Giovanni Guareschi Towarzysz Don Camillo Sposób użycia 1 Gorączka złota 2 Szantaż 7 W przebraniu 10 Operacja Rondella 15 Wypoczynek w warunkach polowych 21 Podstawowa organizacja kosmiczna 25 Polityka w podróży 30 Tajny agent Chrystusa 34 W deszczu 41 Trzy źdźbła pszenicy 47 Jaczejka przystępuje do spowiedzi 51 W przedsionku piekieł 55 Słodka kawa u towarzyszki Nadii 60 Towarzysz rozbitek Oriegow 67 Koniec opowieści, która nigdy się nie kończy 73 Sposób użycia Tę opowieść - w porządku chronologicznym ostatnią z serii Mały światek don Camilla opublikowałem w odcinkach czternastu ostatnich numerów „Candido" (rocznik 1959), mediolańskiego tygodnika, który założyłem w 1945 roku i który odegrał docenioną przez wszystkich role w niezwykle ważnych dla Włoch wyborach roku 1948, przyczyniając się w znacznym stopniu do porażki partii komunistycznej. „Candido" już nie istnieje, zszedł z tego świata w październiku 1961 roku, a przyczyną zgonu był fakt, że Włosi, żyjący w epoce cudu gospodarczego i otwarcia na lewo, z całkowitą obojętnością podchodzą do wszystkiego, co zalatuje antykomunizmem. Dzisiejsi Włosi to pokolenie korzystających z przywilejów, odmawiających służby wojskowej, antynacjonalistów, zwolenników równych praw dla Murzynów, pokolenie, które wychowało się w szkole politycznej korupcji, neorealistycznego kina i socjalsek-sualnej literatury lewicowej. Jest to wiec nie tyle generacja, co degeneracja. Jakże piękne były Włochy hołyszów, Włochy z 1945 roku! Po długiej głodówce w obozach wracaliśmy do kraju, który zmienił się w kupę gruzów. Ale wśród tych ruin, pod którymi spoczywały kości naszych niewinnych poległych, wyczuwało się świeży i czysty powiew nadziei. Jakaż różnica między biednymi Włochami z 1945 roku, a biednymi Włochami miliarderów, tymi z 1963 roku! Wśród wieżowców gospodarczego cudu przemyka wiatr gorący, wiatr, który niesie kurz, woń trupa, seksu i rynsztoku. We Włoszech miliarderów, Włoszech dolce vita umarła wszelka nadzieja na lepszy świat. To Wiochy próbujące upiec okropny pasztet z diabła i świeconej wody, kraj, gdzie zwarty zastęp młodych lewicujących księży (z całą pewnością nie przypominających w niczym don Camilla) gotuje się do tego, by pobłogosławić w imię Chrystusa czerwone chorągwie antychrysta. „Candido" nie miał szans na przetrwanie w czerwonych Włoszech miliarderów, musiał umrzeć. Także opowieść, która ukazała się na jego łamach w 1959 roku, jeśli nawet pozostała żywa w tej mierze, w jakiej żywi są jej bohaterowie, jest dzisiaj nie na czasie. A przedstawiona w niej dobroduszna przecież polemika z komunizmem jest dzisiaj do przyjęcia pod warunkiem, że osadzi się ją w czasach, w których powstała. Czytelnik mógłby się w tym miejscu sprzeciwić: „Skoro ta opowieść jest nie na czasie, gdyż ludzie zmienili nastawienie do komunizmu, czemu nie pozwoliłeś jej spoczywać w pokoju w grobowcu twojego tygodnika?" „Albowiem - odpowiadam - uchowała się jeszcze nieznaczna mniejszość, która nie zmieniła poglądów na komunizm i ZSRR, i nie mogę tego faktu lekceważyć." Dlatego chcę tę opowieść zadedykować amerykańskim żołnierzom, którzy polegli w Korei, ostatnim bohaterskim obrońcom oblężonego Zachodu. Poległym w Korei, tym, którzy przeżyli, i ich bliskim, gdyż oni też nie mogli zmienić poglądów. Dedykuję ją także włoskim żołnierzom, którzy padli w walce na terenach Rosji, i tym sześćdziesięciu trzem tysiącom, którzy jako jeńcy dostali się w rosyjskie ręce i przepadli bez śladu w straszliwych sowieckich łagrach. Szczególnie dedykuję im rozdział dziesiąty, zatytułowany Trzy źdźbła pszenicy. Moja opowieść jest również poświęcona pamięci trzystu księży z regionu Emilia-Romania, zamordowanych przez komunistów w krwawych dniach wyzwolenia, oraz pamięci Piusa XII, który nałożył ekskomunikę na komunizm i jego wyznawców. Dedykuję ją również prymasowi Węgier, niezłomnemu kardynałowi Mindszentyemu i bohaterskiemu, umęczonemu Kościołowi. W szczególny sposób dedykuję Im rozdział ósmy, noszący tytuł Tajny agent Chrystusa. Ostatni zaś rozdział (Koniec opowieści, która nigdy się nie kończy) poświęcam pamięci Jana XXIII. Wymieniłem to imię (proszę wybaczyć mi tę słabość) nie tylko z tych powodów, które są powszechnie znane, ale także z pewnego powodu osobistego. W czerwcu 1963 roku wśród deklaracji składanych w gazetach przez osobistości z całego świata ukazała się także deklaracja pana Auriola, socjalisty, który był prezydentem Republiki Francuskiej w czasach, kiedy arcybiskup Roncalli pełnił urząd nuncjusza apostolskiego w Paryżu. Pan Auriol mówi w pewnym momencie dosłownie tak: „Pewnego razu, l stycznia 1952 roku, przypominając mi moje spory z burmistrzem i z proboszczem mojej gminy, przysłał w noworocznym podarunku książkę Guareschiego Mały światek don Camilla z następującą dedykacją: Panu Vincentowi Auriolowi, Prezydentowi Republiki Francuskiej, dla rozrywki i uciechy duchowej. Podpis: arcybiskup J. Roncalli, nuncjusz apostolski". Don Camillo z 1959 roku niczym nie różni się od don Camilla z 1952, pragnąłem więc opublikować tę opowieść - choć jest nie na czasie - dla rozrywki i (proszę wybaczyć namaszczony ton) uciechy duchowej tych niewielu przyjaciół, którzy pozostali mi na tym zwariowanym świecie. Autor Roncole-Verdi, 16 sierpnia 1963 r. Gorączka złota Bomba atomowa wybuchła w poniedziałek koło południa, kiedy dostarczono gazety. Któryś z mieszkańców naszych stron trafił w totalizatorze i wygrał dziesięć milionów. Gazety napisały, że chodzi o niejakiego Pepita Sbezzegutiego; ale w całej okolicy nie było żadnego Pepita ani żadnego Sbezzegutiego. Kiedy wzburzony lud przystąpił do oblężenia kolektury, właściciel rozłożył bezradnie ręce. - W sobotę był dzień targowy i mnóstwo kuponów sprzedałem obcym. Pewnie to jeden z tych, którzy przyjechali na targ. Prędzej czy później wyjdzie szydło z worka. Jednak żadne szydło z worka nie wyszło i ludzie nadal łamali sobie głowy, gdyż nazwisko Pepito Sbezzeguti brzmiało w ich uszach fałszywie. Ujdzie jeszcze Sbezzeguti, jakiś Sbezzeguti mógł trafić się wśród obcych, którzy przybyli na targ. Ale Pepito - to niemożliwe. Kiedy nosi się imię Pepito, nie można uczestniczyć w targu, na którym handluje się zbożem, sianem, inwentarzem i parmezanem. - Moim zdaniem jest to nazwisko wymyślone - oświadczył w toku długiej dysputy właściciel gospody w Molinetto. - A jeśli ktoś podpisuje się wymyślonym nazwiskiem, to znaczy, że nie jest obcym, ale kimś stąd, kto nie chce się zdradzić. Rozumowanie nie było zbyt precyzyjne, ale przyjęto je jako zgodne z wszelkimi rygorami logiki i wszyscy zapomnieli o obcych, skupiając się na swojakach. Poszukiwania prowadzono z taką zaciekłością, jakby chodziło nie o szczęśliwca, który wygrał na loterii, ale o zbrodniarza. Bez zaciekłości natomiast, aczkolwiek z niewątpliwym zaciekawieniem, zajął się problemem także don Camillo. Ponieważ zaś miał uczucie, że Chrystus niezbyt przychylnym okiem spogląda na tego rodzaju szpiclowanie, don Camillo usprawiedliwiał się tymi 'słowy: - Panie Jezu, nie z czczej ciekawości wziąłem się za tę sprawę, lecz z poczucia obowiązku. Albowiem na pogardę i wytknięcie palcem zasługuje ten, kto zaznawszy dobrodziejstw Bożej Opatrzności, kryje to przed bliźnimi. - Don Camillo - odparł Chrystus - jeśli nawet założymy, że Boża Opatrzność zajmuje się totalizatorem, nie uważamy, by Boża Opatrzność potrzebowała reklamy. Poza tym liczy się sam fakt, a przecież wszystkie istotne szczegóły wydarzenia są znane: ktoś wygrał znaczną sumę. Czemuż tyle trudu wkładasz, by dowiedzieć się, kto jest owym szczęśliwcem? Don Camillo, winieneś raczej zająć się ludźmi, którym los mniej sprzyja. Atoli don Camillo zabił już sobie ćwieka w głowę i tajemnica Pepita fascynowała go coraz bardziej. Wreszcie ciemności rozdarła błyskawica. Kiedy wpadł na pomysł, jaki jest klucz do nazwiska, miał ochotę pobiec i uderzyć w dzwony. Opanował pokusę uczepienia się sznura Gertrudy, ale nie opanował innej pokusy, tej mianowicie, żeby zarzucić na plecy płaszcz i przejść się po okolicy. Znalazłszy się pod domem Peppona, nie zdołał oprzeć się także pokusie wetknięcia głowy do środka i pozdrowienia wójta. - Witam towarzysza Pepita! Peppone zastygł z młotem w rękach i wybałuszył oczy. - Co ksiądz ma na myśli? - Nic takiego. Przecież Pepito to w gruncie rzeczy tylko zdrobnienie od Peppone. A poza tym rzecz ciekawa: kiedy przestawi się litery w nazwisku Pepito Sbezzeguti, naszym zdumionym oczom ukaże się nazwisko dziwnie przypominające Giuseppe Bottazzi. Peppone wziął się najspokojniej w świecie do kucia. - Może ksiądz opowiadać takie bajki facetom od Koła Fortuny - oznajmił. - Tutaj nie miejsce na zgadywanki, tutaj się pracuje. Don Camillo potrząsnął głową. - Z całego serca żałuję, że nie ty jesteś tym Pepitem, który wygrał dziesięć milionów. - Ja też żałuję - burknął Peppone. - Mógłbym przynajmniej dać księdzu dwa albo trzy tysiączki, żeby tylko wrócił na plebanię. - Nie dręcz się tą sprawą, synu, ja za darmo jestem gotów dawać ludziom przyjemność - odparł don Camillo odchodząc. Po dwóch godzinach wszyscy doskonale wiedzieli, co to takiego anagram, i nie było domu, w którym nie dokonano by bezlitosnej wiwisekcji tego biedaka, Pepita Sbezzegutiego, żeby sprawdzić, czy istotnie w jego brzuchu kryje się towarzysz Giuseppe Bottazzi. Tegoż wieczoru odbyło się w Domu Ludowym nadzwyczajne posiedzenie sztabu głównego czerwonych. - Przewodniczący - zabrał głos Cienki - reakcja nie zawahała się raz jeszcze sięgnąć do starej taktyki propagandowej, do zniesławiania. Dokoła aż kipi. Oskarżają was o to, że wygraliście dziesięć milionów. Musimy dać im energiczny odpór i przyprzeć oszczerców do muru. Peppone rozłożył ramiona. - Mówić, że ktoś wygrał dziesięć milionów, to jeszcze nie zniesławienie - zauważył. - Zniesławia się kogoś mówiąc, że popełnił czyn nieuczciwy. Wygranie w totalizatora nie jest czynem nieuczciwym. - Przewodniczący - upierał się Cienki - zniesławienie polityczne ma miejsce nawet wtedy, gdy oskarża się przeciwnika o popełnienie czynu uczciwego. Jeśli oskarżenie jest wymierzone w partię, trzeba je uznać za zniesławienie. - Ludzie śmieją się z nas za plecami - dodał Gbur. - Trzeba z tym skończyć. - Musimy wywiesić obwieszczenie - wykrzyknął Chybotliwy. - I nie owijać niczego w bawełnę. Peppone wzruszył ramionami. - No dobrze, jutro się nad tym zastanowimy. Cienki wygrzebał z kieszeni kartkę. - Nie chcieliśmy zawracać wam głowy, więc przygotowaliśmy wszystko sami. Jeśli się wam spodoba, od razu wydrukujemy, a jutro rano wywiesimy. I Cienki przeczytał na głos: - Niżej podpisany Giuseppe Bottazzi oświadcza, że nie ma nic wspólnego z Pepitem Sbezzegutim, który wygrał dziesięć milionów w totalizatorze. Daremnie reakcja próbuje mnie oczernić utożsamiając z powyższym neomilionerem, gdyż neo może się odnosić tylko do jej faszyzmu. Giuseppe Bottazzi Peppone potrząsnął głową. - No tak, w porządku. Póki jednak nie mam niczego wydrukowanego czarno na białym, nie odpowiadam słowem drukowanym. Cienki miał odmienne zdanie. - Przewodniczący, zwlekać ze strzelaniem, aż ktoś strzeli pierwszy, to chyba głupie. Zasada jest taka, że trzeba strzelić o sekundkę wcześniej. - Zasada jest taka, że trzeba dać kopa w tyłek tym, którzy wtykają nos w moje osobiste sprawy. Nie potrzebuję obrońców, sam się umiem obronić. Cienki wzruszył ramionami. - Jeśli tak na to patrzycie - mruknął - nie mam nic do powiedzenia. - Właśnie tak patrzę! - ryknął Peppone i walnął pięścią w stół. - Każdy za siebie, a partia za wszystkich. Sztab główny rozszedł się, nie do końca przekonany. - Pozwolić na oskarżenie, że wygrało się dziesięć milionów, to moim zdaniem oznaka słabości - zauważył po drodze Cienki. - Tym bardziej, że sprawę komplikuje anagram. - Nie traćmy nadziei! - westchnął Chybotliwy. Najpierw krążyły plotki, potem rzecz ukazała się drukiem; „Dziennik Ludowy" opublikował wzmiankę noszącą tytuł Poskrob Peppona a znajdziesz Pepita. Cała okolica trzęsła się ze śmiechu, gdyż wzmiankę napisał ktoś, kto znał się na swojej robocie. Tak więc sztab główny zebrał się w Domu Ludowym i uznał, że trzeba zabrać głos bez ogródek i energicznie. - No dobrze - powiedział Peppone - wydrukujcie i wywieście obwieszczenie. Cienki popędził do drukarni i godzinę później don Camillo otrzymał z rąk Barchiniego jeszcze pachnącą farbą drukarską korektę. - Bolesny cios dla gazety - zauważył ze smutkiem don Camillo. - Gdyby to on wygrał te miliony, nie śmiałby niczego w tym rodzaju wydrukować. Chyba że sam albo przez kogoś podstawionego odebrał już pieniądze. - Nie ruszył się stąd ani na krok - uspokoił go Barchini. - Wszyscy w okolicy mają go na oku. Było już późno i don Camillo położył się do łóżka. Ale o trzeciej w nocy ktoś go obudził. I był to Peppone. Wszedł od strony ogrodu, a kiedy znalazł się w sieni, nie zamknął za sobą drzwi, lecz dłuższą chwilę wyglądał przez szparę na zewnątrz. Był niezwykle wzburzony. - Mam nadzieję, że nikt mnie nie widział - oznajmił w końcu. - Ciągle wydaje mi się, że ktoś mnie śledzi. Don Camillo przyjrzał mu się z zatroskaną miną. - Czyś ty przypadkiem nie upadł na głowę, mój synu? - Nie. Ale boję się, że lada chwila oszaleję. Usiadł i otarł pot z czoła. - Chciałbym dowiedzieć się, czy rozmawiam w tej chwili z księdzem, czy z miejscową gazetą? - zapytał. - To zależy, co masz mi do powiedzenia. - Przybyłem tu do księdza. - Więc ksiądz cię wysłucha - oznajmił z powagą don Camillo. Peppone pomiętosił trochę kapelusz, a potem wyznał: - Proszę księdza, dopuściłem się wielkiego kłamstwa. Pepito Sbezzeguti to ja. Don Camillo poczuł, że bomba atomowa trafiła go w sam czubek głowy i przez chwilę nie mógł zaczerpnąć tchu. - A zatem to ty wygrałeś dziesięć milionów w totalizatorze! - wykrzyknął, kiedy wreszcie doszedł do siebie. - Dlaczego jednak nie przyznałeś się od razu? - Nie przyznałem się nawet teraz, bo przecież powiedziałem to księdzu. A księdza powinny interesować tylko kłamstwa. Ale don Camilla interesowało dziesięć milionów, więc najpierw spojrzał na Peppona z bezbrzeżną pogardą, a następnie spiorunował go słowami pełnymi żaru: - Wstyd! Żeby towarzysz, żeby proletariusz pozwolił sobie na wygranie dziesięciu milionów! Zamiast zostawić to plugastwo burżujom i kapitalistom. Porządny komunista ma zarabiać pieniądze w pocie czoła. Peppone ciężko dyszał. - Proszę księdza, nie czas na żarty! Grać w totalizatora to nie zbrodnia! - Wcale nie żartuję i nie twierdzę, że wygrać w totalizatora to zbrodnia. Twierdzę tylko, że porządny komunista nie gra w totalizatora. - Głupie gadanie! Wszyscy grają. - I bardzo źle. A już najgorzej w twoim przypadku, gdyż masz pod sobą ludzi, należysz do tych, którzy mają obowiązek poprowadzić proletariat do walki. Totalizator to zdradziecka broń burżuazji pragnącej pognębić proletariat. Broń skuteczna, broń, która nic nie kosztuje. A nawet przynosi wielkie zyski. Dobry komunista nie może wspierać totalizatora, przeciwnie, musi go ze wszystkich sił zwalczać. Peppone wzruszył gniewnie ramionami. - Nie oburzajcie się, towarzyszu! Wszystko, co służy zwodzeniu robotnika, co wpaja mu przekonanie, że może osiągnąć dobrobyt sposobami, które nie mają nic wspólnego z rewolucją proletariacką, jest sprzeczne z interesami ludu i pomaga wrogom ludu! Popierając totalizator, zdradzasz sprawę ludu miast i wsi! Peppone zaczai wymachiwać rękami. - Niechże ksiądz da spokój! - wykrzyknął. - Nie można wszystkiego sprowadzać do polityki! - Towarzyszu! A rewolucja proletariacka? Peppone poczuł się urażony. - Rozumiem was, towarzyszu - zakończył z uśmiechem don Camillo. - W gruncie rzeczy macie rację. Lepsze dziesięć milioników w garści niż rewolucja proletariacka na dachu. Don Camillo podłożył do ognia i po dłuższej chwili obrócił się znowu w stronę Peppona: - Przyszedłeś tu po to, żeby powiedzieć, że wygrałeś dziesięć milionów? Peppone był spocony jak mysz. - Muszę je podjąć tak, żeby nikt się nie dowiedział. - Idź więc do kolektury. - Nie mogę, nie spuszczają mnie z oka. Zresztą jutro rano ukaże się oświadczenie. - No to wyślij kogoś zaufanego. - Nie ufam nikomu. Don Camillo potrząsnął głową. - Nie wiem, co ci doradzić. Peppone podsunął mu pod nos kopertę. - Ksiądz pójdzie. Wstał i poszedł w stronę drzwi, a don Camillo nawet nie drgnął, siedział ze wzrokiem utkwionym w kopertę. Don Camillo wyruszył rankiem i trzy dni później był z powrotem. Chociaż dotarł na miejsce późnym wieczorem, nie poszedł prosto na plebanię, ale do kościoła, żeby porozmawiać z Chrystusem z głównego ołtarza. Miał ze sobą walizeczkę, którą postawił na balustradzie i otworzył. - Panie Jezu - zaczął bardzo surowym głosem - oto dziesięć pakietów po sto banknotów dziesięciotysięcznych. Dziesięć milionów dla Peppona. Pozwolę sobie zwrócić Ci tylko uwagę, że ten bezbożnik nie zasłużył zgoła na taką nagrodę. - Powiedz to raczej tym od totalizatora - doradził mu Chrystus. Don Camillo zabrał walizkę, wspiął się na pierwsze piętro plebanii i trzy razy zapalił i zgasił światło - tak jak uzgodnił z Pepponem. Peppone, który trwał na czatach, odpowiedział dwukrotnie zapalając i gasząc światło w swojej sypialni. Dwie godziny później stawił się na plebanii, okutany po czubek głowy. Wszedł od strony ogrodu i zaryglował za sobą drzwi. - No i? - spytał don Camilla, który czekał na niego w jadalni. Don Camillo bez słowa wskazał mu stojącą na stole walizkę. Peppone podszedł i otworzył ją drżącymi rękami. Kiedy zobaczył pakiety banknotów, na czoło wystąpiły mu krople potu. - Dziesięć milionów? - spytał zduszonym głosem. - Dziesięć. Możesz policzyć. - Nie, nie trzeba! Jak urzeczony wpatrywał się w banknoty. - No cóż - westchnął don Camillo - Dziesięć milionów to kawał grosza jak na dzisiejsze czasy. Ale jutro? Wystarczy jedna niepomyślna wiadomość, by wartość lira spadła na łeb na szyję i te pieniądze zmieniły się w kupę papieru. - Trzeba je natychmiast zainwestować - oznajmił Peppone odrobinę zaniepokojonym głosem. - Za dziesięć milionów można kupić nie najgorsze gospodarstwo. Ziemia to zawsze ziemia... - Ziemia chłopom, głoszą komuniści. Nie mówią zgoła: ziemia kowalom. Reforma rolna cię zniszczy, bo komunizm musi zatryumfować. Świat idzie na lewo, drogi towarzyszu... Peppone nie spuszczał wzroku z banknotów. - Złoto - oświadczył. - Trzeba kupić złoto. Łatwo je ukryć... - Ukryjesz i co ci z niego przyjdzie? Kiedy nadejdzie komunizm, wszystko będzie racjonowane, wszystko państwowe, nie ma rady, trzeba będzie zostawić je w ukryciu, bo nic się za nie nie kupi. - A gdyby wysłać je za granicę? - A fe! Jak pierwszy lepszy kapitalista! Zresztą trzeba by przesłać je do Ameryki, bo przecież przeznaczeniem Europy jest komunizm. Poza tym osamotniona Ameryka będzie musiała skapitulować przed Związkiem Radzieckim. - Ameryka jest potężna - zauważył Peppone. - Do Ameryki nigdy nie uda się im wtargnąć. - To nie takie pewne. Przyszłość jest rękach Rosji, towarzyszu. Peppone westchnął i usiadł. - Kręci mi się w głowie, proszę księdza. Dziesięć milionów! - Bierz towar i ruszaj do siebie. Ale nie zapomnij odnieść walizki. Jest moja. Peppone wstał. - Nie, proszę księdza! Chcę, żeby wszystko zostało u księdza. Pogadamy jutro. W tej chwili nie wiem, na jakim świecie żyję. Peppone poszedł sobie, a don Camillo wziął walizkę, wspiął się na pierwsze piętro i padł na łóżko. Był okropnie zmęczony, ale nie dane mu było się należycie wyspać, bo o drugiej w nocy obudzono go i musiał zejść. Przyszedł Peppone z żoną, oboje okutani po czubki głów. - Proszę księdza - zaczął tłumaczyć Peppone - niech mnie ksiądz zrozumie... Moja małżonka chciałaby zobaczyć, jak wygląda dziesięć milionów... Don Camillo poszedł po walizkę i znowu rozłożył ją na stole. Żona Peppona, ujrzawszy banknoty, zbladła jak chusta. Don Camillo czekał cierpliwie na koniec spektaklu. Potem zamknął walizkę i odprowadził małżonków do drzwi. - Spróbujcie zasnąć - doradził. Wrócił do łóżka, ale o trzeciej raz jeszcze musiał zejść. I raz jeszcze zobaczył przed sobą Peppona. - Co tam znowu? Czy te pielgrzymki już nigdy się nie skończą? Peppone rozłożył ramiona. - Proszę księdza, przyszedłem po walizkę. - Teraz? Ani mi się śni! Schowałem ją już na strychu i możesz być pewny, że nie będę się tam po nią gramolił. Przyjdź jutro. Chce mi się spać i jest mi zimno... Czyżbyś mi nie ufał? - Nie chodzi o zaufanie. Niech ksiądz dobrodziej sam jednak pomyśli. Jeśliby przytrafił mu się, mówię tylko dla przykładu, jakiś wypadek... Jak udowodnię, że to moje pieniądze? - Możesz spać spokojnie. Opieczętowałem walizkę i napisałem na wierzchu twoje nazwisko. Pomyślałem o wszystkim. - Rozumiem, proszę księdza... Lepiej jednak, żeby pieniądze były u mnie. Don Camillo usłyszał w głosie Peppona jakąś nutkę, która wcale mu się nie spodobała. Skutek był taki, że sam też zmienił ton. - O jakich pieniądzach mówisz? - spytał. - O moich! O tych, które ksiądz odebrał dla mnie w Rzymie. - Chyba upadłeś na głowę! Coś ci się przyśniło, Peppone. Nie podejmowałem żadnych twoich pieniędzy! - Przecież to był mój kupon! - Peppone z trudem łapał powietrze w płuca. - Pepito Sbezzeguti to ja! - Ja tam wiem tyle, ile mogę przeczytać na każdym kawałku muru. Pepito Sbezzeguti to nie ty. Sam podpisałeś obwieszczenie! - To ja! Pepito Sbezzeguti to anagram Giuseppe Bottazzi. - Nic podobnego! Anagramem Pepito Sbezzeguti jest Giuseppe Botezzi. A ty nazywasz się Bottazzi, a nie Bottezzi. Mój wujek nazywa się Giuseppe Bottezzi i właśnie dla niego zrealizowałem kupon. Peppone drżącą ręką napisał Pepito Sbezzeguti na marginesie leżącej na stole gazety, potem dopisał jeszcze swoje nazwisko i sprawdził. - Do licha! - wykrzyknął. - Napisałem E zamiast A! Ale i tak pieniądze są moje! Don Camillo ruszył schodami na górę, a Peppone szedł za nim krok w krok, powtarzając z uporem, że pieniądze należą do niego. - Nie denerwujcie się, towarzyszu - napominał go don Camillo wchodząc do pokoju i układając się w łóżku. - Nie zjem ci tych dziesięciu milionów. Użyję ich dla dobra waszej sprawy, sprawy ludu. Rozdam je ubogim. " - Do diabła z ubogimi ryknął Peppone, który nie panował już nad sobą. - Ty reakcyjny draniu! - wykrzyknął don Camillo, otulając się kołdrą. - Wynoś się i daj mi wreszcie spać. - Oddawaj pieniądze, bo zabiję cię jak psa! - wrzasnął Peppone. - Zabieraj to plugastwo i precz mi z oczu! - burknął don Camillo, odwrócony do ściany. Walizka stała na komodzie. Peppone porwał ją, ukrył pod płaszczem i wybiegł. Don Camillo usłyszał trzaśniecie drzwi w sieni i westchnął: - Panie Jezu - powiedział z pretensją w głosie. - Czy naprawdę musiał wygrywać, rujnować sobie życie? Biedaczysko nie zasługiwał na taką karę! - Najpierw karcisz mnie za to, że te pieniądze to nie zasłużona nagroda, a teraz za to, że to niesprawiedliwa kara... Widzę, don Camillo, że niełatwo ci dogodzić - odparł Chrystus. - Panie Jezu, nie rozmawiam z Tobą, lecz z totalizatorem - wyjaśnił don Camillo i wreszcie zapadł w sen. Szantaż Panie - rzekł don Camillo - przesadził, i będzie miał za swoje. - Don Camillo - odparł Chrystus z krzyża - przesadzili również ci, którzy przybili Mnie do krzyża, a jednak im wybaczyłem. - Ci, którzy przybili Cię do krzyża, nie wiedzieli, co czynią, lecz Peppone wiedział doskonale, więc jego zła wiara nie zasługuje na żadne zmiłowanie. - Don Camillo - spytał z uśmiechem Chrystus - czy nie uważasz, że stałeś się osobliwie surowy dla Peppona, odkąd został senatorem? Don Camilla tak okropnie zabolały słowa Chrystusa, że nie zdołał ukryć swojego rozgoryczenia. - Panie - wykrzyknął - jestem pewny, że nie mówiłbyś tak, gdybyś mnie znał! - Znam cię, znam - zapewnił Chrystus i westchnął. Don Camillo miał dosyć poczucia taktu, by przeżegnać się, skłonić lekko głowę i umknąć. Ale na zewnątrz raz jeszcze ogarnęła go gorycz, gdyż jakiś | nędznik skończył właśnie wieszać tuż obok drzwi plebanii egzemplarz obwieszczenia, które było źródłem wściekłości don Camilla, gdyż przedstawiało czarno na białym starą historię sprzed dwóch lat. Pewnego smętnego zimowego wieczoru, kiedy don Camillo miał właśnie kłaść się do łóżka, ktoś zastukał do drzwi plebanii. Był to Peppone, ale tak wzburzony, że z trudem można go było poznać. Don Camillo usadowił go i podsunął mu szklaneczkę wina, które nieszczęśnik wypił jednym haustem. Ale musiał wypić dwie następne, żeby odblokował mu się język. Wreszcie wydusił z siebie: - Dłużej już nie wytrzymam. Wyjął spod kapoty zawiniętą w gazetę paczkę i położył ją na stole. - Odkąd mam to u siebie - oznajmił z przygnębieniem - nie mogę za nic usnąć. Chodziło o sławetne dziesięć milionów wygranych w totalizatora i don Camillo odpowiedział: - Wpłać pieniądze do banku. Peppone roześmiał się szyderczo. - Chyba ksiądz żartuje. Wójt komunista wpłacający ni z tego, ni z owego na swój rachunek bieżący dziesięć milionów, których pochodzenia nie może wyjawić! - No to kup złote monety i zakop w jakimś miejscu. - Nie będą procentowały. Don Camillo miał piasek w oczach, ale jego zasoby cierpliwości jeszcze się nie wyczerpały. - Towarzyszu - rzekł spokojnym tonem. - Postaramy się to załatwić. Czego oczekujesz ode mnie? - Proszę księdza, ten osławiony komandor, który tak dobrze zarządza powierzonymi pieniędzmi... - zaczął się zwierzać Peppone. - Nie znam go - oznajmił don Camillo. - A powinien ksiądz. To jeden z waszych. Posługuje się księżmi jako pośrednikami, a potem odwdzięcza się, obdarowując kościoły, klasztory, oratoria i tak dalej. - Wiem, kogo masz na myśli, ale nigdy się z nim nie zetknąłem. - Może ksiądz zetknąć się z nim, kiedy tylko zechce. Proboszcz z Torricelli jest jednym z jego agentów. Don Camillo pokiwał ze smutkiem głową. - Towarzyszu, towarzyszu, Bóg podał wam palec, czemu więc chcecie go złapać za rękę? - Bóg, proszę księdza, nie ma tu nic do rzeczy. Los mi sprzyjał i mam w ręku kapitał, który powinien przynosić zyski. - W takim razie sprawa jest prosta. Idź do proboszcza z Torricelli i poproś, żeby przedstawił cię komandorowi. - To nie wchodzi w grę. Jestem zbyt znany. Gdyby ktoś zobaczył, że kręcę się koło plebanii albo w okolicy pałacu komandora, byłoby po mnie. Proszę tylko pomyśleć! Komunista finansujący klerykałów! Jeśli oddam pieniądze tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział, sprawa jest czysto ekonomiczna. Jeśli oddam je jako znany komunista, stanie się problemem politycznym. Don Camillo nigdy nie mógł się przekonać do osławionego komandora, który brał pieniądze na pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt procent i obdarowywał klasztory, kościoły, oratoria, kaplice i tak dalej. Z drugiej jednak strony proboszcz z Torricelli był człowiekiem honoru i jeśli jego parafia miała salę kinową, boisko i basen, mogąc dzięki temu zrównoważyć wszystkie diabelskie sztuczki, jakie wymyślali czerwoni, by przyciągnąć młodzież, zawdzięczała to osławionemu komandorowi. Don Camillo nie potrafił dojść z tym zagadnieniem do ładu. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - zakończył rozmowę. - Jutro wieczorem o tej samej porze zastaniesz tu proboszcza z Torricelli. Ja położę się spać, a wy będziecie się już sami dogadywać. Następnego dnia wieczorem Peppone poznał w jadalni don Camilla proboszcza z Torricelli, a sam don Camillo wyszedł, żeby tamci omówili wszystko w cztery oczy. Wydawało się, że sprawa jest raz na zawsze zamknięta, a jednak rok później Peppone został wybrany na senatora i wtedy jakiś pośledniejszy wysłannik szatana jął krzątać się wokół don Camil-la, szarpać go za sutannę, poszturchiwać w dzień i w nocy. - Peppone jest ostatnim niewdzięcznikiem - sączył mu do ucha truciznę. - Ty zachowałeś się wobec niego bardzo porządnie, poszedłeś podjąć dziesięć milionów, a co masz w zamian ze strony tego gałgana? Ledwie wybrali go na senatora, a zaraz wygłosił na placu takie przemówienie, że włosy jeżą się na głowie. Don Camillo, owszem, wysłuchał przemówienia. A przecież ociekało jadem, bezczelnością, pełno w nim było ironicznych aluzji do „pewnego proboszcza, który miotał się jak szalony, by wydrzeć ludowi z rąk zwycięstwo; używając przy tym argumentów godnych zakrystiana, proboszcza, który mógłby w najlepszym razie pełnić funkcje dzwonnika, gdyby umiał należycie dzwonić". Diabełek przekonywał don Camilla: „Czemu nie miałbyś opowiedzieć ludziom, jaki to z towarzysza Peppona z cicha pęk milioner?" W tychże dniach wybuchł kolosalny skandal z osławionym komandorem i w ogniu wywołanej tym wydarzeniem polemiki senator Peppone kazał całą okolicę wytapetować manifestem, w którym nędznik niezwykle gwałtownie atakował „kombinatorów w sutannach, którzy dla pieniędzy bez wahania weszli w spółkę z aferzystą, byleby oszukać biedaków, naiwnych wiernych i ograbić ich z zapracowanych w pocie czoła oszczędności". Od czegoś takiego dreszcz przebiega człowiekowi po grzbiecie. W obliczu tej bezczelności don Camillo uznał, że bomba musi wybuchnąć. Chociaż Peppone pokazywał się w okolicy nie tak rzadko, nie był to już dawny Peppone, lecz nadęta jak balon persona, podróżująca z wielką teczką pełną ważnych dokumentów, z wyrazem troski na twarzy, jak przystało na kogoś, kto dźwiga na barkach brzemię ogromnej odpowiedzialności pozdrawiał chłodno ludzi i strasznie onieśmielał biednych towarzyszy. „Zreferuję to w Rzymie", „zajmę się tym w Rzymie" - odpowiadał z powagą, kiedy przedstawiali mu jakiś problem. Nosił ciemne dwurzędowe garnitury, kapelusze jak mieszczuchy z wyższych warstw społecznych i nigdy nie widziało się go bez krawata. W sławetnym manifeście roiło od okropnych błędów składniowych, ponieważ jednak styl to człowiek, narzucano je w sposób do tego stopnia kategoryczny, że ironiczny uśmiech gasł na wargach. Don Camillo zaczaił się i dopadł Peppona wracającego o jedenastej wieczorem do domu. - Bardzo przepraszam - powiedział, kiedy Peppone walczył z zamkiem drzwi wejściowych - być może się mylę, ale wydaje mi się, że jesteś, synu, jednym z tych biednych, naiwnych wiernych, którzy zostali ograbieni przez pozbawionych skrupułów księży, tych wspólników aferzystów. Peppone nie miał wyjścia, musiał wpuścić don Camilla do środka, a ten bez zwłoki przystąpił do ataku. - Towarzyszu senatorze, teraz moja kolej. Postaram się, żeby całe Włochy śmiały się za twoimi plecami. Opowiem całą historię, od a do zet. Twoi wyborcy powinni wiedzieć, jak to towarzysz senator przy współudziale klechy wodził za nos partię i władze podatkowe, kiedy wygrał dziesięć milionów w totalizatora. A potem jak wodził za nos partię i władze podatkowe, powierzając owe dziesięć milionów osławionemu komandorowi i wspierając tym samym sprawę tych, których sam określa jako wrogów ludu. Peppone wypiął pierś. - Wniosę skargę o zniesławienie. Ksiądz nie ma żadnego dowodu. - Ależ dowiodę wszystkiego. Twoje nazwisko znajduje się w rejestrach komandora. Odsetki były wypłacane czekami, a ja znam ich numery. Peppone otarł okryte potem czoło. - Nigdy w życiu nie zdobędzie się ksiądz na takie gałgaństwo. Don Camillo usiadł najspokojniej w świecie i zapalił połówkę toskańskiego cygara. - Nie będzie to żadne gałgaństwo - wyjaśnił — lecz odpowiedź na twój manifest. Sprawiedliwości stanie się zadość. Peppone pękał ze złości; zerwał z siebie marynarkę, rzucił ją na otomanę i rozluźnił węzeł krawata. Potem usiadł naprzeciwko don Camilla. - To byłaby podłość i nic innego! - huknął. - Przepadłby cały kapitał... - Ale przez dwa lata brało się odsetki, więc i tak wyszło się na swoje. Peppone poczuł, że znalazł się w pułapce, i nie wiedząc już, o ma robić, popełnił głupstwo. - Proszę księdza, trzy miliony i zapomnimy o sprawie. Don Camillo skrzywił się z niesmakiem. - Towarzyszu, nie powinniście mi składać tego rodzaju propozycji. Zapłacicie za nią oddzielnie. Wyjął z kieszeni gazetę, rozłożył ją i wskazał Pepponowi króciutką notatkę. - Jak widzicie, senatorze, jesteśmy na bieżąco. Wiemy, że powierzono wam ważne zadanie wybrania z całych Włoch dziesięciu partyjnych aktywistów, którzy w nagrodę pojadą w waszym towarzystwie na wycieczkę do ZSRR. Nie zakłócimy toku waszej odpowiedzialnej pracy. Szydło wyjdzie z worka w momencie, kiedy pan senator postawi nogę na rosyjskiej ziemi. Wasi przywódcy partyjni znajdą się w kłopotliwej sytuacji, ale tym lepsza czeka nas zabawa. Peppone tak opadł z sił, że nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Zbyt długo znał don Camilla, by się łudzić; wiedział, że tym razem nic go nie powstrzyma. Widok tego potężnego mężczyzny, który nagle zmienił się w szmatę, sprawił don Camillowi przykrość. - Towarzyszu - powiedział - jesteście skończeni. Chyba że... Peppone uniósł głowę. - Chyba że co? - wykrzyknął skwapliwie. Don Camillo z olimpijskim spokojem wyjaśnił mu, jaką cenę musi zapłacić za wydobycie się z tarapatów, a Peppone słuchał go z szeroko otwartymi ustami. Kiedy zaś don Camillo skończył mówić, Peppone oznajmił: - Ksiądz sobie stroi żarty! - Nie. I powtarzam: wóz albo przewóz. Peppone zerwał się na równe nogi. - Ksiądz goni w piętkę! - ryknął. - To czyste szaleństwo! - Właśnie dlatego musicie, towarzyszu, dziesięć razy się zastanowić, zanim odrzucicie moją propozycję. Szaleńcy są niebezpieczni. Czekam do jutrzejszego wieczoru. Dwa dni później staruszek biskup przyjął na prywatnej audiencji don Camilla i wysłuchał go z wielką cierpliwością, ani razu nie przerywając. - To wszystko? - spytał potem. - Wszystko, ekscelencjo. - Doskonale, mój synu. Moim zdaniem wystarczą dwa tygodnie wypoczynku w spokojnym kurorcie apenińskim, byś całkowicie doszedł do siebie. Don Camillo potrząsnął głową. - Ekscelencjo - oświadczył - mówiłem zupełnie poważnie. Taka okazja już się nie powtórzy. A byłoby to bardzo pożyteczne doświadczenie. Parę dni bezpośredniego kontaktu z naszymi aktywistami i z bolszewikami rosyjskimi. Staruszek biskup patrzył osłupiałym wzrokiem na don Camilla. - Synu mój najmilszy - zaczął błagać - kto ci wbił do głowy ten pomysł? - Sam nie wiem, ekscelencjo. Ni z tego, ni z owego znalazł się w moim umyśle. Kto wie? Może podsunął mi go nasz Pan. - Nie sądzę, nie sądzę - mruknął staruszek biskup. - Ale tak czy owak utkwił ci w głowię, a ja muszę teraz cię wesprzeć i pozwolić na wyjazd, nie mówiąc nikomu ani słowa. A co będzie, jeśli odkryją, ktoś zacz? - Nic z tego. Zadbam o to, żeby się należycie zamaskować. Nie mam na myśli stroju, ekscelencjo, ale zamaskowanie się duchowe. Strój nie ma większego znaczenia, ważniejsze jest odmienienie umysłu. Umysł człowieka normalnego musi przebrać się za umysł komunistyczny, żeby nadać odpowiedni wyraz spojrzeniu, głosowi, a nawet narzucić twarzy te szczególne rysy, jakie cechują prawdziwego komunistę. Staruszek biskup przez dłuższą chwilę uderzał lekko laseczką w stołek, który miał pod nogami, a potem wygłosił swoją konkluzję: - Synu najmilszy, to czyste szaleństwo! - Tak, ekscelencjo - przyznał uczciwie don Camillo. - A zatem ruszaj. Don Camillo przyklęknął, a staruszek położył mu na głowię swoją drobną, kościstą dłoń. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, towarzyszu don Camillo - rzekł, wznosząc do nieba oczy napełnione łzami. Wypowiedział te słowa głosem tak cichutkim, że do uszu don Camilła doszedł ledwie szmer. Lecz Bóg słyszał je doskonale. W przebraniu Dzień dobry, senatorze - przywitała go aroganckim tonem woźna, która froterowała właśnie posadzkę hallu. - Dzień dobry, towarzyszu - bąknął ostrożnie mleczarz, mijając się z nim w bramie. - Dzień dobry, nieszczęśniku - wyraził współczucie człeczyna, który czekał na niego, stojąc pośrodku schodów na szeroko rozstawionych nogach. Tym razem Peppone nie odpowiedział i ominąwszy człeczynę poszedł swoją drogą. Było około dziewiątej. W stolicy to świt. Wielka rzymska machina z ociąganiem przystępowała do pracy i leciutki woal senności tłumił ostrość tego chłodnego i przejrzystego jesiennego ranka. - Dzień dobry, nieszczęśniku - powtórzył człeczyna, ale tym razem tonem życzliwym, prawie serdecznym. - O tej porze roku pola u nas to coś, na co warto popatrzeć. Paruje świeżo zaorana ziemia, lucerna na łąkach połyskuje szronem, a szpalery winorośli ciężkie od czarnych winogron, dojrzałych i słodziutkich jak miód, i od liści, które zmieniają zabarwienie z przygasłej zieleni na pozłocistą czerwień... Peppone jęknął; czy to możliwe, by ten odrażający osobnik rano czyhał przed pensjonatem, by opowiadać mu, co dzieje się w jego rodzinnych stronach? Peppone zapalił dla kontenansu papierosa, tamten zaś szydził: - To ci dopiero, jak smakuje papierosik? Tutejsi ludzie mają wydelikacone powonienie, a poza tym, gdyby właścicielka pensjonatu zobaczyła cię z połówką starego toskańskiego w zębach straciłaby cały szacunek dla senatorów. A jest to naprawdę nader dystyngowana dama. Może to był dobry pomysł powiedzieć jej, że jesteś senatorem niezależnym. Co za rozczarowanie, gdyby odkryła, że jesteś jednak senatorem komunistycznym! Peppone wyrzucił papierosa i rozluźnił nieco krawat, który najwyraźniej uciskał mu szyje. - To jasne - nie rezygnował człeczyna. - Dawniej, w koszul z rozpiętym kołnierzykiem i z chustą na szyi, czułeś się swobód niej. Ale senator nie może nosić się jak wiejski mechanik. A poza tym jesteś ważnym funkcjonariuszem państwowym i masz gabine z marmurową posadzką i telefonem na biurku. Peppone zerknął na zegarek. - Nie martw się - zaśmiał się szyderczo tamten. - Nikt ni może niczego ci zarzucić. Odwaliłeś kawał solidnej roboty i towarzysze, których zabierzesz ze sobą do Rosji, zostali wybrani nie zwykle pieczołowicie. Brakuje jeszcze tylko jednego. Peppone zdjął kapelusz i otarł pot, który kroplił mu się na czole - Jednego nicponia! - wy dyszał. Człeczyna zmienił teraz ton. - Przyjacielu, po co ci te kwiatki? - spytał. - Czemu sam sobie ściągasz na głowę kłopoty? Rzuć wszystko i wracaj do domu. - Nie mogę -jęknął Peppone i wtedy człeczyna zatrzymał się - Do widzenia, do jutra - rzekł. - I niech Bóg ma cię w swe pieczy. Dotarli do przystanku autobusowego. Peppone patrzył, jak tam ten oddala się i ginie w tłumie. Człeczyna, który dzień po dni czekał na niego rano przed pensjonatem, dawny niechlujnie ubrany i szczęśliwy Peppone, który zjawiał się przed rozpoczęciem każdego dnia, by dobrze ubranemu i nieszczęsnemu Pepponowi śpiewać kusicielską piosnkę: „Wracaj w swoje strony, jakże tam pięknie...". W autobusie usiadł naprzeciwko faceta czytającego „Unitę", którą trzymał przed sobą tak starannie rozłożoną, że miało się wrażenie, jakby była nalepiona na arkusz sklejki. Peppone nie mógł zobaczyć jego twarzy, całkowicie zasłoniętej przez papierową kurtynę, ale uznając za rzecz oczywistą, że cała ta inscenizacja służy prowokacji, doszedł do wniosku, iż musi to być twarz głupca. „Z dumą nosić w klapie odznakę partyjną to obowiązek każdego bojownika, ale wszelka ostentacja wywołuje efekt przeciwny do zamierzonego." To właśnie ustalił i zadekretował Pepponr. kiedy temporibus illis Grom kazał ostrzyc się na zero, zostawiając na czubku błyszczącej łysej pały pewną liczbę włosów przyciętych na długość palca i zaczesanych tak, by tworzyły wyraźny znak sierpa i młota. A wszystko przez don Camilla, który strzelił go w ucho tak, że czapka spadła, i krzyknął: „Kiedy przechodzi Przenajświętszy Sakrament, masz obnażyć głowę". Potem Grom, spotykając don Camilla, zdejmował szerokim gestem czapkę i dołączał do tego ukłon dostatecznie głęboki, by można było ujrzeć arcydzieło sztuki fryzjerskiej na czubku głowy. Peppone westchnął: „Jakie to były piękne czasy! Polityka nie zatruła jeszcze umysłów i wystarczyło przyłożyć komuś w szczękę, żeby dojść do porozumienia, unikając zbędnych dyskusji". Nieznajomy czytelnik „Unity" opuścił gazetę i Peppone musiał przyznać, że nie ma on wcale twarzy głupca. Jego oczy były zapewne pozbawione wyrazu, ale wielkie okulary o ciężkiej oprawce i szkłach grubych i przydymionych nie pozwalały ustalić tego taktu z całą pewnością. Mężczyzna miał na sobie zwyczajny, jasny garnitur, a głowę przykrywał mu bardzo pospolity szary kapelusz. W sumie był to osobnik dosyć odpychający i kiedy Peppone wysiadłszy z autobusu, stwierdził, że tamten plącze mu się pod nogami, wpadł w złość. - Proszę pana - spytał osobnik - czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jest ulica... Peppone przerwał mu: - Mogę wskazać panu tylko jedną ulicę - ryknął. - Tę, która prowadzi do piekła! - Właśnie o tę mi chodziło - odpowiedział tamten z całym! spokojem. Peppone ruszył wielkimi krokami, a tamten podążył w ślad za nim. Pięć minut później zobaczył go przy stojącym na uboczu stoliku w małej pustej kawiarence. Peppone przełknął wielki kieliszek czegoś mrożonego i odzyskał spokój niezbędny do prowadzenia sensownej rozmowy. - Ten żart trwa już zbyt długo - obwieścił. - Nie wydaje mi się - zaprzeczył osobnik. - Dopiero się zaczął - Chyba nie spodziewa się pan, że wezmę to wszystko poważnie! - Nie tylko się spodziewam, ale nawet tego żądam. - Don Camillo!... - Nazywam się po prostu towarzysz Tarocci. Wyjął z kieszeni paszport, zajrzał do niego i podał dokument Pepponowi. - Tak jest. Tarocci Camillo, drukarz. Peppone z odrazą oglądał paszport, obracając go długo w rękach - Fałszywe nazwisko, fałszywy paszport! - wykrzyknął - Wszystko fałszywe. - Bynajmniej, towarzyszu. To autentyczny paszport wydany przez władze obywatelowi Tarocciemu Camillowi, drukarzowi do którego postarałem się upodobnić. Jeśli wątpisz, oto dowód. Wydobył z portfela kartonik, który podał Pepponowi. - Oto legitymacja Włoskiej Partii Komunistycznej wydana warzyszowi Tarocciemu Camillowi, drukarzowi. Wszystko auten tyczne. Wszystko w całkowitym porządku. Peppone chciał coś powiedzieć, ale don Camillo uprzedził go - Nie dziwcie się tak, towarzyszu. Bywają towarzysze, którzy robią wrażenie towarzyszy, chociaż są inni. Towarzysz Tarocci jest jednym z nich. Ponieważ należy do najbardziej cenionych elementów podstawowej organizacji partyjnej, napiszecie do nich z żądaniem wskazania pięciu zasłużonych towarzyszy, a następnie wybierzecie jego. Czyli mnie. On będzie sobie wypoczywał przez kilka dni na rzymskich wzgórzach, a ja pojadę z tobą do Rosji, przyjrzę się wszystkiemu uważnie i po powrocie opowiem mu to, co widział towarzysz Tarocci. Przełknięcie tej pigułki nie było najłatwiejsze dla Peppona; kiedy się wreszcie z tym uporał, stwierdził: - Nie wiem, czy piekło istnieje, i wcale nie pragnę zgłębiać tej kwestii. Jeśli jednak istnieje, z pewnością już tam na księdza czekają. - Nie przeczę. Spotkamy się w nim, towarzyszu. Peppone poddał się. - Proszę księdza - powiedział znużonym głosem - czemu dobrodziej chce mi zaleźć za skórę? - Ani mi to w głowie, towarzyszu. Mój pobyt w Rosji w niczym nie zmieni rosyjskiej rzeczywistości. To, co jest dobre, pozostanie dobre, a to, co złe, będzie dalej złe. Czego się boicie? Może tego, że nie ma tam raju, o którym rozpisują się wasze gazety? Peppone wzruszył ramionami. - Ja dla równowagi - oznajmił don Camillo - mam nadzieję, że nie ma tam tego piekła, o którym rozpisują się moje. - Cóż za szlachetność uczuć! - wykrzyknął Peppone sarkastycznie. - Jakaż bezinteresowność! - Wcale nie jestem bezinteresowny - wyjaśnił don Camillo. - Mam nadzieję, że nie jest im źle, bo jeśli komuś nie jest źle, siedzi cicho i nie próbuje szkodzić innym. Minął tydzień i nadszedł dzień, kiedy towarzysz Camillo Tarocci z komórki komunistycznej w Vattalapesca otrzymał komunikat mówiący, że jego nazwisko zostało wylosowane spośród kadydatów na wycieczkę, i towarzysz don Camillo, trzymając w ręku swoją poczciwą fibrową walizkę, stawił się w rzymskiej centrali komunistów wraz z dziewięcioma pozostałymi „wybrańcami". Młody funkcjonariusz partyjny dokonał krótkiego przeglądu zastępu, który przedstawił mu towarzysz senator, i z jego ust padły zwięzłe, lecz stanowcze słowa stosowne do tej okoliczności: - Towarzysze, wyjeżdżacie z konkretnym zadaniem. Macie przyglądać się wszystkiemu i wszystkiego słuchać nie tylko dla siebie, lecz także dla dobra innych, abyście po powrocie mogli opowiedzieć przyjaciołom i przeciwnikom, jak radośnie płynie życie w pracowitym kraju socjalizmu, tej jaśniejącej latarni postępu i cywilizacji. Na tym polega wasze zadanie. W tym momencie Peppone pobladł, jakby umierał na anemię; gdyż o głos poprosił don Camillo. - Towarzyszu, nie warto byłoby wybierać się w tak długi podróż po to tylko, by opowiedzieć towarzyszom to, co doskonale i bez tego wiedzą, i przeciwnikom to, w co nigdy nie zechcą uwierzyć. Chcielibyśmy natomiast, by partia powierzyła nam misję przekazania radzieckim towarzyszom pogodnego i pełnego wdzięczności uśmiechu od całego prawdziwego ludu włoskiego który jest w końcu wolny od straszliwej groźby wojny. - Naturalnie, towarzysze - mruknął przez zaciśnięte zęby młody funkcjonariusz. - To zrozumiałe samo przez się. Młody funkcjonariusz oddalił się - z wypiętą piersią i zirytowa ny, a Peppone rzucił się ze złością na don Camilla: - Kiedy coś jest zrozumiałe samo przez się, nie trzeba o tym gadać. Poza tym, kiedy się zabiera głos, należy posługiwać się tonem odpowiednim do osoby, która przed nami stoi. Nawet nie wiecie, kim jest ten towarzysz. Don Camillo odpowiedział bezczelnie: - Owszem, wiem. To mniej więcej dwudziestoczteroletni młodzieniec, który w czterdziestym piątym był dziesięciolatkiem. Wykluczone więc, by walczył, tak jak my, w górach, wiedział, jak straszną rzeczą jest wojna, i mógł, z powyższych względów, na leżycie ocenić psychologiczne oddziaływanie prowadzonej prze towarzysza Chruszczowa polityki na rzecz rozbrojenia i pokoju - Słusznie - zgodził się towarzysz Nanni Scamoggia, młodziutki mieszkaniec Zatybrza, chłop jak dąb, jeden z tych cwaniaków, którzy nie dadzą się zjeść w kaszy. - Kiedy można oberwać albo trzeba podsunąć komuś pieść pod nos, jakoś nie widać naszych funkcjonariuszy. - A kiedy funkcjonariusze tworzą potem aparat partyjny - wtrącił się towarzysz z Mediolanu, Walter Rondella - to... - Nie jesteśmy na zebraniu komórki partyjnej! - uciął krótko Peppone. - Pomyślmy raczej o tym, żeby nie spóźnić się na pociąg. Ruszył stanowczym krokiem, a mijając don Camilla, obrzucił go atomowym spojrzeniem, od którego rozsypałaby się granitowa kolumna. Don Camillo z niewzruszonym spokojem skierował ku niemu oblicze towarzysza, który, nie zważając na nic, zawsze i wszędzie powtarza to, co głosi „Unita". W pociągu Peppone martwił się tylko jednym: żeby nie stracić ani na chwilę z oczu przeklętego towarzysza Tarocciego Camilla. Zajął więc miejsce naprzeciwko niego, zapewniając sobie w ten sposób kontrolę nad sytuacją. Wyglądało jednak na to, że don Camillo nie ma najmniejszego zamiaru ściągać mu na głowę kłopotów. Do tego stopnia, że wydobył z kieszeni broszurkę w czerwonej okładce z wytłoczonym złotym sierpem i młotem, schronił się za nieprzeniknionym wyrazem twarzy i pogrążył w lekturze, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co mówią pozostali. Co jakiś czas odrywał wzrok od broszury i błądził nim po polach i wsiach, które przemykały za oknem. Był tym pochłonięty przez dłuższy czas, ale wreszcie zamknął broszurkę i już miał schować ją do kieszeni, kiedy zagadał do niego Peppone: - To pewnie jakaś bardzo interesująca lektura, towarzyszu. - Trudno o bardziej interesującą - odparł oschle don Camillo. - To wybór myśli Lenina. Podał mu broszurkę i Peppone zaczął przerzucać kartki. - Szkoda, że po francusku - wyjaśnił don Camillo, - Jeśli jednak chcecie, towarzyszu, mogę wam jakiś ustęp przetłumaczyć. - Dziękuję, towarzyszu, nie fatygujcie się - odpowiedział Peppone, zamykając broszurkę i oddając ją właścicielowi. Potem rozejrzał się ukradkiem dokoła i odetchnął z ulgą, gdyż inni towarzysze drzemali albo przeglądali ilustrowane tygodniki. Nikt nie mógł zauważyć, że chociaż wybór myśli Lenina miał czerwoną okładkę z sierpem i młotem, chociaż nosił francuski tytuł obiecujący czytelnikowi najgłębsze myśli Lenina, w rzeczywistości dawał tylko, i to po łacinie, najzwyklejszy materiał, jaki umieszcza się w najzwyklejszym brewiarzu przeznaczonym dla księży. Niektórzy na pierwszej stacji wysiedli na chwilę z wagonu. Towarzysz Scamoggia wrócił z flaszka wina a towarzysz Rondella z nadzwyczajnym wydaniem jakiejś popołudniówki i z twarzą, na której malowała się odraza. Gazeta, pod ogromnym tytułem, zamieściła na pierwszej stronie sprawozdanie z ostatniego dnia pobytu Chruszczowa w Ameryce, ozdobione jak zwykle fotografia ludzi zadowolonych z siebie i uśmiechniętych. Towarzysz Rondella potrząsnął głową. - Ja osobiście - wykrzyknął w pewnym momencie - nie trawię już tego wdzięczenia się do kapitalistycznych wieprzów! -- Polityki nie uprawia się sercem, lecz mózgiem - obwieścił don Camillo. - ZSRR zawsze walczył o pokojowe współistnienie. Kapitalistom, którzy zarabiali krocie na zimnej wojnie, wcale nie jest do śmiechu. Koniec zimnej wojny to wielka klęska kapitalizmu. Jednak mediolańczyk, towarzysz Rondella, był bardzo przywiązany do swoich poglądów. - Zgoda, wszystko pięknie. Ale czy nie mam prawa powiedzieć, że nienawidzę kapitalistów i prędzej dałbym się poćwiartować niż się do takich uśmiechnąć? - Oczywiście - potwierdził don Camillo. - Macie prawo, towarzyszu, to powiedzieć, tyle że nie nam, a Chruszczowowi. Kiedy przyjedziemy, on też będzie już u siebie. Poprosicie o audiencję i powiecie: towarzyszu Chruszczow, ZSRR prowadzi błędną politykę. Don Camillo był podstępny jak najpodstępniejszy z agitatorów propagandzistów z komórki prowokacji i towarzysz Rondella zbladł jak ściana. - Źle mnie zrozumieliście albo wyraziłem się nie dość jasno - krzyknął. - Jeśli muszę mieć do czynienia z gnojem, żeby użyźnić pole, robię to bez wahania. Nikt jednak nie ma prawa twierdzić, że uważam gnój za perfumy! Don Camillo odparł na to najspokojniej w świecie: - Towarzyszu, walczyliście w górach i dowodziliście oddziałem. Co robiliście, kiedy dostaliście rozkaz, żeby wykonać jakieś niebezpieczne zadanie? - Wykonywałem go. - I wyjaśnialiście swoim chłopcom, że nie możecie już strawić tego nastawiania karku? - Jasne, że nie. Ale co ma piernik do wiatraka? - Ma, towarzyszu, ma, gdyż wojna to wojna, bez względu na to, czy jest gorąca, czy zimna. A podczas wojny ten, kto walczy o słuszną sprawę, nie ma prawa do żadnych osobistych sądów. W tym momencie wtrącił się do rozmowy Peppone. - Dajcie spokój, towarzyszu Rondella. Jedziemy do kraju, w którym z całą pewnością nie spotkacie ani jednego kapitalisty. - To bardzo pocieszające - przyznał towarzysz Rondella i rozpogodził twarz. - A mnie - poinformował wszystkich towarzysz Scamoggia - największą przyjemność sprawi to, że przez cały ten czas nie zobaczę ani jednego księdza. Don Camillo potrząsnął głową. - To wcale nie takie pewne, towarzyszu. W Związku Radzieckim jest zagwarantowana swoboda religijna. - Tak się tylko mówi - zachichotał Scamoggia. - W Związku Radzieckim wolność musi być całkowita i bez żadnych zastrzeżeń - stwierdził surowym tonem don Camillo. Ale Scamoggia już się rozpędził. - Tam także są księża? Towarzyszu, czy to możliwe, żeby tej zarazy nie dało się wytępić? Peppone wyjaśnił mu tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Nie pozostanie po niej ślad, kiedy zniknie nędza i ciemnota. Te przeklęte klechy pasożytują na ciemnocie i nędzy. Don Camillo stawał się z każdą chwilą coraz bardziej lodowaty i kategoryczny. - Towarzyszu senatorze, wiecie lepiej od nas, że w Związku Sowieckim nie ma już miejsca na nędzę i ciemnotę. Oznacza to, że jeśli nadal są tam księża, dysponują siłą, której nie zdołano na razie do końca obezwładnić. - Ale co takiego siedzi w tych przeklętych księżach? - ryknął Scamoggia. - Czy nie są tak samo jak my ludźmi z krwi i kości? - Nie! - wrzasnął Peppone, czerwony jak indyk. - To ludzie wyprodukowani z najgorszych świństw, jakie można znaleźć na świecie. To fałszywi, obłudni, podli szantażyści, mordercy i złodzieje. Jadowite węże schodzą im z drogi, gdyż boją się ukąszenia. Don Camilło potrząsnął niedostrzegalnie głową. - Tracicie głowę, towarzyszu senatorze. Nie potraficie spojrzeć na sprawę obiektywnie, musicie mieć powód osobisty. Jakiś ksiądz wystrychnął was pewnie na dudka. - Jeszcze nie narodził się taki klecha, który zdołałby wystrychnąć mnie na dudka! - A ksiądz, który was ochrzcił? - zaciekawił się don Camillo. - Dostanie za swoje! - wrzasnął Peppone. - A ksiądz, który dał wam ślub? - nalegał podstępnie don Camillo. Towarzysz Scamoggia obrócił się ze śmiechem w stronę Pep-pona. - Towarzyszu szefie, dajcie sobie spokój. Ten towarzysz umie wykręcić kota ogonem i przegada nas wszystkich. Następnie zwrócił się do don Camilla: - Podobacie mi się, towarzyszu, bo wiecie, czego się trzymać, i jesteście tak samo zajadli na księży jak ja. Przepijmy to. Napełnił winem kartonowe kubeczki. - Za pomyślność wielkiej Rosji radzieckiej! - wykrzyknął unosząc kubeczek. - Za upadek kapitalizmu! - wzniósł kolejny toast towarzysz Rondella. - Na pohybel księżom z całego świata! - huknął Peppone, zaglądając w oczy don Camilla. Don Camillo uniósł swój kubeczek i jednocześnie wymierzył Pepponowi prosto w piszczel kopniaka, który był brzemienny w znaczenia. Pociąg dojechał do granicy późną nocą. Księżyc świecił wspaniale i w jego blasku bieliły się wiejskie domki rozsiane na zboczach gór. Co jakiś czas przemykał widok odległej równiny przekreślonej wstęgą rzeki i migotały światła jakiegoś miasta. Don Camillo stał przy oknie w korytarzu, palił połówkę tos-kańskiego cygara i grzał serce widokiem. Podszedł Peppone. Długo wpatrywał się w nocne czary, a wreszcie westchnął: - Można sobie mówić to czy tamto, ale kiedy człowiek opuszcza ojczyznę, widzi, jaka jest piękna. - Towarzyszu - skarcił go don Camillo - to zgniła retoryka burżuazyjna i oklepane nacjonalistyczne frazesy. Zapamiętajcie: naszą ojczyzną jest cały świat. - Dlaczego więc - wymknęło się Pepponowi - są nieszczęśnicy, którzy chcą polecieć na Księżyc? - Towarzyszu, zamyśliłem się i nie zrozumiałem waszego pytania. - To i lepiej - mruknął Peppone. Operacja Rondella W trójsilnikowym samolocie, na który przesiedli się we Wschodnich Niemczech panował piekielny hałas. Zmusiło to towarzysza don Camilla do milczenia, a towarzyszowi Pepponowi zapewniło względny spokój podczas podróży. Nie spuszczał go z oka, gdyż don Camillo należał do tych osobników, którzy są niebezpieczni nawet, kiedy nabiorą wody w usta. Ale don Camillo przez cały czas zachowywał się przykładnie, ograniczając swoje działania antyradzieckie do studiowania maksym towarzysza Lenina. Peppone tylko raz poczuł, że serce podchodzi mu do gardła, a mianowicie w chwili, kiedy towarzysz dobrodziej zamknął czerwoną książeczkę i, pogrążywszy się w myślach, podniósł prawą dłoń do czoła. Jednak zmiarkował się w ostatniej chwili i tylko pogładził się po czole, a dokończył zamierzonego gestu, poprawiając sobie końcami palców przód marynarki, a potem strzepując niewidzialny pyłek z lewego i prawego ramienia. - Amen - powiedział w duchu Peppone i wypuścił powietrze z pluć, co spowodowało odetkanie jakiegoś wewnętrznego gaźnika. Samolot powoli zaczął wytracać wysokość i wkrótce jego koła dotknęły rosyjskiej ziemi. - O Panie, jakże daleko znalazłem się od mojego kościółka - pomyślał z przestrachem don Camillo, schodząc na płytę lotniska. - Ale niebo jest blisko - uspokoił go głos Chrystusa. l don Camillo znowu stał się towarzyszem Taroccim. - Towarzyszu - powiedział z wielka powagą, zwracając się do Peppona - czy nie czujecie potrzeby, żeby podnieść garść tej ziemi i złożyć na niej pocałunek? - Tak - odparł Peppone przez zaciśnięte zęby. - Pocałować i potem zatkać nią czyjąś po stokroć przeklętą gębę. Czekano już na nich i zobaczyli, że podchodzi jakaś dziewczyna, a za nią mężczyzna wystrojony w długi nieprzemakalny płaszcz, wymięty i wyblakły. - Witajcie, towarzysze - pozdrowiła ich dziewczyna. - Jestem Nadia Pietrowna z centrum tłumaczy, a to towarzysz Jenka Oriegow, pracownik biura turystycznego. Dziewczyna mówiła biegle po włosku i gdyby nie posępna mina i kostium z wywatowanym i ramionami, można by ją uznać za kogoś z naszych stron. Peppone podał swoje nazwisko, a następnie przedstawił dziesięciu swoich ludzi i kiedy już wszyscy wymienili z wszystkimi uściski dłoni, towarzysz pracownik turystyki przekazał włoskim braciom pozdrowienie od braci radzieckich zjednoczonych niewzruszenie z tymi pierwszymi w bohaterskiej walce o wolność, sprawiedliwość społeczną, pokój i wszystko, co należy. Od towarzysza pracownika, przysadzistego, krótko ostrzyżonego czterdziestolatka o kwadratowej szczęce, jasnych oczach, krótkiej szyi, odzianego w ten długi do kostek płaszcz, zalatywało na milę tajniakiem. Mówił szorstkim tonem, kontrolował i starannie odmierzał każdy gest i gdyby nie przetłumaczono jego wypowiedzi, można by sądzić, że nie są to zgoła słowa powitania, lecz akt oskarżenia. Także towarzyszka Nadia Pietrowna, jak przystało na aktywistkę partyjną, miała wiecznie zatroskana twarz, na której nie pojawiał się nigdy uśmiech, ale w sumie stanowiła całkowite przeciwieństwo towarzysza Oriegowa. Towarzysz Nanni Scamoggia, ledwie ujrzał ją przed sobą, rozdziawił szeroko usta i wcale nie dlatego, że była to pierwsza ładna dziewczyna, z jaką znalazł się twarzą w twarz. Scamoggia należał do tych dorodnych młodzieńców, na widok których dziewczęta zapominają, na jakim świecie żyją: dwudziestoletni byczek o czarnych, lśniących, falujących włosach, oczach osłoniętych długimi rzęsami, ale rzucających nieco przewrotne spojrzenia, ładnie zarysowanych ustach, które wykrzywiał w jakimś ni to lekceważącym, ni to łobuzerskim grymasie, szerokich barach, wąskich biodrach i stopach małych jak tancerz z baletu. I jakby tego było mało nosił obcisłe spodnie, długą bluzę z czarnej skóry, spod której wyglądała płomienistej barwy koszulka, a w zębach trzymał papierosa niby Za la Mort. Scamoggia był autentycznym apaszem, jednych z tych, którzy wiedzą, co począć z rękami, i nie pozwalają sobie na to, by kobiety zbyt łatwo zawracały im w głowie. Kiedy cała grupa z Pepponem, towarzyszem Oriegowem i towarzyszką Nadią Pietrowną na czele ruszyła przez wielką łąkę lotniska, Scamoggia odzyskał wreszcie mowę. - Towarzyszu - rzekł, zwracając się do don Camilla - czy zauważyliście, jaka to bombowa dziewczyna? - Owszem — odparł don Camillo. Scamoggia ujął go pod ramię i przyciągnął do siebie w ten sposób, by móc swobodnie podziwiać widok roztaczający się przed jego oczami. - Tylko spójrzcie na ten sputnik i sami powiedzcie! Don Camillo poprosił w myślach Pana Boga o wybaczenie, a potem spojrzał i stwierdził stanowczym głosem: - Nieczęsto widuje się dziewczyny, które miałyby wszystko tak doskonale umieszczone na swoim miejscu. Powiedział to głośno, ponieważ koło nich szedł towarzysz Rondella. I towarzysz Rondełla wypowiedział swoją opinię: - Niczego sobie - wykrzyknął - ale takie dziewczyny widuje się także u nas. - U nas dziewczęta są dobrze ubrane - obwieścił don Camillo. -Weź najładniejszą i ubierz ją w taką sukienczynę i taki żakiet jak ten, który ma na sobie towarzyszka Pietrowną, a zobaczysz jak na dłoni całą nędzę. Tutaj macie do czynienia z urodą rzetelną, klasyczną. To piękna niewiasta, zupełnie inna niż te lale, jakie widuje się u nas po wsiach i w miastach. Począwszy od Mediolanu, gdzie co kobieta to fałszywa. - Bzdury, towarzyszu! - zaprotestował z ożywieniem Rondełla. - Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie piękne dziewczyny mamy w Mediolanie! Do rozmowy włączył się znowu Scamoggia. - Nie złośćcie się, towarzyszu, są u nas ładne kobiety, nie przeczę, ale ta ma w sobie coś szczególnego. Nie wiem co, ale ma i koniec. - To związane jest z klimatem duchowym, w jakim urodziła się i wyrosła - pouczył ich don Camillo. - Środowisko kształtuje człowieka, a także niewiastę. Naturalnie nie wszyscy potrafią wyczuć te elementarne prawdy. Towarzysz Rondełla chciał podjąć polemikę z tym stanowiskiem, ale w tym momencie oddziałek zatrzymał się. - Kontrola celna - wyjaśnił Peppone, dołączając do grupy. - Przygotujcie bagaże. Podsunął się do don Camilla i spytał ostrożnie: - Mam nadzieję, że nie zabraliście niczego, co mogłoby ściągnąć nam na głowy kłopoty. - Towarzyszu - uspokoił go don Camillo - doskonale wiem, co to życie światowe. Miało to pójść sprawnie, gdyż Peppone jeszcze w Rzymie przygotował wszystko bardzo rozumnie: dziesiątka „wybrańców" musiała zaopatrzyć się w lekkie walizki o regulaminowych wymiarach zgodnych z fibrową walizką, jaką sam Peppone kupił za parę groszy w wielkim domu towarowym. Po napełnieniu każda walizka była ważona. Jedyną rzeczą, jaka wzbudziła zastrzeżenia, była buteleczka znaleziona w rzeczach Scamoggii. Funkcjonariusz służby celnej odkręcił korek, powąchał i podał buteleczkę towarzyszce Pietrownej, która też powąchała. - Pyta, dlaczego zabraliście ze sobą damskie perfumy - powiedziała towarzyszka Nadia, zwracając się do Scamoggii. - To nie są damskie perfumy — wyjaśnił Scamoggia. - To woda lawendowa, której używam po goleniu. Czyżby tutaj były inne zwyczaje i skrapiano sobie twarz po goleniu naftą? Towarzyszka Pietrowna już miała odpowiedzieć, ale nie narodziła się jeszcze niewiasta, która przemówiłaby z góry do takiego przystojniaka jak Scamoggia. Obróciła więc głowę i przetłumaczyła celnikowi pierwsza część wypowiedzi Scamoggii. Celnik mruknął coś pod nosem i włożył buteleczkę z powrotem do walizki. - Powiedział, że tutaj mężczyźni dezynfekują sobie twarz spirytusem — wyjaśniła Pietrowna Scamoggii, kiedy całe towarzystwo ruszyło dalej. - Musisz jednak używać tej wody sam, nie handlować nią. Wyszli już z lotniska i Scamoggia zatrzymał się nagle. - Towarzyszko, chwileczkę. Otworzył walizkę i wyjął z niej wodę kolońską. - Skoro tutaj mężczyźni używają spirytusu - stwierdził -ja też będę tak robił, bo też jestem mężczyzną. Jeśli są to perfumy damskie, niech używa ich kobieta. Podał jej buteleczkę, ale dziewczyna natychmiast cofnęła rękę. - Czyżbyście nie byli kobieta? - zdumiał się Scamoggia. - No, jestem - wymamrotała Pietrowna, - Więc bierzcie. Nie będę tym handlował, to prezent. Kobieta przez chwilę nie wiedziała, co ma robić, alc potem wzięła buteleczkę i schowała ją do torebki, którą nosiła na ramieniu. - Dziękuję, towarzyszu. - Ależ proszę... piękna pani... Pietrowna próbowała zmarszczyć brwi jak przystało urażonemu funkcjonariuszowi, ale zdołała tylko zarumienić się jak pierwsza lepsza burżujka. Biegiem dołączyła do reszty, a Scamoggia zamknął walizkę, zapalił papierosa, przesuną! go nonszalancko w sam kącik ust i ruszył, spokojny i zadowolony z siebie. Czekał na nich autokar. Wsiedli i kiedy Peppone układał swoją walizkę na siatce u góry, don Camillo dotknął jego ramienia. - Towarzyszu przewodniczący, musiała zajść jakaś pomyłka. To jest wasza walizka. Peppone spojrzał, na plakietkę i zobaczył, że don Camillo ma rację. Walizka, którą ułożył właśnie na siatce, rniała plakietkę z nazwiskiem towarzysza Tarocciego Camilla. - Nic się nie stało - wykrzyknął don Camillo. - Zamieniliśmy tylko nasze walizki. Peppone usiadł a don Camillo zajął miejsce naprzeciwko. - Tak więc - szepnął Peppone, kiedy autobus ruszył - przeniosłem przez kontrolę celną waszą walizkę. - No właśnie. Czysty przypadek.. - A tak się złożyło, również przez czysty przypadek, że w waszej walizce było coś szczególnego? - Nic a nic. Bloczek świętych obrazków, parę fotografii papieża, odrobina hostii i inne podobne błahostki. Peppona przeszedł dreszcz. Autokar jechał pośród bezkresnych pól i widzieli dosyć wychudłe krowiny pasące się na jesiennych, wyblakłych łąkach. Towarzyszka Pietrowna wstała i wyjaśniła, że zgodnie z ustalonym programem goście zwiedzą teraz fabrykę traktorów, a następnie udadzą się do hotelu, gdzie zjedzą obiad i będą mogli odpocząć. Fabryka traktorów mieściła się na peryferiach R. i składała się ze skupiska smutnych i szarych baraków z betonu, które wyłoniły się prawie niespodziewanie przy północnym krańcu melancholijnej żółtawej równiny. Tego rodzaju paskudztwo nosi nazwę „cywilizacji przemysłowej" i wygląda podobnie we wszystkich częściach świata; don Camillo z dojmującym uczuciem tęsknoty pomyślał o dalekim miasteczku, gdzie ludzkie ciepło daje życie każdemu skrawkowi ziemi, gdzie każda cegła zaznała pieszczotliwego dotknięcia ludzkiej ręki i wskutek tego między ludźmi a rzeczami istnieje mocna choć niewidzialna więź. Robotnicy pracujący w gigantycznych halach byli tak samo znudzeni i obojętni jak robotnicy wszystkich fabryk na całym świecie. W wielu działach pracowały wyłącznie kobiety; były przeważnie niskie, pękate, ciężko zbudowane i żadna z nich nie przypominała towarzyszki Pietrownej. W pewnym momencie towarzysz Rondella nie wytrzymał i, zbliżywszy się do don Camilla, powiedział: - Towarzyszu, czyżby te kobiety przyszły na świat i wyrosły w innym klimacie duchowym niż towarzyszka Pietrowna? Don Camillo napomniał go: - Towarzyszu, nie można zwiedzać fabrycznego oddziału kobiecego w stanie ducha, jaki odpowiedni jest podczas wyborów miss. To podstawowa zasada i każdy towarzysz, który ma odrobinę szacunku dla samego siebie, powinien ją znać. Nie było mowy o tym, żeby zaczynać tu dyskusję, tym bardziej że zaraz obrócił się ku nim Peppone i spiorunował ich wzrokiem. Zwiedzanie trwało bez końca, gdyż jakiś nadgorliwy młodzieniec, fabryczny funkcjonariusz., wyjaśniał wszystko, nawet to, czego nie należało, i co krok strzelał w ich stronę serią danych statystycznych, które tłumaczka musiała przekładać, niczego nie opuszczając. Wreszcie dotarli do końca taśmy produkcyjnej i ujrzeli traktory przygotowane do wysyłki. W tym miejscu don Camillo stanął jak wryty i po chwili wpatrywania się w uniesieniu w wyprodukowany świeżo egzemplarz wykrzyknął, zwracając się do Peppona: - Towarzyszu senatorze, przecież Związek Radziecki podarował dokładnie taki sam traktor spółdzielni rolniczej, którą wyście założyli! Peppone z przyjemnością poćwiartowałby don Camilla, gdyż ten nikczemnik przypomniał mu przeklęty traktor, który za nic w świecie nie chciał jeździć i przez który cała okolica robiła w majtki ze śmiechu. Ale jeszcze bardziej zatruwało mu krew to, że musiał uśmiechać się i wyrażać entuzjastycznie o sławetnym traktorze, jakby chodziło o najukochańszą istotę. Wreszcie jednak miał to za sobą i wówczas obudził się drzemiący w nim mechanik. Kiedy więc inni kontynuowali zwiedzanie, chwycił za rękaw jednego z eskortujących gości techników, zaciągnął go do traktora, wskazał jakąś część pompy wtryskowej i posługując się palcem tłumaczył, dlaczego to urządzenie nie może funkcjonować. Technik zaczął przyglądać mu się z wielkim zainteresowaniem, ale potem wzruszył ramionami. Na szczęście wróciła towarzyszka Pietrowna, której technik coś zwięźle wytłumaczył. - Mówi - przetłumaczyła Pietrowna na użytek Peppona - że zrozumiał. Zmodyfikują tę cześć, czekają tylko na pozwolenie. Technik zachichotał i powiedział coś jeszcze, a dziewczyna zmarszczyła brwi i pogrążyła się na chwilę w zamyśleniu. Potem zdecydowała się i, nie patrząc Pepponowi w oczy, oznajmiła mu ściszonym głosem: - Mówi, że pozwolenie przyjdzie lada rok. Oddaliła się czym prędzej, ale zanim dotarła do grupy, na jej drodze stanął Scamoggia. - Towarzyszko - powiedział, błyskając zębami godnymi hollywoodzkiego gwiazdora - nie usłyszałem statystyk odnoszących się do produkcji części zamiennych. Czy mogłybyście poprosić technika o powtórzenie? Technik osiągnął natychmiast stan liczbowej erupcji i towarzyszka Pietrowna podała tyle liczb, że udławiłby się nimi elektroniczny kalkulator. Scamoggia słuchał uważnie, potrząsając z powagą głową na znak aprobaty, a potem uścisnął dłoń technikowi i podziękował tłumaczce. - Dziękuję, towarzyszko. Nawet nie wiecie, jaką przyjemność mi sprawiłyście. - Zajmujecie się maszynami rolniczymi? - spytała naiwnie kobieta. - Nie, ale lubię słuchać waszego głosu. Tego było za wiele. Doszło do świętokradztwa, gdyż przebywali w świątyni pracy, i towarzyszka Pietrowna z całą siłą poczuła, jaki obowiązek złożyła na jej barkach partia. Pobladła, zesztyw-niała i twardym, metalicznym głosem rzekła: - Towarzyszu... Nigdy nie miała do czynienia z Zatybrzem, nigdy nie widziała takich oczu, kiedy więc jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Scamoggii, zatonęła w tym spojrzeniu jak mucha w melasie. R. liczyło jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców i było banalnym rosyjskim miastem, na którego ulicach rzadko pojawiają się przechodnie, a jeszcze rzadziej samochody. Także hotel niczym szczególnym się nie wyróżniał. Pokoik przydzielony don Camillowi był prawie nędzny. Don Camillo nie wiedział na razie, kto zajmie drugie łóżko, ale już wkrótce dowiedział się tego, kiedy bowiem mył twarz, do pokoju wkroczył Peppone. - Niech ksia... towarzyszu - powiedział od progu. - Musicie zaprzestać tego droczenia się z Rondellą. Być może nie lubicie tego towarzysza, ale lepiej zostawcie go w spokoju. - Ależ bardzo go lubię - odparł spokojnie don Camillo - Rzecz w tym. że kiedy chodzi o partię, staję się niezłomny i nie zaglądam nikomu w twarz. Ten towarzysz ma trochę mętne poglądy. W jego umyśle pozostał osad burżuazyjnego myślenia, a naszym obowiązkiem jest wyzwolić go od tej zależności. Peppone cisnął kapeluszem o ścianę. - Prędzej czy później uduszę was - zasyczał don Camillowi do ucha. Spotkali się znowu w nędznej sali restauracyjnej; u szczytu stołu zasiadał towarzysz Oriegow, mając po prawicy Peppona, a po lewicy towarzyszkę Nadię. Don Camilło manewrował tak, żeby usiąść naprzeciwko Rondelli; i był to pierwszy cios, jaki spadł na Peppona. Drugim byt widok don Camilla, który wreszcie usiadł i podniósł rękę do czoła, żeby się przeżegnać. - Towarzysze - ryknął wielkim i głębokim głosem Peppone - ileż bym dał za to, aby znalazł się z nami kilka godzin temu jeden z tych przeklętych reakcjonistów, którzy oczerniają Związek Radziecki! Chciałbym, żeby tu byli, żeby zobaczyli na własne oczy! - Daremny trud, towarzyszu - rzekł don Camillo, który w czasie wystąpienia Peppona zdołał, wygładzając fałdy marynarki i strzepując pyłki, doprowadzić do końca swoją operację. - Nie uwierzyliby. Wolą wierzyć swojej nienawiści niż temu, co widzą na własne oczy. Towarzyszka Pietrowna przetłumaczyła słowa don Camilla pracownikowi biura turystycznego, ten zaś najpierw potakiwał, potrząsając ostrzyżoną głową, a następnie powiedział jej kilka słów. - Towarzysz Oriegow uważa, że wasze słowa, towarzyszu, są bardzo trafne - wyjaśniła dziewczyna, zwracając się do don Camilla, który poczuł się pochlebiony i lekkim skłonem głowy podziękował towarzyszowi Oriegowowi. Na to wtrącił się Scamoggia, który robił wrażenie, jakby płacono mu za wspieranie don Camilla: - Jesteśmy spóźnieni o całe stulecie. Tym kapitalistycznym śmierdzielom wydaje się, że tworzą nie wiadomo co, gdyż udało się im wyprodukować jakieś mechaniczne graty. Gdyby jednak zobaczyli taką fabrykę jak ta, zapadliby się ze wstydu pod ziemię. A przecież nie jest to wcale największy zakład. Czy nie mam racji, towarzyszko Pietrowna? - Naturalnie! - wykrzyknęła Pietrowna, - To jedna z mniejszych fabryk. Została zbudowana zgodnie z najnowszymi osiągnięciami techniki, ale jej produkcja jest marginesowa w porównaniu z innymi. Don Camillo zrobił zasmuconą minę. - Jakież to upokarzające dla nas Włochów widzieć, że jedna z pomniejszych fabryk Związku Sowieckiego mogłaby połknąć żywcem Fiata, nasza największą firmę motoryzacyjną. Towarzysz Peratto, turyńczyk, który dotychczas milczał, tym razem poczuł, że powinien zabrać głos. - Bądźmy sprawiedliwi, towarzyszu. W branży traktorów może tak, ale jeśli chodzi o samochody, Fiat to przedsiębiorstwo imponujące. Nie należy lekceważyć robotników, którzy swoją pracą stworzyli wielki potencjał Fiata. - Przede wszystkim nie należy lekceważyć prawdy - stwierdził don Camillo. - Prawda to coś ważniejszego niż Fiat. I dopóki pozostaniemy więźniami naszych kompleksów narodowych lub regionalnych i z uporem godnym lepszej sprawy bronić będziemy naszej niewydolności socjalnej, organizacyjnej i przemysłowej, nie zrozumiemy lekcji, jaką wielki Związek Radziecki daje światu we wszystkich dziedzinach życia. Pewien człowiek miał narzeczoną bez nogi, ale dla niego była kobietą najpiękniejszą w świecie i uznawał za ułomne kobiety z dwiema nogami. My mamy u siebie taką kobietę bez jednej nogi i nazywamy ją przemysłem, a tymczasem przemysł ma dwie nogi! - I w dodatku piękne! - dodał Scamoggia. Do rozmowy dołączył towarzysz Rondella. - Nie rozumiem, do czego zmierzacie, towarzyszu — rzekł, zwracając się do don Camilla. - A do tego, że komunista powienien mieć dość uczciwości, by uznać prawdę, nawet gdy jest to bolesne. A my przyjechaliśmy do wielkiego Związku Radzieckiego nie po to, by bawić się w sentymentalizm, lecz by poznać prawdę. Specjalista od turystyki śledził pilnie dyskusję, każąc tłumaczyć sobie słowo po słowie. Peppone przeżywał męki konania, ale ku jego zadowoleniu podano jedzenie, a ponieważ wszyscy byli głodni jak wilki, napięcie zelżało. Kapuśniak był wstrętny, ale jakoś go zjedli. Na szczęście baranina była lepsza, dzięki czemu dało się zapomnieć o zupie. Związek Sowiecki miał szeroki gest, więc podano również wino. Jednak wraz z winem pojawiły się tarapaty. Powrócił temat fabryki traktorów i towarzysz Peratto, pragnąc zatrzeć złe wrażenie, jakie wywołała jego niebaczna wypowiedź o zakładach Fiata, zwrócił Don Camillowi uwagę na genialność pewnego urządzenia, które dostrzegł na taśmie produkcyjnej. - To oczywiste - zgodził się don Camillo. - Naród rosyjski jest przede wszystkim narodem genialnym. Nie tylko dlatego, że dokonał gigantycznych wynalazków jak radio i statek międzyplanetarny, ale także w sprawach małych, najdrobniejszych. Weźmy umywalki w naszych pokojach. Dwa kurki, jeden z ciepłą, drugi z zimną wodą, nie są zamontowane oddzielnie, ale połączone rurą mieszającą, dzięki czemu możemy uzyskać wodę o temperaturze, jaka najbardziej nam odpowiada. To drobnostka, ale nigdzie indziej się z tym nie spotkałem. Mediolańczyk Rondella, który był hydraulikiem, zbuntował się: - Ależ, towarzyszu, opowiadacie głupstwa. Baterie mieszające wodę zakładał już mój dziadek. Skąd pochodzicie? - Z regionu, w którym jest najwięcej komunistów, a więc wyrobionego pod względem obywatelskim i postępowego. Z drugiej strony, nawet jeśli palnąłem głupstwo, znalazłem się w doborowym towarzystwie, gdyż takie samo spostrzeżenie zanotował Churchill w swoich pamiętnikach. Nie powiedziałbym, żeby Churchill był sympatykiem komunizmu. Rondella miał jednak jasno sprecyzowane poglądy i ani myślał ustępować. - Gwiżdżę na Churchilla. Moim zdaniem tego rodzaju przesada jest szkodliwa dla naszej sprawy, gdyż w gruncie rzeczy jest to woda na młyn przeciwników. Skoro najważniejsza jest prawda, trzeba skłonić przed nią głowę. Don Camillo zdjął ciemne okulary, przetarł je, włożył z powrotem na nos, a następnie rzucił w grobową ciszę te oto ważkie słowa: - Prawda? Istnieje tylko jedna prawda, ta, która jest zgodna z interesami ludu pracującego miast i wsi. Towarzyszu, bardziej wierzycie swoim oczom niż głowie. Wasz umysł nie może rozumować, gdyż pozostałości myślenia burżuazyjnego hamują właściwe funkcjonowanie. Rondella stracił panowanie nad sobą. - A wasza głowa jest pełna pestek dyni. Poza tym jesteś ścierwem i czepiasz się, odkąd tylko mnie zobaczyłeś. Oberwiesz, jak tylko staniemy na ziemi włoskiej. - Ja jestem o wiele mniej cierpliwy - oznajmił spokojnie don Camillo, wstając i okrążając stół - i oberwiesz tutaj. Wszystko stało się w ciągu paru sekund. Rondella zerwał się i wystrzelił hakiem, a don Camillo odpowiedział prostym, po którym Rondella opadł z powrotem na krzesło. Specjalista od turystyki wymienił kilka stów z tłumaczką, a ta zwróciła się do Peppona. Peppone wstał, podniósł z krzesła Rondellę i wywlókł go na świeże powietrze. - Towarzyszu - wyjaśnił, kiedy nieszczęśnik mógł już zebrać myśli - komisarz zwrócił uwagę na waszą nerwowość. Nie odpowiada wam tutejsze powietrze. Za godzinę odlatuje samolot do Berlina. Tam wszystko jest już przygotowane i będziecie mogli natychmiast wrócić do Włoch. - Doskonale! - krzyknął Rondella. - I nawet sobie nie wyobrażacie, jak będę się cieszył z tego, że nie patrzę już na wasze twarze. - Spokojnie, zobaczymy się jeszcze we Włoszech. Rondella wyszarpnął z kieszeni portfel, wydobył z niego legitymację Włoskiej Partii Komunistycznej i podarł ją na strzępy, wykrzykując z wściekłością: - Tak, spotkamy się, ale ja będę po drugiej stronie barykady! Peppone musiał wymierzyć mu kopniaka w zadek, ale uczynił to z największą przykrością. Wrócił uśmiechnięty na salę. - Sprawa załatwiona - oświadczył Nadii. - Jest bardzo wdzięczny za troskę, jaką okazał mu towarzysz Oriegow. Potem uniósł kieliszek i zaproponował toast na cześć zwycięskiego Związku Radzieckiego. Towarzysz Oriegow odpowiedział toastem na cześć pokoju i rychłego wyzwolenia włoskiego ludu pracującego rniast i wsi, ciemiężonego przez kapitalizm. - A teraz wypijmy za zdrowie Nadii - powiedział Scamoggia, zwracając się do don Camilla. - Towarzyszu - doradził mu po bratersku don Camillo - lepiej unikać przesady. Wszystko skończyło się cudownie i po godzinie, kiedy towarzysz Rondella leciał w stronę Berlina, z zamętem w głowie i obolałym siedzeniem, Peppone i don Camillo wkroczyli do swojego pokoju. - Zgaście światło, towarzyszu - rzekł don Camillo. - Kiedy się rozbierzemy i położymy, zapalimy je znowu. - Co za bzdura! -wykrzyknął Peppone, gasząc jednak światło. - Guzik prawda. Komunistyczny senator nie zasługuje na zaszczyt oglądania księdza w gaciach! Kiedy światło rozbłysło, don Camillo wyjął notesik i zapisał: „Nawrócenie i odzyskanie towarzysza Waltera Rondelli". - Jednego mniej! - skomentował na głos. - Tylko klecha mógł zdobyć się na taki haniebny podstęp - ryknął Peppone. - Ale to ostatni numer, jaki udało się wam wyciąć. Don Camillo westchnął. - Tylko On to wie - oznajmił, pokazując wielkie wieczne pióro. Peppone spojrzał z niepokojem. Wówczas don Camillo zdjął nasadkę, odkręcił osłonkę i wydobył ze sporej rurki jakiś podłużny i prosty przedmiot, który w jednej chwili zmienił się w mały krucyfiks. - Panie - powiedział, wznosząc wzrok do nieba - wybacz, że zrobiłem Ci ramiona składane tak samo jak ramiona krzyża. Ale jesteś moim sztandarem i nie znalazłem innego sposobu, żeby nosić Cię zawsze na sercu. - Amen! - krzyknął Peppone, zakrywając sobie głowę kołdrą. Wypoczynek w warunkach polowych In illo tempore: Missus est Angelus Gabriel a Deo in civitate Galilaeae, cui nomen Nazareth, ad Virginem desponsatam viro, cui nomen erat Joseph, de domo David, et nomen Virginis Maria. Et ingressus Angelus ad eam dixit: Ave, gratia plena: Dominus tecum... Samolot, którym leciał razem z aptekarzem, dokonał takiego skrzywienia płata, że zatykało człowiekowi dech w piersi i Peppone zaczął rozmyślać, skąd się tu wzięły te łacińskie słowa. Pomyślał raz jeszcze, ale nie potrafił nawet zrozumieć, w jaki sposób ten odrażający reakcjonista aptekarz znalazł się naprzeciwko niego w samolocie lecącym do Rosji, musiał jednak odłożyć te rozważania, gdyż znowu nałożyły się na nie osobliwe słowa: Quae cum audisset, turbata est in sermone eius: et cogitabat ąualis esset ista salutatio. Et ait Angelus ei: Ne timeas, Maria, imenisti enim gratiam apud Deum... Peppone uniósł z trudem powiekę, która ważyła pół tony; powoli zdołał skupić wzrok na ścianie pokrytej wyblakłą tapetą, potem na obwieszczeniu wiszącym pośrodku ściany na gwoździu. Zdał sobie sprawę, że obwieszczenie było wydrukowane cyrylicą. ..Et vocabis nomen eius Jesum. Hic erit magnus, et Filius Altissimi vocabitur... Peppone uchylił drugą powiekę i nagle usiadł prosto na łóżku i poczuł, że brak mu tchu. Towarzysz Tarocci Camillo - przeobraziwszy w ołtarz stolik, w który zarząd sowieckich hoteli zechciał wyposażyć pokój - odprawiał mszę a w tym właśnie momencie z czerwonej książeczki Maksymy Lenina czytał seąuentia sancti Evangelii secundum Lucam. Peppone wyskoczył z łóżka i pobiegł przystawić ucho do drzwi. Serce waliło mu jak młot i przez chwilę miał uczucie, że jedyne, co można zrobić, to zarzucić prześcieradło na głowę don Camilla. Potem zreflektował się i zaczął chodzić po pokoju, starając się robić jak najwięcej hałasu, i chodziłby tak nie wiadomo jak długo, gdyby w zamęcie panującym w głowie nie dosłyszał dzwoneczka. Nie chciał go słyszeć, ale musiał się mu poddać i kiedy don Camillo podniósł skromny aluminiowy kubek, który udawał Kielich, Peppone przestał się miotać i opuścił głowę. W tym momencie rozległy się na korytarzu czyjeś ciężkie kroki, lecz Peppone nawet nie drgnął. Zacisnął zęby i powiedział sobie w duchu: „Niech się dzieje wola Boska''. Nie działo się jednak nic poza tym, że kroki zatrzymały się przed drzwiami, ktoś zapukał i powiedział okropną włoszczyzną: - Towarzyszu, czas wstawać! Peppone mruknął coś w odpowiedzi i tamten poszedł zastukać do sąsiednich drzwi. - Ite, Missa est... - powiedział w końcu don Camillo. - Dość już! - wydyszał Peppone, cały zlany potem. - Błogosławieństwo może ksiądz zatrzymać dla siebie! - Panie - szepnął don Camillo, skłaniając się przed maleńkim Ukrzyżowanym Chrystusem, któremu za cokół służyła butelka z wodą - wybacz mu. Strach wziął w nim górę nad rozumem. - Ciekaw jestem, co ksiądz czuł, kiedy zastukali do drzwi? - wykrzyknął Peppone. - Ktoś stukał? - zdziwił się don Camillo. - Nie słyszałem. Peppone dał pokój, bo wiedział, że don Camillo mówi szczerze. A zresztą był zmęczony i myślał tylko o tym, żeby zwalić się z powrotem do łóżka i zasnąć. A nawet podjąć przerwaną podróż samolotową z tamtym wstrętnym aptekarzem. - Ksiądz jest już gotów i skoro schował swoje przybory, mógłby nie kręcić się pod nogami i pozwolić mi się spokojnie ubrać - krzyknął grubiańsko Peppone. - Towarzyszu - odparł z całą powagą don Camillo. - Widzę, że jesteście nerwowy. Może nie służy wam powietrze w Związku Radzieckim. - Nie służy mi obcowanie z wami - wrzasnął Peppone, wypychając go za drzwi. I w tym momencie zauważył coś przerażającego: drzwi nie były zamknięte na klucz. Facet, który do nich stukał, mógłby najzwyczajniej w świecie otworzyć je, naciskając klamkę. Towarzyszka Nadia Pietrowna czekała na nich w salce, gdzie nakryto już stół do śniadania, i kiedy przyszli wszyscy, powiedziała: - Możemy zająć miejsca, towarzysz Oriegow spóźni się trochę. Towarzyszka Pietrowna miała tego ranka najchłodniejszą z min, jaka może przybrać państwowy funkcjonariusz. Mówiła tonem bezosobowym, nie patrząc nikomu w oczy; niewzruszona, sztywna i zimna jak sopel lodu. Kiedy siedzieli przy stole, nie zrobiła ani jednego zbędnego ruchu. Ograniczyła swoje śniadanie do filiżanki herbaty wypitej małymi łyczkami, jakby chodziło o obowiązek związany z jej pracą. W sumie miało się wrażenie, że schowała się w jakimś niewidzialnym, ale i niemożliwym do przeniknięcia pancerzu. Niestety przez jakieś szczeliny w pancerzu wydobywał się lekki i świeży zapach, który niweczył cały efekt. Nadia Pietrowna, zapominając o obowiązkach państwowego urzędnika, pokropiła się odrobinę wodą lawendową, którą podarował jej towarzysz Nanni Scamoggia. Towarzysz Scamoggia został usadowiony daleko od towarzyszki Nadii, ale zauważył to, gdyż miał należycie rozwinięty zmysł powonienia. Towarzysz Jenka Oriegow zjawił się pod koniec śniadania. Miał bardzo zafrasowaną minę. Skinął wszystkim głowa na powitanie, a następnie zaszył się w kacie, by odbyć naradę z towarzyszką Pietrowna. Była to długa i ożywiona dyskusja, w trakcie której oboje zaglądali wiele razy do opatrzonej stemplami kartki, jaką towarzysz Oriegow przyniósł w teczce. Kiedy ustalili już, jak się zdaje, linię postępowania, towarzyszka Pietrowna zwróciła się do Peppona i oznajmiła: - Towarzysz Jenka Oriegow otrzymał z kompetentnego organu turystycznego dokładny program dzienny na okres pobytu naszych miłych gości w Związku Radzieckim, Dzisiaj o dziewiątej rano towarzysze włoscy zwiedzą fabrykę traktorów „Czewona Gwiazda". Peppone spojrzał na nią ze zdumieniem. - Towarzyszko - sprzeciwił się - jeśli się nie mylę, fabrykę „Czerwona Gwiazda" zwiedziliśmy wczoraj po południu, zaraz po przybyciu. Towarzyszka Pietrowna zaczęta znowu naradzać się z towarzyszem Oriegowern. - Program, który otrzymał dzisiaj rano towarzysz Jenka Oriegow - oświadczyła następnie Pepponowi towarzyszka Pietrowna, pokazując dokument - wskazuje czarno na białym, że włoscy towarzysze, poświęcili odpoczynkowi po długiej podróży wczorajsze popołudnie, a dzisiejszy ranek wypełnią wizytą w fabryce „Czerwona Gwiazda". Poprzedni program został anulowany i dlatego również wczorajsza wizytę należy uznać za niebyłą. Peppone zdobył się tylko na rozłożenie ramion, a towarzyszka Pietrowna raz jeszcze odwróciła się, żeby omówić sprawę z towarzyszem Oriegowern. Potem przedstawiła wyniki dyskusji: - Towarzysz komisarz do spraw turystyki nie może zmienić programu, który przewiduje dopiero na dzisiejsze popołudnie zwiedzanie miasta. Nie żąda, by towarzysze włoscy raz jeszcze zwiedzili fabrykę. Prosi, by uznali dzisiejszy ranek za czas wolny, który należy spędzić w pomieszczeniach hotelowych. Wszyscy czuli się niewyspani, gdyż mieli za sobą długą, ciężką i nudną podróż, więc byli zadowoleni z takiego rozumnego rozwiązania. - Towarzysz Jenka uda się do fabryki „Czerwona Gwiazda", by odwlec wysłanie sprawozdania z wizyty - dodała towarzyszka Pietrowna. - Ja będę w tej salce, do waszej dyspozycji. Życzę wam, towarzysze, dobrego wypoczynku. Oddaliła się i usiadła na rozwalającej się kanapie w salce, przez którą musiał przejść każdy, kto wchodził do hotelu lub z niego wychodził. Kroczyła wyniosła i lodowata, ale ciągnąc za sobą delikatną smugę lawendy. Don Camillo, wszedłszy do swojego pokoju, natychmiast zzuł buty i rzucił się na nie pościelone jeszcze łóżko, ale kiedy miał już usnąć, Peppone zaczął wiercić się i zrzędzić pod nosem. Zostawił w toalecie pociągu swoją maszynkę do golenia. - Weź moją brzytwę i przestań wreszcie naprzykrzać się bliźniemu swemu! - krzyknął mu don Camillo. - Nie używam cudzej brzytwy - odparł Peppone. - Zresztą nie umiem golić się brzytwą. - No to zejdź, wymień na ruble trochę lirów, które kradniesz nam jako senator, i kup sobie nową maszynkę. Uniwermag jest naprzeciwko hotelu. Uważaj tylko przechodząc przez ulicę, bo ruch samochodowy jest tu bardzo intensywny. Jedynym pojazdem samobieżnym, jaki widzieli w mieście, był autokar, którym tu przyjechali, więc Peppone wpadł w złość. - Przyjdzie pora i na samochody, towarzyszu dobrodzieju. Nie spieszymy się jednak. Na razie wystarczą nam środki lokomocji, które docierają na Księżyc. Z samochodami możemy jeszcze poczekać. - Kup mi, jeśli możesz, parę wełnianych skarpetek – poprosił don Camillo. - Mam nadzieję, że w ciągu czterdziestu lat budowania komunizmu zdołali wyprodukować chociaż jedną parę. Peppone wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Był najważniejszy z włoskich towarzyszy, więc towarzyszka Pietrowna okazywała mu mnóstwo uprzejmości. Zwróciła się do towarzysza dyrektora hotelu, a ten zgodził się wymienić banknoty Peppona na plik rubli i Peppone ruszył pewny siebie, tym bardziej że towarzyszka Nadia posunęła jeszcze dalej swoją uprzejmość i napisała na karteczce: „l maszynka do golenia z żyletka; l para wełnianych męskich skarpet numer III". Uniwermag był rzeczywiście dwa kroki od hotelu i cała operacja przebiegła błyskawicznie, gdyż towarzyszka sprzedawczyni wcisnęła w dłoń Peppona żądane towary i zawiadomiła go na piśmie, ile kosztują. Jednak wracając do pokoju Peppone, nie okazywał satysfakcji, jaką zgodnie z wszelkimi regułami logiki powinien był odczuwać. Rzucił skarpetki na łóżko, a don Camillo złapał je w locie i przyjrzał się im ucieszony. - Wspaniałe - oznajmił rozbawiony. - U nas o takich skarpetkach nie mamy co nawet marzyć. Nawet myśl, żeby były nierównej długości, wydaje mi się niezwykle głęboka, jako że nie ma przecież człowieka, który miałby obie stopy identyczne. Ile kosztują? - Dziesięć rubli - odburknął Peppone, który zajęty był właśnie manipulacjami z maszynką. - A ile zapłaciłeś za rubla? - Nie wiem - ryknął Peppone. - Wiem tylko, że za dziesięć tysięcy lirów dali mi siedemdziesiąt rubli. Don Camillo dokonał obliczeń. - Mniej więcej sto pięćdziesiąt lirów. Jak frank szwajcarski. A maszynka? - Dziewięć! - Pięć razy dziewięć, czterdzieści pięć... dziewięć przez jeden to dziewięć i jeszcze cztery to trzynaście. Jakieś tysiąc trzysta Iirów za maszynkę i tysiąc czterysta pięćdziesiąt za skarpety. Peppone pienił się ze złości, ale milczał jak zaklęty. - Ile kosztuje u nas taka maszynka? - nalegał perfidnie don Camillo. - Dwieście lirów - przyznał Peppone, zgrzytając zębami. - Dwieście w sklepie UP1M za amerykańską maszynkę z dziesięcioma zapasowymi żyletkami. Niemożliwe. To musi być jakiś błąd. - Nie, towarzyszu, nie ma żadnego błędu. W sklepach UP1M uprawia się propagandę, podczas gdy tutaj nie robi się tego, gdyż dzięki ustrojowi komunistycznemu sklepy i fabryki należą do państwa, a państwo nie musi zwalczać konkurencji. Po drugie w UPIM kupujecie, towarzyszu, maszynkę amerykańską, a tutaj maszynkę radziecka, a to coś zupełnie innego. Po trzecie, wprawdzie rubel wart jest mniej więcej czterdzieści lirów, ale turystom każą płacić właśnie sto pięćdziesiąt. Przecież komunizm nie po to trudził się przez czterdzieści lat, żeby zapewniać zbytki zagranicznym turystom. Obywatel radziecki płaci za twoja maszynkę tylko trzystu pięćdzicsiin lii ów. Peppone przystąpił do golenia. Przerwał, namydlił jeszcze raz twarz, zmienił żyletkę i /.nowsi zaczął się skrobać. Don Camillo przyglądał mu się bez cienia zmiłowania, a Peppone, czując na sobie jego wzrok, trzymał się dzielnie. W końcu jednak nie zdzierżył. Z ust dobyło mu się plugawe słowo i cisnął towarzyszką maszynką o ścianę. - Jesteście, towarzyszu, człowiekiem małej wiary — powiedział z powaga don CamilJo. Peppone obrócił ku niemu namydloną twarzą i w jego spojrzeniu była nienawiść. A wówczas don Camilio ulitował się nad nim; podniósłszy swa walizkę z podłogi, pogrzebał w niej i wydobył jakiś przedmiot, który podał Pepponowi. - Być może właśnie twoją obrzydliwą amerykańską maszynkę udało mi się znaleźć? - zapytał. Peppone wyrwał mu przyrząd z ręki. - Mam coraz głębsze przekonanie, że zabójstwo księdza nie jest grzechem - oznajmił głosem, w którym nie było cienia wątpliwości. W tym samym czasie towarzyszka Pietrowna, która nadal pełniła w drzwiach swoje obowiązki strażnika, w pewnym momencie zobaczyła przed sobą towarzysza Scamoggię. Nie dała mu żadnej szansy, nie zdążył nawet otworzyć tych swoich wstrętnych ust. - Towarzysz Jenka Oriegow - oznajmiła ostrym tonem - prosił, byście uważali to przedpołudnie za porę wypoczynku w hotelu. To nie w porządku z waszej strony, towarzyszu, że próbujecie wyjść. - Wcale nie próbuję wyjść - wyjaśnił Scamoggia. - Chcę wypoczywać, siedząc tutaj. Towarzyszka Pietrowna obrzuciła go jakimś osobliwym spojrzeniem. - Nie pojmuję, towarzyszu, dlaczego, mając do dyspozycji tyle innych miejsc w hotelu, pragnie pan wypoczywać właśnie na mojej kanapie. - Towarzyszko, cóż to za nowy obyczaj, żeby mówić „pan" do towarzysza? - Żaden obyczaj. Pan mówi się burżujom. - Nie jestem wcale burżujem - zaperzył się Scamoggia. - Niektóre wasze zachowania nacechowane są najgorszym burżujskim stylem. - Być może zbłądziłem, towarzyszko. Jeśli jednak mi pomożecie, gotów jestem dokonać samokrytyki. Towarzyszka Pietrowna była wyraźnie poruszona szczerością słów Scamoggii. - Możecie usiąść, towarzyszu - zgodziła się, nie rozchmurzając jednak twarzy. - Opowiedzcie mi o sobie. - Nazywam się Nanni Scamoggia, mam dwadzieścia osiem lat, jestem członkiem partii i komunistą od chwili, kiedy potrafiłem zrobić użytek z mojego umysłu. Pracuję, mam mały interes skuterowy. - Co to takiego? - Reperuję i sprzedaję skutery. Widząc jej speszoną minę, wyciągnął z kieszeni zdjęcie, na którym wystrojony w śnieżnobiały kombinezon, dorodny Scamoggia siedzi sobie okrakiem na siodełku vespy. - Tak wygląda skuter - wyjaśnił. - To najbardziej rozpowszechniony środek komunikacyjny. - Ciekawe - oświadczyła towarzyszka Nadia Pietrowna. - Jaki stosunek do partii mają wasi bliscy? - Ojciec należy od rozłamu w Livorno. - W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, jeśli się nie mylę - zauważyła Pietrowna. - Tak jest. Matka nie żyje, siostra jest przewodniczącą komórki Związku Kobiet Włoskich. - A żona? Scamoggia zachichotał. - Towarzyszko, czy wyglądam na takiego, który ma żonę? Pietrowna spojrzała na niego z powagą. - W waszym wieku mężczyźnie potrzebna jest kobieta. - A dlaczego miałbym brać jedną za żonę, skoro mogę mieć mnóstwo bez ściągania sobie na głowę kłopotów. Towarzyszka Pietrowna instynktownie odsunęła się od niego. - Wasze słowa - stwierdziła - świadczą o burżujskiej umysłowości. Tylko burżuazyjni wyzyskiwacze uważają kobietę za kogoś, z kim można po prostu spędzić przyjemnie czas. Kobieta ma swoje prawa, godność i zajęcia takie same jak mężczyzna. W każdym razie tak właśnie jest w społeczeństwie socjalistycznym. - Towarzyszko, źle się może wyraziłem - zaprotestował Scamoggia. - Miałem na myśli tylko tę wąską grupę kobiet, które nienawidzą pracy, a ponieważ nie mają żadnych zapatrywań politycznych i społecznych, wyrzekają się swojej godności, a co za tym idzie, praw... - Rozumiem - przerwała mu towarzyszka Nadia. - Nie zmienia to faktu, że każdy towarzysz, doszedłszy do odpowiedniego wieku, winien założyć rodzinę, aby przyczynić się do ukształtowania nowego pokolenia partyjnego. - Towarzyszko, zgadzam się z wami bez zastrzeżeń. My jednak żyjemy w świecie innym niż wy, w świecie zbudowanym na egoizmie i obłudzie. U nas rządzą księża, a znaczna część kobiet to ich niewolnice. I trzeba zachowywać czujność, gdyż spotyka się wśród nich wiele prowokatorek... - Nie poznaliście żadnej towarzyszki, która miałaby niezachwianą wiarę w sprawę? Scamoggia rozłożył ręce. - O tak, z pewnością, jedną czy drugą... Zdaję sobie sprawę, że jest to słabość, ale żadna z nich mi się nie spodobała. - Wydaje mi się to niemożliwe, towarzyszu. Ani jedna? - Może z jedna by się znalazła, ale była już mężatką. Towarzyszka Pietrowna przez dłuższą chwilę rozważała zagadnienie, a potem oznajmiła: - To trudna sprawa, towarzyszu. Wy zaś podchodzicie do niej bez należytej powagi. - Towarzyszko - wyznał Scamoggia, ulegając porywowi serca - lata mijają, ale przez to słońce, błękit nieba, kwiaty, muzykę i dobre wino, jakie mamy u nas, ciągle wydaje się nam, że jesteśmy młodzi. Nasz kraj cieszy się szczególnym błogosławieństwem Pana Boga... - Towarzyszu - przerwała Pietrowna. - To herezja! Nie ma krajów błogosławionych albo przeklętych przez Boga, gdyż Bóg nie istnieje. - Wiem doskonale, ale wszyscy ci przeklęci księża, wszystkie te kościoły i tabernakula sprawiają, że człowiek u nas ma złudzenie, że On istnieje. Towarzyszka Pietrowna potrząsnęła głową. - Macie ogromny zamęt w głowie, towarzyszu. - Przyznaję wam rację. Ale mogłybyście to powiedzieć, patrząc w moją stronę, a nie w stronę drzwi. Trzeba unikać błędu Stalina. Nie należy mówić tym samym językiem do obywateli radzieckich co do obywateli amerykańskich. Ludzie są tacy i siacy, wszystko zależy od szerokości geograficznej i obyczajów. Rzeczą nieracjonalną jest otwieranie wszystkich zamków tym samym kluczem. Tak pomyślała sobie towarzyszka Pietrowna i obróciła się w stronę Scamoggii. - Towarzyszko, może byśmy porozmawiali trochę o was? - zaproponował Scamoggia. - Jestem kobietą radziecką - odparła z dumą Pietrowna, starając się unikać spojrzenia Scamoggii. - Należę do partii i pracuję w państwowym biurze turystycznym. Mam dwadzieścia sześć lat i mieszkam w Moskwie. - Sama? Pietrowna westchnęła. - Nie... Niestety - odparła spuszczając głowę. - Dziele pokój z jeszcze dwiema towarzyszkami. Ale nie mam powodów do na rzekania. - Ani tym bardziej ja! - wykrzyknął Scamoggia. Pietrowna podniosła wzrok i spojrzała na niego z osłupieniem. - Co macie na myśli? - Przed chwilą myślałem, że mieszkacie z jakimś towarzyszem - wyjaśnił Scamoggia. - Z mojego punktu widzenia korzystniejsze jest to, że mieszkacie z dwiema towarzyszkami niż gdybyście mieli mieszkać z jednym towarzyszem. Pietrowna nadal wpatrywała się w niego ze zdumieniem. - Nie mogę uchwycić toku waszych myśli - oznajmiła. Jednak kłamała w najbardziej bezwstydny sposób i szydło wyszło z worka, kiedy spostrzegłszy, że trzyma nadal w ręku zdjęcie dorodnego skuterzysty w białym kombinezonie, miast oddać je Scamoggi, schowała do torebki. Wynika stąd, że nawet funkcjonariusze radzieccy mają swoje słabostki, chociaż hartowano ich w kuźni socjalizmu. Podstawowa organizacja kosmiczna Wszyscy, poza don Camillem, „wybrańcy" z Pepponowej gromadki byli wypróbowanymi towarzyszami. Nawet ten biedak Rondella, który został wyeliminowany wskutek perfidnej gry don Camilla. Wyglądało na to, że z ośmiu pozostałych najmocniejszy ideologicznie jest towarzysz Bacciga, który często, i dosyć trafnie, cytował święte teksty doktryny komunistycznej. Jednak Bacciga był genueńczykiem, a jak wiadomo, genueńczycy są przede wszystkim genueńczykami. To znaczy ludźmi praktycznymi, obdarzonymi wrodzoną smykałką do interesów. A ponieważ wpadł on w oko don Camillowi, właśnie owa wrodzona smykałką do interesów wpędziła go w tarapaty. Zdarzyło się to po południu pierwszego dnia „oficjalnego", podczas zwiedzania miasta. Państwowy Uniwersalny Magazyn znajdował się kilka ledwie kroków od hotelu i pierwszy postój wypadł właśnie tam. Towarzysz Jcnka Oriegow powierzył towarzyszce Nadii Pietrownej zadanie wyjaśnienia gościom, że każdy może sobie kupić co tylko mu się spodoba, i przypomniawszy w samą porę, iż w 1965 roku radziecka produkcja tkanin lnianych osiągnęła wysokość ośmiu miliardów metrów, a produkcja obuwia pięćset piętnaście milionów par, zajął stanowisko w drzwiach i troszczył się wyłącznie o to, by nikt nie dał drapaka. Naturalnie towarzysz Scamoggia domagał się całej masy informacji technicznych dotyczących organizacji państwowych domów towarowych i wraz z towarzyszką Pietrowną ruszył do działu artykułów gospodarstwa domowego. Peppone nie odstępował na krok don Camilla, pozostali zaś rozproszyli się to tu, to tam. W wielkim sklepie pełno było kobiet; wiele z nich miało na sobie roboczy kombinezon albo mundur listonosza czy tramwajarza, ale wszystkie po zakupieniu paru konserw albo paru opakowań z artykułami spożywczymi szły popatrzeć urzeczonymi oczami na stoiska z obuwiem, ubraniami, bielizną i innymi kobiecymi świecidełkami. - Prawdziwy komunista - oznajmił don Camillo Pepponowi - wyróżnia się swoją skromnością i tym, że obywa się bez przedmiotów zbytku. Albo więc te kobiety nie są dobrymi komunistkami, albo rzeczy, na które patrzą tak pożądliwie, nie są już uważane za zbytkowne, zważywszy na wysoki poziom życia osiągnięty przez Związek Sowiecki. - Nie rozumiem, do czego zmierzacie - burknął podejrzliwie Peppone. - Chcę powiedzieć, że w Związku Radzieckim jest taka obfitość dóbr konsumpcyjnych, że kobieta może uznać za właściwe zrzucić portki i przywdziać strój niewieści. Peppone nie podjął rękawicy. - Skoro dostaliście tyle rubli za dziesięć tysięcy lirów - przypierał go do muru don Camillo - czemu nie kupicie tej sukienczyny swojej żonie? Sukienka państwowa, uszyta z państwowego materiału i według państwowego wzoru przez państwowego krawca nie może rywalizować pretensjonalnością z sukienkami wyprodukowanymi w krajach kapitalistycznych przez prywatną inicjatywę. I Peppone odparował cios słowami jak grom. - Lepiej żeby kobieta nosiła brzydką sukienkę, ale była wolna, niż żeby miałaby nosić suknię od Christiana Diora, ale być niewolnicą. - Święte słowa, towarzyszu - oznajmił z uznaniem don Camillo, który wreszcie wyłowił z tłumu swoją ofiarę. Towarzysz Bacciga odłączył się zręcznie od reszty i prowadził dyskusję z towarzyszką sprzedawczynią z działu futer. Była to dyskusja zacięta, choć całkowicie niema, gdyż wpisana w partyturę cyfr notowanych na przemian w notesiku. Szybko doszli do porozumienia i wtedy towarzysz Bacciga zaczął wydobywać spod marynarki małe błyszczące pudełeczka, które sprzedawczyni chwytała i chowała pod ladą ze zręcznością świadczącą o długoletnim doświadczeniu. Potem wręczyła mu etolę i na tym skończyła się wymiana handlowa. Peppone niczego nie zauważył, ale don Camillo wszystko ujrzał, wszystko zrozumiał i było mu okropnie spieszno z powrotem do hotelu. Wrócili jednak dopiero wieczorem, gdyż po Uniwermagu zwiedzili fabrykę łożysk kulkowych, a potem szpital, lecz kiedy tylko znaleźli się w hotelu, don Camillo pobiegł czym prędzej, by zaszyć się w swoim pokoju. Peppone, zaniepokojony tym zniknięciem, zostawił wkrótce całe towarzystwo w hallu i poszedł do pokoju, gdzie zastał don Camilla siedzącego na ziemi i zaprzątniętego oglądaniem jakichś brulionów wydobytych z walizki. - Nie wystarcza już Maksymy Lenina? - krzyknął Peppone. - Jakie jeszcze paskudztwa przemycił ksiądz w tej walizce? Don Camillo nie podniósł nawet głowy i nadal wertował swoje kartki i broszury. - Weź to - powiedział i podał Pepponowi stroniczkę wydartą z jakiegoś czasopisma. - Naucz się na pamięć ustępów podkreślonych na niebiesko. Peppone rzucił okiem na kartkę i aż podskoczył. - Przecież to kartka z Zeszytu aktywistyl - No to co? Wolałbyś, żebym zabrał ze sobą wycinki z „Osser-vatore Romano"? Peppone stał się czerwony i gniewny jak Wielka Rewolucja Październikowa. - Mówię tylko, że ta kartka została wyrwana z serii Zeszyty aktywisty - wrzasnął. - Z egzemplarza należącego do mnie osobiście i znajdującego się w bibliotece naszej podstawowej komórki partyjnej! Tu jest pieczątka! Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób... - Uspokójcie się, towarzyszu. Ogarnęło mnie pragnienie, by zapoznać się z myślą komunistyczną, a trudno, żebym udał się w tym celu do biblioteki diecezjalnej! Peppone pochylił się, aby obejrzeć rozpostarte na podłodze kartki i broszury. - Wszystko moje! - wykrzyknął wstrząśnięty. - Zniszczyliście mi całą bibliotekę. Ja... - Dość tego, towarzyszu - uciął don Camillo. - Robienie za granicą widowiska z naszych drobnych osobistych sporów jest doprawdy czymś oburzającym. Postarajcie się wbić sobie w głowę fragmenty podkreślone na niebiesko. Są przeznaczone dla was. Ja będę cytował zdania podkreślone na czerwono. Peppone wytrzeszczył oczy. - Ksiądz szykuje mi - powiedział, dysząc gwałtownie - jakąś łotrowską pułapkę. - Ani mi w głowie. Jeśli nie chcesz wyjść na głupca, wbij sobie w głowę to, co mówiłem. I uwijaj się, bo masz ledwie pół godziny. - No dobrze - wycedził Peppone przez zaciśnięte zęby. - Jeszcze do tego wrócimy. Chodziło o dwa fragmenty liczące po kilka linijek, ale zapadłyby mu w pamięć nawet, gdyby była to cała strona - tak wielki gniew nim miotał. - Teraz próba - rzekł w końcu don Camillo, chowając swoją kartkę do walizki. - Towarzysze! - ryknął Peppone. - Lenin powiedział: „Skrajności nigdy nie są dobre, jeślibyśmy jednak musieli dokonać wyboru, wolelibyśmy stwierdzenia jasne, nawet gdyby miały być zbyt wąskie i sekciarskie, niż giętkie i nieuchwytne mętniactwo". - Wspaniale! Powiesz to, kiedy ja udam, że wyleciała mi z pamięci pewna myśl Janina. Drugi fragment, kiedy poproszę cię o przedstawienie stanowiska partii. - Oby księdza Bóg pokarał, jakiej znowu partii? - zabulgotał gniewnie Peppone. - Sławnej Partii Komunistycznej, towarzyszu - odpowiedział z namaszczeniem don Camillo. - Tej samej, która, jak słusznie napisano w dziewiątym numerze „Komunisty", „wymaga od wszystkich swoich członków, aby..." - „... Aby także w swym życiu osobistym..." - przerwał mu gwałtownie Peppone. I wyrecytował z wściekłością litanię numer dwa - do ostatniego słowa, bez jednego zacięcia, nie myląc się co do żadnego przecinka. Don Camillo wysłuchał, udając skruchę, a na koniec wykrzyknął: - Wybornie, towarzyszu! Jestem dumny, że mam takiego zdolnego parafianina. Kolacja była obfita i pouczająca, gdyż towarzysz komisarz sypał jak z rękawa danymi statystycznymi, które mówiły, jakie cele postawił przed sobą radziecki przemysł na rok 1965. Wreszcie, po wzniesieniu nieuniknionych toastów za pokój, odprężenie, niechybny ostateczny tryumf komunizmu i inne temu podobne intencje, wstał don Camillo. - Towarzysze - oznajmił - przynależność do partii zobowiązuje komunistę do postępowania zgodnego z zasadami bolszewizmu, do rozwijania krytyki i samokrytyki... Przemawiał bez pośpiechu, skandując słowa, patrząc z dumą w oczy towarzyszowi Oriegowowi, któremu towarzyszka Pietrowna tłumaczyła słowo po słowie wszystko, co padało z ust don Camilla. - Kierując się partyjną świadomością, komunista winien sumiennie ważyć każdy swój czyn, upewniać się, czy zrobił wszystko, co mógł, i czy postępował najlepiej, jak mógł. Komunista nie boi się prawdy, winien wypowiadać się prosto i otwarcie nawet, gdy chodzi o dokonanie przykrych ocen. Towarzysze, pamięć mnie zawodzi i nie mogę przypomnieć sobie, co powiedział na ten temat Lenin... Lenin... Don Camillo udał, że męczy się, by znaleźć w pamięci odpowiedni cytat, i wtedy wtrącił się Peppone: - Nie dręczcie się, towarzyszu. Lenin napisał: „Skrajności nigdy nie są dobre, jeślibyśmy jednak musieli dokonać wyboru, wolelibyśmy stwierdzenia jasne, nawet gdyby miały być zbyt wąskie i sekciarskie, niż giętkie i nieuchwytne mętniactwo". Towarzysz Jenka Oriegow, któremu Pietrowna wszystko sumiennie przełożyła, obrócił się w stronę Peppona i obdarzył go uśmiechem świadczącym o serdecznej aprobacie. - Dziękuję, towarzyszu - ciągnął don Camillo, wbijając wzrok w komisarza. - Po tych wstępnych uwagach mogę, jak sądzę, postawić jasno pewną sprawę. Nieprzyjemny wczorajszy incydent z towarzyszem Rondellą sprawił, że sięgnąłem pamięcią do paragrafu piątego statutu naszej partii, gdzie powiedziano: „Każdy członek Partii Komunistycznej w przypadku naruszenia dyscypliny ma prawo stanąć przed regulaminowym organem partyjnym i odwołać się w każdym takim przypadku do zebrania swojej podstawowej organizacji, jak również do wyższych instancji". Pytam więc: jeśli ktoś z nas, wchodzących w skład grupy kierowanej przez senatora Bottazziego, popełni jakieś wykroczenie dyscyplinarne, jaki regulaminowy organ partii będzie kompetentny, żeby tę sprawę osądzić? Obecny tu towarzysz senator reprezentuje partię i dopilnowałby tego, by informacja o uchybieniu dotarła do szczebla krajowego, do pośrednich ogniw partyjnych, a wreszcie do podstawowej organizacji partyjnej winowajcy. Czy jednak naganny czyn jakiegoś towarzysza, popełniony tutaj, na radzieckiej ziemi, ściśle związany z radzieckim życiem lub z określoną, przypadkową sytuacją, może być z całą bezstronnością i znajomością sprawy osądzany przez te organa? Twierdzę, że nie. Towarzysz, który zbłądził, musi być osądzony tu i teraz. A ponieważ my tutaj znaleźliśmy się poza wszelkimi regulaminowymi strukturami partii, zgodnie z artykułem dziesiątym statutu i z jego duchem uważam, że naszym prawem i obowiązkiem jest zawiązanie komórki partyjnej. Towarzyszka Pietrowna przetłumaczyła precyzyjnie to wystąpienie towarzyszowi, który jednak nie zabrał głosu i wpatrywał się niewzruszonym wzrokiem w don Camilla. - Towarzysze - ciągnął ten ostatni - patrzycie na mnie ze zdziwieniem i zadajecie sobie pytanie: jaka to miałaby być komórka? Organizacja zakładowa nie, bo przecież nie pracujemy tutaj. Organizacja terenowa nie, bo przecież nie mieszkamy tutaj. Towarzysze, pozwolę sobie stwierdzić, że nie przyjechaliśmy do Związku Sowieckiego po to, żeby się bawić, ale żeby się uczyć i przekazywać następnie naszą wiedze, a to jest przecież pracą. Pracą ważną. Pozwolę sobie stwierdzić, że chociaż fizycznie nie jesteśmy obywatelami tej ziemi, Związek Sowiecki jest naszą wielką ojczyzną i duchowo czujemy się jego obywatelami. Pozwólcie teraz, towarzysze, że otworzę przed wami serce. Don Camillo był wyraźnie i bezwstydnie wzruszony i wszyscy słuchali go z wielką uwagą. - Towarzysze, stanowimy niedostrzegalny punkcik, który nagle oderwał się od starej zgrzybiałej planety i dotarł do nowego, cudownie młodego świata. Jest nas ledwie garstka członków załogi kosmicznego statku, który opuścił zgniły świat kapitalistyczny i oto unosi się teraz nisko nad czarowną ziemią świata socjalizmu, odkrywając jego zadziwiającą rzeczywistość. Lecz ta garstka składa się nie z izolowanych jednostek, ale z ludzi połączonych tą samą ideą, tą samą wiarą, tą samą zdecydowaną wolą budowania świata komunistycznego! Towarzysze, pozwólcie mi powiedzieć: nie organizacja zakładowa, nie organizacja terenowa, ale komórka kosmiczna, komórka międzyplanetarna, gdyż świat, z którego przybyliśmy, zdegenerowany świat kapitalizmu bardziej jest odległy od zdrowego i szlachetnego świata socjalizmu niż Ziemia od Księżyca! Dlatego właśnie proponując ukonstytuowanie się w podstawową organizację partyjną, pragnąłbym opatrzyć ją imieniem, które streszcza w sobie pragnienie pokoju, postępu, cywilizacji i dobrobytu wielkiego narodu radzieckiego, imieniem Nikity Chruszczowa! Towarzysz komisarz, blady ze wzruszenia, podniósł się w burzy oklasków i przez dobre dziesięć minut ściskał dłoń don Camilla. Peppone porozmawiał chwilę za pośrednictwem Pietrowny z towarzyszem Oriegowem, a następnie oświadczył: - W imieniu Włoskiej Partii Komunistycznej i przy życzliwej akceptacji przedstawiciela partii radzieckiej, upoważniam do ukonstytuowania podstawowej organizacji partyjnej imienia Nikity Chruszczowa. Bezzwłocznie zwołano zebranie dziewiątki, co było tym łatwiejsze, że wszyscy siedzieli przy tym samym stole, i na podstawie artykułu dwudziestego ósmego statutu przystąpiono do wyboru komitetu. Sekretarzem od spraw politycznych został towarzysz Tarocci Camillo, a sekretarzem organizacyjnym towarzysz Scamoggia Nanni. Administracyjnym towarzysz Peratto Vittorio. Peppone dopiero w momencie, kiedy podnosił kielich, żeby wypić za zdrowie komitetu nowej, kosmicznej podstawowej organizacji partyjnej, zdał sobie sprawę, że towarzyszem przewodniczącym został don Camillo. I kiedy przechylił kielich, wino wpłynęło mu do tchawicy. - Towarzysze - obwieścił głosem pełnym powagi don Camillo - dziękuję za zaufanie, jakiego mi udzieliliście, i zrobię wszystko, by sobie na nie zasłużyć. Dlatego proponuję, żeby nasza komórka natychmiast przystąpiła do działania. Czy ktoś chce zaproponować jakieś kierunki? Nikt nie miał nic do zaproponowania. - Pozwolę sobie zatem wystąpić samemu z propozycją - powiedział don Camillo i Peppone poczuł się jak na mękach. - Towarzysze - wyjaśnił don Camillo - komunista, który boi się prawdy, nie jest komunistą. Partia wychowuje komunistów w duchu nieprzejednanej walki z niedociągnięciami, w duchu zdrowego niedosytu, jeśli chodzi o już osiągnięte rezultaty. Członek partii, który nie potrafi patrzeć na sprawy okiem krytycznym, który nie jest wymagający w stosunku do samego siebie i innych, nie może świecić przykładem bezpartyjnym, nie może być ich autentycznym przywódcą. Towarzysze, w artykule dziewiątym statutu do obowiązków członka partii zaliczono pro- wadzenie „uczciwego, przykładnego życia". Towarzyszu Bacciga, czy przyznajecie, że kupiliście dzisiaj w Uniwermagu etolę? Towarzysz Bacciga pobladł. - Owszem - oświadczył po dłuższym wahaniu. - Przecież towarzysz Oriegow upoważnił nas do kupowania wszystkiego, co zechcemy. - Słusznie. Czy przyznajecie, że zapłaciliście za tę etolę nie pieniędzmi, ale nylonowymi pończochami, które przywieźliście z Włoch?... Jeśli zaprzeczycie, okażecie się kłamcą. Jeśli przyznacie, okażecie się jednym z tych rekinów czarnego rynku, którzy niweczą plany radzieckiego przemyski i których należy z tego względu uznać za sabotaży stów. I w jednym, i w drugim przypadku waszego osobistego życia nie da się uznać ani za uczciwe, ani za przykładne. Tak brzmi moje oskarżenie. Zebrani wysłuchają teraz tego, co macie na swoją obronę, towarzyszu. Towarzysz Bacciga z trudem łapał powietrze w płuca, a w tym czasie towarzyszka Nadia Pietrowna przekazywała szczegółowe informacje towarzyszowi komisarzowi. Wymówki podane przez towarzysza Baccigę uznano za co najmniej nie wystarczające. Przemycił towar wprowadzając w błąd radzieckie władze celne, a zbywając towar na czarnym rynku szkodził gospodarce radzieckiej. Co więcej nadużył zaufania radzieckich towarzyszy. Towarzysz Bacciga musiał w obecności towarzysza komisarza, który miał minę Robespierre'a, złożyć bezlitosną samokrytykę. - Fakt, żeście uczciwie uznali swoją winę - oświadczył don Camillo - przynosi wam zaszczyt, ale to za mało, byśmy mogli zamknąć sprawę. Proszę w związku z tym o przedstawienie autorytatywnego stanowiska partii. Peppone pociemniał na twarzy. - Partia - rzekł, starając się, by jego słowa zabrzmiały jak najbardziej stanowczo - wymaga od wszystkich swoich członków, aby także w życiu prywatnym dawali moralny przykład innym. Partia nie może patrzeć obojętnie na tych komunistów, którzy swoim niegodnym zachowaniem godzą w jej autorytet, kompromitują ją pod względem moralnym. Komunista, czerpiąc natchnienie z marksizmu-leninizmu, sprzęga ściśle swoje życie osobiste z działalnością członka partii. Jego dążenia osobiste są całkowicie zbieżne z dążeniami partii. Prawdziwy komunista wyróżnia się swoją skromnością i odrzucaniem wszystkiego, co zbędne. Organizacje partyjne mają rozwijać pracę wychowawczą i napominać tych komunistów, którzy z uszczerbkiem dla obowiązków społecznych zaczynają skupiać swoje myśli przede wszystkim na sprawie osobistego dobrobytu, zaczynają porastać drobnomiesz-czańską pleśnią! Tak przemawiał Peppone i trzeba przyznać, że wyrecytował swoją lekcję bezbłędnie - do tego stopnia, że towarzysz Oriegow przyjrzał mu się z jawnym podziwem i po raz drugi obdarzył go uśmiechem. - Samokrytyka nie może sama w sobie naprawić występku - ciągnął po wysłuchaniu stanowiska partii don Camillo. - Nawet księża, którzy są przecież wcieleniem obłudy i nieuczciwości, penitentowi wyznającemu, że dokonał kradzieży, nakazują zwrot rzeczy nieuczciwie zdobytych. Peppone, który pienił się przez cały czas z wściekłości, nic wytrzymał. - Towarzyszu - wykrzyknął - nie znacie księży! Wolą dzielić się łupem ze złodziejem. - Moja wypowiedź miała charakter teoretyczny - wyjaśnił don Camillo. - To, co towarzysz Bacciga nielegalnie nabył, należy uznać za skradzione. Zebrani przedyskutowali zagadnienie, a następnie towarzysz Scamoggia wystąpił z propozycją. - Łup ma być zwrócony Związkowi Sowieckiemu. Towarzysz Bacciga wręczy etolę towarzyszce Nadii Pietrownie. Rozgorzała znowu ożywiona dyskusja, którą przecięła sama towarzyszka Pietrowna. - Dziękuję za dobre zamiary, które zalatują jednak nieco tą drobnomieszczańską pleśnią, o której wspomniał, towarzysze, wasz przewodniczący. Powiedziałam towarzyszowi Oriegowowi, że zamierzacie podarować Soni Oriegowowej, jego małżonce, etolę z norek, którą towarzysz Bacciga dla niej właśnie kupił. Było to wspaniałe rozwiązanie i zebrani przyjęli je przez aklamację. Towarzysz Bacciga musiał oddać etolę, którą Peppone wręczył towarzyszowi Oriegowowi w imieniu podstawowej organizacji partyjnej imienia Nikity Chruszczowa. Szczegół z pończochami poszedł w niepamięć. Jeden Bacciga nie zapomniał. I kiedy don Camillo przed zamknięciem posiedzenia zaproponował zawieszenie towarzysza Baccigi na sześć miesięcy w prawach członka partii, Bacciga wbijał w niego wzrok pałający nieubłaganą nienawiścią. Potem, kiedy szli po schodach, zdołał przysunąć się do don Camilla i szepnąć: - Towarzyszu, sądzę, że nam dwóm będzie za ciasno w jednej partii. - W takiej sytuacji lepiej, żeby odszedł ten nieuczciwy - odparł don Camillo. Przed zgaszeniem światła na noc don Camillo wydobył z torby sławetny notes i zapisał: „Nr 2 - Moralne unicestwienie towarzysza Baccigi". Peppone wyskoczył ze swojego łóżka i wyrwał współlokatoro-wi notes z ręki. Przeczytał notatkę i rzucił notes właścicielowi. - Niech ksiądz przygotuje się do wpisania notatki: „Nr 3 - Unicestwienie niżej podpisanego przez towarzysza Peppona". Don Camillo spojrzał na niego wyniośle. - Towarzyszu - powiedział - zapominacie, że macie do czynienia z osobą należącą do kierownictwa. Nie jest wcale łatwo unicestwić przywódcę partii komunistycznej. - Od razu widać, że nie zna ksiądz partii komunistycznej! - zaśmiał się szyderczo Peppone, nakrywając głowę kołdrą. Polityka w podróży Czy macie, towarzyszu, listę uczestników wyjazdu? Peppone, który właśnie się golił, obrócił się ze złością w stronę don Camilla. - To moja sprawa! - warknął nieuprzejmie. - To nasze sprawy - odparł don Camillo. - Jako przewodniczący jaczejki mam obowiązek poznać moich ludzi. - Jedyny wasz obowiązek, towarzyszu, to pójść do wszystkich diabłów razem ze swoją przeklętą jaczejką. Don Camillo wzniósł wzrok do nieba. - Panie! - wykrzyknął. - Czyś słyszał? Z wszystkich podstawowych organizacji partyjnych ta jedna ma kapelana, a ten człowiek nazywa ją przeklętą. Wszystko na tym świecie jest względne i nawet rzecz tak bezpieczna jak maszynka do golenia może stać się najniebezpieczniejszym z narzędzi, jeśli będzie się nią pracować jak motyką. Peppone dziabał nią właśnie podbródek jakby była motyką i skutek był taki, że podbródek tego nie wytrzymał. Z drugiej jednak strony, jakże mógł panować nad swoimi ruchami komunistyczny senator, który przypomniał sobie nagle, że zaciągnął tu, w samo serce radzieckiej Rosji, księdza udającego pewnego ideologicznie towarzysza i dopuścił do tego, by tenże diaboliczny wysłannik Watykanu objął przywództwo komunistycznej jaczejki? Rycząc z wściekłości, Peppone próbował zatamować krew, a w tym czasie don Camillo taktownie odkładał do walizki Peppona notesik, który pospiesznie uprzednio przejrzał. - Towarzyszu, skoro wspomniana lista jest twoją sprawą osobistą, uznajmy, że jej nie ma. Nie miej jednak do mnie żalu, jeśli popełnię jakąś gafę. Scamoggia przyszedł zawiadomić, że autokar czeka już przed hotelem. Był szary jesienny ranek. Na pustych ulicach opatulone kobiety spłukiwały i zamiatały asfalt. Kobiety ubrane w spodnie były motorniczymi starych, odrapanych tramwajów. Inne, w kombinezonach, asfaltowały mały placyk, a jeszcze inne, w pokrytych pyłem roboczych portkach, pracowały jako pomocnicy murarscy na jakiejś budowie. Przed Gastronomem ustawiła się długa kolejka kobiet; te jednak ubrane były nader skromnie, ale zdecydowanie po kobiecemu. Don Camillo pochylił się do Peppona i szepnął mu do ucha: - Tutejsze kobiety mają nie tylko takie same prawa jak mężczyźni, ale i takie jak kobiety. Peppone nie raczył nawet obdarzyć go spojrzeniem. Don Camillo i Peppone siedzieli w tyle autokaru, natomiast towarzysze Oriegow i Pietrowna z samego przodu, tuż za kierowcą. Ośmiu „wybrańców" zasiadało na pozostałych fotelach po obu stronach przejścia. Takie rozlokowanie pozwalało towarzyszce Pietrownej dominować nad wszystkimi, kiedy wstając i obracając się tłumaczyła komunikaty towarzysza Oriegowa. Pozwalało z drugiej strony towarzyszowi don Camillowi rozmawiać półgłosem z Pepponem tak, by słyszeli go siedzący bezpośrednio przed nimi towarzysze Tavan i Scamoggia, nie słyszeli zaś pozostali ani tłumaczka. Jest to szczegół nie pozbawiony znaczenia, jako że don Camillo, po ostatecznym rozprawieniu się z towarzyszem Rondellą i podważeniu podstaw wiary towarzysza Baccigi, skupił uwagę na towarzyszu Tavanie. Tavan Antonio - lat 42 - urodzony i zamieszkały w Pranovo (Wenecja Euganejska) - Członek partii od 1943 - Połownik. Bardzo aktywny, zdolny, nieustępliwy, bardzo wierny, do wykorzystania wyłącznie w środowisku wiejskim ze względu na wąskie spojrzenie na problemy społeczne i ekonomiczne. Ojciec socjalista. Jego rodzina od stu pięćdziesięciu lat dzierżawi to samo gospodarstwo rolne. Rolnik zdolny i bardzo pracowity. Te dane znajdowały się właśnie w spisie uczestników wyjazdu i don Camillo zasadził się na towarzysza połownika, jedynego wieśniaka wśród „wybrańców". Po wyjeździe z miasta przed ich oczami roztoczył się widok bezkresnej i smutnej równiny. Szosa była teraz wąska i błotnista. - Jedziemy właśnie przez sowchoz Czerwony Sztandar - wyjaśniła towarzyszka Pietrowna. - Powstał jako jeden z pierwszych po Wielkiej Rewolucji Październikowej. Jego ogólna powierzchnia wynosi szesnaście tysięcy hektarów, w tym sześć tysięcy gruntów ornych. Ma pięćdziesiąt cztery traktory, piętnaście kombajnów zbożowych, piętnaście ciężarówek. Zatrudnia w ciągu roku przy produkcji trzystu osiemdziesięciu robotników. Wielkich państwowych gospodarstw zwanych sowchozami mamy obecnie ponad sześć tysięcy. Hoduje się w nich cztery miliony sztuk bydła, sześć trzody chlewnej i dwanaście owiec. W oddali wyłoniło się jakby spod ziemi skupisko siedzib ludzkich. Gromadka domów rozproszona wokół paru ogromnych budynków gospodarczych o dachach pokrytych falistą blachą: stodoły, magazyny, obory, biura. Autokar nadal podskakiwał na błotnistej drodze. Widać teraz było wszędzie porzucone wśród nasączonych wodą terenów ornych potężne traktory gąsienicowe, pokryte skorupą błota i rdzy. W miarę jak podjeżdżali bliżej do skupiska budynków, widzieli coraz to nowe traktory, ciężarówki i wszelkiego rodzaju maszyny rolnicze pozostawione na łasce deszczów i słońca wśród ogromnych pól rozciągających się wokół domków. Don Camillo westchnął. - Cztery miliony krów! - powiedział zwracając się do Peppo-na. - Imponujące! - odparł Peppone. - Plus ponad dwadzieścia siedem milionów w kołchozach to daje trzydzieści jeden milionów sztuk! - Niesamowita sprawa! - entuzjazmował się Peppone. - Pod koniec 1960 roku będzie czterdzieści milionów - szedł za ciosem przewrotny don Camillo. - Aczkolwiek na razie jest to ciągle stado mniejsze o dwa miliony i dwieście tysięcy sztuk bydła od tego, jakie było w 1928 roku, przed kolektywizacją. Peppone spojrzał z niepokojem na don Camilla. - Towarzyszu, Związek Radziecki to jedyny kraj na świecie, gdzie wiadomo o wszystkim. Gdzie podaje się do publicznej wiadomości sukcesy i porażki - wyjaśniał dalej don Camillo. - Są to statystyki oficjalne, trzeba więc z bólem stwierdzić, że choć w Związku Sowieckim przemysł, nauka i wszystko dokonało gigantycznych postępów, w sektorze rolniczym trwa nadal trudna walka. A w dodatku trzeba wykarczować trzynaście milionów hektarów dziewiczych terenów syberyjskich, opierając się na pracy ochotników z fabryk Moskwy, Kijowa i tak dalej. Don Camillo rozłożył ramiona, a następnie, rzuciwszy okiem w stronę uszu towarzysza połownika, który siedział tuż przed nim, wymierzył zdradziecki cios. - Towarzyszu - zwierzył się Pepponowi - sami widzieliście, w jakim stanie są te traktory, i powiedzcie, czy nie mam racji. Mówię wam: jedno jest złe. Cały świat to wieś, a chłop zawsze będzie chłopem. Pomyślcie tylko, jak to jest u nas. Kogo najtrudniej zmobilizować? Chłopa. To prawda, robotnicy sezonowi burzą się, walczą, ale to robotnicy. Robotnicy rolni, lecz jednak robotnicy! Spróbujcie natomiast zgromadzić na placu dzierżawców albo połowników! Spróbujcie wytłumaczyć im, na czym polegają interesy tej warstwy, a także interesy klasy robotniczej. Towarzysz Tavan nastawiał pilnie ucha i nie tracił ani jednej sylaby. - Spójrzcie teraz tutaj - ciągnął bezlitośnie don Camillo. - Z kim jest najtrudniej, kto hamuje marsz całego kraju? Kołchoźnicy, którzy gwiżdżą na spółdzielczą własność i myślą tylko o tym, żeby nie zawracano im zbytnio głowy sprawami tego ogromnego areału, jaki państwo tak wspaniałomyślnie im podarowało. Towarzyszu, jest osiemdziesiąt tysięcy kołchozów i sześć tysięcy sowchozów, ale krów w prywatnym posiadaniu kołchoźników jest siedemnaście milionów, podczas gdy w kołchozach i sowchozach zaledwie czternaście. Trzeba odebrać im te działki przyzagrodowe, gdyż wcale na nie nie zasługują. I odbierze się je. Uszy towarzysza Tavana nabrały intensywnie czerwonego zabarwienia. - Pomyślcie, jak to jest u nas - naciskał don Camillo. - Kto podczas wojny zaopatrywał czarny rynek? Chłopi. A kto tutaj zaopatruje czarny rynek? Chłopi... U kogo księża mają nadal największy posłuch? U chłopów. A dlaczego w Związku Radzieckim przetrwali jeszcze księża, którzy opóźniają postęp? Ponieważ właśnie kołchoźnicy wspierają ich swoimi rublami. Uszy towarzysza Tavana osiągnęły teraz ten sam wiśniowy kolor, który rozpłomieniał twarz Peppona. - Towarzyszu - zakończył swoją wypowiedź don Camillo - kto w kraju, który na każdym polu osiągnął przodującą pozycję wśród narodów świata, który dotarł do Księżyca, kto w tym kraju zamknął się w swoim ciasnym egoizmie i szkodzi sprawie komunizmu? Kołchoźnik. Chłop. Cóż to za paskudna warstwa społeczna! - Dobrze powiedziane, towarzyszu - pochwalił Scamoggia, obracając głowę. - Śmiać mi się chce, kiedy ktoś mówi, żeby oddać ziemię chłopom. Dobrze, oddamy im ziemię, ale co oni wtedy zrobią? Zagłodzą nas! Ziemia to sprawa wszystkich i do wszystkich musi należeć. Ziemia komunistycznemu państwu. A chłopów należy traktować tak samo jak robotników. Czy to, że chłop dziobie motyką ziemię, upoważnia go do posiadania ziarna, mleka, kur? Czy robotnik pracujący w fabryce samochodowej, nie powinien mieć wozu? Kto zresztą zafundował nam faszyzm? Chłopi. Czy czarna koszula nie była roboczym strojem chłopów z Romanii i Emilii?... Tylko spójrzcie, jak ten łobuz zarzyna traktor! Rzeczywiście, traktorzysta, manewrujący nie opodal drogi ciągnikiem gąsienicowym, budził dreszcz przerażenia. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość, gdyż nie był zgoła chłopem, lecz wyspecjalizowanym robotnikiem z ośrodka maszynowo-traktorowego. Zjawił się tu jednak jak na zawołanie i jeśli nawet nie za bardzo przyczyniał się do realizowania szóstej pięciolatki, z pewnością przyczyniał się do realizowania planów, jakie ułożył sobie don Camillo. - Ty cepie! - krzyknął Scamoggia przez okno, kiedy autokar przejeżdżał koło ciągnika. Ale towarzysz Cep uznał to za słowa powitania, więc odpowiedział wymachując ręką i uśmiechając się głupkowato. Uszy towarzysza Tavana stały się białe jak płótno. Peppone napisał coś na skrawku papieru i podał don Camillowi mówiąc: - Towarzyszu, zadbajcie, żeby zostało to uwzględnione w sprawozdaniu. - Tak jest, towarzyszu - odparł don Camillo, rzuciwszy okiem na tekst, który mówił: „Albo dacie spokój, albo złamię wam piszczel!" Niebezpieczeństwo, że Scamoggia będzie kontynuował ataki na chłopów, zostało zażegnane przez towarzyszkę Nadię Pietrowną, która zaczęła mówić, skupiając na sobie całą uwagę Scamoggi. - Przejechaliśmy bez zatrzymania przez sowchoz Czerwony Sztandar, chodzi bowiem o gospodarstwo wyspecjalizowane w uprawach zbożowych i niezbyt w związku z tym interesujące, gdyż jesteśmy już po zasiewach. Udajemy się teraz w kierunku kołchozu w Griewińcu, rolniczej spółdzielni, która ma dwa tysiące hektarów ziemi, prowadzi rozmaite uprawy oraz hodowlę bydła i trzody chlewnej. Jest całkowicie samodzielna i może rozwijać bez przeszkód działalność produkcyjną, gdyż nie zależy od ośrodków maszynowych, od których przejęła tylko niezbędny sprzęt rolniczy. Spójrzcie, towarzysze, w tym miejscu zaczynają się ziemie kołchozu w Griewińcu... Nie warto było tego nawet mówić, chociaż bowiem nie zmienił się rodzaj gruntu, wszystko przedstawiało się zupełnie inaczej, wszędzie panował większy porządek, czystość, bruzdy były proste, pola dobrze zniwelowane, a na pastwiskach dobrze odżywione zwierzęta. Domy w Griewińcu były tak samo nędzne jak wszystkie chałupiny w Rosji: niskie, kryte strzechą. Ale do każdego przylegała mała, wypielęgnowana działka z mikroskopijnym sadem i warzywnikiem. Za płotem otaczającym taką chałupę widać było kury, wieprzka, a w oborze - krowę. Jedynym okazalszym i bardziej reprezentacyjnym budynkiem była kryta falistą blachą siedziba miejscowego sowietu, drugim zwracającym uwagę, choć znacznie skromniejszym - szkoła. Towarzyszka Pietrowna wyjaśniła, że dziewięćdziesiąt trzy procent kołchozów zostało zelektryfikowanych, ale niestety Griewiniec mieści się w tych pozostałych siedmiu procentach. Jeśli chciało się dotrzeć do wsi, trzeba było przebyć zwykłą wiejską drogę rosyjską, kiedy więc lotna jaczejka imienia Nikity Chruszczowa dojechała autokarem do miejsca położonego jakiś kilometr od wsi, oznajmiła towarzyszowi Oriegowowi, że wszyscy chętnie pójdą dalej na piechotę, by rozprostować trochę nogi. Błoto zaschło i jeśli tylko uważało się, żeby nie wpaść do głębokiej na kilka piędzi koleiny, dało się całkiem nieźle iść. Kiedy podążali tak w stronę wsi, dogonił ich wóz ciągnięty przez wiejskiego konika; na wozie siedział dosyć krągły chłopina w butach z cholewami, nieprzemakalnym płaszczu z futrzanym kołnierzem i również futrzanej czapie. Kiedy ich mijał, don Camillo przyjrzał mu się uważnie i prawie podskoczył. - Towarzyszko - spytał Pietrownę, dołączając do niej długim susem - kim jest ten pan? Towarzyszka Pietrowna zaczęła się śmiać, a potem wyjaśniła 80 powód tego rozweselenia towarzyszowie Oriegowowi, który także zachichotał. - Nie omyliliście się, towarzyszu - wyjaśniła don Camillowi. - Ten „pan" to osoba duchowna. - Ksiądz? - zdumiał się Scamoggia, który naturalnie manewrował tak, by przebywać jak najbliżej towarzyszki Pietrowny. - Co on tu robi? - Wiezie trochę rubli jakiejś zdziecinniałej staruszce z kołchozu. Scamoggię ogarnęło podniecenie. - Ksiądz! Pozwalacie mu tak kręcić się wszędzie i knuć jakieś ciemne sprawki? Pietrowna spojrzała na niego surowo. - Towarzyszu, artykuł 124 brzmi: „W celu zapewnienia obywatelom wolności sumienia Kościół jest w Związku Radzieckim oddzielony od państwa, a szkoła od Kościoła. Wszyscy obywatele mają prawo do praktykowania obrzędów religijnych i prowadzenia propagandy antyreligijnej". - Ale to nie jest obywatel, tylko ksiądz! - wykrzyknął oburzony Scamoggia. Pietrowna roześmiała się i naturalnie musiała wyjaśnić towarzyszowi Oriegowowi przyczynę swojej wesołości, wzbudzając z kolei szyderczy śmiech Oriegowa. - Towarzyszu, w Związku Sowieckim duchowni mają te same prawa, co inni obywatele. Nikt ich nie prześladuje, dopóki nie uprawiają propagandy. Jeśli ktoś chce popa, płaci i ma, czego pragnął. Scamoggia obrócił się w stronę don Camilla. - Mieliście rację, towarzyszu. A ja nie mogłem się doczekać, kiedy się tu znajdę i nie będzie mi się już pętał pod nogami żaden ksiądz. - Księża - stwierdził Peppone głosem pełnym nienawiści - przynoszą hańbę ziemi, która ich nosi. Kiedy Noe zabierał na swoją arkę wszystkie gatunki zwierząt, nie chciał wziąć żmii, a wtedy Ojciec Wiekuisty krzyknął: „Noe, jakże mógłbym obejść się bez księży?" Kiedy towarzyszka Pietrowna przetłumaczyła te słowa towarzyszowi Oriegowowi, ten roześmiał się z zadowoleniem, gdyż dowcip szalenie mu się spodobał i chciał go nawet zapisać w swoim notesiku. Śmiał się także, aczkolwiek z pewnym przymusem, don Camillo, który zaczekał na idącego za wszystkimi Peppona i powiedział mu półgębkiem: - To nieuczciwe, towarzyszu. Historia, którą opowiedziałem wam wczoraj, była całkiem inna. Noe nie chciał zabrać osiołka i wtedy Pan Bóg rzekł: „I czym się zabawię, jeśli nie stanie na ziemi komunistycznych senatorów?" - Moja wersja brzmi lepiej - odparł Peppone. - Ale przepraszam za żmiję. - Nikczemniku! - syknął don Camillo. - Korzystasz z tego, że jestem przewodniczącym jaczejki. Przez jakiś czas szli w milczeniu, a potem Peppone zaatakował: - Widziałem tego typa. Wszyscy widzieli, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wy natomiast od razu wywęszyliście księdza! Głos krwi. Ale nie łudźcie się, towarzyszu: kiedy dojdziemy do władzy, nie będziecie włóczyć się ani wozem, ani samochodem, ani na własnych nogach. Człowiek martwy tkwi spokojnie w swoim miejscu. - Niewielka szkoda - odciął się don Camillo, zapalając połówkę toskańskiego. - W systemie komunistycznym każdy, kto spróbuje się ruszyć, będzie martwy, więc wart jeden martwy drugiego. Wchodzili właśnie do wsi, kiedy Scamoggia odwrócił się i krzyknął do don Camilla: - Towarzyszu, mieliście także rację mówiąc, że to chłopi są deską ratunku dla księży. Tylko spójrzcie! Pop rozmawiał w jednym z ogródków z grupą staruszków obojga płci. Don Camillo przyglądał się, podobnie jak kroczący przed nim towarzysz Tavan. I nietoperzowe uszy towarzysza połownika oblały się czerwienią. Towarzyszka Nadia potrząsnęła głową. - Towarzyszu - powiedziała Scamoggii - zachowajcie spokój. To tylko garstka staruszków. Tak jest wszędzie. Kiedy ci staruszkowie umrą, umrze także Bóg, który żyje tylko w ich zamroczonych zabobonem głowach. A kiedy umrze Bóg, nastąpi koniec z popami. Związek Sowiecki ma przed sobą mnóstwo czasu i może trochę zaczekać. Mówiła głośno, tak że jej słowa doszły także do uszu don Camilla. - Jak się domyślasz, również Bóg ma mnóstwo czasu - mruknął don Camillo, obracając się do Peppona, który nie skomentował tej uwagi. Potem, ponieważ tuż obok znalazł się towarzysz Capece Salvatore, trzydziestolatek o płomiennych oczach, wykrzyknął: - Słyszeliście, towarzyszu Capece? Nie sądzicie, że towarzyszka Pietrowna jest znakomita? - Jeszcze jak - odparł ze szczerym entuzjazmem towarzysz Capece. - Bardzo mi się podoba. Don Camillo wybuchnął śmiechem. - Prawie nie spuszcza z was wzroku - zasugerował - wydaje mi się więc, że wy też się jej podobacie. Towarzyszce Nadii Pietrownie ani w głowie było rzucać zalotne spojrzenia w stronę towarzysza Capecego, ale towarzysz Capece przyjął słowa don Camilla ze śmiertelną powagą. - Chyba rozumiecie mnie, towarzyszu - odparł, rozkładając ręce - kobieta zawsze pozostanie kobietą. I ruszył z kopyta ku czołu pochodu i towarzyszce Nadii. - Nawet do tego gotów ksiądz się posunąć, byleby zasiać ziarno niezgody - warknął Peppone. - Towarzyszu - odpowiedział don Camillo - nie mogę ustać w trudzie, dopóki Bóg nie umarł. Jutro może okazać się za późno. Tajny agent Chrystusa W Griewińcu czekano już na włoskich towarzyszy. Kierownik działu agitacji i propagandy przejął ich na skraju wsi i poprowadził do siedziby miejscowego sowietu, gdzie pierwszy sekretarz komitetu okręgowego partii oraz przewodniczący kołchozu powitali ich odpowiednimi do okoliczności słowami, które towarzyszka Nadia Pietrowna wiernie przetłumaczyła na włoski, Peppone odpowiedział, recytując sumiennie wyuczoną na pamięć mówkę, a potem klaskał razem ze wszystkimi, bijąc brawo tym, którzy bili brawo jemu. Poza grubymi rybami obecne były inne osoby i, jak wynikało z wyjaśnień, którymi towarzyszka Nadia wzbogaciła rytuał ich prezentacji, chodziło o kierowników rozmaitych działów: hodowli bydła, hodowli trzody chlewnej, upraw rolnych, upraw sadowniczych, parku maszynowego i tak dalej. Sala zebrań, w której odbywało się przyjęcie, robiła przede wszystkim wrażenie magazynu, między innymi dlatego, że na umeblowanie składał się ustawiony centralnie wiejski stół wraz z ławami oraz zawieszony na jednej ze ścian portret Lenina. 84 Kołchozowy komitet obchodów zadbał o to, by Lenin został ozdobiony zieloną gałązką, która obejmowała skrzącą się złociście ramę, nie wystarczyłoby to jednak, by nasycić otoczenie serdecznością i gościnnością, gdyby długi stół nie był uszlachetniony dzięki hojnemu udekorowaniu pustymi kieliszkami i pełnymi wódki butelkami. Jeden głębszy wypity jednym haustem, jakby to było wino lambrusco z Emilii, szybko rozgrzewa uszy i po paru sekundach Peppone poczuł, że jego umysł pracuje na najwyższych obrotach. Skutek był taki, że kiedy towarzyszka Pietrowna wyjaśniła, iż kołchoz w Griewińcu należy do najlepszych, gdyż wzniósł się na szczyty wydajności, jeśli chodzi o produkcję mleka, trzody chlewnej i zbóż, Peppone poprosił o głos i, stanąwszy przed towarzyszem Oriegowem, głosem stanowczym, oddzielając zdania tak, by Pietrowna mogła je kolejno tłumaczyć, oznajmił: - Towarzyszu, ja pochodzę z Emilii, a więc z regionu, gdzie dokładnie pięćdziesiąt lat temu istniały jako jedyne we Włoszech i nieliczne w całym świecie doskonale funkcjonujące spółdzielnie proletariackie. Mamy tam rolnictwo w wysokim stopniu zmechanizowane, a produkcja nabiału, wędlin i zbóż należała do najwyższych na świecie. W moich stronach ja i moi towarzysze założyliśmy rolniczą spółdzielnię robotników sezonowych, którą spotkał wielki zaszczyt, gdyż otrzymała od braci ze Związku Sowieckiego dar najmilszy sercu!... Peppone wydobył ze skórzanej teczki plik fotografii, które podał towarzyszowi Oriegowowi, a które przedstawiały tryumfalne powitanie „Nikity", traktora-daru od ZSRR, tenże traktor w akcji zaorywania ugorów spółdzielni rolniczej imienia Nikity Chruszczowa oraz inne podobne widoczki. Wspaniałe fotografie wędrowały z rąk do rąk, budząc ożywienie - także u towarzysza Oriegowa. - Trwa dzieło burzenia kapitalistycznego porządku - ciągnął Peppone - i chociaż nie doszliśmy jeszcze do końcowego etapu, jesteśmy dobrze zaawansowani i, jak powiedziałby lepiej ode mnie towarzysz Tarocci, który mieszka w tych samych stronach, przywileje posiadaczy i kleru zostaną niechybnie zmiecione przez wicher dziejów, aby mogła zacząć się era wolności i pracy. Spółdzielnie rolnicze wzorowane na kołchozach, a także gospodarstwa państwowe typu sowchozu, zastąpią już wkrótce obecną formę niewolniczego najmu posiadłości ziemskich, tak więc nietrudno się domyślić, że poznanie wszelkich szczegółów technicznych i organizacyjnych pracy kołchozowej to dla mnie sprawa o pierwszorzędnym znaczeniu. Pragnę więc z całego serca, byście, towarzyszu Oriegow, zwrócili się w moim imieniu do towarzyszy kierujących kołchozem z prośbą o udostępnienie wszelkich, choćby najdrobniejszych informacji o funkcjonowaniu każdego, nawet najmniejszego z działów kołchozu. Towarzysz Oriegow polecił odpowiedzieć, że zdaje sobie doskonale sprawę z wagi tej prośby i obiecuje zrobić wszystko, co w jego mocy, aby wyjść naprzeciw uzasadnionemu pragnieniu Peppona. Potem naradzał się przez chwilę z kierownictwem kołchozu, a wreszcie towarzyszka Nadia zreferowała sprawę Pepponowi. - Towarzyszu, wasze szczególne zainteresowanie technicznymi i organizacyjnymi aspektami zostało przez wszystkich przyjęte ze zrozumieniem. Jeślibym jednak oddała się do dyspozycji waszej i kierownictwa, inni towarzysze nie mogliby zwiedzić dokładnie kołchozu, jak to zostało ustalone w programie. Na szczęście wśród obecnych tu techników jest ktoś, kto wyjaśni wam wszystko bez uciekania się do pomocy tłumacza. Pietrowna umilkła i skinęła w stronę kierownictwa. Z grupki wystąpił jakiś chudy brunet ubrany w kombinezon mechanika, w wieku około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat. - Kierownik działów mechanizacji, zaopatrzenia i koordynacji prac - wyjaśniła towarzyszka Pietrowna, przedstawiając tamtego Pepponowi. - Stiepan Bordonny, Włoch. - Stiepan Bordonny, obywatel radziecki - uściślił chudzielec, podając dłoń Pepponowi, ale nie spuszczając wzroku z Pietrowny. - Obywatel radziecki tak samo jak moje dzieci. Pietrowna uśmiechnęła się, żeby ukryć zakłopotanie. - Macie rację, obywatelu Stiepanie - poprawiła się. - Powinnam była powiedzieć, że jesteście obywatelem pochodzenia włoskiego. My będziemy zwiedzać kołchoz, a wy pozostaniecie do dyspozycji towarzysza senatora Bottazziego. Towarzyszka Pietrowna odeszła, żeby dołączyć do reszty, a za nią chciał ruszyć don Camillo, lecz Peppone go zatrzymał. - Wy, towarzyszu Tarocci, zostaniecie ze mną i będziecie notować wszystko, co wam powiem. - Jestem na wasze usługi - burknął don Camillo przez zaciśnięte zęby. - Czy jesteście członkiem partii? - spytał Peppone, wychodząc z chudzielcem u boku z pawilonu sowietu. - Nie zasłużyłem jeszcze na ten zaszczyt - odparł tamten jakimś bezosobowym głosem. Był lodowato uprzejmy. Don Camillo skrzętnie robił notatki w zeszyciku, a obywatel Stiepan Bordonny odpowiadał precyzyjnie na każde pytanie Peppona, ale z rzucającym się w oczy wysiłkiem, żeby użyć możliwie najmniejszej ilości słów. Znał w najdrobniejszych szczegółach wszystkie zagadnienia związane z funkcjonowaniem kołchozu. Bez wahania rzucał daty i dane. Ale ani słowa ponadto. Peppone poczęstował go toskańskim cygarem, ale on grzecznie odmówił. Kędy zaś don Camillo zaproponował mu papierosa, mruknął tylko „dziękuję". Ponieważ tamci dwaj palili, wyjął z kieszeni kawałek gazety, szczyptę machorki i zręcznie zwinął sobie papierosa. Zwiedzili silos zbożowy, potem baraki, w których przechowywano specjalistyczne pasze, środki ochrony roślin i narzędzia do prac ręcznych. Wszystko dokładnie uporządkowane i umieszczone w wykazie. W kącie zobaczyli jakąś nowiutką maszynę i Peppone spytał, do czego służy. - Do gręplowania bawełny - odparł obywatel radziecki Stiepan Bordonny. - Bawełny? - zdumiał się don Camillo. - Uprawia się w tym klimacie bawełnę? - Nie - odpowiedział chudzielec. - Skąd więc ta maszyna? - nalegał don Camillo. - Błąd w dostawie - wyjaśnił Stiepan. - Przysłali ją nam zamiast przesiewacza do ziarna zbożowego. Peppone spiorunował don Camilla atomowym spojrzeniem, ale don Camillo, jak tylko zobaczył haczyk, nie omieszkał się go uczepić. - Więc do selekcji ziarna używacie maszyny do gręplowania bawełny? - Nie - odpowiedział lodowatym tonem chudzielec. - Używamy do tego celu przesiewacza, który skonstruowaliśmy sami w naszym warsztacie. - A czym gręplują bawełnę ci, którzy dostali przesiewacz? - Ta sprawa nie obchodzi kołchozu w Griewińcu. - Tego rodzaju błędy nie powinny mieć miejsca - zauważył podle don Camillo. - Wasza ojczyzna ma trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych - oznajmił tamten oficjalnym tonem. - Powierzchnia Związku Sowieckiego wynosi ponad dwadzieścia dwa miliony kilometrów kwadratowych. Do tej wymiany zdań wtrącił się Peppone. - Obywatelu Bordonny - spytał, wymierzając don Camillowi kopniaka w lewą stopę - czy jesteście przydzieleni do tego magazynu? - Nie, tylko współpracuję. Czy interesujecie się hodowlą? - Interesuje mnie park maszyn rolniczych - odparł Peppone. Hala maszyn rolniczych nie prezentowała się zbyt dobrze, gdyż nie przypominała nawet hali, lecz wielką szopę o ścianach z desek i słomy i dachu pokrytym zardzewiałą blachą. Kiedy jednak weszli do środka, ujrzeli widok, który sprawił, że otworzyli szeroko usta. Na tłuczniowym podłożu nie było ani słomki, a równo ustawione maszyny lśniły jak przygotowane na wystawę rolniczą. Obywatel Stiepan Bordonny znał każdą z nich od a do zet, znał ich wiek, liczbę przepracowanych godzin, zużycie paliwa, wydajność, moc - jakby miał w głowie kompletny wykaz danych. W głębi szopy urządzono warsztat, i była to jedyna część szopy zbudowana z cegły. Był bardzo skromny, wyposażony w minimum narzędzi i maszyn, ale tak porządny, że Pepponowi napłynęły do oczu łzy. Zajmowano się właśnie wielkim ciągnikiem gąsienicowym i na stole leżały części jego silnika. Peppone wziął do ręki jedną z nich, przyjrzał jej się, a potem skierował spojrzenie na obywatela Stiepana. - Kto to szlifował? - spytał. - Ja - odpowiedział takim samym jak zawsze, obojętnym tonem Stiepan. - Na tej tokarce! - wykrzyknął Peppone, wskazując starego gruchota, który przypominał właśnie tokarkę. - Nie - wyjaśnił tamten. - Pilnikiem... Peppone jeszcze raz przyjrzał się części. Potem podniósł inną i przyjrzał się jej z podobnym zdumieniem. Nad stołem tkwił osadzony w murze pręt, na którym zawieszono na kawałku sznurka korbowód. Stiepan wziął do ręki punktak i stuknął nim w korbowód, który zadźwięczał jak dzwon. - Po dźwięku można poznać, czy jest należycie wyważony - wyjaśnił, odkładając punktak. - Wystarczy mieć trochę słuchu. Peppone zdjął kapelusz i otarł pot z czoła. - Stary sposób - wykrzyknął. - Przysiągłbym, że tylko on go stosuje, a okazuje się, że jest jeszcze ktoś drugi, i to w samym środku Rosji! - Co za on? - zaciekawił się don Camillo. - Mechanik z Torricelli - odparł Peppone. - Prawdziwy fenomen. Szykował maszyny wyścigowe. Przyjeżdżali tam nawet z zagranicy. Na oko nie dałbyś za niego pięciu groszy. W drugim roku wojny jakiś drań Anglik, który chciał zbombardować most na Stivone, trafił prosto w jego dom. Pod gruzami został on sam, żona i dwóch synów. - Jeden - uściślił obywatel radziecki Stiepan. - Drugi był na swoje szczęście żołnierzem. Obywatel radziecki Stiepan Bordonny przemówił tym razem głosem zupełnie innym niż poprzednio. - Cieszę się, że ktoś pamięta jeszcze mojego ojca - dodał. Bez słowa opuścili warsztat. Zobaczyli sine niebo, nadciągała burza. - Mieszkam w tamtym domu - powiedział Stiepan. - Dobrze byłoby, gdybyśmy dotarli tam, zanim zacznie się ulewa. Czekając, aż przestanie padać, podam wszystkie dane, jakie mogą się wam jeszcze przydać. Dotarli do domu w momencie, kiedy spadły pierwsze krople. Był to zwykły wiejski dom, ubogi, ale czysty i przytulny; miał obszerną kuchnię o poczerniałych belkach sufitu i z wielkim piecem. Peppone był tak zaskoczony, że ciągle nie mógł dojść do siebie. - Po raz ostatni odwiedziłem warsztat w Torricelli w 1939 roku - powiedział Peppone jakby sam do siebie. - Trafiła mi się okazyjnie balilla i nie mogłem dojść do tego, co jest źle z silnikiem. - Niewyważony korbowód - wyjaśnił Stiepan. - To ja doprowadziłem go do porządku. Ojciec powierzał mi takie drobiazgi. No i jak, jeździła? - Jeździ nadal - odparł Peppone. -Więc ten chudy chłopaczek z wiecznie opadającym na oczy czarnym kosmykiem... - Miałem dziewiętnaście lat - wymamrotał Stiepan. - Pan nie nosił wtedy wąsów... - Nie - wtrącił się don Camillo. - Zapuścił je, kiedy trafił do więzienia za dokuczliwe i odrażające pijaństwo i nocne okrzyki o podłożu antyfaszystowskim. Przy tej okazji zyskał opinię osoby prześladowanej ze względów politycznych i prawo do stanowiska komunistycznego senatora. Peppone walnął pięścią w stół. - Mam w swoim dorobku to i owo poza tym! - wykrzyknął. Stiepan nie spuszczał wzroku z don Camilla. - Hmmm! - mruknął po chwili, - Pana twarz nie jest mi obca. Pan też z tamtych stron? - Nie - zaprzeczył czym prędzej Peppone. - Mieszka tam, ale to obcy. Nie możecie go znać. Powiedzcie mi raczej, jak się tu znaleźliście? Stiepan rozłożył ręce. - Po co wspominać to, o czym Rosjanie tak wspaniałomyślnie zapomnieli? - powiedział znowu lodowatym głosem. -Jeśli chcecie dalszych wyjaśnień dotyczących kołchozu, jestem do dyspozycji- - Przyjacielu - wtrącił się don Camillo - nie przejmuj się tym, że on jest komunistycznym senatorem. Rozmawiamy jak człowiek z człowiekiem. Nie ma tu miejsca na politykę. Stiepan spojrzał w oczy don Camillowi, a potem Pepponowi. - Nie mam nic do ukrycia - wyjaśnił. - Tutaj, w Griewińcu, wszyscy znają moją historię, ponieważ jednak nikt o niej nie wspomina, i ja wolałbym na ten temat nie mówić. Don Camillo podsunął mu paczkę nazionali. Na dworze rozszalała się ulewa i wiatr ciskał strumieniami wody o małe szybki dwóch okienek. - Od siedemnastu lat marzę o zapaleniu nazionala - powiedział Stiepan, zapalając papierosa. - Nie mogę przyzwyczaić się do machorki i papieru gazetowego. Żołądek mi się wywraca. Zaciągnął się chciwie raz i drugi i przyglądał się błękitnemu dymowi, który wydobywał się powoli z jego ust. - Moja historia? - ciągnął. - Byłem żołnierzem w centrum samochodowym. Pewnego dnia Rosjanie wzięli nas do niewoli. Było to pod koniec czterdziestego drugiego. Śnieg i mróz, że można zdechnąć. Pędzili nas jak stado owiec. Co chwila ktoś padał. Jeśli nie wstawał, przygważdżano go do zmieszanego z błotem śniegu kulką w łeb. I na mnie przyszła kolej. Upadłem. Rozumiałem po rosyjsku i coś tam umiałem powiedzieć. Kiedy tak leżałem, podszedł rosyjski żołnierz i trącił mnie butem. „Wstawaj!" - rozkazał. „Towariszcz - odpowiedziałem -już nie mogę. Pozwól mi spokojnie umrzeć." Koniec kolumny (ja szedłem w jednym z ostatnich rzędów) oddalił się już o dziesięć metrów i zaczęło padać. Strzelił mi pół metra od głowy i mruknął: „Pilnuj, żebyś umarł raz dwa, bo inaczej ściągniesz mi na głowę kłopoty". Stiepan przerwał. Do kuchni wszedł okryty workiem i ociekający wodą tobołek, a kiedy worek opadł, ukazała się ładna twarz kobiety mającej niewiele ponad trzydzieści lat. - Moja żona - wyjaśnił Stiepan. Kobieta uśmiechnęła się, potem w jakimś dziwnym języku powiedziała coś pospiesznie, wspięła się po drabinie i zniknęła w dziurze w suficie. - Bóg zrządził, że ten żołnierz okazał mi współczucie - ciągnął Stiepan. - Kiedy odzyskałem zmysły, zobaczyłem, że leżę w jakiejś izbie i jest mi ciepło. Upadłem pół kilometra stąd, między wsią a lasem, i siedemnastoletnia dziewczyna, wracając z lasu, gdzie zbierała drewno na opał, usłyszała jęki dobywające się spod kupy śniegu. Dziewczyna była krzepka, chwyciła mnie za kołnierz i nie puszczając chrustu, który niosła na plecach, przyciągnęła mnie do izby niby worek kartofli. - Rosyjscy chłopi to dobrzy ludzie - zauważył Peppone. - W ten sposób ocalił życie Bago z Molinetto. - Tak - zgodził się Stiepan. - Uratowali niejednego takiego jak ja nieszczęśnika. Jednak ta dziewczyna nie była Rosjanką, ale Polką. Deportowano ją tutaj razem z rodzicami, bo potrzebni byli ludzie do uprawiania ziemi. Dzielili się ze mną tą odrobiną jadła, jaką mieli sami, i ukrywali mnie przez dwa dni. Potem zrozumiałem, że tak dalej być nie może, a ponieważ porozumiewałem się z dziewczyną, kalecząc rosyjski, powiedziałem jej, żeby poszła do naczelnika wsi i wytłumaczyła, iż jakiś zabłąkany włoski żołnierz zjawił się ich chacie kilka godzin temu. Niezbyt się jej podobało takie załatwienie sprawy, ale poszła. Wkrótce wróciła z jednym facetem uzbrojonym w pistolet i dwoma uzbrojonymi w karabiny. Podniosłem ręce do góry, a oni dali znak, żebym z nimi wyszedł. Chałupa polskiej dziewczyny stała na samym skraju wsi, miałem więc do przejścia spory kawałek drogi, czując wycelowane w moje plecy karabiny. Wreszcie dotarliśmy na ten plac, gdzie widzieliście silos. Stała tam wyładowana workami ze zbożem ciężarówka i jakiś cholerny drań zarzynał silnik, daremnie próbując go uruchomić. Zapomniałem o Bożym świecie, myślałem tylko o tej ciężarówce. Stanąłem i obróciłem się do najważniejszego z trójki: „Towariszcz, ten facet rozładuje akumulator i nigdy już nie uruchomi silnika! Każcie mu przestać i przeczyścić najpierw pompę!" Kiedy towariszcz usłyszał, że mówię po rosyjsku, najpierw otworzył szeroko usta, a potem wykrzyknął ostrym głosem: „A co ty możesz o tym wiedzieć!" Odparłem, że to mój zawód. Tamten cholemik dalej piłował akumulator, który wydawał już ostatnie tchnienie. Naczelnik pchnął mnie lufą pistoletu w stronę ciężarówki, a kiedy znaleźliśmy się tuż przy niej, zatrzymał się i krzyknął kierowcy, żeby dał spokój i zajrzał do pompy. Z kabiny wychyliła się głupkowata twarz chłopaczka przebranego za żołnierza. Nie wiedział nawet, o jakiej pompie mowa. Pierwszy raz w życiu prowadził diesla. Powiedziałem, żeby podał mi śrubokręt, podniosłem maskę silnika i w mig przeczyściłem pompę wtryskową. Potem opuściłem pokrywę silnika i oddałem mu śrubokręt. „Jedź" - powiedziałem. Po dwóch sekundach ciężarówka ruszyła. Zaprowadzili mnie do jakiejś izby w baraku sowietu i zamknęli. Poprosiłem o papierosa. Dali. Wrócili po dziesięciu minutach i popchnęli mnie, nie przestając ani na chwilę wciskać końców luf w moje plecy, w stronę wiaty, gdzie naprawiano jak się dało traktory i maszyny rolnicze. Naczelnik wskazał ciągnik i zapytał, dlaczego nie chce jeździć. Kazałem przynieść trochę wrzątku, napełniłem nim chłodnicę i spróbowałem uruchomić silnik. Natychmiast zgasł. „Wytopiła się panewka - wyjaśniłem. - Trzeba by rozmontować wszystko, naprawić panewkę i złożyć silnik na nowo. To potrwa." Mając do dyspozycji te cztery zniszczone narzędzia, jakie mi wręczyli, pracowałem jak wariat, ale po czterdziestu ośmiu godzinach skończyłem montować ostatnią część. W tym momencie zjawił się jakiś oficer z dwoma uzbrojonymi w parabellum żołnierzami. Stali, przyglądając mi się, a kiedy skończyłem i napełniłem chłodnicę wrzącą wodą, wsiadłem na traktor. Bóg postanowił widać uratować mi za wszelką cenę życie: silnik zaskoczył natychmiast i pracował jak zegarek. Wypróbowałem go objeżdżając wiatę, a następnie odstawiłem na miejsce. Wytarłem dłonie w szmatę, zeskoczyłem i stanąłem z podniesionymi rękami przed oficerem. Roześmieli mi się prosto w twarz. „Zostawiam wam go - oznajmił oficer naczelnikowi. - Na twoją odpowiedzialność. Jeśli ucieknie, ty za to zapłacisz." Wtedy ja wybuchnąłem śmiechem. „Panie kapitanie - rzekłem - Rosja jest wielka, a ja mógłbym uciec najwyżej do tamtej chałupy, gdzie jest piękna dziewczyna, która bardzo mi się podoba, chociaż wydała mnie sekretarzowi komitetu okręgowego partii." Oficer przyjrzał mi się bacznie: „Jesteś porządnym włoskim robotnikiem, dlaczego więc przyjechałeś zabijać robotników radzieckich?" Odparłem, że przyjechałem, bo tak mi kazano. Ale byłem tylko mechanikiem samochodowym i jedynymi moimi rosyjskimi ofiarami były dwie kury, które spotkała śmierć pod kołami mej ciężarówki... Ulewa zmieniła się w prawdziwą nawałnicę. Stiepan wstał, podszedł do kąta, gdzie był wojskowy telefon polowy, i przez chwilę rozmawiał po rosyjsku. Potem wrócił do nas. - Powiedzieli, że możecie tu zostać. Reszta jest unieruchomiona w oborze numer trzy, którą urządzono w Domu Bożym. Usiadł z powrotem. - A potem? - spytał don Camillo. - Potem zaczęła się dla mnie piekielna harówka, bo musiałem wyremontować wszystkie maszyny, doprowadzić do porządku warsztat i remizę, a kiedy mogłem wreszcie zacząć myśleć o sobie, było dwa lata po wojnie. Ojciec tamtej Polki umarł i ożeniłem się z dziewczyną. Minęły dalsze lata i przyznano obywatelstwo radzieckie mnie i mojej żonie. - I nigdy nie myślał pan o powrocie do domu? - spytał don Camilło. - Po co? Żeby zobaczyć kupę gruzów, pod którymi gniją moi rodzice i brat? Tutaj traktują mnie teraz jak jednego ze swoich. Nawet lepiej, bo przecież pracuję i znam się na swojej robocie. Kto we Włoszech jeszcze o mnie pamięta? Rozpłynąłem się w nicości jak tylu innych zaginionych w Rosji... W tym momencie nastąpiło piekielne zamieszanie, ktoś otworzył kopniakiem drzwi i do izby weszła ociekająca wodą dziwaczna bestia, rodzaj stonogi o ciemnej i lepkiej skórze. Żona Stiepana wrzasnęła, wyskoczyła nie wiadomo skąd, podbiegła do drzwi i zatrzasnęła je. Wtedy lepka skóra opadła z potwora i spod wystrzępionego ceratowego płótna, służącego za schronienie przed deszczem, wyłoniło się sześcioro dzieci, które najwyraźniej przychodziły na świat w równiutkich odstępach czasu i z których jedno ładniejsze było od drugiego. - Przyjacielu, niejedno się zdarzyło w czasie, kiedy byłeś zaginiony w Rosji! - wykrzyknął don Camiłlo. Stiepan raz jeszcze zmierzył wzrokiem don Camilla. - A jednak - powtórzył - musiałem pana gdzieś widzieć. - Raczej nie - odparł don Camillo. - A jeśliby nawet tak było, najlepiej zapomnij o tym. Była to szóstka dobrze wychowanych dzieci. Szczebiotały jak stadko kurcząt, ale wystarczyły trzy słowa mamy, żeby zapadła cisza. Usiadły grzecznie na ławie przy piecu i rozmawiały ściszonymi głosami. - Są jeszcze małe - wyjaśniła kobieta trochę dziwną, ale doskonale zrozumiałą włoszczyzną. - Zapomniały, że babcia jest chora. Don Camillo wstał. - Powinniśmy się z nią przywitać - powiedział. - Będzie bardzo zadowolona - odparła z uśmiechem kobieta. - Nigdy nikogo nie widuje. Wspięli się po drabinie i znaleźli się w niziutkiej izbie na poddaszu. Na łóżku zaścielonym gładziutko śnieżnobiałą pościelą leżała wychudzona staruszka. Żona Stiepana powiedziała do niej parę słów po polsku, a staruszka wymamrotała coś w odpowiedzi. - Powiedziała, że Pan Bóg błogosławi tych, którzy odwiedzają piekło - przetłumaczyła żona Stiepana. - Jest starą kobietą i trzeba jej wybaczyć to, że sposobem myślenia tkwi jeszcze w przeszłości. Nad wezgłowiem łóżka wisiał na ścianie jakiś obrazek i don Camillo podszedł, żeby się mu przyjrzeć. - To Czarna Madonna! - wykrzyknął. - Tak - potwierdziła półgłosem żona Stiepana. - Jest opiekunką Polski. Starzy Polacy są katolikami. Trzeba być wyrozumiałym dla starych ludzi. Żona Stiepana mówiła bardzo ostrożnie i w jej oczach widać było jakiś nieokreślony lęk. Sytuację rozładował Peppone. - Nie ma tu nic do wybaczania - oznajmił. - We Włoszech katolikami są nie tylko starcy, ale i młodzież. Liczy się tylko uczciwość. Zwalczamy jedynie tych przeklętych klechów, którzy zamiast być kapłanami Pana Boga, bawią się w politykę. Staruszka coś szepnęła córce do ucha, a ta spojrzała pytająco na męża. - Nie przyszli tutaj, żeby kogoś skrzywdzić - uspokoił j ą Stiepan. - Chciałaby dowiedzieć się... -wyjąkała kobieta, rumieniąc się - chciałaby dowiedzieć się, jak się miewa... papież. - Aż za dobrze! - odparł ze śmiechem Peppone. Don Camillo pogrzebał w wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjął jakiś kartonik i podał go staruszce, która najpierw przyjrzała mu się zdumionym wzrokiem, a wreszcie z trudem wydobyła spod kołdry wychudłą, drobną dłoń i sięgnęła po obrazek. Potem, wyraźnie przejęta, znowu szepnęła coś córce na ucho. - Mówi, że to właśnie on - przetłumaczyła z niepokojem w głosie kobieta. - We własnej osobie - potwierdził don Camillo. - Papież Jan XXIII. Peppone zbladł i rozejrzał się z troską, napotykając zaraz zdumiony wzrok Stiepana. - Towarzyszu - powiedział rozkazującym tonem don Camillo, chwytając Peppona za ramię i popychając go w stronę drzwi. - Zejdźcie razem ze Stiepanem i zobaczcie, czy na parterze ciągle pada. Peppone próbował protestować, ale don Camillo uciął krótko: - Nie upierajcie się, towarzyszu, jeśli nie chcecie napytać sobie biedy. Zostali we troje, don Camillo, żona Stiepana i staruszka. - Powiedz jej, że może mówić wszystko, bo jestem katolikiem tak samo jak ona - oznajmił don Camillo kategorycznym tonem. Kobiety długo się naradzały, a wreszcie żona Stiepana zdała sprawę z tego, co powiedziała jej matka. - Mówi, że dziękuję i że was błogosławi. Teraz, kiedy dostała od was ten obrazek, czuje się wzmocniona w oczekiwaniu na śmierć. Bardzo cierpiała, widząc, że mój ojciec umiera jak pies, bez Bożego błogosławieństwa. - Przecież są tu duchowni, którzy poruszają się swobodnie i docierają nawet tutaj! - zdumiał się don Camillo. Potrząsnęła głową. - Wyglądają na księży, ale nie są na służbie Boga, tylko partii - wyjaśniła. - Nas, Polaków, nie znoszą. Na zewnątrz, chwała Bogu, ciągle padało. Don Camillo ściągnął z grzbietu kurtkę, wydobył z rzekomego pióra Krucyfiks o składanych ramionach, osadził go w butelce i ustawił na stojącym przy ścianie, obok łóżka staruszki stoliku. Wyjął także aluminiowy kieliszek, który pełnił rolę Kielicha. Kwadrans później Peppone i Stiepan, zaniepokojeni przeciągającą się ciszą na górze, wspięli się po drabinie i stanęli jak wryci przy drzwiach poddasza. Don Camillo odprawiał mszę. Staruszka miała złożone ręce i przyglądała mu się oczyma pełnymi łez. Kiedy przyjęła komunię, wydawało się, że nagle życie z całym swoim wigorem wypełnia jej bezkrwiste żyły. - Ite, Missa est... Staruszka szepnęła coś rozgorączkowanym głosem do ucha córce, która jednym skokiem znalazła się przy mężu. - Proszę księdza - wykrzyknęła dysząc ciężko - niech ksiądz da nam ślub przed obliczem Boga! Jesteśmy sobie poślubieni tylko przed ludźmi. Na zewnątrz szalała ulewa, wydawało się, że chmury z całej olbrzymiej Rosji zgromadziły się na niebie nad Griewiricem. Brakowało obrączek, ale staruszka wyciągnęła rękę i zniszczona, ale prawdziwa obrączka ślubna znalazła się na palcu córki. - Panie - modlił się don Camillo - nie zważaj na to, że mogę zapomnieć jakiegoś słowa albo nawet zdania. Peppone wyglądał jak najprawdziwszy gipsowy posąg. Don Camillo przerwał na chwilę obrządek i pchnął go w stronę drzwi. „Pospiesz się, sprowadź tu całą gromadkę!” Deszcz teraz szybko zanikał, ale don Camillo rozpędził się już i był jak karabin maszynowy: ochrzcił całą szóstkę z zapierającą dech w piersi szybkością. I wcale nie w tym rzecz, że połykał słowa albo po prostu opuszczał całe zdania. Powiedział wszystko, co powinien, od pierwszej do ostatniej sylaby. Ale nad tym, żeby nie zabrakło mu tchu, czuwał sam Jezus. Wszystko trwało może z godzinę. A może tylko minutkę. Don Camillo nie miał pojęcia. Nagle siedział znów obok Peppona przy kuchennym stole, mając naprzeciwko siebie Stiepana. Na dworze świeciło teraz słońce, a w półmroku koło pieca jaśniały bardziej nawet niż słońce paciorki oczu, które wędrowały, szukając spojrzenia don Camilla. Don Camillo policzył te oczy i było ich szesnaście: dwanaście dziecięcych, dwoje matczynych i dwoje babcinych. Te ostatnie nie były jednak osadzone w którejś z twarzy osnutych panującym w kuchni półmrokiem, lecz i tak don Camillo widział je wyraźnie, nigdy bowiem nie spotkał oczu tak patrzących - i nie mógł przestać o nich myśleć. Na progu stanęła towarzyszka Nadia Pietrowna. - Wszystko w porządku? - spytała. - Wszystko w jak najlepszym porządku - odpowiedział don Camillo wstając. - Jesteśmy wdzięczni towarzyszowi Oriegowowi, że oddal do naszej dyspozycji technika tak kompetentnego jak grażdanin Stiepan Bordonny - dodał Peppone, ściskając dłoń Stiepana i kierując się w stronę drzwi. Don Camillo wychodził jako ostatni i kiedy stanął w drzwiach, obrócił się, zrobił szybko znak krzyża i szepnął: - Pax vobiscum. - Amen - odpowiedziały oczy staruszki. W deszczu Jak zostało ściśle ustalone w oficjalnym programie, włoscy goście zostali podjęci obiadem wydanym przez kołchoźników z Griewińca i wszyscy byli ogromnie wzruszeni spontanicznością tego gestu. - Towarzyszu - oznajmił dyskretnie don Camillo, zwracając się do Peppona, który na wszelki wypadek postarał się zająć przy stole miejsce obok niego - nie cierpię ludzi, którzy przebywając za granicą twierdzą, że wszystko tam lepsze niż w ojczyźnie. A jednak, mając przed sobą ten zdrowy kapuśniak, nie mogę wyzbyć się odrazy na myśl o burżuazyjnym makaronie z wymyślnymi sosami, jakie jada się w moim kraju. - Towarzyszu - odpowiedział mu, zaciskając zęby, Peppone - zasługujecie na zupę z gwoździa przyprawioną obficie arszenikiem. - To, co dostałem, niewiele się od niej różni - mruknął don Camillo. Za to pieczeń z baraniny i wódka były bez zarzutu, i to do tego stopnia, że pod koniec posiłku Peppone uznał, iż powinien podziękować gospodarzom. Była to, prawdę mówiąc, dosyć konwencjonalna mówka, na którą towarzysz Oriegow odpowiedział w słowach nie mniej wyświechtanych. Na szczęście był na posterunku towarzysz don Camillo. Zadziwiająca przygoda, jaką przeżył niedawno w domu Stiepana, oraz parę kieliszków wódki rozgrzały mu serce i rozpaliły uszy. Skonstruowawszy sobie solidną wyrzutnię wspartą na granitowych cytatach z Marksa, Lenina i Chruszczowa, wystrzelił niby sputnik zapierającą dech w piersi oracją. Nawet towarzyszka Nadia Pietrowna, która tłumaczyła wiernie zdanie po zdaniu, nie potrafiła zapanować nad entuzjazmem, jaki przebijał przez jej słowa. A oczy towarzysza Jenki Oriegowa sypały skrami, jakby odbijał się w nich wielki płomień. Mówił o kołchozie w Griewińcu jak o żywej istocie i zapewne tutejsi kołchoźnicy zdali sobie sprawę z pewnej drobnostki, która przedtem zupełnie uchodziła ich uwadze, z tej mianowicie, że są ludźmi ważnymi i szczęśliwymi. Kiedy zakończył finałem w stylu Verdiego, Peppone uronił dwie wielkie łzy i buchnęła atomowa burza oklasków, a towarzysz Oriegow zerwał się na równe nogi, porwał dłoń don Camilla i wymachiwał nią, jakby uruchamiał strażacką pompę. A pompując tak, mówił szybko i z podnieceniem. - Towarzysz Oriegow mówi - tłumaczyła Nadia Pietrowna - że partia potrzebuje ludzi takich jak wy, by pracowali na polu propagandy na wsi. Prosi więc, abyście zostali. Mamy specjalistyczne szkoły i bardzo szybko nauczycie się rosyjskiego. - Podziękujcie towarzyszowi Oriegowowi - odparł don Camillo. - Proszę jedynie, by dał mi trochę czasu na uporządkowanie spraw rodzinnych. Chodzi o moją małżonkę i dzieci. Ale wrócę. - Macie czasu, ile dusza zapragnie - oświadczyła Nadia Pietrowna po naradzeniu się z towarzyszem Oriegowem. - Jeśliby wynikły jakieś trudności, wiecie, do kogo się zwrócić. Kołchoźnicy postawili na stół następne flaszki z wódką i kiedy „wybrańcy" ruszyli w drogę powrotną, było już późne popołudnie. Ulewa zmieniła drogę w coś przypominającego rzekę błota i wydobycie z tej mazi autokaru zajęło niemało czasu. Po przejechaniu jakichś dziesięciu kilometrów dotarli do szosy przecinającej kołchoz Czerwony Sztandar. Kanał przelał się i na drodze stało dobrych kilka centymetrów wody. Towarzysz kierowca uzyskał od towarzysza Oriegowa zezwolenie na skręt w lewo, w stronę Tifiz, i autokar jechał kilka godzin polną drogą, wąską i krętą, ale o dosyć twardym podłożu. Na nieszczęście znowu zaczęło padać i towarzysz kierowca znalazł się w tarapatach, gdyż autokar zaczął się kołysać i lada chwila mógł wypaść z drogi. Skończyło się tak, że towarzysz kierowca pięćdziesiąt razy blokował i zwalniał mechanizm różnicowy, ale za pięćdziesiątym pierwszym zapomniał go odblokować i na najbliższym zakręcie zębatka mechanizmu rozsypała się, jakby była chrupiącym ciasteczkiem. Przy tym padało i wszystko wskazywało na to, że popada jeszcze, Bóg jeden wie jak długo. Zaczęło się ściemniać i był już najwyższy czas, żeby podjąć jakąś decyzję. Wieś Tifiz znajdowała się w odległości zaledwie pięciu kilometrów; towarzysz kierowca został do niej wysłany z poleceniem sprowadzenia z kołchozu ciężarówki albo ciągnika. Wrócił na piechotę. W kołchozie w Tifiz jedyną funkcjonującą maszyną był wyposażony w niezależny silnik elewator na paszę. Uznano, że tego rodzaju urządzenie nie na wiele się zda, więc uwzględniwszy fakt, że kołchoz w Tifiz należał niestety do tych sześciu na sto, które nie są jeszcze stelefonizowane, ruszono w stronę wsi na piechotę. Był to niezapomniany marsz, gdyż do deszczu dołączył wiatr, a ponadto brnęło się po kostki w błocie. Kiedy dotarli do Tifiz, było już ciemno, a ponieważ kołchoz należał do tych ośmiu na sto, których jeszcze nie zelektryfikowano, nie prezentował się zbyt zachęcająco. Sala posiedzeń wiejskiego sowietu była zawalona workami z paszą, ale towarzysz Oriegow wydobył z siebie głos, jakiego dotychczas u niego nie słyszano, i worki w ciągu pół godziny zniknęły. Zastęp uzbrojonych w miotły kołchoźników dokończył dzieła ewakuacji i „wybrańcy", którzy czekali wystraszeni, zbici w gromadkę w kącie nędznego, marnie oświetlonego lampami naftowymi pomieszczenia, zostali zasypani obłokiem kurzu. Towarzysz połownik Tavan stał naprzeciwko don Camilla i ten ostatni skorzystał z tej sytuacji, by pogłębić nieco swoje dzieło destrukcji psychicznej. - Towarzyszu - zwrócił się cierpkim głosem do Peppona - czy pamiętasz to, co rano mówiłem na temat wieśniaków? W Grie-wińcu, którym kierują aktywiści przysłani przez partie, wszystko funkcjonowało wyśmienicie. Tutaj kołchoźnicy rządzą się sami i rezultat mamy przed oczyma. Ciężarówki i traktory zepsute, sala sowietu zmieniona na magazyn. Czy nie tak samo jest u nas? W Pioppette, gdzie odbudowano budynki wiejskie i publiczne, co ludzie trzymają w wannach? Kartofle. A w halach na maszyny? Chrust, kukurydzę, kury, indyki. A maszyny rdzewieją w szopach albo po prostu na dziedzińcu. Wierzajcie mi, towarzyszu, chłop nie nadaje się do wolnego życia w świecie socjalizmu. Musi słuchać czyichś poleceń. Jaka „ziemia chłopom"! Ziemia państwu, do ostatniego centymetra kwadratowego. Tylko państwowe gospodarstwa; w każdym razie dopóki chłop nie zyska świadomości swoich obowiązków i swojej roli w społeczeństwie. - To mrzonki, towarzyszu! - zaśmiał się Scamoggia. - Miną całe wieki, zanim trochę oleju przecieknie do tych betonowych łbów. Światło było skąpe, ale przypominające samochodowe błotniki uszy towarzysza połownika Tavana płonęły tak, że byłoby to widoczne nawet w kompletnych ciemnościach. Don Camillo gotował się do wystrzelenia następnej serii, lecz obcas prawego buta Peppona postawiony na jego lewej stopie, w miejscu najboleśniejszego nagniotka, skutecznie przywołał go do porządku. Don Camillo nie zamilkłby, gdyby przystawiono mu do pępka lufę pistoletu maszynowego. Ale obcas napierający na nagniotek, i tak już poddany ciężkim próbom wskutek kaprysów pogody oraz mozolnego marszu, przekonał go, że upieranie się byłoby czystym szaleństwem. Można całego ducha rzucić na przeszkodę, ale rzucić nagniotek to niepodobieństwo. Don Camillo odłożył ofensywę na później. Kurz nieco opadł. Towarzysz Oriegow, stercząc na rozstawionych nogach pośrodku sali, wydawał szybko rozkazy głosem nie znoszącym sprzeciwu. Pojawiły się kozły oraz klapy ciężarówek i ustawiono z nich długi stół. Potem magazynier wydarł sobie spod serca belę surowego płótna i oto stół był przykryty obrusem. Z ogromnego pieca zaczęło buchać ciepło. Postarano się o więcej światła. Następnie zjawiły się miski, sztućce i kieliszki. Towarzysz Oriegow skierował wzrok na kąt, w którym zaszył się Peppone ze swoimi towarzyszami, i błyskawicznie zdał sobie sprawę z sytuacji. Padł rozkaz i po kilku minutach zjawiły się trzy dziewczyny z kieliszkami i butelkami. Dwie kolejki i duszom „wybrańców" wróciła wiara w ostateczne zwycięstwo sprawy socjalizmu. Poza towarzyszem don Camillem, w którego duszy wódka mogła wyłącznie rozbudzić uśpione lęki. Ponieważ ich ciała cierpiały głód naprawdę komunistyczny, kiedy na stole pojawił się wielki, dymiący kocioł pełen kapuśniaku z kartoflami, Peppone i jego towarzysze wydali z siebie radosny okrzyk i ruszyli do ataku. A kiedy towarzysz Oriegow zobaczył, że się nasycili, przekazał im za pośrednictwem tłumaczki wyrazy ubolewania z powodu wszystkich nieszczęść, jakie stały się ich udziałem. Don Camillo był tego dnia w nastroju diabolicznym, więc bez chwili wahania stwierdził: - Jesteśmy szczęśliwi z powodu wszystkiego, co się stało, gdyż dzięki temu otrzymaliśmy od towarzysza Oriegowa zdumiewającą lekcję poglądową na temat postawy komunistycznego przywódcy. W moim kraju stare przysłowie powiada, że pańskie oko konia tuczy. Dzisiaj, w epoce mechanizacji i równości społecznej, a więc w czasach, kiedy nie ma ani pańskiego oka, ani koni, możemy powiedzieć, że oko partii tuczy towarzysza! Towarzyszowi Oriegowowi ten żart niezwykle przypadł do ku, a toast za jego zdrowie napełnił mu serce wzruszeniem. Peppone, jak przystało na komunistycznego parlamentarzystę, osobę odpowiedzialną za przebieg misji oraz partyjnego aktywistę, nosił zawsze przy sobie wielką teczkę wypchaną ważnymi i poufnymi dokumentami. Okazał się człekiem nader prostodusznym, gdyż podczas posiłku postawił teczkę po swojej lewej stronie, tak że don Camillo miał sposobność, by w dobrze wybranym momencie otworzyć ją, dokonać sondażu i zobaczyć, że w głębi, pod szpargałami, spoczywała sobie wygodnie butelka koniaku w towarzystwie wyśmienitego salami. Dopiero w momencie, kiedy towarzyszka Nadia oświadczyła głośno, że towarzysz Oriegow z całego serca dziękuje towarzyszowi senatorowi i że przyjmuje dar jedynie pod warunkiem, iż zostanie podzielony między wszystkich biesiadników, Peppone zdał sobie sprawę, że coś tu jest nie tak, jak być powinno. Na dar składały się butelka koniaku i salami towarzysza Peppona. - Towarzyszu - zwrócił się do niego don Camillo, wracając na swoje miejsce - był to z waszej strony piękny gest. Także myśl, żeby za pieniądze, jakie zostały ci z dziesięciu tysięcy lirów wymienionych w hotelu, postawić kolejkę wódki, była doprawdy godna wielkiego pana. Peppone spojrzał na niego z nienawiścią. - To jeszcze nie koniec - oznajmił półgębkiem. - Czeka nas jeszcze długa droga, zanim znajdziemy się we Włoszech. Towarzysz Oriegow siedział u szczytu długiego stołu. Po prawicy miał przewodniczącego oraz sekretarza politycznego kołchozu, po lewicy - towarzyszkę Nadię Pietrowną, ta zaś miała po lewej stronie towarzysza Capecego Salvatora, który dzięki dokładnie obmyślanemu manewrowi zdołał wysadzić z siodła towarzysza Nanniego Scamoggię, wciskając się między niego a dziewczynę. Koniak oraz salami przejawiły burżuazyjne skłonności do nieruchawego trybu życia, uwiły sobie gniazdko w tej okolicy, gdyż przywiązały się do towarzysza Oriegowa i jego sąsiadów, i tam dokonały swoich dni. - Towarzyszko - wykrzyknął ni z tego, ni z owego towarzysz Capece Salvatore, zwracając tęskne spojrzenie ku niewieście. - Gdybym tylko miał gitarę, mógłbym wygłosić mowę jeszcze piękniejszą niż towarzysz Tarocci. Towarzyszka Nadia porozmawiała z przewodniczącym kołchozu i nikt nawet nie zauważył, że kołchoźnik wstał i zniknął, gdyż zamieszanie, zgiełk, ciepło, wódka, koniak i dym papierosowy stworzyły nastrój jak w podrzędnej knajpie. Kiedy jednak tamten zjawił się znowu, wszyscy zrozumieli, dlaczego towarzysz Capece Salvatore wydał z siebie taki nieludzki ryk. - Gitara! Kołchoz w Tifiz nie miał ani jednej działającej maszyny, ale miał działającą gitarę. Co więcej, dysponował również akordeonem - wraz z przydzielonym doń akordeonistą. Towarzysz Capece Salvatore porwał instrument i zaczął go stroić, a chłopaczyna, który przeszedł z przewodniczącym, usiadł i zagrał marsza. Męczył instrument tak straszliwie, że w pewnym momencie nawet nieugięty i małomówny towarzysz Tavan, połownik o odstających uszach, nie mógł tego znieść. Zerwał się na równe nogi, doskoczył do chłopaka i wyrwał mu akordeon, wydobywając akord, który sprawił, że wszystkim jakby odjęło mowę. Zagrał Lot trzmiela, potem Mazurka Miglavakki, a spisywał się tak gracko, że jego uszy wydawały się teraz małe. Dwie minuty później sala była pełna ludzi, starców obojga płci, młodzieńców i dziewcząt. Nie brakowało nikogo. Towarzysz Capece Salvatore przygotował się już i przy wtórze towarzysza „uszatego" zaczął śpiewać O sole mio głosem, w którym było wszystko, od Yomero do Posillipo, od Zi' Teresa do Funiculi-funicula, od księżyca nad morzem do problemu Mezzogiorno. Gdyby nie zaśpiewał na bis, rozszarpano by go na kawałki. Zaśpiewał jeszcze raz, dwa, trzy, dziesięć razy i towarzysz Scamoggia pienił się ze złości, gdyż spojrzenie towarzysza Capecego Salvatora nie rozstało się ani na chwilę z oczami towarzyszki Nadii Pietrowny, która robiła wrażenie oszołomionej. Potem towarzysz Tavan ruszył z czwartego biegu, zagrał piekielną polkę i rzeczywiście rozpętało się piekło. Obrus, stół, kozły - wszystko zniknęło, a jeśli ktoś chciał się napić, mógł udać się do siedziby zarządu kołchozu, gdzie znajdowało się biurko, na którym mogło stanąć tyle butelek z wódką i kieliszków, ile tylko dusza zapragnie. Tańczyli wszyscy poza don Camillem, który nie chcąc patrzeć na ten okropny widok, skrył się w biurze zarządu i dotrzymywał towarzystwa flaszce oraz ponuremu Leninowi na ścianie. Porzuciwszy gitarę, towarzysz Capece Salvatore tańczył z towarzyszką Nadią i nie puszczał jej ani na chwilę; kiedy więc Peppone chciał omówić z towarzyszką Nadią jakąś ważną sprawę, musiał dosłownie wyrwać mu ją z ramion. - Towarzyszko - powiedział Peppone, odciągając ją na bok - przyzwoita rozrywka po pracy nie jest niczym zdrożnym, kto zaś, jak towarzysz Tarocci, nie bierze udziału we wspólnej zabawie, nie jest dobrym towarzyszem i powinna go spotkać kara. - Jestem tego samego zdania - odparła Nadią Pietrowna. - Towarzysz Tarocci - ciągnął Peppone - ma zadatki na przywódcę, ale u niego w domu wszystkim rządzi żona. Okropna kobieta o reakcyjnym nastawieniu i potworna zazdrośnica. Towarzysz jest tutaj, tysiące kilometrów od żony, a jednak boi się zatańczyć. Trzeba go zmusić! - Już ja się tym zajmę, towarzyszu - odparła ze śmiechem towarzyszka Nadią. Pięć minut później mała gromadka rozhukanych dziewcząt wtargnęła do biura wódki i zarządu. Don Camillo został porwany i zaciągnięty do sali; nie było rady, musiał tańczyć. Peppone z uciechą patrzył na tę scenę i kiedy tylko don Camillo znalazł się w ramionach najładniejszej i najbardziej rozhukanej z dziewcząt, dał znak i błysnął flesz towarzysza Peratto Vittoria, fotografa z Turynu. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty i dwudziesty, gdyż wszystkie najbardziej zwariowane i figlarne dziewczęta chciały mieć zdjęcie w ramionach towarzysza don Camilla. - Towarzyszu - powiedział Peppone fotografowi, kiedy skończyła się rolka. - Za te zdjęcia odpowiadacie głową. Nastąpiła przerwa na wywietrzenie sali i przyniesiono znowu napoje. Ale zgiełk wcale się nie zmniejszył, gdyż towarzysz Peratto Vittorio naśladował po mistrzowsku głosy wszystkich zwierząt domowych, towarzysz Li Friddi, Sycylijczyk, popisywał się grą na sześcio- lub siedmiocentymetrowych organkach, towarzysz Curullu, Sardyńczyk, parodiował pijaka, który próbuje trafić kluczem do dziurki w zamku, towarzysz Gibetti zaś, Toskańczyk, wykonał falsetem fragment operowy. Jako ostatni, towarzysz Bacciga, genueńczyk, zadziwił kołchoźników sztuczkami prestidigitatorskimi. - Wolny czas po pracy oraz telewizja przyczyniły się w wielkim stopniu do podniesienia poziomu kulturalnego mas robotniczych - oznajmił don Camillo Pepponowi. - Bez wątpienia - odparł Peppone. - Ja jednak uważam, że zamiast ulotek, lepiej wykonać z nich serię cegiełek, które będzie się sprzedawać, żeby wesprzeć działalność dobroczynną prowadzoną przez partię. - Niby z czego? - Ze zdjęć czcigodnego księdza dobrodzieja, który przebrał się i wesoło obtańcowuje dziewczęta. - Jeszcze nie koniec - odparł głucho don Camillo. - Do Włoch jeszcze kawał drogi. Znowu przystąpiono do tańców i w tym momencie zbliżył się do nich jakiś mały, drobny kołchoźnik mniej więcej czterdziestoletni. - Towarzyszu - powiedział, zwracając się do don Camilla w czystym języku włoskim - czy wy jesteście tu naczalstwem? - Nie - odpowiedział don Camillo i wskazał Peppona. - Najważniejszy jest ten worek tłuszczu. Ja jestem tylko przewodniczącym komórki partyjnej. - Powiem więc to wam obu - ciągnął tamten, nie poruszając prawie wargami. - Czekają nas kłopoty. Jeśli towarzysz z Neapolu nie puści dziewczyny, towarzysz z Rzymu rzuci się na niego ł rozwali mu głowę. Kołchoźnik mówiący tak doskonale po włosku był czymś bardzo dziwnym, zdumiewającym, ale trzeba było za wszelką cenę uniknąć kłopotów, więc Peppone, nie pytając o nic, skoczył jak wystrzelony z procy. Don Camillo zaczął coś pokazywać na migi dziwnemu kołchoźnikowi, ten zaś przez chwilę przyglądał się bacznie tej gestykulacji, a potem wybuchnął śmiechem, okazując, że zrozumiał, w czym rzecz. - Wódka! Wódka! - wykrzyknął. - Da! Da! - odpowiedział don Camillo. W biurze wódki i zarządzania mogli rozmawiać przez nikogo nie niepokojeni. - Proszę pana - oznajmił kołchoźnik - jestem Rumunem. - A jak się stało, że mówi pan po włosku z neapolitańskim akcentem? - Ponieważ pochodzę z Neapolu. Byłem marynarzem i mając dziewiętnaście lat, w 1939 roku, poznałem pewną dziewczynę. Przybyła z Rumunii i wracała do Rumunii. Wsiadłem na frachtowiec płynący do Konstancy. Tam zszedłem na ląd i zacząłem szukać dziewczyny. Kołchoźnik rozłożył ramiona, westchnął i potrząsnął głową. - Nie znalazł jej pan? - spytał don Camillo. - Owszem, znalazłem, ale przybyłem nie w porę. - Za późno! Wyszła za mąż? - Nie, za wcześnie i nie wyszła jeszcze za mąż. Tak więc nie było rady, poślubiłem ją. Potem na szczęście wybuchła wojna, zjawili się Rosjanie, a ponieważ potrzebowali ludzi do pracy w kołchozach, zgłosiłem się na ochotnika i przyjechałem... Kiedy dziwny kołchoźnik relacjonował swoje losy, Peppone osaczał towarzyszkę Nadię. Po jednym z mazurków porwał ją towarzyszowi Capecemu i rzucił się na oślep w wir walca, którego chwilę później zagrano na akordeonie. - Towarzyszko - zaczął głosem pełnym powagi - postarajcie się mnie zrozumieć. Towarzysz Scamoggia jest świetnym aktywistą, doskonale przygotowanym do pracy partyjnej, ale niedostatecznie w tej chwili dojrzałym pod względem politycznym. Wychodzą jeszcze na wierzch pozostałości burżuazyjnego sposobu myślenia. - Także ja to zauważyłam - zgodziła się towarzyszka Pietrowna. - Sądzę jednak, że uwolni się od nich. - Zgoda. Bieda jednak w tym, że dzisiejszego wieczoru te burżuazyjne pozostałości jeszcze w nim tkwią i jeśli nie zaprzestaniesz tańców z towarzyszem gitarzystą, tamten skoczy mu do gardła i nie będzie żałował pięści. Znam moich ludzi i jestem tego pewny. Nie chciałbym, żeby nasza zabawa skończyła się w tak przykry sposób. Jest więc moją powinnością was ostrzec. Bez słowa dokończyli walca, a potem rozstali się. Peppone stanowczym krokiem udał się do biura wódki i don Camillo opowiedział mu całą historię. - Ten biedaczysko nigdy nie interesował się polityką - oznajmił na zakończenie - i prosi nas o pomoc. Znalazł się w tarapatach. Peppone wzruszył ramionami, - Sam się w nie wpakował - burknął. - Dlaczego nie siedział na swoim miejscu? - Dlatego, że na tym miejscu tkwiła moja żona - wyjaśnił tamten. - Nie miałem żadnego sposobu, żeby od niej uciec. A zresztą neapolitańczykowi łatwiej jest uchodzić za Rumuna w Rosji niż w Rumunii. Wszystko byłoby świetnie. Znam się na mojej robocie, jestem jedynym fryzjerem w okolicy i wędruję od kołchozu do kołchozu, strzygąc brody i łby. Ale moją specjalnością jest trwała. - Trwała? - Panie naczelniku, kobiety są na całym świecie takie same, bez chwili namysłu rezygnują z jadła, byleby udoskonalić urodę. Ledwie zobaczyły, że jedna z nich jest uczesana jak paryżanka, wszystkie chciały mieć trwałą ondulację. Rozniosło się to po wszystkich kołchozach. Sami rozumiecie! - Jasne, że rozumiem - wykrzyknął Peppone. - Nie wiem tylko, dlaczego znalazłeś się w kłopotach. - Panie naczelniku, młody chłopak, samotny, w ogromnym kraju... Nie dajcie się zwieść opowieściom o wolnej miłości. W Rumunii opowiadano mi niestworzone rzeczy o wolnej miłości w Rosji. Bujda na resorach! Także tutaj człowiek dostaje w pysk tak, że traci dech, jeśli waży się powiedzieć komplement czyjejś dziewczynie albo żonie. Przyznaję, że w pierwszym kołchozie przyłapali mnie i wyrzucili kopniakami do innego. Ale także w tym drugim prześladował mnie pech i posłano mnie kopniakami do trzeciego. I tak się to toczy. - No i czym się tu przejmować? - Peppone roześmiał się szyderczo. - W Związku Sowieckim jest osiemdziesiąt tysięcy kołchozów. - Bieda w tym, że ja mam tylko jeden zadek - wyjaśnił ze smutkiem kołchoźnik. Peppona ogarnął spazmatyczny śmiech i don Camillo wykorzystał ten moment dobrego nastroju. - Towarzyszu przewodniczący - powiedział. - Ten biedaczys-ko żartuje, ale ma szaloną ochotę zobaczyć znowu Neapol. Dlaczego nie mielibyśmy mu pomóc? - Pomóc? Niby jak? Przecież nie zabierzemy go do Włoch w walizce. - Nie, ale towarzysz Rondella został odesłany do kraju, a wy macie nadal dokument podróżny na jedenaście osób, chociaż pozostało nas tylko dziesięciu. - Czyste szaleństwo! - oświadczył Peppone. - Mając na karku towarzysza Oriegowa, który nie odstępuje nas na krok? - W pewnym momencie będzie jednak musiał nas opuścić. - Dość tych bzdur - uciął krótko Peppone. - Niech zostanie tutaj i wykonuje swój zawód, a kobiety należące do innych zostawi w spokoju. - Naczelniku - zaprotestował nieśmiało kołchoźnik. - I cóż to byłby za komunizm? - Dobrze, zgoda, to zabawny facet - przyznał Peppone - ale ja nie chcę nawet o tej historii więcej słyszeć. Peppone wyszedł. - Naczelniku, nie opuszczajcie mnie - błagał kołchoźnik zwracając się do don Camilla. - Nie musicie nic robić. Wystarczy, że powiecie mi, skąd i kiedy wyjeżdżacie. Kopniaki zapędzą mnie do tamtego miejsca, nie da się przecież powstrzymać neapolitańczyka, który chce zobaczyć swoje miasto. Chyba że sam Bóg. Ale Chruszczow nie jest Bogiem. Don Camillo przepisał na swój użytek program, mógł więc podać tamtemu dzień i miejsce wyjazdu. - To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić - zakończył sucho. - Zapomnij, że mnie widziałeś. Ja już o naszej rozmowie zapomniałem. W sali panowało nadal w najlepsze piekło i Peppone rozpaczliwie próbował odnaleźć towarzyszkę Nadię. Rozpaczliwie, gdyż w zasięgu wzroku nie było już ani towarzysza Capecego Salvatore, ani towarzysza Nanniego Scamoggii. W końcu dziewczyna wyłoniła się na powierzchnię i Peppone rzucił się, żeby ją zatrzymać. - No i? - Dotarłam na miejsce za późno - wyznała towarzyszka Nadia Pietrowna. - Wyszli obaj. Kiedy ich znalazłam, było już po wszystkim. - Gdzie jest teraz Capece? - W szopie na siano przy oborze numer trzy. - A Scamoggia? - W szopie na siano przy oborze numer trzy. Przykłada zimne kompresy do oka towarzysza Capecego. - Nikt nie zauważył tego, co zrobił Scamoggia? - Nikt - odparła towarzyszka Nadia Pietrowna, zaciskając zęby. - Nikt poza towarzyszem Capecem, który dostał pięścią w oko, i towarzyszką Nadia Pietrowna, która została spoliczkowana. Towarzyszka Nadia Pietrowna zesztywniała i zacisnęła pięści. - Rozumiecie? - wykrzyknęła głosem rozedrganym z oburzenia. - Rozumiecie? Ten łobuz miał czelność mnie spoliczkować. Sprawa przedstawiała się poważnie, ponieważ towarzyszka Na-dia Pietrowna nie była pierwszą lepszą radziecką obywatelką, ale zaufanym członkiem partii i funkcjonariuszem radzieckiego państwa. - Rozumiem - odparł z powagą Peppone – i pytam, czy chcecie, bym użył moich pięści i zrobił z niego szmatę, czy wolicie, bym oskarżył go przed towarzyszem Oriegowem. Towarzyszka Nadia Pietrowna potrząsnęła głową. - Dobre imię partii wymaga - odparła tonem pełnym szlachetności - byśmy umieli poświęcić swoje osobiste urazy na ołtarzu większej sprawy. Zostawmy wszystko tak jak jest. W tej chwili jest nasączony wódką jak gąbka. Kiedy wyparuje z niego alkohol, zrozumie, jakiego ordynarnego i głupiego czynu się dopuścił. Peppone pokiwał głową. - Towarzyszko - wymamrotał - zgodnie z tym, co napisał Lenin, powiem wam prawdę, nawet jeśliby miała okazać się przykra. Scamoggia nie wypił dzisiejszego wieczoru ani kropli wódki czy koniaku. Nie był to więc nieświadomy czyn człowieka pijanego, ale czyn mający swoje wyraźne motywy i swoje znaczenie. Towarzyszka Nadia Pietrowna była piękną kobietą i oczy jej błyszczały, jakby drżały w nich łzy. Lewy policzek miała czerwieńszy niż prawy, zakryła go więc dłonią. - Towarzyszu - wyznała cichutko - czuję się upokorzona tym wyznaniem, ale sądzę, że ja też nie osiągnęłam wystarczającej dojrzałości politycznej. Dołączył do nich don Camillo. - Coś nie w porządku? - spytał. - Nie - odparł kategorycznym tonem Peppone. - Wszystko gra. Trzy źdźbła pszenicy W nocy po wielkiej równinie zaczął hulać wściekły wiatr, który nadciągnął, Bóg wie skąd, i jego lodowaty dech ściął nasiąkniętą woda ziemię. Don Camillo jako pierwszy otworzył oczy i usłyszał na dzień dobry chrapanie Peppona. Mróz ozdobił szyby małych okienek, o które bił wiatr. Z olbrzymiego pieca promieniowało łagodne ciepło i ośmiu „wybrańców", zmęczonych wieczornymi szaleństwami i nasączonych wódką, spoczywających w zaimprowizowanych łóżkach, które ustawiono wokół pieca, spało kamiennym snem. Don Camillo, tak samo jak wszyscy, rzucił się na swoje legowisko w ubraniu, zdjąwszy tylko buty. Obok spał Peppone. „Gdyby nie to jego bezczelne chrapanie - pomyślał don Camillo, obrzuciwszy sąsiada przeciągłym spojrzeniem - prawie bym pożałował, że tyle kłopotów ściągnąłem mu na głowę." Szybko rozejrzał się, żeby zobaczyć, jaka jest sytuacja. Poza towarzyszem Oriegowem i towarzyszką Nadia Pietrowna byli tu wszyscy, a towarzysz Capece Salvatore miał przyłożoną do lewego oka piękną zwilżoną szmatkę. - Panie Jezu - błagał don Camillo - zmiłuj się nad tymi biednymi ludźmi i oświeć ich pogrążone w mroku umysły. Zsunął nogi z łóżka, żeby założyć buty, i bez większych trudności wsunął nogę w lewy but, kiedy jednak chciał podnieść z podłogi prawy, natrafił na niespodziewaną przeszkodę. Sznurowadło musiało zaklinować się w jakiejś szparze między deskami, szarpnął więc, by je uwolnić. Peppone natychmiast przestał chrapać i nie był to zgoła przypadek, lecz skutek tego, że prawy but don Camilla był przywiązany sznurkiem do kostki nogi Peppona. - Towarzyszu - skomentował z goryczą tę sytuację don Camillo, pracując nad odzyskaniem buta - nie rozumiem, dlaczego tyle w was nieufności w stosunku do mojej osoby. - Po tym numerze, któryście wycięli na moich oczach - mruknął Peppone siadając - pomyślałem o tym, do czego moglibyście się posunąć, kiedy śpię. Wyszli z sali sowietu i obmyli sobie twarze pod pompą. Wiał zimny wietrzyk, który zapierał dech w piersi i sprawiał, że ludzie zaszyli się w swoich drewnianych, krytych słomą ruderach. Ledwie don Camillo i Peppone zakończyli swoją pobieżną dosyć toaletę poranną, kołchoz nagle się ożywił. Przyjechała bowiem ciężarówka i jak spod ziemi wyłonili się towarzysz Oriegow i gromadka kołchoźników. Kiedy ciężarówka zatrzymała się na środku placu przed barakiem sowietu, wszyscy ją otoczyli i nawet don Camillo i Peppone przyczynili się do powiększenia tłumu. Jako pierwszy zeskoczył z ciężarówki jakiś chłopak, któremu wszyscy pomogli zdjąć ze skrzyni motocykl; następnie wysiadł kierowca, który podszedł natychmiast do towarzysza Oriegowa po rozkazy, a kiedy odwinął futrzany kołnierz, ukazała się znana twarz Stiepana Bordonnyego. Przybyły posiłki, po które chłopak pojechał na motorze do kołchozu w Griewińcu. Pokazali się kierowca autokaru i towarzyszka Nadia Pietrowna. - Nie ma zmartwienia - wyjaśniła don Camillowi i Pepponowi towarzyszka Nadia, wysłuchawszy dyskusji między Stiepanem a towarzyszem Oriegowem - w artelu w Griewińcu znalazła się zapasowa część i wszystko będzie w porządku. - Warto by ściągnąć autokar tutaj - zauważył Peppone. Stiepan potrząsnął głową i powiedział po rosyjsku coś, co towarzyszka Nadia zaraz przetłumaczyła. - To niemożliwe. Droga zamarzła, a ciężarówka jest lekka i ma za małą przyczepność. Trzeba będzie dokonać naprawy na miejscu. - Jestem z zawodu mechanikiem. Jeśli dacie mi kombinezon, chętnie pomogę - zaproponował wspaniałomyślnie Peppone. Towarzysz Oriegow uznał, że ta propozycja jest po jego myśli. Oświadczył, że w pełni docenia wartość oferty Peppona. Towarzyszka Nadia przetłumaczyła to i zakończyła tymi oto słowy: - Zaraz dostaniecie kombinezon, towarzyszu senatorze. - Dwa - uściślił Peppone, wskazując don Camilla. - Przyda się nam silny i znający się na rzeczy pomocnik, a towarzysz Tarocci, który także mechanikę ma w małym palcu, jest człowiekiem, jakiego nam trzeba. Towarzysz Oriegow zaaprobował plan robót i wyruszył na motocyklu do Drewinki, gdzie mieli telefon, co pozwoli mu zawiadomić odpowiednie władze, że należy dokonać zmian w programie stosownie do nowych okoliczności. - Towarzyszko - powiedział Peppone, zwracając się do Pietrowny - teraz do was należy kierowanie naszymi ludźmi. Gdyby któryś uchybił swoim obowiązkom, bądźcie bez litości. Szczególną uwagę należy zwrócić na towarzysza Scarnoggię; jest niebezpieczny, nie można spuścić go ani na chwilę z oka. W oczach towarzyszki Pietrowny widać było chłodną determinację. Poza tym, i była to sprawa poważna, neapolitański kołchoźnik skorzystał z oburzenia, by zrobić jej trwałą ondulację, jak się zdaje, za pomocą iakieru do włosów. Znalazły się kombinezony. Don Camillo i Peppone wsiedli do kabiny ciężarówki i odjechali. Peppone zamartwiał się brzemiennym w groźby spojrzeniem towarzyszki Nadii. - Ta kobieta - zaczął ostrożnie, zwracając się do don Camilla - jest w niebezpiecznym stanie ducha. Wydaje mi się, że gdyby zdarzyła się okazja, bez wahania wymalowałaby sobie usta i pola-kierowała paznokcie. - Zgadzam się, towarzyszu - odparł don Camillo. - W polityce kobiety zawsze przyjmują postawy skrajne. Przez cały czas jazdy Stiepan nie otworzył ani razu ust i zachowywał się tak, jakby nie rozumiał, o czym tamci dwaj mówią. Wprawdzie towarzysz kierowca autokaru wdrapał się na skrzynię ciężarówki i skulił pod plandeką, ale Stiepan nie chciał ryzykować; strzeżonego Pan Bóg strzeże. Stiepan przywiózł wszystkie niezbędne narzędzia i po dotarciu do porzuconego na pustej drodze autokaru niezwłocznie przystąpił do pracy. Unieśli szybko tył pojazdu, ale od razu zauważyli, że podpory mogą osunąć się na pokrytej warstwą lodu ziemi, potrzebny więc jest kawałek belki. Towarzysz kierowca, do którego zwrócono się z prośbą, by zechciał położyć się pod autokarem i przystąpić do demontażu mechanizmu różnicowego, odmówił. Nie brakowało mu zdrowego rozsądku, więc Peppone zdziwił się, że do sprawy wtrącił się Stiepan, który wszczął z młodzieńcem ożywioną dyskusję. Miał do niego jakieś pretensje, ale tamten nie chciał przyznać racji i dalej pyskował. Nie ustąpił i w pewnej chwili obrócił się na pięcie i ruszył w stronę kołchozu. - Idź do diabła - mruknął Stiepan, kiedy młodzieniec zniknął. - Miał trochę racji - zauważył taktownie Peppone. - Nie jest zbyt bezpiecznie włazić pod autokar. - Był to jedyny sposób, żeby nie pętał się nam pod nogami - wyjaśnił Stiepan. Klapy ciężarówki doskonale nadały się do zabezpieczenia podpór i można było teraz przystąpić do roboty. Stiepan, mozoląc się przy wsparciu Peppona i don Camilla nad obluzowaniem nakrętek i wybijaniem śrub, mówił półgłosem: - Tutaj, właśnie w tej okolicy, doszło do sławnej bitwy w Boże Narodzenie 1941 roku. Rosjan było jak mrówek i Włosi musieli wycofać się, zostawiając na polu bitwy mnóstwo poległych. Grupka około trzydziestu żołnierzy rozmaitych formacji, od bersalierów po artylerzystów, została otoczona i musiała się poddać. Wielu żołnierzy było rannych lub chorych. Zaniesiono ich do magazynu kołchozu sąsiadującego z Tifiz i zamknięto. Dwudziestego szóstego grudnia Włosi odbili tę miejscowość i zobaczyli, że wszyscy ci żołnierze są martwi. Rosjanie zlikwidowali ich seriami z pistoletów maszynowych. Widziałem to. Okropny widok. Don Camillo i Peppone nie przerywali pracy, chociaż zimny wiatr sprawiał, że tracili czucie w palcach. - Pogrzebaliśmy ich - ciągnął Stiepan. - Jeśli pójdziecie jakieś półtora kilometra na północ, natraficie na polną dróżkę, która odchodzi w prawo. Sto metrów przed dróżką, także po prawej, zaczyna się rów odprowadzający wodę z pól, a po jego lewej stronie zobaczycie duży zdziczały żywopłot. Jeśli się przejdzie wzdłuż żywopłotu sto kroków, natrafi się na duży dąb, którego pień porośnięty jest bluszczem. Tam właśnie znajduje się cmentarz włoskich żołnierzy, w tym czworoboku, którego bokami jest sto metrów drogi, sto metrów dróżki polnej, sto metrów rowu oraz równoległa do drogi linia od tamtego dębu do dróżki. Przez pół godziny pracowali gorączkowo, nie rozmawiając. - Teraz - oznajmił w pewnym momencie Stiepan - poradzę sobie sam. W razie niebezpieczeństwa dam sygnał klaksonem. Pod bluszczem coś zobaczycie. Don Camillo ruszył na północ bez chwili wahania, a Peppone, chcąc nie chcąc, musiał ruszyć za nim. Niebo było posępne, po bezkresnej równinie nadal hulał wiatr. — Kiedy wiatr ucichnie - zauważył w pewnej chwili don Camillo - spadnie śnieg. — Gdybyż spadła lawina i pogrzebała księdza! - wydyszał Peppone. Biegli teraz i nagle zobaczyli po prawej stronie rów odwadniający i wielki żywopłot. Zamarznięta woda utworzyła grubą warstwę lodu, więc don Camillo zsunął się i pobiegł rowem w stronę dębu, który wznosił ku niebu gmatwaninę nagich gałęzi. Kiedy znaleźli się przy dębie, wygramolili się z rowu i zrobili sobie przejście w żywopłocie. Przed ich oczami rozciągały się bez końca pola okryte zieloną sierścią pszenicy. Patrzyli zagubieni na ten czworobok rozpaczy, ale po chwili don Camillo otrząsnął się, obrócił w stronę grubego pnia dębu i drżącą dłonią odsunął porastający go bluszcz. Na korze ktoś przed osiemnastu laty wyciął krzyż i datę: „27 XII 1941". I jeszcze krótkie słowo: „Italia". Zakrył pień gałązkami bluszczu. Peppone, który z ociąganiem ściągnął z głowy czapkę, stał teraz, wpatrując się w obsiane pszenicą pole i rozmyślając o wiejskich krzyżach, których już nie ma, i o murszejących kościach pokrytych zimną ziemią, i lodowaty wiatr przenikał mu serce. Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis... Otrząsnął się i obrócił. U stóp stuletniego dębu don Camillo odprawiał Mszę za zmarłych. Mszę pod krzyżem, który osiemnaście lat temu ręka Stiepana wycięła w korze starego dębu. Deus, cuius miseratione animae fidelium reąuiescunt: famulis et famulabus tuis, e omnibus hic et ubiąue m Christo ąuiescen-tibus, da propitiam vieniam peccatorum; ut a cunctis reatibus absoluti, tecum sine fine laetentur. Per eumdem Dominum... Wicher przemykał po wielkiej, pustej równinie i drżały delikatne źdźbła pszenicy. Synu mój, gdzie jesteś?... Peppone wspomniał nędzną gazetkę, którą gdzieś widział poniewierającą się, i rozdzierającą inwokację nagłówka. Synu mój, gdzie jesteś?... Stiepan pracował zaciekle, ale pamiętał, żeby nastawiać przez cały czas ucho, i nie pozwolił się zaskoczyć. Od strony kołchozu ktoś się zbliżał. Znajdował się jeszcze w odległości prawie kilometra i natychmiast klakson ostrzegł don Camilla i Peppona o niebezpieczeństwie. Nie był to towarzysz kierowca, jak obawiał się Stiepan, ale jeden z towarzyszy włoskich. Ten z wielkimi odstającymi uszami. Szedł powoli i jak tylko się zbliżył, Stiepan go unieszkodliwił. - Pomóż mi, towarzyszu, dopóki nie wrócą tamci dwaj. Towarzysz Tavan ściągnął z grzbietu palto i bez dalszych dyskusji wziął się do roboty. W tym czasie Peppone i don Camillo wracali biegiem do swojej bazy. Po kwadransie byli na miejscu i Peppone podszedł pewnym krokiem do autokaru. - Pozwólcie mnie - rozkazał szorstko towarzyszowi Tavanowi. Towarzysz Tavan wytarł dłonie w szmatę i założył z powrotem palto. Krążył przez chwilę wokół don Camilla, który palił swoje cygaro, a potem zdobył się na odwagę i zagadał do niego. - Towarzyszu - powiedział półgłosem -jeśli nie macie nic do roboty, chciałbym z wami porozmawiać. - Teraz jest robota dla specjalistów - odparł don Camillo. - Możemy porozmawiać, towarzyszu. Ruszyli bez pośpiechu w stronę północy. - Towarzyszu - zaczął towarzysz Tavan, wielce zakłopotany - mówicie rzeczy słuszne i przyznaję wam rację. Mylicie się jednak, krytykując klasę chłopską jako całość. Robotnicy w mieście pracują razem, stykają się z postępem i z życiem politycznym. Chłopi pracują każdy oddzielnie i nie mogą wyrobić sobie poczucia wspólnoty. Trudno im pewne rzeczy wytłumaczyć i nie zawsze są w stanie je zrozumieć. Bywają jednak tacy, którzy rozumieją i walczą. Towarzysz Tavan z tą swoją dziwną, kościstą, ciemną twarzą i uszami jak wachlarze budził żal i don Camillo poczuł się rozbrojony. - Wiem, że wy, towarzyszu, jesteście doświadczonym działaczem - odparł. - Być może zbyt się zapędziłem, nie pomyślałem, że mogę urazić waszą dumę klasową. - Wasze słowa były słuszne - oświadczył towarzysz Tavan. - Klasa chłopska jest taka, jak to opisaliście, ale zmieni się. Na razie to niemożliwe, gdyż mamy jeszcze starych ludzi. A na wsi starzy bardzo się liczą. Mają głowy wypchane błędnymi poglądami, czy jednak uchodzi zaprzeczać ludziom, którzy przez całe życie zapracowywali się na śmierć? Partia ma rację, ale to starzy rządzą. Partia przemawia do rozumu, a starzy do serca i często się zdarza, że ma się jasno w głowie, ale serce zmusza rozum do milczenia. - Towarzyszu, urodziłem się w rodzinie chłopskiej i rozumiem was - odpowiedział don Camillo. - Tak to rzeczywiście wygląda na wsi. l dlatego właśnie trzeba zintensyfikować propagandę. Przeszli kawałek drogi w milczeniu. - Towarzyszu - odezwał się nagle towarzysz Tavan. - Ja, moja żona i moje dzieci żyjemy razem z moim ojcem, który ma siedemdziesiąt pięć lat, i moją matką, która ma siedemdziesiąt trzy, w gospodarstwie zagubionym wśród równiny, objętym przez moją rodzinę w dzierżawę połowniczą sto pięćdziesiąt lat temu. Rodzice wyprawiają się do wsi raz na rok, a w mieście byli tylko raz w życiu. Co ja im mogę wytłumaczyć? I jeszcze po tym, co się stało? Don Camillo spojrzał na niego pytającym wzrokiem. - Towarzyszu - powiedział zachęcająco - jeśli coś wam leży na sercu, mówcie. Słucham was jako człowiek, nie zaś jako partia. Towarzysz Tavan potrząsnął głową. - Miałem o pięć lat młodszego brata - wyjaśnił. - Zabrała go wojna. Ojciec pogodził się z losem, ale matka nie. Kiedy dowiedziała się, że przyjadę tutaj, bez przerwy suszyła mi głowę. I musiałem przysiąc jej dziesięć razy, że zrobię to, co mi kazała. - Gdzie zginął? - spytał don Camillo. - Był tam, gdzie go wysłano, biedaczysko. Poległ tutaj. Podczas bitwy na Boże Narodzenie 1941. Towarzyszowi Tavanowi ta sprawa ciążyła najwyraźniej na sercu, a teraz pozbył się wreszcie brzemienia. - Matka kazała mi przysiąc, że zrobię wszystko, co się da, żeby odnaleźć jego grób, i postawić to pod krzyżem. Don Camillowi błysnęła przed oczami lampka nagrobna. - Rozumiem was, towarzyszu - powiedział. - Ale jak znajdziecie na tych dwudziestu dwóch milionach kilometrów kwadratowych skrawek ziemi, pod którym spoczywa wasz brat? Towarzysz Tavan wyjął z kieszeni zniszczony portfel i zaczął w nim niespokojnie szperać. - Tutaj - oznajmił, dysząc ciężko, i wręczył don Camillowi wyblakłą fotografię. - Dał ją mojej matce kapelan wojskowy. Tutaj jest krzyż z nazwiskiem mojego brata. Z tyłu zapisał nazwę wsi i narysował dokładny plan. Don Camillo obrócił zdjęcie, potem oddał je towarzyszowi Tavanowi. - Rozumiecie, towarzyszu - szepnął tamten. - To właśnie tu, w tej okolicy, i muszę zrobić wszystko, żeby znaleźć to miejsce! Ale jak mogę rozpytywać się wśród tych ludzi, gdzie jest cmentarz włoskich żołnierzy? Tak rozmawiając, przeszli ładny kawałek drogi i widać już było żywopłot i wielki dąb. Ten wielki dąb, który był wyraźnie wskazany w odręcznej notatce wojskowego kapitana, nagryzmolonej na odwrocie fotografii. - Rusz się, żywo! - rozkazał don Camillo, przyspieszając sam kroku. Kiedy dotarli do rowu, zatrzymał się na chwilę. - Tu jest droga, tu dróżka, tam żywopłot wzdłuż rowu i dąb. Przebiegł wraz z towarzyszem Tavanem zamarzniętym rowem do stóp wielkiego dębu. - Tutaj - wyjaśnił, pokazując pole okryte delikatną oziminą - tutaj jest pochowany wasz brat. Odsunął zasłonę bluszczu i pokazał krzyż oraz datę i słowo wyryte w korze. Towarzysz Tavan patrzył na pole pszenicy i drżała mu ręka z lampką. Don Camillo przeszedł parę kroków po polu, schylił się i wygrzebał w ziemi dołek. Tamten zrozumiał, podszedł, ustawił bmpkę w dołku i zapalił ją. Wyprostował się i patrzył, trzymając papkę w dłoni. Don Camillo wyjął z kieszeni scyzoryk i ostrożnie wyjął z ziemi maleńkie roślinki. Miał w kieszeni aluminiowy kieliszek, który służył mu za Kielich. Znajdę jakiś inny - pomyślał, napełniając go grudkami ziemi. - Zawieź to swojej matce - powiedział towarzyszowi Tavanowi, podając mu kieliszek. Wrócili na skraj pola, pod dąb. - Przeżegnajcie się, towarzyszu - polecił don Camillo towarzyszowi Tavanowi. - Ja też to zrobię. Przeżegnali się. W dołku drżał osłonięty od wiatru płomyk lampki. Kiedy wracali, rozległ się dźwięk klaksonu. Zanim jeszcze dotarli do autokaru, don Camillo zatrzymał się. - Towarzyszu - powiedział głosem pełnym powagi - twoja matka będzie zadowolona, ale partia nigdy nie pochwaliłaby tego, co uczyniliśmy. - Gwiżdżę na to - odparł stanowczo towarzysz Tavan. I niósł ostrożnie wypełniony grudkami ziemi kieliszek z trzema źdźbłami pszenicy -jakby trzymał w swych wielkich dłoniach coś bardzo delikatnego i żywego. Jaczejka przystępuje do spowiedzi W pociągu do Moskwy było niewielu pasażerów i wkrótce okazało się, że don Camillo jest sam w przedziale, gdyż Peppone, widząc, jak ksiądz wydobywa sławetną czerwoną książeczkę z Maksymami Lenina, poszedł sobie, żeby pogawędzić z towarzyszami Nadią Pietrowną i Jenką Oriegowem, którzy założyli swoją kwaterę główną w pierwszym przedziale wagonu. Don Camillo odłożył zamaskowany brewiarz i wyjął z kieszeni notatnik, żeby uzupełnić zapiski z podróży. „Czwartek, ósma: kołchoz Tifiz - Stiepan - cmentarz - Msza za zmarłych - towarzysz Tavan - Piętnasta: wyjazd pociągiem..." Czwartek? Dopiero czwartek? Wydało mu się to niemożliwe, ale sprawdził w notatniku i okazało się, że naprawdę spędził w Rosji zaledwie siedemdziesiąt dziewięć godzin. Zapadał wieczór; ani jedno drzewo, ani jeden dom nie przerywał monotonii ogromnej, falistej równiny, po której hulał wiatr. Jedynie ciągnące się w nieskończoność pola pszenicy; i nietrudno było wyobrazić je sobie za jakiś czas, kiedy przemienia się w rozedrgany ocean złocistych kłosów, lecz nawet najbardziej promienne słońce zrodzone w ludzkiej fantazji nie potrafiłoby rozgrzać serca zziębniętego od tego smutku. Don Camillo pomyślał o Nizinie; o mgle, o polach mokrych po deszczu, o błotnistych drogach. To inny rodzaj smutku. Żaden wiatr, żaden mróz - tam, na Nizinie - nie mógł zgasić tego ludzkiego ciepła, które promieniowało z każdej rzeczy dotkniętej ręką człowieka. Nawet zagubiony wśród pól i pogrzebany przez najbardziej gęstą mgłę, człowiek - tam, na Nizinie - nigdy nie czuje się wyrwany ze świata. Jakaś niewidzialna nić wiąże go zawsze z innymi ludźmi i z życiem, przekazując mu ciepło i nadzieję. Tutaj żadna nić nie wiąże człowieka z innymi ludźmi. Tutaj człowiek jest jak cegła: razem z innymi cegłami tworzy mur, jest niezbędną cząstką mocnej budowli. Wyjęty z muru i rzucony na środek pola, jest już niczym, staje się byle czym, czymś zbędnym. Tutaj pojedynczy człowiek jest rozpaczliwie samotny. Don Camillo poczuł, że przechodzi go dreszcz. „Gdzie poniosło tego nieszczęśnika!" - powiedział sam do siebie, mając na myśli Peppona. Skrzypnęły przesuwane drzwi przedziału i ukazał się towarzysz Tavan. - Przeszkadzam? - spytał. - Siadajcie, towarzyszu - odparł don Camillo. Usiadł naprzeciwko. Trzymał w ręku rulonik papieru, który po chwili wahania pokazał don Camillowi. - Chodzi już tylko o dwa lub trzy dni - wyjaśnił - i chyba nic im nie będzie. Okazało się, że nic chyba nie będzie trzem trawkom pszenicy umieszczonym razem ze swoją małą doniczką w papierowej osłonie. - Mają czym oddychać - dodał towarzysz Tavan. - Od góry dochodzi powietrze. Myślicie, że trzeba zrobić jeszcze parę dziurek w papierze? - Chyba nie - odparł don Camillo. - Najważniejsze, żeby nie miały zbyt ciepło. Towarzysz Tavan postawił ostrożnie rulonik na miękkim siedzeniu, tuż przy oparciu, żeby pozostawał w pozycji pionowej. - A potem? - spytał. - Co potem? - Kiedy wrócę do domu. Don Camillo wzruszył ramionami. - Towarzyszu, nie dostrzegam, co może być trudnego w przesadzeniu trzech roślinek pszenicy. - Trudności mogą być z moją matką - wymamrotał tamten. - Co jej powiem? Powinienem powiedzieć: To jest pszenica, która... Przerwał i wyjrzał przez okno. - Mają dwadzieścia dwa miliony kilometrów kwadratowych ziemi - rzekł z zaciśniętymi zębami - i właśnie tego spłachetka potrzebowali, żeby obsiać go pszenicą? Don Camillo potrząsnął głową. - Towarzyszu - odpowiedział - ten, kto stracił na wojnie dwadzieścia milionów zabitych, nie może przykładać wielkiej wagi do pięćdziesięciu czy stu tysięcy poległych, których pozostawił na jego ziemi nieprzyjaciel. - Taka mowa na nic się zda, jeśli chodzi o moją matkę. - I nie powinniście tak jej mówić. Pozwólcie swojej matce myśleć o drewnianym krzyżu, który widziała na fotografii. Powiedzcie, że zapaliliście pod nim lampkę. A z tymi trzema roślinkami zróbcie to, co nakazuje wam serce. Jeśli zdołacie zachować je przy życiu i przesadzić, ziarno, które z nich zbierzecie, będzie życiem, tak jakbyście mieli przy sobie waszego brata. Towarzysz Tavan słuchał z ponurą miną. - Towarzyszu - spytał don Camillo, zmieniając ton - czemu padają z waszych ust słowa nasączone burżuazyjnym sentymentalizmem? - Bo tak mi się podoba, bo chcę ich słuchać - oznajmił towarzysz Tavan, zabierając rulonik i wstając. Przed wyjściem spojrzał jeszcze raz przez okno. - Dwadzieścia dwa miliony kilometrów kwadratowych ziemi - mruknął. - I właśnie tego spłachetka potrzebowali... Don Camillo niedługo pozostał sam. Pięć minut później drzwi otworzyły się i ukazał się w nich towarzysz Bacciga. Usiadł naprzeciwko don Camilla, a ponieważ był facetem twardym i zdecydowanym, przystąpił natychmiast do rzeczy. - Towarzyszu, przemyślałem wszystko i uznałem, że mieliście rację. Było to niewłaściwe miejsce do tego rodzaju handlu. Przykro mi także z powodu tych głupstw, które wam powiedziałem na schodach. - Odpowiem wam na to, że również ja zbłądziłem, przedstawiając sprawę całej komórce, zamiast porozmawiać z wami osobiście, jak mężczyzna z mężczyzną. Jest jednak faktem, że w domu towarowym zobaczył was w akcji towarzysz Oriegow. musiałem więc interweniować, żeby on przypadkiem nie przejął inicjatywy. Towarzysz Bacciga zaskomlał, wyrzucając jakieś niezrozumiałe słowa, a potem zauważył: - Ale on zwinął moją etolę, chociaż pochodziła z nielegalnego handlu! - Za to wszystko się na tym skończyło - pocieszył go don Camillo. Towarzysz Bacciga był genueńczykiem i dla niego ideały to jedno, a interesy - drugie. - A kto wyrówna straty? Towarzysz Bacciga. - Kto przegrywa, płaci, towarzyszu - napomniał go don Camillo. - Słusznie, kto jednak przekona osobę, która powierzyła mi pończochy z poleceniem., żebym kupił za nie etolę? Towarzysz Bacciga pomruczał coś pod nosem, a następnie wybuchnął: - Towarzyszu, nie owijajmy sprawy w bawełnę, rozmawiajmy jak mężczyzna z mężczyzną. Podczas wczorajszej wieczornej zabawy widziałem, jaki kawał zrobił wam przewodniczący, i wyczułem, że macie przerażającą małżonkę. Rzecz ma się tak: jeśli wasza małżonka jest przerażająca, to moja dziesięć razy bardziej. Kazała mi wywatować się pończochami, bo to ona chciała mieć etolę. I jeżeli pokażę się w domu bez etoli, nie uratuje mnie nawet towarzysz Togliatti. Towarzyszu, jeśli wasza zobaczy któreś z wczorajszych zdjęć, podbije ci oboje oczu. Ale jeśli ja nie przywiozę etoli, moja podbije mi czworo, chociaż mam tylko dwoje. I nie będę mógł nawet szukać sprawiedliwości w organizacji dzielnicowej, gdyż jest plugawą faszystką. A ma po swojej stronie dwie córki, jeszcze bardziej stuknięte. - Także faszystki? - zainteresował się don Camillo. - Gorzej! - ryknął towarzysz Bacciga. - Liga kobiet! Ale to bojowniczki na całego i włos się człowiekowi jeży na głowie, kiedy pomyśli, że będzie miał z takimi do czynienia! - Doskonale was rozumiem - oznajmił don Camillo. - Jak mógłbym wam pomóc? - Towarzyszu, mam do czynienia z portowcami, ponieważ sam pracuję w porcie, i ktoś zajmujący się tam handlem zawsze wy-grzebie parę dolarów z kieszeni. Wziąłem ich trochę ze sobą, bo choć Ameryka jest podła, dolary są raczej dobre, i to wszędzie. Czy to jasne? - Do pewnego punktu tak. - Towarzyszu, gotów jestem poświęcić moje dolary, byleby wrócić spokojnie do domu. Mogę to zrobić czy znowu się narażę? - Nie. Jeśli zapłacicie dolarami, nie ma sprawy, gdyż Związek Sowiecki zawsze potrzebuje dolarów, by dokonywać zakupów za granicą. - Tak też myślałem - wykrzyknął towarzysz Bacciga. - Doszliśmy do sedna sprawy. Czy wiecie, gdzie dokonać wymiany? Don Camillo był doskonale zorientowany. - Jeśli wymienicie oficjalnie, dostaniecie cztery rubieżą dolara. Przy wymianie turystycznej za dolara dają dziesięć rubli. Reakcyjna prasa upiera się przy twierdzeniu, że istnieje również czarny rynek dolarowy, na którym za dolara uzyskuje się dwadzieścia rubli. Jednak, jak sami pojmujecie, chodzi tu jak zwykle o brudną propagandę antysowiecką. - Naturalnie - zgodził się towarzysz Bacciga. - Kiedy wiec znajdziemy się Moskwie, będę miał pełną swobodę działania? - Macie do tego całkowite prawo, towarzyszu. Towarzysz Bacciga wyszedł usatysfakcjonowany, ale don Camillo nie zdołał, choć bardzo tego pragnął, wyjąć notesu i opisać ostatnich wydarzeń, gdyż na horyzoncie pojawił się towarzysz Capece Salvatore. Zimne okłady przyniosły rezultaty i krąg wokół lewego oka miał po prostu mocno stonowane błękitne zabarwienie. - Towarzyszu - powiedział, usadawiając się naprzeciwko don Camilla - wódka to płyn, który połyka się jakby to była grappa, chociaż grappą nie jest. Potem zdarza się to, co się zdarza, ale co się stało, to się nie odstanie. Czy wyrażam się jasno? Don Camillo skinął potakująco. - Towarzyszu - ciągnął tamten - przewodniczący powiedział mi, że jeszcze się porachujemy. Zarobiłem siniaka pod okiem, a tutaj, z tyłu głowy, mam guza wielkości jaja. Czemu chcecie mi jeszcze dokopać? Moja małżonka należy do partii i bywa na zebraniach komórki. Jeśli będzie się tam omawiało to głupstwo, z pewnością o wszystkim się dowie. Jest młoda i zazdrosna... Wy mnie zrozumiecie, towarzyszu, gdyż przewodniczący mówi, że i wasza pani nie lubi żartów. - Odejdźcie w pokoju, towarzyszu - ukoił jego serce don Camillo. - Jakoś załatwię to z przewodniczącym. Tamten zerwał się na równe nogi i twarz mu pojaśniała. - Capece Salvatore! - wykrzyknął, łapiąc rękę don Camilla i potrząsając nią gwałtownie. - Jeśli traficie do Neapolu, pytajcie o Capecego Salvatora. Znają mnie wszyscy. Sprawy tak gwałtownie się skomplikowały, że don Camillo musiał rzucić na papier parę szczegółów, żeby ich nie zapomnieć; los jednak sprawił, że nie udało mu się wyciągnąć z kieszeni przeklętego notatnika. I rzeczywiście, ledwie wyszedł towarzysz Capece Salvatore, zjawił się towarzysz Peratto. Był to trzeźwo myślący Piemontczyk, który z miejsca przeszedł do wniosków. - Towarzyszu - wykrzyknął, zająwszy miejsce naprzeciwko don Camilla - wczoraj wieczorem nieco zabałaganiliśmy. Zawsze tak się dzieje, kiedy pije się mocne trunki. Ale teraz wódka wyparowała. Niech przewodniczący mówi, co mu się podoba, ja jestem zawodowym fotografem i znam moje obowiązki. Oto film z wszystkimi zdjęciami, jakie zrobiłem wam wczoraj, kiedy tańczyliście. Zróbcie z nimi co uznacie za stosowne. Don Camillo wziął film, który podał mu Peratto. - Jestem wam wdzięczny, towarzyszu - odparł. - To bardzo miły gest z waszej strony. Towarzysz Peratto wstał. - To sprawa etyki zawodowej - wymamrotał. - A także solidarności. Ja też mam żonę, która im się robi starsza, tym bardziej jest zazdrosna, i to bez powodu. Powiem przewodniczącemu, że film mi się prześwietlił. Poszedł sobie, a don Camillo wzniósł spojrzenie do nieba. - Panie - powiedział - po tym wszystkim prawie wstyd mi, że nie mam starej i zazdrosnej żony. Potem pospiesznie i z impetem wyrwał z kieszeni notatnik i zapisał: „Żona to opium dla ludu". Nie był w stanie zanotować nic więcej, gdyż dokładnie w tym momencie na horyzoncie pojawił się towarzysz Scamoggia. Rozwalił się niedbale naprzeciwko don Camilla, zapalił papierosa i nonszalancko przesunął go w sam zgorzkniały kącik warg. Był śmiertelnie poważny i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że jego umysł zaprzątają myśli głębokie i brzemienne w troski. Don Camillo przez dłuższą chwilę patrzył na niego bez słowa, ale po chwili, widząc, że tamten ani myśli zmienić swojej wyniosłej postawy, wyjął z kieszeni notatnik i wziął się do uzupełniania notatek. - Towarzyszu! Don Camillo odłożył notes. - Jakieś kłopoty? - spytał zachęcającym tonem. - Towarzyszu, wiecie, co zdarzyło się wczoraj wieczorem. - Nie ma się, czym przejmować - uspokoił go don Camillo. - Capece był tu przed minutą. Wszystko załatwione. - Capece? A co on ma z tym wspólnego? - spytał zdumiony towarzysz Scamoggia. - Ma, a najlepszym dowodem jest podbite oko! - wykrzyknął don Camillo. - Ach! - mruknął Scamoggia. Całkiem o tym zapomniał. - Nie o tym chciałem z wami mówić. - W takim razie nie mam o niczym zielonego pojęcia - wyznał don Camillo, który naprawdę był ciemny jak tabaka w rogu, jeśli chodzi o inne wydarzenia. Scamoggia zaciągnął się raz i drugi. - Wczoraj wieczorem - zwierzył się - w chwili słabości wymierzyłem komuś policzek. - Komu? - Jej. Dla don Camilla to wyznanie było jak grom z jasnego nieba, więc w pierwszej chwili nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć. - Spoliczkowałeś towarzyszkę Pietrowną! - wybełkotał w końcu. - A to dlaczego? Scamoggia rozłożył z rozpaczą ręce. - Towarzyszka Pietrowną jest kobietą inteligentną, więc zrozumie, że wypiłeś o jeden kieliszek za dużo... - Nie piłem - wyjaśnił Scamoggia. - I ona doskonale to wie. W tym cała bieda. Scamoggia cisnął niedopałek na ziemię i zmiażdżył go obcasem. Był w głębokiej depresji i serce don Camilla przepełniło się litością. - Nie dramatyzujmy, towarzyszu! To chyba dobra dziewczyna... - Pewnie - potwierdził z zapałem Scamoggia. - Jest piękna, dobra i dzielna i ja nie mam prawa traktować jej jak pierwszą lepszą. Nie mogę robić jej złudzeń. Rosja jest straszliwie daleko od Rzymu i don Camillo, biedny, prosty ksiądz z Niziny, nie potrafił przeniknąć wszystkich osobliwości rozumowania apasza z Zatybrza. - Złudzeń? - wymamrotał. - O co wam chodzi? - Przyjacielu! - krzyknął Scamoggia. - Chyba sobie żartujecie! Kiedy Nanni Scamoggia policzkuje kobietę, nie robi tego ot tak sobie, na wiatr. Wydaje się wam, że Nanni Scamoggia to jeden z tych łajdaków, których bawi znęcanie się nad kobietami? Don Camillo pokiwał z powagą głową. - Teraz rozumiem. W sumie boicie się, że dziewczyna pomyśli sobie, że jesteście nią zainteresowani. - Otóż to. - Choć w rzeczywistości dziewczyna nie interesuje was ani trochę. Brak wam jednak odwagi, żeby wyprowadzić ją z błędu. - Tak jest. - Sprawa jest więc prosta. Zostawcie ją z jej złudzeniami, a za kilka dni, kiedy wyjedziecie, sama pogodzi się z rzeczywistością. - To ona! Ale ja nie pogodzę się nigdy. Don Camillo w pełni zdał sobie teraz sprawę z powagi sytuacji. - Przyjacielu - wykrzyknął - jeśli sprawy tak się mają, nie mogę służyć wam żadną radą. - Właśnie wy możecie - odparł Scamoggia. - Macie dobrze poukładane w głowie i potraficie wskazać mi właściwą drogę. Wczoraj po tańcach rozmawialiśmy bardzo długo... Nie mogę zostawić jej jak gdyby nigdy nic, bez słowa wyjaśnienia. - Słusznie. - Ona za kilka miesięcy będzie w Rzymie jako tłumaczka grupy aktywistów, którzy przyjadą na wycieczkę instruktażową. I wtedy... Scamoggia zawahał się. - Przyjacielu - rzekł, patrząc don Camillowi prosto w oczy - czy mogę wam zaufać? - Jak na spowiedzi. - Nigdy w życiu nie opowiadałbym księdzu o moich sprawach osobistych! - żachnął się Scamoggia. . - I słusznie, towarzyszu. Byli jednak księża, którzy dali się zabić, a nie wyjawili tego, co usłyszeli w konfesjonale. Gdybym został księdzem, byłbym jednym z nich. Mówcie! - No wiec ona przyjedzie do Rzymu - ciągnął ściszonym głosem Scamoggia - i gotowa byłaby nie wracać do ojczyzny, byleby zostać ze mną. Czy coś takiego jest dopuszczalne? Don Camillo potrząsnął głową. - Nie - odparł kategorycznie. - Byłaby to podła zdrada, a towarzysz Scamoggia nie może postępować jak zdrajca. Tym bardziej, że istnieje rozwiązanie znacznie bardziej naturalne i czyste. - Jakie? - Dziewczyna ma głowę na karku i z pewnością nie brak jej mocnego poparcia w partii. Jutro rano będziemy w Moskwie i jestem przekonany, że bez trudu uzyska dla was pozwolenie na pozostanie tutaj i znajdzie wam pracę. Wielu tak postąpiło; Związek Radziecki potrzebuje sprawnych ludzi techniki i pewnych ideologicznie towarzyszy. Kiedy tu osiądziecie, wszystko pójdzie jak z płatka. A wy będziecie w porządku z waszymi uczuciami i waszym sumieniem, l nie wciągniecie biednej, porządnej zakochanej dziewczyny w szaleńczą przygodę. Twarz Scamoggii rozjaśniła się. - Straciłem głowę, a wy nakierowaliście mnie na właściwa i najprostszą drogę! - wykrzyknął. - Nie żałuję, że się do was zwróciłem. Dziękuję wam, towarzyszu! Poszedł sobie, wymieniwszy z don Camillem mocny uścisk dłoni. - Panie - szepnął don Camillo, wznosząc spojrzenie do góry - zadaniem towarzysza Dobrego Pasterza jest odnaleźć zagubioną towarzyszkę owieczkę, by doprowadzić ją do partyjnej owczarni. - Mylisz się - odparł głos Chrystusa. - To zadanie towarzysza diabła. Może jednak nie był to głos Chrystusa, może to wiatr przemykający po pustej, bezkresnej równinie. Don Camillo nie dociekał tego, zostawił kwestię nie rozstrzygniętą. Między innymi dlatego, że w tym momencie zjawił się Peppone. - Czemu zamiast siedzieć tu i wyglądać przez okno, nie mielibyście przyjść do nas na pogawędkę? - spytał. - Towarzyszu - odpowiedział don Camillo - przewodniczący jaczejki ma zawsze mnóstwo zajęć, jeśli chce stać na wysokości zadań powierzonych mu przez partię. Peppone przyjrzał mu się podejrzliwie i wzruszył ramionami. Do diaska, nawet gdyby chodziło o diabła we własnej osobie, jakich szkód mógł narobić ksiądz siedzący samotnie w przedziale pociągu mknącego przez samo serce Rosji? W przedsionku piekieł I wreszcie nastał wielki dzień towarzysza Peppona. Zwiedzili gigantyczną fabrykę traktorów i doskonale wyposażony kołchoz, potem przez dwadzieścia godzin spędzonych w pociągu żeglowali po bezkresnym oceanie urodzajnych i dobrze uprawionych pól, dzięki czemu mogli uświadomić sobie, jakim ogromnym bogactwem rolnym i jaką sprawną organizacją dysponuje Związek Radziecki, ale mimo wszystko nie była to Rosja, która mogłaby oszołomić Zachód. Do tej chwili Zachód, haniebnie uprzywilejowany przez los, miał lepsze karty w ręku, ale teraz koniec z krainą wiecznej szczęśliwości. Teraz Zachodowi nie pozostawało nic innego, jak wytrzeszczyć z podziwu oczy i zamknąć na kłódkę swoją przeklętą gębę. Nowoczesny, komfortowy i majestatyczny autokar, który wiózł ich przez szerokie i schludne ulice Moskwy, w niczym nie przypominał grata, którym podróżowali po błotnistych drogach Ukrainy. l przez czyściutkie szyby nie patrzyli na kryte strzechą chałupy, ale na drapacze chmur wysokie na sto pięćdziesiąt, a nawet dwieście metrów. Zachód patrzył bez słowa i co jakiś czas musiał przełykać ślinę, gdyż zasychało mu w gardle ze zdumienia. - Nie dajcie się zwieść! - szepnął Peppone na ucho Zachodowi. - To tylko propaganda! Jeślibyście jednak chcieli zaczerpnąć świeżego powietrza, wystarczy przejść się wokół Kremla. To tylko pięć kilometrów w obwodzie. Niezwykle podniecony Peppone powtarzał sumiennie don Ca-millowi wyjaśnienia towarzyszki Nadii, a w jego głosie wibrowało tyle dumy, że można by pomyśleć, iż zbudował Moskwę własnymi rękami. Towarzysz Jenka Oriegow dygotał z radości za każdym razem, kiedy Peppone i towarzysze wydawali okrzyk podziwu. Towarzysz Oriegow nie był zimnym, bezdusznym biurokratą i za te marne tysiąc rubelków, jakie dostawał co miesiąc od państwa, oddawał sprawie komunizmu wiary i zapału za co najmniej dziesięć tysięcy. Czuł się człowiekiem skromnym, ale potrzebnym jako jedna ze stu tysięcy cegieł, które składają się na wielką budowlę o masywnych murach. „Sto kopiejek daje rubla, tysiąc razy po tysiącu rubli daje milion; kopiejka to tylko stumilionowa cząstka miliona, ale jeśli zabraknie mojej kopiejki, nie będzie miliona rubli!" - Tak rozumował towarzysz Oriegow i nie było w tym rozumowaniu nic osobliwego, gdyż czuł się naprawdę milionerem, chociaż zainwestował skromniutką kopiejkę. Towarzysz Kopiejka drżał więc z uzasadnionej dumy za każdym razem, kiedy Peppone i towarzysze wydawali okrzyk podziwu, a kiedy zrozumiał, że goście nasycili się już pięknymi rzeczami, zakomunikował im za pośrednictwem towarzyszki Nadii, że pierwszą cześć zwiedzania miasta należy uznać za zakończoną. -- Towarzysz Oriegow mówi - przetłumaczyła Pietrowna - że warto rozprostować nogi i wrócić do hotelu na piechotę. To tylko kilkaset metrów. Wysiedli z autokaru na jakimś placu zabudowanym majestatycznymi budowlami i ruszyli. Jakby przypominając sobie w ostatniej chwili o jakimś drugorzędnym szczególe, który wyleciał mu z pamięci, towarzysz Kopiejka wykrzyknął w pewnym momencie: - Aha! A następnie obrócił się na pięcie i wszedł w drzwi czegoś w rodzaju rozłożystej, niskiej altany, która wznosiła się na samym środku placu. Reszta podążyła za nim. Ruchome schody poniosły ich w dół, do trzewi ziemi. - To kolej podziemna - wyjaśniła towarzyszka Nadia, kiedy wszyscy znaleźli się na dole. Moskiewskie metro to duma Związku Sowieckiego i żeby mieć o nim jakie takie pojęcie, trzeba wyobrazić sobie asyro-babiloński koszmar. Marmury, kryształy, świeczniki, porcelana, mozaiki, stiuki, freski, wypukłorzeźby, płaskorzeźby, posągi, obrazy, rzeźby, brązy, srebro, złoto; człowiek dziwuje się, że wycieraczki nie są z futra norek. Peppone i wspólnicy byli jak rażeni gromem i towarzysz Kopiejka patrzył na nich uszczęśliwiony. Pierwszy otrząsnął się towarzysz Scamoggia. - Towarzyszko - wyznał pokornie Pietrownie - to najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem w Związku Radzieckim; ma się rozumieć, poza wami. Towarzyszka Pietrowna, wzięta z zaskoczenia, popadła w zakłopotanie, ale natychmiast wzięła się w garść. - Towarzyszu - napomniała go - nie uchodzi żartować w obliczu tego kolosalnego dzieła radzieckiej pracy i sztuki. - Towarzyszko - odparł Scamoggia -ja wcale nie żartuję. Było oczywiste, że Scamoggia rzeczywiście mówi zupełnie serio, więc towarzyszka Nadia zapomniała na chwilę o swoich jasno wytyczonych zadaniach partyjnego funkcjonariusza i uśmiechnęła się jak pierwsza lepsza burżujka. Peppone dosłownie uwiesił się don Camilla. - Towarzyszu - wykrzyknął z szyderczym uśmiechem - wyobrażacie sobie, co powiedziałby w tym momencie pewien ksiądz dobrodziej, którego obaj znamy? - Gdyby się tu znalazł - odparł don Camillo - powiedziałby, że lepiej zjeść befsztyka na glinianym talerzu niż cebulę na złotym. - To płytki materializm - oznajmił Peppone tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ale myślał o befsztyku. Płynęły teraz dni poświęcone wypoczynkowi, jako że Związek Radziecki, nie zważając na koszty, wyznaczył dla swoich gości najbardziej luksusowy hotel w mieście. Był to budynek przypominający stylem stację metra, mieszczący ponad tysiąc pokojów, wielkich sal, salonów, saloników i wind. Po obiedzie don Camillo poszedł do hallu, żeby rozsiąść się w fotelu i cieszyć oczy widokiem wchodzących i wychodzących. Był to widok zadziwiający, gdyż miało się wrażenie, że wszystkie rasy ludzkie wyznaczyły sobie tutaj spotkanie, można więc było do woli obserwować oblicza żółte, czarne, brunatne, szare, seledynowe, białawe wraz z wszystkimi odcieniami pośrednimi, i słyszało się wszystkie języki świata. Naturalnie Peppone nie na długo zostawił don Camilla samego i już wkrótce zajął sąsiedni fotel. - Istna wieża Babel - zauważył spokojnie w pewnej chwili don Camillo. - Takie się ma wrażenie - odparł Peppone. — Chociaż jednak ci ludzie mówią różnymi językami, rozumieją się doskonale, gdyż myślą w ten sam sposób. To właśnie stanowi siłę komunizmu. Widział ksiądz dziś rano mauzoleum Lenina i wszystkich tych ludzi czekających w kolejce. Ogonek bez końca, i tak jest zawsze, dzień w dzień, od rana do wieczora, gdyż każdy, kto przybywa do Moskwy, czuje potrzebę, by oddać hołd człowiekowi, który wniósł światło w świat ciemności, i cała ludzkość, od Kongolańczyków po Chińczyków, od Włochów po Grenlandczyków doznała objawienia. Don Camillo spojrzał na Peppona ze szczerym podziwem. - Towarzyszu - powiedział - kiedy byliście wójtem, nie wiedzieliście tego wszystkiego. - Wiedziałem równie dobrze jak dzisiaj, tyle tylko, że nie wiedziałem, że wiem. Przyszła chwila, kiedy mogłem zajrzeć w głąb swego serca, i tam odnalazłem to wszystko i wyjaśniło mi się w głowie. W końcu z Leninem jest tak samo, jak było wtedy, kiedy panowała moda na Chrystusa. Z tą różnicą, że w przypadku Chrystusa chodziło o zabobon, a tutaj w grę wchodzi rozum. Prawda tkwiła w naturze, lecz skryta w ciemnościach. Lenin zapalił pochodnię, która oświetliła prawdę, i teraz wszyscy mogli ją zobaczyć. Dlatego właśnie ci, którzy odwiedzają Moskwę, czują potrzebę złożenia daniny wdzięczności Leninowi. - Czy jednak w mauzoleum oprócz Lenina nie spoczywa jeszcze jeden facet? - zaciekawił się don Camillo. - I tak, i nie - odparł Pcppone. - Jednak ludzie ustawiają się w kolejce, żeby złożyć hołd Leninowi. Zresztą sam ksiądz zobaczy. Don Camillo potrząsnął głową. - Nie zobaczę. - Wkrótce wszyscy idziemy do mauzoleum - odparł Peppone. - Tak postanowiliśmy z towarzyszem Oriegowem. - Ja nie mam do spłacenia żadnego długu wdzięczności - wyjaśnił don Camillo. - Nie zważam na modę i dla mnie objawienie Chrystusowe zachowało swoją wartość. Peppone zaśmiał się szyderczo. - Przewodniczący komórki partyjnej ma jasno określone obowiązki, od których nie może się wykręcić. - Ale proboszcz ma obowiązki jeszcze jaśniej określone - odpowiedział don Camillo. Przypomniawszy sobie o tych obowiązkach, wyjął z kieszeni widokówkę, przyciągnął bliżej stolik i zabrał się do pisania. - Mam nadzieję, że nie próbuje mi ksiądz wyciąć jakiegoś numeru! - mruknął zatroskanym głosem Peppone. - Czyżby towarzysz partyjny nie mógł mieć w swoim mieście przyjaciela, który mieszka przy Placu Biskupim? - Ale przy Placu Biskupim jest tylko pałac biskupi! - wykrzyknął Peppone. Don Camillo podał mu widokówkę. - Jak widzicie - wyjaśnił - skorzystałem z faktu, że na Placu Biskupim jest tylko pałac biskupi, by zaadresować kartkę po prostu do pewnego pana, który nosi to samo imię i nazwisko co biskup. Peppone rzucił okiem na adres i oddał kartkę don Camillowi. - Nie chcę nic wiedzieć o waszych osobistych kombinacjach! - Towarzyszu - doradził mu don Camillo - gdybym był na waszym miejscu, dodałbym swój podpis. - Jeszcze nie oszalałem! - odparł Peppone. - A jeśli jutro Chrystus miałby znowu być w modzie? - podsunął podstępnie don Camillo. Peppone chwycił pióro, nagryzmolił swoje nazwisko pod podpisem don Camilla i oddał widokówkę. - Robię to, bo ten księdza biskup, chociaż też ksiądz, jest człowiekiem sympatycznym - wyjaśnił. - Tylko dlatego. Don Camillo wstał i poszedł wrzucić kartkę do skrzynki zawieszonej na jednej z kolumn w hallu. Kiedy wrócił na miejsce, zastał jaczejkę w komplecie. - Zgodnie z waszym pragnieniem -wyjaśniła towarzyszka Nadia - pójdziemy teraz do mauzoleum Lenina. Don Camillo ruszył razem z pozostałymi, ale nie wyszedł nawet z hotelu, gdyż potknął się i wykręcił sobie nogę w kostce. Mimo to próbował podążyć za wszystkimi, ale gdyby Peppone nie podtrzymał go, runąłby jak długi. - Zostańcie i zgłoście się do lekarza hotelowego - powiedziała towarzyszka Nadia. - Bez wątpienia to tylko lekkie naciągnięcie mięśnia. Don Camillo okazał tyle strapienia i upokorzenia, że sam towarzysz Oriegow uznał za stosowne wygłoszenie za pośrednictwem tłumaczki długiej i serdecznej mowy pocieszycielskiej. „Będziecie przecież mogli odwiedzić mauzoleum, kiedy tu wrócicie" - kazał mu powtórzyć na zakończenie. Wtedy don Camillo rozpogodził twarz i utykając udał się z powrotem w stronę swojego fotela. Potem pomasował lekko kostkę, a ponieważ cały incydent był udawaniem, od razu poczuł się dużo lepiej i wyjąwszy z kieszeni sławetną broszurę z Maksymami Lenina, pogrążył się w lekturze. Minęło w ten sposób dobre pół godziny i pogrążony w myślach don Camillo zapomniał na chwilę, że jest towarzyszem Taroccim. Dokładnie w tym samiutkim momencie zawołał go jakiś ściszony głos: - Proszę księdza... Obrócił się nagle. Dał się podejść jak frajer i nawet nie próbował się teraz wycofać. W fotelu obok, tam, gdzie przed chwilą siedział Peppone, zobaczył jakiegoś chudego bruneta koło czterdziestki. Co gorsza znał tę twarz i, zanim pomyślał, nazwisko natręta mimowolnie padło z jego ust. - Comassi! Mężczyzna rozpostarł przed sobą „Prawdę"; pochylił się w stronę don Camilla i udawał, że tłumaczy mu i wyjaśnia artykuł z pierwszej strony. Zachowywał się bardzo naturalnie i don Camillo przyłączył się do komedii. - Jak tylko wszedłem - oznajmił tamten - rozpoznałem księdza pomimo świeckiego stroju. - Chciałem zwiedzić Moskwę - wyjaśnił don Camillo - ale nie mogłem przecież przyjechać tu w sutannie. - Ach - mruknął tamten -jest więc ksiądz nadal księdzem! - No pewnie! A kim miałbym być? - W ostatnich czasach tylu ludzi przenicowało szatki... - Moje szaty są z sukna, którego nie da się przenicować. A skąd ty się tu wziąłeś? - Jestem przejazdem z komisją towarzyszy czechosłowackich. Pracuję w Pradze. Jutro wyjeżdżam. - Ale najpierw wydasz mnie jako watykańskiego szpiega? Mężczyzna potrząsnął głową. - Don Camillo, ksiądz wie, że nie jestem niegodziwcem. Rodzina Comassich z Castelletto to byli porządni ludzie związani z Kościołem; jeden Athos zszedł na manowce. Historia młodego Comassiego przypominała mnóstwo innych historii. Ósmego września czterdziestego trzeciego zrzucił mundur i wrócił do domu. Miał dwadzieścia dwa lata i kiedy przyszedł rozkaz, żeby ponownie stawić się do wojska, chłopak uciekł do partyzantów. Nikt więcej o nim nie słyszał; wypłynął znowu na powierzchnię w kwietniu czterdziestego piątego, kiedy oddziały partyzanckie schodziły z gór i wielu takich, którzy przez cały czas tkwili na równinie, ale na wszelki wypadek zapuścili sobie brody, wkręciło się do nich. Młody Comassi wrócił w swoje strony z wielką czerwoną chustą na szyi, a ponieważ został dowódcą, objął komendę nad operacjami, które polegały w głównej mierze na nękaniu właścicieli ziemskich i wyciąganiu od nich po dwa, trzy tysiące za każdy należący do nich hektar gruntów. Było trochę mordobicia. ale przez dłuższy czas nie dochodziło do grubszych świństw. W starym pałacu zagubionym gdzieś pośrodku równiny Castelletto mieszkał hrabiowski ród Mossonich; od łat żyli z dala do ludzi i było ich wszystkiego czworo: siedemdziesięciopięcioletm hrabia, siedemdziesięcioletnia hrabina, pięćdziesięcioletnia pokojówka i psina w niewiadomym wieku. Pewnego ranka połownik, który niósł jak zwykle małą bańkę mleka do pałacu Mossonich, na próżno szarpał za łańcuch dzwonka. Ponieważ drzwi były uchylone, wszedł do środka. Nie zastał żywej duszy. W wielkiej kuchni była tylko psina, która wyła skulona w kącie i nic dawała się stamtąd wyciągnąć nawet siłą. Przybiegli inni i odkryli, że psina broni otworu starej studni, której cembrowina była równo z podłogą. Hrabia, hrabina i pokojówka byli w studni. Ktoś opróżnił w nocy sejf ukryty za wielkim obrazem w salonie i zabił państwo oraz służbę. Co najmniej dziesięć osób widziało, jak młody Comassi wyjeżdżał wieczorem ze wsi fiatem tysiącsetką razem ze swoimi łobuzami; za kierownicą siedział jakiś obcy. Ktoś widział, jak przyjechali do pałacu hrabiów Mossonich. Trzech łobuzów stało na straży przed pałacem i nie ruszyło się z miejsca, a tylko Comassi i kierowca weszli do środka. Nie zajęło im to zbyt wiele czasu. Dwadzieścia minut później cała grupa wsiadła do samochodu i odjechała. Następnego ranka odkryto to, co opisano powyżej. Atmosfera na Nizinie była zła, kto wiec coś widział, najchętniej o tym zapominał, i cała ta smutna sprawa poszła w zapomnienie. Ale nagle, w styczniu 1948 roku, kiedy zaczęły się propagandowe bombardowania przed kwietniowymi wyborami, w okolicy pokazały się na rogach ulic wielkie obwieszczenia, w których opisano punkt po punkcie historię hrabiów Mossonich wraz z wszystkimi nazwiskami - żeby wszyscy zobaczyli, co to za ludzie z tych żądnych władzy czerwonych. Trzech łobuzów nie miało o niczym zielonego pojęcia i dowiodło, że nawet nie weszli do pałacu. Żaden z nich nie znał kierowcy, faceta, który zjawił się nie wiadomo skąd. Jeśli chodzi o szefa bandy, nie znaleziono go mimo wysiłków. Zniknął jakby zmieciony z powierzchni ziemi. A teraz, po jedenastu latach, siedział oto obok don Camilla. Don Camillo spojrzał na Comassiego. - Co robisz w Pradze? - spytał. - Zdaje się, że mam dobry głos, gdyż polecono mi czytać wiadomości radiowe w audycjach nadawanych na Włochy. - Piękny zawód! - mruknął don Camillo. - Czy twoi o tym wiedzą? - Nikt nie wie, a chciałbym, żeby rodzice usłyszeli mój głos - oznajmił tamten. - Ładna pociecha dla biedaków. Lepiej, żeby myśleli, że nic żyjesz. Mężczyzna potrząsnął głową. - Muszą wiedzieć, że żyję - wykrzyknął. - Dlatego właśnie podszedłem do księdza, jak tylko go zobaczyłem. Bóg mi księdza zsyła. - Bóg. Przypomniałeś sobie o Bogu. Kiedy mordowałeś tamtych biedaków, nie pamiętałeś o Nim. Mężczyzna drgnął i obrócił się gwałtownie, jakby chciał coś powiedzieć. Potem jednak zrezygnował. - Rozumiem - powiedział tylko. - Nie mogę wymagać, żeby ksiądz mi uwierzył. Ale każdy ksiądz musi wysłuchać chrześcijanina, który chce się wyspowiadać. W wielkim hallu hotelowym roiło się od ludzi wszelkich ras, mówiących wszystkimi językami świata. Oblicza żółte, czarne, czekoladowe przesuwały się w jedną i drugą stronę, rozmawiając głośno. Robiło to wrażenie przedsionka piekieł, ale Bóg był tutaj. Zwłaszcza tutaj. Do tego stopnia, że w uszach don Camilla zabrzmiał głos Chrystusa: - Pulsate et aperietur vobis... Don Camillo przeżegnał się i przeżegnał się także Comassi; zrobili to z wystudiowaną powolnością, za zasłoną „Prawdy", gdyż obserwowała ich setka oczu. - Boże nieskończony w swym majestacie, oto u Twoich stóp zdrajca, który znowu cię obraził... ale teraz skruszony szuka Twojego wybaczenia... Panie, nie odpędza] mnie. Nie wzgardź sercem, które się korzy... Cor contritum et humiliatum non despicies... W miarę jak don Camillo przypominał Comassiemu modlitwę, ten powtarzał ledwie słyszalnym głosem słowa szeptane przez księdza. Potem powiedział wszystko, co powinien, i wyglądało to tak, jakby czerpał słowa z gazety, nie zaś prosto z serca. -... Weszliśmy i zagroziliśmy pistoletem. Nie chcieli wyjawić kryjówki, ale później wyjawili. Tamten kazał mi wrócić do salonu na pierwszym piętrze i zabrać pieniądze i złoto, on sam zaś będzie przez ten czas pilnował dwóch kobiet i starego. Kiedy wróciłem, był sam. Zabrał wszystko. Pieniądze były przeznaczone na Sprawę... Potem, kiedy rzecz wyszła na jaw, kazali mi uciec... - Dlaczego nie wyjaśniłeś?... - Nie mogłem. Tamten był grubą rybą w partii. - A teraz? - Nie mogę. Jest jeszcze grubszą rybą. Dla partii byłby to straszny skandal. - I po tym wszystkim, co się stało, masz jeszcze jakieś względy dla swojej przeklętej partii? - Nie, ale się boję. Gdybym puścił parę z ust, zostałbym zlikwidowany. - Nazwisko! Comassi zawahał się, ale po chwili podał nazwisko i chodziło o nazwisko tak ważne, że Don Camillowi zaparło dech w piersi. - Nikt nie może dowiedzieć się o tym, co powiedziałem księdzu, chcę jednak, by moi rodzice nie myśleli o mnie jako o mordercy. Tylko ksiądz może ich przekonać. Posłuchają radia. Nie ze względu na to, co mówię, ale ze względu na mój głos. Będzie mi się wydawało, że żyję, gdyż teraz mam uczucie, że jestem trupem przemawiającym na pustyni. Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął zapieczętowaną kopertę, którą wsunął ostrożnie do kieszeni don Camilla. - Tutaj jest cała historia podpisana przeze mnie. Niech ksiądz nie otwiera tej koperty, ale zrobi tak, by tamten dowiedział się, że jest ona u księdza i że ja chcę wrócić do domu! Comassi pobladł i w jego głosie brzmiała rozpacz. - Ego te absolvo... Comassi odzyskał spokój ducha. Złożył gazetę i podał ją don Camillowi. - Proszę zachować ją na pamiątkę. Jeszcze nigdy ksiądz nie miał dziwniejszego konfesjonału... Niech ksiądz zapomni o tym, co powiedziałem w związku z listem, to tylko chwila słabości. Nie da się nic zrobić. Nie wraca się do tego, co było. - To jeszcze nie powiedziane, towarzyszu - odparł don Camil-lo. - Bóg, jeśli się nie mylę, ma swoją ekspozyturę także w Pradze. Jest doskonałym organizatorem. Rodzice wysłuchają twojego głosu. Także ja cię posłucham. Nie z powodu głupstw, które będziesz mówił, ale żeby usłyszeć twój głos. Comassi wstał. - O Boże - wyszeptał. - Kto mógłby pomyśleć, że w tym piekle ktoś będzie mówił o Bogu. - Bóg ma swoje ekspozytury wszędzie, towarzyszu - powtórzył don Camillo. - Nawet w Moskwie. Bóg jest doskonałym organizatorem, to stare przedsiębiorstwo, ale ciągle sprawne. Słodka kawa u towarzyszki Nadii Towarzyszu, znalazłem się w tarapatach - oświadczył Scamoggia. - Każdy ma swoje kłopoty i najlepiej, żeby zachowywał je dla siebie - odpowiedział don Camillo. - Nie chodzi o moje kłopoty - wyjaśnił Scamoggia. - Narobiono mi bigosu, ja ten bigos przekażę wam, bo jesteście moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Wy przekażecie go przewodniczącemu, a on komu uzna za stosowne, zgodnie z partyjną hierarchią. Don Camillo, któremu znudziła się wieża Babel w hallu, więc wrócił do pokoju i rzucił się na łóżko, teraz dźwignął się. - Jeśli chodzi o jakąś sprawę oficjalną - powiedział - siadajcie i mówcie. Scamoggia wzruszył ramionami. - Opowiem wam, jak sprawy stoją. I wy ocenicie, czy chodzi o sprawę oficjalną, czy też nie. Czy znacie towarzysza Gibettiego? - Pewnie, że go znam - wykrzyknął don Camillo. Prawdę mówiąc don Camillo, wiedział o towarzyszu Gibettim to tylko, co wyczytał z marszruty Peppona: Toskańczyk, czterdzieści lat, elektrotechnik, dowódca oddziału partyzanckiego, który ma na swoim koncie liczne ważne akcje, doskonale wyszkolony aktywista, sprawny, godny zaufania. Dużo i nic, gdyż towarzysz Gibetti należał do tej trójki "wybrańców", która nie odsłoniła swoich kart. Podobnie jak Sycylijczyk Li Friddi i Sardyńczyk Curullu, towarzysz Gibetti zawsze był czujny i kontrolował starannie wszystkie swoje słowa i gesty. - Gibetti podoba mi się - ciągnął Scamoggia. - To twardziel jak wy i ja, człowiek czynu, ktoś, kto nie miele jęzorem bez potrzeby. W górach dokonał wielkich rzeczy, tysiąc razy ryzykując własną skórę. - Wiem - potwierdził don Camillo. - Czy wiecie jednak, że podczas wojny walczył tutaj, pod Sta-lino? - Jeśli uwzględni się jego postawę począwszy od września czterdziestego trzeciego - wykrzyknął don Camillo - nie ma to najmniejszego znaczenia. - Zgoda, towarzyszu - odparł Scamoggia - nie ma znaczenia. A jednak w przypadku Gibettiego ma jakieś znaczenie. - Co mianowicie? - spytał don Camillo. - To mianowicie, że w tamtych czasach miał dwadzieścia trzy lata, a tym samym, nie zważając na propagandę, czuł potrzebę bratania się z wrogiem. A kiedy wróg to świetnie zbudowana siedemnastolatka, sami rozumiecie, że przesada w tym zbrataniu to kwestia chwili... jednym słowem przesadzili oboje, a potem przyszedł odwrót i... żegnaj, przygodo! Don Camillo rozłożył ramiona. - Towarzyszu, trudno powiedzieć, żeby była to piękna historia, ale wojna przynosi bez liku tego rodzaju smutnych historii. Na całym świecie jest mnóstwo dziewcząt, które z tych czy innych powodów bratały się z obcymi żołnierzami podczas przemarszu wojsk. - To prawda - przyznał Scamoggia - trudno jednak spotkać byłego żołnierza, który myślałby nadal tak rozpaczliwie o dziewczynie z obcego kraju dlatego tylko, że zbratał się z nią siedemnaście lat wcześniej, podczas wojny. A Gibetti to właśnie jeden z takich wybryków natury. Towarzysz Scamoggia wpatrywał się w zamyśleniu w dym ze swojego papierosa, a po chwili ciągnął: - Opowiedział mi wszystko. Chciał zabrać dziewczynę ze sobą. Przebrał ją za żołnierza i przy pomocy kolegów zdołał tak przebyć spory szmat drogi. Potem musiał ją odesłać, bo jego jednostka miała być lada chwila otoczona przez Rosjan, a nie chciał, żeby dziewczyna narażała się na niebezpieczeństwo. Oddał jej wszystkie suchary i konserwy mięsne, jakie zdołał zebrać wśród kolegów, i zostawił ją w jakiejś zburzonej chałupie, nakazując, by ukryła się i czekała. Jeśli zdołają wyjść z okrążenia, przyjdzie i ją zabierze. „Jeśli natomiast zobaczysz, że po nas albo idziemy do niewoli - powiedział - poczekaj, aż się wszystko uspokoi i wracaj do domu. Jeśli cię znajdą, powiedz, że uprowadzili cię żołnierze włoscy." - Bitwa trwała trzy dni i była bardzo ciężka, ale w końcu Rosjanie musieli się wycofać, żeby z kolei samym nie wpaść w okrążenie. Gibetti odnalazł chałupę, lecz dziewczyny już tam nie było. Wrócił do Włoch, ale nie mógł przestać o niej myśleć. Po ósmym września zaszył się w górach, gdzie dokonał tego, co wiemy, a przy tym myśl o dziewczynie nie opuszczała go ani na chwilę i ani na chwilę nie przestał snuć planów, jakby wrócić tu i ją odnaleźć. Po wojnie sprawa była delikatna, chociaż to nie on chciał wojny z Rosją. Zdołał tylko przez udających się do Rosji towarzyszy wysłać cztery, pięć listów. Być może listy nie zostały wrzucone do skrzynki, może nie dotarły do adresata. Faktem jest, że nigdy nie odpowiedziała. I wreszcie po siedemnastu latach trafiła się okazja przyjazdu do Rosji, i to w najbardziej sprzyjającym momencie. - W pierwotnym programie była przewidziana wizyta w Stali-no. Dziewczyna mieszka we wsi niedaleko Stalino i Gibetti wyjeżdżając był pewny, że się tam znajdzie. Potem zmieniono program i wpadł jak śliwka w kompot, więc zwierzył się w końcu mnie. Opowiedział mi wszystko. „Wy jesteście w zażyłych stosunkach z towarzyszką Nadią - rzekł na zakończenie - zorientujcie się, czy mogę się jej zwierzyć. Chce zatrzymać się tutaj, jestem zdecydowany na wszystko, byleby odnaleźć dziewczynę." - Powiedziałem, żeby zostawił to mnie, ale teraz wiem, że lepiej było ugryźć się w język. Opowiedziałem towarzyszce Nadii wszystko od a do zet. Ta kobieta ma głowę na karku i uznała, że najpierw trzeba zbadać, jaka jest w tej chwili sytuacja dziewczyny. Podałem jej nazwisko i adres, a ona natychmiast napisała do swojego znajomego, który jest grubą rybą w Stalino. Scamoggia przerwał. Wyjął z kieszeni napisaną na maszynie kartkę i podał ją don Camillowi. - Dzisiaj przyszła odpowiedź. Don Camillo obracał w palcach kartkę, potrząsając głową. - Dla mnie to abrakadabra - mruknął. - Nie znam rosyjskiego. - Jest przekład włoski - uspokoił go Scamoggia, podając inny arkusik - zapisany ołówkiem. Tekst był krótki: dziewczyna została odnaleziona w pobliżu linii nieprzyjacielskich przez radziecką jednostkę zmechanizowaną. Miała na sobie wojskowy płaszcz włoski. Wyjaśniła, że udało się jej uciec Włochom, którzy zabrali ją ze sobą wycofując się ze wsi K. Odstawiono ją do K., powierzono naczelnikowi wsi i oskarżono o dobrowolne opuszczenie wsi z nieprzyjacielem. Miała zgodny z prawem proces o kolaborację i została rozstrzelana. - Ja - stwierdził kategorycznie Scamoggia - z pewnością nie powiem tego Gibettiemu. Wy, towarzyszu, postąpicie, jak uznacie za stosowne. Jeśli uznacie za stosowne zawiadomić go, że Rosjanie zabili mu dziewczynę, zróbcie tak. Jeśli nie powiecie, weźcie pod uwagę to, że jest gotów na wszystko, nawet na ucieczkę, byleby zostać tutaj. Ja umywam ręce. Towarzysz Scamoggia wyszedł, zostawiając go samego. I pomyślcie sami, czyż nawet w Związku Sowieckim nie krzątają się wszędzie dokoła mali wysłannicy diabła! Don Camillo natychmiast spostrzegł, że jeden z nich plącze mu się pod nogami, szarpie za kraj sutanny, którą, duchowo rzecz ujmując, miał zawsze na grzbiecie; przeklęty sługa piekielny, nigdy nie zapominający podpowiedzieć: „Odwagi, księże, możesz unicestwić także towarzysza Gibettiego!" Don Camillo uwolnił się jednym kopniakiem od małego szatanka, a ponieważ w tym momencie do pokoju wszedł Peppone, przystąpił od razu do ataku: - Towarzyszu - powiedział, wciskając mu do ręki dwie karteczki - ubi maior, minor cessat. Wpakowano bigos mnie, a ja przekazuję go tobie. Ponieważ karteczki nie wystarczały, by wyjaśnić sprawę, don Camillo opowiedział Pepponowi wszystko z detalami, potem zaś Peppone przekręcił dwa razy klucz w zamku i wybuchnął: - Oto moja dziesiątka! - ryknął. - Dziesięciu rzekomo najlepszych z najlepszych! Rondella przyjeżdża do Rosji, żeby tu rozrabiać, i trzeba odesłać go do domu, Scamoggia przyjeżdża z perfumami w kieszeni i zgrywa Casanovę, Capece z nim współzawodniczy, Bacciga prowadzi handelki na czarnym rynku, Tavan chce postawić lampkę na grobie swojego brata, Peratto robi fotografie odpowiednie do „Unity", ale także inne, które można sprzedać plugawym gazetom kapitalistycznym - wydawało mu się, że mnie okpił, ale ja mam oczy! - a teraz także Gibetti, niby to wzorowy towarzysz, wyskakuje ze swoim! Czy to możliwe, żeby z tych dziesięciu ani jeden nie przyjechał tu tylko dlatego, że chciał zobaczyć Związek Radziecki? Wszyscy muszą mieć jakieś swoje przeklęte intercsiki osobiste? Don Camillo próbował go pocieszać. - Trzeba być sprawiedliwym, towarzyszu. Curullu i Li Friddi robią wrażenie towarzyszy przenikniętych szczerą i bezinteresowną wiarą w sprawę. - Wielkie rzeczy! Dwóch tępaków, którzy nigdy nie otwierają ust i nie powiedzą nawet człowiekowi dzień dobry, żeby przypadkiem nie wyglądało to na jakieś odchylenie. - Zapominacie o towarzyszu Taroccim - upierał się bezlitosny don Camillo. - Taroccim? - wybełkotał Peppone. - Jakim znowu Taroccim? Zaraz jednak stuknął się w głowę i stanąwszy na rozstawionych nogach przed don Camillem, zaczął mu wygrażać przed nosem drżącym ze wzburzenia palcem. - Przez was - wydyszał - przez was wrócę do domu z chorym sercem. Zabrakło mu tchu i opadł na łóżko. Opuściła go wszelka agresywność, mówił teraz z trudem. - Szantażował mnie ksiądz, wplątał w paskudną aferę, która ośmieszy mnie przed całym światem, jeśli się wyda. I odkąd spotkałem księdza w rzymskim tramwaju, przeżywam najgorsze chwile mojego życia. Od tamtego momentu za każdym razem, kiedy widzę, że ksiądz otwiera usta, serce we mnie zamiera. Jedzenie ciąży mi na żołądku jak kamień. Noce to nie ustające senne koszmary, a rano wstaję jak połamany. Otarł pot, który kroplił mu się na czole. - Jeśli chciał ksiądz dla rozrywki rzucić mnie na ziemię, może się ksiądz cieszyć: leżę jak długi. Don Camillo jeszcze nie widział Peppona w tak żałosnym stanie. Nie przychodziło mu do głowy, że Peppone może doprowadzić się do takiego stanu, i poczuł się zmartwiony jak nigdy dotąd. - Bóg mi świadkiem, że ani w głowie mi było sprawianie ci przykrości, synu - wykrzyknął. Peppone znowu otarł pot z czoła. - Dlaczego więc zmusił mnie ksiądz do odgrywania tej plugawej komedii? Przecież nie ma już żelaznej kurtyny! Widział ksiądz, ilu tu się kręci cudzoziemców wszystkich ras. Nie można było ubrać się w męski strój i przyjechać na własny rachunek, jako turysta? Pieniądze? Dałbym je księdzu. I tak, chociaż nie wydałem ani grosza, szantaż kosztował mnie sto tysięcy razy więcej. I to jeszcze nie koniec... A może ksiądz chciał mieć tę satysfakcję, że odbędzie podróż na koszt Związku Radzieckiego? Don Camillo potrząsnął głową. - Nie, nie chciałem zobaczyć Rosji oczami turysty. Chciałem zobaczyć ją twoimi oczami. Twoimi. Czym innym jest dzieło pokazane na scenie albo estradzie, a czym innym, kiedy ogląda się stojąc wśród kolegów chórzystów. Towarzyszu, są tylko dwie możliwości: albo zostając senatorem wyrzekliście się na rzecz partii samodzielnego myślenia, albo musicie przyznać, że postępując jak postępowałem kierowałem się uczciwymi motywami, nie zaś niegodziwością. Peppone dźwignął się z łóżka, podszedł do ławeczki, na której stała jego walizka, i wyciągnął rękę, żeby ją otworzyć, ale zaraz cofnął dłoń i wrócił z rozpaczą w sercu do punktu wyjścia. - Pozbawił mnie ksiądz nawet tej pociechy, jaką dałaby mi kropla koniaku! - wykrzyknął z goryczą. -1 co niby ksiądz zyskał, robiąc z niego prezent towarzyszowi Oriegowowi? - Nic - musiał przyznać don Camillo. — A nawet straciłem, bo teraz muszę podzielić się z tobą moim. Z walizki don Camilla wystawała szyjka butelki starego koniaku, a kiedy Peppone wychylił solidny kielich, zdołał w końcu przezwyciężyć kryzys nerwowy. - No więc jak? - spytał don Camillo, wskazując na dwie karteczki. - Co postanowiliście uczynić, towarzyszu? - Róbcie co chcecie - odparł Peppone. - Ja o niczym nie wiem i nie chcę wiedzieć. Don Camillo poszedł i zastał towarzysza Gibettiego samego. Nie bawił się we wstępy. - Towarzysz Scamoggia miał przynieść wam złą nowinę, ale brakowało mu odwagi. Spadło to więc na mnie. Gibetti, który leżał na łóżku, zerwał się na równe nogi. - Zapomnijcie o tej dziewczynie - powiedział don Camillo. - Wyszła za mąż i ma piątkę dzieci. - To niemożliwe! - wykrzyknął Gibetti. - Znacie, towarzyszu, rosyjski, prawda? - Nie. - Jak więc udało wam się... zbratać z dziewczyna? - Rozumieliśmy się bez słów. - A co z listami, które jej posyłaliście? - Umiałem napisać jej nazwisko i nazwę kraju i poprosiłem, żeby nauczono mnie, jak się pisze „Myślę ciągle o Tobie. Wrócę. Odpowiedz". Miała mój adres. Don Camillo wyjął z kieszeni kartkę napisaną na maszynie i podał mu ją. - Tutaj jest informacja, którą przysłali stamtąd - wyjaśnił. - Możecie poprosić, żeby wam ją przetłumaczono, i przekonacie się, że mówię prawdę. Gibetti przbiegł chciwie wzrokiem po tych kilku linijkach tekstu. - Nazwisko pasuje, nazwa kraju też - wykrzyknął. - Prawdą jest również reszta tego, co wam powiedziałem. Jeśli jednak nadal nie wierzycie, łatwo możecie sprawdzić wszystko po powrocie do domu. Gibetti złożył starannie kartkę i schował ją do portfela. - Niczego nie będę sprawdzał - wykrzyknął. - Ufam wam. To nie do wiary, ale kiedy jakaś kobieta zawróci mi jeszcze w głowie, spojrzę na tę kartkę i wszystko mi przejdzie. Uśmiechnął się ze smutkiem. - Towarzyszu - ciągnął po chwili wahania - czy znacie mój stan służby? - Tak. - Chcę więc powiedzieć wam coś w zaufaniu. Wszystko, co robiłem (a wielu rzeczy nie powinienem był robić), robiłem po to, by zyskać prawo powrotu tutaj i odszukania tej dziewczyny. Jak waszym zdaniem powinienem teraz postępować? - Walczyć nadal o sprawę. - Moja sprawa nazywała się Sonia i nie jest już moja, lecz innego. Don Camillo wzruszył ramionami. - Przemyślcie to jeszcze spokojnie, towarzyszu - doradził mu. - Tak czy inaczej ja rozmawiałem z wami jak przyjaciel, nie jak towarzysz. Towarzysz nic o całej tej sprawie nie wie. - Bieda z tym, że ja wiem - wymamrotał Gibetti, rzucając się z powrotem na łóżko. Spotkali się przy kolacji i do stołu zasiedli wszyscy poza Gibet-tim, który prosił, by powiedzieć, że boli go brzuch. Towarzysz Oriegow był szczególnie usatysfakcjonowany, gdyż wszystko szło jak w zegarku. Towarzysz Bacciga, który siedział obok don Camilla, znalazł w pewnym momencie sposobność, żeby przekazać mu dyskretnie wiadomość. - Załatwione, towarzyszu. - A jak pokonacie urząd celny na granicy włoskiej? - Zasięgnął, równie dyskretnie, informacji don Camillo. - Trudno przewieźć etolę z norek jako męską bieliznę. - Obszyję nią kołnierz palta. Miliony męskich palt mają kołnierze z futra. Gazety reakcyjne wypisują jak zwykle bujdy na resorach. - Nie wątpię - odparł don Camillo. - Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z waszymi interesami. - Powiedzieliście mi, że według prasy reakcyjnej w Moskwie można za dolara uzyskać dwadzieścia rubli, l to jest właśnie bujda. Dali mi za dolara dwadzieścia sześć. Zaczęła krążyć wódka i dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona. - Towarzyszu Tarocci - powiedział w pewnej chwili Scamoggia, zwracając się do don Camilla - dużo straciliście, żeście nie poszli z nami. Wizyta w mauzoleum Lenina to coś niezapomnianego. - Macie rację - potwierdził towarzysz Curullu, który siedział blisko nich. - Znaleźć się w miejscu, gdzie leży Stalin, to robi na człowieku wrażenie. Nie mówi się przecież o Stalinie w domu zdestalinizowanego i don Camillo pomyślał, że trzeba zabrać bardzo dyplomatycznie głos. - To zrozumiałe - wykrzyknął. - Pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie w Paryżu grób Napoleona. A Napoleon w porównaniu z takim olbrzymem jak Lenin był ledwie biednym człeczyną. Towarzysz Curullu, czując wsparcie towarzyszki wódki, nie zamierzał z niczego się wycofywać. - Stalin - stwierdził posępnie - Stalin to dopiero olbrzym. - Dobrze powiedziane, towarzyszu - wykrzyknął jeszcze posępniej towarzysz Li Friddi. - Prawdziwy olbrzym. Stalin dał wielkość Związkowi Radzieckiemu. Stalin wygrał wojnę. - Dzisiaj, wśród robotników czekających na wejście do mauzoleum - zakomunikował towarzysz Curullu. wychyliwszy kieliszek wódki - były także amerykańskie turystki, ubrane tak, jakby szły na bal. Miało się wrażenie, że czekają na premierę filmu z Marylin Monroe. Rozszczebiotane idiotki. - Dobrze powiedziane, towarzyszu -- pochwalił Li Friddi. - Budziły wstręt. Moskwa to nie Monte Carlo. Nie jedzie się do Moskwy jak na Capri. - Gdyby żył Stalin, te wrony nie przyjechałyby tutaj, żeby krakać - oświadczył towarzysz Curullu. - Kiedy żył towarzysz Stalin, kapitaliści trzęśli się ze strachu. Chociaż Pcppone, dzielnie wspierany przez towarzyszkę Nadię, starał się odwrócić uwagę towarzysza Oriegowa, w pewnym momencie towarzysz Oriegow nastawił ucha i towarzyszka Pietrowna musiała wyjaśnić mu, o czym dyskutują towarzysze z drugiej strony stołu. Towarzysz Oriegow zacisnął wówczas szczęki, stal się czujny, a towarzyszka Nadia rada nierada musiało tłumaczyć wszystko słowo po słowie. Peppone nadał zatrwożonym spojrzeniem sygnał SOS don Camillowi. - Towarzysze - wtrącił się spokojnie do rozmowy don Camillo, zwracając spojrzenie w stronę dwóch mieszkańców wysp — nikł nie wątpi w zasługi tego człowieka. Co najwyżej wątpimy, czy jest na miejscu mówienie o tym w tej chwili. - Mówienie prawdy jest zawsze na miejscu! — wykrzyknął towarzysz Curullu, ani myśląc dać za wygraną. - A prawda jest taka, że jeśli nawet Związek Sowiecki dokonał obecnie podboju Księżyca, nie ma już w naszej partii tego rewolucyjnego zapału, jaki był przedtem, a w rezultacie straciliśmy dwieście pięćdziesiąt tysięcy członków. - Polityka musi dostosowywać się do wymagań chwili - spróbował sprzeciwić się nieśmiało don Camillo. - Należy dostrzegać ostateczny rezultat. - Rezultat ostateczny jest taki, że Stalin uzyskiwał to, czego chciał, nie zadając sobie trudu, żeby wyjechać poza Związek Sowiecki - stwierdził towarzysz Curullu. Don Camillo zrejterował; teraz głos miała wódka, a nie towarzysze, wódka zaś nie myśli. A zresztą nostalgia za Stalinem ogarnęła nie tylko Curullu i Li Friddiego, ale i wszystkich innych, z wyjątkiem Peppona, który z zaciśniętymi zębami i nerwami napiętymi jak postronki tylko czekał, kiedy wybuchnie bomba. I bomba nagle wybuchła. Po wymianie poglądów z towarzyszką Nadią wzburzony towarzysz Oriegow huknął pięścią w stół i zerwał się na równe nogi. Jego oczy ciskały gromy i błyskawice. Był blady jak śmierć i budził grozę. Wszyscy zamilkli, ścięci nagle chłodem, i w tej ciszy towarzysz Oriegow powiedział po włosku - mozolnie, ale aż nazbyt zrozumiale: - Niech żyje towarzysz Stalin! Podniósł kieliszek pełen wódki i wszyscy zerwali się, również unosząc kieliszki. - Niech żyje! - odpowiedzieli jak jeden mąż. Towarzysz Oriegow wypił wódkę jednym haustem i wszyscy poszli w jego ślady. Potem rozbił kieliszek o ziemię i wszyscy zrobili to samo. Następnie towarzyszka Nadia powiedziała: - Towarzysz Oriegow życzy towarzyszom włoskim dobrej nocy. Było po wszystkim i biesiadnicy rozeszli się bez jednego słowa. Kiedy don Camillo i Peppone jako ostatni z całej grupy szli w stronę schodów, zatrzymała ich towarzyszka Pietrowna. - Towarzysze - spytała - czy pozwolicie, że postawię wam kawę? Spojrzeli na nią z niepokojem. - Spróbuję przyrządzić kawę po włosku - wyjaśniła z uśmiechem towarzyszka Nadia. - Mieszkam niedaleko stąd. Za gmaszyskami w stylu imperialnym i za przypominającymi Amerykę wieżowcami rozciągała się Moskwa proletariacka i towarzyszka Nadia mieszkała na trzecim piętrze nędznego bloku z mrocznymi schodami, na których unosiła się woń kapusty i smażonego tłuszczu. Mieszkanie składało się z pokoiku umeblowanego dwiema otomanami, stołem, czterema krzesłami, szafą i stolikiem, na którym pysznił się odbiornik radiowy. Firaneczki, abażury w kwiatki, jakiś obrazek, jakiś dywanik miały wzbogacić ogólny wystrój, ale bez rezultatu. - To jest towarzyszka, która mieszka ze mną - wyjaśniła Nadia przedstawiając Pepponowi i don Camillowi dziewczynę, która otworzyła drzwi i która robiła wrażenie ulepionej z tej samej gliny co Pietrowna, chociaż była od niej starsza, cięższej budowy i bardziej wiejska. - Jest tłumaczką z francuskiego - dodała - ale doskonale rozumie także włoski i nieźle się nim posługuje. Dzbanek na kawę stał już na spirytusowej maszynce pośrodku stołu. - Parzymy tutaj - wyjaśniła towarzyszka Nadia - ponieważ kuchnię dzielimy z jeszcze jedną rodziną i poza tym znajduje się po drugiej stronic schodów. Okazało się, że kawa jest nadspodziewanie dobra, i towarzyszka Nadia okazała wielką wrażliwość na pochwały z ust Peppona i don Camilla. - Mam nadzieję, że podobała się wam nasza Wielka Rosja - powiedziała towarzyszka Nadia, kiedy wyczerpał się temat kawy. Peppone zaczął z zapałem opowiadać o wszystkich cudach, jakie widział, ale w pewnym momencie przyjaciółka Nadii przerwała mu ze śmiechem. - My to znamy - wykrzyknęła. - Może byście opowiedzieli nam o Włoszech. Peppone rozłożył ręce. - Towarzyszki - rzekł - Włochy są małym krajem, który byłby piękny, gdyby nie niszczyli go księża i kapitaliści. - Czy rzeczywiście nie ma tam wolności? - zaciekawiła się towarzyszka Nadia. - Pozornie w naszym kraju panuje wolność - wyjaśnił Peppone. - Ałe wszystko trzymają w łapach księża. Mają wszędzie swoich szpicli. Kiedy wrócimy, księża dowiedzą się w najdrobniejszych szczegółach, co tu robiliśmy i widzieliśmy. - Czy to możliwe? - zdumiała się koleżanka towarzyszki Nadii. - Wyjaśnijcie to, towarzyszu - rzekł Peppone, obracając się w stronę don Camilla. - To czysta prawda - przyznał uczciwie don Camillo. - Mogę przysiąc. - Straszne - wykrzyknęła towarzyszka Nadia. - A jak żyje przeciętny pracownik? Na przykład, ile zarabia ktoś w rodzaju towarzysza Scamoggii? - Scamoggii nie można uznać za przeciętnego pracującego - wyjaśnił Peppone. - Towarzysz Scamoggia jest mechanikiem specjalistą, ma swój mały warsztat, dużą klientelę i zarabia dobrze. - Ile mniej więcej? - spytała z obojętną miną towarzyszka Nadia. Peppone dokonał w myślach stosownych obliczeń i odpowiedział: - Licząc, że rubel to trzydzieści lirów, jakieś siedem tysięcy rubli miesięcznie. Dziewczyny porozmawiały przez chwilę między sobą po rosyjsku, potem towarzyszka Nadia spytała Peppona: - Wszystko zależy od siły nabywczej rubla. Ile kosztowałby w rublach garnitur męski? A para butów? - To zależy od jakości - wyjaśnił don Camillo. - Para butów od siedemdziesięciu do trzystu pięćdziesięciu rubli. Garnitur od siedmiuset do tysiąca czterystu. Peppone miał na sobie sławetny dwurzędowy, granatowy garnitur senatorski i koleżanka towarzyszki Nadii dotknęła miękkiego materiału rękawa. - Ten na przykład? - spytała. - Czterdzieści tysięcy - odparł Peppone. - Mniej więcej tysiąc trzysta pięćdziesiąt rubli - wyjaśnił don Camillo. - Ale Scamoggia - powtórzył z naciskiem Peppone - to przypadek szczególny. Scamoggia nie jest prostym robotnikiem. Scamoggia... - Scamoggia, Scamoggia! - wykrzyknęła ze śmiechem koleżanka towarzyszki Nadii. - Ciągle ten Scamoggia! Czy nie chodzi przypadkiem o tego okropnego typa, który tak brzydko zachował się w kołchozie w Tifiz? Nie rozumiem, dlaczego trzyma się w partii człowieka tak niegodziwego. - Nie jest zły! - zaprotestował Peppone. - To inteligentny, sprawny w działaniu i pewny ideologicznie towarzysz. Tylko jego sposób postępowania jest naganny. - Więc chodzi o złe wychowanie w złej rodzinie - nalegała koleżanka towarzyszki Nadii. - Nie - zaprzeczył kategorycznie Peppone. - Jego rodzina to porządni ludzie. Nie możecie tego zrozumieć, bo nie mieszkacie w Rzymie. Rzymianie poza domem robią wrażenie łobuzów. Ale w domu nie otwierają ust, bo straszliwie boją się swoich żon. - Scamoggia też boi się żony? - spytała koleżanka towarzyszki Nadii. - Nie - zachichotał Peppone. - Na razie, bo nie jest jeszcze żonaty. Kiedy się ożeni, stanie się jak wszyscy. Do rozmowy wtrąciła się towarzyszka Nadia, która jęła wypytywać o włoski przemysł ciężki i produkcję owoców cytrusowych. Peppone był doskonale obkuty i strzelał liczbami jak karabin maszynowy. Towarzyszka Nadia słuchała go z najwyższą uwagą i chciała za wszelką cenę przyrządzić jeszcze jedną kawę. Na koniec zaproponowała, że odprowadzi ich do hotelu, ale odmówili i wrócili do bazy sami. Po drodze Peppone zauważył, że we Włoszech trudno byłoby znaleźć niewiasty tak dojrzałe politycznie jak towarzyszka Nadia i jej koleżanka. - Co za znaczenie ma dla włoskich kobiet przemysł ciężki albo produkcja owoców? - wykrzyknął. - Żadnego - odpowiedział don Camillo. - Kobietę włoską obchodzi wyłącznie to, kim jest młodzieniec, który się do niej zaleca, czy jest kawalerem, ile zarabia, jaki ma charakter, z jakiej jest rodziny i inne tego rodzaju głupstwa. Peppone stanął, jakby ogarnęło go nagle podejrzenie. - Sugerujecie, że... - Ani mi to w głowie! - przerwał don Camillo. - Wyobrażacie sobie, towarzyszu, że komunistyczny senator przyjeżdża do Moskwy, żeby pełnić rolę swata! Ma tutaj służyć sprawie, nie zaś towarzyszkom na wydaniu. - Owszem - ryknął Peppone - ma ksiądz całkowitą rację. Ani towarzyszkom na wydaniu, ani zamężnym, chociaż gdybym słuchał mojej żony, powinienem skorzystać z okazji i przywieźć jej futro, takie samo jak ma towarzyszka Nilde Jotti! Ta sprawa ciążyła mu na sercu i teraz, kiedy ją z siebie wyrzucił, poczuł się lżej. Była dziesiąta wieczór. Lodowaty wiatr hulał po pustych ulicach i Moskwa robiła wrażenie stolicy radzieckiego smutku. Towarzysz rozbitek Oriegow Wyjechali z Moskwy o świcie i, opuszczając miasto autokarem podążającym w stronę dworca lotniczego, widzieli tylko kobiety przydzielone do sprzątania ulic. Myły asfalt wielkimi strumieniami wody i kończyły za pomocą mioteł dzieło wielkich maszyn do czyszczenia, którymi kierowały również dziewczęta i matki rodzin. Don Camillo zwrócił dyskretnie uwagę Pepponowi, że w każdym ruchu tych kobiet widać, jak głęboko usatysfakcjonowane są z tego, że wywalczyły sobie równouprawnienie z mężczyznami. - To wielce krzepiący widok - oznajmił na zakończenie - i można nim sycić oczy jedynie w Związku Radzieckim. - Jeszcze bardziej krzepiący będzie ten, którym nasycimy oczy, kiedy skierujemy do tej pracy księży - odciął się poufnym szeptem Peppone. Lodowaty, wszechmocny wiatr pachnący Syberią przemykał wielkimi pustymi ulicami, aż na bezkresnym Placu Czerwonym znalazł wreszcie pokarm dla swoich zębów. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że to jakieś tobołki ze szmatami, ułożone rządkiem i czekające na ciężarówkę przedsiębiorstwa oczyszczania miasta, ale chodziło o pielgrzymów wyczekujących na otwarcie „sanktuarium". Przyjechawszy z Uzbekistanu, Gruzji, Irkucka czy Bóg jeden wie skąd i wysypawszy się na moskiewskim dworcu w samym środku nocy, obywatele wszystkich republik sowieckich obozowali przed mauzoleum Lenina i Stalina i czekali cierpliwie, siedząc na swoich torbach podróżnych, tuląc się jedni do drugich jak owieczki, które muszą spędzić noc w otwartej zagrodzie. - Towarzyszu - zwierzył się don Camillo Pepponowi - jakże inaczej jest teraz niż w obmierzłych czasach, kiedy biedny muzyk, który przyjechał skądś z Rosji swoim prostackim i powolnym wozem, biwakował w okolicy pałacu carskiego, całe dni czekając na okazję ujrzenia cara i nowej carycy. - Czym innym jest niewolnik, który przybywa, żeby potwierdzić swoje poddaństwo wobec tyrana - wyjaśnił Peppone półgębkiem - a czym innym wolny obywatel, który przybywa, by podziękować temu, kto dał mu wolność. - Pomijając tych jakże licznych - dodał don Camillo - którzy przybywają, żeby przekonać się, że Lenin i Stalin naprawdę nie żyją... Peppone obrócił się z uśmiechem i oznajmił półgłosem: - Kiedy myślę o tym, że jutro mniej więcej o północy wysiądzie ksiądz na stacji w Mediolanie, muszę się uszczypnąć, żeby upewnić się, że to nie sen. Proszę się jednak bawić dalej; zostało już niewiele godzin. Przygoda dobiegała końca; o dziewiątej wysiądą z samolotu w S. Tam zwiedzą stocznię i w południe wsiądą na stateczek, by po trzech godzinach znaleźć w mieście O., skąd o siedemnastej wylecą do Berlina. Na pomysł wycieczki statkiem wpadł towarzysz Oriegow; towarzysze włoscy przemieszczali się już samolotem, pociągiem, samochodem, tramwajem, trolejbusem, metrem, aby jednak w pełni mogli zdać sobie sprawę ze sprawności radzieckiej komunikacji, powinni odbyć przejażdżkę statkiem. Propozycja została zaakceptowana przez odpowiednie władze, co sprawiło uzasadnioną radość towarzyszowi Oriegowowi. Punktualnie o godzinie dziewiątej samolot wylądował na lotnisku w S. Stan lotniska odpowiadał niewielkiemu znaczeniu S., małej mieściny, która swe istnienie zawdzięczała wyłącznie stoczni. W dużym i znakomicie bronionym porcie, który był schronieniem dla statków czekających na remont, widać było w głębi wszelkiego rodzaju jednostki pływające i towarzysz Bacciga, genueńczyk i marynarz, znalazłszy się w swoim żywiole, poczuł się swobodny niczym mewa, czego przedtem trudno byłoby się u niego dopatrzyć. Spośród statków w najrozmaitszym wieku wyróżniał się nowiutki zbiornikowiec. Towarzysz Bacciga tak bezbłędnie określił jego tonaż i dane techniczne, że towarzysz Oriegow uznał, iż włoscy goście poradzą sobie znakomicie bez niego. Powierzył ich więc czujnemu nadzorowi towarzyszki Nadii, a sam poszedł uzgodnić szczegóły zwiedzania stoczni. Towarzysz Bacciga był wspaniały. Rzucał ścisłą odpowiedź na każde pytanie, jakie zadawali mu inni towarzysze, i co jakiś czas wykrzykiwał: - Produkcja statków to nasza specjalność, ale także oni nie zasypiają gruszek w popiele! Don Camillo zerkał co i raz na niego, a w pewnym momencie, kiedy towarzysz Bacciga powtórzył swój refren, wtrącił swoje trzy grosze: - Tak, nie zasypiają gruszek w popiele - oznajmił. -1 znają się na tym od dawna. Tylko spójrzcie na ten trójmasztowiec, tam po prawej stronie. Czyż nie jest to istne cacko? Towarzysze przeszli za don Camillem po molu do miejsca, skąd widać było żaglowiec w całej okazałości, i stanęli tam, przyznając, że don Camillo ma po tysiąckroć rację. Wydawało się, że statek pojawił się tu prosto z misternej i cennej dziewiętnastowiecznej ryciny. Niedawno pokryto go nowym lakierem i taki błyszczący, wypielęgnowany i wypieszczony w najdrobniejszym szczególe robił wrażenie jakby dopiero co został zwodowany. - Godna podziwu jest ta miłość ludzi radzieckich do wszystkiego, co świadczy o szlachetnej przeszłości wielkiej Rosji - entuzjazmował się don Camillo. - Towarzysze, czyż ten żaglowiec nie wystarczy, by wskazać, jak wspaniała jest rosyjska tradycja budownictwa morskiego? Don Camillo przez chwilę milczał, kontemplując świecące cacko, a następnie zwrócił się do towarzysza Baccigi. - Towarzyszu marynarzu, od wieków jesteśmy mistrzami w budowaniu okrętów, trzeba jednak uczciwie przyznać, że dopiero w Związku Radzieckim mamy okazję zobaczyć takie arcydzieło. Dołączyła do nich towarzyszka Nadia, która zebrała informacje od przechodzącego robotnika. - Nazywa się „Towariszcz" - wyjaśniła - jest statkiem szkolnych radzieckiej marynarki. Cztery tysiące ton wyporności. - Trzy tysiące ton - uściślił towarzysz Bacciga, który obrócił się gwałtownie i spojrzał na Pietrowną oczami pełnymi gniewu. - Nazywał się „Cristoforo Colombo" i był statkiem szkolnym marynarki włoskiej. Towarzyszka Nadia oblała się rumieńcem. - Przepraszam, towarzyszu - wyjąkała. Ponieważ towarzysz Oriegow nadchodził właśnie w towarzystwie pracownika stoczni, ruszyła mu naprzeciw, żeby dowiedzieć się, jakie zadania jej wyznaczono. Peppone złapał don Camilla za łokieć i odciągnął na bok. - Czy naprawdę - powiedział, zaciskając zęby - nigdy nie potraficie utrzymać tego przeklętego języka za zębami? Ale gafa! - Żadna gafa - odparł spokojnie don Camillo. - Wiedziałem doskonale, że to nasz „Cristoforo Colombo". Kiedy zabrali go nam razem z „Giulio Cesare", coś aż mnie ścisnęło w dołku. Na szczęście tuż obok stał towarzysz Bacciga i Peppone mógł na nim wyładować swój gniew. - Nie mogliście siedzieć cicho? - skarcił go półgłosem. - Jakże to, towarzyszu przewodniczący. Rozpoznałem go. - Prawdziwy towarzysz umiałby sobie to darować - oświadczył kategorycznym tonem Peppone. - Jestem nie tylko towarzyszem, ale i marynarzem - wyjaśnił Bacciga. - I co z tego? - I w morzu, i w Padzie jest woda - mruknął Bacciga - ale morze to jedno, a Pad to niestety drugie, i ja nie mogę patrzeć na „Colombo" tak, jak wy patrzylibyście na pierwszą lepszą barkę z mostu w Yiadanie. - Marynarze z pancernika „Potiomkin" rozumowali zupełnie inaczej niż wy - zauważył szyderczo Peppone. - Marynarze z pancernika „Potiomkin" nie byli genueńczykami - odparł towarzysz Bacciga. O jedenastej Peppone i towarzysze z głowami pękającymi od liczb opuścili stocznię. Brakowało jeszcze godziny do odpłynięcia statku i podczas gdy cała gromada wyruszyła na turystyczny spacer po mieście, towarzysze Oriegow, Peppone i don Camillo udali się do zadymionej salki stoczniowej „kantyny"; pierwszy, by uzupełnić swój raport, dwaj pozostali, żeby przygotować się duchowo do rejsu, albowiem przy tym wietrze, który nadciągnął Bóg wie skąd, i tym niebie, po którym przemykały coraz gęstsze chmury, nie zapowiadało się na nic dobrego. „Kantyna" była brudna, ale grappa doskonała i przy drugiej kolejce Peppone zwierzył się: - Boję się, że dostanę choroby morskiej. A ksiądz? - Nawet o tym nie myślę - odparł don Camillo. - Od prawie dwóch tysięcy lat kapłani żeglują pośród najstraszliwszych burz i zawsze radzili sobie wyśmienicie. - Chciałbym zobaczyć, czy będzie ksiądz w takim wybornym nastroju, kiedy znajdziemy się na łodzi - odparł posępnie Peppone. Don Camillo wydobył z kieszeni broszurę z Maksymami Lenina. - Tutaj jest wszystko - wyjaśnił. - Także przepis przeciwko strachowi. Zimny wiatr przywiał rychło cała gromadkę do owczarni. Żaden nie miał twarzy człowieka, który świetnie się bawił, ale najbardziej ponury był towarzysz Curullu. Zajęli miejsca za stołem Peppona i don Camilla i kiedy towarzysz Curullu odnalazł na dnie imponującego kielicha wódki dar słowa, zwierzył się z tego, co leży mu na sercu. - Towarzyszu - powiedział, zwracając się do don Camilla - czy wiecie, gdzie byliśmy? Don Camillo odłożył brewiarz. - W kościele! - wyjaśnił towarzysz Curullu. - I wiecie, co się działo w tym kościele? Don Camillo wzruszył ramionami. - Para nieszczęśników brała ślub! - wykrzyknął z podnieceniem towarzysz Curullu. - Brali ślub przed kapłanem, i to z całą wredną paradą! Obrócił się w stronę towarzysza Scamoggii. - A wy - zaśmiał się szyderczo - przyjechaliście tutaj po to, by cieszyć się, że żaden ksiądz nie plącze się wam pod nogami! I to jaki! Wypasiony i ozdobiony lepiej niż nasi. A państwo młodzi? Wystrojeni jak stróż w Boże Ciało, trzymali się za rączki i uśmiechali anielsko niby dwójka półgłówków z Akcji Katolickiej! Bebechy się przewracają! - Co za ohyda! I to gdzie? W Związku Radzieckim! - ryknął oburzony towarzysz Li Friddi. - Jak w zapadłej sycylijskiej dziurze! Oczekiwali, że don Camillo jakoś to skomentuje, i nie zawiedli się. - Towarzysze - rzekł - Wielka Konstytucja Radziecka pozwala obywatelowi wyznawać religię, która najbardziej mu odpowiada. A kapłani mają swobodę wykonywania zawodu, byleby nie znieprawiali swoimi naukami młodzieży przed osiemnastym rokiem życia. Nie ma w tym nic niezwykłego. To Watykan rozpuszcza fałszywe wieści o prześladowaniach religijnych i innych podobnych wymysłach. Towarzysz Oriegow nastawił ucho i przy pomocy towarzyszki Nadii śledził uważnie przebieg dyskusji. Don Camillo obrócił się w jego stronę i patrzył błagalnie. - Towarzysz Tarocci - wyjaśniła towarzyszka Nadia po naradzie z towarzyszem Oriegowem - ma racje. Artykuł 124 konstytucji jest w całej pełni respektowany. Rada do spraw Kościoła Prawosławnego i Rada do spraw Kultów Religijnych sprawują pieczę nad właściwym stosowaniem prawa do swobód religijnych i pomagają organizacjom religijnym w rozwiązywaniu ich problemów. - Jest rzeczą oczywistą - stwierdził po wysłuchaniu oficjalnych wyjaśnień don Camillo - że osoby duchowne nie robią tego, co im się podoba, jak to się dzieje u nas, ale to tylko, na co pozwala im konstytucja. Sytuacja jest więc odmienna. - Ale istota pozostaje ta sama - mruknął towarzysz Li Friddi. - Klecha to zawsze klecha. Don Camillo wybuchnął śmiechem. - Towarzyszu, w kraju tak bezkresnym jak Związek Radziecki - uspokoił go - jest zaledwie dwadzieścia sześć tysięcy cerkwi i około trzydziestu pięciu tysięcy kapłanów. - Za dużo - krzyknął towarzysz Curullu. - Za dużo cerkwi i za dużo popów. - Jeśli uświadomicie sobie, że w 1917 było w Rosji ponad czterdzieści sześć tysięcy cerkwi i pięćdziesiąt tysięcy popów, a w 1935 zostało zaledwie cztery tysiące cerkwi i pięć tysięcy popów... Towarzysz Curullu obrócił się z niedowierzaniem do towarzysza Oriegowa. - To prawda? - spytał. Po zwykłej w takich razach naradzie towarzyszka Nadia odpowiedziała: - Dane te z grubsza pokrywają się ze stanem faktycznym. Popi i cerkwie utrzymują się wyłącznie z ofiar składanych przez wiernych. Podczas wojny Kościół prawosławny okazał moc swojego ducha patriotycznego, wspierając wysiłek kraju. Partia prowadzi energiczna walkę z zabobonem, posługując się wyłącznie siłą perswazji, bez uciekania się do gwałtów. Towalrzysz Curullu doznał rozczarowania, które wypita wódka uczyniła jeszcze bardziej dojmującym. - Towarzyszko - oznajmił z niesmakiem, zwracając się do Pietrownej. - O jakiej energicznej walce mówicie, skoro w ciągu dwudziestu lat liczba popów wzrosła z pięciu do trzydziestu pięciu tysięcy? Towarzyszka Nadia zawahała się, ale potem przetłumaczyła te słowa, a towarzysz Oriegow słuchał ze zwieszoną głową, jakby to on był odpowiedzialny za zdradę. Potem, po dłuższej chwili zastanowienia, podniósł głowę i patrzył na towarzysza Curullu, rozkładając bezradnie ręce. I tym razem towarzyszka Nadia nie musiała niczego tłumaczyć. Dyskusja na tym się skończyła. Towarzysz Oriegow wrócił do pracy nad swoim raportem, a inni zmienili temat. W sali było ciemno od dymu i don Camillo poczuł potrzebę zaczerpnięcia w płuca świeżego powietrza. Wyszedł, a za nim Peppone. Wiatr ucichł. Przechadzali się tam i z powrotem w milczeniu, a wreszcie Peppone stanął. - Trzydzieści pięć tysięcy duchownych! - ryknął. - Po rewolucji, która kosztowała rzekę krwi, i po czterdziestu latach straszliwych wyrzeczeń! - Nie złośćcie się, towarzyszu - uspokajał go don Camillo. - Nie przejmujcie się tak liczbą duchownych. To nie są kapłani, lecz radzieccy funkcjonariusze, którzy wyrażają się o papieżu jako o wrogu pokoju, a ich starym przywódcą, ukształtowanym wedle ściśle określonego wzoru, jest patriarcha Aleksy mówiący o Stalinie, że jest bogom dannyj, zesłany przez Boga. Na polu religii komunizm przegrał wojnę. Ale nie przegrał wojny z księżmi. Przegrał wojnę przeciwko Bogu. Komunizm może wyeliminować duchowieństwo albo, co gorsza, podporządkować je sobie, ale nie może wyeliminować i podporządkować sobie Boga. Reżim radziecki przegrał trzy ważne wojny: przeciwko Bogu, przeciwko chłopom i przeciwko burżuazji. Po czterdziestu dwóch latach krwawych walk reżim radziecki dokonał podboju Księżyca i ma prymat w zbrojeniach atomowych, gromiąc zabobon dzięki naukowemu podejściu do wszystkich zjawisk naturalnych i nadprzyrodzonych. Stał się władcą absolutnym Rosji, Rosjan i sam nie wiem ilu krajów satelickich. Dokonał kolektywizacji w rolnictwie, eliminując jakieś dziesięć milionów opornych chłopów. Zniszczył burżuazję. A dzisiaj Rosjanie szukają Boga i oddają swoje zarobione w pocie czoła ruble, byleby umożliwić otwarcie i funkcjonowanie cerkwi. Rolnictwo nie zdołało osiągnąć poziomu produkcji sprzed kolektywizacji i żeby skłonić chłopów do pracy, trzeba zostawiać im na własny użytek skrawek ziemi i umożliwić swobodny handel produktami tych działek, a jednocześnie nowa burżuazja zajęła miejsce starej i zagarnia dla siebie coraz rozleglejsze obszary życia i coraz bardziej krzepnie. Nie gniewajcie się, towarzyszu proletariuszu, ale czy w tej swojej olśniewającej granatowej dwurzędowce i z podwójną płacą senatora i funkcjonariusza partii nie jesteście może burżujem, który ma pokaźne konto w banku i lśniącą chromami tysiąc osiemsetkę? - Jaką znów tysiąc osiemsetkę! - zaprotestował Peppone. - Zwykłą tysiąc setkę kupioną, jeśli już o to chodzi, z drugiej ręki. Don Camillo potrząsnął głową. - Towarzyszu - powiedział surowym głosem - liczą się nie cylindry, lecz zasada. W tym momencie Peppone wyłowił z kieszeni marynarki skórzany futeralik, a z niego - oszałamiające toskańskie cygaro. Don Camillo, który od dwóch dni śnił na jawie o toskańskim cygarze, wytrzeszczył oczy i dobywszy z piersi westchnienie przypominające tornado, wykrzyknął z goryczą: - Oto burżuazja nie żałuje sobie niczego, a lud cierpi! Peppone z wściekłością przełamał cygaro i gestem, w którym trudno byłoby doszukać się śladu uprzejmości, podał połówkę don Camillowi. - Trzydzieści pięć tysięcy duchownych to za mało! - huknął. - Jeszcze ksiądz musiał się tu zjawić! Rozległa się syrena statku. „Partizan" był statkiem niewielkim, ale nowoczesnym i mocnym, doskonale trzymającym się na wodzie, tak że pierwsza godzina rejsu przebiegała jak po maśle. Na nieszczęście diabeł musiał w to wetknąć swój ogon i nagle niebo pociemniało, a wiatr zmienił się w wichurę. Fale stawały się coraz potężniejsze. Nie wyglądało to najlepiej i kapitan, chcąc zabezpieczyć się przed możliwością, że jakaś fala uniesie statek i ciśnie nim o brzeg, w poszukiwaniu spokojniejszych wód wypłynął na pełne morze. Jednak na pełnym morzu nie było wcale lepiej i kiedy huragan wzmógł się jeszcze trochę, kapitan stracił kontrolę nad statkiem. Była to kwestia minut; nagle pod pokładem zjawił się marynarz z naręczem jakichś rzeczy, które rzucił na podłogę, wykrzykując niezrozumiałe słowa. - Kapitan rozkazuje, byśmy założyli pasy ratunkowe i wyszli na pokład - przetłumaczyła towarzyszka Nadia. Na pokładzie było istne piekło: z góry zacinający deszcz, z dołu fale wściekle bijące o burty statku. Jakby tego było mało, wył zaciekle wiatr i panowały egipskie ciemności. Koło sterowe wirowało, poddając się kaprysom morza, a jakaś potężniejsza od innych fala porwała dwie szalupy ratunkowe. Wszyscy zwrócili spojrzenia w stronę kapitana, który stał uczepiony poręczy na mostku kapitańskim; ten czuł na sobie te trwożliwe spojrzenia, ale udawał, że ich nie widzi, i nie spuszczał wzroku z rozszalałego morza. Zbliżał się koniec. Ilu minut, ilu sekund potrzeba, by rozległ się łoskot i stateczek przełamał się na dwoje? Wielka fala wcisnęła się pod rufę, uniosła ją i wydawało się, że stateczek da nura w głębiny. Woda omiotła pokład od dzioba do rufy, a kiedy opadła i statek wyprostował się, wszyscy rozejrzeli się, by sprawdzić, czy kogoś nie brakuje. Nadal byli wszyscy: Peppone, dziewięciu „wybrańców", towarzyszka Nadia, towarzysz Oriegow, kapitan i sześciu ludzi z załogi. Przywarli rozpaczliwie do wszelkich możliwych punktów oparcia, uczepili się jedni drugich i jakimś cudem przetrwali ten pierwszy straszliwy atak. Czy jednak przetrzymają następny? Statek, osuwając się po zboczu wysokiej fali, opadł w przepaść i wydawało się, że już się z niej nie wydobędzie. Jednak znowu znalazł się na grzbiecie fali, ale klapa jednego z włazów nie wytrzymała i statek zaczął nabierać wodę. Nie było już żadnej nadziei i Peppone rzucił się w stronę don Camilla. - Proszę księdza! Niechże ksiądz coś, na Boga, zrobi! - wrzasnął głosem nabrzmiałym gniewem i rozpaczą. Don Camillo otrząsnął się. - Panie - powiedział - dziękuję Ci, że pozwoliłeś mi umrzeć jak przystało Twojemu pokornemu i wiernemu żołnierzowi. Zapomniał o morzu i burzy i myślał tylko o tym, że dla wszystkich tych ludzi poza Pepponem jest wyłącznie towarzyszem Taroccim; zerwał czapkę z głowy i zaczął grzebać w kieszeni szukając fałszywego pióra. Było na swoim miejscu, więc wydobył mały krzyżyk i wzniósł go wysoko. Wszyscy teraz klęknęli z odkrytymi głowami przed don Camillem. Nawet towarzyszka Nadia, nawet kapitan i sześciu ludzi z załogi. Wszyscy poza towarzyszem Oriegowem, który trzymając się drabinki prowadzącej na mostek kapitański, stał w czapce naciągniętej aż na uszy i wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami patrzył na niewiarygodne widowisko. - Panie - błagał don Camillo - zmiłuj się nad tymi nieszczęsnymi... Ogromna fala uderzyło o burtę statku, a za nią nadciągała już następna. - Ego von absolvo a peccatis vestris, in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti... Nakreślił obszerny krzyż w rozszalałym powietrzu. Wszyscy przeżegnali się i wszyscy pocałowali maleńki krucyfiks. Wszyscy poza towarzyszem Oriegowem, który robił wrażenie człowieka ze stali. Wodna góra zwaliła się na pokład, jakby chcąc zdruzgotać wątłe ludzkie postacie. Jednak Bóg postanowił inaczej. Trwał piekielny taniec, lecz fale z mniejszą gwałtownością biły teraz o burty statku. Wszyscy teraz wstali i nagle mieli uczucie, że najgorsze mają już za sobą. Wszyscy przed chwilą widzieli, że towarzysz Oriegow nie uląkł i nie zdjął czapki, ale dopiero teraz pomyśleli o nim i jego postawie. Spojrzeli w stronę drabinki i towarzysz Oriegow tkwił na swoim miejscu. Zacisnął szczęki i to, czego nie wypowiadały jego usta, mówiły jasno oczy. Towarzyszka Nadia, towarzysz kapitan oraz towarzysze z załogi zauważyli groźne błyski płonące w tych oczach i zadrżeli. Peppone i pozostali nie: zbyt byli zadowoleni z tego, że zachowali życie, by przejmować się groźbą, jaką można było wyczytać z oczu towarzysza Oriegowa. Morze nadal ciskało statkiem, ale teraz załoga mogła już przystąpić do krzątaniny wokół maszyn i pomp. A pasażerowie mogli pomyśleć o wyżęciu nasiąkniętych wodą ubrań. Zapomniano o towarzyszu Oriegowie. W miarę jak morze uspokajało się, życie na pokładzie wracało do normy. Dwie godziny później wszyscy wyglądali jak zawsze. Nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Ot, wzburzone morze, parę bryzgów wody, uszkodzony luk, utracone dwie szalupy. Na morzu zawsze można się czegoś takiego spodziewać. Zapomniano o towarzyszu Oriegowie; wszyscy przypomnieli sobie o nim dopiero, kiedy statek dopłynął do portu w O. i towarzyszka Nadia zwróciła uwagę, że go nie ma. Rzucono trap i Peppone już gotował się wraz ze swoimi towarzyszami do zejścia na brzeg, kiedy stanęła przed nim towarzyszka Nadia. - Trzeba poczekać na towarzysza Oriegowa - oświadczyła. Była blada i drżał jej głos. Podszedł kapitan, który porozmawiał chwilę z Nadią, a potem razem zeszli pod pokład. Wrócili kilka minut później i kapitan z uśmiechem zasalutował Pepponowi i pozostałym „wybrańcom". - Kak trwoga, tak do Boga - powiedział, zwracając się do don Camilla i ściskając mu dłoń. - Możemy zejść na ląd - oznajmiła towarzyszka Nadia. - Na nieszczęście podczas burzy fala porwała towarzysza Oriegowa. Partia straciła wiernego i mądrego działacza, ZSRR walecznego żołnierza. Kiedy znaleźli się na lądzie, don Camillo obrócił się, by spojrzeć na morze i poszukać wzrokiem wśród nadal szalejących fal i na mrocznym i groźnym niebie cienia towarzysza Oriegowa. - Niech Bóg wybaczy ci twoje grzechy - szepnął i trwoga ścisnęła mu serce. Rozpaczliwie starał się wmówić sobie samemu, że należy wierzyć towarzyszowi kapitanowi. Skoro towarzysz kapitan zapisał w dzienniku pokładowym, że sztorm porwał dwie szalupy i towarzysza Oriegowa, nie było żadnego powodu, by w to wątpić. Burza opóźniła start samolotu do Berlina i w autokarze, którym jechali na dworzec lotniczy, don Camillo usiadł, jak nagle zauważył, naprzeciwko towarzysza Scamoggii. - Więc jak towarzyszu - powiedział - przyszła chwila pożegnania. My odlatujemy, a wy zostajecie. - Nie - odparł Scamoggia. - Ja też odlatuję. - Towarzyszce Nadii nie udało się uzyskać dla was zezwolenia? - Nawet jej o tym nie wspomniałem - wyjaśnił Scamoggia. - Pomyślałem, że przydam się jeszcze Komunistycznej Partii Włoch. - Brawo, towarzyszu - ucieszył się don Camillo. - Ten, kto każe zamilknąć sercu, by słuchać głosu rozumu, jest dobrym bojownikiem za sprawę. Towarzysz Scamoggia westchnął i zaczął wyglądać przez okno. Dotarli do dworca lotniczego. Autokar zatrzymał się przy barierce i wszyscy wysiedli. Towarzyszka Nadia weszła do biura z towarzyszem Pepponem i przedstawiła dokumenty podróżne. Oficer ze służby granicznej obejrzał papiery, a następnie wręczył spis „wybrańców" podoficerowi, który pełnił funkcję tłumacza, ten zaś zaczął wywoływać nazwiska: - Bacciga Piętro... Wszedł Bacciga; oficer spojrzał na Peppona, który skinął potakująco, a potem na towarzyszkę Nadię, która powiedziała: "Da". - Capece Salvatore... Ceremonia powtórzyła się, kiedy przyszła kolei na towarzysza Capecego, Gibettiego, Li Friddiego, Peratta. - Rondella Walter... Peppone był pogrążony w myślach i zapomniał na śmierć, że towarzysz Rondella został odesłany do domu z odpowiednim dokumentem podróżnym. Kiedy zaś sobie o tym przypomniał, było już za późno: piekielny Rumun neapolitański, którego poznali w kołchozie w Tifiz, stał przed nim z zadziwiająco bezczelnym wyrazem twarzy. I Peppone skinął potakująco. - Da - oznajmiła bez śladu wahania towarzyszka Nadia. Kiedy przyszła kolei towarzysza Tarocciego, Peppone poczuł szaleńcze pragnienie, by powiedzieć „Nie!", ale była to kwestia ułamka sekundy. - Jedenastu przybyło, jedenastu wyjeżdża - oznajmił ze śmiechem tłumacz, oddając Pepponowi dokumenty. Kiedy szli w stronę samolotu, don Camillo zbliżył się do towarzyszki Nadii Pietrownej i spytał, co oznaczało zdanie, które wypowiedział kapitan. - Sami widzieliście towarzyszu. Jak trwoga, to do Boga. - Stare przysłowia z czasów, które mamy za sobą - mruknął don Camillo. Nadszedł moment wejścia na pokład i towarzyszka Nadia ściskała kolejno dłoń „wybrańcom" wchodzącym po schodkach. Uścisnęła również dłoń neapolitańskiemu Rumunowi i niewiele brakowało, a wybuchnęłaby przy tym śmiechem. Ale po nim przyszła kolej na Scamoggię i uśmiech zamarł jej na wargach. Jako ostatni wchodził don Camillo. - Żegnajcie, towarzyszko - rzekł. - Módlcie się za mnie, towarzyszu - odpowiedziała głosem, który był ledwie tchnieniem, towarzyszka Nadia i dwie łzy spłynęły jej po policzkach. Podczas lotu don Camillo przez dłuższy czas widział tylko te oczy pełne rozpaczliwego smutku. Potem popatrzył przez iluminator na bezkresne pola otulone mgłą i przyszło mu do głowy zdanie, które gdzieś przeczytał i zanotował w broszurze z Maksymami Lenina: Spasitiel mira, spasi Rossiju!... Zbawicielu świata, zbaw Rosje! Koniec opowieści, która nigdy się nie kończy Panie - zwierzał się don Camillo, zwrócony do Ukrzyżowanego Chrystusa z głównego ołtarza - minęły już dwa tygodnie, odkąd znalazłem się z powrotem w cieniu mojej dzwonnicy, a nadal czuję w sercu brzemię tego niepokoju, który nie opuszczał mnie podczas całej podróży... Niepokoju, nie zaś strachu. Nie było powodu, żeby czuć strach. Był tylko powód, by wstydzić się samego siebie. Doświadczałem tego upokorzenia, jakie przeżywa stary żołnierz, który przywykł walczyć z otwartą przyłbica, a oto wdziewa mundur nieprzyjaciela i wślizguje się w jego szeregi, by szpiegować posunięcia i zastawiać pułapki. Jakież to żałosne. Składany krzyż ukryty w wiecznym piórze, brewiarz udający Maksymy Lenina, msze potajemnie odprawiane przy hotelowym stoliku. Jakież to żałosne... - Wyzbądź się swojego niepokoju, don Camillo - odpowiedział Chrystus głosem pełnym słodyczy. - Motywem twojego postępowania nie była niegodziwość ani chęć zadania bliźniemu twemu zdradzieckiego ciosu, lecz chęć, by pomóc bliźniemu swemu. Jeśli twój bliźni kona z pragnienia, czyż nie przyniesiesz mu łyku wody dlatego jeno, że musiałbyś wówczas udać, iż jesteś inny, niźliś jest, i ośmieszyć się sam przed sobą? Bohaterstwo żołnierza Chrystusa to pokora, a prawdziwym jego nieprzyjacielem jest duma. Błogosławieni cisi. - Panie - odparł don Camillo - przemawiasz z wysokości tego krzyża, który jest przecież najdumniejszym tronem w całym świecie i który zyskałeś walcząc z otwartą przyłbicą. Nigdy nie udawałeś, że Ty to nie Ty. Nigdy nie stawałeś przed rzeszą przebrany za diabła. - Don Camillo, czyż nie jest może dla Syna Bożego upokorzeniem żyć jak człowiek i umrzeć przybity do krzyża między dwoma łotrami? Don Camillo, spójrzże na swojego Boga. Spójrz na Jego biedne, obnażone i umęczone ciało, na haniebną koronę cierniową, którą ma na głowie. Czyż ten Chrystus nie jest godny współczucia? - Panie - upierał się don Camillo. wznosząc spojrzenie ku Ukrzyżowanemu Chrystusowi - patrzę na Ciebie, lecz moje oczy widzą tylko boskie światło Twojej wzniosłej ofiary. A żadne światło, nawet najwątlejszy płomyk zapałki, nie rozjaśnia żałosnej postaci towarzysza don Camilla. Odpowiedział Chrystus: - A płomyk, który rozpaliłeś w oczach starej kobiety w Grie-wińcu? I ten drugi, w oczach zaginionego podczas wojny żołnierza, jego żony i ich dziatwy? Don Camillo, jakże to się stało na statku, kiedy szalała burza, a ty wyjąłeś mały krzyżyk i pokazałeś go tym, którzy myśleli, że stanęli na progu śmierci, i prosiłeś Boga, by odpuścił im grzechy, jakże to się stało, iż nikt nie dostrzegł niczego śmiesznego w towarzyszu Taroccim, który zachowuje się jak kapłan Boga, a wszyscy przyklęknęli, uczynili znak krzyża i pragnęli pocałować tego ubożuchnego Chrystusa o składanych ramionach? Czy nigdy nie rozważyłeś, jak mogło do czegoś takiego dojść? Don Camillo był zbity z pantałyku. - Ja - wyjąkał - ja zachowywałem się tak, jak zachowywałby się każdy kapłan Boga. - To prawda, mój don Camillo, lecz poza Pepponem nikt nie wiedział, że jesteś kapłanem Boga. Dla innych byłeś tylko towarzyszem Taroccim. A więc? Don Camillo rozłożył ramiona. Dopiero teraz zastanowił się nad tym dziwnym faktem, który wydał mu się niewiarygodny. - A więc - ciągnął ze słodyczą Chrystus - oznacza to, że szczypta światła promieniowała także z towarzysza don Camilla. Minęły dwa tygodnie, odkąd don Camillo wrócił do domu, a dziesięć dni, odkąd stara się przelać na papier to wszystko, co zrobił, powiedział, widział i czuł podczas swojej podróży. Chciał, żeby ksiądz biskup zapoznał się szczegółowo ze wszystkim, a sprawa nie przedstawiała się prosto, chociaż bowiem ksiądz biskup był staruszkiem i często zawodziła go już pamięć, nie zapomniał ani jednej reguły gramatycznej. Don Camillo nie miał żadnych wiadomości od Peppona, odkąd rozstali się na dworcu w Mediolanie. Ledwie opuścili dworzec lotniczy w Berlinie neapolitański Rumun przepadł bez śladu; w Weronie wysiadł towarzysz Tavan ze swoimi trzema źdźbłami pszenicy, a w Mediolanie wraz z don Camillem opuścili resztę towarzystwa towarzysze Bacciga i Perat- to. - Nie wolelibyście pojechać z nami aż do Parmy albo Reggio Emilia? - spytał Scamoggia i don Camillo wyjaśnił mu, że ma w Mediolanie ważną sprawę do załatwienia. Była to czysta prawda, gdyż zostawił w Mediolanie swoją czarną (służbową) szatę i musiał ją odebrać. Peppone szybko dokonał obliczeń. Potem, kiedy don Camillo gotował się do tego, by wysiąść, wręczył Scamoggii plik banknotów i wykrzyknął wesoło: - Zostało nas tylko sześciu. Kup więc sześć butelek wina, po jednej na głowę. Ja stawiam! Śmiech Peppona rozbrzmiewał nadal w uszach don Camilla i w ciągu tych dwóch tygodni don Camillo często zastanawiał się, skąd wzięła się ta nagła i głośna radość. Powody przedstawił mu sam Peppone, a stało się to właśnie wieczorem czternastego dnia. Don Camillo zmagał się w jadalni ze swoim sprawozdaniem, kiedy od strony ulicy zastukał ktoś do drzwi plebanii, i był to Peppone. Don Camillo nie poznał go w pierwszej chwili, gdyż rozstał się Peppone z senatorem, strojnym w miękki kapelusz, szary jedwabny krawat, jasną koszulę z delikatnej popeliny i majestatyczną granatową dwurzędówkę, a oto stal przed nim wiejski Peppone z dawnych czasów, ubrany w wypchane na kolanach spodnie, cajgową marynarkę, kapelusz że pożal się Boże, chustę zawiązaną na szyi i płaszcz narzucony na ramiona. Don Camillo przyjrzał mu się zdumionym wzrokiem i potrząsnął głową. - No tak, głowę mam już jak sito - wykrzyknął. - Zapomniałem, że lud pracujący, kiedy jest w Rzymie męczy się w senatorskim uniformie, a kiedy wraca w swoje strony, cierpi w uniformie wójta. Dostosowuje się. Musi to być jednak nieprzyjemne - podróżować tylko nocą. Proszę, siadaj. - Mogę postać, mówiąc to, co mam do powiedzenia - odparł posępnym głosem Peppone. - Przyszedłem spłacić dług. Wyjął spod płaszcza świecę i położył ją na stole. - Chcę w ten sposób podziękować Panu Bogu za uratowanie mnie z burzy. Don Camillo uśmiechnął się. - Jak trwoga, to do Boga, zauważył słusznie kapitan statku. Niestety, kiedy trwoga mija, łatwo zapomina się o Bogu. Ty. synu, masz dobrą pamięć i szczerze się tym cieszę. - A to, żeby podziękować Panu Bogu za ocalenie mnie od pewnego księdza, który za sprawą diabła plątał mi się pod nogami! - oświadczył ponurym głosem Peppone wyławiając spod płaszcza drugą świecę i również kładąc ją na stole. Była to świeca pięknie udekorowana, długa na metr dwadzieścia, a gruba na piętnaście centymetrów. Don Camillo wytrzeszczył oczy. - Musiałem ją specjalnie zamówić - wyjaśnił Peppone. – Jest spora, ale żeby wyobrażała zagrożenie, jakie niesie dla otoczenia ten ksiądz, należałoby odlać świecę wysoką na szesnaście metrów, a grubą na trzy. - Przeceniasz mnie synu - odparł don Camillo. - Skromny ksiądz wiejski nie zasługuje na takie względy. - Bywają skromni wiejscy księża, którzy bardziej szkodzą niż sam papież - oświadczył Peppone. Następnie cisnął na stół grubą kopertę i dwa listy. - To rzeczy adresowane do mnie z prośbą o przekazanie towarzyszowi Tarocciemu - rzekł Peppone. - Wcale mi się to nie podoba. Uprzedzam księdza, że jeśli przyjdą dalsze, trafią do ognia. Don Camillo otworzył kopertę. W środku był plik wielkich fotografii i list, który szybko przebiegł wzrokiem. - Chodzi o... Peppone przerwał mu: - Nie obchodzą mnie sprawy księdza proboszcza. - Nie są to sprawy księdza proboszcza, ale towarzysza Tarocciego. A przewodniczący komórki Tarocci ma obowiązek poinformować o nich swojego bezpośredniego przełożonego. To towarzysz Peratto. Przysłał mi serię zdjęć, żebym wykorzystał je jak uznam za stosowne. Proszę zwrócić uwagę na tę grupę z nami dwoma na pierwszym planie. Czyż nie jest to interesujące ujęcie? Peppone porwał fotografię, przyjrzał się jej i powiedział przez zaciśnięte zęby: - Chciałbym mieć nadzieję, że nie przysporzy mi ksiądz dalszych kłopotów! - Bądź spokojny, senatorze. Towarzysz Peratto przysyła mi także serię zdjęć nieoficjalnych i prosi, bym coś z nimi zrobił, nie podając jednak nazwiska fotografa. Chętnie zarobi parę groszy, bo, jak się zdaje, partia płaci marnie. Postaram się go usatysfakcjonować. - l zdobyłby się ksiądz na tego rodzaju draństwo? - wrzasnął Peppone. - A co? - spytał don Camillo podając mu pakiet zdjęć. - A jeśli go nie powstrzymamy, pośle do partyjnych gazet zdjęcia ze mną i gazety je opublikują? Peppone opadł na krzesło i otarł pot z czoła. - Towarzyszu, już wam powiedziałem. Nie chcę ściągać wam na głowę kłopotów. Sami wybierzcie zdjęcia odpowiednie dla gazet patyjnych, a resztą zajmie się już towarzysz Tarocci. Kiedy rozpogodzony Peppone przeglądał fotografie, don Camillo przeczytał drugi list i streścił na głos jego zawartość: - To od towarzysza Tavana. Dziękuje, bo zrobił tak, jak mu radziłem, i matka jest zadowolona. Trzy roślinki dotarły zdrowe i całe na miejsce i natychmiast je zasadził. Pisze, że chodzi popatrzeć na nie codziennie, a nawet dwa razy dziennie. „Gdyby zmarniały - pisze też - wydałoby mi się, że mój brat jest jeszcze bardziej martwy." Prosi, bym pozdrowił towarzysza senatora i podziękował mu. Peppone odchrząknął i dalej przeglądał zdjęcia. Trzecia koperta zawierała arkusik z kilkoma linijkami listu i pieniądze. - To od towarzysza Gibettiego - wyjaśnił don Camillo. - Po przyjeździe zaczął coś podejrzewać i kazał przetłumaczyć sobie karteczkę. Dziękuje nam. Przysyła tysiąc lirów, żebym odprawił mszę za duszę dziewczyny. Odeślę mu ten tysiąc lirów i raz w miesiącu będę odprawiał mszę za tę biedaczkę. Peppone huknął pięścią w stół. - Nie jestem w stanie tego pojąć - wykrzyknął - kto powiedział tym ofermom, że ksiądz jest księdzem. - Nikt. Zrozumieli to sami. - A to niby na jakiej podstawie? - To kwestia światła - wymamrotał don Camillo. - Nie jestem specjalistą od elektryczności i trudno byłoby mi to wyjaśnić. Peppone potrząsnął głową. - Może to przeze mnie. Może na statku powiedziałem „proszę księdza" zamiast „towarzyszu". - Nie sądzę - odpowiedział don Camillo. Peppone podsunął mu pod oczy jedno ze zdjęć. Na pierwszym planie widać było nieboszczyka Jenkę Oriegowa. - Kiedy widziałem go po raz ostatni - rzekł Peppone, spuściwszy głowę - najgorszą burzę mieliśmy już za sobą. Jak mogło się to stać, że jakaś fala zabrała go z pokładu? Co stało się na pokładzie, kiedy my schroniliśmy się na dole? - Jeden Bóg to wie! - wykrzyknął don Camillo. - I tylko On wie, ile razy myślałem o tym człowieku i jak nie mogę o całej tej sprawie zapomnieć. Peppone dobył z piersi przeciągłe westchnienie i wstał. - Wezmę te - oznajmił wskazując stosik zdjęć. - Załatwione - odparł don Camillo. - A co w końcu z tymi dwiema świecami? Peppone wzruszył ramionami i najwyraźniej postanowił pójść na ustępstwa. - Tę wielką może ksiądz zapalić za ocalonego z katastrofy. - Tak więc obie za ocalonego z katastrofy – wywnioskował don Camillo. - Nie! - krzyknął Peppone. - Mała ma być zapalona za ocalonego księdza! Peppone wyszedł bez słowa pożegnania, a don Camillo pobiegł do kościoła. Nie było świecznika, który mógłby podźwignąć świecę-olbrzyma, ale znalazł w zakrystii wielki i ciężki wazon z brązu mogący posłużyć za świecznik. Po ustawieniu świec na ołtarzu don Camillo zapalił je i powiedział: - Panie, Peppone nie zapomniał o Tobie! - Nie zapomniał również o tobie, jeśli się nie mylę - dodał z uśmiechem Chrystus. Po przeczytaniu obszernej relacji stary biskup posłał po don Camilla. - A teraz - rzekł, kiedy don Camillo stanął przed nim - opowiedz mi wszystko, co opisałeś, a i to, czego nie opisałeś. Don Camillo mówił bez przerwy przez pół dnia, a kiedy zamilkł, staruszek biskup wykrzyknął: - To niemożliwe! Nawrócenie towarzysza Tavana, nawrócenie towarzysza Gibettiego, uwolnienie towarzysza Rondelli, uwolnienie neapolitańskiego Rumuna, msza i komunia dla starej Polki, uświęcenie małżeństwa jej córki z zaginionym żołnierzem, chrzest szóstki ich dzieci, spowiedź emigranta i jego rehabilitacja, msza za zmarłych na grobie żołnierzy. Co więcej osiemnaście absolucji in articulo mortis. I nie zadowalając się tym, zostałeś jeszcze przewodniczącym jaczejki! A wszystko w ciągu sześciu dni spędzonych w kraju antychrysta! To niemożliwe! - Ekscelencjo, jeśli nie wystarczy księdzu moje słowo, jeśli nie wystarczą nawet fotografie i listy, jest przecież świadectwo senatora... - Na dodatek świadectwo senatora! -jęknął staruszek biskup. - A więc szkody nic do naprawienia! Don Camillo spojrzał na niego, wytrzeszczając oczy. - Czy nie pojmujesz, synu mój - ciągnął staruszek biskup - że w tym stanie rzeczy będę musiał zrobić cię prałatem? Don Camillo uklęknął. - Domine, non sum dignus! - wykrzyknął, wznosząc wzrok do nieba. Staruszek biskup potrząsnął głową. - To samo powiedziałem przed laty. Nikt jednak nie przyznał mi wtedy racji. Niechaj Bóg ma cię w swojej opiece, mój synu... Minął jeszcze miesiąc i don Camillo coraz rzadziej myślał o swojej niewiarygodnej przygodzie, kiedy pewnego ranka, wychodząc z kościoła, wpadł na Cienkiego, który z wielkim namaszczeniem naklejał plakat na frontową ścianę plebanii. Don Camillo pozwolił mu doprowadzić dzieło do końca, a potem, kiedy tamten zszedł z drabiny, obrócił się i stanął z nim twarzą w twarz, ksiądz zapytał: - Towarzyszu, a gdyby ktoś, korzystając z lego, że klej jeszcze nie zasechł, zerwał ten plakat i kazał wam go zjeść? Cienki wybuchnął śmiechem. - Proszę księdza proboszcza, jeszcze się nie narodził taki, który potrafiłby coś takiego zrobić. - Przypuśćmy jednak, tylko przypuśćmy, że taki facet chodzi po tym świecie od bardzo wielu lat i w tym momencie stoi właśnie przed tobą? Don Camillo chwycił Cienkiego za klapy i widać było wyraźnie, że ani myśli go puścić. - Wtedy - przyznał Cienki - sprawa wyglądałaby inaczej. Don Camillo nagle zmienił ton. - Czy zdarzyło się, żebym ja chodził nalepiać cokolwiek na Domu Ludowym? - spytał groźnym tonem. - Czemu więc przychodzicie paskudzić ścianę mojego domu waszymi politycznymi bzdurami? - Nie chodzi wcale o politykę - wyjaśnił Cienki. - Ten plakat dotyczy niezależnej imprezy kulturalnej. Don Camillo, nie puszczając swojej ofiary, zerknął do góry i dowiedział się, że następnego wieczoru w gminnej sali widowiskowej senator Giuseppe Bottazzi, który wrócił z wizyty w Związku Radzieckim, opowie o swoim tam pobycie i udzieli odpowiedzi na każde pytanie, jakie zechcą zadać mu obywatele. Don Camillo otworzył dłoń. - To rzeczywiście co innego - zgodził się. - Masz rację, chodzi tu o imprezę kulturalną bez żadnych celów politycznych. Gdzie można dostać bilet wstępu? - Wstęp jest wolny - wyjaśnił Cienki, poprawiając marynarkę i macając się po żebrach. - Każdy ma prawo zabrać głos i żądać dodatkowych informacji. - Nawet ja? - Nawet biskup z całą kurią - odparł Cienki, cofając się przezornie kilka kroków. - Pracujemy przede wszystkim nad tym, by uświadomić księży. Cienki znalazł się już poza zasięgiem, ale i tak don Camillo miał głowę zaprzątniętą innymi problemami, więc wszedł bez słowa do budynku plebanii. Pół godziny później jakiś chłopaczek wręczył małżonce Peppona liścik o następującej treści: „Drogi towarzyszu senatorze, ponieważ jestem bardzo zainteresowany jutrzejszą imprezą kulturalną, z całą pewnością wezmę w niej udział. W tym miejscu pozwolę sobie jednak zwrócić się do was z następującym pytaniem: Czemu szukacie guza? Pozdrowienia od towarzysza Tarocciego". Tak się złożyło, że tego samego wieczoru Peppone musiał wyjechać niespodziewanie do Rzymu i następnego ranka Cienki rad nierad wędrował po okolicy i naklejał na plakatach wąskie paski papieru. „Z powodu nieprzewidzianych obowiązków mówcy impreza kulturalna została przełożona na inny termin, który podamy osobno." Także tym razem, schodząc z drabiny opartej o ścianę plebanii, Cienki znalazł się twarzą w twarz z don Camillem. - Szkoda - wyraził swoje ubolewanie ten ostatni. - Kto wie, jak długo jeszcze nasz kler pozostanie pogrążony w mrokach średniowiecznego obskurantyzmu? Cienki, zabrawszy drabinę i usunąwszy się ze strefy zagrożenia, odpowiedział: - Niech się ksiądz proboszcz nie martwi. Kiedy przyjdzie czas, wytłumaczymy księdzu nasze poglądy! W sumie nowy termin imprezy kulturalnej nie został nigdy podany. Deszcz zadbał o usunięcie plakatów ze ścian i wszyscy zapomnieli o całej tej sprawie. Sześć miesięcy później don Camillo, który nie miał okazji, żeby z kimkolwiek o swojej przygodzie porozmawiać, zaczął wątpić, czy rzeczywiście coś takiego przeżył. Może był to tylko sen. Ale pewnego ranka, kiedy porządkował właśnie papiery w jadalni, przyszedł dzwonnik z wiadomością, że jakiś obcy chciałby z nim się widzieć, a kiedy don Camillo polecił wpuścić tamtego, ujrzał, iż staje przed nim towarzysz Nanni Scamoggia. Nigdy by się czegoś takiego nie spodziewał, więc przez dłuższą chwilę stał jak oniemiały. - Jakeście się tu znaleźli? - wyjąkał w końcu. - Przecież pociągi z Rzymu dojeżdżają nawet tutaj - odparł Scamoggia. - Adres księdza wydobyłem od towarzysza Bottazziego. - Rozumiem - wymamrotał don Camillo, który nie rozumiał ni w ząb. - A dlaczegoś się tu zjawił, synu? Towarzysz Scamoggia był nadal tym samym apaszem i potwierdził to sposobem zapalania papierosa oraz tym, że usiadł niedbale na krzesełku stojącym obok kominka. Ale ta nonszalancja nie bawiła już don Camilla, który nie mógł zapomnieć pełnych łez oczu towarzyszki Nadii Pietrownej. - Znalazłem się w tarapatach, towarzyszu... księże proboszczu - wyjaśnił Scamoggia. - Chodzi o tamtą dziewczynę. - Czy stało się jej coś złego? - Przyjechała dwa miesiące temu do Rzymu z delegacją radzieckich kobiet. Prysnęła i została. - I co ty na to? Scamoggia wzruszył ramionami. - Jako komunista bojownik i przewodniczący podstawowej organizacji partyjnej nie mogłem zadawać się z towarzyszką, która zdradziła radziecką ojczyznę i partię. - No i? - No i musiałem wystąpić z partii, żeby ją poślubić - wyjaśnił Scamoggia, rzucając niedopałek do ognia. - I z tym jest bieda? - Nie. Bieda polega na tym, że poślubiłem ją miesiąc temu, a ona od miesiąca suszy mi głowę, że ślub cywilny to za mało. Chce mieć kościelny. Don Camillo spojrzał na niego rozpogodzonym wzrokiem. - Jeśli to taka bieda, łatwo można na nią zaradzić - zauważył. - Księdzu tak się może zdawać. Ale dla kogoś takiego jak ja, komu przewracały się flaki, kiedy mowa była o księżach, i kto najchętniej powywieszałby ich co do jednego, sprawa nie jest wcale błaha. - Pojmuję, towarzyszu - wykrzyknął don Camillo. - Każdy może sobie myśleć, co mu się podoba. Skoro jednak myślicie tak, a nie inaczej, co tu właściwie robicie? - Chodzi o to, że jeśli już jakiś ksiądz ma wystrychnąć mnie na dudka, niechby nie zabrakło chociaż jakichś okoliczności łagodzących. W końcu jest ksiądz, w pewnym sensie podobnie jak ja, byłym towarzyszem. I w pewnym sensie jest ksiądz także byłym przewodniczącym mojej organizacji partyjnej. -Nie mogę temu zaprzeczyć - przyznał uczciwie don Camillo. Wtedy Scamoggia obrócił się w stronę drzwi, wykrzyknął: „Na!" i oto ukazała się towarzyszka Nadia Pietrowna, która, jak tylko zobaczyła don Camilla, natychmiast rzuciła się do całowania jego ręki. Scamoggia przyglądał się temu z miną wyrażającą niesmak. - Co za obrzydliwość! - burknął. - Od dwóch miesięcy jest we Włoszech, a zna już reguły gry, jakby mieszkała tu od urodzenia. Wszystkie papiery mieli w porządku, przygotowania do ślubu trwały mgnienie oka i sprawa została załatwiona bez żadnego hałasu. Naturalnie Peppone musiał przełknąć pigułkę i objąć role świadka panny młodej. Nie była to jednak pigułka zbyt gorzka, i przełknął ją z uśmiechem. Zanim małżonkowie wyjechali, don Camillo odciągnął na bok byłą towarzyszkę Nadię Pietrowna i zapytał ją, co się właściwie stało z towarzyszem Oriegowem. - To paskudna historia - odpowiedziała kobieta. - Kiedy zeszliśmy pod pokład, towarzysz Oriegow rozkazał zatrzymać was wszystkich i założyć kajdanki księdzu i senatorowi Bottazziemu. Mówił coś o dochodzeniu, zdrajcach i watykańskich szpiegach. Zupełnie oszalał. Znieważał nawet towarzysza kapitana i nie szczędził mu gróźb. Doszło do rękoczynów i cios kapitana rzucił towarzysza Oriegowa na nadhurcie. W tym momencie pokład obmyła jakaś fala, która zabrała towarzysza Oriegowa. Taka jest prawda i znają ją tylko trzy osoby, kapitan, ksiądz i ja. Smutna historia... Państwo młodzi wyjechali, a don Camillo i Peppone usiedli i grzali się przy ogniu płonącym w kominku w jadalni. Przez dłuższą chwilę milczeli, a potem don Camillo wykrzyknął: - Muszę to zapisać, zanim wyleci, mi z głowy! Wyjął z kieszeni swój sławetny notes i wyjaśnił: - Trzeba dołączyć do listy dwa kolejne nawrócenia i jedno małżeństwo. - Może sobie ksiądz pisać! - ryknął Peppone. - Wszystko to zostanie policzone, kiedy proletariat wywalczy sobie wolność. Nadejdzie wreszcie dzień zapłaty! - I nie mogę liczyć na żadną zniżkę? Żadnych względów dla byłego towarzysza? - Ależ tak - roześmiał się szyderczo Peppone. - Pozwolimy księdzu wybrać miejsce, gdzie zostanie powieszony. - Wiem to już teraz - odparł don Camillo. - Obok was, towarzyszu... Był chłodny zimowy dzień i mgła, która wzbiła się znad wielkiej rzeki, otuliła zasłoną także tę opowieść, która ledwie dobiegła końca, a już robiła wrażenie starej jak świat.