Agnieszka Sewer Pinokie Za oknami autobusu umykały zielone, upstrzone krowami wzgórza i pojedyńcze gospodarstwa. Przy polnej drodze, nie zmieniona od lat, kłaniała się krzywym dachem zabytkowa kapliczka, lecz kilka minut jazdy dalej zza wzgórza wyłoniło się coś, czego wcześniej nie było, okazała willa. Choć jeszcze dwa lata temu pasły się w tym miejscu stada owiec, bez wahania zaliczyłam białe ściany, nie wykończony basen i pusty ogródek do świata swojego dzieciństwa. Nowe domy, bogatsze wystawy, więcej sklepów - to wszystko nie miało znaczenia. Liczyło się tylko miejsce, zawsze to samo, niezmienne miejsce na ziemi, Borkowo. Rozłożona leniwie wśród wzgórz, zepchnięta na pobocze autostrady przemian, senna mazurska osada. Czułam, jak rośnie we mnie niechciane wzruszenie, i byłam zła. Nie powinnam się wzruszać, z tym miejscem, z mieszkającymi w nim ludźmi nie łączyło mnie nic prócz niechętnych wspomnień. Przyjeżdżałam tylko dla rodziców, brata i... oczywiście, przede wszystkim dla nich, moich pinokiów. A wiec wróciłam. Znowu znalazłam się na wytyczonej odrapanymi murami uliczce. Tutejsza, Choć bardziej obca niż jakikolwiek przybysz z zewnątrz. Pociecha dla starych matek, które z dumą porównają ze mną swe przedwcześnie zwiędłe, obarczone dziećmi i niewykształcone, lecz za to zamężne córki. Doszłam do skrzyżowania i zignorowawszy ledwie widoczne pasy przejścia dla pieszych, przecięłam je na skos. Dalej, rozglądając się ciekawie, pomaszerowałam ulicą Mickiewicza, jeśli można tak się wyrazić, główną "arterią" Borkowa. Jedynym lśniącym świeżą farbą budynkiem był Urząd Miasta i Gminy, pozostałe domy, poniemieckie piętrowe kamieniczki o spadzistych dachach, straszyły zaciekami i płatami odpadającego tynku. Chodniki i asfalt ziały dziurami, skąd dolatywał kręcący w nosie smród gnojówki. Mijając park zwolniłam. Na jednym z wyłysiałych trawników stały pomalowane na czarno przyczepy. Wyglądem przypominały dawne objazdowe strzelnice, lecz mimo popołudniowej pory były zamknięte. Od strony ulicy ustawiono kilka krzykliwie kolorowych tablic, nie potrafiłam jednak dostrzec głoszonej przez nie treści; wszystkie były poprzewracane. Gnana ciekawością opuściłam chodnik i zagłębiłam się w park. Z bliska przekonałam się, że tablice nie tylko zostały przewrócone, lecz czyjeś ręce, uzbrojone w zielony spray, postarały się, by pozostały nieczytelne. Mogłam jedynie dostrzec fragmenty wypisanych drobnym drukiem ofert: "hair balm na porost wł..., ...odmładz..., ...usuw...ie c... ży... we własnej ła..." i tym podobne. Była to dostateczna ilość informacji, żebym pojęła charakter prowadzonej przez właścicieli wozów działalności, jednak nadal coś mnie intrygowało. Krążyłam niezdecydowanie dookoła, póki na ramieniu nie wylądowała mi czyjaś dłoń. Obejrzałam się przestraszona niby przyłapany złodziej. Miałam przed sobą krępego mężczyznę w rozwleczonej, niegdyś białej koszulce z magicznym kapeluszem i królikiem na piersi oraz w obsuwających się z wydatnego brzucha, powypychanych krótkich spodenkach. Ciemne włosy, zaczesane do tyłu i związane w gruby kucyk rażąco kontrastowały z nieoczekiwanie białymi brwiami. Odniosłam niemiłe wrażenie, że pod brwi, tam gdzie powinny być oczy, jakiś dowcipniś wetknął mu dwie kulki lodu. - Czym mogę służyć? - zapytał tonem o nazwie: "Spieprzaj mała, nic tu po tobie". Bąknęłam coś wymijająco, łagodnie uwalniając ramie od ciężaru jego reki. Ten jednak natychmiast przeniósł chwyt na nadgarstek, wpijając we mnie spojrzenie, którego nie powstydziłaby się kobra. Przyglądał mi się jakiś czas, aż wreszcie jego twarz rozjaśnił przyjacielski uśmiech. Choć może należałoby powiedzieć; "Włożył na twarz maskę przedstawiającą uśmiech", tak nieoczekiwana była ta zmiana Wziął mnie pod łokieć i uprzejmie, acz zdecydowanie poprowadził w stronę jednego z wozów. - Pani dopiero przyjechała? No to ciekawość całkiem naturalna... zapraszam. - Pchnął mnie w stronę otwartych drzwi. Wspięłam się po trzech schodkach, zaglądając nieufnie do tonącego w mroku wnętrza. Światło dzienne ujawniło długie szeregi oblepiających ściany półek. Każdą z nich zastawiono gęsto słoikami, flakonikami i puzderkami. W nozdrza uderzył mnie skondensowany zapach ziół. Stanęłam niezdecydowanie w progu. Mężczyzna sięgnął ponad moim ramieniem, zapalił Światło i wepchnął mnie do środka. - Na tych półkach, droga pani, znajdzie się spełnienie każdego marzenia! Spojrzałam na niego ze zdumieniem. Zmienny jak kameleon, mój towarzysz przeistoczył się w głośnego, przesadnego w gestach aktora. Spektakl nosił tytuł: "Prezentacja". . - Pragnie pani mieć piękne, gęste włosy? - mówił, ,grzebiąc gorączkowo na jednej z półek. - Nic prostszego. Oto balsam, który sprawi, że w tydzień z każdego włosa na pani głowie zrobią się dwa. Gestem prestidigitatora podsunął mi pod nos uśmiechniętą szklaną głowę, po same brwi wypełnioną zielonkawo-mętną cieczą. - Chociaż nie! - Wyrwał mi ją niecierpliwie. - Pani marzeniem, nie obrażając, jest pewnie schudnąć? Mam coś, czego używają wszystkie modelki. - Mrugnął porozumiewawczo. Cóż, trafił mój słaby punkt... co nie znaczy, że zamierzałam kupić jego niezawodny pas odchudzający. Odchudzał w cztery dni. - A może to? - Uroczystym gestem podsunął mi pod nos zdobione kwiatami puzderko, odczekał, aż nazastanawiam się, co jest w środku, i dopiero wtedy, tonem pełnym dumy wyjaśnił: - Lubczyk! Działa na sto procent, jeszcze nigdy nie miałem reklamacji. Na pewno był dobrym sprzedawcą. Jego prezentacja miała w sobie hipnotyczny urok dobrego, diabelskiego kuszenia i w pierwszej chwili trudno było jej się oprzeć. Dlatego postanowiłam coś wyjaśnić: - Przepraszam, ale traci pan czas. Nie przyszłam tutaj na zakupy - powiedziałam zdecydowanie, kierując się do wyjścia. Byłam już w progu, gdy dobiegł mnie cichy, przenikliwie wibrujący dźwięk. Jak krzyk drżącego kryształu. Odwróciłam się zaintrygowana, szukając wzrokiem jego źródła. Moje spojrzenie prześliznęło się wzdłuż • przeładowanych półek, omiotło zawieszony pąkami ziół, szmacianymi kukłami i innymi, .bliżej nieokreślonymi przedmiotami sufit, lądując nieomylnie w jednym z najbardziej oddalonych kątów. Stał tam duży, szklany słój. Nie miałam wątpliwości, że dźwięk wydobywał się z niego. W środku, niczym zatopiona w przejrzystym bursztynie wciąż jeszcze żywa muszka, tkwiła porcelanowa tancerka. Schylając z troską swoją drobną główkę, oglądała rąbek delikatnej sukni. Serce zabiło mi z siłą pneumatycznego młota. Pinokia! Prawdziwa żywa magia! Zerknęłam na gospodarza spoglądającego w te samą stronę co i ja. Niewielu ludzi dostrzega żywą magie, może... Jakby czytając w moich myślach, odwrócił powoli głowę, spoglądając mi wyzywająco w twarz. No tak, wszystko jasne. Ponownie Zerknęłam na tancerkę i przeraziłam się. siedziała na szklanym dnie, skurczona, z twarzą ukrytą w dłoniach i przygarbionymi ramionami, a mimo to nadal pełna wdzięku. Nie ulegało wątpliwości, że płacze. Wiedziałam, że nie chodzi o sukienkę, ta była cała. Nie da się jednak tańczyć w przestrzeni, w której z trudem dałoby się zrobić w linii prostej cztery drobne kroki. Przełknęłam ślinę. - Właściwie, chętnie kupiłabym te porcelanową tancerkę.:. Pokiwał głową z udanym politowaniem: - Tak, to mój najlepszy towar, niestety, bardzo drogi... Nie sądzę, żeby było panią stać. - Ile? - upierałam się. , Wymienił cenę, istotnie, musiałabym wygrać w totka. Pokonana, nie mogąc patrzeć na nieszczęsną tancerkę, czym prędzej wyszłam. Schodząc z ostatniego stopnia, po raz drugi dzisiaj poczułam zaciskającą się na moim ramieniu dłoń. Obejrzałam się zirytowana. Stał, górując nade mną i natarczywie patrzył mi w oczy. - Gdyby miała pani coś na sprzedaż, zapraszam - powiedział. - Interesują mnie gobeliny, obrazy lub... rzeźby. Dobrze płacę. - Uśmiechnął się wesoło, uwolnił moje ramie i wyprostował się. - Tak dobrze, że nie trzeba już wygrywać w totka. Skinęłam głową: - Do widzenia. Idąc w stronę domu nie rozważałam jego propozycji. W moim pojęciu sprzedawanie pinokiów byłoby równie zbrodnicze jak handlowanie dziećmi. A handlowanie dziećmi, zwłaszcza swoimi, to dla mnie równie niepojęte jak zjadanie ich. Koniec uzasadnienia. W nocy miałam straszny sen. Śnił mi się wielki pożar, płomienie otaczały mnie, napierając rozdętym brzuchem żaru, dławiący dym gryzł w oczy nie pozwalając rozejrzeć się za drogą ucieczki, zewsząd dochodził przerażający, monotonny huk rozszalałego żywiołu. Zbudziłam się cała mokra, a mimo to drżąca i wściekle stęskniona za widokiem moich małych drewnianych skrzatów. Ponieważ był już wczesny ranek, nie próbowałam dalej spać. Chwyciłam torbę ze sprzętem "do dłubaniny", jak określałam swoje rzeźbiarskie hobby, przekąsiłam w biegu kawałek chleba i niecierpliwie pognałam w stronę lasu. Ilekroć wracałam tu po dłuższej przerwie, bałam się, że Uroczysko już mnie nie zaprosi. Co prawda, moja funkcja w tym miejscu nie była banalna, można powiedzieć nawet, że stanowiłam rodzaj ignorowanego przez swoje twory Boga, jednak w przeciwieństwie do Boga rzeczywistego nie byłam niezastąpiona. Być może, w ciągu tego roku znalazł się ktoś obdarzony darem magii i talentem artystycznym wystarczającym, by Uroczysko zapragnęło zmiany. A nie posądzałam go o tani sentymentalizm. Miotana obawami przebyłam dzielące mnie od lasu trzy kilometry i zagłębiłam się w jego złocisto-cieniste wnętrze. Nie wybierałam ścieżki, droga była nieistotna. Jeżeli mam dojść do celu, dojdę każdą trasą. Przypomniałam sobie, jak kiedyś, dobrych parę lat temu, postanowiłam pokazać Uroczysko przyjaciółce. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, może dlatego, że byłam jeszcze bardzo młoda i niedoświadczona, bo przecież na ogół wiedziałam, co wolno, a czego w żadnym wypadku nie. Uroczysko rządziło się własnymi prawami, które bez trudu dałoby się ująć w zwięzłym kodeksie. Wszystkie jego punkty znałam od zawsze, jakbym wiedze o nich wyssała z mlekiem matki. Dlaczego wiec próbowałam je wtedy złamać? Dlatego, że zawsze chciałam imponować. Marzenia o olśnieniu tej młodej siksy przyćmiły we mnie zdrowy rozsądek. Uroczysko szybko mi go przywróciło. Gdy po kilkugodzinnym błądzeniu głodne i zabeczane wylazłyśmy wreszcie na szosę, byłam najnieszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. Bo dopiero gdy je straciłam albo zdawało mi się, że straciłam, zrozumiałam, jakim skarbem, jak niepowtarzalnym było ono miejscem. Przez ciało przebiegł mi rozkoszny dreszcz, po chwili drugi. Wchodzenie w Uroczysko miało w sobie coś z seksu. Lubiłam to. Tęskniłam za tym. Przepełniona słodkim drżeniem Stanęłam wreszcie na polance, a przede mną roztoczył swe uroki dobrze mi znany leśny świat. Odetchnęłam głęboko i otarłam spocone czoło. Czułam się, jakbym dopiero teraz wróciła do domu. Uroczysko trwało przede mną niby cichy i piękny odlew w zieleni. Nawet sadzawka, pnie drzew i gałęzie krzewów, nawet powietrze - wszystko zdawało się być większą lub mniejszą jej kondensacją. W zasadzie nic się nie zmieniło. Trochę więcej było wszechobecnego puszystego mchu. Trochę potężniejsze niż pamiętałam okazały się niektóre drzewa, zwłaszcza te wynurzające się w niebo wprost z pokrytej gestią rzęsą sadzawki. Ich omszałe pnie emanowały mocą przysługującą raczej filarom stalowego mostu niż roślinom. Właściwie całe Uroczysko miało w sobie coś z charakterystycznej atmosfery "podmościa", chwilowego, lecz skutecznego schronienia przed wichrem i deszczem, w którym można Trochę się przespać, można coś zjeść, wypić, a nawet pokochać się. Dom dla bezdomnych, azyl dla życiowych rozbitków. Podeszłam do ciągnącego się jak ogrodzenie pasa paproci i rozgarnęłam je. Ujrzałam stojące wzdłuż krzyżujących się ścieżek metrowej wysokości szałasy. Zbudowano je z gałęzi, a następnie pracowicie pokryto trawą i liśćmi. Efekt, w zależności od wyobraźni budowniczego, bywał różny, lecz na ogół przyjemny dla oka. Po ścieżkach wędrowali niespiesznie mieszkańcy tej miniaturowej osady, niektórzy toporni i brzydcy jak wytwór ambitnego studenta Sztuk Pięknych, inni smukli i wygłaskani o proporcjonalnym ciele i pięknej twarzy, wszyscy drewniani. Moje wystrugane przez lata Pinokia. Stałam, chłonąc wzrokiem ich sylwetki, gesty, słuchając ich melodyjnych głosików i, jak zawsze w takiej chwili, bolejąc nad niemożnością kontaktu z nimi. Bo choćbym krzyczała i tupała, choćbym połapała wszystkie Pinokia i zdeptała wszystkie szałasy, nadal byłabym dla nich Osobą, Której Nie Ma. I nie pytajcie mnie dlaczego. Po prostu kodeks. Odwróciłam wzrok od osady, spoglądając na prawo, gdzie kątem oka zauważyłam jakiś ruch. Nic nie zobaczyłam, mimo to poszłam w tamtą stronę. Szłam wzdłuż pasa paproci, dłonią delikatnie wodząc po liściach. W końcu doszłam do miejsca, gdzie sznurek roślin zdecydowanie odbiegał w lewo, głębokim zakolem wyznaczając przytulną polankę. Postąpiłam dwa kroki naprzód i Stanęłam. siedział tu nieznajomy, dwudziestokilkuletni Mężczyzna. Jedną nogę miał wyprostowaną, drugą podciągnął wspierając na niej ramie. Cały składał się z kończyn i przestrzeni miedzy nimi, niby nowoczesna rzeźba. Nieco zbyt małą głowę porastały proste, chłopięce, długie jasne włosy. Z okolonej nimi bladej twarzy spoglądały na mnie ładnie wykrojone, lecz nieprzyjemnie wodniste oczy. Patrząc na jego skórę, oczy i włosy można było odnieść wrażenie, że ktoś włożył go do wody i zapomniał wyjąć; a kiedy sobie przypomniał, było już za późno - wszystkie barwy zostały spłukane. Właśnie ta wyblakłość, a zwłaszcza oczy, które aż się prosiły o przymiotnik "złe", sprawiły, że poczułam do nieznajomego natychmiastową antypatie. Tym bardziej że siedział w Uroczysku, miejscu, które przez minione lata zdążyłam uznać za swoje sanktuarium. Na mój widok końce przekreślającej dolną część twarzy kreski pobiegły w górę, imitując zdumiony półuśmiech. Mężczyzna wstał, był wysoki i szczupły, a mimo to nie był wątły. Wręcz przeciwnie, zmysł niezależny od wzroku kazał domyślać się w nim ukrytej siły, jak w pasku stalowej blachy. - Hej? - Bąknęłam niewyraźnie, zaskoczona. - Część. Lustrowaliśmy się chwile niechętnie, wreszcie wyciągnął do mnie dłoń: - Jestem Adam. Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze tutaj trafi - powiedział z cieniem uznania w glosie. - Zwykle w takich miejscach jestem sam. Jak gdyby profesora matematyki pochwalić za znajomość tabliczki mnożenia. - Ewelina. Obawiam się, że twoja obecność tutaj jest bardziej oczekiwana - odpowiedziałam zawile, zastanawiając się, z jakiego środowiska wyniósł nawyk "tykania się". Najpewniej jest studentem, ;zdecydowałam A głośno dodałam: -Ja bywam w Uroczysku już od lat. - Zdjęłam plecak, którego paski jakiegoś czasu zbyt dotkliwie wrzynały mi się w barki. - Często bawię się tu drewnem. - Rzeźbisz? - No, można tak powiedzieć, Choć z prawdziwym rzeźbieniem nie ma to pewnie nic wspólnego. Nie ten talent - wyjaśniłam skromnie. Im dłużej go obserwowałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie jest to człowiek, z którym potrafiłabym się zaprzyjaźnia. Tacy jak on trzymają się zwykle na czele stada, a świat postrzegają przez pryzmat własnej wyższości. Ale głos, musiałam przyznać, miał miły. Aksamitny. Zapanowało niezręczne milczenie, wreszcie Adam odchrząknął zakłopotany i wskazując na mój plecak spytał: - Sprzęt? - (Tak, stanowczo miał-w sobie pewien wdzięk.) - Będę mógł popatrzeć? Nigdy dotąd nie rzeźbiłam w czyimś towarzystwie i nie paliłam się do robienia, pod mętnym okiem obcego albinosa. Niemniej wychowano mnie w szacunku dla grzeczności i przyjmując obecność intruza za fakt dokonany, nie zaprotestowałam. Wręcz przeciwnie, wyraziwszy coś w rodzaju zgody, z miejsca zabrałam się do pracy. Od roku o niczym innym nie marzyłam. Niezgrabnie manipulując przy plecaku wysypałam na ziemie klocki lipy i zestaw dłut. Ledwie poczułam w nozdrzach znajomy zapach drewna, a w dłoni jego nie obrobiony, tętniący ukrytym życiem kształt, zapomniałam o swojej animozji. - Uwielbiam tutaj rzeźbić - westchnęłam. - To cudowne, kiedy coś, co wystrugasz, postawione na ziemi nagle ożywa i zaczyna chodzić. Najpierw ogląda swoje ciało, rusza rekami, nogami, później zerka ciekawie dookoła, skubie listki i jest takie zdumione, takie zachwycone, jakby... - szukałam właściwego słowa. - Jakby właśnie otrzymało w darze życie - dokończył ciepło Adam. - Nie wiedziałem, że to wszystko twoje, przepraszam. - Właśnie, życie - przytaknęłam, nieoczekiwanie zmieszana. Tego dnia nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Ot, krótka wymiana informacji na swój temat. Rzeczywiście był studentem, kończył historie. Pod Borkowem od niedawna prowadziła gospodarstwo jego ciotka, wpadł do niej na dwa tygodnie. Znał i dostrzegał żywą magie, ale nie miał zamiłowań artystycznych. Lubił podróżować. Niezwykle zajmująco opowiadał o swoim półrocznym pobycie w Grecji: Jak się okazało, oboje uwielbialiśmy historie tego regionu, tyle że on był fachowcem. W mojej osobie znalazł wiec wdzięcznego słuchacza. Do domu wróciłam późnym popołudniem. Nie odprowadził mnie, rozstaliśmy się na skraju lasu. Długo jeszcze widziałam jego wędrującą przez pola smukłą sylwetkę, zastanawiając się, gdzie jest owo odludzie, na którym, jak twierdził, mieszka jego ciotka. A jeśli więcej go nie spotkam? Na myśl o tym, o dziwo, zrobiło mi się przykro. Następnego dnia znowu poszłam do Uroczyska. Zdenerwowało mnie moje rozczarowanie nieobecnością Adama. Nigdy przedtem, idąc tutaj, nie spodziewałam się towarzystwa, dzięki czemu nie czułam się samotnie. Teraz to się skończyło. Wiec jednak coś mi odebrano. Właściwie dopiero tego dnia, gdy dłubałam niezdecydowanie w drewnie i żadna z moich rzeźb nie ożyła; dopiero wtedy pojęłam doniosłość całego zajścia. Ktoś oprócz mnie mógł teraz podglądać moje skrzaty, siedzieć na mchu opierając się o pochyły pień ulubionej brzózki lub dumać ze wzrokiem wbitym w prześwitujące górą niebo. Dlaczego? Nawet nie był artystą. "Ale dostrzega żywą magie" - zadźwięczało mi w głowie. A zaraz później zerwałam się na równe nogi. Czy to oznacza, że każdy, kto spostrzega magie, może wejść do Uroczyska? Jeśli tak, to ten handlarz... Na samą myśl o tym zamarło mi serce. Nie mogłam już dłużej pracować, zebrałam swoje rzeczy i pobiegłam do domu. Specjalnie nadłożyłam drogi, żeby zajrzeć do parku. Oba wozy stały tam nadal, lecz teraz kręciło się wokół nich paru ludzi. Choć drzwi jednego z wozów były zachęcająco otwarte, tylko ruda, drobna dziewczyna, chyba któraś z Derżanek, dreptała niepewnie koło schodków, jakby zamierzała coś kupić. Reszta obecnych, znane mi z widzenia ponure starsze panie o zaciętych ustach, kilku kopiących niezdecydowanie w opony młodzików i zawiany jak zwykle stary Kolczycki, wyglądała raczej na niechętnych gapiów. Czuło się, że wystarczy odpowiednio charyzmatyczny przywódca, aby całe towarzystwo z ochotą przeistoczyło się we wrogą demonstracje. Może z wyjątkiem kupującej coś wreszcie Derżanki. Na klatce schodowej, tarasując przejście, czekała na mnie przykra niespodzianka - Gruby. Przez dwa lata pobytu w poprawczaku chyba Trochę schudł, ale nie dodało mu to urody. Brzuch nadal niesfornie wyłaził mu ze spodni, a na nalanej twarzy królował dawny głupkowaty uśmiech. Z rozkoszą zdarłabym go razem z twarzą, nie zaszkodziłoby to urodzie Grubego, lecz nie próbowałam zbyt często; mój głupkowaty amant potrafił być brutalny. Podejrzewam nawet, że znęcanie się nade mną sprawiało mu tyle samo frajdy co obmacywanie mnie. Blokując sobą przejście, który to zabieg stosował, odkąd sięgam pamięcią, miał pewnie jednakową nadzieje na jedno, jak i na drugie. Westchnęłam ciężko, przeprawa z Grubym to nie to, co tygryski lubią najbardziej. I tak zresztą skończy się na macance, zawsze tak się kończyło. Kiedyś próbowałam awantur, skarg, ale wszystko na nic - nie znajdując innego wyjścia, zobojętniałam, nabierając do całej sprawy dystansu. Ale dwa lata to długo, człowiek może się odzwyczaić. - Zabieraj się stąd! Chce przejść - warknęłam, rozpoczynając konwersacje. - To przechodź, szkodzę ci? - Szkodzisz! - E tam... - Podrapał się po brzuchu, charknął i splunął. Uwielbiał robić wszystko, czym najbardziej się brzydzę Malujący się na mojej twarzy wyraz odrazy musiał sprawiać mu swego rodzaju masochistyczną przyjemność Zrobiłam krok, jakbym zamierzała zanurkować w prześwit, który pozostawił, a kiedy rzucił się, żeby go zablokować, skoczyłam w utworzoną lukę. Zbyt często stosowałam ten numer, nawet po tak długim czasie Gruby znał go na pamięć. Przygwoździł mnie do ściany jak obrazek, podczas gdy jego ręce ochoczo rozpoczęły taniec na moim ciele: Daremnie próbowałam je powstrzymać. - Przestań! - wrzasnęłam, odwracając twarz, nie mogłam już wytrzymać bijącego od niego smrodu przetrawionej cebuli. W odpowiedzi zachichotał, ugniatając mi piersi. - Jezu, nie nosi stanika! - zapiał. Wtedy nareszcie wyrwałam się.. Przeskakując co dwa schodki pognałam na górę, szczęśliwa, że już po wszystkim. Nie podejrzewałam, jaki robie błąd - zapomniałam, że nie jesteśmy już dziećmi. Od tamtego dnia starcia z Grubym stały się regularne, pogodziłam się z nimi, jak chory na raka godzi się z bólem, i natychmiast po fakcie nie zaprzątałam sobie sprawą głowy. Zajęta byłam wizytami w Uroczysku i Adamem. W ciągu następnych trzech dni spotkaliśmy się dwukrotnie i nieśmiało zaczynałam podejrzewać, że sprawcą naszych spotkań nie był przypadek. Nieśmiało, ponieważ nieoczekiwanie dla siebie samej odkryłam w Adamie obfite pokłady zalet, imponował mi oczytaniem i darem zajmującego opowiadania, lecz przede wszystkim ujmującym taktem, takim jaki kobiety lubią najbardziej: niewymuszonym i subtelnym. Nie mieściło mi się w głowie, że kiedyś (trzy dni wcześniej!) uznałam go za osobę antypatyczną. Krotko mówiąc, byłam na najlepszej drodze do zadurzenia się. A nie przepadam za tym stanem, jest on niepokojąco podobny do choroby psychicznej, równie jak ona nieprzyjemny i obfitujący w natręctwa myślowe. Było jednak coś, co zakłócało moją miłosną euforie - nieustanna obawa przed handlarzem. Kiedy tylko mogłam, chodziłam do parku sprawdzać czy wreszcie wyjechał. Któregoś dnia, bodajże piątego, licząc od mojego przyjazdu, wydało mi się, że widzę stojącego przy wozach Adama. Przyspieszyłam kroku, lecz właśnie wtedy napatoczyła się Jolka, moja dawna koleżanka z klasy. - Jej, Ewelina! - zapiszczała z drugiej strony ulicy, błyskawicznie przemieszczając się na moją. Za nią dostojnym krokiem podążył łysawy, dobrze odżywiony Mężczyzna z dziecinnym wózkiem przed sobą. Zmieniłaś fryzurę? - Omiotła spojrzeniem moje ostrzyżone na krótko włosy i nie powiedziała na ich temat nic więcej. Nie widziałam Jolki już od dwóch, może trzech lat. Spojrzawszy teraz na jej twarz doznałam wstrząsu. —Życie starło z niej dawną dziewczęcą naiwność, zastępując ją ukrytym sprytnie w kącikach ust zmęczeniem i Nie miałam przed sobą dwudziestojednoletniej dziewczyny, dawna Jolka nie istniała, jej miejsce zajęła bezceremonialna i pewna siebie pani domu. Kobieta dorosła, pracująca, odpowiedzialna. Choć równa mi wiekiem; w swoim pojęciu wystarczająco dojrzalsza, by w jej głosie zagościł ów charakterystyczny mentorski ton. Istota skupiona na pieluszkach, mężu i pieniądzach. Intelektualny trop. - Cześć, to twoje? - Zajrzałam w czeluść wózka, nadziewając się na patrzącego z wściekłością niemowlaka. Był brzydki jak półzdechła larwa. -Tak, to Bartuś, a to Jacek, mój mąż - wyjaśniła, z dumą akcentując słowo ;,mąż". Ciekawe, jak długo jeszcze utrzyma się w złudnym przeświadczeniu, że małżeństwo jest wszystkim, o co warto w życiu walczyć. Rok? Dwa? Dziesięć lat? Wiedziałam, co teraz nastąpi, i nie pomyliłam się: - A ty? Ciągle nic? Wzruszyła ramionami. - Nie pali mi się Najpierw skończę studia. - Tak jak ona na słowo "mąż", tak ja położyłam nacisk na "studia". Łudziłam się, że ma p tym względem kompleksy. Nie dostrzegła prowokacji: - Oj, Ewi, chłopcy nie będą czekać - upomniała mnie ze skrywa uciechą. - A Gośka ma już dwoje dzieci, wiesz? - dorzuciła tonem, jakim jeden przedszkolak chwali się przed drugim. Znowu wydało mi się, że widzę Adama. - Słuchaj Jolka, śpieszę się - powiedziałam szybko. - Wpadnij kiedy to pogadamy, co? Pospiesznie ruszyłam w głąb parku. - Pozdrów ode mnie brata! - dobiegł mnie jeszcze jej krzyk. Adama już nie znalazłam. Może w ogóle go tutaj nie było? Wracając do domu, czułam wrzącą w żyłach krew. Nieważne, jaki masz wykształcenie (na studia idzie się przecież, żeby złapała męża nieważne, czy masz zawód i czy jesteś w nim dobra, jedyne, co się licz; to mąż, dzieci i pieniądze. "Kobietą staniesz się, dopiero gdy urodzisz dziecko", zwykła mawiać moja konserwatywna babka. Oczywiście, miała na myśli syna. Rodzenie dzieci nie było równie naturalne jak oddychanie... I wymagające równie mało umiejętności. Następne dni spędzałam głównie w Uroczysku, z Adamem. Moje chorobliwe zauroczenie sprawiło, że jego obecność w Uroczysku straciła cechy bezczeszczenia sanktuarium i stała się wielce pożądana. Z entuzjazmem pokazywałam mu pinokia, po raz pierwszy w życiu opowiadając komuś nieskomplikowaną historie małej osady i jej drewnianych mieszkańców. Wspólnie próbowaliśmy rozszyfrować tutejsze liczne tajemnice, jak nieustannie rzeźbione skrzaty czy podstawową - zagadkę ich ożywania. Kiedyś siedzieliśmy razem, ja rzeźbiłam, Adam żuł źdźbło trawy i w zadumie śledził prace moich rąk. - Cholera, nic z tego, nie ożyje - zaklęłam w pewnym momencie, ze złością ciskając nieudaną rzeźbę do torby. -Czekaj, pokaż! - Wydobył figurkę z powrotem na Światło dzienne i w skupieniu obrócił ją w dłoniach. -Co z nią zrobisz? Wyrzucisz? Wzruszyłam ramionami, myślami błądząc już gdzie indziej. - Schowam w piwnicy, jak poprzednie, zimą pójdą do wersalki. - Nie próbujesz ich sprzedawać? Są całkiem niezłe. - Szkoda zachodu. - Wzięłam w dłoń nowy klocek drewna i przyjrzałam się jego strukturze - Mam ich najwyżej kilkanaście Następne słowa Adama sprawiły, że chwilowo zrezygnowałam z obmyślania nowej rzeźby - No, z pinokiami masz ich z pięćdziesiąt... - powiedział. - Z pinokiami? - powtórzyłam wstrząśnięta - Musiałabym oszaleć, żeby sprzedać pinokia! Nie wiem, jak mogłeś coś takiego w ogóle pomyśleć?! Adam uniósł obronnym gestem ramiona; udając uchylanie się przed gradem moich słów: - W porządku! W porządku, nie denerwuj się tak. Cofam, co powiedziałem. Po raz ostatni obrócił w dłoniach rzeźbę i oddał mi ją: - Faktycznie, brak w niej życia. Ciekawe, od czego to zależy? Nie odpowiedziałam. Raz, że ciągle jeszcze parowała ze mnie złość, dwa, że po prostu nie wiedziałam. siedzieliśmy w ciszy, każde zajęte swoimi myślami niby wieloletnie małżeństwo. Wreszcie Adam otworzył przymknięte dotąd oczy i spojrzał na mnie z zastanowieniem: - Wiesz, że Birek pobił wczoraj Klima? Uniosłam głowę znad pracy. -A co to ma do rzeczy? Często się leją, nic na to nie poradzę, nie są aniołkami - wyburczałam. Bo też nie ulegało wątpliwości, że pinokia aniołkami nie są. Złośliwość, egoizm, nawet okrucieństwo - żadna z tych cech nie była. im obca. - Właśnie - przytaknął Adam, jakby tylko czekał na te słowa i podpierając się łokciem ułożył się na boku. - Nie są aniołkami. A może te, które nie ożyły, właśnie mogły nimi być? Może zabrakło w nich zła? Zagryzłam w zadumie drewnianą rączkę dłuta. - Może? - przytaknęłam. - W schodnie religie głoszą, że cały świat opiera się na walce przeciwieństw, a dobro i zło są mu w tej walce jednakowo potrzebne. -To by się zgadzało. Odkąd pamiętam, zawsze myślałem, że nie ma ludzi naprawdę dobrych, w każdym siedzi jakieś zło. Cała sztuka to umieć je poskromić. - Smukłe palce mężczyzny wyrwały kępkę mchu i odrzuciły ją. - A z drugiej strony, skoro siedzi w każdym z nas, to chyba nie bez powodu? Powinnam uważniej wtedy słuchać, zwłaszcza kiedy dodał: - Dla mnie, na przykład, uosobieniem siedzącego w mojej duszy zła są pieniądze. Cholera, za bardzo je lubię. Ja jednak nie zwróciłam na to wyznanie uwagi Nawet wieczorami, kiedy ponownie przeżywałam nasze rozmowy, nie znajdowałam w nich niczego niepokojącego. Całe zasoby obaw ulokowałam wtedy w osobie Grubego. Chodząc do lasu, zbyt często odnosiłam wrażenie, że widzę majaczącą w oddali znajomo toporną sylwetkę. Któregoś dnia postanowiłam meczące podejrzenie zweryfikować i mijając zakręt drogi, ukryłam się w rozłożystych krzakach, cierpliwie czekając. Nie pomyliłam się, niczym przyrośnięty ogon ciągnął się za mną nieugięty w prześladowaniach Gruby. Nadszedł po paru minutach, a ujrzawszy przed sobą tylko pustą wstęgę drogi, zaczął uważnie się rozglądać. W pewnej chwili wydało mi się, że jego wzrok przeniknął nie dość gęste gałęzie i spłoszona cofnęłam się. Ale z tyłu także piętrzyły się krzaki, zahaczyłam o coś nogą, machnęłam ramionami w beznadziejnej próbie złapania równowagi i z hukiem runęłam na ziemie. Zanim się pozbierałam, wyrosła nade mną zwalista postać prześladowcy. Nie przyjęłam podanej mi dłoni: - Śledzisz mnie! - warknęłam. Odpowiedziało mi wzgardliwe wzruszenie ramion: - A nawet jakby, to co? Zgarnęłam z bluzki jakieś liście: - Gówno! Nie życzę sobie, rozumiesz? - Nie łaź tak często do lasu, to zobaczymy... Tak jakby miał jakieś prawo dyktować mi, co mogą robić, a czego nie! - A kim ty jesteś, żeby mi zabraniać?! Nie przypominam sobie, żebyś mnie kupował. - Rozgarnęłam gałęzie, usiłując się dostać z powrotem na drogę, ale Gruby złapał mnie za przedramię i boleśnie ścisnął: -Mówię ci, kurwo: za dużo łazisz do lasu. Pewno łajdaczysz się tam z jakim, co? - Wzmocnił chwyt na mojej ręce, niemal krusząc mi kość. - No powiedz, łajdaczysz się? Skręciłam się, usiłując odzyskać wolność: -Au! To boli! -pisnęłam. Jego palce rozluźniły się nieco, szarpnął mną, ustawiając moją twarz tuż przed swoją. - Jak was kiedyś złapie - syknął mi prosto w nos - Oh! Wtedy dopiero Musiałam zrobić przerażoną minę, .bo po chwili roześmiał się uradowany i uwolnił mnie. - Jesteś nienormalny - burknęłam z przekonaniem, wyłażąc w pośpiechu z krzaczastej pułapki. Na drodze postałam chwile niezdecydowanie, zastanawiając się, co dalej, aż postanowiłam kontynuować wycieczkę do lasu. Nie podobała mi się, co prawda, perspektywa dalekiego spaceru z Grubym, jednak powrót do domu byłby jawną kapitulacją. Nie potrafiłam się na to zdobyć. Dalej szliśmy wiec razem. Droga wiła się miedzy polami, wczesne ranne powietrze niosło jeszcze rześki zapach rosy. Rozpoczynały się żniwa, kombajny pełzały po złotej płachcie zbóż, nie pamiętając już, ie nocą dziurawiły ją iskierki gwiazd. Zerknęłam w bok, na Grubego. Nie podziwiał krajobrazów. Szedł ze wzrokiem wbitym w swoje rozlazłe sandały, zaciśnięte gniewnie usta przypominały odłożony na półkę wykrzyknik. Nagle ujrzałam go tak, jak musieli postrzegać go obcy, i widok ten wprawił mnie w popłoch Odwróciłam czym prędzej wzrok. Koło ucha przeleciał mi z hukiem jakiś bąk. Milczeliśmy. Na początku próbował nawet rozmowy, ale ja nie reagowałam. Bo i o czym mieliśmy mówić? Jedyne, co nas łączyło, to  znajomość takich samych słów. Tyle że stosowaliśmy je w sposób tak odmienny, ie na dobrą sprawę jedno z nas mogłoby być kosmitą - nie  rozumielibyśmy się już gorzej. Kiedyś spytał mnie, ile ziemi wypaliłaby spadająca gwiazda? Metr? Dwa? A gdyby spadło Słonce? Od tej pory nie prowadziliśmy dyskusji naukowych. Gruby nie czytywał nawet ogłoszeń w gazetach, zastanawiałam się, ' czy w ogóle umie czytać. Na wszelki wypadek nie sprawdzałam. Las był coraz bliżej, mogłam już dostrzec drobniejsze gałązki i zarysy liści. Czas było coś postanowić. Ale co? W głowie miałam pustkę. Ostatecznie zdecydowałam się na mało sprytną, lecz nie pozbawioną szans na sukces ucieczkę miedzy drzewa. Gruby zwinnością nie grzeszy, powinno się udać. Niestety, stało się inaczej. Ledwie zeszliśmy z odkrytej przestrzeni, mój towarzysz złapał mnie za ramie i brutalnie rzucił w biegnący wzdłuż drogi rów. Aż roiło się w nim od ostów i pokrzyw, lecz ze strachu nie czułam bólu. Przewróciłam się na bok, usiłując wstać. Bezskutecznie, zwaliste cielsko napastnika przygniotło mnie z .mocą ciężarówki, pozbawiając tchu. Kiedy wreszcie, po rozpaczliwej walce, udało mi się zaczerpnąć powietrza, poczułam zaciskającą się na ustach szorstką dłoń i nie krzyknęłam. Zamiast tego zwiotczałam, ruchem niemal pieszczotliwym przesuwając ramionami wzdłuż szerokiego pasa jego pleców. Wolną dłonią Gruby zaatakował moje spodnie. Nagle dotarło do mnie, że to nie jest już zwykła macanka. Jeśli zaraz czegoś nie wymyśle, niechybnie zostanę zgwałcona. Nic nie wymyśliłam. W jakiś czas później, nie miałam pojęcia jak, Gruby stoczył się ze mnie i sapiąc ze zmęczenia, wciągnął spodnie. Zanim odszedł, potężnie z zamachu, uderzył mnie w twarz. Macając w poszukiwaniu majtek, zastanawiałam się niemrawo nad znaczeniem tego ciosu. Może miała to być kara za uległość? Poczucie'; moralności było jedynym złożonym elementem jego duszy, nie potrafiłam; go rozgryźć. Przyszło mi na myśl, że powinnam ruszyć się spomiędzy tych ostów i gdzieś na drodze doprowadzić do porządku, ale poprzestałam na samym' pomyśle. Zamiast tego padłam na ziemie, zamierając w bezmyślnym', transie. Nie wiem, kiedy miejsce kłujących chwastów zajął miękki mech. Uroczysko przyszło do mnie niby zatroskana matka i otuliło swoją magią jak snem. Dosłownie. Spałam snem zmęczonego niemowlaka i tylko senne rojenia miałam mniej niewinne. Zbudziła mnie czyjaś zaciśnięta na ramieniu dłoń. Szarpnęłam się w irracjonalnym napadzie strachu, lecz szybko przyszło opamiętanie. Adam. Oczywiście, któżby inny? Jestem w Uroczysku. - Ogień - powiedziałam bez sensu. - Śnił mi się straszny Ogień, wszystko dokoła buchało żarem. - Co ci się stało? - Twarz Adama była blada. - Wyglądasz, jakby przeleciał cię kombajn. • - Może i coś przeleciało, ale na pewno nie kombajn - powiedziałam tajemniczo, dotykając policzka w miejscu, gdzie powinna być opuchlizna i znajdując ją tam. - Jakiś dupek na motorze strącił mnie z nasypu i zwiał. Nic mi nie będzie, to tylko parę sińców. Nie wyglądał na przekonanego, lecz nie dopytywał się więcej. Zamiast tego wyjął z kieszonki na piersi błękitną chustkę do nosa, przywołał mnie nad brzeg sadzawki i delikatnie przemył szyje oraz twarz. Spokojne muśnięcia jego dłoni i chłód wody niosły niewymowną ulgę. Pomyślałam, że to nasz pierwszy bliski kontakt fizyczny i zamarzyłam, by nie był ostatni. Sierpień przyniósł ochłodzenie; Czasem pojawiał się nawet krótki deszcz, który jednak natychmiast znikał w spragnionej wody glebie. W tej sytuacji wdepniecie w kałuże nadal było sztuką nie lada, lecz ja tej sztuki dokonałam. Zaklęłam szpetnie, patrząc na to, co zostało z mojej czystej, żółtej tenisówki. Na niebie kpiąco wyszczerzyła kolory tęcza. Ni stąd, ni z zowąd przypomniałam sobie, że do wyjazdu Adama pozostało już tylko pięć dni, a wtedy znowu będę w Uroczysku sama. Kopnęłam ze złością kanciasty kawałek cegły. Pogrążona w ponurym nastroju pokonałam trzy drobne schodki i weszłam do apteki. Prowadziła ją pani Basia, przewodnicząca Rady Parafialnej. Pewnie dlatego nie sprzedawano tu żadnych środków antykoncepcyjnych, nawet prezerwatyw. W środku zastałam drobną właścicielkę, ni mniej, ni więcej siwą niż zawsze, oraz zwalistą panią Kasię, szefową Koła Gospodyń Wiejskich, której fantastyczne naleśniki wspominać będę aż do śmierci. Umilkły, kiedy weszłam. Nie spodobało mi się to. Co gorsza, pani Basia na mój widok uśmiechnęła się. Nie ma w Borkowie bardziej złowieszczego znaku niż uśmiech przewodniczącej Rady Parafialnej. Myślę, że w dawnych czasach, powiedzmy w średniowieczu, osoby wskazane tym uśmiechem kończyłyby na stosie. Zrobiłam czym prędzej zakupy i wyszłam. Mama czekała na mnie w kuchni. - Siadaj! - rzuciła ostro, wskazując taboret. Usiadłam posłusznie, czując, jak marzną mi usta, mama była wściekła. - Czy to prawda? - Jej twarz tworzyła plątaninę ostrych kantów, nie patrzyła mi w oczy. - Nie rozumiem. - Potrząsnęłam bezradnie głową. Miałam nadzieje, że wyglądało to dostatecznie rozczulająco. - Nie udawaj, Ewa! Nie tym razem. - Mamo, ja naprawdę nie wiem, o co chodzi! - Całe Borkowo aż huczy od plotek, wstydzę się wyjść na ulice. - Kolejny papieros wyskoczył z paczki wprost w jej nerwowe palce. - Jezu, co huczy?! O czym? Powiedz wreszcie coś z sensem! - wrzasnęłam. Miałam dość. - O twoich - zawahała się w poszukiwaniu właściwego słowa - gachach! O tym, że puszczasz się w lesie, aż echo idzie, że przyczepiłaś się do Krackiego i ciągle mu się podkładasz, a on to wszystkim opowiada; Ja nie miałam pojęcia... Urwała, zaciągając się papierosem. Żeby nie było wątpliwości, Kracki to Gruby. Szlag mnie trafił. Wstałam i bez słowa wyszłam na korytarz. Nie. wiem, jak doszłam do drzwi jego mieszkania, ale byłam tam chyba w sekundę. Niestety, Choć waliłam, kopałam i klęłam, nikt mi nie otworzył Była niedziela. Tuż po mszy i ognistym kazaniu proboszcza dziesiątki B parafian ruszyły rozjuszoną grupą do parku w mocnym postanowieniu usunięcia tkwiącego tam niby pryszcz wędrownego szarlatana. Zaalarmowana przez drącą się na podwórku dzieciarnie, pobiegłam zobaczyć widowisko. Oczami wyobraźni widziałam mrożące krew w żyłach sceny z amerykańskich filmów: ukamienowanie, lincz, podpalenie... Zamiast tego ujrzałam tylko garstkę rozgoryczonych młokosów. Zniknęły czarne wozy, zniknął ich właściciel z piekła rodem. - Kurwa, jeszcze rano tu był! - Nie mógł uwierzyć własnym oczom wysoki brunet w skórzanej kamizelce. Nie wyglądał na gorliwego chrześcijanina. Po powrocie do domu odczułam ulgę i radość. Dawno już nie byłam w tak szampańskim nastroju, że nie zepsuł mi go nawet pomysł ojca, żeby odwiedzić dziadków. Pojechaliśmy, wysłuchałam grzecznie wszystkich troskliwych rad babki, zniosłam smród pranych od wieków gaci dziadka i wróciliśmy. Było późne popołudnie, wiec nie zwlekając pognałam do Uroczyska. Miałam pewne plany na wieczór, a główną role grał w nich Adam i seks. Droga do lasu prowadziła w kierunku wschodnim, jakby na spotkanie nowego dnia. Za plecami miałam ciężko zawieszoną, krwistoczerwoną tarcze słońca. Niedaleka ściana lasu piętrzyła się groźną wieczorną czernią, bliżej położone przydrożne jabłonie, grusze i sporadycznie pojawiające się jarzębiny stały dostojnie, skąpane w purpurowo-złotym blasku. Ten sam blask zwielokrotniał barwy okolicznych pól, rżyska i nie zżęte jeszcze łany zbóż lśniły niczym rozścielone na krzywiznach wzgórz drogocenne tkaniny, łąki pospolicie lecz soczyście zieleniły się. Nogi niosły mnie z lekkością skrzydeł, mimo to moja wędrówka zdała się trwać wieczność. Polna droga, którą szłam, wiodła grzbietem nasypu, jedynej pozostałości po biegnącej tutaj przed wojną kolei. Czasem nasyp zrównywał się z okolicą, a czasem wznosił niby grzbiet górskiego pasma. Właśnie byłam na takim, ostro zakręcającym, wypiętrzonym fragmencie, gdy ujrzałam przytulone do siebie dwa czarne wozy. Stały na prawo ode mnie, tuż pod lasem. Nie wiem, jak tam dotarły, bo nie prowadziła w to miejsce żadne droga. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiedziałam, jak się poruszały, skoro nadal nie towarzyszyło im nic mogącego uchodziła za ciągnik. Ale nie zastanawiałam się nad tym. Jedyne, co mnie wówczas zajmowało, to problem złapania handlarza, zanim zostanę okradziona. Bo nie wątpiłam, że o to mu właśnie chodzi. W skupieniu przyjrzałam się całej okolicy. Najlepiej będzie jednak dojść do lasu i dopiero wtedy pójść jego skrajem w prawo, postanowiłam. Idąc na przełaj ryzykowałam wpakowanie się w jakieś mokradło albo krzaki, co mogłoby mnie tylko niepotrzebnie opóźnia. Poza tym byłabym zbyt widoczna. Zresztą, kiedy się lepiej przyjrzałam, zobaczyłam, że wozy nie stoją tak daleko od nasypu; jak mi się wydawało. Prawdopodobnie dzieliło je od drogi nie więcej jak sto metrów. Gdy dotarłam na miejsce, byłam mokra od potu i z trudem łapałam zgęstniałe nagle powietrze. Oparłam się o ścianę jednego z pojazdów, próbując rozeznać się w sytuacji. Jeśli nie liczyć chóralnego cykania świerszczy i kumkania żab, było cicho. I pusto. Kocim krokiem obeszłam dokoła prostopadłościany wozów. Unikając skrzypienia desek, wdrapałam się do ich drzwi i spróbowałam je otworzyć. Daremnie. Przywarłam uchem do czarnej ściany każdego z nich, lecz wszędzie niezmiennie słyszałam cisze. W tej sytuacji właściciela mogłam szukać tylko w Uroczysku. Nie zastanawiając się wiele weszłam do lasu. Może gdybym dała dojść do głosu rozsądkowi zamiast emocjom i po prostu cierpliwie zaczekała, wszystko potoczyłoby się inaczej... Jak na złość tego dnia Uroczysko było daleko, aż za malinową polaną, na której w dzieciństwie masochistycznie dawałam się żreć milionom komarów. Zanim do niego weszłam, w lesie zdążył rozgościć się mrok. Wraz z dziennym światłem wyciekała ze mnie buńczuczna pewność siebie, ustępując miejsca narastającemu poczuciu bezradności. W Uroczysku nie było wcale jaśniej, ale jakoś tak... bardziej przejrzyście. Stanęłam nasłuchując. Nie myliłam się, był tutaj i , sądząc po dobiegających od strony szałasów klekoczących dźwiękach, pakował do torby moje pinokia. Starając się stąpać jak najciszej, pomknęłam w tamtą stronę. Jest! Lecz nie sam. Obok niego, ramie w ramie łapał drewniane skrzaty Adam. Krew odpłynęła mi do piet, uklękłam i z głową przy ziemi myślałam gorączkowo, co dalej. Dwóm nie dam rady... O Boże, jak on śmiał! Jak on mógł?! Zaciskając pieści, skoczyłam na równe nogi. -Ty zdrajco! -wrzasnęłam. -Ty cholerny, pieprzony zdrajco! Na dźwięk mojego głosu Adam odwrócił się gwałtownie, upuszczając złapanego przed chwilą pinokia. Rozległ się cichy trzask i przeraźliwy, bolesny pisk. Nie mogłam tego słuchać, rzuciłam się na nich gotowa pozabijać. Oczywiście, nie miałam żadnych szans. Handlarz uchylił się przed atakiem, a kiedy go mijałam, złapał mnie za kark i odrzucił jak zużytą lalkę. Szałas, na który upadłam, rozpadł się pode mną z wielkim hukiem. Dłonią natrafiłam na wijącą się, podłużną rzecz, podniosłam ją do oczu i natychmiast cisnęłam za siebie. Była to urwana drewniana ręka. W tym czasie właściciel cudownych leków, pragnący przeistoczyć się we właściciela cudownych drewnianych niewolników, porwał pełen krzyku worek i pobiegł na skraj Uroczyska. Zanim podniosłam się spośród połamanych szczątków, już go nie było. Rzuciłam się w pogoń, lecz drogę zabiegł mi Adam. Szamotałam się chwile w jego ramionach, wreszcie zamarłam. - Puść mnie - rozkazałam spokojnie, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w twarz Nie czułam żadnej z emocji, jakich oczekiwałabym w takiej sytuacji jeszcze tego ranka. Niczego oprócz wściekłości. Odsunął mnie nieco i zajrzał głęboko w oczy. - Ewi - zaczął miękko - uspokój się i zacznij myśleć. Potrząsnął mną delikatnie, jakby budząc z niepożądanego snu. - Puść! - powtórzyłam dobitnie. W lewej ręce trzymałam starannie ukryty gruby patyk, fragment zrujnowanego szałasu. - Dostaniesz połowę, a jak zechcesz, to i trzy czwarte zysku, nie chce cię okradać. Po prostu nie mogłem patrzeć, jak marnuje się świetny interes! Milczałam, potrząsnął mną jeszcze raz, wyraźnie tracił cierpliwość. - No, o co ci chodzi? O tych parę wystruganych pniaków? - wykrzywił się pogardliwie. - Przecież to tylko rzeźby, w kilka dni zrobisz sobie nowe. Był odrażający, zupełnie jak wtedy, przy pierwszym spotkaniu. Nigdy już nie zlekceważę pierwszego wrażenia. Napięłam mięśnie, wyszarpnęłam rękę i z całej siły uderzyłam go kijem w twarz Zatoczył się do tyłu, unosząc odruchowo ramiona. Byłam wolna. Natychmiast rzuciłam się do ucieczki. Uroczysko wypluło mnie na pierwszą krzyżówkę, przede mną wiła się wygodna droga po nasypie. Nieprzytomna ze strachu, że przybędę za późno, pomknęłam nią prosto w widoczną w oddali jasną plamę otwartej przestrzeni. Nie minęło wiele czasu, a usłyszałam za sobą tupot czyichś nóg. Ignorując rosnącą w boku kolkę, zacisnęłam zęby i jeszcze przyspieszyłam. Jednak biegi długodystansowe nigdy nie były moją mocną stroną, odgłosy pościgu nieubłaganie zaczęły się zbliżać. Ledwie żywa z wyczerpania wypadłam wreszcie na skraj lasu. Tutaj, nie zwalniając, Skręciłam w lewo. Zdążyłam zrobić tylko parę kroków, kiedy ktoś brutalnie podciął mi nogi. Zamiast twardej gleby poczułam chwytające mnie ręce, a za chwile twarz owiał mi smród przetrawionej cebuli. - Jesteś, dziwko! - wrzasnął triumfalnie Gruby. Nie widziałam go od czasu gwałtu. Powinnam się domyślić, że rzekomy brak zainteresowania był tylko nowym manewrem i nie tracić czujności. Z niedaleka dobiegły odgłosy szamotaniny, przekleństw i wreszcie stłumiony okrzyk: - Mamy faceta! Gruby chwycił mnie za ramiona i wykręcił mi je na plecach, niemal przy tym wyłamując. Jęknęłam z bólu. Pamiętasz, co mówiłem? Jak złapie cię z chłopem, to wam nogi z dupy powyrywam - syknął. - No i teraz to zrobię. - Światło! - wrzasnął. Zrozumiałam, że nadszedł czas na drugą z ulubionych rozrywek Grubego - bicie. Wyciągając niewygodnie głowę, usiłowałam dojrzeć, czy wozy handlarza jeszcze stoją. Wydało mi się, że widzę przycupnięte pod lasem dwa smukłe cienie. Dookoła rozbłysły zapalone gałęzie. W ich świetle ujrzałam kumpli Grubego i leżącego na boku; skurczonego z bólu Adama Gruby szarpnął mnie, podprowadził parę kroków i rzucił obok niego. - No, to pieprz się z nim teraz, dziwko - rozkazał. Reszta poparła go z entuzjazmem. Nie zareagowałam, gorączkowo rozglądając się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Czyjś ciężki but zmusił mnie jednak do ruchu. Obejrzałam się, rozpoznając brunecika w skórzanej kamizelce. Przez chwile zabłysła mi w głowie myśl, żeby powiadomić go, kto urzęduje parę metrów dalej, ale nie zrobiłam tego. Nie miałam żadnych gwarancji, że pinokia wyszłyby z takiej awantury cało, Wręcz przeciwnie, prawdopodobnie obydwa wozy wraz z ich zawartością zostałyby bezlitośnie zniszczone. Dwóch typków zbliżyło się do mnie, marszcząc w złowrogim uśmiechu oświetlone blaskiem ognia twarze. "Teraz albo nigdy" - Pomyślałam i zanurkowałam miedzy oprawcami, rzucając się w objęcia wieczornego mroku. Szczęśliwie, Gruby zajęty był właśnie rozpalaniem nowej "pochodni", wiec zanim się ruszył, zanim ktokolwiek zorientował się jak należy w sytuacji, zbiegałam już w dół nasypu, zmierzając w stronę lasu. Ale nie doceniłam Grubego: Gnał za mną niby rozpędzony ekspres. W uniesionej dłoni trzymał płonącą gałąź, widziałam, jak skraca się i wzmacnia mój cień. Byłam już w lesie, kiedy złapał mnie za koszulkę. Jakimś cudem wyrwałam ją i ślizgiem wpadłam w kępę paproci. Przyczajona w ich gąszczu słuchałam mijającego mnie tupotu nóg. Ledwie się oddalił, wyskoczyłam ze swojej kryjówki i pognałam w prawo, karmiąc się nadzieją na spotkanie Uroczyska. Nie zawiodłam się. Jednak zamiast przekroczyć jego granice, Stanęłam, by sprawdzić, gdzie jest Gruby. Koło twarzy śmignęła mi rzucona skąd płonąca gałąź, za nią następna. Teraz już zdecydowanie wbiegłam do Uroczyska i ... zamarłam. Mój cień, roztańczony i krótki, powrócił. Obejrzałam się gwałtownie, lecz to nie była pochodnia. Płonęły zarośla. Ogień pożerał je z łapczywością chorego z głodu drapieżnika. Kiedy wreszcie wróciła mi zdolność działania, płonęło już pół Uroczyska. Pobiegłam w stronę szałasów z nadzieją znalezienia tam zagubionego pinokia, ale znalazłam tylko drgające boleśnie; połamane szczątki. Pozbierałam je i z płaczem wrzuciłam w Ogień. Dopiero wtedy Pomyślałam o ratowaniu siebie. Rozejrzałam się bezradnie, wszędzie napotykając świetlistą ścianę ognia, w oczy i nos wciskał się żar i gesty, gryzący dym. Wydało mi się, że dostrzegam w pożarze lukę, aby do niej dotrzeć, musiałam przebyć sadzawkę Woda w niej przypominała gestią od wodorostów zupę, kiedy wyszłam na przeciwległy brzeg, wyglądałam jak legendarny wodnik. Istotnie, pożar nie dotarł tu jeszcze w całej swej sile. Zanim przedarłam się przez barierę rodzącego się dopiero ognia, spojrzałam po raz ostatni za siebie, na Uroczysko. Jeśli dawniej można było odnieść złudzenie, że całe utkane zostało z zieleni, to teraz zdecydowanie dominowała czerwień. —żywioł huczał i wił się, gdzieś zniknął panujący tutaj od wieków bezruch. W gardle wyrosła mi bolesna kula, zamknęłam oczy i rzuciłam się w przerwie miedzy płonącymi krzewami. Owiał mnie intensywny żar, uszy wypełniał huk, a zaraz później nastała cisza i chłód. Wydostałam się. Widząc otaczającą mnie ciemność, niemal uwierzyłam, że całe zajście było niczym innym, jak jeszcze jednym snem. Ale piekąca skóra na rekach; nogach i twarzy przywróciła mnie szybko rzeczywistości. Z oczu nadal bezwiednie ciekły mi łzy. Ruszyłam na oślep przed siebie, ciemności całkowicie pozbawiały orientacji, nie miałam pojęcia, w którą stronę powinnam się teraz zwrócić. Otaczał mnie las liściasty, pełen młodych drzewek i krzewów, ciężki do przebycia nawet w jasnym świetle dnia, toteż marsz naprzód przychodził mi z wielkim trudem. Z powodu gęstych koron drzew nie mogłam też dostrzec większego obszaru nieba, jedyne, co widziałam, to błyskające filuternie pojedyncze ogniki gwiazd. W pewnej chwili pośród różnorodnych odgłosów nocnego lasu dało się wyróżnia jeden obcy - dźwięk przejeżdżającego samochodu. Dobiegał z prawej strony, wywnioskowałam wiec, że musi tam być szosa. Skręciłam, modląc się o więcej takich wskazówek. Przez dłuższy czas nasłuchiwałam, warkot motoru jednak nie powtórzył się. Wreszcie rozległ się, lecz tym razem po lewej, widocznie Skręciłam zbyt mocno. Poprawiłam kurs. Wydawało mi się, że mordercza wędrówka trwa już godzinami. Leśny mrok straszył tajemniczymi poruszeniami i błyskami, popalona skóra piekła. Głowę wypełniała ponura pustka. Kiedy wreszcie wyszłam na szosę, noc trwała od tak dawna, że świat zapomniał, co to dzień, a nad horyzontem dostojnie żeglował księżyc. Miałam pokaleczone członki, ubranie wisiało na mnie w strzępach, z włosów i rzęs zostały osmalone kępki. Szłam szosą, dopóki ciągnący się po prawej las nie odbiegł nagłym skrętem w pola. Wtedy ja również zeszłam z wygodnego traktu i wytrwale podążyłam w stronę, w której majaczyła odległa kreska nasypu. Nie wiem, jak długo to trwało, czas przestał się liczyć, jedyne, co mnie interesowało, to wynurzający się z księżycowej poświaty krajobraz. Kilkakrotnie myślałam, że podłużny cień przede mną, to poszukiwane wozy, lecz trzeba było jeszcze wielu wytężonych kroków, żeby złudzenie okazało się prawdą. Najpierw poczułam intensywny zapach dymu; później pod stopami zaszeleściły mi zważone żarem trawy. Wreszcie ujrzałam zwęglone zgliszcza. Każdy z wozów pod wpływem gorąca rozdął się i pękł jak prażona kukurydza, rozsypując dookoła swoje nadtopione wnętrze. Wszędzie walały się powykręcane puzderka i obrosłe sadzą, popękane szklane pojemniki, szło się po tym jak po wysypisku śmieci. Omiatając wzrokiem zastane pobojowisko, nie miałam wątpliwości czyja wymoczkowata skóra pozostała w zamian ciała. Przeklęłam dzień, w którym noga Adama stanęła na Borkowskiej ziemi. Podeszłam do pierwszego z wozów, lecz Choć grzebałam w nim zawzięcie podniesionym z ziemi kijem, nie znalazłam niczego, co mogłoby uchodziła za resztki pinokiów. Stawiając sztywno nogi i cudem tylko nie tracąc równowagi, przemieściłam się chwiejnie do drugiej ze spalonych bud. Oparty o oponę siedział tam wędrowny handlarz Głowę zwiesił na piersi, ręce i nogi rozrzucił jak szmaciana lalka. W swoich krótkich spodenkach przywodził na myśl spitego do nieprzytomności Piotrusia Pana. Minęłam go ostrożnie, zabierając się do niecierpliwej penetracji zgliszcz. Kilkakrotnie cofałam się z sykiem przed ukrytym w zakamarkach nie wygasłym żarem. Pierwsze zwłoki, na które natrafiłam, przypominały zwykły, spalony kawałek drewna. Ala ja nie dałam się zwieść, wyraźnie dostrzegałam wybrzuszone kikuty kończyn, a nawet fragment twarzy. Nie byłam pewna, lecz zdawało mi się, że to Tros, jeden z pionierów w mojej skrzaciej osadzie. Z uporem godnym lepszej sprawy kontynuowałam wykopywanie ze zgliszcz zwęglonych szczątków pinokiów i układałam się w równym rządku, jak widziane w telewizji ofiary katastrof. Spod moich pracujących niecierpliwie dłoni wzbijały się chmury popiołu i sadzy. Próbując złapała oddech, rozdzierająco kaszlałam. Znalazłam nawet tancerkę, była popękana, i tak jak wszystkie pinokia, te zwęglone i te pozornie nie tknięte niszczącym żywiołem, nie poruszała się. Przytuliłam ją do twarzy, lecz poczułam jedynie ciepło, dalekie echo pożaru. Ani śladu ukrytego, magicznego życia. Wreszcie skończyłam poszukiwania. Nieprzytomnym wzrokiem omiotłam swoje czarne kukiełki i wybrałam jedną z nich. Trzymając ją mocno w garści, Stanęłam naprzeciw handlarza Wolną dłonią uniosłam ku sobie jego twarz, podsuwając mu pod nos martwego pinokia. - Żywa magia - powiedziałam głucho - umarła. Milczał. Nie mogłam odczytać wyrazu jego twarzy, lewą stronę głowy całkowicie oblepiała mu krew. Tuląc do piersi pinokia osunęłam się na ziemie i oparłam plecami o wóz. Mój wzrok powędrował nad uśpione pola, myśli pogrążyły się w żalu. Noc trwała uroczyście, niby elegancki gość na pogrzebie.