GLOVER WRIGHT ÓSMY DZIEŃ Ukochanej Karin. PODZIĘKOWANIA Pragnę niezwykle gorąco podziękować wszystkim osobom, które nie szczędząc czasu, życzliwych rad i pomocy, przyczyniły się do powstania tej książki: pani Jenny Hope, pisującej na tematy medyczne, współpracowniczce „Daily Maił"; panu George'owi Hollingberry'emu, byłemu szefowi reporterów kroniki kryminal- nej w „The Sun"; panu Hughowi Dykesowi, członkowi parlamen- tu; pani Ruth Patterson z BBC; Nigelowi Gloverowi Wrightowi za jego nieustające wsparcie; pani Jenny Lynsey za pewne bardzo istotne specjalistyczne informacje oraz państwu Sally i Chipsowi Barberom za ich czarujące, pełne pouczających wiadomości, a równocześnie tak dowcipne książki o Dartmoor, wydane przez „Obelisk Publications". Książek tych nie można przecież nie znać, wybierając się w te okolice. Dziękuję też pani Barbarze Sowden, która odwiedziwszy owe strony, potrafiła wspaniale przekazać tamtejszy szczególny nastrój. Oddzielne podziękowa- nia należą się wreszcie nieocenionemu Deryckowi Lamingowi. Stawiając odważnie czoła licznym przeciwnościom, zaintereso- wał się on sprawami będącymi tematem książki, by później móc służyć mi wieloma fachowymi wskazówkami, z których w miarę ograniczonych możliwości starałem się jak najpełniej korzystać, pisząc tę historię. w ...Gdzie straszliwe bestie, zaczarowane wyspy I spękane skaty u wejścia do piekieł, Właśnie tam będzie... John Milton PROLOG Niemcy, rok 1945 Poruszali się jak cienie i zabijali bezgłośnie. Ich wypróbowaną bronią były pętle z cienkiego stalowego drutu i noże. Uderzali w ciemności, tuż obok serca wroga, podczas gdy siły inwazyjne atakowały cierpliwie jego opancerzone flanki. - Ciekawe, co zastaniemy w środku? - młody dowódca ode- zwał się półgłosem, przybliżając poczernioną twarz do stojącego tuż obok cywila. - Zgrozę i przerażenie - padła pełna napięcia, krótka odpowiedź. - I wiedzę. Lata badań i eksperymentów. Oni mieli czas, swobodę, warunki i metody. - Czy pańskim zdaniem cel uświęca środki? - Nie jestem tutaj po to, by osądzać, lecz by zdobyć jak najwięcej. - Czy to warte ceny ludzkiego życia? Ubrany na czarno człowiek wyszedł z mroku i opadł ciężko na kolana. Miał poplamioną pelerynę, a jego oddech cuchnął wymioci- nami. - Zabezpieczone - wykrztusił. Odwrócił głowę, a jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne torsje. Cywil spojrzał w stronę dowódcy. - Podpisaliście wszyscy odpowiedni dokument. Oficjalnie ni- kogo z nas tutaj nie ma. Ani mnie, ani pana, ani pańskich ludzi. To, co stąd zabieramy, nigdy nie istniało. Nie będą o tym pamiętać hi- storia i brytyjski rząd. Wy też lepiej zapomnijcie o wszystkim. - A co z przyszłością? - To właśnie przyszłość jest powodem, dla którego tutaj jeste- śmy - odpowiedział cywil i ruszył naprzód. Ich istnienie było uczuciem, wrażeniem. Widziała ich tylko w myślach. Ona, ta jej część, która była kobietą, w przeraźliwym krzyku zażądała od oczu, by się otwarły. Chciała widzieć, zdespe- rowana w nadziei, lękając się mówiących po angielsku głosów. Miotała się w obłędzie, skrytym gdzieś w mrocznej pustce pomię- dzy jaskrawymi gwiazdami sterowanej świadomości, filarami ist- nienia. Było ich dwóch i znajdowali się bardzo blisko. Tak blisko, że ich oddech muskał jej twarz. Nie czuła tego jednak. Znowu pogrążyła się w mroku. Odeszli. Teraz, tutaj, w tej chwi- li. Spojrzała daleko w przyszłość, tak jak to robiła zawsze. Nie. Nie zawsze. Od chwili, gdy jej oczy zamknęły się i przerwały tamten koszmar. Było to jednak wiele wieków temu. Widziała ich teraz starszych, usiłując w bezsilnej złości pokonać przerażenie. Straciła nadzieję. Osunęła się więc jeszcze głębiej w pełną ciemności ot- chłań. W myślach jednego z nich odkryła nagle cierpienie. Udrę- czony umysł tego mężczyzny mknął przed siebie, przekraczając gra- nice szaleństwa. Poczuła zapach oliwy, płomień rodzący się nagle gdzieś na dnie czarnych tuneli, który z jaskrawej żółci i szkarłatu przeistaczał się w piekący ból. Krzyknęła w trosce o tego człowieka i otworzyła niespodziewa- nie powieki. Ujrzała dwie pochylone nad sobą twarze, naznaczone nieodwracalnym przeznaczeniem. Były tak bardzo blisko, pełne przerażenia i wstrętu. Oczy tych ludzi pragnęły jej śmierci. - Nie! - krzyknęła, pragnąc rozedrzeć ich na strzępy. Jej dłonie, ramiona, ciało były jednak tylko obietnicami, których nie potrafił do- trzymać zbłąkany gdzieś między nieśmiertelnością a szaleństwem umysł. Jeden z mężczyzn cofnął się ze zgrozą. - To niewiarygodne! Drugi przysunął się jeszcze bliżej. - Oni uczynili to możliwym. I wtedy zrozumiała. Ujrzała wszystko. Ujrzała to, czym była i co z nią uczyniono. To, co miało dopiero się wydarzyć. To, co miało stać się z nią i podobnymi do niej, którzy powinni ją zastąpić wkrótce. Krzyknęła przeraźliwie oczyma. Pozostawiono jej oczy. Senny koszmar stał się prawdą. „Zabijcie mnie" - błagała. ROZDZIAŁ PIERWSZY Dzisiaj Leżał zupełnie nagi. Skulony pod niskimi, szerokimi liśćmi wy- glądał jak śpiące zwierzę, a jego białe ciało pokryte było czymś wilgotnym, co nie wydawało się jednak poranną rosą. Eleanor Hale na pierwszy rzut oka wzięła go za kawał mokrego tworzywa albo duży, plastikowy worek, wrzucony do ogrodu przez przypadkowego wędrowca, którego wyjątkowo nie było jej dane powitać przy furtce. Staruszka założyła okulary. Gdyby nie była kiedyś - bardzo dawno temu, jak lubiła mówić - bohaterką wojenną, dzielnie radzącą sobie w zakrwawionym wnętrzu wojskowej sanitarki, zareagowałaby może zupełnie ina- czej. Nagie męskie ciało, chociaż Eleanor nie oglądała czegoś po- dobnego od czasu, gdy owdowiała przed kilku laty, nie było dla niej żadną tajemnicą i taki widok nie wprawiał jej w zakłopotanie. Nie odczuwała również strachu, chociaż posiadłość znajdowała się na odludziu. Obudziła mężczyznę ostrożnie, delikatnym dotknię- ciem laski. Usiadł niepewnie, a jego jasne oczy patrzyły na staruszkę kom- pletnie zdezorientowane. - Coś mi się zdaje, że zgubił pan gdzieś ubranie - powiedziała. Staranna wymowa samogłosek zdradzała nienaganne wychowanie starszej pani, która zauważyła żel pokrywający ciało nieznajome- go. - Pewnie kawalerski wieczór? Obawiam się, że pańska narze- czona będzie wściekła. Znajduje się pan o wiele mil od najbliższe- go kościoła. Och, mój ty biedaku! Ma pan pokaleczone stopy! Pro- szę tutaj zaczekać. Znalazła w cieplarni stary płaszcz nieprzemakalny i podała go mężczyźnie. Odwróciła dyskretnie wzrok, gdy nieznajomy ubie- rał się niepewnymi ruchami. - Należał do mojego męża. Jest trochę podniszczony, lecz na razie wystarczy. Nie jest panu zimno? - zapytała, poruszona dziw- ną przezroczystością skóry nieoczekiwanego gościa. Jego ciało było blade i poznaczone błękitnymi żyłkami jak marmur. A może raczej... - znów wróciły wojenne wspomnienia - ... jak zwłoki? - Nie mamy teraz pełni lata, prawda? - staruszka z trudem po- hamowała odruchowy dreszcz na myśl o chłodzie. - A co teraz mamy? - głos nieznajomego był ochrypły i drżący. „To alkohol albo przemarznięcie - pomyślała. - Albo jedno i drugie." - Najlepiej niech pan wejdzie ze mną do środka. Dobre śniada- nie szybko pomoże panu się pozbierać. Potem proszę skorzystać z mojego telefonu, żeby uporządkować swoje sprawy. Na co ma pan ochotę? - Jestem głodny - powiedział mężczyzna. - Czy pani nie jest czasem moją matką? Przystanęła. Stare obawy, stare rozterki i nadzieje odżyły zno- wu. „Nie - mówiła sama do siebie. - N i e." - Obawiam się, że niestety nie - odezwała się łagodnie, nie od- wracając twarzy ku pytającemu. - Mimo to potrafię przygotować śniadanie, które będzie panu smakowało. Proszę do środka. Weszli do kuchni. Staruszka odsunęła jedno ze stojących przy stole krzeseł i odeszła na bok. - Zaczniemy chyba od czegoś gorącego do picia. Może kawa? Potem coś na ciepło? „Jajka na wędzonce z wszystkimi dodatka- mi", jak mawiał mój mąż. Nie ma chyba na świecie mężczyzny, który nie skusiłby się na dobre śniadanie. Myślę oczywiście o An- glikach. Wydaje mi się jednak, że prawdziwy Anglik nie spędzał- by nocy zupełnie goły w cudzym ogródku. Pan jednak, sądząc z wymowy, nie wygląda na Anglika. Nie przypuszczam też, by pa- miętał pan swoje imię i nazwisko. Proszę się tym jednak zbytnio nie przejmować. Zapamiętywanie nazwisk i imion to strasznie nudne zajęcie. - Muszę mieć jakieś imię - ostrożnie powiedział nieznajomy. Udało się jej dostrzec w jego błękitnych oczach cień lęku, wręcz panicznego strachu. - Oczywiście, że tak. Maje pan na pewno. Po prostu zawieru- szyło się gdzieś razem z pańskim ubraniem. - Roześmiała się tro- chę zbyt radośnie. - Po śniadaniu przeprowadzimy w tej sprawie dochodzenie. A na razie znajdziemy panu jakieś imię. Tylko na te- raz - uzupełniła szybko, dodając jajka do skwierczącego na patelni boczku. Mężczyzna spojrzał na stary płaszcz. - Wybierzmy może imię pani męża. - Bardzo biblijne. Samuel. Tak jakoś się składa, że męskim po- tomkom jego rodu zawsze nadawano imiona ze Starego Testamen- tu. - Jej głos posmutniał nagle. - Mój syn nazywał się Daniel. Tak przy okazji, mam na imię Eleanor. Ostatnia z rodu Hale. W każ- dym razie z naszej gałęzi. - Daniel — powtórzył nieznajomy. Promienie porannego słońca padały przez okno na głowę męż- czyzny i staruszka zauważyła długie blizny pod krótko przystrzy- żonymi, bardzo jasnymi włosami. Postawiła przed gościem talerz z jajecznicą, potem sama usiadła przy stole, popijając powoli kawę. Gdy jadł, szerokie rękawy sta- rego płaszcza odchylały się do tyłu, odsłaniając tak dobrze prze- cież znane pielęgniarkom ślady po zastrzykach i ranki po kroplów- ce. Nie są to na pewno szalone, brutalne nakłucia na ręce narkoma- na. Gdyby ten człowiek okazał się narkomanem, nie chciałaby go w swoim domu... Przez chwilę, usiłując choć trochę uporządkować fakty, bawiła się myślą, że on jest może zbiegiem z więzienia Dartmoor. To wy- jaśniałoby, dlaczego ma tak bladą, prawie przezroczystą skórę. Żel pokrywający ją miał pomóc w ucieczce przez kanały wentylacyjne więziennego szpitala oraz zabezpieczyć przed chłodem. Dartmoor było jednak zbyt daleko. Czy mógłby w tym zimnie przejść tyle mil pieszo przez wrzosowisko!? Przebyć? Przebiec! Jego sto- py były dowodem szaleńczej ucieczki. Nie z więzienia. O d nich. Muszą go teraz ścigać. Albo już wkrótce będą. Trzeba to wyjaśnić. Odłożył sztućce, składając bardzo starannie nóż i widelec, a po- tem popatrzył na nią. - Dziękuję. Staruszka wzięła głęboki oddech i wstała z krzesła. - Dam panu jakieś ubranie. Chyba uda mi się wybrać z rzeczy Daniela i męża coś, co będzie pasowało. Ma pan szczęście, że nie pozbyłam się jeszcze wszystkiego. Powinnam już dawno to zro- bić. Tak. Tym lepiej dla pana. Teraz nie będzie pan musiał parado- wać na golasa. Oczy patrzyły na nią nieruchomo, lecz widać było, że mężczy- zna jej ulega. - Ubranie - powiedziała stanowczo. - Proszę tutaj zaczekać i dokończyć kawę. Przygotuję gorącą kąpiel. Jest panu bardzo po- trzebna. Zaraz poczuje się pan lepiej. Mam też chyba jakąś maść na pańskie stopy. Możliwe, że nieznajomy nie usłyszał ani słowa, gdyż w milcze- niu ruszył za gospodynią na górę. Przystanęła, by złapać oddech. On jest chory. Zagubiony jak dziecko potrzebujące matczynej opieki, a Eleanor jest przecież wykwalifikowaną pielęgniarką. Powinna pozbierać się więc i nie pozwalać sobie na jakieś głupie obawy i lęki. - Tutaj - powiedziała, otwierając drzwi prowadzące do małe- go, przerobionego na garderobę pokoiku. Wzięła z półki gruby, zrobiony na drutach sweter i bawełnianą koszulę, wciąż opakowa- ną w firmowy celofan pralni. Potem zdjęła jeszcze z pełnego mę- skich ubrań wieszaka parę sztruksowych spodni. Jej gość stał w tym czasie nieruchomo, wpatrzony w wojskowy płaszcz z insygniami majora. - To Daniela - powiedziała cicho. - Jego ulubiony. Pięknie uszy- ty. Syn wspaniale w nim wyglądał. - W jej oczach pojawiły się łzy. Wyprostowała się gwałtownie, wyraźnie rozzłoszczona. - Pan też kiedyś służył w armii? - zapytała. Mężczyzna chwycił palcami rękaw płaszcza, potem dotknął ostrożnie korony na naramienniku. - Znałem kiedyś kogoś... - A więc coś pan pamięta. Świetnie. Proszę teraz spróbować pomyśleć. Z którego był pułku? Zignorował jej pytanie. Odwróciła się do wysokiej, staroświeckiej komody stojącej w rogu ciasnego pomieszczenia i wyjęła z szuflady nowy, orygi- nalnie opakowany komplet męskiej bielizny elizny. -"Kupowałam takie komplety i trzymałam je tutaj na wy- padek, gdyby synowi udało się dostać niespodziewany urlop na weekend. Daniel nienawidził pakowania się. To był jego jedy- ny bagaż. - Wskazała wychudzoną dłonią brązową skórzaną wali- zeczkę, stojącą na szczycie komody. Skóra była mocno wypłowia- ła, lecz mosiężne okucia i zamki lśniły wypolerowane. - Mówiłam mu, że wygląda z nią jak filmowy doktor Jekyll. - Uśmiechnęła się do wspomnień. - On odpowiadał mi wówczas, że jest raczej pa- nem Hyde, zważywszy na to, czym musi zajmować się w Północ- nej Irlandii. - Wyciągnęła rękę i dotknęła walizeczki. - „Giniemy tam, zwykł mawiać, kiedy stajemy się zbyt zmęczeni lub zbyt za- dufani, by oglądać się w każdej minucie dnia." Daniel nigdy nie był z siebie zadowolony. To nie leżało w jego naturze, dlatego wy- daje mi się, że po prostu znużyło go to wszystko. Musiał stać się mniej czujny i oni go dopadli. - Potrząsnęła z rezygnacją głową, zmuszając się do smutnego uśmiechu. - Życie idzie dalej, jak mó- wią ludzie. Dla mnie również trwa ono nadal, ale bez tylu ważnych rzeczy i bez niczego nowego, co mogłoby choć w niewielkiej czę- ści wyrównać poniesioną stratę. Czyż istnieje na świecie coś takie- go? Nieznajomy wyciągnął rękę i chwycił mocno szczupłe ramię staruszki. - Kąpiel - powiedziała szybko. - Albo prysznic. Co pan woli? Mam wszelkie wygody, chociaż żyję z dala od świata. Proszę za mną. Zostawiła go w łazience, potem zeszła do salonu i wykręciła nu- mer okręgowego posterunku policji. - Chciałabym uzyskać pewne informacje - rozpoczęła, zwraca- jąc się do dyżurnego sierżanta. Miała z nim kiedyś do czynienia. Chodziło wtedy o włóczęgów, którym czasem dawała trochę chle- ba i wody. Przyjechał do niej pewnego poranka, bez zapowiedzi, wielkim, lśniącym radiowozem z niebieskim światłem migającym na dachu bez żadnego rozsądnego powodu. Do tej pory nie potra- fiła wybaczyć temu człowiekowi zawziętości i małoduszności. - Mój dostawca powiedział mi, że słyszał plotki o więźniach, któ- rym podobno udało się ostatnio zbiec z więzienia Dartmoor - kon- tynuowała ostrożnie. W słuchawce usłyszała przeciągłe westchnienie i od razu poczu- ła starą wściekłość. Przypomniała sobie, jak pouczał ją wtedy, przed drzwiami jej domu, jakby była jakąś zgrzybiałą staruchą, którą czym prędzej powinno się zamknąć w przytułku. - Droga pani - policjant odezwał się wreszcie. Jego prostacka wymowa irytowała ją. - Proszę nie zwracać uwagi na głupie ga- danie. Niektórzy ludzie naprawdę nie mają nic lepszego do roboty. Straszą biedne starsze panie okropnymi historyjkami w nadziei, że uda im się wyłudzić filiżankę herbaty. W pani przypadku pe- wnie i darmowy posiłek! Stłumiła gwałtowny wybuch gniewu. - A więc twierdzi pan, że te plotki są nieprawdziwe? - Od początku do końca. Może pani spać spokojnie. - A czy nie zgłaszano wam ostatnio czyjegoś zaginięcia? - O co dokładnie pani chodzi? - Może ktoś zniknął z domu? Może ze szpitala? Na przykład jakiś młody mężczyzna? - Czyżby odwiedził panią któryś z wędrowców, podróżują- cych zdezelowanymi samochodami? Mamy teraz kilku takich w Devon. Gdyby tak jak ja miała pani okazję odwiedzić jedno z ich obozowisk, szybko zmieniłaby pani zdanie o tych ludziach i wreszcie przemyślała swoje nierozsądne postępowanie. Pewnie powie mi pani, że są młodzi i należy się im odrobina swobody? Wolałbym, żeby udławili się tą swoją wolnością. - Policjant za- chichotał głośno. „Obyś nie udławił się tym swoim gadaniem" - pomyślała, a sierżant mówił dalej protekcjonalnym tonem: - Może wysłać do pani radiowóz? To naprawdę żaden prob- lem. Powiem chłopakom, żeby włączyli syrenę - będzie pani mia- ła trochę atrakcji! - Nie, sierżancie. Dziękuję za troskę. Do widzenia. Staruszka odłożyła słuchawkę i usiadła. Jej gość uciekł od nich. Jakiś głuchy odgłos nad głową sprawił, że pani Hale zerwała się z fotela i podbiegła do schodów. - Co pan tam robi? - zawołała. Mężczyzna stał na górze, ubrany, ze swetrem przewiązanym dookoła ramion. Jego stopy były bose i pokaleczone. W ręce trzy- mał mocno skórzaną walizeczkę. Twarz miał napiętą i zamyśloną. - Dlaczego pan to wziął? - staruszka zapytała nerwowo. - Pro- szę to odłożyć na miejsce! - Jummy - powiedział krótko. • - Co takiego? Czoło nieznajomego zmarszczyło się od umysłowego wysiłku. - Jummy? James? - odezwał się znowu. - McFee - dokończyła pani Hale. - Skąd pan zna to nazwisko? Grzebał pan w rzeczach Daniela. To bardzo nieładnie. - On dzisiaj umrze. Zabiją go. - Wygaduje pan niesamowite rzeczy. Proszę stąd odejść. Natych- miast. Może pan zatrzymać ubranie, lecz walizeczkę proszę zostawić. - To Jummy ją przyniósł. Przyszedł powiadomić panią, że syn najprawdopodobniej nie żyje. W środku były listy i taśma. Daniel przygotował to na wypadek swojej śmierci. Mówi tam, że jest teraz z ojcem, że obydwaj będą się panią opiekować. Mówi, że panią ko- cha i przeprasza za wielki ból, jaki sprawi jego śmierć. To jednak nie musi być wcale koniec. Staruszka zasłoniła dłonią usta, krew odpłynęła jej ziwarzy. - Skąd pan się o tym dowiedział? Kim pan jest? - Ruszyła w górę schodów, a jej nagła złość przezwyciężyła wszystkie obawy. - Włamał się pan do mojej sypialni i czytał moje listy! Nieznajomy stał nieruchomo, wstrząśnięty potworną wizją, która wypełniła nagle jego umysł. Było to coś jasnego, wyraźnego jak rze- czywistość, lecz równocześnie coś, czego nie był w stanie do koń- ca zrozumieć, a tym bardziej kontrolować. Zaczął schodzić tak szybko, że starsza pani zlękła się o swoje życie. Chwycił ją za wy- chudzone ramiona. - Musi pani coś zrobić. Zaraz! - Pan oszalał! - Próbowała wyrwać się z jego uścisku. Twarz mężczyzny była pełna udręki. - Zabija go pani. Czy pani tego nie rozumie? Ja to w i d z ę. Puł- kownik McFee umrze. Zagłada przyjdzie z powietrza. Już wkrótce. Musi pani coś zrobić! Wyswobodziła się wreszcie, spojrzała na gościa i podeszła do sekretarzyka. Sprawdziła numer w notesie, potem podniosła słu- chawkę. Czekała w napięciu, wpatrzona w oczy nieznajomego, - Tylko o niego zapytam. Nie chcę się ośmieszyć. Tak w ogóle, to Jummy McFee jest majorem... Zgłosił się automat. - Ze względów bezpieczeństwa numer jest chwilowo wyłą- czony. Z wszelkimi sprawami proszę zwracać się do Ministerstwa Obrony, telefon... Zapisała szybko numer centrali ministerstwa, później numer wewnętrzny i natychmiast zatelefonowała ponownie. Również ta próba skończyła się niepowodzeniem. Pani Hale ze złością prze- rzuciła kartki notesu i wykręciła kolejny numer. - Z pułkownikiem Southby - rzuciła krótko. - Proszę mu po- wiedzieć, że dzwoni wdowa po brygadierze Samuelu Hale i chce rozmawiać w bardzo pilnej sprawie. Natychmiast. - Moja droga pani Hale - po krótkiej chwili w słuchawce ode- zwał się stłumiony głos - rozumiem, że ma pani jakiś problem. W czym mogę pomóc? - To raczej wy macie kłopoty, pułkowniku. Usiłowałam właśnie skontaktować się z przyjacielem Daniela, majorem Jamesem McFee. Wszyscy nazywają go Jummy. Z naszej ostatniej rozmowy - czasem kontaktujemy się—wynikało, że nadal służy on w Irlandii Północ- nej. Niestety, numer, który mi zostawił, nie odpowiada. Względy bezpieczeństwa, czy coś takiego...? - Ach tak! Rzeczywiście zaistniały pewne nieoczekiwane oko- liczności. Proszę pozostawić to mnie. Zajmę się tą sprawą... - Pułkowniku! Służyłam w wojsku na długo przedtem, zanim otrzymał pan pierwsze gwiazdki. Wiem aż nadto dobrze, że złe wiadomości ukrywa się, sporządzając oficjalne komunikaty, które cywilom nic nie mówią. Proszę mi powiedzieć, co się dzieje? - Dobrze. Zasługuje pani na to, by poznać prawdę. Tragedia wydarzyła się zaledwie kilka minut temu. Atak moździerzowy. Przynajmniej oni nazywają to moździerzem. Śmiercionośna broń. Sztab został bezpośrednio trafiony. Dwukrotnie, jeśli raporty są dokładne. Nikt nie przeżył - to pewne. McFee był w budynku. Zginął na miejscu. Na pewno niczego się nie spodziewał. Tak najlepiej zgi- nąć, jeśli już nie ma szans. Niedawno dostał awans na pułkowni- ka. Dobrze zasłużony. To wszystko jest takie przykre. Gdyby tyl- ko było nam wolno przestać działać w białych rękawiczkach... - Dziękuję panu za szczerość, pułkowniku - powiedziała ci- cho. - Do widzenia. - Odłożyła słuchawkę. - Jummy nie żyje. Miał pan rację. Mój Boże, zabrakło nam może kilku sekund, by go ostrzec. - Usiadła ciężko w fotelu. - Ilu jeszcze ludzi musi tam umrzeć? Nieznajomy siedział na krześle naprzeciwko niej. Patrzył w okno, a wyraz twarzy miał tak samo ponury jak dziki krajobraz na dworze. Patrzyła na niego, lecz widziała swego męża, wyzwalającego się z bolesnej bezradności, nie potrafiącego znaleźć ukojenia dla udrę- czonej duszy. „Samuelu, czyżby oni posunęli się aż tak daleko?" - pytała w myślach. W odpowiedzi poznała powód, który pchnął go do desperackie- go kroku. „Oni wierzą, że mogą wszystko. Podeptali podstawy człowie- czeństwa, manipulują tym, czym jesteśmy, i usiłują kształtować naszą przyszłość sposobami z piekła rodem. Potrafią już robić z ludzkim umysłem rzeczy, które wstrząsnęłyby nawet tobą. Wszech- obecny eter zatrzymuje każdy dźwięk, a ci ludzie usiłują podsłuchi- wać ów ryczący huragan, wpędzając umysły w szaleństwo. Poszuku- ją wyższych funkcji ludzkiego mózgu. Możliwości, których my, homo sapiens, najprawdopodobniej nigdy nie mieliśmy poznać. Są jak wszechświat. Zbyt rozległe. Jeśli to się powiedzie, pierwszy człowiek podążający tą nową, szerszą drogą, będzie obciążony set- kami pytań, na które może nie być odpowiedzi. My zaś, zwykli śmiertelnicy, bez wątpienia wpędzimy go w obłęd, usiłując za jego pośrednictwem poznać naszą przyszłość. Gdy pojawi się ktoś taki, możesz być pewna, że to oni go stworzyli i że będzie służył wyłą- cznie celom tych ludzi oraz ich mocodawców. Taki dar, jeśli to jest właściwe słowo, powinien zostać wykorzystany dla dobra całej lu- dzkości lub... " - To dar - powiedziała z przekonaniem, zwracając się do mło- dego gościa. - Dar, którego powinien pan używać dla ratowania ludz- kiego życia. Proszę pomyśleć, jak mógłby pan pomagać naszym biednym chłopcom w Północnej Irlandii. Na przykład uprzedzać ich o zamachach, bombach i snajperach. Armia dałaby... - Nie - przerwał jej, a potem złapał się za głowę. Staruszka wyciągnęła ku niemu ramiona. - Chcę panu pomóc. Mam do tego swoje powody. Nie potrafił- by pan pojąć tego teraz, lecz nadejdzie kiedyś chwila, w której pan zrozumie. Idea stworzenia kogoś takiego jak pan to część mojego życia. Najgorsza część. Myślałam, że to skończone. Wierzyłam w to. Powinnam lepiej pomyśleć. Proszę uważnie posłuchać. Da- no panu nadzwyczajną moc. Coś takiego musiało się stać prędzej czy później. Samuel przestrzegał przed tym, lecz oni go nie posłu- chali. Nie obawiali się takich skutków. Wręcz do nich dążyli. Te- raz będą chcieli wykorzystać pana do swoich celów. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by temu przeszkodzić. Mogę panu pomóc. Skontaktuję pana z odpowiednimi ludźmi, dam pieniądze i wszystko, co będzie potrzebne. Musi pan uciec przed tymi, któ- rzy na pewno zaczęli już pana ścigać. I jak najszybciej opuścić to miejsce. Odejść gdzieś daleko. Proszę wykorzystać swą moc. Nieznajomy podszedł do okna. - Nie narodziłem się więc tutaj, w pani ogródku. Mógłbym jednak myśleć, że właśnie teraz przyszedłem na świat, bo to jest przecież wszystko, co wiem. Obudziłem się wśród roślin, pani mnie znalazła - to wszystko. Nie znam tego świata. Coś uderzyło ją w postawie młodego mężczyzny. Charaktery- styczne pochylenie głowy, może coś innego. To coś sprawiło jed- nak, że staruszkę przeszył przenikliwy chłód. „Nie - zaprotestowała - niech to nie będzie prawda. Niech po- zostanie mi jeszcze odrobina nadziei." Zapragnęła nagle zatrzymać go, poszukać w nim czegoś więcej. Nie ośmieliłaby się jednak, obawiając się tego, co mogłaby znaleźć. Bała się, że szukając życia, spotka śmierć. Tak. Chciała, by to jedno pytanie pozostało na razie bez odpowiedzi. Chociaż na razie. Pragnęła, aby to on rozstrzygnął. By mógł podjąć taką de- cyzję, musi wcześniej poznać świat. Świat, który zaczął teraz trząść się w posadach. Musiała z ogromnym trudem walczyć, by nie zatracić poczucia rzeczywistości. - Proszę mnie posłuchać. Dziecko przychodzące na świat nie wie absolutnie nic. Powoli uczy się jednak wszystkiego. Częścio- wo dzięki instynktowi, lecz głównie metodą prób i błędów. Dlate- go musi pan stąd odejść. Nie ma innego wyjścia. Chyba że wybie- rze pan powrót tam, skąd pan przyszedł. Proszę spróbować. Teraz już ani słowa, dopóki nie skończę. Staruszka siadła przy sekretarzyku i zaczęła pisać. Precyzyjnie, starannie, najpierw jeden list, potem drugi i trzeci. Zakleiła koper- ty i dokładnie zaadresowała. - Policjanci przyjadą niebawem - powiedziała, odkładając w końcu pióro. - Dzwoniłam do nich. Mówiłam, że nie potrzebuję ich pomocy, ale oni i tak przybędą, takie już mają zasady. Czy po- trafi pan prowadzić samochód? Trudno powiedzieć, prawda? My- ślę, że drzemie w panu wiele różnych umiejętności. Po prostu jeśli zechce pan coś zrobić, to samo nastąpi. Ogolił się pan? Maszynkę do golenia znalazł pan w walizeczce Daniela? Ach! Więc to po nią pan poszedł! Tak to właśnie wygląda: ogolił się pan, a przecież nikt nie tłumaczył, jak to się robi. Domyślił się pan też, że w torbie po- dróżnej można znaleźć przybory do golenia. Dobra robota. Nie musi pan obawiać się nowych czynności. Trzeba próbować. Proszę słuchać uważnie. Zapisałam tutaj, co zrobić, by wydostać się stąd. Zobaczymy, czy powiedzie się panu z samochodem. Jeśli nie wy- jdzie, trzeba będzie przejść sporo mil na piechotę, zanim trafi pan na uczęszczaną drogę. Do stacji kolejowej jest jeszcze dalej. W sa- mochodzie będzie pan niezależny. Proszę skorzystać z prawa jazdy Daniela. Jest wciąż ważne. Jakie imię pierwsze przychodzi panu na myśl? Szybko? - Daniel. - Proszę zapomnieć o Danielu i Samuelu. Błękitne oczy mężczyzny zmagały się z jej wzrokiem. - Jakie imię? - zapytała znowu. - Adam. - Tak. - Uśmiechnęła się smutno do siebie. - Czy coś jeszcze? - Nie rozumiem... - Niech pan nie próbuje zrozumieć. Proszę powiedzieć, co pan widzi? - Dziewięć. - Jakąś cyfrę? Dziewięć? - Adam Dziewięć. Coś pojawiło się w oczach staruszki, potem zgasło. - Wszystko w porządku. Jest pan bezpieczny. Proszę słuchać. Samochód również należy do Daniela. Działa doskonale. Syn po- wiedział mi, jak podczas jego nieobecności dbać o wóz. Codzien- nie uruchamiam silnik, przejeżdżam tam i z powrotem kilka jar- dów. Nie było to łatwe ani przyjemne - ten wóz to wyjątkowo dzi- ka bestia. W samochodzie są bardzo dobre mapy. Pamiętają Daniela. Jest też wiele innych rzeczy, które mogą okazać się po- trzebne. Mam spis, który syn mi zostawił. W bagażniku znajdzie pan kanister z benzyną, trochę oleju, a nawet zapas wody. Daniel kochał ten samochód. Spędzał w nim cały wolny czas, wszystkie przepustki. Jeździł wszędzie. Zawsze za szybko. Staruszka umilkła na chwilę. - Niech pan już jedzie. Proszę zabrać te listy. Są wyraźnie zaadresowane. Pierwszy z nich napisałam do doktora Ericha Har- trampfa. To dawny kolega mojego męża. On wie. Rozumie pan? Teraz nie ma już z tym nic wspólnego. Ci, którzy rozpoczynali tę zabawę, już nie żyją. Tak jak Samuel. Hartrampf jest ostatni. Sta- ry, tak jak ja. Samuel podziwiał i bał się go równocześnie. Pra- wdopodobnie miał ku temu jakiś bardzo ważny powód. Zawsze li- czył na to, że realizacja wspólnego marzenia załagodzi wszelkie personalne konflikty. Nie zdążył przekonać się o tym, gdyż żył zbyt krótko. Nigdy też nie powiedział mi wystarczająco dużo. Hartrampf wciąż może być jednym z nich - trudno. Nikt inny nie jest w stanie panu pomóc. Musi pan zaryzykować. Sam pan podej- mie decyzję. Drugi list jest do pewnej młodej pani. Nigdy jej osobiście nie spotkałam, wiem jednak, że pracuje w telewizji. Dzwoniła do mnie wiele razy po tym, jak wrogowie dopadli Daniela. Chciała zrobić program. O żołnierzach, zakładnikach, ich rodzinach. O tym, jak radzimy sobie z emocjonalnym napięciem. Czy prze- czuwamy śmierć najbliższych. Traktowała to wszystko bardzo poważnie. Nie chodziło jej o poszukiwanie taniej sensacji. Była wobec mnie niezwykle ciepła i troskliwa. Powiedziała, że ode- zwie się znowu. Niech pan z nią porozmawia i uświadomi jej, jaką posiada pan moc. Inni mogliby nie uwierzyć, wziąć pana za wa- riata. Czuję jednak, że ona uwierzy. Przynajmniej uważnie wysłucha. Trzeci list zaadresowałam do banku w Londynie, który prowa- dzi moje sprawy finansowe. Będzie pan potrzebował również ma- terialnej pomocy. Należą się panu te pieniądze. Jest pan ceną, jaką zapłaciliśmy za ich zdobycie. „Częścią tej ceny" - pomyślała, oczyma duszy widząc zmiaż- dżoną głowę, twarz, którą kochała, niemożliwą do rozpoznania, zmasakrowaną. Tak jak życie Eleanor. Dobrze, że miała jeszcze Daniela. To dla niego musiała żyć. Staruszka wstała z fotela. - Proszę wypróbować samochód. Stoi w garażu. Kluczyki są w stacyjce, starter to taki przycisk na tablicy rozdzielczej. Proszę spróbować go uruchomić, ciekawe, czy pan sobie poradzi? Przy- niosę więcej odzieży. Po tych spodniach widzę, że jest pan szczu- plejszy niż Daniel. Poszukam jakichś szelek lub paska. Buty? Po- winny pasować Samuela, jeśli założy pan grube skarpety. Wyprowadziła go do ogrodu, potem zostawiła samego. Mężczy- zna wszedł w chłodny półmrok murowanego garażu. Prześlizgując się ostrożnie obok niskiego, przykrytego brezentowym pokrow- cem kształtu, znalazł wyłącznik i zapalił światło. Zdjął pokrowiec, odsłaniając stalowoszarego jaguara. Nieznajomy uśmiechnął się, najpierw delikatnie, potem coraz szerzej. To przyprawiające go 0 drżenie uczucie było zupełnie nowe. W tym niezwykłym przeży- ciu coś jednak wydawało się znajome. Jakiś bardzo niewyraźny ślad odległego dzieciństwa, które przecież musiał kiedyś mieć. Wspo- mnienie prawdziwe, choć ulotne i słabe. Po raz pierwszy doświadczo- ne uczucie zadowolenia. W tej najkrótszej z chwil wszystkie lęki 1 niepewności ustąpiły miejsca przyjemnemu zaskoczeniu i niewy- słowionej wręcz radości. Właśnie coś takiego musi odczuwać małe dziecko przy każdym nowym, pozytywnym doznaniu. Tak też i on czuł. Cały świat za zamkniętymi drzwiami garażu wydawał się wielką niewiadomą, może czymś obcym i wrogim. Na pewno jed- nak był nowy. , Jestem stary. Jestem dzieckiem. Dojrzewam. Nawet teraz, gdy stoję tutaj i o tym myślę. Dojrzewam szybko, korzystając z drugie- go dzieciństwa. Zbyt szybko. Chciałbym zostać tu, gdzie dzisiaj przyszedłem na świat. A może raczej... narodziłem się na nowo? W tym domu jest ciepło i przytulnie. Moje miejsce jest w tym ogrodzie. W jego granicach czuję się bezpiecznie. Istnieję też jed- nak jeszcze gdzieś na zewnątrz. Gdzieś tam pozostało moje życie z przedwczoraj, chociaż jestem teraz bardzo daleko. Wyrwano mnie z mojej rzeczywistości - dokąd? Potem przeniesiono z nie- znanego miejsca aż tutaj, nagiego jak noworodek. A może to ja sam stamtąd uciekłem? Może uciekłem od czegoś, co sprawiło, że mój umysł jest w tej chwili wielką czarną dziurą? Cóż może być aż tak niesamowite?" „Wsiądź do samochodu. Nie myśl, działaj! W twej głowie nie ma na razie dość miejsca, byś mógł logicznie rozumować. Jeśli bę- dziesz rozmyślał zbyt długo lub zbyt intensywnie, wpadniesz w czarną dziurę i może już nigdy nie wydostaniesz się z niej. Wsiadaj do samochodu." Gwałtownym ruchem przekręcił kluczyk w stacyjce, potem wciskając kciukiem przycisk na tablicy rozdzielczej, uruchomił rozrusznik. Pozwolił, by narastający ryk silnika zagłuszył wszy- stkie lęki. Zniknęły bez śladu, ulatując gdzieś z błękitnym obło- kiem spalin. Światło dnia wpadło nagle do środka, gdy Eleanor Hale otwarła od zewnątrz drzwi garażu. Stopy i dłonie mężczyzny same znala- zły drogę i jaguar ruszył. - Proszę! - zawołała, przekrzykując głos silnika. - Bardzo dobrze. Zapakowałam walizkę. Odzież, bielizna i inne potrzebne rzeczy. Mężczyzna wziął ciężką walizkę i z trudem wstawił bagaż przez tylne drzwi do samochodu. Staruszka podała nieznajomemu duży skórzany portfel. - Pieniądze, prawo jazdy Daniela, ubezpieczenie wozu. Listy ma pan przy sobie. Proszę tutaj nie wracać, nie telefonować. Oni dowiedzieliby się o tym. Spojrzała na prowadzącą do domu polną drogę. - Przez ładnych kilka mil pojedzie pan tą drogą, a potem zna- jdzie się już bliżej cywilizacji. Dalej są trasy szybkiego ruchu i uli- czne korki, lecz pan będzie umiał sobie z tym poradzić. Wszystko jest w panu ukryte. Niech rzeczy dzieją się swoją koleją. Och! Pra- wie bym zapomniała. - Pani Hale zaczęła szukać czegoś w kiesze- ni. Znalazła zegarek na zniszczonym skórzanym pasku. - To włas- ność Daniela jeszcze z czasów szkolnych. Prezent od ojca. Niech pan go nosi. - Popatrzyła nieznajomemu w oczy, potem szybko odwróciła wzrok. Mężczyzna uścisnął ją na pożegnanie i przez moment staruszce zdawało się, że on jednak nie odjedzie. Część jej duszy wołała: „Zostań!" Staruszka delikatnie popchnęła go w stronę samocho- du. Nieznajomy chwycił ją jeszcze za rękę, przytrzymał dłoń przez chwilę, a potem pozwolił, by uniosła go moc potężnego sil- nika jaguara. Kobieta patrzyła teraz, jak samochód oddala się coraz szybciej. Po chwili znikł jej z oczu. Gdy w końcu odwróciła się, pomyślała, że wszystko to równie dobrze mogłoby być jakimś dziwnym snem, gdyby nie otwarte na oścież drzwi garażu. Spróbowała całkowicie wyciszyć swój umysł. Nie chciała roz- myślać, nie chciała pamiętać. Bała się. Może o n i posunęli sięjuż tak daleko, że nawet myśli nie są dla nich tajemnicą? „To wymknęło się spod kontroli - powiedziała kiedyś Samuelo- wi. - Stało się dokładnie antytezą tego, w co dawniej wierzyłeś. Zaprzeczeniem twojego wykształcenia, twych kwalifikacji i przy- siąg. To nie jest teraz niczym lepszym niż to, co wrogowie robili przedtem. Jest znacznie gorsze. Podjąłeś ich niesamowite marze- nia i próbujesz sprawić, by stały się rzeczywistością. Przestań. Poddaj się. Ucieknij, jeśli będziesz musiał. Ja będę przy tobie." Nie pozostała przy nim. Samuel postanowił umknąć samotnie. Uciekł w głąb luf swej dubeltówki. Jasne przesłanie dla nich: „Nie pozostawiam wam nic, co moglibyście wykorzystać". Teraz pozostało do wykonania jeszcze jedno zadanie. Planowała to od wielu lat. Wróciła do domu. Na górze otworzyła mały sejf, ukryty pod zapomnianymi kape- luszami na dnie szafy. Wyjęła stamtąd pożółkłą kopertę, przewią- zaną czarną wstążką. Woskowa pieczęć była nie naruszona. Twarz staruszki spoważniała jeszcze bardziej. Eleanor zeszła po scho- dach i ignorując przeszywający ból w stawach, napisała jeszcze je- den list. Skończywszy pisanie, zaniosła go do skrytki, skąd listo- nosz zabierał korespondencję. Zrobiła już wszystko. Wyczerpana wysiłkiem oraz emocjami usiadła na krześle z wysokim, prostym oparciem i patrzyła daleko, na wrzosowisko. Zastanawiała się, czy oni w ogóle przejmują się jeszcze jej istnieniem. Czy o niej pamiętają. Tak. Na pewno nie zapomnieli. Teraz nadszedł czas na wspomnienia i ból. Kiedy życie człowieka przeistacza się w koszmar, przychodzi pora umrzeć. „Samuelu, bardzo mi ciebie brakuje." „Danny, gdzie jest teraz twoja dusza? Boże, niech odpoczywa w pokoju. Proszę... " Rangę rover, podskakując na wybojach, powoli zbliżał się do stojącego samotnie na pustkowiu domu. Gwałtowne wstrząsy sprawiały, że mały człowieczek siedzący z tyłu uderzał głową w okno, za każdym razem poprawiając na nosie okulary w cien- kiej drucianej oprawie. - Zwolnij - polecił wreszcie kierowcy. - Cholerna droga - zaklął tamten w odpowiedzi. Potężnie zbudowany mężczyzna, siedzący na przednim siedze- niu, odwrócił się. - Czy on naprawdę mógł dojść aż tak daleko? - Mógł - mały człowieczek odpowiedział krótko. - Ona już stoi w drzwiach - zauważył kierowca. - Musiała nas wypatrzeć. - Czekała cały czas. Jest gotowa na nasze przybycie - popra- wił go człowieczek w okularach. Gdy zatrzymali się przed za- mkniętymi drzwiami garażu, wysiadł szybko z samochodu i wyjął z kieszeni płaszcza legitymację w skórzanej oprawie. - Proszę bliżej - powiedziała staruszka, zakładając okulary. Zaczęła czytać na głos. - Paige. Z „i" w środku. Ministerstwo O- brony. Naprawdę? Przykro mi bardzo, ale od dawna nie mam z ar- mią nic wspólnego. Paige uśmiechnął się niepewnie. - Wiem, co pani przeżyła w związku z tragiczną stratą syna, pani Hale. - Wiecie o wszystkim, co mnie dotyczy. To mają być kondo- lencje, czy tak? Jesteście pewni, że on nie żyje? Może coś wiecie o jego śmierci? Może macie ciało? Idźcie do diabła! - Nie muszę pani mówić, dlaczego tu jesteśmy. Mężczyzna. Blondyn. Włosy bardzo krótko przystrzyżone. Prawie sześć stóp wzrostu, szczupły. Bardzo blada skóra, wygląda na chorego. Jest chory. Potrzebuje naszej pomocy. Specjalistycznej pomocy. - Możliwe. Nie jest chyba jednak waszą filozofią pomagać. Przykro mi. Nie widziałam nikogo od tygodnia, to znaczy od cza- su, kiedy przywieziono mi zakupy. Paige cofnął się o krok i dał znak dłonią. - Sprawdzę z tyłu - zawołał kierowca, który zdążył już wy- siąść z rangę rovera. - Na co wy sobie pozwalacie! Trzeci mężczyzna podszedł do frontowych drzwi. - W środku - polecił mu Paige. - Od góry do dołu. - Zrobione - odpowiedział tamten, bez wysiłku odsuwając sta- ruszkę. - Nie chcemy żadnych nieprzyjemności - Paige powiedział ła- godnie. - Żyjecie z nich przecież. Z tyłu domu rozległo się wołanie. Mężczyzna chwycił panią Ha- le mocno za ramię. Przeszli przez kuchnię, aż do drzwi prowadzą- cych do ogrodu. - On na pewno tu był - stwierdził kierowca. - Dokładnie w tym miejscu, między warzywami. Musiała później sporo się natrudzić, wyrównując grządki, ale jest trochę śladów bosych stóp. Widocz- nie je przegapiła. Pod roślinami ziemia jest wgnieciona. Wydaje mi się, że nasz ptaszek spędził tu ostatnią noc. Musiał odmrozić sobie tyłek. Paige pokiwał głową i silniej ścisnął ramię kobiety. - Był wyczerpany, nagi. Dała mu pani ubranie i nakarmiła go. Co potem? Czy i jak jeszcze pani mu pomogła? - Idźcie do diabła! - Dała mu pani pieniądze? Ile trzymała pani w domu? Sądzę, że wystarczająco dużo, by mógł znaleźć się bardzo daleko stąd. - Pai- ge szedł teraz tuż za jej plecami. - Poszukaj sejfu lub skrytki na go- tówkę - zawołał, a potem odwrócił się do kierowcy. - Sprawdź garaż. - Już sprawdziłem. - Nie ma wozu? - Ja nie mam żadnego samochodu - powiedziała Eleanor Hale. - Jestem na to za stara. - Niech pani nie marnuje czasu. Pozwoliła pani zabrać jaguara, własność pani syna. To oznacza, że ten, kogo szukamy, jest w wy- starczająco dobrej formie, żeby prowadzić wóz. Dotąd pojechał? Może to pani gdzieś go skierowała? Potrzebuję odpowiedzi i to szybko. Potężnie zbudowany mężczyzna pojawił się na dole. - W szafie znalazłem mały sejf. Nie mogę go ruszyć. Zamek kombinacyjny. Musi sama pójść na górę i go otworzyć. - Zabierz ją tam - polecił Paige. - Prawdopodobnie dała mu wszystkie pieniądze, jakie miała w domu. Sprawdź, ile tego było. - Pójdę o własnych siłach, jeśli pan pozwoli - zaprotestowała staruszka, zdejmując ze swego ramienia dłoń osiłka. Paige przyzwalająco skinął głową. W sieni pani Hale wzięła z dębowego stojaka laskę i powoli za- częła wspinać się po stromych schodach. U szczytu zatrzymała się i zebrawszy wszystkie siły, uderzyła mocno ciężką, srebrną gałką. Krew pojawiła się na twarzy potężnego mężczyzny. Zaatakowany krzyknął i rzucił się w stronę, z której spadł nań nieoczekiwany cios. Gałka ponownie opadła na czoło siłacza. Runął na schody, chwytając za kostki nogi stojącej wyżej kobiety. Staruszka upadła na plecy. Jej głowa uderzyła z trzaskiem 0 próg otwartych drzwi sypialni. - Cholera! Głupia, stara baba! - mężczyzna krzyknął wstając. Paige i kierowca pobiegli na górę. - Doprowadź się do porządku. Nie zostaw śladów krwi. - Paige potrzebował tylko krótkiego spojrzenia na nieruchome ciało Ele- anór Hale. - Zrzućcie ją ze schodów - rozkazał. - Co takiego? - sprzeciwił się kierowca. - No dalej. Bierz się do roboty! Mężczyzna niechętnie wszedł na samą górę. Chwytając ciało ostrożnie pod pachy i starając się trzymać zakrwawioną głowę jak najdalej od siebie, uniósł delikatnie zwłoki, potem pozwolił, by stoczyły się one w dół. Pani Hale leżała teraz na podłodze z niena- turalnie wykręconą głową. Trzeci mężczyzna na chwilę wyszedł do łazienki. Z posępną miną spojrzał przez balustradę, przykładając ręcznik do krwawią- cych ran. Paige był w sypialni. Przejrzał szybko pamiętnik leżący na noc- nym stoliku. Znalazł to, czego szukał. Zadowolony z siebie pod- szedł do szafy i rozsunąwszy wiszące na wieszakach ubrania, od- słonił sejf. Sprawnie przekręcając gałki, ustawił kombinację cyfr 1 bez trudu otworzył drzwi. Po chwili wrócił na schody. - Nie ma gotówki - powiedział. - Musiała mieć parę setek, a może i więcej. Potężny mężczyzna stanął obok. Głębokie skaleczenia na jego czole opatrzone były dwoma grubymi, samoprzylepnymi opatrun- kami, znalezionymi w domowej apteczce. - Dlaczego ona to zrobiła? Przecież i tak nie dałaby rady. Jest nas aż trzech! - Ze złości - odpowiedział Paige. - Dusiła to w sobie przez całe lata. - Załatwi pan oficjalnie tę sprawę? - W dokumentach nie ma absolutnie nic, co łączyłoby nas, z tym miejscem. Policja uzna to za nieszczęśliwy wypadek albo zabójstwo. Dla nas ta opinia nie ma żadnego znaczenia. Musimy tylko wytropić jaguara. Możliwie jak najszybciej. Kierowca spojrzał znacząco na dłoń Paige'a, spoczywającą na wypolerowanej poręczy schodów. - Wzory naszych odcisków palców przechowywane są w jed- nym tylko banku danych. W naszym własnym. Nikt z zewnątrz nie ma do niego dostępu - zapewnił Paige. - A co z jego odciskami? Paige uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Co teraz? - zapytał mężczyzna z opatrunkami na czole. - Musimy go znaleźć, zanim wpadnie w niepowołane ręce. - A co będzie, jeśli jednak znajdzie się w nieodpowiednich rę- kach? - Wówczas zniszczymy go tak dokładnie, że nikt nie będzie w stanie przeprowadzić sekcji zwłok. ROZDZIAŁ DRUGI - Whiteout! - czyjś głos wołał mu wprost do ucha. Mężczyzna czuł w ustach smak gumy, metalu, żółci i strachu. Odwrócił się ku pozostałym. Ujrzał ich nieruchome oczy i kurczowo zaciśnięte wargi. Pobladłe z przerażenia twarze wydawały się nienaturalnie sine w nikłym blasku światełek instrumentów pokładowych. Wie- dział, że lecą na ślepo. Że gdzieś tam, gdziekolwiek, za tym osza- lałym białym wirem, sterczy pionowa, groźna skalna ściana góry. Modlił się, lecz nikt go nie usłyszał. Przeraźliwy, wstrzymujący bicie serca łoskot nastąpił równo- cześnie z oślepiającą kaskadą pomarańczowych iskier. Potem by- ło tylko monotonne zawodzenie alarmowej syreny. A później nic. Zupełnie nic. - Majorze Hale? Spróbował przyjrzeć się pochylonej nad nim twarzy czarnoskó- rego lekarza. Najpierw bardzo nieśmiało, potem ze wszystkich sił, skupił na niej myśli i wzrok, aż cały świat powrócił na swoje miejsce. - Majorze Hale, jest pan w Blackwater Clinic koło Camberley. Nic się panu nie stało, więc proszę się nie niepokoić. Dziś w nocy patrol znalazł pana śpiącego w samochodzie na przydrożnym par- kingu przy trasie A30. Niecałe pół mili stąd. Policjanci obudzili pana i poddali testowi trzeźwości, na szczęście nie stwierdzając alkoholu we krwi. Był pan jednak tak rozkojarzony, że na wszelki wypadek przywieźli pana tutaj. Jesteśmy kliniką prywatną i przy- jmujemy tylko umówionych pacjentów, jednak wobec zaistnia- łych okoliczności zdecydowaliśmy się zatrzymać pana na noc. Czy pan mnie rozumie? Skinął głową i pozwolił, by jego spojrzenie poszybowało swo- bodnie ku drogim meblom i ścianom o pastelowych barwach. Chciał spać dalej, lecz nie ośmielił się na to. - Jeśli pragnie pan zostać tu dłużej, proszę się nie martwić. W pańskim portfelu znaleźliśmy kartę ubezpieczeniową. Jest pan całkowicie wypłacalny. Miał pan też przy sobie sporą sumę w go- tówce. Te pieniądze leżą teraz w naszym sejfie, zdeponowane przez dwu policjantów, którzy pana tutaj przywieźli. Gdy będzie nas pan opuszczał, proszę je stamtąd odebrać. Wóz czuje się świet- nie. Pielęgniarki ustawiają się w kolejce, licząc na przejażdżkę. Je- śli zechce go pan sprzedać, proszę w pierwszej kolejności zadzwo- nić do mnie. - Jest pan Amerykaninem? - Zgadza się. Był pan w Stanach? - spytał lekarz. - Nie pamiętam. - Nic nie szkodzi. Porozmawiajmy. Czy chciałby pan mi o czymś powiedzieć? - Powiedzieć? O czym? - Ostatniej nocy, gdy znaleziono pana w stanie śpiączki, ściskał pan kurczowo trzy zaklejone i odręcznie zaadresowane koperty. Policjanci mają skłonności, by podejrzewać najgorsze, lecz nie- przytomny facet, siedzący w samochodzie na pustkowiu z listami w dłoni, nawet takiemu optymiście jak ja wydawałby się potencjal- nym samobójcą. Zdradzał pan wszelkie oznaki przedawkowania czegoś. Blady, zlany zimnym potem, niezborne ruchy. Na kilka za- ledwie minut odzyskawszy przytomność, był pan kompletnie zde- zorientowany. Szczerze mówiąc, to początkowo nie chciałem pana w ogóle dotykać. Wie pan, my Amerykanie panicznie boimy się problemów z prawem. Tutaj jest jednak Anglia, nie Stany. Na szczęście w pańskim organizmie nie wykryliśmy niczego podej- rzanego. - Lekarz przerwał na chwilę. - Przechodził pan niedawno operację czaszki. Czy mógłbym się czegoś o tym dowiedzieć? Mo- że to właśnie przyczyna dziwnych wydarzeń tej nocy. - Brałem udział w katastrofie lotniczej. Padał wtedy śnieg. - Dobrze, że pan przeżył. Zacznijmy może od początku. Nazy- wam sięRay Livesey, jestem lekarzem. Kiedyś mieszkałem w Wa- szyngtonie. Tak się złożyło, że dziewczyna, którą poślubiłem, jest Angielką, tak jak pan, choć ma nieco ciemniejszą skórę. Prowadzi rodzinne interesy. Mówiąc dokładniej: Blackwater Medical Clinic. Teraz kolej na pana. Nazywa się pan Daniel S. Hale, jest pan ofi- cerem Armii Brytyjskiej, a dokładniej majorem, pański adres do- mowy to Raethmoor Farm w Devon. Ma pan moim zdaniem wy- starczająco wysokie ubezpieczenie medyczne, bym zwracał się do pana „sir". Podejrzewam w tym przypadku jakiś rodzaj poopera- cyjnego urazu, traumy. Co pan pamięta ze swego życia? - Katastrofę lotniczą. - O tym już mówiliśmy. Czy to był duży samolot pasażerski? - Nie, mały samolot. Było nas siedmiu plus dwie osoby załogi. - Nas? - Mężczyzn. Sami mężczyźni. W mundurach, jak mi się zdaje. - A ten samolot? - Nie rozumiem? - To był samolot czy śmigłowiec? - Śmigłowiec. Tak, śmigłowiec. - Co się z panem dzieje? - Nie wiem. - Czy to ten wypadek? Czy właśnie teraz pan go sobie przypo- mniał? Źle pan wygląda... - Ja zginąłem. Umarłem. - Wydaje się tylko panu, że tak było. - Umarłem, na pewno. - W porządku. Czuł pan, że umiera, a to może być bardzo su- gestywne uczucie. Jest pan jednak tutaj, żywy. Wciąż wierzy pan podświadomie w swoją śmierć. Może po prostu chce pan w to wierzyć, gdyż pozostali ludzie, którzy lecieli tym śmigłowcem, nie ocaleli. Czy tak było? - Skąd mam to wiedzieć? Ostatni raz widziałem ich wtedy. - A więc kiedy? - Nie wiem. Livesey zawahał się. - Panie majorze, a listy, które miał pan przy sobie? Jeden z nich adresowany jest do doktora Hartrampfa. Ericha Hartramp- fa. Sprawdziłem, kto to jest. Jeden z najlepszych psychiatrów, z mnóstwem innych specjalizacji. Emerytowany. Może ostatniej nocy jechał pan właśnie na spotkanie z nim? Chciałem skontakto- wać się z nim, ale... wydawało mi się, że powinienem wcześniej uzyskać pańskie zezwolenie. Nie znam wszystkich okoliczności. - Muszę się z nim widzieć. I z paru innymi osobami. Obieca- łem. To bardzo ważne. - Spokojnie. Proszę na razie się tym nie przejmować. Drugi list jest adresowany do panny Haversham, mieszkającej, podobnie jak doktor Hartrampf, w Londynie. Do niej pozwoliłem sobie jednak wczoraj w nocy zadzwonić. Chciałem przekazać wiadomość, że z panem wszystko w porządku. Ta pani czeka na zewnątrz. - Ona jest t utaj? - Przyjechała dziś rano pierwszym pociągiem. - I wie o moim wypadku? - Tak jak powiedziałem. Zadzwoniłem do niej. Jeśli pan sobie tego nie życzył, przepraszam. - Dziwię się tylko, że ona mnie zna. - Z Londynu jest trochę zbyt daleko, by przyjeżdżać w trosce o kogoś obcego. - Chciałbym zobaczyć się z nią natychmiast. Livesey otworzył drzwi. - Już się obudził. Jest zupełnie przytomny. Jane Haversham podeszła do łóżka i pocałowała leżącego. - Jak się czujesz? Twoja matka mówiła mi przez telefon, że je- steś bardzo blady. - Ostrzeżenie w jej oczach powstrzymało pyta- nia mężczyzny. Odwróciła się. - Panie doktorze, kiedy Daniel będzie mógł opuścić klinikę? Livesey zmarszczył brwi. - Decyzja należy oczywiście do niego. Nie mogę nikogo za- trzymać siłą. On potrzebuje jednak specjalistycznej pomocy. To oczywiste. - Dam sobie radę. - Rozumie chyba pani, że nie chcemy brać na siebie ewentual- nej odpowiedzialności... - Niech pan się o to nie martwi, doktorze. - Mówiąc szczerze, obecny stan chorego bardzo mnie niepo- koi. Na pani miejscu jak najszybciej poprosiłbym o poradę doktora Hartrampfa. - Czarnoskóry lekarz odwrócił się w stronę Adama. - Lepiej niech pan poprosi o dłuższe zwolnienie z obowiązków woj- skowych. - Poradzę sobie z nim - Jane powtórzyła zdecydowanie. Livesey nie wydawał się o tym przekonany. - Przeprowadziłem ostatniej nocy kilka badań. Ich wyniki bę- dą znane dopiero za kilka dni... - Zostawiłam w recepcji numer telefonu - powiedziała szybko kobieta. - Często bywam nieobecna, mam taką pracę... Proszę wtedy zostawić dla mnie wiadomość. Korzystając z okazji, opła- ciłam już gotówką wszystkie koszty, więc nie musi pan kontakto- wać się z firmą ubezpieczeniową. Dodatkowe rachunki proszę kierować wyłącznie na mój adres. Dla kariery wojskowej Daniela byłoby lepiej, żeby nikt o tej sprawie nie wiedział. Cały problem polega na tym, że w obecnych czasach nawet zupełnie nieszkod- liwe informacje trafiają do zbyt wielu różnych banków danych. Chyba pan mnie rozumie, doktorze? - Oczywiście. Jednak to policjanci znaleźli go w samochodzie i przywieźli tutaj. Mogli to u siebie odnotować. Pisują chyba ja- kieś raporty z patroli... Jane Haversham odrzuciła do tyłu jasne włosy. - Trudno. W każdym razie wszystko chyba już uzgodniliśmy. Przyprowadzę jaguara przed główne wejście. Nie bój się, Danielu. Wykupiłam dodatkowe ubezpieczenie od następstw nieszczęśli- wych wypadków. Czy zejdzie pan z nami na dół, doktorze? Czekała w samochodzie. Silnik pracował i drzwi od strony sie- dzenia pasażera były szeroko otwarte. Livesey pomógł pacjentowi usiąść w pokrytym skórą, głębokim fotelu. - Przeżył pan - przypomniał doktor. - Proszę to sobie wciąż powtarzać. I niech pan nie prowadzi samochodu, dopóki nie miną dolegliwości. Jane Haversham pochyliła się ku lekarzowi, wyciągając rękę na pożegnanie. - Bardzo panu dziękuję, doktorze. Dziękuję za troskę i mam nadzieję, również za dyskrecję? Livesey skinął głową. - W razie potrzeby skontaktuję się z panią. Prowadziła w milczeniu, starając się pozbierać myśli. Dopiero gdy dotarli do wjazdu na autostradę, przycisnęła mocniej pedał gazu i przecinając strumień pędzących na oślep pojazdów, po- mknęła na środkowy pas. Musiała przekrzykiwać szum wiatru i odgłos silnika. - Eleanor Hale nie żyje. Policja znalazła ją martwą. Dzisiaj, tuż nad ranem. Ponieważ pan nie przyjeżdżał, zadzwoniłam do niej. Byli tam policjanci. Samochód patrolowy z miejscowego po- sterunku. Powiedziałam, że jestem krewną pani Hale, więc udzie- lili mi informacji. Miała złamany kręgosłup i obrażenia głowy. Mó- wili o tym w porannym dzienniku z racji wysokiego odznaczenia, ja- kie kiedyś dostała. Żyjemy z takich wydarzeń. My, ludzie z telewizji. - Spojrzała na niego szybko, potem znów utkwiła wzrok w przedniej szybie. - Tak mi przykro. Nie odezwał się ani słowem. Patrzył wciąż przed siebie. - Opowiedziała mi o wszystkim. O tym, jak ciebie znalazła, 0 szczególnej służbie jej syna w Północnej Irlandii, o tym, co stało się później, o potwierdzeniu jego śmierci przez Ministerstwo Ob- rony. Tak. Chyba o wszystkim. Myślisz, że masz na imię Adam. Prawda? O tym też mi wspomniała. Chyba mogę cię tak nazywać? Odwrócił głowę w jej stronę. - Ja jestem Jane Haversham. Realizuję programy telewizyjne, oczywiście jeśli uda mi się przekonać moich mocodawców, że mo- gę zaproponować im coś godnego uwagi. Od dłuższego czasu pra- cuję nad pewnym pomysłem, nie traktuję go jednak zbyt poważnie. 1 nagle zjawiłeś się ty. - Nie wiem, kim jestem! - zawołał. - Nie wiem też, skąd przy- byłem. Może ty, ten samochód, droga, to tylko sen? A ja jestem szaleńcem i żyję tylko głęboko w swoim umyśle? Nie spuszczając wzroku z drogi, wyciągnęła ku niemu rękę. Do- tknęła delikatnie dłoni Adama. - Czujesz to? To ja. Istnieję naprawdę, więc i ty jesteś prawdzi- wy. Nie ma na świecie nic, czego nie dałoby się wyjaśnić, jeśli można tego dotknąć, tak jak ciebie. Nie jesteś Davidem Bowie, który spadł z księżyca i podbił świat. Nie jesteś fikcją, postacią z książki lub filmu. Żyjesz naprawdę. Jesteś dorosły. To oznacza, że gdzieś urodziłeś się, wychowałeś, zdobyłeś wykształcenie i tak dalej. Wystarczy odszukać po prostu kogoś, kto potrafiłby cię roz- poznać. Najlepszy sposób na odnalezienie kogoś takiego to poka- zanie cię w telewizji. Zgadzasz się ze mną? - Ona kazała mi ratować ludzkie życie. To dlatego tutaj jestem. - Mówiła mi o tym. Czy zdajesz sobie sprawę, że będziesz mu- siał jednak jakoś potwierdzić swe niezwykłe umiejętności? Udo- wodnić, iż naprawdę posiadasz ów „dar", jak ona to nazwała? Ży- jemy w świecie, gdzie wszystko trzeba pokazywać jasno, bez osłonek. Eleanor Hale mogłaby zaświadczyć o twoich niezwy- kłych zdolnościach, lecz ona nie żyje. Prawda jest brutalna. - To oni ją zabili. Spojrzała na niego badawczo. Jej ręce drgnęły na kierownicy i samochód zakołysał się mocno. Jadąca z tyłu ciężarówka zatrą- biła przeraźliwie. - Kto ją zabił? - Trzech mężczyzn. Atakowali ją dwa razy. - Dwa razy? - Walczyła z jednym z nich i upadła. To wtedy zmarła. Inny zrzucił ją ze schodów. Trzeci chciał, by tak zginęła. Dziennikarka spojrzała w lusterko, potem zdecydowanie prze- cięła sąsiednie pasy ruchu i zahamowała gwałtownie. Ciężarówka minęła jaguara z rykiem potężnych klaksonów. - Mówisz o tym tak, jakbyś widział to wszystko na własne oczy! - W i e m , co się stało. - Spojrzał na nią. - Wysłała mnie do ciebie, bym ratował ludzkie życie. Obiecałem jej to. Nie potrafi- łem jednak nawet jej samej ocalić. Jane obojętnie patrzyła na przejeżdżające obok samochody. - Mój Boże... - Ze zgrzytem włączyła pierwszy bieg i nieco zbyt gwałtownie puszczając sprzęgło, włączyła się do ruchu. Przez chwilę wlekli się w błękitnej chmurze spalin, aż wreszcie wydostali się na najszybszy, środkowy pas. - Z jakim wyprzedzeniem przewidziałeś, co się stanie? - zapy- tała nagle. - To były sekundy, minuty, może godzina? - Po prostu wiedziałem. - Czy pamiętasz jeszcze inne podobne sytuacje? - Nic nie rozumiesz! - zawołał zdenerwowany. - Nie mam żadnych wspomnień. Życie zaczęło się dla mnie wczoraj. Wczoraj rano w jej ogrodzie. Przez kilka mil prowadziła, nie odzywając się do Adama, aż wreszcie zapytała: - Doktor Li vesey mówił coś do ciebie, gdy wyjeżdżaliśmy. Nie zrozumiałam dokładnie. O tym, że przeżyłeś? Czy chodziło o ostatnią noc? - Powiedziałem mu, że brałem udział w katastrofie lotniczej. Gdy obudziłem się, miałem wrażenie, że wydarzyła się zaledwie przed chwilą. Helikopter rozbił się podczas śnieżycy. „Whiteout." Ktoś tak wołał. Teraz nie wydaje mi się to aż tak realne. To musiał być sen. A może raczej wszystko inne jest snem, a tylko ów wypa- dek wydarzył się naprawdę? W takim jednak razie ja nie żyję. - Zapewniam cię, że nie umarłeś. - Dobrze. Nie jestem jednak kimś, za kogo Livesey mnie uwa- żał. Daniel Hale nie żyje. - On zmarł, lecz nigdy go nie pochowano. Dlatego właśnie to wszystko jest takie niesamowite. Znałam go krótko. Jego matka o tym nie wiedziała, ale to fakt. Czuję się teraz winna, ponieważ jej nie powiedziałam. Może postąpiłam tak, gdyż chciałam wykorzy- stać w swoim programie to, czego tak boleśnie doświadczyła. Mo- żliwe, że też trochę wstydziłam się przyznać jej do tej znajomości, nie wiedząc, co sobie o mnie pomyśli. Ona nigdy nie pogodziła się ze śmiercią syna. Musisz mi jednak wierzyć, że jeśli ci z IRA do- padną oficera brytyjskiego wywiadu, torturują go, a potem zabija- ją. Byłam przecież dziennikarką prasową. Wiem o tym dobrze. W każdym razie pani Hale trzymała syna przy życiu w swoim ser- cu i jak się okazuje, jeszcze innymi sposobami. Polisa medyczna Daniela była dalej opłacana, prawo jazdy wciąż ważne, samochód nadal zarejestrowany na jego nazwisko. Bóg jeden wie, co jeszcze! - Czy ona kazała ci wierzyć, że Daniel to ja? )/ - Nie. Powiedziała mi, że nazywasz się Adam. - Uśmiechnęła się. - Adam Dziewięć. Z początku ciężko było mi to przełknąć, gdyż bohater któregoś z filmów dla dzieci nazywa się Joe 90. Przez chwilę przestałam nawet traktować poważnie to, o czym mi mówiła. - Zobaczyłem nagle imię Adam i cyfrę dziewięć. Wciąż to wi- dzę. To jest w moim umyśle. Nie potrafię wyjaśnić, skąd się tam wzięło. - W każdym razie zapamiętałeś prawidłowo przynajmniej imię. - Ono nie musi należeć do mnie. - Ale powinno. Adam był pierwszym z ludzi, przynajmniej tak zapisano w Biblii. Czy to ci nic nie mówi? Został ulepiony przez Stwórcę z gliny, z ziemi. Właśnie leżącego na ziemi cię znalazła. W swoim ogrodzie. Do tego zupełnie nagiego. Pomyśleć, że wpu- ściła cię do domu! Musiała być szczególną kobietą. - Nie znam jej. Odczuwałem to tak, jakby tylko część mnie ją znała... Zamknął oczy. Po chwili Jane odezwała się znowu. - Nie śpisz? - Próbuję przypomnieć sobie cokolwiek, co było, zanim obu- dziłem się w ogrodzie. - Ale wcześniej nic nie ma? - Nie ma nic, co mogłabyś zrozumieć. - A ty to rozumiesz? - Nie wiem. - Czy to możliwe, że zapadłeś w śpiączkę? Rozmawiałam z żoną doktora Liveseya. Ona jest chirurgiem. Zapytała, czy wiem coś o operacji, którą niedawno przeszedłeś. Zaznaczyła, że najpra- wdopodobniej byłeś długo podłączony do aparatury podtrzymują- cej życie. Spojrzał w bok, ignorując jej pytanie, a może po prostu unika- jąc udzielenia odpowiedzi. - Czy spotkałaś ludzi podobnych do mnie? - Nie. Wszyscy byli wariatami lub zdolnymi oszustami. Wiem 0 dwóch trochę naciąganych przypadkach przewidywania przy- szłości. To za mało, by zrobić dobry program. Ludzie przeważnie zgłaszają się do nas po fakcie. Trudno określić prawdziwość tego typu przypadków. Nie trafiłam jeszcze na nikogo, kto by mnie na- prawdę przekonał. - Odwróciła głowę. - Aż do dzisiejszego dnia. - Czy ja cię przekonuję? - Ty mnie przerażasz. - Kogo jeszcze będę musiał przekonać? - Najtwardszych, najbardziej cynicznych ludzi na świecie. 1 prawdopodobnie najbardziej wpływowych. Ludzi, którzy rządzą sieciami telewizyjnymi. Mężczyzna znów zamilkł na chwilę. - Adamie? O czym myślisz? - Uciekłem przed czymś. Przed czymś naprawdę strasznym. Eleanor Hale była rozgniewana, gdy umierała. Równocześnie jed- nak bała się czegoś. Czułem ten strach. To był lęk przed potęgą, przed sekretną siłą władzy. Mam niejasne uczucie, że ja jestem częścią tej potęgi. Ja też się jej boję. Istnieje we mnie coś, co mówi mi, że nie powinienem być tutaj. Nie powinienem żyć, oddychać, poruszać się. Oni chcą zabrać mnie z powrotem. - Z powrotem? Dokąd? Słuchaj. Jedyny sposób, by to wszystko zrozumieć, to logiczne rozumowanie. Obudziłeś się nagi w ogro- dzie samotnej starszej pani. Musiałeś skądś tam przyjść. Z jakiegoś miejsca, które nie może leżeć zbyt daleko od jej domu. Nie miałeś przecież żadnego środka transportu, a twe stopy były pokaleczone. Miejsce, skąd uciekłeś, musi też leżeć na uboczu, gdyż goły facet biegający między domami szybko zostałby aresztowany. Prawda? Zaczęła jedną ręką przerzucać zawartość torebki, szukając pa- pierosów. - Jeśli nie pamiętasz palenia, to go sobie nie przypominaj - do- dała. - Wróćmy do logiki. Mam specjalny zespół ludzi, którzy otrzymają zadanie ustalić, skąd mogłeś wyruszyć. To nie będzie trudne, jeśli uda się nam poznać jeszcze jakieś fakty. Wspomniałeś potęgę, ukrytą siłę, władzę. Może w tamtej okolicy znajduje się taj- ny ośrodek rządowy? To łatwo sprawdzić. Nie mamy się czego obawiać. Telewizja to też wielka siła, której używamy bezlitośnie, gdy jesteśmy do tego zmuszeni. Będziemy przygotowani. Żadne zagrożenie nie wydaje się aż tak straszne, gdy ma już jakąkolwiek twarz. Ustalimy, kim są „oni", i wtedy sobie z nimi poradzimy. W ten lub inny sposób. Istnieją przecież prawnicy, detektywi, zna- jomości. Można wybrać najkorzystniejsze rozwiązanie. Tajne działania rządu są najlepszym możliwym tematem. Jeśli o to tutaj chodzi, bez problemu uzyskam poparcie. Adam zasnął. Dziennikarka prowadziła jaguara w milczeniu. Była coraz bardziej zainteresowana tą sprawą, nie potrafiła jednak ulec całkowicie zwykłemu w takich sytuacjach podnieceniu. Obe- cność siedzącego obok człowieka przejmowała ją chłodem. Kim właściwie jest Adam Dziewięć? Nie znała odpowiedzi na to pyta- nie. Znajdzie ją jednak. Na pewno. Do przebudowanego ze starej stajni domu w Chelsea dotarli tuż przed południem. Jane ponagliła Adama, by szybko wszedł do środka, potem wskazała ręką kanapę i włączyła telewizor. Parząc kawę, wysłuchała rozmów telefonicznych nagranych przez auto- matyczną sekretarkę. Po chwili usiadła przed swym gościem na ni- skim drewnianym stołeczku. - Posłuchaj mnie, Adamie. Musimy przedyskutować też inną stronę sprawy. Jestem niezależną dziennikarką. Czy rozumiesz, co to oznacza? Zatrudniam sama siebie i pracuję na wynegocjowa- nych za każdym razem warunkach. Nie mam potrzebnego kapita- łu. Chciałabym, żebyś to zrozumiał, ponieważ może będę musiała zgodzić się w twoim imieniu na coś, z czego potem nie będziesz zadowolony. W odpowiedzi mężczyzna wyjął z kieszeni marynarki jeden z listów, które zwrócił mu Livesey. - Pani Hale zapewniła mnie, że to pozwoli mi działać swobod- nie. Mam podjąć z banku pieniądze. Powiedziała, że należą one do mnie, bo jestem ceną zapłaconą za ich zdobycie. - Co miała na myśli? - Nie powiedziała nic więcej. - Czy nie dostrzegłeś szczególnego tonu tych słów? Nic nie czułeś? - Smutek. Ona zamknęła się przede mną. Czułem też, że jest tam Daniel. Jego obecność była tak samo oczywista, jak moja. Jane dotknęła go delikatnie. - Ten impuls nadszedł od niej. Daniel żył w ciele matki. Do- strzegła w tobie coś z niego. Zwierzyła mi się przez telefon. Po- wiedziała też o listach, które ci dała. Wiedziała, że będziesz po- trzebował wsparcia, i błagała mnie o pomoc. Pragnęła odnaleźć w tobie utraconego syna. Potrafię to zrozumieć. Ten list jest do prywatnego banku w City, w Londynie. Niezależnie od powodów, które nią kierowały, uważała po prostu, że musisz mieć pieniądze. Mówiła mi o tym. Adamie, proszę, nie czuj się urażony, ale zatrzy- maj tę sumę, będziesz jej kiedyś potrzebował. Za to, co mam do zaoferowania, bez trudu uzyskam potrzebne fundusze. Muszę jed- nak negocjować warunki, nie pytając cię ciągle o zdanie. Chcę wiedzieć, na czym stoję, zanim zdecyduję się na działanie. Tak jak mówiłam ci w samochodzie, to jest twarda gra. Będę musiała zgo- dzić się w twoim imieniu na jakąś próbę. Na test twych niezwy- kłych zdolności. Z początku nikt ci nie uwierzy. To oczywiste. Jak wtedy zareagujesz? Jego błękitne oczy wpatrywały się w nią nieruchomo. - Gdy ujrzę w myślach jakieś wydarzenie, ono musi nastąpić. Nic nie jest w stanie tego powstrzymać. To jedyna rzecz, której je- stem absolutnie pewny, sens mojego istnienia. Spojrzała na niego, wyczuwając i dzieląc z nim jego strach. - Mój Boże! Czy możesz zobaczyć własną przyszłość? - Nie widzę swojej przyszłości ani przeszłości. Nawet teraź- niejszość przeładowana jest wrażeniami, które wcale mnie nie do- tyczą. - Nie rozumiem. - A więc mamy jednak coś wspólnego. - A ja? Czy widzisz, co się ze mną stanie...?-zapytała ostroż- nie, nie do końca pewna, czy naprawdę chce to wiedzieć. - Może. Jeśli jednak nawet tak jest, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Jestem zmęczony. Rób to, co uważasz za stosowne. Zamknął oczy. Ujrzała blizny pod jego gęstymi włosami i poczuła nagły przy- pływ współczucia. I gniew. Wiedziała, że Eleanor Hale musiała doznać tego samego. Teraz zrozumiała aż nazbyt dobrze, dlaczego staruszka uczyniła tak wiele, by pomóc Adamowi. Dotknęło go coś tysiąckroć gorszego niż bieda, zatrute środowisko. Coś gorszego niż wszystkie inne niesprawiedliwości i idiotyzmy XX wieku ra- zem wzięte. Ten człowiek został zmieniony. Była o tym prze- konana. Jane podniosła słuchawkę telefonu. Uspokoiła się, wiedziona świadomością żelaznych reguł gry. - World Communications Corporation - zgłosił się czyjś szor- stki głos. - Proszę z Rudolfem Moravcem - powiedziała. - Moje nazwi- sko Haversham. - Chwileczkę, połączę panią z sekretariatem prezesa. - Pan prezes bierze właśnie udział w ważnym spotkaniu, panno Haversham - miękki kobiecy głos odezwał się po krótkiej prze- rwie. - Czy przekaże mu pani wiadomość, gdy będzie miał chwilkę czasu? Proszę powiedzieć, że jeśli zechce dzisiaj poznać jutrzejsze wiadomości, mam na to sposób. Nie jest jeszcze opatentowany i zamierzam zrobić o tym program. Prezes zna mój numer telefo- nu. Cały dzień będę u siebie. - Jutrzejsze wiadomości... dzisiaj? On nie przepada za dwu- znacznościami, panno Haversham. - „Nowy sposób" zrozumie bardzo dobrze, a „nie opatentowa- ny" jeszcze lepiej, panno Wolseley. - Dobrze, przekażę to szefowi w pani imieniu. - Osobiście. - Tak, panno Haversham. Jane odłożyła słuchawkę, zawstydzona trochę sposobem, w ja- ki załatwiła sprawę. - Jak inaczej mogłam sprzedać informację o facecie, który wi- dzi przyszłość? - zapytała głośno. Adam spał już jednak. „Ucieka" - pomyślała, a potem znów skorzystała z telefonu. - Phillida? Potrzebuję ciebie i całego zespołu. Mam najbar- dziej sensacyjną historię, nad jaką kiedykolwiek przyszło nam pracować. Naprawdę! ROZDZIAŁ TRZECI - Dlaczego, jeśli jakaś staruszka spadnie ze schodów i skręci sobie kark, zawsze znajdzie się ktoś, kto uważa, że ją zepchnięto? - zapytał nadinspektor Peter Foley. Odłożył właśnie słuchawkę tele- fonu stojącego na biurku w komendzie głównej policji hrabstwa Devon, w Exeter. Siedzący naprzeciwko Nigel Lewin był wystarczająco młody, by być synem Foleya. Mieszkali razem w dużym i mrocznym wi- ktoriańskim domu, który był kiedyś własnością rodziców Lewina. Pięć lat temu zginęli oni w wypadku żeglarskim podczas wakacji spędzanych w rodzinnej Walii. Po licytacji dom trafił w ręce nad- inspektora. Stary kawaler nie chciał, by syn byłych właścicieli mu- siał nagle zrywać więzy łączące go z tym miejscem. Policjant za- proponował więc młodemu człowiekowi, by wyprowadził się dopiero wtedy, gdy naprawdę poczuje taką potrzebę. Ta wielkodu- szna propozycja została przyjęta niezwykle skwapliwie. Powstała w ten sposób sytuacja wywołująca mieszane reakcje niektórych wyższych urzędników policji. Nikt jednak nie wypowiadał głośno żadnych uwag. Foley -jak wytłumaczono to sobie z upływem czasu -jest przede wszystkim londyńczykiem, co może usprawiedliwiać wszelkie dziwactwa. Wydaje się poza tym szczególnie jasną gwiazdą na tutejszym firmamencie. Jej blask mógł potrwać zresztą jeszcze tylko rok, najwyżej dwa. Lewin odczuwał jakąś szczególną, wręcz perwersyjną satysfa- kcję, gdy świadomie podsycał brudne podejrzenia dotyczące sto- sunków z nadinspektorem. Był reporterem lokalnej gazety i wpa- dał do Foleya za każdym razem, gdy trafiał służbowo gdzieś nie- daleko Division Headąuarters w Exeter. Zwykle kupował z takiej okazji bukiet w pobliskiej kwiaciarni, by na nowo rozniecić plotki. Dzisiaj wyjątkowo przyszedł z brzydko opakowanym pudeł- kiem nadziewanych czekoladek. Foley, siwiejący pięćdziesię- ciopięciolatek, nie bez wysiłku trzymający się wciąż w dobrej for- mie, nigdy ich nie jadał. - Mówisz o babuni Hale? - zainteresował się Lewin, wyciska- jąc właśnie wskazującym palcem miękką zawartość czekoladki. - „Babunia Hale"? Gdzie szacunek? To bohaterka wojenna. Pielęgniarka. Odznaczona za odwagę. Jej zmarły mąż był bryga- dierem Royal Army Medical Corps. To pechowa rodzina. Wypalił sobie w łeb z dubeltówki. Ich jedyny syn miał na imię Daniel. No, wytęż trochę szare komórki. Na pewno pamiętasz jego historię? Lewin wepchnął sobie do ust lepką, bezkształtną masę. - Ten major gwardii? Pracował w wywiadzie. IRA wyciągnęła go z małego pubu w Belfaście, gdzie próbował udawać irlandz- kiego rebelianta. - Musiał być w tym cholernie dobry - stwierdził Foley. - Nie wystarczyło mu jednak umiejętności. - A ty? Jak długo byś się uchował na jego miejscu? - Nie jestem żołnierzem ani potencjalnym samobójcą. - Tylko cynikiem. Lewin uśmiechnął się głupio. - Czy to najinteligentniejsze ze stwierdzeń zasłużonego poli- cjanta, gotowego jak zawsze pomknąć radiowozem w stronę za- chodzącego słońca? Oczywiście na sygnale... Foley rzucił na młodego człowieka piorunujące spojrzenie. - W przeciwieństwie do ciebie zajmuję się utrzymaniem po- rządku. Nie grzebię, tak jak ty, we wszystkich możliwych bru- dach, by znaleźć coś jeszcze bardziej paskudnego. -Nadinspektor pochylił się nad biurkiem. - Pobrudziłeś mi dywan czekoladą. - Nigdy nie znaleźli jego ciała, prawda? - zapytał Lewin, z przesadną uwagą przyglądając się podłodze. - Chodzi mi o Da- niela Hale'a. - Nie musieli. Myślisz może, że IRA prowadzi obozy dla jeń- ców wojennych? Najpierw dostał zdrowy wycisk, a później kulę w łeb. Zawsze tak robią. Zupełnie inaczej niż cholerni Chińczycy, którzy trzymają cię żywego tylko po to, by znęcać się nad tobą, al- bo w nadziei, że coś za ciebie wytargują. Tymczasowi nie widzą tego w ten,sposób. Oni są przesyceni celtycką żądzą krwi. Lewin jęknął. - Znowu ci cholerni Chińczycy. Powinieneś coś zrobić z kosz- marami. Nic mogę przez nic spać. Teraz na pewno opowiesz mi hi- storię o ludziach rozrywanych na strzępy... - Chyba raczej rozbijanych na atomy. - Widziałeś to w „Gwiezdnych wojnach", a nie podczas prehi- storycznej wojny koreańskiej, w której miałeś zaszczyt uczestni- czyć. - Nieprawda! Pomyśl. W sąsiednim okopie są ludzie. Gwiżdżą, golu się, załatwiają, fizjologiczne potrzeby. Potem pocisk nadlatuje z naddźwiękową prędkością i wszystko znika. Nikogo już nie ma. Nie ma nic, żadnych strzępem, kości, tkanek, krwi. Wszystko wy- parowało. To wstrząsające. Trudno uwierzyć, że towarzysze broni nie żyją, nawet jeśli stoi się w gorącym leju po pocisku. Ludzie muszą widzieć ciało, choćby jego fragmenty. Dopiero wtedy śmierć staje się realna. - Truskawkowa? - Lewin zgadywał smak, oglądając trzymany w palcach kawałek lepkiego, rozpływającego się nadzienia kolej- nej czekoladki. - Powinieneś przeżyć chociaż jedną wojnę. To otworzyłoby ci oczy. Wszystkim z twego pokolenia dobrze by to zrobiło. - A Falklandy? Czy to nie była wojna? - Profesjonaliści walczyli tam za was. Chodzi mi o prawdziwą wojnę. O powszechną mobilizację, która zmusiłaby wszystkich mężczyzn do ruszenia miękkich tyłków i wyjścia spod kołder wprost w brutalną rzeczywistość. - Wojny stały się zbyt kosztowne. Nie są już w modzie. Gorba- czow zszedł z góry z nowymi kamiennymi tablicami i wszyscy pobiegli roztopić złotą rakietę, zanim prorok się zdenerwuje. Kto naciskał na ciebie w sprawie tej starszej pani? - Nie twoja sprawa. - Nic o tym nie napiszę. Przysięgam. - Lepiej dotrzymaj słowa. To pułkownik Southby z Minister- stwa Obrony. Eleanor Hale telefonowała do niego na kilka godzin przed śmiercią. Powiedział, że wydawała się przestraszona. - Po co do niego dzwoniła? - Najpierw usiłowała skontaktować się z kimś innym. Chciała rozmawiać z pułkownikiem Jamesem McFee, pełniącym służbę w Belfaście. Telefonowała tam dosłownie sekundy po tym, jak McFee zginął podczas ataku moździerzowego. Musiałeś widzieć to w telewizyjnych dziennikach. Ponieważ odpowiedział jej auto- mat, starsza pani połączyła się z Ministerstwem Obrony. Southby odniósł wrażenie, że ona wiedziała coś o tym ataku. To wyglądało tak, jakby oczekiwała tylko potwierdzenia. Staruszka odbyła jesz- cze jedną dziwną rozmowę telefoniczną. Dyżurny sierżant z po- sterunku w Dartmoor złożył raport, z którego wynika, że pani Ha- le zadzwoniła do niego rano w dniu swej śmierci. Pytała o poszu- kiwane przez policję zaginione osoby. Zdaniem sierżanta mówiła dość dziwnie i wydawała się czymś poruszona. To jego ludzie ją znaleźli. - Upozorowany wypadek? - Lewin zapytał z zaciekawieniem. - Morderstwo na wrzosowisku? - Nie zaczynaj. Starzy ludzie bywają nieostrożni. Wiesz do- brze, że to może skończyć się tragicznie. Od pułkownika South- by'ego dowiedziała się o śmierci oficera z Belfastu. Najpra- wdopodobniej był on kiedyś przyjacielem jej syna. Przejęła się tym bardzo, poszła na górę, by się położyć, wstała nieprzytomna, może trochę popłakała. Schodząc potknęła się na schodach. Jest teraz dla was kolejną pożywką. Możecie zignorować śmierć tej kobiety lub zrobić z tego sensację. - Zadzwoniła na lokalny posterunek? Ot, tak sobie? Żeby po- gadać z sierżantem? - Była samotna. Żyła na odludziu. Nie napisz tylko czasem czegoś, co przysporzyłoby mi dodatkowej roboty. Słyszysz? - Nie napiszę, zanim nie zobaczę dowodów, które na pewno znajdziesz, kiedy dziś po południu przewrócisz jej dom do góry nogami. - Dlaczego miałbym to robić? Mieszkała samotnie. Spadła nieszczęśliwie ze schodów. Nie ma żadnych śladów w,łamania, a z domu nic nie zginęło. Lewin wskazał stojący na biurku telefon. - Pułkownicy z Ministerstwa Obrony, zanim zadzwonią do na- dinspektorów, rozmawiają najpierw z ich przełożonymi. Założę się o szklaneczkę dobrej whisky, którą i tak jestem gotów zawsze ci postawić, że ten telefon zadzwoni i już wkrótce będziesz za- pewniał swego rozmówcę, że osobiście udasz się ze szkłem po- większającym na miejsce wypadku. - Połknął głośno nadzienie z ostatniej czekoladki i położył obrzydliwie wysmarowane pudeł- ko na biurku. - Może napiszę o tym, jak już będzie po wszystkim? Ostatnia sprawa nadinspektora Foleya. Ładnie. Zostawiłem ci tro- chę twardej czekolady. Do zobaczenia, mój drogi. Foley zamierzał właśnie rzucić pustą bombonierkę w zamykają- ce się drzwi, lecz przeszkodził mu w tym dzwonek telefonu. Samochodowy telefon w GTI Lewina odezwał się akurat wtedy, gdy ten otwierał drzwiczki. Dziennikarz szybko chwycił słuchawkę. - Lewin, słucham. - Nigel? - Kto mówi? - Phillida. PhillidaMelman. - Co się z tobą działo, Phil? Ostatni raz widziałem cię... - Zamknij się. Mam dla ciebie robotę. Jesteś zainteresowany? - Jeśli to coś podobnego jak ostatnim razem, niestety nie. Zde- cydowanie nie. - Ten sam producent, ale temat zupełnie inny. Na oddalonej od świata farmie zdarzył się wypadek. Na wrzosowisku Dartmoor. Po- siadłość nazywa się Raethmoor Farm. Właścicielka, Eleanor Hale... - Spadła ze schodów i skręciła sobie kark. To lokalna sprawa. Czy pułkownik Southby nie zasiada u was w zarządzie? - Co takiego? - Nieważne. Mów dalej. - Pamiętasz Jane Haversham? - Oczywiście. Wysłała mnie do kopalni cyny Cornish, która po- dobno miała być wypełniona przez rząd odpadami radioaktywny- mi. Prawie mnie tam pogrzebała, a później wzięła nagrodę za to, że ujawniła aferę ukrytą przed opinią publiczną. Dlaczego ona intere- suje się tą staruszką? Myślałem, że zajmuje się poważniejszymi sprawami. - To jest poważna sprawa. Wielka sprawa. Musimy mieć na miej- scu kogoś zaufanego. - Kto nie powinien zbyt dużo wiedzieć. Jak zwykle. A może coś się zmieniło? - Chcesz tę robotę? - Chodzi ci o to, czy potrzebuję pieniędzy? No pewnie! - Dobrze. Wynajmij śmigłowiec. W razie czego masz zadzwo- nić do mnie po pieniądze. Będziesz też potrzebował samochodu terenowego... - Poczekaj chwilę. Wspomniałaś o śledztwie w sprawie śmier- ci pewnej starszej pani, a nie o kolejnej eskapadzie. Głos w słuchawce umilkł na chwilę, potem Phillida Melman odezwała się znowu. - Powiem ci tylko to, co naprawdę powinieneś wiedzieć, Ni- gel. W porządku? W dniu śmierci Eleanor Hale znalazła w swoim ogrodzie kogoś, komu później udzieliła pomocy. Jane Haversham robi program o tym człowieku. Ten ktoś przyszedł na farmę pie- szo. Przyszedł, a raczej przybiegł z jakiegoś... powiedzmy... szczególnego miejsca. Problem polega na tym, że ów człowiek nie wie, skąd wyruszył. Nie pamięta nawet, że szedł przez wrzosowi- sko. Chcemy, żebyś obejrzał okolicę i znalazł to miejsce lub przy- najmniej określił możliwe lokalizacje. - Słuchaj, Phil! Chyba popiłaś zdrowo i wymyśliłaś tę historyj- kę dla kawału? Razem z tymi stukniętymi facetami, z którymi się zadajesz? >J7 - Siedzę vi Jane Haversham, w jej domu w Chelsea, i jestem zupełnie trzeźwa. Zanim wykonamy następny ruch, potrzebujemy trochę informacji. Dasz radę je zdobyć? - Czy wiesz, gdzie teraz jestem? - Zapewne w swoim samochodzie. - Zaparkowanym przed komendą główną policji w Exeter. Pa- miętasz Petera Foleya? Nadinspektora Petera Foleya? Mieszkam w jego domu. Ostatnim razem upiłaś się i pomyliłaś jego łóżko z moim. - Ten gość nie ma poczucia humoru. Wyrzucił mnie za drzwi. - Mnie też wyrzuci, jeśli dowie się o naszej rozmowie. - Dlaczego? - Ponieważ nie lubi niezwykłych zbiegów okoliczności. Ja też. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, mnóstwo ludzi interesuje się sta- ruszką, która mieszkała na końcu świata i przed śmiertelnym upadkiem ze schodów przeprowadziła dziwne rozmowy telefoni- czne. Na dodatek miała jeszcze gościa, zbiega z jakiegoś „szcze- gólnego miejsca" - pewnie chodzi o dom wariatów. Najpra- wdopodobniej to ten facet wyprawił ją na tamten świat, skoro twierdzi, że nic nie pamięta. - Lepiej pogadaj bezpośrednio z Jane. - Niech rozmawia z Foleyem. On zajmuje się tą sprawą. - Daję ci Jane, nie rozłączaj się. Lewin zapalił papierosa. - Nigel? Mówi Jane Haversham. Nigdy nie mieliśmy okazji się spotkać, ale podczas śledztwa w sprawie składowiska odpadów ra- dioaktywnych w kopalni Cornish rozmawialiśmy kilka razy przez telefon. Miałeś wtedy ciężkie przejścia. Czy już zdążyłeś się po- zbierać? Lewin chrząknął. Wolał o tym nie pamiętać. - Widziałem w telewizji, jak odbierałaś nagrodę. Czy jesteś na- turalną blondynką? - Oczywiście, dlaczego pytasz? - Podobają mi się twoje włosy. O co tym razem chodzi? Słu- cham. - Nie chcę mówić za dużo przez telefon, ale w tych okoliczno- ściach powinieneś chyba co nieco wiedzieć. - Chcę wiedzieć o tej sprawie wszystko albo nic. Nie gwaran- tuję też, że zachowam w tajemnicy informacje, których mogłaby potrzebować policja. - Widzisz, policja może być zamieszana w coś, co można na- zwać pewną formą spisku. - Według mojego słownika spisek to sekretne knowania prowa- dzące do niezgodnych z prawem celów. Poważny zarzut, zwłasz- cza wobec policji. - Może stracimy tylko czas, ale chcę, żebyś to ty zajął się tą sprawą. Czy możesz zaraz przyjechać do Londynu? - Szybciej będzie, jeśli przylecisz do Exeter. - Nic z tego. Jest u mnie ktoś, kogo nie mogę zostawić. - Ten tajemniczy gość staruszki? - On nie jest zbiegłym przestępcą czy skazańcem. - Gdyby był, już dawno brałbym udział w pościgu, uważając oczywiście, by przypadkiem nie wdepnąć w psie gówno. Ucieczka z więzienia Dartmoor to sprawa na pierwsze strony wszystkich ga- zet w kraju. Wiem też, że nikt nie zwiał z żadnego policyjnego are- sztu w okolicy. A więc z czym mamy do czynienia? Rozmówczyni nie odzywała się. Lewin westchnął i wyrzucił niedopałek przez okno. - Rozumiem. Sprawa jest tak ciepła, że musicie postępować ostrożnie. Nie chcecie, żeby inni coś zwęszyli? - spytał. - Ta historia może okazać się wystarczająco gorąca, by nasz rząd poparzył sobie na niej nie tylko palce, ale i tyłek. To może być koniec jego władzy - Jane Haversham rzuciła gniewnie do słuchawki. Lewin zamilkł na chwilę. Postanowił zachować ostrożność. - Założę się, że nie darowano ci jeszcze sprawy tej kopalni? - Mój telefon nie jest już na podsłuchu, jeśli o to ci chodzi. Zdjęto go na specjalne polecenie Sądu Najwyższego. To oczywi- ście nie oznacza, że jestem na liście honorowych gości Downing Street. Wolałabym jednak, żebyśmy porozmawiali w cztery oczy. Zgadzasz się? - Wyjadę wieczorem o szóstej. - Wyjedź zaraz. Powiedz w pracy, że jesteś chory. Wymyśl coś. Na pewno nie pożałujesz. Bez trudu możemy podnieść do gó- ry jedną lub dwie ręce w waszej radzie nadzorczej, jeśli będziesz miał potem jakieś kłopoty. - Mówisz bardzo poważnie. - To życie jest poważne. Wydaje nam się, że ktoś się nim bawił. Masz mój domowy adres? Czekam. Lewin odłożył słuchawkę i wykrzywił się do swego odbicia we wstecznym lusterku. - Co to ma znaczyć? - mruknął. Tymczasem Peter Foley otwo- rzył nagle drzwiczki. - Dokąd ci się tak spieszy? Lewin zaklął i wyłączył zapłon. - Nie uciekniesz przede mną, synu. - Czy musisz podkradać się do ludzi, tak jakby wszyscy byli przestępcami? I nie jestem twoim synem! - Każdy ma coś na sumieniu. To daje gliniarzom przewagę. - Śpieszę się. - Chciałbym tylko powiedzieć, że resztę dnia spędzę w kalo- szach. Na wrzosowisku. - Eleanor Hale? Foley przytaknął. - Mogę wrócić późno. Zjedz coś sam. Skorzystam z policyjne- go bufetu. Lewin zawahał się. - Mogę nie wrócić na noc. - Dokąd to się wybieramy? - Tam, gdzie miasto jest ogromne - Nigel zaśpiewał fałszywie, trzymając w dłoniach wyimaginowaną gitarę. Foley zmarszczył brwi z dezaprobatą. - Znowu ta twoja praca? Czasem bardzo może przeszkadzać mi w mojej. - Trzeba wypierać się wszystkiego. To najlepsza taktyka. - To prawda. Zawsze gdy chcę dowiedzieć się, czym się zajmu- jesz, muszę to z ciebie wyciągać siłą. Lewin uruchomił silnik. Znów zawahał się i zaczął mówić szybko: - Słuchaj. Skorzystaj z tej twojej intuicji czy jak tam to nazy- wasz. Gdy będziesz w domu staruszki, poszukaj śladów zostawio- nych przez kogoś obcego. - Cholera! Skąd i czego się dowiedziałeś?! - Pogadamy, jak wrócę. Nigel puścił sprzęgło i przyspieszając gwałtownie, wyjechał z parkingu. Za sobą słyszał okrzyki Foleya. Zaklął. „Tak jest, kiedy próbujesz być lojalny. Nie powiesz wszystkie- go, to okazuje się, że nie jesteś w porządku." Wzruszył ramionami, starając się zapomnieć o sprzeczce. Nie pierwszy raz zdarzyło mu się zadrzeć z nadinspektorem. Wyjaśni wszystko po powrocie. Peter Foley był wściekły. Stał się nagle bardzo podejrzliwy. Pod- szedł szybko do swego samochodu. Zanim usiadł za kierownicą, zdjął marynarkę. Została uszyta na miarę i nie chciał pognieść jej podczas jazdy. Był bardzo dumny z kabrioletu BMW i jak zwykle prowadził go ostrożnie. Zdawał sobie sprawę ze swej pozycji i odpowiedzialno- ści. Nigdy niepotrzebnie nie ryzykował utraty dobrego imienia. Niektórzy z kolegów zarzucali mu próżność. Z pewnością miał wiele wad i nieobcych starym kawalerom słabości. Jego opinia o samym sobie nie była jednak przesadzona ani bezkrytyczna. To chyba raczej właśnie brak pewności siebie sprawiał, że Foley szedł przez życie trochę zbyt dumnie. Panicznie obawiał się starości i śmierci w samotności. Właśnie dlatego już dawno szczegółowo opracował plan swych zajęć na emeryturze. Lato będzie spędzał w Devon - zdążył już naprawdę pokochać tę okolicę - a zimy na pokładach starannie wybranych statków pasażerskich. Nie będzie to oczywiście nic przesadnie lu- ksusowego. W ten sposób zawsze będzie otoczony mnóstwem lu- dzi. Tak. To mu odpowiada. Pieniądze nie stanowią problemu. Po- licyjne pensje nie są niskie, a ponadto większość finansowych in- westycji Foleya zakończyła się powodzeniem. W pracy zawodowej był znany jako drobiazgowy, błyskotliwy detektyw. Nic nie uchodziło jego uwadze. Pewnego razu udało się oprzeć całe oskarżenie w sprawie o morderstwo na drobnych do- wodach rzeczowych, znalezionych przez Petera na miejscu zbrodni, a pominiętych przez ekipę techniczną. Sprawca został skazany. Jedyny zarzut, jaki postawić można było osobie Foleya, doty- czył jego nagłej, podjętej przed laty decyzji, by porzucić dobrze zapowiadającą się karierę w Nowym Scotland Yardzie dla spokoj- niejszej czy raczej, jak mówili złośliwi, wygodniejszej pracy w Devon. Nikt nie wiedział, jakie powody skłoniły go tego kroku. Ani jego przełożony w Londynie, który niechętnie musiał zgodzić się na nieoczekiwaną prośbę o przeniesienie, ani Nigel Lewin, z którym Foley - zwykle w harmonii i zgodzie - dzielił mieszka- nie. Lewin, pomimo dzielącej ich różnicy wieku, był jedynym prywatnym przyjacielem Foleya. Dzisiaj, jadąc samotnie przez ponure wrzosowisko, tylko w jednym jedynym miejscu ożywione obecnością paru wymize- rowanych dartmoorskich kucyków, nadinspektor przypominał so- bie okoliczności, które zmusiły go do dokonania takiego właśnie wyboru. Jak w wielu przypadkach podobnie nieoczekiwanych ludzkich zachowań, korzenie sprawy sięgały głęboko w przeszłość. A mo- że raczej odległa przeszłość w niespodziewany i bardzo dramaty- czny sposób stała sięczęścią teraźniejszości. Wszystko zaczęło się w roku 1953, podczas wojny koreańskiej, kiedy to jako młody żołnierz Peter dostał się do niewoli. Pod okiem chińskich instru- ktorów przez długie miesiące Koreańczycy starali się złamać wolę jeńców. W brutalnej rzeczywistości obozu jenieckiego Foley potrafił jednak znaleźć siłę i prawdziwą przyjaźń, dzieląc trudy codzien- nej walki o przetrwanie z pewnym człowiekiem, swoim rodakiem, również londyńczykiem. Młodzi mężczyźni ledwo przeżyli tę najcięższą z prób i powró- cili do Wielkiej Brytanii tylko po to, by stracić tu kontakt. Foley przez długi czas nie mógł dojść 3o siebie, przygnębiony utratą naj- lepszego przyjaciela. Wiele lat później, jako dobrze zapowiadający się policjant, wbrew ogólnie przyjętym zasadom związał się z pewną zamężną kobietą. To, co początkowo wydawało się tylko zbieżnością na- zwisk, okazało się złośliwością losu. Któregoś razu, powodowany zazdrością, Peter postanowił śledzić kochankę i trafił za nią na te- ren pewnej posiadłości w Surrey. Z ukrycia widział, jak mąż tej kobiety wysiada z rolls-royce'a i wchodzi do domu. Pomimo up- ływu lat i statecznego wyglądu mężczyzny nadal można było roz- poznać jego twarz, którą Foley tak dobrze pamiętał z szumnie na- zywanej celą szczurzej nory, gdzie ich trzymano. Przypomniał so- bie twarz i oczy, w tamtych potwornych dniach zawsze pełne determinacji w walce o przeżycie. I teraz zdawały się one być śle- po oddane temu samemu celowi. Pierwszą reakcją Foleya na sytuację była próba zerwania niefor- tunnego związku, lecz pechowy romans ciągnął się dalej. Wkrótce za sprawą kochanki policjant dowiedział się, że człowiek, który kiedyś był dlań najlepszym przyjacielem, pomagał odzyskać utra- coną odwagę i wolę przeżycia w ekstremalnych warunkach, teraz zajmuje się mniej szlachetną działalnością. Kierowany silnym poczuciem zawodowego obowiązku inspe- ktor szybko zgromadził dosyć dowodów, by zerwać z twarzy tego człowieka maskę szanowanego biznesmena i odsłonić oblicze bez- względnego króla przestępczego świata. Miał jednak pewien pro- blem. Należało znaleźć sposób pozwalający ukończyć sprawę bez narażania własnej kariery. Jeszcze trudniejsze wydawało się pyta- nie, jak uniknąć postawienia kochanki i jedynej informatorki w niezwykle dramatycznej sytuacji. Podczas procesu musiałaby zostać ujawniona cała prawda i szczegóły ich intymnego związku. Foley wiedział aż nadto dobrze, że nawet jeśli mąż tej kobiety zna- jdzie się za kratkami, nikt nie będzie w stanie zapewnić jej bezpie- czeństwa. W beznadziejnej pustce wrzosowisk Peter przypomniał sobie, jakby to wydarzyło się wczoraj, dwa jałowe dni spędzone na po- szukiwaniu jakiegoś rozsądnego rozwiązania. W końcu zdał sobie sprawę, że na pewno nie nastąpi żaden nieoczekiwany zwrot, że nie będzie cudownej interwencji losu, oszczędzającej podjęcia je- dynej, zgodnej z sumieniem decyzji. Pozbawiony nadziei i kom- pletnie wyczerpany złożył rezygnację z dotychczasowej pracy i - jak zwykł o tym później myśleć - pobiegł ku wzgórzom. A może raczej ku wrzosowiskom? - zastanawiał się. - Tutaj przecież wszystko wydaje się mniej ważne. Zjechawszy z szosy, ujrzał w końcu stojący w oddali dom. Zwalniając na wyboistej drodze, nadinspektor rozejrzał się bacz- nie. Nie zauważył jednak innych budynków. „Trochę zbyt odludne miejsce, by umrzeć, pani Hale - pomy- ślał. - A tym bardziej, by tu żyć. Zobaczymy, czy uda się nam ja- koś pozbierać wszystko do kupy, by mogła pani odpoczywać w spokoju. Nie miała go pewnie pani zbyt wiele za życia, prawda? Zamordowany syn i mąż samobójca. Tak właśnie jest, jeśli trosz- czymy się o innych ludzi. Oni zabijają nas umierając. Lub zmie- niając się." Przez moment zdawało mu się, że jest jedyną żywą istotą na świe- cie, że przyglądają mu się zjawy skryte gdzieś w przesłoniętej mgłą pustce. Uśmiechnął się jednak przytomnie. Wiedział, że na wrzoso- wiskach często przychodzą ludziom do głowy podobne myśli. Pierwszy głuchy stukot, jaki dobiegł gdzieś z pracującego cięż- ko na nierównościach drogi zawieszenia BMW, sprowadził Fo- leya na ziemię. W umyśle dźwięczały mu teraz słowa Lewina: „Poszukaj tam śladów pozostawionych przez kogoś obcego". „Co ten mały łajdak wie?" - przeklinał w duszy nadinspektor. Podchodząc do samochodu Lewina, widział, że dziennikarz ko- rzysta z telefonu. Foley wyczuł w głosie przyjaciela zdenerwowa- nie, a może raczej poczucie winy? Wywołana nieodpowiedzialnym postępowaniem Nigela złość wygasła już, lecz podejrzenia pozostały. Jako zawodowy oficer policji Peter Foley nie wierzył dziennikarzom w ogóle, a reporte- rom prasowym w szczególności. Małpie wybryki - tak zwykł określać ich poczynania. Nadzieje na duże pieniądze skutecznie zagłuszały w tych ludziach wyrzuty sumienia, jeśli w ogóle kiedy- kolwiek je mieli. „Ty mały walijski łajdaku! Wyduszę z ciebie wszystko, jak wrócisz!" Zatrzymał się, wysiadł z wozu i przywitał się z oczekującymi na miejscu detektywami oraz pracownikami ekipy technicznej. - Naciskają na nas z góry, więc nie wolno przeoczyć absolutnie niczego - poinformował wszystkich. - Dobrze, bierzmy się do roboty. - Sir? - Młody konstabl podszedł do Foleya, gdy pozostali po- licjanci przystąpili już do swoich zajęć. - Mam spis mienia tej ko- biety, sporządzony przez nią dla firmy ubezpieczeniowej. - Pani - nadinspektor poprawił surowo. „Miała wpływowych przyjaciół i zapewne takich samych wrogów" - pomyślał. - Pani, przepraszam, sir. W spisie figuruje jaguar E sports cou- pe. Nie ma tu tego samochodu. Skontaktowałem się przez radio z jednym z ludzi, którzy jako pierwsi przyjechali na farmę we wto- rek w nocy. Nie wchodzili do garażu, ale świecili do środka latar- kami. Na farmie ani w pobliżu nie było żadnego pojazdu. - Jaguar E? Chyba nim nie jeździła? - Zarejestrowany na nazwisko Daniel S. Hale. To oficer. Syn zmarłej. Foley przytaknął. - Również zmarły. - Ubezpieczenie było regularnie opłacane, podatek drogowy również. Na wszystkich drukach zaznaczono nazwisko i imię wła- ściciela - sprzeciwił się młody policjant. - Zmarłego - powtórzył Foley. - Tylko że matka nie potrafiła w to uwierzyć. Ludzie z IRA dobrali się do niego. Nie znaleziono ciała. Na co można liczyć? Podaj dane samochodu do centralnego komputera w Hendon. - Już je tam mają - wtrącił młody detektyw, siedzący na prze- dnim siedzeniu stojącego obok rovera. Skończył szybko radiową rozmowę, wyskoczył z wozu i kiwnąwszy głową, ruszył w stronę wrzosowisk. Foley poszedł za nim. - Kim są spryciarze, którzy nas ubiegli, Grant? - Nikt z naszych. - Nie pytałeś? - Nie znam specjalnego kodu, szefie. Foley przystanął i rozejrzał się. Stali na szczycie niewielkiego wzgórza, tuż za domem. Tak, kompletne pustkowie. Trzeba mieć cholernie ważne powody, żeby mieszkać w takim miejscu. - Ktoś ogłosił ogólnokrajowe poszukiwania tego samochodu, a my nie możemy dowiedzieć się, kto to zrobił? - zapytał. - Może spróbujemy zgadnąć? - Niech pan wybiera: MI-6, MI-5. Wydział Specjalny, G-ll, wywiad wojskowy. Wszystkie tajne służby. - Może Ministerstwo Obrony? - Właściciel samochodu był co prawda oficerem, ale przecież to jego matka, a nie on, została zamordowana. - Na razie mówmy może, że „zmarła"? - Można mieć co do tego wątpliwości, szefie. Foley zawahał się i zawrócił w stronę domu. - Czytając pierwszy raport, pomyślałem, że sprawa jest pra- ktycznie zakończona. Starsza pani pożyła sobie i nadeszła na nią po- ra. Nie została zepchnięta ze schodów. Sama spadła. Taki był mój wniosek. A twój? - Sytuacja się zmieniła. Przecież pan sam to rozdmuchał, przy- jeżdżając z nami tutaj. - Naciskano na mnie. Grant zmarszczył brwi. - To komplikuje sytuację. Jeśli w grę wchodzi jakiś większy skandal, chociaż trudno mi w tej chwili zgadnąć, co to może być, w najbliższym czasie zostaniemy odsunięci od sprawy i zapropo- nują nam parę dni wolnego. Ja osobiście bym się nie pogniewał. - Komuś z Ministerstwa Obrony bardzo zależało na wyjaśnie- niu tej sprawy. Nic oficjalnego. Osobista prośba. Żyjemy przecież wśród układów i znajomości. Trzeba poruszać się ostrożnie, bo to gorsze niż pole minowe. - Czy chce pan, żebym jeszcze raz zwrócił się do tego kompu- tera? W Hendon też są znajomości i układy. Pan i ja jesteśmy przecież ich częścią. - Na razie dajmy sobie z tym spokój. Korzystanie z układów to prawie polityka, a my jesteśmy tylko zwykłymi policjantami - odpowiedział Foley. „A więc to w ten sposób unikasz podejmowania ryzykownych decyzji?" - zapytał sam siebie, wchodząc do domu. Było tuż po szesnastej, gdy Nigel Lewin skręcił w Lennox Gar- dens Mews w Chelsea. Od razu zauważył stojącego przed prze- budowanymi na luksusowe mieszkania stajniami jaguara E z lat sześćdziesiątych. Zwrócił też uwagę na numer rejestracyjny wozu. DSH42. „Daniel Hale?" - zastanawiał się. Przypadek? Nie. Jeśli ten wóz stoi tu akurat dzisiaj, to na pewno nie jest przypadek. Dziennikarz wyczuł jakąś intrygę, tajemnicę, skandal i oczywiście pieniądze. Duże pieniądze. Nieważne, czym Jane i jej ludzie się zajmują. Chciał w tym uczestniczyć. Nie miałby też nic przeciwko temu, gdyby przy okazji udało mu się pobyć z nią jeszcze w pewien przy- jemniejszy sposób. Przez chwilę ważył swe szansę. Na to przyjdzie czas później. Dopiero jak będzie miał artykuł i pieniądze. Zaparkował GTI tuż za jaguarem, potem zapukał ciężką kołatką, rozglądając się dookoła. „Bogato tutaj - pomyślał. - No tak. Dobry adres kosztuje, pra- wda?" - Jaką miałeś drogę? - dopytywała się Phillida Melman, wpu- szczając go do środka. - Cześć, Phil. Przegrzał mi się silnik. Ładnie wyglądasz! - „I pewnie też ładnie ważysz" - dodał w myślach. - Nie gadaj... Przybyło mi parę kilogramów. „Paręnaście" - oszacował, całując ją na powitanie. Uścisnąwszy ją, stwierdził, że wcale się nie myli. - Dobrze ci z tym, Phil. - Kłamca! - Sprawdzimy to później. - Nic z tego, jestem zaręczona z Simonem. „To ten żydowski kanciarz, którego wybrała ci matka" - przy- pomniał sobie. Wsunął dłoń między uda dziewczyny. - Moje gratulacje. - Nie rób tego! - syknęła wściekle. - Rudolf Moravec jest tutaj! - Moravec? Co się dzieje? Co to za historia? - Jest tak, jakbyśmy dostali najlepszy urodzinowy upominek na świecie. Tylko że boimy się go rozpakować, bo coś może wybuch- nąć. Chodzi o pewnego gościa. Jakiś nawiedzony. To jego jaguar stoi przed domem. Siedzimy tu zamknięci od wczoraj. Nie wolno nam nigdzie wychodzić, zanim Jane nie dobije targu. Jeśli Mora- vec ma z tym coś wspólnego, sprawa wygląda jeszcze gorzej. - Spłyńmy stąd i nadajmy sprawę jego konkurencji. - Nawet nie próbuj o tym myśleć! - A ty oczywiście nie wiesz wszystkiego. Jak zwykle. Nikt nic nie wie do czasu, gdy jasnowłosa księżniczka pozwoli mówić. - Uważaj! Dzisiaj nie spodobałyby się jej twoje dowcipy. - Nie wprowadzisz mnie do środka? - Zaczekaj. Gdy zamykała za sobą drzwi, Lewin poczuł zapach drogich ku- bańskich cygar. Ciekawość dziennikarza narastała powoli, nie by- ła jednak na tyle silna, by zapanować nad rozsądkiem. Czekał w najdalszym kącie wąskiego przedpokoju, nim Phillida pozwoli- ła wejść do środka. Jane Haversham wstała, by powitać gościa. Zatrzymał się za- skoczony. Była od niego wyższa, mimo że miał pięć stóp i sześć cali. - Nigel Lewin - stwierdziła, nie dodając nic więcej do tej o- szczędnej, wręcz oschłej prezentacji. „Dzięki... Czy byłabyś bardziej wylewna, gdyby nie obecność Moravca?" - zastanawiał się. Obrzuciwszy spojrzeniem wnętrze pokoju, doszedł do wniosku, że chyba jednak nie. Surowy styl zdawał się istotą jej życia. Nie było zbędnych mebli, bibelotów za- gracających półki, obrazków, tandety. Tylko kilka dzieł sztuki. Wszystkie bardzo drogie. - Będzie pan musiał to podpisać - odezwał się ciemnowłosy, groźnie wyglądający mężczyzna o kwadratowej szczęce, którego Jane nie musiała przedstawiać. - Chcę mieć gwarancję, że nie pój- dzie pan do najbliższej budki telefonicznej, jeśli w tym brudnym mieście w ogóle znajdzie się sprawny automat, i że nie zadzwoni do moich nieprzyjaciół. - Mam telefon w samochodzie, panie Moravec. - J^ewin uśmie- chnął się szeroko. - Ani na moment nie przyszło mi do głowy coś równie niedorzecznego. - To wszystkim przychodzi do głowy. Zapłacę wystarczająco dużo, by zapomniał pan o podobnych pokusach. - Wystarczająco? To znaczy ile? Co to za wielka sprawa? Po rozmowie z panną Haversham mam wrażenie, że znaleźliście na- prawdę coś bardzo poważnego. - Ona powiedziała panu za dużo. Może raczej zgodziła się na zbyt wiele. Gdy rozmawiała z panem, mój udział w tym przedsię- wzięciu nie był jeszcze pewny. Teraz już wszystko zostało wyne- gocjowane. Jane uzgodniła z panem coś, czego nie miałem okazji zaakceptować. Ponieważ to ja płacę, ustalam warunki. Proszę to podpisać lub wyjść. Zapłacę za stracony czas i zwrócę poniesione wydatki. Proszę się zdecydować. Zaraz. Lewin spojrzał na Jane Haversham. Paliła obojętnie papierosa. Nie dostrzegł, by na jej twarzy malowały się jakiekolwiek uczucia względem jego osoby. Chciał, żeby to uległo zmianie. Spojrzał na sumę, którą Moravec z roztargnieniem wpisał przed chwilą w od- powiednią rubrykę dokumentu. - Zgadzam się- powiedział Lewin i pochylając się nad niskim stolikiem, szybko złożył swój podpis. - No dobrze. Jane, wprowadź go trochę. - Lepiej usiądź, to zajmie trochę czasu - poradziła. - Czy nie powinienem najpierw kogoś poznać? - Nie - odpowiedziała stanowczo. - Posłuchaj! Podpisałem przecież, prawda? Mój Boże! Wiem, kim on jest. Synem Eleanor Hale, czy tak? Uprowadzonym przez IRA oficerem wywiadu? Czyżby znaleziono go żywego? Pewnie mu szajba odbiła po tym, co z nim wyprawiano. Załatwił swoją mamusię, a wy trzymacie go w jakimś zacisznym miejscu. Czy to pasuje do waszego scenariusza? - Nie. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby tak wygląda- ła prawda. Lewin pogardliwie machnął ręką. - Może jestem mało rozgarnięty, ale wiem dobrze, czym można podniecić ludzi. Porwanie, tortury, agent wywiadu, bohater i mat- kobójca? Rewelacja. Oczywiście, że go macie. Do licha! To jego jaguar stoi przed domem. - On nie jest Danielem Haie'em. - W porządku. To Davy Crockett. Nazwisko nie ma znaczenia. A więc o co wam chodzi? Chcecie tylko, żebym wynajął śmigło- wiec i polatał sobie dookoła domu tej staruszki? Tak przy okazji, to policja akurat rozbiera na części tę starą budę. Czego mam szu- kać? Miejsca, w którym rebelianci z IRA przetrzymywali waszego znajomego? Na wrzosowisku Dartmoor? Czy jesteście poważni? Co się dzieje? Jane spojrzała w stronę Moravca. - Lewin i tak. będzie mógł dziś wieczorem obejrzeć ten pro- gram w telewizji - powiedziała tak, jakby Nigela w ogóle tam nie było. - Ale nie zobaczy twarzy - zaznaczył Moravec. - Zostanie wy- mazana z ekranu. - Miała być pokazana przez chwilę - przypomniała zdecydo- wanie. - Taka była nasza umowa. - Nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Jeśli rząd jest w to zamieszany, agenci mogą sprzątnąć go nam sprzed nosa, a my nie będziemy mogli nawet kiwnąć palcem. Nie chcę ryzykować. - Twierdzicie, że on może zostać rozpoznany? - wtrącił się Le- win. - A więc to nie jest major Hale? Czy mam wam wierzyć? Jane zignorowała go. Znów odezwała się do Moravca. - Chodzi mi właśnie o to, żeby go rozpoznano. Powinien wie- dzieć, kim jest. Moravec spojrzał na nią, a jego szeroki kark nagle poczerwieniał. - Angażujesz się zbyt mocno. Tracisz wyczucie. Chcesz czasu antenowego, natychmiast gdy będziesz gotowa, żądasz od ręki ol- brzymiego zaplecza technicznego i nieograniczonego praktycznie budżetu, ponieważ nie wiesz, jak daleko cię to zaprowadzi. Pro- blemy i koszty, związane ze zmianami czasu emisji ustalonych wcześniej programów oraz reklam, są wręcz niewyobrażalne. Po- święcam olbrzymie środki, otrzymując od ciebie w zamian tylko jego. Postawmy sprawę jasno. On pojawi się z odkrytą twarzą do- piero wtedy, kiedy ja stwierdzę, że nadeszła odpowiednia pora. Stanie się to jedynie wówczas, gdy wskaźniki oglądalności skoczą pod sam sufit. Potem nastąpi odpowiednia kampania prasowa, która pozwoli nam pokazać publiczności bohatera programu. Lu- dzie przyjrzą się mu lepiej, niż tego kiedykolwiek potrzebował. Zgodziłaś się na moje warunki. Trzymajmy się umowy. „Powinnaś była zająć się tym na własną rękę" - poradził jej w duchu Nigel Lewin. Odwróciła głowę w jego stronę, zaczerwieniona. - Chcę, żebyś zajął się śledztwem na wrzosowiskach, ponie- waż wiem, że mogę na ciebie liczyć. Zwłaszcza jeśli coś potoczy się nie tak jak trzeba. Nie zapomniałam, jak daleko posunąłeś się, pracując dla mnie ostatnim razem. - Raczej jak głęboko - Lewin poprawił ją złośliwie. - Agenci próbowali wykończyć mnie w tej kopalni. Chcieli zasypać mnie radioaktywnymi odpadami. I jakoś im się to upiekło. Z tego co wiem, nikt nie trafił za kratki. - Ludzie zaangażowani w projekty rządowe, szczególnie jeśli sa one tajne, mogą wykręcić się bez trudu nawet z oskarżenia o morderstwo - skomentował Moravec. - Prawie mnie wykończyli. - Człowiek, którego mamy, to nie Daniel Hale - zapewniła Ja- ne. - Daję słowo. Możesz mi też wierzyć, że to nie on zabił Eleanor Hale. Lewin wziął papierosa ze stojącego przed nim niskiego stolika. - To jednak ją zamordowano? - Nie powiedziałam tego. - On musi dowiedzieć się reszty albo dręczony wyrzutami su- mienia pobiegnie do swojego przyjaciela policjanta - wtrącił się - Jeśli bym nawet tak zrobił, to nie z powodu wyrzutów sumie- nia, lecz wyłącznie dla zabicia wolnego czasu. - Nie wiemy, kim jest ten człowiek, chociaż przez całą dobę usiłowaliśmy to ustalić - mówiła dalej Jane. - Pojawił się, celowo używam tego określenia, w ogródku Eleanor Hale we wtorek rano j od tamtej chwili nie udało się nam niczego więcej dowiedzieć. jslie znamy tożsamości tego mężczyzny. Wydaje się, że on w ogóle nie istniał do wtorkowego poranka. Przynajmniej tak mu się wydaje. - I dalej oficjalnie nie istnieje - podkreślił Moravec. - Jego nie ma. Nie posiada żadnych dokumentów poza papierami Daniela Hale'a. Sprawdziliśmy szczegółowo wszystkie dostępne kartoteki. Ani śladu. - Musi kimś być - sprzeciwił się Lewin. - Chyba że to jakiś cholerny kosmita. Alf, a może ET? - To człowiek - zapewniła Jane Haversham. - Czy rozważaliście również inne możliwości? - A ty byś się nie zastanawiał? Stając twarzą w twarz z kimś, kto potrafi przewidywać przyszłość? Lewin roześmiał się. - Co takiego? Moravec podał mu gazetę, jedno z kilku pism wchodzących w skład jego prasowo-telewizyjnego imperium. - Druga wiadomość na pierwszej stronie. - Atak moździerzowy w Irlandii Północnej? Wiem. Mówili o tym w telewizji. We wtorek wieczorem. - On wiedział, że to się stanie - powiedziała Jane. - Ostrzegł Eleanor Hale. Chciał, żeby jakoś temu przeszkodziła. Ta sprawa wydarzyła się we wtorek rano, czyli tego dnia, kiedy staruszka zmarła. Znalazła tego człowieka w swoim ogrodzie i zaprosiła do domu. On zobaczył atak kilka minut wcześniej, zanim to napra- wdę się wydarzyło. - Zobaczył? To była wizja? I pani Hale mu uwierzyła? Wyda- rzenie w Belfaście, które dopiero miało nastąpić? Nabrał ją. Usły- szał o tym w radiu lub widział w telewizji. - Ta wiadomość została podana do publicznej wiadomości do- piero wieczorem. Armia chciała wcześniej powiadomić krewnych ofiar. - Starszej pani pomieszały się godziny. Musiał z nią o tym roz- mawiać wieczorem. - Dzwoniła do mnie we wtorek około pierwszej. We wczes- nych godzinach wieczornych już nie żyła. Zapytaj swego kolegę policjanta o określoną przez koronera godzinę jej śmierci. - Powiedziała, że przewidział atak moździerzowy? Tak po prostu? - Podał nazwisko przyjaciela jej syna, oficera dowodzącego zaatakowaną jednostką, który został wtedy zabity. Ten niezwykły mężczyzna zobaczył jego śmierć. - Bzdura. - Inwestuję w tę bzdurę ponad sto tysięcy funtów, a nie zwy- kłem szastać pieniędzmi -odezwał sięMoravec. - Czy jadąc tutaj, słuchał pan radia? - Nigdy go nie wyłączam. - A wiadomości? - Co godzinę. - Pamięta pan najważniejszą informację? - Moravec skinie- niem głowy podziękował Phillidzie Melman, która wręczyła Le- winowi dużą szarą kopertę. W miejscu przeznaczonym na adres wpisano datę i czas: „dzisiaj, czwartek, dziesiąta rano". Na odwro- cie po obu stronach grubej, łąkowej pieczęci widniały cztery pod- pisy. Ze zwykłej pieczątki wynikało, że zostały złożone przez współwłaścicieli pewnej firmy prawniczej. Adres wzbudzał zaufanie. - Nie mają ze mną nic wspólnego - wyjaśnił Moravec. - Ci lu- dzie zostali wybrani przypadkowo spośród najznamienitszych kancelarii adwokackich w kraju. Nasz przyjaciel, który śpi teraz na górze, napisał coś w dwóch egzemplarzach. Oba zostały zapieczę- towane w identycznych kopertach. Jedną mam ja, druga leży w sejfie byłego sędziego Sądu Najwyższego i zostanie otwarta dzisiaj wieczorem. Przeczytaj to głośno. My też nie wiemy, co jest w środku. Lewin nie zawracał sobie głowy pieczęcią. Przeciął jeden z bo- ków koperty scyzorykiem, który zawsze nosił w kieszeni. Przejrzał szybko maszynopis, potem odczytał go na głos, ostrożnie i z niedo- wierzaniem: „Godzina dziewiąta rano, dzisiejsza data. Generał Roland Wes- trum-Laing z Ministerstwa Obrony zginie na skutek obrażeń od- niesionych w wyniku eksplozji bomby magnetycznej umocowanej do podwozia jego samochodu marki Bentley pod prawym prze- dnim siedzeniem. Generał nie umrze od razu, gdyż w jego wozie kierownica znajduje się z lewej strony, a tym razem sam poprowa- dził samochód. Członek ochrony osobistej, sierżant William Flint, który usiądzie na prawym przednim siedzeniu, zginie pierwszy. Generał Westrum-Laing umrze, zanim zablokowanej w ulicznym korku karetce pogotowia uda się dotrzeć na miejsce wypadku." - Zgadza się? - zapytał Moravec. Lewin wpatrywał się w kartkę z niedowierzaniem. - Wprowadzanie wynalazków trzeba zaczynać od podstaw - powiedział Moravec, patrząc na Jane Haversham. Grymas na jego twarzy u kogoś o mniej odrażającym wyglądzie mógłby uchodzić za uśmiech. - A my mamy chyba coś nowego. - On jest człowiekiem - Jane powtórzyła gniewnie, podejmu- jąc przerwany przed chwilą wątek. Nie podobało jej się, że Mora- vec nawiązuje do wiadomości, którą przekazała mu telefonicznie. - Niezwykłym człowiekiem - dodał Nigel. - Jest niezwykły, bo został trochę przerobiony - posępnie stwierdził Moravec. - Co to ma znaczyć? - Lewin był kompletnie zdezorientowany. - Możesz mu powiedzieć, Jane. - Na razie to tylko teoria - rozpoczęła. - Adam niedawno prze- chodził jakąś operację mózgu. Zbadano go w pewnej prywatnej klinice. Lekarze nie wiedzieli, kim jest. Ten człowiek nie ma wspomnień. Żadnych. Jakby miał w głowie czarną dziurę. To sprawia, że podejrzewam... - Leukotomię? - To możliwe. - Oczywiście. Można człowiekowi wyciąć trochę szarych ko- mórek. Czy da się jednak wszczepić mu operacyjnie paranormal- ne zdolności? To fantastyka naukowa. Dobra historia na pierwszą stronę dla „Sunday Sport": „Przepowiadający przyszłość Fran- kenstein". Nie nabierzecie mnie na coś takiego. - Lewin odwrócił się w stronę Moravca. - Kupcie odpowiedź na to pytanie. Możecie przecież pozwolić sobie na opłacenie specjalistów. - Jeśli zwrócimy się do autorytetów medycznych, możemy stracić Adama. Gdyby był on rezultatem czyichś eksperymentów, to ci ludzie na pewno go szukają. Jak myślisz, czym oni się zajmu- ją? Jak dobrze muszą się na tym znać? - Eksperymenty? Doświadczenia medyczne na ludziach? To przecież nielegalne. Prawo... rząd... na to nie pozwala, prawda? - Prawo jest jak dinozaur, jeśli chodzi o problemy współczes- nej medycyny - odezwała się Jane Haversham. - Ustawodawstwo pozostaje daleko w tyle za postępem w tej dziedzinie. Nie jest w stanie dogonić najnowszych osiągnięć i możliwości, nie mó- wiąc już o związanych z nimi problemach etycznych. Wiecie, co w 1977 roku powiedział Edward Kennedy, kierujący wówczas se- nacką podkomisją do spraw zdrowia? „Z konstytucyjnego punktu widzenia granice prawa przez następne dwadzieścia do dwudzie- stu pięciu lat będą leżały w obszarach bioetyki." A rząd? Prowa- dzi się wiele pseudonaukowych medycznych programów do- świadczalnych, o których nawet nie słyszeliśmy. Są to zarówno badania cywilne, jak i wojskowe. Zarówno w sferze fizjologii, jak i psychiki. Rosjanie i Amerykanie są zainteresowani zjawiskami paranormalnymi: widzeniem na odległość, telepatią, telekinezą. Zajmują się tym od lat... - Nasz przypadek może być zaledwie wierzchołkiem góry lo- dowej - przerwał jej Moravec. - Musimy zrozumieć jedno. Ten człowiek to broń w rękach jakiegokolwiek rządu, który potrafiłby nim sterować i wykorzystywać jego zdolności. Może przepowiadać przyszłość, potrafi określić plany nieprzyjaciela. Wie to nieomylnie. Z tego, co nam wiadomo, mógł zostać przerobiony, przystosowany, stworzony... właśnie w tym celu. To poważne przypuszczenia. Nie wolno ich ignorować. Lewin sięgnął po następnego papierosa, zapalił go, potem spo- jrzał na Moravca. - Może zrobić się niebezpiecznie? W porządku. Płaci mi pan za nadstawianie karku. Czy on uciekł skądś? To tego miejsca szukamy? Moravec przytaknął. - Przyszedł pieszo na farmę pani Hale. Nagi. Uciekł więc bez przygotowań. Ja sam przekroczyłem trzy komunistyczne granice tylko w bieliźnie, skradzionym płaszczu i butach. Gdy nadarzyła się okazja, po prostu z niej skorzystałem. On chyba postąpił tak samo. - Nie pamięta, jak dostał się do domu staruszki? Przyszedł na golasa? Boże, na wrzosowiskach potrafi być zimno. Wiem to z własnego doświadczenia. Uczestniczyłem w pościgu, gdy jacyś skazańcy okazali się na tyle głupi, by uciekać z więzienia Dartmoor. Lodowaty wiatr jest ostry jak brzytwa. Nawet najlepiej ubranego człowieka potrafi przemrozić do szpiku kości. Nago? On nie jest normalny. - Wiemy o tym - mruknął Moravec. Phillida Melman wpatrywała się w kartkę z niezwykłą przepo- wiednią. Widać było, że jest wstrząśnięta. - Czy ktoś pomyślał o tym, że można było uratować tych ludzi? Wystarczyło powiadomić policję. Jane Haversham spojrzała w jej stronę. - Zrobiliśmy to. Adam powiedział mi, co się stanie. Przyrzekł Eleanor Hale, że będzie używał swoich zdolności, daru, jak ona to nazwała, by ratować ludzkie życie. Ufa mi ślepo, prawie jak dziec- ko. Nie mogę zawieść tego zaufania. Odpowiednie władze zostały ostrzeżone. Skorzystałam z usług współpracownika MI-5, który fi- guruje na mojej liście płac. Ostrzeżenie zostało przekazane. Najwyraźniej nie zrobiło to żadnej różnicy. Adam powiedział, że ci ludzie zginą, i tak się stało. - A jednak nadałaś mu imię? - Takie imię pamięta. Może nie należy ono do niego, ale jakoś przecież musi go nazywać. Utrzymuje, że razem z nim widzi cyfrę dziewięć. - Gdyby zamach nie doszedł do skutku z powodu twojego ostrzeżenia, on straciłby wiarygodność, a my nasze pieniądze! — wybuchnął Moravec. Jane spojrzała na niego surowo. - Pan chyba nie rozumie sytuacji. Adam zobaczył ich śmierć, a oni zginęli. On widzi przyszłość w teraźniejszości. Dla niego staje się ona przeszłością. Nic nie było w stanie zmienić biegu zdarzeń. - To T. S. Eliot. - Lewin uśmiechnął się głupio do Moravca. - „Czas teraźniejszy i przyszły są być może obecne razem w czasie przeszłym, a czas przyszły może być częścią czasu przeszłego." Ma- my nareszcie człowieka, który potrafi to zrozumieć i wyjaśnić... - Dartmoor - powiedziała Jane. - Tam musi być odpowiedź, a przynajmniej jej korzenie. Lewin potrząsnął głową. - Nic z tego, zanim nie dowiem się więcej o Eleanor Hale. Przypuszczacie, że została zamordowana, a może nawet wiecie, że tak się stało. Jedno albo drugie. Czy Adam nie może wam tego wyjaśnić? - Dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między Jane Ha- versham a Moravcem. Stracił na chwilę panowanie nad sobą. Obu- dziła się jego celtycka natura. - Dalej! Mówcie! Ufacie mi czy nie?! - Teraz nie możesz już powiedzieć swojemu koledze policjan- towi ani słowa - ostrzegł Moravec. - Nie chcę narażać się na oskarżenie o współudział w morder- stwie przez zatajenie istotnych dla śledztwa informacji. - Właśnie chcąc wiedzieć więcej, ryzykuje pan takie oskarże- nie. A może chce pan tylko wiedzieć, czy warto ryzykować? - Moravec wyjął wieczne pióro i zmienił sumę na podpisanym przez Lewina dokumencie. Reporter pochylił głowę, by lepiej widzieć, potem uśmiechnął się szeroko. - Plus zwrot kosztów? - Tak. Powiedz mu resztę- poleciłMoravec. Jane zaczęła mówić powoli. - Adam utrzymuje, że pani Hale została zamordowana. Po pro- stu o tym wie. W zabójstwo zamieszanych było dwóch lub trzech ludzi. Upadła po walce z jednym z nich i najprawdopodobniej wtedy zmarła. - A więc jej śmierć można jednak uważać za wypadek? - Możliwe. Ci ludzie okazali się jednak na tyle bezwzględni, że zrzucili ją potem ze schodów. Nawet jeśli chcieli jedynie, by za- jście bardziej przypominało wypadek, postąpili nieludzko. - Może to głupie pytanie, ale czy on opisał tych ludzi? - Nie. Powiedział tylko, że ona bardzo się ich bała, a pani Hale nie była kobietą, którą można łatwo przestraszyć. Możecie mi wie- rzyć. Wiele razy udowodniła swoją odwagę. Adam mówi, iż oba- wiała się ich potęgi. Sekretnej potęgi. - Potęga? Czy rząd jest w to zamieszany? - Na pewno wszystko po cichu akceptuje i finansuje. Medycz- ne programy doświadczalne kosztują mnóstwo pieniędzy, to i tak nie udałoby się tego ukryć przed władzami. - Milczące przyzwolenie rządu - parsknął Lewin. - Władze są w to zamieszane? - Może tu chodzić o potęgę innego rodzaju. Bliższą polityce - wyjaśniła Jane Haversham. - Jacyś szlachetnie urodzeni starsi panowie bawią się brzydko i nie dają się złapać? - To bardzo niebezpieczne spekulacje - ostrzegł Moravec. - Prawda jest taka, że fundusze na realizację tajnych projektów mo- gą łatwo zawieruszyć się gdzieś przy Whitehall. Są wszelkie powo- dy, by przypuszczać, że Downing Street nie wie o niektórych takich poczynaniach. Nie będę jednak ryzykował oskarżeń o oszczer- stwo, nie mając stuprocentowych dowodów. - A jeżeli zdobędziemy takie dowody? - dopytywał się Lewin. — Nie wydaje mi się, by był pan zainteresowany przeszkadzaniem rządowi. Nieźle się panu przecież wiedzie dzięki niemu. Moravec spojrzał gniewnie na dziennikarza. - Zapewniał mnie pan, iż pójdziemy na całość - z wyrzutem powiedziała Jane. - Sprzedaję wiadomości, a to, co mamy, to naprawdę rewela- cyjna historia. Szczególna historia. Jeśli rząd jest w to zamieszany i ma coś wspólnego z okrutnymi, nieetycznymi eksperymentami medycznymi na ludziach, odkryję wszystkie szczegóły. Możecie mi wierzyć, że użyję w tym celu wszelkich dostępnych środków. - I zarobi pan jeszcze więcej pieniędzy. - Lewin znów uśmiech- nął się, chowając do kieszeni jedną z leżących na stole paczek pa- pierosów. Wstał, zbierając się do wyjścia. - Mam nadzieję, że znajdę coś, co przekroczy nawet pańskie oczekiwania, panie Mo- ravec. Myślę jednak, że jeśli tak się stanie, będę mógł liczyć na coś więcej niż moje wynagrodzenie i zwrot poniesionych kosztów. Jest przecież jeszcze coś, na co żadne z was nie zwróciło uwagi. Najważniejsi nie są wcale ludzie, którzy więzili Adama i przepro- wadzali na nim eksperymenty, jacyś pozbawieni twarzy „oni". Nie to będzie powodem największego skandalu. - Na czym miałby polegać ów skandal? - zainteresował się Moravec. - Ważna jest odpowiedź na pytanie, skąd oni go wzięli. Tak jak w sprawie morderstwa. Aby je popełnić, trzeba najpierw znaleźć ofiarę. Gdzie ją dopadli? Czy Adam jest jedyną ofiarą? Tym żywią się widzowie i czytelnicy! To dlatego właśnie będą sprzedawać się gazety i telewizyjne programy. Moravec wstał ciężko. Patrzył na Lewina z góry. - Udowodnij to, a uczynię cię bogatym człowiekiem - powie- dział. ROZDZIAŁ CZWARTY Peter Foley zaparkował samochód w garażu swego wiktoriań- skiego domu. Od ładnych paru lat był właścicielem ogromnego do- mostwa, lecz wciąż pozostawało tutaj wiele śladów po rodzicach Lewina. Ich dziedzictwo było wszędzie. Począwszy od nazwy pewnej walijskiej doliny nad bramą wjazdową, aż po ciężkie, ciemne meble, stojące wciąż w niektórych przestronnych poko- jach. Nawet brak na podjeździe czerwonego GTI przypominał 0 Nigelu, jedynym synu Lewinów. Nadinspektor nie był w najlepszym nastroju. Nie potrafił po- zbierać myśli. Wszedł do kuchni, zaparzył kawę, potem usiadł w fotelu, by obejrzeć wieczorne wiadomości. Na ulubionym kana- le satelitarnym Lewina rozpoczynał się właśnie jakiś program z udziałem publiczności. Foley podniósł się, chcąc zmienić kanał 1 poszukać dziennika, w ostatniej chwili zmienił jednak zamiar. Ustawił tylko odbiornik nieco głośniej. Światła na ekranie pociem- niały bowiem i prowadzący audycję człowiek podszedł do zasło- niętego miejsca pośrodku studia. - ... Od wieków rozmaici ludzie usiłują przewidywać przy- szłość. Poczynając od wróżbitów na dworach faraonów, poprzez Nostradamusa, aż po nam współczesnych autorów horoskopów, które znaleźć można w codziennych gazetach. Niektórzy z nas śle- po wierzą w proroctwa, przepowiednie i wróżby. Inni traktują je z przymrużeniem oka, jeszcze inni twierdzą wyniośle, że są zbyt postępowi, by zwracać w ogóle uwagę na podobne bzdury. Oczy- wiście... Już słyszę, jak zwolennicy przepowiadania przyszłości argumentują, że miały miejsce przypadki sprawdzonych proroctw. Proroctw, które okazały się bardzo bliskie rzeczywistym wypad- kom. To prawda, lecz przepowiednie te zwykle były wieloznaczne i podobnie jak większość zjawisk paranormalnych mogły być in- terpretowane w różny sposób, zależnie od woli odczytujących je ludzi. Ustalenie dokładnego znaczenia proroctwa bywa bowiem niezwykle trudne. Powiedzmy, że tak samo trudne, jak rozwiąza- nie skojarzeniowej krzyżówki z „Timesa". Często jest to nawet w ogóle niemożliwe. Spróbujcie na przykład zrozumieć do końca czterowiersze wyroczni Nostradamusa. Dzisiaj możemy zasko- czyć sceptyków! Za tymi oto zasłonami ukryty jest ktoś, kto nie tylko twierdzi, że potrafi przewidywać przyszłe wydarzenia. On jest gotów udowodnić to w prowadzonym na żywo programie. Powinienem powiedzieć, że ten człowiek już to udowodnił, gdyż... Rozległ się odgłos werbli i w krąg światła reflektora wjechał ciężki sejf ustawiony na specjalnym wózku. - ... we wnętrzu tego sejfu, zaplombowanego, jak państwo za- pewne widzą, przez urzędników Królewskiej Służby Celnej, znaj- duje się złożona dziś rano koperta z przepowiednią dotyczącą pewnego wypadku. Miał on miejsce po południu, a wiadomość o nim została już przekazana przez radio, prasę i telewizję. Ktoś może oczywiście podejrzewać, że w jakiś sposób można dostać się do wnętrza sejfu, nie naruszając plomb i pieczęci. Nic z tego. Został on tu przywieziony z domu byłego sędziego Sądu Najwy- ższego. Pan sędzia zgodził się poświęcić nam trochę czasu i podjął się roli bezstronnego arbitra w tej niezwykłej sprawie. Zanim po- prosimy go o ostateczny werdykt, porozmawiamy jeszcze z auto- rem przepowiedni, z człowiekiem, dla którego przyszłość nie ma tajemnic. Odgłos werbli odezwał się znowu i na jednej z zasłon podświet- lonej teraz od tyłu ukazał się cień mężczyzny. - Wiem, że ma pan na imię Adam. Czy może pan potwierdzić wobec wszystkich zebranych, że nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się i nie rozmawialiśmy? - Tak - rozległa się przytłumiona odpowiedź. - Rozmawiam z panem po raz pierwszy. - Potrafi pan dokładnie przewidywać wydarzenia, które mają nastąpić? - Ja widzę przyszłość. Dla was jest ona tym, co się stanie, dla mnie właśnie się staje albo już się wydarzyła. Tak jak w przypadku złożonego w tym sejfie pisemnego dowodu, którego żądaliście. - A więc pańska pisemna przepowiednia, zapieczętowana w obecności czterech znakomitych prawników, a następnie za- mknięta w tym zaplombowanym sejfie, sprawdziła się? Czy doty- czy czegoś, co jest powszechnie znaną wiadomością? - Tak. - Muszę teraz poprosić naszego dostojnego arbitra o otwarcie należącego do niego sejfu. Chciałbym też poinformować widzów i zgromadzoną w studiu publiczność, że pan sędzia osobiście umie- ścił dziś rano zapieczętowaną kopertę wewnątrz sejfu. Nikt więcej nie zna kombinacji cyfr otwierającej jego drzwi. Foley podniósł stojącą na stoliku obok fotela filiżankę kawy. Pa- trzył, jak wysoki starszy mężczyzna z trudem przecina specjalny drut łączący plomby, później przyklęka i zasłaniając wolną ręką kombinację cyfr przed ciekawskim okiem kamery, manipuluje gał- kami zamka. Drzwi otworzyły się wreszcie, ukazując dużą, szarą kopertę. Sędzia wyjął ją z namaszczeniem i założywszy okulary, skrupulatnie sprawdził lakową pieczęć oraz podpisy. - Wszystko w porządku - zapewnił. Gospodarz programu wziął kopertę, podziękował gościowi i stanął w pobliżu zasłoniętego miejsca. Przez chwilę trzymał ją tak, by kamera mogła pokazać zbliżenie podpisów i pieczęci. - Pieczęć lakowa nie naruszona - powiedział. - Nasz arbiter potwierdził autentyczność wszystkich czterech podpisów. Już za chwilę otworzę kopertę. Ukryty za zasłoną człowiek nie odzywał się. Złamanie pieczęci i rozdarcie grubego papieru nie okazało się prostym zadaniem. Prowadzący program wyjął jednak w końcu z ko- perty złożoną kartkę maszynopisu. Spokojnym głosem odczytał powoli opis szczegółów zamachu bombowego, jaki miał miejsce w Savile Row tego dnia po południu. Skończywszy czytanie, redaktor pozwolił, by na chwilę w stu- diu zapanowała grobowa cisza, a potem zwrócił się ku cieniowi widocznemu na zasłonie. - Adamie, jeśli wolno mi tak zwracać się do pana. Pamiętam człowieka nazwiskiem Uri Geller, który dokonywał paranormal- nych wyczynów. Jeśli w tym, co pan robi, nie ma oszustwa - a mu- szę przyznać się, że nie wiem, na czym miałoby ono polegać - to wielokrotnie przewyższa go pan niezwykłymi zdolnościami. - Nie jestem oszustem. - W czym tkwi więc istota pańskich nadzwyczajnych umiejęt- ności? - Sam chciałbym to wiedzieć. - Adamie, myślę, że wszyscy zrozumieli teraz powody, dla których nie zdecydowaliśmy się na ujawnienie pańskiej tożsamo- ści i pokazanie twarzy. Groziło by panu śmiertelne niebezpieczeń- stwo ze strony terrorystycznych organizacji, takich jak IRA, któ- rych poczynania potrafi pan przewidywać z niezwykłą dokładno- ścią. Pozostaje jeszcze jedno pytanie, które wszyscy na pewno chcieliby panu zadać i na które otrzymamy, mam nadzieję, odpowiedź: czy był pan w stanie jakoś zapobiec zamachowi, który dzisiaj miał miejsce w Londynie? - To, co widzę, już się wydarzyło. Nie można absolutnie nic w tym zmienić - padła zdecydowana odpowiedź. - Dostrzega pan tylko konkretne wydarzenie, same jego skut- ki, czy też potrafi pan podążyć za łańcuchem prowadzących do niego wypadków i na przykład przekazać szczegóły policji? To zmieniłoby zapewne bieg zdarzeń? - A czy pan potrafi zmienić przeszłość? - Nie, ale mogę zmieniać teraźniejszość. Steruję swoją teraźniejszością, więc wiedząc o tym, co ma nastąpić, mógłbym podjąć decyzje, których na pewno nie podjąłbym w innych okolicznościach. Weźmy na przykład ludzi zasiadających na widowni w studiu. Pa- trząc z czysto statystycznego punktu widzenia, można założyć, że jednej lub kilku obecnym tutaj osobom w drodze do domu przy- trafi się tragiczny wypadek drogowy - oczywiście, oby tak się nie stało. Gdyby przewidział pan taki fakt, ludzie ci mogliby wrócić taksówką, a nie własnym samochodem. Uratowałby pan im życie. Zapanowała absolutna cisza. - Czy pan rozumie, o co mi chodzi? - Oczekujecie ode mnie kolejnego dowodu - padła poprzedzo- na chwilą milczenia odpowiedź. - Napiszę to, czego tak usilnie chcecie się dowiedzieć. Będziecie jednak musieli sami zdecydo- wać, co należy uczynić. Prowadzący program dziennikarz powiedział szybko coś na za- kończenie. Wstrząśnięty słowami swego rozmówcy, omal nie za- pomniał przeczytać zapowiedzi następnego programu z udziałem Adama. Powoli wrócił do swego stolika i powitał następnego gościa. Foley wyłączył telewizor. „Cholerna IRA. Ciekawe, gdzie jest te- raz Lewin - zastanawiał się. - Wyciągnę z niego wszystko, jeśli okaże się to konieczne." Po długim dniu pracy nadinspektor był zmęczony i zdenerwo- wany. „Jesteś za stary - tłumaczył sam sobie. - Jesteś za stary, by bronić się, gdy ktoś wtrąca się w twoje sprawy. Daj lepiej temu spokój." Oparł długie nogi na stojącym przed fotelem taborecie i prawie natychmiast zapadł w głęboki, pełen koszmarów sen. Obudził go Nigel Lewin. - Która godzina? - zapytał Foley, rozcierając ramiona. Było mu zimno. - Właśnie minęła dwudziesta druga trzydzieści. Chyba trochę zmarzłeś. - Nie uciekaj. Chcę z tobą pogadać. - Miałem długą i ciężką podróż, ten cholerny silnik ciągle się przegrzewał. Daj mi dziś spokój, dobrze? - Skąd wiedziałeś? - O czym? - Jestem zmęczony i nie mam ochoty bawić się z tobą w zgady- wanki. Lewin wzruszył ramionami. - Zdarzają mi się czasem przebłyski inteligencji. Wiesz prze- cież, że jestem zdolny. - Postawmy sprawęjasno. Twój nagły wyjazd do Londynu miał jakiś związek z tymi samymi ludźmi, co kiedyś. Czy tak? Jak na- zywa się dziennikarka, która wysłała cię do tej cholernej kopalni cyny? Haversham? To ona cię wezwała? Mam rację? - Mówię ci, że to nic ważnego. - Nic ważnego? Z twojego powodu wziąłem pod lupę dom Ele- anor Hale. Wiesz, co znalazłem? Rzeczywiście był tam ktoś obcy. Czterech obcych. Jeden siedział przy kuchennym stole. Bardzo dziwny gość, ponieważ był cały pokryty jakąś maścią, a raczej ga- laretką. Najprawdopodobniej zmył to z siebie pod prysznicem. Ktoś próbował potem zetrzeć wszystkie ślady tego świństwa, ale trochę mazi gdzieniegdzie pozostało: na stole w kuchni, na no- gach krzesła, na którym ten mężczyzna siedział, i w łazience, gdzie brał prysznic. Znaleźliśmy też strzępki skóry i ślady krwi na obrzeżu wanny. No i mnóstwo odcisków palców. Obcy nie usu- wali ich zbyt dokładnie, a może nawet wcale. Są bardzo głupi albo nie widzieli takiej potrzeby. Może nie miało to dla nich żadnego znaczenia. - Zidentyfikowaliście te odciski? - ostrożnie zapytał Lewin. - Nie ma ich w kartotece. - Czyli nie miało to dla nich znaczenia. - Powiedz mi, co to za przestępcy, którzy nie troszczą się o po- zostawione przez siebie ślady? - Stuknięci. Może punki? - A motyw? - Pani Hale miała na pewno w domu trochę żywności, może nawet więcej niż trochę. Najechali farmę i urządzili sobie wesołą zabawę. Zdarza się, prawda? Jesteś przecież gliniarzem. Czy była poturbowana? Czy ją zgwałcili? Robią to teraz nawet starusz- kom... - Tego zabójstwa nie popełniono na tle seksualnym. Miała skręcony kark i rozbity tył głowy. Zmarła na skutek urazu czaszki. Na wszelki wypadek uszkodzono starszej pani kręgosłup. Może ktoś nie był pewny, czy ona nie żyje, a może zrobił to ot, tak, dla kawału? - Ci ludzie pierwszy raz popełnili przestępstwo. Dlatego nie macie ich odcisków palców w kartotece - powiedział Lewin z przekonaniem. - Z pewnością. W ten sposób odchodzę jednak daleko od po- ważniejszych interpretacji wydarzeń. Powinieneś być zadowolo- ny... - Ja? Dlaczego? Odczep się ode mnie. - Twoja wersja nie jest pozbawiona sensu. Wszystko świetnie pasuje. Naćpane punki dostają się do domu. Jeden z nich wysma- rowany jest jakimś świństwem, które właśnie badamy. Tak. Jeden, a może kilku? Terroryzują samotną starszą panią i urządzają sobie imprezę w jej łazience. W trakcie zabawy kaleczą się, co tłuma- czyłoby obecność strzępów skóry i ślady krwi. Niewiele tego, lecz wystarczy dla naszych specjalistów. Potem nieproszeni go- ście rozbijają staruszce czaszkę i zrzucają ciało ze schodów. Jedy- ny problem polega na tym, że są jeszcze inne ślady. W grę może wchodzić zupełnie inny motyw. Wszystko to sprawia, że twoja teo- ria jest do niczego. - Co jeszcze znaleźliście? - Poczekaj. Najpierw zastanówmy się nad genialną radą, jakiej udzieliłeś mi dziś rano. Co cię do tego skłoniło? Sumienie? A może troska o własny tyłek? - Już ci powiedziałem. - A ja wciąż ci nie wierzę. Wiem, jakie mogłeś mieć powody. To ta twoja koleżanka. Ona za tym stoi, prawda? Jak sam przyzna- łeś, a potem nawet próbowałeś to udowodnić, jej programy telewi- zyjne są zwykle bardzo zaangażowane politycznie. - Co polityka może mieć z tym wspólnego? - burknął Lewin. - Starsza pani nigdy nie głosowała nawet w wyborach, więc możemy spokojnie ją zignorować. Pozostaje jednak jej syn. Zga- dzasz się ze mną? Daniel, który znikł gdzieś w Belfaście w jaskini irlandzkiego lwa i więcej się nie pokazał. Słyszałeś o tym, wiem. Przez informatorów została przekazana wiadomość, że Daniela wykończono, a potem posiekano na kawałki. Prawdopodobnie już dawno zjadły go psy. Przyjął ponoć wszystko jak mężczyzna. Chłopcy z IRA, boyos, mieli o nim powiedzieć: „Szkoda, że nie był jednym z nas". Może tym razem podwójnie opłacono informa- torów? Może zapłacili im nie tylko Brytyjczycy, ale i Tymczaso- wi? - Do czego zmierzasz? O co ci chodzi? - On stał się jednym z nich. Żyje, tylko zmienił poglądy. Irland- czycy mają swoje racje, swój cel. Historyczny. To, o co walczą, jest starsze niż marksizm, na który przecież nawróciło się mnóstwo ludzi. Niektórzy naprawdę nieoczekiwanie. Czy wiesz, że Daniel Hale przeszedł na katolicyzm? Po jego zniknięciu wyjawił to oj- ciec McDonnell, przesłuchiwany wtedy przez Wydział Specjalny. Lewin był już dobrze rozbawiony. Chciało mu się śmiać. Za- wsze umiał świetnie kłamać i miał już w pogotowiu odpowiednią historyjkę, przygotowaną na wypadek pytań Foleya. - No dobrze, słuchaj. Jane Haversham planuje program o Da- nielu Hale'u. Dowiedziała się o śmierci jego matki i chce teraz, że- by ktoś miejscowy pochodził trochę koło tego. Tym kimś jestem właśnie ja. Nie wiedziałem, że zrobiłeś się taki podejrzliwy. Na twoim miejscu trzymałbym się tej wersji z punkami. Eleanor Hale stanęła im na drodze i to wszystko. - Daniel Hale żyje - spokojnie powiedział Foley. - We wtorek wieczorem dwaj policjanci znaleźli go śpiącego w samochodzie na małym parkingu przy trasie A30, koło Camberley. Obudzili go i sprawdzili, czy nie pił alkoholu. Wynik był co prawda negatyw- ny, lecz stan tego człowieka ich niepokoił, więc zawieźli go do najbliższego szpitala, a dokładniej do prywatnej kliniki oddalonej o parę minut jazdy. Tam go zostawili. W portfelu miał pięćset fun- tów w gotówce, prawo jazdy i ubezpieczenie. Znaleziono przy nim również trzy zapieczętowane listy, które nie były adresowane do niego. Wobec tych okoliczności policjanci podejrzewali próbę samobójstwa, najprawdopodobniej truł się jakimiś tabletkami. Następnego dnia rano wrócili do kliniki, lecz Hale już ją opuścił. Odjechał w towarzystwie młodej kobiety, która prowadziła jego samochód, szarego jaguara numer rejestracyjny DSH 42. Wiemy, że ten wóz do niedawna znajdował się w garażu na Raethmoor Farm. Najprawdopodobniej stał tam do dnia morderstwa. A ko- bietą towarzyszącą Danielowi Hale'owi była Jane Haversham. Lewin wzruszył ramionami, potem obrócił siei nalał sobie kie- liszek brandy. - To dla mnie coś nowego - powiedział beztrosko. - Ty też się napijesz? - Jeśli w grę wchodzi IRA, to moje prośby o specjalne wzglę- dy dla twojej osoby mogą nie poskutkować. Ludzie z Wydziału Specjalnego i MI-5 bywają wtedy nieprzejednani. - Boli mnie głowa. Mogę się położyć? A może przyszedł czas na policyjną pałkę? - Paniom w wieku Eleanor Hale bardzo łatwo robią się siniaki. Upadek ze schodów powoduje jednak zupełnie inne sińce niż po- wstałe na skutek uścisku silnej ręki, jakie odkryliśmy na prawym ramieniu i w okolicy kostki lewej nogi denatki. Znaleźliśmy rów- nież ślady krwi na pokrywającym schody chodniku, na lasce po- zostawionej w holu i dookoła jednego z kurków urny walki w ła- zience. Wszędzie ta sama grupa krwi. Nie należy ona do pani Hale ani do człowieka, który brał prysznic. Ten ktoś pozostawił nato- miast strzępki naskórka, które przykleiły się do korka wanny. Mo- gą one pochodzić ze zdartych pęcherzy. Co powoduje powstanie bąbli na skórze? „Długotrwały bieg na bosaka" - odpowiedział Lewin w duchu. - Oparzenia. Pamiętasz ten żel w kuchni i łazience? Oparzenia mogą być spowodowane przez materiały wybuchowe, a obydwaj wiemy, kto ich używa. Mieliśmy dziś przykład w Londynie. Aku- rat stamtąd wracasz. „To zupełnie nie ma sensu" - pomyślał Lewin. - Dlaczego IRA miałaby wykończyć tę starą kobietę? Z tego, co mówisz, wynika, że Danny jest teraz z rebeliantami, a ona była przecież jego mamusią. - Aż do dzisiaj wszyscy uznawali go za zmarłego. Wszyscy z wyjątkiem matki. Ona nigdy nie uwierzyła w jego śmierć. Powi- nieneś zobaczyć jej dom. Trzymała wciąż syna przy życiu. Ubrania świeżo wyprane, nowiutka bielizna, skarpety, koszule. Więcej: re- jestracja samochodu, ubezpieczenie, prawo jazdy, polisa medycz- na - wszystko aktualne. Nie podjęła nawet odszkodowania za śmierć syna. Utrzymywała go przy życiu, podczas gdy on chciał być uznany za zmarłego. - Uważasz, że jest zamieszany w to morderstwo? - W śmietniku znalazłem papiery po męskich koszulach i bieliźnie. Takie same jak opakowania nowych rzeczy w domowej garderobie. Musisz wiedzieć, że śmieci wywożono ostatni raz w poniedziałek, w przedzień śmierci staruszki. Stawała się wido- cznie kłopotliwa, a nawet niebezpieczna. Ludzie mogli w końcu zacząć jej wierzyć. Daniel chciał być martwy. Jako zmarły był nie- widzialny, Tymczasowym bardzo by to odpowiadało. Ten jaguar E to klucz do sprawy. Śmieciarze widzieli wóz w poniedziałek. Stał jak zwykle w garażu. Detektyw Grant sprawdził numer rejestra- cyjny jaguara na komputerze policyjnym w Hendon i ustalił, gdzie ów samochód znajdował się we wtorek wieczorem. Wystarczył je- den telefon do kliniki i już wiedzieliśmy, że twoja koleżanka z te- lewizji jechała nim w środę rano do Londynu, a jej pasażerem był niejaki Daniel Hale. Właściciele kliniki nie bardzo chcieli podać nam adres tej pani, ale zapowiedź ewentualnego przeszukania zdu- miewająco pomaga w nawiązaniu współpracy. Lewin opróżnił już kieliszek. Spoglądał teraz w stronę stojącej na stoliku karafki z brandy. Nie poruszył się jednak. - Dlaczego więc zaraz nie pojechałeś go zamknąć? - Widziałeś się dzisiaj z Jane Haversham? - Chyba coś ci się pomieszało. Ona nie wplątałaby się w idio- tyczną współpracę z IRA. - Może nie. Może to sprawa osobista. Albo dziewczyna po prostu nie wie dokładnie, o co chodzi. Lewin poczuł nagły przypływ ulgi i sięgnął po karafkę. - Teraz się napiję - powiedział Foley. - Na zdrowie! - Nigel podał mu brandy z wodą sodową. Peter w milczeniu podniósł szklaneczkę. - Znasz się na komputerach, Nigel. Jeśli chciałbym złamać kod wejściowy, to jak powinienem się do tego zabrać? Lewin odstawił kieliszek. - Oczywiście nielegalnie? Foley wypił łyk brandy. - Raczej tak... - Teraz wiem już wszystko. Jaki kod? - Ogólnokrajowego komputera policyjnego w Hendon... Tak na początek... - Zwariowałeś? Wejdź głównymi drzwiami. Jesteś przecież uprawniony. Foley pochylił się w fotelu. - Czy miałeś kiedyś uczucie, że zamknięto cię w klatce? Wiesz, że teraz czuję coś takiego? Nie mogę oprzeć się temu wra- żeniu. Dookoła mnie wyrosły nagle grube, stalowe pręty, a ja nie wiem, kto tym steruje. Ci na górze bardzo mącą wodę, ale jedno jest oczywiste: coś się dzieje, może jest ukrywane, chronione, a śmierć starszej pani w porównaniu z tym to drobnostka, fakt o niewielkim lub żadnym znaczeniu. Dodatkowa porcja adrenaliny pobudziła jeszcze bardziej pracu- jący już i tak na podwyższonych obrotach umysł Lewina. Tabletki połknięte w powrotnej drodze z Londynu nie przestały jeszcze działać. „Potęga. Sekretna potęga" - przypomniał sobie. - Uniemożliwiono mi rozmowę z Jane Haversham i Danielem Hale'em - mówił dalej Foley. - Zwróciłem się do policji w Lon- dynie o zatrzymanie tych dwóch osób. Nic z tego. „Nie możemy tego zrobić, proszę zwrócić się do Wydziału Specjalnego." Postą- piłem tak i co? Dostałem po głowie. VIPER. Słyszałeś o tym? To specjalne słowo kodowe MI-5, zakazujące policji ingerencji w sprawę. Oznacza, że trwa właśnie operacja kontrwywiadu. Tak przynajmniej powinniśmy sądzić, lecz równie dobrze może to być coś innego. Gdy uderza VIPER, powinieneś paść na ziemię i najle- piej udawać nieżywego. Pragnąłbym wiedzieć, co przede mną ukrywają. Chciałbym, żeby starsza pani mogła wreszcie zaznać trochę spokoju. Chcę wykonywać moją pracę. Czy możesz mi ja- koś pomóc? „Mógłbym - pomyślał Lewin. - A ty na pewno przeszkodziłbyś wszystkiemu i pewnie do końca moich dni żyłbym na twojej łasce w należącym kiedyś do mnie domu. Nie. Wolę raczej pobyczyć się trochę w jakimś ciepłym kraju, gdzie półnagie dziewczyny leżą rzędami na plaży, kuszące jak parówki w samoobsługowym bufe- cie. Wystarczy tylko sięgnąć po nie ręką." - Znam kogoś, kto mógłby służyć ci pomocą - zaczął powoli. - To specjalista. Nie jest tani, ale możesz liczyć na rezultaty. Oczy- wiście sprzeda mi zaraz potem te informacje. Dziś jestem skonany. Załatwię to rano, jeśli nadal będzie ci zależało. Może jutro znów staniesz się potulnym gliniarzem, do jakiego się przyzwyczaiłem? „Może" - odpowiedział w duchu Foley. Gdy Peter Foley obudził się następnego ranka, w domu panowa- ła absolutna cisza. Zakładając po drodze szlafrok, zszedł do kuch- ni, wielkiej jak wszystko w tym starym domu i wypełnionej teraz głuchym echem kroków gospodarza. Cisza. Nie grało stojące na parapecie radio. Heavy rock nie rozbrzmiewał z głośników potęż- nego systemu stereo, zainstalowanych nieomal w każdym pokoju, lecz sterowanych ze znajdującego się na pierwszym piętrze sanktu- arium. Z pokoju Nigela Lewina. Za ekspresem do kawy Foley zauważył wilgotną od pary kartkę. Wyjął ją ostrożnie, rozprostował i napełnił kawą filiżankę. Zaczął czytać, popijając aromatyczny płyn małymi łykami. Mój Drogi (Przyjacielu)! Jak dzisiaj wygląda świat? Lepiej? Gorzej? Jeśli musisz być Don Kichotem, to wiedz, że ja stanowczo odmawiam grania roli Sancho Pansy. Nie lubię przyglądać się, jak dorosły mężczyzna płacze, zmuszony pożegnać się ze swoim biurkiem. Widziałem mo- jego ojca w takiej sytuacji i nie był to przyjemny widok. Wiełe mnie to kosztowało. Możesz stracić dom, samochód, wszystko. Jak czułbyś się bez swojego ukochanego BMW? Ten dom był częścią ceny zapłaconej przez starzejącego się mężczyznę za bezsensowną próbę udowodnienia swoich racji i walkę z rozgoryczeniem. Oj- ciec pogodził się z faktem, że utrzymanie spłaconego kiedyś w ca- łości domu znów stało się górą, na którą z mozołem należy się wspinać. Rozumiał jednak bardzo dobrze jedno - byt za stary, by kiedykolwiek dotrzeć na szczyt. Dobrze wiesz, przyjacielu, że ro- dzice nie wypadli wtedy za burtę. Sami wyskoczyli. Nie byli może najbystrzejszymi ludźmi na świecie, lecz znali się na łodziach i pływaniu, tak jak ty znasz się na łapaniu bandziorów, a ja na wy- szukiwaniu rewelacyjnych wiadomości na tematy, z których inni już dawno zrezygnowali. Będąc prawdziwym Człowiekiem Starej Daty, nigdy nie pozwoliłeś mi dowiedzieć się prawdy. Sam jednak doszedłem do tego. Postąpiłeś słusznie i zgodziłeś się, bym tutaj został. Niech Bóg ci to wynagrodzi. Jesteś dżentelmenem i erudytą. Zastanawiasz się pewnie teraz, dlaczego zebrało mi się na wy- lewanie łez nad kuchennym stołem ? Oczywiście, że się zastana- wiasz. Odpowiem ci. Myślałem o tym wszystkim w nocy. Ty pew- nie też- A może po prostu nie mogłem spać. Jestem dzisiaj zbyt ga- datliwy. Może dlatego, że trochę się boję. Umowa z Jane Haversham nie wygląda dokładnie tak, jak ci opowiadałem w no- cy. Myślę, a może raczej... czuję, że ta sprawa może stać się bar- dzo śliska. Ci ludzie zabili przecież bezbronną staruszkę! I nie po- dejrzewam o to wcale tej cholernej IRA... Foley wypił kolejny łyk kawy. Zauważył zmianę w charakterze pisma. Margines gdzieś zniknął, a litery wyraźnie się pochyliły. W równoległych wierszach tekstu pojawiła się jakaś dziwna suro- wość. Foley widział takie nagłe zmiany pisma już wcześniej. W zwierzeniach dotyczących poważnych zbrodni i w listach samo- bójców. Zauważył leżącą koło ekspresu paczkę papierosów. Rzu- cił palenie parę lat temu, lecz teraz odruchowo sięgnął po papiero- sa i zapalił go zapałką z pudełka leżącego na staroświeckiej ku- chence gazowej. Usiadł znów przy stole i dokończył czytanie. Słyszałeś o Rudolfie Moravcu? Któż nie słyszał? To miliarder. Jest właścicielem wszystkich gazet i całego czasu antenowego na zachód od Moskwy. Gdzieś z jej okolic zresztą pochodzi. Rudolf uczyni mnie bogatym człowiekiem. Muszę tylko czegoś się dowie- dzieć. Właśnie tym zamierzam się zająć. Gdy będziesz czytał mój list, zabiorę się już do roboty. Nie wysyłaj czasem za mną listów gończych i nie próbuj mi przeszkadzać. Naprawdę nie próbuj tego robić, bo stracę tę pracę. Jeśli jednak przypadkiem przydarzy mi się to, co spotkało Eleanor Hale, mam nadzieję, że pomścisz swego drogiego przyjaciela i wdzięcznego lokatora. Napisałem ci nazwisko i numer telefonu człowieka od kompute- rów. Jest ekscentrykiem i swoje nazwisko wymawia RAFEMYBREE, nie Ralph Mayberry. Pamiętaj o tym, bo w przeciwnym razie odłoży słuchawkę. Teraz muszę się do czegoś przyznać. Miałem początko- wo zamiar zagrać nieuczciwie i kupić od niego wszystkie informa- cje, które ci sprzeda. Wydaje mi się bowiem, iż zmierzamy obaj do tego samego celu, tylko idziemy różnymi drogami. Nie mogę sie- dzieć bezczynnie, gdy ty będziesz dociekał prawdy. Nie mógłbym też przyglądać się, jak ryzykujesz swoją karierę. Kończąc przesy- łam ci serdeczne pozdrowienia, bowiem jeśli okaże się, że ten list jest ostatnim przebłyskiem mego literackiego talentu, twoja repu- tacja zostanie definitywnie zrujnowana. (Jeśli już tak nie jest) N. Foley złożył wilgotną kartkę, wstał od stołu i nalał sobie drugą filiżankę kawy, spoglądając przez okno na zarośnięty chwastami ogród. „Cholerna dżungla" - pomyślał. Przygotował sobie grzan- kę, zjadł ją ze smakiem i wytarłszy umazane masłem palce, prze- czytał list ponownie. „Istnieje jakieś zbiorowe szaleństwo, które opada na nas jak ob- ciążona ołowiem sieć - pomyślał. - To zdarza się w różnych mo- mentach naszego życia. Teraz właśnie nadeszła taka chwila. Pozo- staje tylko pytanie, czy ta epidemia rozpoczyna się od jednej osoby i zaraża inne, czy też spada na wszystkich ludzi jednocześnie?" List Lewina, a raczej ton tego listu, nie zaskoczył wcale Petera. Nigel zawsze był zmienny. We wszystkim. Począwszy od dziew- czyn, aż po nastroje. Bywały wcześniej takie dni - Foley nazywał je celtyckimi - kiedy Lewin marudził coś o nadchodzącej nie- uchronnie katastrofie. Nadinspektor uważał jednak, że młodzi lu- dzie o literackich ambicjach zwykle mają skłonności do pesymi- zmu. Niech więc tak zostanie. Jakoś sobie z tym poradzi. Ostate- cznie lepiej przecież znosić humory Lewina, niż żyć samotnie. Włożył list do kieszeni szlafroka i wrócił na górę, by przygoto- wać się na spotkanie ze światem. Postanowił zajrzeć po drodze na komendę. Poinformuje zdawkowo przełożonych, że w związku z pewnymi elementami śledztwa w jakiejś zaległej sprawie jest zmuszony pojechać dzisiaj do Londynu. Foley był znany z szero- kich kontaktów, nawiązanych przed laty podczas pracy w stolicy. Co jakiś czas wracał tam, by odświeżyć stare układy. Jak twierdzili niektórzy, podróże te miały przede wszystkim służyć podtrzymy- waniu współpracy z jego prywatną siecią informatorów z pół- światka. Nikogo nie będą więc zastanawiały powody wyjazdu ani brak konkretnych informacji o jego przebiegu. Te podróże trak- towano po prostu jako coś najzupełniej normalnego. „Tymczasem to nie jest zwykły dzień" - pomyślał. Miał takie przeczucie. A może to właśnie on, Foley, jest dzisiaj inny niż zwy- kle? Zaczął rozmyślać o czekającej go jeździe samochodem. Jeśli nadal nie będzie padać, opuści dach i pozwoli, by wiatr wywiał nagromadzone przez lata pajęczyny. Peter miał właśnie zamiar wyjść z domu, gdy odezwał się dzwonek telefonu, stojącego na ciemnym, masywnym stole w holu. - Mówi Willow, sir. Z ekipy technicznej. - Jeśli masz coś dotyczącego śmierci pani Hale, Willow, to ta sprawa została nam odebrana. Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem. Będziesz jednak musiał i tak przekazać kontrwywia- dowi wszystko, co ustaliłeś. Nie zmarnowałeś więc czasu. No da- lej, zaspokój moją ciekawość. Czego się dowiedziałeś? - Nie wiem, jak panu to powiedzieć. - Spróbuj słowami. Tylko krótko. Właśnie wychodzę. - Na Raethmoor Farm w dniu morderstwa przebywały cztery osoby. Cztery, oprócz zmarłej pani Hale. Był pan przekonany, że jedna z tych osób do Daniel Hale. - Nadal tak uważam. Wszystkie dowody na to wskazują. - Sir, sprawdziłem coś w centralnej kartotece, licząc na to, że wzory odcisków palców majora Hale'a zostały tam przekazane przez wywiad wojskowy dla celów ewentualnej identyfikacji. On zaginął w Irlandii Północnej. Wykonywał jakieś specjalne zadanie. - Tak, a Tymczasowi używają napiłowanych kul, które nie po- zostawiają wiele z twarzy. Wiem. I co? Masz jego odciski? - Tak. Te linie papilarne zgadzają się ze starymi śladami, jakie zdjęliśmy w domu pani Hale. - A opakowania po koszulach i bieliźnie znalezione w śmietni- ku? Czy były na nich odciski Daniela Hale'a? - Najświeższe ślady palców na celofanie pozostawiła pani Ha- le, pozostałe są zamazane. Mogą należeć do kogokolwiek - do sprzedawcy, do innych ludzi dotykających zapakowanego towaru w sklepie. Nie jestem w stanie sam sprawdzić śladów na polietyle- nie. Myślę jednak, że wynik byłby taki sam. Trzeba by to poddać szczegółowym testom na obecność metali. Drogie badania. Złoto, lasery, komory próżniowe i tak dalej. Nie zdecydowałem się. Nie wiem, jak daleko chce się pan posunąć... - Ta decyzja należy już do kogoś innego. Mówisz więc, że było czterech podejrzanych plus Daniel Hale? - Jego ślady są zdecydowanie najstarsze. Starsze niż odciski palców jego matki. - Próbujesz mi sugerować, że Daniela Hale'a tam nie było? Po- mimo tylu dowodów? On naprawdę nie żyje? - Major Hale umarł albo i nie, ale jeden z gości, którego odciski znaleźliśmy na miejscu przestępstwa, nie żyje na pewno. - Co? Kiedy? Kiedy znaleziono ciało? - Foley czekał na odpowiedź, słysząc ciężki oddech Willowa. - No, gadaj wreszcie! - On zmarł w 1945 roku, sir. - Cudownie! Kto przekazał ci tak rewelacyjną informację? - Wydział Specjalny, sir. - W takim razie coś chyba z nimi nie w porządku. - Oni też tego nie rozumieją, ale odciski palców zgadzają się. - Posłuchaj, Willow. Na pewno zmarły w 1945 roku człowiek nie mógł zostawić przedwczoraj świeżych odcisków palców w do- mu na wrzosowisku Dartmoor. A może Wydział Specjalny sugeru- je, że ciało zostało ekshumowane i te odciski zostawiono tam ce- lowo? Żeby nas zmylić? W każdym razie nie rozumiem, dlaczego nieboszczyk z 1945 roku wciąż figuruje w kartotece. - Nie ma go tam. To znaczy w kartotece. Wydział ma swoje czarne muzeum. Odciski palców tego człowieka są tam wystawio- ne w gablocie. - To coś idiotycznego. Musiała zajść pomyłka. - Facet, z którym rozmawiałem, powiedział, że patrzy właśnie na tę gablotę. - Podpuszczał cię. Zadzwonię do niego i zdrowo ochrzanię za marnowanie twojego czasu. - Wydawał się mówić całkiem poważnie, sir... Nie chciałbym... - Jego nazwisko, stopień i numer wewnętrzny telefonu? - John Baker, sir. Sierżant. Wewnętrzny 511. Foley usiadł, by trochę pomyśleć. Żart? Celowa dezinformacja? Pierwszy stwierdzony przypadek istnienia dwóch identycznych układów linii papilarnych? W każdym razie Willow znalazł ko- goś, z kim można pogadać. Jednak nie wszystkie drzwi klatki zo- stały zamknięte... Nadinspektor podszedł znów do telefonu i wy- kręcił szybko numer londyński. Słuchawkę podniósł Baker. Był wyraźnie poirytowany, a sto- pień służbowy rozmówcy nie zrobił na nim wrażenia. - Jest dokładnie tak, jak powiedziałem pańskiemu człowieko- wi. Patrzę w tej chwili na gablotę z wzorami odcisków palców Fa- schera. Nie ma mowy o żadnej pomyłce, więc mogę tylko powie- dzieć, że najwyraźniej ktoś bardzo głupio się bawi. Proszę mnie nie pytać, o co tu chodzi. Nie jestem w stanie określić, w jaki spo- sób zostało to zrobione, sir. - Czy może pan powtórzyć nazwisko tego przestępcy, sierżan- cie? - To nie był przestępca. To znaczy... nie kryminalista, lecz szpieg. Niemiecki, jeśli mam być dokładny. Fałszywe nazwisko William Miller. Naprawdę nazywał się Otto Horst Fascher. Skaza- ny na śmierć. Wyrok wykonano dziewiątego maja czterdziestego piątego roku. Przez powieszenie, nie przez rozstrzelanie. Chyba ostatni niemiecki szpieg, jakiego złapaliśmy, sir. - Gdyby on jakoś wywinął się od stryczka - to oczywiście tyl- ko teoretyczne rozważania - ile miałby teraz lat? Byłby pewnie po sześćdziesiątce? - Dwudziestoletni Niemiec, cywil, przebywający wciąż w An- glii, podczas wojny zwracałby na siebie niepożądaną uwagę. Mó- wiono przecież wtedy o każdym takim, że to dekownik albo szpieg. Fascher miał czterdzieści siedem lat. Dobry wiek dla szpiega. - W takim razie ile miałby teraz? - Ponad dziewięćdziesiąt lat, sir. Foley zamilkł na chwilę, a potem odezwał się znowu. - Czyli jakiś uznany za zmarłego gość jeździ sobie teraz jagu- arem. Jest na pewno żywy, może cieszy się wręcz idealnym zdro- wiem. Drugi powstaje z grobu i pozostawia mnóstwo odcisków palców w pewnym domu na wrzosowiskach Dartmoor! - Ten facet od jaguara to Hale? Pański człowiek krótko mi o nim opowiedział. - Zgadza się, sierżancie. Nikt nie robi sobie żartów. A już na pewno nie moi ludzie. Zbyt dobrze mnie znają. Jeśli jest pan pe- wny, że u was też nie ma mowy o pomyłce, można teraz zrobić tyl- ko jedno... - Tak? - Przeprowadzić ekshumację - powiedział Foley, a w duchu pomyślał, że nikt nie będzie mógł wtedy zawołać VIPER. To prze- cież niemożliwe, by ciało niemieckiego szpiega powieszonego w 1945 roku miało coś wspólnego z jakąś trwającą aktualnie ope- racją MI-5. - Może pan mieć z tym kłopot - uprzedził Baker. - Już mam kłopot. Nawet kilka. - Chodzi mi o Ministerstwo Obrony. - Może nie wyrazić zgody na ekshumację? Chyba raczej Mini- sterstwo Spraw Wewnętrznych? - Nie. Właśnie Ministerstwo Obrony. Wszystko, co ma zwią- zek z Fascherem, powinno być tam kierowane. Nawet pańskie py- tania. Egzekucje szpiegów wciąż objęte są tajemnicą, chociaż u- płynęło już wiele lat od zakończenia wojny. To drażliwe historie. Mam teczkę z dokumentami tej sprawy. Wspaniała robota. Pięknie wykaligrafowane tajne załączniki. Lubię stare sprawy. To tak, jak- by człowiek cofał się w czasie. - Czy jest jakiś numer referencyjny? Coś, co pozwoli mi unik- nąć siedzenia przez cały dzień na korytarzu Ministerstwa Obrony? - Mam coś takiego: „Wszystkie pytania kierować do pokoju 713 w War Office - Army Department of Advanced Medicine". To chyba dawno nieaktualne. Wątpię, czy coś podobnego jeszcze ist- nieje. Sprawdzę na komputerze. Proszę się nie rozłączać. Foley usłyszał szelest przewracanych kartek. Najprawdopo- dobniej sierżant szukał odpowiednich haseł, a raczej kodów otwierających drogę do banku danych. Po chwili rozległy się deli- katne stuknięcia klawiszy komputera. Nadinspektor wysunął sto- jące pod stołem krzesło i usiadł ciężko, z trudem panując nad pod- nieceniem. - I co? - zapytał wreszcie. - Nic pod Otto Fascher i nic pod jego fałszywym nazwiskiem. Spróbuję 713... Też nic nie ma. - A co z nazwą tej komórki organizacyjnej? - Jest zbyt długa. Spróbujmy tak... Foley czekał niecierpliwie. Usłyszał, że Baker wstrzymuje od- dech. - Baker? - Sir, lepiej niech pan zwróci się bezpośrednio do Ministerstwa Obrony. - Co takiego pokazało się na ekranie? - Nic. - Nic, o czym mógłby mi pan powiedzieć, sierżancie? - Nie mogę więcej dla pana zrobić. Bardzo mi przykro. To ko- niec naszej rozmowy. - A co z odciskami palców Faschera? Czy nadal twierdzi pan, że zostały znalezione na Raethmoor Farm? Potrzebuję pańskiego potwierdzenia, zanim zwrócę się do ministerstwa. - Proszę najpierw tam porozmawiać. Wojskowi zwrócą się do mnie sami, jeśli będą chcieli, żebym zrobił coś więcej dla pana. - Co takiego ujawnił komputer? - Do widzenia, nadinspektorze. Przepraszam. Bardzo mi przykro. Foley siedział nieruchomo, wpatrując się w słuchawkę telefo- nu. Widział jednak tylko palce uderzające w klawisze komputera. Czy to, co pojawiło się na ekranie, mogło sprawić, że ów człowiek tak nagle zmienił zdanie? A może znów uderzył VIPER? Peter wyjął z kieszeni list od Nigela Lewina i zadzwonił pod zapisany na końcu numer telefonu. - Tak? - odezwał się czyjś nieuprzejmy głos. - Ralph Mayberry? - zapytał Foley, wymawiając nazwisko tak, jak mu polecił Lewin. - Słyszałem, że jest pan geniuszem. - Ktoś kiedyś tak powiedział. - Szukam klucza do drzwi, które nie mają zamka. - To brzmi ciekawie. Kiedy? - Teraz - odparł Foley. - Lepiej od razu panu powiem, że je- stem policjantem, ale ta sprawa to zupełnie prywatne przedsię- wzięcie. Bez wzajemnych zobowiązań. - Proszę podać mi pańskie nazwisko i numer telefonu. Zadzwo- nię do pana. - Kiedy będę wiedział, czy pan się zdecydował? - Zaraz. Potrzebuję paru minut, żeby pana sprawdzić. - Gdzie? - W policyjnym banku danych, oczywiście. - Jezu! - jęknął Foley. - To mnie nie bierze. On chodził po wodzie - powiedział May- berry i odłożył słuchawkę. ROZDZIAŁ PIĄTY Potykając się brnął przez szalejącą śnieżycę. Gdzieś za nim zo- stał wrak helikoptera. Mordercze zimno przenikało serce, wypeł- niało płuca lodem i ścinało krew w żyłach. Chciał wrócić do cza- sów dzieciństwa. Uciec stąd i znaleźć słowa zdolne opisać otacza- jące go piekło. Boże! Co za okropne miejsce. „Scott. Zginął na Antarktydzie. Pamiętasz to ze szkoły. Bohater. Chwała, zaszczytna śmierć i inne slogany. Dlaczego podręczniki nie mówią o bólu? Mój najdroższy Boże, pozwól mi już umrzeć! Czemu nie dane mi było zginąć, gdy uderzyliśmy o skały? Dla- czego muszę żyć i cierpieć?" Położył się na lodowcu. Stracił wzrok, gdyż łzy zamarzły w oczach. Cały świat zaczął nagle pękać z trzaskiem, aż rozsypał się na tysiące drobin, które wiatr uniósł gdzieś bardzo daleko. Wszystko stało się znowu bardzo białe. Zbyt białe, by zasnąć. „Dlaczego ludzie kłamią, że zimno sprowadza błogosławiony sen? Ja już nie zasnę. Nigdy. Oślepiające światło tak bezlitośnie przenika przez powieki!" „Ja śnię - pomyślał, a może tylko nagle zdał sobie z tego spra- wę. - Obudzę się w łóżku i jeśli nawet nie będzie jej przy mnie, wkrótce przyjdzie. Tak będzie. Spójrz na siebie, otrzep śnieg z ubrania i powiedz głośno, co widzisz. Może ona to usłyszy i za- pamięta, bo ty nie pamiętasz nic. Spróbuj. Spróbuj teraz." - Jestem martwym żołnierzem. - Adamie! - zawołała Jane Haversham, przekrzykując niesa- mowity dźwięk, jaki wydobył się nagle z jego gardła. Chwyciła głowę śpiącego i potrząsnęła nią gwałtownie, zaskoczona chło- dem jego ciała. Obudził się. Ciemność stała się dla niego drzwiami, za którymi znikła śnieżna burza. Ciepło wygodnego łóżka było prawdziwym rajem. „Uciekłem - pomyślał. - Tylko przed czym? Przed snem czy przed rzeczywistością?" - Dzięki Bogu! - westchnęła. - Powiedz mi, krzyczałem przez sen? - Nie - wyszeptała. - Przyśniło ci się coś złego. Jakiś koszmar. - Chciałem, żebyś to usłyszała i zapamiętała. - Adamie, wiesz zbyt wiele. Wiedziałeś, że usłyszę cię i przyjdę do ciebie. Nawet podczas snu. Nie potrafię żyć z taką świadomo- ścią. Nie mogę też przed nią uciec. - Zostaniesz więc przy mnie? - Przez chwilę. Przyszła do niego, oddając mu się tak, że zapomniał o lęku i nie- pewności. Coś w nim wydało się jej dziwnie odległym wspomnie- niem. W ciemności serce kobiety wyrywało sięku niemu, szukając czegoś boleśnie znajomego. To ślad utraconej miłości czy raczej tylko pragnienie? W przeszłości pozostało zbyt wiele cierpienia, by mogła udzielić sobie odpowiedzi. Została przy nim przytulona, a on uciekł w błogi spokój, jaki mu ofiarowała. Zjawili się o trzeciej nad ranem, gdy wszystko dookoła pogrążo- ne było w głębokim śnie. Przyjechali dwoma samochodami, z któ- rych jeden był przeznaczony specjalnie dla niego. Adam obudził się natychmiast. - Są tutaj - powiedział, tak jakby Jane też zdawała sobie sprawę z ich obecności. Jego przerażenie zmobilizowało kobietę do działania. Podbiegła szybko do okna i ostrożnie rozchyliła zasłony. Specjalna ciężarówka zablokowała właśnie jedyną drogę pro- wadzącą na teren dawnych stajni. Biały cylindryczny kształt za ka- biną kierowcy zdawał się świecić blado w ciemności, otoczony ob- łoczkiem pary. Ciemne sylwetki poruszały się na tle pojazdu, mie- szając się z innymi cieniami, które wychodziły gdzieś z mroku po prawej stronie domu. Jane zrozumiała, że jeśli zamierza coś zrobić, to musi działać natychmiast. - Zostań tutaj! - poleciła Adamowi. Po ciemku zeszła na dół, kierując się ku centralce systemu alarmowego. Stamtąd na oślep rzuciła się w stronę zestawu hi-fi, wsunęła do odtwarzacza płytę kompaktową i ustawiła na maksimum regulator głośności. Teraz pozostało jeszcze otworzyć wszystkie okna i zapalić światła. Jej dom wydawał się teraz z zewnątrz oślepiająco biały, zalany jaskrawym blaskiem halogenowych lamp systemu alarmowego. Przeraźliwy sygnał nie był w stanie nawet częściowo zagłuszyć Chrisa Rea, który kryształowo czystym głosem śpiewał z mocą pięćdziesięciu watów. W ciągu paru sekund obudzili się wszyscy sąsiedzi. Wszędzie dookoła pozapalały się światła. Poruszające się bezgłośnie po chodniku cienie znieruchomiały nagle, a potem umknęły spłoszone ogłuszającym hałasem. Podniecona strachem i małym zwycięstwem dziennikarka wy- biegła z domu, lecz jedynym śladem obecności intruzów były kłę- by spalin, powoli wchłaniane przez umierającą noc. Jane wyciszy- ła stereo i wyłączyła alarm. Dopiero teraz usłyszała wycie policyj- nych syren. Do drzwi zaczęli dobijać się sąsiedzi. O czwartej nad ranem cała okolica znów pogrążyła się w ciszy. Policjanci w milczeniu spisali zeznanie Jane Haversham, a ich znudzone miny zdradzały aż nazbyt wyraźnie, co myślą o rozhi- steryzowanych kobietach. Ludzie mieszkający dookoła próbowali ponownie zasnąć, przeklinając sprawczynię zamieszania i czeka- jący ich wkrótce kolejny męczący dzień. Wróciła do swego pokoju. Wystarczająco dużo dała już z siebie tej nocy. Nie potrafiłaby być z Adamem w tej chwili. Potrzebowa- ła bezpiecznego ciepła sypialni i ludzkiej nieświadomości tego, co ma dopiero nastąpić. Obudził ją odgłos jakiegoś zamieszania na dole. Było już wid- no. Zamarła przerażona ciszą panującą w pokoju Adama. Założy- ła szlafrok i pobiegła tam szybko. Mężczyzna spał kamiennym snem. Mogło wydawać się, że życie go opuściło. Leżał nierucho- mo, blady, kołdrę odrzucił na bok. Dopiero teraz Jane poczuła, że oczy pieką ją ze zmęczenia. W łazience obmyła twarz zimną wodą i zeszła na dół. Przed drzwiami, na wycieraczce, leżał stos porannych gazet. Na pierwszych stronach ujrzała ciemną sylwetkę Adama. Moravec. Zaklęła brzydko. Aż do momentu emisji następnych odcinków programu nie miało być żadnych artykułów w prasie. Taka była umowa. Dopiero później sprawą miały zająć się gazety. To ten cho- lerny, beznadziejnie głupi telewizyjny show! Nie powinna na to pozwolić. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje Adam, są występy w cyrku. Zadzwoniła natychmiast do World Communications. Wiedziała dobrze, że Moravec będzie siedział za swoim biurkiem, zanim inni zdążą zjeść śniadanie. Połączono ją od razu. - Wielu ludzi, którzy siedzieli w studiu na widowni, nie żyje. Umarli dokładnie tak, jak on przepowiedział - Moravec przerwał jej w pół słowa. - Udało mi się na starcie znacznie wyprzedzić ry- wali i nie mam zamiaru zmarnować takiej szansy. W życiu wszy- stko się zmienia. Musimy podążać za biegiem wypadków. Podob- no zrobiłaś dzisiaj w nocy małe przedstawienie? - Czyżby kazał mnie pan obserwować? - Nie, ale chyba powinienem. Tylko po to, by chronić zainwes- towane pieniądze. Niektórzy ludzie nie pracowaliby u mnie, gdyby nie mieli informatorów w policji miejskiej. Muszę przyznać, że pomysłowa z ciebie kobieta. - Wie pan może, kto chciał mnie napaść? - Jest instytucja, której nie można zaskarżyć, nawet jeśli poczy- nania reprezentujących ją ludzi nie są zgodne z prawem. - MI-5? Czy oni mogą mieć z tym cokolwiek wspólnego? - Chodzi o Daniela Hale'a. Powszechnie wiadomo, że ludzie z Piątki od lat boją się, iż jakiś brytyjski oficer, pełniący wcześniej służbę specjalną, a więc znający wszystkie tajne procedury, przej- dzie na służbę Tymczasowych. W grę może wchodzić załamanie się podczas tortur, jak też dobrowolna współpraca związana na przykład z nieoczekiwaną zmianą poglądów politycznych. Dziś w nocy dzwonił do mnie Nigel Lewin. Jego kolega policjant jest przekonany, że Daniel Hale może być takim nawróconym przez IRA oficerem. Ów gliniarz podejrzewa, iż major Hale zabił swoją matkę, gdyż nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią syna. Mogła stać się przez to poważnym zagrożeniem dla nowej roli, w jakiej miał- by występować. Foley doszedł do tych wniosków w związku z in- formacją o niespodziewanym pojawieniu się, u twego boku zre- sztą, zmartwychwstałego Daniela Hale'a. - A więc Piątka sądzi, że Adam to syn pani Hale? - Ich zdaniem major żyje. To wystarczy. Wszystko, co go do- tyczy, jest kierowane bezpośrednio do nich. Przypuszczają, że mógł zostać „nawrócony". - Daniel nie stałby się terrorystą. Wiem o tym. - Czy dlatego, że okazał się bohaterem między twoimi noga- mi? Nie wiesz przecież, jakie są reakcje jego umysłu i ciała w in- nych sytuacjach. - Nic dziwnego, że ludzie pana nienawidzą. - Nienawiść jest najwyższą formą szacunku. Dlatego do niej zachęcam. Pogódź się z tym, że twoja wiedza o ludziach może okazać się niepewna. Pamiętaj też, jak potężne imperium utrzy- muję tylko po to, by mieć naprawdę dobre informacje. - Dlaczego w takim razie Adam nie został aresztowany? Cze- mu nie zatrzymano go w normalny sposób? Otwarcie. Bez skra- dania się po nocy? - Przypomniała sobie, jak bardzo była przera- żona przed kilkoma godzinami. Roześmiała się z własnego postę- powania. - Nawet ja nie jestem w stanie kupić tej informacji. Może nie rozmawiam z właściwymi ludźmi? Najprawdopodobniej w tej sprawie ścierają się sprzeczne interesy. Na pewno to MI-5 kontro- luje śledztwo mające wyjaśnić okoliczności śmierci Eleanor Hale. Ten fakt podkreślają wszyscy informatorzy z policji. Piątka z ko- lei twierdzi, że historia Daniela Hale'a może okazać się dla nich ślepą uliczką. Istnieją poważne powody, by przypuszczać, iż oni są manipulowani przez kogoś innego. - Kto to może być? - A kto pociąga za sznurki Piątki? - Biuro Rady Ministrów? To prowadziłoby prosto do drzwi nu- mer 10 na Downing Street! - Czytałaś kiedyś coś Marii Zatureńskiej? „W każdym kwiecie śpi wąż, a strzały przeszywają cel." - Czyżby to było sekretne wschodnioeuropejskie ostrzeżenie? - To rzeczywiście przestroga. Przypomina nam o tym, co mo- że stać się celem naszych strzał, gdy nadejdzie czas. - Nigdy nie będziemy w stanie tego udowodnić. - Z każdym politycznym skandalem, na tyle poważnym, by zniszczyć kariery notabli, nierozerwalnie wiążą się dwie chara- kterystyczne postawy. Zawsze znajdzie się ktoś gotowy opuścić 1 I tonący statek jak najwcześniej i ktoś, kto zamierza przetrwać za wszelką cenę, niezależnie od tego, ile i jak zapłacą za to inni. Po- trząsnę politycznym drzewem i zobaczymy, kto z niego spadnie. - A co z Adamem? Nie jest u mnie bezpieczny. Dowiodła tego dzisiejsza noc. - Ta noc udowodniła, że ci, którzy chcą dostać go w swoje ręce, nie są przygotowani, by wyjść na światło dzienne i pokazać twarze. - Cóż więc robimy? - zapytała kwaśno Jane. - Nadanie rozgłosu sprawie to jedna droga. Drugi sposób to ukryć się dobrze i mieć nadzieję, że tym razem was nie znajdą. Nie liczyłbym jednak na to... - W jaki sposób trafili do nas tym razem? - Poprzez Daniela Hale'a, jego matkę, dokumenty i tożsamość, jego samochód. Jeżeli liczyć i ciebie, to także przez jego kobietę. - Nigdy nianie byłam... - Może i nie, ale na pewno zostałaś odnotowana jako kontakt. Byłaś... jego kontaktem. Przez cały weekend w pewnym hotelu w Cambridge. - Czy ci smutni faceci z Piątki nie mają nic lepszego do roboty? - Ty i naiwność? Jesteś radykałem, pracujesz w środkach ma- sowego przekazu. Stanowisz potencjalne zagrożenie dla sekretne- go świata. - Zadzwonię do pana i powiem, co postanowiłam zrobić z Ada- mem. - Tylko nie z tego aparatu. Może i nie jest na razie podsłuchi- wany w związku z orzeczeniem Sądu Najwyższego, które udało ci się wywalczyć, ale to może ulec zmianie. Gramy bardzo wysoko, więc należy spodziewać się wszystkiego. - Będę z panem w kontakcie. Odkładając słuchawkę, Jane czuła obecność Adama. Stał w mil- czeniu. Gazety trzymała wciąż pod pachą, lecz jedno spojrzenie w jego jasnoniebieskie oczy wystarczyło, by zrozumiała, że on już wie o wszystkim. - Naprawdę nie byłeś w stanie nic więcej zrobić - powiedziała. Zaczynała teraz rozumieć, jak wielki ciężar musi spoczywać na je- go barkach. - Zostałeś do tego zmuszony. Łatwo sobie wyobrazić, jak się wtedy czułeś. - Odłożyła gazety. - Piszą tutaj, że ta grupa ludzi została ostrzeżona. Wynajęła autobus i przejechała nim całą trasę z Bradford. Ludzie nie chcieli niepotrzebnie wydawać pie- niędzy na taksówki. Podobno uważali, że twój program jest jakąś sztuczką. Zadzwonił telefon. Dziennikarka podniosła słuchawkę, szczę- śliwa, że może wreszcie na chwilę uciec przed wzrokiem Adama. - Jane Haversham? - zapytał ktoś szybko, wymieniając nazwę gazety należącej do najgroźniejszego od lat konkurenta Moravca. -• Proszę posłuchać. Wiemy, że jest pani z nim związana. Zgadza się? Zostaliśmy poinformowani przez kogoś, kto był w studiu wczoraj wieczorem, więc nie ma sensu zaprzeczać. Chcemy za- proponować pani spore pieniądze za prawo druku na zasadach wyłączności. Ten numer z wypadkiem na autostradzie był niesa- mowity. Jak on to zrobił? Niech pani poprosi go, by podał swoją cenę. Potem proszę dodać do tej sumy jeszcze coś dla siebie. Z gó- ry zgadzamy się na każdą stawkę. Niech pani zapomni o Moravcu. My sobie z nim poradzimy. Koszty sądowe i tak dalej. Co pani myśli o tej sprawie? Czy ten człowiek jest teraz u pani? Co was łą- czy? Czy w grę wchodzą wyłącznie sprawy zawodowe? A może coś bardziej osobistego? - Zjeżdżaj! - powiedziała krótko i z trzaskiem odłożyła słu- chawkę. - Cholera! Za pół godziny będziemy mieli prawdziwy najazd. Nie potrzebujesz tego. Nie jesteś jeszcze gotowy. To mo- głoby cię złamać. Musimy stąd uciekać. Zaraz. Pobiegła na górę i zaczęła pakować walizkę, ponaglając swego gościa, by czym prędzej uczynił to samo. Po piętnastu minutach byli gotowi do drogi. Jane Haversham wyszła z domu pierwsza, starając się zasłonić sobą Adama. Z zaparkowanego koło wjazdu na teren stajni samochodu wyskoczyło dwoje młodych ludzi. W dłoniach mężczyzny pojawiła się kamera, a kobieta trzymała mały magnetofon kasetowy. Kamerzysta ukląkł, składając się jak do strzału, i zaczął filmować w pośpiechu. - Ja poprowadzę - zdecydowała Jane. Dziewczyna z magnetofonem krzyknęła przeraźliwie. Jane od- wróciła się szybko, w samą porę, by ujrzeć, jak jakiś mężczyzna szybkim, krótkim ciosem uderza w kark kamerzystę, wyjmuje ka- merę z rąk leżącego i wyrywa z niej film. - Wsiadaj! - krzyknęła Jane w stronę Adama, wrzucając swój bagaż do wnętrza starego jaguara. Wskoczyła za kierownicę. Przez moment nie potrafiła znaleźć przycisku rozrusznika, potem ruszyła gwałtownie. Nie tracąc czasu na zawracanie, przejechała na wstecznym biegu przez brukowany dziedziniec. Karoseria sa- mochodu wibrowała, odgłos pracującej na najwyższych obrotach skrzyni biegów prawie zagłuszał warkot silnika. Cudem udało się im ominąć klęczącą obok kamerzysty dziewczynę. Napastnik gdzieś zniknął. - Na pewno goryl Rudolfa - Jane wyrzuciła z siebie z trudem. Jej serce biło jak oszalałe. - Człowiek, który uderzył kamerzystę. Ci dwoje to konkurencja. Moravec chroni widocznie w ten sposób zainwestowane pieniądze. - Nie - zaprzeczył krótko Adam. - Jezu! Jeśli wiesz, co teraz ma się wydarzyć, dlaczego mi o tym nie powiesz? - Nie mam pojęcia, co się stanie. - Wiesz, co jest jeszcze gorsze niż facet, który myśli, że ma za- wsze rację? Facet, który wie na pewno, że tak jest. - Zmieniła bieg przed ostrym zakrętem, potem przyspieszyła gwałtownie, pędząc przez boczne ulice. - Przepraszam. Bardzo źle znoszę brak snu. — Spojrzała na Adama. - Na razie nie wiem jeszcze, co robić i dokąd jechać, ale postaram się coś wymyślić. Dobrze? - Hartrampf- powiedział powoli mężczyzna. -Wiem tak wiele o innych, lecz zupełnie nic o sobie. On wie. Staruszka tak powie- działa. Jane przypomniała sobie niesamowite dźwięki i przerażające zdanie wypowiedziane przez Adama we śnie. Z trudem powstrzy- mała drżenie na myśl o otwarciu drzwi prowadzących do ukrytej w umyśle tego człowieka potwornej tajemnicy. Skręciła w stronę Kensington. Erich Hartrampf mierzył prawie sześć stóp i pięć cali wzrostu. W miękkich, skórzanych kapciach stał na lśniącym parkiecie tro- chę przygarbiony wskutek wielu lat pochylania się nad niższymi od siebie. Jego opalona twarz była poznaczona głębokimi zmarsz- czkami. Pomimo siedemdziesięciu ośmiu lat stary lekarz miał wciąż do- nośny i pewny głos. Mówił z akcentem będącym szczególną mie- szaniną atmosfery Berlina i Bostonu. - To bardzo przykra wiadomość - powiedział, prowadząc go- ści do gabinetu. Szli przez przestronne i wypełnione echem kro- ków pokoje ogromnego domu. - O tym, że Eleanor nie żyje, wiem z telewizji. Pani Hale dzwoniła do mnie w dniu śmierci. Wyjaśni- ła mi wiele. - Spojrzał na Adama. - Była bardzo odważną kobietą i miała naprawdę dobre serce... - I czego się pan dowiedział, doktorze? - zapytała Jane Haver- sham, gdy starzec skończył wreszcie czytanie listu Eleanor Hale. Hartrampf starannie złożył kartkę i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Do pani też napisała? W liście do mnie wyraża kilka opinii medycznych. Była kiedyś pielęgniarką w szpitalu psychiatrycz- nym. Podczas wojny z wielkim zaangażowaniem zajmowała się załamanymi nerwowo żołnierzami. To przykre, ale było ich wielu. Współczesne wojny mają niestety to do siebie, że umysł człowie- ka ulega różnego rodzaju uszkodzeniom częściej niż ciało. Nie wszyscy walczący doznają cielesnych obrażeń, lecz tylko nielicz- nym żołnierzom obcy jest silny stres wywołany nieustanną obawą o życie. Adolf Hitler rozumiał to aż nazbyt dobrze i dlatego właś- nie tak bardzo zależało mu na stworzeniu w tajnych medycznych ośrodkach armii nie znających strachu ludzi-robotów. Musicie mi wybaczyć, lecz byłem wtedy tym zafascynowany. Udało mi się jednak uciec z faszystowskich Niemiec. W przeciwnym razie, pod groźbą utraty życia, zostałbym na pewno zmuszony do udzia- łu w tych eksperymentach. Wolę wierzyć, że wybrałbym śmierć... Mówiąc te słowa, Hartrampf posadził Adama w obitym skórą fotelu z wysokim oparciem. Nad krótko ostrzyżoną głową pacjen- ta ustawił specjalną ruchomą lampę. - Świetnie! To najlepsza robota, jaką dane mi było oglądać. Zastanawiam się nawet, czy nie zastosowano tutaj jakiejś nowej techniki, o której nie mam pojęcia. Może użyto lasera? W moim wieku trudno już nadążyć za wszystkimi nowinkami. Chyba zo- stałem nieco z tyłu. - On niczego nie pamięta - odezwała się Jane. - Urazu głowy, operacji... Nic też nie wie o sobie. Lekarz uśmiechnął się szybko. - Zbyt łatwo przyjęte założenia mogą nas tylko wprowadzić w błąd lub okazać się wręcz niebezpieczne. Amnezja może wpra- wdzie być skutkiem urazu głowy, lecz w większości przypadków stanowi rezultat wewnętrznego konfliktu. Niezależnie od przyczy- ny jedno jest pewne: on nie pamięta, ale jego umysł wie. Pozostaje pytanie, czy naprawdę chce sobie wszystko przypomnieć? Ludzki mózg dysponuje mechanizmami obronnymi, które pozwalają or- ganizmowi uniknąć, czasem całkowicie, skutków działania roz- maitych bodźców. Na przykład wywołujących strach. Reakcje ta- kie mogą być uruchomione w ciągu ułamków sekundy, jeśli zaist- nieje naprawdę poważne zagrożenie naszej psychiki. Do tego pokoju przychodziły już osoby nie mające absolutnie żadnych wspomnień z poprzedzającej konkretną chwilę przeszłości. Naj- ważniejsze w takich przypadkach staje się zdarzenie, które miało miejsce bezpośrednio przed tą szczególną chwilą. Jeden krótki moment, coś, co zamknęło ludzką pamięć. — Hartrampf położył duże dłonie na głowie Adama. - Młody człowieku, chciałbym spróbować hipnozy, jeśli się zgodzisz. - Muszę wiedzieć - odparł pacjent. - Oczywiście. - Stary lekarz obszedł fotel i stanął przed mło- dym mężczyzną. Był teraz odwrócony plecami do Jane Haversham i dziennikarka nie widziała, co on robi, nie słyszała też wymawia- nych miękko słów. Zauważyła tylko, że Adam osunął się bezwład- nie w fotelu. Hartrampf spojrzał w jej stronę. - Proszę się nie obawiać. Nie jestem w stanie pchnąć go w sen dalej, niż sam mi na to pozwoli. - Adam miał niesamowite sny - powiedziała Jane. Starzec dotknął palcem ust, nakazując milczenie, i usiadł na sto- jącym naprzeciwko fotela krześle. - Co oznacza dla ciebie imię Adam? - zapytał śpiącego. - Trwa w moim umyśle. - Tylko w twoim umyśle? - W innych również. - Co masz na myśli? Wyjaśnij, proszę. - Jest również w innych umysłach. - Słyszałeś to imię? Widziałeś je? - W moim umyśle. - Tylko w twoim? - psychiatra powtórzył pytanie. - Nie ma nic więcej. - Oprócz twego umysłu? - I oprócz innych. - Są jeszcze jakieś inne umysły? Inne świadomości? Ile ich jest? - Zmieniają się. - Umysły zmieniają się? Jak? - One już są zmienione. Błękitne oczy Hartrampfa znieruchomiały. Wpatrywał się upor- czywie w nienaturalnie bladą twarz siedzącego przed nim człowieka. - Czy te inne umysły, inne świadomości, są z tobą? - Nie wiem - Adam zawahał się. - Gdzie więc są? Odpowiedzią na to pytanie było milczenie. - Brakuje ci ich? Potrafisz po nie sięgnąć? Ciało Adama zesztywniało nagle, a jego twarz wykrzywiła się. - Śpij teraz - stanowczym tonem polecił Hartrampf. - Co się stało? - szeptem zapytała Jane. - Nie wiem. Może znalazł się o krok od prawdy? - Te inne umysły... Czy on cierpi na schizofrenię? - Można podejrzewać coś takiego. - Pan jednak tak nie uważa? - Na razie słucham odpowiedzi pacjenta. - Gdzie on jest w tej chwili? - W tej chwili? Nigdzie. To chyba jego ulubione miejsce. - On śpi bardzo dużo. Ma niesamowite sny. Usiłuje uciec przed swoją niezwykłą mocą. Eleanor Hale wyjaśniła chyba panu...? - Próbowała. Teraz pewnie na panią kolej. On chce uciec? - Ja na jego miejscu dawno bym oszalała. - Albo wpadłaby pani w stan katatoniczny, odrętwienie, czy nawet w śpiączkę. - Adam wspomniał coś o przebywaniu w próżni. Wydawało mu się, że nie żyje. Opowiedział mi o tym, gdy widzieliśmy się po raz pierwszy. Mój Boże! To przecież było zaledwie w środę, a wy- daje mi się, jakby upłynęła już cała wieczność. Hartrampf uśmiechnął się słabo. Niespodziewana myśl przysz- ła mu do głowy. - Musimy pójść inną drogą. Rozmawiałem przez telefon z mło- dym amerykańskim lekarzem pracującym w Blackwater Clinic. Chyba nazywa się Livesey. Jego zdaniem Adam jest przekonany, że zginął w katastrofie lotniczej. A jednak żyje. Czy nie śni mu się czasem ta katastrofa? Śmierć? - Dzisiaj w nocy dręczył go koszmar. Adam mówił przez sen. Ostatnie zdanie obudziło go. Powiedział, że jest martwym żołnie- rzem. Był przerażony. - Dobrze. Spróbujemy więc obudzić to ukryte w podświado- mości przeżycie. - Lepiej nie! Naprawdę było z nim niedobrze. - Może właśnie dlatego, że we wspomnieniach dotarł blisko wydarzenia, które zablokowało pamięć? Czy opowiedział pani ten sen? Podał jakieś szczegóły? - Nie. Na pewno nie chciałby o tym mówić. Z jego nieskładne- go mamrotania, zanim obudził się, wywnioskowałam jednak, że była to kontynuacja snu, o którym wspomniał, gdy opuszczał ze mną klinikę. Wydawało mu się wtedy, że uczestniczy w katastrofie śmigłowca, rozbijającego się o skały podczas burzy śnieżnej. Tym razem jednak znajdował się gdzieś na otwartej przestrzeni. W śnie- życy. Bardzo ważne było zimno. Adam płakał, wspominał Scotta, tego odkrywcę, potem Antarktydę. Przez chwilę mówił jak dziecko. - Czy uważa pani, że we śnie przeżywał ów wypadek? - Przyszłam do niego, ponieważ mnie wzywał. Proszę nie py- tać, czy rzeczywiście mnie wołał, czy tylko tak mi się zdawało. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. W każdym razie, gdy przy- szłam dziś w nocy do pokoju Adama, mówił coś o otwartej prze- strzeni. Tak jakby oddalał się pieszo od miejsca katastrofy. Może przypomniał mi się po prostu sen, o którym opowiedział? To wszy- stko było niesamowite. On bardzo to przeżył. Dlatego zostałam z nim przez kilka godzin. Nerwowo zapaliła papierosa. Psychiatra ze zrozumieniem ski- nął głową. - A więc on żył, szedł przez śnieżycę, a potem powiedział, że jest „martwym żołnierzem"? Czy tak dokładnie brzmiały jego słowa? - Wcześniej powiedział jeszcze, że „ona to usłyszy" czy jakoś tak. Myślał wtedy o mnie, wiem to na pewno. Potem wypowie- dział zdanie o martwym żołnierzu. Wydawało mi się, że próbuje ustalić, kim lub czym jest. Potrzebował pomocy. - Wobec tego musimy spróbować mu pomóc. - Proszę, niech pan będzie ostrożny, doktorze. Hartrampf znów patrzył na twarz śpiącego. - Zbudź się - rozkazał. Powieki Adama otworzyły się do połowy i znieruchomiały. - Jest ci bardzo zimno. Dookoła szaleje zamieć. Wiatr słabnie powoli. Gdzie jesteś? - Południowa Georgia - zdecydowanie odpowiedział Adam. Mówił teraz jakby cudzym głosem. Jane wyprostowała się na krześle zdumiona. Psychiatra spokojnie zadał kolejne pytanie. - To Georgia w Stanach Zjednoczonych? Adam roześmiał się. - Południowa Georgia, Falklandy. - To nie on - Jane nie wytrzymała. Hartrampf uciszył ją surowym, ostrzegawczym spojrzeniem. - Dlaczego jesteś tutaj? Znów rozległ się śmiech. Tym razem był jednak cichszy, przy- tłumiony, jakby mężczyzna obawiał się, że ktoś niepowołany mo- że przysłuchiwać się rozmowie. - Nasz pułk wchodzi do akcji jako pierwszy. Mamy otworzyć drogę innym. - Który to pułk? - Dwudziesty drugi, SAS. - Co czujesz w tej chwili? - Cholernie mi zimno. - Kim jesteś? Tym razem odpowiedź poprzedzona była chwilą zaniepokoje- nia i niepewności. - Chyba nie sądzisz, że ci to powiem! - Dlaczego nie? - Idź do diabła! - Uważasz mnie za wroga? - Każdy może być wrogiem. Zwłaszcza wtedy, kiedy atakuje się w pierwszym rzucie. - Pragnę jedynie ci pomóc. - My sami sobie pomagamy. - Ty i twoi przyjaciele z SAS? Jak długo służysz w Special Air Service? - Wypchaj się. - Gdybym powiedział ci, że śnisz, a wojna o Falklandy dawno zakończyła się i wygrali ją Brytyjczycy, jakbyś zareagował? - Zdenerwowałbym się. Ta wojna właśnie się rozpoczęła. - Bardzo dobrze. Powiedzmy więc, że to wcale nie jest sen. Ty nie żyjesz. Po katastrofie śmigłowca umarłeś w śniegu... Z głębi gardła mężczyzny wydobył się zdławiony okrzyk prze- rażenia. - Proszę przestać! - krzyknęła Jane. - Śpij! - rozkazał Adamowi Hartrampf i obrócił się w stronę dziennikarki. - Proszę uszanować moje zawodowe tajemnice, gdyż w przeciwnym razie nie będzie pani mogła dłużej pozostać w tym pokoju. - Dzisiaj w nocy Adam wydał taki sam niesamowity odgłos. Proszę spojrzeć na niego. On stracił rozum ze strachu. Nadal się boi! - Nie. W tej chwili to już nie jest strach. Nasz przyjaciel rzeczy- wiście stracił rozum, a raczej pamięć. Widocznie wolał o wszy- stkim zapomnieć... - Co pan jeszcze zrobi, doktorze? Czy posunie się pan dalej? - Chcę odsunąć od niego myśl o śmierci. Wierzę, że faktycznie był żołnierzem SAS walczącym na Falklandach. Jego sny są odbi- ciem realnych wydarzeń. Podświadomość próbuje w ten sposób pomóc mu udzielić samemu sobie odpowiedzi na pytanie, kim jest. Myślę też, że ktoś rzeczywiście wtedy zginął. Może nawet kilku lu- dzi? Jakiś szczególnie bliski przyjaciel albo na przykład podwład- ni, za których Adam odpowiadał. Najprawdopodobniej obciąża siebie winą za to, co się stało, i dlatego łączy fakt czyjejś śmierci z własną osobą. Możliwe również, że sam był ciężko ranny i ocze- kiwał śmierci. W jakiś sposób został jednak uratowany. Wszystko wskazuje na to, iż musiał niedawno opuścić bardzo dobrą klinikę lub szpital. Zapewne był to szpital wojskowy. W dziedzinie neuro- chirurgii lekarze armii brytyjskiej są najlepszymi specjalistami na świecie. Ostatnimi laty dokonali wręcz zaskakujących postępów, ratując życie żołnierzom postrzelonym w głowę przez Irlandczy- ków. Musimy koniecznie odesłać Adama do tego szpitala. - Doktorze Hartrampf, czy słyszał pan o jakimś szpitalu woj- skowym znajdującym się w okolicach wrzosowiska Dartmoor? Ja nie. Powinien pan też wiedzieć, że interesuję się wszystkimi inwes- tycjami rządowymi, a zwłaszcza takimi, które kosztują miliony. To nie może więc być również coś powstałego w ostatnim czasie. Te- raz raczej zamyka się szpitale, zamiast je budować. Chyba pan o tym wie? A może nie interesuje się pan podobnymi sprawami? Adam pojawił się nagi w ogrodzie Eleanor Hale. Przybył tam na piechotę. Przez wrzosowiska. Ma poranione stopy. Widziałam te skaleczenia. Czy nagi mężczyzna mógł pojawić się znikąd? Czło- wiek potrafiący przewidywać przyszłość? Chciałabym poznać odpowiedź na to pytanie. Tak się składa, że i Adam bardzo tego pragnie. Hartrampf wstał z fotela. - Nie zamierzam dyskutować z faktem, że mamy do czynienia z niezwykłym przypadkiem. Nie widziałem dotąd żadnego dowo- du paranormalnych zdolności Adama, lecz zmuszony jestem wie- rzyć pani i informacjom od Eleanor Hale. Na pewno istnieje jakieś wyjaśnienie tego wszystkiego. Może ono również okazać się nie- zwykłe, ale na pewno jest racjonalne. W swoim liście Eleanor Hale zaznacza, że jej zdaniem musiała mieć miejsce jakaś „ingerencja" w mózg tego człowieka. To nie jest ścisłe określenie, lecz wydaje się bardzo bliskie prawdzie. Według pani Hale ta „ingerencja" nie oznacza tylko jakiegoś zabiegu neurochirurgicznego. Mogło to być coś więcej, coś bardziej wyszukanego, złowieszczego, co w świetle obowiązujących norm moralnych mogłoby zostać uzna- ne za nieetyczne. - Alleluja!-westchnęłaJane. - Pani również tak sądzi? - Nie tylko ja. Również inni są zainteresowani wyjaśnieniem tego, co stało się z Adamem - podkreśliła ostrożnie dziennikarka. - W tej chwili pracują nad tym moi ludzie. - Czy wolno mi zapytać, kto jeszcze interesuje się tą sprawą? - Moi mocodawcy. Pewna korporacja... - Zapewne czerpiąca zyski z środków masowego przekazu? - Hartrampf zmarszczył brwi. - Nasza rozmowa dotyczy innych przedstawicieli mojego zawodu. Z listu Eleanor Hale wywniosko- wałem, że jest pani związana z telewizją. - Tak. Jestem niezależnym producentem telewizyjnych pro- gramów dokumentalnych. - Myślę, że potrafi pani zrozumieć powody, dla których wolał- bym zachować ostrożność. Ciekawe, co pani właściwie podejrze- wa? Nielegalne eksperymenty medyczne na ludziach? - Legalne eksperymenty na ludziach, doktorze. Wkraczamy przecież w dwudziesty pierwszy wiek! Musimy spodziewać się tak wielkiego postępu nauki i techniki, że wkrótce niektóre nasze za- sady moralne stracą ważność, że konieczne stanie się stworzenie no- wych norm ludzkiego postępowania. Dlaczego nie mieliby znaleźć się ludzie, którzy już teraz podjęli rzucone nam przez przyszłość wy- zwanie? Od dziesiątków lat eksperymentujemy na małpach, wcale nie pytając ich o zdanie. Stąd pozostał nam tylko jeden ewolucyjny krok do doświadczeń na nas samych, na istotach ludzkich! Unosił się swobodnie i lekko w pozbawionej wymiarów prze- strzeni. Już dawno stracił poczucie miejsca i czasu. Nie jest ono przecież potrzebne. Otulił się szczelnie miękką pustką, tłumiąc w niej wszystkie niepokoje, obawy i strach. Powoli odkrywał w sobie niejasną świadomość, że przeszedł od śmierci do jakiegoś wyższego, szlachetniejszego stanu. To uczucie niosło błogi spokój, pozwalając nareszcie zapomnieć o przykrych, niesionych echem odgłosach, które tak długo były częścią życia. Mógł wreszcie za- pomnieć o dźwiękach rodzących się gdzieś głęboko, u samego źródła strachu. Zaczął teraz płynąć wstecz, powoli, gdyż wszystko z przodu było puste i ciemne jak śmierć, czasem tylko rozjaśniane nieoczekiwanymi wizjami. Te dziwne obrazy kłębiły siei wirowa- ły, jakby umysł stał się gniazdem rozwścieczonych żmij. Udręczo- na świadomość okazywała się wtedy tylko ulotnym wrażeniem, schwytanym w pułapkę mrożącego krew w żyłach strachu. „Kim jestem?" - zapytał sam siebie, a w odpowiedzi usłyszał głuchy, dudniący łopot i przenikliwy gwizd turbinowego silnika. „Boże! Proszę, nie!" Głos Boga kazał jednak wrócić i wypełnić misję. Było mokro i bardzo zimno. Mężczyzna stał przy otwartym wła- zie wessexa, a wirujące śmigło zataczało szerokie koła wysoko nad głową. Stalowy pokład unosił się powoli pod szeroko rozsta- wionymi nogami, potem opadał niespodziewanie, a ciało zapomi- nało na chwilę o grawitacji, próbując wyrzucić z pustego żołądka to, co już wcześniej zostało zeń wyrwane pod pokładem wojenne- go okrętu. - Powodzenia! - krzyknął stojący tuż obok dowódca niszczy- ciela, z trudem łapiąc równowagę. - Ostatnia prognoza pogody dla tego obszaru jest fatalna. Będziecie potrzebowali sporo szczę- ścia! - Wykonamy zadanie! - odkrzyknął w odpowiedzi i pozwolił, by czyjeś silne ręce wciągnęły go do wnętrza śmigłowca. - Chodź, szefie! - zawołała któraś z jednakowo wyglądają- cych postaci w grubych, polarnych mundurach. - Załatwimy to w mig i po krzyku! Uniósł kciuk i wessex, walcząc z porywistym wiatrem, pode- rwał się ku stalowoszarym chmurom. Gdy dotarli do wyspy, świt wydawał się dopiero niejasną obiet- nicą. Gdzieś u stóp potężnej góry, dokładnie przed nimi, znajdo- wał się mały port wielorybniczy, a w odległości tysiąca ośmiuset stóp widać było biały liszaj lodowca. Dowódca stanął za fotelami pilotów Royal Navy, odrzucił kap- tur i założył zapasowy hełm lotniczy, który wisiał przedtem na - oparciu lewego fotela. - Na lodowcu - powiedział. - Będziecie wkrótce mieli wiatr o prędkości przekraczającej dziewięćdziesiąt mil na godzinę. Nie chcecie się wycofać? - mó- wił zatroskany głos. - Nie. - To wasza sprawa. Śmigłowiec zaczął schodzić coraz niżej. „Powinienem posłuchać mądrzejszych - żołnierz karcił sam siebie, znów swobodnie unosząc się w nieskończonej pustce. Tym razem widział wszystko. - Powierzono mi czternaście ludzkich istnień. Miałem prawo wyboru. Te wiatry rzeczywiście nadeszły i zdmuchnęły nas. Tak, dosłownie zdmuchnęły. Nikt nie dałby ra- dy wytrzymać ich bezwzględnej siły i tego okropnego chłodu. Na dole nieprzyjaciel grzał się w ciepłych pomieszczeniach, a my marzliśmy i stawaliśmy się bezbronni." Wiedział, że przylecą po nich śmigłowce. Tak właśnie powinna postąpić Royal Navy. Przecież już raz to wszystko przeżył. Prze- żył również i to, co wydarzy się potem. Chciał uciec przed tą świa- domością, nie było jednak dokąd. Skończył się sen i powróciła ja- wa. Bolesna rzeczywistość. Zapragnął umrzeć już teraz, w tej chwili, nie chciał kolejny raz stawać twarzą w twarz z tym, co ma dopiero nastąpić. Leżeli ściśnięci. Ich namioty dawno zostały rozerwane na strzę- py. Pozbawieni osłony przed wiatrem tracili siły z każdym lodo- watym podmuchem, bezlitośnie wysysającym drogocenne ciepło. Wichura uniosła gdzieś odgłos dwóch zbliżających się helikopte- rów Royal Navy. Zdali sobie sprawę z ich obecności dopiero wte- dy, gdy maszyny pojawiły się nad nimi. Śmigła cięły wypełnione kryształkami lodu powietrze, na twarzach siedzących za sterami ludzi widać było skupienie i strach, gdy podczas lądowania starali się za wszelką cenę nie dopuścić do katastrofy. Wytężył resztę nadwątlonych sił. Zmusił skrajnie wyczerpanych żołnierzy, by podnieśli się i szukali ocalenia. W końcu i on sam znalazł się we wnętrzu maszyny. Leżał na sta- lowej zimnej jak lód podłodze. Był wyczerpany, słaby, twarz i pal- ce miał pokaleczone. To skutek głębokich odmrożeń. Dookołajak oszalałe wirowały płatki śniegu. Nie potrafił już walczyć. Zapra- gnął tu zostać, może nawet osunąć się przez otwarty szeroko luk w niepamięć, gdyż podłoga pochyliła się nagle. - Chodź do nas, szefie! - Podnieśli go i posadzili między sobą. Teraz ich ramiona dotykały się. Ktoś z załogi podał hełm i maskę, ktoś inny mu je założył. Ręce kapitana odmówiły posłuszeństwa. - Witaj na pokładzie - czyjś głos rozbrzmiewał w jego uszach. Maska boleśnie raniła odmrożoną twarz. - Niech Bóg błogosławi Royal Navy - powiedział z trudem do- wódca. - Amen. I nas wszystkich. Śmigłowiec poderwał się dziobem do góry, potem poleciał w bok, z wiatrem, przechylając się nagle. Ryk silnika narastał, wznosili się pod coraz ostrzejszym kątem. - Whiteout! - ktoś wołał wprost do ucha. Kapitan czuł smak gumy, metalu, żółci i strachu. Odwrócił się ku pozostałym. Ujrzał ich nieruchome oczy i kurczowo zaciśnięte usta. Pobladłe z prze- rażenia twarze wydawały się nienaturalnie sine w nikłym blasku świateł instrumentów pokładowych. Wiedział, że lecą na ślepo. Że gdzieś tam, za oszalałym białym wirem, sterczy pionowa, groźna skalna ściana góry. Modlił się, lecz nikt go nie wysłuchał. Przeraźliwy, wstrzymujący bicie serca łoskot nastąpił równo- cześnie z oślepiającą kaskadą pomarańczowych iskier. Potem roz- legało się tylko monotonne zawodzenie alarmowej syreny. A później nic. Zupełnie nic. - Chce pan może wyjść na świeże powietrze? - Hartrampf za- pytał swego pacjenta, pomagając mu wstać z fotela. - Mam pięk- ny ogród. I winnicę. Oczywiście pod szkłem... Obecny rok oka- zał się szczególnie dobry. Moi ogrodnicy zapewniają, że będę mógł umieścić w piwnicy wiele butelek wina własnego wyrobu. Adam czuł się wyczerpany, lecz to zmęczenie nie było nieprzy- jemne. Pomimo nowej wiedzy o sobie wciąż odkrywał w umyśle obecność tej samej zimnej i mrocznej przeszkody. Tym razem jed- nak to, co pamiętał, było rzeczywiście wiedzą, nie wytworem wyobraźni. - I czego pan się o mnie dowiedział? - zapytał lekarza, gdy wyszli z domu. Ogród był bardzo rozległy i na pierwszy rzut oka wydawał się zapuszczony, jednak wszystkie rosnące tu rośliny zo- stały starannie oznaczone tabliczkami. - To początek nowego świata - wyjaśnił Hartrampf. Zdawało się, że nie usłyszał pytania Adama. - Zupełnie nowe odmiany, stworzone, by przeciwstawić się szkodliwym, zabójczym skut- kom współczesnej cywilizacji. - Lekarz spojrzał na Jane Havers- ham. - W przypadku eksperymentów na roślinach z inżynierią ge- netyczną nie wiążą się żadne problemy etyczne. Wszystko uspra- wiedliwione jest naszymi potrzebami... Czego się dowiedziałem? Młody człowieku, na pańskich barkach spoczywa ciężkie brze- mię, lecz jak mi się wydaje, zupełnie bezpodstawnie obarcza pan siebie odpowiedzialnością za to, co się stało. Jako wykonujący rozkazy żołnierz, dowódca, nie miał pan innego wyboru. - A więc pan wszystko wie? Opowiedziałem to panu? - Wszystko? Wcale nie! T o pan wie wszystko. Najpra- wdopodobniej próba uratowania pana i pańskich towarzyszy za- kończyła się katastrofą. Już samo to wystarczy, by człowiek, któremu udało się cudem przeżyć, doznał psychicznego urazu. Przeszedł pan bardzo ciężką próbę na lodowcu tylko po to, by za chwilę stracić na- dzieję, chociaż potworne cierpienie właśnie się skończyło. Pańska amnezja ma jednak inną przyczynę. Przeżył pan tragiczny wypa- dek, to prawda, lecz to, czego szukamy, musiało nastąpić później. Hartrampf zatrzymał się i spojrzał na Jane. - On musi koniecznie wrócić do ośrodka medycznego, w któ- rym przeprowadzono operację. - Nie zdaje pan sobie sprawy z wszystkich wchodzących w grę czynników, doktorze. Adam skądś uciekł. Jestem o tym przekona- na. Wiedziała o tym również Eleanor Hale. Czy nie wynika to jas- no z jej listu? Jacyś ludzie bardzo chcą złapać Adama. Próbowali ostatniej nocy i na pewno spróbują znowu. W tej chwili nie śmiem nawet myśleć o zatrzymaniu go w domu! - Rozumiem pani kłopot. Proszę pozwolić mi pomóc w rozwiąza- niu tego problemu. Niech Adam zostanie na razie u mnie. Mam wy- starczająco dużo miejsca, by udzielić mu gościny. Będę mógł wów- czas zająć się chorym, gdyby jego stan uległ nagłemu pogorszeniu w wyniku pogłębienia się urazu. Taka sytuacja wydaje się niestety bardzo prawdopodobna, a ja jestem przecież specjalistą. Pani może ofiarować Adamowi jedynie ciepło i życzliwość. To nie wystarczy. Za- pewne moje słowa sprawiły pani przykrość, lecz tak wygląda prawda. - Nie, doktorze. Dziękuję za pańską propozycję. Chyba z niej nie skorzystamy. - Czyżby pani mi nie ufała? - Nie o to chodzi. - Dokładnie o to. Wiem, skąd bierze się pani podejrzliwość. Medycy mają w zwyczaju zacieśniać szeregi, gdy jakiś skandal po- jawia się na horyzoncie. Mogę jednak panią zapewnić, że w tym przypadku odetnę się od ludzi mogących mieć cokolwiek wspólne- go z przeprowadzanymi na Adamie doświadczeniami. Proszę pa- miętać, że opuściłem ojczysty kraj, by nie zmuszano mnie do eksperymentowania na ludziach. - Tak pan mówi. - Oczekuje pani dowodu? - Eleanor Hale wspomniała przez telefon, że pan wie coś na te- mat Adama. Również jej zmarły mąż to wiedział. Nie powiedziała wprost, o co chodzi. Wyglądało na to, że boi się o tym mówić albo ten temat wprawia ją w zakłopotanie. Najwyraźniej ufała panu na tyle, że skierowała niezwykłego gościa do pana. Wiele jednak wy- darzyło się od tamtej chwili. Myślę o tragicznej śmierci staruszki, o dziwnym incydencie dzisiaj w nocy i o wielu pytaniach, na któ- re nie ma na razie odpowiedzi. Dlatego właśnie uważam, że nie wolno mi spuścić Adama z oka nawet na chwilę, zanim nie będę absolutnie pewna, z kim mam do czynienia. - Może raczej nie chce pani utracić nad nim kontroli? Dziennikarka popatrzyła uważnie na starego lekarza. - To prawda, że w związku z tą sprawą mam nadzieję na mate- rialne korzyści. Przyznaję się do tego. Równocześnie jestem w to wszystko bardzo zaangażowana z osobistych pobudek. Myślę, że zdążyłam już to udowodnić. - Chcę być z tobą - cicho powiedział Adam. - W takim razie musicie tu zostać oboje. - Jak poznał pan Eleanor Hale? - zapytała Jane. - Poprzez jej męża. Był oficerem, który przesłuchiwał mnie, gdy uciekłem od faszystów. To właśnie on dopilnował, by moja wie- dza medyczna została właściwie wykorzystana. Nie dopuścił, bym bezczynnie przesiedział wojnę w obozie dla przesiedleńców. Jak więc pani widzi, korzenie naszej przyjaźni sięgają bardzo głę- boko. - Mąż pani Hale był lekarzem wojskowym? - Tak. Wybitnym lekarzem. Był człowiekiem bardzo oddanym powołaniu. Próbowałem przekonać go, by po wojnie wyjechał do Ameryki. Zrobiłby tam fortunę. Wolał nadal pozostać w armii. Pań- stwo Hale mieszkali wtedy w Londynie. Ten dom w Devon kupili później. Spotkaliśmy się potem jeszcze raz, gdy Samuel objął wyso- kie stanowisko w Irlandii Północnej. Wspominałem pani o zaskaku- jących postępach tamtejszych lekarzy, ratujących życie ciężko rannych żołnierzy. Przez jakiś czas byłem konsultantem w tej jed- nostce. Mojej pracy nie da się oczywiście porównać z osiągnięcia- mi tamtejszych specjalistów. Jako psychiatra pomagałem uzdro- wić mózgi, które udało się uratować neurochirurgom. Później straciliśmy kontakt. Muszę przyznać, że było w tym trochę mojej winy. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że Samuel Hale popełnił samobójstwo. Po prostu nie wytrzymał nieustannego na- pięcia. Pracował zbyt intensywnie. Powinienem zwrócić uwagę, co się z nim dzieje, lecz niestety tak się nie stało. - Miałam kiedyś okazję porozmawiać z jego synem, Danie- lem. Z tego, czego się wówczas dowiedziałam, wynika, że Samuel Hale przeszedł na emeryturę i zamieszkał na stałe w Devon. Skoń- czył z Irlandią Północną, nawet z wojskiem. Hartrampf spojrzał przez zaparowane szyby szklarni na widocz- ne wewnątrz pędy winorośli. Wyraźnie czuł się nieswojo. - Prawda jest taka, że Samuel przeszedł poważny kryzys i zo- stał zmuszony do złożenia rezygnacji. Z armią rozstał się w nie- zbyt przyjemnych okolicznościach. Sprzeciwił się pewnym pra- com podejmowanym w celu przemiany umysłów i ciał żołnierzy. Moim zdaniem te sprawy miała na myśli Eleanor Hale. Była prze- świadczona, iż jej mąż został w okrutny sposób wykorzystany, a potem odprawiony, odstawiony na boczny tor. Może miała rację? Jak sama pani powiedziała, współczesna medycyna bardzo szybko posuwa się do przodu. Możliwe, że zbyt szybko. Trzeba jednak stwierdzić, że skoro rząd domaga się, by życie żołnierzy było rato- wane za wszelką cenę, najprawdopodobniej zainteresowane osoby bywają zmuszane do kompromisu. Myślę oczywiście o etyce. - Daniel wspominał o samobójstwie. Wydawał sięjednak przeko- nany, że jego ojciec do śmierci zajmował się medycyną. - To Samuel stworzył tę szczególnego rodzaju legendę. Znikał z domu na całe tygodnie, włócząc się bez celu, a po powrocie na farmę opowiadał coś o niewłaściwym kierunku, w jakim zmierza współczesna medycyna. Nie rozumował już wtedy normalnie. Da- niela przeważnie nie było w Devon. Uniwersytet, Akademia Sand- hurst, później znów wojsko trzymało go z dala od domu. Nie zda- wał sobie sprawy z rozgrywającego się dramatu. Jestem przekonany, że zapamiętał tylko błyskotliwego, może trochę zbyt oddanego ideałom człowieka, jakim rzeczywiście był kiedyś jego ojciec. ROZDZIAŁ SZÓSTY Nigel Lewin wyjechał z Exeter w piątek rano o brzasku. Bar- dzo potrzebował snu. Umysł miał kompletnie zamroczony wsku- tek spędzonej aktywnie nocy oraz nieuniknionego wcześnie rano amfetaminowego głodu. Po spotkaniu z Jane Haversham i Morav- cem w Londynie niepotrzebnie wziął tabletki. Pozostał teraz tylko jeden sposób, by jakoś się pozbierać. Znów sięgnąć po pigułki. Zły nastrój Lewina pogłębił się jeszcze bardziej, gdy pięć mil za mia- stem GTI zaczął się przegrzewać. Tak jak wczoraj. - Cholera - zaklął rozwścieczony reporter. Wszystko wskazywa- ło, że będzie musiał naprawdę wypożyczyć jakiś samochód dojazdy po wrzosowiskach. Wcześniej zaplanował, iż skorzysta z własnego wozu i zażąda później zwrotu fikcyjnych kosztów wynajmu. Zatrzymał się koło przydrożnego baru, w którym o tej porze można zjeść śniadanie. Czekając, aż chłodnica ostygnie, zamówił kawę z grzanką, a potem połknął prochy. Postanowił wrócić do Exeter. Znajoma dziewczyna z wypożyczalni samochodów po krótkim targu na pewno udzieli zniżki, wystawiając równocześnie pokwitowanie na pełną sumę. Rzeczywiście tak się stało. Po krótkiej, może zbyt pospiesznej i nerwowej, ale przyjemnej przygodzie na zapleczu, z zawyżo- nym rachunkiem w kieszeni usiadł za kierownicą terenowego dai- hatsu. Tabletki powoli zaczynały działać i Lewin znów poczuł się wspaniale. - No to jedziemy! - zawołał głośno, prowadząc duży, nowy sa- mochód. Po chwili przyspieszył nagle, szczęśliwy i beztroski. Udało mu się wreszcie przepędzić wszystkie mroczne demony, które opadły go, gdy w organizmie zabrakło amfetaminy. Przypo- mniał sobie list do Foleya i uśmiechnął się na wspomnienie głu- pich, ponurych przeczuć. Wzruszył ramionami, zapominając na- tychmiast o całej sprawie. Rozpoczynał się nowy dzień, który sta- nie się początkiem nowego życia. Rudolf Moravec! Kto by pomyślał! Nigel wiedział, że jeśli uda mu się dobrze rozegrać tę partię, bę- dzie mógł nareszcie pożegnać zabitą deskami prowincję. Kiedy ta niezwykła historia zostanie wyjaśniona, on na pewno znajdzie się w Londynie. Przypomniał sobie wszystkie podania o pracę, jakie wy- słał do redakcji ważniejszych ogólnokrajowych gazet. Na żadne nie otrzymał odpowiedzi. Dobrze! Ci nadęci ważniacy zobaczą teraz, kogo stracili. Już wkrótce. Chyba się zdziwią... Przemyślał wszystko dokładnie w nocy, gdy jego umysł galopo- wał jak oszalały pod wpływem pigułek. Również i teraz, w dzien- nym świetle, po dwóch filiżankach mocnej kawy, po grzance i przygodzie z Lindą w wypożyczalni sytuacja nie wyglądała aż tak tragicznie. Orientuje się przecież we wszystkim doskonale i wie, co się dzieje. Wystarczy tylko jakoś to udowodnić. Powinien czym prędzej zabrać się do roboty. Na początek należałoby ustalić, gdzie może znajdować się to cholerne miejsce. Ciekawe, jaki dystans był w stanie pokonać pieszo ten Adam? Lewin wiedział, że doświadczony, dobrze wyekwipowany pie- chur, poruszający się szybko i z sensem, za dnia mógłby przemie- rzyć wiele mil wrzosowisk. Dartmoorto praktycznie ostatni w An- glii tak wielki obszar, znajdujący się wciąż we władaniu dzikiej przyrody. Adam nie miał jednak nawet odzieży i butów, szedł poza tym w nocy, bez kompasu. - A może on jest stukniętym komandosem, potrafiącym czytać w gwiazdach, by określić kierunek? - zapytał głośno Nigel, próbu- jąc przypomnieć sobie, jaka pogoda była w poniedziałek wieczo- rem. Tak. Na pewno dobra. Przez kilka tygodni niebo pozostawało idealnie czyste. „Efekt cieplarniany - pomyślał. - Za kilka lat zapanuje u nas klimat z SaintTropez. Będzie więcej dziewczyn. Nudyści... -Po- klepywał kierownicę w takt radiowej muzyki. - Fajnie!" - Ciekawe, czy Adam nie jest czasem Jezusem Chrystusem, który zstąpił z niebios, by zrobić z nami porządek? - Lewin wpadł na nowy pomysł. Patrzył teraz uważnie w górę. Niziutki, krwistoczerwony ferrari testarossa przemknął obok, trąbiąc przeraźliwie. - Jezus wrócił na ziemię, chłopie! Lepiej uważaj! Jest wkurzo- ny na takich hałaśliwych głupków jak ty! - zawołał reporter, otworzywszy okno, a potem roześmiał się, dziko uderzając w kie- rownicę. „W porządku, wystarczy - upomniał sam siebie. - Uspokój się. Pomyśl, dokąd masz jechać." Nawet gdyby Adam rzeczywiście był specjalnie wyszkolonym komandosem, nie zaszedłby w ciemności zbyt daleko. Przynaj- mniej nie przez południowe wrzosowiska, na których leży posiad- łość pani Hale. Prędzej czy później wpadłby w bagno po samą szyję. No dobrze. Trzeba więc rozejrzeć się gdzieś na południe od Prince- town, w okolicach więzienia. Północne wrzosowiska leżą zbyt dale- ko, chyba że on naprawdę jest Jezusem Chrystusem... Lewin jechał teraz drogą B3212. Kilka razy zatrzymywał się w małych miejscowościach, by zastosować w praktyce swoją pierwszą zasadę zdobywania informacji: „Wstąp do miejscowego baru i nie afiszując się zbytnio, postaw wszystkim kolejkę". Dotarł wreszcie do Princetown. Z doświadczenia wiedział, że powinien znów napełnić czymś żołądek, chociaż tabletki skutecz- nie tłumiły głód. Minął sklepy sprzedające pamiątki związane z więzieniem Dartmoor, zatrzymał się przed kolejnym pubem i wszedł do środka. Poprosił o kufel piwa. Wnętrze baru było ci- che i puste. Oprócz Lewina gościli tu dwaj mężczyźni, rozmawia- jący cicho z właścicielem i barmanem w jednej osobie. - Ładny samochód - zagadnął ten ostatni, obsługując Nigela. - Na pewno japoński? - Tak. Proszę jeszcze jeden kufelek. Dla pana... Wynająłem ten wóz dzisiaj rano. Nie wyobraża pan sobie, ile zaśpiewali za wypo- życzenie rangę rovera. Musiałem wziąć daihatsu. Chyba wystar- czy. Chcę trochę pokręcić się po wrzosowiskach. - Turysta? Chce pan obejrzeć okolicę? - Nie. Pracuję. W telewizji. Szukam plenerów dla nowego se- rialu. - Jaki będzie tytuł? - zaciekawił się siedzący obok zwalisty mężczyzna o szerokiej szczęce. Odstawił właśnie cynowy kufel z przykrywką. - Tytuł ustalą później. Coś seksownego - odpowiedział szybko Lewin, rozpoznając pod cywilnym swetrem koszulę, spodnie i bu- ty więziennego strażnika. - Macie już na oku jakiś pub? - wesoło zapytał właściciel baru. Śmiał się, lecz widać było, że bardzo interesuje go odpowiedź na to pytanie. - Może... - Lewin mrugnął porozumiewawczo. - Jeśli można dostać u pana dobre żarcie, mógłbym postarać się, żeby ludzie z ekipy i aktorzy jedli tutaj. Zawsze to lepsze niż prowizoryczny bufet na planie. Oni wszyscy piją jak szewcy. Tym chyba lepiej dla pana... - Nie będzie wcale aż tak dobrze. Na pewno zechcą zaraz wy- rzucić stąd nas, miejscowych - odezwał się trzeci mężczyzna, 0 wiele starszy niż dwaj pozostali. Siedział nieco dalej, a jego spo- jrzenie błyszczało dziwnie wrogo. - Myślę, że uda się to jakoś załatwić? - reporter spojrzał z na- dzieją na właściciela pubu. Rozmowa rozpoczęła się obiecująco 1 warto było ją podtrzymać. - Oczywiście. Proszę się nie martwić. Miejscowi zawsze mają u mnie pierwszeństwo. Mimo to bywa tu wielu turystów. - Jeszcze raz to samo - poprosił Lewin. - Następne dla pana i może dla obu panów również? Proszę bardzo. Na zdrowie! - Pan jest Walijczykiem? - zapytał strażnik więzienny. - Rozpoznał pan akcent? Można zauważyć, prawda? - Nigel uśmiechnął się szeroko. - Chwilami. Mamy u nas wielu ludzi z tamtych stron. - Po której stronie kraty? - Po obydwu. - To dobrze. Sprawiedliwie, można powiedzieć. - Będziecie kręcić w więzieniu? To znaczy... ten wasz serial? Zanim zaczniecie w ogóle coś robić, lepiej uzgodnijcie wszystko z władzami. Nasi mocodawcy są bardzo podejrzliwi. - Nie zamierzamy filmować samego więzienia. Tylko okolice. Wrzosowiska, skały, bagna, stare kopalnie i niektóre budowle. Chodzi nam głównie o atmosferę, nastrój, chcemy też przy okazji pokazać lokalne życie. - Chyba się wam nie uda - mruknął najstarszy z mężczyzn. - Jest tu bardzo mało autochtonów. - Proszę nie zwracać na niego uwagi - powiedział głośno wła- ściciel baru. - On nienawidzi przyjezdnych. Lewin uśmiechnął się i mówił dalej. - Przede wszystkim szukamy jakiegoś domu albo może grupy budynków na pustkowiu. Naprawdę daleko od świata. Bardzo to dla nas ważne, bo do tego miejsca trzeba będzie dopasować deko- rację wnętrz i zdjęcia w studiu. - Jakaś farma? Dom i zabudowania? Coś takiego? - zacieka- wił się barman. - Może być i farma. Wszystko zależy od lokalizacji. - Lepiej uważajcie, gdy będziecie włóczyć się po wrzosowi- skach - ostrzegł starszy mężczyzna. - Koło Okehampton i Wills- worthy są poligony wojskowe. - Czytałem o tym w miejscowej gazecie. Dobrze, że mi pan przypomniał. - Przypomnielibyście sobie szybko sami. To raczej niezbyt przyjemne uczucie, gdy dostaje się szrapnelem w tyłek! - Stary człowiek zachichotał ponuro. - Jest tu wojskowy ośrodek szkoleniowy - rozmyślał na głos właściciel pubu. - Niezbyt jednak stary, jak na tutejsze warunki. Chyba nie tego szukacie. Przynajmniej tak mi się zdaje. Kto zre- sztą wie, czy wojskowi w ogóle zechcieliby go wynająć? Prowa- dzą tam szkołę przeżycia, czy coś takiego. - Waszym gwiazdom filmowym nie bardzo będą się podobać ewentualne niewygody - wtrącił się strażnik. - Większość akto- rów to chyba nadęte żaby? Lewin wymownie uderzył się dłonią w pośladek. - Ale za to mają wszystko na swoim miejscu! Nie roześmiał się tylko najstarszy z mężczyzn. Reporter przełknął kolejny łyk piwa. Usta miał wciąż wyschnięte wskutek działania amfetaminy. - Szkoła przeżycia? Szałasy, namioty i temu podobne sprawy? - W nowoczesnej armii? - zaśmiał się starszy pan. — Nie ma obawy. Mają porządne budynki. Centralne ogrzewanie, telewizję, wszystko. Widziałem anteny. Barman pokręcił głową. - Niech pan nie da się wprowadzić w błąd! Główny budynek jest stary, zbudowany z dartmoorskiego granitu i pochodzi z osiemnastego stulecia. Są jednak nowe pomieszczenia mieszkal- ne. W ogóle ostatnio ośrodek trochę się rozbudowuje. Należy do armii od czasu ostatniej wojny. Wcześniej wielu ludzi przypusz- czało, że dzieje się tam coś związanego z wywiadem. Takie plotki, wie pan. Trwała przecież zimna wojna, a tu rząd utrzymywał różne dziwne placówki na odludziu. Uważano, że szkoli się tu szpiegów. Teraz nikt już nie wierzy w podobne bzdury. Odwiedzają nas cza- sem ludzie stamtąd. To żadni szpiedzy. Żołnierze. Przyjeżdżają na piwo i chcą zobaczyć więzienie. Ono wszystkich interesuje. - Żołnierze? A nie przebrani cywile? Jacyś biznesmeni bawią- cy się w wojsko? Karabiny strzelające farbą i tak dalej? - Prawdziwe wojsko - stanowczo stwierdził strażnik więzien- ny. - Mówią, że SAS używa tego miejsca, kiedy ma już dość Bre- con Beacons. - To znaczy, że są tam druty kolczaste, wartownicy i tak dalej...? - dopytywał się niewinnie Lewin. - Widocznie wojskowi nie życzą sobie intruzów - powiedział właściciel pubu. - Mają przecież do tego prawo. To ziemia rządo- wa. Jak się dobrze zastanowić, jej właścicielami jesteśmy my, oby- watele. - Roześmiał się, rozbawiony swoim rozumowaniem. - Ktoś musi utrzymywać porządek - podsumował strażnik. - W przeciwnym razie armia nie mogłaby robić tego, co do niej na- leży. - Są tam podziemne tunele - mruknął starszy mężczyzna. — Miejsca, z których słychać dziwne odgłosy. Szum. Głęboko pod ziemią. To trwa od lat. Głupcy myślą, że te dźwięki są sprawką du- chów albo może samego diabła. Inni stawiają na latające talerze. Wojskowym obie wersje na pewno bardzo odpowiadają. - Niech pan go nie słucha - odezwał się barman. - Chyba nig- dzie na świecie nie usłyszy pan tylu historii o dziwnych dźwiękach i wydarzeniach, co w Dartmoor. Na szczęście to przyciąga tury- stów. Może zechce pan spróbować czegoś z mojej kuchni? Oczy- wiście na koszt firmy. Będzie pan wiedział, czy warto polecać nas kolegom... Stary człowiek najwyraźniej nie powiedział jeszcze wszystkie- go. Odstawił gwałtownie kufel, rozlewając trochę piwa. - Wiecie, czemu służy tamto miejsce? - On ma już dosyć -jęknął strażnik. - Idź do domu, George. - Pozwólcie człowiekowi mówić! -Lewin udawał uprzejmość i politowanie. - Dziękuję. Wojskowi rzeczywiście myślą o tym, jak przeżyć w bardzo trudnych warunkach. Nie chodzi im jednak wcale o bied- nych żołnierzy, którzy biegają po wrzosowiskach. Ci chłopcy szkolą się przecież w naszym interesie. Ktoś inny ma za wszelką cenę przeżyć, kiedy szlag trafi wszystko. Służby specjalne chronią rząd, członków parlamentu, ważniejszych urzędników państwo- wych, wybitnych naukowców. Właściciel baru podszedł do mówiącego, by zetrzeć ze stolika rozlane piwo. - George zawsze widzi przyszłość w ciemnych barwach. - Może ma rację? - Lewin pochylił się nad kuflem. Starzec był wyraźnie poirytowany. - Wojsko urządziło tam sobie przytulne gniazdko. Nie boi się bomby atomowej, gazów, niczego. Na pewno! - W każdym razie to nie jest miejsce, o jakie mi chodzi. - Re- porter uśmiechnął się rozbrajająco. - Spróbuję może pańskiego steku i wątróbki. Jeszcze po jednym piwku, panowie? Lewin odjechał spod baru, zaparkował samochód nieco dalej i obserwował wejście do lokalu. Nie musiał czekać zbyt długo. Starzec wyszedł na ulicę i chwiejnym krokiem zaczął oddalać się od miejsca, gdzie stał daihatsu. Dziennikarz uruchomił silnik, po- tem ruszył powoli w tym samym kierunku. - Podwieźć pana? - zaproponował. - O co panu chodzi? - Pomyślałem, że moglibyśmy pogadać. - Lewin pochylił się i otworzył drzwiczki od strony chodnika. - Zapłacę za informacje, jeśli to zaoszczędzi mi trochę czasu. Wgramoliwszy się z trudem do wnętrza samochodu, mężczy- zna uśmiechnął się porozumiewawczo. - Serial telewizyjny! - parsknął. - Interesuje pana tylko ten dziwny ośrodek wojskowy, prawda? Gdy mówiłem o nim, zwró- ciłem uwagę na pański wyraz twarzy. Jest pan pewnie z „Panora- my" albo z jakiejś innej gazety? - Z innej - zgodził się Lewin. - No dobrze. Dowiedzieliśmy się, że dzieją się tam ostatnio dziwne rzeczy. Jak właściwie nazywa się to miejsce? - Nie ma żadnej nazwy, o ile mi wiadomo. W każdym razie nikt z okolicznych mieszkańców jej nie zna. Dziwne rzeczy? Co pan słyszał? Lewin wyjął z kieszeni nowy, szeleszczący banknot dwudzie- stofuntowy i położył go na tablicy rozdzielczej wozu, ignorując pytanie. - Wspomniał pan w barze o podziemnych tunelach. Czy mógł- by pan powiedzieć mi coś więcej? George spojrzał na pieniądze, potem na drogę przed samochodem. - Dołóż tu jeszcze jeden taki sam papierek i dodaj dziesiątkę, młody człowieku. Pokażę ci wtedy w domu coś, co na pewno da- łoby sporo do myślenia tym przemądrzałym głupkom w barze. To- bie zresztą też... - Co pan ma takiego? - Tak jak powiedziałem. Następna dwudziestka i dziesiątka, a dopiero wtedy informacje będą twoje. Ale pieniądze daj teraz, zanim zobaczysz lub dostaniesz cokolwiek. Reporter uśmiechnął się i dołożył dwa banknoty. - Jedź prosto - polecił stary. - Pokażę ci drogę. Zatrzymali się przed małym, bardzo zaniedbanym wiejskim do- mem. Mężczyzna wprowadził Lewi na do środka. - Mieszka pan tu sam? - To nie twoja sprawa. Reporter wzruszył ramionami i nie pytając o pozwolenie, usiadł na trzeszczącym krześle. - A więc? Dałem panu pieniądze. Niech pan teraz na nie zapra- cuje. Stary człowiek podszedł do wysokiego kredensu. Ze stojącej na półce porcelanowej filiżanki wyjął mały kluczyk, którym otworzył zamek jednej z szuflad. Wysunął ją całkowicie i postawił na stole przed Lewinem, a potem sam usiadł naprzeciwko gościa. - Gromadziłem to przez lata - wyjaśnił, wyjmując spięty kilko- ma grubymi gumkami plik tanich niebieskich kopert. - Zaczęło się, kiedy wróciłem z wojny. Służyłem wiernie królowi i ojczyźnie, a zamiast podziękowania dostałem kopniaka w tyłek. Nie byłem już potrzebny. - Oskarżycielskim gestem wycelował palec w twarz rozmówcy. - Powiem ci, mój chłopcze, co myśleli- śmy, kiedy Ciem Attlee został wybrany premierem. Nareszcie Wielka Brytania weszła w dwudziesty wiek. Nareszcie możemy dumnie podnieść głowy. To my, ludzie pracy, tworzymy ogólny dobrobyt... Niestety. Szumne hasła okazały się nieprawdą. Tak samo jak obecnie, również wtedy rządziły przywileje i układy. To prawda, że teraz szlachetnie urodzeni arystokraci oddali władzę w ręce nienasyconych biznesmenów, lecz ludzie pracy nadal nie mają z tego zupełnie nic, absolutnie o niczym nie decydują. - Do czego pan zmierza? - Lewin powoli zaczynał się niecier- pliwić, postanowił więc skrócić ten niepotrzebny wstęp. Najważ- niejsza była zawartość niebieskich kopert i reporter nie mógł ode- rwać od nich wzroku. Wszystko wskazywało, że wydobycie z George'a potrzebnych informacji nie okaże się prostym zada- niem. - Słyszałeś, co powiedziałem w pubie. Ten ośrodek wojskowy to specjalny schron, przygotowany na wypadek ataku nuklearne- go. Niektórzy już dzisiaj zarezerwowali sobie miejsca. Tak! Poka- żę ci kilku tych spryciarzy. Palce starego nie mogły uporać się z gumkami i Lewin musiał powstrzymywać się, by nie wyrwać pakietu z rąk George'a. „Tylko spokojnie, bracie" - powtarzał sobie w duchu Nigel. - Zaczęli budowę w czterdziestym ósmym. O! Tutaj pracują przy głównym budynku. Była w nim kiedyś mała wytwórnia czar- nego prochu. W osiemnastym stuleciu w Dartmoor znajdowało się kilka takich fabryczek materiałów wybuchowych. Widzisz? Nie ma dachu. Wyleciał w powietrze, gdy jakiś biedak nie zacho- wał ostrożności. Musiało wtedy zginąć wielu robotników. Możesz być pewny. Na tym zdjęciu jest już nowy dach. Prace postępowały niewiarygodnie szybko. Używano wyłącznie najlepszych mate- riałów. Wiem dobrze, bo podebrałem im trochę. Lewin czuł się rozczarowany. - Obserwował pan to miejsce od końca lat czterdziestych? Podprowadzał pan stamtąd materiały budowlane? Nie można mó- wić o żadnej wielkiej tajemnicy, skoro się to udało. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w chytrym uśmiechu. - Wiesz, mój przyjacielu, kim byłem podczas wojny? Snajpe- rem. Musiałem czasem siedzieć przez cały cholerny dzień, nieraz i dłużej, w jakiejś diabelnie niewygodnej kryjówce, nie mogąc się nawet poruszyć. Tutejszy torf to wspaniała rzecz. Łatwo i szybko wycinasz sobie wygodną dziurę, przykrywasz to czymś dla niepo- znaki i gotowe! - A wojskowi nigdy pana nie zauważyli? - Nie, kiedy nie chciałem, żeby mnie widzieli. Ale czasem sta- rałem się, by na pewno mnie dostrzegli. Na otwartej przestrzeni, z psem... Już dawno nie żyje. Biedna psina... Przyzwyczaili się do mnie powoli. Myśleli, że jestem nieszkodliwym dziwakiem. Ludzie, którzy przyzwyczajają się do ciebie, po jakimś czasie przestają re- agować na twój widok. Ostatnimi czasy wszyscy interesują się wy- łącznie młodymi. Tak jakby nie mogli doczekać się chwili, kiedy starzy pomrą. Sprawiamy tylko kłopot. Nie potrafimy posługiwać się nowoczesnym telefonem i tymi waszymi komputerami. - Dobrze. Czyli najpierw odbudowano stary budynek, a potem postawiono jeszcze kilka betonowych klocków? - Najpierw były to baraki z lekkich prefabrykatów. Popatrz tu- taj. Solidne zabudowania pojawiły się dopiero pod koniec lat pięć- dziesiątych. - Gdzie jest więc ta wielka tajemnica? Pokazuje mi pan naj- zwyklejszy raport budowlany. Te wszystkie informacje można naj- prawdopodobniej zdobyć w Ministerstwie Budownictwa, nie pła- cąc pięćdziesięciu funtów! Starzec wyszedł na chwilę z pokoju i wrócił ze styropianowym pudełkiem. Otworzył je, by pokazać Lewinowi leżący wewnątrz przedmiot. - Widziałeś kiedyś coś takiego, mój chłopcze? Zamówiłem to za pośrednictwem ilustrowanego magazynu dla miłośników mili- tariów, który prenumeruję. Noktowizor. Coś takiego jak lornetka, tyle że koncentruje nawet najsłabsze światło, na przykład blask gwiazd albo księżyca. Wspaniała sprawa. Można przez to patrzeć w ciemności. Obraz jest zielony, ale łatwo się do tego przyzwyczaić. - Jestem pod wrażeniem. Na pewno poszedł pan tam w nocy i coś zobaczył. Co to było? Na twarzy George'a znów pojawił się uśmiech. - Spójrz sam, przyjacielu. Lewin popatrzył na fotografie rozłożone na porysowanym stole jak karty do gry. - Zrobiłem te zdjęcia przez noktowizor - wyjaśnił stary. - Bez trudu dorobiłem specjalne gwintowane złącze. - Spryciarz z pana - mruknął reporter. - Cholera! To jest prze- cież... - Właśnie. Ciekawe, prawda? Reporter z trudem opanował wzburzenie. - No tak. Rząd jest właścicielem tego ośrodka. Nic dziwnego, że czasem przeprowadza tu inspekcje. Stary mężczyzna nadal uśmiechał się, wyraźnie z siebie zado- wolony. - Tu, to znaczy gdzie? Na górze czy pod ziemią? - Skąd wiadomo, że w ogóle coś jest pod ziemią? - Nie poganiaj mnie. Zdjęcia zostały zrobione dokładnie w takiej kolejności. Możesz mi wierzyć na słowo albo sprawdzić negatywy. Wszystkie klatki są automatycznie numerowane i datowane. - Podszedł pan do tego bardzo poważnie - zauważył Lewin. - Ten aparat fotograficzny musiał sporo kosztować. - Nigel roze- jrzał się znacząco po obskurnym pokoju. - To moja sprawa, co robię z pieniędzmi. Popatrz tylko. Towa- rzystwo przylatuje śmigłowcem i wchodzi do głównego budynku. Tuż po pierwszej w nocy. Czy to normalna pora odwiedzin, jeśli wszystko jest w porządku? Ci mężczyźni przebywali wewnątrz przez ponad półtorej godziny. Prawie zasnąłem na czatach. Nie ro- biłem w tym czasie żadnych innych zdjęć. Miałem bardzo mało filmu. Nie było mnie zresztą stać na kupno nowego. - I co się stało, kiedy upłynęło półtorej godziny? - Wyszli, mój chłopcze. Sprawdzili, czy schronienie zostało przygotowane. Widzisz tę fotografię? Wejście do jednego z ze- wnętrznych budynków. Musiałem obrócić się bardzo szybko, dla- tego sylwetki są trochę zamazane. Weszli do jednego budynku, a wyszli z drugiego. Nawet głupiec domyśliłby się, że musi tam być podziemny korytarz. - Może to tylko zwykłe przejście na wypadek niepogody? Al- bo tunel potrzebny jest podczas zajęć szkoły przetrwania? - Tunel? Musiałby być na tyle wysoki i szeroki, by pomieścić dużą ciężarówkę. - Niech pan mówi dalej - zachęcał Lewin. ni - Pojawia się tu jakiś dziwny samochód. Ciekawe, co to w ogó- le jest? - Może jakiś rodzaj cysterny? - Raczej chłodnia. - Wykrzywiony przez reumatyzm palec George'a uderzył w fotografię. - Tutaj jest agregat. - Co mogłaby przewozić taka specjalna chłodnia? - Jakieś paliwo? Może tylko żywność? Nie wiadomo. Ta cięża- rówka przyjeżdża od czasu do czasu. Nieraz trzeba czekać miesiąc i dłużej. Przybywa w nocy. Wyłaniając się z mroku, wygląda jak niesamowita biała zjawa... Lewin poczuł, że ciarki przechodzą mu po grzbiecie. - I co się z nią dalej dzieje? - Popatrz tutaj, kolego. Wjeżdża do tego budynku. Powiesz, że to garaż? Możliwe. Mają sporo aut: kilka land-roverów i jednego rangę rovera. Co jednak na to powiesz? Czary? - Zrobił pan zdjęcia w tej kolejności? Na pewno? - Mam negatywy. Ciężarówka wjeżdża do garażu, a w środku nadal jest tyle samo miejsca dla innych samochodów. Jakieś cu- downe rozwiązanie światowego problemu parkowania pojazdów! - Rampa hydrauliczna? - Może jakaś winda sterowana elektronicznie. Bardzo cicha. Jeśli to miejsce ma być kryjówką naszych ukochanych władz, to na pewno jest tam najlepsza winda na świecie. Powiem ci coś, przyja- cielu. Chciałbym pomieszkać w którymś z tych podziemnych apartamentów. Szczyt luksusu, mogę się założyć. Wystarczy prze- kazać do odpowiednich gazet kilka tych zdjęć i podać parę faktów, a rząd pójdzie na zieloną trawkę. Zobaczysz! - To tylko marzenia. Sam pan powiedział, że budowę ośrodka rozpoczęto w 1948 roku. Od tego czasu raz lub dwa rządziła prze- cież Partia Pracy. - Stary Ciem Attlee mógł o tym nie wiedzieć. Podobnie Wil- son, a już na pewno Callaghan. Naszym krajem rządzą przecież ci sami ludzie, niezależnie od tego, kto w danej chwili zostanie pre- mierem. Parlament jest tylko fikcją. Prawdziwy rząd to ci, którzy decydują o naszym losie zza kulis. Szlachetnie urodzeni. To oni mają władzę. Od wieków. Przekazywały ją sobie kolejne pokolenia. W porównaniu z nimi nie mamy żadnych szans. - Whitehall? Ma pan tam kilku dawnych towarzyszy broni. - Oni nic nie znaczą. Zupełnie nic. - Ile pan chce za te fotografie? - Zamierzasz je ode mnie kupić, młody człowieku? - Oczywiście. - Oprócz pieniędzy chciałbym jeszcze coś więcej. - Cóż takiego? Medal z Moskwy? - Chcę, żeby to zostało wreszcie ujawnione. Niech wszyscy dowiedzą się, że uprzywilejowani stworzyli tu sobie raj, nie trosz- cząc się o to, czy my, zwykli ludzie, też będziemy mieli możli- wość przetrwania. „Jezu - pomyślał Lewin. - Ten stary dinozaur ma rację. Gdzie on się uchował? Nikt już tak teraz nie mówi. Nawet ci z Kremla. Tak. Przede wszystkim nie oni!" - Na pewno to ujawnimy - powiedział z przekonaniem. - Nie wiadomo tylko, czy te zdjęcia i pańskie słowo wystarczą. W spra- wę zamieszane są bardzo grube ryby i chyba będziemy musieli mieć w ręku coś więcej. Oczy starego zalśniły. - Jest tylko jedna droga, mój chłopcze. Trzeba dostać się tam do środka. Przez czterdzieści lat próbowałem znaleźć na to spo- sób. Jestem już jednak trochę za stary na taką eskapadę. - No, chyba tak... - Lewin odezwał się niepewnie. Znów wró- ciły złe przeczucia. - Boisz się, synu? - Nie... - Poczekajmy więc tutaj, aż się ściemni - zadecydował George. - Muszę zadzwonić do Londynu. Jest tu jakiś telefon? - Nie będziesz na razie do nikogo dzwonił. Najpierw musimy skończyć śledztwo. - Nie ufa mi pan? Przecież działamy teraz razem? - Ale z różnych powodów. - Muszę zadzwonić do szefa. - Później. Po wszystkim. - Denerwuje mnie takie głupie gadanie. Zaraz wracam. - Le- win wstał i ruszył w stronę drzwi. Po paru krokach znieruchomiał jednak. Za plecami usłyszał cichy, metaliczny odgłos. Odwrócił się powoli i ujrzał wycelowaną w siebie lufę pistoletu. - To luger. Należał do pewnego oficera wermachtu, którego udało mi się zastrzelić w Boże Narodzenie czterdziestego czwarte- go roku. Ten gość jechał mercedesem, takim z rurami wydechowy- mi po obu stronach maski. Piękny wóz. Pomimo mrozu miał opu- szczony dach. Pewnie ten Niemiec świętował... Albo zapomniał go podnieść. Na swoje nieszczęście. Trochę spudłowałem. Trafi- łem zbyt nisko. O, tutaj... - George dotknął gardła. - Ale to i tak wystarczyło. Wyszedłem potem na chwilę z kryjówki, żeby przy- jrzeć się mu, i przez lunetę karabinu zobaczyłem butelki brandy na tylnym siedzeniu auta. Większość potłukła się, gdy samochód zje- chał z drogi, ale udało mi się kilka uratować. I to też wziąłem. Wspaniała robota. Na zamówienie. Nie to, co dzisiejsza masówka. Rękojeść jest wyłożona kością słoniową, widzisz? - Niech pan to lepiej odłoży. - Zrób dla nas po filiżance herbaty, chłopcze. Czas przynaj- mniej nam zleci. „Rafę Mybree? Człowiek o takim nazwisku nosi zapewne smo- king z zielonego aksamitu, na głowie ma turecki fez i słucha na- grań Temperance Seven" - pomyślał Peter Foley. Wysiadł właśnie z BMW, zamykając starannie drzwiczki, choć były one tylko iluzorycznym zabezpieczeniem. Byle szczeniak może przeciąć płócienny dach i w ciągu paru sekund dostać się do środka wozu. Zawsze trzeba liczyć się z tym, jeśli jeździ się kabrio- letem. Myśląc o tym, nadinspektor wzruszył ramionami. Nie za- mierzał zrezygnować z przyjemności posiadania takiego samo- chodu tylko dlatego, że dookoła jest coraz mniej uczciwych ludzi. Zgodnie z najnowszą modą Mayberry mieszkał w przebudowa- nym starym magazynie nad brzegiem Tamizy. Gdyby ów budynek zamiast fundamentów miał kadłub, z powodzeniem mógłby pły- wać po rzece. To w tej części Londynu grasował kiedyś słynny Ku- ba Rozpruwacz. Foley uniósł ciężką żelazną kołatkę, umieszczoną pośrodku ma- sywnych, zwieńczonych łagodnym łukiem dębowych drzwi. Spo- dziewał się, że usłyszy za chwilę coś w rodzaju stuknięcia mło- tkiem, lecz głuchy odgłos przywodził raczej na myśl uderzenie pięści boksera w treningowy worek. - Jest pan - powiedział Mayberry. Ciężkie wierzeje otworzyły się bezgłośnie, lecz nie było za nimi nikogo. - Proszę wejść. Scho- dy są przed panem. Foley odwrócił się, by spojrzeć na zamykające się za plecami wrota. - Drzwi mówią o panu wszystko - znów odezwał się Mayber- ry. - Działają jak bramka bezpieczeństwa na tych lotniskach, gdzie naprawdę dba się o życie pasażerów. Plus oczywiście kilka specjalnych niespodzianek dla nieproszonych gości. Te drzwi są w stanie wytrzymać naprawdę wszystko, oczywiście poza despe- rackim atakiem któregoś z supermocarstw. Proszę na górę, nad- inspektorze. - Po co te gumowe poduszki, skoro drzwi są tak solidne i pew- ne? - zapytał policjant, zauważywszy pokryte gumą drewniane stopnie schodów. - To dodatkowe zabezpieczenie. W obecnych czasach techni- ka szybko idzie naprzód. Idzie, a raczej pędzi... Chyba tak nale- żałoby powiedzieć. Nikt nie wie, co jakiś mały spryciarz z domo- wym mikrokomputerem może wynaleźć w ciągu jednej nocy. Ta świadomość odbiera nam poczucie bezpieczeństwa, o które prze- cież z wielkim uporem walczymy. W mojej pracy może to być czasem bardzo przykre. Gdy Foley otworzył drzwi u szczytu schodów, sam Jim Reeves zaśpiewał na powitanie z dwudziestu wielkich czarnych głośni- ków hi-fi, trochę ryzykownie poustawianych na drewnianych bel- kach dawnego strychu. Po chwili muzyka ucichła. - Tania sztuczka, ale czasem okazuje się zabawna... - powie- dział Mayberry. Stał przy olbrzymim oknie. Przez chwilę patrzył na Tamizę, potem odwrócił się powoli. - Muzyka country to moja pasja. Interesuję się zwłaszcza western swingiem. - Myślałem, że komputerami - odezwał się Foley. „A więc jed- nak nie Temperance Seven" - pomyślał. - Komputery są dla mnie wyzwaniem, nie pasją. Czego się pan napije? - Co jest w tym dzbanku? Woda? - Tylko najlepsze na świecie wytrawne martini. - Nie mógłbym po tym prowadzić. Czy ma pan może piwo bezalkoholowe? - Zawsze trzymam butelkę lub dwie dla odwiedzających mnie policjantów. - Przychodzą tu czasem? Mayberry przeszedł przez całą długość poddasza i zniknął za przepierzeniem, za którym było jeszcze małe pomieszczenie. Mogła tam znajdować się kuchnia albo równie dobrze wyrzutnia rakieto- wa. Odpowiedział Foleyowi stamtąd, krzycząc głośno: - Przychodzą. Przeważnie gdy zbliża się termin rozliczenia z budżetu lub gdy rząd planuje jakiś skomplikowany i nie do końca uczciwy manewr. - Wolę o tym nie wiedzieć! - zawołał nadinspektor. Mayberry wrócił wreszcie, przynosząc gościowi otwartą butelkę piwa. Na jej szyjkę nałożona była szklanka. - Mądry z pana człowiek. Zajmijmy się tym, co pana do mnie sprowadza. Właśnie... O co właściwie chodzi? Foley wyjął kieszonkowy notes, napisał szybko dwa słowa i po- dał wyrwaną kartkę Mayberry'emu, ten jednak uśmiechnął się tyl- ko z politowaniem. - Codziennie sprawdzam, czy jest tutaj czysto. Tak dla wprawy. - Obrócił się i wskazał olbrzymie okno. - Nie słyszy pan tego, ale te szyby wibrują teraz, wytwarzając szczególne impulsy dźwiękowe. Ktokolwiek spróbuje skierować mikrofon w ich stronę, będzie miał ogromne kłopoty. - Zawsze lepiej uważać. - Słusznie. Możemy przez chwilę pobawić się w zgadywanki. W końcu nie jesteśmy przeciętnymi zjadaczami chleba, jak ci tam, na zewnątrz. Oni tylko płacą podatki na utrzymanie naszych wspa- niałych służb specjalnych. My zaś wiemy doskonale, że jadowite węże potrafią czasem niespodziewanie ukąsić w najbardziej czułe miejsce. Czyżby i panu przytrafiło się coś równie przykrego? - Na razie ucierpiała tylko moja duma. Nawet gdy ma się już ty- le lat co ja, bywa to bardzo bolesne. - Na pewno jednak nie tragiczne w skutkach. Nie może pan być aż tak surowy wobec samego siebie. Tak przy okazji... Nie jest pan czasem pederastą? A może jakieś inne, mniej bulwersujące opinię publiczną powody sprawiły, że mieszka pan z tym łajdakiem Nige- lem? Jeśli w grę miałaby wchodzić pierwsza z tych ewentualności, powinienem koniecznie poinformować o tym pańskich kolegów. Sądząc bowiem z poufnych informacji, pańska szczególna sytu- acja mieszkaniowa wprawia ich w zakłopotanie. Powiedziałbym nawet, że są wyraźnie zaniepokojeni. - To nie pańska sprawa. - Wprost przeciwnie. Może przecież zdarzyć się, oby do tego nie doszło, że nasze dzisiejsze spotkanie wyjdzie na jaw. Mniej rozgarnięci wasi ludzie z pewnością zaczną wówczas insynuo- wać, iż coś między nami zaszło. Dodałoby to specyficznego po- smaku całej sprawie. Jeśli więc nie jest pan homoseksualistą, wszystko będzie wyglądało mniej ciekawie. Widzi pan, ja je- stem... homoseksualistą. - Ja nie. - Szkoda! Życie mnie nie rozpieszcza. - Może powinien pan zmienić skłonności? - Obawiam się, że nie dam rady. Praojciec Adam był wspania- łym człowiekiem, skusiła go jednak straszliwa Ewa. Widocznie kobiety zawsze sprowadzają nieszczęście. W przeciwnym razie historia z drzewem znajomości dobrego i złego nie miałaby sensu. O co dokładnie chodzi w pańskiej sprawie, inspektorze? - Zapomni pan później o wszystkim? - Oczywiście. Pamięć zostanie wymazana. Elektroniczna i biolo- giczna. Foley skinął głową, lecz w jego oczach pozostał cień niepew- ności. - Zajmuję się wyjaśnieniem pewnego morderstwa. Na miejscu zbrodni znaleziono czyjeś odciski palców. Wydział specjalny po- informował mnie, że należą one do hitlerowskiego szpiega, który został stracony w Anglii w dniu zakończenia wojny. - Czy nie zaszła pomyłka? Chyba nie... W przeciwnym razie nie byłoby pana tutaj. - Na pewno nie ma pomyłki. Po drodze do pana, korzystając z pobytu w lxmdynie, odwiedziłem siedzibę Wydziału Specjalne- go. Porównałem wzory odcisków palców szpiega Otto Faschera, znajdujące się tam w gablocie, ze śladami linii papilarnych znale- zionymi na miejscu przestępstwa. Są identyczne. - A więc ów Niemiec żyje? - Według dokumentów na pewno nie. - Dokumenty są sporządzane przez ludzi, którzy mogą je pre- parować. Często udowadniam coś takiego. Niemal codziennie. - Gdyby ów człowiek jeszcze żył, musiałby mieć ponad dzie- więćdziesiąt lat. To nieprawdopodobne. - Jego wiek mógł zostać zafałszowany. - Jestem przekonany, że nie. Młodszy mężczyzna podczas woj- ny chodziłby w mundurze. Widziałem zdjęcie Faschera. Miał ponad czterdzieści lat. - Przeprowadźcie więc ekshumację. Nikt nie będzie miał nic przeciwko temu. - W tym problem, że komuś to przeszkadza. Chciałem zoba- czyć na własne oczy zwłoki tego człowieka, lecz powiedziano mi, że będą z tym kłopoty. W normalnych warunkach zezwolenie na ekshumację wystawiane jest przez Ministerstwo Spraw Wewnętrz- nych. W sprawę Faschera zamieszane jest jednak Ministerstwo Obrony. Nie tylko zamieszane. Należy zwracać się tam z wszy- stkim, co dotyczy tego człowieka. - Ministerstwo Obrony nie powinno mieć z tą sprawą nic wspólnego. Ktoś coś pokręcił albo był nadgorliwy. Jeśli Minister- stwo Spraw Wewnętrznych chce coś ukryć, jest na to tysiące le- pszych sposobów. Może skorzystać z przepisu zezwalającego na ujawnienie części zasobów archiwalnych dopiero po stu latach przechowywania ich lub z ustawy o archiwach publicznych. Spra- wa jakiegoś szpiega z drugiej wojny światowej miałaby być aktu- alna? W toku? Nonsens! Jakaś bzdurna pozostałość z czasów woj- ny. Ktoś po prostu zapomniał to skasować. Foley spojrzał w olbrzymie okno, za którym nieprawdopodob- nie blisko przesuwała się powoli zardzewiała nadbudówka statku. Można było dokładnie przyjrzeć się nitom i rdzawym zaciekom na farbie. Marynarz pomachał ręką. - Nie widzi nas - powiedział Mayberry. - To szkło odbija świa- tło padające od zewnątrz. W przeciwnym razie podczas upałów byłoby tutaj gorąco jak w piekarniku. Nadinspektor wypił łyk piwa. - Pewien człowiek z Wydziału Specjalnego próbował skorzy- stać z danych komputerowych, chcąc wyjaśnić jedyne dostępne in- formacje o tej sprawie, złożone w pokoju 713 w War Office, Army Department of Advanced Medicine. Mayberry uśmiechnął się. - To ów człowiek podał panu tę nazwę? Czy polecił mu pan sprawdzić ją na komputerze? - Tak. Zasugerowałem to. Wpisał wtedy coś, co mogło być ha- słem albo skrótem, i nagle stracił chęć do dalszej współpracy. Mo- że otrzymał jakieś kategoryczne polecenie, by zaprzestać działań w tej sprawie? W każdym razie spławił mnie natychmiast. - Widział pan, jak wprowadzał dane do komputera? - Nie. Słyszałem tylko uderzenia w klawisze. Przez telefon. By- łem wtedy u siebie, w Exeter. - A więc tylko pan zgaduje. Co może kryć się za tą tajemniczą nazwą? - Taka komórka organizacyjna nie istnieje. Nigdy jej nie było, przynajmniej tak powiedziano mi w Ministerstwie Obrony. W oczach Mayberry'ego pojawiły się wesołe iskierki. - A jednak pan dobrze wie o jej istnieniu, ponieważ mówił 0 tym pracownik Wydziału Specjalnego. Szkoda, że nie widział pan tego na piśmie... Teraz mówią, iż bardzo im przykro, ale to chyba jakaś głupia pomyłka. Nie ma żadnej pisemnej instrukcji nakazującej, by zainteresowani zwracali się wprost do Minister- stwa Obrony, ale nie może pan też wykopać starego Otto Fasche- ra. Zgadza się? - Całkowicie. Mayberry westchnął. -• Dlaczego rząd tak nieudolnie maskuje tajne przedsięwzięcia 1 operacje? Czy to tylko wina ludzi, czy również systemu? Nie próbował pan dowiedzieć się o tym czegoś więcej? - Jedno z rozmysłem wypowiedziane kłamstwo jest zapowie- dzią następnych. Naciskając na rząd, zmąciłbym niepotrzebnie wodę, w której mam zamiar z panem popływać. - Ma pan rację. Teraz ja będę zadawał pytania, a na pewno otrzymam odpowiedź. To wspaniałe, że informacje zawarte w ban- kach danych muszą być prawdziwe. W przeciwnym razie nasze dochodzenie nie miałoby sensu. - Ta instrukcja Ministerstwa Obrony powinna dawno stracić ważność. Facet z Wydziału Specjalnego powiedział mi dzisiaj, iż informacje archiwalne ujawnia się po trzydziestu latach. Sprawa powinna więc zostać odtajniona w 1975 roku. - Pominięto ją - powiedział Mayberry wstając. - W archiwach i kartotekach są tysiące nieaktualnych informacji, instrukcji i in- nych pism, które wychodzą na światło dzienne dopiero wtedy, gdy ktoś na nie przypadkowo natrafi. Wynika to z ludzkich zaniedbań, a także jest skutkiem zastosowania elektroniki. Nie ma w tym nic złego. Wydaje mi się jednak, że w tej sprawie słyszę klasyczny zgrzyt kół biurokratycznej maszyny. Zwykle puszczana jest ona w ruch, gdy jakaś instytucja rządowa popełni błąd i narobi niepo- trzebnego hałasu, który mógłby dotrzeć nawet do ludzi sprawują- cych władzę. Pewnie zabrzmiało to złowieszczo, ale myśl o Whi- tehall zawsze wprawia mnie w podobny nastrój. Weszli do klimatyzowanego pomieszczenia o pomalowanych na biało ścianach. Nadinspektor spodziewał się, że ujrzy mnóstwo sprzętu komputerowego, lecz stało tam tylko kilka urządzeń. Może reszta była po prostu ukryta. - Co robimy? - zapytał Foley. Mayberry usiadł i obrócił ku sobie ekran monitora. - My? Pan siedzi na tym krześle. Bez żadnych sprzeciwów, uwag czy komentarzy. Ja zadaję pytania. Czasem będzie na nie od- powiadał pan, a czasem... - Mayberry rozłożył szeroko ramiona... - nadejdzie odpowiedź. Co jakiś czas będzie pan też robił kawę. Eks- pres stoi przy ścianie. - Cokolwiek pan rozkaże. - Czyż nasi policjanci nie są wspaniali? - Jakim sposobem to wszystko uchodzi panu płazem? - Nasze prawo nie nadąża za postępem. Któregoś dnia to się zmieni, lecz wtedy będę już mieszkał na jakiejś małej wysepce, może na Karaibach, nie mając nawet telefonu. - Nie potrafiłby pan żyć bez tej zabawy. - Chce pan się założyć? Teraz pytanie. Czy ten gość z Wydziału Specjalnego dostał się do komputera Ministerstwa Obrony? Mię- dzy tymi instytucjami istnieje możliwość przesyłania tylko okre- ślonych informacji. - Wzmianka o Ministerstwie Obrony była zapisana. Ów czło- wiek miał przed sobą oryginalną teczkę z aktami tamtej starej spra- wy. Wspominał coś o kaligrafii. - Myślałem, że podczas wojny operacje kontrwywiadu były prowadzone przez MI-5, nie przez Wydział Specjalny. - Rzeczywiście tak było. Widocznie musiał pobrać tę teczkę z Curzon Street albo została ona przed laty przekazana do Scot- land Yardu z racji szczególnego układu linii papilarnych Faschera. Nie wiem. Nie pytałem. - Szczególny układ? - Te odciski palców nie pasują do żadnego z typowych wzo- rów. To wielka rzadkos'ć. - A więc ów człowiek znalazł w aktach wzmiankę o Minister- stwie Obrony. Co było dalej? - Próbował sprawdzić, czy w danych komputerowych jest coś pod prawdziwym i fałszywym nazwiskiem Faschera. Bez rezulta- tu. Zasugerowałem więc, by spróbował znaleźć coś związanego z tą informacją o armii. Wtedy właśnie zrezygnował z dalszej współpracy. - Pójdziemy tą samą drogą - stwierdził Mayberry. Sięgnął po modem, potem zaczął wyprawiać różne dziwne rzeczy ze swoim sprzętem, pisząc czasem bardzo szybko na klawiaturze. Kilka ra- zy sprawdzał też coś w szufladzie pod stołem. - Ruszamy! Muszę wybrać się na małą wycieczkę dookoła świata. Lepiej niech nikt nie wie, skąd jesteśmy. To wszystko normalne prawidła tej gry. Proszę teraz o ciszę. Foley siedział wpatrzony w podłogę. Czuł się nieswojo. Wsłu- chując się w szum klimatyzacji, droczył się z sumieniem. - Weszliśmy - Mayberry odezwał się wreszcie. - Nie! Niech pan zostanie na swoim miejscu. Dobrze. Jak brzmi pełne nazwi- sko tego Niemca? - Fascher, Otto Horst. - Nic z tego. Fałszywe nazwisko? - Miller, William Arthur. - Też nic. - Niech pan jeszcze zobaczy, co znaczy ten numer pokoju w War Office. Siedem, jeden, trzy. Tamten też to sprawdzał. - Znów nic. - Potem powiedział: „Spróbujmy tego", wpisał coś i przerwał rozmowę. - Cztery uderzenia w klawisze? - Cztery, potem polecenie. - Army Department of Advanced Medicine? ADAM. - May- berry znieruchomiał, spojrzał na ekran i natychmiast skasował po- łączenie. - Co jest, do diabła? - zawołał Foley wstając. - Niech pan siada. Zobaczyłem po prostu coś, co u przeciętne- go oficera Wydziału Specjalnego mogłoby spowodować zawał. Zwłaszcza gdyby biedak natknął się na to niespodziewanie. Jestem przyzwyczajony do podobnych rieczy, lecz potrafię sobie wyobra- zić, jakie wrażenie muszą wywierać na zwykłych śmiertelnikach. - Nie powie mi pan? - A jak się panu wydaje? Jest pan tylko człowiekiem, który pró- buje wtrącać się w sprawy dorosłych, rządzących tym krajem i pewnie sporą częścią świata. - O co chodzi? Nie jest pan przygotowany, by posunąć się dalej? - Nie tą drogą. Nie wiadomo, kto mógłby wtedy zapukać do moich drzwi. - Ci ludzie są w stanie nas wytropić? - Tak, gdybym zamarudził zbyt długo. Nie czekałem, aż im się uda. - Co teraz? - VIPER. Zobaczmy, czy istnieje związek między morder- stwem w Devon, które usiłuje pan wyjaśnić, a jakąś trwającą ope- racją MI-5. - Mogę to panu powiedzieć: Daniel Hale, major brytyjskiej ar- mii, pełniący tajną służbę w Irlandii Północnej, został uprowadzo- ny przez IRA i podobno posiekany na kawałki. Dosłownie. Ofiara morderstwa była jego matką. Nie mogąc pogodzić się ze śmiercią syna, w swoisty sposób utrzymywała go przy życiu. W dokumen- tach i w sercu. Stwarzało to szczególnego rodzaju zagrożenie, gdyż, jak wierzę, ów człowiek żyje i współpracuje z Tymczasowymi. - Uważa pan, że to IRA zabiła tę kobietę? - Podejrzewam raczej jej syna. Może musiał w ten sposób udo- wodnić, że jest do końca oddany organizacji? To typowe dla grup terrorystycznych. Właśnie dlatego tak trudne bywa rozpracowanie ich przez agentów. - To dlaczego nie spróbuje pan po prostu pogodzić się z faktem, że odebrano panu prowadzenie tej sprawy? Obaj przecież wiemy, jakie są zasady postępowania, gdy w grę wchodzi polityka, nie mó- wiąc już o sytuacji, kiedy IRA jest w coś zamieszana. - Kieruję się w życiu pewnymi zasadami. - Powinien pan raczej martwić się o swoją emeryturę. To zaję- cie bardziej odpowiednie dla pana niż ryzykowne gry komputero- we przeciwko potężnym siłom. - Jestem policjantem. I to dobrym. Treścią mojej pracy jest łą- czenie oderwanych fragmentów łamigłówki. Tym razem prawie nic się nie zgadza. Proszę spojrzeć na to z mojego punktu widze- nia. Mam morderstwo, podejrzanych, prawdopodobny motyw i do- wody. Podczas śledztwa niespodziewanie okazuje się, że dwaj obecni na miejscu zbrodni ludzie chyba od dawna nie żyją, cho- ciaż dowody wskazują niezbicie na coś przeciwnego. Później MI- -5 blokuje dochodzenie w sprawie głównego podejrzanego, Da- niela Hale' a. Próbuję wtedy zainteresować się osobą Faschera, którego odciski palców znaleziono na miejscu przestępstwa, a rząd przekazuje mi za pośrednictwem komputera jakieś przera- żające ostrzeżenie... - Proszę o kawę - przerwał nadinspektorowi Mayberry. - Mocną i bez cukru. Foley posłusznie zajął się ekspresem i filiżankami. - ADAM to chyba jakaś inna gra - myślał głośno Mayberry. - Wydaje mi się, że VIPER i ADAM nie mają nic wspólnego, a gdzieś pośrodku leży sprawa morderstwa, które tak bardzo pana interesuje. - Najwyraźniej ADAM nie daje panu spokoju - zauważył po- licjant. - To prawda. Bardzo podwyższył mi się poziom adrenaliny. - Chce pan dobrać się do tego? - Owszem. - Jak? - Nasze ustawodawstwo przewiduje ścisłą ochronę tajemnicy państwowej i służbowej. Amerykanie mają z kolei bzika na pun- kcie swobodnego dostępu do informacji i zagwarantowali to usta- wą. Między naszymi krajami istnieje coś, co można określić jako szczególnie zażyłe stosunki. Ostatnio zresztą, jak mi się zdaje, je- szcze większą zażyłością z Wujkiem Samem mogą poszczycić się Niemcy. Nie wyobraża pan sobie nawet, jak wygląda obecnie ko- respondencja między Departamentem Stanu a Bonn. Czasy zmie- niają się, mój drogi. Jeśli my, Brytyjczycy, mamy jakieś tajemni- ce, zwykle dzielimy się nimi z naszymi kuzynami zza oceanu, a oni obdarowują tym szczodrze każdego, kto wie, gdzie tego po- szukać. - A pan wie? - To przecież część mojego świata. Foley spróbował zaskakująco dobrej kawy i spojrzał na May- berry'ego znad filiżanki. - Jestem przekonany, że ADAM i VIPER mają coś wspólnego - powiedział powoli. - To może oczywiście być zbieg okoliczności, lecz nauczyłem się nie wierzyć w takie przypadki. - Chyba słusznie. O czym pan myśli? - O nieboszczykach, którzy wcale nie umarli. Mayberry skinął głową i wstał z krzesła. - Niegłupi pomysł. Co pan sądzi o pozostaniu tutaj na noc? - Dlaczego? - Różnica czasu. Są stosunkowo bezpieczne godziny, kiedy mogę swobodnie pracować. Chcę zajrzeć do GDN... Government Data Network... To rządowy bank danych, zawierający informacje o wszystkich instytucjach ministerialnych, w tym o tajnych wy- działach i służbach specjalnych. Takich jak na przykład MI-5. Chciałbym wybrać się tam podczas weekendu, lecz skoro pan spie- szy się i płaci... Foley przypomniał sobie list Nigela Lewina i zamyślił się. Po- winien chyba coś zrobić. Co jednak? Wysłać za chłopakiem po- ścig? Nonsens! - Nie mogę oczy wiście nikomu powiedzieć, że jestem tutaj? - Doświadczony z pana przestępca. Widzi pan, jak łatwo zejść na złą drogę? „Rzeczywiście" - pomyślał ponuro nadinspektor. ROZDZIAŁ SIÓDMY Natychmiast po rozmowie telefonicznej z rozgniewaną Jane Haversham w piątek wczesnym rankiem Rudolf Moravec umówił się na obiad z lordem Brennayem, posłem Parlamentu Europej- skiego i członkiem rad nadzorczych kilku należących do Moravca przedsiębiorstw. Brennay miał przyprowadzić swego najlepszego przyjaciela, Richarda Wardlove'a, Ministra Obrony. Spotkali się w New European, nowo otwartym przez Morav- ca ekskluzywnym klubie. Tutejsza lista członków pełna była nazwisk wschodzących gwiazd europejskiej polityki. Jak mó- wili złośliwi, jedynym powodem założenia New European stał się fakt, że Moravec, rosyjski Żyd i chłop, nigdy nie zostałby przyjęty w poczet członków podobnych klubów w mieście. Takie stwierdzenie nie było na pewno pozbawione racji. Moravcowi bardzo zależało, by jego osoba została zaakceptowana przez bry- tyjską śmietankę towarzyską. Panowało nawet przekonanie, że za tytuł szlachecki oddałby połowę swego imperium i rękę jednej z dwóch córek. Nigdy jednak nie inwestował wielkich sum wyłą- cznie dla zaspokojenia wybujałych ambicji. Tak jak przewidywał, również New European stał się natychmiast świątynią kapłanów i wyznawców Nowego Ładu, już teraz szukających dla siebie przyszłych korzyści. Jeśli jakiś człowiek uważał, że jego przeznaczeniem jest spra- wowanie władzy, to był nim Richard Wardlove. Wyglądał jak amant filmowy, mówił miękkim, pewnym głosem, w którym było akurat tyle akcentu Eton i Oxfordu, by nie zrażać ambitnych, przebojo- wych młodych ludzi spoza establishmentu. Równocześnie jednak Wardlove bez trudu mógł schlebiać nienaganną wymową nadę- tym arystokratom. Ich wpływów nie należy przecież lekceważyć. Siedział teraz naprzeciwko Moravca, który od początku obiadu przyglądał się mu uważnie. - Jeśli przegramy następne wybory, chętnie przyjmę ciepłą po- sadę w pańskiej sieci telewizyjnej. - Wardlove śmiał się na tyle głośno, by zasugerować, że mówi zupełnie poważnie. Brennay, zaskoczony tymi słowami, podniósł głowę znad tale- rza. Jadł krem z homara. - Chyba nie sądzisz... - Oczywiście, że nie. Nasza przegrana nie wchodzi w rachubę. Moravec nieznacznie poruszył dłonią i na stole przykrytym dro- gim irlandzkim obrusem natychmiast pojawiła się kolejna butelka kruga. - Wyśmienite wino - pochwalił Wardlove. - W mojej telewizji nie ma ciepłych posadek, lecz jeśli tylko pan zechce, znajdzie się praca dla pana, panie ministrze. - Żartowałem. To byłoby zupełnie nie w moim stylu. Moravec nie odzywał się przez chwilę, próbując wina. - Napełnij panom kieliszki - polecił, a potem zwolnił kelnera. - Polityka to niepewne zajęcie. Nie sądzi pan? - zwrócił się do Wardlove'a. - Posiadanie odpowiednich zasobów finansowych, tak jak w pańskim przypadku, stanowi jednak swego rodzaju za- bezpieczenie na wypadek utraty miejsca w parlamencie i nagłego załamania się kariery. - Niech pan nawet o tym nie wspomina - powiedział szybko mi- nister. - Moja sytuacja finansowa nie wygląda ostatnio aż tak dobrze, jak usiłują sugerować niektóre gazety, z pańskimi włącznie. Dostałem mocno po kieszeni podczas ostatniego krachu na giełdzie. Najbardziej ucierpiała na tym moja żona. Musiała ograniczyć wyjazdy na zaku- py. No cóż... Można powiedzieć, iż żyjemy teraz trochę mniej do- statnio niż kiedyś. Nie chciałbym oczywiście uchodzić za biedaka, gdyż wyborcy bardzo tego nie lubią. Tracą zaufanie. - To prawda - gorliwie przytaknął Brennay. - Przybyło ci chyba kilka funtów od czasu, gdy widzieliśmy się ostatnim razem - spostrzegł Wardlove. - Zauważyłeś? - Brennay poklepał ogromny brzuch i znacząco spojrzał na Moravca. - W portfelu też mam ich coraz więcej. - Szkoda, że nie jestem dyrektorem kilku firm, tak jak ty, Ber- tie! - Wardlove uśmiechnął się kwaśno. Moravec podniósł kieliszek. - Wypijmy za nasz rząd, panowie. Może uda się mu utrzymać trochę dłużej... Minister zawahał się, potem wypił łyk wina, przyglądając się Moravcowi uważnie. - Mam wrażenie, że wie pan o czymś, czego nie dane było mi się dowiedzieć. - I chyba się pan nie myli. - Tak? - Nie ma pan teraz uczucia, że grunt zapada się pod nogami? Pamięta pan aferę Profumo? Kilku członków parlamentu opowia- dało mi później, że o tej sprawie dowiedzieli się właśnie podczas posiłku. Oczywiście natychmiast stracili apetyt. Wardlove spojrzał ostro na Brennaya, który opuściwszy głowę, wpatrywał się w rybę leżącą na talerzu. - Przyprowadziłeś mnie tutaj specjalnie, Bertie? To zmowa? - Proszę nie złościć się na swego przyjaciela. Pański szkolny kolega jest tylko nieświadomym niczego pośrednikiem. Może już niedługo będzie mu pan bardzo wdzięczny za ten kontakt. - Tak pan sądzi? - Wardlove usiadł wygodniej. Czuł, że ta sprawa rzeczywiście może przynieść mu konkretne korzyści. - Przepraszam was bardzo - powiedział Brennay. - Muszę zate- lefonować.. . Wrócę za chwilę. Chyba poradzicie sobie beze mnie? Moravec spróbował ryby. - Doskonały filet. Nigdzie na świecie nie zje pan takiego... - Opróżnił kieliszek, spoglądając za odchodzącym lordem. - Proszę teraz posłuchać mnie uważnie. Na pewno pan nie pożałuje. - Nie jestem na sprzedaż - ostrzegł Wardlove. - Czy czasem ktoś nie wprowadził pana w błąd co do mojej osoby? - Nie zamierzam niczego kupować. Wręcz przeciwnie. Chcę panu coś ofiarować. Podarunek, z którego pan skorzysta lub nie. Decyzja będzie należeć wyłącznie do pana. - Nigdy nie daje pan niczego za darmo. Nawet w pańskich szmatławcach wszystko ma swoją cenę. Wydaje mi się, że i za ten obiad przyjdzie mi w jakiś sposób zapłacić! - Zapomnę o tym, co pan powiedział, gdyż i tak za chwilę przeprosi mnie pan za swoje nieroztropne słowa. - Wątpię. - Mógłbym oczywiście zwrócić się do opozycji, lecz uważam, że w odpowiednim momencie pan znacznie lepiej wykorzysta to, co mam do ofiarowania. Chcę po prostu udzielić pewnej rady. Oto ona. Gdy dziś po południu znów znajdzie się pan za biurkiem, proszę zainteresować się sprawami leczenia żołnierzy. Niech pan zażąda wszelkich informacji o transplantacjach przeprowadzanych w woj- skowych ośrodkach medycznych. Ważne są zwłaszcza dane o daw- cach i biorcach przeszczepianych organów... Oczywiście jeśli takie operacje w ogóle miały miejsce. Wardlove przyglądał się uważnie Moravcowi. - Co usiłuje mi pan zasugerować? - Mogę jedynie powiedzieć, co podejrzewam. Tylko pan jest w stanie to sprawdzić. Decyzja, co uczynić, będzie należeć wyłą- cznie do pana. To, co pan wówczas postanowi, może mieć jednak bezpośredni wpływ na pańską polityczną karierę. Bardzo niewielu ludziom dana jest taka możliwość. W jednej chwili będzie mógł pan zrealizować najskrytsze marzenia. Wiem dobrze, jakie. O wła- dzy. Tej najwyższej. - Proszę, niech pan mówi. Słucham. Moravec spełnił tę prośbę. - Oszalał pan! - wykrzyknął Wardlove. - Nie ośmieliliby się przecież! - Naprawdę? Mając swobodę działania, fundusze i odpowied- nie, powiedzmy... „zasoby ludzkie"? - Coś takiego spowodowałoby natychmiastowy upadek każde- go rządu! - I wyniosłoby wysoko tego, kto ujawni prawdę. Wardlove uniósł kieliszek. - Przepraszam za moją głupotę. Moravec skinął głową. - Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z ryzyka? W przy- padku spisku nigdy nie wiadomo, jak głęboko sięgają jego ko- rzenie... - Myśli pan o Downing Street? - w głosie ministra pojawiła się nutka niepokoju. Nie stracił jednak pewności siebie. - Chyba pan potrafi lepiej ode mnie udzielić odpowiedzi na to pytanie - odparł Moravec. - I jak obiad? - zagadnął sekretarz Wardlove'a, gdy minister wrócił do gabinetu. Odpowiedzią było tylko znaczące westchnienie. - Słyszałem, że w New European jest najlepsza kuchnia w Lon- dynie. - W naszym środowisku, Tillis, nie tylko smak potraw decydu- je, czy czujesz się zadowolony z posiłku. - Czyżby zawiódł się pan na towarzystwie przy stole? - Lord Brennay zniknął zaraz po głównym daniu. - Rozumiem więc, że był z panami ktoś trzeci? - Tak, właściciel klubu. - Moravec? Zdaje pan chyba sobie sprawę, że w gazetach za- raz pojawią się niepotrzebne plotki? Niedawno potępił pan prze- cież reportaż o brutalności w armii. - Pamiętam o tym. Nie miałem pojęcia, że ten człowiek tam będzie. Lord Brennay nadużył mego zaufania. No cóż, źle się sta- ło. Co mamy na dzisiejsze popołudnie? Może uda mi się rozpo- cząć weekend trochę wcześniej? - Nie ma niczego, co wymagałoby pańskiej obecności. Podse- kretarze stanu powinni sobie poradzić. Czy wezwać pański wóz? - Wspaniale. Nie ma pan pojęcia, Tillis, jak się cieszę, że mam tutaj pana zamiast jakiejś płaczliwej kobiety, która na pewno nie potrafiłaby zorganizować mi wolnego czasu. Ostatnia osobista se- kretarka obrażała się na cały świat regularnie raz w miesiącu. Mia- łem poczucie winy, gdy zdarzało mi się wspomnieć przy niej o czymś, co nie było bezpośrednio związane z pracą. - Rządzenie krajem nie odbywa się przecież wyłącznie w West- minsterze i siedzibach ministerstw, sir. - Oczywiście. Gdy przyjdzie czas, zabiorę pana na Downing Street. - To nie jest nieprawdopodobne, sir. Wierzę w pańskie możli- wości, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Sprowadzę samochód. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą mógłby pan dla mnie zrobić, Tillis. Przynajmniej niech pan poczyni pierwsze kroki w tej spra- wie. Upłynie kilka dni, zanim uda się nam skompletować doku- menty. Tutaj są moje notatki. Proszę zapoznać się z nimi i urucho- mić odpowiednich ludzi. Wszelkie nasze zapytania w tej sprawie mają być podpisane moim nazwiskiem. Czy wszystko jasne? - Oczywiście, sir. Wardlove wyszedł, a Roger Tillis kilka razy uważnie przeczytał pozostawione na biurku zapiski. Co skłoniło ministra do tak nagłe- go zainteresowania się tymi sprawami? Widać było, że poszcze- gólne myśli były notowane trochę nieskładnie. Może w samocho- dzie? Po drodze z obiadu? Chyba tak, gdyż pismo było bardziej nieczytelne niż zwykle. Pomysł narodził się podczas posiłku w New European? Za sprawą Moravca? Brennay na pewno nie ma z tym nic wspólnego. Ten tłusty głupiec poszedł tam tylko po to, aby się najeść. A więc Moravec... Dlaczego? Co się za tym kryje? Tillis przez chwilę nie potrafił pozbierać myśli. Jego szef wkra- czał na bardzo niebezpieczny grunt, wiążąc się z człowiekiem, któ- ry ma przecież wielu wrogów w Ministerstwie Obrony i w West- minsterze. Skoro Wardlove był gotów ryzykować reputację, a na- wet może karierę, to gra musi toczyć się o naprawdę wysoką stawkę. Czyżby minister pozwolił sobą manipulować? Osobisty sekretarz Wardlove'a wiedział, co należy teraz zrobić. Powinien skrupulatnie wypełnić polecenia szefa, a następnie go zdradzić. O dziewiątej wieczorem, tego samego dnia, Tillis siedział w pew- nym pubie w Hampstead, popijając powoli piwo. Obok kufla stała pełna szklaneczka szkockiej. Bar był bardzo zatłoczony. Wnętrze wypełniali młodzi ludzie, którym udało się widocznie w tym tygo- dniu zarobić trochę pieniędzy — chcieli teraz pokazać bogactwo światu, krzycząc jak najgłośniej i pijąc jak najwięcej. - Widziałem ją w telewizji! - wrzasnął jeden z nich, wskazując palcem pulchną kobietę, która powoli torowała sobie drogę w tłu- mie. - To lewicowa Miss Piggy! Hej! Ten fagas to twój chłopak!? - Nie zwracaj uwagi na tych idiotów - powiedziała nieznajo- ma, siadając ciężko naprzeciw Tillisa. Sekretarz pochylił się i po- całował ją w policzek. - Nie możemy tutaj rozmawiać - szepnął jej do ucha. Ktoś zawył jak wilk. Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową. - To bardzo dobre miejsce. Jesteśmy przyjaciółmi, chcemy po- gadać, a ci durnie zaraz dadzą nam spokój albo zainteresują się kimś innym. Posłuchaj ich! Wydaje im się, że cały świat do nich należy. - Może tak jest - mruknął z wściekłością Tillis. - Spokojnie, Roger. O co chodzi? - Mój szef jadł dzisiaj obiad z Rudolfem Moravcem. - Co takiego? - Ten głupek Brennay doprowadził do tego spotkania. Mora- vec musiał więc wszystko zaplanować. Po powrocie minister ode- grał oczywiście numer pod tytułem „Dawno się tak nie nudziłem", ale w końcu musiał powiedzieć mi, z kim się widział. I tak prze- cież dowiedziałbym się o tym z gazet. - Tillis wypił łyk whisky, a potem sięgnął po kufel z piwem. - Na zdrowie! - Na zdrowie. - Już wtedy wydawało mi się, że coś się dzieje, ale nie wiedzia- łem, co to może być. Dopiero później, po kolejnym odcinku seria- lu „Chyba pójdę już do domu", szef polecił mi, bym zajął się pe- wną sprawą. Tak jakby przyszło mu to na myśl zupełnie nieocze- kiwanie. Nigdy nie udało mu się nabrać mnie na podobny numer. Nie chciał, żebym skojarzył cokolwiek z Moravcem. - Co to za sprawa? - Zainteresował się nagle stanem zdrowia naszej kochanej armii. - Co takiego? - Oczywiście to tylko przykrywka. Mój szef chciałby wie- dzieć, czy w szpitalach wojskowych przeprowadzano transplanta- cje. Interesują go ludzie poddani takim operacjom. Dawcy orga- nów i ci, którym je przeszczepiono. Imiona, nazwiska, adresy, wszystko. - Czy pomyślałeś o tym samym, co ja? - Sporo nad tym główkowałem. Jakie brudne myśli przyszły ci do głowy? - Na pewno nie tak brudne i nikczemne, jak postępowanie tych, którzy kryją się za tym wszystkim. - Za handlem organami do transplantacji? Ostatnio robi się wokół tego coraz więcej szumu. - Właśnie, Roger. Spróbujmy trochę pomyśleć. Skoro może- my przypuszczać, że pięćdziesiąt razy z rzędu uda się nam wygrać wybory powszechne, to wolno również przyjąć inne, o wiele bar- dziej prawdopodobne założenie. Może ten łajdak Moravec rze- czywiście dowiedział się o jakimś... wolnorynkowym przedsię- wzięciu naszej armii? Może biedni żołnierze faktycznie wystawili niektóre swe części na sprzedaż? Może nawet, niech niebiosa wy- baczą mi ten pomysł, ci chłopcy nie wiedzieli wcale, że coś z siebie sprzedają? Gdyby te przypuszczenia okazały się prawdziwe, bez trudu wyrzucilibyśmy nasz cholerny rząd na śmietnik! Tak, Roger! - Rzeczywiście chodzą ci po głowie brudne myśli. - Wiem, lecz czy to nie jest urocze? Mary McCarthy z trudem wcisnęła się do zardzewiałego austina mini. Zużyty silnik zastartował ze zgrzytem i mały samochodzik ruszył powoli w długą drogę na przeciwległy kraniec Londynu. Je- den z reflektorów austina nie działał i nadjeżdżający z przeciwka kierowcy przypominali Mary o tym, migając światłami. Ignorowa- ła ich, tak jak większość rzeczy, które uznawała za trywialne. Wyszła z pubu przed Tillisem. Podziękowała swemu informato- rowi i zachęciła go do dalszych wysiłków. Była szczęśliwa, że wreszcie wyrwała się stamtąd. Nie tylko dlatego, iż nie mogła do- czekać się chwili, gdy przekaże dalej rewelacyjną wiadomość. Se- kretarz Wardlove'a wydawał się Mary bardzo zarozumiały, próżny i zbyt pewny siebie. Reakcja Tillisa na pochlebstwa tylko utwier- dziła dziewczynę w tym przekonaniu. Mary nie cierpiała tego czło- wieka. Zawsze lubiła porównywać spotykanych ludzi z różnymi zwierzętami. On przypominał jej pawia. „No cóż, niech stroszy te swoje kolorowe pióra, skoro na razie bywa pożyteczny" - pomyślała, mrużąc oczy, gdy kolejny nadjeż- dżający z przeciwka samochód błysnął światłami. Uśmiechnęła się. Zawsze marzyła o podobnej okazji. Mogła te- raz wybrać osobę, której przekaże bezcenne rewelacje. Przez chwilę delektowała się tą świadomością, odwlekając moment pod- jęcia decyzji. Tak naprawdę jednak już w barze wiedziała, że to nie przywódca partii dowie się o wszystkim. Od razu wybrała pewne- go człowieka, który tak jak i Mary od lat przyznawał się do lewi- cowych poglądów. „Tak - pomyślała. - To właśnie on wystąpi w parlamencie, gdy nadejdzie odpowiednia chwila, by zaatakować rząd i ujawnić szczegóły tej bulwersującej sprawy. Ludzie zrozumieją nareszcie, kto powinien stanąć na czele partii. To z kolei oznaczać będzie dla mnie odpowiednio wysoką pozycję u jego boku." - Odwal się! - krzyknęła głośno, gdy kolejny kierowca mrug- nął światłami w jej stronę. Przełączyła swój sprawny reflektor z krótkich świateł na długie i jechała tak aż do kresu podróży. Zostawiła samochód za Westminster Hospital i dalej udała się pieszo. Była świadoma, że z racji swych powiązań z radykalnymi politykami irlandzkimi znajduje się w centrum zainteresowania służb bezpieczeństwa i Wydziału Specjalnego. Podejrzewano ją również o związki z ludźmi, którzy w działalności rewolucyjnej postanowili sięgnąć po bardzo kontrowersyjne metody. Z parkingu Mary ruszyła w kierunku głównego wejścia do szpitala i po chwili już była wewnątrz budynku. Wsiadła do win- dy, pojechała na górę, potem wyszła na ulicę drzwiami dla perso- nelu, spędziwszy wcześniej chwilę z pewną irlandzką pielęgniar- ką - swoją kochanką i równocześnie oddaną sprawie kurierką. Potem skierowała się w stronę parlamentu, a dokładniej do pewnego apartamentu na pierwszym piętrze, na tyle blisko Big Bena, iż można było tam usłyszeć kuranty. - Mary - powiedziała do domofonu, z trudem łapiąc oddech. - Powinnaś była wcześniej zadzwonić. - To bardzo ważna sprawa. Zabrzęczał zamek elektromagnetyczny. Sapiąc z wysiłku, Ma- ry wspięła się po szerokich schodach. Gospodarz czekał już na nią w otwartych drzwiach. - Powinnaś zrzucić parę kilogramów. - Nie musi mi pan o tym przypominać - wydyszała. Gdy weszli do środka, mężczyzna zerknął na zegarek. - Będę dziś przemawiał podczas wiecu związkowego pracow- ników służby zdrowia na błoniach Shepherd's Bush Green. Nie wolno dopuścić do przegłosowania projektu ustawy prywatyza- cyjnej. - Mam coś, co mogłoby panu pomóc. - Siadaj. Może się napijesz? - Bardzo chętnie. - Irlandzka? Jak zwykle? Podziękowała za napełnioną wysoko szklaneczkę i wypiła spo- ry łyk. - Czego się dowiedziałaś? Mary zaczęła mówić. Członek parlamentu słuchał w milczeniu, stojąc przy kominku. Co jakiś czas odruchowo dotykał poustawianych na marmurowym gzymsie fotografii w srebrnych ramkach. Pod przesadnie kwieci- stymi dedykacjami widniały podpisy różnych radykalnych polity- ków, przywódców krajów Trzeciego Świata. Niektórzy z tych lu- dzi o dziwo wciąż jeszcze żyją i utrzymują się przy władzy. Panna McCarthy opowiedziała wszystko i czekała teraz na opi- nię parlamentarzysty. - Przyjechałaś samochodem? - zapytał mężczyzna, sięgając po szklaneczkę opróżnioną przez Mary. Dziewczyna skinęła głową. Tym razem wlał jej tylko odrobinę. - Wardlove będzie miał tylko dwa wyjścia - powiedział wresz- cie powoli. - Pierwsze to przyznanie się do faktu, iż rzeczywiście zlecił przeprowadzenie poufnego dochodzenia, dotyczącego dzia- łalności wojskowej służby medycznej. Powinien jednak liczyć się wówczas z ujawnieniem wszystkich wykrytych nieprawidłowości oraz nazwisk osób odpowiedzialnych za taką sytuację. Najpra- wdopodobniej stworzyłby też potencjalne zagrożenie dla rządu, a więc i dla swojego stanowiska. W najlepszym razie mógłby zo- stać kandydatem na przywódcę partii. - Już od dawna wydaje mu się przecież, że stoi na jej czele. - Istnieje też druga ewentualność. Pan minister może po prostu wszystko zatuszować i pobiec na Downing Street z krzykiem, że próbowaliśmy przekupić jego najbliższego współpracownika. Na- zwisko twojego informatora wyjdzie wtedy na jaw. Czy on zdaje sobie z tego sprawę? - Raczej nie. - No cóż. Takie przykre rzeczy zdarzają się czasami, prawda? - Wszyscy poświęcamy się dla sprawy. - Zrujnowana kariera to wysoka cena. Co zrobimy, jeśli twój przyjaciel nagle wszystkiemu zaprzeczy? Mary otworzyła mocno podniszczoną torebkę i wyjęła mały magnetofon kasetowy. - Nagrałaś to wszystko? - Każde słowo. Nawet rozmowę telefoniczną, podczas której umówił się ze mną w Hampstead. - Cieszę się, że jesteś po naszej stronie. - Po pańskiej stronie - poprawiła go zdecydowanie. - Inni dawno już się sprzedali. Są tak żądni władzy, że zapomnieli o ide- ałach. - To prawda - zgodził się. Jego oczy nagle pojaśniały. - Oni jeszcze kiedyś przyjdą prosić na kolanach o resztki ze stołu. - Z pańskiego stołu. Na twarzy polityka pojawił się uśmiech. - A przy tym stole będzie miejsce przygotowane specjalnie dla ciebie, moja droga... Mam nadzieję, że przyjdziesz na wiec? Mary McCarthy uśmiechnęła się do swego odbicia w pęknię- tym i jak zwykle skierowanym w bok lusterku rozklekotanego mini. „Nieźle" - pomyślała. Sporo udało się jej zrobić tego wieczora. Po robotniczym wiecu wybierze się do Notting Hill. W jednej z tamtejszych kawiarni jest pełno głodnych dziewcząt. Nakarmi jedną z nich. Oczywiście pojedzie tam tylko wtedy, jeśli na bło- niach nie spotka pewnej miłej i ponętnej pielęgniarki. Mary po- czuła przypływ pożądania. Zaczęła wiercić się na zapadającym się pod jej ciężarem siedzeniu. Rozchyliła tłuste uda. Kierownica wciskała się jej w brzuch tuż poniżej ogromnego biustu. Na nala- nej, rumianej twarzy kobiety pojawił się błogi uśmiech. Kierowca pędzącej z przeciwka taksówki, Jamajczyk, skończył właśnie rozmowę radiową z dyspozytorem, polecającym czym prędzej opuścić okolice Shepherd's Bush, zanim ruch zostanie za- blokowany przez tłumy. Zauważywszy pojedyncze, oślepiające światło przy białej linii biegnącej pośrodku drogi, taksówkarz opuścił szybę w drzwiach i wystawił głowę, by jak zwykle wy- krzyczeć stek przekleństw pod adresem zwariowanych motocy- klistów. Poczuł na twarzy lodowaty podmuch wiatru, a ułamek se- kundy przed zderzeniem zauważył nagle pochylony kształt stare- go mini i ślepe oko reflektora tuż przed maską swojego samochodu. Nie widział już, jak ciężki kształt wylatuje przez roz- sypującą się na kawałki przednią szybę austina i uderza ciężko o ziemię, podczas gdy mały samochodzik po gwałtownym piruecie przewraca się pośrodku drogi. Z powodu wiecu w okolicy nie brakowało policjantów. Jeden z nich przybiegł na miejsce wypadku już po chwili, a dwa radio- wozy zatrzymały się za rosnącym szybko kręgiem gapiów. - Co pan robi? - zapytał zadyszany konstabl, widząc mężczy- znę przeglądającego zawartość torebki Mary McCarthy. Drugi mężczyzna, pochylony nad przewróconym samochodem, nie odwracając głowy, pokazał pytającemu legitymację w skórza- nej oprawie. - Ach tak! - Policjant był wyraźnie zaskoczony. - Nie żyje. Drugi kierowca również - powiedział człowiek przeszukujący torebkę. Notes i listy schował do kieszeni, mały magnetofon kasetowy podał koledze, który, założywszy słucha- wki, z obojętnym wyrazem twarzy zaczął przesłuchiwać taśmę. - Zrobiła się bardzo sprytna na starość - znów odezwał się męż- czyzna, który zajmował się torebką. Wyrwał brudną podszewkę i wykrzywił twarz. - Fachowa robota! Kto by się spodziewał? - Śledziliście ją? - zagadnął młody policjant, przyglądając się im z boku. Nie miał nic przeciwko temu, by tym razem jego kole- dzy zajęli się gapiami i napisali raporty. Pierwszy raz zetknął się z pełnym cieni światem MI-5. - Nie ją. Jego - padła niewyraźna odpowiedź. - Gruba Mary wybrała zły dzień. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji. Już jutro zabrakłoby nam ludzi. Cięcia budżetowe... - Mówiący te słowa mężczyzna uśmiechnął się do konstabla. Na błoniach rozległy się głośne okrzyki protestu. -Tak samo jak wszędzie, prawda? Odezwały się megafony, potem gorącą owacją powitano wcho- dzącego na mównicę dostojnego gościa. - Hartrampf? - Rudolf Moravec mówił do słuchawki jednego z wielu telefonów stojących na potężnym biurku w World Com- munications Corporation. - Ten lekarz, do którego napisała świętej pamięci babka Hale? Psychiatra? Czyś ty oszalała? Natychmiast zabierz stamtąd Adama! - Próbowaliśmy hipnozy... - zaczęła wyjaśniać Jane Haver- sham. - Powiedziałem: trzymaj go jak najdalej od Hartrampfa. - Nie mogę. To decyzja Adama. Słuszna decyzja. On dowiaduje się coraz więcej o sobie. Hartrampf wie, co robi. - Naprawdę? Jeśli sięgnie zbyt głęboko, nasz przyjaciel może stracić paranormalne zdolności. Stanie się wówczas zwykłym człowiekiem, a my ośmieszymy się publicznie. - To całkiem prawdopodobne, lecz dla dobra Adama trzeba wyjaśnić jego przeszłość. - Nie! Zainwestowaliśmy przecież w jego niezwykłe zdolno- ści ! Co się z tobą dzieje!? Chcesz zmarnować okazję, jaka zdarza się raz w życiu? Pod wpływem terapii nadzwyczajne umiejętności mogą rozwinąć się jeszcze bardziej lub w ogóle zaniknąć. - Niech pan posłucha. Życie jest teraz dla Adama prawdziwym piekłem. Dzięki pomocy Hartrampfa uda się może choć trochę złagodzić to niesamowite napięcie nerwowe. Jak na razie nie po- znaliśmy jeszcze tożsamości Adama, lecz jesteśmy bardzo blisko. Dzięki hipnozie okazało się, że on był lub nadal jest oficerem SAS. Znajdował się o włos od śmierci, uczestniczył w katastrofie śmigłowca, który rozbił się o lodowiec. To wydarzyło się na po- czątku wojny falklandzkiej. Tylko Adam ocalał. - Teraz ty posłuchaj uważnie, Jane. Udało mi się dzisiaj dopro- wadzić do rozpoczęcia dochodzenia na najwyższym szczeblu. Je- śli mam rację, niedługo nastąpi poważny kryzys polityczny. Nasz rząd, szczycący się osiągnięciami w walce o prawa człowieka, najprawdopodobniej już wkrótce będzie musiał bronić się przed bardzo poważnymi zarzutami, wobec których nawet przymusowe leczenie psychiatryczne radzieckich więźniów politycznych wy- daje się czymś humanitarnym. Pomyśl trochę i opanuj emocje. W tę aferę na pewno zamieszani są lekarze. Dopóki nie poznamy ich nazwisk, musimy trzymać Adama z dala od ludzi mających coś wspólnego z medycyną. Oczywiście z wyjątkiem tych, którzy siedzą dostatecznie głęboko w mojej kieszeni. - Hartrampfowi udało się doprowadzić do przełomu. Adam chce kontynuować terapię i seanse hipnotyczne. Jeśli się na to nie zgodzę, możemy go utracić. Wiąże go z nami tylko moja osoba. Zna pan naszą sytuację prawną. On nie jest teraz w pełni władz umysłowych i podpisany przez niego kontrakt nie miałby żadnego znaczenia w sądzie. Poinformuję pana o postępach w leczeniu. Przykro mi, ale tak właśnie musi być! - powiedziała zdecydowa- nie Jane, potem przerwała połączenie. Moravec sięgnął po słuchawkę jednego z wewnętrznych telefo- nów i stukając w klawisze, szybko wybrał numer. - Chapman? Mam bardzo pilną sprawę. Niech zaraz zajmą się tym twoi najlepsi ludzie. Potrzebne są mi wszystkie informacje o doktorze Erichu Hartrampfie. Tak. Erich Hartrampf, teraz na emeryturze. Adres? Londyn, Eaton Sąuare. Ten człowiek miał kie- dyś coś wspólnego z niejaką Eleanor Hale. Parę dni temu znalezio- no ją martwą w domu na wrzosowisku Dartmoor. Prawdopodob- nie wypadek. Była bohaterką wojenną i informacja o jej śmierci znalazła się w ogólnokrajowych dziennikach. My też dawaliśmy coś na ten temat. Muszę przede wszystkim wiedzieć, co łączy te dwie osoby. Koszty nie grają roli. Skontaktuj się ze mną natych- miast, jak tylko się czegoś dowiesz. - Doktor Raymond Livesey na dwójce - z głośnika interkomu rozległ się głos sekretarki Moravca. - Lekarz z Blackwater Clinic w Camberley. Twierdzi, że panna Haversham podała mu pański numer. - Proszę połączyć. W głosie Amerykanina wyraźnie słychać było znużenie. - Pan Rudolf Moravec? Przepraszam, że przeszkadzam. Na pewno jest pan teraz bardzo zajęty, więc postaram się mówić krót- ko. Przez cały dzisiejszy poranek bezskutecznie usiłowałem skon- taktować się z panną Jane Haversham. Chodzi o jej przyjaciela. To bardzo pilne, dlatego pozwoliłem sobie zatelefonować pod numer, jaki zostawiła na taśmie automatycznej sekretarki. No i dodzwoni- łem się do pana... - Proszę nie przepraszać, doktorze. Czy tym przyjacielem, o którym pan wspomniał, nie jest czasem Daniel Hale? - Zna go pan? - Jane przygotowuje o nim program dla mojej sieci telewizyjnej. - Czy w jakiś sposób mogę skontaktować się z panem Hale'em lub z Jane Haversham? - Doktorze Livesey, wykupiłem prawa do wszystkiego, co do- tyczy osoby Daniela Hale'a. Oczywiście troszczę się o jego zdro- wie i dobre samopoczucie. - Oczywiście - powiedział cicho Livesey. - Pewnie już dawno polecił pan, by jakiś zespół medyczny zajął się tym człowiekiem. Wyniki badań otrzymałem dopiero dzisiaj rano i od tego czasu pra- cuję bez przerwy. Moravec nie odzywał się. - Rozumiem pańską ostrożność. Szczepionka uzyskana w opar- ciu o komórki krwi Daniela Hale'a może być warta fortunę. Nie- stety, chyba się spóźniłem. To pan będzie wkrótce uzgadniał szcze- góły umowy z koncernami farmaceutycznymi. Mam w życiu pecha. Często miewam wspaniałe pomysły, lecz korzyści czerpie ktoś inny... Moravec obrócił się na fotelu, by widzieć z okna Tamizę i pa- noramę Londynu. - Nie jestem aż tak zachłannym człowiekiem, choć moi wro- gowie twierdzą coś zupełnie przeciwnego. Może szczegóły pań- skich badań wykraczają poza to, co ustalili moi ludzie. Chyba uda się nam uzgodnić finansowe warunki współpracy, jeśli oczywiście będzie pan nią zainteresowany. - Na pewno. W każdej chwili może pan rzucić okiem na wyni- ki, jakie udało mi się uzyskać. Wątpię jednak, czy zrobiłem coś więcej niż specjaliści pracujący dla pana. Chciałbym widzieć ich twarze, w chwili gdy odkryli osobliwości struktury tych komórek krwi i zrozumieli, jakie to stwarza możliwości! - Przykro mi, ale nie byłem przy tym. - Szkoda. Nikomu nie zdarzyło się jeszcze stanąć przed tak re- alną możliwością unieszkodliwienia wirusa wywołującego AIDS. Moravec wstał i spojrzał na rzekę płynącą trzydzieści dziewięć pięter poniżej. - Doktorze, niech pan nie lekceważy znaczenia swych wysił- ków. Proszę przyjechać do Londynu z wynikami pańskiej pracy. Obiecuję wynagrodzić stracony czas. Proszę mi pozwolić coś za- proponować. Jestem umówiony na jutro z naszym konsultantem medycznym. To wybitny specjalista, doktor James Shirer. - Oczywiście, proszę pana. Widziałem kilka jego programów telewizyjnych. Ten o AIDS - „Przeklęci przez Boga" - był doskonały. - Właśnie. Jeśli mógłby pan jutro rano wziąć udział w naszym spotkaniu, poproszę sekretarkę, by uzgodniła szczegóły i wysłała po pana samochód. - Przyjadę na pewno. Dziękuję za zaproszenie. - Cała przyjemność po mojej stronie, doktorze Livesey. Moravec odłożył słuchawkę i wezwał osobistą sekretarkę. - Interesuje mnie Blackwater Clinic w Camberley. Mamy już trochę informacji o tym miejscu. Potrzebne będą jeszcze szczegó- łowe dane o sytuacji finansowej kliniki i jednego z jej współwła- ścicieli, doktora Raymonda Liveseya. Chciałbym mieć to wszy- stko dziś wieczorem o dwudziestej. Będę w naszym apartamencie gościnnym koło Regenfs Parku. Wydawszy polecenie, szef World Communications Corporation znów odwrócił się ku panoramie miasta. Udało im się więc znaleźć ratunek dla „przeklętych przez Bo- ga", lecz i to trzymają w tajemnicy. Co jeszcze? Tylko Bóg może sobie pozwolić na miłosierdzie. Wiedza pozwalająca ocalić życie jest dla wielu ludzi towarem, za który każą sobie słono płacić. Moravec uśmiechnął się. „Władza to zdumiewająca rzecz. Ledwo się ją uchwyci, a już czas cofa się szybko i człowiek znów czuje się młodo" - pomyślał, patrząc przez olbrzymią szybę. Po drugiej stronie jest cały świat. Stary świat, którego naprawdę już nie ma. Narodziło się przecież, a może raczej zostało stworzone, coś zupełnie nowego i wkrótce nic nie będzie wyglądało tak samo jak dawniej. Nagle w umyśle Moravca ożyło wspomnienie z dzieciństwa. Postać człowieka z wiszącego na ścianie plakatu. Krótko przystrzyżone włosy, twarz o szlachetnych rysach i błękitne oczy, spoglądające gdzieś daleko, w świetlaną przyszłość. Na tę właśnie postać patrzył kiedyś jako chłopczyk w łachmanach, sierota, w którego sercu zabrakło już nadziei. Twarz z plakatu wstrząsnęła wtedy dzieckiem bardziej niż szalejąca dookoła wojna, która zabrała mu rodzinę i spustoszyła ojczysty kraj. Zupełnie niedawno Rudolf Moravec znów ujrzał tamto oblicze, a raczej jego żywy odpowiednik. Wczoraj znów patrzył w twarz człowiekowi widzącemu przyszłość, odczytującemu jej znaczenie, może nawet potrafiącemu ją tworzyć. Moravec znów usiadł za biurkiem. „Zapomnij wreszcie o przeszłości - pouczał sam siebie. - To z przyszłości trzeba czerpać zyski. Cóż jednak, jeśli minione ufor- mowało już ostateczny kształt wszystkiego, co dopiero ma się wy- darzyć? Wtedy powinieneś dostrzec, że tym razem to ty jesteś czło- wiekiem z plakatu, już nie głodnym sierotą w podartym ubraniu. Więcej nawet. Musisz być tym niewidocznym kimś, kto potrafi umieścić czyjąś twarz na plakacie i przykleić potem lśniący arkusz do ściany." Nacisnął przycisk interkomu. - Proszę mnie połączyć z doktorem Shirerem. - Jest właśnie w Marbella, w Hiszpanii, sir. Wyleciał wczoraj z Heathrow - poinformował miękki głos. - Jego kochanka miała spotkać się z nim dzisiaj rano - dodała po pauzie sekretarka. - Niech Shirer natychmiast wraca. Sam. Lot poza rozkładem. Trzeba będzie coś wynająć. Nikt nie może jednak skojarzyć sobie tego z naszą korporacją. - Rozumiem. - Z lotniska proszę natychmiast przywieźć doktora do apartamen- tu koło Regent's Parku. Shirer ma znaleźć się tam dzisiaj wieczorem. - Będzie na pewno, sir. Moravec siedział nieruchomo, myśląc intensywnie. AIDS. In- żynieria genetyczna? Czy wojskowym udało się odkryć lekar- stwo, czy też naprawili tylko własny błąd? Przypadek czy świa- dome działanie? Znów przypomniała mu się twarz z plakatu. Odezwały się echa przeszłości. Czyżby ta straszna choroba by- ła morderczym uderzeniem skierowanym tylko w określone grupy społeczne, uznawane przez niektórych za „niepożąda- ne"? Selekcją przeprowadzaną „siłami natury"? Jeśli tajemni- czy „oni" potrafili zrobić coś takiego z częścią społeczeństwa, równie dobrze mogą postąpić tak samo z pozostałymi ludźmi. Do czego to doprowadzi? Przeprowadził jeszcze jedną rozmowę telefoniczną. Zadzwonił do pewnej agencji. Jej główna siedziba mieści się w Londynie, lecz służby specjalistyczne i ekspertów tej szczególnej organizacji można spotkać praktycznie na całym świecie. Wszędzie tam, gdzie istnieje poważne zagrożenie przestępczością, spiskami i ter- roryzmem. Moravec bezgranicznie ufał pracownikom tej agencji, którzy przez całą dobę czuwali nad jego bezpieczeństwem. Powie- rzył i m troskę o swe życie. Wiedział, że zapewnią doskonałą ochronę również i najnowszej inwestycji wszechwładnego konsorcjum. Adam spróbował ostrożnie burgunda. Hartrampf zgodził się na ten jeden kieliszek. Smak wina niespodziewanie obudził u pacjen- ta gwałtowną lawinę wspomnień. Było ich jednak zbyt wiele i wszystkie gasły jak iskry, pogrążając się w wypełniającej umysł chłodnej pustce. - Dobrze się czujesz? - zapytała Jane, przyglądając się uważ- nie Adamowi. - Może to wino jest zbyt ciężkie? - Hartrampf postawił przed go- ściem kieliszek z odrobiną białego reńskiego. - Proszę skosztować tego. - Pewnie niedługo poznamy twoje prawdziwe nazwisko - po- wiedziała Jane z uśmiechem. Adam wypił odrobinę wina z drugiego kieliszka i poczuł, że świat nagle się zmienia. Siedział przed zupełnie obcymi ludźmi, choć wino i ciężkie meble w pokoju wydawały się... jeśli nie zna- jome, to przynajmniej bardzo odpowiednie. Dwoma łykami opróż- nił kieliszek i trzymał go w wyciągniętej ręce. - Bitte? Jane wpatrywała się w Adama zdumiona. Psychiatra sięgnął po butelkę, jakby w ogóle nie zauważył, iż przed chwilą użyto jego ojczystego języka. Jechał pociągiem. W powietrzu unosił się zapach palącego się węgla, pary i morza. Lokomotywa zagwizdała przeraźliwie, potem szarpnęła wagonami. Mężczyzna zląkł się o swoją walizkę, leżącą na półce nad głową. Była bardzo ciężka. Spadając mogłaby wyrzą- dzić komuś krzywdę, a nawet zabić. Tak. On również może zginąć. Jeszcze groźniejsza niż ciężar jest przecież zawartość walizki. Od- krycie nadajnika na pewno zaprowadziłoby właściciela prosto na szubienicę. Jechali przez piękne okolice. Świeciło słońce. Wpada- jący przez uchylone okno wiatr pachniał lasem i dymem. Ten po- wiew przypomniał podróżnemu czasy studenckie i jazdę pocią- giem na uniwersytet - do Heidelbergu. Nagle serce skoczyło mu do gardła. Do wagonu wszedł jakiś człowiek w mundurze. Kondu- ktor zażądał jednak tylko biletu. Na razie nie chodzi jeszcze o życie. - Czy na pewno nic ci nie jest? - Jane była wyraźnie zaniepoko- jona. - Dobrze się czujesz? - Tak - odpowiedział Adam, lecz pociąg wciąż wiózł go ku śmierci. - On potrzebuje odpoczynku - stwierdził Hartrampf. - Powi- nien się położyć. - Prześpimy się oboje - postanowiła Jane. Podeszła do Adama. - Będę przy tobie, nie musisz się niczego obawiać. „Będziesz tutaj - pomyślał. - Na pewno nie tam, gdzie teraz przebywam." Luksusowy apartament gościnny World Communications Cor- poration mieścił się na ostatnim piętrze jednego z wysokich bu- dynków koło Regent's Parku. Doktor James Shirer przyjechał tam prosto z lotniska. Był bardzo poirytowany. Podły nastrój lekarza pogorszył się na wieść o tym, że nie ma jeszcze Moravca. - Będzie pan spał w błękitnym pokoju - poinformował gospo- darz apartamentu, ubrany w elegancki, czarny garnitur. Wyglądał jak typowy dyrektor luksusowego hotelu. Kiedyś był zresztą kimś takim. Później jednak sprzedał Moravcowi swoje usługi, dyskre- cję i -jak czasem myślał - również duszę. - Dobrze, że przynajmniej nie każecie mi mieszkać w psiej bu- dzie - warknął Shirer, Szkot o wojowniczym wyglądzie. Jego ru- de włosy zdradzały gorący temperament. - Gdzie Moravec, u li- cha, trzyma cygara i brandy? - Czeka na panów posiłek, doktorze. - No i co z tego? Moravec wszedł bez przeprosin i powitania. Niedbałym ru- chem dłoni odprawił służbę i ująwszy lekarza pod ramię, zapro- wadził go na duży, oszklony balkon, ozdobiony egzotycznymi ro- ślinami. W dole widać było rozległą panoramę parku. - Mogłem mieć taki wspaniały weekend! - narzekał Shirer. Moravec wskazał mu szereg wiklinowych foteli. - Siadaj i posłuchaj mnie uważnie. Chciałbym, żebyś zapo- mniał na razie o swojej babce. Przynajmniej do czasu, aż skończymy tę sprawę. Będziesz miał wkrótce wystarczająco dużo pieniędzy i może wtedy przestaniecie ukrywać wasz romans? Jeśli posta- rasz się, to wystarczy nawet na rozwód z szanowną małżon- ką... - Muszę się napić. Źle znoszę podróże samolotem. - Potrzebuję twoich szarych komórek. Na razie nie dostaniesz ani kropli alkoholu. Musimy najpierw wszystko załatwić, nawet gdybyśmy musieli siedzieć nad tym przez cały weekend. Załatwię ci dziewczynę, żebyś się trochę zrelaksował. - Nie, dziękuję. Ostatnio to zbyt niebezpieczne. - Masz rację... - Moravec uśmiechnął się tajemniczo. - Właś- nie dlatego cię sprowadziłem. Ile dałbyś za próbkę krwi, w której są przeciwciała zdolne zwalczyć wirusa wywołującego AIDS? Shirer skrzywił się. - Oddałbym moją prawą rękę. Co ja mówię! Dałbym wszystko od szyi w dół, oczywiście z wyjątkiem organów rozrodczych.Bez nich nie mógłbym przecież wypróbować działania tych przeciw- ciał. Co to za bzdura? - Jutro rano spotkasz się tutaj z pewnym młodym amerykań- skim lekarzem, który może utorował ci drogę do sławy. - Ktoś pana nabrał. - Możliwe, choć raczej w to wątpię. A ty jesteś człowiekiem, który potrafi udowodnić takie oszustwo. - Tutaj? Ładne mi laboratorium! - Nie oczekuję długiego programu badawczego. Doświadcze- nia mogą nastąpić później. Dostaniesz oczywiście potrzebne wy- posażenie. Potrzebna mi na razie tylko odpowiedź na pytanie, czy próbka, którą będziesz miał okazję oglądać, różni się od krwi nor- malnego człowieka. - Jak mam to rozumieć? Jaką krew mam uznać za normalną1 Nie skażoną żadną chorobę? A może krew jakiejś konkretnej grupy? - Masz szukać różnic. Bardzd subtelnych lub wręcz zasadni- czych. Nie studiowałem medycyny. - Czy w grę może wchodzić coś zupełnie wyjątkowego? - Możliwe. - Jakaś mutacja? - Nie można tego wykluczyć. - Czy na pewno mówimy o człowieku? Czy to coś nie zostało uzyskane w wyniku eksperymentów na zwierzętach? Może to efekt prób genetycznych? Jakaś biologiczna chimera? - Co masz na myśli? - Organizm stworzony z dwu genetycznie różnych tkanek. - Moim zdaniem chodzi tu o człowieka, tylko trochę udosko- nalonego. Shirer pochylił się, a jego jasne oczy wpatrywały sięwMoravca bardzo uważnie. - Znalazł pan cwaniaka, który bawi się w coś, czym nie powi- nien się zajmować? Takie genetyczne zabawy są bardzo ryzykow- ne. Istnieje przecież realna możliwość, że w ich wyniku pojawią się nagle istoty z naszych najgorszych koszmarów, a ludzkość z krzykiem wróci do pierwotnego bagna. - Oczywiście to przesada? - Tak pan uważa? Ile czasu potrzebował wirus HIV, by AIDS zagroziło całemu światu? Jak bardzo się rozprzestrzenił? Przesa- da? Niech pan tylko nie chowa głowy w piasek! Co to za drań się tym zajmuje!? Jakiś amerykański doktor? A może on jest tylko chłopcem na posyłki? - Nie wiem. - Lepiej niech się pan dowie. Dla dobra nas wszystkich. Eks- perymenty genetyczne naprawdę mogą być niebezpieczne. Zwła- szcza gdy przeprowadza sieje za zamkniętymi drzwiami. - Co mówi ci nazwisko Hartrampf? - Hartrampf? Ma coś wspólnego z tym, o czym rozmawiamy? Był zaangażowany we wczesne badania nad genami. Widzieliśmy wtedy wszystko, lecz nie potrafiliśmy zrozumieć niczego. No, po- wiedzmy, rozumieliśmy niewiele. Posunęliśmy się może trochę dalej niż Mendel w doświadczeniach z grochem. Mówię tu 0 wczesnych latach pięćdziesiątych, zanim jeszcze Watson i Crick zajęli się modelowaniem i dali nam wreszcie podstawy nowoczes- nej genetyki. Hartrampf wycofał się z tego. Stwierdził, że psy- chiatria przyniesie mu więcej pieniędzy, i wybrał się do Ziemi Obiecanej. Do Ameryki oczywiście, nie do Izraela. - To raczej radykalna zmiana zainteresowań? - Może wtedy, ale nie teraz. Niektórzy ludzie uważają, że isto- tą inżynierii genetycznej jest doprowadzenie całego organizmu do możliwie idealnego stanu. Łącznie ze sferą emocjonalną, a to przecież pole do popisu dla psychiatrów. Modelowanie reakcji 1 zachowań nabiera szczególnego znaczenia. Tego typu prace, prowadzone na odpowiednio szeroką skalę, mogłyby na przykład sprawić, że nasze więzienia opustoszeją. Nie podobają mi się jed- nak takie pomysły. Choćby dlatego, że na świecie żyliby wtedy sa- mi nudziarze. W każdym razie Hartrampf wyrobił sobie wysoką pozycję i związał się z bardzo wpływowymi ludźmi. Z Pentago- nem. Uczestniczył podobno w realizacji rządowych programów badawczych. Milionowe nakłady. Telepatia, telekineza i temu po- dobne problemy. Amerykanie i Rosjanie wydają więcej na bada- nia nad zjawiskami paranormalnymi oraz parapsychologią niż my na utrzymanie wszystkich szpitali! Wierzą ponoć, że broń najno- wszej generacji będzie sterowana impulsami ludzkiej myśli, sprzężonej z komputerem. Traktują to bardzo poważnie i chyba mają rację. Jeśli dysponuje się wystarczającą ilością pieniędzy, wszystko staje się realne. Moravec wstał z fotela. - Chcesz się teraz napić? - Czym na to zasłużyłem? Cóż takiego powiedziałem? - Jedno słowo. - Jakie? - Nic, co akurat tobie mówiłoby cokolwiek. Szukałem związku pomiędzy pewnymi sprawami. Ty go znalazłeś. Zjawiska paranor- malne. Nawet jeśli nic nie wyjdzie z AIDS, zapracowałeś już sobie na sporą sumkę. - Nie wiem rzeczywiście, o co chodzi, lecz bardzo chętnie się napiję. Dla mnie duża brandy. - Wkrótce dowiesz się o wszystkim. Shirer patrzył, jak Moravec podchodzi do barku stojącego w naj- dalszym kącie balkonu i sięga po kryształową karafkę z koniakiem. - Pan na pewno wie, kto zajmuje się tymi nieetycznymi eks- perymentami, prawda? Moravec podał lekarzowi kieliszek, potem stanął przy oknie. Pa- trzył na pogrążony w mroku park i widoczne w tle ciemne kształty klatek ogrodu zoologicznego. Przez chwilę wyobraził sobie, że słyszy skowyt któregoś z zamkniętych tam zwierząt. Żaden odgłos nie mógłby jednak przeniknąć do wnętrza przez dźwiękoszczelne szyby. - Jeszcze nie wiem - odpowiedział powoli Moravec. ROZDZIAŁ ÓSMY - Czas ruszać w drogę, młody człowieku - powiedział George Howard. - Czy pan w ogóle nie kładzie się spać? - wymamrotał Lewin, podnosząc się z fotela. Było bardzo zimno. Przełknął bez popija- nia kilka tabletek. - Widziałem, jak bierzesz te lekarstwa. Potrzebujesz ich, co? Pomagają ci nie zasnąć? Dawali nam takie pigułki na wojnie. Już wtedy potrafiłem w świetnej formie czuwać przez całą noc, dlate- go wyrzucałem tabletki. Wystarczy mi kilka minut drzemki. Dzia- ła na mnie zupełnie tak samo jak kilkugodzinny sen. Trzeba tylko mieć wprawę. - Jest pan wspaniały, George. Czy ktoś już panu to powiedział? Chyba tak. Sam pan sobie w kółko to powtarza. Howard zachichotał. - Na szczęście jesteś w dobrej formie. Wkrótce będziesz jej potrzebował. Lewin spojrzał na zegarek. - Jest pierwsza w nocy - powiedział George. - Dotrzemy tam około drugiej trzydzieści. Powinni być wtedy trochę mniej czujni. O tej porze wszystkim kleją się oczy. Uda się nam chyba pojechać kawałek twoim samochodem. Oczywiście nie za blisko. Pewnie mają tam urządzenia do wykrywania zbliżających się pojazdów. Strażnicy zawsze wiedzą, kiedy coś jedzie w stronę bramy. - To znaczy, że będziemy musieli dotrzeć tam na piechotę? - Tak, młody przyjacielu. Wielu ludzi przemierza pieszo te okolice. Te strony słyną przecież z pięknych widoków. - Obyśmy tylko nie zabłądzili i nie ugrzęźli w jakimś bagnie. - Prędzej świniom wyrosną skrzydła. - Świnie toną w błocie, tak samo jak ludzie. Howard znowu zachichotał. - Filiżanka herbaty, coś na ząb i ruszamy, zgoda? - Kto będzie kierownikiem wycieczki? - To ja mam pistolet, mój drogi. - Chyba nie będzie panu potrzebny? - Ja o tym decyduję. Po piętnastu minutach byli już w drodze. George precyzyjnie wskazywał kierunek. Zdążali na południe, szosą przez wrzosowiska. Na skutek działania amfetaminy, wstrzymującej pracę gruczo- łów ślinowych, usta Lewina były zupełnie wyschnięte. Chłopak ma- rzył o dużym kuflu zimnego piwa. Wiedział jednak dobrze, że po tylu tabletkach żołądek i tak natychmiast zwróciłby wszystko. Przez chwilę Lewin zastanawiał się, gdzie może być teraz Peter Foley i czy również nie śpi tej nocy. „Chyba dawno już leży w łóżku - pomyślał Nigel. - Diabli z nim. Biedny stary dureń. Ja jestem in- ny. Będę szedł przed siebie tak długo, aż się przewrócę. Nawet jeśli skończę w rynsztoku, zanim stuknie mi trzydziestka. Nie chcę skończyć w jakimś cholernym domu starców." - Twarda nawierzchnia skończy się za chwilę - uprzedził Ho- ward. - Ale to nie ma znaczenia. Dalej jest sporo dobrych polnych dróg dla terenowego wozu. - Wspaniale. - Potrafisz obchodzić się z czymś takim? - George położył lu- gera na tablicy rozdzielczej. - Jestem reporterem, nie rewolwerowcem. - Tego właśnie się obawiałem. Przez chwilę miałem ochotę dać ci pukawkę na drogę, ale chyba prędzej zrobiłbyś tym krzywdę so- bie niż komukolwiek innemu. Lewin spojrzał szybko na starego. - Sądzi pan, że będę potrzebował broni? Przecież my tylko wej- dziemy na cudzy teren bez zezwolenia. To drobne wykroczenie. - Ty wejdziesz, chłopcze. Ja będę czekał, aż wrócisz. - To nie jest odpowiedź. Howard wzruszył ramionami. - Wszystko zależy od tego, co tam ukrywają - rzekł. - Coś, co jest w stanie sprowadzić w środku nocy ministrów naszego kochanego rządu, jeśli wierzyć pańskim fotografiom. - Wiesz dobrze, jakie moim zdaniem jest przeznaczenie tego miejsca. - Schron dla uprzywilejowanych? Nie wydaje mi się, by pan miał rację. Nie zdążyliby schować się w nim. Sporo czasu potrze- ba, by dotrzeć tutaj z Londynu. Nawet śmigłowcem. Cztery minu- ty na pewno nie wystarczą, a podobno tyle czasu pozostanie w ra- zie nieoczekiwanego ataku. - Wojny nie rozpoczynają się aż tak niespodziewanie, młody człowieku. Najpierw są napięte stosunki, prowokacje, pomówie- nia. Widziałeś to na pewno w telewizji. Dyplomatyczne noty krą- żą tam i z powrotem, a dopiero później następuje ostateczne ulti- matum. Ci dranie, którzy przygotowali sobie tu miejsca, nie będą wcale czekali na czterominutowe ostrzeżenie. To dobre dla fraje- rów, takich jak ja i ty. Zobaczysz, że gdy dojdzie do czegoś napra- wdę poważnego, najpierw będą różne zaczepki, a dopiero później ktoś mocno uderzy pięścią. Takie są prawa natury, mój drogi. Po- dobnie postępują zwierzęta, a przecież ludzie wcale się od nich nie różnią. Samochód podskoczył mocno na jakiejś nierówności, potem przechylił się gwałtownie. - Cholera! - zaklął Lewin. - Teraz już tak będzie. - Mam nadzieję, że zabezpieczył pan ten zabytkowy pistolet? - Nigdy tego nie robię - George zachichotał. - To byłoby coś takiego, jak kochanie się z kobietą przez gumę. - Wszyscy teraz stosują prezerwatywy. Nie słyszał pan o AIDS? - Lewin rzucił nerwowo. - Chyba ludzie za bardzo się tym przejmują. Przynajmniej ta- kie jest moje zdanie... Nie bój się, kochany. Znam się na broni le- piej niż ty na pigułkach. - Niech pan zajmie się swoimi sprawami. - Wyłącz silnik i zatrzymaj się! - nakazał szybko. - Co takiego? - Słyszałeś. Zatrzymaj się. Zaraz. Wyłącz światła. Lewin posłusznie wykonał polecenie starego. - Co się stało? - zapytał. - Mam nadzieję, że nic takiego. Zagadałem się i nie patrzyłem, gdzie jesteśmy. ¦I - Dojechaliśmy już na miejsce? - Zostało nam jeszcze parę mil. - Parę mil? Boże, przecież jest zupełnie ciemno. Jak my tam dojdziemy? Howard otworzył brezentową torbę. - Nie bój się. Poświecimy sobie. - Latarki? Będzie nas widać z daleka! - Pod ziemią? Chyba nie. Mówiłem ci, że znalazłem sposób, by tam wejść. - George wskazał ręką ciemność. - Niedaleko stąd jest stara kopalnia cyny. Od dawna nieczynna. Już parę miesięcy temu założyłem w głównym szybie coś w rodzaju windy. Stare wyrobi- ska i chodniki tworzą sieć podziemnych korytarzy. Naszym cwa- niakom wydawało się, że nikt nie będzie na tyle głupi, by tam scho- dzić. Dlatego wykorzystali niektóre tunele jako kanały wentylacyj- ne. Tamtędy właśnie wejdziesz do środka, mój chłopcze. Sam widzisz, że jestem wspaniały. Lewin siedział nieruchomo nie odzywając się. Po chwili obrócił powoli głowę w stronę Howarda. - Nic pan nie wspominał o schodzeniu do kopalni cyny. - Nie pytałeś o to, młody człowieku. Masz klaustrofobię? - Gdy ostatnim razem wszedłem do takiej kopalni, mało brako- wało, żebym stamtąd nie wyszedł. - No cóż. Tym razem podam ci przecież rękę. - Odwal się pan! Rezygnuję. - Chyba nie powinieneś być nieuprzejmy wobec człowieka, który zamierza uczynić cię sławnym... Pomimo mroku reporter zauważył cień lugera i poczuł chłodny dotyk lufy na policzku. - Dotarliśmy już tak daleko, synu, więc równie dobrze możemy pójść dalej. Zostaw kluczyki w stacyjce. Lewin wysiadł z samochodu prosto w ciemność. Potykał się, idąc tuż obok Howarda, który trzymał go mocno za ramię. Stary człowiek był zaskakująco silny, jak na swój wiek. Po chwili repor- ter dostrzegł na tle gwiazd niewyraźny zarys ruin. Stara, zbudowa- na z granitu maszynownia wyglądała jak olbrzymia pięść, a wyso- ki komin zdawał się palcem wzniesionym w oskarżycielskim ge- ście ku Stwórcy, który obojętnie przyglądał się upadkowi kopalni i tragedii pozbawionych środków do życia górników. Obok widać było kilka samotnych, ciemniejszych niż noc skał o kształtach zdolnych obudzić paniczny strach w sercach najodważniejszych ludzi. Ciągnące się aż po horyzont wrzosowisko przywodziło na myśl fale niesamowitego, mrocznego oceanu. Wszystko wokół było surowe i dzikie jak pradzieje tej niezwykłej krainy. Lewin poczuł się samotny, otoczony bezkresną pustką. Prawdę o tym miejscu zna tylko sam Bóg. „Opisz to - mówił do siebie gorączkowo reporter. - Zapisz wszystko, co przeżywasz, w myślach, i opanuj strach. Milton zro- bił to przecież za ciebie tyle lat temu. Potykasz się teraz, idąc jego śladem. Poeta przeżywał zupełnie to samo... «Gdzie straszliwe bestie, zaczarowane wyspy i spękane skały u wejścia do pie- kieł»... To miejsce jest właśnie tutaj." - Jak tylko wejdziemy do środka, zapalę latarkę - powiedział Howard. - Powinieneś skończyć z tymi prochami, chłopcze. Masz zupełnie stargane nerwy. Gdy wchodzili do wnętrza rozwalającego się budynku, George jeszcze mocniej ścisnął ramię Lewina, jakby wyczuł, że młody dziennikarz jest coraz bliższy myśli o ucieczce. - Nad głową masz krążek i linę, a obok wisi specjalna pętla, na której się opuścisz. Bezpieczna. Używałem jej wiele razy. - Przecież nie był pan tam w środku! - rzucił Lewin. Usłyszał drżenie w swym głosie, lecz nie był w stanie się opanować. - Nie byłem tam, przyjacielu. Opuszczałem się tylko na dół, do kopalni. - Co miała więc znaczyć gadanina o wyciętej w torfie kryjów- ce i o tym, że słychać tam pracę jakichś urządzeń? - To nie bzdury, synu. Mam kryjówkę, z której robiłem zdję- cia. Są też miejsca, gdzie słychać dziwne odgłosy. Tam na dole jest właśnie takie miejsce. - Jak głęboko? - płaczliwie zapytał Lewin. - Szyb ma jakieś tysiąc czterysta, może tysiąc pięćset stóp. - Tysiąc pięćset stóp w zrobionej przez domorosłego facho- wca pętli, pozostawionej od paru miesięcy na działanie deszczu i wiatru? Pan chyba oszalał! - Uspokój się. Szyb naprawdę jest głęboki, lecz na różnych wysokościach odchodzą od niego boczne korytarze. Opuścimy się tylko kawałek, może jedną trzecią całości. Bezpiecznie jak w domu. - W czyim? Pańską ruderę wystarczy dobrze kopnąć, a na pe- wno się zawali. - Twoje szczególne poczucie humoru jeszcze cię nie opuściło, jak widzę? - Słyszy pan przecież chyba, że się śmieję? - Ta pętla to profesjonalna rzecz. Wyposażenie ratowników górskich. Zwinąłem ją ze stacji pogotowia górskiego koło Prince- town. Zaraz kupili sobie drugą. Lina pochodzi z tego samego źródła. - Powinien pan siedzieć tu niedaleko, w więzieniu Dartmoor. Howard zaśmiał się chrapliwie. - Wszyscy w okolicy uważają, że jestem zdziwaczałym du- rniem. Tak samo myślą też ci na dole. Nawet morderstwo uszłoby mi tu na sucho. - Dlatego postanowił pan mnie wykończyć? - Nic ci się nie stanie. Moja w tym głowa. - Bardzo mnie to cieszy. - Zjeżdżasz pierwszy, chłopcze. - Sam pan sobie zjeżdżaj! - Przykro mi, ale właśnie ty musisz to zrobić. Wszystko pójdzie dobrze. - Howard zapalił latarkę. - Pętla wisi na ścianie. Stań w tym miejscu i nie patrz pod nogi. - Cholera! - Tak jak powiedziałem: nie patrz w dół. Lewin wiedział, że nigdy w życiu nie uczyni tego kroku. Stopy przyrosły dziennikarzowi do ziemi. Będzie stał tutaj, aż wreszcie opadnie z sił i osunie się do szybu. - Ta dziura wciąga cię, co? Pomyśl, że to tylko sześć stóp. Lu- dzki umysł zawsze woli mieć do czynienia z czymś, co łatwiej so- bie wyobrazić. - Sześć stóp to głębokość grobu - z trudem wykrztusił Lewin. Howard przygotował linę. - Zgadza się. To prawie wszystko. Najpierw torba. Załóż ją so- bie z przodu, na piersi. Tak będzie najwygodniej. Dobrze. Teraz prze- łóż to sobie pod pachami. Spokojnie. - Nie schodzę tam! - Oczywiście, że schodzisz. Po to tutaj przyszedłeś. - Niech pan sam idzie. Zapłacę każdą sumę. Proszę... - Nie zmieściłbym się, przyjacielu. Tylko ktoś drobnej budowy przeciśnie się przez kanały wentylacyjne. Poza tym jestem za sta- ry. Posiedzę cicho na górze. Będę cię ubezpieczał. - Ubezpieczał? Co pan powie! Wojna dawno już się skończyła. Może pan nie wie o tym? - Już ci lepiej, jak widzę. Stój spokojnie. Dobrze! Lewin krzyknął głośno. Poczuł, że leci w przepaść. Pod wie- rzgającymi dziko nogami otwarła się bezdenna pustka. Howard uderzył chłopaka wolnym końcem liny. - Ucisz się, bałwanie! Głos niesie stąd na mile. Jeśli nie uspo- koisz się, zerwiesz pętlę. Będziesz miał za swoje... Nigel wisiał nieruchomo, obracając się powoli. Zdawało mu się, że umiera. Pętla boleśnie wrzynała się w ciało. Zaczął wrzesz- czeć przeraźliwie, uświadomiwszy sobie, iż zjeżdża do szybu. George oceniał głębokość, licząc znaki na linie. Po chwili prze- stał ją luzować. Zawiązał solidny węzeł, okręciwszy wcześniej li- nę kilka razy dookoła grubego, metalowego wspornika, a potem położył się na brzuchu tuż przy krawędzi otworu. - Słyszysz mnie? Gdzieś w dole rozległ się cichy odgłos. Howard poświecił latarką. Lewin obrócił głowę w stronę światła. Był blady, twarz miał po- krytą potem. - Wszystko w porządku, synu - zawołał cicho starzec. - Na ra- zie bardzo dobrze ci idzie. Musisz teraz rozkołysać trochę linę. Powinieneś być dokładnie na wysokości drugiego poziomu. W patrzących nieruchomo w górę oczach reportera pojawiła się panika. - Synu! Zrób, co ci każę, bo zaraz zginiesz! Niewiarygodnie powoli ciało Lewina zaczęło się kołysać. Lina odchyliła się o cal od pionu. - Dobrze! O to właśnie chodzi. Rób tak dalej. Ustaw odpowie- dnio nogi, na wypadek, gdybyś nie trafił dokładnie do wylotu ko- rytarza. Nie chcesz chyba uderzyć o skałę? - Niech pana szlag trafi! - głos Lewina zadudnił głuchym echem. - Coraz lepiej ci idzie. Ładnie. Widzę, że trafisz prosto w tu- nel. Z lewej strony jest metalowy uchwyt. Złap się go mocno i wciągnij się do chodnika. Dobrze. Bardzo dobrze. Zdejmij pętlę i pooddychaj spokojnie. Możesz chwilkę odpocząć. Gdy tylko lina poluzowała się, Howard wyciągnął ją szybko na górę, a potem znów wychylił się znad krawędzi szybu. - Słyszysz mnie? - Będę słyszał lepiej, jak pan ruszy wreszcie tyłek i zjedzie na dół. - Ja nie schodzę, synu. - Co takiego? - Wydaje mi się, że lepiej ci pójdzie samemu. - Lepiej mi pójdzie? Niech pan nie gada bzdur! - W torbie masz aparat fotograficzny, wszystkie wskazówki, butelkę z wodą, gumę do żucia, herbatniki, papierosy... - Nie wybieram się na piknik! - Posłuchaj, młody człowieku. Jeśli zejdę do ciebie, nie będzie- my mogli nic zrobić, gdyby przeciwnicy odkryli to miejsce i zrzu- cili linę do szybu. - Ty draniu! Mówi mi pan po prostu, że jeśli mnie złapią, pan nie chce mieć z tym nic wspólnego. Zgadza się? - To zależy od punktu widzenia, mój drogi. - Niech pan zjeżdża na dół! - Nie. - Proszę! - Działasz na własną odpowiedzialność. Postaraj się załatwić sprawy jak najlepiej. - Proszę opuścić linę! - Nic z tego. Najpierw musisz tam pójść. - Proszę, George... - Żadne prośby nie pomogą, przyjacielu. Lepiej zabierz się do roboty. Nie masz innego wyjścia. - Z góry zawsze jest dobry widok. - Naprawdę? Załatwisz wszystko elegancko i obydwaj będzie- my zadowoleni. - Nigdzie nie idę! - Słusznie, synu. Nigdzie nie pójdziesz. Nie będzie też liny. Opu- szczę ją dopiero po twoim powrocie. - Ty draniu! Skręcę ci kark, gdy stąd wyjdę! - Dobrze. Wiesz przecież, co trzeba zrobić, żeby wyjść. Lewin wszedł głębiej do chodnika, znikając z zasięgu światła la- tarki Howarda. Stary człowiek usiadł i zaczął przygotowywać sobie skręta. Za- palił go po chwili, zaciągając się mocno. - Zgoda, George. Pójdę tam. Howard uśmiechnął się i wypuścił dym przez nos. - Dobrze wiem, co chcesz zrobić, synu. Pomaszerujesz kawa- łek tym chodnikiem, zdrzemniesz się, a potem wrócisz i powiesz mi, że nie możesz dostać się do środka. - Wejdę tam na pewno. - Skąd będę o tym wiedział? - Zrobię zdjęcia. - Musisz coś stamtąd przynieść. - Wtedy mnie pan wyciągnie? - Oczywiście. Nie przewróć się gdzieś i nie rozbij mi aparatu. W tych korytarzach jest pełno śmieci. - Dziękuję za troskę o mnie. - Będę czekał. - Wolałbym, żeby rzeczywiście tak było. Lewin znów cofnął się w głąb tunelu, zaskoczony, jak szybko strach zwycięża wszystkie inne uczucia, nawet gniew. Nigel czuł teraz tylko ów szczególny niepokój wywołany tabletkami. Był go- tów do działania. Ukląkł na jedno kolano, otworzył brezentową torbę i przejrzał jej zawartość. Rzeczywiście znalazł narysowany przez Howarda plan tego poziomu kopalni i pisemne wskazówki. Zapoznał się z nimi uważnie. W ustach miał smak popiołu. Wyjął gumę miętową i zaczął żuć powoli, delektując się orzeźwiającym smakiem. Reportera czekała teraz długa droga w ciemności. Poczuł nagły przypływ paniki na myśl o tym, że latarka może się zepsuć lub nieoczekiwanie wyczerpią się baterie. W bocznej kieszeni torby znalazł jednak małą zapasową latarkę. Odpoczywał chwilę, opar- ty o skalną ścianę. Nagle pot na czole stał się lodowaty. Lewin po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jaki chłód panuje na dole, i za- drżał z zimna, pomimo że miał na sobie gruby płaszcz. Żałował teraz, że nie ubrał rękawic i cieplejszych skarpet. - Idęjuż, George! - zawołał dziarsko. - Nie zaśnij czasem, nim wrócę. Z góry dobiegł znajomy chichot i zapach lichego tytoniu, który stary palił z takim upodobaniem. - Dobrze. Ruszaj! Lewin szedł szybko, starając się zapomnieć o niesamowitej wy- prawie do kopalni cyny Cornish w zeszłym roku. Nie cieszył się wcale, że ma trochę potrzebnej teraz wiedzy i wprawy. Mógłby z powodzeniem stworzyć rozprawę naukową o tym, co go otacza. Napisałby ją lękiem na najczystszym strachu i oprawił w panikę. Długi chodnik w lichym granicie. Strop tuż nad głową. Pod noga- mi gnijące podkłady i zardzewiałe szyny, po których jeździły kie- dyś wagoniki wywożące urobek. I woda. Kałuże czerwone od skalnego pyłu i strumyczki ściekające ze ścian. Wilgotne, duszne powietrze. Cichy odgłos spadających kropel. Właśnie wodę pamiętał najdokładniej. Przeciwnicy chcieli go utopić. Później oczywiście twierdzili, że nie wiedzieli o jego obec- ności. Tak zwyczajnie. „Nie myśl o tym teraz, durniu! Tak jak powiedział George: nie patrz w dół. Ta jasnowłosa telewizyjna księżniczka jeszcze nie za- płaciła za wszystko. Teraz wiem, jakiej oczekuję zapłaty. Chcę jej. Całej. Pełzającej na czworakach, żebym mógł chwycić ją od tyłu za grzywę i dać dobrą szkołę. Naprawdę dobrą." Chodnik rozgałęził się i reporter poświecił latarką na narysowa- ny przez Howarda plan. Odgłos padających kropel był tak donoś- ny, jakby ściana wody za chwilę miała zwalić się wprost na Lewina. „To tylko wyobraźnia" - powtarzał sam sobie. Wszedł w lewe odgałęzienie korytarza, omijając wywrócony wagonik, z którego odpadały grube płaty rdzy. Tabletki przestały działać i Nigel zaczął liczyć w myślach, ile amfetaminy mu jeszcze zostało. „Powinieneś skończyć z tymi prochami, chłopcze. Masz zupeł- nie stargane nerwy." „Słuchaj, George. Jeśli ich teraz nie wezmę, po prostu usiądę i nigdzie nie pójdę. Wypchaj się więc tą radą!" Przełknął dwie pigułki, popijając je obficie wodą z plastikowej butelki. Zaczynał już odczuwać skutki niedoboru płynów w orga- nizmie. „Dziesięć minut - pomyślał. - Dziesięć minut i znów będę w formie. Na razie muszę tylko iść dalej. - Spojrzał na zegarek. - Jak długo wędruję tym korytarzem? Kilka minut? Całą wieczność? Widzisz, trzeba było sprawdzić, o której wyruszyłeś. Ważniejsze były jednak inne sprawy. Idiotyczna panika! Kłótnia ze starym. Idź naprzód!" „Nasłuchuj odgłosu wentylatorów" - napisał George drukowa- nymi literami, jakby ta wskazówka była tutaj jedenastym przyka- zaniem. „Gdy usłyszysz szum, poszukaj filtrów i już będziesz w środku." „W środku, to znaczy gdzie, George? W niebie czy piekle?" Przypomniał sobie Adama. „Czy on stąd przyszedł? Z wilgot- nych wnętrzności ziemi? To nie raj, prawda? Nic dziwnego, że zwiałeś, chłopie!" - Lewin roześmiał się, a jego śmiech odbił się echem od granitowych ścian. Wtedy właśnie usłyszał szum. „Bogaty" - pomyślał, próbując jakoś opisać ten odgłos. Głęboki i przesycony dziwną barwą. Miękkie basy, jakie mogą zostać przeniesione tylko przez najle- psze głośniki. Te urządzenia musiały kosztować sporo pieniędzy. W świetle latarki Lewina zalśniła srebrzysta powierzchnia ja- kiejś konstrukcji z nierdzewnej stali. Serce skoczyło mu do gar- dła. Co teraz? Wchodzić czy nie? Z jednej strony widział perspe- ktywę sławy w dziennikarskim świecie. Kuszące propozycje pra- cy. Odrzuci je wszystkie. Pieniędzy od Moravca i tak wystarczy. Będzie ich nawet dosyć, by kupić sobie na resztę życia jakąś inte- ligentną, długonogą babkę... A z drugiej strony? Praca w zapadłej dziurze i towarzystwo Foleya przy śniadaniu przez następne ty- siąc lat. Te same tłuste i głupie dziewczyny, zupełnie pozbawione klasy... Nie ma się nad czym zastanawiać. Położył obok siebie latarkę, znalazł w torbie przygotowane przez Howarda narzędzia i zabrał się do roboty. - Przychodzę do ciebie, Kalifornio - zaśpiewał pod nosem przy akompaniamencie pracującej obok maszynerii. Foley siedział w wygodnym fotelu i patrzył na Tamizę. Był zu- pełnie odprężony, trzymał kieliszek drambuie i palił papierosa. „Do diabła z tym wszystkim! - pomyślał. - Dlaczego mam so- bie odmawiać przyjemności? Zostało mi przecież tylko kilka lat pracy. Nie mam aż tyle samozaparcia i ambicji, by liczyć kalorie. Dostaję też sporą pensję, którą nie muszę się z nikim dzielić. O co więc mi chodzi? Może rzeczywiście umrę kilka lat wcześniej, wo- lę jednak żyć pełnią życia. Próżność w twoim wieku, Foley? Cze- mu nie? Jeśli sam o siebie nie zadbasz, kto to zrobi?" Zapalił pa- pierosa. - Zapłacę rupię za pańskie wzniosłe myśli, wasza łaskawość - Mayberry odezwał się z charakterystycznym akcentem Brytyjczy- ka żyjącego w Bombaju. Nadinspektorowi przypomniały się filmy z Peterem Sellersem. - Rozmyślałem właśnie o mojej... próżności. - Ach tak! W pańskim przypadku to chyba tylko skutek upływu lat. Jedynie młodzi naprawdę grzeszą próżnością. Wtedy gdy wie- rzą, że są nieśmiertelni. - Może. Szekspir doskonale umiał ukazać nasze słabości, sam jednak im nie ulegał. Był przecież geniuszem... - On? Człowiek, który na kilka lat odciął się od świata, wierząc, że ludzkość i tak doceni jego dzieła? Pan nazywa to geniuszem? Ktoś inny mógłby dostrzec w tym pychę i zarozumiałość. - Ktoś inny, ale nie pan? - W pewien sposób i ja jestem geniuszem... - Mayberry dum- nie uniósł brwi. - Tak, a pycha i zarozumiałość są panu zupełnie obce. - No cóż... Wytrącił mi pan szpadę z ręki. Poddaję się. Nie pa- suje pan do mojego wyobrażenia o policjantach, nadinspektorze. - Cieszę się. - Foley wypił łyk likieru, przyglądając się pogłę- biarce pracującej przy przeciwległym brzegu w świetle potężnych reflektorów. - Ciekawe, co oni tam znajdują. - Rzeczny muł. Stuletni, cuchnący przeszłością. - Chodzi mi o wrzucone do wody przedmioty. Może broń mor- derców z jakichś zapomnianych spraw? Narzędzia zbrodni, któ- rych nigdy nie wykryto i nie pomszczono. - To alkohol tak na pana działa czy też odezwało się w panu po- czucie winy gliniarza, któremu nie dają spokoju nie rozwikłane przez niego sprawy? Foley westchnął. - I jedno, i drugie. Problem polega na tym, że społeczeństwo widzi naszą pracę w bardzo uproszczony sposób. Dla większości ludzi fakt popełnienia przestępstwa oznacza, że nastąpi proces, a w jego wyniku podejrzanego spotka surowa kara. W życiu bywa jed- nak inaczej. Śledztwo to często kompromitacja, procesy bywają formą pertraktacji, a przestępca otrzymuje wyrok z zawieszeniem. - To skomplikowany świat. Założę się, że tęskni pan do złotych lat pięćdziesiątych: Johnny Ray, Frankie Laine i kara śmierci... - Lata pięćdziesiąte? To najlepszy okres mojego życia. Boże! - Zupełnie inaczej to wygląda, jeśli jest się młodym jak Nigel Lewin. Dla niego pańskie życie to dzieje historyczne, jak na przy- kład biografia Alfreda Wielkiego. Foley odwrócił głowę od okna. - Chciałbym panu coś pokazać. Obok pana leży moja marynar- ka. W wewnętrznej kieszeni jest list. Proszę go przeczytać. - OdNigela? - Właśnie. Fragmentami prawie histeryczny. Mayberry sięgnął po marynarkę Foleya i znalazł kartkę, którą Lewin zostawił rano za ekspresem do kawy. - Chyba pan wie? - Skończywszy czytanie, Mayberry spojrzał uważnie na nadinspektora. - Wiem? O czym? - Ach! Może lepiej nie mówmy o tym... - Chce pan, żebym zaraz złamał panu rękę? O co chodzi? - Wysoki Sądzie, protestuję przeciwko podejmowanym przez policję brutalnym próbom zmuszenia świadka do składania ze- znań! Nigel bierze tabletki. Pobudzające i nasenne. Dzięki jed- nym jego organizm osiąga najwyższe obroty, dzięki drugim zwal- nia rytm. Dziwne, że nikt tego dotąd nie zauważył. Oczywiście nie jest jeszcze ćpunem... - Oni wszyscy tak o sobie myślą - mruknął Foley. Był zasko- czony własną reakcją. Czuł się oszukany. - Jak mogłem tego nie widzieć? - Widocznie pan nie patrzył. Kiedy ostatni raz przyjrzał się pan Nigelowi uważnie? - Jestem gliniarzem. Powinienem to dostrzec. - On sięga po pigułki tylko wtedy, kiedy są mu potrzebne. - To znaczy, gdy ma kłopoty lub nie umie sobie z czymś pora- dzić? Mayberry wzruszył ramionami. - Z tego ponurego listu wynika, że rzeczywiście zajmujecie się tą samą sprawą, lecz „idziecie różnymi drogami", jak napisał Ni- gel. Czy pan też tak uważa? Foley sięgnął po butelkę drambuie. i - Cholernie dobre pytanie. Problem polega na tym, że nie wiem, o co chodzi w tej sprawie ani dokąd zmierzam. Możliwości jest sporo. Oficer brytyjskiej armii, który przechodzi na stronę IRA i zabija własną mamusię? Spisek w MI-5 mający na celu ukrycie bezprawia? Duch hitlerowca, zrzuconego tu na spadochronie pod- czas wojny i powieszonego przez nas? - Myśli pan jak zwykły gliniarz. Na to trzeba spojrzeć szerzej. - Jestem przecież tylko gliniarzem - bronił się Foley. Mayberry poszukał w liście Lewina odpowiedni fragment. - „...Jeśli rzeczywiście chodzi tu o to, czego się spodziewam, sprawa może okazać się na tyle poważna, by wzmianka o niej zna- lazła się kiedyś w podręcznikach do historii..." Przecież na milę czuć tu poważną aferą polityczną, spiskiem. Nigel wspominał coś o rozmowie z Jane Haversham, prawda? Pracował już wcześniej dla tej kobiety. Ona żyje z politycznych intryg. Pewnie przespała- by się z samym diabłem, gdyby w ten sposób mogła zdobyć jakieś rewelacyjne informacje. Foley podniósł do ust kieliszek z likierem, a potem zapalił na- stępnego papierosa. - Wie pan, w jakich okolicznościach Nigel spotkał się z nią ostatnio? - Wspomniał, że przeszedł przez coś potwornego. Nie chciał o tym wiele mówić. To dziwne u takiego samochwały. - Wpakował się do nieczynnej kopalni cyny Cornish. To miej- sce przeznaczono podobno na składowisko odpadów radioaktyw- nych. - Rzeczywiście tak było. Oglądałem w telewizji program o tym. Ten, który potem uzyskał jakąś nagrodę. - Kopalnie cyny to przeważnie pionowe szyby, od których na różnych wysokościach odchodzą poziome, prowadzące do wyro- bisk chodniki. Nigel, ten głupi bałwan, postanowił przekupić jed- nego z ludzi pracujących przy radioaktywnych śmieciach. Przy pomocy tego kogoś dostał się na dół, lecz ów człowiek powiedział o wszystkim komu trzeba. Przynajmniej nasz młody przyjaciel tak twierdzi. W każdym razie Nigel znalazł się na jednym ze środko- wych poziomów kopalni. Był dobrze wyposażony, miał butlę tle- nową, ubranie ochronne i tak dalej. Nagle usłyszał szum wody. Tamci postanowili zatopić to miejsce, aby pozbyć się intruza. Sie- dział po uszy w wodzie, prawdopodobnie skażonej radioaktyw- nie. Wylazł stamtąd dosłownie w ostatniej chwili. Mógłby mieć jeszcze gorsze kłopoty, lecz jakoś nie wysunięto przeciwko niemu oficjalnych oskarżeń. Wrogowie posadziliby go, gdyby tylko ze- chcieli. Na początek za bezprawne wejście na tereny rządowe. Po drodze rozwalił kilka kłódek i zamków. Tak więc jeszcze za wła- manie. Myślałem, że dostanie kilka lat. No i koledzy z Wydziału Specjalnego zapukali do moich drzwi. Ten mały drań miał fart! - Miał szczęście, że stała za nim właśnie Jane Haversham. Pro- szę nie lekceważyć siły środków masowego przekazu, a zwłasz- cza telewizji. W diabelskim okienku telewizora zobaczy pan tylko to, co każą panu widzieć. - Haversham nie jest ulubienicą Wydziału Specjalnego. Gdy- by nie ona, Nigel nie wplątałby się w tę kabałę. - On jest uparty jak osioł. Bardzo łatwo ulega kobietom. Tym gorzej dla niego. - Wygląda na to, że dobrze pan go zna... - Foley zawahał się. - Czy Nigel nie jest czasem... - Jednym z cichych, lecz śmiertelnie niebezpiecznych bise- ksualistów, którzy psują wam przyjemność, zarażając wirusem HIV długonogie i piersiaste blondynki? Na pewno nie. Próbuje za wszelką cenę przespać się z każdą kobietą, która nie oddała się mu na sam jego widok. Czy uspokoiłem pana? - Tylko co do jego upodobań seksualnych. - No cóż. Jeśli naprawdę chce pan coś dla niego zrobić, proszę uczynić dokładnie to, czego on sobie nie życzy. Niech pan wyśle za nim natychmiast list gończy, APB czy jak to tam nazywacie. - Mam zepsuć mu zabawę? Nie zniósłbym potem jego gadania. Mayberry spojrzał na trzymaną w ręce kartkę. - Coś bym jednak spróbował zrobić. Jeśli rzeczywiście chodzi o poważny projekt rządowy, taki jak ujawniona przez Jane Ha- versham sprawa składowiska odpadów radioaktywnych w kopal- ni Cornish... No cóż. Byłby pan zaskoczony, jak często przy tego typu tajnych operacjach zdarzają się różnego rodzaju... wypadki. Dotarłem kiedyś do takich danych. Coś zatrważającego. Foley sięgnął po list Lewina. - Nie wiem, od czego zacząć. Nie mam nawet pojęcia, gdzie on teraz jest. - Jane Haversham powinna wiedzieć. - Mayberry wskazał pa- lcem list. - I Rudolf Moravec. To przecież on obiecał uczynić Ni- gela bogatym człowiekiem, jeśli nasz narwany przyjaciel dowie się czegoś. Należy tylko odpowiedzieć na pytanie, czego i gdzie szuka. - Jutro sobota. - Chyba nie przerywacie dochodzeń tylko dlatego, że w week- endy niektórzy ludzie nie siedzą w pracy? - To nie jest przecież śledztwo. - Niech pan wobec tego postara się czym prędzej zrobić z tego oficjalne dochodzenie. Nigel uczestniczył już przecież w rozmija- jących się z prawem przedsięwzięciach. Jego list sugeruje, że i te- raz wchodzi w grę coś, co mogłoby zainteresować instytucje stoją- ce na straży prawa i porządku. Niech pan improwizuje. - Mam kłamać? - Właśnie. Gdy pan będzie się tym zajmował, spróbuję znaleźć odpowiedź na inne pytania. Możecie przecież, tak jak sugeruje Ni- gel, obaj zmierzać do tego samego celu. Foley zgasił papierosa. W ustach miał nieprzyjemny smak niko- tyny. Nie chciał obudzić dawnego nałogu. - Miejmy nadzieję, że nie wynikną z tego poważne kłopoty. - Niech pan zadzwoni do Moravca i umówi się z nim na jutro. - A numer? Chyba nie warto szukać w książce telefonicznej? - Kochanie, rozmawiasz z właściwym człowiekiem - powie- dział Mayberry, naśladując Humphreya Bogarta. - Niech pan tu zaczeka. - Zniknął w drzwiach pokoju, a po chwili pojawił się zno- wu. - Proszę tymczasem przekręcić do domu. Może Nigel leży właśnie w łóżku z jakąś pozbawioną szarych komórek pięknością, którą poderwał po drodze? - Warto spróbować. - Foley podszedł do telefonu. „Co taki miły glina jak ty robi w tej melinie? - zapytał sam sie- bie. - Łamiesz prawo, współdziałając z notorycznym przestępcą o zboczonych upodobaniach seksualnych. Świat się zmienia." Wykręcił swój numer w Exeter. Po pojedynczym sygnale ode- zwał się głos Nigela: - Rezydencja Lewinów. Mówi Nigel Lewin. Przykro mi, lecz jestem nieobecny. Proszę zostawić swój numer. Och! Jeśli chodzi czasem o niejakiego Petera Foleya, jego również chwilowo nie ma. Proszę zadzwonić do... Nadinspektor czekał na sygnał rozpoczynający nagrywanie. - Nigel, jestem u Mayberry'ego. Zadzwoń do mnie natych- miast. Natychmiast. Zrozumiano? - Nie ma go jednak? - spytał Mayberry. - Odpowiada automat. Jak zwykle nagranie dla zgrywy. Za każdym razem Nigel zmienia to, co zostawię na taśmie. Złośliwy, mały Walijczyk... - Moravec - przypomniał nadinspektorowi Mayberry. - Biuro w Londynie, apartament w Londynie, dworek na wsi... A może posiadłość w Szkocji z terenami łowieckimi i miejscem do węd- kowania? To oczywiście tylko Wielka Brytania, chyba że woli pan Szwajcarię albo Indie Zachodnie? - Najpierw zadzwonię do Jane Haversham. Numer jest w liście Nigela. - Boi się pan Moravca? Proszę wyobrazić go sobie w gaciach. - Wolałbym raczej nie. Dziękuję bardzo. W bieliźnie podobają mi się tylko kobiety. - No cóż... Jest pan bardzo bezpośredni. Foley wybrał numer, potem słuchał przez chwilę. - Proszę powtórzyć - powiedział, a potem zaczął coś szybko za- pisywać. - Też automat. Zostawiła dwa numery. Londyńskie biuro World Communications Corporation... - Moravec. - Lub doktor Hartrampf. - Nigdy o nim nie słyszałem. Radzę spróbować dodzwonić się do londyńskiego apartamentu Moravca. - Skąd pan ma te numery? - Głupie pytanie. - Chyba wszędzie wetknął pan swój wścibski nos! - Sprawia mi to przyjemność. Dlaczego miałbym jej sobie od- mawiać? - Numer? Mayberry podał kartkę Foleyowi i stanął obok, wyraźnie z sie- bie zadowolony. Policjant czekał chwilę z słuchawką przyciśniętą do ucha. - Chciałbym rozmawiać z panem Rudolfem Moravcem. Mówi nadinspektor Foley z Devon and Cornwall Constabulary. - To na pewno nim wstrząśnie - ucieszył się Mayberry. - Niech pan nie przeszkadza! - warknął Peter. - Tak. Nic nie szkodzi. Poczekam. - Sięgnął po butelkę, by napełnić kieliszek. W ostatniej chwili zmienił jednak zdanie, odstawił ją i usiadł wy- godnie w fotelu. Na twarzy nadinspektora widać było zdecydowanie, ale też tremę. - Moravec - odezwał się niski, nieuprzejmy głos. - Dobry wieczór, sir. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze. - Proszę nie przepraszać, nadinspektorze. Zapewne chodzi o Nigela Lewina? - Rzeczywiście, sir. Jak pan się domyślił... ? - Lewin wykonuje pracę dla jednej z moich firm. Prowadzi pewne... poszukiwania, których wynikiem jestem osobiście zain- teresowany. Wiem, że mieszkacie razem. W Exeter, czy tak? Zapa- miętuję takie szczegóły. Czasem to przekleństwo. W czym mogę panu pomóc? Foley zawahał się. - Czy możemy mówić otwarcie, sir? - Słucham uważnie. - Jest pan bogatym człowiekiem, mającym do dyspozycji bar- dzo potężne środki. - Staram się, by ta potęga miała ludzkie oblicze. - Sir, nie wiem, czym Nigel zajmuje się na pańskie polecenie. Zostawił mi jednak niepokojący list, w którym sugeruje, że ta pra- ca może być związana z jakimś zagrożeniem... z poważnym nie- bezpieczeństwem. Muszę przyznać siępanu, iż ów list bardzo mnie zaniepokoił. Odniosłem wrażenie, że pisząc go, Nigel był trochę niezrównoważony. Co może mi pan powiedzieć? - O czym, nadinspektorze? O stanie jego umysłu? Przykro mi, ale nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. - Chodzi o sprawę, którą on się zajmuje. - Musi pan mnie zrozumieć. W mojej branży istota sukcesu le- ży w tym, by zawsze wyprzedzać konkurencję. Prowadzimy coś w rodzaju śledztwa, którego wyniki zainteresują opinię publiczną. Oczywiście zajmujemy się wieloma podobnymi sprawami. Bardzo chciałbym panu pomóc, nie widzę jednak związku między naszy- mi poszukiwaniami, a pańską troską o Lewina. Wydał mi się zdro- wy na umyśle, gdy widzieliśmy się ostatnio, w czwartek. Zakła- dam, nadinspektorze, że interesuje się pan tym wszystkim prywat- nie, nie zaś w związku z wykonywaną pracą? - Głos Moravca stał się nieprzyjemny. - W przeciwnym razie... - To wyłącznie osobista sprawa. I poufna - szybko zapewnił Foley. - Ma pan moje słowo. - Bardzo dobrze. Skontaktuję się z odpowiednimi osobami i polecę, by wszelkie informacje na temat Nigela trafiały bezpo- średnio do mnie. Proszę zostawić mi numer pańskiego telefonu. Foley zakrył ręką słuchawkę. - Prosi o ten numer... ? Mayberry zastanawiał się przez moment, potem wzruszył ra- mionami. Foley przedyktował cyfry Moravcowi. - Będę tu jutro przez cały dzień - dodał. - Dziękuję, że ze- chciał pan poświęcić mi trochę czasu. Do widzenia. Mayberry napełnił kieliszek nadinspektora. - Pewnie pobawił się z panem w kotka i myszkę, a potem wy- toczył ciężką artylerię? - Postawił mi ultimatum. Jeśli moje zainteresowanie sprawą ma charakter służbowy i skieruję się w tym samym co Nigel kie- runku, mamy wojnę. - Idziemy. Może pan zabrać kieliszek. - Dokąd? Mayberry poruszył ręką w dół. - Wspólnym elementem tego wszystkiego wydaje się medycy- na. Może uszło to pańskiej uwadze, ale właśnie usłyszeliśmy na- zwisko pewnego lekarza. - Sekretarka telefoniczna Jane Haversham? Doktor Hart... coś tam? - Hartrampf. Ciekawe nazwisko. Spróbuję trochę poszperać, a pan w tym czasie powie mi wszystko. - Nie mogę. To część urzędowego dochodzenia! Mayberry zatrzymał się i spojrzał na Foleya z politowaniem. - Niech pan nie będzie głupi. Odebrano panu to śledztwo, pa- mięta pan? A dlaczego tak się stało? Po prostu nie ma pan prawa cokolwiek wiedzieć. Nie ufają panu. Nawet teraz jest pan tylko kom- puterowym piratem, wtykającym nos w cudze sprawy. Założę się o pańskie dziewictwo, że gdyby oni odkryli, czym się zajmujemy, dostałby pan natychmiast potężnego kopniaka w tyłek. Mogłoby to kosztować pana głowę. Foley poczerwieniał. - Kogo ma pan na myśli, mówiąc „oni"? - Nie wie pan? To zawsze ci sami ludzie. To oni naprawdę rzą- dzą naszym krajem. Nie marionetki, wygrywające lub przegrywa- jące wybory zależne od humoru głosującego plebsu. Whitehall, nadinspektorze. To Whitehall i jego macki rozciągają się na całej powierzchni naszej ojczystej wyspy... - Interesujące... - mruknął Mayberry. Siedział wpatrzony w ekran monitora. Foley pił już trzecią kawę. Zastanawiał się, co się z nim dzieje. Jeszcze wczoraj potrafiłby przesiedzieć całą noc. - Co takiego? - zapytał zmęczonym głosem. - Hartrampf był obywatelem Niemiec. Otrzymał brytyjski pa- szport zaledwie kilka miesięcy po przyjeździe do Anglii. To dziw- ne, bo w tamtych czasach uzyskanie obywatelstwa nie było takie proste. - W jakich czasach? - Tuż po wojnie. Przeciętny Niemiec zajmował się wtedy usta- wianiem pułapek na szczury gdzieś na gruzach Trzeciej Rzeszy. - Hartrampf jest przecież lekarzem. Potrzebowaliśmy lekarzy, więc może nagięto trochę przepisy? Mając do wyboru normalne wyżywienie w Anglii i szczurze mięso w Niemczech, nie musiał zastanawiać się długo. Skąd dowiedział się pan o tym? Pewnie nie powinienem pytać? - Powiedział mi pan wszystko, więc odpłacę zaufaniem za za- ufanie. Mam nadzieję, że gdy znów stanie się pan nudnym, prze- strzegającym prawa gliniarzem, nie zostanie to wykorzystane przeciwko mnie. - Nie ma obawy. - Pomyślałem, że wiadomości o doktorze Hartrampfie na pew- no znajdę wśród innych danych o przedstawicielach jego zawodu. Zajrzałem więc do odpowiedniego banku informacji. - To takie proste? - W przyszłości wojny będą rozgrywane właśnie w ten sposób. - Walkę stoczą komputery zwaśnionych stron? - W uproszczeniu tak. - To chyba lepsze niż zabijanie się nawzajem? - I tak dojdzie do rozlewu krwi. - Mayberry przerwał, podparł dłonią podbródek i wykrzywił się do ekranu. - To staje się coraz ciekawsze... - Coś o Hartrampfie? - Wspomniał pan, że ofiara morderstwa nazywała się Hale? - Eleanor May Hale. Jej syn miał na imię Daniel. Został upro- wadzony i najprawdopodobniej zamordowany przez IRA. - Znalazłem właśnie jego tatusia. - Gdzie? - W tych samych danych, które dotyczą starego Ericha Har- trampfa. Powinienem właściwie powiedzieć... młodego... Ten Nie- miec miał wtedy niespełna trzydzieści lat i był kimś w rodzaju cu- downego dziecka. W tamtych czasach można go było zaliczyć do ludzi przyszłości. Wie pan, wielcy teoretycy, nowy lepszy świat i tak dalej... Około dwudziestego roku życia, a więc jeszcze przed Crickiem i Watsonem, Hartrampf napisał pracę na temat tak zwa- nych genów sterujących, które przekazują polecenia zwykłym ge- nom. Chodzi tu o pradawne geny, wywodzące się z zamierzchłych czasów, gdy wszystkie żywe istoty na Ziemi miały jednego przod- ka. To rodzaj arystokracji wśród genów, taka... klasa rządząca, obecna wszędzie. - Mayberry uniósł wysoko brwi. Na jego twa- rzy padał z ekranu żółtozielony blask. - On nie jest Żydem. W hit- lerowskich Niemczech trudno było nie uczestniczyć w życiu pub- licznym, lecz doktor umotywował prośbę o przyznanie obywatel- stwa brytyjskiego właśnie swą apolityczną postawą. Podczas wojny nie zajmował się niczym szczególnym. Jak wszyscy jego ziomkowie... Nie opuszczał Niemiec. Jeśli wziąć pod uwagę nie- prawdopodobny talent medyczny nic dziwnego, że uzyskał oby- watelstwo. Moim zdaniem Bonaparte mocno się pomylił. Jeste- śmy narodem pragmatyków, nie sklepikarzy. - A brygadier Hale? - dopytywał się Foley. - Hale był nauczycielem i prawdopodobnie przez wiele lat szefem Ericha. - To możliwe. Mąż Eleanor też był przecież lekarzem. Woj- skowym. - Może i tak... - Jak mam to rozumieć? - Znudziły mnie brytyjskie dane o ludziach związanych z me- dycyną. Pomyślałem, że warto zajrzeć do zasobów naszych kuzy- nów zza oceanu. Jak zwykle przeczucie mnie nie myliło. Proszę! Niech pan poczeka, aż przeleci to wszystko... Dobrze. Hartrampf i Hale interesowali się stanem zdrowia żołnierzy i obserwatorów obecnych przy intensywnych próbach jądrowych w latach pięć- dziesiątych. Nie chodziło tu jednak o bezpośrednią opiekę medy- czną nad tymi ludźmi, nadinspektorze. To były badania naukowe. Proszę mnie teraz zapytać, gdzie je przeprowadzano... Wcale nie na atolu Bikini czy na którymś ze specjalnych poligonów! - W Ameryce? - Nie, proszę pana. Tylko wyniki trafiały do Stanów. Jest o tym wzmianka. Panowie Hartrampf i Hale prowadzili prace badawcze zupełnie gdzie indziej. Niech pan pomyśli o miejscu na odludziu, gdzie nie ma ciekawskich oczu i gdzie rząd, a właściwie armia, jest właścicielem olbrzymich terenów... Foley odstawił filiżankę z kawą. - Dartmoor? - Właśnie. - Czy to czegokolwiek dowodzi? - Przecież to pan jest detektywem. - Niech teraz pan nim będzie. - Chętnie. Ta informacja rzeczywiście nie dowodzi niczego konkretnego, lecz nareszcie pojawiło się coś, co może pomóc odnaleźć Nigela. - Twierdzi pan, że kluczem do sprawy może być to miejsce na wrzosowiskach? Jakiś tajny ośrodek badawczy, o ile jeszcze tam istnieje? Mogłoby tam odbywać się leczenie poszkodowanych podczas awarii w naszych elektrowniach jądrowych? - O tym myślałem. Taki temat bardzo zainteresowałby Jane Ha- versham, prawda? To przecież kontynuacja problemów, którymi piękna pani z telewizji zajmowała się wcześniej. Może tu działać instytucja specjalnie powołana, by utrzymać tajemnicę przed opi- nią publiczną. - Army Department of Advanced Medicine? Co armia mogłaby mieć wspólnego z dzisiejszą medycyną? - Wojskowi to przecież rozpoczęli. Próby z bronią jądrową przeprowadzane były pod ścisłym nadzorem armii. Dlatego woj- sko mogło zajmować się związanymi z tym badaniami. Może cho- dzi o względy bezpieczeństwa? Kto wie? - Mówi pan, że Hartrampf zajmował się genetyką. Jaki ma to związek z ofiarami napromieniowania? - A jaki jest wpływ promieniowania na geny? - Uwalnia je? - Powoduje mutacje. - I to właśnie było obiektem zainteresowania Hartrampfa? Po- twory w stylu Frankensteina? Czy wysnułby pan taki sam wnio- sek, gdyby Hartrampf nie był Niemcem, żyjącym akurat w tym szczególnym okresie historycznym? - Mutacje nie muszą wcale prowadzić do narodzin potworów. Przecież wszystkie gatunki rozwijają się właśnie przez powolne mutacje. Nawet i rodzaj ludzki... - Podejrzewa pan jednak, że znaleźli się ludzie, którym nie chce się czekać, aż coś wykształci się w długotrwały sposób? - W takim razie można przypuszczać, że Eleanor Hale nie zo- stała wcale zamordowana przez syna czy też przez IRA... - To była pańska teoria. - Pasowała dobrze do dowodów i okoliczności. - To pan ją dopasował. - Jaka więc jest pańska wersja zdarzeń? Staruszkę zabił jakiś mutant, któremu udało się uciec z klatki? - Sam pan opowiadał o dziwnych rzeczach związanych z tą sprawą. Weźmy choćby ten żel, którego ślady znaleźliście na miejscu zbrodni. - Jakieś lekarstwo. Może na oparzenia. - Popromienne? - A teraz kto stara się dopasować fakty do swej teorii? Niech pan posłucha. Mutant nie ukradłby samochodu. Prawdopodobnie nie umiałby nawet prowadzić. - Twierdzę tylko, że gdzieś na wrzosowisku Dartmoor może znajdować się tajny rządowy ośrodek medyczny, zajmujący się ofiarami napromieniowania. Na Dartmoor żyła Eleanor Hale. Tam też została zamordowana w podejrzanych okolicznościach. Da- niela Hale'a, który również przez jakiś czas tam mieszkał, widzia- no z Jane Haversham. Ona z kolei oddałaby wszystko za informa- cje o podobnym przedsięwzięciu rządowym. To dla niej pracuje Nigel Lewin. Nasz wspólny przyjaciel mieszka niedaleko wrzoso- wisk i zna dobrze te strony. Najprawdopodobniej przebywa właś- nie na Dartmoor! - A samochód? Jaguar E? - Foley polemizował uparcie. - Czło- wiek, który ukradł ten wóz, musiał też zabić Eleanor Hale. Ten człowiek może być w jakiś sposób związany z MI-5 lub stał się obiektem ich szczególnego zainteresowania. No dobrze. Ekspery- menty medyczne. To rzeczywiście wyjaśniałoby udział Piątki. W ten sposób wracamy jednak do punktu wyjścia. Jestem w tym samym miejscu, co wczoraj, kiedy przyszedłem do pana. Sprawą zajmuje się MI-5, ja jestem czasowo zawieszony, a jeśli moje poczynania wyjdą na jaw, będę zawieszony do końca życia! - Przecież przyszedł pan tutaj zdecydowany walczyć z MI-5. Pamięta pan, co oznacza VIPER? A gdzie podział się Nigel? - No dobrze! Bierzmy się więc do roboty! Zajrzyjmy może w dane operacyjne Piątki, jeśli chce pan ryzykować piętnaście do trzydziestu lat w więzieniu. - Tylko pod warunkiem, że nie dostaniemy wspólnej celi. Chwilami bywa pan uszczypliwy. - Czy mógłby pan dać mi coś do roboty, żebym nie zasnął? - Umie pan posługiwać się klawiaturą? - W policji używamy nie tylko gwizdków i pałek. - Proszę usiąść przy tym terminalu. Niech pan przysięgnie na swoją emeryturę, że nie widzi pan, co teraz robię. - A co pan robi? - Łączę pana z aktualizowaną na bieżąco kroniką wykroczeń i wypadków Scotland Yardu. - Boże! - Niech pan spojrzy! Stan alarmowy! Zamach terrorystyczny w Londynie? Zdaje się miała miejsce jakaś strzelanina. Foley jak urzeczony patrzył w przesuwający się szybko na ekra- nie tekst. - To ten samochód! - zawołał nagle. - Jaguar! Widzi pan? Ja- guar E, stalowoszary. Numer DSH 42. To wóz Daniela Hale'a! - Niech pan lepiej spojrzy na liczbę ofiar. - Poszkodowanych - poprawił Foley. Mayberry podbiegł szybko do miejsca, gdzie zostawił notatki. - To obecny adres Hartrampfa - mruknął. - Co pan mówi? - zapytał Foley, wciąż czytając. - Przed panem, na ekranie. Miejsce zdarzenia. Tam właśnie mieszka Hartrampf. - Jest pan pewny? - Spisałem informacje o nim z danych Stowarzyszenia Leka- rzy. To londyński adres Ericha Hartrampfa. Na pewno. Wygląda na to, że pański morderca znów wziął się do roboty. Obraz na monitorze nagle znieruchomiał. Tekst urwał się w po- łowie zdania i pośrodku ekranu pojawił się komunikat odsyłający wszystkich zainteresowanych do jakiegoś konkretnego wydziału. - Policja stołeczna właśnie dostała po głowie - odezwał się Fo- ley. Najwyraźniej nie był zaskoczony. Na jego twarzy pojawił się wyraz zadowolenia. - Właściwie należałoby powiedzieć, że zo- stała. .. ukąszona... „VIPER" znaczy przecież żmija... ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Siedział w celi zupełnie sam. Miał przerażającą świadomość, że wkrótce będzie musiał opuścić to pomieszczenie i nigdy tu nie wróci. Już teraz boleśnie tęskni do tych czterech odrapanych ścian. Boi się myśli o czekającej go wielkiej niewiadomej, jeśli w ogóle cokolwiek na niego czeka. Nie chciał myśleć o tym, co będzie tam, po drugiej stronie, licho wie gdzie. „Diabeł? Piekło?" Przyjemne myśli w takiej chwili! Chciał uśmiechnąć się, lecz wykrzywił twarz w nienaturalnym grymasie. „Boisz się. Cholernie się boisz i dlatego tak głupio żartujesz. Przyjdźcie wreszcie, dranie!" „Nawet Hitler nie jest w stanie ci pomóc, Otto" - powtarzał w duchu. Pamiętał swoje imię i to napawało go dziwnym zadowo- leniem. Chwilami zdawało mu się, że wszystko wokół jest tylko koszmarnym snem, ułudą. Błogi spokój jednak prysnął. Metalicz- ny odgłos z końca korytarza obudził uśpiony głęboko w duszy strach. Smród z wiadra w kącie celi przyprawiał więźnia o mdłości. Na pewno zemdli i tych, którzy właśnie idą po niego. Domyśla się, że przedstawienie przygotowane przezeń dla trzech widzów to zwy- czajne kłamstwo. Bez trudu odgadną bliski szaleństwa lęk. Tak. Wejdą tutaj w trójkę, a później... Później nie będzie już nic. Zupełnie nic... „Sprowadzą księdza, by w ostatniej godzinie zajął się moją du- szą. Ciało przeznaczyli już na karmę dla świń." „Pomożesz nam w ten sposób wygrać wojnę- szydził niedawno jeden ze strażników. - Adolf nie byłby z ciebie zadowolony." „Adolf o niczym się nie dowie. Wódz zawsze był zbyt daleko od realnego świata. Ja niedługo znajdę się jeszcze dalej. Na zawsze." Słysząc odgłos otwieranego zamka, więzień zerwał się i stanął wyprostowany, gotowy na najgorsze. Nogi zdradziły go jednak, podobnie jak smród z przepełnionego wiadra. Upadł na twarz, opierając się rękoma o zimną, kamienną posadzkę. - Wstawaj, Otto. Już za późno na błaganie o litość! - odezwał się najokrutniejszy z wrogów. - Zamknij się! - warknął drugi strażnik. Podczas spędzonych tu tygodni więzień zauważył, że ów człowiek ma jeszcze w sercu odrobinę litości. Pomimo ryku bomb, które jak deszcz spadały z wieczornego nieba. Niektóre z nich osobiście skierował na cel Otto Horst Fascher, były szpieg Trzeciej Rzeszy. Ksiądz odmawiał modlitwę, mamrocząc niewyraźnie. „Dlaczego właśnie tak spełniasz duszpasterski obowiązek, oj- cze? Czy Bóg pozostawił ci tylko jałowe słowa, które odczytujesz w Jego imieniu jak bezmyślny automat? Nie zabijaj! Wypowiedz głośno to przykazanie, gdy stanę na klapie zapadni prowadzącej prosto w zapomnienie. A może masz do zaoferowania coś lepszego niż miejsce w nie- bie? Co myślisz o krzesełku na ulicy, pod parasolem, w małej ka- wiarence w Heidelbergu? O słońcu i dziewczynach? O jednej tyl- ko dziewczynie, która usiadłaby przy mnie, a potem bylibyśmy ra- zem przez kilka godzin? Najlepiej spotkać ją rano, żebym popołudnie mógł spędzić z nią gdzieś, gdzie jest miękko i przytulnie. Okno zo- stawilibyśmy szeroko otwarte. Niech szlag trafi cały podglądający nas świat! Chciałbym jednak, żeby to działo się przed wojną. Po- wiedzmy... wtedy, gdy miałem trzydziestkę? Kiedy byłem wy- starczająco młody, by uczyć się, i na tyle dorosły, by już sporo wiedzieć. Słyszysz mnie, ojcze? Zbyt wysoka cena? Diabeł bez kiwnięcia ogonem dałby za moją duszę znacznie więcej. Twój Bóg oczywiście chce mieć ją u siebie. Mój również. To właśnie dlatego uśmiercają mnie dzisiaj." - Czas... - powiedział ten, który miał w sercu litość. „Mój już minął" - pomyślał więzień, wychodząc z celi. Ściany korytarza były pomalowane olejną farbą. Ciemna zieleń i brudna biel. Więzień zobaczył nagle wysoką, gęstą trawę austriac- kich łąk i wyobraził sobie smak tłustego mleka pasących się w gó- rach krów. Wszystko, na co spojrzał, budziło uśpione wspomnie- nia. Skazaniec zawyłby pewnie z wywołanego nimi bólu, gdyby nie był oszołomiony świadomością tego, co za chwilę nastąpi. „To wszystko nie może dziać się naprawdę." Usłyszał głuchy odgłos, widocznie ostatni raz wszystko spraw- dzano. „Tak. To tutaj, na końcu korytarza." Planował wcześniej, że zrezygnuje z kaptura. Ćwiczył to nawet. Teraz jednak, gdy życie miało skończyć się za tymi drzwiami, za- tęsknił do daru przymusowej ślepoty. Zamknął oczy, a strażnicy wprowadzili go do środka. Powłóczył nogami. Pozbawione sznurowadeł buty wydawały się zbyt duże i niepotrzebne. Zastanawiał się, czy spadną ze stóp, kiedy on zawiśnie na szubienicznym sznurze. Wiedział, że spadną. Na pewno. Uwol- nią się od obrzydliwej woni przedśmiertnego strachu. Wszystko wokół wydawało się obdarzone życiem. Wszystko oprócz niego. „Zamieniłbym się z wami, moje buty, gdybym tylko mógł. Tam w dole będzie wam chyba lepiej niż na nogach wisielca." Założyli mu wreszcie kaptur. Nie był to wcale gruby, szorstki worek, jakiego się spodziewał. Materiał okazał się śliski i chłodny. Krew płonęła w ostatnim proteście. Mężczyzna pomyślał o tym, czego już nigdy nie doświadczy, i całe ciało przeszył potworny, niemożliwy do wytrzymania ból. Otto zaczął tracić świadomość istnienia. O tym, że jeszcze żyje, przypominał mu tylko monoton- ny głos księdza. - ... i żywot wieczny. Amen. „Teraz - pomyślał żegnający się z życiem człowiek. - Na pewno zrobią to teraz." Poczuł, że spinają go szerokimi pasami. Ramiona miał przyciś- nięte do boków, buty mocno złączone. W powietrzu unosił się za- pach potu innych ludzi. I ich strachu. Kaptur nie zasłaniał już ni- czego. „Czuję świat całym sobą - pomyślał Otto. - Każdy atom mego ciała będzie promieniował życiem w chwili śmierci." Ukłucie w ramię nie było zbyt bolesne. Podziękował w myślach za współczucie, które kazało komuś oszczędzić skazańcowi dal- szych cierpień. Odpłynął gdzieś bardzo daleko. Zbyt szybko. Tak bardzo pragnął żyć jeszcze przez chwilę. Obudził się w ciemności. Sam. Leżał na ogromnym, twardym łóżku, nagi i zlany potem. Dopiero rozłożywszy szeroko ręce, znalazł brzeg materaca. Wstał szybko i podszedł do okna. Przyglądał się przez chwilę ulicznej latarni, świecącej dokładnie na wysokości oczu, potem spojrzał w dół na zaparkowane dooko- ła placu samochody. Rozpoznał stalowoszarą sylwetkę jaguara. Niewiele brakowało, a krzyknąłby głośno. „Mój Boże! Kim ja właściwie jestem?" -pomyślał. Widział wyraźnie, jak biała ciężarówka wjeżdża na plac. Poczuł bijący od niej przenikliwy chłód. Nie było jej jeszcze tutaj, lecz musiała się pojawić. Wiedział o tym. Ubrał się w pośpiechu, ponaglany strachem. Pokój Jane znajdo- wał się po drugiej stronie korytarza. Skradanie się w ciemności zdawało się być teraz sensem istnienia Adama. Bez trudu odnalazł drzwi i bezszelestnie wślizgnął się do środka. Usłyszał oddech ko- biety. - To ja, Adam - wyszeptał chrapliwie, kładąc dłoń na jej ustach. — Ani słowa. Ubieraj się. Oni przyjdą po mnie. Zaraz tu będą. Odepchnęła jego rękę i zeskoczyła z łóżka. Zakładała w cie- mności ubranie, przerażona. To był najgorszy możliwy lęk. Strach przed nieznanym. Chciała pobiec po swój bagaż, lecz Adam zatrzymał ją. - Wezmę tylko torebkę - powiedziała niemal bezgłośnie. - I kluczyki od samochodu. - Szybko. Weź buty do ręki. Bose stopy stąpały bezgłośnie po parkiecie. Poruszali się bar- dzo ostrożnie. Nic nie stanęło im na drodze i wkrótce znaleźli się na placu. Znieruchomieli na chwilę, oślepieni ulicznymi światła- mi, potem pomknęli w stronę jaguara. Jane trzymała kluczyki w wyciągniętej dłoni. Wyrzuciła z siebie obrzydliwe przekleń- stwo, gdy w pierwszej chwili zamek nie chciał się otworzyć. Wsiedli do wozu. Dziennikarka uruchomiła silnik i delikatnie wcisnęła pedał gazu, jakby kontaktowała się z jakąś żywą istotą. Samochód ruszył cicho. Powoli objechała plac, potem przyspie- szyła gwałtownie. Adam pochylił się w jej stronę i sięgnął do skrytki pod kierow- nicą. - O Boże! A to co takiego? - Heckler and koch. Pistolet. Kaliber dziewięć. Jane spojrzała na Adama zaskoczona. Wyczuła w nim dziwną zmianę. Siedzący obok mężczyzna był spokojny, zdecydowany i pewny siebie. - To broń Daniela - stwierdziła z rezygnacją. - Nie pytam, skąd wiesz, że pistolet tam leżał. Co stało się dziś w nocy? Dlaczego mnie obudziłeś? - Tamten sen odszedł. Ten o katastrofie śmigłowca w górach. Teraz śni mi się coś innego. - To przecież nie był sen. Katastrofa wydarzyła się naprawdę, a ty przeżyłeś. - Nie przeżyłem tego nowego koszmaru. Jeśli to rzeczywiście był sen. - Opowiedz mi o nim. - Zostałem powieszony. Tutaj, w Londynie. Byłem skazanym na śmierć niemieckim szpiegiem. Na imię miałem Otto. Nie Adam. Otto Horst Fascher. Wojna zbliżała się do końca. Wiedziałem o tym. Oni jednak i tak mnie powiesili. Jane znów spojrzała w jego stronę. Była zmęczona. - Tym razem to fantazja, Adamie. Gdybyś w chwili zakończe- nia wojny miał choćby osiemnaście lat, teraz byłbyś dawno po sześćdziesiątce. Przyjrzyj się sobie uważnie. - Zatrzymała samo- chód. - Czy byłbyś uprzejmy wyjaśnić, dlaczego musieliśmy tak nagle opuścić dom doktora Hartrampfa? - Już ci powiedziałem. - Oni mieli przybyć tam po nas? - Po mnie. Ty się nie liczysz. - Niepotrzebnie więc mnie budziłeś - rzuciła zdenerwowana. - Zabiliby cię. Nie liczysz się dla nich, gdyż nie jesteś potrzeb- na im żywa. - Ale za to ciebie chcą mieć żywego? Nagle wiesz o ich inten- cjach znacznie więcej niż kiedyś... - Hartrampf ich wezwał. Dziennikarka spojrzała daleko przed siebie. W oddali widać by- ło Pałac Buckingham. Uświadomiła sobie, że znajdują się na Mali. Jeszcze przed chwilą nie wiedziała, że jedzie w tym kierunku. - Hartrampf ich wezwał? - powtórzyła posępnie. - Kogo? Pewnie tego akurat nie dosłyszałeś? Czy oprócz wyrazu „oni" ist- nieje jakieś inne słowo pozwalające ich określić? Jakaś nazwa, w oparciu o którą moglibyśmy zacząć działać? - Wiesz dobrze, iż tego nie można usłyszeć! - odrzekł mężczy- zna nieprzyjemnie. - Przepraszam. - Jane oparła głowę na kierownicy, prawie za- sypiając. Adam wysiadł z samochodu i podszedł do drzwi z jej strony. - Wysiadaj. Ja poprowadzę. - Dokąd? Jedźmy do mnie. Oni tam nie wrócą. Wyciągnął ją na zewnątrz. - Nie muszą. Nigdzie się stamtąd nie ruszali. Dziennikarka usiadła ciężko na siedzeniu pasażera, wyciągając jak najdalej przed siebie długie nogi. Oparła głowę o boczną szybę. - Znajdź lepiej szybko bezpieczne i wygodne miejsce do spa- nia. Nie usiedzę długo zwinięta w kłębek. Zaraz wysiądę, pobieg- nę dalej i zapukam do drzwi Jej Królewskiej Mości. Może mnie przenocuje... - Może rzeczywiście lepiej cię tu zostawię. - Tylko spróbuj! - Gdzie jest Wandsworth? - Tutaj, w Londynie. Co tam jest? - Więzienie. Może też grób... Jane pokręciła głową, nie otwierając oczu. - Grób szpiega? Marnujesz czas. Nie wydaje mi się, by obcym agentom fundowano nagrobki. - Zupełnie nic? Nie będzie żadnego śladu? Dziennikarka z trudem otworzyła powieki. - Posłuchaj mnie, Adamie. Jesteś oficerem Special Air Servi- ce, który doznał poważnych obrażeń. Przeszedłeś prawdziwe piekło. Byłeś w śpiączce. Możliwe, że jedyne bezpieczne miejsce dla ciebie jest wśród twoich kolegów z SAS. Oni cię znają. - Niczego nie rozumiesz. - Spodziewałeś się, że zrozumiem? Daj spokój. To nie leży w mojej naturze. Musisz spojrzeć na wszystko z mego punktu wi- dzenia, boja na pewno nie zaakceptuję twojego! Adam przez chwilę siedział w milczeniu. Jego błękitne oczy wpatrywały siew podświetlone wskaźniki tablicy rozdzielczej. - Muszę wrócić - odezwał się wreszcie. - Wrócić? Dokąd? - Ta m... - Nie musisz nigdzie wracać. Wiemy, kim jesteś. To wystarczy. Teraz należy zająć się darem, jaki posiadasz. Korzystając z niego, powoli odkryjemy twoją przeszłość, a ty ją rozpoznasz i zaakcep- tujesz. Niezwykłe zdolności otwierają przed tobą cały świat. Nie musisz niczego szukać. Boże! Myślałam, że uciekamy przed tymi ludźmi... - Wiemy, kim jestem? Naprawdę? A może poznaliśmy tylko część prawdy? Co będzie, jeśli we mnie są jeszcze jakieś inne osoby? - To nieprawda. - Otto nie zginął na szubienicy. Zabito go zastrzykiem. Czułem to ukłucie na ramieniu. Kto wie, czy w ogóle umarł? Mogli prze- cież zabić tylko ciało, ratując duszę. Czy ludzie potrafią dokonać czegoś takiego? - Nie chcę tego słuchać. - Czy są w stanie gromadzić dusze i przechowywać je we- wnątrz żywego organizmu? Jak owady w słoiku? Czyżby to było możliwe? Powiedz mi! - Nie! Nikt tego nie potrafi! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nie wiem przecież, co jest możliwe. To ty jesteś wcieleniem przyszło- ści. To ty powinieneś mi o tym powiedzieć. - Wydaje mi się, że oni robią coś strasznego. Ja jestem... kimś straszliwym! To właśnie powód, dla którego chcą mieć mnie z po- wrotem. Tylko dlatego zabili Eleanor Hale i są gotowi zabić ciebie. Dziennikarka poczuła przenikliwy chłód. W oczach miała łzy. Chciała być sama, daleko od niego. Zapragnęła zapomnieć o wszystkim i znów żyć tak jak przed kilkoma dniami. Mężczyzna dotknął delikatnie jej dłoni. Jane cofnęła ją szybko. Bała się go. Bała się postaci ukrytych gdzieś w nim i ciągle wycho- dzących z nocnego mroku. Chciała wyskoczyć z samochodu i po- biec na oślep przed siebie. Było jednak za późno. Od samego po- czątku. Nareszcie to zrozumiała. Porażona tą świadomością, oddy- chała ciężko. Teraz wie, jak niesamowitą, niepojętą prawdę kryją słowa tego człowieka. Tak. Obok nie siedzi oficer SAS ani niemie- cki szpieg. Czuła, słyszała w głosie tego mężczyzny obecność ko- goś innego. Była tego tak samo pewna jak zamordowana starusz- ka. Z błękitnych oczu Adama spoglądał Daniel Hale. - Jane? - Wszystko w porządku. Nie dotykaj mnie, proszę. Poczuła, że on zamyka się w sobie. Nie mogła nic na to pora- dzić. „Daniel... " - pomyślała, przypominając sobie jego błyskot- liwe poczucie humoru, chłopięcy urok, skrytą głęboko dzikość i gwałtowność. Przede wszystkim jednak zapamiętała otaczającą go aurę niebezpieczeństwa. Szczególną świadomość nieustannego zagrożenia, która towarzyszyła mu zawsze i wszędzie. Nawet wówczas, gdy się kochali. Zwłaszcza wtedy. Eleanor Hale wiedziała. Wiedziała, skąd przyszedł Adam i co z nim wcześniej uczyniono. Słowa listu staruszki, które wcześniej wydawały się tylko pozbawionymi związku wynurzeniami zdzi- waczałej kobiety, nagle nabrały realnego znaczenia. „Ceną, jaką płacimy za przyszłość naszych dzieci, może okazać się ich życie. Daniel nie żyje. Pogodziłam się z tym. Oni go zabili. Ale nawet śmierć może okazać się dopiero początkiem nowego istnienia." Oni? NieIRA! „Ceną, jaką płacimy za przyszłość naszych dzieci, może okazać się ich życie." Jane poczuła, że ciarki przechodzą jej po grzbiecie. Zwyciężyła jednak strach i znalazła ukryte znaczenie tego, co dotąd było nie- jasne. List! List Eleanor Hale do Ericha Hartrampfa jest kluczem do tej sprawy. Może rzeczywiście stary lekarz zdradził? Tak jak sądzi Adam. To oznaczałoby, że Hartrampf musiał być zamiesza- ny we wszystko. Prawdopodobnie od samego początku. Nagłe wspomnienie obudziło się w pamięci dziennikarki. Da- niel Hale leży przy niej nagi na hotelowym łóżku. Ona dotyka głę- bokich blizn na jego ciele. Pamięta, co Daniel wtedy powiedział: „Jeśli teorie mojego ojca okażą się choć częściowo prawdziwe, rany następnych generacji żołnierzy będą leczyły się same, a on będzie musiał zrezygnować z wykonywania swego zawodu". Hartrampf uciekł z hitlerowskich Niemiec i dzięki pomocy Sa- muela Hale'a mógł dalej zajmować się medycyną. Ciekawe, kiedy młody Erich opuścił ojczyznę? Czy rzeczywiście uczynił to, za- nim jeszcze rozpoczęto koszmarne medyczne eksperymenty? A może najpierw służył Hitlerowi i jego szatańskim ideom? Później zrobił pewnie to samo, co wielu innych niemieckich zbrodniarzy: ofiarował swoje usługi zwycięzcom w zamian za da- rowanie kary. Jane zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. - Pamiętasz list Eleanor Hale do Hartrampfa? - zapytała po chwili. - To w nim są potrzebne nam informacje. Niektóre z nich. Pozostałych trzeba szukać na wrzosowiskach. - I we mnie - powiedział Adam. - Tak. I w tobie. - Nie jestem taki jak wszyscy, prawda? - zapytał cicho. Dziennikarka roześmiała się. - To się nazywa skromność... - Chodzi mi o coś innego. Różnię się od was wszystkich. Nie jestem taki jak pozostali ludzie. „To prawda - pomyślała. -1 niech Bóg ma cię w swojej opiece. Nie wiem, czy umiałabym żyć z taką świadomością." - Musimy zdobyć ten list - szybko zmieniła temat. Wyobraziła sobie wysokie pokoje i olbrzymie meble w domu Hartrampfa. Już czytając słowa pani Hale, stary lekarz musiał planować zdradę. Ja- ne zadrżała, przypomniawszy sobie własną naiwność. - Powinni- śmy wrócić - dodała. - Oni mogą już tam być. - Bardzo dobrze! Tym razem policja będzie musiała mi uwie- rzyć. Czy potrafisz określić, kiedy ci ludzie przyjadą do ciebie? - Zobaczyłem ciężarówkę na placu. W nocy. Właśnie się obu- dziłem. To bardzo mnie przestraszyło. - I tak nie mamy wyboru. Musimy wreszcie poznać prawdę. Do tej pory działaliśmy na oślep. Chyba już najwyższy czas z tym skończyć? Adam uruchomił silnik jaguara. Gdy zawrócili, niepozornie wyglądająca limuzyna nadjechała z przeciwka i kilkadziesiąt metrów dalej szybko powtórzyła ma- newr. Jeden z dwóch siedzących w niej mężczyzn rozmawiał przez radiotelefon. - Wygląda na to, że zmienili zamiar - powiedział szybko. - Mamy ciekawą sytuację - z głośnika odezwał się czyjś głos. - Dwa pojazdy. Specjalna chłodnia i rangę rover. Przed domem Har- trampfa. Naliczyliśmy dziesięciu mężczyzn. Victoria każe ich ob- serwować. Mamy jechać za nimi w razie potrzeby. Teraz wy od- powiadacie za naszych podopiecznych. W razie konieczności ma- cie zatrzymać ich i przekazać do dyspozycji Victorii. - Zrozumiałem. Jaguar wraca w waszym kierunku. Powta- rzam: w waszym kierunku. - Odebrałem. Hartrampf rozmawia właśnie z jednym ze swo- ich gości. Mężczyzna w okularach, niski, łysiejący. Można przy- puszczać, że wiedzą o nieobecności naszych podopiecznych. Har- trampf wsiada do rangę rovera. Odjeżdżają. Ciężarówka również. Ruszamy za nimi. - Rozumiem. Powodzenia. Bez odbioru. Victoria, czy mnie sły- szycie? Nasi podopieczni kierują się z powrotem na Eaton Square. - Tak, jedynka. Prowadźcie dalej obserwację. - Potwierdzam odbiór. Będę na nasłuchu. - Co się dzieje, do cholery? - zapytał kierowca. - Przecież to i tak nie nasza sprawa. Mamy tylko trzymać się w odpowiedniej odległości za nimi. - Tak. Ciekawe jednak, o co chodzi? Po co ta chłodnia? - Nie wiem. Pewnie chcą kogoś do niej wpakować. Ten stary jest lekarzem... Robią coś z ludzkimi ciałami? Może to koledzy doktora Frankensteina? Współcześni Burkę i Hare? - Berk i kto? - Cholerni spadochroniarze! Mózgi wam powysiadały z braku tlenu. - Jakiś samochód jedzie za nami - mruknął Adam. Jane obejrzała się. - Chcesz spróbować go zgubić? - Jesteśmy już prawie u Hartrampfa. Właśnie wjeżdżamy na plac. - To oni! Wydawało się, że nadjeżdżający z przeciwka rangę rover eks- plodował nagle, gdy jego kierowca zapalił wszystkie światła. Bia- ła ciężarówka skręciła szybko, blokując przejazd. Na ulicy poja- wiły się postacie w ubraniach ochronnych. - Zawracaj! - krzyknęła Jane. Adam siedział za kierownicą, spokojny i zdecydowany. — Zawracaj! „Ci dranie przyjdą po ciebie tylko po to, by cię zabić. Prędzej lub później - mówiący z szorstkim irlandzkim akcentem głos odezwał się w umyśle Adama. - Moja rada jest taka: zabierz kilku z sobą, Danny." Wyskoczył z jaguara i trzymając oburącz hecklera, strzelał szybko do poruszających się postaci. Gdy znikły, odwrócił się w stronę oślepiających świateł. „Jeśli będą mieli samochód, zapomnij o kierowcy, który ma za- jęte obie ręce i myśli o prowadzeniu wozu. Jako pierwszego za- łatw siedzącego obok, bo to on najłatwiej może cię sprzątnąć." Heckler wystrzelił znowu. Przednia szyba rangę rovera rozpadła się, a potężnie zbudowany mężczyzna, siedzący obok kierowcy, runął przed siebie, uderzając głową o maskę wozu. Krew z prze- strzelonego czoła ściekała na opatrunek nad lewym okiem, przy- krywający szwy na głębokiej aż do kości ranie, zadanej kilka dni temu srebrną gałką laski. „Z tyłu wozu mogą być inni boyos, lecz musieliby strzelać przez przednią szybę, zza pleców kolegów. Dlatego możesz założyć się, stawiając wszystkie bogactwa papieża przeciwko pustym kiesze- niom włóczęgi z Belfastu, że siedzący z twojej strony otworzy drzwiczki i zacznie strzelać do ciebie, chowając się za nimi. Drzwiczki samochodu są przecież pełne różnych mechanizmów, których nie lubią kule. Dlatego powinieneś strzelać w głowę. Żebyś był pewny. Musisz być bardzo szybki, Danny. Nie możesz dać przeciwnikom czasu do namysłu. Wykorzystaj bałagan. Bądź zde- cydowany. Nic przecież nie przeraża boyos bardziej niż człowiek, który dokładnie wie, co robi i jak zabija. Oni są dobrzy, lecz nie tak dobrzy jak my. Nam nikt nie dorówna." Adam szedł powoli w stronę rangę rovera. Na placu zapanowała nieprawdopodobna cisza. Słychać było tylko basowy pomruk silnika ciężarówki i syk pary wydobywają- cej się z przestrzelonej chłodnicy. Te dźwięki były jednak dziwnie przytłumione. W okolicznych domach odezwały się podniesione głosy. Gdzieś krzyczało dziecko. Światła w oknach zapalały się i za- raz gasły. Jeden z ludzi w ochronnych ubraniach odczołgał się na bok, a potem zakaszlał i skonał. „Jeśli kiedykolwiek dostaną cię żywego, Danny, pożegnaj wszy- stko, co kochasz. Oni są jak zwierzęta. Zrozumiałeś, o czym mówię, chłopcze? Nie pozwól im cieszyć się twoim bólem i upokorzeniem. Nie poddawaj się. Bądź twardy, a wygrasz. Nawet martwy pokonasz tych drani." Tylne drzwi rangę rovera otworzyły się. - Zabieramy cię z powrotem - z determinacją powiedział sie- dzący wewnątrz mężczyzna. W świetle latarki widać było jego okulary i bladą, zalaną potem twarz. „Zrzućcie ją ze schodów!" - Adam rozpoznał ten głos. „Danielu, gdzie jesteś?" - słyszał teraz jej krzyk, pełen udręki, cierpienia i bólu. Bardziej rozpaczliwy niż śmierć. „Wracam, mamo. Wracam do domu. Do ciebie. Idę przez lodo- waty mrok. Nie umiem znaleźć drogi. Jestem ślepy i zagubiony. Jestem nikim. Pomóż mi!" Adam strzelił dwukrotnie w twarz Paige'a. Hartrampf próbował wysiąść z drugiej strony. Adam chwycił go jednak mocno, schyliwszy się do wnętrza wozu. Przyłożył le- karzowi do skroni gorącą lufę hecklera, przypalając spryskane krwią siwe włosy. - Nie, proszę... -błagał starzec. - Kim jestem? - Nie mam już z ty m nic wspólnego. Przysięgam na Boga. Pro- szę, niech pan tego nie robi! - Gdzie jest list mojej matki? - Mój Boże! Nie w i e d z i a ł e m. To oni decydują, kogo użyć. - Hartrampf nerwowo przetrząsał kieszenie marynarki. - Znalazłem. Niech pan przeczyta. Prosiła, żebym panu pomógł. - A ty chciałeś mnie tam odesłać? - Pan nie rozumie... - Kim jestem? - To nie jest takie proste. - Wobec tego... czym jestem? Pomimo strachu w oczach starego lekarza pojawiła się duma. - Jesteś przyszłością. Adam przecząco pokręcił głową. - Przyszłości nie będzie. To koniec. Kula roztrzaskała głowę Hartrampfa. Adam wrócił do jaguara. W oddali słychać było przenikliwe za- wodzenie policyjnych syren. Roznegliżowani ludzie stali w drzwiach domów, kuląc się ze strachu. Nikt nie odważył się podejść bliżej. Jane nie było w samochodzie. Nie szukał jej. Poszedł dalej. Natarczywe dzwonienie stojącego przy łóżku telefonu wyrwało Rudolfa Moravca z niespokojnego snu, pełnego koszmarów i przerażających wspomnień z dzieciństwa. - Moravec, słucham? - Chrząknął, próbując pozbierać myśli. - Mamy poważny problem - powiedział szef agencji ochrony. - Tak? - To nie jest sprawa na telefon. Już za chwilę powinni zgłosić się do pana dwaj moi ludzie. - Czy on jest bezpieczny? - Żyje. Proszę czekać na nich. Spodziewam się, że wydawcy będą próbowali dodzwonić się do pana, dlatego nie chcę przeszka- dzać. Ktoś zastukał delikatnie do drzwi apartamentu. - Chyba pańscy ludzie już przyjechali. Powinienem też spotkać się z panem. - Później... - Połączenie zostało przerwane. - Zaraz przyjdę, niech zaczekają w moim gabinecie! - zawołał głośno Moravec. Założył szybko jedwabny szlafrok i orzeźwił się lodowatą wodą. Jane Haversham z poszarzałą twarzą siedziała na długiej ciemno- zielonej kanapie, naprzeciwko biurka. Dwaj mężczyźni z agencji ochrony, wyraźnie wstrząśnięci, stali obok i szeptali o czymś z wyraźnym ożywieniem. - Obudź doktora Shirera - polecił Moravec czekającemu przy drzwiach gospodarzowi apartamentu. - Już to zrobiłem, sir. Pan Shirer właśnie się ubiera. - Niech zaraz tu przyjdzie. - Oczywiście, sir. - Chcę wiedzieć wszystko - powiedział Rudolf. - Bez niedo- mówień, zrozumiano? Jane spojrzała na niego zaczerwienionymi od płaczu oczyma. - Niech pan ich nie wini. Oni nie brali w tym udziału. - Płacę im za to, żeby brali udział. - Prowadziliśmy tylko inwigilację, sir. Zadzwonił stojący na mahoniowym biurku telefon. Moravec podniósł szybko słuchawkę. - Mamy prawdziwą sensację - powiedział wydawca jednej z najbardziej dochodowych gazet. - Poważny incydent z użyciem broni palnej. W Londynie. Pełno trupów. Naoczny świadek twier- dzi, że ofiary nosiły stroje ochronne. Nie mamy na razie dokład- nego opisu tych ubrań i nie znamy ich przeznaczenia. Policjanci przybyli tam uzbrojeni z powodu strzelaniny. Zabezpieczyli miej- sce zdarzenia, potem sprzątnęli wszystko i odjechali, nie udziela- jąc żadnych wyjaśnień. Moravec spojrzał z wyrzutem na swych gości. - Gdzie Adam? - zapytał. - Nie jest chyba jednym z tych tru- pów, o których przed chwilą usłyszałem? - To on ich sprzątnął - powiedział cicho jeden z mężczyzn. - Jak pan się nazywa? - Peters, sir, a to jest Shaw. - Działaliśmy zgodnie z pańskimi poleceniami - odezwał się Shaw. — Byliśmy na Eaton Square. My i jeszcze jeden zespół. Akcją kierowała Victoria, czyli nasza centrala. Mieliśmy dwa sa- mochody na wypadek, gdyby nasi podopieczni rozdzielili się lub gdyby główny obiekt spotkał się z kimś w nocy. Pani, która jest tu- taj, wyszła z obserwowanego przez nas domu o pierwszej pięć- dziesiąt trzy. Zapisaliśmy czas. Mężczyzna był z nią. Nie znali- śmy ich nazwisk. Mieliśmy tylko nazwisko i adres lekarza... - Adam zobaczył ciężarówkę wjeżdżającą na plac. Ich ciężarówkę. Rozumie pan? - wtrąciła Jane Haversham. Moravec przytaknął. - Obudził mnie i uciekliśmy stamtąd natychmiast. Dojechałam jaguarem aż do Mali. Nie wiem, jak się tam znaleźliśmy. Byłam nieprzytomna po nagłym przebudzeniu w środku nocy. To już druga zarwana noc. Mam dosyć. - Przerwała. Do jej oczu napły- nęły łzy. Otarła je gniewnie ręką. - Cholera! Nigdy nie przeżyłam czegoś takiego. Ci ludzie ginęli jeden po drugim zaledwie kilka jardów ode mnie. On zabił wszystkich. Co do jednego. Niektórzy nie byli uzbrojeni. - Trafił wszystkich dziewięciu. Nasz drugi zespół to potwierdza - dodał Shaw. - Dziesięciu razem z doktorem - poprawił Peters. Moravec spojrzał na niego uważnie. - Hartrampf nie żyje - wyjaśniła Jane. - Adam go zastrzelił. - Sprzątnął go jako ostatniego, sir. Wcześniej rozmawiał z nim przez chwilę. Ten stary wyjmował coś z kieszeni marynarki. Może jakieś dokumenty? Papiery? - List od Eleanor Hale - powiedziała płaczliwie dziennikarka. - Właśnie dlatego wróciliśmy do domu Hartrampfa. Boże! To ja na- mówiłam Adama do powrotu. Ja doprowadziłam do tej masakry! - Jakie znaczenie ma ten list? - zaciekawił się Moravec. - Zasadnicze. Sądzę, że właśnie w nim można znaleźć prawdę. W drzwiach gabinetu stanął James Shirer. - Co się dzieje, do diabła? - Znasz Jane Haversham? - zapytał Moravec. - Przeżyła właś- nie poważny wstrząs. Weź ją do pokoju gościnnego i sprawdź, czy nic jej nie jest. - Czuję się świetnie - zaprotestowała Jane. - Zaraz to sprawdzimy. - Shirer wyprowadził ją do przedpokoju. - Powinniśmy zostać poinformowani, że ten gość jest uzbrojo- ny! - Shaw najwyraźniej miał pretensje do pracodawcy. - Będzie za to premia - mruknął Moravec. - Nie wiedziałem, że ma broń. Może wziął ją z domu Hartrampfa? - Jesteśmy teraz świadkami wielokrotnego morderstwa. - Wszystko zostanie załatwione. Zakładam, że wasz drugi ze- spół go zatrzymał? - A pan by się odważył? Ale proszę się nie martwić. Moi ludzie idą za nim. Blisko, choć w bezpiecznej odległości. Pieszo, tak jak on. Obaj mają przenośne radiotelefony, więc z łącznością nie bę- dzie problemów. Centrala powinna wiedzieć, gdzie się znajdują. Skontaktuję się z Victorią. Shirer wrócił razem z Jane. - Niczego poważnego nie stwierdziłem. Najlepszym lekar- stwem będzie zdrowy sen - poinformował. - Adam idzie do Wandsworth. - Jane spojrzała szybko na Sha- wa i Petersa. Moravec wcisnął jakiś guzik na biurku. - Dopilnuj, żeby ci panowie dostali coś do picia - polecił, gdy do gabinetu wszedł gospodarz apartamentu. Potem zwrócił się do Shawa: - Proszę powiedzieć Yictorii, że chcę być na bieżąco infor- mowany o każdym kroku Adama. Niech pan też przekaże że w obecnej chwili nie mogę pozwolić sobie, by ten człowiek cho- dził swobodnie po ulicach. Interesuje się nim policja. Musicie znaleźć jakiś sposób, by go schwytać, nie narażając oczywiście życia waszych ludzi. - To bardzo ryzykowne. - Wasza firma utrzymuje się z podejmowania ryzyka. - W rozsądnych granicach - mruknął Shaw. - Wandsworth? - zapytał Moravec po wyjściu obu mężczyzn. - Trudno będzie panu w to uwierzyć - ostrzegła Jane, siadając znowu na kanapie. - Sprzedaję gazety. Potrafię uwierzyć we wszystko. - Czy jestem panu potrzebny? - zapytał Shirer. - Myślę, że z pomocą lekarza łatwiej zrozumiemy, co się dzie- je - powiedziała dziewczyna. Moravec przytaknął i usiadł w fotelu za biurkiem. Jane opowiedziała wszystko dokładnie. - Może to jakaś szczególna postać schizofrenii? - zapytała na koniec Shirera. - Czy wynikająca z zaburzeń umysłowych zmiana osobowości może wpływać na cały organizm? Shirer pokiwał głową. - I tak, i nie. W skrajnych przypadkach schizofrenii chorzy dą- żą czasem nawet do powiązania nowej świadomości z określony- mi zmianami wyglądu zewnętrznego. Wkładają peruki, zmieniają ubrania i robią sobie makijaż. - Chodzi mi o łudzące stawanie się drugą osobą. - Przecież ja, siedząc koło pani, nie mogę stać się kimś innym. Mogłoby mi się jedynie wydawać, że tak jest. - Adam jest jednak więcej niż jedną osobą. - Tylko tak mu się zdaje. Przed chwilą o tym mówiłem. - Nie w jego przypadku. - To śmieszne. - A czym pańskim zdaniem jest pamięć? - Mamy chyba zbyt późną, a raczej zbyt wczesną porę na tego rodzaju dyskusje. - Odpowiedz jej - mruknął Moravec. - W prosty sposób? Nie potrafię. Wszyscy wiemy, czym jest pa- mięć. Wszyscy ją przecież mamy, choć czasem bardzo tego żału- jemy. - Dobrze - zgodziła się Jane. - A gdzie ona się mieści? - Tam gdzie była zawsze. W pani przepracowanym mózgu. Elektryczne impulsy krążą sobie, przypominając pani o różnych strasznych przeżyciach. - Tylko impulsy elektryczne? Nic materialnego? A jakieś ko- mórki, związki chemiczne, tkanki? - Istnienie komórek i tkanek jest konieczne. Jesteśmy przecież z nich zbudowani. - Przepraszam, że wybrałam akurat ten temat. Chciałabym jednak wiedzieć, czy można jakoś wyodrębnić pamięć? Te komórki mózgu, w których przechowywane są wspomnienia? Chyba o komórki tu- taj chodzi? - Słyszała pani o badaniach naukowców z Michigan? Tasiem- ce, szczury i skotofobina? - Nie. Bardzo chciałabym dowiedzieć się o tym, jeśli to część odpowiedzi na moje pytanie. - Pewien psycholog ze Stanów Zjednoczonych wysunął teorię, w myśl której chemiczne cząstki pamięci krążą po całym naszym ciele, a dokładniej w całym systemie nerwowym. Podobno nie je- steśmy w stanie skorzystać z tych jej cząstek, które w danym mo- mencie nie znajdują się w obrębie naszego mózgu. Chcąc spraw- dzić tę hipotezę, amerykańscy naukowcy przeprowadzili ekspery- menty na tasiemcach, uznawanych za najprostsze stworzenia posiadające scentralizowany układ nerwowy. Przez specjalny płyn, w którym znajdowały się tasiemce, przepuszczono łagodne impulsy elektryczne. Robaki reagowały oczywiście na przepływ prądu. Na dwie sekundy przed zamknięciem obwodu włączano sil- ne światło. Bardzo szybko pojawił się odruch Pawłowa. Reakcja na światło była taka jak na wstrząs elektryczny. To nic nowego. Nowatorska część eksperymentu rozpoczęła się dopiero wów- czas, gdy człony zostały przecięte na połowę. W takim przypadku odrastają odpowiednio główka i poszczególne człony tasiemca. Okazało się, że robaki powstałe z osobników poddawanych dzia- łaniu prądu, reagują na światło tak, jakby zaraz miał nastąpić im- puls elektryczny. Wszystko wskazuje więc na to, że w przypadku tasiemca ośrodek pamięci nie znajduje się wyłącznie w zwojach mózgowych. Podobne eksperymenty przeprowadzane były na szczurach, myszach, chomikach, pisklętach, a nawet na złotych rybkach. Problemem przekazywania pamięci zainteresowano się w wielu laboratoriach. Z pozytywnymi efektami. Nieuchronnie doszło też do doświadczeń, w których krzyżowano gatunki. Myszy i szczury zostały wytresowane tak, by unikały ulubionej przez nie ciemno- ści. Z ich mózgów został następnie sporządzony specjalny prepa- rat. Wstrzyknięto go później chomikom, które wkrótce zaczęły wystrzegać się mroku. Jeden z neurochemików wyodrębnił szcze- gólną substancję, odpowiedzialną za to, że szczury boją się cie- mności. Okazała się ona peptydem o skomplikowanej strukturze. Peptydy to związki chemiczne, złożone z dwóch lub więcej ami- nokwasów. Udało się stworzyć sztucznie podobną substancję, lecz rezultaty przeprowadzonych z nią prób nie są przekonujące. Moravec zapalił cygaro. - Czy z tego wynika, że pamięć może być tworzona sztucznie lub wyodrębniana i przekazywana innym istotom? Nawet ludziom? - Możliwe. Potrzeba byłoby czasu i gór pieniędzy. Tak napra- wdę chodzi tu przecież o sterowaną świadomość. Niektórych am- bitniejszych dyktatorów mogłoby to zainteresować, prawda? Otoczony chmurą błękitnego dymu Moravec rzucił w stronę Shirera groźne spojrzenie. - Co takiego powiedziałem? - zaniepokoił się lekarz. - Panie doktorze, chodzi mi o odpowiedź na konkretne pytanie - szybko wtrąciła się Jane. - Chciałabym wiedzieć, czy umysł konkretnego człowieka, jego wspomnienia, uczucia, umiejętności można przekazać innej osobie? Czy mogą one funkcjonować w innym mózgu i innym ciele? Na twarzy Shirera pojawił się uśmiech. - Proszę nie zmuszać mnie do odpowiedzi. Coś pani powiem. Niektóre rzeczy, które jeszcze dziesięć lat temu wydawały się me- dykom czystą fantazją, dzisiaj są stosowane powszechnie na ca- łym świecie. Pan Moravec zna moje zdanie na ten temat. Dyspo- nując nieograniczonymi zasobami finansowymi, można uczynić to, co wydaje się niemożliwe. Jane spojrzała na Moravca. - Jak dotąd Adam bywał niezidentyfikowanym kapitanem Spe- cial Air Force Regiment i niemieckim szpiegiem, powieszonym pod koniec wojny w więzieniu Wandsworth. Wyczułam jeszcze obecność kogoś innego. Usłyszałam i dostrzegłam Daniela Hale'a. Najprawdopodobniej jego matka przysłała do mnie Adama właś- nie dlatego, iż odkryła w nim obecność syna. Ta staruszka musiała zresztą mieć z tym coś wspólnego. To nie Adam zabił dzisiaj z zi- mną krwią tych ludzi. Daniel opowiadał mi, jak w związku ze służ- bą w Irlandii Północnej szkolono go, by umiał szybko i bezlitośnie rozprawić się z zamachowcami jadącymi samochodem. Shirer uśmiechnął się głupio i spojrzał w stronę Moravca. - Wymyślił pan to dla któregoś ze swoich brukowców? W odpowiedzi Moravca słychać było groźbę. - Ile tysięcy marek, ile istnień ludzkich poświęcili hitlerowcy przeprowadzający podczas wojny zbrodnicze eksperymenty me- dyczne na ludziach? Nikt tego nie wie, ale te liczby są na pewno ogromne. Czy niektórzy nasi naukowcy nie zapłaciliby sporo za wyniki tych badań? Shirer wysunął do przodu podbródek. - Wie pan równie dobrze jak ja, że nikt tego nie kontynuował. Niemieckie doświadczenia wykraczały poza wszelkie granice ety- czne. Dyskusja na ten temat jest zresztą bezprzedmiotowa. Cała dotycząca tych eksperymentów dokumentacja została zniszczona. - A jeśli tak się nie stało? Jeśli również dla zwycięzców etyka okazała się nieważna? - Jest ważna! Cholernie ważna. - Może w tajemnicy przygotowano gdzieś odpowiednie miej- sce i stworzono warunki szarlatanom, zostawiając moralność za drzwiami? - To nie mogło mieć miejsca. - A jeśli się zdarzyło? - Moravec uderzył pięścią w stół. - Jeśli taka placówka rzeczywiście istnieje, to wkrótce szatan narodzi się na nowo. Nigdy jeszcze nasz chory świat nie znajdował się aż tak blisko piekła! - Mogliśmy się tego spodziewać - powiedział ponuro Mora- vec, a potem spojrzał w stronę Jane. - Skorzystaj z naszych środ- ków. Chcę mieć nazwiska tego kapitana SAS i niemieckiego szpie- ga. Muszę wiedzieć, czy oni żyją, zmarli czy zaginęli. Jeśli zostali uznani za zmarłych, trzeba ustalić, gdzie można znaleźć ich do- czesne szczątki. - Nazwisko tego hitlerowca brzmi Fascher. Otto Horst Fa- scher. Adam wspominał, że jako ten Niemiec został uśmiercony w więzieniu Wandsworth. Ustalenie tożsamości oficera SAS, na- wet zaginionego, jest niemożliwe. Próbowałam dokonać czegoś takiego przy okazji realizacji programu o Irlandii Północnej. Moravec siedział nachmurzony. - Czy Hartrampf na pewno był w to zamieszany? - zapytał. Jane skinęła głową. - Adam jest tego pewien. Dlatego uciekliśmy. - Może więc jego twierdzenia dotyczące tożsamości Adama nie były prawdziwe? Może ta historia z SAS została sfabrykowa- na w nieznanym nam celu? - Wątpię. Byłam świadkiem, jak Adam przypominał sobie to zdarzenie. - A sugestia? Może Adama poddano hipnozie, gdy tego nie wi- działaś? - To wykluczone. Musiałby zaistnieć między nim a doktorem jakiś kontakt telepatyczny. Słyszałam przecież każde słowo. Wi- działam każdy gest. - Czy możesz wykluczyć telepatię, znając niezwykłe możli- wości Adama? Na twarzy Jane widać było zmęczenie. - Nie mogę... - Chwileczkę! - Shirer wpadł jej w słowo. - Jeśli wierzycie w to wszystko, musicie pamiętać, iż osobowość, którą Hartramp- fowi udało się ujawnić podczas seansu hipnotycznego, wcale nie musi być pierwotnym „ja" waszego człowieka. On może być któ- rymkolwiek z trzech wspomnianych przez panią ludzi lub kimś zupełnie innym. Zgadza się? Jane pokręciła głową. - Znałam Daniela Hale'a. Adam to nie on. Na pewno. Przynaj- mniej zewnętrznie. - Niemiec byłby za stary - wtrącił niecierpliwie Moravec. - Jeśli w grę nie wchodzi również ów kapitan SAS, wracamy do punktu wyjścia. Nasz Adam może okazać się kimkolwiek. - Albo nikim - półgłosem powiedział Shirer. - Co przez to rozumiesz? - zapytał Moravec. Lekarz uniósł wysoko brwi. - Przypuśćmy, że uwierzyłem w to wszystko. Może jacyś taje- mniczy „oni" rzeczywiście dokonali zbrodni, o której mówicie. Postawiliby wówczas Boga w bardzo kłopotliwej sytuacji. No cóż... Dzieci z probówki są obecnie powszechnie akceptowane. Istnieje szansa na powołanie do życia istoty ludzkiej o ściśle zapla- nowanych cechach. Zajmują się tym już lekarze w Stanach. Nauka uzyskuje najlepsze rezultaty przez dobór dawców spermy. Intere- sują się tym oczywiście tylko prywatne kliniki. Tego typu prace są niezwykle kosztowne. Przypominają wciąż bardziej szarlatanerię niż inżynierię genetyczną. - Co stoi na przeszkodzie, by te próby posunęły się jeszcze da- lej? - zaciekawił się Moravec. - Inżynieria genetyczna niesie bardzo poważne niebezpieczeń- stwo. Każdy najdrobniejszy błąd może doprowadzić do stworzenia lub uwolnienia czegoś, co stanie się początkiem końca rodzaju lu- dzkiego. Przynajmniej takiego, jaki znamy. Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego ostatnio tak wiele wirusów potrafi zmieniać się w najprzeróżniejsze sposoby... w obronie własnej? Dlaczego bakterie, które do niedawna mieliśmy niby pod całkowitą kontrolą, wywołują nagle panikę wśród producentów i nabywców żywno- ści? Spójrzcie kilka lat wstecz, kiedy to rozmaici „naukowcy" za- częli bezmyślnie eksperymentować z genami. Może znajdziecie odpowiedź... Jane spojrzała na Shirera. - Sugeruje pan, że Adam mógł zostać... stworzony? - Przecież tak właśnie powstał pierwszy człowiek, tyle tylko, że z boską pomocą... - Dlaczego więc Adam został obdarzony wspomnieniami in- nych osób? - To chyba między innymi zamierzacie ustalić, prawda? - Niech pan spróbuje odgadnąć, co z nim zrobiono. - Nigdy nie zgaduję. - Proszę więc udzielić uzasadnionej logicznie odpowiedzi. - Logika sprawdza się tylko wówczas, gdy zna się wszystkie fa- kty. W tej sprawie mamy same przypuszczenia. - Dobrze, niech pan oprze się na przypuszczeniach. Załóżmy, że ktoś stworzył sztucznie istotę ludzką. Dlaczego przekazał temu człowiekowi wspomnienia innych osób? Shirer westchnął. - Puszczając wodze fantazji, potrafię znaleźć wiele powodów. Wasz Adam mógłby być elementem jakiegoś programu badaw- czego. Królikiem doświadczalnym. Może efektem naukowego niepowodzenia? Fantazjując dalej, mam prawo założyć, iż mani- pulacji z pamięcią dokonano w celu zachowania pewnych umie- jętności, które znikłyby bezpowrotnie w przypadku śmierci „daw- cy". Kto wie, czy nie chodziło tu o uratowanie zawartości umysłu człowieka pogrążonego w śpiączce? Nie chcę bawić się w podob- ne hipotezy. To wszystko jest przerażające i równocześnie zbyt prawdopodobne. Wolę mieć spokojne sny. Jane nie dawała za wygraną. - Dlaczego akurat niemiecki szpieg z czasów wojny? Wszy- stkie znane mu tajemnice są przecież dawno nieaktualne, podob- nie jak jego umiejętności. A dwóch młodych oficerów naszej ar- mii? Chyba nie trudno wyszkolić kogoś takiego jak oni? Nawet zakładając, że byli wybitnymi specjalistami wojskowymi. - Może po prostu ci ludzie byli pod ręką? - zastanawiał się Shi- rer. - Hitlerowiec miał zostać powieszony, któż więc mógłby go szukać? Obaj żołnierze „zaginęli bez wieści". To również bardzo wygodne. Nie trzeba wyjaśniać przyczyn ich śmierci! - Lekarz uśmiechnął się krzywo. - Nawet w świecie przypuszczeń i fanta- zji potrzebne są ciała, na których można eksperymentować. - Takie, których zniknięcie nie wywoła niepotrzebnych pytań - dodał Moravec. - Właśnie to miał na myśli Lewin. - A co to za jeden? - Młody reporter - odpowiedziała Jane. - Czasem korzystam z jego pomocy. Bywa bardzo zawzięty i podejmuje niepotrzebne ryzyko, ale jest dobry. Teraz przebywa gdzieś na wrzosowisku Dartmoor. Tam, gdzie pojawił się Adam. Shirer podszedł do barku i nalał sobie szklaneczkę szkockiej. - Jeśli rzeczywiście istnieje miejsce, w którym prowadzone są takie badania, niech ten młody ryzykant nie podchodzi zbyt bli- sko... Historia udowodniła, iż medycyna jest jedną z najokrut- niejszych dziedzin. Zwłaszcza jeśli chodzi o wprowadzenie w ży- cie nowych technik i idei. Nie zapominajcie, że niedawno po- wszechnie stosowanym sposobem zdobywania materiału do do- świadczeń było wykradanie zwłok z grobów. Owszem, czasy się zmieniły. Osiągnęliśmy znaczny postęp, lecz powinniśmy pamię- tać, że Burkę i Hare zrezygnowali z bezczeszczenia grobów, po- nieważ morderstwa okazały się bardziej opłacalne. - Na twarzy Shirera znów pojawił się krzywy uśmiech. - Używając słownictwa wolnorynkowej ekonomii, można nazwać to dynamicznym rozwo- jem interesów... - To nie jest zabawne - wybuchnęła Jane. - I wcale nie miało być śmieszne, panno Haversham. To tylko ironiczny komentarz na temat obowiązującego w naszych czasach systemu wartości. Pani i pan Moravec macie zamiar zarobić na tej historii sporo pieniędzy, lecz tam, gdzie może zaistnieć realne za- grożenie, wysłaliście „młodego reportera, bardzo zawziętego, któ- ry czasem podejmuje niepotrzebne ryzyko". Ja również jestem tu- taj wyłącznie dlatego, iż chcę polepszyć moją i tak już bardzo do- brą sytuację finansową. Obecny tu pan Moravec wciąż udowadnia, jak bardzo może mi w tym pomóc. A jednak coś mnie niepokoi. Nie wszystkich ludzi można kupić. Zdarzają się idealiści, dla któ- rych pieniądze nie mają najmniejszego znaczenia. Jest ich na pew- no niewielu, lecz istnieją. Rozkwit bezinteresownego idealizmu rozpoczął się w latach dwudziestych i trzydziestych naszego stule- cia. Lata sześćdziesiąte to jego szczyt i początek stopniowego upadku. Właśnie wtedy zaczęliśmy gromadzić jak najwięcej pie- niążków, odkładając wszystko inne na zakurzoną półkę. Okazuje się jednak, jeśli państwo się nie mylą, iż grupa pozbawionych skru- pułów idealistów usiłuje tworzyć naszą odległą przyszłość. Two- rzą projekty, a raczej mapy genetyczne nowego świata. Nie mamy z tej sytuacji żadnego wyjścia, bo nie wiemy, kiedy i gdzie doko- nają genetycznych zmian. Może nawet będziemy starali się dopo- móc realizacji opracowanego przez nich schematu wydarzeń? Każda matka chce przecież urodzić normalne, zdrowe dziecko, po- zbawione umysłowych lub cielesnych defektów. Ci szaleńcy pra- wdopodobnie to zagwarantują. Mając możliwość wyboru między taką pewnością a ewentualnymi wadami, nietrudno się zdecydować. Perfekcja jest jednym z naszych ideałów. Jeśli chodzi o dzieci, wszyscy do niej dążymy. Teraz zbliżamy się do ideału. Na żądanie. Wystarczy tylko złożyć zamówienie, a elegancko opakowany to- war zostanie dostarczony na miejsce. Pozostaje jednak pytanie, kto go pakuje? Specjaliści oczywiście. Najwyższej klasy. Przyszła matka nie będzie przecież pytać ludzi, mogących zapewnić jej do- skonałe dziecko, o poglądy dotyczące przyszłości świata. Wątpię, czy w ogóle przyjdzie jej na myśl podobne pytanie. Będzie myśla- ła wyłącznie o dziecku. Jakiś idealista mógłby wówczas spróbo- wać stworzyć nowe pokolenie. „Nowy" to najlepsze określenie problemu. Macie prawo nazwać mnie wariatem, lecz nawet ja nie chcę doczekać chwili, w której moment poczęcia naszych dzieci przestanie być sterowany ręką Boga czy jak kto woli Natury. Nie można dopuścić, by o rozwoju ludzkości decydowali naukowcy, zmierzający do realizacji własnych wydumanych celów. - Takiej właśnie ewentualności próbujemy zapobiec, doktorze Shirer - powiedziała chłodno Jane Haversham i spojrzała na Mo- ravca. - Przynajmniej ja do tego zmierzam. Nie zajmuję się tą sprawą wyłącznie dla materialnych korzyści. - Za to Lewina interesują tylko pieniądze - mruknął Moravec. - One popychają go do działania. Codziennie miewam do czynie- nia z podobnymi ludźmi. - Kupuje nas pan i sprzedaje... - Na twarzy Shirera pojawił się rozbrajający uśmiech. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Głęboki, basowy pomruk natrętnie przywodził na myśl jakąś niesamowitą istotę. Kanał wentylacyjny zdawał się wibrującą, sta- lową macką olbrzymiego tułowia. Nigel Lewin poruszał się powoli skulony, a jego stargane nerwy z trudem radziły sobie z sytuacją. - Chodź, malutka, pokochajmy się - mruknął cicho, rozpaczli- wie dodając sobie otuchy. Początkowo próbował jakoś mierzyć przebytą ciasnym tunelem odległość, lecz zrezygnował szybko. „Cholernie daleko. Zbyt daleko. Niech cię szlag trafi, George!" Jeszcze przed wejściem do kanału, w kopalni, Nigel stłumił światło latarki, owijając ją chusteczką. Widział teraz tylko stalową podłogę. Czuł lekki powiew i w pewnej chwili z przerażeniem wy- obraził sobie przyczajony w mroku olbrzymi wentylator z ostrymi jak brzytwa śmigłami, który za chwilę wciągnie ofiarę i potnie ją na drobne kawałki. Reporter wiedział jednak, że ta wizja to tylko skutek działania pigułek, i w końcu odpędził jakoś makabryczne myśli. Zatrzymał się nagle. W ciemności, daleko poza zasięgiem latar- ki, pojawił się jasny prostokąt światła. Lewin ostrożnie podczołgał się naprzód i po chwili dotarł do zamkniętego ażurową pokrywą włazu inspekcyjnego. Poniżej było widać urządzenia będące źródłem wibracji i szumu. Skomputeryzowana aparatura najno- wszej generacji. Cholernie droga. Reporter przypomniał sobie sko- jarzenia wywołane przez odgłosy pracy tych maszyn. „Niech Bóg ma w opiece podatników" - pomyślał, a potem obejrzał dokładnie właz. Mechanizm zamka nie był od wewnątrz obudowany i wydostanie się stąd nie powinno sprawić większych problemów. Myśl o nierozważnym ujawnieniu swej obecności nie wydawała się zbyt zachęcająca. Kara za samowolną próbę spene- trowania czegoś, co najprawdopodobniej jest supertajnym przed- sięwzięciem rządowym, mogła okazać się szybka i bolesna lub bardzo długotrwała. Może nawet kilkanaście lat... Krople potu ściekały Nigelowi do oczu, piekąc boleśnie. „Zrób coś." „Co?" „Może zostanę w tym kanale wentylacyjnym i sprawdzę, dokąd on prowadzi? Jestem względnie bezpieczny. Chyba znajdę gdzieś następny właz, przez który uda mi się wyjrzeć? A może powinie- nem wyjść i zostać bohaterem? Wszyscy tego ode mnie oczekują..." Nagle myśl o wypchanych pieniędzmi kieszeniach i ponętnych półnagich pięknościach na tropikalnej plaży przestała wydawać się kusząca. „Niech szlag trafi Moravca i George'a! Idę z powrotem. Wra- cam do starego Petera Foleya, stróża porządku publicznego i do- brego człowieka. Życie na najwyższych obrotach jest diabelnie niebezpieczne." Obiecane przez Moravca bogactwa zalśniły kusząco. „Cholera! Sięgnij po to. Jasnowłosa księżniczka pozwoli ci później na wszystko." Wyjął z torby narzędzia i zajął się włazem. Przytrzymał stalową siatkę palcami, modląc się, by klapa nie opadła gwałtownie. Li- czył na to, że w pomieszczeniu nikogo nie ma. Przecisnął ostroż- nie szczupłe ciało przez ciasny otwór, zawisł na rękach, potem skoczył. Wylądował miękko na nogach i obrócił się szybko ni- czym spłoszony królik. Serce waliło jak oszalałe. „Spokojnie, bracie. Opanuj się. Nie tak nerwowo." Pusto. Jeszcze raz rozejrzał się w poszukiwaniu pulpitu sterow- niczego. Do obsługi tak nowoczesnych urządzeń ludzie nie są chyba potrzebni. Ruszył powoli w stronę prowadzących do jedy- nego wyjścia schodów. Znieruchomiał nagle. „Winda. Do diabła! Co teraz?" „Wejdź do środka." Wcisnął guzik i czekał, szukając wzrokiem telewizyjnych ka- mer. „Zgłupiałeś? Zabezpieczenia są tylko na górze. Jedynie obłą- kańcy tacy jak George, snujący się po korytarzach opuszczonych kopalni cyny, mogliby wiedzieć coś o tej drodze przez odbyt. Tak. Jestem teraz w miejscu, do którego odbyt prowadzi. Gdy stąd wyj- dę, George, przekonasz się, jakie to przyjemne uczucie, gdy wkła- da się głowę do własnego tyłka. Przysięgam!" Drzwi rozsunęły się cicho. Wszedł do środka, odwrócił się i odczytał napisy nad przyciska- mi z numerami pięter. „ADAM" Serce podskoczyło do gardła. „Powiedz to jeszcze raz, jasnowłosa księżniczko." „Takie imię pamięta. Może nie należy ono do niego, ale jakoś musimy go nazywać... Utrzymuje, że razem z tym imieniem widzi cyfrę dziewięć." Wyciągnął rękę i dotknął oznaczonego dziewiątką guzika. Podłoga drgnęła i z głośnika odezwał się beznamiętny głos: - Poziom dziewiąty. Zagrożenie biologiczne. Przez cały czas przebywania na tym poziomie należy nosić ubranie ochronne. Reporter rzucił się ku przyciskowi awaryjnemu, lecz drzwi już się otwierały. Dwie zakapturzone, przygarbione postacie stały naprzeciw. Ich srebrzysta skóra zwisała w luźnych fałdach. - Proszę wyjść i założyć ubranie ochronne - polecił ten sam no- sowy głos. - Gówno! - odpowiedział Lewin, sięgając ku tablicy z przyci- skami. Chciał zjechać na dół. Drzwi pozostały jednak otwarte. Nic się nie poruszyło. Syntetyczny głos powtórzył polecenie. - Odwal się! - wyszeptał Lewin. Przerażony, oparł się mocno o ścianę windy. - W związku z zagrożeniem biologicznym na poziomie dzie- wiątym personel powinien używać ubrań ochronnych. Przyciski win- dy mogą zostać odblokowane jedynie przez pracowników sekcji zabezpieczenia. Proszę natychmiast poinformować o zaistniałych trudnościach. Nigel wpatrywał się w wiszące na specjalnych ramach ubrania. „Nie masz wyjścia, synu" - usłyszał głos Howarda. Zdejmując torbę z ramion, reporter podszedł do srebrzystych kombinezonów. Zostały wykonane w ten sposób, iż zakładało się je, gdy były rozwieszone. Lewin szybko wszedł w jedno z ubrań podciągnął suwak błyskawicznego zamka i zwolnił zaczep wie- szaka. Poczuł na plecach ciężar butli i specyficzny zapach sprężo- nego powietrza, pompowanego automatycznie do wyposażonego w specjalny wizjer kaptura. „To mały krok dla człowieka, lecz wielki skok dla ludzkości." - Nigelowi przypomniały się słowa wypowiedziane przez czło- wieka, który pierwszy stanął na Księżycu. Myśli galopowały co- raz szybciej. „Nie wracaj od razu do windy. Może zadziała dopiero po upły- wie określonego czasu." Postanowił obejrzeć następne pomieszczenie. Sterownia. Dwa obrotowe krzesła stojące przed elektronicznym pulpitem kontrol- nym. Ciemność za dużą, prostokątną szybą. Przycisnął do szkla- nej tafli wizjer kaptura. Cofnął się. „Co to takiego, u licha?" Zaciekawiły go białe kształty widoczne w mroku. „Aparat fotograficzny. Pstryknij kilka zdjęć. Doszedłeś przecież tak daleko. Zaryzykowałeś. Zrób teraz to, co do ciebie należy." Zauważył wejście do śluzy powietrznej. - Oszalałeś, Lewin - powiedział głośno. - Zupełnie oszalałeś! Przeklinając pozbawione palców rękawice kombinezonu, prze- szukiwał nerwowo torbę. Na szczęście George założył film. Szu- rając nogami, Nigel podszedł powoli do śluzy. Czuł, że pot spływa mu strumieniami po całym ciele. „Boże, pozwól mi to zrobić, a zapłacę każdą cenę, jakiej zażą- dasz." Nerwowo szukał na olbrzymim pulpicie czegoś, co otwierałoby zaopatrzone w wizjer drzwi z nierdzewnej stali. „Tutaj." ŚLUZA ODKAŻAJĄCA. Wcisnął przycisk i wypukłe drzwi odsunęły się bezgłośnie. Wszedł do środka. Znów odezwał się głośnik. - Procedura wejścia i wyjścia nie zostanie rozpoczęta przed zakończeniem cyklu odkażania. 211 - Jestem przy tobie, kochanie... - Reporter nacisnął guzik, na ścianie. Wejście zamknęło się, a wnętrze śluzy wypełniło się drobniutką mgiełką. Nigel zamknął oczy. Wewnętrzne drzwi otworzyły się po chwili. W rozległym pomieszczeniu panował zimny, cichy pół- mrok. Tylko gdzieniegdzie płonęły światła ukrytych lamp. Słychać było delikatne odgłosy pracy elektronicznych urządzeń. Tempera- tura była tu bardzo niska i Lewin miał wrażenie, że krople potu za- marzają powoli na jego skórze. „Boże, na wrzosowiskach potrafi być zimno... Lodowaty wiatr jest ostry jak brzytwa. Nawet najlepiej ubranego człowieka potrafi przemrozić do szpiku kości. Uciekał nago? On nie jest normalny." „Nic dziwnego, jeśli właśnie stąd uciekł... " Reporter ruszył dalej. Oddychając płytko powietrzem z butli, podszedł do jednego z dwóch rzędów podłużnych białych poje- mników. Wszędzie dookoła widać było plątaninę kabli i mrugające światełka rozmaitych urządzeń. Nigel uniósł pokrywę pierwszego pojemnika. Pokryta czarnymi plamami postać leżała zanurzona w przezro- czystej, galaretowatej masie. Palce i penis były zwęglone. Twarz praktycznie nie istniała, wyglądała tak jakby przed chwilą się roz- puściła. Lewin cofnął się ze zgrozą. „Boże!" Podparta pneumatycznymi wspornikami pokrywa pozostała otwarta. „Żaden człowiek nie jest w stanie przeżyć takich oparzeń." Okaleczona klatka piersiowa uniosła się, potem opadła. Oddech był tak powolny, jakby kolejny nigdy nie miał nastąpić. „Umrzyj. Nie chciałbym tak żyć. Umrzyj..." Nigel z przerażeniem przyglądał się bezkształtnej twarzy i zało- żonej na tył głowy mężczyzny przezroczystej osłonie. W kilku miejscach z czaszki wychodziły grube wiązki zakończonych spe- cjalnymi końcówkami przewodów oraz sploty wypełnionych róż- nokolorowymi płynami rurek. Większość z nich biegła do mniej- szego pojemnika, znajdującego się obok na stole. Lewin spojrzał odruchowo w tę stronę i zauważył przymocowaną do pokrywy kartkę z napisem „PILOT". Na dużym pojemniku znajdowała się identyczna wywieszka, opatrzona jakimiś medycznymi uwagami i znakami podobnymi do kodu paskowego umieszczanego na to- warach sprzedawanych w supermarketach. I nagłówek: „PILOT 1982 (FALKLANDY)". „Nie ośmieliliby się." „A jednak ośmielili się, prawda?" W sercu reportera zapłonął gniew. Lewin szybkim ruchem otworzył mniejszy pojemnik i z obrzydzeniem odwrócił głowę. Wewnątrz znajdował się ludzki mózg połączony z dziesiątkami rurek i przewodów. Nigel oparł się ciężko o brzeg drugiego poje- mnika i gdy odwrócił się po chwili, próbując jakoś uspokoić osza- lałe myśli, ujrzał wpatrzone w siebie nieruchome oko. Reportero- wi zbierało się na wymioty. Stracił na moment równowagę i omal się nie przewrócił. „Zwyrodnialcy. Obłąkani zwyrodnialcy." Nie potrafił już opanować gniewu. Chciał zniszczyć wszystko dookoła, przekonany, że w pozostałych pojemnikach również leżą podobne okropieństwa. Inni niesamowicie okaleczeni i zdeformo- wani ludzie, którym nie wolno umrzeć. „Szaleńcy!" Podniósł niezgrabnie aparat fotograficzny. Dawno zapomniał o obiecanych przez Moravca bogactwach. Jedynym marzeniem Nigela Lewina stało się teraz pokazanie całemu światu, co ujrzał w tym laboratorium. Zrobił dwa zdjęcia. Poparzony człowiek wciąż wpatrywał się nieruchomo w nieproszonego gościa. Teraz reporter nie czuł już gniewu. W sercu miał tylko współczucie i rozpacz. Nie pamiętał o obrzydzeniu i strachu. Cofnął się i podniósł pokrywę pierwsze- go pojemnika z drugiego szeregu. Zamarł. Mężczyzna leżący wewnątrz był nagi, szczupły i dobrze umięś- niony. Na bladym, prawie przezroczystym ciele nie miał naj- mniejszej rany. Włosy, obcięte przy samej skórze, odsłaniały jedy- ne widoczne blizny. Delikatne, idealnie zagojone, prawie nieza- uważalne linie. Do wbitych w ręce tego człowieka igieł doprowadzono rurki. Jego mięśnie drgały nieustannie, pobudzane przez skomplikowany system elektrod i kabli, sterowany przez stojący obok komputer. Doskonały wygląd mężczyzny wydał się 111 Lewi nowi niedorzeczny w porównaniu z żałośnie zniekształconym ciałem poparzonego pilota. Dziennikarz z trudem zwalczył ogarniają- ce go pragnienie, by wyrwać te wszystkie rurki i przewody. Uniósł aparat i zrobił jeszcze dwa zdjęcia. Fotografowany człowiek drgnął, poruszając powierzchnią substancji, w której był zanurzony. Jego oczy otworzyły się i Lewin w panice jeszcze raz nacisnął migawkę. Mężczyzna zamrugał i zaczął powoli siadać. Skądś rozległ się przeraźliwy dźwięk. Nigel rzucił się w stronę otwartej śluzy, odpro- wadzany pustym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Szybko nacis- nął guzik i stał nieruchomo, otoczony półprzeźroczystą mgiełką. „To właśnie stąd uciekł Adam. Obudził się nagi, tak jak inni za- mknięci w zbiornikach. Wydostał się w jakiś sposób na zewnątrz i po- biegł na oślep przez wrzosowiska. Uciekł oszalały z przerażenia, tak jak ja teraz. Jestem w piekle. Umarłem, lecz jeszcze o tym nie wiem. Pomóż mi, Jezu! Boże, możesz zażądać ode mnie czegokolwiek." Zewnętrzne drzwi otworzyły się powoli. Czekali na niego, ubrani identycznie jak on. W ich wyglądzie było coś przerażającego. Dwóch mężczyzn przytrzymało Lewina za ręce, podczas gdy trzeci zrobił coś ze zbiornikiem powietrza na jego plecach. Wizjer kaptura zaszedł mgłą. Nigel poczuł, że rośnie i kurczy się równocześnie. „Zabijcie mnie-błagał w duchu.-Nie dręczcie..." Porwała go niesamowita, czarna fala. George Howard siedział oparty o skałę z podciągniętymi pod brodę nogami. Rękami obejmował kolana, by choć trochę osłonić je przed przenikliwym chłodem. - Dalej, mały łajdaku - mruknął do siebie stary, próbując zwy- ciężyć ogarniające go obawy. - Wyłaź stamtąd! Pistolet leżał obok, by w każdej chwili można było po niego sięgnąć. Oczy bolały, jakby wtłaczał je do wnętrza czaszki nieprze- nikniony, lodowaty mrok i George zatęsknił za światłem latarki. Instynkt strzelca wyborowego ostrzegał jednak, by niepotrzebnie nie zdradzać swojej pozycji. Siedział tuż przy otworze szybu. Zbyt blisko. W takiej ciemno- ści musiał jednak czekać na samym skraju, by dojrzeć w dole świa- tło latarki powracającego Lewina. Jakiś niespodziewany szmer sprawił, że Howard zamarł. Dziw- ny szelest, jakby ocierały się o siebie zeschnięte liście. Nie w dole, lecz gdzieś koło starej maszynowni, przy wejściu na teren kopalni. Dźwięk przybliżał się powoli. W pewnej chwili George chciał już rzucić się do ucieczki, wiedział jednak, że musi dalej siedzieć w ukryciu. Dłoń starego znalazła zimną, niklowaną stal lugera. Palce zacisnęły się na rękojeści. „Masz przewagę - dźwięczały w uszach słowa wojskowego in- struktora. - Wiesz, że nieprzyjaciel nadchodzi. On może tylko spodziewać się, iż ty gdzieś jesteś." Dookoła zrobiło się nagle jaśniej niż w dzień. Schwytany w ja- skrawe smugi oślepiającego światła Howard zobaczył nieprzyja- ciół. Byli biali i srebrni, a ich pofałdowana skóra zwisała luźno. Niesamowite oczy cyklopów spoglądały z olbrzymich, zrośnię- tych z tułowiami głów. Zerwał się na równe nogi. Uniósł lugera. Palec drżał na spuście w spazmach panicznego strachu. Odgłos wystrzałów zabrzmiał ogłuszającym echem w przepastnym szy- bie. Jedna z niesamowitych postaci upadła i w sercu starego nie było już strachu. Zobaczył, że można zranić przeciwnika. Poma- rańczowożółty płomień oślepił nagle Howarda. George poczuł przeszywający, szarpiący ból, który rzucił go na kolana, a potem w bok, do głębokiego na tysiąc stóp skalnego grobu. Leżąca na ziemi postać rzęziła i jęczała. Plama krwi rozlewała się pod jej prawym obojczykiem. - Skąd on wytrzasnął ten cholerny pistolet? Ktoś inni schylił się po lugera i obejrzał go dokładnie. - Pamiątka z wojny. Dowódca grupy stanął na skraju szybu i poświecił w dół potęż- ną lampą. Cofnąwszy się nacisnął guzik urządzenia przymocowa- nego do lewego ramienia. - Nikt go nie znajdzie... Skażenie? - Zwrócił się do człowieka stojącego po pobliżu. Głowa w srebrzystym kapturze pokiwała przecząco. - Trzeba coś zrobić z tym samochodem - przypomniał ktoś. - Do bagna - polecił dowódca. - Natychmiast! - Rzucił sre- brnego lugera w głąb szybu. - Stary głupiec! Podobne do nieziemskich istot postacie wyszły ze zrujnowane- go budynku. Ochronne ubrania szeleściły cicho. Była spokojna, chłodna noc. Daniel Hale siedział samotnie na peronie stacji londyńskiego metra. Ze zdziwieniem oglądał swój zegarek. Nie widział go chyba od czasu, gdy dostał rolexa z bransoletą z nierdzewnej stali. Boże! To było jeszcze przed rozpoczęciem studiów w Sandhurst! „Muszę wreszcie zmienić pasek - postanowił. - Wtedy też mia- łem to zrobić." Wszystko dookoła wprawiało Daniela w zakłopotanie. Nie po- trafił zrozumieć, co właściwie robi na peronie, a dokładniej... skąd ta stacja metra wzięła się w Belfaście? „To sen - pomyślał i uśmiechnął się szeroko. Poczuł ulgę. - Kie- dyś przecież bywałem tu bardzo często... A myślałem już, że mój biedny umysł nie wytrzymał ciągłego napięcia. No cóż. Oprę się wygodnie i będzie przyjemnie. Może trafi się ponętne ciałko? Diabli wiedzą, gdzie to robić w tej śmierdzącej i pełnej przeciągów norze. Śnisz o metrze? Cholernie nienawidzę metra." Wiedział, że kupił bilet w automacie. Pamiętał też, iż jedzie do Wandsworth. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia, dlaczego to robi. Wandsworth? Jest tam więzienie, pełne opryszków z East Endu. To wszystko. „Jadę tam dla przyjaciela." „Dla jakiego przyjaciela? Poznałem go we śnie czy na jawie?" „To Niemiec." „Przepraszam. Chyba pomyliłem sen. Nie poznałem żadnych Niemców w Londynie ani w ogóle w Wielkiej Brytanii. Ostatnim razem miałem z nimi do czynienia na kursie organizowanym dla brygady antyterrorystycznej GSG9. Gdybym to ja śnił o tym wszystkim, dawno siedziałbym w kantynie na pierwszym piętrze koszar Duke of York's Barracks. Wypiłbym kilka głębszych, a po- tem wybrałbym się na dziewczynki na King's Road." „Duke of York's Barracks? Choroba! Służę przecież w Gwardii, nie w SAS. Skąd przyszło mi do głowy to miejsce?" Kątem oka zauważył zamieszanie na końcu peronu i szybko od- wrócił się w tamtą stronę. Grupa młodych Murzynów zbliżała się ku niemu, bijąc brutalnie i rabując wszystkich napotkanych ludzi. „We śnie nic nie boli naprawdę. Nie dostaną mojego zegarka. To pamiątka. Zdrowo się wykrwawią, zanim mi go odbiorą." Wstał z ławki, by przygotować się, i poczuł ucisk pistoletu, wsuniętego z tyłu za pasek spodni. Heckler wydał mu się jednak zbyt lekki. Niedobrze. „Nigdy, nawet we śnie, nie wybieraj się na terytorium kontrolowa- ne przez nieprzyjaciela bez pełnego magazynku i naboju w lufie." „Dziękuję, sierżancie Barret. Pańska rada jest jak zwykle bez- cenna. To jednak nie ja odpowiadam za treść tego snu. Nawet za cenę życia nie potrafiłbym powiedzieć panu, dlaczego mój heckler jest taki lekki. Zbyt lekki. Może nie ma w nim amunicji?" Grupa czarnych wyrostków otoczyła właśnie parę w średnim wieku. Przerażeni małżonkowie zaczęli potulnie, wręcz gorliwie oddawać wszystkie wartościowe przedmioty. Kobieta bezskute- cznie próbowała zdjąć z palca błyszczącą ślubną obrączkę. Jeden z rabusiów zaklął obrzydliwie, wyjmując maczetę spod krótkiej, skórzanej kurtki. Chwycił mocno za nadgarstek rękę kobiety, przyłożył jej dłoń do pokrytej plakatami ściany i szybkim uderze- niem odciął wyprostowane palce. Pozbierał leżące na ziemi pier- ścionki, a odcięte palce kopnął daleko na tory. W tunelu rozległ się przeraźliwy krzyk okaleczonej kobiety. Jej mąż zawył bezsil- nie z wściekłości. Murzyni ze śmiechem powalili ofiary na ziemię i ruszyli dalej. „To sen, Danielu Hale." Usłyszał jakiś ruch za plecami i zauważył dwóch niepozornie wyglądających mężczyzn o posępnych twarzach. Jeden z nich był czarny. „A ci czarodzieje skąd się tu wzięli? Nie zauważyłem ich wcześniej. Może się nie rozglądałem? To dziwne. Chcecie mnie wziąć w dwa ognie, kochani? Chyba już czas obudzić się, Danny." - Hej, łysy! Teraz twoja kolej! -zawołał jeden z młodocianych bandytów. „Łysy? - Mężczyzna dotknął palcami krótko przystrzyżonych włosów. - Pamiętaj, że to tylko sen... " Napastnicy zbliżali się szybko. Chciał sięgnąć po hecklera, lecz w pamięci znów odezwał się spokojny głos wojskowego instruktora. „Nigdy nie wyjmuj broni, jeśli nie masz pewności, że jest nabi- ta. Jeśli nie będzie naładowana, przeciwnicy na pewno cię zabiją, zamiast tylko pobić. Pomyślą, że chcesz ich śmierci. Zawsze znaj- dziesz jakieś inne niebezpieczne narzędzie w zasięgu ręki. Pamię- taj o tym. Potrafię załatwić ci ciemne okulary i białą laskę do końca życia, używając tylko pęku kluczy. Wystarczy włożyć je między palce zaciśniętej pięści, synu. Tobie zajmie to sekundę, a twój przeciwnik spędzi resztę dni w ciemności, przeklinając chwilę, w której się do ciebie zbliżył." Daniel przykucnął i zgarnął palcami kilka leżących pod ławką patyczków od lodów. Wstał szybko i uzbrojoną w sterczące dre- wienka pięścią uderzył najbliższego napastnika w twarz. Chłopak wrzasnął dziko i zgiął się wpół, chwytając palcami sterczące z roz- dartego ciała drzazgi. Jego głowa podskoczyła wysoko, uderzona morderczym kopnięciem. Rozległ się trzask pękającego kręgosłu- pa. Cios łokciem w brzuch powalił na peron drugiego Murzyna, który z dzikim wrzaskiem rzucił się na pomoc koledze. Również krzyk trzeciego urwał się po błyskawicznym uderzeniu w skroń. Pozostali odskoczyli do tyłu. W ich dłoniach pojawiły się noże. Błysnęła maczeta. Chcieli zabić. „To tylko sen, Danny." W ostatniej chwili powstrzymał się przed okaleczeniem męż- czyzny, który pojawił się nagle za plecami. - Jesteście aresztowani - zawołał nieznajomy. W jednej dłoni trzymał pistolet o krótkiej lufie, a w drugiej otwartą legitymację. Napastnicy rzucili się do panicznej ucieczki, pozostawiając na peronie nieruchome ciała kolegów. Pociąg z łoskotem wyjechał z tunelu. Mężczyzna chwycił Daniela za ramię i ruchem głowy wskazał tunel z napisem „PRZEJŚCIA NIE MA". - Wszystko w porządku! - zawołał, przekrzykując hałas. Pociąg zatrzymał się z przeraźliwym zgrzytem i drzwi rozsunę- ły się głośno. Kobieta z zakrwawioną dłonią klęczała pośrodku pe- ronu, a jej mąż jak oszalały uderzał pięściami w okno wagonu. Konduktor biegł w ich stronę. Ktoś zaklął ordynarnie. - Chodźmy! - rzucił nieznajomy. - Idziemy albo będziesz mu- siał radzić sobie sam. - Co z jego bronią? - zapytał drugi z mężczyzn, Murzyn. - Nie ruszaj. Jest bardzo trefna. - Pilnuj go w takim razie. - Nie bój się, dam sobie radę. Daniel uśmiechnął się. - To tylko sen. - Tak, cholerny sen - mruknął czarny. - Idziemy! Daniel był już znudzony sennymi marzeniami i pozwolił mężczy- znom wepchnąć się do tunelu. Chciał się wreszcie obudzić. Wyszli na Edgware Road, kierując się do stojącego nie opodal samochodu. Murzyn usiadł za kierownicą. Ruszyli natychmiast. - Szybko i zgrabnie, Joseph - odezwał się jego partner. - Tak, rzeczywiście. Wołaj Victorię i powiedz, że zawieziemy tego gościa do najbliższego aresztu. - Wiesz, że nie wolno nam tego zrobić. - W tej chwili już nic nie wiem. Ten facet to wariat! - Kierow- ca pochylił wsteczne lusterko, by spojrzeć na tylne siedzenie. - Je- steś wariatem. Dlaczego aż tyle znaczysz? Daniel uśmiechnął się i zobaczył w lusterku nieznajomego, krótko ostrzyżonego blondyna. Ciarki przeszły oficerowi po grzbiecie. Mózg zaczął szybciej pracować. Gdzieś z głębi gardła wydobył się dziki, zwierzęcy krzyk. Pięści waliły na oślep. - Cholera! Zrób z nim coś! - krzyknął kierowca, uchylając się przed ciosami. Samochód zjechał niebezpiecznie na skraj drogi. - Przyłóż mu, na co czekasz? Siedzący z tyłu partner Murzyna objął miotającą się postać i uderzył weń szybko głową. Założyli mu wreszcie kaptur. Nie był to wcale gruby, szorstki worek, jakiego się spodziewał. Materiał okazał się śliski i chłodny. Krew płonęła w ostatnim proteście. Mężczyzna pomyślał o tym, czego już nigdy nie doświadczy, i całe ciało przeszył potworny, niemożliwy do wytrzymania ból. Otto zaczął tracić świadomość istnienia. O tym, że jeszcze żyje, przypominał mu tylko monoton- ny głos księdza. - ... i żywot wieczny. Amen. „Teraz - pomyślał żegnający się z życiem człowiek. - Na pew- no zrobią to teraz." Poczuł, że spinają go szerokimi pasami. Ramiona miał przyciś- nięte do boków, nogi złączone. W powietrzu unosił się zapach po- tu innych ludzi. I ich strachu. Kaptur nie zasłaniał już niczego. „Czuję świat samym sobą — pomyślał Otto. - Każdy atom mego ciała będzie promieniował życiem w chwili śmierci." Ukłucie w ramię nie było zbyt bolesne. Podziękował w myślach za współczucie, które kazało komuś oszczędzić skazańcowi dal- szych cierpień. Odpłynął gdzieś bardzo daleko. Zbyt szybko. Tak bardzo pragnął żyć jeszcze przez chwilę. „Wcale nie umarłem" - stwierdził Otto Fascher. Nie czuł z tego powodu uniesienia ani radości. Był tylko zaskoczony i bardzo chciał żyć. Wiedział instynktownie, że znajduje się na obcym terenie. - Jak on się czuje? - zapytał kierowca. Otto poczuł czyjeś palce na swoim nadgarstku. - Będzie żył. „To znaczy, że ty umrzesz" - pomyślał Fascher. Ostrożnie uniósł powieki. Zobaczył, że prowadzący samochód człowiek sięga mię- dzy siedzenia, przyciska guziki, a potem mówi coś do trzymanego w ręku przedmiotu. „Radiotelefon? - zastanawiał się Otto. - Bardzo nowoczesny. Może kryształkowy? Typ zresztą nieważny. Skoro ci dwaj mają ra- dio w samochodzie, to są albo z policji, albo z MI-5." Spróbował ocenić sytuację. Umysł miał dziwne ociężały, lecz myśli biegły coraz szybciej. Horst Fascher zawsze był dumny ze swego intelektu i wrodzonego sprytu. „Czekaj - pouczał sam siebie. - Słuchaj, przyglądaj się, czekaj na okazję, a potem uderz." Oparł głowę o szybę. Spod przymkniętych powiek nie był w sta- nie ujrzeć zbyt wiele. Widział tylko, że jedzie przez pogrążone w mroku ulice. Co to za wóz, taki cichy i szybki? Na pewno nie li- muzyna. Nie rolls ani hispano. Z pewnością też nie wielki merce- des benz. Przednie fotele dotykały kolan ludzi siedzących z tyłu, a więc wnętrze auta nie mogło być zbyt obszerne. Otto obrócił nie- znacznie głowę. Mógł teraz spojrzeć na drzwi. Nie mają klamek? Tylko coś dziwnego we wgłębieniach tapicerki. Ach tak! Specjalne zabezpieczenia pozwalające przewozić więźniów. Sprytnie. W Nie- mczech gestapo po prostu zdejmowało w samochodach klamki. Bry- tyjczycy zawsze byli bardzo pomysłowi. Hitler cenił tę ich cechę. „Czy wódz jeszcze żyje? Czy wojna trwa nadal? Chyba nie. Nie- mcy przelewali już ostatnie krople krwi, gdy brytyjska policja are- sztowała Ottona Faschera pod zarzutem szpiegostwa. Z początku to nie był właściwie bezpośredni zarzut, tylko podejrzenie. Oni rzeczywiście są bardzo oryginalni w poszanowaniu prawnych subtelności. W Niemczech wszystko wyglądałoby inaczej. Ludzie z gestapo zaciągnęliby mnie do sali tortur i najpierw straciłbym wszystkie paznokcie, a dopiero potem powiedzieliby mi, o co je- stem oskarżony. Wojnę na pewno wygrali Anglicy. Oczywiście dzięki pomocy Amerykanów. To oznacza, że Żydom znowu się powiodło. Auf wiedersehen, Adolf. Próbowałeś, przegrałeś i spadłeś z wysoka, pociągając biedne Niemcy za sobą. A co z naszą wspaniałą tech- niką? Czy alianci przejęli to wszystko? Wielkie rakiety? Bomby, które podobno mogły w ciągu sekundy niszczyć całe miasta? Czy wszystkie nasze wynalazki znalazły się w rękach Żydów i ich sprzymierzeńców? Mogło być przecież zupełnie inaczej. Szkoda, że Brytyjczycy nie dojrzeli światła prawdy. Nie potrafili uświado- mić sobie, że przyszłość należeć będzie do tych, którzy chwycą ją mocno i pociągną ku sobie. W walce ze stadem psów nawet naj- silniejszy wilk nie ma szans, gdy wszystkie rzucą się na niego. Żegnaj, wodzu. Wiem, że nie pozwoliłeś im wziąć się żywcem." - Czuje się dobrze - odpowiedział kierowca. - Miał miejsce kolejny incydent. Może są ofiary. Szczegóły później. Dla bezpie- czeństwa jedziemy bocznymi ulicami. „Czyżby wciąż istniało w Londynie jakieś zagrożenie? - zasta- nawiał się Fascher. Spojrzał znów na pogrążoną w mroku ulicę. - Czy nadal obowiązuje zaciemnienie? Może jakieś niedobitki luft- waffe wciąż działają?" „Oszukujesz sam siebie." „Przypomnij sobie." „Igła." „Zastrzyk w ramię." „Jak długo byłem nieprzytomny?" „Dlaczego mnie uratowali?" „Kto mnie uratował?" „Brytyjscy faszyści? Czy nadal walczą? Może nasze ideały wciąż żyją? O czym meldował komuś przez radio kierowca? Kolej- ny incydent? Ofiary? Gdyby udało mi się uciec i wejść w kontakt z podziemną organizacją faszystowską, mógłbym dobrze służyć ojczyźnie i sprawie." Samochód przechylił się na zakręcie. Widział teraz kierowcę. „Murzyn?" Nigdy nie spodziewałby się tego po Brytyjczykach. Murzyn w kontrwywiadzie? Nawet jeśli wciąż trwa wojna, coś takiego jest nie do pomyślenia. Przez dwa lata swej działalności Otto nie wi- dział ani jednego czarnego policjanta. Możliwe, iż służyli gdzieś w koloniach, ale w samej Anglii? „Który może być teraz rok? Muszę się dowiedzieć." Był gotów do działania. Czuł się dziwnie młodo i rześko. Ile miałem lat, kiedy mnie złapali? Czterdzieści siedem w doku- mentach Williama Millera gwarantowało bezpieczeństwo. Napra- wdę miałem niecałe czterdzieści cztery, lecz czułem na barkach każdy rok. Teraz jestem młody i silny. Pewnie to uboczny skutek narkotyku, który mi wstrzyknięto. Jakaś sztucznie wy wołana eufo- ria." Bolała go prawa dłoń. Tak jakby zranił ją sobie niedawno. Zda- wało mu się, że czuje na niej lepką krew. Czyją? Swoją? Ich? W głowie coś pulsowało nieprzyjemnie. Na pewno ci dwaj odbili go z rąk ludzi, którzy chcieli ocalić życie skazanemu na śmierć szpiegowi. „Drugi raz nie uda się im posłać mnie na szubienicę. Teraz będą musieli mnie zastrzelić. I nie myślę wcale o plutonie egzekucyj- nym!" Rozległ się sygnał samochodowego telefonu. Kierowca szybko podniósł słuchawkę. - Dobrze - powiedział po chwili i rozłączył się. - Jedziemy do Regent's Parku - poinformował siedzącego z tyłu kolegę. - Mamy zgłosić się bezpośrednio do niego. „Regent's Park?" - zastanawiał się Fascher. Ostatni raz przesłu- chiwano go w szkole, którą zajmował kontrwywiad. Naprzeciwko więzienia Wandsworth. Otto widział nazwę tej szkoły, gdy go tam przywieziono: Royal Victoria Patriotic School. Teraz jedzie więc na spotkanie z jakąś grubą rybą. „Zgłosić się bezpośrednio do nie- go." To zdanie wypowiedziane zostało z szacunkiem. Widocznie chodzi o kogoś postawionego bardzo wysoko w hierarchii służbo- wej kontrwywiadu. „Następne przesłuchania? Oni wiedzą już o mnie wszystko. Na pewno interesują ich ludzie, którzy pomogli mi w ucieczce, ratując przed śmiercią. Co powiem?" - Otto wiedział, że czeka go pra- wdopodobnie wiele niepotrzebnych cierpień. Przesłuchujący go ludzie nie uwierzą, że został uśpiony i nic nie wie o cudownym ocaleniu. Sam nie uwierzyłby w taką historię. „Ile czasu mi pozostało? Gdzie jestes'my? No dalej, czarnuchu, wyjedź z tych bocznych uliczek! Może wreszcie znajdziemy się w znanej mi części miasta." - On ma pistolet - powiedział Murzyn. - Zabierz mu broń, do- póki jest nieprzytomny. - Powiedziałem ci na stacji, że nie dotknę rzeczy, która była narzędziem zbrodni. Jeśli chcesz, zatrzymaj samochód i sam mu ją odbierz. - Ten facet to wariat. Widziałeś, co się dzieje, kiedy szaleńcy bawią się bronią. Masz, użyj tego. Fascher z trudem zmusił się, by dalej leżeć bezwładnie. Naprę- żył wszystkie mięśnie. Miał broń, której jeszcze mu nie odebrali. Pozostała część zasłyszanej rozmowy nie miała znaczenia. Narzę- dzie zbrodni? Wariat? Usłyszał tylko, że jest uzbrojony. „Gdzie mam ten pistolet? W marynarce? W spodniach? Za pa- skiem?" Poczuł ucisk na plecach, nie próbował się jednak poruszyć. Chciał przypomnieć sobie, jak wszedł w posiadanie broni. W jego umyśle pojawił się tylko zamazany, absurdalny obraz. Było mu zimno, siedział we wnętrzu hałaśliwego samolotu i sprawdzał ciężki pistolet maszynowy. To na pewno jakaś wywołana narkoty- kiem halucynacja. Czyjeś ręce obszukiwały teraz mężczyznę szybko i sprawnie. Żółta chusteczka mignęła przed zmrużonymi oczami. - Jest. Na plecach. Mówiłem ci, że to zawodowiec. - Ale stuknięty. Oby nam się coś takiego nie przydarzyło. Jeszcze przed chwilą Otto nie przypuszczał, że uda mu się.roze- grać to tak szybko. Obrócił się, jedną ręką chwycił mocno nadgar- stek siedzącego obok mężczyzny, a kantem drugiej dłoni uderzył go od dołu w nos, łamiąc przegrodę. Nie zwracając uwagi na krew i skręcające się w konwulsjach ciało, Fascher chwycił leżący na siedzeniu pistolet i przyłożył lufę do głowy kierowcy. - Zatrzymaj samochód, czarnuchu! -polecił. Kierowca zaklął bezgłośnie i zaparkował przy krawężniku. Spojrzał szybko na swego partnera, leżącego bezwładnie na tyl- nym siedzeniu. - Jeśli on nie żyje, pięćdziesięciu facetów będzie ścigało cię tak długo, aż powieszą cię za jaja. Wnętrze samochodu wypełnił smród odchodów. - Rzeczywiście... nie żyje. - W takim razie już jesteś trupem, gnojku. Fascher pchnął głowę Murzyna końcem lufy. - Ludzie twojej rasy nie powinni zwracać się takim tonem do swych panów. - W którym wieku żyjesz, człowieku? - Potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań. - Zwróć się do kogoś innego. Ja zostałem tylko wynajęty do po- mocy. - Co stało się z ludźmi, którzy pomogli mi w ucieczce? Are- sztowaliście ich? Gdzie ich trzymacie? Też w Wandsworth? Kierowca powoli potrząsnął głową. - Nie rozumiem, o czym mówisz człowieku. Jesteś chory. - Mój angielski jest przecież doskonały. Spędziłem tutaj dzieciń- stwo. Nie jestem chory, tylko pozostaję pod wpływem narkotyku. - Boże... - Kim jesteście? Policja czy MI-5? - Myślisz, że legitymacja była prawdziwa? Chcieliśmy tylko wyrwać cię stamtąd. Te męty zrobiłyby z ciebie pasztet. Szkoda, że w tym przeszkodziliśmy. Teraz sam bym im pomógł. Harry był moim przyjacielem. Lufa pistoletu znów zagłębiła się w kędzierzawej czuprynie. - Policja, MI-5? - Jesteśmy prywatrfymi detektywami. Przeważnie obserwuje- my, ale czasem bierzemy się do roboty, jeśli sprawy źle wyglądają albo gdy w grę wchodzą jakieś powody... osobiste. - Murzyn wskazał kciukiem tylne siedzenie. Fascher poruszył się podniecony. - Kłamiesz, chcąc ratować swą skórę. Chcę prawdziwych od- powiedzi. Czy wojna już się skończyła? - Jaka wojna? - Wojna, durniu. Z Niemcami. - Ach! Ta wojna? Trzeba było od razu powiedzieć. Pytaj, a prze- każę ci najświeższe wiadomości. W porządku? - Odpowiadaj! Przegraliśmy? - Wygraliśmy. Lepiej się czujesz? - Alianci wygrali? - Alianci? Tak. Otto skinął głową. - To było do przewidzenia... Ta organizacja podziemna, bry- tyjscy faszyści? Czy są silni? Kierowca westchnął ciężko. - Słuchaj, człowieku. Oddaj mi pistolet, a zawiozę cię gdzieś, gdzie może cię wyleczą. - Odpowiadaj! Ci, którzy umożliwili mi ucieczkę... Jakie ma- ją wpływy? - Nie rozumiem, o czym pan mówi. Wiem tylko, że tą robotą zajmowały się dwa zespoły. Koszty nie grały roli. Mieliśmy przy- pilnować, żeby nie stało się panu coś złego. Chodziło zwłaszcza o ochronę przed uprowadzeniem. W razie potrzeby mieliśmy użyć siły. To śmieszne! Zrobiłeś przecież za nas całą robotę, pra- wda? Fascher poczuł, że strużki potu płyną mu po plecach. W głowie miał rój oszalałych owadów. Uświadomił sobie, że przebywa w znajomym, lecz równocześnie dziwnym świecie, zaludnionym istotami, z którymi nie można się porozumieć, nawet mówiąc bie- gle ich językiem. Gorzej nawet. Wydało mu się, że sam nie pasuje do tego wszystkiego. „Jestem samotny i opuszczony - pomyślał. - Jestem ostatnim żywym człowiekiem, otoczonym przez zjawy, które uciekają, gdy wyciągnie się ku nim rękę. Czy to oznacza, że nie żyję? Czyżby egzekucja naprawdę miała miejsce? Niemożliwe! Krwawię prze- cież, prawda? Moja skaleczona ręka jest dowodem na to, iż istnie- ję. Zabiłem właśnie człowieka, a więc nie jestem duchem. Mam ciało. A może śmierć nie oznacza jednak końca życia? Może dusza nie ulatuje ku wiecznej chwale lub potępieniu, lecz zostaje tylko przeniesiona do ciała innego człowieka? Istnieje tylko jeden spo- sób wyjaśnienia tego problemu. Należy uzyskać odpowiedź na pytanie, czy Otto Fascher wciąż żyje. Muszę dowiedzieć się pra- wdy, choć myśl o jednej z wchodzących w grę możliwości budzi ukryty w zakamarkach umysłu strach. Tak. Chcę poznać odpowiedź. Inaczej oszaleję." - W tym samochodzie jest radiotelefon? - Otto bardziej stwier- dził, niż zapytał. - Tak. Krótkofalówka i telefon samochodowy. Ma pan ochotę do kogoś zadzwonić? - Chcę, żebyś zażądał potwierdzenia pewnej informacji. Cho- dzi mi o przeprowadzoną siódmego maja tysiąc dziewięćset czter- dziestego piątego roku w więzieniu Wandsworth, w Londynie, eg- zekucję niemieckiego szpiega. Prawdziwe nazwisko brzmi Otto Horst Fascher, fałszywe William Arthur Miller. Muszę wiedzieć, czy ten człowiek został rzeczywiście powieszony, czy... nie. Coś w głosie mówiącego te słowa człowieka sprawiło, że kie- rowca zignorował wycelowany w swą głowę pistolet i odwrócił się. - Źle z tobą, człowieku. Pozwól mi jechać do szpitala. - Zadaj im to pytanie. - Komu? - Tym, dla których pracujesz: policji, MI-5, władzom... - Wywołam Victorię, może mi coś poradzi, zgoda? To moja centrala. - Zabiję cię, jeśli spróbujesz powiedzieć, gdzie jesteśmy. - Wierzę - cicho mruknął Murzyn. Moravec podniósł słuchawkę telefonu. - Kto chce z nim rozmawiać? Rozumiem. To ja. Proszę zacze- kać. - Strzelił palcami w stronę Jane Haversham, która zapisując coś w notesie, korzystała z drugiego aparatu. - Mają go. - Wiem, że to trudne. Zadzwoń do mnie, jak tylko dowiesz się czegoś - dziennikarka szybko zakończyła rozmowę. Z głośnika na biurku Moravca odezwał się głos czarnoskórego kierowcy z agencji ochrony. - Sir, muszę zadać panu kilka pytań. Zaraz... - głos przycichł, widocznie detektyw zwrócił się do kogoś znajdującego się obok siebie. - Jak brzmi to nazwisko? Zapytany człowiek zaklął, potem wziął do ręki słuchawkę. Mó- wił po angielsku bez obcego akcentu. - Otto Horst Fascher. Powieszony w maju czterdziestego piąte- go roku w więzieniu Wandsworth, w Londynie. Skazany za szpie- gostwo. Proszę potwierdzić pilnie prawdziwość tej informacji. Bez żadnych kłamstw, inaczej wasz człowiek zginie. - Adam? - zawołała Jane. - To nie Adam - mruknął Moravec. - On się tak zmienia. Widziałam to u Hartrampfa. Adamie! Mówi Jane! Powiedz mi, gdzie jesteś, przyjedziemy po ciebie. Bę- dziesz bezpieczny. Głos odezwał się ponownie. - Słyszeliście, o co prosiłem? - Adamie! Moravec ruchem dłoni nakazał ciszę. - Dysponujemy chyba potrzebnymi panu informacjami - po- wiedział miękko. - Proszę poczekać. - Spojrzał na Jane, która na- pisawszy coś na kartce, podała ją szybko Rudolfowi. „NIE MOŻNA MU POWIEDZIEĆ, ŻE ON NIE ŻYJE!" Moravec zignorował to i wyciągnął dłoń po notatki dziennikar- ki. Jane pokręciła głową, lecz wyrwano jej notes z rąk. - Słyszał pan, co mówił Shirer - powiedziała błagalnie. - W tej chwili postępowaniem Adama kierują komórki pamięci Fa- schera. Nie chodzi tutaj tylko o problemy psychiczne. Nie wiado- mo, jakie zmiany fizjologiczne nastąpiły w jego organizmie. - Czekam na odpowiedź! - niecierpliwił się głos. - Nie może pan tak ryzykować! - mówiła dalej Jane. - Zaraz zabiję waszego człowieka, jeśli nie udzielicie mi odpo- wiedzi - ostrzegł Fascher. - On nie żartuje - potwierdził czarnoskóry kierowca. - Przed chwilą wykończył mojego kumpla. Jane odwróciła się, zakrywając twarz dłońmi. Moravec zaczął czytać z notesu. - Otto Horst Fascher... Skazany na powieszenie za szpiego- stwo, został stracony o godzinie ósmej piętnaście siódmego maja ty- siąc dziewięćset czterdziestego piątego roku w więzieniu Wands- worth, w Londynie. W głośniku zapanowała cisza. Dopiero po chwili rozległo się zadane drżącym głosem pytanie: - Gdzie znajduje się jego grób? - Tego nie wiemy. r - Kłamiecie! Ta egzekucja to oszustwo! - Spróbujemy zdobyć tę informację. Najprawdopodobniej ciało skazańca zostało pochowane na terenie więzienia. - Sprawdźcie dokładnie. - To nie będzie takie łatwe w środku nocy. Możliwe, iż będzie- my musieli skontaktować się z Ministerstwem Spraw Wewnętrz- nych. O tej porze na pewno nic z tego nie wyjdzie. - Kto więc podał wam datę i godzinę egzekucji? - Mamy specjalistów, którzy zajmują się gromadzeniem takich danych. - Muszę znaleźć miejsce, gdzie pochowano ciało. Rozumiecie? Od tego zależy życie waszego człowieka. Jane sięgnęła po inny aparat telefoniczny i szybko wykręciła nu- mer. - Dalej! Obudź się! - wyszeptała. - Potrzebujemy czasu - chłodno powiedział Moravec. - Czekam, wasz człowiek również. - Niech to nie trwa zbyt długo - poprosił kierowca, podając nu- mer zainstalowanego w samochodzie telefonu. Jane dodzwoniła się wreszcie. - Pan Roy Parker? Przepraszam, że pana obudziłam... Nie? Długo nikt nie podnosił słuchawki. - Dziennikarka spojrzała na Mo- ravca podkrążonymi oczyma. - Tak. To fascynująca sprawa, zgadzam się. Przepraszam, nie chcę panu przerywać, lecz musimy natych- miast, naprawdę natychmiast, ustalić, gdzie pochowano Faschera. Co takiego? - Słuchała uważnie. - Jest pan tego absolutnie pewny? - zapytała z niedowierzaniem. - Tak, wszystko w porządku. Rozu- miem. Jest pan przecież wybitnym ekspertem w tej dziedzinie. Je- szcze raz przepraszam i bardzo dziękuję. Do widzenia. Dziennikarka odłożyła słuchawkę. - Dowiedziałaś się czegoś? - zaciekawił się Moravec. Shirer wszedł do gabinetu, prowadząc Shawa i Petersa. - Wiem aż za dużo - odpowiedziała Jane. W jej głosie nie było już zmęczenia. - Fascher miał rzeczywiście zostać pochowany na terenie więzienia. Rano, w dniu egzekucji, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poleciło, by ciało zostało przekazane wojskowej sekcji medycznej. Do celów naukowych. Tak stwierdzono w pi- śmie z Home Office. Zwłoki zostały oddane bez najmniejszego sprzeciwu i odesłane wojskowym samochodem do jakiegoś miej- sca w Devon. Człowiek, z którym rozmawiałam, Parker, jest wy- bitnym znawcą tematu. Od lat interesuje się działalnością nie- mieckich szpiegów podczas drugiej wojny światowej. O sprawie Faschera rozmawiał z kilkoma emerytowanymi strażnikami wię- ziennymi. Jeden z tych ludzi powiedział, że kierowca należącej do armii ciężarówki żartował, że „trup pojedzie z jednego więzienia do drugiego". Ten sam żołnierz miał później stwierdzić, iż ciało zostanie przewiezione do Dartmoor, a cała sprawa jest poufna. Shirer przysłuchiwał się uważnie. - Polecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych musiało pra- wdopodobnie zostać podpisane przez oficera z wojskowej sekcji medycznej... Jego nazwisko mogłoby wiele wyjaśnić! - Mam to nazwisko - cicho powiedziała Jane. - Przy egzekucji był obecny lekarz wojskowy, który dostarczył to pismo z Home Office. Nazywał się Samuel Hale... To ojciec Daniela. Była tam także pielęgniarka o nazwisku Eleanor Pagett-Lisle. Założę się, że ta siostrzyczka została później panią Eleanor Hale. - Chwileczkę... - zdziwił się Shirer. - Pielęgniarka? Po co? Pielęgniarki potrzebne są żywym, a nie trupom. - Właśnie... - Czy to znaczy, że ten Niemiec wciąż żyje? - zapytał Mora- vec. Jane przecząco pokręciła głową. - Wątpię. Byłby teraz starym dziadkiem. - I rośliną, jeśli ci spryciarze przez tyle lat wycinali mu kawał- ki mózgu - dodał Shirer. - Byli jednak zmuszeni utrzymywać go przy życiu, skoro chcieli używać fragmentów mózgu - myślał głośno Moravec. - Wystarczy zachować żywe komórki - poprawił go Shirer. - W odpowiednich warunkach można robić to przez czas praktycz- nie nieograniczony. - O co tu chodzi? - zapytał Shaw z agencji ochrony. Widać by- ło, że Peters jest również zupełnie zdezorientowany. - Wasz człowiek ma kłopoty - wyjaśnił Moravec. - Który? - Przedstawił się jako Nelson. - Jakie? - Posłuchajcie. - Moravec sięgnął po słuchawkę telefonu. - Niech pan zaczeka! Co pan powie Adamowi? - zawołała Jane. - To nie Adam. Kto wie, czy kiedykolwiek znów nim będzie. - Danielem Hale'em był tylko przez jakiś czas. Teraz jego miejsce zajął Fascher. Ciało nie należy do żadnego z nich. Adam wciąż w nim egzystuje. Mogę przywołać go z powrotem, wiem o tym. - Jakie jest twoje zdanie? - Moravec zwrócił się do Shirera. - Chyba nie oczekujecie fachowej opinii? Mówimy przecież o rewolucji w neurochirurgii i nie wiadomo jeszcze o czym. To medycyna przyszłości. Wprost niewyobrażalny postęp! W porów- naniu z takimi rzeczami czuję się bardzo zacofany... - W nazwie wojskowej sekcji medycznej, wspomnianej w po- leceniu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, jest słowo „Advan- ced", a więc chodzi tutaj właśnie o postęp i przyszłość! - Jane wpadła lekarzowi w słowo, wskazując swój notes. Moravec przejrzał szybko zapiski. - Skąd wzięło się imię Adam? - zapytał. - Kiedyś już o tym wspominałaś... - Eleanor Hale powiedziała mi, że takie imię jej gość sobie przypomniał. Podobno zapamiętał także cyfrę dziewięć. Moravec podkreślił coś szybko i rzucił notes w stronę siedzącej po przeciwnej stronie biurka dziennikarki. - Co tam macie? - Shirer zapytał zaciekawiony. - Army Department of Advanced Medicine. - ADAM - cicho dodała Jane. - A cyfra dziewięć? - Moravec zastanawiał się na głos. - Może numer doświadczenia? - podsunął odpowiedź Shirer. - To nieludzkie! - wykrzyknęła dziewczyna. - Nie wydaje mi się, by humanitarne uczucia i wartości mogły mieć z tym coś wspólnego... - Lekarz uśmiechnął się ironicznie. - Ludzie, o których mówimy, to fanatycy. Nie znają takich pojęć jak moralność czy nawet litość. Nasz Adam nie jest dla nich niczym więcej jak tylko cyfrą. Eksperymentem. Jednym z wielu. Niepo- wodzeniem, jeśli weźmie się pod uwagę to zamieszanie. Tym lu- dziom nie chodzi tylko o postęp w medycynie. Ich celem jest ule- pszenie nas, biednych, ułomnych ludzi. Ingerują w to, co nieznane. Mieszają się do spraw, o których wiedzą zbyt mało. Są wyznawcami eugeniki. Pan Moravec słusznie zwrócił niedawno uwagę, że hitle- rowcy realizowali podczas wojny specjalny program naukowy, poświęcony tym właśnie zagadnieniom. Chcieli sprawić, by „rasa panów" stała się doskonała. Temu miały służyć prace nad stero- waniem rozrodczością i zapewne prymitywne eksperymenty z za- kresu inżynierii genetycznej. A może wcale nie aż tak prymityw- ne? Może Niemcy byli w tym bardziej zaawansowani, niż pozwo- lono nam wierzyć, a ich dokonania stały się podstawą jakichś kontynuowanych w tajemnicy badań? Miejmy nadzieję, że nie. Najbardziej przerażająca i trafna uwaga na temat prób genetycz- nych, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się usłyszeć, brzmiała: „Za każdym genetycznym marzeniem kryje się potworny koszmar no- wego, wspaniałego świata". Shaw nie był już w stanie hamować irytacji. - Może w końcu dowiem się, jaki problem ma Joe Nelson? - Jak na razie nic mu się chyba nie stało, lecz człowiek, który był razem z nim, nie żyje. - Mitchell! Jak to się stało? - Nie znam okoliczności. - Ten wasz cwaniak go zabił? Moravec przytaknął. Peters zaklął ordynarnie. - Powinniśmy zostać przed nim ostrzeżeni. Gdzie on teraz jest? - Przetrzymuje Nelsona jako zakładnika. - O co mu chodzi? - Chce poznać odpowiedź na pewne pytania. Prawda mogłaby jednak go zabić - wyjaśniła Jane. - Trudno. - Nie wiadomo, czy wcześniej nie zastrzeli waszego człowieka. - Nelson sobie poradzi. - Z kulą w mózgu? - Moravec znów podniósł słuchawkę tele- fonu. Otto Fascher zgłosił się natychmiast. - Mamy tę informację - powiedział Moravec. - Słucham. - Ten Niemiec, Fascher, nie został stracony. - Proszę to wyjaśnić. - Istnieją dowody, iż tamtego poranka wywieziono go z więzie- nia Wandsworth. Najprawdopodobniej był nieprzytomny, gdyż to- warzyszyli mu lekarz i pielęgniarka. - Wywieziono go? Dokąd? - Do Dartmoor w De von. Fascher poczuł, że część otaczającego go świata zaczyna osu- wać się w próżnię. Bał się, że za chwilę całkowicie utraci świado- mość. Jakieś lodowate palce uciskały mózg, powodując odrętwie- nie niektórych części ciała. Widział coraz gorzej. „Trzymaj się. Nawet jeśli to śmierć. Nic nie jest tak straszne jak ta mroczna pustka." Przerażała go coraz wyraźniejsza myśl, która na pewno nie na- leży do niego. Znał jej brzmienie, lecz równocześnie nie był w sta- nie uchwycić znaczenia. Czuł się jak stojący na wysokim murze człowiek, bliski omdlenia i świadomy, że utrata przytomności o- znacza nieuchronną śmierć. Zebrał wszystkie siły i powoli, krok po kroku, wydobył się z bezdennej otchłani. Wtedy właśnie ujrzał wpatrzoną w siebie delikatną twarz z za- troskanymi, spokojnymi oczyma. Twarz kobiety. Poczuł jej dłoń na skroni i drażniący dotyk czegoś, czym przecierała mu pokryte jednodniowym zarostem policzki. - Czy ten kierowca musi tak ostro hamować? - zapytała poiry- towana. Pomimo spowijającej go szczelnie mgły Otto uświadomił sobie, że zawieszenie samochodu pracuje ciężko na wybojach. - Zwolnij!-zawołał do kierowcy. - Co mam zrobić? - Nelson był wyraźnie zdziwiony. - Stoimy przecież w miejscu, kolego. - O co chodzi? - zaniepokoił się Moravec. - Jedziemy do Dartmoor - Fascher polecił głosem nie znoszą- cym sprzeciwu. - A może na Księżyc? - zapytał półgłosem Nelson. - Posłu- chaj, człowieku. Wrzosowisko Dartmoor to cholernie rozległy te- ren. Ten samochód nie nadaje się do wycieczek po bezdrożach. Ja też nie. Wiesz co? Wysiądę i zostawię ci kluczyki, dobrze? Dam ci nawet pieniądze na paliwo. - Jedziemy! Ruszaj! - krzyknął wściekle Fascher i wyrwał te- lefon z obudowy. - To wariat - powiedział Shaw, gdy głośnik ucichł nagle. - Chyba powinniśmy zawiadomić policję - odezwał się Shirer. - Jeśli to zrobimy, nigdy nie uda się nam poznać prawdy o tym ośrodku doświadczalnym - nerwowo rzucił Moravec. - Laborato- rium zostanie szybko zlikwidowane i wszyscy zaczną wielkim głosem zaprzeczać jego istnieniu. Mam obowiązek poinformować o tej sprawie opinię publiczną. - Przede wszystkim chodzi panu jednak o poparcie akcjona- riuszy. Moravec odwrócił się w stronę Jane. - Co on teraz zrobi? Spróbuj zgadnąć. - Pojedzie do domu. - A co jest jego domem? Army Department of Advanced Me- dicine? - Myślę o domu Daniela Hale'a. O Raethmoor Farm. Nie usły- szał pan tego w jego głosie? Osobowość Faschera nie będzie do- minować zbyt długo. On wkrótce znów stanie się Danielem Ha- le' era lub Adamem. Każdy z nich wróciłby na farmę. Tam po raz pierwszy spotkał się ze światem. Na pewno tam wróci. - Może Adam uciekł z laboratorium, lecz to Daniel Hale go prowadził. Kierował nim - wtrącił się Shirer. - To raczej strach go wiódł, doktorze. Adam nie chciał już dłu- żej cierpieć na pograniczu życia i śmierci. Określił to kiedyś jako bezdenną pustkę, w której będąc martwym, ma się równocześnie świadomość istnienia. Ten opis był naprawdę niesamowity i prze- rażający. - Musimy coś zrobić. Zaraz! - rzekł stanowczo Shirer. - Pojadę na Raethmoor Farm - zaproponowała Jane. W jej gło- sie słychać było zdenerwowanie. - Nie mamy wyboru. - To raczej Joe Nelson go nie ma - przypomniał Peters. Moravec rozmawiał z kimś przez telefon. - Dobrze. Znajdźcie go i sprowadźcie tu natychmiast! - pole- cił szybko, a potem rzucił słuchawkę. - Nasz śmigłowiec zawie- zie cię tam znacznie szybciej. Wylądujesz na budynku Worldco- mu. Shirer, ty zostajesz. Będę miał dla ciebie zajęcie. ROZDZIAŁ JEDENASTY Richard Wardlove obudził żonę. Kochali się namiętnie. Byli małżeństwem od pięciu lat i podobne chwile zdarzały im się ostat- nio bardzo rzadko. Na wpół przebudzona kobieta zaczęła w pew- nej chwili zastanawiać się, czyjej mąż nie uwikłał się czasem w ja- kiś romans. Nagły przypływ pożądania mógłby być wówczas uze- wnętrznieniem poczucia winy. Harriet Wardlove szybko pozbyła się jednak tej myśli. Wiedziała aż nazbyt dobrze o innym romansie, który wykluczał jakiekolwiek szansę kobiet, z nią włącznie. Jedy- ną partnerką, o której względy naprawdę zabiegał mąż, była wła- dza. Wybuch namiętności miał na pewno zupełnie inny powód: niepewność i brak poczucia bezpieczeństwa w związku z jakąś po- lityczną rozgrywką. Wardlove obrócił się na plecy. Znów poniósł porażkę w bitwie, której nigdy nie udało mu się wygrać. I tym razem nie zaspokoił seksualnych potrzeb żony, gdy wreszcie zostały one rozbudzone. Stojący obok łóżka telefon zadzwonił bardzo głośno. - Nie!-wykrzyknęłaHarriet. Minister podniósł słuchawkę i rozpoznawszy głos rozmówcy, gwałtownie odepchnął żonę. - O Boże... -jęknęła kobieta. Wardlove wypił szybko łyk wody mineralnej. Był wstrząśnięty. - Co się stało? - zapytała szeptem Harriet. Jej mąż potrząsnął gniewnie głową. - Pani premier, naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób on mógł się o tym dowiedzieć. Oczywiście, zgadzam się z panią, że musiał mieć miejsce przeciek. Możliwe. Wygadał się ktoś z moje- go najbliższego otoczenia. Dlatego to rozeszło się tak szybko. - Do czego pan zmierza, rozdmuchując tę sprawę? - piskliwy głos krzyczał ministrowi do ucha. Wardlove spojrzał szybko na żonę. - Przekazano mi pewne informacje. Uznałem, iż są dosyć istotne, i poczułem się zobowiązany je sprawdzić, a nawet podjąć ewentualne działania. Oczywiście w ostateczności. Harriet Wardlove mocno przycisnęła do ucha drugą słuchawkę telefonu. - Jakim prawem pozwolił pan sobie na wszczęcie dochodzenia w tak delikatnej sprawie, nie konsultując się ze mną? To naprawdę szczyt nieodpowiedzialności. Oczy ministra spoważniały. - Czy mam przez to rozumieć, że moje podejrzenia nie są po- zbawione podstaw? Czyżby była pani dokładnie poinformowana 0 faktach, które usiłowałem ustalić? - Podobne przypuszczenia są wręcz absurdalne. Żaden rząd... brytyjski rząd... nie zaakceptowałby sprzedaży przeznaczonych do transplantacji organów. Zwłaszcza jeśli pochodziłyby one od nieświadomych niczego dawców, zarówno cywilów jak i wojsko- wych. Pomimo to jednak... - Przepraszam, że pani przerywam, lecz chciałbym wiedzieć, czy to właśnie zarzucono tym ludziom? Nielegalny handel orga- nami przeznaczonymi do przeszczepów? - Chyba wyraziłam się jasno? - Raczej nie... - Wardlove starannie dobierał słowa. - Przed- tem wspomniała pani tylko, że pewien przedstawiciel opozycji wysunął publicznie bardzo poważne zarzuty związane ze śle- dztwem, które zleciłem ministerstwu. Ponieważ ów człowiek uczynił to poza parlamentem, nie chroni go przywilej poselski 1 będę mógł zasięgnąć porady prawnej w tej sprawie. Fakt, iż miał miejsce przeciek poufnych informacji, jest oczywiście bardzo przy- kry. Odpowiedzialna za to osoba zostanie przykładnie ukarana. Wie pani jednak równie dobrze jak ja, iż nie da się zapobiec tego typu sy- tuacjom. Sprzedaż różnych tajemnic jest, była i będzie częścią poli- tyki. Głos pani premier był twardy jak stal. - Zaraz zgłosi się do pana pewien człowiek. Proszę go przyjąć i niezwykle uważnie wysłuchać, co ma do przekazania. Zostanie pan wprowadzony w szczególne, niezwykle istotne i delikatne za- gadnienia. Następnie podpisze pan dokument stwierdzający, iż został pan poinformowany o ściśle tajnym przedsięwzięciu doty- czącym medycyny i wojskowości. Oczywiście nie chodzi tu o śmieszną historyjkę na temat sprzedaży części ciała brytyjskich żołnierzy. To brednie. Jak mógł pan potraktować podobne przypu- szczenia poważnie? Jestem niemile zaskoczona, żeby nie powie- dzieć... oburzona takim brakiem wyczucia. Spodziewam się oczy- wiście, że zostanę poinformowana o źródle pańskich informacji. Jutro, przy Downing Street, dokładnie o dziesiątej. Na pana miej- scu nie wracałabym do łóżka. Ludzie ze służb specjalnych zazwy- czaj jeżdżą bardzo szybko. Minister wpatrywał się w trzymaną w ręku słuchawkę. - Co się dzieje, Richard? - Poczekaj! - Wardlove wybiegł nago z pokoju. Po chwili wró- cił z małym notesem, sięgnął po telefon i wykręcił numer. Pomimo niezwykłej pory od razu uzyskał połączenie. - Słucham? - Moravec? Mówi Richard Wardlove. Obudziłem pana? Nie? W takim razie słyszał pan chyba tę wiadomość? - Nie. O co chodzi? - Rząd został publicznie oskarżony o sprzedaż przeznaczonych do transplantacji organów pobranych od żołnierzy naszych sił zbrojnych. - Wardlove wymienił nazwisko radykalnego, sympaty- zującego z lewicą członka parlamentu. - To on wysunął takie za- rzuty. Musiał dowiedzieć się o śledztwie, którego przeprowadze- nie zleciłem zgodnie z pańską radą. - Wysunąłem przecież tylko pewne sugestie, mogące pomóc panu w karierze politycznej. Nic więcej. - Znacznie więcej! Stwierdził pan, że nasz rząd finansuje ab- surdalny, prawdziwie orwellowski medyczny program ekspery- mentalny, w którym rolę królików doświadczalnych pełnią ciężko ranni żołnierze. - Przykro mi, ale prawie nic nie słyszę. Połączenie jest fatalne. - Słyszy pan dobrze. Posłuchaj, draniu! Opozycja złapała nie- właściwy koniec kija, lecz moja szefowa zamiast to wszystko wy- śmiać, oczekuje ode mnie wyjaśnień. Wręcz nakazuje mi, bym ich udzielił. Jeśli mi pan nie pomoże, postaram się, by brudna robota pańskich ludzi stała się jeszcze bardziej uciążliwa. Skorzystam z wszystkich dostępnych mi środków... - O co panu chodzi? - Chcę wiedzieć, kto przekazał panu wiadomość o tym progra- mie doświadczalnym. Pani premier pragnie poznać źródło infor- macji na ten temat. Jeśli powołam się na pana, moja kariera poli- tyczna będzie skończona. Muszę poznać nazwisko pańskiego in- formatora, Moravec. Natychmiast. - Podam pewien akronim. ADAM. Przed chwilą prawie wyja- śnił pan jego znaczenie. Jest pan człowiekiem niezwykle inteli- gentnym. Proszę zastanowić się nad tym. Jeśli przemyśli pan wszystko dokładnie, szybko znajdzie się rozwiązanie. - Czy to jest pańskie źródło? - To, co ukrywa się pod tym akronimem, będzie odpowiedzią na wszystkie pytania. Może właśnie dzięki niemu trafi pan wprost na Downing Street? - Już zostałem tam wezwany. Potrzebne mi nazwisko... Moravec zastanawiał się przez chwilę. - Dobrze. Powiem panu... Hartrampf. Doktor Erich Hartrampf. - Nie znam tego człowieka. - I nigdy go pan nie pozna. Zmarł ostatniej nocy. Został zamor- dowany przez nieznanych sprawców. Przynajmniej taki będzie oficjalny komunikat. Proszę słuchać porannych wiadomości. - Jaki będę miał pożytek, wymieniając go jako źródło informa- cji, skoro nie będzie mógł niczego potwierdzić? - Nie będzie też w stanie niczemu zaprzeczyć! Dobranoc, pa- nie Wardlove. Spodziewam się, że pozostaniemy w kontakcie. A jeśli ustali pan znaczenie tego akronimu, proszę uważać, komu pan o tym mówi... - Czy pan próbuje mi grozić, Moravec? - Wprost przeciwnie. Ostrzegam pana. - Tłusty, głupi Żyd! - zaklął minister, odkładając słuchawkę. - Moravec? - wyszeptała Harriet. - Masz z nim coś wspólne- go? Czy ty oszalałeś? Partia ukrzyżuje cię, jeśli to wyjdzie na jaw! Może powiesz mi wreszcie, co się dzieje? Wardlove sięgnął po leżący obok telefonu notes i napisał po- środku kartki słowo „ADAM". - Proszę. Jesteś cholernie dobra w rozwiązywaniu krzyżówek z „Timesa". Czy i z tym sobie poradzisz? - A co to znaczy? - Nie udawaj nierozgarniętej! Właśnie znaczenie tego akroni- mu masz ustalić. - Czy to ważne? - Bardzo ważne. - Co robisz? - Ubieram się. Będziemy mieli gościa. Wkrótce, jeśli wierzyć zapowiedziom z Olimpu. - W krzyżówkach są zawsze jakieś objaśnienia. Mam zbyt ma- ło informacji... - Ważne jest tutaj coś, co powiedziałem pod koniec rozmowy z Moravcem. „M" musi oznaczać medycynę. - Wspomniałeś o jakimś „medycznym programie eksperymen- talnym". To nie pasuje. - Powiedziałem, że to „absurdalny, orwellowski medyczny program eksperymentalny". - Właśnie. Dokładnie tak. „O" też nie pasuje. Wardlove szybko zawiązywał krawat. - Pośpiesz się! - ponaglał żonę. - Mamy tylko literę „M". Potrzebuję czegoś więcej. A-D-A? Na pewno wiesz coś jeszcze. Zastanów się. - ADA? Imię? Anno Domini? Boże, nie wiem. „A" może o- znaczać armię. Ta sprawa dotyczy sił zbrojnych i wojskowości. - Dobrze. Army, coś tam, coś tam, Medicine. Dlaczego związa- łeś się z Moravcem? Dobrze, że nie brakuje nam pieniędzy. - Dam sobie radę, tak jak zwykle. - Tym razem chodzi chyba o coś bardzo poważnego. - Zamknij się. Teraz „D". Może... „Defence"? Obrona? Army Defence coś tam Medicine? - Nie musi mieć sensu. To odpowiednia nazwa dla tajnego de- partamentu ... - Departament? Army Department of Medicine. O jaką medy- cynę tu może chodzić? Eksperymentalną? Słowo musi zaczynać się na „A". Orwellowską? Z czym kojarzy ci się Orwell? - Z czerwonymi. To jeden z nich. - On wyprzedzał nasze czasy, bałwanie. Był postępowy... „Advanced"! „Army" to dodatek, rozumiesz? Army Department of Advanced Medicine. ADAM. Czy to coś znaczy? Na twarzy Wardlove'a pojawił się tajemniczy uśmiech. Mini- ster właśnie zaczął czesać się przed lustrem. - Tak. Możliwe. Pewnie chodzi o komórkę zorganizowaną w ramach wojskowych struktur organizacyjnych, która potem się rozrosła. Zapewne dzięki dodatkowym funduszom. Może to jeden z tych niewiarygodnie kosztownych projektów obronnych, o któ- rych wiedzą cokolwiek tylko niektórzy mandaryni Whitehall? - Oczywiście jeśli zwrócisz się do nich z prośbą o wyjaśnienia, usłyszysz tylko głupie odpowiedzi? - Och! Nigdy głupie. Bardzo zawiłe i nawet wiarygodne... Je- śli w ogóle zechcą odpowiedzieć. Zwykle pytają najpierw o po- wód zainteresowania daną sprawą, a później każą poczytać sobie ustawę o tajemnicy państwowej. - Jesteś przecież ministrem. Wardlove roześmiał się. - Ministrowie przychodzą i odchodzą. Tak jak kolejne rządy. Rzeczywiście, często dotykają steru. Czasem mogą nawet nawi- gować, lecz to ludzie z Whitehall dostarczają mapy i obsługują maszynownię. Boże! Tak naprawdę ten statek należy do nich! - Richard! Mówisz jak socjalista! - Raczej jak realista, który wie, o czym mówi. Dźwięk dzwonka gwałtownie przerwał ciszę panującą dotych- czas w olbrzymim wiejskim domu. - Kogo diabli przynieśli o trzeciej nad ranem? - Whitehall wybrał się do mnie w odwiedziny - powiedział Wardlove. - Ty trzymaj się z dala. To męskie sprawy. Ściśle tajne. - Kolejne kłamstwa? - Sanders - przedstawił się stojący przed drzwiami wąsaty mężczyzna. - Chyba został pan uprzedzony? Przepraszam, że przychodzę o tak wczesnej porze. To naprawdę wyjątkowo ważna sprawa. - Co to za ludzie? - zapytał Wardlove, wskazując na drugi sa- mochód zaparkowany na wysypanym żwirem podjeździe. - Przyjechali na wszelki wypadek. - Na wypadek czego? - Gdyby okazało się, że trzeba pokazać panu pewne miejsce. Mogę wejść? - Pokazać mi? O tej porze? Gdzie to jest? - Teren wojskowy. Dartmoor. - Dartmoor? O dziesiątej mam być na Downing Street. - Powiedziałem, że tylko na wszelki wypadek. Wprowadzę pa- na w pewną sprawę i wtedy zadecydujemy, dobrze? Czy wpuści mnie pan do środka? Wardlove odsunął się w końcu, dziwnie zaniepokojony obecno- ścią siedzących w samochodzie mężczyzn o posępnych twarzach. - Piękny dom - pochwalił Sanders. - Pewnie pamięta Tudorów? Weszli do olbrzymiego salonu z wielkim granitowym komin- kiem. - Proszę darować sobie komplementy. Może przejdziemy do rzeczy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu? Sanders skinął głową, potem usiadł bez pytania. - Dlaczego pan nie siada, panie ministrze? - Proszę odesłać tych goryli. Nie mam zamiaru jechać do Dart- moor ani gdziekolwiek. Nie dzisiaj. Sanders uśmiechnął się niewyraźnie, lecz nie wstał z fotela. - Czy sam mam im powiedzieć, żeby odjechali? - Oni zostaną. Wardlove z trudem opanował wzburzenie. Usiadł wreszcie. - Co spowodowało, że zlecił pan przeprowadzenie tego docho- dzenia? - Sanders wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy. - Mogę zapalić? - Moja żona nienawidzi dymu. Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, uderzając papierosem o dłoń, potem schował go z cichym westchnieniem. - Przekazano mi pewne sugestie, dotyczące rażących niepra- widłowości w leczeniu żołnierzy - wyjaśnił ostrożnie minister. - Naprawdę? Czy chodzi o wojskowe ośrodki medyczne, czy o szpitale cywilne? - To dotyczy wyłącznie sił zbrojnych. - Nazwisko? - Co takiego? - Nazwisko. Jak nazywa się człowiek, od którego dowiedział się pan o tej sprawie? - Nie muszę odpowiadać na to pytanie. - Ale wkrótce mi pan odpowie. - Zgodziłem się poinformować panią premier. Przekracza pan swoje kompetencje i zachowuje się bardzo nieuprzejmie. - W sprawach dotyczących bezpieczeństwa kraju moje kom- petencje nie są niczym ograniczone. Powinien pan o tym wie- dzieć. - Mówimy o wojskowej służbie medycznej, nie o akcji nie- przyjaciela. - No proszę. Oto dowód, iż oparł się pan na bardzo fragmenta- rycznych danych. Praktycznie został pan wprowadzony w błąd. Wierzę jednak, że niedługo wyjaśnimy wątpliwości. Muszę oczy- wiście uprzedzić, iż wszystko, co zostanie tu powiedziane, jest ob- jęte ustawą o ochronie tajemnicy państwowej. Obowiązują więc wszelkie przewidziane zarządzeniami wymagania i kary. - Boże! Dzisiejszy dzień na pewno zaliczą mi do wyroku... - Minister wstał i nalał sobie szklaneczkę whisky z wodą sodową. - Ja dziękuję - powiedział Sanders. „Nie proponowałem" - pomyślał Wardlove. Wciąż niepokoiła go obecność mężczyzn siedzących w samochodzie. Oby tylko Harriet nie zaczęła chodzić półnago dookoła domu, jak się to cza- sem zdarza, gdy mąż jej nie zaspokoi. Oni na pewno by jej dogo- dzili. Bandyci z East Endu, wzięci w karby dzięki treningowi i su- rowej dyscyplinie. Teraz robią te same rzeczy, za które przedtem trafiliby za kratki. Pełniąc zaszczytną służbę w imieniu Jej Króle- wskiej Mości, stali się strażnikami wolności. Tak. Harriet na pew- no byłaby zadowolona. Sanders mówił coś do Wardlove'a. - Przepraszam, czy może pan powtórzyć? - Pytałem, co pan wie o naszych zasobach broni biologicznej? - Bardzo niewiele. Nikt chyba nie wie wszystkiego. Brakuje nam przecież nawet sprecyzowanych planów z tym związanych. - Skoro druga strona posiada broń tego rodzaju, również i my musimy nią dysponować. - Świetnie, lecz co to ma wspólnego z żołnierzami, leczącymi się w jakichś cholernych wojskowych szpitalach? - Niektórzy z tych żołnierzy trafili tam na skutek działania broni biologicznej. - Użytej przez nieprzyjaciela? - Przez nas. Musimy dokonywać pewnych prób z tą bronią. Niezależnie od tego, jak niebezpieczne mogą się one okazać. Lu- dzie muszą być odpowiednio zabezpieczeni przed tego rodzaju za- grożeniem. - Czy mam przez to rozumieć, iż świadomie poddajemy działa- niu broni biologicznej naszych żołnierzy? - Skądże. Nie w sposób, o jakim pan myśli. Próby nowej o- dzieży ochronnej, pojazdów, schronów i preparatów neutralizują- cych muszą być przeprowadzane z udziałem ludzi. Zawsze stosu- jemy jednak najściślejsze rygory bezpieczeństwa... - Czasem jednak one... zawodzą? - Zdarzają się nieszczęśliwe wypadki. Ubranie może zostać przebite, uszczelnienie uszkodzone i tak dalej. - A biedny wojak ze zrujnowanym zdrowiem kończy w szpitalu? - Prawdę mówiąc - tak. - Czy na pewno nie ma innego sposobu? - Emocjonalne podejście do tej sprawy mogłoby wywołać w społeczeństwie niepotrzebne wzburzenie. Gdyby środki maso- wego przekazu dowiedziały się o tym, pojawiłyby się właśnie po- dobne pytania. Myślę oczywiście o pewnej części prasy i o niektó- rych stacjach telewizyjnych. - Możliwe - zgodził się ostrożnie Wardlove. - Chyba nie chce pan do tego doprowadzić, sir? - W żadnym wypadku. - Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Chyba teraz bez obaw poda mi pan nazwisko swego informatora? - Wcześniej chciałbym usłyszeć pańską odpowiedź na pewne pytanie. - Proszę pytać. - Co mówi panu słowo ADAM? Czy ten akronim ma jakiś związek z tym, o czym mówiliśmy? Może to nazwa jednostki organizacyjnej zajmującej się ofiarami tych nieszczęśliwych wy- padków? Ustaliłem, że w pełnym brzmieniu znaczy to Army De- partment of Advanced Medicine. - Skąd pan się o tym dowiedział? - zapytał Sander. Wardlove patrzył, jak jego gość wyjmuje papierosa, wkłada go do ust i sięga po zapalniczkę. - Nie słyszał pan pytania? Minister poczuł suchość w gardle. Przełknął szybko łyk szkockiej. - Hartrampf. Doktor Erich Hartrampf. Sanders zapalił papierosa i podszedł do okna wychodzącego na podjazd. - Doktor Hartrampf zmarł dzisiaj w nocy. Zginął tragicznie. Uczestniczył w realizacji bardzo ważnego, długoterminowego projektu. Z racji podeszłego wieku przeszedł na emeryturę, lecz korzystano nadal z jego fachowych ekspertyz. Z uwagi na szcze- gólny charakter tego programu badawczego znajdował się pod stałą obserwacją, podobnie jak inni zaangażowani w te prace lu- dzie. Nigdy nie rozmawiał pan z doktorem Hartrampfem. Nie kontaktował się pan też z nim w żaden inny sposób. - Proszę posłuchać... - Ona jest w sypialni - zawołał od drzwi jeden z posępnych mężczyzn. - Co to ma znaczyć? Jeśli którykolwiek z nich dotknął mojej żony... - Zabierzcie go na górę - polecił Sanders. Owładnięty nagłym strachem Wardlove sięgnął po karafkę z whi- sky i rzucił nią w stronę drzwi. Natychmiast schylił się po drugą karafkę, tę z koniakiem. Chybił nią również. Dwaj mężczyźni szyb- ko przebiegli przez pokój i obezwładnili przerażonego ministra. - Na górę! - powtórzył Sanders. - W sypialni, razem z nią. Niech to wygląda jak zwykle. Zwiążcie go jego krawatem z Eton. To będzie miało radykalny posmak. Będziecie musieli też zgwał- cić jego żonę... Dwóch z was. Trzeci może rozejrzeć się na dole. - Kim jesteście? - krzyknął w panice Wardlove. - Jesteśmy przyszłością, panie ministrze. Przyszłością Wiel- kiej Brytanii. Jak pan opisałby to, co dzieje się dookoła nas? Za- męt? Chaos? Gorzej. To koniec rasy. Szlachetnej rasy, która rzą- dziła kiedyś światem. Nasza mała wyspa władała dużą częścią ziemskiego globu wcale nie dzięki rewelacyjnej broni. Działo się tak za sprawą wspaniałych ludzi. Te niezwykłe przymioty ciała i ducha jeszcze w nas zupełnie nie zginęły. Z każdym rokiem ich jednak ubywa. Gdyby pozostawić sprawy ich własnemu biegowi, wkrótce trudno byłoby znaleźć na Wyspach Brytyjskich prawdzi- wego Anglosasa. My postaramy się, by do tego nigdy nie doszło. - Niech pan posłucha, na miłos'ć boską, podzielam część wa- szych poglądów. - Część? Panie Wardlove, to nie wystarczy... - Wszystkie! - Zabierzcie go! - Moravec! Rudolf Moravec! On wie. To właśnie on powie- dział mi, że istnieje ADAM. On jest moim informatorem. Jeśli zro- bicie mi coś złego, domyśli się prawdy. Ostrzegał mnie. Wydrukuje wszystko w swoich gazetach! - Moravec na pewno nie zna szczegółów. Podobnie jak obecna pani premier i wszyscy brytyjscy szefowie rządów po drugiej woj- nie światowej. Żaden z nich nie wiedział o wszystkim. Wierzyli w to, co im powiedziano. Politycy za wszelką cenę pragną utrzy- mać zajmowaną pozycję, dlatego jeśli dowiedzą się o czymś nie- bezpiecznym, są gotowi poruszyć niebo i ziemię, by nie dopuścić do ujawnienia tajemnicy. Tylko dlatego ów projekt przetrwał tak długo i był tak szczodrze finansowany. Nikt nie znał całej prawdy. Może czasem ktoś się jej domyślał, lecz jak dotąd żaden śmiałek nie pokusił się o nadanie tej sprawie rozgłosu. Proszę się zastano- wić... Czy wyborcy uwierzyliby, że ów ktoś wcześniej o niczym nie wiedział? Politycy panicznie boją się ryzyka. Przynajmniej ci, którzy pragną pozostać u władzy. A nie wydaje mi się, by nie zale- żało na tym komukolwiek z nich. Co pan o tym sądzi? Żegnam. Sanders wyszedł przed dom. Żwir chrzęścił pod ciężkimi buta- mi. Na piętrze domu rozległ się przeraźliwy krzyk, a po nim nastę- pny, dłuższy i przeciągły, prawie zwierzęcy skowyt. Zawodzenie ucichło wreszcie, również dziki wrzask mężczyzny urwał się na- gle. Po chwili ciszy nastąpiły dwa wystrzały. Oba odgłosy zlały się prawie i Sanders wyobraził sobie lufę trzymanej we wprawnych dłoniach dubeltówki, przesuwającą się szybko od jednej głowy do drugiej. Małżonkowie leżeli na pewno blisko siebie. Wąsaty mężczyzna powoli pokiwał głową. Opinia publiczna już wkrótce dowie się o kolejnym zagadkowym morderstwie. Moty- wy? Stare jak świat: nienawiść, pożądanie, żądza krwi, ślepe bar- barzyństwo... Jak w niesamowitych grach, wymyślanych przez rzymskich cesarzy dla zwyrodniałych mas. Teraz miejsce impera- torów zajęli władcy środków masowego przekazu. „Rudolf Moravec." „Tak." „Trudna sprawa." „I jeszcze ta Haversham..." Decyzje będą musiały zostać podjęte na znacznie wyższym szczeblu. Sanders otrzyma wówczas odpowiednie instrukcje. Mo- że zajmą się tym jego współpracownicy? Przez chwilę myślał o lewicowym parlamentarzyście, którego przemówienie spowodowało ten bałagan. Na szczęście nikt nie traktuje tego człowieka poważnie. Najlepiej zostawić go w spoko- ju, niech udławi się własną nienawiścią. I tak pozostaje pod dys- kretną obserwacją. A jego informatorka? Ta McCarthy jest już tyl- ko kupą mięsa, lecz nie stanowiłaby większego problemu, nawet gdyby przeżyła ten wypadek. Można było posadzić ją przecież pod wieloma zarzutami. Od deprawowania nieletnich dziewcząt aż po udzielanie pomocy terrorystom, wrogom Jej Królewskiej Mości. „Przymknęlibyśmy babę na tydzień lub dwa, pozwalając, by jej przyjaciele z IRA zaczęli wierzyć, iż tłusta sojuszniczka postano- wiła podzielić się z nami pewnymi bezcennymi informacjami. Po- tem pozostałoby ją tylko zwolnić. Tak. A ten pajac z biura Ward- love'a? To śmieć. Nie warto zawracać sobie nim głowy. Jutro rano będzie tak przerażony, że jak najszybciej zmieni polityczne poglą- dy. Może się nawet powiesi. Problemem jest za to pewien czarno- skóry lekarz z prywatnej kliniki w Camberley. Na pewno szcze- gółowo zbadał nieoczekiwanego pacjenta. No cóż... Życie Ame- rykanina zależy teraz od tego, jak bardzo przejął się wtedy swoją rolą. Odpowiedni ludzie zajmują się tą sprawą." W domu pogasły światła. - Dobrze, że nie mieli służby - zauważył oczekujący na ze- wnątrz kierowca pierwszego samochodu. - Na szczęście dla służby - powiedział Sanders, otwierając drzwi. Ciemne sylwetki wyszły z budynku, kierując się do drugie- go wozu. - Teraz to sprawa policji. - Na wąsatej twarzy Sandersa pojawił się uśmiech. Duży, biało-pomarańczowy rover z piskiem opon zatrzymał się przy ostatnim z trzech stojących rzędem samochodów strażac- kich. Dwaj policjanci, którzy wysiedli szybko z radiowozu, odru- chowo zasłonili ramionami twarze przed żarem i obłokami pyłu. - To ona! - Jeden z funkcjonariuszy ruchem głowy wskazał przerażoną skośnooką kobietę w ubłoconej nocnej koszuli. Ramio- na kobiety okrywał czerwony koc z karetki pogotowia. - Nie wygląda dobrze - zauważył drugi policjant. - Musimy być delikatni. - Idziemy. - Z drogi! - zawołał ktoś za ich plecami i kilku strażaków prze- biegło obok, ciągnąc długi wąż, sztywny i ciężki od pompowanej weń wody. Zupełnie nieoczekiwanie rozległ się przeraźliwy trzask i w nie- bo wzbił się snop pomarańczowych iskier. - Cholera! - Po wszystkim! Dach się zawalił! - krzyknął w stronę mło- dych ludzi, czekających obok z noszami, któryś ze strażaków. - Nic z tego, chłopcy! Sanitariusze bez słowa złożyli nosze i wsunęli je do wnętrza ka- retki. Jeden z nich spojrzał na łkającą kobietę, potem odwrócił się szybko. Policjanci czekali cierpliwie. Ruda dziewczyna, która stała obok zapłakanej kobiety, powie- działa coś cicho i obie spojrzały wreszcie do tyłu. - Pani Livesey? - zapytał jeden z policjantów. - Pani jest lekarką? Tak jak pani mąż? W oczach rudowłosej pojawiła się wściekłość. Obaj policjanci spojrzeli na płonące zgliszcza, które jeszcze nie- dawno były kliniką Blackwater. - Bardzo nam przykro, lecz musimy zadać pani kilka pytań. - Czy to nie może poczekać? - warknęła ruda. - Wszystko w porządku, Moira - powiedziała Susheela Live- sey. - Co panowie chcą wiedzieć? - Pani mąż zadzwonił do nas, zgłaszając obecność włamywa- czy. Kobieta energicznie otarła łzy wierzchem dłoni. - On usłyszał... Wydawało mu się, że słyszy... podejrzane od- głosy. Gdzieś w części biurowej... - A dokładnie gdzie, proszę pani? - zainteresował się drugi po- licjant. Lekarka, nie odwracając się, wskazała płomienie za plecami. - Czy mąż pani poszedł sprawdzić, co się dzieje? W podobnych przypadkach zalecamy dzwoniącym do nas ludziom najwyższą ostrożność. - Mój mąż jest Amerykaninem z Nowego Jorku. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy coś nieodpowiedzialnego. Dobrze wie- dział, że zaskoczeni na gorącym uczynku przestępcy mogą użyć przemocy. - Kobieta spojrzała w płomienie z jej oczu popłynęły łzy. - Pomimo to... wybrał się tam jednak? - Poszedł do laboratorium, mieszczącego się w tym samym budynku. Prosiłam, by tego nie robił. Nie usłuchał mnie jednak. Zupełnie oszalał... - Dlaczego zdecydował się tam pójść? Czy miał jakiś szcze- gólny powód? Drugi policjant przestępował z nogi na nogę. - Może było tam coś niebezpiecznego? Coś, o czym powinni- śmy wiedzieć? - zapytał. Wpatrzona w ogień lekarka uśmiechnęła się, potrząsając głową. - Niebezpiecznego? Na pewno nie. Chodzi o cud. O możli- wość ratowania ludzkiego życia. Mój mąż myślał, że dostanie za swoje odkrycia Nagrodę Nobla. I co? To pozbawione sensu i takie okrutne... - Pani Livesey zachwiała się i dziewczyna znów objęła ją mocno. - Może powinna pani udać się do szpitala? - Tutaj jest właśnie szpital, bałwanie! - zawołała rudowłosa. - Moira! - Wszystko w porządku. Potrafimy to zrozumieć. - A więc pani mąż poszedł do laboratorium, gdy zauważono ogień? - dopytywał się drugi policjant. - Zgadza się - odpowiedziała Moira. - Obie próbowałyśmy go powstrzymać, ale nas odepchnął. Był bardzo silny. - Czy pani wie, o co mu chodziło? - Przyjęliśmy niedawno pacjenta. Wasi ludzie go przywieźli. W zeszłą środę, wcześnie rano. Myśleli, że to próba samobójstwa. Doktor Li vesey bardzo zainteresował się czymś, co było związane z tym człowiekiem. - Kim pani jest? - Nazywam się Moira Wilson. Jestem pielęgniarką. Byłam... tutaj... - Dziewczyna spojrzała w stronę pogorzeliska. - Dave Barnes wspominał coś o tym - powiedział cicho do ko- legi starszy z policjantów. - On i Thompson. Zdrowo dostali po- tem po uszach, że nie przywieźli tego gościa prosto do aresztu. - Czy potrafi pani powiedzieć, co okazało się tak interesujące? Susheela Livesey uniosła głowę. - Ona nie wie. Ja również. Nie mamy pojęcia. Ray, mój mąż, wspomniał tylko, że udało mu się znaleźć podstawę stworzenia le- ku przeciwko AIDS. Policjanci wymienili ukradkowe spojrzenia. - Myślicie, że oddałby życie za nic? - Lekarka z trudem hamo- wała wzburzenie. - Musiał mieć rację! - Czy pani nie może tego kontynuować? - pojednawczo ode- zwał się jeden z funkcjonariuszy. - Przecież wszystko spłonęło. Czy nie widzicie? — zawołała głośno kobieta, zagłuszając odgłos płomieni i pompowanej wody. Nigel Lewin obudził się nagi w pozbawionej okien celi o podło- dze i s'cianach z nierdzewnej stali. Leżał płasko, z rozłożonymi szeroko nogami. Był nieco otępiały. „Zimno. Dlaczego tu tak cholernie zimno?" - pomyślał. - Lewin? - odezwał się czyjś głos. - Podaj nazwę leków, jakich używasz. - Czy jestem aresztowany? Chcę skontaktować się z adwoka- tem. - Wszedłeś nielegalnie na zamknięty teren wojskowy. Wszel- kie twoje prawa zostały zawieszone. Odpowiedz, co to za środki. - Amfetamina. Tabletki pobudzające. Sprawdźcie w podszew- ce mojej kurtki. Trochę mi jeszcze zostało. Cisza. Lewin podrapał się w ramię i poczuł pod palcami mały plaster. Zerwał go i ujrzał czerwony ślad po ukłuciu. Umysł miał wciąż za- mroczony, lecz próbował rozumować logicznie. Wszystkie nerwy były napięte do granic wytrzymałości. Podłoga uniosła się gwałtownie i prąd poraził genitalia więźnia. Nigel krzyknął głośno. Jego ciało wygięło się w trzepoczący łuk. Wyłączono napięcie. Opadł, cały roztrzęsiony. Serce biło jak oszalałe. - Gnojki! -wychrypiał, próbując wstać. Kończyny miał jednak bezwładne po elektrycznym wstrząsie. Osunął się na stalowe pły- ty, przeklinając niewidocznych oprawców. - Z twojej legitymacji prasowej dowiedzieliśmy się, jak się na- zywasz. Mieszkasz z wysokim rangą oficerem policji? Reporter z trudem chwytał powietrze. - Jestem jego lokatorem. W porządku? On będzie zastanawiał się, gdzie jestem. Puśćcie mnie. Proszę... - Nagle uświadomił so- bie, że z ust cieknie mu strużka śliny. Otarł ją z obrzydzeniem. - Co łączy cię z tym starym? - Z jakim starym? - Siedział w maszynowni kopalni. Puściliśmy go. - Wypuśćcie i mnie. - Potrzebujemy odpowiedzi. - Dobrze, pytajcie. - Co was łączy? - Mnie z tym cholernym dziadkiem? Pieniądze. Pięćdziesiąt funtów. Chciałem dowiedzieć się czegoś o tym miejscu. On miał na sprzedaż trochę informacji. - Informacji? Strach znów powrócił. Białe kształty w mroku. Poziom dziewiąty. - Gdzie on teraz jest? - Został odesłany pod strażą do domu. Co to za informacje? - Oddał wam tak po prostu lugera? Mam w to wierzyć? Podej- rzewał, że to miejsce jest luksusowym schronem dla członków rządu, przygotowanym na wypadek wojny atomowej. Dartmoor Hilton. Wspaniały temat. Dla wielu gazet. - A ty co o tym myślisz? - Wysłuchałbym każdego. Chcę sprzedać artykuł. - Nie szukasz przypadkiem lokalizacji dla nowego serialu? - Wiecie o wszystkim... - Owszem. - Jeśli ludzie wiedzą, że ktoś jest z prasy, za wszystkie infor- macje musi on słono płacić. Posłuchajcie... Wypuśćcie mnie. Nie wyrządziłem przecież żadnych szkód. Zwyczajnie wykopcie mnie z powrotem na wrzosowisko. Dalej sam znajdę drogę. Nie widzia- łem tu nic godnego uwagi. Artykułu nie będzie. Na pewno. Do- brze? - Mogłeś zostać zakażony. - Czuję się świetnie. Naprawdę. Kolejny wstrząs rzucił więźnia w poprzek celi. - Dlaczego to robicie? - zawołał głośno Nigel. Cisza. Delikatny szum zamierał powoli, aż ucichł zupełnie. - Odpowiedzcie mi!-krzyknął Lewin. Znów nic. Opadł bezwładnie na podłogę. Do oczu napłynęły mu łzy. Wciąż potrafił jednak wykrzesać z siebie siły do walki. - Gnojki! „Niech was szlag trafi!" Obejrzał dokładnie celę. „Sporo to rząd kosztowało. Ciekawe, czy o tym wie Amnesty International? Załatwię was, gdy stąd wyjdę. Słyszycie?" „Załatwię? Kogo? To ośrodek Ministerstwa Obrony? Możliwe. Świadczą o tym zdjęcia George'a. Przynajmniej jeden z tych bie- daków na poziomie dziewiątym był żołnierzem. A ten głos przed chwilą wspomniał przecież o wojsku." „Ktoś jednak powiedział tym ludziom: «Róbcie swoje i nie za- wracajcie sobie głowy opinią publiczną. Nikt się o tym nie dowie». Minister obrony? Rada Ministrów? Parlament? A może jakiś cho- lerny gabinet cieni, o którego istnieniu naród nic nie wie?" „Róbcie to? Co? W jakim celu utrzymuje się przy życiu potwor- nie okaleczonego człowieka, dla którego nie ma już żadnej na- dziei? Przecież pomóc mu mógłby tylko cud. Czy oni są cudotwór- cami? Jeśli tak, to Jezus Chrystus na pewno nie ma z tym nic wspólnego. On nie zajmował się rażeniem ludzi prądem." Reporter z trudem zmienił pozycję. „Zaraz znów się tobą zajmą. Zrobią to jeszcze raz. Musisz być gotowy." - Kto przysłał cię tutaj? - zapytał inny głos. Lewin wstał z trudem. - Moja gazeta. - Sprawdziliśmy to. Powiedziano nam, że wziąłeś niespodzie- wanie parę dni wolnego. Twoi szefowie nie są tym zachwyceni. - W porządku. Dostałem dobrze płatną robotę. Zlecenie. Żyjemy w wolnym kraju. Przynajmniej tak mi się do tej pory zdawało! - Zlecenie? Od kogo? - Z telewizji. Pracowałem już dla niej wcześniej. - Dla Jane Haversham? Nigel zachłysnął się z gniewu. - Po co pytacie, jeśli wszystko wiecie? Jaki sens ma to przesłu- chanie? - W czwartek w domu tej dziennikarki odbyło się spotkanie z udziałem Rudolfa Moravca. Jane Haversham wspomniała o tym jednemu z naszych ludzi. Chcemy wiedzieć więcej. - O Moravcu? Posłuchajcie, jestem reporterem prowincjonal- nej gazety. Nie mam pojęcia, co robi lub mys'li taki gość jak on. - Wiesz jednak, jakie zamiary żywi wobec naszego człowieka? - Chodzi o Adama? - Tak go nazywacie? - Sam się tak nazwał - oświadczył reporter. - To pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mu na myśl? Wszy- stko się zgadza. A jego zdolność przewidywania zdarzeń? Widzia- łeś, jak on to robi? - Pokazano mi dowód. Nie widziałem Adama. Chciałem go zobaczyć, lecz Rudolf się na to nie zgodził. - Jakie są plany Moravca? - Nie wiecie? Chce zarobić górę pieniędzy. - On nic nie rozumie. - Ja też nie. Moravec wie, jak robić pieniądze. To chyba oczy- wiste. - Są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. - Żyjesz w niewłaściwych czasach, przyjacielu - oświadczył Nigel. Znów odezwał się pierwszy, bardziej surowy głos. - Moravec chce wiedzieć, skąd wziął się nasz chłopiec. Dlate- go z tobą rozmawiamy. „Nasz chłopiec - powtórzył w duchu Lewin. - Czyżbym sły- szał Boga? Nasze dzieło... " Nagle owładnął nim potworny strach. To przerażenie było czymś gorszym niż elektryczne wstrząsy. Nigel chciał zwinąć się w kłę- bek gdzieś w kącie i zniknąć. Wiedział aż nazbyt dobrze, że przed tym, co zobaczył na poziomie dziewiątym, nie ma ucieczki. - Przyszedłem tutaj dla pieniędzy. Wypuśćcie mnie. - Kto jeszcze wie? - O Adamie? - O nas. Lewin opadł bezwładnie na podłogę. - Powiedziałem przecież, że nie wiem, co się tutaj dzieje. Nie chcę wiedzieć, więc mi o tym nie mówcie. Chcę stąd wyjść! - W tamtym spotkaniu uczestniczyła jakaś młoda kobieta. Kim ona jest? Jak się nazywa? - Phillida Melman. Reporterka, tak jak ja. Pionek. - Jakie inne nazwiska wymieniono w domu Haversham? - EleanorHale. - Wiemy o niej. - Ja nie chcę wiedzieć. - Wspominano kogoś jeszcze? - Jej syna, Daniela. - To właśnie początek naszych kłopotów! -W głosie mówiącego było słychać wyrzut, nie skierowany jednak pod adresem Lewina. - Wypuśćcie mnie. Pozwólcie mi odejść. - Byłeś na poziomie dziewiątym. - Czuję się dobrze. Nic mi nie jest. Przysięgam! - Niczego nie rozumiesz. - Jeśli mnie wypuścicie, coś wam powiem. Elektryczny wstrząs podrzucił ciało reportera w górę, przyci- skając go do stalowej ściany. Nigel zawył przeraźliwie. Wyłączono napięcie. Opadł ciężko na kolana. Poczuł swąd spalonych włosów i zwymiotował na podłogę. - Lewin? Dziennikarz uniósł głowę. Łzy płynęły mu po twarzy strumie- niami. Z trudem łapał oddech. - To teoria Haversham i Moravca... Wierzą, że ktoś przepro- wadza nielegalne eksperymenty medyczne... na ludziach. Ja mia- łem sprawdzić kto. Podejrzewają też, iż doświadczenia odbywają się za zgodą rządu. Adam uciekł z miejsca, gdzie je przeprowadza- no. Tak przypuszcza Moravec. Chciał, żebym się trochę rozejrzał, ponieważ dobrze znam te okolice. Nic więcej. Przysięgam! I co są- dzisz o tej teorii? Reporter przez chwilę wymiotował gwałtownie. - Poczekajcie! Nie róbcie tego! Proszę... Powiedziałem Mo- ravcowi, że ta historia będzie sprzedawała się dobrze dopiero wte- dy, gdy ustalimy, skąd wzięto poddawanych eksperymentom lu- dzi. Byłem przekonany, że uda mi się tego dowiedzieć. Jestem przecież sprytny. - To prawda - powiedział głos i szum ucichł nagle. - Niech was szlag trafi! - mruknąłLewin. Poczuł w powietrzu coś, co na pewno nie było wonią wymiocin ani spalonych włosów. Jakiś szczególny zapach. Delikatny i kuszący. Groźny. Zbierając wszystkie siły, Nigel spróbował unieść trochę głowę. Nie udało mu się. Dookoła zaczęły gromadzić się cienie. Żałował, że nie po- wiedział prawdy Peterowi Foleyowi. Foley znów zadzwonił do domu w Exeter i po raz kolejny zde- nerwował się, słysząc nagranie wesołego głosu Lewina. Przerwał połączenie i przez moment siedział wpatrzony w słuchawkę. - Muszę zadzwonić do jednego z moich współpracowników - powiedział po chwili do Mayberry'ego. - Ręczę za jego dyskrecję. - Proszę sobie ręczyć, za co pan chce. Proszę jednak nie poda- wać nikomu numeru tego telefonu oraz nie wspominać, gdzie się pan znajduje. Foley wykręcił domowy numer detektywa Granta. W słuchaw- ce odezwał się zaspany, półprzytomny głos. - Grant? Mówi Foley. Obudź się! - Chwileczkę... Nadinspektor słyszał, jak jego rozmówca wypija szybko kilka łyków wody. - Już. Strasznie zaschło mi w gardle. Szefie, stał się pan czło- wiekiem tygodnia! Nikt nie wie, gdzie pana znaleźć... Proszę za- jrzeć do biura. - Kto mnie szuka? - Zapisałem nazwiska w notesie. Proszę trochę poczekać. Foley zakrył dłonią mikrofon. - Coś się dzieje! Niech pan posłucha. Mayberry wciąż stukał tajemniczo w klawiaturę komputera. - Byłbym szczerze zdziwiony, gdyby nic się nie działo - mruk- nął i podniósł słuchawkę drugiego aparatu. - Znalazłem, szefie. Pułkownik Southby. Ministerstwo Obrony. Ten gość chce, żeby pan do niego zadzwonił. Zosia wił tę wiadomość ze trzy razy. Podał swój numer domowy, ponieważjest weekend. Ma pan pod ręką coś do pisania? Nadinspektor szybko zanotował podyktowane przez Granta cyfry. - Interesował się też panem jakiś ważniak z Whitehall. Napra- wdę gruba ryba. Jest pan rozchwytywany! - Nie zamierzam się tym przejmować. Nazwisko tego człowieka? - Chodzi o pańską emeryturę... On nazywa się Nesbitt. Pod- wójne „t". Och! S i r David. Pewnie i ten szczegół pana nie wzrusza? - Whitehall? Pewnie służby specjalne? - Nie. Ochrona środowiska. Przynajmniej o takim departamencie wspominał. Kieruje pracami grupy naukowo-badawczej pod na- zwą Ekologia i Zasoby Ludzkie. Ma pan skontaktować się z nim natychmiast. To znaczy wczoraj... - Grant, pamiętasz samochód Daniela Hale'a? Ten jaguar zo- stał użyty w strzelaninie, która miała miejsce w Londynie dziś w nocy. Poważna sprawa. Chcę, żebyś zażądał przekazania nam te- go samochodu lub umożliwienia swobodnego dostępu do niego. Mamy pierwszeństwo. Wóz został zabrany z miejsca zbrodni, w sprawie której prowadzone jest dochodzenie. Nasze. Rozpoczę- te przed tą strzelaniną. Grant milczał. - Jesteś tam? - Nie mogę tego zrobić, szefie. To śledztwo było nasze. Zo- stało zamknięte. VIPER. Pamięta pan? Już się tym nie zajmujemy. Co pan kombinuje? Strzelanina była na pewno częścią operacji MI-5. Cholerna IRA. Kazano nam wycofać się i nie mam zamiaru łamać tego polecenia. Przykro mi. Nie chcę stracić pracy. Muszę myśleć o żonie, dzieciach, psie i kredycie hipotecznym. Mayberry strzelił palcami i przesunął dłonią po gardle. Foley skinął głową. - Rozumiem. Nie ma sprawy. Słuchaj, Grant... Nie dzwoniłem do ciebie. - W porządku. Co u pana? Wszystko dobrze? - Nigdy nie było lepiej. - Pamięta pan, co kiedyś powiedziałem? Ta sprawa nie pachnie najlepiej. Lepiej niech pan ustawi się z wiatrem. - Tak. Wiem, o co ci chodzi. - Ale nie ma pan zamiaru posłuchać mojej rady? - Dobranoc, Grant. - Foley rozłączył się. Mayberry również odłożył słuchawkę i natychmiast podniósł ją z powrotem. Słuchał przez kilka sekund. - Podsłuch? - Rozmowa była nagrywana - potwierdził Mayberry. - Cieka- we, czy nasi specjaliści z wywiadu dostaną kiedyś nowocześniej- szą aparaturę? Przecież w Anglii projektuje się najlepsze tego typu urządzenia! - Co pan o tym myśli? - Grant jest pańskim powiernikiem? Czy u was o tym wiedzą? - Raczej tak. Dobrze nam się razem pracuje. Jest bystry. - Siłą rzeczy nasi przeciwnicy musieli zdecydować się właśnie na niego. Prawdopodobnie mają magnetofon uruchamiany gło- sem i jakiegoś umierającego z nudów biedaka, który czuwa przy bezpośrednim podsłuchu. - Nic nie rozumiem. Nie dałem przecież nikomu powodów do zainteresowania moją osobą. Mówił pan, że te komputerowe gry są bezpieczne. Nigdzie nie powoływał się pan na moje nazwisko? - Nie jestem niczyim informatorem, nadinspektorze Foley. Prawdopodobnie złapali Nigela. Tak mi się zdaje. Nawet jeśli nie wplątał pana w to bezpośrednio, mówiąc na przykład o swoim li- ście, na pewno ustalili, że mieszkacie razem. Ta informacja wy- starczy, żeby zaczęli działać. Proszę spróbować spojrzeć na spra- wę z punktu widzenia przeciwników. Środki masowego przekazu próbują ostro dobrać się im do skóry. Moravec to bardzo niebez- pieczny gracz. Dla wszystkich. Nawet jeśli jego zwiadowcą jest tylko nasz biedny Nigel. Pan sumiennie zabrał się do wyjaśnienia sprawy, którą ci ludzie chcieli zatuszować, potem wyjechał nie- spodziewanie do Londynu i gdzieś zniknął. Oni działają we włas- nej obronie. Na ich miejscu postąpiłbym tak samo. A pan? Foley wstał zbyt zmęczony, by myśleć. - Nie wiem, z kim mamy do czynienia. Z kim walczymy... - Southby to pułkownik z Ministerstwa Obrony, który za- dzwonił do pana na początku śledztwa w sprawie śmierci Eleanor Hale? - Tak. Bardzo przejął się jej nieoczekiwanym telefonem i tym „wypadkiem". - Nie jestem detektywem, ale wydaje mi się, źe ten facet jest czysty. Sam przecież wciągnął pana w to wszystko. - Zgadza się. - Musi pan do niego zadzwonić. - Czy to bezpieczne? Mayberry wzruszył ramionami. - Nigdy nie wiadomo. Może macki przeciwnika sięgają bardzo daleko? Jeśli numer Southby'ego jest na podsłuchu, można zakła- dać, że w MI-5 dowiedziano się o waszej rozmowie telefonicznej. To z kolei źle świadczy o przełożonym, który skontaktował pana z pułkownikiem. Zgadza się? - Tak przypuszczam. Rzeczywiście. Jezu! - Nie traktowałbym poważnie takiej ewentualności. Sprawa staruszki mogła przecież zostać zepchnięta na policyjny boczny tor. Nie nadawała się dla takiej gwiazdy jak pan. - Mój szef wcale nie musi uważać mnie za gwiazdę. - Skromność godna pochwały. Chyba jest pan przemęczony. Może następną filiżankę kawy? - Dzwonię do Southby'ego! — zdecydował się wreszcie Foley. - O tej porze? Nad ranem? - Mam to gdzieś. - Zazdroszczę panu. Lubię miejsce, o którym pan myśli... Foley rzucił Mayberry'emu piorunujące spojrzenie i wykręcił numer. W słuchawce niemal natychmiast odezwał się szorstki, pe- łen napięcia głos. - Słucham? Southby. - Panie pułkowniku, mówi nadinspektor Foley. Przepraszam, że... - Gdzie pan jest? W Londynie? Muszę natychmiast zobaczyć się z panem. - O co chodzi? - To nie jest sprawa na telefon. Jeśli nie może pan przyjść do mnie, wybiorę się do pana. - Gdzie pan mieszka? - Koło Hyde Park Corner. Blisko Bayswater. Trafi pan? - Urodziłem się w Londynie. - To świetnie. Na pewno porządny z pana człowiek. Podam pa- nu dokładny adres. Foley zapisywał szybko. - Najlepiej spotkajmy się zaraz. Gdzie pan jest? - Wolałbym nie mówić. - Rozumiem. Proszę nie zwlekać. - Już wychodzę. Do zobaczenia. Nadinspektor wstał z krzesła i odwrócił się w stronę Mayberry'ego. - Pozostaje jeszcze Nesbitt. Czy mógłby pan dowiedzieć się o nim jak najwięcej? Mayberry siedział nieruchomo z śmiertelnie poważną miną. - To na pewno interesująca postać. „Sir", a więc w najgorszym razie szlachcic z rycerskim przywilejem. Kieruje pracami jakiejś grupy badawczej. Co to jest? Ekologia i Zasoby Ludzkie? Bardzo szeroka dziedzina, prawda? Obejmuje środowisko, w którym ży- jemy i nas samych. Pod taką przykrywką można swobodnie spra- wować władzę. Nad lądem, morzem, powietrzem oraz ludźmi. Współpracownicy Nesbitta są w stanie legalnie ingerować we wszy- stkie dziedziny naszego życia. Kto wie, czy czasem nie udało się nam wreszcie ustalić, kim są tajemniczy „oni"? - Spróbuje pan zdobyć informacje o tym człowieku? - Nadinspektorze Foley... Powiem szczerze. Nie chcę popa- rzyć sobie palców i dlatego nie będę głębiej wkładał ręki w ogień. Są rzeczy, które nas przerastają. To właśnie coś takiego. - Nie posunie się pan krok dalej w tym kierunku? - Niestety. - A co z Nigelem? - Jeśli rzeczywiście wpadł im w ręce, w grę wchodzą tylko dwie możliwości. Zostanie w końcu zwolniony albo powiększy grono ofiar „nieszczęśliwych wypadków". - Skąd w panu taka nagła zmiana? - Kiedy ktoś tak potężny jak Nesbitt wyłania się z mroków Whitehall i zaczyna patrzeć w naszą stronę, czas przerwać walkę z wiatrakami. Wiatraki zwykle zwyciężają. - Nesbitt wezwał mnie, nie pana. - To prawda. A ja nie mam ochoty, by zwrócił uwagę również na mnie. - Nie będę wspominał o panu. Mayberry uśmiechnął się. - Sens prawdziwej władzy polega na tym, iż obejmuje ona pra- ktycznie wszystko i wszystkich. Nic nie jest wolne od kontroli. Bardzo szczegółowej kontroli, jeśli zachodzi taka potrzeba. Właś- nie dlatego małe grupki wpływowych ludzi mogą rządzić republi- kami bananowymi... lub supermocarstwami. - Wielka Brytania nie jest państwem totalitarnym. - Totalitaryzm panuje wszędzie. Czasem tylko bywa mniej wi- doczny. - Jest pan jeszcze większym cynikiem niż Nigel Lewin - za- uważył Foley, zakładając marynarkę. -Trudno. Bardzo dziękuję za dotychczasową pomoc. Mayberry spojrzał na monitor komputera. - Mam więcej powodów do cynizmu niż on. Proszę posłuchać mojej rady, nadinspektorze i wracać do domu, do pracy. Niech pan spokojnie doczeka zasłużonej emerytury i cieszy się życiem. - Mam zapomnieć o walce z wiatrakami? - One zawsze były, są i będą. Wyszli z piwnicy i stanęli przed frontowymi drzwiami. - Proszę się nie obawiać - powiedział Foley na pożegnanie. - Nie powiem nikomu ani słowa o tym, co u pana widziałem. Mayberry pomachał ręką, gdy drzwi otworzyły się automatycznie. - Niech pan wpadnie do mnie kiedyś! - zawołał za nadin- spektorem, parodiując Mae West. Policjant stał teraz samotnie na pustej ulicy. Zapach rzeki wyda- wał się dziwnie intensywny w porównaniu ze sztucznie oczyszczo- nym powietrzem w pracowni Mayberry'ego. Daleko w mroku odezwało się jękliwe zawodzenie. Statek? Sowa? Dusza Kuby Rozpruwacza, śmiejąca się z pewnego upartego, starzejącego się policjanta, który postanowił zrujnować sobie karierę? Do uszu nadinspektora doleciały dźwięki muzyki country. Faron Young śpiewała piosenkę „Czwarta rano". Foley zerknął na zegarek. Rze- czywiście. „To wcale nie jest zabawne" - pomyślał i ruszył w stronę BMW. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, by przeciąć płócienny dach. Nadinspektor sprawdził opony i światła, potem usiadł za kie- rownicą. - Zobaczymy, dlaczego i pan nie śpi o tej porze, pułkowniku - mruknął, uruchamiając silnik. Southby był wysokim blondynem o bystrych, bursztynowych oczach, które przyglądały sięFoleyowi uważnie, jakby mężczyźni byli przeciwnikami w mającej rozpocząć się za chwilę walce. Ich szansę na pewno nie byłyby równe. Wojskowy miał sztywną lewą nogę i podpierał się grubą laską. - Wejdźmy - Southby zaprosił gościa do środka. Apartament był umeblowany bardzo skromnie, wręcz po spar- tańsku i Foley domyślił się od razu, że pułkownik żyje samotnie. W tak surowym wnętrzu nie zechciałaby mieszkać żadna kobieta. - Proszę usiąść. Niech pan przygotuje sobie drinka, jeśli ma pan ochotę. Wszystko stoi na stoliku. - Nie, dziękuję, czuję się świetnie i bez tego. - Szczęściarz z pana. Chciałbym mieć taką silną wolę. Może wo- bec tego poda mi pan szklaneczkę szkockiej z odrobiną wody sodo- wej? Noga bardzo mi dokucza. Bez przerwy czuję w niej nieznoś- ne mrowienie. - Gdzie to się stało? Oficer skrzywił usta pod krótko przystrzyżonym jasnym wą- sem. - W tej cholernej Irlandii. Tymczasowi dostali od Rosjan, za pośrednictwem Czechów, trochę doświadczalnej amunicji. Trafili mnie taką specjalną kulą, gdy wysiadałem z samochodu. Jeden otwór wlotowy i około pięćdziesiąt wylotowych. Cała kość zosta- ła strzaskana. Może bardziej funkcjonalna okazałaby się jakaś no- woczesna proteza, ale trudno. Nie zdecydowałem się na amputację. - Ja postąpiłbym tak samo. - Dziękuję. Na zdrowie! Foley nalał sobie trochę toniku. Pił powoli, czekając na konkrety. Southby pochylił się, krzywiąc się ciągle. - Proszę. To dla pana. Dla policjanta. Otworzyłem, jak pan wi- dzi. Polecono mi, bym to przeczytał, a potem skontaktował się z oficerem policji, który będzie prowadził dochodzenie w tej spra- wie. To właśnie pan. Nadinspektor ze zdziwieniem wpatrywał się w pękatą, pożółkłą kopertę. Ponieważ rozcięto jeden z jej boków, lakowa pieczęć po- została nie naruszona. Pomimo drobniutkich pęknięć, spowodo- wanych zapewne upływem czasu, widać było wyraźnie trzy sple- cione litery: SJH. - Włożyłem tam też adresowany do mnie list - wyjaśnił puł- kownik. - Proszę go najpierw przeczytać. Foley wyjął kartkę drogiego papieru listowego. W drukowanym adresie widniały słowa: Raethmoor Farm. - Eleanor Hale? - zapytał z niedowierzaniem nadinspektor. - Właśnie. - W jaki sposób to trafiło do pańskich rąk, pułkowniku Southby? - Proszę opuszczać „th". Niech pan wymawia Souby. - Nie ma pan przypadkiem na imię Rafę? - Charles. Dlaczego pan pyta? - Nieważne. Co z tym listem? - Dostałem go pocztą. Wczoraj. Przez chwilę sądziłem nawet, że to jakiś list-pułapka z bombą w środku. Dopiero gdy zobaczyłem, skąd został wysłany, pomyślałem o pani Hale. Niech pan czyta... Foley rozsiadł się wygodnie w twardym, skórzanym fotelu. Pis- mo staruszki było równe i wyraźne. Pięknie wykaligrafowane li- nijki tekstu załamywały się jednak lekko, zdradzając jej podeszły wiek. Drogi Pułkowniku Southby! Pozwolę sobie pominąć zbędne uprzejmości i przejdę od razu do sedna sprawy. Razem z tym listem przesyłam panu przedśmiertne wyznanie mego tragicznie zmarłego męża, Samuela. Wiem, że spo- tykaliście się wielokrotnie przy różnych okazjach, zwykle w związ- ku z dramatycznymi wydarzeniami. Jest pan człowiekiem czynu, więc pozwalam sobie obarczyć właśnie pana tym straszliwym cię- żarem. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. Podejrzewam, że gdy ten list dotrze do pana, nie będzie mnie już w domu na wrzosowiskach. Zapewne pozostawię jakieś bardzo wiarygodne wytłumaczenie przyczyn swej nieobecności. Proszę w to nie wierzyć. Prawdopodobnie zginę w wypadku lub na skutek przestępczej napaści. Okoliczności nie mają większego znaczenia. Będą upozo- rowane. Dlatego jeszcze raz proszę, by pan nie dawał wiary żad- nym wyjaśnieniom dotyczącym mego niespodziewanego zniknięcia lub śmierci. Jeśli nawet pomyślał pan, że czyta pozbawione sensu brednie niezrównoważonej staruszki, zapewne zmieni pan zdanie po zapo- znaniu się z treścią wyznania, które zostało umieszczone w zalakowa- nej kopercie. Pieczęć nie jest naruszona. Nie czytałam tego, co znajduje się w środku. Zabrakło mi odwagi. Wiem przecież wystarczająco wiele. Mogę tylko mieć nadzieję, iż miłosierny Bóg wybaczy tni tę wiedzę. Nie chciałam obarczać udręczonego sumienia dodatkowym cięża- rem. Wszystko, o czym pisze Samuel, to prawda. Musi pan być tego świadomy. To, o czym dowie się pan wkrótce, miało miejsce i trwa nadal. Byłby pan w błędzie, sądząc, że podobne rzeczy nie mogą się wydarzyć. Żyjemy przecież w obłąkanym świecie, który w śle- pym pędzie zmierza ku zagładzie. Proszę o tym pamiętać. Zdaję sobie sprawę, iż przekazując zwierzenia mojego męża, narażam pana na poważne niebezpieczeństwo. Dlatego proponu- ję, by skontaktował się pan z oficerem policji, prowadzącym do- chodzenie w sprawie mojego zniknięcia lub śmierci. Niech potra- ktuje on ten list jako jeden z dowodów. Poznawszy całą prawdę, zacznie pan prawdopodobnie zasta- nawiać się, dlaczego po samobójstwie Samuela pozostawiono mnie przy życiu. Ja również sporo o tym myślałam. Wydaje mi się, że kolejna nagła śmierć na Raethmoor Farm nie byłaby pewnym ludziom na rękę. Może uważali po prostu, iż starzejąca się, samo- tna kobieta nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia. Chyba mieli rację. Nie byłam groźna. Za życia. Mam jednak nadzieję, że z pań- ską pomocą i bożym błogosławieństwem uda mi się choćby po śmierci sprawić, by tych opętanych przez diabła ludzi spotkała za- służona kara. Na koniec ostrzegam pana raz jeszcze. Proszę ich nie lekcewa- żyć. Są potężni, bezkarni i dobrze zorganizowani. Wierzą ślepo w słuszność swej misji i właśnie dlatego są śmiertelnie niebezpie- czni. Wiem o tym. Mój mąż był przecież jednym z nich. On też wie- rzył. Pamięta pan ten cytat z Keatsa? „Fanatycy mają marzenia i dzięki nim tworzą raj dla wybranych." Prawdziwy fanatyzm mo- że być powstrzymany tylko wówczas, jeśli przeciwstawi mu się zdrowy rozsądek. Próbowałam tego. Chciałam pomóc Samuelowi. Sprawić, by się opamiętał. Nie udało mi się. Był zbyt blisko przepa- ści. Znalazł jednak własny sposób, by nie runąć w otchłań. Sięgnął po dubeltówkę. Nie mógł uratować życia, lecz ocalił duszę. Niech Bóg mu błogosławi i wspiera pana oraz wszystkich, którzy staną u pańskiego boku. Jeszcze raz błagam o wybaczenie. Wiem, jak wielkie brzemię składam na pańskie barki. W panu pokładam całą nadzieję. Eleanor Hale Foley zrozumiał wreszcie, dlaczego pisząca ów list ręka drżała. To nie starość, lecz strach... - Proszę nie myśleć, że dałem panu do czytania wynurzenia zdziwaczałej starej dewotki - ostrzegł Southby. - Proszę mi wierzyć, że traktuję jej słowa śmiertelnie poważnie. Nadinspektor wyjął z pożółkłej koperty plik spiętych kartek. - Był pan kiedyś żołnierzem. Sprawdzałem. Zanim rzuci pan na to okiem, proszę mimo wszystko wypić coś mocniejszego... — po- wiedział cicho Southby. Foley zauważył w oczach pułkownika coś dziwnego, trudnego do określenia. Jakiś niepokój. Wstał i nalał sobie kieliszek konia- ku, a następnie zaczął czytać. Data nagłówka sprawiła, że nadinspektor znowu stał się dziec- kiem, siedzącym na jednym z zarośniętych trawą pagórków, które kryły przeciwlotnicze schrony na podwórku szkoły. Zastanawiał się wtedy, jak będzie wyglądała rzeczywistość, gdy nastąpi wresz- cie obiecany pokój, a wojna odejdzie w niepamięć. Świat Samuela Hale'a nie przypominał zapewne wówczas świata wyobraźni ma- łego chłopca. To był koszmar. Foley szedł tropem samobójcy. Widział jego oczami. Przeżywał udrękę, która pchnęła tego człowieka w ob- jęcia śmierci. Czytał, lecz tak naprawdę był t a m. ROZDZIAŁ DWUNASTY 1945 Niemieckie naloty zdarzały się już wówczas niezwykle rzadko i wyłącznie konieczność zachowania ścisłej tajemnicy zdecydo- wała, iż ostatnie spotkanie odbyło się nie w jednym z budynków Whitehall, lecz w głębokim schronie przeciwlotniczym. Samuel Hale czekał niecierpliwie, co jakiś czas spoglądając na szczupłego intelektualistę, który przemawiał stanowczo zbyt dłu- go. Tego człowieka sprowadzono zapewne wyłącznie po to, by za- chować pozory. Jego nudne, moralizatorskie wywody skierowane były przeciwko misji. Przeciwko całej idei. Hale przełożył notatki jak tasujący karty hazardzista. W pewien sposób nim był. On i jego sprzymierzeńcy stali się uczestnikami bardzo niebezpiecznej rozgrywki. Pomimo niewyobrażalnego ry- zyka uważali, iż nie mają wyboru. Stawką mogła okazać się przy- szłość rodzaju ludzkiego. Zasiedli przy stole na wieść o tym, że Amerykanie postanowili użyć nowej, tylko częściowo wypróbowanej broni atomowej. Pra- wie wszyscy obecni tu ludzie byli świadomi, iż chcąc wygrać woj- nę przyszłości, należy obecnie posłużyć się przewrotną taktyką - wykraść nieprzyjacielowi to, co wkrótce zostanie uznane za zbrodnicze i nieludzkie. Pełna sprzeciwów wypowiedź intelektualisty zbliżała się wre- szcie do końca. - Pozwólcie mi panowie podsumować to, co powiedziałem. Nie obrażajmy Najwyższego! Nie próbujmy ingerować w boskie dzieło. Pogódźmy się z faktem, iż ludzie są tylko niedoskonałymi dziećmi praojca Adama.»W przeciwnym razie gniew Wszechmo- gącego może spaść na głowy nasze i naszych potomków! Wydaje mi się, że szczególnie powinien obawiać się tego siedzący tam człowiek! Samuel Hale uśmiechnął się ponuro, gdy oczy zebranych zwró- ciły się w jego stronę. Skinął niedbale głową i wstał, by zabrać głos. - Panowie! Jeśli nawet Wszechmogący zstąpi kiedyś na ziemię, bez wątpienia znajdzie na niej ludzi o cechach zupełnie różnych od tych, jakie zaplanował, i to niezależnie od naszego wpływu na te zmiany. Powinniśmy być świadomi, że zastosowanie energii jądro- wej jako broni lub nawet jako paliwa spowoduje nieodwracalne zmiany w istotach ludzkich. Promieniowanie jonizujące powoduje mutację genów. Wiemy o tym wszyscy. Dookoła nas wciąż poja- wiają się nowe źródła tego promieniowania. Weźmy na przykład telewizję. Ten nowy wynalazek, dzięki spowodowanemu wojną rozwojowi techniki, może pod koniec wieku trafić do wszystkich, nawet najbiedniejszych domostw! Urządzenia telewizyjne bez przerwy wytwarzają niewielką dawkę promieniowania. To nie wszystko. Można też przypuszczać, iż gdy wyczerpią się zasoby naturalnych paliw, ludzkość skorzysta z reakcji jądrowej jako źródła energii. Atomowe siłownie i elektrownie również będą emi- towały promieniowanie. Tego nie da się chyba uniknąć... - Przesadza pan! - zawołał intelektualista. - Naprawdę? Szybki rozwój naszej wiedzy o atomie i jego ni- szczącej potędze tylko potwierdza moje słowa. - Nie musi pan udowadniać nam swoich racji - odezwał się prowadzący dyskusję. - Wiemy, że Rosjanie znajdują się już bar- dzo blisko tego ośrodka doświadczalnego, a nasza akcja mogłaby w istotny sposób ułatwić pańskie badania. - To warunek ich powodzenia. - Rozumiem. Jak jednak wyjaśnimy publicznie sens tej opera- cji? Społeczeństwo wciąż dowiaduje się o nieprawdopodobnych okropieństwach, będących dziełem hitlerowców. Potępiamy ofi- cjalnie te akty barbarzyństwa, więc nie możemy równocześnie przyznać, iż zamierzamy skorzystać z wyników eksperymentów medycznych przeprowadzanych na więźniach obozów koncentra- cyjnych. Hale zaniepokoił się. - Żadne informacje o pracach prowadzonych w tamtym ośrodku nie mogą zostać ujawnione! Dzieje się tam coś zupełnie innego niż pseudonaukowe zabawy zwyrodniałych lekarzy w obozach. Świadczą o tym szczegółowe dane dostarczone przez nasz wywiad. Zgromadzono je z najwyższym trudem, gdyż nawet teraz, w ostatnich dniach wojny, wiadome przedsięwzięcie objęte jest najściślejszą tajemnicą. Stanowi to dodatkowy dowód szcze- gólnej wagi tych doświadczeń. Musimy zdobyć rezultaty tych ba- dań. Koniecznie. W przeciwnym razie z pewnością przejmą je Rosjanie. Nie muszę chyba wyjaśniać, jakie byłyby tego konse- kwencje. Powtarzam raz jeszcze, że nie należy ujawniać żadnych informacji na ten temat. Gdyby cokolwiek trafiło do publicznej wiadomości, nastąpiłby nieuchronny koniec naszego projektu i kres nadziei. Nie wolno do tego dopuścić, bowiem w przeciw- nym razie nigdy nie uda nam się stworzyć człowieka zdolnego przetrwać oddziaływanie nieprzyjaznego środowiska oraz niezna- nych zagrożeń, jakie niesie przyszłość. - Czy zdaje pan sobie sprawę, iż nawołuje pan do zorganizo- wania tajnego sprzysiężenia? Spisku? - Historia jest jednym wielkim spiskiem. Tylko dzięki niemu możliwe są zmiany ustalonego porządku rzeczy. - Żąda pan zbyt wiele... - narzekał szczupły intelektualista. Wiedział, że jego argumenty upadły, lecz usiłował desperacko ob- stawać przy swoim. Hale potrząsnął głową. - Nasze prawnuki mogą równie dobrze powiedzieć, że nie uczyniłem wystarczająco dużo. Czy stając z gołymi rękoma do walki o życie, nie podniósłby pan porzuconej przez nieprzyjaciela broni? Nawet jeśli zginęli od niej pańscy towarzysze? - To nieuczciwe porównanie. - Uczciwość nie jest tematem naszego spotkania. W walce o przetrwanie zwycięstwo zawsze będzie należeć do silniejszego. Pragniemy wygrać. Chcemy jak najlepiej przystosować się do ota- czającego nas świata. - Myślę, że doszliśmy do porozumienia - odezwał się prze- wodniczący. - Operacja wojskowa powinna zostać przeprowa- dzona jak najszybciej. Wyniki dokonywanych przez Niemców do- świadczeń zostaną natychmiast przekazane do przygotowanego już laboratorium, gdzie po wstępnej analizie zdobytych materia- łów będą kontynuowane niektóre ekspeiymenty. Do chwili uzy- skania przez nas lub naszych następców oficjalnej zgody na pro- wadzenie tych prac finansowane one będą z Funduszu Specjalne- go. Rozumiem, że ma pan propozycję nazwy projektu i tworzonego przez siebie zespołu? - Department of Advanced Medicine. Możemy wejść w stru- ktury organizacyjne Ministerstwa Zdrowia. - Nie. W ten sposób narazilibyście się na zbyt duże ryzyko. Sprawy opieki zdrowotnej bardzo wszystkich interesują. Prędzej czy później ktoś zaciekawiłby się waszą działalnością. Czy wybra- ne przez pana miejsce znajduje się na terenach Ministerstwa Wojny? - Tak. Na wrzosowiskach Dartmoor. Armia posiada tam ol- brzymie tereny, wykorzystywane między innymi do prób z gazami bojowymi, oraz ośrodek badań nad bronią biologiczną. - Moglibyśmy łatwo zdobyć dodatkowe fundusze, gdyby wa- sze badania choćby w symboliczny sposób były związane z woj- skiem. Kiedyś może okazać się to bardzo wygodne. Należy prze- cież liczyć się z bardzo wysokimi kosztami. Na pewno będzie po- trzebna współpraca najlepszych specjalistów, których należy odpowiednio opłacać. - Niemcy, którym darujemy życie, będą pracowali bezpłatnie - zaznaczył Hale. - To podstawowy warunek, jaki im postawimy. - Tylko przez jakiś czas. Nie jesteśmy hitlerowcami i nie bę- dziemy nikogo zmuszać do niewolniczej pracy. Uważa pan, że uda się wam wydostać stamtąd najlepszych specjalistów? Żywych? - Taki przynajmniej mamy zamiar. Przewodniczący wstał z fotela. - Bardzo dobrze. A więc... Army Department of Advanced Medicine? Proszę spróbować powiązać swoje prace z ludźmi pro- wadzącymi badania nad bronią biologiczną. To odstrasza cieka- wskich. Boją się zarazić... Hale skinął głową. - Jaka jest panów decyzja w sprawie obiektów ewentualnych do- świadczeń? Rozmawialiśmy o tym podczas wcześniejszych spotkań. Więzienia? Ludzie skazani na śmierć? - Zgadzamy się, abyście wykorzystali tylko... ciała... osób nie mających bliskich krewnych lub skazanych za szpiegostwo. Pro- szę pamiętać, że wszelkie działania prowadzić będziecie wyłącz- nie na własną odpowiedzialność. Nie potwierdzimy jakichkol- wiek związków z wami. Będziecie częścią należącego do armii ośrodka badawczego, a powiązania z wojskową służbą medyczną pomogą wam w uzyskaniu funduszy. Nie istnieją żadne protokoły tej i poprzednich naszych rozmów. Po prostu nie miały one miej- sca. To samo dotyczy operacji w Niemczech. - Rozumiem. - Otrzyma pan jakiś stopień wojskowy. Dla porządku. Zgromadzeni wokół stołu ludzie wstali z miejsc i skierowali się do wyjścia, zostawiając Samuela Hale'a z dowódcą wybranego oddziału komandosów, kierującego grupą bezlitosnych morderców. Hale spojrzał za wychodzącymi. Wydali mu się potężni jak średniowieczni baronowie, którzy doprowadzili do ogłoszenia Wielkiej Karty Swobód. „ADAM" - pomyślał, zakończywszy rozmowę z młodym żoł- nierzem. Próba stworzenia nowego człowieka, a raczej udoskona- lenia gatunku. Nie czuł się jednak jak Bóg. Najwyższy nie byłby przecież przerażony skokiem na spadochronie w ciemną noc. Poruszali się jak cienie i zabijali bezlitośnie. Ich wypróbowaną bronią były pętle z cienkiego, stalowego drutu i noże. Uderzali w ciemności, tuż obok serca wroga, podczas gdy siły inwazyjne atakowały cierpliwie jego opancerzone flanki. - Ciekawe, co zastaniemy w środku? - młody dowódca ode- zwał się półgłosem, przybliżając poczernioną twarz do stojącego tuż obok Samuela Hale'a. - Zgrozę i przerażenie - padła pełna napięcia, krótka odpowiedź. - I wiedzę. Lata badań i eksperymentów. Oni mieli czas, swobodę, warunki i metody. - Czy pańskim zdaniem cel uświęca środki? - Nie jestem tutaj po to, by osądzać, lecz by zdobyć jak najwięcej. - Czy to warte ceny ludzkiego życia? Ubrany na czarno człowiek wyszedł z mroku i opadł ciężko na kolana. Miał poplamioną pelerynę, a jego oddech cuchnął wymio- cinami. - Zabezpieczone - wykrztusił. Odwrócił głowę, a jego ciałem wstrząsały gwałtowne torsje. 267 ¦¦ Hale spojrzał w stronę dowódcy. - Podpisaliście wszyscy odpowiedni dokument. Oficjalnie nikogo z nas tutaj nie ma. Ani mnie, ani pana, ani pańskich ludzi. To, co stąd zabierzemy, nigdy nie istniało. Nie będą o tym pamiętać historia i brytyjski rząd. Wy też lepiej zapomnijcie o wszystkim. - A co z przyszłością? - To właśnie przyszłość jest powodem, dla którego tutaj jeste- śmy - odpowiedział Hale i ruszył naprzód. Weszli do piekła. Słabo oświetlone pomieszczenie było wypełnione skompli- kowanymi urządzeniami, ustawionymi dookoła dużych, szklanych zbiorników. W przezroczystej cieczy pływały nieruchome ciała. Z ich naturalnych otworów wychodziły grube gumowe węże, a do głównych arterii doprowadzano jakieś nieznane substancje. Obok stały mniejsze pojemniki, zawierające różne organy wewnętrzne, połączone z bezwładnymi, pozbawionymi owłosienia, nie oddy- chającymi prawie kadłubami. W dwóch słojach widać było ludz- kie mózgi, obok znajdowała się odcięta od tułowia, gładko ogolona głowa. Hale zauważył ją i odwrócił się szybko, ciężko oddychając lodo- watym powietrzem. - Boże! - z trudem wykrztusił oficer. Nadludzkim wysiłkiem opanował ogarniające go przerażenie ¦ i niepewnym krokiem podszedł do zbiornika. Przykucnął powoli, wpatrując się w białą, nieruchomą twarz. Powieki drgnęły nagle i otworzyły się szeroko. W szklistych, przerażonych oczach pojawił się niemy krzyk. Komandos odskoczył, prawie się przewracając. - To niemożliwe! Hale stanął tuż obok. - Oni uczynili to możliwym. W tym pomieszczeniu wszystko żyje. Jestem jednak pewien, iż żaden z tych nieszczęśników nie jest w tej chwili taki sam jak wtedy, gdy go przywieziono. - Co zamierza pan z nimi uczynić? Hale położył dłoń na ramieniu żołnierza. - Najprawdopodobniej nie przeżyliby próby przeprowadzki ze stworzonego im optymalnego środowiska. Oni umarli w chwili, gdy znaleźli się tutaj. To sztuczne życie. Może doczekamy czasów, gdy zgon praktycznie skazanych już na śmierć ludzi nie nastąpi lub zostanie opóźniony dzięki takim urządzeniom. - Nigdy. To brzmi jak fragment historii o doktorze Franken- steinie. - Zobaczy pan, że się nie mylę... - Jaką korzyść może przynieść to wszystko? Co dobrego z te- go wyniknie? Boże! - Dokumentacja tych prac jest dla nas niezwykle ważna. Nie- które z ofiar poddawane były różnym próbom, stresom, oddziały- waniom rozmaitych czynników, których na pewno nie przeżyłby najwytrwalszy z pańskich ludzi. Innym przeszczepiono z powo- dzeniem pewne organy. Proszę pomyśleć, ile istnień ludzkich można ocalić w ten sposób w przyszłości. - To barbarzyństwo. - Początki współczesnej chirurgii też określamy jako barba- rzyńskie. Te pierwsze próby pozwoliły jednak stworzyć ratujące życie techniki, których używamy obecnie. - Nie można dokonywać takich porównań. - Dlaczego? Prowadzone przez Niemców doświadczenia są okrutne i może prymitywne, lecz przynoszą efekty. To początki nowego człowieczeństwa. Młody oficer z trudem odwrócił wzrok od wpatrzonej w nich głowy. - Chyba raczej jego koniec... - Któregoś dnia przyzna mi pan rację. - Proszę na to nie liczyć... Nic mnie do tego nie zmusi. Hale podszedł do grupki trzęsących się ze strachu jeńców, ubra- nych w piżamy i pilnowanych przez kilku komandosów o posę- pnych twarzach. Zażądał nazwisk. Ludzie przedstawiali się z wahaniem, świadomi, że i tak inni zaraz zdradzą ich tożsamość. - Ci wracają z nami - polecił Hale. Z odprowadzanej na bok grupy wyszedł bardzo wysoki męż- czyzna o przenikliwych, błękitnych oczach. - Niektórzy z tych, których wybraliście, są może wybitnymi specjalistami, lecz ja wiem o tym projekcie więcej niż oni wszy- scy razem wzięci - odezwał się po angielsku. Mówił bezbłędnie. - Sądzi pan, że pańskie zeznania będą potraktowane inaczej niż pozostałych? - Nie będziecie nas sądzić. Potrzebujecie naszych umysłów. Nie ukarzecie nikogo. Twarz Samuela Hale'a drgnęła lekko. - Ach! To pan jest człowiekiem, który nawiązał kontakt z na- szym wywiadem. Myśleliśmy, że pan nie żyje... Łączność urwała się tak nagle. - Umilkłem świadomie, gdyż tylko w ten sposób mogłem skło- nić was do działania. Chciałem, byście dotarli tutaj, zanim będzie za późno. Żyję, a mój umysł jest do waszej dyspozycji. Nazywam się Erich Hartrampf. Myślę, że obaj mamy te same marzenia... Hale rozejrzał się szybko po niesamowitym pomieszczeniu. - Dążymy jednak do ich spełnienia różnymi drogami. - Gdy nie ma żadnych ograniczeń, trudno uniknąć wynaturzeń. - Powinienem o tym pamiętać. - Zabiera mnie pan? Hale skinął głową. - Co z resztą tych... ludzi? - Twarz młodego oficera płonęła gniewem. - Co pan zrobiłby z nimi, kapitanie? - Zastrzeliłbym wszystkich! Bez sądu, ławy przysięgłych. Nie zasługują na to. - Proszę więc to uczynić. Szybko. Potem załóżcie ładunki wy- buchowe i zniszczcie to miejsce. Nie chcę, by pozostały jakiekol- wiek ślady, czemu ono służyło. Za kilka dni będą tu Rosjanie. Oficer wskazał głową szklane zbiorniki. - A co z nimi? - Nie możemy im pomóc. Przykro mi. - To przecież i tak żywe trupy... - Teraz będą wreszcie odpoczywać w pokoju - powiedział Hale. Wybuch zniszczył wszystko. Foley czuł prawie podmuch potęż- nej eksplozji. Wraz z Samuelem Hale'em znalazł się w tamtym miejscu i czasie, pod bokiem umierającego, lecz wciąż niebezpie- cznego wroga. Nadinspektor sięgnął po następne kartki, chcąc jak najszybciej poznać odpowiedź na nurtujące go pytania. Wiele razy czytał wyznania samobójców i dobrze wiedział, co teraz nastąpi: rozpaczliwe zwierzenia, pełne bólu i oskarżeń pod własnym adresem, wynurzenia człowieka, któremu nie wy- starczyło silnej woli i nadziei, próby usprawiedliwienia desperac- kiego kroku. Wiedział jednak, że zaszedł zbyt daleko. Nie ma od- wrotu. Southby odgadł myśli nadinspektora, a może odczytał tylko z wyrazu jego twarzy. - Chyba czytał pan kiedyś takie listy? Pozostawione przez lu- dzi, którzy postanowili z sobą skończyć? Tu mamy coś więcej. Sa- muel Hale oskarża nie tylko samego siebie, ale i ideały, którymi się rozczarował. Foley skinął głową, wypił łyk koniaku i zaczął czytać. Moja najdroższa Eleanor! To, co zamierzam za chwilę napisać, nie jest skierowane do Ciebie. Ty wiesz o wszystkim. Proszę cię jednak, byś przekazała ten list we właściwe ręce, gdy nadejdzie odpowiednia chwiła. Sama zdecydu- jesz kiedy. Pamiętaj, U powinnaś później zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo, gdyż oni z pewnością będą usiłowali cię zniszczyć. Wybacz mi. Nie ma innego sposobu. Naprawdę. Tylko tak mogę ocalić to, co pozostało z mojego sumienia. Rozsądek i uczciwość utraciłem już dawno temu. Żegnaj więc, moja ukochana. Nie myśl, że to koniec. Może właśnie rozpoczyna się dla mnie coś lepszego niż koszmarny sen, którym żyłem tak długo. „Oni? - pytał w duchu Foley. - Powiedz mi, kim są ci on i, a zadbam, by wymierzono im sprawiedliwość." Czytał dalej. Zakładam, iż moja żona zaufała czytającemu ten list człowieko- wi. Musi to być ktoś zdolny przejąć przerażające brzemię i stawić czoła niebezpieczeństwom, jakie niesie ta wiedza. Przypuszczam też, że wybranej przez Eieanor osobie znana jest treść mojej rela- cji ze spotkania z grupą wpływowych ludzi i opis akcji wojsko- wej, na którą wyrażono wówczas zgodę. Te wydarzenia były po- czątkiem tego, o czym zamierzam napisać, a może raczej błogim snem, poprzedzającym koszmar. Idea, której poświęciłem większą część życia, zakiełkowała w chwili, gdy niektórzy z genetyków i naukowców, zajmujących się bronią jądrową, postanowili dać wyraz trosce o losy rodzaju lu- dzkiego. Ponieważ trwała wojna, swobodna debata na ten temat nie była możliwa. O wszystkim decydowali politycy i generało- wie. Przyszłość świata znalazła się w rękach niekompetentnych, zaślepionych i niebezpiecznych osób. Ja stałem się swego rodzaju przywódcą nieformalnej grupy naukowców i występowałem w ich imieniu. Wspólnie zdecydowaliśmy, iż nie należy zwracać się z na- szymi marzeniami do polityków. Nie chcieliśmy też zawierzyć ograniczonym umysłom wojskowych. Przeprowadzona w nieod- powiedzialny sposób realizacja naszych zamierzeń mogła dopro- wadzić do niebezpiecznych, a nawet zgubnych rezultatów. Teraz wiem, jak poważna była to groźba. Na szczęście skutki tego, o czym myślę, nie wpłyną na moje życie. Dzięki Bogu. Ostatecznie postanowiliśmy zwrócić się do tych, którzy od naj- dawniejszych czasów służą naszej ojczyźnie, stojąc na straży tra- dycji, honoru i szczytnych ideałów ponad rozszczekaną polityką, mimo iż mają własną izbę w parlamencie. Przedstawiliśmy im szczegółowo nasze poglądy na to, w jaki sposób świat zostanie zmieniony przez niewyobrażalną potęgę ato- mu, użytego jako broń i posłuszne człowiekowi narzędzie. Najbar- dziej obawialiśmy się niebezpieczeństw związanych z mutacją ga- tunków. Przed tym zagrożeniem ostrzegaliśmy najbardziej. Wie- dzieliśmy, iż muszą nastąpić mutacje, w wyniku których powstaną niesamowite monstra. Nie ta jednak ewentualność wydawała się najbardziej przerażająca. Byliśmy przekonani, że rodzaj ludzki ulegnie niemożliwym do odwrócenia zmianom genetycznym. Ich masowy charakter mógłby sprawić, iż po kilku stuleciach pozosta- nie niewielu „normalnych" ludzi. Przeważaliby mutanci, zdegene- rowana wersja homo sapiens. Podkreślaliśmy też mocno fakt, iż Adolf Hitler, powodowany zupełnie innymi niż my pobudkami, zaczął wcielać już w życie zwyrodniałe idee. Jego zamierzenia wydawały się bliskie naszym, gdyż dzielił on współczesnych sobie ludzi na lepszych i gorszych, nadludzi i podludzi. My przewidywaliśmy, że coś podobnego na- stąpi w przyszłości. Spodziewaliśmy się nadejścia chwili, w któ- rej, jeśli nie uda się temu zapobiec, najlepsze nasze cechy zostaną wymazane, znikną i nie będą przekazywane następnym pokole- niom. Naszym celem, marzeniem było uczynienie człowieka tak czystym, tak silnym genetycznie, by ludzkość przetrwała w nie- skażonym stanie wszystkie zagrożenia, jakie staną na jej drodze. Foley spojrzał na Southby'ego. - Trudno w to uwierzyć, prawda? - odezwał się pułkownik. - Oni chcieli stworzyć rasę panów. - Nie tylko chcieli. Najgorsze dopiero nastąpi. Proszę czytać dalej. Ludzie, do których zwróciliśmy się, przyznawali nam rację, lecz nie byli do końca przekonani o słuszności naszych dążeń. Upłynę- ło wiele miesięcy, zanim podjęte zostały konkretne decyzje. Po- trzebowaliśmy finansowego i organizacyjnego wsparcia, a tylko oni mogli nam je zapewnić. W Wielkiej Brytanii gwałtownie roz- wijał się w tym czasie ruch socjalistyczny. Jego zwolennicy poja- wiali się jak grzyby po deszczu, zwłaszcza wśród inteligencji. Sta- nowili dla nas wielkie zagrożenie. Gdyby socjaliści dowiedzieli się o naszych poczynaniach, podjęliby z nami walkę na śmierć i życie. Głoszone przez nas poglądy z punktu widzenia lewicy były skoń- czoną herezją. Okrzyknięto by nas wyznawcami wynaturzonej ideologii wrogów, faszystów. Dla zwolenników socjalizmu polity- czna wojna wcale się się kończyła. Wprost przeciwnie. Ich walka o dominację w świecie dopiero się zaczynała, a my na pewno pad- libyśmy ich ofiarą. Oczywiście tylko wtedy, gdyby w jakiś sposób dowiedzieli się o naszym istnieniu. Obawa przed sukcesem socjalistów i ich obecnością na brytyj- skiej scenie politycznej sprawiła, iż wspierający nas ludzie dali nam w końcu wszystko, czego potrzebowaliśmy, łącznie ze środka- mi pozwalającymi sprzątnąć Hitlerowi sprzed nosa wyniki super- tajnych badań, prowadzonych przez największych niemieckich naukowców. Jakże głupi byliśmy, sądząc, iż naród, który w tym czasie w każ- dej dziedzinie nauki wyprzedzał resztę świata, dysponuje tylko garstką szarlatanów, przeprowadzających sadystyczne, pseu- domedyczne eksperymenty, nie przynoszące konkretnych rezulta- tów! Takie rzeczy faktycznie miały miejsce, lecz były to tylko nieod- powiedzialne działania garstki zwyrodnialców. Najwybitniejsze umysły zajmowały się niewiarygodnie zaawansowanymi pracami. Poszukiwano tajemnicy życia, dążąc do stworzenia ulepszonego, możliwie idealnego człowieka. Staliśmy się dobrowolnymi ofiarami powojennej propagandy. Któż z nas pomyśli, iż jesteśmy niedoskonali, skoro przecież prawie wszyscy funkcjonujemy poprawnie ? Twierdzenie o nadczłowieczeństwie błękitnookiego i jasnowło- sego Aryjczyka to tylko mit, wydobyty z pradziejów przez szaleńca, tworzącego obłąkańcze idee. Z punktu widzenia inżynierii genety- cznej jest jednak możliwe stworzenie idealnego mężczyzny lub ko- biety. Kolor włosów i skóry pozostaje kwestią wyboru, a perfekcyj- na psychika może zostać ukształtowana w łonie matki lub jeszcze przed poczęciem. W betonowych bunkrach, głęboko w niemieckich lasach, znaleźliśmy pierwszych ludzi przyszłości. Zniszczyliśmy ich, zabierając jednak tajemnice, które pozwoliły nam rozpocząć wszystko od początku. Tu, w Anglii. To właśnie wtedy koszmary zaczęły stawać się rzeczywistością. Już wtedy powinienem zdać sobie sprawę, iż obrany przez nas kurs był zatrważająco bliski wynaturzonym wizjom Hitlera. Teraz widzę to dokładnie. Aby temu zapobiec, ster musiałyby uchwycić czyjeś bardzo silne ręce, gdyż nieuchronnie zmierzaliśmy ku nie- bezpiecznym skałom. Byliśmy młodymi idealistami i okazaliśmy się zbyt słabi wobec sił, które postanowiły nas sobie podporządkować. Nie mieliśmy przywódcy, który potrafiłby przeciwstawić się woli Niemców i ich niewyobrażalnej wiedzy. Moja rola miała przecież wyłącznie charakter nieformalny, oni zaś wyprzedzali nas o lata, dziesiątki lat. My byliśmy dziećmi, a oni stali się naszymi nauczy- cielami. Gorzej nawet. Okazaliśmy się przedszkolakami, usiłujący- mi studiować na uniwersytecie. Szybko udało się im przekonać nas, że wybrana przez nich droga jest najlepsza z możliwych. Nie pomogły nasze sprzeciwy. Wspie- rający nas potężni i wpływowi ludzie ulegli im całkowicie. Spełnia- li wszystkie żądania. W zamian miały przecież urzeczywistnić się marzenia. Z czasem pojawiło się jednak pytanie, o czyje marzenia chodzi? Co właściwie jest ich treścią? Nagle okazało się, że nie dążymy już do wyposażenia istoty ludzkiej w mechanizmy obronne, umożli- wiające przetrwanie. Z każdym rokiem byliśmy coraz bliżsi stwo- rzenia bezwolnej jednostki, idealnie pasującej do społeczeństwa. O wszelkich jej cechach decydowaliby inni, zanim przyszłaby na świat. Nie chodziło już o rozumną istotę przyszłości, lecz o człowieka posłusznego, zaprogramowanego, którego geny zostałyby odpo- wiednio przystosowane do przewidzianej dla niego życiowej roli. W grę wchodziła nawet możliwość wyeliminowania wszystkich chorób. Inżynieria genetyczna pozwala zapewnić idealne zdrowie. Zaczęliśmy wierzyć, że takimi powinien uczynić nas Bóg. Wszech- mogący dysponuje jednak nieskończoną liczbą możliwości, a jego dzieła nigdy się nie powtarzają. My, ograniczeni ludzie, jesteśmy w stanie wytwarzać tylko masowy produkt. Jak samochody scho- dzące z taśmy produkcyjnej. Kolory i wersje wykończenia różnią się trochę, lecz czy są to znaczne różnice ? Niemcy wygrali wojnę. Naszą wojnę, jeśli nie światową. Cza- sem wydaje mi się, że wygrali obie. Erich Hartrampf wywalczył sobie dominującą pozycję i korzy- stał z tego bezwzględnie. Wspierający nas ludzie — ich liczba stale rosła - widzieli w nim uosobienie geniuszu. Stał się ich nadzieją. Jego obietnice były tym, czego oczekiwali. On karmił ich swoimi wizjami. Wszyscy pragnęli wykreowania nowego, uporządkowa- nego świata, w którym nie byłoby degeneratów, przestępców, wol- nomyślicieli i nieudaczników. Nieprzydatni członkowie społeczeń- stwa zostaliby wyeliminowani. Nie siłą - po co komu niepotrzebne protesty? Można to przecież uczynić delikatnie i po cichu, jeszcze przed momentem poczęcia. Hartrampf potrzebował materiałów do budowy nowej rzeczy- wistości. Brakowało mu królików doświadczalnych. Powiedział o tym naszym mocodawcom. Wielka Brytania nie miała obozów koncentracyjnych. Więzienia czasem zgadzały się na przekazywa- nie nam ciał skazańców, lecz Hartrampf potrzebował życia, by ulepszać życie. Nie tylko on. My również. Staliśmy się gorsi od morderców. Skradliśmy boską obietnicę wiecznego spokoju i sztu- cznie utrzymywaliśmy przy życiu martwych praktycznie ludzi. Dzięki temu mogliśmy dokonywać wielu okropieństw. Fikcyjne związki z siłami zbrojnymi zaczęły przynosić coraz większe korzyści. Nie ma lepszego materiału badawczego niż żoł- nierze. Młodzi ludzie wstępujący do armii przeważnie nie prowa- dzą ustabilizowanego życia rodzinnego. Niektórzy nie mają też najbliższych krewnych, którzy mogliby zadawać kłopotliwe pyta- nia. Tylko dlatego może funkcjonować mit, że żołnierze chętnie zrzekają się swego prawa do życia, przechodząc na służbę królo- wej i ojczyzny. Rozpoczęliśmy od spełniających powyższe kryteria ofiar nie- szczęśliwych wypadków. Później, gdy Wielka Brytania zaangażo- wała się w kilka konfliktów zbrojnych, pojawiły się nowe możliwo- ści. Podziemna część naszego ośrodka badawczego rozrastała się coraz bardziej, wyraźnie zmierzając w kierunku piekła, którego ro- lę tak usilnie próbowaliśmy przejąć. Jedyna różnica polegała na tym, iż nie mieliśmy płomieni, siarki i smoły. Nasz świat był nieska- zitelnie czysty i biały. Lodowaty jak zwłoki. Tak wygląda prawda. Może to nie wszystko, gdyż stopniowo by- łem odsuwany od ważniejszych eksperymentów, a poświęcone no- wym planom spotkania odbywały się bez mojego udziału. Myślę jednak, iż to wyznanie wystarczy, by czytający mój list człowiek uwierzył i zapłonął gniewem. Kto wie, jak daleko posuną się te nie- samowite prace? Nie potrafię tego przewidzieć. Niedługo nie bę- dzie mnie już wśród żywych. Przeprowadzający owe doświadcze- nia ludzie najbardziej obawiają się, iż któreś z ich dzieł może wy- mknąć się spod kontroli. Taka ewentualność byłaby dla świata jak pożar dla dotkniętego suszą lasu, w którym ktoś nieostrożny rzucił zapaloną zapałkę. W marzeniach i dążeniach każdego eugenika zawsze kryje się ryzyko - możliwość nieopatrznego urzeczywistnie- nia potwornych koszmarów. Proszę być pewnym jednej rzeczy. Ów spisek nie obejmuje tylko Wielkiej Brytanii. Hartrampf spędził wiele lat w Stanach Zjedno- czonych, oficjalnie zajmując się psychiatrią. Tak naprawdę był zaangażowany w tajne programy rządowe, poświęcone próbom wyposażenia niektórych ludzi w paranormalne zdolności. Przez pewien czas był pochłonięty ideą „mieszania umysłów". Chodziło o połączenie wyższych funkcji kilku mózgów, by stworzyć na bazie wybranego intelektu jeden umysł. Przeprowadzane były neurochi- rurgiczne przeszczepy, zmierzające właśnie w tym kierunku. Teorie tego człowieka, jego badania i ich wyniki traktowane były bardzo poważnie. Pomysł ten przypomina ideę głównego komputera, z którym połączone są podporządkowane mu terminale. Pozostaje tylko pytanie, czyj umysł będzie takim centrum i czyje mózgi będą mu podlegały? Na koniec winien jestem jeszcze ostrzeżenie. Nie wiem, jacy lu- dzie kryją się teraz za tym wszystkim. Nazywaliśmy nasze badania projektem ADAM. Proszę pamiętać, że na pewno są oni bardzo potężni i wpływowi. U schyłku dwudziestego wieku te diabelskie prace prowadzone będą w Anglii, w Ameryce i w Europie. Grani- ce nie mają żadnego znaczenia dla tych, którzy naprawdę władają światem. Kiedyś przecież zniknie konflikt między zwolennikami różnych ideologii i runą bariery dzielące narody. Sprawowanie władzy nie będzie wymagało przymusu. Wszystko zostanie zaplanowane i ostatecznie rozstrzygnięte już w łonie matki. Politycy zawsze pragnęli sprawować kontrolę nad masami przy użyciu jak najprostszych i najefektywniejszych środ- ków. Projekt ADAM tworzy pierwsze ogniwa łańcuchów, którymi słabsze jednostki zostaną spętane już w najbliższej przyszłości. W razie podejmowania jakichkolwiek działań należy postępować niezwykle ostrożnie. Dla tych szaleńców życie ludzkie ma znacze- nie tylko jako materiał eksperymentalny. Dlatego właśnie posta- ram się, by z mojego mózgu nie pozostało nic, co mogliby użyć. Nie chcę trafić do upiornego świata zbiorników, gdzie jedynym doznaniem jest przenikliwy chłód. Już w chwili, gdy z kapitanem Heatheridge'em widziałem otwierające się oczy odciętej głowy, zrozumiałem, jak przerażająca egzystencja toczy się na pograni- czu życia i śmierci. Możliwe, iż jest za późno. Ceną, jaką zapłacimy za przyszłość naszych dzieci, może stać się ich życie. Gdy marzenia przeradzają się w koszmary, czas umrzeć. Żegnajcie, niech Bóg wam dopomo- że. Nie wiem, czy mogę liczyć na Jego miłosierdzie. Już wkrótce poznam odpowiedź na to pytanie. Samuel Hale Foley w milczeniu odłożył dokument. - Wierzy pan w to? - zapytał Southby. - W każde słowo. - Co pan zamierza uczynić? - Musimy postępować niezwykle ostrożnie. - Szczerze chcę panu pomóc. Gdy pomyślę o tym, iż oni uży- wają żołnierzy... - Odraza i wściekłość sprawiły, że słowa uwię- zły pułkownikowi w gardle. Nadinspektor rozprostował ramiona. Nigdy w życiu nie był tak wyczerpany. Przytłaczała go świadomość rozmiarów spisku, z ja- kim przyszło mu się zmierzyć. „Jak daleko ci szaleńcy posunęli się od 1945 roku? Jakie nowe okropieństwa istnieją w tajnych laboratoriach? W ilu miejscach prowadzone są badania? Ilu sztucznie udoskonalonych «ludzi przyszłości» znajduje się już między nami?" - zapytywał sam siebie. Wreszcie potrząsnął głową. Nie był to gest rezygnacji, lecz prze- rażenia. - Ta sprawa przerasta nas, pułkowniku. Nie jesteśmy w stanie sami sobie z nią poradzić. Zamordowano starą kobietę, dlatego zaangażowałem się w to wszystko. Nagle okazało się, iż śledztwo zo- stało mi odebrane. Przez nich. Bez trudu. Kim są ci „oni?" - Palec po- licjanta uderzył w leżące na stole wyznanie Samuela Hale'a. - Po- czątkowo sądziłem, że to Piątka weszła mi w drogę. Chyba to nie- prawda, lecz wobec tego kim są ludzie zdolni bezkarnie manipulować Piątką? Jeśli MI-5 stoi po ich stronie, sprawy wyglą- dają jeszcze gorzej! Co to właściwie jest? Jakieś sekretne państwo w państwie? Chodzi o spisek na skalę tak niewyobrażalną, iż boję się nawet o tym myśleć. Komu możemy zaufać? Muszę w jakiś sposób spróbować sprowadzić ten problem do moich wymiarów, abym umiał sobie z nim poradzić. Czuję się tak, jakby przyszło nam walczyć z masonami. Nigdy nie wiadomo, czy nie dotknie się któregoś z nich, co jest równoznaczne z narażeniem się całej orga- nizacji. Wtedy okazuje się, że Newton rzeczywiście miał słusz- ność, formułując trzecią zasadę dynamiki. Dopiero wylądowanie na zielonej trawce dowodzi, iż nie warto planować zawodowej ka- riery. Chcę, by ta sprawa nabrała proporcji na miarę zbliżającego się do emerytury gliniarza, który ceni uregulowane, spokojne ży- cie. Nie chcę, by zostało ono przedwcześnie przerwane. Musimy być absolutnie pewni uczciwości osoby, której pokażemy sporzą- dzony przez Samuela Hale'a dokument. Nie wolno nam wspomi- nać przypadkowym osobom o istnieniu tego wyznania! Chcę zniszczyć tych ludzi. Podobnie jak pan, pułkowniku. Pro- szę mi powiedzieć, jak możemy to zrobić? Myśląc o wykorzysty- wanych do badań rannych żołnierzach, czuję chyba to samo, co pan. Przypomina mi się koszmar, który czasem mnie dręczył: Ko- rea, lata pięćdziesiąte. Siedzę w okopie i słyszę nadlatujący po- cisk. Bardzo blisko. Zbyt blisko. Potem wybuchł. Podchodzę do leja, który pojawił się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znaj- dowali się ludzie. Teraz nie ma tam nikogo. Wyparowali. Stoję tam i myślę, że byłem jednym z nich. Nie, ja przecież mam ciało! To niesamowite, lecz przez jakiś czas wydaje mi się, że mógłbym żyć bez niego. Chyba tylko śmierć jest gorsza od tego uczucia. Potra- fię zrozumieć to, o czym pisze Samuel Hale. - Foley przerwał, opróżnił kieliszek i odstawił go ostrożnie na stół. - Wydaje mi się, iż w ręce tych ludzi dostał się mój przyjaciel, Nigel Lewin, repor- ter naszej lokalnej gazety. On chyba wie o tym wszystkim znacz- nie więcej, niż domyślaliśmy się przed zapoznaniem się z treścią tego wyznania. - Nadinspektor sięgnął do kieszeni i znalazł list Lewina. - Proszę na to spojrzeć. Southby czytał w milczeniu. Po chwili oddał Foleyowi list, wy- soko unosząc brwi. - Rzeczywiście chodzi tu o potężnych i bardzo wpływowych ludzi. Co do tego jesteśmy zgodni. Ich świat przetrwał przecież bardzo długo, nawet z czasem powiększając zasięg swoich wpły- wów. Nasi przeciwnicy są przebiegli, okrutni i na pewno mądrzy. Eleanor Hale zbyt wiele wiedziała. W jakiś sposób stawała się nie- wygodna. Nikt nie zdziwiłby się, gdyby sama spadła ze schodów, więc może to morderstwo było świadomie podjętym ryzykiem? Nie wierzę jednak, by ci ludzie pozwolili sobie uśmiercić dziennika- rza. Postąpiliby bardzo głupio, a rozsądku przecież im nie brakuje. - Dlaczego nie mieliby kolejny raz świadomie zaryzykować? Wiedzą przecież, że ludzie łatwo znikają na takim pustkowiu jak Dartmoor. Lewin miał niedawno problemy z narkotykami. Nic poważnego, lecz jeśli wspomni się o narkotykach przepracowane- mu koronerowi, można uzyskać urzędową pieczątkę na akcie zgo- nu, zanim ktokolwiek pomyśli o jakichś wątpliwościach. Jestem głupcem. Już dawno powinienem zauważyć, że Nigel coś bierze. I ruszyć za nim dzisiaj rano... wczoraj rano. Boże! - Foley po- trząsnął głową zmęczony. - Było jasne, że on znów wpakuje się w kłopoty. W tym jest prawdziwym mistrzem. Southby odstawił szklaneczkę i wstał z trudem. - Źle pan wygląda. Radzę przespać się parę godzin na sofie, za- nim spróbujemy coś zrobić. Tak wyczerpany na pewno nie pomoże pan przyjacielowi. Foley zgodził się z wdzięcznością. - Nie wyślę przecież ludzi na wrzosowiska w środku nocy. Wątpię zresztą, by moi przełożeni dali się przekonać, iż tym razem chodzi o coś więcej niż przedłużająca się nieobecność, związana z pogonią za jakąś rewelacyjną historią. Już kiedyś szukano Lewi- na przy takiej okazji, a policjanci rzadko wybaczają ludziom, dla których marnują cenny czas. Aby rozpocząć poszukiwania, mu- siałbym mieć poważne powody. Najlepiej świadka, który widział chłopaka w stanie wzburzenia albo w podejrzanych okoliczno- ściach. Nie mam takiego człowieka. Wyznanie samobójcy również nie jest dowodem. Może nawet zaprzepaścić szansę na wszczęcie oficjalnych poszukiwań lub śledztwa w tej sprawie. Musi jeszcze upłynąć parę dni, zanim uda się wysłać za Nigelem policję lub ra- towników. Na pewno sam będę musiał się tym zająć. W pojedyn- kę... - Foley spojrzał na sztywną nogę pułkownika. - Nie wydaje mi się, by pan mógł pomóc mi na wrzosowiskach. - To wcale nie czyni mnie bezużytecznym - sprzeciwił się Southby, potem umilkł na chwilę. - A ten oficer, który dowodził komandosami podczas akcji Samuela Hale'a w Niemczech? - Heatheridge. Kapitan. Hale nie podał jego imienia. - Mogę skorzystać z danych ministerstwa, by go odnaleźć. Nie było chyba wielu oficerów komandosów o tym nazwisku. Ów Heatheridge był wówczas bardzo młody. Podczas wojny mógł mieć niewiele ponad dwadzieścia lat. Teraz byłby po sześćdziesiąt- ce, lecz informacje o nim wciąż powinny się u nas znajdować. Na- wet jeśli już nie żyje. Gdyby udało się nam go odszukać, spróbuje- my zmusić go do mówienia. Nawet nieoficjalnie. W ten sposób mielibyśmy od czego zacząć i uzyskalibyśmy wiarygodność. Jeśli on potwierdzi pisemne wyznanie Samuela Hale'a, chyba zdołam przekonać właściwych ludzi... pewnych... - Jeśli nawet ów człowiek żyje, to czy zechce opowiedzieć swą historię? - On widział, jak to się zaczęło. Jeśli pozna zakończenie spra- wy, na pewno stanie po naszej stronie. Na Boga! Przecież też był żołnierzem! - Wcale nie znamy zakończenia. Wolę nie zgadywać, co ci lu- dzie ukrywają jeszcze przed nami, zwykłymi śmiertelnikami. - Musimy powiedzieć wszystkim prawdę. - Ludzie unikają prawdy, gdy jest ona nieprzyjemna. Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Już trzydzieści lat jestem policjantem, pułkowniku. Czy mógłby pan zajrzeć do waszych kartotek przed poniedziałkiem? - Na pewno nie. W weekendy to niemożliwe. Chyba że jest się z Downing Street. Foley przypomniał sobie Mayberry'ego i uśmiechnął się ironicznie. - Czy pański telefon jest pewny? - zapytał. - To zwykła linia. Nie załatwiam stąd spraw urzędowych. Mam zresztą urządzenie zabezpieczające, którego używam w na- głych przypadkach. Działający poza prawem ludzie przeważnie nie stosują podsłuchu. Myślę o szpiegach lub terrorystach... Zbyt trudno dostać się do centrali i założyć podsłuch. Jeśli ktoś chce to robić, używa kierunkowych mikrofonów lub pozorując włamanie, umieszcza mikrofony w odpowiednim pomieszczeniu. Proszę się nie obawiać. To miejsce jest regularnie sprawdzane. Łącznie z windą i korytarzem. Zajmuję się Irlandią Północną, stąd te środ- ki ostrożności. Nawet sąsiedzi podlegają kontroli. Oczywiście o niczym nie wiedzą. Dlaczego pan pyta? - Lepiej, żeby pan nie wiedział. Southby skinął głową. - Wobec tego idę spać. Foley podniósł słuchawkę i wykręcił numer. - „To musisz być ty..." - zanucił miękki tenor. - Witam, nad- inspektorze! - Mayberry najwyraźniej nie spał. - Ale spryciarz z pana! Dlaczego pan się nie położył? - Czekałem na twój telefon, kochanie - odpowiedział Mayber- ry głosem Bogarta. - Czego pan się dowiedział? - Podobno chciał się pan wycofać? Mayberry westchnął. - Próbowałem. - Ale nie mógł pan zasnąć? - Przekleństwo ludzi o wysokim ilorazie inteligencji, mój drogi. - Będzie więc pan miał okazję popisać się intelektem. Oficer komandosów. Nazywa się Heatheridge. Może żyje, może już zmarł... Ostatnie wiadomości, jakie mam na jego temat, pochodzą z 1945 roku. Misja specjalna. - Na pewno specjalna - powiedział łobuzersko Mayberry. - To wszystko? A imię? - Nieznane. Foley usłyszał, jak palce Mayberry'ego stukają w klawiaturę. - Co pan robi? Może mi pan powiedzieć? - To tylko częściowo nielegalne. Myślę, jak uzyskać dostęp do odpowiednich danych. Same informacje nie są poufne. Powojenne listy nazwisk żołnierzy, oficjalnie opublikowane. Mój sposób po- zwala zaoszczędzić trochę czasu. Mam tutaj tylko kilku ludzi 0 tym nazwisku. Dobrze, że nie jest ono pospolite. Gdzie je ostat- nio słyszałem...? - Nic mi ono nie mówi. - W telewizji. Jestem pewien. - Wie pan, jak mówimy w policji? „Możesz mnie zrewidować. 1 tak nic sobie nie przypomnę." - Chciałbym... - Niech pana szlag trafi! - Oczywiście! - Co? - Nie ogląda pan relacji z obrad parlamentu? Chyba nie. Policja jest apolityczna, prawda? W parlamencie zasiada ktoś o nazwisku Heatheridge. Torys. Taki w starym stylu. Zawsze trzyma się na uboczu. Trochę zbuntowany. Nigdy zbytnio sienie wychylał. Teraz też tego nie robi. - Ile ma lat? - Stary. Starszy od pana. Ale bardzo sprawny fizycznie. Wi- działem, jak się porusza. Twardy jak stal. Mogę go sprawdzić, jeśli pan chce. - To może nie być proste. - Wątpi pan w mój geniusz? - Kapitan Heatheridge powinien być raczej samotnikiem, żyją- cym gdzieś na odludziu, a nie aktywnym członkiem parlamentu. Po tym, co widział... - Dlaczego? Ponieważ tak właśnie postąpiła Eleanor Hale? - Gdybym ujrzał na własne oczy to, co dane mu było oglądać, chciałbym uciec jak najdalej od ludzi. Na długo. - Gdy Foley mó- wił te słowa, w słuchawce rozlegały się delikatne stuknięcia kla- wiszy. - Słucha mnie pan? + - Bardzo uważnie. Rzeczywiście. Niektórzy uciekają od tego, co ich przeraża, inni z tym walczą. Proszę spojrzeć na nas obu. Ja wolałbym uciec daleko, pan zaś pakuje się w tarapaty coraz głę- biej, ryzykując, że w końcu wrogowie skręcą panu kark! Wie pan, jaka jest różnica między bohaterem a tchórzem? Jeden z nich biegnie w złym kierunku. Proszę zgadnąć, który? - Co pan robi? Sprawdza pan pozostałych? - Bawię się w bohatera - ostro odpowiedział Mayberry. - Niech pan nie przesłuchuje mnie przez telefon. Możemy zapo- mnieć o innych. Albo już umarli, albo nie pasują. Nasz Richard był huzarem. Wspaniały mundur! On też nie potrafił wybrać wła- ściwego kierunku. Został odznaczony za odwagę. Otrzymał DSO. - Odznaczono go? Kiedy? Tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. Zdążył wykazać się w ostatniej chwili. Foley zamilkł. - Coś zaczyna się zgadzać, nadinspektorze? - Czy wiadomo, za co przyznano mu to odznaczenie? Albo gdzie miała miejsce akcja? - Ważna operacja na tyłach wroga. To może oznaczać, że pan Richard Heatheridge jest... - Naszym komandosem - dokończył Foley. - Chyba może pan być zadowolony. Udało się. - Szukałem człowieka, może zupełnie załamanego, który da świadectwo prawdzie. Znam większą jej część. Mam to przed so- bą na piśmie. Po przeczytaniu tych wstrząsających dokumentów nawet pan straciłby ochotę do żartów. Nie. Ostatnią osobą, której * Distinguished Service Order. potrzebuję, jest członek parlamentu. W obawie o karierę nie ode- zwie się ani słowem. Mayberry zrezygnował z kpiarskiego tonu. - Sądząc z przebiegu kariery politycznej Heatheridge'a, nie jest on człowiekiem, któremu specjalnie zależy na pozycji. Służy spra- wie. Ma własne zdanie. Jest znany z tego, iż czasem łamie dyscy- plinę partyjną. Przetrwał jednak, więc jest kimś szczególnym. Po- zwolę*obie udzielić panu pewnej rady, nadinspektorze. Mój prze- pracowany umysł podpowiada mi, iż nie powinien pan spotykać się z tym człowiekiem w Pałacu Westminsterskim. To świątynia władzy, która podobnie jak ludzkie ciało dysponuje mechanizma- mi obronnymi i uruchamia je w razie zagrożenia. - Jestem jednym z tych mechanizmów. - Pan? Nie. Pan jest tylko policjantem, który chroni „uczci- wych" obywateli przed przestępcami. Pański świat nie ma absolut- nie nic wspólnego ze światem, o którym mówię. Myślę o funkcjo- nariuszach służb specjalnych. Oni właśnie bronią władzy. Nawet zabijają, jeśli się im rozkaże. Każdy z nas jest dla nich tylko natręt- ną muchą. Proszę mi wierzyć. - Słyszę, co pan mówi. - A co na to Southby? - Przeczytał to wszystko. Jako pierwszy. - Jest po pańskiej stronie? - Tak. Mayberry zawahał się. - Zna pan całą prawdę? - Wiem, co było na początku. - Teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen? - Mam nadzieję, że nie - stanowczo powiedział Foley. - Czy to coś gorszego, niż myśleliśmy? - To gorsze od najstraszniejszych koszmarów. Odgłosy stukania w klawisze urwały się nagle. - Co pan tam ma, Mayberry? - Nie zaspokojona ciekawość walczy z moim wrodzonym tchórzostwem, kochanie. - I co zwyciężyło? - Nadinspektor rozpoznał odgłos pracy la- serowej drukarki. - Słyszał pan kiedyś o klubie „U Willie'ego"? - Żartuje pan? - Willie. Tak jak Nelson. Ten, który śpiewa piosenki country. To o niego chodzi. Trochę tam grają w soboty, a więc i dzisiaj. Może mnie pan znaleźć w klubie od południa do szesnastej trzy- dzieści. - Adres? Mayberry podyktował. - Przyjdę na pewno - obiecał Foley. - Będę czekał. Och! Nadinspektorze! Może pan być normalnie ubrany. Buty na wysokich obcasach i koraliki wyszły już z mo- dy... - Mayberry odłożył słuchawkę. - Coś nowego? - zapytał od drzwi ubrany w szlafrok Southby. Pod pachą miał poduszkę i zwinięty koc. - Richard Heatheridge, wiek odpowiedni, w 1945 roku otrzy- mał DSO za misję na tyłach nieprzyjaciela, teraz członek parla- mentu. Oczywiście torys. Nie tego się spodziewałem. - Zaoszczędzi nam to szukania, jeśli właśnie on jest tym kapi- tanem, o którym wspomina Hale. Nie jestem pewien, czy nie spot- kałem się gdzieś z tym człowiekiem. Przyznam się panu szczerze, że unikam członków parlamentu jak zarazy. Moi ministrowie mi wystarczą. - Southby uniósł brwi. - Pozostaje jedna sprawa. Jeże- li on zajmuje taką pozycję, wiedząc o wszystkim - laska pułkow- nika uniosła się w stronę leżącej na stole pożółkłej koperty - z całą pewnością został przez nich kupiony lub uciszony ustawą o taje- mnicy państwowej. Może jedno i drugie. - Pomyślałem o tym samym. - I pomimo to zamierza pan pokazać mu ten dokument? - Czy mamy inne wyjście? Southby uśmiechnął się. - Może zostawmy to w spokoju? Niech historia zajmie się tą sprawą? Zrezygnujmy, ucieknijmy od tego, dopóki jeszcze można? Foley podziękował za koc i poduszkę. - Pan tak by postąpił, pułkowniku? - Już nie potrafię uciekać. Trudno mi nawet chodzić. Przepra- szam, ale nie mogę pościelić panu łóżka... - Jestem tak zmęczony, że zasnąłbym na gołej podłodze. Duży, mosiężny zegar wybił godzinę. Foley policzył uderzenia, zaklął i zdjął marynarkę. Powiesiwszy ją ostrożnie na oparciu fo- tela, wyciągnął się na kanapie. - Pan obraca się w sferach rządowych, pułkowniku. Gdzie można znaleźć w sobotę członka parlamentu? - Nie w Pałacu Westminsterskim. Heatheridge na pewno ma mieszkanie w Londynie, jak większość posłów, albo wyjechał na weekend. Proszę to pozostawić mnie. Ja go wytropię. Będę bardzo ostrożny, niech pan się nie obawia. Proszę wreszcie zasnąć, bo zmęczony nie przyda się pan nikomu. - Southby zgasił światło. Za grubymi zasłonami z zielonego pluszu wstawał szary świt. Policjant zamknął oczy, nie słysząc śpiewających coraz głośniej ptaków. Potworny koszmar wypełnił jego umysł. Odcięta ludzka głowa i oczy otwarte w niemym krzyku. „Oni uczynili to możli- wym" - Foley usłyszał słowa Samuela Hale'a i zrozumiał, że sen o okopach nie wróci już nigdy. ' ROZDZIAŁ TRZYNASTY Jane Haversham z pochyloną nisko głową biegła w stronę świa- teł helikoptera. Podmuch śmigła wściekle targał długimi, jasnymi włosami. Shaw pomógł dziennikarce wsiąść i zamknął drzwi. Łoskot sil- nika przycichł wreszcie. - Nie ma w pobliżu nikogo. Samochodu też nie widać. Jeszcze tu nie dotarli. - O ile w ogóle przyjadą - rzucił Peters, partner Shawa. Jane odwróciła się w stronę pilota. - Zaczyna już świtać. Chciałabym, żeby pan przeczesał okolicę. - W jakim promieniu? - A jak daleko oficer SAS może zajść pieszo w ciągu jednej nocy? Pilot uśmiechnął się. - Żartuje pani? - Pytam śmiertelnie poważnie. - Próbny dystans dla kandydatów wynosi czterdzieści mil. Na- leży je przebyć w ciągu dwudziestu godzin w terenie górzystym. Oczywiście z plecakiem o wadze pięćdziesięciu pięciu funtów. - Widzę, że ma pan bardzo dokładne informacje - zaciekawiła się Jane. - Rzeczywiście - zgodził się Shaw. - On jest z SAS, prawda? Dziennikarka przytaknęła i spuściła wzrok, by uniknąć oskar- żającego spojrzenia Shawa. - Był. Na początku wojny falklandzkiej brał udział w akcji na wyspie Południowa Georgia. Jego oddział został zaskoczony w górach przez burzę śnieżną. Próba kratowania żołnierzy przy pomocy śmigłowca zakończyła się katastrofą. Wiemy tylko, że Adam przeżył ją i przewieziono go do jakiegoś medycznego ośrodka doświadczalnego niedaleko stąd. - Powinniśmy zostać poinformowani, z kim mamy do czynienia. - To prawda. Ja nie wiedziałam z kolei, że bierzecie udział w akcji. - Pomyślcie lepiej o tym, co zrobić, żeby Joe Nelson wrócił z nami żywy - przerwał im Peters. - My dwaj zostaniemy tutaj - powiedział stanowczo Shaw. - Nie zgadzam się. W żadnym wypadku. - Zostaniemy - Peters poparł partnera. Shaw spojrzał dziennikarce w oczy. - Nie zrobimy krzywdy pani przyjacielowi. Jeśli potrafi pani przemówić temu człowiekowi do rozsądku, tym lepiej dla Nelso- na. I dla nas, gdybyśmy rzeczywiście musieli walczyć z oficerem Special Air Service. Poczekamy w ukryciu. Dobrze? - No cóż... Chyba nie mam wyboru. - Joe Nelson też go nie ma, proszę pani. Detektywi szybko opuścili wnętrze śmigłowca i zniknęli w mroku. Pilot odwrócił głowę i patrzył na Jane pytająco. - On nie był w dobrej kondycji - powiedziała. Nagle uświado- miła sobie, że Adam biegł powodowany mobilizującym wszystkie siły strachem. - Niech pan potraktuje farmę jako punkt wyjścia, a ja zdecyduję, kiedy przestać szukać. Pilot uśmiechnął się ironicznie. - Nie wiem, ile mil on przebiegł! - wybuchnęła. - W porządku. Będę musiał uważać, żeby wystarczyło paliwa. Śmigłowiec zaczął unosić się powoli. Dookoła zapaliły się potężne reflektory. Pilot zasłonił oczy przed oślepiającym światłem i helikopter przechylił się gwałtow- nie. Wirujące łopaty śmigła cięły powietrze niebezpiecznie blisko ziemi, wzbijając tumany kurzu. - Muszę wylądować! - zawołał pilot. Zmniejszył obroty silnika i maszyna ciężko uderzyła o ziemię. Z ciemności wybiegły postacie w polowych mundurach. Twarze żołnierzy pokrywała maskująca farba. Wszyscy trzymali uniesione wysoko pistolety maszynowe. Wysoki rangą umundurowany oficer policji stał z tyłu obok cy- wila w długim płaszczu, zasłaniając twarz przed wirującym pyłem. Czyjś głos zawołał przez megafon: , - Wychodzić pojedynczo i kłaść się twarzami do ziemi! Natych- miast! Jane zobaczyła obu detektywów, wepchniętych brutalnie w krąg światła. W oczach Petersa płonęła wściekłość. Miał rozbity nos i za- krwawioną twarz. Shaw z rezygnacją wzruszał ramionami. - Wysiadamy - zdecydował pilot. Wprawnym ruchem zdjął hełm i odpiął pasy. - Musimy robić, co każą. Oni nie żartują. Dziennikarka pierwsza zeskoczyła na ziemię. - Kłaść się! - ryknął megafon. - Szybciej! Uklękła ostrożnie. - Niech pani nie myśli teraz o ubraniu... - Pilot pchnął ją mocno. Żołnierze poruszyli się groźnie. - Wszystko w porządku! - zawołał uspokajająco. Czterech ludzi ruszyło w stronę śmigłowca. Odciągnęli leżą- cych trochę dalej. Jane sapnęła ze złości, gdy jej nogi zostały roz- chylone, a czyjeś silne ręce szybko przesuwały się po jej udach, później zaś po całym ciele. - Czysta! - warknął jeden z wojskowych. - Ten drugi również! - zawtórował mu inny głos. - Wstawać! - znów odezwał się megafon. Jane podniosła się powoli. Była wściekła i czuła się upokorzo- na. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce. - Jestem dziennikarką! - krzyknęła głośno i umilkła nagle, z trudem łapiąc oddech po uderzeniu w plecy. - Bez gadania - mruknął żołnierz. - Ty gnojku! - wydyszała. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Radzę pani się nie odzywać - cicho poradził pilot. Policjant podszedł ku nim, wyjął z kieszeni złożoną kartkę i za- czął czytać głośno. Cywil pozostał w mroku. - Jesteście oskarżeni o naruszenie postanowień ustawy o ochro- nie tajemnicy państwowej... - Żądam natychmiastowego kontaktu z moim adwokatem — zaprotestowała Jane. - Wszelkie wasze prawa są zawieszone w myśl przepisów ustawy antyterrorystycznej. - Chyba pan oszalał? Nie ma wśród nas ani jednego terrorysty! Próbowałam wam powiedzieć, że jestem dziennikarką i producen- tem telewizyjnym. Mam prawo swobodnie zajmować się... - Jesteście również oskarżeni o udzielanie pomocy członkowi Skrzydła Tymczasowego Irlandzkiej Armii Republikańskiej, a także o przekazanie tej organizacji terrorystycznej poufnych informacji do- tyczących tajnego ośrodka badawczego Ministerstwa Obrony. By- liście w pełni świadomi, iż wspomniane informacje miały zostać wykorzystane w celu nielegalnego przedostania się na teren tego ośrodka. Wykradzione stamtąd niebezpieczne substancje IRA za- mierzała użyć w celach przestępczych. Aż do zakończenia śledz- twa pozostaniecie w areszcie bez prawa porozumienia się z adwo- katem. - Zabierzcie stąd ten śmigłowiec! - polecił cywil. - To wszystko kłamstwo! - powiedziała Jane. Znów poczuła między łopatkami bolesne uderzenie. - Oczyścić teren! - rozległ się następny rozkaz. Cywil podszedł do odprowadzanej na bok dziennikarki. - Nie ma go z wami? Gdzie on teraz jest? - Kto? Chciałabym wiedzieć, o kim pan mówi. - Niech pani nie udaje głupiej. Oczywiście Daniel Hale. Od miesięcy wiemy, że przeszedł na stronę IRA. Spodziewaliśmy się, że wrogowie prędzej lub później zechcą posłużyć się nim, by do- stać się na teren ośrodka badań nad bronią biologiczną znajdujące- go się tu w pobliżu. Ojciec Daniela Hale'a pracował tam przez wiele lat! Jane zatrzymała się, nie zważając na kolejne pchnięcie w plecy. - Przecież to tylko przykrywka! Kłamstwo! I tak nie uda się wam ukryć prawdy! Mężczyzna spojrzał na nią uważnie. W jego surowym spojrze- niu widać było pewność siebie, a nawet wesołość. - Prawda to fakty. Jakimi faktami dysponujecie? Wyssane z palca sensacje w sam raz dla brukowców? Radzę pani o tym za- pomnieć. Życie stanie się wtedy łatwiejsze. Cywil odwrócił się, chcąc odejść. Dziennikarka przeszyła go wzrokiem. Stała nieruchomo. Przypomniały się jej słowa Adama: „Eleanor Hale była rozgniewana, gdy umierała. Równocześnie jednak bała się czegoś. Czułem ten strach. To był lęk przed potęgą, przed sekretną siłą, władzą." Zrozumiała to teraz. Ci ludzie nie obawiają się niczego ani ni- kogo. Uświadomiła sobie ich potęgę, lecz nie potrafiła pojąć, w ja- ki sposób i dlaczego stali się tak wszechmocni. Nagle desperacko zapragnęła poznać odpowiedź na to pytanie. - Proszę zaczekać! Znałam Daniela. Pan dobrze o tym wie. I o wielu innych rzeczach. O wszystkim... Kim o n jest? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Dobrze. Powiem pani. To ktoś, kogo uratowaliśmy. - A potem przetrzymywaliście wbrew jego woli? - Praktycznie był już martwy. - Czy jego dar, umiejętność przewidywania przyszłości jest /aszym dziełem? - Taka zdolność istnieje w nas wszystkich jako utracony szó- sty zmysł. U niektórych jednostek nie został on całkowicie wyeli- linowany przez zmiany genetyczne. Dlatego właśnie oprócz szarlatanów i oszustów zdarzają się czasem prawdziwi prorocy. Wystarczy wydzielić odpowiedzialne za to geny i teoretycznie staje się możliwe stworzenie prawdziwej ludzkiej wyroczni albo zespołu wróżbitów, pełniącego rolę systemu wczesnego ostrzega- nia o ataku rakietowym. Nie wspomnę już o żołnierzach, zdol- nych przewidzieć czekającą na nich za rogiem zasadzkę. Nasze prace trwają. - A on jest dla was tylko kolejnym doświadczeniem? - Jest znacznie ważniejszy. - Skąd wiedzieliście, że się tu pojawimy? - On nieuchronnie musi do nas wrócić. To tylko kwestia czasu. 3ozostało jeszcze pytanie, jakie szkody powstały podczas pobytu na wolności? Obserwowaliśmy Raethmoor Farm od czasu wypad- ku pani Hale. - Szkody? Kto zostanie poszkodowany? On? - Zostańcie tutaj! - polecił żołnierzom mężczyzna i odprowa- iził Jane na bok. - Przyszłość. Nie oczekuję jednak, iż pani to zro- zumie. - Ta kompletnie zdezorientowana i zagubiona istota jest tym, :o zaplanowaliście na następne stulecia? Tak wygląda wasz model nowego człowieka? - On jest tylko częścią projektu. Stosunkowo niewielką, lecz istotną. Któregoś dnia wszyscy będziecie nam wdzięczni za dzieło, któremu poświęciliśmy życie. Za sukcesy, które wciąż odnosi- my... i będziemy odnosili. Otacza nas chory świat! Powstają coraz to nowe, śmiertelne zagrożenia dla ludzkości. Od zanieczyszczeń i ścieków, przez zgubne nałogi, aż po epidemie nieznanych wcześ- niej chorób. Winę za to ponosi nasza moralność, która stała się ściekiem wypełnionym po brzegi brudami. Nikt nie ma wystarcza- jąco dużo odwagi, by głośno o tym krzyczeć. By przeciwdziałać. - Nikt poza wami? - Tak. Oprócz nas. - Kto dał wam takie prawo? Na twarzy mężczyzny pojawił się smutny uśmiech. - Pani rzeczywiście niczego nie rozumie, prawda? To prawo przysługuje każdemu człowiekowi. W każdym z nas płonie święta iskra życia, więc naszym obowiązkiem jest ją chronić. Musimy pilnować, by nie zgasła i w nie zmienionym kształcie została prze- kazana następnym pokoleniom. Niestety geny ulegają stopniowo patologicznym mutacjom. Człowieczeństwo podąża powoli, lecz nieuchronnie, ku mrokom średniowiecza. Jeśli wszystkie nega- tywne procesy będą trwały, w każdym nadchodzącym stuleciu o osiem procent wzrośnie liczba genetycznie wadliwych jedno- stek, utrzymywanych przy życiu jedynie dzięki wysiłkom lekarzy. Za sześćset lat większa część populacji będzie dotknięta różnymi defektami. W porównaniu z historią rodzaju ludzkiego te sześć wieków to tylko chwila... My, ludzie, niszczymy się sami, obniża- jąc własną wartość. Aby temu przeciwdziałać, muszą zostać doko- nane zmiany genetyczne. Należy przywrócić porządek i wzmocnić gatunek. Dziennikarka spojrzała w szarzejące powoli niebo. - Innymi słowy, trzeba zabawić się w Boga. - Boga na pewno nie ma tam w górze. Jest raczej przed nami. Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Wszechmogącego, więc zdolności, którymi nas obdarzył, też nie powinny mieć granic. Fi- zycznych ani psychicznych. Wszystko może zostać w razie potrze- by udoskonalone. Wiemy, jak należy dokonywać takich zmian. Już się tym zajmujemy. Po cóż dawano by nam wolną wolę? Musi ist- nieć jakiś powód. Powinniśmy po prostu wybierać to, co w danej chwili wydaje się dla nas najkorzystniejsze. Jeśli statek tonie, czy mamy pogrążyć się z nim tylko dlatego, iż woda jest środowi- skiem wrogim człowiekowi, a pływanie nie należy do naszych wrodzonych umiejętności? Wola przeżycia jest niezniszczalna. My chcemy zapewnić człowiekowi możliwość przetrwania. Natu- ra sama troszczy się o siebie. Chyba zauważyła to pani? Wszystko dookoła ulega zmianom, adaptacji, zabezpieczając się przed skut- kami naszych nieodpowiedzialnych działań. - A co z możliwością wyboru? Wszyscy powinni uczestni- czyć w dyskusji, jakich zmian dokonuje się w nas, w naszych dzieciach i wnukach. Nie może o tym decydować grupka wybrań- ców. - Myśli pani o jakimś porozumieniu w tej sprawie? O referen- dum? O debacie demokratycznej na ten temat? Dyskutowaliby- śmy pewnie aż do dnia Sądu Ostatecznego. - Zamierzacie więc wybrać za nas? - To już się stało. - Mężczyzna skinął dłonią na żołnierzy. - Zabierzcie ją! - Proszę zaczekać! Do diabła! Usprawiedliwia pan pomysł stworzenia rasy nadludzi, wybrańców, panów! W jaki sposób przeprowadzona zostanie selekcja? Planujecie likwidację genety- cznie wadliwych noworodków? Co zrobicie z nami... z podludź- mi nie poddanymi zmianom? - Nie będzie takiego problemu. Nastąpi naturalna eliminacja. Drogą ewolucji. Pozostaną najlepsi i najsilniejsi. - To nie jest naturalne! Czy tego nie widzicie? Narzucacie na siłę wydumane zmiany! - krzyczała Jane, wstrząśnięta i rozgnie- wana. - Nie macie prawa zmieniać życia! Mężczyzna odwrócił się i odszedł powoli. Jej słowa nie wywar- ły na nim najmniejszego wrażenia. Joseph Nelson doskonale zdawał sobie sprawę z śmiertelnego niebezpieczeństwa. Prowadził samochód ostrożnie, jakby na tab- licy rozdzielczej leżał granat z prawie wyciągniętą zawleczką. Siedzący z tyłu uzbrojony szaleniec przy pierwszej sposobności wyrzucił ciało Mitchella, lecz smród odchodów wciąż wypełniał wnętrze wozu. Wszystko było coraz bardziej niewyraźne, rozmazane. Fascher powoli tracił kontakt z rzeczywistością. Chwilami wydawało mu się, że przebywa we wnętrzu samolotu o bardzo dziwnej konstru- kcji. Przez okno nie mógł dojrzeć skrzydeł. Ogłuszający hałas do- prowadzał umysł do obłędu i Otto pragnął krzyczeć, prosić kogoś o pomoc. Kogo? Boga? Zmarłą matkę? Czarnucha? W tym nie- zwykłym samolocie nie było przecież żadnego Murzyna. Dookoła siedzieli biali mężczyźni w polowych mundurach. Żołnierze trzy- mający na kolanach pistolety maszynowe nieznanego typu uśmie- chali się do Faschera z szacunkiem. Jak towarzysze broni. Nie znał żadnego z nich. Krzyknął wreszcie. - Spokojnie, przyjacielu - odezwał się Nelson. - Niedługo wzejdzie słońce. Jesteśmy już na wrzosowiskach. Czy ty aby wiesz, bracie, dokąd mam cię zawieźć? - Do domu - siedzący z tyłu człowiek odezwał się innym niż przedtem, głębszym głosem. Krew zastygła Nelsonowi w żyłach. - To już niedaleko. Jest pan chyba jednym z ludzi, którzy wy- ciągnęli mnie z kłopotów na stacji? Detektyw nie śmiał spojrzeć za siebie. Wpatrywał się nierucho- mo w jezdnię. - Dlaczego pan nic nie mówi? „Teraz! - pomyślał Murzyn. - Jeśli chcesz przeżyć, musisz coś zrobić. I to szybko. Z tym facetem jest coraz gorzej." Siedzący z tyłu mężczyzna oparł się ciężko o przedni fotel. Ob- jął rękoma oparcie, czoło położył na zagłówku, jakby chciał odpo- cząć. „Dlaczego on odłożył ten cholerny pistolet? - gorączkowo za- stanawiał się kierowca. - Zupełnie jakby nagle stał się innym czło- wiekiem. To pieprzony schizofrenik! Działaj, Joe. Teraz albo ni- gdy!" - Prawie niedostrzegalnym ruchem dłoni Nelson odpiął pas bezpieczeństwa i chwycił mocniej kierownicę. - Mnie tam nie było. Pomogli panu zupełnie inni ludzie - od- powiedział, gwałtownie wciskając pedał hamulca, a potem odwró- ciwszy się szybko, dwukrotnie uderzył pięścią w skroń pasażera. Tłumiony długo gniew eksplodował. Detektyw chwycił oszoło- mionego mężczyznę za ramiona i zadał morderczy cios głową. Dwa potężne sierpowe dokończyły dzieła. Nelson wyskoczył z wozu. Brutalnie kopiąc i przeklinając, wywlókł nieprzytomnego człowieka na szosę, by zaciągnąć bezwładne ciało w pobliskie za- rośla. - Masz swoje Dartmoor, gnojku! - wydyszał, wymierzając ostatniego kopniaka. Wrócił do samochodu. Podniósł leżący na tylnym siedzeniu pistolet, przekładając długopis przez kabłąk spustowy, i rzucił broń w krzaki, koło nieruchomej postaci. Nad horyzontem pojawiło się pomarańczowe słońce. Detektyw wskoczył do wozu, zawrócił i ruszył jak najszybciej. W pobliskim miasteczku spostrzegł budkę telefoniczną. Powinien skontaktować się z Victorią i zadzwonić, oczywiście nie przedsta- wiając się, na miejscowy posterunek policji. Myśl o długiej, mę- czącej jeździe do Londynu była przerażająca. Oddałby wszystko za parę godzin snu. Jednak Mitchell miał żonę, której należało o wszystkim powiedzieć. Nelson uświadomił to sobie i zaczął ża- łować, że nie zabił mordercy swego partnera. Zadrżał, przypo- mniawszy sobie zmieniony tak nagle głos i dziwnie wypowiedzia- ne słowa... „Do domu"... Wolał nie patrzeć na pokryte poranną mgłą bezkresne wrzosowiska po obu stronach drogi. Te niesamo- wite okolice go przerażały. Wymarzone strony dla obłąkanych. To prawda. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie z dzieciństwa opowiadane przez matkę jamajskie historie o żywych trupach. Odruchowo wcisnął mocniej pedał gazu. - I co, Danny? - zapytał prześladowca, kopiąc z całej siły. To mogło być równie dobrze pierwsze, jak i tysięczne uderzenie. Udręczone ciało nie czuje już niczego. Mózg przestał reagować na ból. Toczy się walka o przetrwanie. Umysł zamyka się w sobie, by jaźń mogła ocaleć. Daniel poczuł nagły przypływ euforii. Może uśmiechnął się nawet. - Wesoło ci? Co? Brytyjski gnojku! - Znów kopnięcie. - Wystarczy - powiedział ten z brodą. - Zostaw coś dla kata. „A więc to już. Nareszcie koniec cierpień. Dobrze. Pozwolą ofierze przygotować się na śmierć. To prawdziwy akt łaski z ich strony." „A co z prawdziwą łaską? Co z boskim miłosierdziem? Czyja sprawa jest słuszna w oczach Najwyższego?" Oni przecież nie in- teresują się Bogiem. Ich wiara i posłuszeństwo Rzymowi to pozo- ry. Nawet będąc tylko przechrztą, on, Daniel Hale, ma większe prawo powiedzieć o sobie, że jest katolikiem. Pod każdym wzglę- dem znalazł się bliżej Najwyższego. Wiedział o tym. Dla nich Wszechmogący stał się tylko jednym z instrumentów okrucień- stwa. Byli zwyrodniałymi oprawcami, pastwiącymi się nad włas- nym krajem, którzy przyszłość swej ziemi gotowi sprzedać za bez- cen każdemu, kto pomoże popełniać następne zbrodnie. - Zaśpiewaj nam wobec tego jakąś starą irlandzką pieśń - z szyderstwem w głosie zaproponował sadysta. - Słyszałem, że je- steś w tym dobry, Danny. - Nie wydusisz z niego ani słowa. To twardziel - odezwał się trzeci, najstarszy mężczyzna. - Dałeś mu zdrowo popalić, a nie pu- ścił pary z ust! Była tam też kobieta. Daniel widział ją w krótkich chwilach, gdy odzyskiwał przytomność. Dziewczyna dość atrakcyjna, lecz zaniedbana. I bardzo inteligentna. Dostrzegł to w jej oczach. Był przekonany, że to właśnie ona rozszyfrowała go i wydała w ręce wro- gów. Zawsze miał słabość do kobiet. Powtarzano mu to wiele razy. „Oni traktują swoje kobiety tak, jak my szeregowców. Każą im wykonywać najbrudniejszą i najbardziej niebezpieczną robotę, po- nieważ takie właśnie jest ich miejsce." „Raczej nie, sir. Proszę mi wybaczyć, lecz nie mogę się z panem zgodzić. Oficerowie również zajmują się brudną i nieprzyjemną robotą. Tacy jak my, sir. Wracając zaś do irlandzkich kobiet, to właśnie one są najbardziej zaangażowanymi członkami organiza- cji. Przeważnie bywają uczuciowo zaangażowane i mają jasno sprecyzowane poglądy polityczne, co sprawia, iż motywacja po- dejmowanych działań jest znacznie głębsza niż u przeciętnego bo- yo, spacerującego po ulicach Belfastu ze zdemontowanym kałasz- nikowem w nogawce spodni. Przeważnie są to intelektualistki, które podczas studiów zamieniły Biblię na «Kapitał», a spowiedź na oczyszczającą duszę przemoc." „Przemoc oczyszczająca duszę, majorze? Czy może pan to wy- jaśnić?" - Daniel przypomniał sobie pytanie przełożonego. „Oczywiście, sir. Jeśli człowiek jest absolutnie oddany sprawie, w imię której dokonuje aktów przemocy, przewartościowaniu ule- ga cały system norm moralnych. Najohydniejsza zbrodnia staje się doniosłym aktem, a popełniający ją człowiek nie doznaje żadnych uczuć poza satysfakcją z dobrze spełnionego obowiązku. Dał prze- cięż upust najdzikszym żądzom i skłonnościom w imię słusznej i szlachetnej sprawy, a ofiara otrzymała wszystko, co on, opraw- ca, mógł jej dać. Wszystko poza miłością, sir." „Wydaje mi się, że niepotrzebnie zawraca pan sobie głowę psy- chologią, majorze." „Oczywiście, sir." Sadysta i brodacz podnieśli bezwładne ciało z podłogi. Znów posadzili Daniela na zakrwawionym krześle. - Czekanie nie ma sensu - zauważyła kobieta. — Jest niebez- pieczne. Trzymamy go zbyt długo w jednym miejscu. - Przecież oni nie wiedzą, gdzie go szukać - zaśmiał się sadysta. - Mogą się dowiedzieć. Mają sposoby. Nie wyobrażasz sobie, jakim dysponują sprzętem! Ciekawe, czy w ogóle potrafisz wyob- razić sobie cokolwiek? - Ty krowo! - Jak wam się zdaje? Co oni mają w helikopterach? Gry kom- puterowe? Bez trudu potrafią zorientować się, że w jakimś domu przebywa więcej osób niż zwykle, nawet jeśli nikt nie wchodzi i nie wychodzi. Używają specjalnych kamer termowizyjnych, a to przecież tylko jedna z wielu sztuczek, jakie znają. - Nic im nie przyjdzie z tych drogich zabawek. Wystarczy AK- -47 w rękach dobrego strzelca i każdy śmigłowiec z hukiem spad- nie na ziemię. Dziewczyna potrząsnęła głową, zdenerwowana. - I zobaczysz zaledwie ludzi z SAS, czołgających się w twoją stronę. Nie zdążysz usłyszeć swojego bum! Zapewniam cię! Po- winniśmy stąd zmykać. Zaraz. - Musimy czekać na kata. Zostaniemy - sprzeciwił się brodaty terrorysta. - Niech jeden z was to zrobi - zaproponowała. - Nie. Wprowadzają do organizacji jakiegoś człowieka. Wiesz, że każdy nowy musi przejść próbę. Takie są zwyczaje. Kobieta wzruszyła ramionami i wyszła z pomieszczenia. Sadysta sięgnął po przewody i generator wysokiego napięcia. Zrezygnował jednak w ostatniej chwili. - Może rzeczywiście sami powinniśmy go załatwić? - powie- dział zatroskany. - On i tak ledwo zipie, prawda, Danny? Jeśli ona ma rację, wynośmy się stąd jak najprędzej. - To ma być próba - odezwał się najstarszy z trójki. - Chłopcy nie lubią, kiedy odbiera się im okazję. - Powinni być tutaj za chwilę - wtrącił brodacz. - Nie dener- wujcie się. W otwartych drzwiach pojawił się irlandzki gospodarz. - Jedzie jakaś furgonetka. - To oni. Wyprowadźcie go na zewnątrz. Będzie łatwiej po- sprzątać. „Muszę walczyć - postanowił. - Nie chcę być owieczką prowa- dzoną na rzeź. Jestem żołnierzem. Mężczyzną." Nie chciał umierać nago. Zebrawszy wszystkie siły, sięgnął napuchniętymi, połamanymi palcami po ubranie. Sadysta uderzył pistoletem w wyciągniętą dłoń i Daniel upadł na kamienną posa- dzkę. - Wstydzisz się, Danny? Jezus był nagi, gdy go ukrzyżowano. Nie wiesz o tym? Dopiero później jeden z papieży dodał przepaskę na biodrach. Najstarszy z mężczyzn rzucił leżącemu pogniecione spodnie. - Zasłużył sobie na godną śmierć. Pomimo licznych ran Daniel zareagował na oślepiający błysk szybciej niż którykolwiek z Irlandczyków. Skulił się, zakrywając rękoma uszy, i dopiero wtedy nastąpiła ogłuszająca eksplozja. Le- żał na ziemi tak płasko, jak to tylko możliwe, a krótkie, precyzyjne serie z automatów rozrywały terrorystów na strzępy. Nagle poczuł sil- ne uderzenie w głowę, potworny ból i dziwny smak w ustach. „Rykoszet - pomyślał umierając. - Prawdziwe zezowate szczę- ście!" „Zabierzcie mnie do domu, chłopcy. Nie zostawiajcie mnie tu- taj, w tym zamienionym w rzeźnię kraju." Gdy odzyskał przytomność, leżał w gęstych zaroślach twarzą do ziemi. Przewrócił się ostrożnie na bok, chcąc sprawdzić, czy może poruszać się swobodnie. Pod obolałymi żebrami poczuł coś twar- dego. Pistolet. Skrzywił się, potem usiadł powoli i sięgnął po leżą- cą w trawie broń. Odruchowo dotknął głowy. „Ogolona?" „Możliwe." „Włosy już trochę odrosły." „Kiedy?" „Bóg wie." „Skąd się tu wziąłem?" „Pozbieraj się, Hale!" Wiedział, że musi wrócić na Raethmoor Farm. Do matki. Świetnie. Ale to przecież nie jest odpowiedź na żadne z dręczą- cych go pytań. Tak naprawdę istnieje przecież ewentualność, która wyjaśnia wszystko. Bał się tej możliwości, lecz w końcu będzie musiał się z nią pogodzić. Amnezja. Ostrożnie dotykał palcami blizny na głowie. Najwyraźniej chirurgom wojskowym udało się w jakiś sposób ocalić mu życie. Wydostali go z tej cholernej Irlandii i wy- jęli tkwiącą w mózgu kulę. Pechowy rykoszet. Pozszywali potem głowę czy co tam robią z otwartą czaszką i zwolnili pacjenta do domu. A raczej chyba on sam się zwolnił, gdyż nie czuje się jesz- cze zbyt rewelacyjnie. „No cóż. Ktoś nieźle mnie obił." „Kiedy?" „Chyba przed operacją i rekonwalescencją." „Przed kilkoma miesiącami? Tygodniami? Czy zaledwie parę minut temu!" „A broń? Automatyczny heckler? Przecież ten pistolet leżał schowany w starym jaguarze, tak na wszelki wypadek. Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? Zapomnij o tym na razie. Wsta- waj i ruszaj w drogę. Danny wraca do domu, mamo! Możesz już smażyć jajecznicę na wędzonce. Z wszystkimi dodatkami, jak ma- wiał tata." Maszerując spojrzał na swoje ubranie. „Spodnie, koszula i sweter są moje. Marynarka ojca? Jego bu- ty? Nie założyłbym ich przecież z własnej woli, prawda? W każ- dym razie nigdy nie myślałem, że będą na mnie pasowały. Są bar- dzo wygodne. W garderobie widziałem na półkach sporo butów taty. Teraz już nigdzie nie kupi się podobnych. Muszę poprzymie- rzać trochę, jak już będę w domu. Oczywiście po dobrym śniada- niu i rozmowie z mamą. Szkoda, że czuję się tak kiepsko." Usłyszał charakterystyczny odgłos śmigłowca i odruchowo padł na ziemię. Dziwne. Helikoptery zapowiadają przecież przy- jaciół, nie wrogów. Coś jednak nakazywało ostrożność. Leżał nie- ruchomo, tuląc twarz do pożółkłego mchu i wdychając pachnące torfem powietrze. Tweedowa marynarka ojca dawała na wrzoso- wiskach znacznie lepszy kamuflaż niż wojskowa panterka. Śmigłowiec przeleciał nisko, wzbijając tumany kurzu. Przez ułamek sekundy Danielowi wydawało się, że siedzi we wnętrzu podobnej maszyny, ubrany w polarny mundur i uzbrojony po zęby. Otoczony surowymi, lecz przyjaznymi twarzami. Czuł ucisk w doł- ku i podniecenie, jakie zapowiada mającą nastąpić zaraz akcję. Uśmiechnął się do siebie. „Marzysz, jak wtedy, gdy byłeś małym chłopcem. Teraz to nie sen. Naprawdę jesteś żołnierzem." „Już niedługo będziesz w domu." „Maszeruj." Pokonał wreszcie ostatnie wzniesienie i zobaczył Raethmoor. Miał dziwne uczucie, jakby widział to miejsce po raz pierwszy w życiu. Wiedział jednak, że wraca. Jako ktoś obcy. „Te cholerne powroty - przeklinał w duchu. - Mama oczywiście zdrowo zbeszta mnie, że nie pisałem. Przepraszam, przez dłuższy czas byłem bardzo zajęty umieraniem. Gdzie byłem? Nie powie- dzieli ci o niczym? Uścisk twej delikatnej dłoni na pewno pomógł- by mi się pozbierać." Coś wewnątrz mówiło jednak Danielowi, że widział matkę zu- pełnie niedawno. Przed kilkoma dniami. „Śnisz na jawie, Danny. A może to te przeklęte wrzosowiska działają na ciebie jak na niektórych przesądnych lub ograniczo- nych umysłowo ludzi? Dostałeś przecież w głowę dziewięcio- milimetrową kulą. Czyżbyś od tego zgłupiał? Chyba nie, do licha!" Było strasznie zimno. Palce zupełnie zdrętwiały. Schował dło- nie pod pachy. Już wkrótce rozgrzeje się przy kominku, trzymając w dłoniach wielki kubek gorącej herbaty. Tak. Nie ma przyjem- niejszej perspektywy. Rozwidniało się coraz bardziej. Widział zabudowania farmy zu- pełnie wyraźnie. Niskie budynki gospodarcze tonęły w porannej mgle. Daniel przypomniał sobie, jak pewnego razu w jednej z przybudówek położył się na zgniłym sianie z pewną oszałamia- jącą pięknością. No cóż. Myślał, że siano jest świeże. Dziewczyna nie zwróciła zresztą na to uwagi. Problem pojawił się dopiero po- tem, gdy musieli wracać do domu, a tył sukienki zdradzał wszy- stko. Oczywiście mama nic nie powiedziała. Doskonale rozumia- ła kobiece potrzeby. Męskie również. Ojca wtedy nie było. Jak zwykle. Nawet gdy bywał w domu, tak naprawdę wydawał się nieobecny. Wiecznie uciekał w świat marzeń o doskonałym czło- wieku przyszłości. Dążył do stworzenia ideału, temu poświęcił ca- łe życie. Czasem prosił Boga o lepsze jutro dla ludzkiej rasy. Te żarliwe modlitwy nie były jednak świadectwem wiary czy poboż- ności. Chodziło o coś innego. Chciał poznać sekret istnienia i udo- skonalić wszystkich ludzi. „Uważam, iż ludzie to banda zwierzaków, które pewnego dnia obudzą się i stwierdzą z przerażeniem, że zamiast ogonów wyro- sły im języki. Większość z nas już teraz porozumiewa się także tamtą drogą, więc język wydaje się w owym miejscu czymś bar- dziej potrzebnym niż ogon. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi?" - Do kogo ty mówisz, u licha? - zapytał głośno, schodząc co- raz szybciej po zboczu. „Czuję się tak, jakby przyszło mi dzielić myśli z kimś obcym. Wynoś się z mojego umysłu, człowieku! Daj mi... dajcie mi spokój!" Danielu? - Tak? Ona nie żyje. Przykro mi. Widziałem, jak to się stało. Wszyscy widzieliśmy. Znieruchomiał nagle, przykucnął i złapał się za głowę. - Niemożliwe! - zawył dziko. Wiesz dobrze, że to prawda. Poszukaj jej w sobie głębiej. „Byliśmy w jej domu? Tutaj?" Przybiegliśmy tu stamtąd. „Mój Boże, nie!" Danielu, nie możemy tam wrócić. Rozumiesz chyba, dlaczego? Spojrzał przed siebie, wprawnymi oczyma żołnierza wyszuku- jąc wszelkie możliwe kryjówki. „Nie możemy iść dalej. Czekają na nas." Wiem. „Słyszałem wcześniej inne głosy. Gdzie one teraz są? Było ich kilka. Czy w tej chwili jesteś ze mną tylko ty?" Czuję jeszcze kogoś, Danielu, ale on umiera. Nie rozumie wszy- stkiego tak dobrze, jak my. Dali nam jego ręce. Nasze do niczego się nie nadawały. „Kim jesteś?" Mam na imię Timothy. „Tim... Tak. Pamiętam. Zawsze gdy przychodziłeś do mnie, by- ło mi bardzo zimno. Teraz też marznę." I ja czuję ten chłód, Danielu. Nie chcę już dłużej tak marznąć. Odgadłeś' już, o czym myślę ? „Tak." Musisz więc pójść tam, do domu. „Oni zabiorą nas z powrotem." Nie obawiaj się. Powinieneś mi zaufać. Idziemy najlepszą możli- wą drogą. „Czy wiesz... co nastąpi?" Tak, Danielu. „Powiedz mi, proszę." Nie potrafię powiedzieć. Wiem tylko. Spojrzał na wrzosowiska daleko za domem, ku sterczącym ska- łom, które wyłaniały się powoli z opadającej mgły, jak żołnierze wychodzący z chmur dymu na polu bitwy. „Bardzo będzie mi tego brakowało?" Wszystko na zawsze pozostanie z tobą. Daleko, jako część cze- goś większego, lecz równie ważnego. Nie będziesz żałował. Na pewno. „Tim?" Tak? „Powinniśmy teraz zejść w stronę domu?" Tak, mój drogi. „Skąd będę wiedział, co mam robić?" Ja ci powiem. Na razie ciesz się porankiem. „Dobrze." Przełóż pistolet zza paska spodni do wewnętrznej kieszeni mary- narki. „W tej kieszeni jest jakiś list. Czy mam go przeczytać?" Nie. List jest dla Jane. „Pamiętam ją. Piękna, wesoła i bardzo inteligentna. Chyba mą- drzejsza ode mnie." Ona jest tutaj, Danielu. „To dobrze. Ruszamy." Powoli zszedł w poprzek zbocza, aż na tyły domu. Uśmiechnął się na widok ogrodowej furtki. Bardzo dawno ochrzcił to miejsce Nie- bem Włóczykijów. Tutaj właśnie mama tak wiele razy pomagała „wędrowcom", jak nazywała wszelkiego rodzaju łazęgów i ofiary losu. Za murem pokazały się dwie postacie w polowych mundurach. Pistolet, Danielu. Heckler. Szybko. Ale nie strzelaj! Błyskawicznym ruchem sięgnął pod marynarkę. - Stać! - rozległ się czyjś rozkaz. Zbyt późno. Jeden z żołnie- rzy zdążył wystrzelić dwa razy. Tak by zabić. Daniel leżał na plecach. Nie czuł bólu. „Tim? Jesteś? Wiesz, że to nie wystarczy? Nie martw się. - Dogorywa - odezwał się blisko gniewny głos dowódcy. - Jak można być takim głupcem? - On sięgnął po broń, sir. - Powinieneś pozwolić, by cię zastrzelił, durniu. Dalej, musi- my teraz działać bardzo szybko. Nie martw się o nic, Danielu. „Ona jest tutaj, blisko. Czuję jej obecność." Tak, to prawda. - Pozwólcie mi do niego podejść - błagała Jane. Jej twarz była mokra od łez. - Na Boga! No dobrze... Ma pani minutę. Niecałą. Zaraz przy- leci śmigłowiec. Uklękła obok. - Adamie? „Ona nie wie, jak mamy na imię?" Wie, co powinna zrobić. „Jesteś pewien?" Tak. To pewne jak śmierć. „I spokój." Na wieki... Jane wsunęła dłoń pod marynarkę rannego, nie zwracając uwa- gi na krew. Serce biło coraz słabiej, z przerwami. Na grzbiecie dłoni kobieta poczuła ciężar pistoletu i ostrą krawędź koperty. Wyjęła ją, przeczytała list, potem przytuliła się do leżącego. Ciepła wilgoć przesiąkała przez ubranie. Sięgnęła po hecklera. - Proszę pani? - odezwał się jeden ze stojących z tyłu żołnierzy. Rozumiał jej rozpacz. - Oni już idą po niego. Zaraz go zabiorą. Dziennikarka powoli pokręciła głową. Uklękła i przyłożyła lufę pistoletu do czoła konającego. - Co pani robi? Kilka razy pociągnęła za spust, opróżniając magazynek, by spu- stoszyć mózg leżącego przed nią ciała. Porwany porannym wiatrem list uleciał gdzieś daleko na wrzo- sowiska. Raethmoor Farm Dartmoor , Doktorze Hartrampf! Tak wiele przerażających rzeczy stało się przez pana. Myślę o śmierci Samuela, o piekle, które razem stworzyliście, próbując ingerować w boskie dzieło stworzenia, i o makabrycznym dziedzic- twie, jakie pozostawił pan swoim następcom. Wiem, ii oni wkrótce postarają się, bym odeszła z tego świata. W pełni zdając sobie z te- go sprawę, ofiarowuję panu moje wybaczenie. Czynię to pod jed- nym warunkiem. Ten Ust odda panu jedno z waszych dzieci. Jeśli mój matczyny instynkt mnie nie myli, pańscy koledzy wykorzystali do eksperymentów to, co pozostało z mojego syna, odmawiając mu prawa do obiecanego przez Boga wiecznego spokoju. Na pewno może pan uwolnić Daniela. On wycierpiał już wystarczająco du- żo, więc niech pan oszczędzi mu zbędnego bólu. Proszę zwrócić wolność tej udręczonej duszy Błagam pana. Eleanor Hale ROZDZIAŁ CZTERNASTY Nadzwyczajne posiedzenie Rady Ministrów odbyło siew sobo- tę, o godzinie jedenastej, w sali obrad rządu przy Downing Street 10. W późniejszym komunikacie prasowym poinformowano, iż spotkanie dotyczyło problemów bezpieczeństwa w Irlandii Pół- nocnej. Takie ogólnikowe wyjaśnienie wykluczało możliwość zada- wania pytań nawet przez najbardziej dociekliwych dziennikarzy. - Zanim rozpoczniemy - odezwała się pani premier - chciała- bym prosić wszystkich obecnych o uczczenie minutą ciszy pamię- ci państwa Richarda i Harriet Wardlove, zamordowanych bestial- sko dzisiejszej nocy w wiejskim domu w Herfordshire. Wyjaśnie- niem okoliczności tej makabrycznej zbrodni zajmuje się oczywiście policja, wątpię jednak w możliwość schwytania sprawców, gdyż na miejscu przestępstwa nie odkryto żadnych istotnych śladów i dowodów. Pani Wardlove została brutalnie zgwałcona i prawdopodobnie prowadzący śledztwo będą mogli posłużyć się metodą identyfikacji genetycznej. Ta nowa technika znajduje się dopiero w powijakach, więc nie należy łączyć z nią specjalnych nadziei. Sądzę, iż nadeszła odpowiednia chwila, by- śmy jeszcze raz podkreślili nasze zdecydowane stanowisko w kwestii zaostrzenia wyroków za okrutne przestępstwa i zbrodnie. Dookoła stołu rozległy się pomruki aprobaty, później wszyscy zamilkli. Po chwili pani premier ruchem głowy podziękowała zgroma- dzonym. - Pozwoliłam sobie zwołać to spotkanie w związku z incyden- tem, jaki miał miejsce w Londynie dzisiaj po północy. Radio i te- lewizja przekazały już zdawkowe informacje o tym wydarzeniu. Powinniśmy liczyć się z możliwością rozmaitych nieodpowie- dzialnych spekulacji prasowych. - Premier spojrzała w stronę se- kretarza, który natychmiast wstał i otworzywszy dwuskrzydłowe drzwi, wprowadził do sali obrad wysokiego mężczyznę w cywil- nym ubraniu. - Pan pułkownik Masterson ze służby bezpieczeństwa przed- stawi nam problem - wyjaśniła pani premier. - Oczywiście infor- macje te objęte są tajemnicą państwową, zgodnie z postanowie- niami odpowiedniej ustawy. Masterson energicznie skinął głową. - Pewien oficer gwardii, major Daniel Hale, został kilka mie- sięcy temu uprowadzony przez IRA podczas pełnienia służby wy- wiadowczej w Irlandii Północnej. Prawdopodobnie pamiętacie państwo to nazwisko z relacji, jakie ukazały się w środkach maso- wego przekazu bezpośrednio po tym wydarzeniu. Major Hale był torturowany, a także, o czym wiemy od naszych informatorów, na- kłaniany do przejścia na stronę Tymczasowych. Prawdopodobnie tuż przed porwaniem zmienił wyznanie na rzymskokatolickie. - Jeśli wiedziano o zmianie przekonań religijnych oficera wy- wiadu, dlaczego pozwolono mu pełnić służbę tego rodzaju? - zain- teresował się jeden z ministrów. - Przyjęcie nowej wiary wymaga czasu, wjęc odpowiedni ludzie na pewno byłi w stanie przeanali- zować zaistniałą sytuację. - Wielu oficerów oraz żołnierzy wyznania rzymskokatolickie- go służy w Irlandii Północnej i nie wynikają z tego żadne proble- my - odparł Masterson. - Nie prowadzimy dochodzenia w tej sprawie - wtrąciła się pani premier. - Interesują nas fakty. Proszę kontynuować, pułkowniku. - Jak wszyscy wiemy, armia dysponuje olbrzymimi obszarami w okolicach Dartmoor. Na tych terenach znajduje się między inny- mi tajny ośrodek doświadczalny, w którym prowadzone są badania nad bronią biologiczną. Chodzi o stworzenie dzięki inżynierii ge- netycznej pewnych szczepów bakterii i wirusów, mających charakte- ryzować się ściśle określonym czasem oddziaływania, by po jego u- pływie nasze oddziały mogły bez specjalnych środków ochrony wkroczyć na skażony teren. Według ostatnich raportów osiągnięto znaczny postęp w tych pracach. Część prób zakończyła się pełnym powodzeniem. - Ilu ludzi o tym wie? - zapytał ktoś cicho. - Bardzo niewielu - odpowiedziała pani premier. W jej głosie słychać było wyraźne ostrzeżenie. - W jaki sposób major Hale dowiedział się o tych eksperymen- tach? - zaciekawił się minister spraw wewnętrznych. - Chyba do tego pan zmierza, prawda? - Tak. Hale przekazał IRA informacje o istnieniu tego ośrodka. Wiedział o prowadzonych tam doświadczeniach, gdyż jego ojciec, brygadier Samuel Hale, przez kilka lat nimi kierował. Dookoła stołu zapanowało poruszenie. - Ktoś uczynił zły wybór — zauważył ironicznie jeden z ucze- stników dyskusji. - To prawda, jeśli weźmie się pod uwagę obecną sytuację - zgodziła się pani premier. - Major Hale był jednak wyjątkowym oficerem, a rola, jaką jego ojciec odegrał w projekcie Dartmoor, objęta była ścisłą tajemnicą. Brygadiera Hale'a powszechnie zna- no jako wysokiego oficera Korpusu Medycznego Armii Króle- wskiej. Nic więcej. Proszę mówić dalej, pułkowniku. - Dziękuję... Udało się nam ustalić, iż ludzie z IRA chcieli osiągnąć sukces propagandowy. Postanowili przedostać się na te- ren tego ośrodka badawczego, by później przekazać opinii publi- cznej określone informacje. Chodziło o sfabrykowanie fałszy- wych dowodów, jakoby broń biologiczna nowego typu miała zo- stać użyta przez nas w Irlandii. - To brzmi raczej jak rozumowanie agenta KGB, rzecz jasna jeszcze przed upadkiem komunizmu... - wtrącił minister spraw wewnętrznych. - Ci z IRA raczej spróbowaliby sami posłużyć się wykradzionymi bakteriami albo po prostu wysadziliby ośrodek w powietrze. - Ma pan rację - zgodził się Masterson. - Trzeba przyznać, iż ich plany były dość niezwykłe. W bardzo przebiegły sposób wplą- tano w intrygę pewne osoby związane ze środkami masowego przekazu. Podobno zamierzano skorzystać z imperium informa- cyjnego Rudolfa Moravca. Nigdy chyba nie będziemy w stanie ustalić, czy to prawda. - Tylko ci cholerni Irlandczycy mogli wymyślić coś podobne- go! - mruknął minister obrony. - Trudno mi uwierzyć, że Moravec zaangażował się w historię tego rodzaju - zauważyła pani premier. - Musiały wchodzić w grę duże pieniądze - powiedział ktoś. - Użyto ich jako przynęty - zgodził się Masterson. - Młoda ko- bieta o nazwisku Jane Haversham, współpracująca często z Mo- ravcem niezależna dziennikarka i producent telewizyjny, przeko- nała go, że pewien mężczyzna, z którym miała kiedyś krótkotrwa- ły romans, stracił nagle pamięć, uzyskując w zamian cudowny dar przepowiadania przyszłości. Oczywiście informacja o podobnej rewelacji mogła być wiarygodna jedynie z niepodważalnymi do- wodami owych „nadzwyczajnych zdolności". Haversham przed- stawiła więc przepowiednię, dotyczącą mającego nastąpić w Lon- dynie zamachu bombowego na wysokiego oficera Armii Brytyj- skiej. Nazwisko, data, czas, miejsce, wszystko... - Generał Westrum-Laing? - zapytał minister spraw wewnętrz- nych. Masterson przytaknął. - To „proroctwo" zostało w teatralny sposób ogłoszone pod- czas programu telewizyjnego. Moravec lubuje się w tego typu ta- nich sensacjach. Oczywiście wszystko sprawdziło się bardzo do- kładnie, co jednak nie powinno nikogo dziwić. Nietrudno przecież przewidzieć zaplanowane przez siebie wydarzenia. IRA postąpiła właśnie w ten sposób. - TaHaversham... -zainteresował się minister energetyki.-To chyba ona wysłała kogoś do nieczynnej kopalni Cornish, którą bra- liśmy pod uwagęjako składowisko odpadów radioaktywnych, pra- wda? Muszę coś powiedzieć... Przeglądałem akta tej kobiety i nie było tam nic, co pozwalałoby podejrzewać ją o współpracę z IRA. Poglądy polityczne tej dziennikarki nie są w żadnym razie lewico- we. Sympatyzuje z partią zielonych. Chwilami bywa może nad- gorliwa, lecz na pewno nie współpracuje z terrorystami. Jestem o tym przekonany! Masterson westchnął. - Informacje zgromadzone w teczce personalnej danej osoby dotyczą wyłącznie tego, o czym wiemy. Często właśnie tylko to mamy wiedzieć. W tym jednak przypadku ma pan najprawdopo- dobniej rację. Jane Haversham uwierzyła, iż znalazła wspaniały te- mat, i chyba dlatego tak łatwo dała sobą manipulować. Jej kochan- kiem, o czym już wspomniałem, był major Daniel Hale. Na niego właśnie postawiła IRA. Dziennikarka została przez Irlandczyków umiejętnie wciągnięta w ten spisek. Wezwano ją telefonicznie do pewnej prywatnej kliniki, w której patrol policyjny umieścił zna- lezionego przypadkiem Daniela Hale'a. Był to najbliższy szpital, a stan chorego wydawał się bardzo ciężki, może nawet krytyczny. Hale zapadł w dziwną śpiączkę. Jesteśmy przekonani, że ta sytu- acja została upozorowana. Zarządzający ową kliniką lekarz, Ame- rykanin nazwiskiem Livesey, sam zaaplikował wcześniej Danie- lowi Hale'owi odpowiednie środki, umieszczając go następnie w specjalnie wybranym miejscu niedaleko kliniki, wiedząc, że policjanci na pewno zwrócą uwagę na nieprzytomnego mężczy- znę. Za tą hipotezą przemawia fakt, iż ów szpital został dziś w nocy podpalony, a doktor Livesey zginął w płomieniach. Prawdopo- dobnie IRA postanowiła go uciszyć. Oficerowie brygady anty- terrorystycznej dyskretnie przeszukują pogorzelisko w poszuki- waniu szczątków urządzeń zapalających. Oczywiście prasa nie zostanie poinformowana o naszych przypuszczeniach. Wróćmy jednak do Jane Haversham. Major Hale miał przy so- bie adresowany do niej list, „przypadkiem" znaleziony przez do- ktora. Ten amerykański lekarz skontaktował się z nią telefonicznie w nocy. Haversham postanowiła pomóc byłemu kochankowi. Na- stępnego dnia przyjechała po niego pociągiem, zaś później udali się samochodem majora do jej domu w Chelsea. Pozostali tam aż do momentu zawarcia umowy z Rudolfem Moravcem, który za- mierzał opublikować rewelacyjną historię o człowieku potrafią- cym przepowiadać przyszłość. Moravec dał się nabrać, wierząc, że odkrył nowego Nostradamusa. Wydawcy brukowców uwiel- biają takie brednie. Zapewne liczył już w myślach zarobione na tej historii miliony. Wiadomo nam, iż planował programy telewizyj- ne oraz liczne artykuły w gazetach i tygodnikach. - To głupek - mruknął minister obrony. - Jego imperium informacyjne może jednak wyrządzić nie- wyobrażalne szkody. Proszę sobie wyobrazić, jak wyglądaliby- śmy w oczach świata, gdyby ogłoszono podsunięte przez IRA brednie - zauważyła pani premier. - Przecież to kłamstwa. - Tak, lecz bardzo wiarygodne. Prace prowadzone w tajnym ośrodku doświadczalnym są faktem. Każda umiejętnie spreparo- wana wiadomość o planowanym sposobie wykorzystania rezulta- tów tych badań wydałaby się prawdopodobna. - Możliwe - zgodził się minister obrony. - Jaką jednak rolę miał pełnić major Hale? Czyżby kazano mu przewidzieć katastrofę w tym laboratorium, która za sprawą IRA stałaby się potem fa- ktem? Tak jak w przypadku generała Westrum-Lainga? - Chodziło tylko o publiczne potwierdzenie faktu prowadzenia badań. Hale mógłby powiedzieć, że ma „wizję" czy coś w tym ro- dzaju. Prasa i telewizja miały postarać się, by ludzie uwierzyli w to wszystko. - Pułkowniku, czy komuś z IRA udało się wejść na teren wspo- mnianego ośrodka badawczego? - głośno zapytał minister energe- tyki. - Nie, sir. Jego istnienie przestało jednak być tajemnicą - odpo- wiedział Masterson i zwrócił się do stojącej na czele rządu kobiety: - Powinna pani niezwłocznie podjąć decyzje w tej sprawie. - Decyzje zostaną podjęte kolektywnie i bez pośpiechu - ode- zwał się milczący do tej pory wicepremier. Wszystkie głowy zwró- ciły się w jego kierunku. - Czy możemy wrócić do sprawy nocnej strzelaniny na ulicach Londynu? - zagadnął minister spraw wewnętrznych. Masterson skinął głową. - Dziewięć spośród śmiertelnych ofiar to pracownicy służb bezpieczeństwa, którzy usiłowali schwytać Daniela Hale'a. Dzie- siątą zabitą osobą jest lekarz psychiatra, nasz wieloletni współpra- cownik. Tym razem poprosiliśmy go o pomoc, gdyż obawialiśmy się, że Hale cierpi na chorobę umysłową. To wyjaśniałoby jego dziw- ne postępowanie. Rzeczywiście musiał być szalony, gdyż zamordo- wał wszystkich próbujących go zatrzymać ludzi. Według naoczne- go świadka tego zdarzenia, Jane Haversham odjechała w niezna- nym kierunku z dwoma mężczyznami. W pierwszej chwili byliśmy przekonani, iż to bojownicy IRA, lecz później rozpoznano pracowników pewnej agencji ochrony, wynajętych przez Moravca. Spodziewamy się pełnej współpracy owej agencji przy wyjaśnia- niu tych wydarzeń. - Dlaczego prywatni detektywi? - myślał na głos minister spraw wewnętrznych. - Pewnie Moravec obawiał się, że jego konkurenci spróbują skłonić kurę znoszącą złote jajka, by przeszła do ich kurnika? - ostrożnie zasugerował minister energetyki. - Możliwe - przytaknął Masterson. - Kto wie, czy Moravec nie brał również pod uwagę ponownego porwania Daniela Hale'a przez IRA. Wierzył oczywiście, że major tylko jakimś cudem wy- rwał się im z rąk. - A ubrania ochronne? Biała ciężarówka? - prawie przeprasza- jącym tonem dopytywał się wicepremier. - Wspomniano o tym w relacjach radiowych bezpośrednio po zdarzeniu. Nie mogłem zasnąć i trochę czytałem, słuchając nocnego programu. W później- szych dziennikach nie informowano już o tych szczegółach. - Wydane zostały odpowiednie noty rządowe - wyjaśniła cier- pliwie pani premier. - Naprawdę? Przecież uzgadnialiśmy ostatnio tylko wydanie noty dotyczącej Moravca. Czy również BBC miało ją otrzymać? Bardzo wcześnie musiała pani rozpocząć dzisiejszy dzień. Pan również, pułkowniku Masterson. Jeszcze przed porannymi dzien- nikami. - Sprawa była niezwykle pilna - szybko powiedział Master- son. - Wspomniałem już o nowym rodzaju broni biologicznej, ja- kim są specjalnie wyhodowane bakterie. Nie wszystkie ich wła- ściwości są już znane. Byliśmy pewni, iż Daniel Hale nie zbliżał się do ośrodka doświadczalnego na wrzosowisku Dartmoor, podob- nie Jane Haversham, lecz nie chcieliśmy lekceważyć tej sprawy. Ubrania ochronne i specjalna ciężarówka były tylko środkami zapo- biegawczymi. Noty rządowe zostały wydane natychmiast po fa- kcie, w celu uniknięcia ewentualnych niepokojów lub nawet pani- ki wśród ludności. - Czy są powody do niepokoju? - Nie, sir. Major Hale i Jane Haversham nie zostali zakażeni. Specjalne wyposażenie nie było wcale użyte. - Gdzie oni są? Hale i ta dziennikarka? - zapytał minister spraw wewnętrznych. - Major nie żyje. Haversham zabiła go, strzelając mu kilka ra- zy w głowę z jego własnego pistoletu. Zapewne zorientowała się wreszcie, iż została oszukana. Może odkryła również, że jej przy- jaciel zamordował swoją matkę, która musiała dostrzec zmianę, jaka nastąpiła w synu po powrocie do domu. Widocznie pani Hale domyśliła się, iż został on poddany „praniu mózgu". Policja nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, kto zabił starusz- kę. Dowody zdają się wskazywać na Daniela Hale'a. Widziano go bowiem, jak odjeżdżał z miejsca zbrodni starym sportowym jagu- arem. Pani Hale spadła ze schodów i skręciła sobie kark. Śmiertel- ne obrażenia spowodowało jednak uderzenie w tył głowy. Po- twierdzają to wyniki sekcji zwłok. - Czy Jane Haversham twierdzi, że major Hale przyznał się do tego zabójstwa? - W tej chwili dziennikarka znajduje się w głębokim szoku i przesłuchanie nie jest wskazane. Tak twierdzi lekarz. - Jaki lekarz? - zainteresował się wicepremier. - Policyjny? - Wojskowy. Miejsce zdarzenia znajdowało się blisko ośrodka doświadczalnego. - Czy Haversham zostanie oskarżona o zamordowanie Daniela Hale'a? - To zły pomysł - odpowiedziała pani premier. - Oficjalne oskarżenie o morderstwo byłoby równoznaczne z koniecznością udowodnienia wszystkich zarzutów. Musielibyśmy publicznie przyznać się do określonych rzeczy, odmawiając jednak szerszego komentarza. Łatwo wyobrazić sobie domysły, jakie pojawiłyby się wówczas w środkach masowego przekazu. Nie możemy pozwolić sobie na dwuznaczność. Nie przemyślane działania doprowadzi- łyby do ujawnienia faktu, że posiadamy tajne laboratorium, prowa- dzące badania nad bronią biologiczną. Właśnie tego pragnęła IRA. Ta cała sprawa ma jednak znacznie szerszy aspekt. - Premier spo- jrzała szybko na swego zastępcę. - Dzisiaj rano przekazano mi da- ne uzyskane przez amerykański wywiad, z niezwykle wiarygodne- go źródła. Z tych informacji wynika, iż Rosjanie dysponują przy- najmniej ośmioma podobnymi ośrodkami... Pułkowniku? - Zagorsk na północ od Moskwy, Pokrow na wschód, Omut- ninsk, Penza, Swierdłowsk, Kurgan, Aksu i Berdsk, jeszcze dalej w kierunku wschodnim. - Dziękuję. Pomimo oficjalnych wystąpień prezydenta ZSRR, skierowanych przeciwko broni tego rodzaju, nadal kontynuowane są nad nią intensywne prace. Amerykanie zamierzają wykorzystać tę okoliczność w szeroko zakrojonej kampanii propagandowej. Oczywiście ujawnienie podobnego ośrodka u nas bez wątpienia storpedowałoby inicjatywę pokojową Waszyngtonu. Kolejny raz mogłoby się okazać, iż nie potrafimy nadążyć za zmieniającą się sytuacją. Mając to na uwadze, zamierzam postarać się, by sprawa Daniela Hale'a nigdy nie wyszła na jaw. Dlatego potrzebuję po- mocy wszystkich tutaj zgromadzonych. W sali zapadło głuche milczenie. Przerwał je minister obro- ny. - Moravec otrzymał notę i na pewno został skutecznie uciszo- ny. Jak jednak zagwarantować milczenie Jane Haversham, jeśli jej poglądy są tak radykalne, jak nam sugerowano? Masterson odpowiedział na to pytanie. - Jane Haversham jest przeświadczona, że Daniel Hale był kimś więcej niż sobą... - Pułkownik uśmiechnął się krzywo. - Może to brzmi śmieszne, lecz spróbuję wszystko wyjaśnić. Otóż jej zdaniem w jednym ciele mieściło się kilka osobowości. A mo- że umysłów? Nie byłem w stanie do końca zrozumieć, o czym ona mówi. W każdym razie twierdzi, iż nie była to żadna ze znanych postaci schizofrenii. Tej biednej kobiecie najwyraźniej pomiesza- ło się w głowie. Nie pamięta już o ośrodku badań nad bronią bio- logiczną i opowiada o jakimś przerażającym spisku, dotyczącym faszystów i ich teorii o różnicach między rasami. - Na twarzy Ma- stersona znów pojawił się uśmiech. - Nie wydaje mi się, by kto- kolwiek mógł traktować jej słowa poważnie. - To przecież brzmi jak historia, w którą Moravec mógłby za- inwestować duże pieniądze! Skąd w ogóle wziął się podobny po- mysł? Proszę nie mówić, że i ten spisek wymyśliła IRA! - Ludzie z telewizji wszędzie dopatrują się faszystów - ktoś podpowiedział ostrożnie. - Moravec jest Żydem - przypomniał minister spraw wewnę- trznych. - Uważa, iż go szykanujemy, a przynajmniej nie lubimy. Faszyzm to dla niego bardzo drażliwa sprawa. Musimy uważać. Jeśli nie będziemy trzymać Moravca krótko, na pewno znowu zainteresuje się tą sprawą. - Proszę się nie obawiać. Mamy nad nim pełną kontrolę - za- pewnił Masterson. - Czy uda się nam dokładnie zatuszować ten skandal? - z nie- pokojem zapytał minister obrony. - Ostatnią rzeczą, jakiej potrze- bujemy w tej chwili, jest kolejna afera dotycząca sił zbrojnych. Zwłaszcza po sprawie Wardlove'a i jego idiotycznym dochodze- niu w sprawie transplantacji. Oczywiście o zmarłych należy mó- wić tylko z szacunkiem... Ciekawe jednak, o co właściwie chodziło? - Ktoś musiał przekazać ministrowi informacje, które skłoniły go do podjęcia podobnych działań - powiedział wicepremier, pod- nosząc wzrok znad notatek. - No cóż... gdzieś w moim resorcie musiał nastąpić przeciek! - ze złością rzucił minister obrony. - To mój problem i ja się ty m zajmę. - Musimy podjąć decyzję - odezwała się pani premier. - Nie jestem pewien, czy znamy wszystkie fakty - łagodnie za- protestował jej zastępca. - Nie ma żadnych innych faktów, sir - rzekł Masterson. - Chy- ba że chce pan poznać szczegóły tych prac badawczych... - Puł- kownik zerknął na panią premier. - Czy względy bezpieczeń- stwa... ? - Taka potrzeba nie istnieje - padła zdecydowana odpowiedź. - Nikt z nas nie jest specjalistą w tej dziedzinie. Nikogo to chyba nie interesuje? - Kilku ministrów uśmiechnęło się znacząco. - Pano- wie? - Premier z satysfakcją skinęła głową, dziękując za wyrażone przez wszystkich przyzwolenie. - Proszę natychmiast podjąć od- powiednie działania - poleciła. Oczy Mastersona uśmiechały się, gdy skłoniwszy się z szacun- kiem ministrom, zamknął podwójne drzwi, wracając w mroczny świat cieni. Wicepremier jako jeden z pierwszych wstał, zbierając się do wyjścia. Chciał jak najszybciej zapomnieć, że znów bezwolnie podporządkował się biegowi wydarzeń. Może tym razem powi- nien okazać się nieustępliwy? Coś było nie tak. Znów miał szcze- gólne uczucie, że wszystkie decyzje rządu zostały podjęte wcześ- niej. Nienawidził takich posiedzeń. Przerażająca wydawała się myśl, iż czyjaś niewidzialna ręka samowolnie kieruje wydarzenia- mi, o których ministrowie dowiedzieli się zbyt późno. Jeśli w spra- wę wmieszali się Amerykanie, musiała ona wyglądać w ten spo- sób. To prawda. Tym razem jednak wicepremier nie był przekona- ny, iż to Waszyngton pociągał za sznurki. Niektóre rzeczy już na pierwszy rzut oka wydawały się zbyt oczywiste. Wyjaśnienia Ma- stersona nie budziły żadnych wątpliwości. Powinny być jakieś sła- be punkty, sprzeczności. Ciekawe gdzie? Pozostawała jeszcze jed- na kwestia. Uzyskane przez amerykański wywiad dane. Ameryka- nie zaskakująco szybko zaangażowali się w tę historię! W podo- bnych sytuacjach spotkania z nimi odbywały się w Chequers, a wicepremier był pewien, iż jego przełożona po piątkowym po- siedzeniu Izby Gmin nie opuszczała Downing Street. Kto przeka- zał jej te dane? Kto odgadł jej myśli, zrozumiał problem i podsu- nął informacje o hipokryzji Rosjan? Kto postarał się, by bez wię- kszych kłopotów mogła przeforsować swą wolę? Za czyją sprawą złamana została procedura obowiązująca w kontaktach z Amery- kanami? - zastanawiał się wicepremier. Jeśli już mowa o proce- durze, dlaczego nie zaproszono go na spotkanie, jakie zwyczajo- wo powinno odbyć się po uzyskaniu szczególnych wiadomości lub prognoz dalszego rozwoju sytuacji? Z Downing Street przeka- zano jedynie wezwanie na nadzwyczajne posiedzenie rządu. Wi- cepremier poczuł nagle, że sięgają po niego zimne, wykrzywione starością palce, wysuwające się z mroków Izby Lordów. Coś nie- zbyt delikatnie pchało go w ich kierunku. „Musisz walczyć" - usłyszał słowa żony. Zawsze mu to powtarza. „Walczyć? Z kim, kochanie?" - zapytał w duchu, idąc do samo- chodu. Postanowił nie zawracać sobie głowy tą sprawą. Kolejna przegrana bitwa. „Tak naprawdę wcale jej przecież nie było" - po- prawił sam siebie. - Jakie sprawy poruszano na posiedzeniu, sir? - zapytał znajo- my głos z grupki polujących na sensację dziennikarzy. Wicepremier uśmiechnął się i zamrugał oczami, oślepiony bły- skami fleszy. - Na pewno zostaniecie o wszystkim poinformowani - powie- dział głośno i wsiadł do samochodu. - Do domu, Robercie. - Miasto czy wieś, sir? - zapytał kierowca. - Oczywiście wieś! - To prawdziwie męska decyzja. Czas do łóżka. Trzeba nadrobić zaległości z ostatniej nocy. Southby, nadal w szlafroku, potrząsał brutalnie nadinspekto- rem. W drugiej ręce trzymał słuchawkę telefonu. - Czy Grant to jeden z pańskich ludzi? Dzwoni z budki. - Która godzina? - wychrypiał Foley. Obawiał się, że jego obolała głowa rozleci się na tysiące kawałków. - Po dziesiątej. Nadinspektor z trudem uniósł głowę i przyłożył słuchawkę do ucha. Przeklinał w duchu alkohol i papierosy. - Grant? Jak mnie znalazłeś? - Przecież to ja podałem panu numer telefonu pułkownika Southby'ego. Pamięta pan? - Masz rację. Jeszcze się nie obudziłem. - Przeziębił się pan? - Nie. To te cholerne papierosy. - Przecież rzucił pan palenie? - Rzucę. Dzisiaj. Możesz mi wierzyć. - Szefie, trzeba wracać. Nie wiem, czym pan się zajmuje, ale tutaj zaczynają pytać o pana. Delikatnie, a to znaczy, że jest niedo- brze. Sam szef pana potrzebuje. Wypytywał mnie dzisiaj osobi- ście: „Gdzie jest nadinspektor? W lx>ndynie? Gdzie w Londynie? Czy zostawił numer telefonu? Nie zostawił? Na pewno wie pan, jak go odnaleźć, inspektorze. Proszę pomyśleć. Musiał o czymś wspomnieć. Powiedział, że zajmuje się jakąś starą sprawą? Mówił mi dokładnie to samo. Odświeża dawne kontakty? Po co w takim razie odwiedzał Wydział Specjalny? Pewnie chciał posiedzieć u nich chwilę i wypić dobrą kawę, nie taką, jak u nas, z automatu. No i parzą ją tam młode, ładne dziewczyny. Można się przyzwy- czaić, to prawda". Przez chwilę myślałem, że może uwierzył mi i będę miał spokój. Popatrzyłem mu jednak w oczy... - Przykro mi, naprawdę. - Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby wreszcie mnie awansował. - Ciekawe, jak długo utrzymałbyś się na nowym stanowisku. - Czyżby pan coś sugerował? - Chyba się mylę. Muszą na niego mocno naciskać. Bardzo mocno. Jest tylko człowiekiem. Chce mieć święty spokój, a tym- czasem jakiś niesforny oficer zaczyna sprawiać kłopoty. Mam na- dzieję, że tak to wygląda, gdyż w przeciwnym razie... No cóż. Nieważne. Słuchaj, Grant. Patrzyłeś mu w oczy. Czy pytał we własnym imieniu? A jeśli nie, to kto tak naprawdę te pytania zadał? - Pan powinien mi to powiedzieć. - Nesbitt? Sir David Nesbitt? Właśnie on szukał mnie wczoraj, zgadza się? - Wczoraj wszyscy pana szukali. Nadal szukają. Nikt nie wy- mieniał nazwiska Nesbitt. Dzwonił pan do tego gościa? - Miałem przyznać się, że prowadzę śledztwo, które kazano mi zostawić w spokoju? - Czy on jest w to zamieszany? - Na pewno. Nie wiem tylko w jaki sposób. - Proszę mnie posłuchać. Niezależnie od tego, czym się pan zajmuje, nie może to być aż tak ważne, by ryzykować emeryturę. Foley nie odzywał się. - No dobrze. Powiedzmy, że to jest aż tak ważne. Co może pan zrobić? Pan, Peter Foley, gliniarz z Devonshire, który lada mo- ment dostanie kopniaka w tyłek i pójdzie na zieloną trawkę. - Dziękuję. - Taka jest prawda. Ta sprawa na milę cuchnie polityką. To nie pańska branża. Lepiej niech pan wycofa się póki czas. Powinien pan wrócić do domu, skosić trawnik i pojechać na wycieczkę sta- tkiem. Zawsze pan o tym marzył. - Jeszcze zdążę. Mam na to resztę życia. Grant? Posłuchaj... Właśnie ty powinieneś trzymać się od tego z daleka. Słyszysz? - Słyszę. Sam zdecyduję, kiedy rzucić pana lwom na pożarcie. - Czy nikt cię nie śledził? - Wyszedłem kupić sobie pączka! Zaczyna pana dręczyć ma- nia prześladowcza. - To prawda. Ruth jest w domu? - A jak pan myśli? Nasz najmłodszy ma dopiero sześć miesięcy. - Zadzwoń do niej natychmiast. Zrób to tak, by nikt nie wi- dział, że wykręcasz numer. Tak jakbyś wciąż ze mną rozmawiał. Zgoda? - Co mam jej powiedzieć? - Nieważne. Dzwonisz do niej, nie do mnie. Rozumiesz? - Proszę posłuchać... - Zrób to. Co z Lewinem? Masz o nim jakieś wiadomości? - O co panu chodzi? - Wpakował się w kłopoty. Zostawił mi list. Nigel zajmuje się tą samą sprawą, co ja. Liczy, że w razie czego będzie mógł we- zwać mnie na pomoc. - Tak jak zwykle. Nic nowego. - Tym razem nie mogę rzucić wszystkiego i wyruszyć na po- szukiwania. Uwierz mi, Grant. Ci ludzie naprawdę nie zawracają sobie głowy pionkami. Jeśli Nigel stanie im na drodze, nie pomy- ślą nawet o naciśnięciu hamulca. Zrozumiałeś mnie? - Założę się, że on śpi teraz spokojnie obok jakiejś ślicznotki, zmęczony po upojnej nocy. Zna go pan przecież. Proszenie zawra- cać sobie nim głowy, szefie. Ma pan własne kłopoty. Postaram się poprawić panu samopoczucie i sprawdzę, czy wrócił. Jeśli nie bę- dzie go w domu, dam znać, że zaginął. Pojechał samochodem? - Tak. - Znam numer rejestracyjny. Załatwię to, niech pan się nie martwi. - Tylko po cichu. - Chyba będzie pan musiał postawić kolejkę. - Wykupię cały bar. Na pewno tyle nie wypijesz. - Pana nie pokonam na pewno. - No cóż, trenuję wytrwale... - Szczęściarz z pana. - Grant, uważaj na siebie. I dziękuję. Zadzwoń zaraz do Ruth. - W takim razie... do zobaczenia, szefie. Foley usiadł przeklinając, odłożył słuchawkę i złapał się za głowę. Southby podał mu duży kubek gorącej herbaty. - Aspiryna jest w łazience - powiedział. - Sole przeciw bólom wątroby również. - Założę się, że podwładni pana kochają. - Jedyni żołnierze, z jakimi mam ostatnio do czynienia, to lu- dzie z ochrony, reszta to kobiety. Właściwie dziewczęta. - W takim razie na pewno nie ma pan nic przeciwko temu, żeby kochały. - Rozmawiając przez telefon, wspomniał pan nazwisko Nes- bitt. Czy to sir David Nesbitt? - Owszem. Czemu pan pyta? - Spotkałem się z nim kiedyś w Ministerstwie Obrony. Bardzo wpływowy człowiek. Jeden z kryjących się za kulisami polityki fa- cetów, którzy tak bardzo interesują prasę. Tak naprawdę jednak nic o nich nie wiadomo. Zostałem kiedyś zaciągnięty na obrady komi- sji złożonej z naszych najwyższych urzędników i niektórych man- darynów z Whitehall. Nesbitt przedstawiał projekt pewnych wy- datków. Bóg jeden wie, na co miały być przeznaczone te pieniądze. Nikt nie umiał mi tego wyjaśnić. Chodziło o coś, czym zajmował się ten facet i jego ludzie. Ja miałem tylko dokonać zestawienia kosztów niezależnych od nas zabezpieczeń. Naszych, czyli woj- skowych... - Pułkowniku, Nesbitt jest chyba jednym z nich. Może nawet tym najważniejszym. Southby poruszał się niespokojnie w fotelu. - Wolałbym, by tak nie było. - Korzystam z pomocy pewnego człowieka. Słyszał pan na pewno, jak rozmawiałem z nim w nocy przez telefon. Nazywa się Mayberry i jest geniuszem komputerowym. Trochę zboczony, do- słownie i w przenośni, ale równy gość. Ufam mu. Wynająłem go, by poszperał trochę głębiej, niż mógłbym to zrobić oficjalnie. Uprawia piractwo komputerowe, hacking - tak to się chyba nazy- wa... Doszliśmy wspólnie do wniosku, iż dzieje się coś znacznie poważniejszego niż moje śledztwo w sprawie morderstwa. Naj- prawdopodobniej Whitehall tym kieruje. Tak powiedział Mayber- ry. Potraktowałem jego słowa zupełnie poważnie. Najwyraźniej wpadł na trop jakichś tajnych poczynań naszego rządu. Zadzwo- niłem później do Granta, który powiedział, że szukał mnie pilnie właśnie David Nesbitt. To nazwisko śmiertelnie przeraziło moje- go specjalistę od komputerów. Za żadną cenę nie chciał spróbo- wać dowiedzieć się czegoś o kierowanej przez Nesbitta organiza- cji. Wyprosił mnie natychmiast. Chcąc dalej walczyć z tygrysem, którego obudziłem, musiałem przyjść do pana. - Podczas pańskiej ostatniej rozmowy telefonicznej usłysza- łem, iż ów tygrys właśnie odwrócił głowę i zauważył pana. - Jestem bardzo wytrwały i nie poddaję się łatwo. Najczęściej nie ustępuję nikomu. Wszyscy o tym wiedzą. Dlatego mogę stać się po- wodem czyjegoś niepokoju. - Chyba już pan kogoś zaniepokoił. - Dlaczego pan martwi się, że Nesbitt może być zamieszany w tę sprawę? Chodzi panu tylko o zakulisową władzę czy o coś szczególnego? - Program, na którego realizację Nesbitt gromadził fundusze, miał obejmować zakupy olbrzymich terenów i prace budowlane o wartości wielu milionów funtów, finansowane oczywiście z kie- szeni podatników. Ponadto... - Chwileczkę! Czy naprawdę pan nie znał przeznaczenia tych pieniędzy? - To prawda. Nie wiedziałem tego. Jeśli jednak miałem dokładnie przeanalizować sytuację, w której mogłaby zawieść ochrona woj- skowa, musiałem poznać pewne szczegóły. Potrzebowałem sporo danych, między innymi interesowała mnie wielkość chronionego obszaru, ukształtowanie i rodzaj terenu oraz zabudowa i urządze- nia pod powierzchnią ziemi. Z tego, co mi przedstawiono, wy- wnioskowałem, iż w grę wchodzi więcej niż jedno miejsce, różne rodzaje terenu, a zabezpieczenia obejmą zarówno część naziemną, jak i podziemną. Nie zajęło mi później wiele czasu obliczenie orientacyjnych kosztów całego przedsięwzięcia. Znałem przecież powierzchnię potrzebnych obszarów, pomnożyłem to przez śred- nią cenę ziemi uprawnej i uzyskałem sumy wielu milionów fun- tów. Moje szacunki mogą być znacznie zaniżone, gdyż nie wie- działem, ile takich miejsc chciano przygotować. Biorąc pod uwagę uwzględniane w mojej analizie rodzaje gruntu, założyłem istnienie trzech ewentualnych lokalizacji. Zapewne pan zapyta, po co zadałem sobie tyle trudu, by wyliczyć to tak dokładnie? Jestem żołnierzem i zwracam uwagę na wszystko, co w jakikolwiek sposób może być związane z wojną. Nesbitt kieruje pracą zespołu... - Do spraw Ekologii i Zasobów Ludzkich. - Zapewne ustalił to pański komputerowy geniusz? Tak. Właś- nie tak. Muszę przyznać, że jestem człowiekiem ciężko myślącym. Wolę, by sprawy postawiono jasno i wyraźne. Wszystkim wydaje się, że ekologia jest nauką, której chodzi o to, by nasz ukochany świat pozostał zielony. Zainteresowała mnie jednak precyzyjna de- finicja tego pojęcia. Postanowiłem zajrzeć do encyklopedii. Okaza- ło się, że ekologia bada organizmy oraz populacje zwierzęce i roślin- ne. Co pan na to? Z dalszej części encyklopedycznego hasła wynika- ło, iż przedmiotem ekologii jest również badanie wpływu środowiska na człowieka oraz zdolności adaptacyjnych organizmu ludzkiego. Wystarczy połączyć to z hasłem „zasoby ludzkie" i w umyśle wojskowego pojawia się wizja specjalnych schronów, przygotowanych na wypadek, gdy środowisko ulegnie radykalnej zmianie. Na skutek wojny atomowej, chemicznej lub biologicznej, czy też w wyniku jakiejś naturalnej katastrofy. Zacząłem wierzyć, że Nesbitt chce stworzyć schronienie dające możliwość przetrwa- nia. Albo kilka takich miejsc. - I nadal pan tak uważa? - Możliwe, iż chodzi tu o przetrwanie za wszelką cenę. Nesbitt i jego sprzymierzeńcy myślą nie tylko o ochronie rezultatów dotychczasowych prac. Chcą zagwarantować swobodną kontynu- ację badań niezależnie od tego, co stanie się z resztą świata. - Niech pan zaczeka - rzucił Foley. - Samuel Hale wymienia powody takiego postępowania... i swoje związane z tym obawy. - Nadinspektor wziął do ręki pożółkłą kopertę, wciąż leżącą na stole, i szybko przerzucał kartki. — „Idea, której poświęciłem wię- kszą część życia, zakiełkowała w chwili, gdy niektórzy z genety- ków i naukowców, zajmujących się bronią jądrową, postanowili dać wyraz trosce o losy rodzaju ludzkiego." Zwrócili się oni do lu- dzi, których Hale porównuje ze średniowiecznymi baronami. Chodzi tu o przedstawicieli Izby Lordów, prawda? O, proszę, zna- lazłem dalszy ciąg: „Przedstawiliśmy im szczegółowo nasze poglądy na to, w jaki sposób świat zostanie zmieniony przez niewyobrażal- ną potęgę atomu, użytego jako broń i posłuszne człowiekowi na- rzędzie. Najbardziej obawialiśmy się niebezpieczeństw związa- nych z mutacją gatunków. Przed tym zagrożeniem ostrzegaliśmy najbardziej. Wiedzieliśmy, iż muszą nastąpić mutacje, w wyniku których powstaną niesamowite monstra. Nie ta jednak ewentual- ność wydawała się najbardziej przerażająca. Byliśmy przekonani, że i rodzaj ludzki ulegnie niemożliwym do odwrócenia zmianom genetycznym. Ich masowy charakter mógłby sprawić, iż po kilku stuleciach pozostanie niewielu «normalnych» ludzi. Przeważaliby mutanci, zdegenerowana wersja homo sapiens... Spodziewaliśmy się nadejścia chwili, w której, jeśli nie uda się temu zapobiec, naj- lepsze nasze cechy zostaną wymazane, znikną i nie będą przeka- zywane następnym pokoleniom. Naszym celem, marzeniem było uczynienie człowieka tak czystym, tak silnym genetycznie, by lu- dzkość przetrwała w nieskażonym stanie wszystkie zagrożenia, jakie staną na jej drodze." Southby siedział zamyślony. - Teraz, patrząc na to w pełnym świetle, z perspektywy lat, można zastanawiać się, czy Hale nie miał racji... Nasz stary świat nieuchronnie zmierza ku zagładzie. - Pułkowniku, proszę pamiętać, że aktualne prace tych ludzi nie są wcale spełnieniem marzeń Samuela Hale'a. Proszę przypo- mnieć sobie inne jego słowa: „W betonowych bunkrach, głęboko w niemieckich lasach, znaleźliśmy pierwszych ludzi przyszłości. Zniszczyliśmy ich, zabierając jednak tajemnice, które pozwoliły nam rozpocząć wszystko od początku. Tu, w Anglii. To właśnie wte- dy koszmary zaczęły stawać się rzeczywistością". - Foley wstał z ka- napy. - Światło dnia sprawia tylko, że koszmary wydają sięjeszcze bardziej przerażające. Groźniejsze, niż sobie wyobrażaliśmy. - Pan jednak się ich nie boi? - Wie pan, czego się boję? Pijaka z nożem lub brzytwą. O pani- czny strach przyprawia mnie perspektywa zamieszek w mieście, rzucania cegieł, podpaleń. Wszystko inne, co nie jest jeszcze dniem Sądu Ostatecznego, po prostu przekracza moje wyobrażenie. - Między rozruchami a dniem Sądu Ostatecznego będzie jesz- cze wojna... - Southby uśmiechnął się. - Wojny pozostawiam panu. Muszę pomyśleć o mojej obolałej głowie. - Polecam aspirynę i sole przeciw bólom wątroby, które zna- jdzie pan w apteczce, w łazience. Może wypije pan jednego? - Wolałbym raczej umrzeć. - Proszę zatem wziąć zimny prysznic. To moja metoda. - Na kaca? - zawołał Foley z łazienki. - Czy raczej na to, by nie myśleć o dziewczynach, które dla pana pracują? Zabrzęczał telefon. Southby podniósł słuchawkę. - Southby, słucham. Cześć, Fergal. Chyba przepadnie nam dzi- siejszy golf. Ciągle pada. Nie, o niczym nie słyszałem. Właśnie wsta- łem z łóżka. Wczoraj bardzo późno położyłem się spać. Odwiedził mnie przyjaciel. Co takiego?Powtórz! W domu? Oboje? Bo- że! Naprawdę nikt nie jest już bezpieczny. Mam nadzieję, że poli- cja szybko dopadnie tych drani! Nie zazdroszczę ci poniedziałku. Będziemy musieli szybko przyzwyczaić się do nowego szefa. Cho- roba! Żyjemy w zwariowanym świecie. Southby zakończył rozmowę, spojrzał na zegarek i pokuśtykał szybko w kierunku radia. - Mówił pan coś o policji? - zapytał od drzwi owinięty w ręcz- nik Foley. - Za chwilę podadzą wiadomości. - Coś w naszej sprawie? - Nie widzę żadnego związku. Minister Obrony został w nocy bestialsko zamordowany. W swoim domu w Herfordshire! Jego żonę zgwałcono i również zastrzelono. Z dubeltówki. Proszę po- słuchać... Prezenter radiowego dziennika zapowiedział najważniejsze wiadomości i zaczął szybko je omawiać. Druga z kolei informacja dotyczyła tragedii rodziny Wardlove. - Boże! - rzucił Southby przez zęby. Jego palce mocniej zacis- nęły się na lasce. Spiker przeszedł do relacji z pozostałych wydarzeń. - Jakie są szansę wykrycia sprawców? - zapytał z wściekło- ścią pułkownik. - Jest pan policjantem. - To zależy. Czy to pański przyjaciel? - W żadnym wypadku. Nie lubiłem go. Bardzo arogancki typ. Ale teraz to nie ma znaczenia... Do diabła! - Niech pan słucha! - zawołał Foley. - ...powyższe zarzuty zostały przedstawione publicznie w obe- cności ponad dwóch tysięcy pracowników służby zdrowia, zgroma- dzonych na antyprywatyzacyjnym wiecu, który wczoraj wieczo- rem odbył się na błoniach Shepherd's Bush Green. Dziś rzecznik prasowy Ministerstwa Obrony nazwał te oskarżenia skandalicz- nymi i stanowczo zaprzeczył, jakoby miały miejsce przypadki po- bierania od żołnierzy organów przeznaczonych do transplantacji. Wyjątek mogły stanowić sytuacje, gdy potencjalny dawca pozo- stawił na wypadek swej śmierci pisemne zezwolenie. Informacje dotyczące wewnętrznego dochodzenia w sprawie przeszczepów przeprowadzanych w ośrodkach sił zbrojnych musiały zostać ujawnione przez któregoś z pracowników Ministerstwa Obrony. Według dobrze poinformowanych źródeł chodzi tu o kogoś z naj- bliższego otoczenia zamordowanego w nocy ministra Richarda Wardlove'a. Policjanci prowadzący śledztwo, zmierzające do wy- jaśnienia okoliczności tej przerażającej zbrodni, stanowczo za- przeczyli, by miała ona związek z dochodzeniem w Ministerstwie Obrony. W pobliżu Shepherd's Bush Green miał również miejsce tragiczny wypadek drogowy... Southby wyłączył odbiornik i spojrzał na Foleya z niedowie- rzaniem. - Co pan na to? - zapytał nadinspektor. - Wardlove wiedział. - I zaczął zadawać niewygodne pytania. - Ciekawe, kto go o tym poinformował? - Może nikt? Najprawdopodobniej przypadkiem coś trafiło na jego biurko. Nasi przeciwnicy muszą jakoś uzasadniać swoje wy- datki, prawda? Z listu Samuela Hale'a wynika, iż finansuje ich właśnie Ministerstwo Obrony. - Dlaczego zamordowano to małżeństwo? Po co gwałt? - Słyszał pan dziennik. Seks, narkotyki i morderstwo. Normal- na sprawa. Akurat coś na sobotni wieczór w telewizji. Kto w to nie uwierzy? Pan przecież też wierzył... Gwałt miał przekonać sceptyków. Southby wyszeptał ordynarne przekleństwo. - To prawda, pułkowniku. Ci ludzie kolejny raz udowodnili, jak bardzo są groźni. Wcześniej zabili przecież Eleanor Hale. Kto wie, ile morderstw popełnili. Obawiam się o życie mojego przyjaciela, jeśli rzeczywiście go dopadli. - Zabili przecież ministra! - Są bardzo zdecydowani. - Musimy coś zrobić. Jeśli przedstawimy jako dowód wyznanie Samuela Hale'a, policja na pewno zapomni o narkomanach... - Wyjaśniałem już zeszłej nocy, iż mamy tylko majaczenia szaleń- ca, który zaraz po napisaniu listu strzelił sobie w łeb z dubeltówki. - Nie można tego nazwać majaczeniami. To ścisła, przejrzysta i logiczna wypowiedź. - Tak nam się tylko wydaje, gdyż jesteśmy zaangażowani w tę sprawę. Wiemy też o innych faktach, których nie jesteśmy w stanie udowodnić. Proszę sobie wyobrazić, iż ten dokument zostanie od- czytany w sądzie. Obrońca postara się, by sędzia poinformował ławników, iż słyszą wyznanie samobójcy, napisane w chwili naj- wyższego wzburzenia. Byłem na wielu rozprawach i dobrze wiem, jaki byłby werdykt ławy przysięgłych, pułkowniku. Może jedynie w brukowcach ukazałby się artykuł zatytułowany: „NEOFASZYŚCI ZNÓW PRÓBUJĄ RZĄDZIĆ ŚWIATEM Spisek wykryty przez kula- wego pułkownika i zdegradowanego nadinspektora policji". Pro- szę mi wybaczyć. Nie powinienem pozwalać sobie na taką uwagę o pańskim... i - Nic nie szkodzi. Na pewno właśnie tak by o mnie napisano. Co więc możemy zrobić, by ludzie nam uwierzyli? - Powinniśmy nadać wiarygodność słowom Samuela Hale'a. To jemu ludzie muszą uwierzyć. Należy wykazać, iż nie zastrzelił się w wyniku chwilowego wzburzenia. Trzeba dowieść, że miał tylko jedno wyjście, a sposób, w jaki to zrobił, by zniszczyć swój mózg, miał dowieść istnienia tych ludzi i ich zamiarów wobec zmarłego w przypadku jego naturalnej śmierci. - W ten sposób wracamy do Richarda Heatheridge'a. - To prawda. On zna sprawę od początku. Czekał na Samuela Hale'a podczas spotkania w podziemiach Whitehall. Widział nie- samowite laboratorium w Niemczech. Jest jedynym żyjącym świadkiem i uczestnikiem pamiętnej operacji u schyłku wojny. - Znalazłem go - powiedział Southby. - Przecież dopiero się pan obudził? - Przed pójściem spać zadzwoniłem do mojego klubu, by sprawdzić, czy Heatheridge nie jest czasem jednym z członków. Na liście mamy kilka tysięcy aktywnych i emerytowanych ofice- rów. Nocny portier znalazł jego nazwisko. Zna go zresztą. - Gdzie mieści się ten klub? - Przy Pali Mali. Nazywa się „The Rag. Navy and Army Club". Heatheridge w każdą sobotę je tam kolację. Wraca do Lon- dynu po przedpołudniowych spotkaniach z wyborcami. Jada sa- motnie około dwudziestej, czyta listy... Zawsze zajęty. Nigdy nie siedzi bezczynnie. Nie zdarzyło się, by miał towarzystwo. Podob- no unika ludzi, tak mi powiedziano. Czasem zostaje na noc. Jeśli wierzyć plotkom, jest mrukiem pełnym złości, którą dusi w sobie. Mimo to cieszy się sympatią i szacunkiem. - Złość? Gniew, który dusi w sobie od czterdziestego piątego roku? Jeśli tak, dlaczego nic nie zrobił? Jest przecież członkiem parlamentu! - Może go uciszono? To wyjaśniałoby powód tej złości. Zanim zwrócimy się do niego, musimy dokładnie sprawdzić, po czyjej jest stronie. - W jaki sposób? Jeśli on właśnie jest kapitanem, o którym pi- sał Hale, nie mamy wyboru. Musimy pokazać mu to pismo. - Trochę rozmyślałem przed zaśnięciem i doszedłem do paru wniosków. To ja powinienem zająć się Heatheridge'em. Pan niech lepiej pomyśli o swoim zaginionym przyjacielu i o tym, iż na pe- wno ciąży już na panu zarzut porzucenia służby. Foley podszedł do telefonu i wykręcił swój domowy numer. Znów usłyszał nagrany głos Lewina. - Czy mogę na wszelki wypadek podawać numer pańskiego te- lefonu? - Oczywiście. Po sygnale nagrywania nadinspektor podyktował szybko cyfry i krótką wiadomość dla Lewina. - Pański kolega zajmuje się tą sprawą? Ten Grant? - Zrobi wszystko, co w jego mocy. Szepnie słówko gdzie trzeba. - A pańscy przełożeni? - Potrzebuję zeznania Heatheridge' a, pułkowniku. Po powrocie do pracy muszę mieć coś, co wyjaśni, dlaczego wtykałem nos w cudze sprawy. Działam przecież na własną rękę. Świadomie zig- norowałem oficjalną informację, iż MI-5 przejmuje moje śledz- two. Tak jak pan powiedział, porzuciłem służbę. Od samobójstwa Samuela Hale'a upłynęło wiele lat i to, czym się interesuję, mogło stać się tajnym projektem rządowym. Jeśli nawet tak jest, nie zre- zygnuję z ujawnienia prawdy. Nikt nie ma prawa czynić czegoś ta- kiego drugiemu człowiekowi. Nie. Nie mogę wrócić, nie wyjaśni- wszy sprawy do końca. Muszę zdobyć tyle niezbitych dowodów, bym został wysłuchany i by mi uwierzono. - Co się stanie, jeśli nikt nie zechce słuchać? - Nie będę miał innego wyboru i zwrócę się do człowieka, który wysłał Nigela Lewina na wrzosowiska. Pójdę do Rudolfa Moravca. Southby skrzywił się. - To przypomina pakt z diabłem. Nie uda się panu w ten sposób sprawić, by naszych wrogów dosięgła sprawiedliwość. Prawda zginie w brudach. Boże! Przecież przed chwilą sam zacytował pan tytuł, pod jakim gazety informowałyby o tej sprawie... i o nas. - Zdaję sobie z tego sprawę, pułkowniku. Jednak nawet takie artykuły wywołałyby jakąś reakcję. Może tego właśnie potrzebu- jemy, gdyż inaczej prześpimy właściwy moment i budząc się stwierdzimy, że ożyły koszmary, o których wspominał Samuel Ha- le. Kto wie, czy nie otworzymy oczu w samą porę, by ujrzeć, jak homo superior uśmiecha się do nas, biednych homo sapiens? ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Jane Haversham nie płakała i nie myślała o Adamie. Leżała bez obawy, czekając na tych, którzy go stworzyli. Zaaplikowany przez nich środek odurzający sprawił, iż jej świadomość poszybowała ponad strachem i unosiła się w ciepłym, suchym oceanie. Ten pokój jest piękny. Doskonały. Tak jakby został zaprojekto- wany i urządzony specjalnie dla niej. Spokojne kolory, łagodne, miękkie linie, brak jakichkolwiek ornamentów i prawie artystycz- na, czysta forma. Nikt tu wcześniej nie mieszkał. Ósmego dnia Bóg stworzył tworzywa syntetyczne i zobaczył, że to, co robi, jest dobre. „Boże, nie pomyślałeś o kłopotach z tym nadzwyczaj trwałym tworzywem? A może plastik został uczyniony na Twoje podo- bieństwo, więc jest wieczny? Oni nie widzą wad nowego świata, prawda? Brną dalej. Drogi Boże... Tak chciałabym mieć polny kwiatek. Chociaż jeden, na pamiątkę..." - Jak się pani czuje, panno Haversham? On też jest prawie doskonały. Ma silne, opalone ramiona i pięk- ną twarz, na której wszystkie linie przebiegają we właściwych miejscach. Jego włosy i brwi posiadają ów szczególny złoty od- cień, jaki bogaci bezpaństwowcy usiłują podrabiać, wydając mi- liony, a czasem tracą jeszcze więcej, by siego pozbyć. Wymuszo- ny us'miech obiecuje troskę. A może już jest w nim troska? Tylko oczy tego mężczyzny nie podobały się Jane. Patrzyły gdzieś obok niej, a właściwie na wskroś przez nią, w przyszłość, która nie mia- ła stać się jej udziałem. Inteligentne, bezlitosne oczy były zwróco- ne ku wielkiej sprawie, o tysiąckroć ważniejszej niż przysięga Hi- pokratesa, składana przez gorszych przedstawicieli medycznego środowiska. Pasja emanowała z tego człowieka jak światło słone- czne. Coś podpowiadało jednak Jane, iż tu, gdzie się znajduje, pro- mienie słoneczne nie oświetlą jego ciała ani duszy. Mówił o tym nieprzerwany, ledwie słyszalny pomruk, zmienione ciśnienie po- wietrza i jakiś pierwotny, odziedziczony po praprzodkach instynkt. - Wspaniale - powiedziała prawdę. - Cudownie pani wygląda. - Jest pan lekarzem? - Och, tak. Sposób, w jaki wymawiał samogłoski, sprawił, iż pomyślała 0 wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, o Ivy League 1 Bostonie. - Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? - Nie pamięta pani, jak panią tu przywieziono? - Samolotem. Wiem, że leciałam samolotem. To wszystko. - Na razie nie musi pani pamiętać nic więcej. - Zabiłam Adama - powiedziała, wciąż nie roniąc ani jednej łzy. - I Daniela. Zabiłam ich wszystkich. Mężczyzna uśmiechnął się i delikatnie odkrył jej ciało. - Piękna - wyszeptał. Poczuła dotyk jego ciepłych dłoni i zamknęła oczy, tonąc w bez- kresnym, suchym oceanie. Rudolf Moravec stał na balkonie apartamentu. Krople deszczu uderzały o szyby, rozmazując kontury drzew w parku na dole. James Shirer wypił resztę swego ulubionego amerykańskiego piwa. Podkrążone oczy bardzo postarzały doktora. - No cóż. Trzeba wracać tam, gdzie świeci słońce. Moravec nie odpowiedział. Usłyszał te słowa, lecz trwał pogrą- żony w myślach. Shirer wstał z wiklinowego fotela. - Rozumiem, że nabieramy wody w usta? Ja niczego nie sły- szałem, więc będę milczał jak zaklęty. Pana zakneblowano, więc i pan nic nie powie. Pozostaje tylko piękna Jane. Ciekawe, gdzie ona się teraz podziewa? Musimy się z nią liczyć, prawda? Ja zosta- łem kupiony, pana wyrolowali, ciekawe, w jaki sposób ona została wyłączona z gry? A może nie powinienem pytać? Chyba nie będzie kolejną ofiarą w kronice nieszczęśliwych wypadków? Boże! - Wracaj do kochanki. - Wrócę. Na pewno. - I bądź trzeźwy. - Nie mam zwyczaju dużo gadać po pijanemu i jeśli to panu nie przeszkadza, będę upijał się, kiedy zechcę. - Twoja sprawa. - Oczywiście. Nie chcę przecież, żeby spalono moją klinikę Moravec odwrócił się gwałtownie. W jego oczach płonęła wściekłość podsycana przez poczucie winy. Shirer nie rezygnował. - Niech pan odgryzie się tym łajdakom. Można przecież opu- blikować prawdę. Stać pana na to. - Nie wiesz nic o moim świecie. W tej branży pozostajesz na szczycie tak długo, jak długo ci pozwalają. Nieważne, czy jesteś duży, czy mały. Żywisz się tylko tym, co zrzucają ze stołu ludzie sprawujący władzę. Czasem uda się zakraść tylnymi drzwiami i chwycić coś z kuchni. Wtedy albo wywiniesz się z tego jakoś, al- bo nie. Nikomu jednak nie ujdzie na sucho próba wyważenia tara- nem frontowych drzwi i otwarcia wszystkich okien, by cały cho- lerny świat mógł zobaczyć, co dzieje się w środku. Na to nikt nie może sobie pozwolić. Nikt. Shirer wzruszył ramionami. - W takim razie kolejny raz rozwiały się moje złudzenia. Kie- dyś myślałem naiwnie, że wy, władcy środków masowego przeka- zu, siedzicie okrakiem na grzbiecie świata i zmuszacie rządzących do uległości. - Kiedyś podyskutujemy na ten temat. Teraz idź już i zachowaj dla siebie wszystko, o czym się dowiedziałeś. - Skoro nawet panu zamknęli usta, będę milczał jak grób. Nie ma obawy. Moravec odwrócił się, nalał sobie odrobinę alkoholu i stał przy oknie z kieliszkiem w ręku, patrząc na pokryte siatką dachy pta- szarni w Regent's Parku. Nie widział jednak nic, rozgniewany i upokorzony. Uciszyli go-jużtobyło nie do zniesienia - a potem pokazali, jak dobrze rozumieją jego słabości. Uderzyli w najczul- szy punkt. Chowając gruby kij, natychmiast podsunęli marche- wkę. Ich przewrotność wprost nie mieściła się w głowie. „Chyba trudno panu w pełni poczuć się Brytyjczykiem, pa- nie Moravec. A może raczej Anglikiem? Te wszystkie aluzje, odmowy, lekceważenie, czasem zniewagi... Oburzające. W tym kraju nic nie otwiera drzwi tak szybko, jak zaszczyty i do- stojeństwo. Może coś postawi pana w jednym rzędzie z tymi du- mnymi ludźmi? Chyba warto potrudzić się, prawda? Oczywi- ście to my wybierzemy odpowiedni sposób. Rozumiemy jednak doskonale pańskie ambicje i szanujemy pańską pozycję. Chyba pan również wie, o co nam chodzi? Wyjaśniliśmy sobie wszystko, panie Moravec?" - Dzwoni nadinspektor Foley, sir - powiedział gospodarz apar- tamentu, wchodząc na balkon. Moravec nerwowo potrząsnął głową. - Poczekaj, będę rozmawiał! - W ostatniej chwili zmienił zdanie. Gospodarz położył bezprzewodowy telefon na białym, marmu- rowym stoliku i oddalił się dyskretnie. Moravec przez chwilę wpatrywał się w słuchawkę, podniósł ją wreszcie niezdecydowanie. - Foley? Obiecałem zadzwonić do pana. Mówiąc szczerze, nie mam żadnych wiadomości o Lewinie. Przykro mi. - Nigel wybierał się na wrzosowisko Dartmoor, prawda? - Fo- ley mówił prawie oskarżycielskim tonem. - Tak. - Potwierdza pan to? - Tak. - Czy wiedział pan o tym, gdy rozmawialiśmy ostatnio? - Owszem. Wyjaśniałem panu jednak... - Że w pańskiej branży istota sukcesu polega na tym, by wy- przedzać konkurentów? - Właśnie. - A gdybym panu powiedział, iż zdobyłem z innego źródła in- formacje, których Nigel Lewin poszukuje na pańskie polecenie? - Ta sprawa nas już nie interesuje. Ani nie zainteresuje w przy- szłości. - Nie ma pan więc zamiaru tego opublikować? - Zgadza się. - Otrzymał pan jednak jakieś wiadomości od Nigela? - Mówiłem już, że nie odezwał się ani słowem. - A Jane Haversham? Gdzie mogę ją znaleźć? - Pewien amerykański koncern zaproponował jej błyskawicz- ny i długoterminowy kontrakt. - Co oznacza słowo „błyskawiczny"? - Jane już wyjechała. - Żegnam, panie Moravec... - powiedział z wyrzutem Foley. - Załatwili go - powiedział nadinspektor, odkładając słucha- wkę. - Dlaczego rozmawiał pan z nim tak otwarcie? Myślałem, że chce pan tylko zapytać o Lewina - zaciekawił się Southby. - Poczucie winy pomniejsza człowieka. Moravec zupełnie za- pomniał o arogancji. Podporządkowali go sobie. Nieważne jak. Wiedziałem, że zwracając się do niego, stracę tylko czas. Ale chciałem, żeby sam mi to powiedział. - Foley spojrzał na zegarek. - Mayberry chciał się ze mną spotkać. Zobaczę, co udało mu się zdobyć, i zaraz wracam, żebyśmy mogli zapolować na Heatheridge. - Znów sięgnął po telefon i szybko wykręcił numer. - Mayberry? Śpi pan jeszcze? O tej porze? Nie będę pytał, co pan robił. „U Wil- lie'ego"? Tak jak się umawialiśmy? Dobrze. Niech pan uważnie słucha radiowego dziennika. Całego. Do zobaczenia w południe. - Nadinspektor odłożył słuchawkę i spojrzał na Southby'ego. - Mayberry nie spał przez całą noc. Prawdopodobnie zajmował się naszą sprawą. Co z Heatheridge'em? Zamierza pan go uprzedzić? - Nie wydaje mi się, że to najlepszy pomysł. - Co wobec tego zrobimy? Podejdziemy do jego stolika? - Heatheridge zazwyczaj odpoczywa trochę w którymś z po- koi przeznaczonych wyłącznie dla panów. Chyba jest wrogiem kobiet. Zjemy wieczorem kolację w „The Rag". Zadzwonię i za- rezerwuję dla nas stolik na ósmą. O tej porze powinniśmy spotkać Heatheridge'a. - Będę miał kłopot. Nie mam ubrania na taką okazję. Zabrałem z domu tylko kilka koszul i bieliznę. - Nie musi się pan przebierać. To co ma pan na sobie, powinno wystarczyć. Tak przy okazji... - Southby pokuśtykał w stronę drzwi, dając znak nadinspektorowi, by poszedł za nim. W przed- pokoju pułkownik otworzył starą oficerską walizkę. - Proszę wy- brać - powiedział. Foley zajrzał do walizki. - Cieszę się, że nie przyszło mi do głowy odwiedzić pana bez uprzedzenia. - Państwa Wardlove zmasakrowano strzałami z dubeltówki. Mam szczegółowe informacje. - Nie chciałbym żyć z podobnym arsenałem pod ręką. Southby wzruszył ramionami. - Taki jest nasz świat... Nadinspektor wciąż nie mógł się zdecydować. - Wszystkie są zarejestrowane. - Na pańskie nazwisko. Nie na moje. - No cóż, już działa pan przecież poza prawem... Samowolnie porzucił pan służbę i złamał rozkazy. - Równie dobrze mogę więc nielegalnie posiadać broń? - To tylko zabezpieczenie. Na wszelki wypadek. Foley wpatrywał się w cztery pistolety leżące na dnie walizki. - Który pan woli? - Używałem kiedyś colta kaliber trzydzieści osiem. Southby pochylił się z głośnym chrząknięciem i wyjął krótki re- wolwer w plecionej, skórzanej kaburze. - Smith and wesson, trzydzieści osiem. Model bodyguard dla ochroniarzy. Spust jest osłonięty, więc nie podrze panu podszewki tej marynarki od Armaniego. Foley rozpiął guziki. Pułkownik uśmiechnął się. - No cóż. Prawdziwy ochroniarz nie nosi ubrań szytych na mia- rę u Josepha Dorfa w Exeter. - Ochroniarze dostają podobno coraz wyższe pensje. - Foley wziął pistolet i wprawnym ruchem otworzył bębenek. - Pięć sztuk. Muszę to zapamiętać. - Mam trzynastostrzałową berettę, jeśli pan woli. - Przyzwyczaiłem się do rewolwerów. Southby wyjął małe pudełko z nabojami. Nadinspektor otwo- rzył je, załadował broń i wrócił do salonu. Resztę amunicji scho- wał do walizeczki, którą wcześniej przyniósł z BMW. Pułkownik rzucił Foleyowi pęk kluczy. - Przydadzą się panu, jeśli nie będzie mnie w domu. Muszę zro- bić zakupy. - Pułkownik z Ministerstwa Ochrony chodzi po supermarke- cie, popychając wózek? - Wszyscy musimy jakoś żyć. - Southby dotknął sztywnej nogi. - Dostarczają mi później towar do domu. - Dwa zamki? Zatrzaskowy i kombinowany. - Tak. Używam obu. - Niezłe zabezpieczenie. - Taki jest nasz świat. Był taki, zanim pan się tu pojawił. Foley umocował kaburę przy pasku spodni, na brzuchu, by wygo- dnie było sięgać po broń prawą ręką, a potem zapiął marynarkę. - Teraz Mayberry. - Niech pan uważa - ostrzegł Southby. - Pan też, pułkowniku. - Skorzystam z mojej słynnej pamięci i przed pańskim powro- tem spróbuję przypomnieć sobie szczegóły spotkania z Nesbittem. Klub „U Willie'ego" mieści się niedaleko EarFs Court. Na chodniku przed wejściem, jak zwykle w sobotnie popołudnie, sta- ła długa kolejka. Foley zaparkował w bocznej ulicy. Zignorował tłoczących się ludzi i podsunął portierowi pod nos policyjną legitymację. Osiłek wzruszył ramionami, potem odsunął się na bok, dając kolegom z ochrony porozumiewawczy znak głową. Klub mieści się w piwnicy, do której prowadzą szerokie schody z balustradą jakby żywcem wziętą z westernu. W podobnym stylu jest utrzymany wystrój sali. Solidne, prawdziwe drewno. Nigdzie nie ma płyt wiórowych lub sklejki. Jedną ze ścian zajmuje olbrzy- mie lustro. Nadinspektor ujrzał w nim wysokiego, zmęczonego mężczyznę w pogniecionym ubraniu. W oczach tego człowieka malowało się przerażenie, jakby nagle znalazł się on w ciele kogoś innego. Odwrócił wzrok, może trochę zbyt szybko, przyrzekając sobie w duchu, że zadba o siebie. Oczywiście, jeśli życie znów będzie wyglądało normalnie. Grana na żywo muzyka country okazała się całkiem niezła. Ję- kliwe tony gitary wypełniły gęste, pachnące piwem i papieroso- wym dymem powietrze. Foley przepychał się w stronę baru. Za- mówił „Krwawą Mary". - Miał pan ciężką noc? - zapytała ładna rudowłosa. Do jej bluzki przypięty był okrągły znaczek z napisem: „Bezpieczny seks? Tylko z twardymi facetami w kapeluszach!" - Dla mnie whisky z lodem - zamówił Mayberry, siadając obok Foleya. Ich głowy prawie się dotykały. - Nie mógłby pan odsunąć się trochę? - zapytał oburzony nad- inspektor. - Ja? Dlaczego? Nie ucieszył się pan na mój widok? - To nie jest zabawne. - Ale może być przyjemne. Co pan przyniósł w tej kopercie? Chyba wolno zapytać? - Prawdę. Całą prawdę. Oczy Mayberry'ego znieruchomiały. - Całą? Wątpię... Muzyka urwała się. Jakiś mężczyzna wszedł na estradę, chwycił mikrofon i powitał zgromadzonych. - Ja odpowiadam za ten bałagan! - zawołał. Natychmiast za- głuszyły go żartobliwe okrzyki. - Słuchałem wiadomości - powiedział Mayberry, przysuwając się jeszcze bliżej. - I co? - Wiem, dlaczego nosi pan pod marynarką przedmiot, który tak bardzo mnie uciska. Ale przynajmniej nie jesteśmy osamotnieni w tej walce. - Nie jesteśmy osamotnieni? Powiedziałbym raczej, że wszy- scy nasi sprzymierzeńcy leżą w kostnicy. - Oczy Foleya poruszyły się niespokojnie. - To nie jest odpowiednie miejsce do takich roz- mów. - Wręcz przeciwnie. Mężczyzna z mikrofonem przekrzyczał w końcu publiczność, zapowiedział następny utwór i sprawnie utorował sobie drogę do baru. - Dobrze mi poszło? - zapytał. - Jak zawsze! - zawołał Mayberry. - D. D. Hurrell. Właściciel tego wspaniałego miejsca, a więc bardzo ważna osoba. Czy twój „Klub Oficerski" jest czynny, mój drogi? Hurrell uśmiechnął się szeroko, potem dał znak ręką, by goście szli za nim. Szumna nazwa oznaczała biuro Hurrella. Opatrzone wylewny- mi dedykacjami fotografie, dowody spotkań ze sławnymi ludźmi, zapełniały dwie ściany przestronnego pomieszczenia. Za masyw- nym biurkiem znajdowała się olbrzymia, dźwiękoszczelna szyba. Było przez nią widać stłoczoną ciasno publiczność i Foley uświa- domił sobie, że patrzy na odwrotną stronę lustra, w którym prze- glądał się niedawno. Na małym stoliku obok biurka stał komputer IBM z drukarką i telefonicznym modemem. Nadinspektor spo- jrzał uważnie na Mayberry'ego. Hurrell wyjął skądś butelkę whisky i nie pytając gości o życze- nia, szybko napełnił trzy szklaneczki. - Na zdrowie! - powiedział, siadając za biurkiem. - Nie wydaje ci się, że powinieneś pokazać się na sali? - zapy- tał Mayberry. - Dopiero tu przyszliśmy! - Na pewno wszyscy na ciebie czekają. Gospodarz wstał i starannie zapiął kraciastą marynarkę. - Nie mogę im sprawić zawodu, prawda? - Bez ciebie koncert się nie uda - zgodził się Mayberry. - Wrócę tutaj!-ostrzegł Hurrell. Foley wypił łyk whisky, krzywiąc się okropnie. - Przyjaciel pozwala chyba panu czasem z tego korzystać? - zapytał, spoglądając znacząco na komputer. Mayberry uśmiechnął się, wybrał jedną z płyt kompaktowych leżących na biurku i wsunął ją do odtwarzacza. - Można to nazwać robieniem uników. Maskowaniem. Jak pan woli. - Albo przewrotnością. - Foley położył na biurku wyznanie Samuela Hale'a. Mayberry zaczął czytać w milczeniu. Nadinspektor zamknął oczy, marząc o kilku godzinach snu. Willie Nelson niskim głosem przypominał, iż zaglądając do kieli- szka, nie powstrzyma się mijających nieuchronnie lat. Nawet naj- piękniejsze kobiety starzeją się kiedyś. W życiu każdego człowie- ka przychodzi chwila, kiedy wszystko zaczyna dobiegać końca. - Czy pan próbuje mi w ten sposób coś powiedzieć? - zapytał gniewnie Foley, lecz Mayberry nie zareagował. Nagranie skończyło się po chwili, ustępując miejsca przytłu- mionej muzyce zza przezroczystej ściany. Jakaś dziewczyna śpie- wała przejmującym głosem, że gdzieś daleko są ludzie, którzy na- prawdę się kochają. Policjant zamyślił się głęboko. Muzyka country... Dusza i serce Ameryki. Jej prawdziwe obli- cze. Pełne sprzeczności. Dramaty, namiętności, nie spełnione ma- rzenia. Czasem śmiech przez łzy. Potrzebował papierosa. Przełknął odrobinę whisky, chcąc zagłu- szyć to pragnienie, lecz pogłębił je jeszcze bardziej. Pełna paczka leżała na biurku. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką. Starał się nie pa- trzeć w tę stronę. Chciał znaleźć się w Exeter, nie wiedzieć o Ele- anor Hale i Raethmoor Farm. Przerażał go ciężar odpowiedzialno- ści, jaką wziął na swoje barki. Bał się wydarzeń, które nie należą do tak precyzyjnie zaplanowanej przyszłości. Starał się nie myśleć o rewolwerze umieszczonym w kaburze na brzuchu i o wymierzo- nych w głowę lufach dubeltówki. Nie był jeszcze przygotowany. Nie chciał umrzeć. Miał plany na resztę swoich dni. Śmierć powin- na nastąpić dopiero potem... - Dlaczego właśnie ja? - odezwał się Mayberry. Skończył czy- tanie i wyprostował się. - To pytanie jest wypisane na pańskiej twarzy. Niepotrzebna panu odpowiedź. Nie zrezygnuje pan prze- cież. Foley gniewnym ruchem otworzył paczkę papierosów i zapalił nerwowo. - Lepiej panu? - zapytał ironicznie Mayberry*. - Niech pan idzie do diabła! - Dziękuję za życzliwą radę. - Dlaczego pan chciał się ze mną zobaczyć? Mayberry wyjął z kieszeni marynarki dyskietkę. - Pewnego razu, dawno, dawno temu... Tak zaczynają się baj- ki. To jednak nie jest bajka. - Dawno, dawno temu? - Był sobie strach. - Mayberry uderzył palcami w pożółkłe kar- tki wyznania Samuela Hale'a. - A właściwie obawa, która skłoniła dobrych i uczciwych ludzi do próby ocalenia świata. - Wiem o tym. - Ich niepokój okazał się bezpodstawny. Dowodzi tego postęp nauki i techniki. Nie ma skażeń radioaktywnych na wielką skalę. Elektrownie atomowe nie rozsiewają powolnej śmierci. Telewizo- ry nie zatruwają naszych ciał... Raczej umysły... Promieniowanie nie jest tak zgubne dla ludzkości, jak uważano. Owe obawy dopro- wadziły jednak do powstania potężnej organizacji. Nie jest to ani departament rządowy, ani prywatny koncern. Ta organizacja wła- ściwie nie istnieje. Stanowi część struktury jednego z ministerstw i wchodzi w skład wielu innych przedsięwzięć, lecz nie ma serca, którego bicie można by usłyszeć. Trudno więc powiedzieć, gdzie dokładnie kryją się te okropieństwa. Problem polega na tym, że to właśnie strach stworzył tę... powiedzmy... strukturę władzy. Wła- dzy, z której nie chciano potem zrezygnować. Przez lata i dziesię- ciolecia ci ludzie mogli uzyskać wszystko, czego tylko pragnęli. Niezależnie od kosztów. W grę wchodzą miliony. - Jak to możliwe? - Inni służyli im świadomą lub nieświadomą pomocą. Uzyski- wali dla nich fundusze. Pod różnymi pretekstami. Stworzony zo- stał szczególny łańcuch, skomplikowany system oficjalnych i nie- oficjalnych powiązań. Pieniądze były przekazywane rządowym departamentom w formie dotacji, trafiały do innych, legalnych ośrodków badawczych, krążyły między różnymi instytucjami i przedsiębiorstwami. Projekt ADAM zawdzięcza istnienie bar- dzo wielu Ewom. Paniczny lęk przed promieniowaniem z czasem okazał się bezpodstawny, lecz prace prowadzone były tak samo intensywne jak wówczas, gdy Samuelem Hale'em i jego przyja- ciółmi kierowała troska o losy ludzkości. Potrzebne było tylko ja- kieś inne, równie dobre uzasadnienie. Pojawił się więc ideał, mit, dążenie do niewyobrażalnej doskonałości. Wystarczyło umiejęt- nie wpleść w to słowo o przyszłości rodzaju ludzkiego i powstała muzyka, której tak chętnie słuchają wpływowi ludzie, udzielający wsparcia badaniom naukowym. Wszyscy zamknęli oczy, oddając się błogim marzeniom, a wynaturzony koszmar trwa nadal! - Mayberry położył dłonie na biurku. - Mówi pan więc, że nie jestem w stanie tego powstrzymać? Że ta sprawa mnie przerasta? Wiem o tym. Może nie uda mi się zburzyć imperium zła. Spróbuję jednak ujawnić prawdę. - Liczy pan na to, że Heatheridge pomoże? - Tak, jeśli opowie się po naszej stronie. - Niepotrzebnie pan się łudzi, nadinspektorze Foley. Czy pan jeszcze nie rozumiał, że ci ludzie nie obawiają się nikogo i nicze- go? Pozostawili przy życiu Heatheridge'a i starą Eleanor Hale, ponieważ żadna z tych osób nie stanowiła istotnego zagrożenia. Zawsze zdążą wyeliminować każdego, kto spróbuje stanąć im na drodze. - Popełnili jednak największy błąd. Zaczęli zabijać. Mayberry włączył komputer, włożył dyskietkę i kilka razy ude- rzył palcami w klawisze. Na ekranie zaczęła przesuwać się długa lista nazwisk. - Chcę tylko pokazać, z kim pan próbuje się zmiefcyć. Foley wpatrywał się w monitor z niedowierzaniem. - Oni wszyscy? - Tyle udało mi się dowiedzieć. - W jaki sposób? - Żyjemy w nowym świecie. Coraz bardziej powszechne stają się nowoczesne sposoby gromadzenia informacji. To wymarzona sytuacja dla ludzi, którzy tak jak ja potrafią myśleć w odpowiedni sposób. Proszę mi wierzyć, że naprawdę umiem dotrzeć do danych każdej praktycznie sprawy. Wystarczy, że poda mi pan temat, który pana interesuje. - Od czego pan zaczął? - Rozpocząłem tam, gdzie zatrzymałem się wczoraj. - Nesbitt? - Jego zespół badawczy. Ekologia i Zasoby Ludzkie. Samego Nesbitta pominąłem. - I co udało się panu ustalić? - Korzenie sprawy sięgają naprawdę głęboko. Aż do bardzo mrocznych i ponurych miejsc. Myślę o tajnych służbach i departa- mentach, których istnienia tak bardzo chcieliby dowieść dzienni- karze. - Mayberry dotknął klawiatury i na ekranie pojawił się no- wy wydruk. - To chyba pana zainteresuje. Właśnie w ten sposób ADAM kontaktuje się z ludźmi rządzącymi naszym krajem. - Jakiś wspólny zespół konsultacyjny? Jakich konsultacji on udziela? Komu? Kto jest czyim wspólnikiem? - Prawdopodobnie chodzi o grupę angielskich i amerykańskich ekspertów, których pracom patronuje ta międzynarodowa korpora- cja. .. - Mayberry przycisnął któryś z klawiszy. - Boże! - Zajmują się oni głównie opracowywaniem bardzo szczegóło- wych prognoz oraz analiz o charakterze polityczno-ekonomicznym. Działają niezależnie, współpracując z naszym rządem i najwybitniej- szymi przedstawicielami kół gospodarczych. Istnienie zespołu spe- cjalistów objęte jest oczywiście najściślejszą tajemnicą. Ich pomoc wydaje się rzeczywiście nieoceniona, sądząc po zaskakujących sukcesach, jakie korporacja odniosła w niektórych krajach Euro- py Wschodniej dzięki śmiałym inwestycjom rozpoczętym tam w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Wszy- stko wskazuje na to, iż przewidziano mający nastąpić upadek sy- stemu komunistycznego. Niestety nie udało mi się dotrzeć do bar- dziej szczegółowych informacji. Nie lubię przegrywać, lecz tym razem zostałem pokonany. - W jaki sposób dowiedział się pan o tym wszystkim? Jak usta- lił pan nazwiska? Mayberry uśmiechnął się, wyraźnie z siebie zadowolony. - Istnieją szczegółowe rejestry wydatków rządowych. Każda suma, nawet związana z czymś, co powinno pozostać w tajemni- cy, musi być skrupulatnie odnotowana. Trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka. - A pan czego szukał? - Zainteresowałem się regularnymi przejazdami z Heathrow do Cheąuers, za które płaci Whitehall. Wystarczyło później sprawdzić rozkłady lotów, listy pasażerów, ich adresy. Prawdopodobnie mógł- bym ustalić również numery butów... To oczywiście tylko jeden z wielu sposobów. Część danych uzyskałem z innych źródeł. - Czy ja próbuję walczyć z rządem? Z Downing Street? - Pokazałem panu, z kim i z czym pan walczy. Oni kontaktują się z panią premier w Chequers, co nie oznacza jej bezpośrednie- go udziału w tej sprawie. Jako detektyw potrafi pan chyba odróż- nić poszlaki od dowodów? - Czy mogę zabrać tę dyskietkę? - Niezupełnie. - Mayberry niedbałym ruchem wziął z biurka Hurrella pudełko z nowymi dyskietkami i podał je Foleyowi. - Niech pan wybierze jedną i włoży do komputera. Zrobię ko- pię—wyjaśnił. - Asekuruje się pan? - Wolę wiedzieć, że nic mi nie grozi. Chcę przeżyć... - Przeżyje pan na pewno. Mayberry wyjął z kieszeni białą kopertę i położył ją przed nad- inspektorem. - Ostatnie wycinki prasowe dotyczące Heatheridge'a. I jego zdjęcie. Proszę uważać, on jest trochę opryskliwy. W otwartych drzwiach stanął uśmiechnięty Hurrell. - Zaraz wracam na salę! - oświadczył radośnie. - Czekaliśmy na ciebie. - Mayberry podniósł szklaneczkę. Było już po szesnastej, gdy Foley wysiadł z BMW na małym, otoczonym drzewami podwórku koło bloku, w którym mieszkał Southby. To podwórko przypominało nadinspektorowi parking przed komendą główną policji w Exeter. Tam też rosną takie wy- sokie drzewa. Właśnie tam Peter po raz ostatni widział Lewina. Reporter odkładał słuchawkę samochodowego telefonu... Samochodowy telefon! Foley zaklął głośno i ominąwszy windę, pobiegł po schodach na górę. Southby mieszkał na trzecim piętrze. Przed masywnymi drzwia- mi apartamentu stały pudełka z zakupami. Nadinspektor szybko wyjął klucze z kieszeni i dysząc ciężko, otworzył oba zamki. Zaskoczył go ów szczególny odór, z którym tak wiele razy ze- tknął się w życiu. Woń odchodów, uryny, krwi, czasem - ale nie dzisiaj - spermy i seksu. Zapach nagłej śmierci. Czekali za drzwiami i zaatakowali równocześnie. Jeden chwycił Petera od tyłu, a drugi mocno uderzył pięścią w brzuch. Krótki, sil- ny cios poniżej pasa, by obezwładnić od razu. Już w tej pierwszej sekundzie Foley wiedział, że ci dwaj są zawodowcami i zamierza- ją go zabić. Ale nie natychmiast. Uratował go rewolwer ukryty pod marynarką. Napastnik jęknął i zgiął się wpół, patrząc z niedowierzaniem na obolałą dłoń. Nad- inspektor bez namysłu ugiął kolana. Człowiek atakujący go z tyłu zachwiał się i obaj runęli na ziemię. „Zabiją cię - w umyśle Foleya kołatała się rozpaczliwa myśl. - Zabiją cię. Na pewno." W ostatniej chwili Peter wsunął rękę pod marynarkę, nie zdążył jednak wyjąć broni. Przeciwnik całym ciężarem przygniótł go do podłogi i chwycił za gardło. Następnie do akcji wkroczył drugi mężczyzna, ten ze zranioną ręką. Kopnął leżącego z całej siły w głowę, ale nieprecyzyjnie, gdyż trafił nadinspektora tylko w ucho i przypadkiem uderzył kolegę w ramię. Na wpół ogłuszony Foley prawie nie słyszał głośnego przekleństwa. Poruszył się i wy- rwał broń z kabury, a to dało mu szansę przeżycia. Wystrzelił dwa razy. Zaciśnięte na szyi palce zwiotczały. Wyso- ko nad swoj^ głową usłyszał stłumiony krzyk i dwukrotnie wy- strzelił w górę, wiedząc, że przeciwnik sprawną ręką na pewno sięga już po broń. Peter strzelał na oślep, lecz obie kule trafiły w cel. Jedna z nich roztrzaskała szczękę, a druga przeszyła żołą- dek napastnika. Mężczyzna opadł na kolana, charcząc głośno. Pi- stolet zwisał bezwładnie w jego lewej dłoni, tak blisko głowy Fo- leya, iż nadinspektor czuł zapach oliwy i metalu. Klęczący człowiek zakaszlał głucho i na podłogę bryznęła krew. Foley spojrzał w górę. Lufa pistoletu unosiła się powoli. - Przepraszam - powiedział nadinspektor. Teraz on decydo- wał, kto będzie żył. Uniósł się z trudem, dźwigając na plecach bezwładne ciało. Wymierzył w serce konającego i raz po raz po- ciągnął za spust. Rozległ się tylko jeden wystrzał. „Pięć. Muszę o tym pamiętać" - pomyślał Foley i zwymioto- wał gwałtownie. Po chwili zrzucił z siebie zwłoki i wstał ostrożnie. Zemdlił go widok kałuży krwi. Najwyraźniej przestrzelił którąś z głównych tętnic. Myśl o tym, iż ktoś śmiertelnie wykrwawił się na jego ple- cach, znów wywołała wymioty. Nadinspektor pobiegł na oślep do łazienki. W żołądku nie miał już nic. Czuł tylko gorzki smak szkockiej i żółci. Nerwowymi ruchami zerwał zakrwawione ubranie i nagi wszedł pod prysznic. Zamknął oczy, by nie widzieć spływającej wody. Pozostało tylko kilka możliwości... Spodziewał się usłyszeć jękliwe zawodzenie policyjnych syren, lecz dookoła wciąż panowała cisza. To właśnie życie, przed któ- rym Peter uciekał. Londyn. Dwóch ludzi zostało zastrzelonych w sobotnie popołudnie i nikt nie zwrócił na to uwagi. Nadin- spektor oparł się o kafelki. Ciepła woda działała na niego uspokaja- jąco. Zaczął myśleć. Przypomniał sobie, że parking na podwórku był prawie pusty. Stała tam tylko automatyczna honda Southby'ego. Blok znajdo- wał się na uboczu i otoczony był wysokimi, starymi drzewami. Ciekawe, czy mieszkające w ich gałęziach ptaki poderwały się na odgłos wystrzałów? Foley zadrżał, chociaż był rozgrzany. Wytarł się starannie i wyszedł z.łazienki, ubrany w szlafrok pułkownika. W kuchni zrobił sobie herbatę i wypił kieliszek brandy. Zastana- wiał się, czy jest gotowy całkiem odmienić swoje życie. Czy ma wystarczająco dużo siły, by pójść dalej samotnie? Przerażała go myśl, iż w końcu musi zajrzeć do sypialni. Tam jest Southby... Nadinspektor podszedł do okna, trzymając kubek z herbatą. By- ła jeszcze zbyt gorąca, lecz mimo to wypił łyk. Obejrzał stalowe ramy i uderzył palcami w kuloodporne szkło. Zabezpieczenia, któ- re miały chronić życie mieszkającego tu człowieka. Teraz są już niepotrzebne. „Ubrania Southby'ego nie będą na mnie pasowały" - zastana- wiał się pośpiesznie Foley, w duchu uciekając już z tego miejsca. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że z myślą o dzisiejszej ko- lacji kupił w mieście gotowy garnitur z czystej wełny. Leżał on te- raz na siedzeniu BMW razem z nowiutką białą koszulą i eleganc- kim krawatem. Z coraz większym trudem Foleyowi udawało się uporządkować kłębiące się myśli. Był bliski płaczu. Nawet w Korei, na wojnie, zabijanie nie przychodziło Peterowi łatwo. Chciał położyć się, za- snąć, uciec. To, co powinien teraz zrobić - przede wszystkim we- zwać policję — wydawało mu się niedorzeczne. Nie był już tym sa- mym człowiekiem. „Niezbyt odpowiednia pora na załamanie nerwowe. Weź się w garść, bracie!" „Uspokój się." „Zrób coś!" Usiadł na kanapie i wykręcił numer samochodowego telefonu Lewina. Już dawno powinien to zrobić. „Głupiec z ciebie, Foley!" - Halo? - odezwała się młoda dziewczyna. - Z kim rozmawiam, do diabła? - Telefon zadzwonił, więc odebrałam... - Jestem z policji - rzucił z wściekłością Foley. - Samochód, w którym pani się znajduje, należy do zaginionej osoby. Jeśli pani nie wie, gdzie przebywa właściciel, proszę natychmiast poprosić do telefonu kogoś lepiej poinformowanego. - Jesteśmy tu tylko dwie. Ja i koleżanka! - Tutaj? To znaczy gdzie? - W wypożyczalni samochodów. Facet, który przyjechał tym golfem, wziął któryś z naszych wozów. Proszę poczekać. Co? Ko- leżanka mówi, że chyba terenowy z napędem na wszystkie koła. - Nazwisko tego faceta? - Nazwisko? - dziewczyna nerwowo powtórzyła pytanie przy- jaciółce. - Lewis - odpowiedziała po chwili. W słuchawce rozle- gły się gorączkowe szepty. - Kolega jednej z dziewczyn. Wie pan... - Nigel Lewin? - zapytał Foley. - Tak, Lewin. Chyba Nigel. Niski brunet. Trochę nerwowy. - Gdzie pani teraz jest? - Ja? Siedzę w jego samochodzie! - Adres waszej wypożyczalni? Dziewczyna podała adres i numer telefonu. - Czy może pani poprosić kierownika? - O tej porze? W sobotę? Już pięć po piątej. Nie ma go. Jeste- śmy tylko my dwie i mechanik. - Proszę podać mi markę i numer rejestracyjny wypożyczone- go samochodu. - Biuro jest zamknięte! - Może pani przecież zapytać mechanika. - Niech pan zaczeka. Foley próbował uspokoić się trochę. Usiadł wygodniej i oddy- chał powoli. - Halo? Policja? Halo? - Słucham. - Mechanik mówi, że to daihatsu. - Rejestracja? Dziewczyna podała numer. - Czy pani wie, dokąd Lewin pojechał tym wozem? To bardzo ważne. Proszę sobie przypomnieć. Nie odpowiadała. - Słyszy mnie pani? - Słyszę. Widzi pan... Nie wiem, czy mogę o tym informować. Nie chcę donosić... - Proszę mówić. - Ale... - To naprawdę ważne. - No dobrze. On... był w szatni zjedna dziewczyną. Nie po- dam panu jej nazwiska, dobrze? Oni... - Rozumiem, niech pani mówi dalej. - My... ja i inne dziewczyny... podsłuchiwałyśmy pod drzwia- mi. Tak dla śmiechu... Naprawdę. - I co pani słyszała? - A jak pan myśli? - To akurat mnie nie obchodzi. Może on powiedział tej dziew- czynie, dlaczego wynajmuje terenowy samochód? Nie przechwa- lał się? Mówił, czym się zajmuje? - Tak. Opowiadał, że zarobi mnóstwo forsy. Miał kupić sobie nowy wóz, a jej obiecał... tego golfa. Chodziło o coś związanego z telewizją i gazetami. - Gdzie miał się tym zajmować? - Gdzie? Tutaj, w Anglii! - Dokładniej. Chcę wiedzieć, dokąd wybrał się tym fourtra- kiem. - Na wrzosowisko Dartmoor. Tam miał zdobyć pieniądze. Chy- ba chciał zacząć poszukiwania od więzienia. Ktoś skądś uciekł, po- dobno z wojska. Jakiś dezerter. Czy stało się coś złego? Moja kole- żanka chciałaby wiedzieć... Rozumie pan? - Tak. Przy okazji może pani mi pomóc. Proszę zadzwonić do inspektora Granta. Zapamięta pani? Inspektor Grant z policji w Exeter. On powie pani wszystko, co wiadomo w tej sprawie. Niech pani skontaktuje się z nim i poda mu markę i numer rejestra- cyjny samochodu, który wypożyczył Lewin. Proszę powiedzieć, że pojechał na wrzosowiska. Lewin, nie Lewis, zapamięta pani? Cho- dzi tylko o te informacje, dobrze? - Wszystkie telefony są zamknięte w biurze. Foley westchnął głośno. - A co pani trzyma w ręce? - Ach, tak! - Dziewczyna roześmiała się. - Najlepiej proszę zadzwonić do Granta od razu. - A jeśli spyta, skąd mam te informacje? - Od policjanta. On będzie wiedział, o kogo chodzi. Foley odłożył słuchawkę, odetchnął głęboko i wszedł do sypialni. Southby leżał nagi na poplamionej pościeli. Jego ręce i nogi by- ły przywiązane do łóżka cienkim, stalowym drutem, który głęboko poprzecinał skórę, pozostawiając czerwone ślady. Oprawcy musie- li pastwić się głównie nad genitaliami pułkownika, gdyż właśnie podbrzusze było najbardziej zakrwawione. „Dlaczego po prostu nie powiedział im pan wszystkiego? Bo- że!" Foley poczuł, że łzy płyną mu po policzkach. - Ja żyję, pułkowniku - wyszeptał, patrząc w nieruchome bur- sztynowe oczy. - Oni za to zapłacą. Obiecuję. Szybko przejrzał zawartość szafy z ubraniami, odkładając na bok luźny sweter i sztruksowe spodnie, które wydawały się dłuż- sze od pozostałych. W czymś musi zejść do samochodu. W dru- giej szafie znalazł pościel i koce. Wyjął wszystkie prześcieradła, a potem starannie rozłożył je na podłodze w holu, by wsiąkła w nie krew. Trudno. Nie ma czasu na sprzątanie. „Chcesz sprzątać? Po trzech zabójstwach? Co ci przyszło do głowy? Chyba oszalałeś, bracie?" Wszystko poza tą sprawą stało się nagle nieważne. Foley uświa- domił sobie, że tylko dwie rzeczy mają dla niego znaczenie. Musi porozmawiać z Heatheridge'em i odnaleźć Nigela. Żywego. Mo- że... Wróciwszy do salonu, zauważył migoczące światełko auto- matycznej sekretarki. Nagrany głos był szybki, nerwowy, jakby zdyszany. - Szefie? Mówi Grant. Jest czternasta dwadzieścia. Byłem w pańskim domu. Nie ma ani Nigela, ani jego samochodu, za to wszystko zostało przewrócone do góry nogami. Dosłownie. Solidna, fachowa robota. Zgłosiłem to zaraz u nas i wie pan, co usłyszałem w odpowiedzi? Mam nie wtykać nosa w cudze sprawy. Ciekawe, prawda? Jest jeszcze druga wiadomość. Pojawiło się u nas paru nowych facetów. Nie wiadomo, co to za jedni. Są bardzo mili i uprzejmi dla nas, prowincjonalnych gliniarzy, lecz ich uśmiechy mogą zmrozić krew w żyłach. Pańskie biurko zostało rozebrane na części, które stoją teraz oparte o ściany. Pamięta pan zdjęcia z wakacji we Włoszech? Ramki nadają się teraz tylko na podpał- kę. Mówi się, że jest pan od dawna zamieszany w coś bardzo po- ważnego. Podobno nadal pan się w to bawi. Wspominają o narko- tykach i wielkich łapówkach. Jeden z chłopców słyszał, jak roz- mawiali z pańskim bankiem. Podobno Wydział Narkotyków znalazł coś w pokoju biednego Nigela. Łączą wasze nazwiska. Rozumie pan? Chcą pana wykończyć, szefie, a pan nie może się bronić. Nie dam rady w niczym pomóc. Powinien pan wrócić i zrobić z tym porządek. Zadzwonię później. Szkoda, że nie udało się nam porozmawiać. Miał pan rację. Muszę uważać! „Trzeba przyznać, że są skrupulatni - pomyślał Foley. - Posta- nowili za jednym zamachem zniszczyć moją karierę i życie pry- watne. Zatroszczyli się nawet o odpowiednią reputację. Ja i Nigel! Nie dali mi żadnej szansy. Miałem zostać zabity albo skompro- mitowany. Prawdopodobnie jedno i drugie. Informatorów z lon- dyńskiego półświatka można przecież przekupić lub w jakiś inny sposób zmusić do złożenia obciążających zeznań. To nie wszyscy. Był jeszcze zakończony niespodziewaną prośbą o przeniesienie romans z żoną byłego przyjaciela, współwięźnia z Korei. Ten czło- wiek okazał się przecież jednym z królów przestępczego świata. Dlaczego dobrze zapowiadający się policjant porzucił tak obiecu- jącą karierę? Szantaż? Strach? Pieniądze? Groźby? Kolejny sko- rumpowany glina, który zabezpieczył sobie przyszłość i postano- wił czekać spokojnie na emeryturę?" Foley uświadomił sobie nagle, że jego dotychczasowe życie leg- ło w gruzach. W ciągu kilku dni przestało istnieć wszystko, co kie- dyś uważał za pewne lub przynajmniej zaplanowane. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie śni. Czy tak właśnie wygląda nowa wersja koreańskich koszmarów? Może jego ciało wyparowało w trafio- nym pociskiem okopie, a tylko zagubiona dusza wędruje na pogra- niczu realnego i urojonego świata? Czyżby to ów sen był jawą, a przebudzenie snem? - Bzdury! - zaklął głośno Foley. - Niech ich szlag trafi! W jego oczach znów pojawiła się wola walki. Wstał i szybko ubrał się w rzeczy Southby'ego. Nigel. Na wrzosowiskach. Wcześniej jednak Heatheridge. Ten człowiek wie coś, co pomoże uratować Lewina. Jest kluczem do spra- wy i może okazać się bronią. Nadinspektor pomyślał, że jest winien Southby'emu to spotkanie. Aby walczyć, potrzebuje pomocy. Musi walczyć. Tamci nie dali mu wyboru. Wysłali swoich twardzieli, którzy popełnili śmiertelny błąd, spodziewając się spotkać bez- bronnego policyjnego biurokratę. Ci dwaj nie żyją. Wcześniej tor- turowali i uśmiercili kalekiego żołnierza. Ich panowie od lat robią to samo w imię Nowego Wspaniałego Świata. Kto wie, czy nie po- magają im w tym ludzie sprawujący najwyższą władzę. Postanowił nie myśleć o tym. Zszedł na podwórko, wziął z sa- mochodu nowe ubranie i bez pośpiechu wrócił na górę. Po drodze nie spotkał nikogo. Parking był tak samo pusty jak przedtem. Klnąc na czym świat stoi, Foley obszedł dwa nieruchome, przy- kryte prześcieradłami kształty leżące w przedpokoju. Wrócił do sypialni i spojrzał w martwe oczy przyjaciela. „Czego oni od pana chcieli, pułkowniku? Wyznań Samuela Ha- le^? Na pewno wiedzieli o wszystkich kontaktach staruszki. Sprawdzili, do kogo telefonowała w dniu śmierci. Może po prostu nagrywali jej rozmowy? Zainteresowali się panem, a później mną. Dzwonił pan do mnie, więc chcieli nas pogrzebać we wspólnym grobie. Czy powiedział im pan, że byłem tutaj? Czy ci dwaj wy- kończyli pana, a później czekali cierpliwie na mnie, przygotowu- jąc trudne pytania? Założę się, że posłał ich pan do diabła. Nawet wtedy, gdy przyłożyli panu do czoła pistolet. Tak było. To widać w oczach." Foley rozmyślał jeszcze przez chwilę, uważnie przeglądając porozrzucaną zawartość niewielkiego sejfu, ukrytego w podło- dze, pod przeciętą teraz wykładziną dywanową. Po chwili nadinspektor uśmiechnął się delikatnie. Spojrzał szybko na Southby'ego i na dwie ułożone przez siebie kupki do- kumentów. Miały prawie identyczną zawartość: paszport, karty kredytowe, książeczki oszczędnościowe i czekowe, prawo jazdy, dowód rejestracyjny wozu, klucze do mieszkania i kluczyki do sa- mochodu. Powstawały z tego dwa oddzielne życia, kompletne i nie zwią- zane z leżącym na łóżku człowiekiem. Bezużyteczne dla tych, którzy go zamordowali. Foley znalazł to, czego oni szukali. Na za- krwawionym prześcieradle, między nogami pułkownika, leżały splamione kartki. Wyrok śmierci, opatrzony nazwiskiem człowie- ka, który ów wyrok wydał: Nesbitt. Poniżej widniały szczegółowe notatki. Nadinspektor znów usłyszał szybko wypowiedziane sło- wa: „Skorzystam z mojej słynnej pamięci i przed pańskim powro- tem spróbuję przypomnieć sobie szczegóły tamtego spotkania". - Wróciłem, pułkowniku - wyszeptał niemal bezgłośnie Foley. - Pańska słynna pamięć pana zabiła... Paszport na jedno z fałszywych nazwisk był często używany. Jego posiadacz wielokrotnie przekraczał granicę irlandzko-brytyj- ską. Drugi paszport był zupełnie nowy, dziewiczy. To życie jesz- cze nie narodziło się, chociaż miałojuż nazwisko. Brakowało tylko twarzy, która powinna znaleźć się w pustej ramce na fotografię. John David Clifton. Biznesmen. Cztery lata młodszy od Foleya. Uro- dzony w tym samym miesiącu. W sierpniu. Nadinspektor wpatrywał się w ów paszport przez chwilę. Wiedział, że nie jest to falsyfikat lub kopia. Miał przed sobą oryginalny rządowy dokument, sporzą- dzony na potrzeby któregoś z tajnych departamentów. „Nie ośmielisz się" -powiedział do siebie. Stawał się jednak po- woli innym człowiekiem. ROZDZIAŁ SZESNASTY Jednym z elementów potrójnego życia pułkownika był garaż w zaniedbanym budynku niedaleko jednej ze stacji metra w pół- nocnym Londynie. Foley podejrzewał, że gdzieś w pobliżu musi znajdować się również małe mieszkanie z oddzielnym wejściem, używanymi meblami i grubymi zasłonami. To tam przychodzili informatorzy, przynoszący zasłyszane od londyńskich Irlandczy- ków plotki - czasem przesadzone, innym razem umyślnie sfabry- kowane przez IRA informacje, z których specjalistom udawało się niekiedy wydobyć prawdziwe skarby. „A może był tylko jeden informator? - pomyślał nadinspektor, otwierając drzwi garażu. - Angielski szaleniec, bohater, któremu udało się przeniknąć do brytyjskiej sekcji IRA, oddany królowej, ojczyźnie i jakimś osobistym ideałom, niepojętym dla nas, zwy- kłych śmiertelników." „Ktoś taki jak Daniel Hale... Co pan na to, pułkowniku? Czy to właśnie dlatego leżał pan tam upodlony, znosząc tortury tak długo, aż oprawcom zabrakło cierpliwości? Daniel pracował dla pana? Potem dopadli go boyos i ich cholerna inkwizycja? Ta gigantycz- na maszynka do mięsa? Czy stracił pan już wszelką nadzieję, by później dowiedzieć się nagle, iż to nie Tymczasowi go mają? Mo- że pański gniew zrodził się na myśl o tym jednym człowieku, któ- remu nie pozwolono umrzeć, chociaż miał do tego pełne prawo? Nie potrafił pan pogodzić się z myślą, że to oni ożywili go swo- im zepsutym oddechem? Wydaje mi się, pułkowniku, że zaczy- nam coraz lepiej rozumieć pańskie nieruchome, wyzywające spo- jrzenie." W garażu stał ciemnogranatowy rangę rover z oponami oble- pionymi zaschniętym błotem - niestrudzony wędrowiec odpoczy- wający po tajemniczych podróżach. Zgodnie z przewidywaniami Foleya samochód miał automatyczną skrzynię biegów. Akumula- tor był naładowany i potężny, ośmiocylindrowy silnik wystartował od razu. Ostrożnie manewrując, nadinspektor wyjechał wysokim podjazdem na ulicę, wstawił do pustego garażu BMW, zamknął starannie drzwi i ruszył rangę roverem w powrotną drogę do cen- trum Londynu. Jak zwykle w sobotę wieczorem ruch na ulicach był dość spory, lecz Foleyowi udało się stosunkowo szybko dotrzeć w okolice „The Rag". Zaparkował na pierwszym wolnym miejscu i dalej ru- szył piechotą. Co jakiś czas zatrzymywał się i spoglądał za siebie uważnie. Za piętnaście ósma, tuż przed zwyczajową godziną przybycia Heatheridge'a, nadinspektor pewnym krokiem wszedł do klubu. Spodziewał się mrocznych, wykładanych boazerią pomieszczeń, lecz ujrzał wnętrza przypominające raczej bardzo luksusowy hotel. W recepcji przedstawił się jako gość pułkownika Southby'ego i usiadł z boku, by widzieć wszystkich wchodzących. Jeszcze raz spojrzał na znajdujące się w kopercie z wycinkami prasowymi zdjęcie. Heatheridge pojawił się po pięciu minutach. Pracownicy klubu wręczyli mu natychmiast gruby plik listów. Przeglądał je szybko, stojąc w holu: wysoki, szczupły, w zielonym garniturze. Foley roz- poznał kapitana natychmiast, czekał jednak, aż mężczyzna zna- jdzie się obok. - Panie Heatheridge, czy mógłbym z panem porozmawiać przez chwilę? - zapytał, wstając z fotela. Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na Foleya uważnie. Okolone głębokimi zmarszczkami oczy przez chwilę przyglądały się na- siąkniętemu krwią plastrowi, zakrywającemu zranione ucho, po- tem pytająco spojrzały w stronę recepcji. - Niemcy, rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty - powiedział szybko nadinspektor. - Las, daleko za liniami nieprzyjaciela, betono- we bunkry i odcięta głowa, która żyła, choć żyć nie powinna. Opalona twarz Heatheridge'a pożółkła nagle, a w jego oczach pojawiło się coś dziwnego, jakby gorączka. Starszy pan ruchem dłoni oddalił zbliżającego się pracownika klubu. - Kim pan jest? - Nazywam się Peter Foley i jestem nadinspektorem policji, lecz moja kariera zawodowa w tej chwili jest już skończona Lu- dzie, którzy wysłali pana do Niemiec, za wszelką cenę starają się mnie zniszczyć. Muszę coś panu pokazać. Pilnie potrzebuję pomocy. To naprawdę ważne. Heatheridge poruszył się, zakłopotany, lecz jego wzrok zdra- dzał szczególną rezygnację, jakby kapitan stanął nagle przed czymś, czego spodziewał się od bardzo dawna. W tym spojrzeniu był również dziwny smutek. I strach. - Nie bardzo wiem, o co panu chodzi - powiedział niepewnie. - Wierzę. - Jak pan mnie znalazł? - Członkiem tego klubu jest pułkownik Charles Southby z Mi- nisterstwa Obrony, który powinien przyjść tutaj ze mną i rozmawiać z panem. On nie żyje. Torturowano go bestialsko, a później uśmier- cono. Dziś po południu. Czy możemy porozmawiać w jakimś ustronnym miejscu? Proszę... - Może się pan jakoś wylegitymować? Foley sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Nie tutaj. Proszę za mną. Heatheridge zaprowadził nadinspektora do jednego z przezna- czonych wyłącznie dla mężczyzn pokoi wypoczynkowych i wskazał stojący na uboczu stolik. Peter wyjął legitymację poli- cyjną. Starzec nie spojrzał na nią jednak. - Wierzę panu. Kto zamordował pułkownika Southby'ego? W oczach Foleya pojawił się gniew. - Ci sami ludzie, którzy doprowadzili do tego, iż Samuel Hale strzelił sobie w głowę z dubeltówki. Kilka dni temu zabili również wdowę po nim, a ostatniej nocy zlikwidowali pańskiego kolegę, Richarda Wardlove'a i jego żonę, zgwałciwszy ją w celu zmylenia śledztwa. Kilka godzin temu po bestialskich torturach odebrali życie inteligentnemu, błyskotliwemu oficerowi wywiadu, Southby'emu. Bóg wie, ile innych zbrodni popełnili. Pan zna początek tej sprawy. Proszę policzyć lata. Heatheridge siedział pochylony, próbując powstrzymać łzy. I opanować przerażenie. Wpatrywał się w Foleya niewidzącym wzrokiem. „To ta głowa - pomyślał nadinspektor. - On widzi ją teraz, tak jakby znajdowała się tuż przed nim, wpatrzona weń nieruchomymi oczyma." - Czy to była kobieta? - zapytał. - Ta głowa? Powieki Heatheridge'a zamrugały szybko. - Kobieta, mężczyzna, dziewczynka, chłopiec... wszyscy ra- zem. Tysiącletnie dziecko. Ta głowa już wtedy widziała mnie ta- kim, jakim jestem teraz. Omal nie oszalałem, żyjąc z tą świadomo- ścią. A może naprawdę straciłem rozum? Mój Boże, miałem na- dzieję, że to wszystko już minęło, umarło naturalną śmiercią z biegiem lat. - Wziął z ręki Foleya biurową kopertę. - Znajdzie pan w środku coś, co przypomni o wszystkim - ostrzegł nadinspektor. - Jak mógłbym o tym zapomnieć? Dowodząc oddziałem wy- zwalającym jeden z obozów koncentracyjnych, widziałem rzeczy, które ktoś mógłby uznać za jeszcze gorsze okropieństwa. Nie moż- na ich jednak porównać z tym, co ujrzałem w tamtym bunkrze. Część mojej duszy wciąż żyje w mrocznym, lodowatym piekle... i zawsze tam pozostanie. Heatheridge zaczął czytać. Foley wiedział, że dla tego człowie- ka każde zdanie Samuela Hale' a jest fragmentem potwornej rze- czywistości, przed którą nie ma ucieczki. Po kilkunastu minutach mężczyzna odłożył pożółkłe kartki, po- woli podnosząc wzrok. Foley zaczął mówić. Jako policjant umiał w zwięzły sposób przedstawić fakty. Opowiedział, co udało się mu ustalić i to, czego mógł się jedynie domyślać. Opisał wszystko, co wydarzyło się od chwili, gdy pierwszy raz w rozmowie z Nigelem Lewinem wymówił nazwisko Eleanor Hale, aż do spotkania z Heatheridge'em w „The Rag". Nie wspomniał jedynie o dwóch ciałach, leżących nieruchomo pod zakrwawionymi prześcieradła- mi w przedpokoju mieszkania Southby'ego. „To nowe życie - pomyślał ze zdziwieniem. - Nie mam już od- wrotu." Heatheridge wypalił nerwowo kilka papierosów, przeważnie ga- sząc je w połowie, a co jakiś czas zadawał krótkie, niepewne pyta- nia, jakby obawiał się odpowiedzi. Nadinspektor skończył wresz- cie mówić, również zapalił papierosa i zaczął wpatrywać się upor- czywie w twarz siedzącego przed nim człowieka, szukając śladów tak potrzebnej teraz siły i odwagi. - W głębi duszy wiedziałem, że oni zajmują się tym nadal - powiedział Heatheridge. - Nie podejmowaliby przecież w czasie wojny tak ryzykownej akcji, grożącej niewyobrażalnym skanda- lem, gdyby nie zamierzali wykorzystać wszystkiego, co wpadło im w ręce. Mój Boże! - Dysponuję szczegółowymi informacjami, ukazującymi za- kres i potęgę ich obecnej działalności - uzupełnił Foley, wyjmując z kieszeni dyskietkę. - Mogę przedstawić panu nazwiska tych lu- dzi i niektóre sposoby finansowania owych diabelskich prac. Za- pisane tutaj dane ukazują rozmiary spisku. Zanotowałem również wszystko, co Southby powiedział o człowieku nazwiskiem Nes- bitt. On właśnie zajmuje się realizacją zakrojonego na niezwykle szeroką skalę projektu rządowego, obejmującego zakupy ogro- mnych obszarów i specjalistyczne prace budowlane. Southby był jednym z konsultantów, zajmujących się sprawami bezpieczeń- stwa. Po zapoznaniu się z treścią wyznania Samuela Hale'a puł- kownik był przekonany, iż ów program musi stanowić część tam- tej sprawy. Sporządził dla mnie szczegółowe notatki dotyczące spotkania z Nesbittem i umieścił je w sejfie, który został jednak otwarty przez torturujących Southby'ego ludzi. Kartki z tymi no- tatkami znalazłem przy zwłokach, nie wydaje mi się jednak, by owe zapiski mogły być do czegokolwiek przydatne, gdyż znajdują się w opłakanym stanie. Wierzę, że Southby został zamordowany, gdyż wiedział zbyt dużo. Oni uderzają z ciemności, niszcząc każ- dego, kto stanie na drodze. Oczywiście nie mam na to stuprocen- towych dowodów. Wydaje mi się jednak, iż możliwe będzie wszczęcie choćby dochodzenia parlamentarnego. Oczywiście, je- śli ktoś odpowiednio wpływowy i oddany sprawie je zapoczątkuje. Heatheridge wpatrywał się w leżącą na stole dyskietkę. Nie sięgnął po nią jednak. - Zakładam, że potrafi pan oficjalnie uzasadnić swoje postępo- wanie? Prowadzi pan przecież śledztwo w sprawie, którą nie po- winien pan się zajmować? Jeśli te argumenty są wystarczające do podjęcia działań w parlamencie, dlaczego pan nie spróbuje wszcząć oficjalnego dochodzenia? Foley potrząsnął głową. - Zostałem przez nich skompromitowany. Nawet jeśli zmyję z siebie błoto, jakim mnie obrzucili, nigdy nie uda mi się odzyskać dobrego imienia. Należy zdawać sobie z tego sprawę, pełniąc jaką- kolwiek służbę publiczną. Jako członek parlamentu chyba mnie pan rozumie? Nigdy już nie odzyskam zaufania. Ale nawet gdyby moja reputacja była nieskalana, nie dysponuję przecież pańskimi możliwościami. Nie sięgnę do samego szczytu. To musi być pan. Pan tam był i widział wszystko. Pan w i e. Tylko panu uda się przekonać ludzi, by zaczęli działać. Heatheridge dotknął wyznania Samuela Hale'a. - Czy potrafi pan powiedzieć, komu mogę zaufać? Jeśli ta hi- storia jest prawdą, w co wierzę, od czego należy rozpocząć? Zwła- szcza jeśli w grę wchodzą zakulisowe powiązania i wpływy, sir DavidNesbitt... - On na pewno jest w to zaangażowany. Dzwonił do komendy policji w Exeter. Chciał ze mną rozmawiać. Jestem tylko zbliżają- cym się do emerytury gliniarzem bez wyższego wykształcenia oraz układów towarzyskich. Nigdy nie interesowałem się ekologią i nie wiedziałem, iż ten człowiek w ogóle istnieje, podobnie jak on nie miał pojęcia o mnie. Aż do chwili, gdy zainteresowałem się rodzi- ną Hale: matką, synem i ojcem. Nesbitt nie wspomniał, dlaczego chce ze mną rozmawiać, lecz bez trudu mogę to odgadnąć. W każ- dym razie nie czekał na mój telefon i po prostu udał się do moich przełożonych. Widocznie z jakichś powodów nie chciał od razu mnie niszczyć. Samowolnie porzuciłem służbę, wciąż rozpatrując sprawę śmierci Eleanor Hale. Z punktu widzenia Nesbitta to jawny zamach na jego mroczne imperium. Dlatego chce mojej głowy, a jacyś nieprzyjemni faceci rozłożyli mi na części biurko i prawdo- podobnie zamierzają uczynić to samo z moją karierą. - Chyba nie będę w stanie panu pomóc. Samuel Hale wiedział, iż pierwsze rozkazy w tej sprawie wydane zostały przez ludzi spra- wujących najwyższą władzę. Prawdziwą władzę. Nesbitt jest właś- nie jednym z nich. Do kogo mogę pójść z tym wszystkim, nie ry- zykując kariery, a może i życia? - Musi przecież być jakaś wysoko postawiona osoba, której może pan zaufać. Do końca. - Ktoś, komu powierzyłbym życie? Czy o to panu chodzi? - Tak - spokojnie odparł Foley. - Dokładnie o to. - A ilu osobom pan wierzy tak bardzo, nadinspektorze? - W tej chwili? Nie oczekuję czyjejkolwiek pomocy, gdyż spra- wy układają się naprawdę nieciekawie. Myślę jednak, że jest ktoś taki. - Tylko jeden? , Foley wzruszył ramionami. Heatheridge zapalił kolejnego papierosa i zaciągnął się głęboko. - Widzi pan... Od lat interesuję się alpinizmem - powiedział cicho. - Jestem już trochę na to za stary, lecz potrafię poradzić so- bie z niejedną skalną ścianą. „Stąd ta opalenizna i zmarszczki wokół oczu" - pomyślał nad- inspektor. Jakby na potwierdzenie Heatheridge zmrużył oczy i wyciągnął rękę, wskazując coś bardzo daleko. - Czasami wystarczy sięgnąć i dotyka się wierzchołka kolejnej góry. To właśnie świat, w którym chciałbym spędzić całe życie. Wysoko ponad zgnilizną i brudami, jakie wszyscy produkujemy. „Nic z tego - pomyślał Foley. - Nie uda mi się go przekonać. Ten człowiek nie potrafi wykrzesać z siebie woli walki. Chce uciec. Czy można go za to winić?" - Problem polega na tym, nadinspektorze, iż nie odważyłbym się podjąć wspinaczki, nie ufając absolutnie ludziom, z którymi będę związany liną. Pan mi o czymś nie powiedział, więc nic na świecie nie zmusi mnie, bym spróbował zdobyć akurat tę górę, nim nie dowiem się wszystkiego. - Powinien pan być policjantem — zauważył Foley. Po raz pierwszy tego wieczoru na twarzy Heatheridge'a pojawił się uśmiech. - Większą część życia spędziłem słuchając ludzi, którzy uwa- żają, iż ich powinnością jest mówienie półsłówkami, pomijanie niewygodnych rzeczy. Czasem wręcz kłamią. Chodzi mi o pra- cowników administracji państwowej i polityków, nadinspektorze. Byłem również zawodowym żołnierzem. Wiele razy stawałem twarzą w twarz ze śmiercią, zabijałem i dowodziłem ludźmi, za- jmującymi się jej zadawaniem. W ich oczach zawsze było coś szczególnego. Mieszanina sprzecznych uczuć, emocji i wrażeń: wstydu, zdziwienia, strachu, dumy. Zauważyłem ponadto, iż pań- skie prawe ucho zostało poważnie zranione. Ma pan opuchniętą połowę twarzy. Nie wspomnę już o zadraśnięciach. Ciekawe, jak udało się panu przejść obok ludzi stojących przy wejściu do klu- bu? Zapewne uważali, że założył pan swoje najgorsze ubranie. Zwłaszcza jeśli zamierzał pan zjeść kolację z wysoko postawio- nym pracownikiem Ministerstwa Obrony. Foley dotknął zaklejonego plastrem ucha i skrzywił się z bólu. - Czy coś jeszcze? - Nosi pan pistolet pod zupełnie nowym ubraniem. Zapewne to, które miał pan poprzednio na sobie, zostało zniszczone w wyniku napaści, będącej bezpośrednią przyczyną pańskich obrażeń. Po- trzebuje pan odrobiny czegoś mocniejszego, a później przyzwoitej kolacji, w trakcie której dowiem się o tym, co wcześniej pan pomi- nął. Dopiero wtedy powiem, z kim zamierzam wybrać się na tę najniebezpieczniejszą wspinaczkę. Heatheridge odłożył serwetkę na stół i wypił odrobinę wina, kończąc posiłek. - Wyraźnie nie przejmuje się pan możliwością oskarżenia o podwójne morderstwo. Czyżby zatarł pan wszystkie ślady swej obecności w domu Southby'ego? Nic pan o tym nie wspominał. - Przemyślałem dokładnie sprawę i doszedłem do wniosku, iż ostatnią rzeczą, jakiej mogliby pragnąć wrogowie, jest mój publi- czny proces. Wewnętrzne policyjne postępowanie dyscyplinarne, mające zniszczyć moją karierę, może być przeprowadzone po ci- chu. Nie mogliby jednak pozwolić sobie na proces sądowy. Jako oskarżony miałbym przecież prawo przedstawić dowody obrony. Założę się o wszystkie oszczędności, że ta sprawa obciąży konto IRA. Southby, jako oficer wywiadu, działał przecież przeciwko Ir- landczykom. Heatheridge zastanawiał się przez chwilę. - Tak. Chyba ma pan rację. Wysoki rangą oficer policji, który ma duże doświadczenie w gromadzeniu dowodów, mógłby okazać się w sądzie zbyt przekonujący. Zbyt niebezpieczny. Przy okazji... Dlaczego uważał pan, iż nie stoję po stronie tych, z którymi pan walczy? Foley włożył do ust następny kawałek wspaniałej pieczeni. Mi- mo głodu Peter wciąż był zbyt zdenerwowany, by docenić smak potraw. - Dlaczego? Ponieważ był pan tam- stwierdził stanowczo nadinspektor, patrząc swemu rozmówcy w oczy. - Mogłem przecież zostać przekupiony, zastraszony, przekona- ny. Wie pan lepiej niż ktokolwiek, do czego zdolni są ci ludzie. Zwłaszcza jeśli występują w obronie swych... - Nadziei na przyszłość? - podpowiedział Foley. Widział wyraźnie, iż Heatheridge zmaga się z sobą. Oczy mężczyzny patrzyły gdzieś daleko. - Tak właśnie powiedział Hale, gdy mieliśmy wejść do tego bunkra. Spytałem wówczas, czy rezultaty zbrodniczych doświad- czeń warte są ceny ludzkiego cierpienia i życia. Mój Boże! Wtedy jeszcze nie widziałem tych wszystkich okropieństw. Hale odpo- wiedział mi, iż to właśnie przyszłość jest powodem naszej akcji. Przyszłość! Foley pozwolił, by na chwilę zapadła cisza, a potem odezwał się ostrożnie: - Musieliśmy zaufać panu. Southby i ja. Nie było nikogo innego. - Southby nie żyje, więc ja powinienem przejąć pałeczkę? Czy tak pan myślał, decydując się walczyć dalej samotnie? Gdy ma- szerował pan wzdłuż Pali Mali, zamierzając złożyć mi propozycję nie do odrzucenia? Mam zrobić jedyną słuszną rzecz? To, co po- winienem uczynić już przed wielu laty? - Tak. - Bardzo pan ryzykuje. Jeśli ci ludzie pilnowali starej Eleanor Hale, bez wątpienia pamiętali o tym, by obserwować i mnie. - Uciszyli pana ustawą o tajemnicy państwowej - odgadł Foley. - Nadal mam zakneblowane usta. - Tylko w sprawie tamtej misji w Niemczech, prawda? Prace prowadzone aktualnie przez tych ludzi, ich metody, ofiary... To wszystko stawia ich przecież poza prawem. - Co pan wie o świecie tajnych służb, nadinspektorze? - Chyba tylko to, o czym czytałem w gazetach. Kilku rzeczy udało mi się dowiedzieć dopiero w związku z tą sprawą. - Muszę więc pana oświecić. Ten tajny świat nie ma nic wspól- nego z rzeczywistością, w której żyjemy ja i pan, anonimowy człowiek wracający z pracy autobusem. Nasze prawo nie dotyczy tych ludzi. Oni stoją poza prawem: włamania, prostytucja, narko- tyki, oszustwa i szantaże są dozwoloną charakteryzacją granych przez nich ról. Tyle tylko, że nikt im tych ról nie wyznaczał... - Ponieważ oni nie istnieją - przerwał Foley. - Słyszałem to kiedyś. Nie mówimy jednak o rządowych służbach specjalnych, które pełnią ważne zadania. Większość ludzi akceptuje ten fakt. Ja również. Ci jednak, o których pisze Samuel Hale, są zwykłymi zbrod- niarzami. Inteligentnymi, potężnymi, ustosunkowanymi mordercami. Udało się im po prostu otumanić zbyt wielu ludzi. Głoszą bzdurne ideały, które powinny umrzeć razem z Adolfem Hitlerem. Są ana- chronizmem, wspieranym przez garstkę prawicowych reakcjoni- stów z Whitehall i ignorowanym przez kolejne rządy. Może go- rzej ... Od zakończenia ostatniej wojny tak zapamiętale polujemy na czerwonych, że przeoczyliśmy działających pod samym nosem faszystów! Czterej siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyźni o wyglądzie emerytowanych wojskowych spojrzeli na Foleya uważnie, a w ca- łej sali ucichły uderzenia sztućców o talerze. - Proszę się uspokoić - mruknął Heatheridge. - Słusznie. Boże! Heatheridge przesunął w stronę Foleya kieliszek z winem. - Proszę wypić, a ja zamówię koniak. Co zamierza pan zrobić? Szukać na wrzosowiskach zaginionego przyjaciela? To niezbyt mądre. Wie pan z listu Samuela Hale'a, że właśnie tam można tra- fić na tych ludzi. Szukają też pana pańscy koledzy, prawda? Policja? Foley jednym łykiem opróżnił kieliszek. - Panie Heatheridge, nie chcę w żadnym wypadku wplątywać pana w nielegalne przedsięwzięcie. Postanowiłem podjąć takie ry- zyko, lecz nie mam zamiaru ciągnąć kogokolwiek na dno. Byłoby to głupie i nieuczciwe. Po prostu chyba nie ma człowieka zdolnego podjąć tę walkę. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zachowam moje plany dla siebie. Oczekuję od pana tylko potwierdzenia wia- rygodności wyznań Samuela Hale'a i proszę, by przekazał pan ów dokument komuś, kto będzie mógł podjąć odpowiednie działania. Ja muszę odnaleźć Nigela Lewina. Żywego lub umarłego. Nic nie jest dla mnie w tej chwili ważniejsze. Przykro mi. Nie mogę na ra- zie myśleć o wielkiej sprawie. Heatheridge przywołał kelnera, zamówił dwa koniaki i czekał w milczeniu, aż kieliszki pojawiły się na stole. Dopiero wtedy za- czął mówić twardym jak stal głosem: - Ma pan pistolet w kaburze przy pasku. Czy jest pan gotów użyć tej broni przeciwko przyjacielowi? Może okazać się to konie- cznością. Pańscy przeciwnicy nie marnują życia, Foley. Życie jest dla nifth surowcem, materiałem. Obozy koncentracyjne dostarcza- ły go Niemcom w nieograniczonych ilościach. Ci, którzy zajmują się teraz tymi eksperymentami, nie mają podobnych możliwości. Nawet jeśli rzeczywiście dostali się do szpitali wojskowych. Niech piekło pochłonie tych drani. Jeżeli pański przyjaciel trafił w ich ręce, na pewno znajduje się już w stanie gorszym niż śmierć. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej przerażającego niż taka egzystencja. Wiem to. Widziałem oczy ofiar. Udręczone, za- gubione umysły dotarły do mojego rozumu. Poznałem strach i bezgraniczne cierpienie. Gdy niszczyliśmy miotaczami ognia materiały znajdujące się w bunkrze, usłyszałem niemy krzyk. Przysięgam! Później pojawiła się radość z odzyskanej wolności. Oni byli jak dzieci wtłoczone w rzeczywistość przekraczającą granice ich świadomości, zdolność pojmowania świata. Ja czułem ich obecność, Foley. To mnie przeraziło i zmieniło. Na zawsze. Nie jest pan tak jak ja przygotowany na to, co przyjdzie nam uczy- nić. Widziałem wszystko jako jedyny spoza tego piekielnego świata. Heatheridge dopił koniak i wstał od stołu. - Czekałem zbyt długo. Uciekłem od tego okropieństwa zbyt daleko. Przyszedł czas, bym wreszcie zawrócił. W recepcji Heatheridge wziął od Foleya wyznanie Samuela Hale'a oraz dyskietkę. Napisał krótki, zwięzły list, włożył wszy- stko do koperty, potem poprosił o lak i zapieczętował ją starannie. Śmiałymi, dużymi literami napisał nazwisko i adres, dodając do- pisek: „Do rąk własnych". - Izba Gmin, w poniedziałek rano - powiedział dyżurnemu portierowi. - Koniecznie. - Jak zwykle, sir - padła lakoniczna odpowiedź. - Czy to pewne? - zapytał Foley, gdy szybko szli w stronę ran- gę rovera. Heatheridge przyjechał do Londynu pociągiem i ta- ksówką. - Jak sejf w Banku Anglii. Foley obejrzał się szybko. - Był pan śledzony? - zainteresował się Heatheridge. - Na pewno nie. - Aja? - Pan? Możliwe. Oni zacieśniają szeregi. Są zagrożeni-i zasta- nawiają się, kto wie o ich istnieniu i może im zaszkodzić. Pan jest właśnie kimś takim. - Więc? Foley poruszył ramionami. - Nie dowiemy się niczego, jeśli nie zaczniemy działać. Dopiero wówczas będziemy mieli pewność - Spojrzał szybko na Heatheridge'a. - Pan wie, prawda? Gdzie jest ten ośrodek na wrzosowisku Dart- moor? Zawsze pan wiedział. - Tak. - Czy jest coś, o czym powinienem dowiedzieć się od p a n a ? - Pojedziemy tam razem - powiedział Heatheridge. - Najpierw muszę jednak zajrzeć do mojego mieszkania koło Westminsteru. Potrzebuję czegoś. Nadinspektor nie pytał więcej. Czuł się dziwnie obco. Miał nie- jasne wrażenie, iż dzieje się coś ostatecznego. Heatheridge podjął decyzję. On, Foley, nie może jej odwołać, bo nie ma z nią nic wspólnego. - Tutaj stoi rangę rover. - Zna pan drogę? - zapytał Heatheridge, gdy ruszyli z miejsca. - Jestem londyńczykiem. Prawie piętnaście lat pracowałem w policji stołecznej, z tego większość w Nowym Scotland Yar- dzie. - Zastanawiał mnie pański akcent. Dlaczego przyjechał pan do Devon? Wyjechali na główną ulicę. - Wszyscy przed czymś uciekamy. Nie tylko pan musiał zatrzy- mać się i uważnie spojrzeć za siebie. Człowiek bardzo się zmienia, kiedy ktoś próbuje go zabić. - Patrzenie w przeszłość pomaga podejmować decyzje. Zwła- szcza jeśli człowiek przygląda się samemu sobie. Zastanawiamy się, dlaczego kiedyś postąpiliśmy w ten właśnie sposób. Z czasem wszystko ulega zmianie. Spoglądamy z innej perspektywy. „To prawda" - pomyślał Foley. Przypomniał sobie dwóch mło- dych mężczyzn, próbujących za wszelką cenę przetrwać okrutną niewolę i koreańską zimę, oraz dwóch odmienionych ludzi, star- szych, lecz chyba głupszych, którzy zabiegali o względy tej samej kobiety. „Co zrobiłbyś teraz, postawiony w identycznej sytuacji? Ucie- kłbyś na wrzosowiska, by nie wybierać między obowiązkiem a przyjaźnią? A może okazałbyś się podręcznikowym gliniarzem, który doniósłby o wszystkim, w chwili aresztowania rywala usu- wając się na bok z nadzieją na pochwałę i awans? I nie byłoby ważne, kto na tym ucierpi?" - Nie można oceniać decyzji podjętej w przeszłości. Zmieniają się warunki - powiedział niepewnie nadinspektor. - Ale jej skutek zawsze jest taki sam. - Wierzy pan w to? - Nie wiem. Na pewno łatwiej żyć z takim przekonaniem. I lżej umrzeć. - Nie można pokonać nikogo umierając - rzucił Foley. - Na tym właśnie polega błąd Samuela Hale'a. - Proszę zatrzymać się tam, z prawej strony. O tej porze trudno tu zaparkować, ale chyba znajdzie pan wolne miejsce w pobliżu. Będę miał akurat czas na to, co muszę zrobić. Proszę później przyjść do mojego domu. Numer dziewiętnaście. Nadinspektor odjechał powoli, obserwując w lusterku ciemną postać Heatheridge'a, który zmierzał szybkim krokiem w stronę nie oświetlonej bramy. Po chwili znikł w budynku. Instynkt ostrzegał Foleya, iż ma wydarzyć się coś z ł e g o. Po kilku minu- tach nadinspektorowi udało się znaleźć miejsce do parkowania. Zamknął samochód starannie i skierował się do mieszkania posła. Miał niezwykłe wrażenie, iż zbliża się ku przepaści. Był zanie- pokojony, ostrożny, trochę podniecony. Bardziej niż kiedykolwiek czuł, że żyje. „Może umrę wkrótce? - zastanawiał się. - Wszystko pulsuje w tych ostatnich godzinach. Życie płynie przez żyły jak prąd ele- ktryczny." Zadzwonił do drzwi. - Wszystko gotowe - powiedział Heatheridge, wpuszczając gościa do środka. Wrzosowisko było ciemniejsze niż noc. Stanowiło bezkresną, pofalowaną powierzchnię ze sterczącymi gdzieniegdzie samotny- mi skałami, przywodzącymi na myśl grube paznokcie wbite w ciało. Gwiazdy wydawały się gubić w pustce nad głową. Zwła- szcza dwie, trochę jaśniejsze od pozostałych, co jakiś czas nurko- wały w stronę ziemi, tak jakby szukały drogi. - Na co czekamy? - zapytał Foley. Nie liczył się brak snu, zmę- czenie, nawet ciekawość. Niezależnie od podjętych decyzji skutek będzie zawsze taki sam. Czy to jest nasza współczesna Biblia? - Czekamy na nich - odparł Heatheridge, odpoczywając na rozłożonym prawie płasko fotelu. - Na kogo? - Proszę popatrzeć. Dwie zagubione gwiazdy wydawały się pulsującymi, drgający- mi nieregularnie światełkami. Foley otworzył okno. Na zewnątrz panowała absolutna cisza. - Podjedźmy bliżej - polecił Heatheridge. - Do bramy. Niech pan się nie obawia. Jesteśmy bezpieczni. Oni muszą zachować po- zory. Na pewno wiedzą, że jesteśmy tutaj. Nasze światła widać z daleka. Są ostrożni. - To mordercy - mruknął Foley i uruchomił silnik. - Tak. Po dziesięciu minutach jazdy po bardzo złej drodze w świetle re- flektorów rangę rovera ukazało się ogrodzenie z drutu kolczastego i niskie baraki z prefabrykatów. Nieco dalej na zachód było widać ruiny budowli o poznaczonych kulami i pokrytych napisami ścia- nach. Zamykający bramę szlaban był opuszczony. Wydawało się, że w znajdującym się obok ciemnym budynku nie ma nikogo. Foley znów otworzył okno. Usłyszał dobiegający z daleka głu- chy odgłos. W wartowni zapaliły się światła i wyszło z niej dwóch żołnierzy z karabinami maszynowymi. Jeden z wojskowych zbliżył się do szlabanu, a drugi ruszył w kierunku samochodu. Pomimo ciemno- ści, jakie jeszcze przed chwilą panowały w budyneczku przy bra- mie, żaden z mężczyzn nie wyglądał na zaspanego. - To obszar zamknięty - powiedział wartownik, stając przy Fo- leyu i świecąc do wnętrza wozu wielką latarką. Heatheridge zapalił światło pod sufitem i pochylił się w stronę otwartego okienka. - Naprawdę? - Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął skó- rzaną oprawkę i trzymał ją teraz w świetle latarki. - Widział pan kiedyś coś takiego? Izba Gmin. Jestem członkiem parlamentu, a także specjalnej komisji zajmującej się wyjaśnieniem pewnych zarzutów wobec sił zbrojnych. - Nie mam rozkazów w tej sprawie, sir. W tym miejscu zna- jduje się wojskowy ośrodek szkoleniowy dla... - A może raczej centrum badań nad eksperymentalną bronią chemiczną i prób ze środkami ochronnymi? Ja to wiem i pan wie, więc radzę zachować swoje bajeczki dla turystów. Proszę sprowa- dzić dyżurnego oficera. Natychmiast! Wartownik z wahaniem skinął głową, zasalutował i wrócił do budynku przy szlabanie. Foley spojrzał na Heatheridge'a. - Czy to prawda? Doświadczenia z bronią chemiczną? - Rząd musi w coś przecież wierzyć, prawda? Budowa podziem- nych pomieszczeń ze śluzami powietrznymi i systemami filtracyj- nymi nie wydawałaby się konieczna w ośrodku szkoleniowym. To miejsce jest zakonspirowane na dwa sposoby, a może na więcej, kto wie? Szarzy obywatele wierzą w ośrodek szkoleniowy, Mini- sterstwo Obrony i rząd w broń chemiczną, a ludzie ze służb spe- cjalnych zapewne w coś zupełnie innego. W tym tkwi istota poli- tyki, nadinspektorze. Wszyscy otrzymują to, czego oczekiwali. Odgłos był teraz wyraźny i coraz głośniejszy. Słychać było ję- kliwe zawodzenie turbin silników i świst rozcinanego łopatami śmigieł powietrza. Foley wysiadł z rangę rovera akurat wtedy, gdy zapaliły się reflektory. Zacisnął powieki oślepiony, a gwałtowny podmuch rozwiał mu włosy. W powietrze uniosły się tumany ku- rzu. Nadinspektor wskoczył szybko z powrotem do wnętrza wozu. - Co się dzieje, Heatheridge? Mężczyzny nie było już w samochodzie. Stał przy szlabanie, twarzą w twarz z młodym oficerem o surowym spojrzeniu, który zauważył śmigłowce, lecz ani na moment nie spuścił wzroku z twarzy Heatheridge'a i jego warg, które poruszały się szybko i jakby bezgłośnie w narastającym hałasie. Raz tylko spojrzał na podłużne, pokryte wyblakłym aksamitem pudełko po naszyjniku trzymane przez starszego mężczyznę. Wewnątrz nie było jednak złota ani drogich kamieni. Na spłowiałym jedwabiu leżała mała buteleczka, wypełniona mętnym, żółtawym płynem. Foley zauważył na siedzeniu obok siebie otwartą kopertę z li- stem, przyciśniętą malutkim magnetofonem kasetowym. - Heatheridge! - zawołał, lecz jego okrzyk zginął w odgłosie lądujących maszyn. Szlaban uniósł się, Heatheridge przeszedł przez bramę i w towa- rzystwie oficera ruszył w stronę budynku. Otwarte pudełko trzy- mał przed sobą, jakby czekał n,a czyjeś błogosławieństwo. Oficer szedł obok potykając się. W pewnej chwili omal nie upadł. Nie spuszczał wzroku z Heatheridge'a i żółtawej buteleczki. Foley wyskoczył z rangę rovera i znieruchomiał, gdyż lufy dwóch karabinów maszynowych uniosły się groźnie. - Z powrotem do środka! - zawołał jeden z wartowników, od- wracając twarz, by zasłonić oczy przed kłębiącym się pyłem. Dwa helikoptery wylądowały w pobliżu, za ogrodzeniem. Jękli- we zawodzenie silników opadło gwałtownie, a po chwili śmigła znieruchomiały. Niewiarygodnie jaskrawe światła zapaliły się wo- kół mężczyzn biegnących za operatorami kamer i reporterami. - Heatheridge! - zawołał znowu Foley. Jego wezwanie za- brzmiało zaskakująco głośno w złowrogiej ciszy. - Niech pan zostanie! - odpowiedział zawołany, nie odwraca- jąc się. Szedł sztywno, jakby zamieniał się powoli w skałę podobną do widocznych na ciemnogranatowym horyzoncie. Nadinspektor wsiadł szybko do samochodu, podniósł szybę i pozamykał drzwi, oślepiony blaskiem telewizyjnych lamp. Nie zareagował na natarczywe stukanie w okno, włączył magnetofon i usiadł wygodniej, zamykając oczy. - Foley? Jak pan domyślił się zapewne, mamy gości z telewizji. BBC i ITN. Wezwałem ich, gdy pan parkował samochód. Na pew- no poproszą o wyczerpujące informacje, więc musi być pan przy- gotowany. Proszę przemyśleć wszystko dokładnie, zanim wygłosi pan niszczące karierę oświadczenie. Widział pan zapewne butele- czkę, którą zabrałem do środka. Razem z nią otrzymałem kiedyś ten list. Zostawiam go panu i dziennikarzom. Jego autorem jest ktoś, kogo zdążył pan już trochę poznać. Treść powinna wyjaśnić wszystko. Jak pan chyba odgadł, dawno zaplanowałem to, co teraz czynię. Uważam, iż takie rozwiązanie jest najlepsze dla wszy- stkich zainteresowanych. Tylko w ten sposób mogę pokazać, że do- konujący przerażających eksperymentów zbrodniarze nie są nadludźmi, upoważnionymi do decydowania o tym, jak powinna wy- glądać nasza przyszłość. A może raczej... kto powinien być naszą przyszłością. Jeśli pański przyjaciel jest w środku, sprawię, by wyszedł stamtąd. Gdyby nie mógł chodzić, zostanie wyniesiony przez któregoś z żołnierzy pełniących służbę na powierzchni, pra- wdopodobnie nieświadomych zła, rodzącego się w lodowatym piekle podziemi. Może Lewina tu nie ma. Należy wówczas zało- żyć, że nie żyje, co byłoby dla niego tylko błogosławieństwem. Jest pan odważnym człowiekiem, Foley. Jednym z najodważ- niejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Podjął pan wyzwanie wroga, który bez trudu mógł zetrzeć pana w proch. Nie zrezygno- wał pan jednak. Potrafił pan obudzić i we mnie wolę walki. Ten obowiązek zawsze przecież spoczywał na moich barkach. Czasem go ignorowałem, tłumiłem i praktycznie przestałem już wierzyć, iż kiedykolwiek się na to odważę. Zgodnie z pańskim życzeniem podniosłem pałeczkę, która wypadła z martwej ręki Southby'ego. Tym razem nie ogień będzie bronią, jakiej użyję przeciwko tym ludziom, jak to uczyniłem w hitlerowskich Niemczech. Proszę przeczytać ów list. Sądzę, że w międzyczasie pański młody przy- jaciel znajdzie się na powierzchni, jeśli oczywiście jest tutaj. Nig- dy więcej nie zobaczymy się, nadinspektorze. Żegnam. Niech Bóg ma pana w opiece. Foley wyłączył magnetofon i sięgnął po pożółkły list, starając się nie zwracać uwagi na panujące dookoła zamieszanie. Pismo rozpoznał od razu. Drogi Panie Heatheridge! Nie widzieliśmy się od wielu lat. Wiem jednak, że wciąż dręczą nas te same koszmary. Nie muszę chyba niczego wyjaśniać. Nie- wielu ludzi byłoby w stanie pozostać sobą, przeszedłszy przez to, co razem przeżyliśmy. Gdyby jednak chodziło tylko o koszmary, ten list nie zostałby napisany. Nigdy też nie otrzymałby pan ode mnie tej przesyłki. Byłbym zmuszony zaakceptować cenę, jaką przyszło mi płacić za próbę przywłaszczenia sobie praw Stwórcy. Na pewno domyślił się pan, że zdobyte w Niemczech wyniki do- świadczeń zostały przez nas wykorzystane. Nie napiszę „ dobrze wykorzystane ", gdyż chyba nie wyniknie z nich nic dobrego, skoro prace prowadzone są w absolutnej tajemnicy, bez jakiegokolwiek nadzoru i z pominięciem elementarnych zasad etycznych. Nasi lu- dzie posunęli się zbyt daleko. W obecnej chwili tworzą rozmaite substancje poza organizmem człowieka, implantując ludzkie geny w struktury komórkowe hodowane w biogeneratorach. Dzięki in- żynierii genetycznej modelują przeciwciała poza ludzkim organi- zmem. Powołują do życia zwierzęta z wszczepionymi ludzkimi ge- nami — żywe źródła preparatów biofarmaceutycznych. Stymulują geny aktywne tylko w okresie życia płodowego. Eksperymenty na żywych ludziach zmierzają do wytworzenia nowych kończyn i or- ganów. Najgorszym jest to, iż osiągnięto ostatnio spore sukcesy w dziedzinie transplantacji komórek mózgowych. Obawiam się, iż wkrótce będzie można ingerować w najgłębsze zakamarki umysłu. Nie istnieje żadna kontrola tych poczynań. Nikt nie interesuje się błędami, niewłaściwymi posunięciami. Rezultaty nieudanych prób nie zawsze niszczono. Należy też pamiętać o katastrofalnych po- myłkach, wypadkach, jakie na pewno się zdarzały. Któż więc zdoła określić, jakim kosztem odbywają się te badania ? Czy nie okaże się on zbyt wielki? Kto wie, czy wnuki naszych wnuków nie przeklną nas kiedyś, sądząc, iż wzięliśmy szalone idee i fanatyczne dążenie do „perfekcji" wprost z piekła. Przyszłe pokolenia nie będą mogły niczego odwrócić. Czy zdaje pan sobie z tego sprawę? Foley zamknął oczy. Przypomniał sobie inne słowa: „Ceną za- płaconą za przyszłość naszych dzieci może być ich życie. Gdy ma- rzenia stają się koszmarami, czas umrzeć". Mój Boże! Zaczął czytać dalej. Nie jestem już jednym z nich. Ci ludzie nie ufają mi i znalazłem się w podobnej sytuacji jak pan. Wiemy o wszystkim, lecz pozosta- jemy z boku, bezradni. Nie pomagamy w tych diabelskich pracach i równocześnie nie możemy powiedzieć o wszystkim światu, który potraktowałby nas jak głupców i panikarzy. Ludzie nie chcą pra- wdy. Wolą to, co łatwe, banalne, przyjemne i wygodne. Chcą śnić na jawie. To nas dręczą ich koszmary. Pozbawiono mnie prawa wstępu do tajnego ośrodka badawcze- go. Wkrótce zostanę unicestwiony lub będę musiał to uczynić w o- bronie własnej godności. Pracowałem jednak sam, przygotowując niesamowitą broń, która zmiecie tych ludzi jak zaraza. Przez wiele lat ingerowali w system odpornościowy człowieka, rozwijając co- raz to nowe jego elementy. W trakcie eksperymentów przypadkowo wymknęły się spod kontroli pewne wynaturzone mutacje, które w ciągu następnych dziesięcioleci nieuchronnie pochłoną nie- wyobrażalną liczbę istnień ludzkich. Fiolka, którą panu przekazuję, zawiera efekt moich prac. Wyko- rzystałem materiał genetyczny, będący wynikiem jednego z niepo- wodzeń tych ludzi. To jest w stanie uśmiercić „ludzi przyszłości" w ciągu kilku sekund, zabijając również w mgnieniu oka każdego innego człowieka znajdującego się w pobliżu. Powierzam panu tę zabójczą substancję. Proszę przechowywać ją w bezpiecznym i chłodnym miejscu. Nie wiem, jak długo pozostanie aktywna. Nie mogłem tego sprawdzić. Można posłużyć się nią tylko w zamknię- tej przestrzeni, która musi potem zostać odcięta od świata. Najle- piej zabetonowana. Na wieki. Pamięta pan chyba podziemny ośrodek doświadczalny na wrzosowisku Dartmoor? Był pan tam kiedyś ze mną w tych naiwnych dniach, kiedy nauka była moją re- ligią i robiłem wszystko „dla dobra ludzkości". Teraz obydwaj wiemy, że realizacja podobnych ideałów może doprowadzić do ukrzyżowania człowieczeństwa. Istnieje tylko jeden sposób, by przygotowana przeze mnie sub- stancja znalazła się w ośrodku badawczym. Trzeba tam wejść. Na- dejdzie chwila, gdy będzie pan na ten krok przygotowany. Kto wie, czy nawet nie uzna pan tego za najlepsze rozwiązanie ? Podejmu- jąc tę decyzję, zasłuży pan na wdzięczność milionów, chociaż za- pewne nikt nie będzie wiedział, co pan naprawdę uczynił. Taka już jest natura rzeczy- Bóg da panu siłę i skłoni do najwyższego po- święcenia. Wiem, że pan się odważy. Jest pan żołnierzem i mężczy- zną. Istotą ludzką stworzoną przez Najwyższego. Nie przez na- szych wrogów. Moja dusza będzie z panem. Samuel Hale Foley położył list na fotelu i siedział nieruchomo, myśląc o po- śmiertnym darze Southby'ego. O dokumentach znajdujących się w kieszeni przeciwdeszczowego płaszcza. Mógł z nich skorzy- stać. Zupełnie nowa tożsamość, nowe życie. Bez śledztwa, degra- dacji, wymuszonej prośby o zwolnienie, procesu i więzienia. Nie wydarzyłby się żaden nieszczęśliwy wypadek. Petera Foleya pra- wdopodobnie czeka to wszystko. Nie miał złudzeń. Jako John Clif- ton, biznesmen, uwolniłby się od odpowiedzialności. Byłby młod- szy, nawet na papierze. Uśmiechnął się na myśl o tym. Miał okazję stać się innym człowiekiem. Zupełnie oficjalnie. Odpowiednie da- ne rządowe potwierdzałyby każdy element nowej biografii. Fał- szywa tożsamość jest nieprzydatna dla agenta wywiadu, jeśli nie może zostać poparta niepodważalnymi dowodami. Mógł przekrę- cić kluczyk w stacyjce i odjechać w ciemność, pozostawiając ko- muś innemu uporządkowanie tego bałaganu lub zatuszowanie skandalu. Spojrzał na leżący obok list. „Twój problem polega na tym, Foley, że jesteś gliniarzem. Za- wsze nim byłeś i będziesz. Nieważne, jak sam siebie nazywasz. Zawsze chciałeś nim być i wciąż tak o sobie myśiisz. To twoja praca. Obowiązek. Nie tak łatwo przed nim uciec. To chyba niemożliwe." „Cholera!" Włożył list z powrotem do koperty, schował do kieszeni minia- turowy magnetofon i wysiadł z rangę rovera, ignorując oślepiające światła, mikrofony oraz natarczywe pytania. Podszedł do szlabanu ku zdezorientowanym brakiem rozkazów wartownikom. Żołnierze unieśli karabiny. Wciąż pełnili służbę. Za ich plecami była cie- mność i cisza. Tylko nad wejściem do jednego z baraków paliło się słabe światło. Tam właśnie zniknął Heatheridge. Foley pokazał wartownikom legitymację. - Wejście znajduje się tam, gdzie to światło? Tam są windy? Żołnierze wymienili szybkie spojrzenia. Jeden z nich skinął głową. Nadinspektor podszedł bliżej. - Nie wybieram się na dół - mówił szybko spokojnym głosem. - Nikt już tam nie zjedzie. Znacie kody Bikini? Black Alpha. Nikt nie powinien zbliżać się tutaj. Zrozumiano? Twarze żołnierzy znieruchomiały, gdy stanęli u boku Foleya z gotowymi do strzału karabinami. Nareszcie ktoś objął dowódz- two, wydał rozkazy. Dziennikarze cofnęli się spłoszeni, lecz wciąż gotowi na wszy- stko. Instynkt podpowiadał im, że zaraz wydarzy się coś niezwy- kłego. Zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem był szum kamer. Ośle- piające światła wydawały się pośród nieprzeniknionej nocy nie- zwykłym zjawiskiem. Foley czekał, nie spuszczając wzroku z oświetlonych drzwi. Czekał na niskiego, ciemnowłosego chłopaka, który jednak stam- tąd nie wyszedł. Nadinspektor wyprostował plecy i odwrócił się powoli. - Potrzebny mi telefon! - zawołał. - Jest tam, w strażnicy - powiedział żołnierz stojący po prawej stronie. Foley uśmiechnął się delikatnie. - Nie skorzystam. Dziękuję. Długowłosy młodzieniec wyszedł niepewnym krokiem z grupy dziennikarzy, wpatrując się w lufy karabinów. Foley wziął od nie- go pękaty przenośny aparat i odesłał reportera z powrotem. - Wszyscy zostańcie tam, gdzie jesteście - polecił, wykręcając numer komendy policji w Exeter. Zaczął mówić: - Kto jest dzisiaj w nocy oficerem dyżurnym? Dobrze. Proszę mnie z nim połą- czyć. Mówi nadinspektor Foley. Zgadza się. - Znów spojrzał na słabo oświetlone drzwi. - Halo? Nadinspektor Matthews? Proszę po- słuchać uważnie. Kod Bikini: Black Alpha. Powtarzam: Black Al- pha. Miejsce: obóz wojskowy na Dartmoor. Ośrodek, w którym wojskowi prowadzą szkołę przetrwania i przeszkolenie do walk ulicznych. Jestem tam teraz. Tak. Jestem pewny. Proszę spraw- dzić, czy to miejsce jest objęte kodami Bikini, a uzyska pan po- twierdzenie. Musi pan natychmiast ogłosić alarm Black Alpha. Proszę nie zawracać sobie głowy środkami masowego przekazu i blokadą informacyjną. Na miejscu są już ekipy dzien- ników telewizyjnych BBC i ITN. Przerwał połączenie, jeszcze raz wykręcił ten sam numer i po- prosił inspektora Granta. - Grant? Wiem, że w tym tygodniu masz nocny dyżur. Nie za- dawaj pytań. Lada chwila rozpęta się u was prawdziwe piekło. Za- nim to nastąpi, musisz coś zrobić. Nie bój się, konsekwencje biorę na siebie. Upewnij się, czy wszystkie akta i dowody sprawy Eleanor Hale są w twoich rękach. Wszystkie. Masz je zabezpieczyć. Zamknij to w bezpiecznym miejscu. Rozumiesz? Wynieś z bu- dynku, jeśli trzeba. Tak. Coś może z tego wyniknie. Wkrótce mnie zobaczysz. Gdzie? W telewizji. Na obu kanałach. A może wcześ- niej, na wrzosowiskach. Jest coś nowego w sprawie Nigela? Nic? Tak myślałem. Grant? Dziękuję. Foley odwrócił się i spojrzał w stronę kamer. - Przedstawię wam wkrótce oświadczenie, dotyczące mojego udziału w tych wydarzeniach, a także w sprawie pana Richarda Heatheridge'a, który jak mi wiadomo, wezwał was tutaj. - Powiedział, że mamy się tu z nim spotkać! - zawołał jeden z reporterów. - Gdzie on jest? - Obawiam się, że nie żyje. Podobnie jak wszyscy ludzie, któ- rzy przebywali w tajnym ośrodku wojskowym, zlokalizowanym głęboko pod nami. Miał tam miejsce wypadek. Uwolniono zabój- cze bakterie. Wszyscy cofnęli się odruchowo. Światła drżały. - Ogłosiłem alarm Black Alpha. Powinniście wiedzieć, co to oznacza. - Broń biologiczna? - zawołał ktoś. - Wygłoszę oświadczenie. Nie martwcie się. - Ile jest ofiar?-zapytał inny głos. Nadinspektor spojrzał na oświetlone drzwi. - Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. - Czy to miejsce będzie musiało zostać odizolowane na za- wsze? Czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo? Co z Dartmoor? Foley umilkł i wrócił do rangę rovera całkowicie wyczerpany. - Co z przyszłością? - pytał któryś z dziennikarzy. Policjant wsiadł do samochodu i zamknął oczy, zapadając w sen. - Przyszłość wyobrażamy sobie teraz zupełnie inaczej niż kie- dyś- wymamrotał. Adresowana do wicepremiera przesyłka została mu wręczona zaraz po przybyciu do Izby Gmin w poniedziałek rano. Polityk na- tychmiast rozpoznał pismo Heatheridge'a i otwierał kopertę drżą- cymi rękoma, obawiając się kolejnych szkód, jakie mogłyby po- nieść rząd i partia. Nawet pomimo tragicznej śmierci nadawcy listu. Ów bezsensowny akt terroru na wieki pozostanie zapisany jako kolejny epizod w księdze ludzkiego szaleństwa. Wicepremier ze smutkiem potrząsnął głową. Sprawę pogorszyło jeszcze wyjaśnie- nie zamieszanego w zamach wysokiego oficera policji, teraz za- wieszonego w czynnościach w związku z prowadzonym przeciw- ko niemu postępowaniem. Foley został oskarżony o odmowę wy- konania polecenia służbowego, samowolne porzucenie służby' i powiązania z kartelem narkotykowym. Wystąpienie tego czło- wieka nie wniosło nowych faktów. Potwierdziło tylko powszech- ne przekonanie, iż w grę musiały wchodzić jakieś obłąkańcze mo- tywy. Polityk odłożył dyskietkę i sięgnął po list. - Premier osobiście wygłosi oświadczenie - powiedział mini- ster spraw wewnętrznych, stając w otwartych drzwiach. - To chy- ba najlepsze rozwiązanie. Zgadza się pan? Wicepremier niepewnie pokiwał głową, nie podnosząc wzroku znad pożółkłych kartek. - Co pan czyta? - List od przyjaciela. - Jeśli chodzi o prasę, skorzystamy z rady lorda Melbourne'a. Pamięta pan? - Oczywiście - spokojnie odparł zapytany. - Nie ma znacze- nia, co powiemy. Dopóki wszyscy mówimy to samo. - W takim razie do zobaczenia na posiedzeniu. Dołączony do przesyłki list był napisany na papierze klubu „The Rag": Drogi przyjacielu! Dwa powody sprawiły, iż przekazuję to pismo w Twe ręce. Po pierwsze, ufam Ci bardziej niż komukolwiek, a po drugie, wydaje mi się, iż odsunięto Cię od najważniejszych spraw państwowych. Masz chyba zostać w ten sposób pozbawiony szans na wywalcze- nie sobie w naszej partii pozycji lidera. Zapewne moje słowa nie będą dla Ciebie powodem do radości, lecz taka właśnie jest pra- wda. Dlatego też wydajesz mi się człowiekiem, którego pomocy potrzebuję. Możesz działać niezależnie, lekceważąc naciski, jakie pojawią się bez wątpienia, jeśli postanowisz pójść proponowaną przeze mnie drogą. Proszę, byś uważnie przeczytał załączony dokument. Z wiado- mych Ci powodów nie będę w stanie służyć pomocą w walce ze spiskiem, o którym piszę. Jeśli jednak zdecydujesz się kontynuo- wać moją walkę, będę duchem przy Tobie. Młody oficer nazwiskiem Heatheridge, o którym wspomina au- tor wyznania, to oczywiście ja. Byłem w tym przerażającym miej- scu. Wiem, że tak naprawdę nigdy nie udało mi się stamtąd uciec. Muszę wrócić. Nie mam wyboru. Na mnie spoczywa część odpo- wiedzialności i powinienem ponieść konsekwencje. Miejsce i czas mogą być inne, lecz potworne zamierzenia tych ludzi pozostają wciąż takie same. Tym razem nie będzie ognia i materiałów wybu- chowych. Zapłacę tym degeneratom ich własnym, nieudanym dzie- łem. Zdaję sobie sprawę, iż to, co zamierzam uczynić, spotka się z po- wszechnym potępieniem i po śmierci zostanę znieważony. Mam jednak nadzieję, że dzięki Twoim wysiłkom i boskiej pomocy moty- wy mego postępowania staną się kiedyś zrozumiałe i moje imię zo- stanie oczyszczone. Zapewne wkrótce usłyszysz o nadinspektorze Peterze Foleyu z Devon and Cornwall Constabulary. Zaufaj mu tak, jak ja ufam Tobie. Żegnaj, drogi przyjacielu. Richard Wicepremier wezwał sekretarkę i polecił, by pilnie sporządzono wydruk danych zapisanych na dyskietce. Zaznaczył, iż operacja powinna zostać przeprowadzona w tajemnicy, a owe informacje przeznaczone wyłącznie do jego wiadomości, mają być przekaza- ne mu jak najszybciej, jeszcze przed wystąpieniem pani premier. Załatwiwszy to, polityk sięgnął po wyznanie Samuela Hale'a i zaczął czytać. Wkrótce uświadomił sobie, iż przyszło mu czytać ostatnie słowa dwóch ludzi. Stał się ich pełnomocnikiem i repre- zentantem sprawy. Czy potrzebuje takiej odpowiedzialności? Dla- czego właśnie on? Przypomniało mu się przerażające ostrzeżenie z „Roku 1984" Orwella: „Jeśli chcecie wiedzieć, jak będzie wyglądać przyszłość, wyobraźcie sobie but miażdżący ludzką twarz". Teraz wiadomo, czyj to miał być but. I czyja twarz. Jego samego i wszystkich ludzi, którzy wędrują pro- stą, łatwą drogą, nieświadomi, co czai się w mrokach nocy, wdzięczni za sen i przekonani, iż jutro będzie jeszcze piękniejszy dzień. Jeśli szaleńcy, o których pisze Samuel Hale, nie zostaną po- wstrzymani, ta noc potrwa wyjątkowo długo, a jutrzejszy dzień będzie należał do nich. Wicepremier sięgnął po wydruk komputerowy. Sir David Nesbitt włączył duży telewizor, stojący w przestron- nym apartamencie. Wiedział już, iż pani premier osobiście wygło- si oczekiwane oświadczenie. Z podziwem patrzył, jak stanowcza kobieta zaczyna wygłaszać przemówienie. Doskonale radzi sobie z tym trudnym zadaniem. Pomimo silnych nacisków ze strony zjednoczonej opozycji, grup ekologicznych i wrogo nastawionej prasy. Wszystkie poranne gazety stanęły na stanowisku, iż przed rządem pojawiło się największe w historii zagrożenie. Redaktorzy zastanawiali się, czy obecnej władzy uda się przetrwać burzę, przesłaniającą niesamowitą tragedię, jaka rozegrała się pod po- wierzchnią wrzosowiska Dartmoor. Polityczna burza rozgorzała natychmiast i na otwartej przestrzeni, lecz ofiary katastrofy spo- czywają pod dziesiątkami ton twardniejącego szybko betonu. Nie było makabrycznych zdjęć na pierwsze strony. Brakowało przera- żonych twarzy, poskręcanych zwłok. Jedynym dowodem tragedii stał się betonowy blok, który wyrósł nagle w krajobrazie Devon. Z czasem stanie się on miejscem pielgrzymek grup rozbrojenio- wych, o ile oczywiście uda się im tam przedrzeć przez coraz licz- niejsze rzesze turystów, ściągających w pobliże otoczonego dru- tem kolczastym obszaru. Ludzie oddani ochronie środowiska natu- ralnego oczywiście protestowali zapamiętale, ale ich nieszkodliwi eksperci snuli wizje szkód, jakie w okolicznej florze i faunie spo- wodują użyte do odkażania odczynniki chemiczne i ów potężny blok z betonu. Kolejnym zagrożeniem mieli być turyści, zwłasz- cza przybywający w szkodliwych dla wrzosowiska samochodach terenowych. Wszyscy specjaliści zgodzili się jednak - w obawie przed wybuchem paniki w najbliższej okolicy i w związku z plot- kami o możliwości cofnięcia przez rząd przyznanych dotacji w razie nieodpowiedzialnego postępowania - iż należy unikać do- mysłów dotyczących działań rządu i możliwych szkód. Pomimo wyraźnej wrogości lewej strony izby pani premier za- kończyła wystąpienie, dając do zrozumienia, iż zamierza powołać komisję, która przeprowadzi dochodzenie w tej sprawie i postara się, by podobna katastrofa nigdy więcej nie miała miejsca. Słowa pani premier przyjęto stosunkowo spokojnie. Nesbitt uśmiechnął się lekko i ściszył telewizor. Wspaniała wypowiedź, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, iż tej kobiecie przedstawiono tylko garść faktów. W ten sposób naprawione zo- stały wszystkie szkody, jakie mógł wyrządzić ów uparty oficer po- licji. Jego wyjaśnienia wydały się zresztą zbyt chaotyczne i emo- cjonalnie zaangażowane. Pogoda na wrzosowiskach pogorszyła się w trakcie wywiadu telewizyjnego i wielu słów tego człowieka po prostu nie udało się nagrać. Okazał się nowicjuszem w sztuce przekazywania informacji. Występując w niedzielny poranek, dał dowód bezdennej głupoty. Wybrał porę najgorszą z możliwych. W tej sprawie policja prowadzi teraz wewnętrzne dochodzenie. Niezależnie od wyników śledztwa policjant już nigdy nie odzyska zaufania zwierzchników. „Tak zwykle bywa z ludźmi, którzy pró- bują podjąć jakąś krucjatę - pomyślał Nesbitt. - Prostacy widzą w kimś takim fanatyka niezależnie od tego, jak wielka i słuszna jest sprawa, której on broni. Dlatego właśnie nie powinno się za- wracać społeczeństwu głowy wielkimi sprawami. Przecież i tak masy niczego nie zrozumieją." Posłowie wstali, by w milczeniu oddać hołd wszystkim żołnie- rzom i pracownikom cywilnym, którzy zginęli w tragiczny sposób na wrzosowisku. Nesbitt wątpił, by w sercu któregokolwiek z parla- mentarzystów znalazło się miejsce dla kolegi, Richarda Heatheri- dge^. To przecież właśnie on wniósł na teren ośrodka badawczego coś w rodzaju bomby i bezlitośnie ją użył. Oszalał. To pewne. Wszy- scy przypominali sobie teraz szczegóły dotyczące jego osoby i postę- powania. Nigdy nie był całkiem normalny. Uchodził za samotnika, jeśli nie homoseksualistę, to na pewno przeciwnika kobiet. Bał się patrzeć im w oczy, unikał ich towarzystwa. Ktoś opowiadał nawet, iż kiedyś Heatheridge przeraził się śmiertelnie, gdy został koło Saint Stephen's Gate poproszony o jałmużnę przez dziewczynę z ogolo- ną głową, widocznie jakąś gorliwą wyznawczynię Kriszny. No cóż. Heatheridge nie żyje i wkrótce wszyscy o nim zapomną. Nesbitt sięgnął po pilota, by wyłączyć odbiornik, gdyż posłowie siadali już na miejscach. Zobaczył jednak, że wicepremier wstał i zaczął coś mówić, trzymając w dłoniach dużą kopertę. Wyjął 7.1A z niej dyskietkę, wydruk i kilka pokrytych odręcznym pismem pożółkłych kartek. Nesbitt szybko włączył głos. - ...zostało przekazane mi dzisiaj rano. Zapoznałem się do- kładnie z zawartością przesyłki. Biorąc pod uwagę tragiczne wy- darzenia minionego weekendu, uważam, iż najlepszym wyjściem będzie odczytanie tych materiałów. - Mówca spojrzał na panią premier. - Teraz, w tej izbie. Z ław opozycji odezwały się gniewne okrzyki. - Kto to przysłał? - Ministerstwo Obrony próbuje zatuszować skandal? - Już za późno! - Proszę o spokój. Wicepremier podniósł głos. - List, który został załączony do tej przesyłki, podpisany jest nazwiskiem Heatheridge. W izbie podniosła się wrzawa. - Spokój! - Proszę to przeczytać! - zawołał ktoś, przekrzykując innych. Natychmiast zawtórowały mu głosy po obu stronach sali. - Spokój! Proszę o spokój! Zgiełk ucichł wreszcie. Wicepremier założył okulary i zaczął powoli czytać. „Głupota - pomyślał Nesbitt. - Nigdy ci nie uwierzą. Nie rozu- miesz tego? Jedyna przyszłość, jaką ludzie się interesują, to dzi- siejszy dzień." Wyłączył odbiornik i zaprosił do pokoju grupę czekających w biu- rze mężczyzn, zwracając swój umysł ku sprawom, które wymaga- ły rozpatrzenia. Dziś bardziej niż kiedykolwiek. Zajął miejsce na końcu długiego stołu. - Zebraliśmy się tutaj, by porozmawiać o przyszłości - powie- dział zebranym. Żaden z nich w to nie wątpił. EPILOG Peter Foley siedział na tarasie, patrząc, jak rozżarzona kula sło- neczna tonie w chłodnych falach Morza Śródziemnego. Odciął się skutecznie od wszystkiego. Nie była to ucieczka, raczej świadomy krok poza krąg jaskrawego światła reflektorów. „Powinien pan zniknąć na jakiś czas - poradzono nadinspekto- rowi w Związku Policjantów. - Niech pan zaszyje się gdzieś, gdzie pana nie znają i za odpowiednią łapówkę zaprzeczą pańskiemu ist- nieniu, gdyby jakimś upartym dziennikarzom udało się pana wy- tropić." Powiedział więc, że wybiera Kretę. I długi rząd otwartych po se- zonie willi przy plaży. Znał dobrze właściciela, lubił jego towarzy- stwo i jedzenie, jakie tamten serwował, gdy komuś nie chciało się gotować lub gdy w ciągu dnia zbyt długo przebywał na słońcu i wypił za dużo wina. Dlatego właśnie Peter znalazł się tutaj. Zgodnie z życzeniem miał tu słońce, nową elektroniczną maszynę do pisania, korzystnie kupioną w wolnocłowym sklepie na Heathrow, i pamięć policjan- ta, w której zapisał wszystkie szczegóły minionych wydarzeń. „Ubezpieczenie" - tak nazywał narzucone sobie zadanie. Z upły- wem czasu stwierdzał jednak, iż budzi się z coraz większym entu- zjazmem, wręcz z oczekiwaniem. Polubił godziny spędzone nad morzem, w ciszy zakłócanej tylko szumem fal i delikatnymi ude- rzeniami klawiszy. Wieczorami zwykle miał ochotę przejść się po piasku, skałach i trawie do pobliskiej tawerny. Zjadał tam kolację, a potem wypijał z właścicielem butelkę czegoś białego, chłodnego i wytrawnego. Przed pójściem spać jak zawsze z zaskoczeniem spoglądał na co- raz wyższy stos zapisanych kartek. Pół żartem, pół serio myślał wtedy o tym, jaka będzie przyszłość tej książki. Unikał opisywania uczuć, wiedząc, że ma z tym zbyt wiele pro- blemów. Był realistą i świadomość tego stanowiła jego siłę. Był pewny, że przeżyje. Wróci, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Obroni się. Opowie swoją historię i jeśli nawet nikt mu nie uwie- rzy, będzie ona ostrzeżeniem. Było to bardziej pojawienie się niż przebudzenie. Egzystencja bez określonej tożsamości. Tak jakby wszedł niespodziewanie w dziewiczą przestrzeń umysłu, w której przebywają tylko prze- błyski minionych zdarzeń. Chwile z innego życia unosiły się lek- ko, nabierając znaczenia jedynie wówczas, gdy go dotykały. Wydawało mu się, że marzy. Nie wiedział jednak, co ta czyn- ność znaczy. Nie potrafił nigdzie odnaleźć swej podświadomości. Takjakby ona była jego jedyną nadzieją. Wydawała się abstrakcją, obietnicą. Niebem. Spróbował wyjść poza swe istnienie. Znalazł potworną samo- tność, pełną mrokdjw i cieni.•Saukajjąć odwagi, ucjęktiw próżnię, by powoli wrócić do tego nowego życia. Byli też inni. Krążyli ostrożpie,'jakby Wiedząc, iż nie jest w sta- nie znieść ich obecności. Czuł.^e. są, blisko. PoznaPteż ich ból. Wszyscy przekazywali mu przerażenie, strach przed cieniem, któ- ry czai się tam daleko, na skraju bytu. Jeden z nich podszedł bliżej i wraz z nim pojawiła się zapowiedź wieczności. Było to przyjemne wrażenie, jakby kiedyś żyło się w tym samym miejscu i czasie razem z kimś innym, o wiele starszym. Ta myśl znikła jednak. A może nigdy się nie po- jawiła? Czym jest wieczność? Czas? A czym tamte istnienia? Nazwiska napływały do jego umysłu, były jego umysłem, żyły z nim razem, stały się częścią jego osoby, aż wreszcie ujrzał ich wszystkich, spoglądających w wieczność, poszukujących i peł- nych wiedzy. Olbrzymi wir sięgający w przyszłość. Został z nimi, przekonany, iż to istnienie jest lepsze niż chłodna, mroczna pustka, z której nie ma już powrotu. Tutaj przynajmniej ma nastąpić jutro. Pierwszy krzyk dziecka był donośny i rześki. Za oknem roz- kwitała wiosna. - Jakie cudowne, błękitne oczy! - zawołała zachwycona położna. - I ma jasne włosy, takie same jak matka - dodał lekarz. - Ide- alne dziecko. Mam chyba prawo to powiedzieć! - Pan tylko pomógł przy porodzie. Nie jest pan przecież oj- cem... Oczy lekarza zalśniły nad chirurgiczną maską. - A gdzie jest ów dżentelmen, jeśli wolno spytać? Musi być skończonym głupcem, skoro porzucił tak piękną kobietę. Tym bar- dziej że ma z nią wspaniałego syna! - Ciszej - syknęła pielęgniarka. - Jeszcze pana usłyszy... Jane Haversham jęknęła cicho. - Urodziła pani pięknego chłopca - powiedziała położna, pod- chodząc bliżej. - Wybrała już pani imię? - Adam - odpowiedziała Jane sennym głosem i przytuliła dziecko. Wszyscy się uśmiechali. twimu tnunn IM. A. STK„ GA Filia Ogólna - 2 14.129 f i*kw, kwit letniego 56| Seria ta zawiera dzieła pisarzy po- pularnych i cenionych na całym świecie. Prezentujemy w niej kilku autorów uhonorowanych Nagrodg Nobla oraz innymi znaczgcymi wy- różnieniami. Zapraszamy do sprzedaży wysyłkowej. Nasz adres: 80-365 Gdańsk, ul. Czarny Dwór 8. Philip Roth Dyplom z Pożądania Biografia erotyczna i intelektualna syna zamożnych hotelarzy, Davida Kepesha, człowieka trapionego przez liczne fobie i zaha- mowania. Bohatera tej powieści najtrafniej można określić jego własnymi słowami: „akademik wśród rozpustników, rozpustnik wśród akademików", co można uznać za zwięzłą definicję posta- wy wielu intelektualistów epoki rewolucji seksualnej. Philip Roth Nasza Klika Skorumpowani, bezwzględni politycy. Nieustająca walka o władzę i pieniądze. Drapieżne, amoralne środki masowego przekazu. Brzmi to znajomo, nieprawdaż? Pozory mylą. „Nasza klika " jest jadowitą satyrą na rzeczywistość polityczną Stanów Zjednoczonych lat siedemdziesiątych... Ken Kesey S KRZYNKA Demona Książką tą autor legendarnego „Lotu nad kukułczym gniaz- dem " przypomniał o sobie po kilkunastu latach milczenia. W za- grożonym, umierającym świecie żyje pisarz Devlin Deboree, bohater wszystkich opowiadań tego zbioru. Z nim odbędziemy podróż do najciekawszych i najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi. Nasza wycieczka rozpocznie się w więzieniu... William Saroyan Trący i Jego Tygrys Thomas Trący miał przyjaciela. Zdanie to należy uzupełnić trzema istotnymi informacjami: - przyjaciel był tygrysem! - tygrys był w rzeczywistości czarną panterą!! - nikt poza Thomasem go nie widział!!! Pewnego dnia, w centrum Nowego Jorku towarzysz Trący 'ego stał się widzialny. Wybuchła panika, rozległy się strzały, spłoszony tygrys zbiegł... Isaac Bashevis Singer Szumowiny Powieść pochodzącego z Polski laureata Nagrody Nobla z 1978 ro- ku kontynuuje główne filozoficzne wątki twórczości pisarza, przede wszystkim jednak jest żywą i przejmującą historią człowieka załamane- go śmiercią syna i własną męską niemocą, który w nadziei uzdrowienia przybywa z Argentyny do Polski. Woody Allen Bez Piór Allen znany jest w naszym kraju głównie jako reżyser filmowy, lecz w swej ojczyźnie zdobył uznanie także jako prozaik i dramaturg. Niniej- szy tom zawiera kilkanaście zwięzłych utworów, pisanych na zamówie- nie znanych pism amerykańskich, oraz dwie słynne jednoaktówki: „Śmierć" i „Bóg". William Saroyan Kocham Cię, Mamo Dzieci są najbardziej wnikliwymi i często jedynymi sprawiedliwymi obserwatorami dorosłych. Narratorką tej powieści jest dziewięcioletnia córka młodej aktorki marzącej o sukcesie na Broadwayu. Dziewczynka stanie się nie tylko najwierniejszą przyjaciółką matki, lecz także jej prze- An iinrnoninnpi Joseph Heller Namaluj To Nazwisko Josepha Hellera dla wielu czytelników i krytyków stało się synonimem ironii, zgryźliwego humoru i pasji polemicz- nej. Od czasów legendarnego „ Paragrafu 22 " amerykański pi- sarz zaskakuje swoim oryginalnym widzeniem ludzi, ich kultury, cywilizacji i życia społecznego. „Namaluj to" jest opowieścią o wielkości ducha twórczego myślicieli i artystów, przeplataną bezlitosnymi świadectwami ich ludzkiej słabości, a często wręcz małości ich charakterów. William S. Burroughs Pedał Pierwsza wydana w Polsce powieść jednego z najbardziej od- krywczych i kontrowersyjnych pisarzy amerykańskich. Kim są postacie Burroughsa, wykolejeńcami czy romantycznymi bohate- rami? Być może homoseksualizm i narkomania są tylko osłoną, próbą wyrażenia protestu przeciwko wrogiemu, nieprzyjaznemu światu... Salvador Dali Dziennik Geniusza Dali jest fenomenem w dziejach sztuk plastycznych XX wieku. Tylko jemu w tak zdumiewającym stopniu udało się połączyć sukces komercyjny z uznaniem ekspertów, opinię wielkiego, nie- poprawnego eksperymentatora ze sławą gwiazdora kultury ma- sowej, szaleństwo artysty z trzeźwością biznesmena. Wszystkie te cechy niepospolitej osobowości znakomitego Katalończyka ujaw- niają siew pełni na kartach „Dziennika geniusza". SENSACJA Zapraszamy do sprzedaży wysyłkowej. Nasz adres: 80-365 Gdańsk, ul Czarny Dwór 8. George Fox Amok Alan Scholefield Jad Gerald Seymour Gra Harryego Zabawa w Śmierć Kontrakt Smak Zemsty Jak Na Dłoni Glover Wright Bracia i Wrogowie Sługa Niebios Jack Higgins Płacz Myśliwego Piekło Może Zdarzyć Się Wszędzie Śmiertelna Dawka Len Deighton Towarzystwo Prania Mózgu Brett Halliday Celem Jest Mikę Seria FANTASY & SF Brian Aldiss, Kań Wagner, NON STOP Cykl KANE PAJĘCZYNA CIEMNOŚCI KRWAWNIK WICHRY NOCY CIEŃ ANIOŁA ŚMIERCI MROCZNA KRUCJATA Ursula K. Le Guin, JESTEŚMY SNEM WYDZIEDZICZENI CZARNOKSIĘŻNIK Z ARCHIPELAGU GROBOWCE ATUANU NAJDALSZY BRZEG TEHANU PLANETA ŚMIERCI 1 PLANETA ŚMIERCI 3 KU GWIAZDOM WŁADCY MARIONETEK PIĘTASZEK SZLAK CHWAŁY DIUNA MESJASZ DIUNY DZIECI DIUNY BÓG IMPERATOR DIUNY HERETYCY DIUNY DIUNA: KAPITULARZ UMRZEĆ W ITALBARZE IMIĘ MOJE LEGION WYZWOLENIE ZIEMI LUDZKI PUNKT WIDZENIA PIERWIASTEK KWADRATOWY Z CZŁOWIEKA BERNIE FAUST PUNKT EINSTEINA GWIAZDA IMPERIUM Philip Jose Farmer, JEZUS NA MARSIE Gene Wolfe, ŻOŁNIERZ Z MGŁY ŻOŁNIERZ ARETE Michał Błażejewski, J.R.R. TOLKIEN - POWIERNIK PIEŚNI STRAŻNICY CZASU PLANETA SPISEK DZIECI NASZYCH DZIECI CZARODZIEJSKA PIELGRZYMKA STACJA TRANZYTOWA TRANSAKCJA ZASADA WILKOŁAKA Wszystkie wymienione tu pozycje można nabyć w sprzedaży wysyłko- wej pisząc pod adres: 80-365 Gdańsk, ul. Czarny Dwór 8 Harry Harrison, Robert A. Heinlein, Frank Herbert, Roger Żelazny, William Tenn, Samuel R. Delany, Poul Anderson, Orson Scott Card, Clifford D. Simak, ELLIS PETERS Bohaterem cyklu jest były krzyżowiec i obieżyświat, Walijczyk Cadfael, który swoje ostatnie lata spędza w be- nedyktyńskim zakonie, w zaciszu klasztornego herbarium. Bogate doświadczenie życiowe okazuje się pomocnym przy rozwiązywaniu mrocznych zagadek, których ponure echo dociera nawet za klasztorne mury... Tajemnica Świętych Relikwii O Jedno Ciało Za Dużo Obrońca w Kapturze Jarmark Świętego Piotra Trędowaty Od Świętego Egidiusza Wyprawa w Śniegi Wróbel Ze Świątyni Zapraszamy do sprzedaży wysyłkowej. Nasz adres: 80-365 Gdańsk, ul Czarny Dwór 8