Michailow Wladimir Pięciu na Deimosie Tłumaczenie: Zofia Dudzińska Wydawnictwo: „Iskry” Rok wydania: 1967 Wydanie: 2 Druk: Gdańskie Zakłady Graficzne Nakład: 10.000 egz. Projekt okładki: Michał Demczuk Tytuł oryginału: Osobaja nieobchodimost' Seria: Fantastyka Przygoda Rozdział 1 – Opowiadało się o tym u nas wieczorami – zaczął Siencow. – Wieczorami... – westchnął Rain.    Wieczory były daleko.    Odpłynęły wraz z cieniem drzew, z biegnącymi po okrągłych kamykach przezroczystymi strumieniami, z białymi obłokami i wesołymi światłami miast.    Odległe o siedemdziesiąt milionów kilometrów zostało to wszystko, co zawiera w sobie wszechobejmujące słowo – Ziemia.    Właściwie rodzima planeta mogłaby wydawać się stąd niczym: dawno już zamieniła się w maleńką gwiazdę, którą trudno odróżnić od innych. Ale wbrew odległości – albo może właśnie dzięki niej – Ziemia stała się dla kosmonautów czymś wielkim, bliskim, aż boleśnie drogim. – Pamiętacie na pewno Barancewa – mówił dalej Siencow, powstrzymując uśmiech i przyglądając się wszystkim z uwagą. – No, tego, który był kierownikiem wydziału astronautyki w instytucie. Plan przygotowań przewidywał, że wszyscy wykładowcy również odbędą loty na orbicie okołoziemskiej, żeby lepiej wniknąć w psychikę swych słuchaczy. Nadeszła kolej Barancewa...    Siencow przerwał.    Gdzieś pod sufitem rozległ się miękki, jękliwy dźwięk. Powoli narastał, nabierał ostrości, przewiercał uszy niby lodowatą igłą. Zamigotały błękitne plafony. Potem dźwięk jakby stracił na sile, zaczął zanikać i ucichł na niskiej, lekko schrypniętej, bełkotliwej nucie. – Wszyscy na stanowiska! – rzucił komendę Siencow, chociaż każdy i tak siedział na swoim miejscu. – Zaraz nastąpi korekta kursu...    Silny wstrząs przyprawił ich o zawrót głowy, zakołysał fotelami. Na tylnym ekranie zapłonęły i zgasły długie jęzory płomieni.    Siencow pochylił się nad umieszczonym na wprost jego fotela mikrofonem i podyktował wyraźnie: – Dwadzieścia cztery – czterdzieści dwa... Wykonano automatycznie zwrot korekcyjny. Poprawiono kurs...    Operator Lajmon Kalwe, zajmujący stanowisko przy maszynie elektronowej, podawał już kapitanowi taśmę. Siencow nachyliwszy lekko głowę odczytał bez pośpiechu dane integratorów – trójwymiarowe koordynaty statku w przestrzeni. – Załoga zdrowa, mechanizmy i przyrządy w porządku, nic szczególnego nie zaszło. To wszystko.    Wyłączył mikrofon. Aby lepiej widzieć towarzyscy, odwrócił się ku nim wraz z fotelem.    Kosmonauci siedzieli milcząc – nieruchomi, chmurni. Jakby dobrze znany dźwięk syreny odebrał im wesołość, kazał zapomnieć o zaczętym opowiadaniu Siencowa i pogrążyć się w najskrytszych, nie ujawnianych myślach. Należało się uśmiechnąć i Siencow zmusił się do uśmiechu. Ale spojrzenie miał poważne i czujne.    Wysoki, barczysty Kalwe, nowicjusz w Kosmosie i człowiek o jawnie „niekosmicznych rozmiarach”, jak żartowali jego koledzy, siedział pogrążony w zadumie, machinalnie głaszcząc przerzedzone włosy. Robił wrażenie bryły, która spokój i opanowanie zapożyczyła od maszyn matematycznych. Wątpliwe, czy, ktokolwiek poza kapitanem domyślał się, że wciąż jeszcze nęka go uporczywa choroba – lęk przestrzeni. Ale to nic. Lajmon nie zawiedzie.    Obok niego wyciągnął się w fotelu Rain. Oczy miał na wpół przymknięte, cała zaś postawa wyrażała doskonałą obojętność wobec tego, co nastąpi. Zainteresowanie jego koncentrowało się wyłącznie na pewnych osobliwościach, dotyczących odbicia od powierzchni Marsa, dostrzegalnych przy obserwacji właśnie stąd, z niewielkiej stosunkowo odległości, z przestrzeni, gdzie nie istnieją przeszkody atmosferyczne.    Drobny, szczupły Rain, znany astronom, a zarazem astronawigator wyprawy, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wątłego i jakby nieco zagubionego w tej ciasnej sterowni, gdzie ze wszystkich stron otaczała go technika. Ale Siencow odbył już z Rainem niejeden rejs (wprawdzie były to rejsy na Księżyc, co zresztą nie zmieniało istoty rzeczy) i wiedział, że na uczonym polegać można we wszystkim – oprócz podnoszenia ciężarów. Ale od czego jest tutaj nieważkość...    Siencow przeniósł wzrok na Azarowa. Dynamika i rozmach... Będzie z niego pożytek. To dopiero drugi jego rejs, a zachowuje się jak doświadczony astronauta. Brak mu jedynie opanowania. I poczucia humoru... czasami.    Azarow poczuł uważne spojrzenie, podniósł oczy. Do diabła! Jakże trudno zdobyć się na uśmiech. Niespokojnie poruszył się w fotelu. – Tak... I to się nazywa, że człowiek podbija Kosmos – burknął, nie wytrzymując milczenia. – A jeżeli dobrze się zastanowić, w Kosmos lecą automaty, a my je tylko obsługujemy...    Był to ulubiony temat Azarowa, nieustannie do mego powracał.    Siencow wzruszył ramionami, jedynie kąciki warg drgnęły mu ironicznie, Kalwe powoli, z trudem radząc sobie z rosyjską gramatyką, nie wiadomo który już raz podchwycił: – Lotem statku kierują maszyny elektronowe. Radzą sobie z tym lepiej niż my... Ludzie wykonują swoje zadania, a maszyny swoje. Tak mi się wydaje... – A mnie się nie wydaje! – uciął Azarow. Rozpiął pasy, wstał i szurając przyssawkami butów (przy pewnym treningu pozwalały przesuwać się wolno po podłodze) zaczął krążyć po sterowni, zaczepiając ramieniem o ściany. – I w ogóle niech pan przestanie zachwycać się: swoimi maszynami. Prawdopodobne najchętniej żyłby pan w świecie takich właśnie mikrocząsteczkowych mózgów. To my, piloci, powinniśmy prowadzić statek, A tymczasem tutaj stworzyli nam jakieś cieplarniane warunki. Przecież analizując...    Kalwe nastroszył się urażony. Ostatnio wszyscy stali się nadmiernie drażliwi. To skutki trwającego ponad dwieście dni lotu. Rain spojrzał z ukosa na Siencowa i skwapliwie podjął dyskusję. – Tak więc, analizując? – spytał z sarkazmem. – A niech pan powie...    Siencow nie słuchał kolejnego sporu na temat, kto był pierwszy: kosmiczne jajko czy kosmiczna kura, jeszcze jednej słownej utarczki, zbyt hałaśliwej, by traktować ją poważnie. Najistotniejsze, że z chłopcami wszystko w porządku. Przywróciwszy fotelowi normalne położenie zaczął patrzeć na seledynowy, okrągły ekranik lokatora, przez który falisto przebiegała jasna linia.    Sprzeczki. Nic nie szkodzi, że się sprzeczamy. Nerwy są napięte. Brak uczucia ruchu, szybkości, która zawsze mobilizuje; wydaje się, że statek po prostu zawisł w przestrzeni. Ten spokój jest zdradliwy i potęguje napięcie: dokoła Kosmos, nie znany jeszcze, nie zbadany. Kto wie, jakie niespodzianki kryje w swym czarnym worku. No i sprzeczamy się. I będziemy się sprzeczać właśnie o byle co, ale nie o sprawę najważniejszą.    Możliwe, że od sporu przejdziemy do równie sztucznego śmiechu. W końcu przebywanie przez osiem miesięcy w sterowni albo na ciasnych punktach obserwacyjnych dokuczyło wszystkim. Miałoby się czasem ochotę wyjść, zobaczyć coś, co nie obrzydło tak jak ściany sterowni czy kajuty sypialnej.    Obecnie lot wchodzi w decydującą fazę: należy okrążyć Marsa w odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Dlatego właśnie Siencow tak uważnie obserwował twarze towarzyszy.    Rakieta nie jest pierwszym statkiem, który wyruszył z Ziemi na Marsa. Kilkakrotnie wysyłano już tutaj rakiety-automaty. Ich drogę można było śledzić tak długo, dopóki nie wchodziły w stożek cienia Marsa. Potem łączność się przerywała. Nawet najpotężniejsze radioteleskopy nie chwytały żadnych sygnałów. I żadna z tych rakiet nie wróciła na Ziemię...    Nigdy nie dyskutowali, jaki był dalszy lot tych rakiet. Cóż ostatecznie mogło się zdarzyć? Potok meteorytów o dużej gęstości? Ale przecież rakiety były wyposażone w osłony przed meteorytami... Spotkanie z jakimiś asteroidami, które siłą swego przyciągania wytrącały rakiety z kursu? Lecz astronomowie nie zaobserwowali takich zjawisk... Niedobór paliwa? Zgodnie z obliczeniami zapas był dostateczny...    Dlatego dawno już zdecydowano: polecimy i przekonamy się. Właśnie teraz wyruszyli, żeby zobaczyć. I wrócić. W tym celu wzmocniono zabezpieczenie statku przed meteorytami, zespoły akumulatorów – również. Rakietę wyposażono w kosmicznego szperacza, w zapasowe układy do maszyn elektronowych i części do baterii słonecznych. W razie potrzeby kosmonauci mogli przejąć kierowanie statkiem i sprowadzić go z powrotem na Ziemię. Uczyniono wszystko, by praktycznie był nie do pokonania w każdych okolicznościach, nie do pokonania – o ile to jest w ogóle w Kosmosie możliwe.    Ale z całą pewnością oczekiwało ich nie znane i dla tego jeszcze więcej obaw budzące niebezpieczeństwo. I Siencow doskonale wiedział, że o tym niebezpieczeństwie myślał przygładzając włosy Kalwe, że Rain usiłował je wypatrzyć zmrużonymi oczami, że ono właśnie wywoływało wściekłość Azarowa, gdy pomstował na automaty.    ...Tymczasem automaty radziły sobie doskonale i chociaż każdy z trzech pilotów pełnił kolejno ośmiogodzinną służbę w sterowni – ludzie mogli tylko z demonstracyjną niezależnością popatrywać na pokryte bezpiecznikami i zaplombowane ręczne stery...    Nie było to najprzyjemniejsze i czasami Siencowa aż zaczynało ssać w dołku z pragnienia, aby zerwać plomby i własnoręcznie posadzić statek na Marsie. Ale teraz też wziął się w garść. Oczy jego z przyzwyczajenia śledziły wskazówki przyrządów, a gdzieś w podświadomości odliczał czas. Do wejścia na orbitę Marsa zostawały trzydzieści dwie minuty. Odległości liczące miliony kilometrów i dokładność co do minuty – oto Kosmos. A więc...    W sterowni gawędzono już spokojnie o teatrze. Zdaje się, że o ryskim, a może moskiewskim balecie. I Siencow w myśli pochwalił chłopców za opanowanie. Potem chrząknął i rozmowę natychmiast przerwano. Wszyscy spojrzeli na niego. – No... – powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to jak najspokojniej i najbardziej pogodnie,    Zrozumieli: już czas. Kalwe i Rain odpięli pasy. Azarow potrząsnął głową – włosy zwichrzyły się ł nastroszyły. Odepchnąwszy się lekko od pulpitu, Azarow popłynął w powietrzu. Otworzył drzwi, dziwacznie się wyginając dał nura w korytarz. Za każdym razem dla zabawy wymyślał inny sposób opuszczania sterowni. Kalwe przesuwał swoje masywne ciało powoli, przytrzymując się pulpitu; lubił czuć grunt pod nogami. Rain wyszedł zdecydowanym krokiem, jakby nie istniała żadna nieważkość – na pożegnanie z uśmiechem skinął ręką. Hermetyczne drzwi zamknęły się za nim z głośnym westchnieniem. Skierował się do urządzenia utrwalającego samoczynnie na taśmie magnetycznej obraz Marsa, ilekroć ten ukazywał się w polu jego widzenia.    Do sterowni wszedł – jakby po to, aby nie zapanowała tu trwożna cisza – wypoczęty Korobow, drugi pilot. Wraz z nim wtargnął zapach wody kolońskiej. Siencow wciągnął nosem powietrze i pomachał przy twarzy dłonią. Korobow usiadł w fotelu obok Siencowa. Kiedy zauważył jego gest, uśmiechnął się. – Jestem gotów: pełna gala! – powiedział żartobliwie, jakby dając do zrozumienia, że ani jego słów, ani ewentualnego niebezpieczeństwa nie należy traktować serio.    Obaj pochylili się nad mikrofonem dziennika pokładowego. Korobow przejął służbę. Teraz Siencow mógł przez jakiś czas odpoczywać, nie myśląc o niczym, dopóki sygnał nie obwieści początku manewru. Chociaż nigdy nie mógł zrozumieć, jak się to robi, żeby o niczym nie myśleć.    Siencow kolejno regulował obrazy na ekranach. Zaświeciły martwym, widmowym blaskiem, ukazując rozsypisko gwiazd, od którego jakby powiało przenikliwym chłodem pustki. Korobowa przebiegł dreszcz.    Siencow z trudem odnalazł ginącą w słonecznych promieniach Ziemię i długo na nią patrzył. Stamtąd człowiek uparcie dążył w Kosmos. Osiągnął to i oczywiście coraz bardziej będzie się oddalał od domu – jak dziecko, zdecydowane najpierw na okrążenie podwórza, a potem coraz śmielej zdążające do ciemniejącego w oddali lasu. Ale przecież człowiek nie może żyć bez Ziemi. Nie może żyć bez niej, gdyby nawet przystroić pokład najwspanialszymi ogrodami. Tutaj też pewien mądrala chciał ozdobić sufit różnymi krajobrazami – chyba po to, żeby budziły tęsknotę... Dobrze, że mu się to nie udało, i sufit został pomalowany na delikatny srebrzysty kolor.    A właściwie wcale nie lecą długo, badają, jeśli można się tak wyrazić, zaledwie podmiejską linię. Co powiedzą ludzie, którym przypadnie szczęście uczestniczenia w lotach do innych galaktyk? Że takie loty się odbędą, Siencow nie wątpił, inaczej ich pobyt tutaj straciłby wszelki sens. Istniał jednak oczywisty konflikt między długotrwałością lotu i wzrastającą tęsknotą za Ziemią. Siencow nie widział tu możliwości rozwiązania. Nie lubił zaś posuwać się naprzód, pozostawiając za sobą nie rozstrzygnięte problemy...    Spojrzał z ukosa na Korobowa, odnalazł dłonią wyłącznik i zapalił ekran kierunkowy.    Kabinę zalało czerwone światło. Ostre cienie legły na ścianach, zadrgały na tarczach przyrządów.    Mars wisiał przed nimi jak szeroki miedziany sierp. Lekka mgiełka łagodziła jego kontury. Odwieczna zagadka, jabłko niezgody... Ciągle jeszcze dyskutowano, czy jest na tej planecie coś oprócz piasku i być może jakiejś skąpej roślinności, czy satelity Marsa są sztuczne, czy istniało tutaj kiedykolwiek życie...    Odpowiedź na te wszystkie pytania była obok, wystarczyło ręką sięgnąć: zaledwie o trzydzieści tysięcy kilometrów od rakiety świeciła Aeria, widać było Wielki Syrt, zagadkowy węzeł Laokoona... Można poczuć zawrót głowy.    Korobow patrzył opuściwszy podbródek na pierś i cichutko posapywał. Siencow uśmiechnął się bezwiednie. I pól nieba przesłonił Mars, wśród pogwizdów huczna cisza nadciąga... wyrecytował powoli. – Cisza... – powtórzył w zadumie Korobow. – Jakaś niedobra cisza... – Nie o ciszę tu chodzi. O zwycięstwo... – Gdzieś ten wiersz słyszałem... Niedawno napisane? – Dawno... Tego poetę wziąłbym ze sobą na pokład. Czuł, co to jest lot... Tak więc wygląda zwycięstwo – czerwony półksiężyc na ekranie, oglądany z odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Dotarliśmy tu jednak. A co dalej? Roztajała u rzęs, u warg noc kosmiczna, wieczność czuwająca, odpływają powoli w dal obcych planet nieprzyjazne słońca. Oto probierz człowieczych trwóg, Samotności, tęsknot, obawy. Przerzucone poprzez wieczność pasma dróg, poprzez czas wytyczone przeprawy.    Siencow zamilkł. Poprzez czas wytyczone przeprawy...    Nie, jednak podróżować całe lata – to trudne. Trudne... A co będzie z pokonywaniem odległości międzygwiezdnych? Cóż wtedy? Zmiana pokoleń? Ale kto odważy się dać życie dzieciom, które nigdy nie zobaczą Ziemi? Jacy będą ci ludzie, choćby w trzecim pokoleniu?    W fotelu obok poruszył się Korobow. Westchnął i powiedział cicho: – A jednak trochę żal... Lecimy prawie rok, a za pięćdziesiąt czy sto lat ludzie będą tu docierali po prostu w ciągu jednego dnia. No – może w ciągu trzech dni... Wiesz, kim jesteśmy, ty i ja? Okazami z epoki kamiennej... Płyniemy teraz w dębowym czółnie, nawet nie w czółnie, a na tratwie obciągniętej skórami. A kiedyś przyjdą czasy oceanicznych poduszkowców o napędzie atomowym. Trochę żal... W dodatku nasi praszczurowie z dębowych czółen nie wiedzieli nic o przyszłych oceanicznych statkach. Na pewno nawet tego nie przeczuwali. A my z grubsza wiemy, co będzie po nas. I nasza praca ma posłużyć nawet nie naszemu pokoleniu, lecz przyszłym. Powiesz: tak pracuje wielu uczonych. Jednak prawdy przez nich odkryte są trwałe. A o nas co potem powiedzą? Czy nasi potomkowie nas zrozumieją? Czy nie będą sobie pokpiwać: „Latali tutaj kiedyś na gratach... zaśmiecali tylko Kosmos!” Czy zdołamy dokonać czegoś takiego, żeby prawnukowie przyznali: staruszkowie nie marnowali paliwa!    Korobow nieufnie popatrzył na Siencowa, spodziewając się zwykłego uśmieszku. Wszyscy wiedzieli, że Siencow jest trzeźwym realistą... Korobow zaś chciał podzielić się myślami – gorąco kochał swój zawód i pragnął, żeby wszystko było w nim jasne...    „Drogi mój przyjacielu – miał ochotę odpowiedzieć Siencow. – Pełen jesteś obaw, zastanawiasz się, podobnie jak każdy z nas. Niekiedy rzeczywiście sądzimy, że urodziliśmy się zbyt wcześnie, że nie doczekamy statków międzygwiezdnych, że nie skorzystamy z nich nawet jako pasażerowie. Ale przecież bez nas nie będzie tych statków, nie będzie rejsów z Ziemi na jakąś tam, nie znaną dziś, Eurydykę w gwiazdozbiorze Liry. Niejedna droga zapoczątkowana w centymetrach, dopiero potem wydłuża się w tysiące czy miliony kilometrów. I tak jak nie przywykliśmy przeceniać własnych osiągnięć, lecz dzielić się sławą z naukowcami i robotnikami, którzy zbudowali ten wspaniały statek kosmiczny, tak nam również z pomniejszaniem zasług i nadmierną skromnością wobec przyszłości I gdyby pojawił się tu teraz nasz zarośnięty, muskularny przodek, byłby naszym towarzyszem, chociaż nie umiałby ustalić swego położenia w przestrzeni ani uruchomić silnika! Łańcuch rozpada się, gdy usunąć choćby jedno ogniwo – a my jesteśmy jednym z licznych ogniw, nie pierwszym i nie ostatnim. Czyli...”    Tyle właśnie i jeszcze o wiele więcej chciał powiedzieć Siencow, lecz krępował się wygłaszać takie przemówienia, ponieważ jego zdaniem kiepsko mu to wypędziło (zresztą miał rację). Poza tym nie było już czasu. Nie wiadomo dlaczego człowiek zawsze nabiera ochoty do takich szczerych rozmów właśnie wtedy, kiedy trzeba się do czegoś przygotowywać, coś wykonać. A kiedy czasu jest do woli, mówi się o błahostkach. Dopiero w momentach pełnych napięcia dochodzi do głosu to, co kryje się w głębi serca.    Siencow zatem milczał nie odrywając oczu od wskazówki chronometru i nagle doznał wrażenia, że wskazówka niepowstrzymanie dąży na spotkanie nieznanego niebezpieczeństwa. – Może wypuścimy szperacza? – spytał Korobow, jakby wyczuwając jego obawy. – Chyba jeszcze na to za wcześnie... Ma niewiele paliwa, nie zdoła wrócić. Stracimy go, a jeśli będzie naprawdę potrzebny... Posłużymy się nim wyłącznie w razie oczywistego niebezpieczeństwa.    Na błękitnawej powierzchni ekranu sierp planety stawał się coraz węższy, niknął w oczach niby gasnący w mroku ognik. Siencow przeniósł spojrzenie na boczny ekran – tam poprzez filtry płonęło ciemnopurpurowe słońce... I nagle zgasło – jakby je ktoś raptownie wyłączył. Zgasł również czerwony ognik.    Wskazówki na tarczach kilku przyrządów gwałtownie przesunęły się na lewo i znieruchomiały. Spod szarej obudowy rozdzielaczy dobiegły głośne szczęknięcia automatów – to wyłączały się baterie słoneczne, włączało zaś rezerwowe zasilanie. Na tablicy łączności dalekiego zasięgu zgasło zielone światełko.    Rakieta weszła w stożek cienia Marsa, strefę objętą dla kosmonautów zaćmieniem słońca. Rozpoczęli lot nad nie oświetloną stroną planety... Korobow westchnął. Siencow powiedział: – Zostało pięć minut. Wzmocnij oświetlenie...    Korobow wyciągnął rękę do kontaktu. Przekręcił. I natychmiast, jakby omyłkowo przez niego włączone, przenikliwie zawyły syreny radiometrów, mierzących stopień radioaktywności w przestrzeni. Obaj piloci drgnęli, unieśli głowy. Aparaty umilkły, ale umilkły tylko na moment i wnet ponownie zawyły w jeszcze wyższej tonacji. Złowieszczo zapłonęły czerwone lampy, a w okienkach dozomierzy najpierw powoli, potem coraz szybciej zaczęły się przesuwać liczby.    Siencow w mgnieniu oka – zanim nawet zdążył pomyśleć: „Więc to tak!” – zrozumiał, że rakieta weszła niespodziewanie w strefę silnego promieniowania. Rakieta nurzała się w groźnym rentgenowskim deszczu.    Kapitan spojrzał na przyrządy. Mimo warstwy ochronnej promieniowanie przenikało również do sterowni.    To było groźniejsze od napotkania meteorytów, których, tradycyjnie, kosmonauci bali się najbardziej. – Cóż one sobie myślą? – krzyknął Siencow i wychylił się do przodu tak gwałtownie, że zatrzeszczały, pasy.    Ale automaty zaczęły już działać. Na ekranie kierunkowym lotu błysnął oślepiający wybuch. To pomknął w mrok kosmiczny szperacz. Posłuszna radiosygnałom kierujących nią automatów rakietka zaczęła zataczać wokół statku coraz to większe koła, nieustannie wysyłając do maszyny matematycznej dane o intensywności i wielkości strefy promieniowania.    Pełne grozy sekundy wlokły się w nieskończoność... Statek mknął z ogromną szybkością, być może, w sam środek strefy, która w ciągu trzydziestu, czterdziestu minut mogła spowodować w rakiecie takie nasilenie promieniowania, przed którym nie zdołają osłonić żadne skafandry... Zagłada nadciągała z przytłaczającą nieuchronnością, jak w koszmarnych snach, zsyłanych przez kosmos: straszliwe przeciążenie obezwładnia ręce i nogi nikt nie potrafiłby się zdobyć nawet na najmniejszy ruch, żeby ujść nie znanemu straszliwemu niebezpieczeństwu.    Wreszcie statek silnie drgnął. Na jednym z ekranów rozbłysły ogniste smugi. Piloci poczuli gwałtowny ucisk pasów: rakieta hamowała... Automaty niezmordowanie uruchamiały silniki hamujące i sterujące, wskazówka licznika przyspieszenia przesuwała się w prawo, ale przygnębiające, pogrzebowe wycie radiometrów nie milkło nadal. W purpurowym, drżącym świetle twarze kosmonautów wyglądały niczym zalane krwią.    Siencow zaciskając zęby wsunął ręce w kieszenie kombinezonu. Wysiłkiem woli pokonywał pokusę, by zerwać plomby z bezpieczników i przejąć sterowanie. Serce nakazywało działać, pracować, tchnąć w automaty statku własną wolę życia... Ręce wydzierały się z kieszeni i oczywiście utrzymywał je tam nie paragraf instrukcji, lecz wiara, że automaty nie mogą zawieść.    Korobow najprawdopodobniej przeżywał to samo. Splótł palce, aż zbielały, szczęki poruszały mu się, jakby coś przeżuwał. Szperacz niezmordowanie podawał sygnały. Rakieta wykonała kolejny manewr i wreszcie sygnały alarmu zaczęły cichnąć. Purpurowe światło przybladło. Siencow otarł pot z czoła, Korobow opuścił drżące obrzydliwie ręce. – Ale spotkanko... – wymamrotał niewyraźnie. – I skąd to?...    Siencow wzruszył ramionami. Nie miało sensu zgadywanie, z jakich głębin wszechświata mknął strumień kosmicznych cząsteczek, skąd wypływała i dokąd biegła ta niewidzialna i groźna rzeka, której gwałtowny nurt omal ich nie pochłonął wraz ze statkiem. Nie można było przewidzieć jej istnienia, podobnie jak wiosną w lesie nie wiemy o ukrytym pod śniegiem strumieniu, dopóki do niego nie wpadniemy i nie łykniemy lodowatej wody... Zresztą teraz nie było czasu o tym myśleć.    Obaj patrzyli na ekran kierunkowy. Inne zespoły automatów, których nie obchodziły żadne promienie kosmiczne świata, pedantycznie przełączyły ekrany na promieniach podczerwonych. Mars rósł w oczach: płatek wyraźnie zbliżył się do planety. Ale automatyczny pilot nie przekazał układom sterującym rozkazu, by wprowadziły statek na poprzednią orbitę; zupełnie możliwe, że przestał należycie funkcjonować. A zatem kurs należy skorygować samodzielnie. – No – powiedział Siencow – doczekaliśmy się wreszcie. Masz w końcu tę szczególną konieczność, kiedy zgodnie z regulaminem załoga ma prawo przejąć sterowanie. Zwołaj wszystkich...    Korobow włączył sygnał alarmowy. Przez kilka sekund siedzieli w milczeniu. Pierwszy, przytrzymując się ściany, wszedł Kalwe. Robił wrażenie opanowanego jak zwykle, tylko palce błądziły niespokojnie po zamku kombinezonu. Dowiedziawszy się, o co chodzi, wzruszył ramionami, usiadł w fotelu, zapiął pasy i zajął się aparaturą. Pod plastykowym blatem pulpitu huczało, pstrykało, na tablicach uspokajająco zapalały się rozliczne lampki. – Wszystko w porządku – powiedział nie odwracając się Kalwe.    Wysłuchał polecenia – obliczyć zmianę toru – i zgarbiony wystukał coś na klawiaturze szybko niczym czardasz Monti'ego. Lewą ręką chwytał wypełzające z zespołu integratorów taśmy z danymi o szybkości, zapasach paliwa, natężeniu grawitacji, odległości od planety... Potem założył słuchawki informatora i chłopiał liczby poprawek i współczynników.    Zaniepokojeni Azarow i Rain weszli jednocześnie – ich stanowiska położone były najdalej od sterowni. Azarow rozcierał purpurowy guz na czole – naturalnie podczas obserwacji nie zapiął pasów... Teraz cała czwórka szybko odwracając głowy patrzyła to na ekran, to na poruszające się sprawnie dłonie Kalwego.    Wydawało im się, że minęło bardzo wiele czasu, zanim maszyna zakończyła obliczenia. Kalwe przebiegł wzrokiem taśmę i podał ją Kainowi. Astronawigator spojrzał, wydął wargi w zamyśleniu. – Orbita jest niestabilna – stwierdził. – Przy hamowaniu straciliśmy szybkość...    W przekładzie na normalny język oznaczało to, że rakieta przy hamowaniu znacznie zwolniła biegu i teraz powolnie wprawdzie, po skośnej spirali, spada jednak na Marsa.    Nikogo to specjalnie nie zmartwiło. Mogli włączyć silniki i ponownie osiągnąć niezbędną prędkość. Wyliczeniem tego właśnie manewru zajmował się obecnie Kalwe. Znów uruchomił maszynę.    Wkrótce zadźwięczał sygnał. Kalwe przycisnął włącznik i maszyna terkocząc wyrzuciła krótki kawałek taśmy. Kalwe czekał jeszcze, ale indykatory od razu zgasły: aparat wyłączył się.    Kalwe uniósł brwi, niezdecydowanie przyciągnął taśmę ku sobie. Odczytał ją raz i drugi, po czym odwrócił się do towarzyszy. Wydawało się, że w jego twarzy zostały tylko oczy. – Tak... Zgodnie z wyliczeniami – powiedział powoli – w tych warunkach my... jakże się to mówi? Po prostu nie możemy wejść na właściwą orbitę, jeśli chcemy zachować zapas paliwa niezbędny do lądowania... Nadmierne zużycie paliwa ze zbiornika ostatniego członu. Tak mówią dane... My zostajemy – a właściwie spadamy na Marsa. Rozdział 2    W sterowni zapanowała przygnębiająca cisza. Pomruk aparatów, do którego już przywykli, stał się nagle dokuczliwie głośny. Kalwe siedział opuściwszy ręce, wskutek nieważkości niezgrabnie sterczały w powietrzu. Pozostali siedzieli lub stali w nieprawdopodobnych pozach, przytrzymując się, czego popadło. Skrawek papierowej taśmy, unoszony słabym powiewem ukrytych w ścianach wentylatorów, wirował powoli pod sufitem, dopóki nie przylgnął mocno do kraty regeneratora powietrza. Wówczas Siencow, z mimowolną uwagą śledzący jego lot, powiedział: – Dość tego! Wszyscy na stanowiska...    ...W pierwszej chwili nikt nie uwierzył w to, co się stało, chociaż każdy poczuł ukłucie w sercu. Siencow zaczął nawet z oburzeniem: – No, drogi towarzyszu, chyba przesadzasz... Kalwe wzruszył ramionami. – Ale tak jest.    I Siencowa przekonały nie jego słowa, lecz demonstracyjnie spokojny ton. Zapadło długie milczenie...    Wreszcie kosmonauci usadowili się w fotelach i Siencow powiedział: – Przestańmy biadolić. – Szczerze mówiąc – zaczął Kalwe – niezupełnie rozumiem. Maszyna matematyczna działa bezbłędnie.;. Ale jakie to ma znaczenie, gdzie właściwie znajduje się paliwo – w członie podstawowym czy ostatnim? Dlaczego nie możemy włączyć silników?    Siencow spochmurniał. Pytanie Kalwego, który przecież świetnie orientował się w sytuacji, świadczyło, jak bardzo jest zdenerwowany.    Korobow odpowiedział spokojnie: – Jak wiesz, nasza rakieta składa się obecnie z dwu członów. W drugim, tylnym członie, jest tylko paliwo i główny silnik. A hamować możemy wyłącznie za pomocą silników, których dysze zwrócone są ku przodowi. Znajdują się one w tym właśnie członie rakiety, gdzie obecnie siedzimy. – No i co z tego? – spytał Kalwe. – Naruszyliśmy zapas paliwa drugiego członu, co na tym odcinku lotu nie było przewidziane, więc ogólny zapas zmniejszył się bardziej, niż wynikało z obliczeń. – Zaraz, zaraz – powiedział Rain. – Ale przecie tam można statek ustawić tak, żeby hamować przy pomocy członu podstawowego?    „Tam” – znaczyło: tam, koło domu... Domem była teraz nie tylko Ziemia, ale i baza na Księżycu. – Nie – odezwał się Korobow. – Paliwo członu podstawowego jest prawie całkowicie wyczerpane. Po okrążeniu Marsa i wykonaniu programu obserwacji będzie włączyć silniki, żeby wejść na orbitę – na Ziemię. Potem powinna nastąpić jedna korekta, następnie druga – i człon podstawowy trzeba będzie odrzucić. Zresztą chyba pan żartuje. – Nie, przypomniałem sobie – powiedział Kalwe. – Maszyna licząca nie zaczęła działać właśnie dlatego, że zapas paliwa jest poniżej normy. Nie zablokowała silników, dopóki statkowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, ale obecnie... O, to jest doskonałe urządzenie. – Tak – wtrącił Azarow – teraz jednak powinny decydować już nie maszyny, lecz my. Chociaż zda je się, że od tego odwykliśmy... – Bzdury! – przerwał mu Siencow. – Ale decydować trzeba szybko. – Ogłasza się konkurs na najlepszy pomysł racjonalizatorski – obwieścił donośnie Korobow. – Nagrodą: wycieczka na trasie Mars-Ziemia...    Nikt nie podchwycił żartu. Siencow powtórzył: – Decydować trzeba szybko i właściwie. Nasz lot zbyt drogo kosztuje kraj...    Ale tak od razu, z miejsca, nic nie przychodziło na myśl oprócz najbardziej fantastycznych rozwiązań. Wreszcie Rain powiedział: – No, w ten sposób daleko nie zajedziemy... Nie dalej niż na Marsa. Głos ma Kalwe. Niech się naradzi z mózgiem elektronowym... Kalwe z powątpiewaniem pokiwał głową, ale oczy mu zabłysły. Podszedł do urządzenia programującego i w zadumie przez kilka chwil pieszczotliwie głaskał jego obudowę...    Maszyna nie odpowiadała długo... Sądząc po oszalałym pląsie światełek, w jej wnętrzu odbywała się intensywna praca. Wreszcie Kalwe otrzymał odpowiedź/ spojrzał i podał ją Siencowowi.    Siencow studiował taśmę chyba przez pięć minut. Wszyscy w napięciu śledzili wyraz jego twarzy, fizycznie niemal odczuwając, jak statek opada coraz bardziej ku powierzchni Marsa. Siencow uniósł wreszcie oczy. | – Nie ma co mędrkować... Odpowiedź jest całkiem rozsądna. Ponieważ ilość potrzebnego nam paliwa zależy do masy statku, a uzupełnić paliwa nie możemy, pozostaje tylko jedno wyjście: zmniejszyć masę...    Piloci popatrzyli na siebie. Decyzja oparta na elektronowej logice wydawała się im w pierwszym momencie równie absurdalna, jak proponowanie biegaczowi, aby dla zwiększenia szybkości rozstał się z ręką, żołądkiem czy wątrobą. Nic dziwnego, gdyż każdy z nich traktował statek jak żywą istotę, której nie można pozbawić jakiejś, nawet najdrobniejszej, części, aby jednocześnie nie naruszyć precyzyjnej i harmonijnej pracy wszystkich organów.    Ale analogia była tak pozorna. Statek stanowił wyłącznie zespół elementów mniej lub więcej ważnych i maszyna, nie umiejąca, jak wiadomo, odczuwać, po prostu o tym przypomniała. – Cóż – powiedział Korobow – to jest wyjście. Musimy postanowić, bez czego możemy się obejść. Co wyrzucić. Tego mózg elektronowy nie powie... – Oczywiście, że nie – potwierdził Kalwe. – Do tego nie jest przygotowany. – I jak to przeprowadzić technicznie – dodał Azarow. – Trzeba by wychodzić w przestrzeń.    Zaczęli obliczać. Tylko Rain nie uczestniczył w tej pracy. Nałożył słuchawki informatora i wyliczał coś na papierze, popatrując z rzadka na chronometr.    Wstępne rachuby niewiele przyniosły. Nawet poświęcając rezerwę akumulatorów (osiemset kilogramów), zapas wody (półtorej tony), pewne przyrządy (o czym mówiono po cichu, żeby nie usłyszał Rain) – usunięto by zaledwie dwie i pół tony, a należałoby pozbyć się znacznie więcej.    Piloci zmarkotnieli. Rain nadal coś wyliczał, podnosząc niekiedy oczy ku sufitowi. Potem wszyscy trzej piloci jednocześnie spojrzeli na siebie, otworzyli usta, jakby chcieli coś powiedzieć, i jednocześnie je zamknęli. Wtedy Siencow roześmiał się i zachęcił: – No, Witia, mów ty... – Człon podstawowy! – wypalił Azarow. – Człon podstawowy! – przytaknął Korobow. – A paliwo z jego zbiorników, zostało go tam niewiele, przepompujemy do zbiorników ostatniego członu, właśnie tam, gdzie mamy niedobór. – Ale jak je przepompować? – spytał Siencow. – Całkiem zwyczajnie! – pospiesznie zaczął objaśniać Korobow. – Zdemontujemy jeden kompresor, przy pomocy lin... na powłoce rakiety...    Siencow patrząc na Korobowa i Azarowa poczuł wzruszenie. Powiedział jednak najzwyklejszym tonem: – No cóż, słusznie. Istnieje tylko jedno niebezpieczeństwo: jeśli podczas tej pracy statek znów zostanie zaatakowany – powiedzmy przez meteoryty – wówczas sami rozumiecie... Silniki włączą się, co oznacza śmierć dla każdego, kto znajdzie się w pobliżu. Nie możemy przecież wyłączyć całej automatyki. – Innego wyjścia nie ma – wtrącił Azarow. – Dlaczego nie ma? Jest... – nie oglądając się powiedział spokojnie Rain. – Ponieważ postanowiliście nie wyrzucać moich przyrządów, być może, zdołam wam pomóc... (Wszyscy należycie ocenili żartobliwie życzliwy ton astronawigatora: szło przecie o życie). Zbliżamy się do orbity Deimosa: zewnętrznego satelity Marsa. Obliczyłem właśnie,.. Za godzinę z kawałkiem – mam tutaj dokładne dane – Deimos nas dogoni. Można na nim lądować. A start z Deimosa jest nieskomplikowany...    Zapanowało ożywienie. Zawsze jednak będzie grunt pod nogami, demontaż pójdzie znacznie szybciej. – Wszystko zamocować! – rozkazał Siencow. – Przygotować się do lądowania!    Przygotowania zajęły ponad pół godziny – trzeba było przestawić na warunki lądowania większość przyrządów, zwłaszcza astronomicznych. Po ukończeniu pracy kosmonauci ponownie zajęli miejsca w sterowni, zgodnie z przepisami lądowania i startu. – Nareszcie obejrzymy sobie tego satelitę Marsa... – uśmiechnął się Siencow. – No, to byłoby wszystko. Poproszę o kurs.    Rain i Kalwe ponownie założyli słuchawki, Kalwe włączył maszynę liczącą. Siencow poczekał jeszcze Chwilę, potem zerwał plomby ze sterów, usunął bezpieczniki i skinął na Korobowa: – Dyktuj sprawozdanie!    Pochylony nad mikrofonem Korobow zaczął wolno i dobitnie dyktować: „Dnia... w warunkach szczególnej konieczności... znacznego odchylenia od kursu...” Rain nie odrywając wzroku od chronometru powiedział: – Jeszcze dokładnie szesnaście minut.    Siencow obróciwszy się razem z fotelem sprawdził, czy wszyscy dobrze przypięli pasy. Z zadowoleniem zauważył objawy „stanu startowego”: serce biło szybciej, myśli nabrały precyzji, każdy ruch przewidziany był z góry.    Odwrócił się do pulpitu i wówczas Rain kiwnął do niego: „Już czas!” – Uwaga! – powiedział głośno Siencow.    Ostrzegawczo zawyły syreny lokatorów. Wymacały gdzieś niewidzialną w mroku powierzchnię odległego jeszcze, ale doganiającego ich Deimosa. Siencow nacisnął dźwignię – wszystkie fotele uniosły się, obnażając lśniące stalowe cylindry urządzeń przeciwprzeciążeniowych. Potem mrugnął łobuzersko, zdecydowanie położył dłoń na czerwonej dźwigni rozruchu, płynnie pociągnął... Statek drgnął, zaczął przyspieszać biegu.    Zaplanowany manewr był dość skomplikowany. Należało wejść na orbitę Deimosa tuż przed nim i utrzymując prędkość nieco mniejszą niż prędkość satelity Marsa, pozwolić mu się dogonić. Dzięki temu nie utracą ani grama paliwa ze zbiorników silników hamujących.    Satelita bezszelestnie sunął po swej orbicie, jego obraz na ekranach nieustannie się rozrastał. Siencow poruszył sterem i rakieta zmieniła kierunek lotu tak płynnie, że prawie nikt nie odczuł przyspieszenia. Siencow był rzeczywiście mistrzem – o tym wiedzieli wszyscy. Kalwe obliczał już punkt spadania. Maleńka planetka doganiała statek...    Siencow zwiększył nieco szybkość, żeby osiągnąć maksymalnie małą prędkość zbliżania. Cylindry amortyzatorów poruszyły się wolno. Ciała wyraźnie zaczęły ciążyć. Czyjś krążący pod sufitem zeszyt jak motyl, pomknął w bok...    W odległości kilku kilometrów od Deimosa, kiedy prędkości statku i satelity były prawie jednakowe, Siencow wyłączył silnik. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i patrząc w sufit powiedział: – Ano tak, teraz posiedzimy sobie pół godzinki...    Potem, kiedy usiłowali sobie przypomnieć ówczesne doznania, wszyscy przyznali, że odnieśli identyczne wrażenie: Deimosowi znudziło się patrzeć na lecący przed nim statek, wobec czego postanowił schwytać go i obejrzeć z bliska. Zresztą wątpliwe, aby właśnie w ten sposób wyobrażali sobie rozwój wydarzeń w momencie, kiedy jakby przyciągnięty przez potężny mechanizm statek ruszył raptownie tyłem ku satelicie. Wszyscy drgnęli w fotelach. Siencow błyskawicznym ruchem włączył na powrót silnik. Ale Deimos nadciągał coraz bliżej i znacznie szybciej niż miałby na to ochotę którykolwiek z kosmonautów. Na ekranie przemknęły jakieś lśniące szczyty, dziwne widmowe urwiska...    Wtedy Siencow już tylko instynktownie dotknął sterów, chcąc umknąć z orbity Deimosa. Ale ciemny masyw był tuż.    Od straszliwego wstrząsu aż jęknęły amortyzatory. Zgrzyt, trzask... Jakby rakietę wleczono po ostrych kamieniach... Siencow gwałtownym ruchem wyłączył stery i zgrzyt ucichł. Nagle zgasł tylny ekran. Rakieta zamarła w bezruchu.    Siencow jakoś zbyt wolno zakładał bezpieczniki. Każdy z kosmonautów dotkliwie odczuwał skutki lądowania. Ogarnęło ich dziwne osłabienie, ciężko było unieść rękę, mieli ochotę zamknąć oczy i spać. Zdumiewająca reakcja psychiczna – wszystkim się wydawało, że wcale nie siedzą w fotelach, tylko leżą na plecach. Na plecach? A ściana sterowni z drzwiami na korytarz jest pod nimi? Bzdura... Ale przecież w pewnym momencie znajdowali się w takiej właśnie pozycji! Czy tak było naprawdę? Nie, chyba nie... Trzeba sobie przypomnieć. Ależ oczywiście, przed startem, kiedy rakieta stała pionowo i ziemskie przyciąganie wyraźnie wskazywało, gdzie jest dół. A może to złudzenie? Wszystko jedno, leżąc na plecach lepiej się śpi. A więc będziemy spać;.. – Nie spać! – głos Siencowa zabrzmiał ostro i nakazująco.    Pierwszy otworzył z wysiłkiem oczy Rain. Szum w uszach. Krew, która odpłynęła, znów zasilała mózg, wracała zdolność myślenia. Siencow pochylił się nieco w bok – obrotowy fotel zawirował dookoła osi i Siencow niespodziewanie wypadł z niego, zawisł na pasach, niezgrabnie przebierając nogami. Czyli pojęcie dołu istniało rzeczywiście... Oczy Siencowa poszukały drzwi – leżał na nich ten sam fruwający uprzednio zeszyt. – Zablokujcie fotele, inaczej powypadacie! – rozkazał spokojnie. – To grawitacja... – powiedział Rain. I nagle wykrzyknął: – Skąd tu może być takie przyciąganie?!    Wtem rakieta drgnęła ponownie, zaczęła się powoli przechylać ku przodowi. Kosmonauci doznali wrażenia, że ktoś szturcha ich w plecy, aby razem z fotelami przyjęli normalną pionową pozycję. Milczeli. Rozstawiwszy szeroko łokcie, aby nie rzucało nimi w fotelach, utkwili wzrok w ekranach, jakby stamtąd miało coś nadejść – ratunek czy zagłada...    Siencow uniósł rękę, zawołał: „Trzymać się”! Kalwemu przyszło do głowy, że rakieta runie w przepaść. Chciał zamknąć oczy, żeby w ostatniej chwili nic nie widzieć. Ale nawet na to zabrakło mu sił... Rozdział 3    Nic strasznego nie zaszło: rakieta zatrzymała się w przechyle, zamarła pod kątem sześćdziesięciu stopni wobec wyraźnie już teraz wyczuwalnego poziomu. Wszyscy powoli przychodzili do siebie. Kalwe niepowstrzymanie ziewał, Azarow rozcierał stłuczony łokieć.    Siencow rozpiął pasy, ciężko grzmotnął o pochyłą podłogę, z wolna zjechał ku ścianie i tam ostrożnie wstawał. – Gdzie jesteśmy? – spytał Kalwe. – Na Marsie? – Nie – odpowiedział powoli Siencow. – To nie jest Mars. – Tak, ale grawitacja! Skąd taka grawitacja? – znów wykrzyknął gniewnie Rain. – Niemożliwe! Wyliczyłem kurs na Deimosa! Gdzie wylądowaliśmy? Przecież nie wystartujemy!    Po długim okresie nieważkości Kainowi, jak i pozostałym członkom załogi, wydawało się, że tyle nie ważyli nawet w chwilach przyspieszenia podczas startu. Tylko Siencow, który już stał, mógł, aczkolwiek z trudem, ocenić rzeczywistą siłę przyciągania. – Wylądowaliśmy... – mruknął z niezadowoleniem. Wgramolił się na fotel, obróciwszy go usiadł i odetchnął z ulgą. – Rzeczywiście grawitacja jest większa od ziemskiej – bezbarwnym głosem powiedział Azarow. – Ulegamy złudzeniu – natychmiast zaoponował Korobow. – Jedna piąta ziemskiej – skinął w kierunku grawimetru. – Przyzwyczailiśmy się po prostu do lekkiego życia...    Kalwe uprzejmym uśmiechem skwitował kalambur, dając w ten sposób dowód, że ciążenie nie pozbawiło go zdolności oceniania gry; słów. Pozostali milczeli posępnie. – Lekkie życie... – powtórzył z przekąsem Rain. – Stąd takie świetne samopoczucie... Ale musimy przecież ustalić przyczyny? Kapitanie! – Tutaj ich nie ustalimy – niechętnie i nawet jakby niezdecydowanie odpowiedział Siencow. – Trzeba będzie wyjść... Lądowałem na Deimosie, to wszystko, co mogę na razie powiedzieć. – Taka siła grawitacji... – wymamrotał Kalwe. – Możecie się śmiać – powiedział Korobow – ale czy to nie jest przypadkiem sztuczny satelita?    Rzeczywiście wybuchnęli śmiechem. Sztuczny satelita był czymś ze świata fantastyki, tutaj natomiast zetknęli się z oczywistymi realiami. Zresztą i sam Korobow powiedział to jakby żartem, chociaż oczy miał poważne i czuło się, że w głębi duszy gotów jest żyć w swoją wersję. – Poczekajcie! – Azarow uniósł rękę. – wiem! Deimos nie jest zbudowany ze zwykłej materii; Naruszone powłoki elektronowe, kolosalna gęstość – oto gdzie tkwi przyczyna... Pamiętacie – gwiazda van Manena i wszystkie inne... – Pamiętamy – mruknął Rain. – Sądzicie, że gdy~ by tak było, nie zostałoby to zauważone wcześniej. Wówczas Deimos i Mars obracałyby się wokół ośrodka ciężkości wspólnego dla całego układu... Skłonny byłbym raczej przypuszczać, że ten nadgęsty masyw wcale nie jest Deimosem. Mógł właśnie przybliżyć się do Marsa, przecież istnieją różne przypadki, i wejść orbitę Deimosa... Chociaż – tutaj powinien być Deimos... Słowem, nie wiem. – Cóż – odezwał się Siencow – przyjmujemy przypuszczenie Azarowa jako roboczą hipotezę. Nie jest oczywiście wykluczone, że znajdziemy inne rozwiązanie, ale niewątpliwie już na powierzchni satelity, a nie w sterowni.    Rain milcząc wzruszył ramionami. Siencow zamknął dyskusję. – No, dziś mamy chyba dość wrażeń. – Nie, po prostu śpimy i śnimy kolektywnie – wtrącił Korobow.    Śmiech zabrzmiał nieco sztucznie: w sterowni ciągle jeszcze panował nastrój jakiejś niepewności. To samo zapewne odczuwają rozbitkowie dotykając stopą twardego gruntu bezludnej wyspy: i cieszą się, i zdają sobie jednocześnie sprawę, że najprawdopodobniej nie czeka ich w najbliższej przyszłości nic dobrego...    Wreszcie Siencow wydał dyspozycje. Korobow wstał, skinął na Azarowa – ruszyli skontrolować pomieszczenia robocze i silniki, obejść ciasne zakamarki wokół kompresorów i komory spalania... Kalwe przykucnął przed mózgiem elektronowym, zaczai go oglądać. Siencow kazał wyłączyć zbędne oświetlenie i wszystkie lokatory. – A jeśli meteoryt? – spytał Rain. – Jeśli... Bez możliwości manewrowania i tak się przed nim nie uratujemy – odpowiedział Siencow.    Rain kiwnął głową, jakby ta odpowiedź w pełni go uspokoiła, i próbował uruchomić ekran tylny. Nie udawało mu się to – prawdopodobnie tył rakiety był uszkodzony...    Korobow i Azarow powrócili wkrótce, wycierając ubrudzone ręce. Złożyli zwięzły raport. Pierwsze, pobieżne oględziny wykazały, że wszystko jest w porządku. Nie sprawdzili wprawdzie kompresorów, ale wymagałoby to znacznego zużycia energii elektrycznej. Gdzieniegdzie stwierdzili drobne awarie oświetlenia.    Oglądając uważnie przyrządy Siencow wysłuchał sprawozdania niemal obojętnie, po czym zwrócił się do Raina: – Silne pole magnetyczne – to dziwne... A więc nie tylko grawitacja. – Coraz weselej – rozłożył ręce Rain. – Trzeba wyjść na zewnątrz. Niewykluczone, oczywiście, że satelita zbudowany jest z nadgęstych skał albo... – Albo? – spytał szybko Korobow. – Nie, nic – bąknął niepewnie Rain. – Nie, nic specjalnego. Po prostu zjawiska nie można na razie wytłumaczyć. Tak czy inaczej – jest to odkrycie kolosalnej wagi... – A lądowanie? – spytał Siencow. – Też nie daje się wytłumaczyć? – Nie czas teraz na hipotezy... Lądowanie? Ty też jesteś tylko człowiekiem. Niezupełnie dokładny ruch... i zwaliliśmy się. – W ogóle – nie wytrzymał Korobow – niektórzy narzekali na brak przygód... – Mrugnął do Siencowa. Raina poklepał po ramieniu. – Więc mamy przygodę pierwsza klasa.    Azarow łypnął na niego, mruknął coś. Nikt więcej się nie odezwał, kosmonauci patrzyli na kapitana.    A ten milczał, jak wszystkim się wydawało, zbyt długo...    Oczywiście ktoś musiał wyjść ze statku. Na twarzy Azarowa widniało tak wyraźne pragnienie, aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, że Siencow współczuł mu bardziej niż innym, ponieważ wiedział, iż właśnie Azarow będzie musiał zostać. Opuścić rakietę powinni bardziej doświadczeni, a ponadto Azarow jest niezastąpiony w łączności.    Ze względu na bezpieczeństwo nie może również wyjść Kalwe. Jako cybernetyk będzie dyżurować przy mózgach elektronowych. Pozostanie także Korobow – jest doświadczonym pilotem-kosmonautą i w razie czego obejmie dowództwo. – Wyjdziemy we dwójkę, Rain i ja – przemówił wreszcie Siencow. – Satelity to jego specjalność – dodał, chociaż nie był obowiązany do składania wyjaśnień. – Wy zaś dyżurujcie zgodnie z instrukcją alarmową. Naprawić oświetlenie, zorganizować sprawy bytowe, utrzymywać z nami łączność i przygotować dodatkowy fotogram dla Ziemi. Być może...    Milczenie, które nastąpiło, absolutnie nie oznaczało aprobaty. – Nie martwcie się – dodał Siencow. – Jeszcze zdążycie. Dość będzie pracy dla wszystkich, za to mogę ręczyć. My jesteśmy tylko zwiadem...    Chciał jakoś pocieszyć kolegów, uspokoić ich przed wyjściem. „Jak przed śmiercią” – pomyślał z irytacją, zrobił krok naprzód, nieposłuszna noga ciężko grzmotnęła o podłogę: ciążenie... – Cuda czy co? – wymamrotał Siencow.    Ze ściennych szaf wyjęto dwa skafandry. Siencow i Rain założyli je przy pomocy kolegów. Duże, przezroczyste pośrodku hełmy przeobraziły ich w istoty należące do tamtego, zewnętrznego świata... Sprawdzili tlen, system regeneracyjny, Siencow dmuchnął w mikrofon hełmu, powiedział wyraźnie: „Jeden, dwa, trzy, cztery...” To samo zrobił Rain.    Potem ruszyli do drzwi, machając na pożegnanie rękami. Kalwe i Korobow odprowadzali zwiadowców do wyjścia, w oczach mieli lęk.    Za odchodzącymi zamknęły się drzwi z dziesięciomilimetrowej stali. Zaciskające je dźwignie zalśniły błękitnym metalem i szczęknąwszy zimno, opadły na swoje miejsce. Minęła minuta i Korobow zobaczył, jak strzałka manometru gwałtownie skoczyła w dół: urządzenia hydrauliczne wypchnęły wciśniętą w gniazdo pokrywę włazu.    W rakiecie zostało trzech... Azarow siedział przy radiostacji i sądząc z pomarszczonego czoła i utkwionego w przestrzeń wzroku rozmyślał w napięciu: cóż to za grawitacja? Skąd? Od czasu do czasu stłumionym głosem pytał zwiadowców: „No, jak tam? Jak?” Kalwe znów zaczął krzątać się przy maszynie elektronowej: zdjął tablicę, wyjmował zapasowe układy, sprawdzał, wstawiał w gniazda, ponownie sprawdzał... Jego ruchy były powolne, można by sądzić nawet, że się grzebie. W istocie pracował szybko i sprawnie, ale precyzyjnie. Korobow wyszedł na korytarz zajrzeć do zawieszonego na zewnątrz zbiornika z chlorellą, o którym wszyscy w zamieszaniu zapomnieli. Stąd, przez iluminator, było widać, co się dzieje w tym przezroczystym światku, zaludnionym przez mikroskopijne glony. Służyły do reprodukowania tlenu, a w razie potrzeby – jako pożywienie. Co prawda nadzieja, że glony ocalały mimo napromieniowania, była niewielka.    Azarow posępniał coraz bardziej. Z łącznością działy się jakieś niepojęte rzeczy. Głosy Siencowa i Raina były przygłuszone, jakby kosmonauci zdążyli odejść daleko od rakiety albo jakby między nimi a statkiem wyrosła jakaś ekranowa przeszkoda.    Od czasu do czasu słyszalność w ogóle zanikała, jak gdyby nad powierzchnią satelity szalała burza magnetyczna. Strzałki magnetometrów dygotały gorączkowo. Burza magnetyczna na powierzchni jakiegoś tam skalnego odłamka, miotającego się niespokojnie w pustce? A jeśli to nie jest ani grawitacja, ani pole magnetyczne, tylko coś zupełnie innego?! Nie wszystko przecież wiemy o polach... Te wątpliwości kolidowały z dotychczasowym doświadczeniem Azarowa, ale rozum mówił: możliwe, wszystko jest możliwe i nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy za chwilę... Jednak przyrządy uparcie wskazywały swoje. A tu jeszcze Kalwe nie dawał spokoju. – Powiedz Siencowowi, żeby przede wszystkim obejrzał baterie słoneczne – powtórzył Kalwe już trzeci raz. Azarow wreszcie zrozumiał, o co mu chodzi, skinął głową. Rzeczywiście, bez źródła energii będzie z nimi kiepsko.    Zwiększywszy moc nadajników, zaczął krzyczeć w mikrofon. Wreszcie niby przez poduszkę dobiegł głos Siencowa: „Baterie? Dobra, dobra, poczekaj ze swoimi bateriami...” Azarow wzruszył ramionami. Z kolei ze słuchawek popłynęło niewyraźne mamrotanie Raina. Potem Siencow zawołał: „Niepodobieństwo”.    Azarow pospiesznie przełączył odbiór na głośniki, żeby wszyscy słyszeli zwiadowców, i niecierpliwie wykrzyknął w mikrofon: „No i co? Odpowiedzcie wreszcie!” Ale głosy coraz bardziej zanikały... Korobow wrócił z korytarza i zatrzymał się w drzwiach. Uchwycił głos Raina: „Spójrz, spójrz...” Na tym łączność została przerwana ostatecznie. Z głośnika dobiegało tylko chrypliwe buczenie.    Azarow gwałtownie wyciągnął rękę, żeby jeszcze zwiększyć moc i w tej samej chwili wszyscy trzej poczuli, jak pochylona podłoga sterowni drgnęła i zaczęła wymykać się spod nóg. Rozdział 3    Nic strasznego nie zaszło: rakieta zatrzymała się w przechyle, zamarła pod kątem sześćdziesięciu stopni wobec wyraźnie już teraz wyczuwalnego poziomu. Wszyscy powoli przychodzili do siebie. Kalwe niepowstrzymanie ziewał, Azarow rozcierał stłuczony łokieć.    Siencow rozpiął pasy, ciężko grzmotnął o pochyłą podłogę, z wolna zjechał ku ścianie i tam ostrożnie wstawał. – Gdzie jesteśmy? – spytał Kalwe. – Na Marsie? – Nie – odpowiedział powoli Siencow. – To nie jest Mars. – Tak, ale grawitacja! Skąd taka grawitacja? – znów wykrzyknął gniewnie Rain. – Niemożliwe! Wyliczyłem kurs na Deimosa! Gdzie wylądowaliśmy? Przecież nie wystartujemy!    Po długim okresie nieważkości Kainowi, jak i pozostałym członkom załogi, wydawało się, że tyle nie ważyli nawet w chwilach przyspieszenia podczas startu. Tylko Siencow, który już stał, mógł, aczkolwiek z trudem, ocenić rzeczywistą siłę przyciągania. – Wylądowaliśmy... – mruknął z niezadowoleniem. Wgramolił się na fotel, obróciwszy go usiadł i odetchnął z ulgą. – Rzeczywiście grawitacja jest większa od ziemskiej – bezbarwnym głosem powiedział Azarow. – Ulegamy złudzeniu – natychmiast zaoponował Korobow. – Jedna piąta ziemskiej – skinął w kierunku grawimetru. – Przyzwyczailiśmy się po prostu do lekkiego życia...    Kalwe uprzejmym uśmiechem skwitował kalambur, dając w ten sposób dowód, że ciążenie nie pozbawiło go zdolności oceniania gry; słów. Pozostali milczeli posępnie. – Lekkie życie... – powtórzył z przekąsem Rain. – Stąd takie świetne samopoczucie... Ale musimy przecież ustalić przyczyny? Kapitanie! – Tutaj ich nie ustalimy – niechętnie i nawet jakby niezdecydowanie odpowiedział Siencow. – Trzeba będzie wyjść... Lądowałem na Deimosie, to wszystko, co mogę na razie powiedzieć. – Taka siła grawitacji... – wymamrotał Kalwe. – Możecie się śmiać – powiedział Korobow – ale czy to nie jest przypadkiem sztuczny satelita?    Rzeczywiście wybuchnęli śmiechem. Sztuczny satelita był czymś ze świata fantastyki, tutaj natomiast zetknęli się z oczywistymi realiami. Zresztą i sam Korobow powiedział to jakby żartem, chociaż oczy miał poważne i czuło się, że w głębi duszy gotów jest żyć w swoją wersję. – Poczekajcie! – Azarow uniósł rękę. – wiem! Deimos nie jest zbudowany ze zwykłej materii; Naruszone powłoki elektronowe, kolosalna gęstość – oto gdzie tkwi przyczyna... Pamiętacie – gwiazda van Manena i wszystkie inne... – Pamiętamy – mruknął Rain. – Sądzicie, że gdy~ by tak było, nie zostałoby to zauważone wcześniej. Wówczas Deimos i Mars obracałyby się wokół ośrodka ciężkości wspólnego dla całego układu... Skłonny byłbym raczej przypuszczać, że ten nadgęsty masyw wcale nie jest Deimosem. Mógł właśnie przybliżyć się do Marsa, przecież istnieją różne przypadki, i wejść orbitę Deimosa... Chociaż – tutaj powinien być Deimos... Słowem, nie wiem. – Cóż – odezwał się Siencow – przyjmujemy przypuszczenie Azarowa jako roboczą hipotezę. Nie jest oczywiście wykluczone, że znajdziemy inne rozwiązanie, ale niewątpliwie już na powierzchni satelity, a nie w sterowni.    Rain milcząc wzruszył ramionami. Siencow zamknął dyskusję. – No, dziś mamy chyba dość wrażeń. – Nie, po prostu śpimy i śnimy kolektywnie – wtrącił Korobow.    Śmiech zabrzmiał nieco sztucznie: w sterowni ciągle jeszcze panował nastrój jakiejś niepewności. To samo zapewne odczuwają rozbitkowie dotykając stopą twardego gruntu bezludnej wyspy: i cieszą się, i zdają sobie jednocześnie sprawę, że najprawdopodobniej nie czeka ich w najbliższej przyszłości nic dobrego...    Wreszcie Siencow wydał dyspozycje. Korobow wstał, skinął na Azarowa – ruszyli skontrolować pomieszczenia robocze i silniki, obejść ciasne zakamarki wokół kompresorów i komory spalania... Kalwe przykucnął przed mózgiem elektronowym, zaczai go oglądać. Siencow kazał wyłączyć zbędne oświetlenie i wszystkie lokatory. – A jeśli meteoryt? – spytał Rain. – Jeśli... Bez możliwości manewrowania i tak się przed nim nie uratujemy – odpowiedział Siencow.    Rain kiwnął głową, jakby ta odpowiedź w pełni go uspokoiła, i próbował uruchomić ekran tylny. Nie udawało mu się to – prawdopodobnie tył rakiety był uszkodzony...    Korobow i Azarow powrócili wkrótce, wycierając ubrudzone ręce. Złożyli zwięzły raport. Pierwsze, pobieżne oględziny wykazały, że wszystko jest w porządku. Nie sprawdzili wprawdzie kompresorów, ale wymagałoby to znacznego zużycia energii elektrycznej. Gdzieniegdzie stwierdzili drobne awarie oświetlenia.    Oglądając uważnie przyrządy Siencow wysłuchał sprawozdania niemal obojętnie, po czym zwrócił się do Raina: – Silne pole magnetyczne – to dziwne... A więc nie tylko grawitacja. – Coraz weselej – rozłożył ręce Rain. – Trzeba wyjść na zewnątrz. Niewykluczone, oczywiście, że satelita zbudowany jest z nadgęstych skał albo... – Albo? – spytał szybko Korobow. – Nie, nic – bąknął niepewnie Rain. – Nie, nic specjalnego. Po prostu zjawiska nie można na razie wytłumaczyć. Tak czy inaczej – jest to odkrycie kolosalnej wagi... – A lądowanie? – spytał Siencow. – Też nie daje się wytłumaczyć? – Nie czas teraz na hipotezy... Lądowanie? Ty też jesteś tylko człowiekiem. Niezupełnie dokładny ruch... i zwaliliśmy się. – W ogóle – nie wytrzymał Korobow – niektórzy narzekali na brak przygód... – Mrugnął do Siencowa. Raina poklepał po ramieniu. – Więc mamy przygodę pierwsza klasa.    Azarow łypnął na niego, mruknął coś. Nikt więcej się nie odezwał, kosmonauci patrzyli na kapitana.    A ten milczał, jak wszystkim się wydawało, zbyt długo...    Oczywiście ktoś musiał wyjść ze statku. Na twarzy Azarowa widniało tak wyraźne pragnienie, aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, że Siencow współczuł mu bardziej niż innym, ponieważ wiedział, iż właśnie Azarow będzie musiał zostać. Opuścić rakietę powinni bardziej doświadczeni, a ponadto Azarow jest niezastąpiony w łączności.    Ze względu na bezpieczeństwo nie może również wyjść Kalwe. Jako cybernetyk będzie dyżurować przy mózgach elektronowych. Pozostanie także Korobow – jest doświadczonym pilotem-kosmonautą i w razie czego obejmie dowództwo. – Wyjdziemy we dwójkę, Rain i ja – przemówił wreszcie Siencow. – Satelity to jego specjalność – dodał, chociaż nie był obowiązany do składania wyjaśnień. – Wy zaś dyżurujcie zgodnie z instrukcją alarmową. Naprawić oświetlenie, zorganizować sprawy bytowe, utrzymywać z nami łączność i przygotować dodatkowy fotogram dla Ziemi. Być może...    Milczenie, które nastąpiło, absolutnie nie oznaczało aprobaty. – Nie martwcie się – dodał Siencow. – Jeszcze zdążycie. Dość będzie pracy dla wszystkich, za to mogę ręczyć. My jesteśmy tylko zwiadem...    Chciał jakoś pocieszyć kolegów, uspokoić ich przed wyjściem. „Jak przed śmiercią” – pomyślał z irytacją, zrobił krok naprzód, nieposłuszna noga ciężko grzmotnęła o podłogę: ciążenie... – Cuda czy co? – wymamrotał Siencow.    Ze ściennych szaf wyjęto dwa skafandry. Siencow i Rain założyli je przy pomocy kolegów. Duże, przezroczyste pośrodku hełmy przeobraziły ich w istoty należące do tamtego, zewnętrznego świata... Sprawdzili tlen, system regeneracyjny, Siencow dmuchnął w mikrofon hełmu, powiedział wyraźnie: „Jeden, dwa, trzy, cztery...” To samo zrobił Rain.    Potem ruszyli do drzwi, machając na pożegnanie rękami. Kalwe i Korobow odprowadzali zwiadowców do wyjścia, w oczach mieli lęk.    Za odchodzącymi zamknęły się drzwi z dziesięciomilimetrowej stali. Zaciskające je dźwignie zalśniły błękitnym metalem i szczęknąwszy zimno, opadły na swoje miejsce. Minęła minuta i Korobow zobaczył, jak strzałka manometru gwałtownie skoczyła w dół: urządzenia hydrauliczne wypchnęły wciśniętą w gniazdo pokrywę włazu.    W rakiecie zostało trzech... Azarow siedział przy radiostacji i sądząc z pomarszczonego czoła i utkwionego w przestrzeń wzroku rozmyślał w napięciu: cóż to za grawitacja? Skąd? Od czasu do czasu stłumionym głosem pytał zwiadowców: „No, jak tam? Jak?” Kalwe znów zaczął krzątać się przy maszynie elektronowej: zdjął tablicę, wyjmował zapasowe układy, sprawdzał, wstawiał w gniazda, ponownie sprawdzał... Jego ruchy były powolne, można by sądzić nawet, że się grzebie. W istocie pracował szybko i sprawnie, ale precyzyjnie. Korobow wyszedł na korytarz zajrzeć do zawieszonego na zewnątrz zbiornika z chlorellą, o którym wszyscy w zamieszaniu zapomnieli. Stąd, przez iluminator, było widać, co się dzieje w tym przezroczystym światku, zaludnionym przez mikroskopijne glony. Służyły do reprodukowania tlenu, a w razie potrzeby – jako pożywienie. Co prawda nadzieja, że glony ocalały mimo napromieniowania, była niewielka.    Azarow posępniał coraz bardziej. Z łącznością działy się jakieś niepojęte rzeczy. Głosy Siencowa i Raina były przygłuszone, jakby kosmonauci zdążyli odejść daleko od rakiety albo jakby między nimi a statkiem wyrosła jakaś ekranowa przeszkoda.    Od czasu do czasu słyszalność w ogóle zanikała, jak gdyby nad powierzchnią satelity szalała burza magnetyczna. Strzałki magnetometrów dygotały gorączkowo. Burza magnetyczna na powierzchni jakiegoś tam skalnego odłamka, miotającego się niespokojnie w pustce? A jeśli to nie jest ani grawitacja, ani pole magnetyczne, tylko coś zupełnie innego?! Nie wszystko przecież wiemy o polach... Te wątpliwości kolidowały z dotychczasowym doświadczeniem Azarowa, ale rozum mówił: możliwe, wszystko jest możliwe i nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy za chwilę... Jednak przyrządy uparcie wskazywały swoje. A tu jeszcze Kalwe nie dawał spokoju. – Powiedz Siencowowi, żeby przede wszystkim obejrzał baterie słoneczne – powtórzył Kalwe już trzeci raz. Azarow wreszcie zrozumiał, o co mu chodzi, skinął głową. Rzeczywiście, bez źródła energii będzie z nimi kiepsko.    Zwiększywszy moc nadajników, zaczął krzyczeć w mikrofon. Wreszcie niby przez poduszkę dobiegł głos Siencowa: „Baterie? Dobra, dobra, poczekaj ze swoimi bateriami...” Azarow wzruszył ramionami. Z kolei ze słuchawek popłynęło niewyraźne mamrotanie Raina. Potem Siencow zawołał: „Niepodobieństwo”.    Azarow pospiesznie przełączył odbiór na głośniki, żeby wszyscy słyszeli zwiadowców, i niecierpliwie wykrzyknął w mikrofon: „No i co? Odpowiedzcie wreszcie!” Ale głosy coraz bardziej zanikały... Korobow wrócił z korytarza i zatrzymał się w drzwiach. Uchwycił głos Raina: „Spójrz, spójrz...” Na tym łączność została przerwana ostatecznie. Z głośnika dobiegało tylko chrypliwe buczenie.    Azarow gwałtownie wyciągnął rękę, żeby jeszcze zwiększyć moc i w tej samej chwili wszyscy trzej poczuli, jak pochylona podłoga sterowni drgnęła i zaczęła wymykać się spod nóg. Rozdział 5    Kiedy rakieta drgnęła i płynnie zaczęła ześlizgiwać się w dół, Kalwe sądził, że ulega halucynacji. Ten tajemniczy ruch był tak nieoczekiwany i nieprawdopodobny! Korobow przysiadł ze zdumienia na podłodze koło drzwi, uniósł głowę i jakby nasłuchując powiedział powoli: – Dwadzieścia metrów na sekundę...    Kalwe włączył ekrany. Ale na bocznych ciemniał tylko mrok, a tylny nie działał...    Rakieta ślizgała się nieskończenie długo, jakby miała dotrzeć do samego środka satelity. Jednakże szybkość nie wzrastała i ta równomierność ruchu świadczyła, że działał tu jakiś mechanizm...    Posuwanie się nieoczekiwanie ustało, ale zanim siedzący przy radiostacji Azarow zdążył wstać, rozpoczęło się od nowa. Korobow patrzył na tarczę chronometru: wskazówka sekundnika przeskakiwała spazmatycznie od podziałki do podziałki. „Jak w agonii”,.. – pomyślał Korobow i wówczas właśnie rakieta stanęła na dobre. – Siedemnaście sekund... – spokojnie powiedział Korobow i przez moment żałował, że opadanie się skończyło. Teraz trzeba podjąć jakąś decyzję, a Siencowa nie ma... – Po co oni to zrobili? – wyszeptał niepewnie Kalwe. – Kto? – spytał Korobow i w tej samej chwili zrozumiał, o co chodzi. – Sądzisz, że...    Nagle wyciągnął rękę gestem nakazującym ciszę.    Wszyscy zaczęli nasłuchiwać. Ktoś stukał, skrobał, ocierał się o metalowy pancerz rakiety. Dźwięki te skojarzyły się kosmonautom z kolejarzem, który koła wagonu, coś do siebie mrucząc.    Jednocześnie ekrany pojaśniały, jak gdyby za burtami rakiety zaczął wschodzić blady świt... W jego świetle zamajaczyły jakieś wklęsłe powierzchnie, nieznane aparaty i przyrządy... Przez jeden z ekranów przemknął kulisty cień i teraz szmery słychać było od strony lewej burty. Azarow głośno odetchnął.    Ale Korobow całkowicie już się opanował. Gotów był działać szybko i zdecydowanie, jak tego wymagała sytuacja. – Uwaga! – powiedział nieco donośniej, niż należało. – Sztuczny satelita... To tłumaczy wszystko. Zaraz się z nimi spotkamy. Niestety, ceremoniału takich spotkań jeszcze nie opracowano, ale musimy, oczywiście, godnie reprezentować naszą planetę... Postaramy się zrobić wszystko, by odnaleźć pozostawionych na powierzchni towarzyszy – jeśli dotąd nie sprowadzono ich tutaj. Pamiętajcie, jakkolwiek by ci... – zająknął się – jakkolwiek tubylcy będą wyglądali, będzie to spotkanie przyjaciół. Nie mają chyba żadnych powodów, aby wrogo potraktować myślących mieszkańców innej planety. Powitamy ich przy włazie... Słyszycie? Znów pukają... Chwileczkę, chwileczkę – uspokoił tamtych, niewidocznych – zaraz będziemy gotowi... – Jeden z nas musi zostać w rakiecie – dokończył za niego Kalwe i zrobił krok w kierunku szafy ze skafandrami. – Ja pójdę! – zawołał Azarow. – Teraz przynajmniej... – Nie – odpowiedział Korobow. – Poczekaj! – Powstrzymał Azarowa. – Dyskusje odłożymy na potem. Obecnie twoje zadanie polega na nawiązaniu łączności z Siencowem i utrzymywaniu jej z nami, jeżeli będziemy musieli wyjść z rakiety.    Azarow potrząsnął głową, ale posłusznie podszedł do radiostacji. Korobow zlustrował spojrzeniem sterownię, ułożył na równy stosik leżące na ruchomym stoliku notatniki, rękawem starł z połyskującego matowo pulpitu jakiś pyłek i znów rozejrzał się dokoła. – No, idziemy... Szybko włożyli skafandry, sprawdzili dopływ tlenu i łączność. Kalwe spytał Korobowa: – Jaki mają zapas? – Tlenu na półtorej godziny, energii elektrycznej przy pełnym wykorzystaniu bez reflektora na sześć godzin... Na wszelki wypadek trzeba wziąć po zapasowej butli... – Ja zabiorę apteczkę – oświadczył Kalwe. – Także... na wszelki wypadek.    Korobow skinął, westchnął i wymamrotał jakieś przekleństwo. Potem powiedział: – No, jazda. Już piętnaście minut minęło, odkąd tamci wyszli z rakiety...    Właz otwierał się powoli... Wreszcie nad ich głowami zaświeciło, zamigotało rozproszone światło. Nie usłyszeli świstu, który towarzyszy zmianie ciśnień. – Czyli jakaś atmosfera tu jest... – zauważał Korobow. – Zresztą nic dziwnego, skoro są istoty żyjące...    Ani jednym słowem nie uczcił obcego, tajemniczego, niemal baśniowego świata, gdyż jeszcze godzinę temu nikt nie uwierzyłby w jego istnienie. Kalwe rozumiał Korobowa, chciałby się jednak zatrzymać, zastanowić choćby przez chwilę, od czego zacząć znajomość...    Obserwował uważnie otwór włazu, gdzie winni się ukazać mieszkańcy satelity. Nie było im spieszno: minęła minuta, druga, trzecia, a nie zamajaczył nawet cień żywej istoty. Korobow uśmiechnął się. – Trudno powiedzieć, żeby należeli do śmiałych... No cóż, damy dobry przykład...    Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się.    Statek wsparty na dwóch ocalałych amortyzatorach, spoczywał ukośnie na długiej, lekko wklęsłej platformie. Jeden jej bok, od strony włazu, mogli dokładnie obejrzeć. Nikogo nie było widać. Ale Kalwe, który wspiął się w ślad za pilotem, przez cały czas miał wrażenie, że ciąży na nim czyjś badawczy, uporczywy wzrok. – Skaczemy? – spytał Korobow. – Nie jest wysoko, jakieś trzy metry... – Aż powrotem? – Z powrotem będzie nas czterech, poradzimy sobie, jeden drugiego podsadzi – odpowiedział Korobow z takim przekonaniem, jakby już wielokrotnie poszukiwał przyjaciół na obcych sztucznych satelitach.    Ostrożnie zsunęli się na platformę, a gdy i tu nie było widać żadnej żywej istoty, zeskoczyli. Powoli stąpając odeszli kilka kroków od rakiety. Kalwe spojrzał na zegarek, potem na termometr. – Dwieście siedemdziesiąt osiem, czyli pięć stopni Celsjusza... Ciśnienie – trzysta... – W skafandrach można to wytrzymać – stwierdził spokojnie Korobow. – Ale gdzie w końcu jesteśmy? Gdzie gościnni gospodarze, orkiestra i kwiaty?    Znajdowali się w dużej hali, podobnej do hangaru. Obie ściany, zarówno ta, do której przylegała estakada z rakietą, jak i wąska przeciwległa, robiły wrażenie koncentrycznie ustawionych łuków. Łagodnie, bez kątów przechodziły w sufit, rozjaśniony owym niepojętym migotaniem.    Statek międzyplanetarny zajmował trochę więcej niż połowę estakady, chociaż miał sześćdziesiąt metrów długości. Platforma wspierała się na ażurowym splocie, złożonym z dziwnie wygiętych, przechodzących jeden przez drugi, okrągłych dźwigarów. W szaromlecznym świetle górna krawędź platformy tonęła jak gdyby we mgle.    Wzdłuż ścian ogromnej – mniej więcej stumetrowej – hali, którą estakada dzieliła na pół, stały jakieś maszyny czy przyrządy o trudnym do rozpoznania przeznaczeniu. Kształt ich był prawdopodobnie starannie obmyślony, dokładnie wymierzony, choć dla ludzkiego oka niezwykły: wiele ostrych kątów, wklęśnięć, sterczących płaszczyzn. Ale wszystkie sprawiały wrażenie harmonijnego w koncepcji i stylu systemu. Korobow osądził, że zewnętrzny wygląd maszyn świadczy o dość wysokim poziomie tutejszej techniki.    Zewsząd przyjaźnie, a może zwodniczo, migotały różnokolorowe światła. Wzdłuż ścian biegły rury i kable z mnóstwem rozgałęzień, jak gdyby zaworów, nasadek, dziwnych, przypominających grzyby, występów, niebieskich lśniących końcówek, ekranów gorączkowo pulsujących światełkami... Dawał się słyszeć lekki szum. Ale nikogo nie było widać, nikt nie wychodził naprzeciw. Przypuszczalnie gospodarze woleli obserwować gości z ukrycia. – Zauważ, że kable biegną tutaj na powierzchni – powiedział Korobow. – U nas nie dopuszczono by do takiego niechlujstwa...    Kalwe przytaknął skinieniem głowy. Nie zdziwiła go uwaga Korobowa. Sam też miał wrażenie, jakby znajdowali się nie na innej planecie, lecz po prostu w zwykłej ziemskiej fabryce, tyle że o nie znanych założeniach produkcyjnych. Nic tu nie przytłaczało tajemniczością, kosmiczną specyfiką. Przeciwnie, mimo pewnych niejasności, w sumie wszystko było jakieś pokrewne temu, co zostawili na Ziemi. Choćby ta maszyna, zdecydowanie przypominająca samochód, tyle że odwrócony kołami do góry. Oczywiście, to wcale nie był samochód, lecz robił wrażenie czegoś bardzo swojskiego... Ciekawe... Ale na rozmyślania brakowało teraz czasu. – Szkoda, że nie możemy wykonać analizy atmosfery... – powiedział z żalem Korobow. – Gdybyśmy mieli przyrządy...    Kalwe westchnął wspomniawszy znane mu laboratoria, „mądrą” ciszę ośrodka maszyn elektronowych, gdzie tak dobrze się rozmyślało... Korobow jednak ruszył już przez halę. – Ponieważ gospodarze nie zamierzają się pokazać, nie będziemy na nich czekali... Sami musimy znaleźć wyjście na powierzchnię: prawdopodobnie nasi tam zostali. Jedno wyjście istnieje na pewno - – to, którym zsunęła się rakieta. – Ale nam go nie otworzą – stwierdził Kalwe. – Przypuszczam, że otworzyliby, gdyby im można było to zaproponować – powiedział z goryczą Korobow. – Tylko że nie ma nawet z kim gadać... – Poszukamy innego – pocieszał Kalwe. – Wydaje mi się... moim zdaniem, w tamtym końcu hali... widzisz, nie na osi estakady, tylko bardziej na prawo, jest jakaś nisza w ścianie...    Pospiesznie przemierzyli halę. Rzeczywiście, to wyglądało na drzwi, lecz nie mieli pojęcia, jak je otworzyć. Na drzwiach – a właściwie na plastykowej płaszczyźnie, przegradzającej niszę – nie było nawet śladu klamki czy chociażby dziurki od klucza. – Tak, ci tubylcy... – zaczął gniewnie Korobow, ale Kalwe przerwał: – Oto oni! Rozdział 6    W długim korytarzu, mętnym przytłumionym światłem płonęły lampy pokryte warstwą pyłu. Zapalały się automatycznie przed idącymi i gasły, kiedy je mijali.    Nie wiadomo dlaczego Ramowi przypomniały się monumentalne egipskie piramidy i ich tajemne przejścia. Tam na pewno tak samo ściany przytłaczały archeologów tajemnicą. Ale to było na Ziemi. A tu...    Szli szybko, bacznie się rozglądając. Przebyli już niemal sto metrów, a korytarz jak przedtem prowadził ich wciąż naprzód – prosty, pozbawiony drzwi i wszelkich elementów, które naruszałyby jego monotonię. Prawdopodobnie biegł zupełnie poziomo, chociaż w tym dziwnym świecie nie można było dowierzać w pełni własnym odczuciom. Lampki radiometrów świeciły słabo na hełmach, przypominając o stałym nieznacznym promieniowaniu.    Pół godziny temu, na powierzchni, kiedy rakieta ześliznęła się nagle w dół i w niepojęty sposób zniknęła, pozostawiając ich w samotności i w pustce – pomyśleli, że to już koniec. Rzeczywiście, trudno przecież przebijać się przez materię, której stal nawet nie drasnęła!    Przez kilka sekund siedzieli w milczeniu, żegnając w duchu wszystko, co było im w życiu drogie. Rain odczuł, że gdyby nie obecność Siencowa, który właśnie z wściekłością szeptem zaklął, można by, patrząc na gwiazdy, zawyć w obliczu nieskończonej, absolutnej samotności we wszechświecie.    Ale nagle, obaj jednocześnie uświadomili sobie, że wcale nie zamierzają umierać. Rain powiedział gniewnie: – Niech no mi pan powie, po co my tu właściwie siedzimy? Czy nas już nic więcej nie interesuje? Rodzaj przyciągania? Materia? Życie wreszcie? O czym pan z takim skupieniem rozmyśla? Należy działać, kolego! – O czym myślę? – powtórzył w zadumie Siencow. – Jakby tu panu powiedzieć... O tym, że kosmonauci to ludzie, którzy pokonują Kosmos na statkach, a jeżeli trzeba, nawet i bez statków. – Od tego zaczniemy, przyjacielu – zaproponował astronom. – Zaczynamy! – I Siencow wstał.    Rain bez trudu znalazł zamykającą wejście płaszczyznę. Wpuszczając rakietę uniosła się, a potem opadła na swoje miejsce. Ale o powtórnym jej uniesieniu nie mogło być mowy – ważyła z pewnością wiele ton i stanowiła potężną masę. Drepcząc wokół niej kilka minut kosmonauci zrozumieli, że nic z tego nie wyniknie. – Spróbujmy myśleć szybciej – powiedział Siencow. – Zostało nam tlenu w przybliżeniu na godzinę. Program naszego lotu nie przewidywał długotrwałych przechadzek na zewnątrz rakiety. Będzie to dla nas nauczka na przyszłość... – nie dokończył zdania, machnął ręką. – W ogóle będziemy szukać, póki starczy tlenu. – We wszystkich powieściach fantastycznych zawsze brakuje tlenu – zauważył Rain. – Nic dziwnego – odpowiedział Siencow. – Niewiele wchodzi w takie buteleczki. – Istotnie – zgodził się Rain, prostując obolałe plecy. – Ale ich ciężar odczuwam nawet tutaj...    Siencow milczał i zaczął schodzić z platformy. – Boję się, żeby chłopcy czegoś nie naknocili – powiedział już na dole. – Z pewnością zaczną gorączkowe poszukiwania. Popadną jeszcze w konflikt z tymi tu, narozrabiają...    Rain tylko zmrużył oczy – tak zaciszne wydały mu się w tej chwili znane do znudzenia sterownia statku i ciasna kajutka mieszkalna...    Po naradzie postanowili się rozejść każdy w inną stronę i szukać wejścia, zataczając koła o coraz większym promieniu. Siencow od razu ruszył na prawo. Rain postanowił obejść platformę.    Gdy schylony przeciskał się pod nią, zauważył jakąś jasną linię, jakby nakreśloną farbą na ciemnej powierzchni satelity. Rain przystanął, obejrzał linię uważnie. Była to dróżka o szerokości dziesięciu centymetrów ze srebrzystego, nikło połyskującego metalu, wpuszczona w pokrycie tak precyzyjnie, że ani na milimetr nie wystawała ponad powierzchnię. Rainowi przyszło do głowy, że chociaż jej przeznaczenie było nie znane, mogła doprowadzić do wnętrza i lepiej iść wzdłuż niej, niż błądzić po omacku...    Rain dał sygnał reflektorem, wzywając Siencowa. – Jest? – spytał Siencow, podchodząc do towarzysza.    Ruszyli wzdłuż metalowego pasma. Zaledwie przebyli jakieś trzydzieści metrów, taśma nagle znikła. Kosmonauci spojrzeli na siebie zaskoczeni.    Ale żaden nie zdążył powiedzieć ani słowa. Platforma wraz z nimi zaczęła powoli opadać. Niczym winda opuszczała ich w głąb sztucznej planety.    Potem bez wstrząsu przystanęła. Od razu zabłysło blade światło, które niemal ich oślepiło. Rain nie mógł skryć uśmiechu, zadowolony z rozwoju sytuacji... Siencow powiedział podniecony: – Syczy, słyszysz? Powietrze...    Otwór nad ich głowami zamknął się.    Niewielkie kwadratowe pomieszczenie na pierwszy rzut oka nie miało drzwi. Stali bez ruchu. Ale próba cierpliwości nie trwała dłużej niż kilka uciążliwych sekund, po czym jedna ściana zaczęła się powoli, jakby niechętnie, unosić. – Zaproszenie dla nas... – szepnął Siencow. – Cóż, przyjmiemy je... – równie szeptem odparł Rain.    Ale zapraszały wyłącznie drzwi. Za nimi nikogo nie było, po prostu zobaczyli pusty korytarz. Ruszyli śladem metalowej taśmy szurając nogami, by zrównoważyć niewielkie przyciąganie i uniknąć podskoków. Przy każdym kroku wzniecali obłok pyłu, który pokrywał podłogę i ściany. Po przebyciu dwudziestu metrów, Siencow powiedział: – Ten korytarz chyba nie ma końca. Czy zauważyłeś, w jakim kierunku idziemy? Kiedy opuszczaliśmy się, spostrzegłem, że pasmo biegło bardziej w lewo w porównaniu z kierunkiem prowadzącym do platformy... – Zaraz to sprawdzimy... Przyjmijmy, że satelita jest kulisty. Odległość do sąsiednich platform określam w przybliżeniu na sto metrów. Widoczność na wprost...    Rain umilkł, zaczął obliczać. Potem odezwał się ponownie: – Jeśli moje rachuby są trafne, korytarz biegnie promieniście ku środkowi satelity. To, nawiasem mówiąc, jest świadectwem, że aparaty wytwarzające pole sztucznej grawitacji nie są umieszczone w środku geometrycznym... Inaczej korytarz wydawałby się nam sztolnią, gdzie środek, tam byłby również dół. Rozumując logicznie, powinniśmy gdzieś znaleźć także poprzeczne chodniki. Czyli na razie wszystko jest w porządku. – W porządku, to w porządku – zgodził się Siencow – ale radioaktywność wzrasta. Czy nie idziemy przypadkiem wprost do diabelskiej kuchni? W dodatku taka ilość pyłu wskazuje, że nieczęsto to miejsce jest odwiedzane... – Co masz na myśli? – spytał Rain. – Poczekaj... I jeszcze coś – rakieta zniknęła, a nie spotkaliśmy nikogo. Jak sądzisz, czy to jest normalne, żeby istoty na takim stopniu rozwoju – wskazał dokoła ręką – widziały w przedstawicielach innej kultury swoich wrogów? Gdyby ktoś trafił do nas na Ziemię lub bodaj tylko na statek – jak byśmy go przyjęli? Nawet gdyby miał rogi, kopyta i inne atrybuty piekielnego pochodzenia? – Co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości – rzucił Rain. – Powitalibyśmy go jak miłego gościa... – Ano właśnie – ciągnął Siencow. – Czyli tu żadnych żywych istot po prostu nie ma. I nie należy na nie liczyć.    Milczeli chwilę. – Tak, być może – powiedział w zadumie Rain. – Idziemy dalej. Kiedy się da, skręcimy na prawo, w kierunku, gdzie się znajduje rakieta. – Ciekawe, co oni tam mają... – Pewnie coś w rodzaju magazynu albo hangaru. – Jakie tam w rodzaju... – zaprotestował wesoło Siencow. – Tu wszystko jest całkiem prawdziwe, możemy się od nich uczyć. Ech, ten ziemski szowinizm...    Kain przyjął wyrzut śmiechem, ale nie zdążył odpowiedzieć. Zobaczył, widać, coś szczególnego, gdyż szybko ruszył naprzód. – Jest! – stanął przed niszą po prawej stronie. – Czy przypadkiem nie tutaj będzie wylot poprzecznego korytarza?    Siencow zbliżył się pospiesznie, przyjrzał się. Taką samą niszę widać było w przeciwległej ścianie, korytarz natomiast prowadził dalej, w głąb satelity. – A taśma biegnie tędy... – mruknął kapitan. – Bardzo ciekawe, co też tam może być...    Stali chwilę rozmyślając. Ale tak bardzo chcieli jak najdokładniej i jak najprędzej wniknąć w kryjące się tu tajemnice, że jednocześnie ruszyli naprzód – i już po dwu minutach zagrodziła im drogę ściana. – Powinna się otwierać – wyraził przekonanie Siencow, podchodząc bliżej do przeszkody. Natychmiast lampka radiometru na jego hełmie zapłonęła jaskrawo. Siencow odskoczył, nerwowo przeciągając ręką po skafandrze, jakby strząsając z niego pył. – Prawdziwa diabelska kuchnia – zawołał Rain. – Dobra, jeszcze tu zajrzymy.    Zawrócili w kierunku nisz. Rain włączył reflektor. Pod warstwą pyłu można było dostrzec niezbyt wysoki schodek.    Bez namysłu astronom na nim stanął. Pod podłogą coś cicho szczęknęło, tylna ściana niszy bezszelestnie, powoli, odpełzła w górę. Za nią, w odległości dwu metrów znajdowały się drugie, identyczne drzwi. – Zaryzykujemy! – powiedział Siencow.    Weszli do czegoś w rodzaju komory. Płyta, uprzednio uniesiona, ostrożnie, niby w obawie, aby ich nie potrącić, opadła i ledwie dotknęła progu, natychmiast zaczęła sunąć w górę płyta wewnętrzna.    Za nią znów był korytarz, tym razem węższy. Zupełnie tak samo zapalały się i gasły lampy, rozmieszczone jednak nie wzdłuż, a w poprzek korytarza... – Jakoś długo idziemy – zauważył Siencow. – Zostało nam tlenu na dwadzieścia minut. Zwróć uwagę na interesujący szczegół: korytarz skręca w lewo. Nasze przypuszczenia są więc słuszne. – W końcu doszliśmy – powiedział Rain i zatrzymał się przed niszą znanego już kształtu. Bez wahania postawił stopę na schodku. I tutaj drzwi były podwójne. – Solidna robota... – pochwalił Siencow. – Ale gdzie mogą być nasi?    Za drzwiami panował mrok. Ale oto zamigotało, najpierw nieśmiało, potem wyraźniej – i wreszcie szare, mżące, jakby rozpylone w powietrzu światło rozjaśniło wnętrze wielkiej hali, przedzielonej na pół ukośną estakadą.    Stali kilka sekund, kryjąc rozczarowanie. Potem Siencow, który coraz niespokojniej spoglądał na zegarek i na wskaźnik ciśnienia tlenu w butlach, ponaglił: – Idziemy dalej...    ...Znów korytarz, drzwi, hala napełniona nikłym światłem i pośrodku – estakada. Siencow oznajmił uroczyście: – A tutaj mamy już coś interesującego! – Przecież mówiłem, że oni są w pobliżu... – mruknął Rain. Zamaszystymi krokami ruszyli naprzód, wysoko unosząc się nad podłogą, dopóki Siencow nie zapytał: – No, a teraz dokąd tak spieszymy?    Na estakadzie, słabo widoczna w świetle przedzierającym się jakby przez mgłę, nieruchomo spoczywała rakieta. Podchodzili do niej powoli, jakby wracali ze spaceru. Siencow mruknął z niezadowoleniem: – Nie widać, żeby cokolwiek robili... Czy oni śpią? No, oberwie Korobow ode mnie...    Rain pokręcił głową: coś tu było nie w porządku, Korobow nie był zdolny do takiego niedbalstwa. – I radiostacja wyłączona, nie słyszą nas – stwierdził. – Może przeprowadzają wewnętrzny remont. Może jakieś nieprzewidziane zdarzenie. A może spotkało ich coś złego? – Albo już opuścili rakietę – powiedział Siencow, przyspieszając kroku. Rain spojrzał na zegarek. Tlenu wystarczy jeszcze na kilkanaście minut.    Siencow stanął tak raptownie, że aż zachwiał się i z trudem utrzymał równowagę. Rain o mało nie wpadł na niego z rozpędu. Siencow spytał półgłosem: – Przyjrzyj no się uważnie, czy to nasza rakieta?    Tak, teraz widzieli już wyraźnie, że rakieta spoczywająca na estakadzie została zbudowana nie na Ziemi, lecz w jakimś innym świecie.    Pozornie w kształcie rakiety nie było nic nadzwyczajnego. Ale wątpliwe, aby nawet dobry kreślarz mógł od ręki odtworzyć jej sylwetkę na papierze...    Wydawała się dzieckiem samej Przestrzeni, w której mogła mknąć swobodnie i radośnie. Wskazywała na to od razu jej wyjątkowa smukłość (była ona półtora faza dłuższa od ich rakiety), chociaż pewne elementy – ostre podłużne żebra, sześciokątne wcięcie, wklęsłe płaszczyzny w części dziobowej – zaskakiwały mieszkańców Ziemi. Ale niewątpliwie konstrukcja zewnętrzna wynikała z wymogów kosmicznych, nie odgadnionych dotychczas dla ludzi, którzy niegdyś pojąć nie mogli zasady skrzydeł w kształcie delty.    Siencow pomyślał, że taki statek mknie wytrwale niczym promień światła, przenikając pola grawitacji jak igła luźny splot materiału. Gardło kosmonauty ścisnął skurcz. Pewnie był to spazm zachwytu, lecz Siencow szybko opuścił rękę do pasa i pokręcił lekko kranikiem, regulującym dopływ tlenu. – Rzeczywiście, nie nasz statek – potwierdził Rain. Siencow odkaszlnął, głos jego zabrzmiał głucho: – Jaki piękny... podejdźmy na chwilkę bliżej. Żeby chociaż dotknąć... dlaczego ta część przybrała kształt wielokąta? Rakieta, ale jakie dziwne ma dysze... – Dosyć – przerwał Rain. – Szkoda czasu, – Przecież tylko dwa kroki... – Nie. Kosmonauci to tacy ludzie... – Którzy wszystko robią o właściwej porze? Cytujesz mnie? Trudno, trzeba wracać. Tutaj nikt nie zaglądał, bo w pyle zostałby ślad. – Oni są na pewno w sąsiedniej grodzi – powiedział Rain. – Idziemy w dobrym kierunku...    Skierowali się do wyjścia. Rain zauważył z trwogą, że ruchy Siencowa utraciły lekkość, a jego ciężki oddech w słuchawkach brzmiał jak groźny szum.    Jasne, że atletyczny Siencow pierwszy zużyje zapas tlenu, już oddycha z trudem...    Jakby odgadując myśli towarzysza Siencow powiedział stłumionym głosem: – Byle tylko nie zostawać w tyle... – iż wyraźnym wysiłkiem ruszył szybciej.    W momencie, kiedy od drzwi dzieliły ich dwa kroki, światło w hali nagle zgasło i zapadł nieprzenikniony mrok. Odruchowo włączyli reflektory. Rain pierwszy przycisnął stopą schodek – drzwi ani drgnęły. Wtedy z kolei ze złością tupnął w schodek Siencow... Czuli, jak podłoga pod nogami lekko się ugina, gdzieś pod nią w rozrzedzonej atmosferze pstrykały kontakty, ale drzwi były wciąż zamknięte.    Siencow bezwładnie osunął się na podłogę i chrapliwie szepnął: – Teraz chyba wsiąkliśmy ostatecznie... Wszelkie próby, aby otworzyć drzwi, zawiodły. Nadal panowały ciemności. Siencow i Rain odpoczęli trochę, Siencow oddychał coraz ciężej. Nawet ta ograniczona dawka tlenu, którą sam sobie wyznaczył, także się wyczerpywała...    Obserwując leżących bezwładnie na podłodze nikt by nie odgadł, jak intensywnie pracowały obecnie ich umysły, szukając wszelkich, najbardziej nieprawdopodobnych możliwości wymknięcia się z tej pułapki. Nie byli załamani, bo przeżyli już i śmierć, i zmartwychwstanie – tam, na powierzchni. Teraz owładnęła nimi wyłącznie chęć walki do ostatniego tchu. – Automaty wysiadły... – wychrypiał wreszcie Siencow, jakby podsumowując rozmyślania. – Jednak Azarow miał rację... Nie szkodzi, jeszcze zobaczymy... – Automaty automatami, a my jesteśmy ludźmi, powinniśmy być mądrzejsi – odezwał się Rain. Siencow milczał chwilę. – No cóż – powiedział jeszcze wolniej i bardziej ochryple – na razie nie pozostaje nam nic innego, tylko spróbować obejrzeć rakietę, dopóki starczy sił. Oczywiście, najłatwiej byłoby czekać, aż automaty wrócą do równowagi, uznają, że nie najgorsze z nas chłopaki i otworzą drzwi... Jakie jest pana zdanie w kwestii rakiety, profesorze? – Mniej więcej to samo – odparł Rain wstając. – Jeżeli otaczająca atmosfera nie nadaje się do oddychania, rakieta jest jedyną nadzieją. – Zasapał ze złością. – Mówiąc szczerze, nie bardzo mam ochotę zdejmować hełm. Jakoś nie bardzo wierzę, żeby tu był tlen...    Siencow przytaknął skinieniem, potem znów nabrawszy sił do rozmowy, powiedział: – Ale biorąc rzecz logicznie, jeśli nie ma tu obecnie istot żywych, to atmosfera powinna być obojętna, coś w rodzaju mieszaniny gazów szlachetnych. Automaty nie potrzebują tlenu, a w obojętnej atmosferze lepiej się konserwują. Metal tutaj jest, ale brak śladów utlenienia... – I tak nie możemy tego sprawdzić – rzucił Rain. – Że też nie przyszło nam do głowy, żeby zabrać kieszonkowe analizatory...    Rain nie chciał się odzywać, ale zwyciężyło w nim poczucie sprawiedliwości i odparł: – Nie przewidywaliśmy, że będą nam potrzebne... – Nie przewidywaliśmy... Ale przewidywaliśmy nieprzewidziane sytuacje. Nawet szczególną konieczność... – Siencow mówił coraz wolniej, jakby zapadał w drzemkę po smacznym obiedzie. Nagle Rain pojął, że Siencow umyślnie wstrzymuje oddech, tłumiąc w ten sposób świszczący odgłos. Rzeczywiście nic nie było słychać, bo ponadto od czasu do czasu kapitan wyłączał radio, nie chcąc niepokoić towarzysza, i chyba obserwował jego usta, żeby się włączyć, gdy ten zacznie mówić... Rain poczuł skurcz w gardle, a nawet jakby zawstydzenie, że jemu, sądząc z manometru, tlenu starczy jeszcze na piętnaście, a może dwadzieścia minut. – Idziemy do rakiety! – powiedział stanowczo.    Jednak Siencow, który usiłował wstać, ledwie trzymał się na nogach i Rain niemal wlókł go w kierunku niższego skraju estakady.    Oczywista, Rain wiedział, że Siencow nie zdoła się na nią wdrapać. Nie mógł także podnieść towarzysza na dwumetrową wysokość, chociaż przy normalnym dopływie tlenu zdołałby to zrobić jedną ręką, gdyż tutaj Siencow łącznie z całym ekwipunkiem ważył nie więcej niż dwadzieścia kilogramów... Dlatego Rain zostawił Siencowa w pozycji siedzącej, opartego plecami ó pierwsze przęsło estakady i włączył jego reflektor na pełną moc, żeby kapitan nie czuł się osamotniony;. Teraz już nie miało sensu oszczędzanie energii...    Potem się rozejrzał. Było mało prawdopodobne, aby załoga rakiety wchodząc do niej musiała wskakiwać na estakadę. Jednak nie było czasu na roztrząsanie tego problemu, nie mówiąc już o szukaniu dźwigu.    Zebrawszy siły Rain skoczył, uchwycił się oburącz krawędzi i wczołgał się na pomost. W skafandrze było to znacznie trudniejsze niż w kombinezonie i wysiłek go zmęczył. Nie miał odwagi wstać i oddychając ciężko, ruszył ku rakiecie na czworakach.    Wydało mu się, że minęło bardzo wiele czasu, gdy tak pełzł po platformie do rakiety, a potem wzdłuż jej burty. Jeżeli rakieta nie jest automatyczna lub zdalnie kierowana, lecz przeznaczona dla żywych istot, to w zbiornikach mogły pozostać jakieś resztki tlenu... To była jedyna szansa ratunku. Rain nie zastanawiał się, jak znajdzie zbiorniki w tym prawie stumetrowym statku – rozpraszałoby to tylko jego uwagę.    A w tej chwili trzeba przede wszystkim znaleźć właz, który powinien znajdować się gdzieś niezbyt wysoko: przecież załoga, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniała, musiała kiedyś z niego korzystać. Rain instynktownie wyczuwał, że statek miał jednak załogę. Bardzo byłby zdziwiony, gdyby mu powiedziano, że ta podświadoma pewność związana jest z wyglądem rakiety. Jej doskonałe kształty naprowadzały na myśl, że ten twór doświadczenia i wysokich umiejętności mógł być zbudowany tylko dla ludzi – bo tak bez wahania Rain nazwał Marsjan, twórców satelity.    ...Przeraził się, że minęło już bardzo wiele czasu, kiedy pełzł wzdłuż rakiety. Włazu ciągle nie było. Przypomniał sobie, że kilka minut wcześniej też o tym myślał, i niestrudzenie ruszył dalej. Oczywiście, właz mógł się również znajdować z przeciwległej strony. Należałoby wtedy okrążyć rakietę i wracać wzdłuż drugiej burty.    Rain westchnął głęboko i z trudem wstał. Po wklęsłej powierzchni pomostu ciężko było iść, z braku tlenu doznawał zawrotu głowy, ale idąc zyskiwał znacznie na czasie.    Szedł, nie odrywając dłoni od pancerza rakiety. Nie wyczuwał na nim żadnych śladów po uderzeniach mikrometeorytów, żadnego draśnięcia. Idealnie gładka powierzchnia. Przytrzymywać się jej było niewygodnie, ale uparcie dążył naprzód, póki nie natrafił na jakąś nierówność.    Przystanął. Serce mu załomotało. Właz? Przeciągnął ręką wzdłuż ledwie uchwytnego wyżłobienia. Pięło się na wysokość wzrostu i jeszcze wyżej... Wówczas przykucnął, dotykiem wyczuł, że w dole wyżłobienie skręcało w prawo, biegło półtora metra i znów się wspinało.    Nie ulegało wątpliwości, że był to właz, lecz szczelnie zamknięty.    Rain wsparty o rakietę przymknął oczy i rozważał, jak otworzyć właz, biorąc pod uwagę, że w wypadku rakiety kosmicznej mechanizm nie mógł być zbyt prosty. W ciągu następnych pięciu minut wypróbował wszystkie sposoby, jakie mu podsunęła pamięć. Ale usiłowania te nie dały żadnych rezultatów.    Wówczas odetchnął zbierając myśli. Jak zawsze w przypadkach, kiedy rozwiązanie problemu wprost było niemożliwe, zaczął szukać dróg okrężnych. Oczywiście, mowy być nie mogło, aby użyć siły. Zadał sobie pytanie, jak przedostałby się przez właz ziemskiej rakiety, wykonany z nadspoistej stali, wciśnięty mocno w gniazdo przez potężne dźwignie. Było to zadanie, któremu nie podciąłby nawet wysoko kwalifikowany kasiarz. Istniała niegdyś taka profesja, obecnie osiągnięcia tego, nieco szczególnego rzemiosła zostały zaprzepaszczone, zresztą i one na nic by się tu zdały...    Jeszcze nieskończenie długo, jak mu się wydawało, szukał gorączkowo w myślach choćby najmniejszej szansy przedostania się do wnętrza obcego statku... Wreszcie musiał uczciwie sobie powiedzieć, że nie potrafi tego dokonać.    Zrezygnowany, bez pośpiechu – teraz zwłoka nie miała już znaczenia – ułożył się w jak najwygodniejszej pozycji na pomoście. Nad nim zwisała gładka, zaokrąglona w górze burta. W skafandrze było ciepło, tlen dopływał jeszcze z butli – pewnie już resztki... Miał ochotę od razu zamknąć dopływ tlenu, żeby uniknąć tych ostatnich, najcięższych chwil... Sięgnął do zaworu i nie odczuł przy tym żadnego lęku, żadnego strachu wobec śmierci, lecz tylko głębokie znużenie człowieka, który skończył swą niełatwą, ale interesującą pracę i dopiero teraz ulega nieprzezwyciężonej potrzebie wypoczynku.    Dotknął zaworu i to przypomniało mu o Siencowie, który regulował dopływ tlenu tym samym gestem.    Natychmiast opuścił go spokój, gwałtownie cofnął dłoń. Tam w dole Siencow na pewno czeka... Trzeba zejść do niego, aby przynajmniej przez ostatnie minuty być razem.    Wstał z największym wysiłkiem i wyprostowany ruszył w górę estakady.    Podświadomie, gdzieś w głębi mózgu, nieustannie trwał proces wyliczania rzeczywistej odległości, jaką przebył, i zużytego czasu. I to wyliczenie wskazywało, że właz umieszczony jest w niezwykłym punkcie: prawie na samym ogonie rakiety, gdzie z reguły należało umiejscowić silniki, zapasy paliwa, urządzenia energetyczne. Pomieszczenia robocze, nie mówiąc już o mieszkalnych, powinny znajdować się gdzieś dalej. Oczywiście, w samochodzie można sobie pozwolić na dowolność, lecz w statku międzyplanetarnym silniki muszą być ulokowane w tyle, bez względu na to, z jakiej planety pochodzi. Siencow na pewno zrozumiałby to od razu... Co się też z nim dzieje?    Rain posuwał się z coraz większym trudem, dotykając pancerza rakiety. Coś przyciągało go jak magnes i musiał zebrać wszystkie siły, by pojąć, że tym magnesem jest czerwony ognik, który nie wiadomo kiedy zapłonął gdzieś na przodzie. Rain pełzł ku niemu, nie dziwiąc się ani światełku, ani swojej pewności, że właz musi znajdować się w jego pobliżu...    I właz był właśnie tutaj, pod lampką sygnałową, a obok niego znajdowały się trzy niewielkie wgłębienia tworzące trójkąt. Rain włożył w nie palce – i zaznaczona ledwie dostrzegalnym wyżłobieniem płaszczyzna pancerza cofnęła się w głąb odsłaniając wejście do rakiety...    Rain przetoczył się przez próg włazu. Jego twarz wykrzywił grymas. Każde uderzenie serca powodowało bolesny ucisk w skroniach...    Wpełzł do obszernego kwadratowego pomieszczenia. Cztery wygięte ramiona dźwigni rozprostowując się zacisnęły z powrotem pokrywę włazu. W ścianach jednolitym, mżącym lśnieniem nieustannie migotały lampy. Rain patrzył na nie urzeczony, próbując uzmysłowić sobie, co robić dalej...    Rozległ się cichy świst. Rain spojrzał z ukosa na barometr – nie miał siły unieść ręki do oczu. Przyrząd wskazywał, że ciśnienie rośnie. Nawet gdyby komora wypełniona była teraz nie tlenem, lecz jakimś trującym gazem, nie pozostawało już wyboru: jego piętnaście minut minęło...    Wskazówka barometru mknęła... Rain usłyszał czyjś chrapliwy, gasnący oddech. Z trudem pojął, że rzężenie dobywa się z jego własnych płuc, i zerwał z głowy hełm. Rozdział 7    Zaalarmowany słowami Kalwego Korobow spojrzał i drgnął. Jakaś dziwna, potworna istota, podobna do wielkiej błyszczącej żaby, wyskoczyła spod estakady i z głuchym wyciem gwałtownie runęła do przodu. Niedaleko od nich zatrzymała się, zawisając w powietrzu na wysokości trzech metrów nad podłogą. – Lata? – wyszeptał osłupiały Kalwe.    Żaba wyciągnęła trzy długie przednie macki zakończone płaskimi przyssawkami, które przywarły do ściany rakiety. Ciszę przecięły krótkie przenikliwe świsty, tak odrażające, że mimo osłony skafandrów miało się ochotę zatkać uszy. – Ale głosik – mruknął Korobow. – Teraz wiem, dlaczego słyszeliśmy go nawet w rakiecie...    Potem macki zniknęły i Marsjanin, czy jak go tam zwać, wisiał przez sekundę nieruchomo, jakby lustrując przybyszów nie mniej bacznie niż oni jego. Znowu Kalwe poczuł na sobie dziwne badawcze spojrzenie... Wtem latająca żaba gwałtownie uskoczyła. Ponownie rozległy się przenikliwe dźwięki niczym zgrzyt rozdzieranego pancerza. – Oho – zawołał Korobow – na to nie możemy pozwolić. Zniszczą nam rakietę... – Hej, poczekaj no! – krzyknął i machnął ręką. Nieznany stwór usłuchał, znikając pod rakietą. – Nie mam pojęcia, jak utrzymują się w tej pozycji – powiedział Kalwe. – Ani nóg, ani skrzydeł...    Ale przypuszczany że to nie żywa istota. Wiesz co? To są automaty zdalnie kierowane albo zaprogramowane. – Jakże automaty? – spytał Korobow nie spuszczając wzroku z miejsca, gdzie skryła się dziwna istota. – Szkoda, że wystraszyłem ją krzykiem i oddaliła się...    „Oddaliła się – jakich to uroczystych słów zaczął używać Korobow, mówiąc o Marsjanach – nie bez ironii stwierdził Kalwe. – Cóż, można by ich rzeczywiście traktować z szacunkiem, jeśli, jeśli...” – Nie, to nie jest żywa istota – powtórzył stanowczo. – Dlatego, że nie ma nóg? Przecież niekoniecznie musi być podobna do człowieka... – Nie... – Kalwe rozważał przez chwilę, jak najzwięźlej wyłożyć swoje myśli. – Chodzi o to, rozumiesz, że ona, owszem, rusza się. Zobaczyliśmy ją znienacka i jak wtedy zareagowałeś? Przypominam sobie: aż lekko podskoczyłeś... – Przesadzasz... – Podskoczyłeś i uniosłeś brwi. Byłeś zdumiony. A co ja zrobiłem? – Nie patrzyłem na ciebie. No? – Pewnie zachowałem się podobnie, gdyż zdziwienie, a nawet lęk jest naturalną reakcją na coś nieoczekiwanego. I ona również powinna się zdziwić, zaciekawić, skoro też widziała nas po raz pierwszy... – No powinna... – A nie była zdziwiona. – Ale popatrzyła! – To tylko nasze wrażenia. Ale poza tym żadnej gestykulacji... Żadnej mimiki. Przecież ona nie ma twarzy! Pies, kot ma twarz... Ale żuk – nie. Umysł istoty rozumnej musi być rozwinięty, świat doznań... ogromny. Słów może jej zabraknąć. Słowo jest informacją. Natomiast uczucie to mimika! Odruchy! Reakcja na bodźce!... Ą tutaj – nic. Żuk, wielki żuk, wyłącznie instynkt. A gwizd? Jedna nuta. Ani wyraz, ani zdanie... Tak, właśnie tak...    Na potwierdzenie własnej teorii Kalwe gwałtownie wymachiwał rękami, marszczył czoło, mięsistym nosem niemal przebijał przezroczysty plastyk hełmu... – No dobra, nie czas na dyskusje – powiedział Korobow. – W zasadzie masz pewnie rację. Gdyby była żywa, powinna od razu do nas podejść. – Ona jest całkowicie pozbawiona rozumu – z zapałem wywodził Kalwe. – Automat, który działa zgodnie z programem, albo kierują nim ci, prawdziwi... Jeżeli ma program, to też nieskomplikowany. Najprostsze działania. Oczywiście, nie można znaleźć z nimi wspólnego języka, bo jasne, że nie umieją mówić... – Czyli w poszukiwaniach nie pomogą nam ani trochę – powiedział smętnie Korobow, na swój sposób oceniając informacje Kalwego. – Oho, jeszcze jeden, czy znów ten sam?    Rzeczywiście stwór podobny do żaby unosił się nad rakietą, przykładając do niej macki. – Jak sobie chcesz, ale ja nie pozwolę im niszczyć statku – oświadczył stanowczo Korobow. Podbiegłszy do estakady podskoczył wysoko i z góry opadł na platformę. Potem dotarł po amortyzatorze na tył rakiety i Musem ruszył po wypukłej powierzchni, płosząc żabę, jakby wyganiał kurę, która wtargnęła do ogrodu. Kalwe nie mógł powstrzymać uśmiechu.    Żaba ukryła się tam, gdzie i poprzednia. Korobow ukląkł i uważnie obejrzał pancerz w miejscach dotkniętych przez przyssawki. – Nie, nie ma żadnych śladów – powiedział uspokojony i zszedł z pomostu. – Nie pojmuję, o co im chodzi, ale prawdopodobnie nie robią szkody. – Trudno odgadnąć, o co im chodzi – powtórzył w zamyśleniu Kalwe.    Korobow stanął przy nim, niezdecydowanie podreptał w miejscu, nie wiedząc, co czynić dalej. Nie można zostawić statku bez opieki, ale i towarzyszy trzeba szukać... – Dobra – zakonkludował wreszcie. – Odnajdziemy chłopaków, wtedy... Na razie już piętnaście minut straciliśmy na próżno...    Należało otworzyć drzwi. Kalwe włączył reflektor, oświetlając je wraz ze ścianą obok. Po czym powiódł dłońmi, szukając jakiejkolwiek wypukłości. Wszystko bez rezultatu. Potem zmieniając długość fal próbowali wysyłać różne sygnały. Jednak drzwi pozostały oporne. – Bioprądy? – zastanowił się Korobow. – Tutaj powinno być coś prostszego – odparł Kalwe. – Bioprądy to zbyt skomplikowane. Podsadź no mnie, zobaczę na górze...    Korobow podszedł i stanął tuż przy swym towarzyszu. Ale zaledwie Kalwe zdążył oprzeć mu ręce na ramionach, coś cichuteńko skrzypnęło. Z prawie nieuchwytnym szmerem drzwi się uniosły. – Masz ci los... – powiedział Korobow. Kalwe był zadowolony. – Najprostsze rozwiązanie: urządzenie mechaniczne... Wejście jest zautomatyzowane, żeby nie wykonywać zbędnych ruchów rękami. Po prostu naciska się nogą. W szczeliny prawdopodobnie przeniknął pył i dlatego potrzebny był podwójny ciężar. Drzwi funkcjonujące na zasadzie bioprądów są nonsensownym zbytkiem nawet w warunkach znacznie bardziej rozwiniętej techniki. Widzisz, że tutaj od dawna nikt nie chodził? Pył jest nie tknięty... To lepiej niż cokolwiek innego świadczy, że nikogo żywego na satelicie rzeczywiście nie ma. Jego mieszkańcami są te właśnie automaty... No cóż... A co tam słychać w rakiecie?    Korobow zaczął wywoływać Azarowa. Rakieta milczała. – Znów uszkodzenie łączności... – powiedział Kalwe. – Może wpływ jonizacji?    Korobow odczekał chwilę, po czym nabrał powietrza do płuc i nastawiwszy regulator na pełną moc ryknął w mikrofon tak, aż zarezonował hełm. Żadnego odzewu... I nagle skądś – chyba całkiem z bliska – dobiegł głos Siencowa: – A tutaj wreszcie jest coś interesującego... W odpowiedzi zamamrotał znajomy szept Raina. – Oni, to oni! – krzyknął Kalwe. Korobow wrzasnął: – Siencow! Hop, hop!    Obaj skoczyli ku drzwiom, gotowi biec, szukać, pomagać... Ale .głosy nie powtórzyły się, chociaż obaj krzyczeli w mikrofony ile sił.    Drzwi z cichym szmerem uniosły się, ukazując wejście do słabo oświetlonego korytarza. – Są żywi, znajdziemy ich – powiedział Kalwe. – Teraz szybko znajdziemy – zapewnił Korobow. – Tylko Azarow... – O co chodzi? – Głos Azarowa zabrzmiał nieoczekiwanie w słuchawkach i obaj drgnęli. – Niech cię! Czemu się nie odzywasz? Słyszałeś ich? – Kogo? – spytał pospiesznie Azarow. – Jak to kogo? Siencowa, oczywiście... – Słyszałem coś innego – po chwili milczenia odparł Azarow. – Gdzie jesteście? – Otworzyliśmy drzwi – informował Korobow. – Wychodzimy. Słyszeliśmy kapitana i Raina. Wywołuj ich przez cały czas. – Powodzenia. Nie siedźcie za długo... – powiedział Azarow.    Zaledwie kosmonauci wyszli na korytarz, drzwi wróciły na poprzednie miejsce. Ruszyli dalej, gdy Korobow się upewnił, że wejście z drugiej strony również nie przedstawia trudności. Teraz należało iść korytarzem, który biegł w dwóch kierunkach, ginąc w mroku. Tylko... – Na prawo czy na lewo? – spytał Kalwe. – Trzeba jakoś wybrać... – rzekł Korobow. – Może się rozdzielimy? – zaproponował Kalwe, chociaż zupełnie nie miał ochoty błądzić samotnie, ale Korobow stanowczo odpowiedział: – Wykluczone. Jesteśmy razem, żeby sobie nawzajem pomagać. Nie wiadomo, co się zdarzy... Pójdziemy – no, na prawo. Jeżeli są w tej stronie, niewątpliwie trafimy na ich ślady: zobacz, jaki pył... Jeżeli nie, zawrócimy i pójdziemy w przeciwnym kierunku. W ciągu pięciu minut nawet w skafandrach możemy zbadać prawie pół kilometra. Wątpliwe, żeby zdołali zajść dalej...    Pierwsze drzwi znaleźli po przejściu sześćdziesięciu metrów. Za nimi było pusto. Korobow zamierzał je minąć, lecz Kalwe chwycił go za rękę: – Coś tam błyszczy – zawołał, po czym z niezwykłym dla siebie pośpiechem rzucił się do przodu, pochylił i chwycił jakiś leżący na podłodze przedmiot. Obejrzał go i podał nadbiegającemu Korobowowi. – Patrz... – wykrztusił, chwytając oddech.    Na jego dłoni lśnił maleńki metalowy przyrządzik. Był to jeden z przenośnych liczników, w jakie zaopatrzone były wszystkie pomieszczenia rakiety. Służyły one do rejestracji rzadkich cząsteczek bardzo wysokich energii, którym udało się przeniknąć przez pancerz statku. Przypuszczalnie Siencow albo – co jeszcze bardziej prawdopodobne – Rain, wychodząc ze statku zabrał licznik, nie dowierzając w pełni indykatorom promieniowania wmontowanym w skafandry... – Naturalnie, że tutaj byli – zawołał Korobow. – Sądzę nawet... – zaczął Kalwe. – Spójrz, nie ma żadnego śladu. Oni nie szli, ich nieśli, wlekli? Może takie same automaty jak te, które widzieliśmy. – Oczywiście – gorączkował się Korobow. – Szybciej za nimi!    Ruszył korytarzem, zaciskając w dłoni licznik. Kalwe spieszył za nim i dopiero po paru minutach spytał: – Czy zauważyłeś, że przez cały czas idziemy pod górę? – Coś w tym rodzaju – odpowiedział Korobow. – Zresztą może tylko ulegamy złudzeniu. A jeżeli tak, jakiż stąd wniosek? – Żaden – rzucił Kalwe. – Ciekawe, dokąd ten korytarz nas doprowadzi?    ...Ostatecznie doprowadził kosmonautów do zamkniętych drzwi. Ale teraz wiedzieli już, jak się je w tym świecie otwiera. Dalej był następny korytarz. Od razu dostrzegli niebieskawą tabliczkę na ścianie, pokrytą jakimiś widocznymi nawet przez warstwę pyłu płaskimi wzorami, złożonymi z odcinków linii prostych. Kalwe odetchnął głęboko. – No, jest... – Co takiego? – Pismo... To znaczy, że na satelicie mieszkają jednak istoty rozumne. Automaty nie potrzebują instrukcji na piśmie. – Mieszkają albo mieszkały kiedyś... – Jeżeli tak było, zapewne są tu nadal. Społeczeństwa nie wymierają – mogą się tylko przenieść w inne miejsce. W ogóle życie urządzone jest bardzo rozsądnie. – Idziemy dalej – ponaglił Korobow. – Dyskutować będziemy potem...    Przy drzwiach wyrysował palcem na warstwie pyłu duże „K”. Litera od razu zalśniła jaskrawymi kolorami.    Zaciekawiony Kalwe oczyścił za pomocą rękawicy mały kawałek ściany. – Nadzwyczaj ciekawe – warto by przerysować... – powiedział, oglądając zawiłe, połyskujące nikłym blaskiem wzory, – Kiedy znajdziemy naszych, sfotografujemy wszystkie osobliwości, a na Ziemi będziemy się zastanawiać – strofował Korobow.    Z całą pewnością nie należało teraz wspominać Ziemi... Na razie każdy krok oddalał od niej coraz bardziej i najlepiej było zająć się pracą, a nie przewidywaniem przyszłości.    Kalwe dogonił Korobowa, który otwierał już następne drzwi. – Nie rozumiem... – powiedział po chwili Korobow. – Czy przypadkiem nie trafiliśmy do laboratorium?    Kalwe zajrzał mu przez ramię.    Ściany obszernej sali zwężały się, jakby budowniczy; przeholował, chcąc dać złudzenie perspektywy. Po obu stronach ciasnego przejścia stały na niezbyt wysokich podstawach przezroczyste prostokątne pojemniki, zapełnione jakąś szarą substancją. W korytkach, pod przezroczystymi pokrywami biegły we wszystkich kierunkach różnobarwne rury czy kable i znikały za tylną, najkrótszą ścianą. Oświetlenie było tu inne, ciepłe, z fioletowym odcieniem, zupełnie niepodobne do szarego mżącego półmroku, z którym Korobow i Kalwe zaczęli się już oswajać.    Podeszli do pojemnika o lśniącej powierzchni.    Poprzez przednią ściankę wyraźnie było widać zawartość, która tylko z daleka sprawiała wrażenie jednolitej, w Istocie zaś składała się z mnóstwa niewielkich kwadracików, a cały pojemnik był podzielony na wiele przegródek – niczym kartoteka. Gdy Kalwe ostrożnie pociągnął jedną z pokrywek, przezroczyste korytko, napełnione galaretowatą szarą substancją, zaczęło się do niego przysuwać... I w tej samej chwili przednia ściana pojemnika zamigotała czerwonym światłem. Kalwe cofnął rękę. Korytko powoli wróciło na miejsce, czerwone światło zgasło. – Diabli wiedzą, co to takiego – powiedział Kalwe, – Może oni z tego przygotowują masy plastyczne? Albo jest to coś w rodzaju plantacji, gdzie hoduje się pożywienie? Ale nie przypomina w niczym chlorelli... W ogóle coś niepojętego. Trzeba zachować ostrożność, niczego nie dotykać – jeszcze gospodarze się obrażą... – Słusznie – potwierdził Korobow. – Ale jak na pożywienie ta substancja niezbyt apetycznie wygląda...    Ponownie wyciągnął górne korytko, przytrzymał je palcami i pochylony nisko, zbliżył twarz do szarej substancji, żeby dokładnie obejrzeć nierówną powierzchnię... Kalwe ostrzegawczo uniósł dłoń, ale było już za późno.    Z korytka wybiegła błękitna błyskawica, przez moment tańczyła na hełmie pilota. Korobow wyprostował się gwałtownie, zatrzepotał rękami – za szybką hełmu Kalwe dostrzegł jego wykrzywioną bólem twarz – i ciężko runął na podłogę, uderzając łokciem w środek powoli cofającego się korytka. Znów błysnęła błękitna błyskawica... Kalwe chwycił Korobowa za ramiona, odciągnął na środek przejścia, otworzył pełny dopływ tlenu, zaczął robić sztuczne oddychanie, co w skafandrze wcale nie było łatwe... Kiedy uznał już, że wszelkie zabiegi są bezcelowe, Korobow otworzył oczy. Krzywiąc się niemiłosiernie odepchnął Kalwego i powoli wstał. – Nic, nic w porządku... – wykrztusił. – Po prostu ogłuszyło mnie... A więc wszystko jest tu pod napięciem i to niemałym. Lepiej wiejmy stąd jak najdalej, bo mogą nas spotkać inne niespodzianki...    Patrząc na płonącą znów czerwonym światłem ściankę korytka, powoli mijali przezroczyste pojemniki. Kalwe rozglądał się niespokojnie. Czerwone światło alarmowe wciąż nie gasło... Korobow powiedział na wpół twierdząco, na wpół pytająco: – Sygnalizuje, że normalny stan został zakłócony... Podeszli do tylnej ściany sali. Ostrożnie przestąpili próg.    Mieli przed sobą okrągłą, przestronną halę. Prawdopodobnie stanowiła ośrodek, wokół którego koncentrycznie rozmieszczone były magazyny szarej substancji. Kształt koła mógł dać również wyobrażenie o całym wewnętrznym układzie Deimosa. Ale za wcześnie było na uogólnienia – zdążyli obejrzeć zaledwie nieznaczną część satelity.    Rosnący niepokój o los towarzyszy nie pozwalał na zwłokę. Zapas tlenu w skafandrach Siencowa i Raina musiał być na wyczerpaniu...    Weszli do korytarza, mijając jeszcze jedno pomieszczenie z pojemnikami. Korytarz doprowadził ich ponownie do miejsca, w którym Korobow nakreślił pierwszą literę swojego nazwiska. Zatem korytarz miał kształt pierścienia. Po wewnętrznej jego stronie znajdowały się magazyny z szarą substancją. Drzwi były jedne, te przez które tu weszli.    Była to ślepa uliczka. Należało wrócić do punktu, skąd rozpoczęli poszukiwania. Teraz zyskali pewność, że ani Siencow, ani Rain tędy nie przechodzili...    Oszołomieni tym odkryciem stali bez ruchu. Korobow ciągle ściskał w dłoni delikatny aparacik. – No, a licznik! – upierał się Kalwe. – Licznik... – ponuro powtórzył Korobow. – Jednak nie ma ich tu i nie było. Zresztą cóż by tutaj mogli robić... W końcu chyba tutejsi mieszkańcy nie są ludożercami, zresztą i tak nie zjedliby skafandrów... A śladów nie widać... Dobra, nie będziemy tracili czasu. Wszystko się kiedyś wyjaśni...    Prawie biegli, ożywieni nadzieją, chociaż żaden nie powiedział ani słowa, że Siencow i Rain sami odnaleźli już rakietę, siedzą teraz w sterowni, oddychają spokojnie tlenem i czekają na nich.    Dopadli drzwi hangaru, gdzie stała ich rakieta, i uważnie obejrzeli podłogę. Nowe ślady się nie pojawiły.    Wówczas w najwyższym pośpiechu ruszyli korytarzem. Oto jeszcze jedne drzwi... Kalwe z rozpędu upadł na kolana.    Reflektor oświetlił wyraźnie znajome ślady butów na zapylonej podłodze.    Siady te znikały pod jedynymi drzwiami, za którymi musieli być Siencow i Rain. I Korobow niecierpliwie nacisnął schodek.    Drzwi nie ustąpiły...    Nie wierząc jeszcze nieszczęściu wciąż od nowa przyciskali stopami schodek, napierali na drzwi – jakby cokolwiek poza materiałem wybuchowym mogło poruszyć ten masyw, krzyczeli – jakby ktoś mógł ich usłyszeć.    Omiatali reflektorami każdy centymetr podłogi w szaleńczej nadziei, że może po prostu nie zauważyli śladów prowadzących w odwrotnym kierunku lub że ich towarzyszom udało się jednak wydostać... Potem przycupnęli pod nieustępliwymi drzwiami, od czasu do czasu bezskutecznie próbując je otworzyć. Gdy wreszcie strzałki tlenowych manometrów zaczęły dygotać koło zera, Korobow wstał, trącił Kalwego w ramię i powoli ruszyli do swego hangaru. Obu. dręczyło tylko jedno! gdyby od razu skręcili w lewo... Myśl ta przytłaczała ich, ciążyła niczym kamień...    To była katastrofa... Zasiedli w sterowni nie zdejmując nawet skafandrów, choć przepisy tego zabraniały. Pragnęli poddać się złudzeniu, że po chwili odpoczynku natychmiast znów wyruszą na poszukiwania. Każdy z nich jednak wiedział, że to daremne. Gdyby nawet Siencow i Rain najoszczędniej gospodarowali tlenem, zapas był od kilku minut wyczerpany.    Bezcelowe było śledzenie biegnącej szybko wskazówki sekundnika, ale Kalwe nie odrywał od niej wzroku. Korobow ponury, z opuszczonymi oczami rozcierał obolałą głowę – i słuchał, co mówił, wymachując rękami, Azarow.    Cóż miał do powiedzenia? I po co teraz ta gestykulacja? – Łączność, trzeba było utrzymać łączność! – rzucił gwałtownie Korobow. – Nawet my ich słyszeliśmy, a jaką ty masz radiostację! – Spróbuj sam – - zawołał Azarow, kręcąc gałką. – O, posłuchaj!    Rzeczywiście, w zakresie od dziesięciu do trzydziestu centymetrów w eterze działo się coś niepojętego: jakieś miauczenia, piski, niekiedy melodyjne trele lub buczenie – potem nagle odgłosy te cichły, za wyjątkiem sennego ochrypłego mruczenia, a po chwili wszystko zaczynało się od nowa.    Posłuchawszy tej kakofonii przez parę minut, Korobow kazał wyłączyć radiostację, ażeby nie marnować prądu. – A może to tutejsi mieszkańcy nas wywołują? – spytał niepewnie Azarow. – Bzdury – odparł Korobow. – Obeszliśmy prawie pół satelity i nikogo nie spotkaliśmy. Oczywiście, nie wiem, co znaczą te dźwięki, jednak... – A ja chyba wiem – odezwał się Kalwe, nie odrywając oczu od zegara.    Obaj spojrzeli na niego – Korobow z zainteresowanie, Azarow z niechęcią: Kalwe odbierał mu ostatnią nadzieję na uratowanie towarzyszy, którzy zgodnie z przypuszczeniami Azarowa mogli znaleźć gościnę u gospodarzy satelity... – Nie mieliśmy po prostu czasu na rozważania – mówił Kalwe. – Skoro znajdujemy się w hangarze przeznaczonym dla rakiety, obsługiwanym, jak wynika, przez automaty, to muszą one otrzymywać skądś dyspozycje... tak, tak chyba jest... – Dlaczego? – spytał Azarow. – Przecież są mogą dysponować... – Układami logicznymi? Nie, nie sądzę, przeczyli to zasadzie celowości. Tysiąc arytmometrów nie zastąpi jednej maszyny elektronowej... Tak więc wszystko pozwala nam zakładać istnienie skomplikowanych mas: cybernetycznych, które kierują automatami i je kontrolują. Taki ośrodek dyspozycyjny na pewno znajduje się gdzieś na satelicie. Jak to mogliśmy zauważyć z Korobowem, automaty nie otrzymują informacji za mocą kabli. Nie posiadają również kontaktu z podłogi hangaru. Czyli dyspozycje są im przekazywane przez radio. Oto źródło tych sygnałów. – Stop, stop! – zawołał Azarow. – Przecież fale radiowe nie przenikają przez ściany... – Naturalnie – powiedział Kalwe. – Automatów chyba jest dużo, a częstotliwości w ograniczonym kresie fal – mniej. Hangarów, jak stwierdziliśmy z Korobowem, jest tutaj więcej niż jeden... Czyli automaty pracujące na tej samej fali muszą być wyposażone w niezwykle selektywne odbiorniki. – Falowody, prawdopodobnie... – zaczął w zamyśleniu Azarow. – Chyba tak. Mogliście usłyszeć Siencowa i Raina tylko dlatego, że znajdowaliście się wtedy akurat na dwu krańcach tego samego falowodu...    Napomknienie o przyjaciołach wyczerpało cierpliwość Korobowa. I tak z trudem hamował się: coraz dotkliwiej, pewnie na skutek porażenia, bolała go ćmiła ręka, a Kalwe wygłasza akademickie teorie, zaś zafascynowany Azarow słucha ich z otwartymi ustami i w dodatku sam zaczyna wysuwać hipotezy, i zamiast pilnować łączności, zajmował się jakąś kakofonią. Korobow z wysiłkiem uniósł obolałą głowę; jeszcze chwila – i upadnie z osłabienia.    Wyprostował powoli plecy, z trudem wstał z fotela. Azarow pytał w tym momencie: – A jakie funkcje, twoim zdaniem, wykonują automaty, które widzieliście? – Latają... – z irytacją powiedział Korobow. – Gwiżdżą. Nic więcej nie robią. A jeśli o nas idzie, to wypadałoby coś zrobić... choćby dla urozmaicenia.    Kalwe zmarszczył brwi, na jego twarzy ukazały się wypieki. – Oględziny rakiety nie są zakończone – kontynuował Korobow. – Chodźmy, na miejscu ustalimy plan działania. Nikt nam nie pomoże, a nie zamierzamy chyba tu przesiadywać... Pójdziemy we dwójkę – zwrócił się do Azarowa, który z zapałem przytaknął i sięgnął do szafy po skafander. – A ty, Lajmon, rozbierz się, podyżurujesz w sterowni, potem zastąpisz jednego z nas... – Na razie spróbuję obliczyć... – zaczął Kalwe. – Czekaj, no, co ty masz na skafandrze?    Korobow obejrzał łokieć skafandra, na który wskazywał Kalwe. – Jakieś paskudztwo... Pewnie ta szara substancja. Kiedy ja się tym umazałem? – Wtedy gdy upadłeś – powiedział Kalwe. – Teraz sobie przypominam; uderzyłeś łokciem w otwarte korytko. – Zdjął z rękawa Korobowa ciemnoszare okruchy substancji. – Przyjrzę się temu, spróbuję dojść, co to jest. Czasami można niejedno wywnioskować z samej struktury...    Kalwe włączył radiostację, skinął towarzyszom. Włożyli hełmy i zniknęli za drzwiami komory wyjściowej. Kalwe został w rakiecie sam. Teraz panowała tu niezwykła cisza. Nie było słychać cieniutkiego terkotu teleurządzeń, nie huczała maszyna elektronowa kontrolująca zgodność lotu statku z programem, wskazówki wielu przyrządów opadły bezwładnie do zera. Kalwe poczuł dreszcz: cisza była nieprzytulna, złowieszcza; tylko lekkie buczenie radiostacji przypominało, że istnieją na świecie wesołe, żywe dźwięki.    Kalwe postanowił niezwłocznie przystąpić do pracy, żeby zagłuszyć ciszę. Umyślnie szurając głośno podeszwami podszedł do maleńkiej szafki. Umieszczony w niej był przenośny mikroskop elektronowy.    Oddzielił odrobinę szarej substancji i włączył prąd. Długo śledził ekran, regulując, delikatnymi ruchami palców obraz, potem przywarł do okularu.    Substancja stanowiła jakiś organizm wielokomórkowy. Komórki wydłużone, z wyraźnymi odrostkami... Kalwe obserwował je z najwyższą uwagą, zapominając o całym świecie. Widział gdzieś niemal identyczne komórki. Ale gdzie? Nie jest przecież biologiem ani biotechnikiem i tkanki organiczne oglądał pod mikroskopem dopiero podczas obowiązującego wszystkich kursu przygotowań kosmomedycznych. Tam były preparaty. Jakie? Nie, to nie mięsień... Bardzo, bardzo do czegoś podobne. Co im jeszcze pokazywali? Komórki nerwowe... I jeszcze – tak, to zupełnie przypomina...    Korobow i Azarow wrócili po upływie pół godziny. Oględziny nie przyniosły nić pocieszającego: fragmenty baterii słonecznych uległy zniszczeniu przy lądowaniu. Zepsuty został tylny układ obserwacyjny, oderwane dwa amortyzatory do lądowania. Będą musieli solidnie popracować, żeby te urządzenia doprowadzić do porządku.    Ale to właśnie było teraz nieodzowne: pracować, pracować jak najusilniej, żeby choć trochę zagłuszyć rozpacz po śmierci przyjaciół i nie wpaść w apatię, która byłaby pierwszym zwiastunem klęski.    O tym właśnie rozmyślał Korobow, czekając w komorze, aż prysznic z ultrafioletowych promieni oczyści na nim skafander. Dlaczego Kalwe nie wyszedł im naprzeciw? Kiedy Azarow zdejmował hełm, Korobow zajrzał do sterowni.    Kalwe siedział przy stole z opuszczoną głową. Nawet nie drgnął na dźwięk otwieranych drzwi. – Lajmon, co ci jest? – zawołał Korobow. Jego głos zahuczał w głośniku: nie zdążył jeszcze zdjąć hełmu i mówił przez mikrofon.    Kalwe otworzył pozbawione wyrazu oczy i oblizał wargi. – Wiesz, dlaczego zginęli Siencow i Rain? – Z braku tlenu – głucho odpowiedział Korobow, zły na Kalwego, że dotknął sprawy, której na razie nie należało poruszać. – Masz jakieś wątpliwości? – Chyba jednak tak. – Usta Kalwego zadrżały, za-milkł. – W ostatecznym rachunku... – podjął po przerwie. – Brak tlenu to był topór... A uderzyliśmy tym toporem my dwaj.    Korobow podszedł szybko, objął go za ramiona. Kalwe szarpnął się, strącił jego rękę. – Nie, mam dobrze w głowie – powiedział nagle bardzo spokojnie i ze znużeniem. – Nie bredzę... – Podał Korobowowi cienką płytkę z drobinką szarej substancji, która pokryła się już z wierzchu jakimś dziwnym brunatnym nalotem. – Mówiłeś... Obejrzałem sobie. Wiesz, co to jest? – Jakieś pożywienie czy coś takiego... Nie? Więc co? – Jest to tkanka złożona z komórek podobnych do komórek mózgu... – A niech ją diabli, tę tkankę! – wrzasnął Korobow. – Jaki miałaby związek z nami? – Wiemy, że tutaj musi być ośrodek cybernetyczny – mówił dalej Kalwe. – Znaleźliśmy go, tylko się tego nie domyśliliśmy, ponieważ wszystko było tam zbyt niepodobne do naszych ziemskich urządzeń tego rodzaju. Właśnie przezroczyste pojemniki są pewnie maszynami o najwyższym stopniu sprawności... Zamiast naszych schematów mikromodularnych czy molektronowych u nich pracuje substancja organiczna, rozumiesz? Uszkodziliśmy jakąś część schematu, my... – Sztuczny mózg czy co? – Nie, oczywiście że nie. Coś znacznie bardziej prymitywnego. Wielka maszyna cybernetyczna, maszyna licząca. A my... – Jaki widzie tu związek z naszymi? :-~ spytał chmurniejąc Korobow. – Weszli tam, przypuszczalnie bez przeszkód. Sądząc po śladach nie dreptali pod drzwiami, prawda? A z powrotem nie wyszli. Czyżby coś uszkodzili? Siencow i Rain są bardzo ostrożni. A jednak... – No, a my... – Dziwne, że nie rozumiesz... Tutaj pewnie wszystkie automaty sterowane są z centrum, co ułatwia pracę i kontrolę. Domyślałem się tego wcześniej... Tak więc uszkodziliśmy położony najbliżej wejścia zespół maszyn. Pamiętasz czerwone światło? Pełniło rolę sygnału alarmowego, o czym nie wiedzieliśmy... Ale trzeba to było przewidzieć, trzeba... Przecież nasze ziemskie konstrukcje nie wyczerpują możliwości techniki – ach, głupcy jesteśmy, głupcy...    Kalwe zamilkł, kryjąc twarz w dłoniach. Korobow znów położył mu rękę na ramieniu. – Ubieraj się... Musisz iść, bez ciebie nie dam sobie rady. Zobaczymy, co tam można zrobić. Chociaż jeszcze raz...    Kalwe zrozumiał niedopowiedzenie: chociaż jeszcze raz ich zobaczymy, będziemy mogli spełnić ostatni obowiązek... W milczeniu poszedł po skafander. Mięśnie twarzy Korobowa stężały, usta miał wyschnięte, wzrok wbity w przestrzeń. Tak zastał go Azarow. – Dokąd się wybieracie? Kalwe jest chory, a i ty źle wyglądasz... Co się z tobą stało? Nie możesz wychodzić w takim stanie...    Korobow odsunął go w milczeniu. Azarow podbiegł do ściany, chwycił dźwignię alarmowego zamknięcia i krzyknął: – Przysięgam, że was nie wypuszczę! Odpocznijcie choć godzinę, pół godziny...    Korobow przystanął zaskoczony i popatrzał na Azarowa, jakby widział go po raz pierwszy, po czym zrozumiał i ustąpił... – Dobra... Zostaniemy. Trzydzieści minut odpoczynku.    Już z kajuty Korobow pogroził: „Ale żeby mi za pół godziny...” Azarow szczelnie zamknął drzwi, włączył elektryczny sen i wróciwszy na miejsce zaczął uważnie badać przez mikroskop drobinkę szarej substancji. Ale po minucie nie wytrzymał, jego ramiona drgnęły. Buczała włączona radiostacja, szare drobinki żałośnie poniewierały się na plastykowym blacie stołu... Rozdział 8    Dopiero po upływie dwu godzin znaleźli dość siły, aby wyjść z rakiety. Kalwe zdołał jednak przekonać Korobowa, że jego natychmiastowa wyprawa do hali z pojemnikami wypełnionymi szarą substancją jest bezcelowa. Dwie osoby nie mają tam co robić, a tutaj także jest dość pracy. Postanowiono, że piloci od razu rozpoczną remont, Kalwe natomiast sprawdzi, czy można będzie jakoś uruchomić drzwi, za którymi na zakurzonej podłodze leżą martwe ciała towarzyszy.    Kalwe stąpając ciężko ruszył do włazu. Korobow krzyknął za nim: – Lajmon, uważaj, proszę cię. Wiesz, jak trzeba ostrożnie postępować. – Bądź spokojny – zapewnił lakonicznie Kalwe.    Zanim wyszedł z hangaru, sprawdził działanie umocowanego przy hełmie przetwornika. Aparat ten pozwalał zobaczyć na specjalnym ekranie sieć prądów elektrycznych, nawet jeżeli przewody są izolowane albo ukryte. Wychwytując powstałe wokół przewodów pole magnetyczne, przetwornik przekształca je w optyczny obraz. Przyrządu używano przy remoncie sieci elektrycznej w rakiecie, ale Kalwe chciał wykorzystać go również przy badaniu budowy tutejszych maszyn.    Zamierzał już otworzyć drzwi do korytarza, gdy nagle Korobow zawołał: – Znów automaty... Ponure urządzenia...    Jego głos dotarł jednocześnie do wszystkich. Azarow i Kalwe odwrócili głowy.    W ścianach otworzyło się kilka włazów dotychczas przyprószonych pyłem i dlatego niewidocznych. We włazach dostrzegli dziwne stożkowate mechanizmy, ozdobione u góry grzebieniami, jakimi niegdyś przystrajano hełmy rzymskich legionistów.    Powoli sunęły naprzód.    W hangarze panowała głucha cisza. Piloci na estakadzie i Kalwe przy drzwiach wbili wzrok w niesamowite istoty, z ciekawością i obawą.    Roboty podpłynęły trochę bliżej i kosmonauci zauważyli, że ich „grzebienie” zrobione są z mnóstwa cienkich i giętkich macek. Macki lekko balansowały we wszystkich kierunkach, jakby mechanizmy je gimnastykowały, niczym pianista palce przed występem. – Do czego one służą? – spytał Azarow. – Mnie to się wcale nie podoba... – powiedział zaniepokojony Kalwe. – Wygląda na...    Nie dokończył. Jakby pragnąc niezwłocznie rozwiać jego wątpliwości, roboty gwałtownie zmieniły kierunek, rozdzieliły się na dwie grupy. Jedna ruszyła ku dziobowi rakiety, druga zaś ku jej tylnej części. Macki wyciągnęły się nagle do przodu... – Trzymajcie ich! – zawołał Kalwe i runął ku rakiecie.    Błysnął tęczowy piorun, za nim następny, potem jeszcze... – Ostrożnie! – ze wszystkich sił nadspodziewanie niskim głosem krzyknął Korobow. – Odejdźcie jak najdalej!    Nad rakietą wzbiły się smużki błękitnego dymu. Przez tę zasłonę było widać, jak roboty w dwu miejscach przywarły wygiętymi mackami do burty rakiety. Znowu błysnął piorun niby zdradziecki wystrzał. Potem pojedyncze wystrzały przeszły w pospieszną serię karabinu maszynowego i wreszcie wybuchy połączyły się w jeden szalejący płomień, tak jaskrawy, że oślepiał. Wydawało się, że powietrze wokół rakiety płonie.    Kalwe instynktownie uniósł do hełmu zgiętą w łokciu rękę, aby osłonić oczy przed porażającym blaskiem, ale zdążył jeszcze dostrzec, że ognisty jęzor wbity w kadłub statku powoli cienką linią rozcinał pancerz... – Rakieta! – krzyknął Kalwe, Korobow równocześnie wrzasnął dziko: „Bij!” i runął ku najbliższemu robotowi. Tu już nie mogło być mowy o uprzejmości i międzyplanetarnej dyplomacji. To był bez wątpienia atak na ich statek i nie pozostawało nic innego, tylko go bronić.    Korobow z rozmachem grzmotnął najbliższego robota elektrycznym dłutem, ale cios odbił się od pancerza. Automaty pracowały metodycznie, jakby nikt nawet nie próbował im przeszkodzić. Coraz głębsze nacięcia w kadłubie rakiety biegły zadziwiająco równo, niby dokonane na stole operacyjnym przez najlepszego marsjańskiego chirurga pracującego w asyście całej świty zionących ogniem pomocników.    Azarow usiłował sięgnąć macek, ale i one były opancerzone. – Przewracać ich – krzyknął Kalwe i kosmonauci natarli na robota wiszącego niewysoko nad podłogą, usiłując nadać mu położenie poziome. Ale stożek od razu przyjął uprzednią pozycję (prawdopodobnie jego równowagę regulowały specjalne urządzenia). Potem jedna macka powoli jakby niezdecydowanie sięgnęła ku Azarowowi... Korobow ledwie zdążył powalić Azarowa, podstawiając mu nogę. – Poszaleliście, a jeśli on uderzy? – zawołał. – W ten sposób ich nie powstrzymamy.    Przez halę przetoczył się krótki wybuch. Z kadłuba rakiety uderzył ognisty miecz i poraził pobliskiego robota. Natychmiast na metalowym korpusie wystąpiły pęcherze, macki znieruchomiały. Po upływie sekundy zniekształcony automat przechylił się, szarpnął jakby ostatkiem sił w bok i grzmotnął o podłogę, aż zadrżała.    Astronauci odnieśli wrażenie, że opuszczany przez ludzi statek postanowił bronić się sam... Wstrząśnięty tym widokiem Korobow zaciskając pięści krzyczał: „Jeszcze zasuwaj... jeszcze zasuwaj!” I nagle z przerażeniem pojął, co zaszło: automaty dotarły palnikiem do zbiorników z paliwem, które nie wybuchnęłyby w obojętnej atmosferze, ale widocznie jakiś szczególnie pracowity robot rozpruł zbiornik z utleniaczem...    W każdej chwili groziła eksplozja zdolna zniszczyć cały hangar. Zdał sobie z tego sprawę w ułamku sekundy. Chciał już zawołać, żeby towarzysze się ratowali...    Lecz w tym momencie roboty wyciągnęły po jednej macce w kierunku szalejącego płomienia. Wzbił się brunatny obłoczek i ogień zgasł.    Potem nastąpiły głuche uderzenia: prawie jednocześnie na dziobie i z tyłu rakiety odpadły dwa kawałki pancerza... A roboty jakby tylko na to czekały, wciągnęły macki i zaczęły powoli znikać w otwartych włazach. Z niezrozumiałych przyczyn atak został przerwany, ale lada moment mógł być powtórzony. Koniecznie należało wynieść ze statku wszystko, co jeszcze można uratować...    Korobow pospiesznie uruchomił sygnał awaryjny, Właz i wewnętrzne drzwi otworzyły się na oścież. Kalwe, pokonując chwilowy lęk – nagle uległ wrażeniu, że teraz rakieta kryje w sobie niebezpieczeństwo – wbiegł do komory, gdzie przechowywano zapasowe butle z tlenem, chwycił jedną, uniósł z wysiłkiem i zaczął ciągnąć do wyjścia po wąskim korytarzyku, zaczepiając nią lub skafandrem o ściany Korobow wpadł do akumulatorni – należało pomyśleć o ocaleniu części akumulatorów; nie wiadomo, co byłoby gorsze – zostać bez energii elektrycznej, bez tlenu czy bez żywności, której ratowaniem zajął się Azarow. Kalwe postawił butlę na podłodze i ruszył po następną, ale uległ pokusie i wstąpił po drodze do sterowni. Najbardziej niepokoiły go elektroniczne urządzenia rakiety, ukryte między pancerzami ścian... Przebywał w sterowni nie dłużej niż minutę i wyszedł stamtąd się, porażony tym, co zobaczył... Z zaciekłością chwycił kolejną butlę, zarzucił ją na ramię, zebrał siły i jakimś cudem złapał jeszcze jedną pod pachę.    Nie rozumiejąc zrazu, że rakieta jest stracona, ratował z niej jednak wszystko, co się dało... Azarow wyrzucił z włazu zapasowe zespoły radiostacji, przezroczyste worki z żywnością i zapasem wody, przygotowane na wypadek awarii urządzeń regeneracyjnych; ta woda była bezcenna, gdyż nie mogli wyciągnąć urządzeń regeneracyjnych... Korobow wyniósł ze sterowni dziennik pokładowy razem z mikrofonem i sejfem dla taśm magnetycznych. Położył go ostrożnie na podłodze i zanim powrócił na estakadę, spytał Kalwego: – A może oni już zniknęli na dobre? Dlaczego przestali? Może wmieszają się ci?...    Kalwe uniósł twarz, po której ściekały strumyczki potu, przez chwilę coś rozważał i zamarł widząc, jak powoli popełzła w górę płaszczyzna drzwi hangaru... Upuścił wyniesione przed chwilą z rakiety pudełko z filmami, które z hałasem potoczyły się po podłodze... Korobow zastygł w osłupieniu.    Na progu stanęły dwie dziwne postacie, mniej więcej tego samego wzrostu co ludzie. Wyprostowane, niepewnymi krokami, ostrożnie sunęły naprzód. Każda z nich posiadała niewątpliwie parę nóg rąk, którymi niezgrabnie wymachiwała. W milczeniu, szeroko otwartymi oczami Korobow i Azarow spoglądali na przybyszów odzianych w czarne, workowate skafandry. W cylindrycznych hełmach nie było ani jednego przezroczystego okienka i te pozbawione twarzy, czarne istoty robiły wrażenie posępnych i tajemniczych...    Korobow wymamrotał: – Oto oni, gospodarze! No, poczekajcie tylko...    Jakby smagnięty jego słowami Azarow gwałtownie ruszył do przodu, groźnie uniósł rękę. Na próżno Korobow usiłował go powstrzymać. Urywanym głosem Azarow zaczął wołać: – Natychmiast... natychmiast skończcie z tym skandalem! Przecież jesteście rozumnymi istotami! Coście narobili?    Krzyczał, nie zastanawiając się, że gospodarze satelity mogą go nie słyszeć i że jeśli nawet usłyszą – nie zrozumieją.    Przybysze, idący gęsiego, przyspieszyli kroku. Wszystko wskazywało, że nie zamierzają wdawać się w pertraktacje. Oto pierwsza czarna postać potykając się niezgrabnie podbiegła do rakiety, za nią, powtarzając wszystkie gesty, tylko z pewnym opóźnieniem, podbiegła druga... Kalwe z osłupieniem obserwował niemal ludzkie ruchy tych przedstawicieli nieznanego świata. Spieszyli, chcąc widocznie zdobyć coś w zniszczonej na poły rakiecie, zakończyć pracę, rozpoczętą przez posłuszne automaty.    Azarow wyrwał z zacisku elektryczne dłuto i kiedy pierwsza z biegnących postaci była tuż-tuż – raptownie zamierzył się... Kalwe rozpaczliwym gestem uniósł obie ręce, Korobow sprężony szarpnął się do przodu – nie wiadomo: odciągnąć Azarowa czy pomóc mu, jeżeli rozgniewani gospodarze zaatakują.    Do starcia nie doszło – widocznie gospodarze nic chcieli rozlewu krwi. Nawet nie próbowali obrony... Tylko wyższa postać mijając ich przystanęła na moment i całkiem zrozumiałym ludzkim ruchem z naganą postukała się po hełmie. Azarow odskoczył z nerwowym śmiechem...    Przybysze wspinali się po estakadzie do rakiety. Oto zniknęli we włazie... Wówczas kosmonauci również otrząsnęli się z osłupienia, pognali za nimi. W ciasnej rakiecie gospodarze nie mogliby już odmówić wyjaśnień. Korobow pierwszy wskoczył do włazu i spojrzał wokoło oddychając z trudem. Nikogo nie dostrzegł... Dopadł sterowni – i tam było pusto. Wtedy pobiegł korytarzem w drugą stronę, a za nim tupali ciężko Azarow i Kalwe.    Przybyszów zastali w komorze tlenowej. W pośpiechu wyjmowali z zacisków naładowane butle, które służyły do zaopatrywania skafandrów. Kosmonauci stali nieruchomo, zagradzając wyjście z ciasnego pomieszczenia. Azarow ciągle jeszcze trzymał elektryczne dłuto, gotów go użyć, jeśli zawiedzie dyplomacja. Kalwe rozważał gorączkowo, jak nawiązać rozmowę, jak znaleźć wspólny język, wyjaśnić, że zaszło jakieś nieporozumienie, poprosić o pomoc, którą oczywiście gospodarze mogli okazać...    W tym momencie obcy wyprostowali się. Czarne skafandry opadły – i pod znajomym przezroczystym hełmem Korobow zobaczył tak mu drogą, a teraz pełną wściekłości twarz Siencowa. Rozdział 9    Ostrożnie – żeby o coś nie zaczepić, czegoś nie poruszyć – pięciu kosmonautów z wolna wędrowało korytarzem nieznanej rakiety.    Ludzie porzucili statek, który podczas nawałnicy wzmożonej radiacji był im schronieniem. Chwilowo – jak mówili, ale w głębi duszy każdy rozumiał, że droga sercu rakieta nigdy już nie wystartuje. Zbyt wielkie były uszkodzenia poczynione przez rozwścieczone automaty; w pancerzu wycięto dwa duże otwory: w części dziobowej i niedaleko rufy statku. Rakieta przestała być hermetyczna, a co najważniejsze, zupełnemu zniszczeniu uległy urządzenia cybernetyczne, które znalazły się dokładnie na linii cięcia automatów. Po pobieżnych oględzinach Kalwe oświadczył, że niepodobna doprowadzić ich do porządku, a o locie bez nich nie ma co myśleć.    Kosmonauci wymontowali więc z rakiety i statek wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Tutaj można było przynajmniej zdjąć skafandry i odpocząć, zastanowić się nad sytuacją i próbować znaleźć jakieś wyjście. Stało się coś nieodwracalnego, ale trudno było jednak uwierzyć, że nie ma żadnej nadziei na powrót na Ziemię i że długie lata – ile tam wypadnie żyć – spędzą na satelicie. Niewątpliwie wyrażenie „długie lata” było nieco optymistyczne. Z własnej rakiety zdołali uratować tylko zapas tlenu. Nie mogli demontować urządzeń regeneracyjnych w tych warunkach, bez niezbędnych narzędzi. Co prawda na razie obca rakieta zaopatrzona jest w tlen, ale nie wiadomo, ile go jest w zbiornikach, dopływ może ustać w każdej chwili.    A nawet jeśli tlenu starczy na długo, i tak czekają ich głód i pragnienie, gdy wyczerpią się wszystkie zasoby, które zgromadzono na pokładzie. Obliczone są przecież tylko na czas lotu z niewielką rezerwą. Ale tak czy inaczej na razie trzeba było żyć. Powoli zagłębiali się coraz bardziej w pomieszczenia obcego statku.    Dotarli do przestronnej, zupełnie pustej sali, w której Siencow i Rain byli już przedtem, ale spiesząc do swoich, nie zapuszczali się głębiej. Obecnie wyjście z sali odkryli szybko. Ruszyli korytarzem. Podłogę miał wyłożoną dziwnymi płytkami o nieregularnych kształtach. Kosmonautów nie opuszczało zażenowanie, jakie ogarnia człowieka, który przypadkiem trafił do cudzego mieszkania pod nieobecność gospodarzy; na każdym kroku ukazują się jakieś nieoczekiwane, intymne, miłe dla wtajemniczonych, ale nic nie mówiące postronnym szczegóły.    Poza rakietą tego nie odczuwali. Hangar i cały satelita – zbyt rozległe – nie mogły przypominać domu. Wszystkie, pomieszczenia i urządzenia służyły celom technicznym. Tutaj zaś zastosowano inne wymiary, porównywalne z ziemskimi, nie zapominając o drobiazgach, które ożywiają każde wnętrze, zaspokajając potrzeby i pragnienia istoty rozumnej: wzór podłogi, bardzo pięknie stonowane kolory ścian – w zależności od punktu, z jakiego się patrzyło – zielone lub złociste, to znów ciemnoniebieskie z niewyraźnymi jasnymi żyłkami. O poczuciu estetyki świadczyło również rozmieszczenie świateł i lustrzane powierzchnie drzwi. Nieznanym gospodarzom statku właściwe było, widać, dążenie do odświętności, do blasku – a przecież dla zdobywcy Kosmosu każdy lot zawsze był i pozostanie świętem. Wszystko to czyniło z Marsjan istoty znacznie bliższe, chociaż świadomość ich technicznej przewagi zmuszała, aby na zmiany barw, na płytki podłogi patrzeć jak na zaszyfrowane i niepojęte na razie odkrycie. – Jak tu jednak pięknie... – powiedział z zadumą Siencow – Myślę, że trzeba przejść na sam dziób, rozlokować się tam i natychmiast... a to bydlę! Przezroczysta przegroda, na którą Siencow z rozpędu wpadł, miała twardość co najmniej stali i Siencow zapamiętale rozcierał łokieć. – Masz ci los... No i co, dalej nie można przejść? – Ano właśnie... – przytaknął nadchodząc Rain. Starannie obmacał przegrodę – nie było w niej nawet śladu drzwi. – Tak... – wycedził nagle spochmurniały Siencow. – Znowu zagadki. Czy to przypadkiem nie przesada? Tracę już ochotę, żeby je rozwiązywać. Ale trzeba będzie pomyśleć, jak tę przegrodę usunąć... – Tylko beze mnie – szybko powiedział Korobow, robiąc krok wstecz. – Stanowczo nie będę naciskać albo otwierać tutaj czegokolwiek. Jedna przygoda mi wystarczy!    Siencow uśmiechnął się, ale na wszelki wypadek również odsunął się od przegrody. – I co – spytał zza ich pleców Azarow – będziemy tak tkwić w korytarzu?    Wówczas rozzłoszczony Siencow zdecydowanym ruchem szarpnął najbliższe boczne drzwi. Bezszelestnie ustąpiły, znikając w ścianie. Mieli przed sobą obszerny pokój. Robił dziwne wrażenie: na dwu ścianach wymyślnie przeplatały się przezroczyste i matowe rurki, stały naczynia o kaktusowym kształcie, niskie szafki – a na ich drzwiczkach wklęsłe ekrany. – Chyba laboratorium – powiedział Siencow. – Moim zdaniem, fizyczne – dodał Korobow. – Wystarczy popatrzeć na przybory. O, tam w samym kącie, widzicie, coś podobnego do instalacji toroidowej... Jasne, że tu przeprowadzano doświadczenia fizyczne. – Ale... – zaczął Azarow. – Przecież jestem fizykiem – przerwał Korobow. – Może zapomniałeś, kto był moim profesorem? – – Wiem, wiem – powiedział Azarow. – Ale, we dług mnie, to jest laboratorium chemiczne. Popatrzcie: ta sieć rurek, te naczynia – to wcale nie jest fizyka! U nas w laboratorium chemiczno-technologicznym, gdzie odbywałem praktykę, było tak samo, ręczę wam... – Dobra, niech rozstrzygnie Kalwe – ugodowo zaproponował Korobow, który nieraz już stosował tę metodę w czasie utarczek, gdyż Kalwe nie lubił się sprzeczać i łatwo znajdował wspólny punkt widzenia. – Lajmon, prawda, że to fizyka? – Nie wiem – niechętnie odparł Kalwe. – Nie jestem fizykiem. Ani chemikiem. Ale zwróćcie uwagę na szafki z ekranami. Nawet dla niecybernetyka jest oczywiste, że są to przenośne maszyny liczące. A wszystkie te rureczki, kolbki odgrywają tu, jak sądzę, rolę czysto pomocniczą. Być może, maszyny trzeba chłodzić lub coś takiego... – Rozsądził nas, nie ma co!... – zawołał Korobow. – Kapitanie, twoją opinię zachowujemy sobie na koniec. A według ciebie, Rain, to jest naturalnie obserwatorium, prawda? Tak oczywiście przypuszczasz! – Nic nie przypuszczam! – w głosie Raina brzmiała irytacja. – Jestem prawie pewny, że znajdujemy się y w laboratorium, mającym jak najbardziej bezpośredni związek z astronomią. Każdy obiektywny obserwator, jak na przykład nasz kapitan, musi mi przyznać rację. Czy możecie zaręczyć, że ta gruba rura biegnąca w bok nie jest refraktorem? Popatrzcie tylko, jeden jej bok zwęża się, jasne – to obiektyw... Kapitanie! – Jasne, że wszystko jest dla nas niejasne – powiedział Siencow. – Ach tak! – mruknął Rain. – Zaraz wam udowodnię!    Z rozmachem zrobił krok naprzód, zamierzając przeciąć pokój i z bliska obejrzeć dziwne urządzenie. I czy niezręcznie stąpnął, czy też podłoga była nazbyt gładka – dość, że pośliznął się, zachwiał, zamachał niezręcznie rękami... Wobec niewielkiej, w porównaniu z Ziemią, siły przyciągania upadał powoli i gdyby był bez skafandra, potrafiłby oczywiście uchwycić równowagę i utrzymać się na nogach. Skafander krępował ruchy i Rain rozciągnął się na całą długość. Ale nie na podłodze, lecz w powietrzu...    Czterej kosmonauci zastygli w pozycjach, jakie podświadomie przyjęli, zamierzając przyjść z pomocą towarzyszowi. Tak, Rain zawisł w powietrzu, na wysokości trzydziestu pięciu centymetrów od podłogi. Jakby upadł na zbyt sprężysty, materac, podskoczył parę razy w górę i w dół i wreszcie zamarł, sztywny, nie poruszając ani jednym mięśniem. Tylko oczami błagał o pomoc.    Siencow pierwszy ruszył na ratunek. Szedł ostrożnie, przy każdym kroku macając podłogę czubkiem buta. Pochylił się nad Rainem i nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdyż twarz astronoma miała zabawny wyraz: uniesione brwi, znieruchomiałe spojrzenie, gapiowato otwarte usta... – Uderzyłeś się? – troskliwie zapytał Siencow. – Nie... Ale podnieś mnie, proszę... – Rain ledwie szeptał. – Boisz się? – triumfował Siencow. – Tam na górze pokrzykiwałeś na mnie, a tutaj cię strach obleciał. – Niech będzie, że obleciał – odpowiedział ze Rain. – A tobie naprawdę wesoło? – Kosmonauta – zaczął pouczająco Siencow – jest to człowiek, który...    Niespodziewanie Rain spojrzał chytrze, odwrócił się na bok i mocno uderzył Siencowa pod kolana. Kapitan niezdarnie siadł, znów jednak nie na podłodze, lecz zawisł, zastygł w siedzącej pozycji. Jak przy nieważkości... Ale przecież tutaj było przyciąganie? – Dobrze ci tak – powiedział Rain. Jego głos zdradzał ponurą satysfakcję. Powoli usiadł na jakiejś widocznej płaszczyźnie, na której uprzednio leżał, potem ostrożnie stanął i wyciągnął rękę do Siencowa. – Nie jestem pamiętliwy – zauważył łaskawie.    Ale Siencow wstał sam, usiłując dotknąć ręką „czegoś”, na czym przed chwilą siedział. Zaledwie się uniósł – „coś” od razu znikło. Ręce napotykały próżnię... – Fatamorgana! – powiedział Siencow. – Ano... Spróbujmy jeszcze...    Powtórzył z powodzeniem poprzednie doświadczenie, a Rain poszedł w jego ślady. Usiedli także pozostali. – A więc takie tu są meble – wyciągnął ostateczne wnioski Korobow. – Siadasz sobie, gdzie chcesz. Ale na jakiej zasadzie? Nie ma gazowej poduszki, pole magnetyczne nas nie utrzyma – nie jesteśmy magnesami... Jeszcze jedna zagadka. Czy to nie ma przypadkiem związku z wzorem na podłodze? Przecież wzór nie jest narysowany. Tworzy go metalowa siatka. – Zastanawiał się chwilę. – A w ogóle do czego to potrzebne? Widzę jedno wytłumaczenie: zmniejszenie ciężaru rakiety. Na przykład w tej kajucie mieszkało dziesięciu. Czyli powinno być dziesięć łóżek, dziesięć krzeseł i tak dalej. A tutaj nie ma nic. – Pustka – i nie pustka. Gdzieś tam stoją jakieś na pewno lekkie, zwarte urządzenia i to wszystko. Jeszcze jeden dowód wysokiego poziomu techniki... – – Będzie ich znacznie więcej... – dorzucił Siencow i trudno było pojąć, czy mówi z uznaniem, czy z przestrogą. – Komfortowe laboratorium – stwierdził Rain. Potem położył się i zadowolony dodał: – Wygodnie...    Pozostali kosmonauci z zainteresowaniem oglądali dziwne pomieszczenie. Azarow wstał i z powodzeniem próbował siadać w coraz to innym, dowolnym miejscu. Siencow podłożył pod siebie rękę i powiedział: – Tak, można sprawdzić – sprężynuje... Wiecie, co myślę? Że to jest powietrze, tylko nie sprężone, rozumiecie, ale jakoś zgęszczające się w pożądanej objętości. Ciekawe: siedzisz na nim i nie czujesz swojej wagi. Nawet w stopniu, do jakiego tu przywykliśmy...    Ta część kajuty nie mieściła przyrządów i aparatów, choć była tak przestronna, że, jak powiedział Azarow, mogła w niej tańczyć niejedna para. Nikt nie protestował przeciwko takiemu sformułowaniu, ponieważ w sprawie tańców Azarow słynął jako autorytet. Na ścianach widniały gałki czy guziczki. Siencow kategorycznie zabronił naciskać je i w ogóle czegokolwiek dotykać, chociaż sam czuł lekkie swędzenie w palcach. – Nie wolno – skwitował pełne oburzenia protesty Azarowa. – Tutaj zdarzają się cuda nawet bez naszego udziału i jeśli zaczniemy rozrabiać... Nie mówiąc już o tym, że gospodarze gotowi się obrazić...    Gospodarzy wymienił celowo. Kosmonauci byli zmęczeni kołowrotem nieprzyjemnych wydarzeń i należało dać chłopcom sposobność wygadania się, odprężenia... A o gospodarzach satelity i tego statku na pewno wszyscy będą chcieli porozmawiać. Osiągnął zamierzony efekt. Azarow połknął haczyk z szybkością, o której zaciekli rybacy, jakim był Siencow, mogą tylko marzyć. – Kto widział gospodarzy? Nikt – powiedział Azarow. – Kto widział chociażby ich ślad? Też nikt. A jeżeli ani jeden nie uznał za właściwe pokazać się podczas tych wszystkich wydarzeń, na pewno na całym satelicie nie ma żywej duszy. Są tu wyłącznie automaty. – Załóżmy, że istotnie teraz nie ma ich na satelicie – zabrał głos Korobow. – Lecz niewykluczone, że w każdej chwili mogą się tu zjawić. – Skąd? – zapalczywie spytał Azarow. – Z twojej głowy? Masz taką... gorącą. Korobow wyniośle puścił docinek mimo uszu. – Dlaczego z głowy? Z planety... Od Marsa dzielą nas raptem dwadzieścia trzy tysiące kilometrów, co dla takiej rakiety nie jest odległością. Przypuśćmy, że satelita jest rzeczywiście w pełni zautomatyzowany. Ale od czasu do czasu mogą tu wpadać jego prawdziwi gospodarze – no, powiedzmy; dla kontroli, żeby coś naprawić... A kto zaręczy, że automaty nie zawiadomiły mocodawców o naszym przybyciu i że ich rakieta nie krąży obecnie gdzieś w pobliżu? – Zaręczyć, oczywiście, trudno... – wtrącił Rain. – Jednak to mało prawdopodobne. – Dlaczego? – Ponieważ dysponując takim wspaniałym polem startowym do podróży kosmicznych w postaci satelity i statkami jak ten, w którym się znajdujemy, nigdy dotąd nie odwiedzili Ziemi. – Kalwe i ja widzieliśmy to i owo na satelicie... – mówił dalej Korobow. – Doszliśmy do wniosku, że poziom produkcji maszyn jest wysoki... – Słusznie – przytaknął Rain. – Przekonaliśmy się o tym również tu, w rakiecie. Każdy wynalazek, który służyć ludziom, początkowo jest po prostu prymitywnym mechanizmem. Potem, im bardziej rośnie kultura, a właściwie tradycja produkcji, tym więcej przybywa udoskonaleń nie tylko technicznych, ale, powiedziałbym, bytowych. Tak powstają radioodbiorniki, lodówki, instalacje klimatyzacyjne w samochodach. Maszynę maluje się nie na byle jaki, lecz na najprzyjemniejszy dla oka, nie rozpraszający uwagi kolor. Rękojeść sterów przybiera stopniowo jedynie racjonalny kształt... – Tutaj właśnie osiągnięto ten poziom – potwierdził Siencow. – Tak. A co następuje potem?    Siencow powiedział: – Jakiś przełomowy wynalazek i wszystko zaczyna się od początku... – Ale dokąd zaprowadził ich ten wynalazek? – Pytanie nienowe – wtrącił Siencow. – Niemniej nie pozbawione sensu. Odpowiedź istnieje, moim zdaniem, jedna: nie odwiedzili nas dlatego, od dawna ich tu nie ma. – Od kiedy? – spytał Azarow. – Nawet trudno zgadywać. Warstwa pyłu, którego tu właściwie nie powinno być, gromadziła się przez lata albo przez tysiąclecia... – Ale co się na tej planecie wydarzyło? – Dlaczego koniecznie na planecie? – No wiesz – powiedział Korobow – to już jest niepoważna rozmowa. Cóż, twoim zdaniem...    Siencow słuchał z zadowoleniem, jak dźwięczały, przeplatały się te trzy głosy... Nawiasem mówiąc, dlaczego tylko trzy?    Siencow przeniósł wzrok na Kalwego. Cybernetyk od chwili kiedy wszedł do kajuty, nie siadając, zastygł przy drzwiach, tyle że położył na podłodze swój worek z wodą (który nie zawisł jednak w powietrzu). Kalwe nawet nie zdjął, jak pozostali, hełmu i za lśniącą plastyczną trudno było dojrzeć jego twarz. Być może, przewidywał już nowe, nadciągające niebezpieczeństwa? Czy ciągle jeszcze dręczyło go poczucie winy, że nie odgadł w porę tajemnicy szarej substancji? – Lajmon, a co ty sądzisz? – spytał Siencow. – Lajmon, słyszysz?    Kalwe nawet nie drgnął. Wtedy Siencow podszedł do niego, silnie nim potrząsnął. Kalwe powoli uchylał hełmu, ale oczy uparcie przysłaniał powiekami. – Co się z tobą dzieje? – Nic... – mruknął Kalwe, ledwie otwierając usta. – Jestem zmęczony. – To chociaż usiądź, odpocznij... – Tak, dziękuję – powiedział Kalwe uprzejmie. – Rzeczywiście, odpocznę...    Usiadł z odrzuconą głową, zamknął oczy. Rozmowa ucichła. Wszyscy popatrzyli na niego z niepokojem. – No i do czego doszliście? – spytał Siencow. – Do tego, że na gospodarzy nie ma co liczyć – markotnie wyjaśnił Korobow. – Sami musimy się wydostać... Ale dobra, o tym zdążymy jeszcze pogadać... Opowiedzielibyście chociaż, jak się wam udało uratować. – O to spytajcie jego – Siencow wskazał ruchem głowy Raina. – On działał, podczas gdy ja odgrywałem rolę wyłącznie, jeśli tak można rzec, poszkodowanego... Ocknąłem się w komorze rakiety, a przytomność straciłem jeszcze na dole. Rain znalazł właz i wciągnął mnie... Pojęcia nie mam, jak tego dokonał... – Ja też nie mam pojęcia – wzruszył ramionami Rain. – Niewykluczone, że to wcale nie byłem ja. – No, a potem szybko obeszliśmy tę salę – chcieliśmy przynajmniej ustalić, skąd dopływa tlen i czy nie uda się choćby częściowo uzupełnić naszych butli.    Nadzieja oczywiście nierealna, nie znaleźliśmy żadnych zbiorników z tlenem i urządzeń ładujących. Nawet nie oglądaliśmy wyjścia z sali na korytarz: chcieliśmy jak najszybciej powrócić do was, a poza tym mieliśmy już dość wszelkich niespodzianek w rodzaju drzwi, które nie dają się otwierać...    Korobow chrząknął zakłopotany. – No, wszystko dobre, co dobrze się kończy... Słowem, skafandry zdobyliśmy zupełnie przypadkowo. Wisiały w niszach sali. No i oczywiście przyszło nam do głowy wypróbować, czy w skafandrach nie ma zapasów tlenu. – Wcale nie nam, lecz tobie przyszło to do głowy – powiedział Rain. – I w konsekwencji sytuację uratowałeś ty. Ja nigdy bym nie zaryzykował. To nie żarty – włożyć cudzy skafander, pozbawiony butli lub czegoś w tym rodzaju... – Szczerze mówiąc, pamiętam wszystko niezbyt wyraźnie – przyznał Siencow. – Zresztą nic dziwnego: przedtem leżałem nieprzytomny. Naprawdę, wierzcie, nie pamiętam, jak to było...    A było tak: – O, skafandry! – zawołał Siencow.    Na zaciskach wisiało rzeczywiście dwanaście skafandrów. Nie ulegało wątpliwości, że były przeznaczone dla istot chodzących w pozycji pionowej, posiadających dwie górne i dwie dolne kończyny. Tylko długość wskazywała, że ich użytkownicy odznaczali się wzrostem sięgającym dwu metrów. – No – powiedział Siencow. – Więc tacy właśnie byli...    Zapominając o poszukiwaniu tlenu oglądali skafandry, badali dziwny, miękki w dotyku, elastyczny czarny materiał. – Tak, nosili je olbrzymi – zauważył Rain. – Tylko dlaczego mają nieprzezroczyste hełmy – odezwał się Siencow półgłosem, jakby mówił do siebie. – Ano zobaczymy...    Ostrożnie uwolnił z zacisków jeden skafander. – Pomóż mi... – i nie zdejmując własnego wsunął nogi w czarny skafander, przypominający kombinezon rozpinany od kołnierza do pasa. – Utoniesz w nim – ostrzegł Rain.    Siencow wszedł w kombinezon – rękawy i nogawki zmarszczyły się w harmonijkę – i mrukliwie odpowiedział: – Dobra, dobra, utonę... Tylko jak to zapiąć? – Na jeden guzik, jak letni garnitur – burknął Rain. – Wydaje mi się, że jednak mamy pilniejsze zajęcia niż przymierzanie skafandra „na wyrost”? – Na guzik? – w głosie Siencowa zabrzmiało powątpiewanie. Guzik, który wskazywał Rain, umieszczony był mniej więcej w talii. Kapitan bez przekonania dwoma palcami pokręcił guzik, który nieoczekiwanie się obrócił i rozpięcie kombinezonu zaczęło powoli znikać, jakby niewidzialny zamek błyskawiczny połączył oba brzegi tak, że nawet nie zostało śladu. – Można na guzik – triumfował Siencow. – Aha, a to jest pewnie na hełm... Jasne. No, wkładaj. – Po co? – spytał Rain. – Zaraz założę hełm. Nie przypuszczam, żeby skafandry stały nie przygotowane do wyjścia na zewnątrz, byłoby to sprzeczne z prawami Kosmosu. Czyli powinien w nich być tlen. Zdobędziemy w ten sposób swobodę działania. – A jeżeli... Przecież nie ma butli! – Jeżeli... E, wtedy jeszcze raz mnie uratujesz.    ...Po upływie kilku minut stali już przed włazem. Dziwne – chociaż nie było butli, do skafandrów tlen dopływał.    Zatrzasnęły się za nimi drzwi, odcinając powrót do rakiety. Potem wolno zaczął znikać właz. – Patrz! – wykrzyknął Rain. – Patrz! Światło!    Siencow nie słyszał. Jeżeli nawet te skafandry wyposażone były w jakiś system łączności, to nie potrafili go uruchomić. Rain nie widział również twarzy Siencowa. Z zewnątrz hełmy robiły wrażenie nieprzezroczystych, chociaż od wewnątrz wszystko było doskonale widać. Ale Siencow sam spostrzegł światło i w gwałtownym odruchu uniósł obie ręce, jakby zamiast sztucznego, drżącego, mrocznego oświetlenia zajaśniało prawdziwe ziemskie słońce...    Powoli przeszli przez salę. Ręce i nogi ginęły w obszernych skafandrach. Obaj myśleli o tym samym – skoro jest światło, dlaczego drzwi nie miałyby być w porządku?    Rzeczywiście, otworzyły się tak łatwo, jakby nie one były przyczyną minionych trudnych chwil. Siencow rzucił pożegnalne spojrzenie na obcą rakietę. – No – skinął w jej kierunku – na razie.    Ale oczywiście nie przypuszczał, że nowe spotkanie nastąpi szybko i w niezbyt miłych okolicznościach. Inaczej, być może, nie powiedziałby „na razie”. – W ogóle wszystko zapomniałem, chłopcy – powtórzył Siencow. – Zresztą o tym nie warto mówić... Co natomiast jest ciekawe: z waszych wyjaśnień wiem, dlaczego zostaliśmy zamknięci. Ale w jaki sposób mechanizmy ponownie zaczęły funkcjonować?    Korobow spojrzał na Kalwego, który nadal siedział z zamkniętymi oczami i niepodobna było stwierdzić – śpi czy przysłuchuje się rozmowie. Korobow pociągnął go za rękaw. Wtedy Kalwe wolno, niby przez sen, powiedział: – Cóż w tym dziwnego? Maszyna o takich możliwościach może zamiast uszkodzonej sekcji podłączyć sprawną. Niewykluczone również, że ta substancja posiada właściwości regeneracyjne. Trudno orzec, nie mając dokładnego rozeznania. – Czy ta maszyna naprawdę jest taka potężna? – wyraził powątpiewanie Rain. – Przecież my także obecnie umiemy koncentrować w niewielkich objętościach miliardy komórek, a jednak rezultaty... – Chodzi nie tylko o objętość – wtrącił Kalwe – i nie o ilość komórek. Rzecz w tym, że u nas każda komórka pełni na razie jedną funkcję, jest bardzo mało wariantów połączeń. Jeśli natomiast tutaj rzeczywiście jest coś w rodzaju komórek nerwowych, każda pracuje za sto naszych, dysponuje bowiem ogromną ilością wariantów i czynności. Kiedy przelecą tu nasi specjaliści...    Kalwe zamilkł i wszyscy pomyśleli o którzy tu jednak przylecą. – Tak... – powiedział Korobow. – Ale jakim cudem wasz licznik znalazł się w hangarze w zupełnie innym miejscu? Przecież to on wprowadził nas w błąd... – Jaki licznik? – spytał ze zdumieniem Siencow. – Ten! – Korobow wyjął z kieszeni pechowy aparacik. – Nie mieliśmy ze sobą żadnego licznika – oświadczył Rain. – Chyba, że ty wziąłeś. – Nie, nie brałem. Poczekaj no, poczekaj... No, oczywiście!    Zacisnął licznik w dłoni, wyprostował się. – Rzeczywiście nasz... Leningradzka produkcja... Ale jakże... A może to wasz? Co? Piotr? Lajmon? – Pokaż no... – Rain wziął licznik, przybliżał do oczu. Obejrzał. Uśmiechnął się. – Nie, nie nasz... – Więc według ciebie Marsjanie używają ziemskich liczników?    Zamiast odpowiedzi Rain wskazał ledwie dostrzegalny znak na powierzchni przyrządu. – Patrz: „A-4”... Czwarta automatyczna – triumfował. – To licznik z rakiety-automatu. Tylko skąd się wziął? – Oczy astronoma – zaczął powoli Siencow, a głos l spojrzenie miał smutne, chociaż w słowach kryła się ironia. – Można pozazdrościć ci wzroku... I dociekliwości również, gdyż istotnie przed nami musiała tu być przynajmniej jedna rakieta-automat. Tak, znów ważne wydarzenie, znów odkrycie – pierwszy sygnał o losie rakiet-automatów... A przecież jakież to były statki... Co za statki: siła i pęd! Przepadły bez wieści... Umilkł na chwilę i zakończył już innym tonem: – Jeszcze jedna zagadka... No i problem: ustalić, co się stało z tą rakietą. – Pewnie to samo, co z naszą – powiedział Azarow. – Moim zdaniem, te automaty są specjalnie wyszkolone, by robić ze wszystkich rakiet, jakie wpadną im w ręce, mielone mięso. – Ale po co? – spytał Siencow.    Nikt mu nie odpowiedział. Kalwe ponownie zamknął oczy, twarz mu stężała, jakby zupełnie wyłączył się i myślał o czymś ważnym i bardzo dalekim. Korobow wstał, zaczął spacerować po kajucie, uważnie oglądał umieszczone na ścianach guziczki, gałki, nieznane przyrządy, mruczał coś czy nawet podśpiewywał pod nosem; Azarow śledził go niechętnym spojrzeniem, nie odwracając głowy. Wreszcie, kiedy Korobow zanucił wyjątkowo głośno i wyjątkowo fałszywie, Azarow nie wytrzymał: – Ej, maestro, przestań... Nie wierć się i nie śpiewaj. Tutaj i bez twoich popisów wokalnych jest dostatecznie niewesoło... Korobow bynajmniej nie czując się dotknięty natychmiast umilkł. – No i co, będziemy siedzieć jak niemowy? – spytał Siencow. – Nasza sytuacja jest nie .najlepsza, ale Rain i ja sądziliśmy nie tak dawno, że w ogóle przyszedł już koniec! A jednak tym razem automaty nas nie pokonały... – W przyszłości nie jest to wykluczone! – zauważył Azarow. – No, bez paniki – uspokajał Siencow. – Ostatecznie jest nas pięciu, zatem więcej niż tysiąc automatów. – Ale jak dotąd wynik jest dla nas niekorzystny... – Wszystko było zbyt nieoczekiwane. Przygotowując kosmonautów na Ziemi nie wprowadzono dotychczas wykładów z dziedziny zachowania się w obcych światach – przypomniał Siencow. – Niedługo będą – zapewnił Korobow. – Tak, jeżeli potrafimy wrócić na Ziemię albo przynajmniej zawiadomić o wszystkim, co się stało wiedział Siencow. – Nie wolno dopuścić, aby ryzykowały inne statki, które niewątpliwie ruszą w kierunku Marsa.    W ten sposób wytyczył kosmonautom zakres działań: maksymalny – powrót na Ziemię oraz minimalny – zawiadomienie Ziemi o tym, co się zdarzyło, chociażby w najogólniejszych zarysach, żeby następną wyprawę uchronić przed powtórzeniem tych samych błędów. – Powiedzcie mi, jakie popełniliśmy błędy? – spytał Rain. – Dobra, my dwaj mogliśmy nie wychodzić na powierzchnię. Wtedy wszyscy znaleźlibyśmy się z rakietą w hangarze. A potem? Czym wyjaśnić atak robotów? Znów naszym błędem? Jakim? – Nie wiem... – rzucił Siencow. – Ale to właśnie powinniśmy ustalić, żeby nasze doświadczenia wykorzystali inni. Trudno, oczywiście, stwierdzić, czym kierują. się roboty i urządzenia logiczne tu, na satelicie... – Programem – nie otwierając oczu wtrącił nagle Kalwe. – Tylko programem... – Który przewiduje niszczenie obcych rakiet? Wątpię, żeby był opracowany program na tak wyjątkowy wypadek.    Kalwe otworzył oczy, wyprostował się. – Całe nieszczęście, że takiego programu nie było... – powiedział niechętnie. – Nie rozumiem... – wyznał szczerze Siencow. – Mów, Lajmon, po prostu, bez zagadek i podtekstów. Kalwe chmurnie spojrzał na Siencowa. – Pamiętasz? – zwrócił się do Raina. – Po drodze tutaj wspominałeś, że w poszukiwaniach włazu do tego statku natknąłeś się początkowo na inny właz i nie zdołałeś go otworzyć. – Rzeczywiście, tak było – przytaknął Rain. – Ale co to ma... – Poczekaj chwilę... – przerwał Kalwe. – W jakiej odległości od rufy statku znajduje się ten właz? – No... w przybliżeniu około dziesięciu, dwunastu metrów. – Właśnie... A czy zwróciliście uwagę, w jakich miejscach automaty rozcięły pancerz naszej rakiety? – Czekaj, czekaj! – Siencow nagle poderwał się. – Dwa otwory... Jeden w części dziobowej, drugi... – Około dwunastu metrów od rufy – dokończył Kalwe. – Teraz rozumiecie? Automaty nie posiadały programu, by zniszczyć rakietę. Wprost przeciwnie... – Chciały ją może naprawić? – spytał Azarow z przekąsem. – Muszę przyznać, że jestem przygnębiany i zawstydzony – Kalwe pominął zaczepkę. – Przecież uważają mnie za specjalistę w tej dziedzinie, jak wiecie brałem udział w opracowywaniu licznych systemów cybernetycznych o najróżniejszym przeznaczeniu... – Wiemy – przytaknął Siencow. – To ja popełniłem błąd, o którym mówicie... Nie potrafiłem odgadnąć, jakie były zamierzenia automatów, chociaż gdybym znalazł czas na zastanowienie się, na pewno wpadłbym na to... – Niestety, nie mieliśmy czasu – wtrącił Korobow. – Wydarzenia potoczyły się tak, że trudno było siedzieć i rozmyślać... – Gdy zobaczyłem automaty krążące wokół rakiety i podające jakieś sygnały – kontynuował Kalwe nieco już pewniejszym głosem – powinienem był zadać sobie pytanie: o co im chodzi? Po co tu są i co je interesuje? – Zadawaliśmy sobie to pytanie – sprostował Korobow. – Tak, ale wtedy zastanawiało nas co innego: mianowicie, czy roboty nie uszkodzą rakiety. Potem stwierdziliśmy, że żadnych bezpośrednich – podkreślam: bezpośrednich zniszczeń w rakiecie nie dokonują... I poczuliśmy się o nią spokojni... – Jeszcze bardziej zaniepokoiliśmy się o was – powiedział Korobow do Raina. – Nie łamaliśmy sobie głowy nad pytaniem, czego te żaby szukają – mówił dalej Kalwe. – A szkoda... – Zaczynam rozumieć... – mruknął Siencow. – Właśnie, właśnie... Otóż, co dzieje się z rakietą, kiedy wraca do bazy z kosmicznego rejsu? Jesteście plotami, wiecie lepiej ode mnie... – No, oczywiście, musi być poddana oględzinom, kontroli... – Ano właśnie. I poddano ją oględzinom. Oglądały ją automaty. Oczywiście nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Przypuszczalnie w ich rakietach – chociażby i w tej – wmontowane są w określonych punktach informatory, które w odpowiedzi na pytania automatów udzielają wiadomości o stanie rakiety o pracy poszczególnych jej zespołów i mechanizmów. To przecież zrozumiałe: przy ich poziomie techniki, ludzie prawdopodobnie zwolnieni są od wszelkiej żmudnej roboty, dawno osiągnęli wyniki, do których my dopiero dążymy. Załóżmy więc, że automaty domagały się takiej wiadomości... – I naturalnie, nie otrzymały ich – powiedział Siencow. – Oczywiście – ponieważ nasza rakieta zbudowana zupełnie inaczej i nie przystosowana do takiej kontroli.... Ale przy programowaniu działań automatów, jak już mówiłem, nie przewidywano, rzecz jasna, przybycia obcych rakiet. A jaki wniosek powinna z tego wyciągnąć maszyna kierująca automatami?    Kalwe przerwał. Wszyscy ponuro milczeli. – Wniosek, że rakieta jest uszkodzona. Centrala cybernetyczna uzyskała od swych receptorów wyłącznie zera. Następnie automaty prawdopodobnie zarejestrowały, że w rakiecie nie otworzył się ani jeden właz. – Jak to? – zawołał Korobow. – A my, to Przez pancerze wyszliśmy?    Ku jego zdumieniu Kalwe kiwnął głową. – A tak. Dla nich właśnie przez pancerz, bardzo dobrze powiedziałeś. Przecież automaty szukały włazów ściśle w tych miejscach, gdzie są one rozmieszczone w ich rakietach – w części dziobowej i na rufie – w odległości... – Dziesięciu, dwunastu metrów! – wtrącił Rain. – Całkiem słusznie. Nawet tak precyzyjna maszyna elektronowa, to nie mózg... Posłuszna jest programowi, który mógł przewidywać wszystko, tylko nie to, że właz zamiast w określonym miejscu rakiety znajdzie się o dziesięć metrów dalej! – Tak, tego nie brano w rachubę – potwierdził Siencow. – Widzicie! Ale uwzględniono co innego: że włazy – prawdopodobnie zdarzały się im takie wypadki w czasie lotów przez atmosferę obcej planety albo na skutek odmiennych przyczyn – mogą zostać uszkodzone... – Mogą wtopić się lub zaklinować od uderzenia meteorytu – powiedział Korobow – albo... – To nieistotne. Fakt, że w takim wypadku urządzenie cybernetyczne przekazywało dyspozycję otworzenia włazu celu uwolnienie załogi czy chociażby wydostania materiałów ekspedycji, przeprowadzenie prac remontowych... I z tej racji uruchomiane zostały automaty, które zaczęły wycinać włazy. – Wycięte przez nie otwory były węższe od włazów tej rakiety – wtrącił Azarow. – No pewnie – odezwał się Siencow. – Ja też bym tak zrobił. Wycięły otwory w pokrywach włazów, które łatwo potem wymienić... – Więc tak – powiedział Kalwe. – Oto, jak sądzę, tajemnica tego, co stało się z rakietą. Możliwe, że nieco upraszczam. Niewykluczone, że... – Poczekaj! – przerwał Azarow. – A dlaczego automaty zaczęły działać z takim opóźnieniem?    Kalwe milczał przez chwilę. – Przypuszczam – odparł wreszcie – że tutaj odegraliśmy rolę... my sami. Automaty niewątpliwie reagują na obecność ludzi – czy jak tam według was ich nazywać... Być może, ludzie znaleźliby lepsze wyjście. W takim wypadku do centrum wysłano by inny rozkaz. Nie bez przyczyny przez cały czas miałem uczucie, że jestem obserwowany... To było wyczekiwanie. Przecież automaty i kierujący nimi ośrodek nie mogą myśleć, I nie mogły zrozumieć, że pojawiliśmy się właśnie z rakiety, a nie z zewnątrz. Oto dlaczego czekały! Ale program nie został zmieniony...    Kalwe umilkł. Nikt nie podtrzymał rozmowy. Pięciu mężczyzn ogarnął nagły lęk: jeżeli sam fakt ich przybycia tutaj uruchomił cały legion mechanizmów, to czego należy się spodziewać w przyszłości? Jakie będą dalsze reakcje na każdy ich krok? Trudno przewidzieć z góry wszystkie konsekwencje, przy czym znacznie łatwiej jest wyjaśnić minione wydarzenia, niż odgadnąć te, które dopiero nastąpią... A w ogóle, czy system logiczny gospodarzy satelity, przekazany i pozostawiony mechanizmom i przyrządom, zawsze będzie zrozumiały i dostępny dla ludzi? Jeśli nawet założyć, że obecni kosmonauci oceniają sytuację trafnie... – Umiejętność przewidywania jest nieodzowna – kontynuował z uporem Kalwe odpowiadając własnym myślom. – Logika to matematyka, a matematyka w całym wszechświecie jest jedna.    Siencow pokiwał głową. Matematyka jest jedna, lecz stopnie jej rozwoju? Nie, satelicie nie wolno zaufać. – Jako pojęcie matematyka jest jedna, tak... – zauważył w zadumie Rain. – Ale konkretnie? Cóż my wiemy? Kto powie, co może zdarzyć się właśnie w te kajucie za minutę? Czy nie powinniśmy czegoś przedsięwziąć? Próbować uprzedzić ewentualne nieprzyjazne działania? Co? Jak sądzisz, Lajmon? – To byłoby bardzo ważne... – odparł cicho Kalwe. – Ale ja nie mogę... Gdybyśmy przynajmniej wiedzieli, kim są, jacy są... Na razie stwierdziliśmy tylko że chodzi o istoty żywe. Przyznam szczerze, że teras będę się trochę bał wyjść z rakiety...    Podzielając jego zdanie, wszyscy w milczeniu skłonili głowy. – Tak nie można... Nie można, towarzysze... – zaczął Rain niemal błagalnie. – Czyż nie poradzimy sobie z logiką maszyn, skoro zdołaliśmy dotąd rozwiązać niejedną zagadkę... Przyszłość? Jeżeli nie na zewnątrz, czeka nas nieuchronna zagłada. Zastanówcie się! Zwłaszcza ty, Lajmon, jako specjalista. Nie wzruszaj ramionami. Sam widzisz, że wszystko tutaj naprawdę zrobione jest prawie dla nas! Na naszą miarę! Zatem w ogólnych zarysach oni rzeczywiście byli pokrewni nam, o czym świadczą nawet skafandry!... Marsjanie czy nie Marsjanie, muszą być podobni do nas budową ciała. I postępować trzeba tak, jakbyśmy my byli nimi. – To właśnie jest niesamowite – powiedział Siencow. – Przecież trudno zakładać, że postać rozumnego bytu wyczerpuje się na człekokształtnych. – Względy celowości... – zaczął Korobow. – No i co z tego? My chodzimy na dwu nogach, zwierzęta na czterech, owady posiadają sześć, pająki, kraby – osiem, a inne stawonogi – jeszcze więcej. Co tu ma do rzeczy celowość? Przypuszczalnie wszystko zależy od konkretnych warunków... – Oczywiście – powiedział Rain. – Z czego wniosek, że na planecie, skąd pochodzą, warunki w zasadzie nie różnią się od naszych... – Pięknie – przerwał Siencow, który wcale nie uważał, by nowa naukowa dyskusja była teraz celowa. – W porze wypoczynku porozmawiamy również o planecie... Na razie ważne jest co innego... Ponieważ inna hipoteza nie istnieje, jako roboczą przyjmujemy, że oni – to my. Chociaż niezupełnie mogę... Nasze błędy, zagrażające w przyszłości załogom zarówno podczas okrążania Marsa, jak i lądowania na Deimosie, są dla nas w zasadzie jasne. Czyli w tej sytuacji pozostaje tylko rozwiązanie podstawowego problemu, jakim jest nawiązanie łączności z Ziemią, a następnie odlot. Oto nad czym należy się zastanowić...    W kajucie zapanowała cisza. Nikt nie czuł się na siłach z miejsca sprostać tak trudnemu zadaniu, a nawet wysunąć wstępnych propozycji. Zresztą, co tu można było proponować? Podczas ataku robotów statek został całkowicie zniszczony wraz z radiostacją dalekiego zasięgu. Utracono zatem kontakt z Ziemią.    Dlatego Siencow widząc, że towarzysze nieco odpoczęli, polecił kontynuować wnoszenie uratowanych z ziemskiej rakiety ładunków. Wychodzili ze statku powoli, z lękiem. Ale nic strasznego nie zaszło. Kosmonauci przystąpili do pracy. Przenieśli wszystko, co mogło się przydać, oprócz tego taśmy z wynikami obserwacji naukowych i zapisami telemagnetografów, rulony diagramów, wykreślonych w czasie lotu przez maszyny samopiszące, dziennik pokładowy, niektóre ocalałe aparaty i nawet osobiste rzeczy.    Następnie posilili się i Siencow zarządził odpoczynek.    Po dokładnych oględzinach korytarza stwierdzili, że na każdego przypada tu jedna kajuta-laboratorium i jeszcze siedem zostało pustych. Nie potrafili się tym cieszyć – ziemska rakieta była „ciasna, ale własna”, jak powiedział Kalwe, który bardzo lubił przysłowia. W kajutach były ustalone miejsca do spania zaopatrzone w kilka guziczków, oddzielne oświetlenie. Siencow sądził, że wystarczy wyciągnąć się na niewidzialnym sprężynującym łożu, żeby natychmiast zasnąć. Ale gdy zamknął oczy, sen odleciał.    Szczęśliwie wszyscy ocaleli. Oczywiście utrata rakiety poważnie skomplikowała sytuację. Ale, przekonywał siebie Siencow, mogło być o wiele gorzej, gdyby na przykład podczas lotu meteor przebił pancerz rakiety. Należy uważać, że to, co się stało, nie przerasta przykrości i niewygód, na jakie musi być przygotowany każdy kosmonauta jeszcze przed startem poza granice atmosfery. Gdy towarzysze odpoczną, na pewno coś wymyślą...    Siencow leżał śmiertelnie znużony i wiedział, że nie zaśnie, dopóki nie ustali chociażby kierunku działania. Ale teraz splątane myśli jakby błąkały się po ciemnym labiryncie i nigdzie, z żadnej strony nie było widać jasnej plamy wyjścia. Wszędzie głuchy mur...    Kosmonauta wstał, opuścił kajutę i podszedł do przezroczystej przegrody. Za nią biegł korytarz zakończony drzwiami prowadzącymi przypuszczalnie do sterowni. Rozglądając się ukradkiem, Siencow wbrew wydanym uprzednio zakazom spróbował jakoś poruszyć przegrodę. Gdy nie ustąpiła, zaczął powoli przemierzać korytarz, starając się nikogo nie obudzić. Przed wejściem do kajuty, w której rozlokował się Rain, nasłuchiwał chwilę: astronom zazwyczaj pochrapywał przez sen. Rzeczywiście dobiegały stamtąd ledwie uchwytne dźwięki. Siencow po cichu uchylił drzwi i znieruchomiał zdziwiony.    Rain nie spał. Siedział przy stole i słuchał Kalwego, który wykładał mu coś półgłosem.    Siencow chciał ich zwymyślać za brak subordynacji, ale powstrzymał się: a on sam? Jasne, że myśl o ocaleniu zajmowała nie tylko jego. Każdy szukał wyjścia. Spojrzał pytająco na Kalwego, potem na Raina. Rain Uniósł brwi, Kalwe przecząco pokręcił głową.    Siencow przysiadł obok Raina, W tym momencie przez otwarte drzwi zajrzał Korobow i uśmiechając się wszedł do kajuty. Za nim – Azarow. Znów wszyscy byli w komplecie. – Kiedy już przyszliście, zgłaszajcie swoje propozycje – zagaił Siencow. – Rozmawialiśmy właśnie... – powiedział Rain. – Naprawić się nie da? – Nie – lakonicznie odparł Siencow. – Ja jednak sądzę – zaczął niepewnie Kalwe – osobiście przypuszczam, że moglibyśmy wykorzystać tę rakietę... Ostatecznie to też jest statek kosmiczny i... – Zamilkł lustrując kolejno twarze pilotów. – Tak, istotnie, statek kosmiczny – cierpliwie podjął Korobow – masz rację... Zarówno rower, jak i wyścigowy samochód są środkami transportu. Ale posadź rowerzystę w samochodzie wyścigowym i zaproponuj, żeby przejechał się w nocy, załóżmy, z Rygi do Moskwy. Weź pod uwagę, że nigdy w życiu nie prowadził samochodu i dysponuje wyłącznie mapą świata w skali jeden do dwudziestu milionów. Dziesięć szans na to, że rozwali maszynę już w garażu i osiemdziesiąt dziewięć – że na pierwszym zakręcie wyląduje w rowie. A i tak ma jeszcze dziesięć razy większe szansę dotarcia do celu niż my. – Jakie tam dziesięć na sto! – zaprotestował Siencow. – On wie przynajmniej, że do samochodu zatankować benzynę. A co my wiemy o tej rakiecie? – Poza tym Moskwa stoi w miejscu, a Ziemia nie – dorzucił Azarow. – Liczba czynników nie znanych jest ogromna – ciągnął dalej Siencow. – Jak otworzyć wejście do sterowni? Jaki to system sterowania? Jak wyprowadzić rakietę z hangaru? Jaką rozwija szybkość? Tych „jak” mamy bardzo dużo. Ale najważniejsze jest nie to... Gdybyśmy znajdowali się teraz w sterowni, przy pulpicie sterowniczym i tak nie miałbym odwagi nacisnąć choćby jednego guzika. – Dlaczego? – żachnął się Azarow. – Znów z tego samego powodu. Tę rakietę budowali nie ludzie, lecz inne istoty. Nie znamy stylu i rytmu ich życia, nawyków, potrzeb. Być może to, co dla nich jest naturalne, dla nas przedstawiałoby śmiertelne niebezpieczeństwo. Na razie nic takiego nie stwierdziliśmy, ale jest to możliwe. Dopóki nie znajdziemy dowodów, że oni myśleli i odczuwali podobnie jak my, istoty te pozostaną dla nas tajemnicą, ukrytą za siedmioma pieczęciami. Ostateczne rozwiązanie zagadki nastąpi przy spotkaniu kogoś z gospodarzy, na co, jak wiecie, nadzieja jest niewielka... – Cóż więc robić? – spytał cicho Kalwe. – Odpoczywać! A potem pójdziemy ponownie do naszej rakiety i zbadamy na miejscu, czy nie udacie jednak zmontować nadajnika z resztek radiostacji części zapasowych. Nie zapominajcie, pierwszym zadaniem jest nawiązanie łączności! No, w myśl przysłowia, ranek jest mądrzejszy od wieczora... Na załamywanie rąk jest jeszcze za wcześnie. I pamiętajcie chłopcy, że kosmonauci są ludźmi, którzy zwyciężają na statkach, a jeżeli trzeba – i bez statków!    Podniósł się, ale nikt nie zdradzał chęci opuszczania kabiny. Wtedy Kalwe również wstał – wysoki, masywny – nachylił się nad Siencowem. – Potrzebne są panu dowody? – spytał ostrym, cienkim głosem. – Dobrze, będzie je pan miał. Znajdę je! – Cóż – powiedział Siencow, poważnie patrząc na Kalwego. – Powtarzam: nie pozwolę na żadne wybryki, na podjęcie zbędnego ryzyka. Ostatecznie tutaj natychmiastowa zagłada nam nie grozi, a pracować dla dobra ludzi można również na satelicie. Gdy rzeczywiście znajdziemy poważne dowody, że lot na obcej rakiecie wyklucza niebezpieczeństwa poza, rzecz jasna, normalnym i jeżeli opanujemy system sterowania rakietą, wtedy na pewno polecimy. – Znajdę dowody! – oświadczył stanowczo Kalwe.    Dziwne – po tej deklaracji Kalwego, który był najmniej obznajomiony z techniką poza urządzeniami cybernetycznymi – wszyscy poczuli ulgę. To nie wyjście, nawet nie droga do wyjścia, ale jednak jakaś odrobina nadziei... – Tak... – mruknął Siencow. – A co ty sądzisz na temat dowodów, Ignatycz?    Odpowiedzi nie było; Korobow ułożył się na wznak i momentalnie zasnął. – Tak... – powtórzył Siencow i nagle poczuł, ze sarn też nie wytrzyma już ani chwili. Wyciągnął się .wygodnie. Przyjemnie było leżeć obok towarzyszy... Ziewnął i w tym momencie zasnął.    Przykład okazał się zaraźliwy. Kalwe zasnął na siedząco, z odrzuconą do tyłu głową. Rain pochrapywał smacznie. Równe, błękitne światło rozjaśniało kajutę. Nie przeszkadzał im żaden szmer, żaden ruch. Mijały godziny, a Deimos ciągle tak samo mknął wokół Marsa po swojej od wieków utartej orbicie. Rozdział 10    Kiedy obudzili się i zjedli śniadanie, Siencow od razu rozdzielił zajęcia.    Przystąpili do roboty chętnie, nawet z jakąś zaciekłością.    Należało zdobyć orientację choćby w podstawach otaczającej ich techniki. Kto wie, czy właśnie tą drogą, bodaj stopniowo, nie dojdą do opanowania techniki obcego statku. W tym celu konieczne było zbadanie robota, który pozostał na polu walki, uszkodzony przy wybuchu paliwa. Siencow i Rain postanowili przystąpić do rozmontowania mechanizmu.    Nie było to łatwe. Z trudem zdołali rozciąć nożem elektrycznym uszkodzoną przez ogień powłokę. Jak przewidywali, nie znaleźli pod nią nic, co przypominałoby urządzenie cybernetyczne. Było tam raptem kilka elementów – jakieś nieprzezroczyste cylindry i niewielkie prostokątne pojemniki. Na błyszczących prętach, które mogły służyć jako izolatory, Siencow wykrył słabe napięcie. Pręty wchodziły w zagłębienia cylindrów, skąd ciągnęły się również miękkie taśmy o nie znanym przeznaczeniu.    Siencow i Rain długo próbowali przez nadspoisty pancerz z nie znanego metalu dotrzeć do systemu dźwigni-macek. Wówczas stwierdzili, że same dźwignie po prostu nie istniały. To, co kosmonauci uważali za powłokę ochronną, było właśnie mechanizmem – bez złącz, bez jakichkolwiek detali, twardym, a zarazem niebywale giętkim monolitem. Nadal pozostawała zagadką zasada jego działania: nie pasowały tu żadne ruchome części. Podłączyli napięcie do jednej z dźwigni. Twarda macka zaczęła się wyginać, kurczyć jak mięsień, tylko ze znacznie większą siłą. Dźwignia grubości palca bez trudu unosiła butlę tlenową, dużą butlę z rakiety, jakby w ogóle nie istniało tu przyciąganie.    Widocznie konstruktorzy tych maszyn zastosowali nie mechaniczne schematy, podobne do ziemskich, lecz coś całkiem innego. Uzyskali substancję, która bezpośrednio przetwarzała energię elektryczną, a może chemiczną, w ruch.    Doszedłszy do takiego wniosku kosmonauci długo siedzieli w milczeniu, wymieniając spojrzenia, kręcąc głowami – czegoś takiego na Ziemi nie widziano... – Znacznie oszczędniej z punktu widzenia zużycia energii – zawołał z entuzjazmem Rain. – Wysoki poziom!    Wrócili do krzątaniny wokół rozmontowanego robota. Aby zbadać wszystkie subtelności jego budowy, potrzebne będą nie dnie, lecz tygodnie... I właściwie nie wiadomo, czy ułatwi to ludziom opanowanie rakiety?    W tym samym czasie Korobow ruszył na obchód statku, który stał się obecnie ich domem. Zdrowy rozsądek drugiego pilota nie pozwalał żywić nadziei na poprowadzenie tej rakiety we wspaniały, zwycięski lot. A jednak... Jeżeli już tu mieszkają, powinni obejrzeć wszystko dokładnie. A nuż coś się znajdzie, no po prostu coś interesującego...    I teraz nie zdołał dotrzeć do przedniej części rakiety, musiał więc zacząć obchód znów od kabin laboratoryjnych.    Nie było tu prawie nic, co przypominałoby ziemską aparaturę, lecz nikt nie miał nawet cienia wątpliwości, że przyrządy te służą celom właśnie naukowym.    Korobow powoli przechodził z pomieszczenia do pomieszczenia i wszędzie ze ścian patrzyły na niego dziwne wklęsłe lub wypukłe ekrany, mające jeszcze niekiedy jakieś występy po bokach... Wszystkie robiły wrażenie jakby lektorów, osnute były cieniutką siecią koordynatów, ale nie posiadały żadnych strzałek ani wskazówek. Wielobarwne ekrany zgrupowane były po kilka. Przypuszczalnie odgrywały rolę sygnalizatorów poszczególnych zespołów podobnych do siebie mechanizmów. Zresztą może było zupełnie inaczej...    Na wyłaniających się z podłogi postumentach stały zakryte pokrowcami przybory o nie znanym przeznaczeniu. Nie posiadały ani kółek, ani dźwigni, ani przycisków czy gałek, które tak obficie zdobią ziemskie aparaty. Widocznie otrzymywały z góry nakreślony program i należało je tylko uruchomić, a potem funkcjonowały już same... Do tego właśnie mógł służyć jedyny guzik wpuszczony w powierzchnię każdego z nich. Korobow pomyślał, że palce członków załogi były zapewne długie i wrażliwe. Wyobraził sobie, jak przyjemnie byłoby uścisnąć taką dłoń i życzyć szczęśliwego lotu w przestrzeni.    Otrząsnął się z marzeń i ruszył dalej. Na razie zrozumiał tylko tyle, że podczas lotu w rakiecie działa sztuczna grawitacja. Wszystkie przybory były przystosowane do działania przy sile ciężkości skierowanej ku podłodze rakiety, gdzie przypuszczalnie znajdowała się aparatura grawitacji. Wobec tego rakieta musi mieć jeszcze niższą kondygnację.    Korobow postanowił ją odnaleźć i znów zaczął błądzić po korytarzach. Daremnie. Wrócił więc do pierwszego laboratorium i uważnie obejrzał ściany i podłogę. Wejście na niższą kondygnację znalazł dopiero po półgodzinnych poszukiwaniach.    Ostrożnie zszedł na dół. I tutaj, w pomieszczeniach technicznych, biegły szerokie korytarze. W odróżnieniu od satelity, w rakiecie nie było automatycznego systemu otwierania drzwi. Mimo że wszystkie przegrody były znacznie cieńsze, posiadały prawdopodobnie potężną wytrzymałość. Korobow z początku denerwował się i oglądał, na każdym kroku oczekując podstępu, niespodziewanego uderzenia, ale potem ośmielony spróbował nawet poskrobać jedną ze ścian. Rezultat był taki, jakby przesuwał drewienkiem po szkle. Pilot opamiętał się i zawstydził zbędnej brawury. Oczywiście, co za głupota skrobać ściany...    Kosmonauta nie wiedział, czego właściwie szuka, ale spodziewał się wiele. Zgodnie z logiką, poza urządzeniem grawitacyjnym winny tu być umieszczone zbiorniki tlenu i wody, magazyny z narzędziami, a bliżej rufy – silnik oraz paliwo. Gdybyż do nich trafić! Zresztą wszystko pozostałe również należy obejrzeć, chociażby pobieżnie... Dlatego Korobow w obecności niemych mechanizmów zapomniał, że czas upływa – czuł się jak badacz nieznanego lądu, a zarazem trochę jak chłopiec, który szpera w tajemniczych piwnicach obcego domu...    Do Siencowa i Raina wrócił dopiero po dwu godzinach, kiedy zaniepokojony Siencow chciał organizować nowe poszukiwania – tym razem w samej rakiecie. – Ale rakieta... – huczał zadowolony Korobow. – No i co? – spytał Siencow. Korobow w zachwycie pokręcił głową. – Wspaniała maszyna! – Znalazłeś tlen? – Chyba tak... Absolutnej pewności co prawda nie mam. Zbiornik o ogromnej objętości, ale nie z gazem, nie z płynem, lecz ze stałą materią. Do niego podłączone są aparaty, które – zgodnie z moimi przypuszczeniami – przetwarzają twardy tlen w gaz... – Z czego wywnioskowałeś, że to tlen? – badał Rain. – Obejrzałem aparat. Wyposażony jest w giętkie i grube rury, biegnące do pomieszczeń na górnej kondygnacji. Jedna tam się. kończy. Kończy – i już. Ponieważ nie miałem czym sprawdzić, sam podłączyłem się do tego aparatu, a ściśle mówiąc, przyłożyłem usta do wylotu rury. No i... Zaledwie odetchnąłem, coś pstryknęło i poczułem dopływ tlenu. Potem dopływ ustał. Na pewno aparat posiada regulator, który normuje stosunek dwutlenku węgla do tlenu. A do aparatu gaz doprowadzany jest wyłącznie ze zbiornika. Jest on przezroczysty, dzięki temu zobaczyłem, że zawiera stałą materię. – No, a gdyby tam była inna substancja, nie tlen? – spytał chmurnie Siencow. – Przecież nie istniało żadne ryzyko... Teraz przynajmniej wiemy, że jesteśmy zaopatrzeni w tlen: zbiornik jest prawie pełny. Są jeszcze jakieś pojemniki ze stałą materią, na oko innego rodzaju. – Tam, mam nadzieję, nie robiłeś eksperymentów? – Nie, bo nie ma przy nich odpowiednich urządzeń. A wody w ogóle nie znalazłem. Może oni nie pili? – Nic nie szkodzi – powiedział Siencow. – Wodę na razie mamy. Poza tym może w tych innych zbiornikach jest wodór. Wtedy jakoś sobie poradzimy.    Korobow usiadł przy stole, odpoczywał. Siencow odczekał chwilę i indagował dalej: – A czy wiesz coś o silnikach? – Nie udało mi się do nich dotrzeć... Ledwie podszedłem do przegrody – od razu zawyło, zagwizdało... Coś w rodzaju syreny, lecz o bardzo wysokich tonach. Pewnie sygnał alarmowy. Nie ma co się tam pchać w naszych skafandrach. – Czyli nic nie wiadomo? – Zauważyłem jedynie, że silniki, paliwo i wszystko pozostałe zajmuje znacznie mniej miejsca niż w naszej rakiecie, nie tylko w porównaniu do całej objętości, ale w ogóle. Specjalnie wymierzyłem krokami... – Czyli silnik nie jest chemiczny... – rozważał Siencow. – Z jakim napędem? Na jakie paliwo? – Najprawdopodobniej atomowe. Inaczej nie byłoby sygnału alarmowego... – Wątpię... – powiedział Siencow. – Kiedy spaliście, obejrzałem rakietę z zewnątrz. Dysza jest zupełnie inna. Nie taka, jakiej zgodnie z naszymi pojęciami wymaga atomowy silnik. – Na to w ogóle nie należy zwracać uwagi – zaprotestował Korobow. – Cały ten statek jest znacznie mniej masywny niż nasz; przegrody milimetrowej grubości a wytrzymałość – zdumiewająca...    Nie mówię o wytrzymałości – wyjaśnił Siencow. – Wykłady o silnikach pamiętasz? Podstawowe zasady silnika atomowego? No więc, a tutaj zupełnie inaczej... – Przy paliwie chemicznym – powiedział Korobow – nawet najdoskonalszym, ta rakieta nie dotrze v dalej niż do Marsa. A może oni latali tylko na Marsa? Wtedy my... – Zamilkł i nieoczekiwanie spytał: – No i co, zjemy obiad? – Trzeba .poczekać na chłopców – odparł Siencow. – Ich też robota wciągnęła... Tak, to niewesołe, co powiedziałeś o paliwie... – Całe wyposażenie rakiety wskazuje, że jest przeznaczona do dalekich rejsów – powiedział Rain. – A więc na Ziemię! – Na razie nie wiemy... – zaczął Siencow. – Tak więc na obiad! – przerwał Korobow. – Aaa, i Witia przyszedł. No i co słychać u ciebie? Rozmontowałeś radiostację? – Rozmontowałem te resztki – mruknął Azarow. – No i będzie co z tego? Azarow wzruszył ramionami. – Chyba tylko amatorski radioodbiornik... – Tak, tak – stwierdził Siencow. – Ale Ziemię trzeba jednak zawiadomić... A w ogóle, co słychać w hangarze? Spokojnie? – Jakie tam spokojnie – żachnął się Azarow. – Znów ich pełno. – Tną? – Tym razem latają. Coś tam przymocowują, zawiesiły jedną pokrywę włazu, teraz kręcą się koło drugiej... – Naturalnie – rzucił Rain. – Wykonują nadal swój program: remontują rakietę... Szkoda, że mimo największych starań, nie odtworzą maszyn liczących. – Tak – westchnął Siencow. – Z naszym statkiem pożegnaliśmy się już na zawsze. No cóż: kosmonauci to ludzie, którzy zwyciężają... – Zamilkł nie kończąc ulubionego powiedzonka. – Ciekawe – powiedział Rain – do czego te automaty dojdą.    Żeby to ustalić, nie trzeba być znawcą ich subtelnej psychiki – zakpił Azarow. – - Jak na przykład Kalwe... A właśnie, gdzie on jest?    Zadanie Kalwego było chyba najważniejsze. Nie można przecież żyć wiecznie pod groźbą nowego ataku automatów.    Z hangaru ruszył na górę prawie biegiem i zwolnił kroku dopiero wchodząc do znanej już okrągłej sali ośrodka dyspozycyjnego.    Tutaj od razu zaczął oglądać wszystko tak dokładnie i tak wolno, jakby miał w zapasie jeszcze całe życie.    Jakie jest, na przykład, przeznaczenie tego urządzenia na środku sali? Niewielki prostokątny postument, podobny do wysokiego stolika. Na nim – okrągły, lekko nachylony ekran, migocący czterema światełkami.    W głębi ekranu drżał maleńki złoty płomyczek. Otaczały go trzy cienkie czarne kręgi, a na każdym także migotał płomyk: niebieski – na wewnętrznym, zielony na środkowym i pomarańczowy – na zewnętrznym. Kalwe długo wpatrywał się w dziwne światełka. Przyciągały nieodparcie i choć niemało urządzeń z sygnalizacją świetlną widział w życiu, od tych właśnie nie mógł oderwać oczu.    Wreszcie przeniósł wzrok na rozmieszczone wokół ekranu pomarańczowe wypukłe kapturki. Było ich trzydzieści, każdy miał po obu stronach przezroczysty wziernik. Lewe okienko jednego z kapturków płonęło równym niebieskim światłem.    W drugim, prócz niebieskiego okienka, migotało niepewnym czerwonym ognikiem inne. Pozostałe okienka były martwe.    Postument posiadał pierścieniowe wycięcie, z którego wyłaniała się delikatna dźwigienka, miękko wygięta w kierunku ekranu tak, że jej koniec prawie dotykał matowej powierzchni. Dźwigienka zakończona była wydłużonym owalem z cienką igłą.    Innych urządzeń do kierowania maszynami było niewiele. Obok ekranu widniały jeszcze dwie okrągłe główki z jakimiś podziałkami. Przed stołem wznosiła się tablica z kilkoma niniejszymi ekranami. Niewiele, bardzo niewiele... Oczywiście wszystko to ma bezpośrednio związek z dysponującymi urządzeniami cybernetycznymi, chociażby dlatego, że znajduje się w tej sali. Kalwe szybko ukrył ręce za plecami – taka go nagle ogarnęła chęć nacisnąć wszystkie czerwone guziki, popatrzeć, co pojawi się na ekranach, pojąć działanie dużej czerwonej dźwigni z boku, służącej chyba do włączania całego agregatu.    Ale wiedział, ile nieprzewidzianych konsekwencji może spowodować w tym świecie każdy nieostrożny ruch.    Trzeba o tym pamiętać, bo uczucie niebezpieczeństwa zaczęło jakoś maleć. Zapominało się, że te niepojęte mechanizmy stworzyli mieszkańcy innej planety. „Uwzględniając stale ten fakt – pomyślał nagle Kalwe – można wszystko wyjaśnić znacznie szybciej”. Na przykład... No, na przykład mało jest urządzeń do sterowania. Mało? A jeżeli każdy wynik, który na Ziemi osiągano za pomocą licznych operacji, ci konstruktorzy potrafili uzyskać od razu? Tak samo kiedyś ludzie, żeby zapalić lampę naftową, musieli wykonać pięć czy sześć ruchów, a potem światło, światło elektryczne włączali jednym dotknięciem palca. Że tutejsza technika wyprzedziła ziemską bardziej nawet niż lampa elektryczna naftową, nie było wątpliwości.    I w tym momencie, w pustej sali, gdzie kiedyś żył, działał i myślał twórca tych przyrządów i mechanizmów, Kalwe namiętnie zapragnął wyobrazić sobie, jaki był, jak wyglądał ten konstruktor, który z pewnością dawno już włączył się w odwieczny kołowrót materii, a obecnie gdzieś tam na Marsie zamienił się w nikły pył... Kalwe machinalnie, zapominając o hełmie, uniósł rękę, żeby odkryć głowę...    Palce trafiły na przymocowany do hełmu przetwornik i to dotknięcie przypomniało mu o najbliższym zadaniu.    Pomyślał, że Siencow był najbardziej z nich dalekowzroczny – nieprzypadkowo potrzebne mu były do wody, że można pojąć, opanować sposób myślenia tych istot. Cóż, trzeba szukać, szukać!    Od czego tu zacząć? Znów wrócił do oględzin pulpitu, próbując odgadnąć przeznaczenie różnych elementów. Ale szybko przyłapał się na tym, że po prostu usiłuje przystosować poszczególne dźwigienki i kontakty obcej maszyny do funkcji, jakie spełniały analogiczne urządzenia jego własnego pulpitu. Ten sposób rozumowania należało odrzucić.    Wtedy włączył przetwornik, obniżył jego ekran. Wewnątrz hełmu zapanowała ciemność, jakby pogasły wszystkie światła. Kalwe ze strachem uniósł ekran i blask uderzył mu w twarz. Ponownie obniżył ekran i zamknął na kilka sekund oczy, żeby przyzwyczaiły mu się do mroku. Kiedy je otworzył...    Na zwisającym przed jego oczami ekranie wirowało mnóstwo niebieskawych linii, kręgów. To dzięki przetwornikowi wystąpiły wszystkie przewody będące pod napięciem. Zwijając się i rozwijając, łącząc i rozbiegając tworzyły dziwną, fantastyczną sieć, gdzieniegdzie przerywaną ciemnymi punktami. Były to, jak sądził Kalwe, fragmenty sieci na razie wyłączone.    Przede wszystkim zwrócił uwagę na linię, która przyciągała wzrok pulsując równomiernie niby cienka, wrażliwa żyłka na ludzkiej skórze. Prześledził jej bieg – kończyła się gdzieś niedaleko.    Kalwe uniósł przetwornik, mrużąc oczy przed światłem, wyjął z kieszeni długi kawałek przewodu, okręcił go na ręce od ramienia do napięstka, a sam koniec – wokół palca wskazującego. Potem podłączył przewód do akumulatora i znów. obniżył ekran.    Teraz na ekranie ukazała się jego ręka jako bladoniebieska spirala z rzadkimi zwojami. Kalwe usiłował nałożyć ją na pulsującą linię. Kiedy to się udało, poruszył wskazującym palcem w powietrzu, powtarzając wszystkie skręty pulsującej linii. Oto palec dotarł do punktu, gdzie linia się urywała i Kalwe szybko uniósł ekran. Jak przypuszczał, jego palec dotykał migocącego czerwonego okienka.    Teraz, tak samo powoli, przesunął rękę w przeciwnym kierunku szukając wyłącznika, od którego prąd biegł do lampki. Gdyby znalazł i posuwał się po linii dalej, doszedłby do następnego kontaktu i w ten sposób stopniowo poznałby całą topografię ośrodka cybernetycznego. Potrzebny jest na to czas, ale innego wyjścia nie ma – zwykłe naciskanie na oślep guzików i dźwigni może doprowadzić do nader opłakanych skutków.    Tak więc postępował, a niebieskie, o zmiennym natężeniu linie wiły się przed oczami. Potem ostrożnie wstał i nie unosząc ekranu przetwornika zaczął wolno chodzić po sali śledząc trasę niknących w podłodze przewodów. Okrążywszy centralny pulpit ustalił, że kable od niego biegną do każdej z trzydziestu sekcji maszyny, jednak nie bezpośrednio, lecz poprzez stojące w przegródce szafki. Tutaj także było mnóstwo elementów pod napięciem – aż migotało w oczach...    Przechodząc bez pośpiechu od szafki do szafki, Kał we odkrył, że większość z nich nie działa, pracowały tylko dwie. Jedna podłączona była do hangaru, gdzie spoczywała ziemska rakieta. W tym urządzeniu panował intensywny ruch, zapalały się i gasły błękitne pierścienie, elipsy, wielokąty, następowały krótkotrwałe rozładowania, podobne do rozgałęzionych błyskawic. Kalwe nie wiedział jeszcze, że automaty znów zaczęły się krzątać przy okaleczonej rakiecie, ale pomyślał, że taka aktywność urządzenia może mieć związek wyłącznie z ich statkiem.    Druga czynna szafka, jak przypuszczał początkowo Kalwe, winna być podłączona do hangaru, gdzie znajdowała się obca rakieta. Potem pojął swoją omyłkę: sądząc po lokalizacji szafki, podłączona była właśnie do grodzi, gdzie znaleziono licznik.    Czyli w tej grodzi coś się dzieje? Co? Jakie jeszcze zagraża im niebezpieczeństwo?    Wróciwszy ponownie do centralnego pulpitu Kalwe zrozumiał wreszcie, o co chodzi, i odzyskał spokój. Włączona była szafka sekcji, w stronę której zwrócony był centralny wielopozycyjny wyłącznik, nastawiony niewątpliwie w chwili, gdy budowniczowie porzucili swą sztuczną planetę. Co to mogło być? Logika nakazywała sądzić, że cokolwiek działo się w hangarze, miało związek z rakietami. A ponieważ było tam obecnie pusto, wolno zatem przypuszczać, że właśnie stamtąd wystartowała ostatnia rakieta, jaka opuściła satelitę. Po jej odlocie automaty pracowały na luzie. Zresztą, być może, wyłączyły się wtedy i zaczęły funkcjonować ponownie dopiero teraz, kiedy w pobliżu satelity pojawiła się jeszcze jedna – ziemska rakieta...    Jeżeli tak jest, to wyłącznik nie kryje w sobie nic strasznego...    Kalwe uniósł ostrożnie rękę, przesunął wyłącznik o jedną podziałkę i podszedł do szafki, która zgodnie z jego przypuszczeniami winna była się włączyć. Tak, rozumował trafnie: w szafce zaczęły się ukazywać i znikać wzory, nakreślone przez prąd elektryczny.    To mu coś przypominało... Aha, maszyna reaguje tak, jakby była zaskoczona. Zmiana impulsów następuje w niej w tym samym rytmie – tak i z tą samą częstotliwością, jak w radiosygnałach, które słyszał Azarow w pierwszych chwilach po przybyciu... Kalwe spróbował włączyć sąsiednią sekcję, potem jeszcze jedną – i wszędzie wynik był identyczny. I tutaj nasuwał się domysł. Przecież w żadnym hangarze nie ma rakiet. Korobow i on stwierdzili to osobiście. Czyli rozkaz wysłany za pomocą wyłącznika widocznie dotyczył jakichś działań, związanych z rakietami.    Kalwe uśmiechnął się z zadowoleniem: był na właściwej drodze... Właśnie tutaj tkwiło rozwiązanie systemu kierowania mechanizmami obsługującymi rakiety. I pierwszą tajemnicę można zgłębić natychmiast. Wystarczy po prostu nadać wyłącznikowi pozycję, włączającą ich grodź – jedyną, w której znajdowała się miejscowa, prawdopodobnie sprawna rakieta – i zobaczyć, co z tego wyniknie.    „Tylko spokojnie – powstrzymał sam siebie. – Nie należy się spieszyć... W wyniku tego ruchu rakieta w mgnieniu oka może wylecieć w przestrzeń. Przypomnij sobie Korobowa i szarą substancję. Nie, żadnego ulegania emocjom, żadnych wybryków. Trzeba ostrożnie, metodycznie...”    Kalwe zapomniał zupełnie, że czas mija, że jego przyjaciele na pewno niepokoją się, że od dawna jest głodny i że zapas tlenu pomału się kończy. Dla kogoś patrzącego z boku mógł robić wrażenie szaleńca. Przebiegał salę mrucząc pod nosem, to znów siadał przy pulpicie i przesuwał nad nim ręce śledząc jakieś interesujące połączenie.    Teraz postanowił znaleźć drogę do falowodów, którymi winny być przekazywane dyspozycje z centrum do sekcji. Nie wątpił w ich istnienie. Ale na razie nie spostrzegł schematów, które choćby częściowo przypominały ziemskie. Dlatego wydawało mu się, że prościej będzie prześledzić, skąd biegną impulsy do okrągłego ekranu, jakie źródło zaopatruje nieustannie płonące na nim światełka... Być może, wtedy wyjaśni się, co te światełka oznaczają...    Niebieskie linie, które zaczął obserwować, prowadziły w zupełnie inną stronę. Nie łączyły się z żadną z szafek, lecz podążały do ściany, a potem w górę, znikając w umieszczonej wyżej kondygnacji.    Kalwe postanowił natychmiast ich poszukać, gdyż nie wiadomo czemu wydały mu się jak najbardziej godne uwagi. Zawrócił do drzwi i nagle czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.    Kalwe gwałtownie uskoczył w bok, zerwał z hełmu ekran przetwornika zakrywający mu oczy i odetchnął z ulgą. Przed nim stał Korobow. Przez hełm było widać, jak bezgłośnie porusza wargami.    Kalwe rozzłoszczony zwymyślał go, że zamiast zawołać z daleka, podkrada się bezszelestnie i straszy człowieka. Potem uprzytomnił sobie, że przecież wyłączył własną radiostację, ponieważ i tak nie było łączności r z towarzyszami. Wtedy przesunął dźwigienkę i do słucha wek dotarł wzburzony głos Korobowa: – ...ostatecznie! To ma być półtorej godziny?    Kalwe spojrzał na zegarek. Rzeczywiście, już ponad godzinę przekroczył wyznaczony czas i gdyby nie za pasowi butla z tlenem, która automatycznie zasilała dopływ, dawno byłoby z nim kiepsko. Westchnąwszy rozłożył ręce i spytał: – A co słychać u was? – Nic szczególnego... Rozmontowano jednego robota. Typowy marsjański robot... A co u ciebie? – Nic – wycedził Kalwe – typowa marsjańska cybernetyka. Rozdział 11    Pierwszy nie wytrzymał Azarow.    Obserwując go niepostrzeżenie Siencow zauważył, że młody pilot coraz rzadziej doprowadza do końca pracę nad potrzebnym zespołem, odkłada niekiedy na bok uratowane elementy, a spojrzenie miewa nieobecne, biegnące gdzieś poprzez wszystkie przegrody, pancerz satelity, przez wiele milionów kilometrów przestrzeni.    Rain pozornie zachowywał spokój. Ale i on kilkakrotnie napomykał o przerwaniu daremnych poszukiwań, o wykorzystaniu czasu na obejrzenie całego satelity, zbadanie go – chociażby w interesie przyszłych pokoleń. Bo jeżeli w tym ogromnym gospodarstwie znajdzie się bodaj jeden zdatny do użytku teleskop, czy nie warto poświęcić dni, które jeszcze pozostały, obserwacji gwiazd.    Korobow chyba także bada rakietę nie po to, by zastosować swą wiedzę przy powrocie, lecz po prostu dla zapełnienia czasu. Może z taką samą pasją – myślał niekiedy Siencow – iż takim samym spokojem drugi pilot, gdyby był szachistą, rozwiązywałby teraz zadania szachowe.    Z zachwytem natomiast spoglądał Siencow na Kalwego. Właśnie Lajmon pracował bez wytchnienia. Jeżeli, oczywiście, nie brać pod uwagę robotów w sąsiednim hangarze, które uwijały się przy starej rakiecie, coś tam podciągały, spawały... Zakończyły krzątaninę dopiero po dwu dobach.    Kalwe zajmował się wciąż tym samym: przy pomocy przetwornika badał jeden po drugim zawiłe rozgałęzienia połączeń ośrodka cybernetycznego. Co dzień rozplątywał jeszcze jeden węzełek układu. Ale było ich mnóstwo, połączenia zdawały się nie mieć końca, natomiast wielkie odkrycia nie następowały.    Siencow czuł, że kolegom nie sprawia szczególnej przyjemności patrzenie, jak „wieczorami” – nieustępliwie przestrzeganymi w tym świecie – Kalwe porządkuje wykonane w ciągu dnia notatki i szkice. Zupełnie jakby przygotowywał do druku obszerną pracę naukową: „Właściwości struktury marsjańskich maszyn elektronowych” – tak bardzo był spokojny i pogodny. Siencow i towarzysze jednak rozumieli, że Kalwe robi wszystko, co może, lecz nieznani gospodarze stawiali przed nim nader już skomplikowane zadania.    W ciągu pierwszych dni przyjaciele witali cybernetyka z niecierpliwością. Oczekiwali, że za chwilę Kalwe usiądzie i powie: No, można lecieć, choćby jutro. Trzeba tam nacisnąć jeden guzik, hangar od razu się otworzy, tak... tak właśnie jest... Stopniowo wszyscy pojęli, że moment ten jest odległy. I wtedy właśnie zaczęło wzrastać napięcie. Siencow z niepokojem oczekiwał wybuchu, który zapowiadały nadciągające chmury.    A jednak początek był nieoczekiwany. Rankiem Azarow jak zwykle, rozsiadł się w swojej kajucie i przystąpił do montażu części. Po pół godzinie Siencow postanowił odwiedzić pilota. Kiedy podszedł do drzwi, usłyszał za nimi głuchy łoskot. Otworzył je gwałtownie.    Azarow nie próżnował: podłoga usiana była częściami, płytkami drukowanymi obwodów, poszczególnymi zespołami, skrawkami papieru – resztkami kolejnego zniszczonego schematu.    Azarow leżał, a właściwie wisiał nad podłogą, twarzą w dół. „Zaczęło się – pomyślał z niepokojem Siencow. – Teraz nie ma już przed tym ucieczki...” – No i co? – zagadnął, udając że nie dostrzega stanu Azarowa i jego drgających pleców... – Odpoczywasz? – Do diabła! – powiedział ponuro Azarow odwracając się do Siencowa. – Nie chcę więcej... Po co oszukiwać siebie i innych? – Nie wychodzi? – I nie wyjdzie... Z takim samym powodzeniem mógłbym montować nadajnik z butelek po piwie. Zespół generatorów zniszczony. Czym go zastąpić? Co zostało ze wzmacniacza częstotliwości świetlnej? Drobny mak... Nawet nie ma co myśleć... – Myśleć jednak trzeba... – powiedział Siencow. – Nadajnik jest najważniejszy... Innym sposobem zawiadomienia Ziemi nie rozporządzamy. Oczywiście na satelicie na pewno są jakieś urządzenia łącznościowe. Ale je znaleźć? Jak rozróżnić nadajnik od jakiegoś przyrządu na przykład do czyszczenia butów?    Azarow znów odwrócił się twarzą do ściany. – No to nie ma nadziei... – burknął. – Możemy liczyć jedynie na własne części. Tych zaś nie starcza, a elementów uzupełniających brak.    Zamilkli i uporczywie, do bólu głowy zastanawiali się, co czynić. Potem Azarow westchnął. – Ba, gdybym wiedział na Ziemi, że stanie takiego, całą rakietę zawaliłbym częściami zapasowymi... Szkoda, że nigdy nie wyruszę już w rejs. – No, no, daj spokój. Wszyscy chcemy jeszcze latać. Nikt nie zamierza ginąć... Właśnie dlatego potrzebny jest nadajnik. – Zrobiliśmy wszystko... – wymamrotał Azarow. – Teraz zostaje tylko z honorem skończyć... Nadajnik? Na nim nie polecimy na Ziemię. – Dobra, masz rację – powiedział Siencow. – Sytuacja rzeczywiście jest paskudna, wiemy o tym. A ty spodziewałeś się laurów? Przecież jesteś kosmonautą?! Kosmonautą! „Kosmonauci zwyciężają także bez statków”. Uważasz, że to frazes? Zresztą posłuchaj. Zginąć tutaj w żaden sposób nie możemy... – Azarow poruszył się, spode łba popatrzył na Siencowa. – Załóżmy nawet najgorsze: nie zdołamy posłużyć się tą rakietą. No i co? – Azarow spojrzał już na Siencowa wprost. Będziemy tutaj czekali. Tlenu i wody starczy na długo. Żywności na rok. W najgorszym wypadku wyprodukujemy urządzenia regeneracyjne... – I tak do końca życia? – ochrypłym głosem spytał Azarow. Siencow z uśmiechem wzruszył ramionami. – Jak sądzisz, ile lat ci jeszcze pozostaje?    Azarow zamrugał powiekami i bąknął niepewnie: – Chyba z siedemdziesiąt... – Przypuśćmy. A dlaczego nie można żyć tutaj? Założymy jakby rodzaj filii ziemskiej... Ale przecież nie będziemy tu siedzieli do śmierci! W dużej mierze zależy to od ciebie... – Ode mnie? – Oczywiście... Gdy uzyskamy łączność z Ziemią, przylecą tu nie później niż za rok. Sam rozumiesz, że nas tak nie zostawią... Uwzględniam już najdłuższy termin! – Też coś – rok! – wtrącił Rain. Obaj drgnęli, nie zauważyli, kiedy pojawił się w drzwiach. – Robinsonowie żyli tak przez dziesiątki lat w o wiele prymitywniejszych warunkach. Przez dwanaście miesięcy nie zdążymy nawet wszystkiego obejrzeć.    Azarow ciągle jeszcze leżał, jedynie policzki mu poróżowiały. – Czyli ty jesteś winien opóźnieniu. Jeżeli potrafisz zmontować radiostację, wyciągniemy ją na powierzchnię satelity, będziemy sygnalizować na Ziemię... – Ale z czego zmontować? Z czego? – krzyknął Azarow. – Tak, jakbym nie chciał... A co ja poradzę! – Z każdej sytuacji jest wyjście! – twardo powiedział Rain. – Trzeba tylko umieć je znaleźć. Podobno z grobu nie ma wyjścia – choć i stamtąd ludzie się wydostawali... Należy szukać! Nie próbowałeś wykorzystać tego, co zostało z maszyny liczącej Kalwego? Przecież ocalały w niej jakieś zespoły... – Tak, myślałem o tym – odparł Azarow. – Czy widzieliście te resztki? Takich zespołów sam mam stosy... A skąd wezmę zespół generatorów? To już jest coś zupełnie innego, tutaj nie pomoże zwykły montaż... – Rzeczywiście, musimy jeszcze niejedno rozważyć – rzucił Siencow. – Rozwiązanie jakieś na pewno istnieje, tylko my go nie widzimy...    Przez chwilę panowała cisza. Potem Siencow powiedział zamyślony: – Zespół generatorów, zespół generatorów... A jeżeli wyjąć części z innych przyrządów? O ile znam – uniósł brwi, jakby z góry odrzucając ewentualny brak zaufania do jego wiadomości – budowę radiostacji, stosowane są w niej te same elementy typowe jak w naszych przyrządach radiometrycznych... Chociażby w licznikach. Co? – Zastanawiałem się nad tym – wyjaśnił Azarow. – Coś niecoś można z nich wykorzystać, ale nie wszystko?... – Licznik? – spytał nagle Rain. – Poczekajcie minutkę, sekundkę... Znaleźliśmy tutaj licznik? – Tak... – Wobec tego rakieta-automat też powinna tu gdzieś być, na satelicie!... Musimy ją tylko odszukać. Przecież wyposażenie radiowe rakiet-automatów nie różni się niczym od naszego? – Jedynie w szczegółach! – potwierdził Siencow.    Azarow uśmiechnął się niezdecydowanie. Usiadł. Z przyzwyczajenia, kryjąc zmieszanie, zanurzył palce we włosach. – A może tam w ogóle nadajnik zachował się w całości? – powiedział zamyślony. I nagle ogarnął go zapał. – Rzeczywiście, że nam to od razu nie przyszło do głowy... Natychmiast rozpoczynamy poszukiwania! – Sądzę – rzekł Rain – że przede wszystkim trzeba zmienić rozkład zajęć. Niech Korobow i Azarow zbadają, gdzie znajduje się rakieta-automat. A ja będę pomagał Kalwemu. We dwójkę pójdzie nam szybciej. Z oględzinami rakiety poradzisz sobie sam... – Jaki w tym sens? – spytał Siencow. – Kalwe i tak radzi sobie doskonale. A my obaj... – Hm... – mruknął niezdecydowanie Rain. – Jeśli pozwolisz, ja i tak tam pójdę. – Cóż, proszę bardzo – zgodził się Siencow po chwili zastanowienia. – A ty, Witia... Ale Azarow poszedł już po skafander. Rozdział 12    Kalwe wprowadził Raina do okrągłej sali. – Tutaj – wskazał – tu mieści się pulpit sterowniczy. Ale najciekawsze, że te maszyny same opracowują program i potrafią skorygować porządek działania w zależności od zmiany sytuacji i tak dalej... – Wiem – odparł Rain. – Mieliśmy możność o tym się przekonać. – Rozumując logicznie, nie ma więc potrzeby sterowania nimi. A jednocześnie zarówno pulpit, jak i elementy sterownicze istnieją... Ta dźwignia zmienia całkowicie program prać. Coś niecoś już rozumiem... – Bardzo interesujące... Cóż więc pana niepokoi? – Nie mogę uchwycić pewnych współzależności. Widzi pan ten ekran ze wskazówką? Nie udało mi się jeszcze ustalić systemu jego połączeń z górną kondygnacją. Od niego biegną przewody do wszystkich urządzeń. Ale do czego służy? Nie mam pojęcia. – I ja nie wiem. A czym właściwie pulpit steruje? – Urządzenie działa mniej więcej tak – wyjaśniał Kalwe. – Przy ustawieniu wskazówki w jednej z trzech oznaczonych pozycji, jeśli idzie o jej długość, i w dowolnej pozycji, jeśli idzie o ruch po kole, w przewodach powstają kombinacje impulsów. Są zbyt krótkotrwałe, żeby stanowiły jakiś program, ale mogą być sygnałem do opracowania określonego programu. Jak na zamówienie: proszę, na przykład, o program numer trzy. – To już coś. Co prawda nie jestem w tej dziedzinie specjalistą, ale logiczny sposób myślenia... – O, logiczny sposób myślenia... – powtórzył Kalwe. Milczeli chwilę, oddając pełen szacunku hołd logice. – Jednak odbiegliśmy nieco od tematu. Impulsy te przechodzą więc przez pewne urządzenia – Kalwe wskazał na stojące za przepierzeniami szafki – gdzie ulegają znacznym zmianom optycznym... Ten proces dał mi podstawę do przypuszczeń, że właśnie tutaj odbywa się kierowanie urządzeniami programującymi. Ale jaka jest treść sygnałów? – Nie wiem, jestem kompletnym dyletantem – odparł Rain. – Bardzo to ciekawe... niech pan popatrzy na drzwi: jak wielka była, prawdopodobnie, pewność konstruktorów co do niezawodności mechanizmów, skoro nie przewidzieli nawet awaryjnego ręcznego otwierania drzwi. I jeżeli, jak należy sądzić, od dziesiątków lat opuszczony satelita ciągle jeszcze normalnie funkcjonuje, założenia ich były trafne... – Problem cybernetyki numer jeden, tzn. problem pewności, rozwiązany został przez nich zasadniczo – z szacunkiem znawcy odpowiedział Kalwe. – Trwałość tych urządzeń obliczona jest na wieki... – Ale pytanie – ciągnął Rain – czy warto budować takie rzeczy na wieki? Technika gwałtownie postępuje naprzód, maszyny się starzeją... – Dla nas jest to niewątpliwie na razie niezrozumiałe... – Tkwimy jak w ciemnym lesie. Mówił pan, że impulsy biegną od tej strzałki? – Tak – odparł Kalwe. – Jest wysuwana, teleskopowa. Zauważyłem, że impulsy wysyłane są do maszyny właśnie w tym momencie, kiedy ostrze wskazówki sięga lampki umieszczonej na pierścieniu. Ustawiać ją można bardzo precyzyjnie, z dokładnością do jednej dziesiątej stopnia. Służy temu cały system, przy czym tutaj – wskazał jeden z ekranów – widzimy fragmenty pierścienia w dużym powiększeniu. – Ale po co? – Tego właśnie nie wiemy... – Nie wiemy... – jak echo powtórzył Rain. – Tak... W czym mogę panu pomóc? – Niezupełnie na razie rozumiem, jaką rolę odgrywa dźwignia – powiedział Kalwe. – Niech pan nią rusza, a ja prześledzę powstające impulsy. – Czy nie grozi nam niebezpieczeństwo? – Wszystko jedno, podłączony obecnie hangar jest pusty...    Rain posłusznie położył dłoń na dźwigni. Kalwe opuścił ekran przetwornika, skinął głową, powiedział: „Niech pan zaczyna”. Rain przycisnął dźwignię.    Kalwe jak gdyby tropił zwierzę – nachylony zaczął krążyć po sali, wpatrując się w szaleńczy taniec błękitnych linii. Rain, działając zgodnie z ustalonym przez Kalwego planem, ustawił dźwignię w uprzedniej pozycji i od razu znów przyciągnął ją ku sobie, powodując tę samą serię impulsów. Spojrzał przy tym mimo woli na niewielki ekran umieszczony obok dźwigni – i momentalnie zapomniał o Kalwem i o swym zadaniu. – Co się z panem dzieje? – zawołał Kalwe.    Rain nie odrywając oczu od ekranu przywołał go skinieniem. Kalwe podbiegł. Wstrzymali oddech. Przez lekko wklęsły ekran przesuwały się dziwne obrazy.    ...Rain zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli na satelicie prowadzono dziennik pokładowy, którego karty ukazywały się teraz przed nimi, posługiwano się prawdopodobnie jakimś umownym znakowaniem magnetycznym lub innym. Ale obecnie ludzie patrzyli na zapis już rozszyfrowany, jak gdyby na tym niewielkim – sześćdziesiąt centymetrów na czterdzieści – ekranie, pokazywano im kronikę filmową.    A może oglądali nie notatki z dziennika lotu... Były to nie powiązane wydarzenia, odtwarzane w odwrotnej kolejności, jakby wspomnienia, które należy powtórnie przeanalizować. W tych, jeżeli tak wolno rzec, wspomnieniach utrwalonych w zespole pamięci maszyny następowały dziwne przerwy, spowodowane zapewne jakimiś uszkodzeniami w samym urządzeniu. W każdym razie na ekranie nie ukazywało się logiczne opowiadanie, lecz oderwane obrazy, jakie niekiedy przypominają się ludziom.    Początkowo zobaczyli tę właśnie salę i w niej – siebie. Potem w sali został tylko Kalwe, później Kalwe i Korobow otwierali wszystkie drzwi po kolei.    Po krótkiej przerwie na ekranie ukazała się duża czerwona planeta. Natychmiast rozpoznali w niej Marsa. Następnie przemknęły jednocześnie dwa obrazy: z powierzchni Marsa startowały rakiety jak dwie krople wody podobne do tej, która obecnie zastępowała im dom, a na drugą połowę ekranu nasuwał się skądś z przestrzeni spłaszczony sferoid, otoczony pasem wyrzutni. Rain przypomniał sobie estakadę widzianą na powierzchni... Czyżby to był Deimos sfotografowany z zewnątrz?    Obraz Marsa zbladł, zamigotał, zacierając się znikł, kulisty zaś kształt Deimosa zajął cały ekran. Z tego samego wciąż miejsca jego powierzchni z rzadka wylatywały oślepiające ogniste wybuchy... Nie ulegało wątpliwości, tak pracuje silnik. Silnik potężnego statku? – Rozumie pan? – wykrzyknął Kalwe. – Ale to przecież nie satelita... Czyżby... – A więc Deimos – szepnął Rain – boję się wprost powierzyć... nie jest satelitą?... Gwiazdolot?... Czyżbyśmy znajdowali się na gwiazdolocie?    Zamilkł – było nie do wiary, że tak potężna masa jak Deimos mogła posiadać szybkość niezbędną do lotów międzygwiezdnych. A jednak...    Wybuchy trwały nadal. Przypuszczalnie silniki działały z przerwami, hamując gwiazdolot. Potem przez ekran przemknęły wewnętrzne pomieszczenia, zupełnie kosmonautom nie znane, następnie korytarze i hangar... Jeden z obrazów znieruchomiał na ekranie: wielka sala ozdobiona kolumnami. Niektóre lśniły tęczowo, z innych wybiegały czerwone iskierki... – Symbolika – mruknął Kalwe, obserwując, jak stopniowo tracą blask również pozostałe kolumny. Oto na ostatniej zgasła smuga iskier...    Nie było czasu na rozważania. Przed oczami kosmonautów zamajaczył potężny masyw meteorytu czy asteroidu, dziwnie nierzeczywisty, jakby narysowany. Po chwili rozpłynął się i zgasł.    Z kolei cały ekran zajęła gigantyczna, jak im się wydało, planeta z nierówną, pofałdowaną jak morze powierzchnią. Kalwe zauważył w wyglądzie tej planety coś znajomego, odwrócił się do Raina... – Jowisz – powiedział lakonicznie astronom, nie przerywając obserwacji.    Nieoczekiwanie zobaczyli pulpit, przy którym stali, ze znajomym ekranem pośrodku. Opasywały go jednak nie trzy obwódki, lecz pięć i więcej było światełek, jak od razu zauważył Kalwe. Rain nie zdążył ochłonąć, gdy na ekranie ukazały się nagle znane już trzy pierścienie...    Kalwe nie wytrzymał, musiał sprawdzić, z jakim obciążeniem działa teraz maszyna. Ruszył do szafek, w których skoncentrowały się wyniki gigantycznej pracy, utajonej w dziesiątkach napełnionych szarą substancją pojemników trzydziestu sekcji maszyny. Tak, teraz włączona była cała moc: wszędzie szalały błękitne linie...    Kalwe zajrzał do jednej sekcji: odniósł wrażenie, że szara substancja pała zimnym niebieskim płomieniem. Potem pospiesznie wrócił do ekranu, przy którym ciągle tkwił Rain. – No, jak tam? – spytał Kalwe. – Jeszcze coś nowego – nie wiadomo czemu machając ręką odparł cichutko Rain.    Teraz na ekranie wokół Marsa krążyły dwa kuliste kształty. – Ten drugi to Phobos... – objaśnił Rain.    ...Dwadzieścia pięć rakiet startowało z Deimosa na Phobosa. Mknęły jedna za drugą. Później obraz Phobosa szybko rósł, jego powierzchnia stała się przezroczysta, widać było przez nią rakiety wciągnięte z powierzchni do wnętrza i jakieś dziwne, gigantyczne urządzenia...    Potem ekran jakby błysnął: z Phobosa uleciał w przestrzeń cienki, jaskrawopomarańczowy zygzak, jego koniec ginął poza granicami ekranu. Kula okryła się mgłą – Kalwe sądził już, że maszyna nie wytrzymała napięcia i nastąpiła awaria. Jednak obraz powoli odzyskał przejrzystość. Kula wisiała na swym miejscu, lecz rakiety znikły, aczkolwiek jak uprzednio większą część jej wnętrza zajmowały jakieś aparaty. Pomarańczowy zygzak wyraźnie zbladł, ale ciągle jeszcze można go było odróżnić. – Co to znaczy? – spytał Kalwe. – Znów od początku?    Rain szkicując ołówkiem punkciki na kartce papieru z napięciem wpatrywał się w ekran, po którym przemknęła powierzchnia wody poruszona przez wiatr, później równina skąpana w zielonkawym świetle. I wszystko zniknęło. Ekran zgasł.    Kalwe i Rain siedzieli w milczeniu dłuższą chwilę. Ekran pozostawał martwy;.    Rain z trudem oddychał. W butlach kończył się tlen. Trzeba było wracać do rakiety. – A robota? – przypomniał Kalwe. – Przyjdziemy ponownie... I w ogóle – do diabła z danymi! Czy umie pan wyjaśnić, co nam pokazywano? – Sądzę – odparł Kalwe – że przy pomocy tej dźwigni wyznacza się maszynie określony program pracy. Urządzenie elektronowe posiada zdolność analizowania zarejestrowanych wydarzeń i przekształcania ich w obrazy... – Niemal niewiarygodne!    Kalwe milczał. Jaka jest technika tych procesów? Można wyczuć, że nie jest to bezpośredni zapis. Maszyna musiała niekiedy powracać do jakiegoś wydarzenia, zaczynać od początku przy pomocy logicznego analizatora odtwarzanie faktów i informacji, które z jakichś powodów nie były dla niej zaszyfrowane. Śmieszne, ale momentami odnosił wrażenie, że maszyna naprawdę myślała, tu właśnie, na ekranie, badała różne warianty i odrzucała mniej prawdopodobne. „Oczywiście, ulegasz tylko sugestii” – pohamował się Kalwe. Wiele jeszcze należy pojąć, rozważyć, jakie znaczenie mają obrazy o przylocie z Marsa. Są zapisem dokumentalnym czy odrzuconym wariantem? A meteoryt, który przemknął? Czy gasnące kolumny wskazywały, że silniki gwiazdolotu przestały działać? – Tak... – powiedział Rain. – Ale czy rozumie pan, jakiego dokonaliśmy odkrycia niezależnie od wszystkich niejasności? Stwierdzenie, że Deimos nie jest satelitą, lecz gwiazdolotem nie stanowi najistotniejszej rewelacji... – A co mianowicie? – Najważniejsze jest to, że gwiazdolot musiał się tu zatrzymać. Jednocześnie nie ma ani rakiet, ani załogi... Gdzie się podziały? Jeżeli wierzyć temu, co pokazała nam maszyna, odeszli na Phobosa, a stamtąd wyprawiono ich dalej. Przecież sam Phobos do tej pory krąży wokół Marsa, zatem może wcale nie jest gwiazdolotem, tylko czymś innym? A zarazem rakiety zostały wysłane... To pozwala zakładać rzeczy całkiem już nieprawdopodobne... – Jakie? – Boję się mówić, ale niewykluczone, że rakiety i ludzi wyekspediowano gdzieś sposobem, który... Zresztą sprawy te są dla nas na razie księgą zamkniętą na siedem pieczęci, czystą fantastyką... Jednakże obserwacje nasze są tak ważne, że powinniśmy jak najszybciej przekazać je na Ziemię. Nie wolno zatrzymać na własny użytek tak bezcennych wiadomości. Cała nadzieja w Azarowie... Rozdział 13    Azarow był w tym czasie daleko. Obładowany zapasowymi butlami z tlenem zdążył już przetrząsnąć wiele pomieszczeń Deimosa.    Poszukiwania rozpoczął od tej grodzi, w której znaleziono licznik. Po rakiecie-automacie, która zapewne kiedyś tu była, nie pozostało ani śladu.    Gdzie zniknęła? Jeżeli przenoszono ją dokądkolwiek – oczywiście rozmontowaną – to przecież nie korytarzem... A po co w ogóle mieli ją rozmontować? No, choćby w celach badawczych.    W każdym razie należało znaleźć inne wyjście z hangarów. Poszukiwania zajęły prawie godzinę i nie dały rezultatów, póki Azarow nie zdołał dotrzeć do jednego z bocznych włazów. Wydarzenia w hangarze wskazywały na to, że tam właśnie winny znajdować się roboty.    Rzeczywiście, stożki automatów tkwiły za drzwiami w bezruchu – jakby drzemały w oczekiwaniu... Azarow ostrożnie przemknął między nimi. Korytarz zamykała szeroka pionowa sztolnia, sięgająca prawdopodobnie do dolnych i górnych pokładów. Szyb windy? Ale gdzie ona jest? Jak ją przywołać? Żadnych śladów, tylko prosta lśniąca linia biegnie wzdłuż ściany sztolni. Co za nieostrożność. Jeden schodek – i korytarz, którym przyszedł, kończy się przepaścią. Upadek z takiej wysokości – nawet przy zmniejszonej sile przyciągania stwarza poważne niebezpieczeństwo...    Azarow ostatecznie doszedł do wniosku, że jeśli jest to jedyna droga, nie nadaje się ona dla ludzi, lecz dla automatów, które umieją latać. On nie będzie tu łamał karku. Skoro nie można dostać się na górę, trzeba zrezygnować...    Po czym z godną podziwu niekonsekwencją stanął na schodku. Spojrzał w dół. Gwałtowny zawrót głowy zmusił go do zamknięcia oczu, kiedy zaś je otworzył, od razu przysiadł, instynktownie osłaniając hełm rękami.    Z góry, z pionowego korytarza zwisały wprost nad nim dokładnie takie same jak widziane niedawno roboty, w niepojęty sposób utrzymujące się na prostopadłej płaszczyźnie... Azarow przywarł do ściany w obawie, że za chwilę runą mu na głowę... Ale nie spadały. Potem zwróciły jego uwagę ciemne plamy na pionowej ścianie. Wbił w nie wzrok.    Im intensywniej się przyglądał, tym mniej pozostawało wątpliwości. Tak, to były ślady: ktoś nie bardzo dawno przeszedł tym korytarzem, po pionowej ścianie... Był zapewne niewielkiego wzrostu: krótki krok, nieduża stopa. Najwyraźniej odbiły się półkola magnetycznych podkówek jak po butach ziemskich skafandrów.    Rzeczywiście, wciąż następowały niespodzianki... Azarow zrobił ruch chcąc podejść bliżej: jeden ze śladów znajdował się akurat na wysokości jego oczu. I znów coś nim szarpnęło, odczuł zawrót głowy, a potem ślady na ścianie zniknęły. Wytrzeszczył oczy. Halucynacja? Jeżeli tak – to wtedy czy teraz? I gdzie się podziały zwisające nad nim przed chwilą stożki robotów?    Wzruszywszy ramionami Azarow postanowił jednak zawrócić: nie należało oczekiwać niczego dobrego w wyniku tak niewytłumaczalnych zjawisk. Spojrzał pod nogi, żeby nie stąpnąć w próżnię, i zamarł...    Pod stopami miał ślady i były to ślady jego własnych niezdecydowanych kroków. Gdy podchodził do przepaści... Ale przecież przed paroma sekundami ta ściana była pionowa?... Pod wpływem niejasnego domysłu Azarow znów stanął na schodku. Zawrót głowy. I, jak poprzednio, groźnie zwisające roboty...    Kilkakrotnie jeszcze stąpał w przód i do tyłu, by ustalić wreszcie przyczynę – prostą i wręcz nieprawdopodobną. Kierunek przyciągania był w pionowej sztolni inny niż w korytarzu hangaru. Dla tego, kto przekroczył niewidzialną granicę, pionowa sztolnia stawała się pozioma, pionowym natomiast korytarz do niej prowadzący. Ślady znalazły się na pionowej ścianie, a stojące w przejściu roboty jak gdyby zwisały nad głową.    Stąd wynikał wniosek, że każdy korytarz mógł posiadać własne urządzenia sztucznej grawitacji. Azarow ucieszył się, że właśnie on zdołał odkryć jeszcze jedną cudowną właściwość satelity. I zdecydowanie ruszył przed siebie drogą, która raptem dziesięć minut temu według niego bezspornie wiodła w górę. – Wątpię, by gospodarze chodzili tu na piechotę, posiadali chyba szybsze środki lokomocji. Ale my pójdziemy, nie jesteśmy dumni...    ...Ponad dwie godziny błądził po ulicach i zaułkach zagubionego w Kosmosie miasta. Oglądał przestronne laboratoria, puste magazyny, niegdyś zapewne obficie zaopatrzone. W jednej sali trafił nawet na ogromny – sto metrów na dwieście – basen, na jego ścianach widniały ślady pozostawione przez wodę, która dawno znikła.    Pilot przechodził przez obszerne sale, zastawione nieznanymi przyrządami. Mogły służyć zarówno do prób z maszynami, jak do gimnastyki lub treningu.    Odnalazł także kajuty mieszkalne, zajmujące całe piętro. Pokusił się o obliczenie ogólnej ilości mieszkańców satelity. Liczba wypadła wysoka, kilka tysięcy osób. Azarow niedowierzająco pokręcił głową.    Ciągle przyspieszał kroku. Oględziny zaciekawiły go, chociaż nie mógł trafić na ślady rakiety-automatu.    Wszedł na następny pokład. Otworzył drzwi... Mieściła się za nimi ogromna, wielohektarowa oranżeria, zalana żółtym znajomym, zupełnie słonecznym, gorącym światłem. Nie była podzielona na grodzie i zajmowała prawdopodobnie górną w stosunku do pozostałych kondygnacji część globu. Strop wsparty był jedynie na grubej rurze, umieszczonej pośrodku sali.    Azarow ruszył w głąb. Droga biegła między długimi grzędami uprawnej ziemi. Kosmonauta pochylił się, roztarł szczyptę w palcach – cząsteczki drobne, okrągłe i... wilgotne. Na tym gruncie zapewne uprawiano rośliny jadalne, które – mniej odporne niż maszyny – zginęły z braku pielęgnacji lub na skutek zwiększonej radioaktywności. Teraz wegetowała tu żółtawa trawka. Gdzieniegdzie stały niskie krzywe drzewa bez liści, ale z niebieskozielonymi przezroczystymi gałęziami. Drzewa żyły: urządzenia satelity nadal dostarczały wodę, dwutlenek węgla, środki odżywcze.    Azarow złożył sobie gratulacje z racji .kolejnego odkrycia. Postanowił obejrzeć pozaziemskie rośliny, ułamać gałązkę, by zbadać jej budowę pod mikroskopem, a może – kto wie – zawieźć ją także na Ziemię.    Kosmonauta wszedł na grządki, zatrzymał się przy drzewie i kilka chwil uważnie oglądał gałązkę. Coś w niej leniwie pulsowało, nierównomiernie krążył zabarwiony płyn. Drzewo żyło! I nagle Azarow odskoczył. Przezroczyste gałęzie z wolna sięgały ku niemu, drzewo pochyliło się lekko w stronę przybysza. – To nie ze mną... – wymamrotał Azarow. – Nie jestem muchą... Patrzcie no – jaki drapieżnik...    Cofnąwszy się o krok, groźnie uniósł elektryczne dłuto. Stał chwilę, po czym opuścił swą broń. – Zwariowałem – powiedział do siebie. – Skąd tu rośliny mięsożerne? Przecież na satelicie mogą być tylko uprawne. Zwłaszcza w takiej ilości. Założyli tu plantacje, a nie muzeum... Z pewnością nie karmili drzewek krwią! Czasem przychodzi coś człowiekowi do głowy ze strachu. A jednak dlaczego tak się nachyla?    Rozważał jeszcze chwilę. Ostatecznie chroni go skafander. „A jeśli – ładunek elektryczny? – pomyślał i z miejsca zakonkludował – no, wtedy już i tak byłoby po mnie...”    Azarow wyciągnął dłoń ku najbliższej gałęzi, która znów zaczęła się poruszać, płyn zapulsował żywiej. Gałęzie oplotły przedramię, jedna dotknęła rękawicy – jak wydawało się pilotowi, pieszczotliwie, prosząco... Teraz zauważył, że na gładkiej powierzchni gałęzi wykwitły odrostki, otwierające się niby maleńkie pyszczki, jakby o coś prosiły i na coś czekały... Azarow stał zdumiony. Czy to możliwe, aby je karmiono w dosłownym tego słowa znaczeniu? I żeby drzewa o tym wiedziały? Wiedziały?! Siad refleksu? Niewiarygodne! A jeśli tak jest istotnie, ileż tysiącleci człowiek musiał pracować nad uzyskaniem tego refleksu! Przecież gałązki sięgały do ręki jak cielęta, które tak właśnie szturchają dłoń ciepłymi, szorstkimi nozdrzami.    Spojrzał wokoło. Sąsiednie drzewa pochylały się już ku niemu, w ślad za nimi dalsze. Azarow westchnął – żal mu było tych zielonych cieląt... Ale nie miał czym ich nakarmić, zresztą nie wiadomo, co otrzymywały zazwyczaj. Nawiasem mówiąc, nie jest to dla nich sprawa życia i śmierci: przecież są żywe... Chyba w ten sposób regulowano nie dopływ pożywienia, a coś innego. Na przykład, gdy chodzi o drzewa owocowe, może wprowadzano wprost do gałęzi substancje, od których zależały plony. Być może, ludzie nauczyli się wpływać na urodzaj? Osiągać dostateczny, z nadmiarem bowiem nie było co robić. Trudno przecież wozić nadwyżki na Marsa!    Azarow w zadziwieniu pokręcił głową. Do rzeczy nie spotykanych w technice kosmonauci zaczęli się już przyzwyczajać, lecz to gospodarstwo – trudno nazwać je inaczej niż rolnym – jeszcze dobitniej wskazywało na wyższość intelektualną Marsjan. Tak, rośliny bezspornie żyją. A my u siebie bezmyślnie, bez opamiętania łamiemy gałęzie...    Oczywiście, teraz nawet mowy być nie mogło, by ułamać choćby gałązkę. Azarow rozłożył ręce przed drzewem – nie martw się, już niedługo będziesz czekać na przyjazd dużej ekspedycji z biologami, którzy odgadną, czego ci brak,..    Ruszył dalej. Przyszło mu do głowy, że w kajutach mieszkalnych i w oranżerii powinien znajdować się tlen. Nie ma tu maszyn, którym mogłaby; grozić korozja, a system dzielenia satelity na grodzie i kondygnacje ż blokowaniem wszystkich korytarzy i przejść pozwalał utrzymać różną atmosferę w poszczególnych miejscach.    Jednak nie sprawdził swego przypuszczenia. Coś go popychało ku rotundzie na górze.    Teraz umiał już odnajdywać korytarze... Po drodze zmienił się dwukrotnie kierunek grawitacji, Azarow wiedział zatem, że osiągnął poziom następnego piętra. Zrobił jeszcze krok i odskoczył gwałtownie ujrzawszy rozgwieżdżone niebo.    Początkowo sądził, że przekroczył granice satelity. Przeraził się ogromnie, serce waliło jak oszalałe. Ale nie, w sali panował półmrok, a ściany i sufit były tak przeźroczyste, jakby ich w ogóle nie było.    Na chwilę stracił orientację. Prawdopodobnie dotarł do najwyższej części kuli – o ile satelita rzeczywiście ma taki kształt. Ale do czego służy ta ciemna sala, nie podzielona na komory? Popatrzmy z bliska... Niektóre aparaty przypominają coś bardzo znajomego, chyba ziemskie reflektory... Poprzez przezroczyste ściany widać również ustawione na zewnątrz satelity potężne paraboliczne anteny. To obserwatorium!    Szkoda, że nie towarzyszy mu Rain: astronom mógłby pozazdrościć uczonym, którzy kiedyś tu pracowali... A jednak ja... znalazłem obserwatorium... Dobra, to są teleskopy. Ale te lekkie kratownice bez anten i luster? Rain na pewno nie pożałowałby czasu, aby udowodnić ich związek z astronomią.    Azarow usiadł w fotelu przed jednym z takich urządzeń, żeby się rozejrzeć i odpocząć. Patrzył w zadumie przez przezroczystą ścianę w mrok przestrzeni. I nagle drgnął, jego spojrzenie stężało: doznał wrażenia, że przed oczami rodzą się nowe gwiazdy. Tak, niewątpliwie – oto już kilka wychynęło z mroku. Nasilenie ich światła gwałtownie wzrastało. Gwiazdy nowe? Supernowe? Od razu tyle na jednym wycinku nieba? Przyszedł mu do głowy niejasny domysł: widocznie dziwnie wygięta, podobna do ósemki, kratownica także była jednak teleskopem, tylko że rolę soczewki, podobnie jak w mikroskopie elektronowym, spełniały tu pola magnetyczne. Przyrząd włączał się prawdopodobnie automatycznie, ilekroć obserwator zasiadał w fotelu.    Azarow uważnie śledził obraz gwiazd. Teleskop obejmował część nieba, przypuszczalnie gwiazdozbiór Smoka. Jeśli nie zawiodła go pamięć wykładów z astronawigacji, z czterech gwiazd, które znajdowały się obecnie w polu widzenia, oglądał niegdyś wyłącznie jedną – czternastej wielkości. Inne pozostawały niedostrzegalne nawet dla najsilniejszych ziemskich teleskopów.    Siedząc wygodnie Azarow poczuł, że właśnie teraz powinien dobrze odpocząć. Nie spuszczając oczu z firmamentu, położył na podłodze elektryczne dłuto, dotąd nieustannie trzymane w pogotowiu. Można odsapnąć kwadransik, a przy okazji również popatrzeć, jak będzie wyglądała następna część nieba – ta, która trafi w pole widzenia teleskopu, kiedy mknąca po orbicie planetka zmieni swoje położenie pod jakimś dostrzegalnym kątem.    Czekał chwilę – potem przymknął zmęczone oczy i znów je otworzył. Jak przedtem, drżały przed nim cztery gwiazdy. Spojrzał na zegarek. Minęło dziesięć minut. Gwiazdy winny były się przesunąć... Czyżby Deimos... Cóż za bzdury: przecież nie mógł stanąć na orbicie!    Jeszcze jedna zagadka z gatunku dotychczas nie rozwiązanych... A przede wszystkim trzeba kontynuować poszukiwania. Azarow sięgnął po elektryczne dłuto i nie znalazł go...    Przesunął ręką po podłodze. Zerwał się z fotela. Tak, dłuta ani śladu. Ktoś je zabrał? Ale kto mógłby tu wejść niepostrzeżenie?    Pogmatwane myśli pierzchały. Azarow rozglądał się gorączkowo. I nagle z radosnym okrzykiem skoczył naprzód i podniósł narzędzie, leżące opodal.    Wówczas zaczął uważnie lustrować otoczenie. Gdyby zrobił to, zanim usiadł, zauważyłby oczywiście od razu, że podstawa fotela wraz z kratownicą powoli, milimetr za milimetrem ślizga się po lśniącym metalowym paśmie. Prawdopodobnie obrzeżało ono całą podłogę i jakieś automaty równomiernie przesuwały astronomiczne przyrządy tak, że niezależnie od ruchu satelity, w polu widzenia obserwatora stale pozostawały te same gwiazdy. Akurat cztery gwiazdy – z gwiazdozbioru Smoka...    Czy przypadkowo? Czy po prostu przyrząd skierowany jest na tę część nieba, czy... Ale czegóż by uczeni Marsa tam szukali? Więc nie zbieg okoliczności...    Wstał, podszedł do jednego z reflektorów. Spojrzał – i cofnął się gwałtownie, jak uderzony. W teleskopie drżał wyraźny obraz Ziemi. Jej położenie w każdym dniu znał na pamięć... Ale patrzeć na Ziemię było ponad jego siły.    ...Nie, cztery gwiazdy to nie przypadek. I taka duża ilość kajut mieszkalnych – gdyby były zajęte, dla mieszkańców nie starczyłoby pracy na zautomatyzowanym satelicie... A jeżeli wejść wyżej...    Skierował wzrok w górę. Środkową część olbrzymiej kopuły obserwatorium była nieprzezroczysta. Czyli nad nią mieściło się coś jeszcze. Ano, trzeba tam dotrzeć.    W momencie gdy rozmyślał, gdzie może być wejście, obserwatorium napełniło się ciepłym żółtym lśnieniem... – Słońce! – wykrzyknął nieludzkim głosem Azarow, zasłaniając oczy przed blaskiem. Rzeczywiście, Deimos na drodze wokół Marsa kolejny raz wychynął ze stożka cienia i daleka rodzima gwiazda zajaśniała promieniami. – Słońce... – powtórzył Azarow przywierając do przejrzystej ściany i czarna przestrzeń za nią natychmiast przestała działać tak przygnębiająco.    Pilot miał ochotę śpiewać, patrzeć na Słońce bez końca. Z wysiłkiem przystąpił do poszukiwań ostatniego przejścia, by wejść do otwierającego się przed nim włazu. Pomknęły ściany szybu... I wreszcie Azarow znalazł się na samej górze, na upragnionej platformie. – No tak – powiedział. – Tego właśnie oczekiwałem...    Sala była niewielka, okrągła i teraz rozgwieżdżone niebo otaczało go ze wszystkich stron. Wokół stały niskie szerokie kanapki, pośrodku zaś przy prostokątnym pulpicie – odchylony do tyłu fotel. Przed pulpitem wznosił się duży postument z ekranami, skalami przyrządów, błyszczącymi punkcikami indykatorów. Natomiast na samym pulpicie nie było ani wyłączników, ani dźwigni, tylko dwa wypukłe guziki – czerwony i biały. – Tego oczekiwałem... – powtórzył Azarow. – Jakiś centralny punkt kierowania satelitą. Sterownia... Lecz po co tu sterownia? Chyba, chyba, że nie jest to w ogóle satelita, ale... Ależ tak! Gwiazdolot! Gwiazdolot wysokiej klasy!...    „Dlaczego?” – zadał sobie pytanie i sam na nie odpowiedział:    „Przede wszystkim sądząc po pojemności pustych obecnie pomieszczeń magazynowych – taka ilość wszelkich zasobów jest zbędna na satelicie. Dogodniej jest zaopatrywać go na bieżąco, niż gromadzić zapasy na lata czy nawet na dziesiątki lat... Lecz dla gwiazdolotu wszystko to jest potrzebne. W ogóle trudno założyć, że ta konstrukcja pochodzi z Marsa, który wygląda jakby był zupełnie wymarły”.    Usiadł w fotelu przy pulpicie. I natychmiast na postumencie zapłonął ekran, ukazując obraz rozgwieżdżonego nieba, widoczny również poprzez przezroczystą kopułę domniemanej sterowni. Azarow osądził, że jest to gwiezdny kompas, służący do kontroli dokładności kursu. Skrytykował w duchu budowniczych, że zlokalizowali sterownię na powierzchni gwiazdolotu, choć bezpieczniej było umieścić ją gdzieś w środku. Ale od razu znalazł argument przeciw własnej tezie: w ten sposób można rozumować, wychodząc z ziemskiego wyobrażenia o wytrzymałości materiałów...    Pulpit potężnego gwiazdolotu był niemal pusty. Przypuszczalnie pilot otrzymywał wyłącznie opracowane, najważniejsze informacje. O wszystko pozostałe dbały maszyny.    Azarow westchnął, zamknął oczy. A więc siedział tu kiedyś kapitan gwiazdolotu, prowadził go ku nieznanym konstelacjom – przedstawiciel innego życia, które o wiele wyprzedziło ziemskie... Na kanapkach zasiadali w wolnych chwilach członkowie załogi, przyjaciele i towarzysze dowódcy – również jak on, wysocy, zdrowi i na pewno – dobrzy i weseli ludzie. Żyli, spieszno im było do odkryć, decydujących, być może, o losie planety, która ich wysłała.    Azarow uległ złudzeniu, że przestronne pomieszczenie rozbrzmiewa przyciszonym szmerem głosów, ledwie uchwytnym szumem pracujących gdzieś w dole silników... Pod jego zamkniętymi powiekami zamajaczyły nieznane, fantastyczne zarysy gwiazdozbiorów, przywidziało mu się, że to on sam przecina piersią przestrzeń, przez którą mknie ta potężna kula...    Siedział tak kilka chwil, nie otwierając oczu. Ale trzeba iść: przecież nie tutaj, w sterowni gwiazdolotu, należy szukać resztek rakiety-automatu!    Wrócił do oranżerii, i znowu mijał niezliczoną ilość pomieszczeń, zapełnionych maszynami, mechanizmami – coraz dziwniejszymi, niepodobnymi do ziemskich. Podłogi uginały się lekko, kiedy Azarow po nich stąpał... Nagle stanął przed przezroczystą przegrodą, w głębi wirowały gęste obłoki fioletowej mgły, a wśród nich wciąż przebiegały błękitne błyskawice. Azarow przyglądał się długo fantastycznym arabeskom wyładowań, dopóki nie zaczęły zbyt często kierować się w jego stronę. Wówczas pospiesznie odszedł, oznaczywszy przegrodę w szkicu, na który nanosił całą swą drogę.    ...Po godzinie znalazł się na dole, w biegnącym promieniście korytarzu. Dzisiejszy program poszukiwań był wyczerpany. Uzyskał niezwykle interesujący materiał, mimo że obejrzał zaledwie drobną część tego olbrzymiego gwiazdolotu. Uczeni na Ziemi niejeden rok będą łamali sobie głowy... Ale nie odkrył śladów rakiety-automatu.    Azarow chciał już wejść na korytarz, wiodący do hangarów, ale zmienił zamiar i zdecydowanym krokiem ruszył do innych drzwi – tych samych, przed którymi Siencow i Rain stwierdzili uprzednio wzmożoną radiację. Dlaczego rakieta lub jej resztki nie mogły być odnalezione w pomieszczeniu, gdzie poziom radiacji jest wyższy?    Zbliżył się do samych drzwi. Lampa indykatora zapłonęła nieco jaśniej. No i co z tego? Do niebezpieczeństwa w każdym razie jest daleko, a jeśli rakieta nie znajdzie się w innym miejscu, i tak trzeba będzie przyjść po nią tutaj.    Azarow obejrzał drzwi.    Po lewej stronie spostrzegł trzy wgłębienia – takie same jak przy wejściowym włazie statku – i włożył w nie palce.    Drzwi opornie ustąpiły, zdążył zauważyć ich niezwykłą grubość... I od razu lampka na skafandrze zapłonęła tak jaskrawo, że przed oczami pilota zawirowały na moment czerwone koła. Radiacja niepowstrzymanie wzrastała, jak gdyby otworzywszy drzwi wypuścił na wolność miliardy maleńkich diabłów, które koziołkując radośnie runęły przez korytarz... Azarow cofnął się instynktownie, ale natychmiast powstrzymała go myśl, że trzeba przecież zamknąć drzwi, inaczej...    Znów zagłębił palce w trzy gniazda, ale bez skutku. Usiłował gorączkowo porównać, jak zamykał się właz rakiety – i przypomniał sobie z przerażeniem, że mechanizm działał dopiero po przekroczeniu progu, w jedną lub w drugą stronę. Pewnie był i inny sposób, ale on go nie znał. A więc pozostaje tylko jedna możliwość zamknięcia drzwi i przerwania śmiercionośnego potoku – przejść przez nie i od wewnątrz ponownie próbować je otworzyć.    Wszystko to przemknęło przez jego myśl w ułamku sekundy i zrobił już ostatni krok, dzielący go od drzwi. A jeżeli nie zdoła ich otworzyć? Towarzysze długo nie będą wiedzieli, co się z nim stało, daremnie stracą czas na poszukiwania, idąc jego śladami. Sami znacznie dłużej będą montowali radiostację... Przy stałym wzroście poziomu radiacji ten korytarz będzie niedostępny, co uniemożliwi wyjście na powierzchnię. A przecież z dolnych kondygnacji nie uda się nawiązać łączności z Ziemią, nawet posiadając radiostację. Nie, drzwi trzeba zatrzasnąć i jeśli grozi zagłada, lepiej że zginie jeden niż pięciu...    Zacisnął powieki i runął do przodu z pochyloną głową, w duchu żegnając wszystkich. Oto koniec, jaki zgotował mu los. Zdołał przebiec dwa kroki i nawet spostrzegł kącikiem oka szeroki korytarz, a po przeciwległej stronie – jeszcze jedne uchylone drzwi. Za nimi raczej można było się domyślać niż zobaczyć dziwne, majaczące niewyraźnie kolumny. W następnym mgnieniu odczuł lekkie uderzenie w pierś, zachwiał się, stracił równowagę i wówczas został jakimś miękkim uchwytem przytrzymany, po czym odrzucony wstecz na korytarz.    Dwukrotnie jeszcze próbował się przedrzeć, ale za każdym razem niewidzialna przegroda zatrzymywała go niezawodnie... Drzwi pozostawały otwarte i nie na ich było zamknąć nawet za cenę życia.    Odetchnął, drżały mu ręce i nogi... Na głos klął gnanych konstruktorów, którzy opracowali tak mądry mechanizm, zamiast zastosować zwykłe blokowanie drzwi. Potem spojrzał na dozomierz i natychmiast zamilkł. Ach, więc to tak. Nie, nie przeżyje już siedemdziesięciu lat. Zdążył wchłonąć śmiertelną dawkę. Zawrócił i poszedł powoli do towarzyszy, bokiem prześliznąwszy się przez wejście do korytarza.    Koło hangaru spotkał Korobowa, który spieszył mu na spotkanie. Azarow obrzucił spojrzeniem zawsze spokojną twarz i łagodne oczy przyjaciela, położył dłoń na jego ramieniu i przytulił się do niego, jakby szukając wsparcia. Rozdział 14    – Ale ty nie ucierpiałeś? – po raz trzeci spytał Siencow. – Co wskazuje dozomierz? – Upadłem i dozomierz poszedł w drobny mak. Mówię przecież, nic mi się nie stało... – No cóż – powiedział Siencow. – To dobrze. Wychodzić teraz przez ten korytarz rzeczywiście jest niebezpiecznie. Nie potrzeba nam dodatkowego napromieniowania. Ale nie rezygnujemy z nawiązania łączności. Nadajnik jest niezbędny, a wyjście... Przecież istnieją inne wyjścia na powierzchnię Deimosa! – Być może, tylko jedno... – wtrącił cicho Rain. – Ale to już nie nasza wina. – Gdyby nawet – zawołał Siencow. – Najwyżej w razie potrzeby rozsadzimy coś, wykorzystamy nasze paliwo. Zresztą Kalwe przeprowadzi rozpoznanie i otworzy właz, przez który wciągane były rakiety.    Kalwe skinął w milczeniu. – A jeżeli nie znajdzie, to rozsadzimy. Ale dopiero w ostatniej chwili...    Na tym rozmowę zakończono. Teraz wszyscy zajęci byli jedną sprawą: szukali rakiety z nadajnikiem. Nie znajdowali... Jednak nie dlatego, że brakowało im wytrwałości. Nikt nie żałował sił. Wystarczyło, by powstała realna nadzieja – i kosmonauci jak gdyby i drugi oddech.    Azarow pracował więcej niż inni. Siencow, obserwując go, zdumiony był tym nagłym przypływem energii i czasem wygłaszał, nie kierując jej do nikogo osobiście, umoralniającą sentencję o trudnościach hartujących młodzież albo o nieopuszczaniu rąk, gdy trzeba walczyć o życie.    Azarow chciał żyć.    Dopiero teraz odczuł po raz pierwszy, jakie to straszne nie mieć prawa do marzeń o przyszłości, z zazdrością myśleć o tym, co będą robili za rok Siencow czy Kalwe, co oni jeszcze zobaczą, czego się dowiedzą... A jednocześnie posiadł również tę prostą w zasadzie prawdę, że po człowieku zostaje tylko tyle, ile zdołał zrobić. I chciał zdążyć jak można najwięcej, dopóki choroba nie zwali go z nóg.    Ponadto była jeszcze nadzieja na ratunek, jeżeli... Jeżeli znajdzie nadajnik... Jeżeli zawiadomi Ziemię. Jeżeli pomoc zdąży w określonym czasie. Jeżeli... Jeżeli...    Poszukiwania trwały. Kosmonauci spotykali się dopiero wieczorem zupełnie wyczerpani, i wtedy kilka chwil poświęcali na pogawędkę. O swojej sytuacji nie mówili, wszystko tu było jasne. Rozmawiano o dokonanych odkryciach, o zdziwieniu, jakie ich rewelacyjne odkrycia wywołają na Ziemi, wyjaśniano liczne niepojęte fakty. Obecnie tylko kolację zjadali wspólnie. Przyjęto zwyczaj, że wszyscy zjawiali się na nią ogoleni, pachnący wodą kolońską, w wyczyszczonych kombinezonach.    W jednej z kajut, przekształconej na zaimprowizowaną jadalnię, oczekiwało już trzech pilotów. Byli głodni, z niecierpliwością spoglądali na zegarki, ale obaj uczeni jeszcze nie nadeszli.    Wreszcie zjawili się równocześnie, jakby chodzili razem. Twarze ich wyrażały podniecenie i przygnębienie. Jedli w milczeniu, pospiesznie łykając. Po posiłku, gdy na stole pozostało kakao w butelkach z przyssawkami – z nawyku odżywiali się jak w stanie nieważkości, zresztą nie było innych naczyń – Siencow spytał: – Oczywiście, nie znaleźliście?    Kał we tylko westchnął. Rain nie wytrzymał: – Co tu ukrywać?... I nie znajdziemy. I nikt nie znajdzie. – Dlaczego? – Obliczyliśmy z Kalwem... Po drodze wstąpiliśmy do ośrodka cybernetycznego i tam sprawdziliśmy jeszcze raz. Nasze wnioski wyglądają na trafne... – Jakie wnioski? – Skąd był przyniesiony licznik? – spytał Rain. – Z grodzi, na którą wskazywał wyłącznik na pulpicie. A ten wyłącznik, jak to ustalił Kalwe, przekazuje maszynie program, według którego rakieta z określonego hangaru przygotowuje się do lotu. – No i co? – Oczywiście, że rakieta automatyczna, która trafiła tu w podobny sposób jak my... – A więc lądująca pod przymusem i wciągnięta do hangaru – sprecyzował Siencow. – No, powiedzmy... Spotkała się z takim samym przyjęciem jak nasza... – Masz rację – stwierdził Korobow. – Są analogicznego typu. Różnica polega wyłącznie na szczegółach. – Słusznie. Czyli roboty ją również, zgodnie ze swym programem, otworzyły, a potem po swojemu wyremontowały: według zadanego schematu. – Tak... naturalnie... – Trafiła jednak do hangaru, który przygotowany był do wystrzelenia rakiety. Ponieważ nie nastąpiła żadna ingerencja w program działań maszyn, całkiem po prostu wyrzucono ją z hangaru. Wyprawiono w rejs... Innego wyjaśnienia nie znajdujemy. – Poczekaj... Ale jak poszła w rejs? Kto włączył silniki? – spytał Korobow. – Nikt – odpowiedział Siencow. – Sądzisz, że ich rakiety startowały na własnych silnikach? Co by wtedy zostało z hangarów? Zarówno start, jak i lądowanie odbywały się przy pomocy pola magnetycznego lub innego. – Słusznie, przypuszczaliśmy z Kalwem tak samo. No, a jeżeli ją wystrzelono, nie ma sensu jej szukać. – A więc nadajnika nie ma? – spytał zachrypniętym głosem Azarow. – Nie będzie łączności?... – Odstawił butelkę z nie dopitym kakao, zacisnął palce. Nie będzie... No oczywiście, po prostu nie będzie... – Dobra, nie przejmuj się – perswadował Siencow. – Nie od razu, to za miesiąc coś wymyślimy... – Ależ nie, ja tak sobie – powiedział Azarow. – Oczywiście, za miesiąc... – popatrzył dziwnie na Siencowa, wziął kakao, zaczął powoli pić z wyraźnym zadowoleniem. – Dziwi mnie tylko, że oni mogli wystrzelić nie przygotowaną rakietę – rzekł Korobow. – Można przypuszczać – Kalwe jakby rozmyślał na głos – że po prostu tego nie zauważyli. Automaty, odbierające dane informatorów po powrocie rakiety z rejsu i przekazujące je do ośrodka cybernetycznego nie otrzymały sygnałów o jakichkolwiek brakach: paliwa, energii... A ponieważ, zgodnie z ich pojęciami, remont był zakończony, uznano, że rakieta gotowa jest do startu. – Oczywiście, nie można wykluczyć jakiejś innej wersji – powiedział Rain. – Ale po co mamy się sprzeczać i łamać głowę? Wypróbujmy! – Jak? – spytał Siencow. – Poświęćmy nasz stary statek. Nie jest już potrzebny, zabraliśmy z niego wszystko, co przedstawiało wartość. Przestawimy funkcjonowanie maszyny na ten hangar. Wtedy zobaczymy, co się stanie. Automaty już przez kilka dni jej nie dotykały. Jeżeli nasze przypuszczenia są trafne, poznamy system wyprawiania rakiet. Poza tym zaniechamy zbędnych poszukiwań...    Siencow milczał. Każdy rozumiał, że żal mu się rozstawać z własnym, nawet już nieużytecznym statkiem. Jako dowódca nie potrafił go uchronić... Jednak skinął przyzwalająco. W rezultacie najważniejszy jest jasno wytknięty cel. Jeżeli poszukiwania są bezprzedmiotowe, kosmonauci podejmą inne prace. Wcześniej czy później uruchomią właściwe urządzenia i mimo wszystko zdołają dać sygnał na Ziemię. Warto poświęcić rakietę. Na przykład Azarow – rwie się wprost do nawiązania łączności. Tak...    ...Trzej piloci powoli weszli do hangaru. Wdrapali się na estakadę i przystanęli na chwilę obok statku.    Metalowy kadłub zupełnie nie był teraz podobny do rakiety, którą kilka dni temu wciągnęły tutaj automaty. Kosmonauci odkryli dwa nowe włazy. Stopień podstawowy przymocowano do drugiego – teraz nie istniała żadna możliwość odrzucenia go w locie... Środkową część rakiety zdobiły takie same grzebienie, jak powierzchnię obcego statku. Kosmonauci nie znali ich przeznaczenia.    Siencow dotknął lekko, jakby pogłaskał, chropowatą powierzchnię rakiety. Ręcznie zamknęli właz, który pozostał otwarty od dnia ataku automatów. Potem w milczeniu zeszli z estakady i ruszyli w odległy kąt hali.    Siencow wysłał Azarowa z wiadomością do uczonych, że można zaczynać.    Minęło kilka minut. Nagle w hali rozległo się lekkie buczenie, na ścianach zapłonęły niespodzianie setki światełek. Migotały coraz szybciej, wreszcie lampy poczęły zapalać się i gasnąć błyskawicznie, aż ludziom wirowało w oczach.    Czekali: lada moment rakieta ruszy z miejsca, popełznie w górę po estakadzie... Ale światełka znikły raptownie.    Po upływie kilku minut wszystko powtórzyło się – i znów bez rezultatu. Nastąpiła przerwa, trwająca nieskończoność. Siencow chciał już iść do ośrodka cybernetycznego i sprawdzić, czy Rain i Kalwe długo jeszcze zamierzają kontynuować próby, zamiast zrezygnować z doświadczenia, opartego na nie sprawdzonych przypuszczeniach.    Ale oto po raz trzeci wywiązała się niema rozmowa światełek. Lecz lampki nie gasły, ich migotanie przeszło stopniowo w jeden świetlny kipiący wicher. Siencow i Korobow zobaczyli, jak ciężki korpus rakiety powoli, ledwie uchwytnie unosi się nad estakadą... Zawisł w powietrzu w odległości kilku centymetrów nad powierzchnią zagłębienia, na którym spoczywał. Zjawisko była dziwne i prawie nierealne. – Teraz oni ją... – szepnął Korobow. Siencow nakazał mu milczenie.    Głucho zahuczało gdzieś obok, tuż za ścianą. Zadygotała podłoga. Ledwie dostrzegalnie zawirowały i pomknęły na strony dwie smugi pyłu. Siencow zrozumiał, że włączone zostały kompresory, pompujące powietrze z hangaru. – Tak, oni mają rację – powoli powiedział sam do siebie.    Nagle obu kosmonautów ogłuszył potężny ryk. Ucichł, zabrzmiał powtórnie, a potem jeszcze raz... Pod sufitem zapłonęło wielkie czerwone oko reflektora, jego migocące światło napawało lękiem. Ryk syreny wzmagał się. – Jasne! – krzyknął Korobow. – Musimy wyjść... Prawdopodobnie ze względu na przepisy bezpieczeństwa obecność ludzi w hangarze podczas startu jest zabroniona...    Szybko podeszli do drzwi, otworzyli je i wyskoczyli na korytarz. Kiedy płyta opadała, Siencow rzucił ostatnie spojrzenie na statek – nadal wisiał nad estakadą... Natychmiast silny wstrząs wprawił w drżenie ściany i sufit, po czym wszystko ucichło, tylko głucho dudniły w korytarzu kompresory. Korobow bezskutecznie usiłował otworzyć drzwi. Z góry nadeszła pozostała trójka. Stali w milczeniu i czekali.    Drzwi otworzyły się po pięciu minutach. Hangar wyglądał jak przedtem. Tylko estakada była pusta. – Tak... – powiedział Siencow po chwili. – No cóż, żegnaj... – i nikt nie wiedział, czy te słowa odnoszą ale do statku, który znikł na zawsze, czy do nadziei na zmontowanie nadajnika, czy do obydwu spraw... – Oto pierwszy wystartował... – rzekł cicho Azarow. – Daleko nie odleci, silniki się nie włączą... – zaoponował Rain. – Będzie krążył wokół Marsa. Kiedyś go wyłowimy... – Idziemy – powiedział Siencow i powoli wrócili do rakiety. Po zdjęciu skafandrów zebrali się w jednej z kajut. – Co robimy dalej? – spytał Siencow. – Sądzę, że cokolwiek ma być, musimy zapisać wszystko, co widzieliśmy. Wcześniej czy później nasze notatki zostaną odnalezione... Na powierzchni na pewno znajdziemy możliwość nawiązania kontaktu z Ziemią. Na przykład jakieś mocne źródło światła. Niepodobieństwo przecież, żeby na gwiazdolocie nie było takiego urządzenia. Ziemia zauważy świetlne sygnały. Na razie nie wolno opuszczać rąk. Kosmonauci zwyciężają na statkach, a jeżeli trzeba – i bez statków!...    Pozostali słuchali go w posępnym milczeniu. Po przerwie odezwał się Rain przesadnie dziarskim głosem: – Jak pisać, to pisać... Co właściwie zanotujemy? – Spróbujemy odtworzyć historię tego gwiazdolotu. Jaka na przykład jest twoja hipoteza? – Moja hipoteza? – powtórzył w zadumie Rain. – Wiele lat temu od gwiazdozbioru Smoka leciał do systemu słonecznego gwiazdolot. Oprócz załogi udział w rejsie wzięły tysiące osadników pragnących zaludniać nowe planety, zagospodarować je, rozpowszechniać osiągnięcia istot rozumnych coraz dalej we wszechświecie.    Gwiazdolot mknął niemal z szybkością światła, ale na jego pokładzie w ustalonym trybie toczyło się życie, prowadzono obserwacje, badania. Nadchodził decydujący moment – docierali do żółtej gwiazdy, wokół której, jak orzekli astronomowie, krążyło kilka planet.    Lecz obliczenia astronomów zawierały błąd. Jeszcze w fazie hamowania gwiazdolot zbliżył się do największej planety systemu słonecznego – do Jowisza. Przyciąganie tego giganta mogło zmienić trasę statku. Trzeba było usilnie wytracać szybkość, żeby to odchylenie nie przyniosło zagłady wszystkim żywym istotom, znajdującym się na pokładzie.    Zdołali ujść cało. Jednakże silniki nie wytrzymały obciążenia, rytm ich pracy został naruszony. Po przecięciu orbity Jowisza gwiazdolot zmuszony był minąć na małej szybkości pas asteroidów, aby uniknąć zderzenia i wejść na orbitę wokół Słońca. Tam gwiazdolot zaczął krążyć wokół nieznanej planety. Wykorzystując przygotowane na pokładzie statki, załoga zaczęła badać otoczenie pod kątem przydatności do celów osadniczych. W owych latach przybysze odwiedzili Marsa, Ziemię, Wenus. Jednak te planety nie posiadały warunków do, osiedlenia.    Wówczas podjęto próby uruchomienia silników. Zawiodły. I oto na rodzimą planetę pobiegła prośba o pomoc.    Pomoc winna była przyjść po latach... I przyszła. Ale nie w postaci gwiazdolotu, jak tego oczekiwano. W okresie spędzonym przez podróżników w drodze, na planecie opracowane zostały nowe metody przenoszenia się w Przestrzeń: nie pokonywały jej rakiety i gwiazdoloty, lecz wykorzystano odkryty niedawno tak zwany tunelowy efekt przestrzeni... – Jak wykombinowałeś ten tunelowy efekt? – przerwał nieufnie Korobow. – Na razie o tym...    Rain popatrzył na niego, poruszył bezgłośnie ustami. Odpowiedział po chwili milczenia: – Astronomom nikt nie zabrania fantazjować. W wolnych chwilach. Dobrze, niech będzie jakoś inaczej. Ale widzieliśmy na ekranie, że ludzie i statki zostały z Phobosa dokądś wyprawione. Gdyby szło o zwykły sposób poruszania się w przestrzeni, to zabrałby ich właśnie nowy gwiazdolot. Poleciałby na ich ojczystą planetę albo kontynuował poszukiwania... Ale Phobos jest tutaj. A więc musiał przybyć nie gwiazdolot, lecz specjalne urządzenie energetyczne, będące stacją końcową w nowym systemie lotów kosmicznych.    Urządzenie, które nadeszło, wprowadzono również na orbitę w pobliżu powierzchni Marsa, ponieważ swoją energię czerpało z magnetycznego lub grawitacyjnego pola planety. W niedługim czasie aparatura przygotowana była do działania.    Wówczas rakiety międzyplanetarne przewiozły z pokładu awaryjnego satelity na stację międzygwiezdną ludzi i najcenniejszy sprzęt. Największego gwiazdolotu, oczywiście, nie można było przetransportować w ten sposób i musiał pozostać tutaj. W kierunku ich rodzimego systemu planetarnego wysłano potężne ilości energii, które na pewien czas zmieniły strukturę przestrzeni i pozwoliły na niesłychanie szybkie przerzucenie załogi, pasażerów i rakiety na zewnętrzną stację własnego, świata.    Stacja zaś, z której startowali, pozostała nadal w pobliżu Marsa. Aczkolwiek żadna spośród trzech zbadanych planet nie nadawała się do osiedlenia, co najmniej na jednej powstało już czy raczej powstawało rozumne życie. Wykorzystując porzuconą stację przybysze w każdej chwili mogli znów odwiedzić system słoneczny. Na razie zaś zajęli się poszukiwaniem terenów do osiedlenia w pobliskich konstelacjach...    Minęło wiele, wiele lat – i oto w pobliżu awaryjnego gwiazdolotu pojawiła się rakieta z Ziemi. Wpadła w potok radioaktywnych cząsteczek – kanał międzygwiezdnej łączności, który automaty z Phobosa utrzymywały z rodzimym światem. Zboczywszy z kursu rakiet dostała się w strefę działania urządzeń gwiazdolotu, które zmusiły ją do lądowania, traktując jak jeden z własnych statków. Dla maszyn nie istnieje przemijanie czasu i to, co się zdarzyło, było dla nich, oczywiście, zupełnie niepojęte... – Sporo tu fantazji – powiedział Siencow. – Ale ogólnie rzecz biorąc, niewykluczone, że tak właśnie sprawy wyglądały. – Ciekawe, dlaczego ta rakieta nie wyruszyła razem ż innymi? – rozważał głośno Korobow. – Wątpliwe, by taka wyprawa, jak ich, nie pociągnęła za sobą ofiar – odparł Rain. – Prawdopodobnie dla tej rakiety po prostu zabrakło załogi.    Przy słowie „ofiary” Azarow zmarszczył brwi, opuścił głowę. Spostrzegłszy, że Siencow spoziera na niego ukradkiem, uśmiechnął się i zaczął pogwizdywać... – Zresztą istnieje inne wytłumaczenie – dodał pospiesznie Rain. – Zostawili jedną rakietę na wypadek swojego powrotu, by znowu odwiedzać planety. – A dlaczego nie osiedlili się na tych planetach? – Przeanalizujmy najpierw warunki bytowe tu, na gwiazdolocie. Czujemy sami, że zawartość tlenu w atmosferze tej rakiety jest znacznie większa niż u nas. Natomiast Mars i Wenus posiadają go prawdopodobnie o wiele mniej... Mają światło nieporównanie słabsze, temperatura jest niższa. Były również inne przyczyny... – Tak – powiedział Siencow. – Czy są jakieś pytania? Nie? Dobra... A teraz – do roboty. – Słuchajcie – nie rezygnował Kalwe. – Ale to przecież... Nie wolno dopuścić, żeby na Ziemi nie wiedzieli o tym jeszcze przez lata... – Zaczerwienił się, oczy mu zabłysły. – Mamy obowiązek wykorzystać wszystkie możliwości. Wiemy już, jak startują rakiety... A co więcej... – Właśnie, właśnie, ani rusz nie szło wam z jej wyprawieniem...    Nadąsany Kalwe zamknął usta, jego spojrzenie przygasło. – Nie od razu się zorientowaliśmy... – odparł po chwili. – Zaskoczyło nas, że nie wystarczy włączenie kontaktu. Tam jest poza tym guzik startowy, który należy nacisnąć. Ale przecież... Niech pan nie protestuje. Zaryzykujmy! Notatki zostawimy tutaj, a sami wyruszymy na tej rakiecie...    To była propozycja w sam raz dla Azarowa i Kalwe obrócił się do młodego pilota, szukając u niego poparcia. Lecz Azarow siedział bez słowa, a nawet mocno zacisnął usta. – Nie będziemy ryzykowali – niespodziewanie ostro uciął Siencow. – Głosowania nie przeprowadzimy również. Musimy postępować w myśl tego, co ustaliłem. – Zamilkł na chwilę, potem dodał: – Nasz los jest wspólny i zależy od terminu, w którym tu przylecą nasi.    Kalwe wzruszył ramionami. Wiadomo od dawna, że dola ich wszystkich jest jednakowa. – Nasi przylecą! – zawołał Korobow. – Na Ziemi zostały takie asy jak Nizow, Kramer, Rudzik... – Tak, tym można zaufać – przyznał Siencow. – Dodaj Iwanowa i Wolskiego i masz gotową załogę...    Wolski do tej ekipy nie pasuje – zaprotestował Rain. Jest dobrym astronomem, ale troszkę... hm... hm... nieopanowanym. Powinien być w zespole, w którym ktoś będzie go hamować. Na przykład Ugłubekow. Ugłubekow, Werner, Samochin, Iljin i Wolski – to byłaby pierwszorzędna załoga. – Z Niżowym mógłby lecieć Boczarow – zastanawiał się Siencow. – Chociaż on sam chyba niedługo obejmie dowództwo statku. Nieprawdopodobnie zdolny chłopak. Dzenis – oto, kogo wypuściłbym z Nizowem. Bardzo dobry pilot...    Tak wspominali kolegów pozostałych na Ziemi, mających przed sobą jeszcze wiele lat życia, wiele milionów kilometrów i – kto wie – może nawet lat świetlnych podróży... – Chcecie koniecznie lecieć... – powiedział Siencow. – Z waszych słów jednak wynika, że ktoś musi zostać, żeby nacisnąć guzik startowy... – To w przypadku rakiet-automatów – odparł Kalwe. – A inne? – Zgodnie z logiką te, które mają załogę, powinny startować po sygnale z samej rakiety. I tutaj też jest guzik startowy. – Idź, sprawdź – uśmiechnął się Siencow. – Może ty sam pójdziesz? – zaproponował Rain. – Jestem zmęczony... – Dokąd? – spytał Siencow. – Do ośrodka cybernetycznego? – Po co? Do sterowni... – Gdzie? – wyszeptał Siencow. – Powiadam – do sterowni – powtórzył Rain. – On mówi – do sterowni – potwierdził Kalwe.    Siencow patrzył na nich chwilę, po czym wymamrotał coś ze złością i wyskoczył z kajuty... Rain i Kalwe uśmiechnięci pospieszyli za nim. Zerwali się Azarow i Korobow.    Podchodząc do przeklętej przegrody, Siencow woli zwolnił kroku, i wyciągnął rękę. Ale Rain, wyprzedził, poszedł dalej, jak gdyby nigdy nic...    Przegroda zniknęła... – Jak? – spytał krótko Siencow. – Włączyliśmy kontakt w ośrodku cybernetycznym... – odpowiedział Rain. – Teraz rakieta jest jakby wyznaczona do startu i sterownia została odblokowana.    Drzwi do sterowni ustąpiły z łatwością. Cała piątka przekroczywszy próg znalazła się w podłużnym, pokrytym przezroczystą kopułą pomieszczeniu. Wstrzymując oddech długo oglądali wszystkie szczegóły, które wreszcie ukazały się ich oczom.    Podobnie jak w sterowni gwiazdolotu, pośrodku stół pulpit – taki sam, tylko znacznie mniejszy. Bardzo mało przyborów i żadnych urządzeń kierowania poza okrągłym ekranem ze strzałką i dwoma dużymi wypukłymi guzikami – czerwonym i białym. – Ki diabeł – mruknął Siencow. – Mogę jeszcze zrozumieć, że brak czegoś do siedzenia, Ale żeby ani jednego steru...    Tymczasem Rain oglądał ekran. – Tak – zwrócił się do Kalwego. – Nie ma wątpliwości, że są ze sobą połączone. Lampki rozmieszczono tutaj identycznie, jak na ekranie cybernetycznego stanowiska w centrum. – A strzałka znajduje się w analogicznym położeniu – przytaknął Kalwe. – Rozumiesz? – spytał Rain Siencowa. – Reszta do was należy, towarzysze piloci!    Siencow ciągle rozglądał się niepewnie: może to wcale nie jest statek kosmiczny? Jakże ktokolwiek mógł wyruszyć w rejs na rakiecie, nie mającej ani jednego urządzenia sterowniczego? – Nie – zawyrokował – na takim statku daleko nie zalecimy. Ja w każdym razie nie zaryzykuję. Tutaj „hipoteza robocza” nie wystarcza. Kontakt w centrum trzeba wyłączyć: jeszcze się co stanie... – Ale przecież sprawdzaliśmy schemat startu – powiedział prosząco Kalwe. – Nie – powtórzył Siencow. – Nie.    Zapadło milczenie. Patrzyli na dowódcę. Wtem Azarow zrobił zwrot do tyłu, porywczo ruszył do odległego kąta sterowni i tam odwrócony plecami wsparł czoło o przezroczysty plastyk kopuły... – Ufam automatyce – kontynuował po krótkiej przerwie Siencow – ale nie tak dalece. Jeżeli nie można kierować czy chociażby tylko programować, nie można także lecieć. Nawet jeśli wystartujemy, to niewątpliwie ugrzęźniemy w przestrzeni. Kto mi wyjaśni, na przykład, gdzie tu się włącza silnik? Stery? – No cóż – powiedział Rain. – Wyłączmy kontakt... Wyłączmy – powtórzył, nie ukrywając już wściekłości. – My możemy szukać, możemy znajdować – rozkaz będzie, zawsze jeden: wyłączyć! Zresztą rzeczywiście – cóż mamy do roboty na Ziemi? Jakby bez nas było tam za mało ludzi... Tak? Naturalnie, powrót na Ziemię byłby ryzykowny. Ale przecież kosmonauci nie przywykli ryzykować, na pewno nie przywykli... Widać kosmonautyka jest specjalnością ludzi o słabych nerwach!    Miotając obelgi astronom biegał z furią po sterowni, zawracał, przysiadał, znów się podrywał. Siencow słuchał w milczeniu, tylko jego twarz czerwieniała coraz bardziej i lekko drgały zaciśnięte szczęki. – Nie wolno dopuścić – Rain prawie krzyczał – żeby odpowiedzialność dowódcy była tak rozumiana. Dowódca, który boi się ryzyka dla siebie i załogi, nie jest godny swej funkcji. – Astronom przystanął wreszcie, rozstawił szeroko nogi, ręce założył do tyłu, uniósł głowę. – Pan nie wyruszyłby nawet na ratunek człowiekowi... – Dobrze... – powoli, stłumionym głosem zaczął Siencow. – Załóżmy, ja bym nie poleciał, nie jestem dowódcą. Załóżmy, że się zestarzałem. Załóżmy nawet, że zginąłem. Nie ma mnie tutaj, stanowię złudzenie optyczne i w ogóle nie jestem człowiekiem, tylko bladym cieniem ojca Hamleta. Dowódcą zamiast mnie został Korobow. Ty! Polecisz?    Azarow powoli odwrócił twarz. Korobow poczuł się nieswojo – w chłodnej ciszy pod natarczywymi wnikliwymi, jakby przenikającymi na wskroś, spojrzeniami czterech par oczu. W zamyśleniu omijając wzrokiem towarzyszy popatrzył w głąb sterowni i na pulpit. Zadarł głowę i z minutę spoglądał w górę – gdzieś tam była Ziemia... Wreszcie Korobow, dwukrotnie już otwierający; usta i ponownie lustrując otaczające go przyrządy, odpowiedział stanowczo: – Nie. Na razie nie widzę możliwości startu. Dwa głosy zahuczały niezadowoleniem, ale Siencow je uciszył: – Ja nie chcę i Korobow też nie. O was, przy całym moim szacunku, nawet nie ma co mówić – nie jesteście pilotami. Zostaje ostatni. Wiktor. Tak więc, dowódco Azarow?    Azarow uniósł głowę. Na moment jego oczy rozwarły się szeroko, coś w nich błysnęło. Pilot przełknął ślinę, chrząknął. – Nie. Ja bym nie poleciał... – oświadczył zdecydowanie. – I nawet... nawet, żeby ratować człowieka. On, ten człowiek... Nie można z powodu jednego ryzykować życia czterech. – Zasługujesz, żeby być dowódcą – powiedział Siencow. – Doprawdy zasługujesz... – Odkaszlnął ochryple, odwracając się od pozostałych. – Ale teraz myśleć o tym jest... za wcześnie. Co więcej: trzeba zrezygnować z opanowania rakiety. Szkoda czasu... i nie na tej drodze znajdziemy ratunek.    Przerwał, spodziewając się nowego wybuchu niezadowolenia. Ale wszyscy milczeli. – Nie mamy czasu. Czy przypominacie sobie, kiedy projektowano następną ekspedycję na Marsa? To sprawa miesięcy. Poza tym, skoro nie ma z nami łączności, wchodzi w życie drugi znany wam wariant, według którego wystartuje statek z dwoma zwiadowcami – rakietami-automatami. Ponieważ nie wróciliśmy, rozumieją, że na trasie coś jest nie w porządku. I dwie rakiety-automaty zostaną poświęcone, ale załoga towarzyszącego im z dala statku zauważy, co się z nimi dzieje, a zatem pozna również los wszystkich poprzednio wypuszczonych rakiet, potrafi zastosować środki ostrożności... Tak było zaplanowane. Ale przecież wiemy, że nawet w takim wypadku statek może zginąć bez wieści... Kosmonauci przytaknęli chmurnie. – Czyli niezbędna jest łączność. Musimy zawiadomić, że należy wybrać inną, bezpieczną trasę... Musimy za wszelką cenę uzyskać źródło światła, spróbować sygnalizować. Dotąd nic nie znaleźliśmy. Ale nie zbadaliśmy nawet jednej trzeciej pomieszczeń... – Teraz jest trudniej – wtrącił Kalwe. – Przy naszym zapasie tlenu w skafandrach... Chodzić trzeba coraz dalej, czasu na poszukiwania coraz mniej... – Tak... – potwierdził Siencow. – Jakie więc jest wyjście? Kto je widzi? – Ja – odezwał się Azarow po chwili milczenia.    Mówił niechętnie, jakby wbrew sobie wydzierał każde słowo. – Opowiadałem wam o kajutach i oranżerii, gdzie, jak ustaliłem, jest tlen. Można więc się tam przenieść. Stamtąd do nie znanych części Deimosa jest znacznie bliżej... – No? – spytał Siencow. – A wnioski? – Cóż – powiedział Rain. – Przeprowadzajmy się. Tylko błagam, zacznijmy działać... – Przeprowadzka! – rozkazał Siencow.    Zabrali się do roboty. Wszystko, co uratowali ze swej ziemskiej rakiety, przenosili teraz daleko, do samego wnętrza gwiazdolotu. Nie była to sprawa łatwa i kosmonauci musieli wielokrotnie przebywać tę trasę.    Wreszcie poczuli, że nie zdołają uczynić ani kroku. Zmęczenie waliło ich z nóg. Żaden z pięciu towarzyszy siedzących w kajucie nie miał siły, żeby pierwszy wstać i zarzucić na plecy ostatni ładunek. Każdy przedmiot wydawał się nieprawdopodobnie ciężki. Z każdą butlą tlenu, z każdym workiem wody coraz mniej zostawało nadziei na odlot, a pragnęli zachować chociaż odrobinę otuchy. – Słuchaj, przenocujmy tutaj – zaproponował w końcu Rain. – Jutro rano zabierzemy resztę. Przecież ta jedna noc nie ma znaczenia. – Dobrze – zgodził się Siencow. – Ranek – nawet umowny – jest mądrzejszy od wieczora. Upadamy ze zmęczenia. Rozkazuję wszystkim rozejść się do kajut i spać. – Z przyjemnością – zapewnił Korobow. – A w kwestii snu jakieś specjalne rozporządzenia będą? – Obmyślić we śnie sposób ratunku – żartował Rain. – Tylko tak można go znaleźć – mruknął Korobow i wyszedł pierwszy. – Ja bym wolał, żeby mi się przyśniło nie coś, a ktoś – powiedział w zadumie Kalwe. – Szlachetne pragnienie – ocenił Siencow. – . No cóż...    Zatrzymał Azarowa, który wychodził ostatni: – Ty... nie jesteś zmęczony?    Patrzył na Azarowa, jakby chciał zajrzeć mu w głąb serca. – Nie – odparł pilot. – Sądzę, że jeszcze przez kilka dni... nie będę zmęczony. Rozdział 15    Tej nocy Siencow nie mógł spać. Trapiły go niespokojne i chaotyczne myśli.    Gdyby tę rakietę zbudowali ludzie z Ziemi, wolno byłoby zaryzykować. Ostatecznie zawsze można zorientować się w koncepcji innego człowieka. Ale rakieta jest dziełem istot nie znanych, których technikę należało wszechstronnie zbadać. I tu ogromne znaczenie ma wszystko: szybkość ich reakcji, właściwości fizyczne. Przecież trudno poprzestać na domysłach... Załóżmy, że sterowanie statkiem z Deimosa oparte jest na biotokach! I wtedy jesteśmy bezsilni... Jeżeli nawet potrafimy wystartować – będziemy krążyć w pustce do końca swoich dni. W ten sposób nikogo się nie uratuje... Nie, już lepiej czekać tutaj.    Tak, ale czekanie oznacza nieuchronną zagładę, przynajmniej dla jednego z nich. Domyślić się tego było łatwo, chociażby obserwując, jak ze znajdującej się w kajucie dowódcy apteczki znikają leki przeciwko chorobie popromiennej. Ale to przecież tylko prolongata, on sam wie, że przy takim zakażeniu te środki nie stanowią ratunku... Stłukł dozomierz, dziwak... No i co?    Prawda leżała jak na dłoni. Wystarczyło w „marsjańskim”, dobrze zabezpieczającym skafandrze iść do tego korytarza, zmierzyć intensywność promieniowania i zobaczyć ślady na podłodze. Wyraźnie świadczyły, że Azarow nie cofnął się, jak wszystkich zapewniał, lecz wszedł do środka. Ukrywał to... No cóż, szlachetnie. I teraz można by sądzić, że nieszlachetny jest dowódca? Gdyby mógł z nim wyruszyć tylko on – tak! Chociażby dziś! Ale jest jeszcze trzech... – Siencow przycisnął skronie, w których tętniła krew. – Nie uratować jednego – podłość. Lecz jak zakwalifikować poświęcenie trzech towarzyszy? Gdyby była choć najmniejsza, choć drobna przesłanka na to, że ryzyko ma szansę. Bez niej pozostaje czekać wyłącznie na pomoc z Ziemi. Niech przywiozą chirurga, zakonserwowany szpik kostny...    Znacznie słuszniejsze jest powiadomienie Ziemi. I dlatego cała ta odpowiedzialność spada na jednego człowieka? Nie, tak właśnie powinno być...    ...Mimo tych rozważań jakoś niepostrzeżenie zapadł w sen. I wówczas wydało mu się, że ktoś go woła. Z wysiłkiem otworzył oczy, ale choć nasłuchiwał, nie usłyszał nawet szmeru. W całej rakiecie panowała martwa kosmiczna cisza.    A jednak uczucie miał takie, jakby to wezwanie nie było przywidzeniem.    Siencow wstał i wyszedł, żeby pospacerować, odzyskać spokój. Na długim, równomiernie oświetlonymi pustym korytarzu wielokrotnie już udało mu się skupić, zapanować nad myślami. – Czy podjął słuszną decyzję? Czy nie przegapił jakiejś możliwości?    Ostatecznie doszedł do wniosku, że miał rację. Lot trzeba wykluczyć. Kontakt z Ziemią – oto wyjście. W oranżerii jest tlen, może nawet rośliny uda się wykorzystać jako pożywienie. Nawiązać łączność, gdyż tylko wtedy na tym statku, który już teraz przygotowuje się do startu, przybędzie chirurg. I z pewnością Wiktor odzyska szansę, by zostać dowódcą...    Wrócił do kajuty, ułożył się w powietrzu. Coraz głębiej zapadał w drzemkę, gdy nagle usłyszał głos. Kobiecy – niski, lekko wibrujący, pełen jakiegoś miękkiego ciepła... Płynnie i melodyjnie brzmiały niezrozumiałe słowa i zdawało się, że kobieta jest czymś wzruszona, gorąco prosi o coś bardzo ważnego... Albo coś tłumaczy? Głos niekiedy wznosił się, drżał, dźwięczał czarująco radosnymi nutkami... Wówczas Siencow wyraziście przypomniał sobie, że w momencie, kiedy usłyszał go po raz pierwszy, śniła mu się kobieta, jaką można spotkać tylko w marzeniach. Nie pamiętał obecnie jej twarzy, nie rozumiał, co mówiła, ale poznał głos oraz intonację ciepłą i serdeczną.    Głos zamilkł w pół zdania i wtedy Siencow zorientował się wreszcie, że to nie halucynacja, że rozbrzmiewał gdzieś obok, tuż...    Kosmonauta zerwał się i zaczął dokładnie przeszukiwać kajutę. Bacznie obejrzał wszystkie przyrządy, obadał podłogę decymetr po decymetrze. Nic nie znalazł. Dopiero w samym kącie, u wezgłowia, odkrył maleńkie drzwiczki, których uprzednio nie spostrzegł,    Za nimi znajdował się miniaturowy aparacik, na nim płyta o nieregularnym kształcie, pokryta skomplikowałbym wzorem. Zapewne zapisano na niej ostatnie posłanie od kobiety, przekazane ukochanemu, gdy wyruszał w niebezpieczną drogę, i ów człowiek słuchał go przed zaśnięciem. .    Dlaczego odchodząc nie zabrał tego listu? O takich rzeczach nikt nie zapomina... Tak się spieszył czy też były jakieś inne przyczyny?    Może dowódca statku – najprawdopodobniej ta kajuta położona najbliżej sterowni należała właśnie do niego – zginął. Nieprzypadkowo przecież ta właśnie rakieta została na satelicie.    Siencow poczuł głębokie współczucie dla kobiety o zadziwiającym głosie, która nigdy nie doczeka się ukochanego. A i ona sama na pewno nie żyje – tyle minęło czasu... Zresztą może mieszkańcy tej planety są długowieczni? – Szczęścia dla ciebie i dzięki ci, miła – pokłonił się nisko w stronę, gdzie stał aparat. Nie wiedział, za co dziękuje. Ale powiedział to tak serdecznie, jakby jego słowa miały do niej dobiec. Chociaż – kto wie? – może każdy, nawet najcichszy wyraz wdzięczności i miłości nie przepada w przestrzeni i zawsze dociera do tego, do kogo został skierowany, z prędkością, o jakiej nic jeszcze nie wie teoria względności?    Patem wyjął płytę z aparatu, żeby głos nie dźwięczał na próżno: należało go słuchać wyłącznie w trudnych chwilach i zabrać ze sobą na Ziemię – jeżeli w ogóle tam wróci – a żona nie będzie zazdrosna.    Jeszcze jakiś urywek myśli przemknął mu przez głowę. Nie, nie o tym, że natychmiast trzeba iść do oranżerii. O czymś innym. Coś niby mgliste przeświadczenie, że za wcześnie jest stąd odchodzić... Czyżby podjęta uprzednio decyzja nie była w pełni słuszna?... Ale skąd takie nagłe odczucie? Zaraz sobie przypomni. Zaraz...    Lecz na progu kajuty pojawił się Korobow. – Chłopcy czekają – zameldował krótko i Siencow ruszył za nim.    Kosmonauci milcząc stali w sterowni, każdy przy swoim ładunku. Nieprędko teraz tu powrócą... – No cóż, przysiądziemy na chwilę, zgodnie ze zwyczajem... – powiedział Siencow.    Usiedli na minutę. Wszystko było przygotowane do wyjścia.    Siencow spoglądał na przyjaciół.    Ta piątka zgromadzona w obcej sterowni należała do historii. Pierwsi ludzie, którzy spotkali się z inną cywilizacją i zginęli poza Ziemią – zdobywając Kosmos. Jeszcze żywi, a już pogrzebani pod nieogarnioną warstwą dzielących ich od rodzimej planety przestrzeni, dziś groźnych, jutro – być może – wcale nie strasznych.    A jednak, pomyślał Siencow, nie są kapitulującą armią, lecz odpoczywającymi wśród bojów żołnierzami.    Żołnierze odpoczywali... I jak zazwyczaj bywa na biwakach, najpierw zabrzmiało w ciszy tylko jakieś ledwo uchwytne mruczenie. Początkowo niezrozumiałe, zaczęło narastać, potem zrodziła się z niego melodia – to Rain nucił pod nosem starą, bardzo starą piosenkę,    Siencow podjął ją niezbyt głośno, bo urok jej polega nie na silnych i wyszkolonych głosach. Śpiewano ją ochryple, nieco chyba fałszywie w ten trudny do określenia sposób, który po rosyjsku nazywa się zaduszewno i nie może go zastąpić żadna szkoła i nawet talent.    Wywodziła się z odległych, a tak obecnie bliskich im lat i zawierała jakby całą romantykę tamtych niełatwych czasów...    Była w niej mowa o dwu przyjaciołach, którzy służyli w jednym pułku (...śpiewaj piosenkę, śpiewaj... Śpiewaj, cokolwiek się przydarzy, nie tylko tobie jest ciężko – mówił refren). Chociaż mieli różne usposobienia, zawarli przyjaźń mocną i szczerą (włączyli swe głosy Korobow i Azarow: któż lepiej niż lotnicy zna wartość prawdziwej przyjaźni!). Potem pewnego razu wezwał ich dowódca i rozkazał jechać w różne strony kraju... (ogromnego kraju na tamtej dalekiej planecie). Przy rozstaniu niczym nie okazali swego smutku („...i my nie okażemy” – dorzucił w duchu Kalwe, nucąc melodię, choć nie znał słów). Jeden wsiadł do samochodu, drugi do samolotu („a my ...nie mamy na czym lecieć” – pomyśleli w tym momencie wszyscy). ...Jeden z nich otarł łzę rękawem, dłonią zaś osuszył drugi...    Stara piosenka dźwięczała w widmowo, fantastycznie oświetlonej sterowni. I tak żarliwie każdy zapragnął choćby na godzinę zobaczyć jeszcze ojczystą Ziemię, surową i wspaniałą. Ziemię, gdzie mężczyźni zebrani w krąg również śpiewają i gdzie ciepłymi, bliskimi głosami wtórują im kobiety...    Kobiety... I ta pewnie także śpiewała odprowadzając swojego... Czekaj no. Czekaj no, czekaj... Śpiewała? No, oczywiście, nie mówiła, lecz właśnie śpiewała! Śpiewała?!    I nagle Siencow wstał, wyprostował się, oczy mu zabłysły.    Po raz pierwszy z taką wyrazistością pojął, że ci, którzy zbudowali gwiazdolot i rakietę, byli tacy sami jak ludzie. Tak samo kochali – a zatem tak samo nienawidzili, cierpieli, cieszyli się, tak samo myśleli i dlatego ich technika nie mogła kryć zguby...    Zrozumiał ponadto, że jednak istnieje możliwość powrotu. – Słuchajcie, kosmonauci! – zawołał głośno. – Przeanalizowaliśmy wszystko i nie mamy innego wyjścia. Tylko odejść stąd... Lecieć to szaleństwo, nie wiemy nawet, jak uruchomić silniki... Ale odnoszę wrażenie... wydaje mi się... Rozumiecie, przecież te konstrukcje są dziełem ludzi. Ludzi! Nawet jeśli inaczej siebie nazywali lub wyglądali... Wierzę, że w takiej sprawie jeden człowiek nie zawiedzie zaufania drugiego! Skoro oni latali – może i my potrafimy? Może rakieta wcale nie wymaga kierowania? Mam takie uczucie, że rozwiązanie jest gdzieś obok, trzeba go tylko dobrze poszukać... – Nie chodzi tu o nasze życie, niech je diabli wezmą... – przerwał Rain. – W końcu mogliśmy zginąć nie tylko tutaj... Ale czekają na nas! Jeżeli nie wrócimy, czy jest gwarancja, że następna ekspedycja wyruszy? Ziemia, być może, w ogóle zaprzestanie badań, będzie się znów po sto razy sprawdzać wszystkie obliczenia i konstrukcje, minie czas – upłyną zapewne lata... Musimy wrócić! – Musimy! – powtórzył Siencow. – Rozumiecie oczywiście, że jest w tym ryzyko. Rezygnujemy z powolniejszego, chociaż, moim zdaniem, bardziej słusznego sposobu nawiązania łączności. Ale odpowiedzialność za decyzję spada na uczonych, teraz wszystko zależy od was. Tak, uwierzyłem, że jest takie wyjście. Jeżeli jednak macie jeszcze wątpliwości – mówcie!    Na moment zapadła cisza, którą przerwał stłumiony głos Kalwego: – Stoję na poprzednim stanowisku. Lecieć można, lecieć trzeba. Zbyt ważne było i jest nadal nasze zadanie, nawet jeżeli... – nieufnie popatrzył na Siencowa i na Azarowa – nawet gdyby nie było żadnych nowych odkryć. Twierdzę, że jesteśmy już bardzo blisko rozwiązania zagadki. Dosłownie unosi się ono w powietrzu... – Ano, rozważmy... – powiedział z leniwą, wesołością Korobow, podchodząc do stołu. – Przecież w gruncie rzeczy nasz dom jest niedaleko. – Szybkimi ruchami zakreślił na stole dwa kręgi – Oto Mars, a oto – Ziemia... – A tutaj Wenus – uzupełnił Siencow, zarysowując trzeci krąg bliżej Słońca. I aż drgnął, gdy Kain z okrzykiem, mocno chwycił go za rękę. – Co ci jest? – spytał Siencow. – Nic... – powiedział Rain. – Po prostu jestem idiotą: Mars, Ziemia, Wenus... A co pośrodku według was? – Jak ze wszystkiego wynika – Słońce – odparł Siencow. – No i... – Tak – potwierdził zadowolony Rain. – Proszę o pozwolenie oddalenia się na pół godziny. – Dokąd? – To bardzo ważne... Sprawdzić pewne przypuszczenie – wyjaśnił Rain, grzebiąc w stosie informatorów, jakie zabrał ze zniszczonej rakiety, i pospiesznie zakładając jeden z nich do magnetofonu. – Pewne przypuszczenie...    Wsłuchując się w liczby, które beznamiętnie padały z magnetofonu, robił szybkie obliczenia na kawałku papieru.    Potem odczytał zapiski i skinął na Kalwego. – Idziemy we dwójkę... Ubieraj się, Lajmon. – Zaczął zakładać skafander, z niecierpliwości nie trafiając w rękawy. – Że też nie przyszło nam to wcześniej do głowy... Szukaliśmy nie wiadomo czego, a rozwiązanie jest niesłychanie proste... – Ale o co chodzi? – nie wytrzymał Siencow. – Co za tajemnice? – Dowiesz się, drogi dowódco, dowiesz się wszystkiego – uspokajał Rain. – Wrócimy za pół godziny. Zabierz przetwornik, Kalwe...    Gdy trójka w kajucie w milczeniu, wymieniając żywione spojrzenia, czekała na ich powrót, Rain i Kalwe minęli przegrodę z maszynami elektronowymi, zdążając do okrągłej sali. Rain pospieszył do ekranu, pochylił się nad nim i ochryple – jedynie głos zdradzał zdenerwowanie – powiedział: – Daj no powiększenie.    Kalwe włączył ekran. Kilka chwil Rain w napięciu czynił obserwacje prowadząc wskazówkę po ekranie, liczył coś, poruszając wargami. Wreszcie zdecydowanie ustawił ostrze wskazówki na najdalszym światełku środkowego kręgu. – Sprawdź... – polecił.    Kalwe krocząc wzdłuż kabla, powoli zbliżył się do drzwi prowadzących do sekcji i poinformował: – Są sygnały... – Tak – Rain wypisywał na kartce jakieś cyfry. Potem jeszcze raz sprawdził położenie wskazówki. Skinął głową. Wyprostował się z wesoło błyszczącymi oczami. – Wracamy...    Po dziesięciu minutach byli już w sterowni rakiety. Spotkały ich trzy pytające i pełne nadziei spojrzenia. Kalwe w odpowiedzi wzruszył ramionami na znak, że nic nie wie, Rain natychmiast podszedł do centralnego pulpitu i kilka sekund patrzył. Potem przygładził włosy i oświadczył sucho: – My, a ja przede wszystkim, zasługujemy na pałkę z logiki. Ani rusz nie mogłem odgadnąć zastosowania pulpitu w centrum. Kalwe również. Ale to nie jego specjalność... Byłoby mniejszym grzechem, gdyby któryś z moich asystentów przy katedrze nie wiedział, że Ziemia obraca się wokół Słońca... Na pulpicie oznaczone są – i tego dawno powinniśmy się byli domyślić – orbity trzech planet: Marsa, Wenus i Ziemi. Oto one, kręgi ze światełkami. A światełko pośrodku... – Słońce! – zawołał Kalwe z uśmiechem, jakby zamiast płonącej, kosmatej kuli, którą widział z rakiety przez filtry świetlne, zobaczył już złociste, dobre ziemskie słońce, lśniące na błękitnym niebie. – Słońce – powtórzył Rain. – Ale nie w tym rzecz i sam fakt niczego jeszcze nie tłumaczy... Wskazówka na pulpicie może znajdować się na poziomie dowolnej orbity. Przy czym nie jest to schemat: światełka zmieniają pozycję zgodnie z rzeczywistym w danym momencie położeniem planet na orbitach, co specjalnie sprawdziłem w informatorach. Naprawdę szczęście, że udało się je uratować... I oto ustawiając wskazówkę tak, by jej ostrze wskazywało na przykład Ziemię, przekazujemy zadanie ośrodkowi cybernetycznemu, który natychmiast zaczyna opracowywać program lotu... – Stop! – przerwał Siencow. – Jesteście tego pewni? – O, tak, prawdopodobieństwo pomyłki jest niewielkie, a nawet wykluczone – odpowiedział teraz Kalwe. – Skontrolowałem bardzo dokładnie. I przekonany jestem, że właściwie zrozumiałem podstawowe zasady... – I co? – spytał Siencow. – Program z kolei przekazywany jest do urządzeń cybernetycznych rakiety. Impulsy biegną za pośrednictwem kabla, który, jak zbadaliśmy, prowadzi tutaj. Maszyna przypuszczalnie wylicza oraz dyktuje statkowi optymalną trasę i warunki lotu na daną planetę, uwzględniając aktualne położenie planet na orbitach. – Zauważyliście – dodał Kalwe – obecny układ światełek? Analogiczny jak w centrum cybernetycznym. Niezbity dowód, że rakieta podłączona jest do dużej maszyny... – Kontakt decyduje, która rakieta otrzymuje ten program, gdyż startują one pojedynczo. – Jasne! – rzucił pospiesznie Azarow. – Więc oni rzeczywiście nie kierowali własnymi rakietami. Od początku do końca statek prowadzą automaty. – To jest właśnie system sterowniczy dla urządzenia programującego – powiedział Kalwe. – Żeby było wygodniej, przyjęto mapę planet. – Dlaczego tylko trzech planet? – spytał Korobow. – Niekoniecznie... Kiedyś do tego pulpitu wmontowane były inne trasy. Pamiętacie, co widzieliśmy na ekranie... – Program... – zaczął Siencow. – A jeżeli odlot opóźnia się? – Urządzenie liczące rakiety powinno systematycznie wnosić odpowiednie poprawki – odparł Kalwe. – Trzeba będzie poznać jego budowę... – No, a jak startować? – Oto guziki, takie same jak w ośrodku cybernetycznym. Tam start oznaczony jest białym guzikiem. Do człowieka należy tylko dać decydujący impuls maszynie. Dalej prowadzi statek sama... – Cóż – powiedział Korobow. – Rower ma pedały, a samochód – nie, jednak nikt nie rezygnuje z jazdy samochodem dlatego, że nie wyposażono go w takie pedały... – Tak sprawa wygląda... – odezwał się Siencow. – Po prostu – guzik... Nacisnąć – i lecieć... – Lecieć! – jak echo powtórzył Azarow i głos mu drgnął. – Lecieć – spokojnie potwierdził Korobow. – Lecieć – ucieszył się Rain. – Lecieć to lecieć – beznamiętnie podjął Kalwe. – Pójdę i przyniosę rzeczy z powrotem... – Chodźmy szybciej... – prosił Azarow i pierwszy rzucił się do wyjścia. Lecz Siencow chwycił go za rękę. – Teraz odpoczywaj – polecił. – Odpoczywaj, dopóki nie wrócisz na Ziemię.    Wszyscy wyszli i na moment Siencow został z Azarowem. – No więc... – zaczął cicho. – Ty przecież nie zawiedziesz, prawda?    Odpowiedź była niemal niedosłyszalna, ale chyba dotarła do kapitana, bo wzruszony uśmiechnął się ciepło. Rozdział 16    – Gdzie więc siedział ich pilot? Tutaj? – spytał Siencow.    Opracowanie programu lotu dobiegło końca. Zakomunikowało o tym światełko, które zapłonęło na pulpicie pół godziny temu. Kalwe wyszedł na zewnątrz i po raz ostatni ustalił, że maszyna się wyłączyła. Lecz za tylną ścianą sterowni nie milkło ledwie uchwytne brzęczenie: urządzenie cybernetyczne rakiety pracowało nadal, z każdą mijającą minutą korygując program. – Decyzja zapadła – zakomunikował Siencow. – Przekonany jestem, że nie popełniamy omyłki: rozum nie może zawieść rozumu. Powinniśmy ufać rozumowi, nawet jeżeli należy on do innych istot...    Do sterowni wszedł Korobow wycierając pot z twarzy. – Wszystko gotowe... – zameldował. – W czasie lotu będziemy pełnić wachtę? – Zgodnie z regulaminem – odparł Siencow. – Kto pierwszy?    Siencow wzruszył ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia, że pytanie jest zbędne i nie zasługujące na odpowiedź. – Może odpoczniesz? – spytał Korobow. – A jakże! – burknął Siencow. – Na pewno... W sanatorium! Na Ziemi...    Po raz ostatni popatrzyli na hangar, stojąc przy otworze włazu. Korobow zauważył w dole, prawie pod samą estakadą, zapomnianą przez kogoś przy trzecich – i ostatnich – przenosinach butlę z tlenem do zaopatrywania skafandrów. Korobow uśmiechnął się: wbrew przesądowi wiedział z własnego doświadczenia, że wystarczy nie zabrać czegoś – i wówczas niechybnie odjedziesz na dobre.    Potem wszyscy ruszyli do komory wejściowej. Rain wszedł ostatni. Zamigotały lampy i stalowe ramiona prostując się powoli wtłaczały wklęśnięty wycinek pancerza. Coraz węższa była jasna szczelina. Dźwignie docisnęły właz i zgrzytnęły głucho.    Znalazłszy się w korytarzu kosmonauci zdjęli skafandry.    Siencow raz jeszcze sprawdził, czy ładunek w kajutach jest rozmieszczony właściwie i nie przesunie się podczas startu.    Stąpając jak we śnie weszli do sterowni i zasiedli na niewidocznych fotelach. Każdy poczuł nagle ssanie w dołku...    Siencow stanął przy pulpicie. – No więc, co powiesz, drugi pilocie? – Ciekawe – zaczął Korobow – na czym polega nowy sposób poruszania się w przestrzeni? – Poznamy go również – zapewnił Rain. – Szkoda, że nie widziałeś tego, co pokazywała maszyna. Tak, następnym razem wiele osobliwości znajdziemy na Phobosie... Mam nadzieję, że zdołamy nawiązać łączność z nimi, z czasem zaś – zorganizować spotkanie... – A może wstąpimy teraz na Phobosa? – spytał Kalwe. – Oho... – roześmiał się Korobow. – Nabrałeś rozmachu... – Obecnie wykluczone – odparł Siencow. – Kiedyś złożymy tam wizytę. W pełnym składzie. Prawda, Wiktor?    Usiadł przed pulpitem. Na moment zamknął oczy. Potem nacisnął biały guzik...    Sterownię wypełniło basowe dudnienie. Na pulpicie zamigotały różnobarwne lampki. Przez jeden z ekranów zaczęły przebiegać świetliste linie. Z początku rzadkie, stopniowo tworzyły coraz większą wiązkę. Obok zapłonął drugi ekran. Na jego zielonkawym tle ukazało się kilka rubinowoczerwonych cylindrów, przy czym każdy w paru miejscach opasany był grubymi spiralami kabli. – Popatrzcie tylko!... – wykrzyknął ze zdumieniem Siencow i sięgnął po ołówek. Nagle notes położony przez Siencowa na pulpicie drgnął i zawisł w powietrzu. Wszyscy poczuli dziwną lekkość, od której już odwykli... Wyłączyła się sztuczna grawitacja. Jednocześnie powietrze jakby zgęstniało, poruszanie się sprawiało trudność. Odnieśli wrażenie, że są przykryci, otuleni szczelnie niewidoczną kołdrą. Automaty posiadały zatem zdolność wytwarzania optymalnej atmosfery, niwelującej przykre skutki przeciążenia. Łatwiej było oddychać. Ledwie dostrzegalne drganie powietrza wskazywało, że zagęszczony tlen przenika do sterowni przez szczeliny między płytkami podłogi. – Trudno wprost uwierzyć – powiedział Korobow. – Lecimy... Wyobrażam sobie czasy, kiedy uczniowie, którym zawsze plączą się epoki, będą strasznie zdziwieni informacją nauczyciela, że loty kosmiczne rozpoczęto w dwudziestym wieku, a wcale nie w dziesiątym, jak sądzi uczeń Pietrow, i że Giordano Bruno zgubiła nie grawitacja... lecz inkwizycja. – Nie będą plątać – zapewnił Siencow. – Uwaga!    Przy akompaniamencie nieustannie .narastającego wycia rakieta drgnęła i powoli zaczęła pełznąć ku górze. Te pierwsze centymetry z milionów kilometrów drogi, które miała przebyć, były w jakimś sensie najważniejsze i najtrudniejsze...    Rozsunęły się, umknęły ściany hangaru. Przyspieszając biegu rakieta mijała śluzę. Sterownię ogarnął mrok, w przezroczystej kopule mignęły przęsła estakady – i wyrzucony przez potężne pole magnetyczne statek ześliznął się w przestrzeń. – Lecimy! – wykrzyknął triumfalnie Azarow i o mało nie przygryzł języka.    Uszy wypełniał silny i melodyjny łoskot. Ciała ciążyły... To włączały się silniki, rozpędzając rakietę. – Sądząc po dźwięku, podobne są do zwykłych, chemicznych – wycedził przez zęby Korobow.    Siencow nie odpowiedział. Wciśnięty w niewidoczny fotel z napięciem śledził ekran z czerwonymi cylindrami, jakby na coś czekał. Przyspieszenie wciąż wzrastało, aż oczy przesłaniała ciemność, wreszcie znikło wraz z cichnącym łoskotem. Wszyscy jednocześnie unieśli głowy. Przez wargi Azarowa przebiegł gorzki uśmiech.    Kalwe zwierzył się Kainowi: – Strasznie było... – I jeszcze będzie – pocieszył go Rain. – Ale, jak mawiał ongiś pewien pisarz, to już zupełnie inna historią...    Wtem Siencow zobaczył, że z rubinowego cylindra na ekranie wydarł się oślepiający, wąski promień światła. Następny cylinder wyrzucił promień, potem z kolei trzeci... – Tak! Fotonowy! Na kwantowych generatorach! – krzyknął Siencow, odchylając się w fotelu.    Mimo tłumiącego działania filtrów, niezwykłej mocy światło szalało teraz na ekranie. Znów napięły się ciała, na skalach przyborów strzeliły ku górze czerwone linie... W absolutnej ciszy główny silnik statku rozpoczął pracę. – Następny przystanek – Ziemia! – oznajmił uroczyście Siencow. – Ten statek nie ma potrzeby zatrzymywać się na orbicie. Ciekawe, gdzie wyląduje? – Chyba gdzieś w strefie umiarkowanej na równinie. Może w naszych stronach – odezwał się Rain. – Ale jak to będzie? – Jeżeli startuje automatycznie, musi w ten sam sposób lądować. – odparł Siencow. – Teraz mu ufam...    Jeden z ekranów ukazywał malejącą gwałtownie kulę Marsa. Przed chwilą porzucony gwiazdolot był już niewidoczny.    Korobow powiedział: – Myślę, że czas podróży będziemy liczyć na dni... Jakaż to wielka różnica lecieć po trajektorii promienia świetlnego zamiast po orbitalnej! – Rzeczywiście masz rację – przyznał Siencow. – Cóż, w gruncie rzeczy należałoby przygotowywać się już do lądowania... – Ja jednak chciałbym obejrzeć urządzenie cybernetyczne – wymamrotał Kalwe i spojrzał z ukosa na Siencowa. – Stop! – zawołał Siencow, całym ciałem wyczuwając z radością, jak rakieta płynnie nabiera szybkości. – Zabraniam! Niech pan sobie nie wyobraża, że na statku, który zdobyliśmy, nie obowiązuje regulamin. Statek teraz jest nasz!    I dodał z uśmiechem: – A regulamin zabrania naruszać pracę automatów w czasie rejsu. Bez Szczególnej Konieczności.