Margaret Hettinger Decyzja Jedi Od autorki Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… …pewna opowieść zaatakowała naszą świadomość. Świat spotkał Luke’a Skywalkera, Hana Solo, księżniczkę Leię, Obi-Wana Kenobiego, See-Threepio i Artoo-Detoo oraz okrutnego Dartha Vadera, najbardziej fascynującego ze wszystkich. Zdawało się, że to niemożliwe, byśmy nie znali ich świata już wcześniej. Scenariusz George’a Lucasa zaskoczył i olśnił nas wszystkich. Trzy lata później pojawił się ciąg dalszy historii, „Imperium kontratakuje”. Mistrz Jedi Yoda ukazał nam nasz własny świat i nasze własne możliwości w nowym świetle, a losy Luke’a i Hana potoczyły się tak, żebyśmy trzy kolejne lata przesiedzieli jak na szpilkach. W roku 1980 nie można było dostać następnego odcinka tej opowieści w najbliższym sklepie wideo, nie pozostawało więc nic innego, jak tylko czekać. Ale czy na pewno? Ostatecznie jest nieskończenie wiele możliwości. A zatem zaczęłam pisać. Dzieciaki przyzwyczaiły się do klekotu maszyny do pisania. Wciągnęło mnie to. W atmosferze jubileuszu „Gwiezdnych Wojen” chciałabym podzielić się ze wszystkimi „Decyzją Jedi”. Książka podejmuje wątek od momentu, w którym kończy się „Imperium kontratakuje”, a jej akcja rozgrywa się w alternatywnym wszechświecie, odmiennym od tego, który odkrył George Lucas. Napisałam ją dla zabawy i oczywiście nie roszczę sobie praw do niczego z wyjątkiem nowego biegu wydarzeń, jako że cały świat „Gwiezdnych Wojen” słusznie „należy” do George’a Lucasa i jego licznych współpracowników. Pisanie sprawiło mi dużą przyjemność, a po drodze sporo się nauczyłam na temat tego, jak należy to robić. Najbardziej fascynowało mnie, kiedy postacie nie postępowały zgodnie z zaplanowaną przeze mnie fabułą, tylko prowadziły mnie w zupełnie nowym kierunku, którego nie przewidziałam wcześniej. Chciałabym podziękować mojej rodzinie, która wytrzymała ze mną i z maszyną do pisania, a także Juli i Beverly, dzięki którym stos papieru zamienił się w książkę. Prolog Republika upadła. Władzę zagarnął samozwańczy Imperator, tyranizując galaktykę i wymuszając posłuszeństwo przy pomocy miliardów żołnierzy, zdecydowanych zlokalizować wszelkie punkty oporu. Systematycznie wyszukiwano i niszczono bazy największego z tych bastionów - Sojuszu - zabijając, podporządkowując sobie lub zmuszając do rozproszenia się należących do niego ludzi. Na nieszczęście dla imperialnych wojsk rozproszona Rebelia często nie pozwalała się stłumić; buntownicy byli niby iskry, padające na suche drewno. Znajdowali wsparcie w niezadowoleniu ludów, podlegających władzy Imperium, i na nowo rozpalali ogniska buntu. Jedna z takich iskierek składała się ze sponiewieranego frachtowca kosmicznego, przemykającego przez kryjącą go przed niepożądanym wzrokiem nadprzestrzeń. Nareszcie udało mu się wyprzedzić ścigające go siły Imperium o jeden skok. Tylko o jeden skok, ale w końcu wszyscy na pokładzie znaleźli czas, by odetchnąć i zastanowić się na spokojnie… Rozdział pierwszy Leia Organa roztargnionym ruchem wyjęła z ust porządnie obgryziony paznokieć i przesunęła palcem po rysie, biegnącej wzdłuż skraju wypłowiałego oparcia fotela pilota. Otaczało ją niezrozumiałe migotanie kontrolek komputerowych, towarzyszące przygotowaniom Sokoła Milenium do wyjścia z nadprzestrzeni. Powinien wyłonić się w pobliżu umówionego wcześniej punktu spotkania z resztą sił Rebelii, jednak na tyle daleko, by na pierwszy znak, że coś jest nie w porządku, mógł przeskoczyć z powrotem do prędkości światła. W tej chwili Leii nie pozostawało nic innego jak tylko patrzeć i czekać. Obok niej, w fotelu drugiego pilota, Chewbacca, kudłaty człekokształtny Wookiee, pochylał się nad bezustannie zmieniającymi się monitorami, fachowo przygotowując statek do przeskoku. Znajdujący się oprócz nich w kabinie zwinny przystojny mężczyzna kręcił się nerwowo po całym pomieszczeniu, to spoglądając Leii przez ramię, to znów na ekran komputera nawigacyjnego. - Dwie i pół minuty - mruknął Lando Calrissian, rzucając Leii uspokajające spojrzenie. Wdzięczna za ten gest, opadła na fotel i spróbowała uporządkować myśli. Dziwne, pomyślała, w ciągu ostatnich ośmiu godzin zaakceptowała Calrissiana jako sprzymierzeńca. Nie mówił wiele; domyślała się, że ciąży mu los ludzi, których zostawił w Mieście Chmur. Ilu z nich posłuchało jego ostrzeżenia i uciekło, zanim powstrzymali ich żołnierze Imperium? Ci, którzy uciekli, musieli, jak Calrissian, zostawić wszystko za sobą. Tak, jest teraz jednym z nas, pomyślała gorzko. Odwróciła się, żeby popatrzeć, jak Chewbacca prowadzi statek. Nawet głębokie skupienie, z jakim Wookiee poświęcał się temu zajęciu, nie mogło ukryć bólu i poczucia straty, wyzierających z jego łagodnych brązowych oczu. Podzielała jego rozpacz po stracie kapitana Hana Solo - ona, która zobaczywszy unicestwienie swej rodzinnej planety wraz z miliardami mieszkańców, sądziła, że już nigdy nic nie zrani jej w ten sposób. Polubiła tego młodego zuchwałego przemytnika bardziej, niż sobie to uświadamiała. Podczas całej tej beznadziejnej podróży nie było na tym statku takiego kąta, który by nie krzyczał do niej głośno, że nie ma go z nimi. Uczucie to udzieliło się wszystkim; nie dostrzegała żadnych śladów przyjacielskiego współzawodnictwa, tak charakterystycznego dla ich poprzednich wypraw. A Luke… co mu się mogło stać, u licha? W Mieście Chmur załoga Sokoła zdołała ocalić go przed siłami Imperium, ale od tego czasu nie odezwał się do nich ani słowem, ukrywając się za barierą oszołomienia i rozpaczy. Wyraz jego oczu świadczył o bólu, jakiego nie mogły spowodować rany, które otrzymał. Teraz spał pod czujnym okiem Artoo- Detoo i See-Threepio. Lecz chociaż nie powinien czuć żadnego bólu, był to sen nierówny i niespokojny, przerywany majaczeniami, w których wspominał Bena Kenobiego, kogoś o imieniu Yoda i - co najdziwniejsze ze wszystkiego - ojca, nieżyjącego od tak dawna. Ocknęła się nagle na dźwięk szczeknięcia Chewie’ego. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił zwięźle Calrissian. - Gotowa, Leio? Od ciebie zależy, czy nas przepuszczą. Wyjrzała przez przednią szybę. Widoczne za nią smugi światła zbiegły się w ciasny węzeł, tworzący silny kontrast ze spowijającą Sokoła absolutną czernią. Blask rozstąpił się z wolna, formując rosnący krąg gwiazd, które po chwili ułożyły się w znajomy wzór. Sokół wyszedł z nadprzestrzeni. - W porządku, są tutaj - zameldował Calrissian ze swojego stanowiska przy komputerze nawigacyjnym. Wytężając wzrok, Leia dostrzegła szybko powiększający się świetlny punkcik. To była Wolność, stacja kosmiczna Sojuszu. Otaczały ją liczne okręty i transportowce, które widziała ostatnio w skazanej na zagładę bazie na Hoth. Radiostacja Sokoła ożyła dokładnie w tym samym momencie, w którym dwie inne iskierki oderwały się od Wolności i zaczęły oddalać się od niej szerokim łukiem. - Sokół Milenium? Witamy - odezwał się złudnie spokojny, przeciągający samogłoski głos. - Moglibyście podać mi hasło i przedstawić się? - Kalosze i herbatniki, L-19 - odpowiedziała lakonicznie Leia, śledząc zbliżanie się „eskorty” X-skrzydłowców, zdążającej im na spotkanie. - Mówi Leia Organa. Są ze mną Chewbacca i Luke Skywalker. Proszę o pomoc lekarską dla porucznika Skywalkera. Jest też z nami Lando Calrissian, administrator Miasta Chmur i kolonii górniczej na Bespin. Odpowiadam za pana Calrissiana. - Pomyślne spotkanie, księżniczko - odpowiedział jej inny głos, niski i szorstki lecz łagodny głos starszego mężczyzny. - Lądujcie w doku A- 24-C. Będziemy tam na was czekać. - Dziękuję, generale - odpowiedziała Leia człowiekowi, z którym dzieliła kiedyś dowództwo. Dwa widoczne przez iluminator myśliwce poruszyły skrzydłami w sygnale powitania, ale niezależnie od tego wciąż trzymały się blisko. Spełniwszy swoją rolę, Leia odstąpiła fotel pilota Calrissianowi i pospieszyła korytarzem do kajuty. O mało co zderzyłaby się z Threepio. Złoty pancerz człekokształtnego robota połyskiwał w zalewającym korytarz świetle. - Och, szedłem właśnie po panią - paplał swoim pseudoludzkim głosem. - Pan Luke, hm… coś z nim nie w porządku. Leia przemknęła obok złotego robota i wpadła do kajuty, spodziewając się najgorszego. Przystanęła w drzwiach, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do słabszego oświetlenia. Młody pilot leżał nieruchomo na koi, z twarzą poszarzałą i paskudnie posiniaczoną, z pozoru dokładnie tak, jak go zostawiła. Leia podeszła bliżej, mrużąc z niedowierzaniem oczy. Minęło trochę czasu, nim zorientowała się, że chłopak już nie śpi - że sam narzucił sobie ten bezruch. - Luke - zaczęła miękko - już dobrze, Luke. - Delikatnie odsunęła mu z czoła jasne, wilgotne włosy, pogłaskała go po policzku, próbując go uspokoić. Elektroniczny świergot niczym echo powtórzył ton jej słów. Leia uśmiechnęła się w duchu. Krępy, beczułkowaty Artoo, który pełnił wartę w nogach łóżka, dał wszystkim do zrozumienia, jak bardzo jest przejęty - mimo że odezwał się w języku maszynowym, z założenia niezrozumiałym dla ludzi. Usłyszawszy za sobą niezgrabne kroki Threepio, Leia odwróciła się i zręcznie uciszyła robota, zanim zdążył wdać się w jakieś rozwlekłe wyjaśnienia. Może i było to coś ważnego, ale będzie musiało zaczekać. - Luke. Tu jesteś bezpieczny. Coś ci się śniło, ale już po wszystkim. Przybijamy właśnie do Wolności. Udało się. Żadnej reakcji. - Luke - ciągnęła z desperacją, zdecydowana dotrzeć do niego mimo wszystko. - Nie wiem, co się tam wydarzyło, ale wiem, że zmierzyłeś się z Darthem Vaderem. Niebieskie oczy otworzyły się gwałtownie na dźwięk imienia Czarnego Lorda, ale zamiast napotkać jej wzrok, zapatrzyły się nieruchomo w sufit. Przekonawszy się, że ją przynajmniej słyszy, Leia brnęła dalej, cichym, opanowanym głosem. - Luke, przez tego człowieka zginęły miliony ludzi, ale tobie udało się wrócić. Żyjesz - i tylko to się liczy. Słyszysz mnie, Luke? Nie musisz być sam. Proszę… odezwij się do mnie. Wreszcie odwrócił się w jej stronę, zwijając się w kłębek wokół kikuta prawej ręki, jakby próbując go ochronić. Z jego gardła wydobył się zdławiony szloch. Leia objęła go ramieniem. Miała nadzieję, że łzy przyniosą mu ulgę, której tak rozpaczliwie potrzebował, ale on nie rozpłakał się. Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, nim poczuła, jak jego mięśnie rozluźniają się odrobinę, nie więcej. - Leio - szepnął - muszę… muszę… - urwał, usłyszawszy jakieś zamieszanie w korytarzu. Z pewnym opóźnieniem Leia zrozumiała, że Sokół już wylądował i że to ekipa lekarska przyszła po Luke’a. Odsunęła się, żeby roboty medyczne mogły go przygotować do transportu, ale wciąż lekko dotykała jego ramienia. *** Generał Rieekan czekał, aż Chewbacca, Calrissian i Leia zejdą w towarzystwie dwóch robotów na pokład stacji. Wprowadził ich do niewielkiej sali konferencyjnej i dopilnował, by ludzie dostali coś do picia, nim zaczął ich wypytywać. Usłyszał krótkie streszczenie z ich podróży z Hoth na Bespin, potem o odnalezieniu ich przez łowcę nagród, o zdradzie, jaka spotkała ich ze strony Miasta Chmur, i wreszcie o ich ucieczce - wszystkich, prócz kapitana Sokoła, Hana Solo. Generała zajmowało szczególnie to, co mogli mu powiedzieć o zainteresowaniu Dartha Vadera osobą Luke’a Skywalkera. - Po prostu otrzymaliśmy raport, z którego wynika, że Imperator odwołał wielką armię z rejonu Cortianne, pozostawiając strategiczny obszar bez obrony, żeby posłać ją na Bespin - tłumaczył ostrożnie. - Tymczasem teraz mówicie mi, że całą tę sytuację najwyraźniej zaaranżowano jako pułapkę na porucznika Skywalkera. Chciałbym raz jeszcze usłyszeć, co według was wydarzyło się po przybyciu Luke’a do Miasta. Lando odchrząknął z zażenowaniem. - Vader zamierzał zwabić Skywalkera do naszego kompleksu mrożenia karbonitu, zamrozić go i dostarczyć Imperatorowi. Możliwe, że nasza ucieczka odciągnęła stamtąd część żołnierzy, ale i tak dysponował aż nadto wystarczającą siłą ognia, by zatrzymać jednego człowieka. To zdumiewające, że Luke-owi* w ogóle udało się uciec. - To dziwne - zaczęła wolno Leia. - Vader zaplanował to tak, by spotkać się z nim w cztery oczy. Luke wrócił bez miecza świetlnego, a jego rana wyglądała tak, jakby otrzymał ją w pojedynku. On nie chce o tym mówić. Może dowiemy się czegoś, jak otrząśnie się z szoku. Rieekan zastanawiał się przez chwilę. - Sądzę, że zamysły Vadera stanowią część odpowiedzi na nasze pytania. Zakładając, że rzeczywiście planował spotkanie z Luke’iem, musiał mieć nie byle jaki powód, by ryzykować sprzeciwienie się rozkazom Imperatora. - Odetchnął głęboko i powoli. - Niewiele o nim wiemy, z wyjątkiem tego, że doszedł do władzy w systemie Sith, i oczywiście tego, co mówił Kenobi: że był kiedyś rycerzem Jedi. Zaczynam myśleć, że warto by było dowiedzieć się czegoś więcej o jego przeszłości. Nagle przyjrzał się twarzom towarzyszy. - Przepraszam. Nie spaliście przez cały długi dzień - czy też raczej dwa dni, powinienem powiedzieć. Pak zaprowadzi was do waszych kwater. - Odprowadzając ich do drzwi, bardziej przypominał uprzejmego doriańskiego szlachcica niż przywódcę odwrotu, który omal nie skończył się katastrofą. - Mam nadzieję, że panowie Chewbacca i Calrissian zechcą skorzystać z naszej gościnności. Księżniczko? Może porozmawiamy później, kiedy trochę wypoczniesz? Kiedy cała grupa opuściła salę konferencyjną i udała się na zasłużony odpoczynek, generał Rieekan został sam ze swoimi myślami. Przez ostatni rok polubił porucznika Skywalkera i nauczył się go szanować; znał też jego oddanie sprawie Rebelii. A jednak był to zaledwie jeden z tysięcy młodych ludzi, którzy porzucili swoje rodzinne domy (w tym przypadku farmę na pustynnej planecie Tatooine) na rzecz mężnej służby w ruchu oporu. Skywalker wykazał nieprzeciętne zdolności jako pilot i dowódca, ale to nie wyjaśniało, dlaczego lord Darth Vader, głównodowodzący wszystkich sił Imperium w tym sektorze, miałby sobie wybrać właśnie jego. Rieekan zastanowił się krótko nad zainteresowaniem młodzieńca zwyczajami rycerzy Jedi - okrytych legendą wojowników, których generał uważał zawsze za zwykły mit. Może to tylko zbieg okoliczności, ale ten sam mit pełen był opowieści o straszliwych mocach, którym mógłby niemal przypisać niesamowite powodzenie swego przeciwnika, Dartha Vadera. - Bzdury! - mruknął Rieekan. Miał dosyć rzeczywistych problemów i bez wyszukiwania nowych w opowieściach starych bab. I całkiem możliwe, że będzie miał jak najbardziej rzeczywisty problem z młodym porucznikiem Skywalkerem. Bo nawet jeśli Luke faktycznie stanął do walki z jednym z najpotężniejszych ludzi w galaktyce i, co dość oczywiste, nie odniósł zwycięstwa, to przecież jednak zdołał uciec. Doprawdy zdumiewające, chyba że… pozwolono mu uciec. Odsuwając krzesło, żeby wstać, Rieekan ze złością uderzył pięścią w stół. Nie były to zbyt piękne myśli, ale w swoim położeniu nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie ich. Miał nadzieję, że rozmowa ze Skywalkerem rozwieje jego wątpliwości. *** Część mieszkalna Wolności składała się z niespełna tysiąca jedno- i dwuosobowych, po wojskowemu oszczędnych pokoi, wyposażonych w koje, jedną czy dwie szafki, wspólne łazienki, mały automat, wydający posiłki, i konsoletę z wbudowanym komunikatorem. (Ta ostatnia stanowiła połączenie z centralnym komputerem i pełniła rolę miejsca do pracy, biblioteki i systemu komunikacyjnego.) Jako że przygotowywanie rewolucji to zajęcie bardzo czasochłonne, mieszkańcy tych kwater rzadko mieli jakieś obiekcje co do ich czysto funkcjonalnego charakteru. Pokoje zapewniały im miejsce do spania i odrobinę prywatności. Teraz, kiedy napływ uchodźców z Hoth doprowadził niemal do przeciążenia systemów stacji, nawet owej odrobiny prywatności zaczynało brakować. Stosunkowo nieliczny personel zwolnił część pomieszczeń, pracując (a więc i śpiąc) na kilku zmianach i w ten sposób zajmując dwukrotnie mniejszą niż zwykle ilość łóżek. Leia nie okazała większego zainteresowania przydzieloną jej kwaterą, niż było to konieczne, żeby znaleźć koję i wyciągnąć się na niej. O wiele później obudziła ją podniecona paplanina See-Threepio, skierowana do Artoo-Detoo: - Księżniczko Leio. Księżniczko. Ooch, naprawdę wolałbym jej nie budzić, tak bardzo potrzebuje snu. Ale generał Rieekan posłał po nią, więc… - Już nie śpię - jęknęła, tęskniąc do tygodniowego odpoczynku. Wzięła ubranie, które wręczył jej wysoki robot, i włożyła je pospiesznie, od czasu do czasu wtrącając pojedyncze sylaby w odpowiedzi na biadolenie Threepio, który miał trudności ze znalezieniem dla niej odpowiedniego stroju. Przepisowy kombinezon Sojuszu był jak najbardziej odpowiedni i tak właśnie mu powiedziała, w daremnej nadziei, że go w ten sposób uciszy. Szybki rzut oka na chronometr powiedział jej, że przespała szesnaście godzin, postanowiła więc darować sobie śniadanie. Kierując się wskazówkami Threepio, ruszyła spiesznie korytarzami stacji, witając uśmiechem wielu innych, którzy wymknęli się ze szponów Imperium na Hoth. Poprzedniego wieczoru była zbyt zmęczona, by choćby zapytać o liczbę ofiar, ale dziś czekało ją odrabianie zaległości. Wszędzie dookoła niej pracowano nad obaleniem tyranii Imperium i ona także miała ochotę ponownie zmierzyć się z tą potęgą. Poza tym był jeden nieoficjalny poszkodowany, którego los bardzo ją obchodził. Pewien koreliański przemytnik, który kiedyś okazał pomoc sprawie Rebelii, teraz sam rozpaczliwie jej potrzebował. Próbując oderwać się od myśli o Hanie, Leia przyspieszyła kroku. Generał Rieekan czekał na nią u wejścia do medycznego skrzydła stacji. Był tam też Too-Onebee, robot-chirurg. - Przykro mi, jeśli wyciągnąłem cię z łóżka, księżniczko, ale potrzebna mi twoja pomoc. - Skinął na robota, który przemówił metalicznie zabarwionym głosem. - Zbadałem porucznika Skywalkera i prowadzę jego leczenie. Rany goją się prawidłowo. Trwa produkcja bionicznej ręki i nie przewiduję żadnych problemów w związku z tą sprawą. Przypuszczam, że najdalej za dziesięć dni wróci do czynnej służby, o ile - tu budzący zaufanie głos zawahał się na moment - otrząśnie się z depresji. W tej sprawie nie udało mi się osiągnąć znaczniejszych postępów. - Too-Onebee zwrócił się do Rieekana. - Rana, którą otrzymał, wydaje mi się bardzo dziwna. Nie zadano jej przy pomocy żadnej typowej broni, wykorzystywanej przez imperialną armię. Może raczej jakimś narzędziem? - Czy mówi ci coś określenie „miecz świetlny Jedi”? - zapytał generał. Android zaprzeczył, a Rieekan opisał mu budowę laserowego ostrza starożytnej broni. Kiedy Too-Onebee przyznał, że broń taka mogła spowodować obrażenia Luke’a, Rieekan poczuł, że coś dławi go w gardle. Nie chciał, żeby Leia odgadła jego podejrzenia, ale potrzebował jej pomocy. - Może z tobą by porozmawiał? - spytał ją. Leia wzruszyła ramionami, ale była gotowa spróbować. - Bardzo chciałbym wiedzieć, co się wydarzyło w Mieście Chmur - powiedział generał. - Być może pomogłoby nam to przewidzieć następny ruch Vadera. Poza tym Skywalker dla własnego dobra powinien wydobyć to na światło dzienne; inaczej sobie z tym nie poradzi. Spróbujesz? Leia skinęła głową i weszła w ślad za chirurgiem do pokoju Luke’a. Przy łóżku znajdował się zestaw zautomatyzowanej aparatury medycznej i diagnostycznej, ale poza tym niewielkie pomieszczenie nie różniło się zbytnio od tego, w którym się obudziła. Luke wyglądał, jakby spał. Leia zerknęła pytająco na robota. - Nie śpi - powiedział cicho Too-Onebee. Gestem zachęcił ją, by podeszła bliżej. - Poruczniku Skywalker - odezwała się oficjalnym tonem, uśmiechając się - czyżbyś miał zamiar przespać cały dzień? Tym razem zareagował, ku jej wielkiej uldze. Wyciągnął rękę i natrafił na jej dłoń. - Cześć - odparł cichym głosem. - Dzięki, że wróciliście mnie poszukać. Wiesz, wczoraj. - Ale wcale nie musieliśmy szukać - odpowiedziała Leia poważnym tonem, zaskoczona. - Wiedziałam dokładnie, gdzie jesteś. Nie wołałeś mnie jakoś przypadkiem? - Och, nie wiem. Może i tak. - Jego wzrok ześlizgnął się z twarzy Leii i zatrzymał się na generale, który wchodził właśnie do pokoju. Luke skwapliwie skorzystał z okazji do zmiany tematu. - Proszę wejść, panie generale. Jestem trochę bardziej przytomny, niż kiedy był pan tu ostatnim razem. - I wyglądasz o wiele lepiej, Luke. Witamy w domu. Zaskoczona, Leia trąciła palcem pojemnik z leczniczym płynem bacta, w którym znajdowała się prawa ręka Luke’a. Rieekan nie powiedział jej, że zaglądał do chłopaka już wcześniej. Cóż; nie pytała. Tymczasem kontynuowała swobodną pogawędkę. - To, co Too-Onebee lubi najbardziej - zażartowała, wskazując czerwoną ciecz. - Mówi, że już niedługo poskłada cię z powrotem do kupy. I dobrze, bo czeka cię masa roboty. Ale Luke nie słuchał. Bacznie obserwował twarz księżniczki. - Leio - przerwał jej cichym, natarczywym głosem - wczoraj, na pokładzie Sokoła… trochę się pogubiłem i teraz nie pamiętam… - Wreszcie zdobył się na odwagę i spytał: - Gdzie jest Han? Jedynym dźwiękiem w pokoju było bulgotanie płynu bacta. Rysy Leii zastygły w nieruchomym grymasie. Czuła, jak lodowate zimno, które nosiła w sobie od momentu przebudzenia, rozlewa się po całym ciele, przejmując ją dreszczem. Wiedziała, że nie potrafi okłamać Luke’a, a jednocześnie nie chciała go teraz martwić. Luke źle zrozumiał jej wahanie. - A więc nie żyje - powiedział, blady jak kreda. - Wiedziałem. Uszy wypełnił mu szum. Wróciły cała ta przygniatająca rozpacz i beznadziejność, których dotąd z takim trudem udawało mu się do siebie nie dopuścić. Zalał go wir przemieszanych ze sobą obrazów, strzępy wspomnień zaczęły przelatywać mu przez głowę niczym oskarżenia: pożegnanie z Hanem na Hoth; rozpaczliwe starania Solo, by zabrać ich wszystkich Sokołem z Gwiazdy Śmierci - wszystkich: Chewie’ego, Leię, Bena. Przede wszystkim Bena. „Ben, dlaczego mnie okłamałeś?” - wykrzyczał bezgłośnie w nieznośnym bólu. Skądś, spoza zamętu i szaleństwa, dobiegła chyba odpowiedź: - …przecież żyje i wiemy, gdzie… „Kto to powiedział?” Zdawało mu się, że znów dostał się w najcięższy nieprzyjacielski ogień, a po twarzy jego martwego strzelca cieknie krew. - …Luke, może mógłbyś nam powiedzieć… „Nie, nie mógłbym. Ja nic nie wiem!” Teraz biegł; strach rozdymał mu nozdrza, wokół zawodziły miotacze. A w tle, wraz z odorem tamtej pogrążonej w mroku jaskini na Dagobah, bezustannie rozbrzmiewały te powracające uporczywie słowa: Chodź ze mną. Takie jest twoje przeznaczenie. Chodź ze mną. „Nie!” Spadał, spadał bez końca… „Pomóż mi. Słyszę cię. Gdzie jesteś?” - …Gdybyśmy zdołali pojąć, co nim naprawdę kieruje… - I dlatego ci się nie udaje. - To Yoda, odwracający się od niego. „Ale przecież wierzę, naprawdę. Tyle się nauczyłem.” Chodź ze mną. Zaufaj uczuciom. Chodź ze mną. „Nie! Na pomoc! Nie!” Yoda, jakiego jeszcze nie widział, wymizerowany i postarzały: - Sobie możesz zaufać, Luke. Moc jest z tobą. To z niej powinieneś czerpać siłę. - …spróbować dowiedzieć się, kim on jest, skąd pochodzi… Przyjdź do mnie. To ja jestem twoim ojcem. Chodź ze mną. - Twoja broń. Nie będzie ci potrzebna - powiedział Yoda. „Ale ja się boję. Mój miecz, wezmę go ze sobą. Nie, zgubiłem go. Nie mogę go znaleźć. A przecież muszę! Zostawił mi go ojciec; był rycerzem Jedi.” - Potężnym Jedi był twój ojciec - to znów Yoda. - Za bardzo przypominasz ojca, Luke - to wuj Owen. „Wujku Owenie! Ciociu Beru! Ben, oni nie żyją! Zabili ich. Zabili ich na rozkaz Dartha Vadera.” Chodź ze mną. Nie dasz rady ze mną walczyć. Nie zmuszaj mnie, bym cię zniszczył. - …tak naprawdę chyba wcale nie nazywa się Vader… - Deever Skywalker! - To był głos Luke’a. - …co? O czym ty mówisz?… - Deever, Deevee… Darth Viron Skywalker… Darth Vader… jest moim ojcem. - Słowa przychodziły mu z trudem, wciąż usiłował zagłuszyć ten powracający, próbujący zmusić go do posłuszeństwa głos: Chodź ze mną. Twoim przeznaczeniem jest… „Ale ja nie jestem taki jak on. Nie przyłączę się do niego. Ja jestem inny. I mam coś do zrobienia. Wrócę na Dagobah. Obiecałem.” Towarzyszące koszmarowi emocje wyrwały się wreszcie spod kontroli i Luke wybuchnął niepohamowanym płaczem. Próbował się powstrzymać - i nie mógł. Ktoś dotknął jego ramienia. - Idź sobie! - wybuchnął. - Zostaw mnie w spokoju! Zamiast tego poczuł, jak czyjeś ramiona obejmują go łagodnie, jak ktoś tuli twarz do jego włosów. Mijały minuty. W końcu uspokoił się. Oczyma duszy widział Yodę, który nie odzywał wprawdzie ani słowem, za to wyglądał na zmęczonego - ale i zadowolonego. Wreszcie zasnął, chwilowo pogodzony z samym sobą i z przyjazną obecnością Leii i Yody. Generał Rieekan niepostrzeżenie wymknął się z pokoju. *** Mostek Awangardy, jednostki floty imperialnej, był olbrzymim okrągłym pomieszczeniem, wypełnionym bezpłciowym tłumem oficerów w zielonych mundurach i mruganiem stanowisk kontrolnych. Dominujący akcent stanowił pomost, obiegający salę po obwodzie tuż nad głowami milczącej załogi. Ten pomost o umieszczonych w regularnych odstępach oknach, ukazujących panującą na zewnątrz pustkę, zdominowała z kolei obecność jednej tylko osoby - głównodowodzącego Dwunastej Floty Imperialnej, Dartha Vadera, lorda Sith. Dla zgromadzonych na dole ludzi widoczny był tylko jako okryty kruczoczarnym płaszczem i hełmem, zwrócony do nich plecami duch, obserwujący coś z uwagą przez szeroki iluminator. Stał tak już od jakiegoś czasu, kiedy nieznaczna zmiana pozycji dała znać każdemu, kto był spostrzegawczy (a było takich wielu, choć obserwowali go ukradkiem), że Vader ma zamiar wydać jakiś rozkaz. Dowódca nie zadał sobie trudu, by odwrócić się twarzą do swych podwładnych. - Rozmieścić flotę w rejonie Dagobah. Sektor 476 A3 - polecił tylko. Nadal wyglądał przez iluminator, pozwalając wszystkim głowić się na próżno nad strategicznym znaczeniem planety, położonej w równie nieciekawym rejonie galaktyki. *** Leia odsunęła się ostrożnie od pogrążonego we śnie Luke’a. Too- Onebee kiwnął jej głową. - Tym razem to zdrowy sen - powiedział robot. - Przyniesie mu odpoczynek, którego potrzebuje. Leia błądziła po zatłoczonych korytarzach, wdzięczna losowi, że jakoś nikt nie zwraca na nią uwagi. Nic nie przygotowało jej na taki wstrząs. Wraz z generałem przegadała sporo czasu, próbując przemówić Luke-owi* do poczucia obowiązku, zrobić cokolwiek, byle tylko nie wymknął się im ponownie. Chyba wcale ich nie słyszał, aż w końcu zdradził im dokładnie tę informację, której potrzebowali najbardziej - kluczowy element układanki, dzięki któremu wszystko zaczęło do siebie pasować. „Och, Luke”, pomyślała ze współczuciem - „nic dziwnego, że to było takie trudne.” Nadchodzący z naprzeciwka z wielką tacą kanapek See-Threepio gwałtownie oderwał ją od tych myśli. Rozejrzawszy się naokoło i upewniwszy się, że nikt nie zauważy takiego niegodnego damy zachowania, pochłonęła łapczywie cztery z nich, podczas gdy złoty robot udzielał jej wyczerpujących informacji o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. - Dzieje się tyle różnych rzeczy - powiedział. - Podobno wkrótce zapadnie ostateczna decyzja w sprawie położenia nowej bazy. Pan Calrissian i Chewbacca przygotowują Sokoła do lotu, z pomocą Artoo. A ja kręciłem się po trochu po całej stacji, rozmawiałem z komputerami, robotami, a nawet z ludźmi i starałem się zdobyć jak najwięcej informacji na temat tego strasznego łowcy nagród, Boby Fetta, i tego okropnego Jabby Hutta. - Głos robota niemal perfekcyjnie naśladował ludzkie oburzenie. - Nie mogę sobie wyobrazić, jak to możliwe, że kapitan Solo w ogóle zadawał się z taką hołotą. Zresztą Chewbacca powiedział mi, że są dłużni zaledwie trzy tysiące kredytów - nie z własnej winy, ma się rozumieć - a poza tym mieli przecież zamiar wrócić na Tatooine i zapłacić. Leia skrzywiła usta. Aż za dobrze wiedziała, co powstrzymało Hana przed odłączeniem się od sił Rebelii i spłaceniem długu. Wtedy nie brała poważnie możliwości, że może mu grozić jakieś realne niebezpieczeństwo. Była samolubna i teraz on musiał za to płacić. Sokół Milenium widniał na płycie hangaru niczym wytwór chorej wyobraźni jakiegoś obłąkanego astroinżyniera, ale Leia zbyt dobrze znała ten frachtowiec, by mogły ją zwieść jego rozmiary czy niekonwencjonalna konstrukcja. Han lubił nazywać swój statek „najszybszą kupą złomu w galaktyce” i potrafił dokonywać za jego sterami naprawdę zdumiewających rzeczy - wyjąwszy sytuacje, kiedy coś szło nie tak, jak trzeba. Niestety, zazwyczaj coś szło nie tak. Kiedy Leia i Threepio podeszli bliżej, Chewbacca szczeknął im na powitanie, a Lando podniósł maskę spawacza. - Mamy tu jeden mały problem, ale zmywamy się stąd najdalej za jakieś dwadzieścia godzin - oznajmił. - Mam nadzieję, że ze trzy razy sprawdziliście napęd nadprzestrzenny - przypomniała mu uszczypliwie Leia. Wookiee warknął, ale przystojna twarz Lando zmarszczyła się w szerokim uśmiechu. - W czasie tego rejsu nie powinno z tym być żadnych kłopotów. Właściwie twój kapitan Solo może się jeszcze zdziwić, kiedy znowu zobaczy tę łajbę. - Poważniejszym już tonem, zapytał: - Rozmawiałaś z Luke’iem? Leia zapewniła go, że Luke ma się coraz lepiej, ale absolutnie nie nadaje się do tego, żeby lecieć z misją ratunkową na Tatooine. - Tak też myślałem. Lepiej będzie, jak polecimy od razu i spróbujemy „potargować się” o Hana z Jabbą Huttem. Nie żebym myślał, że to będzie takie łatwe. W życiu gościa nie spotkałem, ale twój robot odkrył parę rzeczy, które moglibyśmy wykorzystać, gdyby okazało się to konieczne. See-Threepio zaskoczył wszystkich. - O ile tylko przydam się do czegoś, z chęcią zaproponowałbym swoją pomoc - to znaczy, za pani pozwoleniem, księżniczko. Lando kiwnął głową. - Tym razem twoja znajomość języków może się okazać wcale istotna. Księżniczko? Leia wyraziła zgodę. Sam Threepio nie miał najmniejszego pojęcia, co go opętało, że powiedział coś równie idiotycznego. Rozdział drugi W odległości dwóch i trzydziestu siedmiu setnych parseka od bazy Sojuszu, na bagnistej, zasnutej oparem planecie Dagobah, gigantyczne drzewa ociekały wodą po popołudniowym przelotnym deszczu. Ledwie widoczna we wszechobecnej mgle, podobna do gnoma czy skrzata istota mruczała coś pod nosem, przysuwając ciężką skrzynkę do podstawy olbrzymiego omszałego drzewa. - Ha, od zbyt dawna w tym samym miejscu jestem. Czas już spróbować czegoś innego - powiedziała do siebie. W tym czasie poskręcane korzenie drzewa rozsunęły się na boki, żeby skrzynka mogła swobodnie wsunąć się do środka, po czym opadły na miejsce. Teraz już nic nie wskazywało na to, by w tym miejscu cokolwiek ruszano. - Za bardzo oddalamy się czasem od natury. Sami sobie zasłaniamy świat, stawiamy ściany i dachy. Bywało, że przez cały rok dwa razy tego samego miejsca nie oglądałem, tak. - Stworek zachichotał cicho. - Ha, dawno to było, pewnie, i młodszy byłem, ale… - Wzruszył ramionami. Pomarszczona postać uniosła głowę, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, jak gdyby wdychając samą esencję tego miejsca. Potem, rozejrzawszy się uważnie po otaczającym go trzęsawisku, Yoda wybrał kierunek i ruszył przed siebie niespiesznym krokiem. Od czasu do czasu zatrzymywał się, żeby przyjrzeć się wiszącym mu nad głową gałęziom czy pogrzebać końcem laski pod zwaloną kłodą. Ani razu nie obejrzał się na maleńki domek, stojący na przeciwległym brzegu sadzawki. *** Niemal całkowitym przeciwieństwem Dagobah była sucha, piaszczysta planeta Tatooine. Wątpliwe, czy któryś z jej rdzennych mieszkańców, którym z trudem udawało się wyżyć z uprawy wysuszonej ziemi, słyszał kiedykolwiek o Dagobah, a nawet gdyby, to i tak mało kogo by to zaciekawiło. Większość ludzi na planecie stanowili farmerzy, którzy nigdy nie sięgali wzrokiem dalej niż do stratosfery: od przyjścia na świat aż po dzień, w którym sami obracali się w pył. Rzecz jasna, zawsze zdarzało się paru krewkich młodzików, spragnionych gwiazd, ale bardzo niewielu z tych, którzy opuścili Tatooine, wracało, by zakłócić rutynę następujących po sobie niewzruszenie pór roku i zdobytych ciężką harówką zbiorów. Jeżeli innym mieszkańcom tego świata, Jawom i Ludziom Piasku, zdarzało się w ogóle myśleć o gwiazdach, to i tak nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by ich o to zapytać. Był oczywiście port kosmiczny, którego zadaniem było ułatwić Imperium administrowanie prowincją i ściąganie podatków, a także umożliwić handel z nielicznymi przybyszami spoza planety. Położone w pobliżu portu miasto nazywało się Mos Eisley. W jego wschodniej części znajdowała się dzielnica półświatka, a w niej knajpy dla bywalców przestrzeni kosmicznej, kasyna, a nawet przybytek rozkoszy (zresztą taki sobie). Naturalnie żaden szanujący się farmer nigdy nie zbliżał się do tej okolicy (a przynajmniej nie dowiadywała się o tym jego żona). Któregoś dnia, jak zwykle gorącego i pełnego pyłu, w porcie wylądował pewien szczególnie sponiewierany i na oko byle jaki statek. Szybko przedostał się przez odprawę celną (z powodu jakiejś pomyłki informacja o jego przybyciu w ogóle nie dotarła do zarządu portu). Opuściła go załoga złożona z trzech osób - z czego dwie nosiły czarne wyświechtane kombinezony, a trzecia (zapewne przywódca) okryta była od stóp do głów źle dopasowanym, powgniatanym metalowym pancerzem. Cała trójka przeszła zakurzoną główną ulicą i skręciła w mało komu znany zaułek. Potem zanurkowali w rozsypującą się bramę i wystukali pewien rytm na pomalowanych na zielono drzwiach. Do środka wpuściło ich na pół człekokształtne stworzenie o nieodgadnionym wyrazie twarzy. Kiedy siadali przy usmarowanym stole, z innej części budynku dobiegły ich przytłumione odgłosy hulanki. Wszyscy przyjęli zaproponowane im drinki, ale najwyraźniej przyszli tam w interesach, nie dla przyjemności, bo nie rozmawiali na żadne niezobowiązujące tematy. Jakiś czas później do pokoju wszedł niesamowicie otyły mężczyzna z wyrazem samozadowolenia i pewności siebie, wyrytym na pokrytej bliznami twarzy, i usiadł naprzeciw trzech przybyszy spoza planety. I choć starał się stwarzać pozory, że jest sam, wiadomo było, że w korytarzu czaić się może dowolna liczba uzbrojonych ochroniarzy. - Ach, Boba Fett - uśmiechnął się z wyższością grubas. - No, mój przyjacielu, i cóż to sprowadza cię do tej, hm, „najgorszej z zabitych dechami dziur w galaktyce”? Zdaję mi się, że tak właśnie nazwałeś kiedyś nasz mały światek, czyż nie? - Przywiozłem tu pewien towar, na który zgłaszałeś zapotrzebowanie - odpowiedział spokojnie gość spod uniesionej przyłbicy. - Jeśli cię to interesuje, możemy przedyskutować warunki umowy. Jego rozmówca rozsiadł się wygodniej. - Ho, ho, całkiem śmiało powiedziane, jak na kogoś, kto zadaje się z hołotą i handluje śmieciem. Powiedz no mi lepiej, cóż tam masz takiego, co miałbym według ciebie kupić. - Hana Solo - odpowiedział zwięźle Fett. Człowiek, znany jako Jabba Hutt, zmrużył oczy, próbując właściwie ocenić sytuację. - Masz go tutaj? W Mos Eisley? Z korytarza dobiegł słaby dźwięk, cichy niczym szept. - Zatrzymaj swojego człowieka, Jabba. Nie myślisz chyba, że zostawiłem go bez straży? Gdybym zaczął podejrzewać, że ktoś próbuje mi go ukraść, mogę go zabić stąd, gdzie siedzę. Oczywiście, wolałbym raczej tego nie robić, bo nawet jeśli nie masz zamiaru zapłacić ceny, jakiej żądam, to doszły do mnie plotki, że Imperium też ma go na oku. Nie dostałbym od nich za dużo forsy, ale przypuszczalnie jest wart przysługę albo dwie. Na chwilę zapadła cisza. Jabba dał znak ręką i usłyszeli, jak ktoś wybiega na zewnątrz. Nikt się nie odzywał, póki drzwi wejściowe nie otwarły się ponownie i w pokoju nie stawiło się dwóch ludzi. - Mam szczerą nadzieję, że nie zamierzasz próbować żadnych sztuczek - ostrzegł go Fett - bo byłoby mi naprawdę bardzo przykro, gdyby nie udało się nam ubić takiego świetnego interesu. Widzisz, mam dla ciebie dodatkową atrakcję, która powinna przemówić do twojego specyficznego poczucia humoru. I tak, wszystko zostało ustalone, a wieczorem następnego dnia do obskurnej siedziby Jabby Hutta przywieziono ciało Hana Solo, zamrożone przez Dartha Vadera w odległym systemie Bespin i całkowicie zatopione w jednolitym bloku karbonitu. Oczywiście, Jabba był oburzony, usłyszawszy wyznaczoną przez łowcę nagród cenę, dwukrotnie wyższą od tej, którą sam zaproponował, i całe cztery razy wyższą od tej, którą miał zamiar w ogóle zapłacić. Jednak uświadomiwszy sobie, że w stanie hibernacji Solo może bez końca leżeć sobie w ładowni statku Boby Fetta, nie przysparzając łowcy żadnego kłopotu ani większych kosztów, dobił targu. Wyjąwszy urażoną dumę - bo przecież podyktowano mu cenę - był nawet całkiem zadowolony i kazał zainstalować „posąg” Solo w swojej łazience, gdzie mógł omawiać ze swoim nieruchomym, nieświadomym swego losu więźniem wydarzenia dnia. *** W skrzydle dowodzenia stacji kosmicznej Wolność Leia Organa stłumiła ziewnięcie i ponownie przyjrzała się danym, dotyczącym rozmieszczenia wojsk Imperium. Obiecała sobie, że najdalej za pół godziny da sobie spokój, i raz jeszcze odczytała z ekranu te same słowa, próbując dopatrzyć się w nich jakiegoś wzorca, jakiejś wskazówki co do strategii Imperium. Usłyszawszy za sobą jakiś dźwięk, obróciła się. W drzwiach, podpierając framugę, stał chudy jak tyka Luke. - Hej! - zawołała, zrywając się z miejsca. - Co ty tutaj robisz? - Wypuścili mnie za dobre sprawowanie - uśmiechnął się, podnosząc lewą rękę. Leia rozpoznała szeroki czarny pasek bransolety czujnikowej, zapiętej na nadgarstku. Urządzenie, rutynowo wydawane pacjentom przez sekcję medyczną, zapewniało ciągłe przekazywanie informacji o procesach życiowych, kontrolowanych następnie przez androida medycznego W razie otrzymania niepokojącego odczytu robot wysyłał pacjentowi ostrzeżenie i listę poleceń. W skrajnym przypadku bransoleta czujnikowa uruchamiała głośny alarm, zawiadamiający wszystkich w pobliżu o zagrożeniu życia, oraz emitowała specjalny sygnał naprowadzający, ułatwiający personelowi medycznemu ustalenie miejsca pobytu noszącej ją osoby. - Pomyślałem sobie, że jeśli przypadkiem już skończyłaś, to może zechcesz się przejść i poszukać czegoś do jedzenia. Zaczekam, jeśli jesteś zajęta. - Mogę równie dobrze poddać się od razu - odparła Leia. - Ćmi mi się w oczach. - Odwróciła się, żeby wstawić zakładkę, i wyłączyła konsoletę. Obejrzała się z irytacją, usłyszawszy, że Luke bawi się klamką. - Idę, już idę - rzuciła ostro, zaskoczona jego brakiem cierpliwości. - Wybacz. - Wyciągnął dłoń i wziął ją pod rękę. - Generał Rieekan znowu próbował coś ze mnie wyciągnąć i całkiem już od tego fiksuję. Gdybym chociaż wiedział, o co mu chodzi, może wykombinowałbym coś lepszego, ale sam nie umiem sobie odpowiedzieć na większość z tych jego pytań. - Zmarszczył brwi. - Hmm. Czy był w tym w ogóle jakiś sens? Ależ mam mętlik w głowie. Jak dla Leii było w tym aż za dużo sensu. Musiała założyć, że Rieekan ma swoje powody, żeby wywierać na Luke’u taki nacisk, ale wcale jej się to nie podobało. Postanowiła rozmówić się z nim tak szybko, jak będzie się dało. Zręcznie zmieniła temat. Tych przykrych unikali, jakby na mocy jakiegoś milczącego porozumienia. Poszli do mesy okrężną drogą, zewnętrznym korytarzem, wzdłuż którego ciągnęły się wnęki z wielkimi iluminatorami, wychodzącymi na blask kosmosu. Wolność była obiektem wojskowym i zaprojektowanym oszczędnie, jednak ponieważ bardzo niewiele istot ludzkich, pochodzących z tej czy innej planety, prawidłowo funkcjonuje przez dłuższy czas w całkowicie sztucznym środowisku, malowniczy pasaż służył bardzo istotnym celom. Oczywiście, mało kto z pozostałych miał ten sam zamiar, co Leia i Luke, ale nastrój był spokojny, sympatyczny, a także na swój sposób przytulny. Kiedy dotarli na miejsce, Leia uświadomiła sobie, że Luke przez cały czas trzymał prawą rękę głęboko w kieszeni kombinezonu. Dziwne; nie zauważyła wcześniej, żeby tak się tym przejmował. Poza tym tylko najbardziej uważny obserwator dostrzegłby, że jest bioniczna. - Ej - drażniąc się z nim, spróbowała wyciągnąć mu rękę z kieszeni - nie masz ochoty trochę się popisać tym ślicznym nowiutkim sprzętem? - urwała gwałtownie na widok nagiego kikuta. Luke zarumienił się. - Nie chciałem nikogo przestraszyć. - Nikt się nie przestraszył - odparła krótko. Z przyjemnością zauważyła, że zamiast schować rękę z powrotem do kieszeni poszedł po kawę i kanapki dla nich obojga i przyniósł je do stolika. - Co się stało? - spytała, kiedy usiedli. Była przy tym, jak Too- Onebee zakładał Luke-owi* bioniczną protezę, dwa dni temu. Robot uznał wtedy, że pasuje idealnie. - Pojęcia nie mam - odpowiedział Luke między jednym a drugim kęsem kanapki. - Odesłali ją do warsztatu - podobno coś się nie zgadzało i mogłoby mi kiedyś narobić kłopotów. To było wczoraj. Sprawdzałem dzisiaj, ale jeszcze nie skończyli. - Tak mi przykro, Luke. Wygląda na to, że wszystko układa się przeciwko tobie. - Ha, do czasu. Too-Onebee powinien mnie już niedługo wypuścić, a wtedy interes rozkręci się na dobre. - Skończył kanapkę i usiadł wygodniej, czekając, aż kawa wystygnie. Zapadło milczenie. Luke zobaczył, jak oczy Leii zachodzą mgłą i domyślił się, że dziewczyna myśli o Hanie. Z roztargnieniem poruszył kubkiem, aż kawa zawirowała. Odprężył się, obserwując odblask światła na jej powierzchni. Jego myśli krążyły coraz dalej i dalej, umysł wędrował swobodnie. Światło, barwa i ruch w zatłoczonym pomieszczeniu zdawały się tworzyć kalejdoskopowy wzór, którego był tylko małą częścią. Raz jeszcze uświadomił sobie obecność Mocy, przepływającej przez niego i przez każdą inną żywą istotę; samego spoiwa wszechświata, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy aż do tego pamiętnego dnia, w którym spotkał starego Bena Kenobiego. Później, pod opieką Yody, mistrza Jedi, Luke rozwinął swoją wrodzoną zdolność wyczuwania Mocy i posługiwania się nią. Teraz, nie myśląc o tym, otworzył się na nią tak, jak uczył go Yoda. Nagle zobaczył pięć zakapturzonych postaci, przemierzających piaski Tatooine; i choć nie widział ich twarzy, wiedział, że cztery z nich to Han, Chewbacca, Lando Calrissian i See-Threepio. I to było wszystko. Nagle dotarło do niego, że wpatruje się w rozlaną kawę, ściekającą ze stołu. - Co się stało? - spytała ostro Leia, wycierając blat. - Poparzyłeś się? Luke? Nic ci nie jest? Potrząsnął głową, żeby uporządkować myśli, i poczekał, aż serce przestanie walić jak oszalałe. Było za wcześnie, żeby Sokół Milenium zdążył dotrzeć na Tatooine. Czy powinien powiedzieć Leii, co zobaczył? „W ciągłym ruchu jest przyszłość” - powiedział kiedyś Yoda. Może lepiej zatrzymać to na razie dla siebie. Ktoś podjął decyzję za niego w momencie, gdy z jego bransolety czujnikowej dobiegł metaliczny głos, nakazujący mu usiąść i poczekać, aż zabiorą go z powrotem do centrum medycznego. - Będę tam za minutę - syknął do mikrofonu. - Proszę usiąść i poczekać na przybycie ekipy lekarskiej. - Tym razem polecenie, wydobywające się z okolicy jego nadgarstka, zabrzmiało głośniej. - Sam pójdę - zastrzegł wyraźnie. Zebrane w mesie towarzystwo uprzejmie zignorowało incydent, ale usłyszawszy komunikat centrum medycznego, dwóch starszych oficerów podeszło do stolika, aby zaoferować swoją pomoc. - No nie! - Luke zerwał się z miejsca, złapał Leię za rękę i pociągnął ją na korytarz. Razem przemknęli obok nie spodziewających się niczego sanitariuszy (samych robotów, zauważył z satysfakcją Luke) i popędzili korytarzami. Bransoleta czujnikowa wciąż namawiała Luke’a, żeby usiadł i odpoczął, kiedy Leia zatrzymała się, zdyszana. - Gdzie…? - Do ciebie, oczywiście - odparł jej wspólnik, dysząc ciężko. - Gdzie?! - Leia nie wierzyła własnym uszom. Z korytarza za nimi dobiegał głośny hałas, przypominający pisk hamulców. Jeden z robotów najwyraźniej nie był przyzwyczajony do poruszania się z dużą szybkością przez dłuższy czas. - Szybciej! Luke szarpnął Leię gwałtownie i pobiegli przed siebie. Wyszukiwał taką trasę, żeby manewrowanie utrudniało robotom życie - na przykład zatłoczone korytarze albo laboratorium hydroponiczne (ku wielkiej konsternacji obsługującego je technika). Minąwszy jakiś szczególnie ostry zakręt, usłyszeli, jak jeden z robotów z grzechotem wpadł na ścianę. Kiedy wreszcie zamajaczył przed nimi korytarz, prowadzący do kwatery Leii, zdawało się jej, że nie będzie w stanie zaczerpnąć oddechu - tak długo biegła. - Jeszcze troszkę - ponaglił ją Luke. Kiedy dotarli do drzwi, Leia zatrzymała się i spojrzała na Luke’a nieufnie. Zgięty w pół, z trudem łapiąc powietrze, Luke dusił się ze śmiechu. - Może i jesteśmy zacofani na Tatooine - wysapał - ale tam, skąd pochodzę, jak facet zaprasza damę na kolację, to zwykle potem odprowadza ją do domu. - Złożył jej dworny ukłon, czy może raczej jego parodię. - Dziękuję, panno Organo. To był naprawdę uroczy wieczór. Kiedy Leia zamknęła za sobą drzwi, Luke prawie pożałował, że roboty zrezygnowały z pościgu albo uległy po drodze uszkodzeniu. Naprawdę nie miałby nic przeciwko temu, żeby zawiozły go z powrotem. *** Większość ludzi, pełniących służbę we flocie imperialnej, jak ognia unikało życia szturmowca. W całej galaktyce ta wielka armia skazanych na bezbarwną, niemal anonimową egzystencję mężczyzn (pobór prowadzono w znacznej mierze po to, aby sprostać kontyngentom, wyznaczonym dla każdej planety w Imperium) była narzędziem władzy Imperatora. Większość jej szeregowych członków pragnęło jedynie zakończyć pięcioletnią służbę i wrócić do domu. Oczywiście, nie wszyscy żołnierze imperialnej armii pochodzili z zaciągu. Było w Imperium dość miejsc dotkniętych ubóstwem, by zapewnić nieprzerwany napływ ochotników, dla których wojsko było jedyną szansą na ucieczkę przed ponurą egzystencją. Ochotnicy ci mieli nadzieję na awans i wiedzieli, że dużo ryzykują. Koszt pozyskania i wyszkolenia człowieka do służby wojskowej był często nieznaczny w porównaniu z wydatkami na skonstruowanie i utrzymanie ciężkiego sprzętu, potrzebnego do przeprowadzenia planów Imperatora. W rezultacie ludzkie życie okazywało się często niewiele warte, uzależnione od kosztów znalezienia zastępstwa. Zwiększone ryzyko dotyczyło nie tylko żołnierzy piechoty. Odnoszący sukcesy oficer mógł otrzymać znaczną nagrodę w formie władzy, ale kary za niepowodzenie były zazwyczaj surowe. Krótko mówiąc, dyscyplinę - choć podtrzymywaną przez lojalność wobec Imperium i jego władcy - zaprowadzano przede wszystkim strachem. Odnosiło się to zwłaszcza do nadzwyczaj skutecznej Dwunastej Floty Imperialnej, dowodzonej przez tę siejącą przerażenie zagadkę, lorda Sith, Dartha Vadera. Niezwykłe powodzenie Czarnego Lorda przypisywano czasem nadnaturalnym mocom, zawdzięczanym praktykowaniu starożytnych rytuałów i z dawna zapomnianym w większej części galaktyki wierzeniom. Szeptem opowiadano sobie historie o nieożywionych przedmiotach, unoszących się, by spełnić jego polecenie, oraz o nieudolnych oficerach i innych sługach, którzy drogo zapłacili za swe porażki, uduszeni niewidoczną ręką. Jakiekolwiek było źródło siły lorda Sith, niewielu ośmielało się ją kwestionować. Niewiele wiedziano o osobistym życiu lorda Vadera; prawdę mówiąc, niewielu ludzi chciało zbliżyć się do niego na tyle, by się czegoś dowiedzieć. Nie słyszano o nikim, kto miałby okazję ujrzeć jego twarz, zasłoniętą posępną maską oddechową, czy jakąkolwiek inną część ciała, zawsze zamkniętego we wnętrzu twardej jak diament zbroi, giętkiej a przecież niezniszczalnej, zawsze okrytego spływającym swobodnie ku ziemi czarnym płaszczem. *** Głęboko we wnętrzu niszczyciela gwiezdnego Awangarda lord Vader stał samotnie pośrodku swych surowo urządzonych apartamentów w oczekiwaniu na znak, że Imperator jest gotów, by z nim rozmawiać. Żaden z przebywających na pokładzie ludzi nie był nigdy świadkiem takiej rozmowy. Gdyby tak było, zdumiałby się zapewne, widząc, jak władcza sylwetka Czarnego Lorda zgina się na podwyższeniu w uniżonym ukłonie przed nadnaturalnej wielkości wizerunkiem Imperatora, który wśród migotania pojawił się w powietrzu. Chociaż transmisja na odległości galaktyczne była natychmiastowa, nikt nie wziąłby tej okrytej cieniem zjawy o plamistej cerze za żywego człowieka. Jednak to między innymi dzięki takim spotkaniom w cztery oczy Imperator utrzymywał swoje panowanie w tym ramieniu galaktyki. Imperator przemówił pierwszy. - A zatem, Vader? Zrobiłeś to? Schwytałeś młodego Skywalkera? Czarny Lord spojrzał w oczy swemu panu. W zniekształconym głosie nie zabrzmiał nawet ślad uniżoności - ale wyzwania też nie. - Okazało się, panie, że nie doceniłem jego możliwości. Wymknął się nam na Bespin i nie udało się go odnaleźć. Zapadło mrożące krew w żyłach milczenie. Dla niejednego imperialnego oficera przyznanie się do popełnienia takiego błędu oznaczałoby koniec. Tu także istniała taka możliwość, jednak ów moment minął i nie została ona wystawiona na próbę. Imperator mówił dalej. - Twoje zamiary? - Zakładam, że ponownie dołączył do ostatnich uciekinierów ze zniszczonej przez nas bazy rebeliantów na Hoth. Jak dotąd nie trafiliśmy na ich ślad, ale zaangażowanie w poszukiwania wszystkich sił Imperium nie pozwoli im pozostawać zbyt długo w ukryciu. - Czy to cię satysfakcjonuje? - zapytał prowokująco Imperator. Vader lekko pochylił głowę. - Sądzę, że jest bardziej obiecująca możliwość. Nasze spotkanie bardzo wstrząsnęło chłopcem. Od tego czasu wywieram na nim nacisk poprzez Moc. Nie wyczułem żadnej reakcji, ale też nic, nawet najmniejsze zawirowanie, nie wskazuje na to, by próbował ją jakkolwiek wykorzystywać. - A więc staje się rozsądniejszy. - Tak, zapewne domyślił się, że posłużenie się Mocą mogłoby nas do niego doprowadzić. Jednocześnie jednak obaj wiemy, że czyniąc tak, wypiera się tej części siebie, której nie będzie mógł tłumić zbyt długo. Już wkrótce będzie musiał wykonać następny ruch. Albo, powodowany gniewem i frustracją, zacznie używać Mocy - w którym to przypadku może już wkrótce być tak czy inaczej nasz - albo spróbuje wrócić na Dagobah, do Yody. Nakazałem rozmieścić flotę wokół Dagobah i nic nie wskazuje na to, by już wylądował. Sądzę również, że byłoby dobrze dowiedzieć się jak najwięcej na temat Dagobah. Obecnie planeta poddawana jest dokładnym badaniom. - Vader zamilkł, a Imperator przyglądał mu się spod zmrużonych powiek. - Jak dotąd nie ważyłeś się na konfrontację z Yodą. Czy sytuacja uległa zmianie? - Panie, od kiedy pokonałem Obi-Wana Kenobiego, Yoda jest wszystkim, co zostało z rycerstwa Jedi, wyjąwszy oczywiście młodego Skywalkera. Jest stary i samotny. Czuję, że przechyliły się szale. Trzeba zetrzeć ostatni ślad po Jedi, a wraz z nim zagrożenie, jakie mogliby stanowić dla imperialnego panowania. - Tak, oczywiście. - Imperator uważnie przyjrzał się dowódcy floty. - Postaraj się tym razem właściwie docenić przeciwnika, lordzie Vader - ostrzegł go lodowatym tonem. - Ten młodzieniec ma potencjalne możliwości, dzięki którym mógłby przewyższyć nawet ciebie, gdyby pozwolić im się rozwinąć. Pod żadnym pozorem nie może dotrzeć do Yody. Nie będziemy więcej ryzykować. Syn Skywalkera musi zostać zniszczony, gdy tylko zostanie odnaleziony, bez względu na cenę. Będę czekać na twój raport. Lśniącoczarny hełm pochylił się na znak posłuszeństwa. Obraz rozproszył się. Czarny Lord pozostał w bezruchu znacznie dłużej, niż wymagał tego protokół. Wreszcie wstał i wrócił na mostek. *** Kwatera Luke’a wciąż znajdowała się w medycznym skrzydle Wolności. Leżał na koi i ponuro gapił się w sufit, zastanawiając się nad swoim obecnym położeniem. Nie był z niego zbyt zadowolony. Po pierwsze, była ta sprawa z trzymaniem go pod opieką lekarską. Ręka już się zagoiła, a wciąż działające zakończenia nerwów i mięśnie pokrywały się warstwą skóry, która stanowiła pewną ochronę, jednak nie uniemożliwiała przepływu impulsów elektrycznych, sterujących zarówno jego naturalnymi, jak i bionicznymi mięśniami. Kikut był ciągle jeszcze bardzo wrażliwy na ból (musiał taki być), ale sztuczna ręka zapewniłaby mu znaczną ochronę - gdyby tylko dostał ją z powrotem. Nie miał pojęcia, co mogło spowodować opóźnienie. Wyprodukowanie urządzenia zajęło mniej czasu niż jego naprawa. Nagle przyszła mu do głowy przerażająca myśl: a co, jeśli to nie z protezą był problem, tylko z nim - ze specyficzną chemią jego ciała albo czymś takim? Może nie będzie działać. Ze złością odepchnął od siebie tę myśl. Przecież działała, no nie? Przez prawie dwa dni. Poza tym to nie był jeszcze powód, żeby utrzymywać go w ciągłej niepewności. Nie, musiało być jakieś inne wytłumaczenie. Luke ostrożnie nakazał sobie ochłonąć. Nie było sensu podnosić sobie poziomu adrenaliny, żeby zauważył to ten głupi robot w holu. Zresztą, to i tak były dopiero dwie trzecie jego kłopotów. Zazwyczaj pacjentów nie wypisywano z powrotem do służby, póki ich stan nie mógł być określony jako „stabilny”. A stan Luke’a na pewno taki nie był. Tamtego zwariowanego wieczoru w mesie jego procesy życiowe zamarły właściwie na kilka sekund, przysparzając nie byle jakich obaw Too- Onebee-emu*, który później przez godzinę badał go dokładnie i oglądał ze wszystkich stron. Niepokojąca wizja z Hanem i jego towarzyszami powtórzyła się jeszcze dwukrotnie i Luke najwyraźniej nie miał nad nią żadnej kontroli. Żałował, że nie ma z kim o tym porozmawiać. Próba wyjaśnienia pierwszego przeżycia Too-Onebee-emu* nie przyniosła większych rezultatów i od tej pory Luke siedział cicho - czując, że lepiej zatrzymać to dla siebie. Wciąż jeszcze spał bardzo źle. I choć nic nie pamiętał ze swoich snów, budził się często niewypoczęty i z zamętem w głowie, czując się tak, jakby dręczyło go coś, czego nie zrobił do końca. Rozpaczliwie potrzebował rozmowy z Yodą. Jeszcze zanim dokończył tę myśl, jego podświadomość zaczęła wędrować w poszukiwaniu tej oazy pewności i spokoju, jaka otaczała mistrza Jedi. - Nie. - Luke usiadł na łóżku i przywołał się do porządku. Nie mógł ryzykować, że ponownie zaalarmuje tego robota. Co więcej, obawiał się, że sytuacja może go przerosnąć. Odmawianie sobie prawa do korzystania z Mocy było dla niego niezwykle frustrującym doświadczeniem - to prawie tak, jakby niewidomy człowiek odzyskał wzrok, po czym zgodził się spędzać dzień za dniem z zamkniętymi oczami. Wiedział jednak, że nie ma wyboru, bo póki co, nie panował jeszcze nad Mocą i ryzykował, że ulegnie jej ciemnej stronie - tej straszliwej sile, która usidliła młodego Jedi Dartha Skywalkera i teraz przejawiała się pod postacią Dartha Vadera. Ben Kenobi i Yoda próbowali uzmysłowić Luke-owi*, czym grozi mu przerwanie szkolenia. Teraz zdawał sobie sprawę z tego, jak niestabilna była w istocie jego sytuacja; wtedy - nie. Opuszczenie Dagobah było koniecznością - nawet teraz nie mógł obwiniać się za tę decyzję - ale powrót był przez to tylko ważniejszy. Im więcej o tym myślał, tym bardziej był pewien, że nie powinien zwlekać ani chwili dłużej. Postanowił coś z tym zrobić. Raz podjąwszy decyzję, Luke nie wahał się więcej. Następne dwie godziny spędził przy konsolecie komputera, uważnie studiując rozkład zajęć na ten dzień. Potem wywołał szybko harmonogram dyżurów i raport na temat stanu lotów - jako porucznik eskadry myśliwców, choćby i wyłączony z czynnej służby, miał wystarczające uprawnienia, by obejrzeć obie te rzeczy. Wreszcie ułożył listę starannie rozplanowanych w czasie wiadomości, które powinny dotrzeć do niejakiego kapitana Meraka w różnych miejscach na stacji. Najtrudniejsze zadanie zostawił sobie na koniec. Wywołał lokalną pocztę i napisał następujący list: Adresat: Leia Organa Leio, trudno mi to powiedzieć i mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Odlatuję i muszę to zrobić sam. Boję się, że jeśli nie wyruszę od razu, to już nigdy mi się to nie uda. Wiem, że mieliśmy lecieć razem na Tatooine, żeby pomóc ratować Hana, ale to jest ważniejsze. Wiesz, że nie pisałbym tego, gdybym nie czuł, że Han jest - albo będzie - bezpieczny. Kiedy na Bespin groziło wam niebezpieczeństwo, wiedziałem o tym, pamiętasz? Tamtego wieczoru przy kolacji, kiedy narobiłem tyle kłopotu, zobaczyłem, jak Han i reszta lecą nad pustynią na Tatooine. Od tego czasu miałem tę wizję jeszcze dwa razy i nie miałem tego wrażenia niebezpieczeństwa, które wtedy sprowadziło mnie do was. Muszę zaufać tym przeczuciom. Czasem wydaje mi się, że to wszystko, czemu mogę zaufać. Proszę, spróbuj wytłumaczyć to generałowi Rieekanowi, bo myślę, że by nie zrozumiał. Moc z tobą w twojej pracy, Leio. Żałuję, że nie będę mógł przyłączyć się do was, kiedy będziecie zakładać nową bazę. I Moc z nami wszystkimi, jeśli popełniam błąd. Luke Luke polecił nadać wiadomość za pięć godzin. Dochodzący z konsolety Leii w jej kwaterze sygnał da jej znać, że dostała list, a wtedy tylko jej głos będzie go mógł wywołać. Była to standardowa procedura w przypadku osobistej korespondencji, nie powinna więc zwrócić niczyjej uwagi. Uporawszy się z tym zadaniem, Luke spacerowym krokiem wyszedł z pokoju i zjechał windą na pokład startowy. Kręcił się po okolicy, póki nie znalazł Artoo-Detoo, który kończył właśnie przegląd układu nawigacyjnego jakiegoś myśliwca. - Czy mógłbym poprosić na chwilę o tego robota? - zapytał nadzorującego przegląd mechanika. - Jeśli trzeba, mogę zaczekać. - Jasne, poruczniku. Żaden problem - odpowiedział mechanik i wyznaczył innego robota do skończenia pracy. - Chodź, Artoo - powiedział szeptem Luke. - Mam dla ciebie robotę. Razem podeszli do pobliskiego terminala komputerowego. Mógł wybrać osobną kabinę, ale uznał, że pozostanie na otwartej przestrzeni wyda się mniej podejrzane. - Dobra, zobacz, czy nie mógłbyś sprawdzić, co się stało z moją ręką. Artoo wydał jedno obojętne piśnięcie. Luke gapił się na niego przez chwilę, nim wreszcie go olśniło. - Nie, nie z tą… z tą nową, którą dopiero co zrobili. Artoo zareagował kaskadą niezrozumiałych gwizdów i pisków i podłączył się do terminala. Po kilku sekundach na ekranie pojawił się opis techniczny, a potem zamówienie. - To wszystko? - spytał Luke. Artoo milczał. - Cóż, ja też nie mogę dowiedzieć się niczego więcej, więc chyba obędę się bez tego. Pomożesz mi, staruszku? Przydałbyś się. Artoo wydzwonił elektroniczne potwierdzenie. - Dzięki. W takim razie bierzemy się do roboty. Czas ucieka. Razem, pozornie od niechcenia, poszli do warsztatów. Jak niemal wszędzie na stacji, tak i tam tłumy ludzi i robotów pracowały na najwyższych obrotach nad przygotowaniami do założenia nowej bazy. Wybór zawęził się do dwóch planet w systemie Kranz. Obie praktycznie nie nadawały się do zamieszkania (i z tej przyczyny nie były zamieszkane). Przeprowadzenie inwentaryzacji było podwójnie utrudnione, ponieważ stały personel Wolności pracował właśnie pełną parą nad innym projektem, kiedy zaczęli napływać uchodźcy z Hoth. Luke liczył na to, że powszechne zamieszanie pomoże mu w ucieczce. Szedł wzdłuż stosów części zamiennych i sprzętu, odpowiadając na powitania wielu członków załogi. - Pewnie przyjemnie zrobić sobie wakacje? - zawołał przyjaźnie jeden z mechaników. - Wakacje, dobre sobie! - odpowiedział Luke, upewniwszy się, że usłyszy go kilka osób. - Myślałem, że zagonię się na amen! - Obrzucił parę stołów krytycznym spojrzeniem i wskazał palcem jakiś skomplikowany mechanizm, który tam wypatrzył. - Oho, to jest to, czego potrzebuję. Obejrzał go uważnie ze wszystkich stron i wsadził pod pachę. Uśmiechnął się porozumiewawczo do młodej kobiety, która podeszła właśnie do sterty, żeby coś na nią dołożyć. - Musiałem się upewnić, że tym razem to jest to, o co mi chodziło - powiedział i poszedł w stronę hangaru. *** W południe od gorących, zakurzonych ulic Mos Eisley odbijał się oślepiający blask bliźniaczych słońc Tatooine, toteż większość mieszkańców miasta wyszukiwała sobie powód, żeby prowadzić interesy w zamkniętych pomieszczeniach lub pod ziemią (gdzie znajdowała się większość budynków). Bardzo niewiele ciekawskich oczu dostrzegło śmigacz, zbliżający się do granic miasta. Przy zwieńczonym kopułą wejściu do jednej z podziemnych tawern portu wysiadło z niego trzech pasażerów. Śmigacz oddalił się w stronę centrum miasta. Wygląd ogromnego Wookiee’ego, który zapytał o pokój, mógłby wprawić w konsternację mniej doświadczonego oberżystę, ale znudzony pomocnik ziewnął tylko i wpisał na listę gości Wookiee’ego imieniem Chewbacca i człowieka Calrissiana, na pobyt na czas nieokreślony. Podróżujący z nimi złoty robot nie został zaszczycony nawet odrobiną uwagi, ani wtedy, ani później, kiedy wraz z Calrissianem udał się do miasta. Wrócili po kilku godzinach z ponuro zwycięskimi minami i zaszyli się w swoich pokojach. Goście nie dawali znaku życia aż do rana, kiedy to See-Threepio samotnie opuścił zajazd. Po drodze do wschodniej części miasta łagodniejsze światło Tatoo I muskało wypolerowany złoty pancerz Threepio, wydobywając z niego lekko różowy odcień. Robot działał i wyglądał jak nowy; kąpiel w gorącym oleju pozwoliła mu pozbyć się brudu i piachu, który przylgnął do niego w czasie podróży z Bestine (leżącego jakieś pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Mos Eisley). Zostawili tam na dnie szerokiego kanionu Sokoła Milenium, nie chcąc uprzedzać miejscowych o swojej obecności. Odszukanie Hana nie było trudne, jako że Jabba Hutt, ten podejrzany typ, parający się handlem kosztownościami i rupieciami spoza planety, z wielką przyjemnością wykorzystał tarapaty koreliańskiego przemytnika jako przykład niezwykłej skuteczności swoich działań. Przysłuchującemu się lokalnym plotkom Calrissianowi wydawało się, że wyczuwa w jego zachowaniu względem więźnia nadmiar pewności siebie. Obwody Threepio zaczynały dosłownie iskrzyć na samą myśl o tym, że ten podły Jabba Hutt traktował kapitana Solo jak jakiś mebel. Lando zauważył wprawdzie, że ludzie traktują meble jak rzecz oczywistą, zauważając dopiero ich zniknięcie, ale niezbyt poprawiło mu to humor. Teraz See-Threepio zamierzał namieszać trochę w życiu Jabby Hutta. Wschodząca Tatoo II przegnała precz ostatnie resztki niesamowitej porannej mgły Tatooine. Robot zbliżał się właśnie do mniej reprezentacyjnej dzielnicy portowego miasta. Jego czujniki olfaktoryczne wskazywały obecność wielu rzeczy, o których wolałby nic nie wiedzieć. Jego stawy zadrżały, wiernie naśladując ludzki dreszcz. Musiał zmuszać się do dalszego marszu. Spróbował podtrzymać słabnącą odwagę i podnieść się na duchu, mówiąc do siebie poniżej granicy słyszalności. - W końcu zgłosiłeś się do tego na ochotnika, wiesz przecież. Poza tym kapitan Solo wyciągnął cię z niejednych tarapatów i należałoby mu się zrewanżować. Prawda, że wpakował nas parę razy w kłopoty… No nie, a to co takiego? Och, nie, jest ich tu więcej!… - Szare kształty oderwały się od stosu odpadków i przebiegły obok przerażonego robota. - Jakieś szkodniki, to wszystko - powiedział sobie uspokajająco. - Wcale bym się nie przestraszył, gdybym wiedział, co to za jedne. Pan Luke miał na nie jakąś nazwę, prawda? Szczury pustynne. Tak, właśnie tak, szczury. - Z każdym zdaniem był coraz bliżej celu swojej wędrówki. - Mam szczerą nadzieję, że nie dorwie mnie żaden szczur. *** Jasno oświetlone korytarze zaczęły wywierać na Luke’u niemal klaustrofobiczne wrażenie. Stłumił odruch paniki - pamiętał o bransolecie czujnikowej, wciąż zapiętej wokół jego nadgarstka. Oczywiście, mógł ją zdjąć, ale przerwa w przepływie danych mogłaby zostać zinterpretowana jako jego śmierć, a wtedy wszystko by się wydało. Później powinna się przydać do odwrócenia uwagi, ale skorzystanie z niej przedwcześnie przekreśliłoby jego plany. Dotarłszy do hangaru przeznaczonego dla jednostek z Hoth, chłopak podszedł bez pośpiechu do pełniącego tam służbę technika. Artoo cicho potoczył się za nim. Luke zauważył tego młodego człowieka na Hoth; był to rekrut o idealistycznym nastawieniu, darzący autentyczną miłością statki, którymi się zajmował, i chyba pod wrażeniem legendy, która urosła wokół umiejętności pilotażu porucznika Skywalkera. Luke nigdy nie popierał ani nie zachęcał nikogo do takiego spojrzenia na sprawę i czuł się winny, wykorzystując entuzjazm młodszego kolegi, ale miał zamiar zrobić to i tak. Przybrał najlepszy ze swoich uśmiechów powracającego bohatera i poklepał technika po plecach. - XV-716 gotowy? - zapytał, wskazując jeden z X-skrzydłowców w rzędzie. - Tak jest, poruczniku Skywalker. Właśnie skończyłem. Minutę temu był tu kapitan Merak, ale wezwano go gdzie indziej. - Tak, wiem. Przysłali mnie, żebym poleciał za niego. - Mrugnął do młodszego mężczyzny. - Tak naprawdę, to chyba plątałem im się pod nogami i chcieli się mnie pozbyć. - To wywołało uśmiech na twarzy technika, który mógł sobie swobodnie wyobrazić, na co stać porucznika Skywalkera, kiedy chce, żeby go przydzielili z powrotem do służby na myśliwcu. - Powinniśmy szybko wystartować - ciągnął niedbałym tonem Luke. - Mam po drodze dostarczyć jedną przesyłkę. - Wyjął spod pachy urządzenie i rzucił je mechanikowi. - Znajdź mi kontener ze spadochronem, jeśli możesz, i zapakuj to do niego. Muszę jeszcze sprawdzić coś przy sprzęcie. - Tak jest, sir… ee, pomóc panu? - Jak będę potrzebował pomocy, zawołam. Dzięki, Eril. Mile zaskoczony, że jego bohater pamiętał jego imię, Eril popędził do magazynu. Kiedy szperał w poszukiwaniu właściwego wyposażenia, uświadomił sobie, że nie sprawdził, czy porucznik Skywalker dostał pozwolenie na start. Ponieważ jednak porucznik najwyraźniej się spieszył, postanowił nie przerywać pracy i przygotować statek. Przed samym startem będzie mnóstwo czasu na dopełnienie formalności. Luke zajrzał do szatni. - Mam, Artoo. O to chodziło. Wbiegł do środka i znalazł sobie kombinezon z odrażająco skomplikowanymi paskami i zapięciami. Udało mu się go wreszcie włożyć z pomocą Artoo, ale zabrało mu to ponad dwa razy więcej czasu niż zwykle. Poprowadzenie statku w porównaniu z tym to pestka. Wszystko, z czym nie będzie mógł sobie poradzić, zrobi na jego polecenie Artoo. Artoo dałby sobie pewnie radę sam, jeśli już o tym mowa. - Jeszcze jedno - powiedział Luke, mocując się z zapięciem pod szyją. - Zawołaj tego robota pomocniczego z holu. Artoo wyturlał się tylnym wejściem na przylegający korytarz i odezwał się do maszyny, która była właściwie automatycznym wózkiem, opatrzonym ramieniem manipulatora. Luke ponownie sprawdził wszystkie zapięcia, tłumacząc robotowi pomocniczemu: - Mam tu coś, co trzeba zanieść do korytarza E-17 i wrzucić do zsypu obok zewnętrznego luku. - Podwinął lewy rękaw i trącił zamek bransolety. Kiedy się nie otworzyła, natychmiast podsunął ją Artoo, jednak robotowi także nie udało się jej rozpiąć. Odsunął od siebie narastające wrażenie paniki. - Co jest…? - Zwykła zapinka powinna ustąpić pod dotykiem dłoni. To nie była bransoleta, którą dał mu tydzień temu Too-Onebee. Ale jakim…? Było już za późno, kiedy usłyszał starannie modulowany głos. - Proszę usiąść i odprężyć się… - Przetnij - polecił Artoo. Ale szczypce z karbondynowanej stali porysowały tylko zewnętrzną powłokę urządzenia, uruchamiając sygnał alarmowy. Luke okręcił się na pięcie, ale było już za późno. Przez zamykające się rozsuwane drzwi zobaczył, jak Eril stoi na zewnątrz z ustami otwartymi szeroko ze zdumienia. *** Na pokładzie imperialnego statku zwiadowczego LV-71-IV, znanego mniej oficjalnie jako Jastrząb IV, czteroosobowa załoga rozpoczynała właśnie ostatnią serię poszukiwań przed powrotem na swój statek macierzysty, Awangardę. W zatłoczonej kabinie pierwszy i drugi pilot, wysocy mężczyźni o bladej cerze, typowej dla ludzi, którzy związali swoją karierę z przestrzenią kosmiczną, zajmowali się prowadzeniem niewielkiego pojazdu patrolowego i utrzymaniem go na stałym kursie ponad powierzchnią planety. Jeśli nawet obowiązki nie wymagały od nich najwyższego skupienia, to w układzie ich ramion czy w wytężonym wzroku nie było nic, co by na to wskazywało. Za ich plecami stał znudzony kapitan, chudy oficer o surowym, władczym wyglądzie. Od czasu do czasu zaglądał przez ramię czwartemu członkowi załogi. Był nim krępy, mocno zbudowany młody człowiek w prostym czarnym kombinezonie technika. Tak jak pozostali, pracował w milczeniu, pochylony nad konsolą opatrzoną licznymi ekranami i wskaźnikami, ale w całkowitym zaabsorbowaniu pracą nie udawało mu się zachować służbistej postawy, której wymagała zwykle obecność starszego stopniem oficera. Jego towarzysze nie wiedzieli o tym, ale pochłaniało go coś, czego doświadcza się jeden jedyny raz w życiu. Znajdująca się pod nimi planeta była całkowicie niezbadana i nie istniały jej mapy. Z jakiegoś powodu jej położenie nie było nawet wymienione w bankach danych niszczyciela gwiezdnego. Zadaniem Hobba Koszka, technika drugiej klasy, a także innych specjalizujących się w czujnikach techników na innych statkach zwiadowczych, było dokładne zbadanie powierzchni planety. Miało ono posłużyć do przygotowania akcji naziemnej, a może również założenia bazy na planecie. Oficjalnie do obowiązków Koszka należał nadzór nad czujnikami, przesyłającymi dane do komputerów statku, na wypadek jakiejś awarii. W rzeczywistości robił jednak znacznie więcej. Podczas gdy nawet kapitan potrafiłby zinterpretować pojedynczy odczyt każdego ze wskaźników, ten szczególny technik przeprowadzał w myślach syntezę dziesiątków odczytów - spektroskopowych, temperaturowych, barometrycznych, geologicznych i biologicznych - w niezwykły wizerunek powierzchni planety. Właściwie, tam, gdzie reszta załogi, wyglądając przez iluminator, widziała zobaczyć grubą pokrywę chmur i od czasu do czasu przebłyski bujnej zieleni, pozwalające domyślać się bodowy powierzchni tej wilgotnej planety, Hobb Koszk dostrzegał nie tylko poszczególne istoty czy formy życia, ale także sposób, w jaki planeta funkcjonowała jako pewna żywa całość. Zgrzytliwy głos kapitana, dobiegający zza pleców Koszka, wyrwał go z zamyślenia. - No i jak? Wciąż nic? Czy to właśnie będziemy musieli zameldować? Nikt cię nie prosił, żebyś znalazł Yodę sam, we własnej osobie. Masz znaleźć obszary zamieszkane lub cywilizowane. Technik odpowiedział przecząco. Kapitan obrócił się na pięcie i zaczął wprowadzać do stojącego obok terminala meldunek. - Ha! A mówili, że jesteś najlepszy - mruknął. - Jeśli będziemy dalej posuwać się w tym tempie, to skończymy, przeszukując tę oślizgłą błotnistą dziurę na piechotę. Koszk poczuł się dotknięty krytyką kapitana. Jego pełen wyższości i pogardy głos zepchnął go ze szczytów jego oczarowania eksploracją planety Dagobah w ponure wody jego szarej egzystencji. Wściekły, wrócił do swoich instrumentów. A więc ktoś powiedział, że jest najlepszy? Cóż, był najlepszy i miał zamiar im tego dowieść. Może wtedy dostałby awans i przeniesienie z tego cuchnącego statku - może nawet stanowisko w jakiejś ekspedycji naukowej. Nie to co tu, gdzie zawsze przypadała mu w udziale czyjaś czarna robota. I zawsze pod komendą jakiegoś idioty, wydającego bzdurne rozkazy. Problem polegał na tym, że wymagało to czegoś więcej niż tylko pobożnych życzeń. Ta planeta była jak prawdziwy klejnot. Aż roiła się od życia, ale jeżeli były na niej jakieś inteligentne gatunki, to tak dobrze dopasowały się do ekosystemu, że nie zostawiały żadnych śladów - prawdziwa rzadkość w galaktyce. Większość zamieszkanych planet wykazywała wyraźne oznaki działalności człowieka. Niektóre (w szczególności jego rodzinny świat) sprawiały wrażenie dotkniętych jakąś okropną chorobą. Nie Dagobah. Była najzdrowszą planetą, jaką zdarzyło mu się oglądać. Kiedy statek patrolowy wyruszył w drogę powrotną, Hobb zabrał się do przeglądania zebranych danych. Szukał jakiegoś nowego punktu widzenia, może bardziej subtelnego podejścia. *** Część administracyjna Wolności była równie zatłoczona, co cała reszta stacji. Nawet wnęki przy iluminatorach przekształcano w miejsca do pracy i dyskusji. Korytarzami płynął nieprzerwany strumień pieszych; panowała atmosfera cichego wyczekiwania. Paru ludzi poczuło się trochę zaszokowanych, rozstępując się, żeby przepuścić uzbrojony patrol straży, eskortujący pilota myśliwca w stroju bojowym i robota pokładowego. Tym, którzy rozpoznali Luke’a, trudno było zapomnieć gorzki wyraz jego twarzy. Strażnicy doprowadzili swojego podopiecznego do nie oznakowanych drzwi. - Porucznik Skywalker, sir - oznajmił najstarszy stopniem czekającemu w środku człowiekowi. Generał Rieekan powoli wstał od stołu konferencyjnego. Skinął strażnikowi głową. - Dziękuję, podporuczniku. Proszę go wprowadzić. Pan ze swoimi ludźmi może poczekać na zewnątrz. Z niewzruszonego oblicza zaczepnie spoglądały na Rieekana płonące blaskiem niebieskie oczy. Przez całą minutę odpowiadał chłopakowi spojrzeniem, potem wskazał mu krzesło. - Usiądź, Luke. Zły i upokorzony, Luke nie ufał sobie na tyle, żeby się odezwać, potrząsnął więc tylko krótko głową i nie ruszył się z miejsca. Generał Rieekan odczekał chwilę, po czym podszedł do drzwi i zamknął je. - Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedział. - Może powie mi pan łaskawie, do czego to właściwie doszło - odpowiedział bezbarwnym głosem pilot. - Do próby przywłaszczenia sobie pojazdu wojskowego, nie mówiąc już o dezercji - wyrecytował generał. - A wypuściłby mnie pan? - zapytał agresywnie Luke. - Widziałem swoją dokumentację lekarską. - No, niech Rieekan się trochę zdziwi. - Nie ma żadnego powodu, żeby odkładać mój powrót do służby. A co z tym? - Luke uniósł do góry zmaltretowaną bransoletę czujnikową. - I z tym - warknął, machając kikutem drugiej ręki. - Co takiego zrobiłem, że mi pan nie ufa? Generał Rieekan usiadł i tym razem, zanim się odezwał, zaczekał, aż Luke zrobi to samo. Wydawał się stary i zmęczony. - Bransoleta ma służyć w takim samym stopniu twojemu bezpieczeństwu, co czemukolwiek innemu, ale to prawda. Gdybyś próbował jakiś sztuczek, zawsze mógłbym cię odszukać. I masz rację, wszystkie pozostałe opóźnienia to pretekst, żebyś nie ruszał się z miejsca, póki nie podejmę decyzji. Sprowokowałeś mnie do działania; częściowo spodziewałem się tego. Rozprostował dłonie i przyglądał im się przez minutę, potem mówił dalej. - Pracujemy ze sobą od ponad roku i mam wiele uznania dla twoich umiejętności. - Urwał i przyjrzał się Luke-owi* badawczo, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. - Ale nauczyłem się, żeby nigdy nie lekceważyć przeciwnika. Musiałem przyjąć, że możliwe jest, że lord Vader ma na ciebie jakiś wpływ. Luke zaczął protestować, ale Rieekan nie dał mu się odezwać. - Pozwól mi skończyć. Nazwałeś go ojcem. Nie twierdzę, że zawarliście we dwóch jakieś porozumienie, ale z jakiegoś powodu pozwolił ci się wymknąć. Stawka jest za wysoka, żebym mógł wypuścić cię samego. - Przykro mi, Luke, przede wszystkim dlatego, że gdybyś nie ośmielił się zmierzyć z Vaderem, do niczego takiego by nie doszło. - Wtedy nadszedł cios. - Od tej pory będziesz przebywać w swojej kwaterze, pod strażą i do odwołania. Oszołomiony, Luke czuł, jak ogarnia go nieznośne zimno. Nie widział, jak przygnębiony generał podchodzi do drzwi, żeby porozmawiać z dowódcą straży. Zacisnął rękę na oparciu krzesła, nie mogąc powstrzymać gotujących się w nim frustracji i gniewu - od wielu dni tak starannie tłumionych. Wszystko zawrzało w nim ze złości, kiedy jego umysł próbował wyswobodzić się z krępujących go więzów. Do dudnienia krwi dołączył tętniący, świdrujący w uszach dźwięk, pogrążając go w zgiełku. Generał Rieekan zaczął wydawać strażnikom odpowiednie instrukcje, ale przerwało mu chrapliwe wycie syreny powszechnego alarmu. Ludzie pobiegli na stanowiska bojowe, a Rieekan zawrócił w stronę konsolety, żeby odebrać priorytetową wiadomość. - Co się dzieje? - zawołał. - Sir, znaleźliśmy się pod wpływem pola siłowego - nadeszła odpowiedź z centrum kontrolnego - natężenie dziesięć koma sześć i rośnie, pochodzenie nieznane. Nie było żadnego ostrzeżenia; nagle po prostu zgniotło nam dwa zewnętrzne dźwigi. Natychmiast uaktywniliśmy osłony i nie ponieśliśmy dalszych strat, ale zdaje się, że pole otacza ciasno całą stację, i cały czas rośnie - już jedenaście koma trzy. - Żadnych statków imperialnych albo zakłóceń, które mogłyby wskazywać na obecność antyradaru? - Nie, sir. - Szukajcie dalej. Zaraz tam będę. - Właśnie odwracał się w stronę drzwi, kiedy do środka wpadła Leia. - Świetnie, że tu jesteś, księżniczko. Lepiej… - urwał na widok wyrazu wstrząsu na jej twarzy. - Luke - szepnęła. Rieekan popatrzył tam gdzie ona. Młody pilot siedział mniej więcej tak, jak zostawił go generał, z zaciśniętymi szczękami i zamkniętymi oczami. Jego twarz miała barwę popiołu; oddychał powoli i z trudem. Powietrze w pokoju było prawie naelektryzowane i Leia poczuła, jak włosy na karku stają jej dęba. Jak zaklęci patrzyli, jak durastalowe oparcie krzesła odkształca i wygina się pod jego kurczowo zaciśniętymi palcami. Przez twarz Luke’a przebiegł szybki skurcz. - Nie - zawołał ochrypłym głosem. - Nie! Tylko dla wiedzy, dla wiedzy i do obrony - powiedział do siebie. - Nagle otworzył oczy i przyglądający mu się ludzie czuli niemal, jak rozkazuje wszystkim mięśniom swego ciała rozluźnić się. Wreszcie mu się udało. Drżącą ręką dotknął czoła i opadł ciężko do przodu na pogiętym krześle. Oficer Defensywy nie musiał nikomu mówić, że niewidzialna siła ustąpiła. Leia podeszła do Luke’a i sięgnęła ręką do jego policzka. - Przepraszam - wymamrotał. - Nie chciałem… - Co się stało? - spytała. Luke wziął się w garść. - Straciłem cierpliwość, to wszystko - powiedział, tyleż na jej użytek, co na swój. - Wiesz, bywa, że czujesz się tak, jakbyś chciała walnąć pięścią w mur i przebić go na wylot. I to… wymknęło się spod kontroli. Leio - wyszeptał przerażony - ona mnie wzywa. Ciemna strona. Zawsze. Rieekan wciąż siedział przy konsolecie. Luke odwrócił się do niego. Odezwał się spokojnie, ale w jego wzroku było coś nieustępliwego. - To ciemna strona Mocy próbuje przejąć nade mną kontrolę. I uda jej się to, chyba że wrócę na Dagobah. Może pan pozwolić mi odlecieć - oznajmił stanowczo - albo zabić mnie od razu. Rieekan wolno pokiwał głową. - Na Dagobah nauczysz się nad tym panować? - Popatrzył na Luke’a i dostrzegł w jego twarzy odbicie własnych lęków. - Dopilnuję, żebyś miał wszystko, co będzie ci potrzebne. Powodzenia, poruczniku - dodał ze szczerą troską w głosie. - Powodzenia. Rozdział trzeci Rezydencja, do której zbliżał się Threepio, składała się z przycupniętego, skąpanego w słońcu kamiennego wejścia i podziemnego kompleksu pomieszczeń mieszkalnych. Ozdobny wygląd murów sugerował wyszukany smak poprzednich właścicieli, ale kłujący w oczy klomb o kształcie posągu psuł cały efekt. (Wbudowany w klomb zraszacz nie działał od dawna i nieliczne rośliny zbrązowiały i uschły.) Złocisty robot przybrał swoją najbardziej pompatyczną pozę i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył obszarpany typ o małych oczkach i ostrych rysach, za to obdarzony fantastycznych wręcz rozmiarów nosem. Obrzucił See- Threepio cierpkim taksującym spojrzeniem. - Czego? - zapytał groźnie przez nos. Robot przełączył odwagę na najwyższe obroty. - Dzień dobry panu. Tłumacz i android protokolarny C 3PO, do usług. - Ukłonił się dystyngowanie. - Mam pilną wiadomość dla pana Jabby Hutta. Na służącym (o ile to nim właśnie był) nie zrobiło to większego wrażenia. - Nie mów. A kto cię przysłał? - Jestem osobistym wysłannikiem Jej Wysokości księżnej na Grammarty z planety Aeria. - Nie mów. No więc, czego? - Wiadomość ta jest osobistej i prywatnej natury i przeznaczona jest wyłącznie dla uszu pana Jabby Hutta. Jeśli będzie pan tak uprzejmy i przekaże mu moje wyrazy szacunku, pewien jestem, że przyjmie mnie bez wahania. - Nie mów. Już to kiedyś słyszałem. - Drzwi zatrzasnęły się robotowi przed nosem. Threepio dawno temu przyzwyczaił się do tego rodzaju ludzkiego zachowania, czekał więc ze złudnym wyrazem niewyczerpanej cierpliwości. - Jabba nie zna żadnej księżnej Grammarty, więc lepiej stąd spływaj - zachichotał ochroniarz, kiedy drzwi otworzyły się ponownie. Spróbował zatrzasnąć je z powrotem, ale z niewyjaśnionych przyczyn stopa robota utkwiła w szparze. - No nie, no nie. Tego się obawiałem. Błagam o trochę cierpliwości. Bardzo możliwe, że pan Jabba Hutt nie rozpoznał tytułu mojej pani. Jeśliby mi pan pozwolił… - Słuchaj mnie, ty polerowana puszko po konserwach. Jak mówię, że nie, to nie… - ochroniarz podniósł głos, Threepio także. - …to wyjaśnić, z pewnością udałoby się nam dojść do jakiegoś… Głośny spór został przerwany przez ryk wściekłości: to na baryłkowatych nogach wkroczył do akcji pokryty paskudnymi bliznami Jabba Hutt. - Powiedziałem, że masz go spławić! - zagrzmiał. - Ale… ee… - wyjąkał nosowy głos, podczas gdy jego właściciel próbował wymyślić odpowiednią wymówkę. See-Threepio skorzystał z zamieszania, żeby w całości prześlizgnąć się przez drzwi i złożyć Jabbie niski oficjalny ukłon. - Księżna pani na Grammarty, lady Djuwanna z Nont, przesyła panu… - Djuwanna? Djuwanna Porterkey? - zarechotał grubas. See-Threepio nawet się nie zająknął. - …wyrazy najgłębszego podziwu, a pamiętając pańską uprzejmość i życzliwość… - Życzliwość, a to dobre. Następnym razem, jak ją dorwę, skręcę jej kark. Dobra, założę się, że to nic wielkiego. Czego chce? - Opłakawszy śmierć męża, świętej pamięci księcia, i znalazłszy się w ciężkim położeniu, na które nie ma żadnego wpływu, pani moja szuka opieki i schronienia… - nic więcej nie udało mu się powiedzieć. - Wynoś się! Jeśli jej się wydaje, że może tu wrócić ze skomleniem po tym, jak uciekła z tym zafajdanym niedojdą… - Wściekłość Hutta wzięła górę. - Wynocha!!! Threepio nie tracił czasu na zgłaszanie obiekcji, a tylko postarał się znaleźć na zewnątrz i poza zasięgiem ciężkich drzwi, które zamknęły się za nim z hukiem. I to mógłby być równie dobrze koniec całej sprawy, ponieważ przyjaciółka handlarza z Tatooine mocno zraniła jego dumę, opuszczając go parę lat temu. Jednak ludzka natura ukazała kolejne ze swych dziwactw. Z niewyjaśnionych przyczyn Jabba zaczął wspominać dawne, na wpół zapomniane plany i uczucia. Poza tym, uspokoiwszy się nieco, przypomniał sobie urodę tej kobiety i musiał uczciwie przyznać, że sam nie należy już do najsmaczniejszych kąsków. Zaledwie dwie godziny później nosaty ochroniarz wybiegł na dwór w poszukiwaniu egzaltowanego posłańca. Wpadł prosto na Threepio - który został po prostu pod drzwiami, czekając na kolejną okazję. - Może byś tak przekazał mi tę wiadomość jeszcze raz - polecił Hutt, kiedy Threepio ponownie dostał się do środka. Android dysponował znacznym doświadczeniem w stosunkach pomiędzy ludźmi a robotami, ale nigdy jeszcze nie miał do czynienia z tematem, który miał teraz przedstawić. Przyspieszył taktowanie wewnętrznego zegara i podjął decyzję. - Drogi panie, pani życzyła sobie, abym powiedział, że po długim namyśle, wylawszy morze łez, postanowiła zaakceptować pańskie oświadczyny i prosi, abyś po nią posłał. - Oświadczyny?! - osłupiał przedsiębiorca. Nie przypominał sobie wyraźnie żadnych propozycji małżeństwa, ale przecież to było tak dawno, a on w swym zapale złożył tej kobiecie niejedną głupią obietnicę. Jabba Hutt był przezornym człowiekiem. W świecie, w którym postanowił zamieszkać, zwykłe przetrwanie wymagało umiejętności znalezienia się w każdej sytuacji. Jednakże jego życie osobiste nie było szczególnie radosne, tu zaś chodziło o kobietę, która swego czasu okazała mu najwięcej serca (aczkolwiek wtedy sądził raczej, że okazuje zainteresowanie jego pieniędzmi). Poza tym miał już wszystko, co można było kupić za pieniądze - elegancki dom, wysoko postawionych znajomych, swego rodzaju władzę na kilku światach. Piękna żona byłaby uwieńczeniem jego osiągnięć, a przynajmniej tak mu się zdawało. Stosownie do tego podjął decyzję. - Gdybyś po nią posłał, doszlibyśmy chyba do jakiegoś porozumienia. - Dziękuję panu - odpowiedział z wdzięcznością Threepio. - Pani była tak pewna pańskiej uprzejmości i łaskawości, że jest już wręcz w drodze. Będzie tu pojutrze. Zapowiedź ta zaskoczyła trochę kupca, znajdował się jednak na obcym terytorium, a od dawna nie zdarzyło mu się pozwolić sobie na to. Mimo całego obeznania ze sprawami mężczyzn, miał raczej znikome doświadczenie, jeśli chodzi o kobiety - czego przyczyną była jego specyficzna uroda i usposobienie. Zanim zdążył zaprotestować, robot wyminął go i zszedł po schodach do części mieszkalnej. Threepio obrzucił pomieszczenie badawczym, raczej krytycznym spojrzeniem. - No nie, to się po prostu nie nadaje. - Uważnie obejrzał zaniedbane mieszkanie. Do kompletu było tam jeszcze dwóch wynajętych drabów, którzy rozsiedli się w narożnych krzesłach, wyciągając brudne buty na niskim, niegdyś eleganckim stoliku. - Choć muszę przyznać - dodał dyplomatycznie - że stwarza wiele intrygujących możliwości. Właściciela mieszkania zaniepokoiła nieco impertynencja robota. Dawno pozbyłby się człowieka, który ośmieliłby się na taką bezczelność. Jednak człekokształtny robot był ostatecznie tylko maszyną, przypuszczalnie wyposażoną w encyklopedyczną wiedzę na tematy związane ściśle z jej specjalnością, toteż obecni w pokoju ludzie uznali jego wyrok. Tak czy inaczej, Threepio zinterpretował minę gospodarza jako sygnał, że małe pochlebstwo byłoby wcale pożądane. - Ten dywan ma bardzo przyjemną barwę - co za uroczy odcień ochry - i wydaje mi się, że znakomicie pasuje do fioletowych mebli, ale czy zastanawiał się pan kiedyś nad inną kolorystyką? Co by pan powiedział na połączenie ochry w z kolorem kremowym, ciepłe i wyrafinowane? - trajkotał entuzjastycznie robot. - Cóż by to było za wspaniałe miejsce do przyjmowania gości. Oczywiście, miewa pan gości? - paplał dalej Threepio, kontynuując obchód siedziby Jabby, prowadząc za sobą osłupiałe towarzystwo. - Wyobrażam sobie, że taki wybitny obywatel jak pan musi urządzać przyjęcia, o których rozprawia całe miasto. Rzecz jasna, księżna pani wręcz uwielbia imprezy, od których całemu wytwornemu towarzystwu rzednie mina. Wyglądało na to, że Lando Calrissian wybrał dla niego właściwą strategię. Wymagała ona sporo gadania - co jak najbardziej odpowiadało rozmownemu robotowi - ale w ciągu godziny powierzono Threepio zadanie przemeblowania pokoi w taki sposób, aby mogła w nich zamieszkać dawno utracona ukochana Jabby. *** Dwa dni później, kiedy domostwo Jabby znalazło się w szczytowym punkcie wywołanego przez Threepio chaosu, przyszła kolej na ruch jego towarzyszy. Księżna Djuwanna miała przybyć tego dnia wieczorem i Jabba Hutt w towarzystwie dwóch ochroniarzy wybrał się do miasta, żeby sprawić sobie nowy garnitur, zanim pójdzie po nią do portu. W ten sposób Threepio został sam z pozostałymi czterema ochroniarzami, aby odebrać ostatni transport nowych mebli. Zręcznie polecił jednemu z nich, żeby zorganizował złożoną z dwóch innych goryli ekipę, która rozładuje transport. Przez jakiś pechowy przypadek powierzył funkcję zastępcy szefa najmniej kompetentnemu człowiekowi z całej grupy. Sprzeczka, która natychmiast wywiązała się pomiędzy nimi, powinna na jakiś czas zaprzątnąć ich uwagę. W tym czasie Threepio i człowiek imieniem Dorney (który za pierwszym razem otworzył robotowi drzwi) wybrali się do sypialni, żeby zamontować nowe pozłacane łóżko z poduszką powietrzną. Dorney z gderaniem wziął się do roboty, podczas gdy Threepio uważnie oglądał pokój. - Powiedziałbym, że pani będzie zadowolona z wystroju. Naturalnie, mam nadzieję, że niczego nie przeoczyliśmy. - Ja też mam taką naturalnie nadzieję - powiedział Dorney, przedrzeźniając egzaltowany ton robota. Źle ocenił siłę jakiegoś złącza i uderzył głową w jedną z części ramy łóżka, co wcale nie poprawiło mu humoru. Popatrzył wilkiem na robota i dokończył z naciskiem: - …bo szef wie, co zrobić z takimi, przez których coś układa się nie tak, jak trzeba. Nie żeby to miało obchodzić twoje flaki, ale moje wolą, żeby zostawić je w spokoju. Jego rozważania przerwał piskliwy wrzask robota, któremu zachciało się zajrzeć do przyległego pomieszczenia. - Co to jest? - wybełkotał Threepio, świetnie udając histerię. - He, to właśnie miałem na myśli - odpowiedział znacząco jego towarzysz. - Jakiś koleś, pilot, co pracował dla szefa i spieprzył robotę. Szef zadał sobie sporo trudu, żeby go zapuszkować. Ale trupem to on nie jest. Aż mnie ciarki przechodzą. Czasem mi się wydaje, że siedzi tam w środku, patrzy i mówi: „Czekaj, bracie. Dostaniesz za swoje”. - Nieprawdopodobne! - Threepio cofnął się nerwowo. Ale jak sądzisz, po co to tu… ee, po co go tu postawił? Tak się przestraszyłem, że o mało nie… Nagle przyszła mu do głowy jakaś myśl. - Och, nie! Co też sobie pomyśli lady Djuwanna? Gdyby się natknęła na takie okropieństwo, umarłaby ze strachu. - Nagle jakby uświadomił sobie coś jeszcze straszniejszego. - Na pewno nie zechce zamieszkać z czymś takim pod jednym dachem. Wyjedzie stąd, a wtedy pan Jabba Hutt będzie niepocieszony. Wielkie nieba, nie możemy do tego dopuścić. - Robot załamał ręce w teatralnej pozie i spojrzał z niepokojem na Dorneya. - Nie sądzisz chyba, że kazałby mnie przetopić, prawda? Threepio jeszcze raz z naciskiem powtórzył cały scenariusz, na wypadek gdyby wyobraźnia tamtego jeszcze tego nie zrobiła. - Oczywiście, przyjdą tu zaraz po przyjeździe, bo przecież to starzy i serdeczni przyjaciele. A wtedy lady Djuwanna zajrzy do łazienki - i prawdopodobnie zemdleje. - Najwyraźniej podjął decyzję. - To musi stąd zniknąć. Musimy to dać gdzie indziej. - Ruszył w kierunku masywnego, połyskującego brązowo przedmiotu. Istotnie, wyglądał przerażająco. Ze skrzyni z litego metalu wystawało na podobieństwo płaskorzeźby zatopione w karbonicie ciało mężczyzny. Na jego zastygłej w bezruchu twarzy malował się wyraz cierpienia. See- Threepio był całkiem wyraźnie pod wrażeniem, choć z innych powodów, niż to sobie wyobrażał jego towarzysz. Ledwo robot zrobił krok w stronę żywego posągu, Dorney skoczył go powstrzymać, bardzo przejęty. - Ej! Szef nie pozwala nikomu się tym bawić. Zabieraj się stąd! - Ależ to wszystko zepsuje - jęknął Threepio. - A ja byłem przekonany, że wszystko się jakoś ułoży. Byli idealnie dobraną parą, idealnie. Jak ona go porzuci, on każe mnie przetopić i oddać na żużel. - Jego fotoreceptory z nadzieją obróciły się na Dorneya. - Oczywiście, jeśli jesteś pewien, że mamy tego nie ruszać, to w końcu pracujesz u niego od dawna i nie ulega kwestii, że nie sprzeda cię na złom. Dorney poczuł się przyparty do muru. - Zamknij się - burknął. - Daj mi pomyśleć. - Zapatrzył się na zastygłą, zamrożoną postać. Już prawie czuł, jak w jego własnym ciele formują się kryształki lodu. - I co według ciebie powinniśmy z tym zrobić? - Po prostu przestawić gdzie indziej. Może do tego schowka koło tylnych drzwi. - Threepio znów zaczął lamentować. - Och, to straszne. Już prawie nie mamy czasu, a tyle jeszcze zostało do zrobienia. I w dodatku… - Zamknij się! - warknął znowu Dorney i tym razem robot usłuchał. Razem podeszli do karbonitowego sarkofagu i zaczęli badać umieszczony z boku zestaw wskaźników. Obok automatycznego systemu chłodzenia skomplikowana obudowa wyposażona była we własne urządzenie antygrawitacyjne - podobnie jak większość ciężkiego sprzętu rolniczego w poduszki pneumatyczne lub koła. Po kilku próbach udało im się znaleźć właściwe przełączniki i położyć ją na boku. Niezgrabna skrzynia zawisła nieruchomo w tej pozycji, na wysokości jakichś trzech stóp nad podłogą. Mimo to, ciężko było wpasować ją w otwory drzwi i przepchnąć korytarzem. Dorney prowadził ostrożnie, próbując się właśnie zdecydować, czy zaskarbi sobie w ten sposób wdzięczność szefa, czy może raczej doprowadzi do nieuchronnej katastrofy, kiedy za jego plecami odezwał się cichy głos. - Świetnie. Świetnie ci idzie. - Jakby dla podkreślenia tych słów, coś twardego szturchnęło go w bok. - Nie, nie odwracaj się. Idziemy dalej do tylnych drzwi. Oddychając z trudem przez zaciskające się gardło, Dorney zrobił dokładnie to, co mu kazano. Pomógł przygaszonemu nagle robotowi wmanewrować ładunek na schody, prowadzące w oślepiające światło południa Tatooine. Serce niemal ustało mu ze strachu, kiedy coś ciemnego i miękkiego opadło na niego z góry, a miejsce jaskrawego słonecznego blasku zajęła ciemność. Kolejne dźgnięcie bronią pod żebro uciszyło okrzyk przerażenia. Jednocześnie płócienna płachta zsunęła się z jego twarzy. Pospiesznie okryto nią skrzynię, żeby ukryć naturę transportowanego ładunku. - Ani mru-mru, dobra? - odezwał się ten sam cichy głos. - Nie chciałbyś przecież, żeby zobaczyli cię teraz twoi kumple, co? Na polecenie porywaczy ochroniarz kupca pokierował nieporęcznym ciężarem najpierw w górę po schodach, a potem opustoszałymi zaułkami. Za pierwszym zakrętem do ich trójki dołączył wielki włochaty Wookiee o niezwykle groźnym wyglądzie. Kilkaset jardów dalej grupa uciekinierów zanurkowała w głąb nie rzucającej się w oczy bramy w jednym z wielu budynków z żółtego kamienia. W pustym, nie używanym, słabo oświetlonym magazynie See- Threepio poczuł, jak po całym ciele rozchodzi mu się cichy, świadczący o przeciążeniu szum. Odłączył zasilanie od niektórych części i uruchomił wewnętrzny przegląd, zostawiając jednak swój narząd mowy na chodzie. - Panie Calrissianie, Chewbacca, w całym swoim życiu nie cieszyłem się tak na czyjś widok! Jak dobrze się stamtąd wydostać. Ile to może potrwać, zanim zauważą nasze zniknięcie? Lando Calrissian opuścił ciężką metalową skrzynię na podłogę i zaczął przyglądać się umieszczonym z boku przyrządom. Nie przerywając pracy, odparł: - Do tego czasu dawno nas już tu nie będzie, mam nadzieję. Jabba Hutt powinien być już w drodze do portu kosmicznego. Jak już się zdrowo naczeka na przybycie statku pani swego serca, pojawi się komunikat, że przylot jest opóźniony, a później, że układ lądowania nie działa prawidłowo. Kiedy personel portu zacznie poszukiwania uszkodzonego statku, powinien trafić na ten kawał śmiecia, który zostawiliśmy tuż przy granicy zasięgu ich radarów. Oczywiście, wisi tam od paru dni, ale nawet jeśli ktoś go zauważył, w co wątpię, to będzie go widać na tyle niewyraźnie, że założą, że to ten statek. Android zastanawiał się przez chwilę. - A co, jeśli zarząd portu pośle tam statek ratunkowy? To powinno zająć najwyżej kilka godzin. Zanim odpowiedział, Calrissian uśmiechnął się szeroko do Chewie’ego, który pilnował zdumionego więźnia, zaciskając na ramieniu byłego ochroniarza jedną ze swych włochatych łap. - To zabawne, ale coś mi się zdaje, że ani jeden statek patrolowy nie jest akurat na chodzie. Wstyd, no nie? Chewbacca zapytał o coś serią szczeknięć i gardłowych dźwięków, w pełni zrozumiałych dla Lando i robota. Jeniec o mało nie wyskoczył ze skóry, a Calrissian zamyślił się. - Masz rację - odpowiedział - to pewien problem. Właściwie nie wiem, co mamy z nim zrobić. Przerażone oczy Dorneya spoczęły na twarzy Threepio. Zmusił się, by zapytać: - Znaczy, żadnej księżnej? Żadnego małżeństwa? Jedna wielka zgrywa? W popłochu obrócił wzrok na zastygłe ciało Hana Solo, czując narastający lęk przed losem gorszym od śmierci. Popatrzył błagalnie na See-Threepio. - Proszę, nie zabijajcie mnie. Może mógłbym wam pomóc, tylko nie pozwólcie, żeby szef mnie dorwał. Zabierzcie mnie ze sobą. - Najwyraźniej jego strach przed gniewem Jabby Hutta była nawet większy niż przed siłą Wookiee’ego czy przed możliwymi konsekwencjami obecnego trudnego położenia. - Hm. - Calrissian kiwnął głową, skoncentrowany już tylko na swoim zadaniu. Chewbacca wydał pojedyncze szczeknięcie, na co Threepio wtrącił: - Właściwie to on nie jest taki zły. Może nie najmilszy gość na świecie, ale też nie zasługuje na to, żeby go, ee… zlikwidować. Calrissian obdarzył więźnia nieobecnym spojrzeniem, podszedł do ściany i zaczął szukać gniazdka. - Dobra, ale nie spuszczajcie go z oka. Zabrnęliśmy za daleko, żeby podejmować teraz jakieś ryzyko. - Znalazł gniazdko i podłączył do niego podstawę prostokątnej metalowej skrzyni. Przez dłuższą chwilę on i Chewbacca patrzyli sobie w oczy, po czym Wookiee skinął głową. Calrissian podszedł do zestawu przyrządów, kontrolujących proces chłodzenia, i przełączył kilka klawiszy. Przez kilka minut nic się nie działo - jedynym ruchem w pomieszczeniu było powolne pełzanie wskaźników temperatury i napięcia. Atmosfera w magazynie stała się przytłaczająca. Każdy z przyglądających się wytężał wzrok, próbując dostrzec jakiś ruch, jakiś dreszcz życia. Światło zamigotało i każdemu serce podskoczyło do gardła. - To ciągnie za dużo prądu - jęknął Calrissian. Poderwał się i wyłączył światła, w nadziei, że w ten sposób zwiększy ilość energii dostępnej dla automatycznego cyklu odmrażającego, ale efekt był mizerny. Z przerażeniem patrzyli, jak igły podświetlanych wskaźników zaczynają się wahać, a potem pełznąć z powrotem. - To go zabije! - wydusił z siebie Calrissian. Chewbacca podbiegł do Threepio, który stał obok nieruchomo. Na jedno gardłowe słowo z języka Wookiee’ich robot poderwał się gwałtownie. - Och, oczywiście! - wykrzyknął. W pośpiechu praktycznie się potknął. - Mój akumulator. - Szybko otworzył jakąś klapkę w swoim pancerzu i wetknął przewód do pomocniczego gniazda obok kompletu przyrządów. - Oby wystarczyło - powiedział, po czym wyłączył się zupełnie, pozwalając, by jego pojemny akumulator rozładował się. Wskazówki od razu ruszyły w przeciwnym kierunku. Potem nastąpił kolejny skok, kiedy gdzieś w innej części budynku automatycznie napłynęło więcej energii z jakiegoś zewnętrznego źródła. Wskazówki pięły się coraz wyżej, aż wreszcie pełną napięcia ciszę przerwał głośny trzask. Calrissian zerwał się z miejsca, zapalił światła i rzucił Chewie’emu metalowy pręt. - Plomba poszła. Ściągamy pokrywę, szybko! - Ostrożnie unieśli ciężką metalową pokrywę, przy czym Calrissian tylko z najwyższym wysiłkiem zdołał ją utrzymać. Poczuli, jak zsuwa się gładko z rąk i twarzy młodego przemytnika; potem Chewbacca chwycił ją pośrodku i z łatwością odłożył na bok. Calrissian pochylił się nad Solo i dotknął jego skóry. - Dalej, stary, oddychaj - poprosił rozpaczliwie, szukając w nieruchomej, białej twarzy jakichś oznak życia. Zaraz został bezceremonialnie odepchnięty; to Chewbacca skończył rozmontowywać obudowę i wyniósł przyjaciela spomiędzy skrawków metalu. Zaskakująco delikatnym ruchem Chewbacca położył Hana na kawałku wolnej podłogi i zaczął uciskać okolice jego serca. Szczeknął coś rozkazująco do Calrissiana, który ukląkł i zaczął rozcierać nieruchome ciało, żeby przywrócić krążenie. Sekundy mijały wolno, a z każdą z nich nadzieja była coraz słabsza. Wreszcie nieposkromiony duch zwyciężył. Człowiek i Wookiee odetchnęli z ulgą, patrząc, jak ciemne oczy otwierają się niepewnie i powoli skupiają na otoczeniu. - Chewie? Odpowiedź nadeszła w języku Wookiee’ich, a szorstkie sylaby zabarwione były radością. - Na Tatooine? - zapytał pełen niedowierzania głos. - Ależż tu jest strrrasznnie zimnno. Wygląda mmi to raczej na Hoth. Wookiee’emu wydało się to jakoś bardzo śmieszne. Uniósł kudłatą głowę i wył ze śmiechu, aż łzy pociekły mu po policzkach. Napięcie opadło gwałtownie i nawet Dorney, który do tej pory siedział skulony pod ścianą, odprężył się trochę. Powoli, żeby nie zaalarmować ani Lando Calrissiana, ani Wookiee’ego, podszedł do Threepio, klęczącego obok stosu metalowych strzępów z pozbawioną wyrazu twarzą. Ostrożnie podłączył robota do gniazdka w ścianie i kucnął obok, przyglądając się, jak Threepio ładuje akumulator. Rozdział czwarty Przytłumiony elektroniczny tryl obudził Luke’a z drzemki. - Dzięki, Artoo - powiedział. Zaczął się wiercić na siedzeniu, żeby złagodzić skurcze zesztywniałych mięśni. Chyba jedyną rzeczą gorszą od próby przespania się w kabinie X-skrzydłowca byłoby powstrzymywanie się od snu przez trzydzieści pięć godzin, bo tyle trzeba było, żeby dotrzeć na Dagobah. Wyciągnął szyję i wykręcił się do tyłu, żeby mieć lepszy widok na zewnątrz, delektując się tą ostatnią szansą pozostawania sam na sam z przepychem kosmosu. Przez chwilę usiłował przypomnieć sobie entuzjazm i idealizm młodzika, którego największym marzeniem było zobaczyć gwiazdy i poprowadzić statek kosmiczny, ale nie było to łatwe. O wiele za dużo zdarzyło się od czasu, gdy życie chłopaka z farmy na Tatooine zamknęło się za nim na zawsze. Wszystkie te marzenia o romantycznych przygodach zgasły w obliczu wojennej rzeczywistości. Utrata złudzeń wstrząsnęła samymi podstawami jego przekonań. Potrząsnąwszy głową, skupił się na tym, co robi, i zdecydowanym ruchem przełączył przyrządy na sterowanie ręczne. Jedyną rzeczą, którą wiedział z całą pewnością, było to, że nie mógł oglądać się za siebie. Na polecenie generała Rieekana przygotowano dla niego X- skrzydłowiec, a w sekcji medycznej Wolności zrekonstruowano jego bioniczną rękę; jednak wyjąwszy sympatię tych, którzy tam zostali, był zdany tylko i wyłącznie na siebie. - Nie zauważyłeś nic ciekawego? - zapytał Luke Artoo-Detoo przez hełmofon. Robot pokładowy został zbudowany tak, żeby stanowił integralną część systemu naprowadzającego i naprawczego. Teraz siedział przymocowany za pilotem, w gnieździe na zewnątrz kadłuba statku. Pisnął przecząco, a odpowiedź została na użytek Luke’a przetłumaczona na słowa, które pojawiły się na ekranie komputera nawigacyjnego. Luke mówił dalej tonem swobodnej rozmowy. - Już prawie mamy Dagobah w zasięgu czujników. Mam nadzieję, że tym razem lądowanie nie będzie aż tak twarde jak ostatnio. Wiemy, dokąd lecimy i wybrałem lepsze miejsce. - Zastanowił się. - Przynajmniej wydaje mi się, że pamiętam, jak znaleźć w miarę duży i płaski kawałek otwartej przestrzeni. Stamtąd będziemy musieli drałować piechotą do domu Yody, ale nie powinno nam to zająć dużo czasu - jakieś pół dnia, jeśli się pospieszymy. - Luke odczytał pierwsze wskazania czujników statku, które wykryły planety, krążące wokół białobłękitnej gwiazdy, która była celem ich podróży. Skupił się na piątej z nich, która już wkrótce miała pokazać się jako błękitnozielony klejnot, widoczny na czarno-białym, skrzącym się tle kosmosu. Nagle Artoo zakłócił ciszę krótką serią ostrzegawczych dźwięków. Zaalarmowany, Luke natychmiast rzucił myśliwiec w stuosiemdziesięciostopniowy zakręt, po czym zmienił zdanie i ponuro wrócił na dawny kurs. - Vader. - To nie było pytanie. Na ekranie zabłysła wspólna wiadomość od Artoo i komputera pokładowego: Wykryłem niezidentyfikowany obiekt lub obiekty na orbicie PBG- 17900-A Potem nastąpił ciąg odczytów radaru. Czy to mógłby być niszczyciel gwiezdny? Tak Luke zacisnął zęby. Wyłączył radary statku, żeby nie zdradziły jego położenia. Niemożliwe, żeby radary niszczyciela jeszcze go nie wykryły, ale było też całkiem prawdopodobne, że o ile nie zmieni kursu albo nie wyemituje jakoś dużej ilości energii, z tej odległości nie będzie się dało odróżnić jego statku od zabłąkanego okrucha, przelatującego przez układ. Dawało mu to chwilę wytchnienia, ale nic więcej. Luke szybko przeprowadził na komputerze parę symulacji. Najlepszy plan, jaki udało mu się obmyślić, oferował co najwyżej znikome szanse powodzenia, ale nie miał innego wyboru. Nawet odwrót nie był już realny, ponieważ takie posunięcie uprzedziłoby niszczyciel o jego obecności, a na ucieczkę przed flotą myśliwców TIE nie miał prawie żadnych szans. - Artoo, możesz zapewnić stały dopływ ładunku do zewnętrznego pancerza? Robot potwierdził. - Dobra, w takim razie zrób to - powiedział Luke. - Poziom trzy koma siedem. I wyłącz wszystko z wyjątkiem systemu podtrzymywania życia. - Miał nadzieję, że w ten sposób będzie to wyglądało tak, jakby to mały, silnie namagnetyzowany asteroid z dużą zawartością metalu przemierzał układ. Powinno się udać, chyba że ktoś postanowi przyjrzeć mu się z bliska. Niewielka porcja energii skorygowała kurs i myśliwiec rozpoczął długi, powolny upadek ku planecie. Przyćmione światło we wnętrzu kabiny zgasło i powrócił olśniewający blask kosmosu, niszcząc złudne poczucie bezpieczeństwa, zapewniane zwykle przez barierę z tworzywa sztucznego. Spięty, czując, jak bardzo jest sam, Luke Skywalker wytężał wzrok, próbując wypatrzyć na zewnątrz kabiny coś nienormalnego, w pełni świadomy, że w chwili, gdy dostrzeże to coś gołym okiem, będzie już o wiele za późno, by zdziałać cokolwiek. *** Na samym skraju zauważalnego pola grawitacyjnego układu znanego jako PBG-17900-A złowieszczo czaił się kolosalny niszczyciel gwiezdny Awangarda, poświęcając wszelkie dostępne środki na odszukanie swej samotnej ofiary. Słabe światło odległej gwiazdy nadawało niesamowity wygląd klinowatemu kadłubowi, najeżonemu tysiącami sterczących instrumentów. Silniki startowe eskadry pięciu statków zwiadowczych rzucały przez chwilę na powierzchnię niszczyciela czerwony blask, ale zaraz cała formacja z błyskiem ruszyła w stronę wyznaczonego celu: stratosfery piątej planety, Dagobah. Jastrząb IV odłączył się od grupy i pomknął w kierunku przeciwległej strony planety. Była to jego ósma taka trasa. Dwie załogi latały statkiem zwiadowczym na zmianę, spędzając po dwanaście godzin na sporządzaniu map i prowadzeniu poszukiwań. Ta akurat składała się z technika Hobba Koszka i jego towarzyszy, tych samych co zwykle: dwóch pilotów i ich dowódcy, kapitana Srotta, który zdążył już zrezygnować ze swojej znudzonej pompatycznej pozy na rzecz ogólnej wzgardy. W tej chwili kapitan siedział po drugiej stronie kabiny, naprzeciw Koszka, stukając zadbanym paznokciem w podeszwę buta. - Wiesz, Koszk, zadziwiasz mnie. Naprawdę mnie zadziwiasz - oświadczył kapitan bezbarwnym głosem. Technik nie zareagował; nie wiedział, jakiej odpowiedzi powinien udzielić tym razem. Srott dalej wygłaszał swój denerwujący monolog. - Siedzisz tak jedną wachtę za drugą i zachowujesz się, jakbyś naprawdę robił coś ważnego. Tymczasem nie robisz nic. Wszystkim zajmuje się komputer. Ty musisz tylko pilnować, żeby maszyny chodziły jak trzeba. Patrząc na ciebie, można by pomyśleć, że to ty dowodzisz całą tą ekspedycją. - opuścił nogi na podłogę. - Może to taki z ciebie numer, co? - mówił dalej. - Twoja wyjątkowa pilność ma ci zapewnić awans. Może zrobią z ciebie szefa z błyszczącym hełmem, lepszym niż ten Vadera. Świetnie by się nadawał, nie, chłopcy? - To ostanie zdanie skierowane było do pilotów, którzy zachichotali, jak należało, zadowoleni, że to ktoś inny służy kapitanowi za cel drwin. Pomysł, by robić z kogokolwiek szefa i stawiać go ponad Vaderem, sprawił jednak, że poczuli się nieswojo. Upewniwszy się, że może liczyć na wsparcie z tej strony, Srott ponownie zaatakował Koszka, który zaczynał już tracić nadzieję, że uda mu się zebrać jakieś wstępne odczyty. - To, czego nie mogę pojąć, to jakim cudem zostałeś technikiem- mechanikiem drugiej klasy, skoro pochodzisz z takiej dziury jak Dagrell. Słyszałem nawet, że ludzie są tam tak zacofani, że myślą, że kości komputerowe to coś, co się je, he, he. - Prawie udławił się własnym dowcipem. - Jak ty się w ogóle dostałeś do floty? - Żadnej odpowiedzi. - Tatuś był pewno z właścicieli ziemskich; to jedyni ludzie w tym mrowisku godni jakiegokolwiek zaufania. - Nie - odpowiedział zwięźle Koszk. - Nie? - udał zdziwienie Srott. - W każdym razie nie trafiłeś tu z komisji poborowej ani nie dałeś się jakoś wrobić, bo wtedy wylądowałbyś w piechocie szturmowej. Naturalnie, to zrobiłoby z ciebie mężczyznę - zauważył drwiąco. - O ile udałoby ci się przeżyć. Koszk chrząknął wymijająco, co niestety tylko sprowokowało Srotta do dalszego gadania. - W takim razie skąd się tu wziąłeś? Wiesz, że się dowiem, jeżeli będę chciał, więc równie dobrze możesz się przyznać. Pełen stanowczo negatywnych uczuć co do całej tej rozmowy, Koszk pogodził się z losem i odpowiedział: - Dobrze mi poszło na teście. Kapitan najwyraźniej wiedział doskonale, o co chodziło. Kiedy ponownie zapraszał dwóch pilotów do udziału w konwersacji, na jego twarzy pojawił się ślad zaskoczenia. - Ho, ho! Mamy tu inteligenta, chłopcy. Górne ćwierć procenta na teście wstępnym czy coś w tym rodzaju, racja? - Coś w tym rodzaju. - W rzeczywistości tylko pół procenta. - Więc pozwolili ci wybrać kierunek szkolenia i specjalizację, a ty wziąłeś techniczną, tak? - Nie. - Nie? - Tym razem kapitan był autentycznie zainteresowany. - To co się stało? Technik nie ukrywał nawet ironii. - Cóż, niezależnie od tego, czego by nie naobiecywali i jak bardzo nie zachęcaliby rekrutów, kiedy poprosiłem o biologię i badania naukowe, okazało się, że nie ma wolnych miejsc, więc, hm, zmieniłem zdanie. - Ostatnie słowa wypowiedział ze szczególnym naciskiem. Na wyrazistej twarzy Srotta na chwilę pojawił się wyraz zamyślenia. - W takim razie ta robota powinna pasować ci idealnie - wskazał ekran, przed którym siedział Koszk. - Często się tym zajmujesz? - Nie bardzo. Przez większość czasu wyłapuję usterki w sprzęcie i oprogramowaniu. Oczywiście, to o wiele bezpieczniejsze niż służba w piechocie - przyznał chłodno, wracając do pracy. Przerwał mu natarczywy okrzyk jednego z pilotów: - Mamy na ekranach jakiś niezidentyfikowany obiekt; odległość dwadzieścia trzy tysiące kilometrów, kurs trzysta czterdzieści pięć koma siedemdziesiąt pięć na dziewiętnaście koma zero osiem, AJ 8469. Kapitan natychmiast zerwał się na równe nogi. - Może to ten statek, na którym tak strasznie zależy facetom na górze. Cholera, przydałaby się ta premia. Drugi pilot rozwiał jego nadzieje. - Stąd wygląda raczej na jeszcze jeden kawał skały. A wielka szkoda, bo tylko my bylibyśmy dość blisko, żeby go przejąć. Cała reszta jest po drugiej stronie planety. Srottowi przyszedł do głowy pewien pomysł. - Techniku, czy jeżeli skierujemy tę twoją aparaturę radarową na ten obiekt, dowiemy się o nim czegoś więcej? Coś czuję, że szczęście mi dzisiaj sprzyja. Jeśliby to faktycznie był ten statek, nie zniósłbym, gdyby ktoś inny zameldował o tym pierwszy. Statek zakręcił. Koszk przyjrzał się uważnie ekranom. Lekko zmrużył oczy i zaczął regulować aparaturę. Nie minęło wiele czasu, a Srott zaczął się niecierpliwić. - O co chodzi? Chyba nietrudno sprawdzić, czy to nasza sześciomiesięczna pensja. Koszk odpowiedział po chwili wahania. - Nie wiem. Jest w tym coś dziwnego. Najpierw myślałem, że to po prostu mały asteroid, ale… Stojący za plecami technika Srott zajrzał mu przez ramię, bez powodzenia usiłując samodzielnie zinterpretować dane. Był tym tak zajęty, że nie zauważył dziwnej miny Koszka. Uwagę technika przyciągnęło coś innego niż ekrany komputerowe; otworzył szeroko oczy i uniósł głowę, na jego twarzy pojawił się wyraz ożywienia, najwyższego zdumienia, nawet uniesienia. Kapitan zauważył minę Koszka dopiero sekundę później, kiedy z zaszokowanej zmieniła się w otępiałą. - Wszystko w porządku? - zapytał go, prawie krzycząc. Musiał nim potrząsnąć i powtórzyć pytanie. - Ee… tak… - Koszk zamrugał. - Tak jest, sir. - Co ci się stało? - Ee… nic, sir. - Wydawało się, że Koszk starannie dobiera słowa, zanim coś powie. - Przepraszam, sir. To przez… To tylko asteroid, nic więcej. - Wyjaśnienia przychodziły mu już nieco łatwiej, ale najwyraźniej musiał się koncentrować na tym, co mówi. - Nietypowe połączenie metali i dziwny ładunek magnetyczny trochę mnie zmyliły, ale obawiam się, że premii z tego nie będzie. - Odwrócił się w stronę pilotów. - Za chwilę powinniście go mieć na swoich ekranach. Może lepiej nastawić radary z powrotem na Dagobah, zanim kogoś na górze zainteresuje, co się tu dzieje. Propozycja została dobrze przyjęta i załoga zaczęła ustawiać statek na poprzednim kursie i przygotowywać się do powrotu na trasę poszukiwań. Wszystko przebiegało sprawnie, kiedy drugi pilot zauważył: - Sir, ten asteroid będzie nas mijał w odległości półtora kilometra. Za minutę powinien go pan móc zobaczyć, jeśli miałby pan ochotę. Podczas gdy kapitan i obaj piloci wytężali wzrok, próbując zidentyfikować szybko rosnący punkcik światła, technik Koszk rozejrzał się po kabinie z wyrazem całkowitej paniki w oczach. Niepostrzeżenie podkradł się do wielkiej gaśnicy przeciwpożarowej, wiszącej na ścianie. Ukradkiem pomajstrował trochę przy zaworze. Oczy pozostałej części załogi wpatrzone były z wyczekiwaniem w zbliżający się obiekt. Odbite od niego światło rozmywało się już w większą plamę i jasne było, że lada moment zacznie nabierać kształtu. Nagle ich uwagę przyciągnął metaliczny trzask, a potem wściekły syczący dźwięk. Gaśnica toczyła się po podłodze, a z wijącego się węża tryskała na całą kabinę lodowata chemiczna mgła. Przez jej znacznie pogarszającą widoczność zasłonę widać było niewyraźnie, jak Koszk na próżno usiłuje złapać ciężką końcówkę węża, smagającego ściany pomieszczenia. Kapitan, którego wyszkolono na człowieka czynu, rzucił się w sam środek tego zamieszania. Za którymś razem udało mu się przydepnąć wąż w pobliżu przymocowanego końca; następnie przesunął but wzdłuż niego i przyszpilił końcówkę do pokładu. W dwie minuty powstrzymał wypływ substancji, jednak do tego momentu wszystkie powierzchnie przynajmniej częściowo pokryły się pianą, a po ekranie spływały strugi skroplonych chemikaliów. Widoczność we wnętrzu kabiny nie była wiele lepsza. Niewielka objętość powietrza szybko nasyciła się chemicznymi oparami i obaj piloci założyli maski gazowe. Jednakże kapitan nie włożył maski, tylko obdarzył technika tak wściekłym spojrzeniem, że Koszk nie śmiał usunąć się z jego pola widzenia, żeby pójść po jedną dla siebie. - Niech to Chaos! Co to miało znaczyć? - zwrócił się Srott do nieszczęsnego technika, który uznał za wskazane przybrać swoją najlepszą wojskową pozę. - Sir. Najmocniej przepraszam. - Wciąż kaszlał, choć filtr szybko wymieniał powietrze. - Zahaczyłem o nią ramieniem. Musiała być źle przymocowana, bo wypadła z uchwytu i zawór nie wytrzymał. - A gdzież to się tak spieszyłeś, że aż musiałeś wpaść na ścianę? - Ee… na dziób, sir - skłamał Koszk. Prawdę mówiąc, nie pamiętał właściwie, czemu wywołał takie zamieszanie. Miał chyba jakiś ważny powód, ale brzęk gaśnicy wypłoszył go z jego myśli. Próbował rozwiązać tę zagadkę, a tymczasem Srott wdał się w tyradę wyzwisk. Piloci oczyścili mniej więcej tablice przyrządów z piany i siadali z powrotem w swoich fotelach, kiedy kapitan skończył zajmować się Koszkiem i odesłał go na stanowisko. Tym razem technik nie zwracał uwagi na pojawiające się na ekranie dane. Zamiast tego próbował uporządkować myśli i uczucia, wśród których była między innymi niewytłumaczalna tęsknota za czymś cudownym, co na chwilę znalazło się w jego zasięgu. Ale podobnie jak wtedy, kiedy człowiek próbuje przypomnieć sobie sen po przebudzeniu, im bardziej starał się skupić, tym bardziej to coś mu się wymykało. *** Nie dostrzeżony przez nikogo na pokładzie Jastrzębia IV, poszukiwany rebeliancki myśliwiec minął go, pokonując kolejną przeszkodę w rozpaczliwie ryzykownej próbie dotarcia do owego bezpiecznego schronienia, jakim była Dagobah. Silniki i wszystkie przyrządy pozostawały wyłączone, a siedząca w fotelu pilota samotna postać tak nieruchoma, jakby zmroziło ją absolutne zimno, czekające na zewnątrz kabiny. Pozory mylą. Zaciśnięte powieki Luke’a Skywalkera nie dopuszczały do niego żadnych zwykłych sygnałów ze świata zewnętrznego, ale jego umysł miotał się po przytłaczającym labiryncie splątanych obrazów i uczuć. Ledwo zobaczył nieprzyjacielski statek zwiadowczy, Luke zrozumiał, że aby uniknąć wykrycia, jego taktyka nie wystarczy. Postanowił skorzystać z ostatniego sposobu, jaki mu pozostał. Dzięki najgłębszemu skupieniu udało mu się osiągnąć stan uspokojenia, który pozwolił mu odczuć przepływ Mocy i natychmiast połączył go z tą aurą, spowijającą wszystkie żywe istoty we wszechświecie. Jego świadomość rozlała się szeroko, tętniąc i falując, aż w pewnym punkcie napotkała specyficzny rezonans - inny umysł, inną świadomość, która zdawała się emitować fale o tej samej długości co jego własna. Nie ukształtowane jeszcze uczucia zaskoczenia, zdumienia i rodzącego się zadowolenia w tym dopiero co przebudzonym umyśle zostały zagłuszone przez palącą potrzebę Luke’a. Niepowtarzalność budzącej się istoty musiała ustąpić pod naporem jego pierwszej i najważniejszej myśli: „Nikt nie może mnie zobaczyć. Muszę się przedostać.” Na chwilę dwie świadomości zlały się w jedno, dzieląc ze sobą przez te kilka krótkich minut więcej niż niektórzy przyjaciele w ciągu całego życia. Potem kontakt został zerwany, a Luke zdał sobie sprawę z obecności innych zawirowań w polu Mocy. Niemalże czuł smak i słyszał szum znajdującej się pod nim Dagobah. Przeżycie to przywołało wspomnienia z czasów szkolenia - dni wypełnionych dążeniem do jednego tylko celu: odkrycia i opanowania sekretów rycerzy Jedi. Z kipiącą życiem i Mocą Dagobah wiązała się obecność Yody, mistrza Jedi, którego rady i przewodnictwa tak rozpaczliwie potrzebował. Luke nie wybiegał myślą poza to spotkanie. Czuł tylko, że na Dagobah będzie mógł wreszcie rozplątać skłębione nici swego życia. Był tak oczarowany zwodniczą obietnicą spokoju, że w pierwszym momencie nie zauważył ukrytej nuty, prądu, który znosił jego psychikę. Zaczęła przyciągać go siła innego zakłócenia w polu Mocy, odurzająca niczym mocne wino. Sięgnął do niego… dotknął go… i natychmiast wycofał się, przerażony, rozpoznawszy jego źródło jako umysł Vadera. W jednym momencie przeżył na nowo swoje ostatnie spotkanie z Czarnym Lordem, a wnętrzności skręciły mu się ze strachu. Powrócił we wspomnieniach smak grozy, powróciła głębia bólu i rozpaczy. Luke szarpnął się do tyłu i ponownie skupił wzrok na zalanej słabym światłem gwiazd kabinie. Groziło mu, że przez ten wstrząsający kontakt runą wszystkie ostrożnie wznoszone bariery, że obezwładni go strach, uniemożliwiając działanie. Odsunął od siebie piskliwy, pełen paniki głos, krzyczący w jego myślach: „Wie, że tu jestem! Skoro ja wiem, on wie także!” i skupił się na bliskości obiecującej bezpieczeństwo Dagobah. Bał się i wstydził się, że się boi. Skoncentrował się na fizycznej realności statku, stwarzając złudzenie, że jego ochronny kokon obroni go przed każdym niebezpieczeństwem, czającym się na zewnątrz. Nerwowym ruchem włączył z powrotem radary i komputer nawigacyjny i skupił uwagę na planecie. Wstrząsnął nim rzut oka na chronometr, uświadamiając mu, ile czasu minęło. Za minutę miał wejść w atmosferę; dwie minuty później planował uruchomić silniki. Potrząsnął głową, żeby mu się w niej przejaśniło i żeby wrócić do stanu niezbędnej czujności, ale wszystko trzęsło mu się w środku jak galareta, a myśli dalej miotały się niespokojnie. Ubranymi w rękawiczki rękami przełączył klimatyzację na większą zawartość tlenu w powietrzu i minimalną temperaturę. Zimny podmuch trochę go uspokoił, ale nagłe pojawienie się na całej tablicy sygnałów ostrzegawczych - nie bardzo. Zignorował ostrzeżenia i skupił się na ekranie komputera. Biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki upłynął, od kiedy zaczął się ześlizgiwać ku planecie, jego kurs zaskakująco nieznacznie odbiegał od optymalnego. Bardziej niepokojący był kąt spadania, ponieważ straszliwa prędkość niekontrolowanego wejścia w atmosferę mogłaby wystawić statek na naprężenia, których jego konstrukcja nie przewidywała. Komputer zgłaszał poważną niezgodność: sześć i sześćdziesiąt trzy setne stopnia. Wyświetlił też listę czynności, koniecznych do jej usunięcia - zmieniający się bez przerwy ciąg cyfr, uaktualniany wraz ze zmianą położenia statku względem planety. Luke miał nadzieję, że nie jest za późno. Postawił silniki w stan gotowości i zaczął wprowadzać poprawki, ale zwlekał zbyt długo. Przez cały myśliwiec przeszła nieznaczna wibracja, niewiele więcej niż słaby dźwięk. Rzadka atmosfera dawała się już odczuć, a napięcie było nierówne. Wibracja przybrała na sile, jeszcze zanim zdążył dotknąć przyrządów i zmienić nachylenie toru. Małe rakiety pomocnicze błysnęły krótko i linia widnokręgu poruszyła się. Przez chwilę Luke’owi zdawało się, że manewr się powiódł, ale zamiast ustąpić, wibracja wzmogła się, przechodząc w drżenie i kołysanie. Zachmurzony horyzont zatoczył się; myśliwiec zaczął wymykać się spod kontroli i z rosnącą prędkością popędził ku powierzchni planety. Natychmiast dały o sobie znać zręczność i instynkt, dzięki którym porucznik Rebelii zyskał sobie sławę w całej flocie. Uaktywniając ponownie wszystkie systemy, prawie nieświadomie zaczął wyhamowywać ruch obrotowy. Kiedy włączył silniki, myśliwiec zaczął wykręcać wariacką spiralę, która powinna się przy odrobinie szczęścia wyrównać. Gwałtowne przyspieszenie wgniotło go w fotel. Błyskające czerwono lampki ostrzegawcze na tablicy przyrządów rywalizowały o jego uwagę z fioletowymi plamkami i żółtymi rozbłyskami w jego głowie. Wysiłki Luke’a, zdecydowanego utrzymać w kabinie jak najświeższe powietrze, nie mogły powstrzymać czających się na skraju pola widzenia cieni, stopniowo przesączających się i biorących górę. Stracił przytomność zaledwie na kilka sekund. Kiedy zaczął ją odzyskiwać, jego pierwszym wyraźnym wrażeniem była instynktowna pewność, że myśliwiec powrócił do stanu równowagi. Czekał jeszcze, aż wzrok powróci mu w pełni, żeby sprawdzić przyrządy, kiedy przeszkodziło mu elektroniczne trajkotanie Artoo. Chyba po raz tysięczny Luke żałował, że nie rozumie języka robota i musi polegać na tłumaczeniu komputera. Mrużąc oczy, wpatrzył się w ekran, próbując szybciej skupić wzrok, kiedy przez jego pole widzenia przemknął cień i dalsze wyjaśnienia przestały być potrzebne. Trzy imperialne myśliwce TIE zasłoniły mu światło słońca. Kiedy wzrok mu się wyostrzył, zobaczył ich więcej, jak zapełniają sobą niebo. Umysł Luke’a pogrążył się w otępieniu. Zdarzyło się zbyt wiele i zbyt szybko. Ciągły stres nie pozostał na niego bez wpływu, a jego odporność była już mocno nadwerężona. Rozpaczliwie usiłował wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, ale natrafiał tylko na narastającą panikę. Zgrzytliwy głos w słuchawkach nakazał mu wyłączyć silniki. Kiedy polecenie zostało powtórzone, coś zatrzasnęło się w nim gwałtownie i usłuchał. Opadł na fotel, wpatrując się bezmyślnie przed siebie. Kiedyś postanowił, że raczej umrze, niż pozwoli się schwytać Czarnemu Lordowi, teraz jednak nie potrafił wykrzesać z siebie dość energii, by zrobić cokolwiek. Szarpnięcie promienia ściągającego potrząsnęło nim mocno, ale nie zauważył chyba, że odciąga go on coraz dalej od Dagobah. Nie zauważył też, że zapomniał przestawić z powrotem klimatyzację i temperatura w kabinie spadła nieprzyjemnie nisko - prawie do zera - bo nawet ona była niczym w porównaniu z lodowato zimnymi palcami, zaciskającymi się na jego sercu. Rozdział piąty Podróż na pokład imperialnego niszczyciela gwiezdnego zakończyła się przy akompaniamencie głośnego szczęku i huku na zewnątrz kadłubu myśliwca. Kiedy kabina otworzyła się nad nim z szarpnięciem, Luke’owi przemknęło przez głowę, że strażnicy zajmują odsłonięte pozycje. Zastanawiał się, czemu wcześniej nie przyszło mu na myśl, żeby wygrzebać z ekwipunku broń i wyłonić się z X-skrzydłowca z miotaczem gotowym do strzału. Tak na marginesie, miał nadzieję, że Han Solo nigdy się o tym nie dowie. Ten postrzelony szmugler zdążyłby już pewnie wyskoczyć z myśliwca niczym zjawa i skosić co najmniej piętnastu szturmowców. I zapewne samemu oberwać. Co za różnica? Luke nie łudził się, by jakkolwiek wpłynęło to na jego los; tyle tylko, że znalazłszy się w jego położeniu, Han zginąłby czystą śmiercią, opromienioną blaskiem chwały. Ten bezproduktywny potok myśli urwał się gwałtownie w momencie, gdy kilku uzbrojonych szturmowców bezceremonialnie wywlekło Luke’a z fotela. Zabrali mu hełm i związali mu ręce na plecach w sposób, który nie był wprawdzie szczególnie uciążliwy, ale uniemożliwiał wykonywanie jakichkolwiek swobodniejszych ruchów. Jeszcze inny żołnierz przeszukał dokładnie jego kombinezon, nie szczędząc mu przy tym szturchańców. Wreszcie wepchnęli go na rampę, służącą do załadunku, i w stronę szerokiego korytarza. W miarę, jak ciało Luke’a reagowało na względne ciepło wnętrza niszczyciela, mijało też odrętwienie, które opanowało jego umysł. Dziwne, ale nagle zaczęły docierać do niego niezliczone wrażenia, czyste i wyraźne aż do najdrobniejszych szczegółów: intensywna, choć zanikająca już woń rozgrzanych silników; rażący kontrast pomiędzy lśniącą bielą pancerzy szturmowców a ścianami korytarza, wielobarwnymi i o niejednorodnej strukturze; koniec lufy miotacza, uwierający go w plecy przez gruby, miękki kombinezon pilota; nieregularne sapanie jednego ze strażników, wyraźnie nie pasujące do precyzyjnego rytmu kroków, narzuconego przez eskortę. Jak na ironię, czuł się ożywiony i podekscytowany, a z drugiej strony - z najwyższym trudem panował nad przerażeniem. Droga nie trwała długo. Prowadziła przez kilka rozgałęziających się kolejno korytarzy, które, ku zaskoczeniu Luke’a, stopniowo traciły swój użytkowy charakter i coraz bardziej przypominały sekcję mieszkalną. Nareszcie stanęli przed samotnymi drzwiami. Czując śpiew adrenaliny w żyłach, Luke przyglądał się, jak jeden ze szturmowców (ten sam, który miał kłopoty z oddychaniem) podchodzi do drzwi i przykłada dłoń do czytnika. Drzwi rozsunęły się na oścież. W dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu znajdowało się zaledwie parę krzeseł, nieduży stół i jakaś bliżej nie określona ozdoba ścienna. Skąpe umeblowanie tylko podkreślało charyzmatyczny wygląd osoby, której postać, od stóp do głów spowita w czerń, całkowicie zdominowała niewielkie pomieszczenie. Długi płaszcz Dartha Vadera, lorda Sith, zawirował lekko, gdy ten odwrócił się, by spojrzeć w twarz swemu niegdysiejszemu przeciwnikowi. - Wejść - niesamowity, metalicznie zabarwiony głos przemówił cicho, lecz nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do rozkazującego tonu. Spoglądające zza maski oddechowej czerwone oczy spoczęły na Luke’u, ogarniętym bez reszty przez aurę zła, która zdawała się roztaczać wokół osoby Czarnego Lorda. W momencie, gdy jeden ze strażników bezceremonialnie wepchnął go do pokoju, żołądek zacisnął mu się w fali mdłości i Luke potknął się w progu. Kiedy spróbował się wyprostować, napotkał opór. Przez chwilę nie był w stanie stwierdzić, czy zmaga się z własnym ciałem, czy też może z czymś innym. Miał wrażenie, że coś wilgotnego i przytłaczająco ciężkiego spoczęło na jego barkach, nie pozwalając mu się podnieść. Jednak wiedział, że w rzeczywistości nic tam nie ma, nic prócz nieustępliwego wzroku Czarnego Lorda. Moc - tę sama Moc, którą nauczył się wykorzystywać w elementarnych ćwiczeniach, dzięki której ciężkie kamienie i skrzynki unosiły się w powietrzu na jego polecenie - działała teraz przeciwko niemu. Luke zebrał się w sobie, próbując sięgnąć do siły, którą przecież dysponował, ale efekt był prawie żaden i raczej nie zyskiwał przewagi. Presja nasiliła się, spychając go jeszcze niżej. A gdy w dalszym ciągu nie poddawał się, coś mdlącego otoczyło mu twarz, a niewidzialne palce zamknęły się na jego szyi, stopniowo utrudniając, aż wreszcie uniemożliwiając zaczerpnięcie oddechu. Płuca pękały, oczy wychodziły z orbit. Luke nie zmienił pozycji; nie dałby rady się wyprostować, ale też był zdecydowany nie osunąć się na kolana przed swym dręczycielem. Nagle, kiedy już był pewny, że zaraz zemdleje z braku tlenu, nacisk wycofał się. Gwałtowne zwolnienie presji doprowadziło do tego, czego nie udało się osiągnąć przemocą. Luke stracił równowagę i upadł na podłogę. Wylądował nieszczególnie, uderzając ramieniem i policzkiem o plastalowe wykończenie pokładu. Zanim jego oddech wreszcie nieco się uspokoił, Luke zdał sobie sprawę z panującego w pokoju milczenia. „Niezły ubaw”, zadrwił z siebie prowokująco. „Czy nieustraszony rebeliant podniesie się raz jeszcze, by stawić czoła okrutnemu wrogowi?” Niezgrabnie pozbierał się z podłogi i ponownie sprawdził krępujące go więzy - na próżno. Z wymuszoną nonszalancją stanął na szeroko rozstawionych nogach, twarzą w twarz z Vaderem. Chwila ciszy przeciągała się. Zdawało się, że to idealna okazja do wygłoszenia takiej czy innej melodramatycznej kwestii, ale jakoś nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy - cóż, może i dobrze. Musiał więc zadowolić się bezowocnymi próbami wyczytania czegokolwiek zza nieprzeniknionej maski. Jego wyobraźnia pracowała w zdwojonym tempie, tworząc setki możliwych scenariuszy nadciągających wydarzeń, lecz, niezależnie od tego, słowa lorda Sith podziałały na niego jak zimny prysznic. Skierowane były nie do Luke’a, a do kapitana straży. - Rozwiązać go. Rozkaz wykonany został nad wyraz sprawnie. Luke’owi wydawało się, że pęta opadają pod samym dotykiem rąk szturmowca. - Dziękuję, kapitanie - ciągnął zniekształcony głos. - Pańska obecność tutaj nie jest już konieczna. - Strażnicy zniknęli natychmiast. Luke przyglądał się temu z obawą. Nie mógł sobie wyobrazić, co takiego ma teraz nastąpić, że aż wymaga to odesłania straży. Zimny pot zaczął spływać mu po plecach. Odwrócił się w stronę Vadera, który czekał, aż będzie gotowy usłyszeć to, co miał mu do powiedzenia. - Luke Skywalker. - Ciężko, powoli, słowa przebyły dzielącą ich przestrzeń, jakby Czarny Lord delektował się ich brzmieniem. Następnie zaskakującym gestem wskazał Luke’owi miejsce przy stole. Chłopak nieufnie osunął się na krzesło. Vader odwrócił się, dotknął tkwiącego w ścianie czujnika i wydobył z małej skrytki butelkę i dwa kieliszki. Przed Luke’iem stanęło naczynie, wypełnione obcym mu bursztynowym płynem, ale on nie uczynił nawet jednego ruchu, by go dotknąć. Oczekiwał nagany, upomnienia, lecz nie doczekał się go. Lord Sith nalał sobie szklankę napoju - zapewne tylko dla formalności, bo raczej nie dało się pić przez tę czarną jak obsydian maskę - i usiadł naprzeciw Luke’a. Zaczął mówić - uprzejmie i spokojnie - jakby chodziło o salonową konwersację między znajomymi. - Nie marnowałeś czasu. Widzę, że od czasu naszego ostatniego spotkania poczyniłeś znaczne postępy - Luke bezskutecznie usiłował wyłowić nutę sarkazmu. - Samodzielnie osiągnąłeś o wiele więcej niż większość Scimok i Jedi w ciągu całego życia. - Luke słuchał tego z niedowierzaniem, a gdy Vader dał mu do zrozumienia, że jest z niego zadowolony, napięcie stało się nie do wytrzymania. - Sądzę też, że zrozumiałeś już, że szkolenie oraz pewne wskazówki są ci niezbędne - kontynuował Vader - jako że masz do czynienia z czymś potężnym, co z łatwością może wydostać się spod kontroli. - Jego głos zmienił się nieznacznie, ale wciąż sprawiał wrażenie, że jest to najnaturalniejsza rozmowa we wszechświecie. - Jakie masz plany? Zakłopotany dziwną taktyką przeciwnika i trafną oceną swojej sytuacji, Luke nie mógł wymyślić nic odpowiedniego. Jak gdyby tego nie zauważając, Vader mówił dalej, zupełnie jakby Luke udzielił mu szczerej odpowiedzi. Jak gdyby czytając na głos jego życiorys, wyliczył wszystko, co udało się osiągnąć Luke’owi pod czujnym okiem Yody: - Masz za sobą żmudny trening fizyczny, zacząłeś poznawać sposoby panowania nad własnym ciałem i umysłem, nauczyłeś się świadomie odczuwać przepływającą przez ciebie Moc. Doszedłeś do punktu, w którym musisz poznać techniki kontroli - oznajmił prawie dramatycznym głosem. Wstał od stołu i zaczął chodzić po pokoju. - Galaktyka jest niewyobrażalnie wręcz olbrzymia, Luke, a spoiwem, które nadaje znaczenie całemu jej ogromowi i wprowadza w nim porządek, jest Moc. I nigdy nie było we wszechświecie istoty, która przeszłaby przez życie, nie próbując choćby uchylić tej zasłony, kryjącej przed nami sekrety życia i bytu. Każda z nich odkrywa swoją własną część odpowiedzi. - Jedi byli jedną z organizacji, które nauczyły się w znacznym stopniu wykorzystywać Moc, jednak - w głosie Vadera brzmiał ślad nie do końca ukrytej pogardy - popadli w rutynę i wielka część ich mądrości przepadła, obróciła się w rytuały i głupotę. Mimo że cała ta rozmowa wydawała mu się zupełnie nieprawdopodobna, Luke poczuł, że wciąga go ona i fascynuje. - A… Scimok? - zawahał się, niepewny obcego słowa. - Scimok to banda przesądnych ignorantów - warknął Vader. Tym razem Luke bez trudu dosłyszał w jego głosie ton pogardy. I jeszcze czegoś, pomyślał. Czystej nienawiści? - Jednak w naszym ramieniu galaktyki istniały tylko te dwie grupy zdolne posługiwać się Mocą. Niestety, przez ostanie tysiąc lat Scimok korzystali z niej, by zaspokoić własną wypaczoną chciwość. Po amatorsku zaczęli zajmować się tym, co Kenobi na swój nadmiernie uproszczony sposób nazywał ciemną stroną Mocy. Luke w zamyśleniu przesuwał palcami po krawędzi blatu, usiłując zrozumieć jak najwięcej z tego, co słyszał. - Han powiedział mi kiedyś, że gdzie niegdzie miecze świetlne są ciągle w powszechnym użyciu. Czy mówił o Scimok? Z jakiej części galaktyki pochodzą? - Nie powiedziałbym, że łatwo na nich trafić, ale wziąwszy pod uwagę zainteresowanie twojego przyjaciela światem pieniądza i interesu, jest całkiem możliwe, że zdarzyło mu się zetknąć z Ailla, rozsławioną strażą przyboczną Scimok. Ich działania koncentrują się przede wszystkim w rejonie trzynastu światów, tworzących Gromadę Sith. Luke rzucił mu szybkie spojrzenie. - Tak, należę do Bractwa Scimok - w głosie Czarnego Lorda dźwięczało rozbawienie. - Ich wiedza bywa całkiem użyteczna; przydaje się w mojej pracy. - Twojej pracy?! - wyrzucił z siebie Luke, sprowokowany czymś w sposobie, w jaki zostało to powiedziane. Natychmiast przeraziła go jego własna porywczość. Vader słynął z tego, że był nadzwyczaj skory do gniewu. Jednak lord Sith najwyraźniej nie uznał tego zachowania za aroganckie. Mówił teraz wolno i z emfazą, przechadzając się po pokoju, jakby wygłaszał z pamięci wykład, przeznaczony dla jednego tylko słuchacza. - Całe swoje życie poświęciłem badaniu Mocy i znanych sposobów posługiwania się nią. Bardzo dużo podróżowałem, poznałem wiele ludów i wiele kultur. Z biegiem czasu jedna rzecz stała się dla mnie oczywista. Nasza cywilizacja chyli się ku upadkowi - a ów powolny upadek trwa już tysiące lat. Zamiera swobodny przepływ informacji, dławiony przez ciemnotę, chciwość i wojnę. Całe narody gnębione są przez kulty, które jeszcze tysiąc lat temu uchodziły za przesądy i występowały tylko na niewielkich, odciętych od świata obszarach. Liczne toczące się obecnie wojny druzgoczą całe światy i systemy planetarne. - Kto wie, jak wiele stracimy w wyniku kontynuacji tego procesu - albo jak długo potrwać może okres barbarzyństwa, nim powstanie następna cywilizacja, zdolna zjednoczyć wszechświat? Vader zatrzymał się. Emanujące z jego postaci siła i skupienie dodawały wagi jego słowom. - Nie mam pewności, czy da się odwrócić tę tendencję. Ale wierzę, że właściwe przywództwo pozwoli nam uniknąć katastrofy. Mam zamiar dopilnować, byśmy nie zostali pozbawieni tego przywództwa… - Urwał, ponieważ w tej chwili Luke odepchnął krzesło i zerwał się na równe nogi. Vader spojrzał przenikliwie na chłopaka, którego twarz zastygła w maskę gniewu. - Czyżbyś miał na ten temat coś do powiedzenia? - zapytał. Luke, który przez cały czas słuchał tego długiego monologu z rosnącą irytacją, teraz porównywał ze sobą wzniośle brzmiące ideały swego gospodarza, jego złą sławę i powszechnie znane zamiłowanie do okrucieństwa. Jednak powstrzymał się od odpowiedzi, która pewnie nie wypadłaby zbyt uprzejmie. Czarny Lord zauważył jego wahanie. - Możesz mówić otwarcie. Nie brakuje mi takich, co płaszczą się przede mną - z pogardą wskazał na drzwi. - Nie tego po tobie oczekuję. Luke podjął decyzję. - Jak miło z twojej strony, że wiesz, co jest dla nas wszystkich najlepsze - odpowiedział drwiąco. A potem go poniosło i zaczął wyrzucać z siebie argumenty, ukute podczas niekończących się burzliwych dyskusji. On także przeszedł przez pokój. - Nie potrzebujemy twojego Imperatora, jego przywództwa, opieki ani ucisku. Jak możesz twierdzić, że to pozwoliłoby ocalić cywilizację? Och, pewnie, to jest jakiś tam sposób na zjednoczenie światów. Ale przecież to wy zniszczyliście nasz najważniejszy środek porozumienia. Rozwiązując Senat, odebraliście nam prawo do decydowania o własnym losie. Muszę przyznać, że nie widzę, jakim cudem miałoby to nas zaprowadzić do lepszego świata. - Wyzywająco odwrócił się plecami i opadł z powrotem na krzesło. Zaczął obracać kieliszek w palcach, patrząc, jak plamki złotego światła drgają i przesuwają się po powierzchni bursztynowego płynu. Niesamowity głos Vadera zawirował wokół niego - cichy i przekonujący. - U swego zarania Republika była bez wątpienia potężną instytucją polityczną. Utrzymywała galaktykę we względnym pokoju i dobrobycie przez sto tysięcy z górą lat, a niezależnie od przyłożonej miary nie jest to krótki okres. Jednak jak większość instytucji politycznych zaczęła ulegać wewnętrznemu rozkładowi. Gdyby Senat funkcjonował zgodnie z założeniami, nikt nie byłby w stanie zachwiać jego autorytetem. Ale on utracił zdolność skutecznego rządzenia i pozwolił się wykorzystywać, podobnie jak światy członkowskie. Za mojego i twojego życia Senat stał się zaledwie żałosną drwiną ze swego pierwowzoru. Porządek obrad wypełniały nieistotne przepychanki, a najsilniejsze rody i grupy interesów podporządkowały sobie pozostałych członków zgromadzenia, forsując własne cele. Och, prawda, było też kilku prawdziwych przywódców. Jednym z nich był senator Bail Organa z Alderaanu - nieznacznie skinął Luke’owi głową w geście szacunku dla nieżyjącego ojca Leii. - Ale on walczył o przegraną sprawę. Całe to jego idealistyczne podejście do rzeczywistości nie mogło wskrzesić dawnego Senatu, mogło najwyżej przedłużyć jego ostateczną agonię. - I dlatego zginął - wtrącił gorzko Luke. - Zawsze ktoś musi zapłacić za wprowadzenie do systemu socjalnego wielkich zmian. Czasem człowiek, który najmniej na to zasługuje. - Ale cała planeta! - Luke odwrócił się, żeby móc spojrzeć wprost na Czarnego Lorda. - Dwadzieścia miliardów niewinnych ludzi, z całą ich kulturą, zabitych w jednym ułamku sekundy. - Nie ja wydałem ten rozkaz, Luke. - Ale mogłeś temu zapobiec. Vader nie odpowiedział. Ponownie obszedł stół dookoła i usiadł po jego drugiej stronie, naprzeciw chłopaka. - Wojna to nie jest przyjemna rzecz. Ani wojna, ani… rebelia - dodał ze szczególnym naciskiem. Wreszcie otwarcie zaatakował. - Czyżbyś miał czyste ręce, poruczniku Skywalker? - słowa zawisły w powietrzu między nimi jak cień oskarżenia. - Stacja kosmiczna, nazywana przez was Gwiazdą Śmierci, była w istocie potężną bronią o znaczeniu strategicznym, ale też mnóstwem innych rzeczy - szpitalem, placówką badawczą i administracyjną - a jej załogę stanowili ludzie podobni do ciebie. Czterdzieści pięć tysięcy istot ludzkich, z których każda miała jakąś rodzinę, jakieś marzenia i nadzieje - Vader nie miał litości. - Niewiele cię to kosztowało, co? Wystarczyło zwolnić jeden przycisk. Jeden nadzwyczajnie udany strzał i cała stacja - unicestwiona. Cios był celny. Luke spuścił oczy. Nie zniósłby tego nieustępliwego spojrzenia. Tymczasem Vader dobijał pokonanego wroga. - Wyobrażam sobie, jakiego bohatera z ciebie zrobili. - Ja wiem… - odpowiedział cicho Luke, tak cicho, że sam prawie nie słyszał własnego głosu. - Myślałem… Vader pozwolił mu zmagać się przez chwilę z poczuciem winy, nim przemówił - cicho, niemal łagodnie. - W prawdziwym życiu nic nie jest białe ani czarne. Dokonujemy wyborów, często kompromisowych, jeśli tylko przybliżają nas one do celu. Luke ze zdumieniem podniósł wzrok i spojrzał na człowieka, którego tak długo nienawidził. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Na chwilę wróciły do niego niespełnione marzenia z dzieciństwa - rozpaczliwa tęsknota chłopca z dawno zamkniętego, jak sądził, rozdziału przeszłości. Przez tę jedną niezwykłą chwilę Luke szczerze nienawidził okrutnych i zagmatwanych ścieżek losu, które przywiodły ich do tego miejsca. Potem odwrócił się od własnych wspomnień. Zbyt wiele istnień ludzkich leżało pomiędzy nim a tym człowiekiem. Chwila minęła i nic nie wskazywało na to, by lord Vader w ogóle coś zauważył. - Zanim zaczniesz wybierać i podejmować własne decyzje, musisz posiąść wiedzę, która w każdych okolicznościach da ci przewagę jednego kroku nad przeciwnikiem - ciągnął energicznym tonem Vader. - Dlatego tu jesteś. Nauczysz się tego, co powinieneś wiedzieć. - Nie będę walczył po stronie Imperium - przerwał mu Luke. Powiedział to cicho, ale z głębokim przekonaniem, które dodawało siły jego słowom. Ku jego zaskoczeniu, Vader chyba spodziewał się takiej odpowiedzi. - I nie tego od ciebie chcę. Wielce ambitne plany Imperatora to jeszcze jedna stracona sprawa - pstryknął palcami, okazując swemu suwerenowi całkowite lekceważenie. - Tym, co spaja jego Imperium w jedną całość, jest przede wszystkim potęga militarna. W swoim czasie i ono rozpadnie się w gruzy. Jak dotąd nie mogłem samotnie sprzeciwić się Imperatorowi, ale razem - wstał od stołu, prostując się na całą swoją wysokość. Jego imponująca postać promieniowała niesamowitym napięciem, utrzymywanym w ryzach tylko siłą woli. - …razem możemy dokonać wszystkiego. W całym kosmosie nie znajdzie się nikt, kto mógłby stanąć nam na drodze. Luke zamrugał. - Sporo ode mnie oczekujesz. - Wiem, kim jesteś, prawdopodobnie lepiej niż ty sam. Odziedziczyłeś… Lord Sith umilkł i Luke szczerze żałował, że nie może zobaczyć wyrazu jego twarzy. Przez chwilę Vader pozwolił jego umysłowi błąkać się w poszukiwaniu wyjaśnień. Potem podjął w zamyśleniu: - Nie ma ucieczki przed przeznaczeniem. Trzeba wykorzystać to, co się ma - albo zostać przez to wykorzystanym. Luke spróbował zgadnąć, o kim mówi Vader: o sobie czy o nim? *** Luke przez chwilę szukał słów, odpowiednich do wyrażenia myśli, która przyszła mu właśnie do głowy. - Czy… moja matka… Czy mam być podobny do niej? Tego chcesz? Odpowiedź Vadera mogła być próbą przerzucenia mostu nad otchłanią bólu sprzed wielu lat. Tak przynajmniej wydawało się Luke’owi, próbującemu przebić wzrokiem maskę, pod którą ukryta była osobowość ojca. - Kiedyś dowiesz się wszystkiego. Teraz zaś - wrócił do rzeczowego, obojętnego tonu - zajmiesz pomieszczenia sąsiadujące z moimi apartamentami. Moja biblioteka należy do najpełniejszych, jakie kiedykolwiek istniały. Spędziłem życie, poszukując odpowiedzi na pytania, które ty właśnie zaczynasz sobie zadawać. Mam nadzieję, że znajdziesz tam sporo interesujących cię rzeczy. - Ale… - Luke miał wrażenie, że wydarzenia zaczynają następować po sobie zbyt szybko, że ześlizguje się ku skrajowi przepaści i nie potrafi się zatrzymać. Vader nie pozwolił mu skończyć. - Nie oczekuję po tobie szczerego zaangażowania; nie teraz. To przyjdzie z czasem - wzruszył ramionami - albo i nie. Mam jeszcze tylko jedną rzecz do powiedzenia. - Dwumetrowa sylwetka groźnie górowała nad chłopakiem. Luke zerwał się z krzesła, ale wciąż musiał zadzierać głowę, żeby spojrzeć Darthowi Vaderowi w oczy. - Jesteś silny, Luke, ale jeszcze nie możesz się ze mną równać. Ustaliliśmy to w momencie, gdy po raz pierwszy przekroczyłeś próg tego pokoju. Nie szczędziłem starań, by cię tu sprowadzić, i nie będę ryzykować. - Zniknęła gdzieś uprzejmość minionej godziny, zostało otwarte postawienie sprawy. Coś jakby ulotne wrażenie dotyku - mógł to być jakiś zabłąkany strumień powietrza - musnęło szyję Luke’a i chłopak zesztywniał na samo wspomnienie tamtego upokorzenia. Z tego miejsca nie było już odwrotu, uświadomił sobie, kiedy ostatnie słowa Vadera wypaliły w jego mózgu wyraźny znak: - Nie masz dokąd pójść. Rozdział szósty Gdzieś zamknęły się z przytłumionym szelestem pneumatyczne drzwi i Luke obudził się gwałtownie. Przez ułamek sekundy nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, lecz na widok brudnobiałego plastowego sufitu z całą brutalnością powrócił do rzeczywistości. Wczoraj przez długie godziny - choć wydawało mu się, że to raczej dni - wpatrywał się w ten sufit, aż precyzyjne kąty pomiędzy rozpórkami, przecinającymi go w poprzek regularnym zygzakiem, wryły mu się głęboko w umysł. Mimo wyczerpania sen nie nadchodził, a kiedy wreszcie przyszedł, nie przyniósł żadnej rady czy racjonalnego spojrzenia na kłopotliwe położenie, w jakim się znalazł. Po przebudzeniu czuł się zupełnie inaczej. Nie tyle był wypoczęty, ile raczej miał świadomość, że spał długo. Umysł miał dziwnie pusty i wyprany z uczuć. Jego podświadomość usunęła gwałtowne emocje poprzedniego wieczoru na ubocze i wszelkie próby wzbudzenia ich z powrotem przywołały tylko nieuchwytne wspomnienia. Po chwili zaprzestał tych prób i zamiast tego spróbował skupić się na tyle, by przypomnieć sobie, co go tak właściwie obudziło. Wytężał słuch, ale nie mógł wyłowić nawet najsłabszego dźwięku. Całkowity brak szumu w tle nie dawał mu spokoju. Czuł się pozbawiony oparcia, jakby dryfował w nieważkości. Kiedy odgłos przesuwanych drzwi rozległ się ponownie, zapewne w pokoju obok, Luke aż podskoczył. Wciąż jeszcze leżał na koi, z rękami pod głową, kiedy otworzyły się drzwi - tym razem jego własne. Luke zerknął ciekawie na chuderlawego, trochę garbiącego się ordynansa, który przystanął w progu, żeby zorientować się w sytuacji. Ujrzawszy Luke’a, skinął mu żywo głową i położył na pustej półce stertę ubrań. - Przyda się to panu, sir - poinformował go. Następnie zaznajomił Luke’a z jego nowym mieszkaniem, pokazał, gdzie jest klimatyzacja, konsoleta i automat, wydający posiłki. Tuż przed wyjściem dodał jeszcze: - Lord Vader sądził, że mógłby pan być zainteresowany jego biblioteką. Prowadzą do niej pierwsze drzwi po prawej. Jeśli będzie pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę mnie wezwać - na pewno miał na myśli, żeby znaleźć go za pośrednictwem komunikatora. - Nazywam się Darrow. Luke kiwnął głową i poczekał, aż za mężczyzną zamknęły się drzwi. Zastanawiał się przez chwilę, po czym stwierdził, że jedno musi przyznać - niezależnie od wszystkiego z całą pewnością chciało mu się jeść. Wygramolił się z łóżka i przejrzał proponowane menu. Jakieś trzy kwadranse później, zbierając się do wyjścia, dojrzał kątem oka swoje odbicie. Zatrzymał się, zaskoczony widokiem nieznajomego, który popatrzył na niego z lustra. Dawno przyzwyczaił się do bladej cery, typowej u kogoś, spędzającego większość czasu w sztucznym środowisku pojazdów i stacji kosmicznych, ale tym razem zobaczył szczupłą twarz o ostrych, twardych rysach. Kontrast z czernią jednoczęściowego kombinezonu, który miał na sobie, tylko pogłębiał ten efekt. Niełatwo przyszło mu pogodzić się ze zmianą stroju. Wprawdzie prosty, pozbawiony insygniów kombinezon był prawdopodobnie tylko standardowym ubiorem roboczym, jednak trudno było nie dopuścić do siebie jego symbolicznego znaczenia i Luke’owi potrzeba było trzech porcji kawy, zanim zdołał się przełamać i zdjąć szary mundur Sojuszu. Ale jedyną alternatywą było nie wychylać nosa z pokoju, a on postanowił się raczej przekonać, jak się ten dzień ułoży. Wcale nie był pewien, czy podjął właściwą decyzję; po prostu nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Po przekroczeniu progu znalazł się w pokoju, w którym poprzedniego wieczoru rozmawiał z Vaderem. Drzwi do „biblioteki” otworzyły się pod jego dotykiem. Zajrzał do środka, nie wiedząc, czego się spodziewać. Ku jego zdumieniu ściany niewielkiej komnaty od podłogi do sufitu pokryte były półkami, na których piętrzyły się zwoje, książki i tabliczki. Pod jedną ze ścian stało biurko i standardowa konsoleta, ale zauważył też bank danych, który nie wyglądał na połączony z resztą systemów statku. Luke podszedł do najbliższej półki i ściągnął z niej jakiś duży tom, trzymając go prawie z nabożną czcią. Wiedział, oczywiście, co to jest książka, ale nigdy nie miał czegoś takiego w ręce. Ta księga była gruba i ciężka, oprawiona w jakiś materiał naturalnego pochodzenia i czerwonawej barwy (chyba w skórę jakiegoś zwierzęcia) i zawierała setki gładkich kart, zadrukowanych do pełna słowami języka, który wyglądał trochę na dawny standardowy. Zafascynowały go te rzędy słów, jedne pod drugimi, a także solidna masywność trzymanych w rękach danych. Sądząc z wyglądu ilustracji i tytułu, było to jakieś dzieło historyczne, ale Luke mógł odcyfrować z niego najwyżej parę słów. Zamknął je ostrożnie i odłożył na półkę. Przyjrzał się uważnie innym tytułom. Były tam „Sagi Sektora Byka”, „Historia Mallicagoriehnu”, „Wykłady drynwaldzkie” i wiele innych. Następne półki mieściły kilkaset woluminów, które zdawały się tworzyć jedną całość. Nie wyglądały co prawda na nowe, ale najwyraźniej wykonano je z lepszych materiałów niż większość pozostałych książek, ponieważ nie wykazywały żadnych oznak zesztywnienia i rozkładu ze starości. Przekartkował pierwszy z brzegu tom - znowu łańcuchy tysięcy słów, biegnące w poprzek stron, i sprawiające wrażenie żywych ilustracje o własnej głębi. Te ostatnie bardzo przypominały mu doskonałe w każdym szczególe miniaturowe hologramy, tyle że nie zmieniały się, kiedy oglądał je pod różnym kątem. Wrócił na stronę tytułową i przeczytał tam: „Świetła cyklopedia Trantona”, pod spodem zaś inne jeszcze niezrozumiałe słowa. Na dole strony, pomiędzy długimi seriami cyfr, widniały słowa: „Republika Systemów Współzależnych” Poniżej zauważył datę: ponad trzysta lat temu! Przebiegł wzrokiem setki stojących przed nim w rzędzie książek i w końcu domyślił się przeznaczenia zestawu. Był to system, służący do uzyskiwania żądanej informacji, z hasłami ułożonymi w porządku alfabetycznym. Ostrożnie odłożył tom na miejsce i przebiegł palcem wzdłuż tytułów, zatrzymując się po dotarciu do klucza T-TAV. Niecierpliwie przewracał strony w poszukiwaniu hasła, dotyczącego jego rodzinnej planety. Zabrało mu to trochę czasu, częściowo dlatego, że inne hasła i ilustracje bez przerwy odwracały jego uwagę. Minęło niemal pół godziny, nim zorientował się, że hasła na temat Tatooine w ogóle nie ma. Natychmiast zrobiło mu się głupio. Przecież doskonale wiedział, że jeszcze sto siedemdziesiąt lat temu, ze względu na silny blask swych topazowożółtych piasków, Tatooine uchodziła za niedużą chłodną gwiazdę, wchodzącą w skład systemu potrójnego. Mimo że nikt nie był świadkiem tej pomyłki, poczuł, że się rumieni. - Przestań się zachowywać jak wieśniak na wakacjach - wymamrotał. - Poszukaj raczej czegoś, co naprawdę chciałbyś wiedzieć. Wybrał inny tom i zaczął szukać w nim hasła „Jedi”. Kiedy w przeszłości przeglądał banki danych w przeróżnych placówkach Sojuszu, nie znalazł żadnej informacji na temat rycerzy Jedi. Dziwnie było przekonać się, że tak znaczny fragment historii został stracony i zapomniany. Doszedł wówczas do wniosku, że albo dane usunięto z rozmysłem, albo też Jedi byli w istocie, jak uważało chyba wielu ludzi, jedynie doprowadzoną do przesady legendą. Biblioteka Vadera nie miała w każdym razie takich luk. Znalazł wreszcie to, czego szukał, pod „Johric En Drais Illenium - JEDI”. Niestety, w miarę jak brnął coraz głębiej w gąszcz podniośle brzmiących akapitów, musiał przyznać, że rozumie z nich bardzo niewiele. Wolno podszedł do biurka, zastanawiając się, czy nie skorzystać z komputera. A, co tam. Przypuszczalnie w najgorszym przypadku terminal mógł najwyżej zażądać od niego hasła lub numeru identyfikacyjnego. Usiadł twarzą do drzwi i wywołał „Świetłą cyklopedię Trantona”. Do wyboru miał Tekst Przekład Komentarz Znaczenie historyczne Wybrał tłumaczenie na standardowy, odszukał artykuł o Jedi i zanurzył się w nurt słów opowieści z dawnych czasów. Zdawało mu się, że jeśli będzie czytajął sam przekład, coś może mu umknąć, zaczynał więc od przeczytania każdego akapitu z książki, wodząc palcem po wierszach tekstu. Dopiero potem sprawdzał odpowiadający mu fragment na ekranie. W miarę jak godziny mijały, zaczął oswajać się ze starożytną mową, która była ostatecznie całkiem podobna do jego własnej. Jak gąbka chłonął bogate dziedzictwo rycerzy Jedi, przy pomocy wyobraźni wypełniając szczegółami ramy suchych faktów z tekstu encyklopedii. Czytał o legendarnych początkach, na planecie, której nazwy nigdy wcześniej nie słyszał. Było tam krótkie wyjaśnienie pojęcia Mocy jako najważniejszej zasady, którą kierowali się Jedi, oraz wzmianki o niektórych z wielkich mistrzów i ich pismach, dotyczących tego tematu. Był też zapis rozmaitych rozrzuconych w czasie wydarzeń, ukazujących polityczne znaczenie Jedi w czasie tysięcy lat ich historii. Tekst kończył się pochlebną relacją z pomocy, udzielonej Republice podczas Wojen Klonów, oraz przewidywaniami, dotyczącymi coraz większego wpływu na poczynania Senatu. Luke miał wrażenie, że czegoś tu jeszcze nie rozumie. O ile mógł to stwierdzić, artykuł nie zawierał żadnej wzmianki o czymkolwiek, co zapowiadałoby nadejście katastrofy, która mogłaby w czasie krótszym niż trzysta lat sprowadzić Jedi z pozycji galaktycznej potęgi do ledwie pamiętanego mitu. Tak się zaczytał, że nie zauważył, kiedy otwarły się drzwi. Darth Vader przyglądał mu się przez chwilę, nim energicznym krokiem wszedł do pokoju. Na odgłos kroków Luke oderwał wzrok od książki. Odchylił się w fotelu, czujnie obserwując Vadera. Czarny Lord wydawał się równie pełen energii co zwykle. Podszedł bliżej, żeby zobaczyć, nad czym pracuje Luke. - Dobry początek - skomentował - o ile zdajesz sobie sprawę z faktu, że artykuł został napisany przez laika i ma z tej przyczyny spore braki. Jednak do twoich celów jest odpowiedni: pozwoli ci nabrać pewnego rozeznania. - Przez chwilę szperał w którymś z regałów, po czym wyciągnął z niego jakiś zwinięty w rolkę pergamin, bardzo stary i zupełnie nie rzucający się w oczy. Podał go Luke’owi. - Masz. Wybrane pisma Se Tienena, który prawdopodobnie pojmował Moc lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Luke rozpoznał to imię; zapamiętał je z encyklopedii. Ostrożnie odszukał zamknięcie i zaczął rozwijać rękopis. - Nie bój się - uspokoił go Vader. - Nie jest tak nietrwały, na jaki wygląda. Zabezpieczyłem go. - Patrzył, jak młody człowiek przebiega wzrokiem początek zwoju, oswajając się z całkiem mu obcym tym razem językiem. Po chwili Luke wrócił do terminala i, zamiast wywołać tłumaczenie, uruchomił samouczek języka i jego wymowy. Zupełnie zapomniał o obecności Czarnego Lorda. Vader przyglądał mu się jeszcze przez jakiś czas, po czym zdjął z półek jeszcze jeden pergamin i kilka ksiąg i wyszedł z pokoju. Z pomocą komputera Luke zaczął powtarzać wyrazy na głos, bez wątpienia niezbyt poprawnie, za to raz jeszcze próbując oswoić się z brzmieniem języka. Ten był już znacznie trudniejszy, ale bardzo go to wciągnęło i po paru godzinach Luke wymawiał na głos całe zdania, z rzadka tylko odwołując się do pomocy maszyny. W końcu skurcze i ból oczu zmusiły go, żeby zrobił sobie przerwę. Przeciągnął się i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Teraz, kiedy o tym pomyślał, był trochę zaskoczony własnym zachowaniem i uprzytomnił sobie, że postępowanie Vadera też powinno wydać mu się dziwne. Po raz pierwszy obecność Czarnego Lorda nie wywołała u niego podświadomego ataku strachu, skręcającego wnętrzności, i Luke zastanawiał się, czyje podejście uległo zmianie: jego czy Vadera. Wiedział, że to jego decyzja, żeby skorzystać z sytuacji, ile się da, choć z początku mocno wątpliwa, pozwoliła mu spojrzeć na wszystko z nowego punktu widzenia. Z pewnością oglądał tego człowieka od strony, o istnieniu której nawet mu się nie śniło. Co spowodowało tę zmianę? Także intuicja podpowiadała mu, że Vader się zmienił. Ale czy na pewno? Odpowiedź, aż nazbyt oczywista, brzmiała następująco: Vaderowi zależało na Luke’u; zależało mu na tym, aby syn przyłączył się do niego; ale czy kryło się za tym coś jeszcze? Luke zrozumiał, że będzie musiał być bardzo ostrożny. Vader był wystarczająco przebiegły, aby wiedzieć, czego chłopak chce i co jest mu w tej chwili potrzebne. Czyżby była to tylko przynęta? Nie mógł zapomnieć ani wybaczyć Vaderowi potworności, popełnionych w imieniu Imperium, i raz jeszcze postanowił sobie, że będzie mieć się na baczności. Kroczył po cienkiej, rozciągniętej nad przepaścią linie - i wiedział o tym. Luke zrobił sobie krótką przerwę na lunch, potem wrócił do pergaminu Se Tienena. Tym razem uruchomił przekład i zaczął od początku. Czytał każde zdanie na głos, później jego tłumaczenie i ponownie oryginał. Rękopis był dziełem z zakresu filozofii i metafizyki, trudnym nawet po przetłumaczeniu, ale Luke trzymał się go uparcie. I zanim w końcu, dużo później, zasnął na stole, zaczął dostrzegać pierwsze przebłyski, nie tylko starożytnego języka odległego świata, ale i niezwykłego umysłu, który był jego integralną częścią. *** Dni mijały, podobne jeden do drugiego. Szedł spać, kiedy był zmęczony, i jeść, kiedy był głodny, a większość czasu spędzał w bibliotece. Przy tych nieczęstych okazjach, kiedy zastanawiał się nad tym, co robi, dochodził do zaskakujących wniosków. Nigdy nie był najpilniejszym uczniem. W szkolnych latach, spędzonych na Tatooine, zawsze osiągał niezłe wyniki, ale tylko dlatego, że chciał się dostać do Akademii Kosmicznej. Poza tym przez większość wolnego czasu kręcił się po warsztacie, wygłupiał się w skoczku troposferycznym wuja albo zwyczajnie myślał o niebieskich migdałach. Drugiego dnia, spędzonego na pokładzie Awangardy, Luke odkrył, że stosując techniki koncentracji, których nauczył go Yoda, jest w stanie osiągnąć znacznie więcej, niż kiedykolwiek uważał za możliwe. Nawet zupełnie nieznany mu język stawał się jasny i zrozumiały, kiedy zanurzał się weń i sięgał do niego wszystkimi zmysłami. Dzieło, które czytał, było naprawdę trudne, pełne sprzeczności i pozornie nie powiązanych ze sobą uwag, ale Luke starał się je po prostu wchłonąć i liczyć na to, że zrozumienie przyjdzie później. Z wyjątkiem pierwszej wizyty Vadera Luke nie widział nikogo przez prawie siedem dni. Kilka razy usłyszał za drzwiami kroki Vadera, ale poza tym mógłby równie dobrze znajdować się całkiem sam w swoim własnym, prywatnym wszechświecie. Zostawił pergamin Se Tienena - z żalem, ponieważ wiedział, że musiałby spędzić nad nim długie tygodnie, a nawet miesiące, żeby zacząć naprawdę pojmować myśl mistrza. Następną książką, po którą sięgnął, była „Dak-Corietiel” Bractwa z Sith, znów w dawnym standardowym. Wyglądała ona na coś w rodzaju podręcznika rytuałów i technik Scimok. Luke z zainteresowaniem przejrzał opisy obrzędów i inkantacji, służących do wzywania Mocy. Najwyraźniej, przynajmniej według tej książki, Scimok działali jako grupa, wprowadzając się w trans aż do punktu, w którym wyczuwali wiążącą ich Moc. Objawiało się to obecnością czegoś, co Luke przetłumaczył jako „łunę ducha”, poświaty, która otaczała uczestników ceremonii, łącząc ich ze sobą i z nurtem świata wokół nich. Jednak poza tym nie mógł za bardzo połapać się w rytuałach i po zajrzeniu do jeszcze jednego czy dwóch rozdziałów odłożył książkę na biurko, okładką do góry. W jakiś sposób sama lektura sprawiła, że poczuł się odrobinę nieczysty. Wstał od biurka, żeby rozprostować nogi, i zastanawiał się właśnie, czy nie pójść do siebie do pokoju po coś do picia, kiedy drzwi biblioteki rozsunęły się i do środka wszedł Vader. - Pracujesz? - zapytał od progu spokojnie, lecz chłodno. Luke kiwnął głową i wskazał rozłożone na biurku książki oraz rękopis. Vader podszedł im się przyjrzeć. Popchnął lekko zwój Se Tienena palcem okrytej rękawicą dłoni, tak, że przeturlał się po blacie. - Szybko ci idzie. - Słowa znalazły wierne odbicie w umyśle Luke’a, który wbrew sobie zadowolony był z tego, co udało mu się siągnąć przez ostatnich parę dni. Vader poklepał grzbiet otwartej księgi i odwrócił się do Luke’a. Jego głos dosłownie ociekał teraz sarkazmem. - I już skończyłeś. Większość z nas uznałaby słowa mistrza za warte długich lat kontemplacji, jednak ty porzuciłeś je już dla bardziej oświecających studiów. - Luke zarumienił się ze złości. Vader mówił dalej: - Cóż, skoro to właśnie cię interesuje, zobaczmy, czego się nauczyłeś. - Przewertował książkę, żeby sprawdzić, jak daleko doszedł Luke. - Czy próbowałeś wezwać płomień? - Oczywiście, że nie - Luke poczuł się oburzony, że Czarny Lord spodziewał się, że spróbuje czegokolwiek, co miałoby związek z rytuałem zła. - A dlaczego? Jak wiele możesz się nauczyć, kiedy tylko siedzisz i czytasz? Miałem nadzieję, że wykażesz trochę więcej inicjatywy. - Nie mam najmniejszego zamiaru zabawiać się ciemną stroną Mocy - odparował Luke. - Głupcze! - warknął Vader. - Czyżbyś wierzył tylko w to, co ci się powie? Kiedy zaczniesz samodzielnie myśleć? - Potężna sylwetka zbliżała się coraz bardziej, aż wreszcie Luke oparł się plecami o półki z książkami. - Nie ma ciemnej strony, jasnej strony. To tylko uproszczenie, odpowiednie dla dzieci i głupców. Luke przypomniał sobie wreszcie, jak się mówi. - Wziąwszy pod uwagę twoją sytuację, mogłem przypuszczać, że tak właśnie będziesz uważał. - Posunął się tak daleko, jak tylko mógł, niemal do otwartego wyzwania; kto wie, może za daleko. Przez chwilę zdawało mu się, że Vader ma ochotę go uderzyć, ale kiedy lord Sith przemówił ponownie, jego głos był opanowany i stanowczy. - Nie istnieje coś takiego, jak ciemna strona Mocy - powtórzył. - Zapomnij o tym. Jest tylko Moc oraz twoja zdolność do jej wyczuwania i wykorzystywania. Reszta zależy od ciebie - i tylko od ciebie. Vader cofnął się nieznacznie i z zmrużył oczy, zadając Luke’owi pytanie. - A gdzie się wybierałeś parę dni temu, kiedy cię znalazłem? Zastanawiałeś się nad tym? - Na Dagobah. Chciałem dokończyć szkolenia. - Owszem, zastanawiał się i na samą myśl głos Luke’a załamał się odrobinę. - Dokończyć szkolenia - zadrwił Vader. - i to dlatego gnałeś tam w takim popłochu, na oślep? - nie doczekawszy się odpowiedzi, naciskał dalej. - Dlaczego tak rozpaczliwie zależało ci na tym, by tam dotrzeć? - Bo… bo się bałem. - Czego się bałeś? Mnie? - Nie… To znaczy tak, ale nie całkiem - odpowiedział Luke. I była to szczera prawda. Odsunął się na bezpieczniejszą odległość od Czarnego Lorda, ale tak czy inaczej dokończył odpowiedź. - Chyba jeszcze bardziej bałem się Mocy - tego, że wplączę się w coś, z czym sobie nie poradzę. - A teraz? Luke nie wiedział, co powiedzieć. Odwrócił się, żeby spojrzeć na lorda Sith - spojrzeć na niego tak naprawdę. Przy tym oświetleniu po powierzchni czarnego jak smoła hełmu igrały drobne strużki światła. Pod hełmem maska oddechowa z wysiłkiem filtrowała powietrze. Jak zwykle, jedyną widoczną częścią ciała Vadera były jego czerwone, przyglądające mu się uważnie oczy. Przykuwający uwagę głos, teraz, kiedy przyzwyczaił się już do syczącego zniekształcenia, całkiem melodyjny, nalegał i zmuszał do zastanowienia. - Zobaczyłeś bardzo niewiele z tego, co mam ci do zaoferowania. Czy chcesz zrezygnować ze szkolenia i zapanowania nad tą siłą, którą dostrzegasz tak wyraźnie? Luke musiał wreszcie zastanowić się poważnie nad problemem, którego do tej pory unikał. Nie mógł dłużej udawać, że wciąż może wrócić do swoich dawnych planów, ani też ignorować swojej rosnącej potrzeby wiedzy i zrozumienia. Jednocześnie jednak, i to nie po raz pierwszy, czuł się tak, jakby jego ruchami kierowała jakaś wyższa siła, od której nie potrafił się uwolnić. Zbuntował się na chwilę, nie wiedząc, czy jest tylko pionkiem w cudzej grze, a jeśli tak - to w czyjej? Gdzieś głęboko budził się w nim zimny gniew. Luke wykorzystał go do podjęcia decyzji, po czym zignorował go. W tym momencie mógł liczyć najwyżej na przejęcie inicjatywy. Zacisnął zęby i zapomniał na chwilę o swoich zastrzeżeniach. - Jestem gotowy - powiedział. Vader skinął głową i podszedł do biurka. Oczyścił blat ze wszystkiego poza podręcznikiem rytuałów Scimok. Ściemnił wszystkie światła w pomieszczeniu, zostawiając tylko to na środku sufitu. - To dobrze. Zaczniemy od rytuału inauguracyjnego i od łuny ducha. - Wskazał Luke’owi miejsce naprzeciwko. Chłopak zawahał się. Rzeczy działy się zbyt szybko. - Mówiłeś przecież, że rytuały Scimok są nic nie warte - powiedział. - Nie. Często niemądre, ale nie bezwartościowe. Pełen złych przeczuć, Luke usiadł przy biurku. - Czytaj tekst razem ze mną - poinstruował go Vader. - Skoncentruj się na brzmieniu słów. - „Połącz się z nami w braterstwie, o światło wspaniałe; Alia roh t’kranta. Spraw, byśmy dostąpili wiecznego podzielenia; Alia roh t’kranta”. Litania zajmowała w starożytnej księdze kilka stron i zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Luke czuł, jak jej hipnotyczne brzmienie stopniowo opanowuje jego umysł. Po chwili poczuł, jak odłącza się od dwóch recytujących w półmroku osób. - „Przychodzimy, by się połączyć i podzielić; briune nah thilok. Odrzucamy to wszystko, co nas rozprasza; Briune nah trilok”. Luke czynnie włączył się w obrzęd, jednak jakaś jego część pozostała uważna i czujna. - „Przygotowujemy się do złożenia Ofiary; Alia roh t’kranta. Łączymy się w jedno, by Ofiara nas oświeciła; Alia roh t’kranta.” Pokój wypełniło napięcie tak namacalne, że Luke’owi zdawało się, że mógłby wyciągnąć rękę i go dotknąć. Zdał sobie również sprawę z obecności powstrzymywanego gniewu, majaczącego gdzieś na skraju jego świadomości. Oparł się pokusie, by dotknąć tych mrocznych emocji i w zamian skupił się na specyficznym nastroju. Nagle napięcie nieco opadło. Postacie obu mężczyzn spowił różowoczerwony blask, który stopniowo narastał, aż wreszcie z cichym trzaskaniem wypełnił całe niewielkie pomieszczenie. Luke delektował się nim przez chwilę, a potem zaczął trochę eksperymentować. Po kilku próbach odkrył, że może ściemniać go lub rozjaśniać. - Zogniskuj łunę - polecił Vader. Luke skupił się i poświata niezgrabnie, niezbyt płynnie zbiegła się w jednym punkcie, formując olśniewająco jasną, pulsującą kulę ognia, zawieszoną w równowadze pomiędzy nimi. Vader skinął głową w geście aprobaty. Luke pozwolił światłu rozproszyć się i wszystko wróciło do normy. Usiadł wygodniej i zapytał: - Czy to, co właśnie zrobiliśmy - teraz, pod koniec - też było częścią rytuału Scimok? - Niezupełnie - odparł Vader, nie rozwodząc się nad tym szerzej i zmuszając Luke’a do szukania wyjaśnienia po omacku. - Czy to uczucie, które miałem na początku - wrażenie wspólnoty i więzi między nami - czy to w ten sposób wyczuwają obecność Mocy? - Tak. - Więc nie robią tego tak, jak uczy Yoda, spoglądając we własne wnętrze. - Nie. Wprawdzie niektórzy odkrywają w końcu, jak tego dokonać, ale większość Scimok, zwiedzionych przez to rytualne podejście, nigdy nie korzysta z Mocy samodzielnie. Minuty mijały, a Luke odtwarzał w pamięci to, czego właśnie doświadczył. Zaskoczyła go zwłaszcza siła emocji, które odczuwał w kulminacyjnym punkcie obrzędu - emocji, które z pewnością pochodziły od Vadera. Ale jak to możliwe? Luke nie mógł uwierzyć, by Czarny Lord umyślnie pozwolił mu zajrzeć w głąb swoich uczuć. Pozostawały dwa możliwe wyjaśnienia: albo ceremonia miała tak wielkie znaczenie dla lorda Sith, że emocje wymknęły mu się spod kontroli, albo też Luke przeniknął głębiej, niż Vader przypuszczał. Albo jedno i drugie. Nie miał sposobu, by się przekonać, czy Vader zauważył moment kontaktu między nimi albo czy wiedział o nim teraz. Postanowił działać ostrożnie i nie zdradzać się na razie ze swoimi podejrzeniami, tylko zaczekać, aż dowie się czegoś więcej. Vader nie przeszkadzał mu w zastanawianiu się. Czekał, aż lekka zmiana pozycji chłopaka dała mu znać, że jest gotów do dalszej rozmowy. - Jakieś pytania? - Kilka - przyznał Luke. - Opowiedz mi o łunie ducha. Jest prawdziwa, czy może to tylko iluzja? Chodzi mi o to, że niczego nie dotknęła. Co by się wtedy stało? - Jest całkiem rzeczywista - odpowiedział Vader. - Poświata, która otoczyła nas na samym początku, to w rzeczywistości jonizacja cząsteczek powietrza. Scimok rozpoczynają nią swoje spotkania, ponieważ przyjemne wrażenie, jakie stwarza, potęguje poczucie wspólnoty. Jednakże płomień to całkiem inna sprawa. We właściwych rękach może okazać się potężną bronią. Odpowiedź satysfakcjonowała Luke’a. - Inna rzecz, która mnie zastanowiła, to ofiara, o której wspomina się w litanii. Co to takiego? - Jeden z mniej chwalebnych aspektów tego zabobonu - w zimnym głosie Vadera dźwięczała lekka pogarda, ale po chwili Luke’owi zaczęło się wydawać, że łatwość, z jaką o tym mówi, skrywa jakiś sekret. - Ten konkretny rytuał kończy się złożeniem ofiary ze sparkrana, latającego stworzenia z planety Phaneen. Oddaje się je na pastwę ognia. Luke z obrzydzeniem zmarszczył nos. Z całą pewnością nie pasowało to do jego koncepcji Mocy jako ducha życia, obecnego we wszystkich istotach. Jednak Vader jeszcze nie skończył. - Raz na dziewięć lat odbywa się wielka ceremonia, podczas której składa się ludzką ofiarę - oświadczył sucho. - Kto był tą ofiarą? - zapytał zbulwersowany Luke. - Dawniej uważano to za wielki zaszczyt. Zgodnie z tradycją uwieńczeniem życia, spędzonego według reguł Bractwa Scimok, było podzielenie się z nim ekstazą śmierci. Naturalnie, może to być również wygodny sposób na pozbycie się wrogów. Luke rzucił Vaderowi baczne spojrzenie. Zdawało mu się, że lord Sith przywiązuje do tego większe znaczenie, niż daje po sobie poznać, jednak nieprzenikniona maska pozwalała mu najwyżej zgadywać, jak zawsze. Vader zmienił temat. - Potrafisz odtworzyć łunę? Luke zastanawiał się przez chwilę. - Chyba tak. Vader przesunął Księgę Rytuału w stronę tego krańca stołu, przy którym siedział Luke. - Nie! - pasja, z jaką zaprotestował Luke, zaskoczyła nawet jego. - To znaczy… Książka chyba nie będzie mi potrzebna. - Doskonale - Vader zamknął ją i odłożył na bok. Luke zamknął oczy. Świadomie rozluźniał napięte struny w swoim wnętrzu, póki nie przestał być tylko i wyłącznie Luke’iem Skywalkerem. Jego oddech objął przepływające przez pokój prądy powietrza, rytmy jego ciała stały się częścią kosmicznego tańca cząsteczek, składającego się na wszystko to, co go otaczało. Czuł jedność wszystkiego - wszystkiego z wyjątkiem nieprzeniknionej tarczy, która była Darthem Vaderem. Jak zawsze w takich chwilach, Luke zapragnął sięgnąć zmysłami daleko - wszystkiego dotknąć, wszystko poczuć - ale opanował się i zajął się tym, co miał do zrobienia. Przez moment kusiło go, żeby spróbować przeniknąć barierę, jaką Vader otoczył swój umysł, bo zdawało mu się, że potrafiłby tego dokonać. Powstrzymał się jednak, uznawszy, że nie należy dawać lordowi Sith powodów do wzmożonej czujności. Przypomniał sobie tamto wrażenie, które dzielił z Vaderem u szczytu rytuału Scimok, i odtworzył je w myślach. Odnalazł dokładnie ten sam rodzaj napięcia i po chwili wahania uwolnił je. Otworzył oczy. Ujrzał pokój skąpany w różowym blasku. Vader z aprobatą skinął głową i wskazał ręką bogato zdobioną świecę oliwną, którą umieścił uprzednio w stojącym na biurku uchwycie. Luke zdumiewająco szybko zebrał poświatę w kulę ognia i przesunął ją w powietrzu tak, by dotknęła czubka świecy. Na jego polecenie ognista kula zniknęła, zostawiając po sobie migotanie płomyka świecy. Jeśli nawet szybkość, z jaką Luke opanował technikę, zaskoczyła Vadera, to nie miał okazji o tym powiedzieć. W bibliotece rozległ się sygnał komunikatora - ledwie słyszalny dzwonek, który wystarczył jednak, by zakłócić panującą w niej ciszę. Czarny Lord pochylił się nad konsoletą, nacisnął jakiś klawisz i powiedział do komunikatora: - Wydałem rozkazy, żeby mi nie przeszkadzano. - Jego głos był łudząco spokojny; odpowiedź natomiast wręcz przeciwnie. - Pro… proszę o wybaczenie, panie - nad konsoletą pojawił się wizerunek modego oficera, rzeczowego jak należy, ale najwyraźniej przerażonego. - Wiadomość z centrali. To transmisja imperialna do pana, sir. - Doskonale. Odbiorę ją w swojej kwaterze, kapitanie. - Ku wyraźnej uldze oficera Vader przerwał połączenie. Płaszcz zawirował, kiedy płynnie podnosił się z krzesła. - Zaczekaj tu na mnie - powiedział jeszcze do Luke’a, zanim wyszedł. Luke usiadł wygodnie. Ręce założył pod głowę, dał nogi na biurko, zamknął oczy i zamyślił się głęboko. Przestał zwracać uwagę na upływ czasu. Z zewnątrz nie obiegały żadne dźwięki. Kiedy nagle odezwał się jakiś głos, zaskoczony chłopak zerwał się z miejsca. - Wstań, sługo. - Co…? - Luke rozejrzał się szybko w poszukiwaniu źródła dźwięku, ale nie zobaczył nikogo. - Wzywałeś mnie, mój panie. Luke był tak zmieszany, że nie od razu rozpoznał ten drugi głos, głos Vadera, dochodzący z komunikatora. Otrząsnąwszy się z zaskoczenia, chłopak miał właśnie zamiar zamknąć otwarte ze zdumienia usta, ale nic z tego nie wyszło, bo właśnie w tej chwili pierwszy głos odezwał się ponownie. - Dostałem twój raport. Co ze Skywalkerem? - Zadbałem o to, mój panie - Pomimo podwójnego zniekształcenia, powodowanego przez komunikator i maskę oddechową, w głosie Vadera słychać było uprzedzającą uprzejmość. - Ta szczególna sprawa nie zagraża już istnieniu Imperium. - A zatem nie żyje. Bez wątpienia - naciskał głos. Czarny Lord odpowiedział bez najmniejszego wahania. - Nie żyje, mój panie. Czy chciałbyś poznać szczegóły? - To nie będzie konieczne. Luke był oszołomiony, nawet nie tyle samą treścią rozmowy, co faktem, że pozwolono mu jej wysłuchać. Wykluczył możliwość przypadkowego przedostania się transmisji na ten kanał, jako że nie słyszał jeszcze, by Vader kiedykolwiek popełnił podobny błąd. Słuchał uważnie. - Czekam na relację z kampanii wokół Dagobah. - Posuwamy się naprzód, mój panie. Poszukiwania przebiegają zgodnie z planem, zakładamy też trzy bazy w obiecującej okolicy. - Ani śladu Yody? - Jak dotąd, nie. Oczywiście dobrze wiemy, że będzie niezwykle trudno odszukać Jedi, skoro ten sobie tego nie życzy, jednak nasza obecność powinna go znacznie osłabić. - Nie próbował interweniować w sprawie Skywalkera? - Nie, mój panie. - Hm. Czy to nie dziwne? Jak sobie to tłumaczysz? - Być może zorientował się, że zmieniła się równowaga sił. Jest już stary - i jest sam. Może nie chce angażować się w przegraną walkę. - Może. Na parę sekund zapadła cisza. Wreszcie Imperator podjął rozmowę. - Jaka jest najmniejsza ilość wojsk, niezbędnych do zagwarantowania naszych obecnych interesów na Dagobah? - Dwa niszczyciele w zupełności wystarczą do tego celu, mój panie. - Znakomicie. O to mi chodziło. Zagrożenie ze strony Sojuszu wydaje się być chwilowo niezbyt wysokie, zwłaszcza że okazuje się, że Yoda postanowił do niczego się nie mieszać. Są inne sprawy, które leżą w zgodzie z twoimi umiejętnościami i upodobaniami, a którymi trzeba się zająć. - Chcę, żebyś wrócił do układu Sith. Sednem sprawy jest sytuacja na Phaneen. W całej gromadzie panują takie nastroje polityczne, że gdyby doprowadzić teraz do przesunięć w strukturze władzy, moglibyśmy przejąć kontrolę nad handlem przyprawą arras. To, jak również okazja do pozbycia się naszych rywali, w pełni usprawiedliwia oderwanie cię od twych obecnych zajęć w tym sektorze. Streszczenie zawiera wszystkie niezbędne szczegóły. - Słucham, mój panie. Czy ma to być operacja militarna, czy też bardziej dyskretna? - Zostawiam to do twojego uznania, lordzie Vader. Przypuszczam, że po zapoznaniu się z faktami zechcesz spróbować sposobu, który nie przyciągnie większej uwagi, jednak na wszelki wypadek należałoby zapewnić sobie wsparcie wojskowe. To było wszystko. Transmisja dobiegła zapewne końca. Luke znów został sam ze swoimi myślami. Wzmianka o wyraźnej obojętności Yody na jego los zraniła go bardziej, niż byłby skłonny przyznać. Co do reszty, miał przeczucie, że już wkrótce się dowie, co się tu dzieje. Rozdział siódmy Główny terminal systemu wydawania posiłków zaszumiał i zadzwonił czysto, zgłaszając pełną gotowość. Jednocześnie dostarczył hermetycznie zamknięty pojemnik słodkiego tofu - jednego z najbardziej popularnych dań śniadaniowych. Technik Hobb Koszk odebrał tofu, po czym, nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem, odłożył je na stół, obok trzydziestu jeden identycznych pojemników. Obok piętrzył się jeszcze większy stos puszek, każda z nich podpisana „Ogony flugów marynowane po doriańsku”. Po chwili zastanowienia podjął decyzję. Dwadzieścia osiem razy z rzędu dostał tofu, zgodnie z zamówieniem. To powinno wystarczyć i przekonać nawet najbardziej zatwardziałego sceptyka, że ten przeklęty system wreszcie działa prawidłowo. Niestety, dokładnie to samo pomyślał jeszcze podczas ostatniej zmiany. Szkoda tylko, że admirał tak się zdenerwował, kiedy dostał na śniadanie fioletową galaretę z ogonów jakichś tam płazów. Zdaniem Koszka ktoś powinien postąpić zgodnie z jego radą i wyrzucić te marynowane flugi za burtę - byłoby znacznie mniej kłopotów. Koszk zamówił sobie coś ciepłego do picia i właśnie rozglądał się za jakimś miejscem, gdzie mógłby usiąść i napić się w spokoju, kiedy odezwał się jego sygnał wołający. - Słucham, sir - odpowiedział odruchowo, zachodząc w głowę (nie pierwszy raz), jakim cudem kontrola zawsze dokładnie wiedziała, kiedy kończy robotę. - Zameldować się w doku A-147-A. Awaria radaru zewnętrznego. I pospiesz się, Koszk - uprzedził głos. Ta ostatnia uwaga nie była potrzebna. Rozpoznawszy numer doku, w którym spoczywał prywatny prom dowódcy floty, Koszk puścił się pędem przez korytarz. Przybył na miejsce lekko zdyszany, ale nie wpadł w panikę, w przeciwieństwie do technika, który czekał na niego przy śluzie. - Działa wszystko z wyjątkiem zewnętrznego radaru - powiedział tamten pospiesznie. - Wciąż wyświetla jakieś bzdury, a ja nie mogę znaleźć usterki. - Spokojnie - odezwał się Koszk. - Znajdziemy. - Tak, ale… Vader wyrusza za dwadzieścia minut. Koszk obiecał sobie trzymać w myślach kciuki i wszedł na pokład. Długo i bez pośpiechu wodził rękami po tablicy przyrządów, sprawdzając cały sprzęt radarowy i liczne systemy kontroli. Wszystkie układy niezmiennie zgłaszały się prawidłowo, jeden za drugim. Wreszcie Koszk wyprostował się i podszedł do tablicy, wbudowanej w ścianę za fotelem drugiego pilota. Przebiegł palcami wzdłuż rzędu ponumerowanych płytek i zatrzymał się na jednej z nich, umieszczonej nisko nad podłogą. Z jednej z licznych kieszeni wyciągnął niewielkie narzędzie, mocnym szarpnięciem otworzył hermetyczne zamknięcie i wyjął ze środka prostokątną metalową skrzynkę. - Powiedziałbym, że to z tym mamy problem - obejrzał się na drugiego technika, który cały czas patrzył mu na ręce. - Masz części zamienne? - Muszę zamówić - odparł tamten i podszedł do konsolety. Koszk kucnął i oparł się plecami o ścianę. Teraz, kiedy chwilowo nie miał nic do roboty, zauważył niesamowite światło, zlewające się ze sztucznym oświetleniem. Ku jego zdziwieniu jego źródło znajdowało się na zewnątrz statku. I nie był to mocny, czysty blask pobliskiego słońca, lecz rozproszone światło setek gęsto rozmieszczonych gwiazd. Koszk dodał dwa do dwóch, przypomniał sobie zasłyszane ostatnio plotki i wyszło mu, że Awangarda znajduje się w pobliżu zewnętrznego skraju Gromady Sith. Wstał, żeby popatrzeć przez iluminator, ale oderwał go od tego głos drugiego technika: - Zaraz przyślą - powiedział z nie skrywanym niepokojem. - Kessel, mam nadzieję, że się pospieszą. Nie… Urwał w momencie, kiedy rozjarzyła się jedna z kontrolek na tablicy przyrządów, sygnalizując, że ktoś zdalnie uruchomił pierwszą automatyczną sekwencję, przygotowującą statek do lotu. - Och, nie - jęknął. - Już idą. Koszk odwrócił się energicznie. - Daj mi to. - Wyciągnął rękę po uszkodzoną część. Był to hermetycznie zamknięty układ, którego miniaturowej elektroniki nie dało się naprawić bez pomocy komputera. Mimo to… Postukał ostrożnie paznokciem we wszystkie narożniki skrzynki, po czym włożył ją na miejsce. - Sprawdź - polecił. Jego partner rzucił się w stronę przyrządów. - Nic z tego - oznajmił ponuro. Koszk ponownie wyciągnął skrzynkę i przez chwilę ściskał ją mocno w ręce. Z niezwykłą ostrożnością uniósł ją płasko na wysokość jakichś pięciu centymetrów nad podłogę - i puścił. Brzęknęło. Umieścił część we właściwej wnęce i w tej samej chwili na tablicy przyrządów rozbłysło zielone światełko, oznaczające „wszystkie systemy w pełnej gotowości”. Na wszelki wypadek poświęcił pięć minut na sprawdzenie wszystkiego jeszcze raz, i jeszcze, po czym kiwnął głową technikowi, któremu wyraźnie kamień spadł z serca. - Powinno być już dobrze - powiedział. - Nie zapomnij o mnie w testamencie - dodał i mrugnął. Koszk ruszył w stronę śluzy powietrznej, ale zatrzymał się w pół kroku. Po drugiej stronie zobaczył dwóch ludzi. Jednym z nich był Vader; nie mógł pomylić się co do tej potężnie zbudowanej postaci i dreszczu, jaki zawsze wywoływał w nim jej widok. Nie miał najmniejszej ochoty spotkać się z Czarnym Lordem w wąskim tunelu śluzy, toteż cofnął się i postanowił zaczekać, nie zwracając na siebie zbytnio uwagi, a potem, kiedy Vader wejdzie na pokład, zniknąć, unikając zbędnych formalności. Tamtych dwóch zwlekało z przekroczeniem śluzy i Koszk miał mnóstwo czasu, by spróbować domyślić się, kim jest towarzysz głównodowodzącego floty. Był absolutnie pewien, że to właśnie jest ten tajemniczy młody człowiek, który przez ostatni kwartał niemal bez przerwy pojawiał się u boku Vadera. Znajomi Koszka nie mogli dojść do porozumienia w sprawie pochodzenia młodzieńca; nie wiedzieli nawet, czy awansował podczas służby na Awangardzie, czy też został przeniesiony z innego statku. Krążyło o nim mnóstwo plotek, począwszy od takich, że to po prostu nowy ordynans, a kończąc na pogłoskach, że to członek jakiejś rodziny królewskiej, przysposabiany do zajęcia właściwego mu miejsca. Koszk nie przywiązywał większej wagi do wszystkiego, co usłyszał, bo większość plotek była niewiarygodnie przesadzona; w ten sposób ludzie próbowali urozmaicić sobie monotonię służby na statku. Z drugiej strony zwykle opłacało się wiedzieć, co się naokoło dzieje, postanowił więc mieć oczy i uszy otwarte. Usłyszawszy wreszcie kroki w korytarzu, Koszk wyprężył się na baczność i przybrał ów anonimowy wyraz twarzy, który jest znakiem rozpoznawczym żołnierzy w każdym zakątku galaktyki. Zasalutował przechodzącemu obok Vaderowi i udało mu się przy tym spojrzeć Czarnemu Lordowi w twarz, zgodnie z protokołem, ale nie prosto w oczy. Dowódca floty wszedł do środka, nie zauważając go. Jeden rzut oka upewnił Koszka, że drugi człowiek nie nosi żadnych insygniów, ale na wszelki wypadek postanowił zasalutować i jemu. Ten gest był już dla niego odruchowy, jednak zawahał się, napotkawszy wzrok chłopaka. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy; potem żołnierz i nieznajomy minęli się. Koszk ukrył zmieszanie, wychodząc tak szybko, jak się dało. Idąc korytarzem, usiłował przypomnieć sobie poprzednie spotkanie z tym kimś, ale nic mu z tego nie wychodziło. Z całą pewnością nie było nic niezwykłego w tych rysach, które tak wyraźnie wryły mu się w pamięć: szczupła, trochę spięta twarz, niebieskie oczy o wyrazie… o co chodziło z tymi oczami? Próbował przekonać sam siebie, że całe to wrażenie to nic więcej jak tylko deja vu, rezultat jakiegoś nie zapamiętanego spotkania na pokładzie statku, kiedy zdał sobie sprawę z jednej niepokojącej rzeczy. Jego wyraz twarzy, pełen zmieszania i zaskoczenia, był wiernym odbiciem miny tamtego człowieka! *** Nareszcie sam w kabinie promu, Luke wychylił się z fotela drugiego pilota i wyłączył jaskrawe oświetlenie. Kiedy sadowił się z powrotem, ogarnęło go znajome uczucie, że oto znikają wszelkie bariery; to powrócił dobiegający z zewnątrz blask. Był to jego pierwszy lot przez obszar gromady i postanowił potraktować ją jak turysta, by zmiana otoczenia wpłynęła dodatnio na jego mocno nadwerężone morale. Tym razem lecieli sami, on i Vader, i Luke z ulgą przyjął nieobecność załogi. Jak dotąd Vader sam prowadził statek - zupełnie inaczej niż na pokładzie niszczyciela, gdzie setki sług o nieodgadnionych twarzach gotowych było wypełniać polecenia dowódcy na każde jego skinienie. Luke, który w ostatnim czasie żył w ciągłym napięciu, teraz spróbował się odprężyć. Przynajmniej teraz, kiedy za całe towarzystwo miał tylko autopilota, mógł sobie pozwolić na odrobinę luzu. Od tygodni zmuszony był uważać na każde słowo i każdy gest; teraz stres zaczynał dawać o sobie znać. Przebywanie w towarzystwie samego Vadera i odgrywanie roli adepta u boku swego mistrza było już wystarczająco trudne, a towarzyszenie Czarnemu Lordowi w czasie obchodu - wcale nie łatwiejsze. Wszyscy ci ludzie - a było ich na Awangardzie tysiące - sprawiali na nim wrażenie bezdusznych automatów, które salutowały, odzywały się, wykonywały rozkazy, znów salutowały, po czym pogrążały się z powrotem w anonimowości. Jedyne chyba oznaki indywidualizmu pojawiały się na spotkaniach wyższej kadry oficerskiej (wziął udział w kilku z nich), ale nawet tam panowała atmosfera czujnej ostrożności. Luke zbeształ się za swój krytyczny stosunek do sprawy. W końcu, czy sam nie zachowywał się podobnie? Luke Skywalker, Tajemniczy Milczący Towarzysz Głównodowodzącego Floty; Luke Skywalker, Pilny Uczeń. A co na to Prawdziwy Luke Skywalker? Ze złością pozbył się z myśli całej tej złośliwej zagadki. Nie miał ochoty stawić czoła płynącym z niej wnioskom. Z tylnej części kabiny dobiegł metaliczny trzask, który oderwał jego uwagę od nieprzyjemnych myśli. Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy to Vader wraca. Czarny Lord zniknął jakiś czas temu w pomieszczeniu, sąsiadującym z niewielką kuchenką. Co prawda Luke nie zajrzał do środka, jednak wiedział, że nie zmieści się tam wiele więcej niż jeden człowiek. Udając się na tył promu, Vader nie wdawał się w żadne wyjaśnienia i teraz zaczynało to Luke’a zastanawiać. Uświadomił sobie, że od kiedy miał okazję zapoznać się z jego rozkładem dnia, Vader nieodmiennie spędzał tę jego część w samotności. W południe zawsze wracał do swoich kwater i jak dotąd Luke zakładał, że chodzi o długi posiłek. Teraz jednak zastanowiło go niemal religijne odosobnienie, w którym zamykał się Vader o tej porze dnia. Wzruszył ramionami. Być może Vader radził sobie w ten sposób ze swoim własnym stresem. Jeżeli chciał spędzać wolny czas, medytując w zamknięciu, Luke’owi to nie przeszkadzało. Tak czy inaczej, chyba jeszcze nie wracał, więc Luke mógł nadal cieszyć się swoją odrobiną prywatności. Jedna z najbliższych widocznych przez iluminator gwiazd gromady zaczęła wyróżniać się na tle pozostałych. To pewnie była RNR1768M, zwana czasem Tol-Sith. Cel ich podróży, Phaneen, była jedną z dwóch planet jej układu. Vader milczał na temat celu tej podróży, ale Luke’owi udało się zdobyć nieco informacji. Znaczenie, przywiązywane do tego sektora przez Imperium, związane było z pozyskiwaniem przyprawy arras, drobniutkiego czerwonego ziarna. I choć kiedyś, na odległych światach, używano przyprawy do gotowania, a znajdowała również zbyt jako łagodny halucynogen, była szczególnie ceniona jako źródło pewnego pierwiastka śladowego, wykorzystywanego powszechnie w produkcji ogniw. Kiedy jakieś osiemdziesiąt lat wcześniej wprowadzono arras na Phaneen, przyjęła się ze zdumiewającą łatwością i przyniosła znakomite plony w czasie czterokrotnie krótszym, niż się tego spodziewano. Od tego czasu wprowadzono ją z podobnie udanym skutkiem na innych planetach w Gromadzie Sith. Ten osobliwy sukces zdawał się mieć coś wspólnego z obfitością światła, ale nigdy nie udało się go powtórzyć poza granicami gromady. Stąd też brało się wielkie znaczenie polityczne Phaneen dla całego obszaru, a teraz także, jak się okazało, dla Imperatora. Sytuacja polityczna na planecie doszła do punktu zwrotnego. Starszy Rady Phaneen (Luke domyślał się, że ma on znacznie większą władzę, niżby to wynikało z tytułu) zbliżał się do kresu swych dni i spór o następstwo, jaki się wywiązał, stwarzał Imperium świetną okazję do umocnienia swojego panowania w tym rejonie. Tutaj otwierało się pole dla doświadczenia Vadera. Siłą, stojącą za Starszym Rady, było zawsze Bractwo Scimok. Zadaniem Vadera było upewnić się, by pewien człowiek został wyniesiony przez Bractwo do godności jednego z członków Rady, a następnie, by jego kandydatura na stanowisko Starszego nie spotkała się z niczyim sprzeciwem. Luke podejrzewał, że zgodnie z milczącym porozumieniem ewentualne wyrządzenie Bractwu jakiejś szkody byłoby tylko z korzyścią dla Imperium. Plan, w takiej postaci, w jakiej znał go Luke, był całkiem prosty. Zakładał w pierwszym rzędzie przeprowadzenie w punktach o znaczeniu strategicznym demonstracji siły, która miała powstrzymać pewnych ludzi od wtrącania się do wyboru. Ta część operacji miała się wkrótce rozpocząć; kilka oddziałów specjalnych, wraz z jednostkami wsparcia, opuściło właśnie Awangardę. Po co właściwie Vader leciał na Phaneen osobiście, nie udało się Luke’owi stwierdzić. Wykonał w głowie parę obliczeń i wyszło mu, że ma jeszcze co najmniej kilka godzin do momentu, kiedy prom wejdzie na orbitę, postanowił się więc zdrzemnąć. Odchylił trochę fotel do tyłu i zamknął oczy, pozwalając, by myśli krążyły swobodnie, przeskakując od jednego wydarzenia do drugiego. Miał właśnie odpłynąć w sen, kiedy niespodziewanie przypomniała mu się jeszcze jedna sprawa, której nie doprowadził do końca. Przywołał wspomnienie tamtego zaskakującego spotkania przy śluzie powietrznej doku. Wciąż pamiętał każdy szczegół twarzy tego technika, chociaż był pewien, że nigdy dotąd go nie zauważył. Z jakiegoś powodu, kiedy tamten spojrzał na niego, Luke poczuł się bezbronny; poczuł się odsłonięty i nagi. Próbował uzasadnić jakoś to uczucie. Przede wszystkim chyba pierwszy raz od jego przybycia na pokład niszczyciela zdarzyło się, żeby ktoś poza Vaderem spojrzał mu prosto w oczy. Już jakiś czas temu Luke zauważył, że otaczająca Czarnego Lorda aura zła (po części podświadoma reakcja na jego zdolności, zwiększona przez strach, jaki wzbudzał) rozszerzyła się i na jego osobę. Ludzie unikali podopiecznego lorda Sith, jakby mógł ich zarazić jakimś wirusem. Może dlatego zwykły kontakt wzrokowy sprawił, że przez chwilę poczuł się tak nieswojo. Jednak, choć sam nie wiedział czemu, wracając do niego myślą, Luke miał wrażenie, że był to dobry kontakt - mniej więcej tak, jak dobry jest przyjacielski uścisk dłoni. Po raz pierwszy od dawna poczuł, jak kąciki ust unoszą się w słabym uśmiechu. Wrócił do swojej drzemki, teraz już w nieco lepszym humorze. Obudził go trzask zamykających się drzwi tylnego pomieszczenia. Od razu odzyskał czujność. Tol-Sith zdążyła urosnąć do trzech stopni (czyli była już półtora raza większa od paznokcia, oglądanego na odległość wyciągniętej ręki) i Luke wiedział, że wkrótce rozpoczną przygotowania do wejścia na orbitę i sprowadzenia statku na powierzchnię planety. Ustawił fotel z powrotem w normalnej pozycji i skinął głową Vaderowi, który zajął miejsce pilota. Luke przyglądał się z zainteresowaniem, jak Vader sprawdza ich położenie, z wyprzedzeniem przewidując każdy jego ruch. Nie miał żadnych wątpliwości, że Czarny Lord jest dobrym pilotem, który niczego nie pozostawia przypadkowi. Może mu się tylko wydawało, a może to dlatego, że jego własny nastrój znacznie się poprawił, ale Luke miał wrażenie, że w miarę jak oddalają się od gwiezdnego niszczyciela, także i Vader staje się spokojniejszy, bardziej rozluźniony. Przez chwilę próbował nałożyć na siedzącego obok człowieka swą dawną wizję Deevera Skywalkera, niezrównango pilota myśliwca. Tak jak poprzednio, wizerunki nie pasowały do siebie, jednak tym razem różnica między nimi nie rzucała się w oczy aż tak bardzo. - Masz ochotę poprowadzić? - Słucham? - nieformalny ton Vadera całkiem go zaskoczył. - Chcesz przejąć stery? Wciąż mamy dość czasu, żebyś zdążył oswoić się z przyrządami, zanim wejdziemy na orbitę. Luke kiwnął głową, skrywając własną nieoczekiwaną niecierpliwość. Ostrożnie sprawdził wszystkie odczyty, mimo że przed chwilą widział, jak Vader robi to samo. Po chwili poczuł się usatysfakcjonowany i przeszedł na ręczne sterowanie. Z początku z namysłem, wypróbował każdy element tablicy przyrządów z osobna i zapoznał się z ich rozkładem. Potem położył statek w podwójną spiralę. Tu, z dala od silnego pola grawitacyjnego planety, był to łatwy manewr, wymagał jednak dobrej znajomości instrumentów. - Nie wiedziałem, że miałeś już do czynienia z pojazdami typu LV - zauważył Vader, kiedy Luke sprowadził prom z powrotem na właściwy kurs. - Bo nie miałem - uśmiechnął się Luke. - No, ale przecież od godziny z hakiem siedzę tu i gapię się na stery. - Przeprowadził statek kolejno przez serię podręcznikowych manewrów, zawsze bezbłędnie wyrównując kurs tak, by mieć Tol-Sith na wprost. Kiedy skończył, Vader odezwał się swobodnym tonem: - Mógłbym niemal uwierzyć, że zrobiłbyś to z zamkniętymi oczami. Zachęcony nieoczekiwaną pochwałą w jego głosie, Luke roześmiał się. - Jak byłem mały, pilotowałem każdy możliwy statek - przynajmniej w wyobraźni. Zawsze się bałem, że nigdy nie uda mi się zobaczyć prawdziwego kosmosu - znów się roześmiał, dopuszczając do siebie tylko pogodne wspomnienia, broniąc się przed skojarzeniami, które zwykle im towarzyszyły. - Najadłem się strachu, rozbijając się starym skoczkiem wuja Owena - ze smutkiem pokręcił głową. - I w Kanionie Żebraków też. Jego entuzjazm przygasł, stłumiony głęboką ciszą, jaka pojawiła się nagle pomiędzy nim a Vaderem. Luke zerknął na niego ukradkiem; pojęcia nie miał, co takiego powiedział, co mogło go nastawić tak nieprzychylnie. W przypływie zawziętej satysfakcji, że to wspomnienia z poprzedniego życia nie dają spokoju lordowi Sith, przeprowadził jeszcze jeden zawiły manewr, po czym sprowadził prom z powrotem na kurs. Mimo powściągliwego zachowania Vadera, Luke odkrył, że podróż sprawia mu prawdziwą przyjemność. Niecałą godzinę później smukły trójkątny kształt promu przeciął górne warstwy atmosfery Phaneen. Płynność, z jaką odbyło się przejście do lotu w atmosferze, nie uszła uwadze Luke’a. Rozkoszował się oporem powietrza, dzięki któremu wyczuwał czubkami palców reakcję maszyny na każdy ruch przyrządów. Pod nimi rozciągała się szerokim łukiem zalana słońcem powierzchnia. Połyskliwe połacie srebrzystego lądu i błękitnej wody prześwitywały przez postrzępioną pokrywę chmur. Kierując się wskazówkami Vadera, Luke obrał kurs na północny wschód, wyhamowując w atmosferze. Wschodzące słońce z nienaturalną szybkością osiągnęło zenit, po czym, już nieco wolniej, zaczęło zachodzić za ich plecami. Miesiące, spędzone w sterylnych pomieszczeniach w przestrzeni kosmicznej, uczyniły Luke’a szczególnie wrażliwym na piękno planety. Uznał ten krajobraz za wspaniały i powiedział to na głos. Na większości światów, które poznał od momentu przyłączenia się do Sojuszu, panowały jeszcze trudniejsze warunki dla życia niż na jego rodzinnej planecie. Wyjątek stanowiła Dagobah i teraz Luke porównał ją z innymi światami. Uznał, że różnica polega na różnorodności. Z góry Dagobah zdawała się składać z jasnozielonych i niebieskich plam, przebijających spod mieniących się białych chmur. Wszystkie inne były jednobarwne - Tatooine oślepiająco żółta przez topazowy blask suchych piasków, Hoth biała lśniącą bielą ciągnącego się nieprzerwanie lodu, Bespin, gazowy gigant, przykryty niezmąconą warstwą chmur, lekko różowa. Kiedy przebił się przez warstwę pierzastych chmur i roztoczył się przed nim nie przesłonięty niczym widok na powierzchnię Phaneen, spomiędzy kolorów wyłonił się szereg rozróżnialnych szczegółów. Oślepiający lazurowy blask rozległych połaci wody ustąpił miejsca srebrnoszarym skałom przybrzeżnym i ciemnozielonej wegetacji. W pobliżu linii brzegowej wyrastał łańcuch górski, rozciągający się w obie strony aż po widnokrąg. Jego krawędzie zaznaczone były wyraźnie widoczną linią lawendy i zszarzałego błękitu. Po drugiej stronie ponownie przeważała zieleń, ciągnąca się niemal nieprzerwanie do linii horyzontu. Luke włączył zewnętrzną wentylację. Kabinę zalała symfonia aromatów. Dla zmysłów, wyostrzonych długim wdychaniem powietrza, krążącego w zamkniętym obiegu, wrażenie było niesamowite. Jedna silna, cierpka woń zagłuszała wszystkie inne i Luke nie potrafił się zdecydować, czy zapach mu się podoba, czy nie. Vaderowi się najwyraźniej nie podobał. Lord Sith wyłączył wentylację gwałtownym ruchem, zachowując przy tym, o ile to możliwe, milczenie jeszcze bardziej uporczywe niż do tej pory. Kiedy zbliżali się do punktu lądowania, słońce zaczęło zachodzić, obejmując szczegóły terenu delikatnymi konturami cieni. Lecieli już na tyle nisko i powoli, że łatwo można było dostrzec drogi, budynki i inne punkty orientacyjne. Nie było ani śladu ruchu powietrznego czy innych przejawów zaawansowanej technologii. Prawie bezgłośnie ześlizgiwali się w dół, ku rozległym obszarom uprawnym. Luke zwolnił, żeby Vader wskazał mu drogę do innego niewielkiego pasma górskiego. Skaliste szczyty oblewał różowy poblask zachodzącego słońca. W miarę jak odległość od nich malała, Luke uprzytomnił sobie, że barwę tę podtrzymują liczne bloki kryształu, z których zbudowana była większa część łańcucha. Dokładnie na wprost widniała samotna i zdumiewająco symetryczna góra o gładkich zboczach, odrywających się łukiem od równiny ku szczytowi w kształcie idealnego stożka. Prom leciał w stronę pasma, trzymając się prawego zbocza góry. Jej długi cień kładł się w poprzek otwierającej się między nimi doliny i wspinał się do połowy wysokości odległych stoków. Tam, w miejscu, gdzie kończył się cień pojedynczej góry, znajdowała się szeroka półka - Luke nie miał pewności, wyrzeźbiona przez naturę czy przez coś innego. Na niej, osłonięty z trzech stron przez skały, stał kompleks budynków, który Luke wziął za cel ich podróży. Budowle, wykonane z tego samego półprzezroczystego kamienia, co otaczające je góry, nie wyróżniały się specjalnie na ich tle, ale nawet z dużej odległości widać było ich wieże, pełne wdzięku i elegancji. Luke aż westchnął z wrażenia. - Sentle Raush, twierdza Scimok - odezwał się niespodziewanie Vader. - Legenda mówi, że zbudowano ją siedem tysięcy lat temu ku czci Londuriana, założyciela Bractwa. O ile wiem, faktyczny wiek budowli może być całkiem bliski tej liczby. - Czy to tam lecimy? - Luke próbował pogodzić swoje wyobrażenia na temat Bractwa ze spokojnym pięknem tego, co widział. - Tak. Mam tam pewną sprawę do załatwienia. - Po chwili, prawie machinalnie, Vader dodał jeszcze: - Może się to również okazać dla ciebie wcale pouczającym doświadczeniem. Luke domyślił się z jego tonu, że w tej chwili nie dowie się niczego więcej, wrócił więc do obserwacji terenu. Teraz, z niewielkiej odległości, odróżniał detale, które z góry zdawały się tylko ciemnymi i jasnymi plamami we wszechobecnej zieleni. Nie tylko pola, ale i stoki pagórków pokryte były jedną ciemnozieloną rośliną o szerokich liściach. Jednak tu i ówdzie, zwłaszcza w punktach wyżej położonych, przez pokrywę roślinności przebijał się gąszcz nagich czarnych gałęzi, które jakoś za nic nie chciały tu pasować. Dokładnie przed sobą mieli teraz główny kompleks Sentle Raush. Z boku znajdowało się niewielkie, niezbyt dopasowane do otoczenia lądowisko - puste, jeśli nie liczyć jednego pojazdu o skromnych rozmiarach, ale przypuszczalnie dużej mocy. Luke poprowadził prom w tym kierunku. Wiedział, ze jedynym dźwiękiem, dającym znać, że się zbliżają, jest szum powietrza, a nawet on ustał, kiedy uruchomił grawitony i podszedł do lądowania. Mimo to zaskoczyło go, że ich przybycie nie spowodowało najmniejszego poruszenia. Do tej pory supernowoczese ekranowanie promu chroniło ich przed wykryciem przez systemy obronne planety (zakładając, że takie w ogóle istniały), ale można by przypuszczać, że kiedy przelatywali nad tak wielkim zamieszkałym obszarem, ktoś powinien ich usłyszeć. Gdzie się podziali ludzie? - Przypuszczalnie wszyscy są w środku - zaczął tłumaczyć Vader, zupełnie jakby czytał w myślach. - Przygotowują się na nadejście ciemności. Widzisz, tutaj prawie nigdy nie zapada mrok, bo nawet po zachodzie słońca światło pobliskich gwiazd gromady wystarcza do zajmowania się zwykłymi sprawami. Ściemnia się tylko około zimowego przesilenia, we wczesnych godzinach wieczornych, nim wzejdzie Siedem Jaśniejących. I tylko raz na dziewięć lat zapada ciemność dostatecznie głęboka i trwa dość długo, by można było zobaczyć odległe gwiazdy spoza gromady. Zapewne większość mieszkańców zbiera się właśnie w Wielkiej Sali. - Spodziewają się nas? - spytał Luke. - Nie całkiem - odparł Vader. Wstał i skierował się ku wyjściu. - Ale jako starszy członek Bractwa mam pełne prawo tu być. Chodź. Tknięty złym przeczuciem, Luke wyłączył zasilanie, porwał kurtkę i wyszedł za nim. W momencie, gdy zostawili prom za sobą, słońce dotknęło widnokręgu i rzuciło ich długie cienie pomiędzy poskręcane i połamane gałęzie drzew, otaczających skrawek otwartej przestrzeni. Kiedy podeszli bliżej, Luke zdał sobie sprawę z niesamowitości otoczenia, a zwłaszcza drzew. - Są martwe - zauważył ze zdumieniem. - Co do jednego. - Przypomniały mu się setki mil zieleni, oglądanej z lotu ptaka, w większości ocienionej podobnymi czarnymi konarami. - Tak, co do jednego - odpowiedział zwięźle Vader, skręcając w wąską ścieżkę. Luke wzruszył ramionami i poszedł za nim. Oddychał płytko, niemal dławiąc się tym samym cierpkim zapachem, który poczuł po raz pierwszy na pokładzie promu. Zapach zdawał się pochodzić od dominującej w tej okolicy roślinności o zielonych skórzastych liściach. Jednak jeszcze zanim ścieżka się skończyła, zapomniał o tej drobnej niewygodzie, bo oto jego oczom ukazał się widok naprawdę godny podziwu. Otoczył ich splendor świątyni Scimok; główny budynek jarzył się perłową poświatą, już nie zapożyczoną od słońca, lecz dochodzącą z jego wnętrza. Tam, w górze, nie zdawał sobie jeszcze sprawy z jego ogromu. Kiedy przechodzili przez wysoko sklepione bramy, wiodące na wewnętrzny dziedziniec, Luke zauważył i inne rzeczy, niedostrzegalne z powietrza. Stopnie niszczały, mury kruszyły się, a zewsząd, nawet spomiędzy płyt posadzki, wyrastały zielone pędy, wystawiając do światła szerokie liście. Pośrodku dziedzińca znajdował się spory klasyczny ogród, zwracający na siebie uwagę zwłaszcza rzucającym się w oczy brakiem zieleni. Rosło w nim natomiast kilka odmian srebrzystoszarych roślin, a centralną pozycję zajmowała kępa pełnych uroku drzew o zwisających luźno srebrnych liściach, połyskujących niebiesko i lawendowo. Drzewa nie były wysokie; nie wyższe niż… Luke obrócił się gwałtownie na pięcie i porównał drzewa z ogrodu do nagiego, martwego lasu, który dopiero co zostawili za sobą. Widoczne w gasnącym półświetle kontury czarnych sękatych pni były parodią pełnych gracji kształtów z ogrodu. Zastanowiło go, co to może oznaczać, ale nie mógł już dłużej zwlekać, bo Vader wchodził właśnie na schody, prowadzące do głównego budynku. Luke musiał podbiec, żeby się z nim zrównać. Vader sięgał właśnie do ozdobnego gongu. Jego dźwięk przez prawie minutę odbijał się echem od otaczających ich kamiennych ścian, nim otworzono bramę. Dwumetrowa sylwetka Dartha Vadera jak jakaś mroczna wersja anioła zemsty zamajaczyła nad przygarbionym, pomarszczonym starcem, który stanął w progu. Odźwierny mimo woli cofnął się o krok, ciaśniej otulając się połyskującym szarym płaszczem, a rozpoznawszy przybysza, otworzył oczy odrobinę szerzej. - Kto puka do tych bram w ten czas, kiedy nawet najjaśniejsze z gwiazd zakryły oblicza? - wyrecytował. - Dwaj wędrowcy, co pragną wziąć udział w Podzieleniu - odpowiedział mu oficjalnym tonem Vader. - Wejdźcie zatem i połączcie się z Całością. - Odsunął się, by ich przepuścić. Luke znalazł się w przestronnej, wysokiej komnacie, stwarzającej jednak kameralną, przytulną atmosferę. Ściany wykonano z tego samego przezroczystego kamienia, a łukowe sklepienia nad drzwiami, rzeźbione w zawiłe wzory, z różnobarwnego marmuru, który doskonale współgrał z wrażeniem przebywania na otwartej przestrzeni. Po całym pomieszczeniu rozrzuconych było trochę mebli, głównie do siedzenia, obitych srebrzystą tkaniną w odcieniach błękitu i lawendy. Okien nie było, ale Luke domyślił się, że przez ściany i sufit przedostaje się wystarczająca ilość światła dziennego. W tej chwili komnata oświetlona była licznymi rzędami świec oliwnych, bardzo podobnych do tej, którą oglądał w bibliotece Vadera, tylko znacznie większych. Paliły się równym, czystym płomieniem, a ich woń mieszała się z kwaśnym zapachem, przesycającym powietrze. Luke spostrzegł to wszystko kątem oka. Jego uwagę natychmiast przyciągnął ogromny gobelin, ozdabiający jedną ze ścian. Nie dało się go nie zauważyć. Całą salę urządzono w taki sposób, aby tworzyła oprawę dla tego jednego dzieła sztuki. Podszedł trochę bliżej. Kobierzec przedstawiał głownie pewien krajobraz i, choć nie był aż tak wierny jak hologram czy fotografia, Luke bez trudu rozpoznał pewien jego fragment. Nikt, kto choć raz w życiu zobaczył niezwykły szczyt o kształcie stożka czy ten mieniący się łańcuch górski, nie byłby w stanie o nich zapomnieć. Jednak ten widok był jakoś jeszcze piękniejszy, niż go zapamiętał, jak gdyby artysta tchnął w niego prawdziwe życie. Luke’a, który wychowywał się w surowym kraju, wśród zapracowanych ludzi, którzy nie mieli ani czasu, ani ochoty na estetyczne zachwyty, obraz przyciągał z niezwykłą siłą. Trudno mu się było od niego oderwać. Podziałał na niego tak mocno, że zdziwił się nieco, stwierdziwszy, że wciąż jeszcze stoją w drzwiach. - Nie spodziewaliśmy się ciebie, lordzie Vader, po wszystkich tych latach - odezwał się wiekowy odźwierny. - Ceremonia już się rozpoczęła. - Przyjmij moje przeprosiny, Panie Odźwierny, za tak późne przybycie. Udamy się bez zwłoki do Wielkiej Sali. Niski człowiek nie ustąpił im z drogi. Zamiast tego z cieni za jego plecami wyłoniło się dwóch młodych ludzi. Ubrani byli na czarno, z wyjątkiem szerokich srebrnoniebieskich pasów i szarych opończy. Luke dojrzał u pasa jednego z nich błysk miecza świetlnego i założył, że drugi uzbrojony jest podobnie. Ailla, domyślił się. Przez kontrast poczuł się nagi. Odźwierny ponownie przemówił formalnym tonem. - Nie znam twego towarzysza, panie. Może on liczyć na naszą gościnność, podczas gdy ty weźmiesz udział w Podzieleniu. - Dziękuję, ale będzie mi towarzyszył - zaoponował Vader. - Lordzie Vader, żaden Obcy nie ma prawa uczestniczyć w ceremonii. - Starzec zwrócił się do Vadera, a ton jego głosu nie uległ zmianie, ale Luke odczuł wyraźnie, że ostatnie zdanie zawiera w sobie pewne ostrzeżenie, skierowane pod jego osobistym adresem. - Czyżbyś rzucał mi wyzwanie, Panie Odźwierny? - Vader wyprostował się na całą swoją wysokość. Nie tracąc nic ze swej godności, stary człowiek cofnął się o krok i gestem nakazał dwóm strażnikom rozstąpić się. - Nie będę cię powstrzymywał, panie - rzekł. - Znasz Prawo. - Sięgnął za siebie, wydobył z jakiegoś schowka dwa srebrnobłękitne płaszcze i jeden wręczył Vaderowi, drugi Luke’owi. Chłopiec spojrzał pytająco na Czarnego Lorda. - Włóż to - polecił Vader. - Wszyscy będą w stroju ceremonialnym. - Sam jednak odmówił przyjęcia płaszcza i z oficjalnym ukłonem oddał go odźwiernemu. Luke zauważył, że mimo właściwego sobie piękna, płaszcz jest trochę postrzępiony. Zawinął się w jego miękkie fałdy i powtórzył ukłon Vadera, po czym na jego gest ruszył pierwszy w kierunku drzwi, znajdujących się po drugiej stronie sali. Po drodze mijał gobelin i, kiedy podszedł bliżej, ponownie poczuł, jak coś go do niego przyciąga, niczym pytanie bez odpowiedzi. Coś jakby wzruszająca kruchość obrazu sięgnęła do tej części jego osobowości, o której istnieniu nie miał pojęcia - sięgnęła, dotknęła go i… wstrząsnęła nim do głębi. Nagle przesłanie stało się jasne i spadło na niego jak grom z jasnego nieba. Kluczem do jego odczytania był kolor - bowiem w całym gobelinie nie było nawet śladu bujnej zieleni, tak typowej dla krajobrazu, jaki oglądał z lotu ptaka. Obraz utkano nićmi w kolorach połyskliwego błękitu i lawendy, przykurzonych fioletów i szarości - w kolorach płaszcza, który miał na sobie, i tkanin w tej komnacie, w kolorach owych żałośnie nielicznych drzew, rosnących w ogrodzie. Zdruzgotany uświadomieniem sobie tego, poczuł, że dławi się z żalu. Nieważne, że ujrzał tę planetę po raz pierwszy ledwie kilka godzin temu. Nieważne! Nieważne! Okryta metalową rękawicą dłoń zacisnęła mu się ramieniu Luke’a i popchnęła go naprzód, poprzez zasłonięte kotarą, łukowo sklepione przejście. Kiedy poczuł, że zasłona opadła na swoje miejsce, zatrzymał się, zmuszając Vadera, by stanął z nim twarzą w twarz. - Co się stało? - spytał napiętym, zdławionym głosem. - Co się stało z czym? - odezwał się chłodno Vader. - Z drzewami… ze wszystkim. Vader postąpił krok do tyłu, przybierając niedbałą pozę, która tylko podkreślała dźwięczącą w jego głosie drwinę. - Dlaczego niby miałoby cię to obchodzić? - Dlaczego? - Luke nie wierzył własnym uszom. - Bo… - wzbierający w nim gniew nie pozwalał mu odpowiedzieć. Vader prychnął z pogardą. Sarkazm zniekształcił brzmienie jego głosu. - Słusznie, byłby z ciebie doskonały Jedi. Wystarczy spojrzeć - gotów z miejsca zamartwiać się słuszną sprawą. - Z gestem zupełnego lekceważenia odwrócił się i ruszył korytarzem. Każdy jego ruch świadczył o absolutnej pewności, że Luke pójdzie za nim. - Do diabła z tobą! - wybuchnął Luke, nie ruszając się z miejsca. - Do diabła z tobą i z tą twoją napuszoną pozą! Vader obejrzał się, prawdopodobnie rozbawiony, chociaż, jak zwykle, Luke mógł się tego najwyżej domyślać. On sam tymczasem brnął dalej; po prostu nie mógł się powstrzymać. - Cały ten czas, od kiedy zacząłem uczyć się od ciebie, zdawało mi się, że zaczynam dostrzegać jakieś przebłyski człowieczeństwa pod tą cholerną maską, którą przybrałeś. Gdzieś tam, mówiłem sobie, jest człowiek, myślący człowiek, który wie, na Kessel, czemu postanowił prowadzić takie nędzne życie jak ty. - No więc, myliłem się - dodał gorzko. - Nigdy nie zrozumiem, jak mogłem się tak oszukiwać. Tyle w tobie uczuć, co w kawałku skały. Vader nie przerywał mu, więc Luke wyrzucił z siebie cały gniew i żal. - I te twoje wielkie słowa i ambitne plany - wszystko to jest nic nie warte, i zawsze będzie, bo nie masz szacunku dla życia, żadnego życia. Jesteś równie martwy, co te cholerne drzewa. - Urwał, przygryzając usta, po czym wybuchnął: - I nienawidzę tego, bo wiem, że nie zawsze tak było. Byłeś kiedyś Jedi, i przyjacielem Bena Kenobiego, i… och, trudno. Możesz gardzić mną za to, ile ci się podoba, ale nic mnie to nie obchodzi. - Odwrócił się w końcu plecami, z uczuciem, że nie mógł już bardziej się odsłonić. Cały drżał i próbował to ukryć. Z tyłu dobiegał go metaliczny syk oddechu Vadera, w rytm którego mijały sekundy. - Nie masz racji. - Vader mówił cicho, prawie do siebie. Luke ze zdziwieniem stwierdził, że szyderstwo zniknęło z jego głosu. Pokręcił głową z rezygnacją, zdecydowany nie dopuścić do tego, by cokolwiek, co mówił Czarny Lord, zachwiało jego przekonaniem. - Nieważne. - Głos Vadera stał się odrobinę bardziej stanowczy. - Masz rację. Drzewa są martwe, a cały związany z nimi sposób życia - prastary, piękny, zrównoważony sposób - stracony na zawsze. I to ma znaczenie. Nie powinno mnie dziwić, że odczułeś to tak szybko. Tak bardzo przypominasz… Urwał. Luke czuł się trochę głupio. I czuł na karku jego wzrok. - Odwróć się, proszę - usłyszał. - Nie mam zamiaru mówić do twoich pleców. Ale już. Mamy mało czasu. Odwrócił się z wyzywającą miną, ale tak, żeby wyglądało to całkiem swobodnie. Vader przebijał go wzrokiem na wylot spoza lśniącej maski. - Teraz rozumiem, dlaczego cię tu przyprowadziłem. To część twojego dziedzictwa, a mężczyzna powinien znać swoje korzenie, aby rozpoznać leżącą przed nim drogę. Tyle jestem ci winien. - Zawahał się, potem podjął jakąś decyzję. - Nie mamy czasu, tu i teraz, żebyś mógł usłyszeć wszystko to, czego chciałbyś się dowiedzieć. Możesz teraz pójść ze mną albo zawrócić. Zarócić byłoby z pewnością bezpieczniej; iść naprzód… Nie dopowiedział obietnicy do końca. Luke wiedział, że tak naprawdę nie ma żadnego wyboru. W tej chwili poszedłby za Vaderem do piekła. - Pójdę z tobą - odpowiedział niewyraźnie. Vader z aprobatą kiwnął głową. Zmrużył czy, jego głos zabrzmiał bardziej surowo. - Nie spodziewaj się po mnie niczego więcej. Jestem tym, kim jestem. Za długo szedłem tą drogą, żeby ją teraz porzucić. - Słowa zabrzmiały jak niemiły zgrzyt. - Nie jestem ojcem, na jakiego zasługujesz. Ten człowiek nie żyje od dawna. Dla Luke’a było to niczym uderzenie w twarz, choć nie wstrząsnęło nim tak, jak to, co nastąpiło potem. Vader wyciągnął spod płaszcza metalowy uchwyt, zakończony płaskim dyskiem i opatrzony dwoma przyciskami. Luke rozpoznał jego znajomy kształt; pamiętał nawet dwa niewielkie zadrapania u podstawy dysku. Po raz pierwszy zobaczył ten przedmiot jako chłopiec, z zachwytem w oczach. Dał mu go Ben Kenobi, tamtego dnia na Tatooine, kiedy jego życie uległo nieodwołalnej zmianie. Od ojca, powiedział Ben. Od tamtej chwili Luke nosił go przy sobie, przez ponad dwa lata, póki… Pokój zakołysał się odrobinę, kiedy wyciągnął rękę po miecz. - Nie było ci łatwo. Przykro mi - odezwał się Vader. Jednak w jego metalicznym głosie nie było współczucia. Dał Luke’owi miecz świetlny do ręki. - Miej się na baczności - dodał szorstko. - Może ci się to przydać. Wprawdzie nie sądzę, żeby do czegoś doszło, ale karą dla obcego, który byłby świadkiem ceremonii Podzielenia, jest śmierć. - Ciaśniej owinął się płaszczem i ruszył naprzód korytarzem. Rozdział ósmy Luke zadrżał. Świeca, którą trzymał w ręce, rzucała niewystarczający krąg światła na rozpościerającą się przed nim jaskinię, której rozmiarów nie potrafił odgadnąć. Wyszedł z korytarza, wdzięczny losowi, że udało mu się przynajmniej znaleźć suchą ścieżkę. Lodowaty strumyk, który przez ostatnią część drogi sączył się im pod stopami, teraz odbił w prawo i zniknął w pogrążonej w ciszy ciemności. Droga wiodła szerokim tunelem o podłożu wygładzonym przez wiele stóp, opadającym stopniowo, aż wreszcie Luke pomyślał, że muszą się chyba zbliżać do środka góry. Po drodze minęli szereg bocznych korytarzy, z których dochodziła silna woń suszonej przyprawy. Dwukrotnie natknęli się na Ailla, ale przepuszczano ich na dawany przez Vadera znak. Teraz, kiedy weszli do naturalnej jaskini, pokazało się inne źródło światła, wydobywając z mroku załamania przeciwległej ściany. Luke spróbował zgadnąć, w jakiej odległości od niej się znajdują, ale odpowiedź wymykała się mu, póki na skraju oświetlonej przestrzeni nie stanął kolejny strażnik w pełnym stroju ceremonialnym, nadając całej scenie odpowiednie proporcje i perspektywę. Przeciwległa ściana znajdowała się w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów. Luke szedł za niewyraźną sylwetką lorda Sith, który zatrzymał się nagle, gestem nakazując mu podejść bliżej. Luke podszedł ze światłem i o mało nie odskoczył, kiedy niespodziewanie u jego stóp ukazała się szeroka rozpadlina o nieodgadnionej głębokości. - Kto przychodzi w to miejsce, z dawna uświęcone dla naszych przodków, w ten czas, w czas ciemności Dziewiątego Podzielenia? - wyrecytował strażnik po drugiej stronie przepaści. - Dwaj wędrowcy, co pragną wziąć udział w Podzieleniu - odpowiedział Vader. Raz jeszcze dał jakiś tajny znak. - Alia roh t’kranta. - Najwyraźniej usatysfakcjonowało to Wartownika, ponieważ obrócił wielkie koło, opuszczając dla nich wąski most zwodzony. Kiedy już znaleźli się bezpiecznie po drugiej stronie, a most został ponownie podniesiony, Wartownik pochylił głowę w oficjalnym ukłonie. - Wejdź zatem i połącz się z Całością, lordzie Vader. - Odwrócił się i złożył ukłon Luke’owi. - Będziecie musieli się pospieszyć. Inaczej spóźnicie się na Podzielenie. Poprowadził ich do miejsca, gdzie jeden z głębokich cieni okazał się być wejściem na szerokie schody. Z daleka dobiegał ich dźwięk śpiewających cicho męskich głosów. Luke szedł ostrożnie, uważając na nierówne wgłębienia, wyżłobione w kamiennych stopniach. Doszli ledwo do pierwszego zakrętu, kiedy usłyszał za sobą odgłosy duszenia się i miękkie uderzenie. Spojrzał pytająco na Vadera, który rzekł tylko: - Poszedłby naokoło, innym wejściem, i ostrzegłby pozotsałych o naszym przybyciu. Zależy mi na elemencie zaskoczenia. Szli dalej w milczeniu w stronę źródła światła i dochodzącego ich z dołu dźwięku. Kiedy byli już niedaleko, Vader gestem polecił Luke’owi zaczekać, a sam poszedł naprzód, rozpłynąwszy się w ciemności. Szepczące głosy wypełniły niewielką przestrzeń hipnotycznym rytmem, uśpiły czujność Luke’a, napełniły go złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Miał szczęście, że dłoń, która wymierzyła mu policzek, przywracając mu przytomność, należała do Vadera. - Straciłeś rozum? - syknął Czarny Lord. - Jeśli nie potrafisz zachować przytomności, wróć i zaczekaj na mnie przy moście. - Luke potrząsnął głową i Vadera chyba to zadowoliło. - Doskonale. Za chwilę zacznie się wybór Starszego. Jeżeli masz ochotę popatrzeć, chodź ze mną i zaczekaj przy drzwiach, nie zwracając na siebie uwagi. Owiń się płaszczem, a nikt cię nie zauważy, chyba że sam się o to postarasz. Luke kiwnął głową. - A ty? - Ja dopilnuję, żeby dokonano właściwego wyboru. Wychodzimy zaraz potem, jak tylko uda mi się wymknąć niepostrzeżenie. Reszta będzie tu przez pół nocy. - Dobrze. - Luke naciągnął głębiej kaptur i poszedł za Vaderem ostatnim krótkim korytarzem. Wielka Sala była istotnie olbrzymia. Był to imponujący naturalny amfiteatr o podłożu opadającym łagodnie po pełnej gracji krzywiźnie, coraz szerzej i szerzej, aż do gwałtownego spotkania z gładką pionową ścianą z opalizującego kamienia. U jej podstawy ustawiono podwyższenie, otoczone licznymi rzędami świec oliwnych. W zalewającym ją rozedrganym świetle kryształowa ściana w tle zdawała się żyć własnym życiem, przykuwając wzrok zwłaszcza w połowie wysokości między podłożem jaskini a jej wysoko sklepionym stropem. Tutaj naturalne zabarwienie skały utworzyło mieniący się tęczowo wzór - dwa splecione okręgi - i Luke uświadomił sobie, że to na nim opiera się symbol, który widział w sprzączkach pasów, ornamentach nad drzwiami i zapince płaszcza, który miał na sobie. Spoglądając na surowe piękno tego miejsca, łatwo było zrozumieć, dlaczego niezliczone stulecia temu ludzie wydrążyli w litej skale korytarze, aby do niego dotrzeć. Uwagę Luke’a ponownie przyciągnęli zgromadzeni tutaj mężczyźni. Z początku trudno było ocenić, ilu ich znajduje się w komnacie, bo wszyscy ubrani byli w lawendowe lub srebrnobłękitne płaszcze ceremonialne, które łatwo stapiały się z kamiennym tłem. Na ile Luke mógł to stwierdzić, u stóp podwyższenia zebrało się około dwieście zakapturzonych postaci, których nucenie stanowiło tło dla odprawianego przed nimi rytuału. Po prawej stronie podwyższenia stało trzech kandydatów, jak się domyślił, odzianych w proste czarne stroje, czekających na wybór. Pod ścianą po lewej siedziało siedemnastu mężczyzn, chyba na zaszczytnym miejscu. Jeden z nich wracał właśnie na swoje miejsce, a jeden strszy Scimok podnosił się, żeby przejść na środek amfiteatru. Luke zauważył, że jest jeszcze osiemnaste miejsce, puste. Zgromadzeniu przewodził wysoki Phaneenijczyk o przystojnych, surowych rysach, podkreślonych rozmigotanym światłem. Trzymał w rękach rzeźbioną misę, do której starszy Scimok włożył zabarwiony kamień. Skinął z szacunkiem głową i poczekał, aż tamten usiądzie. Potem przemówił doskonale modulowanym głosem, który dzięki prawie idealnej akustyce sali z łatwością docierał do jej tylnej części, gdzie Luke przykucnął w półmroku, częściowo ukryty za skalnym występem. - Lordowie Sith - zwrócił się przewodniczący do siedemnastu zebranych na podwyższeniu ludzi - przyjmuję wasze głosy. - Odwrócił się w stronę zgromadzonych Scimok. - Bracia, otrzymaliśmy wskazówki od lordów Sith. Czy któryś z was chciałby coś powiedzieć, zanim głosy zostaną zliczone? W tym czasie Vader sunął ukradkiem wzdłuż ściany. Jego okryta płaszczem sylwetka zlewała się z cieniem. Teraz, kiedy nagle powrócił do swego zwykłego władczego kroku, musiało się wydawać, że pojawił się znikąd. - Zgłaszam sprzeciw - powiedział. Jego nad wyraz uprzejmy, imponujący głos wypełnił jaskinię. Wśród zebranych zapanowało ogólne poruszenie, ale jedynym widocznym tego objawem u przywódcy było lekkie ściągnięcie kącików ust. - Lordzie Vader - powiedział lodowatym tonem, rozpoznawszy przybysza. - Sądziłem, że po wszystkich tych latach zdążyłeś już zapomnieć o naszym istnieniu. Vader zignorował drwinę. - Przepraszam, że spóźniłem się i zakłóciłem przebieg uroczystości, lordzie Lycrim, ale nie powiadomiono mnie o zaplanowanym na dziś wieczór wyborze. - Wysłano wiadomość, lordzie Vader - odpowiedział Lycrim. - Mimo to, zechciej proszę przyjąć moje uniżone przeprosiny, że nie dotarła tam, gdzie zwykłeś spędzać czas, gdziekolwiek to jest - powiedział drwiąco, wskazując sklepienie. - Ponadto wydaje mi się, że zdążyłeś przybyć na czas. Przypuszczam, że twoja obecność tutaj ma jakiś konkretny cel. - Naturalnie. Chciałbym wskazać swojego kandydata. - A kto nim jest? - Brith Marron z Garth. - Dziękuję, lordzie Vader - odpowiedział zwięźle Lycrim. - Jako że otrzymał on dotąd dwa głosy, twoje poparcie daje trzeci. Czy mogę kontynuować? - Nie, lordzie Lycrim. Żądam powtórzenia głosowania. Lycrim odszedł na bok, aby naradzić się ze starszym mężczyzną, który głosował jako ostatni. Po chwili wrócił, zrezygnowany. - Niech tak będzie - powiedział i uczynił ruch, jakby miał właśnie zacząć, ale Vader powstrzymał go. - Stój. Chciałbym przemówić w imieniu mojego kandydata. - Oczywiście. - Nie kryjąc niechęci, Lycrim ustąpił Vaderowi miejsca. Czarny Lord potrafił to wykorzystać. Ukazał Phaneen opromienioną blaskiem galaktycznej potęgi, podkreślając korzyści, płynące ze współpracy z Imperium. Luke zauważył jednak, że wyliczając korzyści, jakie odniosłaby z tego lokalna społeczność, Vader znalazł pretekst, by zwrócić się do każdego z członków jury osobiście, choćby tylko na kilka sekund. W subtelny sposób, za pomocą spojrzenia lub pozornie przypadkowego zwrotu, zaznaczył swoją przewagę nad każdym z nich. I to było wszystko. Nic, co można by nazwać groźbą, zaledwie przypomnienie, że stawką jest pewna konkretna sprawa - rodzina, interesy. W jego ustach zabrzmiało to dobrze; upewnił się też, że zmiana decyzji dla nikogo nie będzie oznaczać utraty twarzy. Vader zajął wolne miejsce wśród pozostałych lordów Sith. Tymczasem przeprowadzano głosowanie. Kiedy Lycrim oficjalnym tonem ogłaszał wynik, oczy błyszczały mu gniewem. - Dokonaliście wyboru, lordowie Sith. Głosy rozłożyły się w stosunku dziesięć do pięciu do trzech i tym samym kandydatura lorda Britha Marrona na naszego przedstawiciela w Radzie zostaje przedstawiona Bractwu pod rozwagę. - Odwrócił się w stronę trójki kandydatów. - Lordzie Marron, wystąp, proszę. - Najniższy z całej trójki, lekko zgarbiony mężczyzna w średnim wieku o twardych, ostrych rysach, stanął przed Lycrimem, który zwrócił się do zgromadzonych członków Bractwa: - Bracia, czy przyjmujecie tego człowieka jako naszego członka Rady Phaneen? Pytanie musiało być retoryczne, bo cała sala rozbrzmiała natychmiast zgodnie: - Przyjmujemy. - Niech więc tak będzie. Lordzie Marron, oto zostałeś minowany naszym przedstawicielem w Radzie, na oczach Bractwa, w to najświętsze ze świąt, w Dziewiąte Podzielenie. Oby prowadziły cię siła i błogosławieństwo Sola Ravina, Starszego Rady. Obyś sprostał roli przywódcy naszego ludu. - Marron ukłonił się: raz Lycrimowi, raz zgromadzonym lordom i wreszcie członkom Bractwa. Potem wrócił na miejsce. Lycrim odwrócił się w stronę kryształowej ściany i odetchnął głęboko kilka razy, jakby dla uspokojenia, nim podniósł wzrok na splecione koła, będące dominującym akcentem całej sceny. - A teraz - rozbrzmiał jego głos w pełnej wyczekiwania ciszy - przygotujmy się, by połączyć się z Całością. Dla Luke’a, przyglądającego się uroczystości ze swego punktu obserwacyjnego, przebieg przygotowań był całkiem jasny. Zaczęli od znanego mu już rytuału, powodującego powstanie łuny ducha. Komnata wypełniła się rytmicznymi głosami, odmawiającymi litanię. Luke rozpoznał elektryzujące mrowienie, sygnalizujące pojawienie się pulsującej poświaty, ale nic nie przygotowało go na niezwykle silne uczucie przynależenia, przesycające atmosferę. Przyglądał się uważnie, ale nie pozwolił sobie na uczestniczenie w obrzędzie. Lycrim znakomicie nadawał się do roli przewodniczącego ceremonii. Jego głos, czysty i dźwięczny, wypełniał komnatę, przykuwał uwagę. - Zebraliśmy się w braterstwie, by potwierdzić naszą jedność z mocą życia, która nadaje znaczenie wszechświatowi. - Alia roh t’kranta - nadeszła odpowiedź z dwustu gardeł, niegłośna, lecz bardzo stanowcza. - Z mocą, która jako pojedyncze istnienia wiąże nas ze sobą przez ten krótki czas, będący naszym życiem, po czym uwalnia nas, byśmy znów połączyli się z nurtem wszechświata. - Alia roh t’kranta. Dwie zakapturzone postacie odłączyły się od grupy zebranych i podeszły uroczystym krokiem do niszy na lewo od podwyższenia. Po chwili wróciły, niosąc bogato udrapowane mary, na których spoczywało nieruchome ciało starego człowieka. Jego twarz, okolona gęstymi siwymi włosami i ozdobiona pięknym rysunkiem czarnego kolistego wzoru, była pełna spokoju. Mary wyniesiono na środek amfiteatru, w miejsce, otoczone rzędami świec, których światło przyćmił niesamowity blask, przesycający powietrze. Nagle do Luke’a dotarło, co się dzieje. Włosy na karku stanęły mu dęba, ale zmusił się, by zachować bezstronność. Tym razem Lycrim zwrócił się do leżącej na marach postaci. - Zebraliśmy się tutaj, aby cię uhonorować, Solu Ravinie. Przez ponad dziewięćdziesiąt lat byłeś dla nas wzorem do naśladowania; jako nasz brat, przyjaciel i członek Rady Światowej. Dziękujemy ci za zaszczyt, jaki nam czynisz, dziś, w wieczór Dziewiątego Podzielenia, zezwalając, byśmy podzielili z tobą twe odejście. Na przekór sobie, Luke miał mocno mieszane odczucia co do ceremonii. Na pozór był świadkiem pełnego godności, a nawet pięknego obrzędu dla uczczenia powrotu ducha darzonego powszechnym szacunkiem brata do nurtu Mocy. Skupił się na ozdobionej rysunkiem twarzy Starszego Rady, próbując zdecydować, czy naprawdę jest tak spokojny, jak się wydaje, czy też może śpi albo znajduje się pod wpływem narkotyku. Lycrim wzniósł wysoko ramiona; podobnie wszyscy Scimok. Bezpośrednio nad marami zaczął gęstnieć niesamowity blask, docierający nawet do najdalszych zakątków sklepienia. Salę wypełniło rozpaczliwe pragnienie, pełne napięcia wyczekiwanie dwustu ludzi, opanowanych jedną niewiarygodną żądzą, gotowych, by dostąpić udziału w śmierci Starszego Rady. I wtedy Luke otrzymał odpowiedź na swoje pytanie, albo przynajmniej jej część. Kiedy zbierająca się nad głową Starszego jasność przybrała na sile, otworzył oczy, a na jego twarzy pojawił się grymas przerażenia, co do którego nie można było się pomylić w tym oślepiającym świetle. Kula ognia zeszła jeszcze niżej; zafascynowani, pogrążeni w ekstazie Scimok nie zauważyli tego albo też wcale ich to nie obchodziło. Chyba tylko Luke, któremu serce waliło jak młotem, był w ogóle choć trochę poruszony. Ciszę przerwał zduszony krzyk. Przez jedną straszną sekundę Luke stał nieruchomo, jakby pod wpływem szoku. Potem zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Lycrim utkwił w nim płonące oczy i Luke zobaczył się tak, jak musieli teraz widzieć go inni - jak stoi na otwartej przestrzeni z odrzuconym kapturem, zalany jasnym światłem, wyraźnie widoczny na tle czarnego wylotu tunelu. A potem zaczęło się dziać wszystko jednocześnie. - Nie jesteś jednym z nas! - zagrzmiał Lycrim. - Łuna ducha zamigotała i znikła; to zamieszanie na tyłach sali odwróciło uwagę Scimok. Kilku, którzy znajdowali się najbliżej Luke’a, zareagowało natychmiast i skoczyło, żeby go zatrzymać. Luke sięgnął po miecz świetlny, odczuwając jego znajomy szum jako wibrację w ramieniu, ledwo białobłękitne ostrze zatoczyło pierwszy łuk, oświetlając zaskoczone twarze napastników. Chwila ich wahania wystarczyła, żeby zdążył odwrócić się i rzucić w kierunku tunelu. Udało mu się niemal dotrzeć do tego prowizorycznego schronienia, kiedy ponownie zabrzmiał głos Lycrima: - Nie. Na wolę, nie wyjdziesz stąd. Żaden obcy, który widział to, czego ty byłeś świadkiem, nie odejdzie stąd, by powtórzyć, co zobaczył. Luke stwierdził nagle, że wbrew własnej woli obraca się z powrotem twarzą w stronę Wielkiej Sali, gdzie napotkał płonący wzrok każdego z zebranych tam Scimok. Mimo słabego oświetlenia widział, jak każda z ponad dwustu par oczu przebija go na wskroś, a z każdej wyziera czysta nienawiść, uderzająca w niego niczym cios. Nie zauważył nawet, że miecz wypadł mu z pozbawionej czucia dłoni i wypalił w kamiennym podłożu dziurę, zanim ktoś zdążył go podnieść i wyłączyć. Rozpaczliwie starał się pozostać przy zdrowych zmysłach, podczas gdy nieporównywalna z niczym potworność setek umysłów, złączonych wspólną nienawiścią, usiłowała skruszyć jego opór. Szamotał się w myślach, próbując osłonić się przed jej naporem, ale bardziej sobie w ten sposób zaszkodził, niż pomógł. Wtedy właśnie w przedniej części amfiteatru coś poruszyło się gwałtownie i dwaj pomocnicy w obrzędowych szatach pochylili się nad ciałem Starszego Rady. Po kilku sekundach wyprostowali się. Jeden z nich podszedł do Lycrima i dotknął jego ramienia. Zamienili ze sobą szeptem kilka słów, po czym Lycrim ogłosił głosem oficjalnym i pełnym szacunku, ale z gniewem w oczach: - Oto odszedł od nas Sol Ravin, Starszy Rady. Jego serce przestało bić. Teraz i na zawsze, połączył się z Całością. Przez tłum przeszedł szmer. Grupa Scimok popychała Luke’a ku środkowi sali; byli już w połowie drogi. Zatoczył się, kiedy dosięgnął go nowy wybuch wściekłości ze strony tłumu, oszukanego, bo pozbawionego swojej ofiary. Lycrim czekał z niewzruszonym spokojem, aż Scimok na wpół zaciągną, na wpół doniosą intruza na podwyższenie. Jego bystre oczy uchwyciły moment milczącego porozumienia między chłopakiem a lordem Vaderem - nie więcej niż jedno spojrzenie - jednak to wystarczyło, by krok młodego człowieka stał się pewniejszy, choć wciąż świadczący o przygnębieniu. Lycrim odwrócił się gwałtownie s w stronę Vadera. - Czyżby to był ciąg dalszy twojej ingerencji, Vader? - warknął ze złością. - Na płomień, to ci nie ujdzie na sucho! Nasze Prawo ściśle stwierdza, że żaden obcy nie może być obecny podczas Wielkich Ceremonii. - Zapanował nad sobą i dodał ostrzegawczo: - Tym razem przeszedłeś chyba sam siebie, lordzie Vader. Nie sądze,, by można było grozić lordom Sith w ten akurat sposób. Jeden ze Scimok, którzy przyprowadzili Luke’a, podszedł do Lycrima. - Zgubił to, mój panie - powiedział, wręczając mu wyłączony już miecz świetlny. Lycrim zmrużył oczy, obracając rękojeść w rękach. - Jedi? - powiedział z zaskoczeniem, uważniej przyglądając się Luke’owi. Nie czekając na odpowiedź oszołomionego więźnia, zwrócił się do wiekowego Scimok, który zajmował ostatnie miejsce na Ławie Lordów. - Lordzie Dair? Czy to możliwe, że Jedi wciąż istnieją? Sądziłem, że wszyscy zginęli sto lat temu w czasie Pogromu Occam. Na pewno nie zetknęliśmy się z nimi za mojego życia. Starzec pochylił się i odpowiedział słabym świszczącym głosem, w którym brzmiało jednak dostojeństwo człowieka przyzwyczajonego do sprawowania władzy. - Zostało ich jeszcze trochę, ale nie stanowią dla nas zagrożenia. - Potem w jego głosie pojawiła się irytacja i teraz był już tylko starym człowiekiem, zdenerwowanym przerwaniem obrzędu. - Ten tutaj się nie liczy. Proponuję zająć się nim szybko, jak każe Prawo, a nie odejdziemy dziś wieczór niezaspokojeni. - Oczywiście, lordzie Dair. Lycrim podszedł do rzędu płonących świec i wyjął z lichtarza jedną z nich. Bez słowa zdmuchnął plomień i wytarł palce w tłuste zwęglone resztki. Odwrócił się w stronę zgromadzonych lordów Scimok i zawołał: - Czyście byli świadkami, jak ten Obcy zbezcześcił naszą najbardziej uświęconą Wielką Ceremonię, Dziewiąte Podzielenie? - Byliśmy - odpowiedziało siedemnastu lordów. Lycrim podszedł do Luke’a i aroganckim ruchem naznaczył jego twarz linią czarnego tłuszczu, biegnącą od czoła do podbródka. Potem zamazał całą lewą stronę jego twarzy. Uporawszy się z tym, Lycrim zaprezentował Luke’a licznie zebranym Scimok. - Jaki jest wasz osąd, bracia? Lordowie Scimok orzekli, że ten człowiek dopuścił się świętokradztwa i pogwałcił naszą Wielką Ceremonię. Podejmując decyzję, pamiętajcie, że nigdy jeszcze żadnemu Obcemu, który oglądał Podzielenie, nie pozwolono żyć. Jest to najstarsze z naszych praw i nigdy jeszcze nie zostało złamane. - Ponownie zanurzył dłoń w czarnym tłuszczu, ale przerwano mu. To Vader podniósł się ze swego miejsca na Ławie Lordów. - Nie, lordzie Lycrim - zawołał Czarny Lord. - Zarzucam ci, żeś mówił nieprawdę, zaś lordowi Dair, że powiedział półprawdę. Tłum zaszemrał gniewnie. - Nie damy się zwieść żadnym przedstawieniom, Vader - ostrzegł Lycrim. Vader zwrócił się w stronę tłumu. - Postawiłem zarzut. Mam do tego prawo. Wysłuchacie mnie? - Wysłuchamy - nadeszła niechętna przyzwolenie. Vader natychmiast przejął inicjatywę. - Pozwólcie najpierw, że przypomnę wam o innym Podzieleniu, nie Dziewiątym. To Podzielenie wydarzyło się w czasie Darnien w porze Rolan, dwadzieścia dwa lata temu. Wielu z was było tam wtedy. - Odwrócił się do Lycrima. - Pełniłeś wtedy rolę pomocnika. Pamiętasz? - Wątpię, czy kiedykolwiek o tym zapomnę. Była to noc mojej inicjacji - odpowiedział Lycrim. - Czy zdarzyło się wtedy coś nieoczekiwanego? - Tak, istotnie. Ale jak to możliwe, że jesteś tak dobrze poinformowany? Jestem pewien, że przystąpiłeś do nas jako adept dopiero rok później. Vader zignorował pytanie. - Nie zapytałeś obcego, jak się nazywa. - A po cóż miałbym to robić? To już nie ma żadnego znaczenia. - Ja twierdzę, że to ma znaczenie. Zapytaj. - Naturalnie, lordzie Vader - zadrwił Lycrim, po czym zwrócił się do więźnia. Dla Luke’a sytuacja zaczynała ponownie nabierać pozorów ładu. Nie słabnąca wrogość ze strony Scimok wciąż była przygniatająca, ale ten jeden moment uspokajającego wpływu Vadera dał mu niezbędną chwilę na zaczerpnięcie oddechu. Wymagało to niemałego wysiłku, potrafił się jednak osłonić, przynajmniej częściowo, i z każdą upływającą minutą zyskiwał więcej kontroli. Lycrim stał przed nim, pytając, jak się nazywa. Luke odpowiedział, wyraźnie i powoli. Kiedy jego słowa dotarły do odległych części komnaty, przez grono słuchaczy przebiegł cichy szmer. Lycrim przyjrzał się członkom Ławy Lordów, którzy wyglądali na najbardziej zaskoczonych. - Luke Skywalker? - zapytał. - Nic mi nie mówi to nazwisko. Vader przeszedł obok niego. - Oczywiście. Wszak był to dopiero czas twojej inicjacji. Lycrim, zły, że zmusza się go do zwrócenia się tyłem do zgromadzenia, zrobił się zupełnie czerwony. - Według mnie to bzdury. Powiedziałeś, że zarzucasz mi nieprawdę, ale ja powiedziałbym raczej, że chwyciłbyś się każdego pretekstu, by nam przeszkodzić. Vader całkowicie zignorował jego przemowę i zwrócił się do lorda Daira. - Ty jednak przewodniczyłeś wówczas ceremonii i poznajesz to nazwisko. Czy tak? Stary człowiek skinął głową i powiedział niechętnie: - Skywalker. Tak nazywał się Jedi, który przeniknął kiedyś nasze operacje. - Kiedy to było? - zapytał Vader. - Dwadzieścia dwa lata temu, jak powiedziałeś. - Jednakże kilka minut temu przyznałeś milcząco, że nie zetknęliśmy się z Jedi od prawie pięćdziesięciu lat. To jest półprawda, o której mówiłem. Tłum zaszemrał gniewnie. - Próbujesz opóźnić przygotowania na podstawie tego szczegółu, Vader? - spytał groźnie Lycrim. - Nie, lordzie Lycrim. Chcę tylko, by prawda wyszła na jaw. Albowiem jest tutaj fałsz, podtrzymywany przez jedną lub dwie z obecnych tu osób przez ponad dwadzieścia lat. - Zarzucasz mi kłamstwo? - Nie - odparł swobodnie Vader - ty nie wiesz po prostu, jaka jest prawda, a ja chciałbym wyjaśnić tę sprawę raz na zawsze. - Jakże szlachetnie z twojej strony. Ale co to wszystko ma wspólnego z osądzeniem tego Obcego? - Pokażę, lordzie Lycrim, że ustanowiony został precedens, który ma niebagatelne powiązanie z tą sytuacją. - Vader odwrócił się płynnie w stronę najstarszego ze Scimok. - Lordzie Dair, kto jeszcze oprócz ciebie wiedział, że dwadzieścia dwa lata temu Jedi przeniknął do Bractwa? - Wśród braci było powszechnie wiadome, że ktoś mieszał się do rzeczy zakazanych. Jednakże tylko kilku lordów wiedziało, że człowiek ten był Jedi… choć przypuszczam, że inni mogli się tego domyślać. - Jak wielu z tych, którzy wiedzieli, jest teraz tutaj? - Tylko ja sam. Reszta nie żyje. - A zatem, lordzie Dair, przekażesz Bractwu szczegóły tego, co się wtedy wydarzyło, czy wolisz, abym ja to zrobił? - Doprawdy nie pojmuję, jaki to ma związek z czymkolwiek - wtrącił się znowu Lycrim. - Tylko dlatego, że ojciec tego człowieka był takim samym głupcem… - Powiesz im, lordzie Dair? - powtórzył z mocą Vader. Starzec wstał i przeszedł z wysiłkiem na środek podwyższenia, na którym wściekał się Lycrim, Vader zaś czekał z równym spokojem i opanowaniem, co zawsze. Dair przemówił z godnością, a jego wątły głos docierał do każdej pary uszu w komnacie. - Nie mam nic do ukrycia przed Bractwem Scimok. Incydent, o którym wspomniałeś, nigdy nie został ujawniony, ale też nie był nigdy zatajany. Ów przybysz z innego świata, Skywalker, przez jakiś czas prowadził z nami interesy. - Jakie interesy? - Chodziło o handel przyprawą. Przybył tu, żeby ją kupić. - Mów dalej - naciskał Vader. - W tygodniu, poprzedzającym Wielkie Podzielenie, odkryliśmy, że to szpieg Jedi, ale zamiast ogłosić to od razu, zaczekaliśmy, aż zostanie przyłapany na szpiegowaniu podczas Podzielenia, aby zdemaskować go w oczach członków Bractwa jako Obcego. - Co pozwoliło wam pozbyć się go, nie poruszając potencjalnie śliskiego tematu handlu przyprawą. - Nie było powodu, aby to wyciągać, Vader. Vader odwrócił się twarzą do słuchaczy. - I niejeden powód, aby tego nie robić. Bowiem w tym czasie narastało poczucie, że nie należy popierać handlu przyprawą, mimo że pewnym ludziom przynosił on olbrzymie zyski. Obawialiście się, że wyjście na jaw prawdziwych zamiarów Jedi mogłoby zachwiać opinią Bractwa. Czyż nie tak? Dair nie odpowiedział na jego pytanie. Zamiast tego rzekł: - Niezwykle interesuje mnie źródło twoich informacji, Vader. - Już wkrótce wyjaśni się, skąd one pochodzą. Czy chciałbyś zaprzeczyć temu, co powiedziałem? - Nie zaprzeczam, choć dziś, kiedy spoglądamy wstecz, fakty te zdają się bardziej doniosłe niż wówczas. - To możliwe - ustąpił Vader. - Co zdarzyło się później? Scimok wzruszył ramionami. - W czasie Podzielenia Skywalker został zdemaskowany, osądzony zgodnie z Prawem i ukarany w prastary sposób. - Co to za sposób? - Śmierć w łunie ducha. Członkowie Bractwa mieli dostąpić w tym udziału. - Dziękuję, lordzie Dair. - Vader przeniósł uwagę na Lycrima. - Skoro tak doskonale pamiętasz ten dzień, czy mógłbyś na użytek tych z nas, którzy nie byli wtedy obecni, opowiedzieć, co nastąpiło później? Wyraz twarzy Lycrima wskazywał, że ma się on na baczności, ale był też wyraźnie zaciekawiony. - Opowiem - powiedział wolno. - To było moje pierwsze Podzielenie i z pewnością najwspanialsze. W kulminacyjnym momencie otrzymałem o wiele więcej, niż czułem kiedykolwiek wcześniej, i nie sądzę, bym odniósł to wrażenie jedynie przez swój brak doświadczenia. - A zatem sprzeciwiał się Woli? - zapytał Vader Daira. - Tak. Był silny, nawet jak na Jedi, najsilniejszy, jakiego pamiętam, ale i on w końcu musiał ulec. - Jednak zaszło jeszcze coś niezwykłego, prawda? - Tak. - Dair obrzucił Vadera długim badawczym spojrzeniem. - Tak - powtórzył. - Łuna pochłonęła jego duszę, ale nie ciało. - Co zrobiono w związku z tym faktem? - Jak wiesz, pozostałości po złożonej ofierze są nietykalne. Wyniesiono je na zewnątrz, aby zajęli się nimi padlinożercy. - Czy to wam wystarczyło? - Oczywiście. Do wschodu słońca nie zostało z nich nic prócz kilku kości, których nie chciały zwierzęta. - Dair wziął głęboki oddech i wyprostował się na całą swoją wysokość. Przybrał władczą pozę, która w przeszłości musiała mu oddać wielkie usługi. Energicznie przejął kontrolę nad sytuacją. - Ten człowiek był silny, ale nie potrafił przeciwstawić się Woli Scimok. Zaś ten młodzik - wskazał na Luke’a, który stał pomiędzy dwoma strażnikami, teraz już przyglądając się uważnie - z pewnością nie może się z nim równać. Nikt nie jest dość silny, by sprzeciwić się Woli Bractwa. - Jego słaby głos zabrzmiał teraz ostrzegawczo. - Także i ty, mówię ci to zawczasu. - Zawsze byłeś ambitny, Vader. Uważnie obserwowałem, jak z niespotykaną szybkością pniesz się w górę po kolejnych szczeblach naszej organizacji, ponieważ od samego początku wątpiłem, czy twoje pobudki leżą w zgodzie z naszymi celami. - Nie chciałem bezcześcić Dziewiątego Podzielenia, jednak to nie stanowi już problemu, jako że przebieg ceremonii został już i tak poważnie zakłócony. Jego głos zabrzmiał teraz niezwykle dźwięcznie. - Jako lord Mikkatu i były przewodniczący Wielkich Ceremonii, niniejszym oskarżam cię oficjalnie o zdradę… - Milcz, głupcze - zagrzmiał Vader. - Nie będzie już żadnych procesów. - Ze wściekłą energią przeszedł na środek podwyższenia; jego masywna sylwetka górowała nad starym Scimok. - Nie będzie żadnego składania ofiar. - Wiejący znikąd wiatr zaszeleścił jego doskonale czarnym płaszczem. - Syn Skywalkera nie będzie oddany płomieniom dla waszej perwersyjnej przyjemności! Światło świec zamigotało gwałtownie; to ich płomienie urosły do nienormalnych rozmiarów na demonicznym wietrze, od którego wydymał się czarny płaszcz Vadera. - Słuchajcie mnie, wy ze Starożytnego Bractwa Scimok z Gromady Sith - zawołał. - Twierdzicie, że żaden Obcy, który oglądał święte Podzielenie, nie przeżył, a nie jest to prawdą, ponieważ ów Jedi, Skywalker, nie umarł tamtego wieczora Darnien w porze Rolan. Mimo że nasyciliście się jego duszą, on zachował dla siebie jedną bezcenną jej iskrę i przeżył. - Jego ciało płonęło, aż nie został w nim żaden ślad życia, ale on żył. - Mogę wam to wszystko powiedzieć, bo to ja jestem Skywalker! Wiatr wył. Vader zerwał z głowy hełm. Każdy zachłysnął się i wzdrygnął na widok bezwłosej czaszki, pokrytej na przemian plamami martwobiałej skóry i sinoczerwonych blizn. W jego twarzy trudno było rozpoznać ludzkie rysy: nosa prawie nie było, usta przypominały głęboką ranę poniżej nabiegłych krwią oczu. Wiatr ucichł nagle i Vader przemówił. Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu, ale żaden dźwięk w tej olbrzymiej jaskini nie śmiał go zagłuszyć. - Podczas długich godzin Podzielenia jedna tylko rzecz dodawała mi sił, a była nią Moc - coś, czego z waszymi błędnie pojętymi rytuałami nigdy nie będziecie w stanie pojąć. Później jednak, kiedy dni mijały, a ja usiłowałem przeżyć surową zimę przy pomocy tych nieporadnych resztek ciała, które mi zostawiliście, jedząc na surowo zwierzęta, które udało mi się zwabić w pobliże i zabić przy użyciu Mocy, bo nie mogłem posłużyć się rękami; kiedy ze strony Phaneenijczyków spotykał mnie tylko strach i odrzucenie; kiedy sprawiliście, że czułem się bardziej jak gruda odrażającego śluzu niż jak człowiek - wtedy zacząłem nienawidzić. A znacznie później, kiedy kobieta, którą kochałem, krzyknęła i odwróciła się ode mnie, przysiągłem sobie, że jedynym celem mego życia będzie zemsta na tych, którzy byli mi coś winni. Roześmiał się, krótko i gorzko, okazując im wszystkim swoją pogardę. - Dziś widzę, że nie ma potrzeby się mścić. W swojej chciwości zrujnowaliście tę planetę, zniszczyliście społeczeństwo, które utrzymywało was przez dziesiątki tysięcy lat. Dla każdego powinno być oczywiste, że koniec Scimok jest nieunikniony i bliski. Cała ironia polega na tym, że gdyby udało mi się wówczas wypełnić swoją misję, ten bieg wypadków można by odwrócić, a Phaneen mogłaby wrócić do swego normalnego stanu. - To była moja klęska i mój wstyd - choć nie dopuszczałem do siebie żadnej myśli o tym przez dwadzieścia lat. - Jego spojrzenie spoczęło na Luke’u, zatrzymało się na nim na chwilę, potem przeniosło na Daira, który zmalał jakby, stając się zmęczonym starcem, któremu władza wymknęła się z ręki. - Wtedy przegrałem, Dair - powiedział cicho Vader - ale tym razem tak się nie stanie. To już koniec. Koniec! - Obrócił się gwałtownie, zamachnął się trzymanym w ręce hełmem i cisnął nim o kryształową ścianę. Hełm uderzył z niewiarygodną siłą w sam środek ściany, w miejsce, gdzie łączyły się oba koła. W porównaniu z szybkością ataku, rezultat nadszedł nieznośnie wolno. Przykuwając wzrok wszystkich obecnych, ściana pokryła się siatką pęknięć, które poczęły niemalże ukradkiem rozszerzać się, wydając słabiutkie trzaski, którym towarzyszył tylko brzęk odbijającego się od kamiennej podłogi hełmu. Na moment wszyscy wstrzymali oddech. Potem rozległo się dźwięk pośredni między odgłosem dzwonka a szelestem tkaniny i odłamki kryształu runęły z hukiem. Lordowie Sith rozbiegli się w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Ze wściekłym pomrukiem tłum tuszył z miejsca. Kilku szybko myślących ludzi popędziło w stronę prowadzących na podwyższenie stopni, dobywając mieczy świetlnych i nacierając. Vader odwrócił się, by stawić im czoła, ale byli już tuż przy nim i ledwo zdążył zapalić miecz na czas, żeby odbić dwa mordercze ciosy. Wtedy zjawił się przy nim Luke, pełen oddania i energii, z błękitnymi oczami błyskającymi spoza szpecącej czarnej maski. Wyciągnął rękę spomiędzy srebrzystych fałd płaszcza, dłonią w dół. Wokół Vadera i Luke’a wyrosła bariera płomieni, odpychając Scimok, którzy po zakłóceniu ich wspólnoty reagowali bezładnie. Wola Scimok, poprzednio tak potężna, rozproszyła się w obliczu wyjącego wichru, który mknął przez komnatę, pędząc przed sobą ogień i Scimok, zaganiając ich do wylotów tuneli. Niektórzy obrońcy, wśród nich Dair i Lycrim, starali się przegrupować i przywołać moc, która dopiero co była w ich zasięgu, ale ich wysiłek był daremny i uciekli, próbując schronić się przed szalejącą burzą płomieni. Dopiero kiedy zniknął ostatni Phaneenijczyk, dwaj przybysze spoza planety uwolnili ujarzmione żywioły. Luke był wyczerpany, nie tyle odparciem ataku Scimok, ile intensywnością porozumienia, które połączyło go z Vaderem; ponieważ wspólnie władając Mocą, obaj doświadczyli napływu wspomnień i uczuć, tak długo tłumionych przez Vadera, tak długo więzionych za murem zimnej obojętności i pogardy. Luke potrząsnął głową, żeby uciszyć panujący w niej zamęt. Odwrócił się i ujrzał, jak Vader zachwiał się i osunął się na kolana. Luke podtrzymał go, po raz pierwszy zwracając uwagę na jego ciężki, rwący się oddech. - Co ci jest? - zapytał, wynajdując mu miejsce, gdzie mógłby oprzeć się o marmurowy filar. Vader pokręcił głową i wyciągnął rękę, do której wskoczył czarny hełm. Zaczął zakładać go z powrotem na głowę, kiedy Luke powstrzymał go, dotykając jego ramienia. - Czekaj - szepnął z desperacją, wpatrując mu się w twarz, jakby chciał nauczyć się na pamięć jej zniekształconych rysów. - Na pewno go potrzebujesz? - Jeszcze nie masz dość? - odpowiedział szorstko i ochryple Vader, mierząc go lodowatym spojrzeniem. Dotknięty, Luke poczuł, że się rumieni. - Nie chciałem… - Urwał z irytacją, po czym mówił dalej, ostrożnie dobierając słowa: - Długo czekałem, aż będę mógł zobaczyć twoją twarz. - No to zobaczyłeś - odparował zwięźle Vader. Jednak zamiast włożyć hełm obrócił go w rękach i spojrzał na maskę, jakby oglądając ją cudzymi oczami. - Bez sztucznego wspomagania to ciało nie jest wiele warte - powiedział cicho. - Około trzecią część czasu spędzam podłączony do respiratora, na pokładzie statku lub mojego promu. To wszystko - wskazał okrywającą całe ciało zbroję - pozwala mi na chwilę oderwać się od niego. - Wzruszył ramionami i wsunął hełm na głowę. Luke siedział w pustej sali obok człowieka, który był jego ojcem, i czekał, aż jego oddech się wyrówna. - Ale przecież widziałem już ciężko poparzonych ludzi. Wcale nie muszą żyć z bliznami. Na pewno mógłbyś kazać odtworzyć sobie twarz, zrobić ją taką, jak była kiedyś. Vader gestem okazał lekceważenie. - Oczywiście, że mógłbym - teraz. Ale kiedy naprawdę miało to jakieś znaczenie, moje środki były mocno ograniczone i musiałem ukryć twarz pod maską. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Poza tym - ciągnął - maska pełni jeszcze jedną rolę. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby wszyscy wiedzieli, że dowódca Dwunastej Floty Imperialnej jest kaleką? A tak - nikt nie ma okazji zbliżyć się na tyle, żeby się przekonać. Może powiedziałby coś jeszcze, ale nagle Luke przechylił głowę. - Co to? - Przez jaskinię przeszedł prąd powietrza, niosąc ze sobą dziwn zapach. Luke natychmiast zerwał się na równe nogi. - Coś się pali. - Przyprawa - rozpoznał owo coś Vader. W jego głosie zabrzmiało zaskoczenie. - Pojemniki musiały się zająć. Lepiej zbierajmy się stąd. Luke podał mu rękę, pomógł mu wstać, wziął swój miecz świetlny z ławy, na której położył go Lycrim i ruszyli spiesznie w kierunku wyjścia. Do tego czasu prąd powietrza zmienił się w gorący wiatr, wiejący im w twarz, wysuszający ściany tunelu. Ledwo dotarli do pierwszego zakrętu i zaczęli piąć się w górę po pogrążonych w mroku schodach, kiedy ziemia wokół nich jęknęła i zakołysała się. Wysoko nad nimi rozległ się dudniący łoskot. - To nie był wybuch, prawda? - zapytał Luke, kiedy doszła do nich woń pyłu. - Nie sądzę. - Usłyszeli następny łomot, tym razem dłuższy i gdzieś bliżej. - Gorąco w magazynach musi być naprawdę niesamowite, żeby aż przesuwały się od niego skały. Wracamy. Jest inne wyjście, z dala od magazynów. Zbiegli z powrotem po prastarych schodach i przebiegli przez Wielką Salę, mijając zapomniane ciało Sola Ravina, Starszego Rady. Luke chwycił tlącą się jeszcze świecę, a Vader zanurkował w otwór, widniejący koło stosu kryształowego gruzu, kiedy z innego tunelu wyleciała kolejna chmura pyłu. Luke pobiegł za Vaderem najszybciej, jak potrafił. Znalazł się na wyciosanych w litej skale schodach, tak wąskich, że dwie osoby nie dałyby rady się na nich wyminąć. Schody były strome i kręte, ale przeskakiwali je po dwa stopnie, aż ich cienie tańczyły wariacko dookoła. Luke domyślił się, że powinni zbliżać się właśnie do poziomu zwodzonego mostu, kiedy ciszę przed nimi przerwał głośny trzask. Nagle z góry runęła fala pary, kamieni i wrzątku, gasząc świecę i zwalając go z nóg. Ześlizgnął się spory kawałek w dół, w gorącą ciemność, nim udało mu się odzyskać równowagę. Ponad ryk wody przebił się krzyk Vadera: - Szybciej! Luke naciągnął na głowę kaptur i otulił się płaszczem. Posuwał się bokiem pod prąd, wzdłuż ściany, szukając oparcia dla rąk, zasłaniając się ramieniem, wymacując drogę przed sobą bioniczną prawą ręką. Ku jego wielkiej uldze płaszcz trochę go ochraniał, bo woda spływała po nim, zamiast wsiąkać. Znów się poślizgnął i byłby zjechał jeszcze niżej, gdyby okryta rękawicą dłoń nie złapała go za ramię i nie podtrzymała go. Vader, dla którego ten wściekły potok najwyraźniej nie stanowił przeszkody, ciągnął go naprzód, aż wreszcie wywlókł go z potopu, krztuszącego się i z trudem łapiącego powietrze. Luke wyciągnął jak długi na śliskich kamiennych stopniach, w parującej ciemności, dysząc ciężko i słuchając, jak woda z sykiem i łoskotem wylewa się z jakiejś niewidocznej szczeliny i spada w dół. W następnym momencie był już na nogach i biegł pod górę za Vaderem, aż schody wyprowadziły ich do zapamiętanej przez niego wielkiej jaskini. Wystarczył jeden rzut oka, żeby stwierdzić, że zwodzony most został usunięty. Nie tracąc ani chwili, obaj podbiegli do krawędzi i odbili się do skoku. Dzięki szkoleniu Jedi i niemałej zachęcie ze strony dobiegającego z tyłu huku, pokonali przepaść - z rezerwą ledwie kilku cali. Resztę drogi Luke zapamiętał jako jeden rozmazany pęd i rozszalałe bicie serca. Błyskawicznie przemknęli korytarzami, uchylając się przed osypującymi się okruchami skał i gorącymi podmuchami. W pewnym momencie, kiedy Luke rozgarnął łopoczące zasłony i wpadł do opuszczonego przedsionka, Vader odwrócił się gwałtownie, zapalił miecz i rozciął wiszący na ścianie gobelin. Luke zatrzymał się jak wryty; nagły przejaw barbarzyństwa zaskoczył go i przejął pewnym obrzydzeniem. Jednak drżenie, które przeszło cały budynek, oraz grzmot pierwszej prawdziwej eksplozji gwałtownie odciągnęły jego uwagę. Potem Vader wyminął go i wrzucił mu coś do kieszeni kurtki. Znów biegli, uchylając się przed odłamkami walących się murów. Przemknęli przez bramę, której skrzydła wisiały teraz krzywo na wyłamanych zawiasach, wypadli w pełną dymu noc i jednym skokiem pokonali schody. Mimo ciemności Luke wiedział, że nad głową kłębi mu się dym, uchodzący z licznych otworów wentylacyjnych w zboczu góry. Z dołu, spoza zasięgu wzroku, zza linii drzew i ze sporej odległości dobiegały ich odgłosy uciekającego tłumu. Luke i Vader skręcili gwałtownie w lewo, na ścieżkę, prowadzącą na zaimprowizowane lądowisko. Nagłe mrowienie na karku zaalarmowało Luke’a. - Na dół! - krzyknął do Vadera i zanurkował, kryjąc głowę w srebrzystych fałdach płaszcza. W tym samym momencie eksplozja rozerwała stok za ich plecami. Poczuł, jak przechodzi nad nimi fala uderzeniowa, po czym poderwał się z ziemi. Tym razem to on ciągnął Vadera naprzód, przedzierając się przez grad nadpalonych liści, które wybuch zdarł z gałęzi i wyrzucił w powietrze. Szybko dotarli na otwartą przestrzeń, gdzie powitał ich miły widok promu, wyraźnie widocznego w coraz jaśniejszym świetle gwiazd. Jednak postać, która wynurzyła się z cienia promu, zaskoczyła Luke’a. Vader zatrzymał się, gestem nakazując Luke’owi zrobić to samo, po czym ruszył naprzód. - Kto to? - zawołał. Ze swego punktu obserwacyjnego - teraz, kiedy już zabrakło mu rozpędu, gotów upaść z wyczerpania - Luke mógł najwyżej podziwiać opanowanie Vadera. Pokonując dzielącą go od statku przestrzeń, Czarny Lord nie wydawał się nawet lekko zdyszany. Luke szedł w niewielkiej odległości za nim, usiłując zobaczyć, kto to jest. Ledwo czerwonawy blask miecza oświetlił wykrzywioną z wściekłości twarz, rozpoznał lorda Lycrima. Scimok przedstawiał sobą obraz nienawiści. Jego rysy były wykrzywione, osmalone włosy sterczały na wszystkie strony. - Ani kroku dalej, Vader - zawołał. Jego głos był czymś pośrednim pomiędzy krzykiem a szlochem. - Wyzywam cię, ale tym razem nie na słowa. Czy masz dość odwagi, by się ze mną zmierzyć? - W przeciwieństwie do tych słów jego postawa świadczyła o opanowaniu, wyszkoleniu, gotowości do walki. - Nie bądź głupcem, Lycrim - odpowiedział zimno Vader. - Idź stąd, póki masz taką szansę. - Właściwie nie podniósł głosu, a jednak było go słychać wyraźnie poprzez hałas i łoskot tej nocy. Lycrim postąpił tylko kolejny krok naprzód, wymachując mieczem i krzycząc wściekle: - Zabiję cię, Vader! Za… Ostatnie słowa przeszły w pisk. Miecz wypadł mu z rąk, które zaczęły zaciskać się w powietrzu przy jego szyi. Kiedy Lycrim upadł na kolana, Vader skinął na Luke’a. - Na pokład - rozkazał. Zaszokowany, Luke z niedowierzaniem przenosił wzrok z Vadera na szarpiącego się człowieka, walczącego na potłuczonych kamieniach o ostatni oddech, i z powrotem. - Na pokład - powtórzył zwięźle Vader. - Chyba że zostajesz. - Dwoma krokami Czarny Lord wszedł na pokład promu. Luke poszedł za nim i nie zrobił tego ani o sekundę za wcześnie, bo nie zdążył jeszcze usiąść, kiedy statek wystartował gwałtownie. Przyspieszenie cisnęło nim najpierw o podłogę, potem o tylną ścianę - i tam już bezlitośnie przytrzymało. „Czy on zwariował?” - pomyślał Luke, wyobraziwszy sobie, jakie naprężenie wywoła w systemach promu tego rodzaju szalony start w atmosferze. Otrzymał odpowiedź sekundę później, kiedy statkiem rzuciła seria potężnych wstrząsów, brutalnych nawet mimo deflektora. Kiedy prom wyrównał lot, Luke stanął na nogi i przeszedł ostrożnie na fotel drugiego pilota. Porzucił jednak wszelkie pozory nonszalancji, kiedy wyjrzał przez szybę. Vader zawrócił i przelatywał właśnie nad tą stożkową górą, na stoku której - tym najbliższym Sentle Raush - tlił się teraz ogień. W samej starożytnej świątyni światło wschodzących Jaśniejących rywalizowało z matową czerwienią kłębiących się płomieni, częściowo zasłoniętych przez wydobywające się z otworów wentylacyjnych słupy dymu. Na ich oczach cała góra wydała coś jakby westchnienie, zakołysała się i chyba osiadła. Luke spróbował oszacować rozmiar zniszczeń, spowodowanych tym złudnie nieznacznym ruchem, ale mu się nie udało. - Zaplanowałeś to? - zapytał z lękiem. - Czy co zaplanowaliśmy? - skontrował Vader, kładąc nacisk na osobę. - Och. Chyba nie. Vader ponownie zawrócił. Luke usiadł w fotelu. - Nie wiedziałem, że przyprawa arras jest taka łatwopalna - powiedział. - Bo nie jest - odpowiedział Vader - chyba że w dokładnie określonych warunkach. Normalnie, gdyby przechowywano ją w chłodnej, wilgotnej jaskini skalnej, nie byłoby niebezpieczeństwa pożaru. Nie jestem całkiem pewien, czemu paliła się tak dobrze, ale gorąco, przy którym skały zaczęły się przesuwać, musiało być blisko temperatury krytycznej. Tak czy inaczej, każda szczelina pod tą górą, a jest ich wiele, miała mnóstwo czasu, żeby przed osiągnięciem temperatury krytyczneh napełnić się wyziewami. I kiedy wreszcie nastąpił wybuch, zapoczątkował reakcję łańcuchową. - Mocna rzecz. - Musiał tam być niezły przyprawowy skarb - zaśmiał się Vader, wcale nie rozbawiony. - Jest w tym nieco ironii, że to właśnie było podstawową przyczyną naszego przybycia tutaj - Imperator chciał przywrócić napływ przyprawy do swoich rafinerii. Luke rzucił Vaderowi przelotne spojrzenie. - Skoro już mówimy o Imperatorze, to co teraz? To znaczy, nie możesz po prostu wrócić i zameldować, że zadanie wykonane. - Zapewne. - Vader nie wydawał się ani trochę zaniepokojony. - Możliwe, że nadszedł czas, by zerwać pewne więzi i przyjrzeć się całej sytuacji od nowa. To jednak poczeka, aż będziemy z powrotem na Awangardzie. Po tej enigmatycznej uwadze zapadło milczenie. Prom wystrzelił z atmosfery w jasny słoneczny blas, zwiększając szybkość, aż wreszcie Phaneen całkiem zniknęła z pola widzenia. Dopiero wtedy Vader wstał z fotela. - Może byś przejął stery - powiedział. - To był długi wieczór. - Wolno przeszedł na rufę. Odwrócił się jeszcze, żeby powiedzieć: - Kiedy już wyjdziemy w otwartą przestrzeń, przełącz radary na automatyczny alarm i prześpij się. Po powrocie może ci się to przydać. - Zniknął za drzwiami, za którymi, jak to już teraz wiedział Luke, znajdował się respirator. Luke wlepił oczy w ekran. Odliczał minuty, dzielące go od chwili, gdy będzie mógł włączyć na automatycznego pilota. Z roztargnieniem potarł policzek grzbietem dłoni. Na ręce - „tej” ręce, jak czasem o niej myślał - został czarny ślad. Zagapił się tępo na rozmazaną plamę; nie był w stanie uporządkować i ocenić właściwie wydarzeń tej nocy. Kiedy w końcu komputer obwieścił sygnałem dźwiękowym, że statek wyszedł w otwartą przestrzeń, Luke ustawił kurs na Awangardę, po czym przeszedł na tył kabiny, żeby umyć twarz. Musiał się jednak roześmiać, kiedy skończył się myć i spojrzał w nieduże lustro. Jak na ironię, czarny tłuszcz ochronił lewą połowę twarzy przed wrzątkiem i parą, pozostawiając ją w prawie normalnym stanie, podczas gdy prawa była zaczerwieniona, spuchnięta i więcej niż trochę wrażliwa na dotyk. Potykając się i wciąż jeszcze się śmiejąc, aczkolwiek nieco nerwowo, wrócił na swoje miejsce i zwalił się na fotel. Właściwie zanim jeszcze oparcie skończyło przyjmować odpowiednią pozycję, już spał. Rozdział dziewiąty Przybicie do Awangardy odbyło się z pozoru dość rutynowo, ale ledwo Vader z Luke’iem u boku wszedł na mostek, podszedł do niego ordynans z wiadomością. - Lordzie Vader - powiedział z szacunkiem - otrzymaliśmy priorytetowy sygnał od Imperatora. - Odbiorę w swojej kwaterze. - Vader kiwnął głową na znak, że przyjął meldunek do wiadomości. - Zaczekaj tu. To nie powinno potrwać zbyt długo - powiedział Luke’owi i wyszedł. Luke czekał obok jednego z wielkich iluminatorów, rozmieszczonych wokół szerokiego okrągłego pomostu, który był mostkiem gwiezdnego niszczyciela. Poniżej krzątało się kilkudziesięciu oficerów i techników, zajmujących się rutynową obsługą olbrzymiego okrętu. Urywki ich wypowiedzi mieszały się ze sobą, docierając do niego pod postacią zbiorowego szumu, opływającego go ze wszystkich stron. Nie myśląc o tym, co robi, Luke odwrócił się od okna i wszedł pod nogi młodemu posłańcowi, idącemu pospiesznie wzdłuż pomostu. - Sir? - zapytał ostrożnie ordynans, zatrzymując się gwałtownie. Luke cofnął się i gestem polecił młodemu człowiekowi iść dalej. Nie mógł nie zauważyć ukradkowego spojrzenia, jakim obdarzył go ordynans, salutując przepisowo. Wyminął Luke’a ostrożnie i poszedł dalej, wystukując obcasami nieco szybszy rytm niż poprzednio. Spoglądając za nim, Luke musiał przyznać, że sytuacja jest trochę zabawna. Bez wątpienia przedstawiał ciekawy widok. On i Vader przyszli tu prosto z promu. Rozczochrany i brudny, o wyglądzie podkreślonym jeszcze eleganckim krojem połyskującego płaszcza Scimok, zupełnie nie pasował do tego świata schludnych regulaminowych mundurów. Poza tym czuł promieniujące z twarzy gorąco i przypuszczał, że wygląda nawet gorzej niż się czuje. Wyobrażał sobie, że od ich przybycia plotka zdążyła przebiec cały statek tam i z powrotem. Spróbował otrząsnąć się z ogarniającego go przygnębienia, ale w porównaniu zw względną swobodą, jakiej doświadczył na Phaneen, atmosfera na Awangardzie była przytłaczająca i duszna. - Weź się w garść - mruknął. - Jesteś zmęczony, to wszystko. Bezczynnie obserwował wracającego ordynansa, depczącego po piętach dowódcy Awangardy, admirałowi Piettowi, który podszedł szybkim krokiem do głównej konsoli łączności. W jego zachowaniu, zwykle świadczącym o takim opanowaniu i pewności siebie, czegoś brakowało; czegoś, czego Luke nie umiałby jednoznacznie określić. Piett odebrał jakąś transmisję i udzielił odpowiedzi, której Luke nie dosłyszał. Luke obojętnie przeniósł uwagę z powrotem na iluminator, mrużąc oczy dla ochrony przed padającym z tyłu światłem. Znajomy blask galaktyki przemówił silnie do jego natury. Ogarnęło go przemożne pragnienie, aby po prostu zrobić krok naprzód (jakby szyba nie istniała) i zwyczajnie popłynać w tę zimną, lśniącą ciemność, na zawsze. Zadrżał i cofnął się, ciaśniej otulając się miękkimi fałdami płaszcza. Dziwne, ale podobał mu się w dotyku; jego ciepło kojarzyło mu się nie z rytualnym szaleństwem Bractwa Scimok, ale z poczuciem wygody i bezpieczeństwa. Naciągnął kaptur na głowę. Odgłos czyichś jeszcze kroków wyrwał Luke’a z rozmarzenia. To Vader szedł w jego stronę. Wydawał się równie pełen energii co zwykle; ucieczka z Phaneen nie pozostawiła na nim prawie żadnych śladów. Przeczesał wzrokiem znajdujące się poniżej pomieszczenie i znalazł to, czego szukał. - Admirale Piett - zawołał. Piett, który zdawał się oczekiwać wezwania, z pewną ochotą wspiął się po schodach na mostek. Stanął na baczność przed górującym nad nim lordem Sith i zasalutował. - Lordzie Vader - zameldował się rzeczowym tonem. - Odebrał pan transmisję, admirale Piett. Chciałbym dowiedzieć się, czego ona dotyczyła. Piett nawet nie drgnął. - Imperator polecił mi objąć dowództwo na tym statku, natychmiast po zakończeniu transmisji. Vader pochylił się odrobinę. - Tak? - jego głos zabrzmiał niezwykle wyraźnie w ciszy, która nagle zapadła w pomieszczeniu. - Nie wydał pan rozkazów, sir - odpowiedział uniżenie Piett. - Dziękuję, admirale Piett. - W głosie Vadera zabrzmiała tylko nieznaczna drwina. - Postawić statek w stan najwyższej gotowości do obrony. - Tak jest, sir - Piett stuknął obcasami i skłonił głowę krótkim, energicznym ruchem. - Czego pan oczekuje, sir? - Oczekuję? - powtórzył poważnie Vader. - Zaledwie reszty Dwunastej Floty. - Wyminął admirała, którego twarz najpierw pobladła, potem przybrała wyraz człowieka, któremu właśnie zakładają pętlę na szyję, wreszcie straciła wszelki wyraz. Piett zaczął mechanicznie wydawać rozkazy, które miały przygotować Awangardę do odparcia zmmasowanego ataku wroga. Wszyscy obecni w sali zostali natychmiast zapędzeni do roboty. Rozbłysły czerwone światła, a na dźwięk syreny alarmowej ludzie rozbiegli się na stanowiska bojowe. Ponad zgiełk wybił się jeden głos: - Mściciel i Dannon wchodzą na pozycję bojową. - Były to dwa niszczyciele, które Vader sprowadził do systemu. Luke’owi wydało się, że widzi jeden z nich - maleńki lecz szybko rosnący punkt światła. Niemal natychmiast dołączyło do niego kilkadziesiąt innych punkcików: to reszta Floty wyszła z nadprzestrzeni, by wziąć udział w bitwie. - Imperator zareagował szybciej, niż się spodziewałem - powiedział jakiś głos tuż przy uchu Luke’a. To Vader podszedł do niego bezgłośnie. - Wyczuł zaburzenie w polu Mocy, które wywołaliśmy na Phaneen, i prawidłowo zinterpretował je jako znak, że wciąż żyjesz. Luke odwrócił się, zdziwiony. - Więc Imperator także wyczuwa Moc? Vader kiwnął głową. - To właśnie umiejętność posługiwania się Mocą pozwoliła mu kontrolować Imperium przez tak długi czas. - Jest potężny? - Trudno powiedzieć. Jest administratorem, nie wojownikiem. Zawsze uważałem, żeby nie orientował się zbytnio w moich możliwościach. Ponadto - obrzucił Luke’a taksującym spojrzeniem - obawia się twoich możliwości na tyle, że wysłał całą flotę, aby cię unicestwić. Jednakże nie wykluczam i takiej ewentualności, że Imperator jeszcze nas zaskoczy. - Przeniósł uwagę z Luke’a na Pietta, który wszedł właśnie na mostek. - Słucham. - Lordzie Vader, jesteśmy okrążeni przez pięć niszczycieli gwiezdnych wraz z kompletem towarzyszących im jednostek pomocniczych. Wszystkie zbliżają się szybko. Jak wiadomo, nasze systemy obronne nie wytrzymają długo takiego ostrzału. Czy ma pan jakiś konkretny plan działania? - Procedura standardowa, admirale Piett. Rozpocząć atak, jak tylko znajdą się w naszym zasięgu. - Piett zrobił się zielony i zszedł z powrotem na pokład. Luke przyglądał się, jak pierwsze wiązki jonowe niczym fajerwerki rozpryskują się na osłonach Awangardy, nie wyrządzając jej żadnej szkody. Nie spowodowały uszkodzeń, ale wiedział, że nie taki jest ich cel. Nawet nadzwyczajną wytrzymałość gwiezdnego niszczyciela można było osłabić ciągłym atakiem. Kiedy rozbłyski przeszły w ciągłą, pulsującą jasność, Luke odwrócił się od iluminatora. Poniżej, na pokładzie, ludzie roili się jak mrówki, w milczeniu wykonując swoje zadania i wiedząc, że ich wysiłek jest daremny. Piett po raz ostatni wszedł na mostek. - Sir, wyeliminowaliśmy jeden statek, Mściciela. - Ostrożie wymówił nazwę bliźniaczego statku Awangardy - ale osłony nie wytrzymają już zbyt długo. - Proszę kontynuować atak, admirale - polecił Vader. - Osłony wytrzymają. Piett skinął głową, ale nie zadał sobie trudu, by zejść z powrotem na dół. Nie mógł zrobić nic, żeby polepszyć sytuację. Popatrzył, jak dowódca odwraca się ponownie twarzą do okna, po czym skierował myśli do wewnątrz, w stronę innych dni i innych miejsc. Po upływie czasu, który ocenił na ostatnie chwile swego życia, Piett rozejrzał się wokoło, jakby budząc się ze snu. Jego wzrok wędrował z niedowierzaniem od triumfującego, stojącego przy oknie Vadera do jego zakapturzonego protegowanego, który czekał na uboczu, najwyraźniej niezbyt zainteresowany całą sprawą. Na dole rozległy się krzyki. Awangarda uzyskała kolejne skuteczne trafienie. Piett wziął się w garść i zbiegł na pokład. *** W innej części Awangardy mniej uprzywilejowani żołnierze obsadzali stanowiska bojowe z fatalizmem, wpojonym im przez długie lata ciągłego wystawiania się na niebezpieczeństwo. Sekcje medyczne przygotowywały się na przyjęcie ofiar, a personel naprawczy przywdziewał ochronne skafandry, gotów pospieszyć na wezwanie i zająć się usuwaniem szkód i akcją ratunkową. Po jednej z szatni, pomiędzy innymi podobnie ubranymi technikami kręcił się z hełmem w ręku Hobb Koszk. Jednak w przeciwieństwie do nich Hobb nie brał udziału w ponurych przekomarzaniach, jakimi przerzucano się w pokoju. Przez cały czas myśl nie dawało mu spokoju jakieś przeczucie. Nagle, nie mogąc dłużej znieść tłoku i zamieszania, przepchnął się do wyjścia i niepostrzeżenie wymknął się na korytarz. Poszedł powoli dziwnie opustoszałym korytarzem, nasłuchując wezwania do prac naprawczych, prześladowany przez uczucie, że coś jest nie w porządku. Obejrzał się przez ramię i przystanął, zaskoczony. Jakaś wysoka postać stała w miejscu, gdzie - był tego pewien - jeszcze przed chwilą nikogo nie było. Był to siwobrody człowiek, odziany w dziwaczne szaty, niepodobny do nikogo, kogo zdarzyło się Hobbowi oglądać na pokładzie statku. Hobb odwrócił się czujnie w jego stronę. - Kim jesteś? I co ty tutaj robisz? Postać nie zwróciła uwagi na jego pytania. Powiedziała tylko: - Nie znasz mnie, Hobb, ale mi ufasz. Ku swemu zaskoczeniu Hobb istotnie poczuł zaufanie do tego przyjaznego głosu, do tej życzliwej, poważnej twarzy. Czuł się dokładnie tak, jakby to jego starszy brat wyłonił się z mgieł niewyraźnie zapamiętanego dzieciństwa, żeby z nim porozmawiać. - O co chodzi? - zapytał. - Idź na mostek. Możesz tam być potrzebny. - Jasne. - Hobb ruszył natychmiast. Nie zauważył, że gość rozpłynął się w powietrzu, ale i tak pewnie by się tym nie przejął. *** Na mostku przebieg bitwy można było obserwować na ekranach albo przez iluminatory. Jak do tej pory nic nie osłabiło skuteczności Awangardy. Pełniący służbę na swoich posterunkach ludzie czerpali nadzieję ze swojego niewiarygodnego szczęścia i wiwatowali po następnym udanym strzale. Jednak nagle światła zamigotały, a przez pokład przeszło nieznaczne szarpnięcie. To przywróciło ludzi do rzeczywistości i trochę przygasiło ich entuzjazm, uświadamiając im, że ich szczęście prawdopodobnie się skończyło. - Luke - rozkazał Vader, nie odrywając uwagi od tego, co działo się na zewnątrz. Niczym aktor, odgrywający swoją rolę w powracającym śnie, Luke wiedział, co powinien zrobić. Nie poruszył się, tylko - nie zamykając nawet oczu - wkroczył do świata tego postrzegania, które było jego darem albo może jego przekleństwem. Wyczuwał tysiące istnień, składających się na Awangardę, otoczonych tarczą energii - osobą Dartha Vadera. Tarcza ta słabła pod ciągłym ostrzałem. Luke przyłączył się do niej, żeby ją wesprzeć. Poczuł, jak przepływa przez niego energia wszechświata i wspólnie z Vaderem zaczął rozpościerać ją wokół bariery, chroniącej Awangardę i znajdujących się na niej ludzi. Uczucie niezwykłego zadowolenia, jakiego doznał w związku z zaakceptowaniem go przez Vadera, zupełnie go zaskoczyło. Działali wspólnie, a ich wysiłki idealnie się uzupełniały. Prze tych kilka naładowanych emocjami chwil wbrew sobie czuł, jak wszystkie lata tęsknoty i samotności odpływają w nicość, a długo tłumione marzenia dzieciństwa zdają się znajdować w zasięgu ręki. - Witaj, synu - mówił Vader. Luke nie wiedział, czy rzeczywiście słyszał jego głos, czy może coś innego, ale nie mógł pomylić się co do jego przyjaznego tonu. - Długie i trudne ścieżki prowadziły nas do tego miejsca, ale nareszcie stanęliśmy razem przed przeznaczeniem, które nas oczekuje. - Satysfakcja i duma Vadera zalewały Luke’a niczym potop. Lord Sith ciągnął triumfująco: - Teraz dysponujemy siłą, która pozwoli nam zakończyć ten konflikt… Unosząc się na fali jego triumfu, Luke poczuł, jak potężny prąd Mocy przepływa przez niego i przedostaje się pod kontrolę Vadera. Na zewnątrz Awangardy porcja śmiercionośnej energii odskoczyła od osłony i została nieszkodliwie odbita w próżnię. Teraz, pod kierunkiem Vadera, ściągnęła się w rozkręcony wir, po czym utworzyła ogromną kulę ognia, która potoczyła się z powrotem w stronę nacierającej floty. W milczącej pustce, w rozbłysku światła, jeden statek przestał istnieć. Pomknęła następna ognista kula. I następna. Luke czuł, jak porywa go potężny wir ambicji Vadera. Przerażony, stwierdził, że stacza się na skraj otchłani, prowadzącej tam, gdzie nie chciał pójść. I chociaż coś głęboko w jego wnętrzu krzyczało w cierpieniu, kiedy podejmował tę decyzję, szarpnął się i z mocnym postanowieniem wyrwał się na wolność. Rozdział dziesiąty Luke i Vader stali na mostku twarzą w twarz. Czarny Lord był wściekły. Zrobił krok w stronę Luke’a, jakby chciał skręcić mu kark na miejscu, potem powstrzymał się i rozluźnił okryte rękawicami dłonie. Luke z trudem panował nad emocjami. Wypełniła go niemal nieodparta chęć, by ustąpić, by ponownie stanąć u boku ojca. Jego umysł był głuchy i ślepy na wszystko z wyjątkiem poczucia straty. Nie powiedział nic. - Rozczarowujesz mnie, synu - zagrzmiał basowy głos. - Czy to strach cię powstrzymuje? Boisz się? Luke wmilczeniu pokręcił głową. Wiedział, że były powody. Uczciwe powody - czemu więc wydawały mu się tak bezwartościowe? Wszystko, co miało dla niego jakąś wartość, każdy osąd, jaki wydał w życiu mówiły mu, że Vader się myli, ale nie znaczyły dla niego nic - były jak zawadzające mu bezładne szeregi pustych słów. - Ci ludzie - wychrypiał. - Ludzie na tych statkach. - Do diabła, czemu to musiało zabrzmieć tak przepraszająco? - Wyśmienicie. - Wyczuwalny w odpowiedzi Vadera sarkazm bloeśnie go dotknął. - Czy mi się zdaje, czy też nie dalej jak w zeszłym kwartale oddałbyś wszystko, żeby zobaczyć zniszczenie Dwunastej Floty dla twojego bezcennego Sojuszu? Luke grał na zwłokę; w majaczącym przed nim lśniącoczarnym hełmie odbijały się dobiegające z zewnątrz rozbłyski. To, co powiedział Vader, było przecież prawdą: tak czy nie? Do tego się to sprowadzało: do wyznawanych zasad. Zasady - kolejne puste słowo. Gdzie zatem leżał sens tego wszystkiego? Ciężar decyzji był straszliwy i to on go powstrzymywał. Prawie postąpił krok naprzód - prawie. - Może to prawda… ale teraz już mi się tak nie wydaje. Czas naglił. Wizja możliwych przyszłości, uzależnionych od tej chwili, bardziej jeszcze wytrąciła go z równowagi, jednak odrzucił tę wiedzę. Jedna sekunda na raz. Nie przejmuj się resztą - po prostu daj sobie radę z tą jedną. - Poza tym… Jeśli mam z tobą współpracować, muszę wiedzieć, jakie dokładnie masz zamiary. - Kręcił się w kółko i wiedział o tym, ale przynajmniej się nie cofał. Widoczny w migotliwym świetle Vader przybrał dobrze Luke’owi znaną pełną pogardy pozę. - Z całą pewnością nie fręczą mnie żadne sentymentalne skrupuły - odpowiedział szorstko. Strzał z działa honowego zakołysał nimi lekko. Vader mówił dalej, łagodnym tonem, cedząc słowa, jakby tłumaczył coś dziecku. - Mam zamiar przeżyć tę bitwę, likwidując Imperatora i jego armię. - Kolejny podwójny strzał przetoczył się grzmotem po szkielecie konstrukcyjnym statku. Luke uchwycił się jego słów, uczepił się czegoś, z czym potrafił sobie poradzić. - A kiedy już zwyciężysz Imperatora, co wtedy? - Jak to co - odpowiedział uspokajająco Vader - będziemy razem rządzić galaktyką, tak, jak powinno się to robić - zapewniając jej pokój i dobrobyt. Perswazja Vadera silnie przemawiała do wciąż tkwiącego w Luke’u dziecka, ale nagle cała harmonia prysła. - Nie - powiedział głośno. O to chodzi, pomyślał. Tak trzymaj. - Nie. Myślę, że wcale się tak nie stanie. - Przez statek przeszło kolejne drżenie, ale żaden z nich tego nie zauważył. - Luke… synu… nie trać zimnej krwi w tej rozstrzygającej chwili. Nie okłamałem cię. Ułatwiał Luke’owi pojednanie, on jednak uparcie trzymał się raz obranego kierunku. Z każdą mijającą sekundą posuwanie się naprzód okazywało się łatwiejsze. - W takim razie okłamujesz sam siebie - wyrzucił z siebie. - Zniszczenie Imperatora to tylko pierwszy krok w twoich planach. - Ze złością przewrócił oczami. - Och, nienawidzisz go… - Oczywiście, że go nienawidzę - przerwał mu Vader. - O wiele zbyt długo płaszczyłem się przed Jego Najniższą Wysokością. - …ale przede wszystkim wiesz, że usunięcie go wyzwoli cię - ciągnął Luke, nieświadom panującego wokół chaosu - a wtedy będziesz mógł dokończyć zemsty. - Zemsta już mnie nie interesuje - zaczął Vader, ale przeszkodził mu intensywny ostrzał z dział jonowych, który rzucił statkiem jak sztorm skrawkiem kory. Wszystko, co nie było mocno przymocowane, poleciało bezwładnie i dwaj przeciwnicy runęli na podłogę obok iluminatora. Vader zaczął się podnosić, ale Luke był tuż przy nim, wykorzystując tę niespodziewaną przewagę najlepiej, jak pptrafił. - Nie! - zawołał, przekrzykując hałas - nie możesz do tego dopuścić. Bo większy nawet niż twoja pogarda dla Imperatora, większy niż nienawiśc do Scimok jest żal, jaki żywisz do Jedi i nic cię nie powstrzyma, póki nie zobaczysz unicestwienia ostatniego z nich. Z przerażającą gwałtownością prowadzony przez inne statki ogień został przerwany. Na całej Awangardzie ludzie nieufnie spoglądali po sobie w złowróżbnej ciszy, ale Luke nie pozwolił, żeby go to rozproszyło. Zniżył głos do szeptu. - A nawet kiedy ich już nie będzie - czy wtedy będziesz zadowolony? - W końcu poczuł, że może mu się uda, ponieważ Vader nie odpowiadał. Luke chwycił Vadera za szerokie, okryte czarnym pancerzem ramiona i spojrzał mu prosto w oczy. - To siebie nienawidzisz - nienawidzisz tego, czym się stałeś. - Błagał teraz, błagał ze wszystkich sił. - Przyznaj to. Przez wszystkie te lata wrzała w tobie nienawiść. Nigdy się od niej nie uwolnisz, jeśli… Vader nagłym ruchem uderzył Luke’a w twarz, przewracając go na ziemię. - Jesteś głupcem - zasyczał. Wstał, wznosząc się wysoko nad chłopakiem. - Powiedziałem ci to już kiedyś i mówiłem to Obi-Wanowi, tak dawno temu: człowiek, którego szukasz, nie żyje. Zdruzgotany, Luke spuścił głowę, aby ukryć plące rozczarowanie. Kaptur płaszcza opadł mu na twarz. Wpatrywał się we własne zbielałe, kurczowo zaciśnięte dłonie. Jakaś zapomniana część jego umysłu krzyczała wielkim głosem, ale nie mógł zdobyć się na to, żeby się tym przejąć. Luke w pełni zdał sobie z prawę z daremności swoich wysiłków, kiedy Vader odwrócił się i odzszedł, wybijając krokami ostry rytm na gładkiej powierzchni pokładu. Chwilę później połączona siła ognia tego, co zostało z Dwunastej Floty, przedarła się przez okaleczone osłony, jak gdyby nigdy nie istniały. W ciągu kilku sekund Awangarda została całkiem unieszkodliwiona; jej szkielet giął się i pękał, zewnętrzny pancerz zmienił się w osmalony złom. Eksplozje przebiegały rzez całą długość i szerokość statku, wyrzucając daleko w przestrzeń bezużyteczne szczątki. Luke nie podniósł wzroku i nie zobaczył zarysu postaci Vadera na tle oślepiająco jasnego wybuchu, który zdruzgotał fragment przedniej ściany mostku. Ale wiedział. W jednej chwili, ukazującej całą wieczność, doświadczył najpierw pełnego szoku zaskoczenia, potem niedowierzania, wreszcie rozszalałego protestu, który wyparł z jego umysłu wszelkie inne wrażenia. Luke skulił się, ze wszystkich sił próbując uchwycić się tego udręczonego gniewu, który był kształtem istoty Vadera, ale jego już nie było. Pustka rozprysła się o inną posępną pustkę. - Nieee! - Z głebi istoty Luke’a wydarł się pełen cierpienia krzyk. W tym samym momencie impet wybuchu zmiótł go z pomostu. Upadł na jakąś nadtopioną konsoletę i osunął się na podłogę, gdzie słychać było krzyki przerażonych, szamoczących się gdzieś nad nim ludzi, zagłuszane przez odgłosy eksplozji i potwornie zniekształcone przez ryk podnoszącego się wiatru. Wszystko to nic nie znaczyło dla chłopaka, którego zmysły trwały w odrętwieniu, przytępoine gorzkim smakiem ostatecznego rozpadu tego niegdyś potężnego umysłu. Wiedział, że to jego własne słowa i argumenty uczyniły ojca bezbronnym i wystawiły go na imperialny atak. *** Otoczona przez czujne statki reszty floty imperialnej, Awangarda była jak wieloryb, wyrzucony na brzeg. Jej uzbrojenie obronne zostało starte na proch, jej szkielet rozdarty i pogruchotany; przestrzeń wokół niej wypełniały zarówno organiczne jak i nieorganiczne szczątki. Z początku ostrożnie, jatka przeszła w operację ratunkową - ale niewiele było do uratowania. Znaleziono pewne odizolowane obszary, które zbytnio nie ucierpiały, i nieliczni oszołomieni ludzie, którzy pozostali przy życiu - w sumie mniej niż sto osób - mieli zostać uratowani przez „wroga”, który nosił taki sam mundur jak oni. Opustoszałe resztki mostka Awangardy oświetlone były tylko przesączającym się z zewnątrz blaskiem gwiazd. Nieliczni członkowie załogi, którym udało się uciec przed wybuchem, szybko opuścili okolicę. Być może udało im się także dotrzeć w bezpieczne miejsce. Ostatnie resztki powietrza z szemraniem uciekały przez wyrwę w pancerzu. Jedynym widocznym ruchem były poruszenia ubranej w kombinezon postaci, która w pośpiechu przeszukiwała dryfujące szczątki, odsuwając na bok tarasujące jej drogę, wyginające się wężowato macki przewodów i kabli. Hobb Koszk znalazł to, czego szukał: nieprzytomnego, unoszącego się bezwładnie młodego człowieka w dziwacznym stroju, na próżno próbującego odetchnąć tlenem, którego nie było. Przed popłynięciem na zewnątrz wraz z resztkami uciekającego powietrza powstrzymywał go tylko kaptur płaszcza, który zahaczył się o postrzępioną końcówkę, sterczącego kabla. W kilka sekund Hobb uruchomił awaqryjną maskę tlenową i umieścił ją na zsiniałej twarzy chłopaka; owinął go nadpalonymi resztkami płaszcza - choć nie mógł oon stanowić realnej ochrony przed kosmicznym zimnem - chwycił go mocno i skierował się z powrotem, ciągnąc za sobą nieważkie ciało tak szybko, jak na to pozwalały jego magnetyczne buty. Skręcił w stronę sąsiadujących z mostkiem stanowisk startowych kapsuł ratunkowych. Kiedy tam dotarł, okazało się, że pomieszczenie jest puste, kilku szalup brakuje, a część jest najwyraźniej zniszczona. Podszedł spiesznie do jednej z nich, wyglądającej na nienaruszoną, i spróbował otworzyć wejście. Nic się nie stało. Wiedząc, jaki wpływ na obwody wywiera często jonizacja, szybko odpiął od pasa jakieś narzędzie i rozłdował układ - dość prosta rzecz, jeśli ma się narzędzia, w przeciwnym razie niemożliwa. Właz otworzył się bez kłopotu. Wepchnął do środka ciało młodego człowieka i sam poszedł za nim. Ledwo znalazł się w środku, odpalił kapsułę, ponieważ w drodze powrotnej z mostku nie widział już więcej nikogo żywego. Całą uwagę skupił na próbach rozgrzania prawie zamarzniętego ciała swego towarzysza. Spodziewał się, że lada moment przechwyci ich jeden z pobliskich niszczycieli gwiezdnych. Ku jego zaskoczeniu, kiedy jakiś czas później wyjrzał przez niewielki iluminator, nie zobaczył żadnego statku, a szalupa - ze znacznie większą szybkością, niż się to wydawało możliwe - sunęła w stronę granic systemu. Hobb przez dłuższy czas wpatrywał się w milczeniu w przestrzeń za iluminatorem, po czym odwrócił się, żeby zbadać wnętrze kapsuły. Było to nieduże pomieszczenie o zakrzywionych metalowych ścianach, odbijających słabe światło tablicy przyrządów. Przeznaczono je wprawdzie dla sześciu osób, ale panowałby wtedy niezły tłok. Po obu stronach kabiny o kształcie pocisku znajdowały się wnęki, zawierające koce i podstawowe zapasy. Masa umieszczonych na ścianach pasków i pętli zapewniała przebywającym w szalupie ludziom wygodny uchwyt. W przedniej części znajdowało się radio, które powinno nadawać sygnał, wzywający pomocy, i umożliwiać dwustronną komunikację, ale nie działało. System podtrzymywania życia i syntetyzer racji żywwnościowych zajmowały tylną część kapsuły. Wokół nich nieprzerwanie panowała nieskończona moc, mimo że chronometr Hobba odliczał godzinę za godziną. W słabym świetle był tylko on i ten drugi człowiek, który leżał przypięty pasami do ściany. Ledwo oddychał; maska tlenowa zakrywała jego rysy. Hobb kręcił się po kabinie, nie pozwalając sobie zasnąć, wypełniając czas sprawdzaniem działającego (i nie działającego) sprzętu, wypełniając ciszę dźwiękiem własnego głosu. Nucił i gwizdał, rozbierał radio na części raz, dwa, trzy razy; w końcu jednak nie było już więcej nic do zrobienia i Hobb usadowił się w miejscu, z którego mógł obserwować swojego towarzysza, nie zasłaniając słabego światła, padającego z tablicy przyrządów. - Kim ty jesteś, kolego? - zapytał cicho, raz jeszcze sprawdzając ciasno zwinięte koce. - W jednej chwili czuję się tak, jakbym znał cię jak siebie samego, w następnej - trach! I przypomminam sobie, że przecięż patrzę na kogoś, kogo wcale nie znam. - Przypasał się do wystającej ze ściany pętli i objął ręką kolana. - Chyba zwariowałem - mruknął i potrząsnąlby głową, gdyby w porę nie przypomniał sobie, że nie ma ochoty kręcić się w kółko jak zepsuta karuzela. - Aha, zwariowałem. Proszę: lecimy sobie przed siebie, daleko od wszystkiego i wszystkich, w uszkodzonej szalupie, bez radia i bez sygnału, a ja się nie boję. W każdym razie niespecjalnie. - Parsknął. - Wiesz co, bardziej się martwię, że się nie obudzisz i nie odezwiesz się do mnie, niż boję się o siebie. - Może kiedy człowiek wie, że przyszedł na niego czas, to już nie ma więcej znaczenia. Bierzesz, co dają, i cieszysz się, że to dostałeś. - Zastanawiał się nad tym przez parę minut, po czym zdecydował, że to nieprawda. - Nie, to nie o to chodzi. Wcale nie o to. Wiem, że naszą jedyną nadzieją ratunku jest tam wrócić - przynajmniej tyle wie mój mózg. Ale nie czuję się tak. To tak, jakbym mówił sobie, krzyczał, że muszę pogodzić się z faktami, ale nie byłbym w stanie słuchać. - Roześmiał się. - No tak, ty też nie słuchaj, bracie. Jakoś sobie poradzimy. Nie pytaj mnie jak - czuję to w kościach. Po prostu oddychaj. To wszystko, co masz robić. Wdech… i wydech… wdech… i wydech - powtarzał leniwym, jednostajnym tonem. - Trzymaj rytm, przyjacielu. Wdech… i wydech… wdech… i wydech… wdech… - Melodyjne słowa odmierzyły następny kawał czasu, aż wreszcie odpłynęły w ciszę. Po chwili Hobbowi przyszedł do głowy nowy pomysł. - Wiesz co? Jesteśmy parą cholernych fuksiarzy. Właśnie uświadomiłem sobie, gdzie jestem… Jestem wolny. Już żadnych więcej „taksir”, „niesir” i „czy mógłbym wytrzeć panu nosek, sir”. Nie, wszyscy co do jednego są przekonani, że Technik Klasy Drugiej, Hobb Koszk, numer DA796-48-A47, zginął bohaterską śmiercią w tej chwalebnej bitwie. - A, tak, zapomniałem. Byliśmy przecież w tej drugiej drużynie. Masz pojęcie, czemu? - Nie, nie odpowiadaj. Po prostu oddychaj. Bardzo dobrze. Wdech… i wydech… wdech… i wydech… - Więc nie będzie dla nas medali. Psiakrew. I tak nie ma ich komu posłać. - A co z tobą? Jesteś człowiekiem Vadera? Za nic nie mogę tego rozgryźć. Słuchaj, nie bierz tego do siebie. Po prostu oddychaj. Spokojnie. Spokojnie. W porządku? Tak lepiej. - I powiem ci, czego jeszcze nie mogę rozgryźć. Jakim cudem nie wyciągamy paru g? Stąd możnaby pomyśleć, że po prostu nas znosi, ale tak nie jest. Ruszamy się i niech mnie powieszą, jeśli wiem, skąd bierze się przyspieszenie. Popatrz - przyglądałem się tej czerwonej gwieździe, o tej. Jest coraz bliżej. Najpierw myślałem, że to wzrok płata mi figle, ale teraz jestem tego pewien. - Zwariowałem i tyle. - Może to ruchliwy rejon. Na pewno. Ktoś nas namierzy, jeśli tylko będziemy przelatywać dostatecznie blisko uczęszczanych tras. - Może. - Ha. Nic na to nie poradzę, ale czuję się, jakbym miał farta. A ty? - Wiesz, co ci powiem? Szczęśliwy z ciebie palant. Kessel, ależ byłeś lodowaty. Myślałem, że sam zamarznę, zanim cię rozgrzeję. No, ale teraz już dasz sobie radę. Po prostu to odeśpij. - I tak nie ma nic lepszego do roboty. Może sam powinienem… - Nie, lepiej, jeśli nie zasnę, muszę uważać na tę gwia… - Kessel, zniknęła. Musieliśmy ją minąć. Piekielnie szybka mijanka. Ledwo zamknąłem oczy i już jej nie ma. - Poza tym wszystko bez zmian. Wskaźnik systemu podrzymywania życia też w normie. - Ciekawe, jakby to było spędzić tutaj rok albo dwa? Tylko ja i ty, ty i ja… - Nie zwracaj uwagi, koleś. Muszę być chyba na haju. Niech mnie, jeśli wiem po czym. - Dobrze mi. A tobie? Ty masz wdychać tlen, głęboko, bracie… To powinno ci pomóc. A ja tak się cieszę, kiedy ci dobrze Dodajesz blasku całej okolicy Swoimi imi lalilai nimi nanai lalli limanali limi - Pewnie, że zatańczę. Swoją drogą, co taka śliczna buzia jak ty robi na takiej łódce, hę? Maleńka, będziemy tańczyć przy blasku księżyca, aż nadejdzie przypływ… O, proszę, jest i blask księżyca… Ej, chwila, ludzie, za jasno daliście ten księżyc! Nie świećcie nam w oczy. Bo właśnie ta pani… Zaraz, zaraz. Do raportu? Tajest, sir, widzę, że trzymam w rękach mocne światło. Tajessir, nie podoba się to panu. Niessir, nie mam żadnego pozwolenia… Zresztą, nie wiem, którą stroną to obrócić. A światło to ja mam w oczach… *** Nagle Hobb obudził się i jednocześnie poruszył gwałtownie, co wprawiło go w niezgrabne wirowanie. Przez iluminator wpadało do środka silne światło, pokrywając ich metalowy kokon siecią plam i odbłysków. Hobb odzyskał stabilną pozycję i obrócił się z powrotem przodem do swego towarzysza. - Hej, bracie, jesteś jeszcze ze mną? - pochylił się nad nim, żeby sprawdzić, po czym odsunął się. - Wiesz, koleś, byłoby mi znacznie łatwiej, gdybyś tak odezwał się do mnie raz na jakiś czas… No, tak też jest dobrze… po prostu siedź porządnie. - Zabawna rzecz. Nie spałem przecież tak długo i nigdy bym nie pomyślał, że ta czerwona gwiazda będzie tak wyglądać. Poza tym zdawało mi się, żeśmy ją minęli. - Wariactwo. - No, mam nadzieję, że jest tu w okolicy ktoś, kto nas z tego wyciągnie, bo jak nie, to czeka nas przejażdżka na gwieździe. - Ej, zaczekaj no! Albo mi już całkiem odbiło, albo skręcamy. Zmieniamy kierunek. Coś nas złapało… - Zachłysnął się na widok błękitnozielonej planety. - Dagobah - wyszeptał. - Dagobah! Poznałbym ją wszędzie! Odpiął się, prześlizgnął do iluminatora i przycisnął do niego twarz. - Pani moich snów, pojęcia nie mam, jak to robisz. Słyszałeś, przyjacielu? Zabiera nas do domu! - Nie masz chyba wrażenia, że wyciągnęliśmy kopyta i zabraliśmy się w Wielką Podróż, co? Ja na pewno nie czuję się martwy. Czuję się dobrze. Poza tym Dagobah to mój sen, więc co ty miałbyś w nim robić? - Ciekawe, czy ktoś tu jest? Gdzieś tu powinno być parę niszczycieli. Może przechwycą nas na czas. - Nie, nie zauważą nas, chyba że wpadniemy prosto na nich. I wiesz co? Niespecjalnie mnie to obchodzi. Nie jestem pewien, czy mam ochotę wskrzesić starego DA796-48-A47. Prawie wolałbym skończyć tak jak teraz - wolny - niż wrócić do tamtego życia. - Jasne, nie pytałem cię o zdanie. Może gdzieś tam cały świat na ciebie czeka. Nieładnie z mojej strony, że siedzę tu i życzę ci śmierci… A niech to, to, cosobie myślę albo nie, nie robi najmniejszej różnicy, więc chyba równie dobrze mogę myśleć, co mi się podoba. - Hej, Dagobah! Idziemy, pani, już idziemy! - Kiedy tu byłem ostatnio, chyba… no, coś tu jest - albo ktoś. Coś, czego nie potrafię opisać, czego nawet dobrze nie pamiętam. Czasem wydaje mi się, że byś to zrozumiał, bracie, że wiesz o tym wszystko. Ale to też jest wariactwo. Nie znam cię, nigdy nie powiedziałeś do mnie ani słowa… - Mimo to sporo przeszliśmy razem. Cieszę się, że mogłem dzielić z kimś tę podróż. - Ponownie skupił uwagę na tym, co było widać na zewnątrz. - Jaka ona jest, tam na dole? Och, wciąż zapominam, przecież nigdy tu nie byłeś. - Cóż, nie wydaje mi się, żebyśmy mieli się o tym kiedyś przekonać. - Już niedługo, przyjacielu. Zaraz wejdziemy w atmosferę. Czujesz, jak ciągnie? - Ej, posuń się odrobinę i zrób mi trochę miejsca. - Chyba raczej nie będę patrzył. Po prostu posiedzę tu, blisko ciebie. - Dobrze być blisko kogoś. - Kiedyś zastanawiałem się, czy będzie mnie komuś brakowało, jak umrę. Nikomu, wiesz. Jesteśmy tylko ty i ja. - Będzie mi cię brakowało, jeśli tobie będzie brakowało mnie. - Wydało mu się, że wyczuł jakiś ruch. - Hej, bracie, nie budź się teraz. To byłoby podłe, trafić na taki moment… W porządku, tak lepiej. - Tak, wiem. Mamy jeden kombinezon próżniowy. To mogłoby odrobinę zwiększyć szanse. Może gdybyśmy mieli dwa, byłoby to warte zachodu, ale tak… nie, tylko trochę przeciągnęłoby sprawę, nic więcej. Wolałbym, żebyśmy przejechali się razem. Dobiegające z iluminatora światło zmieniło barwę na czerwoną, łagodząc wrażenie bliskości. Hobb zamknął oczy i osłaniającym gestem położył dłoń na piersi Luke’a. - Zabierz nas do domu, pani, zabierz nas do domu, Dagobah. Czerwone światło gwałtownie ustąpiło miejsca ciemności. Hobb poczuł, że spada… spada… po czym nagle, niemal łagodnie, ruch ustał. Hobb wolno wypuścił wstrzymywane do tej pory powietrze. Przez parę chwil siedział bez ruchu, potem w oszołomieniu przeczołgał się do śluzy powietrznej i uruchomił mechanizm otwierania. Właz otworzył się, ukazując czarną zasłonę ulewnego deszczu. Rzeczywistość dotarła do niego pod postacią wilgotnego, aromatycznego, chłodnego powietrza, napływającego przez właz. Siedział i gapił się na połyskującą ulewę. Wyciągnął rękę, dotknął deszczu i odkrył, że jest on bardzo mokry i bardzo zimny. Kiedy jakiś głos zawołał go po imieniu poprzez miarowe bębnienie deszczu, zaczął się histerycznie śmiać, wybuchnął wysokim nerwowym chichotem, nad którym nie mógł zapanować. Wylądował nie wiadomo gdzie i oto ktoś wołał go po imieniu. Potoki wody trochę się rozsunęły i wyłoniła się z nich pomarszczona twarz, spoglądająca na niego okrągłymi oczami spod cięzkich, przymrużonych powiek. - Hobb - powtórzył stworek, włażąc do kapsuły i pomagając sobie wysuniętą do przodu laską. Cały ociekał strumieniami wody: jego zwichrzone siwe włosy, długie zakrzywione uszy, zgarbione ramiona. Małe strumyczki ściekały z przemoczonych łachmanów, które miał na sobie, i płynęły po metalowej podłodze w stronę światła, rzucanego przez tablicę przyrządów. - Znasz mnie? - wyrzucił z siebie Hobb. Czuł się strasznie głupio. - Nie będzie ci nic? - zapytał zgrzytliwy głos. Hobb dostał czkawki. - Pewnie, nic, ale… - Trochę przejaśniło mu się w głowie. - Yoda - spróbował nieśmiało. - Ty na pewno jesteś Yoda! - Yoda, który, jak się okazało, uratował go przed powrotem do korpusu technicznego. Nieznajomy kiwnął poważnie głową. - A, tak. Powinieneś mnie rozpoznać. Powinieneś. - Ale skąd ty mnie znasz? - spytał Hobb. - Przyjacielem Luke’a jesteś - powiedział po prostu Yoda. - Prawda? - przyjrzał się czemuś za plecami Hobba. - Luke’a? - Spojrzał tam gdzie Yoda i przypomniał sobie swojego towarzysza podróży. To go uspokoiło. - Gdybym mógł dać znać do bazy imperialnej… - odezwał się do Yody natarczywym tonem. - Imperialnej? - przerwał mu Yoda. - Tego chcesz? - Dla siebie - nie. - Twarz Hobba przybrała zdecydowany wyraz. - Ale wydaje mi się, że on potrzebuje pomocy. Yoda pokręcił głową. - Pomóc mu damy radę. Poniesiesz go? - Jasne - w głosie Hobba zabrzmiała ulga. - Ale w takim deszczu? - Szybko stąd pójść lepiej by było. Imperialni na pewno śledzili wasze opadanie. - Chyba masz rację - kiwnął głową Hobb. - Tylko wszystko przygotuję. *** Wkrótce ruszyli w drogę. Yoda niósł światło i niewielki węzełek z ich rzeczami. Za nim szedł Hobb z Luke’iem na plecach; obaj owinięci byli tym jego niebieskim płaszczem. Co ciekawe, nieprzytomny chłopak wcale nie wydawał mu się ciężki. Brnąc w deszczu, uparcie podążając śladem drżącej plamy światła przez korzenie, pniaki, śliskie błoto i wodę, która wlewała mu się czasem górą do butów, Hobb odkrył, że znacznie bardziej ciążą mu własne nogi. Ulewa całkiem ograniczała widoczność i po jakimś czasie poczuł się, jakby obracał koło jakiegoś piekielnego kieratu. Przez mgłę wyczerpania usłyszał, jak jego przewodnik coś do niego mówi, ale mózg nie nadążył ze zrozumieniem słów i ich znaczenie mu umknęło. Chwilę później znalazł się w ciepłej i suchej ciemności. Z wdzięcznością osunął się na kolana i ostrożnie złożył swój ciężar na ziemi, przekazując go opiece mieszkańca Dagobah. Parę minut później Hobb, podsypiając, siedział pod ścianą jaskini, otulony kocem, nareszcie rozgrzany i suchy. W świetle stojącej obok świecy widział wyraźnie, jak Yoda pochyla nad swoim drugim gościem niebieskozieloną twarz. Luke. Hobb obracał w myślach to imię, sącząc rozlewającą się ciepłem po ciele herbatę o dziwnym zapachu i gorzkim smaku, intensywnym lecz kojącym. Luke - obcy, który poruszył w nim tak silne uczucia, którego przekazał tej nieprawdopodobnej, prastarej istocie. Wzrok Hobba błądził po wnętrzu jaskini, napotykając niewiele rzeczy, które mogłyby dać mu jakieś pojęcie o charakterze jego gospodarza. Zobaczył kilka małych zawiniątek, parę glinianych naczyń - i nic więcej. Jaskinia przypominała raczej obóz na jedną noc niż dom. Usłyszał jakiś słaby dźwięk i skupił się ponownie na dwóch pozostałych. Luke drgnął, potem trochę zakaszlał - to napar, który dawał mu Yoda, zaczął działać. Yoda przykucnął w swobodnej pozie, jednak zachowując czujność. Odłożył kubek na kamienną podłogę. Luke otworzył oczy i z wolna zaczął rozglądać się po otoczeniu. Jego spojrzenie było zdezorientowane i zdumione, póki nie spoczęło na twarzy Yody. Wtedy szeroko otworzył oczy i ku przerażeniu Hobba skulił się i spróbował odsunąć się od pustelnika. - Och, nie - szepnął Luke. Jego wzrok błądził rozpaczliwie, jakby w poszukiwaniu ucieczki. - Proszę… nie - błagał z jękiem, który wstrząsał jego ciałem. Przeturlał się, spróbował uklęknąć i odczołgać się na bok. Zaniepokojony, Hobb zerwał się z miejsca, zastanawiając się, czy na pewno właściwie ocenił całą sytuację, ale jedno spojrzenie na twarz Yody rozwiało jego obawy. Pustelnik delikatnie ułożył Luke’a z powrotem. Hobb podszedł do nich. - Spokojnie, koleś, nie ma się czym martwić - powiedział, niby echo tamtej nie kończącej się nocy, spędzonej na pokładzie szalupy ratunkowej. Luke szybko przestał się szamotać, ale zamknął się w sobie, a ów udręczony wyraz wykrzywiał jego rysy nawet we śnie. Hobb spojrzał pytająco na Yodę, ale jego gospodarz pokręcił głową, powstrzymując go przed wypowiedzeniem słów na głos. Sztywno i powoli Yoda wstał i podszedł do wejścia. Tam przystanął i zaczął wpatrywać się w deszczową noc. Rozdział jedenasty Z roziskrzonej ciemności wokół Dagobah wyłoniły się statki. Pozostały w pobliżu przez jeden sezon, przez czas jednego oddechu unosiły się nad jej ramieniem, rozsiewając kruche metalowe zarodniki, które po napotkaniu odpowiednich warunków wypluwały z siebie tysiące organicznych drobinek, gotowych ryć i palić jej powierzchnię, zmieniąc jej kształt i wyrywać rośliny z korzeniami. Łagodna Dagobah. W porównaniu z miliardami lat powolnej ewolucji te zakłócenia jej procesów życiowych były zaledwie nieistotnymi ukłuciami irytacji, a ich jedyne znaczenie polegało na tym, że dla Dagobah były one pozbawione jakiegokolwiek precedensu. W końcu jeszcze jeden obcy obiekt przeniknął przez jej atmosferę, tym razem zupełnie nie naprzykrzający się i nic nie znaczący, wyjąwszy fakt, że jego przybycie stanowiło jakby sygnał do odlotu dla pierwszych najeźdźców. W ciągu ośmiu obrotów - ośmiu uderzeń serca tej sennej planety - statki wezwały swoje potomstwo do powrotu, odleciały i w mgnieniu oka zniknęły - jakby przestały istnieć. Z nieskończoną cierpliwością i niespiesznym spokojem Dagobah, która przypuszczalnie nie zdawała sobie nawet sprawy z potencjalnej siły infekcji, z której się właśnie otrząsnęła, zaczęła zabliźniać pozostawione rany. *** Dni mijały wolno. Na Dagobah panowała obecnie pora sucha, co oznaczało jedynie, że popołudniowe opady deszczu trwały zaledwie dwdzieścia minut zamiast kilku godzin. Przez większość czasu wiał także wiatr. Wprawdzie olbrzymie drzewa i porastająca je splątana roślinność całkowicie osłamiały najniższą warstwę lasu nawet przed najsilniejszym powiewem, jednak w powietrzu pojawiła się lekka świeżość, która orzeźwiła wszystkich, a zwłaszcza Hobba, któremu pomimo dopiero co odkrytego romansu z pełną życia, zieloną planetą zaczynąło się wydawać, że już wkrótce pleśń weźmie nad nim górę. W ciągu tygodni, które nastąpiły po owej niesamowitej nocy, kiedy to kapsuła ratunkowa z taką bezbłędną precyzją wylądowała na skraju bagien, Hobb poczuł sympatię do dziwacznej osoby, która się nimi zaopiekowała. Yoda pokazał Hobbowi, jak przeżyć w tym obcym jurajskim świecie i jak unikać wrogiej obecności imperialnych wojsk. Hobb z zaskoczeniem odkrył, że jeden z imperialnych posterunków znajduje się dość blisko nich, ale choć oddziały żołnierzy pojawiały się czasem w okolicy, Yoda zawsze wiedział jakoś, kiedy nadchodzą, a żołnierze nigdy nie zauważyli jaskini ani żadnych śladów ich pobytu. Hobb wiedział, że są w jego gospodarzu rzeczy niedostrzegalne dla oka, ale nie nalegał na wyjaśnienia. Był zadowolony z życia w atmosferze swobody i towarzystwa, jakiej nie zaznał w całym swoim trudnym, nędznym życiu. Na krótko po ich przybyciu na Dagobah w imperialnym obozie zaczął się gorączkowy ruch. Hobb szybko wydedukował, co się dzieje. Garnizon wycofywano. Żołnierzy przydzielono tak, by załatać dziurę, pozostałą po zdziesiątkowanej Dwunastej Flocie. Przyglądając się, jak odlatuje ostatni prom, Hobb żarliwie dziękował losowi, że już go to nie dotyczy. Kiedy zachowanie tajemnicy przestało być konieczne, osiedlili się na stałe - znaleźli kilka drzew runyan i oczyścili miejsce, na którym miała stanąć nowa chatka. Następnie Yoda i Hobb energicznie zabrali się za przesadzenie ponad stu młodych szczepów bluszczu, które miały utworzyć jej szkielet. Później ich gałązki będzie można posplatać gęsto ze sobą, aż liście zapewnią ochronę przed deszczem i chłodem. W przeciągu roku kostrukcja rozwinie się do tego stopnia, że jedynym zajęciem, jakiego będzie wymagała, będzie utykanie z powrotem malutkich pędów, które zapuściły się do wewnątrz domku. W międzyczasie jaskinia zapewniała im wystarczające, choć zatłoczone, schronienie. Luke’owi dni mijały w czymś w rodzaju snu na jawie. Przez pierwszy tydzień Yoda i Hobb toczyli bitwę ze zdradzieckimi obrażeniami, spowodowanymi najpierw wdychaniem palącego, rozgrzanego pierwszym wybuchem powietrza, potem wystawieniem na temperaturę zbliżoną do zera absolutnego. Była to bitwa, którą prawie przegrali - wiele dni i nocy, wypełnionych gęstymi ziołowymi oparami, koszmarami i majaczeniem w gorączce, zabarwionych uporczywym kaszlem i rwącym się oddechem i naznaczonych przez wyraźną niezdolność Luke’a do przejęcia się tym, czy w ogóle żyje. Jednak, może z powodu uporu i popychającej do działania złości Hobba, nadszedł moment przełomowy, a za nim stopniowy powrót do zdrowia, tym dziwniejszy, że przynajmniej z pozoru całkiem gładki. Luke przyjmował niezbędną mu pomoc, jakiej udzielali mu towarzysze, ale otoczył się nieprzebytym murem, nie przyjmując tej pomocy do wiadomości, nie odzywając się do nich i nie dając żadnego znaku, że poznaje ich jako kogoś, kogo znał już wcześniej. Hobb czuł się skrzywdzony takim zachowaniem. Wreszcie pewnego dnia, urażony wyraźną wzgardą Luke’a wobec wiecznie cierpliwego Yody, zbeształ go za taką oziębłość. Dał upust całej swojej frustracji, ale zaskoczyły go rozpaczliwe próby uniknięcia oskarżeń i ślepa panika, jaką okazywał Luke. Hobb powstrzymał się natychmiast, uświadomiwszy sobie, jak bezbronny był Luke po zrobieniu wyłomu w tym murze obojętności. Pozwolił, by Luke, drżąc, zacisnąwszy powieki, odwrćił się od niego. - Wybacz, koleś - powiedział wtedy cicho Hobb. - Skoro to takie ważne, będziemy grali po twojemu. - I na ogół dotrzymywał słowa. Luke spędzał upływające dni na swój niespokojny sposób, obojętny na wszelkie, zw yjątkiemm najbardziej podstawowych, potrzeby i próby nawiązania kontaktu. Jadł, kiedy dawało mu się jedzenie do ręki, i rzadko kiedy dostrzegał w ogóle obecność przyjaciół. Wcale się nie odzywał, a kiedy w nocy zdarzyło mu się krzyknąć w niespokojnym śnie, Hobb z zaskoczeniem przypominał sobie, że chłopak w ogóle ma głos. Stopniowo nawet koszmary zniknęły i milcząca obecność Luke’a stała się częścią codziennej rutyny. Pewnego wieczora siedzieli we trójkę przy dogasającym ognisku, trawiąc posiłek. Była to ulubiona pora Hobba, właśnie te kilka godzin po zapadnięciu zmroku. W atmosferze szczególnej bliskości, spowodowanej blaskiem ognia, prowadził długie i poważne rozmowy z Yodą; pustelnik dzielił się z nim doświadczeniem swego nieprawdopodobnie długiego życia, a Hobb mówił o miejscach, które odwiedził, ludziach, których poznał, a wreszcie o swoim żywionym od dawna przekonaniu, że życie mieści w sobie coś więcej niż tylko krótkotrwałą iskrę samotnej egzystencji. Jednak tego konkretnego dnia Hobbowi wystarczyło, że może usiąść wygodnie i obserwować swoich towarzyszy. Gasnące płomienie rzucały czerwony odblask na błękitnozieloną twarz i splątane siwe włosy siedzącej obok niego prastarej istoty. Dla ochrony przed wieczornym chłodem Yoda zarzucił na ramiona wystrzępione łachmany; wpatrywał się w ogień spod swoich ciężkich powiek, żując w zamyśleniu galązkę. Nie chcąc zakłócać rozmyślań towarzysza rozmową, Hobb usadowił się na mchu i przeniósł uwagę na Luke’a, dopuszczając do siebie myśli, które zwykle od siebie odsuwał. Przypomniał sam sobie o znaczących postępach, jakie udało im się we trójkę osiągnąć od czasu tych pierwszych tygodni. Gdzieś po drodze Luke zaczął odnosić się do Hobba na niemal dziecięcy sposób - wciąż się nie odzywał, ale od czasu do czasu uśmiechał się niepewnie, a później z własnej woli brał udział w wykonywaniu prostych czynności. Tego prostego poziomu nie mógł jednak przekroczyć. Postawiony wobec najsłabszego nawet nacisku, wycofywał się w zmieszaniu i ukrywał za maską obojętności. Hobb nie wiedział, czy taki rozwój sytuacji powinien go cieszyć, czy niepokoić, ponieważ Luke był czasem jak dwóch różnych ludzi i, choć postępy zdezorientowanego dziecka podnosiły Hobba na duchu, bał się także, że osiągnięcia Luke’a na tej drodze mogą oznaczać całowite odwrócenie się od jego poprzedniego ja. Nawęt ten postęp zatrzymał się jakiś czas temu i bywało, że tak jak tej nocy Hobb musiał przyznać, że istnieje możliwość, że już żadnych postępów nie będzie. Luke siedział naprzeciw pozostałych, oparty plecami o korzeń drzewa, z twarzą obramowaną nieco rozwichrzonymi włosami, patrząc w pustkę - nie, nie w pustkę, poprawił się stanowczo Hobb, ale na coś konkretnego - coś zamkniętego głęboko w jego wnętrzu. Hobb przypomniał sobie witalność umysłu, który dotknął go tak dawno temu, i zadrżał na myśl, która zjawiła się nieproszona: że może umysł ten został stracony. Yoda wyczuł jego ruch. - Zmartwiony jesteś - zachęcił go cicho do mówienia. Odpowiedź Hobba nie nadeszła od razu i była próbą stawienia czoła jego własnym lękom. - Nie chodzi o to, żeby wydawał się obojętny czy nieobecny duchem, raczej… czymmś pochłonięty. Mimo to, czasem się boję. - Odniósł ciężkie rany. W swoim czasie przyjdzie uzdrowienie. Rozmawiali już na tentemat wcześniej i zwykle to zapewnienie wystarczało Hobbowi, ale tym razem nie mógł sobie tego podarować. - Mam po prostu nadzieję, że nie został zraniony tak bardzo, że postanowi zostać… gdziekolwiek by był - powiedział powoli. - żałuję, że nie mam twojej pewności siebie. - Spojrzał prosto na Yodę, przeszukując wzrokiem jego pokrytą zmarszczkami twarz. - Jesteś pewien, prawda? Wyglądało to tak, jakby Yoda skurczył się odrobinę. Zamknął oczy i długo, powoli westchnął. Kiedy się odezwał, skierował słowa do obojętnego na wszystko Luke’a. - Nie, ale wierzę. - Dorzucił do ognia jeszcze jeden patyk i patrzył, jak kora zwija się w płomieniach, posyłając w ciemność iskry. - Naprawdę w to wierzę. *** Następnego dnia po południu Hobb wybrał się na poszukwanie jadalnych roślin, które mógłby przesadzić do ogródka, który przygotowywał. Wziął ze sobą koszyk i, jak to często robił, wziął Luke’a. Hobb spodziewał się, że będzie musiał prowadzić go za rękę, ale wkrótce odkrył z zaskoczeniem, że Luke idzie za nim z własnej inicjatywy. Nie było to nic wielkiego, ale nadzwyczajnie podniosło go na duchu i Hobb z większą energią podjął nieustający monolog, jaki wygłaszał przez całą drogę. Po raz pierwszy od tygodni Hobb zawędrował na polanę, na której znajdowały się pozostałości po imperialnym posterunku. Wychodząc na otwartą przestrzeń, przystanął w zdumieniu. Widok dżungli, upominającej się już o swoją własność, nie był zaskoczeniem. Szokiem dla oczu, przyzwyczajonych do brązu i zieleni roślinności i błota oraz brązu i pomarańczowej barwy pleśni i znów błota, był jaśniejszy obszar, zajęty przez żółtawą zieleń, upstrzony garbami i kopczykami ciemniejszej zieleni (pokrytymi przez pnącza resztkami budynków i porzuconego sprzętu), cały skąpany w silnym migotliwym blasku słońca. - Luke - wyszeptał, kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do odmiennego światła - to jest piękne. To… Pobiegł kilka kroków przed siebie, po czym pochylił się, żeby obejrzeć uważnie falujący brwny dywan, rozciągający mu się pod stopami. - To kwiaty! Kwiaty! - Małe żółte kwiatuszki, niewiele różniące się kolorem od jaśniejszych liści, mrugały do niego ze swych podobnych do źdźbeł trawy łodyg. Pobiegł z powrotem na skraj polany, gdzie w cieniu wciąż jeszcze stał niezdecydowany Luke. Wciskając mu do ręki jeden z kwiatków, Hobb wykrzyknął z podnieceniem: - Popatrz! Są za słabo rozwinięte, żeby to imperialni mogli je zostawić. A nawet Yoda nie widział jeszcze na tej planecie kwiatów. - Odwrócił się z powrotem w stronę polany, szeroko rozkładając ręce. - To znaczy, że należą do samej Dagobah - wykrzyknął z entuzjazmem. - To prawdziwy początek. - Rozradowany, chwycił Luke’a za rękę. - No dalej, chodź! - Razem wpadli na polanę i nagle jakoś tak się stało, że biegli, biegli przed siebie w ciepłym, oślepiającym blasku słońca. W końcu, bez tchu, runęli na ziemię na samym środku polany. Luke wystawił twarz do słońca, przypominając sobie jego ciepło, nie zasłaniając się przed nim. Hobb obserwował go z zaciekawieniem. Kiedy tylko udało mu się złapać oddech, zaczął mówić - swobodnie, tonem zwykłej rozmowy. - Moja siostra hodowała kwiaty - powiedział. - Mieliśmy tylko jedno okno, a nigdy nie dawało dużo słońca, ale dała radę je tam hodować. Żółtę raye - nigdy tego nie zapomnę. Czasem też inne, ale głównie te jasnożółte… Urwał, uświadomiwszy sobie, że Luke chyba go słucha, naprawdę słucha. Zaraz opuściła go cała swoboda i zwyczajność. Bojąc się, że utraci uwagę Luke’a, spróbował zebrać rozproszone myśli, nie potrafił jednak wypowiedzieć ich na głos. Powiał łagodny wietrzyk, odwracając uwagę Hobba mimo jego wysłków, przynosząc ze sobą ciepłe zapachy i napełniając go uczuciem niezwykłego zadowolenia. Lata służby w przestrzeni kosmicznej i oddychania sztucznie wytwarzanymi prądami powietrza zrodziły w nim potrzebę, której duszna atmosfera Dagobah nie zaspokoiła. Był ciekaw, czy Luke czuje się tak samo jak on. Ku zaskoczeniu Hobba Luke, zamiast cieszyć się powiewem wiatru, zamknął oczy, mocno zacisnął powieki. Ukrył twarz w drżących dłoniach i kwiat, który trzymał, opadł na ziemię. Płakał? Hobb stał jak rażony grommem. Chciał podejść do niego, dotknąć go, pocieszyć, ale coś go powstrzymywało. - Wyrzuć to z siebie, Luke - namawiał go z desperacją. - Wyrzuć to z siebie wszystko. Nagle wyczuł obok siebie jakiś ruch. Stał tam Yoda - pełen powagi i majestatu Yoda, jakiego Hobb nigdy sobie nie wyobrażał. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy skinął krótko Hobbowi głową. Dagrellianin z uczuciem wielkiej ulgi pozbierał się na nogi i odsunął się na bok, w miejsce, z którego słyszał jeszcze szlochanie, teraz już glośniejsze i na pozór bez końca. Usiadł pod jednym z pokrytych pnączami kopców, objął kolana rękami i czekał. *** Luke przebudził się, jakby z na wpół zapamiętanego koszmaru. Przemieszane ze sobą uczucia - rozpacz, samooskarżenie, cierpienie i poczucie straty - gwałtownie wydostały się na zewnątrz, pozostawiając po sobie bardziej nawet przerażającą pustkę. Płakał i płapkał, aż rozbolało go całe ciało, i mimo to nie mógł przestać. Minęło dużo czasu, nim ból nieco zelżał, a jeszcze więcej, nim Luke uniósł zalaną łzami twarz i niewyraźnie zobaczył te znużone oglądaniem świata oczy i to pokryte zmarszczkami niebieskawe oblicze, przyglądające mu się z uwagą, a nawet z surowością. Rozpoznanie go groziło mu ponownym rozpłakaniem się, ale ciało nie mogło już wydobyć z siebie więcej łez. Usta Luke’a ułożyły się w kształt słów „Mistrzu Yodo”, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Wyciągnął rękę, żeby go dotknąć, i napotkał nie tylko dłoń swego byłego nauczyciela, ale i pocieszenie, które zaćmiło wszelkie inne, jakich doznał do tej pory. Mimo to było w twarzy Yody coś niemożliwego do rozszyfrowamia, co sprawiło, że Luke z zakłopotaniem cofnął rękę. Twarz Yody zachowała poważny wyraz, kiedy cicho i z naciskiem powiedział: - Moc jest z tobą, Luke’u Skywalkerze. - Moc… - powtórzył schrypniętym głosem Luke, przypominając sobie różne rzeczy. Dotknął wyrastającego przed nim liścia, tam i z powrotem wodząc palcem po żyłkowaniu, odwzorowującym jego wzrost. Kiedy się odezwał, mówił powoli, zacinając się. - Tyle razy żałowałem, że w ogóle poczułem kiedyś Moc, usłyszałem o niej - albo o Sojuszu - albo… Umilkł. - Ha. Tak - chrząknął niewielki mistrz takim tonem, że Luke spojrzał na niego, zaskoczony. Na jego twarzy malował się wyraz niedowierzania. Zakryte opadającymi powiekami oczy Yody zaszły na moment mgłą, kiedy spoglądał na wylot przez młodego człowieka ku odległym wspomnieniom. Gdy jego wzrok powrócił do teraźniejszości, minę miał już trochę mniej surową. - Poznać Moc - powiedział, kiwając wolno głową - być częścią sieci jej potęgi to cudowne przeżycie, ale od każdego z nas żąda ono zapłaty. A im większa potęga, tym straszliwsza cena, jak się zdaje - dodał. Przykucnął na ziemi i zaczął wpatrywać się badawczo w twarz swego niegdysiejszego ucznia. - Wiele się nauczyłeś, młodziku - powiedział. - Tak, wiele się nauczyłem - przyznał ze smutkiem Luke. - Ale czułem się tak nieczysty, tak… wykorzystany. - Jakoś nie były to odpowiednie słowa na opisanie wstydu i obrzydzenia do samego siebie, które nękały go od tak dawna, ale Yoda chyba go zrozumiał. - Ścieżką, z której niewielu by powróciło, szedłeś - przyznał, po czym spróbował go delikatnie wybadać: - a teraz, jak czujesz się teraz? - Pusty… po prostu… - Luke nie mógł znaleźć właściwego słowa. - Nie… nie, to nieprawda. Czułem się pusty i zagubiony, ale… - rozejrzał się wokół siebie, chłonąc barwy i zapachy i odpowiedział pospiesznie: - …teraz czuję się, jakby ktoś oddał mi cały wszechświat z powrotem. - Nikt ci go nie oddał, Luke - zabrzmiał mu w uszach inny głos, głęboki i dźwięczny. - Ben! - zawołał z radością Luke, patrząc, jak migotliwa sylwetka jego przyjaciela i nauczyciela pojawia się za plecami Yody. Ujrzał wizerunek wysokiego siwego mężczyzny, na którego twarzy odcisnęły swe piętno wiatr, czas i nie podająca się jego upływowi mądrość. Ubrany był, jak zawsze chyba, w stare szaty, odpowiednie dla pustelnika z pustyni Tatooine - w te same szaty, które miał na sobie ostatnim razem, kiedy Luke widział go żywego, kiedy to Ben zniknął, trafiony mieczem świetlnym Dartha Vadera, pozostawiając po sobie stos tych samych zmiętych szat. Ukazał się Luke’owi już kilka razy wcześniej - zawsze bezcielesny i półprzejrzysty. Obi-Wan Kenobi uroczystym tonem nakierował Luke’a z powrotem na wygłaszaną przez siebie uwagę. - Nikt ci go nie oddał - powtórzył. - Sam musiałeś go odnaleźć. - Na długo zamknąłeś się w sobie - wyjaśnił Yoda. - Nie byliśmy pewni, czy odnajdziesz drogę powrotną. - Na długo… - powtórzył jak echo Luke. Rozejrzał się po krajobrazie Dagobah, jakby oglądał go po raz pierwszy. Szerzej otworzył oczy i przez chwilę wyraz przestrachu, który Yoda znał tak dobrze, usiłował przejąć kontrolę nad jego rysami. Zwiesił głowę i ścisnął skronie rękami, jakby mu miała czaszka pęknąć. - Spokojnie, synu - wtrącił szybko Kenobi. - Nie walcz z tym. - Nie. Muszę wytrzymać. Tak trudno… tak trudno utrzymać to wszystko. - Spokojnie - powtórzył Ben. - Nie. - Luke zdawał się zdesperowany. - Nie pozwolę, żeby znowu mi się to wymknęło. - Z determinacją wydobył swoje myśli na światło dzienne. - Jestem… Luke Skywalker. Jestem teraz na Dagobah. Przez jakiś czas mnie nie było… ale… czasem to nie byłem ja. - W tym miejscu podciągnął wysoko kolana i oparł na nich podbródek. - Nie. Czasem udawało mi się zapomnieć, ale to zawsze byłem ja. - Przełknął ślinę i, jakby chcąc uporządkować myśli, potrząsnął parę razy głową w próbie zrozumienia. - Ja po prostu… - spojrzał w zmieszaniu na Yodę - …myślałem…? - Myślałeś - zapewnił go z powagą Yoda. - Cóż mógłbyś robić lepszego? Ton jego głosu trochę uspokoił Luke’a. Przez dłuższy czas siedział w milczeniu, porządkując wspomnienia, oglądane oczami dwóch ludzi: jednego - zdesperowanego, samotnego, o posępnym spojrzeniu i wspomnieniach, będących zagmatwaną plątaniną domysłów, zarzutów i nierozwiązywalnych problemów; drugiego - prostego i bezbronnego, jak przez mgłę pamiętającego miłość, akceptację i powolne uczenie się, jak raz jeszcze zaufać. Wiatr igrał z jego spalonymi słońcem włosami, a on wracał do tych wspomnień raz za razem, dopasowując perspektywę, aż udało mu się uwierzyć, że należą do jednaj i tej samej osoby. Dokonawszy tego, Luke skierował myśli dalej w głąb siebie i odnalazł tam siłę, wykutą w tej spędzonej samotnie wieczności. Poczuł, jak tętnią w nim słowa Se Tienena - bardziej żywe i o głębszym znaczeniu, niż kiedy je poznawał - i zrozumiał, że to one stanowiły dla niego oparcie w tej samotnie rozgrywanej bitwie. Spróbował podzielić się z dwoma Jedi częścią tego z takim trudem zdobytego zrozumienia. - Nienawidziłem sam siebie, przez cały czas… jaki z nim spędziłem. Ale… część mnie pragnęła tam być bardziej niż czegokolwiek innego we wszechświecie… Jego twarz przybrała obronny wyraz i jak zbroją osłonił się naukami Se Tienena. - „Dobry jest ten, kto jest w zgodzie sam ze sobą” - szepnął. - „Jednak ten, kto nie jest ze sobą w zgodzie, nie jest zły. Bowiem skłócony dom to nie złodziejska kryjówka…” - „To tylko skłócony dom.” - Yoda dokończył za niego cytat, tonem, uznającym słuszność zapewnienia, które odkrył Luke. Skinął uroczyście głową, zachęcając go, by mówił dalej. - Było tego więcej, znacznie więcej - powiedział Luke, słysząc w myślach napisane przez mistrza słowa, pozwalając, by odsunęły od niego zarzuty wobec samego siebie, a przybliżyły drugą część wewnętrznego sporu. Odwrócił się w stronę swych nauczycieli, błagając ich wzrokiem, by zrozumieli znaczenie tego, co odnalazł. - Se Tienen powiedział coś jeszcze, co teraz mi się przypomniało. Napisał „Czymże bowiem jest zło, jeśli nie dobrem, udręczonym przez własny głód i pragnienie?” - Poczuł przypływ żalu za zmarnowanym życiem człowieka, którego nienawidził, którego się bał i którego w końcu - przynajmniej trochę - zrozumiał. Ku swemu zaskoczeniu dostrzegł na twarzach Yody i Bena wyraźne odbicie własnego smutku. - Uczciwie cię uczył, tak - powiedział Yoda. - Uzbroił cię w prawdę. - Ale co z ciemną stroną? - spytał Luke, zbity z tropu. - Czy wiele z tego, czego on… nie - poprawił się - czego ja używałem, nie należało do ciemnej strony? To Ben Kenobi odpowiedział mu: - Są takie praktyki, których większość ludzi, nawet w pełni wyszkolonych Jedi, powinna się wystrzegać. Jeżeli wejdą w nawyk, moce te o wiele zbyt łatwo mogą się stać narzędziem do zaspokojenia własnych żądz. Kiedy już raz zacznie się z nich korzystać, pojawi się silna pokusa, by robić to dalej. Luke pomyślał o swojej własnej pokusie - o tych krótkich chwilach, kiedy odczuwał odurzenie i upojenie; kiedy Vader zaakceptował go jako swego syna. Przypomniał sobie, jak łatwo byłoby spróbować ciągnąć ten związek dalej, bez względu na koszty - i potrząsnął głową, bo wiedział już, że tej chwili nie można było przedłużyć. A jednak, pomimo wszystko, wiedział też, że już na zawsze zachowa to wspomnienie. Niezależnie od wszystkiego, co utracił, zyskał bezcenne zrozumienie, które pozostanie częścią jego tożsamości. Głos Yody wyrwał go z zamyślenia. - Od tego słońca zrobi się ze mnie suszona śliwka - poskarżył się z udawaną irytacją. Nie był już imponującym mistrzem Jedi; znów wydawał się zdziwaczałym staruszkiem, który nie lubił, by zakłócano mu jego utarty tryb życia. - Lepsze miejsce do rozmowy mogliśmy sobie znaleźć. - Wyprostował się na całą swoją wysokość, dzięki czemu jego oczy znalazły się mniej więcej na wysokości oczu Luke’a. - Poza tym - dodał zagadkowo - ktoś czeka, żeby porozmawiać z tobą, tak. - Nieznacznym ruchem głowy Yoda wskazał człowieka, siedzącego po przeciwnej stronie polany, plecami do nich. Luke nie wiedział, o co może chodzić, ale wstał i przeszedł przez otwartą przestrzeń, przekraczając pokryte roślinnością resztki magazynu. Ujrzawszy tam kogoś, Luke zatrzymał się. Patrzył, jak ten ktoś odwraca się, gramoli się na nogi i woła z wahaniem: - Luke…? Na twarzy Luke’a odbiła się mieszanina wielu uczuć. Usta próbowały się roześmiać, ale oczy chciały płakać. Wreszcie śmiech wziął górę. - Hobb! - zawołał i w mocnym uścisku dłoni, który przeszedł w serdeczne obejmowanie się, wykute zostało ostatnie ogniwo łańcucha, który łączył tych dwóch od czasu ich pierwszego deperackiego spotkania nad Dagobah. Jak bracia, którzy dawno się nie widzieli, albo rozdzieleni w chwili narodzin bliźniacy, odczuli wzajemne zrozumienie, które już dwa razy zetknęło ich ze sobą, tyle że tym razem nic nie mąciło ich radości. Szczerząc zęby w uśmiechu, Hobb wskazał przygarbioną postać Yody, znikającą właśnie w gęstwie liści. - Wracamy? - zapytał. - Coś mi się zdaje, że Yoda mamrotał coś o jedzeniu. Bezbrzeżnie zdumiony tym niewiarygodnym spotkaniem, Luke poszedł z przyjacielem do na wpół znajomego obozowiska, napawając się widokami i odgłosami świata, który od czasu opuszczenia Tatooine bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce był jego domem. Rozdział dwunasty Znacznie później, kiedy przyglądał się, jak Hobb i Yoda sprzątają po jedzeniu (obaj stanowczo odmówili przyjęcia jego pomocy), Luke’a wciąż dręczyły ukłucia niepewności. Chociaż Yoda i Hobb przechodzili samych siebie, żeby upewnić się, że ma wszystko, czego potrzebuje, prawie zagłaskując go na śmierć, to jednak Luke nie mógł nie zauważyć pewnego dystansu i rezerwy w sposobie, w jaki traktował go mistrz Jedi. Przysunął się bliżej do resztek dogasającego ogniska, drżąc lekko w nadciągającym wieczornym chłodzie. Siedział sam, czując na twarzy bijące od żaru ciepło, i starał się to rozgryźć, obawiając się odpowiedzi, którą wciąż otrzymywał. Jakis czas później Luke podniósł wzrok i ujrzał obok siebie Yodę. - Ha. Ciężki dzień, tak? - spytał Jedi, kucnąwszy w kręgu rzucanego przez ogień światła. - Tak - uśmiechnął się Luke, po czym ponownie zamilkł. Wyczuł obecność Bena, jeszcze zanim zobaczył go jako świetlisty kształt na tle skalnej ściany. Pokryta zmarszczkami twarz jego mentora miała uprzejmy, lecz w pewien sposób powściągliwy wyraz. - Podejrzewam, że wciąż coś cię trapi - powiedział. - Tak się tylko zastanawiałem - wzruszył ramionami Luke. Nie chciał okazywać Benowi niewdzięczności za jego troskę. - Znowu Vader. - Yoda zachęcił go do mówienia. Luke kiwnął głową. - Trudno mi przestać o nim myśleć. - Posłał swemu pierwszemu nauczycielowi przeciągłe spojrzenie, nim powiedział ostrożnie: - On cię nienawidził, Ben. Chyba winił cię za coś strasznego. Ben pokiwał głową, a na jego pobrużdżonej twarzy odcisnął się wyraz bólu sprzed wielu lat. - Luke, jak dużo wiesz o swoim ojcu? - zapytał cicho. - Niewiele - przyznał Luke. - Wygląda na to, że przez całe życie go szukałem, w taki czy inny sposób. Znalazłem akurat tyle, żeby się przekonać, jak mogłoby być, i nie potrafię przestać myśleć, że… że gdybym zrobił coś inaczej, sprawy mogłyby ułożyć się lepiej. - Starał się zachować rzeczowy ton głosu. - To jest coś, czego nikt ci nie powie - powiedział Ben - ale nie możesz dłużej się obwiniać. Bardzo niewiele znajdowało się pod twoją kontrolą. Taki koniec został zapoczątkowany bardzo dawno temu. - Ben podjął jakąś decyzję, po czym mówił dalej tonem refleksji, z wzrokiem utkwionym w dal. - Pozwól, że powiem ci, ile będę mógł. - Ciemność otoczyła ich ze wszystkich stron, a nocne szmery podkreślały tylko siłę historii, którą zaczął opowiadać. - Byliśmy podzieleni i zniechęceni, ci nieliczni z nas, którzy przetrwali Pogrom, uzbrojeni tylko w przekonanie, że sposób życia Jedi wart jest odtworzenia. Była to ciężka lekcja i postanowiłem, że uniknę błędów, które popełnialiśmy poprzednio. - Zacząęm szkolić kilku uczniów, z których każdy był na swój sposób biegły, żaden jednak nie miał oddania i zapału młodego Dartha Skywalkera. Widziałem w nim zapowiedź odrodzenia, nową broń do walki ze złem, które rozpleniło się w galaktyce; choć były też znaki tego, co miało nastąpić później, tyle że ja nie chciałem ich dostrzec. Hobb przyłączył się do nich po cichu, dokładając do ognia naręcze drew i nie przerywając opowiadania Kenobiego. - Pracowaliśmy przez wiele lat - powiedział Ben - razem lub osobno, aż do czasu, kiedy na moją prośbę wyruszył na Phaneen. Pewien stary przyjaciel poprosił mnie o pomoc, twierdząc, że planeta rujnowana jest przez produkcję przyprawy arras i złe rządy Scimok. Miałem spotkać się tam z twoim ojcem, ale zatrzymała mnie… cóż… pewna nieistotna sprawa. - Wezwał mnie, kiedy zmnalazł się w niebezpieczeństwie, choć nie wiedziałem dlaczego, póki - o wiele później - nie poskładałem fragmentów tej układanki. - Wyraz twarzy Kenobiego nie uległ zmianie, a jego opowieść była wciąż prosta i cicha, ale Luke wyczuwał stojący za tymi słowami wysiłek. - Nie mogłeś mu pomóc? - zapytał. - Nie mogłem go nawet znaleźć - i po dziś dzień nie wiem dlaczego. Szukałem go po całej planecie. Jedyne, czego udało mi się dowiedzieć, to że po raz ostatni widziano go w budynku, należącym do Cechu Tkaczy, który odwiedził po drodze do twierdzy Scimok. Scimnok utrzymywali, że nie żyje, ale wiedziałem, że to nieprawda. Wracałem wciąż do domu tkaczki, w nadziei, że tam wróci albo przyśle wiadomość, i bardzo dobrze poznałem Baylę. Rozpaczliwie pragnęła go odnaleźć, podobnie jak ja. - Kim była Bayla? - przerwał mu Luke. Domyślał się, ale chciał to usłyszeć. To chyba zaskoczyło dwóch Jedi, którzy spojrzeli po sobie w zdumieniu. - Czy Vader nie opowiedział ci o twojej matce? - zapytał Yoda. - Miałeś przy sobie… - Urwał w zakłopotaniu, kiedy Luke potrząsnął głową. W kilku słowach Yoda poprosił Hobba, żeby przyniósł coś z jaskini. Tymczasem Ben podjął opowieść, a głęboki tembr jego głosu i różnorodność dobieranych słów stały się narzędziami mistrza w opowiadaniu historii. Kiedy mówił, zniknęła rzeczywistość mokradeł i nocnej mgły, a w blasku ognia odtworzona została istota odległego miejsca i czasu. - Ażeby zrozumieć Baylę, należało znać Phaneen, była bowiem niemal nierozerwalnie związana z ziemią i kulturą, z której się wywodziła. Sama Phaneen była jednym z tych rzadkich przypadków - planetą, na której stabilna cywilizacja przetrwała dziesiątki tysięcy lat. Jej mieszkańcy prowadzili raczej nieskomplikowane życie, umiarkowanie ciężko pracowali, aby zaspokoić swoje potrzeby, i jakoś zdołali uniknąć wypadków, które zazwyczaj są przyczyną upadku większości kultur. - Na ile da się to stwierdzić, najistotniejszym fizycznym czynnikiem tego stanu równowagi był bujny wzrost drzewa tyrella, miejscowej rośliny, porastającej znaczną część planety. Jego owoce przez cały rok były podstawowym elementem Phaneenijskiej diety; z jego liści robiono strzechy na pokrycie dachów. Przed wszystkim jednak ceniono je ze względu na włókna - włókna, z których można było sporządzić niebywale wytrzymałą linę albo utkać materiał, który pozostawał piękny i użyteczny przez całe pokolenia. Na Phaneen nigdy nie rozwinęła się technologia, oparta na obróbce metalu; nigdy nie była potrzebna. Jak długo ludzie zgodnie współistnieli ze swoim otoczeniem, mieli zapewnione pożywienie, schronienie i - co bardzo ważne - piękno. Phaneen z czasów mojej młodości była jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie zdarzyło mi się oglądać, a zamieszkujący ją ludzie odziedziczyli po przodkach długą tradycję sztuki i wiedzy. - Brzmi to trochę zbyt utopijnie - wtrącił Luke. - Możliwe - zgodił się Kenobi. - Ten sposób życia miał swoją własną ciemną stronę, może bardziej niebezpieczną przez to, że tak długo pozostawała w ukryciu. Ujawniła się ona w postaci nieszczęśliwego przesądu, który narastał i szerzył się, aż wreszcie przerodził się w kult, który rzucił cień na codzienne życie ludzi, wykorzystując wypaczoną mądrość wielkiej niegdyś religii, by zdominować ich egzystencję. - To właśnie jest zło, któremu twój ojciec i twoja matka próbowali przeciwdziałać, każde na swój sposób. Nagle coś mu się przypomniało i oczy mu zabłysły. - Pozwól, że opowiem ci o Bayli - powiedział. - Bayla była tkaczką - mistrzynią starożytnego i cieszącego się szacunkiem cechu. Zgodnie z tradycją mistrz tkaczy kierował pracą w domu kunsztów, gdzie czeladników uczono nie tylko umiejętności tkania najlepszych materiałów, ale także sztuki gobelinu, bowiem najstarsze tradycje zawsze przekazywano w ten sposób. - Czy była piękna? - przerwał mu Luke, po czym zarumienił się na myśl o własnej naiwności. Ben nie sprawiał wrażenia, by to pytanie było niewłaściwe. - Nie wiem, czy była piękna w przyjętym zazwyczaj sensie, ale zawsze ją za taką uważałem - odpowiedział. - Była niewysoka i szczupła - podobnie jak ty. Kiedy ją spotkałem, była kobietą w średnim wieku i w jej rysach uwidaczniały się ślady trudnego życia, miała jednak wewnętrzną siłę, która podtrzymywała ją w ciężkich czasach. - Widzisz, była ostatnią z Cechu Tkaczy i wiedziała o tym. Przez całe życie widziała, jak zmniejsza się ilość i spada jakość tyrelli - z powodu sprowadzenia i uprawiania przyprawy, która rozpychała się i zatruwała ziemię, przeznaczoną dla drzew. Zamieszkała w domu kunsztów, próbując zachować stare zwyczaje i uratować swój własny gaj tyrelli, ale kiedy przyleciałem, przegrywała właśnie bitwę - ona, kilku uczniów i jedna stara kobieta. Przypuszczam, że w twoim ojcu dostrzegła ostatnią nadzieję dla swojej sprawy. To rozczarowało Luke’a. Ben zauważył markotną minę chłopaka i właściwie odgadł jej rzyczynę. - Nie - powiedział - to nie był jedyny powód, dla którego ją obchodził. Musiała ich łączyć bardzo gorąca miłość, choć nie zawsze tak było. - W tym miejscu Ben roześmiał się cicho. - Prawdę mówiąc, znienawidziła go, kiedy spotkali się po raz pierwszy, przekonana, że jest handlarzem przyprawą spoza planety. Ich pierwsze spotkanie było wśród mieszkańców miasta czymś w rodzaju legendy. Nikt nie spodziewał się zobaczyć go więcej. - Ale on wrócił. - Tak. Tylko kilka razy, ponieważ praca zaprowadziła go daleko stamtąd, do Sentle Raush, ale podczas ostatniej wizyty obiecał wrócić do niej na stałe. Myślę, że sądził, iż już prawie udało mu się namówić Scimok, by podjęli trud zaniechania produkcji przyprawy i przywrócenia planety do poprzedniego stanu. Nie wiem, co się stało. - Ja wiem. - Luke opowiedział swoją część historii, a dwaj Jedi słuchali z uwagą. Kiedy skończył, zauważył, że w wyrazie pełnego zrozumienia, jaki pojawił się na twarzy Bena, jest też ślad ulgi, że nareszcie poznał prawdę. Zapadło długie milczenie, którego Luke nie miał ochoty przerywać. - Czy poznałem go kiedyś jako ojca? - spytał wreszcie. - Nie - odpowiedział Ben - podobnie jak on nigdy nie dowiedział się o tobie. Luke przyjął to do wiadomości, umieszczając kolejny kawałek układanki na swoim miejscu. - Co wydarzyło się potem? - zapytał. - Kiedy po raz pierwszy przyleciałem na Phaneen, Bayla i inni rozpoczynali właśnie zbiory tyrelli. Dla tak niewielkiej liczby osób była to ogromna praca, ona jednak była podekscytowana i miała nadzieję, że dobre zbiory będą znakiem, że jej gaj będzie w stanie współistnieć z otaczającą go przyprawą arras. - Opuściłem ją i przez kilka miesięcy szukałem swego współpracownika, nie znajdując żadnych śladów, wracając raz na jakiś czas do tkalni, aby sprawdzić, czy tam nie wrócił. Za każdą z moich wizyt sprawy miały się coraz gorzej. Zbiory przepadły z powodu jakiegoś kaprysu pogody. Rodziny czeladników upomniały się o ich powrót. Poza tym, że miała teraz więcej pracy i zdawała sobie sprawę z daremności swoich wysiłków, Bayla nosiła jego dziecko i musiała znosić potępienie ze strony swojej towarzyszki o ostrym języku, która nie ukrywała swego gorzkiego przekonania, że jakiś pozbawiony skrupułów pozaświatowiec wykorzystał Baylę i nie miał zamiaru do niej powrócić. - W czasie mojej piątej chyba wizyty spotkałem na prowadzącej do takalni ścieżce młodego człowieka, który powiedział, że jest jej kuzynem i że przysłano go, aby nakłonił Baylę do powrotu do domu rodzinnego. Był przystojnym, ujmującym człowiekiem i, choć nie spodziewałem się, aby dał radę przekonać ją, by porzuciła swój chylący się ku upadkowi gaj tyrelli, sądziłem, że jego młodość i dobry humor mogą jej najwyżej dobrze zrobić. Dalej poszliśmy razem. - Kiedy mijalismy dwa wysokie drzewa oken, stojące na skraju polany, zostałem trochę z tyłu - nie chciałem przeszkodzic im w tym spotkaniu. Od razu zobaczyliśmy Baylę: siedziała na kamiennym murku między gajem a suszarnią. Wyglądała na przybitą; przed nią leżały rzucone na ziemię jej rękawiczki. Kiedy ów młody człowiek ją zawołał, wiedziałem, że wiele dla siebie znaczą, ponieważ rozpromieniła się, podbiegła do niego i, zdumiona, uścisnęła go z entuzjazmem. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, jak musiało to wyglądać dla kogoś innego. - W tym momencie usłyszałem obok siebie szelest gałezi, jednak zanim zdążyłem odwrócić się i sprawdzić jego przyczynę, moją uwagę przyciągnęła rozgrywająca się przede mną scena. Młody człowiek dusił się, usiłując chwytać rękami powietrze wokół szyi gestem, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Oczy wychodziły mu z orbit. Podbiegłem do niego, żeby mu pomóc, ale zanim do niego dotarłem, już nie żył, leżał w srebrzystej trawie jak wymięty łachman. Wyrwałem go z rąk przerażonej Bayli, próbując znaleźć jakiś znak życia w jego ciepłym jeszcze ciele. Wtedy jakiś ruch przyciągnął mój wzrok. Bayla w milczeniu wpatrywała się w coś za miomi plecami. - Odwróciłem się i zobaczyłem go - mojego współpracownika. Był nieprawdopodobnie wręcz okaleczony, ale wciąż mogłem go rozpoznać. Każdy jego ruch był gwałtowny, niezręczny i sprawiał mu ból, jednak kiedy i on pochylił się nad nieruchomym ciałem młodego kuzyna Bayli, mogłem odczytać z jego zachowania zgrozę i zatroskanie. - Ale zrozpaczona Bayla przypuszczalnie nie uświadamiała sobie nawet, kim on jest. „Nie dotykaj go! Odejdź!” - krzyknęła i ujrzałem, jak targana wyrzutami sumienia twarz człowieka obok mnie zastygła w twardym, zimnym wyrazie. Zesztywniał i cofnął się. - Miałem zamiar pobiec za nim i zatrzymać go, ale Bayla krzyknęła za mną w popłochu: „Obi-Wanie, nie zostawiaj mnie teraz!” i zatrzymałem się, żeby ją uspokoić. - Ben zmrużyl na moment oczy na wspomnienie tamtej straconej szansy. - Zawahałem się tylko na moment, ale kiedy się odwróciłem, już go nie było. Nie trafiłem żaden ślad, choć szukałem przez wiele dni, tygodni, nawet miesięcy. - Nie widziałeś go już aż do waszego pojedynku na Gwieździe Śmierci? - Tylko raz. Zostałem na Phaneen, wciąż prowadząc poszukiwania, i starałem sie w miarę możliwości pomagać w tkalni. Urodziłeś się w tym okresie, ale - westchnął - nie był to szczęśliwy czas. Niecały rok po drugim zniknięciu twego ojca, jako że miałem Scimok na oku, doszły mnie plotki o tajemniczym przybyszu, którego przyjęto na ucznia. Pomyślałem, że nareszcie mam jakąś wskazówkę, odbyłem podróż do Sentle Raush i urządziłem wszystko tak, żeby spotkać się z tym nieznajomym. Jak wiemy, to był on. Przybrał imię Vader i chodził stroju podobnym do tego, który nosił potem przez resztę życia. - Rozmawiałem z nim tylko przez chwilę, ponieważ jasno i wyraźnie powiedział mi, że między nami wszystko skończone. Wiedziałem, że to koniec, kiedy wyciągnął miecz świetlny - dostał go ode mnie w dniu swojej inicjacji - cisnął nim arogancko we mnie i z najwyższą pogardą powiedział: „Przypuszczam, że znajdziesz kogoś innego, by wziął na siebie służbę szlachetnej sprawie.” Z tymi słowami wyszedł z pokoju. Jego uczucia, o ile w ogóle miał jakieś, pozostały ukryte za tą piekielną maską. - Co wtedy zrobiłeś? - zapytał cicho Luke. - Co zrobiłem? Nic nie można było zrobić. Wróciłem do tkalni; zamierzałem pożegnać się i opuścić Phaneen. Kiedy tam dotarłem, zastałem niszczejący dom i zaniedbany gaj. Stara kobieta powitała mnie tragiczną wieścią, że kilka tygodni wcześniej Bayla zachorowała. „Niby nic takiego” - powiedziała mi - „ale ona nawet nie próbowała z tym walczyć. Była po prostu doszczętnie wyczerpana…” Śmierć Bayli pozostawiła starą kobietę samą z niemowlęciem, którym musiała się opiekować. Nie mogłem namówić jej, by opuściła ten dom i znalazła sobie inną kwaterę, więc znalazłem kogoś w najbliższej wiosce, żeby do niej zaglądał. Było jasne, że nie ma ani środków, ani skłonności do wychowywania dziecka; zwłaszcza że była przekonana, że to jego ojciec był przyczyną nieszczęścia Bayli. Wobec tego tak wszystko urządziłem, żeby wrócić z tobą na Tatooine, do rodziny twojego ojca. Powiedziałem im, że zginął na odległej planecie. Wydawało się, że to najmniej, co mogę zrobić w imię pamięci o człowieku, którym był kiedyś. - I trzymałeś się w pobliżu. Twarz Bena przybrała nieprzenikniony wyraz. - Wówczas nie miało dla mnie znaczenia, gdzie mieszkam, co robię. Obawaiam się, że nie był to najbardziej racjonalny okres w moim życiu. - Umilkł, najwyraźniej nie chcąc mówić na temat tych samotnych lat na pustyni. Luke uszanował to, ale była jeszcze jedna rzecz, którą musiał wiedzieć. Poczuł, jak płoną mu policzki, a oczy wypełniają się piekącymi łzami. Nie odwracając wzroku od ogniska, zapytał ostrożnie: - Czy musiałeś mnie okłamać, Ben, powiedzieć mi, że Vader zabił mojego ojca? - Postanowił, że może zachowa się tak, jakby odpowiedź nie była istotna. Bynajmniej nie urażony tym pytaniem, Kenobi zdawał się właściwie odczuwać ulgę, że ta sprawa wypłynęła na wierzch. - Może nie - powiedział. Na sekundę w jego rysach pojawiła się lekka ironia. - Być może przyczyną tego były pozostałości po tym, jak sam siebie okłamywałem. Wtedy wydawało mi się mało prawdopodobne, byś kiedykolwiek miał powód, żeby dowiedzieć się, że tak nie jest. Luke podniósł nieustępliwie wzrok i ich spojrzenia skrzyżowały się, ale Ben Kenobi nie zrobił nic, by tego uniknąć. - A ty, Luke - mówił spokojnie dalej - gdybyś dostrzegł w nim dobro, zanim byłbyś wystarczająco silny, by oprzeć się złu? Co pociągałoby cię najbardziej? Luke potrząsnął w udręce głową i stracił panowanie nad sobą. Porywcze słowa same mu się wyrwały. - Ale czy wiesz… czy wiecie, jak się czułem, dowiadując się w ten sposób? Macie o tym jakiekolwiek pojęcie?! - Widoczny na ich twarzach ból mówił mu, że owszem, mają, aleogarnął go beznamiętny czarny gniew, który musiał na kimś wyładować. Znów płakał, a to rozzłościło go jeszcze bardziej. - Próbowałem… ze wszystkich sił próbowałem… - Usiłował uspokoić się przy pomocy sarkazmu. - Próbowałem zniszczyć okrutnego Czarnego Lorda i na powrót zapewnić galaktyce bezpieczeństwo. - Nagle zrezygnował z sarkastycznego tonu, który pomógł mu wyrzucić z siebie te słowa. - Ale przegrałem - powiedział ochrypłym głosem i pod wpływem wspomnienia, nieświadomie, obronnym gestem przyciągnął do ciała prawą ramię, wtulając je pod lewą rękę. Wziął głeboki oddech, potem powoli wypuścił powietrze, a jego twarz zastygła w nieruchomym grymasie. - Byłem sam - wyszeptał ostrożnie. - Nie miałem żadnej szansy na ucieczkę ani nic, co mógłbym nazwać moją własnością, z wyjątkiem poczucia własnej godności i gniewu. I wtedy, w dwóch krótkich zdaniach, on odebrał mi nawet to. „Ben Kenobi nie powiedział ci wszystkiego. Powiedział ci, że zabiłem twego ojca. To ja jestem twoim ojcem” - powiedział. A wtedy nie zostało nic. Łzy znowu popłynęły mu po policzkach, ale jego głos pozostał przerażająco spokojny. - Nienawidziłem cię wtedy, Ben. Naprawdę cię nienawidziłem - taką nienawiścią, o istnieniu której w ogóle nie miałem pojęcia. - Z pewnością tak było - odpowiedział Ben. - Przykro mi. - Nigdy nie mieliśmy zamiaru dać ci stąd odejść, zanim poznasz prawdę - dodał poważnym tonem Yoda. - Wiem - przyznał sztywno Luke. - I zdaje mi się, że sam się w to wpakowałem. Ale nie miałem wielkiego wyboru. - Jego złość trochę osłabła. - Ty chyba też nie. - Przepraszam, że krzyczałem - powiedział po chwili. Wciąż jednak był spięty i zdenerwowany. W ognisku obsunął się jakiś patyk,przez co ogień zapłonął jaśniej i na powrót wydobył z mroku otaczające ich kształty. Ruch Hobba przypomniał im wszystkim, że dawno już wrócił z jaskini i z ulgą przyjęli to odwrócenie uwagi. Miękka tkanina luźnego zawiniątka, które wręczył mistrzowi Jedi, odbijała część światła ogniska. - Ha - chrząknął Yoda. - Miałeś to przy sobie. - Podał zawiniątko Luke’owi. - Otwórz - zachęcił go, kiedy chłopak zawahał się. Cokolwiek to było, co Yoda tak bardzo chciał mu pokazać, zawinięte było w płaszcz Scimok, który Luke miał ostatnio na sobie na Awangardzie. Odwinął go, a nadpalone fałdy opadły miękko na ziemię. Pośrodku znalazł luźno złożony kawałek materiału. Zanim go rozwinął, wiedział, co to musi być. Niewiele większy od obu jego dłoni, był to fragment olśniewającego gobelinu, który widział ostatnio na półprzezroczystych ścianach Sentle Raush. Jego poszarpany brzeg był nadtopiony w miejscu, gdzie wycięło go gorące ostrze miecza świetlnego. Odblask ognia padł na fragment, który trzymał, i rozpoznał w nim szczegół, którego nie rozpoznał, kiedy patrzył na cały obraz: dom z drewna i kamienia, przytulony do srebrnobłękitnych i lawendowych odcieni zbocza góry na Phaneen. - Tkalnia - uświadomił sobie i powiedział to na głos. Yoda potwierdził skinieniem głowy. - Jak to się stało, że miałeś to ze sobą? Luke przypomniał sobie te otatnie szalone sekundy w twierdzy Scimok. - W sieni był gobelin - zaczął powoli wyjaśniać - przedstawiający Phaneen taką, jaką musiała być kiedyś. - Czy też taką, jaką Bayla miała nadzieję oglądać ją znowu - powiedział Ben. - Ja także widziałem ten gobelin, niedokończony, na krosnach. Wygląda na to, że Scimok przekonali się do jej poglądów, gdy było już za późno. Luke właściwie go nie słuchał. - Ten gobelin już nie istnieje - powiedział. Jego dłoń zacisnęła się na skrawku tkaniny. - Nie zostało nic. - Odwrócił się w stronę Yody. - Nie rozumiesz? To ja go zabiłem, bo gdyby nie ja, nie stałby się tak bezbronny, nie byłby… Ben Kenobi przerwał mu z naciskiem. W ciemności jego głos zabrzmiał nieprzyjemnie ostro. - Koniec kiedyś by nastąpił. Ostatecznie zostałby pokonany, nawet z tobą u boku. - Odczekał chwilę, aż Luke uświadomi sobie nie wypowiedziany na głos koszt tej hipotetycznej porażki; potem jego ton odrobinę złagodniał. - Niszcząc bariery, które wzniósł wokół siebie, dotarłeś do ukrytego za nimi człowieka. I - wskazał strzęp materiału, który chłopak trzymał w ręce - sądze, że ten człowiek ci odpowiedział. Luke nie był całkiem przekonany. - Ale to nie ja powinienem ustalać cenę - zaprotestował. - Jak mam żyć z tą świadomością? - Wydaje mi się - odpowiedział łagodnie Ben - że tę decyzję już podjąłeś. Inaczej nie siedzielibyśmy tutaj, dyskutując na ten temat. - Dzisiaj zadecydowałeś - przypomniał mu Yoda. - Postanowiłeś zaakceptować to, co przyniosło ci życie i uczynić to swoją własnością. Mógłbyś dalej żyć sobie przyjemnie z nami na Dagobah i nigdy się z tym nie zmierzyć. Szczęśliwy mógłbyś być… Luke patrzył przed siebie; w końcu jednak musiał przyznać im rację. Spuścił wzrok i z prawdziwym wysiłkiem odsunął od siebie poczucie winy, wiedząc, że zawsze będzie je w sobie nosił, ale nie godząc się na to, by dalej stanowiło barierę. Przytłaczający ciężar zaczął ustępować. *** Ben wyrwał go z zamyślenia. - Luke - powiedział cicho. Twarz rycerza Jedi wyrażała niepewność. Luke zerknął szybko na swego pierwszego nauczyciela, a potem na Yodę, który spojrzał na niego z miejsca, w którym siedział, skulony i przykucnięty, i grzebał w ziemi końcem laski. - O co chodzi, Ben? - spytał z niepokojem Luke. - Kiedy ostatnio opuszczałeś to miejsce, powiedziałem ci, że nie będę mógł się mieszać do spraw między tobą a Vaderem. - Zamilkł na moment. Jego szare oczy patrzyły spokojnie, lecz zdawały się stare. - Nie do końca było to prawdą. Luke przypomniał sobie uczucie rozpaczy i opuszczenia, które towarzyszyło mu podczas lotu z Miasta Chmur na Wolność, a zwłaszcza podczas tych pierwszych długich dni, które spędził jako więzień Vadera na pokładzie Awangardy, kiedy to zrozumiał, że wszystkie środki, jakimi dysponuje, to te, które zdoła wydobyć z siebie samego. - Pomóc ci mogliśmy trochę, tak - zgodził się Yoda. W jego głosie Luke wyczuł ślad długiego obserwowania i wyczekiwania - przez cały czas ze świadomością, że stawką jest znacznie więcej niż tylko los jednego upartego ucznia. - Nie, mistrzu - przerwał mu i uśmiechnął się swobodnie. W tej chwili zrozumiał coś więcej i zapomniał o całym bólu. - Gdybyście w to wkroczyli, nie dowiedziałbym się tego, co musiałem wiedzieć. - W nagrodę otrzymał szeroki uśmiech, który rozjaśnił okrągłą twarz Yody, oczyszczając atmosferę z wszelkiego napięcia. - Aha - Yoda wycelował koniec laski w Kenobiego, któremu wyraźnie spadł kamień z serca - mówiłem ci cały czas, tak, mówiłem. Hmmm! Luke musiał się roześmiać, był bowiem prawie pewien, że nic takiego się nie działo. - Czuję się zaszczycony, że tak bardzo we mnie wierzyliście. - Pokręcił lekko głową i odetchnął głęboko. - Ja na pewno nie wierzyłem. - Bzdury - odparł Yoda, wycelowując w niego zakrzywiony palec. - Dałeś słowo, że wrócisz. A to coś znaczy, powiedziałbym - słowo Jedi. To natychmiast otrzeźwiło Luke’a. - Nie, nie Jedi - powiedział wolno. - Od dawna nie ważyłem się nawet o tym myśleć. - Więc pomyśl o tym teraz, Luke - powiedział Ben. Luke nie wierzył własnym uszom. - Przecięz nie dokończyłem szkolenia - zawołał. Yoda wzruszył ramionami. - Nigdy nie przestajemy się uczyć, nikt z nas. - Przeszedłeś próbę daleko trudniejszą niż wszystkie, jakie zdołalibyśmy obmyślić. Byłby to dla nas zaszczyt, gdybyś zechciał kontynuować tradycję. Luke zerwał się na nogi, pełen nadziei; krew dudniła mu w żyłach, nie mógł oderwać wzroku od twarzy wysokiego rycerza Jedi. - Ale przecież… - Popatrzył na Yodę, który tylko zachęcająco przechylił głowę. Oniemiały, Luke pokiwał żarliwie głową, dławiąc się z emocji. - Jesteś nasieniem - powiedział do niego Ben ze spojrzeniem, które w jakiś sposób przeniknęło do głębi jego istoty. - Masz w sobie wszystko, co niezbędne, by ponieść tę iskrę dalej. Masz siłę i determinację, poddane takiej próbie, że nie można w nie wątpić, i masz mądrość. Och, jeszcze o tym nie wiesz - uniósł brwi i lekko zmrużył oczy w odpowiedzi na zaskoczone spojrzenie Luke’a - ale ją masz - mądrość, zrodzoną z gruntownego poznania samego siebie, pogłębioną przez ból i gotową wypełnić się doświadczeniami, które są jeszcze przed tobą. Mając za sprzymierzeńca Moc, będziesz w stanie odmienić świat. - Wypowiadane przez Kenobiego, słowa te nie wydawały się przesadzone, były raczej potwierdzeniem jego własnych postanowień. Mówił dalej, a w jego oczach coś zamigotało. - To, co teraz zrobisz, będzie zależało od ciebie. - Długo czekaliśmy na tę chwilę - powiedział Yoda. Jego duma z Luke’a była wyraźnie widoczna, ale było w jego słowach ukryte znaczenie, czytelne tylko dla Bena Kenobiego. Doszło do krótkiego milczącego porozumienia pomiędzy Yodą a duchem człowieka, który dawno temu był jego uczniem, zaś w mniej odległej przeszłości - jego przyjacielem. Z ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy, oznaczającym przyznanie mu racji, Yoda odwrócił wzrok i zaczął od niechcenia szturchać ziemię końcem laski. Nie spojrzał ponownie w miejsce, gdzie pod skalną ścianą stał Ben. - Nie zawiodę was - powiedział Luke. Ben uśmiechnął się pobłażliwie. - Możesz polegać na sobie, Luke, na wszystkim, czego cię nauczono i czego sam się nauczyłeś. Kiedy będziesz przekonany, że jakiś sposób postępowania jest dobry i słuszny, możesz iść naorzód bez obaw, ponieważ twój instynkt mówi ci prawdę. W międzyczasie Hobb słuchał tego wszystkiego uważnie z uczuciem graniczącym ze zdumieniem. - Trudno uwierzyć, że jesteście Jedi - mruknął - ale to z pewnością wiele wyjaśnia. - Spojrzał na otaczające go twarze z lekkim lękiem. - Tak? - spytał Yoda, wyrwany ze stanu zaabsorbowania. - A jak to możliwe, że słyszałeś o Jedi? Hobb odpowiedział z lekkim zażenowaniem: - Na Dagrell używa się tego słowa jako straszydła na dzieci, żeby trzymały się z daleka od tuneli. Nie wiem czemu. - Ha - prychnąl z wyraźnym niezadowoleniem Yoda. - W każdym razie - ciągnął Hobb - był taki stary człowiek, który mieszkał w naszym osiedlu. Inne dzieciaki nabijały się z niego, bo był stary i dziwaczny, ale… cóż - wzruszył ramionami - mnie też uważały za dziwaka. Rozmawialiśmy ze sobą, a jedną z rzeczy, które lubił wspominać, były historie o Jedi, wspaniałych wojownikach. W większości były to opowieści o bohaterskich czynach, które nie mogły się tak naprawdę wydarzyć; mimo to zawsze czułem, że jest jakaś prawość w sposobie, w jaki ujazywały świat. To nie jest fragment żadnej nieprawdopodobnej historii, co? - Nie - odpowiedział mu Luke - to się dzieje naprawdę. Hobb chyba poczuł ulgę. - Wiesz, dopiero dziś przypomniałem sobie to wszystko, a jednak myślę, że jakoś wywarło to duży wpływ na to, jak widzę różne rzeczy. - Mistrzu Yodo - zwrócił się oficjalnie do swego dobroczyńcy. - Czy będziesz mnie uczył? Nie przejmuję się specjalne tym, żeby zostać rycerzem czy czymś w tym rodzaju, ale miałem już okazję przekonać się, że jest wiele rzeczy, których chciałbym się od ciebie nauczyć. - O pewnych pułapkach i niebezpieczeństwach, kryjących się w tym sposobie życia, słyszałeś. I widziałeś niektóre z nich. Jak bardzo jesteś pewien, że tą właśnie drogą chcesz pójść? - Czułem Moc - stwierdził z prostotą Hobb, patrząc wprost na Luke’a i przypominając coś sobie. - Ha, bardziej, niż ci się wydaje - odpowiedział Yoda, kiwając głową. - Zawsze trzymałeś rękę na pulsie życia, Hobb. Ale - skupił na młodym człowieku całą uwagę - to także zrozumieć musisz. Tylko pod warunkiem, że zgodzisz się podjąć pełne szkolenie, będę cię uczył. Razem muszą rosnąć umysł i ciało. Trzeba zachować równowagę i wszelkie odstępstwo od niej to głupie ryzyko. - Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało ze szczególnym naciskiem i skierowane do Luke’a. Drażliwość Yody cokolwiek zbiła Luke’a z tropu, ale pojął aluzję i szybko powiedział: - Może moglibyśmy uczyć się razem, choć podejrzewam, że muszę nauczyć się wielu rzeczy, które Hobb już wie. To chyba trochę udobruchało wiekowego mistrza, choć zapewnienia Hobba, że podejmie się pełnego szkolenia, spotkały się tylko z jednym „Ha!” Zrzędząc na temat późnej pory, Yoda wstał i poszedł w stronę jaskini. Luke w zamyśleniu przyglądał się, jak obszarpana postać rozpływa się w ciemności, po czym odwrócił się do Hobba i mtugnął do niego, klepiąc go po plecach. - Gratulacje - powiedział. - Zdaje mi się, że to oznacza „tak”. Prawda, Ben? Odwrócił się, ale miejsce po przeciwnej stronie ogniska było puste. - Ben? Minęła minuta, nim dotarło do niego pełne znaczenie tego faktu, ale kiedy przypomniał sobie ostatnie słowa Kenobiego, nagle uświadomił sobie, że Ben naprawdę odszedł. Na dnie jego duszy pojawiła się niezgłębiona pustka - do granic możliwości wypełniająca się radosnymi wspomnieniami. Zapłakał w milczeniu, nie próbując ukrywać łez. Hobb był przy nim. - Tyle jest rzeczy, których nie rozumiem - powiedział cicho przyjaciel. - Ja też ich nie rozumiem - powiedział Luke, stojąc tam jeszcze przez chwilę - ale w końcu nie trzeba czegoś rozumieć, żeby wiedzieć, że to prawda. - Potem powrócił swobodny uśmiech i Luke wskazał Hobbowi miejsce przy ognisku. - Opowiedz mi o sobie - powiedział, sięgając za siebie po więcej suchego drewna. - Nie ma wiele do opowiadania - wycofał się skromnie Hobb, okazało się jednak, że to nieprawda, gdyż siedzieli we dwójkę prawie do białego rana, a magia ogniska wydobywała na jaw wspomnienia, które wydawały się im obu świeże i znajome zarazem. Gdzieś w czasie tej rozmowy Luke przyłapał się na tym, że raz za razem pociera przegubem prawej ręki o nogawkę spodni. Hobb zauważył to. - Wciąż nie daje ci spokoju? - zapytał. To „wciąż” trochę wstrząsnęło Luke’iem, ale wzruszył tylko ramionami. - Jest trochę podrażniona. To pewnie przez ten klimat. - Wyciągnął boniczną rękę do światła, żeby się jej przyjrzeć. - To jest coś, nie? Patrząc na nią, nie da się jej odróżnić od prawdziwej. - Poruszył na próbę palcami i lekko zmarszczył brwi. - Jakoś mi się wydaje, że nie działa już tak dobrze jak kiedyś. - Zademonstrował zakłócenia w ruchu palca serdecznego. - Czy odczuwa się ją inaczej? - spytał z zaciekawieniem Hobb. - Pewnie - odparł Luke - ale człowiek się przyzwyczaja. Poza tym nie narzekam. - Wstał i otrzepał się. - Idziesz spać? O ile wiem, nie zdarzyło się jeszcze, żeby Yoda przespał pierwszy brzask. Razem zgasili ognisko, rozgrzebali syczące węgle i poszli do jaskini. Cicho wślizgnęli się do środka, starając się nie zakłócić zbytnio snu mistrza, i rozłożyli na podłodze koce. Pod osłoną swojego Luke włączył latarkę i złamał pieczęć na swojej sztucznej ręce. Kiedy ją odsunął i skierował na nią światło latarki, zobaczył, czemu jego ręka jest zaczerwieniona i podrażniona. We wnętrzu obudowy rozrósł się pomarańczowy grzyb. - Błee - mruknął, ścierając go. Hobb przysunął się bliżej, żeby się przyjrzeć, i roześmiał się. - Dagobah chciałaby wszystko sobie przywłaszczyć. Uważaj, bo się zasymilujesz - ostrzegł z udawaną konsternacją. - Wielkie dzięki. - Luke żartem odepchnął go łokciem i ułożył się do snu. - Nie ma za co - odpowiedział uprzejmie Hobb. - Tak na poważnie, rano rzucę na to okiem, jeśli chcesz. Może znajdę ten wadliwy styk. - Byłbym ci wdzięczny. - Luke zgasił latarkę i poczuł, jak roztapia się w absolutnej czerni nocy Dagobah. Rozdział trzynasty Kiedy poranne słońce wpełzło do ich schronienia, Hobb i Luke obudzili się i odkryli, że Yoda już wstał. Zgodnie z tym, co powiedział, Hobb wyciągnął torbę z narzędziami z zawiniątka, które trzymał obok posłania, poszedł tam, gdzie było lepsze światło, kazał Luke’owi podwinąć rękaw i zabrał się do roboty. Jednak nie minęło wiele czasu, a pokręcił głową i odłożył narzędzia z powrotem do torby. - Przykro mi, Luke - powiedział. - Obawiam się, że nic nie da się z tym zrobić, o ile mogę stwierdzić. Nie mam odpowiednich narzędzi, żeby ją naprawić, i wolałbym nie majstrować, chyba że ci naprawdę strasznie zależy. - Nie zależy mi aż tak strasznie - odparł Luke, zapinając mankiet. - Dzięki, że sprawdziłeś. Zaczekał na Hobba i poszli poszukać Yody. Znaleźli go, jak przyglądał się czemuś, co rosło u korzeni jednego z pobliskich olbrzymich drzew. Kiedy mistrz zobaczył, jak się zbliżają, skinął na swoich uczniów, aby podeszli bliżej i przekonali się, co znalazł. Wyrwał ze sporej kępy jedną roślinę i teraz oglądał uważnie zwisające mu z rąk grube bulwy. - Świetnie - odezwał się ze szczerym entuzjazmem Hobb. - Teraz mamy żródło pożywienia blisko domu. - W czasie swego pobytu na Dagobah odkrył, że największą wadą ich prymitywnego stylu życia było to, że on i Yoda spędzali większość czasu szukając ustawicznie żywnoći. I choć wyprawy w poszukiwaniu jedzenia sprawiały mu przyjemność, wrażenie nowości dawno minęło i posiadanie w pobliżu bezpiecznej spiżarni byłoby warte poświęcenia jej wszelkiej niezbędnej troski i opieki. - Czy jeślibyśmy usunęli część pozostałej roślinności, dalibyśmy im więcej miejsca, żeby się rozrosły? - spytał Luke. Yoda rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. - Nie spieszyć się. Ostrożni być powinniśmy. - Pokazał kilka innych gatubków roślin, żyjących w tej samej okolicy. - I one także są częścią tego samego systemu. Jeśli mielibyśmy coś usuwać, musielibyśmy wziąć to pod uwagę. Kiedy wszystkie czynniki są w równowadze, natura jest silna i odradza się sama. - A my jesteśmy tu czynnikiem obcym - zrozumiał Luke. - Mimo to, czy jeżeli zrobimy to strożnie, to czy nie pomożemy rosnąć tym roslinom, których potrzebujemy? - Oczywiście. Mówię tylko, że nie nadszedł jeszcze czas, żeby zebrać plon z tego poletka. Możemy je odrobinę uprawiać, ale przede wszystkim musimy jeszcze troche poobserwować. - Po czym poprowadził ich za sobą, żeby zobaczyli inne zależności pomiędzy elementami tego mikroświata. Luke czuł się zaciekawiony, ponieważ to był punkt widzenia, do którego właściwie nigdy wcześniej nie przywiązywał wielkiej wagi. Chociaż spędził dzieciństwo, zajmując się uprawą rosłin, jego doswiadczenia dotyczyły prób nakłonienia surowej, suchej gleby, by wydała obcą sobie rosłinę. Potrafił docenić to, co słyszał: o potrzebie odnalezienia sposobu, żeby współpracować z naturą ziemi, zamiast działać przeciwko niej. Od czasu do czasu zadawał pytania, ale na ogół słuchał, chłonąc entuzjazm Hobba i Yody, którzy roztrząsali zawiłości biologicznego świata. Posuwali się powoli, wędrując bez określonego kierunku, czasem znajdując coś do jedzenia, co można było włożyć do koszyka, który nosił Luke. Kiedy tak wędrowali, Luke z zainteresowaniem zauważył wzajemne zrozumienie między tamtymi dwoma. Chociaż było oczywiste, kto jest mistrzem, a kto uczniem, Yoda był szczerze zaciekawiony poglądami i przemyśleniami Hobba na każdy temat. Luke nie mógł się powstrzymać od porównywania tego do tych pierwszych niezręcznych dni, które on sam spędził jako uczeń Yody. Chodż teraz zostawił je już za sobą, zastanawiał się, czy nadejdzie kiedyś taki czas, że Yoda przyjdzie do niego po radę. Właśnie wtedy, kiedy te myśli chodziły mu po głowie, pochwycił spojrzenie Yody. Mistrz Jedi nadstawił lekko uszu w wyrazie zaskoczenia. Powiedział jednak tylko: - Ha, ta pora roku dobiega już chyba końca. - Wskazał kolory wiszących mchów. - Zobacz, jak ci się wydaje? - powiedział, wciągając w ten sposób Luke’a z powrotem do ich kręgu. *** Około południa zrobili sobie przerwę, przejrzeli rozmaite bulwy i zielone części roślin w koszyku Luke’a i urządzili sobie lunch. Kilka kęsów wystarczyło, żeby przekonać zarówno Luke’a jak i Hobba, że jarzyny przydałoby się ugotować, więc Hobb zabrał się do rozpalania małego ogniska, podczas gdy Luke czyścił i obierał bulwy. Yoda przyglądał się temu z rozbawieniem. On wolał przegryźć lunch na surowo. - Pospiesz się z tym - zawołał Hobb. - Ognisko gotowe. Luke kroił białawe bulwy do niewielkiego garnka. - Prawie skończyłem… Au! - Co się stało? - Zaciąłem się - Luke siedział z kciukiem w ustach, spoglądając na swoją prawą rękę. Serdeczny palec drgnął parę razy, potem zaskoczył z powrotem. - Tylko nie próbuj krwawić do lunchu - zawołał Hobb. - Ani mi się śni - burknął Luke, kończąc kroić ostatnią bulwę. Napełnił kociołek wodą i podniósł go, żeby postawić go na trzaskającym wesoło ogniu Hobba. Miał właśnie ustawić go stabilnie na kamieniach, kiedy poczuł w dłoni odpowiednik bzyknięcia. Cała ręka szarpnęła się i garnek, bulwy, woda i cała reszta z sykiem wylądowały w ognisku. Ignorując zamieszanie i oburzony krzyk Hobba, Luke usiadł z rozzłoszczoną miną, która następnie złagodniała wolno, podczas gdy przyglądał się podskakującym chaotyczbie palcom. Siedział tak przez dłuższą chwilę, po czym odpiąl umieszczony w ręce zamek i zerwał mechanizm. Potrzymał go przez chwilę w ręce, zastanawiając się nad czymś, a potem odłożył go na mech obok siebie. Wprawdzie obchodził się z nim delikatnie, ale jego myśli wcale nie były pochłonięte tym, co się z nim działo. Nie patrzył; czuł. Odbierał umysłem nurt przepływającej przez niego Mocy - ani większy, ani mniejszy niż ten, jaki jest niezbędny, by podtrzymać życie każdej istoty ludzkiej. Potem skupił się na swojej ręce, wyczuwając w niej krążenie; krążenie krwi i jej życiodajnych składników odżywczych oraz cyrkulację elektryczności - pole elektryczne tak nikłe, a jednak, na nie poddający się pomiarom sposób, tak potężne. Wyczuwając rytm tego przepływu, pozwolił, by doświadczenie pochłonęlo go. A kiedy to zrobił, uświadomił sobie, że cyrkulacja została zakłócona, przerwana. Nie mogąc pojąć, dlaczego wcześniej nie było to dla niego oczywiste, rozpoznał uczucie naglącej potrzeby przywrócenia jej, po czym, prawie w ekstazie, to właśnie zrobił, usuwając przeszkody, blokujące nurt. Poczuł przypływ bezbrzeżnej ulgi, kiedy spowijająca jego ciało aura zaczęła znów krążyć swobodnie, nie zakłócana przez przeszkodę, która bezustannie prześladowała jego organizm od czasu, kiedy został po raz pierwszy ranny w rękę. Luke zamknął oczy, odchylił głowę do tyłu i oparł się o omszały korzeń. Czuł się niewiarygodnie wyczerpany i osłabiony, ale co ciekawe, czuł się też pokrzepiająco cały, kompletny. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, jak stojący przed nim Yoda kiwa wolno głową w geście aprobaty, a Hobb sięga niepewnym ruchem po nóż, który Luke trzymał w lewej ręce. - Zastanawiałem się, kiedy zdasz sobie sprawę ze swoich możliwości, tak - powiedział Yoda. Luke popatrzył na swoją rękę, na nagi kikut, od którego odciął tworzący bliznę fragment tkanki, blokujący regenerację. W tej chwili rana nie krwawiła za bardzo, ponieważ Luke był w stanie sprawować nad tym kontrolę, tak jak potrafił pokierować przepływem krążacej w nim Mocy; jednak jeszcze przed chwilą tak nie było i to mogło być przyczyną szeroko otwartych oczu i wciąż jeszcze pobladłej twarzy Hobba. Był też ból - zauważył to dopiero teraz, kiedy o nim pomyślał - jednak ból gubił się w ogarniającym go uczuciu niesamowitej radości. - Jego ręka odrośnie - czy o to chodzi? - Hobb i do tego podszedł bez większych emocji, w pośpiechu przygotowując bandaż. - Oczywiście - wyjaśnił spokojnie Yoda. - Każda komórka ludzkiego ciała posiada określony potencjał. Potrzebne jest tylko skoncentrowanie Mocy, by nadać regeneracji kierunek. - Jak długo to potrwa? - spytał Luke. - Tygodnie, nawet miesiące - Yoda wzruszył ramionami. - Spieszy ci się? - Nie - uśmiechnął się Luke - ani trochę. - Zaczęła ogarniać go przemożna senność. - To dobrze - odpowiedział mistrz Jedi. Zebrał na kupkę trochę mchu i rozłożył na niej kurtkę Hobba. - A teraz - polecił surowym głosem - idź spać. Luke nie spierał się z nim. Idąc wyciągnąć się na posłaniu, poczuł w ramieniu znajome mrowienie - znak, że Yoda przejął od niego zadanie koncentrowania Mocy. Natychmiast zapadł w sen, a po jego twarzy dalej błąkał się uśmiech. *** Minęło trochę czasu. Zmierzch przemienił splątane odkryte korzenie i wiszący mech w szare zasłony, z których dobiegało skrzypienie, jęki i turkocące odgłosy, którym wtórował dźwięk pobliskiego strumienia. Hobb przysiadł na sporej kępie sprężystej rośliny, którą nazywał „mchem do siedzenia” i próbował wykombinować coś ze swoimi zniszczonymi sznurowadłami, tak, żeby nie musiał zawiązywać kilku z nich od nowa przy każdym wkładaniu i zdejmowaniu butów. W końcu wypracował system, który, choć niezbyt zadowalający, musiał mu wystarczyć, bo w zapadającym zmroku ryzykował, że całkiem pogubi kawałki sznurówek. Hobb chrząknął i rozprostował nogi, mrużąc oczy spojrzał na wiszące mu nad głową gałęzie i pociągnąl podejrzliwie nosem, badając zapach wilgotnego powietrza i starając się stwierdzić, czy jest już wystarczająco przesycone wodą, żeby się rozpadało, czy jeszcze nie. Zastanowił się nad marnym schronieniem, oferowanym przez korzenie rosnącego obok wielkiego drzewa i nad niewiele tylko lepszym schronieniem, które znaleźliby w pewnej szczelinie skalnej, odległej o prawie pół mili. Powoli zaczerpnął powietrza i nakazał sobie przestać się tym martwić. O ile wiedział, Yoda nigdy jeszcze nie pomylił się co do pogody. Doszedł do wniosku, że najgorsze, co może się zdarzyć, to że wszyscy trzej zmokną. Albo, co bardziej prawdopodobne, przemokną do suchej nitki. Mimo to nie obawiał się deszczu aż tak bardzo, żeby przeszkodzić któremuś z pozostałych. Mistrz Jedi siedział bez ruchu w pobliżu miejsca, gdzie leżał Luke, wciąż pogrążony w tym niewiarygodnym śnie, w który zapadł wcześniej. żaden z nich nie poruszył się przez całe długie popołudnie i wieczór - mistrz Jedi pełnił swego rodzaju milczącą straż. Nie mając nic lepszego do roboty, Hobb przeprowadził własne małe ćwiczenie medytacyjne, pozwalając swemu wewnętrznemu ja podejść coraz bliżej i bliżej i jednocześnie utrzymując zmysły w pogotowiu, by mogły wychwycić wszelkie niespodzianki, które miały w zwyczaju wyłaniać się tutaj z mroków nocy. Mgła gęstniała, podobnie jak otaczające ich ciemności, a trzaski i świergoty stawały się coraz bardziej przytłumione. Odgłosy nocy układały się w prostsze i bardziej złożone rytmy, które nigdy nie ujawniały się do końca, wirujące i wijące się w wilgotnym powietrzu. Stopniowo zapadła absolutna ciemność. Rozległ się jakiś cichy dźwięk, wprowadzając Hobba w stan dociekliwej czujności. Nie dostrzegł świadomie niczego niezwykłego, ale jego uszy szukały w atramentowej ciemności jakiejś nieprawidłowości; potem uspokoił się nieco, kiedy po drugiej stronie polany Luke poruszył się po raz drugi. Hobb zauważył, że oddech jego towarzysza przeszedł z płytkiego i regularnego, typowego dla głębokiego snu, w jeszcze cichszy. Znów usłyszał odgłosy szurania: to Luke wiercił się niespokojnie, nie mogąc znaleźć sobie wygodnej pozycji. Hobb zaklął cicho. Pomyślał o niewielkim tobołku, w którym trzymał swoje rzeczy - dwa koce, nóż i rzecz najmniej potrzebną na tej planecie, torbę z narzędziami mikroelektronicznymi. Wszystko inne dawno zostało stracone, zgarnięte przez imperialne wojska na krótko po tym, jak dotarły na planetę. - Szkoda, że zostawiłem te lekarstwa w kapsule ratunkowej - mruknął, udając, że mówi do siebie. Jedyną reakcją ze strony Yody była ledwie sałyszalna zmiana pozycji, ale Hobb był pewien, że Jedi usłyszał jego słowa. Spróbował jeszcze raz. - Z Mocą czy bez, coś mi mówi, że czeka go długa noc. Yoda odchrząknął, co mogłoby oznaczać, że się z nim zgadza, ale prawdopodobnie wcale tego nie oznaczało. Przez chwilę zachował milczenie i Hobb postąpił tak samo; w końcu jednak Yoda zaczął mówić, wygłaszając w zamyśleniu monolog, pozornie bez związku z obecnością Hobba. Hobb jednak wiedział, że to tylko pozory i słuchał cierpliwie. - Całkiem naturalną rzeczą jest strach przed bólem - zabrzmiał w mroku jego głos. - Ten strach to instynkt przetrwania, który każe nam pospiesznie naprawiąc uszkodzenia ciała. - Odczekał chwilę, potem mówił dalej. - Jednak i przeszkodą ten strach może być także, przeszkodą, przez którą stajemy się ślepi na wszystko inne - naszą jedyną myślą jest pragnienie, by ów ból zelżał. - Ale moglibyśmy nad tym zapanować, prawda? - zapytał swego niewidocznego mentora Hobb. - Gdybyśmy wiedzieli jak? - Macie w sobie taką możliwość - zgodził się Yoda. - Ale trudno się tego nauczyć. - Ton jego głosu uległ nieznacznej zmianie. - Czy to nie trudne, Luke? Hobb drgnął, zaskoczony. Ponieważ nie słyszał już więcej żadnego ruchu, założył, że Luke miał dosyć szczęścia, by odpłynąć z powrotem w sen. - Tak. Trudne - nadpłynęła z ciemności ledwo słyszalna odpowiedź. - Ale nie niemożliwe? - Nie, dam sobie radę. - Luke oddychał teraz szybciej i z większym trudem. - Mogę o tym nie myśleć. - Hmm, tak. To pomaga, prawda? - Trochę - odparł Luke i dodał: - Kiedy mogę się skupić. - W jego głosie był zaledwie ślad buntu. Yoda chrząknął i zostawił go na minutę w spokoju. Hobb słuchał, jak Luke narzuca sobie spokój. - Luke - odezwał się znowu Yoda. - Tak? - Czujesz Moc? Żadnej odpowiedzi. - W tej chwili powiedz mi, co czujesz. Luke gwałtownie zaczerpnął powietrza, wypuścił je po dłuższej chwili i nie odezwał się. Jego złość była wręcz namacalna dla słuchającego w ciemności Hobba, podobnie jak subtelny upór Yody. Czuł zgrzyt, z jakim tworzyła się między nimi bariera. Umyślnie zadał najgłupsze pytanie, jakie przeszło mu do głowy. - Czy to boli? - Niech cię, Hobb! - wybuchnął Luke. - Czemu się nie zamkniesz? - Ugryzł się w język i dodał ciszej: - A, cholera. Przepraszam. Po prostu… Ale Hobb szczerzył zęby w uśmiechu. Z rozmysłem spowodował ten wybuch gniewu, którego Luke nie mógłby skierować na Yodę. Napięcie opadło. Przemknął się w mroku i usiadł bliżej przyjaciela. - W porządku, bracie - powiedział. - Z Hobbem możesz porozmawiać - nalegał Yoda. - Powiedz mu, co czujesz. - Co to ma znaczyć „co czuję”? - zapytał ochryple Luke. - Chodzi ci o Moc? Moc to właśnie to, czego w tej chwili nie czuję. - A co czujesz? - Cierpliwość Yody była równie nieskończona, co cierpliwość Luke’a - wyczerpana. - Boli! - przyznał się z krzykiem Luke. - Boli jak jedno wielkie, cuchnące, imperialne obrzydlistwo! - Wyrażaj się precyzyjnie. Precyzja nie była najlepszym słowem na określenie wypowiedzi, którą ich uraczył, opierając się na całym swoim doświadczeniu z armii i okraszając wszytko paroma starannie dobranymi wyrażeniami, które usłyszał kiedyś na Tatooine, ale których jeszcze nigdy nie uznał za stosowne wykorzystać. Yoda zaczekał, aż Luke przerwie dla nabrania oddechu, po czym zapytał: - Co cię boli? - Co mnie boli? - głos Luke’a był pełen niedowierzania. - Wszystko. Ja sam. Ta cholerna ręka mnie boli. Głowa mnie boli. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Usłyszeli odgłos szurania i głos Luke’a zasyczał wyzywająco z trochę większej wysokości w mroku. - Mięśnie. Kości. Końcówki nerwów wrzeszczą na mnie z bólu. - Ach, tak. - Zgrzytliwy głos Jedi wyrażał aprobatę. - Teraz wyrażasz się precyzyjnie. Ha. A co takiego wreszczą? Hobb usłyszał ostry wdech, zagłuszony przez wznoszące się i opadające odgłosy nocy o kadencji, która dla jego wpatrujących się w noc oczu tworzyła niemal widoczny wzór. - Przypommina to głód - zaczął nieśmiało, z zastanowieniem Luke - ale jest silniejsze… o wiele silniejsze. - Czy coś jeszcze? Co jeszcze w tym jest, oprócz głodu? Tym razem nastąpiła dłuższa przerwa, tak długa, że Hobb zaczął się wiercić. - Jest jeszcze… przepływ; jest zaspokojenie głodu. Nadchodzi pożywienie, Moc przepływa, komórki rosną i dzielą się. - Hmmm. Czy to wystarczy? - Nie, nie wystarczy. Krzyczą o więcej. - Hmmm. Znalazłeś źródło wrzasków, powiedziałbym, tak. Co możesz z tym zrobić? - Myślę - odpowiedział markotnie Luke - że mógłbym przestać z tym walczyć i pomóc… odciągnąć z innych części ciała to, co potrzebne… Urwał, nie dokończywszy myśli, zaabsorbowany unoszącą się wokoło mgłą. Kiedy odezwał się znowu, mówił zniżonym lecz opanowanym głosem. - Co za błąd. Ale sądziłem, że powinienem zrobić to sam. Nie chciałem, żebyś znowu musiał wyciągać mnie z opresji. - I sam mógłbyś to zrobić - odpowiedział Yoda. - Znalazłbyś na to sposób, tak jak odkryłeś sposób na zapoczątkowanie regeneracji. - Kamienie zazgrzytały, kiedy się poruszył. - Ale nie było takiej potrzeby. Siłe znalazłeś w sobie. Długo szukałeś i nie było to łatwe, lecz udało ci się ją określić i wypuścić ją z zamknięcia. Ale to dopiero część twojej siły. Jej korzenie tkwią w innej sile, na której polegałeś tak długo. Nie odcinaj się od niej. - Wy jesteście moją siłą - szepnął Luke. - Ty, Hobb i każdy, kto mi kiedyś pomógł, kto pokazał mi drogę… kto mnie kochał. - Jesteśmy jej częścią, tak jak ty jesteś częścią naszej siły. - Hobb wyobraził sobie , jak mistrz Jedi wolno kiwa głową w ciemnościach. - Hmmm - ciągnął łagodnie. - Teraz zostawię cię w spokoju. Teraz możesz zrobić to, co musisz. - Hobb usłyszał, jak wstaje i odchodzi na drugą stronę polany. Potem dobiegł go trzask łamanych korzonków i zgrzytanie kamienia o kamień. Słaby blask rozproszył nieco ciemności. Wzrok Hobba padł na Luke’a, który siedział skulony o kilka kroków od niego, nieświadomy tego, co go otacza. Przez chwilę stał, obserwując go, po czym pochylił się i dotknął ramienia przyjaciela. Potem wyprostował się, minął go i poszedł po kociołek, żeby nalać do niego wody. - Herbaty? - zapytał, stawiając garnek na ogniu. Yoda kiwnął głową. - Nauczyłeś się czegoś, co? - spytał po chwili. - Tak - odpowiedział Hobb, nie wdając się jednak w szczegóły. Siedzieli w milczeniu i przyglądali się, jak płomienie liżą skraj kociołka, póki nie usłyszeli, że woda zaczyna się gotować. - Nie jest to łatwe - powiedział cicho, z zadumą Hobb. Yoda zaczął szperać w stojącym obok niego koszyku. Odchrząknął i rozstawił obok na ziemi trzy gliniane kubki. - To nigdy nie jest łatwe. Hobb skinął głową, po czym podniósł wzrok, usłyszawszy koło siebie kroki Luke’a. Przesunął się, żeby zrobić przy ognisku więcej miejsca, a Yoda napełnił kubki. Rozdział czternasty Kilka tygodni później Luke przedarł się na polanę i mrużąc oczy spróbował przez zwieszające się liście dosięgnąć wzrokiem sunących szybko po niebie szarych chmur. Domyślił się, że Hobb wkrótce tu będzie, o ile już go tu nie ma. Nie widząc nikogo, Luke postawił koszyk koło małego pagórka i wyciągnął się obok. Koszyk był prawie pełen i Luke był zadowolony ze swojej porannej wyprawy - było to zajęcie, które praktycznie przejął od Hobba, dając przyjacielowi znacznie więcej czasu na zarządzone przez Yodę rygorystyczne ćwiczenia, składające się na szkolenie Jedi. „Nie, ucz się dalej” - powiedział wtedy, szczerząc zęby w uśmiechu, kiedy Hobb uprzejmie zaprotestował. - „I tak będziesz miał dość pracy. Ta robota lepiej pasuje do mojego tempa. Jestem na wakacjach, pamiętasz?” I faktycznie były to wakacje. Czasem zgłębiał pod okiem Yody nauki dawnych mistrzów Jedi, ale na ogół zadowalał się uspokajającą rutyną zwykłego dnia, codziennej egzystencji, pozwalając myślom błąkać się do woli, podczas gdy on wykonywał masę mało znaczących prac, które zawsze czekały, aż ktoś się nimi zajmie. Nagle Luke przekręcił się na brzuch i oparł się na łokciach. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu zadowolenia, obejmując lewą ręką nadgarstek prawej, gładząc szorstkim kciukiem miękką i białą skórę we wnętrzu dłoni. Powiódł palcem wzdłuż linni życia i zatrzymał się tuż przed miejscem, w którym powinny się znajdować palce. Nagłe zakończenie wprawiało w zakłopotanie nawet jego. Wystarczyło, że spojrzał, a jak zwykle, wydało mu się niemożliwe, by z tego niekompletnego kawałka ciała wyrosło coś tak niesamowicie skomplikowanego jak palce, ale przecież to samo myślał wcześniej na temat kciuka. Luke znów się uśmiechnął i przeturlał się na plecy w niskiej roślinności, żeby obejrzeć sobie rękę w lepszym świetle. Poruszył na próbę kciukiem i przypomniał sobie, jak pojawił się jako niemożliwa do rozpoznania narośl i rósł stopniowo, aż wreszcie teraz brakowało mu już tylko ostatniego członu. Dziwna rzecz: teraz, kiedy już osiągnął ten etap, wydawało się, że zwsze tam był, tak jak w tej chwili. Trudno było nawet przypomnieć sobie tamten udręczony kikut sprzed tygodni. Buch! Ociekające potem ciało runęło na ziemię obok niego i legło bez ruchu na splątanych pnączach. Luke trącił je na próbę nogą i został wynagrodzony przeciągłym jękiem. Luke popchnął je jeszcze raz. - Hobb - powiedział. - Już nigdy w życiu nie ruszę się z miejsca - nadeszła stłumiona odpowiedź. - Zostanę tu, aż pnącza pokryją mnie i przepuszczą przeze mnie korzenie na wylot. - A ja myślałem - powiedział od niechcenia Luke - że może jesteś głodny. Chyba się myliłem. No, to cześć. - Wyciągnął rękę po koszyk, ale Hobb w mgnieniu oka złapał go pierwszy, odsłaniając zęby w paskudnym uśmiechu. - Nie tak szybko - ostrzegł. - Ej, no co - zaśmiał się Luke. - Zdawało mi się, że postanowiłeś zostać kupą kompostu. Zmieniłeś zdanie? - Mógłbym pewnie zjeść wszystko, co jest w tym koszyku - powiedział Hobb. Chwycił jedną z grubych pomarańczowych bulw i zaczął żuć. - Nigdy nie byłem szczególnie wysportowany - poskarżył się z pelnymi ustami - ale z pewnością wciąż odkrywam coś nowego. Dziś przebiegłem całą drogę od sadzawki aż tutaj. A myślałem, że nigdy mi się to nie uda. - Zdziwisz się, ile ci się jeszcze uda - powiedział poważnie Luke. - Yoda wyciśnie z ciebie wszystko - i dużo więcej. A wtedy odkryjesz część siebie, o której istnieniu nigdy nie wiedziałeś - przynajmniej tak było ze mną. - Przeniósł uwagę na to, co jadł Hobb. - Najlepsze rzeczy są na dole. - Przechylił koszyk w swoją stronę i pogrzebał w nim trochę, szukając złocistych, przypominających orzechy nasion, których znalezienie sprawiło mu tego ranka taką przyjemność. - Masz. Hobb otworzył szeroko oczy, kiedy Luke wyciągnął do niego pełną garść. - Ty je wszystkie znalazłeś? Luke potwierdził skinieniem głowy. Hobb zerwał liść wielkości chustki do nosa i rozłożył go przed sobą na ziemi. - Jest ich więcej. - I jeszcze zostawiłeś jakieś nasiona? Naprawdę sporo się nauczyłeś. Pochwała sprawiła Luke’owi przyjemność. Wysypał ziarna na liść i zaczął cofać rękę, kiedy Hobb sięgnął, żeby jej dotknąć. - Zaczekaj - powiedział, obracając w swoich szorstkich, kanciastych dłoniach rosnącą na nowo rękę Luke’a. Na chwilę jego twarz przybrała wyraz skupienia, potem puścił go i usiadł, uśmiechając się nieznacznie i wsuwając sobie do ust kilka ziaren. - Czy ty się nie robisz niecierpliwy? - spytał. Luke pokręcił głową. Jeśli już, wyglądało na to, że ostatnio nie był dostatecznie niecierpliwy. Ludzki mechanizm regeneracji, choć ukryty, był kompletny pod każdym względem - z wyjątkiem jednego. Nie był to już proces spontaniczny; wymagał świadomego pokierowania odbudową, w przeciwnym razie komórki zatrzymywały się po prostu w powszechnym zamęcie. Kierownictwo to pochodziło od pola elektrycznego organizmu, które (z wyjątkiem mało poważnych przypadków, takich jak utrata czubka palca) nie mogło rozciągnąć się poza nienaruszony obszar. Trzeba było wzmocnić je z zewnątrz. Luke, oczywiście, uzupełnił je, korzystając z Mocy, posługując się techniką, która nie sprawiała mu już trudności. Wystarczyło przywołać pewne znajome wrażenie dobrego samopoczucia i skupić się na ręce i dłoni, aby utrzymać właściwe krążenie nurtu, to zaś było zadanie, wymagające zaledwie małego zakątka jego umysłu. Prawdę mówiąc, było niemal zbyt proste. Okazało się, że łatwo odwrócić od niego uwagę. Z początku bolesne ukłucie przypominało mu o nim za każdym razem, kiedy pozwolił myślom błądzić, ale teraz coraz częściej dostrzegał, że rzecz wymknęła mu się niezauważenie. Usiadł i przejrzał w myślach listę zebranych podpowiedzi, które miały mu przypominać o podtrzymywaniu przepływu Mocy: za każdym razem, kiedy usłyszał w lesie nawoływanie preeble, za każdym razem, kiedy wdepnął w błoto, za każdym razem, kiedy Hobb opowiedział kawał… Roześmiał się. Przypuszczalnie wystarczyłoby to ostatnie. Hobb usłyszał go i zerknął na niego z miejsca, gdzie leniuchował wśród splątanych pnączy. - Strasznie dobrze tutaj być - powiedział szczerze, zdejmując zdarte buty i drapiąc się w palce u nóg. - Aha - zgodził się Luke, wodząc leniwie wzrokiem po otoczeniu. - Czy czułeś się kiedyś, jakbyś utknął w czy,ś w rodzaju pętli w czasie? Tak właśnie się teraz czuję. Trudno uwierzyć, że było kiedyś jakieś inne życie. - Zniżył głos. - Czasem nawet nie chcę wracać… Nagle zmienił się jego wyraz twarzy. Wytężył zmysły, nasłuchując obcego dźwięku, mechanicznego szumu. Hobb wstał, usiłując dojrzeć, co dzieje się za drzewami i zidentyfikować dźwięk. Odległy jęk urósł do grzmiącego ryku i kosmiczny frachtowiec przemknął nad polaną, zahaczając o wierzchołki drzew. - To Sokół! - krzyknął Luke, zrywając się na nogi i waląc Hobba w plecy. - To Sokół! - A tak, racja - zgodził się Hobb, uchylając się i szczerząc się w uśmiechu na widok jego podniecenia. Razem przyglądali się, jak Sokół Milenium z wyciem zawrócił i pokazał się ponownie, zamykając szaloną pętlę. - Nie ma wątpliwości, kto prowadzi - skomentował Luke. Jego podekscytowanie przebijało się przez próbę ironii jak bąbelki powietrza, wyskakujące na powierzchnię wody. Zapadła względna cisza; to Sokół zatrzymał się w powietrzu i opadł zgrabnie na środek polany. Na długo przed tym, jak umilkły silniki, Luke biegł, przedzierał się w stronę otwierającego się wolno trapu. Biało ubrana postać zeskoczyła na ziemię i zaczęła iśc w jego kierunku. - Leia! - zawołał. Porwał ją w objęcia i zaczął obracać nią w kółko. Obramowana czarnymi warkoczami, rozpromieniona twarz byłej senator przybrała kpiący wyraz. - Puść mnie, Luke - wykrzyknęła. - Puśc mnie, ty wariacie… - Nie było potrzeby kończyć, bo w tej chwili runęli pomiędzy miękką roślinność. - Co ty tu robisz? - Luke nie mógł oderwać od niej oczu. - Byliśmy tu już wcześniej - powiedziała łagodnie, zaglądając mu głeboko w oczy, żeby upewnić się, że rzeczywiście nic mu nie jest. Potem zmieniła ton głosu. - Co za przyjęcie - roześmiała się, poprawiając fryzurę i otrzepując tunikę z ziemi, księżniczka w każdym calu. - Och, prawda - Luke poderwał się z ziemi i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać. - Hej, mały, świetnie wyglądasz. - Han Solo podszedł do nich, jedną ręką poklepał Luke’a po ramieniu, a drugą objął Leię w talii. Luke odwrócił się, rozradowany. Wszyscy tu byli. Uścisnął dłoń Lando, ledwo uszedł z życiem, kiedy uściskał go Chewbacca, i usłyszał, jak Threepio trajkocze do niego: - Panie Luke, panie Luke, tak dobrze widzieć, że jest pan znów na chodzie! Zamarł jednak bez ruchu, usłyszawszy modulowane elektroniczne pobrzękiwanie. - Artoo? - wyszeptał, po czym zawołał jeszcze raz: - Artoo! - W jednej chwili przepchnął się koło Chewie’ego, gapiąc się z niedowierzaniem na beczułkowatego robota, który turlał się wesoło, choć niezbyt gładko, przez polankę. - Jak go znaleźliście? - spytał pozostałych. - Przecież… Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaraz zaczęły napływać wyjaśnienia. - No, wybraliśmy się po zapasy… - zaczął Han. - …dla nowej bazy na Drom’s Rest… - wytłumaczyła Leia. - …kiedy przypadkiem wpadłem na starego kumpla po fachu - ciągnął znacząco Han. Tym razem to Chewbacca przerwał mu krótkim gardłowym zdaniem. - Aha, to było niedomówienie - podkreśliła cierpko Leia. Han naskoczył na nich oboje. - Hej, może byście tak pozwolili mi powiedzieć, co? Leia z drwiącym uśmiechem złożyła przed nim formalny ukłon. Han udał, że tego nie zauważył i mówił dalej: - Nasz wywiad przechwycił sygnały, że Dwunastą Flotę spotkała jakaś katastrofa, ale mogliśmy najwyżej starać się rozszyfrować plotki, nic więcej. Jak ten mój przyjaciel zaczął gadać o potykaniu się o stosy śmiecia po jakiejś wielkiej bitwie, wyglądało to na pierwszą naszą realną szansę, żeby zdobyć jakieś informacje z pierwszej ręki. - Oczywiście, kiedy doszły nas pogłoski o zniszczeniu Vadera, wszyscy w bazie wiedzieli, że musiał pan mieć z tym coś wspólnego. - Wtrącił z dumą See-Threepio. Jego fotoreceptory zabłysły, a całe ciało aż zadygotało z entuzjazmu. Bystre oczy Leii pochwyciły grymas, który na moment pojawił się na twarzy Luke’a, skierowała więc rozmowę na inne tory. - Powiedz mu resztę, Han. - Skłoniliśmy mojego kupmla, żeby nam pokazał, co takiego nazbierał. Statek był po prostu zawalony rupieciami… Tym razem przerwało mu oburzone brzęczenie Artoo. - Wybacz, Artoo. - Han w nietypowy dla siebie sposób powściągnął złość i spróbował dokończyć opowieść. - Chewie znalazł Artoo pod stosem złomu. Jake ostro się targował o tego robota, ale w końcu go dorwaliśmy i naprawiliśmy. - Bardzo się przejeliśmy, kiedy nas poinformował, że ty także byłeś na pokładzie zniszczonego statku - powiedział Lando. Zrobiliśmy parę rund, ale nie mogliśmy trafić na żaden twój ślad. - To Artoo zasugerował, żebyśmy poszukali pana na Dagobah - powiedział Threepio. Potem nastąpiła kaskada elektronicznego trajkotu, który tak obrazowo przedstawił brak sympatii robota dla podmokłej planety, że znów nikt nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Wszyscy kręcili się po polanie, wciąż jeszcze się śmiejąc, kiedy Hobb zapytał: - Czy moglibyście trochę zostać? Mam nadzieję, że tym razem nigdzie się nie spieszycie. - Oczywiście, że możemy, Hobb - odpowiedzdiała Leia. - Lecimy na Dinat IV, ale nie spodziewają się nas wcześniej niż za kilka dni. - Dinat IV? W Sektorze Ley? - spytał Luke. - Co się tam dzieje? Twarz Leii rozpromieniła się z dumy. - Zwołujemy konferencję. Siedem światów w tym systemie dało nam znać, że ich cele pokrywają się z naszymi. Zdecydowały się już przyłączyć do Sojuszu, a celem tej konferencji jest ustalenie, czy mogą otwarcie ogłosić oderwanie się od Imperium. Luke gwizdnął. „Zaczyna się” - pomyślał. - Czy są gotowi? - zapytał Leię. - Czy mamy dość sił? Imperium zechce surowo ukarać te planety. Skąd możesz mieć pewność? Leia wyglądała na zaskoczoną, może nawet trochę zirytowaną. - Luke, czy wyobrażasz sobie lepszy moment? Imperator od lat nie był tak słaby jak teraz. I jesteśmy gotowi. - Już nie mówimy o armiach; mówimy o całych światach i ich mieszkańcach. - Luke pokręcił głową. - Luke, co się z tobą stało? Cywile byli w to zamieszani już wcześniej - powiedziała z sarkazmem Leia. Luke skinął głową. Leia aż nazbyt wyraźnie przypomniała mu, że cała jej planeta została unicestwiona. - Może za długo trzymałem się od tego z daleka. - Rozchmurzył się. - Długo pracowałaś, żeby to osiągnąć - przyznał. - Leia uważa, że to właściwy moment - powiedział Han. W jego głosie pojawił się ślad dumy, kiedy mówił Luke’owi: - To ona jest odpowiedzialna za przygotowanie tego wszystkiego. Jest całkiem niezła dyplomatką - kiedy ma na to ochotę. Leia odmówiła przyjęcia wyrazów uznania. - Tak na poważnie, myślę, że i tak byli gotowi do podjęcia tej decyzji. My tylko zachęciliśmy ich, pokazując, że nie są sami. *** Ruszyli nierówną ścieżką z powrotem w stronę obozu, pogrążeni w poważnej dyskusji. Artoo i See-Threepio zamykali pochód, narzekając na niewygodną trasę. Okazując podniecenie, które zaskoczyło Luke’a, Yoda powitał ich w obozowisku. - Uczta - wykrzyknął. - Tak powinno być. Ucztę urządzimy. - Zaczął krzątać się po okolicy, wydając rozkazy wszystkim, których mógł zwerbować do pomocy, sam zaś zabrał się za przygotowywanie pyszności, które były jego specjalnością. Han i Hobb zgłosili się szybko na ochotnika do zbierania drzewa, a Lando i Leia rzucili się w wir przygotowań, spełniając polecenia Yody wśród mnóstwa śmiechu i wygłupów. Chewbacca zaskoczył wszystkich, dochodząc natychmiast do porozumienia z Yodą i pełniąc rolę zastępcy szefa kuchni. Luke rozpalił ognisko, po czym zostawił je pod opieką Artoo-Detoo, który pilnował, żeby paliło się równomiernie (wysłuchując przy tym niejednej dobrej rady Threepio). Luke uśmiechnął się w myśli na tę okazywaną przez Jedi na zewnątrz wrzawę, bo zdawał sobie sprawę ze stojącego za nią spokojnego zadowolenia. Kiedy wreszcie przygotowania dobiegły końca, Luke i Yoda podawali jedno za drugim dania, złożone z parujących warzyw i korzonków. Kiedy już wszyscy się najedli, a Luke krążył właśnie z dzbankiem ziołowej herbaty, zauważył, że nie ma z nimi mistrza Jedi. Zaczął rozglądać się na wszystkie strony, usiłując przebić wzrokiem pogłębiający się półmrok. Zobaczył Yodę w tym samym momencie co wszyscy, bo nagle Jedi wkroczył z powrotem do ich kręgu. Jego postawa była prawie królewska, a światło ogniska odbijało się od łańcucha i medalionu, które miał na szyi. Przemówił do nich wszystkich. - Zawsze mile tu jesteście widziani i możecie liczyć na wszelką gościnność, jaką możemy wam okazać, ale dziś wieczór jesteście szczególnie mile widziani. Zostało podjęte pewne zobowiązanie, z samej swojej natury bardzo osobiste, jednak wielkiej wagi - i dlatego wszyscy powinniście w nim uczestniczyć. Czekałem na ten wieczór, kiedy będziecie tu wszyscy, tak, czekałem. Przeszedł kilka kroków wzdłuż kamiennej ściany, otaczającej miejsce, w którym usiedli, do Luke’a, który siedział nieco na uboczu. Zdjął z szyi łańcuch i trącił go palcem, aż odblask ogniska zatańczył na jego brązowych ogniwach. - Luke - powiedział w końcu - ponieważ postanowiłeś spędzić życie jako rycerz Jedi, przyjmij proszę ten symbol naszego starożytnego zakonu. To tylko symbol - być może nawet przypomnienie, że przywiązywaliśmy niegdyś zbyt wielką wagę do symboli, że zapomnieliśmy, żeby dostrzegać ich znaczenie. - Wyciągnął do góry ręce i założył młodemu człowiekowi łańcuch na szyję. - Moc z tobą, Luke’u Skywalkerze - powiedział. - Obyś zawsze był jej częścią i wykorzystywał jej siłe dla dobra wszystkich, zgodnie ze swoim osądem i swoją mądrością. - Jako Jedi nie będziesz poznawany po stroju, ale po skutkach swoich czynów. Mimo to, jest jeszcze jeden znak, po którym będziesz rozpoznawany. - Skinął na Hobba, który sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej miecz świetlny Luke’a. Yoda przyjął go uroczystym gestem i ponownie zwrócił się do Luke’a. - Do ciebie on należy - powiedział. - Nosiłeś go jako uczeń, a teraz będziesz dumnie nosił go jako Jedi. I to także jest symbol, świadczący o tym, że wywiążesz się ze swoich zobowiązań, że jeśli będzie trzeba, oddasz za nie życie. - Uroczystym ruchem wręczył miecz Luke’owi. Zamiast przypiąć go do pasa, Luke przyglądał mu się przez chwilę, po czym odłożył go na bok. Oczy Yody rozszerzyły się z zaskoczenia i wszyscy jednocześnie zaczerpnęli powietrza, zastanawiając się, czy oznacza to, że Luke odmawia pasowania. Sam Yoda wydawał się nie być pewien, co powinien powiedzieć. - Nie uda nam się wygrać bez walki Luke - odezwała się szybko Leia. - Imperator jest wciąż bardzo potężny. - Zdaję obie z tego sprawę - odpowiedział swobodnie. Jego cicha pewność siebie trochę zbiła z tropu mistrza Jedi. - Nie mam zamiaru udawać, że mogłoby być inaczej - ciągnął Luke - ale jeszcze nie teraz. Kiedy przyjdzie czas, wezmę go raz jeszcze, ale nie tej nocy, nie tutaj - potrząsnął łową - nie teraz. - Ani razu nie oderwał wzroku od twarzy nauczyciela, ale w kącikach ust błakał mu się cień uśmiechu. Uszy Yody zaczęły wracać do swojej poprzedniej pozycji, jego mina złagodniała, a skądś z głebi jego ciała zaczął powoli wydobywać się chichot. - Dobrze powiedziane, mój młody przyjacielu, dobrze powiedziane. - Sięgnął po dłoń Luke’a i uścisnął ją, kończąc ceremonię. - Więc teraz zrównałeś się zemną, tak? - Jego twarz rozchmurzyła się i kpiąco zmrużył oczy. - Mamy o czym rozmawiać - ostrzegł. - Czy to wyzwanie? - uśmiechnął sie szeroko Luke. - W takim razie stawię ci czoło. Mistrz Jedi kustykając odszedł zająć miejsce przy ognisku. - Tak się stanie - zachichotał, jakby nie mogąc się doczekać - Tak właśnie się stanie. Luke dołączył do pozostałych pośród powszechnych gratulacji i przyjaznych okrzyków. - Żałuję tylko, że nie ma tu Obi-Wana - powiedziała cicho Leia. - Zadowolony jest Obi-Wan, że praca może teraz postępować naprzód - odpowiedział swobodnie Yoda. - Więcej już nie jest tu potrzebny. - Mimo to… - powiedziała Leia, ale Luke uciszył ją, potrząsając głową. Wiedział, że w pewnym sensie Ben zawsze będzie z nimi i że to wystarczy. To Han zadał pytanie, które wszyscy mieli na myśli: - Jakie masz plany, Luke? Młody Jedi zamknął oczy, myśłać o czasie, którego potrzebował: aby uleczyć rany, rzecz jasna, ale co ważniejsze, aby określić swój stosunek do świata wojny, w której znów miał wziąc udział, o czasie potrzebnym, by zdefiniować ten rodzaj pokoju, który będzie jego celem. - Jak długo będziecie na Dinat IV? - spytał w końcu. Leia zastanowiła się. - Pół kwartału, może krócej. Czy w takim razie moglibyście przylecieć po mnie w drodze powrotnej? - zapytał. - Będę gotów. - Zatrzymał na chwilę wzrok na twarzy każdego z siedzących przy ognisku ludzi, pewien ich przyjaźni, wiedząc, że ta spokojna chwila to zaledwie przerywnik, a prawdziwa praca dopiero się zaczyna. KONIEC Autor : Margaret Hettinger - 1 z 1 - Tytuł : Decyzja Jedi