Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl Autor K.S. Rutkowski REQUIEM DLA PRZYJACIELA Pamiętam, że cmentarz był pełen ludzi, głównie młodzieży. Chyba zegnano na niego wszystkich uczniów szkoły, nawet tych którzy nie mieli zielonego pojęcia czyj to pogrzeb. Nawet tych, którzy nigdy nie dostrzegali D.P. na szkolnym korytarzu. A nawet tych, którzy go nie lubili. Przez godzinę, którą trwała ceremonia, wylano morze łez. Płakali nawet nauczyciele, którzy traktowali D.P., jak śmiecia. Na przykład ta jędza od matematyki. Łzy ściekały jej ciurkiem po wrednym ryju, jakby chowała właśnie własnego syna. Tylko czekałem, kiedy rzuci się na trumnę nie pozwalając jej zakopać. Ruszyły ją wyrzuty sumienia. Pewnie przypomniały się jej wszystkie te chwilę, kiedy to D.P. stał przy tablicy, a ona mieszała go z błotem. Kto wie, może bała się jego zemsty za grobu. Ducha, który nawiedzał by ją co noc. Nie musiała, nie znała D.P. To był dobry chłopak. Kochał ludzi, może nawet i tą starą wiedźmę. Jednak gdybym to ja leżał w tej białej, drewnianej skrzynce, biedna pani profesor miałaby przejebane. Z pewnością nie omieszkałbym odwiedzić jej po śmierci. W końcu traktowała mnie tak samo jak D.P., chociaż może bardziej uważając na słowa, bo byłem bezczelniejszy i potrafiłem się jej odgryźć. Ale D.P. nie potrafił.... Wieczorem zrobiliśmy własną stypę w pubie na osiedlu. Piliśmy piwo i wspominaliśmy. A było o czym. Wiele lat D.P. bujał się z nami, zdobywając męskie szlify. A że był z naszej paczki największą fujarą, zajęło mu to trochę czasu. Ale w końcu się wyrobił. Zaczął palić, pić, przeklinać. Chociaż nigdy nie schamiał do końca. To nie leżało w jego naturze. Pozostał najbardziej ułożony z nas wszystkich. Pamiętam, że głownie dwa wspomnienia o D.P. królowały tamtego wieczora. Pierwsze dotyczyło Rudej Gośki. Takiej jednej szkolnej puszczalskiej, na której rozprawiczyły się całe klasy. Zdarzyło się to jakieś dwa lata wcześniej. Zdybaliśmy Rudą Gośkę w dyskotece, upiliśmy i zatargaliśmy do samochodu. Słynęła z dawania dupy, zwłaszcza gdy była na obrotach i nie było z nią żadnego kłopotu. Zaliczyliśmy japo kolei w dużym fiacie mojego ojca i tylko D.P. nie skorzystał. Miał być ostatni i myśleliśmy wtedy, że chyba nie spodobała mu się ta kolejność. Dbał o higienę już wtedy, kiedy my nie potrafiliśmy tego słowa poprawnie napisać. A może i o AIDS wiedział wszystko już wtedy, kiedy nam to słowo kojarzyło się wyłącznie z nazwą pewnych markowych butów. W każdym razie był wtedy jedynym, który nie pozostawił w cipie Rudej Gośki pamiątki po sobie. Na jakiś czas stało się to powodem niewybrednych żartów o nim. Skończyły się jednak, gdy D.P. w końcu nie wytrzymał i strzelił jednego kolesia w pysk, który z tymi żartami trochę przesadził. Chłopak stracił zęba, a my wszyscy przekonaliśmy się, że nawet D.P., najgrzeczniejszy z ferajny, potrafi nieźle się wkurwić. Że pod powierzchnią neptyka, ukrywa prawdziwego lwa. Albo to drugie wspomnienie. Rzecz miała miejsce w Niemczech. W berlińskim supermarkecie. Szkopska ochrona zgarnęła nas przy drzwiach, kiedy to( a było nas czterech) próbowaliśmy wynieść w kieszeniach, gaciach i gdzie się tylko dało, płyty i kasety. Dla nas to nie była pierwszyzna, jeździliśmy na jumę od jakiegoś czasu, i już raz zaliczyliśmy wpadkę, ale wtedy pierwszy raz zabraliśmy ze sobą D.P. Nie był to materiał na złodzieja i to był błąd ( jako jedyny nic wtedy nie zwędził) ale z drugiej strony, gdyby nie on... Te sklepowe osiłki w czarnych mundurach, zatargali nas na zaplecze , żeby tam porządnie nam nakopać (wtedy jeszcze tak właśnie kończyły się sklepowe wpadki Polaków - złodziei, nie na wezwaniu policji, ale na tęgim laniu) i pewnie by to zrobili, gdyby nie D.P. Spektakularnie uratował nam tyłki. Ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu, zaczął nagle szwargolić w ojczystym języku Hitlera, jakby i on od małego wpierdalał wyłącznie faszystowski chleb. Po kolei opadały nam kopary, widząc jak D.P. nawijając jak rodowity niemiec wyprowadza twarze tych ssmanów z mroków złości na bardziej słoneczne tereny. Zbajerował ich tak, że wypuścili nas bez jednego siniaka. Kazali nam się tylko już nigdy w tym sklepie nie pokazywać, co zresztą sumiennie wprowadzaliśmy w życie , ilekroć przekraczaliśmy zachodnią granicę. D.P. nigdy już z nami da reichu nie pojechał. Ten jeden raz w zupełności mu wystarczył. Za to my jeszcze przez długi czas okradaliśmy Niemców, wierząc w swojej gówniarskiej głupocie, że patriotycznie mścimy się w ten sposób na nich za drugą wojną. Tak, tak, gdy byłem młody nie grzeszyłem rozumem. Oczywiście nikt z nas nie miał pojęcia, że D.P. tak dobrze zna niemiecki. A jak się okazało znał także włoski i trochę hiszpański. Nauczył się ich samodzielnie, z książek i kaset. Okazało się, że języki były jego hobby od lat i że prawie co wieczór poznawał je dla własnej przyjemności. Taki był właśnie D.P. Nieodgadniony i pełen tajemnicy. Zawsze chodził własnymi ścieżkami. Mimo, że się z nami bujał, nie znaliśmy go wcale... A jego nagłe w żaden sposób niezapowiedziane samobójstwo, mogło o tym jedynie poświadczyć. Rzucił się na sznur, na strychu własnego domu. Znalazła go jego matka. Zawiadomił mnie o tym telefonicznie kumpel. Prowadzałem się wtedy z niezłą laską, a że jej starzy akurat wyjechali na dwa tygodnie, to przez cały czas mieszkałem u niej w domu, bawiąc się z nią w męża i żonę. Nie spotykałem się wtedy z D.P. ani z nikim z paczki. Nie znałem więc żadnego powodu, który mógłby pchnąć go do tego czynu. Wszyscy ,łącznie z glinami, typowaliśmy szkołę. Tą pierdoloną budę z chujowymi nauczycielami. Z fizyczką, chemiczką i tą największą z suk, matematyczką. D.P. i ja, jako jedyni z podwórka poszliśmy do liceum i to już coś znaczyło. Ja wkręciłem się tam ściągając na egzaminach, ale on naprawdę był zdolny. Najlepszy w podstawówce z polskiego, historii, geografii. Ale ścisłe zawsze spędzały mu sen z powiek. Jednak nauczycielki za nic nie chciały mu odpuścić, mimo że dobrze wiedziały, że nie zrobią z niego Einstaina. Że to typ humanisty. Nie miały jednak dla niego żadnej litości. Byliśmy więc pewni że to właśnie im zawdzięczał D.P. swą dębową jesionkę. Innych powodów nie potrafiliśmy odnaleźć. Wydawało nam się, że mimo wszystko znaliśmy go jednak na tyle dobrze, aby coś umknęło naszej uwadze. A jednak umknęło... Chyba wszyscy zobaczyliśmy ją jednocześnie. Po prostu nagle nasze głosy ucichły, a twarze zwróciły się w stronę drzwi. Stała w nich, cała w czerni, rozglądając się. Jej wzrok zatrzymał się na mnie. - Szukałam cię - powiedziała podchodząc. Kobieta, której unikałem przez cały pogrzeb, bojąc się, że łzy, które ujrzę w jej oczach, wywołają takie same w moich. Matka D.P. - Chciałam z tobą porozmawiać. 0 czym, pani P., pomyślałem, ale nie zapytałem. Jeden z kumpli zrobił jej przy naszym stoliku miejsce. Ona usiadła 1 zwróciła się do chłopaków: - Chłopcy, czy moglibyście zostawić nas na chwilę samych. Chłopaki pokiwali ze zrozumieniem głowami (chociaż tak jak ja niczego nie rozumieli) i rozeszli się po sali. Pani P. złożyła ręce na stoliku i westchnęła, wpatrując się we mnie. - Chciałam ci powiedzieć, dlaczego D. to zrobił. Tobie jednemu - wyrzuciła w końcu z siebie. - Wiem czemu, pani P. Szkoła. Matematyczką chciała go usadzić na drugi rok - powiedziałem. - To nie szkoła - odparła - Powód był inny. Przez chwilę wydawała się wahać, a potem wyjęła coś z kieszeni. - Mam dla ciebie list. - List? -List od mojego syna. Leżał tuż.... tuż pod nim. Jest zaadresowany do ciebie. - Gliniarze nic nie wspominali o żadnym liście do mnie, gdy się mnie wypytywali o D. Ani słowem. - Bo oni o nim nic nie wiedzą - odparła pani P. opuszczając wzrok - Nie oddałam im go. - Dlaczego? - Przeczytaj, a zrozumiesz. Podała mi go. Był otwarty. Na kopercie moje imię i nazwisko napisane było starannym charakterem pisma D.P. Chwilę obracałem go w rękach, bojąc się zajrzeć do środka. Najchętniej nigdy bym się nie dowiedział co w nim było. Ale w końcu przemogłem się i wyjąłem ze środka, złożoną kartkę papieru. Przeczytałem. A potem odłożyłem list i ukryłem twarz w dłoniach. Nie, nie płakałem. Po prostu nie mogłem uwierzyć. - Teraz już wiesz - powiedziała pani P. - Nie miałem pojęcia... - zdołałem tylko wykrztusić. - Ani ja - przyznała pani P. -Ani ja - powtórzyła. Usłyszałem odgłos dartego papieru, odsłoniłem oczy i zobaczyłem list D.P. rwany przez jego matkę na strzępy. - Nikt się o tym nigdy nie dowie - powiedziała pani P., patrząc na mnie z naciskiem. - Nigdy - obiecałem. Wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę i przyłożyłem ogień do strzępków papieru w popielniczce. Po chwili zmieniły się w szary popiół. - Był dobrym synem - powiedziała. -1 dobrym kumplem - dodałem. -1 takim właśnie niech pozostanie w naszej pamięci - stwierdziła pani P. wstając. - Nie ma pani do mnie żalu ? - zapytałem się jeszcze. - A dlaczego miałabym mięć - odparła - Skąd mogłeś wiedzieć. A nawet gdybyś wiedział, czy mógłbyś się zmienić? -Nie. - Właśnie. D. dobrze zdawał sobie z tego sprawę. A jednak nie potrafił się z tym pogodzić. Może i nie tylko z tym... W jego śmierci nie ma ani odrobiny twojej winy. Nachyliła się, zmierzwiła mi dłonią włosy i wyszła. Od razu dopadli mnie chłopaki. Mimo, że nic nie słyszeli, przez cały czas z każdego kąta sali wlepiali w nas gały. Teraz rozpoczął się szturm. - Czego od ciebie chciała? - Co mówiła o D.P.? - Co czytałeś? - Dlaczego to podarliście? - No mówże kurwa, przecież jesteśmy kumplami? Spojrzałem na ich podekscytowane gęby, a potem milcząc wstałem i strącając kilka próbujących mnie zatrzymać rąk, poszedłem poszukać samotności Już kiedyś napisałem o tym opowiadanie. Zakamuflowałem w nim jednak prawdę. Ale ten tekst jest prawdziwy. Napisałem go , aby chociaż trochę oczyścić swoją skalaną wszelkim syfem duszę i, szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzi czy się on komuś spodoba. Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl