JEWGIEnIJ ŁUKIN STREFA SPRAWIEDLIWOŚCI Przełożył Rafał Marcinkowski SOLARIS Olsztyn 2004 „Strefa sprawiedliwości" tytuł oryg. „Żona sprawiedliwosti" Copyright © 2004 by Jewgienij Łukin Ali Rights Reserved Copyright © 2004 for Polish translation by —Rafał Marcinkowski -88431-91-9 Miejska Biblioteka Publiczna WROCŁAW 4 000224104 57 ul. Szewska 78 Projekt i opracowanie graficzne okładki Dominik Milecki Korekta Bożena Moldoch Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris" Małgorzata Piasecka ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: agencja@solaris.net.pl www.solaris.net.pl Rozdział 1 Zarżną mnie kiedyś w tej bramie jak psa, pomyślał przygnębio- ny Aleksiej Kołodnikow i poślizgnąwszy się, skręcił w ciemny zaułek, na którego końcu, odbijając się w lustrze asfaltu, tliło się żółte świa- tło sygnalizacji. Cały urok tego miejsca polegał jednak na tym, że gdziekolwiek się nie skręciło, nie sposób było ominąć ani zaułka, ani owej bramy, która nie cieszyła się zbyt dobrą sławą. W lutym znaleziono tu zamar- zniętego na śmierć pijaka. Sądząc po ilości złamanych żeber i roztrza- skanym nosie, zanim pozostawiono go na pastwę mrozu, porządnie i z pasją się nad nim znęcano. Z kolei kilka miesięcy wcześniej, do- kładnie w tym samym miejscu, zastrzelił się pewien oficer służb bez- pieczeństwa. Prawdę powiedziawszy, dotąd pozostaje niejasne czy się zastrzelił, czy został zastrzelony. A dosłownie przed kilkoma dnia- mi oberwał tu nie kto inny, jak małżonka Kołodnikowa! Żebyś mi nie wracała do domu o pierwszej w nocy! A, bo ona była u Iruszki... Zresztą, co za różnica! Jeśli się dobrze zastanowić, to była dziwna historia, bo ani jej nie zgwałcono, ani nawet nie ograbiono. Po pro- stu, natrzaskali jej po pysku i to nie mocno, za to donośnie. Kołodnikow nie zdołał wycisnąć z żony żadnych konkretów. Trudno jej było dojrzeć napastników w ciemności. Rzuciła się na kanapę, histerycznie przy tym kopiąc nogami i rycząc, że ma złamany kark. Aleksiej przez chwilę dał się nawet na to nabrać, lecz gdy tylko pozwoliła mu obmacać swoją głowę (O Boże, jakiż jęk przy tym wyda- ła!), od razu wyjaśniło się, że wszystko sobie uroiła. Kark był niena- ruszony, za to na lewym policzku widniały trzy równoległe zadrapa- nia, tak, jakby ktoś smagnął po nim paznokciami. To już byłjakiś ślad, bo jeśli sprawcami pobicia były damy, to rzecz jasna nie mogło być mowy o żadnym gwałcie. Z drugiej jednak strony, w motywy rabun- kowe równie trudno było uwierzyć. Zaraz po drugiej w nocy zjawił się wielki, posępny Dimka. Na wieść o napadzie zaklął, wsunął rękę pod pazuchę, gdzie znajdowała się kabura pistoletu gazowego, po czym rzucił się do drzwi. Nie wia- domo, dokąd pobiegł, lecz gdy wrócił, był mocno zirytowany. - Podobno jesteś mężczyzną - wycedził, nie patrząc na ojca. - Szkoda, że nie było mnie w domu... Już ja dałbym im popalić! Wiadomo, że prawda rani człowieka boleśniej niż oszczerstwo. Aleksiej Kołodnikow, mimo że był mocnym mężczyzną normalnej postury, to nigdy nie wyróżniał się zbytnią bojowością, co więcej, żywił nawet wstręt do wszelkiego rodzaju bijatyk. Zdarzało mu się, co prawda, uczestniczyć w kilku bójkach w latach młodzieńczych, lecz tylko i wyłącznie w charakterze ofiary. - Nie mów tak do ojca! - krzyknął teraz, nie mogąc opanować wzburzenia. Wyrośnięty synalek obrzucił rodzica chłodnym, obrzydliwym uśmieszkiem. - Taki z ciebie twardziel? I dlatego teraz Kołodnikow, nie bacząc na zagrożenie życia, po- dążał wzdłuż wąskiego, oblodzonego zaułka, w stronę bramy. „Skrzypi lód pod nogami - mruczał pod nosem - wiatr dmie, śnieg prószy". Znany fragment wiersza niepoprawnego nudziarza Chodasie- wicza dokładnie odpowiadał i pogodzie, i panującemu nastrojowi. Wiatru i śniegu co prawda nie dało się zauważyć, za to skrzypiącego lodu było aż nadto. W końcu był to marzec. Latarnie, starym zwyczajem, nie paliły się, dlatego trzeba było zadowolić się skąpym światłem dobiegającym z mieszkań na pierw- szym i drugim piętrze. Na parterze, jak co noc, panowała głucha, gęsta ciemność. Wracając z pracy za każdym razem przed północą, Kołodnikow dawno już spostrzegł pewną regularność, z jaką ów dom zapadał w sen. Najpierw gasły światła na parterze, potem na pierw- szym piętrze, i tak stopniowo warstwami ku górze, aż do najwyższej, szóstej kondygnacji. Ale oto doszedł. Skrzypnąwszy ogłuszająco podmarzłym, śnie- żnym błotem, Kołodnikow zszedł na pobocze i trzymając się z dala od bramy, dwukrotnie z rzędu popełnił głupstwo. Najpierw z głośnym brzękiem wyciągnął z kieszeni klucze od mieszkania, a następnie za- palił swój elektryczny breloczek, który dostał niedawno od dyrekcji z okazji swoich urodzin. Ów drobiażdżek słabo uwydatnił otaczającą go rzeczywistość i jeśli wydobył coś z panującego wokół mroku, to jedynie rękę i przerażone oblicze samego Aleksieja. I gdyby w tym czasie w głuchym tuneliku przyczaili się złoczyńcy, mieliby ułatwione zadanie. Na szczęście wyglądało na to, że nikogo w kamiennej norze nie było. Zresztą, to zrozumiałe. W taki ziąb chyba nawet ostatni idiota nie zdecydowałby się tu sterczeć i wyczekiwać przypadkowej ofiary. Aleksiej już chciał odetchnąć z ulgą, lecz powstrzymał się, postana- wiając nie psuć swojego grobowego nastroju... Patrzcie go, jak się przeląkł, pomyślał z obrzydzeniem. Z posępnym uśmiechem wsunął klucze z breloczkiem do kiesze- ni kurtki, wszedł pod półokrągłe, szare sklepienie, gdzie zwalił się na niego znienacka pierwszy cios... Właściwie zwalił się, to zbyt mocne słowo. Trudno byłoby na- wet nazwać to ciosem. Po prostu czyjaś słaba, może nawet dziecięca dłoń, smagnęła go po lewym oku, wydobywając z niego całą wiązkę bengalskich iskier. Po chwili z tyłu, na bezbronną głowę oślepionego Aleksiej a (na nic zdała się cienka, wełniana czapka) posypał się grad, tnących uderzeń. Tak, właśnie grad, inaczej tego nazwać nie można. W tej samej chwili Kołodnikow przyjął silny cios łokciem w żebro, a następnie kilkakrotnie smagnięto go czymś boleśnie wzdłuż pleców. Jakże krótką pamięć ma człowiek! Bo oto nagle Aleksiej Kołod- nikow pojął w mig, że życie jest mu jednak miłe. Nie odpowiadał co prawda na ciosy, lecz zasłonił głowę rękoma i rozpaczliwie wyjąc: „Ratunku!" - rzucił się w głąb podwórza. Zachowanie naszego bohatera było, oczywiście, na wskroś naiwne i nierozsądne. Wiadomo jest, że sprawcy nie tylko nie ustą- pią, lecz gotowi są nawet rzucić ofiarę na brudny, zabłocony asfalt i okładać krzykacza z jeszcze większym zaangażowaniem. Dlatego, wydostawszy się z bramy bez przeszkód, Kołodnikow oszalał do tego stopnia, że jeszcze obejrzał sięjak wariat i zdołał utrzymać równowa- gę na wilgotnej, cieniutkiej warstwie lodu. A przecież ledwie kilka chwil wcześniej zachowywał sięjak normalny człowiek: Jak biją, to uciekaj! Los jednakże sprawował chyba pieczę nad Aleksiejem, bo oto nagle w bramie zrobiło się jaśniej. Wzdłuż zaułka, niepewnie lawiru- jąc wśród głębokich, przykrytych kawałkami lodu wybojów, jechało zabłąkane w nocy auto. Doskonale zdając sobie sprawę z utraty cen- nych sekund, Aleksiej nasunął okulary, które sam zdjął z nasady nosa na samym początku zajścia. Światło reflektorów leniwie zalegało w pustym i wilgotnym wnę- trzu tuneliku. Purpurowe ogniki podskoczyły na oblodzonym asfal- cie, ogarnąwszy sklepienie wyblakłym szkarłatem, wskutek czego przybrało ono wygląd rozwartej paszczy piekielnego pieca, w którym żarzył się lekko przygaszony węgiel. Gwałtownie dysząc, Aleksiej chwycił się płonącego od opuchli- zny karku. Niebywałe, ale chyba mu się upiekło. Widocznie przestępcy spostrzegli samochód, gdy ten wyjeżdżał zza rogu i postanowili się ulotnić. Co prawda, Aleksiej nie słyszał oddalających się ludzi, choć nie jest to takie dziwne, bo wciąż brzmia- ło mu w uszach jego własne wycie. Zaryczał teraz z doznanego upokorzenia, przypomniawszy so- bie swoje ohydne, mieszczańskie „Ratunku!". Odwykł już zresztą od bójek. Ostatni raz dostało mu się w ósmej, może dziewiątej klasie... Od tamtej pory ani razu. Szczęście nie opuszczało go do czterdzieste- go piątego roku życia. Czując, jak drżą mu nogi, zbliżył się do zespawanego z żela- znych rur trzepaka i spoczął na niskiej kracie. Można było się spo- dziewać, że głuche, bezludne podwórze z obojętnością potraktuje wołanie o pomoc. Lampa nad gankiem sąsiedniej bramy migotała liliowym światłem, natomiast w samej bramie panowała nieprzenik- niona ciemność. Co za bydlaki!, zajęczał cicho Aleksiej, mając na myśli nie tyle napastników, co chuliganów, odpowiedzialnych za panujący wokół mrok. Przecież tam, pod samym sklepieniem, w blaszanym talerzyku, jest uchwyt. Czy tak trudno było postawić drabinkę i wkręcić nową żarówkę? Chociaż pewnie i tak rozbiją. Rozbijają, dranie, jedną za drugą... Wtem wydało mu się, że w ciemnym oknie najniższej kondygna- cji pojawiło się, a następnie poruszyło, nieokreślone, mętne odbicie. Kołodnikow wpatrzył się uważnie, po czym drgnął. Do czarnej, wil- gotnej szyby przylgnęła od wewnątrz wstrętna twarz staruchy i na- tychmiast znikła. A zatem jutro o zajściu będzie mówiło całe podwó- rze. Ach, te stare wrony! Kołodnikow od dzieciństwa nienawidził takich staruch. Właściwie to można już było oderwać obrzmiałe pośladki od zimnego, żelaznego trzepaka i nie myśląc o doznanej krzywdzie, po- wlec się na łono rodzinnego - a niech go szlag! - domowego ogni- ska. Aleksiej jednakże nie mógł tak postąpić. Zdawał sobie sprawę, że ta stara wrona z sąsiedztwa śledzi za nim wzrokiem. Dlatego też siedział zasępiony i dalej marznął pod sklepieniami tuneliku, gdzie gęstniał szary mrok. Niech sobie patrzy... Kołodnikow nie zdecydo- wał jeszcze, jak zrelacjonuje to żonie i synowi. 1 czy w ogóle warto o tym mówić? Aleksandra, znana ze swojej prostoduszności, nie- zmiernie się ucieszy („I co? Też oberwałeś? Nie śmiej się dziadku z cudzego przypadku"), a Dimka... Wiadomo, rzuci się do drzwi, chwy- tając za kaburę albo złośliwie zarży! Tak, to oczywiste, że zarży... Bo czego można się po nim spodziewać? Wszystko to jest sprawką jednej bandy! Ta sama metoda dzia- łania... Aleksiej wyprostował się, zdumiony swoim nagłym domy- słem. Najpierw przyczaili się na żonę, a teraz na męża. Czyżby napad na zlecenie? Nie, bzdura! Aleksiej uspokoił się. Po pierwsze, zamó- wienie wykonuje się sumiennie i żaden przejeżdżający samochodzik nie jest w stanie nastraszyć bandytów, a po drugie, komu przyszłoby do głowy tracić pieniądze na Kołodnikowów? A może to jakaś po- myłka? Zapewne usłyszeli głos i zrozumieli, że okładają nie tego, co trzeba... Lecz stąd wniosek, że żona również została z kimś pomylo- na...To jakieś brednie! Zaułek ponownie wynurzył się z ciemności. Zamigotały szkliste krawędzie wybojów, wyblakłe światło poruszyło się chwiejnie. Jesz- cze jeden samochód. Jeszcze jego tu brakowało! Pół godziny po pół- nocy, a ruch jak na prospekcie. Aleksiej ogrzał oddechem zziębnięte dłonie, po czym wsunął je pod pachy i zdrętwiał, ogłupiony natło- kiem myśli. .,Próba rabunku?" - niepewnie przemknęło mu przez myśl i do- piero teraz, chwyciwszy za lewą kieszeń kurtki upewnił się, że portfel jest na miejscu. Co jak co, dała się chyba zauważyć w tej nocnej przygodzie Aleksieja pewna nieprawidłowość, a nawet niedorzeczność. Skąd tak nagle wzięli się napastnicy? Kołodnikow w bramie nikogo nie dostrzegł, w zaułku również... A może skradali się za nim od samego rogu? Ale wówczas usłyszałby kroki... Głuchy zaułek, ścięte mrozem, skrzypiące błoto... Właściwie, to ilu ich było? Ciosy sypały się z tyłu, z boku. Jeden człowiek nie byłby w stanie uderzać z taką częstotliwością - niczym karabin maszynowy. Tymczasem bramę ogarniało coraz intensywniejsze światło, sil- nik samochodu warczał już gdzieś obok, słychać było, jak z ugodzo- nego kołem wyboju chlusnęło śnieżne błoto. Ściankę tuneliku szczo- drze oświetlił reflektor. Wyglądało na to, że zamierzają wjechać w podwórze. I rzeczywiście. Postać Aleksieja wynurzyła się z ciemności. Bo- hater przybrał pospiesznie obojętny, a nawet lekko niezadowolony wygląd. „Siedzę, oddycham sobie nocnym powietrzem, a ty będziesz mi tu reflektorami świecił". Zresztą, w chwilę później i trzepak, i siedzącego na kracie Ko- łodnikowa, ponownie pochłonął mrok - samochód zniknął za zakrę- tem... Po sekundzie rozległ się przeraźliwy zgrzyt. Następnie, na oczach Aleksieja, samochód (jak się okazało, stara wołga), wolno zatoczył po podwórzu szeroki półokrąg, po czym z hukiem uderzył prawym reflektorem w boczną ścianę drugiej klatki. Aleksiej podskoczył, wydychając kłąb pary. - Co wyprawiasz, pijaku?! - wrzasnął, ścisnąwszy pięści. - Życie ci niemiłe?! W odpowiedzi usłyszał głuchą ciszę. Drzwi nie trzasnęły, nato- miast silnik starej wołgi przypuszczalnie zgasł w chwili zderzenia. A może wcale nie jest pijany, pomyślał przestraszony Aleksiej. Może to atak serca... Różnie przecież bywa. Jaki diabeł kazał mi tu zostać?! Dostałeś po mordzie - idź do domu! A on jeszcze rozsiadł się tutaj! Teraz trzeba będzie pewnie karetkę wzywać... Z takimi oto, niezbyt podniosłymi myślami, ślizgając się, Alek- siej Kołodnikow zbliżył się do miejsca wypadku. Nienaruszony re- flektor wściekle smagał światłem szarą ścianę tuż pod oknem. Można sobie wyobrazić, jaki zaraz podniesie się rwetes w mieszkaniu, w którym właśnie zapaliło się światło. Widać było, jak ktoś odsłonił zasłonę, po czym z grymasem na twarzy przywarł do szyby. Usiłując zachowywać się nieco pewniej (bo jeszcze, nie daj Boże, ktoś pomyśli, że ma on jakiś związek z wypadkiem), Aleksiej pochy- liwszy się, zajrzał do ciemnej kabiny samochodu. -Ej, wy tam... Żyjecie? Po sekundzie milczenia Kołodnikow usłyszał słaby, przepełnio- ny bólem jęk... - Pan jest świadkiem? - Tak- cicho odpowiedział zmizerniały od wrażeń Aleksiej, spo- glądając na oddalającą się karetkę pogotowia, na której pulsowało granatowe światło koguta. Mlecznobiały mikrobus niespiesznie wje- chał w bramę. Szara wołga nadal stała wbita w skrzydło klatki scho- dowej . Migający wcześniej reflektor już się nie świecił. Płonęły okna najniższej kondygnacji. Łuna zmąconego światła padała właśnie na stojącego przy samej krawędzi niebieskiego „żiguli", na którym wid- niał napis: „Kontrola ruchu drogowego". - Wsiadaj do samochodu... Nie, nie do tego! Do naszego samo- chodu. Na tylne siedzenie... Zaskoczony bezceremonialnością polecenia, Aleksiej wcisnął się do wskazanego przez mężczyznę auta. Kapitan milicji, surowy osiłek w wieku około trzydziestu pięciu lat, włączył światło w kabinie, po czym usadowiwszy się obok Kołodnikowa, roztarł zmarznięte dło- nie. - Zatrzaśnij drzwi - rzekł, nie ukrywając niezadowolenia. Ten pospiesznie wykonał rozkaz, mimo to w samochodzie jesz- cze bardziej się ochłodziło. Kapitan położył tymczasem na kolanach grubą teczkę i wyciągnąwszy pióro, zapisał nazwisko, adres i miejsce pracy Kołodnikowa. - Kiedy to się stało? - spytał ponurym głosem. - Gdzieś... Pół godziny temu. No, może czterdzieści minut. - A dokładniej może pan powiedzieć? - Niestety, nie - odrzekł ze skruchą Aleksiej. - Nie mam zegarka. Na zabłoconym, asfaltowym dnie bramy igrały żółtawe, przyga- szone odbicia latarek. Słychać było jak karetka, wyjechawszy na ale- ję, natychmiast włączyła syrenę. A zatem istnieje prawdopodobień- stwo, że nie dowiozą go żywego do szpitala. Ałeksiej przypomniał sobie, jak sanitariusze wyciągali nieboraka z kabiny i ponownie po- czuł mdłości. - Tak... - kreślił w swoim notesie kapitan, nie podnosząc głowy. Sprawiał wrażenie, jakby zawczasu wiedział, co powie świadek, z góry przewidując jego zeznania. - Gdzie był pan w chwili wypadku? - O tam... - obrócił się bezradnie Aleksiej, usiłując wskazać zespawany z żelaznych rur trzepak. - Siedziałem dokładnie naprze- ciwko bramy, w odległości około dziesięciu metrów... - O tej porze? - No bo, widzi pan... - zaczął Aleksiej. - Mamy w pracy tylko jeden komputer, a korzystać trzeba, pracujemy więc na dwie zmiany. Przychodzę przed czwartą, a wychodzę o jedenastej, dwunastej... Dzisiaj się zasiedziałem... - Pił pan coś? - obojętnie spytał kapitan. Kołodnikow na po- czątku nie zrozumiał, lecz chwilę później mruknął obrażony: - Skąd ten wniosek? - Godzina pierwsza w nocy - dalej nie podnosząc głowy, odparł kapitan. - Pogoda - sam pan widzi, jaka... Chciałoby się jak najprę- dzej być w domu, a pan tu sobie odpoczywał - na dodatek pod samym domem. Ałeksiej zastękał. - Rzeczywiście, nie spieszyłem się do domu - odpowiedział ze smutkiem w głosie. - Jak by to panu wyjaśnić? Niesnaski rodzinne, jednym słowem... byłem rozbity... - No i chlapnął pan sobie! - Chce pan, to chuchnę - nieco ostrzejszym tonem zapropono- wał Kołodnikow. -Nie, nie trzeba. Niech pan opowiada, jak było... Wtedy zgasły igrające w bramie latarki i po chwili wynurzyła się z ciemności jakaś postać w milicyjnym mundurze. - Nie ma żadnych śladów hamowania - burknął, uchyliwszy drzwi. - Za cholerę nie można nic znaleźć. - Zaczekaj - surowo odpowiedział mu kapitan. - Opowiadaj, niech pan opowiada, Aleksieju Pietrowiczu... Ałeksiej wziął się w garść, po czym świadomy powagi chwili, starannie zaczął przedstawiać wszystko, co widział od momentu, gdy wołga skręciła w podwórze. Ku swojemu zdumieniu, nie zeznawał długo. Dziwne... wydawałoby się, że tyle przeżył, a w istocie nie było o czym mówić. Przypomniał sobie zakrwawioną, kiwającą się głowę, czarną, wilgotną plamę na białym fartuchu - i znowu drgnął. - A więc samochód nie zatrzymał się i nikt z niego w biegu nie wyskakiwał? - z powątpiewaniem w głosie, jak wydało się Kołodni- kowowi, zapytał kapitan. Ałeksiej ocknął się. W jego pamięci zatarł się już straszny wi- dok. -Nie... Nie! Zauważyłbym. - Czy znał pan wcześniej poszkodowanego? -Nie... - Mieszkacie w tym samym podwórzu i ani razu się nie spotka- liście? - Mieszkam tu od niedawna - wyjaśnił Ałeksiej. Kapitan zmarszczył brwi, drapiąc się po nich. - No dobra - wycedził. - Przeczytaj i podpisz się. Tu, jeszcze raz. Aleksiej wziął papier, poprawił okulary i podstawiając kartkę pod żółtawy, niezbyt jaskrawy plafon, przeczytał ją z należytą uwagą. Styl wydał mu się nadto oficjalny i prawdę powiedziawszy, przytępa- wy... A zresztą! Czy to ważne? „Powyższe przeczytałem i potwier- dzam" - wykaligrafował pod dyktando kapitana, niezgrabnymi od zimna palcami i dwukrotnie podpisując się, zwrócił dokumenty. - Mam do pana jeszcze jedną sprawę- wydusił z siebie i szarpnął zmarzniętymi ramionami, czując jednak, że niepotrzebnie o tym napo- mknął. - Nie wiem, czy ma to jakiś związek... Ale jednym słowem... Zostałem napadnięty w tej bramie. Kapitan, który właśnie chował zeznania bohatera do teczki, od- wrócił się powoli w jego kierunku, zresztą po raz pierwszy podczas przesłuchania. -Kiedy? - Niedawno... Dosłownie kilka minut przed tym, jak tamten wje- chał w podwórze...Właśnie dlatego przysiadłem na chwilę... Żeby dojść do siebie... - Nie widać na twarzy śladów pobicia.., - zauważył kapitan, nieufnie spoglądając na strapioną fizjonomię świadka. - Oberwałem po głowie... - przyznał się purpurowy Kołodni- kow. Kapitan bezgłośnie zaklął. - A czemuś milczał dotychczas? - rzucił rozsierdzony. - Napi- szesz oświadczenie? - Napiszę - odparł Aleksiej, zaskoczony swoją nagłą stanow- czością. „A co on, frajera znalazł? Będzie mi tu na ty mówić?! Kapitan podrapał się ponownie po brwiach. - Idziemy więc - powiedział zmęczony i rozczarowany. - Z tym trzeba na komisariat. Rozdział 2 Ogromny szary dom, wzniesiony jeszcze przed wojną, stał sa- motnie, oddzielony od reszty zabudowań trzema uliczkami i aleją. Przyciągał uwagę przyjezdnych swoją, nieco więzienną, architekturą. Zdany był sam na siebie. W pewnym stopniu miało to nawet charak- ter symboliczny, ponieważ budynek przeznaczony był niegdyś dla pracowników NKWD i ich rodzin. Na ogromne podwórze można było wówczas dostać się, przechodząc przez jedną z czterech bram. Nie każdy jednak mógł tam wejść, bowiem w każdą z bram wmontowane były dawniej solidne żelazne wrota. Co więcej, czuwał tam zawsze groźny strażnik, z czerwonym otokiem na czapce. Potem wszystkich mieszkańców domu, wraz z rodzinami, poddano ostrym represjom, natomiast do opustoszałych mieszkań wprowadzili się dość przy- padkowi ludzie, nie mający na dodatek nic wspólnego z osławionymi organami bezpieczeństwa. W podwórzu nie było już tak schludnie i czysto. Znikły też bez śladu czerwone otoki przy wejściu, a bez mała piętnaście lat temu, żelazne wrota. W trzech bramach zaspawano je z niewiadomych przy- czyn, natomiast w tej jednej wrota całkowicie usunięto. W ten spo- sób jedyna droga na podwórze wiodła teraz przez wspomniany już zaułek - miejsce dość nieprzyjazne, a w nocy wywołujące nawet grozę. Mieszkańcy, którzy podobnie jak Aleksiej Kołodnikow, zmusze- ni byli wracać z pracy o późnej porze, raz po raz podnosili lament, domagając się otwarcia jeszcze jednej bramy - w pierwszej kolejno- ści tej, która wychodziła na aleję. Za każdym razem coś stawało jed- nak w ostatniej chwili na przeszkodzie: a to samochód nawalił, a to spawacz zachorował, a to znowu jakiś poważny wypadek na mie- ście... A wydawałoby się, że to taki drobiazg. Wrota rozspawać! Tym bardziej, że w ogromnym, szarym budynku obok mieszkały, co godne jest podkreślenia, nader wpływowe osobistości albo, jak kto woli, ludzie ze znajomościami. Dom ten, bez względu na swój nie najlepszy stan, nadal cieszył się prestiżem: wysokie sufity, przestronne miesz- kania, piwnice... Sam Aleksiej nie śmiał nawet marzyć o takim luksusie. Na opu- stoszałą, dwupokojową stalinowską kawalerkę wielu ostrzyło zęby, w tym sam przewodniczący regionalnego Towarzystwa Miłośników Książek. Lecz tu nagle nastąpiły zmiany, Komitet Obwodowy wydał rozkaz. I rozpoczęło się polowanie na zuchwałych aparatczyków, posiadających przekraczający normę metraż powierzchni mieszkal- nej. Zrobiono między innymi nalot na wspomniane Towarzystwo. Zlękniony obrotem spraw przewodniczący, dobrowolnie wykreślił się z listy mieszkaniowej, na której jego nazwisko widniało na samej górze. Tuż pod nim, wpisany był niejaki Aleksiej Kołodnikow, który, prawdę mówiąc, nie wiązał z tym faktem większych nadziei. A jednak, po raz pierwszy w jego życiu, dobro wzięło górę nad złem - choć i tutaj nie obeszło się bez pewnych strat. Bo oto, zapomniawszy nieco o swoim strachu, przewodniczący natychmiast rzucił oskarże- nie, że to niby Aleksiej na niego doniósł. Wówczas Kołodnikow zo- stał skreślony z listy. Lecz wywalczył sobie mieszkanie - i to jeszcze jakie! Niemal w samym centrum, przestronne, z wysokim sufitem, do którego nie sposób sięgnąć miotłą, nawet z podskoku. I wszystko byłoby pięknie, żeby nie ta cholerna brama... I kto, pytam się, kto, ciągnął go za język? Teraz musi wstać z rana, wcześniej niż zazwyczaj, by udać się ze skierowaniem do pod- dania się ekspertyzie sądowo - medycznej. Ekspertyza... Czego ci ludzie nie wymyślą... Zajechawszy tramwajem, diabli wiedzą dokąd, Kołodnikow do- szczętnie przemoczył nogi, gdyż dzień wypadł słoneczny, a przed- mieście dosłownie tonęło w brudnej, srebrzystej jak rtęć mazi. Ogar- nęło go nieprzyjemne zdumienie, gdy dowiedział się, że wydział, któ- rego szuka, znajduje się w tym samym budynku, co kostnica. W powietrzu unosił się ciężki, nieprzyjemny zapach. Znalazłszy się na korytarzu, zamroczony Aleksiej pchnął przez pomyłkęjakieś drzwi, za którymi ujrzał ogromną, pustą salę, zastawioną aluminiowymi sto- łami. Na najbliższym z nich leżał błogo, ze złożonymi na piersi, pożół- kłymi i spuchniętymi rękoma, leciwy nieboszczyk, czekający na przy- bycie krewnych. Aleksiej przełknął ślinę i w pośpiechu wycofał się na korytarz, gdzie zderzył się z młodym człowiekiem, ubranym w ob- szerną koszulę z zielonej flaneli i identyczne spodnie. - Przepraszam - starając się oddychać ustami, zwrócił się do niego Kołodnikow. - Gdzie znajdę ekspertów? Flanelowy młodzieniec w milczeniu wskazał palcem na koniec korytarza. Ekspert zdecydowanie nie spodobał się Aleksiejowi. Miał po- marszczoną twarz zgorzkniałego pijaka, który - sądząc z wyglądu -już dawno utracił wiarę w ludzi. Nawet nie ukrywał tego, że uważa Kołodnikowa za symulanta, natomiast jego przykrą historię - za nie- udolne kłamstwo. Należy jednak przyznać, że miał ku temu powody. Śladów pobicia na twarzy, jak się wyraził wczoraj kapitan, nie udało się ustalić. Podobnie w okolicy karku. Kołodnikow musiał więc wspo- mnieć o uderzeniach łokciami w żebra i zbitych plecach. Ekspert kazał mu się rozebrać, lecz okazało się, że również we wskazanych przez Aleksieja miejscach nie było siniaków. Dopiero poniżej talii wypa- trzył niewielką czerwoną obrzmiałość, która swoim kształtem i rozmia- rami przypominała sprzączkę paska od spodni. - A więc dostał pan po gołej... po gołym ciele? - gniewnie spy- tał ekspert - Ściągnęli z pana w tej bramie spodnie czy co? Śmiertelnie obrażony Kołodnikow, piskliwym od powstrzymy- wanej wściekłości głosem, wyjaśnił, że podczas pobicia miał na sobie spodnie i grubą kurtkę, tę samą, co teraz... I nikt z niego niczego nie zdejmował. Wydostawszy się jakoś na świeże powietrze, przeklinał swoją wczorajszą gadatliwość, pośpiesznie oddalając się od ponurego bu- dynku. A potem jeszcze, na domiar złego, sterczał długo na przystan- ku. Nerwowo dreptał w miejscu w oczekiwaniu na tramwaj. Nie za- uważywszy cienkiej warstwy śniegu, wpadł do wypełnionego lodo- watą wodą rowu. Teraz wściekł się do reszty. - Co za dzielnica! Dobrze, że chociaż w centrum czasami śnieg odgarniają. Za dnia brama wyglądała na bezpieczną. Wzbudzała jednak wstręt, jeszcze większy niż w nocy. Szare, wilgotne sklepienie z nie- przyzwoitymi napisami w dwóchjęzykach (oto rezultaty edukacji!), rozgałęzione pęknięcia w starym tynku... Kołodnikow stanął, obej- rzał się ze złością, po czym wszedł w podwórze. Nie było tam niczego, co mogłoby cieszyć oko. Szara wołga z wgniecionym reflektorem stała w pobliżu kontenerów na śmieci, w jednym rzędzie z innymi autami. W miejscu zderzenia, na asfalcie nie było nawet śladu śniegu, jakby go wymieciono. Na ławce przy trzeciej klatce siedziały nieruchomo, jedna przy drugiej, staruszki w kożuchach, grzejąc się w promieniach marcowego słońca. Z dezaprobatą patrzyły na zbliżającego się Aleksieja, zaciska- jąc przy tym usta. Jak zwykle przeszedł obok, nie ukłoniwszy się. Był obrażony. Kiedyś ukłonił się, a one nawet nie raczyły ruszyć głową... Kołodnikow wbiegł na ganek i złapał za oblodzoną klamkę drzwi wejściowych... - Szczęściarz - zaszeleściło cichutko za jego plecami. Aleksiej obejrzał się i zdrętwiał. Staruszki nadal przyglądały mu się, milcząc nieprzyjaźnie. Mia- ły jednakowo zaciśnięte usta, więc trudno było ustalić, która z nich się odezwała. Nie mógł się przesłyszeć... Nie wiedzieć czemu, krępowały go wlepione w niego spojrzenia starych harpii. Spuścił więc wzrok, za- nurzając się w mrocznym przedsionku klatki schodowej, gdzie począł nerwowo wystukiwać szyfr. Aleksiej miał wrażenie, że wymamrotane z wyraźną zawiścią słowo nie było częścią ich rozmowy, lecz miało bezpośredni związek z wydarzeniami ostatniej nocy. I tu przypomnia- ło mu się mętne oblicze, które niczym meduza wypłynęło z głębin akwarium, przylegając do czarnej szyby okna. „Szczęściarz"? A czymże zasłużył sobie na to miano? Tym, że nie oberwał za mocno? Tak jak kierowca szarej wołgi? Aleksiej Kołodnikow mieszkał w wielu miejscach. Żadne jed- nakże podwórze nie obfitowało w taką ilość zmurszałych ekspona- tów. Jak w muzeum! Pamięć burzliwej młodości... A dlaczegoż by nie? Całkiem możliwe, że są to wdowy po tych samych czekistach, krop- niętych przez ludzi osławionego Ław*entija Pawłowicza... Skąd jednak to „szczęściarz"? Wypowiedziane z taką nienawi- ścią? Z uczuciem niedowierzania Aleksiej otworzył drzwi i wszedł do swojego mieszkania na pierwszym piętrze. Nikt go nie przywitał w progu. W kuchni skwierczał na patelni tłuszcz. Zanim się rozebrał, zajrzał najpierw do dużego pokoju, w którym panowąłwyzywający nieporządek. Szerokie małżeńskie łoże było rozbabrane tak, jekby dopiero co uderzył w nie piorun... Sama Aleksandra dimitriewna zażywała snu. Na zmiętej poduszce leżała, y odwrócona grzbietem do góry, otwarta książka w miękkiej okładce. „Martwych nie sądzą" - błysnął wyciśnięty złotymi literami tytuł. Powieszę się, z tępą rozpaczą pomyślał Aleksiej. Nie mam już sił. Na stoliku z gazetami leżał gruby plik papieru, którego jedna trzecia była celowo wysunięta. Podszedł i popatrzył... Taaak. Należy przypuszczać, że prywatne wydawnictwo, w którym teraz pracowała Aleksandra, zupełnie zeszło na psy. Nasycony korektorską kabali- styką, szary prostokąt tekstu przerwany był w trzech miejscach zręcz- nymi ilustracjami. Przedstawiały nakreślone schematycznie postacie uprawiające ze sobą coś nader intymnego. Początkowo Aleksiej na- iwnie sądził, że są to różne sposoby przywracania do życia wyłowio- nych z wody topielców. Ale gdzież tam! Kogo to dziś obchodzi? Topisz się? To się top! Naturalnie postaci na obrazkach uprawiały miłość... „Należy pamiętać, że u kobiet, w przeciwieństwie do mężczyzn, organy płciowe są porozrzucane po całym ciele" - ze zdumieniem przeczytał pierwszą frazę Kołodnikow. A niech to! Wygląda na to, że ktoś z miejscowych lekarzy wpadł na pomysł napisania poradnika dla młodych małżeństw. Cofnął się do przedpokoju, zdjął buty, włożył kurtkę do szafy i udał się do kuchni. Przy kuchence stał rozebrany do pasa Dimka i poruszając mięśniami grzbietu, smażył jajecznicę. - Do drugiej w nocy czyta jakiś chłam, spać nie daje - skarżył się Aleksiej, nie wiadomo co mając na myśli: kryminał czy korektę. - A teraz jeszcze byczy się do południa... - To twoje problemy - powiedział skrzeczącym głosem Dimka, zajętyjajecznicą. Kołodnikow spodziewał się, że synalek zapyta chociaż o przy- czyny jego porannej nieobecności, lecz jak widać, nikogo to nie inte- resowało. - Byłem na ekspertyzie sądowo-medycznej - sucho zakomuni- kował. - A po co? -Wczoraj w bramie pobiłem się... Dimka odłożył patelnię na nieczynny palnik, po czym odwrócił się twarzą do ojca. -Ty? - Napadli mnie jacyś chuligani... - wyjaśnił ojciec, otwierając lodówkę i oglądając w skupieniu jej skąpą zawartość. - Musiałem się bronić... A ekspert to prawdziwe bydlę! Siniaki miałem mu pokazy- wać. A co, może miałem specjalnie mordę nadstawić? -No, pokaż... -wciąż jeszcze nieufnie poprosił Dimka. Aleksiej trzasnął lodówką, pokazując swoją nie uszkodzoną fi- zjonomię. - Tam niczego nie ma! - rzucił zirytowany -To jak? -Trzeba umieć... Dimka mrugnął oczami, zachmurzył się. Kto by pomyślał! Okazuje się, że ojciec jedynie sprawiał wrażenie tchórza, a w rzeczywistości... - Ja też wczoraj w nocy... - wyraźnie pozazdrościwszy ojcu, powiedział gniewnie. - Siedzimy sobie z Szarym, nikogo nie zaczepia- my... Stragan już zamknięty na zasuwę, wzięliśmy flaszkę wytrawne- go - siedzimy, gadamy... aż tu nagle słychać, jak ktoś wali w drzwi. Szary - kawał chłopa, przecież razem na siłownię chodzimy - dziew- częcym głosikiem pyta: „Kto?". A z drugiej strony słychać, jak tam- ten basem odpowiada: „Zaraz zobaczysz!" I łom już wsuwa... lecz my w dwójkę chwyciliśmy za jego koniec i jak nie pociągniemy... -1 co, wyrwaliście? - z zainteresowaniem zapytał Aleksiej. - A gdzie! Wyskakujemy, a tam nikogo nie ma... Dimka przypo- mniał sobie o jajecznicy i znowu położył patelnię na ogniu. - A po co byłeś na ekspertyzie? Dałeś komuś po pysku, czy co? Kołodnikow opowiedział synowi wszystko od początku. Dimka pomrukiwał z zakłopotaniem. - To był Kostik z drugiej klatki - oświadczył wreszcie przez zęby. We własną klatkę się wtarabanił... żyje chociaż? - No, skoro karetka przyjechała! Na sygnale! - Na sygnale to oni nawet po wódkę jeżdżą- słusznie zauważył Dimka, otwierając szafkę z naczyniami. - Sam jest sobie winny. Kto mu kazał dorabiać po nocach... Potrząsnął patelnią i jajecznica posłusznie ześliznęła się na tale- rzyk. Aleksiejowi ta czynność nigdy nie wychodziła - może dawał za mało tłuszczu? Kołodnikow jeszcze raz otworzył lodówkę i zmarszczył brwi. Trzeba iść po jajka... I dokupić kostki rosołowe. Można było się nie zdradzać. - A diabli... Niepotrzebnie wygadałem się kapitanowi... -po raz któryś wyciągnął taki wniosek i z westchnieniem przymknął lodów- kę. - No tak - z wypchanymi ustami zgodził się Dimka. - Od glinia- rzy najlepiej trzymać się z daleka. ' Wychodząc na ganek klatki schodowej, Aleksiej był mile zasko- czony nieobecnością staruch. Co prawda, zamiast nich do ławki przy- warł elektryk Borka, mieszkający piętro nad Kołodnikowami. Zgod- nie ze swoim zwyczajem, od samego rana był w pełnej gotowości. Na zarośniętej mordzie widniały purpurowo-niebieskie plamy. - Witam sąsiada! - przywitał się z Aleksiejem. - Siadaj, siadaj. Warto zauważyć, że Aleksiej Kołodnikow nie przyjaźnił się z nikim z mieszkańców, bowiem z trudem nawiązywał kontakty z ludź- mi i nawet w rozmowie wolał zachowywać dystans. Jednak z elektry- kiem taki numer by nie przeszedł. Uniknąć natarczywego, ponad mia- rę towarzyskiego Borki, nie udało się jeszcze nikomu. Klęska żywio- łowa, a nie człowiek... - Idę do sklepu - powiedział Aleksiej. - No, siadaj na minutę! - ryknął Borka, błagalnie wybałuszając, powleczone czerwonymi żyłkami oczy. Trzeba było usiąść. > - No? - zapytał Aleksiej. Borka uważnie się obejrzał. - Słuchaj... - zachrypiał, przybliżywszy się do Kołodnikowa, po czym zionął odorem przetrawionego alkoholu, przez co ten przypo- mniał sobie poranną wizytę w kostnicy. - Czy to prawda? Czy kła- mią? Podobno wczoraj i ciebie to spotkało? - Kto ci powiedział? - nieprzyjemnym głosem zapytał Aleksiej. - Pewnie staruchy? - Ależ ty ich nie lubisz! -uśmiechnął się szeroko Borka. Nie wiado- mo, czy był to zarzut, czy aprobata. - Przede mną nie da się nic ukryć, bracie... O kim z mieszkańców chcesz się dowiedzieć! Czasem człowiek sam o sobie czegoś nie wie, aleja wiem... Widzę na wylot, jasne? - Idę do sklepu! - Przestań! - zawstydził go elektryk. - Przerwa będzie dopiero za godzinę... Ty lepiej powiedz, czy mocno oberwałeś? Nie wygląda na to... - Myśl, co chcesz - przyznał zasępiony Aleksiej. - Ale w porę nawiałem. Dostałem tylko lekko po głowie. Borka odsunął się, zmieszany, i popatrzył na Kołodnikowa. - To wszystko? Nic więcej? - spytał z niedowierzaniem. W tym miejscu głos mu się załamał; chrząknął i przez jakiś czas z zakłopotaniem kręcił głową. - Nie głupiś - wydobył wreszcie z siebie z pewną nawet zawi- ścią. - A mnie dwa lata temu odwieźli do szpitala-jak Kostika. - Co, też w tej bramie dostałeś? - spytał Aleksiej speszony. - Skądże znowu! - elektryk zaczął się kręcić i oczy mu się nieco zaszkliły. - Słuchaj - powiedział, przełknąwszy ślinę. - W mojej kancia- pie jest napoczęta flaszka, trzeba ją dopić. Co ty na to? Co tak ma stać... Nie pierwszy już raz Borka próbował zwabić Aleksieja na lufkę do swojej tajemniczej kanciapy, znajdującej się w piwnicy czwartej klatki. Do uczestnictwa w tej uroczystej ceremonii (a w pewnym sen- sie nawet rytuału) Borka już dawno zmusił wszystkich mieszkańców podwórza. Jedynym przedstawicielem płci męskiej, który dotychczas nie uległ Borce, był Kołodnikow. Zazwyczaj grzecznie odmawiał elek- trykowi, lecz tym razem rozmowa zaczęła być intrygująca. Kołodni- kow pomyślał i zawahał się: - Idę dzisiaj do pracy - rzekł bez przekonania. - Przecież masz na czwartą- przypomniał wszechwiedzący Bor- ka. - Ile tam tego zostało? Tylko na dnie, o tyle! - przypominający zwierzę elektryk zmarszczył brwi, szeroko rozstawiając przy tym kciuk i palec wskazujący. Jego rozwarte palce wyglądały jak szczęki klucza francuskiego, nastawione na pokaźnych rozmiarów śrubę. - Nie każdego przecież do siebie zapraszam... - mówił radośnie, gdy mijali kontenery na śmieci i osamotnioną, chwilowo szarą wołgę. -Nie mogę sam pić! No, nie mogę i tyle! Chociaż... - Borka wybału- szył oczy, podnosząc koślawy palec. - Tylko z dobrymi ludźmi, ja- sne?! Weźmy na przykład ciebie... Jesteś człowiek inteligentny, wy- kształcony... znasz się na komputerach... Z naprzeciwka wybiegła, bryzgając błotnistym śniegiem, drob- na dziewczynka z pstrokatym plecakiem na ramionach. - Aa, mam cię!- wrzasnął z radością elektryk, rozdziawiając za- rośniętą paszczę ludojada. - Kto wczoraj zwiał z muzyki?! Czekaj, powiem matce, już ona cię nauczy! - Tak, na pewno! - odszczeknęja w biegu. - Widziałeś? - pożalił się Borka, wskazując na dziewczynkę. - Niczego już się gówniarze nie boją. Nie ma komu tyłka przetrzepać. - A co, sierota? - Kołodnikow nie zrozumiał i współczująco popatrzył w stronę dziecka. - Nie ma ojca? -Nie... - niechętnie odezwał się elektryk. - Wszystko w normie. Jest ojciec, jest pas... - Więc o co chodzi? - zapytał Aleksiej, bardziej rozweselony niż przejęty słowami elektryka. - E, tak tylko... - wymijająco odpowiedział Borka. - Po prostu, nie ma komu. Weszli do klatki, a następnie hałaśliwie zeszli po niewysokiej drabinie, opartej o żelazne drzwi. Kanciapa okazała się dość obszer- na. Chyba nawet nieco większa od pokoju Dimki. Ściany były niemal w całości zastawione zespawanymi z kątowników regałami, na któ- rych walało się dosłownie wszystko. W licznych dziurach betonowej posadzki migotały mętnie opiłki metalu. - Siadaj, sąsiad! - Borka wskazał na taboret, stojący obok ślu- sarskiego imadła, sam natomiast odemknął skrytkę, stawiając na oku- tym blacie opróżnioną w trzech czwartych flaszkę. - Staruchy - bez związku wymamrotał, krzątając się przy warsz- tacie. Podmiótł opiłki, na zatłuszczonym papierze położył kawał wę- dzonej ryby, po czym rozlał po równo do dwóch kieliszków - szklane- go i plastikowego. - Żyją tu od stu lat... W ciągu takiego czasu nawet dureń załapałby, o co chodzi. - Tu wyprostował się i rozchylił kurtkę, by wystawał spod niej skrawek marynarskiej pasiastej koszulki. - Za tych, co na morzu, sąsiad! Aleksiej wypił za tych co na morzu i zakąsił kawałkiem ryby. Chciał wrócić do zagadkowej frazy, dotyczącej staruch. Tym bardziej, że Borka sam o tym napomknął. Elektryk jednak jak zwykle wszedł mu w słowo. - Taaak - przeciągnął w zamyśleniu. - Trafiłem na oddział ura- zowy... Łeb rozbity... No dobra, zdarza się... Wręgi połamane i jeszcze rany kłute na zadku! E, sąsiad, rozumiesz?! Kłu - te! Aleksiej zamrugał oczami. Nie do końca zrozumiał tok myślenia elektryka, który nagle zamilkł i badawczo spojrzał na gościa. - A ty w ogóle palisz? - W ogóle to palę. - A ja rzuciłem - w sekrecie zwierzył mu się Borka. - Lata już nie te, no wiesz, o zdrowie trzeba się zatroszczyć... Więc nie miej mi za złe, ale jak chcesz zapalić, to za drzwiami... Dawaj, osuszmy lepiej butel- czynę! Po co ma tak stać biedaczka... Mówiąc to, rozlał resztkę wódki, wygłaszając kolejny toast ma- rynistyczny. Następnie wszystko skrzętnie upchnął w zamykanej na klucz skrytce - butelkę, kieliszki, a nawet zatłuszczony papier z rybi- mi ościami. Warsztat znów zaczął przypominać miejsce pracy. - A teraz... - z zadowoleniem powiedział Borka, siadając na dru- gim taborecie i usuwając ostatnie ślady uczty. - A teraz opowiem ci historię. Przychodzę raz z roboty, podgrzałem sobie barszczu... a żyłem wtedy jeszcze bez baby, na kawalerskim wikcie... nalałem sobie i led- wo zdążyłem zaczerpnąć pierwszą łyżkę, aż tu... trach! Przez lufcik wlatuje kamień i - prosto w talerz! Sam rozumiesz - talerza nie rozbił, ale morda cała w barszczu. Odkładam łyżkę, wycieram się, wychodzę na podwórze (mieszkanie miałem na parterze). Przy wejściu na ławce siedzą stare babki - coś jak tu u nas. „Kto?!" - pytam się; one wska- zują palcem. Patrzę, a tam, jak gdyby nigdy nic, idzie sobie dwóch gości. Wściekłem się, dopadłem ich i zaczynam się wydzierać! A oni posłuchali i jak mi nie przylutują! A silni byli, rzucali mnąjak piłeczką, ledwie zdążyłem wziąć zamach. Potem myślę- oni mnie załatwiana amen. Co tu gadać, zacząłem wiać... A oni za mną. Dopadaj ą i zaczy- nają lać! Ja lecę do domu, mijam babki, a oni cały czas za mną! Wpa- dam do chaty - oni za mną! Dasz wiarę? Aż tak im za skórę zalazłem, że władowali się do domu. Miałem wtedy na ścianie ozdobny kilim i szablę. Nie turecką, a taką, wiesz - zwyczajną. Łapię ją i dawaj na nich! Oni w nogi! Gnałem za nimi przez kilka ulic, a dopadając, kłułem im dupska... Dobrze jeszcze, że wracałem przez podwórza - inaczej mogłyby mnie dorwać gliny. Idę, szczerzę zęby, w ręku szabla, z ostrza kapie krew... Mijam babki - a one do mnie: „Oj, Boria! To nie oni... To dzieciaki rzuciły!" Borka zamilkł i zagadkowo wlepił w Kołodnikowa mętne, niebie- skie oczy. - Zaczekaj - spytał ogłupiały Aleksiej. - O czym ty gadasz? O bramie czy... Kiedy to właściwie było? - Ze dwadzieścia lat temu. A nawet dwadzieścia jeden... - Na lekko wywalonych, jak u ludojada, wargach Borki błąkało się coś, co u kogoś innego mogłoby uchodzić nawet za delikatny uśmiech. -A kiedy trafiłeś na reanimację? , l( - Oddział urazowy - surowo poprawił Borka. - Dobra, niech będzie... -No, dwa lata temu... - Chcesz przez to powiedzieć - zacinając się, powiedział Kołod- nikow - że oni szukali cię niemal dwadzieścia lat, potem znaleźli, zaczaili się w bramie - i... Elektryk Borka uśmiechnął się. - Nie, nie dotarło do ciebie... - zajęczał, z zadowoleniem przy- glądając się zmieszanemu Aleksiejowi. -No nic, pomału dotrze. Prze- cież jesteś inteligentny... Na komputerach się znasz... Rozdział 3 Pewnego słonecznego, marcowego dnia wychodząc z trolejbu- su, Aleksiej Kołodnikow poczuł się nagle młody. Uczucie to było tym mocniejsze, iż po powrocie od Borki zdążył wysuszyć przemoczone buty i wciągnąć na nogi wygrzebane z szafy nowe skarpetki. Po mokrym asfalcie głośno trzeszczały opony, słychać było przty- kanie odrywających się od okapów sopli, które z trzaskiem rozpry- skiwały się o chodnik. I kiedy Aleksiejowi zagrodziła drogę sczernia- ła, połyskująca ciecz, nie tylko się nie przeląkł, lecz nawet obrócił się z wdzięcznością, pomrukując coś odnośnie tej straszliwej chlapy. Pogoda istotnie była jak we wczesnych wierszach Pasternaka. Cho- dasiewicz był tu po prostu nie na miejscu. Wiosna, ludzie, wiosna! Jeszcze tylko dziesięć kroków i wynurzy się zza zakrętu stara, dwu- piętrowa willa, wybudowana z czerwonej cegły. Pewnie wyda się to komuś dziwne, lecz za każdym razem, gdy Aleksiej przychodził do pracy, ogarniał go nieopisany przypływ sił. Co za bzdura - myślałby kto! - z czego tu się cieszyć? Praca to przecież dopust boży! Ty, Ewo, rodź sobie w mękach, a ty, Adasiu, haruj jak wół... Rzecz w tym, że Aleksiej szczycił się swoją pracą. Co prawda, 0 wypłatę trzeba było błagać na kolanach, czego nigdy nie potrafił, lecz posada, jaką piastował, nosiła nader poważną nazwę, a mianowi- cie - designer komputerowy. Jest to o tyle dziwne, że jeszcze półtora roku temu Aleksiej nie wiedział, jak wygląda komputer. Wtedy to właśnie przewodniczący Towarzystwa Miłośników Książek, chwyta- jący się wszystkiego, co mu tylko wpadnie w ręce, wygrzebał gdzieś stary, zużyty model Commodore. Jak się okazało, urządzenie do obrzydzenia przypominało tak znie- nawidzony przez Kołodnikowa telewizor. Aleksiej jednak przemógł się i otrzymując błogosławieństwo kierownictwa, sumiennie zapoznał się z podstawami obsługi. Raz po raz tylko biegał do domu prasy zasię- gnąć rady. Po czterech tygodniach nazywał już przyciski klawiaturą, ekran - monitorem, natomiast przeróżne alty, kontrole, szifty i entery sypały się z jego ust z niezwykłą spontanicznością i trafnością. Mó- wiąc pokrótce, niedługo przed tym, jak wywalczył sobie luksusowe mieszkanko, został zwolniony z pracy w wyniku redukcji. Otrzymując wypowiedzenie, wystraszony Aleksiej natychmiast popędził do urzędu pracy. Nie zdążył tam dobiec, bo na drodze stanął mu znajomy miłośnik książek, któremu przed dwoma miesiącami wy- drukował około pięćdziesięciu wizytówek, używając do tego lasero- wej drukarki, będącej na stanie wspomnianego domu prasowego. Piastował on niegdyś jakieś stanowisko w komisji obwodowej kom- somołu, a obecnie był jednym z założycieli pewnego funduszu inwe- stycyjnego. Aleksieja uważał za świetnego znawcę „złomu" (słówko to podobało się im obu). Gdy dowiedział się o jego kłopotach, niemal zapiał z zachwytu, bowiem fundusz potrzebował właśnie takiego spe- cjalisty. Wieczorem tego samego dnia Aleksiej Kołodnikow podpisy- wał już umowę o pracę. Nie, żarty na bok! To nie lada sztuka znaleźć dziś robotę, a do tego jeszcze z taką łatwością! Tym bardziej, że posiadaczy dyplomów ukończenia kursów komputerowych nie brakuje. No i po co to wszyst- ko? Trochę ich szkoda, ale kiedy im zadajesz proste pytanie: czy umie pan łamać tekst, to nic tylko oczami świecą, bo słowo to jest im zupełnie obce. Takie to kursy! Jedynym mankamentem było to, iż Aleksiej zaczynał dzień pra- cy o czwartej po południu. Przez dwie godziny designer komputero- wy nie miał nic do roboty. Dopiero o szóstej, kiedy do domu wycho- dzili pracownicy prowadzący ewidencję klientów, zwalniał się pod- niszczony commodore, identyczny z tym, jaki mieli w swojej siedzibie miłośnicy książek. Ten jednak posiadał stację dysków. Niebywałe, lecz obracający ponoć niebagatelnymi sumami fundusz, dotąd nie dorobił się drugiego komputera. Jednopiętrowa willa wzniesiona z cegły, układanej na stary, nie spotykany dziś sposób, dzierżawiona częściowo przez fundusz in- westycyjny „Rosjanin", owiana była legendą, sięgającą swymi ko- rzeniami dalej, aniżeli historia domu, w którym od niedawna mieszkał Aleksiej Kołodnikow. Chodziły słuchy, że zbudował jąjeszcze przed rewolucją pewien bogaty kupiec, który uczynił z domu miejsce schadzek. Ściany, od- dzielające poszczególne gabinety, dorównywały swoją grubością murom twierdzy. I gdyby nagle do środka wrzucić petardę, za cholerę nikt by nie usłyszał wybuchu. Korytarze rozbiegały się, rozdwajały i wiły w najbardziej wymyślny sposób. Jak wyjaśniono Aleksiejowi - to na wypadek obławy. Wtargnie policja, a po klientach nie zosta- nie nawet śladu. Niech szukają wiatru w polu! Podczas wojny domowej willa służyła zarówno czerwonym, jak i białym. Miasto stale przechodziło z rąk do rąk, a w budynku urzędo- wał wciąż nowy kontrwywiad. To zresztą zrozumiałe - prowadzenie przesłuchań w tak uszczelnionych pomieszczeniach musiało chyba sprawiać czystą przyjemność. Dodać należy, że w usytuowanych nisko oknach parteru wstawione były zielone, faliste szyby, przez które nie sposób było nic dojrzeć. Dziś jednak trudno ustalić, kto wpadł na ten pomysł - biali, czerwoni czy może sam kupiec. Niewy- kluczone też, że okna zmieniono stosunkowo niedawno, bowiem przez ostatnie lata domek spełniał rolę hotelu dla pracowników MSW. Olbrzymi, słoniowaty ochroniarz podsunął Aleksiejowi listę prze- pustek. Kołodnikow podpisał się, po czym wszedł po masywnych, dębowych schodach na pierwsze piętro, gdzie odbywała się właśnie narada dyrekcji. Sekretarka, przestraszona lalunia (kolejna w tym mie- siącu), jeszcze bardziej się przelękła, gdy Aleksiej poprosił ją, aby zapowiedziała jego wizytę. Rzuciła sięjednak do obitych skajem drzwi, w celu wyjaśnienia sprawy. Po chwili wróciła uradowana i wskazując drzwi gabinetu, rzekła: „Proszę wejść". Kołodnikow wszedł. W przestronnym, nieco mrocznym gabine- cie ujrzał czterech dyrektorów. Każdy z nich miał na sobie ciemny, skromny garnitur. Wszyscy byli pod krawatami. Trzej z nich, przybie- rając naturalne pozy, z zaciekawieniem słuchali czwartego, który sie- dział bokiem na krawędzi jednego ze stołów ustawionych na kształt litery T. Był to zadbany, przystojny mężczyzna. Wykapany Leonid Breżniew w latach swojej młodości, gdyby bujne, czarne wąsiska przenieść na miejsce brwi. - Tak wlazłem na wieżę - rzekł czystym barytonem, śmiejąc się wstydliwie. - Jak to zrobiłem - nie wiem sam, urżnąłem się jak... Tę- pym wzrokiem patrzę na wioskę i nagle nachodzi mnie myśl: Dlacze- go ci Afgańczycy nie obchodzą Dnia Armii Radzieckiej? Jakoś, kur- czę, oburzyło mnie to. Wyciągam automat i situ, gęstą serią po da- chach - gdzie tylko się dało. Wiadomo, alkohol do łba uderzył, ale jak święto, to święto. Co było jednak najdziwniejsze, na dole cicho jak makiem zasiał, żadnej paniki, po prostu nic. Karabinu mi nikt nie za- brał i mimo że byłem pijany, dotarło do mnie w końcu, że coś tu jest nie tak. Co się okazało, nasze mądre chłopaki podrzuciły mi taśmy ze ślepakami. Dowcipnisie... Były zastępca dowódcy pułku, a obecnie dyrektor naczelny, skończył swoją opowieść, obrzucając obecnych przebiegłym spoj- rzeniem. Aleksiej dyskretnie zakasłał, dając znać o swoim przybyciu. - Masz jakiś problem, Liosza? -zapytał przyjaźnie wysoki, zaru- mieniony młody mężczyzna. Był to ten sam miłośnik książek, dzięki któremu Kołodnikow otrzymał posadę designera. Aleksiej bezradnie rozłożył ręce. - Róbcie, panowie, co chcecie - zaczął, spoglądając prosto- dusznie na dyrektorów - ale bez drugiego komputera po prostu się nie da! Były zastępca dowódcy pułku tak się przejął, że nawet zszedł ze stołu i poprawiając swoje wypielęgnowane wąsiska, westchnął. - O co ci konkretnie chodzi? - spytał z wyraźnym zmęczeniem w głosie. - Nie odpowiada mi druga zmiana - odpowiedział Aleksiej. - Wczoraj przed domem dostałem po pysku. Dyrektorzy odwrócili się w jego kierunku z niezdrowym zainte- resowaniem. - Okulary są całe - z rozczarowaniem zauważył wielbiciel ksią- żek. - Czy to już nowe? - Niewiele brakowało, żeby zbili. - Jeden diabeł wie, co to się dzisiaj dzieje! - rzekł gniewnie dyrektor-przystojniak. - Tyle wszędzie bandytów! No i komu to wszystko przeszkadzało? Źle było? Gdzie dawniej widziałeś chuliga- nów? Kto wiedział, co to jest haracz? Zachciało im się wolności, komunizm im się przejadł! - nie opanowując wzburzenia, przeszedł się po gabinecie i dopiero, gdy się uspokoił, zwrócił się do Aleksieja. - A gdybyś tak przychodził przed dwunastą i zostawał do ósmej? -1 co, do szóstej mam bąki zbijać? - rzucił obrażony, po czym dodał: - Maszyna zwalnia się dopiero wtedy. - Jaka maszyna? - Komputer. Dyrektor naczelny zamyślił się. - Dobra - postanowił. - Dzisiaj możesz wyjść trochę wcześniej, a potem pomyślimy, co dalej. Pomyślimy! Aleksiej jeszcze nie zdążył zamknąć za sobą drzwi, jak były zastępca dowódcy pułku opowiadał już nową bajkę: - A o tym słyszeliście, jak buciorami napalm gasiliśmy? Kto nie wie, mógłby pomyśleć, że w klitce, noszącej dumną nazwę sali komputerowej, znajduje się nie wiadomo jaki skarb. Po- mieszczenie to było bowiem oddzielone podwójnymi, żelaznymi drzwiami. Pierwsze, z judaszem, były tak solidne, jak te u Borki w kanciapie, drugie natomiast, zespawane ze zbrojenia, swoim wy- glądem przypominały bardziej kratę. Drzwi z judaszem, jak zwykle, rozwarte były na oścież. Dwaj niscy, niepozorni pracownicy siedzieli przygarbieni przed jedynym znajdującym się w pomieszczeniu moni- torem. Jeden z nich dyktował z kartki coś, co drugi, noszący w klapie znaczek Herbalife, z niezwykłą ospałością wpisywał w bazę danych. - Pieskie życie mieli - wyrecytował na głos, stojący za kratą Aleksiej. - Niemal cała wieś orała jedną sochą na parze wychudzo- nych szkap... Ej, wy tam, otwierać! Otworzyli mu, po czym designer komputerowy przystąpił do swoich codziennych obowiązków. Zrzucił kurtkę, poszedł po wodę, wlał wrzątek do szklanki i ponownie niepokojąc ospałych współpra- cowników, wyciągnął z dolnej szuflady stołu tomik Borgesa. - Co za małpa ruszała moją książkę? - krzyknął zupełnie dobro- dusznie. - Tutaj była zakładka... Ach, jest... No dobra, dziś obejdzie się bez bicia, pracować dalej Alieksiej zaparzył herbatę i wygodnie sadowiąc się w kącie, wyszukał może niekoniecznie lubiane, za to dawno już nie czytane opowiadanie „Kształt szabli". Z zadowoleniem przetarł okulary, lecz... chyba nie tego oczekiwał. Pierwsza fraza brzmiała bowiem: „Twarz jego szpeciła głęboka szrama, doskonały wręcz sierp, swoim jednym końcem sięgający skroni a drugim kości policzkowej..." Kołodnikow wyobraził sobie rany kłute na tyłku elektryka Borki. Przypomniał so- bie całąjego historię i zamyślił się. Ech, coś wywęszył ten elektryk. Wścibska bestia, wszędzie tyl- ko wtyka swój nos, a na dodatek zachowuje się jak pan na włościach. Jeszcze dziesięć lat temu uchodziłby za donosiciela... Lecz cóż on mógłby wywęszyć? Może domyśla się, kto czyha na wracających późno do domu mieszkańców? Dlaczego wobec tego nie idzie z tym na milicję?.Przecież sam kiedyś tak oberwał, że go do szpitala odwieź- li. A może mu kto groził i teraz milczy? Ale przecież nie milczy, naśmie- wa się tylko, czyni jakieś aluzje. 1 nawet w rozmowie nie dał po sobie poznać, że się boi. I jeszcze te jego rany kłute na tyłku! Prawdę mówiąc, to właśnie one najbardziej drażniły Kołodnikowa. W ogóle cała ta historia brzmia- ła zbyt literacko, zbyt zawile. Jak to? Dźgnął sobie kogoś za młodu szabelką, a teraz ci dwaj, dwadzieścia jeden lat czekali, by zemścić się za doznaną krzywdę- oko za oko, ząb za ząb. Prawie jak w „Maskara- dzie" Lermontowa, trzydzieści lat czekał na odwet. Po co to wszyst- ko? Leb rozbity, żebra połamane... bo wręgi to chyba żebra, nie? - Nie ma takiego nazwiska - warknął półgłosem siedzący przy komputerze mężczyzna. - Masz przecież napisane! - A więc ktoś się pomylił! - Liosza, jeśli znasz się na ortografii, to powiedz przez jakie „u" pisze się nazwisko Turmoriezowa. Kołodnikow odłożył książkę i spojrzał na pytającego. - Nazwiska - zaczął pouczającym tonem - nie podlegają regu- łom ortograficznym, lecz zdane są tylko i wyłącznie na pastwę biuro- kracji. Jak cię wpiszą w dowodzie, tak już zostanie na całe życie. Zadowolony ze swojej błyskotliwej odpowiedzi, w zdecydowa- nie lepszym humorze wrócił do lektury Borgesa. Książka jednak na każdej stronie przypominała Aleksiejowi o kłutym zadku Borki. „Ściągnął szablę ze ściany, gdzie wisiała generalska kolekcja białej broni - z trwogą czytał Aleksiej Kołodnikow. - Ten stalowy półksiężyc na wieki zostawił na jego obliczu półksiężyc krwawy..." Zdjął okulary i mrużąc oczy, uszczypnął się w nasadę nosa. No dobra, przypuśćmy, że Borka kłamie, po diabła jednak miał- by to robić? Ale jeśli nawet, to jest w swoich kłamstwach dość wiary- godny, poza drobnymi wyjątkami. Może za nikim nie pędził z szablą, lecz sam uciekał... I było to nie dwadzieścia, lecz dwa lata temu. - Pięć cytryn - dobiegał głos zza monitora - na dwa miesiące... Ale ludzie żyją! Nie, pomyślał Aleksiej, ponownie zakładając okulary. To nie Borka, zbyt mądre jak na niego. To pewnie Borges. Hm, właśnie, a gdyby tak dać elektrykowi ksywę Borges? Ale gdzie tam, kto by to zrozumiał? Swoją drogą jednak ciekawa wersja - tylko zapomniał o staru- chach. A przecież sam mówił, że one o czymś wiedzą... Przez chwilę w jego wyobraźni powstał zupełnie absurdalny ob- raz. Ujrzał mianowicie bandę staruch czyhających w ciemnej bramie i.... tę słabą dłoń, która klepnęła go po lewym oku... Tfu, co za idiotyzm! Aleksiej w uniesieniu zamknął książkę. W tym miejscu nastąpiła oczekiwana godzina szósta, obaj współ- pracownicy poderwali się z miejsc i zaczęli wsuwać do szuflad kartki z nazwiskami klientów. Aleksiej przesiadł się na ciepłe jeszcze krze- sło, stuknął w klawiaturę tak, by na monitorze ukazał się statut fun- duszu i zapomniawszy o Borgesie i Borce, wziął się do pracy. Zresztą, wracając do tematu -jakie staruchy, u diabła? Przecież sam czuł, że po łbie waliła go twarda, męska ręka... Około godziny dziewiątej wydrukował poprawiony dokument na laserowej drukarce - tym ohydnym urządzeniu, mającym zwyczaj wyć z byle powodu, denerwując pracowników. Nikt jednak nie śmiał dodać rozumu temu piekielnemu żelastwu, ponieważ nie było ono nawet własnością firmy. Aleksiej spiął w całość wydrukowane zręcznie kartki, a następ- nie spojrzał na zegarek w komputerze. Jak zwykle spieszył się gdzieś 0 dziesięć minut, niemniej jednak można było już iść do dyrekcji 1 złożyć sprawozdanie z wykonanej pracy i przypomnieć o swoim wcześniejszym wyjściu. Zdrowo zarumieniona sekretarka tym razem ani trochę nie prze- straszyła się Kołodnikowa, tylko z leniwym uśmiechem kiwnęła głową w stronę obitych skajem drzwi. Aleksiej wszedł, domyślając się, co za chwilę zobaczy. Nie mylił się, rada dyrektorów urządziła sobie balan- gę. Właściwie to impreza już dogorywała. W zadymionym pomiesz- czeniu jaśniały plafony, na stołach, ustawionych teraz w kształcie litery „L" (tańczyli, czy co?) zostały już tylko ślady po uczcie. - Aaa, Liosza... - ucieszył się blady z przepicia dyrektor-przystoj- niak i chwycił Kołodnikowa za ramię. - Nasz bohater! Cierpiał dla wspólnej sprawy... No nie, należy ci się pochwała! Musimy tylko uporządkować finanse - i zaraz to zrobimy... Słuchaj, a chodź - zaraz znajdziemy tych gnojków i damy im po łbie, co? A w ogóle, to gdzie ty się podziewałeś? - Pracowałem - odpowiedział zachmurzony Aleksiej. - Patrzcie go, pracował. Zwariowałeś człowieku?! Czyż można pracować w takim dniu? Wiesz, że dzisiaj jest wigilia czterdziestu męczenników! Masz, wypij... Rozejrzał się po brudnych, porozwalanych stołach i chwyciw- szy za najbliższą butelkę, wytrząsnął z niej kilka kropel. Sięgnął po następną, lecz i ta była pusta. - No i widzisz - bez śladu zmieszania, a nawet z pewnym wyrzu- tem wyjaśnił dyrektor. - Nic się nie ostało. No, co tam masz? - Statut... Przewodniczący rady dyrekcji wzdrygnął się i sprawiając wraże- nie nieco trzeźwiejszego, wydał polecenie: - Zostaw u sekretarki, bo jeszcze, nie daj Boże, ktoś pobrudzi. W rogu stołu wielbiciel książek, podpierając pięścią głowę, za- wodził tkliwie: - / wojak młody głowę swą pochylił... W jego oczach szkliły się łzy. Do domu Kołodnikow wrócił niewiarygodnie wcześnie. W sa- mym końcu zaułka świeciły się wszystkie trzy kolory sygnalizacji. Wyglądało na to, że nie było jeszcze jedenastej, a mimo to przed wejściem do bramy Aleksiej na wszelki wypadek zdjął okulary. Jego przezorność okazała się zbyteczna. Nietknięty przez niko- go, dotarł szczęśliwie do klatki, a następnie wystukał po omacku szyfr. Swoją drogą, to psu na budę ten szyfr! Żadnego pożytku z niego. Wciskasz na oślep i wciskasz... Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby teraz gnali za nim bandyci? Kołodnikow wszedł na pierwsze piętro, czując, jak z każdym stopniem uczrfcie udanego dnia wypierały smutek i rozdrażnienie. Z żoną był pokłócony. Drugą dobę już ze sobą nie rozmawiali. Nie pamiętał, zresztą pewnie jak ona, co było przyczyną konfliktu. Mu- siała to być jakaś błahostka! W domu jednak czekała na niego niespodzianka: mieszkanie (sądząc po czystości panującej w przedpokoju) było posprzątane, natomiast małżonka najwyraźniej zamierzała przerwać śluby milcze- nia. Chuda, niewysoka, nerwowa Aleksandra zachowywała się za- wsze niezwykłe naturalnie. Szalone, przeszywające rozmówcę oczy, ciemne, lekko rozczochrane włosy oraz stanowczo zaciśnięte usta, czyniły ją zadziwiająco wręcz podobną do Nestora Iwanowicza Mach- no. Kołodnikow, naturalnie, ani razu nie powiedział jej tego, nawet w złości -jakich by przykrości mu nie wyrządzała. Sam zresztą przejął się tym przygnębiającym podobieństwem, gdy siedem lat temu na- tknął się przypadkowo na czasopismo ze zdjęciem legendarnego watażki. Przywitała go w przedpokoju - usłyszawszy prawdopodobnie dźwięk przekręcanego klucza. Właściwie, powitania jako takiego nie było. Owijając się szalem, Aleksandra przyglądała się tylko uważnie ściągającemu buty mężowi. - Wszystko zrozumiałam... - Doczekawszy się wreszcie, aż odło- ży buty na miejsce, oświadczyła mu grobowym tonem. - Co zrozumiałaś?- spytał gniewnie Aleksiej, zdejmując kurtkę. Gdyby tylko znalazł jakiś pretekst, już dałby jej popalić. - Zrozumiałam, kto czai się na nas w bramie... Tfu, do diabła! Patrzcie ją, jaka mądra! Zaraz znowu ogłosi się wiedźmą albo jakąś wieszczką! Kiedy w końcu pojmiesz, że to, co wydaje się być czarujące w wieku dwudziestu lat, tego po czterdzie- stce człowiek ma powyżej uszu! - Spójrz - z kamienną twarzą wyrzekła Aleksandra, wyplątując z szala książeczkę kieszonkowego formatu. Ponownie błysnął wyci- śnięty złoconymi literami tytuł. - „Umarli się nie pocą"? - Spytał Aleksiej, uśmiechając się krzy- wo. - Niepotrzebnie się śmiejesz - odpowiedziała chłodno. - To książka prawie dokumentalna... Wszystko, dosłownie wszystko się zgadza! Co do jednego! Aleksiej wciągnął kapcie, po czym z powątpiewaniem wziął książ- kę w ręce. „Przedstawione w niniejszym zbiorze kryminały - przeczy- tał z tyłu na okładce - dotyczą najbardziej rażącego w dzisiejszych czasach problemu, a mianowicie niezdolności państwa do obrony swoich obywateli." - Hm - ponownie obejrzał okładkę, nie tyle jednak z szacun- kiem, co z zainteresowaniem. To co przeczytał, odpowiadało rzeczy- wistości. - No i co? - Chodzi o mieszkanie - powiedziała. - Jakaś szuja chce wyku- pić cały dom. - Po co? - Skąd mam wiedzieć! Mało ich teraz? Pewnie jakaś firma zajmu- jąca się zamianą mieszkań. Chodzą po domach i proponują zamianę na inne osiedle. Tego, kto na to nie przystaje, biją... Jednego nawet już zabili... . - Kogo? - przeląkł się Aleksiej, lecz za chwilę zrozumiał. - Aaa, w książce... Zamyślił się. Mimo, że czuł niechęć do wszelkich thrillerów czy powieści sensacyjnych, Aleksiej przyznał, że przedstawiona przez Aleksandrę wersja brzmi o wiele bardziej wiarygodnie niż jego nie- dawne fantazje w stylu Borgesa. - E, co ty, chyba nie - rzekł wreszcie niezadowolony i zwrócił książkę, nie zaglądając nawet do niej. - Pomyśl, kto u nas mieszka. Jeden tylko Połtyna ma kasę. - Aleksiej mimowolnie zniżył głos, lecz w tym miejscu zawstydził się i wyraźnie dodał głośniej: - Elek- tryk Borka opowiadał, że ma dwa mieszkania, jedno pod drugim połączone schodami, a w przedpokoju ponoć siedzą karkole... no, osobista ochrona. I co takiemu zrobisz! Sam zrobi z tobą, co ze- chce... - A może to właśnie on? Wykupił dwa mieszkania i jeszcze mu mało. - Zaraz, zaraz - zaniepokoił się Aleksiej. - Ktoś proponował ci zamianę? - Nie, na razie nie. Kołodnikow natychmiast się uspokoił. Nastrój pomału mu się poprawiał. Ostatecznie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. - W takim razie, o czym tu mówimy? - spytał urzekającym to- nem, po czym delikatnie przyciągnął małżonkę do siebie, wsuwając jej pod kołnierz swoją chłodną, lecz czułą dłoń. No co? Jak zgoda, to zgoda... ze wszystkimi, wynikającymi z tego konsekwencjami. - Ręce przy sobie! - wycedziła, odsuwając się. - A co ja robię? - odburknął obrażony. - Już dawno się z tym oswoiłem. | - Obleśny prostak! - wybuchła Aleksandra. - Z tobą nie można poważnie! - Jaki tam prostak - wyrecytował wręcz z dumą. - Jestem czło- wiekiem rodzinnym. Gdybym był obleśnym prostakiem, miałbym już dawno kogoś na boku. Małżonkowie patrzyli na siebie ze szczerą niechęcią. - Przyszło do ciebie wezwanie z milicji - oświadczyła Aleksan- dra skrzeczącym głosem. - Gdzie? - Co gdzie? -Gdzie jest? - Leży na stole - Aleksandra Dmitriewna z dumą odwróciła nos, po czym udała się do pokoju, aby doczytać „Umarłych". Zaniepokojony Aleksiej podążył za nią. Na krawędzi stołu istot- nie leżał świstek papieru, nakazujący stawić się w dniu jutrzejszym na komendzie, w charakterze świadka. Na dodatek nie u śledczego, lecz u jakiegoś pełnomocnika do spraw operacyjnych... hm... to nawet przykre... - Nic nie mówi, cholera! - zazgrzytał Kołodnikow. - Jutro na milicję trzeba iść, a ona... W odpowiedzi, spod drukarki dobiegł szelest przewracanej kart- ki. Tego wieczoru małżonkowie już się do siebie nie odezwali. Po- szli spać, nie powiedziawszy sobie nawet „dobranoc". Też coś, oble- śny prostak! Odmówiła, psia krew? Czyżby była już w okresie prze- kwitania? Aleksiej przypomniał sobie schematycznie narysowane ludziki. Jak to było? „Należy pamiętać, że u kobiet, w przeciwieństwie do mężczyzn, organy płciowe porozrzucane są po całym ciele"? Inna, na jej miejscu, po przeczytaniu tego już w przedpokoju zdjęłaby z męża portki! Gdzieś po pierwszej zjawił się Dimka. Aleksiej słyszał, jak prze- sadnie kaszle, postękuje i coś tam przewraca w przedpokoju. No tak, znów się z kimś tłukł... ¦ Rozdział 4 - Co ci jest? - spytał przerażony Aleksiej. Dimka pośpiesznie się odwrócił, pozostawiając odsłonięte, je- dynie zeszpecone od ciosów ucho. - Nie widzif- poruszył z wściekłością rozkwaszonymi wargami. Twarz syna, na ile zdążył zorientować się Kołodnikow, niczym już nie przypominała ludzkiego oblicza. Trudno było po prostu uwierzyć, że na takim skrawku ludzkiego ciała może się zmieścić aż tyle siniaków i zadrapań. Lewego oka nie było widać, natomiast prawe pokrywała pajęczyna purpurowych żyłek. Można było wywnioskować, że rów- nież tułów ma obity, gdyż Dimka ubrany był w koszulę z długimi ręka- wami, co zdarzało się nader rzadko. Widać było, że walczył z bólem. - Urządzili cię tak w bramie? - No - burknął Dimka. - Co cię podkusiło? - Jak to fo... - rzucił ze złością - w mowdu butlą pfylutowali fukinfyny Rzucili w niego jakąś butlą- dotarło po chwili do Kołodnikowa. Bydlaki. Dimka nerwowo machnął łapskiem i postękując, rozbił o kra- wędź patelni pierwsze jajko. Za kuchennym oknem lśnił błękit i dźwię- czały ostatnie sople lodu. Cóż za piękny poranek. - Zęby masz całe? Zamiast odpowiedzi, Dimka rzucił na stolik skorupę i sięgnął po drugie jajko. Palce były nietknięte. Wyglądało na to, że nie odpowie- dział nawet jednym ciosem. Kołodnikowem targały mieszane uczucia. Oczywiście był wstrzą- śnięty i współczuł synowi. Jednakże poza tymi, w pełni zrozumiałymi i szlachetnymi uczuciami, Aleksiej, ku swojemu niezadowoleniu, od- czuwał pewien rodzaj podłej radości; no proszę, a mówił, że da im popalić! No i dał, na co ci te twoje bicepsy tricepsy? Na przyszłość, synku, nie rób z siebie takiego bohatera. Wyrażając swoje niezadowolenie, Kołodnikow potrząsnął głową. Stłumił w sobie drobną, złośliwą satysfakcję, a następnie przypo- mniał sobie o Aleksandrze i domknął drzwi kuchni. Jęków i szlochów w żaden sposób nie da się uniknąć, będzie jednak lepiej, jeśli odbę- dzie się to pod jego nieobecność. - Idę na komendę, dostałem wezwanie w związku z wczoraj- szym... -zniżając głos, zaczął Kołodnikow, jednak nie dokończył. Dimka obejrzał się gwałtownie, ponownie strasząc ojca lśniącą, granatowo-pąsową maską. - Tylko ani flowa gliniawom! - uprzedził z pogróżką w głosie, a po chwili milczenia dodał: - Fam to wałatwie! Sam to załatwi, Aleksiej otworzył usta, lecz machnął bez słowa ręką. Kto jak kto, ale on świetnie znał upór syna. Po kimś to w końcu ma... * * * Budynku komendy rejonowej poprzednim razem Kołodnikow nie obejrzał. Po pierwsze, była noc, a po drugie przywieziono i odwie- ziono go wówczas radiowozem. Teraz natomiast, w świetle dnia, wy- dawał się on masywny i ponury, niezależnie od obfitości szkła i pio- nowych, betonowych żeber, nadających płaskiej fasadzie wygląd baterii ogrzewania parowego. Kiedy przestąpił próg wysokich drzwi, będących częścią żela- znej bramy, Aleksiej znalazł się w zagadkowym pomieszczeniu, przy- tłaczającym swoją bezsensownością: przestrzenny betonowy gra- niastosłup o dającej się zauważyć, prawie trzydziestostopniowej pochyłości podłogi. Zbyt stromo, jak dla samochodów, lecz po co miałyby tam wjeżdżać, jeśli na górze czekał na nie identyczny placyk, nie szerszy niż półtora metra, a potem głucha ściana! No, chyba że trupy spuszczają po takiej stromiźnie... Z prawej strony betonową pochyłość przecinały wąskie schody, prowadzące do dwuskrzydło- wych drzwi, okutych blachą. Za nimi położona była równie przestronna betonowa klatka, której funkcję (w odróżnieniu od poprzedniego pomieszczenia) moż- na było łatwo odgadnąć, gdyż przegrodzona była grubymi, żelazny- mi poręczami, zaopatrzonymi w drzwi obrotowe. Z prawej strony (ech, znowu ta prawa strona, bo milicja zawsze stoi po stronie prawa!) znajdowało się okienko z lufcikiem, gdzie z założenia powinna tkwić fizjonomia w milicyjnej czapce. Kołodnikow nie zdecydował się bez pozwolenia przechodzić przez drzwi obrotowe. Wsunął głowę przez lufcik i oczom jego ukazał się tyłek i przecięte pasem bandoletu plecy dyżurnego, ryjącego w jakiejś skrytce. Wyraźnie niezadowolony z tego, że oderwano go od ważnego zajęcia, dyżurny burknął numer gabinetu (który zresztą był znany Kołodnikowowi, ponieważ widniał na wezwaniu), po czym ponownie się odwrócił. Mimo wrodzonej praworządności, Kołodnikow tym razem był nastrojony bojowo. Co prawda, Dimka zakazał mu wspominać cokol- wiek o jego przypadku, lecz nawet bez tego smutnego zdarzenia seria napadów w mrocznej bramie robiła wrażenie. Jak to było na tej okład- ce? „Niezdolność państwa do obrony swoich obywateli"? Święte słowa. Nie awanturował się jednak. W ogóle źle znosił przebywanie we wszelkich gabinetach, bez względu na to, czy był to gabinet lekarski, czy gabinet dyrektora. 1 oto teraz wystarczyło, że domknął za sobą drzwi, a kolana lekko się pod nim ugięły. Po pierwszych pytaniach poczuł się niemal oskarżonym. Na dodatek, pełnomocnik do spraw operacyjnych był po cywilnemu, więc Aleksiej ze swoją kiepską pa- mięcią do twarzy nie mógł ustalić, czy był to ten sam kapitan, co wtedy, czy inny... Krępą posturą przypominał tamtego, tylko był nie- co niższy, tęższy i wyglądał na inteligentniejszego. Za jego prawym ramieniem rysowała się postać rosłego, długorękiego dzieciaka w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat (również w cywilu), które- go ponurą twarz Aleksiej widział po raz pierwszy. - Ile razy można opowiadać w kółko to samo? - parsknął Kołod- nikow i zuchwale przetarł okulary. - Przecież jeszcze nam pan nic nie powiedział - odwarknął peł- nomocnik. - Składał pan zeznania drogówce, nie nam. Rzeczywiście, to nie ten co wtedy. - No tak, oni przecież wszystko zapisali... Po masywnych szczękach drągala w cywilu przebiegł skurcz, jak gdyby chciał już teraz zadusić świadka na miejscu. Dzieciak wes- tchnął, wsunął łapska do kieszeni i wystawiwszy szczękę, zaczął ga- pić się przez okno. - Oni to oni - rzekł surowo pełnomocnik, kładąc na stół czystą kartkę. Aleksiej pogodził się z losem i po raz kolejny zaczął streszczać wszystko od początku. Po zapisaniu kilku zdań pełnomocnik do spraw operacyjnych nagle przerwał, rzucił długopis na stół i z nieukrywa- nym znużeniem słuchał dalej. Zakłopotany Kołodnikow przeniósł spojrzenie na stojącego przy oknie. Młodzieniec poruszał szczęką. Można było po tym wywnioskować, że wzbierała w nim złość. - Słuchaj no, facet! - wycedził w końcu, szarpnął szyją i obejrzał się. - Skończ już z tymi kłamstwami! - Przepraszam? - własnym uszom nie wierzył Aleksiej. - Przecież go łomem po głowie walili! - wybuchnął dzieciak. - Ma w dwóch miejscach przedziurawiony łeb! Nie mógł prowadzić samochodu! I skręcić w bramę też nie mógł! Zamilkł, po czym gniewnie sapiąc, znowu się obrócił. Kołodni- kow zmiękł i pytająco spojrzał na siedzącego przy stole. - Jak to? - spytał zacinając się. - Przecież sam widziałem... - Widziałeś - odparł tamten spokojnie. - To mów, co widziałeś. - Przecież już mówiłem... Dokładnie jak było. - Ale tak nie było - zmarszczył brwi siedzący. - Zacznij od początku. Pisał pan w oświadczeniu, że ktoś na pana napadł... Proszę więc mówić szczegółowo. - No... - zaczął obrażony Aleksiej, wzruszając ramionami. - Pod- szedłem, zajrzałem w bramę... - Ktoś tam był w tym czasie? -Nie. W każdym razie zaświeciłem i nikogo nie zauważyłem. - Latarką? -Nie, breloczkiem... t- Czym? Aaa, breloczkiem? - Breloczkiem - powtórzył z naciskiem Kołodnikow, lecz chyba nie zrobiło to wrażenia na przesłuchujących. - Czy był pan w okularach? - Tak, ale nawet bez nich bym dostrzegł... - Proszę kontynuować. - Zrobiłem pierwszy krok i ktoś mnie uderzył... - Z tyłu? - Nie, z przodu, z lewej strony. Nie mocno, ale prosto w oko... - A co z okularami? - Okulary wtedy zdjąłem... - Po uderzeniu? Kołodnikow mrugał. - Więc miał pan na sobie okulary w momencie uderzenia - za- uważył pełnomocnik. - Tak, rzeczywiście... - czując lekkie dreszcze, wydusił Kołodni- kow. -Jak to... Młodszy z milicjantów warknął i z irytacją zaczął gapić się w sufit. - Wyjaśnić? - spytał starszy. Aleksiej Kołodnikow utracił dar mowy, co zostało przyjęte jako przytaknięcie. - Nikt pana nie bił - wzdychając oświadczył pełnomocnik. - Nastraszyli tylko. No, może dostał pan kilka ciosów po głowie... ale nie zanim samochód skręcił w bramę, lecz później. Czy nie tak było? Czekał chwilę na odpowiedź, lecz widząc, że świadek nadal tkwi w osłupieniu, kontynuował już zupełnie przyjaźnie: - No i czego się tak wystraszyłeś? Gdyby to były prawdziwe bandziory, nie siedziałbyś teraz tutaj. Od razu by cię zakatrupili. Ta- kim to bez różnicy -jeden czy dwa trupy... A jeśli pogrozili, to znaczy, że sami się boją. Zrobili coś głupiego, a potem się opamiętali -jak to zwykle bywa... Krótko mówiąc, masz tu kartkę i długopis, usiądź bli- żej i pisz... 1 przestań się wreszcie trząść! Chłop jak dąb a... Kołodnikow miękkimi palcami chwycił długopis i patrzył na nie- go z zakłopotaniem. Następnie odłożył go zdecydowanie na podsu- niętą przez pełnomocnika kartkę. - Fałszywych zeznań - powiedział, zacinając się - nie będę składać. Obaj milicjanci wbili wzrok w Kołodnikowa. Długorękiemu dzie- ciakowi nawet lekko opadła szczęka. - Przestań palić głupa... - wycedził zdumiony, a następnie, spo- glądając na drzwi, zniżonym głosem dodał: - Jakie znowu fałszywe zeznania! Licz się ze słowami! Kto ciebie zmusza do składania fałszy- wych zeznań? - Opowiedziałem wszystko, jak było - mówił Aleksiej z wysił- kiem. - Ale wy mi nie wierzycie... Pojęcia nie mam, o czym mam tu pisać, jeśli to, co widziałem jest sprzeczne z jakąś waszą wersją. Dzieciak drgnął i odwrócił się rozsierdzony do okna. - Niech więc pan pisze to, co widział - powiedział wyraźnie zdenerwowany pełnomocnik do spraw operacyjnych. - Proszę tylko uwzględnić, że pańskie zeznania będą dołączone do sprawy wraz z opinią eksperta, z pańskimi pierwszymi zeznaniami i z oświadcze- niem... A poszkodowany tymczasem odzyska przytomność. Sprawa i tak zostanie wszczęta. Chcesz mieć kłopoty? Chcesz podpaść pod paragraf? - Pod jaki paragraf? - wymówił struchlały Kołodnikow. Pełnomocnik rozdziawił usta. Po chwili na jego okrągłej twarzy pojawiło się niezadowolenie. Odwrócił się do młodszego kolegi: - Pamiętasz to, Kola? Jaki to artykuł w nowym kodeksie za fał- szywe zeznania? Wciąż nie mogę się do niego przyzwyczaić... „Brzuch mnie boli ze złości", jak kiedyś wyraził się Siergiej Jesie- nin ustami czerwonego Chińczyka Chuna. Coś podobnego odczu- wał teraz Aleksiej Kołodnikow, gdy opuszczał ohydny budynek o betonowych żebrach. Chciałoby się wykombinować skądś dyna- mit, wrócić i rozpirzyć komendę rejonową w drobny mak! „Niezdolność państwa do obrony swoich obywateli". A po dia- bła państwu ta zdolność, jeżeli ono nigdy nawet nie zamierzało ich bronić! „Licz się ze słowami". Jeszcze czego! Dimka miał rację: od gliniarzy lepiej trzymać się z daleka. To nie są ludzie, tylko jakieś humanoidy. W takim nastroju Kołodnikow minął ze trzy ulice. Uczucia gnie- wu i krzywdy ustąpiły miejsca kipiącej złości. Istotnie - rozmyślał zjadliwie Kołodnikow, mijając kałużę -jaki jest sens prowadzenia walki ze światem przestępczym? Po pierwsze - to niebezpieczne, a po drugie, nieopłacalne. Myśląc logicznie, po- winni żyć z bandziorami w zgodzie, ściągać z nich haracz, zjednywać sobie informatorów. Powiedzmy, spaceruje sobiejakis bandzior, gliny nawet palcem nie ruszą, bo można kulką dostać. Albo, przypuśćmy, leży na chodniku bezdomny. Też nic mu nie zrobią, bo jaki jest sens szarpać się z nim, jeśli nie ma co z niego zedrzeć. Za to walka z nimi, szanowni pokorni obywatele, to czysta przyjemność! Broni nie mają, alibi też nie, co za problem podczas przesłuchania zapędzić ich w kozi róg? O właśnie, o wilku mowa! Na sygnale i z migającym kogutem... Pewnie po wódkę jadą. O, następny... Trzęsie się na skrzyżowaniu, poklepując pałką o nogę. Widać, że morda spragniona. Na koniak pew- nie brakuje i czeka, dopóki jakiś głupi Kołodnikow nie przelezie na czerwonym świetle. Już ty na to nie licz, on nie jest taki głupi! „Bez wątpienia milicjanci to humanoidy". Myśl, która już wcze- śniej kołatała się w jego głowie, nareszcie nabrała precyzji, co spra- wiło, że Aleksieja ogarnęło natchnienie. Dwunogie, prosto chodzące istoty, sypały się zdania jedno za drugim, z daleka przypominające przedstawicieli homo sapiens, zwłaszcza gdy ubrani są po cywilnemu. Co więcej, mająnawet imio- na! Na własne uszy słyszałem, jak jeden nazwał drugiego „Kola". Warto jednak przyjrzeć się im uważniej. Wówczas znikną wszelkie złudzenia. Coś wam podpowiada, że idące z naprzeciwka stworzenie, tak bardzo podobne do człowieka, w rzeczywistości pracuje w milicji. Być może chodzi tylko o wyraz oczu. Ale jest jeszcze inne myślenie, logika i, co najważniejsze, inna moralność. Obawiam się, że pozo- staną dla nas zagadką. Kiedy Kołodnikow podchodził do domu, na jego twarzy gościł już zadowolony uśmiech, w którym kryła sięjakaś zjadliwość. Słod- kie uczucie zemsty było tak upajające, że przez chwilę zapomniał o wszystkich niedawnych nieprzyjemnościach. Najważniejsze, by od razu przelać na papier tekst, który wykluł sięjak z jajka! Rada dyrekcji będzie boki zrywać - oj, lubiątakie historyjki. Chociaż dyrekcja pewnie też... - nieoczekiwanie pomyślał Ko- łodnikow. Przecież też pewnie dają w łapę, skoro są jeszcze na wolno- ści! Obłupili klientów ze skóry, a na nowy komputer nie mająpienię- dzy! Dusigrosze! - Cześć, sąsiad! Przed klatką, na ławeczce, zasiadał elektryk Borka. Jednakże, 0 ile wczoraj był porządnie podpity, to teraz był schlany w sztok. Monumentalnie pijany. Pijany epicko. Aleksiej niemal splunął ze zło- ści. Pewnie znów się przyczepi... - Słyszysz - Borka skinął na Kołodnikowa zakrzywionym palu- chem. - Powiedz no, to przedwczoraj, to gdzie było? W środku, w bramie czy przy samym wejściu? - Przy wejściu - odparł gniewnie Kołodnikow. Elektryka niemal odrzuciło. Trudno powiedzieć, czy była to re- akcja na słowa Kołodnikowa, czy też chwilowa utrata równowagi. W każdym bądź razie wzrok Borki tkwił gdzieś ponad głową rozmówcy. - Aaa... o której? - Krótko po dwunastej - Co tak wcześnie? - Słuchaj no, odczep się! - wybuchnął wreszcie Aleksiej. - Jak nie gliny przesłuchują, to ty! - Gliny? - trwożnie zsunięte brwi Borki świadczyły, że niewiele z tego rozumie. Po chwili mlasnął wydętymi wargami. - Przesrane... - Już bardziej być nie może! - gderliwie przytaknął Aleksiej 1 ruszył na ganek. - Słyszysz, sąsiad... - zaniepokoił się Borka. - Czego? - odwrócił się Aleksiej. - Siadaj - z przejęciem poprosił elektryk, ledwo poruszając jęzo- rem. - Wierzysz? Nikogo innego bym nie poprosił... Ale ciebie po- proszę... Bądź kumplem... Daj się uszczypnąć! Do bólu, do sinego... - Idź do diabła! - do reszty rozzłościł się Kołodnikow. - Jesteś zalany w trupa... - No, to ty mnie uszczypnij... - wybałuszając na Aleksieja męt- ne, sine i załzawione ślepia zaproponował elektryk. - Przyjdę do cie- bie wieczorem. Pójdziemy razem, zgoda? Kołodnikow odwrócił się gwałtownie i wściekły wbiegł po scho- dach. Kiedy wreszcie zwolnią tego pijaczynę? Na całe szczęście zawadiacki tekst, powstały w drodze z komen- dy rejonowej, nie zdążył jeszcze wylecieć mu z głowy. Wchodząc na pierwsze piętro, Kołodnikow nie tylko zdążył go odtworzyć, lecz na- wet poprawić. Dopiero przed samymi drzwiami zaniepokoił się: a co z Dimką? Pobili go, jakby nie było, mocno... A jeśli, nie daj Boże, ma obrażenia wewnętrzne? - Dałeś się nabrać ojciec... - podsumował posępnie Dimka, chwy- tając ostrożnie rozkwaszonymi ustami filtr papierosa. - Nie trzeba było podawać nazwiska, jak na milicję dzwoniłeś. Jeszcze nie wiado- mo, czy Kostik się wygrzebie, czy wyciągnie kopyta. A poza tobą nikogo tam nie było. Seplenił już mniej. - Jak to? - oburzył się Aleksiej. - Jeśli nikogo tam nie było, to znaczy, że to ja mu łeb łomem roztrzaskałem? Dimka westchnął i dotknął napuchniętego oka. - To w końcu gliny... - wymamrotał obojętnie. - Bardzo ciekawe! - powiedział Aleksiej, uśmiechając się blado. -Zaraz pójdę na milicję-obiecała Aleksandra, dysząc zezłości - i narobię im rabanu! W chwilach szału była podobna do Nestora Machno. - Jeszcze ciebie tam brakowało! - rzucił zirytowany Aleksiej. -Siedź tu... Może się to wydać dziwne, ale zniewaga, która spotkała całą trójkę, wyraźnie zbliżyła rodzinę Kołodnikowów. Dimka już nie zrzę- dził i nie odwracał nosa od rodziców, natomiast zimna wojna między Aleksiejem a Aleksandrą przeszła w nagłą odwilż. Jeśli się dobrze zastanowić, to był to całkiem niezły sposób na wzmocnienie rodzin- nych więzi - po prostu natrzaskać każdemu z osobna po łepetynie. - Nie, ojciec, tutaj się mylisz - zauważył z powagą Dimka, ga- sząc długi niedopałek w wypłukanej popielniczce. - Z kobietami oni nie chcą mieć nic do czynienia. Facet przemilczy, a baba w całym mieście narobi wrzasku... - A żebyś wiedział, że narobię! - powiedziała Aleksandra. - Idź lepiej do lustra i zobacz, co z tobą zrobili! Daj, trzeba maściąposmarować. - Ej! - natychmiast wzdrygnął się syn. - Nawet o tym nie myśl! O ojcu możesz sobie mówić, ale o mnie ani słowa. Zamilkł i podstawił troskliwym palcom matki wyjątkowo paskud- ne zadrapanie. - Wiesz, ojciec, co bym ci poradził? - przeczekał najbardziej bolesny moment, po czym rzekł. - Wycofaj swoje oświadczenie. Aleksiej nie zrozumiał, więc trzeba było wyjaśnić. - Śladów pobicia nie ma? Jak nie ma, to nie ma. „Do nikogo nie żywię żadnych pretensji". Przecież gliny same się ucieszą, mniej ro- boty będzie. - Ach, ucieszą się? - wybuchnął Kołodnikow.- A my? Dalej będziemy nadstawiać pyski jakimś bydlakom? - Kto będzie, to będzie - wyniośle odpowiedział Dimka. - A ty co?! - tym razem uniosła się Aleksandra - Ani mi się waż. Jeszcze ci mało? Ostrożnie wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie, matko... Nawet mnie o to nie proś. Według ciebie ja nic nie widziałem... bo gazem prysnęli w mordę, to nie wiem, ilu ich było? Poma- łu, wiem już nawet, kto to był. Nie jestem Jezuskiem, żeby drugi policzek nadstawiać. Patrzę tak na was i dziwię się, że nic nie wiecie o życiu. A to jest tak, że jak zaczniesz kwękać, to cię kopytami zadepczą. Hieny. Ojciec wziął głęboki oddech i wstał. Hiena z kopytami, to oczy- wiście idiotyzm. - No dobra... - rzekł Aleksiej. - Dobrze się z wami siedzi, ale trzeba iść do roboty... Najwidoczniej taki już trafił się dzień, że Aleksiej Kołodnikow nie mógł zrealizować żadnego swojego planu. Irusza Czernoleptowa (ta sama przyjaciółka, od której przed kilkoma tygodniami o pierwszej w nocy wracała Aleksandra) podsumowałaby to szybko i bez zasta- nowienia: „Coś musiałeś zrobić nie tak, jak trzeba". Innego wytłuma- czenia Irusza po prostu nie znała. Była nawet w posiadaniu grubej książki w sztywnej, wytłaczanej okładce o zielonkawej barwie, gdzie wszystkie podobne „mądrości" były wyłożone w najdrobniejszych szczegółach. Przypuśćmy na przykład, że potknąłeś się lewą nogą. Otwierasz książkę, znajdujesz hasło „lewa noga" i dowiadujesz się, że oto kiedyś nawymyślałeś jakiejś staruszce i stąd potknięcie. I ból w nodze powoli mija... Mówiąc pokrótce, tego dnia nie dane było Aleksiejowi popra- cować. Po wypędzeniu o szóstej pary markotnych pracowników za zespawane, zbrojone drzwi, usiadł przed monitorem, wystukując naj- pierw swój utwór o milicji. Gotowy tekst zaczął na wszelkie sposoby ulepszać. Ustawił kursywę, sporządził ramkę... - Co tam masz? - spytał ktoś zza lewego ramienia. Kołodnikow drgnął. Zapomniał zamknąć drzwi, co sprawiło, że miłośnik książek bez przeszkód przedostał się do pomieszczenia. - A tak, dla siebie... - wyjaśnił zmieszany Aleksiej, próbując gorączkowo wyjść z programu. - Rozgrzewam palce przed pracą. Myszka jak na złość odmówiła posłuszeństwa i miłośnik książek przeczytawszy pierwsze wersy, cicho pisnął. - Możesz to wydrukować? - zapytał, rozciągając usta w uśmie- chu pełnym zachwytu. - Tak, oczywiście - odparł z ulgą Aleksiej. Tak w ogóle, to mógł dostać ochrzan za wykorzystywanie sprzę- tu dla prywatnych celów. Zarumieniony członek rady dyrekcji czytał po chwili z rechotem wydrukowany tekst. - Tak - powiedział zdecydowanie. - Wyłącz to pudło i chodź na górę! Odczytasz na głos jak referat. - Znów świętujecie? - podejrzliwie spytał Kołodnikow. - No, wczoraj zapomnieliśmy o dwóch męczennikach. To w ich intencji. - Posłuchaj Andriej! Muszę zrobić jeszcze ulotki - Kołodnikow z zakłopotaniem poruszył stertę obrazków, które wyciął dzisiaj ze sta- rych czasopism. Obrazki te, wraz z wydrukowanymi tekstami, naklejał na czystą kartkę, tak sporządzony oryginał zanosił do biura, gdzie w postaci ulotek powielano go na kserokopiarce. - Daj spokój, jutro też jest dzień... Do domu odwieźli go samochodem. Minęła już jedenasta, gdy wyprowadzali go z auta, pod rękę, jak jakiegoś biskupa. Najedzony, podchmielony i zadowolony z życia Aleksiej odemknął drzwi wejścio- we. Zdziwiła go panująca w mieszkaniu ciemność. Z małego pokoju dobiegało ciche chrapanie - Dimka spał, nabierając sił i prawdopo- dobnie już we śnie brał odwet na swoich oprawcach. Drzwi do dużego pokoju były przymknięte. Uchyliwszy je, Aleksiej ku swojemu zdumie- niu ujrzał fruwające po ścianach żółtawe trzepoczące odblaski, nato- miast pomrukujące głosy usłyszał jeszcze w przedpokoju. W powie- trzu unosił się dziwny zapach, powodujący zawroty głowy. - Co wy tu, czarną mszę odprawiacie, czy co? - zapytał zasko- czony. - Cześć. Małżonka syknęła, natomiast pozostali przywitali go półgłosem. W kącie wiło się żółtawe światło świeczki. Przy wysuniętym na środek pokoju stole siedziała Aleksandra, para artystów Czeraolep- towów oraz nieznana Aleksiejowi pulchna młoda osoba z rozpusz- czonymi na ramiona włosami. Cała czwórka somnambulicznie przy- mykając powieki, poruszała stojącym na kawałku tektury spodkiem, ledwie dotykając go opuszkami palców. Na tekturze czyjaś zręczna ręka nakreśliła coś w rodzaju zodiakalnego kręgu. Znaków było jed- nak więcej, gnieździły sięjeden przy drugim. Zresztą, jak się wkrótce okazało, nie były to znaki, lecz cyfry i litery. Kolodnikow w myśli zaklął, po czym udał się z powrotem do przedpokoju, by zdjąć buty. Do czego to doszło - spirytyzmu jej się zachciało. Kiedy wrócił, położył się bokiem na kanapie i zaczął obser- wować. Czytał oczywiście o wirujących stolikach i to nawet nie raz, ale do tej pory nie miał okazji widzieć tych bzdur na własne oczy. - Mark Chagall... - przytłumionym, zdenerwowanym głosem radiotelegrafisty - konspiratora wywoływał Kirusza Czernoleptow ducha artysty. - Mark Chagall... Wywołuję ducha Marka Chagalla... Duchu odezwij się. Najwyraźniej duch miał jakiś ważny powód, bo nie kwapił się do nawiązania kontaktu, trzeba więc było wywołać następnego. Ten okazał się bardziej towarzyski - odgadł imiona obecnych, znał numer domu, a nawet przepowiedział nową podwyżkę cen... - Duchu, duchu - zawołała Aleksandra. - Powiedz, jeżeli wiesz, kto nocą napada na ludzi w naszej bramie? Kołodnikow zazgrzytał zębami. Drżący spodek zatoczył krąg. - Pe... - Wypuściła powietrze z płuc Irusza Czernoleptowa. Następną literą było „o", potem „ł" i „t" - Połtyna! - Krzyknęła Aleksandra. - Wiedziałam! Połtyna z czwartej klatki! Drżącymi palcami ponownie postawiła spodek na środku tektu- ry, lecz tym razem porcelana ruszała się z trudem, jakby pokonywała czyjś opór. Wreszcie duch przestał się upierać i wskazał czwartą literę. -E!? - Jakie „Ii"? - zmieszała się Aleksandra. - Dlaczego „E"? Nie ma nawet takiego słowa. - Poltergeist - wycedził pogardliwie Aleksiej i w tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Kołodnikow wstał, trącając świeczkę i wyszedł do przedpokoju. Kogo diabli niosą o tej porze? Otworzył. Na zewnątrz stał elek- tryk Borka. Tym razem był trzeźwy, lecz najwyraźniej coś go trapiło. - Posłuchaj, sąsiad - zaczął schlebiającym tonem, marszcząc przy tym czoło, jak jakiś pies. - To nie ty mnie dzisiaj uszczypnąłeś? Nie, to po prostu jakieś wariatkowo! - Nie - rzucił Aleksiej. Chciał zatrzasnąć drzwi, lecz elektryk, stawiając stopę na progu, powstrzymał go przed popełnieniem nietaktu. - Naprawdę? - Naprawdę - wycedził przez zęby Aleksiej i jeszcze raz nacisnął klamkę. Elektryk przejął się i nawet nieco zmiękł, lecz mimo to nie cofnął nogi. - Jak nie ty, to kto? - spytał zrozpaczony. - Przecież ktoś mnie uszczypnął! A ja, zrozum mnie, nie pamiętam... To, że cię prosiłem, pamiętam, ale kto szczypał, ni w ząb... Na dowód podkasał prawy rękaw. Istotnie, nieco poniżej łokcia widniał niewielki, za to soczysty siniak. Wyglądało na to, że porząd- nie się nad nim znęcano. Rozdział 5 Spośród rówieśników, Dimka wyróżniał się nie tylko siłą, lecz również surową, męską urodą. Nic dodać, nic ująć - po prostu owoc miłości. Co prawda, niektórzy twierdzą, że z miłości rodzą się dzieci, do tego same mądre, ale Aleksiej pocieszał się myślą, że tępota syna nie jest wrodzona, lecz wyćwiczona na siłowni wraz z jego muskula- turą. Najważniejsze było jednak to, że kochający rodzice przesadnie troszczyli się o swojego jedynaka. W ciągu zaledwie kilku dni obrzmia- ła fizjonomia Dunki znikła, nabierając dawnych, tak miłych dla rodzi- cielskiego serca kształtów. Na całe szczęście nerki oraz inne ważne organy nie ucierpiały. Złożenie wizyty w poliklinice, podobnie jak na komendzie, Dimka uważał za uwłaczające jego godności, więc ogra- niczył kurację do maści i kompresów. Aleksieja i Aleksandrę wciąż niepokoiły pogróżki syna, obiecu- jącego rozprawienie się w pojedynkę z krzywdzicielami. Wiedzieli, że nie żartuje, bo na żartach nawet się nie znał. Traktując ideę Boga z umiarkowanym szacunkiem, natomiast instytucję zwaną cerkwią ze szczerym sceptycyzmem, Aleksiej, mimo to, kilkukrotnie potajemnie zwracał się do wiszącej nad małżeńskim łożeni obdrapanej ikony Najczystszej Bogurodzicy Bogolubskiej, prosząc o zbawienie i nade wszystko nauczenie rozumu sługi boże- go, Dymitra. Najwidoczniej zbawienie było łatwiejsze, aniżeli naucze- nie rozumu, bo wkrótce Dimka zjawił się zadowolony, rozochocony i z poobijanymi pięściami. O szczegóły przywrócenia sprawiedliwo- ści Aleksiej wolał nawet nie wypytywać. Co się tyczy Aleksandry, to w ciągu ostatnich dni złagodniała na tyle, że powróciła do swoich małżeńskich obowiązków. Jedynym tego mankamentem była teraz konieczność wysłuchiwania jej kazań od początku do końca. Kryminałów Aleksiejowi tym razem już nie podsuwała, lecz zamiast tego raczyła go mistyką. Jak ona to wszyst- ko godziła? Co za sąsiedztwo: Bławatska i Christie! Należy przypuszczać, że niedawny seans spirytystyczny wstrzą- snął nią do głębi. Teraz Aleksandra była święcie przekonana, że w bramie zadomowił się jakiś poltergeist z chuligańską skłonnością do mordobicia. Na szczęście Aleksiej wykazał zdrowy rozsądek, by i z tego powodu nie poprztykać się z małżonką. - Kim jest ta dziewczyna, która z wami poruszała spodkiem? - spytał pewnego razu. Aleksandra podejrzliwie wpiła wzrok w męża. - Dziewczyna? - powtórzyła niezadowolona, zaciskając usta. - Też mi dziewczyna! Pięć lat po rozwodzie. - A co mnie obchodzi jej stan cywilny! - odpowiedział Aleksiej niecierpliwie. - Kim ona jest? Wróżką, energoterapeutką? - To medium o bardzo silnej mocy-powiedziała wyniośle Alek- sandra. - A więc okultystka i teozof- kiwnął Aleksiej, kryjąc uśmieszek. - A jak zarabia na życie? - Co za różnica? - wzruszyła ramionami Aleksandra. - Irusza mówi, że to jej szkolna koleżanka. W tym miejscu trzeba było przerwać rozmowę, w przeciwnym razie oskarżyłaby męża o brak szacunku do medium czy, co gorsza, o próbę ustalenia adresu owej rozwiedzionej osoby. Milicja nie niepokoiła już Kołodnikowa. W pracy wszystko to- czyło się swoim trybem, bez jakiś zaskakujących incydentów. Cho- ciaż jeden raz Aleksiej, ku swojemu zdumieniu, zderzył się w drzwiach willi z brodatym, niemłodym już duchownym. Był to najprawdziwszy ojczulek w sutannie i z krzyżem kapłańskim, w rękach natomiast dzier- żył dyplomatkę. - A ten czego tu szuka? - obejrzawszy się, zapytał Aleksiej pracownika ochrony. - Klient, czy co? Słoniowaty, nalany strażnik potrząsnął policzkami. - Fundusz poświęcono - odburknął. - Dział księgowy, radę dyrekcji, pomieszczenie... - A salę komputerową? - oburzył się Kołodnikow. Wszedł na pierwsze piętro, rozweselając byłego zastępcę do- wódcy pułku kolejnym swoim wybrykiem. - No tak! - skarżył się. -1 jak ja teraz ludziom spojrzę w oczy? Spyta mnie ktoś: „Na jakim komputerze pracujesz?" A co ja mu na to? „Na niepoświęconym"? Jednym słowem, potrafił rozbawić i siebie, i innych. Między nim a elektrykiem Borką doszło do jeszcze jednej nader interesującej i tajemniczej rozmowy, której inicjatorem był tym razem Aleksiej. Po północnej wizycie i swojej dziwacznej prośbie, Borka chyba zupełnie pogrążył się w nałogu, bo chodził po podwórzu moc- no zasępiony. - No i co? - nie wytrzymał Kołodnikow. - Znalazłeś tego szczy- pacza? Elektryk spojrzał na Aleksieja beznadziejnie i machnął koślawą dłonią. -Znalazłem. - Więc w czym rzecz? Borka westchnął i smutno mrużąc oczy, rozglądnął się po pod- sychającym w marcowym słońcu podwórzu. Spojrzał na piaskowni- cę, trzepak, kontenery na śmieci i brudną, szarą wołgę ze zgruchota- nym reflektorem. - Jesteś dobrym człowiekiem - zaczął ni w pięć, ni w dziewięć. -Nie umiesz tylko rozmawiać z ludźmi. To źle. Posłuchaj no, co ga- dają dookoła. - A co gadają? - nie załapał Aleksiej. - Ech ta gówniarzeria - przepuszczając mimo uszu jego pytanie, kontynuował zagadkowo elektryk. - Od rana do nocy tylko łażą po podwórku. Ale one wszystko widzą. Czego my nie widzimy, one widzą... No, wiesz kto? Staruszki. - Słuchaj! - przerwał zdegustowany Aleksiej. - Ty znowu o tych staruchach? Co ty mi tu trujesz? Jeżeli chcesz mnie przed kimś uprzedzić, to zrób to! Obaj wpadliśmy w jedne tarapaty! Co prawda, ty bardziej, ale niech już tam będzie... Wiadomo, że z tą bramą to jakaś bzdura, bo policz sam: ty, ja, ten pijak, co zamarzł, oficer, mojej żony też nie oszczędzili, a do tego niedawno jeszcze synowi się dostało... -Kołodnikow wyliczał na palcach, lecz jed- nego mu zabrakło. Rozwarł więc pięść ruchem, jakim zazwyczaj odrzuca się coś obrzydliwie śliskiego. - Mógłbyś chociaż cokol- wiek zdradzić! Podczas gdy Aleksiej wypowiadał swoją gniewną, a zarazem przejmującą tyradę, elektryk, zgodnie ze swoim zwyczajem, niespo- kojnie kręcił łbem, jak gdyby w obawie, czy ktoś przypadkiem nie podsłuchuje. Następnie oblizał wydęte wargi. Oczy mu się zaszkliły, więc Kołodnikow pomyślał z niezadowoleniem, że zaraz zaprosi go do swojej kanciapy, lecz tym razem się mylił. - Mówiłeś wtedy, żeby znów otworzyć wrota - powiedział tJor- ka, najwidoczniej zapominając, z kim rozmawiał na ten temat. - A myślisz, że co? Że zaspawali je tak po prostu? - w tym miejscu przerwał na chwilę, po czym spojrzał badawczo Aleksiejowi w oczy. - Powiedz mi, jesteś wierzący? Kołodnikow nieraz już odpowiadał na to pytanie, lecz tym razem nieoczekiwanie przejął się i zamyślił. - Z Bogiem to dość skomplikowana sprawa... - Aleksiej zawa- hał się, myśląc, czy warto wdawać się w osobiste tematy. - A w moce piekielne wierzysz? - Nie - odparł zdecydowanie Aleksiej. - Ani w moce piekielne, ani w poltergeista, ani nawet w energoterapię. - Słuchaj więc - szepnął Borka - bo to ważne. Wcześniej, przed wojną, mieszkali tu czekiści, wiesz o tym? A potem ich wszystkich... No, wszyscy poszli pod mur... - Też mi nowina! - powiedział Aleksiej. - Przecież każdy o tym wie. - Każdy? - zapytał Borka, uśmiechając się złowieszczo. - A wiesz, gdzie ich rozstrzelano? No, gdzie? Myślisz, że ich w step wywieźli? Nie, nie! Tutaj, tutaj ich sprzątnęli, w naszej bramie... - To niemożliwe! - oburzył się Kołodnikow. - W samym środku miasta? - Możliwe, możliwe. Podczas alarmu lotniczego, rozumiesz? Włączyli syrenę, żeby nie było słychać strzałów, postawili w bramie furgonetkę i zaczęli ich pojedynczo wyprowadzać. Myśli sobie taki, że go jeszcze gdzieś zawiozą, a oni go pod ścianę, trach z mauzera w tył głowy i do furgonetki. I tak wszystkich, jednej nocy... Oszołomiony Aleksiej obejrzał się w kierunku szarego, przygnę- biającego wejścia w bramę. Historia była oczywiście straszna i nawet bardzo prawdopodobna, lecz w kontekście niedawnych wydarzeń nabierała cech anegdoty. - Zaczekaj! - powiedział, śmiejąc się nerwowo. - Do czego zmie- rzasz? Że to niby zjawy czekistów lały nas po mordzie? W imię rewo- lucji? Za zdradę idei? Aleksiej przypomniał sobie nagle, że tamtej nocy w bramie, jak mu się wydało, nie było żywej duszy, a uderzenia sypały się na niego jakby z powietrza. Opanowała go trwoga. - Słuchaj, sąsiad... - postękując wydusił elektryk. - Wiem, że mi nie wierzysz, ale coś mi mówi, że wkrótce zacznie się tu, w naszym domu, wiele dziać! Prędzej czy później, nie dziś, to jutro. Oj, nie daj Boże. Odwrócił się i kaczym chodem podążył do swojej kanciapy. Alek- siej spojrzał na oddalającego się Borkę. Zaskoczyły go opowiedziane przez elektryka dziwności, wzruszając jednak ramionami, udał się w swojąstronę.A dosłownie następnego dnia istotnie zaczęło się dziać... Od razu, gdy tylko przestąpił próg klatki schodowej, Kołodni- kow odczuł dziwny niepokój. Już sam fakt, iż siedzące na ławce sta- ruszki nie uraczyły go typowym dla nich, nieprzyjaznym spojrzeniem sprawiło, że uważnie i z trwogą rozejrzał się po podwórzu. W bramie, która bez mała dwadzieścia lat spoglądała na szeroką aleję przez żelazną koronkę kraty, miotały się odblaski spawarki. Dobiegały stamtąd cha- rakterystyczne dźwięki, przypominające trzepotanie wilgotnej, po- wiewającej na wietrze bielizny. No, nareszcie! Wzięli się do roboty. Rozspawanie wrót było wydarzeniem godnym uwagi i długo oczeki- wanym, jednakże oczy staruszek skierowane były zupełnie gdzie in- dziej. Przy wejściu do przeciwległej bramy tłoczył się tłum ludzi usta- wionych w półokrąg. - Co się stało? - spytał przestraszony Aleksiej, wchodząc mię- dzy ludzi. Popatrzyli tylko na niego dziwacznie, po czym znowu się od- wrócili. - Połtynę kropnęli - pisnęła gdzieś spod nóg bystra dziew- czynka z pstrokatym tornistrem na plecach. Ze strachu i z wrażenia miała oczy okrągłe jak mysz. Ktoś na nią syknął. Aleksiej przepchnął się do przodu. Na pu- stym, podeschniętym asfalcie, przy samym wyjściu z bramy ujrzał nakreślony kredą obrys wyciągniętego ludzkiego ciała. Próbował odnaleźć wzrokiem kogoś w mundurze milicyjnym, ale bezskutecz- nie. Pod szarym, popękanym sklepieniem stało trzech rosłych chło- paków w skórzanych kurtkach. Przyglądali się posępnie porozrzuca- nym dookoła czarnym kleksom konturów. Przypuszczalnie byli to ochroniarze, którzy nie zdołali upilnować swojego chlebodawcy. Jak się teraz stąd wydostać? pomyślał zakłopotany Aleksiej. Próbował przemknąć wzdłuż murku, lecz został zauważony przez jednego z dryblasów. - Muszę być o czwartej w robocie - wyjaśniał Aleksiej. - Zaraz otworzą tamtą bramę, to wyjdziesz - wycedził dryblas. - Jestem już spóźniony - nie wiedzieć czemu skłamał Kołodni- kow. Dryblas odwrócił się bez odpowiedzi. Sądząc po ruchu policz- ków, coś burknął pod nosem, a następnie kiwnął w stronę zaułka, jak gdyby chciał powiedzieć „idź, byle szybko". Aleksiej wyfrunął na zewnątrz, niemal do przystanku trolejbu- su, czując nieopisaną ulgę. Na skwerku szczekał megafon. Powiewały czerwone flagi. Obok stolika z jakimiś ulotkami trącali się i zadeptywali nielicznie zgroma- dzeni obywatele obojga płci, nie odbiegający zbytnio wiekiem od staruch zasiadających na ławce przed klatką Aleksieja. Gdzieniegdzie, na zakurzonych czarnych garniturach widniały wytarte baretki. Spokornieli, teraz tylko wiecują. Dziwne, na ostatnich wyborach ko- muniści zwyciężyli zarówno w regionie, jak i w samym mieście. Po diabła więc to wszystko, czego jeszcze chcą? Ach, ten Połtyna! Nawet on się nie ustrzegł. Aleksiejowi utkwił w pamięci widok porozrzucanych po asfalcie czarnych plam. Najwi- doczniej oddano kilka strzałów. Utrwalił się w głowie niedbały ślad kredy, pozostawiony na podsychającej krwi. No i na co ci było dwu- piętrowe mieszkanie, mercedes przed domem i ta nieudolna ochrona w przedpokoju. Nie, do diabła z bogactwem. Lepiej już oberwać przy- padkiem w bramie parę razy po pysku, niż skończyć jak ten. Trolejbus nadjeżdżał powoli. Kołodnikowa naszła myśl, że smut- ne wypadki z mieszkańcami domu podlegąjąjakimś dziwnym regu- łom. Widocznie tę paradoksalną myśl podsunęli mu podstarzali uczest- nicy wiecu na skwerku oraz niedawne aluzje elektryka Borki. Czyżby to komunistyczne podziemie urzędowało po północy w bramie? Za pozwoleniem administracji? Dla Kołodnikowów starszych (obojga postronnych) praktycznie skończyło się na samym strachu. Dimka z kolei poddał się sugestii w imię kontaktów z biznesem i prywatnym kapitałem. Natomiast Pottynę podziurawiono jak sito za wyzysk naj- uboższych. Czym jednak zalazł im za skórę pijak albo zastrzelony oficer od- działów specjalnych, czy choćby kierowca wołgi? Dimka wspomniał, że Kostik dorabiał sobie gdzieś na boku. W tym miejscu podjechał trolejbus z rozmazanymi na szybach twarzami pasażerów i swoje zabawne myśli Aleksiej postanowił roz- winąć w pracy. Ku zaskoczeniu Kołodnikowa okazało się, że zamordowany Połty- na był dobrze znany wszystkim pracownikom funduszu inwestycyjne- go, począwszy od księgowej, a skończywszy na maszynistce. Ochronia- rze i dyrektorzy byli wręcz wstrząśnięci wiadomością o jego śmierci. - Więc z tego wynika, że mieszkałeś z nim w jednym domu? - mrugając oczami, zapytał były zastępca dowódcy pułku. - Słuchaj, to poważna sprawa... Teraz wszystkie zbiry w mieście będą stawać na uszach! 1 nie spoczną, dopóki nie znajdą zleceniodawców... Tfu, i to akurat w takiej chwili! Ostatniego zdania, naiwny z natury Aleksiej, nie zrozumiał. Trud- no mu było pojąć również, w jaki sposób zabójstwo mafiosa może odbić się na pracy instytucji, może i szachrajskiej, lecz zupełnie solid- nej, a co najważniejsze, legalnej. Niezwykle blady miłośnik książek, Andriej, rozmawiał z kimś przez telefon, wypytując o szczegóły. - To się stało po północy - oświadczył, odłożywszy słuchaw- kę. - Zostawił samochód przed bramą. Chciał się przejść przez po- dwórze, ale tam, w bramie, już na niego czekali. - W tym samym miejscu co na mnie - wydusił Aleksiej i wszy- scy spojrzeli na niego jak zamroczeni. - Ale żeś porównanie znalazł! W całej firmie zrobiło się gwarno. Nowina zwaliła wszystkich z nóg. No, może poza dwójką markotnych pracowników, siedzących za kraciastymi drzwiami, którzy nie bacząc na panujący wokół zamęt, dalej harowali, aż do godziny szóstej stukając w klawiaturę. Sprawa wyglądała na tyle poważnie, że Aleksiej postanowił nie ryzykować i nie wyrywać się ze swoją wersją, jakoby sprawcami zbrod- ni byli komuniści - emeryci. Takie nieszczęście, a temu na żarty się zebrało! Opadnie panika i wtedy wszystko się wyjaśni. Wracając do domu po jedenastej, roztargniony z natury Alek- siej ruszył przez zaułek, zapominając o możliwości przedostania się na podwórze od strony alei. Przypomniał sobie o tym w połowie drogi do bramy, zauważywszy, jak bijące w dali żółte światło sygnali- zacji rozpływa się w połyskujących wypukłościach samochodowych masek i błotników. Na krawędzi, zajmując połowę jezdni pokrytej wyszczerbionym asfaltem, stało w szeregu pięć zagranicznych aut o ciemno-żałobnym kolorze. Aleksiejowi zamarło serce. Zatrzymał się, po chwili jednak zbliżył się i osłupiał. W bramie kołysały się płomienie świeczek i rozbrzmiewała mu- zyka Chopina. Nakreślone kredą kontury nieboszczyka wyłożono drogimi kwiatami, głównie różami i orchideami. Migały diody usta- wionego w niszy magnetofonu, jarzyły się świeczki. Pod obłupanym sklepieniem siedziało w bezruchu kilka przykucniętych postaci, ubra- nych w skromne, czarne garnitury. Tuż obok, na asfalcie, stała butel- ka o wymyślnym kształcie oraz para wąskich, błyszczących kielisz- ków. Aleksiej widział, jakjeden z siedzących w bolesnym milczeniu nagle wstał, nalał sobie do połowy, wypił, po czym wrócił posępny do poprzedniej pozycji. Wtem z prawego, najbliższego kąta bramy bezgłośnie oderwał się i sunął w kierunku Kołodnikowa olbrzymi jak bryła cień. - Dokąd to? - spytał nieprzyjaźnie obcy głos. Oleisty odblask przebiegł po fałdach skórzanej kurtki oraz ogo- lonym do połysku nabrzmiałym policzku. - Do domu - odpowiedział zgodnie z prawdą Aleksiej. - Obejdź dookoła - obojętnie odparł tamten, po czym wrócił na swoje miejsce. Tym razem Kołodnikow nie upierał się. Nawet nie udawał, że nic nie wie o otwartej od dzisiejszego ranka bramie, łączącej podwórze z aleją. Po pierwsze było już późno, a towarzystwo rozgniewane, a po drugie, kto by docenił jego bohaterstwo. Wszyscy zadekowali się najprawdopodobniej w swoich mieszkankach, bojąc się wytknąć nos. Sama milicja omija zapewne tę ulicę szerokim łukiem. Jeden z siedzących w bramie powoli obrócił głowę. -Czekaj! Chodź tu! No, pięknie! przemknęła mu przez głowę bezradna myśl. Ale się nadziałem. Masz teraz, stary durniu, za swoje. Zdrętwiały ze strachu Kołodnikow zbliżył się do wyłożonego kwia- tami konturu i znieruchomiał. Dygocąc ze strachu, wytężył uwagę. - Pij - nie spojrzawszy nawet na Aleksieja, posępnie zapropo- nował ten, który go zawołał. - Pomyśl dobrze o nieboszczyku. Poruszył się, nalał do kieliszka, a następnie podsunął go Kołod- nikowowi. O Boże, przecież ten synek musi być niewiele starszy od Dimki. - Śpią - z bólem w głosie odezwał się obcy. - Jak mogą, nie warci są nawet jego paznokcia. Taki człowiek odszedł! Zazgrzytał zębami i zamilkł. Aleksiej lewą ręką (w prawej trzymał kieliszek) zdjął z głowy narciarkę, cudem nie strącając okularów. - Panie, świeć nad jego duszą- zwrócił twarz w kierunku miej- sca, gdzie został zamordowany Połtyna. Tak przejął się swoją rolą, że niewiele brakowało, a w jego oczach faktycznie stanęłyby Izy. Wypił z niesmakiem, ostrożnie postawił kieliszek obok butelki, a następnie zrobił krok w tył i jak przystoi w takiej chwili, przeżegnał się. Ciche akordy Chopina rozchodziły się po mrocznej bramie. Policzę do trzech, pomyślał Aleksiej, i pomalutku się ulotnię. Żeby tylko dali mi spokój. -Mieszkasz tutaj? -Tak. - Znałeś go? -No. Widywałem go, kłanialiśmy się sobie... - niepewnie skła- mał Aleksiej. - Pracujesz? - zapytał ze średnim zainteresowaniem ten, który zaproponował wypicie. - Tak... na komputerze... Pytający żałośnie kiwnął. -No tak- rzucił od niechcenia. - Idź już. Nie, nie tam. Tędy idź... Tam czy tam - co za różnica? W zaułku, oddaliwszy się od bra- my o zaledwie dwadzieścia kroków, Kołodnikow doszedł do siebie. Migotało żółte światło sygnalizacji. Aleksiej obszedł róg domu, po- stanawiając nie oglądać się na kawalkadę zagranicznych aut. Żadnej znajomej twarzy, rozmyślał przerażony. Zmieniają się widocznie - gdy jedni skończą stypę, to na ich miejsce przychodzą następni. Poprzysięgli pewnie zemstę i teraz będą przesiadywać w bramie do skutku. Być może dlatego udostępniono drugie przej- ście. Nie daj Boże, żeby Dimka za kilka lat stał się jednym z nich. Żal ścisnął mu serce, lecz tylko na moment. Nieprzyjemna myśl nabrała bowiem formy łagodniejszej, a nawet nieco powabnej. Przypu- śćmy, że Dimka istotnie wpadłby w ich towarzystwo. Przechodzi więc sobie Kołodnikow przez bramę, a tam znów ci sami siedzą. I znów ten sam scenariusz „Mieszkasz tutaj?", „Tak", „Jak się nazywasz?", „Ko- łodnikow". Chwila konsternacji i zlane z karkiem ogolone głowy zaczy- nająpo sobie spoglądać. „A kim jest dla ciebie Dimka?" Nie, nie Dimka, a jakoś inaczej, na przykład Diman. Tak, Diman. „A kim jest dla ciebie Diman?" „To mój syn". I natychmiast wszyscy wstają... W tym miejscu Aleksiej stanął oblany potem, a jego powiększo- ne źrenice jeszcze bardziej się naprężyły. W odległości dwóch kro- ków przed nim rysowała się w półmroku żelazna koronka na wpół otwartych wrót. Jak się okazało, otwarto je nie tylko w jednej bramie, lecz również w pozostałych. Nie zdjęto nawet skrzydeł, lecz po pro- stu rozdzielono je na złączach, otwierając na zewnątrz. I na co to? Aleksiej prawie zarył w nie nosem! Hm... Którędy teraz? Dojść do alei czy skręcić tutaj? Bo jeżeli do alei, to będzie można prześlizgnąć się wzdłuż ściany, z dala od siedzą- cej w bramie hałastry. A jeśli tutaj, to trzeba będzie przeciąć podwórze na ich oczach. Kołodnikow ze zwątpieniem spojrzał w gęsty półmrok bramy. Wyasfaltowane dno kamiennej nory, przebitej na wylot do- piero dzisiaj, wyściełane było zleżałą, wilgotną warstwą śmieci, w których w tak krótkim czasie zdołano już wydeptać ścieżkę. Cią- gnęło zgnilizną. A niech tam, zaryzykuję... Przechodząc cuchnącą ścieżką, Aleksiej spostrzegł, jak od stro- ny alei w kierunku podwórza przemykał się szary cień. Jeszcze jeden spóźnialski. Idzie prosto do trzeciej klatki. Czy to aby nie Dimka? Kołodnikow przyjrzał się mu dokładniej. No, oczywiście, że Dimka. To jego plecy. No cóż, mądry chłopak. W starą bramę nawet nosa nie wetknie. Patrzcie go, jaki bohater! Z wiadomych przyczyn Aleksiej nie zdecydował się zawołać syna. Przyspieszyć również nie mógł. Kiedy bezszelestnie, jak to tyl- ko możliwe, doszedł na środek podwórza, zobaczył, jak Dimka wbiegł na ganek i zniknął za drzwiami. Z lewej strony tęsknie przygrywał Chopin. Znalazłszy się na wysokości bramy, Kołodnikow znów do- strzegł kątem oka żółtawe światło świec. Nie śmiał nawet obrócić głowy w stronę złowieszczej stypy, natomiast zerkanie ukradkiem uznał za zbyt uwłaczające. Gdy zbliżył się do ganku, za swoimi plecami, jak gdyby w tle cichej żałobnej muzyki, usłyszał niegłośne, lecz wystarczająco wy- raźne dźwięki. Tak jakby ktoś zacharczał albo zaszlochał. Coś się rozbiło, coś brzęknęło... Aleksiej drgnął i odwrócił się. Z czarnej paszczy bramy wyto- czyła się podłużna butelka o wyszukanym kształcie. W wyblakłym świetle błysnęła hojnie wytłoczona złotem etykietka. Bydlaki! Nie mogą jak ludzie dopić i spokojnie postawić przy ścianie? Ach, żeby tak człowiek nie miał sumienia! Można byłoby chwycić za karabin maszynowy i potraktować nim każdego z nich. Celnie i krótkimi seriami. Jak tych czekistów... Włączyć syrenę, posta- wić furgonetkę i pojedynczo wyprowadzać! Mordę do ściany i z mauzera w tył głowy! Aleksiej Kołodnikow poczuł świerzbienie w palcu wskazującym prawej ręki i zaciskając zęby, odwrócił się w stronę ganku. ! Rozdział 6 Jak już wcześniej powiedziano, Aleksandra Dimitriewna Kołod- nikowa swoją fryzurą i fizjonomią przypominała (zwłaszcza w chwi- lach szału) Nestora Iwanowicza Machno. Właśnie w takiej chwili zastał jąKołodnikow, gdy otworzył drzwi swojego przestronnego, nabytego przez przypadek mieszkania. Roz- wścieczona małżonka przywitała Aleksieja w przedpokoju. Sam le- gendarny watażka wyglądał tak zaledwie jeden raz - podczas nie- sławnego szturmu na stację Blumental. - Przylazłeś wreszcie? - wycedziła, iskrząc oczami. Aleksiej starał się trzymać nerwy na wodzy. Raptem ni z tego, ni z owego, przypomniał mu się tamten nieboszczyk w podeszłym wie- ku, ze złożonymi na piersi pożółkłymi rękoma. - Tak? - wrzasnął w odpowiedzi Kołodnikow, czując, jak do jego głowy napływa krew. - A z kostnicy jeszcze mnie nie odbierałaś? Ciesz się lepiej, że w ogóle wróciłem żywy! Kołodnikow musiał wzbudzić lęk u małżonki, gdyż ta błyska- wicznie odskoczyła. - Dima! - pisnęła i Aleksiej natychmiast się opanował. Pokazując swojąurażoną dumę, demonstracyjnie rozpiął kurtkę i zdjął czapkę. Aleksandra zaczęła płakać. W pokoju obok coś trzasnęło, zaskrzypiało i za chwilę w drzwiach stanął Dimka. - Czego się wydzieracie? - posępnie zapytał owoc ich miłości. Na jego widok, Aleksiej omal nie upuścił kurtki. Obrzmiała facja- ta Dimki połyskiwała od świeżych siniaków. Etiuda o purpurowych tonach. Do lewego, rozciętego haku brwiowego przyciskał wilgotny skrawek gazy, nasączonej krwią. Zaleciało wodąkolońską. - Nie ma cię w domu! - szlochała Aleksandra. - A zobacz, co z nim znowu zrobili! - Przec.ież szedłeś przez aleję - wydusił zdumiony Aleksiej. Prawe, nie zasłonięte tamponem oko, skierowało się na Aleksie- ja z nieufnością i, jak się mu wydawało, ze strachem. - Skąd wiesz? - Wchodziłem akurat w podwórze przez inną bramę. - Czekaj, to trzeba przemyć! - litowała się nad synem matka. - Odłóż tę wodę kolońską! Masz tu utlenioną... - No co ty, matka! - w geście niezadowolenia Dimka pokręcił głową, marszcząc się z bólu, po czym ponownie zwrócił się do ojca. - Przez którą bramę? Przez starą? Przecież tam teraz Skurżawy siedzi z chłopakami! Stypę po Połtynie urządzają. - Wiem o tym - odezwał się niezadowolony Aleksiej, wieszając kurtkę na wieszak. - Siedziałem trochę 7 nimi. Dimka ze zdumieniem zdjął tampon z łuku brwiowego. Ech, głęboka rana. Zostanie blizna. Całe szczęście, że zdołał uchronić usta, bo prawie nie sepleni. - Ze Skurżawym? - Przechodziłem obok i zawołali mnie - wyjaśniał Aleksiej. - Wypiłem z nimi kielicha za spokój duszy nieboszczyka. Potem po- stanowiłem pójść naokoło, bo w bramie było pełno ludzi. - Ach, to ty jeszcze z nimi piłeś? - uniosła się Aleksandra. - Twojego syna okaleczyli, a ty z nimi... - Matka! - zazgrzytał Dimka i Aleksandra zamilkła. Aleksiej z miną pełną współczucia oglądał rany Dimki. - Co, w tamtej bramie też była stypa? - spytał słabym głosem. W odpowiedzi syn tylko krótko westchnął. Aleksiej pogubił się do reszty. Mógłby przysiąc, że w kamiennej norze wychodzącej na aleję nie było żywej duszy, - Widziałeś ich chociaż? - ostatnie słowo Kołodnikow wypo- wiedział prawie szeptem. Przypominiały mu się dwuznaczne, złowiesz- cze bajki Borki, pusta głucha brama oraz zrzędzący głos pełnomocni- ka do spraw operacyjnych: „a więc był pan w okularach?". - Nikogo nie widziałem. - Jak to? To przecież aleja, pełno świateł... - Nie widziałem i koniec! - odburknął Dunka i jak zaszczuty spojrzał na ojca jednym okiem. Uspokoili się dopiero po pierwszej. Krótko przed drugą rozległ się natomiast natarczywy dzwonek. Aleksiej zaklął cicho, wygramolił spod kołdry i ruszył do drzwi. Jeśli to znowu Borka, to go uduszę, pomyślał posępnie, wymacując w przedpokoju włącznik światła. - Kto tam? - Czy tu mieszka Aleksiej Pietrowicz Kołodnikow? - A o co chodzi? - Milicja - odpowiedział przenikliwie głos za drzwiami. - Oto moje dokumenty. Proszę spojrzeć przez judasza. Kołodnikow przystawił oko. W pożółkłej wypukłości szkła uka- zał się zmącony obraz. Wytężając wzrok (i wyobraźnię), Aleksiej roz- poznał wreszcie w dziwacznym cieniu kształt ręki trzymającej otwartą książeczkę. Obejrzał się, spoglądając na parę przymkniętych drzwi. Aleksandra zażyła środek nasenny, więc pewnie spała jak zabita. Dimka, nawet jeśli wszystko słyszał, to raczej wolał sienie wychylać. - O co chodzi? - Niech pan najpierw otworzy. - A czy pan wie, która to godzina? - Niech pan otworzy! Kołodnikow ustąpił i otworzył. Na zewnątrz stał jakiś cywil. Gestem, jakim matka zazwyczaj pokazuje lustro umorusanej latorośli, przystawił Aleksiejowi do twarzy swoje dokumenty. - O co chodzi? - po raz kolejny powtórzył Kołodnikow. - Którędy wracał pan z pracy? Przez zaułek? -Tak. - A czy zauważył pan kogoś w bramie? - Tak. Siedzieli tacy jedni i pili... - Będzie pan musiał pójść ze mną w charakterze świadka. - Kogo? - przestraszył się zdezorientowany Aleksiej. - Świadka. Aha, zrozumiał Kołodnikow. Więc to nie ma nic wspólnego z Dimką. Dziwne, przecież do bójki doszło w nowej bramie, a nie w starej... - A dlaczego akurat ja? - Po pierwsze to pan ich widział, a po drugie napadnięto nie- dawno także na pana. O tej samej porze. - Skąd pan to wie? - poderwał się Aleksiej, zapominając przez chwilę, że sprawami karnymi zajmuje się w rejonie zaledwie kilku funk- cjonariuszy, którzy zapewne nie mają przed sobą żadnych tajemnic. - Po prostu wiem - wymijająco odpowiedział nocny gość. - Mógłby pan coś na siebie włożyć. Rozwścieczony Aleksiej wciągnął czapkę, wsunął klucze do kie- szeni kurtki i podążył za funkcjonariuszem. Już po raz któryś jego życie podchodziło pod inny gatunek literacki. Do trzydziestego pią- tego roku życia trwał szary socrealizm, następnie było kilka lat rozpa- sanej fantastyki, a obecnie powieść kryminalna w czystej postaci. Nie wiadomo, w co się znowu wpakował. - Ale co się stało? - rzucił Kołodnikow, wprost w szerokie plecy funkcjonariusza milicji. - Wypadek - odpowiedział tamten niechętnie. Ale mi wyjaśnił, wielkie dzięki. Od razu wszystko jasne. Co za wypadek? Z tym tam... Skurżawym? Bo chyba tak Dimka go nazywa? A może jeszcze jednego przechodnia zaciągnęli w bramę? Aleksiejo- wi przypomniał się kieliszek wychylony za spokój duszy zmarłego i zrobiło mu się niedobrze. Czy warto o tym mówić glinom? Wyszli w podwórze i udali się na miejsce tajemniczego wypad- ku. Pod nogami nic nie chrzęściło ani nie chlupało, marzec się koń- czył, po wilgoci nie zostało już śladu, a wiosenne deszcze podkradały się dopiero do miasta. Aleksiej już z daleka usłyszał przytłumione głosy, mówiące jakieś okropności. - Ale tu krwi... - zafrasowanym głosem powiedział ktoś, jak się wydawało, niezupełnie trzeźwy. Potem żałośnie spytał: - Na pewno dacie sobie radę? - Oczywiście, że damy sobie radę, Siergieju Prokoficzu... - rozległa się zrzędliwa odpowiedź. - Niech pan wraca i świętuje dalej... Aleksiejowi aż zamarło serce, gdy usłyszał te straszne słowa. Nagle coś wpadło mu pod nogi i z hukiem poturlało się po asfalcie. Była to ta sama, pusta już butelka... Kołodnikow przygotowany był na wszystko, nawet na najgor- sze. Pomimo tego, gdy poczuł zapach rzeźni i gdy promień latarki wydobył z ciemności coś poćwiartowanego, w czym Aleksiej nie od razu rozpoznał ludzkie ciało, cofnął się, a następnie głucho ryknął, chwytając się rękoma za gardło. Wyglądało to, jakby sam siebie chciał zadusić. Po chwili, rzucając się do ucieczki, potknął się o trzepak i przeraźliwie przekoziołkował kilka razy. - Słabeusz... - rzucił niezadowolony milicjant, który wezwał Kołodnikowa na świadka. - Tato! Tato, co z tobą? Aleksiej przebudził się z koszmaru i wybałuszonymi oczami spoj- rzał na syna. Wiara, że wizyta funkcjonariusza milicji oraz wszystko, co się stało potem, były tylko złym snem, znikła natychmiast, gdy ujrzał nabrzmiałą, połataną plastrami fizjonomię Dimki. Naturalnie, krwawe porachunki w zaułku i mordobicie w alei nie mogły być ze sobą w żaden sposób powiązane. Chyba tylko tym, że nastąpiły mniej więcej w tym samym czasie. - Krzyczałem? -Noo. - Która godzina? - Dochodzi dwunasta. Aleksiej podniósł się lekko na wymiętej poduszce i chwyciwszy za prawą skroń, wydał głośny jęk. Głowa mu pękała. Wymacał leżącą na półce aspirynę, po czym marszcząc czoło, wyłuskał z folii tabletkę i włożył ją do ust. - A gdzie mama? Dimka wzruszył ramieniem. -Mają zebranie... -Kto? - Lokatorzy. W związku z wczorajszym urządzili jakiś wiec. Chcą ochrony. Przynieść ci trochę wody? -Nie, nie trzeba- nabierając sił, odparł Aleksiej. -Zaraz wstaję. - Zrobiłem herbatę - oświadczył Dimka. - Jak się czuj esz? Synalek był uprzedzająco uprzejmy. Albo istotnie wystraszył go krzyk ojca, albo po prostu próbował go podejść, by wypytać o szczegóły wczorajszego zajścia. - Mamy jeszcze parówki. Kołodnikow wzdrygnął się. Coś mu ścisnęło gardło, lecz chwa- ła Bogu, zsunęło się z powrotem po przewodzie pokarmowym do żołądka. - Nie, dziękuję - odparł ochrypłym głosem Aleksiej. - Jak wi- dzisz, wkrótce w ogóle zostanę wegetarianinem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pili razem herbatę, siedząc w kuchni. - No dobra - zawzięcie mówił Kołodnikow. - To były bydlaki, chuligani, mordercy. Ale przecież dopiero co widziałem ich żywych! Dopiero co, rozumiesz? - Naprawdę z nimi piłeś? - O to właśnie chodzi! - Powiedziałeś coś glinom? -Nie... -I tak trzymać. Pochylając się nad szklanką, Aleksiej w osłupieniu mieszał w niej i mieszał, mimo że cukier już dawno się rozpuścił. - Rzeź... - rzekł przytłumionym głosem. - Prawdziwa rzeź... Pew- nie gorzej niż w Chicago. Tam przynajmniej dziurawią się z automa- tów! A u nas... Rany kłute, postrzałowe, a jednego ponoć nawet granat rozerwał - zbierano go po całej bramie... Skąd się bierze takie zwyrodniałe okrucieństwo? To nieludzkie... - Granat? - nieufnie spytał Dimka. - E, to przecież niemożliwe! - Możliwe... - drżącą ręką Aleksiej odłożył łyżeczkę, uniósł szklankę do ust, ale rozmyślił się i odłożył ją na stół. Czuł w ustach gorycz aspiryny. Powoli ustępował tępy ból w karku, a mimo to każde słowo przychodziło mu z trudem. - A czy wiesz, jaki byłby huk? - powiedział zaskoczony Dimka. - Przecież to nie jakaś tam petarda, a granat. I czemu wzięli cię na świadka? Trzecia klatka, pierwsze piętro... A tam mnóstwo ludzi! Aleksiej niewesoło uśmiechnął się kącikiem ust, by gwałtow- nym ruchem nie drażnić obolałej głowy. - Sami cwaniacy! - rzucił zirytowany. - Nikt nawet drzwi nie otworzył. Na całym podwórzu znaleźli tylko dwóch durniów: mnie i jeszcze jednego z pierwszej klatki. Też się niedawno wprowadził. - A on coś słyszał? - Wybuch? Nie, nie słyszał... Twierdzi, że spał. Kłamie! Bo jak to możliwe? Na dole, pod oknami strzelanina na całego, granat zdetono- wali - a ten śpi! Ale dzwonek do drzwi usłyszał... - A może wcale nie kłamie? W głosie Dimki Kołodnikow usłyszał coś dziwnego. Przyjrzał się uważniej obrzmiałej fizjonomii syna, na co tamten natychmiast spuścił wzrok. Nie, poprzednio syn zachowywał się o wiele bardziej naturalnie. Ryczał, wściekał się, groził, że rozprawi się z bandziora- mi... Teraz był przybity, jakby utracił pewność siebie. Sprawiał nawet wrażenie lekko wystraszonego. Wyglądało na to, że tym razem przyczaili się na niego nie amato- rzy, lecz wysokiej klasy zawodowcy. Dimka przyjął niewiele ciosów, za to każdy z nich mógł stać się przyczyną poważniejszego kalectwa. Sam Kołodnikow padłby jak kłoda już po jednym takim uderzeniu! Tuż obok, Skurżawy z kompanami urządzili sobie stypę i nic nie sły- szeli. Ktoś napadł i zrobił jatkę niemal na ich oczach. - A co mówią gliny? - zapytał Dimka, oblizując wargi i wciąż patrząc w podłogę. -Najwidoczniej też zgłupieli - niechętnie odezwał się Kołodni- kow. - Sam zrozum - wybuchu nikt nie słyszał, nie znaleziono żad- nych odłamków, a na dodatek jeden z uczestników stypy miał od- ciętą głowę! Zupełnie odciętą! Sam widziałem, jak brali jąz asfaltu... Włosy miała krótkie, nie było za chwycić, więc wyobraź sobie, że przeturlali głowę nogą do worka. Nogą... - Aleksiej wyprostował się i przez kilka chwil patrzył tępym wzrokiem gdzieś przed siebie, wal- cząc ze zbuntowanym przewodem pokarmowym. Wkrótce mdłości ustąpiły. Najgorsza była jednak świadomość niewiarygodności i ab- surdalności tego, co stało się w nocy. - Wychodzi na to - mówił powoli Aleksiej - że nim zabito wszyst- kich, jeden przez jakiś czas jeszcze żył. Szamotał się i zataczał. Widać było, że wił się z bólu... W agonii trącił nawet butelkę. - No i co? - równie zniżonym głosem spytał Dimka. Kołodnikow wstał i podszedł do okna. Po karku i kręgosłupie przebiegł go silny dreszcz. Chwycił się za głowę, wpijając paznokcie w skórę. - No właśnie - wycedził przez zęby. - Byłem tam, gdy butelka wytoczyła się z bramy. Byłem tam, rozumiesz? Dochodziłem już do ganku, jak usłyszałem czyjeś charczenie. A potem ta butelka... Odwrócił się. Nie zasłonięte plastrem oko Dimki spoglądało na niego z przerażeniem. - Wypiłem z nimi... - wstrzymując na chwilę oddech, kontynu- ował trzęsący się Kołodnikow - doszedłem do rogu, skręciłem... I musiało się to stać wtedy! Poczekaj chwilę... Aleksiej zaciął się, doznając tego dziwnego uczucia, gdy zapa- liwszy papierosa, rzucasz zapaloną zapałkę w kąt, a ona nagle zatrzy- muje się w powietrzu, nie dolatując do ściany. Własnym oczom nie wierzysz. Po prostu niebywałe! Dopiero po chwili spostrzegasz z ulgą, że zapałka wpadła w pajęczynę. Niebywałe! Nie było słychać wybuchu, serii z automatu ani krzyków. Żadnego hałasu - kompletnie nic. Było tylko głuche po- dwórze, ciche żałobne dźwięki magnetofonu oraz żółte światło świec... Przeszedł obok, nie odwracając nawet głowy. A w tym czasie w bra- mie przy życiu był już tylko jeden człowiek - ten, który trącił w agonii butelkę. - Glinom... - zachrypnął Dimka- mówiłeś o tym glinom? - Nie - rzucił Aleksiej. Szerokie ramiona syna rozluźniły się. -I chwała Bogu... Aspiryna poskutkowała, lecz głowa nadal była ciężka, więc Kołodnikow uznał za konieczne wyjście na świeże powietrze. Nie wdział nawet zrobionej na drutach czapki, wsunął ją tylko do kieszeni kurtki. Gdy wszedł na ganek, spostrzegł wylewający się z czwartej klatki tłum ludzi. Zebranie najwidoczniej dobiegło końca. Aula admi- nistracji domu musiała być pojemna - wychodzą i wychodzą... A przecież dzisiaj nie jakaś tam sobota czy niedziela, a normalny, powszedni dzień! Wyglądało na to, że mieszkańcy nic dobrego nie ustalili. Za- miast rozchodzić się do mieszkań, skupiali się w grupki, zawzięcie o czymś dyskutując. W samym środku jednego z takich skupisk sza- lała Aleksandra. Aleksiej niespiesznie zszedł z ganku. - Powystrzelać! Powystrzelać jak psów! - wydzierał się ktoś drżącym starczym głosem. - To nie ludzie. To jakieś bestie! - Co pan taki niezadowolony? - spokojnie rzekł Kołodnikow, zrównując się z żądnym krwi sąsiadem. - Przecież wszystkich powy- strzelali... Powystrzelali, zadźgali i jeszcze poczęstowali ich grana- tem. Emeryt w czarnym, zakurzonym garniturze z przypiętymi do wątłej piersi baretkami zwrócił w stronę Aleksieja twarz, pełną trzęsących się zmarszczek. Pewnie chłodno mu w tej marynareczce, za to wszyst- kie odznaki widać. Dookoła ust i przy podbródku, w głębokich bruz- dach zmarszczek, migotały, niczym opiłki żelaza, resztki zarostu. - To był samosąd! - pisnął. - Sami się pozałatwiali! Trzeba ich było pod sąd! Zgodnie z prawem! Tych i całą resztę! - rozwarte palce staruszka skoczyły niemal na twarz Aleksieja. Za taki gest łysole zgruchotaliby mu kości. - Ja bym ich własnymi rękoma, bez waha- nia... - To jak w końcu? Pod sąd czy własnymi rękoma? - zjadliwie zapytał Kołodnikow, po czym natychmiast został zaatakowany z boku przez tęgą, wymalowaną damę (zdaje się z piątego piętra). - A dlaczegóż to pan nie był na zebraniu?- krzyknęła. Aleksiej powoli (najważniejsze, by wszystko robić powoli, żeby znów go nie skręciło) obrócił głowę. - A dlaczego pani nie składała zeznań? Nie zrozumiała. - Gdy wczoraj dzwonili do pani z mil icj i - kontynuował Kołod- nikow - dlaczego nie otworzyła pani drzwi? Dama zmieszała się. - Spałam. Nie słyszałam... - Wszyscy spali - ruszając pogardliwie kącikiem ust, wycedził Kołodnikow. - Nikt nie raczył nawet nosa wysunąć. Sam jeden, jak pionier, przez pół nocy z glinami bebechy ze ścian zeskrobywałem. Dama niemal odskoczyła i przełykając ślinę, wyraźnie zbladła. - No proszę - mściwie rzekł Aleksiej. - Jak szybko pani zziele- niała. Po chwili jednak sam zzieleniał. Przeczekując zawroty głowy, zmrużył oczy i gdy je na nowo otworzył, po damie nie było już śladu, weteran natomiast stał na swoim miejscu. - Słabeusze! - z zadowoleniem wymamrotał Kołodnikow, cytu- jąc dosłownie funkcjonariusza. - Słabeusze? - uniósł się natychmiast weteran. - Pod Kurskiem więcej martwych zakopałem, niż ty w swoim życiu widziałeś żywych! Ach, gdybym był młodszy! Sami byśmy zaprowadzili porządek! Jaki z was pożytek, z młodych? - odwracając się, wrzasnął do kogoś. - Lampasy sobie naszyli, wystroili się jak indyki, a jak przyjdzie co do czego, to ich nie ma! Kołodnikow spojrzał, na kogo staruszek tak się wydziera i zoba- czył nad tłumem mężczyznę o potężnej posturze i z budionnowskimi wąsami. Wąsacz istotnie wyglądał jak indyk, miał na sobie granato- wy frencz, bufiaste spodnie wojskowe z szerokimi czerwonymi lam- pasami, a na bandolecie - zamiast kabury - nahajkę. Na pagonach widniały dystynkcje podpułkownika. Całość wieńczyła milicyjna fu- rażerka z dwugłowym orłem. Pewnie jakiś esauł. Bo kogo tam jeszcze mająkozacy? Atamana? „Wołga, Wołga, mat'rodnaja... " - A co my za to możemy? - ryknął spąsowiały wąsacz. - Te dranie mają automaty! Mamy na nich z nahajkami i szabelkami iść? - A choćby nawet! - zawzięcie odparł weteran. - U nas w pułku bywało, że z kordzikiem na szmajsery szli! Tak było! Też wymyślił! pomyślał zdziwiony Kołodnikow. Jeszcze by pew- nie sobie powojował. - Czy to w porządku? - irytował się ktoś z tyłu. Sądząc po wymowie, jakiś Czeczen czy inny Gruzin. - To nie jest w porządku! Jeżeli już sprzedajesz mieszkanie, to niczego nie ukrywaj! Mów, że przecieka sufit! Mów, że w okolicy grasują bandyci! Kumpel w nocy wychodził, to go pobili! W szpitalu leżał... - A czemu pan milczał na zebraniu? Twarz Kaukaza od razu zbladła. Nawiasem mówiąc, była to utu- czona twarz z pięknymi jak u gazeli oczami. - A po co na zebraniu? Do ciebie mówię... Ktoś lekko poklepał Aleksieja po ramieniu. Gdy się obrócił, uj- rzał szkaradne oblicze Borki. - Aleksieju Pietrowiczu - elektryk jakby w tajemnicy przywitał się, a następnie przysunął się bliżej i wyszeptał: - Powiadasz, żeś składał zeznania? Do mnie też w środku nocy się dobijali. A ja, jak na złość leżałem jak dętka. Przesadziłem wczoraj i nie mogłem podnieść się z łóżka. Łże, doszedł do wniosku Kołodnikow, wpatrując się w stosunko- wo rześką, a nawet ogoloną fizjonomię Borki. Jeżeli tym razem również unosił się nad nim jakiś aromat, to był to jedynie zapach wody koloń- skiej. Udał pijanego, szczwany lis, żeby tylko nie być świadkiem. - Po diabła? - wrzasnął ktoś w pobliżu. - Pytam się, po diabła nam ochrona? Co to znaczy „zrzucić się"? Czy państwo wiedzą, ile to kosztuje? Co to, to nie! - Nie zauważyłeś? - szepnął poufnie Borka. - Starzy lokatorzy milczą. Tylko nowi drąjadaczkę! Przyjrzał się Aleksięjowi zaniepokojony. - Coś taki blady? Napatrzyłeś się w nocy, co? - Napatrzyłem - westchnął Kołodnikow. - Chodźmy do mojej kanciapy - zdecydowanie powiedział Bor- ka. -Nie żartuj. W taką historię się wplątałeś i jeszcze chodzisz trzeź- wy? Tak tylko, na chwilkę... Rzeczywiście, pomyślał Aleksiej. Że też sam na to nie wpadłem? - Zróbmy tak... - kontynuował elektryk. - Ja podskoczę do twojej żony, zagadam ją, a tymczasem ty, za jej plecami czmychniesz do klatki. - Jeszcze czego! - wybuchnął gniewem Aleksiej. - Niech tylko coś powie! Borka uśmiechnął się, pochylił z szacunkiem, drapiąc się po karku. - Taak? - Idź wtedy od razu, a ja dojdę za chwilę. Moja stara też tu stoi! • Rozdział 7 Borka przywlókł Kołodnikowa do swojej kanciapy nie tyle z życzliwości, jaką żywił do ludzi, lecz z czystej ciekawości - co też tak naprawdę stało się zeszłej nocy w bramie? Dało się zauważyć między nimi pewną zbieżność interesów, bowiem sam Aleksiej rów- nież miał ochotę przed kimś się otworzyć. Ani myślał jednak wspomi- nać elektrykowi o Dimce, a tym bardziej o stypie po Połtynie. Nawet jeśli Borka nie donosi, to mógłby niechcący się wygadać, a wtedy tylko czekać, aż o wszystkim dowie się milicja. Opowiadanie było więc zawiłe i bardzo okrojone. Na dodatek pijący na pusty żołądek Kołodnikow mówił dość chaotycznie. Roz- wodził się o filozofii lub zawzięcie dyskutował z kimś nieobecnym. Niemniej jednak, mądry Borka nie przerywał mu, wsłuchując się w każdą jego frazę. Wyglądało na to, że poglądy Aleksieja były dla elektryka równie zajmujące, co rzeź ostatniej nocy. - A? - ryczał Kołodnikow, poluzowując kołnierz swetra. Okula- ry zrzucił już po pierwszej kolejce, kładąc je na warsztat, obok imadła. - Strzelać mu się zachciało! Widocznie na wojnie sobie nie postrze- lał! Jeżeli już tak bardzo stęskniłeś się za widokiem krwi, to czemuś, stary pryku, w nocy nie wylazł ze swojej dziupli? - Wszyscy jesteśmy tylko mocni w gębie - ze zrozumieniem kiwnął elektryk, nalewając drugą kolejkę. Patrzał przy tym uważnie i spode łba. Biło od niego pewną trwogą. - Powiadasz, że nie cierpię staruch! - kontynuował zapalczywie Aleksiej. - Wierz mi jednak, że nie może być nic okropniej szego nad rozzłoszczoną starą jędzę! Stary ramol to pół biedy, ale starucha?! Jedna taka występowała niedawno w telewizji! Żona oglądała, a ja tylko zerkałem, bo telewizja to nie dla mnie. A więc mówi ta stara prukwa: my, twórcy, ludzie kultury będziemy tępić Kainów (no, tych co dewastują ławki i malują po murach). Zdumiałaś, kogo będziesz tępić, ty wrono! Sama żeś stara, a młodych chcesz posłać w diabły! Niedoczekanie twoje! W tym miejscu Kołodnikow przerwał swoje wywody, wyciąga- jąc rękę po zabrudzony, różowy kieliszek z plastiku. - Zagryź czymś - serdecznie poradził mu Borka. - Trzeba dbać 0 zdrowie. - Nie, posłuchaj, co oni wygadują! - kipiał Aleksiej. - Idź na ulicę 1 posłuchaj! Domagają się kary śmierci, łagrów, a złodziejom to by najchętniej łapy poucinali! Kiedy wreszcie powyzdychająte niedobit- ki, te komuchy jedne? A pamiętasz sprawę Witebska? Kiedyś rozpisy- wali się o tym w gazetach. Za jakiegoś ptaka stuknęli niewinnych! - No, ale to było jeszcze za komuny - zauważył Borka. - A co za różnica? Tak sobie myślę: a może milicja cały czas poluje na niewinnych? A co? Tak jest wygodniej! Spróbuj złapać prawdziwego bandziora - zamęczysz się na śmierć! A z góry naci- skają... A tu jak znalazł - napatoczył się jakiś Aleksiej Kołodnikow. Za szmaty go i już! Pił z nimi w bramie? Pił. Odciski palców na kieliszku są? Są. Wszystko jasne! Widocznie to jego sprawka. Trzeba go tylko przycisnąć, żeby się przyznał i pod mur! - Poczekaj! - potrząsnął głową Borka - A z kim ty piłeś? Ze Skurżawym? Aleksiej zrozumiał, że się wygadał. Na jego twarzy zagościł gę- sty rumieniec. - Gdzie tam! Mówię, przypuśćmy... - rzucił nerwowo na od- czepnego. - A ona jeszcze się dziwi, że jestem zagorzałym przeciwni- kiem kary śmierci. Ostatnie słowa Kołodnikowa, dotyczące Aleksandry, z którą nieraz przychodziło mu się sprzeczać z tego powodu, wypowiedziane były tylko i wyłącznie dla odwrócenia uwagi. - Wódkę rozchlapujesz - oburzył się Borka. Kołodnikow spostrzegł się i wypił. - No więc... - zaczął stłumionym głosem. - Zagryź czymś. Zapominając po dwóch kolejkach o swoim przyrzeczeniu przej- ścia na wegetarianizm, Aleksiej błyskawicznie rozprawił się z kawał- kiem podwędzanej kiełbasy oraz kromką czarnego chleba. -Na czym to ja skończyłem? - Na kieliszku - przypomniał Borka - z odciskami... - Co się tak uczepiłeś tego kieliszka? Nie było żadnego kielisz- ka! Powiedziałem to, żeby było bardziej obrazowo. A o czym mówiłem przedtem,? I I - Jak turlali odciętą głowę. Aleksiej zająknął się. Po jego ciele przeszły ciarki, a przełknięta w połowie kiełbasa stanęła mu w gardle. - No cóż - odezwał się głucho i zmarszczył czoło - widać, przy- wykli już do tego, dziarscy chłopcy, nie to co ja: żeby nogą do wor- ka... Pomyśl sam, czym jeszcze można? Ręką nieprzyjemnie, a poza tym łatwo się upaćkać... Słyszę nagle, jak jeden gliniarz mówi do drugiego: „Znajomy widok, wygląda na to, że wpadł pod tramwaj albo pod pociąg". - Pociąg? - zwątpił Borka. - Do dworca przecież daleko. - Tak też mu odpowiedzieli. Ale ten się uparł i obstaje przy swoim. „To znaczy - powiada - że ktoś pchnął go pod tramwaj i przywlókł tutaj. Nie ma sensu czekać na ekspertyzę. Trzeba spraw- dzić wszystkie linie tramwajowe, znajdujące się w pobliżu. Na szy- nach powinno być mnóstwo krwi". Myślę sobie: „Jakim tramwajem? O pierwszej w nocy? No chyba że kursuje jakiś nocny". Borka chrząknął i smutno zaczął kiwać siwą głową. Nalał trzecią kolejkę, lecz tylko do połowy. - Fatalnie... - westchnął. - Oj, fatalnie sąsiad, nie trzeba było otwierać drzwi. - Przyjdąjeszcze? - zapytał Aleksiej, uśmiechając się nieweso- ło. - Pewnie tak - odpowiedział wymijająco Borka. - Co jak co, ale nic ci nie zrobią. Tutaj nie milicja jest potrzebna. Ostatnia fraza zabrzmiała jakoś rzewnie, a przy tym bardzo wie- loznacznie. Aleksiej odstawił kieliszek, nasunął okulary na nos i spoj- rzał pytająco na elektryka. - A kto? - spytał. - Prokuratura? - Ech! - Borka machnął ręką i wypił. - Stój, stój! - wycedził Aleksiej, natychmiast trzeźwiejąc. - Nikt tu za język cię nie ciągnął. Jak już zacząłeś, to gadaj! Kogo tu trzeba? Czarnoksiężników, czy co? Borka zawahał się i zastękał. - Nie wiem - rzekł od niechcenia. - Może popa... Aleksiejowi błyskawicznie przypomniał się ojczulek z dyplo- matką, opuszczający jednopiętrową murowaną willę. - Żeby poświęcić bramę? A może wszystkie cztery? Borka poderwał głowę do góry. - Jeszcze komuś pysk obili? A komu? Kołodnikow ugryzł się w język. O mały włos wygadałby się oDimce, idiota! - Nie, nie. Gdzie tam, na wszelki wypadek - wyjaśnił ze złością. -A co tam! Jak już święcą, to niech poświęcą również podwórze. Elektryk z zakłopotaniem podrapał się za uchem. Wyglądał na rozczarowanego. - Czemu nie pijesz? - zapytał. - Nie chcę już - odpalił zdecydowanie Kołodnikow. - Ja tu przed tobą duszę otwieram, a ty mi znowu mydlisz oczy. Widzę prze- cież, że coś ukrywasz! - Będziesz się śmiać - spuszczając wzrok, burknął Borka. - Je- steś wykształcony... znasz się na komputerach... - Nie będę! - ochoczo przysiągł Aleksiej. - Jak chcesz, to się przeżegnam. Z groźbą uniósł trzy palce i przystawił je do czoła. O dziwo, poskutkowało. Elektryk wykrzywił się i westchnął. - Wypij najpierw. Aleksiej posłusznie rozwarł trzy złożone palce i wypił. Niczym zaprawiony alkoholik kaszlnął, wytarł rękawem usta i wyczekująco spojrzał na Borkę. Ten cały czas wahał się i ociągał. - To był błąd, że otworzyli wszystkie bramy - przemówił w koń- cu posępnie. - Teraz to „coś" przeniknęło na krzyż. - Co przeniknęło? - Aleksiejowi zaparło dech. - Przez podwórze! - odwarknął Borka. Zasapał i nalał sobie jeszcze. - Wcześniej to coś wydostawało się po trochu, jak dżin z butelki. A teraz przenika niczym przeciąg. Z bramy do bramy... Aleksiej mrugał. - Jaki znów przeciąg? Przecież i tak przez wrota ciągnie! - Ale to, o czym mówię, to nie powietrze - odparł zirytowany Borka. - Przeciąg to tylko tak, dla porównania. - A co to jest? - spytał chciwie Aleksiej. - Skąd mam wiedzieć!? - nastroszył się Borka. - Przeniknęło i już. Potem łajdak Borka przypomniał sobie nagle, że wzywają go gdzieś i natychmiast musi lecieć. Aleksiej zgłupiał do reszty: o wszyst- ko go wypytał, a sam w istocie nic nie powiedział. Kołodnikow jeszcze przez chwilę stał przed kanciapą, nadyma- jąc ze złości nozdrza, po czym ruszył do domu. Szedł i przeklinał. Dureń z tego Borki, czy co? A to zjawy czekistów nawiedzają go po nocach, a to uszczypnij go, a to znowu pokrop bramę wodą świę- coną! A teraz „coś" przeniknęło przez podwórze! Prędzej przez łepe- tynę mu przeniknęło! Na krzyż! Jak się okazało, towarzystwo w podwórzu jeszcze się nie rozla- zło. Przy klatce uprzejmie zawołali na niego, przywitali się i niemal służalczo zapytali: czy to prawda, że tej nocy zgodził się być świad- kiem i wszystko widział na własne oczy? Jeszcze raz musiał wszystko opowiadać od początku. Sąsiadom aż włosy jeżyły się na głowie. Oj oj oj... - było słychać co chwilę. Kołodnikow na ganek wchodził już jako bohater. W domu wszakże humor popsuła mu Aleksandra. Choć, jeśli się dobrze zastanowić, to jej pretensje były w pełni zrozumiałe: nie otwieraj nikomu w środku nocy! Choćby to była milicja! Akurat ciebie najbar- dziej potrzebowali?! Niech stróż idzie, to jego zakichany obowiązek! Drzwi do pokoju Dimki były szczelnie zamknięte. Nie wiadomo było, czy jest w domu, czy znowu go gdzieś poniosło. Chociaż z taką fizjonomią to pewnie woli nie pokazywać się ludziom na oczy. Niesnaski rodzinne przerwał dzwonek do drzwi. Aleksiej otwo- rzył. W progu stało dwóch schludnie ubranych, zarumienionych i uśmiechniętych wyrostków. Jeden z nich mógł chodzić do dziewią- tej klasy, drugi, sądząc po wzroście, był nieco młodszy. Każdy z nich trzymał w lewej ręce torbę, a w prawej cieniutki plik pstrokatych, błyszczących pisemek - giętkich, niczym zeszyty. - Dzień dobry! Dzień dobry! - zatrajkotali jeden przez drugiego, wyklepując bez zająknięcia przyswojony wcześniej tekst. - Proszę powiedzieć, jak pan myśli, dlaczego świat dookoła jest taki okrutny? A czy zna pan prawdziwe imię Boga? Kołodnikow przyglądał im się z rozrzewnieniem. - Chło-pcy... - przeciągnął, rozpływając się w pijanym uśmie- chu. - Co tak stoicie w progu? Chodźcie do kuchni, zrobię wam herbatę. A tam już podyskutujemy i o prawdziwym imieniu Boga, i o... - Precz mi stąd! - wrzasnęła w porę Aleksandra. - Jeszcze was tu tylko brakowało! Odepchnęła Aleksieja i z impetem trzasnęła drzwiami, sprawia- jąc, że uśmiechające się z przerażeniem pyszczki nieomal wkompono- wały się w strukturę drzwi. Kołodnikow niezgrabnie obrócił się w jej stronę. - Coś ty taka niemiła dla tych jehowiątek? - powiedział z wyrzu- tem, lecz zaraz umilkł speszony, uświadomiwszy sobie, co za bzdury wygaduje. Nagle zachichotał. - Słu-chaj! - zaczął wreszcie. - W sumie to fajny jest ten Jeho- wa... To znaczy, ten neologizm! Jehowiątka... - Z elektrykiem się tak nawaliłeś? - wycedziła Aleksandra. Kołodnikow surowo zmarszczył brwi. - A kiedy ostatni raz pakowałaś do worka odciętą głowę? - zapytał z trwogą. - Bo ja w nocy! Nawalił się - też coś. Na moim miejscu dawno już padłabyś trupem! Po tych słowach pomaszerował majestatycznie do dużego po- koju, gdzie z rumorem powalił się na uprzątnięte małżeńskie łoże. - Przed trzeciąmnie nie budź! - rozkazał, gdy nagle zorientował się, że w lewej ręce trzyma zeszycik z pstrokatą, błyszczącą okładką. Widniały na niej tryskające życiem, radosne twarze budowniczych świetlanej przyszłości. Sprawiali wrażenie, jakby zbudowali ją dopie- ro co, przed sekundą. A zatem jehowiątka były na tyle szczwane, by wsunąć pisemko przez szparę. - Hm - mruknął ze zwątpieniem Aleksiej, kartkując broszurę. Nagłówki były nawet niezłe i w pełni święte, a co do obrazków, to zionęło od nich wręcz radziecką propagandą. Przesadnie dużo tego entuzjazmu na twarzach! „Komunizm młodością świata i w rękach młodych jego budowa..." Pragnienie podzielenia się z kimkolwiek swoimi myślami wygna- ło Kołodnikowa z łóżka. Podniósł się i ruszył do kuchni, gdzie nerwo- wo pobrzękiwała garami Aleksandra. - Możesz mi wyjaśnić jedną rzecz? - zwrócił się przenikliwie Aleksiej w stronę wiercących się pod fartuchem łopatek małżonki. - Czym te jehowiątka różnią się od komunistów? Królestwo Niebie- skie jest dla nich na ziemi, a nie w niebie. Nastąpi ono po Armaged- donie, a więc również po jakiejś globalnej rewolucji. Chrystus to w końcu też nie Bóg, lecz najszlachetniejszy z ludzi, mógłby sobie spokojnie leżeć w mauzoleum na placu czerwonym. Więc, jaka jest różnica? Odpowiedzi oczywiście się nie doczekał. Zmieszał się i postęku- jąc, rzucił broszurę na stół. -Niepotrzebnie... - odezwał się pojednawczo i z pewnym nawet poczuciem winy Kołodnikow. -Niepotrzebnie ich wyrzuciłaś. Agito- wać mnie, to jak święcić pentagram. Ledwo usta otworzyli, a ja już znałem ich wszystkie argumenty. Jehowa - co to za imię w ogóle? To nic innego, jak nieprzetłumaczony skrawek starohebrajskiego tek- stu. Oznacza „Jam jest", czy jak kto woli „Istniejący". Zresztą, co ma do tego imię? Jak już wziąłeś się za przekład, to tłumacz do końca... niczego nie pomijając... Przeczekał chwilkę - może się odezwie. Nic z tego. Aleksiej ru- szył brwią i poczłapał do pokoju. No dobra! Nie chcesz gadać, to idź do diabła! Klapnął na szerokie łoże, gubiąc wnet okulary. Zsunął je z nosa, a następnie odłożył na szafkę. Do drzwi znowu zadzwonił dzwonek. Teraz idź ty, pomyślał Kołodnikow ze złością. Garbu ci od tego nie przybędzie. Słychać było, jak Aleksandra wypytuje się podejrzliwie przez drzwi o imię gościa i cel jego wizyty. Zza drzwi odpowiadał jej dźwięcz- ny bas. - Co znowu za straż? - dobiegał z przedpokoju krzyk Aleksan- dry. - Ja mu dam straż! Gdybym wiedziała, to nie wypuszczałabym go po nocy z domu! Głupia małpa, nienawistnie pomyślał Kołodnikow i przewraca- jąc się na bok, przymknął oczy. Ech, żeby tylko nie przyśniły się jakieś koszmary... Aleksiej obudził się w porę, za to nastrój miał - a niech to diabli! Nerwy nerwami, lecz nie trzeba było pić na pusty żołądek. Zawahał się nawet, czy nie zadzwonić od sąsiadów do pracy i uprzedzić 0 niedyspozycji. Jednak pokusa powalenia z nóg dyrekcji funduszu nową straszną opowiastką wzięła górę nad wszystkim innym. Kołod- nikow doprowadził się do porządku, ubrał się i wyszedł. Jednopiętrowa murowana willa dzielnie stawiała opór oblęże- niu. Prawie jak w czasach wojny domowej. Przy wejściu poruszał się gęsty tłum wyszczerzających zęby klientów. Tylko patrzeć, jak przy- wloką zaraz jakąś kłodę i zaczną wyważać drzwi. Designer kompute- rowy stanął jak wryty, lecz wkrótce przypomniał sobie, że do budyn- ku można dostać się jeszcze przez podwórze. Kupiec, który zbudował dom, znał się na rzeczy. Milicja wbiegała od frontu, a klientela dawała tymczasem nogę tylnym wyjściem. Jeden przez drugiego, łokciami 1 nogami. Ciekawa sprawa, myślał ze smutną zjadliwością Aleksiej, ob- chodząc dookoła skupisko ludzi, jakoś trudno sobie wyobrazić Ruś bez kolejki! Kiedyś tłoczyli się po kiełbasę, a teraz... Proszę - po szmal. Co za zdumiewający naród! To przecież jasne jak słońce, że ich wykiwają. Zresztą, jak wszędzie w tym kraju... A mimo to przynoszą swoje zaskórniaki, licząc na diabli wiedząjakie zyski! Kołodnikow znów stanął i objął tłumy wzrokiem. No i bardzo dobrze, niech ich wykiwają, pomyślał cynicznie. Kto to widział, żeby pieniądze dawać na procent. To przecież czyste lichwiarstwo! Najbardziej niechlubne rzemiosło wszechczasów. - Powystrzelać! - ryknęło z tłumu. - Powystrzelać tych kręta- czy! O Boże! przeląkł się. Jeszcze tych komuchów tu trzeba! Można by pomyśleć, że tacy porządni! Patrzcie, jakie pieniądze lokują- po pięć cytryn... Ech, ależ uciułali! Dlaczegóż ja wtedy nie oszczędza- łem? - Aleksiej! - dobiegł go z tyłu kobiecy głos. Kołodnikow odwrócił się. Przez tłum przepychała się rozpaczli- wie jakaś uśmiechająca się osoba o przyjemnych, choć nieco pulch- nych kształtach. Aleksieja błyskawicznie opanowała panika. Twarz klientki o wydatnych kościach policzkowych wydała mu się skądś znajoma. Migdałowe piwne oczy, rozpuszczone na ramiona włosy... A niech to diabli! To przecież medium! Okultystka i teozofka! Ta sama, co z Aleksandrą i małżeństwem Czernoleptowów szurała nie tak dawno spodkiem po tekturze! Rozwiedziona od pięciu lat! Hm, ciekawe, jak ma na imię... - Witam panią - szarmancko zagrzmiał Aleksiej. - Zobaczyłam, że pan idzie... - rzekła radośnie, po czym podała mu gładkąbiałą dłoń, zwieszając palce, jakby chciała podstawić jądo pocałunku. W Kołodnikowie odezwał się rycerz. Jak przystoi, brzęknął ostro- gami i pochyliwszy się, usiłował cmoknąć medium w rękę, gdy tu nagle na liliowej skórze ukazał się fioletowy, trzycyfrowy numer. Alek- siej oprzytomniał i ograniczył się do przyjacielskiego uścisku dłoni. Zeszli na bok. - Nie wiedziałam, że pan tutaj pracuje - mówiła w podnieceniu okultystka. - Owszem, Iruszka coś wspominała o jakimś funduszu, ale o jakim... To czysty przypadek! -Na miłość boską! - tonem męczennika użalał się Kołodnikow. - Proszę mi mówić po imieniu, bo za każdym razem obracam się, czy ktoś przypadkiem za mną nie stoi! Roześmiała się. Zbliżyła twarz do Kołodnikowa i wyszeptała mu do ucha: - Ponoć ktoś od was był już w banku po pieniądze? Kiedy otworzą? - Nie wiem - odparł Aleksiej. - Sam dopiero co przyszedłem. - A z panem... Można z tobą wejść do środka? - Tak w ogóle to mamy ochronę... - wymamrotał zaskoczony Aleksiej. - Chociaż... Spróbować, oczywiście, nie zaszkodzi. Podobno starożytni Spartanie uważali wszystkich Persów za niewolników, gdyż ci nie potrafili prosto z mostu, bez ogródek powie- dzieć: „nie". Dokładnie jak Kołodnikow. Tuż przy furtce, na żelazną bramę, której oba skrzydła ozdobio- ne były w tarczę i miecz, napierało po siedem osób. Aleksiej po- trząsnął skoblem, zabrzęczał ciężką zasuwą. - Już próbowaliśmy - odezwał się ktoś beznadziejnie. Furtka uchyliła się i przez szczelinę wyjrzała sroga, zaczerwie- niona twarz o siwych brwiach. Najwidoczniej z poprzedniego personelu willi, chociaż w cywi- lu. Budynek wciąż był uważany za hotel MSW, a fundusz inwesty- cyjny dzierżawił jedynie jego część. - O co chodzi? - Idę do pracy - przymilnie odrzekł Kołodnikow, okazując prze- pustkę. - Jestem designerem komputerowym. Nie chcą mnie puścić z tamtej strony. -1 bardzo dobrze, że nie chcą- wycedził strażnik, spoglądając to na fotografię, to na Aleksieja. - Gdyby to ode mnie zależało, to wiedziałbym, co z wami zrobić, złodziejaszki. Zwrócił jednak przepustkę i otworzył furtkę na oścież. - Dokąd to? - ryknął na okultystkę. - Ona jest ze mną - wyjaśnił pośpiesznie Kołodnikow. - W sprawie komputera. Monitor coś szwankuje... Strażnik zasapał, poruszył mięśniami twarzy i o dziwo, przepu- ścił. Prawdę powiedziawszy, Aleksiej miał cichą nadzieję, że tego nie zrobi. Drogi powrotnej już jednak nie było. Gdy znaleźli się w cia- snym i wąskim podwórzu, Kołodnikow prawie zgłupiał. Za tak zuchwałe naruszanie przepisów można było dostać na- ganę lub, co gorsza, w ogóle wylecieć z roboty. Durnowata okultystka (jak ona ma na imię?) zachowywała się całkiem swobodnie -poprawiała fryzurę i bez przerwy trajkotała. Na domiar złego, Kołodnikow zderzył się czołowo z zatroskanym i czer- wonym na twarzy Andriejem. Na widok designera komputerowego oczy dyrektora aż się zaiskrzyły. - A oto i on! - krzyknął, chwyciwszy Kołodnikowa za kurtkę. _ Co tam się u was powyrabiało? - Gdzie? - przeląkł się tamten. - Jak to gdzie! U ciebie, w podwórzu! Tam, gdzie zabito Połtynę. Na szczęście nie zwrócił uwagi na towarzyszkę Aleksieja, która bez żadnego skrępowania prześlizgnęła się obok dyrektora, znikając w wąskich drzwiach. Ech, niepotrzebnie. Zabłądzi zaraz w tym ku- pieckim labiryncie. Choć taka sprytna osóbka nie zginie! Żeby tylko nie przyszło jej do głowy powoływać się na Kołodnikowa... - No cóż... - westchnął żałośnie Aleksiej. - Wracam sobie wczoraj z pracy, patrzę, a tu w bramie siedzi Skurżawy ze swoimi ludźmi. Ze- brało im się chyba na wspomnienia, bo gadali o Połtynie. Zaprosili mnie i nalali kielicha... - To ty znałeś Skurżawego? -Tak, wiesz... Piąte przez dziesiąte... Zarumieniony Andriej, miłośnik książek i komsomolec w jednej osobie, patrzył na Kołodnikowa, rozdziawiając usta. - Chodźmy! - rozkazał wreszcie. - Chodźmy, rada dyrekcji chęt- nie posłucha... - No i jaki z tego wniosek? - opowiadał załamanym głosem Aleksiej, odbierając z rąk byłego zastępcy dowódcy pułku maciu- peńki kieliszek greckiego koniaku. - A taki, że jako ostatni widziałem ich żywych. Wypiłem, poszedłem do siebie, a gdzieś po dwóch go- dzinach dobijająsię i wzywająna świadka... Aleksiej skosztował koniaku, odstawił kieliszek na stół i żało- śnie kiwając głową, spojrzał po osłupiałych i wykrzywionych twa- rzach dyrektorów. - Zgodziłeś się? Kołodnikow westchnął, ponownie sięgnął po kieliszek, popa- trzył na niego i wychylił duszkiem. - Zgodziłem - powiedział od niechcenia. - Że też musiałem otworzyć glinom, diabeł mnie chyba podkusił. -1 co? - spytał przerażony Andriej. Sprawiał wrażenie, jakby dotyczyło go to osobiście. Kołodnikow przez chwilę milczał, próbując chyba odpędzić kosz- marne wspomnienia. Następnie, po raz któryś już z rzędu, zaczął opo- wiadać swoją niewiarygodną nocną przygodę. Dyrektorzy słuchali w napięciu. Nikt nie przerywał, tylko od czasu do czasu któryś z dyrektorów dolewał do kieliszków koniaku. - Za włosy przecież nie chwycisz - zachrypniętym głosem mówił Kołodnikow - zbyt krótkie... Wziął worek, podstawił go i pchnął nogą. Bo czym innym? Przecież nie ręką... Wychylił trzeci już kieliszek i skrzywił się. Nastąpiło głuche mil- czenie. - Niedobrze - podsumował ze smutkiem były zastępca dowód- cy pułku. - Połtyny nie ma, Skurżawego też... Wychodzi na to, że zostaliśmy bez ochrony. Pora zwijać interes... Nigdy wcześniej nie był tak szczery w obecności Kołodm- kowa. Najwidoczniej ten idiotyczny splot wydarzeń sprawił, że dyrektorzy zaczęli podejrzewać, iż Aleksiej jest kimś więcej, niż przypuszczali. Na prośbę Połtyny (Panie świeć nad jego duszą!) fundusz zatrudnił dwóch jego łudzi. Nie przeszkadzało to jednak Połtynie wkręcić jeszcze jednego. Wiedział nawet, gdzie go wtry- nić -jak najbliżej ewidencji klientów, do pracowni komputero- wej! Wypukłe, obite skajem drzwi uchyliły się i w szczelinie pojawiła się wąska twarz panienki w okularach o metalowej oprawce. Miała wygięte brwi, a jej oczy dosłownie rozpływały się po całej powierzchni szkieł. - Andrieju Michajłowiczu! - wyjęczała nieproszona pracowni- ca. - Do sali operacji płatniczych wdarła się jakaś klientka. Zarumieniony Andnej mrugnął oczami. Aleksięjowi zaparło dech. - Skąd się tam wzięła? Drzwi są przecież zamknięte. -Nie wiem... Pewnie od podwórza... - Przeskoczyła przez płot - ponuro dociął dyrektor przystoj- niak. - Oni się nie ceregielą... - Czy można ją wyprowadzić? - zapytał zaniepokojony Andriej. - Wzięła ze sobą kajdanki. Powiada, że przykuje się do trzepaka, jeśli się z nią natychmiast nie rozliczymy. - A niech to diabli! - wybuchnął gniewem były zastępca pułku i panienka czmychnęła. - Niedorajdy! Ja tę ochronę przegonię na cztery wiatry! Darmozjady! W Afganistanie za takie numery zrobiliby z nich sito... Bez trybunału! - Jeszcze jedno - wymamrotał Kołodnikow. Wszyscy się od- wrócili. - Umówiłem się o wpół do piątej z jednym programistą. Obie- cał, że ściągnie mi parę programów użytkowych do „worda". Lawina niezrozumiałych słów wywarła należyte wrażenie. - No i co? - spytano Aleksieja niespokojnie. -1 tak nie mam nic do roboty. Wziąłbym przynajmniej dyskietkę i podskoczył do niego. Za kilka godzin wrócę... - Ale wcześniej obchodziłeś się bez tych... Jak im tam? - Ale z nimi wygodniej! - Ile za to żąda? - prezes rady dyrekcji był mroczniejszy niż noc. - Nic, wszystko bezpłatnie! - krzyknął Kołodnikow, patrząc mu w oczy i przyciskając dłonie do piersi. - Trzeba było tak od razu - burknął dyrektor z wyraźną ulgą. - Idź, oczywiście, tylko szybko, bo jeszcze się rozmyśli! 4 Rozdział 8 Aleksiej zdawał sobie sprawę, że dla jednej usatysfakcjonowanej klientki nikt nie będzie otwierał wejścia frontowego w obawie przed wtar- gnięciem rozochoconego tłumu, dlatego postanowił przeciąć bystrej okultystce drogę w połowie. Liczył, że natknie się na nią gdzieś między wejściem do sali operacji płatniczych, a wyjściem ewakuacyjnym. Dwa miesiące temu, kiedy Aleksiej po raz pierwszy usłyszał, że pomieszczenie przegrodzone przewiewną ażurową ścianką z trzema okienkami, przeznaczonymi do obsługi klientów i jakoby wypłaty im należności, nosi nazwę sali operacji płatniczych, wpadł w zachwyt. Wystarczy się wsłuchać! Sala operacji... Słowa błyszczały stalą i razi- ły medycznymi skojarzeniami. Mimowolnie rysował się obraz poły- skujących lancetów i skalpeli, przy pomocy których usuwano chirur- gicznie naiwnej ludności zbędne oszczędności. Przypuszczenia Kołodnikowa, co do położenia okultystki, oka- zały się trafne. Dosłownie po kilku minutach, zza zakrętu, zdecydo- wanym, prawie wojskowym krokiem, wyszła zaczerwieniona po uszy, triumfująca specjalistka od duchów. - Jak się stąd wydostać? - zapytała wyniośle, a poznając w nieznajomym Aleksieja, parsknęła. Oboje zaśmiali się cicho i radośnie. - Za mną! - rozkazał, niczym jakiś spiskowiec. - Tylko przez podwórze i pojedynczo, bo inaczej po nas... Przy bramie, idący przodem Aleksiej zatrzymał się. - I po co to wszystko? - zwrócił się z wyrzutem w głosie do srogiego strażnika o siwych brwiach. - Jestem przecież takim samym pracownikiem jak pan. Czekam na wynagrodzenie, tyram jak wół, a wypłaty już drugi miesiąc nie widać. Tamten zmarszczył się i odwrócił nos. Najwidoczniej słowa Alek- sieja nie spodobały mu się, ponieważ dostrzegł w nich próbę rozbicia własnego światopoglądu: nie może być, pracuje w funduszu i nie kradnie! Tymczasem do bramy, jak gdyby nigdy nic, podeszła okultyst- ka. Aleksiej niczym nie ryzykując, uprzejmie przepuścił ją przodem. Nawet jeśli z pierwszego piętra zauważono jego postępek, to znając dobre wychowanie Kołodnikowa, nikogo to nie zdziwiło, a przynaj- mniej nie wzbudziło żadnych podejrzeń. Ustąpił kobiecie drogę i już. Tratujących się z drugiej strony furtki nieboraków trudniej było zwieść. Pojawienie się za bramą Kołodnikowa i jego towarzyszki wy- wołało ogólne wzburzenie. Patrzcie, przedostali się spryciarze! E, to przecież jedni z nich! Nachapali się! Patrzcie ją, jak się spasła na naszej krwawicy! Nie odpowiadając na zjadliwe repliki, z gniewnie pochylonymi głowami, oboje pośpiesznie przedzierali się przez tłum. Kiedy już po- zostawili za sobą rozjuszony motłoch, uśmiechnęli się do siebie. Na- gle okultystka wyciągnęła z torebki mleczko kosmetyczne i z obrzy- dzeniem zatarła chustką fioletowy numer na prawej ręce. - A gdzie kajdanki? - z przesadną powagą szepnął Aleksiej, próbując zerknąć do torebki. - To tylko tak, żeby poczuli respekt - usprawiedliwiała się. Po chwili spojrzała na Kołodnikowa z zainteresowaniem: skąd o tym wie? - Jak to pani powiedzieć - nie doczekawszy się pytania, odpo- wiedział z zadowoleniem w głosie: - Narobili tyle hałasu, że w całym budynku aż huczało. Wpada do gabinetu dyrekcji jakaś księgowa i krzyczy: „Tam przykuje się do trzepaka jakaś klientka!" Szczęki z miejsca wszystkim poopadały, ajajeszcze dolewałem oliwy do ognia: „Lepiej się z nią jak najprędzej rozliczyć, bo, nie daj Boże, wzięła ze sobą kanister benzyny!" Na takie dictum, omal ich wszystkich szlag nie trafił. Szli po wilgotnych, wiosennych trotuarach, śmiejąc się do roz- puku. Swoim zachowaniem zwracali uwagę przechodniów. - Liosza - rzekła, kiedy skończyła się śmiać i zaczerpnęła powie- trza. - A kim jest ten wysoki facet, czerwony jak burak? - Andriej? To dyrektor. -1 tak z nim poufale rozmawiałeś? Kołodnikow przybrał dumną postawę. - Ech, u nas, gdzie tylko nie spojrzysz, to sami dyrektorzy - odparł od niechcenia. - Tylu ich jest, że nie sposób się o nich nie potknąć. Daleko masz do domu? - Mieszkam tutaj, za tym budynkiem. -Ta-ak? - miło zdziwił się Aleksiej. - A czy... m-m... e-e... Stanęła i odwróciła się do niego. Piwne oczy spoglądały weso- ło, lecz z pewną naganą. - Zapominalski! Nie pamiętasz, jak mam na imię? - N-no... - Kołodnikow zaśmiał się niezręcznie i ze skruszoną miną rozłożył ręce. - Mila - przedstawiła się. - Zapisz gdzieś, bo znowu zapomnisz. Prawdę mówiąc, Aleksiejowi było przykro z powodu takiego potraktowania, starał się jednak tego nie okazywać. Zapomniał! No i co? Niech to diabli, przecież dopiero co ryzykował dla niej swoją ciepłą posadką. - O! - rzekła zdumiona. - Obraziłeś się, czy co? Dość tego! Też powód sobie znalazłeś... Wpadniesz na chwilkę, zanim ktoś cię tu zobaczy? Gdy usłyszał te pośpiesznie wymówione słowa, coś drgnęło w piersi Aleksieja. I w portkach zresztą też. Ki diabeł, pomyślał, przy- pomniawszy sobie odwieczne lamenty Aleksandry. Niepotrzebnie wie- sza na mnie wszystkie babska, które się napatoczą. No i masz babo placek, skoro zaprasza, to chyba wdepnę... bo już szlag mnie trafia... Jako flirciarz, Kołodnikow był do niczego, a mówiąc dosadniej, Don Juan był z niego kiepskawy. Niby wysoki, postawny, do tego pełna męska fizjonomia, a mimo tego nigdy nie cieszył się powodze- niem u kobiet. Nie dostrzegały w nim niczego, co mogłoby im zaimpo- nować. To chyba zrozumiałe: ubrany był zawsze skromnie, wyróżnia- ło go skąpstwo, spowodowane wiecznym brakiem gotówki. Rozmow- ny też nie był, a właściwie był, ale tylko na tematy filozoficzne, więc lepiej było, gdy w ogóle się nie odzywał. W drodze na czwarte piętro zdążył już stworzyć dość skompli- kowany system przyczyn, dla których za chwilę zdradzi żonę. Argu- mentem przemawiającym za zdradą, obok zrzędliwości Aleksandry i samotności Mili, była świadomość tego, że odmowa w takiej sytu- acji zabrzmiałaby niegrzecznie i głupio. Wystarczyło jednak, że znalazł się w ciasnej kawalerce i wszyst- kie jego wcześniejsze myśli rozwiały się. W krótkim korytarzyku, z równomiernie porozwieszanymi na ścianach pracami Kiruszy Czer- noleptowa i akwarelkami Iruszy, Aleksiej usłyszał wysoki panieński głos. Ktoś gadał przez telefon. - Hamlet? Zapisz - niedbale ucinając słowa, wypowiadała się młoda osóbka. - Jefsimańska pięć... Aha, za sektorem prywatnym... Dwie... Czworo... Godzina... Tak, mówiłam... Wszystko jedno... Wszyst- ko jedno i już! Podobno, bez różnicy. Nieee, jacy Kaukazi? No dobra! Jedziecie? Rozległo się uderzenie plastiku o plastik i z pokoju wysunęła swój uśmiechnięty małpi pyszczek piętnastoletnia na oko dziewczyn- ka, o jasnych, króciutko przystrzyżonych włosach i wysoko wygolo- nych skroniach. Najwidoczniej córka. - Co tak wcześnie? - zdumiała się i obrzuciła gościa nieprzyja- znym, jak mu się wydało, spojrzeniem. - Dzień dobry! Tajemniczo wzdychając, Kołodnikow odpowiedział na powita- nie. Po co żeś kłamał? I to jeszcze tak perfidnie. Programy użytkowe, programista... - Czy wszystko w porządku? - zwróciła się Mila do córki, pod- suwając Aleksiejowi męskie laczki. - A co? - zaczepnie odparła tamta, drgnęła ramieniem pod luźną, obwisłą koszulą z dżinsu. - „A co?" - przedrzeźniała ją pełna wyrzutu matka. - Uważaj na to, co mówisz i komu! Wiesz chyba, że Hamlet też jest Ormianinem. - A czy to ja zaczęłam? - oburzyła się córka. - Sam ich nazywa Kaukazami! No nie, jeszcze jakiś Hamlet się przypałętał. Zamknij lepiej swoją jadaczkę i wstąp do klasztoru, Kołodnikow posmutniał do reszty. - To jest wujek Liosza Kołodnikow - rzekła Mila. - Mówiłam ci o nim. Gdyby nie on, nie odzyskalibyśmy naszych pieniążków. A to jest Ksenia. Przeszli do pokoju i Aleksiej wzdrygnął się. Okazało się, że zu- pełnie odwykł od ciasnych, chruszczowowskich klitek. Jak oni mogą tu mieszkać? Tylko czekać, aż rąbniesz łbem w żyrandol! Ściany i sufit oklejone były jasnymi tapetami w kwiatki, przez co wnętrze pokoju przypominało szkatułkę. Na dodatek w powietrzu unosił się dziwny, powodujący zawroty głowy zapach. Aromat przy- pominający nieco zapach drogiego cygara wydał się Aleksiejowi zna- jomy. Identyczny środek odurzający roznosił się po mieszkaniu Ko- łodnikowów w noc seansu spirytystycznego. Czy to przypadkiem nie kadzidło? - Tak sobie tu mieszkamy - uśmiechnęła się Mila. - Chodźmy do kuchni, napić się herbaty! Utartym zwyczajem, Aleksiej nie zwracał specjalnej uwagi na umeblowanie. Rzucił za to okiem na półki z książkami. Na dwóch dolnych czerniała mroczna, Bóg jeden wie, kiedy wydana klasyka, natomiast na górnej, wesoło połyskiwały nowiuteńkie okładki. Są- dząc po tytułach okultyzm i inne licho. Należało się tego spodzie- wać. Telefon miał długi przewód, więc Mila przeciągnęła go do kuch- ni. No proszę, ma wyświetlacz numerów! Tylko bez faksu. Niezły sprzęt. Wcześniej takie telefony Kołodnikow widział jedynie w bo- gatszych instytucjach. - Dlaczego nie wpadniesz do nas w gości? - z żalem postawiw- szy krzyżyk na sprawach sercowych, spytał Aleksiej, podczas gdy gospodyni parzyła herbatę. - Irusza z Kirusząteż gdzieś przepadli... Mila obróciła się i obdarzyła Aleksiej a zagadkowym, okulty- stycznym spojrzeniem. - Przesiądź się. Nigdy nie siadaj w rogu stołu. Wypowiedziała te słowa łagodnie, lecz władczo. Zaskoczony Kołodnikow poprawił okulary. - A co, przez siedem lat nie wyjdę za mąż? - spytał, uśmiechając się sceptycznie. - Nie - ze zmartwieniem mówiła gospodyni. - Tu nie chodzi 0 przesądy, bo to bzdury. Po prostu z każdego rogu uchodzi strumień negatywnej energii. Ta-ak, zaczęło się... Aleksiej przybrał nader poważny wygląd 1 pokiwał głową. - A co z kątami? Mnie w dzieciństwie ciągle stawiano w kącie. Odpowiedzią był uśmiech, lecz nie taki, na jaki liczył. Było w nim bowiem więcej wyrozumiałości niż wesołości. - No i dobrze robili. Kąt pokoju nie patrzy na ciebie, lecz od ciebie - w skupieniu ułożyła palce na kształt domu, po czym otrzy- maną figurę przedstawiła Aleksiejowi. - On akurat pochłania nega- tywną energię. Na nic byłoby stawianie dziecka twarzą do płaskiej ściany. Potrzebny jest kąt. Nasi przodkowie już dawno to spostrzegli, nie potrafili tylko tego wytłumaczyć. Kontynuując swoje spostrzeżenia, postawiła na stole owalne naczynie ze słodyczami i przezroczysty imbryczek do zaparzania her- baty, w którym gęstniała kłębiąca się, brązowa mgła. - Spójrz - usiadła naprzeciw Kołodnikowa i dwoma płynnymi machnięciami wygładziła krawędzie blatu stołu. - Energia płynie, tak i tak. Tutaj dwa strumienie zderzają się, by potem połączyć się w jeden promień, rozumiesz? I prosto na ciebie... Raptem z trwogą zajęczał telefon. Mila szybko rzuciła okiem na wyświetlony numer i podniosła słuchawkę. - Firma „Edem", czym mogę służyć? - powiadomiła uprzejmie. Kołodnikow niemal zgłupiał. No proszę! Mila tymczasem nie- cierpliwie pstryknęła palcami, wskazując Aleksiejowi wzrokiem kra- wędź lodówki. Zerwał się. Na lodówce obok zegara elektronicznego leżał długopis i skrawek popisanej kartki papieru. Usłużnie podał. - Po prostu mam taki miły głos... - odpowiadała komuś Mila z niezmąconym uśmiechem. - Nie, jestem dyspozytorem. Czy rozu- mie pan po rosyjsku? Mówiłam przecież, że nie... Dlatego! Mam dzie- więćdziesiątkę na karku i jestem garbata... Proszę podać swój adres. - Przycisnęła słuchawkę do ucha ramieniem i zakreśliła łukiem czysty brzeg kartki. Nagle migdałowo piwne oczy okultystki (i dyspozytora zarazem) zaczęły się ze zdumieniem rozchylać. - Ja-ki fotel? - wypy- tywała. - Nowy? Co też pan, fotelem chce zapłacić? Ach, pieniędzy nie ma... No, skoro nie ma pieniędzy... Co to znaczy „chcę"? Młody człowieku, proszę mi nie zawracać głowy! Parsknęła, rzuciła słuchawkę i wymamrotawszy „Imbecyle" - zaczęła rozlewać herbatę do przezroczystych, brązowawych filiża- nek. Zdezorientowany Kołodnikow mrugał oczami. - A jeśli chodzi o Iruszę z Kiruszą- posmutniawszy nagle, wró- ciła do pierwotnego tematu rozmowy, o którym Aleksiej, szczerze mówiąc, już zapomniał - to obawiam się, że nie szybko ich zobaczy- cie. -A co się stało? - zaniepokoił się. - Obrazili się na coś? Zawahała się, czy warto o tym mówić. Na styku brwi pojawiła się zmarszczka. - Bo widzisz, Liosza, nas też stłukli w tej waszej bramie - nie- chętnie przyznała się. - Po tym, jak ostatnio od was wyszliśmy. - Jak to? Was też? - Aleksiej zerwał się, o mały włos nie prze- wracając filiżanki. - Przecież proponowałem, że was odprowadzę! - wrzasnął, wychodząc prawie z siebie. - Usiądź - poprosiła Mila. - Nie ma co teraz wymachiwać ręko- ma. Odprowadziłbyś nas i jeszcze sam byś oberwał. Kołodnikow stał jeszcze trochę, ściskając i rozluźniając pięści. Wreszcie uspokoił się, jego oddech był jednak ciężki. - My z Iruszką tak bardzo nie ucierpiałyśmy - kontynuowała powściągliwie i ze smutkiem - ale Kiruszy prawie wybili zęby, koron- ka nawet odpadła... - To miejsce jest przeklęte przez Boga! - płaczliwym głosem wykrzyknął Kołodnikow. - Pij, bo ostygnie - przypomniała. - Chyba że nie lubisz gorą- cej? Aleksiej zazgrzytał zębami, a następnie opanowując się, chwy- cił za cukierniczkę. - Przez Boga czy nie - tajemniczo powiedziała Mila, obserwując jak nerwowo miesza herbatę łyżeczką- ale na pewno przeklęte. Już pierwszy raz, gdy przechodziłam przez waszą bramę, wyczułam to. - Co wyczułaś? - podejrzliwie, a nawet nieco wrogo zapytał Aleksiej. Po niejasnych i złowieszczych aluzjach elektryka Borki, każ- da następna próba wciągnięcia w tę czysto kryminalną sprawę mocy z zaświatów nie była dla niego zaskoczeniem. Nie wątpił nawet, że i tym razem mowa będzie o ich ingerencji. - Sam na pewno, i to nie raz, czułeś to samo - powiedziała Mila. - Każdego normalnego człowieka, który by się tam znalazł, obleciał- by strach. Spójrz - tępy podłużny paznokieć, pokryty wyblakłym, różowym lakierem, rozhulał się po kraciastym obrusie. - Cztery rogi. Z każdego z nich - strumień negatywnej energii. Tu i tu krzyżują się, tak? Przed samym wejściem... - Nie wiem, jak było z panią- posępnie zauważył Kołodnikow, śledząc wzrokiem za jej palcem - ale mordę obito mi w środku, a nie na zewnątrz... - Tak, ale tam przecież po obu stronach są nisze! A więc do- chodzą jeszcze cztery rogi. A kątów w niszach nie ma! Zauważyłeś zaokrąglenia? Oznacza to, że energia przepływa swobodnie po krzy- wej, a potem cztery jej promienie splatają się w jednym miejscu. O, tutaj! - bladoróżowy paznokieć z perłowymi plamkami triumfalnie dziobnął w stół. - A u was są cztery bramy! Powinien więc zachodzić rezonans. Pourywać łby tym architektom! Chociaż - zamyśliła się Mila - to przecież dawna siedziba NKWD. Całkiem prawdopodobne, że ktoś celowo tak zaprojektował, by wziąć odwet na Stalinie. Kołodnikow zdjął okulary i mrużąc z bólu oczy, zaczął przecierać szkła. - Hm, tak... - rzekł, czując, jak pulsuje mu prawa skroń. - Ach, te ciemne moce, szkodniki jedne... - zastanowił się, czy aby nie wypo- wiedział tego zbyt zjadliwie i natychmiast, póki się jeszcze nie obrazi- ła, postanowił obrócić wszystko w żart: - Nie zrozum mnie źle! Do- stać po mordzie od źródła negatywnej energii to oczywiście brzmi dumnie. Ale przecież tam jeszcze strzelali i rzucali granaty... Chciał wrócić do niedawnych okropnych wydarzeń, a mianowi- cie do odciętej głowy, którą jakoby osobiście wtaczał nogą do worka, gdy nagle zadzwonił telefon. - Znów ten imbecyl od fotela - wycedziła przez zęby Mila, spo- glądając na wyświetlony numer. Telefon nadal jęczał. Mila przewróciła go na drugą stronę ni- czym żółwia i przesuwając drążek, ściszyła dźwięk do minimum. - Wiesz, Liosza - postawiła aparat na miejsce i zaczęła wyja- śniać. - Negatywna energia, rzecz jasna, nie ma pięści. Po prostu, ten jej splot, to ognisko... jakby przyciąga zło, rozumiesz? Nieoczekiwanie jej słowa trafiły w sedno. - Zaraz, zaraz - zreflektował się Kołodnikow, ponownie nasu- wając na nos okulary. Po jego grzbiecie przeszły ciarki. - A czy wi- działaś któregoś z napastników? Pomyślała przez chwilę. - Gdzie tam... Ciemno było... - Czyli naskoczyli, dali po kilka kuksańców i w nogi. Ale słysza- łaś chociaż ich kroki? - Nieee... - Mila wyglądała trochę na zakłopotaną. *¦ - Rzecz w tym, że ja również nie słyszałem - zdławionym głosem oświadczył Aleksiej. -1 widzieć, też nie widziałem. Podobnie zresztą jak Dimka. A jego to spotkało nawet dwa razy. - Kołodnikow na- chmurzył się, przygryzł wargę, zastękał, aż wreszcie uśmiechając się niezręcznie, dodał: - Mam takiego znajomego, co go dwa lata temu spod bramy odwieźli prosto do szpitala. Wiesz, co mówi? Powiada, że przed wojną, w bramie, seriami rozstrzeliwano czekistów. No i te- raz, że tak powiem... Hm, tak... Aleksiej speszył się, umilkł i ni z tego, ni z owego pogładził obrus. Mila wysłuchała go z powagą i z zainteresowaniem. - Wszystko się potwierdza - rzekła uspakajająco, przykrywając jego dłoń swoją i po Aleksieju natychmiast przeszły słabe prądy. - Mówiłam przecież: splot! Skupisko zła. W tej bramie może stać się wszystko, co tylko może. Nic mnie nie zdziwi. Nawet materializacja upiorów. Strach tamtędy chodzić w dzień, a co dopiero w nocy... W jednej chwili w głowie Aleksieja powstał zamęt i choć rozmo- wa robiła się nader zajmująca, to właśnie w tym miejscu stracił wątek. Splot? Chyba tak...Brama, trupy, skupisko zła - wszystko to spadło na dalszy plan. Zostały tylko te słabe prądy... Aleksiej zmrużył oczy, lecz raptem Mila cofnęła swoją ciepłą rękę. Do kuchni zajrzał małpi pyszczek Kseni. - Mamo, wychodzę! - Kiedy wrócisz? -A! Wieczorem. Kołodnikow chciał już wybuchnąć radością, lecz nie zdążył. - Na ciebie pewnie też już pora? - łagodnie powiedziała Mila, obracając się do niego. - Już siódma. Aleksiej zwiotczał, zaklął w myślach i z zakłopotaniem spojrzał na zielone cyfry zegara elektronicznego, stojącego na krawędzi lo- dówki. Zero siedem, zero dziewięć. Rozzuchwalić się i dryndnąć do pracy, że programista się spóźnia? Ostatnia fraza gospodyni wywo- łała jednak u Kołodnikowa silny atak niepewności. Wyglądało, że go wypraszała. Chociaż z drugiej strony, promieniujące, piwne oczy Mili patrzyły wyczekująco, a nawet czule. Zawahał się, nie wiedząc co począć. - Ta-ak, chyba... - wydusił w końcu. - Ech, do diabła! Raz na sto lat tu bywam i już uciekać... Ten szczery do bólu okrzyk wyrażał przejmujący żal, by nie po- wiedzieć - rozpacz, choć w gruncie rzeczy był nie na miejscu. - No, na razie! - dotarło tymczasem z przedpokoju, po czym trzasnął zamek od drzwi wejściowych. Zrozumiawszy, że pozostał z Milą na osobności, Aleksiej wpadł w panikę. Gospodyni z wesołym zdumieniem przyglądała się, jak z wysiłkiem wstaje od stołu, jakby do końca wierząc, że usłyszy coś w rodzaju: „Zadzwoń do roboty i wymyśl coś... Nie dopiłeś herbaty..." Niczego takiego Aleksiej nie usłyszał. Westchnął więc bezna- dziejnie i tracąc do reszty głowę, spytał: - Jak można się chociaż z tobą skontaktować? Nadal patrzała na niego ze zdumieniem. Po chwili wyrwała spod zegara elektronicznego wizytówkę i podała mu ją przez stół. - Pozdrowienia dla Czernoleptowów - burknął, nienawidząc sie- bie, jej oraz całej ludzkości. Też mi medium! Pogawędki z duchami urządza, potrafi przewi- dywać przyszłość ze stuletnim wyprzedzeniem, a nie wie, gdzie pie- niądze ulokować! Aż taka mądra nie jest! Negatywna energia... Otwórz ślepia i popatrz lepiej na tamtą murowaną willę! Z każdego jej rogu negatywna energia emanuje na kilometr! Na dodatek Ksenia - ta małpa jedna! Jakby nie mogła zmyć się wcześniej! Chociaż, może to i lepiej... Oboje są przecież inteligentni, co prawda, o różnych przekonaniach... Ona mistyczka, on agnostyk, nawet jeśli ostatnio skłaniający się w stronę prawosławia... Jakoś niezręcznie włazić pod spódnicę przy pierwszym spotkaniu. A tak, pierwsze koty za płoty - znajomość nawiązana. Telefon zapisał... Zresztą numer medium ma też Aleksandra, choć poprosić ją o telefon rozwódki było nie do pomyślenia! Kołodnikow przystanął, wyciągnął z portfela wizytówkę i zdę- biał. Trójkątny skrawek papieru fotograficznego przedstawiał prze- chyloną do tyłu blondynkę i cmokającego jej gładką szyję bruneta. Sądząc po obnażonych ramionach - oboje byli nadzy. W lewym gór- nym rogu wizytówki widniał napis „Edem", w prawym stykały się, ponętnie wijące się zakrętasy: „Zadzwoń do mnie!". Na dole widniał numer telefonu. A niech to diabli! Kołodnikow oderwał od wizytówki wybału- szone oczy, lecz pierwszą rzeczą, którą ujrzał, była identyczna nie- przyzwoitość, tym razem naklejona na latarni, obok której stał. Dziew- czynki na telefon... Mila prawdopodobnie jest dyspozytorem... A Hamlet? Nie inaczej, sam sutener. Sutener Hamlet! Kto by pomy- ślał...No, no... Stop! A ona sama... czy tylko dyspozytor, czy też... jakby to powiedzieć, dorabia sobie? Ech, nie! Za stara chyba na to... Dziew- czynki na telefon mają średnio dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat, a Mila jest dobrze po trzydziestce. Ach, i jeszcze ten Hamlet. Choć... On szef, ona pracownica. Aleksiej przypomniał sobie nagle podpa- trzoną niechcący scenkę, w której Siergiej Grygoriewicz (ten sam były zastępca dowódcy pułku) wrzeszczał na pozostałych dyrekto- rów: „Ile razy mam wam powtarzać, że z podwładnymi łączą was tylko sprawy służbowe! Dzisiaj ty ją tego... a jutro ona wlezie ci na łeb! Żeby mi noga tej sekretareczki więcej tu nie postała!" Miał chłop rację. Tak więc całkiem możliwe, że również Milę z Hamletem łączą sprawy natury czysto zawodowej. Nagle stał sięjasny sens zagadkowych telefonów. No tak, fotel. Czyżby ktoś na poważnie zaproponował taki barter ? Gdzie tam, to niemożliwe! Najwidoczniej się zgrywał. Ciekawe, czy Aleksandra wie, że medium jest dyspozytorem? Pewnie nie, bo gdyby wiedziała, nie przepuściłaby Mili przez próg. Czernoleptowowie, ci na pewno wiedzą. Niczym ich nie zaskoczysz. Po pierwsze, oboje są awangardzistami, a po drugie nie drą kotów ze szkolną koleżanką tylko dlatego, że powiodło jej się w znalezieniu, może wątpliwego, za to w pełni opłacalnego zajęcia! Diabli z Aleksandrą! Niech nie robi z siebie takiej cnotki. Prze- cież sama czytuje świństwa. Na metryce jak byk będzie: „ Korekta - A.D.Kołodnikowa". Otwierasz książkę i gdzie tylko nie spojrzysz - rozpusta i wyuzdanie. Na Boga wszechmogącego! Koń by się uśmiał! Fundusz bez ochrony! Połtyny nie ma, Skurżawego też. Tylko patrzeć, jak podzielą padlinę między siebie i porozłażą się po świecie. Jak nie dziś, to jutro. A pewnego dnia ty, designer komputerowy, pójdziesz szukać pracy. I znów napatoczy się po drodze jakiś stary znajomy, który dowie- dziawszy się o twojej sytuacji, zleci odpowiedzialną robotę, na przy- kład usunięcie miejscowego lidera związków zawodowych. Nie. Tego to już na pewno nikt Aleksiejowi nie zleci. Killer Ko- łodnikow! To brzmi jak następna anegdotka. Posmutniawszy na myśl o swojej przyszłości, Aleksiej ani się spostrzegł, gdy doszedł do murowanej willi. Tłum przy wejściu prze- rzedził się, więc Kołodnikow bez trudu przecisnął się do dzwonka przy drzwiach frontowych. Otworzył mu olbrzymi Murzyn w kamizel- ce kuloodpornej. Właściwie nie Murzyn, lecz Mulat, który mimo swo- jego bardzo młodego wieku, wzbudzał wyjątkowy respekt. Podobnie jak Kołodnikowa, nazywali go Liosza i chociaż chłopczyna z niego był grzeczny i skromny, to w dniach masowych buntów właśnie jego stawiali przy wejściu, bowiem na widok czarnoskórego i na dodatek w kamizelce kuloodpornej, klienci natychmiast tracili odwagę. Żelazne drzwi do pracowni komputerowej były już zamknięte i opieczętowane. Trzeba było pisemnie potwierdzić odbiór klucza. Przed dziewiątą, do piwnicznej izby wtargnął posępny, zionący koniakiem zastępca dowódcy pułku. Przewodniczący rady dyrekcji przegonił Aleksieja z krzesła, a sam usiadł przed monitorem. - Dlaczego usunąłeś wszystkie gry? - Za dużo pamięci zajmują. Wyrażając niezadowolenie, zastępca dowódcy pułku poruszył sobolą brwią. - Znajdź mi tę, na której faszyści biegają... Aleksiej odtworzył mu pierwszą wersję „Wolfa", po czym na- tychmiast został wydalony z pracowni i odesłany do domu. Wciąga- jąc kurtkę słyszał, jak dyrektor uderzając barbarzyńsko w klawiaturę, sapie i mamrocze: - Ach ty gnido... dokąd to?! Stój! A masz! Widać, też chyba nie postrzelał sobie z tej wieży... Afgańczyk, cholera jasna! Jakby nie mógł zjawić się dwie godziny wcześniej! Wtedy był jeszcze czas, by dryndnąć do Mili. A tak, ani rybka, ani... A niech to szlag! Było jeszcze wcześnie, więc Aleksiej zbliżał się do bramy, tym razem bez większych obaw. Rzeczjasna, nie do tej, gdzie niedawno był obecny w charakterze świadka, ani też do tej, gdzie w tym samym czasie oberwał po głowie Dimka. Dziś szedł na skróty przez bramę, znajdującą się między trzecią a czwartą klatką. Dno kamiennego tunelu uprzątnięto już ze śmieci i wymieciono do czysta. Żelazne, koronkowe skrzydła rozwarte były na oścież i szczelnie przyciśnięte do zewnętrznej ściany przy pomocy dwóch cegieł. Aleksiej z grubsza ustalił, gdzie też powinny przecinać się wychodzące z rogów dwa strumienie negatywnej energii. Stanął w tym splocie, samym środku skupiska zła, obserwując sceptycznie własne doznania. Zgodnie z oczekiwaniami niczego szczególnego nie odczuł. Z satysfakcją kiwnął głową i wkroczył w ciemne, kamienne wnętrze tunelu. Zamierzał sprawdzić jeszcze ten złowieszczy, centralny punkt, gdzie według Mili stykały się cztery promienie negatywnej energii. Z miejsca jednak oślepiło go światło dwóch latarek, dobiegają- ce z prawej i lewej niszy. - A pan dokąd? - twardo i natarczywie ktoś spytał zdezoriento- wanego Aleksieja. - Jak to dokąd? - odparł, zasłaniając się. Serce mu waliło i koła- tało. - Mieszkam tutaj. - Numer mieszkania? - nieustępliwie kontynuował głos. - A kim panowie są? - Straż obywatelska. - Idźcie mi wszyscy do diabła! - rzucił zirytowany Aleksiej, czując jednakże ulgę, bliską nawet szczęściu. -Nie macie nic innego do roboty?! Zabawy sobie urządzają w Kozaków - rozbójników. - Kozaków to zostaw pan w spokoju! - powiedział basem ten stojący przy prawej niszy. - A-a... - przeciągnął z rozczarowaniem głos z lewej. - To ten z trzeciej klatki, świadek. Promień lewej latarki szarpnął się w bok i zgasł, oświetlając przez moment granatowe portki z szerokim, czerwonym lampasem. No pięknie - teraz jeszcze, nie daj Boże, przylgnie do niego ksywa! „Świadek". Rozdział 9 Dimka od samego rana chodził niezwykle zamyślony. Zaskoczo- ny Aleksiej początkowo przypuszczał, że dziwaczny wyraz twarzy syna nie powstał w wyniku działalności myślicielskiej Dimki, lecz wziął się sam z siebie - w wyniku drobnej deformacji rysów. Był w błędzie. - Gdzie byłeś? - spytał posępnie Dimka, pokazując ojcu poły- skujące pisemko. - A, to od Jehowych. Wczoraj tu byli - powiedział Aleksiej. - Co to za ludzie? Kołodnikow mruknął i spojrzał pytająco na syna. W prawym oku Dimki wyczytał ponurą stanowczość. Lewe, obrzmiałe, zdradzało zamyślenie. - To sekta - wyjaśnił nieco zakłopotany Aleksiej. - Uważają się za chrześcijan, choć jacy z nich chrześcijanie! Głoszą coś pośrednie- go między chrześcijaństwem a judaizmem. Matka przegoniła ich wczo- raj z takim hukiem, że zanim stoczyli się na parter, to wywinęli po drodze kilka koziołków. Wyrzuć te brednie! Dimka nastroszył się. Dziwne. Nigdy nie zaczepiali go na ulicy ze swoją „Strażnicą"? Aleksieja spotykało to na każdym kroku. Byli bardziej natrętni niż Cyganie! Z frugiej strony, zaczepić Dimkę- to dopiero wymagało odwa- gi! Odepchnięcie, to pół biedy! A cojakdawryj? - Bardzo życiowe - zaznaczył Dimka, powiewając połyskującą okładką. Kołodnikow początkowo nie uwierzył własnym uszom. Później wpadł w panikę. Proste dusze (a taką w jego pojęciu miał Dimka) są wyjątkowo podatne na tanią propagandę. Tylko Jehowego brakuje mu jeszcze w domu do pełni szczęścia! Następne zdania syna, jakkol- wiek były niemniej oszałamiające, dostarczyły Aleksiejowi więcej ra- dości aniżeli smutku. - Tato - ociągając się, wystękał wyrośnięty synalek. - A masz Biblię? - E-e... Ewangelię... - A czy to nie to samo? Kołodnikow nawet się wzruszył. Nie, Dimka jest po prostu zdu- miewający. Czysta, nieskażona przez literaturę natura. Nic dodać, nic ująć, wzorcowy produkt epoki, wychowany na filmach. Trzeba było wytłumaczyć dziecku różnicę. - Jak to w końcu jest? - łaknął wiedzy Dimka. Zdezorientowany wciąż Kołodnikow zdjął z półki oprawioną w skórę granatową książeczkę o formacie kieszonkowym. Wymienił ją za dopłatą na „ Królową Margo" jeszcze w złotych czasach stagna- cji, przed samąpierestrojką. Tamten chwycił jąze zdumieniem. - Taka mała? Kołodnikow wyjaśnił, że w czasach Związku Radzieckiego tego rodzaju literatura była zabroniona. Wtedy przebiegli Amerykanie wpadli na pomysł wydania Ewangelii w formie notesu, żeby łatwiej ją było przemycić przez granicę. Dimka parsknął nieufnie i otworzył książeczkę na pierwszej lep- szej stronie. Aleksiej stanął za plecami syna i zajrzał przez jego umię- śnione ramię. - To są akurat „Dzieje Apostolskie" - zauważył. - Lepiej zacznij od początku. Od „Ewangelii według Mateusza". Jest ciekawsza. Dimka nie usłyszał. Poruszając wargami, wczytywał się w tekst. Po chwili zapytał: - A przeciwko ościeniowi - to znaczy jak? - Czego? - zdziwił się Aleksiej. - Pokaż, gdzie to jest? A-a... „trudno jest przeciw ościeniowi wierzgać". Jasne, „Listy Pawła". To jeszcze, gdy był Szawłem. „Szawle! Szawle! Czemuż mnie prześladu- jesz". No,,właściwie oścień to zaostrzony drąg, pal... „Wierzgać prze- ciwko ościeniowi" - słyszałeś taki zwrot? - No... - wybełkotał roztargniony Dimka, po czym wyszedł na korytarz i zniknął za drzwiami swojego pokoju. W ręku dzierżył „Nowy Testament", spod pachy sterczało pisemko. Przez trzy sekundy Kołodnikow stał osłupiały. Po głowie cho- dziła mu zwrotka z wiersza Saszy Czomego: „Paweł znów Szawłem się stał...." Jak to dalej leciało? „Paweł znów Szawłem się stał, cierpienie przeszło w szał, bezrybie, psu warte bycie, pozostało już tylko wycie, czym wypełnić życie?" Spojrzał na poszarpaną ikonę Najczystszej Matki Boskiej Bogo- lubskiej, wiszącej nad małżeńskim łożem. Aleksandra przez cały czas była w łazience. Wreszcie wyszła, ubrana w szlafrok i śnieżnobiały włochaty turban. - Posłuchaj, co dzieje się z Dymitrem? - cicho spytał Kołodni- kow i skinął głową w stronę zamkniętych drzwi. - To ty mnie o to pytasz? - burknęła takim tonem, że odechciało mu się rozmowy. Korytarz dwupokojowego stalinowskiego mieszkanka niby był przestronny, a mimo to Aleksiej cofnął się do ściany, ustępując małżonce drogę. Gest został przyjęty jako drwina, bo w istocie czę- ściowo nią był. Mówiąc krótko, wyminęli się. Kołodnikow wszedł do kuchni i poruszył pokrywą wielkiego garnka. Z ciemnoczerwonego trzęsawi- ska barszczu sterczał podobny do piaszczystego urwiska wystrzę- piony gnat szarego mięsa. Obrósł dzikim mchem. Przygotowanego z nienawiścią barszczu, nie będę żarł, pomy- ślał, przepełniony demoniczną pychą Aleksiej. Znalazł w lodówce dwie pomarszczone parówki i włożywszy je do miski, zdjął z półki ekspresowe ziemniaczane puree. Podczas gdy szykował sobie nędzne kawalerskie śniadanie, jego myśli krążyły wokół znienawidzonej przez niego Aleksandry, a dopiero potem za- częły skupiać się na niedawnych wydarzeniach. Aleksiej nie znosił mistyki. Była sprzeczna z jego życiowym doświadczeniem. Gdzieś, chyba w dziewiątej klasie, w ręce Lioszy Kołodnikowa wpadł świstek papieru o oszałamiającej treści. Tworzył on swoistą tablicę chronologiczną przepisaną, sądząc po charakterze pisma, przez jakąś pilną uczennicę: „Hitler urodził się w tym i tym roku. Napoleon - w tym i tym. Różnica stu dwudziestu dziewięciu lat..." I tak dalej. Rodzili się, chrzcili i żenili wciąż z tą samą różnicą stu dwudziestu dziewięciu lat - tak jakby byli w zmowie. Liosza - uczeń dziewiątej klasy - był wstrząśnięty i cały dzień chodził trochę przy- bity. Po raz drugi zetknął się z tą tablicą już na studiach. Wydrukowa- na na starej kopiarce ulotka krążyła po kryjomu między rzędami, uroz- maicając nudny wykład. Tym razem student Kołodnikow skrzywił się tylko i nie przeczytawszy, przekazał kartkę dalej, dodając wyniośle, że już dawno zapoznał się z tymi banialukami. Mimo wszystko poczuł jednak zakłopotanie. To przecież niebywałe! A jednak to była ta sama chronologia... Trzeci i ostatni raz zagadka dopadła go całkiem niedawno - gdy był sekretarzem w Towarzystwie Miłośników Książek. Pewna egzal- towana osóbka przyniosła ten sam tekst, tym razem elegancko wy- drukowany na laserowej drukarce. Kołodnikow wpadł w szał. Gdy przyszedł do domu, zdjął z półki czerwoną, jednotomową encyklope- dię, po czym zawzięcie zaczął porównywać daty. Od razu stało się jasne, że dzień urodzin Napoleona przesunięty był o dziewięć lat. Aleksiej znalazł jeszcze kilka mniejszych niedociągnięć. Krótko mó- wiąc, robienie ludzi w balona. Odsłaniając prawdziwe oblicze mistyfikatorów, Aleksiej doznał ulgi, złośliwego triumfu, a zarazem niezadowolenia siebie z powodu swojego lenistwa i niedbałości. Co stało na przeszkodzie, by zajrzeć do encyklopedii jeszcze w dziewiątej klasie? Ręka by mu chyba nie uschła, gdyby sięgnął po książkę! Wówczas to, sam z siebie zrodził się aforyzm, który stał się dla Aleksieja życiowym mottem: „Wiara budzi się wtedy, gdy nie chce ci się sprawdzić." Tak, w nocnych wypadkach w bramie faktycznie było coś de- monicznego. Obecnie już nikogo nie dziwi fakt, iż świat mistyczny przenika do rzeczywistości, wdziera się w codzienność, lecz są chyba jakieś granice! Wszystkie te bzdety o zjawach zamordowanych cze- kistów i strumieniach negatywnej energii Aleksiej odrzucał na „dzień dobry". Naturalnie, wciąż wiele wydawało mu się niejasne. Bezgłośne rozprawienie się ze Skurżawym, właściciel szarej wołgi, który będąc nieprzytomnym, skręcił w podwórze, czy wreszcie tajemniczy, niewi- dzialni chuligani. Ale to wciąż nie powód, żeby oddawać się mistyce. Zapewne coś gdzieś podkolorowano, jak w tamtej tablicy chronolo- gicznej. Nie specjalnie, rzeczjasna. W życiu nic nie dzieje celowo. Po prostu pewne fakty nałożyły się na siebie, być może coś przeoczono. Jednym słowem, zostawmy mistykę wszelkim okultystom. Ko- łodnikowa ogarnęło nagle słodkawe wspomnienie o czułym dotyku ciepłej dłoni Mili i o słabych prądach przeszywających go wczoraj niemal do samych pięt. Dyspozytor. No i co? Zdarza się. Przecież bywają gorsze rzeczy. A swoją drogą, ciekawe, czy ostatnim razem odstawiała szwindle z tym spodkiem. A może rzeczywiście we wszystko wierzy? Ech, dobrze ją wczoraj fundusz potraktował. Aż miło wspo- mnieć... A w zasadzie, jak ją potraktował? Przynajmniej jej nie udało im się oszwabić. Kto nie zdążył, ten się spóźnił... Ech, co za motłoch! Jak się poderwali od razu: „Nachapali się! Patrzcie, jak spasła się za nasze pieniądze!" Też coś... Prędzej spasła się na tej swojej „kar- mie"... Aleksiej zjadł śniadanie i wspominając pulchne kształty Mili, wziął się za mycie naczyń. Raptem usłyszał natarczywy dzwonek do drzwi. Aleksandra ani Dimka nie zareagowali. Synka zaintrygowały zapewne „Dzieje Apostolskie", a żona nie otwierała z czystej babskiej przekory. Kołodnikow zaklął pod nosem, naprędce wytarł ręce ręcznikiem i ruszył do przedpokoju. Otworzył. W progu stał podenerwowany komsomolec Andriej. - Zbieraj się! - rzucił bez przywitania. Aleksiejowi zamarło serce. - Co znowu?! Coś... - nie dopowiedział, zabrakło mu tchu. - O której wyszedłeś z pracowni? - Kiedy? Wczoraj? - Wczoraj, wczoraj! Zbieraj się, samochód czeka... Aleksiej poderwał się i poszedł przebrać. Nie zaprosił gościa do pokoju, nie było na to czasu. Coś się stało w pracy? Nie daj Boże, żeby zapalony miłośnik gier - zastępca dowódcy pułku - spalił kom- puter! Lecz co on, Kołodnikow, winien? Sam spalił - niech więc sam za to odpowiada. - Co jest? - zapytał, wróciwszy biegiem do przedpokoju i chwy- tając lakierki. - Zdawałeś wczoraj klucz wartownikowi? - N-nie... - Wciągając buty, Kołodnikow stracił równowagę i podskoczył na jednej nóżce. - Położyłem na stole, obok klawiatury. Siergiej Grygoriewicz wywalił mnie do domu, bo chciał sobie pograć w „Wolfa". Mówił, że sam to zrobi... - O której to było? - przerwał mu niecierpliwie Andriej. - Gdzieś o dziewiątej... dziesiątej... - Aleksiej wcisnął ręce w rękawy i spostrzegłszy się, krzyknął w pustkę przedpokoju: - Wzy- wają mnie do pracy, wychodzę! Trzasnął drzwiami i ponownie odwrócił się do Andrieja. - Coś się stało z komputerem? - Żeby tylko! - wycedził tamten przez zęby. - Postrzelili Siergie- ja Grygoriewicza. W samej pracowni... Ma rozwaloną nogę... Ochro- niarza też kropnęli... Ledwo przeżył... Oboje leżą w szpitalu. - To naprawdę pan? - gderliwie zauważył ten sam oficer opera- cyjny, przed którym Kołodnikow zeznawał w komendzie rejonowej mi- licji. - Widzę, Aleksieju Pietrowiczu, że żadne przestępstwo w mieście nie może się bez pana obejść. No, co pan tak stoi? Proszę, śmiało... Zarówno pierwsze, jak i drugie drzwi pracowni komputerowej były rozwarte na oścież: całkowicie metalowe na zewnątrz, kraciaste do wewnątrz. Kołodnikow przemógł się i czując na sobie baczne spoj- rzenie pełnomocnika do spraw operacyjnych, przestąpił żelazny próg. Podejrzewa... To pewne, że mnie podejrzewa- o, jak się gapi! Najważ- niejsze, to przeprowadzić podejrzanego obok zwłok. Jeśli rany za- czną krwawić, to znaczy, że jest zabójcą... Albo dać mu kawałek rozża- rzonego żelaza w rękę. Jeśli wrzaśnie, znaczy winny. Kołodnikow ofiar nie zobaczył, obu z miejsca odwieziono do szpitala. Może się z tego wygrzebią? Na przewróconym krześle i leżą- cej w odległości jednego metra płaskiej poduszeczce widniały lepkie plamy podsychającej krwi. A to się doczekał Siergiej Grygoriewicz, zastępca dowódcy pułku. Gdyby przenieść wąsy na miejsce brwi -wykapany Leonid Breżniew z lat młodości. „A słyszeliście, jak bu- ciorami gasiliśmy napalm?" - zadźwięczał w głowie Aleksieja znajo- my baryton. W sumie to fajny był z niego chłop. „Należy ci się po- chwała! Zaraz to zrobimy, tylko sprawdzimy finanse" - wyrozumiale i z wielkopańską opieszałością znowu zahuczał w uszach Aleksieja baryton. Na podłodze, między stołem a drzwiami, połyskiwała jeszcze jedna lepka kałuża. To już z pewnością wyciekło z ochroniarza. No, z tego słoniowatego. Obu znaleziono w pracowni. A mówiłem im, żeby poświęcili salkę komputerową! Samego Kołodnikowa zdziwiło, z jakże cyniczną obojętnością i na dodatek z humorem postrzega te wszystkie okropności. Albo był w szoku, albo już do tego stopnia stwardniał i przyzwyczaił się. Poza oficerem operacyjnym, w piwnicy znajdował się jeszcze kolejny nieznajomy w cywilu i dwaj posępni pracownicy, bladzi i zmieszani. Słabeusze, machinalnie i ze złośliwą satysfakcją pomyślał Aleksiej. Nie, nie pomyślał, lecz przemknęło mu przez głowę. - Niech pan obejrzy pomieszczenie - rozkazał pełnomocnik. - Tylko dokładnie. Czy wszystko jest na miejscu? Nic nie zginęło? W obawie przed bezpośrednim zetknięciem z kałużami krwi, Kołodnikow powoli obszedł pomieszczenie, a następnie obrócił się w stronę oficera. - Klucz od pracowni? Aleksiej spojrzał na krawędź stołu. Klucz nadal leżał w tym sa- mym miejscu, na wybrakowanej odbitce ulotki reklamowej. - O, tam leży. - Tak go pan wczoraj zostawił? -Tak. Oficer zerknął na nieznajomego. Ten niezwłocznie chwycił ulot- kę za jej brzeg i wraz z kluczem włożył do celofanowego woreczka. Będą pewnie ściągać odciski palców, z pewną obawą uświadomił sobie Aleksiej. Z kieliszka pewnie już zdjęli. - No cóż, Aleksieju Pietrowiczu - rzekł pogrążony w myślach pełnomocnik, wpatrując się z zainteresowaniem w Kołodnikowa. - Chodźmy pogadać. W końcu dawno już nie się widzieliśmy. Za zielonymi szybami gabineciku jaśniał pogodny kwietniowy dzionek. Uświadomił sobie, że dzisiaj jest pierwszy kwietnia. Od cza- su do czasu, przybierając postać rozmytej kolorowej plamy, przemy- kał się jakiś przechodzień. Przed rewolucjązajmowano się tutaj miłością. Później, po oba- leniu cara, w warunkach zupełnej izolacji przeciwdźwiękowej, zajęto się czymś innym... Potem, gdy tortury okazały się przeżytkiem, przy- puszczalnie znowu pogrążono się w deprawacji, ponieważ budynek został przemianowany na hotel dla pracowników MSW. Historia więc kołem się toczy. A teraz w tym samym gabineciku przesłuchiwano Aleksiej a Kołodnikowa. - Nie rozumiem, co się tu dzieje! - monotonnym głosem uskar- żał się Aleksiej, przecierając okulary. - Wszystko pan rozumie - protestował znudzony oficer, które- go, jak się okazało, nazywano Gienadijem Stiepanowiczem. - Nie jest pan już dzieckiem. To mi wygląda na wyrównywanie porachunków. Czegoś takiego jednak w naszym mieście jeszcze nie było. Banda Architekta walczy z ludźmi Połtyny. Czego tu można nie rozumieć? - No, a co ja mam z tym wspólnego? - Właśnie to chcielibyśmy ustalić - przez zaciśnięte zęby od- parł oficer. - Sam pomyśl! Co tylko się nie wydarzy - wszędzie jest w pobliżu Aleksiej Pietrowicz Kołodnikow. Od dawna znał pan Połty- nę? - W ogóle go nie znałem! - Chce pan przez to powiedzieć, że w nocy z trzydziestego na trzydziestego pierwszego, wraz ze Skurżawym, uczestniczył pan w stypie po zupełnie obcym człowieku? Aleksiej miał ochotę zamknąć oczy, rzucić się na podłogę i ci- chutko zawyć. Co za bydlak na niego doniósł? Pewnie Borka. A któż- by inny?! A to gnida! Istne przekleństwo! Jeszcze do tego wszystkiego zaschły mu wargi. Grunt-nie oblizywać! Oblizywanie przeschniętych warg zdra- dza wszystkich przestępców. - Wracałem z pracy - zachrypniętym głosem odezwał się Alek- siej. -Zatrzymali mnie w bramie i kazali się przyłączyć. Nie mogłem odmówić! Nie jestem samobójcą. Nie miałem nawet pojęcia, kim jest Skurżawy! Nie znałem takiego nazwiska! Potem się dowiedziałem... - Od kogo? Nie było wyjścia - trzeba było oblizać wargi. Pierwszym, od którego usłyszał nazwisko „Skurżawy", był Dimka. - N-nie pamiętam... Chyba od kogoś w podwórzu... Następne- go dnia... - Coś innego opowiadał pan wczoraj dyrekcji. O w mordę! Przecież wczoraj jeszcze wszystko wypaplał przeło- żonym. Dureń! Aleksiej zdjął okulary i silnie mrużąc oczy, długo ściskał dwoma palcami nasadę nosa. - No, trochę zmyśliłem - wybełkotał, czując wstręt do samego siebie. - Chciałem się zareklamować... - Dużo pan wczoraj wypił? - zapytał niespodziewanie oficer. -Gdzie? -Na górze. Z dyrektorami. -Nnooo, dwa, trzy kieliszki... - Czy często pan z nimi pije? - Tylko, gdy zapraszają... - A często zapraszają? -Nie, czasem... - A pańskich towarzyszy nie zapraszali ani razu - oficer opera- cyjny Gienadij Stiepanowicz patrzył na Aleksieja martwym wzrokiem. - Czy to nie dziwne? A to z dyrekcją, a to ze Skurżawym... Nieprze- ciętny z pana człowiek, Aleksieju Pietrowiczu! Kołodnikow zmusił się do krzywego i szerokiego uśmiechu. - Podejrzewa pan, że to ja ich posłałem na tamten świat? - Nie - odparł gwałtownie oficer. - Chcę po prostu wiedzieć, dlaczego ciągle kłamiesz. Dlaczego, Aleksieju Pietrowiczu, stale pan mydli nam oczy? Dwukrotnie już próbował nas pan wprowadzić w maliny. Dwukrotnie! Kołodnikowowi było już teraz wszystko jedno. Niech wyciągną lepiej kajdanki i zakują mnie - nie będę stawiał oporu. - A ten drugi raz to był kiedy? - spytał głucho i obojętnie. Przez dwie sekundy Gienadij Stiepanowicz spoglądał milcząco naAleksieja. - Tak - odezwał się w końcu. - Przeczytaj i podpisz. Zdrętwiałą ręką chwycił kartkę, przetarł okulary i uważnie prze- czytał swoje zeznania, dotyczące dzisiejszego wypadku. Automa- tycznie, nie czekając na podpowiedz, wyskrobał: „Powyższe przeczy- tałem i potwierdzam", po czym nakreślając kilkoma zręcznymi rucha- mi swój podpis, oddał świstek milicjantowi. - Czy mogę już iść? - spytał bez przekonania. - Na razie nie - odpowiedział sucho pełnomocnik, wypełniając jakiś formularz. - To dla pana. -Co to jest? - Wezwanie na jutro - wyjaśnił, podnosząc się z krzesła. - Nie chce pan mówić tutaj, to będziemy rozmawiać na komendzie. Jutro jest przecież niedziela, chciał już krzyknąć Kołodnikow, ale ugryzł się w język. Zabrakło mu odwagi. Chwiejnym krokiem wszedł po szerokich dębowych schodach na pierwsze piętro. Nie spojrzawszy nawet na sekretarkę, otworzył bez pukania wypukłe, obite skajem drzwi. W gabinecie dyrekcji sie- dział tylko Andriej. Bębnił nerwowo palcami obu rąk w krawędź stołu. Obecności Kołodnikowa zdawał się nie zauważać. Wlepił tępy wzrok nie wiadomo gdzie, choć najprawdopodobniej w smutną, bliską przy- szłość. - Andriej! - zawołał słabym głosem Aleksiej. Dyrektor otrząsnął się. Jego oczy nabrały wyrazu, zdradzały zaniepokojenie. - A-a, to ty... - Słuchaj, Andriej - natychmiast ruszył do ataku Kołodnikow - powiedz im, żeby dali mi wypłatę. Na te słowa Andriej zmarszczył się. - Nie ma pieniędzy w kasie... - Chociaż połowę - nalegał Aleksiej. - W takim razie, pożycz! Andriej wydał jęk i klepnął się w kolana. Jeśli odmówi, zaciskając zęby myślał Kołodnikow, to mu zaraz wypalę: Co wy paplacie milicji, że piłem w bramie z bandą Skurżawe- go? Sami z Architektem wojny urządzacie, a ja mam za wszystko od- powiadać?! - Skąd ten pośpiech? - spytał żałośnie Andriej. - Chcę się napić - odpowiedział ze złością Kołodnikow. Dyrektor bezradnie obejrzał się, a następnie wstał, podszedł do szafy i otworzył drzwiczki. - Masz - wyciągnął do Aleksieja nienapoczętąbutelkę greckie- go koniaku. Dziękować nie będę, pomyślał posępnie tamten. Wystawili mnie łajdaki i jeszcze mam im dziękować? Ludzie jutro na mszę, a ja na ko- mendę. Nie wiadomo, czy nie będzie jeszcze innych niespodzianek! -1 co teraz? - spytał niemal wyzywająco. - Aaa - komsomolec Andriej machnął beznadziejnie ręką i znów wlepił smutny wzrok w beznadziejną przyszłość. - Diabeł jeden wie, co teraz... Pozostaje tylko sznur... Po wyjściu od Andrieja z butelką koniaku (ciekawe, gdzie dy- rektorzy podziali resztę) Kołodnikow bez pytania podniósł słuchaw- kę telefonu. Blada sekretarka patrzała na niego z przerażeniem. Mu- siał wyglądać strasznie. Stawiając zuchwale flaszkę na stół, wydobył z portfelu nieprzyzwoitą wizytówkę, po czym wykręcił numer. Żeby tylko nie natknąć się na tę małpę Ksenię. - Firma „Edem", słucham - uprzejmie poinformował lekko za- chrypnięty głos Mili. - Cześć - zachrząkał Aleksiej. - To ja... No, Kołodnikow, Kołod- nikow... Liosza... Przez sekundę w słuchawce panowała cisza. - To ty, Liosza? - niepewnie zapytała. - Tak ja, ja! - rzucił zirytowany. - A co masz taki dziwny głos? Nie poznałam cię. - Ech, sam siebie już nie poznaję. Co powiesz na to, jak zaraz zwalę się do ciebie z koniakiem? To jak? Masz coś przeciwko? - Mój Boże, oczywiście! - uradowała się. - Akurat siedzą u mnie Czemołeptowowie, łrusza z Kiruszą. Właśnie o tobie mówili. Czemołeptowowie? Szczerze mówiąc, to dziś dałby sobie radę bez nich. Rzuciwszy: „Dobra, wychodzę" - odłożył słuchawkę, wziął bu- telkę pod pazuchę i ruszył już do drzwi, gdy nagle przypomniał sobie, że nie zapytał ani o numer domu, ani mieszkania. Na wizytówce za- znaczony był jedynie telefon. Zadzwonić jeszcze raz? E, diabli! Jakoś trafię. Na automatycznego pilota Aleksiej nigdy się nie uskarżał. Dro- gę zapamiętywał raczej nogami, aniżeli głową i nie zdarzyło się jesz- cze, żeby zaprowadziły go nie tam, gdzie trzeba. Dimka to jednak bystry chłopak. Gdzie jemu, durnemu, do nie- go. Od razu przecież przestrzegał: trzymaj się z dala od glin, cofnij swoje oświadczenie. Nie roszczę żadnych pretensji. Kropka. A może jeszcze nie jest za późno, by to zrobić? Podejść do oficera, póki tu jest. Kołodnikow zwolnił kroku. Nie, chyba jednak za późno. Rozdział 10 Przed przyjściem Kołodnikowa Kirusza tryskał już wesołością, choć samotną butelczyną „Traminera" towarzystwo dopiero napo- częło. Wystarczyło, by alkoholizowany od najmłodszych lat Kirusza Czernołeptow zażył kilka kropel i już mógł, nie tracąc powonienia, pić w nieograniczonych ilościach wszystko, co mu się tylko nawinie. Dopóki, rzecz jasna, nie padnie trupem... - Obrabowałeś kogoś? - z wielkopańską swobodą zaintereso- wał się, patrząc, jak Aleksiej w milczeniu stawia na stół grecki koniak. - Popieram. Czas najwyższy! Nie możemy czekać na łaskę przybysza, ale również niech on sam nie czeka na oklaski! Walnął lekko piąstką w stół i wyzywająco załamał brwi. - Liosza, jak ty strasznie wyglądasz! - zaniepokoiła się Irusza. - Coś się stało z Dimką? - Prędzej ze mną - wycedził Aleksiej i przysiadł się. - Co za dzień. Czy można tu palić? - zwrócił się posępnie do gospodyni. Piwne oczy Mili spoglądały na niego z trwogą i zakłopotaniem. Do stu diabłów! Niech piekło pochłonie Kiruszę z tąjego Iruszą. Co za czort ich tu sprowadził właśnie teraz. No i jeden koniak na czte- rech, to zdecydowanie za mało... - Pal i nie przejmuj się! Zaraz zapalę piramidkę. Kirusza już tu nadymił. Z połyskującego szkłem i melchiorem kredensu Mila wyciągnę- ła brązowawy przedmiot, w istocie przypominający miniaturowych rozmiarów piramidę. Umieściła go w grubej ceramicznej filiżance, po czym kilkukrotnie pstryknęła zapalniczką Kiruszy. Po chwili wierz- chołek piramidki zajął się ogniem i rozżarzył do białości. Po ciasnym, podobnym do szkatułki pokoju, rozniósł się znajomy Aleksiejowi słod- kawy, powodujący zawroty głowy zapach... - Po co to? - Oczyszcza powietrze. Naprawdę? Aleksiej poruszył nosem. Lepsza już jest zwykła nikotyna. Na szczęście Mila natychmiast otworzyła lufcik. - Znów cię zwolnili z pracy? - wysnuła przypuszczenie Irusza. - Czekaj - poprosił Aleksiej, marszcząc brwi. - Najpierw propo- nuję wypić. Zapalił papierosa i z niezadowoleniem obserwował, jak Kirusza Czernoleptow z przesadnym pietyzmem otwiera przyniesiony przez niego koniak. Kirusza z wyglądu przypominał rozbójnika, za sprawą haczykowatego nosa i czarnej szpiczastej brody z pasmami siwych włosów. Miał też w sobie coś ze świętego z ikony greckiej. Nie było w tym żadnej sprzeczności, bowiem wszystkie oblicza z greckich ikon wyglądaj ą zbój ecko... - Dla mnie trochę więcej - burknął Aleksiej. - Co się z tobą dzieje? - przejęła się Irusza. - Kirusza, ani mi się waż! - wrzasnęła, widząc, jak jej małżonek usiłuje cichaczem nalać koniak do dużego kielicha. - Za co pijemy? - spytała Mila, patrząc wyczekująco na Alek- sieja. - Za wolność - oświadczył z ponurą drwiną. - Za słodkie słowo „wolność"... - Wieki w niewoli i niedoli! - zachrypniętym, kryminalnym ba- sem zawtórował mu Kirusza Czernoleptow. Kołodnikow wypił duszkiem zawartość kielicha i napłynęły mu do oczu łzy. Nie zwykł łykać takich dawek. To zadanie było ponad jego gardło. Wypuścił powietrze z płuc i z wdzięcznością odebrał z rąk Mili malutką, wielopiętrową kanapkę. Gdy spojrzał na znieruchomiałą, wyczekującą w napięciu Iruszę, bezwiedny uśmieszek wykrzywił mu usta. - Gdzie tam - uspokoił ją. - Choćby nawet bardzo chcieli, to nie zwolnią. Nie zdążą. Lada chwila zamkną albo biuro, albo mnie. - Zamkną? - bezradnie spytała naiwna Irusza Czernoleptowa. - Jak to zamkną? Aleksiej pochłonął kanapkę i sięgnął po następną. - Wsadzą do ciupy - wytłumaczył posępnie. Pracując w funduszu, przyswoił sobie trochę podobnych słó- wek. No cóż, tylko patrzeć, jak się przydadzą za kratkami. - Oj, kłamiesz! - Irusza zaśmiała się niepewnie, a następnie ro- zejrzała się po twarzach obecnych i umilkła. - Tak to niestety wygląda - przerwał milczenie Aleksiej i nie patrząc na nikogo, spokojnym głosem zaczął opowiadać. Początko- wo trochę się popisywał, lecz później ogarnął go lęk. Czy naprawdę go podejrzewają? Kiedy doszedł do porannych wydarzeń, uniósł głowę. Mila słuchała w zadumie, przymykając oczy. Oszołomiony Kirusza poruszał zbójecką bródką. Irusza natomiast wybałuszyła śle- pia i wydała okrzyk zdumienia. - Będziecie chociaż przynosić mi paczki? - spytał Kołodnikow, szczerząc ze smutkiem zęby. Nagle, zupełnie nie w porę, zadzwonił telefon. Z grymasem nie- zadowolenia, Mila chwyciła za aparat i wyszła z nim na korytarz, wlokąc za sobą długi, powykręcany kabel. Słuchawkę podniosła jesz- cze w pokoju: - Firma „Edem"... A to pan, Piotrze Andriejewiczu! Oczywiście, że pamiętam. Nie zapominamy starych klientów. Nie, nie to miałam na myśli, mówiąc „starych"! Karina? Oj, nawet pan nie wie, jakie wraże- nie zrobiły na niej pańskie pieśni! I to z akompaniamentem gitary! Oszklone kuchenne drzwi głośno się zamknęły. - Krótko mówiąc - rzekł bezceremonialnie Kirusza i zadzierając brwi, serdecznie polał koniak - doprowadzali cię już na komendę? - Jak Boga kocham - odpowiedział nastroszony Aleksiej. - No i kropka! - odparł zdecydowanie Kirusza. - Poślij te pluga- we hieny... wiesz gdzie? Daj, napiszę ci, a ty potem przeczytasz. Uparta czarnowłosa Irusza klasnęła z dezaprobatą w ręce. - Co tak pajacujesz? Znowu? Człowieka spotkało nieszczęście, a ty... - Nic mu nie będzie! - głupkowato uśmiechnął się Kirusza i wzruszając ramieniem, uniósł kieliszek. - No i co, że pił z Połtyną w bramie. Guzik ich to obchodzi, z kim i gdzie pił. - To nie był Połtyna, tylko Skurżawy - sprostował niezadowo- lony Kołodnikow. Z jednej strony słowa Kiruszy nieco go uspokoiły, z drugiej jednak dostrzegał w nich coś obraźliwego. Wychodziło bo- wiem na to, że cały koszmar, przez który przeszedł, nie był wart funta kłaków. - Stój - powiedział. - Jeszcze co do wczorajszego. Mówię im, że wyszedłem z pracy o dziewiątej, no, może było krótko po dziewiątej... Kto jednak zaświadczy? Nie zdałem klucza wartownikowi. Dyrektor i ochroniarz leżą na oddziale intensywnej terapii i nie wiadomo, czy w ogóle odzyskają przytomność. Więc kto to potwierdzi? - Coś chyba musiałeś zrobić nie tak - automatycznie i jakby pod nosem, bąknęła Irusza. - Naprawdę? - zazgrzytał Kołodnikow, przepełniony złością. - Nie tak? Dobrze mówisz, Iruszka! Jakaś ty inteligentna! Pewnie niepotrzebnie wzywałem karetkę! Lepiej, żeby wykrwawił się na amen i zdechł w tej swojej wołdze! Wargi Aleksieja zadrżały. Chwycił kieliszek. - Dureń ze mnie nad durnie! - mówił z nieukrywaną nienawiścią do własnej osoby. - Wiedziałem przecież, wiedziałem, że wszystko co dobre, j est karalne! A mimo to polazłem... - wychylił koniak i omiótł szalonymi, załzawionymi oczami po oniemiałych twarzach Czerno- leptowów. - Powystrzelać - oświadczył, rozdziawiając szeroko usta -powystrzelać takich idiotów, póki sięjeszcze nie porozmnażali! Ura- tował tonącego? Pod ścianę z nim! Mógł ukraść, ale tego nie zrobił? Pod ścianę! Na ramieniu roztrzęsionego Aleksieja cicho spoczęła ciepła dłoń gospodyni. Umilkł, jednak cały drżał. - No co ty? - łagodnie spytała Mila, kładąc telefon na krawędzi stołu. - O czym mówisz? Gdyby mieli choć jedną poszlakę przeciwko tobie, to myślisz, że by cię tak puścili? Siedziałbyś teraz w celi, Lio- sza, a nie tutaj, z nami. - Mimo wszystko to niepojęte - rzekła z niedowierzaniem Irusza Czernoleptowa. - Nas pobili, ciebie pobili, Dimkę... Wszystkich o tej samej porze i w jednym miejscu. - Już teraz nie w jednym - warknął Aleksiej. - Ale gdzie się to zaczęło? - Co tam pobicie - Kołodnikow wydobył z paczki kolejnego papierosa i podniósł się z krzesła, by odpalić go od Kiruszy. - O ile wiem, to po mordzie dostali tam wcześniej wszyscy lokatorzy. Nie w tym rzecz! To już nie są żarty, tu rozpętała się prawdziwa rzeź! Ścinają głowy, rzucają granaty! A do tego bezgłośnie i bez świadków. - 2 tągłowąto nie jest twój wymysł? - żałośnie zapytała Irusza. Kołodnikow wypuścił z lewego nozdrza pojedynczą strugę dymu (prawe z niewiadomej przyczyny było zatkane), pozostawiając pyta- nie Iruszy bez odpowiedzi. Kirusza, najwyraźniej czymś przejęty, nie- spodziewanie się wyprostował i poklepał kieszenie kamizelki. Po chwili wstał i wymamrotawszy: „Pardon" - odwrócił się tyłem do towarzy- stwa. Z zawieszonej na krześle marynarki, wyciągnął świeży numer „Wiadomości Lokalnych" i rozwinął go z szelestem. - To jakieś bzdury! - oświadczył rozbawiony i zanurzył swoje uduchowione a zarazem zbójeckie oblicze w szeleszczącej, wymięto- szonej gazecie. - Kronika kryminalna! „BANDYCI WYRÓWNUJĄ PORACHUNKI!" Zaraz dojdziemy do tego, jak było naprawdę, bo wciskasz nam tu jakieś banialuki. Ta-ak... „Wczorajszej nocy miesz- kańców domu numer dwadzieścia jeden przy alei Krupskiej obudził huk granatów oraz strzały z karabinu maszynowego..." - Czego? - Aleksiej wlepił oniemiały wzrok w papierosa, po czym skierował zdumione spojrzenie na poruszające się fałdy gazety, za którą schowany był Kirusza.- Jakie strzały? Czy oni wszyscy po- wariowali? - Posłuchaj dalej! Później dopuszczę cię do głosu. „Gdy przera- żeni lokatorzy odważyli się wyjść na podwórze, w bramie wychodzą- cej na zaułek Lifanowski ich oczom ukazał się okropny widok..." - To jakieś brednie! -wrzasnął Kołodnikow i przysunąwszy się do Kiruszy, usiłował wyrwać z jego rąk „Wiadomości". - Przecież to nieprawda! Jaki znów huk? Kto wyszedł na podwórze? Milicja przez okrągłą godzinę łomotała do wszystkich drzwi i poza mną ani jedna zaraza nosa nie wyściubiła! - „Na asfalcie pełnym krwi - w uniesieniu kontynuował Kiru- sza, umykając z gazetą przed rozczapierzoną dłonią Aleksieja - wśród łusek, z licznymi ranami postrzałowymi, leżeli..." No, nieźle! Łuski z ranami postrzałowymi? Pomysłowe... - Nie było żadnych łusek! - oburzył się Kołodnikow. - Na wła- sne oczy widziałem, jak szukali. I nic nie znaleźli - ani łusek, ani odłamków! - Uspokój się, Liosza - Mila znów dotknęła jego ramienia. - Niech doczyta. Aleksiej zasapał, przewrócił oczyma i zaczął nerwowo rozglądać się szukając, gdzie może zgasić papierosa. Mila podsunęła mu płaską kryształową popielniczkę. Podczas gdy dociskał niedopałek, Kirusza zdążył przeczytać już dobrą połowę notatki. - „Lokalni mafiozi urządzili stypę po swoim herszcie, Antonim Połtynie, zastrzelonym przez nieznanych sprawców w tej samej bra- mie. Nie ulega wątpliwości, iż ten krwawy odwet to kolejne morder- stwo na zlecenie. Wzajemna wrogość dwóch przestępczych organi- zacji, z których na czele jednej stoi jakiś programista komputerowy, zamieszkały w tym samym domu numer dwadzieścia jeden, przeradza się w najprawdziwszą wojnę..." - Programista? - Aleksiej uniósł brwi. - U nas w domu? O ile wiem, to Połtyna nie miał nic wspólnego z komputerami... - Wówczas napisaliby „stał na czele", a nie „stoi na czele" - dodała cicho Mila. - Słuchaj Liosza, a czy czasem nie chodzi o cie- bie? - Daj mi to! - zawył straszliwie Aleksiej, wyciągając rękę po gazetę. Kirusza wystraszył się i oddał. - Tylko na głos - poprosił, lecz Kołodnikow nie usłyszał. Pozostali milczeli przelęknieni. Wreszcie Aleksiej uniósł wzrok znad gazety i ze strachem spojrzał po twarzach obecnych. - Wypijmy może? - zaproponował Kirusza, w jego głosie dało się jednak wyczuć pewne niezdecydowanie. - Co oni wypisują? - bezradnie odezwał się Kołodnikow. - Prze- cież nawet nie jestem programistą, tylko użytkownikiem. W ten spo- sób pod mur mnie przywiodą. Durnie! Kirusza otrząsnął się. - Dobry dziennikarz to martwy dziennikarz! - rzekł, stając się ponownie duszą towarzystwa. - Wywęszyłeś coś, to leć do redakcji! Nie martw się, Liosza! Wszystko się ułoży. - Co się ułoży? - spanikowany Kołodnikow na przemiean zwijał i miętosił gazetę. Nagle podskoczył. - Ech, diabli by to wzięli! Teraz to nawet nie mogę się tam pokazać. - Gdzie? - Na komendzie! - płaczliwym głosem krzyknął Aleksiej. - To pewnie ten oficer, Gienadij Stiepanowicz! To on rozmawiał z dzienni- karzami ! Może nawet sam wszystko uknuł? No, ale co z tego wynika? Że ja i Architekt to jeden człowiek? - O rety! - skrzywiła się Irusza, chwytając się z rozpaczy za skronie. - Nic z tego nie rozumiem. Co znowu za Architekt? O czym ty mówisz? -Zrozumiesz...-zachrypniętym głosem pocieszył ją Kołodni- kow i ociężale usiadł na krześle. - Jak znajdą mnie z licznymi ranami postrzałowymi, to w mig zrozumiesz! - Uspokój się - z rozwagą odezwała się Mila. - Teraz nie warto nigdzie iść. Wezwanie jest na jutro. Wtedy pokażesz im te brednie. No a teraz wypij, zagryź czymś i weź się w garść! Na te słowa podczaszy Kirusza podskoczył w pełnej gotowości i wprawną ręką specjalisty rozlał napój do kieliszków. Widział już rychły koniec Lioszeńki Kołodnikowa i tym bardziej odczuwał po- trzebę wspólnego wysuszenia butelki koniaku. - Kirusza! -jęknęła Irusza. - Co ty sobie tyle lejesz? Będzie ci po tym źle! - Eee tam, raz się żyje, Irusza! - odpowiedział przejmująco uro- czy Kirusza. - Po tym, może być mi tylko dobrze! Pozbyć się Czeraoleptowów udało się dopiero po pierwszej po południu, gdy skończył się koniak i „Traminer". Kirusza jeszcze pró- bował wyskoczyć po flaszkę, lecz małżonka wybiła mu to z głowy. Co by nie mówić, bez Iruszki dawno już by zginął ze swoim talentem i przejmującym urokiem osobistym. Co się tyczy bohatera dnia, to Aleksiej przebywał w jakimś nie- pojętym stanie. W głowie słyszał potworny szum i wszystko miał gdzieś, nawet własną, tak przez siebie lubianą osobę. W jego piersi ospale poruszało się pewne kryminalne nieokiełznanie, natomiast w głowie śpiewał na całe gardło piękny, młodzieńczy głos: „W starym więzieniu centralnym..." Kiedy para Czernoleptowów powoli zbierała się do wyjścia, Kołodnikow chciał się do nich przyłączyć, lecz Mila natychmiast wybiła mu to z głowy. - Przyjrzyj się sobie w lustrze - rzekła do niego cicho. - Dokąd chcesz iść w takim stanie? Kołodnikow z trudem zmieścił się w wąskim korytarzyku i przyj- rzał się sobie. Tak... Morda wykrzywiona, w oczach przedśmiertny smutek, a do tego okulary zsunęły się z nosa. Pierwszy napotkany glina za sam wygląd umieściłby go miejscu odosobnienia. - Nie, cóż za ograniczony dziennikarz - rozwodził się w przed- pokoju nawalony Kirusza, podczas gdy żona wsuwała mu szalik pod kurtkę. - Powymierali starzy mistrzowie, zabierając tajemnice zawodu do grobu „Zwaliły się wieczne dęby, runęły od ciężkich ciosów". - Naj ważniej sze, żebyś nie wpadał w rozpacz - z żałością rzekła na pożegnanie dobra dusza Iruszka. - Kirusza ma rację: wszystko jakoś się ułoży. Przecież nie masz z tym nic wspólnego, prawda? Ostatnie jej słowo zabrzmiało nieco bezradnie i jak się wydało Aleksiejowi, było w nim więcej nadziei aniżeli przekonania. Wróciwszy do pokoju-szkatułki, usiadł na kanapie i zaczął bez- myślnie przyglądać się, jak Mila doprowadza stół do porządku. Krę- ciło mu się w głowie - częściowo od wypitego alkoholu, a częściowo od zapachu wydzielanego przez żarzącą się piramidkę. - A gdzie Ksenia? - ni z tego, ni z owego zapytał Aleksiej, śledząc wzrokiem za fruwającymi rękoma gospodyni. Obejrzała się. - Naprawdę cię to interesuje? -Nie, ja tylko tak... - Przysiądź się bliżej. Zobaczymy, co cię czeka. - Przestawiając coś, znowu się pochyliła nad stołem, a spódnica ściśle przylgnęła do jej bioder. No, no! Aleksiej wstał i zrobił krok. „Podejść już teraz?" - zrodziła się w nim myśl, lecz zanim się poruszył, Mila zdążyła usiąść. W dłoni trzymała talię kart. Na przetartej do czysta politurze ułożyła z szele- stem pierwsze karty. N-nie, postanowił i usiadł naprzeciwko. Nie teraz. Niech naj- pierw powróży, bo jeszcze, nie daj Boże, obrazi się. Do diabła, chyba za dużo wypiłem. Przygryzając wargę, Mila w skupieniu wykładała kartę za kartą. „W obcym oknie kobieta obca spać nie może - zacytował w myśli Kołodnikow, oczarowany wprawnym migotaniem kart i rąk. - Kobie- ta obca w obcym oknie karty na stole rozkłada. Jakaż tym razem jej karta wypada? Po chwili wydało mu się, że palce Mili zaczęły poru- szać się wolniej, a nawet z pewną bojaźliwością. Spojrzał wróżce w twarz. Mila wyglądała na zakłopotaną. Położywszy ostatnią kartę, nachmurzyła się, odchyliła tułów ku oparciu krzesła i ze zwątpieniem obejrzała to, co jej wyszło, czy raczej nie wyszło... - Daleka droga, mieszkanie służbowe? - zapytał ze zrozumie- niem Aleksiej i w tej chwili, jak zwykle nie w porę, zadzwonił telefon. Nie odrywając ponurych oczu od kart, Mila podniosła słuchaw- kę. . - Firma „Edem". A to ty, Lizo? Co u ciebie? Nie ro-zu-miem... - Piwne oczy Mili lekko się zaokrągliły, utraciwszy swój migdałowy kształt. - Jak to bez gumy? Zapomniałaś? No, wiesz! Oczywiście, że zaraz zadzwonię... Tępe, bladoróżowe paznokcie stukały w aparat, przeskakując z guzika na guzik. - Hamlet? Słuchaj, mamy problem! Wyobraź sobie, że ta idiotka Liza wyjechała bez gumy! Pomóż jej... Twierdzi, że zapomniała. Może nie kłamie. Chociaż, to już drugi raz... Przepraszam, ale nie słyszę... Ach, benzyna - na jej koszt? Dobrze, byle nie na mój. Tak, oczywi- ście, sama sobie jest winna? Doigrała się! No, na razie... Odłożyła słuchawkę, ponownie spoglądając w karty. - „Drobne interesy, błahe zmartwienia?"- zapytał Kołodnikow, cytując znów Lewitańskiego. - Gdzie tam - Mila otrząsnęła się wreszcie z odrętwienia i ze zmartwieniem przestawiała karty. - To drobiazg... - Posłuchaj, a ty długo się tym... trudnisz? - Aleksiej kiwnął głową w stronę telefonu. Nie zabrzmiało to dobrze, raczej obraźliwie. Pauza przed słowem „trudnisz", no i samo słowo, musiały zazgrzytać w jej uszach. A prze- cież celowo wybrał najłagodniejszy czasownik! Ale się wpakował! Za taki wybór powinno się mu łeb ukręcić. Zaraz wystawi cię za drzwi... Obeszło się jednak bez tego. - Hamlet się tym trudni - chłodno sprostowała Mila. - A ja tylko u niego pracuję. - W tym miejscu przypomniała sobie o czymś i uśmiechnęła się. - Tak zresztą, jak ty... - Tak! - podchwycił z zapałem Aleksiej. - Tak, oczywiście! To właśnie miałem na myśli. - W zeszłym roku złamałam nogę- oświadczyła po chwili mil- czenia, zgarniając karty w jedną kupkę. - Krótko przed tym zwolniłam się. Dobrze, że polisy nie utraciły jeszcze ważności. Przez miesiąc leżałam w szpitalu, złamanie było skomplikowane, niewiele brakowa- ło, a do końca życia chodziłabym o kuli. Potem założono mi gips i wypisano mnie. Byłam bez pracy, a do tego zadłużona po uszy i z perspektywą leżenia w łóżku przez dwa najbliższe miesiące. Ksenia akurat przeszła do ósmej klasy. - A alimenty? - spytał Aleksiej. Ni to zaskoczona, ni to zmartwiona Mila spojrzała na niego z ukosa, a następnie ponownie uśmiechając się, wyrównała krawę- dzie talii. - Wówczas, niespodziewanie nawinęła się jedna przyjaciółka - pozostawiając bez odpowiedzi głupie pytanie, kontynuowała rów- nomiernym głosem Mila. - Przyszła i poprosiła, żebym na jakiś czas ją zastąpiła. „Długo przecież jeszcze, powiada, skakać będziesz na tych kulach. A tak posiedzisz przy telefonie, zarobisz trochę..." Dali mi aparat z wyświetlaczem i teraz cieszę się opiniąjednego z lepszych dyspozytorów w mieście. Gdzieś przed trzema miesiącami, kiedy Sław- ka, mojego byłego szefa zabrali, wiesz, jak się o mnie bili? Każdy chciał, żebym dla niego pracowała. - A... do ciebie samej... nikt się nie przyczepia? - Milicja? N-nie... Dyspozytorzy ich nie interesują. Z właści- cieli doją. Ze mnie nie ma co zdzierać. Bezrobotna, dziecko na głowie, druga grupa inwalidzka. To po złamaniu. Wbrew pozorom, dzięki tej pracy trochę świata zobaczyłam! Kołodnikow sposępniał. Rozmowa miała już dotknąć jego wła- snych nieprzyjemności: gliny, notatka z gazety, wezwanie... Jednakże informacja o inwalidztwie Mili zbiła go z tropu. To dziwne, druga grupa? Nie powiedziałbym. - Z tego wynika, że nie każdy nadaje się na dyspozytora - zaznaczył ostrożnie. - Tak sądzę! - uśmiechnęła się Mila wyrozumiale, po czym wstała i schowała karty. - Posadzą przy telefonie młode dziewczęta, a one często swoim chamstwem odstraszają klientelę. Żadnej kultury nie mają, nie przebierają w słowach, potrafią takim rynsztokiem obrzu- cić... A niekiedy nawet dorabiają sobie na lewo. - Jak to? - Pracują dla kilku firm. Ale to niebezpieczne. Szefostwo takich rzeczy nie wybacza. Urządzą taką, że jej się odechce: wpadną do domu i opędzlują mieszkanie do gołych ścian. Nie ma nawet sensu iść z tym na milicję. - A przypuśćmy, że wzywają cię na przesłuchanie - powiedział Aleksiej, przypomniawszy sobie o wezwaniu leżącym w kieszeni. - Myślisz, że nie wzywali? Nie stawiłam się ani razu. Hamlet ma mocne „plecy". Jeśli nawet wsadzą go za kratki, to nie tak szybko. W zeszłym tygodniu samochód im nawalił. Zgadnij, czym wtedy dziewczynki rozwozili. - Hm - mruknął zaskoczony Kołodnikow. - Taksówką? - Prywatnym autem prokuratora rejonowego - oświadczyła z uśmieszkiem. - Jego synalek to nasz stary znajomy. Korzysta z naszych usług. Pójdę zaparzyć herbatę. Obróciła się w kierunku wyjścia, przy czym, jak się wydało Alek- siejowi, rozmyślnie się przy tym ociągając. No i to, obojętnie i leniwie rzucone „pójdę"- niby to pożytku z ciebie Aleksieju Kołodnikowo- wietyle... Kołodnikow w miarę możliwości bezszelestnie zdjął okulary, wstał, po czym uczyniwszy niesłyszalny krok po dywanie, objął krą- głe, widniejące pod miękką bluzeczką szerokie ramiona gospodyni. Zaraz się odwróci i jak mu strzeli w pysk... Nie, chyba nie strzeli... - M-mila - wybełkotał z cierpieniem w głosie, próbując zanu- rzyć swoją nagą, pozbawioną okularów fizjonomią w gęstych, roz- puszczonych włosach. - M-mila... N-nikt nie rozumie... Tylko ty... Dobrze byłoby wiedzieć, co za gnida wpadła na pomysł zapro- jektowania staników zapinanych na haczyk! Gdyby móc spojrzeć teraz w oczy temu wynalazcy! Całkiem możliwe, że była to jakaś stara raszpla, której nie ułożyło się z facetami i wzięła się za projek- towanie obronnej damskiej bielizny. Przecież kiedyś robili je z pla- stikowymi zatrzaskami czy na przylepce, a teraz! Już całe wieki Ko- łodnikow nie zdradzał Aleksandry. To wstyd, ale zapomniał, jak się babęrozprzęga! Z żoną to co innego: nura w pościel, a ona już tam leży i czeka... Miejscem grzechu pierworodnego powinna się stać bez wątpie- nia szeroka, płaska kanapa, zajmująca ćwierć pokoiku. Połyskując pośladkami, Mila zaciągnęła rolety, sprawdziła drzwi i Aleksiej zdał sobie sprawę, że cały czas stoi jeszcze w pełnym rynsztunku. Wygi- nając się konwulsyjnie, wylazł ze swetra, zerwał koszulę. Mila szła wprost na niego z rozmytym i zakłopotanym spojrzeniem. Klamka zapadła, zdążył pomyśleć, nie mogąc nawet w takiej chwili obejść się bez cytatu. Najważniejsze, by od razu pokazać, na co go stać. Aleksiej sta- rał się więc jak tylko mógł, wkładając w zapasy wszystkie swoje siły i doświadczenie, zaczerpnięte bardziej z filmów pornograficznych, aniżeli z własnej praktyki, bowiem Aleksandra urozmaiceń w spra- wach łóżkowych już dawno nie pochwalała. Czy doprowadził Milę do orgazmu, pozostało dla Kołodnikowa zagadką. Przedstawień z jękami przed nim nie urządzała, tylko od czasu do czasu zamykała oczy, wypuszczając powietrze z cichym: „Ach". Czy było, czy nie było... Z kobietami nigdy nie wiesz na pewno... Rozdzieliwszy się, leżeli przez pewien czas obok siebie na wy- miętym prześcieradle. Dochodzili do siebie. Poczuł, jak kanapa drgnęła i nad Aleksiejem pochyliła się rozmyta twarz Mili. - No i co? - usłyszał jej szept. - Ulżyło? - Tak - ochoczo wypuścił powietrze z ust Aleksiej. - Dziękuję. Delikatnie potarła opuszkami palców jego wargi. - Nigdy nie dziękuj i nie przepraszaj w łóżku. - Hm - odezwał się zakłopotany. Światło słoneczne, grzęznące w ciemnoczerwonych roletach, wypełniało ciasny pokoik mętnym, delikatnym, różowym blaskiem. Powietrze było wyraźnie czystsze - najwidoczniej piramidka dopaliła się do końca. Z lufcika ciągnął przyjemny chłód. Rozczapierzone na stole, niczym krabie kończyny okulary Kołodnikowa, jak gdyby wy- obrażały wzmożoną działalność jego myśli - w szkłach przetaczały się różowawe odblaski rolet, kołysanych przez lekki przeciąg. - Trzeba podłączyć telefon - wymamrotała Mila i usiadłszy, sięgnęła ręką do gniazdka. Zwariować można! Rozścieliła prześcieradło, odłączyła telefon... Kiedy zdążyła się z tym wszystkim uporać? Gdy wyskakiwał ze spodni? Jak ona to robi? Jakby w odpowiedzi na jego nie zadane pytanie, Mila podniosła się z kanapy i w ciągu zaledwie pół minuty wykonała masę drobnych czynności, wyciągając między innymi skądś drugą butelkę „Trami- nera". Z powątpiewaniem spojrzała na Aleksieja. - Czy może nie warto? Idziesz jeszcze dzisiaj do pracy? Ku swojemu zdumieniu Aleksiej stwierdził, że jest właściwie trzeźwy. - A skąd się to wzięło? - zainteresował się i nie mogąc oderwać głowy od poduszki (o Boże, nawet poduchę zdążyła pod głowę pod- sunąć!), wskazał butelkę podbródkiem. Mila cicho się roześmiała. - Gdy przyniosłeś koniak, Iruszka o mało nie zemdlała. Posta- nowiłyśmy schować butelkę przed jej mężem. Idziesz więc do roboty czy nie? - Nie - rzucił posępnie Kołodnikow. -1 niech jakaś gnida piśnie choć słowo na mnie! - Wspaniale! - uradowała się Mila, jak się wydawało, zupełnie szczerze. - Zdrzemnij się, jeśli masz ochotę. Nagle odezwał się telefon. Nie trzeba było go włączać. - Firma „Edem", słucham - Mila bez najmniejszego skrępowa- nia swoim nagim ciałem stanęła bokiem do Kołodnikowa. - W spra- wie pracy? W charakterze ochroniarza czy szofera? Jako kto? Dziew- czyna na telefon? - parsknęła i obróciwszy się do Aleksieja, zrobiła wielkie oczy. Zresztą, i tak nie były małe. - Młody człowieku, nasza firma nie obsługuje pederastów. Ach, czyli chciałby pan jakąś swoją znajomą wkręcić... czy tak?! Usłyszawszy ostatni okrzyk, Kołodnikow z niepokojem oparł się na łokciu. Był zaskoczony nagłą zmianą wyrazu twarzy Mili. Z grymasem, z jakim przyciskała słuchawkę do ucha, depcze się za- zwyczaj skorpiona. - A czy pan w ogóle zdaje sobie sprawę - powoli, wypowiada- jąc słowo za słowem, odezwała się głosem, którego Aleksiej już nie poznawał - gdzie pan szuka pracy dla swojej małżonki? Co znaczy, „a co"? Jeszcze raz zadzwonisz bydlaku, to powiem chłopakom. Przy- jadąi spuszczą ci manto! Mamy wyświetlony twój numer... Mila rzuciła słuchawkę i ciężko dysząc, chwilę odpoczywała. - Boże, dokąd ten świat zmierza! ? - rzekła bezradnie, pokręciw- szy głową, a jej włosy znowu rozsypały się na ramiona. Nachmurzyła się, zerwała z butelki akcyzę i chwyciła korkociąg. Rozdział 11 Z oficerem operacyjnym Kołodnikow zderzył się przed samym gabinetem. Korytarze komendy rejonowej milicji były ponure i mrocz- ne. Biegły przez środek budynku, dlatego światło dzienne przedzie- rało się tu jedynie od strony schodów oraz dwóch czołowych okien. Matowo-żółte panele oraz stare, brązowe linoleum pochłaniały światło ledwie dziesięć kroków od okna. Lampa rtęciowa, migająca pośrodku korytarza (pozostałe nie paliły się w ogóle), niewiele była pomocna w rozróżnieniu tak ważnych elementów, jak na przykład drzwi, z ozna- czonymi na nich numerami. Dlatego też oficer operacyjny, Gienadij Stiepanowicz, początkowo ukazał się Kołodnikowowi na tle okna, jako sunąca ku niemu ciemna, krępa postać. Aleksiej zdołał go poznać w chwili, gdy już się prawie minęli. - Gienadiju Stiepanowiczu! Oficer obrócił się, wlepił w niego wzrok, po czym oschle się przywitał. - Gienadiju Stiepanowiczu! - wymachując wczorajszym nume- rem „Wiadomości Lokalnych", niezbyt głośno, lecz z uczuciem krzyknął Kołodnikow. - Cóż to ma znaczyć? - Czego znowu? - zapytał tamten, ledwie spojrzawszy na zło- żoną w harmonij kę gazetę. - Zaczęli już o mnie pisać! - płaczliwym głosem wyjaśnił Alek- siej. - Wpędzi mnie pan do grobu! Po cóż to wszystko? Programista, organizacja przestępcza! Oficer zakłopotał się. - Pan pozwoli - wymamrotał, chwytając „Wiadomości". Cofnął się w stronę migotającej lampy, po czym mrużąc w napięciu oczy, zaczął wpatrywać się we wskazaną przez Kołodnikowa notatkę. - Do diabła, nic nie widać - rzekł ze złością. - Idzie pan do oficera śledczego? Kołodnikow stanął jak wryty. - Sam pan przecież wczoraj... wezwanie... - Pamiętam, pamiętam. Oficer coś sobie przypomniał i spojrzał na zegarek. - A więc tak, Aleksieju Pietrowiczu - powiedział, unikając wzro- ku Kołodnikowa. - Śledczy nie będzie dziś z tobą rozmawiać. Co się zaś tyczy natomiast notatki... Chodźmy to wyjaśnić! Oficer operacyjny, wraz z drepczącym mu po piętach Aleksie- jem, wrócił na koniec korytarza, wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył nim drzwi gabinetu. Wchodząc, wskazał Kołodnikowowi krzesło, sam natomiast usadowił się na swoim stanowisku i rozkładając gazetę na stole, pogrążył się w lekturze. - Tak... - odezwał się w końcu ze zdziwieniem i pytająco popa- trzał na Aleksieja. - A gdzie tu piszą o tobie? - No co pan! - zaniepokoił się tamten, podnosząc się z krzesła. - O, proszę... „Jakiś programista, mieszkający w tym samym domu..." - A-a - przeciągnął nieco speszony Gienadij Stiepanowicz, po- chylając się znów nad gazetą. - Dla mnie również nie do końca było to jasne. Jakiś programista, myślę? - Mruknął, pokiwał głową, a na- stępnie starannie złożył „Wiadomości", odsuwając je na samą kra- wędź stołu. - No, a co my mamy z tym wspólnego? - Jak to? - zmieszał się na dobre Aleksiej. - A to, że z dziennikarzami ani ja, ani śledczy nie rozmawialiśmy. Pewnie udało im się dorwać któregoś z mieszkańców albo stróża. A ten już im nawciskał kitu. Teraz prasa z nami się nie liczy. Dawniej z byle duperelą biegali po pozwolenie. Ale cóż chciałeś, Aleksieju Pietrowiczu? Nawet tobąjuż się zainteresowały gazety. Położywszy ręce na kolanach, Kołodnikow z rozpaczą spoglądał na leżące w rogu stołu „Wiadomości". „BANDYCI WYRÓWNUJĄ PORACH..." Końcówka nagłówka znajdowała się poza krawędzią stołu. - Niech pan powie - odezwał się Aleksiej z uczuciem bezna- dziejności swej sytuacji. - Naprawdę mnie pan o coś podejrzewa? Gienadij Stiepanowicz odczekał długą chwilę, wpatrując się w nieszczęsne oblicze Kołodnikowa. - Słuchaj, Liosza - rzekł w końcu znużonym, lecz szczerym to- nem. - Co ty, na Boga, sobie i nam nerwy szargasz? Porozmawiajmy bez protokołu, od duszy, co? - Porozmawiajmy - wypuścił powietrze Kołodnikow i zaczął przecierać dopiero co zdjęte okulary. Kiedy wreszcie się z tym uporał i ponownie nasunął na nos, na stole znajdowały się już dwie filiżanki herbaty oraz przemyty słoik po majonezie, wypełniony do polowy miałkim cukrem. Dowiedziawszy się, że Aleksiej pali, oficer podsunął mu popielniczkę. Na widok tych wszystkich przygotowań Aleksiej krzywo się uśmiechnął. - „Nim przesłuchał, kręcąc nosem" - wyrwało się mimowolnie z jego ust. - Czego? - uszom nie wierzył oficer. Kołodnikow się speszył. - To z Bagrickiego, „Duma o Opanasie". „Nim przesłuchał, krę- cąc nosem, poczęstował papierosem..." Gienadij Stiepanowicz niespodziewanie się rozweselił i na jego okrągłej twarzy ukazał się rys prawie ludzki, a nawet sympatyczny. - Dlaczego nie został pan nauczycielem? - spytał zupełnie przy- jaźnie. Aha, myślał Kołodnikow. Dokładnie mnie prześwietlili! Pewnie przestudiowali mój życiorys! Wszystkie dokumenty przewertowali... A więc nie myliłem się-podejrzewająmnie..." Oficer tymczasem zniknął w sąsiednim pokoju. Po chwili przy- niósł nad podziw obdrapany czajnik elektryczny oraz imbryczek do zaparzania herbaty. Najpierw osobiście obsłużył Aleksieja, później siebie, następnie odłożył czajnik na podłogę, a imbryczek postawił w rogu stołu. Wetknął wtyczkę do gniazdka i usiadł, wyczekująco spoglądając na Aleksieja. - Oczywiście ma pan prawo mi nie wierzyć - drżącym głosem odezwał się Kołodnikow. - Jest w tym wszystkim coś demonicznego. Pan sam na pewno to widzi! Nie może pan nie widzieć... - No-no - dodał mu animuszu oficer, najwyraźniej zaabsorbo- wany takim początkiem. - Bez protokołu? - spytał jeszcze raz, dla pewności, Aleksiej. Oficer operacyjny kiwnął głową. - Po pierwsze, to czas i miejsce - zaczął posępnie Kołodnikow. - Wszystkich napadów, z wyjątkiem wczorajszego, dokonano w bra- mie między północą a pierwszą w nocy - spodobała mu się jego własna teoria, brzmiąca solidnie, a zarazem oficjalnie. - Jednak nie o wszystkim pan wie... Gdzieś przed trzema miesiącami pobito moją żonę, a jakiś czas później mnie. Wszystko stało się w tej samej bra- mie. Nie minął tydzień, jak wychodzili od nas w nocy znajomi. Ich również to spotkało. Pozostali lokatorzy też oberwali, tylko milczą. - A czemu nic nie mówisz o synu? Aleksiej się zaciął. Serce mu zamarło i odniósł wrażenie, jakby zupełnie to było oderwane od reszty. Ogarnął go ni to dreszcz, ni gorączka. Czuł się tak, jakby raptem załamał się pod nim lód... - O synu później! - odżegnał się od odpowiedzi, z grymasem wyrażającym niezadowolenie. - Z nim było akurat inaczej. My moc- no nie oberwaliśmy, ale on... cały był potłuczony... Chyba dobrze zagrał. Przekonująco. Okiem nie mrugnął. Dresz- cze pomału ustępowały, lecz zakłopotanie zostało. O Boże jedyny! Nawet o Dimce już wiedzą! - Zresztą, to wszystko nie zaczęło się dzisiaj! Sam diabeł wie, do czego tam wcześniej dochodziło! Na przykład ten pijak, co go zadep- tali. Wtedy już tam mieszkałem - akurat się wprowadziliśmy... Ale oficera oddziałów specjalnych zastrzelono wcześniej! A naszego elek- tryka, Borkę, półtora roku temu zawieźli na oddział urazowy. Miał rany kłute na tyłku. Prawdę powiedziawszy, Aleksiej sam chyba nie bardzo zdawał sobie sprawę, co też wygaduje. Najważniejsze było odciągnąć uwa- gę oficera od Dimki. Gienadij Stiepanowicz, wysunąwszy w zamyśle- niu wargę, z uwagą przysłuchiwał się jego paplaninie. - To prawda - zgodził się, odczekawszy chwilę. - Rany kłute... Sprawą twojego elektryka już się zajęliśmy. Tylko jak na razie nie widzę w tym nic demonicznego. Ta wasza brama, to po prostu krymi- nogenne miejsce. No i pora do tego jakby odpowiedna, pierwsza w nocy. -No, dobra! - nie ustępował Kołodnikow, poprawiając okulary. - A to, że nikt, dosłownie nikt, nie widział sprawców!? Ani ja, ani żona, ani syn! Miałem wrażenie, że ciosy biorą się jakby z powietrza... - Ze strachu mogło się tak panu wydawać - pocieszał Gienadij Stiepanowicz. - Do tego było ciemno. Kołodnikow zaczął podejrzewać, że oficer się z niego nabija. Wziął oddech i wbił w niego wzrok. Okrągłe oblicze Gienadija Stiepa- nowicza przepełnione było jednakże uwagą, a nawet życzliwością. - Sprytne - wycedził Aleksiej. - Gdybym był choć trochę pija- ny, zwalilibyście wszystko na alkohol. Ale skoro byłem trzeźwy, to znaczy, że ze strachu. Świetnie! A co z łuskami i odłamkami? Byłem przecież przy tym, jak ich szukano. Oficer westchnął, ni to ze zmartwieniem, ni z pożałowaniem i spojrzał na Aleksieja z ukosa. Z czajnika buchnęły gęste kłęby pary i Gienadij Stiepanowicz bez zastanowienia wyciągnął wtyczkę. - Co tam łuski - odparł gderliwie. - Powiem ci więcej: na razie nie wyciągnięto ani jednej kuli. Nie mówiąc o odłamkach! - I pana zdaniem nie jest to demoniczne? - Eee tam, nie wierzę w te bzdety - leniwie odezwał się oficer. - Prawdę mówiąc, ja również - oświadczył oschle Aleksiej. - Łatwiej jest mi uwierzyć w to, że strzelano rozpuszczającymi się kulami. Mało to ostatnio wszelkiego paskudztwa wynaleziono!? Co by to jednak nie było, jest to dziwne! Porachunki między bandami przebiegały w zupełnej ciszy! Nie ma przecież cichych wybuchów... Zresztą, nie jestem tutaj jedynym świadkiem! - Pozostali mieszkańcy spali - przypomniał Gienadij Stiepano- wicz. - Innych świadków więc nie było. Tylko ty... Wszędzie ty! Alek- sieju Pietrowiczu, i znowu czegoś nie dopowiadasz. Boisz się? Czego? - Boję się, że umieścicie mnie w wariatkowie - przyznał się Ko- łodnikow, uśmiechając smutno. - To nie takie proste - zaznaczył oficer. - Jeśli nie masz pienię- dzy, nie masz na co liczyć... Powiedzieć mu o butelce czy lepiej nie? - Czy mogę jeszcze napić się herbaty? - szorstko zapytał Ko- łodnikow. Gienadij Stiepanowicz bez słowa schylił się po czajnik. Dziwne, nawet nie zaskoczył go ten ton. Chociaż, kto go tam wie! Kołodnikow pochylił się nad filiżanką i okulary błyskawicznie zaparowały. Zdjął je, rozglądnął się i smutno zmrużył oczy. Skąpo tu z mebelkami. Oj, biedna ta nasza milicja. - Nie wspominałem jeszcze o butelce - westchnął. - Tej, na której znaleziono ślady krwi. Byłem tam, gdy wytoczyła się z bramy. Zbliżałem się już do ganku, gdy nagle usłyszałem za sobą brzęk. W podwórzu było cicho. Obróciłem się, a tam flaszka. - No i co? - spytał oficer, dosłownie powtarzając Dimkę. - Jak to co? - poderwał się Kołodnikow. - To znaczy, że właśnie wtedy to się stało! Gdy przechodziłem przez podwórze, obok bramy. Wolałem nawet nie patrzeć w ich stronę... - Dlaczego? Kołodnikow zawahał się i kiwnął głową. - Byłem urażony. Ledwo z pieluch powyrastali i już się panoszą! - Nagle przeszedł go dreszcz. Po chwili dodał szeptem. - Może to i dobrze, że nie patrzyłem. - To wszystko? - spytał oficer. Kołodnikow nie odpowiadał. Gienadij Stiepanowicz westchnął. - Niewiele - rzekł z wyrzutem, znużonym głosem. - Wszystko trzeba z ciebie wyciskać, po kropelce. Nie wiem nawet, jak ci pomóc, Aleksieju Pietrowiczu. - A po cóż mi pomagać? - nastroszył się Aleksiej. - O ile mi wiadomo, to nie wchodzi w zakres pańskich obowiązków! Oficer ze zmęczenia potarł nasadę nosa. - Dobrze. Postaw się teraz na miejscu śledczego. Ma twoje ze- znania dotyczące szarej wołgi. Wyobraź sobie, że kierowca odzyskał wczoraj przytomność. Twierdzi, że uderzenia łomem dosięgły go z tylnego siedzenia, gdy skręcał w bramę... Wargi Kołodnikowa nerwowo drgnęły. Może to dziwne, lecz tym razem, szczególnego zaniepokojenia nie odczuwał, choć słowa Gienadija Stiepanowicza, zabrzmiały złowieszczo. Co więcej, opano- wała go dziwna, przygnębiająca obojętność. Jak to zwykle piszą na ścianach baraków: „Nie wierz, nie bój się, nie proś..." Potem ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie wczorajszy dzień., Ach" - mówiła. Dobrze byłoby ją jeszcze spotkać, zanim wsadzą za kratki. - Cóż więc? - tępo spytał Kołodnikow. - Z tego wniosek, że to ja siedziałem z tyłu w wołdze? Tak pan sądzi, prawda? - Nie, nie - westchnął oficer. - Nie było cię w samochodzie. Poza kierowcą nikogo tam nie było. Tak przynajmniej twierdzi ofiara. I wtedy... - Gienadij Stiepanowicz przerwał i sceptycznie spojrzał na Kołodnikowa. - Wyjaśniliśmy sobie przecież, co z ciebie za człowiek. Na samym początku. Nie gniewaj się, proszę - kontynuował uśmiech- nięty - ale ciapa jesteś, Aleksieju Pietrowiczu. Typowy inteligencik. Muchy byś nie tknął, a co dopiero człowieka. Wzburzony Aleksiej wyprostował się. Co on sobie wyobraża, ten Gienadij Stiepanowicz! Słyszeć o sobie coś takiego... to po pro- stu obelga. - Jeśli jest tak, jak pan mówi - wycedził Kołodnikow - to po co te wszystkie wezwania, aluzje, no i w ogóle? Oficer spoglądał na niego, najwyraźniej coś knując. - A czy pamiętasz - zaczął, jak się zdawało bez przyczyny - o której wrócił do domu twój syn tego wieczoru, gdy napadnięto kierowcę? - Dimka? - Kołodnikow przybrał zdziwioną minę, choć w isto- cie zakołatało mu serce. - Skąd mam wiedzieć! Przywieziono mnie od was o trzeciej w nocy. Pewnie już dawno spał... - Nadzwyczaj natu- ralnie załamał mu się głos, spojrzał przenikliwie na oficera. - Mojego syna w to nie mieszajcie! - z pogróżką w głosie dodał Aleksiej. - Dimka nie ma z tym nic wspólnego! Sam przecież oberwał. - Wiemy... - odparł obojętnie oficer. - Oberwał. I to dwa razy. Powtarzam więc: postaw się na miejscu śledczego. Sam Aleksiej Pie- trowicz Kołodnikow muchy nie tknie. Nie będzie też ryzykował własną skórą, żeby kryć jakichś łajdaków. Ale rodzony syn, to inna sprawa... - Co też pan? - chrząknął ze wściekłością Kołodnikow, podno- sząc się z krzesła. Wydawało się, że jeszcze chwila i rzuci się z pazu- rami do gardła Gienadija Stiepanowicza. Sam oficer natomiast obser- wował te wszystkie konwulsje niemal ze znudzeniem. - Siadaj - rzekł. - Co prawda, niewiele to zmienia, ale oprócz was dwóch, nikogo w pobliżu nie było. - Tylko ja! - z pianą na ustach warknął Kołodnikow i usiadł na krześle. - Tylko ja, a nie nas dwóch! Dimki tam nie było! - Przed chwilą sam mówiłeś, że nie wiesz, o której wtedy wrócił - przypomniał oficer. - Porachujmy zatem. Dwukrotnie obito mu pysk. Przy czym, za drugim razem tej nocy, co zabito Skurżawego. Czekaj! - powiedział ostro do Aleksieja, gdy ten chciał zaprotestować. - Wszyscy poszkodowani, w tym wasz dyrektor, w różny sposób byli powiązani z bandą Połtyny. - A to z jakiej racji? - zawył Kołodnikow i nie wiedzieć czemu, wprawił tym oficera w zakłopotanie. Gienadija Stiepanowicza lekko odrzuciło do tyłu, kilka razy mrugnął oczami. • - Jak to: „z jakiej racji"? - odparł, patrząc nieufnie na Aleksieja. - Gdzie pracuje twój Dimka? Kołodnikow zasapał i odwrócił się na bok. - Handluje na straganie - burknął. - Też mi tatuś! - oburzył się oficer, kręcąc ze zdumieniem głową. -Nie wie nawet, czym trudni się jego własny syn! Przecież nie han- dlem... oj, nie! Jest „brygadzistą" na straganach! A u kogo? -Nie rozumiem? - Dla kogo pracuje? - A skąd mam wiedzieć? - odburknął Aleksiej. Gienadij Stiepanowicz wciągnął nosem powietrze i wypuścił je przez zaciśnięte zęby. - Dla Architekta - wycedził z wyrazem nieograniczonej cierpli- wości, rysującej się na okrągłym obliczu. - Twój Dimka pracuje dla Architekta. Teraz dotarło? Oszołomiony Kołodnikow po omacku zszedł ze schodów i zna- lazł się w nie mniej mrocznym parterowym korytarzu, gdzie zderzył się z grupą wyrostków, popychanych przez wysokiego sierżanta o wy- łupiastych oczach. W powykrzywianych płaczliwie twarzach młode- go pokolenia kryła się żądza zemsty. W powietrzu unosił się inten- sywny zapach spirytusu. - Co jest? - szczerząc się, bąknął któryś z wyrostków. - Leź! - rzucił w odpowiedzi sierżant. Aleksiej automatycznie ustąpił drogę i przerażająca procesja popłynęła wzdłuż mrocznego korytarza, łomocząc po linoleum bucio- rami i jakimś drewnianym przedmiotem. Jakby ktoś z konduktu wlókł za sobąkij na sznurku. Tak też w istocie było. Z nogawki jednego ze smarkaczy sterczała, obijająca się po podłodze pałka nunczako. To właśnie ona łomotała z każdym krokiem. Widocznie gówniarz we- pchnął broń za pas, a później próbował zsunąć po nogawce, lecz bezskutecznie. Zatrzymany raz po raz przystawał i potrząsał nogą, usiłując uwolnić się od zbędnej poszlaki. Jak to możliwe, że sierżant niczego nie dostrzega? Pijany, czy co? Kołodnikow minął obrotowe drzwi i przeszedłszy przez bezsen- sowne i niefunkcjonalne pomieszczenie z idiotyczną, betonową po- chyłością, wydostał się na świeże powietrze. Nad miastem zbierały się chmury, a parasola, oczywiście, nie miał. Cóż się powyrabiało?! Ech, łajdaki! Nie dość, że Aleksiejowi życie zatruwają, to jeszcze Dimkę chcą w to wplątać. Przestępcza dynastia Kołodnikowów. A zatem, syn z łomem w ręku przyczaił się na Kostika na tylnim siedzeniu jego wołgi. Ale gdzie był wtedy oj- ciec? Jak to gdzie? Czyhał w bramie z siekierą i sznurem... Hieny! Grunt, że wszystkie elementy układanki do siebie pasują! Pchnęli ofiarę pod tramwaj, odrąbując jej kołem łeb. Samemu nieporęcznie ją nieść, bo można się uświnić. A zatem przestępców musiało być przy- najmniej dwóch. Kołodnikowów też jest dwóch. Najwidoczniej wy- kończyli całą bandę. To więcej niż pewne! Co za kanalie! Złoty człowiek z tego oficera! Sąjednak na świecie dobrzy lu- dzie ! „Bez protokołu, od duszy". Śledczy - ten to bydlak, ale oficer - broń Boże. Oficer to równy chłop! Jeśli już wyznać komuś swoją winę, to tylko jemu! Tfu, co za ohyda! Od czasów inkwizycji nic się nie zmieniło. Całe szczęście, że w porę ugryzł się w język! Gdyby Gienadij Stiepanowicz dowiedział się, że w nocy z trzydziestego na trzydzie- stego pierwszego obaj - ojciec i syn wrócili do domu o jednej porze. Ech, ten Dimka! Jak się o nim wyraził oficer? Użył jakiejś kryminalnej formy. Ach tak! „Jest brygadzistą na straganach u Architekta". Skoro „brygadzista", to musi czymś kierować, tylko czym? Ścią- ga haracz ze sprzedawców? A Aleksandra, tracąc oddech z bezsilnej złości, myślał Kołodnikow, złego słowa nie da o synku powiedzieć. Tylko na mnie ciągle się wyżywa! A przecież uprzedzałem go, uprze- dzałem!" Nie szedł już, lecz biegł, co zresztą musiało wyglądać zupełnie naturalnie, bo jak człowiek zapomniał parasola, to boi się, że zmoknie. Niebo pociemniało. Na skrzyżowaniu Kołodnikowa dopadł mroź- ny wiatr, wdzierający się pod ubranie niczym wprawne palce kieszon- kowca, naiwnie wietrzącego obfity łup. Prawdziwy kwiecień! Alek- sieja chwyciły dreszcze, lecz bynajmniej nie z zimna. Myśl o tym, iż Dimka może mieć jakiś związek z bandyckimi porachunkami, Aleksiej odrzucał, choć jednocześnie coś w nim wzbie- rało. Próbując pojąć skalę grożącego synowi niebezpieczeństwa, Kołodnikow usiłował spojrzeć na wydarzenia oczami śledczego - tak jak zasugerował to oficer operacyjny. Rzecz jasna, do niczego to nie doprowadziło. Uświadomił sobie jednak, iż dziwaczne zachowanie Dimki, już wcześniej niepokojące rodziców, teraz dawało się łatwo wytłumaczyć, pod warunkiem dopuszczenia faktu, iż ich jedyna po- ciecha istotnie jest w to wplątana. Wiadomość o nieszczęściu, które spotkało Kostika, przyjął zbyt obojętnie, jakby z góry o wszystkim wiedział. Z kolei, wizytą ojca na ekspertyzie sądowo-medycznej był wręcz zdumiony. Nawet patelnię odstawił. Później, gdy w odwecie dostał po pysku, zabronił wspominać o tym milicji, odmówił też złożenia wizyty u lekarza. Następnie doradzał ojcu, by ten cofnął swoje zeznania! Najważniejsze jednak były pora- chunki ze Skurżawym... Bandyta musiał stawiać opór! Tacy jak on, nie poddają się łatwo. Więc Dimka znów wrócił do domu poobijany, w do- datku wszystko zbiega się w czasie. Mój Boże! Kołodnikow o mało się nie popłakał. Teraz rozumiał, dlaczego Dimka od pewnego czasu patrzy na niego z ukrytym strachem. Zachodzi w głowę, czy ojciec wie o wszyst- kim, czy nie, domyśla się czy nie domyśla? Teraz już wie... Dobrzy ludzie mu powiedzieli... - Dymitr w domu? - A o co chodzi? - natychmiast poderwała się z krzesła Aleksan- dra. - Więc jest czy nie? - Aleksiej zdjął buty, zrzucił kurtkę i ciskając ją byle gdzie, udał się w kierunku pokoju Dimki, jak zwykle zamknię- tego. Aleksandra stanęła mu na drodze. Oj, czysty Machno! Brakuje jej tylko maksima na taczance i czarnej chorągwi przy ramieniu. - Czego ty od niego chcesz? - wycedziła. - Widzę, że w pracy znów coś nie po twojej myśli. Koniecznie musisz się na kimś wyżyci - Nie wtrącaj się! Idź lepiej czytać swoje kryminały - odpalił Kołodnikow, spostrzegłszy w jej ręce kolejną książeczkę kieszonko- wego formatu. - To nie kryminał - rzekła, spoglądając na niego z pogardą. Aleksiej przyjrzał się i z niezadowoleniem potrząsnął głową, jak- by chciał odpędzić złe moce. Aleksandra trzymała „Nowy Testament". W książkę miała wetknięty palec wskazujący. - Wybierasz się do klasztoru, czy co? - Nie muszę. Tutaj, przy tobie, prędzej czy później zostanę za- konnicą! Usłyszawszy podobne zuchwalstwo, Aleksiej na moment zdrę- twiał. A więc okazuje się, że przez niego prawie habit przywdziała, ale jak trzeba, to nie zbliżaj się do niej na krok... Nie mogąc wydusić słowa, Kołodnikow odepchnął leciutką jak piórko Aleksandrę i bez pukania otworzył drzwi. Już dawno nie wcho- dził do pokoiku syna. Być może właśnie dlatego od razu dostrzegł zmiany w umeblowaniu. Ze ścian poznikały plakaty ze Schwarzene- gerem. Nie wiadomo też, gdzie podział się cały kulturystyczny złom oraz pistolet gazowy, walający się zazwyczaj w najbardziej widocz- nym miejscu. Dimka siedział przy pustym, przetartym wilgotną szmatką stole i wbijając palce w ogoloną głowę, usilnie zgłębiał grubą, nieznaną Aleksiejowi książkę. W domu takich woluminów nie było. Widowisko wprost szokujące. Na dodatek synalek uniósł swoją podgoloną fizjonomię i niezgrabnie uśmiechnął się do ojca. Kołodni- kow o mało nie upadł z wrażenia. - Cześć, tato - niezwykłym, bo ludzkim głosem przywitał się Dimka. Ani nie burknął, ani nie zazgrzytał, po prostu przemówił! Kołodnikow nieufnie przyjrzał się dziwnie odmienionym rysom twarzy syna. Odniósł wrażenie, że odstępujące obrzmiałości, siniaki, tudzież zadrapania, obnażały zupełnie inne oblicze - nie to, które znał. - Co z tobą? - wydusił wreszcie Kołodnikow. Dimka wstał, ukazując się w całej swojej odstraszającej okazało- ści i westchnąwszy głęboko, podszedł do ojca. - Tato - z przejęciem, a zarazem z wysiłkiem odezwał się i chwy- cił zdrętwiałego Aleksieja za ręce. - Wybacz mi... Byłem dupkiem... Gdyby nie ostatnie słowa, Kołodnikow uznałby, że się przesły- szał. Ostrożnie oswobodził ręce z synowskich łapsk. - Słuchaj, Dima - zaczął, pokasłując z zakłopotaniem i odczuwa- jąc przy tym jakąś straszliwą niezręczność. - Rozmawiałem właśnie z pełnomocnikiem do spraw operacyjnych... - W jednej sekundzie jego spojrzenie spoczęło na otwartej książce i natychmiast się zaciął. Nie mógł się mylić. To była Biblia. Żadna inna książka nie ma podob- nego składu. - Skąd to masz? - Kupiłem dziś rano. Tak. Niespodzianka goni niespodziankę. Kołodnikow zacisnął zęby, usiłując zapomnieć wszystko z wyjątkiem tego, co usłyszał dziś na komendzie. - Dima! - zaczął zdecydowanie. - O ile mi wiadomo, jesteś „bry- gadzistą" na straganach... Aleksiej sądził, że po tych słowach syn przynajmniej się nastro- szy, lecz ten najzwyczajniej je zignorował. - Tak w ogóle... dziękuję ci - wydusił zawstydzony Dimka. Na- raz rozpromienił się i cofnąwszy do stołu, subtelnie położył łapsko na otwartej książce, szykując się do odczytania czegoś na głos. - Rozmawiam z tobą poważnie! - wybuchnął Kołodnikow. - Dla kogo pracujesz? Dla Architekta? Syn poderwał głowę do góry. Na kilka sekund jego oczy przy- brały dawnego wyrazu obcości i zjadliwości. Tak jakby ktoś wcisnął jakiś guziczek i wszystko wróciło do normy. - Coś się stało? - zapytał wyniosłym, skrzeczącym głosem. - Pytam się, co cię łączy z Architektem!? Guziczek najwyraźniej zrobił już swoje, bo twarz Dimki złagod- niała. - Bóg z nim, z tym Architektem - rzekł po krótkim zastanowie- niu. - Albowiem powiada Pan: otrzyma on swoją zapłatę... Kołodnikow jęknął. To była ostatnia rzecz, jaką spodziewał się usłyszeć od syna - najsłynniejszy cytat z „Kazania na górze", cóż z tego, że trochę przekręcony. - Co cię napadło? - wymamrotał. Przypomniały mu się nagle niedawne, uśmiechnięte jehowiątka i ogarnęła go lekka panika. Dimka zmieszał się, spojrzał w bok i cicho zastękał. Najwyraźniej zmagał się ze swoją pychą. Po chwili, odnosząc trudne zwycięstwo nad sobą, wziął ze stołu Biblię. - O, właśnie - rzekł przytłumionym głosem, a następnie niemal przesylabizował: -„! wówczas... jakby... łuska spadła z oczu jego... i nagle... przejrzał... chrzest przyjął..." Kiedy wy dukał zwrotkę do końca, uniósł głowę i bacznie spoj- rzał na ojca. Obawiał się, że ten go wyśmieje. Aleksiejowi nie było do śmiechu. Wytrzeszczał oczy na syna, w żaden sposób nie mogąc pojąć, ile jest w nowym Dimie szczerości, a ile pozy. - Opowiedzieć ci, jak było? - mocno zarumieniwszy się, zapytał Kołodnikow- młodszy. - M-mów - zgodził się Aleksiej, siadając niepewnie na krześle. Dimka zmarszczył brwi, pochylił głowę jeszcze niżej i poruszył szczękami. Znów, choć tylko trochę był podobny do siebie. Gdyby nie te nienaturalnie podkurczone ramiona. - Kiedy pierwszy raz obili mnie w bramie - zaczął, z trudem łapiąc powietrze -wtedyjeszcze nie oddałem. Pomyślałem, butlą we mnie rzucili... Capy... Jeden taki się napatoczył, dostał w łeb... Wie- działem, że to nie od nich... Później, idę w nocy przez bramę, a tu ktoś mnie w łeb... A nikogo wokół nie ma, rozumiesz? Brama pusta. - To było z trzydziestego na trzydziestego pierwszego? - prze- raził się Aleksiej. - Nie, wcześniej... Nie mówiłem wam o tym. Biegam to tu, to tam, a nikogo nie ma... No i znowu im nie oddałem... To niemożliwe, myślę. Złapałem więc dwóch takich i obu połamałem. Najnormalniej połama- łem... Najpierw jednego, potem drugiego. Tego samego dnia... Idę... No, wtedy, jak Skurżawy siedział w bramie ze swojąbandą. Przy czym, nie szedłem przez starą bramę - zresztą sam widziałeś... I jak mnie w tej bramie... A było jasno, sam widziałem, że nie było żywej duszy... - Zaczekaj - poprosił Kołodnikow i chwycił za serce, gotowe wyskoczyć z piersi. - Cóż więc to było? Dimka jakoś dziwnie spojrzał na ojca, po czym znowu otworzył Biblię. O Boże! Z książki wystawały papierowe zakładki! Co tu się wyrabia? - O, mam - rzekł cicho Dimka, znajdując poszukiwany fragment. -„Jaką miarą mierzycie... takąbędzie wam odmierzone..." - Kto? - zapytał, zupełnym już szeptem Kołodnikow. - Kto będzie mierzyć? Dimka oblizał podgojone wargi i Aleksiej dostrzegł w jego oczach wciąż ten sam ukryty strach. - Już mierzy...- odparł ze skruchą Dimka. ¦ Rozdział 12 Pokój syna Aleksiej opuszczał w popłochu. To, co się stało, nie mieściło się w głowie. Rzecz jasna, w naszych czasach nietrudno sfiksować na punkcie religii. Każdemu może się przytrafić. Do licha, wszystkim, tylko nie Dimce! Zupełny nonsens: droga do Damaszku przez mroczną bramę! Lecz tutaj, zamiast oślepiającego światła praw- dy, mamy do czynienia ze zwyczajnym mordobiciem! Naturalnie, ojciec z synem nie doszli do porozumienia, ponie- waż nawrócony Dimka z niepojętym uporem nie starał się nawet zro- zumieć najprostszych rzeczy. Nie bał się już ani oficera operacyjne- go, ani śledczego. - Oni również otrzymają... - ryczał, marszcząc z uporem brwi. A opamiętwaszy się po chwili, dodawał -...swojązapłatę. Cytaty z Ewangelii przemieszane z koszmarnym ulicznym żargo- nem dobiły ostatecznie Kołodnikowa. Gdy wszedł do dużego poko- ju, przez pewien czas stał nieruchomo i bezsensownie wpatrywał się w bladą ze złości Aleksandrę. Jej słowa nie docierały do niego. Roz- juszona małżonka wymachiwała rękoma, otwierała usta, lecz jej zda- nia nie mogły przedrzeć się przez powstały w głowie Aleksieja zamęt. „Już mierzy". Z jakiegoś powodu słowa Dimki napawały Kołodniko- wa nieprzepartym lękiem. Było w nich coś z Apokalipsy. Aleksiej wreszcie otrząsnął się z tego dziwacznego ogłupienia i wrócił do świata dźwięków. - Spróbuj mnie jeszcze raz choćby dotknąć palcem! - wycho- dziła z siebie Aleksandra. - Tylko spróbuj! - Wybacz - wymamrotał, i zmęczony usiadł przy stole. Zaskoczona Aleksandra umilkła. - Coś nie tak w pracy? - zapytała ostrożnie. - Żeby tylko... - wycedził. A niech to! Za jakie grzechy musi za wszystkich się denerwo- wać? W ten oto sposób Aleksiej, ze zwyrodniałą satysfakcją wyrzu- cił z siebie wszystkie rewelacje minionych dni. Przemilczał jedynie historię z Milą oraz spotkanie z Czernoleptowymi. No właśnie. Trze- ba było ich uprzedzić, żeby zbytnio nie chlapali jęzorem. Zwierzenia były pochopne. Raptem, na głowę Aleksieja z czę- stotliwością tajemniczych nocnych kuksańców posypał się grad wymówek. Wszystkie ewidentnie sobie przeczyły, choć każda skła- niała do przemyśleń. Rzucił się na wielką kasę, ze szwindlarzami się związał, a może już sam szwindluje! Ani razu nie dostał wypłaty w terminie! Powinno się za to niejednego, a wszystkich dyrektorów zatłuc. A co, jeśli jego samego postrzelą? To jeszcze przez niego mili- cja dobierze się do Dimeczki! I tak dalej... i tak dalej... - Oj, Mamuśka! - lekceważył jej uwagi Kołodnikow. - Lepiej zainteresowałabyś się, jak twój synuś spędza czas! Otóż jest u Archi- tekta „brygadzistą" na straganach! Wiesz chociaż, o czym mówię? Prawdę powiedziawszy, Aleksiej sam miał mgliste wyobrażenie o pracy „brygadzisty" na straganach, ale jego słowa podziałały na Aleksandręjak płachta na byka. Nie tracąc czasu, zaczęła zbierać się do wyjścia. Zamierzała oświadczyć, że w noc, gdy dokonano napadu na kierowcę wołgi, Dimka był w domu, chociaż wcześniej wygadała się, że w ogóle w domu wtedy nie nocował. - Skoro mi nie uwierzyli, to myślisz, że uwierzą tobie? - zapytał Kołodnikow, uśmiechając się krzywo. - Zeznań krewnych nie biorą nawet pod uwagę. Zresztą, dziś jest niedziela. Śledczego nie ma, na- tomiast oficer operacyjny zmył się, gdy jeszcze tam byłem. Usłyszawszy hałasy, Dimka wyjrzał z pokoju i z Biblią w ręku usiłował niezgrabnie pojednać skłóconych rodziców. Zaczął od tego, że błogosławieni... po czym polazł szukać słowa „pokorni", które nie- spodziewanie umknęło mu z głowy. Gdy wreszcie je znalazł, wówczas zupełnie zapomniał, co chciał powiedzieć. Kołodnikow zaczął podej- rzewać, iż synalek znów próbuje zamydlić im oczy. - No dobra - burknął. - Idę po gazety, może już coś napisali o wczorajszych wydarzeniach. - Nie martw się, mamo - uspokajał Dimka. - A lbowiem powiada Pan: nie troskajcie się o dzień jutrzejszy... Co ma być, to będzie! A sprawiedliwości stanie się zadość... - Jeżeli wierzyć tym słowom - wciągając buty w przedpokoju, docinał uszczypliwie Aleksiej - to wszyscy będziemy smażyć się w piekle. - Kto to powiedział? - poderwał się Dimka. - Święty Augustyn. -A kim on jest? - Aktorem filmowym - wycedził Kołodnikow i wyszedł. W klatce schodowej zderzył się z ogromnym wąsatym esaułem (czy może raczej atamanem), odzianym w granatowy frencz. Posępny kozaczyna szedł z dołu, płonąc purpurowymi lampasami i nerwowo po- klepując nahajkąo goleń. Nie dość, że nie odpowiedział na ukłon Alek- sieja, to jeszcze niechętnie odwrócił głowę. Zresztą, Kołodnikow nie zdążył się na niego obrazić, gdyż spostrzegł, że pod lewym okiem wąsa- tego pięknisia rozpływało się potworne, śliwkowe limo. Tak, widać też otrzymał swoją zapłatę. Aleksiej osłupiał i obejrzał się. „Szczęściarz", zachrypiał mu z pamięci niedawny, znienawidzony głos staruch. A to ci sprawna straż obywatelska. „A pan dokąd?", „A gdzie pan mieszka?" Doigrali się, psia ich mać. Kołodnikow pokręcił głową i otworzył drzwi klatki schodowej. Kwiecień najwidoczniej się opamiętał. Dzień był wyraźnie cie- plejszy, a ciemne kłęby chmur dosłownie rozpływały się po ołowia- nym niebie. Jak zwykle w niedzielę, na podwórzu było dość tłoczno. Uwagę Aleksieja przyciągnął niewielki tłumek mężczyzn, zwarty obok stołu, gdzie zazwyczaj grano w kości lub domino. Tym razem jednak nie było słychać stuku rozsypujących się kostek. Dobiegał stamtąd szelest gazet i zapalczywie przekrzykujące się głosy. - „Według naszych dzielnych stróżów porządku -już z daleka Aleksiej poznał natrętny głos elektryka Borki - wychodzi na to, że wszystkie przestępcze organizacje naszego dotąd spokojnego mia- sta, jak na komendę rzuciły się na siebie. To walka na śmierć i życie. Szokujące swoim okrucieństwem porachunki z Arkadym Złotniko- wem, bardziej znanym w pewnych kręgach jako Skurżawy..." - Dzień dobry... - przywitał się przestraszony Aleksiej. - Co to za gazeta? - Czekaj - przerwał mu ktoś w pół zdania. - Daj mu dokończyć. - „A zatem mafia czy oddziały specjalne?" - ogłosił wszem i wobec Borka kolejny podtytuł i oderwawszy oczy od gazety, suro- wo spojrzał po zebranych. W okularach za masywnymi oprawkami wyglądał nader imponująco. - „A mimo to pozostaje masa pytań - kontynuował monotonnie elektryk - na które milicja, reprezentowana przez pułkownika Lepili- na, póki co, nie jest w stanie odpowiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że wszystkie zabójstwa wykonane zostały przez zawodowców i na nie- cenie. Nie do końca jasny jest jedynie identyczny sposób działania zwalczających się grup przestępczych. Można by przypuszczać, że ich członkowie korzystająz usług jednego zleceniobiorcy..." - No, no, kto by pomyślał... - piał ktoś z zachwytu. - „W pewnych kręgach - rozbrzmiewał opanowany głos Borki - krążą słuchy, że nasze spokojne prowincjonalne miasteczko zosta- ło wybrane przez służby specjalne na poligon ćwiczebny, gdzie prze- szkoleni funkcjonariusze zabrali się za likwidację elementu przestęp- czego, rękoma samych przestępców. Tłumaczy to bezradność, a ra- czej narzuconą odgórnie bezczynność organów ścigania..." Kołodnikow mógłby przysiąc, że „pewnymi kręgami" autor ar- tykułu skromnie tytułuje samego siebie. Zgromadzeni poruszyli się. Zrobiło się gwarno. - A więc gliny też maczająpalce w tych zbrodniach! - zaskrze- czał mu nad samym uchem tenorek. - Sprytnie! -1 bardzo dobrze! Tak trzymać - potrząsając rękami, wykrzyki- wał rządny krwi znajomy emeryt weteran. - Już dawno powinni z tym skończyć! Dotarło wreszcie do nich! Za długo cackali się z tymi kana- liami! - Uspokój się, dziadku! Pozwól posłuchać. - „Zresztą, sam pułkownik Lepilin kategorycznie temu zaprze- cza..." - Jeszcze czego! - zarechotał ktoś złośliwie. - Sam chyba nie wierzy w to, co mówi! Zorientowawszy się, że żadnej z trzech gazet (pierwszą trzymał Borka w rękach, a dwie pozostałe przyciskał łokciem do stołu) nie uda się zagarnąć, Kołodnikow skierował swe kroki ku wyjściu na aleję, gdzie w najbliższym kiosku zakupił identyczny, równie solidny plik prasy. Pierwszą z gazet niecierpliwie rozwinął już na ulicy. Była to lo- kalna „Prawda". Dawny partyjny organ potępiał swawolę przestęp- ców, a przy tym językiem swoich czytelników piętnował na całego demokrację. O samych wydarzeniach pisano dość skąpo, powołując się ustawicznie na opinie funkcjonariuszy milicji. Zresztą, samych faktów było dla Kołodnikowa więcej niż wystarczająco. Pięciu zabitych przedwczorajszej nocy. Czworo z bandy Archi- tekta. Tożsamości piątego nie ustalono. Ponadto pobito, postrzelo- no lub zadano rany kłute około czternastu osobom, w tym prezesowi rady dyrekcji oraz ochroniarzowi znanego z ostatnich skandali fun- duszu inwestycyjnego „Rosjanin". Wszystkich przestępstw doko- nano w różnych częściach śródmieścia, około północy... - Co ty tam czytasz, co? - z szyderczą wymówką odezwał się z tyłu znajomy głos i obróciwszy się, Kołodnikow ujrzał przygarbio- nego Paszę Głotowa - niegdyś kolegę z roku, a obecnie kierownika działu „Wiadomości Lokalnych". - Witam - rzekł Pasza. - Po coś tyle makulatury nakupował? Nie masz co z pieniędzmi robić? - Ta-ak - zamiast przywitania odparł Kołodnikow i złowieszczo patrząc mu w oczy, powoli zwijał gazety w gruby rulonik. - A oto i ten, którego zaraz zatłukę... - Tutaj? - z lekką trwogą zainteresował się tamten. - Może lepiej dziabniemy sobie po kielichu? A właściwie, to o co ci chodzi? - Co wy sobie myślicie, sukinsyny? - zapytał rozjuszony Alek- siej. - Już do reszty węch straciliście? Na swoich się rzucacie? Ja z tobą w jeden nocnik robiłem, a teraz smarujesz o mnie w kronice kryminalnej! - Stój-stój! - przerwał oszołomiony Pasza Głotow. - O czym ty mówisz? Kto i gdzie o tobie smaruje? - W tych waszych „Wiadomościach". We wczorajszym nume- rze... - Nie, no wybacz! - odpowiadał Pasza z godnością. - Miesiąc mija, jak „Wiadomości" nie są już moje! Widzisz, przez głupotę za- tłukłbyś niewinnego... - Zwolniłeś się, tak?- pojął Aleksiej. - Mówiłem ci, miesiąc temu. Jestem teraz zastępcą redaktora gazety „Dobranoc!". Kołodnikow zamrugał oczami. - „Dobranoc!"? - Fajna nazwa, nie?- rozpromienił się Pasza. - Czekaj, tylko wetknę „Dzienniczek" pod pasek. A co cię tak uraziło w „Wiadomo- ściach"? Ach tak! Kronika kryminalna. Co, zabiłeś kogoś? - Żebym chociaż to zrobił! - Hm... - Pasza z zakłopotaniem pogłaskał swój wydatny chrząst- kowaty nos. - Mówiłeś, że w którym to było numerze? - We wczorajszym. - Dziwne - zwątpił Pasza. - Zdaje się, że przeglądałem wczoraj- szy numer. Niczego tam o tobie nie było. - Bo nie było nazwiska - z przykrością odparł Kołodnikow. - Napisano: programista mieszkający w tym samym domu. Pasza Głotow wybałuszył oczy i ryknął śmiechem. - Kto jest tym programistą? Ty? Przecież jeszcze pół roku temu myliłeś discplaya z playboyem. - Półtora - zazgrzytał Aleksiej. - Pół roku temu to ja się już zajmowałem łamaniem tekstu. Chuda twarz Paszy składała się głównie z nosa i uszu. Wszyst- ko pozostałe jakoś nie przyciągało uwagi. Typowe dziennikarskie oblicze - węch i słuch. - Nigdzie się teraz nie śpieszysz? - zapytał niespodziewanie Pasza. -A co? - Chciałbym się więcej dowiedzieć o tej notatce. To jakiś lap- sus? - Ogłosili mnie hersztem mafii - oświadczył chłodno Kołodni- kow. Zastępca redaktora gwizdnął. - Słuchaj - rzekł. - Na piwko chyba za zimno... To może po kawce, co? Tu nieopodal całkiem jest niezły bar. A właśnie. Czy masz przy sobie ten numer „Wiadomości"? Kołodnikow chwycił za kieszeń kurtki. Chyba zostawił gazetę na stole w gabinecie oficera operacyjnego. A, nie! Jest, znalazł. - Mam - burknął Aleksiej. - Oto ona. Weź tylko pod uwagę, że pieniądze wydałem na brukowce. Bar „U Oksany" był istotnie przyjemnym miejscem. Za ladą krzą- tało się dwóch dryblasów o znudzonych i nieco zuchwałych spojrze- niach. Wyglądali jak bliźniacy. Trudno powiedzieć, który z nich był Oksaną. Aleksiej sam nigdy by nie przestąpił przez próg tego typu instytucji. Bary, podobnie jak wszelkie gabinety, wzbudzały w nim lęk. - A więc teraz pracujesz w zupełnie nowej gazecie? - spytał Kołodnikow, gdy usiedli z kawą przy narożnym stoliku. Pasza zanurzył wargi w kawie, uznając, że jest za gorąca. - Dopiero zarejestrowaliśmy tytuł - potwierdził. - Łamacza nie potrzebujecie? - zapytał prosto z mostu Aleksiej, przypomniawszy sobie, że fundusz najprawdopodobniej już dogory- wa. Pasza Głotow przecząco pokręcił głową, to znaczy nosem i uszami. - Na razie nie. Pierwszy numer łamałem osobiście. Nawet nie pierwszy, lecz zerowy - próbny. Zdobędziemy pieniądze, to wtedy... Kiepsko teraz ze sponsorami. - Pasza nagle posmutniał i zafrasował się. - Potrzebujemy na początek jakiegoś skandaliku - westchnął. - Musimy jakoś zaistnieć. Masz coś takiego? Tylko bez polityki, to musi być coś naszego, lokalnego... - Na przykład? - zainteresował się Aleksiej, ostrożnie próbując kawę. Była wyśmienita. Głotow uśmiechnął się i podrapał po szyi. - Pamiętasz, był czas, gdy sensacja goniła sensację? A to geo- lodzy dowiercili się do piekła, a to znowu szczury- mutanty szturmo- wały pociągi w metrze. Coś w tym rodzaju, lecz na lokalnym materiale. Przykładowo: Jak wieść niesie - czy też według nieoficjalnych donie- sień - w związku z zanieczyszczeniem środowiska zachwiał się aparat genetyczny u karakurtów... - A gdzie u nas są karakurty? - nie zrozumiał Aleksiej. - Są. Nasz region jeszcze zalicza się do obszaru występowania tych jadowitych pająków. Tak więc: jakoby w związku z kryzysem ekologicznym karakurt skrzyżował się, no... powiedzmy z pospolitym domowym karaluchem. W rezultacie tej krzyżówki powstał hybryd... - Karakurtoluch? - podpowiedział Aleksiej i uśmiechnął się sze- roko. - Wspaniale! - zaniósł się z zachwytu Pasza. - Coś mi się widzi, stary, że nadal jesteś mocny w kalamburach! Czemu nie spróbowałeś swoich sił w dziennikarstwie? Rewelacja! Karakurtoluch! Wygląda jak karaluch, lecz jak ugryzie, to śmierć murowana. Doniesienia to potwierdzają... Wyobrażasz sobie, co za sensacja? - Laury Orsona Wellesa nie dają ci spać? - skrzywił się Kołod- nikow. - Ty to wszystko na poważnie? - Oczywiście, że nie! Mówię przecież, że to brednie. Ale to musi być właśnie coś takiego, rozumiesz? Nic ci przypadkiem nie przycho- dzi do głowy? - Nie, teraz coś innego zaprząta mi głowę - Kołodnikow pokle- pał kieszeń kurtki. - O, właśnie... - Ach tak! Racja! - ożywił się Pasza. - Pokaż, co też oni tam wypisują? Aleksiej wyciągnął pogniecioną gazetę i oddał ją Paszy. Ten przeczytał i potrząsnął chrząstkowymi uszami. - To co ci się tu nie podoba? Oprócz programisty, oczywiście. - Wszystko - odpowiedział Aleksiej - strzały, huk i łuski... Ja tam byłem! Cały czas ciągająmnie po komisariatach jako świadka... przynajmniej na razie... - Poczekaj! Jakie strzały? A! Z automatu. - Nie było żadnych strzałów - z uporem powtarzał Aleksiej. - Huku też nie było. Nie znaleziono ani jednej łuski. Zeznawałem, a oficer operacyjny mówił, że nawet kul nie ma! Ciała podziurawione, a po kulach ani śladu. - To jakaś mistyka - ostrożnie zauważył Pasza. - Mistyka? - zjadliwie zapytał Aleksiej. - To jeszcze nie misty- ka! To suche fakty. Posłuchałbyś, co u nas w podwórzu wygadują! To dopiero jest mistyka. Negatywna energia, zjawy czekistów... - Czekistów? - otrząsnął się Pasza, wytężając czujnie nos i uszy. - Stój—stój... Istotnie! Przerabialiśmy ten materiał. Akurat po pierw- szym puczu. Przygotowywał go Szurik Charitonow. Wiem, bo reda- gowałem ten numer. Co prawda, nie było tam mowy o żadnej mistyce, po prostu poużywał sobie na stalinizmie. W samym podwórzu ich rozstrzeliwano? - W bramie - sprostował Aleksiej. - A może we wszystkich czterech... nie wiem. - A co z tą negatywną energią? - chciwie spytał Pasza. - No bo widzisz...- zawahał się Kołodnikow. - Ni w ząb nie znam się na tej bioenergetyce... Czy jak to się tam nazywa? Jednym słowem architekci coś schrzanili i teraz w tych bramach gromadzi się nega- tywna energia. Jak chcesz, to nakreślę ci, ktoś mi już to wytłumaczył. W tej energetycznej plątaninie powstają zjawy, które tłuką każdego, kto się napatoczy. Po północy... Pasza Głotow powolnym ruchem oparł się na krześle. Jego sza- re, blisko osadzone oczy, przez chwilę zdawały się być zamglone, jakby umysł za nimi dryfował w nieznane. - Posłuchaj - zakołysał się, po czym zaczął zupełnie poważnie: - Czegoś takiego właśnie potrzebujemy. Najważniejsze uderzyć w odpowiednim czasie. Teraz wszyscy o tym ględzą. W „Dziennicz- ku" Gierka Prysjagin sklecił artykuł: „Mafia czy oddziały specjalne?". Jeszcze nie czytałeś? Oczywiście, to też bzdury, ale zobacz - cały nakład rozszedł się już z rana. Kołodnikow pogrzebał w odłożonych gazetach. Istotnie, „Dzien- niczka" wśród nich nie było. - Ale mocy piekielnych nikt jeszcze w to nie wplątał - głośno rozmyślał Pasza. - Hm. - Tylko -powiedział zdecydowanie Kołodnikow -jeden waru- nek: żeby w tym waszym brukowcu nie było mojego nazwiska, jasne? Bo wtedy już na pewno będzie dla mnie „Dobranoc!"- wśród wszyst- kich świętych. - Nie masz się czego obawiać, stary! - Pasza Głotow był tak zachwycony niespodziewanie podsuniętym tematem, że zamówił jesz- cze dwie kawy i po pięćdziesiątce koniaku. - O tobie ani słowa - zapewnił i usiadł naprzeciwko. - Szepnij tylko słówko, na kogo mam się powołać. Kto ci nagadał tych bzdur o zjawach czekistów? - Elektryk - odpowiedział Kołodnikow. - Nasz, domowy. Przy czym szczwany lis z niego, może się wystraszyć. To w końcu gazeta. - Elektryk? - zwątpił Pasza i zastękał. - Nie, będzie mało wiary- godny. Pewnie do tego pije? - Borka!? - Aleksiej nawet nieco zarechotał. - Za trzech! - Sam widzisz? Jest jeszcze ktoś? Tym razem zamyślił się Kołodnikow. - Tak w ogóle, to jest jeszcze jedna osoba - zaczął nieśmiało - taka energoterapeutka, powiedzmy. - Wspaniale! - krzyknął Pasza. - Ale nie mieszka w naszym domu - uprzedził Aleksiej. -Co za różnica! Daj mi na nią namiary. Jak ma na imię? - Mila. Nazwiska i adresu nie znam. Mam za to jej telefon. Tylko jedna prośba: wyłącznie za jej zgodą, dobra? - Zgoda, dawaj numer! No i co za diabeł ciągnął go znów za język! Było już jednak za późno na odkręcenie, tym bardziej, że Aleksiej popełnił jeszcze jedną głupotę. Otóż sięgnął do górnej bocznej kieszeni kurtki i wyciągnął z niej wizytówkę firmy „Edem". Dobrze, że nie wpadł na pomysł wrę- czenia jej dziennikarzowi, tylko podyktował numer z kartki. Nie zmie- niało to faktu, że sytuacja stawała się idiotyczna i co gorsza, nieod- wracalna. Aleksiej wyobrażał już sobie fizjonomię Paszy Głotowa, gdy usłyszy w słuchawce ponętny kobiecy głos: Firma „Edem", słu- cham... Wzdrygnął się. Trzeba było jakoś temu zapobiec... - Wiesz co? - wymamrotał. - Chodź, pójdziemy zadzwonić ra- zem. Jeśli nie będzie miała nic przeciwko, to wdepniemy do niej, po- siedzimy i pogadamy. Dobrze byłoby kupić jeszcze butelkę czegoś wytrawnego. - Nie widzę przeszkód - odpowiedział wyniośle Pasza Głotow. - Właśnie wczoraj dostałem małe honorarium. Gdy szukali budki telefonicznej, Aleksiej usilnie głowił się, co powie za chwilę Mili. Przyjaciel dziennikarz interesuje się zjawiskami nadprzyrodzonymi... między innymi tym, co dzieje się w podwórzu domu numer dwadzieścia jeden. A że on sam niezbyt zna się na tych sprawach, potrzebna jest konsultacja. Tak, coś w tym rodzaju... Mila była nieco zaskoczona, a zarazem zaintrygowana. Już po upływie dwudziestu minut siedzieli w ciasnej kuchni i odkręcali bu- telkę „Rkaciteli". - A więc, tak! - mówił w uniesieniu Pasza Głotow, zwracając się to do Mili, to do Aleksieja. - Na początek opinie lokatorów. Żadnych nazwisk, same inicjały. Liosza, jak tam wołają na tego elektryka? - Borka - z uśmieszkiem odezwał się Aleksiej, rozlewając wino do kielichów. - A zatem pan B. - z zupełną powagą oświadczył Pasza. - Zawo- du nie będziemy podawać. Mieszkający w tym domu pan B. i już! A ty będziesz pan K. Aleksiej nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Paszka zawsze był skandalistą. - Czego rżysz? - Pan K.? To podchodzi pod Kafkę... Pasza zawahał się i zamrugał. Po chwili jego twarz rozpromieniła się. - No proszę! A ten znowu swoje! - zamyślił się przez sekundę. - Tak, istotnie. Pan K... może być! To nawet dobrze, że pod Kafkę podchodzi! Dwóch na początek wystarczy. A zatem, dwaj naoczni świadkowie, żeby zaaferować czytelników, a pod tym fachowy ko- mentarz energoterapeutki... Mila, a co z tobą? Czy zgadzasz się na ujawnienie nazwiska, czy też podać tylko inicjały? A to drań, z pewną zawiścią pomyślał Kołodnikow. Już nawet na „ty" przeszedł. Spojrzał na Milę. Piwne oczy gospodyni zdradzały zamyślenie, na lekko obrzmiałych wargach zagościł tajemniczy uśmiech. - Pozwól, że się zastanowię - odezwała się w końcu. W pokoju głucho żary czak telefon, a po chwili wrzasnął dźwięcz- ny głos małpiatki Kseni. -Mamo! Odbierz! - Chwileczkę - powiedziała Mila, po czym wyszła, szczelnie zamykając za sobą szklane drzwi. - A kiedy zamierzasz rozmawiać z elektrykiem? - zainteresował sięAleksiej. Pasza odstawił kielich i obrócił się do przyjaciela. - Zwariowałeś, czy co? - zapytał ze szczerym zdumieniem. - Kiedy mam z nim gadać? Nie ma na to czasu! Dzisiaj piszę, jutro łamię (osobiście, chciałbym zauważyć), a pojutrze numer musi już leżeć w kioskach, rozumiesz? To, o czym opowiadałeś po drodze, w zupełności wystarczy. Aha, dasz mi później namiary na tego ofice- ra, który cię przesłuchiwał! - Słuchaj, wszystkie gazety się na was rzucą- rzekł Kołodni- kow. -1 prawe, i lewe. Zarzucą wam szarlataństwo. - Rzucą się - potwierdził z zadowoleniem Pasza. - Niech tylko spróbują tego nie zrobić! Stary, to przecież darmowa reklama! Bądź pewien, że po całym mieście rozejdzie się, że jest taka gazeta „Dobra- noc!". Z czystej ciekawości zaczną kupować! Gorzej, jeśli nikt się nie rzuci... Szklane drzwi otworzyły się, uderzając w taboret, na którym siedział Pasza. - Pardon - rzekł, odsuwając się. - No i co postanowiłaś? Sądząc po czasie, w jakim Mila uporała się z klientem, do zamó- wienia nie doszło. - A można ze zdjęciem? - zapytała. Zdezorientowany Kołodnikow zakrztusił się winem. Mila tym- czasem usiadła przy stole i chwyciwszy za kielich, wyczekująco spoj- rzała na Paszę Głotowa. - Jak masz, to daj - rzucił po krótkim namyśle. - Nie, nie teraz, potem razem coś wybierzemy. - Wyciągnął długopis oraz gruby, po- szarpany notes. - Mila, to jak mam rozumieć Emila... A nazwisko? - Turmoriezowa - spokojnym głosem oświadczyła Mila i Alek- siej o mały włos nie zakrztusił się znowu. - Emila Turmoriezowa - z zadowoleniem wypowiedział Pasza, zapisując zamaszyście imię i nazwisko. - Przez jakie „u"? - Otwarte. Pasza coś podkreślił i ponownie wbił wzrok w gospodynię. - A teraz muszę napisać kim jesteś? Energoterapeutką? Mila zawahała się. - Raczej medium. - Wróżka, wieszczka... - niezdecydowanie dodał Aleksiej, przy- pomniawszy sobie o rozłożonych na stołe kartach. - Wspaniale! - Pasza Głotow kreślił niczym milicjant wypisują- cy mandat. - Do diabła, nie wziąłem dziś mikrofonu. Ale kto to mógł przewidzieć! No, dobra... jak to było z tą negatywną energią? Mila obróciła się w kierunku szklanych drzwi. - Kseniu! Posiedź trochę przy telefonie! Następnie uniosła brwi i zaczęła nadawać o rogach i przecinają- cych się strumieniach. Tępy różowy paznokieć jeszcze raz powędro- wał po obrusie. Butelka „Rkaciteli" wkrótce była pusta i Kołodniko- wa, jako jedynego, który nie miał nic do roboty, posłano po następną. Kiedy wrócił, na kuchennym stole leżał już rozwinięty szczegó- łowy plan miasta. Pasza, spoglądając raz po raz w kupioną przez Kołodnikowa gazetę, nakreślał na nim flamastrem śródmieście. - Słuchaj, stary - rzekł z drżeniem w głosie, podnosząc znad mapy nieprzytomny wzrok. - Samemu zrobiło mi się niedobrze. Spójrz, co tu się wyrabia! Kołodnikow spojrzał. Punkty na mapie porozstawiane były na kształt koślawego krzyża. W samym jego środku znajdował się dom numer dwadzieścia jeden przy alei Nadzieżdy Krupskiej. - Co to jest? - spytał Aleksiej, stawiając butelkę na rogu stołu, gdyż resztę powierzchni zajmował plan miasta. - Tutaj zaznaczyłem miejsca wypadków - triumfalnie oświad- czył Pasza. - Czy widzisz, co przedstawiają te cztery promienie wy- chodzące z każdej bramy? - Jeszcze trochę i wyjdzie swastyka - dodała zamyślona Mila. - „Nakreślona pierwsza litera Imienia..." - wymamrotał Kołod- nikow. - Co? - zwrócił się do niego Pasza. - Tak jest krzyż - wyjaśnił Aleksiej, patrząc na wyrysowaną figurę jak zaczarowany - a tak litera „x"... - Dla ciebie wszystko jest proste - rzucił zirytowany Pasza, po czym ponownie zwrócił się do Mili. - No i co, medium? Komentuj, dosyć tego obijania się... - Czekaj - przerwał Aleksiej zachrypniętym głosem. - Jeszcze jedno. Ten elektryk, Borka mówił, że niepotrzebnie otworzono pozo- stałe bramy. Jak to on się wyraził? A! „Przeniknęło przez podwórze na krzyż..." • - Wspaniale! - ryknął Pasza, chwytając za notes. - Na krzyż przeniknęło... Od razu widać, że elektryk! - Liosza - zawołała cicho Mila - ostatnim razem szliśmy do was przez zaułek. O ile pamiętam, to nie było tam żadnych wrót, tylko same zawiasy. W pozostałych bramach żelazne wrota zawierająjakiś ornament. -T-tak...Icoztego? Mila uniosła brwi i zamyśliła się. - Trzeba będzie na to rzucić okiem - odezwała się po chwili. - Całkiem możliwe, że ten ornament kryje w sobie jakąś przestrogę... - Diabli z tym! - rzucił Kołodnikow.- Z wami to można w łeb dostać! Wypijmy lepiej! Mila podała mu korkociąg. Pasza zagorzale kreślił coś w swoim notesie. Nagle rzucił długopis i chwycił podsunięty mu kielich. - Nie - rzekł z żalem, popijając trunek. - Nie zdążę sfotografo- wać tych waszych bram. Szkoda. Ale to nic, puścimy w kolejnym numerze. Ma się rozumieć, opatrując odpowiednim komentarzem. - Tak! - przypomniał sobie raptem Kołodnikow, obserwując poruszającą się chrząstkową grdykę Paszy. - Borka jeszcze gadał, że wcześniej... no, przed otwarciem wrót, wszystko to wydostawało się po trochu, jak dżin z butelki... - Co znaczy „wszystko"? -Nie mam pojęcia. Mówiłem przecież, że to przebiegła bestia, trzeba go mocno ciągnąć za język. - Tak w ogóle, to ten wasz pan B. musi być ciekawym człowie- kiem - zauważyła Mila. Pasza Głotow zerknął na zegarek i gwizdnął. - Dobra - powiedział, zrywając się z miejsca. - Liosza! Mila! Dzięki za informacje! Pijcie sobie dalej, ale na mnie już czas! Dawaj zdjęcie! Mila przyniosła album rodzinny, wybrała pięć fotografii sprzed przynajmniej dziesięciu lat i wręczyła je Paszy. - Hm... O ta! - wypalił, wyciągając tę, na której Mila choć trochę była podobna do siebie. - O nic się nie martw, jak tylko zrobię mate- riał - dryndnę i przeczytam go przez telefon do autoryzacji. Zgoda? Zdjęcie oczywiście zwrócę! Ostatnie słowa dziennikarz-pędziwiatr wypowiadał już w ma- leńkim korytarzyku, wskakując w buty. Godne podziwu! Ileż to jeden człowiek może mieć w sobie energii! Uścisnął dłoń Kołodnikowa, cmoknął zdezorientowaną gospo- dynię i znikł. Trzasnęły drzwi wejściowe. Aleksiej i Mila spojrzeli na siebie zdumieni, po czym nie mogąc się powstrzymać, zarechotali. Aleksiej nieco nerwowo. ¦ - Rozdział 13 Małpiatkę Ksenię udało się odprawić do jakiejś jej koleżanki dopiero po piątej, dlatego też Kołodnikow wrócił do domu późno. Jak to pisał jego imiennik Aleksiej Nikołajewicz: „Nasyciwszy się wszystkim co ludzkie". Po porannym zakłopotaniu nie zostało nawet śladu, pomijając tylko powracający od czasu do czasu niepokój 0 Dimkę, który jednak me był już tak intensywny. Aleksiej świetnie zdawał sobie sprawę, że jego latorośl orientuje się znakomicie w spra- wach karnych, o wiele lepiej niż on sam. I jeżeli Dimka niczego sienie obawia, to znaczy, że ma ku temu podstawy. Niepokojące jest tylko to jego nagłe zainteresowanie Biblią. Choć z drugiej strony, nie ma w tym nic złego. Lepiej już Pismo Święte niż „Mein Kampf'. A zresztą... Miał rację Kirusza Czernoleptow, że wszystko jesz- cze się ułoży! Można powiedzieć, że już to nastąpiło. Przecież nawet sam oficer operacyjny przyznał, że Kołodnikow w żadnym wypadku nie nadaje się na przestępcę. Pysk nie ten... No i chwała Bogu! Siedząc w trolejbusie, Aleksiej z przyjemnością i w najdrobniej- szych szczegółach wspominał swoje dzisiejsze łóżkowe igraszki z Miłą, do których doszło tuż po wyjściu Kseni. Potem zamyślił się nad zuchwałymi zamiarami Paszy Głotowa. Szczwany lis z niego! I co najciekawsze, niczym nie ryzykuje. Nikt bowiem nie poda redakcji do sądu, ponieważ nie będzie osoby, która poczułaby się urażona. A sama idea też niczego sobie. W naszej prasie mistyką zajmuje się jedna gazeta, a kryminalistyką inna. A tu wszystko włoży w jeden kocioł i wymiesza. Miasto chyba oszaleje. Gazetka rozejdzie się jak świeże bułeczki. Grunt to znaleźć sponsorów. No i ta nazwa - „Dobra- noc!" Kto by pomyślał... Podśmiewając się w duchu, Kołodnikow wyszedł z trolejbusu 1 ruszył w stronę domu. Był dżdżysty, kwietniowy wieczór. Połyski- wały chodniki. Nagie gałązki oplatały latarnię, tworząc swoiste pta- sie gniazdo, pośrodku którego migotała mlecznobiała lampa w kształ- cie jaja. Aleksiej nie bał się, że zmoknie, gdyż od bramy dzieliły go zaledwie dwa kroki. Jego głowę zaprzątały teraz dwie rzeczy. Pierw- sza - to oderwać swój leniwy tyłek od kanapy i udać się na poszu- kiwanie nowej pracy. Żeby tylko wypłacili pieniądze, bo inaczej będzie jak ta hołota naiwniaków przepychać się i zaglądać przez dziurkę od klucza. Druga sprawa to oczywiście te zagadkowe morderstwa, nieme wybuchy, puste bramy... A właściwie, to nie druga, lecz dziesiąta? A niech to, szesnasta, jeżeli już mówić prawdę! Żyjesz? Żyjesz. Prze- skrobałeś coś? Ależ skąd! No to czego ci jeszcze trzeba? A jeśli już mowa o cudach, które tu się wyprawiają, to czym, u diabła, są cuda? Prawdopodobnie jeszcze jedna nowoodkryta obrzydliwość...Już nam te wszystkie cuda uszami wychodzą. W ciągu ostatnich czterdziestu lat tyle tego było, że człowiek zdążył się przyzwyczaić. Nawet na Księżycu byliśmy! I co z tego? Żyjemy, jak żyliśmy, tylko gorzej. Jak mawiał klasyk „Radio jest, a szczęścia nie ma". Niedawno pokazywali w wiadomościach: idzie wzdłuż muru za- maskowany karabinier, na mordzie kominiarka, a pod pachą granat- nik. A z naprzeciwka ślimaczy się gospodyni domowa z wypchanymi po brzegi siatkami. Nawet na niego nie spojrzy. A niechby na miejscu tego bandyty w szmacianej przyłbicy był, dajmy na to, diabeł albo kosmita z czółkami na głowie? Niczego by to nie zmieniło! Bo po chlebuś wyskoczyć trzeba... i do pracy też iść trzeba... Życie przetrawi najbardziej wyszukaną fantastykę. Ależ spryciarz z tego Paszy Głotowa! Nie zastanawia się nawet, co jest prawdą a co fikcją. Grunt, to zamącić ludziom w głowach, o resztę niech się sami martwią. Oj Mila, Mila! Jak ona wszystko błyskawicznie sobie przekalkulowała „A ze zdjęciem można?" Oczy- wiście, że tak, żabko! Inni dają ogłoszenia, tracą pieniądze: „Wróżę z fusów po kawie" albo: „Wędrówka dusz. Niedrogo". A tu, proszę - bezpłatna reklama na całe miasto, i to jeszcze jaka! Teraz będzie mogła łączyć zawód dyspozytora z wróżbiarstwem. Nie opędzi się chyba od klientów przez te swoje spodeczki... Ech... Jeden tylko Kołodnikow, tak jak był durniem, tak jest nim nadal. Inni wszędzie widzą swoją korzyść, a on dąży do prawdy. Bo mistyki nie lubi! Chciałby dotrzeć do istoty rzeczy... I dotrę, zdecydował nagle, rozzłoszczony i zarazem rozweselo- ny. Właśnie tak, z czystej ciekawości. A co ja, głupszy od milicji jestem, czy co? Przynajmniej mam tę przewagę, że jestem naocznym świadkiem. ¦ Dosyć! Dosyć tego próżniactwa! Jeszcze trochę i mózg tłuszczem obrośnie. Sam przecież mówiłem: „Wiara powstaje wtedy, gdy nie chce ci się sprawdzić!" Aleksiej znowu przypomniał sobie, jak przed dziesię- ciu laty wtargnął do domu z wymiętoszoną tablicą chronologiczną, od- bitą na kopiarce i ściągnął z półki jednotomową encyklopedię. Od razu wszystko stało się jasne. Przyjść teraz do domu, wziąć czystą kartkę i opisać w szczegółach każdy wypadek: miejsce, czas, okoliczności. Może te zjawy czekistów błąkające się po podwórzach to tylko wymysły? Uśmiechając się złośliwie, Kołodnikow zdecydowanym krokiem minął ciemną bramę. Tym razem, o dziwo, nikt go nie zatrzymał, nie oślepił ani też nie wypytywał, kim jest i gdzie mieszka. No tak! Rozgadał się! Weźmie czystą kartkę i powypisuje! „Za- raz!"-jakby powiedziała tamta dziewczynka z plecaczkiem. A czy z małżonką nie chce się pan rozmówić, co? Wyszedł na pięć minut po gazety, a cały boży dzień szlajał się nie wiadomo gdzie, wracając dopiero na noc, do tego w stanie wskazującym... Cóż za pieskie życie? Podczas gdy Aleksiej zmagał się z zamkiem szyfrowym, a potem pokonywał dwie kondygnacje, zdążył już wyobrazić sobie w szcze- gółach, co go czeka w domu i natychmiast posmutniał. Nie myślał już nawet o tym, by coś wypisywać czy nakreślać. Usłyszawszy dźwięk przekręcanego klucza, Aleksandra nie ra- czyła nawet wyjrzeć. Można się było tego spodziewać. Za szczelnie zamkniętymi drzwiami do pokoju Dimki panowała cisza. Kołodnikow rozebrał się i z zatroskaną miną, zdecydowanym krokiem wszedł do pokoju, rzu- cając na stół namoknięty plik gazet. - No, z tą notatką to już chyba się połapałem - rzekł zmęczonym głosem. - Wybacz, że tak długo to trwało. Jak już zaczniesz gadać z tymi dziennikarzami, to nie skończysz. Aleksandra zgodnie ze swoim zwyczajem zasiadała w fotelu przy lampie i z kamienną twarzą czytała „Nowy Testament". Wyprostowa- na, jakby połknęła kij od miotły, gniewnie zaciskała usta. - Dziś jest niedziela - wycedziła, spoglądając z obrzydzeniem na hulakę spode łba. - Wszystkie redakcje są zamknięte... Ciekawe, czy Nestor Iwanowicz Machno nosił okulary? Raczej nie. Zresztą, nawet jeśli nosił, to na pewno nie takie, lecz okrągłe, jak binokle. W końcu był rewolucjonistą. - Owszem - pełen spokoju zgodził się Aleksiej. - Spotkałem przy kiosku Paszę Głotowa. Na pewno go pamiętasz. Taki uszaty. Wyobraź sobie, że nie pracuje już we „Wiadomościach". - Wyobraziłam sobie - oświadczyła lodowato. -1 co dalej? Zdezorientowany Kołodnikow spojrzał na małżonkę. - O co ci chodzi? - Nic, nic, słucham, kontynuuj... - Co jest u diabła! - nie wytrzymał. - Czy ty nic nie rozumiesz, czy co? Po tej idiotycznej notatce w gazecie mogli mnie zatłuc jak psa! Co tak na mnie patrzysz, na wygłupy ci się zebrało? Przecież wspominałem ci dzisiaj o kronice kryminalnej w „Wiadomościach Lokalnych"! Zro- biono tam ze mnie lokalnego Ala Capone! Mówiłem czy nie? - Tyle już mówiłeś, że trudno wszystko spamiętać. Kołodnikow nabrał powietrza w płuca i wstrzymał wydech. Miał nieprzepartą ochotę podejść i wytrzeć jej okulary tym numerem „Wia- domości". A już na pewno podsunąć jej gazetę pod nos! Nie, chyba nie warto. Zresztą, gazeta jest teraz u Paszy... czy u Mili? Chociaż może to i lepiej. Prawdę mówiąc, nikt z niego nie zrobił Ala Capone - to była po prostu drobna aluzja. Aleksiej wypuścił powietrze z płuc. - Oczywiście nie zdementują tego - oświadczył sucho. - Obie- cali jednak nie zamieszczać więcej mojego imienia. -Kto? Dającą się wyczuć w ostatnim pytaniu drwinę Aleksiej inteli- gentnie puścił mimo uszu. - Przecież ci mówię: dziennikarze z „Wiadomości". Pasza za- dzwonił do nich i zaprosił do siebie. Właśnie u niego odbyła się rozmowa. - Dziennikarze czy dziennikarki? Kołodnikow wykrzywił się z obrzydzeniem. Podejrzliwi jeste- ście, Aleksandro Dymitriejewno, oj podejrzliwi... - Jeden dziennikarz i jedna dziennikarka - odpowiedział zrów- noważonym tonem. - O ile pamiętam, z działu informacyjnego... Odpowiedź była trochę ryzykowna, za to wystarczająco wiary- godna. Z powodu chronicznego kataru Aleksiej nader słabo rozróż- niał zapachy, z kolei wyostrzony węch Aleksandry bez przeszkód mógł wyłapać woń obcych perfum. Mało prawdopodobne było, że Mila nie używa pachnideł! W razie czego, zawsze można zwalić na dziennikarkę... z działu informacyjnego... - Dimki nie ma w domu? - ostrożnie próbował zmienić temat Kołodnikow. Aleksandra ponownie zacisnęła usta i pogrążyła się w lekturze „Nowego Testamentu". Aleksiej był już pewien, że nie usłyszy odpo- wiedzi, gdy spod lampy dobiegł obojętny głos małżonki: - Odbywa ważną rozmowę. -Z kim? Wzruszając ramionami, Aleksandra dźwięcznie przewróciła kart- kę. Kołodnikow zaklął pod nosem i oburzony udał się do kuchni, zagarniając dwie czyste kartki i długopis. Można powiedzieć, że już po strachu. No i całe szczęście. Zapalił fajerkę, postawił na ogniu czajnik z gwizdkiem i usiadł- szy przy stole, rozłożył kartki. A więc tak... Na lewej piszemy to, co widziały własne oczy, a na prawej to, co mówili inni. Od kogo zacząć? Od elektryka czy Aleksandry? Najlepiej chyba od siebie, innych zo- stawmy na później. Po pierwsze, data. Hm... Data... Połowa marca, ale dokładniej... A niech to, powinienem pamiętać, przecież pomagałem drogówce spisać protokół z wypadku. Ano właśnie! Zaraz wyliczymy. Następ- nego dnia dyrektorzy obchodzili wigilię czterdziestu męczenników. Wesoło! Ale kiedy to było? Kołodnikow wlepił wzrok w czystą kartkę papieru, uświadamia- jąc sobie, że tym razem grzebaniny będzie więcej, aniżeli z tą idio- tyczną tablicą. Może na początek tak właśnie zapisać: „Na czterdzie- stu męczenników". A jutro zapyta się któregoś z dyrektorów... - Nie zgubiłeś czegoś? - Co? - Aleksiej poderwał głowę do góry i nie wierzył własnym oczom. Stojąca w drzwiach Aleksandra uśmiechała się. - Pytam się, czy czegoś nie zgubiłeś? - powtórzyła małżonka niemal z czułością. - A cóż miałbym zgubić? - Aleksiejowi zamarło serce. - Na przykład to... - odparła, kładąc na krawędzi stołu wizytów- kę firmy „Edem". Nastąpiła pauza. Aleksiej spoglądał na trójkątny świstek papie- ru, gdzie rozpalony brunet cmokał przechyloną do tyłu delikatną szy- ję blondynki. Z prawej strony widniały filuternie muskające się słowa „Zadzwoń do mnie!" Poniżej znajdował się numer telefonu. W ciągu trzech sekund twarz Aleksieja nabrała zdumiewająco tępego wyrazu. Potem nagle rozpromieniła się. - A-a... - przeciągnął z ulgą. - 1 o jest... no, jaK Dy ci to wytłu- maczyć... - Rozdawali na przystanku... - podpowiedziała cicho Aleksan- dra, patrząc na męża tak, jakby wszystko było dla niej jasne. Tamten trochę się nawet zmieszał. - N-no, od razu na przystanku - zaprotestował ze zdziwieniem. - Na żadnym przystanku, tylko na skrzyżowaniu... Róg Krupskiej i Łunczarskiego... Stał tam taki, no wiesz, rudzielec, młody... Rozda- wał wszystkim. - Rudzielec? - T-tak.. .z wąsami. - Łajdak - powiedziała to tak czule, jakby wyznała mu właśnie miłość, po czym odwróciła się i poszła do pokoju. Oszołomiony Aleksiej spojrzał na lodówkę, półkę z naczyniami, a potem wzruszył ramionami, lekko rozkładając ręce. Sami przyznaj- cie... Gdzie tu jego wina? Bezwiednie, nie patrząc nawet co bierze, wyciągnął rękę po ulotkę... I co teraz, na szafot z nim, czy co? Serduszko jednak radośnie drgnęło. O samym numerze nawet nie napomknęła. A więc nie zna chyba telefonu do Mili. Chwycił wizytówkę i podążył za Aleksandrą. - Olu - odezwał się nieśmiało, zatrzymując się w drzwiach. Mał- żonka stała z twarzą utkwioną w firance. - Olu, co ty sobie o mnie myślisz? Pomijając już zaufanie, to gdzie tu, u diabła, jest logika! Pomyśl sama! Przecież to reklama domu publicznego! Skąd mam mieć na to pieniądze? Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, ile u nich kosztuje jedna godzina? Aleksandra obejrzała się ze zdumieniem. - Ile? - zapytała, przyglądając się mężowi z obrzydzeniem. - Sto osiemdziesiąt tysięcy! - wyrecytował w podnieceniu Alek- siej. Raptownie uniósł się i wrzasnął: -1 przestań się tak gapić! Wiem, bo nasi ochroniarze rozmawiali o cenach! Oburzenie Kołodnikowa było tym bardziej szczere, że jego słowa zawierały prawdę i tylko prawdę. W istocie, dwaj ochroniarze, Mulat Liosza i tamten słoniowaty olbrzym, którego postrzelono wraz z Sergie- jem Gry goriewiczem - rozmawiali kiedyś przy nim na ten temat. Nie-nie, żaden z nich, tak jak on, nie dzwonił nigdy po dziewczynki, choć chlapali jęzorami, dziwiąc się, ileż to ludzie mająpieniędzy i żeby za taką sumę?! - A ja tu zachodzę w głowę - tłumiąc śmiech, zauważyła Alek- sandra. - Miliony zagarniają i jeszcze wypłatę wstrzymują! Przy ta- kich wydatkach to jasne, że na pensje nie starcza! I jeszcze będzie mi tu kłamał! Dziennikarze, redakcja... - Kłamał? - wychrypiał Aleksiej, czując, jak robi mu się ciemno w oczach. - O Głotowie? O Paszy Głotowie, kłamałem? Paszy, to ja - można powiedzieć - życie zawdzięczam! Twojego męża lada chwila zastrzelą, wysadzą w powietrze, a ta ani drgnie! Chociaż raz byś się zaniepokoiła - dla przyzwoitości! Nienawidzisz mnie! Patrzysz jak żołnierz na wesz! Jak Lenin na burżuazję! Spójrz, przejrzyj się w lu- strze, jak teraz wyglądasz! Z pianą na ustach, zsuwającymi się niechlujnie z nosa okulara- mi, Aleksiej podskoczył do małżonki i chwytając za jej wątłe ramię, usiłował istotnie przyciągnąć ją przed stojące w kącie lustro. - Puszczaj! - pisnęła Aleksandra. - Bo zaraz zawołam sąsia- dów! - A-a, boisz się? - ryknął jej prosto w twarz rozjuszony Kołod- nikow.-No i słusznie! Omijaj lustro szerokim łukiem! Machno! Mach- no! Wykapany Machno! Chodząca nienawiść! Nic, tylko nienawiść! To, co stało się w następnej sekundzie, wymaga szczegółowe- go opisu. Nie, w jakiej tam sekundzie! W ułamku sekundy. A może nawet w mgnieniu oka, bowiem wszystko, co zdążyła zrobić wystra- szona Aleksandra, to tylko mrugnąć okiem... „A zatem wie! - pomy- ślał Aleksiej. - Wie, że jest podobna!" I uświadomił sobie z bezli- tosną jasnością, że to już koniec. A ściślej mówiąc, koniec nastąpi, gdy skończy się ten ułamek sekundy. Zaszlochać, paść do jej nóg, prosić o wybaczenie - nie ma sensu... Tego „Machno" i tak będzie mu pamiętać do grobowej deski. Gdyby jeszcze powiedział: „Wyka- pana"! Bo „Wykapany" to przecież rodzaj męski... Strach i rozpacz były tak wielkie, że Aleksiej Kołodnikow nie wpadł na nic lepszego, jak tylko zamachnąć się i wymierzyć małżonce nieudolny policzek - pierwszy policzek w życiu. Oczywiście, z braku doświadczenia źle obliczył siły i leciutka Aleksandra wylądowała na szafie z książkami. Izolacja dźwiękowa w stalinowskim bloku była wyborna, tym niemniej krzyk żony, przenikając przez ściany i stropy, dobiegł prawdopodobnie do wielu uszu. Wstrząśnięty tym, co się stało, Aleksiej zerwał z wieszaka wil- gotną kurtkę z wystającą z kieszeni narciarką, byle jak wcisnął się w buty... Opanowania starczyło mu ledwie na to, by na koniec trza- snąć głucho drzwiami, ukazując w ten sposób swój gniew i poczucie własnej racji. W ślad za nim syczał i świszczał postawiony przez niego czaj- nik... * * * Na lśniącym od wilgoci ganku klatki schodowej Kołodnikow opamiętał się. Przed nim czerniał i połyskiwał ogromny, głuchy sze- ścian podwórza, podziurawiony prostokątami okien. Deszczyk jak na razie tylko kropił, zbierając się do porządnej ulewy. Przypuszczalnie dochodziła północ. Łajdaczka, łajdaczka, Aleksieja trzęsły silne dreszcze. Sama się 0 to prosiła! Miał ochotę skulić się i zawyć. Aleksiej Kołodnikow zawsze szczycił się tym, że w swoim życiu ani razu nie uderzył człowieka w twarz. A teraz!? Mało tego, że uderzył, to jeszcze kobietę! Własną żonę! O Boże! Jedynie turgieniewowska dziewczyna, która upijając się, straciła niewinność, zrozumiałaby cierpienie Kołodnikowa. Zataczając się, zszedł ze śliskiego ganku. Świat już się nie walił, gdyż zawalił się przed minutą... Do domu nie ma po co wracać, bo Aleksiej Kołodnikow nie ma już domu. Aleksandra złoży pewnie po- zew o rozwód i wystąpi o podział majątku. No dobra, jaki znów po- dział! Bądź choć raz mężczyzną! Zostaw jej mieszkanie, rupiecie, me- ble, zwiąż ciuchy w węzełek i... Dokąd? Do Mili? Aha! Już! Z pewno- ścią cię potrzebuje... ze swoim metrażem mieszkania! Szkła okularów zamokły, więc Aleksiej zdjął je i wsunął do kie- szeni kurtki. Warto się zastanowić, gdzie będzie nocował. Przecież nie pod chmurką. Może iść prosto na milicję? Wysłuchają go tam 1 mają pewnie suchutkie cele. Kołodnikow mocniej naciągnął narciar- kę na głowę. Spojrzał na zachmurzone ciemne niebo. Do kamiennej studni podwórza napływała szara mgła. Przy wejściu do klatki poły- skiwały tłusto deski dwóch ławek. Z bramy wychodzącej na aleję sunęło po mokrym asfalcie coś na podobieństwo księżycowej ścież- ki. Stół do gier przypominał zwierciadło ustawione na czterech pniach. Wrócić do klatki? To już lepiej od razu do domu. Cały czas trzęsły mu się łydki, musiał więc gdzieś przysiąść. Ławki mokre, a zresztą do diabła z nimi! Nie ma sensu dłużej tu ster- czeć. Zaraz pewnie przyjdzie Dimka z tej swojej ważnej rozmowy. Aleksiej zawahał się i ruszył w stronę trzepaka, który czerniał zło- wieszczo niczym szubienica... Pod nogą coś chlusnęło. No proszę, jeszcze wpakował się w błoto! Co powiedzieć Dimce? Może faktycznie powiesić się i po spra- wie? Akurat na górnej poręczy, przez którą przerzucają dywany. Nie, trochę za nisko... Przeskakując ostrożnie przez kałuże, Kołodnikow zbliżył się do żelaznego, pooblepianego kroplami deszczu trzepaka, gdy... Nagle poczuł, jak w lewy policzek chlasnęła go z impetem niewi- dzialna dłoń. Aleksiej odskoczył, poślizgnął się i zamachał rękoma, dzięki czemu cudem nie wyrżnął w błoto. Następnie mrugając nerwo- wo, złapał się za mokry policzek i ogłupiałym wzrokiem spojrzał za siebie. Dom zapadał w sen. Jak zawsze - od dołu ku górze. W kilku czarnych oknach, przez gęstą siateczkę firanek przebijały trupie, gra- natowe rozbłyski. Nabierały albo brązowawo-złocistych barw, albo nikły zupełnie. Sądząc po tym, z jaką zgodnością rozbłyskiwały i ga- sły - wszędzie oglądano ten sam film. W opustoszałym podwórzu szemrał deszcz. Bez czego zbudo- wanie domujest niemożliwe? Bez hałasu. A bez czego niemożliwe jest wyrżnięcie w pysk? No właśnie! Niewidzialna dłoń była również niesłyszalna... - O Je-ezu... - wypuścił powietrze z płuc i gwałtownie szarpnę- ło go do przodu. Znowu poślizgnął się, lecz upadając, zdołał jeszcze zrobić trzy kroki. Dopadł trzepaka i chwyciwszy się chłodnej mokrej rury, dosłownie spełzł po niej na niską kratę. Był bliski omdlenia. Zresztą, utrata przytomności byłaby jakimś wyjściem z sytuacji. Wybawiłaby go przynajmniej od konieczności uświadomienia sobie tego, co się z nim stało w owej chwili, a co więcej, ogarnięcia tego rozumem. Nie pragnął jednak niczego rozumieć. Łatwiej już z własnej, nie- przymuszonej woli oddać się do wariatów! Chociaż, jak słusznie za- uważył oficer Gienadij Stiepanowicz: „To nie jest takie proste... Jeśli nie masz pieniędzy, nie masz na co liczyć..." Aleksiej nie widział siebie z boku, lecz w to, że na jego wykrzy- wionej facjacie widniało przerażenie, nawet nie wątpił. „Już mierzy" - zdławionym głosem mówił Dimka, z ukrytym w oczach strachem. Czyżby to było dzisiaj? Tak, dzisiaj. Zacisnąwszy zęby, Kołodnikow jeszcze raz chwycił się piono- wej rury i opierając się o śliskie żelazo, powoli wstał. Nie dlatego, że nie mógł utrzymać się na nogach. Po prostu starał się nie poruszać głową, w obawie przed natłokiem myśli, po którym mógłby bezpow- rotnie utracić zdrowy rozsądek. O niczym nie myśleć... Grunt, to o niczym nie myśleć... Powta- rzając w kółko tę samą bezsensowną sentencję, Aleksiej dotarł do ganku, pozwolił palcom wystukać szyfr i niczym lunatyk, powoli udał się na górę. Mijając swoje drzwi nie spojrzał nawet na nie. Stanął na drugim piętrze, przełknął ślinę i nacisnął na dzwonek. Drzwi otworzył Borka. Miał na sobie jedynie majtki, podkoszu- lek i klapki na bosych nogach. Pora była późna. - Cześć sąsiad - z zakłopotaniem przywitał Kołodnikowa. - Co tak po nocy? Ech, i do tego mokry. - Przypatrzył się uważniej i chyba zrozumiał. - Słuchaj, czy to nie u ciebie były te krzyki? - U mnie - zachrypiał Aleksiej. - Wiesz co? Chodźmy do twojej kanciapy, musimy pogadać... Elektryk przyjrzał mu się jeszcze raz i w jego oczach zabłysło surowe zrozumienie. - A-a - przeciągnął i pokiwał ze współczuciem. - A jednak do- tarło... Rozdział 14 - Wejdź - rzekł Borka i wyglądając przez próg, wsłuchał się w martwą ciszę klatki schodowej. Następnie rozejrzał się czujnie i zamknął drzwi. - Moja stara wyjechała na dwa dni do matki - oświad- czył zachrypniętym głosem. - Pogadamy w kuchni. Tylko zdejmij buty przy wejściu... Skąd wziąłeś tyle błota? Trzęsący się jak galareta Kołodnikow posłusznie ściągnął za- brudzone obuwie i w samych skarpetach podążył za Borką, zostawia- jąc na czystym linoleum wilgotne ślady. Usiadł na taborecie i ściąga- jąc mokrą narciarkę, wlepił błędny wzrok w obdrapaną, przedpoto- pową walizeczkę z okuciami na rogach, którą elektryk wyciągał zza kuchenki gazowej. Zasapany Borka zachowywał się jak wezwany do nagłego wy- padku lekarz. Wyjął z walizeczki szczypce, śrubokręt oraz słoik z ciem- nobrązowego szkła, na którym widniała naklejka „ Uwaga! trucizna!". Śrubokręt i szczypce schował z powrotem, natomiast słoik postawił na stole. Odstawiając walizeczkę na swoje miejsce, wygrzebał skądś dwa kieliszki, a następnie odkręcił słoik i nalał z niego przezroczysty płyn, który w istocie okazał się zwykłą wódką. - Zdejmij kurtkę i rzuć ją na taboret - powiedział pochmurnie Borka, kładąc na stole emaliowaną miseczkę z. kiszoną kapustą. Wypili, nie wznosząc toastu. Aleksiej nie wiedział jak zacząć. Z martwym wzrokiem, wolno przeżuwał pasemka kapusty, która wy- dawała mu się zupełnie bez smaku. - Czyli dostałeś w pysk? - rzekł Borka z zadumą i Kołodnikow ośmielił się w końcu podnieść oczy. - Dlaczego? - spytał z przerażeniem. Elektryk uśmiechnął się dziko i przysuwając się do Aleksieja, zaszeptał, chociaż oprócz nich w mieszkaniu nie było żywej duszy: - A co, myślisz, że nie widać? Jak chcesz, to powiem ci, jak było. Strzeliłeś swojej babie w pysk. Tak? No i co tak trzęsiesz łepetyną? Czyja nie słyszałem, jak się z nią szarpałeś? Strzeliłeś, strzeliłeś... I Wyskoczyłeś później na podwórze, póki nie wezwała milicji... Dobie- głeś do bramy. A tam już cię dogonił twój własny cios. Prawda? Kołodnikow z przerażeniem wbił wzrok w elektryka. Sam się wszystkiego domyślił. Co innego jednak wiedzieć i zachowywać mil- czenie, a co innego usłyszeć to samo z obcych ust... - Mój? - powtórzył bezradnie. - A czyj? Przecież nie mój - elektryk nachmurzył się i napełnił kieliszki. Pasiasta, marynarska koszulka Borki miała głębokie wycięcie. Na bladej, młodzieńczo prężnej piersi plątały się w siwiejącym zaro- ście nanizane na jeden łańcuszek: prawosławny krzyżyk, katolicki medalik z Matką Boską, miękki buddyjski amulet z czerwonej wełny i jeszcze coś, jakby kieł Mahometa. Ależ przezorny ten nasz elek- tryk... - Za tych, którym się powiodło - głucho rzekł Borka. - Za nas, Aleksieju Pietrowiczu. Aleksiej rozpaczliwie spoglądał na swój kieliszek i nie mógł w żaden sposób się przemóc, by wyciągnąć po niego rękę. Niepo- trzebnie tu przylazł. Prościej było zapomnieć o tym, co się właśnie wydarzyło w bramie i zwalić wszystko na nadszarpnięte nerwy, na chwilowe zamroczenie czy wreszcie na alkohol. A od całej reszty odże- gnać się. To nie moja sprawa, niech milicja dochodzi, jak było na- prawdę... - Dlaczego? - ponowił pytanie ledwo słyszalnym głosem. Elektryk milczał i chrupał kapustę. - O! - rzekł po przemieleniu zakąski i dotknął palcem swojego bladego uda. • Aleksiej nie zrozumiał, więc Borka jeszcze bardziej obnażył nogę, pokazując starą bliznę. - Miałem wtedy czternaście lat - oświadczył, jakby dziwił się sam sobie. - Złapaliśmy z chłopakami Toliana Kołobka. - Kleił się do jednej dziewczyny z naszego podwórka. Widzisz, jeszcze teraz pa- miętam jego ksywę. Akurat wtedy zrobiłem sobie nożyk z pilnika, rękojeść skądś skombinowałem. Wypróbowałem go na nim - na Kołobce... Jak mnie wtedy chłopacy szanowali... - A dlaczego w nogę? - tępawo spytał Aleksiej, nie odrywając oczu od białej, twardej szramy. - No jak to? - zawahał się elektryk. - Mówię ci przecież, że byłem gówniarzem, miałem czternaście lat. W brzuch się bałem, więc przyło- żyłem mu w udo... Bardzo dobrze, że się bałem. Co by było, gdybym go zarżnął? Wyobrażasz to sobie? - Borka zasłonił bliznę i z grymasem bólu chwycił się z dwóch stron za żebra. - Wręgi też w młodości, tylko trochę później - pożalił się. - Nie było dnia bez bójki - osiedle przeciw osiedlu. Tłukliśmy się wszystkim, co tylko wpadło w ręce: łańcuchami, sworzniami, rurami... No i skopaliśmy jednego z nowego bloku... A teraz już drugi rok byle deszczyk pokropi i już skrzypią mi wręgi, nie ma ratunku... Myślisz, że dlaczego tak piję? Boli mnie to cholerstwo! O ranach kłutych na tyłku chyba już ci opowiadałem... - Opowiadałeś - przytaknął głucho Aleksiej. - No właśnie... A półtora roku temu zaniosło mnie w środku nocy na ulicę. Pewnie pamiętasz, że można było jeszcze wtedy kupić wódkę w kiosku... I jak mnie raptem w tej naszej bramie zdzieliło! - Borka pochylił krótko ostrzyżony łeb i żałośnie nim potrząsnął. Na czubku głowy lśniła różowa okrągła łysinka, wielkości monety pię- ciokopiejkowej. Przez nią również przechodziła niewielka blizna. - Myślę sobie - to już koniec! Jakoś się jednak wygrzebałem! Zupeł- nie, jakby przemieliła mnie betoniarka, rozumiesz? Ocknąłem się w szpitalu. Poobijany tak, że rodzona matka by mnie nie poznała. Lekarze nie mogli się nadziwić. Przyszedł glina i też rozdziawił pysk... Gdyby znaleziono mnie nieco później, wykrwawiłbym się albo za- marzł jak ten pijaczyna. Dobrze, że był początek września, noce cie- płe... i zawsze ktoś wskoczy w bramę, opróżnić pęcherz... Borka z niezadowoleniem spojrzał na nienaruszony kieliszek Aleksieja. Tym razem jednak nie zwrócił mu uwagi. Nalał sobie z brą- zowego słoika ze złowieszczym napisem i czyniąc aluzję, brzęknął kieliszkami. Aleksiej Kołodnikow przemógł się i wypił. Deszcz za oknem nie szemrał już, lecz szumiał na całego. Po czarnej szybie biegały wodne strugi, jakby chluśnięto w nią z cebrzyka... - Leżę więc na urazówce - kontynuował szeptem Borka, oblizu- jąc co chwila wysunięte wargi i oglądając siebie, co utrudniało Alek- siejowi słuchanie. - Liczę dziurki. I wyobraź sobie, że wszystko się zgadza! Siniaków tylko nie zliczysz! Ile ja ich za młodu nie ponabija- łem różnym takim. Nie dojdziesz teraz! No i wszystkie wróciły do mnie, w jednym czasie. Poprosiłem pielęgniarkę, żeby przystawiła mi lustro, dasz wiarę? Sam siebie nie poznałem! Zamiast gęby zobaczy- łem jedną wielką śliwę! -1 ty... nic, nikomu... - nieufnie i ze strachem spytał Aleksiej, patrząc uważnie na Borkę. - Ani lekarzowi, ani glinom? - Przyszło mi to do głowy - Borka zaciął się, sekundę się zasta- nowił. - Nie, później o tym pomyślałem! - sprostował. - Ale wtedy jakoś się bałem. Kto by mi uwierzył? Sam w to nie wierzyłem. Borka zastękał i nastroszył się. - Wiesz, dlaczego tak się niepokoiłem o ciebie? - rzekł poufnie. - Widziałem, że trochę świrujesz od tego wszystkiego. Nie daj Boże, jeszcze glinom coś palniesz albo przez głupotę do gazety polecisz... Bo i takie coś już tu miało miejsce... Aleksiej chwycił się za nasadę nosa, a następnie bezradnie roz- glądnął się. Odszukał leżącą na taborecie kurtkę i chwyciwszy mokre okulary, zaczął je gorliwie przecierać skrajem swetra. Długo przecie- rał. Dłużej, niż było to potrzebne... - Zaczekaj - zachrypiał i z sobie tylko wiadomej przyczyny na- łożył okulary - niech sobie przypomnę... Borka ze zrozumieniem kiwnął głową i zamilkł. Patrzył ze współ- czuciem na nastroszonego i przytłoczonego Kołodnikowa. W okno plusnęło światło, rozległ się grzmot. Uderzenia po głowie... Tak właśnie Kołodnikow niegdyś szczo- drze nagradzał Dimkę, który od pierwszej klasy nie był orłem w na- uce. Tak, jeden raz nawet próbował zlać wagarowicza pasem. Próba była jednak nieudolna, bowiem przed sprawiedliwą karą uratowała nicponia Aleksandra. („A więc dostał pan po gołej, po gołym ciele? - gniewnie spytał ekspert. - Ściągnęli z pana spodnie w tej bramie, czy co?"). Jak inaczej można wytłumaczyć tę zagadkową czerwoną obrzmia- łość poniżej talii, wyglądającąjak odcisk sprzączki paska od spodni? Łokciami po żebrach potraktował zapewne rodaków w zatłoczonym trolejbusie. A słabiutkie klepnięcie po lewym oku, wydobywające wiązkę bengalskich iskier? To chyba z wczesnego dzieciństwa, gdy pobił się z kimś w piaskownicy w przedszkolu. Rączka była naprawdę słabiutka... Wszystko jasne! Nawet te trzy równoległe zadrapania na po- liczku Aleksandry... Sama dziabnęła go za kawalerskich czasów... Na samym początku znajomości, gdy udawała jeszcze wielką damulkę! Nagle, przed błądzącymi gdzieś oczami Kołodnikowa, pojawił się jakiś rozmyty przedmiot. Aleksiej otrząsnął się i zobaczył przed sobą koślawe palce Borki ściskające kieliszek. - Bierz - srogo rozkazał elektryk. - Nie podoba mi się, jak gębą trzęsiesz. Zagryź czymś! - Co z tego wynika? - cicho zapytał Aleksiej, odbierając drżą- cą ręką kieliszek. - Czyli Kostik, ten z drugiej klatki... Oficer mi mówił, że ma w dwóch miejscach pękniętą czaszkę. Walili go łomem po łbie. Borka kiwnął posępnie głową. - Sam musiał kogoś walnąć - westchnął. - Każdy kierowca trzyma pod siedzeniem jakieś żelastwo... Za oknem znowu błysnęło i grzmotnęło. Kołodnikow cicho za- jęczał i krzywiąc się, przełknął wódkę. Zrobił przy tym taką minę, z jaką zazwyczaj pije się niesmaczne lekarstwo. Prawdę mówiąc, Alek- siej zapytał o Kostika, żeby zyskać na czasie. Zdolność pojmowania wracała do niego, choć lepiej, by tego nie robiła. - No i co teraz, Borka? - ledwo słyszalnym głosem spytał Alek- siej.-Co teraz? Znów zapytał nie o to, co chciał, zastępując w ostatniej chwili jedno pytanie drugim. Borka poderwał się i cicho zaklął. - Niedobrze, Aleksieju Pietrowiczu - odparł gniewnie elektryk. - Jest gorzej, niż myślałem... Kiedy wychodziłeś z domu, nie było jeszcze dwunastej, tak? A twój cios gdzie cię dopadł? - Przy trzepaku. Borka zagwizdał i na dłuższą chwilę pogrążył się w myślach. - Czyli przy samej klatce - rzekł wreszcie ze smutkiem. - A wcze- śniej zdarzało się między w pół do pierwszej a pierwszą w nocy i tylko w bramie... Nie bez powodu przyczepiłem się wtedy do ciebie, chcia- łem to sprawdzić. - Gdy chciałeś mnie uszczypnąć? - domyślił się Aleksiej. - No! Namawiałem potem jednego pijaka. Za flaszkę pozwolił się uszczypnąć w ucho. Leciutko, oczywiście, bo nie chciałem prze- cież szpecić samego siebie... -1 zgodził się? - zniżył głos Aleksiej. - A nie? Przecież dostał flaszkę! Uszczypnąłem go, wychodzę w nocy na podwórze i gdy tylko wszedłem w bramę - bęc mnie w ucho! Na zegarku było pięć po północy... Czyli już wtedy zaczęło się rozrastać, rozumiesz? A gdy pootwierali pozostałe wrota... - Bor- ka machnął ręką i beznadziejnie westchnął. - Najpierw przeniknęło przez podwórze, lecz ani się obejrzysz, jak po całym osiedlu się roz- panoszy. Telewizję oglądasz? -A co? - Jak to co! - krzyknął zirytowany elektryk. - Już nawet Mo- skwa o nas gada. Wzrost przestępczości, brutalne zabójstwa... Bądź pewien, że postawią na nogi całą milicję. Zaczną się nocne patrole. A gliny, pomyśl sam! Nikt z nich nie jest czysty. Nawet jeśli nikogo nie zabił, to prawie codziennie kopie i pałuje! Taką już mają pracę. Przypuśćmy, Aleksieju Pietrowiczu, że dziesięć lat służyłeś w milicji i teraz wszystkie twoje grzeszki w jednej chwili zwalająsię na ciebie! Zdechłbyś na miejscu, któżby to wytrzymał? Nie daj Boże, ogłoszą godzinę policyjną - nosa na ulicę nie wytkniemy... Jeszcze zaczną strzelać z własnej, wrodzonej głupoty... Kołodnikow poczuł duszności. Wsunął rękę pod sweter i szarpnął za kołnierzyk koszuli. Pękł materiał, odskoczył guziczek... - Zaczekaj... - zachrypiał Aleksiej. - Powiedz, co to właściwie jest? Koniec świata, czy co? Powtórne nadejście Zbawiciela? Sam przeląkł się swoich słów i zamilkł. Za oknem oślepiająco błysnęło, grom chwilę zwlekał, po czym huknął i przetoczył się po nieboskłonie. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - spytał z niezadowoleniem Bor- ka, przeczekując przeciągły grzmot za oknem. Kołodnikow zamrugał twierdząco. -Znaczy się... - Koniec świata, koniec świata - przedrzeźniał Borka. - Martw się lepiej, żeby na ciebie nie przyszedł koniec! A świat już sam o siebie się zatroszczy... - No tak, ale... - wymamrotał przytłoczony Aleksiej - to już trwa dwa lata... No może trochę krócej - półtora roku. I ani razu nie pomy- ślałeś, o co tu w ogóle chodzi? Borka westchnął, po czym zupełnie bezwiednie pogładził dyn- dające na piersi krzyżyki, medaliki i inne amulety. Po chwili spojrzał gniewnie na rozmówcę. - Wiesz, co ci powiem, Aleksieju Pietrowiczu? Nie zaprzątajmy sobie tym głowy. Wiesz, co jest dla nas dwóch najważniejsze? To, że obaj... jakby to powiedzieć, oczyściliśmy się. Nic na nas nie ciąży, rozumiesz? A reszta niech się sama martwi o siebie. Aleksiej chyba nie słyszał. Powolnym ruchem zdjął okulary i rzu- ciwszy je na stół, tuż obok słoika, niezgrabnie podniósł się z taboretu. Wyprostował się. Włosy stały mu dęba a oczy wydawały się ślepe. - Słodka zemsta sprawiedliwości - zaciął się i zaśmiał cicho, lecz szaleńczo. • - Czego? - zdumiał się Borka i wstał, przyglądając się Aleksie- jowi ze szczerą trwogą. Fizjonomia Aleksieja Kołodnikowa błyskawicznie się zmieniła. Patrząc teraz na niego, można było się przerazić. Najpierw twarz wy- rażała wyłącznie przerażenie, a następnie zagościł na niej opętany uśmieszek, wyrażający złośliwość i szaleństwo. - O! - triumfująco ugiął łokieć w geście natchnionym, lecz zde- cydowanie nieprzyzwoitym, który, z jakiegoś powodu, uspokoił elek- tryka. - Komu to pokazujesz? - zaciekawił się Borka i nie przestając mrugać oczami, usiadł na taborecie. - Im! - zaryczał Kołodnikow i zacisnął pięści. - Tym gnidom! I co? Doigraliście się, kanalie! Bandyci! No i co teraz będzie? Z tymi waszymi bicepsami, spluwami i furami co stały przed domem... Czło- wiek szedł i nawet bał się na nich spojrzeć... Hołota, mordercy! Do- sięgła was wreszcie ręka sprawiedliwości! Gnijcie teraz w glebie! Gnijcie! Wyszczerzył się i uroczyście walnął dłonią w stół, zmuszając do podskoku wszystko, co się na nim znajdowało. O mały włos nie rozbił przez to swoich okularów. - Wypijmy! - wrzasnął Kołodnikow, chwytając za słoik z napi- sem „Uwaga trucizna!". Deszcz za oknem prawie ustał. Ostatnia bły- skawica rozgałęziła się niczym korzeń i przypuszczalnie poraziła kilku grzeszników naraz... Aleksiej z trudnością pokonywał schody między drugim a pierw- szym piętrem. Przyczyną nie był alkohol, choć w istocie, brązowy słoik z odstraszającą nalepką opróżnili prawie w całości. Procenty nie wyparowały, lecz jakby ukryły się, gdy tylko Kołodnikow przypo- mniał sobie o Aleksandrze. Jak się teraz do niej zbliżyć? Oszołomić ją na początek nowinkami, tym, co się stało w podwórzu? A może jed- nak poprosić o przebaczenie? Też mi sprawiedliwość, myślał zgryźliwie, trawiony przez wyrzu- ty sumienia Aleksiej, drepcząc niezdecydowanie na półpiętrze. Za to, co zrobił, powinno się go wetrzeć w asfalt! Łajdak! Żeby uderzyć własną żonę! Tylko bydlę robi takie rzeczy? Na co mu to było? Dostał za swoje! Za mało! Na ich miejscu, to bym mu... A na czyim miejscu, właściwie? Jestem niewierzący, pomyślał smutno, skoro zadaję takie pyta- nie. Stojąc przed drzwiami do swego mieszkania, Kołodnikow spo- glądał na przekrzywiony blaszany numer i uświadomił sobie, że póki co, brakuje mu sił, by przestąpić próg. W chwilę później skierował spojrzenie na zabłocone lakierki. Dobrze byłoby wyjść z klatki i opłu- kać je w jakiejś kałuży. Tak, koniecznie! - ucieszył się. Zawsze jakoś odwlecze moment spotkania. Deszcz ustał, kapało już tylko z drzew i gzymsów. Świateł w oknach było już niewiele, w podwórzu panowała nieprzenikniona ciemność. Aleksiej zstąpił z ganku i ruszył wzdłuż asfaltowej dróżki, w kierunku bramy, przez którą można było wydostać się na aleję. Zaczerpnąć nocnego powietrza i nabrać pewności siebie. A przy tym jeszcze wyczyścić lakierki... Zanim dotarł do jasnej kamiennej nory, miał już doszczętnie prze- moczone nogi. Ciekawe, czy... No, wiadomo... To, co go spoliczkowa- ło, jeszcze tam jest czy też już sobie poszło? Borka mówił, że wcze- śniej grasowało przed pierwszą w nocy, ale to było wcześniej. A jak jest teraz? Kołodnikow zjeżył się i spojrzał za siebie. - Wracaj prosto do Borki i poproś go, by pozwolił się uszczyp- nąć... -Nic mi nie grozi... - zaciął się Aleksiej, słuchając nieufnie wła- snego głosu. Wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho. Całe życie bał się cio- sów, bójek i krwi. Ukrywał swoje tchórzostwo, wręcz wstydził się go. A tu nagle, okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie! Tak, Bóg nie jest frajerem. Trzysta razy teraz pomyślicie, zanim swoje pięści wprawicie w ruch czy naciśnięcie na spust. Bo dzisiaj głupcy strzelają z byle powodu! Przed nim lśnił mokry asfalt alei. Minął bramę i wychodząc wprost na światło latarni, obejrzał chlupiące przy każdym kroku buty. Ech, ujdzie! Chociaż... Kołodnikow zbliżył się do kałuży pod samą latarnią i wdepnąwszy w nią, lekko potrząsnął lewą nogą, opłukując obcas. Należy przypuszczać, że dziś w nocy nie było żadnych incyden- tów. A więc nie będzie ich już do rana... po takiej burzy! Wszyscy siedzieli w domach i nawet nos bali się wyściubić. Zresztą, Kołodni- kow zamyślił się niespokojnie, byłego zastępcę dowódcy pułku Ser- gieja Grygoriewicza i jego ochroniarza trafiło w pracowni komputera- wej. Czyżby nawet ściany nie zdołały przed tym osłonić? No tak, przecież zapomnieli poświęcić budynek... - Pan jest pijany? Aleksiejem wstrząsnął dreszcz i obrócił się. Nawet nie usłyszał zbliżających się kroków. Nic dziwnego, wszystko dookoła kapało i chlupało. Stróżów porządku było dwóch. Obojętny szkaradny sier- żant w skórzanej kurtce i chłoptaś o dużych odstających uszach, ubrany w połyskujący płaszcz z kapturem. Powyłazili z zakamarków, gdy tylko skończył się deszcz. Zupełnie jak grzyby... Ach tak, prze- cież jesteśmy teraz strefą kryminogenną... To pewnie patrol nocny... Przez sekundę Kołodnikow patrzył na nich, nie wiedząc, o co chodzi. Potem błyskawicznie spojrzał w stronę bramy. Jeżeli gliny spokojnie sobie spacerują cali i niepoobijani, oznacza to, że istotnie na dzisiaj już koniec. - Która godzina? Uszaty chłoptaś na to zuchwale brzmiące pytanie jakby się ob- raził. Sierżant pozostawał obojętny. - Późna - leniwie wycedził przez zęby i jakby niechcący pokle- pał Kołodnikowa po brzuchu. W prawej kieszeni kurtki brzęknęły klucze z breloczkiem. Nie wywołały zresztą szczególnych podejrzeń. - Dokumenty są? Aleksiej nie miał ich przy sobie. Rozłożył ze skruchą ręce i po- nownie wlepił wzrok w stróżów porządku. Jego twarz rozciągał dziki, entuzjastyczny uśmiech. Po pierwsze, nigdy jeszcze nie zgarnęli go na ulicy, a po drugie, nie przypuszczają nawet, ile mieli szczęścia. Co by z nich zostało, gdyby znaleźli się tu przed godziną? Aż strach pomyśleć! - Chłopaki - wzruszając się własną wielkodusznością, z roz- rzewnieniem rzekł Kołodnikow - nie uwierzycie mi, ale tak się cieszę, że jesteście cali i zdrowi... Milicjanci wymownie spojrzeli po sobie, po czym bez słowa podeszli z dwóch stron do zatrzymanego. - Nie trzeba - mówił wesoło, lekko odsuwając od siebie ich ręce. - Sam pójdę. Gdzie? Tam? Nie ma sprawy! Ruszyli w trójkę w stronę skrzyżowania, gdzie niczym kostka sztucznego lodu tliła się, wypełniona od wewnątrz zimnym jasnym światłem, niedawno postawiona budka. Nocna przygoda wydała się Kołodnikowowi szalenie zabawna. Naprawdę! Lada chwila rozpęta się tutaj Apokalipsa, a te dwa glupole w mundurach zamiast zwie- wać, ile sił w nogach, urządzili sobie łapankę na pijanych Rosjan. - O jedno tylko proszą - z łezką w oku kładł im do głowy Alek- siej. - Tylko o jedno. Nie zbliżajcie się więcej do tej bramy! Ani jutro, ani pojutrze - nigdy! To cud, że jeszcze żyjecie! Dzisiaj mieliście po prostu farta... Tak więc, do tej bramy w ogóle...Wiem, bo tu mieszkam, w tym domu! Lepiej się tam nie pchać! Omijajcie to miejsce szerokim łukiem, jeśli wam życie miłe... - Cóż to, grozisz nam? - spytał znudzony sierżant, otwierając drzwi szklanej kostki i puszczając Kołodnikowa przodem. - Ja? Grożę? - zdziwił się tamten i usiadł na twarde siedzenie. -Janie grożę! Uprzedzam tylko... Jeden diabeł wie, czy to wódka Borki miała opóźniony zapłon, czy też w brązowym słoiku istotnie przechowywano wcześniej jakąś zgubną dla myślenia substancję, w każdym razie w milicyjnej norze Kołodnikowa rozłożyło ostatecznie. - Koniec z wami - trajkotał, wywracając posłusznie kieszenie i podpisując jakiś dokument. - Moja rada dla was: zmywajcie się z tego miasta, póki jest jeszcze na to czas! Mówię wam bez owijania w bawełnę! Pryskajcie, jeśli wam życie miłe! Szkoda mi was, rozumie- cie? Bez względu na wszystko. Nie, no sam przypomnij sobie, ilu żeś skopał i spałował. I teraz to wszystko naraz - trach! Nadal nie rozu- miesz - Kołodnikow wbił tępy wzrok w podsunięty mu długopis i formularz, przypominający trochę arkusz ewidencji kadr. - A to... po co? - Złóż wyjaśnienie - wycedził sierżant. Nie, to nie sierżant, lecz porucznik. Tak szybko go awansowali? (Aleksiej zachichotał.) A! Jest i sierżant, a tamten to jakiś inny. Pewnie gospodarz budki. „Jestem ólulany" wykaligrafował drukowanymi literami Kołod- nikow w dolnej części dokumentu, a następnie zaznaczył datę i pod- pisał się. Dowcip okazał się niezrozumiały. - Dlaczego przez „ó"? - Bo na początku wyrazu... jak ósmy... W tym miejscu urwał mu się film. Zdaje się, że sierżant uraził czymś Kołodnikowa, gdyż ten podskoczył i zaczął swoim zachryp- niętym głosem wykrzykiwać pod adresem milicji przeróżne pogróżki. Plątał przy tym łacinę podwórkową z cytatami z Ewangelii. Potem była jeszcze jakaś krata, za którą go wepchnięto (przypuszczalnie w Dudce) i odległy, dobiegający jakby z innego świata skrzeczący głos porucznika: „Dzwoń po samochód". Ocknął się na tylnym siedzeniu, ściśnięty z dwóch stron przez dwóch obojętnych dryblasów, ubranych w brązowe kombinezony, przepasane mnóstwem rzemieni. Najwidoczniej im również Aleksiej zdążył rzec słówko, bowiem kierowca (też brązowy, przepasany dry- blas) tylko kręcił głową i w kółko powtarzał: - Patrzcie no, jaki bohater! Zobaczymy, jak jutro będziesz śpie- wał! Rozdział 15 Do czasu, gdy znany już kolejnym funkcjonariuszom Kołodni- kow pokonał ciemny piwniczny korytarz i ocknął się przed... Nie, nawet nie przed drzwiami, lecz grubym stalowym arkuszem, o ma- sywnych zawiasach, na którego środku wycięty był zakratowany otwór mniejszy niż pięść... Jednym słowem, do tego czasu zdążył już wytrzeźwieć, choć w głowie huczało mu jak w transformatorze. Najbardziej zaskoczyła go zasuwa, stanowiąca krótki żelazny pręt o porządnej grubości, który nie był zasuwany, lecz zabijany w kanał przy pomocy specjalnego kostura. Przy każdym takim ude- rzeniu arkusz blachy lekko rezonował i po całym korytarzu niósł się nielitościwy łomot. Mówiąc wprost, Aleksiej znalazł się w pierdlu... Jednakże rzeczywistość, jak to z niąjuż niejednokrotnie bywało, przeszła jego najmroczniejsze oczekiwania. Początkowo nawet nie bardzo wiedział, gdzie jest. Pomieszczenie przypominało saunę, lecz w tym wypadku biaława, kłębiąca się nad głową para odpychała swoim odorem. Zabrano mu okulary, uznając je za szczególnie niebezpiecz- ny przedmiot mogący posłużyć jako broń lub pomóc w ucieczce. Zresztą, i tak żadnego pożytku z okularów by nie było, w takiej at- mosferze szkła zaparowałyby w mig... Kilka rozmytych sylwetek tłoczących się leniwie przy ścianie, obróciło się w stronę nowego. Niektórzy byli w podkoszulkach, a niektórzy rozebrani do pasa. - Za co cię zwinęli? - zaciekawił się opieszale siedzący najbliżej. Aleksiej nie odpowiedział, rozglądał się tylko nieprzytomnie. Dziwna cela przypominała wnętrze kamiennej studni. Pod słabo zary- sowanym sufitem znajdowały się dwie rury, potężne niczym kolum- ny, co sprawiało przytłaczające wrażenie. Woda kapała z sufitu i z rur. Pod nogami chlupała obrzydliwa czarna ciecz, pokrywająca beto- nową posadzkę równą warstwą. Światło jedynej lampy, przykrytej masywnym szklanym kloszem, rozpływało się we mgle. A prycze? Gdzie są prycze? W więzieniu powinny być prycze... Prycz nie było. Kołodnikow przypatrzył się i zrozumiał, dlacze- go mieszkańcy studni lgną jedynie do dwóch ścian. Najwidoczniej betonowa posadzka była na tyle pochyła, że czarna ciecz spływała do trzech kątów, pozostawiając czwarty stosunkowo suchy. Tam wła- śnie, na skrawkach gazet, siedziało jeden przy drugim pięciu więź- niów. Wszyscy byli rozebrani prawie do naga. Ze środka podłogi wyrastała niewielka pagórkowata wypukłość. Niestety, również to miejsce było zajęte. Drzemał tam, skulony ni- czym zarodek staruszek. Wyglądał jak bezdomny. Zadarty ku górze skraj kurtki, na której leżał, zrogowaciał i pokrył się szarym strupem stanowiącym pozostałość po czarnej brei. - ...sześć, siedem, osiem... - liczył ktoś po cichu. - Dziesięć osób... Nie tak źle... Ostatnio było osiemnastu... - Za co? - ponownie zapytano Aleksieja. - Za picie - odparł stłumionym głosem. Pytający nie zrozumiał. - A czemu nie na izbę wytrzeźwień? Tym razem Aleksiej nie zrozumiał. - A to nie jest izba wytrzeźwień? - zapytał cicho. - Ale żeś palnął! - wykrzywiając się, warknął tamten. - W izbie to się chociaż wyśpisz... - To w takim razie, gdzie ja jestem? - Aleksiej jeszcze raz się rozglądnął. - No... - nachmurzywszy się, zaczął współrozmówca. - No, to jest... W zasadzie... Zamyślił się i nie dokończył. A więc to nie ma nawet nazwy. Krótko mówiąc, bezimienny koszmar. Dla wyjątkowo niebezpiecz- nych rzezimieszków, takich jak Kołodnikow... - E-e... - zaczął Aleksiej, lecz raptem zawahał się i umilkł. Jak się do nich w ogóle zwrócić? Chłopy? Nie. Będąc nader oczytanym czło- wiekiem, Kołodnikow zdawał sobie sprawę, że towarzysze niedoli mogą poczuć się tym urażeni. Jeśli wierzyć prasie, to wykwalifikowa- ni recydywiści nazywają siebie nawzajem herbatnikami. - E-e... ziomek - zwrócił się wreszcie Aleksiej do niedawnego rozmówcy. - Ja tu jestem pierwszy raz... Czego mam się spodziewać? - Za picie? - współrozmówca pomyślał i lekceważąco wzruszył ramionami. Były gołe i lśniły jak u Nataszy Rostowej na balu. - Od- siedzisz, zaprowadzacie do sędziego... Ten da ci dobę, którą w zasa- dzie już odsiedziałeś... No i pójdziesz do domu. Grzywnęjakąś płaci- łeś? -Nie... - No to może jeszcze grzywnę zapłacisz. Czy raczej... za ten hotelik... Przybity Kołodnikow kiwnął głową i cofnął się do ściany. Trze- ba było szykować się do snu. To za małżonkę, pomyślał zjadliwie. A co chciałeś? Policzkiem odpokutować? Nie przejmuj się, posie- dzisz, rzecz przemyślisz. Masz na to całą dobę! Trochę za mało. O dziwo, podobne myśli uspokajały go. Przeszła mu nawet nie- nawiść do milicji. Aleksiej uśmiechnął się złośliwie, wyobrażając so- bie jak, jutro czy pojutrze, ten sam sierżant i szeregowy, patrolując okolice, zbliżą się do bramy i... Oj, co też to będzie! Słodko zakołatało mu w piersi i kręcąc głową, cicho się zaśmiał. Szlajający się z kąta w kąt aresztowani spojrzeli ze zdziwieniem na wesołka, mruknęli nieufnie i maszerowali dalej. O niczym jeszcze nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że to nie oni powinni się bać, lecz ci, którzy ich tu posadzili! Chociaż... Bóg jeden wie, co to za ludzie... Całkiem możliwe, że również któryś z nich ma na sumieniu ludzkie życie. Skupmy się na tym, co jest, rozmyślał Kołodnikow. Jak doba, to doba. Nie to jest najważniejsze... Najważniejsze, że za żadne skarby nie zamienię się z nikim miejscami. Potraktujmy to jako wycieczkę... na dno społeczeństwa. Aleksiej wybrał miejsce, gdzie prawie nie kapało i kucnął. Wy- starczyło jednak, że oparł się o ścianę, by zgięte w łuk plecy natknęły się na coś twardego i ostrego. Kołodnikow poderwał się błyskawicz- nie i ze zdumieniem spojrzał za siebie. Co u diabła! Dopiero teraz spostrzegł, że ściany poszczerbione były grudkami zeschniętej za- prawy. Księżycowy pejzaż. A zatem ani usiąść, ani położyć się, ani oprzeć? Sprytnie... Nie przestając się dziwić, Aleksiej ruszył wzdłuż ściany, gęsto pokrytej napisami. Nie było wśród nich żadnych sentencji, roiło się za to od imion i ksyw. Jedynie w najbardziej widocznym miejscu wiel- kimi, wyskrobanymi do białej cegły literami, widniało hasło: „Gliny to capy!". Boże! Czym oni to wyskrobali? Paznokciami? Wkrótce ściany celi dostarczyły kolejnej niespodzianki. Okaza- ły się istnym siedliskiem pluskiew. Właściwie to Kołodnikow bez okularów sam nie dojrzałby owadów. To właśnie dobrzy ludzie uprze- I dzili go, by nie opierał się zbytnio o ściany. W pierwszej chwili myślał nawet, że towarzysze spod celi najzwyczajniej w świecie blefują z tymi pluskwami. Pluskwy żyjące na cemencie? W takich oparach? Dopiero, gdy poczuł swędzenie po pierwszych ugryzieniach, zrozu- miał, że naprawdę istnieją. Idealne miejsce dla powstania karakurtolucha jako gatunku. Jak długo może przeżyć człowiek w takich warunkach, zaskaku- jące myśli zakiełkowały w umyśle Kołodnikowa. - Tydzień? Dwa? Prawdopodobnie. A potem płuca ulegną wilgotnemu, cuchnącemu powietrzu. O Boże, powinni byli to przewidzieć! Aleksiej znowu zaczął wyobrażać sobie, jak niewidzialna, nieubłagana siła rozszarpuje w bramie i jej okolicach osłów w milicyjnych uniformach -jednego za drugim - co noc. Na wypukłym, stosunkowo suchym wybrzuszeniu pośrodku celi mamrotał pod nosem skulony w kłębek staruszek. - Nie, ty... - wkładał komuś do łba, nie otwierając oczu. - Ty... no co! Pokażę ci sprawiedliwość... - Dziadku - rzucił gniewnie w jego stronę jeden z cisnących się przy ścianie towarzyszy niedoli. - Skończ z tym wreszcie, co? W rynsztoku się tarzasz i sprawiedliwości ci się zachciało! Stojący obok zmarszczył gniewnie brwi i zazgrzytał zębami. - Pokraka ze mnie! Żebym jeszcze raz poszedł za gliną! Przecież był sam! Sam jeden! Mogłem kopnąć go wjaja i zwiać! Nagle celę wypełniły metaliczne dźwięki. Na zewnątrz ktoś wy- bijał zasuwę. Jeden z leżących podniósł głowę. Żelazne drzwi uchyli- ły się, ukazując tępą milicyjną gębę, która wydała się Kołodnikowowi szczególnie obrzydliwa. - Wychodzić trójkami! - A dokąd to znowu? -Do klopa... - Powiedz po ludzku. Nie rozumiemy tego waszego żargonu - rzucił ktoś z wyraźną pogardą i Aleksiej poczuł w nim bratnią duszę. Wpatrzył się uważnie, chcąc odszukać w półnagim, spowitym parą tłumie tego, który się odezwał. - Do ubikacji - cierpliwie przetłumaczył gliniarz. - Butelki, butelki! - zaczął się krzątać ożywiony staruszek. - Wody trzeba nabrać, bo potem nie puszczą... Klop znajdował się tuż obok - za ścianą celi. Podczas gdy prze- prowadzano więźniów trójkami tam i z powrotem, w korytarzu ryso- wał się niepozorny milicjancik w kamizelce kuloodpornej i z krótkim automatem pod pachą. - Która na osi, panie dowódco? - zapytał ktoś. Dowódca? zdziwił się Aleksiej. Dlaczego „dowódca", a nie „na- czelnik"? Dziwne. To tylko dla jaj, czy co? Zresztą, jak zwał tak zwał, milicjancik odpowiedzi nie udzielił. Być może, prawo nie przewidywało informowania więźniów która jest godzina... W ubikacji było chłodno, w muszlach klozetowych szemrała woda i Aleksiej wreszcie odetchnął pełną piersią. Wodę czerpano z wystającej zardzewiałej rury o haczykowatym kształcie, do której przytwierdzony był zawór. - To nic... - wyszczerzając złośliwie zęby, Kołodnikow pocie- szał strapionego współwięźnia w podkoszulku i wymiętych spodniach, zakręcającego napełnioną plastikową butelkę po „pep- si". - Odpowiedzą, gnidy... Jak Boga kocham, odpowiedzą za wszyst- ko... * * * Czas niewątpliwie posuwał się naprzód. Gdy po niesamowitym zgrzytaniu zasuwy wepchnięto do „sauny" kolejnego zatrzymanego, ten powiedział, że na zewnątrz jest około pół do piątej. Wiadomość ta niemiło zaskoczyła Kołodnikowa. Sądził, że już dawno zaczął się po- ranek... Chyba więc teorię, że w więzieniu każdy rok mnoży się razy trzy, należało pojmować dosłownie. Na szczęście, Aleksieja opanowało nagle dziwne podniecenie: on ma nie wytrzymać jakiejś parszywej doby? Nie ma gdzie się poło- żyć? To nic, przenocujemy w kucki! Przysiadłszy więc, jak to się wyraził klasyk: na orła, Kołodnikow drapieżnym, mściwym okiem zaczął dostrzegać (na ile pozwalał mu brak okularów) coraz to nowe szczegóły, które wcześniej umknęły jego uwadze. Skrupulatnie utrwalał sobie każdy z nich. Delektował się przy tym wyobrażeniami o znienawidzonej milicji. Potem, kiedy będą znajdować ich rano na asfalcie po dwóch, po trzech rozdepta- nych na krwawą miazgę on, Kołodnikow, przechodząc tamtędy, na- wet nie obróci głowy... przejdzie jak obok zabitego robaka... i nawet się nie obejrzy... nawet nie spojrzy... A szczegółów było wiele. Gdyby Aleksiej nie znał słowa „skala- ny", to wymyśliłby je tej nocy. Co więcej, zaczął stopniowo pojmo- wać okrutną mądrość prawa obozowego. Barbarzyństwo, powiada- cie? O nie, panowie dziennikarze, kto jak kto, ale Aleksiej Kołodni- kow nie da sobie wcisnąć kitu! Barbarzyństwem było wymyślenie i urządzenie tej całej „sauny" tylko po to, by uświadomić ludziom, że już przestali nimi być! Żeby zachować własne człowieczeństwo, na- wet tutaj potrzebne jest swoiste prawo - prawo więzienne. Tak, by- łemwrozpaczy! Tak, jestem zmęczony i chcę się położyć! Leczjeśli teraz osunę się w tę czarną, rzadką breję - będę „skalany" do końca życia i moje miejsce będzie przy kuble. I tylko tak! Nie inaczej! Przechodząc męki, Aleksiej patrzył, jak nowo przybyły ostroż- nie wtyka cudem ocalałą zapałkę w szczelinę między futryną a ścianą (w samej ścianie nie było szczelin). O mój Boże, on próbował powie- sić na tym mizernym łamliwym patyczku swoją koszulę. Powiesił, cofnął się o krok i w tym momencie koszula osunęła się i wpadła prosto w ciecz. Zrozpaczony i rozzłoszczony zaklął cicho, by nie po- budzić śpiących. Aleksiej zamknął oczy. Ech, jakie to wszystko przemyślane! Rzecz jasna, gdyby wyta- rzane w brei indywiduum stanęło teraz przed sędzią, ten nawet nie wątpiłby, że ma do czynienia z upadłym na samo dno pijakiem. Kołodnikow ma dobrze, bo za nim stoi Bóg! A jeśli nawet to nie jest sam Bóg, to na pewno jakaś tajemnicza, nieprzezwyciężona siła, na samą myśl o której aż ciarki przechodzą. Owa siła jest już blisko, na wyciągnięcie ręki. A co najważniejsze, Kołodnikow wie ojej nadej- ściu. A tym nieborakom cóż pozostaje!? Niegdyś postrzegał ich jako jedną całość - jakby ktoś zlepił w kłębek figurki z plasteliny. Teraz natomiast widział każdą figurkę jako odrębną. Tłum rozpadł się na jednostki. Aleksiejowi szczególnie przypadł do gustu młodziutki chłopak, który śpiąc, ocierał się o ka- wałek suchej ściany. Miał na sobie wysokie buty i pstrokate spoden- ki do kolan. Na jego prawym ramieniu widniał okazały tatuaż przypo- minający naramiennik, na lewym (jeśli oczywiście Kołodnikowa wzrok nie mylił) wytatuowana była gwiazda Dawida, natomiast na brzuchu rozdziawiało paszczę wielkie kocisko z gigantycznymi kłami. Młodzieniec zauroczył Kołodnikowa po pierwsze swoim stoic- kim spokojem: podnosił się tylko, gdy ciągali go na górę (prawdopo- dobnie na przesłuchanie). Po drugie, jako profesjonalista - na co wskazywał jego tatuaż, zwyczaje i słownictwo, ani razu nie próbował narzucić swojej woli starszym i w ogóle zachowywał się skromnie, choć z godnością. Po trzecie, za każdym razem wracał do celi ze zdo- bytymi po drodze dwoma lub trzema szlugami, z których jednego puszczał w obieg - po machu na każdego. Wołali na niego Łyga (właściwie to wołali tak na niego glinia- rze), lecz trudno powiedzieć, czy było to nazwisko, czy tylko ksywa. Z korytarza przenikał do celi cichy, urywany skowyt. W innej sytuacji Aleksiej pomyślałby, że to ludzki krzyk, lecz teraz podobna myśl napawała go lękiem. Stojący przy drzwiach towarzysz niedoli, który usiłował zaczerp- nąć świeżego powietrza w otworze ze stalowego arkusza, raptownie się odwrócił. - Biją, czy co? - zapytał ponuro nie wiadomo kogo, nie uzysku- jąc też odpowiedzi. O Boże, myślał wstrząśnięty Aleksiej. Czy to Gułag? A może Oświę- cim? Oto jest Oświęcim, pod samym nosem! Jasne teraz, dlaczego nasi poszukiwacze prawdy widzą w narodzie oblicze Chrystusa. Jesteśmy opluwani jak Chrystus, bici jak Chrystus, ukrzyżowani... Lecz kto krzy- żuje? Kto opluwa? Sami to robimy! Boże! W samą porę wszystko się zaczęło! W samą porę wypełzła na nas z bramy ta...ta... Odpłata, niech jądiabli wezmą! Tylko tak trzeba z nami! Tylko tak! Pierwszy'pobyt za kratkami niewątpliwie uczynił Aleksieja mą- drzejszym. Zresztą, tak zazwyczaj bywa. Cichy przerywany skowyt umilkł pomału i za żelaznymi drzwiami w piwnicznych korytarzach zapanowała głucha cisza. - Ou! - dobiegło nagle z korytarza czyjeś nawoływanie. - Wii- tek! Słyszysz mnie? - Nie - rozległ się po krótkim czasie mniej wyraźny skowyt z drugiej strony. - Co u ciebie? - Jaką śpiewkę puścimy śledczemu? Zapanowało długie milczenie. Witek myślał. Wreszcie przemó- wił bez przekonania: - O niczym nie wiemy i po sprawie... - Nie-e... - gniewnie odezwał się po krótkim namyśle pierwszy. -Nie uwierzy... Tu trzeba jakiejś bajki... Wymyśl coś... Aleksiej przyglądał się śpiącym pobratymcom. Z jakiegoś po- wodu to właśnie oni wzbudzali w nim większe zainteresowanie niż ci, którzy posępnie cisnęli się przy ścianie, bezskutecznie szukając miej- sca na legowisko. Boże, modlił się, zupełnie zapominając o swoich naiwnych roz- ważaniach o prawie więziennym, gotów klęknąć nawet w czarnej cie- czy. Zmiłuj się nad nimi, Panie... Spotkała ich już kara... Nie wiem, czym zgrzeszyli, za co tu trafili... Ale ty przecież widzisz: oto oni... Oto leżą teraz w tym brudzie, nikt im nie daje pić, nikt im nie mówi, która godzina... Bijąich! Rozumiem, Panie, wszystko rozumiem... Tak, oczy- wiście! Kara Twoja będzie sprawiedliwa... Lecz któż wtedy ocaleje, jeśli już ma być sprawiedliwie? Sam przecież mówiłeś, Panie: „Jeśli się znajdzie w całym mieście choćby dziesięciu sprawiedliwych - oszczę- dzę to miasto!" Czyżby więc tylu się nie znalazło? * * * Opadał z sił. Mimo wszystko, spędzenie całej doby w kucki, opie- rając się gołym ramieniem o chropowatą ścianę, do tego jeszcze z ubra- niem w rękach - było zadaniem niełatwym. Wkrótce Kołodnikow zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej rozgarnąć brei butami i nie poświęcić na przykład koszuli? Po prostu rozścielić ją i usiąść na niej tyłkiem... Dawno przestał się lękać. Już się nie modlił, od czasu do czasu tylko wzdychał. Wyglądało na to, że postanowili przetrzymać go pełną dobę od momentu zatrzymania. (Zabrali ci okulary? zdziwił sięjeden z towarzyszy niedoli, gdy Kołodnikow wspomniał o tym mimocho- dem. To wbrew przepisom. Czymś im podpadłeś). Tępe zmęczenie wyparło wszystkie pozostałe uczucia. Aleksiej błąkał się wzdłuż ściany i ustalał, ile jeszcze zostało do dzwonka. Dzień zaczął się od tego, że zaczęto wywoływać więźniów po nazwi- skach i stopniowo wywozić do śledczego. Na ich miejsce przybywa- ły nowe niedojdy, które nie zdołały w odpowiedniej chwili kopnąć gliniarza między nogi i rzucić się do ucieczki! Aleksiej do tego czasu awansował na starego mieszkańca celi, wypytywał nowych o godzi- nę, a nawet udzielał drobnych porad prawnych. Następnie, niespodziewanie zabrano i wywieziono gdzieś dwóch „leżących", których zwinięto za ćpanie i do Kołodnikowa uśmiech- nęło się szczęście: zajął miejsce z brzegu celi. Na przyschniętych do podłogi skrawkach gazet rozścielił kurtkę, koszulę, sweter i natych- miast zapadł w sen. Sen miał niespokojny, choć w związku z nagłym przebudzeniem Aleksiej niewiele zapamiętał. W pamięci zachował się jedynie mały fragment wizji: grudki zeschniętej zaprawy, gęsto zalegające na ścia- nach celi, nagle przybrały ludzkie kształty. Ściana składała się z cia- sno przylegających do siebie twarzy i Kołodnikow w rozpaczy pró- bował uzmysłowić Sergiejowi Grygoriewiczowi, że nie można tu in- stalować komputerów, ponieważ patrzą! Zewsząd obserwują! Ze wszystkich czterech ścian... „Nikt się na ciebie nie gapi! - złościł się były zastępca dowódcy pułku. -Nie mąjąnawet czym patrzeć!" Ko- łodnikow przypatrywał się i spostrzegał, że odlane z cementu twarze, mają szczelnie zamknięte oczy. To nawet nie są twarze, lecz konwul- syjnie powykrzywiane pośmiertne maski... To było wszystko, co zapamiętał. Potem obudziła go północ. Przeraźliwy ludzki wrzask (a właściwie zlane w jedną całość wrza- ski) sprawił, że Kołodnikow krzyknął, zanim zdążył się jeszcze obu- dzić... Wiedział od razu, co się stało, wiedział, że niewidzialna bezlito- sna siła wyślizgnęła się z mrocznej bramy i dosięgła ich piwnicy... O ile wcześniej cela przypominała czwarty krąg piekła Dantego, gdzie mniej lub bardziej spokojnie toną w ciepłym cuchnącym błocie mający coś na sumieniu grzesznicy, to teraz był to raczej dziewiąty rów ósmego kręgu, pełen szału, złości i bólu. Rów, w którym uzbrojo- ny w ostry miecz diabeł zadaje skazanym na wieczne męki duszom głębokie okropne rany. - Gliniarze - wił się i charczał sąsiad. Spod palców, które przyci- skał do twarzy, obficie ściekała krew, plamiąc rozłożoną na gazetach odzież. - Podłe gliny... No co? Bijcie! Bijcie, gnoje! W zamkniętej „saunie" miotali się i ściskali oszaleli z bólu ludzie. Dostarczali sobie nawzajem coraz to nowych cierpień. Jeden tylko Łyga, zajmujący najlepsze miejsce przy ścianie, zachowywał spokój. Pod jego żebrem, tuż nad tatuażem przedstawiającym drapieżcę z rodziny kotów, przy samej brodawce widniały dwie świeże i głębo- kie rany kłute. Prawdopodobnie obie były śmiertelne. - Otwórzcie! - ktoś z mniej pokrzywdzonych łomotał w żelazne drzwi, wkładając w to wszystkie swoje siły. - Otwórzcie, bydlaki! Z korytarza odpowiadał identyczny skowyt oraz dźwięk skrzy- pienia metalu. Potem nagle wszyscy na moment opamiętali się i przycichli. Zaczęli się rozglądać nieprzytomnie. W kącie celi ktoś wył i zataczał się po podłodze, nurzając pokrwawione ciało w czarnej cieczy. - Co... Co to było? - zasapał się sąsiad, odrywając rękę od rozciętego czoła. - Wybuch, czy co? Łomoczący w drzwi mężczyzna gorączkowo wyrżnął rozbitym ramieniem w żelazo i z wyciem osunął się na podłogę. -Otwórzcie! - Nie ma kto - wydusił z siebie Aleksiej, patrząc na niego z trwogą. - Nie ma kto otworzyć... Gliniarzy... też to dopadło... - Skąd wiesz? - zachrypiał sąsiad, po czym poderwał się i wlepił w Aleksieja zdumione, wybałuszone oko. Na miejscu drugiego oka miał krwawą miazgę. - Zaraz, zaraz... - tracąc oddech, rzekł z groźbą w głosie współwięzień. - A ciebie czemu nie tknęło? Czemu jesteś cały? - Jak to nie tknęło! - płaczliwie krzyknął Kołodnikow i natych- miast chwycił się za przysłonięte spodniami kolano. - Prawie przebili mi nogę. Nie mogę wstać! Wykrzywił się, jakby w obawie, by nie przenieść ciężaru na rze- komo ranną nogę, a następnie postękując, podniósł się z podłogi... ¦ Rozdział 16 Na ogrodzone drucianą siatką asfaltowe pustkowie, znajdujące się za dawnym budynkiem towarzystwa lotniczego, ściągnięto w bia- ły dzień oddziały specnazu, w celu rozproszenia demonstracji. Były to rosłe, krępe chłopiska, ubrane w kamizelki kuloodporne, narzuco- ne na granatowo-szare uniformy. Na nogach mieli wysokie sznuro- wane buty. Ich twarze zasłaniały kominiarki, na które bezpośrednio nasunięte były czerwone berety. Stali, bezczynnie przestępując z nogi na nogę, w wyniku czego długi nierówny szereg bezładnie się chwiał. Na szczupłych tyłkach dryblasów delikatnie podzwaniały przywie- szone do pasów kajdanki. - Baczność! - donośnie wrzasnął do megafonu ktoś niewidzialny. Szereg drgnął, wyprężył się i wyrównał. - Spocznij! Wyrównaj! Przedzierający się przez opłotki Rosjanin w średnim wieku, o wyglądzie bezdomnego inteligenta (prawdopodobnie jeden z tych, którzy jeszcze nie grzebią w śmietniku, lecz już zbierająpo piętrach puste butelki), stanął jak porażony gromem i po krótkim namyśle podszedł bliżej. Na Boga, to przecież on... Za sam wygląd powinno się tego gamonia bezzwłocznie stąd zabrać i zamknąć. Na śniadej od brudu twarzy łzawo zastygały przejrzyste, przepełnione goryczą oczy. Już na widok jego ubioru włosy jeżyły się na głowie. Kurtka i dżinsy upaćkane były grudkami szarego błota, a miejscami również plamami podejrzanie przypominającymi zeschniętą krew. -Marsz! Pięćdziesiąt zdrowych gardeł ryknęło, na co były inteligent mi- mowolnie drgnął. Po sekundzie ryk się powtórzył i do gamonia w końcu dotarło, że chłopiska w uniformach ryczą zgodnie z odgór- nymi wytycznymi. - Wróć! - ogłuszająco i przez nos wrzasnęło z megafonu. - Gdzie wam tak spieszno? Gdzie? Nie tak szybko, trochę wolniej! Niech się najpierw przestraszą... No dalej - od początku... Pobrzękując kajdankami i wymachując pałkami, czarnogłowe stworzenia o pozbawionych inteligencji obliczach cofnęły się ka- czym chodem. Teraz już widać było tego, od wydawania komend. Grubawy major dyrygował szykiem, wymachując energicznie wolną od megafonu ręką. - Powtarzam zadanie... środek tyraliery - stąd dotąd - to grupa uderzeniowa skierowana na prowodyrów. O właśnie na nich... - Tu grubas wskazał lewą ręką miejsce, gdzie w odległości trzydziestu metrów urządziło sobie przerwę na papierosa kilku funkcjonariuszy milicji. -Na komendę „biegiem" flanki otaczają tłum... Grupa uderze- niowa naciera w sam środek i łapie podżegaczy... Baczność! Marsz! Z gardeł znowu wydobył się koszmarny nieludzki wydech, po którym na plecach zaczynała pełzać skóra. -Tłum! Idący tyralierą unieśli na wysokość piersi gumowe pałki, moc- no ściskając je obiema rękoma. Na śniadej od brudu twarzy bezdom- nego gamonia coś drgnęło i jego wargi zacisnęły się. Niewątpliwie utożsamiał z tłumem właśnie siebie, a nie palących w oddali funkcjo- nariuszy. Był słoneczny kwietniowy dzień. Wszędzie pchały się na świat boży maleńkie, nie ochrzczone listki. Drzewa były jeszcze przezro- czyste, nie zdążyły pokryć się zielenią. Pogoda w sam raz na musztrę. - Biegiem... marsz! Tyraliera drgnęła i rzuciła się do ataku, otaczając pierścieniem obojętnych na to palaczy. Zamigotały gumowe pałki, siekąc i rozci- nając kłęby papierosowego dymu. Po chwili czerwone berety wróci- ły kaczym chodem na rubież wyjściową. Porażony tym co zobaczył, gamoń odwrócił się i garbiąc żało- śnie plecy, niezgrabnie poczłapał dalej. No i słusznie. Trzeba wie- dzieć, gdzie można chodzić, a gdzie nie można... Chociaż, co im po jednym bezdomnym! Mają tu przecież całą demonstrację... Przemykając przez podwórza z dala od ulic, pokonał już dwie ulice i wyszedł pod niepozorny czteropiętrowy blok, zbudowany w iście chruszczowowskim stylu architektonicznym. Po raz już któ- ryś obejrzał ze zwątpieniem swój strój i nawet usiłował usunąć naj- bardziej obrzydliwą grudę brudu. Wtedy właśnie naskoczył na niego pewien przyzwoicie ubrany jegomość, zmierzający zdecydowanym krokiem do jednej z klatek domu. Już chciał przejść obok, gdy nagle przyjrzał się i osłupiał. - Lioszka? Co ci jest? Gdzie byłeś? - Na milicji... - nastąpiła mroczna odpowiedź. -Nie rozumiem! To w związku z... z tym? - Nie - gniewnie wykrzywiając usta, rzucił ten, którego nazwa- no Lioszką. - To w związku z zupełnie czym innym. Chociaż z tym też... A ty, co tu robisz?.. - Ten numer już wyszedł! - triumfalnie krzyknął ten przyzwoicie ubrany, wyciągając z torby jakąś gazetkę. Był nosaty, uszaty i pory- wisty. - Nie zaglądałeś jeszcze do kiosków? Rozchodzi się jak świeże bułeczki! - Jakoś nikt nie pomyślał, żeby postawić w celi kiosk... - z obrzy- dliwym uśmieszkiem odpowiedział dziwny znajomy. - Egzemplarz au- torski, czy co? - spytał, zerknąwszy na uniesioną w geście zwycię- stwa gazetę. - Idziesz z tym do Mili? - No pewnie! Ucieszy się. Mamy przed sobąjeszcze dużo pra- cy! Od samego rana wydzwaniają na dwa telefony i wypytują o nu- mer do medium. A ty, co się tak czaisz? Czemu nie wchodzisz? - Jesteś ślepy, Pasza, czy co? - zapłonął tamten. -Nie zauważy- łeś jeszcze, w jakim jestem stanie? - Poleciałbyś do domu się przebrać... - Do domu? - Lioszka zasapał, zmarszczył się i podrapał po głowie. - No dobra! - postanowił. - Co będzie, to będzie! Chodźmy! I zdecydowanym krokiem ruszył w stronę klatki. * * * Należy oddać Mili słuszność, sensacyjny numer gazety Paszy, do tego z fotografią, nie zaniepokoił jej tak bardzo jak nieszczęście, które przytrafiło się Aleksiejowi. Pasza Głotow był nawet nieco obra- żony obojętnością, z jaką Mila potraktowała prasę. Ofiarę milicyjne- go terroru natychmiast umieszczono w wannie, natomiast jej odzież najpierw włożono do beczki z jakąś żrącą substancją, a potem do pralki. Uczucie triumfu Paszy zostało przygaszone. Ach, ten Kołodni- kow - zawsze musi wszystko zepsuć. Że też musieli spotkać się wła- śnie teraz! Gdy Aleksiej w obszernym włochatym szlafroku (który najpraw- dopodobniej nosił wcześniej mężuś Mili) przestąpił próg kuchni, ko- szula i skarpety schły już nad kuchenką gazową, a z kurtki schodziły ostatnie plamy brudu. Gdzie schły sweter i dżinsy - nie wiadomo. Obraźliwie wyprostowany Pasza Głotow siedział z kwaśną miną przy stole, na krawędzi którego delikatnie roztaczał woń farby drukarskiej egzemplarz autorski gazety „Dobranoc!". W oczy rzucał się od razu umieszczony obok portretu podtytuł: MEDIUM TWIERDZI - ASTRALNA WOJNA ŚWIATOWA ZAPOCZĄTKOWANA. Na zdjęciu Mila wyglądała zagadkowo, sprawiała nawet wrażenie trochę oderwanej od rzeczywistości. Inaczej niż na co dzień... - Słuchaj, na pewno cię tam nie karmili! - zaniepokoiła się. - Zjadłbyś coś? - Nawet bym coś wypił - oświadczył posępnie Kołodnikow. Pasza wyciągnął z torby butelkę wytrawnego wina, którą zamie- rzał uczcić debiut gazety. Postawił ją na stole. - Trzeba było przynieść coś mocniejszego - warknął Aleksiej. - Teraz przecież jestem awanturnikiem i alkoholikiem... Pasza zawahał się, zmarszczył brwi i wydobył z torby jeszcze flaszkę wódki. Zresztą, Kołodnikow zagajając o swoich ciężkich przejściach w celi, spowodował, że oczy Paszy Głotowa natychmiast zapłonęły i reporter, pozbywszy się w mig swojej chandry, włączył dyktafon. - Kogo mogli, opatrzyli... Zużyli do tego całą wodę przezna- czoną do picia... -opowiadał Aleksiej obojętnym zachrypniętym gło- sem, takim, jaki mają recydywiści po odsiadce. -Zasuwę wybili nam dopiero nad ranem... Gliniarze z nocnej zmiany też oberwali... Rano oczywiście wybuchł skandal. Zjechali się zwierzchnicy. Chcieli naj- pierw rozgłosić, że to porachunki między aresztantami, że niby sami się pozałatwiali, ale to przecież bzdura. Drzwi do cel były zamknięte, wszelka broń skonfiskowana, skąd zatem tyle ran kłutych? Kogoś nawet postrzelono... A tu jeszcze dwóm przywidziało się, że to glinia- rze tak ich złoili. No i co powiecie? - A jak was wypuścili? - zapytała Mila, przyglądając się Alek- siej owi ze współczuciem. - Zależy kogo... - odparł, chmurząc się. - Jednych odwiezio- no do kostnicy, innych do szpitala, a jeszcze innych przeniesio- no. Siedzieli przecież nie tylko za picie czy drobne, chuligańskie wybryki. A ze mną cóż mieli zrobić? Dobę odsiedziałem, wyjaśnie- nie złożyłem. Stanąłem przed sędzią... Ten na mnie spojrzał i puścił do domu. Idź, powiada, nieszczęśniku. Cholera! Dobrze, że nie natknąłem się na tego oficera operacyjnego - Gienadija Stiepano- wicza. - Dlaczego? - spytał Pasza, unosząc bliżej Aleksieja rubinowe światełko dyktafonu. - Z twoich opowiadań wynikało, że był w po- rządku... - Może i w porządku... Choć oni wszyscy... Pomyśl sam, Pasza! Mało mi bramy? Mało mi dyrektora z ochroniarzem? Nie! Niech na początek choć dwa ataki odbędą się pod moją nieobecność, a wtedy się zobaczy... - Myślisz, że to jeszcze zaatakuje? - zapytał chciwie Pasza. Aleksiej skrzywił się, a następnie z wymuszonym uśmiechem spojrzał na Milę, lecz po chwili znowu sposępniał. - Ja nie myślę, Pasza, ja to wiem - westchnął. - Jak wiesz, to opowiadaj! Sądzisz, że mam w dyktafonie kilo- metr taśmy? Aleksiej ponownie spojrzał na Milę, po czym zdobył się na wy- siłek i spuszczając wzrok, zaczął żałosną opowieść o rodzinnym skan- dalu (w dużym skrócie) i o policzku, który dopadł go w mrocznym podwórzu (w najdrobniejszych szczegółach). * * * W dyktafonie kończyła się już taśma, gdy Kołodnikow wreszcie umilkł i zapanowała długa, niezręczna pauza. - I co, spodobała się sensacja? - zgryźliwie zapytał Aleksiej. - Chciałeś postawić miasto na nogi? To zrób to... Tylko pamiętaj, o mnie ani słowa! - Słuchaj, stary - mówił zaskoczony Pasza Głotow, gasząc rubi- nowe światełko urządzenia. - Nie możemy tego opublikować... - Jasna cholera! - demonicznie zachichotawszy, Aleksiej napeł- nił kieliszki. Dla mężczyzn wódkę, a dla damy wytrawne winko. - A to dlaczego? Znowu cenzura? Pasza mrugał oczami, strzygł uszami i zbierał myśli. Wypadało najpierw wypić i zakąsić. - Bo widzisz... - próbował niezgrabnie wyjaśnić. - Po pierwsze, to o czym mówisz, nie brzmi dość... - ...przekonująco? - dokończył zjadliwie Aleksiej. - A więc, in- nymi słowy, masz mnie za psychola. Czyż nie tak? W tym miejscu Pasza Głotow nabrał tak charakterystycznego dla siebie zdecydowania i pewności co do własnych osądów. - Jesteś naocznym świadkiem - zaczął. - A kto uwierzy w zezna- nia jednego świadka? Byłeś pod wrażeniem chwili, coś nie do końca zrozumiałeś, czegoś się nie dopatrzyłeś... Dopóki mówiłeś o komendzie rejonowej -nie było do czego się przyczepić! Zamknięta cela, bezprawie milicji, niewidzialni mordercy... To, co zapisał ci doktor! Ale ta twoja bajka z wracającym spoliczkowaniem... No i sama interpretacja wydarzeń... No i czy z niego nie prawdziwa gnida, co? A zatem zeznania pana B. ustami pana K. można publikować w ciemno i bez zawahania, a tu teraz „nie brzmi mu dość przekonująco"! Ciekawe dlaczego? - Nawet gdyby uznać, że niczego nie poplątałeś i wszystko pojąłeś jak trzeba i dokopałeś się do prawdy... - nieco łagodniej kon- tynuował Pasza. - Czy widzisz chociaż sam, jak jesteś bezlitosny? - Ja jestem bezlitosny? - nie dowierzał Kołodnikow. -No a kto? Ja? Stary, zrozum, ty pozbawiasz ludzi nadziei! Uwierz mi, wiem, bo pracuję w gazecie! Czytelnika nie powinno się straszyć, jego trzeba zaintrygować... - A kto tu straszy? - Daj mi dokończyć! Gdy mówiłeś, nikt ci nie przerywał... Niech będzie! Przypuśćmy, że to opublikuję. No i do czego to doprowadzi? Do paniki? Nie! Doprowadzi to do tego. że gazeta „Dobranoc!" straci wszystkich swoich prenumeratorów! Czytelnik musi czuć się bezpiecz- nie. Albo przynajmniej mieć świadomość, że niebezpieczeństwu moż- najakoś zapobiec! Gdybyśmy byli byle jakim pisemkiem religijnym, to może bawilibyśmy się w przepowiednie końca świata. Zresztą, to na- wet nie o to chodzi! Ty nie pozostawiłeś ludziom żadnej furtki, w której dostrzegliby zbawienie! Na to nie pozwala sobie żadna religia! Jak się wydawało, Pasza nie udawał - był szczerze oburzony. Dziwne, czyżby i on za młodu komuś pogruchotał żebra? Nie wyglą- da na takiego. - Liosza - odezwała się przenikliwie Mila - zgadzam się z Paszą w jednym: nie o wszystkim wiemy i dochodzimy do pochopnych wniosków. Oczywiście, jest jakaś furtka, lecz jeszcze się na nią nie natknąłeś. A co do ciebie, Pasza, to też nie tędy droga... - zwróciła się raptem do Głotowa i podniosła brwi. Mówiła cicho i przekonująco, jak przystało na medium. - Tu chodzi o zapłatę według zasług... O wyższą sprawiedliwość! Czy tego chcemy, czy nie, wyższa spra- wiedliwość istnieje! I nie ma przed niąucieczki... - Ale chyba nie w takiej formie! - Właśnie w takiej. Wszystkie przyjęte przez nas ciosy są na- szymi własnymi ciosami. Ciosami zadanymi w przeszłości, a nawet w poprzednich wcieleniach... - Jakby to powiedział pan B. - nie mógł się powstrzymać Pasza Głotow - wyższa sprawiedliwość przeniknęła na krzyż... Mila uniosła się. - Przecież ja to wiem nie od ludzi - odparła. - Kiedyś sama wypróbowałam to na sobie... - To znaczy? - przybrał czujną postawę uszaty zastępca redak- tora naczelnego. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tylko to, że i mnie dosięgła w tej bramie sprawiedliwość... Po takim wyznaniu Pasza wpadł w osłupienie. Przez kilka se- kund siedział w bezruchu. Po chwili mrugnął. - Tak - rzekł w końcu. - Ale o tym ani słowa... Ty co? Chcesz mi rozwalić całą koncepcję? Jesteś tutaj kimś w rodzaju Wangi! Panu- jesz nad sytuacją, jasne? Co to za medium, które samo dostaje po nosie! - Nie widzę w tym nic złego - wyniośle zauważyła Mila. - Zresztą, ty widzisz więcej. Nie rozumiem, dlaczego tak się zląkłeś tej historii z powracającym policzkiem. Napisz, że można uchronić się od tego i publikuj, ile wlezie! Możesz zamieścić mój komentarz... - A jak się od tego uchronić? - Splunąć przez lewe ramię - wyjaśnił sarkastycznie Kołodni- kow, któremu nienawistnie rozstępowały się kości policzkowe. - Do- brze byłoby ugotować żabę w świetle księżyca. Też ponoć pomaga... Mila jeszcze wyżej podniosła brwi. - Nie ma się z czego śmiać - zauważyła i chłodno spojrzała na Aleksieja z ukosa. - Wszystko ma swój tajemniczy i głęboki sens... Pasza myślał. Po chwili na jego twarzy zarysowało się twarde zdecydowanie. - A więc tak - oświadczył, postukując zagiętym palcem w dyk- tafon. - Liosza! Biorę tę twoją więzienną historyjkę - i to w ciemno. Nie bój się, zmienimy inicjały! Będziesz teraz zatrzymanym L. Niepo- trzebnie się tak uśmiechasz, Mila, musisz jeszcze to wszystko sko- mentować... - zwrócił się ponownie do Aleksieja, z żalem rozkładając ręce. - A co się tyczy twoich wniosków... Wybacz stary! To się nie nadaje. - Tak też myślałem! - uśmiechnął się oschle Aleksiej. - Kto to słyszał, żeby gazety mówiły prawdę! Nie zrobiło to szczególnego wrażenia na redaktorze. - Jeśli już mowa o prawdzie - odparł pouczająco Pasza, biorąc na siebie obowiązki podczaszego. - Mądry człowiek zawsze dokład- nie wie, komu i w jakich dawkach ją dozować. Inny, gdy usłyszy prawdę, wścieknie się i zacznie gryźć... Pamiętasz, czyj to aforyzm? - Nie - odburknął Kołodnikow, nakrywając swój kieliszek dło- nią. Nauczony przykrym doświadczeniem wczorajszego dnia, dziś postanowił ograniczyć się do dwóch kolejek. - Ja też nie pamiętam - rzekł Pasza, stawiając butelkę na miejsce. - Ale zgodzisz się, że trafnie powiedziane. Chciałbyś naprawdę, żeby nasi czytelnicy pogryźli wszystkich dookoła? A pogryzą - bez wąt- pienia! No, rusz w końcu głową... Obwieściłeś światu o swoim odkry- ciu, że niby każde przestępstwo dopadnie sprawcy... Nie było tak? Dobrze cię zrozumiałem? - Tak - z uporem odrzekł Aleksiej. - Sądzisz więc zapewne, że nagle wszyscy się wystraszą i prze- staną się wzajemnie tłuc i zabijać, tak? Aleś ty naiwny, Liosza! Tacy durnie, jak my dwaj, co to, musisz przyznać, wcześniej muchy nie tknęli i teraz też nie tkną... Ale wyobraź sobie, dajmy na to jakiegoś mordercę. Przecież ten nie ma absolutnie nic do stracenia! A ty mu prosto z mostu: już po tobie, kolego! Cóż mu pozostaje? Po takich słowach będziesz pierwszym, którego zakatrupi, bo jemu i tak już wszystko jedno! I postara się zabrać ze sobą na tamten świat jak najwięcej bliźnich... - Nalej - zachrypiał Aleksiej, zdejmując dłoń ze swojego kielisz- ka. Dobiły go ostatnie wywody Paszy. Jemu samemu podobny obrót wydarzeń nigdy nie przyszedłby do głowy. Debil! Boże, jaki z niego debil! A wczoraj poczuł się bezpiecznie! Na aleję wylazł po nocy! Milcz! O tym ani słowa nikomu! Ech, jakiż mądry ten Borka! Czyżby już wtedy, półtora roku temu wszystko zrozumiał? Tragiczne wydarzenia z piwnicy komendy rejonowej Mila ko- mentowała już przy desce do prasowania, susząc dżinsy Kołodniko- wa. Jak zwykle, zjawiła się nie w porę Ksenia i zastąpiła matkę przy telefonie. Pasza Głotow dalej kreślił artykuł. A może Paszka ma rację, myślał posępnie Aleksiej, wysłuchując tych wszystkich banialuk o pozaziemskich siłach i enigmatycznych astralnych porachunkach. Straszna rzecz, prawda. Dla niej to nawet kraj zniszczyli. A wojny! Przecież każda strona jest przekonana, że walczy w imię prawdy... Nie, westchnął, jeśli już dochodzi do tego, że za nią zabijają, to niech sobie idzie do diabła! Widziałem i nie cierpią, gdy ktoś zabija... Wreszcie komentarz był gotowy, a dżinsy wysuszone. Ubiera- jąc się, Aleksiej spostrzegł, że ubranie było jeszcze trochę wilgotne, ale niech już będzie. Postaram się trzymać nasłonecznionej strony ulicy, dzień jest już trochę dłuższy, a do zmierzchu daleko. Najważ- niejsze, że wygląda teraz przyzwoicie i nikt nie śmie wziąć go za bez- domnego inteligenta. Aleksiej podziękował gospodyni za wszystko i około piątej, wraz z Paszą, opuścił gościnne mieszkanko. Przed blokiem przyjaciele po- żegnali się i rozeszli każdy w swoją stronę. Kołodnikow szedł i dokonywał podsumowania. Najprawdopo- dobniej był już bez pracy. Nawet jeśli przypuścić, że fundusz jakimś cudem ocalał, to przecież ostatnie wybryki Kołodnikowa można było uznać za bumelkę. Dwa dni bez konkretnych powodów. No, pierwszy można jeszcze zwalić na nadzwyczajne okoliczności, ale drugi... Do- brze, jeśli nie przyślą z aresztu żadnego papierka. Nie posiadając bowiem przy sobie żadnych dokumentów, Aleksiej, w napadzie pijac- kiego humoru przedstawił się glinom jako Erazm Pietrowicz Rotter- damski. Ci z kolei podejrzewali chyba podpuchę, bo zaczęli wydzwa- niać do biura adresowego. Nie mogąc w żaden sposób się dodzwo- nić, uwierzyli na słowo... Ten idiotyczny wygłup wyręczył, o dziwo, Aleksieja Kołodni- kowa jeszcze wjednym. Mianowicie, kiedy już zajmą się sprawą noc- nej rzezi w piwnicy komendy rejonowej, tojego nazwisko nie rzuci się oficerowi operacyjnemu w oczy... Pozostaje Aleksandra. Najzwyczajniej w świecie może mu drzwi nie otworzyć. Do tego jeszcze Dimkę zbuntuje. Szczerze mówiąc, opo- wiadając niedawno Paszy historię o spoliczkowaniu żony, Aleksiej cały czas zerkał z ukosa na Milę. A nuż sama zaoferuje jakiś azyl polityczny... w razie potrzeby... Nie zaoferowała. Jasna sprawa: baby to przyjaciółki, razem duchy wywoływały, a tu nagle taka perfidia! Czernoleptowowie też tego nie pojmą. Drobne nieprzyjemności tak go przytłaczały, że lepiej już było oddać się kosmicznemu smutkowi. Dlatego też Aleksiej zaczął przy- patrywać się twarzom przechodniów. Wkrótce w każdym z nich wi- dział już mordercę. O, na przykład ten młody zuchwalec z fryzurą katorżnika. Zatłukłby pewnie bez zastanowienia! A tamten to już w ogóle wygląda jak rozbójnik: czarny obfity zarost, zapadłe policzki, wilczy wzrok... Albo ta... Boże! Kołodnikow wzdrygnął się. Z naprze- ciwka szła jakaś dziewczyna i jadła banana. Odgryzała go po kawał- ku, rozdziawiając przy tym krwiożerczo usta, jakby chciała wystra- szyć konsumowany owoc. Przyjrzawszy się bliżej, Aleksiej stwierdził jednak z ulgą, iż nieznajoma po prostu boi się zetrzeć szminkę z warg. Nie, oczywiście, jacy z nich mordercy... Jeśli już o tym mowa, to weźmy takiego Kiruszę Czernoleptowa, który mimo swojego ewident- nie zbójeckiego pyska nie ucierpiał w bramie w ogóle. Nie licząc tej koronki, co mu odpadła z zęba! Raptem Aleksiej stanął i objął zatroskanym wzrokiem pobliskie budynki. Hm...Czernoleptowowie... Można by ich było w zasadzie ostrzec. Tym bardziej, że mieszkają zupełnie niedaleko. Ech, ten Kołodnikow, jak zwykle coś kombinuje... Przed czym ostrzegać Czernoleptowów? Żeby przypadkiem nikogo nie zabijali i nie kaleczyli? Też znalazł sobie łamignatów. Oczywiście, jeśli już być szczerym, to nagła chęć odwiedzenia Kiruszy i Iruszki wynikała nie tyle z troski o ich życie czy zdrowie, lecz z innych, ukrytych przyczyn. Po pierwsze, Kołodnikow najzwy- czajniej w świecie bał się spotkania z Aleksandrą i na wszelkie sposo- by próbował je odwlec. A po drugie... wszystko się może zdarzyć! Może nagle coś ich oświeci i zaproponują nocleg... w razie potrze- by... Niestety, nie! Nie było ich w domu, a w każdym razie nikt nie otworzył drzwi. No cóż, nie pozostało nic innego jak złożyć broń. Zanim dotarł do domu, było już prawie ciemno. Nastąpił grana- towy, kwietniowy zmierzch. Przy wejściu w bramę głośno wyrówny- wały porachunki dwa spasione kociska. Jeden był ryży, drugi biało- szary. Usłyszawszy zbliżające się kroki Kołodnikowa, umilkły nie- chętnie, przeczekując, dopóki ten nie wejdzie w podwórze. Oba stały bokiem, odwracając od intruza zakłopotany wzrok. Wyglądało to tak, jakby nagle w coś zwątpiły. Ciekawe, pomyślał mimochodem Kołodnikow, czy owa sprawie- dliwość dosięga również koty, czy tylko ludzi? My jeszcze mamy duszę, a one? Ni stąd ni zowąd przypomniało mu się dyskryminujące przysło- wie: „Tatar jak pies - bez duszy jest". Nie inaczej, jak ze słownika Dala... W podwórzu uwagę Aleksieja zwróciło skupisko mebli, stojące przy otwartych na oścież drzwiach pierwszej klatki. Tuż obok błąkały się w mroku jakieś szare cienie. Słychać było skrzypienie, postukiwa- nie oraz stłumione wyzwiska... Wynoszono dobytek czy go wnoszo- no? Kto to widział, żeby po nocy się przeprowadzać? Kołodnikow wiedział, że jeśli już stanie w progu swojego miesz- kania, to na długo. Ledwo znalazł się na schodach, wyciągnął klucze z breloczkiem. Nie próbował nawet ochłonąć, tylko od razu odemknął drzwi i z sercem w gardle, wszedł do przedpokoju. Światło w koryta- rzu było zgaszone, zatto w dużym pokoju paliła się lampa. - Czy słyszeliście, co było powiedziane? „Kochaj bliźniego swe- go i nienawidź wroga twego - cicho i monotonnie czytała na głos Aleksandra. - Lecz ja mówię do was: kochajcie wrogów swoich, bło- gosławcie tych, co was przeklinają, czyńcie dobro tym, co was niena- widzą i módlcie się za waszych krzywdzicieli i prześladowców..." - Przyszedł... - odezwał się ledwie słyszalnym głosem Dimka i Aleksandra umilkła. O Panie! zaskomlał w myślach Kołodnikow. Pokaraj mnie czym- kolwiek! Zdjął w milczeniu buty, powiesił kurtkę i niczym zbity pies, ru- szył w stronę światła. Żona i syn siedzieli w fotelach, tuż obok zapa- lonej lampy. Na kolanach wyprostowanej Aleksandry leżała otwarta, ogromna Biblia, kupiona niedawno przez Dimkę. Przez sekundę obo- je patrzyli na zastygłego w wejściu Aleksieja. Ich twarze wydały mu się jakieś oderwane i nierzeczywiste. Zionęło od nich jakimś chłod- nym pięknem. Nawet pokaźny pożółkły siniak pod lewym okiem Dim- ki nie był w stanie popsuć ogólnego wrażenia. Wreszcie Dimka szybko, niemal ukradkiem zerknął na matkę. Aleksandra oddała mu Biblię, po czym blada jak ściana podniosła się z fotela. Kołodnikow nadal stał w progu i z poczuciem winy patrzył spode łba. Zupełnie, jakby czekał na zbawienie. - Liosza - rzekła bezradnie, podchodząc do męża. Westchnęła krótko, nabierając odwagi. - Wybacz, proszę. Nie miałam racji. Nie myślałam, że to takie poważne... Kołodnikow cofnął się, zaczął mrugać i rozdziawił usta. Nic jed- nak nie powiedział, tylko zaryczał i w ataku skruchy przywarł czołem do futryny, cudem nie tłukąc przy tym okularów. Rozdział 17 Fakt, iż stare życie się skończyło, a nowe właśnie zaczynało, Kołodnikow zrozumiał nazajutrz rano, gdy wyszedł z Dimką na dwór - obaj mieli coś do załatwienia. Głuche podwórze, przeszyte na wylot kwietniowym słońcem, oszołomiło Aleksieja trzaskiem i postukiwa- niem przestawianych mebli, wysilonymi głosami robotników oraz pochrapywaniem podjeżdżających ciężarówek. Odnosiło się wraże- nie, że ogłoszono w mieście ewakuację. Przy każdej klatce piętrzyły się toboły i zwinięte w rulony dywany. Szorstko ciemniały meblo- ścianki i komody, migotało rżnięte szkło serwantek a wysokie i drogie lodówki oślepiały swoją mleczną bielą. Nieopodal ktoś kogoś zapa- miętale beształ, wtrącając raz po raz jakieś niecenzuralne słówko. Zdaje się, że żądał natychmiastowego ustąpienia miejsca jego furgonetce - zawsze musi być, u diabła, jakaś kolejka! Aleksiej rozglądał się jak oszalały. Stojący obok niego Dimka, w odróżnieniu od ojca, był zupełnie spokojny, wyglądał nawet na zado- wolonego. Obojętnie i z dystansu obserwował z ganku całe zamieszanie. - Zmywają się, czy co? - zapytał słabym głosem Kołodnikow. - Aha - odezwał się syn. Nagle ze zdziwieniem zmarszczył brwi i rzekłszy przez zęby: „Chwila" - zbiegł w podwórze. Zaskoczony Aleksiej śledził za nim wzrokiem. Pewnym, choć powolnym krokiem Dimka zbliżył się do czwartej klatki, przy której ze swoim dobytkiem koczował lokator o kaukaskich rysach twarzy. To właśnie jego pobito niegdyś w bra- mie tak dotkliwie, że znalazł się w szpitalu. Zaczęła się ostra dyskusja. Smagły, utuczony sąsiad kaukaskiego pochodzenia, wygląda- jący przy Dimce jak napompowany liliput, zapamiętale wymachiwał rękoma i coś wykrzykiwał. Dimka słuchał go, kiwając posępnie głową. Po chwili doszli chyba do porozumienia, bo Dimka zawrócił. - Zamienia się na inne miasto - wyjaśnił gderliwie. - W samą porę. - Wraca do swojego kraju? - zainteresował się Aleksiej. Na twarzy synalka pojawił się złośliwy uśmieszek. - Aha...Chciałbyś! Wyjeżdża pod Moskwę... Obaj ruszyli w stronę najbliższej bramy. - A co cię z nim łączy? - Tato! - odezwał się z godnością Dimka. - Przecież już nie zajmuję się straganami. - Bardzo ciekawe - wymamrotał Aleksiej. - To co teraz robisz? Gdzie pracujesz? - Zajmuję się mieszkaniami - opowiedział bez zawahania. Kołodnikow zatrzymał się. Dimka - też. - Skupujecie mieszkania?! - A co? - przerażenie ojca nie do końca było dla niego jasne. - Przecież uciekają... No, wszyscy i... - raptem Dimka zaciął się i zmarszczył czoło. - Zapomniałem... - przyznał z zażenowaniem. - No, nie ziarna, a te... Albowiem powiada Pan: zbierzcie najpierw, zwiążcie w snopy... Żeby potem spalić... Chwasty, czy co... - Plewy? - ze strachem zapytał Aleksiej. - No właśnie, plewy! - ucieszył się Dimka. Weszli pod dźwięczne kamienne sklepienia bramy. Kołodnikow był przytłoczony. Milczał. Wtem jego uwagę zwróciła pstrokata ulot- ka, wisząca na szarej ścianie, tuz przy wyjściu. Przypominała trochę te, od których aż roiło się przed byle wyborami do najprzeróżniej- szych organów władzy. - „Bracia i siostry - przeczytał apel widniejący w samym środku wielkimi literami niczym nagłówek. Po jego plecach przebiegł chłod- ny dreszcz, powiało mową Stalina, i w ogóle początkiem Wojny Oj- czyźnianej. - Już topór leży przy korzeniu drzew: każde drzewo, które nie przynosi dobrego płodu, jest rąbane..." Aleksiejowi załamał się głos i spojrzał na Dimkę. Ten pochyliwszy posępnie czoło, po cichu wczytywał się w tekst. Widać było jak poruszają mu się szczęki. - Ech! - krzyknął zdumiony. - Popatrz, nawet Połtynę i Skurża- wego w to wplątali... - Gdzie? - Kołodnikow spazmatycznie przecierał szkła. W oczach odbijały się słowa, „...szóstego sierpnia zeszłego roku Arkady Złotników pchnął pod pociąg swojego wspólnika Procha... a trzydziestego pierwszego marca rano sam został znaleziony z od- ciętą przez pociąg głową... z dala jednak od pociągu... Albowiem jest powiedziane: wszyscy, którzy chwycili za miecz..." Przerażająca swoją styl i styka ulotka stanowiła jakąś dziwaczną hybrydę przepowiedni i kroniki kryminalnej. Jeden raz użyto nawet słowa „porachunki". Dało się zauważyć, że jej autorzy, w odróżnieniu od oficera Gienadija Stiepanowicza, posiadają wyczerpujące infor- macje. - To wasza ulotka? -zapytał Aleksiej. Dimka nadal był pochmurny. - Nie - rzucił wreszcie niechętnie. - To konkurencja... Tego dnia pod murowaną willę Kołodnikow zajechał z niesły- chanym przepychem. Tuż za bramą czekała na Dimkę długa, zagra- niczna limuzyna z lekko podniesionym tyłem, i Aleksieja podrzucono do pracy przy okazji. Miasto wyglądało, o dziwo, przyjaźnie i spokoj- nie, tylko milicji było na ulicach więcej niż zwykle. Wydawało się, że panika ogarnęła jedynie mieszkańców przy Krupskiej 21, a i to nie wszystkich. Zresztą wkrótce okazało się, że Aleksiej niepotrzebnie się spie- szył. Okolice jego zakładu pracy świeciły pustkami, a masywne drzwi głównego wejścia były opieczętowane. Chyba się spóźnił i to na zawsze. Oprócz papierowego paska z dwoma okrągłymi, bladofiole- towymi pieczęciami w kształcie półksiężyca i czyimś nieczytelnym podpisem, na drzwiach przylepiona była ta sama, co w bramie, zło- wieszcza ulotka: „Bracia i siostry..." Aleksiej niepewnie rozejrzał się wokół i postanowił spróbować szczęścia z innej strony. Fundusz dzierżawił zaledwie połowę willi, a więc druga połowa mogła pozostać nie opieczętowana. Zbliżył się do żelaznej bramy z tarczą i mieczem na każdym skrzydle, a następnie z brzękiem potrząsnął zasuwą. Furtkę otworzył znany już Kołodnikowowi czerwony na twarzy strażnik o siwych brwiach. Tym razem nie dostrzegało się w nim daw- nej surowości i niechęci. Co więcej, ucieszył się chyba na widok Aleksieja, gdyż nie chciał rozmawiać przez próg, tylko od razu zapro- sił go do swojej budki. - No i już po waszym funduszu! - oświadczył dobrodusznie, promieniejąc przy tym tak, jakby składał życzenia imieninowe. - Rano go opieczętowali. Aleksiej stał nieruchomo, jego twarz była pełna boleści i sku- pienia, zastanawiał się, jak przyjąć tę smutną nowinę. Pracę stracił, lecz z drugiej strony mogli go zwolnić dyscyplinarnie za bumelanc- two, mieliby do tego pełne prawo. A teraz przynajmniej nie ma kto tego zrobić... Innymi słowy, w świadectwie pracy nie będzie miał nabrużdżone... Patrząc na niego, strażnik nagle chrząknął. Zamyślenie Aleksie- ja odebrał jako głęboki, szczery smutek. - I co, pensji nie wypłacili? - zapytał ze współczuciem. - Zło- dzieje! - Co tam pensja - odpowiedział z wahaniem były designer kom- puterowy. - Trzeba by jeszcze świadectwo pracy odebrać... - Zwrócą - pocieszał wartownik. - Nie oni oczywiście, lecz oficer śledczy odda... Ale w końcu wróci do ciebie. Bez tego przecież nigdzie cię nie zatrudnią. A pewnie masz już coś na oku? - A skąd znowu! - Kołodnikow machnął bezradnie ręką. - Nie sądziłem, że sprawy potoczą się tak szybko. Strażnika do reszty ogarnęło współczucie. - Ta-ak. Dziś trudno znaleźć pracę. A w ogóle, to ile masz lat? - spytał raptem z troską w głosie. - Czterdzieści pięć - ponuro odpowiedział Aleksiej. - Ho ho... - wymownie pokręcił głową strażnik. - Myślałem, że jesteś młodszy. Miałbyś trzydziestkę, to poszedłbyś do ochrony albo do milicji. A czterdzieści pięć... Nie, nie wezmą. Za stary jesteś... Słowa te naturalnie sprawiły dużą przykrość Kołodnikowowi, lecz z uwagi na szczerość intencji wartownika Aleksiej nie obraził się, tylko westchnął ze skruchą: Tak, do milicji to chętnie, ale wiek, nie- stety nie ten... - Czy pozwoli pan, że zadzwonię? - zapytał, zauważywszy na stole czarny, przedpotopowy telefon. Gospodarz stróżówki postanowił być do końca wielkoduszny i bez słowa przysunął aparat do Aleksieja. Kołodnikow z pamięci wykręcił numer. Należy jednak zauważyć, że pamięć miał kiepską. Zwłaszcza do numerów telefonicznych. - Słucham - cicho i nieco nawet mistycznie rozległ się w słu- chawce nieznajomy kobiecy głos. - E-e... Chyba się pomyliłem... - rzekł speszony Aleksiej. - Pomyłki się nie zdarzają- niejednoznacznie i tajemniczo od- parła nieznajoma. Może to jakaś koleżanka zastępuje jąprzy telefonie? Głosu Kse- ni też chyba trudno nie rozpoznać... - Czuje pan, że grozi panu jakieś niebezpieczeństwo? - wyczu- wając najwidoczniej jego zawahanie, pośpieszyła z pomocą dziwna rozmówczyni. - Chciałem, właściwie połączyć się z firmą „Edem". - No to faktycznie pomylił się pan - z przykrością oświadczyła nieznajoma, po czym urwała i po chwili podśmiewając się, zapytała: - To ty, Liosza? - O Boże! - wreszcie poznał głos Mili. - Zmieniasz wizerunek, czy co? - Nie, po prostu skończyłam z karierą dyspozytora - odparła. - Chciałeś wpaść do mnie? - Tak... A co, nie można? - Można, ale później. O pół do drugiej, dobrze? I tylko na pół godziny, bo mam kilka wizyt jednocześnie. - Jakich wizyt? - spytał Aleksiej, nieco oszołomiony. Do jego głowy napłynęły niedobre myśli. - N-no... Ta gazeta ukazała się. Wszyscy mieszkańcy naszego miasta wręcz powariowali. Nie wiedzą, czy zostać, czy wyjechać. Przy- chodzą do mnie po radę. Czekać na ciebie? - N-nie - wydusił. - O pół do drugiej nie dam rady. Lepiej zadzwonię później, dobrze? - To na razie - powiedziała i nastąpiły krótkie, przerywane sy- gnały. Odłożywszy słuchawkę, Aleksiej jeszcze przez pięć sekund stał jak wryty i usiłował przetrawić, co usłyszał. Ta-ak... Najwidoczniej wszyscy ci nowobogaccy, tudzież inne szuje, mająjuż pełno w ga- ciach i dobijająsię na audiencję u medium... U tej wyroczni... Cholera! Spostrzegłszy się, uprzejmie podziękował wartownikowi. Ten jednak utraciwszy nagle swoją życzliwość, odpowiedział ledwie kiw- nięciem głowy i gniewnie burknął coś pod nosem. Prawdopodobnie Kołodnikow zepsuł mu humor swoją telefoniczną rozmową, naszpi- kowaną nadmierną ilością szachrajskich słówek typu: firma, wizeru- nek czy wizyty... Przeszedłszy z powrotem przez żelazną furtkę, Aleksiej smutno przymrużył oczy i rozejrzał się. Dokąd teraz? Znów na komendę, po świadectwo pracy? Nie, nie dzisiaj... Kiedy indziej. A gdyby tak wdepnąć do Czernoleptowów? Może tym razem będą w domu... Trzeźwy Kirusza Czernoleptow niczym nie przypominał siebie w stanie upojenia alkoholowego. Po wypiciu był narwańcem, po- strzeleńcem i zawadiaką w jednej osobie. Wystarczyło jednak, że na kilka dni skończył z nałogiem i stawał się diametralnie innym człowie- kiem: surowym, zamyślonym, co rusz wpadającym w odrętwienie, a do tego wątpiącym we wszystko, co sam uważał jeszcze niedawno za bezsporne. Niestety, ową ambiwalencję dało się zauważyć również w jego pracach. Bez większych trudności można było odgadnąć, w jakim stanie malował ten czy inny fragment jakiegoś obrazu. Gdy otworzył drzwi, wystarczyło jedno spojrzenie, by Kołodni- kow pojął, że Kirusza nie jest po prostu trzeźwy, lecz trzeźwy któryś już dzień z rzędu. Zbójecki pysk całkowicie ustąpił miejsca obliczu świętego z ikony. Marszcząc czoło, Kirusza przyglądał się Aleksiejo- wi, jakby próbował sobie przypomnieć: gdzie on widział wcześniej tego człowieka? W jego ręce Kołodnikow spostrzegł zapisaną duży- mi literami kartkę z zeszytu. - Cześć -powiedział Aleksiej. - Cześć - odezwał się ostrożnie Kirusza. Wzruszył kościstymi ramionami, pokręcił listem, oglądając go, po czym ponownie spojrzał na gościa podkrążonymi oczyma pustelnika, a być może nawet mę- czennika. - Co to takiego „człowiek- proch"? - zapytał ze zdziwie- niem. - Czego? - nie zrozumiał tamten. - Proszę - rzekł Kirusza, podając już w progu kartkę. Po przeczytaniu pierwszych wersów wszystko było jasne. - „Święte pisemko"? - zdziwił się Aleksiej. - Skąd to masz? .- Było w skrzynce na listy. - Coś podobnego! Już z pięć lat tych paskudztw nie przysyłali... - Kołodnikow przeleciał bazgraninę po przekątnej, napotkał znajome nazwiska, wczytał się... Miało się wrażenie, że treść listu zerżnięto na żywca z jednej z tych okropnych ulotek i szczodrze wymieszano z odautorskimi wtrętami. Naturalnie roiło się od błędów gramatycz- nych. Na końcu były pogróżki i prośby, by dany list przepisać dwa- dzieścia razy, a następnie podrzucić go znajomym... - Więc co to jest? - nie ustępował Kirusza. - „Człowiek - proch..." - Gdzie? A-a... To? „...nałożył na tory człowieka procha..." Ja- sne. Nie „człowieka - procha", lecz „człowieka Procha". Chodzi o człowieka o pseudonimie Proch. Bo widzisz, Skurżawy miał takiego wspólnika, obecnie już nieboszczyka... Kirusza zmarszczył czoło. - Kto to taki, ten Skurżawy? - Posłuchaj - nie wytrzymał Aleksiej, zwracając list - będziemy tak rozmawiać przez próg? Kirusza nieufnie spojrzał pod nogi, jakby chciał się upewnić, czy rzeczywiście stoi w progu własnego mieszkania. Właściwie to nie własnego, lecz wynajmowanego, ale jakie to ma znaczenie. - Słusznie - powiedział po krótkim namyśle. - Wejdź. Przeszli do jedynego, choć dość przestronnego pokoju o kubi- stycznych obrysach, w którym ściany w całości przekryte były obra- zami. Pełne światła, wzniosłe fantazje Iruszki kontrastowały z mrocz- nymi arcydziełami Kiruszy. Adam i Ewa: staruszkowie pod wyschnię- tym Drzewem Poznania z którego zwisa szkielet węża. Portret Juda- sza: pagórkowate rudawe mszyste ciemię oraz lejący się z oka stru- mień trzydziestu srebrników. Wizje przyszłości: roztopione szkielety drapaczy chmur tworzące coś na podobieństwo rozbitej pękającej w szwach czaszki. I tak dalej... i tak dalej... Wyglądało na to, że Kirusza, zanim wyciągnął ze skrzynki „święte pisemko", zajęty był pracą. Na stole (sztalug i podobnych wynalaz- ków Czernoleptowowie nie uznawali), w otoczeniu pędzli, szklanek z wodą i innych niezbędnych drobiazgów, leżał przypięty pinezką kawałek brystolu, na którym niewyraźnie zarysowywało się coś rów- nie apokaliptycznego: różowy, wystraszony grubasek, z którego, roz- dzierając delikatne ciało, wyłazi na świat jakiś okropny włochaty stwór. Akwarela... - Słuchaj, co tu się w ogóle dzieje? - zapytał Kirusza z oburze- niem i rzucił kartkę z zeszytu na stół. Aleksiej krzywo się uśmiechnął. - Naprawdę niczego jeszcze nie rozumiesz? Koniec świata. Sąd Ostateczny w podwórzu... Kirusza zamyślił się. Wyglądało to następująco: zamarł, zadarł do góry ostrą brodę starozakonnego, i tak jakby zaczął wypatrywać czegoś w suficie. - Nie - powiedział z uporem, odzyskując swoją ruchliwość. - Nie rozumiem... Stój! - obrócił się do Kołodnikowa i zmarszczył brwi. - Kto z nas przed chwilą powiedział o Sądzie Ostatecznym? Ty czyja? -Ja... - A więc ty też wiesz... -Tak. - Wiesz zatem - nie spuszczając z gościa bacznego spojrzenia, Kirusza postukiwał palcem w krawędź stołu, na którym walało się „święte pisemko" - że to wszystko... to nie są tylko brednie... - Wiem - zdławionym głosem odpowiedział Kołodnikow. - Wła- śnie dlatego tu jestem. - Hm - seria grymasów skrzywiła twarz Kiruszy. - Co więc o tym wszystkim sądzisz? - Jak mi zrobisz herbatę, to ci powiem - burknął niezadowolony Aleksiej i udali się do kuchni. Opowieść Kołodnikowa Kirusza wysłuchiwał z kwaśną i wy- krzywioną miną. Można to było wywnioskować jedynie po lewej połowie twarzy, prawą bowiem zasłaniał dłonią. Klasyczna poza czło- wieka wstydzącego się obitej twarzy. Po chwili Kirusza głośno wes- tchnął i ukazując w całości swoje oblicze, sięgnął po filiżankę. - A właśnie, dałem sobie znowu wstawić koronkę - rzucił ni stąd ni zowąd. - Zdarli ze mnie jak z psa. -Co? - Koronkę, mówię... - Kirusza otworzył usta i denerwująco pstryknął paznokciem w kieł z żółtego metalu. - W tej waszej przeklę- tej bramie, dzięki Bogu, jedynie koronka mi odpadła... Pomilczał chwilę, gniewnie zasapał, po czym zapytał: - Słuchaj, Liosza, czy nie wydaje ci się, że ten cały Sąd Osta- teczny... no, że Pan Bóg rozstrzyga to wszystko nieco wybiórczo? - To znaczy? - Czemu karze tylko według jednego przykazania? - Kirusza zupełnie serio zirytowany był brakiem konsekwencji Pana Boga. - A co z pozostałymi dziewięcioma? - N-no... - prawdę mówiąc, takie postawienie sprawy wprawiło Kołodnikowa w zakłopotanie. - Najpierw według jednego, a potem pewnie według pozostałych - odpowiedział, uśmiechając się dziko, a potem umilkł i zamrugał. - Bardzo ciekawe - zjadliwie mówił Kirusza. - Co z tego więc wynika? Za morderstwo zginiesz, a za cudzołóstwo? Żona sobie za- szaleje, czy co? - N-no-rzekł Aleksięj. -Nie wiem... - Dalej! - kontynuował przez zęby Kirusza. - „Nie zabijaj" - zgadzam się! Jest takie przykazanie! Ale kto to słyszał, żeby karać za mordobicie? Przecież nigdy nie było takiego przykazania - „Nie bij"! Na pięć sekund zapadło krępujące milczenie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - odkaszlnąwszy, ostrożnie spytał Kołodnikow. - Chcę powiedzieć, że to jakieś brednie - odpalił Kirusza. -1 te „święte pisemka" i Sąd Ostateczny! Tu chodzi o coś innego... Po tych słowach Kołodnikowa prawie odrzuciło, a w jego oczach nieśmiało zaświtała nadzieja. Nie na próżno coś go w środku tknęło, by wdepnąć do Czernoleptowów. - Posłuchaj - szepnął, przysuwając się gwałtownie do Kiruszy. - Chyba masz rację. Sam czuję, że coś jest nie tak. Zrozum, nie mam nic przeciwko samej idei Boga... wszystko ma jednak swoje granice! Kirusza! Ty coś wiesz? Kirusza wstał i spojrzawszy na Aleksieja z ukosa, pogładził swą szpiczastą brodę. - Czy wiesz, co to jest piekło? - zapytał wyniośle. Zarówno ton, jak i samo pytanie nie spodobało się Kołodniko- wowi. - Wiem - bąknął Aleksięj - spędziłem tam dobę... Kirusza Czernoleptow jakby nie usłyszał. Formułował po cichu myśli, nie chcąc wyrażać ich zbyt pochopnie. - Piekło - przemówił w końcu - to pozagrobowe wyrzuty su- mienia. - No i co? - nie zrozumiał Aleksięj, lecz jego słowa ponownie nie dotarły do rozmówcy. - Kipiąca smoła, kotły, rogate diabły... - z zadumą a przy tym z lekceważeniem wyliczał Kirusza. - Wszystko to przez brak wyobraź- ni. Wiesz, my ludzie - to jakby pole bitwy. Naturalnie, dopóki żyjemy. Sumienie toczy bój z ciałem i na odwrót... Jak mam ci to wytłumaczyć? Ludzkie ciało to mniej więcej to samo, co grafitowy rdzeń w reaktorze atomowym, ono tłumi sumienie, rozumiesz? Wystarczy pozbyć się cia- ła, by sumienie wyrwało się spod kurateli i zaczęła się wieczna agonia. Od dawna nie daje mi to spokoju. Zrobiłem nawet kilka szkiców. -No i co?-powtórzyłjeszcze ciszej Aleksięj. Przez sekundę patrzyli sobie w oczy. Potem Kirusza nachmu- rzył się i przeciągając pauzę, odwrócił się w stronę kuchenki gazowej. Zdjął czajnik, w skupieniu dolał wrzątku do szklanek, po czym odło- żył naczynie na miejsce. Zrobił to powoli i nader ostrożnie, jakby obawiał się, by gwałtownym ruchem nie spłoszyć poukładanych myśli. - Jeśli chodzi o bramę... - rzekł, siadając przy stole i wyciągając rękę po pokryty malowidłami imbryczek. - Co się tam właściwie sta- ło? Sądzę, że doszło do nagłego przerwania łączności między ciałem i sumieniem. Mówiąc z grubsza, sumienie urwało się z łańcucha i rozprawiło z ciałem. Przy czym w ten sam sposób, w jaki ciało rozpra- wiało się wcześniej z innymi ciałami... Otworzywszy lekko usta, odrętwiały Aleksiej przyglądał się jak Kirusza Czernoleptow, z aptekarską dokładnością, dodaje do szkla- nek esencji. - Idź do diabła! - powiedział wreszcie od serca. - Nie ma żadnych diabłów... - melancholijnie odezwał się Kirusza, stawiając imbryczek na miejsce. - Nie istnieją. Zapomnij o nich. Mówię ci, że to sumienie. Bo jak to wszystko wytłumaczysz? Sam niedawno powiedziałeś, że trafił cię twój własny cios... No, mnie zresztą też... - A co, jeśli człowiek nie ma w ogóle sumienia? - wrzasnął Alek- siej. - Weźmy takiego Połtynę! Albo na przykład Skurżawego! Pchnie człowieka pod pociąg, a potem spokojnie sobie śpi! - Zgadza się - przytaknął Kirusza.- Śpi spokojnie, ale nie dlate- go, że nie ma sumienia! On je ma, lecz jest ono stłumione przez cia- ło...przez pożądania, jeśli wolisz... Nagle, niespodziewanie u tego twojego Połtyny uruchamia się w głowie (czy gdzie on go ma) jakiś zapalnik, sumienie za jednym razem wyzwala się i wystawia rachunek za wszystko... -...i zadaje swojemu panu liczne rany kłute? - zjadliwie zapytał nastroszony Kołodnikow.- Kłute, postrzałowe...Wybacz ale to brzmi jak anegdota: ekspertyza ujawniła, że czaszkę przebito od wewnątrz. Kirusza! Przecież byłem świadkiem, wszystko widziałem! Jakie zno- wu sumienie? Jakie u diabła sumienie, kiedy zrobiono z człowieka sito, z automatu? - A kule? - Co kule? - Dlaczego dotąd nie wyciągnięto żadnej kuli? - Zaraz, zaraz... - wymamrotał zaskoczony Aleksiej. - A-a... skąd ty to wiesz? - Przeczytałem w gazecie- odpowiedział niewzruszenie Kirusza. - „Dobranoc!?" - mruknął Aleksiej. Kirusza nie zrozumiał. - To tytuł gazety - wyjaśnił Aleksiej. - „Dobranoc!". - N-nie - odparł z zawahaniem Kiriusza. - Zapamiętałbym taki głupi tytuł. Nie! Według mnie to był „Dzienniczek". - Stop! - przerwał mu Kołodnikow, zrzucając okulary i chwyta- jąc obiema rękoma za dudniącą głowę. - Daj spokój z tym „Dziennicz- kiem". Nie o niego tu chodzi... Słuchaj, może skoczę po flaszkę? Kirusza zaciął się, wyprostował i z trwogą posłuchał swojego wewnętrznego głosu. - Nie - mówił urywanym głosem. - Porozkładam wszystko na półki, połapię się, o co w tym wszystkim chodzi, wtedy wypiję... Przybrał dumną postawę i aprobująco skinął głową, jakby chciał potwierdzić tym własne słowa. Obaj jednak stracili wątek rozmowy. - O czym to rozmawialiśmy? - zapytał zirytowany Aleksiej. - Gazeta... - Zmarszczył się i przypomniał sobie. - A, rany! Skąd te rany, jeśli już mowa o sumieniu? Przybierając zagadkowy wyraz twarzy, Kirusza Czernoleptow wstał i przeszedł się po kuchni. - Wiesz, co to są stygmaty? - Stygmaty? - Tak, stygmaty. - N-no... - Po głowie natrętnie krążyło i zbijało z tropu zapo- mniane prawie słowo „charyzmaty" i Aleksiej musiał odgonić je mach- nięciem ręki, niczym komara. - Już wiem! Gdy Franciszek z Asyżu rozmyślał o Chrystusie, najego dłoniach pojawiały się wrzody... Dziury po gwoździach... - O właśnie! - krzyknął Kirusza. - Brawo! Franciszek miał dziu- ry po gwoździach, a ten twój Połtyna wyglądał tak, jakby pociachała go własna finka! I to nie na dłoni, lecz pod żebrem! -Nie, nie, zaczekaj -wybełkotał Kołodnikow, ledwo opędzając się od Kiruszy. - Oszalałeś? Ładny mi stygmat - odrąbany łeb! - A czemu nie! - zapalczywie odparł Kirusza. Obaj zamilkli i spojrzeli na siebie czujnie, wręcz wrogo. Przez uchylony lufcik dobiegał z ulicy zgrzyt i łomot jakiejś machiny bu- dowlanej, koparki albo ciągnika gąsienicowego. - Może zapalimy - zachrypniętym głosem zaproponował wresz- cie Kołodnikow. Kirusza domknął kuchenne drzwi i szerzej otworzył lufcik. Palili w pełnym napięcia milczeniu, jakby obawiając się, by ich rozmowy przypadkiem nie usłyszał pod oknem ktoś ciekawski. Tylko raz Alek- siej zapytał gderliwym tonem: - A gdzie Iruszka? - Na zajęciach - niechętnie, tym samym tonem odpalił Kirusza. - Poszła na tę swojąjogę. Dopaliwszy papierosy, zgasili je w płaskiej miedzianej popiel- niczce z wygrawerowanym wymyślnym artystycznym ornamentem, po czym Aleksiej zdecydowanym ruchem przymknął lufcik i ponow- nie odwrócił się do Kiruszy. - Na czym polega przewaga tej twojej... - Kołodnikow pomy- ślał, szukając w głowie łagodniejszego sformułowania - hipotezy? Jaka jest różnica? Przecież to też mistyka, tylko wyrażona innymi słowami! Ciało, sumienie, stygmaty... Już lepiej od razu powiedzieć - Bóg. Przynajmniej będzie to bardziej zrozumiałe, no i uczciwsze. Kirusza tylko kiwnął głową, jakby dziwił sięjego zaślepieniu. - Mistyka? Nie obrażaj mnie. W czym tu widzisz mistykę? W tym, że napomknąłem o piekle? Zrobiłem to, żebyś lepiej zrozu- miał. - Nie, za pozwoleniem! - Kołodnikow postanowił do końca obstawać przy swoim. - Mówiłeś coś o uruchomionym zapalniku. Gdzieś w mózgu, zgadza się? - No, przypuśćmy - odezwał się ponuro Czernoleptow. Z jego tonu Aleksiej wywnioskował, że niechcący trafił w najsłabszy punkt teorii Kiruszy. - Mimo wszystko, ktoś z góry musiał uruchomić ten zapalnik. - A dlaczego z góry? - przerwał mu zirytowany Kirusza.- Dla- czego akurat z góry? .-A skąd? - Wiesz... - uczciwie się przyznał - do tego jeszcze nie dosze- dłem. Wysnułem za to dwa przypuszczenia. Co prawda, drugie jest nieczyste... I to na tyle, że pewnie właśnie ono okaże się właściwe... Uśmiechnął się zgryźliwie i zamilczał. - No? - nie wytrzymał Kołodnikow. - Promiennik hipnotyczny - z odrazą wydusił Kiriusza. - Impul- sowy promiennik hipnotyczny... Krótko mówiąc te ścierwa znowu robią na nas jakieś doświadczenia! - Co znów za ścierwa? - zapytał speszony Aleksiej. - A różne! - odwarknął Kirusza Czernoleptow i bezradnie machnął ręką. Rozdział 18 Któż, u diabła, ma rację? Mało tego, że cała historia napawała go przytłaczającym lękiem, to na dodatek wyprowadzała Kołodniko- wa z równowagi. A niekiedy doprowadzała go do wściekłości. Będąc oczytanym i, co więcej, myślącym człowiekiem, przyzwyczaił się, że znajomi co rusz zwracali się do niego z pytaniami. Rzecz jasna nie z życiowymi, bo trzeba było być skończonym durniem, aby przycho- dzić po radę do Aleksieja Kołodnikowa w jakiejś przyziemnej spra- wie! Nie, zadawano mu pytania globalne, filozoficzne, na które mógł odpowiedzieć jedynie światły umysł. Na przykład: czy to prawda że żyjemy w środku „czarnej dziury"? I tego typu rzeczy... W złotych latach stagnacji Aleksiej czuł się niemal jak wyrocz- nia. Wyprzedzał zawsze opinię publiczną o rok, a czasem nawet 0 dwa, wykazując przy tym osobistą odwagę i błyskotliwość. Wszy- scy wokół besztali Stalina, a on dobierał się do Lenina. Gdy tylko towarzystwo spostrzegło się i zaatakowało wreszcie Włodzimierza Iljicza, Kołodnikow bronił już ze wszystkich sił bolszewików. Podob- nie jak trzeźwy Kirusza, Aleksiej uwielbiał cięte sformułowania. „Jeśli prawda, którą znałeś wczoraj tylko ty, dzisiaj znana jest każdemu, mawiał pouczająco, to najwidoczniej nie jest to żadna prawda. Mu- sisz kopać głębiej". Potem przyszła pierestrojka i głasnost i najbardziej pokrzyw- dzonym okazał się, o dziwo, właśnie Aleksiej. Swoboda słowa naj- zwyczajniej go ograbiła z pozycji towarzyskiej! Zaczęli się mądrzyć 1 wypowiadać wszyscy, którzy mieli na to ochotę, i Aleksiej zupełnie w tym tłumie przepadł. Zresztą, w jakim tłumie, tylko w gronie przyja- ciół. Wyblakł. Lecz najbardziej przykre było to, że pozostali, łajdaki, nawet nie wytężali swoich móżdżków, nie próbowali dokopać się do prawdy, lecz po prostu trajkotali to, co usłyszeli od innych. No i odważyli się tylko dlatego, że pozwolono im się odważyć. Kołodni- kow przestał czytać gazety i znienawidził telewizję. Jak wyniośle ma- wiał: „Nie będę podwyższać swojego poziomu dezinformacji". Lecz większego niż obecnie upokorzenia nigdy wcześniej nie doznał. Po raz pierwszy, zamiast tłumaczyć innym, dokąd zmierza ten świat, Aleksiej, nie pojmując ni w ząb, co się święci, rozpaczliwie przysłuchiwał się nieudolnym bredniom przyjaciół i znajomych. Który z nich ma rację? Wczoraj Aleksieja, poruszonego dobrocią małżonki, aż podmy- ło pod brzeg Dimki. Czytali do snu na głos Ewangelię... Zakręciła się w oku łza, zamajaczyło Królestwo Niebieskie... Nazajutrz rano Alek- siej jednak gwałtownie się ocknął. A to za sprawą ulotek, „świętych pisemek", a przede wszystkim skupowania mieszkań. Wszystko to zmuszało do czujności i najzwyczajniej napawało lękiem. Co się tyczy Mili, z jej wyższą sprawiedliwością i niższymi siłami z zaświatów, to wszystko były banialuki. W najlepszym wypadku samooszukiwanie się, w najgorszym szarlataństwo... Ech, może to źle, że Pasza Głotow zarzucił na nią swoje? Przynajmniej przybędzie jeszcze jedna Wanga... Z Kiruszą Czernoleptowem sprawa była bardziej skomplikowa- na. Kirusza to uosobienie szlachetnego obłędu, a jak uczy historia (choć, w sumie, czego ona uczy?), to właśnie szlachetny obłęd czę- sto okazuje się być prawdą. Choć i w jego rozważaniach było wiele niedociągnięć! Kirusza na przykład wątpił w Boską ingerencj ę. Czyż- by nie zauważał, że jego hipotezy rażą samymi niedorzecznościami? Dobrze. Co do stygmatów nie miał zastrzeżeń. Trzeba przyznać, że to nawet pomysłowe. Ale... Przypuśćmy, że jakieś nieznane ścierwo przy- cisnęło czerwony guziczek i spuściło z łańcucha ludzkie sumienie. Ale po co, pytam się po raz szesnasty. Nie, po raz trzydziesty ósmy. Wyjaśnij mi tylko jedno, mój dociekliwy Kiruszo - czemu to twoje sumienie, tak jak Pan Bóg Dimki, karze tylko za przemoc? A kradzież? A cudzołóstwo? A krzywoprzysięstwo? Coś to twoje sumienie, przy- jacielu, jakieś spaczone... Nie, jeśli już ktoś ma tu rację, to jedynie elektryk Borka. Nie ma co się głowić nad tą sytuacją, lecz pomyśleć, jak uchronić swoich bliskich i samego siebie... „Nie zaprzątajmy sobie tym głowy, Pietro- wiczu... Koniec świata, koniec świata! Martw się lepiej, żeby na cie- bie nie przyszedł koniec!". Gdy Kołodnikow wchodził pod owalne szare sklepienie, zbliżała się trzecia. Mimo to załadunek mebli w podwórzu wciąż trwał. Ledwo zerwano okropną proklamację ze stalinowskim nagłówkiem, a już na przeciwległej ścianie zdążył ktoś nakleić kilkanaście identycznych, powielonych na kserokopiarce ulotek. W górnej części każdej z nich, przybierając postać czarnego złowieszczego kleksa, rozpływał sięjakiś symbol: ni to krzyż, ni swastyka, ni hieroglif. Kołodnikow domyślał się, że nie znajdzie tam żadnych pocieszających treści, a mimo to zbliżył się i przypatrzył tej nieprzyjaznej i skądinąd znajomej symbo- lice. Jego przypuszczenie okazało się słuszne. Czterolistna plama roz- kładająca się bezładnie na wyblakłej, kiepsko wydrukowanej mapie rejonu oznaczała obszar, na którym, według danych z wczorajszej nocy, urzędowała sprawiedliwość. Najbardziej napawał smutkiem fakt, iż schemat w pełni odpowiadał prawdzie. Prawe odgałęzienie ciągnę- ło się do willi, dzierżawionej przez nieistniejący już fundusz, górne natomiast sięgało budynku komendy rejonowej milicji. Odgałęzienia rozpływały się tak, jakby zaraz miały zlać się w jedną plamę i pochło- nąć dom numer dwadzieściajeden przy alei Nadii Krupskiej... Tekst pod mapą zdumiewał swoją surowością i wojenną lakonicz- nością. Podana była na nim pora największego zagrożenia, liczba wy- padków, a na samym dole widniał napis: NIE LICZCIE NA SZCZĘŚLI- WY PRZYPADEK. PRZYPADKI SIĘ NIE ZDARZAJĄ. SPRAWDŹ- CIE WASZĄ KARMĘ. Potem były telefony. Pięć numerów. Zabrakło jednak wśród nich telefonu Mili. Najwidoczniej konkurencja. Warto dodać, że czarny kleks na mapie przypominał amebę i Aleksiej nagle wyobraził sobie, że to istotnie żyje. Jakiś bezkształt- ny stwór rozpełza się po mrocznym mieście, rozpościerając swoje macki tam, gdzie mury domów strzegą pamięci o ludzkiej złości, okru- cieństwie i śmierci. Właśnie tak... Rozstrzelani w bramach czekiści, piwnice tortur w murowanej willi, grudki zeschniętej zaprawy na ścia- nach wypełnionej cuchnącą parą celi... Nie, to bzdura! To nawet nie jest żadna wersja a zwykłe przywi- dzenie... Przygnębiony Aleksiej wszedł w podwórze. Meble i resztę do- bytku wynoszono tylko z czwartej klatki. Pozostali koczownicy zmyli się, pozostawiając po sobie rupiecie, szmatki i kawałki sznurków -jednym słowem istne pobojowisko. Trzy razy się przeprowadzać, to jakby raz się spalić... Dziwne. A gdzie reszta? Albo nie czytali proklamacji, albo w życiu palcem nikogo nie tknęli... Wystarczyło jednak, że Aleksiej o tym pomyślał i natychmiast drzwi szóstej klatki rozwarły się na oścież. Na ganek wyjrzał czyjś chuderlawy jak u szkapy zadek, a następnie ukazał się ciemny, chro- powaty przód wynoszonej komody. Ta-ak... Należy przez to rozu- mieć, że zaczęła się druga tura migracji. Ławki przed czwartą i szóstą klatką świeciły pustkami. Widocz- nie staruchy przeczuwały, skąd należy w porę się zwinąć. Tym razem upatrzyły sobie grzędę przy drugiej klatce, z czego wynikało, że w najbliższym czasie nie przewiduje się tam wyładunku. Suche i po- marszczone wargi starych wron były zaciśnięte z satysfakcją. Obser- wowały i złorzeczyły w duchu. Aleksiej zawahał się, czy podejść i pogadać z tymi, którzy posta- nowili się wynieść. Chyba lepiej sobie odpuścić. Widać, że wzbiera w nich złość, gotowi sąjeszcze wybuchnąć i zmieszać go z błotem... Przez hałas prac przeładunkowych od czasu do czasu przedzierał się pojedynczy strzał kostki domina. Przy drewnianym stole, przytwier- dzonym do ziemi czterema słupami, znowu rozgrywano partię. Gra to- czyła się dość ospale, bez specjalnego zapału. Jej uczestnicy co rusz spoglądali z wyższością w stronę wyjeżdżających, wymieniali porozu- miewawcze uśmiechy i po cichu dzielili się uwagami. Kołodnikow pró- bował wypatrzyć wśród nich Borkę (zagorzałego gracza), lecz bezsku- tecznie. Pewnie znów go wezwano... Bogu co Boskie, a ślusarzowi co ślusarskie... Aleksiej podszedł i przywitał się. Jedni odpowiedzieli, inni na- wet nie raczyli na niego spojrzeć. Wśród tych drugich był znany Kołodnikowowi emeryt z baretkami na zakurzonej czarnej marynar- ce, w którą dziadyga wcisnął się jeszcze na początku kwietnia i w której najwyraźniej zamierzał paradować przez całe lato, aż do późnej jesieni. Bo przecież nie przyczepi sobie baretek na palto czy koszulę... - Proszę, spójrz, co oni wynoszą! - zrzędził, wachlując się sta- rym kapeluszem. - Uczciwy by się tego nie dorobił. - Graj - ponaglał go ktoś leniwie. W tym głosie dało się wyczuć zaniepokojenie i irytację. Emeryt nie usłyszał. - Ech... - skrzywił się, jakby zabolał go ząb. - O, ci z szóstej klatki! - weterana nagle olśniło. - Chyba nie tylko kradli, skoro już dają nogę! - Do stu diabłów! - wściekł się ktoś, rzucając z trzaskiem o krawędź stołu wszystkimi znajdującymi się w rękach kostkami. - Patrz dziadku, co gdzie stawiasz! Gracze spojrzeli na stół, splunęli, zaklęli cicho i nie dokończyw- szy partii, przemieszali kostki przed nową grą. - W ogóle, dziadku - zauważył uszczypliwie mężczyzna, który rozpoczął grę - żeby przypadkowo tobie samemu nie przyszło się stąd zmywać. Emeryt był tak zakłopotany, że nawet się nie rozzłościł. - A to zjakiej racji? - No, jak to? Baretek masz chyba z całą kieszeń! Więc raczej Niemców na froncie po główkach nie głaskałeś... Weteran uniósł się i wystawił kostkę domina z takim stukiem, że rozniosło się po wszystkich bramach. -Ale żeś porównał! Jak chrzan z palcem! Tak, ja...ja za ojczyznę walczyłem! - Myślisz, że tam to uwzględnią? - spierający się niejedno- znacznie podniósł wzrok. - Walczyłeś za ojczyznę czy nie - ludzi zabijałeś... Weteran aż zsiniał, wybałuszył oczy i Aleksiej miał wrażenie, że dziadek zaraz weźmie zamach i ciśnie obie garście kostek w gębę szydercy. - Będziecie grać, czy jak? - z irytacją zapytał ponury, milczący dotąd gracz. Weteran nadal wytrzeszczał gały na swojego rywala, a jego zwiotczałe, pomarszczone ręce aż się trzęsły. - Uważaj na słowa! - syknął. - No nie, dziadku - podśmiewał się tamten. Starał się przy tym jakoś złagodzić obrazę, która okazała się nader poważna. - To prze- cież nie moje wymysły. Przykleili na ścianie... - Mam gdzieś tę twoją ścianę! - rozjuszył się do reszty weteran. - W ogóle w nic nie wierzę! W nic, kompletnie! Będzie mnie tu stra- szyć! Za ciebie, łajdaku, krew przelewałem... Tfu! Emeryt podskoczył, rzucił kostki na stół i nierównym, spręży- stym krokiem udał się do drugiej klatki. Szedł i klął przy tym jak szewc. - Idźcie wszyscy do diabła! - obraził się na dobre. - Więcej z wami do gry nie siądę. Żadnego pożytku z tego domina... - O co mu chodzi? - usprawiedliwiał się żartowniś. - Co ja mu takiego powiedziałem? - Widać, że dzielny staruszek - odkaszlnąwszy, zaryzykował uwagą Kołodnikow, odprowadzając weterana wzrokiem. - Służył w wywiadzie pułku? - Już widzę, jak służył - skrzywił się inicjator kłótni. - Ci, co służyli, już dawno są na tamtym świecie! Pewnie służył w szpitalu polowym albo był pisarzem przy sztabie. Dlatego taki dzielny. Wi- działeś go choć raz z medalami? No właśnie! Te baretki to walają się w każdym sklepiku garnizonowym. Kołodnikow ponownie spojrzał w stronę kuśtykającej na każ- dym kroku, czarnej postaci. To, co przed chwilą usłyszał, mogło być prawdą. Im dalej od wojny, tym więcej było widać jej uczestników. Ile tysięcy ludzi niosło na Placu Czerwonym podobiznę Lenina? Której zresztą sam Aleksiej, podobno, nigdy w życiu nie niósł. Weteran nie przypadł mu do gustu już przy pierwszym spotka- niu, gdy domagał się zabicia tych, których później to spotkało. Wred- ny, krzykliwy i konfliktowy stary dziad... Mimo to, patrząc na jego wąskie kościste plecy (jedno ramię sterczało wyżej od drugiego), Kołodnikow odczuł pewien zamęt. No dobra, zostawmy go, przypu- śćmy że tak było: służył jako pisarz czy sanitariusz, a teraz robi z siebie wielkiego obrońcę ojczyzny. Ale co z resztą? Z tymi, którzy faktycznie walczyli w obronie ojczyzny. Rąbali z dział w „tygrysy" albo szli z pięściami na wroga... żeby zatkać gnidzie pysk i przystawić mu do gardła bagnet. Czyżby miał ich spotkać ten sam los, co tego chłopaczka z celi? Aleksiejowi ponownie stanął w pamięci wycią- gnięty wzdłuż ściany Łyga ze swoimi wymyślnymi tatuażami i dwie- ma śmiertelnymi ranami kłutymi - przy brodawce i pod żebrem. Kołodnikow przeniósł wzrok na gniewnie mieszającego kostki gracza i nie wiedzieć czemu, w jednej chwili go znienawidził. Cwa- niacki rudy pysk - od razu widać, że nie wie, co to wstyd i sumienie. A mimo to będzie żyć. Dlatego, że jest cwany. Dlatego, że jest tchórz- liwy. Dlatego że jest podły... W żołądku aż przewraca się od takiej sprawiedliwości! Raptem ktoś zaproponował Aleksiejowi, by przyłączył się do gry. Kołodnikow przecząco pokiwał głową i przytłoczony ruszył w stronę swojej klatki, gdzie również ktoś już otwierał na oścież oba skrzydła, usztywniając je klockami. Gdy szedł przez podwórze, jego nastrój zmienił się diametralnie. Już przy wejściu do budynku zupełnie oddał się wesołym rozmyśla- niom o mizernym udziale w wojnie niezniszczalnego szczepu fałszy- wych weteranów. Trafi go sprawiedliwość i wtedy cała prawda wyj- dzie na jaw. Jeśli będzie żyć, to znaczy, że kłamie. Nie do wiary, byłeś na froncie i. nikogo nie zabiłeś? Aleksiej wszedł na pierwsze piętro, stanął, zawahał się i żałując, że po drodze nie zaszedł do kanciapy Borki, ruszył do jego mieszka- nia. Zadzwonił, lecz nikt nie otworzył. Najwidoczniej elektryk rzeczy- wiście był w terenie, a jego żona albo też była w pracy, albo jeszcze nie wróciła od matki. Aleksiej skrzywił się, nacisnął ponownie na dzwonek i poszedł do siebie. Od wczorajszego wieczoru Aleksandra była w stosunku do męża uprzejma, a nawet uśmiechała się wyjątkowo często. Jej uprzejmość jakoś nie wzbudzała jednak zaufania, była nazbyt gorliwa. Chyba rzeczywiście postanowiła żyć zgodnie z Pismem Świętym. No i słusz- nie. Jak to jest w liście apostoła Pawła, do kogo tam? Do Rzymian, czy jak? „Miłując wroga swego, posypujesz mu głowę rozżarzonym węglem" - tak, chyba tak. Czasami na czole małżonki ukazywała się drobna zmarszczka. Wówczas zaniepokojona Aleksandra na krótko stawała przed lustrem. Przeglądała się z niedowierzaniem i trwogą, zmieniała sylwetkę, po czym wpatrywała się znowu. Zazwyczaj w ten sposób kobiety zacho- wują się nie w domu, lecz w gościnie, sprawdzając, czy z makijażem wszystko w porządku. Aleksiejowi prawie ścisnęło się serce, gdy niechcący zastał małżonkę w jednej z takich sytuacji. Ech, jakby tu jej taktownie wyjaśnić, że nazywając ją Machno, nie to miał na myśli? Chodziło mu raczej ojej przekorę, a nie o rysy twarzy... Pod wieczór wparował nastroszony Dimka i natychmiast, bez słowa włączył telewizor. Zaniepokojony tym Kołodnikow usadowił się za szerokimi plecami syna, a po chwili dołączyła do nich również Aleksandra. - ...specjalna komisja, która udała się na miejsce zdarzeń -jed- nostajnym głosem informowała młodziutka, uśmiechająca się smut- no dziennikarka. - A nam pozostaje wierzyć, że owa dziwna blokada informacyjna, zorganizowana przez władze miasta, zostanie w końcu przerwana i poznamy szczegóły tej tragedii... Po chwili, na ekranie ukazał się znajomy do obrzydzenia szary płaski budynek wyglądem przypominający nieco kaloryfer. Pokaza- no go z pewnej odległości. - Jak dotąd, naszej ekipie nie udało się podejść bliżej miejsca wypadku - wyjaśniał melancholijny głos prowadzącej. - Dostępu do budynku komendy rejonowej nadal strzegą wzmocnione oddziały służbowe... Podczas komunikatu, betonowa budowla zjechała gdzieś na bok i w kadr wdarł się srogi świński ryj pod furażerką z dwugłowym orłem. Kołodnikow nie potrafił czytać z ruchu warg, lecz artykulacja była na tyle energiczna, że ogólny sens wypowiedzi nietrudno było odgad- nąć. Potem potężne rozczapierzone łapsko zakryło obiektyw. - Mniej więcej do podobnych wyjaśnień ograniczył się także mer miasta, Anatolij Pasjuk - ponownie rozległ się niewzruszony głos smarkatej dziennikarki. - Odmówił on spotkania z dziennikarza- mi. Zachowanie komunistycznego mera nie jest zaskoczeniem. Nie dalej niż w ubiegłym roku, podczas kampanii wyborczej, obecny gu- bernator przysięgał swoim wyborcom, że wypleni plagę przestępczo- ści. W rezultacie kilku miesięcy jego urzędowania na tym stanowisku fala przestępstw dosłownie ogarnęła całe miasto... - Żeby tylko nie wprowadzili na ulice czołgów - odezwał się posępnym głosem Dimka. Boże, wzdrygnął się w myślach Kołodnikow. Czołgi. Wtedy to już rzeczywiście koniec! Przerzucą część oddziałów z jakiegoś punk- tu zapalnego... Aż strach pomyśleć... W telewizji pokazywano tymczasem kącik jakiegoś ubogiego ga- binetu z biurkiem, zza którego odpowiadał przed kamerami spocony i wymęczony pułkownik milicji. Być może był to ten sam Lepilin, na którego słowa nie tak dawno powoływał się „Dzienniczek". Na ekranie nagle pojawiła się kaszka, jakość obrazu była kiepska. Oczy pułkowni- ka nieboraka to się zjeżdżały, to rozjeżdżały. Ani razu nie spojrzał w obiektyw. Zapewnił, w dość zawiły sposób, że wszystko jest pod kontrolą milicj i i nie powiedziawszy niczego konkretnego, znikł z ekranu. - Z każdym dniem sytuacja w mieście coraz bardziej przypomi- na strefę przyfrontową. Pierwsi uchodźcy... Dimka cicho gwizdnął. Następne kadry pochodziły z podwórza domu numer dwadzieścia jeden przy alei Krupskiej. Kamera powę- drowała wzdłuż szeregu aut, ciasno zaparkowanych przy kontene- rach na śmieci. Mignęła szara wołga Kostika z wgniecionym reflekto- rem oraz sowie oczy staruch na ławeczce. Następnie było zbliżenie na stosy mebli i rupieci. Potem to samo z oddali. Sądząc po oświetle- niu, kręcili wczoraj wieczorem. - A czemu tak nagle? - wypytywał młodzieniec o prostych wło- sach i w długim czarnym płaszczu, przystawiając mikrofon do roz- drażnionej fizjonomii mieszkańca. Gdzieś Aleksiej widział tę fizjono- mię. Chyba to ten gość z czwartej klatki... - Czemu, czemu! - krzywiąc się, przedrzeźniał lokator. - Chcę jeszcze trochę pożyć i już! - A konkretnie czego albo kogo, pan się boi? Twarz mieszkańca zdradzała zmieszanie. - Słuchaj no, kolego! - odpowiedział szczerze korespondento- wi. - Szoruj stąd lepiej, dobra? Ucichł rumor prac przeładunkowych i ponownie rozbrzmiał jed- nostajny panieński głos: - A tymczasem, korzystając z powstałego bezładu i nagłego wzrostu przestępczości, odzywają się miejscowe organizacje i grupy profaszystowskie... Pokazano następny motyw: ściana domu pooblepiana znanymi Kołodnikowowi ulotkami z tłustym czterolistnym kleksem. - Odnosi się wrażenie, że „czerwony" region na naszych oczach staje się „brązowy". Plakaty z taką wystylizowaną swastyką można dostrzec na każdym kroku... - Idioci! -ryknął niegłośno Aleksiej. - Boże, jacy z nich idioci! - Zaczekaj - z niezadowoleniem rzucił Dimka, wyłapując w na- pięciu każde słowo prowadzącej. Właściwie to nie było już czego wyłapywać. Panienka jeszcze raz wyraziła nadzieję, że komisja, która udała się na miejsce zdarzeń, zdoła zrobić wyłom w blokadzie informacji, po czym przeszła do straj- ku w kraju Nadmorskim. Dimka zasapał, wstał z fotela i wyłączył telewizor. - O mój Boże! - wyszeptała Aleksandra, tragicznie zaginając brwi. - Nie rozumieją... Nie chcą zrozumieć... Panie zbaw ich i oświeć ich dusze! Przed dziewiątą Kołodnikow, wymigując się grzecznie od wie- czornego czytania na głos Ewangelii, ponownie opuścił mieszka- nie i udał się na drugie piętro. Od pewnego czasu uważał elektry- ka Borkę za najmądrzejszego i najprzenikliwszego ze swoich zna- jomych. Ileż można byłoby uniknąć nieprzyjemności, gdyby Alek- siej Kołodnikow w porę zawierzył jego słowom! I tym razem jed- nak nikt nie otwierał. Zaniepokoiło to Aleksieja. Całkiem możliwe, że cwany elektryk wyczuł nosem nadchodzące wstrząsy, wziął bezpłatny urlop i postanowił najzwyczajniej przeczekać u teścio- wej. Trzeba jutro spytać o niego w administracji domu. Smutno kręcąc głową, Kołodnikow zszedł do siebie na pierwsze piętro i odemknął drzwi. - No... Tu... Co? - postękując od nadmiernego wytężania mó- zgu i bez szczególnego przekonania, Dimka bełkotał w sposób, w jaki najgorsi uczniowie odpowiadają na lekcji. Aleksiej wyobraził sobie uparcie pochylony łeb Dimki i zmarszczone gniewnie brwi.- Winni- ca... no, to jest... coś jak... Kołodnikow wciągnął laczki i cicho wszedł do dużego pokoju. Wszystko wyglądało tak, jak sobie to wyobrażał. Dimka dukał tekst i pocierał z zakłopotaniem nasadę nosa. Aleksandra wsłuchiwała się z uniesionym podbródkiem i przymykała oczy. - No... winnica, to jakby nasze miasto... - stwierdził w końcu Dimka. - Hodowcy winogron... No niby ci, którzy teraz wyrywają pazury... Jest powiedziane... „...złoczyńców... tych... odda złej śmier- ci... a winnice odda innym hodowcom..." Nam odda... Mimo nagłego nawrócenia, Dimka zdołał zachować swoją tępo- tę w stanie nienaruszonym. -Albowiem jest powiedziane... -Pod lampą zaszeleściły kartki. - O... „I zgromadzą się przed Nim narody świata... a On oddzieli jed- nych od drugich... jak pasterz oddziela owce od kozłów... - ostatnie słowo Dimka wypowiedział z wyraźną satysfakcją. - Owce ustawi po prawej stronie... a kozły po lewej..." Aleksiej posmutniał. Doczekawszy się, aż syn wreszcie zamknie Biblię, kaszlnął i cicho spytał: —Dimka, czy widziałeś dzisiaj Borkę - naszego elektryka? Aleksandra wstała i obdarzywszy Kołodnikowa wymownym spojrzeniem (też ma o co pytać!), przeszła do kuchni. - Wyjechał - oświadczył z niezadowoleniem Dimka. - Tak sądziłem - rzekł Aleksiej. - Byłem u niego i nikt nie otwie- rał. A nie wiesz przypadkiem, czy na długo? - Na zawsze - odpowiedział Dimka. - Sprzedał mieszkanie i wyjechał. - Kiedy? - zdziwił się Kołodnikow. - Przecież jeszcze wczoraj z nim... Nie, przedwczoraj... - Wczoraj już go nie było. Rano załadował samochód... Przed wszystkimi. ¦ Aleksiej tępym wzrokiem patrzył na syna i mrugał oczyma. - To niemożliwe... - wydusił wreszcie ochrypłym głosem. - Wiesz chociaż, co takiego wygadujesz? - A co ja wygaduję? - nie zrozumiał. Kołodnikow to otwierał, to zamykał usta, jakby cierpiał na ast- mę. Wszyscy, tylko nie Borka! Co to znaczy, że sprzedał? Na to trzeba czasu! Żeby sporządzić dokumenty potrzeba przynajmniej tygodnia. Chyba, że wcześniej to zrobił. - A komu sprzedał? Wam? Dimka raptem zmarszczył się i przybrał dumną postawę. -Niezupełnie - odparł wymijająco. - No... Tak w ogóle to mnie. Niczym prawdziwy gospodarz spojrzał w sufit, jakby ustalał miejsce, przez które puszczą schody na górę. - Dimka... - rzekł roztrzęsiony Kołodnikow. - Nie... Nic nie rozu- miesz... Jeśli Borka się zmył, to znaczy, że wszyscy powinni stąd zwiewać! Wszyscy! - A czego mamy się bać? - A on? - poderwał się Aleksiej. Był przerażony. - Już półtora roku temu poharatali go w tej bramie! Leżał nawet w szpitalu! Dopiero teraz Dimka się speszył. - N-no - wymamrotał, wzruszając ramionami. - Może jeszcze kogoś walnął... przez te półtora roku... - Właśnie o to chodzi, że nie! Wiem to na pewno! - A więc jest zwykłym durniem - odparł Dimka i natychmiast poweselał. Jego wesołość nie trwała jednak długo. - Durniem? - złowieszczo zapytał Kołodnikow. - Nie, mój drogi, kto jak kto ale nie Borka! To właśnie on pierwszy się w tym wszystkim połapał! Kiedy mi o tym mówił... Już wtedy mogłem to zrozumieć! Dimka utracił swą butną postawę i opanowały go niepokojące myśli. - Może spasował? - mówił jakby do siebie. - Podobnie jak Piotr... gdy chodził po wodzie... - Jaki znów Piotr? - Apostoł... Zwątpił - i koniec! Dosięgła go fala... - Co ty z tym Piotrem? - uniósł się Aleksiej. - Przecież mówimy o Borce! Czy Borka w coś zwątpił? Dimka poruszył wargami, najwyraźniej chcąc znów otworzyć Biblię, lecz rozmyślił się i postanowił ograniczyć się do własnych słów. - Zwątpił w niezawodność Wielkiego Ochroniarza - wyjaśnił cicho i posępnie. Po tych słowach Aleksiej wymiękł. - Dimka - wrzasnął płaczliwie - przecież tak nie można! Wy- bacz, ale mam wrażenie, że traktujesz Boga jak jakąś... szychę. W drzwiach długo już rysowało się zaniepokojone oblicze Alek- sandry. Syn spoglądał na ojca ze zdziwieniem. - Ale tata porównał - powiedział, kręcąc z wyrzutem głową. - Bóg to jednak grubsza ryba! Rozdział 19 Przeniknięcie do gmachu komendy rejonowej milicji było fak- tycznie niemożliwe. Nie podchodząc nawet do betonowego budyn- ku, Aleksiej już na skrzyżowaniu dostrzegł zamęt i krzątaninę wokół rozwartych na oścież żelaznych wrót. Ech, to nie przedwczoraj, lecz dziś powinna być tu telewizja (zresztą, sądząc po ponurej panora- mie, to chyba gdzieś w tym miejscu stał operator). Ponad wszelką wątpliwość, odbywała się ewakuacja komendy rejonowej. Ludzie w mundurach milicyjnych i w cywilu pośpiesznie pakowali do cię- żarówek przeróżne stoły i skrzynie - najprawdopodobniej z doku- mentami. Całkiem możliwe, że w jednej z tych skrzyń znajdowała się teczka ze sprawą funduszu inwestycyjnego „Rosjanin", a w niej świadectwo pracy byłego designera komputerowego Aleksieja Kołodnikowa. Właściwie to można było zrobić w tył zwrot i udać się do domu. Zanim to przewiozą (sam diabeł wie dokąd), zanim rozpakują i połapią się w tym wszystkim, to upłyną bez mała dwa tygodnie. Pod warun- kiem, rzecz jasna, że nie zgubiągdzieś po drodze... Po nich wszystkie- go można się spodziewać... Kołodmkow zamierzał już wracać na przystanek tramwajowy, gdy nagle od strony szarego betonowego budynku podjechało ja- sno beżowe auto. Samochód zwolnił, a następnie przylgnął do kra- wężnika, zakłócając ciąg smutnych Kołodnikowowskich myśli. Tyl- ne drzwi uchyliły się i Aleksiej spostrzegł okrągłą, posępną fizjono- mię oficera operacyjnego. Gienadij Stiepanowicz wyglądał kiepsko. Pod jego zmęczonymi oczami zalegały czarne jak węgiel cienie, które Kołodnikow początkowo wziął za siniaki. W pierwszej chwili pomy- ślał, że oficer operacyjny został sprawiedliwie ukarany za wszystko, co mu się przypisuje, lecz chwała Bogu przeżył... - Do nas? - T-tak - powiedział Kołodnikow podchodząc. - W zasadzie to tylko po świadectwo pracy. Zlikwidowano fundusz. - Wsiadaj, podrzucimy cię - ni to zaproponował, ni rozkazał gderliwym głosem Gienadij Stiepanowicz i przesunął się w głąb tyl- nego siedzenia. Aleksiej był zaskoczony i zaniepokojony tą nagłą propozycją, lecz nie śmiał odmówić. - No i co, Eraście Pietrowiczu? - nie zmieniając tonu i z po- rządną domieszką zjadliwości w głosie zapytał oficer operacyjny, gdy Aleksiej trzasnął drzwiami i samochód ruszył. - Powiadasz, że wzięli cię za chuligana ? - Erazmie - automatycznie sprostował Aleksiej, następnie wniknął w słowa oficera i złagodniał. - A skąd pan wie? - zapytał bezradnie. - A skąd mogę wiedzieć! - uśmiechnął się z wysiłkiem oficer. - Ledwo wróciłem z delegacji, a tu niespodzianka: pobojowisko w samej komendzie rejonowej. Na wszelki wypadek przejrzałem pro- tokoły. Patrzę: znajomy podpis. Nazwisko podałeś nie swoje, ale pod- pis był twój. Za co cię zwinęli? - To ma związek z tym wszystkim - zaczął smutno Aleksiej. Nie było sensu kłamać. - Zrozumiałem, o co tu chodzi, no i z tej radości napiłem się... - A co zrozumiałeś? Samochód wydostał się na magistralę, po obu stronach przela- tywały pozieleniałe korony drzew, pędy mosiężnych wierzb. Kierow- ca, jak ocenił Kołodnikow, gnał gdzieś w kierunku północnego przed- mieścia. Nad oparciem przedniego siedzenia rysowała się głowa dłu- gorękiego dzieciaka, znanego Aleksiejowi jeszcze z pierwszej wizyty w komendzie rejonowej. Dzieciakjak zwykle milczał i poruszał szczę- kami, żując gumę. - Sam na to wpadłeś czy przeczytałeś ulotkę? - zainteresował się znużony oficer po tym, jak Aleksiej przedstawił mu w skrócie kilka swoich niedawnych przygód. Dało się jednak wyczuć powątpiewa- nie Gienadija Stiepanowicza - tak z przyzwyczajenia, by sprawdzić szczerość współrozmówcy. - Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o żadnych ulotkach! - przypo- mniał zapalczywie Kołodnikow. - Pojawiły się dopiero następnego dnia po moim wypuszczeniu. Nagle zdał sobie sprawę, że słowa te niczego nie dowodzą i zamilkł. Istotnie, swoją historyjkę mógł wymyślić równie dobrze przedwczoraj, wczoraj jak i dzisiaj, a nawet na poczekaniu. No i spróbuj to sprawdzić! Samochód tymczasem wjechał w osiedle mieszkaniowe i zro- biwszy pętlę po zaułkach, stanął w pewnej odległości od żółtawego budynku. Jak się później okazało, była to również komenda rejonowa milicji. Przy wejściu, wyłożonym z dwóch stron solidnymi ciemno- czerwonymi tabliczkami ze złoconymi literami, dało się zauważyć iden- tyczną krzątaninę. Tutaj jednak nie wynoszono skrzynek, lecz je wno- szono. - Tak - posępniejąc rzucił oficer. - Chodź, spróbujemy odebrać twoje świadectwo... A potem sobie pogadamy, dopowiedział w myśli Kołodnikow i znowu posmutniał. Co za diabeł go podkusił, by stanąć na skrzyżo- waniu! Przecież widział, że przemieszczają się z gratami. Poszedłby sobie spokojnie do domu! Nie, trzeba było znów się na nich na- dziać... Dokument odebrali zadziwiająco szybko. Oficer śledczy, melan- cholik o wielkich ustach, wyglądem przypominający pomarszczone- go eksperta, który niegdyś obraził Kołodnikowa, przyjął ich w wa- runkach niemal polowych - pośród na wpół rozpakowanych skrzy- nek i w okropnym ścisku. Niemniej jednak zadał Aleksiejowi kilka pytań dotyczących funduszu i jego kierownictwa. Odnosiło się wra- żenie, że gdyby ów śledczy znalazł się w gardzieli wulkanu, to zacho- wywałby się równie niewzruszenie i ospale. Na jego pytania Kołod- nikow nie był w stanie dać jasnej odpowiedzi, ponieważ dotyczyły one przeważnie operacji finansowych. Nie dowiedziawszy się nicze- go szczególnego, oficer śledczy podrapał się po błyszczącej glacy, westchnął z charakterystycznym rozczarowaniem i wśród wielu świa- dectw, znalazł to należące do designera komputerowego. Podsunął jeszcze Aleksiejowi jakiś rejestr, pod którym trzeba było złożyć pod- pis, potwierdzający odbiór. Z uwagi na to, że tłok i krzątanina opanowały wszystkie kondy- gnacje, Gienadij Stiepanowicz zaproponował wyjście na świeże po- wietrze, zapalić. Należy przypuszczać, że zainicjowana została kolej- na rozmowa - bez protokołu, rzecz jasna... Ja niby pomogłem ci odzy- skać dokument, a ty teraz w podzięce wyspowiadaj się. Ciekawe z czego? Bo chyba już nie ma z czego. -1 teraz pan wierzy, że wtedy nie kłamałem ? - spytał żałośnie Aleksiej, przystawiając oficerowi operacyjnemu zapalniczkę. - Teraz to już nie ma znaczenia - odpowiedział tamten po chwili gniewnego milczenia, po czym kilka razy z rzędu zaciągnął się. - Nie - pogubił się trochę Kołodnikow -jak to nie ma znacze- nia? Sprawa, jak rozumiem, cały czas jest w toku. - Oglądasz telewizję? - zapytał oficer. - Czasami. - Oglądaj częściej - poradził oficer zrzędliwym głosem. - Przy- najmniej będziesz na bieżąco z informacjami. - Przerwał, zasapał. - Obecnie tą zawieruchą zajmuje się Federalne Biuro Śledcze - oświadczył przez zęby. - A my - tylko przy okazji, jeśli jesteśmy potrzebni. Niech oni się w tym babrają. Rozumiesz, Aleksieju Pietro- wiczu? Jeżeli ktoś będzie ci zawracać głowę, to tym razem nie my... - Ta-ak... - wydusił zdrętwiały Aleksiej. Jeszcze tylko kontrwy- wiadu brakuje tu do pełni szczęścia. Chociaż... W porównaniu z gli- nami... Po co więc te wszystkie podchody, ta rozmowa? Zatrzymał, podwiózł, pomógł odzyskać świadectwo... Czy tylko z czystej przy- jemności zapalenia sobie z Kołodnikowem przed budynkiem komen- dy rejonowej? Oficer spojrzał na zatroskane oblicze Aleksieja i uśmiechnął się. - Nie myślałeś jeszcze o ucieczce? - A po cóż miałbym uciekać? - odpowiedział ponuro, powtarza- jąc niemal dosłownie wczorajszą frazę syna. - Dimka też już za swoje dostał... No i żona także... Ale pan... Pan, coś mi się zdaje, powinien brać nogi za pas. - Nie mogę... - odparł oficer z jakąś ponurą satysfakcją. - Naj- gorsze się dopiero zaczyna. Za kilka tygodni będzie u nas istny Czar- nobyl. Wszystkich tych gagatków za jednym zamachem... i speku- lantów, i całą resztę... Wychodząc z siebie, Kołodnikow rzucił z impetem w połowie wypalonego papierosa do betonowego kosza na śmieci. - Zrozum wreszcie! - krzyknął cicho i potrząsnął w bezsilności pięściami. - Nie możesz tu zostać! To istne samobójstwo! Czyżbyś nie rozumiał? Jesteś oficerem operacyjnym! A zatem wykręcałeś ręce, biłeś i strzelałeś... Przymrużywszy oczy, jakby wypatrując czegoś na końcu ulicy, oficer Gienadij Stiepanowicz nachylił się i zgniótł niedopałek na kra- wędzi kosza. - Słyszałeś już, pewnie, ilu naszych wysłali już na emeryturę? - zapytał niespodziewanie i wyprostował się. - Ach tak, przecież nie oglądasz telewizji... Wszystkich pozdejmowali. Zdymisjonowano nawet generała... A naszej grupy nie tknęli...Wiesz dlaczego?- spoj- rzał z ukosa na Kołodnikowa. - Dlatego, że jeśli nas przepędzą na emeryturę, to nie będzie komu pracować. A co do samobójstwa... - Oficer zatrzymał się i po chwili dodał. -Nie mam na sumieniu żadnej śmierci, po za tym jestem twardy... Jakby co, przeżyję! Do centrum trzeba było drałować na piechotę. Zawahawszy się, Kołodnikow wysiadł z autobusu cztery przystanki przed domem i natychmiast tego pożałował. Jeszcze gdy trząsł się w autobusie, diabeł jeden wie dlaczego, wzmógł się wiatr. Był tak porywisty, że 0 mało nie zerwał z jego twarzy okularów. Na dachach pobrzękiwała blacha, po ulicach niósł się pył, twardy niczym ziarenka szkła. Alek- siej błyskawicznie wyciągnął z kieszeni swojąnarciarkę. Ledwo zdą- żył ją naciągnąć, gdy atakujący z boku wiatr podwinął skraj czapki powyżej uszu, przez co trzeba było ją przytrzymywać jak kapelusz. Pokonując napór wypełnionego wszelkim paskudztwem powie- trza, Kołodnikow postanowił jednak nie zmieniać planów i ruszył w stronę jednopiętrowej willi. Minął murowany z cegły budynek, którego ciężkie drzwi nadal były opieczętowane. Przeszedł przez tory tramwajowe, a następnie ruszył przez podwórza. Tam, w stosunko- wej ciszy, wróciła mu zdolność do rozważań. Przypuśćmy, myślał w skupieniu Aleksiej, że uderzyłeś (leciut- ko, niechcący!) jakiegoś chuderlaka, a sam jesteś chłop jak dąb... No 1 wróci do ciebie ten twój klaps, po którym ty nawet się nie zachwie- jesz, ale on, ten chuderlak, trafił wówczas do szpitala z wstrząśnie- niem mózgu. Albo jeszcze inaczej - za młodu byłeś kawał byka, a na stare lata wystarczy dmuchnąć i leżysz... I teraz te twoje młodzieńcze ciosy padają na ciebie, zniedołężniałego dziadka! Nie pozostaje nic innego, jak zamawiać trumnę... I gdzie tu sprawiedliwość? Jeśli już ktoś ma tu rację, to na pewno Kirusza Czemoleptow. Bóg co prawda czasami, ale jednak się lituje. A tu jakaś ślepa bezwzględność wyci- ska z ludzi wszystkie soki... Oczywiście, do rozważań tych skłoniła Kołodnikowa rozmowa z Gienadijem Stiepanowiczem na ganku szczelnie obstawionej ko- mendy rejonowej. Szczerze mówiąc, swoim zamiarem pozostania w mieście oficer zwalił Aleksieja z nóg. No dobra, gdyby jeszcze nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji, ale przecież wie, czym to grozi! Mimo że Kołodnikow pałał szczerą nienawiścią do milicji, to od pew- nego czasu darzył Gienadija Stiepanowicza pewną sympatią. Jak to już bywa, w każdej trzodzie znajdzie się parszywa owca. Jednakże uznanie wyższości moralnej oficera nie mieściło się Aleksiejowi w głowie, dlatego też gorączkowo doszukiwał się ukrytych przyczyn tak rzadkiego przypadku poświęcenia - rzadkiego nawet wśród zwy- kłych ludzi (a co dopiero u gliniarzy!). Przypuśćmy więc, że przełoże- ni obiecali mu awans, że przyczepią kolejną gwiazdeczkę, jeśli tylko zgodzi się zostać. Nagroda jest szczególna... Pozostawiając zagadkę nierozwiązaną, Kołodnikow podszedł pod niepozorny budynek mieszkalny o chruszczowowskiej architek- turze i stanął jak wryty. Przy klatce, do której kierował swoje kroki, panował rozgardiasz, podobny do tego przed komendą milicji czy choćby w podwórzu domu numer dwadzieścia jeden przy alei Krup- skiej. Panika najwyraźniej wzmagała się... Po upływie chwili ogarnęła również Aleksieja, bowiem rzeczy, które wynoszono z klatki, były mu znane. Zwłaszcza ta rozebrana na części rozkładana kanapa. Z zionącego prześwitu korytarza dobiegł głos Mili, a potem ukazała się ona sama - wydając robotnikom roz- porządzenia - co gdzie stawiać. - Cześć - z lekkim drżeniem w głosie przywitał się Aleksiej, podchodząc bliżej. Mila obróciła się, gdy nagle w podwórze wtargnął wiatr. Zawi- rował szeroką trąbą powietrzną, porywając strzępy gazet, woreczki foliowe, wytarte w próchno zeszłoroczne liście i rozrzucając po oko- licy zawartość śmietników. - Tfu! - Mila zmarszczyła się i ze złością odwróciła twarz, pró- bując, uchronić się przed szczypiącym kurzem. - Jak na złość! Pogo- da w sam raz na przeprowadzkę! Cześć. Aleksiej spoglądał to na nią, to na załadowywany do ciężarówki dobytek i nie dowierzał. Najpierw Borka, teraz Mila. A więc to praw- da, że idą straszne czasy. Trzeba by samemu pakować manele. - Powiedz chociaż, dokąd jedziesz? - odezwał się ze smutkiem Aleksiej. - Będziemy teraz sąsiadami - Mila próbowała się uśmiechnąć, lecz natychmiast znowu się zmarszczyła, zasłaniając twarz przed wiatrem. -Nie rozumiem... - Czego nie rozumiesz? - zapytała wesoło. - Będziemy teraz mieszkać obok siebie... Aleksiej myślał. - A zatem... wprowadzasz się do naszego domu?! - Nie... - z ledwo uchwytnym ubolewaniem powiedziała Mila. - Do waszego się nie przebijesz. Ale od was dzieli mnie zaledwie kilka kroków. Mam teraz dwa, dobrze rozmieszczone pokoje... - Zamieniłaś się? - zapytał oszołomiony Kołodnikow. - Kupiłam. I to dość tanio... Choć i tak musiałam pożyczyć... Aleksiej powoli dochodził do siebie. - Pomóc w czymś? - spostrzegł się wreszcie. - Nie, nie trzeba - rzuciła, usuwając małym palcem pyłek zalega- jący w kąciku oka - wystarczy rąk do pracy... Racja. To nie jakieś tam moczymordy, lecz prawdziwa brygada. Przysadziste chłopiska w mundurach bez pagonów ruszały się zgod- nie i automatycznie. Mieli w sobie coś z procesji albo z tego oddziału, który całymi dniami przygotowywał się do rozproszenia jakiejś de- monstracji. - Zajmij się lepiej Paszą- poradziła. - Nie wiem już, co z nim zrobić! Skamle, plącze się pod nogami... - Mówisz o Głotowie? A gdzie on jest? - Na górze! - odpowiedziała zirytowana Mila. - Zwalił się pija- ny z samego rana i w żaden sposób nie mogę się go pozbyć... Twarz Kołodnikowa nagle stwardniała i stała się sroga, by nie powiedzieć bezlitosna. Gwałtownie się odwrócił i zaciskając szczęki, rzucił się w gardziel klatki schodowej, o mało nie podcinając przy tym wynoszącego fotel chłopaka. Co chwila przylegając do ściany, by przepuścić robotników z meblami, dotarł w końcu do rozwartych drzwi mieszkania Mili. Pijany Pasza siedział z żałosną miną na ostatnim, jaki pozostał w kuchni taborecie i kiwając się, zapadał w sen. Na parapecie stały wódka i zagrycha. Ogromne uszy zastępcy redaktora utraciły swą wo- skową bladość i pokryły się różowymi plamkami. Podobnie jak twarz. Usłyszawszy złowieszcze pozdrowienie Kołodnikowa, Pasza poderwał głowę i wlepił w niego pełne smutku oczy. -No, powiedz chociaż... - odezwał się przygnębionym głosem. - Jak to jest z Milą? Naprawdę czy tylko mydli oczy? - Doigrasz się! - wycedził Aleksiej i palcem wskazującym lekko uniósł okulary. - Mówię ci, że się doigrasz, Pasza! Niepodobny do samego siebie Pasza Głotow (zazwyczaj po pi- jaku wykazywał jednakową aktywność i energię, co w stanie trzeź- wym) żałośnie spojrzał na Kołodnikowa, jak gdyby istotnie spodzie- wał się dostać cięgi. Po chwili ruszył tułowiem i zaczął się wiercić, wykonując masę zbędnych ruchów. Następnie napełnił pośpiesznie kieliszek i podał go Aleksiejowi. Wszystko to zrobił, nie odrywając tyłka od taboretu. - Tak - odezwał się ze skruchą i strachem. Patrząc na niego, Kołodnikow nieco się zmieszał, lecz mimo to, starając się zachować surowy wyraz twarzy, sięgnął po kieliszek. - Jeżeli jeszcze raz - wypiwszy i chuchnąwszy w rękaw, wysy- czał groźnie - zobaczę, że przystawiasz się do Mili, to ci nogi z dupy powyrywam! Miej na względzie to, że już ostatnim razem zauważy- łem... Zdecydowanym krokiem zbliżył się do parapetu i zagryzł ogór- kiem. Nieszczęśliwy Pasza spoglądał na srogiego kolegę. Chuda twarz dziennikarza lekko się trzęsła. - Jestem Bogu ducha winny - przysiągł i jego wąskie ramiona opadły w odruchu bezsilności. - Właśnie dlatego tu jestem, Liosza. - W szarych, blisko siebie osadzonych oczach stanęły łzy. - Przecież znasz ją lepiej ode mnie. Powiedz mi, jak z niąjest? Czy rzeczywiście jest medium, czy tylko się wygłupia? - A jakie to ma dla ciebie znaczenie? - zapytał Aleksiej, spe- szywszy się do reszty. - Grunt, żeby gazeta się sprzedawała... - Do diabła z gazetą! - krzyknął z rozpaczą Pasza. - Nie umiem pływać, rozumiesz? Nigdy nie umiałem... Na te dziwne słowa Aleksiej mimowolnie rozejrzał się, spoglą- dając najpierw na Głotowa, a następnie szukając miejsca do siedze- nia. Nie znalazł. Na parapecie leżał talerz z zakąską, natomiast taboret zajęty był przez Paszę. - W siódmej klasie... - słabym, ledwo słyszalnym głosem zaczął Głotow. - Przede wszystkim nie chciałem tego, mówiłem im: przecież nie umiem pływać! Co będzie, jeśli łódka się przechyli? Tak też się stało! Przechyliła się... Nic do mnie nie docierało! Chciałem tylko wspiąć się na dno odwróconej łodzi i tak się wczepiłem, że nie mogli mnie oderwać. Pasza zaszlochał i umilkł. Po chwili już mówił dalej: - A Nikita... Potem dopiero się dowiedziałem, że Nikita... A wte- dy czułem, jak ktoś chwycił mnie za nogę i ciągnie... To ja go drugą nogą... Z całej siły... Kołodnikow poczuł, jak napina się każdy mięsień jego twarzy. - Utonął? - spytał cicho. Pasza ponownie uniósł załzawione, zbiegające się przy nasa- dzie nosa oczy. - Utonął... - wypuścił z przerażeniem powietrze z płuc. - Ale to nie ja zawiniłem! Milicja prowadziła dochodzenie, powiedzieli, że nikt nie ponosi winy. Po prostu wypadek... A teraz... - Pasza sie- dział nieruchomo. Na jego czole i wielkim chrząstkowatym nosie świeciły się drobne kropelki potu. - Jeżeli to wszystko prawda... jeśli dopadnie mnie w nocy... Za co? Za to, że nie umiem pływać? Tak! Kopnąłem go, utopiłem... Ale nie z premedytacją, lecz ze stra- chu... - A może on nie dlatego utonął... - rzekł niepewnie Aleksiej. - Może i nie dlatego - odpowiedział Pasza Głotow. - Ale jak do tego dojdziesz? Jak teraz poznasz prawdę? - A-a - pokiwał z żalem głową Kołodnikow. - To dlatego przy- szedłeś... Myślisz, że Mila ci pomoże? - Niech chociaż powie! - rozpaczał Pasza. - Czy powinienem się bać, czy nie. Wyjeżdżać czy nie wyjeżdżać? Pomyśl sam! Rzucić wszystko? Gazeta dopiero zaczyna się rozkręcać! Wyciągnąłem ją z samego dna... Taką gazetę! Na dworze coś jęczało i pogrzmiewało. Następnie wiatr przy- czaił się i z głośnym trzaskiem rozwarł lufcik, sprawiając, że oboje drgnęli. Po kuchni harcowały przeciągi. Pasza Głotow zaklął cicho, chwycił za kieliszek i napełniwszy go, wychylił bez zakąski. Boże, patrząc na niego, pomyślał z trwogą Aleksiej. Biedny Pasz- ka. Ileż ja mam szczęścia! Ileż ja mam szczęścia, Boże... - Wyjedź stąd, Pasza - rzucił posępnie i ostro. - Nie drażnij Boga. Wyjedź stąd! W ciągu półtorej godziny wiatr, który napłynął wręcz znienac- ka, spowodował, iż miasto istotnie zaczęło sprawiać wrażenie przy- frontowego lub otoczonego blokadą. Wymiótł z zakamarków i wy- wlókł na ulice tak piekielne góry śmieci, że Aleksiej wprost nie mógł się nadziwić: skąd się wzięło tyle paskudztwa? Rozzuchwaliwszy się do reszty, wichura przewracała tablice re- klamowe i uderzała samochody na parkingach z taką siłą, że włączały się autoalarmy, wyjąc i zawodząc wniebogłosy. Ulice się wyludniły, życie jednak toczyło się nadal. Twarze idą- cych z naprzeciwka wyrażały irytację, lecz to pewnie z powodu ohyd- nej pogody. Po uchodźcach również nie było śladu. Nie poczuwają się do żadnej winy czy najzwyczajniej liczą na rosyjskie „a nuż się uda"? W Ameryce już pewnie rozpętałaby się ogólna panika... jak w trzydziestym ósmym... Aleksiej nagle przypomniał sobie, jak przed dziesięcioma czy dwunastoma laty przydarzył mu się na Wołdze sztorm. Duraluminio- wa „Moskwa" o płaskim dnie trzęsła się i skrzypiała na wszystkich złączach. Dwumetrowe fale usiłowały przełamać łajbę na pół. Dopóki kolebali się wzdłuż brzegu, było w miarę spokojnie. Przygody zaczęły się z chwilą, gdy „Moskwa" zrównała się z przystanią i zrobiła gwał- towny obrót. Pierwsza fala chlusnęła całym swoim galaretowatym cielskiem prosto w jedno z trzech ogromnych okien, tuż przy dziobie, z lewej strony. Ze słabej gumowej ramy wyleciała szyba, po czym spadła na przedni rząd siedzeń, tymczasem po salonie od dzioba do rufy prze- toczył się mętny, półmetrowy wał październikowej, lodowatej wody. Pasażerowie poderwali się i z obrażonymi minami cicho przekli- nali, strząsając z rękawów wilgoć. Kolejna fala z nie mniejszą precyzją wypchnęła następne okno i wał jeszcze raz przetoczył się po salonie. Podkuliwszy spazmatycznie nogi, Kołodnikow widział jak obokjego podeszwy przepłynął czyjś szary berecik z ogonkiem. Dopiero wów- czas olśniła go entuzjastyczna myśl: Ludzie! Przecież my idziemy na dno! Nagle przypomniał mu się „Wilk morski" Jacka Londona: prze- nikliwy kobiecy pisk, ścisk w kajutach... Nic podobnego! Pasażero- wie ,.Moskwy" z niezdrową, wręcz radosną ciekawością obserwowa- li katastrofę własnego statku. Dopiero gdy puściło trzecie okno, a w salonie na dobre już rozszalały się fale, ludzie z wyraźnym ubole- waniem wspinali się po schodkach na pokład, co rusz oglądając się za siebie, by przypadkiem nie przegapić momentu, gdy będą szli na dno... Tak - to nie jest Ameryka... Bo przecież przed dziesięcioma czy dwunastoma laty dokładnie wiedzieliśmy, że katastrofy okrętów zdarzają się tylko za granicą, u tych przeklętych kapitalistów. Naród radziecki nie miał powodu się lękać. Zresztą, co za różnica: radziecki, nie radziecki! Daleko nie trze- ba szukać: teraz też zmywają się sami burżuje, a i to nie wszyscy. A reszta, proszę bardzo, rozgrywa sobie partyjki w domino i tylko zęby suszy... Śmieszna, a zarazem straszna wizja nawiedziła Kołodnikowa. Przypuśćmy że to jednak Apokalipsa. Taka, jaką opisuje święty Jan. Z nieba leje się ogień, z morza wyłazi rogata, wielooka bestia. Pomyśleć, że nawet na tym ktoś będzie trzepał kasę. Do samego końca. „Bo potem, ludziska, będzie już za późno!" Hm. Właściwie to dobra myśl. Firma „Dwudziestu czterech starców". POMAGA- MY UNIKNĄĆ SĄDU OSTATECZNEGO ZA GRZECHY POPEŁ- NIONE WBREW SZÓSTEMU, SIÓDMEMU I ÓSMEMU PRZYKA- ZANIU. CENA DO UZGODNIENIA. A co? Brzmi solidnie. Nie go- rzej niż te ulotki z karmą... Takie czasy. Wystarczy tylko zażartować i natychmiast wyja- śnia się, że sprawa jest zupełnie poważna. Dla ciebie to tylko żarty, a inni węszą w tym grube pieniądze... O nieszczęściu Paszy Kołodnikow postanowił nie mówić w domu. Nie chciał wywołać u Aleksandry przykrych wspomnień z wieczoru przypieczętowanego chlaśnięciem w twarz. Ograniczył się więc do bałaganu panującego w komendzie oraz do tego, jak z po- mocą oficera operacyjnego udało mu się odzyskać świadectwo pra- cy. - A właśnie - dodał jakby mimochodem - gdy wracałem, spo- tkałem Kiruszę Czernoleptowa. Wiesz, co mi powiedział? Mówił, że twoja koleżanka kupuje mieszkanie w sąsiednim bloku. No, ta me- dium, z którą wywoływałaś duchy... Jak jej tam? Mila, czy jak? Nowina została obojętnie przyjęta przez Aleksandrę, która ni- czego nie podejrzewała. Zmarszczyła się tylko dlatego, że Kołodni- kow wspomniał o jej dawnym zainteresowaniu spirytyzmem. Grzech, ludzie, grzech. „Nie zostawiaj przy życiu wróżbiarzy". Tak chyba pra- wił Mojżesz? - Skąd ludzie biorą na to pieniądze? - rzekł Aleksiej, zupełnie naturalnie przy tym ziewając. Raptem do rozmowy niespodziewanie włączył się Dimka. - To ta sama, co teraz wszystkim wróży? - zapytał ze złością. - Turmoriezowa? Oj, jeszcze przyjdzie do mnie na kolanach! Ta kro- wa wypłoszyła mi wspólnika... - A ty skąd ją znasz? - nie zrozumiała Aleksandra. - Skąd... -parsknął Dimka. - Mówiłem temu idiocie: nie wierz we wróżki, tylko w Boga! Nie słuchał, poszedł. A ta mu gada: bierz cały szmal, jaki posiadasz i szoruj z miasta! Dwóch dni, powiada, możesz tu nie przeżyć... - Widocznie tak powiedziały karty... - ostrożnie i z pewną drwiną stwierdził Aleksiej. - Akurat! - oburzył się Dimka. - Powiedziały! A czyja nie wiem, kto ją do tego namówił... i za ile... A ty jeszcze pytasz, skąd ludzie pieniądze biorą! Właśnie stąd... ¦ . Rozdział 20 Położyli się spać przed jedenastą, a krótko po tym, jak wska- zówka zegara pokazała pełną godziną, rozległy się krzyki. Wiatr dmu- chał nawet w nocy, na dworze pojękiwały przewody wysokiego na- pięcia. Słychać było pobrzękującą na dachu blachę i drżące w oknach szyby. Aleksiej początkowo sądził, że krzyki dobiegają z podwórza, lecz potem, gdy ścianę przeszył przenikliwy kobiecy wrzask, stało się jasne, że pochodzą z sąsiedniego mieszkania. Co oni tak, w nocy, z niezadowoleniem pomyślał Aleksiej i uno- sząc głowę, ze złością uderzył pięścią w poduszkę. Zabrakło im dnia na wyrównywanie porachunków? Przewrócił się na drugi bok i poczuł, że pod wpływem tego nie- zręcznego ruchu zabolało go serce. Zupełnie jakby ktoś wbił mu w pierś igłę. Syknął i podniósł się na łokciu. Szerokie małżeńskie łoże pisnęło i lekko się zatrzęsło. Obudziło to Aleksandrę, która usiadła i wyprostowała się. - Co to? - zapytała z drżeniem w głosie. Awantury urządzają, chciał już burknąć Aleksiej, gdy nagle zro- zumiał, że zdławione, ledwo ropoznawalne krzyki dochodząjak gdy- by ze wszystkich stron. Nawet z góry, choć przecież mieszkanie Borki było opuszczone już drugą dobę. Najwidoczniej krzyczano na trze- cim piętrze... Aleksandra nerwowo pociągnęła za sznurek lampki nocnej i natychmiast przez dziurki abażuru przebiły się, a następnie rozbie- gły po suficie kolorowe odblaski. Kołodnikow również usiadł, obej- rzał z trwogą i ze zdziwieniem ściany, i raptem oblał się cygańskim potem. - Słuchaj, Ola - rzekł z przerażeniem. - Czyżby... Aleksiej nie dopowiedział, lecz jego małżonka zrozumiała go w pół słowa. Dobiegające zewsząd krzyki mogły oznaczać tylko jed- no: cztery odgałęzienia czarnego, przypominającego rozlany krzyż kleksa, który widzieli na ulotkach, właśnie się zespoliły i zlały w jedną całość: w plamę pokrywającąjednocześnie prawie całe centrum mia- sta. Sprawiedliwość wdarła się do mieszkań. - O Boże - szepnęła Aleksandra i zawołała z trwogą: - Dima! Słyszysz mnie? W pokoju syna załomotały krzesła i coś spadło na podłogę. Pewnie pośpiesznie wskakiwał w portki. Po chwili ubrany Dymitrij stanął w drzwiach, zastawiając cielskiem wejście do swojego pokoju. - Pójdę zobaczyć - odezwał się niezadowolonym basem. Aleksandra stała w koszuli nocnej przy otwartych bocznych drzwiach kredensu. Jedną rękę trzymała pod lewą piersią, a drugą przewracała opakowania tabletek, nader naturalnie przy tym postę- kując. Podobne przedstawienia miały miejsce zazwyczaj po ich sprzeczce, więc Aleksiej z przyzwyczajenia poczuł złość i irytację. Też wybrała sobie moment! Jeśli już o tym mowa, to również u siebie w lewej piersi odczuwał wyraźne kłucie, ciągle tej samej igiełki, choć nigdy przedtem Kołodnikow nie uskarżał się na silnik. 1 chwała Bogu. - Serce? - zapytał. Kładąc tabletkę pod język, Aleksandra jęknęła potwierdzająco. Poprosić ją o pigułkę dla siebie? Aleksiej zastanowił się, wsłuchał we własne myśli i zrezygnował. Nie wierzył w żadne lekarstwa, może z wyjątkiem aspiryny. Dimka tymczasem zasznurował niedbale trampki i wyszedł, trza- skając drzwiami. Małżonkowie spojrzeli na siebie z trwogą. Kołodni- kow zdjął z oparcia krzesła koszulę, dżinsy i zaczął się ubierać. - Idziesz za nim? - zapytała Aleksandra, wczepiając się w jego rękaw. Wyraźnie bała się zostać sama w mieszkaniu. - Nie... - rozmyśliwszy się, posępnie rzucił Aleksiej. - Wystar- czy mi. Już się nachodziłem i napatrzyłem... Puść mnie! Wyjrzę tylko przez okno. Odsłonił roletę i przylgnął czołem do szyby. Podwórze było zala- ne trupio-sinym światłem. Z czyjejś inicjatywy wstawiono w szklane klosze nad wejściami do klatek nowe, mocniejsze lampy. Kołodnikow poczekał, aż w dole, na ganku, pojawią się szerokie ramiona Dimki i jego krótko przystrzyżona potylica. Na próżno. Najwidoczniej syn postanowił na początek wybadać, co się dzieje w ich własnej klatce. Gdzieś przy kontenerach na śmieci, zachłystując się zawodził autoalarm. Wiatr podrywał strzępy polietylenu, dryfowały, podrygu- jąc w powietrzu. Wyglądało to, jakby istotnie po podwórzu pląsały zjawy czekistów. Jedna z nich wzbiła się i zatrzymała przed oknem Aleksieja, następnie opadła, zmarszczyła się i szarpnąwszy w bok, popłynęła w dół... Potem ktoś wyleciał z przeciwległej klatki i pobiegł w stronę bramy wychodzącej na aleję. Obrócił się i zaczął szaleńczo machać ręką komuś niewidocznemu, wrzeszcząc przy tym: - Ja tu na nich zaczekam! Wkrótce w najbliższej części podwórza pojawili siejacyś ludzie. Wynoszono kogoś z sąsiedniej klatki. Wśród aut miotały się cienie, trzaskały drzwi. Rozbłysły reflektory i urządzenie przeciwwłamanio- we ucichło. Kołodnikowowi i oddychającej ciężko za jego ramieniem Alek- sandrze nie udało się zobaczyć, czym to się skończy, ponieważ rap- tem rozległ się dzwonek do drzwi. Rozpaczliwy i natarczywy. Oboje rzucili się do przedpokoju. Aleksiej już chciał otworzyć, lecz małżonka przytrzymała go za rękę, nie pozwalając na to. - Kto? - spytała donośnie. - Wezwijcie karetkę! - błagał ktoś za drzwiami. - Ola, to ty? - Nie mamy telefonu! - z rozpaczą krzyknęła Aleksandra. - Pod dwudziestym jest, u Gleczikowów! Zapytaj u nich, Klaudio! Umilkła i z poczuciem winy spojrzała na męża, choć telefonu Kołodnikowowie naprawdę nie mieli. - Może pójdę im pomóc? - A w czym? - spytał stłumionym głosem Aleksiej. - W czym im możesz pomóc? Dimka wrócił dopiero o pierwszej w nocy i natychmiast, na po- dwójnie złożonej kartce, zaczął coś gorączkowo podliczać. Nie za- uważył nawet, że rodzice stoją w progu jego pokoju i przyglądająmu się w milczeniu. - Opowiedziałbyś chociaż, co się tam zdarzyło - nie wytrzymała wreszcie Aleksandra. Dimka głośno westchnął, zamaszyście podkreślił swoje podli- czenia, po czym podniósł zmęczoną, zatroskaną twarz. Można powie- dzieć, że siniaki już z niej poschodziły, jedynie na lewej brwi pozosta- ła niewielka blizna. - A co tu opowiadać - rzucił niechętnie. - Dwóch zabitych, pozostali lekko ranni. Jakby tego było mało karetka rąbnęła w super- market... w alei... - Chirurdzy? -jęknął Kołodnikow. - Oni przecież robią opera- cje, tną skalpelem ludzi... Czyżby za to ich pokarało? - zaciął się. Przez kilka sekund Dimka patrzył na ojca oszalałym wzrokiem. Po chwili potrząsnął łbem. - Nie - odpowiedział pośpiesznie. - Co też tata? Z lekarzem wszystko w porządku, skończyło się na potłuczeniach. Z pielęgniarką też... Tylko lekko oszpecona - pysk ma pocięty odłamkami... Ale kie- rowca ponoć nie może dojść do siebie, ma wstrząs mózgu. Gdy wje- chali w strefę, od razu go... Zdążył jeszcze opanować samochód, inaczej żyletkami by ich zeskrobywali. - Boże! - wypuściła powietrze Aleksandra. - Czego winni są tu pasażerowie? Wejdź teraz do samochodu, autobusu czy tramwaju... Kołodnikow oblizał podeschnięte wargi. - A kto zabity? - zapytał ochryple. Dimka pomilczał, przełknął ślinę. - Jednego nie znam - oświadczył - a drugi to dziadek z trzeciej klatki. - Weteran?! - Tak... Cały był pociachany. Myślę sobie: ile on ludzi musiał na wojnie zakatrupić? Kto by pomyślał, taki niepozorny. - Dimka mruknął i posępnie pokiwał głową. - Łeb roztrzaskany w drobny mak. Roz- strzeliwał kogoś, czy co? - A rany kłute? - Cala masa. - A zatem nie kłamał, że służył w wywiadzie - bąknął pod nosem Kołodnikow. - Panie, świeć nad jego duszą... Czując niezręczność sytuacji, powoli przeżegnał się, a następ- nie wrócił przytłoczony do pokoju, gdzie przysiadł na krawędzi mał- żeńskiego łoża i zaczął się rozbierać. Układali się do snu w milczeniu. - Olu, a gdzie ikona? - spytał raptem Aleksiej. Faktycznie, obdrapanej ikony Najczystszej Bogurodzicy Bogo- lubskiej nie było nad wezgłowiem. -Ściągnęłam ją... - Dlaczego? Aleksandra zacisnęła wargi i dopiero po chwili się odezwała: - To bałwochwalstwo... - Tak - rzekł zdecydowanie Kołodnikow. - Nie mam nic do waszej religii.. .Nie wiem zresztą, do jakiej tam sekty należycie z Dimką... - Nie jesteśmy sektą! - oburzyła się. - Dobrze! Może nie sektą! Wyznaniem... Możecie sobie nego- wać ikony, możecie negować znak krzyża... Ale ja jestem prawosław- ny! I ikona ma wrócić na swoje miejsce! Gdzie ona jest? - W kredensie - z niezadowoleniem odpowiedziała Aleksandra. Kołodnikow, sapiąc, znalazł w kredensie ikonę i z poczuciem własnej racji powiesił ją na dawne miejsce. Zrobił krok w tył i przyjrzał się. Bogurodzica stała na niewielkim pulchnym obłoczku, pokazując tłumom maleńkich jak przedszkolaki ludzi, skupionych w prawej czę- ści malunku, rozwinięty zwój papieru. Kołodnikow niegdyś długo usiłował odszukać w winogronowej kiści nimbów złocisty pęcherzyk z głową księcia Andrieja Bogolubskiego. Bezskutecznie - literki za- tarły się, a z widzenia Bogolubskiego nie znał. Obecność tego księcia wśród świętych zawsze przejmowała Kołodnikowa niepokojem. Spa- lił stołeczny Kijów, ograbił ławrę, a mimo to został świętym. Aleksiej zmarszczył się i skupiając wzrok na figurce Chrystusa, znajdującej się w prawym górnym rogu ikony, przeżegnał się z nale- żytą czcią. Nie mógł zasnąć. Pogodajak żywcem wzięta z „Jeźdźca Miedzia- nego"- przedpowodziowa. Nastrój też stosowny do sytuacji. Jakież wszystko jest proste u Dimki. Nie, nawet nie u Dimki, tylko u Mateusza... „Oddzieli owce od kozłów..." W tym rzecz, że nie oddzielisz! Na przykład karetka rąbnęła w supermarket... Wygląda na to, że wystarczy jeden cap za kierownicą, by przy okazji dostało się kilku owcom... To gorsze od bombardowania na oślep, z trwogą myślał Kołodni- kow, przewracając się na drugi bok. Przed bombardowaniem można się chociaż skryć w piwnicy! A tu... Ilu ludzi zobaczy dziś tamten świat! A ilu już zobaczyło... Nie daj Boże, żeby wjakieś koszary walnęło. A Pasza? Aleksiej usiłował sobie przypomnieć, gdzie mieszka teraz Pasza Głotow. Przed rozwodem mieszkał na peryferiach, a obec- nie? W centrum, ale gdzie? Ach ten Borka! Ależ z niego szczwany lis! Żeby chociaż coś powiedział, żeby chociaż pisnął słówko, iż pora brać nogi za pas! Chociaż, przecież mówił i to nie raz. Kiedy siedzieli u niego w kuchni, wszystko wyłożył jak na talerzyk. Uprzedzał. Wcześniej też czynił aluzje, jak tylko mógł. W podwórzu wciąż jęczało, skrzypiało, pogrzmiewało. „Po oknie smagał deszcz i wiatr dął, smutno wyjąc". Deszczu, co prawda, nie było, za to wiatru aż nadto. Ogłoszą jutro godzinę policyjną, to bę- dziemy fruwać... I to jeszczejak! Wielkie podziękowania dla Aleksandry - w porę chwyciła za rękaw, inaczej puściłbym się w podwórze, za Dimką. Nagle Kołodni- kowowi przywidział się zmasakrowany weteran i zrobiło mu się nie- dobrze. „Wypłynęły z niego wszystkie wnętrzności..." - wynurzył się z pamięci, wywołując dreszcze, pełen grozy cytat. Z czego to jest? „Dzieje Apostolskie". Śmierć Judasza Iskariota. Dziwne, u Mateusza jest inaczej: „Odszedł stamtąd i powiesił się". Na osice się powiesił... Hm... W Judei na osice? Kołodnikow zdał sobie nagle sprawę, że „powieszenie" i „ukrzy- żowanie", to w zasadzie synonimy i w jego świadomości, sama z siebie, zrodziła się kolejna wersja śmierci Judasza. Wyobraził sobie, że niewidzialna i bezwzględna siła w chwili śmierci Chrystusa dopada zdrajcę i przybija go do drzewa. Wówczas „wypłynęły z niego wszyst- kie wnętrzności" - to nic innego, jak cios włócznią pod żebra, który zadał Jezusowi rzymski legionista. Tak... Właśnie tak... I na nic się Judaszowi zdała skrucha. Nie trzeba było wtedy, w świątyni, ciskać w arcykapłanów ich srebrnikami i to prosto w twarz... Silny podmuch wiatru zatrząsł szybami. Nie mogąc przemóc bezsenności, Aleksiej z postękiwaniem wyrażającym najwyższe nie- zadowolenie, wstał z małżeńskiego łoża i poczłapał boso do kuchni. Po drodze wyciągnął z kieszeni kurtki zapalniczkę i papierosy. Za oknem czyhało bezlitośnie, oświetlone z czterech stron opu- stoszałe podwórze. Istny karnawał śmieci. Gęste korowody pyłu, kartonów i strzępów gazet. Subtelnie pobrzękiwały przetaczające się po asfalcie puste puszki po piwie, pływały niczym meduzy przezro- czyste reklamowe torby, jednorazówki". Wtem, z alei, wprost w bra- mę wjechał jakiś samochód. Długo próbował zmieścić się w szeregu aut ustawionych wzdłuż kontenerów na śmieci. Wreszcie wcisnął się i zgasił światła. Ma rację chłop: lepiej już wozem dowieźć rannego na urazówkę, niż czekać na karetkę. Aż strach pomyśleć, co dzieje się teraz w izbie przyjęć. W centrum miasta nie ma żadnego szpitala, tylko same polikliniki. Niedobrze: kawał drogi trzeba jechać! Ale z drugiej strony, może to i lepiej: cały kompleks szpitalny w bezpiecz- nym miejscu, poza strefą. Inaczej nawet personel medyczny trzeba byłoby zeskrobywać ze ścian. Aleksiej obserwował z posępną miną, jak kierowca auta zatrzasnął drzwi, włączając uprzednio alarm, po czym, ze spuszczoną głową, po- dreptał w kierunku klatki. Prawdopodobnie to jakiś krewny tego wete- rana. Panie świeć nad jego duszą... O, właśnie się schował. Kołodni- kow zgasił papierosa w wypełnionej zwęglonymi zapałkami czarnej blaszanej popielniczce i zamyślił się. Jak zwykle, sam diabeł wie o czym... Ach ci literaci, cholera, zjadliwie i ze znużeniem snuł swoje roz- ważania Aleksiej. Od narodzin Chrystusa tylko wymyślają dla nas sympatycznych morderców. Jakby byli z nimi w zmowie! Znaleźli sobie wzór do naśladowania! Rycerze muszkieterowie... Podli bandy- ci, a nie rycerze. Ograbili La Rochelle, wytłukli swoich, chrześcijan znaczy się! Weźmy takiego d'Artagnana! We krwi po same brwi, ale jakiż czarujący. Istne bydlę! Aż ręce opadają! Dobrze byłoby chwy- cić go teraz za kołnierzyk i przywlec tu, na nasze podwórko! Aleksiej znów wziął w dłoń niedopalonego papierosa i pstryk- nąwszy zapalniczką, zaczął wyobrażać sobie, w co też przeistoczyłby się ów d'Artagnan, gdyby przyszło mu znaleźć się nocą w ich bramie. Przecież w samym tylko pierwszym tomie podziurawił szpadą z dwu- dziestu chłopa, jeśli nie więcej... I co ciekawe, zaciągając się łapczywie i nawet trochę mściwie, kontynuował swoją myśl Aleksiej, wystarczy, że te gnidy pisarze przedstawią kogoś cichego, bezkonfliktowego, gdy nagle okazuje się, że ów bohater to podlec, filister i tchórz. Bez honoru, bez sumie- nia i bez miłości do ojczyzny. Bo gdyby miał honor, to już dawno by kogoś zabił! - Hm... - w nieco poprawionym humorze mruknął do siebie Kołodnikow i zgasił niedopałek. Przypomniało mu się, że dawniej słowo „podły" oznaczało tylko i wyłącznie człowieka nie wywodzą- cego się ze szlachty. A mówiąc ściślej takiego, który nie miał prawa nosić broni... No i wszystko się zgadza! Nie morderca, czyli podlec! W głowie układał już aforyzm. Światowa literatura jest jak dywersja przeciwko szóstemu przy- kazaniu, delektował się swoim sformułowaniem Aleksiej Kołodnikow i raptem zaniepokoił się. Czy aby na pewno szóste - „Nie zabijaj"? A jeśli nie, to które z kolei? Cholera, zapomniałem... Co tam, jutro sprawdzi u Dimki w Biblii. Niemniej jednak nadal był zadowolony ze swojego toku myśli. Tak był zadowolony, że ledwo wypalił jednego papierosa, natych- miast sięgnął po kolejnego. Nie, serio, zaciągając się powoli, myślał zupełnie już dobrodusz- nie Kołodnikow. Chrystus nauczał, że nie można zabijać. A zabijać by się chciało. Trzeba więc wymyślić jakieś usprawiedliwienie dla zabój- stwa. Do roboty więc, panowie pisarze! Przedstawcie nam zabijakę, sympatycznego pod każdym względem! Ta-ak... Rycerz. Wspaniale! I siedmiu Maurów-tego jeszcze nie było... Normalka! A zatem można zabijać za wiarę - to żaden grzech. To po pierwsze, a po drugie - dla pięknej damy. To akurat zrozumiałe: znowu wszystkiemu winne baby... Począwszy od Ewy i rajskiego jabłka... Jedziemy dalej... Za honor... No, to jest święte! Za przyjaźń... A jakże! Muszkieterowie przecież: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!" Klasycy, cholera! Ba - najlepszego przyjaciela w pojedynku! Ale grunt, żeby był sympa- tyczny... Słowa złego nie powiesz, zbędny człowiek... Bydlę ty, a nie- zbędny! Albo weźmy literaturę współczesną! Aż krew się gotuje! Tu to już w ogóle nie majążadnych skrupułów. Doszło do tego, że szpie- dzy uchodzą za bohaterów pozytywnych. Przecież szpiclów zawsze wieszali, żeby kul na takiego gada nie marnować. Chociaż nie... To w czasie pierwszej Wojny Światowej wieszali... W Drugiej już prze- stali... Zaczęli ich wymieniać. Myśli już plątały mu się w głowie, papieros wypadał z palców, a powieki stawały się ciężkie. Kołodnikow byle jak zgasił niedopałek i sennym krokiem wrócił do łóżka. Nie miał ochoty otworzyć oczu. Tym bardziej, że nad ranem przyśnił mu się chaotyczny, choć zupełnie przyjemny sen. Co to było - trudno powiedzieć. Grunt, że w odróżnieniu od rzeczywistości nie był to koszmar... Kołodnikow słyszał, jak Aleksandra półgłosem go- rączkowo dyskutowała z wybierającym się dokądś Dimką. Aleksiej na wszelkie sposoby starał się odwlec moment ostatecznego przebu- dzenia. Wtedy Dimka wyszedł, a po pokoju przeszedł przeciąg i piesz- czotliwie, niczym kociak potarł się przez prześcieradło o biodro Alek- sieja. - Wstałbyś Liosza... - niezdecydowanie odezwała się Aleksan- dra i Kołodnikow otworzył oczy. Poranek istotnie był cichy, rześki i słoneczny. Zapowiadał się przyjemny dzionek. Z pewną ostrożnością małżonkowie powiedzieli sobie „Dzień dobry", po czym zamilkli. Twarz Aleksandry zdradzała niepokój i za- myślenie. • - Nie chce mi się w ogóle wychodzić na miasto - przyznał w końcu Aleksiej. - A po cóż miałbyś wychodzić? - zapytała z nieoczekiwanym zainteresowaniem. - W zasadzie to po nic - odpowiedział niechętnie. - Fundusz zlikwidowany, świadectwo odzyskałem. No, chyba że do biura pra- cy... Jak jest na dworze? Zapytał ni to o pogodę, ni o coś innego. - Na razie spokojnie - równie enigmatycznie odpowiedziała Alek- sandra. Po chwili westchnęła i dodała: - A ja muszę wyjść. Aleksiej usiadł, opuścił nogi na podłogę, po czym groźnie i z zaskoczeniem zmarszczył brwi. - Po kiego diabła? Wiesz chociaż, co w mieście się wyrabia? Aleksandra bezradnie spojrzała na brązową teczkę grubości cegły, zawiązaną trzema sznurkami. - Przeczytałam od deski do deski - rzekła ze skruchą. - Może ty pójdziesz, co? Trzeba zanieść do wydawnictwa... - Hm... - pomyślał Aleksiej. - Wiesz co? Idź do sąsiadów i najpierw zadzwoń. A nuż nikogo nie ma w tym twoim wydawnic- twie... - A to dlaczego? -N-no... Mało teraz...Wystraszyli się może i siedzą w domach? Wszystko mogło się zdarzyć. Kołodnikow sposępniał i zdecydował nie rozwijać tej myśli. Choć i tak wszystko było jasne: jeśli tej nocy oberwał ktoś z szefostwa, to można uważać wydawnictwo za skończone. Spotka je dokładnie ten sam los, co fundusz inwestycyjny „Rosjanin". Aleksandra zmieniła się na twarzy i poszła zadzwonić. Kołodni- kow ubrał się, pościelił i już chciał udać się do kuchni, gdy nagle sobie coś przypomniał. Obrócił się w stronę Najczystszej Bogurodzi- cy Bogolubskiej, uczynił znak krzyża. Aleksandra szybko wróciła. - U sąsiadów nie ma nikogo - oświadczyła zdławionym głosem. - Zadzwonię później. Odczekała chwilkę, zerkając bojaźliwie na męża. - Wczoraj nie chciałam ci o tym mówić - zaczęła, wyraźnie czu- jąc się niezręcznie. - Przyszedł list od Marinki. To była jej siostra, mieszkająca w centralnej części regionu. -1 co? - zaniepokoił się Kołodnikow. - Zaprasza do siebie... - Za pozwoleniem. Co znaczy - zaprasza? W gości czy na za- wsze? - Na zawsze - z wyglądem nieszczęśnicy Aleksandra patrzyła w sufit. - Doradza, by póki czas sprzedać mieszkanie i zjechać do nich... Oglądają przecież telewizję i widzą, co tu się wyrabia. Teraz tyle się o nas gada w mediach... - Ta-ak - Aleksiej zamrugał i przysiadł na krawędzi pościelone- go łóżka. Nie spodziewał się, że Aleksandra rozpocznie taką rozmo- wę. - A co ty o tym myślisz? - Sama już nie wiem - odezwała się smutno. - Z Dimką rozmawiałaś na ten temat? - Na razie nie. Wzruszający obraz: przelękniony i zakłopotany Machno. Alek- siej mruknął i pokręcił głową. - Nie! - rzekł wreszcie stanowczo. - Wybacz, ale nie rozumiem! Zdawało mi się, że stałaś się głęboko wierząca. Przed czym chcesz uciekać? Przed Sądem Bożym, czy co? Przecież dostałaś już za swo- je... Aleksandra raptem zaszlochała. - A co z pozostałymi? - zapytała, zaciskając nadal zęby. - Dla- czego muszę na to wszystko patrzeć? Do miasta trzeba pójść, a ja się boję! Być może tam już trupy składajądo chłodni -jak w Benderach. Jej głos dygotał i świszczał. Jeszcze trochę i wpadnie w histerię. Kołodnikow pośpiesznie wstał i chwycił małżonkę za drobne, napię- te ramiona. - No co ty, daj spokój. t- Dlaczego? - krzyknęła, przechylając w tył wykrzywioną i za- laną łzami twarz. - Dlaczego to robi? Jasne... Wszystko jasne! Grzesz- ników trzeba pokarać! No to niech karze grzeszników! Ale nas, czemu akurat nas? Wychodzi na to, że po raz drugi wymierza nam sprawie- dliwość! Lepiej już dostać po twarzy, niż oglądać to wszystko! Po co mam patrzeć i cieszyć się, jak inni ludzie umierają? Po co? Po co to wszystko? - Nie wiem - powiedział Aleksiej. - Może po to, byśmy dobrze zapamiętali tę lekcję... i nie grzeszyli na przyszłość. Powinnaś była porozmawiać z Dimką. W mig by ci wszystko wytłumaczył. Wkrótce będzie znał Biblię na pamięć. Jak kodeks karny... Wytrząsnąwszy z wiadra śmieci do wypełnionego kontenera z na wpół oderwaną klapą, były designer komputerowy, a obecnie bezro- botny, Aleksiej Kołodnikow wyprostował się i mrużąc ze smutkiem oczy, jeszcze raz rozejrzał się po podwórzu. Dookoła walały się poroz- rzucane śmiecie. Na pokrytym pyłem dachu wołgi Kostika poruszyło się próchno - pozostałość po zeszłorocznych liściach. Na asfalcie trzepotały strzępki gazet i podobne do meduz przezroczyste woreczki. Z gałęzi zwisały całe prześcieradła podziurawionego polietylenu. Można by pomyśleć, że potworne wiatrzysko rozniosło gdzieś szklarnię. Gdzieniegdzie jednak szurały rześko miotły gorliwie pracujących dozorców. Odnosiło się wrażenie, że po fatalnej nocy w ogóle wszyst- ko wróciło do normy: pogoda i ludzie. Po wcześniejszym rozgardia- szu nie zostało śladu. Poznikały z podwórza pośpiesznie zawalane rupieciami ciężarówki. Zresztą, to przecież logiczne. Najgorsze już za nami, teraz już nie ma powodu do paniki. W drodze powrotnej Aleksiej postanowił zajrzeć jeszcze do bra- my, by sprawdzić czy nie ma tam nowych ulotek. Zupełnie przypad- kowo stał się świadkiem scenki rodzajowej w stylu Fiedotowa czy raczej Repina „Areszt propagandzisty". Wyasfaltowane podłoże prze- świtującego kamiennego tunelu, usiane było skrawkami niedawno zerwanych proklamacji. W prawej niszy dwaj milicjanci (Kołodnikow aż wzdrygnął się od obrzydzenia) cicho przywoływali do porządku jegomościa w wieku około trzydziestu lat, przyzwoicie, lecz skromnie ubranego. W rękach jednego ze stróżów prawa znajdował się prze- zroczysty woreczek, najprawdopodobniej przed sekundą zabrany zatrzymanemu. Kierując na milicjantów swoje ciche, jasne spojrze- nie, mężczyzna łagodnie tłumaczył im coś półgłosem. Aleksiej spo- strzegł, iż obaj przedstawiciele władzy, choć starają się przybrać groźną i władczą pozę, to jednak chyba sami nie do końca wiedzą, co tu robią. Mieli w sobie coś z tych kotów, którym niedawno w tejże bra- mie Kołodnikow przeszkodził w ostrym dyskursie. - Taki mamy rozkaz - tłumaczył się prawie jeden z nich, ten 0 dużych wargach i nisko osadzonych brwiach. Czystej krwi nean- dertalczyk. - Mamy położyć kres panice... a pan właśnie ją sieje... „Wyszedł siewca siać..."? Raptem Aleksieja coś natchnęło 1 z odwagą ruszył w stronę niszy. - Hej, sierżancie - zawołał stłumionym głosem. - Można prosić na sekundkę? Neandertalczyk odwrócił się. - Co tam? - spytał krótko. - Z tym to lepiej delikatniej - zaszeleścił złowieszczo Aleksiej, starając się przy tym stanąć tak, by praczłowiek w mundurze zasłonił go przed jasnym spojrzeniem zatrzymanego. - A co? - zniżył głos sierżant. Bojaźliwy manewr Aleksieja, nie- wątpliwie zrobił na nim wrażenie. - To czarownik - tłumiąc do reszty dźwięk, mlasnął wargami Kołodnikow. Przymknął i podniósł wymownie powieki. Po chwili, prze- pełniony złośliwą satysfakcją odwrócił się i pomknął w stronę po- dwórza. Nie oglądał się. Chyba powinno poskutkować. Obaj jeszcze smarkacze, niespotykanie tępe pyski. - czy ich to ruszy? Ruszyło i to wcześniej, niż Kołodnikow przypuszczał. - Tak... - skręcając za róg, usłyszał gniewny bas sierżanta. - Jesteście wolni, ale żebyśmy cię tu więcej nie widzieli, jasne? Kołodnikow przeczekał z minutkę, po czym znów zajrzał do ka- miennej, prześwitującej nory. Po milicjantach nie było śladu. Zmyli się w podskokach, zanim rzucono na nich urok. Zatrzymany stał sam, z lekka oszołomiony i spoglądał w stronę Zaułka Lifanowskiego. Aleksiej, już bez obaw, wszedł do wnętrza bramy i stawiając puste wiadro na asfalt, rzucił okiem na ulotkę. Ta-ak... Czarny kleks, zaznaczający granice strefy sprawiedliwości, nadal przedstawiał nie- równy, rozpływający się krzyż. Był jednak nieco grubszy w talii. A raczej w czterech taliach. Można powiedzieć, że wczoraj trafiło tylko w ich dom. W odstępach między czterema mackami kleksa nie dało się zauważyć żadnej plamki... - Niech pan zostawi te brednie - poradził łagodny, szyderczo czuły głos. -1 tak nie pomoże... Kołodnikow poderwał głowę. Jasnooki nieznajomy, o mało nie zatrzymany przez milicję, spoglądał na swojego zbawiciela ze współ- czującym i nieco skruszonym uśmiechem. - A czy to nie pańskie? - nieufnie spytał Aleksiej. - Myślałem, że przyczepili się do pana z powodu ulotek... - Nie, nie moje - odparł spokojnie nieznajomy. - Moje mi wła- śnie zabrali... Ach prawda! Przezroczysty woreczek w rękach sierżanta - ne- andertalczyka... Kołodnikow pomrugując, patrzył na rozmówcę i za- stanawiał się, jaka też mogła być treść proklamacji znajdujących się w skonfiskowanym woreczku. Wesoła, szeroka twarz o wydatnych kościach policzkowych, miękkie rudawe wąsy, pełne spokoju oczy. Nieznajomy wzbudził pewną sympatię Aleksieja, niejasne było tylko, kim jest. Skoro nazwał okultystyczną ulotkę bredniami, to musi być chrześcijaninem. Do świadka Jehowy niepodobny, brak w nim tej ich agresywnej natarczywości. Baptysta? Kto wie. Coś jednak mało za- angażowany jak na baptystę. Przecież z jakim przejęciem wymawiają każdą sylabę - ich świętość wyczuwa się na kilometr. Prawosławnym rzecz jasna też nie jest. Trzeba by go wnikliwie obejrzeć, żeby stwier- dzić że to prawosławny! Roi się tam od wszelkich sekciarzy... - A czemu pan uznał, że to brednie? - zaciekawił się Kołodni- kow, spojrzawszy jeszcze raz na skrawek papieru ze złowieszczym kleksem. - Wszystko jest tu wyrysowane, jak należy. Wiem to, bo sam mieszkam w tym domu. - Wszystko jak należy - powściągliwie zgodził się jasnooki. - Co więc się panu nie podoba? Ludzie będą przynajmniej wie- dzieć, jak uchronić się przed niebezpieczeństwem. Co w tym złego? Dziwny rozmówca spojrzał Aleksiejowi w oczy z pogodnym pożałowaniem. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa - powiedział tak samo zwyczajnie. - A raczej jest, ale nie dla wszystkich... - To znaczy? - poderwał się Kołodnikow. - Bo widzi pan... - rzekł serdecznie nieznajomy i na sekundę się zamyślił. Nie, to chyba jednak baptysta, uznał Aleksiej. - Gdy czło- wiek zwraca się do Boga, wszystkie jego dawne grzechy natychmiast są mu wybaczane. Człowiek to czuje. Przestaje go męczyć sumienie za to, co nawyczyniał w przeszłości. Umarł dla grzechu. To są zdaje się słowa apostoła Pawła... - Bardzo ciekawe! - uśmiechnął się Kołodnikow. - A jeśli czło- wiek zwrócił się do Boga, a sumienie mimo to nie ustępuje? - A więc tylko mu się wydaje, że zwrócił się do Boga - niemal przepraszającym tonem wyjaśnił jasnooki - a w głębi duszy nadal jest poganinem. Jeśli sumienie ciągle jeszcze dręczy go za grzechy przeszłości, oznacza to, że nie samu one przebaczone... Nie znajdując w głowie odpowiedzi, Aleksiej przez kilka sekund nie mógł otrząsnąć się z odrętwienia. Usłyszane przed chwilą słowa z zadziwiającą dokładnością nałożyły się na wersję Kiruszy Czerno- leptowa. Sumienie zrywa się z łańcucha i rozprawia z ciałem. Lecz skoro grzechy są wybaczone, to z łańcucha praktycznie nie ma co się zrywać... - Tak więc, to wszystko na nic... - Nieznajomy wskazał oczami skrawek papieru, znajdujący się w ręku Kołodnikowa. - Zamiast ry- sować takie plany i wróżyć, jak uniknąć kary za grzechy, łatwiej jest po prostu zwrócić się do Boga. - A co skłoniło pana, by przechadzać się tu o tej porze samemu? - nie mógł powstrzymać się Aleksiej. - Spacerowałem - odparł spokojnie. -1 nic? -Nic. Kołodnikow uważnie przyjrzał się rozmówcy. Wyglądało na to, że nieznajomy mówił prawdę. - Chwileczkę - powiedział Aleksiej. - A czy w ogóle ma pan coś za uszami? Mam na myśli... e-e... - Nie - przerwał tamten. - Od urodzenia nie szukałem zaczepki. - Sam pan widzi! - Kołodnikow nie wiedzieć czemu ucieszył się. - A zatem pana słowa niczego nie dowodzą. - Nawet nie miałem takiego zamiaru - wzruszył ramionami roz- mówca. - Po co dowodzić czegoś, co już dawno zostało dowiedzio- ne... Na pożegnanie uśmiechnął się przyjaźnie i wyszedł na ulicę. Kołodnikow przez chwilę stał jeszcze i mrugał oczami. Wreszcie mruknął niepewnie i wyrzucając skrawek ulotki, podniósł puste wia- dro. Coś było nie tak w rozumowaniu uprzejmego nieznajomego, ale co - tego dokładnie Aleksiej nie potrafił powiedzieć... . Rozdział 21 Przed dwunastą, po kolejnym telefonie do wydawnictwa, w słu- chawce odezwał się zakłopotany głos księgowej. Kołodnikowowi nie pozostawało nic innego, jak wyjść z domu z ciężką teczką wzmoc- nioną dodatkowo plastikowym woreczkiem. Zwykła papierowa tecz- ka nie wytrzymałaby takiego ciężaru. Jakże wiele zależy od pogody! Według powszechnie przyjętych obyczajów, wczorajsze wydarzenia powinny były wzbudzić w miesz- kańcach miasta jeśli nie strach, to przynajmniej trwogę. Poranek był jednak przyjazny i nikt ani myślał zaprzątać sobie głowy nadchodzą- cymi nieszczęściami. Przez warstwę śmieci, ku światłu dnia, przebija- ły się zielone trawniki i ktoś mądry (albo wprost przeciwnie, komplet- ny przygłup) wydał rozporządzenie natychmiastowego usunięcia skutków nocnej nawałnicy. Wszystkie będące na stanie polewaczki i śmieciarki wyjechały na ulice. Miasto wprost piękniało w oczach, nanosząc makijaż przed ostateczną katastrofą. Czujne oko Aleksieja wychwyciło spośród potoku aut milicyjne radiowozy, ciężarówki z wysokimi kontenerami i żółto-czarne, przypominające osy autobu- siki firmy pogrzebowej „Finisz", lecz wszystkie jakoś nikły pośród tej pudrującej i upiększającej ulice miasta techniki. Właściciele straganów powariowali jak na zawołanie. Histeria była zbiorowa i opanowała kilka punktów handlowych naraz. Jedni, niespodziewanie wyśrubowali ceny, dosłownie na wszystko, inni znowu obniżyli je do granic śmieszności. Pierwsi najprawdopodob- niej chcieli się obłowić na nadzwyczajnej i dogodnej okazji, drudzy wyraźnie liczyli na błyskawiczne rozprzedanie towarów wraz z sa- mym kioskiem. Kołodnikow tylko pochrząkiwał i kręcił głową, przy- glądając się etykietkom, na których widniały poprzekreślane stare ceny, a na nich naprędce nabazgrane nowe. Raz sam nie wytrzymał i nabył za bezcen karton papierosów, wpuszczając sam siebie w nie- potrzebne kłopoty. Nie miał bowiem gdzie wsunąć zakupu i musiał go nieść w ręce. Podstawowy błąd Kołodnikowa polegał na tym, że ubrał się za ciepło. Chociaż, wynosząc śmiecie mógł się zorientować, czy wziąć kurtkę, czy nie. To, że się spocił, to jeszcze pół biedy, natomiast mili- cja uznając go za przyjezdnego, dwukrotnie zatrzymywała go w celu okazania dokumentów i to już było mniej przyjemne. Na szczęście Aleksiej nie ruszał się teraz z domu bez dowodu osobistego. Trzech przechodniów zwinęli na jego oczach. Dwoje było z Kaukazu, a trzeci nie posiadał przy sobie dokumentów. Polowanie na przyjezdnych. Bardzo ciekawe. - Jakie zarządzenie? - szamotał się ogłupiały nieborak. - Miesz- kam tu, wyszedłem tylko po fajki... Wyglądało, że istotnie wszystko zmierza do otoczenia miasta kordonem. No cóż, mądrze... Nie potrzebujemy tutaj zamjescowych szabrowników, wystarczą nam swoi. Ciekawe, podjakim pretekstem będą ich zamykać? Kwarantanna? Epidemia urazów i ran kłutych? Maszerujący w lekkich koszulkach ludzie zachowywali się nie- frasobliwie i bez skrępowania. Kołodnikow widział jak młodziutki chłopak, z roztargnionym i opętanym uśmieszkiem na pucołowatej twarzy, mimochodem wsunął dłoń w worek z pestkami słonecznika i ruszył dalej, łuskając je i plując na boki. - O ty, łobuzie! - poleciał za nim oburzony panieński wrzask. - Chłystek, przygłup, sierota boży! Ogolony na zero sierota boży nawet się nie obejrzał, tylko głu- pawo wyszczerzył zęby. Niech wyzywają, byleby nie bili. A bić, rzecz jasna, nikt się teraz nie odważy, można więc sobie pofolgować. Choć kto wie, możliwe, że zanim to wszystko się rozpętało, też zachowywał sięjaklump... ' - No, mówię ci, jak jest! - zachłystując się, ktoś wbijał komuś do głowy. - Żadnego stanu wojennego, jasne? Nawet o tym nie myśl! Kto ci powiedział o godzinie policyjnej? Jesteśmy w strefie klęski żywio- łowej. Tylko patrzeć, jak przyjedzie pomoc humanitarna z Zachodu! Na skwerkach znowu powiewały purpurowe sztandary i chry- piały megafony. Wiece najprawdopodobniej nie były usankcjono- wane prawnie. Ich organizatorzy doszli pewnie do wniosku, że nie ma powodu obawiać się gumowych pałek. Ciekawe, przeciwko czemu protestują tym razem? - A co to, Czarnobyl, czy co? - dobiegły z prawej strony strzęp- ki innej rozmowy. - Ci z samorządu porozbiegali się, gubernator też przepadł... . - Przecież oni tylko na noc się ulatniają. A rano znowu przy- jadą... - A co z resztą? Ze zwykłymi zjadaczami chleba? Mająna dwor- cu nocować? Niedługo to i w dworzec trafi. Oj, będziemy wtedy kwi- czeć! Nie, jeśli już stąd zmiatać, to lepiej teraz... Kołodnikow, jak w pierwszych latach pierestrojki, poczuł się znowu pomijany. To, o czym wczoraj wiedział tylko on i czemu nawet sam oficer operacyjny nie dawał wiary - dziś było na ustach wszyst- kich. Niech piekło pochłonie autorów przeklętych proklamacji! Można sobie wyobrazić, co się teraz dzieje na sąsiednich uli- cach! Jeśli wierzyć zamieszczonej na ulotce mapie, to okolice domu numer dwadzieścia jeden nie ucierpiały ostatniej nocy. W ciągu dnia jednak, nieuchronnie powinna tam wybuchnąć panika. Każdy prze- cież zdaje sobie sprawę, że jeśli nie dziś, to jutro przyjdzie na niego kolej. Zapewne biorą pilnie bezpłatne urlopy (oceniał posępnie Ko- łodnikow) i zbierają manele, wierząc, że wcześniej czy później na wszystko przychodzi kres, nawet na sprawiedliwość... Jedni liczą na uniknięcie kary, przesiadując na daczy (jak zapowiadają synoptycy, ma być ciepło), inni u krewnych. Ci z kolei, którym pamięć szczegól- nie wyraźnie podpowiada, że nie mają co liczyć na łaskę, a przesie- dzieć też nie ma za bardzo gdzie, zaczynają gorączkowo wyprzeda- wać mieszkania. Wówczas trafiają wprost w gościnnie rozczapierzo- ne łapska Dimki i jemu podobnych... Na ulice licznie powylegały natrętne Cyganki, którym nagle przy- pomniało się o ich odwiecznym rzemiośle. O ile ubiegłej wiosny żyły ze sprzedaży skórzanych kurtek, w których same paradowały po mie- ście, to teraz zmieniły wdzianka na pstrokate, szeleszczące spódnice. Oblegały każdego, kto się tylko nawinął, przez co nie sposób było się swobodnie poruszać. Oferowały wróżby, odgrażały się przepowied- niami, straszyły wizjami przyszłości. Co ciekawe, do Kołodnikowa żadna się nie przyczepiła, a przecież przeszedł przynajmniej przez cztery skrzyżowania. Albo wyczuwały w nim jakąś ukrytą pewność, albo z góry założyły, że na nim to się zbytnio nie obłowią. Milicji na ulicach było pod dostatkiem. Naburmuszeni funkcjo- nariusze bacznie obserwowali uczestników manifestacji. Nie mieszali sięjednak do niczego, ograniczając się jedynie do wyrywkowej kon- troli dokumentów. Należy przypuszczać, że ci dwaj smarkacze, którzy usiłowali zatrzymać w bramie pobożnego człeczynę pod zarzutem szerzenia paniki, byli najzwyczajniej niedoświadczeni. A jeśli już mowa o pobożnym człeczynie, to było w jego rozu- mowaniu jedno „ale"! Dobrze, nie będziemy już wracać do zabitych. Skoncentrujemy się na tych, którzy przeżyli... Choćby na samym Kołodnikowie. Oto wrócił do niego jego własny policzek, który wymierzył Aleksandrze... I co, czy nagle przestało go dręczyć su- mienie? No tak, w ogóle to oczywiście przestało, ale później, po tym, jak Aleksandra wszystko mu wybaczyła... Ale przedtem? Prze- cież jeszcze w celi zadręczał się, jak tylko mógł! A zatem cios powi- nien był powtórzyć się jeszcze tamtej nocy! A nie powtórzył się. A więc... Stop! A może właśnie wtedy zwrócił się do Boga? Zaskoczony własną myślą Aleksiej stanął odrętwiały na środku skrzyżowania i natychmiast z okien jednego z samochodów posypały się pod jego adresem wyzwiska. Gdy się ocknął, pośpiesznie poczłapał w stronę chodnika, gdzie przypominał sobie szczegóły swojego pobytu w piw- nicy komendy rejonowej. Rozpływająca się po celi czarna ciecz, cuch- nące opary, chropowate i postrzępione ściany, pluskwy... Tak, oczy- wiście, wznosił co rusz modły do Boga... No a potem, potem! Gdy następnego dnia szedł do domu... Mimo to gryzło go sumienie! Zże- rało go... Pozostawiając ów problem nierozwiązany, Aleksiej porównał okolicę z nakreślonym przez Aleksandrę planem i skręcił w zaułek. Prywatne wydawnictwo „Minotaur" mieściło się w suterenie. Na podstawie własnych doświadczeń Kołodnikow ocenił, że doży- wało ono ostatnich, jeśli nie dni, to na pewno miesięcy. Z personelu obecna była tylko księgowa. Najprawdopodobniej sporządzała wła- śnie sprawozdanie finansowe, bowiem gdy wszedł Kołodnikow, po- trząsała tylko głową, biadoląc: „Oj, grzeszę! Oj grzeszę!" Widać, ko- lejna świeżo nawrócona. Musiało być jej chłodno i smutno w pustej suterenie, ponieważ na widok Aleksieja przestraszyła, się a zarazem ucieszyła. Zostawiwszy jej teczkę, Aleksiej zgodnie z poleceniem Aleksan- dry spytał o terminy wypłat, czym zdenerwował kobiecinę do reszty. - Niech pan porozmawia o tym z dyrektorem - wyjąkała. - A kiedy go zastanę? - zainteresował się Aleksiej, lecz natych- miast tego pożałował. Księgowa, tęga farbowana blondynka, z płacz- liwą miną wywróciła oczy, a następnie zachłysnęła się, sprawiając, że tym razem przeląkł się Kołodnikow. Chwała Bogu, obeszło się jednak bez histerii. ¦ - Dzwonił z rana i powiedział, że zaraz będzie... - opanowując się, odpowiedziała wrażliwa księgowa. -Ale jakoś go jeszcze nie ma... Kołodnikow zmarszczył brwi i w zamyśleniu wysunął dolną wargę. Nie było tak źle. Skoro dzwonił rano, oznaczało to, że przeżył ostatnią noc. - A gdzie pan mieszka? - zapytała raptem. Aleksieja zdziwiło to pytanie, lecz w mig zorientował się, dlacze- go je zadano. - W samym epicentrum - oświadczył z dumą. - Alej a Krupskiej, dwadzieściajeden. Księgową lekko odrzuciło. Spojrzała na niego jak na zjawę roz- strzelanego w bramie czekisty. -1 nic. Jak pani widzi, żyję - z pewnym poczuciem wyższości dodał Aleksiej. Z nadmiaru uczuć księgowa próbowała schować twarz w dło- nie. Niestety, bezskutecznie. Twarzyczkę miała nader obszerną, a dło- nie pulchne, lecz malutkie. - Mój Boże, mój Boże! - odezwała się niewyraźnie. - Panie, wszystko w Twoich rękach. Co to będzie, co to będzie! - Oderwała palce od rozmazanych oczu i bezradnie załamując ręce, spojrzała na Aleksieja. - A nasz dom chcieli cały ewakuować - poskarżyła się prawie szeptem. - Który dom? - zdziwił się Aleksiej. - Dosłownie, dwa kroki od pana... - A kto? Kto chciał to zrobić? - Powiedzieli, że są z obrony cywilnej. Wszyscy w łaty, no, w tych mundurach... tych nowoczesnych - nagle słowa z jej ust posypały się jedno za drugim. - Najdziwniejsze, że obok też stoi dom i nawet go nie tknęli. Nigdzie się stąd nie ruszę! A tu jeszcze trzeba do pracy chodzić. - Co znaczy ewakuować? - przerwał jej Kołodnikow. - Obo- wiązkowo? - Nie... na życzenie... - księgowa zaszlochała i przetarła oczy chusteczką. - A-a - odetchnął Aleksiej. Skoro na życzenie, to niech idą do diabła! Też wymyślili! Ewakuacja! Kto ma nieczyste sumienie, niech się sam ewakuuje. Uznając swoją misję za wykonaną, Kołodnikow pożegnał się i wyszedł z wilgotnej piwnicy wprost na zalaną kwietniowym słoń- cem ulicę. Jego dusza raptem rozjaśniła się. Tak, wszystko zależy wyłącznie od pogody. Biedna księgowa! Słuchając takich nowości przesiedzieć cały poranek pod ziemią i nosa nie wytknąć? Można zwariować do reszty. O nie, w dniach klęsk narodowych lepiej trzy- mać się nasłonecznionej strony ulicy. Nawet, gdyjest ostrzeliwana... Zrodziwszy tę żywiołową, choć nader wątpliwą myśl, Kołodni- kow obejrzał się, po czym bez zbędnego obciążenia, jedynie z plasti- kową torbą w ręku, podążył z powrotem. Kogo Bóg chce doprowadzić do zguby, tego pozbawia rozumu, zjadliwie rozmyślał po drodze. Och, kochamy siebie, darzymy sza- cunkiem! Pomyślcie tylko, pozbawia rozumu! A czy my posiadamy rozum? Nawet nie trzeba nas niczego pozbawiać, wystarczy dać nam to, czego chcieliśmy. Chcecie rewolucji? A macie, dumie, oto wasza rewolucja, oto wasza wojna domowa ze wszystkimi jej urokami! Spra- wiedliwości? Dostaniecie ją, oto wasza sprawiedliwość! Do głowy nawet nikomu nie przyszło, że wszystkim się dostanie! Wszystkim! Nie tylko szefowi czy sąsiadowi, jak się im marzyło... Własnych grze- chów się nie pamięta, ale cudze, proszę bardzo... Wszystko zgodnie z „Kazaniem na górze." Gdy tylko Kołodnikow przeszedł przez bramę, spostrzegł zapar- kowany przy piątej klatce żółto-czarny autobus firmy pogrzebowej „Finisz" i skupioną wokół niego grupkę ludzi. Panowało milczenie. Za chwilę mieli kogoś wynosić. Weteran mieszkał w czwartej klatce, a zatem to pewnie tego drugiego. Szybko dzisiaj to robią, w nocy zgon, a w dzień pogrzeb. Takie czasy... Jeszcze trochę, to będą się bić o miejsce na cmentarzu. Zresztą, nie, nie będą. Teraz już nie będą bić... Aleksiej podszedł bliżej. Jakiś pochmurny wujaszek, z rękawem obwiązanym białą szmatką, ustawiał na asfalcie dwa taborety, zasta- nawiając się, w jaki sposób położyć na nich trumnę. Pozostali przy- glądali się. - Jak umarł? - zapytał cicho Aleksiej stojącego obok ociężałego mężczyznę o srogim wyrazie twarzy. Nie znał go osobiście, lecz wie- dział, że pracuje w administracji domu, wśród ślusarzy i elektryków ciesząc się opinią surowego kierownika, jak nikt inny rzucającego mięsem na prawo i lewo. Również teraz otworzył gębę i rzucił na odczepnego kilka nie- cenzuralnych słówek. - A ty co, nie wiesz jak? - tylko tyle zrozumiał Kołodnikow, a potem znów zajechało rynsztokiem, aż uszy więdły. Aleksiej postanowił się nie obrażać, tym bardziej, że nikt nie miał w stosunku do niego złych zamiarów. Po prostu ten człowiek wyrażał swoje myśli w najwygodniejszy dla siebie sposób. - Nie, mam na myśli, od czego konkretnie? Jakie miał urazy? Dostał nożem? Mężczyzna zasapał się, rozdymając ogromne nozdrza. - Zawał - burknął, tym razem bez wulgarnych załączników. - Jak to, zawał? - zdziwił się Aleksiej, mimowolnie zniżając głos. - Od czego? Przeląkł się wczorajszych krzyków? Czy to tylko zbieg okoliczności? Odpowiedź mężczyzny oznaczała w wolnym przekładzie, że do- kładnie nie wiadomo. Tymczasem z klatki dobiegły czyjeś szlochy i wysilone okrzyki. Po chwili wyniesiono trumnę i zaczęto stawiać ją na taboretach. Kołodnikow przeżegnał się. Pracownik admini- stracji domu zdjął kapelusz. Starcza twarz nieboszczyka, mimo swo- ich końskich rysów była wyrazista i ładna. Oczy zmarłego były zmrużone z charakterystyczną dla niego gderliwością. Odnosiło się wrażenie, jakby chciał sobie ponarzekać odnośnie niedorzecznego zachowania krewnych, sąsiadów i chłopaków z biura pogrzebowe- go. - A kim był? - szepnął Aleksiej. - Artystą- wykrzywił się pracownik administracji. -Nie, nie. Mam na myśli: pracował jako kto? - Przecież mówię, że jako artysta, w teatrze komediowym. Potem jeszcze jako ten... no... reżyser. Ale to było dawno. Z pięć lat temu przeszedł na emeryturę. Nagle po plecach Aleksieja przebiegł lekki dreszcz. Przypomnia- ła mu się postękująca Aleksandra, stojąca w samej koszuli nocnej przy rozwartych drzwiczkach kredensu oraz kłująca go w serce igieł- ka. Kołodnikow przemógł się i podszedł do jednego z krewnych umar- łego. - Umarł po jedenastej? - szepnął mu ze współczuciem na ucho, starając się, by pytanie zabrzmiało w miarę taktownie. W odpowiedzi otrzymał ponure kiwnięcie. Wstrząśnięty Kołodnikow odszedł od trumny i zajął wcze- śniejszą pozycję. Po jedenastej... Może kłamią z tym zawałem? Nie, przed sąsiadami niczego nie da się ukryć, zawsze wszystko wiedzą... No i teatr! Toć to istne ognisko swarów i konfliktów... Zawał na zawale... Nawet pedagodzy tak się nie gryzą jak artyści! Co z tego wynika? Że sprawiedliwość już nie tylko czeka za prze- moc fizyczną, lecz również... Chociaż, słusznie. Co za różnica, czy kogoś zatłukłeś, czy doprowadziłeś do tego, że szlag go trafił. Tak czy owak zabiłeś. Chwileczkę! Przecież wcześniej tego nie było! Gdy nocą w bra- mie na głowę Aleksieja posypał się grad ciosów, a w jego tyłek wpiła się niewidzialna sprzączka paska od spodni, nie towarzyszyły temu zakłócenia pracy serca. Serduszko co prawda waliło, lecz nie było żadnych igiełek czy spazmów... Oznacza to, że nocna kleksoidalna strefa nie tylko rośnie i roz- pływa się, lecz na dodatek zaczyna karać za... jakby to wyrazić? Za zabójstwa pośrednie? A zatem wygląda na to, że ruszyła druga fala. Teraz to istotnie nic innego nie pozostało, tylko czym prędzej pako- wać manatki! Obracając bezsensownie w rękach korzystnie nabyty karton papierosów, Aleksiej patrzył, jak w tylne drzwi żółto-czarnego kara- wanu wciskano trumnę. Jakaś kobieta w czarnej przezroczystej chu- stce rozrzucała po asfalcie kwiaty. Już po wszystkim. Ruszyli... - A ty gdzie teraz pracujesz? - nakładając kapelusz, niespodzie- wanie zwrócił się do niego srogi pracownik administracji domu. Zdaje się, że do wszystkich zwracał się na „ty". Niezależnie od płci i wieku. - Nigdzie - odpowiedział automatycznie Kołodnikow, patrząc, jak żółty autobus z czarnym pasem znika w bramie. - Moją firmę zlikwidowali, będę musiał poszukać jakiejś roboty... Rozmówca ożywił się i obrócił do Aleksieja brzuszyskiem. Boże, co za morda! Powieki wielgachne jak u trolla, a w każdym z nozdrzy zmieściłoby się chyba całe kurze jajko. Nic dziwnego, że ślusarze się go boją... - Słuchaj! - z troską rzekł rozmówca. - A co byś powiedział na pracę u nas, w administracji? - W jakim charakterze? - zdziwił się Kołodnikow. - W jakimkolwiek! Dwaj hydraulicy wylądowali na urazówce, elektryk się zwolnił... Jeszcze trochę i nie będzie komu pracować! - A nie... - zmieszał się Aleksiej. - Ja się na tym nie znam. Pracownik administracji domu zsunął kapelusz do tyłu i zaklął ze złości. - Co to ma być! - rzucił rozjuszony. - Jeśli już trafi się ktoś konkretny i pracowity, to albo dostanie po mordzie w nocy, albo sam się zmyje, że aż się kurzy! A jakiś niedorobiony inteligencik chodzi sobie szczęśliwy! Ale to nic, jeszcze trochę, do pierwszej awarii. Odłą- czymy wodę, to zobaczymy, jak będziecie kwiczeć! * * * Kołodnikow miał szczęście, że był ustępliwy i bezkonfliktowy. Gdzie- kolwiek by nie pracował, zawsze miał dobre stosunki ze wszystkimi współ- pracownikami. Nawet przewodniczącemu Towarzystwa Miłośników Książek, temu łajdakowi, przez którego był teraz bez pracy, nie powie- dział na pożegnanie złego słowa... No i jak się okazuje, chwała Bogu... Tylko kto zaręczy, że z każdą następną nocą z centrum tajemni- czej strefy nie ruszą coraz to nowe fale, jedna za drugą? Być może cieniutka igiełka, która ugodziła go wczoraj w serce, to dopiero po- czątek? A potem jak runą na ciebie jednocześnie te wszystkie stresy, na które naraziłeś swoich najbliższych! O matko! „Nie, jeśli już stąd zmiatać, to teraz" - wchodząc po schodach, bezmyślnie powtórzył Kołodnikow usłyszane gdzieś już dzisiaj zdanie. Na pierwszym piętrze czekała na Aleksieja niespodzianka. Za- miast obitych tanim, czarnym skajem drzwi z krzywo przybitym nu- merkiem z białego metalu, zastał opancerzoną płytę na masywnych zawiasach. Gdyby przyspawać zasuwę, wyglądałaby jak ta w piwni- cy komendy rejonowej. Po schodach, wzdłuż poręczy, ciągnęły się na drugie piętro połyskujące smołą kable spawarki. Gdzieś na górze trzeszczała elektroda. W prześwicie między piętrami miotały się blade odblaski. Kołodnikow wspiął się na półpiętro i wyjrzał. Dokładnie takie same pancerne drzwi zamierzano wmontować do byłego miesz- kania Borki. To pewnie robota Dimki. Całkiem możliwe, że przebijają strop, by postawić wewnątrz schody. Aleksiej zabrzęczał z konsternacją starymi kluczami na brelocz- ku i nacisnął na dzwonek. Drzwi otworzył Dimka. Nic dodać, nic ująć, czysty kapitalista. Ośmiornica i wyzyskiwacz w jednym. Koszula i krawat. W zębach drogi papieros, w ręce notatnik ze służbowymi zapiskami. - Co ci odbiło? - spytał Aleksiej, oglądając z zakłopotaniem metalowe, pudełkowate drzwi. - Jak to? - odpowiadał zupełnie poważnie Dimka. - Czas naj- wyższy. Gdzieniegdzie już łażą po mieszkaniach. Otworzysz - a tam cała zgraja! Zwiążą i nawet nie tkną, tylko po cichutku zaczną wyno- sić meble. To co zrobisz? Zatłuczesz ich? Zastrzelisz? Przecież teraz nie można, bo wróci do ciebie. - Hm - Aleksiej nadal kiwał głową, dziwując się rezolutności syna. - Słuchaj, przecież to na pewno drogo kosztuje. Skąd bierzesz tyle pieniędzy? Syn nachmurzył się i z dźwięcznym hukiem, wywołującym w kościach Kołodnikowa niemiłe wspomnienia, zamknął straszliwe drzwi. - Mówiłem ci przecież, że zajmuję się mieszkaniami. - Za pozwoleniem! Jak rozumiem, to nie za swoje pieniądze je skupujesz... - No jasne, że nie za swoje - odparł z niezadowoleniem Dimka. - Więc co, za wypłatę wstawiasz drzwi? - nie rezygnował naiw- ny Kołodnikow. - Jaką znów wypłatę? - oniemiał Dimka. - Nie, nie tato. To bardzo proste. Do rąk dajemy jedne pieniądze, a w umowę wpisujemy inną sumkę. I my mamy zysk i ci, co sprzedają... Inaczej państwo wpędziłoby nas do grobu swoimi podatkami. - Ta-ak -przeciągnął zjadliwie Kołodnikow, ściągając lakierki. - A co na to Pismo Święte? - Na co? - nie zrozumiał Dimka. - Nic. Jest nawet o tym przypo- wieść... - Zgłupiałeś do reszty? - powiedział Aleksiej. - Jaka przypo- wieść? Dimka chyba się nieco obraził. Zmarszczył brwi i przyniósł ze swojego pokoju sfatygowaną grubą Biblię. - O - powiedział, otwierając książkę w miejscu, gdzie była naj- dłuższa zakładka. - Odtąd, od punktu piątego... - Nie punktu, tylko wiersza - warknął Kołodnikow, odbierając z rąk syna otwartą księgę i poprawiając okulary. „Wezwał do siebie dłużników swego pana, każdego z osobna. Pierwszemu powiedział: Ileś winien mojemu panu? Ten odrzekł: sto beczek oliwy. Powiedział mu: Bierz swój zapis, siadaj i pisz szybko: pięćdziesiąt." - Stój, stój! - zaniepokoił się Kołodnikow. - Co to jest? w któ- rym miejscu? - „Ewangelia według Łukasza" - spokojnie odpowiedział Dim- ka. - Co? A! No tak... Racja, „według Łukasza" - Aleksiej z niepo- kojem kontynuował czytanie dziwnej przypowieści, na którą wcze- śniej nie zwracał jakoś uwagi. „Potem powiedział drugiemu: A ty ileś winien? Ten odrzekł: sto korców pszenicy. Mówi mu: Bierz swój zapis i pisz: osiemdziesiąt. A pan pochwalił - czytał Aleksiej, pomrugując - nieuczciwego za- rządcę: Roztropnie to zrobił..." - A! No tak, jest przecież napisane: „nieuczciwego"! - krzyknął radośnie, lecz jakoś bez przekonania. Czoło Dimki zmarszczyło się. - No więc... Kiedy był nieuczciwy? Znaczy się, kiedy majątek pana... no, jak to? trwonił... Ale kiedy zaczął spisywać umowy, ten go pochwalił... Zbity z tropu Kołodnikow doczytał stronę do końca i nie znaj- dując odpowiedzi, zwrócił bez słowa książkę synowi. - A mama gdzie? - zapytał. - Na górze - Dimka wskazał na sufit. - Rozmawia przez telefon z ciocią Mariną. - Odniósł Biblię do swojego pokoju i zaraz potem wyszedł, pobrzękując pęczkiem nieznanych kluczy. - Trzymaj! Ten jest od górnych drzwi, a ten od dolnych. A te swoje stare możesz wyrzucić... Rozdział 22 Po powrocie z góry Aleksandra mocno się zdenerwowała. Do- wiedziała się bowiem od męża, że nie udało mu się wydusić od księ- gowej terminu ewentualnej wypłaty za korektę. Tak się tym przejęła, że nawet zaszlochała. - Mamo... - leniwym basem zareagował na płacz matki pełen wyrzutu Dimka. - No co ty, mamo? To przecież żadne pieniądze. - Nie chodzi o pieniądze - chlipiąc i wycierając oczy, odpowie- działa Aleksandra. - Tu chodzi o zasady - nie mógł się powstrzymać naburmuszo- nyAleksiej. - Po prostu każda praca powinna być wynagrodzona - rzekła twardo, ocierając chusteczką kąciki oczu. - Musi istnieć jakaś spra- wiedliwość... O Boże! Jeszcze jej mało sprawiedliwości! Kołodnikow wstał i przeszedł się po pokoju, zerkając w skupieniu to na syna, to na żonę, to na wiszącą nad małżeńskim łożem ikonę. - Olu - zdecydował się i wystękał - co do pieniędzy, to Dimka ma rację. Po pierwsze, to żadne pieniądze, a po drugie, coś mi podpo- wiada serce, że i tak ci nie zapłacą. - Zawahał się i gniewnie poruszył wargami. - A jeśli już mówimy o sercu... Czy wczoraj w nocy mocno cię ścisnęło? Aleksandra natychmiast pozbyła się swojego nieszczęśliwego wyglądu i podejrzliwie wpiła wzrok w męża. Zupełnie jak za starych dobrych czasów. Nie dopatrzywszy się w jego oczach kpiny, trochę się zmieszała. - Mocno - odparła i na wszelki wypadek zacisnęła wargi. -A co? Dimka spojrzał na rodziców i uznając, że atmosfera jest całkiem przyjazna, udał się do siebie. - Dziś jednego pochowali... no, z tych wczorajszych - rzekł ponuro Aleksiej, gdy syn zamknął za sobą drzwi. -Zawał... - Jak to zawal? - A tak to - westchnął Kołodnikow. - Widocznie doprowadził kogoś do zawału-no i w odwecie... U mnie zresztą wczoraj też pomp- ka nawalała... Pierwszy raz w życiu... Aleksandra stała przed nim blada i patrzyła wytrzeszczonymi oczami. - To znaczy? - zapytała cicho. - To znaczy, że nie wszystko jeszcze się skończyło, nawet dla nas - odparł głucho Aleksiej. -1 jeszcze nie wiadomo, co będzie dziś w nocy... - Dima! - zawołała raptem Aleksandra. Drzwi małego pokoju otworzyły się i ponownie w korytarzu pojawiło się zaniepokojone oblicze Dimki. - Dima, jak się wczoraj czułeś? - Normalnie - odpowiedział, wpatrując się ze zdziwieniem w twarze rodziców. - A co? - Z sercem było wszystko w porządku? - No! - pomrugując i domyślając się jedynie, skąd takie pyta- nie, rzucił zdawkowo Dimka. - Nie, tylko tak zapytałam... Synalek niczego w końcu nie pojmując, schował się zakłopota- ny. Aleksandra spojrzała na Kołodnikowa. Ten tylko rozłożył ręce. - Młodzież - powiedział nieco przepraszającym tonem. - To tylko my mamy jakieś tam psychozy czy neurozy. Dla nich wszystko jest proste. Bach - z kopa w mordę i po płaczu! Na kilka sekund zapanowało niepokojące milczenie. - Jeszcze jedno - dodał Aleksiej z zawahaniem. - Rozmawiałem dziś z jednym z administracji domu... Brakuje im rąk do pracy. Możli- we, że niedługo odłączą wodę. Pracujemy, powiada, do pierwszej awarii... Aleksandra z jękiem usiadła na fotel. - Trzeba wyjeżdżać - odezwała się wreszcie. - Póki nie jest na to za późno... Późno, Aleksiej Kołodnikow zrozumiał to, gdy tylko spostrzegł z daleka tłumy, kłębiące się przy budynku dworca autobusowego. Gdyby taka gromadka przeszła ulicami, to można by mówić o rewolu- cji. Nie było nawet sensu przeciskać się do środka tylko po to, by zobaczyć wywieszki w okienkach informujące, że na najbliższe dni biletów brak i nie wiadomo kiedy będą. Kołodnikow gwałtownie ob- rócił się i skierował kroki w stronę kas kolejowych, choć spodziewał się, że i tam niczego nie wskóra. Tak też było w istocie. Spoglądając z mostu na panujący przy wejściu tłok, Aleksiej postanowił nie ryzykować przejściem z boku. W zasadzie, to misję wywiadowczą można było uznać za zakończoną. Ciekawe, że wysyłając męża, by wybadał sytuację z biletami, Alek- sandra zrobiła to w tajemnicy przed Dimką. Tak, w istocie głową ro- dziny był teraz Dymitrij Aleksiejewicz. Takie jest życie... Czterdzieści pięć lat psu na budę! Pewnie długo jeszcze rozmyślałby ze smutkiem Kołodnikow, gdyby nagle zza bladego pasma wieżowców nie usłyszał cichych, lecz wystarczająco wyraźnych dźwięków. Takjakby gdzieś w oddali głośno i bezładnie trzepano dywany. - Co tam się dzieje? - zapytał z trwogą Aleksiej przypadkowego przechodnia. Ten zerknął na moment w stronę bezbarwnych, szarawych brył wieżowców. - To z jednostki wojskowej... - odparł tamten niechętnie. - Strzelają, czy co? Przechodzień wzruszył ramionami. - Ćwiczenia może - odpowiedział i pognał dalej. Kołodnikow obserwował go ogłupiałym wzrokiem. Trzepanie dywanów trwało. Ćwiczenia... Idioci! W takiej chwili uczą się celo- wać do ludzi. Łatwiej byłoby już od razu strzelić sobie w łeb. Jeszcze raz zerknął na wieżowce i na przydworcowe tłumy... I jak tu teraz wydostać się z miasta? Księgowa wspominała coś, że chcieli ewaku- ować ich dom... Może faktycznie by się zgodzić? Oczywiście, jeśli ktoś zaoferuje... Aleksiej westchnął, przeszedł przez most i znów znalazł się w samym centrum, nieopodal budynku byłego komitetu obwodowe- go, gdzie obecnie mieścił się samorząd miasta. Jego uwagę przy- ciągnął plakat wiszący na ścianie kinoteatru, przedstawiający istne mordobicie. Z plakatu mierzył do przechodniów z pistoletu jakiś drań, który mimo swej wykrzywionej facjaty usiłował się przypodobać wi- dzom. Można dać sobie głowę uciąć, że to bohater pozytywny. „Już możesz czuć się martwy" - przeczytał Kołodnikow tytuł reklamowa- nego filmu. Litery miały kształt rozmazanych, krwawych plam. Ech, wytrzeć tak pysk autorowi plakatu tąjego reklamą... A przy okazji, wszystkim realizatorom filmu! Przygnębienie i smutek opuściły Kołodnikowa dopiero przed wejściem do domu. Wcześniej było to niemożliwe, ze względu na ciągłe spotykanie mieszkańców miasta ze śladami nocnych wyda- rzeń na twarzach. Jeden miał nawet obandażowaną głowę. Ciekawe, ale Aleksiej nie przypominał sobie, by rano spotkał choć jednego poszkodowanego. Albo wstyd im było wyjść na ulicę, albo wylegi- wali się, dochodząc do siebie godzinami. Aleksiej dyskretnie przy- glądał się siniakom i zadrapaniom, pozdrawiając życzliwie ich posia- daczy, niczym dobrych znajomych. Swoi... Ocaleni... Przed bar „U Oksany" wyniesiono na chodnik plastikowe fotele i stoliki, nad którymi rozwinięto ogromny kolorowy parasol na gru- bym trzpieniu. - Liosza! - zawołał ktoś niegłośno. Przy skrajnym stoliku, rozwalając się okazale w fotelu, siedział rumiany komsomolec Andriej i zachęcająco wskazywał Aleksiejowi puste obok miejsce. Coś podobnego! Szczerze mówiąc Kołodnikow nie sądził, że spotka jeszcze byłego dyrektora funduszu inwestycyj- nego „Rosjanin" żywego, zdrowego, a do tego na wolności. Przysiadł się i przywitał. Andriej poprosił o przypilnowanie miej- sca i schował się w barze. Po chwili wrócił z dwoma wysokimi kuflami jasnego piwa. - Co z Sergiejem Grygoriewiczem? - zapytał Kołodnikow. - Kiepsko z nim... - potrząsnął zarumienionym policzkiem An- driej. - Stracił dużo krwi. Ma roztrzaskaną nogę i do tej pory nie mogą mu złożyć kości. Grozi mu amputacja. Świadectwo ponoć zwrócił ci oficer śledczy? Ostatniego zdania Aleksiej nie usłyszał. Przypomniał mu się nagle zionący koniakiem Sergiej Grygoriewicz - ich ostatnie spotkanie, kie- dy zasłaniając monitor potężnymi barkami, były zastępca pułku zapa- miętale walił w klawisze, wrzeszcząc: „Stój! Dokąd to? A masz!" Co mogło mu tak roztrzaskać nogę? Czyżby dosięgły go kule, którymi rąbał w afgańską wioskę? Całkiem możliwe... Chociaż... Zaraz, zaraz! Przecież strzelał z wieży, a więc z daleka! Skąd ma zatem wiedzieć, czy kogoś trafił, czy nie... Andriej zapytał o kartę pracy. Kołodnikow ocknął się. - Co? A, karta? Tak, oddał... - A składałeś zeznania? - Jakie znów zeznania! - odżegnywał się Aleksiej. - Przecież ja nic nie wiem... A z tobąjak? Pewnie cię zamęczyli? - Żeby tylko - uśmiechnął się rumiany Andriej. - Mam zakaz opuszczania miasta... - Nie boisz się? - Aleksiej zniżył głos. - Byłem właśnie na dworcu, wszyscy stąd uciekają. Czy ty też skłonny do bójek nigdy nie byłeś? Andriej podniósł brwi i zlizał pianę z wydatnych warg. - Spróbowałbym choć raz się z kimś pobić! - uśmiechnął się. - Byłem zawsze grzecznym dzieckiem. W szkole działałem jako prze- wodniczący rady drużyny, potem jako sekretarz organizacji komso- molskiej. Na studiach też... Co ja, sam mam być sobie wrogiem? Gdy- bym urządzał burdy, to całą karierę szlag by trafił. Choć i tak na jedno wyszło - ale to już nie z mojej winy... Nieopodal trwała na skwerku manifestacja. Jednak tym razem flaga okraszająca zebranie była nie czerwona, lecz żółto-biała. - ...kto w tym maczał palce? - chrypiał i dudnił przez megafon ciężki bas. - Pytam się, czyja to dewiza, oko za oko, ząb za ząb? - Jakoś to będzie... - pocieszył Andriej, jakby to nie on, a Ko- łodnikow był założycielem nieistniejącego już funduszu. - Myślę, że niedługo o nas zupełnie zapomną. Widzisz, co się teraz tu wyrabia? Aleksiej przypomniał sobie pomarszczonego śledczego z wiel- kimi wargami i błyszczącą glacą i z powątpiewaniem mruknął: Nie, nie zapomni... Nawet jeśli wokół będą walić się mury. Rzecz jasna Kołod- nikow nie wypowiedział tego na głos, nie chcąc denerwować swego dawnego dobroczyńcy. - Tak, zapewne - kiwnął, chlipnął darmowego piwka i zasmucił się. Ech, całe życie nadaremne. Koniec świata tuż tuż, a tu nawet nie ma czego wspominać. - Słyszałem, że komuś już proponowano ewa- kuację - dodał z ponurą miną. - A! Więc też słyszałeś? - krzyknął rumiany Andriej i na jego twarzy zagościł promienisty uśmiech. - Przyjechali w kominiarkach, powiedzieli, że są z obrony cywilnej, zapakowali lokatorów do auto- busów, no i wywieźli ich, diabli wiedzą dokąd! A w międzyczasie wyczyścili mieszkanka. Wszystko co było cenne, zabrali! Ponoć wywozili w kontenerach... Kołodnikow zakasłał i odstawił kufel. A to ci nowość! To co ich czeka na prawdziwym Sądzie Ostatecznym? Na początek bałagan, rozgardiasz i zamęt... Ajakjuż napchająkieszenie... Dziwne, że apo- stoł Jan nie napisał o tym ani słowa. - A jak się dowiedzieli? - A, jedna babcia pobiegła do samorządu w tej sprawie - wy- pytywała, czy nie przysługująjej jakieś ulgi w związku z tą sprawą... No, a tam zaniepokoili się i przysłali oddziały specjalne. Kto się nawinął, tego od razu zakuli w kajdanki, a pozostałych - szukaj wiatru w polu! Sam się dopiero o tym dowiedziałem. Ale przyznaj, że sprytne! - Co w tym sprytnego? - burknął Kołodnikow. -1 tak wpadłoby to w ich ręce - i meble, i inne rupiecie. Tylko trochę później, kiedy już wszyscy pouciekaliby na dobre... Zresztą, pieniądze i kosztowności mieszkańcy pewnie zabrali ze sobą. Nie sągłupi, żebyje w domu bez dozoru zostawić! - Z tego co zrozumiałem, przeszukano również samych miesz- kańców - wyjaśnił Andriej. - Przecież mówię, że wywieźli, diabli wiedzą dokąd, no i... - Dopił piwo i odstawiając kufel, skierował na Kołodnikowa jasne, śmiejące się oczy. Wyraźnie radował się czło- wiek życiem, wolnością i pogodnym dniem. - Mniejsza o to! A o naszym lokalnym Kubie Rozpruwaczu słyszałeś? Nie? A więc posłuchaj... Pewnie pamiętasz tę serię morderstw... Kiedy co rusz znajdowano w rowie martwego chłopaka czy dziewczynę. Trąbili o tym w gazetach. Mieli jednego takiego na oku. Nie znaleźli jednak przeciwko niemu żadnych dowodów - same podejrzenia... I wiesz na co wpadł jeden oficer operacyjny? Postanowił zamknąć go na dobę, pod byle pretekstem. Wyobraź sobie, że było to w centralnej komendzie rejonowej. Po tym, co się tam wcześniej wydarzyło! Sło- neczko jeszcze nie zaszło, a ten już łomocze: wszystko, powiada powiem - tylko przenieście mnie gdzie indziej! Pomyśl sam, co by z niego zostało, gdyby spotkała go sprawiedliwość! Lepiej już do- stać kulkę w łeb, niż tak... Od wewnątrz brama była oblepiona najprzeróżniejszymi ulotka- mi. Makulatury przybyło również na asfalcie. Przypuszczalnie ciągle ktoś zrywał ulotki, a na miejsce starych przyklejał nowe. „Jehowa Bóg i Jezus Chrystus zgładzą 4/5 ludzkości, oczyszczając ją tym sa- mym..." Nie, to nie to. A! Właśnie... „SPRAWDŹCIE WASZĄ KAR- MĘ". Ten sam kleks... Ale już nie piszą o każdym wypadku z osobna. Słusznie, bo nie zmieściłyby się... Ani słowa też o zawałach... A zatem jeszcze się nikt nie domyślił... Oho! A cóż to takiego? „Rosjanie! Nie wierzcie w te sekciarskie banialuki! To sprzedajny rząd naszego kraju, tracąc resztki sumienia, uknuł, wraz z rządem USA i amerykańskimi biznesmenami, spisek przeciwko wam. Poddani zostaliście działaniu nowej broni psycho- genicznej. Co noc nasze miasto przez dwanaście godzin znajduje się. pod działaniem impulsu laserowego, który emitowany jest z tajemni- czej stacji orbitalnej „Ranger". A niech to! Wymyślili nawet nazwę stacji! Spryciarze! Chociaż... Psychogeniczna broń? Brzmi całkiem przekonująco. Biedny Kirusza Czer- noleptow! Idź teraz i powiedz, że to ty pierwszy o tym wspomniałeś! Mimo obfitości strasznych słów, proklamacja sporządzona była z głową. Nie mówi się tu o jakichś tam banialukach, tylko o sekciarskich banialu- kach. Oznacza to, że chcą żyć w zgodzie z prawosławiem... No-no... Kołodnikow z zakłopotaniem podrapał się za uchem i wszedł w podwórze, gdzie ku swojemu zdziwieniu spostrzegł, że przy sąsied- niej klatce znowu stoi ciężarówka z meblami, dywanami i całą resztą. Dom numer dwadzieścia jeden dotychczas wydawał się Aleksiejowi ostoją ciszy i spokoju pośród ogarniętych paniką pobliskich budyn- ków, które zresztą ani razu nie stanęły przed majestatem sprawiedli- wości. Takie zjawisko przyrody określane jest „okiem tajfunu". Ale kto by pomyślał, że znowu będą uciekać! Może zerwała się druga fala? Może ktoś wyjątkowo mądry pojął, że co noc przez miasto przechodzi coś w rodzaju ogromnego niewi- dzialnego hebla, zestrugującego z ludzkiego sumienia warstwę po warstwie, obnażając nasze grzechy, których już sami nie pamiętamy? Na nic więc pocieszanie się, że w życiu nawet muchy nie tknąłeś palcem. Każda wyrządzona przez ciebie krzywda zabija czyjeś komór- ki nerwowe. No i bądź tu teraz mądry... Wkrótce jednak wyjaśniło się, że Aleksiej wyciągnął pochopne wnioski. Gratów bowiem nie wynoszono, lecz wręcz przeciwnie - wnoszono do klatki. Coś podobnego! Czyżby ktoś wrócił? Czy wprowadzają się nowi lokatorzy? Aleksiej podszedł do samochodu i w tym momencie właściciel rupieci obrócił w jego stronę spoconą, lecz szczęśliwą fizjonomię. Był to ten sam typek, którego Kołodnikow widział niedawno w tele- wizji. To właśnie on wyzwał młodego moskiewskiego dziennikarza w długim czarnym płaszczu. - Myślałem, że będą zabijać! - podzielił się swoją radością z Aleksiejem promieniujący lokator. - A tu okazuje się, że interesików tyle! No i co, że biją po mordzie... Tak jakby wcześniej nikt tu po zębach nie dostał! Już w klatce Kolodnikow postanowił po raz pierwszy zrobić użytek z wręczonych przez Dimkę kluczy. Wszedł na drugie piętro i otworzył drzwi dawnego mieszkania Borki. Po pustym, przestrzen- nym i dźwięcznym korytarzu rozniósł się energiczny i nieustępliwy głos syna. Dymitr Aleksiejewicz rozmawiał przez telefon. Sądząc po barwie głosu, jego rozmówcą był ktoś z podwładnych. - Aha... No, zobaczymy... Zobaczymy, powiedziałem... Aleksiej zajrzał do dużego pokoju. Był pusty i podobnie jak korytarz uprzątnięty jedynie z grubsza. W kącie ślepo migotał ogromny monitor (takich Kołodnikow jeszcze nie widział) i lśniły inne, jeszcze nie zestawione części komputera. Na starym taborecie, z którego ze- szła już biała farba, stał podłączony niedawno do starego gniazdka luksusowy telefon z faksem. - No, to wszystko - surowo marszcząc brwi, skończył rozmowę Dimka i odłożywszy słuchawkę, zwrócił się do ojca. - A wy z mamą, co? Chcecie wyjechać? Najwyraźniej synalek po rozmowie z podwładnym nie zdążył przestawić się psychologicznie, dlatego jego pytanie zabrzmiało ostro, twardo i nieprzyjaźnie. - To nie mnie pytaj - Aleksiej nawet nieco się speszył. - To ona, a co ja mogę? - A mama mówi, że to ty... -No, wiesz! Kołodnikow mruknął, wyrażając swoje niezadowolenie, a na- stępnie rozejrzał się po gołych ścianach i wysokich sufitach z zaokrą- glonymi kątami. Należały się chyba słowa, jeśli już nie zachwytu, to przynajmniej pochwały. - M-m tak - wydusił wreszcie. - Nawet bym nie pomyślał, że coś takiego jest możliwe... - Z Bożą pomocą wszystko jest możliwe - odparł zadowolony Dimka. - Kim bym był teraz, gdyby nie on? Pomywaczem... - Słuchaj - rzekł Kołodnikow - a twoi wspólnicy też z tych wierzących? - Gdzie tam - posmutniał trochę Dimka. - Początkowo chciałem ich nauczyć rozumu, ale potem pomyślałem... Sami z czasem wszyst- ko zrozumieją. Albowiem powiada Pan: „Trudno jest wierzgać prze- ciwko ościeniowi..." A oni właśnie wierzgają... Bóg z nimi... Chodź, lepiej obejrzymy telewizję. Może załapiemy sięjeszcze na „Wiadomo- ści". Opuścili puste i głuche mieszkanie i zatrzasnąwszy za sobą żela- zne drzwi, zeszli na pierwsze piętro. Aleksandra nawet nie usłyszała ich kroków. Siedziała przed telewizorem jak przytwierdzona do fotela. „Wiadomości" już trwały. Na ekranie zakłócał porządek publiczny krótko obcięty parlamentarzysta z wykrzywionym, rozbestwionym pyskiem. - ...byle tylko zamącić w głowach!- wył. - Mówię więc: prze- stańcie ludziom mydlić oczy tymi bredniami! Tymi swoimi bajkami o jakiejś tam nowej superbroni! Wcześniej powoływali się na brak kul w ciałach nieboszczyków! Gdzie są ci ludzie? Chcę popatrzeć w ich wstrętne bezwstydne twarze! Gdzie oni są? O! - Nie znajdując widocznie twarzy, o których była mowa, parlamentarzysta podniósł rękę i operator zrobił zbliżenie. Między kciukiem mówcy a jego pal- cem wskazującym błysnęła mętnie bezkształtna grudka metalu. - Właśnie dostarczono mi ją samolotem! To jedna z kul, które do- słownie podziurawiły tamtejszego miejscowego mafiosa zwanego Ar- chitektem! - Co za capy! - posępnie zabuczał Dimka. - Czyżby to była prawda? - zapytał spokojnie Aleksiej. - No a nie? - odburknął tamten zirytowany. - Ci, no... niedobitki po Połtynie i Skurżawym... korzystając z zamieszania, postanowili sprzątnąć drania. Myśleli, że teraz już nawet sekcji nie przeprowadzą... Nie, nie łapię! - Dimka zaciskał pięści. - Kim jesteś, żeby zabijać? Bogiem? Nie mogli go po prostu zamknąć w jakiejś ruderze, gdzieś tu w centrum? - Dima-a... - wyjęczała Aleksandra. - A ty? - O mnie, niech się mama nie martwi. Tych, co go zakatrupili, już mają. Swoi ich wydali... A więcej głupków się nie znajdzie. - Nie, zaraz, zaraz - wybełkotał Kołodnikow. - A jak to się stało, że się nie przestraszyli? Przecież ich samych mogłoby... - Pracowali za dnia - nie dosłuchując do końca, posępnie wyja- śnił syn. - ...pucz wspierany przez grupy przestępcze! - wył z telewizora krótko ostrzyżony parlamentarzysta. - Oto, co tam się dzieje! Uprze- dzam: jeszcze tydzień i będziemy mieć nowy punkt zapalny! Kiedy wyłączyli telewizor, zapanowało niezręczne milczenie. Małżonkowie spoglądali na siebie z trwogą i ze smutkiem. Dimka robił niezadowolone miny i drapał się po karku, jakby nad czymś się zastanawiał. Cała trójka wyczuwała zbliżające się rozstanie. - Dima... - zaczęła ostrożnie Aleksandra. - A może jednak poje- dziesz z nami, co? Syn tylko spojrzał z ukosa i ciężko westchnął. - Mamo! - rzekł. - No co ty? I ty też... - odwrócił się do ojca. - Tu właśnie zaczyna się życie, a wy już wyjeżdżacie! Kiedy jeszcze taki szmal wpadnie nam w ręce? Tak, dosłownie wpadnie! Można więc przypuszczać, że Bóg nam go z nieba zesłał! - No tak! - wtrącił Kołodnikow. - Nie ma już nawet komu praco- wać w administracji domu! Odetną wodę, prąd - co wtedy zrobisz? A jak, nie daj Boże, w nocy wybuchnie pożar? Nikt z kierowców nie przyjedzie w nocy do centrum - zbyt duże ryzyko! Wiesz, co się dzieje z pustymi miastami? Palą się! - Znajdą się ręce do pracy! - W głosie Dimki brzmiała nieprze- parta pewność. Wystarczy gwizdnąć! Spójrz, z naszego domu wy- prowadziło się dwadzieścia osób i to wszystko! A mówisz, że nie ma komu pracować! - Ci co zostali, nie są robotnikami... To inteligenci, jak my z mamą... Nie będą pracować jako ślusarze czy strażacy... - Pójdą - zapewnił Dimka i na jego twarzy zagościło coś w rodzaju uśmiechu satysfakcji. - Jak pieniążków zabraknie - to sami się będą prosić... - A co, jeśli ogłoszą godzinę policyjną? - nie ustępował Alek- siej. - Pomyśl sam! Dopóki ulice patrolować będąjakieś żółtodzioby, to nic strasznego, co najwyżej pokryją się siniakami... Ale później, kiedy wyślą na pomoc posiłki, ostrzelane j ednostki boj owe! ? Wtedy nasze podwórze będzie usłane trupami. Noc w noc! Słyszałeś prze- cież, co ten przygłup w telewizji wykrzykiwał! Nie daj Boże, zaczną bombardować... Załamał mu się głos i umilkł. Wyraźnie i szczegółowo zobaczył oczami wyobraźni tę złowieszczą wizję. Dimka pomrugał i zastanowił się chwilę. - Nie, nie zaczną- odezwał się wreszcie. - Dostali już pewnie za Groznyj... Nie, no... Trzeba będzie przeczekać, aż wszystko się uspo- koi. Za to później... - Raj na ziemi?- wykrzywił się Kołodnikow. Dimka uniósł brwi i wbił wzrok w ojca. Widocznie jemu samemu ta trafna myśl nie przyszła jeszcze do głowy. - O czym my w ogóle mówimy! - Aleksandra z pełną cierpienia miną chwyciła się za skronie. - Teraz już pewnie nie pojedziemy. Co z biletami, Liosza? Kołodnikow odpowiedział, co z biletami. Aleksandra otworzyła usta, zmrużyła oczy i pomału zaczęła przechylać głowę do tyłu, wy- raźnie zamierzając ponownie zanieść się płaczem. - A co za problem? - zapytał Dimka, patrząc ze zdziwieniem to na matkę, to na ojca. - Dokąd jedziecie? Do cioci Mariny? No i co stoi na przeszkodzie? Dziś wieczorem chłopaki jadą, to was podwiozą. - Raptem Dimka przypomniał sobie o czymś ważnym, ponieważ na jego twarzy pojawiła się troska i zamyślenie. - Pomyślcie, a ja tym- czasem sprawdzę, czy remont posuwa się do przodu... - dodał, jakby mówił sam do siebie. Małżonkowie spojrzeli po sobie. - Chłopaki - to znaczy twoi ludzie? - podejrzliwie próbował uściślić Aleksiej. - Nie, nie moi... Tacy, znajomi - odparł Dimka, uważnie ogląda- jąc sufit. - No, tacy, co lepiej, żeby tu nie nocowali... * * * Tuż przy ganku na małżonków czekała ciemno-perłowa limuzy- na produkcji zachodniej. Przy niej stały dwa dryblasy w skórzanych kurtkach, spoglądający spode łba to na klatkę, to na zegar. Podobni byli do typa, który w nocy, z trzydziestego na trzydziestego pierw- szego marca odlepił się od ściany i nieprzyjaźnie poradził Aleksiejo- wi, by obszedł bramę, w której biesiadowali wówczas po raz ostatni Skurżawy i jego banda. Istotnie lepiej, żeby tacy nie nocowali w mieście. Jeden z olbrzymów, gdy tylko zobaczył wychodzących z budynku Kołodnikowów, szybciutko wskoczył za kierownicę, dru- gi z wymuszonym uśmiechem otworzył przed Aleksandrą tylne drzwi. - Jesteście rodzicami Dymitra Aleksiej ewicza? - zapytał z sza- cunkiem, w chwili gdy małżonkowie usadowili się na tylnych siedze- niach. - Znaczy się, tak... - nerwowo westchnął Aleksiej, poprawiając w kieszeni koszuli zabraną na drogę ikonę Najczystszej Bogurodzicy Bogolubskiej. 260________________ Płynnie i niemal bezszelestnie samochód ruszył w stronę bramy wychodzącej na aleję. Kołodnikow bez jakiegoś sensownego powo- du zdjął okulary, po czym znowu nasunął je na nos. Mój Boże, myślał z zakłopotaniem. Tak po prostu... Wsiedliśmy i pojechaliśmy. Czyżby na zawsze? Bez szansy na powrótj? Mignął mu ogromny pstrokaty parasol przy barze „U Oksany", potem (z drugiej strony skwerku) okropna reklama filmu „Już możesz czuć się martwy". Z grymasem męczennika, Kołodnikow przypatrywał się znajo- mym domom i skwerom. Zastanawiał się, w co też zamienią się za tydzień, miesiąc, czy rok... Widać teraz, jak niewiele trzeba, by ukarać całe miasto! Nie potrzeba ani siarki, ani ognia z niebios - wystarczy po prostu spłacić długi... - Posłuchaj - rzekł, odwracając się do Aleksandry - a gdzie bę- dziemy mieszkać? O ile mi wiadomo, to u Marinki jest izba pełna ludzi... - Na początku, rzeczywiście u niej - z obawą, jak się wydało Aleksiejowi, odpowiedziała żona. - A potem, Dimka mówił, że kupi mieszkanie... w czeskim domu... tam nas zamelduje... - W czeskim domu? - Tak. Z dziesięć lat temu pracowali tam czescy nafciarze... -jak gdyby usprawiedliwiała się Aleksandra. - No i budowali dla siebie... Na przednim siedzeniu poruszył się jeden z olbrzymów. - Piękne domy - stwierdził skrzypiącym głosem. - Sami w nich mieszkamy... Samochód skręcił z alei i pomknął wzdłuż torów tramwajowych. Z prawej strony mignęła jednopiętrowa willa z czerwonej cegły, ukła- danej na stary sposób. A zatem z lewej strony, w głębi, powinien pojawić się zaraz czteropiętrowy budynek, w którym jeszcze nie tak dawno mieszkała Mila. Oto i on... Błądzili po peryferiach. W końcu samochód wydostał się na równą, jakby ubitą pod sznur autostradę. Nabierał prędkości - zupeł- nie jak gigantycznych rozmiarów samolot pasażerski przy starcie. Za oknem przeleciały jakieś, przypudrowane białym kurzem, ceglane murki zwieńczone drutem kolczastym. - No tak - z niezadowoleniem wycedził nagle ten siedzący za kółkiem i zwolnił. - Tylko tych tu jeszcze brakowało... Z naprzeciwka, łomocząc gąsienicami, jechała kolumna trans- porterów opancerzonych. Za nią następna. Aleksiej przylgnął do szy- by. No i stało się... Wprowadzają wojsko, idioci! Kolejna niespodzianka czekała na nich przy posterunku dro- gówki. Połowa nawierzchni była przegrodzona betonowym blokiem. Tuż obok przechadzał się milicjant z lizakiem, a na poboczu stał wóz pancerny. - Co to jest? - zapytał cicho Kołodnikow. - Punkt kontrolny - obojętnie odparł kierowca. - Zrobią kon- trolę i przepuszczą. Z miasta nie zatrzymują. A do miasta wpuszczają tylko za okazaniem meldunku... Polecono im opuścić kabinę. Aleksiej poprosił żonę, by pocze- kała, sam natomiast zbliżył się do wozu pancernego. Nie była to, bynajmniej, wymyta do połysku, błyszcząca farbą zabawka, okrasza- jąca parady na cześć jakiegoś tam dawnego zwycięstwa, lecz po pro- stu maszyna bojowa, przyzwyczajona do strzelaniny i zupełnie nie dbająca o swój wygląd. Sprawiała wrażenie, jakby chciała powie- dzieć: „Na razie odpoczywam, ale gdy będzie trzeba uderzyć - ude- rzę". - A pan co... - nieżyczliwie zapytał Kołodnikowa posępny mło- dy człowiek ze szramą na czole i baretką na pstrokatym kombinezo- nie. Miękkie pagony z trzema malutkimi, zatartymi gwiazdeczkami. Porucznik. - Ja właściwie, to...- wybełkotał Aleksiej przez ściśnięte gardło. - Chciałem tylko zapytać. Skąd jesteście chłopaki? Porucznik powoli obrócił głowę. - A po co ci to? -Nie, tak tylko... Przecież gdzieś już walczyliście? Oficer przyjrzał mu się. Coś widocznie sobie uprzytomnił, bo nagle na jego twarzy zagościł krzywy i wymuszony uśmiech. -Walczyliśmy, ojczulku, walczyliśmy... Śpij spokojnie, wkrótce zaprowadzimy tu porządek... POLECA ĘątCadigan „Wgrze s.net.pl BEN, 'V BE5ISEIIER W USA seria WOJNA 0 KSIĘŻYC Seria składa się z 1( księżycowy (2 wol.) marsjański (2 wol.), planetarny (3 wol.) i wojnę o asteroidy (3 w rienia: www.solaris.net.pl najlepszych opowiadań i mikropowieśd HARUNELUSON pTAK ŚMIERCI Zamówienia: www.solaris.nea.pl