś uderzył ją w brzuch. Kiedy uświadomiła sobie, dlaczego rozpoznaje to miejsce, szok zastąpiło przerażenie i rozpacz. W wizji, którą obserwowała w misie z wodą, John umierał właśnie tutaj. Nieraz zdarzało jej się odgadywać przyszłość, ale nigdy z taką dokładnością. Precyzja wróżby przerażała ją — każdy kamień, kału- ża i zniszczony mur były takie jak w wizji. Przypominała sobie zarys ciemnych klifów na tle nieba i układ zgliszcz miasta w dole. Przytła- czało ją desperackie pragnienie, żeby coś zmienić: rozbić jakąś ścianę, wykopać dziurę, oczyścić z zarośli żwirowatą krawędź wzniesienia w miejscu, w którym opadało ono ku miastu — byle tylko osada nie wyglądała tak samo. Jednak w głębi duszy wiedziała, że to niczego by nie zmieniło, a może nawet osiągnęłaby skutek odwrotny do zamierzonego. Przemówiła mimo zesztywniałych warg: — Czy to jedyny punkt w mieście tak oddalony od bram? — Domyślała się, jaka będzie odpowiedź Garetha. — Musiał być jedyny, ze względu na smród garbarni. Widzisz, że nie postawiono niczego w pobliżu. Nawet zbiorniki wodne i re- zerwuary budowano w tych skałach raczej na północy, a nie tutaj, gdzie płyną lepsze strumienie. Jenny kiwnęła głową apatycznie i zerknęła w pokazywanym przez Garetha kierunku — na wyżej położone skały północne. Cała jej dusza krzyczała: „Nie! Nie..." Nagle poczuła, że jest beznadziejna i głupia, przegrana, nieprzy- gotowana i niewiarygodnie naiwna. Byliśmy głupcami, pomyślała z rozgoryczeniem. Zabicie pierwszego robaka było szczęśliwym trafem. Postąpiliśmy idiotycznie wyciągając z tego wnioski; nie należało sobie wyobrażać, że moglibyśmy powtórzyć ten wyczyn. Zyerne miała rację. Zyerne miała rację. Spojrzała na Johna, który zeskoczył z Krowy i stał na skalistej krawędzi Wzniesienia, gdzie teren opadał stromo ku górskiej dolinie. Patrzył na drugą stronę wyżyny, tam gdzie wznosiły się bramy. Miała wrażenie, że chłód okrywa jej kości jak rozległy skrzydlaty cień, przesłaniający słońce. Lekko nacisnęła piętami boki Księżycowego Konia i podjechała do mężczyzny. Nie podnosząc głowy, John powiedział: — Sądzę, że dam radę. Jeżeli Dromar mówił prawdę, żeby dotrzeć do Świątyni Sarmendesa, trzeba pokonać jakieś kilkaset metrów Wielkiego Korytarza. Jeżeli Rybołów i ja pojedziemy szyb- ko, powinniśmy dopaść smoka w Hali Targowej, tuż za bramami. Nawet przy założeniu, że usłyszy, jak ruszam po wzniesieniu, powi- nienem go złapać, zanim zdąży wzbić się w powietrze. W Hali Targowej będę miał dość przestrzeni, by toczyć z nim walkę. To będzie moja jedyna szansa. — Nie — odparła cicho Jenny. Popatrzył na nią unosząc brwi. — Masz jeszcze jedną szansę, jeśli natychmiast wrócimy do Bel. Zyerne pomoże ci zajść to stworzenie od tyłu, w głębiej położonych jaskiniach. Poza tym jej czary, w przeciwieństwie do moich, zapew- nią ci ochronę. Pełna rezerwy czujność na twarzy Johna ustąpiła miejsca pro- miennemu uśmiechowi. Podniósł ręce, żeby zsadzić Jenny z konia, a jednocześnie kręcił głową z dezaprobatą. Nie ruszyła się z miejsca. — Przynajmniej opłaca jej się zapewnić ci bezpieczeństwo, jeśli chce, żeby smok został zabity. Reszta nie należy do ciebie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, błyskając zębami. — Masz rację, kochanie — przyznał. — Ale ona nie wygląda mi na osobę, która potrafi zrobić coś sensownego. — To rzekłszy, pomógł Jenny zsiąść z konia. Złe przeczucie, ciążące sercu Jenny, wcale nie ustępowało, wręcz przeciwnie, raczej nękało ją coraz mocniej podczas krótkiego popo- łudnia. Wyznaczając magiczne kręgi i rozpalając ognisko, żeby uwarzyć swoje trucizny, powtarzała sobie, że woda to kłamca, że pomaga odgadywać przyszłość lepiej niż kryształ, ale wiarygodność tych wróżb jest mniejsza niż w przypadku ognia. Mimo to nie mogła się uwolnić od wizji niepomyślnego losu i gdy dzień zaczął szarzeć, w płomieniach pod kipiącym czajnikiem znowu ujrzała ten sam obraz: kolczugę Johna w kilkunastu miejscach poszarpaną szponami, przerwane pierścienie, na których lśniła ciemna krew. Jenny rozpaliła ogień na drugim końcu wzniesienia, gdzie wiatr niósł dym i wyziewy z dala od obozu i doliny, i przez całe popołudnie zaczarowywała poszczególne składniki trucizny i same harpuny. Panna Mab udzieliła jej porady w kwestii silnych trucizn, które mogłyby podziałać na smoki. Ingrediencje, których gnomka nie miała w swych skromnych zapasach, Jenny zakupiła na ulicy Apte- karzy na Portowym Targu w Bel. Podczas gdy pracowała, jej dwaj towarzysze myszkowali na wzniesieniu. Przynieśli wodę dla koni ze studzienki znajdującej się nieco dalej, w lesie, gdyż zbiornik obsługujący garbarnię został zmiażdżonyjak skorupkajajka. Potem zabrali się za rozbijanie obozu. Od momentu, gdy rozmawiała z Johnem na skraju wzniesienia, odzy- wał się bardzo rzadko, Gareth zaś drżał z podniecenia i strachu. Jenny była trochę zaskoczona tym, że John zaproponował Gaie- thowi wzięcie udziału w wyprawie, aczkolwiek zamierzała go o to poprosić. Miała własne powody, by chcieć obecności chłopca, i nie wiązały się one z jego pragnieniem — ostatnio nie wyrażanym — ujrzenia śmierci smoka z bliska. Podobnie jak John, zdawała sobie sprawę, że po ich wyjeździe nic nie chroniłoby Garetha w Bel. Odwróciwszy twarz od dławiącej pary i otarłszy ją dłonią odzianą w rękawicę, pomyślała, że być może Mab miała rację. Smok pusto- szący krainę nie musiał być największym złem. W pewnych okoli- cznościach śmierć przezeń zadana nie wydawała się najgorszym losem, jaki mógł człowieka spotkać. Jej uszu dobiegły głosy mężczyzn, którzy na drugim końcu obozowiska przygotowywali kolację. Zwróciła uwagę, że mówili półgłosem, ilekroć zdarzyło im się podejść do skraju wzniesienia. — Ja się tym zajmę — rzekł John, wrzucając placek kukurydzia- ny na patelnię. Popatrzył na Garetha. — Jak wygląda Hala Targowa? Czy jest tam coś, o co mógłbym się potknąć? — Nie sądzę, skoro to miejsce nawiedzał smok — odparł Gareth po chwili. — Jak mówił Dromar, jest to potężna sala, głęboka na przeszło trzydzieści metrów i o jeszcze większej szerokości. Sufit jest sklepiony bardzo wysoko; zwisają z niego kamienne zęby oraz łańcuchy, które kiedyś podtrzymywały setki lamp. Podłoga była wygładzona i stały na niej rozmaite budki, sklepiki i stragany z wa- rzywami. Tu koncentrował się handel produktami królestwa, które dostarczano Głębi. Moim zdaniem żadna z postawionych tu konstru- kcji nie mogła wytrzymać w zetknięciu ze smoczym ogniem. Aversin położył na patelnię ostatni placek i wyprostował się, wycie- rając palce końcem szala. Nad Wzniesieniem Garbarza zaczęła gęstnieć błękitna ciemność. Siedząc przy małym ognisku, Jenny widziała syl- wetki mężczyzn, obrysowane złotą linią na tle niebieskawej czerni. Nie zbliżali się do niej, nie tylko ze względu na nieznośny odór trucizn, ale także dlatego, że w piaszczystej ziemi wokół niej lekko błyszczały magiczne kręgi. Kluczem do magii jest magia. Jenny odnosiła wrażenie, że spogląda na Johna i Garetha z odizolowanej enklawy innego świata, gdzie towarzyszą jej tylko gorący ogień, gryzący smród trucizn i przy- tłaczająca moc śmiertelnych uroków we własnym sercu. John podszedł do krawędzi wzniesienia chyba dziesiąty raz tego wieczoru. Przez zdruzgotane piszczele Zagłębienia spoglądało na niego wydrążone kościotrupie oko bram. Na szerokich, płytkich stopniach granitowych poniżej, ledwo widocznych w rozrzedzonym świetle przybywającego księżyca, leżały bezładnie stalowe płyty i roztrzaskane skorupy z wypalonego drewna. Samo miasto skrywała nieprzenikniona ciemność. — To nie jest tak daleko — rzekł Gareth z nadzieją w głosie. — Nawet jeśli on od razu usłyszy, jak wjeżdżasz do doliny, powinno starczyć ci czasu na dotarcie do Hali Targowej. John westchnął. — Nie jestem tego taki pewien, mój bohaterze. Smoki poruszają się szybko, nawet pieszo. A ziemia tam w dole jest kiepska. Nawet jeśli Rybołów maksymalnie się rozpędzi, tak czy owak nie osiągnie zawrotnej prędkości. Chciałbym wybrać najłatwiejszą trasę, ale to również nie jest możliwe. Co najwyżej mogę mieć nadzieję, że na drodze prowadzącej stąd do bram nie znajdują się żadne nie osłonięte drzwi piwnicy albo zamaskowane studnie. Gareth zaśmiał się cicho. — Zabawne, ale nigdy o tym nic pomyślałem. W balladach koń bohatera nigdy nie potyka się, jadąc na bitwę ze smokiem, chociaż zdarza się to nawet podczas turniejów, przed którymi uklepuje się ziemię. Myślałem, że będzie tak, jak... no, jak w balladach. Bardzo prosto. Myślałem, że wyjedziesz z Bel, dotrzesz od razu tutaj i udasz się do Głębi... — I nie dam koniowi odpocząć po podróży ani nie rozejrzę się po okolicy? — upewniał się John. Za szkłami jego okularów było widać wesołe ogniki. — Nic dziwnego, że rycerze króla wyginęli. — Westchnął. — Martwię się tylko, że jeśli nie utrafię we właściwą porę, to ta bestia zobaczy mnie, gdy będzie opuszczać bramy... — Zakaszlał i zamachał rękami, a potem, z okrzykiem: „A niech to szlag!" rzucił się do ogniska, żeby zdjąć z patelni płonące placki. Dmuchając na poparzone palce dodał: — A najgorsze jest to, że nawet Adric gotuje lepiej ode mnie... Jcnny odwróciła się od gorącego ogniska, nie chcąc słyszeć głosów towarzyszy i czuć słodkiego zapachu nocy. Kiedy zanurzała harpuny w gęstniejącej kipieli wywaru w czajniku, pot przyklejał jej długie włosy do policzków i ściekał po nagich ramionach od podka- sanych rękawów koszuli aż do mankietów rękawic. Była boso; zazwyczaj nie nosiła butów, gdy zajmowała się magią. Upał spowijał palce i podbicia jej stóp niby czerwona mgła. Tak jak John, czuła, że wycofuje się w głąb samej siebie i jest osobliwie odizolowana od tego, co robi. Wokół niej unosiły się, niby odór w powietrzu, czary sprowadzające śmierć. Upał i wysiłek związany z magią przyprawiały ją o ból głowy i kości. Wprawdzie przywoływała moce w słusznej sprawie, ale i tak męczyły ją. Czuła się przytłoczona nimi, wyczerpana i świadoma, że z tego znużenia nie wyniknie nic dobrego. W jej pamięci znowu ożył Złocisty Smok oraz pierwszy, wstrzy- mujący bicie serca moment, gdy zobaczyła, jak bestia spada z nieba niczym bursztynowa błyskawica, i pomyślała: „Oto piękno". Przy- pomniała sobie także unurzane w posoce resztki zwłok, cuchnące kałuże kwasu, trucizny i krwi oraz cichy, srebrzysty śpiew w rozdy- gotanym powietrzu. Być może był to wpływ oparów, które wdycha- ła, ale myśl o tych wydarzeniach nagle przyprawiła ją o mdłości. Mordowała Meewinki, okaleczała je albo zostawiała na pożarcie ich pobratymcom. Przypomniała sobie lepkie włosy bandyty, które- go skroni dotykała. Ale tamci różnili się od smoka. Świadomie wybrali swój los. — Tak jak ja. A jaki los wybrałaś, Jenny Waynest? — Nie umiała znaleźć przekonującej odpowiedzi. Z drugiego ogniska przywędrował głos Garetha. — Chciałem cię zapytać o jeszcze jedną rzecz, o której nigdy nie wspominają ballady. Wiem, że to zabrzmi głupio, ale... Jak udaje ci się nie pobić okularów w bitwie? — Nie zakładam ich — odparł John bez wahania. — Jeżeli widzisz nadciągającego smoka, to i tak jest za późno. A poza tym kazałem Jen je zaczarować, żeby mi nie spadły albo nie zbiły się przypadkowo, kiedy będę je nosił. Popatrzyła na swoich towarzyszy przez gęstniejący opar śmier- telnych czarów i zmasakrowanego piękna, który otaczał ją i jej czajnik z trucizną. Blask ognia podkreślał metalowe elementy kubra- ka Johna; na tle błękitnej nocy lśnił złotymi literami wytłoczonymi na beli aksamitu niby godło rzemieślnika. Słysząc głos Johna, niemal wyczuwała jego pogodny uśmiech. — Pomyślałem, że skoro mam złamać sobie serce kochając żonę, która jest magiem, to równie dobrze mogę odnieść dzięki temu jakąś korzyść. Nad występem Ściany Nast zawisł księżyc, na wpół otwarte białe oko, pęczniejące w związku ze zbliżaniem się do trzeciej kwadry. Nagle sercem Jenny targnął ból, jakby tkwił w nim metalowy opiłek. Przypomniała sobie, że obserwowała taką samą scenerię zaglądając do misy z wodą. Po cichu cofnęła się do swego intymnego kręgu śmierci, izolując umysł od zewnętrznego świata, od przyjaźni i głupoty, otaczając się czarami zniszczenia i rozpaczy, i chłodem wynikającym z utraty mocy. Stacją było na takie podejście do śmierci i za to nienawidziła samej siebie, aczkolwiek, podobnie jak John, zdawała sobie sprawę, że nie ma innego wyboru. — Myślisz, że ci się uda? — paplał Gareth. Dzień był jeszcze wczesny. Przed podróżnikami rozpościerały się ruiny miasta, fioletowe i ciemnoszare w zacienionych miejscach. Jenny trzymała lejce wojennego rumaka Rybołowa; czuła na swej dłoni jego gorący oddech. — A mam jakieś wyjście? — John sprawdził popręg i wskoczył na siodło. Jego twarz intensywnie błyszczała w porannym słońcu; natłuścił ją specyfikiem, który Jenny sporządziła poprzedniej nocy, żeby uchronić go przed parzącym ogniem smoka. Kiedy Rybołów wierzgał kopytami, zmrożone zielsko chrzęściło. Tuż przed świtem Jenny rozgoniła mgłę, która nadciągnęła z lasu, żeby przesłonić dolinę, i powietrze było teraz tak przejrzyste, że o/ywały w nim barwy nieurodzajnej zimy. Sama Jenny doświadczała chłodu, pustki i znużenia; przygotowanie trucizn pochłonęło wszyst- kie jej siły. Bardzo bolałają głowa i czuła się dziwnie, nieczysto. Jej umysł był rozszczepiony, jakby funkcjonowały w niej dwie różne osobowości. Przypomniała sobie, że podobne wrażenia towarzyszyły jej w dniu, w którym John wyruszył walczyć z pierwszym smokiem, tyle że wówczas nie rozumiała ich przyczyny. Wtedy nie wiedziała, jak będzie wyglądało masakrowanie piękna. Bała się o Johna i czuła, że rozpacz jest jak plama na jej sercu. Pragnęła tylko jednego: żeby ten dzień wreszcie dobiegł końca. Żelazne pierścienic na rękawicach Johna zabrzęczały, kiedy zsia- dał. Jenny wręczyła mu harpuny. Było ich sześć; wszystkie znalazły się w kołczanie na jego plecach. Stalowe groty lśniły w promieniach porannego słońca, z wyjątkiem ohydnej czerni, pokrywającej ich czubki. Skórzane uchwyty były mocne i sprężyste. John nałożył na wykładany metalem kubrak kolczugę, a jego twarz okalała czapka, również wykonana z metalowych ogniw. Brak okularów, a także ukrycie zmierzwionych włosów pod czapką, uwydatniały jego kości policzkowe pokazując, jak mógłby wyglądać na starość, jeśli by jej dożył. Jenny miała ochotę odezwać się do niego, ale nie przychodziło jej na myśl nic. co mogłaby powiedzieć. John chwycił lejce. — Jeżeli smok wyjdzie z bramy, zanim ja do niej dotrę, chcę żebyście oboje się pośpieszyli — oznajmił spokojnym głosem. — Zaszyjcie się gdzieś, najgłębiej jak się da. Im wyżej traficie, tym lepiej. W razie czego puśćcie konie — istnieje prawdopodobieństwo, że smok rzuci się najpierw na nie. Nie dodał, że do tego czasu on sam będzie już martwy. Zapanowała cisza. Wreszcie John pochylił się w siodle i pocałował Jenny w usta. Jego wargi były. jak zawsze, zdumiewająco miękkie. Ostatniej nocy nie rozmawiali ze sobą dużo; każde z nich zdążyło już uzbroić się w milczenie. Rozumieli się nawzajem doskonale. Ponaglił konia do drogi, zerkając przez-dolinę w kierunku czarnego oka Głębi, tam gdzie czekała na niego czarna bestia. Rybołów znowu marudził, potęgując zdenerwowanie Johna pr/ed walką. Wydawało się. że otwarty teren Zagłębienia nagle rozszerza się na wiele kilometrów ogromnej, nieregularnej równiny. Jenny odnosiła wrażenie, że każda zburzona ściana jest równie wysoka jak dom. którego część niegdyś stanowiła, a każda odkryta piwnica to niebezpieczna otchłań. Pomyślała, że jej partner nie ma szans w wal- ce z czasem. John znowu się pochylił. Tym razem po to, żeby poklepać zachę- cająco Rybołowa po pstrokatej szyi. — Rybołowie. stary druhu — rzekł łagodnie. — Nie napędzaj mi teraz strachu. Spiął konia ostrogami i gwałtownie ruszył. Stukot podkutych kopyt przypominał odległy grzmot w letnie popołudnie. Jenny zrobiła dwa kroki po obszernym, skalistym zboczu. Obser- wowała szarego rumaka i ciemną sylwetkę jeźdźca, jak brną przez labirynt zionących fundamentów, połamanych belek, bajor wody i osuwających się warstw zwęglonych wiórów, żeby czym prędzej dotrzeć do otwartego czarnego wlotu bram. Czuła ucisk w piersiach z powodu mocno bijącego serca. Wytężyła zmysły maga, usiłując coś usłyszeć. Wydawało się, że zimne, szczypiące powietrze oddy- cha umysłem smoka. Gdzieś w tamtej ciemności metaliczne pazury ześlizgiwały się po kamieniach... Nie mogła przywołać wizji smoka w swej kuli. Nagle usiadła na zwęglonym, osypującym się rumoszu zbocza i wyciągnęła z kieszeni kurtki odłamek szarawego kryształu wraz z łańcuszkiem. Usłyszała, jak Gareth wołają ze szczytu wzgórza, ale nie raczyła mu odpowie- dzieć ani nawet nic spojrzała w tamtym kierunku. Po drugiej stronie Doliny Rybołów właśnie przeskakiwał przez rozłupane szczątki zniszczonych bram na granitowe stopnie. Zwierzę i ujeżdżającego go człowieka zasłoniły, niczym płaszcz, zimnobłękitne cienie. W chwilę później pochłonęła ich brama. Blade promyki słońca omiotły fasetki klejnotu, powodując krót- kotrwałe lśnienie. Po chwili Jenny dostrzegła chaotyczny obraz rozłupanych kamiennych murów, które opasałyby cały pałac Bel, sklepienie jaskini, najeżone kamiennymi zębami, z których zwisały na łańcuchach stare lampy, oświetlające wielkie, kobaltowe prze- strzenie... czarne korytarze dziurawiące ściany, i największy z nich, otwierający się naprzeciw... Jenny ujęła klejnot w dłoń, usiłując przeniknąć jego głębie, rozsunąć kotary iluzji, które nie pozwalały jej ujrzeć smoka. Wyda- wało jej się, że widzi błysk rozproszonego światła słonecznego na kolczudze i Rybołowa potykającego się o zwęglone resztki kości, rozsypane monety i nadpalone tyczki, które zaśmiecały podłogę. Potem zobaczyła Johna, który odciągał rumaka, i błysk harpuna w jego dłoni... Potem coś trysnęło z wewnętrznych drzwi, jakby struga wylewanej wody kąpielowej, która przylgnęła do suchego popiołu podłoża i wystrzeliła w górę bujnym płomieniem. W krysztale zapadła ciemność, w której zalśniły dwie srebrne lampy. Dookoła Jenny nie istniało nic, ani chłodne poranne powietrze, ani promienie słońca ogrzewające kostki jej nóg, odzianych w buty z koźlej skóry, ani pokryte żwirem i zielskiem zbocze, ani zimowy zapach wody i skał w dole, ani parskanie niespokojnych koni w gó- rze. Wydawało się, że brzegi kryształu, który otoczyła dłońmi, płoną białym światłem, ale w środku był tylko mrok. Przez ten mrok przebijały się jedynie fragmentaryczne obrazy — Jenny miała wra- żenie, że widzi ruch czegoś wielkiego i ciemnego, wygięte ciało Johna, ciskającego harpun, i jeszcze skłębione wiry oślepiających oparów. Jakimś sposobem dotarło do niej, że Rybołów padł, uderzony ogonem smoka. Przez chwilę mignął jej John. Klęczał; oczy miał zaczerwienione i opuchnięte od gryzących wyziewów, ale szykował się do zadania następnego ciosu. Zasłoniło go coś, co wyglądało jak skrzydło ciemności. Jenny znowu ujrzała płomień, a potem dziwa- czny, oderwany obraz w postaci trzech harpunów leżących jak roz- rzucone bicrki w kałuży poczerniałego i parującego śluzu. Cząstka jej serca zlodowaciała. Widziała tylko mrok i ruchy w mroku, a po- tem znowu Johna i dziury w jego kolczudze, z których sączyła się krew. Trzymał miecz w ręku i patrzył w górę, na majaczący nad nim wielki, połyskliwy cień. Czerń pochłonęła kryształ. Jenny uświadomiła sobie, że drżą jej ręce. Czuła ból w całym ciele, promieniujący z zimnego zalążka pod mostkiem, gardło zaś wydawało jej się plątaniną powykręcanych drutów. John, pomyślała nieprzytomnie. Przypomniała sobie, jak wkraczał z pełną wdzięku beztroską do jadalni Zyerne, przywdzia- wszy rynsztunek skandalizującego barbarzyńcy, aby chronić się przed szponami Zyerne. Przypomniała sobie jego okulary, połysku- jące w jesiennym świetle, gdy stał po kostki w świńskim gnoju w Hołd i wyciągał ręce, by pomóc jej zsiąść z konia. Nie wyobrażała sobie dalszego życia bez jego przelotnego, ujmu- jącego uśmiechu. Wtem usłyszała w jakimś zakątku swego umysłu jego wołanie: „Jenny..." Znalazła go leżącego na krawędzi trapezoidu światła, które pa- dało przez ogromny kwadrat bram. Zostawiła Księżycowego Konia na zewnątrz. Klacz potrząsała łbem, wystraszona gryzącym odorem smoka, wypełniającym ten kraniec doliny. Serce Jenny waliło jak młot, tak że odczuwała mdłości. Przez całą drogę do ruin Zagłębienia czekała, aż z bram wyłoni się ciemna sylwetka smoka. Ale nic się nie pojawiło. Cisza w mroku była jednak gorsza niż jakikolwiek dźwięk. W porównaniu z jasnością doliny niebieskie piwnice Hali Targo- wej wydawały się niemal czarne. Powietrze było gęste od wyziewów, które rozpraszały już i tak skąpe światło. Uwięzione opary wyżerały Jenny oczy i przyprawiały o zawrót głowy, wspomagane dymem spalenizny i ciężkim odorem zatrutego żużlu. Pomimo iż miała wzrok czarownicy, potrzebowała dobrej chwili, żeby jej oczy przy- wykły do tego miejsca. W końcu ogarnęły ją nudności, jakby krew, którą wszędzie było widać, wypłynęła z jej własnego ciała, a nie z ciała Johna. Leżał z twarzą zasłoniętą ramieniem. Zsunięta czapka odsłaniała pozlepiane krwią i osmalone włosy. Posoka tworzyła długi, atramen- towy szlak, który wskazywał, którędy mężczyzna czołgał się po zakończonej walce. Niby kleista ścieżka, prowadziła obok padłego konia aż do zwalistego, ciemnego cielska smoka. Smok leżał nieruchomo, jak błyszcząca sterta obsydianowych noży. Spoczywając na wznak, sięgał Jenny do talii. Długość tego czarnego węża wynosiła kilkanaście metrów; spowijał go biały dym trucizn i ciemność magii. Z korpusu zwierzęcia sterczały, niczym strzałki, harpuny. Przednią nogę miał wysuniętą w kierunku Johna, jak gdyby chciał ostatkiem sił dosięgnąć go i rozedrzeć na strzępy; wielki pazur nurzał się w kałuży czarnej krwi niby ręka szkieletu. Wokoło panowała duszna atmosfera, którą wypełniał słodki, wyraźny śpiew. Jenny miała wrażenie, że jest on na stałe umiejsco- wiony również w jej czaszce. Nie pojmowała słów pieśni, która opowiadała o gwiazdach, o zimnie i długim, ekstatycznym skoku w ciemność. Melodia nie była zupełnie obca. Jenny wydawało się, że kiedyś, przed wielu laty, usłyszała kilka jej taktów i przechowała je w swoich snach. Potem smok Morkeleb uniósł pysk i przez jakiś czas spoglądała w jego ślepia. Były jak lampy, krystalicznie białe kalejdoskopy. Płonęły chłod- nym ogniem. Jenny doznała wstrząsu; uświadomiła sobie, że patrzy w oczy maga. Miała do czynienia z nieznaną inteligencją, wyrazistą i ostrą niby odłamek czarnego szkła. Było w tych ślepiach coś straszliwego i fascynującego zarazem. Śpiew w jej umyśle brzmiał jak głos posługujący się słowami, które niemal całkowicie rozumiała. Poczuła w sobie gwałtowną reakcję na żądze, które trawiły ją przez całe dotychczasowe życie. Z rozpaczliwą zawziętością oderwała swoje myśli od bestii i od- wróciła głowę w bok. Wiedziała, dlaczego legendy ostrzegają, by nigdy nie zaglądać smokowi w ślepia. Nie tylko dlatego, że smok potrafił wykraść cząstkę duszy człowieka i zaszczepić w nim niezdecydowanie, a po- tem atakował. Istniał jeszcze jeden powód: odrywając się od niego, zostawiałeś cząstkę siebie uwięzioną w tych lodowo-kryształowych głębiach. Odwróciła się, żeby uciekać, żeby opuścić to miejsce i te zbyt mądre oczy, żeby nie słyszeć śpiewu, który dosłownie przenikał jej kości. Pobiegłaby, ale zaczepiła o coś ciężkim butem. Spojrzała na leżącego u jej stóp mężczyznę i po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jego rany wciąż jeszcze krwawią. Rozdział 10 — To niemożliwe, że on umiera! Gareth skończył układać stos świeżo uciętych gałęzi obok nie- wielkiego ogniska, odwrócił się do Jenny i spojrzał na nią błagalnie. Jak gdyby jego słowa mogły odwrócić to, co się stało, pomyślała Jenny, zmuszając otępiały umysł do wysiłku. W milczeniu wyciągnęła rękę i dotknęła zimnej jak lód twarzy mężczyzny, który leżał przykryty pledami i niedźwiedzimi skórami, tuż przy migoczących płomieniach. Czuła się jak zagubiony w lesie podróżnik, który ciągle powraca w to samo miejsce, nie mogąc odnaleźć właściwej drogi. Wiedziała, że do tego dojdzie — od samego początku, od chwili gdy pozwoliła mu wkroczyć w swoje życie. Nigdy nie powinna była ulec tym figlarnym, brązowym oczom. Należało go odprawić i nie słuchać słabszej części własnej osobowości, która szeptała: chcę przyjaciela. Wstała i otrzepała spódnice, a potem owinęła się szczelniej pledem, który nałożyła na kubrak z owczej skóry. Gareth obserwo- wałjąjak wystraszony pies, zbolałym, błagalnym wzrokiem. Poszedł za nią do sterty toreb za ogniskiem. Mogła mieć wielu kochanków. Nigdy nie brakowało chętnych do przespania się z wiedźmą; miało to urok nowości, a ponadto po- wszechnie uważano, iż przynosi szczęście. Dlaczego pozwoliła Joh- nowi zostać aż do rana i rozmawiała z nim tak, jakby nie był mężczyzną i wrogiem, który, jak przeczuwała, ujarzmi jej serce? Dlaczego pozwoliła, by zawładnął nie tylko jej ciałem, ale i duszą? W nocnym powietrzu panowała całkowita martwota, niebo było zaś ciemne, prócz białego dysku powiększającego się księżyca. Jego upiorny blask ledwie oświetlał przetrącony kręgosłup pustego miasta w dole. Gasnący ogień dosięgnął kłody, dając intensywne światło, w którym było widać czerwień na pogiętych pierścieniach kolczugi Johna i zakrzepniętą krew na odwróconej dłoni jego opuchniętej ręki. Jenny miała wrażenie, że rozpacz przekształca jej ciało w jedną wielką, otwartą ranę. Zmieniamy to, czego dotykamy, pomyślała. Dlaczego pozwoliła, żeby ją zmienił? Była szczęśliwa, sama ze swoją magią. Kluczem do magii jest magia — powinna była trzymać się tej maksymy od początku. Już wtedy wiedziała, że ten mężczyzna odda życie, byle tylko pomóc innym, nawet jeśli są to obcy ludzie. Gdyby zaczekał na Zyerne. Gwałtownie odepchnęła od siebie tę myśl, chociaż zdawała sobie sprawę, że magia Zyerne mogłaby go ocalić. Cały dzień zbierało jej się na płacz, nie tylko z rozpaczy, ale ze złości na samą siebie za wszystkie niewłaściwe decyzje podjęte w przeszłości. Do kręgu niszczącej nienawiści przedarł się piskliwy, żałosny jak u dziecka głos Garetha. — Nie dasz rady nic zrobić? — Zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy — odparła znużo- nym głosem. — Obmyłam jego rany i zszyłam je, a potem rzuciłam czary uzdrawiania. Smocza krew zatruwa mu żyły, a poza tym utracił zbyt wiele własnej krwi. — Ale przecież musi być c o ś... W krótkotrwałym błysku ognia zauważyła ślady łez na policz- kach młodzieńca. Sama czuła, że jej dusza jest przemarznięta i wy- czerpana jak ciało Johna. — Od zapadnięcia zmierzchu pytałeś mnie o to siedem razy — powiedziała. — To przekracza moje możliwości. Nie dysponuję wystarczająco silnymi lekami — ani wystarczająco silną magią. Usiłowała wmawiać sobie, że nawet gdyby go nie pokochała, nawet gdyby nie poświęciła mu czasu, w którym należało pogłębić studia, to niczego by nie zmieniło. Czy byłaby w stanie go uratować, gdyby nie oddała mu tych wszystkich godzin, gdyby spędzała wszystkie poranki medytując wśród kamieni na samotnym wzgórzu zamiast leżeć w jego łóżku i beztrosko z nim gawędzić? A może byłaby jedynie trochę bardziej ponura, bardziej szalona — może medytacje wydobyłyby z niej gorszą część osobowości: tę, która przypominała Caerdinna? Nie znała odpowiedzi i ból powodowany tą. niepewnością był równie dotkliwy jak dręczące podejrzenia, iż potrafi rozstrzygnąć swoje wątpliwości. Miała jednak do dyspozycji tylko ograniczoną moc — czary tworzone powoli, po jednym runie, cierpliwie, wielkim wysiłkiem myśli. Starała się uspokoić umysł, jak zawsze, gdy zajmowała się magią, i uświadomiła sobie, że nie jest w stanie wyleczyć Johna. Wobec tego co mogła dla niego zrobić? Co mówiła Mab, gdy opowiadała jej o uzdrawianiu? Zmierzwiła długie włosy, odgarniając je z twarzy i szyi. Miała zdrętwiałe ramiona. Nie spała od dwóch nocy i czuła ból w całym ciele. — Możemy co najwyżej podgrzewać kamienie w ogniu, żeby go nimi obkładać — powiedziała wreszcie. — Musimy dbać, żeby cały czas było mu ciepło. Gareth przełknął ślinę i wytarł nos. — Tylko to? — Na razie tak. Jeżeli rano będzie się wydawał trochę silniejszy, może go przesuniemy. — Jednak w głębi duszy wiedziała, że John nie dożyje do rana. Niby szepczące echo, powróciła do niej wizja z wypełnionej wodą misy, gorzki koszmar zawiedzionej nadziei. Gareth zaproponował z wahaniem: — W Halnath są lekarze. Choćby Polycarp. — I jeszcze armia oblegająca mury. — Jej głos zabrzmiał dla niej samej nad wyraz chłodno. — Jeśli rano będzie jeszcze żył... Nie chciałam, żebyś znowu ryzykował jadąc w miejsce, w którym mo- głaby cię dopaść Zyerne, ale sądzę, że nad ranem powinieneś zabrać Młota Bojowego i wrócić do Bel. Gareth wyglądał na przerażonego wzmianką o Zyerne i myślą, iż musiałby samotnie stawić jej czoło. Mimo ogólnego znużenia Jenny nie omieszkała odnotować, że młodzieniec, który całe życie szukał okazji do heroicznych czynów, teraz, mogąc się od nich wymigać, pozostawał konsekwentnie wierny własnym ideałom. — Jedź do domu gnomów i sprowadź tu pannę Mab — ciągnęła. — Może lekarstwa gnomów są zamknięte w Głębi, ale... — Głos jej zamarł. Po chwili powtórzyła cicho: — Lekarstwa gnomów. Nagle, jakby ktoś wbijał szpilki i igły w jej odrętwiałą kończynę, poczuła przypływ bolesnej, dręczącej nadziei. — Garecie, gdzie są mapy Johna? — wyszeptała. Gareth zmrużył oczy i spojrzał na nią ze zdziwieniem. Chwilowo był zanadto pochłonięty własnymi obawami przed Zyerne, żeby pojąć, do czego zmierza Jenny. Zaraz jednak podskoczył i wydał radosny okrzyk, który zapewne było słychać w samym Bel. — Miejsca Uzdrawiania! — wrzasnął z uszczęśliwioną miną, objął Jenny i podniósł ją z ziemi. — Wiedziałem! — wołał z chara- kterystyczną dla siebie smętną zadzierzystością. — Wiedziałem, że coś wymyślisz! Możesz... — Nie masz o tym zielonego pojęcia — przerwała i wyswobo- dziła się z jego uścisku, zła, że powiedział głośno to, co już rozpalało jej krew niby łyk taniej brandy. Odepchnęła młodzieńca i podbiegła do Johna, podczas gdy Gareth zaczął przetrząsać obóz w poszukiwa- niu map, skacząc jak przerośnięte szczenię. Jenny pomyślała, że jeśli istnieje coś" gorszego od bólu rozpaczy, to chyba ból wywołany nadzieją. Rozpacz przynajmniej dawała ukojenie. Teraz serce waliło jej jak młot, gdy odgarniała z czoła Johna rdzawe włosy, niemal czarne na tle bladego ciała pacjenta. W szaleńczej gonitwie myśli po kolei rozważała środki zaradcze, o których napomknęła Mab: destylacje zwalniające i wzmacniające nitkowate tętno; balsamy ułatwiające gojenie się ran; filtry przeciw- działające truciźnie i zwracające utraconą krew. Przyszło jej do głowy, że w Miejscach Uzdrawiania są ukryte także księgi zaklęć, słowa pomagające związać duszę z ciałem, dopóki ciało nie odzyska sprawności. Powtarzała sobie, że jest w stanie i musi je znaleźć, ale świadomość stawki, o jaką toczyła się gra, ciążyła jej sercu jak kamień. Przez chwilę czuła tak ogromne zmęczenie, że niemal życzyła partnerowi śmierci; przynajmniej nie musiałaby czynić dal- szych wysiłków i nie groziłaby jej kolejna porażka. Trzymając lodowate ręce Johna, na moment wślizgnęła się na obrzeża uzdrawiającego transu i szeptała wymawiając imię jego duszy. Miała jednak wrażenie, że nawołuje go na szczycie opadającego w dół szlaku, z którego on już dawno zszedł — nie doczekała się odpowiedzi. Wyczuła jednak coś innego. Pogrążona w transie, usłyszała sub- telny dźwięk, który ścisnął jej serce przerażeniem — zgrzytanie pazurów o skałę, drżenie obcej muzyki. Otworzyła oczy. Było jej zimno. Dygotała. Smok żył. — Jenny? — Gareth podszedł do niej z naręczem pogniecionych skrawków brudnego papirusu. — Znalazłem je, ale... nie ma na nich Miejsc Uzdrawiania. — Za pękniętymi szkłami okularów było widać zatroskane oczy młodzieńca. — Patrzyłem... Jenny wzięła papiery drżącymi rękoma. W blasku ogniska oglą- dała przejścia, jaskinie, rzeki — wszystko było oznaczone wyraź- nymi runami, które wyszły spod pióra Dromara. Zobaczyła też puste miejsca, nie oznaczone i nie nazwane. Sprawa gnomów. Ogarnęła ją złość i odrzuciła mapy. — Do diabła z Dromarem i jego tajemnicami — szepnęła zjad- liwym tonem. — Naturalnie Miejsca Uzdrawiania znajdują się w sa- mym środku Głębi, na który oni wszyscy przysięgają! — Ale... — Gareth zająknął się. — Czy mimo to jesteś w stanie je odnaleźć? — dokończył cicho. W sercu Jenny wzbierała ws'ciekłos'ć. Znowu pogrzebano jej nadzieję. Najpierw za sprawą strachu, a teraz przez upór gnomów. Odnosiła wrażenie, że to roztopiona skała wlewa się w szczeliny znużenia w jej duszy. — W tej plątaninie tuneli? — zapytała. Przez chwilę dominował u niej gniew, zmęczenie i s'wiadomos'ć\ iż smok żyje. Czuła taką udrękę, że miała ochotę krzyczeć i przywołać błyskawicę, która rozłupałaby ziemię. Tak postępowała Zyerne. Uświadomiwszy sobie ten fakt, Jenny próbowała się uspokoić. Zacisnęła pięści, złączyła je i przytknęła do ust, pragnąc zwalczyć złość i lęk. Kiedy te uczucia przeminęły, nie zostało w niej nic. Wydawało się, że bezgłośny wrzask wypalił w niej wszystko, zostawiając pokłady mrocznego, wręcz nienaturalnego spokoju, jakby kosmiczną głębinę. Gareth wciąż patrzył na nią błagalnym wzrokiem. Odezwała się cicho: — Może. Mab mówiła o drodze. Być może uda mi się ustalić, którędy prowadzi. Mab powiedziała również, że jeden fałszywy krok skaże ją na błąkanie się w ciemnościach i śmierć głodową. Jenny od razu wiedziała, jak zareagowałby na to John: „Na Babkę Boga, Jen, ten smok pożre cię, zanim zdążysz poczuć głód". Że też John potrafi mnie rozśmieszyć nawet w takich okoliczno- ściach, pomyślała. Wstała. Była przemarznięta na kość i czuła się jak stuletnia staruszka. Jeszcze raz zbliżyła się do pakunków. Gareth poszedł za nią, otulając się karmazynowym płaszczem i gawędząc o tym i owym. Jednak Jenny prawie go nie słyszała, pogrążona w dziwnym, niezmąconym spokoju. Dopiero gdy zarzuciła swą wielką torbę na ramię i podniosła halabardę, zdał sobie sprawę z jej uporczywego milczenia. — Jenny — rzekł z wahaniem, chwytając skraj jej pledu. — Jenny — ten smok nie żyje, prawda? To znaczy, trucizna podziałała, tak? Musiała podziałać, skoro udało ci się wydostać stamtąd Johna... — Nie — odparła Jenny. Trocheja dziwiło osobliwe wyciszenie, jakiego doświadczała. Większy strach budziło w niej nasłuchiwanie Szepczących w Lasach Wyr, niż obecne położenie. Ruszyła w kie- runku spowitych mrokiem ruin. Gareth zabiegł jej drogę i złapał za ręce. — Ale... To znaczy... Jak długo... Potrząsnęła głową. — Zbyt długo, niemal na pewno. — Położyła dłoń na przegubie młodzieńca, żeby go odsunąć. Podjęła decyzję i chciała mieć wszyst- ko za sobą, chociaż wiedziała, że jej plan nie może się powieść. Gareth z trudem przełknął ślinę. Mięśnie jego wychudzonej twarzy intensywnie drgały w przyćmionym, rubinowym świetle ogniska. — Ja... ja pójdę — zaofiarował się drżącym głosem. —Powiedz mi, czego mam szukać, a ja... Przez chwilę czuła, że wybuchnie śmiechem, który zburzy wy- pracowaną z takim trudem stanowczość. Miała ochotę śmiać się nie z młodzieńca, ale z jego omdlewającej galanterii, która nakazywała mu, jak bohaterowi ballady, zająć jej miejsce. Ale on nie zrozumiał- by, jak bardzo kochała go za tę propozycję, bez względu na absur- dalność owego uczucia. Zresztą, gdyby zaczęła się śmiać, skończy- łaby płacząc, a na tego rodzaju słabość nie mogła sobie teraz pozwolić. Dlatego tylko stanęła na palcach i przyciągnęła ramiona młodzieńca, żeby ucałować go w miękki, wymizerowany policzek. — Dziękuję, Garecie — wymamrotała — ale ja widzę w cie- mnościach, a ty nie, a poza tym wiem, czego szukam. — Doprawdy... — upierał się. Wyraźnie miotały nim sprzeczne uczucia: ulga z powodujej odmowy, świadomość, że Jenny jest lepiej przygotowana do wypełnienia misji, wpajana przez całe życie konie- czność bycia rycerskim i bardzo autentyczna chęć uchronienia jej od krzywdy. — Nie — powiedziała łagodnie. — Pilnuj, żeby Johnowi było ciepło. Jeśli nie wrócę... — Głos jej zadrżał na myśl o tym, co ją czeka — śmierć zadana przez smoka albo śmierć w korytarzach labiryntu. Zdobyła się jednak na stanowczy ton. — Rób to, co wydaje ci się najlepsze, ale nie próbuj przesuwać go za wcześnie. Wiedziała, że chłopak i tak jej nie posłucha. Usiłowała sobie przypomnieć, co Mab mówiła o mrocznych labiryntach Głębi, lecz słowa wyciekały z jej umysłu jak woda ściskana w garści, i zostawało tylko wspomnienie lśniących diamentowych kręgów — obserwują- cych ją ślepi smoka. Musiała jednak podtrzymywać na duchu Gare- tha i dopóki w piersi Johna kołatało się życie, nie mogła biernie czekać w obozie. Ścisnęła rękę Garetha i cofnęła się. Zarzuciwszy pledy wyżej na ramię, odwróciła się ku ocienionym szlakom prowadzącym przez dolinę i mrocznemu masywowi Ściany Nast, który majaczył na tle pochmurnego, smolistego nieba. Ostatni raz zerknęła na Johna, na jego nos i wargi, obrysowane światłem gasnącego ogniska. Słyszała śpiew na długo przedtem, zanim dotarła do Wielkich Bram Głębi. Kiedy minęła oszronione głazy ruin, które w świetle księżyca wyglądały zupełnie bezbarwnie, inaczej niż za dnia, instyn- ktownie wyczuła ów śpiew — głód, pożądanie, zatrważające piękno, którego nie była w stanie ogarnąć rozumem. Natrętnie utrudniał jej scalanie fragmentarycznych wspomnień tego, co mówiła Mab o Miejscach Uzdrawiania, a nawet wdzierał się do pełnych lęku myśli o Johnic. Miała wrażenie, że unosi się wokół niej w powietrzu, a jednak wiedziała, iż tylko ona go słyszy; wibrował w jej kościach, docierał aż do opuszków palców. Kiedy stanęła w bramach i ujrzała przed sobą czerń Hali Targowej i własny cień, który padał niby rozproszony dym na pokryte krwią resztki posadzki, czuła się przy- tłoczona. Pieśń była bezdźwięczna, lecz jej rytm burzył krew Jenny. Świa- domość kobiety wypełniały mieszające się ze sobą obrazy, których nie potrafiła wyczuć ani pojąć do końca — węzły pamięci, rozgwież- dżonej ciemności, której nigdy nie oglądało światło słońca, radosne- go wyczerpania fizycznej miłości, której przejawy i motywy były zupełnie obce dla Jenny, oraz matematyki i osobliwych powiązań między rzeczami, które nigdy nie łączyły się ze sobą. Ten śpiew był dobitniejszy i krańcowo odmienny od dźwięków słyszanych w wą- wozie, gdy Złocisty Smok Wyr dyszał w agonii. Nagromadziła się w nim potęga intensywnie przeżywanych lat i powtarzających się układów, które można było zrozumieć tylko odnosząc je do niepo- znawalnych odstępów czasu. Smok był niewidoczny w ciemności. Jenny słyszała ciche chro- botanie jego łusek i domyśliła się, że leży w poprzek wewnętrznych drzwi Hali Targowej, które prowadziły do Wielkiego Korytarza, a dalej do Głębi. Po chwili otworzył oczy, które wyglądały jak srebrne lampy i lśniły łagodnie w odbitym świetle księżyca. W umyśle Jenny śpiew zlewał się teraz i pogłębiał swe barwy w wirującym białym rdzeniu. W rdzeniu rodziły się słowa. Czy przybyłaś w poszukiwaniu lekarstw, kobieto czarowniku? A może łudzisz się, że broń, którą zabrałaś, wystarczy, by dokończyć to, czego nie dokonały trucizny w zadowalającym cię czasie? Słowa były prawie jak obrazy, muzyka i formy, tworzone w rów- nym stopniu przez duszę smoka, jak i przez jej własną duszę. Pomy- ślała, że sprawią jej ból, jeśli pozwoli im wniknąć zbyt głęboko. — Przybyłam w poszukiwaniu lekarstw — odparła, słysząc, jak jej głos odbija się od żłobionego okapu nieregularnego sufitu. — Miejsca Uzdrawiania są znane ze swej mocy. O tym wiedziałem. Była garstka gnomów, która broniła tego miejsca i zabierała tu wszystkich rannych. Drzwi były niskie, ale przedostawałem się przez nie jak wilk najeżdżający zagrzebane kró- liki. Żywiłem się nimi przez wiele dni, aż w końcu pożarłem wszystkie. Miały tam również wszystko, co jest potrzebne do sporządzania trucizn. Zatruwał}' padlinę; chyba nie przyszło im na myśl, że widzę śmierć psującą mięso. Właśnie tego miejsca szukasz. Ponieważ przemawiał do niej częściowo obrazami, dostrzegała także, jakby w na wpół zapamiętanym śnie, ciemne przejścia do poszukiwanego miejsca. Ożyła w niej nadzieja i starała się utrwalić podsuwane obrazy w swoich myślach — być może te maleńkie okruchy spełnią ważną rolę. Dzięki wzrokowi maga widziała teraz smoka całkiem wyraźnie. Leżał w poprzek drzwi, skryty w ciemności. Wyrwał harpuny z gardzieli i brzucha; teraz leżały poczerniałe od jego krwi w bajorze szlamu i popiołu. Brzegi kłujących łusek jego grzbietu lekko poły- skiwały w skąpej księżycowej poświacie. Grube kolce, które chro- niły jego kręgosłup i stawy kończyn, wciąż były najeżone jak gotowa do użycia broń. Potężne skrzydła miał schludnie złożone na bokach; przekonała się, że ich złącza również były opatrzone kol- cami. Najbardziej fascynowałają głowabestii, długa, wąska, niemal ptasia, zniekształcona maską z kościstych płyt. Z tych płyt wyrastała szeroka grzywa przypominających wstęgi łusek, kosmyków futra i czegoś, co wyglądało jak liście paproci i pióra. Długie, delikatne czułki o błyszczących czubkach leżały bezwładnie na ziemi wokół jego łba. Z pyskiem wtulonym między łapy trochę przypominał psa, ale wpatrzone w Jenny ślepia były oczami maga, który zarazem jest bestią. Będę się z tobą targował, kobieto czarowniku. Przeczucie — wykalkulowane, pozbawione elementu zaskocze- nia — mówiło jej, jaka będzie propozycja smoka. Jej serce zaczęło szybciej bić; nie była pewna, co jest tego powodem: strach czy niewytłumaczalna nadzieja. Powiedziała „nie", ale w jej umyśle, niby zakazane pragnienie, tkwiło przekonanie, iż nie powinno się pozwolić, aby umierało coś tak pięknego i obdarzonego wielką mocą. Zdawała sobie sprawę z tego, że smok jest złem wcielonym, lecz w jego srebrnych ślepiach było coś, co ją pociągało, jakaś pieśń czerni i uśpionego ognia, której muzykę rozumiała. Smok poruszył łbem osadzonym na masywnej szyi. Z postrzę- pionych wstęg jego grzywy kapała krew. Myślisz, Że nawet ty, czarownica przenikająca ciemność, potra- fisz wybadać sztuczki gnomów? Obrazy, które wypełniały jej umysł, pokazywały mrok oraz wil- gotne i zimne, nie kończące się labirynty podziemnego świata. Świadomość ich istnienia załamy wałają. Tych kilka obrazków drogi do Miejsc Uzdrawiania przemieniło się w jej rękach w kamyczki, które dziecko traktuje jako skuteczną broń przeciw lwom. Mimo to powiedziała: — Rozmawiałam zjedna z gnomek o tych sztuczkach. Powiedziała prawdę ? Gnomy nie słyną z tego, jeśli chodzi o serce Głębi. Jenny przypomniała sobie puste miejsca na mapach Dromara, ale odparowała: — Smoki też nie. Oprócz wyczerpania i bólu wyczuła w umyśle smoka rozbawie- nie jej repliką, jakby zimną strugę wody wlaną do ukropu. Czym jest prawda, kobieto czarowniku? Prawda, którą widzą smoki, nie jest przyjemna dla ludzkiego oka, chociaż ludzie potrafią ją ogarnąć sercem w całej jej niewygodnej rozciągłości. Dobrze o tym wiesz. Zorientowała się, że wyczuł jej fascynację. Srebrne oczy przycią- gały ją. Próbował nawiązać kontakt z jej umysłem, jak uwodziciel dotykający jej dłoni. Przekonała się również, że wiedział, iż ona nie cofnie się przed tym dotykiem. Zmusiła swoje myśli do porzucenia smoka. Koncentrowała się na wspomnieniach o Johnie i ich synach, wbrew mocy, która przywoływała ją niby szept amorficznej nocy. Nie bez trudu oderwała od niego wzrok i skierowała się do wyjścia. Kobieto czarowniku, sądzisz, Że mężczyzna, dla którego nadsta- wiasz karku, będzie żył dłużej ode mnie? Zatrzymała się. Palcami nóg dotykała brzegu dywanu, utkanego z księżycowej poświaty na kamiennej posadzce. Odwróciła się i spojrzała na smoka, zrozpaczona i rozdarta. W skromnym oświet- leniu widziała kałuże cierpkiej krwi, wysychające prawie wszędzie; ponure tło dla smoczego cielska. Uświadomiła sobie, że tym pyta- niem smok trafił w jej czuły punkt, ale jednocześnie chciał ukryć własną słabość i desperację. Powiedziała spokojnie: — Istnieje szansa, że będzie żył dłużej. Smok odwrócił łeb. Wyczuła, że jest wściekły i skręca go ból. Założysz się o to ? Pójdziesz o zakład, że, nawet jeśli gnomy mówiły prawdę, nie zgubisz się brnąc przez ich splątane tunele, spirale w spiralach, mrok w mroku, żeby w porę znaleźć to, czego potrzebujesz? Ulecz mnie, kobieto czarowniku, a ja poprowadzę cię swoim umysłem i pokażę ci miejsce, którego szukasz. Przez pewien czas tylko patrzyła na długie, lśniące, czarne ciel- sko, ciemną grzywę zakrwawionych wstęg i oczy podobne do naoli- wionego metalu wydzwaniającego wiekuisty mrok. Był cudem, ja- kiego jeszcze nigdy nie oglądała: kolczastym, prężnym cieniem, od najeżonych czubków odchylonych skrzydeł aż po rogaty haczyk nosa. Złocisty Smok, którego John zabił na wietrznych pagórkach Wyr, był stworzeniem słońca i ognia, ale ta bestia przypominała dymne widmo nocy, czarna, mocna i stara jak czas. Kolce jej łba przemieniły się w nieprawdopodobnie poskręcane rogi, gładkie jak stal. Łapy tego smoka były w kształcie rąk, tyle że miały po dwa kciuki zamiast jednego. Głos przemawiający w jej umyśle wydawał się spokojny, ale wyczuwała słabość w każdym ruchu zwalistego cielska i lekkie drżenie mocarnej istoty, która ostatkiem sił konty- nuowała swój blef. Niechętnie przyznała: — Nie wiem nic o leczeniu smoków. Srebrzyste oczy zwęziły się, jakby poprosiła smoka o coś, czego nie zamierzał jej dać. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, osłonięci ciemnością jaskini. Pamiętała o Johnie i upływającym czasie, ale mgliście, jakby to był fragment niepokojącego snu. Koncentrowała jednak myśli na leżącym przed nią stworzeniu i usianym diamentami mroku obcego umysłu, który toczył walkę z jej świadomością. Nagle połyskującym ciałem wstrząsnęły konwulsje. Srebrne oczy smoka dosłownie krzyczały z bólu, który przeniknął jego sta- lowe mięśnie. Nie panując nad sobą, rozpostarł skr/ydła i szpony w okropnym spazmie, zaświadczającym, iż trucizna przedostała się do jego żył. Głos w jej umyśle szepnął: Idź. W tej samej chwili osaczyły ją wspomnienia dotyczące miejsca, w którym nigdy przedtem nie była. W jej umyśle tłoczyły się nieokre- ślone obrazy czerni, ogromnej jak wrota nocy i zapełnionej szpalerem kamiennych drzew, które przekazywały echo każdego oddechu Jcn- ny, wizje skalistych tworów, których sklepienia ginęły w bezkształt- nym mroku, i szum wody, niestrudzenie płynącej pod kamieniami. Ogarnął ją paniczny strach rodem z sennego koszmaru, ale miała też osobliwe poczucie deja vu, jakby już kiedyś tędy przechodziła. Uświadomiła sobie, że to nie ona. lecz Morkeleb pokonywał tę drogę. Obrazy pokazywały jej drogę do Miejsc Uzdrawiania, do samego serca Głębi. Najeżone czarne cielsko wygięło się w kolejnym paroksyzmie bólu, a potężny ogon walił jak bicz o skalistą ścianę. W miarę jak trucizna wżerała się w krew smoka, srebrzyste oczy wyrażały coraz większą udrękę. Po chwili opadł bezwładnie na kamienną posadzkę, stukając zrogowaciałym naskórkiem i kręgami jak szkielet, i kolejny raz. z oddali, Jenny usłyszała kategoryczne: Idź. W przedśmiertnych drgawkach smok najeżył łuski jak brzytwy. Po chwili uległy ponownemu spłaszczeniu na jego zapadniętych bokach. Jenny zdobyła się na odwagę i podeszła do potwora. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wgramoliła się na sięgający jej do pasa pagórek hebanowej pachwiny, która tarasowała wejście do Wielkiego Tunelu. Kręgosłup bestii przypominał płot z włóczni, sterczących sztywno z niepewnego podłoża skóry. Podkasawszy spódnicę, wyciągnęła rękę, żeby oprzeć się o rzeźbioną kamienną kolumnę framugi drzwi, i niezdarnie przeskakiwała kolce, do samego końca obawiając się, że na skutek kolejnej konwulsji wbiją jej się w uda. Ale smok leżał spokojnie. Jenny wyc/uwała w sobie, niby słaby odblask odległego światła, jedynie echa jego umysłu. Przed nią rozciągała się ciemność Głębi. Ilekroć zaczynała myśleć o wizjach, odpływały od niej. Przeko- nała się jednak, że gdy po prostu kroczy naprzód, jakby już znała drogę, nogi same ją prowadziły. Senne wspomnienia w umyśle szeptały jej o rzeczach, które już widziała, ale czasami zmieniał się kąt ich postrzegania, jakby patrzyła na nie z góry. Górne poziomy Głębi były suche; gnomy zbudowały je według ludzkiego gustu. Wielki Korytarz, szeroki na dziesięć metrów i wy- kładany czarnym granitem, sfatygowany i żłobiony odciskami stóp niezliczonych pokoleń przechodniów, okalały kamienne bloki, ukry- wające nieiegularność jego kształtu. Zniszczone pomniki, leżące niby rozrzucone kości w mroku, świadczyły o tym, że w czasach swej świetności miejsce to charakteryzowało się stylem klasycystycznym. Wśród białych odłamków marmuru było widać prawdziwe kości, a także powyginane ramy z brązu i pobite szkło wielkich lamp, które niegdyś zwisały z wysoko sklepionego sufitu. To gigantyczne ciel- sko smoka sprawiło, że wszystkie te przedmioty walały się pod ścianami, jak liście w rynsztoku. Pomimo ciemności Jenny dostrze- gała poczerniałe od ognia miejsca, w których rozlana nafta zapaliła się od oddechu bestii. Głębiej położony po/iom wyglądał jak prawdziwa siedziba gno- mów. Stalagmity i słupy nie były tu rzeźbione w formie prostych kolumn, które tak podobały się potomkom ludzi; przypominały raczej ulistnione drzewa albo zwierzęta, albo groteskowe istoty. Zresztą Jenny coraz częściej natrafiała na twory, których nie przera- biano, aby zachować pierwotny układ lejącej się wody, wody nale- żącej do gnomów. Proste, elegancko wykończone zbiorniki wodne wyższych poziomów ustępowały miejsca wzburzonym strumieniom w głębiej położonych partiach. W niektórych miejscach woda spa- dała prosto z wysokości kilkudziesięciu metrów, niby żywa kolumna biegnąca od odległego sufitu, albo tryskała w mrok kanałami podo- bnymi do czaszek gargulców. Jenny mijała pieczary i skupiska jaskiń, które przekształcono w ogromne, wzajemnie połączone domostwa wielkich klanów i ro- d/.in gnomów, ale napotykała też sale i pomieszczenia zdolne pomie- scic całą osadę Zagłębienie; wznoszono lam wolno stojące domy i pałace, a ich dziwaczne wieżyczki i pomosty ledwo odróżniały się od skupisk stalagmitów, które, niby polerowany onyks, tworzyły osobliwe lasy na brzegach jeziorek i rzek. W tych milczących, cudownych królestwach Jenny oglądała jedynie ślady zniszczeń, rozkładu i przejścia smoka. Wszędzie grasowały prastare ropuchy, handryczące się ze szczurami o gnijące resztki zapasów żywności albo o padłe przed miesiącem zwierzę. W niektórych miejscach wprost nie dawało się oddychać z powodu fetoru lego, co kiedyś było serem, mięsem albo warzywami. Białe, pozbawione oczu robaki, których nazw mogła się tylko domyślać na podstawie relacji Mab. umykały jej spod nóg albo chowały się za walającymi się wszędzie osmalonymi czaszkami i srebrnymi naczyniami. W miarę jak schodziła, powietrze robiło się zimę i bardzo wilgot- ne, a kamienne podłoże było coraz bardziej śliskie. Ciemność wyda- wała się nieznośnie przytłaczająca. Krocząc po nie oświetlonym labiryncie, Jenny zrozumiała, że Mab miała rację; bez przewodnika nawet ona. obdarzona wzrokiem, który przenikał ciemność, nie byłaby w stanie odnaleźć drogi do serca Głębi. Ale w końcu udało jej się to. Echo drogi pobrzmiewało w umyśle smoka, powodując dziwaczny rezonans w duszy kobiety-maga, roz- warstwienie uczuć i tworzenie się świadomości, przed której obcą naturą Jenny się wzdrygała, niezdolna do ogarnięcia jej rozumem. Wyczuła uzdrawiającą aurę obok drzwi, wciąż jeszcze zalegającą w powietrzu, a także lekkie tchnienie prastarej mocy. W tej amiiladzie grot powietrze było ciepłe, pachniało wyschnię- tą kamforą i przyprawami; nie czuło się odoru zgnilizny i rozkładu ani pełzającego robactwa. Wchodząc do przykrytej kopułą, central- nie położonej jaskini, gdzie upiornie blade stalaktyty zerkały na siebie w tłustej ciemności rozlanego na środku bajora, Jenny zasta- nawiała się, jak silny musiałby być czar. żeby utrzymać to uzdrawia- jące ciepło, nie tylko dla zwalczania chłodu w otchłaniach ziemi, ale także na czas potrzebny, by ci, którzy go rzucili, mogli zniknąć. Doprawdy, tutejsza magia była potężna. Przenikała całe miejsce. Ostrożnie mijając pokoje medytacji, snu i wypoczynku, Jenny odnosiła wrażenie, iż ma do czynienia z żywym organizmem, a nie martwotą nieefektywnych czarów. Niekiedy wra- żenię to było tak silne, że zerkała przez ramię i wołała w mrok „Jest tam kto'?", aczkolwiek rozsądek podpowiadał, iż nic towarzyszy jej nikt. Tyle że, podobnie jak w przypadku Szepczących na północy, uczucia zmagały się ze zdrowym rozsądkiem i ciągle wytężała zmysły w ciemności, ajej serce waliło mocno, przepełnione nadzieją albo może strachem. Nie dotykała niczego prócz mroku i kropel wody, która od niepamiętnych czasów kapała z obwisłych skalnych zębów. Miała do czynienia Z żywą, szepczącą do siebie magią; wyczu- wała zło, jakby jej ciała dotykało cos< wstrętnego. Zadrżała i po raz kolejny nerwowo popatrzyła w mrok. W małym pomieszczeniu znalazła potrzebne jej lekarstwa, ustawione w rzę- dach szklane fiolki i zakorkowane słoiczki z zielono-białego marmu- ru, które gnomy wytwarzały w tak dużych ilościach. W ciemnościach odczytywała nalepki i upychała pojemniczki w torbie. Pracowała szybko, gdyż czuła się coraz bardziej nieswojo, a ponadto wiedziała, że upływ czasu zmniejsza szansę Johna na przeżycie. On nie może umrzeć, mówiła sobie. Po tylu zabiegach! Jednak w swoim czasie, jako uzdrowicielka, wielokrotnie przybywała zbyt późno do obłożnie chorych, by teraz żywić wielkie nadzieje. Wie- działa, że same lekarstwa mogą się okazać niewystarczające. Pośpie- sznie, oglądając się za siebie, przeszła do następnego, mrocznego i cichego pomieszczenia i zaczęła w nim szukać wewnętrznych skupisk mocy, bibliotek gromadzących magiczne księgi i zwoje, które, jak sądziła, tworzyły rzeczywiste serce Głębi. Jej buty trochę szeleściły w zetknięciu z gładkim podłożem, ale nawet ten mały hałas działał jej na nerwy. Jak w każdym zamieszki- wanym przez gnomy domu, podłogi nie znajdowały się na jednej płaszczyźnie, lecz tworzyły jakby serię tarasów; nawet najmniejsze pomieszczenia miały kilka takich poziomów. W trakcie poszukiwań nabierała przekonania, iż jest obserwowana, i bała się przejść przez następne drzwi, podejrzewając, że ujrzy jakąś złą istotę, szybującą w mroku. Wyczuwała moc, jakiej nie napotkała nigdy dotąd — moc silniejszą od tego, co robiła Zyerne i smok. Nie znalazła jednak niczego: ani owego milczącego, czekającego na nią zła, ani żadnej księgi, która przekazywałaby gromadzoną przez gnomy wiedzę na temat magii. Na półkach leżały tylko zielniki, atlasy anatomiczne, katalogi wyliczające choroby i medykamenty. Nieprzyjemny strach z wolna ustępował miejsca zaciekawieniu. Mab powiedziała, że gnomy nie mają Linii, ale przecież musiały w jakiś sposób przekazywać sobie moc. Dlatego Jenny kontynuowała poszu- kiwania, chociaż robiła to niechętnie; uważała, że istnieją księgi, które muszą zawierać tę wiedzę. Wyczerpanie zaczynało ją osłabiać jak przewlekła, wyniszczają- ca choroba. Czuła w kościach dwie ostatnie noce i wiedziała, że będzie musiała zaprzestać poszukiwań. Jednak świadomość włas- nych braków dodawała jej sił, zachęcała do drążenia zakazanego serca Głębi. Rozpaczliwie pragnęła coś znaleźć przed wyjściem na powierzchnię, żeby choć w niewielkim stopniu uwolnić się od po- czucia całkowitej bezradności. Przeszła przez drzwi do ciemnego zaułka, w którym słyszała swój oddech. Już wcześniej porządnie zmarzła, ale chłód był niczym w porów- naniu ze strachem, który ściął jej serce. Stała w miejscu, które zobaczyła w misie z wodą, w trakcie wizji śmierci Johna. Była wstrząśnięta, bo natknęła się na nie zupełnie nieoczekiwa- nie. Sądziła, że znajdzie w tych okolicach jakieś archiwum czy ośrodek nauczania, albowiem domyślała się, iż właśnie tu mieści się centrum pustych miejsc na dziwacznych mapach Dromara. Jednak pośród gęstwiny stalaktytów i kolumn dostrzegała tylko pusty mrok, nieco zalatujący woskiem tysiąca świec, które osuwały się jak mar- twe istoty w skalnych wnękach. Nie widziała żadnego żywego stwo- rzenia, ale znowu wyczuwała zło. Ostrożnie zrobiła kilka kroków w otwartej przestrzeni czerni i podeszła do zdeformowanego ka- miennego ołtarza. Położyła ręce na błękitno-czarnej skale, która przypominała w dotyku mydło. W jej wizji miejsce to wypełniały czyjeś szepty, lecz teraz panowała tu całkowita cisza. Przez chwilę odnosiła wra- żenie, że w jej umyśle kłębią się mroczne wiry, świeże pomruki, fragmentaryczne wizje, które przemijały jednak na podobieństwo fal, nietrwałe jak sen. Mimo to wydawało się, że pochłaniają resztki sił i woli Jenny. Poczuła ogromne zmęczenie i, ni stąd, ni zowąd, paniczny strach przed tym miejscem. Wprawdzie dookoła panowała cisza, ale Jenny kręciła się niespokojnie i jej serce biło tak mocno, że nieomal słyszała jego dudnienie w mroku. Teraz wiedziała, że gdzieś w pobliżu, dosłownie na wyciągnięcie ręki, czai się zło. Poprawiwszy wypchaną torbę na ramieniu, szybko, niczym złodziej, ruszyła po śliskim par- kiecie, na którym dawniej tańczyły gnomy. Szukała drogi, która pozwoliłaby jej opuścić mrok i poczuć świeże powietrze. Dotychczas w drodze do otchłani prowadził ją umysł Morkeleba. ale teraz nie odczuwała jego wpływu. Mijała znaki, które sama zostawiła, runy, które tylko ona potrafiła dostrzec, wypisane na ścianach palcem wskazującym. Wspinając się po ciemnych tworach skalnych i schodach z bursztynowego kamienia, zastanawiała się, czy smok umarł. Jakaś część jej osobowości pragnęła tego, choćby ze względu na zamieszkujący te ziemie lud, ze względu na gnomy i na władcę; ale czuła również ten sam żal, który ściskał jej serce, gdy stanęła nad martwym smokiem w wąwozie Wyr. Mimo wszy- stko, było w jej żalu coś, co jeszcze potęgowało nadzieję na śmierć smoka. Wolała nie roztrząsać przyczyn tego stanu. Wielki Korytarz był ciemny jak wnętrzności Głębi, pozbawiony nawet odrobiny księżycowej poświaty, która sączyła się tu przedtem. Jednak pomimo wszechobecnego mroku powietrze było tutaj inne — zimne, ale suche i świeże, w przeciwieństwie do zastygłej mar- twoty w sercu Głębi. Wzrok maga sprawił, że zobaczyła zarysy ciemnego, kościstego uda smoka, który tarasował przejście, najeżywszy kolce kręgosłupa w jej kierunku. Kiedy podeszła bliżej, przekonała się, że pokryta łuskami skóra zwierzęcia niemal przykleiła się do kości. Pomimo iż wytężała słuch, nie słyszała szeptu jego umysłu. Za to muzyka, która wypełniała Halę Targową, wciąż rozbrzmiewała słabym echem, cicha, ale przenikliwa, ubarwiana wibracjami zamie- rającego dźwięku. Pomyślała: On jest nieprzytomny, umiera. Sądzisz, Że ten męż- czyzna będzie żyt dłużej ode mnie? — zapytał kiedyś. Jenny zrzuciła pled / ramienia i obłożyła grubymi fałdami ostre krawędzie smoczego kręgosłupa. Brzegi kolców rozdzierały sukno, toteż dodała jeszcze warstwę kurtki z owczej skóry. Drżąc z zimna, które przedostawało się przez cienkie rękawy jej koszuli, postawiła stopę na największy kolec. Jeszcze raz przytrzymała się ościeżnicy drzwi i /winnym ruchem przeskoczyła przeszkodę. Przez chwilę balansowała na udzie bestii, czując koś"ci pod stalowymi łuskami i łagodne ciepło, emanujące z prężnego cielska smoka, a potem zeskoczyła. Stała przez kilka sekund, wytężając słuch i umysł. Smok nie poruszył się. Przed sobą miała Halę Targową w odcie- niach błękitu, czerni i kości słoniowej, delikatnie opromienioną światłem gwiazd, które wydawały się takie jasne w porównaniu z całkowitym mrokiem panującym pod ziemią. Pomimo iż księżyc zaszedł, Jenny wydawało się, że każda gliniana skorupa i pochyła osłona latarni są obrysowane jasnością, a każdy cień jest jak rozlany atrament. Chociaż krew wysychała, ws/.ędzie wyczuwało się fetor. Rybołów nadal leżał w rozmazanej kałuży mroku, otoczony lśniący- mi harpunami. Noc zalatywała starością. Powiew wiatru sprawił, że Jenny poczuła zapach drewna podtrzymującego ogień na Wzniesie- niu Garbarza. Niczym duch Jenny minęła korytarz, dygocząc z zimna. Dopiero gdy wydostała się na schody, zaczęła biec. Rozdziałll O świcie poczuła, że John lekko ściska ręką jej dłoń. Dwie noce temu pracowała nad czarami śmierci tkając aurę trucizny i zniszczenia, której kręgi wciąż obrysowywały ziemię na drugim końcu wzniesienia. Poprzedniej nocy spała najwyżej godzi- nę, gdzieś na drodze za Bel, w ramionach Johna. Teraz dym małego ogniska tworzył w powietrzu szarą, jedwabistą plamkę. Czuła chłód, zmęczenie i obcość, jakby jej skórę przetarto papierem ściernym i obnażono każdy nerw. Z drugiej strony, czuła też osobliwy spokój. Zrobiła wszystko, co mogła — powoli, metodycznie, krok po kroku, zgodnie z zapamiętanymi wskazówkami panny Mab, jak gdyby ciało, które znała tak dobrze, było ciałem obcego mężczyzny. Tak jak gnomy, podawała Johnowi napoje miłosne i lekarstwa, wstrzykując mu je do żył za pomocą igły. a także przykładała okłady na jego rany, by wyciągnąć z nich zatrutą smoczą krew. Pisała uzdrawiające runy w miejscach, gdzie rany przecinały ścieżki życia. dotykając ich jego wewnętrznym imieniem, tajemnicą jego bytu, wplecioną w czary. Przywoływała go cierpliwie, raz po razie, imie- niem, które znała jego dusza, używając całej dostępnej mocy do powiązania ducha z ciałem, żeby lekarstwa mogły zadziałać. Nie myślała, że odniesie to skutek. Kiedy zatriumfowała, nie miała siły ani cieszyć się, ani smucić. Jej umysł rejestrował już tylko nieznaczne uniesienie żeber Johna i marszczenie poczerniałych po- wiek w trakcie snu. Gareth zapytał cicho: — Czy on wydobrzeje? Skinęła głową. Patrząc na gamoniowatego młodego księcia, któ- ry kucał obok niej przy ognisku, była zdumiona jego milczeniem. Być może bliskość śmierci i nie kończące się nocne znużenie spra- wiły, że spoważniał. Podczas gdy ona przebywała w Głębi, cierpli- wie rozgrzewał kamienie i, zgodnie z jej poleceniem, ustawiał je wokół ciała Johna. Była niemal pewna, że tylko dzięki tym niewdzię- cznym i koniecznym zabiegom John jeszcze żył, gdy powróciła z siedziby smoka. Powoli, czując ból w każdej kosteczce, zdjęła podarty, fioletowy, ciężki płaszcz. Była podrapana, obolała i bardzo senna. Jednak wstała, wiedząc, że ma jeszcze coś do zrobienia, coś gorszego niż dotychczasowe zabiegi. Poczłapała do torby z lekarstwami i wyjęła z niej brązowe listki tabatu, które zawsze zabierała ze sobą. Były wysuszone jak skórzane paski. Połamała dwa z nich na kawałki i zaczęła je przeżuwać. Pomijając inne ich właściwości, były tak gorzkie, że każdego postawiłyby na nogi. Żuła je już wcześniej tej nocy, żeby przeciw- działać wyczerpaniu, które ogarniało ją w trakcie pracy. Gareth obserwował ją z niepokojem. Obramowana rzadkimi kosmykami włosów pociągła twarz młodzieńca wyglądała wyjątkowo mizernie. Uświadomiła sobie, że musi być równie zmęczony jak ona. Bruzdy wokół nosa i kącików ust, które pojawiały się na jego obliczu tylko przelotnie, teraz były trwale wyryte, a gdy zdjął pobite okulary, żeby otrzeć powieki, wokół oczu były widoczne nowe zmarszczki, które miały się pogłębić i towarzyszyć mu w wieku dojrzałym i w starości. Przeczesując palcami niesforne włosy zastanawiała się, jak wygląda jej twarz i jak będzie wyglądała po tym, co musiała i co zamierzała dokonać. Kolejny raz zaczęła pakować lekarstwa do torby. — Dokąd się wybierasz? Znalazła jeden z pledów Johna i otuliła się nim. Poruszała się sztywno, tak bardzo była zmęczona. Czuła się jak kawałek wyświe- chtanego sukna, ale jej żyły już zaczynała rozgrzewać nieprzyjemna moc listków tabatu. Wiedziała, że musi zachować ostrożność, albo- wiem tabat był jak lichwiarz: pożyczał, ale żądał zwrotu z naddat- kiem w momencie, gdy dłużnik nie mógł sobie pozwolić na taką spłatę. Czuła w płucach zimne powietrze; jej dusza była dziwnie odrętwiała. — Wypełnić obietnicę — odparła. Chłopak utkwił w niej zatroskane szare oczy. Kolejny raz zarzu- ciła na ramię torbę i ruszyła w zamglonej ciszy zniszczonego miasta w kierunku bram Głębi. — Morkeleb? W cichej martwocie Hali Targowej jej głos ulegał rozproszeniu jak smuga mgły. Na zewnątrz dolinę spowijały wyziewy i błękitny cień poranka; w środku światło miało szary, niezdrowy odcień. Przed Jenny leżał smok. Wyglądał niczym porzucony strój z czarnego jedwabiu i ty lko kości nadawały mu w miarę określony kształt. Jedno skrzydło było rozpostarte w tym samym miejscu, gdzie opadło po konwulsjach ostatniej nocy. Długie czułki bezwładnie walały się między wstęgami grzywy. W powietrzu nadal było słychać cichy śpiew, który chwytał Jenny za serce. Pomyślała, że to on umożliwił jej wejście do Głębi; zawdzięczała mu także życie Johna. Usiłowała sobie wmówić, że to jedyny powód, dla którego nie chce, by to straszliwe piękno umarło. Jej głos rozniósł się echem pośród odwróconych wieżyczek z ko- ści słoniowej na sklepieniu. — Morkeleb! Wiedziała, że ją usłyszał, gdyż szum w jej umyśle uległ zmianie. Jeden delikatny, podobny do wąsów rakaczułek poruszył się. Powie- ki zakrywające srebrzyste oczy uniosły się może o kilka centyme- trów. Po raz pierwszy Jenny zauważyła, że są delikatne, zabarwione subtelnymi odcieniami fioletu i zieleni. Zaglądając w częściowo odsłonięte przez nie białe czeluście oczu, doznała lęku, lecz nie był to lęk o własne ciało; znowu poczuła, że nad otchłaniami wątpliwości zrywają się wzajemnie zwalczające się wiatry, teraźniejsza powin- ność zmagała się z charakterystycznym dla czasu przyszłego jeżeli. Przywołała spokój, tak jak przywoływała chmury albo ptaki ciernis- tych krzewów, i była zaskoczona, że przemawia tak pewnym głosem. — Podaj mi swe imię. Wówczas poruszyło się w nim życie, złocista fala ciepła, wyczu- walna w przenikającym powietrze śpiewie. Gniew i opór; zajadły opór do samego końca. — Nie zdołam cię uratować, jeśli nie poznam twojego imienia — powiedziała. — Jeżeli wymkniesz się poza granice swego ciała, będę musiała przywołać cię w jakiś sposób. Mimo wszystko, paląca wściekłość wciąż dominowała nad sła- bością i bólem smoka. Przypomniała sobie słowa Caerdinna: „Ocal smoka, zniewól smoka". Wtedy nie miała pojęcia, dlaczego ktoś mógłby chcieć ratować życie takiej bestii, ani w jaki sposób udaje się podporządkować własnej mocy coś tak potężnego. „Pazury ma kogucie, chomąto jak koń..." — Morkeleb! — Podeszła do smoka, zapominając o strachu. Może była wściekła i przerażona ewentualnością jego śmierci, a mo- że to tylko liście tabatu działały tak skutecznie — i położyła małe ręce na cienkiej warstwie wokół jego ślepi. Łuski były w tym miejscu mniejsze niż czubki igieł. Skóra bestii przypominała w dotyku wy- suszony jedwab; pulsowała ciepłym życiem. Jenny znowu ogarną! ni to strach, ni to zdumienie, że zrobiła kolejny krok na drodze, po której nie powinno się stąpać. Zastanawiała się, czy nie byłoby rozsądniej i lepiej odwrócić się i pozwolić smokowi umrzeć. Wie- działa, z czym ma do czynienia. Jednak dotknąwszy go, zajrzawszy mu w diamentowe ślepia, była w większym stopniu gotowa poświę- cić własne życie. W świetlistym śpiewie, który zawładnął jej umysłem, wyróżniał się jeden motyw melodyczny, jak gdyby nić wiążąca skomplikowane węzły licznych harmonii niespodziewanie przybrała inny kolor. Na- tychmiast zorientowała się, jak brzmi całość, a to dzięki kilku ode- rwanym fragmentom, które pewnego letniego dnia odgwizdał jej w żywopłocie Caerdinn. Sama muzyka tworzyła imię smoka. Prześlizgiwała się przez jej palce, miękka jak jedwabne wstążki. Pochwyciłają i zaczęła splatać z niej czary, tkając z nich kryształową nić wokół gasnącej duszy smoka. Muzyczne ozdobniki umożliwiły jej dostrzeżenie wejścia do mrocznych, rozgwieżdżonych labiryntów jego umysłu i serca, a migotliwe światło melodii pomogło jej wybrać ścieżki prowadzące do uleczenia ciała smoka. Zabrała ze sobą lekarstwa z Głębi, ale teraz zrozumiała, iż nie przydadzą jej się na nic. Smoki leczyły się same oraz nawzajem wyłącznie poprzez umysł. W ciągu następnych godzin czasami bała się uleczenia, a czasami tylko ogarniało ją krańcowe wyczerpanie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała i nie potrafiłaby sobie wyobrazić, nawet gdyby uwzględniła ostatnią długą noc. Znużenie narastało, coraz mocniej nękając jej ciało i mózg. Miała wrażenie, że została wplątana w sieć s'wiatła i ciemności i próbuje sforsować jakąś barierę za pomocą wielkiej, nieokreślonej siły, która i tak przyciągała ją w kierunku owej granicy. Nie myślała o robieniu czegoś takiego, bo przecież nie miało to żadnego związku z lecze- niem ludzi i zwierząt. Zebrała resztki swojej mocy, wygrzebując zapomniane pokłady sił ze szpiku kości, by walczyć o życie smoka i własne. Przytrzymywanie lin jego życia pochłaniało mnóstwo energii, której nie miała. Doświadczając czegoś w rodzaju delirium, zrozumiała, że gdyby umarł, ona również by umarła, tak bardzo jej byt splótł się z gwieździstą, pogmatwaną duszą Morkeleba. Przez chwilę mignęła jej wizja przyszłości, jak obraz w szklanej kuli. Gdyby umarła, John poszedłby w jej ślady zaledwie w ciągu dnia, a Gareth przeżyłby niespełna siedem lat, niczym łupina powoli drą- żona zdemoralizowanymi mocami Zyerne. Odepchnęła od siebie tę wizję i kurczowo uczepiła się skromnej, ale niewzruszonej jak skała siły tego, co znała: czarów starego Caerdinna i własnych długich medytacji, które odbywała w samotności wśród kamieni na Oszro- nionym Wzgórzu. Dwukrotnie zawołała Morkeleba po imieniu, splatając jego mu- zykę z czarami, których uczyła się tak pracowicie, run po runie. Trzymała się tego życia dzięki wspomnieniu znajomych rzeczy — kształtu liści roślin, goryczki i szczyru trwałego, tropów zająca na śniegu, zwariowanych, cygańskich melodii wygrywanych na pisz- czałce w letnie noce. Poczuła siłę budzącą się w smoku i powracające echo jego imienia. Nawet nie pamiętała, że zaraz polem usnęła. Obudziły ją promie- nie słońca, które ogrzewały jej włosy. Przez otwarte bramy Głębi ujrzała wielką skalistą fasadę klifów, skąpaną w ukośnie padającym świetle popołudniowego słońca, które barwiło ją na cynobrowo i zło- to. Odwróciwszy głowę, zauważyła, że smok się przesunął i również spał; jego wielkie skrzydła były znowu złożone, a broda spoczywała na przednich szponach, jak u psa. Cień sprawiał, że był prawie niewidoczny. Nie zauważyła, żeby oddychał, i zastanawiała się, czy kiedykolwiek widziała go oddychającego. Czy smoki oddychają? Ogarnęła ją fala znużenia; pogrążała się w nim jak w jedwabistym piasku. Ostatni z liści tabatu przestał rozgrzewać jej żyły, co powo- dowało dodatkowe zmęczenie. Pokiereszowana, wpółżywa, zma- chana, chciała tylko spać, najlepiej przez wiele dni. Wiedziała jednak, że to nie jest możliwe. Ocaliła Morkeleba, ale nie robiła sobie złudzeń, że to pozwoli jej spokojnie spać w jego obecności, kiedy smok odzyska choć część dawnej siły. Nieco roz- bawiona samą sobą, zachichotała. Pomyślała, że łan i Adric prze- chwalaliby się przed wszystkimi chłopcami w wiosce, iż ich matka potrafiła zasnąć w smoczej jamie — oczywiście pod warunkiem, że zdołałaby wrócić i opowiedzieć im o tym. Nawet przewracanie się z boku na bok bardzo ją bolało. Kiedy w końcu wstała, miała wraże- nie, że ubranie i włosy ciążą jej jak kolczuga. Pokuśtykała do bram i przez chwilę opierała się o chropowatą, szeroką kolumnę z granitu. Suche, wzruszająco swobodne powietrze pieściłojej twarz. Obejrzała się za siebie i popatrzyła w otwarte ślepia smoka. Przez ułamek sekundy sondował ją tymi przepastnymi ocza- mi, jakby to były krystaliczne, biało-srebrne kwiaty, lśniące studnie gniewu i nienawiści. Potem zamknął powieki, a Jenny opuściła zacienione miejsce i wyszła na spotkanie jasnemu wieczorowi. Czuła odrętwienie, zarówno w ciele, jak i w umyśle, gdy space- rowała powoli po Zagłębieniu. Wszystko wydawało się dziwaczne, inne. Cień każdego kamyka i zielska miał dla niej nowe, nie poznane znaczenie, jak gdyby przez wszystkie te lata kroczyła na wpół ślepa i dopiero teraz otworzyły jej się oczy. W północnej częs'ci miasta w gramoliła się na skałę i udała do zbiorników wodnych, głębokich czarnych akwenów, które wyżłobiono w górach i których matową taflę rozświetlało słońce. Rozebrała się i zaczęła pływać, chociaż woda była bardzo zimna. Potem długo leżała na rozłożonym ubraniu, marząc o różnych rzeczach. Wiatr owiewał jej gołe plecy i nogi; wydawało się, że zostawia na nich malutkie odciski stóp. Kiedy do czarnej wody podpełzły cienie, słoneczny laniec zmienił się trochę. Poczuła, iż dobrze byłoby krzyknąć, ale odczuwała zbyt duże zmę- czenie, żeby to zrobić. Wreszcie wstała, założyła ubranie i wróciła do obozu. Gareth spał w pobliżu rozżarzonych popiołów ogniska, z kolanami przyciągnię- tymi do podbródka i ze skrzyżowanymi ramionami. Jenny uklękła obok Johna i dotykała jego twarzy i rąk. Wydawały się cieplejsze, chociaż nie była w stanie wyczuć pulsowania krwi pod cienką, jasną skórą. Ale przynajmniej brwi i rudawa szczecina brody Johna nie były już takie ciemne. Położyła się obok niego, przytuliła, nakryła oboje kocem i zasnęła. Rozgrzana, na wpół przebudzona, usłyszała mruknięcie Johna. — Myślałem, że to ty mnie wzywasz. Poczuła leciutkie tchnienie na włosach. Zamrugała oczami, żeby całkowicie się otrząsnąć z senności. Światło znowu się zmieniło. Nastał brzask. Odparła „Co?" i usiadła, po czym odgarnęła ciężkie włosy z twa- rzy. Wciąż odczuwała śmiertelne zmęczenie, ale teraz towarzyszył mu również potworny głód. Gareth klęczał przy ognisku, rozczochra- ny i nie ogolony. Potłuczone okulary zsuwały mu się z nosa. Przy- rządzał placki. Zauważyła, że wykonywał to zajęcie o niebo lepiej od Johna. — Myślałem, że już nigdy się nie obudzicie — powiedział. — Mnie się też tak wydawało, mój bohaterze — szepnął John. Mówił bardzo słabym głosem, ale Jenny i tak go usłyszała i na jej twarzy pojawił się uśmiech. Stanęła na zesztywniałych nogach, przeciągnęła spódnicę przez pogniecioną koszulę, zasznurowała stanik i założyła buty. Tymcza- sem Gareth nastawił wodę na kawę, gorzki czarny napój, modny na dworze królewskim. Kiedy poszedł zaczerpnąć więcej wody ze strumienia w lasach za zniszczoną studnią, Jenny wzięła trochę wrzątku, żeby zmienić Johnowi okłady; teraz doceniała prostotę leczenia istot ludzkich. Niebawem małą polanę wśród ruin wypełnił zapach ziół i gorącego, dziwnego napoju. John zasnął ponownie, zanim Jenny skończyła go opatrywać. Gareth przyniósł jej kilka placków oraz miód i usiadł z nią przy ognisku. — Nie wiedziałem, co robić, tak długo ciebie nic było — powie- dział, z buzią pełną ciasta. — Rozważałem pójście za tobą — może potrzebowałaś pomocy — ale nie chciałem zostawiać Johna samego. Zresztą... — dodał ze smutnym uśmiechem —jeszcze nie udało mi się wyratować ciebie z jakiejś opresji.. Jenny roześmiała się i odparła: — Postąpiłeś słusznie. — A twoja obietnica? — Dotrzymałam jej. Głośno odetchnął i pochylił głowę, jakby zdjęto z niego jakieś wielkie brzemię. Po chwili odezwał się nieśmiało: — Czekając na ciebie ułożyłem pieśń... balladę. O zabiciu Mor- keleba Czarnego, smoka Ściany Nast. Nie jest zbyt dobra... — Nie mogłaby być — wycedziła Jenny i zlizała miód z palców. — Morkeleb wcale nie został zabity. Wytrzeszczył oczy Jak kiedyś, gdy mu powiedziała, że John zabił Złotego Smoka Wyr siekierą. — Ale myślałem... Przecież obiecałaś Johnowi, że... że go zabi- jesz, w razie gdyby John nie mógł... Potrząsnęła głową. Jej ciemna czupryna zaczepiła o szorstką wełnę kołnierza kurtki. — Obietnicę złożyłam Morkelebowi — powiedziała. —Miałam go wyleczyć. Wstała i jeszcze raz podeszła do Johna. Gareth patrzył na nią z niedowierzaniem. Był wstrząśnięty i zdumiony. Upłynął dzień, zanim Jenny powróciła do Głębi. Przez ten czas nie oddalała się zanadto od obozu. Doglądała Johna i prała ubrania. Było to przyziemne zadanie, ale trzeba było je wykonać. Ku jej zdziwieniu, Gareth zaoferował się z pomocą i przynosił wodę ze strumyka na polanie, ale nie paplał beztrosko, jak to miał w zwyczaju. Wiedząc, że będzie potrzebowała dużo siły, Jenny długo spała, ale miała niespokojne sny, a gdy się budziła, prześladowało ją poczucie, że jest obserwowana. Wmawiała sobie, że dzieje się tak dlatego, iż budzący się Morkeleb rozszerzył swą świadomość na całą dolinę i wiedział, gdzie przebywają, ale pewne przemyślenia, które odkryła w labiryntach umysłu smoka, nie pozwalały w to uwierzyć. Wiedziała, że Gareth często jej się przygląda, zwłaszcza, gdy sądzi, że ona tego nie zauważa. Spostrzegała także inne rzeczy. Jeszcze nigdy nie wyczuwała z taką intensywnością śladów i podmuchów wiatru oraz mało zna- czących zachowań zwierząt w pobliskim lesie. Uświadomiła sobie, że ulega pokusie kontemplowania i poznawania zjawisk, których wcześniej nawet się nie domyślała. Obserwowała kłębiące się chmu- ry, zastanawiała się, dlaczego wiatr wieje w tym, a nie innym kierunku, i skąd ptaki znają drogę do ciepłych krajów, i dlaczego w niektórych miejscach na świecie w pewnych okresach można niewyraźnie usłyszeć głosy szepczące w pustym powietrzu. Chętnie wmawiałaby sobie, że owe zmiany przerażają ją, ponieważ nie rozumie ich istoty, lecz w gruncie rzeczy odczuwała strach właśnie dlatego, że je pojmowała. Kiedy drzemała późnym popołudniem, słyszała, jak Gareth roz- mawia o tym z Johnem, widziała ich i rozumiała dzięki głębinom zniekształconych snów. — Ona go uleczyła — szepnął Gareth. Uświadamiała sobie, że młodzieniec kuca obok sterty niedź- wiedzich skór i pledów, które przykrywały Johna. — Myślę, że obiecała zrobić to dla niego, a w zamian on ją przepuścił, żeby mogła zabrać lekarstwa — dorzucił Gareth. John westchnął i lekko poruszył zabandażowaną ręką, która leżała na piersi. — Chyba lepiej by było, żeby pozwoliła mi umrzeć. — Czy myślisz... — Gareth przełknął ślinę i rzucił jej nerwowe spojrzenie, jakby wyczuwał, że słyszy go nawet przez sen. — My- ślisz, że on rzucił na nią czar? John milczał przez chwilę. Przyglądając się zawirowaniom na niebie nad doliną, rozmyśla). Wprawdzie powietrze w dole było spokojne, w górnych warstwach atmosfery szalały silne wiatry, strzegące skłębionych chmur, których ciemna szarość i oślepiająca biel kontrastowała z krzaczastymi zboczami gór. Po dłuższym namy- śle odparł: — Myślę, że gdyby jej umysł kontrolowała obca świadomość, wyczułbym to. W każdym razie chciałbym wierzyć w swoją intuicję w tym względzie. Ludzie mówią, że nigdy nie powinno się zaglądać w ślepia smoka, bo może rzucić czar. Ale ona nie jest taka słaba. Przesunął głowę o kilka centymetrów i zerknął na miejsce, gdzie leżała. Zmrużył swoje brązowe oczy, żeby się jej przyjrzeć. Skóra po obu stronach bandaży na rękach i klatce piersiowej była posiniaczona i naznaczona malutkimi strupkami w miejscach, gdzie ściągano przerwane pierścienie kolczugi. — Kiedy śniłem o niej, wyglądała inaczej niż po przebudzeniu. Kiedy majaczyłem w gorączce, pojawiła się w moim śnie — wydaje mi się, że jest sobą w większym, a nie w mniejszym stopniu. Westchnął i znowu popatrzył na Garetha — Wiesz, kiedyś bywałem o nią zazdrosny. Nie chodziło mi o innego mężczyznę, ale o nią samą — o tę część jej osobowości, której nigdy nie chciała mi dać. Chociaż Bóg jeden wie, po co mi to było wtedy potrzebne. Kto to powiedział, że zazdrość jest jedynym występkiem, który nic daje przyjemności? Ale właśnie tego w pier- wszym rzędzie musiałem się o niej nauczyć — i była to najtrudniej- sza ze wszystkich lekcji — że jest niezależna i to, co mi ofiarowuje, wynika z jej wyboru, i przez to jest tym cenniejsze. Czasami zdarza się, że na twoją dłoń opada motyl, ale jeśli ją zaciśniesz, to motyl umyka i już nie wybierze tego miejsca. W tym momencie Jenny pogrążyła się w głębszym śnie o przy- gniatającym mroku Ylferdun i potężnej magii, która, wedle jej roze- znania, drzemała w Miejscach Uzdrawiania w Głębi. Jakby z dużej odległości, widziała swoje dzieci, swoich chłopców, których nigdy nie chciała począć, ale których nosiła i urodziła ze względu na Johna, a potem kochała niełatwą miłością, niechętnie i z rozpaczliwie rozdar- tym sercem. Wzrok czarodziejki pozwalał jej obserwować, jak siedzą na osłoniętym kotarami łożu w ciemności, i czuć wiatr, który nawiewał śnieg na mury wieży. Chłopcy nawet nie myśleli o zaśnięciu. Opowia- dali sobie nawzajem historyjki o tym, jak to ich ojciec i matka zabiją smoka i wrócą do domu z wozami, i to wozami załadowanymi złotem. Obudziła się, gdy słońce pokonało już trzy czwarte drogi na niebie, zmierzając ku kamiennej grani. Wiatr zmienił kierunek. Cała dolina pachniała świeżym śniegiem i igłami sosen porastających wysokie stoki. Powietrze w miejscach pokrytych rozciągniętymi cieniami było zimne i wilgotne. John spał, owinięty chyba wszystkimi płaszczami i kocami, jakie były dostępne w obozie. W lesie, niedaleko małej kamiennej fontan- ny, było słychać głos Garetha, który nucił romantyczne wiersze o namiętnej miłości, ku pokrzepieniu końskich serc. Z charaktery- stycznym dla siebie spokojem, Jenny zasznurowała stanik, a potem wciągnęła buty i kurtkę z owczej skóry. Pomyślała, że coś zje, ale zmieniła decyzję. Jedzenie przeszkodziłoby jej w koncentrowaniu umysłu, a przecież musiała być gotowa do okazania maksymalnej siły i czujności. Na chwilę przystanęła i rozejrzała się wokoło. Powróciło do niej niemiłe wrażenie, że jest obserwowana, że czyjaś ręka dotyka jej łokcia. Gdzieś w zakamarkach swego umysłu wyczuła także delikat- ne mrowienie, wywołane mocą Morkeleba. Zrozumiała, że smok odzyskuje siły znacznie szybciej niż mężczyzna, który omal nie został przez niego zabity. Wiedziała, że musi coś zrobić i to natychmiast, i ta myśl napełniła ją strachem. „Ocal smoka, zniewól smoka" — powiadał niegdyś Caerdinn. Prze- rażała ją świadomość, jak skromne siły może przeciwstawić swojemu przeciwnikowi. A więc taka jest ostateczna cena, jaką muszę zapłacić za miłość Johna, pomyślała z ironicznym rozbawieniem. Udział w bi- twie, o której wygraniu nie mogło być mowy. Mimo woli natychmiast uświadomiła sobie, że przynajmniej to ona postrada życie, a nie John, i aż pokręciła głową, zdumiona szaleństwami miłości. Nic dziwnego, że ostrzegano przed miłością tych, którzy byli obdarzeni mocą. Jeśli chodziło o smoka, wyczuwała niemal instynktownie, co powinna zrobić; ten czyn był jej obcy, ale narzucał się z zatrważającą oczywistością. Serce waliło jej jak młot, gdy wybrała ze sterty koców okrywających Johna jeden podniszczony pled i zarzuciła go na plecy. Brzegi tkaniny łopotały pod wpływem lekkich podmuchów bryzy; kolory wyblakły i tworzyły ponury deseń ze zgaszonej zieleni i sza- rości. Kolejny raz Jenny po cichu zaczęła kroczyć granią, żeby wejść na szlak prowadzący do Głębi. W Hali Targowej nie było już Morkeleba. Kierując się jego zapachem, minęła masywne drzwi wewnętrzne i Wielki Korytarz. Zapach był intensywny, ale nie odrażający, w przeciwieństwie do palącego, metalicznego odoru trucizn smoka. Cichutkie echa kroków Jenny przypominały skąpy wanie wody w milczących kryptach przej- ścia — wiedziała, że Morkeleb, leżący gdzieś w ciemności na swoim złocie, usłyszy je. Odnosiła wręcz wrażenie, że usłyszy bicie jej serca. Zgodnie ze wskazówkami Dromara, smok urządził sobie legowi- sko w Świątyni Sarmendesa, kilkaset metrów dalej. Świątynia zosta- ła wybudowana na użytek potomków ludzi, dlatego starano się nadać jej wygląd pokoju, a nie jaskini. Jenny stanęła w drzwiach ze złota i kości słoniowej i rozejrzała się wokół. Przeszywając oczami nie- przenikniony mrok, zauważyła, że wyrastające z podłogi stalagmity uformowano w kolumny, a ściany wzniesiono tak, by skrywały nierówność podłoża skalnego pieczary. Posadzkę wyrównano — tworzyła teraz jeden poziom. Posąg boga z lirą i łukiem był wyko- nany z białego marmuru z należących do króla kamieniołomów Istmark, podobnie jak pokryty rzeźbionymi wieńcami ołtarz. Jednak nic nie mogło ukryć rozmiarów tego pomieszczenia ani bombasty- cznego, nieco osobliwego majestatu jego proporcji. Nad umiarkowa- nie klasycznymi murami znajdował się sklepiony łukowo sufit, labi- rynt tufu i kryształu, świadczący o tym. że człowiek usiłował, nieco bojaźliwie, nadać temu dziełu natury bardziej swojski charakter. Zapach smoka był w tym miejscu intensywny, aczkolwiek nie wyczuwało się w nim smrodu wnętrzności czy zwłok. Na posadzce, między kolumnami i wokół posągów, piętrzyło się całe złoto Głębi, talerze, naczynia do odprawiania obrzędów religijnych, relikwiarze zapomnianych świętych i półbogów, malutkie słoiczki, z których wydobywał się zapach balsamów, lichtarze drżące pod ciężarem pereł jak liście osiki owiewane wiosennym wiatrem, filiżanki, któ- rych brzegi błyszczały ciemnym ogniem klejnotów, figura wotywna Salcrnesse, Pani Zwierząt, wysoka na metr i zrobiona ze szczerego złota... Zgromadzono tu, zabrane z najdalszych tuneli Głębi, wszyst- kie przedmioty, które gnomy albo ludzie wykonali z tego miękkiego, połyskującego metalu. Monety wysypane z rozdartych woreczków sprawiały, że posadzka wyglądała jak plaża, na której ciemne płyty lśniły niczym woda zbierająca się w piaszczystych wgłębieniach. Na tym złocie leżał Morkeleb. Skrzydła złożył i trzymał przy bokach, a ich czubki krzyżowały się na jego ogonie, czarnym jak węgiel i błyszczącym. Kryształowe oczy smoka świeciły w ciemno- ści jak latarnie. Słodki, przerażający śpiew, który Jenny wyczuwała z taką siłą, ucichł, ale powietrze wokół bestii wibrowało od niedo- słyszalnej muzyki. — Morkelebie — odezwała się cicho i słowo wróciło do niej echem z lasu połyskujących kolców w górze. Poczuła, że srebrne ślepia wpatrują się w nią, i ostrożnie zbliżyła się, żeby zgłębić mroczny labirynt smoczego umysłu. Dlaczego złota? — zapytała. — Dlaczego smoki pożądają złota ludzi? Nie o to miała zamiar zapytać. Poczuła, że oprócz gniewu i po- dejrzliwości Morkelcb doświadcza jeszcze innych emocji. A czyni jest ono dla ciebie, kobieto czarowniku? Czym jest dla mnie, że wróciłam tutaj, by uratować ci życie? Lepiej byłoby dla mnie i dla moich ludzi, żebym pozwoliła ci umrzeć. To dlaczego nie pozwoliłaś mi umrzeć? Miała dwie odpowiedzi. Wybrała następującą: Ponieważ zawarliśmy między sobą umowę, że jeśli przepuścisz mnie do serca Głębi, ja uleczę cię i dam ci życie. Ale z racji uzdrawiania dałeś mi swoje imię. Morkelebie Czarny. — Imię, które wymówiła w myślach, tworzyło muzyczną wstęgę, będącą jego prawdziwym imieniem, jego esencją życiową; zauważyła, że wzdrygnął się nerwowo. Powiedziano: „Ocal smoka, zniewól smo- ka ". i, na twoje imię, zrobisz to, co każę ci zrobić. Gniew smoka przypominał wezbraną ciemną falę. Ostre jak noże łuski uniosły się z lekka na całej długości boków, niczym sierść psa. Wydawało się, że w otaczającym ich mroku złoto szepcze, podchwy- ciwszy tę furię. Zwę się Morkeleb Czarny. Nie jestem i nie będę niewolnikiem nikogo i niczego, a już na pewno kobiety zrodzonej z ludzi, nawet jeśli zalicza się do magów. Nie wykonuję niczyich rozkazów; czynię tylko to, co sam uznaję za stosowne. Miała wrażenie, że przykre brzemię obcych myśli przygniatają bardziej niż wszechobecna ciemność. Ale jej oczy maga potrafiły przenikać ciemność, a umysł rozkoszował się olśnieniem, które wcześniej nie następowało. Teraz nie czuła lęku przed Morkelebem; kipiała w niej osobliwa siła, z której posiadania nawet nie zdawała sobie sprawy. Wyszeptała magiczne imię smoka tak, jakby kompo- nowała jego melodię na harfie, uwzględniając wszystkie zapętlone złożoności. Znowu przejawiał zdenerwowanie. Jego ostre, zagłębio- ne w złocie szpony lekko drgnęły. Na twe imię, Morkelebie Czarny — powtórzyła — będziesz wypełniał moje rozkazy. Ina twe imię, powiadam ci. że nie wyrządzisz krzywdy ani Johnowi Aversinowi, ani księciu Garethowi, ani żadnej innej istocie ludzkiej, dopóki przebywasz tu, na południu. Kiedy wydobrzejesz i będziesz w stanie wytrzymać podróż, opuścisz to miejsce i wrócisz w swoje ojczyste strony. Gniew promieniował z jego łusek jak fala ciepła i odbijał się od brzęczącego złota. Wyczuwała w nim żelazną dumę smoków, ich pogardę dla rodzaju ludzkiego, a także wściekły smutek, iż pozbawia się go skarbu, który tak niedawno zdobył. Przez chwilę ich dusze Jączyły się i splatały niby walczące węże, zabiegając o przewagę. Poczuła przypływ siły, intensywny i pewny, jakby czerpał życie z samego pojedynku. Ogarnął ją strach i wesołość, jakby zażyła coś znacznie mocniejszego od liści tabatu. Przestała się martwić ograni- czeniami własnego ciała i toczyła ze smokiem bój na umysły, wijąc się przy wymawianiu jego imienia. Czuła, jak Morkeleb zionie jadowitym gniewem, ale nie ustępo- wała. Jeśli mnie zabijesz, pociągnę cię ze sobą w objęcia śmierci, pomyślała. Nie wyzwolę twojego imienia z mego umysłu nawet pod groźbą śmierci. Siła, która miażdżyła energię umysłu Jenny, ustała, lecz Morkeleb wciąż przygważdżał ją wzrokiem. Nagle jej świadomość zalała powódź obrazów i wspomnień, jakby wizji serca Głębi, rzeczy, któ- rych nie pojmowała, oszałamiających i straszliwych w swej dziwno- ści. Gwałtownie opadała w ciemność doznając zawrotu głowy, wi- działa czarne góry, które rzucały podwójne cienie, czerwone pustynie nietknięte przez wiatr od zarania dziejów i zamieszkiwane przez szklane pająki, żywiące się solą. Były to wspomnienia smoka. Miały ją dezorientować, zwabić do miejsca, w którym jego umysł byłby w stanie zastawić na nią pułapkę. Kurczowo uczepiła się epizodów z własnego życia i wspomnienia starego Caerdinna, który zagwizdał jej fragment melodii oznaczającej prawdziwe imię Morkeleba. Wplot- ła w tę melodię własne czary niszczenia i wyczerpywania, mieszając je z biciem serca smoka, które poznała tak dobrze podczas leczenia, i uświadomiła sobie, że kolejny raz jego umysł daje za wygraną. Wokoło narastała wściekłość Morkeleba, przypominająca niebo tuż przed burzą. Wyłonił się przed nią jak chmura zapowiadająca błyskawicę. Zaatakował ją bez uprzedzenia, niczym wąż, unosząc drobnokościsty szpon. Serce Jenny ścisnął lęk i każdy mięsień jej ciała wyrywał się do ucieczki, ale wmawiała sobie, że nie zostanie uderzona. Nie mógł jej uderzyć, bo zawładnęła jego imieniem, a on zdawał sobie z tego sprawę... Przecież uratowała go; będzie musiał okazać posłuszeń- stwo... Kurczowo ogarniała umysłem muzykę smoczego imienia, pomimo że już słyszała szelest pazurów. Szablowate szpony Morke- łeba opadły zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów od twarzy kobiety, rozwiewając jej włosy. Białe ślepia, wpatrzone w nią, płonęły z nie- nawiści. Gniew bestii był jak sztorm. Jednak po pewnym czasie agresor powoli usadowił się na swym łożu ze złota. Smak jego klęski kojarzył się z goryczą piołunu. Wolałeś dać mi swoje imię, byle nie umrzeć, Morkelebie. Grała jego imię jak glissando i czuła, że jej rosnąca moc szumi w złocie. Opuścisz te ziemie i nie wrócisz. Przez chwilę wyczuwała jego gniew, urazę i wściekłość z powo- du urażonej dumy. Ale w spojrzeniu błyszczących jak szron ślepi Morkeleba kryło się coś jeszcze — świadomość, że jego rywalka nie zasługuje na pogardę. Powiedział cicho: Czyżbyś nie rozumiała? Jenny potrząsnęła głową. Jeszcze raz popatrzyła na Świątynię, w której ciemnych przejściach piętrzyło się więcej złota, niż kiedy- kolwiek widziała, bajeczny skarb, jakiego nie dałoby się uświadczyć nigdzie indziej. Za tę ilość można by kupić całe Bel i dusze większo- ści ludzi zamieszkujących to miasto. Jednak ponieważ sama nie potrzebowała złota, wciąż nurtowało ją pytanie: Dlaczego złoto, Morkelebie? Czy właśnie złoto sprowadziło cię tutaj? Znowu opuścił łeb na łapy, a zgromadzone dookoła złoto wibro- wało od szeptanego imienia smoka. Chodziło o złoto i o sny o złocie — odparł. Nic mnie nie zadowa- lało. Kiedy spałem, tęsknota narastała we mnie. Czyżbyś nie wiedzia- ła, kobieto czarowniku, o miłości, jaką smoki żywią do złota? Znowu potrząsnęła głową. Tylko że pragną go z chciwością równą ludzkiej chciwości. Kiedy prychnął, szpary jego nozdrzy obwiodło różane światło. Ludzie... — rzekł cicho. Oni nie rozumieją złota. Nie pojmują, czym ono jest i czym może być. Chodź tutaj, kobieto czarowniku. Połóż na mnie rękę i nasłuchuj moim umysłem. Zawahała się, wietrząc podstęp, ale zwyciężyła w niej ciekawość maga. Ostrożnie stąpała po zimnych, nierównych kupkach pierście- ni, tac i lichtarzy, żeby jeszcze raz położyć rękę na miękkiej skórze pod wielkim okiem smoka. Jak poprzednio, była zaskakująco ciepła w dotyku, zupełnie niepodobna do gadziej skóry i gładka jak jedwab. Umysł smoka dotknął jej umysłu w ciemności niby stanowcza dłoń. Tysiąc szepczących głosów uświadomiło jej, że złoto podchwy- tuje muzykę smoczego imienia. Zmieszane niuanse myśli uległy powiększeniu i wzbogaceniu; stały się wyraziste jak subtelne perfu- my, przeszywały serce pięknem. Jenny wydawało się, że jest w stanie odróżnić po dźwięku każdy kawałek złota w tej ogromnej komnacie, i że słyszy harmonijne krzywizny zaklęte w naczyniach, mieszające się głosy każdej monety i szpilki do włosów, i słodkie dzwonienie w kryształowym sercu każdego klejnotu. Umysł Jenny, zespolony z umysłem smoka, przejęty bolesnym zdumieniem, uchylał się przed tą pieszczotliwą, nieznośną słodyczą, której echa budziły rezonans w jej duszy. Ogarnęły ją wspomnienia szarych zmierzchów na Oszronionym Wzgórzu, które było jej do- mem; rozpamiętywała radość zimowych wieczorów, kiedy leżała na niedźwiedzich skórach przed kominkiem w Aiyn Hołd, mając u boku Johna i synów. Poczuła niewysłowione szczęście, które burzyło zapory w jej sercu, w miarę jak narastała intensywność muzyki, i wiedziała, że Morkeleb doznaje podobnych wrażeń w chimerycz- nych czeluściach swego umysłu. Kiedy muzyka ucichła, uświadomiła sobie, że miała zamknięte oczy, a jej policzki są mokre od łez. Rozejrzała się dookoła, chociaż w pomieszczeniu nadal panował mrok, doszła do wniosku, że roz- siewające lekką jasność złoto wciąż przechowuje wspomnienie smo- czej pieśni. Po pewnym czasie rzekła: Właśnie dlatego ludzie mówią, że złoto smoka jest zatrute. Inni powiadają zaś, że przynosi szczęście... lecz ono jest tylko napełnione tęsknotą i muzyką, które wyczuje nawet ostatni tępak. Choćby nawet — wyszeptał w jej umyśle głos smoka. Ale smaki nie potrafią wydobywać złota ani go obrabiać. Tym zajmują się wyłącznie gnomy i potomkowie ludzi- Jesteśmy jak wieloryby żyjące w morzu — odparł —jak cywiliza- cje, które niczego nie wytwarzają; mieszkamy miedzy kamieniami i niebem na naszych wyspach na oceanach północy. Mamy legowiska w złotonośnych skałach, ale to złoto jest nieczyste. Ta muzyka może zabrzmieć tylko wówczas, gdy złoto jest czyste. Czy teraz rozumiesz? Wspólnota sprawiła, że pękła jakaś bariera między nimi i Jenny nie odczuwała juz strachu. Usadowiła się tuż przy kościstym ramie- niu smoka i podniosła leżącą wśród skarbów złotą filiżankę. Obraca- jąc ją w dłoniach miała wrażenie, że mogła ją wybrać z tuzina identycznych filiżanek. Jej rezonans był czysty i łatwy do odróżnie- nia; rozbrzmiewała echem smoczej muzyki, która była jak wspom- nienie zapachu perfum. Przekonała się, że naczynie zostało wykona- ne z niezwykłą precyzją i starannie wypolerowane. Rączki filiżanki były wyrzeźbione w kształcie malutkich dam z wianuszkami we włosach, które rozpościerały się na cały kubek; w motywach roślin- nych, które nawet pod mikroskopem wydałyby się drobniutkie, można było wyróżnić lilie nadziei i róże spełnienia. Pomyślała, że Morkeleb zabił właściciela owej filiżanki tylko dla niesamowitej muzyki, którą mógł wydobyć ze złota. Jednak smocza miłość do złota miała równie mało wspólnego z pięknem tego szlachetnego kruszcu, jak jej miłość do synów z ich — bezdyskusyjną, zdaniem Jenny — urodą. Skąd wiedziałeś, że jest tutaj? Nie sądzisz, Że my, mieszkańcy tych terenów odsetek lat, jesteśmy świadomi poczynań ludzi? Wiemy, gdzie budują swoje miasta i z kim handlują, i czym. Jestem stary, Jenny Waynest. Moja magia jest uważana za silną nawet wśród smoków. Urodziłem się, zanim przy- byliśmy do tego świata. Potrafię zwęszyć złoto we wnętrznościach ziemi i podążać za nim przez wiele kilometrów, tak jak wy podążacie szlakiem tyty wodnej trzymając w ręku leszczynową różdżkę. Złociste szwy Ściany pojawiają się tu na powierzchni jak wielki łosoś północ- nej krainy, szykujący się do złożenia ikry. Słowa Morkeleba były wymawiane w jej umyśle i za pomocą umysłu przez chwilę widziała z oddali Ziemię tak, jak postrzegały ją smoki, rozłożoną niby marmurkowy dywan fioletu, zieleni i brązu. Widziała zielono-czarną pokrywę lasów Wyr, nieskończenie delikat- ne, podobne do chmur korony wysokich dębów, kruche i poprzety- kane nitkami zimy. Im dalej na północ spoglądała, tym częściej dęby ustępowały miejsca ostrym kolczastym zębom sosen i jodeł. Widzia- ła szare i białe kamienie ogołoconych Zimowych Krain, które latem pokrywał mech i porosty we wszystkich kolorach tęczy, i srebrzyste cienie potężnych, kilkumetrowych łososi, sunących pod wodą rzek, w błękitnym, ślizgającym się cieniu skrzydeł smoka. Przez chwilę odnosiła wrażenie, że powietrze wokół niej przytrzymuje ją jak woda; wyczuwała jego prądy i przeciwstawne wiry, i gwałtowne spadki temperatur. Następnie umysł smoka zamknął jej świadomość jak w pułapce. Przez chwilę była uwięziona w duszącej ciemności, w całkowitym mroku, którego nie mogły przeniknąć nawet oczy czarodzieja. Wpadła w panikę. Nie była w stanie myśleć ani się poruszyć; czuła tylko wszędzie kwaśny odór smoka, a pod jej stopami otwierał się padół bezdennej rozpaczy. Potem, tak jak uczył ją Caerdinn, tak jak postępowała lecząc Johna — tak jak czyniła zawsze, w miarę skromnych możliwości maga — zmusiła swój umysł do wyciszenia i zaczęła pracować nad poszczególnymi runami i tonami, po prostu koncentrując się bez reszty na każdym elemencie. Wzburzenie smoka dławiło ją jak gorące morze nocy, ale udało jej się znaleźć szczelinę światła i w tę szczelinę wepchnęła włócznię, utworzoną w czarodziejski sposób z muzyki smoczego imienia. Jego umysł wzdrygnął się i zaczął ustępować. Znowu widziała; stanęła wśród sięgających do kolan stert złota, a monstrualna ciemna sylwetka cofała się przed nią z gniewem. Tym razem nie pozwoliła smokowi odejść, lecz rzuciła przeciw niemu swą własną furię i siłę woli, igrając z muzyką jego imienia i wplatając w nią ognie, które wypalały jego esencję. Do jej umysłu napłynęły wszystkie czary bólu i zniszczenia, które przetworzyła w truciznę. Jednakże jej gniew nie zawierał nienawiści, podobnie jak złość na bandytów na rozstajach dróg przed tak wieloma tygodniami, toteż nie dawał smokowi żad- nego punktu zaczepienia. Spuścił łeb, tak że wstęgi jego grzywy otarły się o ziemię, powodując brzęczenie monet. Spowita szałem magii i ognia, powiedziała: Nie zapanujesz nade mną, Morkelebie Czarny — ani swoją mocą, ani zdradą. Uratowałam ci życie i będziesz robił to, co ci każę. Na swoje imię odejdziesz i nie wrócisz na południe. Słyszysz mnie? Wyczuła opór i skierowała przeciw smokowi wolę i siłę świeżo pozyskanej mocy. Niczym ciało zapaśnika, mroczna, gwałtowna złość wyślizgiwała się pomimo nacisku jej woli. Niemal instynktow- nie wycofała się i spojrzała w oczy smoka, który przycupnął pod ścianą jak wielka, atramentowa kobra, najeżywszy łuski w szaleńczej furii. Szepnął: — Słyszę cię. kobieto czarowniku. — W jego zimnym głosie pobrzmiewało echo wściekłości, wywołanej upokorzeniem, ale też zaskoczenia, iż Jenny dokonała czegoś takiego. Obróciwszy się bez słowa, opuściła Świątynię i powędrowała z powrotem w kierunku kwadratu rozproszonego światła, które oz- naczało zewnętrzną salę przy końcu Wielkiego Korytarza i znajdu- jących się dalej Wielkich Bram. Rozdział 12 Kiedy Jenny zeszła po schodach Głębi, drżała nie tylko z wyczer- pania. Resztki zdrowego rozsądku podpowiadały jej, że powinna odczuwać śmiertelny strach. A jednak nie obawiała się zbytnio Morkeleba, chociaż była s'wiadkiem jego zdrady i gniewu. Była obolała na ciele — moc, której użyła przeciwko smokowi, znacznie przekraczała jej możliwości fizyczne; lecz umysł miała przejrzysty i czujny, bez oznak znużonego otępienia, towarzyszącego jej, ilekroć nadużywała mocy. Uświadamiała sobie z całą wyrazistością, jak potężna i wspaniała jest magia smoka, ale zdawała sobie sprawę z własnej siły. Wieczorny wiatr smagał jej twarz. Słońce już zaszło za kamieni- stym szczytem wychodzącej na zachód grani, i chociaż niebo było jeszcze jasne, Zagłębienie pogrążyło się w cieniu. Jenny wiedziała, że w dolinie dzieje się mnóstwo rzeczy, które przeważnie nie wiążą się ze sprawami smoków albo rodu człowieczego — pod osmalonym głazem cykał świerszcz, uciekająca od pełnego nadziei towarzysza wiewiórka machała ogonem, a zięby trzepotały skrzydełkami szuka- jąc gniazd na nocny spoczynek. Tam gdzie szlak obniżał się, okalając stertę gruzu, pozostałą po domu, zauważyła szkielet człowieka, leżący w zielsku. Torba ze złotem, którą kurczowo trzymał w chwili śmierci, była rozdarta, a rozsypane między żebrami trupa monety zdawały się śpiewać jej cicho. Nagle uświadomiła sobie, że ktoś inny wkroczył na teren doliny. Wrażenie było podobne do wyczuwania niesłyszalnego dźwięku. Zapach magii przypłynął do niej jak dym gnany podmuchem wiatru. Przystanęła w suchym gąszczu janowca; zimna bryza, wiejąca ze skraju lasu, poruszała jej pledami. Dolinę wypełniła magia. Jenny słyszała szelest jedwabiu prześlizgującego się po bukowych żołędziach, spłoszony plusk wody wylanej z fontanny o zmierzchu, i jeszcze głos Garetha, który nie był w stanie wypowiedzieć pewnego imienia... Podkasawszy spódnicę Jenny zaczęła uciekać. Wydawało się, że zapach perfum Zyerne wypełnia cały las. Pod drzewami już zaczynał zapadać zmrok. Ciężko dysząc, Jenny prze- skakiwała białawe skały, żeby dotrzeć do polany. Lata spędzone w Zimowych Krainach nauczyły jąporuszać się bezszelestnie, nawet gdy biegła, dlatego w pierwszej chwili żadna z osób stojących w pobliżu małej studni nie zdawała sobie sprawy z jej obecności. Potrzebowała paru sekund, żeby dostrzec Zyerne. Garetha zoba- czyła natychmiast — stał obok źródła jak sparaliżowany. Bukowe żołędzie wokół jego stóp namakały rozlaną wodą, a częściowo opróżnione wiadro przechylało się na krawędzi kamiennego koryta obok studni. Nie zważał na to. Zastanawiała się, czy cokolwiek do niego docierało. Czary Zyerne wypełniły polanę jak muzyka słyszana w snach. Nawet ona, kobieta, czuła wonne ciepło powietrza, które urągało przejmującemu chłodowi panującemu niżej w dolinie, i doświadcza- ła ogromnego pobudzenia. W oczach Garetha kryło się coś na kształt obłędu. Zaciśnięte pięści, które wyciągał przed siebie, dygotały. Szeptem, który brzmiał rozpaczliwiej niż krzyk, powiedział: — Nie. — Garecie. — Zyerne poruszyła się. Jenny zauważyła to i miała wrażenie, że czarownica unosi się między brzozami na skraju polany jak duch o zmierzchu. — Po co udawać? Wiesz, że twoja miłość do mnie przybrała na sile, podobnie jak moja miłość do ciebie. W tej chwili czujesz ogień w żyłach; smak twoich ust dręczy mnie w snach dzień i noc... — Kiedy leżałaś z moim ojcem? Potrząsnęła włosami w charakterystycznym geście, odgarniając loki z gładkiego czoła. Z racji ciemności trudno było stwierdzić, co miała na sobie — chyba jakąś białą, delikatną szatę, która marszczyła się na wietrze, blada jak okoliczne brzozy. Włosy miała rozpuszczo- ne jak dziewczynka i, jak dziewczynka, nie zakryła twarzy woalką. Zupełnie nie było po niej widać wieku, wyglądała młodo jak dawniej. Mogła uchodzić za rówieśniczkę Garetha, pod warunkiem, że nie patrzyło się na nią okiem czarownicy, takiej jak Jenny. — Garecie, nigdy nie leżałam z twoim ojcem — odparła łagod- nie. — Och, zgodziliśmy się udawać, żeby zachować grę pozorów na użytek dworu, lecz myślę, że nawet gdyby chciał, to ja nie mogłabym. Traktował mnie jak córkę. Ale ja pragnęłam ciebie... — To kłamstwo! — odparł, mimo zaschniętych z gorąca warg. Wyciągnęła ręce. Wiatr uniósł zrobione z cienkiego materiału rękawy jej tkaniny, gdy zrobiła krok w kierunku polany. — Nie mogłam już dłużej znieść czekania. Musiałam tu przybyć, dowiedzieć się, co się z tobą dzieje — być z tobą... Zaszlochał. — Odejdź ode mnie! — krzyknął. Jego twarz wykrzywiały emocje bliskie bólu. Zyerne szepnęła tylko: — Pragnę cię. Jenny wyszła z ponurego cienia szlaku i powiedziała: — Nie, Zyeme. Ty pragniesz Głębi. Zyerne okręciła się na pięcie, tracąc koncentrację. Morkeleb też próbował wytrącić Jenny z równowagi. Powietrze ociekało trupią zmysłowością, niemal słyszało się jej syczący trzask. Zyerne naty- chmiast wydała się starsza; nie była już niewinną dziewczynką, zdolną rozpalić namiętność Garetha. Chłopak padł na kolana i zakrył twarz. Jego ciałem wstrząsały spazmy szlochu. — Właśnie tego zawsze chciałaś, prawda? — Jenny dotknęła wło- sów Garetha w geście pociechy, a wówczas objął ją w pasie i przywarł do niej kurczowo jak człowiek, który tonie i chwyta się ostatniej deski ratunku. Była zdziwiona, że nie obawia się teraz Zyerne ani potężniej- szej magii młodszej od siebie kobiety. Postrzegała Zyerne inaczej niż przedtem i patrzyła jej w oczy ze spokojem—ze spokojem i gotowością. Zyerne wybuchnęła sprośnym śmiechem. — A więc nasz chłopczyk nie będzie posuwał kochanki swojego ojca? Przybywając tu z północy, miałaś' ich obu dla siebie, suko? Czasu do licha i trochę, żeby zaplątać go w swoje włosy. Gareth oderwał się od Jenny i dźwignął na nogi. Dygotał z gnie- wu. Wprawdzie nadal bał się czarodziejki, ale odważył się spojrzeć jej w twarz. — Kłamiesz! — wy sapał. Zyerne znowu zachichotała plugawym śmiechem, jak kiedyś, w ogrodach obok komnat króla. Jenny powiedziała tylko: — Ona wie, że to nieprawda. Po co tu przyszłaś, Zyerne? Zrobić Garethowi to, co zrobiłaś jego ojcu? A może przekonać się, czy w końcu jesteś w stanie bezpiecznie wejść do Głębi? Wargi czarodziejki drgnęły niepewnie; unikała chłodnego spoj- rzenia Jenny. Potem wybuchnęła szyderczym śmiechem, który nie zabrzmiał jednak przekonująco. — Może po to, by za jednym zamachem dobrać się do twojego ukochanego Zguby Smoków? Jeszcze tydzień temu — ba, nawet wczoraj — Jenny zareagowa- łaby na to urąganie lękiem o bezpieczeństwo Johna. Wiedziała jednak, że Zyerne ani razu nie zbliżyła się do Johna. Gdyby jej silna magia rodziła się tak blisko, Jenny wyczułaby to, wręcz usłyszałaby ich głosy, bez względu na to, jak cicho by rozmawiali. W każdym razie, John nie był w stanie uciec; najpierw należało sprostać wrogo- wi, który nie odniósł ran. Zobaczyła, że Zyerne podnosi rękę, i odgadła, jaki czar zostanie użyty. Wyczuła też swąd palącego się wełnianego materiału swojej sukienki. Jej własny czar był szybki i mocny; przywołała go myślą i oszczędnym gestem, bez ogromnego wysiłku, na który kiedyś musiała się zdobywać. Rywalka zatoczyła się do tyłu i zasłoniła oczy, zupełnie nie przygotowana na taką ripostę. Kiedy Zyerne ponownie uniosła głowę, jej ciemnożółte, demoni- czne oczy wyrażały wściekłość podobnie jak cała twarz. — Nie odpędzisz mnie od Głębi — zapowiedziała głosem, który mógł wywołać dreszcz. — Jest moja — będzie moja. Wygnałam z niej gnomy. Kiedy ją zdobędę, nikt, absolutnie nikt nie będzie w stanie rywalizować z moją mocą! Nachyliwszy się, zebrała garstkę zeschłych liści i bukowych żo- łędzi, które walały się wszędzie dookoła, i cisnęła nimi w Jenny. Pocisk zapłonął w powietrzu i zwiększył rozmiary. Przypominał chaotyczne ognisko. Jenny rozbroiła go czarem, o którego znajomość nawet siebie nie podejrzewała. Zapalone wiechcie rozsypały się na wszystkie strony, rzucając smugi żółtego płomienia w błękitny mrok i wybuchając w kilku miejscach, gdzie nastąpiło zetknięcie z suchymi roślinami. Skręciwszy gwałtownie, jak ścigany zając, Zyerne popę- dziła ścieżką, która prowadziła do doliny. Jenny popędziła w ślad za nią. Miękkie mokasyny pozwoliły jej dopędzić zaledwie po trzech susach młodszą od siebie, ale odzianą w dworskie pantofelki kobietę. Zyerne wiła się w jej us'cisku. Była wyższa od przeciwniczki, ale nie tak silna fizycznie, nawet jeśli brało się pod uwagę wyczerpanie Jenny. Przez chwilę patrzyły na siebie z bardzo bliska; żółte oczy Zyerne przebijały błękit niczym gorejący stos. Atak, jaki przypuściła na Jenny, przypominał uderzenie młotem. Czary bólu i strachu, którymi spowiła jej mięśnie, całkowicie różniły się od ciężaru i żywej siły umysłu smoka. Jenny odparowała jej magię nie tyle czarem, ile siłą woli; usłyszała, że młodsza kobieta przeklina ją szpetnie w przypływie furii. Poczuła paznokcie wbijające się w jej nadgarstki. Świdrowała wzrokiem żółte oczy Zyerne, chwytając jej jedwabiste loki ręką zaciśniętą w twardą jak skała pięść i zmuszając ją do tego, by odwzajemniła spojrzenie. Po raz pierwszy przeciwstawiała swój gniew i siłę innemu mago- wi i była zaskoczona, jak instynktownie przychodzi jej sondowanie tej esencji; kiedyś zgłębiała w ten sposób umysł Garetha, a sama poddała się temu ze strony Mab — nie tylko po to, by rozumieć, ale by dzięki temu rozumieniu dominować i nie dać w zamian nawet cząstki własnej duszy. Przelotnie dostrzegła coś lepkiego i cuchną- cego jak rośliny zjadające tych, którzy są tak głupi, że się do nich zbliżają — wyżarte szczątki duszy, jakby żywe truchło umysłu młodej kobiety. Zyerne zawyła czując, że obnażane są sekrety jej istnienia. W po- wietrzu między rywalkami buchnęła moc, palący ogień, który oto- czył je wirem niszczycielskiej siły. Jenny poczuła spadające na nią brzemię, czerń podobną do umysłu smoka, ale głębszą, cień jakiejś miażdżącej mocy, jakby ocean nie dających się zliczyć lat. Musiała paść na kolana, ale wytrwale stawiała opór, zwalczając kąśliwy ból, od którego cierpła jej skóra i który wżerał się w jej mięśnie, odpy- chając ogień i ciemność. Przeszywała świadomość Zyerne swym własnym umysłem, jakby to była rozpalona do białości igła. Brzemię cienia przestało jej ciążyć. Poczuła, że udało jej się złamać wytrzymałość i wolę Zyerne. Z całej siły odepchnęła dziew- czynę od siebie. Zyerne upadła na brudną ścieżkę. Ciemne włosy opadały w nieładzie na jej białą sukienkę, a paznokcie były popękane od wbijania się w nadgarstki Jenny. Z nosa czarownicy wyciekał śluz, który ułatwiał brudowi przylepianie się do twarzy. Jenny stanęła nad nią, ciężko dysząc. Jeszcze czuła w całym ciele moc zaklęć Zyerne. — Odejdź — rzekła cichym, ale dobitnym głosem. — Wracaj do Bel i nie waż się więcej tknąć Garetha. Szlochając z wściekłości, Zyerne podniosła się i rzekła drżącym głosem: — Ty cuchnąca, zafajdana macioro! Nie dam się odpędzić od Głębi! Powiadam ci, że jest moja, a kiedy tam dotrę, dopiero ci pokażę! Przysięgam na Kamień, że kiedy zdobędę Głębię, zmiażdżę cię jak kałożernego karalucha, którym jesteś! Zobaczysz! Wszyscy zobaczą! Nie mają prawa mnie odpędzać! — Wynoś się stąd — odparła cicho Jenny. Łkając, Zyerne usłuchała jej. Zebrała powłóczystą białą szatę i poczłapała ścieżką, która prowadziła do wieży z zegarem. Jenny długo stała i obserwowała jej odejście. Moc, którą przywołała, żeby chronić siebie, powoli wygasała, jak ognisko przykryte żarem, na wypadek, gdyby trzeba było znowu je rozpalić. Dopiero kiedy straciła Zyerne z oczu, uświadomiła sobie, że teoretycznie nie powinna była być zdolna do zrobienia tego, co właśnie zrobiła — nie tutaj i nie w Głębi. I zrozumiała, co się z nią stało, gdy dotknęła umysłu smoka. Smocza magia żyła w jej duszy, jak żelazne rysy w złocie. Powinna była zrozumieć to wcześniej; gdyby nie wyczerpanie, za- pewne tak by się stało. Jej świadomość, podobnie jak świadomość Morkeleba, uległa poszerzeniu i wypełniała całą dolinę, toteż nawet we śnie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Odczuwała strach i zdumienie, jak gdyby poczęła nowe życie i doświadczała rośnięcia w sobie czegoś obcego. Dym z lasów powyżej szczypał ją w nos i oczy; jego białe opary świadczyły o tym, że Gareth zdołał zdusić płomienie. Gdzieś z oddali dochodziło rżenie spłoszonych koni. Jenny była zmęczona i obolała; jej ciało nękały skurcze potężnych czarów, a nadgarstki piekły ją w miejscach rozoranych paznokciami Zyerne. Zaczęła dygotać. Świeżo zdobyta siła wyczerpywała się pod wpływem szoku i lęku. Podmuch wiatru wstrząsnął drzewami wokół niej, niby pieszczo- ta gigantycznego skrzydła, i rozwiewał jej włosy. Spojrzała w górę, ale przez chwilę niczego nie widziała. Już kiedyś słyszała, że pomi- mo swoich rozmiarów i krzykliwych barw smoki są w świetle dziennym trudniejsze do ujrzenia niż myszy w żywopłocie. Gigan- tyczne cielsko bestii z wolna wyodrębniało się ze zmierzchu — połączenie hebanu i czarnego jedwabiu, o srebrzystych, krystalicz- nych ślepiach jak małe księżyce w ciemności. Poczuł, że moja moc się wyczerpuje, pomyślała z rozpaczą. Przypomniała sobie atak, jaki przypuścił na nią wcześniej. Wciąż przygniatało ją straszliwe brzemię czarów Zyerne. Czuła, że zosta- łyby przełamane, gdyby spróbowała przywołać moc i stawić opór smokowi. Nękana zmęczeniem, które graniczyło z mdłościami, spoj- rzała mu w oczy i kolejny raz przygotowała swój umysł na odparcie smoczego ataku. Nawet w trakcie owego procesu, kiedy na moment zawisł w po- wietrzu jak czarny latawiec, uświadomiła sobie, że jest piękny. Potem dotknął jej umysłu i usunął resztki bólu, wywołanego czarami Zyerne. O co chodzi, kobieto czarowniku ? — zapytał. To tylko niegodziwe słowa, jakimi obrzucają się kumoszki handlujące rybami. Usadowił się przed nią na ścieżce, złożywszy swoje wielkie skrzydła płynnym, osobliwie wdzięcznym ruchem, i popatrzył na nią srebrzystymi ślepiami. Rozumiesz — powiedział. Nie — odparła. Myślę, że wiem, co się stało, ale tego nie rozu- miem. Phi. W szarym zmierzchu, prześwitującym za drzewami, zauwa- żyła, że wszystkie czubki łusek na jego bokach są lekko nastroszone, jak u fukającego kota. Myślę, że rozumiesz. Kiedy twój umysł był w moim, moja magia zaczęła cię przyzywać i smok w tobie odpowie- dział. Czyżbyś nie znała własnej mocy, kobieto czarowniku? Nie zdajesz sobie sprawy, kim mogłabyś być? Wtedy oblał ją zimny pot i poczuła zawrót głowy, albowiem zrozumiała Morkeleba, chociaż wolałaby go nie rozumieć. Zorientował się, że kobieta zamyka przed nim umysł, i dał upust irytacji, która buchnęła z niego, niczym obłoczek białej mgły. Byłaś w moim umyśle; wiesz, jak byś się czuła, będąc smokiem. Jenny odparła: Nie, ale ta odpowiedź była kierowana nie do smoka, lecz do tej ognistej smugi w jej umyśle, która nagle wezbrała do rozmiarów potoku. Niby we śnie, widziała obrazy rzeczy, które, jakjej się wydawało, kiedyś znała i zapomniała, na przykład uskrzydlającą swobodę lata- nia. Patrzyła w dół, na ziemię ginącą w chmurach. Wokół niej rozciągała się mglista wieczność, której absolutną ciszę mącił jedy- nie łopot skrzydeł. Z dużej wysokości dostrzegła kamienny krąg na Oszronionym Wzgórzu; znajdujący się niżej staw wyglądał jak uła- many kawałek brudnego szkła, a kamienny domek przypominał poczwarkę, z której lada moment wyjdzie motyl. Powiedziała: Nie mam wystarczającej mocy, by zmienić swoją esencję. Ja mam — wyszeptał głos wśród wizji w jej umyśle. Wystarczy, Że zgodzisz się przybrać postać smoka, a nie zabraknie ci siły, by nim być. Wyczułem to w tobie, gdy walczyliśmy. Wtedy byłem wściekły, ponieważ zostałem pokonany przez istotę ludzką, ale ty możesz wykroczyć poza to, co ludzkie. Spoglądając na zwalistą, imponującą sylwetkę smoka, pokręciła głową. Nie oddam się twojej mocy, Morkelebie. Nie mogę porzucić własnej postaci bez twojej pomocy, ani nie mogłabym do niej powró- cić. Nie kuś mnie. Czy ja cię kuszę? — powątpiewał Morkeleb. Nie ma pokusy, która nie płynęłaby z serca. A jeśli chodzi o wracanie do dawnej formy — kim jesteś jako człowiek, Jenny Waynest? Żałosnym maz- gajem, jak wszyscy tobie podobni, niewolnicą czasu, który niszczy ciało, zanim umysł zdąży zobaczyć więcej niż jeden kwiat na wszyst- kich łąkach Kosmosu. Żeby być magiem, musisz być magiem, a widzę w twoim umyśle, że nawet na to nie starcza ci czasu. Żeby być smokiem... — Żeby być smokiem — odparła głośno, koncentrując świado- mość — muszę tylko wyibyć się kontroli nad tobą. Nie zatracę się w taki sposób w umyśle i magii smoka. Nie uda ci się mnie skłonić, żebym cię wyzwoliła. Poczuła, że na zamknięte wrotajej urny słu jest wywierany nacisk, który z czasem zelżał. Rozdrażniony smok walił długim ogonem o suchą trawę, grzechocząc przy tym łuskami. Znowu dostrzegała wyraźne kontury ciemnych lasów; dziwne wizje ustąpiły niczym lśniąca mgła. Światło wokół nich szybko gasło, a z wybujałych dzikich róż i paproci ulatywały wszelkie barwy. Morkeleb był prawie niewidoczny, jak gdyby jego czerń przybrała bardziej pastelowy odcień wieczoru; jego postać zlewała się z mlecznymi smugami mgły, która zaczęła osnuwać drzewa, i czarnymi, gwałtownie zary- sowanymi konturami martwych konarów i zwęglonych pni. Gdzieś' ' górze, na przełęczy, rozległ się głos Garetha, który wykrzykiwał imię Jenny. Us'wiadomiła sobie, że drży, nie tylko z powodu zmęczenia i dotkliwego chłodu. Odczuwała w sobie zatrważająco silną potrze- bę, żeby być tym, czym zawsze chciała być, żeby mieć to, czego pragnęła już jako nieurodziwa czternastolatka. Zasmakowała siły smoczego ognia i było to słodkie wspomnienie. Mogę ci to dać — odezwał się głos Morkeleba. Potrząsnęła głową gwałtowniej niż poprzednio. Nie. Nie zdradzę swoich przyjaciół. Przyjaciół? Tych, którzy skazują cię na bycie nikim w imię własnej wygody? Mężczyzny, który skąpi ci esencji twojej duszy, bo mu żal kolacji? Czy chwytasz się tych małych radości dlatego, że boisz się spróbować większych, Jenny Waynest? Miał rację mówiąc, że nie ma pokusy, która nie płynęłaby z serca. Jenny odgarnęła długie włosy z ramion i przywołała resztki sił, aby zmagać się z usianym gwiazdami mrokiem, który zdawał się wypijać z niej wszystkie żywotne soki. Odejdź ode mnie — powiedziała mu. Zabieraj się stąd i wracaj na wyspy na północnym morzu, które są twoim domem. Śpiewaj swoje pieśni skalnemu złotu i wielorybom i na zawsze zostaw w spo- koju synów ludzi i synów gnomów. Poczuła, że znowu wezbrał w nim gniew, jak gdyby uderzyła w czarną kłodę, która pękając odsłoniła tlący się w środku ogień. Odchylił łeb i wyprężył się na tle mętniejącego nieba. Ciemne żyłki i jedwab skrzydeł zachrzęściły, gdy powiedział: Zatem niech tak będzie, kobieto czarowniku. Zostawiam ci złoto Głębi — weź go tyle, ile chcesz. Jest w nim moja pieśń. Kiedy nadejdzie starość, której śmiertelny chłód już zaczynasz czuć w kościach, przyciśnijje do serca i przypomnij sobie, czego dobrowolnie się pozbawiłaś. Podźwignął się na dolne kończyny. Jego zwarte, gibkie jak u wę- ża cielsko uniosło się nad Jenny, gdy gromadził w powietrzu magi- czny blask. Rozpostarł czarne skrzydła na tle nieba, tak że Jenny widziała jego połyskujące niczym obsydian boki i mięciutką jak u niemowlęcia skórę na brzuchu, na której wciąż widniały pomarsz- czone wgłębienia od grotów harpunów. Po chwili smok wzbił się w górę, pomagając sobie wielkimi skrzydłami. Jenny czuła wirującą wokół niego magię, wodny pył czarów, gwiezdny szlak niewidzial- ncj komety. Ostatnie promienie światła musnęły czubki jego skrzy- deł. Poleciał aż za błękitny cień przełęczy, a potem zniknął Jenny obserwowała go doświadczając pustki w sercu. Wydawało jej się, że wszystkie lasy zalatują mokrą spalenizną i ciemną pospo- litością martwego dymu. Powoli uświadomiła sobie, że pobrudziła rąbek sukni klęcząc na mokrej ścieżce. Miała też wilgotne buty i zmarznięte stopy. Ogarnęłoją zmęczenie i apatia. Jej mięśnie były nadwerężone na skutek zbyt dużego wysiłku i czarów rzuconych przez Zyerne, a także za sprawą słów, które wypowiedział smok, gdy odrzuciła to, co jej zaofiarował. Jako smok, przestałaby mieć na niego jakikolwiek wpływ, i nie chciałaby już wypędzać go z Głębi. Zastanawiała się, czy właśnie dlatego zaproponował jej wspaniałą, a zarazem przerażającą wol- ność w tej formie. Mówiono, że smoki wpędzają w zasadzkę prawdą, a nic kłamstwami. Wiedziała, że ten smok prawidłowo odczytał wszystkie pragnienia jej duszy. — Jenny? — Brudny, poplamiony. Gareth przybiegł do niej ścieżką. Przyzwyczajona do głosu smoka, miała wrażenie, że jego głos brzmi metalicznie, nieszczerze. — Wszystko w porządku? Nic się nie stało? Widziałem smoka... Zdjął okulary i szukał jakiegoś w miarę czystego skrawka na okopconej, podziurawionej iskrami koszuli, żeby je wytrzeć, ale nie bardzo mu się to udawało. W zestawieniu z oblepioną brudem twarzą okulary wyglądały jak dwa białe koła. jak maska, w której mrugały obnażone szare oczy. Jenny potrząsnęła głową. Była tak zmęczona, że chciało jej się płakać i nie miała siły mówić. Jeszcze raz zaczęła powoli kroczyć ścieżką prowadzącą na wzniesienie. Gareth podążył za nią. — Czy Zyerne uciekła? Popatrzyła na niego spłoszona. Po tym. co zaszło między nią i Morkelebem, prawie zapomniała o Zyerne. — Ona... ona odeszła. Odprawiłam ją. — Wydawało jej się, że od tamtej chwili upłynęło kilka dni. — Odprawiłaś] ą? — zapytał Gareth, w osłupieniu. Jenny skinęła głową, zbyt zmęczona, by silić się na wyjaśnienia. Zmarszczyła brwi. gdyż przypomniała sobie coś ważnego. Ograni- czyła się jednak do pytania: — A ty? Odwrócił od niej wzrok i poczerwieniał ze wstydu. Jenny wes- tchnęła, rozzłoszczona tą głupotą, jakże trywialną w zestawieniu z uwodzicielską potęgą smoka. Jednak część jej osobowości pamię- tała, jak to jest. gdy ma się osiemnaście lat i ciało pełne niekontrolo- wanego pożądania. Chcąc pocieszyć młodzieńca, dotknęła jego chudego ramienia, okrytego rozerwanym batystowym rękawem. — To skutek czaru, jaki na ciebie rzuciła — powiedziała. — Nic więcej. Wszyscy ulegamy pokusom... — Odepchnęła powracające wspomnienie słów smoka. — ...I nie to, co tkwi najgłębiej w naszych sercach, podlega osądowi, lecz nasze czyny. Ona używa czarów, żeby przyciągnąć cię do siebie, żeby cię kontrolować, tak jak kon- troluje twojego ojca. Dotarli do polany, rozmokłej i brudnej jak odzież, na którą wylano kwas. Wypalone miejsca sąsiadowały z bajorkami lśniącej wody, która wciąż lekko parowała tam, gdzie stłumili pożar. — Wiem. — Gareth westchnął i podniósł wiadro z wilgotnej ziemi, żeby jeszcze raz zanurzyć je w studni. Poruszał się sztywno z powodu naciągniętych mięśni i przemęczenia, ale nie skarżył się, choć jeszcze niedawno z pewnością by to zrobił. Na brzegu studni znalazł swoje cynowe naczynie, napełnił je wodą z wiadra i, czując jego lodowatą wilgoć, podał Jenny, która uświadomiła sobie ze zdzi- wieniem, iż nic nie jadła i nie piła od śniadania. Nie było na to czasu. Teraz, biorąc naczynie od młodzieńca, czuła się stara i wyczerpana. — Po prostu odesłałaśją? — zagadnął Gareth. — I poszła sobie? Nie zamieniła się w sokoła? — Nie. — Jenny spojrzała w górę. Nareszcie uświadomiła sobie, co ją niepokoiło w wydarzeniach tego wieczoru. — Morkeleb... — Urwała, nie chcąc mówić o tym, co zapropo- nował jej smok. Pomyślała jednak, że nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie zamienić się w smoka bez jego pomocy. Zdołał przedrzeć się do mocy tkwiącej w jej wnętrzu, ale i tak nie miała dość siły i doświad- czenia. AZyerne... — Pokonałam ją — wycedziła. — Ale jeśli zmienia kształt tak zręcznie, jak mówiłeś —jeśli dysponuje tego rodzaju mocą... teore- tycznie nie powinnam była odnieść tego zwycięstwa, nawet pomimo, iż moja moc się zwiększyła. Niewiele brakowało, żeby powiedziała „nawet pomimo tkwiącej we mnie smoczej mocy", ale słowa zamarły na jej ustach. Czuła, że owe siły miotają się w niej jak obce dziecko w łonie przeznaczenia; usiłowała nie myśleć o nich, ani o ich ewentualnym sensie. Przytknę- ła naczynie do warg, ale nie spróbowała wody. Ponownie spojrzała na Garetha. — Piłeś wodę z tej studni? — zapytała. Popatrzył na nią zaskoczony. — Pijemy ją wszyscy od paru dni — rzekł. — Chodzi mi o to, czy piłeś ją dziś wieczór. Smętnie zerknął na polanę, a potem na swoje przemoczone rękawy. — Za bardzo byłem zajęty, żeby pić — odparł. — Dlaczego pytasz? Przesunęła ręką nad otworem naczynia. Jak przystało na widzącą w ciemności czarownicę, zobaczyła w wodzie lepki, świecący na zielono osad. — Czyżby zepsuła się? — zagadnął z troską w głosie. — Po czym to poznajesz? Jenny przewróciła naczynie i wylała jego zawartość na ziemię. — Gdzie była Zyerne, kiedy wszedłeś na polanę? Pokręcił głową ze zdziwieniem. — Nie pamiętam. To było jak sen... — Rozejrzał się wokoło, chociaż Jenny wiedziała, że rozmokła i pogrążona w przygnębiają- cym mroku polana bardzo różni się od przytulnego, czarodziejskiego zmierzchu sprzed godziny. W końcu Gareth oświadczył: — Myślę, że siedziała tam, gdzie ty siedzisz teraz — na brzegu studni. Morkeleb powiedział: „Chyba nie przyszło im na myśl, że widzę śmierć psującą mięso". Czy to Dromar wspominał kiedyś, że nie jest możliwe otrucie smoka? Wygięła ciało i przesunęła rękami po powierzchni wiadra, któ- rym Gareth zaczerpnął wodę. Uniósł się zeń odór śmierci. Cofnęła się z obrzydzeniem i strachem, jak gdyby woda pod wpływem jej dotyku zamieniła się w krew. Rozdział 13 — Ale dlaczego? — Kucnąwszy przy ognisku, Gareth odwrócił się, żeby popatrzeć na Johna, który leżał metr dalej, w ciepłym gniazdku z niedźwiedzich skór i wyświechtanych pledów. — Jeśli chodzi o Zyerne, to zabiłeś za nią lego smoka. — Rozwinął zwitek papieru, w którym zabrali z Bel kawę, uznał, że jest jej tak mało, iż nie warto bawić się w odmierzanie, i wsypał ją do czajniczka z wodą, która wrzała nad ogniem. — Wtedy nie wiedziała, że Jenny stanowi dla niej jakiekolwiek zagrożenie. Po co miałaby nas truć? John ostrożnie oparł się na łokciu i poprawił okulary, zasłaniające jego brudną, nieogoloną twarz. — Być może nie chciała, żebyśmy wrócili do Bel z nowiną o śmier- ci smoka, zanim zdąży skłonić twojego ojca do wyłapania reszty gno- mów pod byle pretekstem. Orientowała się, że smok nie żyje — nie mogła go dojrzeć w kryształowej kuli ani w misie z wodą, ale widziała, że wszyscy żyjemy, co pozwalało wysnuć dość oczywisty wniosek. — Tak sądzę. — Gareth opuścił podkasane rękawy i kolejny raz przykrył się płaszczem. Poranek był chłodny i mglisty. Pot, którym młodzieniec oblał się sprzątając pomieszczenie ze studnią w pobliżu obozu między zniszczonymi garbarniami, zaczął wysychać. — Wątpię, żeby chciała cię otruć — ciągnął John. — Nie tylko nic by nie skorzystała na twojej śmierci, ale wręcz utraciłaby wszystko. Chłopak zmarszczył brwi. — Dlaczego? To znaczy, widzę, że chce mnie sobie podporząd- kować, żebym nie stanowił już dla niej zagrożenia. Z tej samej przyczyny usunęła z drogi Polycarpa. Gdyby zabiła was dwoje, to potrzebowałaby mnie, żebym potwierdził jej historyjkę o smoku, który nadal czyha w Głębi, przynajmniej dopóki nie uporałaby się z gnomami. — Pociągnął nosem i wysunął opuchnięte ręce w stronę ognia. — Prawdopodobnie wzięłaby na świadków Bonda i mnie, żeby w końcu przypisać sobie zabicie smoka. Wtedy mogłaby uzasadnić fakt podarowania jej Głębi przez mojego ojca. Westchnął. Jego twarz wyrażała rozczarowanie. — I pomyślałem — dorzucił — że historia o tym, iż Polycarp przeciągnął nad ogrodzeniem linę, jest szczytem perfidii. — Postawił patelnię na ogniu. Jego chuda twarz wydawała się o wiele starsza w żonkilowej bladości buchających za dnia płomieni. — Hm, nie chodzi tylko o to, Gar — powiedział John łagodnie. Zerknął na Jenny, która siedziała w cieniu dopiero co posprzątanego pomieszczenia studziennego. Nie odezwała się ani słowem. Znowu skierował wzrok na Garetha. — Jak myślisz, ile jeszcze zostało twojemu ojcu wspólnego życia z Zyerne? Nie wiem, jak działają na niego jej czary, ale potrafię poznać, że ktoś jest umierający. Sytuacja wygląda tak, że pomimo całej swojej mocy ona jest tylko nałożnicą. Głębia jest jej potrzebna jako ośrodek władzy, niezależna od króla twierdza, a poza tym chce złota Głębi. — Mój ojciec dałby jej złoto — odparł Gareth cicho. — A ja... zdaje się, że ja jestem tylko częścią planu awaryjnego, na wypadek gdyby umarł? — Poszturchał placki, lekko skwierczące na patelni. — W takim razie musiała zniszczyć Polycarpa, bez względu na to, czy próbował mnie przed nią ostrzec, czy nie. Cytadela strzeże drogi powrotnej do Głębi. — Hm, nawet nie to. — John znowu się położył i splótł ręce na piersiach. — Chciała się pozbyć Polycarpa, ponieważ to jeden z dwóch potencjalnych następców tronu. — A kim jest ten drugi? — zapytał Gareth ze zdziwieniem. — Ja? John potrząsnął głową. — Dziecko Zyerne. Przerażenie, które odmalowało się na twarzy chłopca, było wię- ksze niż strach przed śmiercią, większe — jak zauważyła Jenny, z dziwną obojętnością, która towarzyszyła je j od poprzedniej nocy — niż obawa, że znajdzie się pod całkowitym wpływem czarodziejki. Wydawało się, że sama myśl o tym przyprawia go o mdłości, jakby chodziło o pogwałcenie jakiegoś mrocznego tabu. Upłynęło sporo czasu, zanim wydusił: — Masz na myśli... dziecko mojego ojca? — Albo twoje. Nieważne, czyje, byle było podobne do człon- ków rodziny królewskiej. — Złożywszy zabandażowane ręce, John popatrzył na młodzieńca wzrokiem krótkowidza. Na wpół otępiały, Gareth machinalnie wyjmował placki z patelni. John kontynuował wywody, łagodnym, rzeczowym tonem. — Ale widzisz, twój ojciec znajdował się pod wpływem czarów Zyerne przez tak długi okres, że może nie być w stanie spłodzić dziecka. A Zyerne potrzebuje dziecka, jeżeli chce utrzymać się przy władzy. Jenny odwróciła od nich wzrok. Zastanawiała się, co by czuła będąc tym dzieckiem. Podobnie jak Garetha, ogarnęły ją mdłości na myśl o tym, jak postępowałaby Zyerne z własnym potomkiem. Nie wykorzystywałaby go w sposób, w jaki wykorzystywała króla i Bon- da, ale rozmyślnie wychowywałaby go na emocjonalnego kalekę, zawsze uzależnionego od niej i jej miłości. Jenny nieraz obserwowa- ła takie związki i wiedziała, jakie skutki przynosi tłamszone dzieciń- stwo u dorosłych mężczyzn i kobiet. Mimo wszystko, pewną rolę w tym psychicznym tłamszeniu odgrywała potrzeba płynąca z rodzi- cielskich serc, a nie tylko chęć; zachowania władzy. Pomyślała o własnych synach i o absurdalnej miłości, którą do nich żywiła. Mogłaby porzucić lana i Adrica, ale nawet gdyby ich nie kochała, gdyby zostali poczęci w wyniku gwałtu, nigdy nie zrobiłaby im czegoś takiego. Najchętniej wmawiałaby sobie, że nie wyobraża sobie, by ktokolwiek mógł tak postąpić z niewinnym dzieckiem, ale przecież w głębi duszy doskonale wiedziała Jak robią to niektórzy ludzie. Ogarnął ją gniew na Zyerne i niesmak, jak gdyby była świadkiem tortur. — Jenny? Głos Garetha wyrwał Ją z zamyślenia. Stał kilka kroków dalej i patrzył na nią błagalnie. — Dojdzie do siebie, prawda? — zagadnął z wahaniem. — To znaczy, mój ojciec. Kiedy Zyerne zostanie wypędzona albo... albo zabita, czy on będzie taki Jak dawniej? Jenny westchnęła. — Nie wiem — odparła, zniżywszy głos. Otrząsnęła się z letar- gu; czary Zyerne sprawiły, że czuła nie tylko ból fizyczny, ale też znużenie duchowe. Nie chodziło tylko o to, że znacznie nadwerężyła swą niedawno nabytą moc, a jej ciało nie przywykło do straszliwych wymagań Jakie narzucała smocza magia. Uświadamiała sobie teraz, że zaczyna postrzegać świat w inny sposób, że umysł smoka zmienił nie tylko jej magię. Smok w tobie odpowiedział — tak wyraził się Morkeleb. Zaczynała widzieć wszystko na smoczą modłę. Wstała na zesztywniałych nogach. Zatoczyła się na podpartą framugę drzwi pomieszczenia ze studnią. Odczuwała krańcowe wy- czerpanie. Trzymała wartę całą noc, wmawiając sobie, że robi to ze względu na Zyerne, chociaż w głębi duszy wiedziała, że czarodziejka nie wróci, i że to nie jej oczekuje. — To nie czary, które na niego rzuciła, najbardziej mu szkodzą. Zyerne jest wampirem, Garecie. Nie pożąda krwi, jak Szepczący, ale samej esencji bytu. Ostatniej nocy zobaczyłam w oczach Zyerne jej byt, jej duszę; rzeczy wiście, jest to odrażająca, żarłoczna istota, która musi mieć pożywkę, aby żyć. Panna Mab opowiadała mi o czarach w Miejscach Uzdrawiania, które mogą uratować życie umierającemu człowiekowi, pod warunkiem, że ktoś" inny zgodzi się oddać mu trochę własnej energii życiowej. Robi się to rzadko i tylko w ekstre- malnych przypadkach. Jestem pewna, że Zyerne postąpiła tak z two- im ojcem i z Bondem. Nie rozumiem tylko, do czego było jej to potrzebne. Przecież dysponuje taką mocą, że... — Wiesz — wtrącił się John —jest taki fragment w „Historiach" Dotysa... a może u Terensa... zaraz, zaraz, czy to przypadkiem nie „Elucidus Lapidarus"...? — Ale co możemy zrobić? — dopytywał się błagalnie Gareth. — Przecież musi być jakiś sposób! Pojechałbym z powrotem do Bel i zawiadomił Dromara, że gnomy mogą bez obawy ponownie zamie- szkać w Głębi. To miejsce dałoby im solidną podstawę... — Nie — przerwała Jenny. — Zyerne trzyma miasto zbyt mocną ręką. Potem będzie cię szukała, przeczesując drogi. Złapałaby cię tak szybko, że nawet nie zdążyłbyś dojechać do Bel. — Ale przecież musimy coś zrobić! — Głos młodzieńca był przepojony paniką i desperacją. — Dokąd możemy się udać? Poly- carp zapewniłby nam schronienie w Cytadeli... — Zamierzasz powiedzieć wojskom oblegającym mury twierdzy, że chcesz zamienić z nim kilka słów na osobności ? — zagadnął John, zapominając o wątpliwościach dotyczących klasycznych autorów. — Istnieją drogi, którymi można dostać się przez Głębię do Halnath. — Założę się, że u kresu wyprawy znajdziesz śliczne zamknięte drzwi albo tunele zaminowane prochem strzelniczym, dla odstrasze- nia smoka — nawet gdyby stary Dromar zaznaczył te miejsca, czego nie raczył zrobić. Przypatrzyłem się tej drodze powrotnej w Bel. — Do diabła z nim — zaczął gniewnie młodzieniec, ale John uciszył go ruchem ręki, w której trzymał placek kukurydziany. — Nie dziwię mu się — rzekł. Na tle zaplamionych krwią brązowych i wrzosowych pledów, które podłożył sobie pod głowę, jego twarz wciąż wyglądała blado, ale przynajmniej nie była już kredowobiała. Przysłonięte okularami, brązowe oczy były ożywione i czujne. — To stary spryciarz i dobrze zna Zyerne. Jeśli nie wiedzia- ła, w którym miejscu drogi prowadzące przez Cytadelę zbiegają się w głównej Głębi, z pewnością nie zapisał tej informacji na papierze, żeby mogła ją wykraść. Tak czy owak, Jen byłaby w stanie pełnić rolę przewodnika. — Nie. — Jenny zerknęła na niego. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku, maczając w miodzie ostatni kawałek placka. — Wprawdzie widzę w ciemnościach, ale nie mogłabym robić zwiadu bez jakiegoś wsparcia. Co do twojego udziału w wyprawie, zapowiadam ci, że jeśli odważysz się wstać w ciągu tego tygodnia, rzucę na ciebie czar i okulejesz. — Nabierasz mnie. — Sam się przekonasz. — Wytarła palce o brzeg pledu. — Morkeleb poprowadził mnie do samego serca Głębi. Bez niego nigdy bym tam nie dotarła. — Jak tam było? — zapytał Gareth po chwili. — To znaczy, w sercu Głębi. Gnomy przysięgają na to miejsce... Jenny zmarszczyła brwi, przypomniawszy sobie szepczącą cie- mność i kamienny ołtarz, który w dotyku nasuwał skojarzenia z myd- łem. — Nie jestem pewna — odparła cicho. — Śniłam o nim. Nagle konie jednocześnie oderwały łby od sztywnej, zmarzniętej trawy. Młot Bojowy zarżał cicho i doczekał się odpowiedzi z mgieł unoszących się na skraju lasu, który otaczał dolinę Zagłębienia. Jenny usłyszała tętent kopyt i dziewczęcy głos, który zawołał: — Gar? Gar, gdzie jesteś? — To Trey — powiedział Gareth i głośno krzyknął: — Tutaj! Przy akompaniamencie zgrzytu osypującego się żwiru, z biała- wej mgły wyłoniły się ciemne zarysy konia i jeźdźca, którego wil- gotne chusty głośno łopotały. Gareth szybko poszedł na skraj wznie- sienia, żeby złapać pstrokatego wierzchowca Trey za uzdę. Koń pokonywał ostatni stok resztkami sił; łeb miał zwieszony i zroszony potem, mimo chłodu. Kurczowo uczepiona łęku Trey wyglądała niewiele lepiej. Jej twarz była podrapana, jakby wjechała na nisko zwisające konary drzew, a z fioletowo-białych włosów sterczały długie wstążki. — Gar, wiedziałam, że nic nie może ci się stać. — Ześlizgnęła się z siodła wprost w ramiona Garetha. —- Mówili, że widzieli smoka, że lady Jenny rzuciła na niego czary. Wiedziałam, że nic nie może ci się stać. — Czujemy się dobrze — odparł Gareth, bez szczególnego przekonania. Zmarszczył brwi usłyszawszy trwogę i desperację w głosie dziewczyny. — Zdaje się, że jechałaś tutaj bez przerwy. — Musiałam! — wydyszała. Podarta na strzępy biała suknia dworska nie zakrywała drżących kolan. Oparła się na ramieniu Garetha. Spod resztek makijażu wyzierała niemal bezbarwna twarz. — Oni jadą po ciebie! Nie rozumiem, co się dzieje, ale musisz stąd uciekać! Bond... — Zająknęła się na imieniu brata. — Co z Bondem? Trey, o co chodzi? — Nie wiem! — wykrzyknęła. Do jej oczu napłynęły łzy smutku i wyczerpania. Otarła je niecierpliwie, zostawiając blade, niebiesko- czarne smugi czernidła na pulchnych policzkach. — Tłum już ruszył w drogę, a Bond jest prowodyrem... — Bond?-— Myśl, że leniwy, wyelegantowany Bond mógłby chcieć prowadzić kogokolwiek w jakieś miejsce, wydawała się nie- dorzeczna. — Oni zamierzają cię zabić, Gar! Słyszałam, jak o tym mówili. Ciebie i Lady Jenny, i Lorda Johna. — Co? Dlaczego? — Gareth był coraz bardziej oszołomiony. — Sensowniejsze byłoby pytanie kto? — wtrącił się John, ko- lejny raz sadowiąc się pośród koców. — Ci... ci ludzie, głównie robotnicy — bezrobotni wytapiacze metali i rzemieślnicy z Zagłębienia, ci którzy całe dnie przesiadują w „Owcy w Opałach". Są z nimi także strażnicy z pałacu, i myślę, że tych ludzi wciąż przybywa— nie mam pojęcia, dlaczego! Próbo- wałam dowiedzieć się czegoś od Bonda, ale on udawał, że mnie nie słyszy i nie zna! Uderzył mnie, a przecież nigdy mnie nie bił, Gar, nawet w dzieciństwie... — Opowiedz nam o tym — rzekła cicho Jenny i wzięła dziew- czynę za rękę, zimną jak martwy ptak. — Zacznij od początku. Trey przełknęła ślinę i znowu otarła oczy. Kilkadziesiąt kilome- trów w podróży dało jej się we znaki. Strojna narzutka na ramionach, zrobiona z kremowego jedwabiu i mlecznobiałego futra, chroniła najwyżej od przypadkowych przeciągów w sali balowej, a nie od przejmującego chłodu mglistej nocy, takiej jak poprzednia. Długie, ozdobione brylantami palce poczerwieniały i popękały na skutek zimna. — Wszyscy tańczyliśmy — zaczęła z wahaniem. — Minęła północ, kiedy weszła Zyernc. Wyglądała dziwnie. Myślałam, że jest chora, ale widziałam jarano i wtedy nic jej nie dolegało. Przywołała do siebie Bonda, do niszy przy oknie. Ja... — Jej blade policzki trochę się zaczerwieniły. — Przekradłam się za nimi, żeby ich podsłuchać. Wiem, że to okropnie niegrzeczne i złośliwe, ale zważywszy, o czym rozmawialiśmy, zanim odjechałeś... nie mogłam się powstrzymać. Nie chodziło mi o usłyszenie najnowszych plotek — zapewniła z powagą. — Bałam się o niego. I byłam taka przerażona, bo jeszcze nigdy tego nie robiłam, a z pewnością wiele mi brakuje do takich osób jak Isoldc czy Merriwyn. Gareth był nieco wstrząśnięty jej szczerością, ale John roześmiał się i współczująco poklepał nosek jej ozdobionego perłami pantofelka. — Tym razem ci wybaczamy, kochanie, ale przestań zaniedby- wać swoją edukację w tym względzie. Sama widzisz, do czego to prowadzi — rzekł John i natychmiast został lekko kopnięty przez Jenny w zdrowe ramię. — I co dalej? — zapytała. — Słyszałam, jak powiedziała „Muszę zdobyć Głębię. Oni mu- szą zostać zniszczeni, i to teraz, zanim gnomy się dowiedzą. Nie możemy pozwolić, żeby tam dotarli". Poszłam za nimi do tej małej tylnej furtki, która prowadzi do Portowego Targu. Udali się do „Owcy w Opałach". Przebywało tam mnóstwo mężczyzn i kobiet; wszyscy byli pijani i kłócili się ze sobą. Bond wbiegł do środka i powiedział im, że słyszał, iż zdradziłeś ich, sprzedałeś Polycarpowi, że za twoją namową Lady Jenny rzuciła czar na smoka, a teraz zamierzasz obrócić ten czar przeciw Bel; że chcecie zachować złoto Głębi dla siebie i nie oddacie go im, prawowitym właścicielom. Ale oni przecież nigdy nie byli jego prawowitymi właścicielami — zawsze należało do gnomów, albo do bogatych kupców w Zagłębie- niu. Próbowałam to powiedzieć Bondowi... — Dotknęła policzka poczerwieniałą z zimna dłonią, jakby chciała zetrzeć złe wspomnie- nie. — Ale oni wszyscy krzyczeli, że muszą was zabić i odzyskać złoto. Wszyscy byli pijani — Zyerne poleciła karczmarzowi otwo- rzyć kilka dodatkowych beczułek. Obiecała, że zapewni im wsparcie strażników pałacu. Wrzeszczeli, szykowali pochodnie i broń. Pobiegłam z powrotem do stajni pałacowej i zabrałam Ładne Stopki... — Pogładziła cętkowany kark zmęczonego kucyka i nagle zniżyła głos. — I potem przybyłam tutaj. Jechałam tak szybko, jak pozwalała mi śmiałość — bałam się tego, co by się stało, gdyby mnie złapali. Jeszcze nigdy nie wypuszczałam się na samotną przejażdżkę w nocy... Gareth ściągnął brudny karmazynowy płaszcz i zarzucił go jej na ramiona, gdyż drżała coraz mocniej. — A zatem musicie się stąd wydostać — oznajmiła na koniec. — Właśnie to robimy. — John wygrzebał się z niedźwiedzich skór. — Możemy bronić Głębi — Jesteś w stanie pojechać tak daleko? — zapytał Gareth z niepo- kojem, podając mu połataną, skórzaną kurtkę z żelaznymi płytkami. — Gdybym nie mógł, byłbym w niezłym kłopocie, mój bohaterze. — Trey? Dziewczyna, która akurat zbierała pakunki, podniosła głowę słysząc, jak Jenny wymawia jej imię. Jenny podeszła do niej spokojnie, wzięła ją za ramiona i długo spoglądała jej w oczy. Sondowała jej umysł tak intensywnie, że Trey wyrwała się krzycząc ze strachu, a Gareth podbiegł do niej. W grun- cie rzeczy umysł Trey był umysłem młodej dziewczyny — nie zawsze prawdomównym, ale skorym do sprawiania przyjemności, spragnionym miłości, i to miłości odwzajemnionej. Nie było na nim żadnej skazy i ta niewinność bardzo poruszyła Jenny. Gareth oburzony, przytulił do siebie Trey. Jenny uśmiechnęła się krzywo, ale uprzejmie. — Przepraszam —powiedziała. —Musiałam mieć pewność. Widząc ich wstrząśnięte oblicza, pojęła, że żadnemu z tych dwojga nawet nie przyszło na myśl, iż Zyerne mogła przybrać postać Trey albo wykorzystać samą Trey. — Chodźcie — rzekła. — Prawdopodobnie nie mamy zbyt dużo czasu. Gar, podsadź Johna na konia. Trey, pomóż mu. — Ależ dam sobie radę be/ niczyjej... — zaczął poirytowany John. Jednak Jenny prawie go nie słyszała. Gdzieś we mgle spowijają- cej częściowo wypalone lasy poniżej miasta, wyczuwała jakieś po- ruszenie; w oszronioną ciszę poczerniałych drzew wtargnęły gniew- ne głosy, które zbliżały się, i to szybko — niemal dostrzegała je na zakręcie drogi pod niszczejącymi ruinami wieży z zegarem. Natychmiast odwróciła się do swoich towarzyszy. — Ruszajcie! — powiedziała. — Szybko, mamy ich prawie na karku! — Jak to... — zaczął Gareth. Złapała torbę z lekarstwami i halabardę i wskoczyła na nie osiodłanego Księżycowego Konia. — W tej chwili! Gar, bierz z sobą Trey. John, j edź , dodiaska! Krzyczała, gdyż John zatoczył koło, ledwo trzymając się w siodle Krowy, i znowu znalazł się u boku partnerki. Gareth dosłownie wrzucił Trey na grzbiet Młota Bojowego, nie zważając na jej poszar- paną suknię. Pora była najwyższa: Jenny już słyszała echo tętentu na szlaku w dole. Jej umysł ulatywał w przestrzeń, gromadząc czary; nawet ten nieduży wysiłek skręcał jej ciało. Zacisnęła zęby, szarpana nieznoś- nym bólem, i zbierała pierzchające mgły, które wypalały się w bladej jasności słońca — jeszcze nie doszła do siebie po wydarzeniach poprzedniego dnia, ale teraz nie miała czasu do stracenia. Utkała płaszcz z zimna i wilgoci, żeby zasłonić całą dolinę Zagłębienia; niczym drugorzędny deseń napledzie, odtwarzała czary dezorientacji, jamais vu. W trakcie tych poczynań słyszała coraz wyraźniej tętent kopyt i wściekłe, chaotyczne głosy. Rozbrzmiewały w zamglonych lasach wokół wzniesienia, a także w pobliżu stróżówki w dolinie; Zyerne musiała dokładnie wskazać intruzom miejsce ich obozowiska. Jenny zatoczyła koło i mocno kopnęła Księżycowego Konia w wystające żebra. Biała klacz puściła się galopem po skalistym stoku, w kierunku bram Głębi. Wysforowała się na czoło kawalkady, ale zaraz spowił ją muśli- nowy opar mgły. Wszyscy musieli zwolnić z powodu utrudnionej widoczności. Cwałując, Jenny poprowadziła towarzyszy miejskimi drogami, które lak dobrze znała. Z wzniesienia za plecami uciekinie- rów dochodziły już przekleństwa i okrzyki, tłumione przez mgłę. Zimne obłoczki dotykały twarzy Jenny i pieściły czarne loki jej włosów. Czuła, że czary podtrzymujące mgłę słabną w miarę jak ona sama oddala się od wzniesienia. Nie odważyła się jednak użyć siły woli do ich zachowania. Ból wywoływany najmniejszym nawet wysiłkiem dosłownie przenikał jej kości. Wiedziała już, że będzie musiała zebrać wszystkie siły, aby stoczyć decydującą bitwę. Trzy konie wspinały się ze stukotem po płytkich granitowych stopniach. Jenny odwróciła się od sklepionej łukowo bramy, za którą panował nieprzenikniony mrok. Ujrzała zgraję złożoną z pięćdzie- sięciu, może sześćdziesięciu ludzi, reprezentujących wszystkie sta- ny, choć przeważali biedni robotnicy. Tłum wciąż miotał się w rzed- niejącej mgle. W jego szarości wyróżniały się, niby kolorowe plamy, mundury garstki strażników pałacowych. Jenny słyszała ich nawo- ływania i przekleństwa; zaczynali tracić się nawzajem z oczu na terenie, który znali przecież od dawna. Pomyślała, że ten stan rzeczy nie potrwa długo. Księżycowy Koń spłoszył się i zaczął wierzgać, czując zapach smoka i starej krwi w przepastnym mroku Hali Targowej. Padlina Rybołowa zniknęła, ale wierzchowce wciąż wyczuwały odór śmier- ci. Jenny zsunęła się ze swojej klaczy i pogładziła ją po karku. Po cichu kazała jej trzymać się blisko, w razie potrzeby, i pozwoliła jej zejść po schodach. Za jej plecami rozległ się tętent kopyt, stukających o nadpalony, zniszczony bruk. Obejrzała się i zobaczyła Johna. Jego ziemistą twarz porastała broda. Jakoś udawało mu się trzymać prosto w siodle. Patrzył na rozpościerającą się niżej dolinę z charakterystycznym dla siebie beznamiętnym chłodem. — Jest tam Zyeme? — zapytał. Jenny potrząsnęła głową. — Być może za mocno ją zraniłam. Być może przebywa w pa- łacu, żeby zwołać dodatkowe posiłki i wysłać je do walki z nami. — Rzeczywiście, jeśli chodzi o zabijanie, zawsze wolała wyrę- czać się innymi. Jak długo twoje czary są w stanie ich powstrzymać? — Niezbyt długo — odparła Jenny niepewnie. — Musimy utrzy- mać tę bramę, John. Jeżeli oni pochodzą z Zagłębienia, wielu z nich na pewno zna pierwsze poziomy Głębi. Istnieją cztery, pięć wyjść z Hali Targowej. Jeżeli cofniemy się w głąb, zostaniemy okrążeni. — Fakt. — Podrapał się po nosie w zamyśleniu. — A może po prostu należałoby ich wpuścić? My moglibyśmy gdzieś się ukryć. Jak tylko dotrą do kapiącej od złota Świątyni Sarmendesa, wątpię, żeby chcieli trwonić siły na pościg za nami. Jenny wahała się przez chwilę, a potem pokręciła głową. — Nie — rzekła. — Gdyby to była zwykła zgraja, zgodziłabym się z tobą, ale... Zyerne chce naszej śmierci. Skoro nie jest w stanie spustoszyć i opanować mojego umysłu swoją magią, to nie spocznie, dopóki nie zniszczy mego ciała. Będzie miała wystarczająco dużo ludzi, by wciąż na nas polować. Do głębiej położonych tuneli nie możemy wziąć konia, który by cię wiózł, a bez konia posuwalibyśmy się zbyt wolno i nie umknęlibyśmy im. Zostalibyśmy zapędzeni w ślepy zaułek i wyrżnięci w pień. Nie, jeśli mamy odeprzeć ich atak, to tylko tutaj. — W porządku. — Kiwnął głową. — Czy możemy ci pomóc? Znowu zaczęła się przysłuchiwać gniewnym odżywkom postaci snujących się wśród ruin. Rzuciła przez ramię: — Ty nie jesteś w stanie pomóc nawet sobie. — Wiem o tym — zgodził się spokojnie. — Ale nie o to pytałem, kochanie. Patrz... — wyciągnął rękę. —Tamten gość znalazł drogę. Już tu idą. Wyglądają jak mrówki. Jenny nic nie odpowiedziała, ale na widok formującej się kolum- ny napastników ciarki przeszły jej po grzbiecie. Gareth stanął obok, prowadząc Młota Bojowego. Jenny szepnęła coś rosłemu wierzchowcowi i puściła go po schodach. Jej umysł zaczynał już zamykać się w sobie, poszukując siły w wyczerpanych pokładach ciała i duszy. John, Gareth i szczupła dziewczyna w strzę- pach białej szaty dworskiej, przytulona do ramienia młodzieńca, stawali się dla niej jedynie widmami. Dusza Jenny zaczynała tworzyć pojedynczy wewnętrzny wir, jak skoncentrowane na jednym celu szaleństwo poprzedzające poród — nie istniało nic oprócz niej samej, jej mocy i czekającej ją powinności. Przycisnęła dłonie do zimnej kamiennej kolumny bramy. Poczu- ła, że czeipie ogień i siłę z samego kamienia, z góry, na której stoi, i z otaczającego ją powietrza i mroku. Magia wzbierała w jej żyłach jak trzymany na wodzy wir ściśniętej błyskawicy. Moc tej magii budziła w niej przerażenie, gdyż wiedziała, że przekracza ona wy- trzymałość jej ciała, lecz nie mogła sobie pozwolić na jakiekolwiek Ograniczenie, jeśli chodziło o te czary. Pamiętała, że tak jest w przy- padku smoków, ale przecież nie miała smoczego ciała. Uświadomiła sobie, że John gwałtownie ściąga cugle Krowy, jakby przeraził się jej mocy, a Gareth i Trey już zdążyli się cofnąć. Jednak umysł czarodziejki wędrował po słabo oświetlonych sto- pniach, spoglądał na Zagłębienie, kontemplował w swobodnej bez- czasowości miotanie się mężczyzn i kobiet pośród resztek zniszczo- nych murów. Widziała każdą z tych istot z osobna, z chłodną dokładnością właściwą oczom smoka: widziała nie tylko ich ubiory, ale kompozycję ich dusz, skrytych pod cielesną powłoką. Wyraźnie dostrzegała Bonda. Wymachiwał mieczem, poganiając resztę, a w jego duszy ropiały wrzody, co upodobniało ją do drewna wyżar- tego przez termity. Pierwsi napastnicy wpadli na popękany chodnik zakurzonego placu przed bramami. Jenny usłyszała głos Garetha, podobny do ćwierkania owada w ścianie. — Co robić? Musimy jej pomóc — zawyrokował młodzieniec. Tymczasem ona beznamiętnie skupiała w dłoniach błyskawicę. — Dajcie sobie spokój — zabrzmiał głos Johna, nagle osłabiony i wyprany z emocji. — Szykujcie się do natychmiastowej ucieczki. Jeśli tamci się przedrą, możecie na jakiś czas ukryć się w labiryncie tuneli. Tu macie mapy... Tłuszcza weszła już na schody. Wokół Jenny, jak przypływ sztormowej fali, wezbrała bezładna nienawiść. Uniosła ręce; cała siła kamienia i ciemności zogniskowała się w jej ciele, umysł zaś poddał się wstrząsowi miast starać się okrzepnąć. Kluczem do magii jest magia, pomyślała. Życie Jenny zaczynało się i kończyło w każdej odizolowanej kryształowej sekundzie czasu, który został wytrącony z normalnego rytmu. Z trzeciego stopnia buchnęła czerwona zapora ognia, nieprzenik- niona i trawiąca wszystko. Jenny usłyszała krzyki uwięzionych w niej ludzi, poczuła smród dymu, palonego mięsa i płonących tkanin. Jak smok, zabijała bez nienawiści, zadając cios zdecydowa- nie i z okrucieństwem, wiedząc, że pierwsze uderzenie musi zabić, gdyż w razie nieskuteczności grupkę jej towarzyszy czeka pewna śmierć. Potem gwałtownie wywołała złudzenie drzwi, które już dawno temu wyrwano z łukowej bramy, i zatrzasnęła je. Wyglądały od środka tak, jakby wykonano je z matowego szkła, ale nawet w naj- drobniejszych szczegółach były utkane z zaczarowanego powietrza. Widziała przez nie mężczyzn i kobiety szamoczących się u wejścia na schody; pokazywali sobie odnowione bramy Głębi i wydawali trwożne okrzyki. Inni leżeli na ziemi albo bezradnie czołgali się tam i z powrotem, gorączkowo tłumiąc płomienie na swoich ubraniach. Ci, którym udało się uniknąć kontaktu z ogniem, tylko stali wokół schodów, nie kwapiąc się z udzieleniem pomocy, spoglądali w górę, na bramy, i wznosili gniewne pijackie okrzyki. Mieszały się one z wrzaskami i jękami rannych, tworząc nieznośny hałas, lecz jeszcze gorszy od zgiełku był smród przypiekanego mięsa ludzkiego. Po- środku całego zamieszania stał Bond Clerlock; uporczywie patrzył na widmowe bramy wygłodniałymi oczami. Jenny cofnęła się. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Ludzka część jej psychiki patrzyła na to, co zrobił z nią smok. Zdarzało jej się zabijać w obronie własnego życia i życia tych, których kochała, ale jeszcze nigdy nie zabijała na taką skalę, i moc, jaką uwalniała, zdumiewała ją nawet pomimo tego, że zarazem wyczeipywała jej siły. Smok w tobie odpowiedział — tak brzmiały słowa Morkeleba. Zrobiło jej się niedobrze, gdy us'wiadomiła sobie, jak prawdziwe było jego twierdzenie. Zachwiała się do tyłu. Ktoś ją podtrzymał — byli to John iGareth. Wyglądali jak para bandytów-nieudacznikćw: brudni, sponiewiera- ni, w nie pasujących do nich okularach. Trey wciąż miała na sobie podarty płaszcz Garetha, który zakrywał jej ubłoconą kreacją z kre- mowego jedwabiu; fioletowo-białe włosy tworzyły asymetryczne sploty wokół bladej jak kreda twarzy. Bez słowa wyjęła z ozdobionej perłami torebki rozsuwane naczynie cynowe, napełniła je wodą z butelki na siodle Krowy i podała Jenny. — To nie powstrzymało ich na długo — zauważył John. Miał spoconą twarz, a pogłębione bruzdy wokół długiego nosa zdradzały ból wywołany samym staniem. — Spójrz, Bond zwołuje ludzi do drugiego ataku. Głupi baran. — Zerknął na Trey i dorzucił: — Przepraszam. Ale ona tylko pokręciła głową. Jenny wyswobodziła się z objęć towarzyszy i niepewnie podeszła do widmowej bramy. W jej głowie pulsowało zmęczenie, które nieomal przyprawiało ją o mdłości. Głosy ludzi i jej własny głos wydawały się bezbarwne, nierzeczywiste. — Dostanie za swoje. Na placu poniżej bram Bond miotał się wśród ludzi, nadeptywał na zwęglone ciała umierających, wymachiwał rękami i pokazywał wyczarowane drzwi. Strażnicy pałacu sprawiali wrażenie niezdecy- dowanych, ale robotnicy z Portowego Targu zebrali się wokół niego, słuchając jego słów i podając sobie bukłaki z winem. Wygrażali Głębi pięściami. — Jak gnomy, mają dość biedy — zauważyła Jenny. — Dobrze, ale jak mogą obwiniać o to nas? — odparł Gareth z oburzeniem. —Jak mogą obwiniać gnomy? Gnomy były ofiarami tego systemu w większym stopniu niż oni. — Tak czy owak, założę się, że wmawiają sobie, iż mają prawo do skarbów Głębi — oznajmił John, oparłszy się o kamienny słup bramy. — Z pewnością Zyerne tak im powiedziała, a oni w to uwierzyli i są gotowi zabijać, byle zdobyć skarb. — Ale to jest głupie! — Nie tak głupie, jak zakochiwanie się w wiedźmie, a obaj tego dokonaliśmy — odparował John pogodnym tonem. Pomimo wy- czerpania Jenny zachichotała. — Jak długo jesteś w stanie ich po- wstrzymywać? Coś w jego głosie sprawiło, że natychmiast mu się przyjrzała. Chociaż zsiadł z Krowy, żeby jej pomóc, było oczywiste, że nie może samodzielnie utrzymać się na nogach. Cerę miał szarą jak popiół. Po chwili uwagę Jenny przykuły wrzaski w dole. Przez opary dymu, wciąż zasnuwającego schody, widziała ludzi tworzących nie- równy szereg; ich oczy wyrażały szaleńczą, bezmyślną nienawiść. — Nie wiem — powiedziała łagodnie. — Za każdą moc trzeba zapłacić. Podtrzymywanie iluzji bram pochłania coraz więcej mojej siły, ale dzięki niej zyskujemy czas naprzełamanie naporu tych ludzi, którzy myślą, że trzeba będzie zniszczyć bramy. — Wątpię, żeby ta zgraja była w stanie myśleć tak perspektywi- cznie — rzekł John, opierając cały ciężar o kolumnę. Wyjrzał na plac, zalany ukośnie padającymi promieniami słońca. — Patrzcie, idą tutaj. — Cofnij się — powiedziała Jenny. Myśl, iż znowu miałaby czerpać moc od tych istot, od otaczających ją skał i powietrza, sprawiała, iż czuła ból w kościach. — Nie wiem, co się stanie przy braku Ograniczeń. — Nie mogę się cofnąć, kochanie. Jeżeli puszczę ten mur, upadnę. Przez widmowe bramy Jenny obserwowała, jak napastnicy bieg- ną placem w kierunku schodów. Magia nadciągała wolniej — była jak resztki zeskrobane z uschniętego jądra jej jaźni. Miała wrażenie, iż jej dusza blaknie na skutek ogromnego wysiłku. Głosy w dole narastały w szaleńczym crescendo, w którym słowa „złoto" i „zabić" były ciskane jak deski tratwy na łasce oszalałej fali. Gdzieś w środku tłumu dostrzegła Bonda Clerlocka, a raczej to, co zostało z Bonda Clerlocka; jego różowy strój dworski wyglądał jak muszelka wśród jaskrawoczerwonych mundurów strażników pałacu. Skoncentrowa- ła swój umysł, jakby to był umysł smoka. Wszystko wydawało jej się wyraźne i odległe, bezosobowe jak obrazy w kryształowej kuli. Przywołała smoczy gniew niby trzask piorunu i uderzyła ogniem w schody, tym razem nie przed nadejściem agresorów, ale pod ich stopami. Kiedy z nagich kamieni eksplodował ogień, ogarnęły ją mdłości, jakby właśnie w tej sekundzie wszystkie jej żyły zostały otwarte. Wycie ludzi, których dosięgły płomienie, było jak ręka wymierzają- ca cios. Jej zmysły przytłaczała szarość. Poczuła falę ciepła, która przeniknęła jej ciało, a potem zanikła, zostawiając śmiertelny chłód. Widziała, jak ludzie chwieją się i zataczają, zrywając ze swoich osmalonych ciał płonące strzępy garderoby. To, co zrobiła, napełniło jej oczy łzami rozpaczy i słabości, aczkolwiek wiedziała, iż wszyscy czworo zostaliby rozszarpani przez tę tłuszczę na kawałki, i już wcześniej zdawała sobie sprawę, że potrafi przywoływać ogień. Złudzenie bram było nietrwałe jak bańka mydlana — jak jej własne ciało, lekkie i bezwładne. John potknął się, usiłując złapać Jenny, i odciągnął ją do słupa, przy którym sam stał. Przez chwilę oboje przytrzymywali się go kurczowo, nie mając siły stać o własnych nogach. Widziała trochę wyraźniej. Zobaczyła, że ludzie biegają po placu przerażeni, wściekli, przejęci bólem. Bond nie zważał na rany, które pokrywały jego dłonie i ramiona. Gonił ich, pokrzykując. — Co teraz, kochanie? — zapytał John. Pokręciła głową. — Nie mam pojęcia — szepnęła. — Czuję, że zaraz zemdleję. Objął ją mocno w pasie. — Och, zrób to — zachęcał ją entuzjastycznie. — Zawsze chcia- łem, żebyś zaznała bezpieczeństwa w moich ramionach. Roześmiała się i to ją ożywiło, najwyraźniej zgodnie z intencjami Johna. Uwolniła się z jego objęć, gdy zbliżyli się do niej Gareth i Trey. Oboje sprawiali wrażenie niezdrowych i wystraszonych. — Czy moglibyśmy uciec przez Głębię? — zapytał Gareth. Wyjął z wewnętrznej kieszeni mapy i przeglądając je nerwowo upuścił dwie z nich. — To znaczy, do Cytadeli'? — Nie — odparła Jenny. — Już mówiłam Johnowi — gdybyśmy opuścili Halę Targową, okrążyliby nas, a ponieważ wieziemy Johna, nie zdołalibyśmy ich wyprzedzić. — Mógłbym zostać tutaj, kochanie — rzekł cicho John. — Dzięki mnie zyskalibyśmy na czasie. Odparła sarkastycznie: — W tym czasie potknęliby się o twoje ciało i ruszyli dalej — trochę mała zwłoka. — Jedno z nas mogłoby spróbować się przedrzeć — podsunęła Trey nieśmiało. — Polycarp i gnomy w Cytadeli znają drogę od tamtej strony. Mogliby przyjść po resztę. Mam w torebce kilka świeczek i trochę kredy do oznaczenia drogi, a tu i tak na nic wam się nie przydam... — Nie — sprzeciwił się Gareth, mężnie walcząc ze strachem, jakim napawała go ciemna plątanina tuneli. — Ja pójdę. — Nigdy nie trafisz do celu — oświadczyła Jenny. — Byłam w Głębi. Garecie, i uwierz mi, tej trasy nie da się pokonać za pomocą kredy i świeczek. Zresztą, John mówił, że drzwi na końcu i tak będą zamknięte, nawet jeśli nie zatrzasnęli ich na stałe. Gdzieś w dole było słychać głos Bonda, który wołał, że brama nie jest prawdziwa, że to tylko czarodziejska sztuczka, i że całe utracone złoto należy się ludowi. Napastnicy wrzeszczeli: „Śmierć złodziejom! Śmierć kochankom gnomów!" Jenny oparła głowę o kamienny słup. Smuga promieni słonecznych, sącząca się przez bramę, zalegała niczym blady dywan na poczerniałym od ognia gruzie Hali Targowej. Jenny zastanawiała się, czy Zyerne kiedykol- wiek czuła się tak jak ona, gdy przywołała najgłębsze pokłady swojej mocy, bez jakichkolwiek Ograniczeń — czy była bezradna wobec gniewu ludzi. Wątpiła, by tak było. Przecież poczucie bezradności zmieniało człowieka. Każda moc kosztowała. Zyerne nigdy nie płaciła za moc. Przez chwilę Jenny zastanawiała się, jak czarodziejce udawało się tak postępować. — Co to takiego? Usłyszawszy głos Trey, znowu otworzyła oczy i spojrzała w po- kazywanym przez dziewczynę kierunku. Blask wypełniający dolinę wyraźnie oświetlał coś w pobliżu zburzonej wieży z zegarem. Nad- stawiając uszu, wyłowiła tętent kopyt, czyjeś głosy i odległy zgiełk gniewu i bezmyślnej nienawiści. Na tle matowoszarych kamieni wieży zielsko porastające zbocze wzgórza przypominało żółte wino. Ujrzała połowę kompanii straży pałacowej. Mundury lśniły jak cie- plarniane maki. Broń błyszczała w słońcu. — Rany boskie — odezwał się John. — Posiłki. Bond biegł wraz z niedużą grupą przez gruzy i turzycę w kierunku nowych sojuszników. Na nie opatrzonych ranach młodego dworza- nina roiło się od much. Jenny dostrzegała coraz więcej ludzi w cieniu wieży, połyskujące włócznie i pancerze, czerwień pióropuszy na hełmach, ożywiającą pastelowe odcienie głazów niby rozlana krew. Zmęczenie wżerało się w jej kości jak trucizna. Skóra przypominała otwartą, pulsującą ranę; czuła prze/ nią, że iluzja bram przemienia się w nicość, w miarę jak słabnie i obumiera jej własna moc. Powiedziała cicho: — Wy troje wracacie do drzwi Wielkiego Korytarza. Gar, Trey — niesiecie Johna. Zaryglujcie drzwi od wewnątrz. Są tam koła linowe i wyciągarki. — Nie bądź głupia. — John przywarł do słupka bramy, żeby się nie przewrócić. — To ty nic bądź głupi. — Nie odrywała oczu od ludzi zapeł- niających plac w dole. — Nie zostawimy cię — oznajmił Gareth. — Przynajmniej ja cię nie zostawię. Trey, bierz Johna. — Nie! — zawołali razem Trey i Zguba Smoków. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się blado. — Albo wszyscy, albo nikt. kochanie. Odwróciła się do nich zamaszystym ruchem. Jej oczy płonęły krystalicznym zimnem ślepi smoka. — Żadne z was nic przyda mi się tutaj w walce z tak wieloma przeciwnikami. Johna i Trey czeka natychmiastowa śmierć. Co do Garetha... — Pr/yszpiliła go wzrokiem jak soplem lodu. — Ty może nie zostaniesz zabity od razu. Niewykluczone, że jeśli chodzi o cie- bie, Zyerne wydała im inne polecenia. Może uda mi się wykrzesać siły i stworzyć jeszcze jeden czar. Wy zyskacie na czasie. Dzięki sprytowi Johna być może przetrwacie jakiś czas w Głębi. Będziecie potrzebowali także dobrych chęci i zapału Trey. A teraz idźcie. Zapadło milczenie. Jenny czuła na sobie wzrok Johna. Miała świadomość, że napastnicy zbliżają się do nich. Jej dusza wprost krzyczała, by jak najszybciej odprawić trzy osoby, które kochała. Pierwszy przemówił Gareth. — Czy naprawdę zdołasz ocalić bramę przed następnym ata- kiem? Nawet przed... przed ludźmi mojego ojca? — Tak sądzę — skłamała Jenny, wiedząc, że nie zostało w niej dość siły. by zapalić świecę. — A więc dobrze, kochanie — odparł John łagodnie. — Najle- piej będzie, jeśli pójdziemy. — Wziął halabardę Jenny. żeby się nią podeprzeć. Położył dłoń na karku ukochanej i pocałował ją. Miał zimną twarz, a jego wargi były miękkie pomimo pięciodniowego, drapiącego zarostu. Kiedy rozłączyli usta, spojrzeli sobie w oczy i wtedy zrozumiała, że John zdaje sobie sprawę z tego, iż skłamała — Chodźcie, dzieci — rzekł. — Nie będziemy zasuwać rygli, dopóki nie zostaniemy do tego zmuszeni. Jen. Tyraliera żołnierzy schodziła przez labirynt zniszczonych funda- mentów i popękanych kamieni. Dołączali do nich mężczyźni i ko- biety / Zagłębienia — ci sami, jak zauważyła Jenny, którzy rzucali śmieciami w pannę Mab przy fontannie w Bel. W ogólnym tłoku prowizoryczna broń uderzała o włócznie i miecze. Wyostrzone zmysły pozwalały Jenny dostrzegać każdą belkę i cegłę domów, jakby to była filigranowa robota; nawet splątane kępki zielska i źdźbła trawy odznaczały się niezwykłą wyrazistością. W bursztynowym powietrzu unosił się odór siarki i palonego ciała. Niczym przyćmione tło dla wściekłych wrzasków i nawoływań, rozlegały się jęki rannych i. raz po razie, okrzyki: „Złoto... złoto..." Morkeleb powiedział kiedyś: Nawet nie wiedzą, do czego ono służy. Jenny pomyślała o lanie i Adricu. Zastanawiała się. kto by ich wychowywał i czy bez niej i bez Johna. zapewniającego ochronę Zimowym Krainom, w ogóle zdołaliby dożyć wieku dojrzałego. Westchnęła i wkroczyła na oświetlony teren. Poczuła, jak intensyw- ne promienie słońca przyjemnie ogrzewają jej twarz, i stała samotnie pod ogromnym łukiem zniszczonej bramy — drobna, chuda, czarno- włosa kobieta, którą ludzie pokazywali sobie, głośno pokrzykując. Bond wrzeszczał histerycznie: — Atakujcie! Atakujcie teraz! Zabijcie tę sukę-wiedźmę! To nasze złoto! Tym razem dorwiemy tę dziwkę, dorwiemy ją... Ludzie zaczęli wbiegać po stopniach. Obserwowała ich z prze- dziwną, całkowitą obojętnością, jakby ten atak jej nie dotyczył. Ognie smoczej magii wyczerpały ją do cna. Pomyślała, że to ostatnia pułapka Morkelcba, końcowy akord zemsty za to, iż został upoko- rzony. Tłum napierał na zniszczone belki i płyty bram niby wysoka lala. Stalowa broń lśniła w słońcu. Nagle po jasnym niebie przemknął cień — coś, co przypominało jastrzębia, ale było nieporównanie większe. Jakiś mężczyzna spojrzał w górę, wyciągnął rękę ku niebu i krzyknął. Niebo znowu pociemniało za sprawą krążącego cienia. Jenny podniosła głowę. Przez czarne piszczele i ciemne żyły skrzydeł trysnęła struga złocistego światła. Lśniły również kolce, które zwień- czały ten rozpięty na kilkudziesięciu metrach milczący jedwab, pozłacając każdy róg i wstęgę połyskującej grzywy. Jenny obserwowała kołowanie smoka, ujarzmiającego ciepłe prądy niczym gigantyczny orzeł. W niewielkim stopniu zdawała sobie sprawę z tego, że przerażeni ludzie krzyczą, a konie strażników wydają paniczne rżenie. Wrzeszcząc i przewracając się o kamienie, napastnicy odwrócili się i zaczęli uciekać na oślep. W popłochu deptali po trupach i gubili broń. Kiedy Morkeleb wylądował na popękanych od ciepła stopniach Głębi, dolina całkowicie opustoszała. Rozdział 14 — Dlaczego wróciłeś? Słońce zaszło. Echa jego jasności wciąż obrysowy wały cynamo- nowe krawędzie klifu w gór/e Po gorącej, czarnej Hali Targowej, gdzie Gareth i Trey cicho rozmawiali przy małym, rozpalonym przez siebie ognisku, chłód i przeciągi na schodach były całkiem odświe- żające. Jenny zmierzwiła włosy. Dotyk zimnych palców przynosił ulgę obolałej czaszce. Wielkie, lśniące, czarne cielsko, leżące niczym sfinks na naj- wyższym stopniu, odwróciło głowę. W odbitym blasku ognia ujrzała podłużną ptasią czaszkę, obracającą się z łopotem wstęgowatą grzy- wę i połysk dygoczących czubków długich czułków. Słyszała w umyśle cichy głos bestii. Potrzebuję twojej pomocy, kobieto czarowniku. — Co? — To była ostatnia rzecz, jakiej spodziewałaby się po smoku. Zastanawiała się, bez logicznej przyczyny, czy słuch jej nie myli, aczkolwiek w przypadku smoków nigdy nie dochodziło do czegoś takiego. — Mojej po mocy? Mojej pomocy? Zawzięty gniew wydobywał się ze smoka niby gryzący dym. Był to gniew wywołany koniecznością proszenia istoty ludzkiej o pomoc oraz faktem, iż potrzebował jej i musiał to przyznać; przed samym sobą. Ale Jenny wyczuwała w tym szczelnie zamkniętym umyśle inne uczucia — znużenie niemal tak duże, jak jej własne, i zimny strach. Wyciągnęłaś mnie z tego miejsca, używając mego imienia — powiedział. Ale coś innego, coś poza moim imieniem ciągnie mnie z powrotem. — Jeden czułek smoka zamigotał na wietrze niczym klejnot. To coś nie pozwala mi spocząć, jak pełne goryczy sny, które mnie tutaj sprowadziły. To pragnienie podobne do gorączki złota, tyle że gorsze. Dręczyło mnie, gdy leciałem na północ, i przyprawiało o ból. Zaznałem ulgi dopiero wówczas, gdv znowu skręciłem na południe. Teraz wszystkie udręki mojej duszy i moje sny koncentrują się na tej górze. Nie było tak, dopóki nie wkroczyłaś do mego umysłu — podróżowałem tam, gdzie chciałem i tylko żądza złota skłoniła mnie do powrotu. Ale nigdy przedtem nie zaznałem takiego bólu, takiej płynącej z głębi serca tęsknoty; dopiero twoje leczenie poru- szyło mnie. Tonie przez ciebie, bo przecież kazałaś mi odejść. To jest magia, której nie pojmuję, w przeciwieństwie do magii smoków. Ona nie daje mi spokoju ani wytchnienia. Nieustannie myślę o tym miej- scu, chociaż klnę się na me imię, kobieto czarowniku, że wracam tu wbrew własnej woli. Uniósł się na pośladkach i leżał tak, jak czasami leżą koty; jego przednie kończyny nasuwały skojarzenie ze sfinksem, ale tylne łapy wyciągnął na najwyższym schodku. Uderzał lekko najeżonym kol- cami czubkiem ogona o ziemię. Nie chodzi o złoto — powiedział. Złoto przemawia do mnie, ale nigdy nie powoduje takiego obłędu. To jest obce mojemu pojmo- waniu, jak gdyby wykorzeniono ze mnie duszę. Nienawidzę tego miejsca, ponieważ teraz jest dla mnie symbolem klęski i niesławy, ale trawi mnie pragnienie bycia tutaj. Nigdy dotychczas nie odczuwałem czegoś' podobnego i nie wiem, co to jest. Czy to coś pochodzi od ciebie, kobieto czarowniku? Czy wiesz, co to takiego? Jenny milczała przez chwilę. Powoli wracały jej siły i czuła się nieco wzmocniona. Siedziała na schodach między pazurami smoka, mając nad sobą jego łeb; cienkie, atłasowe wstęgi jego grzywy ocierały się o jej twarz. Kiedy spuścił łeb, spojrzała mu w krystali- czne, srebrzyste oko. Taką tęsknotę odczuwają istoty ludzkie — powiedziała. Nie mam pojęcia, dlaczego ogarnęła ciebie, Morkelebie, ale myślę, że nadesz- ła pora, by się tego dowiedzieć. Nie tylko ty podążasz do Głębi, jakby coście opętało. Podobnie jak ty, nie sądzę, żeby powodem było złoto. W Głębi coś jest. Czuję to, czuję to w kościach. Smok pokręcił wielkim łbem. Znam Głębię — oznajmił. To była moja przystań i dominium. Znałem każdą upuszczoną tam monetę i każdy blady kryształ. Słysza- łem nad głową stąpanie każdej istoty chodzącej po Cytadeli i plusk ślepych białych ryb sunących w wodzie gdzieś w dole. Powiadam ci, w Głębi nie ma niczego prócz wody, kamieni i złota gnomów, śpią- cego w ciemności. Nie ma tam niczego, co mogłoby tak mnie przy- ciągać. Być może — odparła Jenny. Po chwili zawołała głośno, tak że w jaskini rozległo się echo: — Gareth? John? Trey? Smok podniósł głowę z oburzeniem, kiedy wewnątrz pieczary dały się słyszeć ciche kroki. Jenny poczuła, jak mowę bez słów, oślepiający blask jego dumy; był wściekły na nią za to, że wprowadza inne istoty ludzkie do ich narad. Miała ochotę trzepnąć go po nosie, tak jak to robiła ze swoim kotem, gdy próbował wykraść jej z palców kawałek potrawy. Zapewne wyczuł w niej irytację, gdyż opuścił łeb, opierając wąski podbródek na długich, kościstych hakach czarnego szponu. Zauważyła, że miotał wielkim ogonem. Z mroku wyłonili się Gareth i Trey. Podpierali Johna. Trochę się przespał i odpoczął, i teraz wyglądał lepiej; najwyraźniej czary uzdrawiania, które mu zaaplikowała, zaczynały przynosić efekt. Spojrzał na ciemne zarysy smoka. Jenny poczuła, że patrzą sobie w oczy, i domyśliła się, że Morkeleb przemawia do niego, chociaż nie mogła zrozumieć słów. John odpowiedział: — Hm, równie dobrze mogło być i tak, prawda? Dziękuję. Patrzyli sobie w oczy jeszcze przez chwilę. Potem smok uniósł i wykręcił łeb, zwracając zimne, srebrzyste s'Iepia na Garetha. Jenny zauważyła, że młodzieniec rumieni się ze wstydu i zmieszania. Smok przemówił do niego, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Położyli Johna plecami do granitowej kolumny drzwi, podkłada- jąc mu pod barki złożony pled. Szkłajego okularów odbijały światło gwiazd, które było podobne do srebrzystego blasku smoczych ślepi. Jenny usadowiła się na kamiennym stopniu między nim i szponami smoka. Gareth i Trey usiedli blisko siebie, jakby chcieli się wzajem- nie chronić. Spoglądali ze zdumieniem na cienką, podobną do węża sylwetkę Czarnego Smoka Ściany Nasi. Wreszcie ciszę przerwał dźwięczny, nieco schrypnięty głos Jenny. — Co jest w Głębi? — zapytała. — Co tam jest, czego Zyerne tak bardzo pożąda? Wszystkie jej poczynania zmierzały do uzyska- nia tego czegoś — jej presja na króla, próby uwiedzenia Garetha, chęć urodzenia dziecka, obleganie Halnath, przywołanie smoka. Ona mnie nie przywołała — odparował rozwścieczony Morke- leb. To niemożliwe, żeby zrobiła cos takiego. Nie ma wpływu na mój umysł. — Ale jesteś tutaj, nieprawdaż? — wycedził John. Smok gwałtownie obrócił łeb i zazgrzytał metalicznymi pazura- mi o kamień. — John! Morkeleb! — napomniała ich Jenny. Smok dał za wygraną i tylko syknął, ale był tak rozdrażniony, że skręcił mu się czułek. — Czy istnieje możliwość, że ona sama jest przywoływana? Mówię ci, że tam niczego nie ma — upierał się smok. Niczego oprócz kamieni i złota, wody i ciemności. — Wobec tego cofnijmy się trochę — rzekł John. — Ustalmy nic to, czego chce Zyerne w Głębi, ale czego chce w ogóle. Gareth wzruszył ramionami. — To nie może być złoto. Widzieliście, jak żyje. Mogłaby mieć całe złoto królestwa, gdyby zechciała. Ma króla... — Zawahał się, ale ciągnął spokojnie. — Gdybym nie wyjechał wtedy na północ, z pewnością posiadłaby mnie, i bardzo prawdopodobne, że zyskała- by również syna, który sprawowałby władzę aż po kres jej dni. — Kiedyś mieszkała w Głębi — zauważyła Trey. — Wygląda na to, że odkąd opuściła to miejsce, usiłuje przejąć kontrolę nad nim. Dlaczego odeszła? Czyżby gnomy wygnały ją? — Niezupełnie — odparł Gareth. — To znaczy, dopiero w tym roku oficjalnie zakazały jej przekraczać bramy Głębi. Dotychczas wolno jej było odwiedzać górne poziomy, tak jak wszystkim innym mieszkańcom Bel. — Hm, jeśli potrafi przybrać każdy kształt, to mogła kontrolo- wać Głębię, pod warunkiem, że trzymała się z dala od urodzonych magów — perorował John, podpierając okulary palcem wskazują- cym. — A co się stało przed rokiem? — Nic wiem — odpowiedział Gareth. — Dromar prosił mojego ojca w imieniu Władcy Głębi, żeby nie puszczał ani jej, ani żadnego z potomków ludzi, skoro już o tym mowa... — Całkiem rozsądne zabezpieczenie przed kimś, kto zmienia kształt. — Może. — Gareth znowu wzruszył ramionami. — Wtedy nie zastanawiałem się nad tym. Właśnie od momentu wysunięcia tego zastrzeżenia gnomy zaczęły być niepopularne. Ale wymieniły imię Zyerne, ponieważ ona... — Szukał w swej krótkiej, ćwiczonej na balladach pamięci właściwego określenia. —... „zbezcześciła świętą rzecz". — Masz pojęcie, co to było? Gareth potrząsnął głową. Podobnie jak John, wydawał się wy- chudzony i zmęczony, a jego koszula była brudna, podziurawiona i podarta. Twarz księcia lekko połyskiwała od niemal niewidoczne- go, młodzieńczego zarostu. Siedząca obok niego Trey wyglądała nie wiele lepiej. Z typową dla siebie przezornością, zabrała do torebki grzebień i uczesała nim włosy, które teraz opadały jej za biodra pofałdowanymi pasmami; niezmącony połysk ich zwariowanych kolorów przerodził się w śnieżnobiałą jasność, usianą fioletowymi punkcikami, i wyglądały na tle zmatowiałego meszku płaszcza Ga- relha jak skóra baśniowego stwora. — Zbezcześciła świętą rzecz — powtórzyła Jenny w zamy- śleniu. — Mab wyraziła to inaczej. Powiedziała, że Zyerne zatruła serce Głębi, a przecież serce Głębi jest miejscem, a nie rzeczą. — Doprawdy? — zagadnął John, zaciekawiony. — Oczywiście. Byłam tam. — Cisza panująca w owym miejscu powróciła w jej wspomnieniu niby szept. — Natomiast jeśli chodzi o to, czego chce Zyerne... — Sama jesteś wiedźmą, Jen — powiedział John. — Na czym ci zależy? Gareth sprawiał wrażenie wstrząśniętego tym porównaniem, ale Jenny tylko zastanawiała się przez chwilę, a potem odparła: — Na mocy. Na magii. Kluczem do magii jest magia. Moim największym pragnieniem, dla którego poświęciłabym absolutnie wszystko, jest zwiększenie czarodziejskich umiejętności. — Ależ Zyerne jest już najpotężniejszą czarodziejką w tej krai- nie — protestowała Trey. — Według Mab nie jest. — Przypuszczam, że Głębię zamieszkują silniejsze gnomy cza- rodzieje — rzekł John. — Gdyby tak nie było, nie musiałaby przy- woływać Morkeleba. Ona mnie nie przywołała! Smok znowu zaczął uderzać ogonem o kamienne stopnie, jakby był wielkim kotem. Nie była w stanie. Jej moc nie jest aż tak duża. — Ale ktoś inny dysponuje taką mocą — zauważył John. — Zanim zniszczyłeś Głębię i przebywających w niej magów, gnomy były wystarczająco silne, żeby odpierać zakusy Zyerne. Ale wszy- stkie zginęły, a przynajmniej stało się tak ze wszystkimi silnymi gnomami... — Nie — zaprzeczyła Jenny. — Właśnie to mnie zaintrygowało. Mab powiedziała, że w jakimś momencie w przeszłości ona sama była potężniejsza od Zyerne. To oznacza, że albo Mab osłabła, albo Zyerne zyskała większą moc. — Czyżby Mab utraciła część mocy na skutek pojawienia się Morkeleba? — John zerknął na smoka. — Czy to byłoby możliwe? Czy twoja magia mogłaby osłabić magię kogoś innego? Nie wiem nic o magii istot ludzkich, ani też nie mam jeszcze pojęcia o magii gnomów — odparł smok. A le wśród nas nie ma mowy o wzajemnym zabieraniu magii. To tak, jakby sie chciało wydrzeć komuś myśli i zostawić jedynie pustkę w głowie... — To coś innego — odezwała się Jenny, obejmując podkurczo- ne nogi. — Kiedy wczoraj spotkałam Zyerne... Moja moc uległa zwiększeniu, ale i tak dziwię się, że byłam w stanieją pokonać. Ona potrafi przybierać różne kształty — powinna mieć o wiele więcej siły ode mnie. — Spojrzała na Garetha. — Jednak nie zdecydowała się na zmianę postaci. — Ale przecież umie to robić — upierał się chłopak. — Widzia- łem na własne oczy. — Ostatnio też? — zapytał nagle John. Gareth i Trey popatrzyli na siebie. — Od czasu nadejścia smoka? Czy też, ujmując sprawę inaczej, odkąd nie była w stanie przekroczyć progu Głębi? — Tak czy owak, byłoby to niepojęte — obstawała przy swoim Jenny. — Moc nie jest uwarunkowana miejscem ani obiektem, podobnie jak wiedza. Moc Zyerne nie mogła ulec większemu osła- bieniu niż moc Mab. Moc jest w tobie — czy tu, czy w Bel, czy w Zimowych Krainach: gdziekolwiek przebywasz. To coś, czego się uczysz i co rozwijasz. Za każdą moc trzeba zapłacić... — Tylko że wygląda na to, iż Zyerne nigdy nie płaciła za swoją moc — odezwał się John. Popatrzył na Jenny, potem na smoka, i znowu na swoją partnerkę. -— Twierdzisz, że magia gnomów jest inna. Czy istnieje sposób, w jaki Zyerne mogła wykraść moc, Jen? Czy jest możliwe, że używa czegoś, do czego nie ma prawa? Zasta- nawiam się nad twoimi słowami, iż ona nie ma pojęcia o Ogranicze- niach — oczywiście, skoro przywołała smoka, nie jest w stanie się pozbyć... Ona mnie nie przywołała/ — Jej chyba wydaje się, że to uczyniła — zauważył John. — A przynajmniej ciągle mówiła, że to ona przegoniła gnomy z Głębi. Ale myślę przede wszystkim o zmarszczkach na jej twarzy, — Przecież ona nie ma żadnych zmarszczek — zaprotestowała Trey, zaskoczona błyskawiczną zmianą tematu. — Właśnie o to mi chodzi. Dlaczego ich nie ma? Każdy znany mi mag: Mab, która nie jest tak stara, jak utrzymują gnomy, sędziwy Caerdinn, ten zwariowany mały mag, który wędrował przez Zimowe Krainy, i ty, Jen — oznaki mocy są wyryte na waszych twarzach. Chociaż ciebie nic postarzyła — dodał szybko, w trosce o uczucia Jenny, która uśmiechnęła się. — Masz rację — powiedziała powoli. — Teraz, kiedy cię słu- cham, uświadamiam sobie, że nie spotkałam jeszcze maga o tak ujmującej powierzchowności. Mab wspominała, że Zyerne wykra- dała tajemnice. Sama Zycrne mówiła, że kiedy uda jej się dostać do Głębi, zyska moc, która umożliwi jej zniszczenie nas wszystkich. — Zmarszczyła brwi, pochłonięta nową myślą. — Ale to nie ma sensu. Jeśli sądzicie, że zdobyła moc studiując sztuki gnomów — wykra- dając i czytając księgi poświęcone ich głębszej magii — to mylicie się. Przeszukałam Miejsca Uzdrawiania, lecz nie znalazłam żadnej takiej księgi. — Trochę to dziwne, prawda? — zastanawiał się John. — Ale kiedy powiedziałaś, że moc nie jest niczym uwarunkowana, podob- nie jak wiedza, to pomyślałem, że przecież wiedzę można zgroma- dzić w książce. Czy istnieje sposób gromadzenia mocy? Czy mag może wykorzystać moc innego maga? Jenny wzruszyła ramionami. — O, lak. Moc można gromadzić, zarówno pod względem jej zasięgu, jak i intensywności. Kilkunastu magów potrafi skupić moc i skierować ją na jeden czar, którego nie byliby w stanie wytworzyć w pojedynkę. Można tego dokonać śpiewem, medytacją, tańcem... — Przerwała, gdyż w jej umyśle znowu pojawiła się wizja — wizja serca Głębi. — Tańcem... — powtórzyła cicho, i zaraz potrząsnęła głową. — W każdym razie moc jest kontrolowana przez tych, którzy ją wyzwalają. — Czyżby? — powątpiewał John. — Bo u Połyborusa mówi się, że... Morkeleb przerwał jego wypowiedź. Ale skoro Zyerne zakazano wstępu do Głębi, nie mogła przeby- wać w jej pobliżu, gdy uwolniono moc, która wzbudziła we mnie tęsknotę i wezwała mnie do powrotu. I nie mogła być blisko Głębi, aby wyczarować sny, które mnie tutaj sprowadziły. A żadni inni magowie nie połączyliby się w celu wytworzenia takiej mocy. — Właśnie to usiłuję jej powiedzieć! — wtrącił się John. — U Dotysa albo w „Analektach" Polyborusa, a może w „Elucidusie Lapidarusie"... — Co takiego? — zapytała Jenny kategorycznym tonem. Wie- działa, że obdarzony kapryśną pamięcią John jest w stanie szukać źródła informacji przez dziesięć minut. — Dotys — albo Polyborus — twierdzi, iż krążyły kiedyś po- głoski, że magowie potrafią wykorzystywać pewien rodzaj kamienia jako zbiornik mocy. Obdarzali go mocą, czasami czyniąc tak z po- kolenia na pokolenie, albo łączyli energię — zdaje się, że wspominał coś o tańcu —jeśli potrzebowali zaś większej siły, żeby bronić swego królestwa albo walczyć ze smokiem czy innym potężnym demonem, mogli wywołać moc zaklętą w kamieniu. Popatrzyli na siebie w milczeniu — wiedźma i książę, dziewica i rycerz, i smok. John ciągnął: — Myślę, że to, czego strzegły gnomy — co znajduje się w sercu Głębi —jest zbiornikiem mocy. — Kamień — powiedziała Jenny, wierząc w jego słowa. —One przysięgają „na Kamień" albo „na Kamień w sercu Głębi". Nawet Zyerne to robi. W mojej wizji one tańczyły wokół kamienia. W aksamitnej ciemności rozległ się cichy głos Johna. — Wobec tego Zyerne musiałaby tylko wykraść klucz, żeby się do niego dostać. A skoro terminowała w leżących nieopodal Miej- scach Uzdrawiania, nie powinna była mieć z tym kłopotów. — Jeśli nawiązała z nim kontakt umysłowy, mogłaby jakoś go użyć, nawet na odległość — oświadczyła Jenny. — Kiedy z nią walczyłam, czułam moc, z jaką jeszcze nie zdarzyło mi się mieć do czynienia. Nie była żywa, jak u Morkcleba, ale za to potężna, ponieważ martwa moc nie dba o wywoływane skutki. Ta moc musi być źródłem całej siły Zyerne; dzięki niej mogła zmieniać kształt i rzucić klątwę na gnomy — klątwę, która sprowadziła cię tutaj z północy, Morkelebie. — Klątwę, która w dalszym ciągu jest skuteczna, czy to jej się podoba, czy nie. — John wyszczerzył zęby w uśmiechu. Jego okulary zabłysły w świetle gwiazd. — Ale na pewno nie jest w stanie stosować jej na odległość, tak jak panna Mab nie może wykorzystać tej magii przeciw Zyerne. To by tłumaczyło, dlaczego tak bardzo nie chce dać im szansy na powrót. / co z tego? — zapytał ponuro Morkeleb. Czy twój szacowny Dotys albo twój mądry Polyborus mówią, w jaki sposób zwalczyć magię tych kamieni? — Hm, widzisz, właśnie po to przybyłem na południe — odparł John. Byt autentycznie rozbawiony; kąciki jego ust lekko drżały. — Mam niekompletny egzemplarz „ElucidusaLapidarusa". Właściwie dotyczy to prawie wszystkich ksiąg w mojej bibliotece. I głównie dlatego zgodziłem się zostać Zgubą Smoków wynajętym przez króla — ponieważ potrzebujemy książek, potrzebujemy wiedzy. Staram się być uczonym na tyle, na ile pozwala mi sytuacja, ale to nie jest łatwe. Nic dziwnego, zważywszy rozmiary ludzkiego mózgu! — warknął Morkeleb, bez logicznej przyczyny tracąc panowanie nad sobą. Taki z ciebie uczony, jak Zguba Smoków! — Ależ nigdy nie twierdziłem, że nim jestem — zaprotestował John. — Widzisz, to wszystko przez te ballady... Czarne pazury znowu zazgrzytały na chodniku. Rozdrażniona zachowaniem obu rozmówców, Jenny powiedziała: — Tym razem naprawdę pozwolę mu cię zeżreć... Trey szybko weszła jej w zdanie: — Lady Jenny, czy mogłabyś sama użyć Kamienia? Użyć go przeciw Zyeme? — Oczywiście! — Gareth podskoczył jak uczniak na twardym schodku. — O to chodzi! Zwalczać ogień ogniem! Jenny milczała. Czuła na sobie wzrok reszty — Trey, Garetha, Johna, kryształowych ślepi smoka, spoglądającego na nią z góry. Myśl o mocy podniecała ją jak pożądanie — myśl o mocy Zyerne. Kluczem do magii jest magia... Zauważyła niepokój w oczach Johna i domyśliła się, jak musi wyglądać jej własne spojrzenie. To ją otrzeźwiło. — O czym myślisz? Pokręcił głową. — Nie wiem, kochanie. Chciał zasugerować, że bez względu na decyzję, którą ona po- dejmie, nie będzie się sprzeciwiał. Zinterpretowała jego spojrzenie właściwie. — Nie nadużyłabym mocy, John — rzekła łagodnie. — Nie stałabym się taka jak Zyerne. To, co odpowiedział, było przeznaczone tylko dla jej uszu: — Skąd wiesz? Chciała coś odpowiedzieć, ale umilkła. Usłyszała wyraźny, prze- nikliwy głos panny Mab, która mówiła: zabrała tajemnice wybitniej- szym od siebie i zbezcześciła je, splugawiła — zatruła je, tak jak zatruła samo serce Głębi... Przypomniała sobie również wrażenie perwersyjnej mocy, która lśniła w świetle lampy wokół Zyerne i nieszczęsnego Bonda, i po- czucie, iż umysł smoka zmienił ją. — Nie — powiedziała wreszcie. — Nie mogę tego wiedzieć na pewno. I byłabym głupia zadając się z czymś tak potężnym bez świadomości zagrożeń, nawet gdybym potrafiła sama znalez'ć ten klucz. — Ale to nasza jedyna szansa, by pokonać Zyerne! — upierał się Gareth. — Oni wrócą — dobrze wiesz, że wrócą! Nie możemy wiecznie tu tkwić! — Czy moglibyśmy dowiedzieć się o tym Kamieniu wystarcza- jąco dużo, żebyś jakoś zdołała uniknąć jego mocy? — podsunęła Trey. — Czy w bibliotece pałacowej znajdzie się egzemplarz tego całego Ktoś-tam-borusa, o którym mówiłeś? Gareth wzruszył ramionami. Jego edukacja sprowadzała się do tego, że znał siedem wersji ballady o Pani Wojny i Czerwonym Robaku Weldervale, ale nie miał zielonego pojęcia o jakichś zapo- znanych encyklopedystach. — Jeden powinien być w Halnath, prawda? — odezwała się Jenny. — A jeśli nie zawiera potrzebnych informacji, to są jeszcze gnomy, które być może coś wiedzą. — Tylko czy będą chciały mówić — powątpiewał John, oparł- szy się nieco wyżej o granitowy słup bramy. Nieliczne nie powalane krwią skrawki koszuli zalśniły bielą w promieniach księżyca, kon- trastując Z metalicznym połyskiem kubraka. — Banda Dromara nawet nie przyznałaby, że coś takiego istnieje. Mają już dość kontro- lowania Kamienia przez istoty ludzkie i wcale im się nie dziwię. Jednak bez względu na to, co się stanie — dorzucił, gdy jego towarzysze przestali się entuzjazmować i znowu pogrążyli w niewe- sołych refleksjach — lepiej będzie, jeśli zaraz się stąd wyniesiemy. Jak twierdzi nasz bohater, znacie Bonda, i wojska króla na pewno wrócą. Jedyne miejsce, do którego możemy się udać, to Halnath, a zresztą nie jest wykluczone, że i tam nie będziemy w stanie dotrzeć. Gar, jak szczelne jest oblężenie? — Szczelne — odparł Gar ponuro. — Halnalh zostało zbudowa- ne na szeregu klifów — niższe miasto, górne miasto , Uniwersytet, a jeszcze wyżej Cytadela. Jedyna droga prowadzi przez niższe mia- sto. Szpiedzy, którzy próbowali się przekraść klifami na górzystą część miasta, spadli i pozabijali się. — Poprawił pęknięte okulary. — A poza tym — ciągnął — Zyerne wie równie dobrze jak my, że Halnath to jedyne miejsce, do którego możemy się udać. — Cholera. — John zerknął na Jenny, która siedziała na tle dziwacznie uformowanego barku smoka. — Zważywszy, że nigdy nie mieliśmy w tym interesu, sprawa przybiera coraz gorszy obrót. — Ja mogłabym pójść — odważyła się zaproponować Trey. — Wojska z pewnością nie rozpoznałyby mnie. Mogłabym powiedzieć Polycarpowi... — Przede wszystkim nie przepuściliby cię — odparł John. — Nie myśl, że Zyerne nie wie o twojej obecności tutaj, Trey. I nie łudź się, że cię wypuści, bo jesteś siostrą Bonda, albo że Bond narazi się dla ciebie na choćby wydęcie jej warg . Zyerne nie może dopuścić do tego, żeby nawet jedno z nas wróciło do gnomów z wieścią, iż smok opuścił Głębię. Właśnie na tym polega nasz problem — rzekł cicho Morkeleb. Smok nie opuścił Głębi. 1 nie uczyni tego, dopóki Zyerne nie zostanie zniszczona. I nie będę siedział tu pokornie, patrząc, jak gnomy kupczą moim złotem. — Twoim złotem? — John uniósł brew. Jenny szybko wytężyła umysł i ponownie uciszyła Morkeleba. One też by tego nie tolerowały — oznajmiła, przeznaczając tę uwagę wyłącznie dla smoka. W miarę upływu czasu z pewnością ogarnęłaby je nieufność i usiłowałyby cię zabić. Nie — trzeba cię uwolnić. Uwolnić! Głos w jej umyśle był kwaśny jak ocet. Uwolnić po to tylko, żebym żebrał na drogach? Smok odkręcił głowę. Długie łuski jego grzywy zadźwięczały piskliwie, w nieprzyjemny dla uszu spo- sób. Zrobiłaś mi to, kobieto czarowniku! Dopóki twój umysł nie dotknął mojego, nie byłem przywiązany do tego miejsca... — Byłeś przywiązany — rzekł cicho Aversin. — Tyle że nie uświadamiałeś sobie tego, dopóki nie wpłynął na ciebie umysł Jenny. Czy wcześniej próbowałeś odejść? Zostałem, ponieważ taka była moja wola. — A wolą starego króla jest zostać z Zyerne, chociaż ona go zabija. Nie, Morkelebie — dopadła cię dzięki twojej chciwości, tak jak wykorzystała rozpacz biednego taty Gara i miłość Bonda. Gdy- byśmy się nie zjawili, zostałbyś tutaj, spętany czarami zmuszającymi cię do rozmyślania o własnym skarbie aż do śmierci. Dopiero teraz jesteś tego świadomy. To nieprawda! Bez względu na to, czy to prawda, czy nie, rozkazuję ci, Morke- lebie, abyś, gdy tylko niebo się rozjaśni, przeniósł mnie nad górą do Cytadeli Halnath. Dzięki temu będę mogła wysiać Polycarpa Mi- strza, aby bezpiecznie przeprowadził innych przez Głębię. Smok wyprostował się i uniósł przednie łapy, wyraźnie rozwście- czony. Jego głos chłostał umysł Jenny niczym srebrny bicz. Nie jestem twoim gołębiem pocztowym ani sługą! Jenny również dźwignęła się z miejsca i spojrzała w rozpłomie- nione białka smoczych ślepi. Nie — odparła, zawzięcie koncentrując umysł na kryształowym łańcuchu jego wewnętrznego imienia. Jesteś moim niewolnikiem, albowiem zawdzięczasz mi życie. / właśnie dlatego powiadam ci, że zrobisz to, czego żądam. Mierzyli się wzajemnie wzrokiem. Pozostali nie słyszeli tego, co zachodziło między dwoma umysłami; zauważali i wyczuwali jedy- nie palący gniew smoka. Gareth chwycił Trey i przyciągnął ją ku dającej schronienie bramie. Aversin usiłował wstać, ale opadł z po- wrotem, ciężko dysząc. Gareth próbował go przesunąć w bezpieczne miejsce, ale John tylko gniewnie potrząsnął głową, nie odrywając oczu od filigranowej kobiety, która stała przed pieniącą się z wście- kłości bestią. Kątem oka Jenny dostrzegała wszystkie poczynania towarzyszy, ale były dla niej jak gobelin, na który ktoś położył inne barwy. Z krystaliczną precyzją zbroiła swą świadomość przeciw umysłowi, który wzbierał niby mroczna fala. Moc zrodzona w niej dzięki kontaktowi ze smoczym umysłem uległa spotęgowaniu i zapłonęła, zmuszając bestię do odwrotu. Fakt, iż rozumiała jego imię, dawał jej do ręki groźną, wszechstronną broń. W końcu Morkeleb położył zad na schodach i znowu przybrał pozycję sfinksa. Jego głos odezwał się cicho w świadomości Jenny. Wiesz, Że wcale mnie nie potrzebujesz, aby przelecieć nad górami. Znaszformę smoków i ich magię. Zdążyłaś już uczynić z niej użytek. Mogłabym również przybrać kształt smoka — odparowała — gdyż ty pomógłbyś mi w tym, chcąc się uwolnić od mojego wpływu. Ale nie pomógłbyś mi odzyskać dawnej postaci. Otchłanie jego ślepi nasuwały myśl o spadaniu do jądra gwiazdy. Zrobiłbym to, gdybyś zechciała. Pragnienie mocy i odizolowania się od wszystkiego, co przeszka- dzało w jej zyskiwaniu, wstrząsnęło Jenny niby przypływ gorączki. „Żeby być magiem, musisz być magiem" — powiedział kiedyś Caerdinn. Powiedział również: „Smoki nie zwodzą kłamstwami, lecz pra- wdą". Jenny odwróciła wzrok od kosmicznych przepaści smoczych ślepi. Mówisz tak tylko dlatego, że stając się smokiem, nie będę już chciała wywierać na ciebie wpływu, Morkelebie Czarny. Odparł: Wcale nie „tylko", Jenny Waynest. Niczym widmo, zniknął w ciemnościach. Tej nocy Jenny nie mogła zasnąć, pomimo iż była wyczerpana bitwą u bram. Siedziała na stopniach, tak samo jak poprzedniej bezsennej nocy, obserwując i nasłuchując. Wmawiała sobie, że czeka na ludzi króla, aczkolwiek wiedziała, że już się nie zjawią. Noc narzucała się jej z fizyczną intensywnością; księżycowa poświata tworzyła srebrzysty nalot na każdym pęknięciu i szczelinie sfatygo- wanych stopni, zamieniała w białe smugi każdą węźlastą łodygę zielska, porastającego zakurzony plac. Nieco wcześniej, kiedy Jenny opiekowała się Johnem przy ognisku w Hali Targowej, ciała zabitych buntowników zniknęły ze schodów, ale nie była pewna, czy stało się tak za sprawą żarłoczności czy wybredności Morkeleba. Siedząc w chłodzie cichej nocy, medytowała, szukając odpowie- dzi w sobie. Jednakże w jej duszy panował zamęt. Była rozdarta; kusiła ją wielka magia, która zawsze znajdowała się poza jej zasię- giem, ale tęskniła również za małymi radościami codziennego życia — ciszą domu na Oszronionym Wzgórzu, wspomnieniem chłopię- cych rączek, które, zdawało się, były odciśnięte na jej dłoniach, i obecnością Johna. Na myśl o Aversinie obejrzała się na szeroki łuk bramy, gdzie przy niepozornym ognisku leżał jej partner, owinięty w niedźwiedzie skóry. Pomimo ciemności widziała zarysy jego muskularnej, a zarazem szczupłej sylwetki, która tak osobliwie nie pasowała do zwierzęcej wręcz gibkości ruchów mężczyzny. Przypomniała sobie obawy, które sprowadziły ją do Głębi w poszukiwaniu lekarstw i zmusiły do spojrzenia w srebrzyste ślepia smoka. Tak jak wtedy, nie potrafiła już myśleć o latach swojego życia spędzonych bez dyskretnego, ujmującego uśmiechu Johna. Adric też się tak uśmiechał; odziedziczył po Johnie słoneczną, radosną połowę nieobliczalnej osobowości, łan miał jego wrażli- wość, jego irytującą, nienasyconą ciekawość i determinację. Jego synowie, pomyślała. Moi synowie. Zaraz jednak powróciło wspomnienie mocy, którą przywołała, aby właśnie na tych schodach powstrzymać skłonną do linczu zgraję, słodki odór, przerażenie i triumfalna radość. Wówczas skutki owej mocy wzbudziły w niej lęk i nadal czuła w kościach zmęczenie po tamtej walce, ale pozostał po niej również smak triumfu z powodu uwolnienia tak ogromnej potęgi. Zastanawiała się, jak mogła zmarnować tyle lat. Dotknięcie umy- słu Morkeleba uchyliło tysiąc drzwi w jej świadomości. Gdyby teraz odwróciła się od smoka, ile pokojów za tymi drzwiami byłaby w stanie zbadać? Tylko urodzony mag potrafił wyczuć obietnicę magii, i tylko urodzony mag zrozumiałby tę podobną do żądzy lub głodu potrzebę. Istniała magia, o której ona nie mogła nawet marzyć; tę wiedzę tajemną wykuwało się ze światła niektórych gwiazd, a objawiały ją mroczne, prastare umysły smoków i śpiew wielory- bów w morzu. Kamienny dom na Oszronionym Wzgórzu, który tak ukochała, powrócił do niej we wspomnieniu ciasnej celi więziennej. Rączki wczepione w spódnicę Jenny, wargi niemowlęcia ssące jej pierś przez chwilę były jak pęta powstrzymujące ją od przekroczenia progu i zaczerpnięcia świeżego powietrza. Czyżby kolejny czar Morkeleba?, pomyślała, owijając się szczel- niej lekką i miękką skórą niedźwiedzia i spoglądając na granatowe niebo nad zachodnim pasmem gór. Może wydobył z zakamarków jej duszy tajemną pieśń, żeby porzuciła ludzkie zmartwienia i uwolniła go od niewolniczej zależności. Dlaczego powiedziałeś „ Wcale nie tylko", Morkelebie Czarny? Dobrze wiesz, dlaczego, Jenny Waynest. Był niewidoczny w mroku. Księżycowa poświata skrzyła jego grzbiet, który wyglądał jak dywan z brylantów; srebrzyste, półprzy- mknięte ślepia przypominały małe księżyce. Nie wiedziała, jak długo tam przebywał — księżyc zdążył zajść, a gwiazdy zmieniły położe- nie. Nadejście smoka było jak przyfrunięcie piórka w cichą noc. To, co dajesz im, zaczerpnęłaś'z samej siebie. Kiedy nasze umysły scaliły się, widziałem walkę, którą toczysz ze sobą całe życie. Nie rozumiem dusz ludzi, ale wiem, że charakteryzują się jasnością, czymś, co można przyrównać do miękkiego złota. Jesteś silna i piękna, Jenny Waynest. Chciałbym, żebyś zgodziła się być jedną z nas i zamieszkała wśród nas na skalistych wysepkach północnych mórz. Potrząsnęła głową. Nie zwrócę się przeciwko tym, których kocham. Zwrócić się przeciwko nim? Gdy poruszył łbem, światło nikną- cego księżyca zostawiło na jego grzywie paski w kolorze szronu. Nie. Wiem, że tego nie zrobisz, chociaż, zważywszy co wyrządziła ich miłość tobie, zasłużyliby na taki krok z twojej strony. A jeśli chodzi 0 miłość, o której wspominasz, nie wiem, na czym polega — smoki jej nie znają. Ale kiedy uwolnię się od czarów, które wiążą mnie z tym miejscem, kiedy znowu polecę na północ, ruszaj ze mną. Jest jeszcze jedno uczucie, którego również nigdy nie zaznałem — tego twojego pragnienia, by stać się smokiem i w ten sposób móc być ze mną. 1 powiedz mi, co dla ciebie znaczy możliwość, że ten chłopak, Gareth, stanie się niewolnikiem kobiety jego ojca albo jakiejś innej, wybranej przez siebie osoby. Jakie ma dla ciebie znaczenie, kto rządzi Głębią albo jak długo ta kobieta, Zyerne, może zatruwać własny umysł i ciało, aż w końcu umrze, bo nie będzie pamiętała swoich magicz- nych sztuk w stopniu umożliwiającym dalszą egzystencję? I jak waż- ne jest dla ciebie to, że Zimowymi Krainami będzie władać ta czy inna ekipa ludzi, albo czy te grupy będą miały książki, w których można przeczytać o czynach jeszcze innej grupy? To wszystko jest niczym, Jenny Waynest. Twoja moc wykracza poza wszystkie te zjawiska. Gdybym ich teraz zostawiła, oznaczałoby to zwrócenie się prze- ciwko nim. Oni mnie potrzebują. Oni cię nie potrzebują — odparował smok. Gdyby wojska króla zabiły cię na tych schodach, im nie sprawiłoby to żadnej różnicy. Jenny spojrzała na Morkeleba, mroczne wcielenie mocy, nie- skończenie większego niż smok, którego John zabił w Wyr, i nie- skończenie piękniejszego. Śpiew jego duszy odbijał się echem w jej sercu, spotęgowany pięknem złota. Lgnąc do światła dziennego, które broniło przed zewem ciemności, znowu potrząsnęła głową i powiedziała: Na pewno sprawiłoby im różnicę. Otuliła się futrami, wstała i wróciła do Głębi. W porównaniu z rześkim powietrzem nocy w potężnej jaskini było duszno i unosił się w niej smród dymu. Z gasnącego ogniska sypały się dziwaczne bursztynowe iskry, kontrastujące z kremowym labiryntem odwróconych wieżyczek; w blasku płomyków lekko połyskiwały krawędzie zniszczonych łańcuchów lamp, które zwisały z ciemnego sklepienia. Znalezienie siew stęchłym wnętrzu po nocnej przechadzce nigdy nie było przyjemne, ale teraz Jenny poczuła nagłe ukłucie w sercu — miała wrażenie, że skazała się na wieczne wię- zienie i już nie będzie się upajać świeżym powietrzem. Złożyła niedźwiedzią skórę, położyła ją przy ognisku i odszukała halabardę, opartą o torby, które przywieźli ze sobą l obozu. Wyczuła jakiś ruch w ciemności. Ktoś potknął się o pled. W chwilę później zabrzmiał głos Garetha: — Jenny? — Jestem tutaj. — Wyprostowała się. Dogasający ogień oświe- cił jej bladą twarz i metalowe sprzączki kaftana. Gareth był bardzo zmęczony. W zszarganej koszuli i bryczesach, w poplamionym i obszarpanym pledzie wyglądał niechlujnie i w ni- czym nie przypominał zakłopotanego młodzieńca sprzed niespełna tygodnia, wystrojonego w biało-żółte szaty dworskiego dandysa. Jenny zauważyła jednak, że Gareth zatracił również niezdarność i żarliwość młodego posłańca, który niedawno udał się do Zimowych Krain w poszukiwaniu swego bohatera. — Muszę jechać — rzekła cicho. — Zaczyna dnieć. Zbierz tyle drewna, ile zdołasz, na wypadek gdyby wrócili ludzie króla i musie- libyście się barykadować za wewnętrznymi drzwiami w Wielkim Korytarzu. W ciemności żyją paskudne istoty. O zmroku mogą was zaatakować. Gareth zadygotał i skinął głową. — Powiem Polycarpowi, jak wygląda sytuacja. Powinien wró- cić tu po ciebie, pod warunkiem, że nie odcięli dróg prowadzących do Głębi. Jeżeli nie uda mi się dotrzeć do Halnath... Chłopiec spojrzał na Jenny. Na jego wstrząśniętej twarzy malo- wało się zrozumienie prostych wniosków, płynących z kilkunastu znanych mu ballad. Jenny uśmiechnęła się, czując, że słabnie przyciąganie smoka. Wyciągnęła rękę i pogładziła zarośnięty policzek Garetha. — Opiekuj się Johnem. Uklękła i pocałowała Johna w usta i zamknięte powieki. Podniósłszy się, wzięła pled i halabardę, po czym ruszyła ku czystemu, szarawe- mu powietrzu, które zalegało niczym woda za ciemniejszym łukiem bramy. Przechodząc przez nią, usłyszała cichy głos, protestujący z pół- nocnym akcentem: — Opiekuj się Johnem, też mi coś! Rozdział 15 Światło rozrzedziło mrok, sprawiając, że powietrze z aksamitne- go zrobiło się jedwabiste. Chłód, który szczypał ręce i twarz Jenny, napełnił ją osobliwą, wzniosłą radością. Wysoko położone kotliny i obwisłe doliny zębatych szczytów były zabarwione na niebiesko i lawendowo, kontrastując z ciemną szarością nieba. W dole zalegała mgła, przylegająca do piszczeli widmowego miasta niczym splątana wełna. Przez chwilę Jenny była sama i odczuwała całkowitą satysfa- kcję. Nic nękała jej ani moc, ani miłość; mogła spokojnie oddychać rześkim powietrzem świtu. Nagle uświadomiła sobie obecność smoka, który rozłożył się na dolnym schodku. Widząc ją, wstał i przeciągnął się jak kot, od nosa aż po gałkę ogona i czubki drżących skrzydeł; każdy kolec i róg błyszczał w szarobiałym mroku. Owiń się starannie, kobieto czarowniku. W górze panują chłodne przeciągi. Przysiadł na zadzie i, ostrożnie opuszczając kończynę, otoczył plecy Jenny chwytnym szponem. Jego kilkudziesięciocentymetrowa „ręka" składała się z kości otoczonej zwartą tkanką mięśniową i była najeżona kolcami i rogami. Pazury smoka z łatwością objęły kobietę w talii. Nie czuła przed nim strachu. Chociaż miała świadomość, że to zdradziecka bestia, to, zagościwszy w jego umyśle, wiedziała, że nie zabiłby jej. Mimo to przeszły po niej ciarki, gdy podniósł ją i przytulił do piersi, żeby nie owiewało jej chłodne powietrze, Potężny cień jego skrzydeł przykrywał fiołkoworóżową skałę za nimi. Szybko zerknęła na ziemię, jakieś pięć metrów w dół. Potem spojrzała na góry otaczające dolinę i na czujne białe oko księżyca na kamienistym szczycie grani. Za kilka dni miał osiągnąć pełnię i upo- dobnić się do świetlistych oczu smoka. Po chwili Morkelcb wzbił się w zachodnie powietrze i cały świat został w dole. Twarz Jenny owionęło zimno, którego kościste paluchy wczepiły się w jej włosy. Pomimo iż była owinięta pledami, czuła ciepło bijące z łusek smoka. Napatrzywszy się niebu, spojrzała ponownie na ziemię. Dolina wyglądała jak studnia błękitnego cienia; muśnięte promieniami słońca, zbocza gór zaczęły przybierać kolory świtu, od rdzy i fioletu aż po wszystkie odcienie brązu — najjaśniejsze beże i smugi ciemnej kawy — a całość zwieńczała mroczna koronka drzew. Deszczowe zbiorniki na północ od Zagłębienia chwytały nowy dzień jak okruchy lustra. Gdy smok przeleciał nad stokami gór i zaczął krążyć wyżej, zobaczyła pośród sosen jasne kaskady stru- mieni i białe osypiska skalne. Smok przechylił się, wykorzystując prądy powietrzne, zagarnia- jąc je szerokimi skrzydłami. Od czasu do czasu wokół kolców, które chroniły jego kręgosłup, rozlegały się poświstywania wywołane lekkimi zawirowaniami. Niektóre z kolców miały długość nie wię- kszą niż ludzki palec, inne liczyły sobie po przeszło pięćdziesiąt centymetrów i były ostre jak sztylet. Podczas lotu smok wydawał się obiektem zrobionym z jedwabiu i drutów, lżejszym, niż by to suge- rowały imponujące rozmiary, jak gdyby jego cielsko i mięśnie, a wraz z nimi umysł i kości, ukształtowały się inaczej niż u innych organizmów zamieszkujących Ziemię. To jest królestwo smoków — odezwał się w umyśle Jenny głos Morkeleba. Powietrzne szlaki. Jest twoje, na wyciągnięcie ręki. W ukośnie padającym świetle nie rzucali żadnego cienia na ziemię, ale Jenny odnosiła wrażenie, że dostrzega w powietrzu ślad trasy, którą przelecieli, jakby to był kilwater statku. Częściowo zanurzywszy swój umysł w umyśle smoka, wyczuwała, że masy powietrzne różnią się pod względem ciepłoty i intensywności pod- muchu, jak gdyby sam wiatr składał się z rozmaitych barw. Dzięki świadomości smoka dostrzegała jeszcze inne rzeczy — ścieżki ener- gii na obliczu świata, szlaki podróżujące między gwiazdami, niby linie siły odtwarzane w ciele, coraz mniejsze i mniejsze, w kupkach rozdanych kart albo w układzie liści na wodzie. Wszędzie wyczuwała istnienie życia. Pod cienką warstwą chmur w dole, w pokrytych wiecznym śniegiem ostępach grasowały pokry- te białym futrem lisy i zające; daleko na drodze obozowali żołnierze króla, którzy pokazywali sobie palcami ciemną sylwetkę przelatują- cego nad ich głowami smoka i wydawali głośne krzyki. Jenny i Morkeleb przedostali się na oświetlone zbocze góry. Przed sobą i w dole zobaczyła klif, wzgórze i Cytadelę Halnath, kolczasty zlepek rozłożystych szarych wałów obronnych, które przy- wierały, niby ulepione z błota jaskółcze gniazdo, do masywnego, granitowego urwiska. Od podnóża twierdzy aż po srebrną nitkę krętej rzeki teren był poprzecinany zalesionymi parowami. Mgła stapiała się z niebieskawym dymem ognisk, zasnuwając z rzadka rozsiane namioty i stanowiska wartowników, rzędy koni i rowy wypełnione żółtym błotem, czyli wszystko to, co składało się na obóz żołnierzy oblegających Halnath. Między murami i obozowiskiem rozciągał się krąg zrytej poty- czkami ziemi, z której sterczały wypalone resztki małych ogrodów warzywnych, które zakładano pod murami każdego miasteczka. Dalej, na północ, zielone przestwory kresów znikały w oparach mgieł; na tych terenach wypasano konie i bydło — były własnością i źródłem siły Mistrza. Ze skąpanych w mlecznym oparze moczarów nad rzeką, gdzie rozpościerały się wody w kolorze cyny i ołowiu, poderwało się stado czapli, malutkie i wyraziste, jakby naszkicowane piórkiem. Tam. Jenny pokazała za pośrednictwem swego umysłu blanki górnej części Cytadeli. Środkowy dziedziniec. Jest wąski, ale wystar- czająco długi, byśmy mogli tam wylądować. Poczuła smagnięcie wiatru i swoich długich włosów, gdy smok zatoczył koło w powietrzu. Umocnili mury — powiedział smok. Popatrz. Ludzie biegali po wałach obronnych, pokazując sobie ogromne skrzydła, które błyszczały w górze. Jenny zauważyła katapulty za- montowane na najwyższych wieżach, obciążone rzemienie z przy- mocowanymi do nich wiadrami, które znienacka wybuchały czerwo- nym płomieniem, i potężne kusze, wycelowane w niebo. Będziemy musieli wejść do środka — oznajmiła Jenny. Ja będę cię osłaniała. Łapiąc pociski zębami, kobieto czarowniku ? — zagadnął ironicz- nie Morkeleb, wycofując się, gdy jakiś nadgorliwy procarz popuścił linę i wylał wiadro nafty, która opadała regularnym łukiem, a jej płomienie przypominały, na tle świtającego dni a, wyblakłe pomarań- czowe proporce. Jaką ochronę możesz mi zapewnić, będąc istotą ludzką? Jenny uśmiechnęła się do siebie, patrząc jak nafta zamienia się w płonące bryłki podczas spadania. Żadna z owych bryłek nie spadła na miasto ani na stoki w dole. Najwyraźniej obrońcy Halnath dyspo- nowali niemałymi umiejętnościami matematycznymi i wiedzieli, jak je spożytkować w balistyce. Pomyślała, że ona sama powinna odczu- wać strach: przecież znalazła się tak wysoko nad wirującą ziemią — gdyby smok ją upuścił, poprzedzające śmierć spadanie trwałoby bardzo długo. A jednak nie bała się. Być może dlatego, że ufała Morkelebowi albo też umysł smoka narzucił jej myśli tych, którzy żyli w powietrznym strumieniu. Wierzyła, że gdyby miała spaść, wystarczyłoby rozpostrzeć skrzydła, tak jak to czyniła, ilekroć śniła 0 lataniu. Machiny obronne na murach Cytadeli były przygotowywane do walki. Z dużej odległości trochę przypominały zabawki albo małe modele Johna. I pomyśleć, że niecierpliwiłam się, kiedy nalegał, że pokaże mi, jak strzela każdy z nich. Uśmiechnęła się, częściowo do Morkeleba, częściowo do samej siebie. Skręć na północ, Morkelebie, 1 zaatakuj ich od tamtej grani. Problem z machinami zawsze sprowa- dza się do tego, że za pomocą umysłu czarownika zakłóca się ich funkcjonowanie. Przed atakiem z zaplanowanego przez nią kierunku chroniły twierdzę dwie machiny: katapulta miotająca pociski i proca naciąga- na sprężyną. Jenny rzuciła magiczne zaklęcie, tworząc w swoim umyśle obrazy, które miały unieszkodliwić kusze bandytów na pół- nocy i sprawić, że ich stopy zapuszczą korzenie, a miecze ugrzęzną na stałe w pochwach. Przekonawszy się dzięki modelom Johna, jaki jest mechanizm działania takiej broni, nie miała specjalnych trudno- ści. Sznury w katapulcie okręciły się i zaplątały, kiedy szarpnięto linę spustową. Dysponując świadomością smoka, Jenny zobaczyła męż- czyznę, który biegł w panice po wałach obronnych. Przewrócił się o wiadro i wpadł na procę w taki sposób, że nie można było jej nakierować na cel. Smok leniwie odchylał się od spodziewanej trajektorii pocisków, kierowany umysłem Jenny. Wyczuwała, niby mroczny chichot, że Morkcleb docenia łatwość, z jaką udawało jej się psuć kolejne mechanizmy. Jesteś nieduża, kobieto czarowniku — rzekł z rozbawieniem — ale potrafisz znakomicie bronić smoków. Odgarnąwszy włosy z oczu, Jenny widziała wyraźniej ludzi stojących na blankach. Byli ubrani w prowizoryczne uniformy: czar- ne, powłóczyste togi uczonych, pokryte zniszczonymi fragmentami zbroi. Na niektórych strojach widniały królewskie pieczęcie — najwyraźniej zostały zabrane więźniom albo zabitym. Kiedy smok podleciał bliżej, ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony. Tylko jeden obrońca został na stanowisku. Wysoki, rudowłosy, chudy jak strach na wróble, w postrzępionej czarnej szacie, nakierowywał na nich coś", co przez chwilę wyglądało jak teleskop — metalową rurę na podpórkach. Mury gwałtownie się przybliżyły. W ostatniej chwili Jenny zobaczyła ustawione przy nim harpuny; w wylocie rury za- miast szkła błyszczało metalowe ostrze. Samotny obrońca trzymał w ręku zwitek papieru do odpalenia pocisku. Zapalił go w jednym z wiader z naftą. Obserwował napast- ników, wziął ich na cel. Środek wybuchowy, pomyślała Jenny,gnomy z pewnością przywiozły go dużo z kopalni. — Przypomniała sobie nieudane eksperymenty Johna z rakietami. Lecieli tak szybko, że Jenny miała wrażenie, iż każdy wyszczer- biony kamień muru i każda łata na podartej todze uczonego są w zasięgu jej ręki. Kiedy rudowłosy obrońca przytknął fidybus do zapału, Jenny wytężyła umysł, by zgasić płomień, tak jak stłumiłaby płomień świecy. Potem rozpostarła ramiona i z całej siły krzyknęła: — Wstrzymaj się! Zamarł. Haipun, który wyrwał ze sterty obok siebie, zawisł nad jego ramieniem, aczkolwiek Jenny zorientowała się ze sposobu, w ja- ki broń była trzymana, że mężczyzna rzucał nią pierwszy raz w życiu i, tak czy owak, nie zdołałby trafić do celu. Zauważyła, że jego twarz wyraża zdumienie, ciekawość i zachwyt. Pomyślała, że ten mężczy- zna jest prawdziwym uczonym, tak jak John, i doświadcza fascynacji nowym zjawiskiem, nie zważając na śmiertelne zagrożenie. Morkeleb zahamował w powietrzu, naprężając mięśnie i dając to odczuć plecom Jenny. Z wyjątkiem jednego obrońcy wszyscy ludzie uciekali długim, wąskim dziedzińcem Cytadeli i okalającymi go murami. Przez chwilę smok wisiał w powietrzu jak przyczajony jastrząb, a potem, delikatnie jak pyłek mlecza, przycupnął na ocie- nionej studni dziedzińca. Uchwycił się kamiennego występu tylnymi pazurami, zrównoważył ciężar długim karkiem i szyją, i zgarbił się jak ptaszysko, aby zestawić Jenny na ziemię. Zachwiała się. Wstrząs sprawił, że jej nogi ugięły się w kolanach i drżała z radości i zimna. Wysoki rudowłosy młodzieniec kroczył naprzód, wciąż trzymając harpun w ręku. Spod zbyt dużej kolczugi wystawały fałdy czarnej szaty, falującej na wietrze. Wprawdzie zachowywał ostrożność, ale widząc, w jaki sposób patrzy na Morke- leba, Jenny doszła do wniosku, że mógłby stać i obserwować smoka godzinami. W każdym razie, podał Jenny rękę z dworską galanterią. Potrzebowała kilku sekund, żeby sobie przypomnieć, iż musi wyrazić myśli słowami. — Polycarp z Halnath? Wydawało się, że jest zdumiony i wytrącony z równowagi sły- sząc swoje imię. — Jestem nim — odparł. Podobnie jak w przypadku Garetha, nie wystarczyły smoki ani bandyci, żeby go skłonić do porzucenia etykiety; pomimo harpuna wykonał bardzo przekonujące dygnięcie. Jenny uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego ręce. — Nazywam się Jenny Waynest, jestem przyjaciółką Garetha. — Tak, w sercu Głębi znajduje się zbiornik mocy. — Polycarp, Mistrz Cytadeli Halnath i doktor filozofii naturalnej, złożył długie wąskie ręce na plecach i odwrócił się od zakończonego ostrym łukiem okna, aby popatrzeć na uratowanych, osobliwie dobranych gości. — Właśnie na nim zależy Zyerne. Zawsze go chciała, od chwili, gdy dowiedziała się, jakie jest jego przeznaczenie. Garcth podniósł głowę znad resztek niewyszukanej potrawy, którą zastawiono proste, woskowane blaty stołu w pracowni. — Dlaczego mi nie powiedziałeś? Jasnoniebieskie oczy gospodarza nagle rozbłysły. — A cóż mogłem powiedzieć? — zapytał. — Jeszcze przed rokiem nawet nie byłem tego pewien, a kiedy uzyskałem pewność... — Jego spojrzenie powędrowało ku gnomowi zasiadającemu u szczytu stołu. Gnom był malutki, zgarbiony i bardzo stary; długa grzywa mlecznobiałych włosów skrywała podobne do bladozielone- go szkła oczy. — Sevacandrozardus-Balgub, w języku ludzi; brat Władcy Głębi, który został zabity przez smoka, zabronił mi o tym mówić. Nie mogłem nadużyć jego zaufania. Za wysokimi oknami było widać wieżyczki niższej Cytadeli, Uniwersytet i miasto, oświetlone promieniami słońca i żółte jak roztopione masło, chociaż budynki w dole już spowijał cień góry, za którą zachodziło słońce. Jenny usiadła na skraju łoża, na którym leżał John, i w milczeniu słuchała dyskutujących głosów. Jej ciało doma- gało się snu, a dusza — spokoju, ale wiedziała, że nie może liczyć na wytchnienie. Ani słowa zaimprowizowanej narady, ani wspo- mnienie powrotnej drogi przez Głębię wraz z Polycarpem i gnoma- mi, żeby sprowadzić resztę towarzyszy, nie pozwalały zapomnieć o wspaniałym locie smoka. Wiedziała, że nie powinna godzić się. aby pamięć o tym tak bardzo nią owładnęła. Należało bardziej cieszyć się, że, przynajmniej na razie, nie groziło im niebezpieczeństwo, i w większym stopniu zająć się wymianą informacji z Mistrzem oraz planem poczynań wobec Kamienia i jego pani. A jednak lot i wspomnienie umysłu smoka wstrząsnęły nią do głębi. Nie potrafiła zwalczyć odurzenia. Stary gnom powiedział: — Nigdy nie wolno było mówić o Kamieniu przybyszom z zew- nątrz. Kiedy stało się jasne, że ta dziewczyna, Zyerne, jakoś się o nim dowiedziała, że szpiegowała tych, którzy go używali, i zdobyła dostęp do niego, mój brat, Władca Głębi, zdwoił klątwę. To było od niepamiętnych czasów serce Głębi, źródło magii dla naszych uzdro- wicieli i magów. Dzięki niemu nasze czary były tak silne, że nikt nie ośmielił się zaatakować Głębi Ylferdun. Ale zawsze pamiętaliśmy o zagrożeniach, które się z nim wiązały — o tym, że chciwcy mogliby go wykorzystać do własnych celów. I do tego w końcu doszło. Jenny otrząsnęła się z zamyślenia i zapytała: — Skąd wiedzieliście, że go wykorzystała? — Podobnie jak reszta, wzięła kąpiel i tera/, miała na sobie, jak wszyscy, wystrzępio- ną czarną szatę uniwersyteckiego uczonego, zbyt dużą i ciasno przewiązaną w pasie. Wilgotne włosy opadały jej na ramiona. Gnom zwrócił na nią jasne oczy. Powiedział niechętnie: — Żeby zaczerpnąć moc z Kamienia, należy dać coś w zamian. Ci, którzy często dysponowali jego mocą—ja sam, Taseldwyn, którą znasz jako Pannę Mab, i inni — wyczuli brak równowagi. Potem Kamień sam się zrównoważył, a w każdym razie tak się wydawało. Byłem usatysfakcjonowany. — Pokręcił głową. Opale, które były wpięte w jego siwe włosy, zals'niły w rozproszonym świetle podłuż- nego pomieszczenia. — W przeciwieństwie do Mab. — Czego żąda Kamień w zamian? Przez chwilę gnom sondował ją wzrokiem i, jak wcześniej, oceniał stopień jej mocy. Wreszcie rzekł: — Moc za moc. Za każdą moc trzeba zapłacić, bez względu na to, czy bierze się ona z naszej własnej duszy, czy ze źródła należą- cego do innej osoby. My, uzdrowiciele, ze mną jako przywódcą, często tańczyliśmy, by ją przywołać, koncentrowaliśmy naszą magię i karmiliśmy nią Kamień, tak aby inni mogli czerpać z niego siłę i nie tracić własnej esencji życiowej. Kobieta imieniem Zyerne nie wie- działa, jak sprawić, by magia wracała do Kamienia, i nawet nie miała pojęcia, że powinna do tego dążyć. Zamiast uczyć się, jak go wyko- rzystywać, tylko podkradała się i szpiegowała, aż w końcu uznała, że posiadła jego tajemnicę. Kiedy nie zwróciła Kamieniowi owego sekretu, zaczął się wżerać w jej esencję. — I żeby się nim karmić — dorzuciła Jenny, nagle pojąwszy, co widziała w świetle lampy w pokoju Zyerne — wypaczyła czary uzdrawiania, aby móc czerpać siłę kosztem innych osób. Piła, ni- czym wampir, żeby uzupełnić to, co było wypijane z niej. Stanąwszy przed dającym blade światło oknem, Polycarp przy- taknął, a wtedy Gareth ukrył twarz w dłoniach. — Wprawdzie korzysta z magii Kamienia na odległość, ale on wykorzystuje ją — dorzucił Mistrz Halnath. — Cieszę się — dodał, zmieniając nieco ton — widząc, że nic ci się nie stało, Gar. Gareth podniósł głowę w geście rozpaczy. — Czy próbowała cię wykorzystać? Mistrz przytaknął. Na jego szczupłej, lisiej twarzy pojawił się ponury grymas. — A ponieważ trzymałem ją na dystans i nakazałem ci zachować się tak samo, zwróciła się do Bonda, traktując go jak łatwy żer. Twój ojciec... — Szukał oględnego sposobu wyrażenia swojej myśli. — Twój ojciec nie był już dla niej szczególnie przydatny. Książę wyrżnął pięścią w stół z gwałtownością, która zaskoczyła wszystkich — a najbardziej samego Garetha. Nie odezwał się jednak ani słowem. Zresztą, cóż mógł powiedzieć, i cóż mogliby mu powie- dzieć jego towarzysze? Po chwili Trey Clerlock wstała z łoża w rogu pokoju, na którym leżała w powłóczystej czarnej szacie, jak dziecko bawiące się w przebieranie. Podeszła do młodzieńca i położyła mu ręce na ramionach. — Czy istnieje jakiś sposób, żeby ją zniszczyć? — zapytała, zerkając przez stół na malutkiego gnoma i rosłego mistrza, który stanął u jego boku. Gareth obrócił się i spojrzał na nią wstrząśnięty. Jak przystało na typowego mężczyznę, nigdy nie podejrzewał kobiet o okrutną pra- ktyczność. — Nie, zważywszy, jaką mocą dysponuje za pośrednictwem króla i Kamienia — odparł Polycarp. — Wierz mi, myślałem o tym, chociaż zdawałem sobie sprawę, że można byłoby postawić mi zarzut morderstwa. — Po jego twarzy przemknął uśmiech. — Ale ponieważ i tak mi go postawiono... — A może zniszczylibyśmy Kamień? — zagadnął John, leżąc na plecach na sofie o wysokich nogach. Wydawało się, że nawet ta odrobina pokarmu, którą spożył, dobrze mu zrobiła. W czarnej szacie trochę przypominał trupa na marach. Umyty, zadbany, w okularach na długim nosie, sprawiał jednak całkiem pogodne wrażenie. — Jestem pewien, że znajdzie się gdzieś dobry Zguba Kamieni... — Nigdy! — Pomarszczona, brązowa jak orzech twarz Balguba posiniała. — To jest źródło uzdrawiającej mocy gnomów! Źródło siły Głębi! Kamień jest nasz...! — Nie będziecie mieli z niego wiele pożytku, jeżeli Zyerne położy na nim swoje łapska — zauważył John. — Wątpię , żeby była w stanie sforsować wszystkie drzwi i bramy, które zatrzasnęliście za nami na drodze prowadzącej tutaj przez Głębię, ale jeśli wojska króla zdołają uczynić wyłom w murze Cytadeli, wyjdzie na to samo. — Gdyby Jenny mogła otrzymać klucz dający dostęp do Kamie- nia... — podsunął Gareth. — Nie! — odezwali się równocześnie Balgub i Jenny. Wszyscy zebrani w długiej, kamiennej pracowni mistrza, nie wyłączając Joh- na, spojrzeli ze zdziwieniem na wiedźmę z Wyr. — Nie tknie go żadna istota ludzka! — upierał się gnom, prze- jawiając nieskrępowaną furię. — Widzieliśmy zło przezeń wyrzą- dzone. Kamień jest dla gnomów, i tylko dla nas. — A ja i tak bym go nie tknęła, nawet gdybym mogła — oznajmiła Jenny. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i objęła je rękami. Wydawało się, że, pomimo gorącego protestu, Balgub jest urażony, iż ktoś ośmielił się odrzucić najcenniejszy skarb Głębi. — Mab twierdzi, że sam Kamień został zbezczeszczony. Jego moce, oraz czary tych, którzy go wykorzystują, zostały zatrute postępowa- niem Zyerne. — To nieprawda. — Napięta twarzyczka Balguba zastygła w wyrazie uporu. — Mab podkreślała, że moce Kamienia stają się nieprzewidywalne i że zaczyna wywierać zły wpływ na tych, którzy z niego korzystają. Na serce Głębi, tak nie jest, i powtarzałem jej to wiele razy. Nie pojmuję, dlaczego... — Skoro Kamień był karmiony przeżutymi esencjami ludzkimi zamiast kontrolowanych czarów, nic dziwnego, że stał się nieprze- widywalny — przerwał mu John, z charakterystyczną dla siebie dobroduszną uprzejmością. W piskliwym głosie gnoma wyczuwało się pogardę. — Cóż może wiedzieć o tych sprawach rycerz? Rycerz wynajęty do zabicia smoka, rycerz, który — dodał nie skrywając ironii — nawet w tej mierze poniósł druzgocącą porażkę. — Przypuszczam, że wolałbyś, żeby odniósł druzgocące zwy- cięstwo?— zagadnął go Gareth, z wyraźną złością. — Wtedy wojska króla ruszyłyby na was przez Głębię. — Chłopcze. — John spokojnie wyciągnął rękę i dotknął ramie- nia zagniewanego księcia. — Nie droczmy się. Jego opinia nie wyrządza mi żadnej szkody i krzyczenie na niego nie zmieni tego stanu rzeczy. — Wojska króla nie znalazłyby przejścia przez Głębię, nawet gdyby bramy nie były zaryglowane — burknął Balgub. — W razie potrzeby zatkamy je prochem. Przygotowaliśmy jego zapas — leży tuż przy ostatniej bramie. — Gdyby prowadziła ich Zyerne, znaleźliby przejście — odpa- rował Polycarp. Pierścienie zbyt dużej kolczugi, którą nosił na wie- rzchu, cicho zachrzęściły, gdy skrzyżował ramiona. — Zna całkiem dobrze drogę do serca Głębi od strony Zagłębienia. Sami widzieli- ście, że droga stamtąd do podziemnych bram Cytadeli jest niemal zupełnie prosta. A jeśli chodzi o twierdzenie, że Kamień nie podlegał jej wpływowi... — Zerknął na zgarbione plecy i okrągłą siwą głowę gnoma, siedzącego obok, na rzeźbionym krześle. — Balgubie. jesteś jedynym uzdrowicielem, który umknął smokowi i przybył tutaj. Czy teraz, kiedy smoka nie majuż w Głębi, wejdziesz do środka i użyjesz Kamienia? Gnom zacisnął szerokie wargi; jego zielone oczy unikały niebie- skich oczu Johna. — No — ponaglił go cicho Mistrz. — Nie wierzę, że Mab miała rację — obstawał przy swoim Balgub. — Niemniej jednak, dopóki ona, ja i pozostali uzdrowiciele w Bel nie zbadają tej rzeczy, nie pozwolę, by nią manipulowano, czy to w dobrych, czy w złych zamiarach. Jeżeli Kamień miał uratować Cytadelę albo powstrzymać Zyerne przed wkroczeniem do Głębi, to zaryzykowałbym użycie go, zamiast pozwolić, żeby ona się nim zajęła. — Splótł białe rączki, podobne do dwóch bezbarwnych krewetek jaskiniowych, ozdobione pierścieniami z gładzonego ka- mienia księżycowego, i położył je na poplamionym atramentem blacie stołu. — Przysięgliśmy, że Zyerne już nigdy nie wykorzysta Kamienia. Każdy gnom — i każdy człowiek... — Spojrzenie, które skierował na Mistrza, było na poły władcze, na poły pytające. Poly- carp lekko pochylił głowę. — ... zamieszkujący to miejsce prędzej umrze, niż ona położy rękę na tym, czego szuka. — A zważywszy, jaką zyskałaby moc, gdyby jej się to udało — dorzucił Polycarp, beznamiętnym tonem pogrążonego w docieka- niach uczonego — na jedno by wyszło. — Jen? Jenny zatrzymała się w przejściu zaimprowizowanego pokoju gościnnego, do którego została przydzielona wraz z Johnem. W po- równaniu z wałami obronnymi, na których szalał wiatr, pomieszcze- nie wydawało się ciasne i duszne, jak Hala Targowa poprzedniej nocy. Zapach zakurzonego papieru i skórzanych opraw zgromadzo- nych tu książek mieszał się ze stęchlizną butwiejących sienników, w których zbyt długo nie wymieniano słomy. Czyniła ona ciasnotę jeszcze bardziej nieznośną, zwłaszcza gdy Jenny przypominała sobie wiatr ze wschodu, przynoszący woń traw i wody. Sterty tomów, zalegające pod dwiema ścianami, i upiorne rusztowanie półek z ma- nuskryptami na trzeciej ścianie, kojarzyły jej się z zagraconym gabinetem Johna na północy. Kilkanaście książek, które tu przełożo- no, żeby zrobić miejsce dla uciekinierów, zablokowanych przez oblężenie, zostało zdjętych z półki i było oczywiste, że John już je przeglądał. Sam John stał między dwoma ostrołukowymi oknami, w których skąpym świetle było widać tylko biały rękaw jego koszuli i błysk szkieł okularów. — Nie powinieneś opuszczać łóżka — powiedziała. — Nie mogę wiecznie leżeć na łopatkach — odparł. Mimo zmęczenia, miał pogodny głos. — Odnoszę wrażenie, zejuż niedługo wszyscy zostaniemy znowu skazani na tę pozycję, a tym razem wolałbym się poruszać na własnych nogach. Przez chwilę milczał, obserwując sylwetkę partnerki w nieco jaśniejszym przejs'ciu. — Jak na kobietę, która przez ostatnie trzy noce spała najwyżej godzinę, nie masz zbyt mocnych argumentów. O co chodzi, Jen? Pomyślała, że John jest podobny do smoka —jego również nie można było okłamać. Dlatego nie zapytała „Co masz na myśli'?", ale zmierzwiła włosy zmęczonym gestem i podeszła do partnera. — Unikałaś rozmowy ze mną na ten temat. Oczywiście, nie mieliśmy czasu. Nie odnoszę wrażenia, że jesteś na mnie zła, ale silnie odczuwam twoje milczenie. To majakiś związek z twoją mocą, prawda? Objął Jcnny ramieniem, a ona oparła głowę o jego twardą jak skała pierś, nie całkiem przykrytą cienkim muślinem koszuli. Powinnam była wiedzieć, że John się domyśli, przemknęło jej przez głowę. Dlatego kiwnęła głową, niezdolna wyrazić zamęt, który panował w jej umyśle cały dzień, od lotu smoka, i całą ostatnią noc. Począ- wszy od zachodu słońca, spacerowała po wałach obronnych, jakby można było w ten sposób uniknąć konieczności podjęcia decyzji, czego nie potrafiła zrobić od dziesięciu lat. Morkeleb zaofiarował jej królestwa smoków, ścieżki utkane z powietrza, wszystkie moce ziemi i nieba oraz cały czas. Kluczem do magii jest magia. Propozycja smoka stanowiła odpowiedź na wszystkie udaremnione pragnienia jej życia. — Jen — powiedział cicho John. — Nigdy nie chciałem, żebyś przeżywała rozdarcie. Wiem, że nigdy nie miałaś poczucia całkowi- tej satysfakcji, i dążyłem do tego, żebyś była szczęśliwa. Przynaj- mniej próbowałem. I — To nie twoja wina — odparła Jenny. Kiedyś — wydawało jej się, że to było sto lat temu — wmawiała sobie, chyba słusznie, że sama dokonuje wyboru: albo nie robi nic i godzi się na istniejący stan rzeczy, albo go zmienia. I, jak zawsze, jej umysł wzdragał się przed podjęciem decyzji. — Twoja magia zmieniła się — rzekł John. — Wyczuwam to i widzę, co się z tobą dzieje pod jej wpływem. — Ona mnie wzywa — odparła Jenny. — Jeśli zyskałabym magię, to chyba nie chciałabym się z nią rozstać, nawet gdyby to było możliwe. Tylko na niej zawsze mi zależało i myślę, że jest warta wszystkiego, co posiadam. Powiedziała mu coś podobnego dawno temu, gdy oboje byli bardzo młodzi. Wtedy krzyknął na nią w przypływie zaborczej zazdrości: „Ale ty jesteś dla mnie wszystkim, co mam i chcę mieć!" Teraz jedynie mocniej ją przytulił i czuła, że tym gestem pragnie nie tylko uśmierzyć jej smutek, ale i zwalczyć własne przygnębienie, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, iż to, co wówczas powiedział, nadal odzwierciedla jego prawdziwe emocje. — Decyzja należy do ciebie, kochanie — powiedział. — I za- wsze należała do ciebie. Wszystko, co mi dałaś, dałaś nie żądając odpłaty. Nie będę cię powstrzymywał. — Ponieważ wtulała policzek w pierś Johna, tylko instynktownie wyczuwała, że się uśmiechnął. — Jakbym kiedykolwiek mógł'to zrobić. Podeszli do sienników i sterty koców, jedynych wygód, jakie była w stanie zapewnić oblężona Cytadela. Za oknami, na czarnych płytach zatłoczonych kamiennych domów w dole połyskiwała wil- goć, a rynsztok przypominał w świetle księżyca niteczkę, na którą ktoś nanizał brylanty. W obozach, które rozbili uczestnicy oblężenia, biły dzwony wzywające do północnych rytuałów Sarmendesa, wład- cy mądrzejszych myśli dnia. Pod ciepłą pościelą ciało Johna było bliskie i znajome jak stara pokusa, żeby kolejny raz wypuścić z rąk szansę na uzyskanie nie- skrępowanej mocy. Jak zawsze, Jenny uświadamiała sobie, że gdy leży w jego ramionach, myślenie o podjęciu decyzji przychodzi jej z większym trudem. Wreszcie ogarnęła ją senność i, nie wyrywając się z objęć kochanka, odpłynęła w dziwaczne, nieokreślone sny. Rozdział 16 Kiedy Jenny obudziła się, Aversina już nie było. Tak jak smok, w swoich snach uświadamiała sobie wiele rzeczy. Wyczuła, że John obudził się i przez dłuższy czas leżał obok niej, wsparty na łokciu, obserwując ją we śnie. Potem wstał i zaczął się ubierać. Us'wiadamiała sobie, jaki ból sprawia mu przywdzianie koszuli, bryczesów i butów, i wpijanie się bandaży w nie zagojone nacięcia i otarcia na plecach i bokach. Wziął jej halabardę, żeby się podeprzeć, delikatnie pocałował ją i poszedł. Wciąż zmęczona, leżała w stercie koców i sienników, zastana- wiając się, dokąd poszedł, i dlaczego ona sama odczuwa strach. Wydawało się, że lęk czai się w powietrzu wraz ze zwiastującymi burzę chmurami, które kłębiły się nad zielonymi terenami na północ od Ściany Nast. Światło, które sączyło się przez wąskie okna, było osobliwie sine, jakby zapowiadało nadejście zła; właśnie takie po- czucie przenikało jej sny... Moje sny, pomyślała bezładnie. O czym śniła? Jak przez mgłę pamiętała Garetha i Mistrza Polycarpa, jak kro- czyli po wysokich blankach Cytadeli, obaj odziani w powłóczyste czarne togi studentów, i rozmawiali z dawną swobodą o przerwanej przyjaźni. Polycarp mówił: — Musisz przyznać, że było to szczególnie przekonujące osz- czerstwo. — Nie musiałem w nie uwierzyć tak chętnie, jak to zrobiłem — brzmiała pełna rozgoryczenia odpowiedź Garetha. Polycarp uśmiechnął się szeroko i wyciągnął z jednej z kieszeni zbyt obs/.ernej szaty teleskop w mosiężnej oprawie. Rozłożył go i zaczął oglądać niespokojne niebo. — Któregoś dnia zostaniesz arcykapłanem, kuzynie. Musisz przywyknąć do wierzenia w absurdalne rzeczy. — Zerkając na drogę, która prowadziła na południe, Polycarp zrobił taką minę, jakby nie wierzył własnym oczom. Jenny zmarszczyła brwi, rozpamiętując skłębione chmury ze swojego snu. To był król — pomyślała — to król jechał w kierunku obozów otaczających Cytadelę, w żółtym jak siarka świetle burzy. Ale coś w tej wysokiej, sztywnej postaci, z twarzą zastygłą jak maska, bu- dziło niepokój. Czy to był tylko sen, zastanawiała się. Czy te oczy naprawdę były żółte —jak oczy Zyerne? Udręczona, wstała i nałożyła koszulę. W rogu pokoju, w pobliżu okna, stała miska z wodą, której tafla odbijało niebo jak płyta z okopconej stali. Jenny zmąciła powierzchnię cieczy ręką; na włas- ne życzenie ujrzała Morkeleba, leżącego na małym dziedzińcu w górnej części Cytadeli. Na tym kamiennym placyku nie było niczego prócz kilku uschnię- tych jabłoni i drewnianej przybudówki, w której kiedyś przechowy- wano narzędzia ogrodnicze, a teraz, jak połowa osłoniętych miejsc w twierdzy, mieściła wyrzucone książki. Smok leżał wyciągnięty jak kot, w bladym słońcu. Ozdobne czubki jego czułków trzepotały to w jedną, to w drugą stronę, jakby wyczuwały ruchy mas powietrz- nych. Obok smoka, na ławie z granitu, siedział John. Smok mówił: Skąd ta ciekawość. Zgubo Smoków ? Chcesz nas lepiej znać, kiedy ponownie będziesz zabijał jednego z nas? — Nie — odparł John. — Zależy mi tylko na lepszym poznaniu smoków. Jestem w większym stopniu ograniczony niż ty, Morkele- bie — ciałem, które ulega wyniszczeniu i umiera, zanim świadomość zdąży ogarnąć połowę tego, co chciałaby ogarnąć, i umysłem, który spędza połowę czasu robiąc to, na co nie ma ochoty, przez wzgląd na lud, który pozostaje pod moją opieką. Jestem równie spragniony wiedzy jak Jenny — tak jak ty pożądasz złota — a może jeszcze bardziej, ponieważ wiem, że muszę ją chwytać przy każdej nadarza- jącej się okazji. Smok prychnął pogardliwie. Gładko obramowane nozdrze roz- dęło się, ukazując zmarszczkę, co świadczyło o głębokim zamyśle- niu potwora. Wreszcie odwrócił głowę. Jenny wiedziała, że powinna być zaskoczona, iż udało jej się wyczarować w misce z wodą obraz Morkeleba, ale nie doznawała tego uczucia. Wprawdzie nie potrafiła ująć tego w słowach, polegając co najwyżej na w części obrazowym rozumieniu mowy smoka, ale wiedziała, dlaczego dopiero teraz mogła się zdobyć na coś takiego. Odnosiła wręcz wrażenie, że byłaby w stanie przywołać obraz smoka i jego otoczenia bez pomocy wody. Przez chwilę milczeli obaj: mężczyzna i smok. Przesuwały się po nich cienie kłębiastych, deszczowych chmur o czarnych brzuszy- skach, które zbierały się nad wzgórzami Cytadeli. Z bliska Morkeleb wyglądał inaczej niż w naczyniu z wodą, ale tę różnicę potrafiłby określić tylko smok. Zabłąkany wiatr wstrząsał konarami sękatych jak stare wiedźmy drzew i kilka strug deszczówki spadło na długi dzie- dziniec w dole. Na dalej położonym końcu Jcnny dostrzegła małe, łatwe do obrony, nie rzucające się w oczy drzwi, które prowadziły do przedsionków Głębi. Nie były szerokie, albowiem handel między Cytadelą i Głębią sprowadzał się do drobnych towarów, na przykład książek albo złota, a głównym przedmiotem wymiany była wiedza. Dlaczego? — zapytał Morkeleb po długiej pauzie. Skoro, jak mówisz, twoje życie jest ograniczone możliwościami ciała i wąskimi parametrami czasu, a ty pożądasz wiedzy Z równą chciwością, z jaką my pożądamy złota, dlaczego rozdajesz połowę tego, co masz, innym ludziom ? Pytanie wyłoniło się niczym wieloryb opuszczający nieodga- dnione głębiny. John potrzebował trochę czasu na odpowiedź. — Ponieważ na tym między innymi polega człowieczeństwo, Morkelebie. Mając tak niewiele, dzielimy się między sobą, żeby posiadanie owej odrobiny było coś warte. Robimy to, ponieważ skutki zaniedbań w tej kwestii mogłyby być gorsze. Jego riposta musiała trafić w jakiś czuły punkt smoka, gdyż pomimo że Jenny widziała Morkeleba z dużej odległości, wyczuła u niego wzbierające rozdrażnienie. Jednak myśli smoka znowu uci- chły w zakamarkach jego świadomości i Morkeleb znieruchomiał, stając się niemal niewidoczny na tle kamieni. Tylko jego czułki niespokojnie drgały, jakby nękane powietrznymi turbulencjami. Czyżby burza — pomyślała Jenny z nagłym niepokojem. — W środku zimy? — Jenny? Szybko podniosła oczy i zobaczyła, że w wysokim przejściu stoi Mistrz Polycarp. Z początku nie wiedziała dlaczego, ale zadrżała widząc, że u jego pasa wisi mosiężny teleskop, którego używał w jej śnie. —Nie chciałem cię budzić. Wiem, że potrzebujesz dużo snu... — O co chodzi? — zapytała, wyczuwając zakłopotanie w jego głosie. — Chodzi o króla. Poczuła nagłe szarpnięcie w brzuchu, jakby w ciemności prze- oczyła jeden stopień schodów; lęk ze snu skupił się w jej świadomo- ści, nagle odrażająco realny. — Powiedział, że uciekł od Zyerne. Chciał mieć tutaj azyl, a przede wszystkim chciał porozmawiać z Garem. Poszli gdzieś razem... — Nie! — krzyknęła Jenny, dając upust przerażeniu. Młody filozof popatrzył na nią ze zdziwieniem. Zerwała się i narzuciła czarną szatę, którą nosiła już wcześniej, mocno przewiązując się w pasie. — To zwodnicza sztuczka! — Co? Przecisnęła się obok niego, zakasawszy zbyt długie rękawy szaty. Kiedy wyszła na dwór i zaczęła zbiegać po długich, wąskich scho- dach, poczuła gwałtowny podmuch zimnego powietrza i zapach grzmotu. Z oddali dochodził przytłumiony głos Morkeleba, który ją przyzywał. Czekał na nią na górnym dziedzińcu; jego na wpół najeżone łuski połyskiwały w żółtawym świetle burzy. Zyerne — powiedziała. Tak, właśnie ją zobaczyłem. Szła z twoim małym księciem do drzwi, które prowadzą do Głębi. Była przebrana za starego króla — zdążyli przejść przez wrota, kiedy powiedziałem o tym Aversinowi. Czy to możliwe, że, jak twierdził Aversin, książę nie wiedział o tym? Rozumiem, że istoty ludzkie potrafią zwodzić się wzajemnie magicz- nymi sztuczkami, ale czy nawet jego własny syn i kuzyn, którego wychował, są tak głupi, że nie potrafili wyczuć różnicy między tyhi, co oglądali, i tym, co wiedzieli? Jak zawsze, jego słowa docierały do jej umysłu w postaci obra- zów. Stary król szeptał coś, wsparty na ramieniu Garetha; obaj kroczyli wąskim dziedzińcem w kierunku drzwi Głębi. Na twarzy chłopca malowała się litość, mimowolne obrzydzenie i poczucie winy — czuł się odtrącony i nie wiedział, czym na to zasłużył. Serce Jenny zaczęło walić jak młot. Oni wiedzą, Że król jest chory — powiedziała. Bez wątpienia Zyerne liczyła na to, że wybaczą jej wszelkie potknięcia. Uda się do Kamienia, który zapewni jej moc, i wykorzysta życie Garetha, żeby ją uzupełnić. Gdzie jest teraz John? Musi... On poszedł za nimi. Co? — Słowo pojawiło się niczym płonący wybuch niedowie- rzającego gniewu, jakby wypowiadał je smok. On się zabije! Prawdopodobnie zostanie uprzedzony — odparł cynicznie Mor- keleb. Jednakże Jenny nie czekała na jego ripostę. Już zbiegała po stromych, krętych schodach na niższy dziedziniec. Kostki brukowe były tu nierówne i bardzo poniszczone; malutkie kałuże zbłąkanego deszczu lśniły między nimi jak srebrne paciorki na jakimś skompli- kowanym hafcie. Szorstkie kamienie raniły jej stopy, gdy zdążała w kierunku małych, niezbyt zachęcających drzwi. Odparła smokowi: Zaczekaj na nią tutaj. Jeśli dotrze do Kamie- nia, będzie miała do dyspozycji całą moc i nigdy nie zdołam jej pokonać, tak jak udało mi się to wcześniej. Musisz ją dopaść, kiedy pojawi się... To Kamień krępuje mi ruchy — zabrzmiała w jej umyśle pełna goryczy riposta smoka. Jeżeli dotrze do Kamienia, myślisz, Że będę w stanie nie podporządkować się jej woli? Nic nie mówiąc, Jenny z rozmachem otworzyła drzwi i zanurzyła się w cieniste przedsionki ziemi. Widziała je poprzedniego ranka, wędrując z gnomami, które poszły, żeby sprowadzić Johna, Garetha i Trey z drugiej strony Głębi. Kilkanaście pomieszczeń służyło do handlu i prowadzenia intere- sów, a ściany wartowni aż do trzech czwartych wysokości były wyryte w skale. Okna, znajdujące się tuż pod sklepieniami, wpusz- czały ciemnoniebieskie światło, dzięki któremu Jenny dostrzegła "szeroką bramę Głębi, wykładaną brązem i wzmocnioną masywnymi prętami i ryglami z żelaza. Brama była nadal zamknięta, za to tylne drzwi stały otworem. Za nimi rozpościerała się ciemność i zimny zapach skał, wody i stęchli- zny. Podkasawszy szatę, Jenny wgramoliła się na gruby parapet i nadal szybko zmierzała naprzód. Niczym smok, wytężała zmysły, poszukując srebrnych runów, które poprzedniego dnia wypisała na ścianach, żeby oznaczyć drogę. Pierwszy korytarz był szeroki i kiedyś przyjemnie się nim szło, gdyż z obu stron okalały go baseny i fontanny. Teraz większość zbiorników była zniszczona albo zatkana mchem, gdyż nikt nie dbał o nie od wielu miesięcy. Po ścianach i kamiennej posadzce ściekały strugi lśniącej zimnej wody, która sięgała Jenny aż po kostki i zmo- czyła rąbek jej sukni. Umysł kobiety analizował ciemność, usiłując odtworzyć wczo- rajszą trasę; co pewien czas zatrzymywała się i nasłuchiwała. Droga przez Głębię przebiegała w pobliżu Miejsc Uzdrawiania, toteż w któ- rymś momencie należało skręcić i szukać nie oznakowanych szla- ków. Dlatego sondowała powietrze, starając się wyczuć żywą wibra- cję magii, która charakteryzowała serce Głębi. Doszła do wniosku, że poszukiwane miejsce powinno się znajdować nieco niżej, po jej lewej stronie. Z niechęcią przypominała sobie słowa panny Mab o tym, że jeden fałszywy krok wystarczy, by już nigdy nie móc opuścić tego mrocznego labiryntu i umrzeć z głodu. Wmawiała sobie, że jeśli się zgubi, Morkeleb usłyszy ją i będzie jej przewodnikiem... Uświadomiła sobie jednak, że nie będzie mogła na to liczyć, jeśli Zyerne dotarła do Kamienia. Moc i tęsknota za Kamieniem tkwiły głęboko w umyśle smoka. Gdyby się zgubiła, a Zyerne trafiłaby do Kamienia i zaczęła kontrolować Morkeleba, już nigdy nie byłoby jej dane oglądać światła dnia. Przyspieszyła kroku, mijając drzwi, które zbudowano w celu obrony Cytadeli od strony Głębi. Teraz były otwarte na oścież za sprawą Garetha i kogoś, kto wydawał mu się królem. Przy ostatnich wrotach dostrzegła torby z prochem, o których wspominał Balgub, tę ostatnią deskę ratunku, w której pokładał tak duże nadzieje. Dalej drogi rozgałęziały się. Jenny znowu zatrzymała się, tym razem pod sklepieniem, które wyglądało jak monstrualne usta; wykonane z ko- ści słoniowej stalaktyty były wyszczerzone w pomarszczonych „dziąsłach" z kamienia w łososiowym kolorze. Intuicja podpowia- dała jej, że znajduje się we właściwym miejscu — od głównego tunelu odchodziły dwa mniejsze, jeden i drugi opadały w dół i na lewo. Nie opodal bliżej położonego korytarza, obok strumyczka wypływającego z pękniętego rynsztoka, widniał mokry ślad stopy. Stopa Johna — pomyślała, albowiem ślad był nieco rozmazany. Nieco dalej na drodze zobaczyła ślad bardziej suchego buta, węższy i inaczej ukształtowany, a potem zaledwie resztki wilgoci na pier- wszych stopniach wąskich schodów, które wiły się niczym ścieżka po zboczu gigantycznych kamiennych grzybów w rozbrzmiewającej echem pieczarze, omijały ciemne, alabastrowe posiadłości gnomów i prowadziły do ciasnego przejścia w ścianie jaskini. Jenny napisała run obok drzwi i ruszyła przez skalną szczelinę, której ściany były na wyciągnięcie ręki — kierowała się w dół, do wnętrzności ziemi. W przygniatającym bezmiarze mroku ujrzała nikłe, żółtawe światełko. Nie odważyła się krzyknąć, lecz bezszelestnie pomknęła ku niemu. Powietrze było tutaj cieplejsze, nienaturalne w tych lepkich otchłaniach. Jenny czuła subtelne wibracje żywej magii, która ota- czała Kamień. Jednocześnie wyczuwało się w nim coś niezdrowego, jakby zapach mięsa, które właśnie zaczęło się psuć, albo ową siną zieloność, którą smocze oczy Jenny widziały w zatrutej wodzie. Zrozumiała, że panna Mab miała rację, a Balgub się mylił. Kamień został zbezczeszczony. Czary, które rzucono dzięki jego sile, ulegały powolnej degeneracji na skutek trucizn wysączonych z umysłu Zyerne. Przy końcu trójkątnego pomieszczenia, wielkiegojak kilkanaście stajni, znalazła pochodnię, dopalającą się u podnóża płytkich scho- dów. Żelazne drzwi na górze były odryglowane i otwarte na oścież, a na ich progu leżał nieprzytomny John. Ścierwniki już obwąchiwały jego twarz i ręce. Dalej, w ciemności, Jenny usłyszała krzyk Garetha „Zatrzymaj się!" i słodki, złowrogi, cichutki śmiech Zyerne. — Garecie — wyszeptała. — Czy ty kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, że jesteś w stanie mnie powstrzymać? Jenny poczuła straszliwy chłód, który zdawał się przenikać ją do szpiku kości. Pobiegła w kierunku serca Głębi. W gąszczu alabastrowych kolumn zobaczyła ich oboje. Gareth nerwowo wymachiwał pochodnią nad ażurową konstrukcją z białego kamienia, która otaczała posadzkę. Jego śmiertelnie blada twarz kontrastowała z czarną, workowatą togą żaka. W jego oczach czaił się koszmarny strach wywoływany każdym snem, każdym spotka- niem z kochanką ojca i świadomością własnej zatrważającej słabo- ści. W prawej ręce trzymał halabardę, której John używał jako kuli. Jenny przyszło do głowy, że zanim John zemdlał, z pewnością ostrzegł Garetha, iż ma on do czynienia z Zyerne. Gareth miał przynajmniej jakąś broń. To, czy mógł liczyć, że jej użyje, było zupełnie inną kwestią. Wydawało się, że Kamień, leżący na środku onyksowego parkie- tu, lśni własnym, trupim blaskiem w wibrującej ciemności. Kobieta, która stała przed nim, promieniała szczęściem. Była piękna jak Pani Śmierci, o której mówi się, że spaceruje po morzu w porach sztormu. Wyglądała młodziej niż kiedykolwiek, niewinnie i delikatnie jak dziecko, co chroniło ją przed desperacją Garetha, a także stanowiło broń zdolną powalić go nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Ale pomimo owej delikatności było w niej coś, co budziło mdłości jak zatruty marcepan — przytłaczająca, zdeprawowana zmysłowość. Jenny miała wrażenie, że jakiś niewyczuwalny wiatr unosi łagodną ciemność włosów Zyerne i rękawy cienkiej białej koszuli, która była jej jedynym strojem. Zatrzymując się na krawędzi kamiennej płyty, Jenny uświadomiła sobie, że widzi Zyerne taką, jaką była dawniej, kiedy przybyła tu pierwszy raz — dziecko obdarzone zdolnościami magicz- nymi, które biegało tymi mrocznymi korytarzami poszukując mocy, lak jak szukała jej ona sama na deszczowej północy, próbując na wszelkie sposoby, tak jak próbowała ona sama, przezwyciężyć upośledzenie wywołane niedostatkiem magicznych zdolności. Zyerne wybuchnęła śmiechem, obnażając perliste zęby. — To jest moje przeznaczenie — szepnęła, pieszcząc małymi dłońmi lśniący, błękitno-czarny Kamień. — Gnomy nie miały prawa mieć go wyłącznie dla siebie. Teraz jest mój. Miał należeć do mnie od stworzenia świata. Tak jak ty. Wyciągnęła ręce i wówczas Gareth powiedział: — Nie. — Jego głos był piskliwy, pełen rozpaczy, jak gdyby powstrzymywała go fizyczna żądza. — Co ma znaczyć to „Nie?" Zostałeś stworzony dla mnie, Garecie. Stworzony, żeby być królem. Stworzony, by być moim kochankiem, ojcem mojego syna. Jak widmo ze snu, przypłynęła ku niemu nad oleistą czernią wielkiego parkietu. Gareth zamachnął się na nią pochodnią, lecz ona znowu wybuchnęła śmiechem i nawet się nie cofnęła. Wiedziała, że młodzieniec nie ma odwagi dotknąć jej płomieniem. Przysunął się do niej nadstawiając halabardę, ale Jenny widziała, że jego twarz ocieka potem. Kiedy Zyerne podeszła wystarczająco blisko, zebrał resztki sił i, pomimo iż cały dygotał, przygotował się do zadania ciosu, byle nie rzucić broni i nie zgnieść jej w swych ramionach. Jenny odsunęła się od alabastrowych płyt w blasku niebieskiego czarodziejskiego światła; jej głos przeciął rozedrgane powietrze jak nóż krojący sukno. — Zyerne! — wr/.asnęła. Czarodziejka okręciła się. Miała żółte oczy, niczym diabelski kot w białym świetle, jak dawniej, gdy Jenny spotkała ją w lasach. C/ar r/ucony na Garetha nie zadziałał. Młodzieniec uderzył halabardą całą siłą woli, jaka mu po/ostała. Zyeme cisnęła w niego czarem uniku niemal pogardliwie. Broń zabrzęczała i ze szczękiem upadła na kamienną posadzkę. Zyeme ponownie zbliżyła się do młodzieńca i uniosła rękę, ale wtedy do ataku ruszyła Jenny. Jej gniew unosił się dookoła niby dym palonego drewna, intensywnie fosforyzując. Cisnęła w Zyeme białym ogniem, który trysnął zimnym strumieniem z jej dłoni. Zyerne odepchnęła go na bok, tak że buchnął z sykiem na czarnym pawimencie. W żółtych oczach wiedźmy zals'niło be/bożne światło. — Ach, ty — szepnęła. — Powiedziałam ci, że zdobędę ten Kamień. I powiedziałam ci, co zrobię z tobą, kiedy zdobędę Kamień, ty głupia suko. Za to, co ośmieliłaś się zrobić, doprowadzę twoje cuchnące kości do rozkładu! Czar kalectwa i zniszczenia przeciął niczym błyskawica duszne powietrze jaskini. Jenny uchyliła się przed nim, czując, że broni się mniej skutecznie. Moc, którą dysponowała Zyerne, byłajak nieznoś- ne brzemię. Jenny miała wrażenie, że to, co kiedyś wydawało jej się wielkim cieniem, teraz przygniata ją jak kula ziemska. Zdołała jakoś się wydostać spod przytłaczającego wpływu kró- lewskiej kochanki, ale przez chwilę nie miała siły, by zrobić coś więcej. Uderzył w nią drugi czar, a potem trzeci, paraliżujący i wże- rający się w mięśnie i narządy jej ciała, dymiący na skraju jej szaty. Wydawało jej się, że coś w niej pęka; poczuła smak krwi w ustach. Jej głowa pulsowała, mózg zdawał się płonąć, a płucom nie wystar- czał tlen całego świata. Mogła tylko bronić się przed tym bezlitosnym maltretowaniem; nie miała siły rzucić własnego czaru, który po- wstrzymałby Zyerne. W dodatku wyczuwała powstawanie czarów śmierci — nabrzmiałych, odrażających zniekształceń tego, co sama wytwarzała, powracających mściwie, by ją zmiażdżyć. Odnosiła wrażenie, że umysł Zyerne, zasilany mocą Kamienia, zapuszcza się w jej umysł niby czarna igła bólu; jakiś obcy, zatruty i perwersyjny byt usilnie zabiegał o jej przyzwolenie. A dlaczego by nie?, pomyślała. Jak czarna wydzielina z pękają- cych krost, ujawniała się całajej nienawiść do samej siebie. Mordo- wała słabszych od siebie; nienawidziła swojego mistrza; wykorzy- stała człowieka, który kochał ją dla jej przyjemności, i porzuciła zrodzonych z własnego ciała synów; zrezygnowała z przyrodzonego prawa do mocy, powodowana lenistwem i strachem. Jej ciało wyło, a wola przetrwania wszystkich potęgujących się udręk słabła w ob- liczu zajadłego ataku, jaki przypuszczono na jej umysł. Jak mogła zakładać, że przeciwstawi się nikczemnej Zyeme, skoro sama była złem, w dodatku pozbawionym majestatu, jaki posiadała jej rywalka? W tym momencie ogarnął ją gniew, podobny do lodowatych deszczów w Zimowych Krainach, i zrozumiała, jak oddziałuje na nią czar. Tak jak smok, Zyerne zwodziła prawdą, niemniej jednak było to tylko złudzenie. Spojrzawszy w górę, Jenny zobaczyła jej dosko- nałą, nikczemną twarz i złociste oczy, w których tliły się ogniki mściwej rozkoszy. Jenny chwyciła ją za cienkie nadgarstki, chociaż czuła łamanie w kościach rąk, jakby była starą kobietą, która nie może zasnąć w zimową noc. Majestat? — wykrzyknął jej umysł, znowu przebijając się przez mgłę bólu i czarów. Tylko ty jedna przypisujesz sobie majestat, Zyerne. Tak, jestem zła i słaba, i tchórzliwa, ale, podobnie jak smok, przynajmniej wiem, czym jestem. Ty zas'jesteś' stworzona z kłamstw, trucizn, małych i nikczemnych lęków — i właśnie to cię zabije. Bez względu na to, czy ja umrę, czy nie, Zyerne, to ty sprowadzisz na siebie śmierć, nie za to, co robisz, lecz za to, czym jesteś. Wyczuła, że jej słowa zasiały niepokój w umyśle Zyerne. Sko- rzystała z okazji i w przypływie furii wyzwoliła się z jego brutalnych pęt. W tym samym momencie jej ręce zostały odepchnięte na boki. Klęcząc, patrzyła przez czuprynę splątanych włosów na twarz cza- rodziejki, która posiniała z wściekłości. — Ty! Ty...! — wrzasnęła Zyerne. Ciało wiedźmy zostało owi- nięte, z przejmującą obscenicznością, łachmanami z gorąca, ognia i mocy. Uświadomiwszy sobie, że niebezpieczeństwo zagraża teraz jej ciału, a nie umysłowi, Jenny rzuciła się na podłogę i przeturlała na bok. W wirującej mgle ciepła i mocy stanęło stworzenie, jakiego jeszcze nigdy nie widziała, ohydne i zdeformowane, jakby było owocem związku gigantycznego karalucha jaskiniowego z tygry- sem. Ta przerażająca istota zaatakowała Jenny, ochryple wyjąc. Jenny uchyliła się przed kopniakiem najeżonych ostrymi jak brzytwy pazurami łap potwora. Usłyszała Garetha wykrzykującego jej imię, nie ze strachem, jak można byłoby się spodziewać jeszcze niedawno. Kątem oka zobaczyła, że młodzieniec rzuca halabardę, która potoczyła się po błyszczącej jak szkło posadzce w kierunku jej nadstawionej ręki. Złapała broń w samą porę, żeby odeprzeć drugi atak. Metalowe ostrze z brzękiem uderzyło o szczęki stwora, którego wielki ciężar sprawił, że oparła się plecami o błękitno-czarny Ka- mień. Raptem stworzenie gwałtownie skręciło, tak samo jak uczyniła to Zyerne tamtego wieczoru na polanie. Jenny miała wrażenie, że słyszy w swoim umyśle głos Zyerne, krzyczący z oddali: „Jeszcze ci pokażę! Pokażę wam wszystkim!" Stwór umknął do alabastrowego lasu, zmierzając do ciemnych tuneli, które prowadziły na powierzchnię. Jenny zaczęła niezdarnie się podnosić, ale upadła pod Kamie- niem. Bolał ją każdy mięsień. Miała wrażenie, że okrutne czary roztarły jej umysł na miazgę i że ten umysł krwawi na skutek faktu, że pogodziła się z tym, kim jest. Ręka, którą położyła na drzewcu halabardy, była jakby nie jej; Jenny odczuwała pewne zaskoczenie, iż wciąż stanowi ona przedłużenie jej ramienia. Brązowe palce były pokryte pęcherzami; nawet nie pamiętała, w którym momencie się ich nabawiła. Gareth pochylał się nad nią. Trzymał kapiącą pochodnię. — Jenny. Jenny, obudź się. Jenny, proszę cię! Nie zmuszaj mnie, żebym szedł sam za tym stworem. Zdołała wyszeptać: „Nie" i przełknęła krew. Instynkt podpowie- dział jej, że obrażenia wewnętrzne zagoiły się, ale czuła się chora i wyczerpana. Jeszcze raz spróbowała wstać, lecz przewróciła się i zwymiotowała. Poczuła, że chłopiec przytrzymuje ją drżącymi ze strachu rękami. Nieco później, przemarznięta i jakby wydrążona, zastanawiała się, czy zemdleje, ale powiedziała sobie, że nie powinna wariować. — Ona zamierza dorwać Morkeleba — szepnęła i znowu się podparła tak, że czarne włosy opadły jej na twarz. — Rządzi nim moc Kamienia. Zyerne będzie mogła opanować jego umysł, czego nie była w stanic dokonać ze mną. Zdołała wstać, w czym delikatnie dopomógł jej Gareth, i podnios- ła halabardę. — Muszę ją zatrzymać, zanim wydostanie się z jaskiń. Pokona- łam jej umysł. Dopóki tunele ograniczają jej rozmiary, może będę w stanie pokonać jej ciało. Zostań tutaj i pomóż Johnowi. — Ale... — zaczął Gareth. Jenny uwolniła się jednak z jego objęć i, puściwszy się nieskoordynowanym pędem, ruszyła w kie- runku ciemnego przejścia. Mrok za drzwiami plątały czary utraty i chaosu. Runy, które Jenny zostawiła podążając zaJohnem, znikły. Przez chwilę jej umysł tłamsiła subtelna ciemność magii Zyerne. która sprawiła, że wszy- stkie osłonięte drogi wydawały się takie same. Kiedy pomyślała o wiecznym tułaniu się w tym mroku, strach ścisnął ją za gardło. Po pewnym czasie jakaś część jej osobowości, która kiedyś pomagała odnajdować przejścia w lasach Zimowych Krain, powiedziała: Po- myśl. Pomyśl i posłuchaj. Uwolniła magię ze swojego umysłu i rozejrzała się w ciemności. Instynkt myśliwego pozwolił jej zapamiętać charakterystyczne pun- kty trasy, gdy robiła znaki runiczne. Wytężyła zmysły, by ogarnąć nimi tę fantasmagoryczną krainę żłobionego kamienia, nasłuchiwała ech, które przemierzały ciemność i krzyżowały się w niej. Do jej uszu dobiegał stłumiony szept Johna, opowiadającego Garethowi o drzwiach, które miały być zaryglowane przez gnomy. Po chwili gdzieś przed nią, w górze, zazgrzytał chitynowy pazur. Kiedy pogłę- biła swoją świadomość, wyczuła, że robactwo jaskiniowe w popło- chu ucieka przed większym robakiem. Szybko udała się w pościg. Wcześniej powiedziała Morkelebowi, żeby stanął na straży przy drzwiach zewnętrznych. Teraz modliła się, by smok okazał dość rozsądku i nie wykonał jej polecenia, aczkolwiek nie było to już istotne. Moc Kamienia znajdowała się w Zyerne — to z niego zaczerpnęła najgłębsze pokłady swojej siły, wiedząc, że kiedy nadej- dzie czas zapłaty, będzie dysponowała dostateczną liczbą istnień, by uregulować należność. Po tym jak doszło do zetknięcia się umysłów smoka i Zyerne, moc Kamienia, ulokowana w świadomości Morke- leba, była bardziej skondensowana. Gdyby Morkeleb stał się niewol- nikiem czarodziejki, Cytadela padłaby i odtąd Kamień należałby do Zyerne po wsze czasy. Jenny kolejny raz nieco przyśpieszyła, aczkolwiek miała wra/e- nie, że zaraz popękają jej kości. Starała się unikać cieknącej wody. Miała wrażenie, że cichy tupot jej bosych stóp zastyga wśród maja- czących zarysów wapiennej ciemności, a ręce jak gdyby przymarzły do drzewca halabardy. Nie wiedziała, jaką przewagę ma nad nią Zyerne, ani jak szybko potrafi się przemieszczać jej odrażające wcielenie. Wprawdzie Zyerne nie mogła już użyć mocy przeciwko niej, ale Jenny obawiała się spotkania i walki z tym ohydnym cielskiem. Przyszła jej do głowy ironiczna myśl: to John powinien był się tym zajmować, nie ona — przecież radzenie sobie z potwo- rami należało do jego obowiązków. Uśmiechnęła się gorzko. Mab miała rację — na tej ziemi zło nie ograniczało się do występowania smoków. Minęła wzgórek kamiennych grzybów, sklepione przejście naje- żone zębami przypominającymi groteskowo uformowane sztylety. Jej serce waliło jak młot, a zziębniętym ciałem wciąż szarpał ból, wywołany czarami Zyerne. Biegła, widząc po drodze rygle i zasuwy, w których gnomy pokładały tyle ufności. Już wiedziała, że przybę- dzie na miejsce zbyt późno. W błękitnym półmroku krypt poniżej Cytadeli znalazła poprze- wracane i porozrzucane meble. Podjęła rozpaczliwy wysiłek i przy- śpieszyła tempo. W przejściu dostrzegła przelotnie odbicie rozgo- rączkowanego światła dnia. Potknęła się i jednocześnie w jej nozdrza buchnął smród krwi. Spojrzała w dół. Ujej stóp w ciepłej kałuży krwi leżało pozbawione głowy ciało gnoma. Ostatnie pomieszczenie piw- nic Cytadeli przypominało rzeźnię. Leżały w nim zwłoki ludzi i gno- mów; było ich tak dużo, że nawet tarasowały wyjście. Prowizoryczne czarne uniformy były przesiąknięte krwią. Stęchłe powietrze cuch- nęło posoką, która oblepiała ściany, a nawet sufit. Za drzwiami dały się słyszeć krzyki, a potem Jenny poczuła przykrą woń spalenizny. Potykając się o ofiary rzezi, Jenny wykrzyknęła: „Morkelebie!" Przekazała muzykę jego imienia niewidzialnej pustce, jakby rzucała linę. Poczuła dotknięcie umysłu smoka i oboje zostali przytłoczeni odrażającym ciężarem Kamienia. Oślepiło ją światło. Wygramoliwszy się do przejścia, stanęła na dolnym dziedzińcu i mrugała oczami. Zauważyła, że bruk wokół drzwi pokrywały zastygłe plamy ciemnej krwi. Naprzeciw niej go- towało się do skoku stworzenie, które w plugawym, zapowiadającym burzę świetle dziennym było większe i nieskończenie bardziej ohyd- ne. Po kolejnej metamorfozie przypominało skrzydlatą mrówkę, chociaż brakowało mu wdzięcznej zwartości, charakterystycznej dla tego owada. Po trosze wyglądałojak kałamarnica, wąż, skorpion, osa — w każdym razie, nie będąc żadnym z tych zwierząt, łączyło najszkaradniejsze elementy ich anatomii. Upiorny śmiech, który wypełnił umysł Jenny, bez wątpienia należał do Zyerne, i to jej głos przyzywał Morkeleba, tak jak wcześniej wołała Garetha. Moc Ka- mienia obezwładniała umysł smoka jak zaciskająca się pętla. Smok kulił się na przeciwległym wale obronnym dziedzińca. Wy- dawało się, że każda łuska i kolec są gotowe do boju, a jednak umysł Jenny wyczuwał u niego tylko śmiertelną udrękę. Potworne, mroczne brzemię Kamienia rozdzierało jej umysł. Ta budowana przez poko- lenia moc ulegała fermentacji, a Zyerne kierowała ją przeciw smo- kowi, chcąc, aby był na jej zawołanie, domagając się, by uległ. Jenny czuła, że wobec tego władczego tonu jego umysł jest jak żelazny węzeł, ale wyczuła też moment, w którym ów węzeł zaczął pękać. Znowu krzyknęła: Morkelebie! i rzuciła się ku niemu, ciałem i duszą. Ich umysły zwarły się i splotły ze sobą. Poprzez oczy smoka ujrzała okropne stworzenie i zrozumiała, w jaki sposób domyślił się, że ma do czynienia z Zyerne — obraz jej duszy był łatwy do rozpoznania. Gdzieś w zakamarkach umysłu Jenny czaiła się myśl, że tak jest w przypadku każdego człowieka i gnoma, który kulił się w przejściach lub chronił za wieżą. Postrzegała świat tak jak smoki. Siła Kamienia znowu atakowała umysł Jenny, a jednak nie miała żadnego wpływu na czarownicę. Oczami Morkeleba widziała, jak biegnie ku niemu — w pewnym sensie biegła do samej siebie. Zobaczyła, że stworzenie odwraca się, żeby zaatakować ten mały latający strzępek owiniętych w czerń kości i włosów, który, jak uświadamiała sobie z obojętnością, był jej własnym ciałem. Umysł Jenny był zanurzony w umyśle smoka, chroniąc go przed palącym uściskiem Kamienia. Smok zaatakował niczym kot i stwo- rzenie, które było wcześniej Zyerne, obróciło się, żeby sprostać nieoczekiwanemu zagrożeniu. Częściowo we własnym ciele, a czę- ściowo w ciele Morkeleba, Jenny weszła pod obwisłe, napęczniałe brzuszysko potwora, który wydawał się taki wielki, i pchnęła hala- bardę w górę. Kiedy ostrze rozcięło cuchnące cielsko, usłyszała w umyśle głos Zyerne, wykrzykującej wulgarne przekleństwa jak zepsuta kurewka, którą gnomy zgodziły się kiedyś przyjąć, myśląc, że zrobi dobry użytek ze swojej mocy. Stworzenie podkurczyło swoje pokraczne kończyny i wzbiło się w niebo, schodząc im z drogi. Przebywając w górze, Jenny wyczuwała gorące dudnienie grzmotu. Czar, który przeciwstawiła potworowi, zablokował błyskawicę, która w chwilę później byłaby uderzyła w dziedziniec. Użyła smo- czego czaru, tego samego, który wykorzystywały smoki przemierza- jące powietrzne szlaki, żeby móc latać podczas burzy. Wciąż chro- niła umysł towarzyszącego jej Morkeleba przed Kamieniem, on zaś osłaniał jej ciało przed silniejszą Zyerne. Wspólnota umysłów spra- wiała, że nie potrzebowali słów, by się porozumiewać. Jenny chwy- ciła się ostrych jak noże kolców przedniej kończyny Morkeleba, gdy podniósł ją na grzbiet. Jakoś' wtłoczyła się między kolce okrywające jego kręgosłup. Usłyszała kolejne grzmoty, a potem zaczęła się dusić od palącego ozonu. Rzuciła czar, by odepchnąć ów piorun, i błyska- wica przeszła przez stworzenie, które krążyło w sinym powietrzu nad Cytadelą niby worek nabiegły ropą, a potem uderzyła w wyrzutnię harpunów na wale obronnym. Zniszczone żelazo eksplodowało w wianuszku płomieni; dwaj mężczyźni, którzy przygotowywali inną wyrzutnię do ataku na potwora, odwrócili się i uciekli. Wówczas Jenny zrozumiała, że burza została wywołana przez Zyerne, sprowokowana jej mocami za pośrednictwem odległego Kamienia. Magia Kamienia dała Zyerne siłę umożliwiającą kierowa- nie błyskawicy tam, gdzie jej się żywnie podobało. Kamień, burza i smok — taka była jej broń w walce z Cytadelą. Jenny ściągnęła pas i przywiązała się nim do półmetrowego kolca. Nie na wiele by się to zdało, gdyby smok zrobił fikołka w locie, ale przynajmniej chroniło ją przed zsunięciem się na bok, a lepiej zabezpieczyć się na razie nie mogła. Wiedziała, że jej ciało jest obolałe i wyczerpane, ale umysł smoka zabrał ją z niego. Zresztą, nie miała wyboru. Odseparowała się od bólu i wyrwała Ograniczenia z umysłu i ciała. Smok popędził w górę, gdzie już czekał potwór. Czuła silne podmuchy wiatru, który szarpał skrzydła Morkeleba tak silnie, że smok musiał gwałtownie skręcić, żeby nie wyrżnąć w najwyższą wieżę Cytadeli. Stworzenie splunęło na nich z góry deszczem kwaśnego, zielonego i cuchnącego śluzu, który palił ręce i twarz Jenny jak trucizna i zostawiał dymiące, skorodowane bruzdy na stali łusek smoka. Jenny zaciekle koncentrowała umysł na walce z rozdzierającym bólem; skierowała siłę woli na chmury. Po chwili lunął z nich deszcz, który zmył ohydną substancję i niemal oślepił Jenny swą intensywnością. Strąki czarnych włosów oblepiły jej ramiona. Smok kołysał się na wietrze i poczuła, że błyskawica znowu skupia się na krążącym nad nimi stworzeniu. Pochwyciła ją umysłem i odrzuciła, tak że wybuchła gdzieś w połowie drogi, a wstrząs spowodowany wyładowaniem dał jej się mocno we znaki. Zapo- mniała, że nie jest smokiem i że ma ciało zwykłego śmiertelnika. Potem stworzenie runęło na nich. Jego okaleczone skrzydła fur- kotały jak u odrażającego owada. Przytłoczony jego ciężarem smok przekoziołkował. Jeny musiała chwycić się kolców po obu stronach i chociaż unikała ich ostrzy, to i tak pocięła sobie palce. Ziemia kołysała się i wirowała, ale Jenny koncentrowała wzrok i umysł na istocie znajdującej się w górze. Smród potwora był nieznośny. Nagle jego rozrastające się cielsko wysunęło łeb, wielki jak u rekina, który wgryzł się w masywne ścięgna skrzydeł smoka, a jednocześnie otoczył przeciwników wirem złych czarów, usiłując rozszarpać po- łączone umysły. Z paszczy potwora bluznęła żółta, posokowata ciecz. Jenny za- machnęła się na jego oczy, ludzkie i wielkie jak jej dwie pięści, szarozłote niby miód — oczy Zyerne. Ostrze halabardy rozcięło tkankę. Z częściowo rozdartych fałd rany wyłaniały się kolejne głowy; przypominały wężowisko obryzgane krwią, szarpały strój i ciało Jenny podobnymi do ssawek ryjkami. Rozpaczliwie, walcząc ze strachem, jaki budził w niej ten koszmar, ponownie zadała cios. Na pokrytych pęcherzami dłoniach zakrzepły grudki śluzu. Połowa jej umysłu przywoływała z głębin duszy smoka czary uzdrawiania przeciw truciznom, które z pewnością kryły się w tych brudnych szczękach. Kiedy rąbnęła w drugie oko, stworzenie oderwało się od nich. Morkeleb przechylił się i zatoczył koło, by polecieć wyżej. Ból wy wołany jego obrażeniami szarpał nią równie mocno jak jej własne rany. Wiedziała, że i on wyczuwa jej ból. Cytadela w dole odpłynęła. Deszcz zalewał ich strugami jak woda z wiadra. Spojrzawszy w górę, Jenny zobaczyła upiornie fioletowy blask skupionej błyskawicy, która tworzyła obwódkę dla czarnych chmur, skłębionych tak blisko niej i smoka. Zyerne gnębiła ich w mniejszym stopniu. Sama groma- dziła swoje czary, czary zniszczenia i rozbicia, skierowane przeciw Cytadeli i jej obrońcom. Mgła spowiła sterczące fałdy lądu, twierdzę, która wyglądałajak zabawka, i mokrą, szmaragdową szarość łąk nad białym nurtem rzeki. Morkeleb krążył nad ziemią. Widząc wszystko za pośrednic- twem jego ślepi, Jenny odczuwała niewiarygodny spokój. Powietrze obok niej rozcięła błyskawica i zobaczyła wyraźnie, jak na precyzyj- nym rysunku, że kolejna katapulta wybucha na wałach obronnych, a człowiek, który ją obsługiwał, spada z parapetu i, bezwładnie wirując, zlatuje z klifu. Potem smok złożył skrzydła i spadł. Zanurzywszy umysł w świa- domości Morkeleba, Jenny nie czuła lęku. Przywarła mocno do kolców bestii. Wiatr rozwiewał jej ociekające wodą włosy, a pokrwa- wiona, mokra od deszczu szata przylepiła się do jej ciała. Umysł Jenny był teraz umysłem rzucającego się na zdobycz jastrzębia. Z wielką przyjemnością obserwowała workowate, miotające się cia- ło, które stanowiło ich cel, rozkoszowała się mającym nastąpić uderzeniem, podczas gdy smok zakrzywiał swe szpony... Wstrząs omal nie zrzucił jej z niestabilnego „siodła" na kręgosłu- pie smoka. Stwór wygiął się i zawisł w powietrzu, a potem zanurko- wał pod nimi; kilkanaście paszcz zaatakowało brzuch i boki Morke- leba, nie bacząc na kolce i na fakt, iż smok zawzięcie wywija ogonem. Coś zahaczyło o plecy Jenny. Odwróciwszy się, odcięła wężowatą mackę, ale uświadomiła sobie, że z rany płynie krew, której nie jest w stanie szybko zatamować. Czuła, że wpadli w wir czarów, a ciężar Kamienia wywiera na nich nacisk i usiłuje rozdzielić splątany węzeł ich umysłów. Nie była już pewna, czym różni się magia ludzka od smoczej. Wiedziała ty lko, że lśnią razem, jak żelazo i złoto, tworząc zespoloną broń, która atakowała ciało i umysł. Czuła rosnące zmęczenie Mor- keleba. Jej samej kręciło się w głowie, gdyż mury Cytadeli i pokryte kamiennymi zębami klify Ściany Nast kręciły się pod nimi jak szalone. Im zacieklej cięli i rąbali okropne, cuchnące stworzenie, tym więcej paszcz i macek mu wyrastało i tym mocniejszy był jego uścisk. Strach Jenny przypominał strach bestii walczącej z przedsta- wicielem swojego gatunku, ale czuła coraz większy ciężar stworze- nia, które rozmnażało członki, zwiększało wymiary i moc, podczas gdy dwa splecione ciała miotały się w morzu ulewnego deszczu. Kiedy nadszedł koniec, poczuła wstrząs, jakby ktoś zdzielił ją pałką. Gdzieś w dole, pod ziemią, rozbrzmiewał dudniący ryk, którego tępa monotonia osłabiałajuż i tak nadwerężoną koncentrację jej umysłu. Potem, wyraźniej, usłyszała głos, a raczej wycie Zyerne, zwielokrotnione tysiąc razy przyprawiającymi o duszność czarami; poczuła w czaszce rozdzierające echo nieopisanego bólu. Uświadomiła sobie, jakby we śnie, którego jeden epizod przecho- dzi w drugi, że czary, które ich otaczają, zaczynają topnieć i następuje odpadanie przywierającego sflaczałego ciała i mięśni. Poniżej coś zabłysło, spadając w deszczowym powietrzu w kierunku mokrych kalenic dachów Cytadeli. Zrozumiała, że tak powiewają rozpuszczo- ne brązowe włosy i biały muślin szaty Zyerne. Natychmiastowa mys'l „Łapać ją" i smocza riposta „Niech spada" zostały wymienione szybko jak iskra. Po chwili Morkeleb znowu rzucił się w dół i jak sokół śledził spadające ciało bystrymi krysta- licznymi ślepiami; chwycił je w powietrzu z wdziękiem i zręcznością dziecka, które gra w kości. W górze wyłoniły się, szare od deszczu, mury dziedzińca Cyta- deli. Wszędzie na wałach obronnych stali mężczyźni, kobiety i gno- my. Ulewa przemoczyła im włosy, ale nikt nie zwracał na to naj- mniejszej uwagi. Z wąskich drzwi, prowadzących do Głębi, napływał biały dym, ale oczy wszystkich były skierowane ku niebu, z którego spadała czyjaś ciemna sylwetka. Smok balansował przez chwilę skrzydłami o kilkudziesięcio- metrowej rozpiętości, a potem wysunął trzy delikatne kończyny i wylądował na ziemi. Za pomocą czwartej kończyny położył Zyerne na pokrytej kałużami kamiennej posadzce. Jej ciemne włosy były rozrzucone w nieładzie i mokły w strugach ulewnego deszczu. Ześlizgując się z grzbietu smoka, Jenny od razu wiedziała, że Zyerne jest martwa. Usta i oczy czarownicy były otwarte. Wykrzy- wione gniewem i przerażeniem, rysy jej twarzy ujawniały złośli- wość, kłótliwe usposobienie i chorobliwą skłonność do wpadania w furię z byle powodu. Drżąc ze zmęczenia, Jenny oparła się o pochylony bark smoka. Powoli iskrząca się helisa ich umysłów uległa rozluźnieniu. Jenny przestała widzieć jasną, kolorową obwódkę wokół wszystkich przed- miotów i zjawisk. Żywe organizmy znowu były ciałami stałymi, a nie odcieleśnionymi widmami, przez które prześwitywały kształty ich dusz. Znowu poczuła zwielokrotniony ból — ból wywołany ranami na ciele i palącym zniszczeniem umysłu. Uświadomiła sobie, że jej podarta toga przywiera do pleców za sprawą krwi, która w dodatku cieknie jej po nogach. Przypomniała sobie o ciemności, nagromadzo- nej w jej własnym sercu, o ciemności, którą musiała zaakceptować podczas walki z Zyerne. Przytrzymując się kolczastych łusek, spojrzała na pobielałą, wy- razistą twarz, zerkającą ku niej pośród smaganych deszczem kałuż. Poczuła czyjąś rękę na swoim łokciu. Odwróciwszy się, zobaczyła Trey. Zabawnie pomalowane włosy dziewczyny były teraz mokre i oblepiały jej twarz. Jenny zdała sobie sprawę, że pierwszy raz widzi istotę ludzką, która odważyła się podejść tak blisko Morkeleba. W chwilę później dołączył do nich Polycarp. Miał prowizoryczny opatrunek na ręce, a połowa jego rudych włosów była wypalona na skutek pierwszego ataku stwora na drzwi. W bramie Głębi nadal kłębił się biały dym. Jenny krztusząc się jego gryzącymi oparami, czuła ból w płucach. Wszyscy na dziedziń- cu kaszleli —jak gdyby sama Głębia pogrążyła się w płomieniach. Ze s'rodka dał się słyszeć kolejny atak kaszlu. W zacienionej szczelinie pojawiły się dwie postacie — niższa szła oparta o wyższą. Na poczerniałych od sadzy twarzach zalśniły szkła okularów, kon- trastując z bladym światłem. Niebawem obie istoty wynurzyły się z mroku i kłębów dymu. Przywitało je osłupiałe milczenie tłumu zgromadzonego na dziedzińcu. — Źle wyliczyliśmy ilość środka wybuchowego — rzekł John przepraszającym tonem. Rozdział 17 Dopiero po kilkunastu dniach od chwili, gdy John i Gareth wysadzili Kamień w powietrze, Jenny zaczęła dochodzić do siebie po bitwie stoczonej pod i nad Cytadelą. Jak przez mgłę przypominała sobie, że opowiadali Polycarpowi, jak wracali do pokoju przez bramy, pod którymi leżał środek wybu- chowy, podczas gdy ona z wolna traciła przytomność. Pamiętała jeszcze, że Morkeleb pochwycił ją w szpony, po tym jak upadła, i przeniósł ją jak kota do małego schronienia na górnym dziedzińcu. Bardziej wyraziste było wspomnienie głosu Johna, który zabronił pozostałym iść za nimi. Słyszała, jak powiedział do Garetha „Ona potrzebuje leczenia, którego nie jesteśmy w stanie jej zaofiarować. Dajcie jej spokój." Ciekawiło ją, skąd to wiedział. No, ale John znał ją przecież bardzo dobrze. Morkeleb uzdrawiał Jenny tak jak smoki — kierując ciałem za pomocą umysłu. Jej ciało wracało do zdrowia całkiem szybko, trucizny same wypalały się w jej żyłach, a pofałdowane nacięcia zasklepiały się i zostawały po nich tylko okrągłe, ropiejące strupy o rozmiarach jej dłoni. Pomyślała, że te ślady będzie miała do końca życia, tak jak John swoje blizny po zabiciu smoka. Umysł goił się wolniej. Rany zadane podczas walki z Zyerne pozostały nie zabliźnione. Najgorsza była świadomość, że porzuciła dziedzictwo własnej mocy, i to nie z powodu kapryśnego losu, który nie dał jej takiej możliwości lub utrudnił zgłębianie tajników magii, lecz dlatego, iż odczuwała strach. Są twoje na wyciągnięcie ręki — powiedział Morkeleb. Wiedziała, że zawsze były. Odwróciwszy głowę od cieni zatłoczonej przybudówki, ujrzała smoka, leżącego na dziedzińcu w pozbawionych ciepła promieniach słońca. Niby czarna kobra, unosił ozdobiony chwostem łeb i trzepotał czułkami, nasłuchując wiatru. Jenny czuła, że jej dusza przeplata się z umysłem i duszą smoka, który zaczyna wiązać całe jej życie kryształowymi linami własnego jestestwa. Zapytała go raz, dlaczego pozostał w Cytadeli, żeby ją leczyć. Kamień został zniszczony. Nic już cię nie łączy Z tym miejscem. Poczuła, że wzbiera w nim uśpiony gniew. Nie mam pojęcia, kobieto czarowniku. Nie byłaś' w stanie sama się uleczyć, a ja nie chciałem oglądać cię na zawsze złamaną. — Te słowa w jej umyśle były zabarwione nie tylko złością, ale także wspomnieniem strachu i czymś w rodzaju wstydu. Dlaczego? — zapytała. Często mówiłeś, że sprawy rodu człowie- czego w ogóle nie interesują smoków. Jego najeżone łuski cicho zachrzęściły, a potem niemal bezsze- lestnie wróciły do poprzedniego ułożenia. Wprawdzie smoki nie miały zwyczaju kłamać, ale Jenny wyczuła, że Morkeleb zamyka przed nią labirynty swego umysłu. Bo też nie interesują. Ale odkąd wyleczyłaś mnie i podzieliłaś się pieśnią o złocie w Głębi, czuję w sobie emocje, których nie pojmuję. Moja moc przebudziła moc w tobie, ale nie wiem, co takiego jest w tobie, co przebudziło we mnie jej odbicie, gdyż to nie jest sprawa smoków. To coś pozwoliło mi poczuć siłę Kamienia, gdy leciałem na północ — tęsknotę i bóU które kiedyś pojawiały się tylko za sprawą mej wolnej woli. Dlatego teraz nie chcę oglądać twojego cierpienia, nie chcą patrzeć, jak umierasz tak jak inni ludzie. Chcę, iebyś poleciała ze mną na północ, Jenny, żebyś została jednym ze smoków, obdarzona mocą, o jaką zawsze zabiegałaś'. Pragnę tego, tak jak zawsze pragnąłem złota ziemi. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Ale czyż to nie jest to, czego i ty pragniesz? Jenny nic nie odpowiedziała. John wstał bardzo wcześnie i powlókł się po schodach na górny dziedziniec, żeby się z nią zobaczyć. Siedział obok niej na wąskim, prowizorycznym łóżku w jej malutkim pokoiku i szczotkował jej włosy, tak jak to robił w Hołd, ilekroć pojawiała się tam, żeby być z nim i ich wspólnymi synami. Mówił o zwyczajnych rzeczach, o rozbrajaniu wojsk oblegających Cytadelę i powrocie gnomów do Głębi, o poczynaniach Garetha, i jeszcze o zbieraniu książek, które mieli wziąć na północ. Nie domagał się od niej niczego, ani słów, ani decyzji, ani myśli. Odnios- ła jednak wrażenie, że dotknięcie jego rąk powodowało więcej piekącego bólu niż wszystkie czary zniszczenia rzucane przez Zyerne. Przyszło jej do głowy, że dokonała wyboru przed dziesięciu laty, kiedy się poznali, i od tamtego dnia nieustannie zmieniała decyzję. Ale przecież zawsze zostawało do wyboru coś innego. Nie odwraca- jąc głowy, była świadoma myśli, które miotały się za diamentowymi otchłaniami czujnych ślepi Morkeleba. Kiedy wstał, żeby odejść, położyła dłoń na rękawie postrzępionej czarnej szaty Johna. — John — rzekła cicho. — Zrobisz coś dla mnie? Prześlij pannie Mab wiadomość z prośbą, żeby wybrała najlepsze tomy magii, jakie zna, napisane zarówno przez gnomy, jak i przez ludzi; będzie można zabrać je na północ. Patrzył na nią przez chwilę. Leżała na prymitywnym sienniku na wąskim łóżku, którego już od czterech nocy nikt z nią nie dzielił. Jej grube ciemne włosy opadały strąkami na bialutką koszulę. — Nie wolałabyś sama ich poszukać, kochanie? Ostatecznie to ty będziesz z nich korzystała. Potrząsnęła głową. Był odwrócony plecami do otwartego dzie- dzińca, wpadające światło zniekształcało jego rysy. Chciała wyciąg- nąć rękę i dotknąć go, ale jakoś nie mogła się do tego zmusić. Chłodnym jak srebro głosem wyjaśniła: — Johnie, magia smoka jest we mnie; nie muszę jej szukać w książkach. Książki są dla lana, kiedy osiągnie swoją moc. John nic odzywał się przez chwilę. Zastanawiała się, czy i jemu przyszło to do głowy w związku z ich starszym synem. Kiedy przemówił, w jego głosie wyczuwało się niepewność. — To nie będziesz go uczyła? Pokręciła głową. — Nie wiem, John — szepnęła. — Nie wiem. Poruszył ręką w taki sposób, jakby zamierzał położyć ją na ramieniu Jenny, a wtedy powiedziała: — Nie. Nie dotykaj mnie. Już i tak jest mi ciężko. Stał przed niąjeszcze przez chwilę i patrzył jej w twarz. W końcu posłusznie odwrócił się i wyszedł. W dniu, w którym mieli opuścić Cytadelę, nie podjęła ostatecznej decyzji w sprawie powrotu na północ. Wiedziała, że John ją obser- wuje, kiedy myśli, że ona tego nie zauważa. Była zadowolona, że ani razu nie wysunął argumentu, który skłoniłby ją do pozostania z nim — nigdy nie rozmawiał z nią o ich synach. Ale nocami uświadamiała sobie również, że w księżycowej poświacie na wyższym dziedzińcu pobłyskuje ciemna, podobna do kobry sylwetka smoka, który krąży i spada z czarnego nieba, a chłodne gwiazdy zimy przeszywająjego grzbiet, jak gdyby przeleciał przez serce galaktyki i wrócił oblany jej światłem. Poranek w dniu wyjazdu byl pogodny, ale okropnie zimny. Król przyjechał z Bel, żeby ich pożegnać. Towarzyszył mu kwiecisty orszak dworzan, którzy spoglądali na Johna z podziwem i strachem, jakby dziwiło ich, iż kiedyś odważyli się z niego szydzić, i że nie pozabijał ich wszystkich. Wraz z królem przybyli też Polycarp oraz Gareth i Trey, którzy trzymali się za ręce jak para uczniaków. Trey przemalowała włosy na burgundowozłoty kolor, ale jej dziecinne warkoczyki nie mogły zrobić dużego wrażenia; powinna była wy- brać sobie jakąś bardziej wyszukaną fryzurę, jedną z tych, które były modne na dworze. Przyprowadzili ze sobą długi orszak koni i mułów, objuczonych prowiantem na drogę, a także książkami, dla których John z laką radością zamierzał narażać życie. Aversin ukląkł przed wysokim, nieprzeniknionym starcem, żeby mu podziękować i złożyć hołd, Jenny stała na uboczu, odziana w bezbarwne, charakterystyczne dla północnych ziem pledy. Czuła się dziwnie wyobcowana. Patrzyła, jak król zerka na oblicza dworzan z miną człowieka, który kogoś szuka, ale już nie pamięta dokładnie, kto to miałby być. Król zadał Johnowi pytanie: — Chyba jeszcze nie wyjeżdżasz? Przecież dopiero wczoraj zaprezentowałeś się na dworze! — Czeka mnie daleka droga do domu, mój panie. — John nie wspomniał o tygodniu, który spędził czekając, aż król pozwoli mu ruszyć na smoka. Było oczywiste, że stary człowiek nie pamięta z ostatnich tygodni prawie niczego. — Najlepiej, żebym wyruszył, zanim spadną obfite śniegi. — Aha. — Król kiwnął głową z nieodgadnioną miną i odwrócił się, wsparty na ramieniu syna i swojego siostrzeńca Polycarpa. Zrobił kilka kroków i przystanął. Zmarszczył brwi, jakby coś sobie przypo- mniał, i zwrócił się do Garetha. — Ten pogromca smoków — czy on w końcu zabił tego smoka? Gareth nie był w stanic zrelacjonować wszystkiego, co zaszło, ani sposobu, w jaki prawość została przywrócona królestwu, toteż ograniczył się do przytaknięcia. — Dobrze — odparł starzec, kiwając głową z aprobatą. — Dobrze. Gareth puścił jego rękę. Polycarp, jako mistrz Cytadeli i jej gospodarz, poprowadził króla na spoczynek. Dworzanie udali się za nimi jak ławica kolorowych, ozdobnych ryb. Spośród tego orszaku wyłoniły się trzy nieduże, przysadziste postacie; ich jedwabne szaty łopotały na zimnym wietrze, który swawolił na łagodnym, odnowio- nym niebie. Balgub, nowy władca Głębi Ylferdun, przechylił głowę. Tonem niewprawnego mówcy, złożył Lordowi Aversinowi, Zgubie Smoków, podziękowania, chociaż nie sprecyzował, za co mu się one należą. — Hm, nie mógł sobie na to pozwolić, prawda? — zauważył John, kiedy trzy gnomy opuściły dwór w ślad za orszakiem króle- wskim. Tylko panna Mab dostrzegła spojrzenie Jenny i mrugnęła do niej porozumiewawczo. John ciągnął: — Gdyby wystąpił i rzekł: „Dziękuję, żeś wysadził Kamień", w ten sposób przyznałby, że mylił się twierdząc, iż Zyerne go nie zatruła. Gareth, który wciąż stał obok nich, trzymając Trey za rękę, roześmiał się. — Wiesz, myślę, że on przyznaje to w duchu, aczkolwiek nie sąd/ę, by kiedykolwiek wybaczył nam nasz postępek. Przynajmniej jest dla mnie uprzejmy podczas rady — to sprzyjająca okoliczność, gdyż będę zmuszony mieć z nim do c/ynienia przez długi c/as — Doprawdy? — W oczach Johna pojawiło się autentyczne zaciekawienie. Gareth milczał przez dłuższy czas, dotykając sztywnej koronki mankietu i unikając wzroku Johna. Kiedy ponownie uniósł głowę, jego oblicze wyrażało zmęczenie i smutek. — Myślałem, że będzie inaczej — powiedział cicho. — Myśla- łem, że gdy Zyerne umr/e. on wyzdrowieje. Wszakże czuje się lepiej... — Mówił jak człowiek, który usiłuje przekonać samego siebie, że naprawiony posąg jest równie piękny jak dawniej, gdy jeszcze nic popękał. — Ale jest taki... taki roztargniony. Badegamus twierdzi, że nie jest w stanie zapamiętać edyktów, które opracował poprzedniego dnia. Kiedy byłem w Bel, zwołaliśmy naradę — Ba- degamus, Balgub. Polycarp, Dromar i ja — żeby ustalić, co powin- niśmy zrobić. Potem przekazuję nasze ustalenia ojcu — albo przy- pominam mu, że sam miał takie zamiary — a on udaje, że zapamiętał moje słowa. Wie, że stał się bardzo roztargniony, aczkolwiek nie pamięta dlaczego. Czasami budzi się w środku nocy i wykrzykuje imię Zyerne albo imię mojej matki. — Przez chwilę młodzieniec mówił drżącym głosem. — Ale co będzie, jeśli on nigdy nie dojdzie do siebie? — Co będzie? — powtórzył łagodnie John. — Tak czy owak. pewnego dnia królestwo będzie należało do ciebie, mój bohater/c. — Odwrócił się i zaczął zaciskać mułom popręgi, przygotowując je do wyprawy przez miasto i jeszcze dalej, na północ. — Ale nie teraz! — zawołał Gareth. Chłodny poranek sprawiał, że z jego ust wydobywały się obłoczki pary. —Chcę powiedzieć, że już w ogóle nie mam dla siebie czasu! Upłynęły miesiące od czasu, gdy pracowałem nad swoimi wierszami albo próbowałem ukończyć tę południową wersję ballady o Antarze Pani Wojny... — Czasu będziesz miał pod dostatkiem. — Pogromca smoków przystanął i oparł rękę o wygiętą szyję Młota Bojowego, którego Gareth podarował mu na pożegnanie. — Wszystko stanie się łatwiej- sze, kiedy ludzie zorientują się, że powinni przychodzić bezpośred- nio do ciebie, zamiast do twojego ojca. Gareth pokręcił głową. — Ale nie będzie już tak samo. — A czy kiedykolwiek jest tak samo? — zagadnął John. Prze- suwając się wzdłuż, orszaku zwierząt, zaciskał popręgi i sprawdzał rzemyki na pakunkach z książkami — były tam poradniki dotyczące uzdrawiania, dzieła Anacetusa o większych i mniejszych demonach, „Dawca ognia" Luciarda, prace na temat inżynierii i prawa, napisane przez gnomów i ludzi. Gareth podążał za nim w milczeniu, przetrawiając fakt, iż jest, praktycznie rzecz biorąc, władcą Bel i musi, rad nierad, przyjąć na siebie obowiązki króla, do których był przygotowywany teoretycz- nie, pod uspokajającym hasłem „pewnego dnia". Jenny pomyślała ze współczuciem, że, tak jak John, Gareth będzie musiał zrezygnować /e zdobywania wiedzy i zająć się powinnościami wobec ludu. Jedyna różnica polegała na tym, że jego królestwo przeżywało okres pokoju, oraz na tym. iż John był o rok młodszy w momencie, gdy spadł na niego ciężar rządzenia. — A Bond? — zapytał łagodnie John, zerkając na Trey. Dziewczyna westchnęła i zdobyła się na uśmiech. — Wciąż pyta o Zyerne — odparła cicho. — Wiesz, on napra- wdę ją ubóstwiał. Wie ojej śmierci i usiłuje udawać, że pamięta, iż zdarzyło się to tak. jak mu opowiedziałam: na skutek upadku z ko- nia... Ale zauważam coś dziwnego. Jest bardziej uprzejmy niż daw- niej. Oczywiście nigdy nie będzie delikatny, ale nie jest taki poryw- czy i taki chytry, i myślę, że mniej rani ludzi. Wczoraj podczas posiłku upuścił filiżankę — ostatnio zrobił się strasznie niezdarny — i nawet przeprosił mnie. — Jej uśmiech był trochę wymuszony; zapewne chciała ukryć łzy. — Pamiętam, że kiedyś nic tylko potrafił obwiniać mnie za takie rzeczy, ale jeszc/e doprowadzał do tego, że sama czułam się winna. Trey wraz z Garethem kroczyła za Johnem. Wciąż trzymali się za ręce. Różana suknia dziewczyny wyróżniała się na tle cynowej szarości mroźnego poranka. Jcnny stała na uboczu i słuchała głosów młodych, ale odnosiła wrażenie, że widzi ich jak przez szybę; była częściowo odizolowana od tego życia i nie musiała do niego wracać, chyba że podjęłaby taką decyzję. Przez cały czas jej umysł słuchał nieba, skąd dochodziły do niej z osobliwą wyrazistością głosy wia- trów wokół wieżyc Cytadeli, szukających czegoś... Zauważyła, że John przygląda się jej. marszcząc brwi ze smut- kiem. Poczuła, że serce jej się ściska. — Musisz odejść? — zapytał Gareth z wahaniem. Jenny pod- niosła głowę, czując się tak, jakby czytano jej w myślach. Jednak młodzieniec zwrócił się do Johna. — Czy mógłbyś zostać ze mną choć na krótko? Przygotowanie wojsk zajmie prawie miesiąc. Mó- głbyś zostać członkiem rady. Ja... ja nie mogę robić tego sam. John potrząsnął głową, oparty o muła Clivy'ego. — Przecież robisz to sam. mój bohaterze. A jeśli o mnie chodzi, muszę doglądać swojego królestwa. Długo mnie w nim nie było. — Mówiąc te słowa, popatrzył pytająco na Jenny, ale ona odwróciła oczy. Wokół nich dął coraz silniejszy wiatr; przeciwne prądy rozwie- wały jej pledy i włosy niczym pieszczota gigantycznego skrzydła. Jenny spojrzała w górę i zobaczyła na szarobłękitnym niebie sylwet- kę smoka. Bez słowa odwróciła się od kawalkady na dziedzińcu i pobiegła do wąskich schodów, prowadzących aż pod mury. Mroczna postać szybowała na wietrze jak czarny latawiec; cichy głos śpiewał w jej umyśle. Jenny Waynest. na nie imię poleciłaś mi, żebym odleciał. Teraz gdy ty ruszasz, ja również odejdę. Ale zaklinam cię na twe imię. byś podążyła za mną. Leć ze mną na wyspy smaków na północnych morzach. Lec ze mną, żeby być jednym z nas. teraz i zawsze. W głębi duszy wiedziała, że smok prosi ją ostatni raz, że jeśli mu odmówi, drzwi zostaną zatrzaśnięte na zawsze. Przez chwilę stała zawieszona między srebrzystymi wałami obronnymi i srebrzystym niebem. Czuła, że John idzie po schodach za nią. Jego twarz była pozbawiona życia, a szkła okularów odbijały perliste barwy poran- nego światła. Zajego pośrednictwem uświadamiała sobie, że w nisz- czeiącej wieży Alyn Hołd czekają na nich dwaj mali chłopcy — chłopcy, których urodziła nie mając zamiaru ich wychowywać, chłopcy, których powinna była kochać więcej albo mniej niż dotych- czas. Jednakże najsilniej wyczuwała obecność smoka, który unosił się niby wstęga na tle odległego białego oka widocznego za dnia księ- życa. Muzyka jego imienia wibrowała w jej kościach; żelazo i ogień mocy smoka przeorywało jej duszę. „Żeby być magiem, musisz być magiem" — pomyślała. Kluczem do magii jest magia. Odwróciła się i zobaczyła, te John stoi na rozsadzanym korze- niami chodniku, między nagimi jabłoniami. Nieco dalej, na niżej położonym d/iedzińcu, sunęła kawalkada koni. Trey i Gareth trzy- mali łby zwierząt, które parskały i wierzgały czując odór smoka. Na moment przytłoczyło ją wspomnienie ciała i głosu Johna — rozpa- miętywała miażdżącą siłę mięśni i osobliwą miękkość ust partnera, zimną s'iiskos'ć skórzanego rękawa i zapach jego ciała, zmieszany z bardziej prozaicznym, gryzącym smrodem palonego drewna i koni, który przenikał jego pledy. Wiedziała, że jego oczy wyrażają rozpacz i nadzieję. Wreszcie nadzieja znikła i John uśmiechnął się. — Idź, skoro musisz, kochanie — rzekł łagodnie. — Powiedzia- łem, że nie będę cię zatrzymywał, i nie zrobię tego. Wiem o twoich zamiarach od wiciu dni. Pokręciła głową. Chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie wydać żadnego dźwięku. Jej ciemne włosy roztrzepywał powiew smoczych skrzydeł. Nagle odwróciła się od Johna i pobiegła na wały obronne, za którymi, unosząc się w powietrzu, czekał na nią smok. Jej dusza skoczyła pierwsza, czerpiąc moc z wiatru i z liny krystalicznej myśli, rzuconej przez Morkeleba. żeby ją prowadziła. Żywioły wokół jądra jej esencji zmieniały się. w miarę jak porzucała kształt, który znała od momentu poczęcia, i przyzywała inny. Ledwie uświadamiała sobie, że staje na krawędzi muru obronnego, rozpo- ściera ręce i poddaje się wiatrowi, który buszuje w jej ciemnych włosach, a potem skacze z wysokiego urwiska w pustkę. Jednakże jej umysł już mknął w kierunku odległych chmur, księżyca i smoka. Usłyszała jeszcze Trey, która szepnęła za jej plecami: — Jest piękna... Na tle blednącego księżyca coraz intensywniejsze poranne świa- tło pochłaniało mlecznobiały jedwab rozpostartych skrzydeł Jenny i lśniło niby kolczasty dywan brylantów na upiornicjasnym pancerzu smoczego grzbietu i boków. Jenny wyraźnie uświadamiała sobie obecność Johna, Zguby Smo- ków z ballad i legend, który obserwował ją w milczeniu, przez łzy. Zatoczyła krąg na wyczekującym niebie, jak motyl wypuszczony z jego dłoni. Po chwili /szedł z blanków i udał się na dziedziniec, gdzie stały konie. Wziąwszy lejce od osłupiałego Garetha, dosiadł Młota Bojowego i przejechał przez bramę, aby rozpocząć powrotną wyprawę na północ. Rozdział 18 Polecieli na północ razem, wybierając podniebne szlaki. W dole rozpościerała się cała Ziemia, naznaczona długimi, indy- gowymi cieniami poranka, intensywnym blaskiem tryskającej wody i zimnymi nożami lodowców. Jenny patrzyła na bezkresne, szare głębiny morza, przetykanego zielonymi i fioletowymi prądami, i na jego spienioną białą powierzchnię, i jeszcze na falujące powietrze. Wszystko postrzegała oczami smoka, jakby miała przed sobą siec magii i lat, pokrywającą Ziemię i łączącą ją z rozśpiewanym wszech- światem za pomocą kryształowej pajęczyny czasu. Zagnieździli się wśród wysokich szczytów Ściany Nast. na przy- pominających odłamane piszczele krańcach świata. Spoglądali na wschód — ponad wąwozami, gdzie wielkorogie owce skakały z jed- nej skały na drugą, niczym pchły; na wirujące krople zielonej wody i lasy, gdzie wilgoć pokrywała każde drzewo poduszeczkami szma- ragdowego mchu; i w dół, na porośnięte lasami podgórza kresów, zamieszkiwane przez tych, którzy przysięgali wierność mistrzowi. Na zachodzie rozciągał się lodowiec, podobny do znieruchomia- łej rzeki zieleni i bieli, okolony wyżłobionymi szarymi klifami; dalej, za zimnymi, nagimi skałami można było zobaczyć rzekę Wildspae, lśniącą jak brązowy jedwab i zasnutą oparami mgły, a między ogołoconymi z liści drzewami, porastającymi jej brzegi, prześwity- wały ozdobne wieżyczki domku myśliwskiego Zyerne. Niczym smok, Jenny widziała przeszłość i przyszłość, a także, podobnie jak on, obserwowała wydarzenia w czasie nie doznając żadnych emocji. Teraz mogła mieć to, czego zawsze pragnęła — nie tylko moc, którą dotknięcie umysłu Morkelcba roznieciło w jej duszy, ale swo- bodę poszukiwania mocy, wyzwoloną z codziennego, niewdzięcz- nego mozołu. Pieściła ową świadomość, zachwycając się jej pięknem i złożo- nością. Od dawna pragnęła się nią rozkoszować i teraz ta wiedza należała do niej. Już nie będzie się jej prosie o przerywanie medyta- cji, o pokonywanie dziesięciu mil na piechotę przez nękane zimą wrzosowiska, po to by odebrała poród; nie będzie trwoniła cennych dla maga godzin na brnięcie po kostki przez częściowo zamarznięte bagno i szukanie żabiego ziela na reumatyzm kowala Muffle'a. Odtąd miała już nie dzielić czasu — ani umysłu — między miłość i moc. Jej smocze oczy wypatrzyły w oddali kawalkadę koni, które sunęły podgórzami niczym mrówki, i kierowały się do lasów. Kry- staliczny zmysł wzroku umożliwiał jej oglądanie każdego zwierzęcia w tym orszaku z osobna — białego Księżycowego Konia, narowiste deresze, głupiego gniadosza Krowę i wielkiego brązowego Młota Bojowego. Zobaczyła również błysk szkieł okularów i metalowych sprzączek na starym, połatanym kubraku. John był teraz dla niej co najwyżej kilkunastocentymetrowym odcinkiem na nie mającej końca wstędze smoczych lat. Podobnie jak bandyci i odrażające Meewinki, jak ich wspólni synowie musiał znaleźć własną ścieżkę w skomplikowanych labiryntach coraz mro- czniejszego czasu. Miał kontynuować walkę na rzecz swojego ludu i uporczywe eksperymenty z solami skalnymi, balonami napełniony- mi gorącym powietrzem i modelami kusz, a także poszerzać wiedzę o świniach. Pomyślała, że któregoś dnia John wypłynie łodzią na wzburzone wody Zatoki Eldsbouch, aby spenetrować ruiny zatopio- nego falochronu, a ona nie będzie na niego czekała na otoczakach żwirowej plaży... Pojedzie do domu za kamiennym murem na Oszro- nionym Wzgórzu, a ona nie będzie stała w drzwiach. Wiedziała, że z czasem nawet te wspomnienia zatrą się w jej pamięci. Potrafiła przejrzeć samą siebie, tak jak penetrowała dusze innych. Pamiętała, że dusza Trey była jak czysta sadzawka o jasnych płyciznach i zaskakujących głębiach. Dusza Zyerne nasuwała skoja- rzenie z zatrutym kwiatem. Swoją własną duszę Jenny postrzegała również jako kwiat, którego płatki zamieniały się w stal na obrze- żach, lecz środek wciąż był miękki i mięsisty. Przewidywała, że z czasem zamieni się cały w stal — będzie wiecznotrwały i oszała- miająco piękny, ale przestanie być kwiatem. Długo leżała między skałami, prawie nieruchomo, prócz tego, że trzepotała lśniącymi czułkami, które pomagały jej oglądać barwy wiatru. A więc na tym, mówiła sobie, polegało bycie smokiem, oglądanie z wysokości milczącego nieba form wszystkich rzeczy. Na tym polegała wolność. A jednak z jakiejś wewnętrznej rany wciąż pro- mieniował ból — ból związany z wyborem, z utratą, z poronionymi marzeniami. Chętnie płakałaby, ale w smokach nie było niczego, co pozwalałoby na płacz. Tłumaczyła sobie, że to ostatni raz, gdy musi odczuwać ten ból albo miłość, która go wywoływała. Właśnie dla uodpornienia się na emocje zdążała ku podniebnym szlakom. Jeszcze raz pomyślała: „Kluczem do magii jest magia". A teraz cała magia, cała moc należała do niej. Ale jakiś inny głos w jej wnętrzu pytał: po co? Gdzieś w oddali znajdował się Morkeleb, który polował na wielkorogie owce w ska- łach. Jak czarny nietoperz o skrzydłach ze stali, bezszelestnie niby cień, przelatywał nad ośnieżonymi polami, przybierał kolory powie- trza, żeby móc opadać do wąwozów. Zwodniczy blask smoczej magii pozwalał mu skrywać się przed nerwowymi oczami jego głupiej ofiary. Magia była krwią i kośćcem każdego smoka. Magia kosmosu zabarwiała wszystko, co postrzegały, i wszystko, co stanowiło ich jestestwo. A jednak w ostatecznym rozrachunku ich magia była jałowa, interesowna — tak jak czary Zyerne. Jcnny pomyślała o Zyerne. Kluczem do magii jest magia. Dla magii Zyerne poświęciła mężczyzn, którzy ją kochali, syna, którego mogła urodzić, a wreszcie swoje człowieczeństwo — tak jak ona sama! Caerdinn mylił się. Dążył do doskonałości, lecz w ostatecznym efekcie był tylko samolubnym, zgorzkniałym starcem, kończącym Linię, która upadała, gdyż poszukiwała magii dla samej magii. Kluczem do magii nie była magia, lecz jej wykorzystywanie; nie chodziło o posiadanie, lecz o dawanie i czyn: o kochanie i bycie kochanym. W umyśle Jenny zrodził się obraz Johna, siedzącego obok Mor- keleba na dziedzińcu Cytadeli. Mając tak niewiele, dzieliliśmy się, żeby posiadanie tej odrobiny było coś warte... skutki zaniedbań w tej kwestii byłyby gorsze... Cały John, pomyślała. Nie interesuje go problem, lecz rozwiąza- nie. Otoczył ją cień. Po chwili na skałach obok niej przycupnął błyszczący Morkeleb. Słońce już zachodziło; odbite światło błękit- nego lodowca tworzyło nad smokiem lśniący, płomienny płaszcz. O co chodzi, kobieto czarowniku? Morkelebie, spraw, bym wróciła do swojego dawnego bytu. Najeżył błyszczące łuski i poczuła głęboko w świadomości jego gniew. Nic nie może wrócić do swojego dawnego bytu, kobieto czarow- niku. Dobrze o tym wiesz. Moja moc będzie w tobie po wsze czasy, i nigdy nie zdołasz wymazać z pamięci tego, co się czuje będąc smokiem. Mimo wszystko — odparła — wolę żyć jako kobieta, która kiedyś' była smokiem niż jako smok, który kiedyś był kobietą. Na schodach Głębi zabijałam ogniem, tak jak zabija smok; i jak smok, nic nie czułam. Nie chcę być kimś takim, Morkelebie. Phi — odparł Morkeleb. Z tysięcy ostrych krawędzi łusek, z dłu- gich kolców i pofałdowanego jedwabiu skrzydeł buchało ciepło. Nie bądź głupia, Jenny Waynest. Cała wiedza smoków, cała ich moc i cały czas należą do ciebie. Wkrótce zapomnisz o doczesnych miło- ściach i będziesz uleczona. Diament nie może kochać kwiatu, albo- wiem kwiat żyje tylko dzień, a potem więdnie i umiera. Ty jesteś teraz diamentem. Kwiat umiera — rzekła cicho Jenny — ale przynajmniej żył. Diament ani nie żyje, ani nie umiera. Nie chcę niczego zapomnieć, a uleczenie sprawi, że stanę się kimś, kim nigdy nie chciałam być. Smoki mają do dyspozycji cał\ czas, Morkelebie, ale nawet one nie zdołają odwrócić biegu dni ani powrócić do czasu, który utraciły. Pozwól mi odejść. Nie! — Morkeleb obrócił łeb zamaszystym ruchem. Jego białe ślepia rozgorzały, a długa grzywa nastroszyła się wokół licznych rogów. Pragnę cią, kobieto czarowniku, bardziej niż kiedykolwiek pragnąłem złota. To coś zrodziło się we mnie, gdy twój umysł dotknął mojego, tak jak moja magia zrodziła się w tobie. Skoro jesteś ze mną, nie zrezygnuję z ciebie. Jenny napięła kończyny i rzuciła się w powietrzną pustkę, pod- dając białe skrzydła wiatrom. Smok rzucił się za nią, kołysząc się nad szarymi klifami i wodospadami Ściany Nast. Cienie tych dwojga ścigały się nawzajem nad ośnieżonymi rozpadlinami, zabarwionymi na niebiesko przez zbliżający się wieczór, i falowały jak szare jastrzębie nad ciemnością skalnej otchłani. Dalej rozciągał się świat przykryty dywanem jesiennej mgły, czerwienią, ochrą i brązem. Jenny zauważyła, że z pozbawionych liści drzew w pobliżu rzeki unosi się smużka dymu, miotana wieczornym wiatrem. Biel księżyca w pełni pieściła jej skrzydła. Gwiazdy, których tajemnymi szlakami smoki przybyły niegdyś na ziemię i które miały wyznaczać im drogę powrotną, kołysały się jak pajęczyna utkana ze światła, tworząc wyraźne konstelacje. Swoim smoczym wzrokiem Jenny wypatrzyła obóz i pojedynczą figurę, cierpliwie zdrapującą z rondla przypalone placki; wokół postaci piętrzyły się książki z czę- ściowo rozpakowanej skrzyni. Okrążyła smugę dymu, niewidzialna w kolorowym powietrzu, i poczuła, że wokół niej zbiera się mroczny cień. Kobieto czarowniku — zabrzmiał głos smoka — czy właśnie tego chcesz? — Nie — odpowiedziała, ale była świadoma, że przemyślny smok odgaduje, co dzieje się w jej umyśle. Wyczuwała, że jest oszołomiony i wściekły, na nią i na coś, co tkwiło w nim samym. Po dłuższej chwili powiedział: Pragnę cię, Jenny Waynest. Ale jeszcze bardziej pragnę twojego szczęścia, i tego nie jestem w stanie pojąć — nie chcę, żebyś była pogrążona w rozpaczy. I dorzucił gniewnie, jakby chciał ją smagnąć grubo plecionym biczem: —Jak mogłaś mi to zrobić! Przykro mi, Morkelebie — powiedziała cicho. To, co czujesz, jest miłością charakterystyczną dla istot ludzkich i kiepską namiastką mocy, którą zyskałam dzięki dotknięciu twego umysłu. Właśnie tego nauczyłam się na samym początku kochając Johna — poznałam ból i uświadomiłam sobie, że lepiej jest czuć, niż nie być zdolnym do uczuć. Czy właśnie ten ból kieruje tobą? — zapytał. Udzieliła twierdzącej odpowiedzi. Umysł smoka wypełniło gniewne rozgoryczenie, niby odległe echo złota, które utracił. Zatem leć — powiedział. Zatoczyła koło w powietrzu i opadła, niczym istota ze szkła, koronek i kości, niewidoczna w pastelowej, przydymionej ciemno- ści. Czuła, jak smocza moc otaczają ciepłem i magią, a jej kości przenika ból. Poddała się lękowi, który topił jej ciało, tak jak podda- wała się wiatrom. Potem czuła już tylko znużenie i smutek. Klęczała samotnie w mroku jesiennych lasów. Chłodne powietrze nocy szczypało świe- żo zagojone rany na jej plecach i rękach. Między pniami drzew, pokrytymi chropowatą, szaro-białą korą, widziała czerwony żar og- niska i czuła znajomy zapach palonego drewna i koni, któremu towarzyszyły płaczliwe tony fujarki. Wszystkie obiekty utraciły jasne obwódki; wieczór był ciemny i mglisty, bezbarwny i bardzo zimny. Zadrżała i otuliła się kaftanem z owczej skóry. Jej osłonięte wypłowiałą spódnicą kolana marzły w zetknięciu z wilgotną ziemią. Odgarnęła grubą grzywę ciemnych włosów i spojrzała w górę. Nad nagimi konarami drzew wciąż krążył czarny smok, samotny w dźwięcznej pustce niebios. Nawiązała kontakt z jego umysłem i przekazała mu podziękowa- nia szczersze od słów. Ogarnął ją smutek, smutek i ból, i jeszcze złość, że mógł się czuć urażony. Dałaś mi okrutny podarunek, kobieto czarowniku — powiedział. Albowiem oddzieliłaś mnie od mojego świata i zniszczyłaś przyjem- ność płynącą z mych dawnych rozkoszy- Moja dusza jest naznaczona ową miłością, chociaż nie pojmuję tego uczucia i, podobnie jak ty, nigdy nie będę w stanie wrócić do tego, czym byłem. Przykro mi, Morkelebie — odparła. Zmieniamy wszystko, czego dotykamy, niech to będzie magia, moc, czy inne życie. Dziesięć lat temu poleciałabym z tobą, gdybym nie dotknęła Johna i nie została dotknięta przez niego. Niby echo we własnym umyśle, usłyszała jego głos. Zatem bądź szczęśliwa, kobieto czarowniku, skoro dokonałaś takie- go, a nie innego wyboru. Nie rozumiem powodów tej decyzji, gdyż to nie jest sprawa smoków. Ale też nie jestem już zwykłym smokiem. Zobaczyła, a raczej wyczuła, że smok odlatuje w ciemność, ku pustkowiu na północy. Przez chwilę był widoczny na tle białej tarczy księżyca, zakrywając jego surowe oblicze trupiobladym jedwabiem, lecz zaraz potem zniknął. Smutek ścisnął ją za gardło: żal, że nie pokonała pewnych dróg, nie otworzyła wszystkich drzwi, nie zaśpie- wała pieśni — ludzki żal z powodu określonych wyborów. Uwalnia- jąc ją, smok również dokonał wyboru — zdecydował, czym jest i będzie. Zmieniamy to, czego dotykamy, pomyślała. W tym sensie John — a także ofiarowana jej przez niego umiejętność kochania i trosz- czenia się o drugą osobę — mieli na zawsze stać się zgubą Morkeleba. Westchnęła i wyprostowała zesztywniałe nogi, a potem otrzepała ubranie z gałązek i liści. Przenikliwe, słodkie dźwięki piszczałki wciąż wzbogacały wieczorną bryzę, ale towarzyszył im również smród dymu i placków, które zaczynały się przypalać. Jenny zarzu- ciła pled na ramię i ruszyła ścieżką w kierunku polany. REJONOWA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. A. STRUGA .FILIA OGÓLNA 2 ^ 84-129 Wrocław, bulwar Ikara 29-31